You are on page 1of 394

Przełożyła: Ewa Skórska

Tytuł oryginału: Права и обязанности

Fabryka Słów, Lublin 2009


copyright © by Karina Pjankowa
copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2009
COPYRIGHT © FOR TRANSLATION by Ewa Skórska,
2009
tytuł oryginału Ďpaâa č o6˙çaííocňč
WYDANIE I
isbn 978-83-7574-065-3
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być
przedrukowywana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy
powielana
mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie
lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach
publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
redakcja serii Eryk Górski, Robert Łakuta
projekt okładki Paweł Zaręba
ilustracja na okładce Dominik Broniek
redakcja Rafał Dębski
korekta Ewa Hartman, Barbara Caban
skład Dariusz Haponiuk
ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Jacek
Olesiejuk sp. z 0.0. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul.
Poznańska 91 tel./fax: (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl, e-mail:
hurt@olesiejuk.pl
wydawca Fabryka Słów sp. z 0.0. 20-607 Lublin, ul. Wallenroda 4c
www.fabryka.pl e-mail: biuro@fabryka.pl
druk i oprawa OPOLgraf S.A.
www.opolgraf.com.pl
Rozdział 1
Smoki to straszliwe jaszczury,
podstępne i złośliwe, zabijanie ich
jest świętym obowiązkiem i wielką chwalą.
Nauki Ealiya Pogromcy Smoków

Srebrne gwiazdy na ciemnogranatowym aksamicie


nocnego nieba błyszczały drwiąco i wyniośle, ale nie psuło
mi to humoru. Wręcz przeciwnie. Zbyt dobrze wiedziałem, że
wyniosłość to jedynie przejaw bezradnej zawiści, którą z
całych sił ukrywa się nawet przed sobą samym. A to znaczy,
że ja mam coś takiego, czego nie mają one, takie odległe i
piękne. Więc niech one, tam w górze, nadal mi zazdroszczą!
Ta niezwykła myśl sprawiła, że omal się nie roześmiałem.
A może moja wesołość brała się z pachnącego korzeniami
wiatru, który z dalekiego morza przyniósł gorzkawy posmak
soli i natrętnie uderzał mnie w plecy, przypominając, że zbyt
długo nie zwracam na niego uwagi?
Tak, to rzeczywiście było poważne zaniedbanie z mojej
strony.
Stałem na kamiennym balkonie, a przede mną
przyzywająco czerniały ligi gęstej ciemności. Bardzo
kuszące... jeden krok i całkowita wolność od wszystkich i
wszystkiego przynajmniej na najbliższe pół godziny.
— Władco! — niespodziewanie rozległ się za mną
dźwięczny, chłopięcy głos, którego chyba jeszcze nie
słyszałem.
A tośmy czasów dożyli! Zamyśliłem się do tego stopnia, że
nie zauważyłem jego nadejścia. Czyżbym zaczął się starzeć?
Niby nie powinienem, w końcu zostałem ulepiony z innej
gliny.
Już po moich marzeniach o wolności... Kiedy pozwolą mi
pobyć sam na sam ze sobą, nieskończenie ulubionym i
jedynym w swoim rodzaju? Kiedy tylko się zanurzę w
przejrzystej rzece własnych myśli, od razu okazuje się, że
jestem komuś bardzo potrzebny. Chociaż nie, raczej jest tak,
że ciągle jestem komuś potrzebny. Co by zrobił ten hałaśliwy
tłum bez swojego Władcy? Myślę, że nic.
Nieważne, że przypominają sobie o moim istnieniu
dopiero wtedy, gdy mają nóż na gardle. Grunt, że sobie
przypominają. Przynajmniej czasami...
Spokojnie policzyłem do pięciu i powoli, majestatycznie
odwróciłem się do przybysza z miną, która zgodnie z
powszechną opinią znamionuje mądrego Władcę, nieustannie
troszczącego się o pomyślność poddanych.
Bo, powiedzmy sobie szczerze, tak właśnie jest. Czasem
zaczynam surowo przestrzegać etykiety (wtedy moi poddani
stają się czujni, spodziewając się po mnie jakiegoś wybryku;
a ja, rzecz jasna, nie pozwalam im długo czekać — kto szuka,
ten znajdzie!). I tylko moje oczy przybrały granatową barwę,
ale to już drobiazg, niewiele osób potrafi odczytać mój
nastrój z koloru oczu. Mój młodszy brat jest w tym bardzo
dobry, ale — chwała Stwórcy — Ariena tu nie było. Brata
kocham oczywiście z całej duszy (choć niektórzy wątpią w jej
istnienie), ale czasem ten chłopiec bywa po prostu
nieznośny. Rzecz jasna, ja nie jestem lepszy — w końcu łączą
nas więzy krwi i tak dalej.
Chłopak, który zjawił się w mojej komnacie, emanował
czcią i uwielbieniem, niczym magiczny świetlik, przy którym
zwykłem pracować w warsztacie. Od razu odechciało mi się
zaglądać w myśli chłopaka: nie znoszę takiej czołobitności.
Najwyraźniej chłopiec był tutaj krócej niż rok i rzadko
spotykał się ze mną oko w oko — nie znałem nawet jego
imienia. Ci, którzy przebywali pod moim kierownictwem
dłużej, widzieli we mnie już nie wielkiego Władcę, lecz ojca,
który, oczywiście, może nakłaść po głowie za jakieś
przewinienia, ale z drugiej strony przebacza wszystkim
swoim urwipołciom i z całych sił troszczy się o ich dobro.
Utrzymywanie w miarę liberalnych stosunków z poddanymi
nie było sprawą łatwą, ale sprawiało mi satysfakcję. Zawsze
wolałem, żeby mnie kochano, niż by się mnie bano. To moje
osobiste zdanie, ale jeszcze nie spotkałem nikogo, kto byłby
w stanie z nim skutecznie polemizować. Choć niejeden
próbował.
Chłopak wyglądał sympatycznie, choć, z drugiej strony,
trudno znaleźć w naszym narodzie kogoś nieładnego. Jasne,
nieco rozczochrane włosy, szare, duże i odrobinę
przestraszone oczy (w końcu jestem Władcą!), przy tym
płonące nienormalnym zachwytem, przystojna twarz... Ładny
chłopiec. Nawet zbyt ładny. Trzeba będzie zwrócić na niego
uwagę — Aelle znowu snuje wielkie matrymonialne plany, a
tu taki miły młodzieniec, w dodatku nieświadomy jej
specyficznej rozrywki: stałego dążenia do zamążpójścia —
zazwyczaj bez zgody swojej ewentualnej drugiej połowy. Ci,
którzy znają ją dłużej, już dawno przywykli do tych
okresowych ataków i świetnie wiedzą, kiedy trzeba
zabarykadować drzwi sypialni na noc i chować się pod stół
na widok naszej agresywnej piękności. Muszą bardzo
uważać, żeby nie znaleźć się przed ołtarzem z bólem głowy i
pytaniami, na które nie ma odpowiedzi. Kiedyś nawet do
mnie wystartowała, bezczelna! Uratowało mnie to, że szybko
poprosiłem brata o tymczasowy azyl polityczny i przez
miesiąc nie pokazywałem się w domu. Arien płakał ze
śmiechu, ale szybko się uspokoił, gdy zaproponowałem mu,
żeby pomieszkał w Pałacach w charakterze tarczy, póki Aelle
się nie uspokoi.
— Jak masz na imię? — zapytałem. — Nigdy przedtem cię
nie widziałem.
— Nazywam się Erilien, Władco — odparł chłopiec z
szacunkiem i niskim pokłonem (do grobu mnie wpędzą tą
etykietą!). — Służę w Pałacach już trzy tygodnie.

Ileż szczenięcego zachwytu w oczach... a w myślach


jeszcze więcej! No nie, jeszcze chwila i zacznę wyć.
Erilien... Gwiezdny... W swojej prawdziwej postaci musi
wyglądać wprost niesamowicie. Rodzice dali mu takie imię
nieprzypadkowo.
— I dopiero teraz dopuszczono cię do moich komnat? —
szczerze się zdumiałem. Znów Terien wprowadził koszarowy
dryl! A tyle razy prosiłem, żeby traktował nowicjuszy
normalnie! Trzeba będzie poważnie porozmawiać z tym
parszywcem. Nie pozwala dzieciakom popatrzeć na mnie (i
zawsze znajdzie jakiś ważny pretekst!), a przecież nowi na
pewno chcieliby z bliska obejrzeć Władcę, dla którego
opuścili rodziny, porzucili wszystko, co przedtem było całym
ich życiem.
— Tak, Władco — odpowiedział z pokłonem Erilien.
Wyjątkowo małomówny młodzieniec, nie odzywał się nie
pytany... Niedobrze. Trzeba szybko coś tym zrobić.
— Tak więc... — powiedziałem z ciężkim westchnieniem i
zacząłem wyjaśniać chłopcu jego prawa i powinności: —
Zacznijmy od tego, że skłonić należy się tylko raz, przy
wejściu, i wcale nie tak nisko. Jeśli chcesz uprawiać
gimnastykę, wybierz sobie coś bardziej efektownego i
oryginalnego. Ostatecznie poproś Reliena, żeby opracował ci
indywidualny program treningów. Przede mną nie musisz tak
błaznować, nie jesteś moim sługą, żeby za każdym razem
wyginać się w chińskie osiem. Mówić możesz, co chcesz i ile
chcesz. Najlepiej nie wchodź do komnaty bez pukania, ale
jestem do dyspozycji okrągłą dobę, to znaczy, że jeśli bardzo
będziesz chciał się z czegoś zwierzyć, możesz przyjść nawet
w nocy, nic ci nie zrobię, najwyżej rozespany cisnę w ciebie
poduszką. Jeśli ktoś ze starszych spróbuje obciążyć cię pracą
ponad normę, poślij go tam, gdzie chcesz — nie mają prawa
tego robić. Czy wszystko jasne?
— Tak. — Oszołomiony chłopak skinął głową, ale potem
mimo wszystko dodał: — Jednakże, Władco...
— Chłopcze, gdybyś wiedział, od ilu już lat jestem
Władcą... — westchnąłem głośno, ze zmęczeniem
przymykając oczy. — Przy okazji, jeśli zobaczysz
ciemnowłosą dziewczynę, tak piękną, że z nikim nie da się jej
pomylić, i ona będzie... hmm... zwracać na ciebie uwagę,
uciekaj ile sił w nogach.
— Dlaczego? — zapytał Erilien, jeszcze bardziej
wstrząśnięty. Miał taką minę, jakby zaczął się zastanawiać,
czy po drodze do komnat Władcy nie pomylił się czasem o
jeden zakręt.
— Ona chce wyjść za mąż.
— Oo... — powiedział.
— Dobrze biegasz? Weź pod uwagę, że jeśli nie uciekniesz
od razu, ona cię złapie i ożeni ze sobą!
— Dobrze biegam, Władco — odparł z wysiłkiem chłopak.
Uśmiechnąłem się.
— Dobrze, instruktaż skończony. Komu zatem jestem
potrzebny tym razem? — spytałem rzeczowym tonem.
— Krasnoludzcy posłowie, Władco, miłościwie proszą,
żebyście zechcieli udzielić im okruchu waszej drogocennej
uwagi.
Ale zasunął! Kto był autorem tego kwiecistego
sformułowania: krasnoludy czy Erilien? Żeby tak
pompatycznie nazwać zwykłą audiencję!
— Dobra, pójdę pogadać z brodatymi — mruknąłem pod
nosem, ale chłopiec chyba jednak usłyszał.
Sądząc z jego wstrząśniętej i stropionej miny, właśnie
rozwaliłem w drobny mak jego porządek świata. Widocznie
wyobrażał sobie Władcę nieco inaczej, więc teraz, gdy stanął
oko w oko z oryginałem, przeżył największy szok w swoim
życiu — podobnie jak tysiące innych przed nim. To nic, za to
teraz nic mu już nie będzie straszne!
To chyba moje hobby — nie odpowiadać żadnemu
wyobrażeniu o sobie. Nie znoszę etykiety, sieję wokół siebie
zamęt, jestem za pan brat ze swoimi poddanymi i wyglądam
tysiąc razy młodziej niż liczę sobie lat — których sam już nie
wiem, ile właściwie mam i, szczerze mówiąc, wcale nie
zamierzam sobie przypominać — jeszcze zacznę się czuć
niczym wykopalisko... Zupełnie nie pasuję do swojego
stanowiska oraz pozycji i jestem z tego dumny. Mojemu
narodowi chyba również — w każdym razie za czasów moich
rządów nie było prób przewrotu państwowego. A może nie
było ich tylko dlatego, że ja sam z radością porzuciłbym
swoje stanowisko, ale nie ma drugiego takiego idioty, który
dzień i noc trząsłby się nad swoim narodem.

Chyba należałoby się przebrać z okazji przybycia posłów?


A, do dharra z nimi! Właśnie że przyjdę w czarnej koszuli i
wytartych czarnych, skórzanych spodniach, w których
niedawno pracowałem w kuźni. Jeśli przybyli ci, o których
myślę, to nie będzie to dla nich nic nowego, a jeśli nie, mam
przecież niezłych uzdrowicieli (sam ich uczyłem, to wiem),
szybko ich ocucą. Odsunąłem z twarzy natrętny czarny
kosmyk, który uparcie pchał się do oczu. Nie cierpię się
strzyc, dlatego zawsze do ostatniej chwili odkładam
skrócenie swojej drogocennej czarnej grzywy — w niektórych
klanach wierzą podobno, że moja siła zależy od długich
włosów, ale nie było jeszcze prób ostrzyżenia mnie na łyso.
Lirene nawet mi zagroziła, że kiedyś mnie dopadnie i
zaplecie warkocze, które ozdobi różowymi wstążkami.
Jednak szacunek dla Władcy nie pozwolił jej na tak daleko
posunięte szyderstwo z mojego i tak nie najlepszego
wyglądu. A przecież Taelene wspominała chyba, że ładnie mi
w długich włosach... Ale przy tym tak strzelała oczami, że
wolałem nie kupować tego komplementu i haniebnie
zbiegłem z placu boju, wykręcając się pilnymi sprawami.
Dziewczyna oczywiście nie uwierzyła i strasznie się obraziła,
ale mnie było już wszystko jedno.
Do Wielkiej Sali Tronowej, gdzie czekała na mnie cała
delegacja krasnoludów, poszedłem tajnym korytarzem, który
kończy się tuż za Czarnym Tronem. Po pierwsze tą drogą
znacznie szybciej mogłem dotrzeć na miejsce, a po drugie
uwielbiam doprowadzać poddanych do tików nerwowych i
histerii zjawianiem się w najbardziej niespodziewanych
miejscach o najbardziej niespodziewanej porze. A wszystko
dzięki systemowi tajnych przejść! Ci, którzy mieszkają w
mojej siedzibie, naiwnie sądzą, że znają wszystkie tajne
przejścia, co zabezpiecza ich przed moimi żartami, lecz
zapominają o jednej rzeczy: to ja budowałem Pałace i tylko ja
wiem o nich wszystko.
Korytarz był zakurzony i zasiedlony przez najrozmaitsze
pająki — dobrze chociaż, że karaluchy nie ryzykują
zakładania kolonii w tym ciemnym miejscu, pewnie dlatego,
że umarłyby z głodu. Będę musiał w końcu tu posprzątać, bo
jeszcze przyczepi się do mnie jakieś draństwo i jak się potem
pokażę w Sali Tronowej? Wprawdzie dezynsekcja nie
przystoi Władcy, ale wolę zrobić to sam, niż zdradzać
poddanym swoje małe tajemnice. Pewnie, że to szczeniackie,
ale przecież wcale nie chcę się starzeć... Na nos spadł mi
jakieś bezczelny stawonóg, czym prędzej go strzepnąłem.
Koniecznie trzeba doprowadzić to miejsce do porządku!
Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu w Sali Tronowej
zjawiłem się tak niespodziewanie, że śmiertelnie
wystraszyłem obecnych: dawno nie korzystałem z tego
przejścia i gdy nacisnąłem dźwignię, drzwiczki otworzyły się
z okropnym skrzypieniem i hurgotem. Ech, nieładnie
wyszło... Ale to nic, w końcu jestem Władcą, mnie wolno
wszystko! To znaczy, wolno mi to, na co sam sobie pozwolę...
Na przykład na odrobinę przekory.
Gdy wszyscy już zrozumieli, że to nie natychmiastowy
koniec świata, lecz mój kolejny żart, w sali zawisło pełne
wyrzutu, a nawet groźby milczenie, które nie przerodziło się
w gniewny pomruk tylko dlatego, że — mimo wszystko — to
ja tu jestem szefem.

