Professional Documents
Culture Documents
Już dawno nie czułem się takim bydlęciem... przy tym było
mi żal wszystkich uczestników tej tragikomedii, a przede
wszystkim siebie... A przecież po prostu nie mogłem postąpić
inaczej! Poprzednim razem też się to tak zaczęło: wzajemne
przysięgi, zapewnienia o wieczystej przyjaźni... A potem...
lepiej o tym zapomnieć... Tylko że właśnie się to nie udaje.
Nie udaje... I nie wolno mi o tym zapominać.
... — Mojego imienia nie należy skracać, bo wtedy traci
sens — cicha, spokojna uwaga bez śladu rozdrażnienia.
— No to będziemy się do ciebie zwracać twoim pełnym
imieniem — wycofała się od razu księżniczka
Przedświtowych Elfów,
zerkając kątem oka na starszego brata i upewniając się,
że ten uśmiecha się z aprobatą.
— Chyba nie zrozumieliście... — w miękkim melodyjnym
głosie zadźwięczała bezradność i konsternacja. — Jestem
Ciemnym!
— I co z tego ? — zapytał złośliwie Rejmond, Jasny rycerz,
który już z definicji powinien usiłować zabić Ciemnego, kiedy
tylko go zobaczył. Ale nie zabił. Ani wtedy, ani później, gdy
stali ramię w ramię podczas bitwy.
Niepojęte... Przecież powiedział im, że jest Ciemnym!
Gdzie przerażenie, gdzie wstręt?! To... to jacyś nienormalni
jaśni!
— Nie-e — uśmiechnęła się filuternie górska
demonessa. — To po prostu ty jesteś nienormalnym
Ciemnym...
— ...Dlaczego to ja mam dowodzić? — to brzmiało jak
krzyk z głębi duszy.
— Jesteś najstarszy, a więc masz najwięcej doświadczenia.
— Skąd myśl, że jestem najstarszy?
— Nie umiesz kłamać, więc nawet nie próbuj zaprzeczać!
Przecież widzimy, że jesteś znacznie starszy, niż udajesz!
Rozdrażnione i zarazem bezradne prychnięcie'— rozgryźli
go, widzicie ich!
— ...Przecież prosiłem, tłumaczyłem tysiąc razy! Po
kiego... — zabrakło mu odpowiedniego przekleństwa, które
wyraziłoby całą rozpacz, a przecież znał ogrom
przekleństw. —
Dlaczego nie chcecie zrozumieć?! Nie trzeba mnie
osłaniać, sam potrafię o siebie zadbać!
— Musimy — szept był cichy jak tchnienie wiatru, a
jednak brzmiało w nim tyle stanowczości, że aż chciało się
wyć. Albo powiesić się na najbliższej gałęzi.
— Nie jesteście mi nic winni! — jęk, przechodzący w
rozpaczliwy krzyk. — Proszę was, nie ryzykujcie sobą!...
— To nie twoja wina.
— Moja. To moja wina — słowa rozbrzmiały cicho i
spokojnie, jak pożegnanie nad mogiłą. Ale oni nie mieli
mogił — nalegał, żeby ich ciała spalono wedle zwyczaju jego
narodu. Wierzył, że w ten sposób ich dusze szybciej znajdą
nowe wcielenie. — / nic nie mogłem zrobić, rozumiesz?
Smutek. Pustka. Bezradność. Znów okazało się, że nie jest
wszechwładny. Wtedy po raz pierwszy pożałował, że jednak
nie dysponuje wszechmocą. Każdy sam dokonuje swojego
wyboru. Oni, jego towarzysze i przyjaciele, za których
odpowiadał przed Stwórcą i własnym sumieniem, również
sami podjęli decyzję, bez oglądania się na jego zdanie.
Tylko dlaczego to tak bardzo boli? Tak chciałoby się
spłonąć samemu, żeby tylko oni mogli żyć...
Ale nie można już niczego zmienić...
— Raywenie... — usłyszałem cichy szloch tuż nad uchem.
Len podjechał bardzo blisko, a ja nawet nie zauważyłem! —
Mnie... mnie też boli...
Naprawdę niezły ze mnie drań. Wyjątkowy.
— Wybacz... — powiedziałem, ledwie poruszając wargami,
które nie chciały mnie słuchać.
— Co? — stropił się elf, patrząc na mnie wstrząśnięty
Tak... Udaje mi się popełniać głupstwa niemal na każdym
kroku. I wiek naprawdę nie ma tu znaczenia...
— Nic, nic... Wszystko w porządku, Len, nie martw się...
— Jak mam się nie martwić?! Kot cierpi, ciebie boli, a
wszyscy są źli! — Elf prawie płakał, rozumiejąc swoją
bezradność. Było mu szczerze żal demona, ale ponieważ
dzielił wszystkie moje emocje, nie mógł mnie winić za
opłakany stan tamtego. A tak bardzo chciałby zaprowadzić
powszechną sprawiedliwość na drodze sklepiania czyjejś
gęby. Jednak tym razem winnego nie było, co chyba
najbardziej drażniło biednego chłopca.
Tak, zawsze wiedziałem, że życie to skomplikowana
sprawa... Ale nigdy nie przypuszczałem, że aż tak bardzo!
Może należałoby przeprosić? Żebym tylko wiedział, za co!
*
Ilne zupełnie nie podobał się panujący wokół bajzel: nie
dość, że mag (czy kim on tam teraz był) urządził histerię, to
jeszcze pokłócił się z Kotem, który z kolei bardzo się tym
przejął i, sądząc z jego miny, pogrążył w rozpaczy, uznając
się za winnego wszystkich nieszczęść.
Lady nie miała zwyczaju samobiczowania i dlatego doszła
do wniosku, że to wszystko wina Raywena. Jednak
nekromanta również wyglądał nieciekawie, gorzej niż
niejeden nieboszczyk: bladosiny, wychudły, z podkrążonymi
szmaragdowozielonymi oczami, w których widać było
smutek. Uzupełnieniem tego obrazu był Len, który ze
zgnębioną miną próbował zajrzeć Raywenowi w oczy. Na
młodszego elfa nieszczęsny mag patrzył jak na zasłużoną
karę za wszystkie swoje grzechy razem wzięte.
— A co to za Służenie? — zapytała szeptem demonessę.
— To pradawny zwyczaj demonów — odparła również
szeptem dziewczyna. — Jeśli demon uzna kogoś za godnego
swojej służby, to składa mu przysięgę Służenia.
— I co ona oznacza?
— Że będzie wierny swojemu panu na śmierć i życie,
będzie go bronił za cenę własnego życia, będzie mu we
wszystkim pomagał... Oraz cała masa różnych drobiazgów, o
których nie musisz wiedzieć.
— A jeśli ten, któremu służysz, zechce zniszczyć świat? —
Ilne uniosła brwi.
— Przecież mówię, że przysięgę składa się godnemu!
Długo się go wybiera!
— Aha! Właśnie widzę, że Kot długo wybierał! Znamy
Raywena już całe kilka dni!
Górski demon zaczął dawać oznaki życia: odwracał się to
do jednej, to do drugiej dziewczyny, widać rozmowa go
zainteresowała.
— No... — zastanowiła się demonessa. — Widocznie
doszedł do wniosku, że to słuszny wybór... Aa tam, smok go
wie! Przecież nie siedzę w jego głowie!
„W przeciwieństwie do tego wrednego czarownika...” —
dodała w myślach. Czemu nie powiedziała tego na głos?
Może po prostu nie chciała pozbawiać się możliwości
szantażu?
— Stop! — powiedziała nagle Ilne.
— Coś ty? — stropiła się demonessa.
— Powiedziałaś, że Służenie polega przede wszystkim na
chronieniu życia swojego pana, tak?
— Tak. — Skinęła głową czerwonowłosa wojowniczka.
— No to mam pytanie: co obiecał nam Raywen w
podziemiach?
Na samo wspomnienie o korytarzach Khilayię znów
zabolała stłuczona kość ogonowa.
— Powiedział, że przeżyjemy... Hej, przecież to...
— Innymi słowy, on sam poprzysiągł nas chronić! —
oznajmiła dwupostaciowa, błyskając triumfalnie brązowymi
oczami. — Jakże więc teraz Raywen miałby przyjąć czyjeś
Służenie?!
— Rzeczywiście... — przyznała demonessa i pociągnęła
ofiarę histerii Raywena za rękaw. — Kocie, słyszałeś?!
— Tak... — rzekł ochryple demon, a w jego oczach
zabłysnął płomień nadziei. — Jaki ze mnie idiota, Jednorożcu,
jaki idiota!...
— Interesujący wniosek — zauważyła ironicznie Ilne,
patrząc na niego w zadumie. Nie rozumiała przyczyn tego
samobiczowania, ale nie wątpiła, że jakieś istnieje
Wychowanie Lady dawało o sobie znać. Dziewczyna
błyskawicznie wygrzebała z pamięci wszystkie interesujące
ją fakty i doszła do wniosku, że Kot potrafi pochwycić bieg
myśli Raywena znacznie lepiej od pozostałych. Len był
niejako poza konkursem, bo jego współodczuwanie maga
było czymś absolutne niepojętym.
Wszystkie te tajemnice sprawiły, że w dziewczynie obudził
się zapał łowcy. W końcu była wilkiem, a poza tym pociąg do
zagadek miała we krwi, Raywen zaś stanowił doskonały
obiekt badawczy.
Mag nie wyglądał na kogoś, kogo można łatwo
wyprowadzić z równowagi czy też owinąć sobie wokół palca,
choć na pierwszy rzut oka wydawał się przejrzysty jak szkło.
Dwupostaciowej, która nazwała go w myślach „intrygantem,
jakich mało”, przypominał jej własnego ciotecznego
pradziadka, który od kilkuset lat ze wszystkich sił grał na
nerwach licznym wrogom klanu Wilków.
„On nie jest tym, za którego pragnie uchodzić... Udawanie
nieźle mu idzie, ale ja przejrzałam jego sztuczki...”
To, że właśnie ona, Ilne, zdołała rozgryźć tajemniczego
chłopaka, poprawiło jej humor. Już sama możliwość
przyciśnięcia tego śliskiego jak piskorz parszywca i odkrycie
pozostałym towarzyszom jego kart wydawała się
dwupostaciowej ogromną przyjemnością. Tylko... jakie są
jego zamiary? Do czego tacy jak on w ogóle dążą? Tyle pytań
i żadnej odpowiedzi... To trochę denerwowało, ale nie na
tyle, żeby złapać maga za kark i wytrząsnąć z niego
informacje. Takie rozwiązanie problemu było zupełnie nie w
stylu Ilne, której od wczesnego dzieciństwa wbijano do
głowy, że prawdziwa Lady powinna wszystko robić
elegancko i z wdziękiem — nawet zabijać, Ilne nie czuła się
prawdziwą Lady, ale swoją uczciwą wilczą duszą dążyła do
tego, żeby sprostać wymogom licznych krewnych. Pewnie
właśnie to sprawiło, że wyruszyła razem z oddziałem.
Osobiście uważała, że ratowanie świata to przedsięwzięcie
może potrzebne i pożyteczne, ale wyjątkowo nudne.
Przychodzisz, znajdujesz winnego, usuwasz przyczynę
kłopotów i odchodzisz. Prosty algorytm! Gdyby nie Raywen,
chyba umarłaby z nudów, ale tajemniczy mag dodawał
banalnej wyprawie nieco smaczku.
W tej chwili mag wyglądał na przygnębionego. Na jego
twarzy odbijała się rozterka: nie wiedział, czy powinien
obwiniać za wszystko siebie i zająć się samobiczowaniem,
czy zwalić cały ten klops na otoczenie. Sądząc po
ściągniętych brwiach, nie zadowalał go żaden z tych
wariantów, a jednocześnie nie widział innego sposobu
rozwiązania problemu.
„Mmm... Gdy wyprowadzi się go z równowagi, można w
nim czytać jak w otwartej księdze!” — uświadomiła sobie
radośnie dwupostaciowa.
Wystarczy zatem znaleźć jeden stały sposób
doprowadzania go do histerii... To jednak nie było proste: z
jednej strony Raywen nie reagował nawet na wielogodzinne
obelgi, a z drugiej dostawał szału przy byle głupstwie.
„A może to głupstwo ma dla niego jakiś głębszy, nieznany
nam sens... Trzeba by podpytać Lena...”
Lady uznała, że najlepszym sposobem będzie przycisnąć
młodszego elfa i przeprowadzić przesłuchanie. Przecież Len
zawsze wiedział, co aktualnie czuje jego uwielbiany
Raywen...
*
Snująca intrygi Ilne trochę mnie zaniepokoiła. Dziewczyna
jak na złość była niegłupia, a przy tym uparta i upierdliwa, co
nie wróżyło mi szybkiego uwolnienia się od groźby
demaskacji. I chwała Stwórcy, bo nic tak nie odrywa od myśli
o własnej niedoskonałości, jak coś wrednego pod bokiem...
Najważniejsze, żeby Len się nie wygadał. I żeby Khilayia
mnie nie wydała — przecież przed nią się odkryłem, choć do
tej pory nie mogłem zrozumieć, dlaczego obdarzyłem
zaufaniem ten czerwonowłosy tajfun.
Wiadomości uzyskane od tej parki na pewno
wystarczyłyby do wyciągnięcia pewnych wniosków...
Zabawna rzecz: mogę poznać efekt końcowy przemyśleń
Ilne, ale bieg jej myśli przekracza moje zrozumienie. Może to
właśnie była ta specyficzna kobieca logika, a może po prostu
moje zdolności umysłowe uległy osłabieniu...
Serce przestało boleć. Tyle dobrego...
— Kocie... — zawołałem cicho demona. Miałem ochotę
wymówić jego prawdziwe imię, ale nie zrobiłem tego.
Wydanie samego siebie, to by już była przesada!
Chłopak drgnął i ściągnął wodze konia, w jego spojrzeniu
ujrzałem bezradność i pokorę wobec losu.
Milcz, sumienie!
— Przepraszam... — wykrztusiłem z trudem. No co za
głupota! Gdy nadepnę komuś na nogę, przepraszanie nie
sprawia mi trudności, jednak prosić o wybaczenie kogoś,
komu naplułem w duszę, nie było już tak łatwo... Ech,
niepotrzebnie dopuściłem demona tak blisko. — Ja... nie
chciałem cię urazić... ale naprawdę nie mogę przyjąć twojego
Służenia... Nie chcę, żebyś myślał, że...
— Nie myślę, Raywenie. — Kot uśmiechnął się
niespodziewanie.
Ha... Czy coś mnie ominęło? Zaraz zobaczymy...
No, no, wygląda na to, że dziewczęta nieźle umieją
wyprowadzić bliźniego z histerii... w dodatku nawet dość
inteligentnie kombinują! Z jaką łatwością wyjaśniły Kotu
powód mojego wybuchu! Oczywiście, myliły się, biorąc
skutek za przyczynę, ale były blisko, zbyt blisko...
Zbyt blisko...
— Wybacz, że nie zrozumiałem...
Moje oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a brwi uniosły w
górę... A to się doczekałem — teraz mnie przepraszają! Hm,
niebo nadal jest na swoim miejscu, czyli to jednak nie koniec
świata... Ja również żyję... A Arien mówił, że należę do tych,
o których dobre rzeczy mówi się tylko raz: na pogrzebie.
Czyli mój brat się pomylił, a to zdarza się bardzo rzadko.
Chociaż, z drugiej strony, jak na razie nikt nie powiedział o
mnie nic dobrego. Po prostu zdjęto ze mnie winę.
„No to jaki jest powód twojego kolejnego wariactwa?” —
zapytała w myślach Khilayia, starając się na mnie nie
patrzeć.
Kiepsko jej to szło, jedno liliowe oko i tak zezowało w
moją stronę.
Z trudem powstrzymałem jęk. Ta wojownicza dziewczyna
wpędzi mnie do grobu! Nie odpowiem! Z zasady!
„Czemu nic nie mówisz?!” — nie poddawała się, niby
odruchowo gładząc rękojeść miecza.
Ho, ho, zaczyna mnie straszyć! Trzeba ją będzie nauczyć,
jak się obchodzić z bronią...
„Drwisz sobie ze mnie?!” — zawołała w myślach.
„Tak!” — palnąłem, choć wiedziałem, że zaraz zacznie się
coś strasznego.
„Ach, ty...!” — dziewczynie zabrakło słów, ale za to emocji
w niej było aż za dużo.
Poczułem, że zaczyna mi się lekka, ale męcząca migrena,
podobna upierdliwością do czerwonowłosej demonessy,
która ją na mnie sprowadziła. Jeszcze chwila i wojowniczka
faktycznie spróbuje mnie zabić...
O, jednak nie, tylko się obraziła, rozpaczliwie udając, że
od teraz dla niej nie istnieję. Dzieciak, jak słowo daję!
Ae-Nari zarżał, dając do zrozumienia, że całkowicie
popiera moją opinię na temat tej młodej osoby — trzydzieści
dwa lata to dla demonów dość niepoważny wiek.
*
Ert w milczeniu jechał na czele oddziału, przygryzając w
zadumie wargi. Tak, rycerz miał się nad czym zastanawiać:
smok, jacyś nienormalni ludzie, którzy zaatakowali ich w
Antele... A przede wszystkim Raywen, chłopak, który wziął
się nie wiadomo skąd i stanowi potencjalne źródło kłopotów.
Pogromca smoków czuł się odpowiedzialny za los swoich
towarzyszy, którzy powoli, acz nieuchronnie przechodzili do
kategorii przyjaciół... Raywen zawsze stał z boku, a to
budziło podejrzenia. Obcy mag nie miał zamiaru stawać się
częścią oddziału, wyraźnie dając do zrozumienia, że jest z
nimi dopóty, dopóki uważa to za konieczne. To prawda, że
pomagał im, nigdy ich nie zawiódł i nie zostawił bez pomocy,
ale jednocześnie nie chciał się odkrywać. Rycerz wiedział
jedno: zgrane działanie oddziału jest możliwe tylko wtedy,
gdy jesteś pewien swego towarzysza jak siebie samego.
Może ten dziwny mag wcale nie był taki zły, ale grał wedle
własnych reguł, nie oglądając się na innych, a to rodziło
nieufność.
A do tego jeszcze wyszło na jaw, że jest niezrównoważony
psychicznie! Kto zagwarantuje, że którejś nocy nie wyrżnie
ich tylko dlatego, że ktoś na niego krzywo spojrzy?! Nie, już
wtedy, u krasnoludów, nie powinni byli dopuścić, żeby
chłopak się do nich przyłączył... Ale z drugiej strony, mag
jakimś cudem zdołał pomóc Lenowi — aż do chwili spotkania
czarownika biedny elf był absolutnie obojętny wobec
otaczającego go świata. Teraz jest wyjątkowo normalny, ale
w zamian Raywen stał się centrum jego wszechświata, a to
budziło czujność...
— Len! — zawołał rycerz.
Elf spojrzał zdumiony na pogromcę smoków i skierował
się do Erta. — Chciałbym z tobą pomówić o Raywenie —
rzekł człowiek i zerknął czujnie na jadącego na końcu
kawalkady maga. Ten popatrzył na niego szmaragdowymi
oczami, w których był smutek i rezygnacja. Ile on miał lat,
niech go smok?!
— O co chcesz spytać? — zapytał cicho Laelen,
odwracając oczy. Był spięty, całą postawą pokazywał, że
podobna rozmowa mu ciąży, jest nieprzyjemna.
— Wiesz o nim najwięcej z nas wszystkich... — zaczął
ostrożnie Ert.
— To prawda. — Elf skinął głową, patrząc ze zdumieniem
na pogromcę smoków.
— Kim on jest?
— To Raywen. — Wzruszył ramionami Len.
„Spokojnie, Ert, tylko spokojnie, przecież to jeszcze
dziecko...” — tłumaczył sobie rycerz, z trudem
powstrzymując się od ryku.
— Co możesz o nim powiedzieć? — spróbował jeszcze raz
wojownik.
— Nic — odparł spokojnie elf.
— Przecież powiedziałeś, że wiesz o nim więcej niż
ktokolwiek z nas!
— Tak — przyznał Laelen — ale nie powiedziałem, że coś
powiem!
— ...! — Ert nie tracił jeszcze panowania nad sobą, ale był
tego bardzo bliski. — Dlaczego nie chcesz mówić?!
Skośne oczy elfa popatrzyły z przestrachem.
— Przepraszam... — westchnął rycerz ze zmęczeniem. —
Ale dlaczego?...
— Raywenowi by się to nie spodobało — wyjaśnił Laelen,
cicho i z dezaprobatą. Widocznie polityka ukrywania
informacji, którą wyznawał Raywen, budziła w nim
wątpliwości.
— Przecież się nie dowie!
Chłopiec roześmiał się szczerze, wesoło, aż mu łzy
popłynęły.
— On zawsze wszystko wie!
— A co on jest, Jasny Jednorożec, żeby miał wszystko
wiedzieć?! — wybuchnął Ert.
— Nie — odparł spokojnie mag, który podjechał bliżej i
właśnie nakłaniał Ae-Nariego, żeby odsunął konia Erta od
wierzchowca Lena. — Dręczenie dziecka nie przystoi
rycerzowi. Chcesz pytać — pytaj mnie.
Pogromca smoków skrzywił się rozdrażniony.
— Myślałby kto, że odpowiesz!
— A nuż? Nie chcesz spróbować? — uśmiechnął się
drwiąco mag.
„No dobra...”
— Cóż, dla tak doniosłego wydarzenia jak wieczór
zwierzeń warto chyba urządzić niewielki postój... — rzekł
Ert, usiłując dostosować się do tonu maga.
Wypadło nieprzekonująco, rycerzowi nie udawało się
naśladować specyficznego sarkazmu Raywena.
Nikt nie miał nic przeciwko, zwłaszcza że niemal wszyscy
marzyli o tym, żeby wytrząsnąć z Raywena interesujące ich
wiadomości.
Mag nalegał, żeby przy okazji zrobić obiad i odpocząć —
rycerz zaczął podejrzewać, że Raywen po prostu gra na
zwłokę, żeby zebrać myśli.
Młodzieniec siedział oparty o drzewo, oczy miał
zamknięte.
Len demonstracyjnie usiadł obok niego, Egort z ciężkim
westchnieniem i stęknięciem poszedł za przykładem elfa,
dając do zrozumienia, że jest po stronie czarownika. Rycerz i
pozostali usiedli naprzeciwko tej trójki, jedynie Kot odszedł
na bok, ale był bliżej Raywena niż Erta i całej reszty.
— Zaczynajmy — oznajmiła Khilayia, zadowolona ze
znakomitej okazji do podręczenia Raywena.
— Jesteś człowiekiem? — przesłuchanie zaczął Ert na
prawach dowódcy oddziału.
— Nie. — Chłopak pokręcił głową, nie otwierając oczu.
— Jesteś nieludziem? — dołączyła się Ilne.
— Nie.
„Co za licho? — stropił się rycerz. — Nie człowiek i nie
nieludź...”
— Jesteś magiem? — nie wytrzymał Ayelleri.
— Nie — odparł spokojnie Raywen, przeciągając się.
— Ale możesz używać magii? — sprecyzował elf.
— Nie.
„Jak to?!” — osłupiał rycerz.
— Jesteś stary? — zapytał z kolei Gresz.
— Nie.
— Ale jesteś znacznie starszy od nas?
— Tak.
„Chociaż na jedno pytanie odpowiedział twierdząco... A
już się bałem, że słowo »tak« w ogóle nie występuje w jego
słowniku...”
Wszyscy intensywnie myśleli nad pytaniami, które już na
pewno zmusiłyby Raywena do wyznania wszystkiego, ale
czarownik chyba poczuł, co się święci, i doszedł do wniosku,
że czas kończyć tę zabawę.
— Myślę, że na dzisiaj wystarczy — uśmiechnął się z
wyższością, demonstrując błękit swoich oczu.
— To nieuczciwe! — oburzyła się Khilayia. — Niczego się
nie dowiedzieliśmy!
— Bo nie umiecie zadawać właściwych pytań. — Wzruszył
ramionami i siłą woli zmusił unoszące się zdradziecko kąciki
warg do pozostania na swoim miejscu.
— No, no... — prychnął Ayelleri. — Pewnie i tak nie
odpowiedziałbyś na pytanie: kim jesteś.
— Odpowiedziałbym — odrzekł Raywen — ale i tak nic
byście nie zrozumieli.
— No to kim jesteś? — jęknęła Ilne.
Raywen roześmiał się i odpowiedział triumfalnie:
— Pierworodnym! — Z widoczną przyjemnością
obserwował reakcje otoczenia: zdumienie, rozdrażnienie
oraz pogodzenie się z okrutnym losem.
No bo czego innego można się spodziewać po tym śliskim
pasożycie?!
*
Tę rundę wygrałem, zresztą to akurat było z góry
wiadome... Moi towarzysze nie umieją zadawać właściwych
pytań, ale w tym wypadku nic by im nie pomogło: miałem
zbyt duże doświadczenie w prowadzeniu takich
pasjonujących rozmów. Przecież mówiłem: absolutnie nie
umiejąc kłamać, zawsze udaje mi się zagadać rozmówcę! A
oni od razu złoszczą się i denerwują...
Też coś! Przecież powiedziałem samą prawdę, czystą
prawdę i tylko prawdę!
— Czy wszystko dobrze zrobiłem, Raywenie? — spytał
stropiony Len.
— Tak, Len! Brawo! — zapewniłem go z uśmiechem.
Ayelleri od razu się nabzdyczył, pokazując, jak bardzo
oburza go fakt, że jego krewniak szanuje takie niewiadomo
co bardziej niż rodzonego brata. Ale przy tym Pierworodzony
nie stracił apetytu: gniewnie łyskając oczami, cały czas coś
jadł.
Hm, wyobrażam sobie, jakie to musi być nieprzyjemne,
gdy twój brat chodzi za kimś jak cień. Pewnie też nie byłbym
zachwycony, gdyby Arien robił coś podobnego. A Ayelleri,
prócz wszystkich innych zalet, jest również jednym z
doradców (cóż z tego, że młodszych) w królewskim domu
Elfów Przedświtu, a takiej godności nie dostaje się za piękne
oczy. Chociaż jego oczy były akurat niczego sobie: barwy
morza, duże, wyraziste... Zresztą jeszcze nie zdarzyło mi się
spotkać nieładnego elfa... Podobnie jak dobrodusznego
leśnego demona. Oho, Khilayia sapie jak rozzłoszczony jeż i
już planuje zemstę... A wszystko dlatego, że nie zechciałem
im wyznać wszystkiego od razu. Też coś!
Ale z tą złością nawet jej do twarzy... Zdaje się, że we
wszystkim jej do twarzy...
— Naprawdę wszystko było dobrze? — dopytywanie się
było chyba cechą rodzinną naszych elfów. Dobrze chociaż, że
młodszy brat nie jest tak żarłoczny jak starszy, bo w ciągu
jednej doby zostalibyśmy bez prowiantu...
— Naprawdę! — potwierdziłem uroczyście. — Postępuj
dalej w tym duchu, a zatrudnią cię w elfickim wywiadzie!
— Ee? Ale ja... a jak... ale...
— Zatrudniacie! Słowo honoru! — obiecałem.
— Na pewno? — nie chciał się odczepić.
— Na pewno! — Uśmiechnąłem się, czochrając włosy
Lena.
No, czyli z chłopakiem wszystko w porządku, Kot w
normie, a cała reszta nadal mnie nie znosi. Cudnie! Teraz już
mogę być spokojny... Stosunkowo.
— To co, jedziemy dalej? — zapytał chłodno Ert, który
miał mnie serdecznie dość — co za radość! Demonstracyjnie
na mnie nie patrzył, dając do zrozumienia, że dla niego nie
istnieję. Hmm...
Wszyscy wstali i w milczeniu zaczęli się zbierać. Dobrze
zgrany oddział, zdrowy organizm... Tylko ja jestem tu
wirusem, ciałem obcym, które wcześniej czy później zostanie
odrzucone. Tylko Lena zabiorę ze sobą, on i tak nie będzie
mógł normalnie żyć, a ja wziąłem na siebie odpowiedzialność
za życie tego niespokojnego młodzika.
Zawsze to samo... Biorę na siebie kupę obowiązków i nie
dostaję w zamian żadnych praw. Zresztą wcale nie chciałem
praw, wystarczała mi świadomość, że mam się o kogo
troszczyć. Żyć w ten sposób może tylko niepoprawny frajer
zwany Raywenem. Wiecznie rozdawać po' kawałku swoje
serce, bez nadziei, że kiedykolwiek te kawałeczki wrócą do
mnie...