Kichnąłem ogłuszająco, po czym nieestetycznie klapnąłem


na Tronie. Tron to dla innych wspaniały mebel, ale dla mnie
stanowi po prostu narzędzie tortur, które wyrzuciłbym od
razu, gdybym tylko mógł. Niestety, nie wolno! I ta ciągła
presja: przecież to relikwia, stoi tu od paru tysięcy lat i tak
dalej... A ja już dawno chciałem postawić sobie coś
wygodniejszego, nie tak twardego, na przykład głęboki fotel
wyłożony aksamitem, z poręczami... Siedzę na tym draństwie
nieraz całymi godzinami, słucham kompletnych idiotyzmów i
ciężko zapracowuję na hemoroidy. Taak... Ale czy ja w ogóle
mógłbym zachorować na hemoroidy? Kwestia sporna, acz
bardzo interesująca.
Odruchowo przybrałem majestatyczną pozę: Władca
zasiadł na tronie, co było sygnałem, że znów należy
przestrzegać choćby iluzji etykiety. Moi wychowankowie od
razu skłonili się jak na komendę, przykładając rękę do serca
(Terien jednak dobrze ich wytresował, a tak jęczał, że nie
zdoła; zawsze mówiłem, że chłopak ma prawdziwy talent!),
jeden z krasnoludów zrobił dokładnie to samo, a cała reszta
długobrodych musiała z niezadowolonym sapaniem klękać na
jedno kolano, z zawiścią zerkając na towarzysza, którego to
ominęło (a przecież jeszcze nie zaczęli wstawać!). A co ja na
to poradzę? Tegor jest moim uczniem, dlatego ma te same
przywileje, co moi poddani. Krasnoludy powinny się cieszyć,
że nie muszą klękać na oba kolana jak pozostałe rasy!
Chociaż... i tak nie pojawia się tu nikt oprócz krasnoludów.
— Witaj, Nauczycielu — powiedział Tegor z szacunkiem.
Teraz został już Mistrzem, cieszy się powszechnym
szacunkiem swojego narodu, klany swatają mu najlepsze
dziewczęta, a ten łobuz jeszcze kręci nosem... O, napuszczę
na niego Aelle, wtedy zrozumie, jaki był szczęśliwy! A
przecież pamiętam, jak był małym chłopaczkiem i na
dziecięcej twarzy nie było nawet najmniejszej zapowiedzi tej
wielkiej, czarnej brody.
Skinąłem krasnoludowi głową, uśmiechając się ciepło.
Właściwie powinienem był wygłosić jakąś kwiecistą mowę
powitalną z okazji spotkania ze sławnymi synami
podgórskiego plemienia, ale ja i Tegor znamy się zbyt dawno
i zbyt dobrze, żeby psuć audiencję idiotycznymi
formalnościami. Tak się złożyło, że gdy był dzieckiem,
uratowałem go przed lawiną, a kilka lat później rozpaczliwie
trzymający fason chłopiec stawił się w Pałacach, chcąc
zostać uczniem któregoś z moich obwiesi. Koniec końców to
ja zostałem jego nauczycielem i mogę uczciwie powiedzieć,
że krasnolud wchłonął wszystko, czego tylko mogłem go
nauczyć. Z brodatymi zawsze przyjemnie mieć do czynienia.
Tegor uznał, że ma prawo kontynuować.
— Przybyło do nas poselstwo, Nauczycielu: elfy, ludzie,
dwupostaciowi, a nawet demony leśne i górskie.
Uniosłem pytająco brwi, choć tak właściwie miałem
ochotę wulgarnie gwizdnąć. Hm, żeby takie towarzystwo
zebrało się dobrowolnie w jednym miejscu i nie po to, żeby
się od razu tłuc — faktycznie musiało wydarzyć się coś
ekstraordynaryjnego.
Serce ścisnęło mi się boleśnie. Przecież już raz tak było...
— Mówią, że za Złotym Pasmem pojawiło się coś
dziwnego. Dziwnego i złego — dodał po krótkiej przerwie.
Aż tak? Niedobrze... Szkoda, że mimo wszystko nie jestem
wszechwiedzący. Jeśli w jednym miejscu zeszła się ta
pstrokata zbieranina, która planuje wciągnąć w całą tę
sprawę krasnoludy, to znaczy, że nie jest dobrze. Cóż takiego
umknęło mojemu sokolemu, ale, niestety, nie
wszystkowidzącemu oku? Ech, przecież świetnie wiem, do
czego to wszystko zmierza...
— I co odpowiedzieliście? — zapytałem absolutnie
spokojnie. Spokojnie, akurat... Tylko pewnie moje tęczówki
przybrały barwę zielonobrązową, a to znaczy, że co najmniej
trzy osoby w sali rozumiały, jak bardzo wziąłem sobie tę
sprawę do serca. Te moje oczy to jednak nieprzyjemna
cecha...
— Odpowiedzieliśmy, że udzielimy im wszelkiej możliwej
pomocy, ale poprosiliśmy o dzień zwłoki, żeby poradzić się
was, Nauczycielu.
No, no, poradzić... Nawet nie muszę czytać myśli tego
długobrodego zuchwalca. Od razu widać, że przyszedł mnie
uniżenie prosić, abym wysłał z nimi któregoś z moich
licznych poddanych! I jeszcze ma czelność łgać prosto w
oczy! Ale trzeba przyznać, że robi to z wdziękiem i talentem.
To się nazywa przeznaczenie: ze wszystkich sił próbujesz
odsunąć od siebie problem, a on podpełza na twój próg, żeby
z psim oddaniem spojrzeć ci w oczy.
— To, co się dzieje, może mieć wpływ na losy całego
świata, a to znaczy, że mój naród nie może biernie stać z
boku... —powiedziałem powoli i znacząco, przymykając
powieki jakby w zadumie.
Uradowane krasnoludy omal nie zaklaskały w dłonie, za to
Terien zaczął się denerwować, rozumiejąc, że coś' zamyślam.
Zbyt długo przebywa obok mnie i świetnie wie, z jakich
powodów mrużę oczy w czasie rozmowy.
— Nauczycielu, czy wyślecie z nami waszych
wojowników? — odważył się uściślić krasnolud.
— Nie. — Pokręciłem głową. — Nie mam prawa aż tak
hojnie szafować życiem moich poddanych.
Mam takie prawo, mam! Tylko nie chcę go
wykorzystywać.
Z pół minuty rozkoszowałem się ciszą, która zapadła po
moich słowach, a potem z mocą dodałem:
— Wyruszę własną osobą.
Szok. Przerażenie. Zbiorowa utrata przytomności.
— Władco!!!
Oho, jak tylko coś, od razu zaczynają krzyczeć! I to na
kogo? Na Władcę! Zupełnie wstydu nie mają... Przy całym
moim aktywnym poparciu dla tego szlachetnego
przedsięwzięcia.
Rzecz jasna, zdawałem sobie sprawę, że tym razem trochę
przesadziłem, Władca nie powinien aż tak ryzykować
(wprawdzie robiłem to już nie raz, ale nikt o tym nie
wiedział), ale teraz miałem ku temu ważkie powody — jeśli
za Złotym Pasmem faktycznie dzieje się coś poważnego, nikt
nie poradzi sobie z tym lepiej niż ja... A że zdarzyło się tam
coś niepokojącego, niesamowicie groźnego, wrzeszczał mój
wewnętrzny głos, którego zawsze słucham.
Jednak najważniejszym powodem było to, że w Pałacach
szalała Aelle, przed którą uciekłbym choćby na koniec
świata!
Poza tym wiedziałem, że z przeznaczeniem walczyć nie
ma sensu — po prostu muszę rozegrać wszystko od nowa.
Pozwoliłem obecnym się wykrzyczeć, opuściłem Tron, z
trudem tłumiąc westchnienie ulgi (chyba odsiedziałem sobie
wszystko, co tylko można).
— Rozumiem, że wszyscy już się wypowiedzieli? —
zapytałem obojętnie.
Podziałało. W sali zapanowała martwa cisza, widać
obwiesie zawstydzili się swego zachowania. Mniej więcej tak
wyglądają dzieci, które podczas zmywania wy tłukły połowę
talerzy: speszone i stropione, ale przekonane o szlachetności
swych zamiarów.
— Powiedziałem już wszystko, co chciałem powiedzieć. —
Nie musiałem podnosić głosu, moja lodowata obojętność
dobijała ich znacznie skuteczniej. — Wyruszam razem z
oddziałem, Tegorze. Za dwadzieścia minut będę gotów.
Terienie, zostajesz w Pałacach jako starszy.
Nikt nie odważył się wyrazić oburzenia. Możliwe, że
podziałał kolor moich oczu...
Zostawiłem poselstwo krasnoludów, żeby dręczyło się
czekaniem na wielkiego i doskonałego Władcę w Sali
Tronowej, i poszedłem do swoich komnat, żeby spakować
rzeczy. Sam. Takich spraw nie można nikomu powierzać.
Miałem nadzieję, że, będąc u siebie, zrozumiem, co
właściwie może mi się przydać w tej podróży, bo na razie
miałem w głowie mętlik. Dawno nie wysuwałem nosa z
legowiska, dawno nie wychodziłem, żeby popatrzeć na świat,
oj, dawno... Nie było potrzeby. Nie było chęci. A teraz muszę
opuścić przytulny dom, co jakoś wcale mnie nie cieszy. To
prawda, że wolność, że wiatr w twarz, że od lat o tym
marzyłem, ale... czemu czuję aż taką niechęć?
Miałem niezachwianą pewność, że ta podróż nie jest
jedynie moim kaprysem, jak wolałbym myśleć, lecz absolutną
koniecznością, i że jeśli wyślę samych tylko wojowników,
wszystko poleci w przepaść, tak czarną i bezdenną, jak ta
pod moim balkonem.
Jedynie Terien ośmielił się mi towarzyszyć. To moja prawa
ręka, wprawdzie trochę samowolna, ale zawsze ceniłem u
innych umiejętność samodzielnego myślenia, a nie tępego
wykonywania rozkazów, bez względu na to, jak mądre by się
wydawały. Zapewne właśnie doceniając tę umiejętność,
pozwoliłem chłopakowi zbliżyć się do siebie (chociaż jaki z
niego chłopak, niedawno stuknęła mu czwarta setka!)... Gdy
przyjmowałem go do Pałaców, był ambitnym i zuchwałym
chłopaczkiem, nie rokującym wielkich nadziei. Musiałem
długo wychowywać go i uczyć, żeby pojawił się wojownik o
twardym spojrzeniu, który teraz uważa, że ma prawo spierać
się nawet ze mną. I chociaż w wielu sprawach się myli, to
prawda rodzi się tylko w sporach... I dlatego muszę mieć
obok siebie oponenta, który będzie dyskutował zamiast
bezkrytycznie przyjmować moje słowa.
— Władco, dlaczego? — Terien odważył się wreszcie
zadać dręczące go pytanie.
— Tak trzeba. — Wzruszyłem ramionami.
Skinął głową, rozumiejąc, że nie zdoła mnie przekonać.
— Nie wywieraj na mnie presji — pozwoliłem sobie na
odrobinę rozdrażnienia. — Pomówmy lepiej o twoich
prawach i powinnościach. Zarówno pierwsze, jak i drugie są
nieograniczone. Interesuje mnie tylko, żeby po moim
powrocie Pałace były na swoim miejscu całe i nieuszkodzone,
a także abym w takim samym stanie znalazł ich
mieszkańców. W jaki sposób uzyskasz ten rezultat, to już
mnie nie obchodzi. Rozumiesz?
— Tak, Władco — powiedział zadowolony.
Terien... To imię znaczy „silny”. Imię każdego z nas coś
znaczy, takie jest prawo. Moje również ma konkretne
znaczenie. Tylko nigdy nie zdołałem zrozumieć, czy imię
jedynie odzwierciedla cechy tego, który je nosi, czy samo
daje mu siłę.
Terien wysoko cenił mój ostry ton, doskonale wiedząc, że
najwięcej wymaga się od najzdolniejszych.
— Przy okazji — dodałem — bądź tak dobry i przypilnuj
Aelle. Nie chciałbym po powrocie dowiedzieć się, że
zaciągnęła przed ołtarz któregoś z chłopaków wbrew jego
woli. Szczególną troską otocz nowicjuszy.
— Tak, Władco — odparł z lekkim ukłonem.
— Możesz odejść, chcę pobyć sam.
Terien szybko rozpłynął się w plątaninie korytarzy, a ja
kontynuowałem wędrówkę w samotności. Gdy nie korzysta
się z systemu tajemnych przejść, droga jest znacznie dłuższa,
ale teraz było mi to na rękę. Kiedy szedłem, starałem się o
niczym nie myśleć. Pusta głowa to luksus, ale w tej chwili
mogłem sobie na niego pozwolić. Poza tym, coś mi mówiło,
że już wkrótce będę musiał myśleć o wiele intensywniej, niż
przez ostatnie kilka lat.
Mieszkańcy Pałaców, których napotykałem po drodze,
kłaniali mi się, ale nie śmieli podejść z żadną sprawą, ze
zdumieniem patrząc na moje brązowe oczy. Nie wiedzieli, co
znaczy ten kolor.
Brązowy to decyzja pójścia wybraną drogą.
*
Z powątpiewaniem popatrzyłem na strój, który wybrałem.
Same czarne rzeczy... Mogę zostać źle zrozumiany, ale po
prostu nie mam ubrań w innym kolorze. Pożyczyć od kogoś?
Mógłbym, ale przecież nic nie będzie na mnie pasowało. Nie
znam w Pałacach nikogo, kto miałby taką figurę jak ja. A
przerabianie ubrań za pomocą magii nie kończy się dobrze,
sprawdzałem. Uzyskany efekt sprawił, że raz na zawsze
zrezygnowałem ze stosowania czarów w życiu codziennym.
Dobrze, nie będę się przejmował uczuciami moich
przyszłych towarzyszy niedoli, wyruszę wystrojony w czerń.
Ha, i jeszcze oznajmię bezczelnie, że jestem nekromantą od
pokoleń. Niech się boją!
Ubrania wybierałem kilka minut, ale broni poświęciłem
znacznie więcej czasu — w końcu to nie szmatki, które
można zmieniać choćby codziennie. To, czym walczysz, jest
równie ważne jak część twojego ciała i musi do ciebie tak
samo pasować. Dlatego zawsze wybieram tylko to, co
zrobiłem sam, nie ufając egzemplarzom wykonanym cudzymi
rękami. Na szczęście jestem doskonałym zbrojmistrzem. To
żadne zarozumialstwo, po prostu żyłem tak długo, że siłą
rzeczy doprowadziłem swoje umiejętności do ideału, a
zawsze lubiłem walić młotem w kuźni.
W końcu, po przejrzeniu całego osobistego arsenału
(który jest, delikatnie mówiąc, dość spory), wybrałem kindżał
z posrebrzanym ostrzem oraz zaczarowany miecz. Z miecza
byłem zasłużenie dumny: kułem go siedem lat, doskonaląc z
każdym dniem, hartowałem w specjalnym wywarze ziół,
niejeden miesiąc tworzyłem czary, które oplotły klingę, a
rękojeść leżała w ręku jak ulał. Kując ten miecz, sam jeszcze
nie wiedziałem, po co mi on, skoro tak rzadko walczę. A
teraz proszę, będzie jak znalazł.
Byłem już zupełnie gotów do opuszczenia komnaty, gdy
zrozumiałem, że jednak o czymś zapomniałem. Szybko
przywiązałem do pasa sakiewkę z pieniędzmi. Zupełnie nie
mogłem przywyknąć, że kiczowate i zupełnie bezużyteczne
złoto w tym dziwnym świecie znaczy więcej niż uczciwa
hartowana stal.
Obrzuciłem wzrokiem pomieszczenie. Hm, gdy ja
„zabawiałem się” na audiencji, ktoś zdążył tu posprzątać...
Ciekawe, w którym z mieszkańców Pałaców obudziła się ta
niezwykła sumienność? Zwykle do moich komnat nikt nie
wchodzi bez mojej wiedzy i zgody — zawsze może tu coś
wybuchnąć w najmniej odpowiednim momencie. Zapomnieli
zamknąć drzwi na balkon, ale to nawet lepiej.
Cóż, na mnie już czas...
Stop. Jeśli mam zamiar udawać nekromantę, czegoś mi
jeszcze brakuje. Kostura! Idiotyczne przesądy, przez które
muszę tachać na ramieniu ciężką pałę...
*
Khilayia już chyba po raz setny przemierzała krokami
żałosną norę, którą krasnoludy z niezrozumiałych powodów
nazywały salą.
Ci brodacze zupełnie zgłupieli! Trzymają ich tu całą dobę,
podczas gdy liczy się każda minuta, każda chwila! Bezczelne
karzełki po prostu zwariowały w swoich podziemiach!
Oznajmili, że posłali gdzieś gońca po pomoc! Niby dokąd?
Przecież już zebrali się najlepsi przedstawiciele każdej z ras,
zostały tylko te... (mimo szczerych chęci, dziewczyna nie
zdołała znaleźć odpowiedniego epitetu) krasnoludy, no i
Ciemne Elfy, które potrafią tylko robić świństwa zza rogu i
do tego wszystkiego nie oddają czci Białemu Jednorożcowi.
Ta buntownicza gałąź Pierworodzonych po prostu odmówiła
wzięcia udziału w wielkiej misji, niespecjalnie troszcząc się o
cenzuralność odmowy. Ponieważ jednak przedstawiciele
pozostałych ras nieszczególnie palili się do współpracy z
Ciemnymi Elfami, uznano kwestię za wyczerpaną i więcej do
niej nie wracano.
Khilayia pomyślała, że lepiej byłoby w ogóle tu nie
przyjeżdżać, ale Rada zdecydowała, że do obrony świata
należy zawezwać WSZYSTKIE rasy.
Zupełny kretynizm.
Obok siedzieli towarzysze dziewczyny, również rozeźleni
niespodziewaną zwloką. Dwóch elfów, człowiek, demon
górski, jedna dwupostaciowa, ork... Praktycznie każde z nich,
no, może prócz młodszego elfa — było moralnie i fizycznie
gotowe udusić całe podgórskie plemię za ten „przestój”.
I wtedy w końcu skrzypnęły nienasmarowane zawiasy, do
jaskini wszedł przywódca klanu Terro, szacowny Dromog. Za
nim płynnie i bezgłośnie wsunął się młody mężczyzna
ludzkiej rasy odziany w czerń. Czy może raczej chłopiec
ludzkiej rasy, który chyba nawet nie zaczął się jeszcze golić.
Khilayia skrzywiła się pogardliwie. Ludzi zaledwie z trudem
tolerowała, uważając ich za istoty słabe i bezużyteczne.
A ten chłopak przekraczał wszystkie dopuszczalne normy
słabości i bezużyteczności — był delikatny i chudy jak
szczapa. Leśne demony również nie wyróżniały się
dorodnością, ale w nich wyczuwało się ukrytą moc,
przypominającą siłę napiętego łuku. A ten... Zbyt kruchy,
nawet z samego wyglądu. Jakby nie było w nim żadnych
mięśni ani ścięgien, jakby był porcelanową figurką w
najdrobniejszych szczegółach przedstawiającą ofiarę
głodnego dzieciństwa oraz krzywicy. Był tak przezroczysty,
że zdawało się, iż złamie go najlżejszy podmuch wiatru. A do
tego wszystkiego okazał się „ładniusi”: delikatne, regularne
rysy twarzy, czarne brwi z przecinającą czoło zmarszczką,
która czyniła młodą twarz nazbyt poważną, duże oczy w
kształcie migdałów, patrzące zbyt uważnie, prosty nos,
arystokratycznie wykrojone usta, wykrzywione w
pogardliwie-gorzkim uśmiechu, grzywa czarnych wijących
się włosów... I całe to „bogactwo” zawinięte zostało w jakąś
idiotyczną czarną opończę, spod której wystawały
wyświechtane czarne spodnie. Uosobienie marzeń
piętnastoletniej dziewczynki, ale na pewno nie mężczyzna,
który mógłby zawojować serce dorosłej kobiety, jaką była
Khilayia z klanu Jarzębiny, najlepszy miecznik wśród leśnych
demonów, narodu urodzonych wojowników. Na oko
rachityczny młodzian mógł mieć ze dwadzieścia lat, ale tak
naprawdę liczył sobie chyba nie więcej niż siedemnaście.
Swój stosunek do nieznajomego demonessa wyraziła
oburzonym prychnięciem. Wówczas młodzieniec uwięził jej
spojrzenie skrzącymi się niebieskimi oczami, jakby próbował
zajrzeć w głąb jej duszy. Stop! Niebieskimi?!
A może jednak szarymi? Ale przecież, gdy wszedł, jego
oczy były zielone! Co za bzdury... Znów stały się niebieskie!
Na obrzydliwie ładnej buzi rozpłynął się zjadliwy uśmiech
absolutnej wyższości. Co za zuchwałość!
— Czcigodni — zahuczał krasnolud w puszystą białą
brodę, odruchowo kłaniając się obcemu — proszę o
wybaczenie za tę przymusową zwłokę. Chciałbym
przedstawić wam Raywena, jednego z najlepszych znanych
mi magów.
Nie wiadomo skąd przybyły młodzian skłonił lekko głowę,
witając wszystkich zebranych.
Mag? A odział się w czerń, jeśli tylko te stare szmaty
rzeczywiście miały czarny kolor...
— Nekromanta? — spytał wzgardliwie Ayelleri, zaciskając
cienkie wargi.
Był starszym z elfów, właśnie coś jadł. Zwykle rzadko
otwierał usta (co Khilayii bardzo odpowiadało), uważając, że
obecni nie są godni, by słuchać pereł mądrości pięknego
Pierworodzonego, ale widocznie teraz był tak samo oburzony
obecnością czarnego maga jak wszyscy.
— Nekromanta — potwierdził spokojnie Raywen,
przymykając na chwilę oczy. Głos miał melodyjny i spokojny,
na reakcję obecnych nie zwrócił najmniejszej uwagi,
uznawszy widocznie, że nie są warci, by się przejmować ich
nastawieniem. — Czy komuś to nie odpowiada?
Ostatnie zdanie zabrzmiało niemal wyzywająco. Ten
bezczelny kurczak wręcz prosił się o kłopoty!
— Chroń nas, Jednorożcu! Nigdy nie mieliśmy do
czynienia z tworami Ciemności! — oznajmił dumnie Ert,
sławetny rycerz rodu ludzkiego, zadzierając podbródek tak
wysoko, jak tylko mógł. Mimo wrogości do ludzi Khilayia
szanowała Erta jako wspaniałego wojownika i pewnego
towarzysza walki, wyróżniając go z tłumu pozostałych
nikczemnych śmiertelników.
— No, no... — Wargi obcego wykrzywiły się w złośliwym
uśmiechu.
— A zwłaszcza z tak nikczemnymi tworami Ciemności —
dorzuciła Khilayia, malowniczym gestem kładąc dłoń na
rękojeści miecza.
Ciemny mag zaśmiał się dźwięcznie, niemal zginając się
wpół. Nie wiadomo, co rozbawiło go bardziej: słowa
demonessy czy jej gest.
— A więc to wam się nie podoba! — prychnął, gdy w
końcu zdołał złapać oddech. — A jeśli chodzi o określenie
„nikczemny”
— nie wygłaszałbym takich słów zbyt pochopnie. Zresztą
wasza opinia nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu i
wyruszę z wami z waszą aprobatą lub też bez niej.
— A co to ma być, to, jak mu tam... jakieś ultimatum? —
zapytał sucho Gresz, demonstracyjnie szczerząc zęby.
Ten wyszczerz najwyraźniej bardzo zainteresował
Raywena. Zwykle na widok serdecznego uśmiechu Gresza
najdzielniejsi natychmiast przypominali sobie o pilnych
sprawach, ale bezczelny mag nie tylko się tym nie przejął,
ale nawet chyba zaczął liczyć orkowi zęby!
— Jak sobie życzycie — uśmiechnął się zarozumiale
nekromanta, łyskając oczami, tym razem brązowymi. Ech,
Khilayia miała go serdecznie dosyć, smoka mu w...
Zawstydzona demonessa nie dokończyła w myślach
przekleństwa, zauważając dziwny płomyk zainteresowania w
spojrzeniu nekromanty.
I wtedy dostrzegła jego miecz — poczuła, że na widok tej
klingi ślina napływa jej do ust. Takiego oręża nie widziała
jeszcze nigdy: elegancki, harmonijny, piękny... Stworzony
niewątpliwie przez wielkiego mistrza, nie wiadomo, jakim
cudem trafił w ręce tego chodzącego nieporozumienia. Ale
dziwna rzecz — jednocześnie demonessa czuła, że miecz i
jego pan idealnie do siebie pasują, choć wydawało się to
herezją.
— Zastanawiasz się, czy umiem posługiwać się taką
bronią, czcigodna wojowniczko? — czarownik zwrócił się
wprost do niej. Mimo słówka „czcigodna” w pytaniu kryła się
wyraźna drwina.
— Zastanawiam się, czy umiesz GODNIE posługiwać się
taką bronią — odparła chłodno Khilayia, w duchu
przekonując samą siebie, że nie warto zabijać tego
chłoptysia już teraz. Potem, gdy opuszczą wreszcie
krasnoludzkie nory, będzie mogła go powiesić, łamać kołem,
ciąć na kawałki, spalić i rozrzucić jego prochy na wietrze.
Być może w innej kolejności, ale efekt pozostanie ten sam —
zabije bezczelnego gówniarza.
— Już wkrótce będziesz miała okazję, pani, ocenić mój
kunszt. — Młodzian wzruszył ramionami.
Czy on jej grozi? Chce się popisać? A może ani jedno, ani
drugie? Kim on jest, żeby go smoki rozerwały?!
*
Patrzyłem na tych „herosów” i w duchu płakałem ze
śmiechu. Dzieciaki, zwykłe dzieciaki! To znaczy, że będę
musiał zachowywać się jeszcze bardziej głupio, żeby czuli się
pewnie w moim towarzystwie i nie zadawali zbędnych pytań.
Żal mi tylko czcigodnego przywódcy klanu — o, jak to
biedaka wykrzywiło od moich wygłupów... No ale całe to
towarzystwo aż się prosi. Skręca mnie od ich
zarozumialstwa!
Siedmiu. Oczywiście, przecież to liczba Jednorożca.
Pewnie właśnie dlatego wzięli tego młodego, dziwnego elfa o
nieobecnym spojrzeniu. Chociaż w takim razie staje się
niejasne, po co przyleźli po krasnoluda... A jeśli wziąć pod
uwagę, że razem ze mną w oddziale będzie dziewięciu
wojowników, a dziewiątka to, jak wiadomo, liczba Czarnego
Smoka, w ogóle powstaje coś niezrozumiałego. Przy okazji...
Ten młody elf, jak się zdaje... No, no... Oto i przeznaczenie.
Nieoczekiwanie bezdenne oczy młodzieńca zajaśniały,
popatrzył na mnie bacznie. Oho, już cię gdzieś widziałem,
podobnie jak ty mnie... Nie możesz sobie przypomnieć, tak?
To nic, na wszystko przyjdzie czas...
A ta pod każdym względem atrakcyjna leśna demonessa
najwyraźniej miała ochotę rozerwać mnie na strzępy, tak jej
dopiekłem. Hm, to mi nawet pochlebiało. Ale w sumie...
Przecież przedstawiciele jej rasy są gotowi w każdej chwili
rzucić się do walki. Z tego, co pamiętam, zwykle atakowali
wszystkich jak leci, bez względu na to, czy był ku temu
powód. Czasem poważnie obrywali, ale częściej na polach
bitew odnosili błyskotliwe sukcesy (stulecia treningów na
sąsiadach dawały wstrząsające efekty!). Najwyraźniej mój
wygląd sprawił, że z miejsca zaczęła mną gardzić. Niestety,
leśne demony jako naród wojowników cenią w innych
wyłącznie umiejętność posługiwania się bronią. Walczyć
potrafiłem, ale nie wyglądałem na wojownika, dlatego ta
czarująca czerwonowłosa dziewczyna o ciemnoliliowych
oczach będzie się starała uprzykrzyć mi życie, a także
spróbuje skrócić je do minimum. Cóż, odpowiem jej tym
samym! Wszystkie dziewczęta w Pałacach wiecznie mi
zarzucają, że zupełnie nie reaguję na uczucia okazywane mi
przez słabą płeć. Teraz wreszcie będę miał wspaniały dowód
na obalenie tych zarzutów!
Ale naprawdę piękna w tym towarzystwie była dwu-
postaciowa. Miałem zaszczyt oglądać prawdziwą Lady w
pełnym tego słowa znaczeniu: białe rozpuszczone włosy
świadczyły, że dziewczyna należała do najwyższej kasty
swojego narodu, a dumna postawa nie pozostawiała cienia
wątpliwości co do starannego wychowania, jakie odebrała i
jakiego mógłby pozazdrościć jej każdy król. Rzecz jasna, o
mnie była bardzo niskiego mniemania... Chyba oburzał ją
sam fakt pojawienia się istoty przynależnej do Ciemności,
jednak w żaden sposób nie okazywała wrogiego nastawienia.
Na pewno zachowa uprzejmą neutralność i nawet zabije z
serdecznym uśmiechem.
Starszy elf patrzył z góry absolutnie na wszystkich i
wyraźnie nie mógł ścierpieć leśnej demonessy (potrafiłem go
zrozumieć — leśne demony nienawidzą elfów). To znaczy, że
nie będę miał zaszczytu wysłuchiwania jego złośliwych uwag.
A młodszy w ogóle nie reagował na to, co się wokół niego
działo. Oczywiście spróbuję to zmienić, ale...
Ork... No cóż, ork to ork i na jego chamstwo reagować
należy jedynie otwartą bezczelnością. Tego towaru zawsze
miałem pod dostatkiem, a więc nie jest źle!
Z górskim demonem dogadamy się na pewno. One są
wyjątkowo przyjazne i tolerancyjne, za co właśnie lubi je
większość ras, z wyjątkiem najbliższych krewnych, czyli
leśnych demonów, które nie znoszą absolutnie wszystkich
różnoplemieńców. Wśród górskich „kotów” przyjęło się wyżej
niż pochodzenie cenić samą osobę oraz to, co ta osoba
osiągnęła.
Za to ludzki rycerz nie spodobał mi się od razu. Nigdy nie
lubiłem radykalnych bojowników o dobro, sprawiedliwość i
pokój na całym świecie. Wnioskując z medalionu wiszącego
na grubej rycerskiej szyi, ten opancerzony kretyn należał do
Zakonu słynnego świętego Ealiya Pogromcy Smoków, dzięki
któremu podle, ziejące ogniem poczwary (czyli smoki) nie
ważą się zbliżać do ludzkich osad. No, no! Błogosławieni ci,
którzy wierzą... Najcięższy przypadek ze wszystkich, jakie
miałem dziś okazję oglądać. I co ja mam z nim zrobić? Ja się
boję zostać z tym wariatem sam na sam! Znam tych
pogromców smoków: chwila nieuwagi i nie doliczę się
kończyn... Bardzo lubią uganiać się z czymś ostrym za
ruchomymi celami, a ty tylko patrzysz, czy nie odcięli ci
czegoś istotnego... To nie rycerze, tylko dzikie bestie! Co
ciekawe, te niedorobione „pancerniki” docierają do smoków
bardzo, bardzo rzadko (a w razie spotkania twarzą w pysk z
ziejącym ogniem jaszczurem uciekają bardzo, bardzo
szybko), terroryzując głównie pomniejsze istoty: salamandry,
wiedźmy, wilkołaki, wampiry, nekromantów... Ale się
wpakowałem!
Spokojnie, Raywen, tylko spokojnie... Z tego rycerza
możesz bez żadnego wysiłku zrobić mokrą plamę, którą
potem długo będzie można się zachwycać, a on nie zdoła
nawet się do ciebie zbliżyć. Więc przestańmy się bez
potrzeby denerwować, odetchnijmy głęboko i kontynuujmy
spektakl, póki widzowie się nie znudzili i nie zaczęli szukać
ciekawszego widowiska niż małoletni zuchwalec.
— A więc, kim jesteście, panie? — zapytał oschle rycerz,
próbując przepalić mnie na wylot oczami w kolorze nocnego
nieba.
Zdaje się, że wpadam w romantykę... Ale sza, Raywen, z
tymi tu należy grać wedle zupełnie innych reguł!
— Raywen, nekromanta — przypomniałem spokojnie, z
zainteresowaniem czekając, co teraz zrobi cała ta kompania.
— Interesuje nas, skąd pochodzicie, skąd wywodzi się
wasza rodzina...
— Hmm, czyżby ktoś z obecnych chciał wyjść za mnie za
mąż?... — zauważyłem złośliwie. Ech, za bardzo przywykłem
do tego, że jestem w otoczeniu swoich nicponi albo tych,
którzy z mlekiem matki wessali prawdę: Władcę należy
święcie czcić, a każde jego słowo jest prawem. Ci tutaj,
niewątpliwie czcigodni wojownicy, mogą po prostu dać mi w
mordę... Oczywiście, nie wyrządzą mi krzywdy, ale przecież
wszystkie krasnoludy dostaną ataku serca!
O, stary krasnolud aż posiniał i zaczął dość wiarygodnie
charczeć, chwytając się za gardło, ale wiedziałem, że brodaty
zwyczajnie udaje, chcąc ściągnąć na siebie moją uwagę i
zniwelować rozdrażnienie. Ten oszust doskonale wiedział, że
jeśli ktoś da mi po łbie (a zdarzały się już precedensy), to
lekką ręką rozniosę wszystko w promieniu dwóch lig.
Demonessa, której imię brzmiało Khilayia (co znaczyło
„Gorycz Jesieni”, ale uznałem, że lepiej będzie nie ujawniać
znajomości wyższych języków), poczerwieniała ze złości i
szybko wygłosiła swoją opinię o mojej rodzinie, o której tak
stanowczo nie chciałem opowiadać. Cóż, gdyby powiedział to
mężczyzna, strzeliłbym go bez zastanowienia w zęby i drań
długo zbierałby je z podłogi. Ale kobiet nie biję. Nigdy. W
żadnych okolicznościach. W ostateczności od razu zabijam.
Jednak nigdy i nikomu nie pozwalam tykać mojej rodziny,
której i tak jest znacznie mniej, niżbym pragnął.
*
Oczy maga zabłysły stalą i, co dziwne przy jego żałosnym
wyglądzie, śmiercią. Khilayia zrozumiała, że chyba jednak
przesadziła z ekspresją wypowiedzi.
— Stanowczo sugeruję cofnąć wasze słowa, czcigodna —
zimno i bardzo twardo powiedział Raywen, patrząc na nagle
speszoną demonessę.
Wydawał się zupełnie spokojny, ale pobladła twarz i
nienaturalny, dziki błysk szarych oczu w czarnej oprawie
niezwykle długich rzęs przekonały dziewczynę, że raczej nie
należy się z nim spierać... Dla własnego dobra.
— Ja... przepraszam — wykrztusiła wojowniczka,
oblewając się purpurą, nie wiadomo, czy z oburzenia, czy z
niezadowolenia.
— Przeprosiny przyjęte — oznajmił tak samo spokojnie
Raywen i jego oczy powoli, acz nieuchronnie zmieniły kolor
na zielony. — Nie zamierzam opowiadać ani o sobie, ani o
moim pochodzeniu i musicie się z tym pogodzić — rzekł po
przerwie trwającej jeden wdech.
Członkowie oddziału popatrzyli na siebie niespokojnie. Co
z nim zrobić? Najwyżej zabić, bo przecież sam się nie
odczepi.
Niby cherlawy, ale od razu widać, że wyjątkowo uparty.
Nekromanta spokojnie przyglądał się ich zmieszaniu,
uśmiechając się drwiąco kącikami ust, niczym kot, który
bezczelnie zjadł całą śmietanę, ale dobrze wie, że ujdzie mu
to na sucho. Po niedawnej wściekłości nie pozostał nawet
ślad.
— Nie odpowiada mi obecność w oddziale czarnego maga!
Jako wierny wyznawca Po Trzykroć Jasnego Jednorożca nie
chcę mieć nic wspólnego z podstępnym tworem Ciemności!
— powiedział wyniośle Ayelleri, przełykając nie wiadomo
skąd wziętego suchara i gniewnie łyskając oczami. — To
niegodne Pierworodzonego!
Oczywiście, Raywen nie zdążył jeszcze żadnemu z nich
wyrządzić krzywdy, ale mimo to nikt nie wątpił, że jest
podłym i podstępnym typem, zdolnym do absolutnie każdego
świństwa. O, jak to się uśmiechał paskudnie, zaraza!
— Popieram. — Khilayia skinęła głową.
Wprawdzie Ayelleri był jej wstrętny, ale przynajmniej
wiedziała, na co go stać, czego nie można powiedzieć o
absolutnie nieprzewidywalnym nekromancie. — Jeśli
przyłączy się do
nas ktoś taki, mój klan zostanie zhańbiony!
Dla leśnego demona nie ma straszniejszej rzeczy niż
zhańbienie własnego klanu. To znacznie gorsze niż tortury,
kaźń czy śmierć całej rodziny.
— Przyłączam się — powiedziała Ilne, dwupostaciowa,
która wyraźnie nie była zachwycona takim kandydatem na
współuczestnika kolejnej misji ratowania świata.
— Mnie też się ten cherlak nie podoba! — warknął
kategorycznie Gresz i na potwierdzenie swych słów chwycił
za rękojeść jataganu.
— A mnie jest zupełnie wszystko jedno. — Wzruszył
ramionami Kot, górski demon. Oczywiście jego imię brzmiało
inaczej, ale ponieważ było zupełnie niewymawialne, wszyscy
nazywali go po prostu Kotem. On sam nie protestował, wolał
widocznie, żeby jego prawdziwego imienia nie kaleczyli różni
tam... — Ale tradycje mojego plemienia nie dopuszczają
stosunków z Ciemnymi.
Trudno byłoby znaleźć coś bardziej świętego dla
górskiego demona niż tradycje i obyczaje.
— Źle ci, mały? — rozległ się niespodziewanie cichy, pełen
współczucia głos Raywena, który w czasie narady oddziału
podszedł do Laelena, młodszego elfa.
— Tak — odrzekł cicho Pierworodzony, z nieśmiałą
nadzieją spoglądając w oczy nekromanty.
Wszyscy obecni w osłupieniu popatrzyli na młodszego
elfa.
— To nic, wkrótce przejdzie, obiecuję — zapewnił mag z
tym samym ciepłym uśmiechem wiejskiego znachora
rozmawiającego z chorym dzieckiem.
Elf uśmiechnął się w odpowiedzi — a przecież wszyscy w
oddziale wiedzieli, że nikt nie jest w stanie skłonić Laelena
do jakiejkolwiek reakcji na rozmówcę!
— Ile chłopiec miał lat? — mag zwrócił się do Ayelleriego
suchym tonem zawodowego uzdrowiciela, tym razem bez
cienia drwiny.
— Chłopiec?! — Spiczastouchy aż podskoczył z oburzenia
(hm, Khilayia też nie mogła się poszczycić zbyt okrągłym
kształtem uszu). — Przecież on jest starszy od ciebie!
Raywen tylko parsknął.
— Ile miał lat, gdy spotkał smoka? — zapytał ze
zniecierpliwieniem, nie reagując na uwagę Ayelleriego.
— Siedem — wyznał cicho starszy elf. — Więc to jednak
był smok? To on ukradł mu duszę?
— Jego dusza jest akurat na swoim miejscu, możecie mi
wierzyć. Smoki, do waszej wiadomości, zupełnie nie
interesują się duszami. Tu jest coś innego, chociaż... — w
głosie nekromanty na chwilę zadźwięczał smutek i ból, ale
być może demonessie tylko się zdawało. — Rzecz w tym, że
elfy są bardzo wrażliwe, a umysł dziecka waszej rasy
przypomina wilgotną glinę, która może przyjąć każdy kształt.
Smoki są za to silne, nie tylko fizycznie, ale i mentalnie... W
czasie spotkania ze znacznie silniejszym umysłem chłopiec
został po prostu naznaczony i teraz, sam nie zdając sobie z
tego sprawy, szuka tamtego smoka. A ponieważ nie może go
znaleźć, jego duszą zawładnęła tęsknota... Właśnie dlatego
tak się zachowuje.
— Zatem, żeby mój brat wyzdrowiał, musimy odnaleźć
tego smoka i zabić go?
Młodzian skrzywił się, jakby zabolał go ząb.
— Znaleźć — tak, zabić — nie. Twój brat na zawsze
pozostanie naznaczony, tego już nikt nie zdoła zmienić,
czcigodny. Nawet smok nie jest w stanie tego zrobić.
Chłopiec będzie normalny jedynie w pobliżu smoka, do
którego umysłu został przywiązany.
Starszy elf zbladł jak śnieg, popatrzył skonsternowany
najpierw na brata, a potem na wyjątkowo poważnego
nekromantę.
— Przecież smoki to takie tępe stworzenia! Jak mogą być
silne mentalnie?! — oburzył się.
Nekromanta wzruszył ramionami, pozwalając
Pierworodzonemu samodzielnie wymyślić odpowiedź.
— A co oznacza imię Raywen? — odezwał się Laelen
zupełnie niespodziewanie dla wszystkich, prócz czarnego
maga, dla którego było to zupełnie naturalne. Najwyraźniej
młodego elfa nie interesował nikt prócz przybysza.
— Początkowy, pierwszy... — odpowiedział spokojnie
nekromanta, odwracając się do młodszego elfa.
— Początkowy... A o jaki początek chodzi? — zapytał
chłopiec, wyraźnie zaintrygowany. Teraz wyglądał prawie
normalnie, a jeszcze dwie minuty temu nie można było z
niego wyciągnąć nawet jednego słowa! Wszyscy wiedzieli, że
Laelen z nikim nie rozmawia i praktycznie na nic nie reaguje,
co nie przeszkadzało mu być jednym z lepszych elfickich
wojowników — podczas walki zawsze wszystko oceniał
prawidłowo.
— Potrafisz zadawać właściwe pytania — pochwalił go
Raywen. — Ale na to nie odpowiem.
— Dlaczego?
— Bo sam musisz znaleźć odpowiedź. — Obcy mrugnął
wesoło.
Wszyscy przysłuchiwali się wstrząśnięci temu dziwnemu
dialogowi. Nekromanta rozgadał Laelena, co z założenia
wydawało się niemożliwe! Co się tu w ogóle działo?!
— On jest... zdrowy? — spytał z nadzieją Ayelleri, patrząc
błagalnie.
— Nie — pokręcił głową Raywen. — To efekt tymczasowy.
Całkowicie zdrowy będzie dopiero wtedy, gdy znajdzie się
obok tego smoka, który go naznaczył.
— Nigdy nie oddam mojego brata w łapy smoka! Smok to
tępe, krwiożercze stworzenie! — wykrzyknął zapalczywie
Pierworodzony, wściekle błyskając niebieskozielonymi
oczami. Zapalczywie, ale niezbyt pewnie, ponieważ wszyscy
zrozumieli, że skoro to jedyna nadzieja na wyzdrowienie
Laelena, to odda, nawet jeśli tym przeklętym jaszczurem
będzie sam Czarny Smok, uosobienie odwiecznego Zła.
— „Nigdy” to raczej niebezpieczne słowo — uśmiechnął
się ze smutkiem mag. — Lubi kłamać i zwodzić.
I w tym momencie wszyscy już wiedzieli, że nie uwolnią
się tak łatwo od tego piekielnego nekromanty. Przecież,
patrząc na niego, Laelen dosłownie odżywał, a o chłopca (cóż
z tego, że miał dziewięćset lat, elfy dorastają wolniej)
martwili się wszyscy, jak o chore dziecko, nawet Khilayia,
która nie przyznałaby się do tego nawet pod groźbą śmierci.
— Zgadzamy się przyjąć cię do oddziału — wyraził
powszechną opinię Ert, z ciężkim westchnieniem męczennika
wstępującego na szafot.
Raywen obojętnie wzruszył ramionami, jakby chciał
powiedzieć: w zasadzie jest mi wszystko jedno, ale skoro
nalegacie... A to szubrawiec! Ta pokazowa obojętność i
twarde przekonanie o własnej wyższości, pod względem
której mógłby rywalizować z elfami, bardzo złościła
wszystkich obecnych, ale widocznie taka już była kara za ich
grzechy: chuda, czarnowłosa i wyjątkowo bezczelna.
— Jesteś dziwny... — powiedział ze smutkiem Laelen. —
Dobry, tylko...
— Za bardzo lubię sobie kpić z otoczenia? — podsunął
mag z chytrym uśmiechem.
— Aha... — Elf skinął głową, patrząc na nekromantę spode
łba.
Rozdział 2
— No to jesteśmy gotowi uciekać do Morii —
powiedział Merry.
J.R.R. Tolkien, Władca Pierścieni;
Bractwo Pierścienia