Dobrze, wystarczy. Jeszcze chwila i zacznę się użalać nad
sobą małym, biednym i nieszczęśliwym, którego nikt nie
kocha, zwłaszcza pewna złośliwa demonessa, która właśnie
próbowała wpakować mi do worka jeża, myśląc, że nie
widzę... Nie lubię kopać samego siebie, jednak ciągle to
robię. Ale to nic, jak sobie tak powspółczuję ze dwie
godzinki, to potem zrobi mi się lżej i znów będę spokojny,
niby wielki, najedzony wąż. A na razie będę się trząsł nad
swoją histerią, jak nad największym skarbem na świecie.
Pogrążyłem się w sobie na dwadzieścia minut, a gdy
wróciłem do rzeczywistości i zorientowałem się, co się
dzieje, z miejsca pożałowałem, że w ogóle wysunąłem nos z
Pałaców — tam przynajmniej jest ciepło, miło i nikt nie
próbuje drwić ze swojego Władcy!
Najpierw chciałem pozabijać wszystkich, a potem
popełnić samobójstwo — nie przeżyję takiej hańby! A w
końcu pogodziłem się z tym, co mnie czekało... Po pierwsze,
za wcześnie jeszcze na umieranie, poza tym nie będę nikomu
urządzał nadprogramowego święta w związku z moim
przedwczesnym zgonem.
Otóż w czasie gdy byłem pogrążony we własnych myślach,
lokalni geniusze (nie będziemy pokazywać palcem
uśmiechającej się bezczelnie fizjonomii) opracowali
oryginalny sposób zamaskowania naszego oddziału. Ert miał
grać rolę syna znanego właściciela ziemskiego z zachodnich
prowincji, a ja i Ilne mieliśmy być... jego siostrami!!! Co to
ma znaczyć, ja się pytam! Jak oni mnie traktują!!! Kot i Gresz
grali role naszych sług (demon trochę kręcił nosem, ale w
końcu się zgodził), Khilayia miała być najemnym
ochroniarzem, Ayelleri i Len udawali, że jadą oddzielnie,
przy czym młodszy elf miał również zostać przebrany za
dziewczynę (jednak jest na świecie sprawiedliwość!!!), Egort
zaś był samotnie wędrującym krasnoludem, jadącym do
krewnych w Góry Mgliste. No, no... Niech sobie tworzą swoje
plany, koniec końców i tak będzie po mojemu! Jaki ja jednak
jestem zły i podły...
Co ciekawe, ten trik mógłby się udać (zwłaszcza przy
pewnym udoskonaleniu z mojej strony), ale... Mam udawać
dziewczynę?! Osobiście skręcę Khilayii kark za takie
propozycje!!!
*
Raywen szalał i obiecywał, że wszystkich pozabija, a żeby
dowieść powagi swoich zamiarów, kilka razy wyciągał miecz
z pochwy i latał z nim za chichoczącą demonessą i
rechoczącym Greszem, któremu pomysł z przebraniem
bardzo się spodobał. Wszystkie wypowiedzi Raywena
sprowadzały się do jednego: za nic! Rzecz jasna, nikt nie
miał zamiaru go słuchać, bo wszak nikt nie chciał tracić
takiej rozrywki jak przebieranie rzekomego nekromanty. Za
to Laelen, w odróżnieniu od swojego idola, był absolutnie
zachwycony pomysłem i nawet podzielił się tym zachwytem z
magiem, który wzniósł fioletowe oczy do obojętnego wobec
jego cierpień nieba, złośliwie, błękitnego i pogodnego — aż
po horyzont nie było ani jednej chmurki.
„Do pełnej harmonii brakuje nam tylko złotego smoka...”
— pomyślała z rozmarzeniem Khilayia, z zadowoleniem
patrząc, jak Raywen ukradkiem spluwa przez lewe ramię.
Przebraniem maga demonessa miała się zająć osobiście,
żeby odpłacić mu pięknym za nadobne. To była podła, niska
zemsta, ale czego można spodziewać się po leśnym demonie?
Szlachetności i altruizmu? Akurat! Jeśli kiedyś jakiś leśny
demon okaże podobne uczucia, smoki staną się dobrymi i
łagodnymi stworzeniami!
Raywen pobladł lekko, widać zrozumiał, co może zrobić z
nim Khilayia, gdy zyska możliwość odegrania się.
— Żadnych sprzeciwów nie przyjmuję! — uciął Ert,
patrząc twardo na źródło protestu, ponure jak późnojesienna
szaruga.
— Egorcie, nie wydaje ci się, że to zakrawa na obrazę? —
zauważył jakby mimochodem mag, łyskając stalowymi
oczami.
— Ależ, czcigodny Raywenie... — wybąkał krasnolud. —
To przecież dla waszego dobra!
— Ostatnim razem, gdy ktoś wygłosił to zdanie, zrobiłem
coś takiego... — zaczął wzburzony młodzieniec, ale nie
dokończył, a nikt jakoś nie miał ochoty dopytywać się, komu i
co Raywen wtedy zrobił. — Iw ogóle dlaczego to właśnie ja
mam się przebierać? Zmówiliście się czy co?
— Aha! — wyszczerzył się Gresz.
— O, Stwórco... — jęknął cicho Raywen. Po tym okrzyku z
głębi duszy zaczęły się skargi w niezrozumiałym języku,
których sens sprowadzał się do tego, że biednego Ciemnego
nikt nie lubi i wszyscy krzywdzą, jak chcą.
— No, no, no — prychnął Ert, patrząc sceptycznie na ten
spektakl. — Możesz sobie darować... Jak powiedziałem, że
się przebierzesz, to znaczy, że się przebierzesz!
— Niby dlaczego?
— Dlatego, że ja tu jestem dowódcą! — odrzekł twardo
rycerz.
Khilayii wydawało się, że w szmaragdowych oczach maga
błysnęła źle skrywana ulga.
„Co on?... Może by tak pogadać z Ilne? Ona ma głowę... A
nuż we dwie do czegoś dojdziemy?”
„Tylko spróbuj!” — rozległ się oburzony syk w biednym
umyśle czerwonowłosej demonessy. Po przesłaniu Raywena
natychmiast rozbolała ją głowa.
„Telepata niedobity!” — oburzyła się w myślach,
pocierając skronie. Pomysł opowiedzenia wszystkiego Lady
nie wydawał się już tak kuszący: smok wie, co wtedy Raywen
zrobi, fantazję na pewno ma bujną...
Zmianę wyglądu maga i Lena trzeba było jednak odłożyć
do czasu postoju w jakiejś wiosce — niestety, w garderobach
Ilne i Khilayii nie było potrzebnej ilości kobiecych szmatek, a
poza tym ich ubrania nie dałyby odpowiedniego efektu.
W czasie drogi do wsi Raywen zdążył urządzić jeszcze
jedną histerię, demonstracyjnie zemdleć, pokłócić się ze
wszystkimi obecnymi i oznajmić, że są źli, więc ich zostawi.
Cały ten spektakl nie zrobił na oddziale wrażenia i groźba
zmiany wyglądu zawisła nad magiem niczym topór kata nad
skazańcem.
Pół godziny później Raywen pogodził się z tym, co
nieuchronne, ale wcale nie stał się radosny czy serdeczny.
Uparcie gniewał się na wszystkich — Kot nawet uwierzyłby
w tę obrazę, gdyby nie napotkał spojrzenia drwiących
niebieskich oczu, w których nie było nawet cienia urazy —
jedynie ciekawość.
Raywen mrugnął do Kota, po czym znów zaczął się
skarżyć i użalać nad sobą nienaturalnie piskliwym głosem.
Len śmiał się cicho, zasłaniając usta dłonią, a Ilne z jej
wrażliwym słuchem wilka wzdrygała się przy każdej drwiąco-
piskliwej nucie, wydawanej przez „biedną sierotkę” (mag
chyba świetnie wiedział, jak nieszczęsna Lady zareaguje na
te ultradźwięki...). Pozostali patrzyli na siebie oszołomieni i
szeptem naradzali się, jak „to-to” zatkać. A „to-to” z całych
sił starało się nie dać po sobie poznać, że jest zachwycone
efektem swoich popisów wokalnych i użalało się dalej, nie
chcąc rezygnować z takiej rozrywki. Krasnolud patrzył na ten
spektakl z jawną dezaprobatą, ale nie okazał niezadowolenia
wygłupiającemu się czarownikowi.
*
Gdy w oddali ujrzałem wieś, miałem ochotę zawyć, ale z
braku księżyca w pełni i wilczej postaci zrezygnowałem z tak
kuszącego sposobu spędzania czasu, zwłaszcza że ostatnio i
tak zachowywałem się jak idiota. Pora z tym skończyć, w
końcu jestem Władcą! Wprawdzie w oddziale wiedział o tym
tylko Egort, ale i tak powinienem zachowywać się
adekwatnie do swojej pozycji...
— Cóż, zakupy trzeba będzie odłożyć do rana —
westchnęła z żalem Khilayia, patrząc na ciężkie kłódki
wiszące na drzwiach kramów.
— Najwyraźniej — wzruszył ramionami Ert — a na razie
poszukajmy zajazdu.
Decyzja była ze wszech miar słuszna: wszyscy byli
zmęczeni, a Len zasypiał na siedząco, co trochę mnie
niepokoiło — gotów jeszcze spaść z siodła i kuruj go potem...
Po zaczepieniu jednego z tubylców o średnim stopniu
trzeźwości (mówił, ale niewyraźnie) dowiedzieliśmy się, że
zajazd we wsi jest i to nawet duży, ponieważ jesienią i zimą
odbywa się tu jarmark, więc podli krwiopijcy... to znaczy,
czcigodni wędrowcy znajdą tam schronienie. Gdy Ert
zostawił w spokoju nieszczęsnego pijaczynę, ja mimochodem
wykasowałem mu wspomnienia o naszym spotkaniu. Pewnie
rano i tak by nic nie pamiętał, ale strzeżonego Stwórca
strzeże...
Wieś mogła mieć najwyżej dwieście lat, gdyby była
starsza, pamiętałbym ją, w tamtych czasach często tu
zaglądałem. Domki z rzeźbionymi obramowaniami okien
cieszyły oko... Dziwne: nie lubię ludzkich miast, ale wsie i
wioski kocham z całej duszy. Są jakieś takie przytulne,
czyste, swojskie... Co prawda, gnój i inne uroki gospodarstwa
wiejskiego nadal pozostawały w mocy, ale żadna porządna
gospodyni nie wylewa pomyj tuż za progiem własnego domu.
Gdyby to ode mnie zależało, zbudowałbym sobie mały
domek z wysokim płotem i wrotami z ciężką zasuwą, a potem
cieszyłbym się samotnością i wyrzucaniem różnych petentów
ze swego suwerennego terytorium. Ech, niestety, takie
szczęście raczej nie jest mi pisane... Nie pozwolą mi tak po
prostu cieszyć się życiem. Kto? Raczej co — sumienie i
poczucie obowiązku, które wiszą nade mną niczym dwa
głodne wampiry: jak tylko się zapomnę, od razu pogryzą do
krwi.
Zajazd mnie nie rozczarował: sympatyczny piętrowy
budynek, sprawiający wrażenie, że gospodarz poświęcał mu
się bez reszty: odmalowany, wyremontowany, nie było nic, co
mogłoby świadczyć o lenistwie czy niedbalstwie. Co prawda,
znacznie bardziej niż zajazd interesowali mnie ci, którzy w
nim przebywali: czułem przez skórę, że los szykował mi
kolejne ciekawe spotkanie.
Do naszego zmęczonego i wygłodzonego towarzystwa
podeszła pulchna, uśmiechnięta jejmość, która od razu
zaatakowała nas wylewną serdecznością, aż poczułem się
trochę nieswojo mimo świadomości, że ta otchłań życzliwej
troski wypływa ze szczerego serca.
Zajęliśmy wszystkie wolne pokoje i czym prędzej
zanieśliśmy tam swoje rzeczy, zapewniając gospodynię, że na
pewno zejdziemy na kolację i będziemy mogli docenić jej
kunszt kulinarny. Miałem dzielić pokój z Kotem i Lenem —
elf urządził regularną histerię, że chce zostać ze mną, a nie
swoim starszym bratem, co tego ostatniego wyraźnie
zniesmaczyło. Współlokatorzy w zupełności mi odpowiadali,
choć, prawdę mówiąc, od tego spi-czastouchego dzieciaka
wolałbym trzymać się z daleka: jeszcze mi paskudnik wsadzi
żabę do łóżka... Nie, żebym się bał płazów, ale znalezienie
we własnym łóżku czegoś śliskiego i zimnego to marna
przyjemność.
Gdy pilnujący się mnie Len w końcu zszedł do wspólnej
sali, Ert, który zdążył już zatroszczyć się o konie, podszedł do
mnie i zakłopotany powiedział, że Ae-Nariego nie ma w
stajni. Tak jakbym nie wiedział! Przecież sam puściłem to
wredne bydlę, żeby sobie trochę pobiegało. Rano będzie stał
przed gankiem i patrzył na mnie wiernymi, podejrzanie
niewinnymi oczami. Uspokojony rycerz dał mi kontrolnie po
karku, żebym go na przyszłość nie denerwował, i popchnął
mnie w stronę stołu, przy którym już siedzieli wszyscy nasi
towarzysze.
Wtedy poczułem, że ktoś na mnie patrzy. To nie było
wrażenie myśli czy obecności, lecz właśnie taksującego mnie
spojrzenia. Odwróciłem się powoli, płynnie, jakby niechcący
dotykając rękojeści miecza. Mój ruch zauważyli pozostali
członkowie oddziału i też zaczęli czujnie oglądać salę w
poszukiwaniu źródła zagrożenia.
W drzwiach stał wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu z
kapturem. Najwyraźniej dopiero co wszedł, bo dopadła go
roztrajkotana „cioteczka Ann”, żona właściciela zajazdu.
Sądząc z jej radosnych okrzyków, nieznajomy był tu częstym
i mile widzianym gościem. Przybysz zdjął kaptur i
niespodziewanie spojrzał na mnie.
Był elfem i to nie Jasnym, lecz jednym z Ciemnych, które,
jak powszechnie wiadomo, niezwykle rzadko opuszczają
swoje lasy i słyną z paskudnego charakteru. Jednak ten tutaj,
o spokojnych oczach w kolorze ciemnego bursztynu, stanowił
zaprzeczenie obu tych opinii. Ponadto rysy twarzy
nieznajomego były zbyt regularne nawet jak na elfa, co
mogło świadczyć o tym, że w chwili narodzin wyglądał
inaczej. Śnieżnobiałe włosy, oznaka królewskiego
pochodzenia, teraz krótko obcięte, odsłaniały spiczaste uszy;
prosty, czarny strój ludzkiego kroju nie posiadał żadnych
znaków rodowych czy pozycji społecznej. Hm, Ciemny Elf z
domu panującego, w dodatku wygnaniec. Jakie wiatry
przywiały go w tę głuszę?
Pierworodzony z takim samym zdumieniem przyglądał się
mnie. To obcesowe zainteresowanie było raczej nie na
miejscu i mogłoby się stać powodem poważnego konfliktu,
ale zdaje się, że w naszym przypadku nadmierna uwaga nie
powinna zaszkodzić.
Wargi elfa wygięły się w zaskakująco serdecznym
uśmiechu, adresowanym, o dziwo, do mnie. Osłupiały
zamrugałem oczami — pojąłem, że nie jestem w stanie
przeczytać jego aury! Zupełnie jak z moim ojcem czy
bratem... Tylko że Arien nigdy nie zmienia wyglądu, a ojciec
nie zniżyłby się do podobnych wygłupów, przy jego pozycji
nie wypada zajmować się taką dziecinadą.
Nieznajomy był nieco zaskoczony moją reakcją (a raczej
jej brakiem) na swoją serdeczność, ale mimo wszystko
podszedł. Poruszał się z drapieżną gracją urodzonego
wojownika, którego każdy ruch może znienacka przerodzić
się w śmiertelny cios, ale jego magia była raczej słaba,
wyraźnie uzdrowicielska.
— Nazywam się Rayhe — rzekł. Głos miał spokojny, nieco
ochrypły, budzący bezwarunkową sympatię.
— Raywen — przedstawiłem się odruchowo, ciągle nie
rozumiejąc, dlaczego nie mogę „czytać” tego dziwnego elfa,
który chyba zjawił się tu wyłącznie z mojego powodu. —
Czym mogę służyć? — idiotyczna, bezradna fraza,
zdradzająca moje zmieszanie.
Jednak Rayhe odniósł się do tej słabości z
wyrozumiałością, co dodatkowo zbiło mnie z pantałyku, zaś
jego styl rozmowy równego z równym ostatecznie mnie
obezwładnił.
— Może usiądziemy? — zaproponował. — Przyznam, że
jestem strasznie głodny, od rana w drodze... Nie zechciałbyś
dotrzymać mi towarzystwa?
— Z przyjemnością — wyrwało mi się, niemal wbrew woli.
Hm, rzeczywiście usiądę z nim z przyjemnością... Spodobał
mi się ten spiczastouchy i nic na to nie poradzę!
— Doskonale — uśmiechnął się czarująco elf, siadając
przy najbliższym stoliku.
W niejasnym przeczuciu, że zaraz stanie się coś
interesującego, usiadłem naprzeciwko.
Moi towarzysze byli do głębi swoich jasnych dusz
oburzeni podobnym lekceważeniem z mojej strony.
Rozdrażnione sapanie Laelena było świetnie słychać nawet w
najodleglejszym kącie sali — dobrze jeszcze, że elf nie
wszczął przeciwko Rayhemu otwartych działań bojowych!
Dharr wie, do czego może być zdolne to małoletnie coś,
pozostawione bez mojej kontroli...
— Zazdrośni — zauważył Ciemny z cichym śmieszkiem,
kątem oka obserwując oddział.
— Nie sądzę. — Wzruszyłem ramionami. Niby czemu
mieliby być o mnie zazdrośni? Podróżujemy niedługo, a w
dodatku zadbałem o to, żeby nie zaczęli darzyć mnie zbyt
ciepłymi uczuciami.
— Zazdrośni jak nic — zapewnił mnie białowłosy. —
Zawsze słynąłeś z umiejętności podobania się otoczeniu,
nawet wbrew własnej woli.
Spiąłem się lekko, bacznie wpatrując się w rysy
nieznajomego. Czyżbyśmy już się kiedyś spotkali? Nie, nie
pamiętałem go, a na sklerozę jeszcze się nie skarżyłem... W
takim razie...
— Czyżbyśmy mieli wspólnych znajomych?
Do stołu podeszła ładna kelnerka. Strzelała oczami w
stronę mojego rozmówcy, ale jedno oko uparcie zerkało na
mnie. Rayhe szybko złożył zamówienie, a ja, nie chcąc
odrywać się od rozmowy, zapewniłem, że całkowicie ufam
jego doświadczeniu i zamówiłem to samo.
— Tak, opowiadał mi o tobie Mel — wyjaśnił elf („ty” w
jego ustach brzmiało zupełnie naturalnie), gdy kelnerka
pobiegła po naszą kolację.
Poczułem ulgę. To, że elf zna Mela, było tak
nieprawdopodobne (przyjaźń Ciemnego i Jasnego Elfa jest
raczej rzadkim zjawiskiem), że nie mogło być kłamstwem.
— Co u niego? Dawno się nie wiedzieliśmy...
— U niego? Na tyle dobrze, na ile to w ogóle możliwe w
jego przypadku — odparł spokojnie przedstawiciel
niespokojnej gałęzi Pierworodzonych. — Ostatnio widziałem
go dwa tygodnie temu, jechał do Lasu Przedświtu na
uroczystość nadania imienia jego bratankowi.
— Bratankowi? — zdumiałem się szczerze. — Czyżby jego
młodszy brat w końcu się ożenił?!
— Tak, z córką księcia Nimlosse z domu panującego Elfów
Zachodu. Jego wybranka jest w połowie człowiekiem. Znasz
ją?
Zaśmiałem się cicho.
— Wyrazy współczucia... Wystarczy przypomnieć sobie
„łatwe” charaktery Nimlosse i jego małżonki... Mieć taką
teściową jak księżniczka Gira...
— Podobno życie rodzinne brata Mela jest całkiem
udane... Ale nie przyszedłem tu, żeby plotkować o wspólnych
znajomych — dodał niespodziewanie poważnie Rayhe.
— I przybywając tu, porzuciłeś liczne sprawy, wymagające
twej nieustannej uwagi?
— Potrzebujesz pomocy — rzekł po prostu, patrząc na
mnie bursztynowymi oczami.
Jak niby miałem to rozumieć?
— Jestem Ayeni-Lai — wyjaśnił Rayhe, widząc, a raczej
wyczuwając moje zaskoczenie.
Teraz przynajmniej wiedziałem, dlaczego nie mogę
„czytać” tego elfa...
Proszę, proszę, to się nazywa mieć szczęście! Żeby w
takiej głuszy wpaść na Przychodzącego-Bez-Wezwania,
istotę, którą bardzo trudno spotkać, a która jest przy. tym
nieprawdopodobnie pożyteczna?! Ciekawe, swoją drogą, że
im bardziej coś jest pożyteczne, tym trudniej to znaleźć...
Tacy „dobrowolni pomocnicy” są niezastąpieni, nie ma
nikogo, kto by lepiej od nich rozwiązywał cudze problemy.
Rzecz w tym, że jeszcze nikt nie zdołał pojąć kryteriów,
jakimi kierują się Przychodzący-Bez-Wezwania, wybierając
tego, komu chcą pomóc.
— Zdumiewające — powiedziałem. — Nigdy przedtem nie
spotykałem takich jak ty, mimo że nie raz potrzebowałem
pomocy... — Zdaje się, że w moim głosie zadźwięczała
dziecięca uraza, co rozbawiło elfa: uśmiechnął się jeszcze
szerzej.
Wtedy znowu zjawiła się kelnerka z tacą zastawioną
czymś gorącym i niewiarygodnie apetycznie pachnącym.
Pomyślałem, że jeszcze chwila i umrę, dławiąc się własną
śliną.
— Tak, jedzenie jest tu wspaniałe — zapewnił mnie Rayhe,
jakby czytając w moich myślach.
— Potrafisz czytać w moich myślach? — spytałem niemal z
przerażeniem.
Ciemny Elf zaśmiał się dobrodusznie.
— Nie, jestem tylko empatą... Za to nie można się przede
mną zamknąć.
— A ja w ogóle nie mogę cię przeczytać... Masz całkowitą
ochronę przed cudzą świadomością! — powiedziałem
oburzony.
— No cóż... — odparł. — Może nie będziemy zagłębiać się
w szczegóły dotyczące moich właściwości, zwłaszcza że
nawet ja nie wszystko o nich wiem... Powiedz lepiej, na czym
polega twój problem?
Popatrzyłem na niego uważnie.
— Chciałbym, aby ktoś zyskał pewność, że wracam do
domu. Wiesz, gdzie to jest?
— Tak, Mel mi co nieco opowiadał — padła oględna
odpowiedź. — To wszystko?
Mel? A to zdrajca! Żeby takie rzeczy opowiadać
pierwszemu lepszemu! Jak go spotkam, tak go za te
spiczaste uszy wytarmoszę, że na przyszłość nie będzie plótł,
co mu ślina na język przyniesie! Zupełnie wstydu nie ma,
odkąd skończył dziewięćset lat!
— Usiłują mnie zabić — dodałem, obserwując reakcję
rozmówcy. Musiałem go przecież ostrzec przed ewentualnym
niebezpieczeństwem... Jednocześnie nie przestawałem się
zżymać na gadatliwego Mela. To ma być przyjaciel?!
— Głupstwo — rzekł elf, puszczając moje ostrzeżenie
mimo uszu i udając, że nie dostrzega mojego rozdrażnienia.
Nie wiem, czy Ciemny tak źle udawał, czy po prostu nie
chciał przede mną udawać. — Gdybyś tylko wiedział, kto
próbuje zabić mnie!
— Jak chcesz rozwiązać mój problem?
— Bardzo prosto: jestem prawdziwym morfem. Jeszcze
jakieś pytania? — uśmiechnął się chytrze.
Uniosłem brwi. Co minuta, to nowina... A wszystko w
jednym opakowaniu, jasnowłosym, smagłym i brązowookim!
Oczywiście, zakładając, że to jego prawdziwa postać,
przecież mój rozmówca może nie mieć nic wspólnego z
Ciemnymi Elfami!
Jeśli fałszywe morfy spotyka się na każdym kroku, to
prawdziwych ze świecą szukać. Prawdziwe morfy są w stanie
skopiować postać każdego rozumnego stworzenia
człekokształtnego! Fałszywe nie mogą zmienić wzrostu i płci,
poza tym jedynie powierzchownie kopiują świadomość (i na
tym wpadają, gdy próbują wykorzystać cechy swojego
organizmu w nielegalnych celach), za to prawdziwych nie
ogranicza prawie nic i żaden telepata nie zdoła odróżnić ich
od oryginału... Dlatego, jeśli jakiś prawdziwy morf
postanowił puścić kogoś z torbami, to i tak nie da się go
znaleźć. Za te nadzwyczajne właściwości morfy płacą
ciągłym balansowaniem na krawędzi szaleństwa.
— Czyżby tak łatwo było mnie skopiować? — spytałem
urażony. Świadomość, że wcale nie jestem taki wyjątkowy,
jak sądziłem, nie była przyjemna.
— Bardzo trudno. Ale przecież możesz się odkryć,
prawda? — Morf uniósł brew, a w jego oczach zapłonął
dziwny ogień.
Szczerze mówiąc, nie miałem ochoty tego robić, ale...
Przecież chciałem zmylić pogoń... Tym bardziej, że zaufałem
Rayhemu... Tak samo, jak mnie — bez żadnego powodu i ku
mojemu zdumieniu — ufają moi towarzysze.
— Osobisty interes? — zapytałem, nie mogąc
powstrzymać się od złośliwości.
— Oczywiście — przyznał ironicznie. — A czy ty
zrezygnowałbyś z uzyskania tylu informacji praktycznie o
wszystkim?
— Chyba nie. — Skinąłem głową i podałem mu rękę.
— Tylko pamiętaj, że na ciebie też spadnie część mojej
świadomości... — uprzedził Rayhe.
Obustronne „czytanie”, które magowie nazywają
„dwustronną dobrowolną wymianą” to straszne świństwo, w
dodatku bolesne, ale czasem nie sposób się bez tego obejść.
— Wytrzymam — zlekceważyłem jego ostrzeżenie i nasze
dłonie złączyły się.
Gdybym powiedział, że to, co poczułem, spodobało mi się,
byłoby to największe kłamstwo w moim życiu. Tak źle nie
czułem się już bardzo dawno i, mam nadzieję, nie poczuję się
już nigdy. I nie dość na tym: zamiast spodziewanej jednej
spadły na mnie aż dwie świadomości, w dodatku strasznie
dręczone przez życie w ciągu całego swojego istnienia!
Nurzanie się w cudzym bólu to nic przyjemnego, a tu jeszcze
była podwójna dawka! Ale elfowi, bo Rayhe faktycznie był
Ciemnym Elfem, też się dostało, wystarczy pomyśleć o moim
długim, burzliwym życiu...
Oczy otworzyliśmy jednocześnie — lekko pozieleniała
twarz elfa trochę poprawiła mi humor. Skoro nie tylko ja
czuję się tak parszywie, nie jest źle!
— Współczuję — powiedział bardziej ochryple niż
zazwyczaj.
— Wzajemnie — odparłem, czując, że boli mnie gardło.
Po chwili zorientowałem się, że w sali panuje głucha
cisza, a nade mną pochyla się przerażona mordka Lena.
— Zdaje się, że trochę krzyczeliśmy — mruknął speszony
Ciemny Elf.
— Ładne mi trochę... — odparłem, przeglądając ostatnie
wspomnienia otoczenia. — Najwyraźniej nieźle
nastraszyliśmy wszystkich histerycznym, synchronicznym
wyciem!
— Raywenie... — zaszlochał Len, który wisiał na mnie z
tragicznym wyrazem twarzy. — Wszystko w porządku?