Zaraz padnie! — myślała po raz tysięczny Khilayia, z


rozpaczą i wściekłością patrząc na dziarsko maszerującego z
przodu maga, który opierał się na swoim kosturze tylko
dlatego, że tak wypadało, i w dodatku pogwizdywał coś
niewiarygodnie frywolnego. Demonessa przeklinała w duchu
idiotyczny pomysł wędrówki górskimi ścieżkami dobrymi dla
kozic. A przecież przez stare krasnoludzkie tunele szłoby się
znacznie wygodniej i przyjemniej, i nie wiałoby tak
strasznie... Ale wystarczyło, żeby Egort, krasnolud,
zaproponował tę podziemną trasę, a przeklęty nekromanta
skoczył jak użądlony i oznajmił, że do tych... (Khilayia nawet
w myślach wstydziła się powtórzyć to słowo) katakumb
wejdą wyłącznie po jego trupie. Wszyscy oprócz Laelena i
krasnoluda oznajmili, że z wielką przyjemnością spełnią
ostatnie życzenie czarnego maga, ale nie wiedzieć czemu
nekromanta był temu zdecydowanie przeciwny i odparł, że
będzie się bronił aż do końca. Krasnolud, o dziwo, bardzo
poważnie potraktował histeryczne okrzyki maga i uprzejmie
zapytał, dlaczego tak bardzo nie chce zejść do podziemi. W
odpowiedzi nekromanta przytoczył niemal całą encyklopedię
plugastwa i pół encyklopedii nieczystych, a następnie z
czarującym uśmiechem oznajmił, że te właśnie sympatyczne i
zapewne serdeczne istoty napotkał podczas swojej ostatniej
wycieczki do starych tuneli. Trzeba przyznać, że entuzjazm
całego towarzystwa nieco przygasł. Wprawdzie Raywen mógł
zwyczajnie skłamać i demonessa nie wątpiła ani przez
moment, że cholerny nekromanta zrobiłby to w każdej chwili
bez żadnych wyrzutów sumienia, ale jakoś nie miała ochoty
sprawdzać prawdziwości jego przestróg na własnej skórze.
Bardzo możliwe, że wszystkie te stwory rzeczywiście tam
były, brodaci sami przyznawali, że do starych katakumb nie
schodzili od dawna... Ale wtedy pojawiało się inne pytanie:
jakim cudem nekromanta przeżył spotkanie z taką obfitością
plugastwa? I to nie tylko przeżył, ale nawet cieszy się
dobrym zdrowiem? Raywen nie odpowiedział, a Gresz
zasugerował złośliwie, że podziemne stwory po prostu wzięły
nekromantę za swojaka.
Nieco później wszyscy zrozumieli, że droga przez góry
będzie o wiele cięższa, co znaczyło, że małoletni zuchwalec
opadnie z sił znacznie wcześniej niż jego towarzysze. Gdy
oddział wyruszał o świcie, wszyscy czuli już przedsmak
triumfu — najdalej po trzech ligach chłopiec będzie jęczał i
błagał o chwilę odpoczynku.
Niestety, już wkrótce okazało się, że jeszcze nie wiadomo,
kto kogo będzie błagał. Raywen, jakby specjalnie, parł do
przodu niczym muł pociągowy, nie dostrzegając ani
przeszkód, ani tego, że jego kompani ledwie powłóczą
nogami — chyba miał to wszystko głęboko w smoczym
legowisku. I skąd w tym chudym ciele tyle siły? Pod koniec
dnia wszyscy byli już tak wykończeni, że wypowiedź Kota:
„Jeśli zaraz nie wyciągnę nóg, to odwalę kitę”, nie wydała się
nikomu żartem. Dopiero wtedy nekromanta raczył zwrócić
uwagę na zmęczenie innych uczestników wyprawy. Sam był
oburzająco dziarski i rześki, nawet się nie zasapał, chociaż
dźwigał tyle samo, co inni. Niepojęte! A tak liczyli, że będzie
łykał pył spod ich butów... Chyba to właśnie można nazwać
kompletnym fiaskiem.
— Zmęczyliście się? — zapytał mag, otwierając szeroko
oczy ze zdumienia.
Raczej nie udawał, chyba faktycznie wcześniej tego nie
zauważył: przez całą drogę nie usłyszeli od niego ani jednej
złośliwej uwagi, w których tak się lubował. Krasnolud, który
cały czas szedł z nimi, uchwycił moment, gdy Raywena nie
było w pobliżu, i powiedział, że on zawsze się tak zachowuje,
błagając dosłownie wszystkich, żeby panowali nad sobą. A
gdy mówili coś do nekromanty w czasie wędrówki, mag
odwracał się, a jego brązowozielone oczy przez dłuższą
chwilę nie mogły skoncentrować się na rozmówcy.
— W zasadzie tak — oznajmił Ayelleri i spróbował
niepostrzeżenie — na tyle, na ile było to możliwe przy tak
strasznym zmęczeniu — oprzeć się o występ skalny.
Niepotrzebnie się wysilał — po pierwsze i tak nie udało mu
się zrobić tego dyskretnie, po drugie wszyscy prócz
nekromanty i tak opierali się o wszystko, o co się tylko dało.
— No to... przepraszam... — Raywen popatrzył
oszołomiony na wyczerpanych towarzyszy, mrugając oczami,
teraz już szaroniebieskimi.
Khilayia podejrzewała, że istniała jakaś reguła, według
której zmieniał się kolor oczu tego drania, ale ciągle nie
mogła jej rozgryźć, co ją dodatkowo złościło.
— To może rozbijemy obóz na noc? — zaproponował mag.
— Tylko nie tutaj... O ile pamiętam, za zakrętem powinna być
przytulna jaskinia... Aj!
W odpowiedzi na propozycję przejścia choćby nawet paru
metrów wszyscy wydali zgodny jęk (zmilczał tylko Laelen) i
cisnęli w maga, czym tylko mogli. Większość pocisków
dosięgła celu, ale nekromanta wcale się tym nie przejął.
W końcu jednak poczłapali do jaskini, choć Khilayia miała
wrażenie, że nie wyjdzie stąd o własnych siłach, ale wyniosą
ją nogami do przodu.
— No, nawet niczego sobie grota, całkiem sympatyczna...
— rzekł w zadumie Kot, rozglądając się.
Jaskinia faktycznie była dość przytulna i wyraźnie
wyglądała na twór czyichś rąk — pewnie krasnoludzkich.
— Przecież to jedna z dziesięciu jaskiń bramnych! —
oznajmił radośnie jedyny przedstawiciel podgórskiego
plemienia.
— To znaczy? — spytał Ert, oglądając się.
— To jedno z wejść do naszych podziemi! — zawołał
uszczęśliwiony krasnolud. — Teraz nie będziemy już musieli
wlec się przez góry, pójdziemy pod nimi! — wykrzyknął,
zerkając na Raywena, jakby się bał, że nekromanta odmówi.
— Róbcie, co chcecie — powiedział mag z rozdrażnieniem
i odwrócił się, z demonstracyjnym zainteresowaniem
oglądając jedną ze ścian jaskini. — Ale nie liczcie, że pomogę
wam w tej idiotycznej awanturze — dodał twardo.
— Poradzimy sobie bez ciebie! — prychnął Ert, przez
wszystkich bez wyjątku uważany za dowódcę.
— No, no, no... — wyszczerzył się drwiąco nekromanta,
starannie tłumiąc westchnienie zmęczenia i beznadziei.
Krasnolud zaczął z niezwykłą starannością i dziwnym
niepokojem badać jaskinię.
— Gdzie one są? Przecież tutaj!... — Sądząc z jego
rozdrażnionego mamrotania wrota nie chciały się znaleźć. —
Nic nie widzę! Wł... Raywenie, proszę was o pomoc! Przecież
wy bez trudu znajdziecie wejście — poprosił w końcu
brodaty, patrząc na maga jak głodny szczeniak na swojego
pana.
Nekromanta bez chwili wahania zrobił krok w stronę
jednej ze ścian, przyłożył do niej wąską dłoń i wyszeptał
jakieś słowo, którego nikt nie zrozumiał.
— A teraz? Teraz widzisz, Egorcie? — zapytał, patrząc na
krasnoluda brązowymi oczami.
Na gładkiej powierzchni kamienia pojawiały się, z każdą
chwilą coraz wyraźniejsze, delikatne srebrzyste linie wrót i
już wkrótce oczom wędrowców ukazały się drzwi ozdobione
kunsztownym ornamentem.
W górze łukiem wyginał się napis ułożony z
krasnoludzkich run, a pod nim widniały trzy symbole: korona
podgórskiego plemienia, dumnie wyginający szyję
Jednorożec i niewyraźna postać wojownika w rozwianym
płaszczu z mieczem w wyciągniętym ręku.
— Korona krasnoludów! — zawołał z czcią Egort.
— Biały Jednorożec... — powiedział Ayelleri.
Nekromanta uśmiechnął się zagadkowo — on chyba
wiedział, co oznacza trzeci symbol. Ale wolał milczeć.
— Nie widzieliśmy wcześniej tego rysunku, ponieważ
pojawia się w określonych warunkach, a o niektórych z nich
zapomniały nawet same krasnoludy. — Uśmiech czarownika
stał się jeszcze szerszy i bardziej bezczelny.
— A co tu jest napisane? — zapytał Laelen. — Znam
krasnoludzkie runy, ale tego napisu nie potrafię przeczytać.
— Nic dziwnego — odparł mag z zarozumiałym
uśmieszkiem, prostując przygarbione plecy. — To stary
dialekt, teraz nie używają go nawet krasnoludy, a ciebie nie
uczono języków martwych. Oczywiście mogę go
przetłumaczyć, jednak łajdak, który go wykuł, nie napisał
rzeczy najważniejszej. Tu jest napisane: „Wrota
podgórskiego królestwa otwiera zaklęcie, powiedz, po co
przyszedłeś, a zostaniesz wpuszczony”. Niżej mniejszymi
literami napisano, kto w ten sposób zadrwił sobie z
wędrowców. Zabiłbym łobuza, ale najwyraźniej już dawno
zmarł własną śmiercią — niestety...
Zapadło milczenie, które w każdej chwili mogło zmienić
się w „serdeczne” życzenia pod adresem nieznanego
budowniczego, który zaczarował bramę, całego narodu
krasnoludów oraz Raywena, który wprawdzie nie miał z tym
wszystkim nic wspólnego, ale i tak był łotrem.
— A co to znaczy: „Powiedz, po co przyszedłeś, a
zostaniesz wpuszczony”? — zapytał Kot.
— Jeśli twój cel jest godzien szacunku, podaj go, a wrota
otworzą się i wejdziesz — wyjaśnił Egort.
— Wygląda na to — rzekł w zadumie niezadowolony
Raywen — że te przeklęte wrota są posłuszne jakiemuś
zaklęciu, ale nie potrafię określić jakiemu...
Wstrząśnięty krasnolud wytrzeszczył oczy, najwidoczniej
do tej pory uważał, że dla piekielnego czarownika nie ma
rzeczy niemożliwych.
— A jeśli wziąć pod uwagę, że krasnoludy zawsze miały
wyjątkowo idiotyczne poczucie humoru... to pewnie coś
prostego, wrota nie były ukryte...
— Czyżbyś nie znał tego zaklęcia? — spytała drwiąco
Khilayia, której porządnie dopiekło zarozumialstwo
nekromanty.
— Nie znam — odparł spokojnie mag, unosząc brwi.
Wszyscy popatrzyli na wrednego nekromantę w
osłupieniu: po raz pierwszy w czasie ich krótkiej znajomości
Raywen przyznał się, że czegoś nie wie. Jedynie Ert pozostał
niewzruszony, co było wynikiem prawdziwie rycerskiego
wychowania — pasowany wojownik ze stoickim spokojem
przyjmuje każde niebezpieczeństwo i każdą niespodziankę.
— Po co w takim razie tu przyszliśmy? — zapytała
złośliwie Khilayia. — Najpierw mówiłeś, że bywałeś już w
starych tunelach, a teraz oznajmiasz, że nie potrafisz
otworzyć przejścia?
— Przyszliśmy tu wyłącznie po to, żeby przenocować. Od
razu mówiłem, że wchodzenie do opuszczonych katakumb
byłoby idiotyzmem. Wiem, gdzie jest wejście, ale ja sam
korzystałem z innych wrót, a o tych w ogóle nie wiedziałem,
więc nie mam obowiązku znać zaklęcia. Poza tym, z jakiej w
ogóle racji macie do mnie pretensje?
— I co teraz zrobimy? — zapytał ork.
— Z braku innego zajęcia możecie walić głową we wrota
— poradził uprzejmie Raywen — a nuż się rozpadną? A ja
osobiście planuję pójść spać i nie mam zamiaru zawracać
sobie głowy głupotami. Rano pójdziemy dalej przez góry, nie
wchodząc do żadnych podziemi. To nam tylko wyjdzie na
zdrowie.
Z tymi słowami mag demonstracyjnie wyjął ze swojego
worka dwa pledy i zaczął mościć sobie legowisko z dala od
wejścia.
„I przez kolejne kilka dni oglądać jego plecy, zdychając ze
zmęczenia?!” — zawyła w myślach Khilayia.
Widocznie to samo pomyśleli wszyscy obecni, bo nie
umawiając się, Ert i Ayelleri podnieśli nekromantę i postawili
przed świecącą się nadal bramą.
— Otworzysz te wrota! — zaczął groźnie rycerz,
potrząsając magiem. — Wejdziemy przez nie i pójdziemy
podziemiami, rozumiesz?!
Zwykle wściekłość pogromcy smoków robiła duże
wrażenie na rozmówcach, ale Raywen po raz kolejny okazał
się wyjątkiem. Krasnolud był bliski utraty przytomności,
widząc, jak istotą, do której niemal się modlił, potrząsają jak
słomianką.
— Chciałbym zauważyć, że to ograniczanie wolności
osobistej jednostki! — zawołał oburzony nekromanta. —
Dobrze, otworzę te drzwi! Tylko postawcie mnie na ziemi!
Gdy to rozsądne żądanie zostało spełnione, Raywen z
cichym westchnieniem przesunął ręką po wrotach, potem
zamknął oczy i zastygł na kilka chwil, a następnie zaczął coś
śpiewnie mówić w języku, którego Khilayia nie znała, ale
mimo to udawało jej się wychwycić ogólny sens. Mag długo i
wytrwale wyjaśniał wrotom, że jest największym twardzielem
i że ma pełne prawo im rozkazywać.
Wrota nie zareagowały na wysiłki młodzieńca, ale ten nie
poddawał się i nadal coś mamrotał. A potem znowu. I
znowu... I...
Pół godziny później wejście nadal nie chciało się
otworzyć, a Raywen lekko ochrypł, a zły był jak głodny smok.
Pozostali rozeszli się po jaskini, zajmując się swoimi
sprawami: ktoś jadł, ktoś muzykował (Khilayia pojęła w tej
chwili, że nie ma nic straszniejszego od muzykującego
krasnoluda), ktoś czyścił broń...
— Ach więc to tak, tak?! — zwrócił się do wrót
rozdrażniony mag. Drzwi, rzecz jasna, nie odpowiedziały. To
ostatecznie rozwścieczyło nekromantę — wygłosił wszystko,
co myślał o wrotach, towarzyszach wyprawy i całej tej
sytuacji.
Okazało się, że nekromanta ma bardzo bogaty zasób słów,
znacznie bogatszy niż niejeden doświadczony marynarz.
Żadne przekleństwo ani razu się nie powtórzyło, choć
wygłaszane były we wszystkich znanych demonessie
językach, a także w kilku innych.
Wszyscy poczerwienieli. Ayelleri, który przed monologiem
Raywena właśnie coś jadł, zakrztusił się i zaczął powoli
pokrywać się purpurą. Nieczęsto słyszy się tak kwieciste
porównania i opisy, wygłaszane z taką ekspresją. Wrota
musiały się widocznie przejąć, bo ni z tego, ni z owego
otworzyły się bezgłośnie.
— Do dharra! — Raywen wytrzeszczył oczy. — Egort, co
wy macie za wrota?!
— Nie wiem...
— Ciekawe, na które właściwie słowo zareagowały? —
zastanowił się osłupiały mag.
— Idziemy — zakomenderował Ert, zbierając rzeczy.
Szczerze powiedziawszy, zmęczeni wędrowcy nie mieli
najmniejszej ochoty nigdzie iść, ale wrota zaczęły się bardzo
powoli, acz nieuchronnie zamykać, a Raywen uprzedził, że
nie zdoła powtórzyć koniecznego słowa nawet za cenę życia.
Nastrój mu minął.
Khilayia poszła do swojego worka, który rzuciła tuż przy
wejściu. Może była bardziej zmęczona, niż chciała się
przyznać, a może winien był kamień, w każdym razie
demonessa z głośnym krzykiem upadła na ziemię.
— …!
Wojowniczka z cichym jękiem wstała, potarła uderzone
miejsca, zobaczyła kamień, uznała go za winowajcę tego
nieestetycznego upadku i z niecenzuralnymi słowami
wyrzuciła go z jaskini. I to był jej największy błąd. Ciśnięty z
pasją kamień poleciał dość daleko, po czym spadł w
przepaść, z której już po chwili z przejmującym krzykiem
wyleciał rozwścieczony gryf. Najwyraźniej kamień uderzył go
w głowę.
— Idiotka! — krzyknął Raywen, gwałtownie wyrzucając
przed siebie dłoń.
Świat nie dowiedział się, co chciał zrobić ciemny mag,
ponieważ w tej samej chwili Ayelleri również wpadł na
pomysł, żeby użyć zaklęcia.
Urażony do głębi duszy gryf przeżył gorzkie
rozczarowanie, gdy nagle wejście do pieczary, w której
znajdowali się jego krzywdziciele, zawaliło się z rumorem.
— No i kto to zrobił, no?
— Ert, to przecież nekromanta!
— Milczałbyś lepiej, zawszony elfie! Ja tu jestem magiem,
nie trzeba było plątać mi się pod nogami!
— Popatrz na siebie, parszywy czarowniku!
— Jak ja cię zaraz!...
— Zamknijcie się obaj!
— Odczep się, Ilne! Jeszcze nie skończyliśmy!
— Co za łobuz nadepnął mi na nogę?
— Au, Gresz, czego machasz łapami, to nie ja!
— Ja w ogóle nic nie zrobiłem!
— To ja ci dałam w ucho! Nie będziesz mnie tu, Kocie,
obmacywał, nie jesteś w burdelu!
— To nie ja, Khilayia!
— Niech ktoś wreszcie zapali światło!
W odpowiedzi na wycie Erta nad głowami towarzyszy
niedoli zapłonęła srebrzysta, mieniąca się kula.
— Nie ma co się tak drzeć — rzekł spokojnie nekromanta,
stojący opodal (w swoim czarnym płaszczu w tym widmowym
świetle przypominał zjawę, która zapędziła ofiary w kąt, żeby
pożalić się im na swój ciężki los). — Lepiej wejdźmy do
podziemi, póki drzwi się nie zamknęły.
— A co, czyżby pan nekromanta nie chciał już iść górami?
— zapytał zgryźliwie Ayelleri, którego zmęczenie pozbawiło
charakterystycznej dla elfów pyszałkowatości.
— Mamy przebijać się przez spowodowany przez ciebie
zawał i podróżować w towarzystwie rozwścieczonych
gryfów? Czy ja wyglądam na idiotę? — zapytał Raywen.
— Jak najbardziej — odparła Khilayia ze złośliwym
uśmieszkiem.
Reszta wolała milczeć.
Mag westchnął, z miną cierpiętnika zebrał swoje rzeczy i
podszedł do wrót, dając reszcie możliwość podjęcia decyzji.
Pozostali członkowie oddziału popatrzyli na siebie niepewnie
i powlekli się za nim.
— Przecież nawet nie odpoczęliśmy! — chlipnęła żałośnie
demonessa.
Nikt nie zareagował na jej szloch. Wszystkim było ciężko.
Gdy ostatni członek oddziału wszedł w głąb podziemi,
wrota zamknęły się z głośnym hukiem, nieprzyjemnie
kojarzącym się z zatrzaskiwanym wiekiem trumny.
— Mam dwie wiadomości: złą oraz bardzo złą — oznajmił
radośnie Raywen. — Od której zacząć?
Członkowie drużyny wymienili spojrzenia.
— Od złej — powiedział głucho Ert.
— Drzwi otwierają się tylko z tamtej strony.
— A bardzo zła? — zapytała nerwowo Ilne.
— W tej części jaskiń nie byłem jeszcze nigdy.
— I co teraz zrobimy? — zapytał wystraszony krasnolud,
spoglądając z nadzieją na czarownika.
— A skąd ja mogę wiedzieć? — Uniósł brwi nekromanta.
— To przecież w ogóle nie był mój pomysł.
— Umrzesz razem z nami... — Ert wytoczył ostatni
argument.
— Przeżyję! — wyszczerzył się w uśmiechu ten gad,
wyłącznie z niedopatrzenia Jednorożca urodzony przez
ludzką kobietę.
„No, on to by na pewno wszędzie przeżył...” — pomyślała
smętnie Khilayia, układając jednocześnie własne epitafium.
Teraz lubiła maga jeszcze mniej, a jeśli wziąć pod uwagę, że
ten zarozumiały cherlak, niegodny miana mężczyzny, od razu
był jej wstrętny...
— Raywen, a kto nas zaatakował? — zapytał cicho Laelen.
— Gryf, żeby go! Co za świetny pomysł, żeby rzucać
kamieniami tuż obok ich gniazd! Teraz pewnie całe stado
tych przemiłych i przyjaźnie nastawionych stworzeń lata nad
górami w poszukiwaniu kogoś, na kim mogłyby wyładować
wściekłość.
Khilayia zaczerwieniła się, ale nic nie powiedziała, żeby
nie wysłuchiwać kolejnych zgryźliwych uwag.
— Jak pech, to pech... — mamrotała pod nosem. — Kto
niby nas stąd teraz wyprowadzi? — Nie chciała, żeby ją
ktokolwiek usłyszał, ale echo wzmocniło głos.
— Wygląda na to, że ja — rzekł obojętnie Raywen. —
Egort nic nie wie o tutejszych labiryntach, krasnoludy
opuściły je ponad tysiąc lat temu. Jednym słowem,
przestańcie panikować i zjeżdżamy stąd.
Uniósł w górę kostur, ale nic się nie stało. Wówczas
rozdrażniony nekromanta uderzył kijem o ziemię, a ten
niechętnie zapłonął martwym, błękitnym światłem, ale
chwilę potem zaczął migać. Mag splunął, dał spokój
bezużytecznemu magicznemu przedmiotowi, dochodząc do
wniosku, że wystarczy mu srebrzysta kula.
— Tak... — wymamrotał, oglądając się. — Co my tu
mamy? Korytarz prowadzący w dół. Znaleźli idiotę... tunel w
lewo, tunel w prawo... Schody... Właśnie nimi pójdziemy.
— Czemu akurat tędy? — warknął Gresz, który nie miał
najmniejszej ochoty wierzyć na słowo pierwszemu lepszemu
czarownikowi.
— Temu, że tak zdecydowałem. — Raywen wzruszył
ramionami. — Jeśli macie inne pomysły, możecie iść sami.
Protesty przeciwko przywództwu nekromanty umarły, nim
jeszcze zdążyły się narodzić.
— No właśnie! — prychnął zarozumiale szczeniak,
stawiając stopę na schodach, które były potwornie strome,
ale za to szerokie.
Poręczy nie było, co wcale nie poprawiło humorów
wędrowcom, którzy ze zmęczenia ledwie trzymali się na
nogach. Towarzysze niedoli naliczyli dwieście stopni — co
prawda Ilne oznajmiła, że jest ich dwieście dziesięć, ale
wszyscy uznali, że następczyni tronu jest na bakier z
matematyką. A gdy już mieli szczery zamiar paść ze
zmęczenia, ujrzeli wielki korytarz z łukowym sklepieniem,
ginący w tajemniczej ciemności, z której od czasu do czasu
dobiegał znaczący ryk.
— Może coś przekąsimy? — zaproponował Laelen, który
nie bał się niczego, gdy Raywen był w zasięgu wzroku. — Nie
sądzę, żeby w tych tunelach znalazły się krzesła, ale można
wygodnie usiąść na schodach...
Wszyscy czuli się nieswojo, ale myśl o jedzeniu
przezwyciężyła strach.
— Długo jeszcze będziemy szli? — zapytał Laelen,
chwytając podsuniętą mu przez brata kanapkę. Sądząc z
męczeńskiego wyrazu twarzy Ayelleriego, starszy elf oderwał
sobie tę kanapkę od serca. Wszyscy w oddziale wiedzieli, że
jedzenie było wielką pasją Pierworodzonego.
— Jeśli będziemy mieli szczęście, to dwa dni, a jeśli nie,
dziesięć godzin — rzekł mag, podejrzliwie oglądając jabłko.
— W jakim sensie nie będziemy mieli szczęścia? —
dopytywał nerwowo Kot.
— W takim, że kogoś spotkamy — odparł Raywen,
uśmiechając się szeroko.
Nikt nie odważył się zapytać, kogo właściwie można
spotkać w tym nieprzyjemnym miejscu.
Po krótkim posiłku wędrowcy podnieśli swoje worki i z
miną skazańców powlekli się ciemnym korytarzem za ciągle
rześkim Raywenem. Wszyscy chcieli jak najszybciej opuścić
tę dziurę, znaleźć się pod otwartym niebem. Pomysł
skrócenia drogi podziemnymi korytarzami już nie wydawał
im się taki dobry.
— A jeśli coś się do nas podkradnie? — zapytała cichutko
Khilayia, czując się niczym mała dziewczynka, którą za karę
zamknęli w ciemnym pokoju.
— Nie martw się, dzielna, nie ma takiej istoty, która
zdołałaby zbliżyć się do mnie niezauważona — uspokoił ją
mag, uśmiechając się wyrozumiale.
Pragnienie strzelenia go w tę śliczną buźkę stawało się
nieznośne. Jednak obok tego parszywego szczeniaka szedł
Egort, którzy patrzył na maga jak na relikwię, nie dałoby się
podejść do nekromanty i nie wpaść przy tym na brodatego. A
tak by się chciało!
Po dwóch albo trzech zakrętach „bojownicy o dobro,
sprawiedliwość i pokój na całym świecie” (jak złośliwie
ochrzcił ich oddział Raywen) spostrzegli, że teraz idą pod
górę. Już wkrótce w przeklętych jaskiniach zrobiło się
gorąco, zupełnie jak u smoka w przełyku, a jednak nie czuło
się duchoty, czasem twarze wędrowców owiewał nawet
chłód. Egort próbował wspomnieć coś o wspaniałych
systemach wentylacji stworzonych przez krasnoludy, ale
zamilkł, skarcony posępnymi spojrzeniami towarzyszy. Od
czasu do czasu napotykali poprzeczne galerie, schody,
rozwidlenia i z dziwną obojętnością zastanawiali się, czy
nekromanta prowadzi ich w oparciu o jakieś punkty
orientacyjne, czy po prostu na chybił trafił.
Krasnolud kręcił się obok maga jak bezużyteczny balast,
zdolny jedynie do udzielania kretyńskich rad, a tak właściwie
Raywen sam wybierał drogę. Jak wyznał sam Egort, żeby
wbijać w pamięć plany podziemia brodatych, trzeba być
wariatem, więc w ogóle nie wiadomo, jakim cudem
czarownikowi udawało się jako tako normalnie poruszać w
tym labiryncie.
— Zdaje się, że wpadliśmy — powiedział cicho, ale
wyraźnie Ert.
Raywen, stojąc przy kolejnym rozgałęzieniu korytarza
pytał o coś Egorta, ale raczej z nudów niż z rzeczywistej
potrzeby i niejasny niepokój wędrowców powoli, acz
nieuchronnie przeradzał się w pełnowartościową panikę.
— Zdaje się, że wpadliśmy — powtórzył Ert. — Widzę tego
młokosa pierwszy raz w życiu, ale już teraz mogę
powiedzieć, że to drań jakich mało. Poszliśmy za nim do tych
przeklętych podziemi i teraz on spokojnie nas tu pogrzebie,
w dodatku pewnie zdoła jeszcze wyciągnąć z tego jakąś
korzyść. Skąd niby wiadomo, czy już tu kiedyś nie był?
Jednym słowem, z takim przewodnikiem można było sobie
spokojnie zamawiać trumnę. Pochodni oczywiście nie mieli,
korytarz kluczył jak pijany zając... Sytuacja była taka, że
gorzej już być nie mogło.
— Że też nie wziąłem liny — wyrzucał sobie Kot. —
A przecież czułem, że się przyda!
Rozpadliny trafiały się niemal na każdym kroku, więc cały
oddział posuwał się teraz bardzo powoli. Wszyscy, prócz
nekromanty, byli śmiertelnie zmęczeni, pod wszystkimi
uginały się nogi, co nie przysparzało magowi sympatii.
Laelen oglądał się wystraszony, widocznie wyczuwał bliskie
niebezpieczeństwo.
— Raywen, ty też to czujesz? Wszędzie... — zaczął elf.