— Tak! — odparłem uczciwie, ale zdaje się, że Laelen mi
nie uwierzył, bo wyszczerzył się do Rayhego, najwyraźniej
uznając go za przyczynę mojego nieszczęścia. — Len, poznaj
proszę, to Rayhe, mój przyjaciel... — W bursztynowych
oczach elfa mignęło zaskoczenie, które szybko przerodziło
się w radość. — Przybył tu, żeby nam pomóc.
Chłopiec ciągle jeszcze patrzył wrogo na morfa, ale
przynajmniej nie miał zamiaru rzucać się na niego z
pięściami.
— Ale przez niego było ci źle! — oskarżył go młody elf.
— Nie przez niego — wyjaśniłem cierpliwie temu
upartemu dzieciakowi. — To było konieczne dla dobra
sprawy... Jemu też było nielekko.
Na twarzy młodszego elfa odbiła się cała burza emocji,
którą Pierworodzony wyartykułował w końcu w jednym, za to
bardzo głośnym zdaniu:
— Wszystko mi jedno, jak mu było! Tobie było źle!
Morf siedział i śmiał się w kułak, obserwując tę niemal
rodzinną scenę.
— Co on ci zrobił?! — wrzasnęła mi Khilayia nad samym
uchem. Na chwilę ogłuchłem.
Przy naszym stoliku stał już cały oddział, gotowy zmieść z
powierzchni ziemi każdego, kto ośmielił się nastawać na
moje kruche zdrowie. Ha! Czyli oni mogą mnie bezkarnie
dręczyć, ale inni za to samo oberwą tak, ze popamiętają na
długo... Pewnie to właśnie jest ów straszny kolektywizm...
— No to ja już pójdę... — zorientował się szybko morf,
wstając zza stołu niby od niechcenia, ale z maksymalną
prędkością. — Powodzenia, Raywenie! Masz szczęście do
towarzyszy!
— Jeszcze sobie drwi, łobuz!... — syknąłem oburzony,
patrząc, jak czarna postać znika za drzwiami zajazdu. Masz
rację, Rayhe, pomyślałem, naprawdę miałem szczęście do
towarzyszy, ale oni do mnie nie bardzo...
— Kto to był? — z braku innej ofiary Khilayia zwróciła się
do mnie. Reszta oddziału groźnymi pomrukami poparła
pytanie.
— A tak... — wzruszyłem ramionami. — Przyjaciel.
— To czemu żeś tak wrzeszczał? — przyczepiła się
demonessa.
— Z radości! — skłamałem.
— No, no... — mruknęła wojowniczka, najwyraźniej nie
wierząc ani jednemu mojemu słowu.
Nie przejmując się tym, spokojnie wróciłem do kolacji, o
której zdążyłem zapomnieć podczas rozmowy z elfem. W
ciągu ostatnich niespokojnych dni zgłodniałem na śmierć...
Wszyscy zgodnie obrazili się na mnie i demonstracyjnie
wrócili do swojego stołu, nie zaszczycając mnie nie tylko
słowem, ale nawet spojrzeniem. Nawet Len z nimi poszedł,
urażony do żywego, że postawiłem blokadę (wprawdzie
słabą, ale zawsze), nie pozwalając mu grzebać w swoich
odczuciach.
Patrząc w okno na szalejącą burzę, zrobiło mi się szczerze
żal Rayhego, który w taką pogodę musiał się gdzieś włóczyć.
No, poczekaj Ae-Nari! Jak tylko zjawisz się rano, to ci tak
dam popalić, że zaczniesz się wreszcie porządnie
zachowywać, pomyłko Stwórcy!
Rozdział 7
Wiecznie hołubić minione cierpienie?
Wszystko pokona życia pragnienie,
Wszak: wybaczenie — nie zapomnienie —
Spełniło się!
N. Mazowa
Przez całe życie Ert uważał, że piękna dama nie może kląć
jak doker i być przebranym mężczyzną, a teraz wiózł żywy
dowód tego, że na tym świecie wszystko jest możliwe. W
siodle przed rycerzem siedziała krucha, piękna istota, od
stóp do głów otulona w zwiewne jedwabie, która cicho, acz
przenikliwie określała całą sytuację takimi słowami, że
pogromca smoków, który niejedno w życiu słyszał, oblewał
się rumieńcem wstydu. I całe to „nieporozumienie”, on, Ert,
waleczny rycerz Zakonu świętego Ealiya ma nazywać swoją
siostrą! Mało tego! Szczeniak w dodatku zmusił do
przebrania swoich towarzyszy! Gdyby nie było to absolutnie
konieczne, rycerz szybko wyjaśniłby Raywenowi, co ten może
zrobić ze swoimi propozycjami, ale, niestety, bez tego
maskarada by się nie udała. I teraz wojownik ze wstrętem
myślał, że nie ma większej hańby niż odżegnywanie się od
własnego imienia...
„Dobrze chociaż, że nie musiałem przebierać się w
babskie szmatki...” — pocieszał się, ze złośliwym
uśmieszkiem patrząc na tobołek siedzący przed nim w siodle.
Ert pomyślał, że nawet kark Raywena emanuje
niezadowoleniem oraz urażoną godnością.
Krasnolud wyglądał, jakby miał dostać zawału, gdy
zobaczył swojego „czcigodnego Raywena” w tym przebraniu.
Swoją drogą, Egort najwyraźniej przywykł nazywać
czarownika nieco inaczej... Ciągle potyka się na „wł”... Ale
czy to „wł” jest początkiem imienia, czy tytułu?
Ert doskonale rozumiał, że jego ostatnie spięcie z
Raywenem było jedynie przejawem zmęczenia i
rozdrażnienia, którego rycerz nie zdołał, a czarownik
najwyraźniej nie chciał powstrzymać. Pogromca smoków
czuł, że ten dziwny chłopak o nieokreślonym wieku — nie
wiadomo, czy ma lat dwadzieścia, czy dwa tysiące — mógłby
uniknąć kłótni, ale albo uznał to za niepotrzebną stratę sił,
albo obrzydło mu wieczne szukanie wyjścia z tworzonych
przez innych ślepych uliczek.
— Raywenie, masz rodzinę? — spytał pogromca smoków
niespodziewanie dla samego siebie. No bo tak właściwie —
po co mu takie informacje? Tym bardziej, ze już w pierwszym
dniu znajomości czarownik wyraźcie dał do zrozumienia, że
nikomu nie pozwoli włazić z butami w duszę.
— Mam, waleczny — odparł cicho mag, a w jego głosie
zabrzmiała zadziwiająca czułość, jaką widocznie Raywen czuł
do swoich krewnych. — Ojca i brata.
— Starszego brata?
— Młodszego, ma na imię Arien... Dawno go nie
widziałem. A ojca nie wiedziałem jeszcze dawniej...
— Nigdy bym nie pomyślał, że możesz być starszym
bratem — uśmiechnął się Ert.
— Nikt mnie nie pytał o zdanie, waleczny. — Wzruszył
ramionami czarownik. — Ale nie sądzę, by moje życie bez
Ariena stało się lepsze. Kocham ojca i brata.
— Nie przypuszczałem, że Ciemny może kogoś kochać...
— zauważył sceptycznie wojownik.
— Zupełnie, jakby ta zdolność zależała od rodzaju źródła
siły. — Raywen wzruszył ramionami. — To wyłącznie
uprzedzenia Jasnych, waleczny, w dodatku idiotyczne. Tak
naprawdę niewiele się od was różnimy. Po prostu... trochę
inaczej myślimy.
— Dla was cudze życie nie ma żadnego znaczenia! —
zawołał Ert.
— Jesteście tego pewni, waleczny? — spytał łagodnie
Raywen, odwracając się do rycerza.
Ten zajrzał w zielonobrązowe oczy maga i zrozumiał, że
nie jest już niczego pewien. Pogromca smoków odniósł
wrażenie, że zajrzał w wieczność: bezkresną, wciągającą,
smutną, ale i kpiącą, w której chciałoby się zanurzyć, utonąć,
pogrążyć...
— Do dharra! — wściekły okrzyk Raywena przerwał urok.
Mag potrząsnął głową i rzekł: — Nie należy patrzeć mi w
oczy, czcigodny: moglibyście ujrzeć coś, co nie jest dla was
przeznaczone.
Ert nie wiedział, co odpowiedzieć. Szósty zmysł
podpowiadał mu, że omal nie doszło do czegoś... nie, żeby
strasznego, ale takiego, co mogłoby całkowicie zmienić jego
życie. A wraz z tą wiedzą przyszło dziwne słowo: Władca...
które brzmiało jak dzwon kościelny, majestatycznie i
smutnie.
Raywen siedział nienaturalnie prosto, jakby kij połknął, i
demonstracyjnie nie patrzył na Erta.
„Co tu się dzieje, niech mnie smok rozedrze?!” — ryknął w
myślach nieszczęsny rycerz, czując, że jego świat rozpadł się
na tysiąc kawałków, i nie dostał nic w zamian...
A wszystko przez tego przeklętego szczeniaka!
Fakt, że o swoje nieszczęścia można z czystym sumieniem
oskarżyć kogoś innego, poprawiło rycerzowi humor. Czyli to
życie nie jest jednak takie parszywe, jak mogłoby się
wydawać.
*
Jestem idiotą. Skończonym i absolutnym. Po raz tysiąc
pierwszy omal nie nadepnąłem na te same grabie, chociaż
tuż obok stała tabliczka z ostrzeżeniem. Najpierw Kot, teraz
Ert. Życie niczego mnie nie nauczyło. Szkoda.
Jechałem wystrojony w kobiece fatałaszki na koniu Erta
(na razie odesłałem Ae-Nari, złośliwiec zapierał się i trzeba
go było przeganiać siłą) razem z rycerzem i czułem,
delikatnie mówiąc, dyskomfort. Nie opuszczało mnie
wrażenie, że uparcie podążam wyjeżdżoną koleiną, a gdzieś
w przedzie zieje przepaść... Były tylko dwa warianty finału
naszej dziwnej podróży i oba mi się nie podobały. Jak mówi
Arien „na bezrybiu i rak ryba”. Otóż ja z czystym sumieniem
gotów jestem wybrać raka, żeby tylko całe towarzystwo nie
poznało smaku ryby.
„Co za głupiec!”
Ta... Tata?! Niemożliwe...
Niejedno tysiąclecie minęło od chwili, gdy... tylko we śnie
czasem ze mną rozmawiał... A może?... O, Stwórco...
Mówił, że muszę ustanowić własne prawa... własne... Ale
przecież to było w tamtym idiotycznym śnie! Nie mogę się
zatrzymać, bo spadnę, nie mogę iść, bo lina pokaleczy mi
stopy, ale przecież mogę lecieć! Najważniejsze to rozłożyć
skrzydła. Ale przecież to, co dzieje się teraz, nie jest snem,
ale rzeczywistością, na dodatek straszną!
Do dharra! Tato, możesz być z siebie dumny: tym razem
absolutnie zbiłeś mnie z pantałyku... Ale za to znowu chciało
mi się żyć!
Taak... Co tam się u nas dzieje w oddziale? Ilne jedzie
obok Kota, kątem oka zerkając na mnie i Erta. Chyba czeka,
aż znów się wścieknę i coś wywinę... A guzik! Niedoczekanie
wrednej wilczycy — mam zamiar mężnie wytrwać w kobiecej
roli. Kot w myślach płacze ze śmiechu i też na mnie zerka.
Chyba powinienem zacząć pobierać opłatę za oglądanie
takiego widowiska, jak
Raywen w damskim stroju. Bo co to niby za darmocha?!
Za wszystko trzeba płacić...
Khilayia klnie w myślach na czym świat stoi... No tak: jak
to może być, żeby ona, siostra przywódcy klanu, udawała
prostego ochroniarza! Na pewno wszyscy jej przodkowie do
dwudziestego pokolenia włącznie przewracają się teraz za
Ostatnimi Wrotami...
Daleko w przedzie jechali powoli Ayelleri i Len, a ten
ostatni co chwila się odwracał, żeby upewnić się, czy jadę z
tyłu. Głuptas... Jak mógłbym teraz ich wszystkich porzucić?.
Ork i stary krasnolud podążają z tyłu... Biorąc pod uwagę,
że z trudem się tolerują, ich wspólną podróż można uznać
niemal za wyczyn bohaterski. Do tego jeszcze Gresz znowu
mówi o mnie jakieś świństwa, a Egort oczywiście broni
mojego honoru. I po jakiego dharra? Gdybym poczuł się
urażony, sam policzyłbym się z tym wrednym orkiem...
— Raywenie, co to było? — zapytał ochryple Ert.
— O czym mówicie, waleczny? — spróbowałem się
wykręcić, ale rycerz nie ustępował.
— Nie wygłupiaj się... Władco! — powiedział cicho, ale ze
złością.
Wzdrygnąłem się mimo woli, co chyba nie umknęło
uwadze pogromcy smoków. Co to ma znowu być?! Każdy
pancerny kretyn będzie mnie czytać podczas kontaktu
mentalnego?! I jak ja mam mu to wytłumaczyć?! Ert to nie
Kot, na pewno zrobi wszystko, żeby wycisnąć ze mnie
wszystkie interesujące go informacje.
Przed koniecznością wyjaśnień uratował mnie Len. Ryknął
przeraźliwie: „Krzywdzą Raywena!” i zawrócił konia. Elf był
gotów walczyć z każdym na śmierć i życie, byle tylko
poprawić mi humor. Trzeba będzie coś z tym zrobić, bo
inaczej cała nasza maskarada zda się psu na budę... Poza
tym Ayelleri martwił się, że brat jest do mnie tak bardzo
przywiązany...
Małolat omal nie przewrócił mnie i Erta razem z koniem,
najwyraźniej nie wziął pod uwagę faktu, że jedziemy z
rycerzem na jednym wierzchowcu. Musiałem odsunąć źrebca
młodszego elfa na bok, bo jeszcze chwila i zrobiłoby się mało
przyjemnie.
— Raywenowi jest źle! Obrażasz go! — naskoczył na
rycerza Len, gdy spostrzegł, że jego pierwszy manewr się nie
powiódł.
— Len, nikt mnie nie obraził, po prostu rozmawiamy... —
powiedziałem łagodnie, próbując uspokoić elfa. Niestety!
Len czuł moje rozdrażnienie i pragnął zemścić się na
każdym, kto odważył się zepsuć mi nastrój.
— Obraził cię! — Tak, jak przypuszczałem, spiczastouchy
nakręcił się, i to porządnie. — Wszyscy cię obrażają! Jak
jesteś przy nich, to zawsze ci źleeee...
No proszę, w dodatku się rozryczał. Co ja mam z nim
zrobić? Staliśmy na środku uczęszczanego traktu,
wrzeszcząc na siebie jak grupka umysłowo chorych —
podróżni już zaczynali na nas podejrzliwie zerkać! Musiałem
wszystkim w biegu korygować pamięć i jeszcze próbować
uspokoić Lena, który najwyraźniej nie miał zamiaru tak łatwo
rezygnować z histerii.
Wszyscy patrzyli na mnie z nadzieją, a zarazem i
wyrzutem, że doprowadziłem dziecko do takiego stanu. No i
faktycznie, ja i tylko ja jestem winien temu, w jakim stanie
znajduje się teraz Len. Nie trzeba było się wyrywać, nie
starczyło mi uwagi, to teraz mam za swoje. Dobrze mi tak!
— Oni wszyscy są źli!!! Przez nich jest ci źleee!!! —
nie przestawał wyć chłopak.
Stwórco, czemu on się tak drze? I tak mi głowa pęka...
— Len! Uspokój się! — zawołałem.
Khilayia zachichotała histerycznie. Musiałem naprawdę
komicznie wyglądać, robiąc groźne miny w tych szmatkach.
— Nikt mnie nie obraża! — powiedziałem. — Po prostu tak
wyszło...
— Ale tobie jest źleee! — nie poddawał się chłopiec,
wyraźnie nie rozumiejąc, że dzięki jego staraniom robiło mi
się jeszcze gorzej.
— Tak, ale nie przez naszych towarzyszy!
— A przez co... Władco? — zapytał przymilnie Ert.
Krasnolud zbladł i popatrzył na mnie przerażony.
Pozostali wymienili zaskoczone spojrzenia.
— To tym tytułem z przyzwyczajenia próbowałeś nazywać
Raywena, prawda? — Pogromca smoków zwrócił się do
Egorta, rozumiejąc, że ze mnie trudniej będzie wyciągnąć
prawdę. — Czyim on jest Władcą?
Usiłowałem nie patrzeć na śmiertelnie przerażonego
krasnoluda. Jeśli tylko teraz nic nie powie, to jeszcze
wszystko może się ułoży...
„Milcz! — poleciłem mu w myślach. — Nic nie mów, a
wszystko będzie dobrze. Zdołam ich oszukać!”
„Ale, Władco! Oni już zrozumieli!”
„Nie, jedynie się domyślają, ale ich domysły nie idą
słuszną drogą. Nic nie mów, graj na zwłokę, rób, co chcesz,
ale nie potwierdzaj słów Erta!” — ryknąłem.
Krasnolud wyglądał na wystraszonego, ale już
wiedziałem: skoro taki był mój rozkaz, to nic nie powie,
nawet pod groźbą tortur. Khilayia chyba zrozumiała, że
rozmawiam w myślach z brodatym, zbyt często sama
komunikowała się ze mną w ten sposób. W liliowych oczach
rozbłysły filuterne ogniki zrozumienia. Oho, nie zazdroszczę
wrogom klanu Jarzębiny, z taką dziewczyną lepiej nie
zadzierać...
— Odpowiedz, Egorcie! — powiedział groźnie Ert.
To znaczy, on myślał, że brzmiało to groźnie, a stary
krasnolud, który niejedno widział w długim życiu, w tym
również mnie w stanie niekontrolowanej wściekłości,
wysłuchał żądania bez mrugnięcia okiem. Wojownik był
oburzony takim stosunkiem do niego i najwyraźniej uznał, że
to przeze mnie. Ale chociaż tym razem faktycznie ja byłem
winien milczenia krasnoluda, to i tak brała mnie złość — co
to za zwyczaj, żeby obwiniać mnie o każde świństwo! Złość
była irracjonalna, za to bardzo silna. Len wyczuł ją od razu i
teraz patrzył na mnie z bogobojnym przerażeniem. Chyba
tylko on był w stanie wyobrazić sobie, co mogę zrobić, gdy w
końcu wyprowadzą mnie z równowagi.
— Słucham, waleczny Ercie? — spytał krasnolud głosem
kompletnego idioty.
— Czyim Władcą jest Raywen?
— To Raywen jest czyimś Władcą? — zdumiał się Egort.
Tak, długie życie daje pewną przewagę, ale nigdy bym nie
pomyślał, że brodaty jest w stanie kłamać z tak uczciwą
miną. Mnie się to nigdy nie udawało... Prędzej czy później
prawda i' tak wyjdzie na jaw, a przecież, jeśli pomyśleć, ile
jestem starszy od Egorta...
— Nie próbuj mącić mi w głowie! — wrzasnął wojownik.
— A czy ja... Jakże tak można, czcigodny... — powiedział
pokornie Egort, doprowadzając pogromcę smoków do stanu
bliskiego histerii.
— Raywenie, mów szybko, skoro twój wierny krasnolud
nie potrafi słowa wykrztusić! — krzyknął rozzłoszczony
rycerz.
Ech, trzeba było jechać na Ae-Narim... Mniejsza o to, że
dziewczyna jadąca na koniu bez siodła wzbudziłaby masę
podejrzeń, ale za to Ert by się mnie nie czepiał!
Odwróciłem się do niego, uśmiechnąłem promiennie i
zatrzepotałem rzęsami. Zabójca smoków zachłysnął się
kolejnym rykiem i odwrócił mnie w drugą stronę.
Uśmiechnąłem się złośliwie, ale tego rycerz już nie mógł
zobaczyć.
— Ayelleri, zabierz Lena i jedź przodem. Gresz, Egort —
zaczekajcie tu dwa kwadranse, a potem ruszajcie za nami. A
z tobą, blada poganko — zwrócił się do mnie nasz groźny
wódz — porozmawiam później.
— Oczywiście, braciszku — zagruchałem słodkim głosem.
Ert miał wielką ochotę zrzucić mnie z konia, ale siłą woli
powstrzymał się od czynu niegodnego szlachetnego
wojownika. Cóż mogę powiedzieć? Prawdziwy rycerz!
*
Khilayia pomyślała, że jeszcze nigdy nie było w jej życiu
tak strasznego bałaganu. I kto powiedział, że ratowanie
świata jest nudne?! W ostatnim czasie było jej tak wesoło, że
aż chciało się wyć. A do tego jeszcze te wszystkie ataki
maga...
Demonessa miała wrażenie, że tym, którzy napadli ich w
Antele, chodziło właśnie o czarownika. Zresztą, jakie tam
wrażenie?! To była pewność! Przecież te dziwne postacie
oskarżały właśnie Raywena, zupełnie ignorując jego
towarzyszy. No i jeszcze ten tytuł, którym nazwał Raywena
Ert. Władca... Zwykle rządzących nazywano panem albo
panującym, czyli tym, który ma prawo rozkazywać — a tu był
ten, do którego wszystko należy. Różnica niby nieduża, ale
znacząca - Khilayia świetnie zdawała sobie z tego sprawę, w
końcu była przecież siostrą przywódcy klanu Jarzębiny.
Krasnolud również nazywał Raywena słowem,
zaczynającym się na „wła...”, co było raczej dziwne: przecież
krasnoludy uparcie odmawiały oddawania czci komuś
innemu niż ich własna starszyzna. Jakim cudem ten chudy
wypłosz zapracował sobie na taką cześć?
„Może coś byś jednak powiedział?” — zapytała w myślach
dziewczyna. Straciła już nadzieję, że sama zdoła coś
wymyślić i postanowiła pójść po linii najmniejszego oporu:
wyciągnąć informacje z tego, kto wie najwięcej, czyli z
Raywena.
Podły mag nie miał zamiaru odpowiadać — siedział na
koniu Erta z niezadowoloną miną.
„A to zaraza!” — oburzyła się dziewczyna i postanowiła,
że teraz to już na pewno obrazi się na czarownika. Co
prawda, nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób będzie
okazywać mu swoje niezadowolenie, ale była pewna, że coś
wymyśli.
— Gdzie się zatrzymamy po dotarciu do Tejess? — zapytał
Kot, jak zwykle niewzruszony. Chociaż, gdy Raywen odrzucił
jego propozycję Służenia, demon zareagował przecież dość
burzliwie...
— Jeśli mamy działać wedle wymyślonej przez Raywena
legendy, to powinniśmy wparować prosto do pałacu
miejscowego panującego. — Ert wzruszył ramionami, dając
do zrozumienia, że ten pomysł zupełnie mu się nie podobał.
— Ayelleri i Len również się tam zatrzymają, a Gresz i Ert
zamieszkają w hotelu nieopodal.
— Jeśli nas rozgryzą, będzie niedobrze — przypomniała
spokojnie Ilne. — A gdy okaże się, że Len i Raywen są
przebranymi mężczyznami...
— To spróbują spalić nas na stosie — podjął spokojnie
czarownik. — Uspokójcie się, czcigodna, zdołam nas obronić,
jeśli zajdzie taka potrzeba.
— Przypominam, że w Antele wolałeś uciec — rzuciła
złośliwie Khilayia.
— Bo w przeciwnym razie musiałbym zabijać — westchnął
cicho Raywen, patrząc w bok.
„Dziwny zwyczaj. Przecież od razu widać, że kłamie! A
może nie kłamie?...” Zapadła ciężka cisza.
— Tylko mi nie mów, że nigdy tego nie robiłeś! —
powiedziała sceptycznie demonessa.
— Nigdy — wyznał cicho mag.
— A... tamci z podziemi...
— To nierozumne stwory, które pożerają wszystko, co im
wpadnie w łapy. Początkowo likwidowałem je dlatego, że
krasnoludy mnie o to prosiły, a potem przyzwyczaiłem się tak
odreagowywać...
Znowu ciężkie westchnienie, a potem długa cisza. To, że
czarownik ni z tego, ni z owego okazał się pacyfistą, było
dość dziwne. Khilayia przyłapała się na myśli, że nie rozumie,
jak można nosić broń i nie zabijać.
— To po co ci w takim razie miecz? — zapytał Ert. —
Umiesz chociaż się nim posługiwać?
— Oczywiście, waleczny — prychnął zarozumiale Raywen,
ale w jego szarobłękitnych oczach było zakłopotanie,
graniczące z przerażeniem. — Lecz umiejętność
posługiwania się bronią nie musi oznaczać używania jej
zgodnie z przeznaczeniem. Dla mnie to rodzaj sztuki, nic
więcej. Nie sądzę, żeby było mi łatwo odebrać życie istocie
rozumnej...
— I dla nas złamiesz swoje zasady? — wycedziła Khilayia z
typową dla siebie zjadliwością.
— Tak — głos Raywena zabrzmiał niczym dzwon
pogrzebowy. — Przecież przysięgałem...
Khilayia miała wielką ochotę zapytać, dlaczego w takim
razie czarownik złożył przysięgę, której wypełnienie jest dla
niego takim obciążeniem.
„Dlatego, że nie wszystko, co konieczne, jest
przyjemne...” — usłyszała w myślach.
Spojrzała zdumiona na czarownika, na którego twarzy
znów pojawił się wyraz niezadowolenia.
„Zawsze to samo! — pomyślała z rozdrażnieniem. — Żeby
choć raz coś normalnie wyjaśnił! Ciągle jakieś głupie
tajemnice!”
Kącik ust Raywena podjechał w górę, ale czarownik silą
woli zmusił wargi do tego, żeby nie rozjeżdżały się w
uśmiechu.
„Bezczelny!” — zawołała w myślach Khilayia.
Twarz maga była kamienną maską, ale w niebieskich
oczach migotały wesołe iskierki.
Demonessa udała, że ten wstrętny mężczyzna w ogóle ją
nie obchodzi i nawet została nieco z tyłu, za Ertem, żeby nikt
nie miał co do tego wątpliwości. Niestety, ten manewr chyba
nie zrobił wrażenia na czarowniku — i tak czuł, że Khilayia
aż skręca się z ciekawości.
„Nie wiem, kim lub czym on jest... Niezrozumiały, inny,
ale nie obcy... To takie dziwne... Nigdy nic o sobie nie mówi,
pragnie zachowywać niezależność, udaje wstrętnego typa, a
przy tym troszczy się o Lena jak starszy brat. Zupełnie nie
umie kłamać, chociaż bardzo się stara. I co ja właściwie do
niego czuję? Pewnie będzie mi smutno, gdy się rozstaniemy.
Odrobinę, ale jednak... Wszystko się skończy, ja pojadę do
domu, a on wróci tam, skąd przybył. Tak, będzie mi trochę
smutno... odrobinę...”
*
Gdy Stwórca powoływał do życia kobietę, musiał być
najwyraźniej w złym humorze. Jak mogę to wytłumaczyć?
Bardzo prosto — nie potrafię zrozumieć kobiet. Siebie
zresztą też nie. Widocznie stwarzając mnie, jedynego i
ulubionego, Najwyższy również miał jakieś” problemy z
głową. No bo po co właściwie przyznałem się Khilayi, że
słyszę jej myśli?! Z jakiegoś powodu to właśnie ją
obdarzyłem swoim zaufaniem. Co za kretyn! To stworzenie o
czerwonych włosach i zadartym nosie uznałem za godne
poznania części moich tajemnic! Chyba tak właśnie zaczyna
się obłęd... Postępuję nierozsądnie, irracjonalnie —
dlaczego? Co się dzieje?! Nic nie rozumiem!
Ale fakt, że Khilayia będzie za mną tęsknić... Ta
świadomość sprawiła, że zrobiło mi się jakoś cieplej na
duszy. A przecież zarzekałem się, że nie dopuszczę do siebie
tej pstrej kompanii, i co? Najpierw Len, ale co do niego
wszystko było jasne, jemu po prostu musiałem pomóc...
Jednakże Kot, Khilayia, a teraz jeszcze Ert, który nie może
się zdecydować, jaki ma do mnie stosunek... Jak zdołali się
do mnie przywiązać?! Gdzie popełniłem błąd? Oni muszą być
bezpieczni, a przepowiednia dała mi tylko dwa sposoby
rozwiązania problemu... Jeden już wypróbowałem i nie
spodobał mi się. Jest drugi, który zapewne nie spodoba się
reszcie, ale będzie skuteczny. I nieprzyjemny. Bardzo
nieprzyjemny...