— Tak. — Skinął głową mag. — Nie bój się, wszystko w
porządku.
— Chciałabym mieć taką pewność — burknęła pod nosem
Ilne, która krzywiła się i z całych sił próbowała powstrzymać
kichnięcie, które przecież absolutnie nie przystawało Lady.
Jednak miejscowy gryzący pył wciskał się do nosa, a organ
powonienia dwupostaciowi mieli znacznie bardziej wrażliwy
niż inne rasy.
Rozmowy ustały, jakby towarzysze niedoli obawiali się
spłoszyć ciszę, zakłócaną jedynie szmerem kroków, cichym
głosem, gdy Raywen po raz kolejny zastanawiał się nad
wyborem dalszej drogi, i miarowym mlaskaniem Ayelleriego,
który bez przerwy coś jadł. Cisza dosłownie przytłaczała.
— A psik!
Głośne kichnięcie zabrzmiało co najmniej jak
świętokradztwo.
— No coś ty? — wyszeptał Kot.
— Pył! — zawołał oburzony Raywen. — Nie można
normalnie... a psik!... oddychać.
Rzeczywiście, kamienny kurz był wszędzie, teraz
pokrywał też wojowników. Na czarnym ubraniu maga był
znacznie lepiej widoczny, płaszcz nekromanty stał się szary.
Ta zmiana koloru nie cieszyła maga, ale od razu poprawiła
humor pozostałym.
Dwie godziny później wędrowcy weszli do wielkiej sali z
trzema czarnymi łukami, za którymi zaczynały się trzy
korytarze. Wyglądało to tak, jakby budowniczowie
postanowili sobie zadrwić z wędrowców, bo choć wszystkie
tunele prowadziły w stronę zgodną z kierunkiem marszu
oddziału, jednak lewy schodził w dół, prawy wspinał się pod
górę, a środkowy biegł wprawdzie poziomo, lecz był przy tym
dwukrotnie węższy od swoich sąsiadów.
— ... — powiedział w zadumie Gresz.
— ...! — całkowicie zgodził się z nim Ert.
Reszta uznała, że tak właściwie nie mają już nic do
dodania.
— Nie, nie pamiętam tego miejsca — wyznał mag w
odpowiedzi na pytające spojrzenia. Ruchem dłoni skierował
świecącą kulę w górę, jakby liczył, że może krasnoludy
wpadły na to, żeby napisać coś nad łukami, jednak tym
razem — wbrew przysłowiu — nadzieja umarła pierwsza.
— No co, tak ciężko było umieścić drogowskazy? —
oburzył się nekromanta. — Dobrze, teraz nie jestem w stanie
normalnie myśleć i dlatego proponuję odpocząć. Kto jest za?
Kto przeciw? Doskonale!
W północnej ścianie znaleźli niewielkie kamienne drzwi,
które od razu zaintrygowały całe towarzystwo. Raywen
podszedł do nich pierwszy, obejrzał podejrzliwie, robiąc
dziwne gesty, a następnie, stojąc nieco z boku, lekko pchnął
je ręką — wrota otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem
dawno niesmarowanych zawiasów. W powstałą szczelinę od
razu wbiegli Ilne i Gresz.
— Stać! — wrzasnął za nimi nekromanta.
Oczywiście nie mieli zamiaru go słuchać, więc mag musiał
powstrzymać ich zaklęciem.
— Idioci... — powiedział ze zmęczeniem. — Tam mogą być
różne rzeczy! Pójdę pierwszy!
Wszedł i kula oświetliła niewielką klitkę, bardziej
przypominającą przestronną trumnę niż pomieszczenie.
— No i co, czy teraz będziemy już szanować
nekromantów? — uśmiechnął się krzywo mag, wskazując
okrągłą dziurę, która czerniała pośrodku podłogi. Sądząc z
leżących obok łańcuchów i szczątków pokrywy, kiedyś była
tu studnia.
— Wychodzi na to, że z ciebie też może być pożytek... —
skonstatował Ert. — Jeszcze chwila i byłoby po nas.
— Egort, co to może być? — spytała Khilayia, oglądając
się.
— Pojęcia nie mam. Ale myślę, że bardzo głęboka studnia.
My, krasnoludy, wszystko robimy bardzo porządnie.
— Tak — przyznał Raywen — i dlatego dokopaliście się w
końcu do nor, w których pełno było różnego draństwa...
Krasnolud oblał się rumieńcem, ale nie spierał się,
widocznie nekromanta powiedział prawdę.
Studnia przyciągała Ilne, która, ku swojemu wstydowi,
była nieprawdopodobnie ciekawska i nic nie mogła na to
poradzić. Gdy reszta wędrowców układała się do snu, Lady
po cichu podpełzła do krawędzi dziury, żeby spojrzeć w dół.
Poczuła na twarzy delikatny, wilgotny chłód... Przy studni
prawie nie czuło się tego obrzydłego pyłu i odprężona
dwupostaciowa postanowiła trochę pochuliganić: wzięła
kamień i rzuciła go w otwór. Kamień leciał bardzo długo i
dziewczyna z wdzięcznością pomyślała o nekromancie: gdyby
razem z Greszem wpadli do tej studni, potem trzeba by ich
było pochować w zamkniętych trumnach — pod warunkiem,
że udałoby się wydobyć ciała.
Plusk, wzmocniony i zwielokrotniony przez echo, usłyszeli
wszyscy.
— Co to? — zapytał Raywen, który właśnie się położył.
Nieco speszona Ilne wyjaśniła, co się stało — takim
tonem, jakby miała moralne prawo do tego idiotyzmu,
którego nikt nie potrafił docenić.
— Jak uważacie, czcigodna — wycedził sarkastycznie
nekromanta. — Ale gdy przybędą do nas goście, ty pierwsza
pójdziecie ich powitać. A gdy znów zechcecie zabawić się w
podobny sposób, uprzedźcie nas, żebyśmy zdążyli się
odsunąć.
*
Z pozoru panowała cisza i spokój, ale wyraźnie czułem, że
tutejsi „uroczy” mieszkańcy już wiedzą, że mają gości.
Dwupostaciowa nieźle im się przysłużyła tym kamieniem... A
tak liczyłem na łatwą przechadzkę po górach! Dlaczego mam
takiego pecha?!
Pochwyciłem ledwie słyszalny szmer. Już się gromadzą,
pasożyty... Dobrze, damy radę. W końcu to nie pierwszy raz.
— Słyszałem stuknięcie, Wł... Raywenie — oznajmił
krasnolud.
— Ja też — odparłem, nie wstając. — Zdaje się, że tym
razem mamy poważne i bardzo liczne problemy. I nawet
wiem, kto nam je zorganizował...
Ilne zaczerwieniła się, teraz jej twarz wyraźnie odcinała
się od śnieżnobiałych włosów. Niech się nałyka wstydu, nic
jej nie będzie. Może przynajmniej zmądrzeje... Chociaż, jeśli
ktoś nie otrzyma rozumu już przy urodzeniu, później zwykle
nie ma wielkich szans.
Wszyscy już spokojnie pochrapywali, a dwupostaciowa,
którą dręczyło poczucie winy, oznajmiła, że będzie pełnić
wartę. Dużo ona tam zauważy! Tu jej zwierzęcy słuch i węch
nie zdadzą się na wiele, tu trzeba umieć słyszeć cudzy
umysł... Poza tym wszechobecny pył upośledzał węch, ja już
o tym wiedziałem i od razu przestałem liczyć na ten zmysł,
jednak Lady była wyraźnie nieprzygotowana na taki obrót
wydarzeń.
Nie mówiąc już o tym, że strasznie się denerwowała,
jednocześnie uznając, że zagrożenie przyjdzie z tej przeklętej
studni. Co za głupota! Poza tym Ilne była okropnie
zmęczona, co również nie wyostrzało jej intuicji. Dharr!
Przecież jutro nie będzie w stanie utrzymać się na nogach,
jeśli zaraz nie położy się spać!
Tego mi tylko brakowało. W takim układzie, mimo że
bardzo chciałem się trochę zdrzemnąć, wstałem.
— Proszę się położyć, czcigodna — powiedziałem,
niepostrzeżenie podchodząc do niej z tyłu.
Wzdrygnęła się.
— Widzicie, jesteście tak zmęczona, że mnie nie
zauważyliście. Jak wobec tego chcecie spostrzec plugastwo?
Połóżcie się spać.
— Skąd ta nagła troska? — spytała podejrzliwie.
— Robię to dla siebie — odparłem.
Widocznie ta odpowiedź wydała się dwupostaciowej
wiarygodna, choć pewnie nie wykluczała tego, że wysłałem
ją spać tylko dlatego, żeby mieć możliwość rzucenia
wszystkich członków wyprawy na pożarcie tutejszym
stworom.
Hm, to nawet niezły pomysł...
Fakt, że akurat w tej części podziemi nigdy nie byłem, nie
martwił mnie zbytnio: wyczucie kierunku jeszcze nigdy mnie
nie zawiodło, poza tym w ostateczności zawsze mogłem
przebić tunel na zewnątrz. Zdołam wyprowadzić stąd ten
przytułek dla upośledzonych i jedyne straty, jakie
poniesiemy, to moje nerwy, które polegną w nierównej walce
z tymi wstrząsami, jakie moi towarzysze fundują mi na
każdym kroku. Ależ dał mi Stwórca towarzyszy podróży! Coś
czuję, że jeszcze się przez nich nacierpię... A przecież nic na
to nie poradzę! Nawet krasnolud, zdrajca jeden, jest po ich
stronie, dopieka mi, jak może. Gdzie się podziała jego
czołobitność? Ale to nawet lepiej — nie pojawią się
niepotrzebne pytania o moje pochodzenie.
Największym problemem stał się dla mnie Laelen,
małoletni elf. Ech, Arien miał rację, że jeszcze nie raz się
nacierpię przez altruistyczne skłonności! Ten drobny
ostrouchy parszywiec przykleił się do mnie i bezczelnie
„czyta” mnie przy każdej okazji. O, niedoczekanie, żebym
jeszcze kiedyś miał komuś pomóc! Mogłem zostawić to jak
było, ale nie, musiałem mu współczuć! A teraz nie wiem
zupełnie, jak się przed nim „zamknąć”. Rzecz jasna, on nie
może wejść do moich myśli, za to emocje wychwytuje
błyskawicznie. I od razu ogłasza je innym, a to już problem...
Nawet nie mogę na niego naskoczyć: wtedy poczułby się
jeszcze gorzej niż przed moją ingerencją. Właściwie już teraz
można mi pogratulować stanowiska osobistej niańki
Pierworodzonego
Stwórco, za co to wszystko?!
*
O dziwo, obudzili się wszyscy — w tym sensie, że podczas
postoju nikt nagle nie zszedł z tego świata. Raywen postawił
oddział na nogi, za co został nagrodzony kilkoma
„serdecznymi” epitetami. W efekcie obraził się i odszedł na
bok, dając do zrozumienia, że nie chce mieć do czynienia z
takimi grubianami.
— Czcigodny Raywenie! — zaczął jęczeć krasnolud, chcąc
poprawić humor magowi.
— O, nawet na to nie licz! — Nekromanta łysnął
niebieskimi oczami.
— Proszę! — nie ustępował krasnolud.
— Niedoczeka... Do dharra! — wrzasnął niespodziewanie
mag, zginając się wpół.
— Wła...! Raywenie! — zawołał wystraszony Egort,
podbiegając do maga, ale ten już sam podnosił się z ziemi.
Jego twarz w tej chwili przypominała twarz głodnego
wampira: źrenice miał nienaturalnie rozszerzone, skórę
posiniałą, a po podbródku powoli spływała strużka krwi z
przygryzionej wargi.
— Idziemy! — zakomenderował ochryple i chwiejnie
ruszył w stronę prawego korytarza.
Khilayia odniosła wrażenie, że słyszy w tym głosie
nieprzyjemny ryk, przywodzący na myśl niespokojny
cmentarz o północy.
— Co mu się stało? — spytała szeptem Ilne,
wytrzeszczając oczy na nienaturalnie proste plecy
nekromanty.
— Nie należy go teraz zaczepiać — powiedział cicho
Laelen, nie odrywając zachwyconych i zarazem przerażonych
oczu od chudej postaci idącego przodem maga.
Dziesięć minut później dźwięczne echo korytarzy
zwielokrotniło kichnięcie Raywena oraz to nieprzyzwoite
słowo, którym mag określił miejscowy pył. Wszyscy
odetchnęli z ulgą — zrozumieli, że chłopak znowu jest sobą,
oczywiście na tyle, na ile to w ogóle możliwe w przypadku
nienormalnego czarnego maga.
— Przypomniałeś sobie, którędy mamy iść? — spytał z
nadzieją Ert.
— Nie!
— To dokąd nas prowadzisz? — osłupiał rycerz.
— A co za różnica? — odparł ze śmieszkiem czarownik. —
Tak czy inaczej, dokądś was w końcu zaprowadzę...
— Ja go zabiję! — zasyczała demonessa. — Potem —
dodała po chwili przerwy.
Wędrowcy szli przed siebie, czując się jak owce idące na
rzeź. Pocieszało ich tylko jedno: zwykle na czele stada
podąża przewodnik. Zaś przewodnik stada, czyli w tym
przypadku nekromanta, nie przejawiał żadnych oznak
zdenerwowania, jakby prowadziła go jakaś niepojęta dla
innych siła.
Sale, które teraz przemierzali, znacznie różniły się od
tych, które widzieli wcześniej: tamte jaskinie wyglądały po
prostu na porzucone, te sprawiały wrażenie, jakby buszowała
w nich horda pijanych dzikusów. Niektóre ściany zostały
zburzone, wszędzie widniały plamy sadzy, szczątki jakichś
stworzeń, unosił się nieznośny swąd spalenizny. Jednak
najbardziej zaintrygowała wędrowców piramida kości
zwieńczona czaszką. Gdy Khilayia podeszła bliżej, chcąc
przyjrzeć się tej atrakcji, dostrzegła nad nią wykuty w
ścianie napis. Wielkie runy głosiły: „Raywen tu był”.
— Popatrzcie! — zawołała.
Towarzysze podróży od razu podeszli, żeby zobaczyć, cóż
takiego ciekawego ujrzała demonessa. Na widok napisu
wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Nie planowałem oprowadzać tędy wycieczek — burknął
czerwony jak burak młodzieniec.
— Czyli stąd już znasz drogę! — ucieszył się Ert. —
Powiedz nam, czarna duszo, kto narobił tu takiego bałaganu?
— Ja — odparł Raywen ponuro, odwracając jasnobłękitne
oczy.
— Taak... Wygląda na to, że cię nie docenialiśmy —
prychnął Ayelleri.
— Wiecznie się mnie nie docenia — rzekł nekromanta z
krzywym uśmiechem. — A potem jest już za późno.
„Czyżby to miała być groźba?” — speszyła się demonessa.
Ale skoro mag planował zdradę, to po kiego smoka miałby
ich zawczasu informować o swoich podłych zamiarach?!
Żadnej logiki... A może ludzie w ogóle nie myślą logicznie? W
zasadzie w czasie tej podróży czarownik spokojnie mógł ich
wyrżnąć niezliczoną ilość razy, jednak z jakiegoś powodu
tego nie zrobił... I co to wszystko ma znaczyć? Oczywiście,
można założyć, że sam nie byłby w stanie przejść podziemi,
ale przecież to właśnie on był od początku przeciwny tej
wędrówce, a krasnolud potwierdził, że Raywen nie raz
schodził tu sam jeden i wracał cały i zdrowy. Świadczyło o
tym choćby to pobojowisko.
— Idźcie za mną — polecił mag, ciągle jeszcze czerwony
niczym przejrzały pomidor, podchodząc do niepozornego
przejścia w najciemniejszym kącie sali.
— Przecież tam są drzwi! — zdumiał się Kot, wskazując
dwa potężne skrzydła.
— Były — rzekł nekromanta.
— ?!
— Przedtem były, a teraz nie ma — wyjaśnił czarownik,
czerwieniąc się jeszcze bardziej. — Przywaliło je z tamtej
strony...
— A dużo tu było przejść? — zapytał Ert.
— Bardzo dużo — wyznał z westchnieniem młodzieniec.
Gdy wszyscy przecisnęli się już przez wąską szczelinę
wyniesioną przez maga do zaszczytnej rangi drzwi (nie było
to łatwe, nekromanta przeszedł bez problemu, ale Ert i Gresz
utknęli i wyciągano ich bitą godzinę), zrozumieli, że nie są
już w wielkich, oficjalnych salach.
— Co to jest? — zapytała Ilne, ze zdumieniem patrząc na
liczne drzwi oraz sufit, który teraz znajdował się znacznie
niżej.
— To pomieszczenia mieszkalne, czcigodna — wyjaśnił
mag, jednocześnie karcąc swoją świecącą kulę, która,
zamiast lecieć normalnie, miotała się jak mucha zbyt długo
tłukąca głową o szybę.
— To krasnoludy tu mieszkały? — osłupiał Ayelleri. — W
tych norach?
— Jak śmiecie mówić w ten sposób o wielkim królestwie
stworzonym przez krasnoludy?! — obraził się natychmiast
Egort.
— Owszem, krasnoludy tu mieszkały — powiedział mag. —
Dzisiaj podgórskie plemię również mieszka pod ziemią.
Trochę tolerancji, Ayelleri, przecież wam nikt nie wymawia,
że mieszkacie na drzewach. A ty, Egorcie, uspokój się, przez
czcigodnego Pierworodzonego przemawia nie rozum, lecz
klaustrofobia.
Ayelleri speszył się, na twarzy nekromanty zakwitł
zadowolony uśmiech.
— Cóż, w takim razie wybaczam panu, Ayelleri. —
Krasnolud skinął wyniośle głową, gładząc brodę z ważną
miną.
— Zabiję tego parszywego czarownika! — wysyczał
wściekły elf.
Raywen udał, że tego nie słyszy, ale wyglądał, jakby
zamyślał kolejne draństwo.
— Jestem zmęczona — zaczęła niespodziewanie jęczeć
Ilne. — Mam dość tych podziemi! Odpocznijmy!
— Jestem za — poparł ją Kot.
Pozostałym również spodobała się ta propozycja. Wyraz
twarzy Raywena dobitnie świadczył, co myśli o takiej
demokracji.
Jednak nawet on nie miał ochoty występować przeciwko
wszystkim i bez słowa poprowadził wędrowców do
niepozornych drzwi. Jednak najwyraźniej wojownikom nie
było sądzone do nich dotrzeć — nagle rozległ się przeraźliwy
rumor.
— Co to?!
— Goście, zaproszeni tutaj przez czcigodną Ilne, mężny
Ercie — odparł nekromanta z uśmiechem, cofając się.
— Jeśli to ty ich tu wezwałeś, rozerwę cię na strzępy,
cherlaku! — ryknął rycerz, wyciągając miecz z pochwy.
— Proszę spróbować — odparł spokojnie, choć nieco
drwiąco mag. — Ale najpierw będziecie musieli pokonać
ich... — Raywen wskazał na pojawiające się w odległym
końcu korytarza szalenie sympatyczne stwory.
„Jednak nas zdradził!” — pomyślała poniewczasie
Khilayia.
— Co robimy, Ercie? — spytał rzeczowo ork, dobywając
jatagan.
— Walczymy. — Pogromca wzruszył ramionami smoków.
— A potem zabijemy nekromantę.
Nikt nie protestował; wszyscy obnażyli broń, a Kot przyjął
bojową transformację: na jego ciele zarysowały się węzły
mięśni, kły uległy wydłużeniu, pojawiły się szpony, uszy
wyostrzyły. Właśnie z powodu tej transformacji górskie
demony nazywano kotami.
— Kocie — zwrócił się do demona Raywen — nie warto
działać szponami. Prościej i pewniej będzie zetrzeć te stwory
w pył czymś długim i ostrym, tak żeby nie zdołały się do
ciebie dobrać. Większość z nich w ogóle nie czuje bólu. Nie
zapominaj, że niektóre od dawna są już martwe.
Górski demon skinął z wdzięcznością głową. „Co on, żarty
sobie stroi? — osłupiała Khilayia. — Nawet zdradzić
normalnie nie potrafi? Dziwni są ci ludzie...”
*
Przed nami kłębił się ciemny tłum jakichś nieszczęsnych
straszydeł, które miały tego pecha, że spotkały nasz oddział
na wąskiej drodze. Świetnie rozumiałem te stwory:
nieszczęśnicy chcieli po prostu odrobinę urozmaicić sobie
jadłospis... Każdemu obrzydłoby pożeranie się nawzajem
przez całe stulecia! A tu niespodziewanie przybyły takie
delikatesy z powierzchni!
Z wyglądu autochtoni są oczywiście straszni — zupełnie
jak na kacu teściowa z patelnią — ale nie stanowią
prawdziwego zagrożenia dla grupy złych i uzbrojonych po
kalesony wojowników. No, no, niech się nasi trochę rozerwą,
niech rozprostują kości, a ja sobie postoję z boku, bo coś
zaczynam być zmęczony. Pewnie powinienem był się
przespać, ale nie w porę odezwała się we mnie szlachetność,
czyli głupota, zwana również krańcowym idiotyzmem. Muszę
się odzwyczaić od takich kretyńskich zagrywek, przecież i
tak nikt mnie nie doceni.
Oddział walczył dzielnie i z entuzjazmem — zapewne
wynikało to z obietnicy Erta, że gdy tylko skończą z
plugastwem, wezmą się za mnie i będą mnie zabijać długo,
ze smakiem. Błogosławieni, którzy mają w sobie tyle wiary...
Demony, górski i leśny, walczyły wyjątkowo pięknie:
żadnego zbędnego ruchu, żadnego miotania się, od razu
widać profesjonalistów. Ert i Ilne również okazali się
mistrzami w tym fachu, lecz pozostali... Ayelleri, zamiast
wnieść wkład w walkę z lokalnym agresywno-żarłocznym
elementem, popisywał się przed towarzyszami, po raz
kolejny usiłując dowieść wyższości rasy elfów; krasnolud ze
swoim toporem wyglądał żałośnie: zanim weźmie zamach,
zanim uderzy... Ale czegóż chcieć od staruszka? Z dziesięć
razy już by go zjedli, gdyby nie dziewczyny,
które ubezpieczały brodatego. Ork bardziej przeszkadzał niż
walczył, zaś młodszy elf... O, to już zupełnie inna historia...
straszna jak bezksiężycowa noc na niespokojnym cmentarzu.
Najlepszy wojownik elfów, żeby go smok pożarł... Może na
świeżym powietrzu i wobec żywych przeciwników Laelen
potrafił normalnie walczyć, ale tutaj albo załatwiła go
klaustrofobia, albo stało się jeszcze coś innego.
Początkowo próbował strzelać z łuku, ale szybko pojął, że
jego pociski tutejsze plugastwo ani ziębią, ani grzeją,
porzucił zatem ten pomysł i heroicznie ruszył z obnażonym
mieczem, wyjąc coś adekwatnego do sytuacji. Początkowo
potwory odskoczyły od niego przerażone (widać uznały, że
elf, który tak wyje, musi nieźle się bić), ale potem ochłonęły i
całą hurmą rzuciły się na nieszczęśnika. Laelen z dziesięć
minut biegał po całym korytarzu, aż w końcu jakiś ogr,
któremu pisk elfa działał na nerwy, przyszpilił chłopca
włócznią do ściany. Wprawdzie przebił mu tylko płaszcz, lecz
Laelen zawył jeszcze głośniej i ogr doszedł do wniosku, że
nie jest aż tak głodny, żeby jeść to coś i poszedł bić kogoś
cichszego. Elf jeszcze z dziesięć minut wrzeszczał na jednej
nucie, jak szczeniak, któremu wsadzają pysk w jego własne
nieczystości. W końcu musiałem odczepić go od ściany —
pozostali byli zbyt zajęci, a już po prostu nie dało się słuchać
krzyków tego małolata.
Gdy już zacząłem się strasznie nudzić, niespodziewanie
usłyszałem znajome kroki...
*
Nagle potwory przestały atakować i utkwiły wzrok w
odległym korytarzu, z którego dobiegał odgłos ciężkich
kroków.
— A oto i dharr, którego tak lubi wspominać nasz
nekromanta — oznajmił martwym głosem pobladły Ayelleri.
Dharr był duży. A raczej — ogromny. Miał wielkie kły, był
przerażający i chyba strasznie głodny.
— Można go pokonać? — zapytał Ert nie wiedzieć czemu
szeptem.
— Nie. — Elf pokręcił głową. — Bez przygotowania i
specjalnych ziół nie da się. Wybaczcie mi, jeśli coś było nie
tak...
Dharr szedł pewnym krokiem do zastygłych w przerażeniu
wojowników, żarłocznie szczerząc zęby. Szedł na dwóch
tylnych łapach, a przednie już wyciągał w stronę potencjalnej
kolacji. A może śniadania?...
Wędrowcy w myślach żegnali się z życiem, ale wtedy,
bezceremonialnie rozpychając się łokciami i dźgając
kosturem, na czoło wyszedł Raywen, ciągle z workiem na
plecach.
— No, draniu, wpadłeś! — zawołał radośnie, po czym po
raz kolejny ogłuszająco kichnął.
Dharr zastygł zaskoczony taką bezczelnością, zaś
pozostałe plugastwo od razu wycofało się jak najdalej, z
jakiegoś powodu uznając cherlawego chłopca za poważne
zagrożenie, przywarło do ścian, z zainteresowaniem
obserwując rozwój wydarzeń.
Nekromanta patrzył na ogromnego stwora z taką miną,
jakby sam był z pięć razy większy od niego, zaś dharr, ku
zdumieniu obecnych, przejął się bezczelnym młodzianem do
tego stopnia, że ze speszonym grymasem na okropnej gębie
zrobił krok do tyłu. Mag stał przed nim, jak diabeł, który
przyszedł po duszę konającego grzesznika — tak jawnej
presji na psychikę „grzesznik” nie wytrzymał: odwrócił się i
rzucił do ucieczki z cichym, piskliwym skamleniem, niczym
wiejski kundel, który niespodziewanie wpadł na wielkiego
wilka. Wprawdzie wilk jeszcze zębów nie pokazał, ale bez
wątpienia mógł przegryźć gardło.
Raywen widocznie nie cenił łatwych zwycięstw, bo skoczył
za dharrem z krzykiem: „Dokąd to?!”. Wojownicy doszli do
rozsądnego wniosku, że nie mają tu nic więcej do roboty,
chwycili bagaże i pobiegli za magiem, uważając, że skoro
miejscowe stwory tak szanują nekromantę, to przy nim
będzie najbezpieczniej. Część zaintrygowanego plugastwa
poszła za przykładem wędrowców, chcąc zobaczyć, czym się
ten pojedynek skończy.
Dharr pędził na złamanie karku, a za nim leciały groźby
nekromanty, który nie tylko nie zostawał w tyle, ale jeszcze
w biegu krzyczał, co i jak zrobi potworowi, gdy już go
dopadnie, co, rzecz jasna, jedynie dodawało dharrowi werwy.
W końcu na drodze przerażonemu niemożebnie dharrowi
stanęła przepaść i to bardzo poważna: czarna, może nawet
bezdenna. Przez tę przepaść przerzucono jedynie kruchy
ażurowy mostek, do którego właśnie zmierzał nieszczęsny,
zaszczuty dharr. I to był największy błąd jego życia... Most,
wyraźnie nieobliczony na takie cielsko, nie wytrzymał i
załamał się pod potworem — widać dharrowi nie było pisane
dostać się na drugą stronę.
— Przede mną jeszcze nikt nie uciekł! — ryknął Raywen i
skoczył w przepaść za dharrem.
Wędrowcy w kompletnym osłupieniu zastygli na krawędzi
przepaści, smętnie patrząc w dół.
— I kto nas teraz stąd wyprowadzi? — spytała retorycznie
Ilne.
— No co wy — prychnął optymistycznie Gresz. — Ten
zdechlak zaraz wróci... Powiadają, że gówno nie tonie.
— Ale nikt nie mówi, że się nie rozbija — odezwała się
Khilayia.
— Co robimy, Ert? — Ayelleri zwrócił się do rycerza. —
Raczej nie zdołamy sami wydostać się z tych zapomnianych
przez Jednorożca labiryntów.
— Zaczekamy. Może faktycznie wróci... — odparł
stropiony pogromca smoków, choć sam nie wierzył, że
Raywen mógł przeżyć taki skok.
Jak się niespodziewanie okazało, nekromanta był rzeczą w
ich gospodarstwie nie tylko pożyteczną, ale wręcz niezbędną.
Tylko że zrozumieli to odrobinę za późno...
Rozdział 3
Nigdy nie zdołasz mnie zrozumieć
Ponieważ nawet ja sam siebie
zrozumieć nie potrafię...
N. Mazowa

Oddział nieszczęsnych wojowników siedział przy


magicznym ognisku wyczarowanym przez Ayelleriego i jadł
skąpe racje z nieopisanie ponurymi minami. Minęły już trzy
dręczące godziny, a „niedobici herosi” (wyrażenie
nekromanty) nadal czekali na Raywena. Wędrowcy zaczęli w
końcu dochodzić do wniosku, że czarownik jednak zginął.
Ostrożne potwory, które wystraszył triumfalny pochód
młodzieńca, nie odważyły się dobierać do jego towarzyszy, co
jednak nie zmniejszało czujności oddziału. Nigdy nie
wiadomo, co może się przypętać w takich przeklętych
katakumbach, które nie podobały się nawet krasnoludowi,
choć ten uparcie nie chciał się do tego przyznać.
Ku własnemu niemałemu zdziwieniu wojownicy
zrozumieli, że brakuje im wrednego nekromanty: nie było się
z kim kłócić, nie było na kogo zwalić winy za własne błędy...
Laelen znów zamknął się w sobie i przestał reagować na
otoczenie, chociaż Kot zrzucał tę nagłą apatię na karb
wstrząsu nerwowego, jaki chłopiec przeżył w ostatniej walce.
Rzecz jasna, Ert od razu oznajmił, że, słuchając wycia elfa,
oni sami doznali nie mniejszego (jeśli nie większego!)
wstrząsu.
— Dobrze, ale co my teraz zrobimy? — pogromca smoków
postawił sprawę jasno. — Nekromanta przepadł, a to znaczy,
że nie ma nas kto stąd wyciągnąć. Egort, nie płacz! Ten
idiota sam jest sobie winien! Od razu mówiłem, że nie jest
normalny!
— A propos, dusze samobójców stają się najsilniejszymi i
najbardziej agresywnymi widmami... — oznajmiła ni z tego,
ni z owego Ilne.
— Cicho! — huknął Ert, nerwowo spluwając przez lewe
ramię. — Skoro już za życia nie dał nam spokoju, to co
będzie wyczyniał po śmierci?!
Perspektywa spotkania z nieukojoną duszą Raywena
nikogo nie ucieszyła.
— Przestańcie... — mruknął pojednawczo ork, obserwując
pilnie, jak kiełbaska, którą nadział na koniec strzały, zaczyna
powoli się przypiekać na magicznym ogniu. — Co to, nie
poradzimy sobie z widmem? Bardziej mnie martwi, jak stąd
wyjdziemy... Jeszcze trochę i sami tu zdechniemy.
— Egort? — uniósł brew Ert.
— Czemu patrzycie na mnie? — Krasnolud aż podskoczył.
— Czcigodny Raywen wyraźnie wam powiedział, że mój
naród odszedł z tych miejsc tak dawno temu, że sama pamięć
o tym uległa zatarciu wśród podgórskiego plemienia.
— Kot?
— Ja w ogóle nie mam z tym nic wspólnego.
— Przecież jesteś górskim demonem!
— Właśnie! Górskim, a nie podgórskim!
— Ayelleri?
— Jak trwoga, to do elfów! Znaleźliście sobie kozłów
ofiarnych!
— Przecież jesteś magiem!
— Nie mogę w tych norach normalnie czarować!
— Klaustrofobia... — prychnęła pogardliwie Khilayia, dla
której po zniknięciu Raywena starszy elf znów stał się celem
złośliwości numer jeden.
— Zabiłbym tego nekromantę, to nie, udało mu się umrzeć
wcześniej! — splunął ze złością Pierworodzony.
„Tak... okazuje się, że bez Raywena jest jeszcze gorzej niż
z nim...” — uświadomiła sobie zdumiona demonessa. Smętna
beznadzieja, w której właśnie pogrążał się oddział, działała
jej na nerwy. Nie mając ochoty patrzeć na apatyczne twarze
towarzyszy, wojowniczka zaczęła się rozglądać w
poszukiwaniu jakiegoś zagubionego plugastwa, na którym
mogłaby wyładować złość. Jednak zamiast potencjalnej ofiary
ujrzała coś białego i strasznego, co powoli wyłoniło się z
ciemności korytarza i zmierzało w stronę ogniska. Co
ciekawe, oczy (albo to, co się nimi wydawało) przybysza
świeciły się złotem i zielenią. W jednej chwili demonessa
przypomniała sobie niedawne słowa Ilne o niespokojnej
duszy.
— Aaa! — wrzasnęła, wskazując palcem koszmarnego
stwora. — Zjawa!
Wszyscy odwrócili się i ku swojemu przerażeniu ujrzeli
sunącą do nich białą postać.
— Niedoczekanie wasze! — odpowiedział głucho przybysz.
Dźwięczne echo przekształciło głos w straszliwy
pozagrobowy jęk.
Wojownicy chwycili za miecze, wszystkim drżały ręce.
Jeden Laelen skoczył do białego przybysza z radosnym
krzykiem i wpadł na niego w pełnym pędzie, na co tamten
zareagował cichym jękiem.
— No proszę, zawsze to samo! Wszyscy chcą pozbawić
biednego czarownika resztek i tak marnego zdrowia! —
dobiegły ich monotonne skargi.
Odetchnęli spokojniej, ale broni nie chowali. Tak na
wszelki wypadek.
— Raywen? — spytała Khilayia lekko drżącym głosem.
— A psik! — potwierdził mag.
Na podłogę z głośnym stukiem upadł magiczny kostur.
— To ty żyjesz? — sprecyzował upierdliwie Ayelleri.
— Na razie jeszcze tak — odparł ochryple nekromanta,
usiłując oderwać od siebie Laelena. — Ale jeśli nie zdejmiesz,
czcigodny, z mojej szyi swojego młodszego brata, ten stan
może szybko ulec zmianie. Chłopcze, tak nie można! Nie
jestem z kamienia, można mnie złamać! Niech go ktoś
zabierze! — błagał zmartwychwstały Raywen.
Ayelleri pośmiał się z innymi, po czym uznał, że co za
dużo, to i koń nie pociągnie, i zaczął odczepiać brata od na
wpół zduszonego nekromanty.
— Len, puść czarownika, no puść, mówię! No co to za
nawyk, żeby wiecznie brać w łapy różne świństwa! Ten
nekromanta jest niehigieniczny, jeszcze się od niego czymś
zarazisz!
— Co? — ryknął w słusznym gniewie Raywen, ale od razu
zamilkł z banalnego powodu: braku powietrza.
Laelen sapał i trzymał nekromantę jeszcze mocniej,
wyciskając z niego resztki tchu.
W odrywaniu małoletniego elfa od maga wzięli udział
wszyscy obecni i już wkrótce Raywen przestał dawać
jakiekolwiek znaki życia; wtedy dopiero się od niego
odczepili. Jak na uduszonego, mag szybko doszedł do siebie,
co wzbudziło podejrzenia, że wredny typ zwyczajnie udawał,
żeby wreszcie dali mu spokój. Wtedy uczestniczący w
zabójstwie bezbronnego nekromanty spostrzegli, że w czasie
dobijania Raywena wypaćkali się o niego i teraz wszyscy
mogli się poszczycić białymi plamami.
— Co to, czcigodny Raywenie? — spytał ze zdumieniem
Egort, który również uradowany przyduszał „świętość” do
podłogi.
„Świętość” zerkała na krasnoluda z niezadowoleniem, ale
nie zgłaszała pretensji.
— Co, co... wapno! — rzekł oburzony młodzieniec. — To
już nie macie, do dharra, gdzie przebijać przejść?!
Upaćkałem się jak nie wiadomo co! Jak ja to teraz wypiorę?
Rzecz jasna nikt nie zwracał uwagi na jęki maga: teraz,
gdy ten wredny, okropny, paskudny, ale tak niezbędny
przewodnik znów był obok nich, odetchnęli spokojniej,
pewni, że przynajmniej przez najbliższą dobę będą cali i
stosunkowo zdrowi.
— No i co, zabiłeś dharra? — przypomniał sobie Ert.
— Niee — wyznał z ciężkim westchnieniem czarownik. —
Nie zdążyłem.
— W sensie? — nie zrozumiał rycerz.
— Umarł. Serce nie wytrzymało...
— ?!?!?!
Sądząc po niezadowoleniu malującym się na ładniutkiej
buzi Raywena, nagła śmierć ofiary poważnie rozstroiła
krwiożerczego i okrutnego nekromantę. I teraz całe
towarzystwo zastanawiało się nad jednym: za co właściwie
tak szanowały maga miejscowe stwory, że potężny i cieszący
się doskonałym zdrowiem dharr dostał ataku serca tylko
dlatego, że gonił go czarownik.
— Od dziesięciu lat próbuję dorwać tego drania!
Zapamiętał mój zapach i jak tylko zjawiałem się w
podziemiach, od razu ukrywał się na najgłębszych
poziomach!
— Hm... dziesięciu lat? — nie uwierzył własnym uszom
Ayelleri, patrząc ze zdumieniem na Raywena.
Czyżby polowanie na dharra nekromanta zaczął jeszcze w
czasach beztroskiego dzieciństwa?
— No tak — potwierdził zgnębiony młodzieniec, rzucając
drapieżne spojrzenia w stronę bezbronnej kiełbaski Gresza.
Ork nawet nie zdążył się odezwać, gdy nekromanta połknął
ją w całości.
— Przecież nie wyglądasz nawet na dwadzieścia! —
oburzył się elf.
— Dzięki za komplement — odparł mag z firmowym
uśmiechem, przełykając kiełbaskę i nie patrząc na
pozbawionego posiłku orka. — Idę spać. Nie budźcie mnie,
proszę, jestem skonany... — powiedział, wytrząsając pledy ze
swojego worka, który jakimś cudem nie ucierpiał podczas
pogoni za dharrem, i kładąc się jak najdalej od pozostałych.
— To była moja kiełbaska! — oburzył się poniewczasie
ork.
Z kąta sali dobiegał już spokojny oddech śpiącego
Raywena.
*
Rzadko udaje mi się normalnie pospać. Nie mówiąc już o
wygodzie — przecież od dawna nie opuszczałem Pałaców, a
swoje komnaty urządziłem wedle własnego gustu i własnych
wyobrażeń o komforcie. Dręczyły mnie sny nie mające nic
wspólnego ze szczęśliwymi mirażami — może dlatego, że
moje życie na jawie od tak dawna jest spokojne i
unormowane, że jego bieg zakłócały jedynie moje własne
wygłupy.
Tym razem znów miałem pecha: nawiedził mnie kolejny
koszmar. Jak zawsze... A zresztą, na co tak właściwie
liczyłem?
Szedłem po linie. Nie nad przepaścią, lecz nad jakąś
dziwną szarą pustką, budzącą dość smutne skojarzenia.
Wokół rozbrzmiewały głosy... wiedziałem, że już kiedyś je
słyszałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy i gdzie, i
to mnie złościło. Głosy wołały, prosiły, żeby na nie popatrzeć,
ale wiedziałem, że tego zrobić nie wolno, bo zginę. Ten
łajdak, który zmusił mnie do tego idiotycznego przejścia, nie
wpadł na to, żeby dać mi choć tyczkę, dlatego szedłem przed
siebie z rękami rozłożonymi niczym skrzydła. Prawdziwych
skrzydeł w tym śnie nie miałem, a szkoda... Szedłem długo,
koszmarnie długo, a wokół mnie była jedynie pustka, nie
czułem nawet podmuchów wiatru. Przestałem wierzyć, że
kiedykolwiek dojdę do końca tej przeklętej liny. Spadnę, nie
utrzymam się i runę w dół, nawet nie zdołam rozbić się o
ziemię, bo nijakiej ziemi tu nie ma. Wiatr by mnie
podtrzymał, uchronił od upadku, ale sen nie przewidywał
pomocy.
Lina była ostra jak klinga, cięła mi stopy, przez co krew
kapała w dół niczym purpurowy deszcz.
Tak, jeszcze trochę i zostanę bez nóg. Jakiś wyjątkowo
sadystyczny sen mi się trafił... Czyżby, jak wyraziłby się
jeden znajomy mag, była to konsekwencja moich głęboko
ukrytych kompleksów i tajemnych pragnień? Mnie osobiście
bardziej odpowiadała wersja, że sny przepowiadają
przyszłość... A śnią mi się wyłącznie koszmary. Co za pech!
Ciężkie jest życie Władcy, oj, ciężkie...
— Raywenie!
Ojciec? Kiego dharra?
— Żadnego szacunku dla starszych — zauważył z
wyrzutem ojciec. — Znowu zajmujesz się głupstwami!
— Ja nie... Idę prosto, nie widzisz, czy co? — oburzyłem
się. Synowskiego posłuszeństwa nie przejawiałem nigdy.
— Właśnie — idziesz! A nie wpadłeś na to, żeby lecieć? —
spytał złośliwie mój mimo wszystko ukochany ojciec.
— Przecież nie mam skrzydeł?
— No to co? To twój sen czy nie?
— Mój — potwierdziłem nieco zdumiony. No bo niby czyj?
— To znaczy, że panują tu twoje reguły! Rzecz w tym, że
nie zadbałeś o to, by je własnoręcznie przerobić...
— W zasadzie... — przyznałem speszony i wyhodowałem
sobie wyżej wymienione części ciała. To dość nieprzyjemne
uczucie, gdy skórę na plecach coś przebija od środka.
Czasem aż niepokoi mnie realność tych snów... Niełatwo
odróżnić je od jawy.
— Dzięki, tato — powiedziałem szczerze i z wielką
przyjemnością rozpostarłem nowo nabyte skrzydła. Tak
rzeczywiście było znacznie lepiej. — Co prawda, nie wiem za
co...
— Wkrótce zrozumiesz — prychnął mój czcigodny rodzic.
Taką miałem nadzieję. Zazwyczaj z trudem do mnie
dochodzi.
*
O dziwo, Raywen po raz kolejny wstał najwcześniej, choć
skarżył się, że taki zmęczony. Otwierając oczy, Khilayia
zobaczyła rozglądającego się maga, który, sądząc z ponurej
miny, był z czegoś niezadowolony.
„No i smok z nim!” — pomyślała z rozdrażnieniem
dziewczyna, przeciągając się rozkosznie.
— Dzień dobry, waleczna! — rzekł młodzieniec, nie
odwracając się.
„Jak on to zauważył, drań jeden?!” — zdumiała się
demonessa.
Raywen nie zdołał pozbyć się wapna pokrywającego
ubranie i nadal paradował w białym stroju, co wyraźnie go
denerwowało.
Khilayia po raz kolejny przyglądała się magowi,
nieodmiennie dziwiąc się jego chudości. Wydawał się
szczuplejszy od dziewczyny i w porównaniu z takim Ertem
był niewysoki — choć, z drugiej strony, zdaniem Kota, Erta
można było przyrównywać jedynie do wież zamkowych.
Czarownik po raz kolejny ogłuszająco kichnął, zasłaniając
nos smukłą dłonią.
I wtedy w duszę demonessy wkradło się straszne
podejrzenie...
Towarzysze Khilayii budzili się znacznie dłużej, niż
przystało na wojowników, ale pamiętając o tym, że to nie
włości klanu Jarzębiny i nie poddani brata, demonessa nie
poruszała tego tematu.
— Dokąd teraz? — zapytał ciągle jeszcze senny Ert.
Raywen z właściwym mu drwiąco-uniżonym spokojem
wskazał drugą stronę przepaści.
— Że co? — ryknął ork, w mig oceniając, co ich czeka. —
Chcesz powiedzieć, zdechlaku, że musimy się dostać na
drugą stronę tej dziury?!
— Tak. — Nekromanta wzruszył ramionami.
Oświadczenie Raywena wywołało kolejną falę epitetów,
które młodzian przyjął ze stoickim spokojem i nawet pewnym
zainteresowaniem, choć pamiętając jego słowne wyczyny
przed wrotami, raczej nie usłyszał nic nowego. Oskarżono go
o wszystkie grzechy śmiertelne, nie zapomniano wypomnieć,
że to właśnie przez niego dharr rozwalił most, na co Raywen,
po wysłuchaniu wszystkich ataków, uniósł czarną brew i ze
złośliwą satysfakcją oznajmił, że, tak czy inaczej, nie ma
innego przejścia na drugą stronę. I w końcu wszyscy umilkli,
rozumiejąc bezsensowność krzyków.
— Po kiego smoka, wy, krasnoludy, robiliście takie kruche
mosty?! — znalazł drugiego kozła ofiarnego Ayelleri.
— Czego się na mnie drzecie?! — oburzył się Egort. — To
prawda, że my budowaliśmy, ale projekt był wasz, elfów!
Myśmy naszym architektom nie ufali!
Elf zrezygnował z rzucania oskarżeń pod adresem mistrza
podgórskiego plemienia.
— Skoro nie ma mostu, trzeba zorganizować coś innego —
oznajmił w końcu Kot. — Szkoda, że nie wziąłem liny...
— Jedni nie wzięli, a inni jak najbardziej... — uśmiechnął
się szeroko mag, wyciągając z worka dwa zwoje.
— Od początku o wszystkim wiedziałeś! — zawołała
Khilayia, patrząc z oburzeniem na czarownika.
— Nawet się nie domyślałem. — Raywen pokręcił głową.
Kwestię przeprawy rozwiązano dość szybko: z jednej
strony koniec liny przywiąże się do kolumny, następnie elfy
przywiążą linę do strzały, wystrzelą i umocują ją na drugim
brzegu przepaści. Raywen uśmiechnął się drwiąco, ale nie
skomentował tego planu nawet jednym słowem.
Jak pomyśleli, tak zrobili. W efekcie okazało się, że nie
wzięli pod uwagę jednej ważnej rzeczy: granitowe ściany
podziemi były absolutnie przeciwne takiemu traktowaniu i
strzały po prostu się od nich odbijały.
— Co za pech — podsumował kpiąco nekromanta. —
O, gdyby udało się kogoś przerzucić na drugą stronę... —
rzekł z krzywym uśmieszkiem.
I od razu zamilkł, z przesadną podejrzliwością patrząc na
otaczających go powoli towarzyszy.
— To był żart... — zaczął niepewnie.
— A według nas to całkiem niezły pomysł — uśmiechnął
się żarłocznie Ert. — A ponieważ jesteś najlżejszy...
— Wcale nie! — mag zapałał świętym oburzeniem. — Ilne
i Khilayia są znacznie lżejsze ode mnie, że nie wspomnę o
Laelenie!
— To szlachetnie urodzone osoby i nie wolno ryzykować
ich życiem! — zaprotestował Ayelleri.
— Ależ, czcigodny Raywenie!... — próbował wtrącić się
krasnolud, ale napotkał lodowate spojrzenie nekromanty i
zamilkł speszony.
— No cóż, skoro takie jest życzenie ogółu... — westchnął
ciężko mag. — Tylko proszę mnie nie rzucać. Ja sam.
— A może lewitacja? — podsunął Ayelleri, który nagle
uświadomił sobie, co się stanie, jeśli tym razem Raywen
jednak się zabije.
— Nie da rady. — Czarownik pokręcił głową. — Tu jest
jakaś dziwna anomalia, lewitacja praktycznie nie działa. Co
ciekawe, torby można przenieść, ale nas nie, jesteśmy za
ciężcy. Czyli trzeba będzie skakać... — podsumował mag. —
Odsuńcie się!
Posłuchali go. Odsuwając się jak najdalej od przepaści,
mag pochylił się, wziął rozpęd i... skoczył. Ilne uniosła brwi,
Khilayia pomyślała, że Lady zdumiało to, iż nekromanta
skoczył, nie wydając niecenzuralnego okrzyku. Chwilę potem
wylądował miękko po drugiej stronie, a sekundę później z
podłym uśmieszkiem przywoływał do siebie swój worek.
Nagle wszyscy wędrowcy pomyśleli, że tym razem
obrzydliwy nekromanta na pewno już ich porzuci, ale po
ściągnięciu swojego bagażu Raywen mimo wszystko wziął
liny i zaczął je przywiązywać do najbliższej kolumny.
Sprawdził węzły i krzyknął do towarzyszy:
— Można!
Zaimprowizowany most wyglądał tak niepewnie, że nawet
samobójca trzy razy zastanowiłby się, zanim by po nim
przeszedł. Jedna lina stanowiła poręcz, której należało się
trzymać, po drugiej trzeba było iść. Khilayia nerwowo
przełknęła ślinę i pomyślała, że przeskoczenie na drugą
stronę wcale nie było takim złym pomysłem — przynajmniej
nie trzeba się długo męczyć...
Oddział przeprawił się bez większych problemów, nawet
stary krasnolud, choć wyglądał, jakby miał stracić
przytomność, zdołał mimo wszystko jakoś przejść. Dopiero,
gdy przyszła kolej na Laelena, zaczęło się prawdziwe piekło:
młody elf dostał ataku lęku wysokości i urządził regularną
histerię, oznajmiając, że za nic w świecie nie przejdzie po
tych sznurkach, bo jeszcze mu życie miłe. Rzecz jasna to
Raywen musiał się zająć uspokajaniem rozkapryszonego
dzieciaka — innych autorytetów Laelen po prostu nie
uznawał.
Khilayia doszła do wniosku, że mag ma wrodzony talent
do pracy z dziećmi, w każdym razie Laelen, którego mag za
przykładem Ayelleriego nazywał „Len”, poddał się już po
półgodzinnej perswazji. Demonessie coś takiego zajmowało z
reguły o wiele więcej czasu, ale pocieszała się myślą, że
dzielni wojownicy nie muszą umieć postępować z dziećmi.
Mimo to fakt, że ktoś był w tym od niej lepszy, boleśnie ranił
ambicję dziewczyny.
Gdy w końcu przeszli wszyscy i przeciągnęli swoje worki,
Ert już miał dać nekromancie po karku (w ramach
profilaktyki), ale ten się uchylił, wywołując kolejny wybuch
niezadowolenia.
— Dobrze — uśmiechnął się Raywen. — Idźcie za mną.
Jeszcze pół godziny i zobaczycie niebo.
— A dlaczego nie słońce? — dopytywał się Ayelleri,
krztusząc się czymś.
— Bo teraz jest noc.
Khilayia była zaskoczona: w ciemności podziemi jej
poczucie czasu już dawno się rozregulowało.
Tunel, którym czarownik miał poprowadzić oddział, biegł
w dół. Gdy podejrzliwy Ayelleri zainteresował się, dlaczego
mieliby do niego wchodzić, mag oznajmił z niewzruszoną
miną, że wrota są kilka poziomów niżej. To wyjaśnienie
usatysfakcjonowało elfa i kontynuowali wędrówkę.
Gdy Khilayia weszła do tunelu jako ostatnia, odniosła
wrażenie, że słyszy z tyłu czyjeś westchnienie ulgi.
„Ten paskudny nekromanta zdążył dopiec nie tylko nam!”
— uświadomiła sobie, jednak nie odważyła się spojrzeć na
poprzednie ofiary okropnego charakteru Raywena. Zbyt
dobrze zapamiętała nieboszczyka dharra, żeby go Czarny
Smok piekł na własnym płomieniu przez wieki. Chociaż
legendarny władca Zła raczej nie przychyli ucha do życzeń
radykalnie jasnej demonessy. Choć, z drugiej strony, kto go
tam wie...
Raywen nie oszukał ich, co po raz kolejny wszystkich
zdziwiło. Trzydzieści minut później korytarz skończył się
ścianą, nekromanta powiedział coś władczym tonem i w
kamieniu pojawiły się skrzydła wrót, które zaczęły się powoli
otwierać.
W twarz udręczonym stęchlizną podziemi wędrowcom
dmuchnął rześki nocny wiatr, w otulającej wojowników
ciemności rozległo się ciche westchnienie, które chwilę
później Khilayia przypisała Raywenowi — mag skoczył do
przodu z taką chyżością, jakby spędził pod ziemią co
najmniej rok. Demonessa ze zdumieniem zerknęła na
młodzieńca, wymieniła spojrzenia z Ilne i wzruszyła
ramionami. Ktoś tutaj najwyraźniej ma problemy z głową...
*
Gdy z okrzykiem szczęścia wyskoczyłem za wrota,
popatrzyli na mnie jak na wariata. Dharr z nimi! Nie
zrozumieją, że gdy nie widzę nieba, czuję się taki... niepełny,
niedokończony, jakby do cielesnej powłoki zapomniano
dodać czegoś bardzo ważnego. Tę moją dziwną cechę
rozumiał tylko młodszy brat, który miał identyczne odczucia.
Ja i Arien w ogóle jesteśmy do siebie bardzo podobni, co nas
samych dziwi najbardziej. Są rzeczy, które mogę powiedzieć
tylko jemu, może dlatego, że jest dla otoczenia równie
niezrozumiały jak ja.
Tuż obok niesłyszalnie dla innych szeptała rzeka i
mógłbym przysiąc, że głównym tematem jej opowieści był
pewien zmęczony głuptas, który tak długo nie zwracał uwagi
na płynącą powoli do oceanu niebieskooką piękność. Tak,
moja wina... Na brzegach tej rzeki doszło do pewnego
spotkania, na samą myśl o nim jeszcze dziś ciarki mnie
przechodzą. Nie chciałbym przeżyć czegoś takiego po raz
drugi... Nazbyt jest mi drogie własne zdrowie psychiczne,
które tak usilnie próbuje nadwerężyć moich ośmiu
towarzyszy. Pocieszało mnie tylko jedno: w Pałacach
odpowiadałem za niemal trzy tysiące nicponi, więc jednak
miałem jakieś doświadczenie w kontaktach z tłumem
nieznośnych, bezmyślnych małolatów...
Choć może zabrzmieć to zabawnie, w tej wesołej
kompanii, którą dostałem w ramach kary za popełnione
grzechy, wszyscy w porównaniu ze mną byli prawie
niemowlętami. Tylko że nie da się tego wyjaśnić moim
towarzyszom.
A najstraszniejsze, że oni wszyscy bezwarunkowo mi się
spodobali...
*
Raywen od razu pobiegł do rzeki, oznajmiając, że jeśli
zaraz się nie umyje i nie upierze ubrania, to umrze ze
wstrętu do samego siebie. Zdaniem demonessy, mag
powinien był to zrobić zaraz po narodzinach.
Ale mimo wszystko ciepła letnia noc poprawiła humor
młodej wojowniczce. Chciała pójść za przykładem
nekromanty i też wejść do wody, ale o czymś sobie
przypomniała...
Kot, Gresz i Ert rozbijali obóz, postanawiając chociaż tym
razem normalnie odpocząć. Ilne, jako wysoko urodzoną
osobę płci żeńskiej (czyli taką, która nie potrafi nic zrobić),
odsunięto od tej pracy. Ayelleri oznajmił, że Pierworodzony
nie będzie pracował dla przedstawicieli innych ras, nawet
gdyby miał nastąpić koniec świata. Zmusić do pracy Lena
nikt nie miał sumienia, zaś krasnolud zmajstrował sobie
leżak i zasnął, nim zdążyli wyjaśnić mu jego zakres
obowiązków. Ale już Khilayii nie udało się wykręcić od pracy:
wysłano ją po chrust. Ert raz jeden zmusił dziewczynę do
gotowania i nigdy więcej nie odważył się wystawić na szwank
zdrowia oddziału, powierzał więc demonessie
nieskomplikowane zadania. Wojowniczka z niezadowolonym
burczeniem powlokła się do zagajnika nad brzegiem rzeki.
Ilne, z którą Khilayia nie tyle się zaprzyjaźniła, co oswoiła,
poszła za nią, pragnąc uwolnić się od pełnych wyrzutu
spojrzeń pracujących mężczyzn.
— Czemu tak mnie świdrują oczami?! — prychnęła Lady,
gdy już oddaliły się od obozu. — Raywen też nic nie robi, ale
nikt mu tego nie wyrzuca!
— Po pierwsze, nekromantę teraz smok nosi nie wiadomo
gdzie, po drugie, i tak by się ze wszystkiego wykręcił, a po
trzecie, w tych podziemiach to właśnie on najbardziej się
wymęczył — wyjaśniła spokojnie demonessa, zastanawiając
się jednocześnie, czy lepiej ciągnąć do obozu potężną kłodę i
niech się z nią faceci męczą, czy mimo wszystko nazbierać
chrustu. Pragnienie utrudnienia życia bliźnim zostało
pokonane przez rozsądek: dziewczyna wolała nie ryzykować
własnym zdrowiem, wybrała więc wariant drugi.
— Raywen i tak mi się nie podoba... a raczej przeciwnie...
za bardzo mi się podoba... — odezwała się w zadumie
dwupostaciowa. — On jest jakiś taki... niesłuszny. Jeszcze
nigdy kogoś takiego nie spotkałam. I krasnolud patrzy w
niego jak w obraz... Nic nie rozumiem...
— Aha... — potwierdziła demonessa, zbierając leżące na
ziemi gałązki. — No i ten jego wiek... Nie wygląda nawet na
dwadzieścia lat, a mówił, że próbował dopaść dharra od
dziesięciu...
— To znaczy...
— Nie rozumiem, kim jest i jak z nim walczyć! Co gorsza,
nie wiem także, czy chcę z nim walczyć!
— Pewnie jest nieludziem — podsunęła Ilne.
— Nic na to nie wskazuje — prychnęła w odpowiedzi
demonessa.
— A jeśli to mieszaniec?
— Zebrali się tu przedstawiciele wszystkich ras —
Ciemnych Elfów nie liczę — to co, nie poczuliby własnej
krwi?
— No...
Liliowe, nieco skośne oczy Khilayii rozbłysły.
— Wiesz o nim coś? — spytała zaintrygowana.
— Nie — odparła Lady z tak krystalicznie niewinnym
spojrzeniem, że demonessa od razu zrozumiała: Ilne coś wie,
ale nie powie.
„No i smok z tobą!” — obraziła się wojowniczka i
zawróciła do obozu, obładowana jak mrówka. Ilne nie
podniosła nawet jednej gałązki, co osłabiło przyjacielski
stosunek Khilayii do niej.
— A gdzie ten zdechlak? — zapytała demonessa
pozostałych w obozie mężczyzn.
— Pewnie jeszcze się kąpie — powiedział Ert, z męką w
oczach obierając ziemniaki.
— Od pół godziny? — nie uwierzyła Khilayia.
— To może utonął...
— Przecież mówiłem, że gówno nie tonie! — oburzył się
Gresz.
— To nie jest nekromanta — powiedziała nagle z
przekonaniem demonessa.
— ?! — zdumieli się wszyscy.
— To nekromantka!
— Baba?! — Wytrzeszczył oczy ork.
— Skąd ten pomysł? — zażądał argumentów rozważny
Kot.
— Po pierwsze, zbyt ładna buzia.
— To jeszcze żaden dowód...
— Ma delikatne, szczupłe dłonie, wojownik takich nie
miewa, ale miecz na pasie budzi szacunek. Za długie włosy,
w ogóle zbyt delikatna figura. Z powodu zniszczonego
ubrania urządził histerię... Poza tym ani razu nie widziałam,
żeby się golił, a policzki ma gładkie! A u Erta już widać
szczecinę!
— Bzdury! — burknął rycerz, ale jakoś bez przekonania.
Demonessa uśmiechnęła się triumfalnie.
— Być może... Ale mamy szansę sprawdzić! Chodźmy nad
rzekę!
Nikt nie zaprotestował. Nawet elfy.
Towarzystwo miłośników podglądania kąpiących się
dziewic zakradło się bezszelestnie do pobliskich trzcin.
Początkowo spiskowcy wahali się, nie bardzo wiedząc, w
którą stronę poszedł obiekt ich zainteresowania badawczego,
ale potem Kot spostrzegł rozwieszone na gałęziach czarne
ubrania, pełniące funkcję flag sygnałowych. Parę minut
później usłyszeli plusk wody i wesołe prychanie.
Podstępni zboczeńcy popatrzyli na siebie i podeszli do
źródła dźwięku. Doszli do wniosku, że Raywen doprowadził
już ubranie do porządku, a teraz postanowił się utopić — no
bo po co miałby tak długo sterczeć w rzece?! I do tego
jeszcze woda sięgała mu do brody, co nie pozwoliło
towarzystwu uzyskać odpowiedzi na dręczące ich pytanie.
*
Zmycie z siebie tego przeklętego pyłu było dla mnie w tej
chwili najważniejsze. Niestety, mimo że zawsze byłem
okropnym bałaganiarzem, nie znosiłem brudu, co bardzo
utrudniało moje i tak już niełatwe życie.
Gdy znalazłem się na brzegu rzeki, od razu wziąłem się do
dzieła: uprałem ubranie, umyłem swoje marne ciało,
bezczelnie olewając rozbijanie obozu. No nic, jakoś sobie
beze mnie poradzą, poza tym mnie nawet nie wypada: w
końcu jestem złym nekromantą i głupio by wyglądało,
gdybym nagle wziął się za szykowanie kolacji.
Tylko kto w takim razie będzie ją szykował? Muszę się
dowiedzieć... W tym sensie, że strawa przygotowana przez
niektórych moich towarzyszy mogłaby z łatwością pełnić
funkcje wysokogatunkowej trucizny... Muszę wiedzieć, czy
mam się zatroszczyć o własne wyżywienie. W razie czego
umrzeć nie umrę, ale będę potrzebował płukania żołądka, a
to mało przyjemny zabieg.
Popływałem sobie do woli i już miałem wracać na brzeg,
w nadziei, że ubranie zdążyło przeschnąć, gdy uświadomiłem
sobie, że czeka mnie niespodzianka: w nabrzeżnych
trzcinach siedział cały nasz oddział (z wyjątkiem mnie i
krasnoluda), z niecierpliwością czekając, aż zakończę wodne
zabiegi. Z wrażenia poszedłem na dno i omal się nie
zachłysnąłem, strasząc miejscowego wodnika, który
pomyślał, że chcę popełnić samobójstwo właśnie w jego
rzece. Ale, jak celnie zauważył ork, utonięcie mi nie groziło.
Szybko się dowiedziałem, co skłoniło moich towarzyszy do
siedzenia w krzakach nad rzeką w towarzystwie chmary
komarów, których nawet nie mogli zabijać, bo jeszcze — nie
daj Stwórco — bym ich usłyszał. Za to myśleli tak głośno, że
zaczerwieniłem się aż po cebulki włosów.
Skąd pomysł, że jestem kobietą?!
*
Nekromanta ciągle nie wyłaził z rzeki, a przy tym
specjalnie siedział tak, że woda sięgała mu do podbródka.
Khilayia zaczęła podejrzewać, że Raywen świetnie wie o ich
obecności. Ze dwa razy nawet zanurkował! Wypływał jakoś
tak dziwnie, pluł i prychał, a jego tym razem złociste oczy
wyglądały, jakby miały wyjść z orbit.
— Wydaje mi się, że on coś zauważył! — zasyczał Ayelleri,
z rozdrażnieniem wgryzając się w kolejne jabłko. — Jakby
przeczytał moje myśli...
— Jak to „on”?! — osłupiał ork. — Przecież podglądamy
babę!
— To nie do końca tak, Gresz — spróbował mu wyjaśnić
Kot. — Podglądamy... no, tak właściwie nie wiemy, kogo
podglądamy... — zaplątał się górski demon.
— Kurde... więc to jednak chłop?! — Oburzony ork aż
podskoczył, wytrzeszczając oczy. — A czego ja tu miałem nie
zobaczyć!
— No...
Wtedy z wody obok Raywena wyłonił się jakiś pysk i
popatrzył na maga żarłocznie z wyraźnie gastronomicznym
zainteresowaniem.
„Zaraz go zeżrą!” — ucieszyła się szczerze demonessa.
Wiatr nie doniósł słów, którymi mag wyjaśnił wodnemu
straszydłu, że jest niejadalny, ale czego by nie powiedział,
drapieżnik rozsądnie podał tyły. Jednak to nieprzyjemne
spotkanie w żaden sposób nie umniejszyło wielkiej
namiętności Raywena do żywiołu wodnego. Nadal pływał jak
karaś i najwyraźniej nie miał zamiaru opuszczać rzeki, rzucał
jedynie mroczne spojrzenia w stronę trzcin, w których
siedzieli podglądacze.
— Co on, rybi ogon sobie wyhodował? — oburzył się
Ayelleri, zabijając po cichu kolejnego komara, który ważył się
zaatakować święte ciało Pierworodzonego. Zdaje się, że
krew elfów miała specjalne walory smakowe, ponieważ
wszyscy krwiopijcy zgodnie atakowali wyłącznie Lena i jego
brata, innym dając spokój. Owady nieomylnie wybrały
najsmaczniejsze kąski ku szalonej radości wszystkich
nienależących do rasy elfów.
— Ażebyś ty utonął, zarazo! — zaklął cicho Ert. — Ileż
można! O, mam ochotę go zabić!
— A co on winien? — zdumiał się rozsądny jak zawsze Kot.
— Można by pomyśleć, że to Raywen kazał nam tu przyjść.
Coś mi się widzi, że jednak nas zauważył.
— Tak — przyznała Ilne. — O, jak to oczami łyska, gdy
patrzy na krzaki. To jednak nie był dobry pomysł, Khilayia.
— Najwyraźniej — przyznała niechętnie demonessa. — Ale
teraz już za późno na odwrót. Siedzimy do końca.
— Łatwo ci mówić! — wymruczał Ayelleri. — Ciebie nie
jedzą żywcem!
— Poczekajmy jeszcze chwilę! — poprosiła wojowniczka.
Wtedy nad wodą rozległ się przeraźliwy krzyk, w którym
była taka rozpacz i przerażenie, że wojownicy wzdrygnęli się,
chwytając za broń.
— To Raywen... — szepnął Kot.
— Coś mu się stało...
— Przecież go nie zostawimy?! — chlipnął Laelen, patrząc
z nadzieją na przyjaciół.
— Nie — rzekł zdecydowanie Ert. — Mimo wszystko
należy do oddziału i nie zdradził nas. Na razie...
— My się tu zastanawiamy, czy go ratować, czy nie, a jego
tam jedzą — przypomniał nienatrętnie Kot.
— Chodźmy, przyjaciele — zakomenderował rycerz i już
biegł ku rzece.
Szczerze mówiąc, „przyjaciółmi” ten pstrokaty tłum
można było nazwać jedynie przy dużej dozie dobrej woli, ale
nikt nie chciał psuć humoru Ertowi, stukniętemu na punkcie
ideału wojowniczego braterstwa.
Księżyc w pełni oświetlał gładź wody martwym, srebrnym
światłem, zamieniając świat w niesamowity fresk. Pełen
śmiertelnej grozy krzyk Raywena rozbrzmiał po raz drugi.
A potem wojownicy usłyszeli tupot bosych stóp i ujrzeli
nekromantę, który wyskoczył z rzeki cały i zdrowy, chociaż
nagi, z taką miną, jakby leciała za nim śmierć z kosą.
— Hm... — mruknęła speszona Khilayia i odwróciła wzrok.
Ilne poszła za jej przykładem. Nekromanta rzucił się do
swojego ubrania i szybko owinął się tym, co wpadło mu w
ręce.
— No i co, napatrzyliście się? — spytał z oburzeniem do
amoralnych członków oddziału.
— Jednak facet... — westchnął zmartwiony ork.
— Tak, teraz już nie ma żadnych wątpliwości... —
potwierdził Ayelleri.
— Więc jakieś były? — zapytał już spokojniej Raywen z
typową dla siebie złośliwością, jednak jego policzki nadal
płonęły purpurą.
— Ha, ha, ha! Czcigodny Raywenie, dokąd wam tak
spieszno? A tak się za wami stęskniłyśmy! Dokąd to, dokąd?
— rozległo się od strony rzeki.
Mag drgnął, odsuwając się od wody i ukradkiem
spluwając przez ramię.
— Tak dawno nie byliście w naszych stronach — kobiecy
głos przypominał srebrny dzwoneczek. — Czy naprawdę
znowu nas porzucicie?
— Raywenie, kto to? — zapytał zaciekawiony Laelen.
— Mawki! Żeby je wszystkie, w ogóle wstydu nie mają!
— A czego chcą?
Nekromanta wzdrygnął się i wyjaśnił:
— Tego samego, co wszystkie kobiety prędzej czy później.
— A czegóż to? — wycedziła groźnie Khilayia, świdrując
maga wzrokiem.
— Wyjść za mnie za mąż! — zawołał nekromanta.
— Wszystkie hurtem? — nie uwierzył Ert, zerkając
podejrzliwie na rzekę, skąd nadal dobiegał melodyjny
śmiech.
— Nie... Najpierw zaciągnęłyby mnie pod wodę, a tam już
z którąś ożeniły... Poprzednim razem urządziły aukcję,
ledwie się wyrwałem...
— I dużo dawały? — zainteresował się Kot.
— Niby dużo...
— Co one w tobie zobaczyły? — spytała sceptycznie
demonessa.
— Właśnie nie wiem, słowo honoru! — westchnął Raywen
i wszedł w krzaki, żeby się ubrać.
Khilayia wzruszyła ramionami: nie rozumiała, jak on chce
to zrobić, skoro jego ubranie nadal jest mokre.
*
Ależ ja mam szczęście, normalnie jak topielec... Nawet
dosłownie, przecież mawki omal nie wciągnęły mnie pod
wodę! Utonąć bym nie utonął, ale i tak nieprzyjemnie! Na
Stwórcę! Co one we mnie widzą?! O, proszę, Ilne i Khilayia
kręcą nosem, a te się zawzięły i znowu zrobiły zamach na
moją wolność! A raczej na jej żałosne resztki... To już
wolałbym Aelle, ta przynamniej ma czasem wyrzuty
sumienia. No i dla niej, jakby nie było, jestem Władcą, świętą
osobą, a te zołzy cenią mnie jedynie jako przyszłego
małżonka. Widocznie taki już mój los, całe życie będę uciekał
przed osobami płci żeńskiej... Za to teraz, po latach
treningów, żadna mnie nie dogoni. Ech, są jednak jasne
chwile w moim życiu...
Oho, gdyby Arien się dowiedział, umarłby ze śmiechu!
Jego starszy brat uciekał przed tłumem mawek i to — za
przeproszeniem — z gołym tyłkiem! Co za wstyd! I do tego ta
idiotyczna zasadzka w krzakach! Skąd im przyszło do głowy,
że jestem dziewczyną?! Jeśli tylko z powodu wyglądu, to
przecież nie moja wina, że stworzono mnie właśnie takim, a
nie kolejnym wariantem Erta, twardego rycerza, wojującego
z różnymi obrzydlistwami, na widok którego wszyscy
złoczyńcy mdleją z przerażenia, a wrażliwe dziewczęta — z
zachwytu. A może to nienormalne zainteresowanie ze strony
przedstawicielek płci pięknej to jedynie kolejny żart
instynktu macierzyńskiego, który sprawia, że kobiety
wiecznie interesują się czymś bezradnym? Brrr... ale
przecież ja tylko wyglądam na bezradnego!
Do tego wszystkiego ubranie nie zdążyło przeschnąć i
teraz wyglądałem niczym mokry czarny kleks skrzyżowany z
rozeźlonym szczurem. I nawet nie było na kim wyładować
złości! Może by tak urządzić jakiś pokazowy skandal
przechodzący w histerię? Bo tak, to mój „obraz wrednego
nekromanty leci w smoki, moi towarzysze nawet zaczęli się
do mnie przywiązywać, a to już w ogóle do niczego
niepodobne. Nie, nie, nie! Już raz tak było, a teraz, zdaje się,
szykuje się coś bardzo podobnego — moje przeczucie, które
jeszcze mnie nigdy nie zawiodło, wołało teraz wielkim
głosem, żeby trzymać to pstrokate towarzystwo na dystans,
bo inaczej drugi raz nadepnę na te same grabie.
Tylko co z Lenem, przecież on wpił się we mnie z
entuzjazmem głodnej pijawki i najwyraźniej nie ma zamiaru
zmienić obiektu uwielbienia. Już lepiej by się zachwycał
swoim bratem — Ayelleri to elf wzorcowy-pokazowy (tylko
strasznie żarłoczny), na pewno dokona należytej liczby
wielkich czynów i otrzyma miejsce w rządzie swojego
państwa, ożeni się... O, u niego to dopiero wszystko będzie
normalnie, a nawet lepiej. Jeszcze, nie daj Stwórco, ten
nieszczęsny dzieciak zacznie mnie naśladować. A przecież
zachowuję się jak kompletny idiota.
— Teraz już wiem, co może zmusić nieustraszonego
nekromantę do ucieczki — powiedziała złośliwie Ilne, a w jej
wilczych brązowych oczach skrzył się śmiech. — Raywen
najbardziej boi się kobiet!
— Teraz najbardziej obawiam się zapalenia płuc —
wymruczałem, wychodząc z krzaków — którego dostanę
dzięki waszym wysiłkom. Przemarzłem w tej wodzie do
szpiku kości, a do tego mam na sobie mokre ubranie!
Żeby obudzić w tym towarzystwie wyrzuty sumienia,
demonstracyjnie kichnąłem. Niestety, nikt nie poczuł cienia
współczucia dla biednego, konającego maga. Zawsze to
samo! Prawda, że nie choruję, ale to jeszcze nie powód, żeby
traktować mnie jako coś trwałego i wiecznego! Nawet można
mnie zabić, tylko nikt nigdy nie zabrał się na poważnie za to
niełatwe zadanie.
— Przecież twoje szmaty i tak by schły jeszcze kilka
godzin — prychnął Gresz, który zupełnie nie czuł się winny.
Cóż począć, to przecież ork, prosty i pewny na podobieństwo
topora.
— Posiedziałbym sobie na brzegu, lato, ciepło...
— To trzeba było wyjść, kto ci bronił? — spytał spokojnie
Kot.
To już było ponad moje siły.
— Jak mogłem wyjść, skoro siedzieliście w krzakach i
gapiliście się na mnie przez cały czas?!
— O, jacy jesteśmy skromni! — Khilayia przewróciła
oczami, a dziesięć minut temu odwracała wzrok, gdy
wyszedłem z wody otulony tylko powietrzem. — Przy okazji,
jak nas zauważyłeś?
Nie odpowiedziałem, robiąc okropny grymas, który miał
wyrazić moją całkowitą wyższość nad otoczeniem. Zwykle po
czymś takim nikt nie chce ze mną rozmawiać. Przecież nie
mogłem im powiedzieć, że słyszałem ich myśli! Nie muszą
wiedzieć, że jestem telepatą. Mniej wiesz — lepiej śpisz, a ja
przecież nie życzę im koszmarów.
— No dobra, Raywen, nie złość się — rzekł pojednawczo
Kot. — Chodź, zjemy coś, a ty, przyjacielu, wyschniesz sobie
przy ogniu, bo w tych mokrych szmatach wyglądasz nader
żałośnie.
— To na pewno — przyznałem. — Ale nie jestem twoim
przyjacielem, demonie. Jestem nekromantą, pracuję dla
innego obozu i proszę o tym nie zapominać.
— Czemu zatem nie porzuciłeś nas w jaskiniach?
Ograniczyłem się do cynicznego uśmiechu — bo co niby
mogłem powiedzieć? Len zrozumiał, ale, chwała Stwórcy, nic
nie mówił. Ale czy rzeczywiście zrozumiał? Dharr wie, co się
dzieje w jego głowie... Naznaczenie osłania świadomość elfa
skuteczniej niż niejedna tarcza, i to nawet przede mną! Za to
ja jestem dla niego otwarty...
Milczałem, a reszta nie zadawała pytań, po raz kolejny
dowodnie przekonując się o mojej podłości. Przynajmniej tyle
dobrego.
Wróciliśmy do obozu, gdzie przy ognisku spokojnie
posapywał Egort. Mistrz bardzo się postarzał... Był jednym z
tych, którzy przyprowadzili podgórskie plemię do
Skrzydlatego Pasma, gdzie stworzyłem Pałace. Pamiętam, że
wtedy brodatym ktoś poważnie zalał sadła za skórę,
wyruszyli więc szukać spokojniejszego i przytulniejszego
miejsca. Moi nicponie wcale nie ucieszyli się na widok
krasnoludów, brodaci również nie zapałali miłością do naszej
hałaśliwej kompanii. Musiałem osobiście negocjować z
podgórskim plemieniem, żeby z rozpędu nie zaczęli zabijać.
Na szczęście potem wszystko się jakoś dotarło. Arien
powiedział wtedy, że jestem w stanie przegadać każdego i że
mam język dłuższy niż miecz. Łobuz jeden!
A teraz mija już trzecie tysiąclecie, odkąd sąsiadujemy z
krasnoludami ku obopólnemu pożytkowi. Postarzał się Egort,
postarzał... A krasnoludy nie są przecież nieśmiertelne, mogą
umrzeć ze starości. Nawet ja obawiam się podeszłego wieku,
bo jeśli nawet nie w postaci powolnego obumierania ciała, to
jednak może mnie dopaść, choć wciąż nie do końca
rozumiem, co to takiego.
Krasnolud chyba wyczuł moje baczne spojrzenie, bo
przeciągnął się i otworzył oczy.
— Wł... Czcigodny Raywenie, dlaczego jesteś taki mokry?
— zapytał, patrząc na mnie ze zdumieniem. Proszę,
przypomniał sobie wreszcie, kim jestem... czy aby nie za
późno?
— Tak się niefortunnie wykąpałem, Egorcie —
westchnąłem ciężko. — Śpij dalej, więcej jedzenia będzie dla
mnie.
Oczywiście krasnolud nie mógł na to pozwolić i minutę
później na twarzy Mistrza nie było ani śladu senności,
rozglądał się w poszukiwaniu posiłku. Jedzenie szybko się
znalazło i krasnolud rzucił się na nie z takim entuzjazmem,
jakby przez tydzień morzyli go głodem.
Prześlizgując się po ostatnich wspomnieniach obecnych,
dowiedziałem się, że kolację przygotował Ert. Wyobrażam
sobie, jak ten słynny pogromca smoków musiał się czuć! A
może by tak pomóc jego ambicji? Ale wtedy z kolei Egort
dostanie zawału: Władca sam gotuje?!
— Jeśli jeszcze raz ukradniesz moją kiełbaskę, to ja cię...
— burknął ork, demonstracyjnie odsuwając na bok swoją
porcję.
— Chytrus! — odgryzłem się i wbiłem zęby w kromkę
chleba.
Ech, musiałem z przykrością przyznać, że bardzo
polubiłem całe to towarzystwo. Niedobrze... Przecież nie
mam względem nich żadnych powinności, czuwanie nad ich
bezpieczeństwem nie należy do moich obowiązków! A może
już należy? Arien miał rację — jestem idiotą...
*
Raywen jadł prostą strawę z widoczną przyjemnością, a
jego oczy dosłownie co chwila zmieniały kolor. Khilayia z
ciekawości liczyła wszystkie odcienie, ale straciła rachubę
przy szesnastym, poza tym trochę ją zemdliło od tego
niezwykłego widoku. Przez cały czas miała ochotę zapytać
nekromantę o tę szczególną cechę, zwłaszcza że w czasie
podróży pod górami mag stał się jeśli nie miły, to w każdym
razie niezbędny.
„Kogo ja próbuję oszukać — skarciła się w duchu
demonessa. — Ilne ma rację: nastawiliśmy się do niego
wrogo dlatego, że jest nekromantą, a poza tym, niech mnie
smok, czuję do niego niezrozumiałą sympatię! Gorzej, zdaje
się, że zaczynam mu ufać...”
To było niewiarygodne! Leśne demony nie dowierzają
nigdy i nikomu, a tu w ciągu zaledwie kilku dni złośliwy
chłopaczek, dla którego chyba nie ma nic świętego, zdołał
pozyskać jej zaufanie.
Wtedy mag pochwycił jej wzrok swoimi czujnymi
brązowozielonymi oczami.
Jakby czytał w myślach.
W tej właśnie chwili Khilayia zrozumiała, że tak jest
faktycznie! Tak, dokładnie tak! I dlatego dostrzegł ich wtedy
na brzegu rzeki, dlatego wyczuł z daleka tamte stwory w
podziemiach! Po prostu nie mogło być inaczej! Telepata...
Uch, nieprzyjemnie... A jeśli wziąć pod uwagę to, co o nim
myślała, to wręcz niecenzuralnie! Jedna sprawa myśleć o
kimś coś niemiłego, a zupełnie co innego, gdy wiesz, że ten
ktoś jest tego świadom... Jakoś tak niezręcznie. Zwłaszcza że
Raywen na razie jeszcze nie zrobił im żadnej przykrości,
wręcz przeciwnie...
Nekromanta jakoś tak posmutniał i popatrzył na
dziewczynę wzrokiem skazanego na śmierć przez spalenie na
stosie.
„Więc jesteś telepatą, tak? — specjalnie głośno pomyślała
Khilayia. — Bezczelnie grzebiesz w cudzych myślach? Nie
sądzę, żeby spodobało się to pozostałym... A co będzie, jeśli
opowiem wszystkim o twojej przemiłej zdolności?”
„Nic, co mogłoby zepsuć mi życie jeszcze bardziej”.
Demonessa otworzyła szeroko oczy. Z tego, co wiedziała,
jedynie bardzo silni telepaci mogli przesyłać swoje myśli
innym.
— Wszystko w porządku? — spytała niespokojnie siedząca
obok Ilne.
— Tak... Zakrztusiłam się tylko — skłamała Khilayia,
myśląc jednocześnie, że maleńka możliwość szantażu to
znakomita zabawa.
„Oho, marzycielka!” — Raywen uśmiechnął się kącikami
ust.
Demonessa pomyślała, że z tym półuśmiechem
przypomina żmiję. Dużą, najedzoną i spokojną — jednak nie
daj, Jednorożcu, na nią nadepnąć, wszak na pewno jest
śmiertelnie jadowita.
— Wreszcie udało mi się wyschnąć — oznajmił radośnie
mag jakby nigdy nic. — Idę spać.
— A idź, i bez ciebie jest źle... — odezwał się Ert.
— I wzajemnie — uśmiechnął się mag, zerkając
podejrzliwie na demonessę.
— Nie rozumiem go — powiedział cicho Kot, gdy dziesięć
minut później z posłania nekromanty dobiegło ciche,
miarowe sapanie. — Zachowuje się tak, jakby założył jakąś
maskę, która przez cały czas mu się zsuwa... A co jest pod tą
maską, nie wiadomo. Egorcie, ty znałeś go wcześniej,
powiedz, jaki jest tak naprawdę?
— Pojęcia nie mam. — Wzruszył ramionami krasnolud. —
Nie przestawałem z nim aż tak blisko, za wysokie progi na
moje nogi...
— A co, to ten zamorek jest taki wpływowy? — osłupiał
ork, chyba zastanawiając się, co może go czekać za jawne
drwiny z Raywena.
— Mało powiedziane... Mogę rzec tylko jedno — mój
naród uważa Raywena za mądrego i potężnego, a on zwykle
zachowuje się adekwatnie. Nie mam pojęcia, co go napadło...
— Widocznie nie jest aż taki mądry... — mruknął Ert. —
To po prostu zarozumiały chłopiec, który wziął na siebie zbyt
wiele. Jak myślisz, Egorcie, czy on nas zdradzi?
— Nie. — Krasnolud pokręcił głową. — Wyruszył z wami z
własnej woli, a to znaczy, że was nie porzuci. Z zasady.
„Zasadniczy się znalazł, żeby go smok pożarł!” —
pomyślała kąśliwie Khilayia, zerkając na śpiącego
nekromantę, który tak
zawinął się w koce, że przypominał tobołek, który wożą ze
sobą kupcy. Śpi jak zabity... nawet gdyby go zarżnąć, nic by
nie poczuł. Za to jak Len zacząłby wrzeszczeć... Poza tym
wcale nie miała ochoty zarzynać tego drania. Jeszcze się
przyda. Ale może potem... może...
Rozmowa się nie kleiła, wojownicy zaczęli układać się do
snu, wyznaczając na kozła ofiarnego, czyli wartownika, Ilne,
pod pretekstem, że nic w obozie nie robiła, a nikt nie ma
zamiaru jej za darmo karmić, nawet jeśli jest Lady.
Dziewczyna zagroziła, że w nocy się przemieni i wszystkich
zagryzie, ale nikt się nie przejął. Poprosili ją tylko, żeby
zaczęła od Raywena, żeby mu nie było za dobrze — dwie
spokojne noce z rzędu w towarzystwie Jasnych wojowników
to aż nieprzyzwoite!
Rozdział 4
Nie wiem wcale, czy tam jest jakaś droga
Ale myślę, że ją w końcu znajdę i wyruszę
I choć teraz jest spokój, to wierny towarzyszu mój
Za miesiąc czy dzień — będzie bój.
L. Smierkowicz