Myśli zaczęły się plątać... Zakręciło się w głowie, w ustach
poczułem smak krwi... Przed oczami zrobiło się ciemno... Co
się ze mną dzieje?! Niedobrze... Boli... Czyżby znowu?...
Ciało zgięło się w skurczu — jak zawsze niespodziewanie i
jak zawsze nie w porę, chociaż, z drugiej strony, trudno
powiedzieć, kiedy byłoby „w porę”. Ale tym razem ból stał
się nieznośny i świadomość, mimo usilnych prób utrzymania
jej, uporczywie się wyślizgiwała...
Gdy odzyskałem przytomność, leżałem na ziemi. Bolało
mnie całe ciało, jakby przypominając, że bez względu na to,
kim jestem, ziemia pozostaje ziemią i spadanie na nią nie jest
miłe. Zdaje się, że teraz skupił się wokół mnie cały oddział, a
przecież prosiłem, żeby zachowywali się zgodnie z legendą!
No nie...
— Ert, on nie odzyskuje przytomności! — zawołała
niespokojnie Ilne. Ku mojemu przerażeniu cała ósemka
wyraźnie się o mnie martwiła. — Może jest chory? — Teraz
już w głosie dwupostaciowej zadźwięczała panika.
Do czego to doszło, żebym tracił przytomność! Co za
wstyd!
— Wszystko w porządku... — zapewniłem, otwierając
oczy. Głos brzmiał ochryple, łamał się i zanikał. Te ataki
kiedyś mnie wykończą.
O proszę, wszyscy zbledli, wystraszeni, dziewczyny
zaczęły ukradkiem pociągać nosami, a Len to w ogóle ryczał
na cały głos. I czerwone oczy ma, biedak...
— Co się z tobą dzieje? — zapytał chmurnie Ert, usiłując
ukryć niepokój. — Przecież to nie pierwszy raz! Mam
nadzieję, że to nie jest zaraźliwe?
Gdybym nie czuł się tak parszywie, pewnie bym się
roześmiał.
— Nie, czcigodny — uśmiechnąłem się z wysiłkiem. — To
nie jest zaraźliwe.
— Tak właściwie to chciałem się dowiedzieć, co się z tobą
dzieje — przypomniał mi posępnie pogromca smoków.
Może Egort miał rację, może faktycznie należałoby im o
wszystkim powiedzieć?... Poprzednim razem też ukrywałem
prawdę i nic dobrego z tego nie wynikło — wróciliśmy tylko
we dwóch, ja i Mel, którego wyrwałem prosto ze szponów
przeznaczenia, kiedy chciał oddać za mnie życie. Co za
głupota! To okrutne, ale takim jak ja nie pozostawia się zbyt
wielu sposobów rozwiązania problemu. Co gorsza, każdy jest
zły, a ja i tak będę musiał dokonać wyboru, dlatego, że ja to
ja i już.
— Chcieć możecie zawsze — wyrzuciłem z siebie,
ignorując słonawy smak krwi w ustach. Dharr z nim! To za
mało, żeby mnie załatwić!
— Wł... Czcigodny Raywenie! — Przeklęty krasnolud
pochylił się nade mną, a jego wargi drżały zdradziecko. —
Przestańcie się dręczyć!
— Egort, o czym ty mówisz?! — wysyczałem z trudem,
resztką sił robiąc groźną minę. Czy on naprawdę myśli, że to
ja organizuję sobie takie rozrywki?!
Powinienem spróbować wstać, bo patrzyli na mnie z takim
współczuciem, jakbym był kanarkiem ze złamanym
skrzydłem, a poza tym niewygodnie tak leżeć na ziemi, nie
mówiąc już o tym, że taka pozycja nie przystoi Władcy...
Ciało bezczelnie odmówiło mi posłuszeństwa.
Powiedziałem, że muszę wstać! Mięśnie zabolały w
proteście, dając do zrozumienia, że takie ćwiczenia są w tej
chwili niewskazane. Mówię, że chcę wstać! Nie jestem
człowiekiem, mam znacznie odporniejszy i mocniejszy
organizm, więc zaraz wstanę! Nie będę tu leżał na widoku
jak chłop, który w karczmie przesadził z samogonem!
Len westchnął ciężko i pomógł mi się podnieść. Ku
mojemu zdumieniu, pozostali taktownie udawali, że tego nie
widzą. Z tyłu dobiegło nawet współczujące rżenie Ae-
Nariego, który przywlókł się, żeby popatrzeć na
rozciągniętego na ziemi Władcę.
Wstaję! Wstaję — powiedziałem sobie zdecydowanie — a
nie przewracam się do tyłu! Dobra, oddychamy głęboko...
Teraz najważniejsze to utrzymać się w pozycji pionowej. O,
sukienka cała zaświniona, trzeba będzie to naprawić, bo kto
uwierzy w dziewczynę przypominającą taplające się w błocie
prosię?!
Świat rozpływał mi się przed oczami, w głowie się
zakręciło, jednym słowem ogólne samopoczucie można było
określić jako fatalne.
— Wszystko jest w jak najlepszym porządku —
powiedziałem tak niepewnie, że nie tylko nie przekonałem o
tym przyjaciół, ale w dodatku sam zyskałem pewność, że nie
jest dobrze.
— Może lepiej trochę poleź... — zasugerowała nieśmiało
Khilayia, patrząc na mnie z niespodziewanym współczuciem.
Zrobiło mi się trochę cieplej na sercu.
— Tu mam leżeć? — zapytałem zjadliwie. Tak, moja
zjadliwość okazała się najwyraźniej niezniszczalna. Byłem
tym nawet mile zaskoczony, szkoda tylko, że przy okazji
musiało tak mdlić...
— Nie — speszyła się dziewczyna. — Rozłożymy ci
płaszcz, poleżysz trochę...
— W rzeczy samej, czcigodny Raywenie — wtrącił się
Egort. — Nogi się pod wami uginają!
Poczułem, jak unosi się we mnie fala rozdrażnienia. Mnie
— mnie współczują! Co ja jestem, człowiek, czy co? Żyłem
tak długo, że nawet sam dokładnie nie pamiętam ile,
mógłbym skręcić całą tę wesołą kompanię w chińską ósemkę
i nawet tego nie zauważyć, jestem w stanie wytrzymać
więcej, niż oni w ogóle mogą sobie wyobrazić — i to oni mi
współczują! Co za brednie!
— Zawsze jestem w stanie utrzymać się na nogach —
powiedziałem lodowatym tonem. Wypadło nawet bardziej
przekonująco, niż myślałem, mój głos zaczął wreszcie być
posłuszny. — Nie zapominaj, kim jestem!
Krasnolud popatrzył na mnie wzrokiem, w którym
współczucie mieszało się z litością nad moją bezgraniczną
głupotą.
Nie wytrzymałem i zajrzałem w jego myśli — było w nich
to samo.
— Wszystko w porządku — powtórzyłem, zacisnąłem zęby
i zmusiłem krnąbrne ciało do powstania.
Kolana drżały, ale jednak zdołałem utrzymać się w pionie
ku zaskoczeniu moich towarzyszy, którzy byli święcie
przekonani, że jestem słaby jak kocię.
Ae-Nari podszedł do mnie, złapałem się jego grzywy.
Odetchnąłem, czując, że powoli wracają mi siły: może jeszcze
nie do końca, ale zawsze lepsze to niż nic. Trochę się
chwiałem, ale mogłem się poruszać o własnych siłach, co nie
mogło nie cieszyć.
— Może nie warto się tak nad sobą znęcać? — zapytał
cicho Kot.
Len stał obok mnie niby niemy wyrzut sumienia, gotów
rzucić się z pomocą, gdybym znów zaczął się przewracać.
— Ze mną wszystko w porządku — powiedziałem jeszcze
raz, usilnie przekonując siebie i innych. Głos brzmiał
mocniej, sił nieco przybyło. — Ale z moją sukienką nie... —
powiedziałem w zadumie, patrząc, w co przemienił się mój
przyodziewek. — Ale to nic, zaraz wszystko naprawimy...
Plamy zaczęły znikać, posłuszne moim rozkazom. Czasem
dobrze jest być mną... Pewnie, że kłopotów i obowiązków do
dharra i trochę, ale są też plusy... Moi towarzysze uspokoili
się, rozumiejąc, że skoro martwię się o ubranie, to naprawdę
nie jest ze mną tak źle.
— Nie mogę pojąć, w jaki sposób używasz swojej magii —
wyznał szczerze Ayelleri. — Żadnego uderzenia siły, zupełnie
jakbyś jej w ogóle nie stosował!
Uśmiechnąłem się zarozumiale. Przecież mówiłem, że to,
co robię, nie ma nic wspólnego z magią!
— Nie jestem magiem, czcigodny, w odróżnieniu od was.
Ja nie czaruję.
— ?! — nie uwierzył elf, zerkając na mnie podejrzliwie.
A ja odruchowo prześliznąłem się po świadomości
Pierworodzonego. Brzydki nawyk, nie powinienem tego
robić...
Tak... Nie wyglądałem najlepiej... Ciągle byłem bladosiny,
oczy płonęły mi gorączkowym blaskiem i w ciągu dwudziestu
minut schudłem tak, jakby z pięć lat trzymano mnie o chlebie
i wodzie. Jednym słowem, wyglądałem, jakbym za chwilę
miał się przekręcić.
— ...! — krótko, acz treściwie wyraziłem swój stosunek do
tego, co zobaczyłem. Niejeden nieboszczyk bardziej
przypominał żywych niż ja teraz. Wypisz, wymaluj dziarski
zombie, który postanowił przespacerować się po rodzimym
cmentarzu. Koszmar...
— Nie — prychnął Gresz, który chyba postanowił mnie
dobić. — To nie jest... To — ...!
— Dzięki za troskę i zrozumienie — obraziłem się. Żeby
choć odrobinę wsparcia! Przecież widzą, że człowiekowi źle!
No dobrze, nie człowiekowi... No, że mnie jest źle!
— Tak... Trzeba będzie zawinąć cię w trzy warstwy
woalki, bo jeszcze ludzie pomyślą, że Ert siostrzyczkę
głodem morzy! — zauważyła Ilne, przyglądając mi się.
— Zgadza się — poparła ją Khilayia. — Już przedtem nie
wiadomo było, w czym się ta twoja czarna dusza trzyma, a
teraz to już w ogóle!
Mieli rację — każdy kolejny atak odbierał mi coraz więcej
sił. Może nie miałem racji, biorąc wszystko na siebie, zamiast
się tym podzielić, jak radził ojciec? Okazało się, że to
znacznie większy ciężar, niż początkowo sądziłem...
*
Khilayia uzmysłowiła sobie, że to, co się dzieje z
Raywenem, martwi ją nie dlatego, że może przysporzyć
problemów oddziałowi, lecz dlatego, że z każdym atakiem
czarownik czuje się coraz gorzej. Teraz wyglądał jak coś
pośredniego między żywym trupem a zjawą, ale uparcie
milczał, nie chciał powiedzieć, kim jest i co się z nim dzieje.
Z charakterystycznym dla siebie uporem Raywen
próbował zmusić nieposłuszne ciało do przyjęcia pozycji
pionowej i, o dziwo, udało mu się to, choć kolana jeszcze się
pod nim uginały. Jednocześnie mag na różne sposoby
zapewniał towarzyszy, że wszystko jest w porządku — tylko
nie wiadomo było, kogo bardziej chce przekonać — siebie czy
ich.
„Dumny, żeby go smok pożarł!” — zachwyciła się
demonessa, widząc, że chudy parszywiec zdołał mimo
wszystko zrobić kilka kroków o własnych siłach. Obok niego
cały czas szedł Len, gotów pochwycić swego idola, gdyby ten
znów zaczął się przewracać.
A czarownik też dobry! Wyglądał jak trup, a martwił się o
sukienkę! Nienormalny... Ale ubiór „wyprał” zdumiewająco
szybko, co chyba świadczyło o tym, że nie jest z nim jeszcze
tak źle.
Raywen zdołał jakoś przekuśtykać przez polankę, chociaż
chwiał się jak na statku podczas sztormu. Ae-Nari, który
wziął się nie wiadomo skąd (mag przysięgał, że zostawił go w
wiosce) z niewzruszenie filozoficznym wyrazem pyska
patrzył, jak jego pan się wygłupia i od czasu do czasu rżał
pogardliwie. Czarownik udawał, że nie dostrzega
niewłaściwego zachowania wierzchowca i uparcie próbował
zmusić ciało do posłuszeństwa. Ciało uparcie protestowało
przeciwko takiemu traktowaniu.
— Raywenie, może wystarczy? — spytał ostrożnie Kot. —
Przecież w ten sposób się wykończysz! Jedźmy, starczy tego
tratowania ścieżki...
— Nie wykończę! — oburzył się mag ze znacznie
większym przekonaniem niż pięć minut temu.
Faktycznie, takiego ciężko dobić, już prędzej on innych do
grobu wpędzi i jeszcze nakryje kamieniem. Już myśleli, że
będą musieli wykopać mu mogiłę na miejscu, a tu nie,
patrzcie państwo, doszedł do siebie, łobuz... A tak się
przerazili, gdy to cudo, owinięte w jedwab jak mumia, spadło
na drogę, nie wygłaszając żadnych nieprzyzwoitych
komentarzy. Każdy by się zdenerwował.
— Faktycznie, czas na nas... — powiedział spokojnie Ert, z
obawą zerkając na czarownika.
— Co racja, to racja, waleczny — przyznał Raywen. —
Mogę kontynuować podróż... Przykro mi, że się o mnie
martwiliście... Ae-Nari, zniknij i nie zjawiaj się, póki cię nie
zawołam!
Koń spuścił głowę, zarżał urażony, odwrócił się
demonstracyjnie i poczłapał w kierunku wioski. Na pysku
malowało się: „Jesteście okropni i idę sobie od was!”, ale
Raywen pozostał niewzruszony.
— Czyli zaczynamy od nowa... Ercie, ty wieziesz siostrę w
siodle przed sobą — powiedziała Ilne, w zadumie drapiąc
koniuszek nosa.
— Cóż począć... — rzekł gorzko rycerz. — Chodź tutaj,
siostrzyczko.
— Waleczny, albo przestaniecie sobie drwić, albo... —
zaczął mag.
— Albo co? — zainteresował się pogromca smoków.
— Albo się obrażę — powiedział poważnie Raywen,
demonstracyjnie zasłaniając twarz woalką.