Raywen znowu obudził się pierwszy. Khilayia, która, jak


na prawdziwego wojownika przystało, była przyzwyczajona
do wstawania ze wschodem słońca, jedynie ze zdumieniem
mrugała oczami, patrząc na nekromantę raźnie krzątającego
się wokół ogniska. Szykował śniadanie. Niepojęte, jak temu
czarnoksiężnikowi udaje się wyspać w tak krótkim czasie! A
Ilne śpi jak zabita, chociaż powinna dyżurować do rana...
Pewnie Raywen zerwał się już jakiś czas temu i kazał Lady
położyć się spać. Niepotrzebnie! Praca dla dobra
społeczności wyszłaby jej tylko na dobre! To nie posiadłości
jej klanu, żeby ni smoka nic nie robić, poza tym, kto wie, co
Raywen mógł tu zrobić, podczas gdy inni śpią.
Dziwnie było tak patrzeć, jak mag z nietypowym dla niego
łagodnym uśmiechem miesza polewkę w kociołku, nucąc pod
nosem jakąś starą balladę o pięknej dziewoi i kolejnym
dzielnym rycerzu, który broni przedmiotu namiętności przed
wszystkimi niebezpieczeństwami; przy czym nie wiadomo
było, czy dziewoja potrzebowała tej ochrony od początku, czy
też jej problemy zaczęły się z chwilą zjawienia się rycerza.
— Dzień dobry, waleczna! — rzekł wesoło Raywen.
Kiedy odwrócił się do niej, Khilayia spostrzegła, że jego
brązowe oczy otaczają ciemne kręgi, zaś policzki zapadły się.
Coś musiało wydarzyć się tej nocy, gdy wszyscy spali, ale
dziewczyna zdawała sobie sprawę, że nekromanta nic nie
powie, nawet pod groźbą wydania go mawkom.
Na samą myśl o wodnych mieszkankach na twarzy
Khilayii rozpłynął się idiotyczny uśmiech, który raczej nie
przystoi walecznemu wojownikowi, ale demonessa nie
potrafiła go powstrzymać. Raywen popatrzył na nią
oskarżycielsko, ale chyba wolał zajmować się szykowaniem
śniadania, nie zwracając uwagi na różne tam...
— Ja nigdy nie mówię w taki sposób o kobiecie. Ani nie
myślę — odezwał się niespodziewanie mag.
— No nie! — Demonessa daremnie próbowała ukryć
zawstydzenie. Tak, telepata pod bokiem to jednak problem...
— Po prostu myśl ciszej... — poradził łagodnie Raywen. —
I ty będziesz spokojniejsza, i mnie nie będzie bolała głowa...
Skąd u niego takie pokojowe nastawienie? Khilayia w
zadumie podrapała koniuszek zadartego noska, patrząc na
chłopaka spod długiej firanki rzęs. Normalnie czarownik już
dawno powiedziałby coś złośliwego... Ale nie, zrobił się
cichutki jak trusia, nawet oczy nie zmieniają koloru. To
chyba na deszcz... chociaż niebo jest wyjątkowo pogodne,
widać tylko jedną małą chmurkę nad górami.
Raywen odwrócił się gwałtownie, jego oczy zmieniły kolor
na szarobłękitny, a po chwili stały się purpurowe.
— To nie chmura — rzekł metalicznym tonem. — Obudź
wszystkich, waleczna, szybko!
Demonessa nie miała zamiaru dyskutować — chmura
podejrzanie szybko zbliżała się do ich obozu. Bez wątpienia
to dziwne coś zjawiło się tu po ich grzeszne dusze...
Budzenie pozostałych członków oddziału było niełatwe i
groźne dla życia. Nikt nie lubi, gdy potrząsa się nim za
ramiona i klepie po policzkach bladym świtem, ale na widok
nieuchronnie zbliżającej się szarej plamy wszyscy zerwali się
i bez gadania zaczęli zbierać.
— Lepiej wycofajmy się w stronę gór — poradził chmurnie
Ert, oglądając okolicę w poszukiwaniu kryjówki. — Smok
wie, co to właściwie jest...
— To właśnie jest smok... — wyszeptał osłupiały Kot, który
miał najostrzejszy wzrok. — To smok!!!
— Co? — zawołał Ayelleri. — Skąd smok? Przecież tutaj
nie występują!
— Teraz najwyraźniej występują! — wrzasnęła Ilne. —
Uciekajmy szybko do jaskini, nie mam zamiaru spotkać się z
tą bestią na otwartym polu!
— Zgadzam się! — krzyknął Gresz. — Uciekajmy, póki
czas!
Wszyscy posłuchali tej mądrej rady — smok stanowił dość
ważki argument i pośpiech był jak najbardziej wskazany.
Khilayia czuła się tak, jakby serce chciało jej wyskoczyć
od szybkiego biegu. Pędzili niczym tabun koni uciekających
przed pożarem w lesie, a w górze rozlegał się jęk powietrza
rozdzieranego olbrzymimi skrzydłami.
Raywen wbiegł do jaskini jako ostatni — za jego plecami
już szalał słup smoczego płomienia.
— No to wpadliśmy — skonstatował Kot z absolutnym
spokojem. W odróżnieniu od leśnych demonów, górskie były
zwykle spokojne i serdeczne oraz niewzruszone.
— Zgadza się — rzekł nerwowo Ayelleri. — Co z nim teraz
zrobimy?
Jaszczur przestał ziać ogniem, siadł na ziemi i z
ciekawością zajrzał do jaskini jednym złotym okiem z wąską
pionową źrenicą.
— Za chwilę znowu rzygnie płomień i wtedy zacznie tu
smakowicie pachnieć smażonym mięsem — powiedziała
pesymistycznie Ilne, odsuwając się jak najdalej od wejścia.
Wiedziała oczywiście, że to tylko odwlecze jej śmierć o kilka
sekund, ale instynkt samozachowawczy domagał się podjęcia
jakichś prób ratunku.
— Nie! — zawołał Ert głosem tak natchnionym, że
wszyscy się przerazili. — Jestem rycerzem sławetnego
Zakonu świętego Ealiya Pogromcy Smoków! Muszę spełnić
ślubowanie i zniszczyć tę ziejącą ogniem gadzinę, która
plugawi ten świat swym smrodliwym oddechem!
Ku przerażeniu towarzyszy rycerz mówił absolutnie
poważnie, mało tego, chciał natychmiast zrealizować swój
zamiar, ale wyjście z jaskini zagrodziła mu chuda i oburzona
postać nekromanty, który stanowczo nie chciał pozwolić
śmiałkowi na poprawienie kondycji świata i dokonać
kolejnego bohaterskiego czynu.
— Zwariowałeś?! — wrzasnął, nie pozwalając Ertowi
przedrzeć się do wyjścia. — Jakie ślubowanie, jaki oddech?!
Nie po to wyruszyliście w drogę, żeby teraz zeżarł was
pierwszy lepszy smok! Jeśli nawet dasz mu radę, świat nie
zwróci na to najmniejszej uwagi!
— Ja muszę!
— O Stwórco! Co za kretyn! — wrzasnął ze złością mag i
mocno odepchnął bojownika o wszechświatową harmonię.
Chyba musiał użyć magii, bo rosły, uzbrojony po zęby
mężczyzna poleciał do tyłu jak szmaciana lalka i uderzył o
kamienną ścianę, co na jakiś czas usunęło go z listy
problemów.
Wtedy smok groźnie wciągnął powietrze i Khilayia
zrozumiała, że za chwilę będzie na świecie o jednego maga
mniej. Jak dotąd nie wymyślono ochrony przed smoczym
płomieniem, bezlitośnie pożerał on wszystko, co stanęło mu
na drodze...
Jednak ku zaskoczeniu wszystkich — a przede wszystkim
smoka — płomień udławił się nekromantą! Czerwone macki
ognia otuliły ciało człowieka i... odskoczyły, pozostawiając
jedynie goryczkowy zapach spalenizny.
— Ach ty, bestio łuskowata! — zawołał Raywen i
gwałtownie odwrócił się do źródła kłopotów.
Smok ryknął wyraźnie oburzony taką poufałością i
próbował zionąć ogniem jeszcze raz. Jednak mag
najwidoczniej należał do ludzi, którzy nie płoną, nie toną, nie
rozbijają się i potrafią każdego doprowadzić do stanu histerii
już samym faktem swojego istnienia. Nekromantą wystawił
rękę w obronnym geście i zdumiony jaszczur ujrzał, że ogień
odbił się od maga, jakby natrafiając na jakąś niewidzialną
przeszkodę. Jeszcze bardziej niż smok zaskoczony był
Ayelleri — nie poczuł żadnego zaklęcia, a przecież, sądząc z
efektu, jakieś musiało zostać rzucone.
— Psik mi stąd, paskudo jedna! — syknął rozdrażniony
Raywen tonem, jakim gospodynie zwykle przeganiają
psotnego kota. Jednak potwór nie miał zamiaru udawać
puszystego mruczka i uciekać przy pierwszym machnięciu
wałkiem. Jednak „gospodyni” była zdecydowana bronić
kuchni przed bezczelnym stworem, co trochę uspokajało
Khilayię, która teraz pomyślała, że Raywen jest w stanie
obronić ich przed każdym niebezpieczeństwem.
Mag zaczął szeptać coś w swoim niezrozumiałym języku,
ze złością patrząc na szalejącego smoka, który nie chciał
dobrowolnie porzucić prób dobrania się do ukrytego w
jaskini towarzystwa. Raywen rzucił jakieś ostro brzmiące
słowo i smoka odsunęło. Zdezorientowany jaszczur
natychmiast skoczył z powrotem i spróbował wsunąć paszczę
do wnętrza, żeby przegryźć wrednego człowieczka, który stał
tak niebezpiecznie blisko jego kłów przypominających ostre
klingi. Najwyraźniej zarzucił już pomysł użycia płomieni.
— Raywen, ostrożnie! — pisnął Laelen.
Mag nawet nie drgnął, nie zwrócił najmniejszej uwagi na
ostrzeżenie. Jak się okazało, nie bez powodu: morda bestii
utknęła w wąskim wejściu, pełniącym teraz rolę smoczego
kagańca. Zniewolony smok nie mógł nawet ryczeć, wył tylko
żałośnie, usiłując wyrwać się z ciasnych objęć kamiennego
łuku. W jaskini zrobiło się ciemno choć oko wykol.
— Głupota została ukarana — rzekł uroczyście Raywen, a
potem znów zrobiło się jasno: światło wpadało przez jakimś
cudem odblokowane wejście.
— A gdzie smok? — spytał stropiony Ert, który właśnie się
ocknął.
— Proszę o wybaczenie, czcigodny — wyszczerzył się
nekromanta — ale bohaterski czyn został zawieszony aż do
odwołania.
— No dobrze, ale gdzie jest smok?
— Gdzieś... — Mag wzruszył ramionami i wyszedł z
jaskini, dając do zrozumienia, że rozmowa została skończona.
— Chyba zacznę szanować tego zamorka — powiedział
zdumiony Gresz. — Tak to bydlę załatwić!
— A mnie to raczej zaniepokoiło — westchnął Ayelleri. —
Okazuje się, nie zdołamy rzucić go smokom na pożarcie...
— Co tam — parsknął wesoło Kot, łyskając zadziornie
zielonymi oczami. — Dobrze chociaż, że nie jest wampirem...
— Tak, jeden plus — mruknęła niezadowolona Khilayia,
która ciągle nie mogła pogodzić się z myślą, że wszyscy
byliby już martwi bez pomocy wstrętnego i wrednego
nekromanty.
„Hmm... Chociaż, z drugiej strony, nie jest aż taki
wstrętny — pomyślała dziewczyna. — Tylko dziwny i
niezrozumiały, a to mnie złości!”
Gdy chwilę później całe towarzystwo porzuciło jaskinię,
Raywen już stał z kosturem, którego zapomniał zabrać w
czasie ucieczki. Tak niedbały stosunek do własnego
inwentarza był nietypowy dla maga: czarownicza brać
zwykle trzęsie się nad swoimi kosturami, amuletami i
artefaktami niczym kwoka nad kurczętami. A tu proszę,
kostur leżał gdzieś pod krzakiem...
— Smok przyleciał od strony Skrzydlatego Pasma —
powiedział w zadumie Kot. — Nie widziano tu smoków z
pięćset lat...
— Widać zjawił się tu specjalnie po nas! — uśmiechnęła
się wesoło Ilne i od razu zamilkła, wstrząśnięta. Popatrzyła
kolejno na wszystkich towarzyszy. Powoli docierało do niej,
że ten żart miał głębszy sens...
Wszyscy milczeli, zdumieni i skonsternowani, a
czarnowłosy mag wyglądał jak skazaniec, który nazajutrz ma
ruszyć do ostatniej walki.
— Ale... to przecież niemożliwe! Wówczas smok musiałby
być rozumny, a rozum mają tylko dwupostaciowi! — zawołała
Lady, próbując uspokoić siebie i innych.
— A jeśli smoki są dwupostaciowe? Przecież tak naprawdę
nic o nich nie wiemy! — rzekł rezolutnie Kot.
— To niemożliwe!
— Dlaczego? — Uniósł brwi demon. — Ale jak mogłyby
wówczas naznaczać?
— Nie można do takiego stopnia powiększyć prawdziwego
ciała — powiedziała z przekonaniem dwupostaciowa
wilczyca. — O tym wie każdy w moim narodzie... Wszystko
ma jakieś granice. Zdajesz sobie sprawę, ile razy ludzkie
ciało jest mniejsze od smoczego? Nie można przemienić się
w takiego olbrzyma! A naznaczenie to bardziej reakcja
obronna niż świadome działanie, dla jaszczurów jest tym
samym, co uchylenie się przed ciosem.
— A co ty o tym sądzisz, Raywenie? — zwrócił się do
nekromanty pogromca smoków.
Zdumiony młodzieniec uniósł brew, zaskoczony nagłą
łaską.
— Czcigodna Ilne ma absolutną rację. Takie powiększenie
prawdziwego ciała nie jest możliwe. Jeśli chodzi o
zapieczętowanie, również wszystko się zgadza.
— A gdyby użyć magii? — dopytywał się Ayelleri.
— Żadnej magicznej siły by na to nie wystarczyło, a gdyby
nawet, to idiotę, który by się w ten sposób transformował,
minutę później rozerwałoby na strzępy.
— Czyli ktoś nim kierował — powiedział Kot.
— Wychodzi na to, że tak. — Skinął głową Ert. — Ktoś
chce nam przeszkodzić w wykonaniu misji!
— O której nikt z was nie zechciał mi opowiedzieć —
przypomniał jakby mimochodem Raywen.
— Im mniej wiesz, tym my jesteśmy spokojniejsi — uciął
Ert.
„Przecież i tak o wszystkim wiesz, paskudniku! Po co
pytasz?” — pomyślała Khilayia.
Nekromanta zamrugał niewinnie brązowymi oczami,
udając, że nie rozumie.
„A to zaraza!” — zachwyciła się demonessa. Sama nie
mając łatwego charakteru, ceniła tych, którzy mogli się
poszczycić jeszcze gorszym, co prawda pod warunkiem, że
do okropnego charakteru dołączała siła. A nekromanta, choć
nie mógł się poszczycić pokaźną posturą, doskonale władał
magią i nie można go było nie szanować. Poza tym Raywen
najwyraźniej należał do ludzi, którzy nie dadzą sobie w kaszę
dmuchać. Jednym słowem, niezrozumiała sympatia, którą
budził ten niezależny, szczupły człowiek powoli zaczęła się
przeradzać w coś, co z czasem mogło stać się przyjaźnią.
Problem w tym, że leśne demony, które wcześniej uczą się
trzymać miecz niż łyżkę i żyją w przekonaniu, że wszyscy coś
do nich mają, nie są w stanie darzyć innych serdecznymi
uczuciami. Nawet Jednorożca, którego adepci głosili ideały
miłości i miłosierdzia, demony zaczęły czcić tylko dlatego,
że Jasnych z każdym dniem przybywało, a walczyć ze
wszystkimi na świecie nie zdołają nawet urodzeni wojownicy.
Gdyby było inaczej, demony dla zasady zaczęłyby czcić
Smoka, co z tego, że to krwiożercze bydlę pragnące zagłady
całego świata, grunt, że po zajęciu części ziem sąsiadów nie
musieliby się obawiać kary wyższych sił.
Jedno było pewne: smok zjawił się tu nie bez powodu.
„Jaki on jednak piękny” — pomyślała niespodziewanie
demonessa.
Srebrny jaszczur z lśniącą w słońcu łuską rzeczywiście
wyglądał imponująco. Ale ryczał, ział ogniem i chciał pożreć
innych, co psuło cały efekt.
W wyniku głosowania (nekromancie odebrano prawo do
wygłaszania opinii, a mag udawał, że mu to wszystko wisi)
postanowiono wynieść się stąd jak najszybciej i jak najdalej.
Był tylko jeden problem: konie zostawiono za Skrzydlatym
Pasmem, przeprowadzenie ich przez krasnoludzkie
podziemia i górskie ścieżki było niemożliwe. Wprawdzie Ert
zapewniał, że transport zdobędą w najbliższej wsi, jednak
elfy skrzywiły się pogardliwie na myśl, jakie konie będzie
można tam kupić. Pierworodzeni nie chcieli hańbić się jazdą
na chabetach, kojarzących się z podeszłym wiekiem, głodem
i odbitym tyłkiem. Raywen uśmiechał się cynicznie, patrząc
na smętne twarze elfów. Może coś zamyślał, a może nie
chciał wychodzić z roli wroga wszystkiego, co żyje.
Do Zielonego Traktu biegnącego z północy na południe
trzeba było iść jeszcze kilka godzin, a następnie udać się nim
do miejsca przeznaczenia. Rzecz jasna, atak smoka
niepokoił, ale nie chcieli tracić czasu na ukrywanie się,
nawet gdyby miało się to skończyć stratami w oddziale.
*
Sytuacja stawała się coraz bardziej niezrozumiała, a przez
to coraz straszniejsza. Czułem się jak niewidomy pośrodku
wielkiego, obcego pokoju. Nie wiadomo było, gdzie jest
wyjście albo chociaż ściany... Dobrze zrobiłem, wyruszając
na tę wyprawę osobiście... W końcu jestem Władcą i mam
określone obowiązki. Nie mówiąc już o tym, że ten srebrny
drań rozerwałby na kawałki wszystkich moich ludzi, może z
wyjątkiem Teriena, Aelle i kilku zaufanych, ale żadnego z
nich nie mogłem wypuścić z Pałaców! Jeszcze by tego
brakowało, żeby brali udział w takiej awanturze. Są mi
potrzebni żywi. Wszyscy.
Nie rozumiałem, co tu się dzieje i to zbijało mnie z
pantałyku. Za bardzo przywykłem do tego, że wszystko jest
pewne, zrozumiałe, a co najważniejsze — pozostaje w mojej
władzy. Teraz płaciłem za zarozumialstwo. Prawdy
objawione są nieprzyjemne właśnie dlatego, że nigdy się nie
starzeją, a ja ze swoją wielkością chyba porządnie się
zestarzałem. Rzecz jasna, mogłem to wszystko olać, ale
przecież miałem na karku ośmiu idiotów i cały mój naród,
który teraz, jak sądzę, płacił za głupotę swojego Władcy
patrzącego nie dalej niż na czubek własnego nosa.
Dobrze, czas kończyć to samobiczowanie, jeszcze trochę,
a zacznę płakać i żalić się, że na tym niedoskonałym świecie
nie ma sprawiedliwości. Może nawet spróbuję się powiesić...
Ech, gdyby tu był mój brat... On zawsze umie mnie
przekonać, że jestem silny i wszystko mogę. Ale nie ma co go
wspominać; jeszcze tylko brakowało, żebym się wypłakiwał
na piersi młodszego brata, zwłaszcza że nic naprawdę złego
jeszcze się nie wydarzyło i miejmy nadzieję, że się nie
wydarzy.
Już ja tych parszywców doprowadzę na miejsce. W
komplecie. Całych i zdrowych. Nawet jeśli będę musiał z
dziesięć razy wywrócić się na nice! A bo to pierwszy raz?...
Ale konie, a raczej ich brak, były prawdziwym problemem,
dlatego mój kolejny atak (cały oddział prócz Lena i Egorta
ochrzcił mnie „chorym na ataki”) przypomniał mi, że teraz
najważniejszy jest czas, a ma on bardzo dziwną właściwość
— przecieka przez palce szybciej niż woda. Oczywiście
mogłem wezwać wierzchowce i dalszą drogę przebyć w
komforcie (zwykle ustawia się długa kolejka chętnych do
wożenia mojej osoby), jednak były trzy ważne „ale”: po
pierwsze — musiałbym wyjaśnić towarzyszom pojawienie się
tego „transportu” (ciekawe, jak), po drugie — nie wszyscy z
chętnych do wożenia mnie mają przyjemny wygląd, a po
trzecie — nikogo prócz mnie te czarujące stwory do siebie
nie dopuszczą. Cóż, trzeba będzie szukać koni... Szkoda, bo
te zwierzęta wloką się tak, że można skonać.
Stwórco, może choć raz usłyszysz moje pokorne (no
dobrze, niezbyt pokorne) wezwanie? Nie proszę o nic
niemożliwego, jedynie o dziewięć wierzchowców... Czy to
naprawdę takie trudne?!
O dziwo, moje modlitwy zostały tym razem wysłuchane.
— Stać! Sakiewki albo życie!
— To chyba nieco staromodne wezwanie... — zauważyłem
złośliwie, nie mogąc się powstrzymać i przyjrzałem się
malowniczej kompanii, złożonej z dwudziestu pięciu gąb
różnego stopnia nieumycia. Na ich widok zemdliłoby nawet
wampiry. Za to konie były piękne, co cieszyło i budziło
nadzieję, że wyższe siły są jednak po naszej stronie. — Jak
sądzicie, czcigodni — zwróciłem się do towarzyszy awantury
— czy te wierzchowce są odpowiednie?
— Najzupełniej — zapewnił mnie Ayelleri, już wypatrując
sobie coś odpowiedniego.
— No... tego... — stropili się zbójnicy. — No to co w
końcu: sakiewki czy życie?
— Czy mogę wysunąć pewną propozycję? — zapytał
bezczelnie Kot.
Rzemieślnicy noża i topora milczeli zbici z pantałyku, ale
nadal pocieszali się myślą o przewadze liczebnej. Ech,
nieustraszeni idioci! Plugastwo w podziemiach też przez
jakiś czas żyło w błędnym przekonaniu, że ci, których jest
więcej, są silniejsi. Wystarczyły trzy moje wizyty, a nowi
lokatorzy krasnoludzkich mieszkań zmądrzeli. Z tym
elementem przestępczym poradzimy sobie znacznie szybciej.
— Konie czy życie? — zapytał demon nieszczęsnych (skoro
nas spotkali, nie mogli być szczęśliwi), uśmiechając się
czarująco, co jeszcze bardziej upodabniało go do wielkiego,
najedzonego kota.
— Co?! — Przywódca zbójców nie wierzył własnym uszom.
Jacyż naiwni potrafią być ludzie...
W odpowiedzi Kot transformował się w formę bojową. I
wtedy te zbłąkane dzieci Białego Jednorożca zaczęły się
wreszcie domyślać, że to chyba jednak nie jest ich dzień. Len
popatrzył z jednakowym wyrzutem na swoich przyjaciół i na
rozbójników, a następnie demonstracyjnie podszedł do mnie,
wiedząc, że nie włączę się do tej bójki. Czemu ten mały tak
świetnie wie o wszystkich moich nastrojach i zamiarach,
choć jestem na głucho zamknięty przed świadomością
innych?! Zupełnie jak Arien... dopiero w tej chwili
uświadomiłem sobie, że ten elfi chłopak bardzo mi
przypomina rodzonego... Ariena dosłownie uwielbiam i
dlatego nad tym elfiątkiem też się trząsłem, traktując go jak
jeszcze jednego młodszego brata. Kiedyś powiedziałem ojcu,
że gdyby miał nas nie dwóch, tylko trzech, to chyba bym
zwariował — nie wytrzymałbym dwójki męskiego młodszego
rodzeństwa. Z jakiegoś powodu nigdy nie przyszło mi do
głowy, że ja sam mógłbym być tym młodszym... No i słusznie,
po co marzyć o rzeczach niemożliwych.
*
Kot spoglądał na rozbójników z przesadną zadumą — tak
patrzy się na bezczelne karaluchy, które wylazły na środek
pokoju i jeszcze żądają przestrzegania ich praw. Raywen od
razu dał do zrozumienia, że nie będzie walczył, odchodząc na
bok, Laelen rzecz jasna poszedł za jego przykładem. To tylko
ucieszyło demona: nie zniósłby po raz drugi wrzasków elfa.
Kot nie słyszał nigdy śpiewu elfów, ale, doświadczywszy
ostatnio ich krzyków, doszedł do wniosku, że nie pała
pragnieniem zapoznania się ze słynnymi pieśniami
Pierworodzonych.
Rozbójnicy dreptali w miejscu, bardziej sobie
przeszkadzając niż pomagając. W tej sytuacji mogłaby im
pomóc jedynie ucieczka, i to błyskawiczna, ale dziwaczna
parodia dumy nie pozwalała tym aspołecznym indywiduom
opuścić pola boju. To nic. Jak powiedział niedawno Raywen,
głupota jest karalna, a, zdaniem demona, nekromanta nie
wyglądał na takiego, co rzucałby słowa na wiatr. Dziwny mag
w ogóle wydawał się Kotu stały i pewny jak góry, w których
urodził się demon, i to budziło w nim podświadomą sympatię.
Swojej intuicji wierzył bardziej niż głosowi rozsądku i
powszechnym opiniom, a intuicja mówiła mu, że
niezrozumiałemu magowi o oczach, które nie chciały
zdecydować się co do barwy, nie tyle można, co trzeba ufać,
bez względu na to, co ten będzie robił. Kot postanowił
właśnie tak postępować i niech sobie Ert wraz z całą resztą
pękają ze złości. Bardzo długo szukał godnej osoby, z którą
można by dzielić drogę, i teraz chyba wreszcie ją znalazł.
Żeby tylko ten godny mąż zgodził się tolerować go przy
swoim boku... Bo sądząc z „radosnej” miny Raywena, mag
miał już dosyć towarzystwa Lena.
— Nas jest więcej! — zawołał wystraszony przywódca
szajki.
— A my jesteśmy silniejsi — wyszczerzyła się drapieżnie
Khilayia.
Kot nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego leśne demony,
niezdolne do wysuwania kłów i pazurów, potrafią bardziej
wystraszyć przeciwnika niż górskie.
Stary krasnolud w zadumie popatrzył na całe towarzystwo
i z westchnieniem podszedł do nekromanty.
Doskonale, w szóstkę będzie im tylko wygodniej. Te
ćwoki, które uznały się za postrach okolic, w ogóle nie były
groźne. Za to konie mieli piękne! Grunt, żeby nie poranić
zwierząt... Czyli najpierw trzeba ściągnąć zbójów z
wierzchowców, a potem dopiero wyjaśnić im, kto tu rządzi.
„Trzeba to zrobić szybko i jechać dalej” — zdecydował Kot
i ostrym szarpnięciem wysadził z siodła najbliższego
rozbójnika.
To posłużyło za sygnał dla pozostałych. Dziesięć minut
później zadowoleni wojownicy spoglądali okiem gospodarzy
na dwadzieścia pięć koni, które przeszły w ich posiadanie, a
poprzedni właściciele odczołgiwali się w krzaki, pomagając
tym towarzyszom niedoli, którzy nie byli w stanie poruszać
się o własnych siłach.
— Ładne koniki! — wymruczał z aprobatą Gresz, ujmując
wodze potężnego źrebca, który rzucał orkowi niechętne
spojrzenia, ale nie wyrażał głośno dezaprobaty.
Dla siebie Kot upatrzył siwego jabłkowitego, nerwowego
konika, który uparcie wszystkim uciekał, ale z jakiegoś sobie
tylko znanego powodu uznał, że górski demon jest najmniej
groźny. Elfy wybrały najpiękniejsze wierzchowce (dwa
gniadosze), ale z
bezczelnego wyrazu ich pysków można było wyczytać, że
jeszcze dopieką Pierworodzonym. Co wybrali pozostali,
demon nie wiedział: nagle ujrzał coś nieprawdopodobnego.
Mlecznobiały źrebiec z czarną grzywą niecierpliwie
spoglądał na wszystkich fioletowymi oczami. Czegoś tak
pięknego Kot nie widział jeszcze nigdy i nie przypuszczał, że
kiedykolwiek będzie mu dane zobaczyć.
Nie wiadomo skąd przybyły koń, na którym, ku zdumieniu
demona, nie było ani siodła, ani uprzęży, dostrzegł Raywena
i zdecydowanie potruchtał do niego, nie zwracając uwagi na
innych dwunogich. Ten chodzący cud podszedł do
nekromanty, pochylił głowę i w skupieniu patrzył spode łba,
jakby czekając na decyzję maga.
„Bzdura! — osadził sam siebie Kot. — Konie nie myślą!”
Raywen westchnął i poklepał źrebca po pięknej szyi. Koń,
ucieszony, niecierpliwie zatańczył w miejscu. Pozostałe
wierzchowce patrzyły na tego pięknisia z niechęcią, co
budziło konkretne pytania... na przykład, skąd ten dziwny
zwierz się wziął.
*
To podłe bydlę patrzyło na mnie uczciwymi i wiernymi
oczami, w których płonęła żądza zamordowania każdego
innego konia, na którego wsiądę. I zrobiłby to, łobuz jeden!
Uch, ty potworze! Czego się gapisz?! Na tobie pojadę, na
tobie, bo tu jeszcze nie wiadomo czego narobisz! I nie
odwracaj się, wiem, że mnie słyszysz.
Koń potrząsnął łbem, jakby chciał powiedzieć, że rozumie
i że będzie się starał na miarę swych nikczemnych sił i
możliwości... Ae-Nari był niesamowitym wierzchowcem. I
żeby tylko wierzchowcem... Nie miałem pojęcia, jak go
przekonam, że trzeba jechać w tym samym tempie, co inne
rumaki, podobnie jak nie wiedziałem, co powiem swoim
towarzyszom, jeśli ta „kara Stwórcy” zacznie wyprawiać
brewerie.
— Jak będziesz się wygłupiał, więcej cię do siebie nie
dopuszczę — pogroziłem cicho.
Ae-Nari westchnął ciężko i demonstracyjnie spuścił łeb,
ale chyba postanowił zachowywać się mniej więcej
przyzwoicie. Na długo mu tych dobrych zamiarów nie
starczy, ale za to jazda na nim to czysta przyjemność, warto
wytrzymać jego wygłupy. W końcu zawsze zdążę go
przegonić.
— To twój znajomy? — spytał Kot, patrząc na Ae-Nariego
z jawnym zachwytem.
Gdyby lepiej znał tę wredotę, tak by się nie zachwycał.
— Coś w tym rodzaju — odparłem, bacznie obserwując
źrebca. Towarzystwo górskiego demona odpowiadało temu
potworowi, ale oczywiście dopóty, dopóki ja sam go dobrze
traktowałem.
— Raywenie, skąd on się tu wziął? — nie ustępował
demon.
Czyżby czegoś się domyślał? Ty czworonogi draniu, aleś
mnie urządził... Tylko kompletnego głupca nie zdziwiłby
widok nie wiadomo skąd przybyłego konia, który na dodatek
nie ma ani siodła ani uzdy. Dobra, jakoś się wykręcę.
— Pojęcia nie mam — odparłem, odwracając się
demonstracyjnie.
Skoro wcześniej ta sztuczka działała, może udać się i
teraz... Rzecz jasna, Kot to nie Ert, demona tak łatwo nie
ogłupisz, ale z moim doświadczeniem warto spróbować.
*
— Nazywa się Ae-Nari — rzekł niespodziewanie
nekromanta, delikatnie głaszcząc koński pysk. — Wspaniały
koń, ale bardzo narowisty i nikomu prócz mnie nie pozwoli
się dosiąść.
— Nawet mnie? — nadął się do razu Len, który na widok
czworonogiego cudu od razu zapomniał o swoim koniu i
zapragnął jeśli nie przejechać się na Ae-Narim, to chociaż go
pogłaskać.
Niespodziewany nabytek Raywena spojrzał na elfa z góry,
ale mimo wszystko podszedł do niego i trącił aksamitnymi
chrapami w ramię.
— Nie taki znowu narowisty — prychnął Ayelleri i również
chciał dotknąć cudownego źrebca, ale ta poufałość oburzyła
wierzchowca do głębi. Starszy elf spostrzegł złe spojrzenie
konia i uwierzył na słowo w jego zły charakter, nie czekając
na ciężkie obrażenia.
Po zrobieniu chłopcu przyjemności wierzchowiec powrócił
do swojego pana, całym sobą pokazując, że jest zmęczony
tym sterczeniem w miejscu bez zajęcia.
— Może jednak ruszymy? — zasugerował Raywen. —
Zdaje się, że mieliśmy ratować świat.
— A skąd ty o tym wiesz, wężu? — spiął się Ert, patrząc z
niezadowoleniem na nekromantę.
— Myślałby kto, że nie jestem w stanie zrozumieć, w imię
czego zebrało się tak malownicze towarzystwo — rzucił
niedbale mag.
„Nazbyt niedbale, pomyślał Kot. I co ma znaczyć ten głupi
uśmieszek Khilayi?... Czyżby czerwonowłosa wszystko
wypaplała? Chyba nie. Przecież jeśli nawet leśne demony do
kogoś się odzywają, to tylko w tym celu, żeby go obrazić, a
nie dzielić się ważnymi wiadomościami”. W odróżnieniu od
dociekliwego demona, Erta zadowoliło wyjaśnienie maga. I
bardzo dobrze, bo jeszcze zacząłby ganiać z mieczem za
nekromanta, a krzywdzenie Raywena było absolutnie
niewskazane: nekromanta i tak przypominał teraz zjawę, w
ciągu jednej nocy tak schudł, że było mu widać kości. Coś się
z nim działo, nie wiadomo co, ale raczej nic dobrego.
Tak czy inaczej, miał rację, najwyższa pora ruszać w
drogę.
Ae-Nari parskał niezadowolony, gdy jeździec osadzał go
zdecydowanie. Widocznie mógł jechać jeszcze szybciej,
jednak Raywen uparcie zmuszał go do utrzymywania tempa
innych wierzchowców, co bardzo denerwowało szlachetne
zwierzę. Kot nie miał pojęcia, jak można w takim pędzie
utrzymać się bez siodła, ale mag siedział na grzbiecie swego
podjezdka jak ulany.
„Dziadek opowiadał mi kiedyś o koniach, który mkną
szybciej niż wiatr i nigdy nie zrzucą jeźdźca... — Przypomniał
sobie nagle demon. — Tylko że ciężko nazwać te
wierzchowce końmi, a jeźdźców ludźmi... Nieludźmi zresztą
też... Szczerze mówiąc, to była raczej nieprzyjemna historia.
Zdaje się, że kawalkadę takich stworzeń zwano Dzikimi
Łowami...”
Jednak Raywen nie wyglądał na jednego ze starożytnych
złych duchów, w każdym razie one nie miały takich kpiących
i jednocześnie dobrych oczu. Chociaż, kto je tam wie, te
duchy, zwłaszcza starożytne... A może wśród nich zdarzały
się również dobre? Tylko że takie duchy raczej nie jedzą, nie
piją i nie śpią, a Raywenowi było to niezbędne, a w każdym
razie Kot odniósł takie wrażenie. Poza tym, duch by tak nie
zmarniał...
Obrabowani zbóje pozostali daleko w tyle, ale konfiskata
koni elementowi przestępczemu nie budziła w uczciwej
duszy demona najmniejszych wątpliwości moralnych. Tego
by jeszcze brakowało, żeby się zadręczał okradaniem zbójów!
Przecież to wręcz dobry uczynek! Można powiedzieć, miły
Jednorożcowi!
Wiatr, który chłostał w twarz w pełnym pędzie, zawsze
sprawiał Kotu wielką przyjemność. Lecieli z dziką
prędkością: Ae-Nari ciągle próbował wyrwać się do przodu, a
inne konie nie miały ochoty łykać pyłu spod jego kopyt i
usiłowały nadążyć za czarnogrzywym pięknisiem.
„Jak tak dalej pójdzie, to się ochwacą...” — zaniepokoił się
Kot.
Wtedy poryw wiatru doniósł do niego słowa Raywena:
— Zarazo jedna, jak nie przestaniesz, to ja ci!...
Ae-Nari parsknął urażony, ale jednak raczył przejść w
normalny galop.
— Pasujecie do siebie — zauważył z uśmieszkiem Kot, gdy
jego siwek zrównał się z urażonym koniem nekromanty.
— Na pewno — uśmiechnął się Raywen i spojrzał prosto w
zielone oczy demona.
Kot, który nie zdążył odwrócić wzroku, poczuł się tak,
jakby patrzył w bezdenną studnię wciągającą go do środka...
„Brr...” — wzdrygnął się. — Nigdy więcej...”
Raywen również pospiesznie odwrócił oczy. Wydawał się
speszony, jakby w ostatniej chwili powstrzymał się od
popełnienia jakiegoś błędu i już sam fakt, że mógł go
popełnić, psuł mu humor.
*
O mały włos popełniłbym kolejne głupstwo! Nic, tylko się
powiesić. Ale Kot też nie był bez winy, jeszcze trochę i
zacznie się nade mną trząść jak kwoka nad ostatnim jajem...
I jeszcze mi w oczy zagląda... Zwariował! Ale ja też nie
lepszy! Powinienem był od razu się odwrócić, póki go nie
poniosło. Sam uczyłem swoich ludzi tych prostych zasad, a
teraz nie umiem ich przestrzegać. Chwała Stwórcy, tym
razem obeszło się bez komplikacji, ale na przyszłość muszę
być ostrożniejszy.
Dobra, sio mi stąd wyrzuty sumienia, moja wysokość
będzie myśleć... A więc, co my tu mamy? Po pierwsze —
dziwne migotanie magicznego tła przy Złotych Górach, co
nie wróży niczego dobrego. Po drugie — zaczęły mi się ataki
i wyraźnie nie chcą ustąpić, a po trzecie — napadł na nas
smok, co jest najlepszym dowodem, że moja bezpośrednia
interwencja jest absolutnie konieczna. Założę się, że znów
ktoś ma zamiar zniszczyć świat, bez względu na to, jak
banalnie by to brzmiało. To po prostu nudne: z jakiegoś
powodu ciągle ktoś ma coś przeciwko istnieniu naszego
cichego i nikomu niewadzącego świata. Jakby nie było nic
lepszego do roboty! Zrozumiałbym jeszcze, gdyby ktoś chciał
go podbić, ale niszczyć?! Kompletny brak logiki. Cóż,
umiejętność logicznego myślenia to rzadki dar... A skoro
jakiś obrzydliwiec chce zniszczyć świat, to znaczy, że ktoś
inny musi go uratować. Takie jest prawo, a ja tak właściwie
jestem w głębi duszy bardzo praworządny.
Ae-Nari w końcu pogodził się z tym, że przez jakiś czas
trzeba będzie grać wedle cudzych reguł, żeby nie zwracać na
siebie uwagi. Ech, powinienem się przebrać, w tych czarnych
szmatkach jestem zbyt widoczny, a przecież ściąganie na
siebie uwagi jest zupełnie niewskazane. Muszę stać się kimś
mniej znaczącym.
Co do jednego w pełni zgadzałem się z Kotem — wiatr
wiejący w twarz to coś pięknego. Poza tym skłania do
rozmyślań, w każdym razie mnie. Niektórym przeciwnie,
wywiewa z głowy resztki myśli — i to zjawisko jest znacznie
powszechniejsze.
Do miejsca przeznaczenia powinniśmy jechać co najmniej
dziesięć dni, a i to tylko dzięki temu, że nie poruszaliśmy się
na własnych nogach. Oczywiście ja i Ae-Nari dotarlibyśmy do
celu w ciągu kilku godzin, ale wtedy równie dobrze mógłbym
zabrać ze sobą świtę i sztandary — od razu byłoby wiadomo,
kto i skąd przyjechał. Cóż, powleczemy się incognito.
W pewnej chwili pomyślałem, że Zielony Trakt jest
dziwnie pusty — a przecież było tu co najmniej kilka dużych
miast, bardzo kuszących dla kupców. Czyżby ci nieszczęśni
rozbójnicy zdołali zepsuć reputację całej okolicy?
Hmm, będę musiał wyrzucić kostur, a najlepiej spalić... I
tak ta pałka służy mi tylko do mydlenia oczu. I postarać się o
nowe ubranie...
Zdaje się, że wkrótce dotrzemy do Antele, jeśli mnie
pamięć nie myli. A tam zbyt wiele osób mogłoby mnie
rozpoznać, a to by nie było dobrze... Więcej, to byłoby bardzo
źle! Czyli muszę zmienić rzeczy, zanim wjedziemy do miasta.
Po kilku godzinach szalonego pędu (w wyniku głupoty Ae-
Nariego, który ciągle chciał przejść na swoją zwykłą
prędkość równą prędkości huraganu) Ert oznajmił, że konie
muszą odpocząć i spojrzał na mnie tak, jakbym był winien
wszystkich nieszczęść. Niech sobie tak popatrzy na mojego
konia, w końcu to jego wina.
Korzystając z postoju, wyjąłem kindżał i już miałem się
wziąć za skracanie mojej grzywy, ale w porę przypomniałem
sobie, jak się to skończyło ostatnim razem. Reakcja otoczenia
na moje rękodzieło była dość... hmm... ekstraordynaryjna.
Najpierw cisnęli we mnie jakimś zaklęciem, potem długo
skręcali się ze śmiechu, a potem cucili swojego Władcę,
który spojrzał w lustro i zobaczył, co ze sobą zrobił.
Zamiłowanie do eksperymentów skonało w strasznych
męczarniach. Do dharra z tymi włosami, zwiążę je w ogon.
Pod zdumionymi spojrzeniami towarzyszy złamałem swój
kostur o kolano i rzuciłem w krzaki. A potem oceniłem, kto
ma najbardziej podobną figurę do mojej, i postanowiłem
„pójść po prośbie”.
— Kocie, Kocie... — zacząłem jęczeć. — Podziel się
ubraniami z biednym nekromantą...
Popatrzyli na mnie jak na wariata.
— Po co ci to, zdechlaku? — spytał zdumiony Gresz.
— Potrzebne — uciąłem.
— Nie dawaj mu swoich rzeczy! — poradziła demonowi
Khilayia. — Jeszcze urok rzuci.
Skrzywiłem się. Co za idiotyczne przesądy! Urok mogłem
rzucić bez używania osobistych przedmiotów, tylko po co?
Przecież jestem dobry, miły, nieszkodliwy... W zasadzie.
— A po co ci? — zapytał w końcu sam Kot.
— W czarnym stroju będę wyglądał jak marchewka na
śniegu. Nawet ci, którzy nigdy w życiu mnie nie widzieli,
rozpoznają mnie bez trudu.
— Problemy z prawem? — spytał zjadliwie Ayelleri, ale
widząc moje ciężkie spojrzenie, przez tysiąclecia trenowane
na poddanych, zamilkł.
— Czarny to mój kolor i po nim zdołają mnie rozpoznać ci,
przed którymi wolałbym ukryć swoją obecność — wyjaśniłem
niechętnie. — A z prawem nie mogę mieć problemów z
zasady.
W końcu prawo to ja.
Krasnolud wyglądał na wystraszonego, pewnie zrozumiał,
co miałem na myśli. Mnie też nie było łatwo: będę musiał
kłamać i ukrywać się. Co za poniżenie!
— Dam ci moje ubranie — uśmiechnął się Kot — choć nie
sądzę, żeby szlachetnie urodzonemu wypadało nosić takie
szmaty.
— Skąd myśl, że jestem szlachetnie urodzony? —
spytałem czujnie. Ech, chyba przegapiłem coś w myślach
demona. Przykre...
— Szydło zawsze wyjdzie z worka, a udawanie to nie twój
konik.
Ten jegomość zdecydowanie podobał mi się coraz
bardziej.
— Dawaj rzeczy, nie sądzę, żeby moje szlachetne
urodzenie ucierpiało od takiego przebrania — odparłem
niezadowolony, złapałem pożyczony strój i poszedłem w
najbliższe krzaki.
Szczerze mówiąc, czarny płaszcz bardziej mi odpowiadał
— wyglądałem w nim, jakbym miał zaraz umrzeć z głodu, a
czasem dobrze jest utwierdzić otoczenie w przekonaniu o
własnej słabości. A pożyczone od Kota spodnie i koszula od
razu ujawniły moim towarzyszom, że wcale nie jestem taki
chudy, jak sądzili.
*
Zwyczajne ubranie demona przede wszystkim dodało
Raywenowi lat: teraz stał przed nimi nie zarozumiały
nastolatek, lecz szczupły dwudziestokilkuletni chłopak, który
spokojnie mógłby się obronić. Poza tym mag niby nie zaczął
wyglądać na siłacza, ale teraz trudno by go było nazwać
cherlakiem. Był w tej chwili bardziej podobny do elfów niż do
ludzi, choć w rysach jego twarzy próżno by szukać cech
Pierworodzonych.
— Przynajmniej nie wyglądasz już na zdychającą glistę —
wyraził ogólną opinię Gresz.
— Wielkie dzięki. — Urażony nekromanta wydął wargi i
odwrócił oczy, w których błyskały zawadiackie iskierki. — A
jakie jest twoje zdanie, Ae-Nari? — zwrócił się do swojego
konia. Wierzchowiec obejrzał go od stóp do głów i
usatysfakcjonowany skinął łbem.
— Ja też myślę, że nieźle — zgodził się ze źrebcem mag i
uśmiechnął się.
Ert zdecydował, że co za dużo, to niezdrowo, więc ruszyli
w drogę. Wszyscy odczuwali już znaczny dyskomfort jazdy w
niewygodnych zbójniczych siodłach, więc decyzja nie
wzbudziła entuzjazmu. Kot miał wrażenie, że ich wyprawa
zaczęła się tysiąc lat temu i nie skończy się nigdy. A
głównym elementem tej drogi był Raywen, postać
niezrozumiała, ale sympatyczna. Zazwyczaj sympatyczna, bo
czasem mag stawał się po prostu nieznośny.
Dwie godziny później na horyzoncie ujrzeli mury.
— Antela — poinformował wszystkich Ert.
— Antele — rzekł cicho mag.
— Że co? — nie zrozumiał rycerz.
— Prawidłowa nazwa brzmi Antele — odparł równie cicho
Raywen, w zadumie patrząc na miasto.
— Jak to rozumieć? — Kot uniósł brew.
— To miasto jest starsze, niż się wydaje, a w starożytnych
metropoliach jest więcej niespodzianek, niż można sobie
wyobrazić.
— Ależ to tutaj ma najwyżej pięćdziesiąt lat! — obruszył
się Ayelleri, który był święcie przekonany, że tylko miasta
elfów można nazwać starożytnymi.
— Załóżmy. — Raywen skinął flegmatycznie, ale
najwyraźniej zrobił to wyłącznie dla świętego spokoju.
Do Anteli czy też Antele, skoro już nekromancie tak
zależało, zbliżali się coraz bardziej i teraz mogli dokładniej
przyjrzeć się murom, na których deszcze i wiatry zostawiły
zbyt mało śladów, żeby można je było nazwać starożytnym.
— Jednak skłamał... — powiedział z satysfakcją Gresz.
— Czcigodny Raywen nigdy nie kłamie! — oburzył się
Egort, który omal nie spadł z konia.
Wszystkim, nie wyłączając Raywena, którego honoru
właśnie bronił krasnolud, wyrwał się rozdzierający jęk. Już ze
trzydzieści razy wsadzali Egorta na przysadzistego, niskiego
konika, a brodaty ciągle usiłował zsunąć się z siodła, przy
czym zawsze na kogoś, co bardzo poprawiało humor
otoczeniu. Tym razem jednak krasnolud zdołał utrzymać
równowagę, co obudziło w towarzyszach nieśmiałą nadzieję,
że być może w końcu sam zacznie włazić na swoje bydlę.
— Nie bądź taki naiwny, Egorcie — uśmiechnął się
łagodnie Raywen. — Nie jestem uosobieniem cnót. Potrafię
skłamać.
— Ależ Wła... czcigodny Raywenie! — zawył krasnolud,
patrząc na swojego „bożka” ze świętym przerażeniem.
— Jak tylko coś, od razu czcigodny Raywenie! — prychnął
rozdrażniony młodzieniec. — Nie jestem Jednorożcem ani
świętym i mam nadzieję, że Stwórca uchroni mnie od
zostania kolejnym ideałem — i tak mi w życiu nielekko.
*
Antele, życie... Nigdy bym nie uwierzył, że miasto może
zmienić się do tego stopnia... Dumna Antele nie pogodziła się
ze śmiercią i zapomnieniem, na które skazał ją mój naród,
porzucając jej urokliwe ulice. Ech, nic nie zostało z tej
niegdysiejszej dumnej piękności, którą zachwyciłyby się
nawet elfy, gdyby ją kiedykolwiek widziały. Ludzie przerobili
ruiny stosownie do swego niewybrednego gustu i wyszła im
przeciętna twierdza, na widok której mnie zemdliło —
delikatnie mówiąc! Jak Antele, w którą wraz z innymi
budowniczymi włożyłem niegdyś część swej duszy, mogła
pozwolić na takie traktowanie? Przecież była z niej bardzo
poważna dama, jeśli tylko coś było nie tak, od razu ściany
zaczynały się walić, sprawdziłem na sobie... A teraz zastygła,
zawstydzona, nieszczęśliwa — ale żywa.
Nie patrz na mnie z nadzieją, jesteś teraz ludzkim
miastem, moja władza tu nie sięga. To nie Czertowi, gdzie
bez mojej zgody nie może się pojawić nawet jedna rysa.
Sama wybrałaś sobie ludzi, ściągnęłaś ich tutaj,
opowiedziałaś o swoim imieniu (a jak je okaleczyli, teraz
jesteś rodzaju nijakiego!), wiec teraz radź sobie sama.
Kot obserwował mnie uważnie, próbując znaleźć
odpowiedzi na dręczące go pytania. O, niedoczekanie, teraz
już będę się bardzo pilnował! Jeśli ten mądrala domyśli się
sam, kim jestem, to będzie mi miło, że na świecie są jeszcze
inteligentne istoty, ale ja mu w tym nie pomogę. Dla zasady!
Przecież nie po to zadawałem zagadki, żeby teraz je
metodycznie rozwiązywać! I nie pozwolę temu kocisku
przywiązywać się do mnie. Wystarczy, to już przerabialiśmy.
Moje chłopaki i krasnoludy mają obowiązek mnie czcić i
szanować, i niech to robią, a cała reszta wcale nie musi! I ja
będę spokojniejszy, i tym obwiesiom wyjdzie to na zdrowie.
Swoją drogą, dlaczego w ludzkich miastach są takie
wysokie mury i ciężkie bramy? Leśne demony nieustannie
walczą, a nigdy nie budowały twierdz i nadal nie mają
zamiaru. Bardzo słusznie, bo po co im to? Spróbuj uganiać
się po lesie za tymi partyzantami! Najlepiej w ogóle z nimi
nie zaczynać: sensu za grosz, za to kłopotów po uszy. A
ludzie budują ogromne umocnienia, które tak przyjemnie
zdobywać, gdy się wie, że wszystkie problemy obrońców
kryją się w środku — wystarczy, że wedrzesz się do miasta i
możesz uważać się za zwycięzcę.
Strażnicy przy bramach zerkali na nas bez cienia
sympatii, ale nie odważyli się zedrzeć nic więcej ponad
zwykłą opłatę. Khilayia zastygła w siodle niczym kamienny
posąg, a Ert demonstrował rycerski łańcuch.
Sprawiali wrażenie osób, z którymi lepiej nie zadzierać.
Życząc panom, to znaczy nam, wszelkiej pomyślności, stróże
porządku wpuścili nas do Antele, klnąc w duchu demonessę i
pogromcę smoków, przez których nie udało im się złupić
skóry z pozostałych.
Za murami zobaczyłem — tak jak się spodziewałem —
zwykłe ludzkie miasto. Aż mnie skręciło. Ulice średnio
brudne, ludzie dość sympatyczni — a mnie aż się chciało
wyć!
*
Górskiemu demonowi Antele przypadło do gustu. Gwarne,
wesołe miasto... Gdyby nie był tak zakochany we własnych
górach, być może osiedliłby się w tym miejscu, które tak go
oczarowało tętniącym życiem. Za to Raywenowi wyraźnie się
tu nie podobało, patrzył na domy jak na pająki w sypialni, z
wyraźną chęcią usunięcia tego paskudztwa.
— Au! — zawołał nagle nekromanta, przejeżdżając pod
budynkiem.
— Co ci? — spiął się Kot.
— Kawałek dachówki spadł mi na głowę... — wyjaśnił
ponuro mag. — Dobrze, że mały... A to zołza!
— Kto? — nie zrozumiał demon.
— A jest taka jedna... — westchnął młodzieniec. — Au! No
ile można?! — ryknął w słusznym gniewie.
Rozdział 5
Niby nie jest źle i nie jest smutno
Pamięć rozgrzebując papierami powoli
Ni jęku nie słyszał, ni westchnienia
Ale dusza boli.
I. Dick

W zadumie potarłem dwa nowe guzy i zacząłem


opracowywać plan strasznej zemsty za uszkodzenie mojego i
tak wątłego organizmu. Może by tak zburzyć jakąś fontannę?
Albo zorganizować zawalenie dachu tamtej świątyni?
Przybytek poświęcony został Białemu Jednorożcowi, więc za
jednym zamachem zrobiłbym świństwo dwóm osobom, które
moim zdaniem bardzo na to zasłużyły. Jaki ja jednak jestem
podły... Na samą myśl zaśmiałem się idiotycznie, ściągając
na siebie spojrzenia towarzyszy, którzy od razu wystawili mi
dość nieprzyjemną diagnozę.
Udałem, że niczego nie zauważyłem, ale raczej mi nie
uwierzyli. No i dharr z nimi, jestem jednostką
samowystarczalną, nie potrzebuję aprobaty otoczenia, które
ma o sobie zbyt wysokie mniemanie.
Wąskie uliczki budziły zrozumiałą pogardę: umiłowanie
czystości nie jest mocną stroną ludzi, a tutaj — jak widać —
wykorzystywali jezdnie w charakterze kloak, na które stale
brakowało miejsca. Zejście z konia groziło wypaćkaniem
butów w nie lada obrzydlistwach. Wszyscy prócz Erta (w
końcu to człowiek) krzywili się i ukradkiem zaciskali nosy,
szczególnie elfy, przywykłe do bardziej wykwintnych
aromatów. Nawet ja, który w swoim życiu niejedno
wąchałem, zastanawiałem się, kiedy zwymiotuję prosto na
zaświnioną nawierzchnię.
— Ert, zatrzymamy się tutaj czy pojedziemy dalej? —
spytał Ayelleri ze źle ukrywanym wstrętem.
— Nie będziemy robić dłuższego postoju — zawyrokował
rycerz. — Kupimy tylko trochę prowiantu, bo zapasy się
kończą, i pojedziemy dalej. Myślę, że nie warto tracić czasu.
— A co ty o tym myślisz, nekromancka paskudna mordo?
— zwrócił się do mnie ork, wyraźnie prosząc się o równie
chamską odpowiedź.
— Ja też uważam, że nie mamy tu nic do roboty, ohydna
orkowa gębo — odparłem w tym samym stylu.
— Coś ty powiedział?! — ryknął obrażony Gresz,
błyskawicznie wyciągając jatagan.
Ae-Nari od razu odwrócił do niego głowę i znacząco
wyszczerzył zęby, zaglądając orkowi głęboko w oczy.
Ten przełknął ślinę i doszedł do wniosku, że lepiej odłożyć
zemstę na inną okazję. Hm, więc to złośliwe bydlę czasem się
jednak przydaje... Poklepałem źrebca po szyi, a ten parsknął
zadowolony i zerknął na mnie fioletowym okiem, żeby się
przekonać, czy to nie złudzenie i czy naprawdę jestem w
dobrym humorze.
— To, co słyszałeś — odparłem z wyjątkowo
nieprzyjemnym uśmiechem.
Ork fuknął jak jeż, ale wolał się nie kłócić. Zdumiewające!
Mojego konia szanują tu bardziej niż mnie!
— Gdzie jest rynek? — zapytał zaintrygowany Len, który
wszystko, co nowe, traktował z iście dziecięcym zachwytem.
— Tam, gdzie jest najgłośniej i najbardziej cuchnie —
burknąłem wzgardliwie.
— Nie lubisz miast? — spytał zdumiony Kot.
— Nie znoszę — odparłem oschle. — Głośno, brudno... Za
co je lubić?
— To gdzie mieszkałeś? — osłupiał Ayelleri. — Przecież
ludzie wolą mieszkać w miastach.
— W górach.
— U krasnoludów? — zdumiał się Kot.
— Nie, ze swoim narodem — odparłem, czując, że
rozmowa wyrywa mi się spod kontroli. To mnie
zdenerwowało. Nie umiałem kłamać i nie lubiłem tego robić.
Owszem, byłem mistrzem niedomówień i zagadywania
problemów, ale nie potrafiłem kłamać prosto w oczy. Teraz
skwapliwie korzystali z tego moi towarzysze, ostrożnie
wyciągając ze mnie wszystkie informacje.
— A co to za „twój naród”? — Khilayia również
postanowiła wziąć udział w przesłuchaniu.
— Nie wasza sprawa — uśmiechnąłem się wrednie, z
przyjemnością wyczuwając rozdrażnienie towarzyszy. Nie
zaszkodzi po raz kolejny przypomnieć tej wesołej kompanii, z
kim mieli nieszczęście się związać.
Egort popatrzył na mnie z wyrzutem. No tak, on wiedział,
że nie mam zwyczaju obrażać innych, że w ogóle jestem miły
i sympatyczny... Ale teraz przebywałem w otoczeniu obcych,
którzy nie mieli prawa do mojej przychylności. Powinno im
wystarczyć to, że dbam o ich tyłki.
Tak... Nie mają prawa do mojej sympatii, a jednak i tak ją
zdobyli. I wcale mi się to nie podoba! A mówiąc ściślej: szlag
mnie trafia!
Powłóczyliśmy się jeszcze trochę po ulicach Antele, aż w
końcu znaleźliśmy to, czego szukaliśmy: rynek. W tym
momencie moje śniadanie doszło do wniosku, że nie miałoby
nic przeciwko temu, żeby popatrzeć sobie na słoneczko. Siłą
woli stłumiłem odruch wymiotny i skierowałem Ae-Nariego
do koniowiązu. Teraz musiałem go jeszcze przekonać, że ma
stać przy tej belce i pod żadnym pozorem jej nie niszczyć.
Nie było łatwo, jeśli wziąć pod uwagę, że to bydlę nie miało
uprzęży. A nawet gdyby miało... czy te kilka rzemyków
powstrzymałoby je choć na chwilę?
Ayelleri na skutek aromatów rynku zrobił się zielony na
twarzy i poprosił o pozwolenie pozostania przy koniach.
Zdaje się, że nieszczęsny Pierworodzony nie chciał, żeby go
przy ludziach (i nieludziach) wywróciło na nice. Ert zlitował
się i udał, że koniom jest wręcz niezbędne towarzystwo
naszego elfa. W przeciwieństwie do brata Len czuł się
świetnie, ujął mocno moją rękę, zdecydowany nie puszczać
mnie, nawet gdyby niebo miało runąć nam na głowy.
Dręczyła mnie myśl, że niepotrzebnie przywróciłem elfa
do normalnego stanu — okazał się wiercipiętą i psotnikiem,
czułem, że jeszcze się przez niego napłaczemy — a
przeczucia rzadko mnie myliły.
Prowiant na rynku wybierali Ert i Kot — górski demon
targował się tak zajadle, że gdy odchodziliśmy od kolejnego
kramu, sprzedawca rwał sobie włosy z głowy. Khilayia i Ilne
oglądały wszystko z dziecięcym zachwytem (tak znamienite
osoby jak one pewnie nie miały nigdy okazji zwiedzać takich
miejsc jak ludzki rynek), Gresz uważał całą tę krzątaninę za
niegodną mężczyzny (nic to, będzie nosił drwa), Egort od
czasu do czasu próbował włączyć się do zakupów, ale
pożytek był z niego żaden. Nie rozumiem, dlaczego z całego
podgórskiego plemienia właśnie jego wybrano do naszej
misji. Już z dziewczyn było więcej pożytku, przynajmniej
wiedziały, jak obchodzić się z bronią. Krasnolud powinien
właściwie wyrzucić swój topór, żeby się nie pokaleczyć i nie
zrobić krzywdy innym. Ja również od czasu do czasu
wtrącałem się do skomplikowanego procesu zakupów, gdy
widziałem, że jakiś sprzedawca chce nas oszukać. Jeśli przed
bystrymi oczami nieludzi mogło się to jakoś ukryć, to przed
moimi zdolnościami telepaty już nie.
Jednym słowem, w ślad za nami leciały przekleństwa,
życzenia udławienia się zakupionym prowiantem oraz
zarzuty pozostawania w bliskich, można nawet powiedzieć
intymnych, stosunkach z Czarnym Smokiem i całą jego
rodziną. Ani jedno, ani drugie, ani trzecie nie zepsuło nam
humorów, za to zwróciło uwagę przechodniów, którzy ni z
tego, ni z owego postanowili sprawdzić naszą lojalność
względem miejscowych władz i przy okazji wzbogacić się —
jeśli owa lojalność zacznie budzić wątpliwości, to znaczy,
jeśli nie zdołamy się obronić, gdy nas napadną. Taki obrót
wydarzeń wyraźnie ucieszył dziewczęta, które chyba miały
ochotę trochę się rozerwać, zdenerwował krasnoluda i
pogromcę smoków, a nie zrobił żadnego wrażenia na mnie,
górskim demonie oraz Lenie, któremu do absolutnego
szczęścia wystarczała moja obecność.
Czemu nagle zaczęliśmy budzić w tych ludziach tyle
agresji? Czy tylko mi się zdaje, czy?...
Tłum kupujących wraz z urażonymi handlarzami zaczął
powoli zacieśniać się wokół bezczelnych przybyszów.
— Zdaje się, że zaraz będą nas bić — zauważyła obojętnie
demonessa.
— Pokój ich prochom — uśmiechnął się szeroko Kot,
demonstrując specyficzny wyszczerz górskich demonów.
Na ten widok bojownicy o wolną przedsiębiorczość stracili
sporo z entuzjazmu, a co bardziej nerwowe osoby
przypomniały sobie o pilnych sprawach i rozeszły się do
domów, oglądając się z obawą. Pozostali miłośnicy łatwego
zysku byli zdecydowani zdławić nas przewagą liczebną.
Strażnicy obserwowali ten skandal z oddali, robiąc zakłady,
kto z nas utrzyma się najdłużej. Ku mojemu oburzeniu opinia
publiczna zawyrokowała, że nie wytrzymam nawet pięciu
minut bójki. Niech mnie dharr, poczułem się urażony!
— Moi drodzy — zacząłem łagodnie (zgodnie z teorią, że
na jednostki upośledzone taki ton działa uspokajająco) —
rozejdźmy się w pokoju. Wy nas przepuścicie, a my was nie
poturbujemy!
Śmiech bez powodu jest oznaką... dobrze, nie będę
kończył.
Nigdy nie musiałem wysilać się, żeby przypomnieć sobie
odpowiednie słowa, jak ci, którzy rzucają zaklęcia. Zazwyczaj
wystarczy, że poproszę, a uzyskuję zamierzony efekt...
Rozgałęziona błyskawica uderzyła tuż obok mnie i nieco
ostudziła zapał obywateli miasta. To, że zapędzone w róg
ofiary nie są tak słabe i bezbronne, jak mogłoby się wydawać
z początku, wyraźnie ich zaskoczyło.
— Czemu oni się tak wściekli? Czy u nich nie jest przyjęte
targowanie się? — zapytał szeptem Kot.
Pytanie było najwyraźniej retoryczne, ale mimo to
odpowiedziałem:
— Sami tego nie wymyślili.
— Więc tym tłumem ktoś kieruje? — osłupiał Ert,
nerwowo ściskając rękojeść miecza.
Wyobrażam sobie, co musiał czuć... Trudny wybór: może
albo polec sam, albo wyrżnąć tych, których przysięgał strzec
przed przemocą. Rycerze jego zakonu faktycznie bronią
prostego ludu i solennie zasłużyli sobie na szczerą miłość
tegoż.
— Nie — odparłem. — Teraz nikt nimi nie kieruje. Ale
agresja została sprowokowana. Są pewne sposoby.
No i co chcieliście w ten sposób osiągnąć? Naprawdę
myśleliście, że nie poradzę sobie z tak prostym zadaniem? O,
taka obraza jest niewybaczalna! Umysł człowieka nie ma
elfiej giętkości, lecz jeśli się wie, co robić, można kierować
nawet ludźmi. Lekko wzmocnić strach przed niewiadomym,
dodać nieco rozdrażnienia, wmówić poczucie zagrożenia...
Prosto i efektywnie. Stykałem się już z podobna techniką i
podobnym stylem. Jak złapię tego drania, uduszę go na
miejscu. A przynajmniej dostanie baty, żeby inni mieli
nauczkę!
Zaraz wszystko naprawimy... Wszystko dobrze, nikt nie
chce wam zrobić krzywdy... Tylko spokój i radość, radość i
spokój...
Kurczowo zaciśnięte w rękach kamienie z głośnym
stukiem pospadały na ziemię, strasząc przede wszystkim
tych, którzy chcieli użyć ich jako broni. Oczy, sekundę temu
jeszcze szkliste, teraz rozglądały się ze zdumieniem, nie
rozumiejąc, co się dzieje.
Uznałem, że oświecanie mas w kwestii oddziaływania na
psychikę oraz konsekwencje manipulacji nie jest w tej chwili
konieczne.
— Wydaje mi się, że im szybciej się stąd wyniesiemy, tym
lepiej dla naszego bezcennego zdrowia... — zauważyłem
spokojnie.
— Mogą zaatakować jeszcze raz? — Ert rozejrzał się
czujnie.
— Jeszcze jak... — powiedziałem, starając się, żeby w
moim głosie nie pojawił się niepokój. Len patrzył na mnie
wystraszonymi brązowymi oczami, jakby się bał, że zaraz
zniknę. Niedoczekanie! Gdzie niby miałbym pójść, skoro tu
się dzieją takie rzeczy?
— Czyli zabieramy starszego elfa i wynosimy się z tego
gościnnego miasta! — podsumował Kot.
Propozycja została przyjęta przez aklamację.
W drodze do koniowiązu ustanowiliśmy rekord liczby
zdeptanych nóg i siniaków, ale tym razem zamiast kamieni
leciały za nami życzenia rychłego zejścia z tego świata.
Ayelleri z nudów próbował namówić prychającego
wzgardliwie Ae-Nariego, żeby wziął z jego ręki połówkę
jabłka (drugą połówkę elf z pasją pożerał). Źrebiec ze
znacznie większą przyjemnością odgryzłby arystokratyczne,
smukłe palce Pierworodzonego, ale ten miał świetny refleks i
za każdym razem odsuwał ręce, co bardzo denerwowało
konia.
Na nasz widok — dzikie spojrzenia, wredne miny —
przestraszył się tak, że omal nie stracił palców — Ae-Nari
natychmiast spróbował skorzystać z nieuwagi. Na szczęście
zdążyłem dać po chrapach podłemu zwierzęciu. Będzie miał
nauczkę na przyszłość...
— Co się stało? — Zamrugał starszy elf.
— Potem! — opędził się Ert. — Wynosimy się, zdaje się, że
nas tu nie lubią!
— Ale wyraźnie usiłują nas lubić bez naszej zgody! —
dodał pesymistycznie ork, który nie wyróżniał się taktem, ale
umiał wygłaszać celne porównania.
Ayelleri oczywiście nic nie zrozumiał, ale posłusznie
zaczął razem z nami ładować zakupiony prowiant.
A w moim mózgu, niczym werble przed szubienicą, tłukła
się jedna myśl: nie zdążymy. Żeby dharr wziął ten mój
wewnętrzny głos! Tak by mi się świetnie żyło bez niego!
— A jednak się spotkaliśmy, żałosny zabójco! — rozległ się
dźwięczny kobiecy głos, w którym pogarda splatała się z
nienawiścią.
Stwórco, co ja ci takiego zrobiłem?
Była piękna: szlachetna twarz o idealnie regularnych
rysach, błyszczące wielkie szaroperłowe oczy, kasztanowe
włosy spadające kaskadą poniżej pasa i przywodzące myśli o
magii. Ja ze swoją grzywą do ramion i tak musiałem nieźle
się namęczyć, a przy tak długich, gęstych włosach, w
dodatku rozpuszczonych, na pewno nie obeszło się bez
specjalnych zaklęć. Przy kimś takim nawet uroda elfickich
niewiast, zawsze uważanych za wzorzec piękna,
pozieleniałaby z zazdrości.
Trzech na dachu. Jeszcze dwóch po prawej stronie w
tłumie. Jeden z tyłu. Dużo, mogę nie zdążyć... Najpierw
wykluczymy tego, który miał czelność skradać się od tyłu,
potem tych nieszczęsnych snajperów. Czy oni naprawdę
myślą, że ich nie zauważę? A może liczyli, że uroda
dziewczyny zajmie nas bez reszty? Pewnie, że była śliczna,
ale nie jestem młokosem, żeby tracić głowę na widok
dziewczęcych uroków i zapominać o ostrożności. Ech, tak
chciałoby się pogrzebać w pustych głowach napastników...
Ale nie ma czasu, muszę wyprowadzić stąd swoich, póki
wszyscy są jeszcze cali.
— Raywenie, kto to? — Kot patrzył osłupiały na przybyłą
piękność.
Może się mylę, ale chyba właśnie tak patrzy się na
wpadającego do talerza karalucha, zastanawiając się, czy
zatłuc bezczelnego owada, czy tylko go wyrzucić.
— Pojęcia nie mam — odparłem — ale musimy szybko
stąd zmiatać.
— A co to, nie poradzimy sobie z jedną dziewczyną? —
Podskoczył oburzony Gresz, który nie lubił pokazywać
wrogowi pleców. Z dość prostego powodu: zdarzyło mu się
już oberwać strzałą w tyłek, między innymi niedawno od
Lena, który nie strzelał zbyt dobrze.
— A kto powiedział, że ona jest sama? — oburzyłem się,
jednocześnie stawiając blokadę. Łobuz, który nie lubił
patrzeć przeciwnikom w twarz, próbował zagubić nas między
warstwami rzeczywistości. Z Ayellerim ta sztuczka by mu się
udała, ze mną nie. Cóż, kto szuka kłopotów, ten je znajdzie...
Mały skurcz żołądka wraz ze wszystkimi wynikającymi z
niego konsekwencjami przesunął zamordowanie nas na
drugie miejsce na liście spraw do natychmiastowego
załatwienia. Na pierwszym miejscu znalazło się znalezienie
toalety. Lubię rozwiązywać problemy bez przelewania krwi.
Widząc, że jeden z towarzyszy spiesznie opuścił pole boju
zgięty wpół, nasi wrogowie stracili sporo pewności siebie, ale
nie mieli zamiaru się wycofywać. Za to my mieliśmy. Gdy w
dwóch słowach i trzech gestach przedstawiłem moim
towarzyszom skład wrogiego kontyngentu i jego dyslokację,
wszyscy zapragnęli wynieść się jak najdalej od tych
agresywnych elementów ubogich duchem, ale za to bogatych
w siłę magiczną.
Ciekawa rzecz, swoją drogą, że jak tylko trzeba uciekać,
od razu zostaję uznany za dowódcę i wymaga się ode mnie
działania... A przecież ja zupełnie nie znam tego dharrowego
miasta! Chociaż...
Antele, moja miła, odpowiedz mi na jedno proste pytanie:
czy twoi nowi lokatorzy dokopali się do naszych starych
podziemi?.
Przypuszczałem, że nie, że do dolnego poziomu miasta
nikt się nie dostał. Nasza młodzież już nawet nie pamięta, co
tam było, a ludzie nie zdołają tam zejść. Czyli musimy iść
prosto, potem w prawo, a następnie w dół. W swoim domu
zawsze znajdziesz drzwi... Przecież w Antele żyliśmy głównie
pod ziemią, co rodziło idiotyczne plotki, że wszyscy jak jeden
mąż jesteśmy wampirami! Zresztą, do dharra z tym!
Gdy przedzieraliśmy się do koniowiązu, potrącani
mieszczanie warczeli na nas ze złością, ale gdy z prędkością
oszalałego Ae-Nariego pomknęliśmy z powrotem, obrzucano
nas takimi przekleństwami, że z głębi duszy zazdrościłem
tutejszym ogromnego zasobu słów i bogatej wyobraźni.
Pocieszało mnie tylko jedno: tabun idiotów, którzy urządzili
za nami pościg, przeklinano jeszcze bardziej: my tylko
przewracaliśmy porządnych mieszczan, a ścigający
przebiegali po już leżących, co tym ostatnim bynajmniej nie
poprawiało humoru. Niektórzy z deptanych z zemsty łapali
swoich krzywdzicieli za nogi — przecież samotne leżenie w
błocie jest takie nudne! W ten sposób pierwotna
liczba prześladowców zmniejszyła się o połowę, ale dharr
wie skąd przybiegło jeszcze pięciu — co od razu dodało nam
żwawości.
Ciśnięto w nas zaklęciami bojowymi, ale tarcza, którą
czym prędzej osłoniłem cały oddział, uzmysłowiła wrogom,
że pokonać nas można tylko w walce wręcz.
— Długo tak będziemy uciekać? — wycharczał w biegu
Ert, który wyraźnie nie był przystosowany do takiego tempa
przemieszczania się. Rycerzom nie przystoi bieganie, nie to
co jakimś tam prostakom oraz jednostkom nieprzebierającym
w środkach, jak ja.
— Prosto! Teraz w prawo! Ojej, przepraszam, nie tędy... I
jeszcze trzech! Skąd oni się biorą?! Rozmnażają się przez
pączkowanie czy co? Teraz lewo...
— Dlaczego w lewo, jeśli miało być w prawo? — zawył
Ayelleri, dla którego pojęcie „złapać drugi oddech” pozostało
tajemnicą.
— Dlatego, że za tamtym zakrętem było ich jeszcze
sześciu!
— Czemu oni nas gonią?!
— Khilayio, jeśli chcesz, możesz zostać i zapytać ich! —
warknął Kot.
— Już lecę! Wszystkie górskie demony to dranie!
— A leśne demonessy to zołzy!
— Teraz na pewno w prawo! — zawołałem. Wiedziałem,
że nie możemy tak kluczyć bez końca, i zdecydowanie
skręciłem w niepozorną bramę na podwórko.
A tam czekała na nas ta sama piękność (kiedy ona
zdążyła?!...) i trzech typów o zwierzęcym wyglądzie.
Rozmiarami przypominali szafy dębowe, a twarze wydawały
się nietknięte intelektem.
— Nadszedł czas zapłaty, nikczemniku! Będziesz umierał
długo, w męczarniach! — wygłosiła patetycznie dziewoja,
demonstracyjnie składając smukłe, wypielęgnowane dłonie
na piersi.
Aha, czyli mordować nas będę tamte łotry, a ona ma
jedynie nadzorować proces. Ciekawe, za jakie zasługi ją tak
wywyższono?
— Dziecko — westchnąłem ze zmęczeniem (trudno, żebym
nie był zmęczony, biec taki kawał drogi!) — rozejdźmy się po
dobroci, bez przelewania krwi... Jesteś jeszcze taka młoda...
— Nie będzie żadnych negocjacji, nikczemny tchórzu! —
oznajmiła dziewczyna, malowniczym gestem dając do
zrozumienia swoim przyjaciołom, że mogą się już nami zająć.
Bums. Bums. Bums. Bums.
— W tym mieście dachówki padają jak śnieg... — zauważył
zdumiony Kot, patrząc na czwórkę wrogów, którzy teraz już
nie mieli do nas głowy.
Dziękuję, kochana...
— A może by ich dobić? — zaproponowała niepewnie
Khilayia.
— A po co? Nie jesteśmy zwierzętami. — Wzruszył
ramionami Kot.
— Co to za podłe aluzje? — obraziła się Ilne.
— Tak przy okazji, za pięć minut będzie tu cały tabun tych
wariatów, już słyszę ich tupot — zauważył spokojnie Ayelleri.
— Nas nie będzie tu już za cztery minuty — zapewniłem.
— Stworzysz portal? — spytał od razu Len.
— Nie — uśmiechnąłem się.
*
Uśmiechając się tajemniczo, nekromanta przykucnął i
zaczął sunąć dłonią nad ziemią z takim zaangażowaniem,
jakby zgubił tu ostatnie pieniądze. Tylko że gdy szuka się na
ziemi zgubionej krwawicy, człowiek otwiera szeroko oczy, a
mag je zamknął.
— Ty co, stuknięty? — Gresz spróbował oderwać Raywena
od obmacywania kamieni, ale ten tylko machnął ręką.
Chwilę później ukazała się czarna dziura tunelu
biegnącego w dół.
— Zapraszam — rzekł nekromanta, wskazując otwór z
taką miną, że całe towarzystwo czym prędzej się odsunęło.
— Sam idź pierwszy! — burknął Gresz, wyrażając opinię
ogółu.
— Z przyjemnością. — Mag wzruszył ramionami i bez
wahania wskoczył w nieprzeniknioną ciemność.
Pozostali niemal od razu usłyszeli odgłos lądowania i
zrozumieli, że nie leci się wcale tak długo, jak mogłoby się
wydawać.
Słysząc za sobą do bólu znajomy tupot i przekleństwa,
herosi popatrzyli na siebie i jeden po drugim skoczyli w dół.
Najgorzej miał Ert, który rzucił się pierwszy, żeby — jak
przystało na wodza — stanąć twarzą w twarz z
niebezpieczeństwem, a najlepiej wyszedł na tym Kot, który
zwlekał pod pretekstem osłaniania odwrotu, dzięki czemu
wylądował na przyjaciołach, rzecz jasna niesłychanie
uszczęśliwionych takim obrotem sprawy. Wszyscy leżeli na
malowniczej stercie pod dziurą, więc lądowanie demona
powitali prawdziwie „radosnym” okrzykiem.
Raywen obserwował to wszystko z uśmieszkiem,
spokojnie stojąc z boku, będąc jakby żywym potwierdzeniem
tezy, że objętość mózgu jest odwrotnie proporcjonalna do
masy ciała.
— A czemu tu tak jasno? — spytał Kot, rozglądając się.
Wtedy wszyscy uświadomili sobie, że kolejne podziemia,
do których zaniósł ich złośliwy los, są oświetlone
umieszczonymi na ścianach magicznymi kagankami.
— Jak pięknie... — wyjąkał wstrząśnięty Len, z trudem
wydostając się spod cielska Gresza.
Pozostali wyrazili swój zachwyt milczeniem.
Znaleźli się w wielkiej sali. Ściany i podłoga wyłożone
zostały mlecznobiałym marmurem (krasnolud omal nie zawył
z oburzenia, gdyż na te wspaniałości nie starczyłoby
wszystkich oszczędności jego klanu), który, jak się zdawało,
promieniał złocistym blaskiem. Na suficie widniały cudowne
freski, na których bezkarnie oddawały się lenistwu młode
damy nieziemskiej urody, a zza pni drzew i krzaków
podglądali je osobnicy płci męskiej ze smętnymi minami. A
miny mieli smętne najwyraźniej dlatego, że nie udało im się
wywabić dziewcząt z polany. Z góry cała ta sielanka była
obsypana wielką mnogością białych ptaszków.
Białe ściany pokrywały płaskorzeźby przedstawiające
bujną roślinność w ilości niespotykanej w naturze, zaś
podłoga, ku wielkiemu rozczarowaniu oddziału, była idealnie
gładka. Początkowo myśleli, że jest „po prostu gładka”,
jednak gdy siedmioro nieludzi i jeden człowiek z
niecenzuralnymi krzykami pośliznęło się i upadło, okazało
się, że marmur został dokładnie wygładzony.
Pokaźna porcja siniaków i guzów zmniejszyła nieco
zachwyt „zwiedzających”, a fakt, że tylko jeden Raywen
potrafił bezproblemowo przemieszczać się po tej śliskiej jak
lód podłodze, budził szczere oburzenie, co tylko poprawiło
humor „podłej nekromanckiej gębie”.
Gdy w końcu po trzeciej próbie udało im się wstać,
zachwyt nad pięknem sali powrócił do czerstwych dusz
wojowników — w pozycji pionowej znacznie przyjemniej jest
kontemplować dzieła sztuki. Rzecz jasna, cały oddział
domagał się od Raywena wyjaśnień, co to za miejsce.
Odpowiedź była zaskakująco prosta:
— To Antele — rzekł nekromanta, spoglądając ze
smutkiem w dal.
— ?! — stropili się wszyscy.
— Starożytna Antele — wyjaśnił Raywen.
To znaczy jemu się wydawało, że wyjaśnił, reszta uznała,
że jedynie zaciemnił sytuację.
— Kto wpadł na pomysł, żeby ryć nory pod ziemią?! —
burczał pod nosem Gresz.
Nekromanta milczał, jakby nie dosłyszał. A może
rzeczywiście nie słyszał?
— Wiesz, dokąd powinniśmy iść? — zapytał Ert.
— Oczywiście. — Mag wzruszył ramionami. — Za dwie
godziny wyjdziemy na powierzchnię już za miastem.
— A konie? — przypomniał sobie pogromca smoków.
— Ae-Nari je wyprowadzi.
— Jak? — Ert nie uwierzył.
— A skąd ja mam wiedzieć?! Jakoś... — Młodzieniec znów
wzruszył ramionami, najwidoczniej absolutnie pewny