Całe towarzystwo, z trudem skrywając uśmiechy, wsiadło
na konie.
— A więc, bracia w orężu — zaczął uroczyście Ert,
wsadzając na siodło Raywena, znów zawiniętego w jedwabie
od stóp do głów — plan pozostaje bez zmian. Staramy się,
żeby przeciwnik nie zdołał nas rozpoznać.
— Ert, ale on nie chce odejść od Raywena! — poskarżył
się starszy elf, który próbował spełnić rozkaz dowódcy, ale
Len nie miał zamiaru opuszczać swojego idola i z całych sił
chwycił się szaty czarownika, żeby z jego protestem wreszcie
zaczęto się liczyć. — I nie chce puścić!
Tymczasem Laelen złapał już czarownika za nogi i
próbował ściągnąć go z siodła. Raywen klął, usiłując trzymać
się rycerza, ale przez kilka warstw materiału, w które był
owinięty, okazało się to dość problematyczne.
— Spadam! — zawołał w końcu. — Na pomoc!
Ert chwycił „siostrzyczkę” za ubranie, strząsając z niej
młodszego elfa, który miauknął oburzony i groźnie obiecał,
że „on to sobie zapamięta”.
— Ert... — powiedział cicho Raywen.
— Tak? — spytał rycerz nieco zmieszany, bo mag po raz
pierwszy zwrócił się do niego po imieniu.
— Ja... źle się czuję... prześpię się, dobrze? — Raywen,
który o coś prosi?! Nie żąda, lecz prosi... I niemal przeszedł
na „ty”?! Ładne rzeczy! Ert miał wrażenie, że świat się
kończy i zaraz niebo spadnie mu na głowę.
— Pewnie, że śpij — odparł pogromca smoków i poczuł, że
ciało czarownika od razu zmiękło i stało się bezwolne.
„Żebym ja umiał zasypiać w takim tempie!” — pomyślał z
zawiścią rycerz, wsłuchując się w równy oddech towarzysza.
I od kiedy to czarownik, wyznawca Ciemności i smok wie
czego jeszcze, zaczął im ufać na tyle, żeby sobie spokojnie
spać? Ert mógłby go teraz zabić, a ten by nawet nie pisnął!
Chociaż... Przecież już przedtem zasypiał wcześniej od
innych. Zawsze im ufał... jak głupio...
Udawał, że ma ich za nic, patrzył jak na istoty niższego
rzędu, gardził... Ale przecież nie można do tego stopnia ufać
istotom, które uważa się za stojące niżej od siebie... A to
znaczy...
„To jakieś brednie!” — przerwał sam sobie rycerz, gdy
pojął, że zaraz albo zrozumie istotę wydarzeń, albo zwariuje,
przy czym ta druga ewentualność wydawała się znacznie
bardziej prawdopodobna.
„Smok z nim. — Machnął ręką. — Sam wszystko opowie...
albo nie opowie. W każdym razie, teraz już wiem, że
ciągniemy ze sobą członka oddziału, a nie zadrę w tyłku,
wybacz mi, święty Ealiyu...”
*
Podle przespałem całą drogę do miasta. Usprawiedliwiało
mnie tylko jedno: gdybym nie odpoczął, po prostu padłbym z
wyczerpania. Za każdym razem coraz trudniej znosić nie
swój ból... A przecież jest go coraz więcej... Albo znajdę tego
drania, który to wszystko urządził, albo... Umrę?... Nigdy nie
brałem na poważnie tej ewentualności. Oczywiście,
zdawałem sobie sprawę, że mogę umrzeć, ale nie sądziłem,
że ta perspektywa może być tak blisko. Zwykle czułem się
wieczny, jak gwiazdy... Tylko czasem zapominałem, że kilka
srebrnych iskier na zawsze zniknęło z nocnego nieba
podczas mojego niewiarygodnie długiego życia.
A najgorsze, że nie mogę pozwolić sobie na takie proste
rozwiązanie problemu, zbyt wiele osób by wtedy ucierpiało.
Co za draństwo...
— Raywenie... Jesteśmy na miejscu! — oznajmił Ert,
potrząsając mnie za ramię.
— Mm?... — spytałem sennie, czując, jak ostatnie strzępy
snu zsuwają się ze mnie niczym kawałki kołdry. Czemu tak
szybko...
— Pamiętaj, że jesteś moją młodszą siostrą i nazywasz się
Eyna, ja jestem Taren, Ilne to Ney, a Kot — Keyn.
— Dobra, zapamiętam — burknąłem. W razie czego
podejrzę w myślach.
— Teraz będą nas witać przed pałacem miejscowego
gubernatora, tam się zatrzymamy. Ayelleri i Len już tam są,
jeśli cię to interesuje.
Pewnie, że mnie interesuje. Wręcz nie mogę się doczekać
chwili, w której to spiczastouche szczęście dopadnie mnie po
raz kolejny... Lubię małego drania, ale wszystko ma swoje
granice! Zawsze ceniłem sobie ciszę i możliwość bycia sam
na sam ze sobą, a Len bezczelnie pozbawił mnie tej
możliwości. Widocznie taki już mój los...
Hmm... co by tu powiedzieć o pałacu gubernatora, żeby
nie skłamać i nie obrazić mieszkańców miasta? Chyba
najlepiej będzie, jeśli zmilczę.
Wprawdzie nie jestem elfem, żeby trząść się nad estetyką,
ale jednak mam pewne wyczucie smaku! W końcu poczułem
zachwyt Ayelleriego oglądającego podziemną Antele, która
niemal w całości była moim dziełem, a to znaczy, że mam coś
do powiedzenia w tym względzie! Architekta, który zbudował
to „coś”, co miałem teraz przed sobą, zadusiłbym gołymi
rękami. Chociaż, widząc, jak miejscowi arystokraci wystroili
się z okazji przybycia czcigodnych gości, ochłonąłem nieco:
bez względu na to, kim był nieszczęsny twórca pomyłki
architektonicznej, najwyraźniej pragnął jedynie zadowolić
gust zleceniodawcy.
Wystrojony do granic możliwości tłum stał na placu, żeby
powitać gości, czyli nas. Cóż z tego, że przybraliśmy cudze
imiona! Wszyscy byliśmy tak szlachetnie urodzeni, że ci
ludzie dla nas to pył...
Delikatne nozdrza Ilne zadrgały, a na twarzy na chwilę
odmalował się wstręt: jeśli ci na pewno czcigodni panowie
wyglądali nieco zabawnie, to pachnieli... Hmm, woń
niemytego ciała łączyła się z aromatami olejków i perfum.
Mieszanka wybuchowa! Oczywiście rozumiem, że ludzie są
inaczej zorganizowani, że to nie elfy, nie demony, a już na
pewno nie my, że się pocą... Ale jakoś nie było mi lżej od tej
świadomości.
— Drogi przyjacielu! — zwrócił się gubernator do Erta.
Spocona gęba, zalana tłuszczem i małe oczka, tylko patrzące,
co by tu chapnąć... Na mnie również patrzyły jak na rodzaj
majątku czy raczej: dokładkę do posagu. — Radzi jesteśmy,
że możemy was gościć w naszym mieście! Was i wasze
czcigodne siostry!
Wtedy nagle poczułem, że ktoś z mojego narodu jest
tutaj... Blisko, bardzo blisko... w tłumie... uporczywe
spojrzenie... Nie znał moich towarzyszy, szukał właśnie mnie,
ale moja twarz na szczęście została dobrze ukryta pod
kilkoma warstwami woalki. Chyba nie dostrzegł we mnie nic
dziwnego, a aura?... Ja też mam kilka asów w rękawie.
Głupiec! Czy naprawdę myśli, że można mnie poczuć, jeśli
tego nie chcę?
Zobaczymy, co się tam dzieje w jego głowie...
Jęknąłem cicho, a Ert zerknął na mnie zaskoczony.
Zabolało, niech to dharr! Chłopak miał nałożoną blokadę,
bardzo potężną i nieznanej natury... Nie miałem nad nim
władzy! Złamać mogę, ale zdjąć nie! O, do dharra, co to
miało znaczyć? Jestem Władcą, czy nie? Dlaczego?... Kto
śmiał?... I najważniejsze — jak mu się to udało?! Z taką
bezczelnością jeszcze się nie spotkałem...
— Cieszę się, że możemy gościć w waszym mieście —
odparł rycerz, potrząsając mną dyskretnie, żebym się w
końcu obudził.
Gdybyś wiedział, wojowniku, jak daleki jestem teraz od
snu... Ktoś ważył się podnieść rękę na mój naród!
Pogromca smoków zsadził mnie z siodła i poczułem się
nieco mniej pewnie... Co innego paradować w babskim stroju
przed swoimi towarzyszami, a zupełnie co innego udawać
dziewczynę, gdy gapi się na ciebie dharr wie kto. A nuż
odgadną, że wcale nie jestem kobietą?
Zanim zdążyłem spanikować, podeszła do mnie Ilne,
zdecydowanym ruchem wzięła pod łokieć i skierowała prosto
na tłum, który pragnął nas powitać.
— Zrobiłaś wrażenie, siostrzyczko — szepnęła do mnie
dwupostaciowa, z trudem powstrzymując złośliwy uśmieszek.
— Co masz na myśli? — zaniepokoiłem się. — Zrozumieli,
że jestem mężczyzną?!
— Oczywiście, że nie, głupi! Są pod wrażeniem twojej
nieziemskiej urody! Ja i brat bez trudu moglibyśmy wydać
cię za mąż choćby dziś — powiedziała zadowolona
dziewczyna, lawirując w tłumie z elegancją świadczącą o
wysokim pochodzeniu.
— Jak mogli ocenić mój wygląd, skoro jestem zawinięty w
szmaty jak zadżumiony przed pochówkiem? — osłupiałem,
patrząc na Lady przez szczelną zasłonę skrywającą moją
twarz. Nie jest łatwo patrzeć na świat przez woalkę! Jak
kobiety mogą nosić na sobie takie draństwo i nie potykać się
co chwila?!
— Coś jednak widać, moja droga — uśmiechnęła się
wyrozumiale.
Zrobiło mi się gorzej.
— Przez te szmaty widać moją twarz?! — przeraziłem się.
— Nie... Czego się boisz, Ra... — spytała Ilne, zdumiona
moją reakcją.
— Cicho! — syknąłem. — Nie chcę, żeby to hańbiące
przebranie okazało się daremne! Są tutaj tacy, którzy
mogliby mnie poznać. I wierzcie mi, czcigodna, jeśli oni
zrozumieją, że mają przed sobą nie dziewoję, tylko... to nic
dobrego z tego nie wyniknie!
Ilne przejęła się moją płomienną przemową i przysięgła,
że w dziewczynie Eynie nikt nie zdołałby rozpoznać
Raywena. Poczułem ulgę, ale postanowiłem nie tracić
czujności. Na razie zauważyłem tylko jednego, ale mógłbym
przysiąc, że ci idioci nie chodzą pojedynczo... Już nie. Muszę
ostrzec towarzyszy, żeby zachowywali się spokojnie. Do tej
pory chodziliśmy po ostrzu brzytwy, a teraz...
— Czuję zapach sera — oznajmiła cicho Khilayia, która
jako ochroniarz szła tuż za nami.
— Sera? — spytała zaskoczona Ilne, nie odwracając
głowy.
— Sera, który zwykle wkłada się do pułapki na myszy —
wyjaśniła demonessa z przesadną obojętnością. Jej twarz
pozostała niewzruszona. — Czuję przez skórę, że znacznie
łatwiej będzie wejść do tego budynku, niż z niego wyjść... A
co wy o tym myślicie, panienko Eyne? — zapytało zjadliwie to
czerwonowłose stworzenie, którego widok budził we mnie
skomplikowane emocje.
— Leśne demony słyną z intuicji — odparłem mgliście,
rozumiejąc, że choć nie wprost, to jednak zgadzam się ze
złośliwą Khilayią. Czeka nas tu więcej kłopotów, niż się
spodziewaliśmy. I więcej, niż jesteśmy w stanie znieść.
— Mam złe przeczucia — oznajmił cicho Kot, który
bezszelestnie podszedł z tyłu.
Demonessa, która nie miała wrażliwego węchu i nie
mogła go wyczuć, aż podskoczyła z zaskoczenia.
— Zmówiliście się, czy co? — oburzyła się Ilne, ale od razu
ugryzła się w język, widząc zaskoczone spojrzenia
miejscowej arystokracji.
— Nie, czcigodna — odparłem. — Po prostu my
wyczuwamy kłopoty, tak jak wy wyczuwacie nas...
— Drwisz sobie? — spytała Lady samymi wargami.
— Nie, czcigodna... — Wzruszyłem ramionami. — Wiele
bym dał, żeby to były tylko głupie żarty...
Ilu ich tu jest? Trzech? Pięciu? I co ja mam teraz zrobić?
Zaatakować pierwszy, czy...
Spokojnie, Raywen, spokojnie... Poradzisz sobie, musisz,
przysiągłeś...
Przede wszystkim trzeba znaleźć nasze elfy, ostrzec
Egorta i Gresza, a potem wymyślić sposób wyrwania się z tej
pułapki bez wiedzy gospodarzy. Najlepiej po cichu, bez
rozwalania połowy miasta, do czego przecież byłbym
zdolny... Tylko że wtedy musiałbym poprosić starego
krasnoluda, aby za dodatkową opłatą popracował jako mój
herold, żeby wszystko było jak się patrzy podczas oficjalnej
wizyty...
No i co, Władco? Znalazłeś się w sytuacji, z której nie
można znaleźć takiego wyjścia, które w pełni zadowalałoby
wszystkich? Kogo planujesz poświęcić? Trudno wybrać, co?
A przecież w razie konieczności Władca musi umieć kogoś
lub coś poświęcić, prawda?
Tylko wychodzi na to, że jestem nieporadnym monarchą,
który pragnie uratować wszystkich, nawet jeśli jest to
absolutnie niemożliwe...
Niech cię dharr, Arien! Gdzie cię nosi, gdy twoja pomoc
jest tak potrzebna twojemu głupiemu bratu?!
Rozdział 9
Kłamstwo w słusznej sprawie jest złem,
lecz bywa i tak, że prawda wyrządza więcej zła
niż najstraszniejsze kłamstwo.
Nauki Ealiya Pogromcy Smoków
Koniec
Spis treści
Tytułowa
Redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16