nadnaturalnych zdolności swego narowistego wierzchowca.
Pozostali nie podzielali tej pewności, ale nikt nie miał
ochoty wracać na górę po konie, nie mówiąc już o tym, że
właz, przez który się tu dostali, znajdował się w sklepieniu, a
drabiny nie przewidziano. Dlatego też wszyscy przyznali, że
Ae-Nari jest co prawda wrednym, ale wyjątkowo zdolnym
zwierzęciem.
Raywen niczym zjawa popłynął do przodu, ledwie
dotykając podłogi, a cała reszta, ślizgając się, klęła buty,
podłogę i maga. Nekromanta zaś wyraźnie nie mógł
zrozumieć, jak można być tak niezgrabnym i co chwila
przewracać się na równej podłodze.
Mimo wszystko oddział dokuśtykał jednak do łuku wyjścia
(Ayelleri oznajmił głośno, że na pewno coś sobie złamał, a
przynajmniej zwichnął), za którym... zaczynała się jeszcze
jedna sala z równie śliską podłogą. Jedyna różnica polegała
na tym, że tu marmur był czarny, a pośrodku pomieszczenia
widać było niewielki kamienny basen wypełniony wodą, w
której klęczał posąg.
Len od razu podbiegł do tego cudu, chociaż do basenu
musiał iść niemal na czworakach. Ponieważ wyjście
znajdowało się po przeciwnej stronie, chcąc nie chcąc,
wszyscy musieli podejść do klęczącej pośrodku wody postaci.
— Jakie piękne... — wyszeptał wstrząśnięty Ayelleri. —
Czegoś takiego nawet nasi mistrzowie nie potrafiliby
zrobić...
Khilayia spojrzała na posąg i zrozumiała, że elf ma
absolutną rację. Klęczący mężczyzna, którego poza wyrażała
cierpienie, zasłaniał twarz dłońmi, spod których spływała
woda — niczym łzy. Wydawało się, że czarna postać za
chwilę wyprostuje się i wszyscy będą mogli ujrzeć
przejmująco smutną twarz człowieka.
— Prawdziwy wojownik nie pozwala sobie na łzy! —
oznajmiła kategorycznie Khilayia, starannie ukrywając swoje
prawdziwe emocje wywołane przez dzieło sztuki.
— A dlaczego on płacze? — zapytał Len, spoglądając na
posąg ze szczerym żalem.
— Opłakuje gorycze życia — odpowiedział mag ze
zjadliwym uśmiechem. — Legenda mówi, że dopóki ten
posąg płacze, światu nic nie grozi, lecz gdy basen wyschnie,
z miejsca można sobie zamawiać kwaterę na cmentarzu.
— Głupia legenda — prychnął starszy elf, przełykając
ukradkiem kolejnego suchara.
Jak dotąd nikt nie wiedział, gdzie Ayelleri chowa te
wszystkie rzeczy, które ciągle pogryza, ale jedzenie miał
zawsze i nigdy mu się nie kończyło. Można było mieć jedynie
nadzieję, że głodny elf nie zje w nocy swoich towarzyszy...
— Ja również nie widzę zależności między podziemnym
źródłem zasilającym tę fontannę a istnieniem świata —
wyznał z westchnieniem Raywen — ale legenda nie musi
przecież być racjonalna, prawda?
— O, a tu jest coś napisane! — oznajmił radośnie Len,
obchodząc fontannę dookoła.
— Co? — spytał Kot.
— Raywen... jest... głupi... — przeczytał osłupiały elf i
popatrzył na wszystkich zaskoczony. Na jego twarzy malował
się strach pomieszany ze zdumieniem: mag jeszcze gotów
pomyśleć, że to on sam wymyślił ten napis i się obrazi...
— Och, ty draniu... — powiedział Raywen do nieznanego
autora słów. Zdaje się, że doskonale wiedział, komu starczyło
czelności i brakło rozumu, żeby wydrapać to zdanie tak
jednoznacznie charakteryzujące jego zdolności umysłowe, a
teraz obmyślał zemstę.
Kot już zaczął współczuć żartownisiowi, który ośmielił się
wywołać niezadowolenie Raywena. W oczach maga lśniła
złośliwa radość, jakby długo szukał pretekstu, by zrobić
komuś świństwo i teraz wreszcie znalazł. Demon nie
rozumiał tylko jednego: jakim cudem nieznany żartowniś
trafił do podziemi i kiedy nabazgrał napis... W dodatku znal
Raywena...
— Tutaj wszędzie jest kurz. Jak długo te sale stoją puste?
— zapytał demon i dopiero wtedy wszyscy uświadomili sobie,
że olśniewająco piękne pomieszczenia musiały być puste od
dawna.
— Bardzo długo — rzekł ze smutkiem Raywen. —
Niewyobrażalnie długo.
Len spojrzał na swojego ubóstwianego maga. Dzielił
wszystkie jego zmartwienia, co nekromantę najwyraźniej
denerwowało, ale nie mógł odgrodzić się od chłopca. Teraz
Raywen czuł ból, a młodszy elf nie wiedział jak pomóc
człowiekowi... Człowiekowi?
„No, na człowieka to on nigdy nie wyglądał...” — pomyślał
Laelen.
Raywen był dla swoich towarzyszy nie lada zagadką — i
chyba chciał, żeby tak pozostało, a Len na miarę swoich sił i
możliwości starał się uszanować życzenia swego obiektu
uwielbienia, co nie było łatwe. Dopiero po jakimś czasie
zrozumiał, że właśnie wyjaśnianie poczynań Raywena
powoduje wybuchy bezsilnego gniewu maga, i przestał je
komentować. Nekromanta uspokoił się nieco, ale nadal
zerkał podejrzliwie na Laelena, spodziewając się, że lada
moment może wykręcić jakiś numer.
— A bardziej szczegółowo? — Ilne nie traciła nadziei, że
zdoła uzyskać interesujące ją informacje.
— Nie znam szczegółów — Raywen zamrugał błękitnymi
oczami i przyspieszył kroku.
Ponieważ teraz można go było dogonić jedynie na
czworakach, przesłuchanie zostało przerwane.
— A przecież od razu widać, że łże — powiedziała szeptem
Khilayia, gdy nekromanta odszedł na tyle daleko, żeby jej nie
usłyszeć.
Echo radośnie doniosło do maga słowa demonessy, ale
Raywen udał, że jest głuchy.
— Jakbyśmy nie wiedzieli — burknął Gresz. — Wiecznie
ten łobuz coś ukrywa!
— Raywen nie jest łobuzem! — wstawił się Len za swoim
idolem. — Jest dobry!
Egort całym sobą pokazał, że popiera Pierworodzonego,
Kot po raz kolejny zachował neutralność.
Nikt nie odważył się spierać z młodym elfem i starym
krasnoludem, ale z kwaśnych min wojowników można było
wywnioskować, że postawa moralna nekromanty wydaje się
im co najmniej podejrzana.
— Nic o sobie nie mówi, drugi raz zaciągnął nas do
jakichś katakumb... — nie ustępowała demonessa. —
Przecież on może nas zdradzić w każdej chwili!
— Ale do tej pory jeszcze jakoś tego nie zrobił —
przypomniał mimochodem Kot, którego neutralność
stopniowo przeradzała się w otwarte poparcie dla Raywena.
— W końcu zrobi! — Khilayia nie zamierzała się poddać.
Przedmiot sporu stał opodal, z zainteresowaniem
słuchając tej zajmującej dyskusji. Najwyraźniej doskonale się
bawił.
— Raywen nigdy nas nie zdradzi! — zawołał Laelen.
— Len, bądź cicho! — syknął na chłopca starszy brat. —
Nie przeszkadzaj, gdy starsi rozmawiają!
Młodszy elf nadął się, ale umilkł, udając, że jest ponad to.
— Idziecie czy zostajecie? — spytał mag, ziewając
demonstracyjnie. — Ja w każdym razie ruszam, a wy możecie
się tu jeszcze zastanawiać, kiedy was w końcu zdradzę.
— Ja i Egort idziemy, a ci niech sobie robią, co chcą! —
ożywił się Len. — A ty, Kocie?
— Ja chyba też z wami... Tylko, Raywenie, proszę, zwolnij!
Bo inaczej połamię sobie na tej ślizgawce wszystkie kości! —
zawołał demon.
— A my? — widząc, że mag szykuje się do odejścia,
stronnicy opinii „nekromanta to wyjątkowy drań” zmieszali
się i zaczęli gonić swego przewodnika — wiedzieli, że bez
niego nie mają żadnych szans wydostać się na powierzchnię.
Ledwie zrobili kilka kroków, oczywiście wyłożyli się na
przeklętym marmurze.
Raywen, pewnie z czystej złośliwości, nie zwolnił kroku,
co wywołało kolejną falę niezadowolonych okrzyków
pełzających członków oddziału. Ze strony nekromanty była to
chyba podła zemsta — wyraźnie się nią upajał, nucąc coś pod
nosem.
— Błagamy o litość! — zawołał w końcu Ert, rozumiejąc,
że Raywen otwarcie z nich drwi.
Podły nekromanta nawet nie ruszył czarną brwią,
czekając na inne przejawy pokory.
— Bądź człowiekiem! — poprosił niepewnie rycerz, sam
nie wiedząc, czy mag jest w stanie spełnić tę prośbę. — Czy
ty nie masz sumienia? — zapytał retorycznie, choć sam
rozumiał, że w podręcznym wyposażeniu nekromanty
sumienie nie występuje.
Upojony widokiem towarzyszy czołgających się z
prędkością głodnych karaluchów, Raywen zlitował się w
końcu. Stanął przy wyjściu z czarnej sali, udając, że po
prostu się zmęczył i postanowił odpocząć te dwadzieścia
minut, których oddział potrzebował, żeby do niego dotrzeć.
Doceniono to, ale nikt nie podziękował, wychodząc ze
słusznego założenia, że skoro mag bawi się ich kosztem, to
wylewne podziękowania byłyby nie na miejscu.
Za czarną salą ku nieopisanej „radości” wojowników
znajdował się niewielki pokoik, z którego wychodziło
dziewięć korytarzy, drapieżnie rozdziawiających czarne
paszcze.
— Na pewno wiesz, który wybrać? — zapytał na wszelki
wypadek Ert.
— Na pewno — powiedział Raywen po raz kolejny z miną
męczennika, z braku nieba wznosząc oczy ku sufitowi. Sufit
był równie obojętny wobec rozpaczy maga, co nieboskłon,
ale mag nie potrzebował niczyjego współczucia, jego
cierpliwość jeszcze się nie wyczerpała.
— Jesteś tego pewien? — Ert czuł się odpowiedzialny za
los oddziału i nie miał zamiaru zostawić Raywena w spokoju.
— Jestem — odparł Raywen równie spokojnie, udając, że
to wcale nie on zgrzytnął zębami, po czym zdecydowanym
krokiem podszedł do trzeciego tunelu, licząc od prawej
strony.
Len bez wahania pobiegł za czarownikiem, pozostali
posłusznie podreptali za elfem.
— Tutaj przynajmniej podłoga nie jest taka śliska... —
odezwał się Kot, usiłując znaleźć pozytywne strony sytuacji.
Demon nie miał żadnych wątpliwości, że mag wie, dokąd
idzie. Nekromanta bez zastanowienia skręcał przy każdym
rozwidleniu (a było ich krocie), jakby chodził tą trasą setki
razy i świetnie wiedział, który korytarz dokąd prowadzi.
Po prawej stronie demon wypatrzył coś przypominającego
drzwi do komnat mieszkalnych, od czasu do czasu mijali
nisze z ustawionymi na półkach książkami. Wydawało się, że
gospodarze niedawno wyszli i niedługo wrócą — jednak
gruba warstwa kurzu świadczyła o czymś innym.
— Tu żył twój naród? — zapytał demon.
— Tu również...
— Tak was dużo?
— Mniej, niżbym chciał, więcej, niż potrzeba... — w głosie
Raywena dała się słyszeć źle ukrywana gorycz.
„Chyba zadałem niewłaściwe pytanie. A on udzielił innej
odpowiedzi, niżby chciał...”
*
Ogarnął mnie przejmujący smutek. Zawsze
podejrzewałem, że może do tego dojść, dlatego nigdy nie
wracałem do Antele po tym, jak mój naród ją porzucił, jednak
rzeczywistość okazała się znacznie gorsza od przeczuć.
Serce bolało, jakbym stał nad grobem przyjaciela, choć moi
przyjaciele nie mają grobów, a w czasie ucieczki z Antele
nikt nie zginął... Mimo to żal ściskał moje serce i chciało mi
się wyć. Dlatego zacząłem wieszczyć, jak wioskowa
wróżbitka po spożyciu muchomorów. Współtowarzysze
zerkali na mnie podejrzliwie, ale nie urządzili zbiorowej
histerii przechodzącej w skandal. To cieszyło i budziło
nadzieję, że uda mi się zachować rozum do końca podróży —
chociaż częściowo.
Planowałem wyjść z podziemi już poza murami nowej
Antele, gdzie na pewno czekał już na nas Ae-Nari z końmi. To
złośliwe bydlę ma już doświadczenie i świetnie wie, czego się
po nim spodziewam w danej chwili. W każdym razie
przeprowadzał już konie, zaś mury i ci, którzy mieli ochotę
stać się właścicielami bezpańskich wierzchowców, nie
stanowiły dla niego żadnej przeszkody.
Moi towarzysze z otwartymi ustami oglądali ukazujące się
ich oczom piękno (Ayelleri co jakiś czas próbował zamknąć
usta, ale mu się nie udawało). Poczułem zrozumiałą dumę: w
końcu ja też przyłożyłem się do stworzenia Antele.
Płaskorzeźby w ogóle wykonałem sam, w czasie tworzenia
miasta miałem hysia na punkcie architektury.
Proszę, jednak zaklęcia, którymi wzmocniono ściany
trzymały solidnie... Trzeba będzie postawić Darienowi
butelkę wina, zdaje się, że się ze mną zakładał, że
uszlachetniony jego magią kamień postoi siedem tysięcy lat.
No i stoi! Nas już tu nie ma, a podziemna część miasta
wygląda jak nowa, tylko kurzu masa...
Kurzu...
Do dharra!
— A psik! — kichnąłem tak, że zgięło mnie wpół. Drwiące
echo rozniosło kichnięcie daleko po tunelach.
— Masz alergię na kurz? — spytała Ilne, ze zdumieniem
unosząc brew.
No tak, ona — z trudem, bo z trudem — ale jednak
powstrzymywała się od kichania. Dobrze, ale ja nie jestem
wilkiem! Mój organizm jest inaczej skonstruowany, węch
bardziej wrażliwy... Jak się okazuje, wrażliwe zmysły mają
swoje złe strony.
— Nie wiem... a psik! Może i tak... — odpowiedziałem z
trudem. Przecież nie będę jej tłumaczył, kim jestem i jakie są
cechy mojego organizmu.
— Może?
— A psik! — potwierdziłem. — Dawno nie zdarzyło mi się
bywać w miejscach, w których są takie pokłady pyłu... A
psik! No chyba, że w katakumbach krasnoludów...
To była szczera prawda! W Pałacach wszystkie
pomieszczenia są wylizywane do czysta i o kurzu nie może
być nawet mowy! Co najwyżej w tajnych przejściach, które,
ku mojemu wielkiemu wstydowi, od czasu do czasu czyściłem
sam (jeśli często z nich korzystałem), żeby po kolejnym
przejściu nie wyglądać jak strach na wróble. Widocznie to
rzeczywiście alergia. Proszę, proszę, po kilku tysiącach lat
nadal można dowiedzieć się o sobie czegoś nowego...
Przy okazji, zaklęcia, którymi naładowano kaganki
również nie miały zamiaru się wyczerpywać... jasno tu było
jak w dzień, co wcale mnie nie cieszyło. Im mniej zobaczą
moi towarzysze, tym mniej pytań będą zadawać i będzie im
się żyło spokojniej. Freski i płaskorzeźby pokazują zbyt dużo
interesujących scen z historii mojego ludu... Po prawej
stronie jednego naszego maga próbuje zabić tabun elfów —
w efekcie cwaniak wyprowadził ich na bagna, z których
Pierworodzeni wydostawali się przez miesiąc, a maga i tak
nie znaleźli. Po lewej znowu dwóch naszych (o ile sobie
przypominam, magów-wojowników) z pasją ugania się po
równinie za oddziałem orków (latali za nimi z pięć dni, aż
wreszcie się zmęczyli i wrócili do domu — orkowie przez
kolejne dwie doby woleli się nie zatrzymywać). To były
czasy... Każdego dnia ktoś opowiadał mi kolejne legendy, a
połowa tych historyjek była o mnie...
Gdy przechodziliśmy obok tych ilustracji życia
codziennego mojego narodu sprzed siedmiu tysięcy lat,
przyspieszyłem kroku i kilka razy kichnąłem ogłuszająco,
chcąc odwrócić uwagę uczestników wyprawy. Częściowo mi
się to udało. Nikt, oprócz wszędobylskiego Lena, niczego nie
zauważył, ale tym razem młody elf nie wyrywał się z
uwagami. Mam nadzieję, że ten napad zdrowego rozsądku
nieprędko mu przejdzie... No bo przecież nie będę go siłą
zmuszał do milczenia! Do czegoś takiego nie zniżę się nigdy.
Brązowe oczy chłopca popatrzyły na mnie, pytając: „Czy
to prawda?”.
A ja skinąłem głową: „Prawda”.
Sprytny chłopak uśmiechnął się jak spiskowiec. Nic nie
powie...
*
— Na pewno idziemy we właściwym kierunku? — zapytał
Ert, po raz kolejny usiłując sprecyzować kierunek ruchu
oddziału.
— Tak — odrzekł Raywen, robiąc głęboki wdech.
Nieszczęsny mag kichał od piętnastu minut niemal bez
przerwy i mówienie sprawiało mu spory problem, a Ert pytał
o kierunek marszu po raz dwudziesty trzeci. — Istnieje kilka
wejść, jedno jest dość blisko traktu, więc nie ma się o co
martwić.
— Łatwo ci mówić... — mruknął rycerz.
— Przeciwnie, bardzo trudno... A psik!... Tu nawet
oddychać się nie da, a co dopiero mówić... — mruknął mag,
znów zginając się wpół od kichnięcia. — Nie sądzę, żeby was
to uspokoiło, ale gotów jestem dać słowo, że wyjdziecie stąd
wszyscy, cali i zdrowi — powiedział dziwnie mechanicznym
tonem, odwracając wzrok.
— Słowo nekromanty... — wycedziła wzgardliwie Khilayia.
Odwrócił się do niej gwałtownie. Przez chwilę na jego
twarzy gościł ból i smutek, a potem znów stała się spokojna
jak morze w czasie ciszy; tylko na dnie szmaragdowych oczu
czaiła się rozpacz.
— Nie nekromanty. Moje słowo.
Mag odwrócił się do pozostałych wojowników i wszyscy
mogli zobaczyć, że teraz w jego brązowych oczach zalśniło
szaleństwo, jakby za chwilę miał skoczyć w przepaść.
Egort popatrzył wstrząśnięty najpierw na Erta, potem na
Raywena. Krasnolud wyglądał tak, jakby właśnie ujrzał
Białego Jednorożca, który oznajmił, że odpuszcza im wszelkie
grzechy, nawet te jeszcze niepopełnione.
— Wł... Czcigodny Raywenie, ale to przecież!...
Khilayia bardzo chciałaby wiedzieć, co się kryło za tym
tajemniczym „wł”, o które ciągle potykał się Egort, ale
świetnie wiedziała, że ani krasnolud, ani mag nie powiedzą,
nawet gdyby ich cięła na kawałki.
— Tak nie można! — zawołał Egort. — Tak... Jak to?!
— Egorcie, spokojnie — rzekł delikatnie mag. — Nigdy nie
cofam tego, co powiedziałem. Daję wam moje słowo, że
przeżyjecie.
— Ale dlaczego nie dajesz słowa nekromanty? — nie
ustępował Ayelleri.
— Dlatego, że nie jestem nekromantą — odparł wesoło
młodzieniec, łyskając błękitnymi oczami. — Nie wolno
kłamać w takiej sprawie jak przysięga.
— Jak to nie jesteś nekromantą?!
Oczy obecnych zaczęły powoli, acz nieuchronnie wyłazić z
orbit. Fakt obecności w oddziale podłego nekromanty nikogo
nie cieszył, ale wszyscy zdążyli już do tego przywyknąć — a
tu się nagle okazuje, że w ich oddziale jest coś, co nie
podlega klasyfikacji! To budziło niepokój.
— A więc kim jesteś? — ściągnął brwi Ert.
— A jakie macie sugestie? — odpowiedział mag pytaniem
na pytanie, wpatrując się w rycerza uczciwymi oczami.
— Drań — powiedział z głębi serca pogromca smoków.
— Dobra odpowiedź. — Raywen wyszczerzył zęby,
najwyraźniej nie miał zamiaru podawać własnego
wyjaśnienia, nawet fałszywego. — Tak czy inaczej, możecie
się już nie denerwować: związałem się słowem i biorę na
siebie odpowiedzialność za wasze życie. Egorcie, nie próbuj
symulować utraty przytomności, mnie i tak nie oszukasz! I
nie charcz, bo brzmi to zupełnie nieprzekonująco!
— A co się stanie, jeśli któreś z nas jednak zginie? —
zapytała Khilayia.
— Umrę — odparł Raywen.
Proste i zrozumiałe. Jak cios miecza.
*
Kolejna straszna głupota z mojej strony, ale tego akurat
wcale nie żałuję. Wystarczy, że już raz chowałem tych,
których chciałem chronić. Wolę sam znaleźć się na stosie
pogrzebowym, niż dopuścić do tego, żeby fortuna znów
odwróciła się do mnie... no, powiedzmy: plecami.
Za to nie będę się musiał męczyć i decydować, po czyjej
stronie stanąć i kogo bronić: dałem słowo, a to ważniejsze od
innych zobowiązań i teraz jestem zmuszony dotrzymać tej
obietnicy. I chwała Stwórcy, bo już miałem ochotę się
rozdwoić, żeby w efekcie dwie wersje mnie samego
szczęśliwie zabiły się nawzajem i żebym nie musiał zadręczać
się wyrzutami sumienia.
Teraz stałem się spokojny niczym kamienny posąg, za to
moi towarzysze byli jednocześnie speszeni, wystraszeni i
rozeźleni, co wyrazili w wyjątkowo paskudnych epitetach. Po
raz kolejny dałem do zrozumienia, że ani o swoich krewnych,
ani o biografii mówić nie zamierzam. Z całej rodziny mam
tylko ojca i brata, o których nigdy w życiu opowiadał nie
będę (bo i tak by nikt nie uwierzył), o innych jej członkach
nic mi nie wiadomo, zaś moja biografia jedynie hańbiła moją
i tak marną reputację, choć pewnie niektóre szczegóły
rozbawiłyby czcigodną publiczność.
Niestety, nie można bez ataku śmiechu opowiedzieć o
tym, co wyprawiałem, gdy miałem mniej więcej tysiąc lat.
Nie ma co, ładnie się zabawiałem w młodości... Niektóre ludy
do dziś opowiadają dzieciom bajki o sprytnym Raynie
(zwanym czasem Raynem-głuptakiem), który wychodził cało
z każdej awantury, grając na nerwach otoczeniu.
A oto i wyjście!... Tylko tak się wydaje, że korytarze
podziemnej Antele nigdy się nie kończą, ale naprawdę, jeśli
się wie, w którym miejscu skrócić drogę, można przejść całe
miasto w ciągu dwóch godzin — pod warunkiem, że nie trafi
się na sale paradne, gdzie ja sam utrzymywałem się na
nogach jedynie dzięki wrodzonej zręczności. Jednocześnie
pragnę oficjalnie powiedzieć, że podłogi z marmuru
wypolerowanego do stanu lustra nie były moim pomysłem.
Osobiście gotów byłem poświęcić estetykę dla wygody
swoich poddanych, ale właśnie owi poddani stanowczo
zaprotestowali. A gdy zrozumieli, czym się to dla
nich skończy, było już za późno: nie da się wymienić podłogi
umocnionej zaklęciami. W efekcie ja skręcałem się ze
śmiechu, a poddani klęli na czym świat stoi i omijali
przeklęte sale szerokim łukiem. Z czystej złośliwości podczas
oficjalnych audiencji zwoływałem przedstawicieli mojego
narodu właśnie do tych znienawidzonych przez nich
pomieszczeń.
Moi towarzysze przekonali się w końcu, że nie wyciągną
ze mnie upragnionych informacji, i odczepili się. Ech, pewnie
dadzą mi spokój najwyżej na dwie godziny, a potem wszystko
zacznie się od początku, ze skargami, obrazami i groźbami
uduszenia mnie na miejscu włącznie.
No, gdzie ta dźwignia?... A, tutaj! Proszę, jak wszystko
dobrze pamiętam... Ukryte drzwi otworzyły się, odsłaniając
wyjście, bezpiecznie ukryte w krzakach.
Żegnaj, moja miła Antele, nie sądzę, byśmy jeszcze kiedyś
mieli się spotkać. Nie lubię ludzkich miast...
Z lewej strony rozległo się niezadowolone rżenie Ae-
Nariego, jakby chciał powiedzieć: no i gdzie was, łobuzy, tak
długo nosiło?!
— Twój zwierz naprawdę sprowadził konie! — zawołał
zachwycony Ayelleri, z wrażenia upuszczając suchara,
którego właśnie miał zamiar zjeść, i patrząc na mojego
źrebca z wyraźną sympatią. A gdy całe towarzystwo
zobaczyło, że sakwy przy siodłach są nienaruszone, to
wszyscy wręcz zapałali miłością do mojego wierzchowca.
Nieszczęśnik zerkał podejrzliwie na moich towarzyszy
fioletowym okiem i chyba myślał, że wszyscy jak jeden mąż
zwariowali.
Ae-Nari upewnił się, że moi towarzysze nie stanowią
zagrożenia i podszedł do mnie, rżąc niespokojnie. Musiał coś
wyczuć, parszywiec, bo parsknął i trącił mnie chrapami w
ramię, jakby chciał powiedzieć, że może wszystko nie jest aż
takie straszne.
— Słusznie, Ae-Nari. — Pogładziłem pysk konia. —
Wszystko jest w porządku.
„Chociaż sam w to wierzysz?” — było wypisane wielkimi
literami na końskim pysku.
— A co zrobić? — Wzruszyłem ramionami.
— No proszę, rozmawia z końmi! — skomentowała
złośliwie Khilayia, wzgardliwie wydymając wargi.
Nagle zrozumiałem, że jej stosunek do mnie działa mi na
nerwy. Choć tak właściwie niby z jakiej racji? Myślałby kto,
że reszta oddziału wynosi mnie na piedestał... Więc dlaczego
właśnie jej pogarda i wrogość wyprowadzały mnie z
równowagi?
— Niektóre konie są mądrzejsze niż pewne kobiety —
rzucił Kot w przestrzeń, nie patrząc na demonessę.
Oho, tylko nam brakowało antagonizmów rasowych.
— Cisza! — ryknąłem groźnie, nie czekając, aż demonessa
użyje miecza, który już zdążyła wyciągnąć.
Co za idiotyczny zwyczaj rozstrzygania kwestii spornych
za pomocą ostrych przedmiotów?!
— Cicho bądźcie oboje! — odezwał się Ert, który
przypomniał sobie, że to on, jako dowódca, powinien
zaprowadzić porządek i żadni tacy (jak ja) nie będą mu
wchodzić w paradę. — Do pełni szczęścia jeszcze nam tylko
bójki brakowało!
— Właśnie! — potwierdziła demonessa, idąc w stronę
Kota. — I właśnie teraz zapewnię mu tę pełnię szczęścia...
— Kocie, po coś zaczepiał Khilayię? — rycerz spróbował
znaleźć przyczynę konfliktu.
— Obraziła Raywena!
— O mój Stwórco, jeden raz więcej, jeden mniej... —
uspokajałem nastroszonego demona, próbując
niepostrzeżenie stanąć pomiędzy nim i wojowniczką. Nie
wiedziałem tylko, czy zasłaniam Khilayię przed Kotem, czy
na odwrót. — Zupełnie jakby nikt wcześniej mnie nie
obrażał...
Hm, swoją drogą to nie jest normalne, żeby wstawiać się
za niemal nieznajomego Ciemnego... Nawet jeśli się weźmie
pod uwagę, że obie gałęzie demonów usiłują doprowadzić do
bójki pod byle pretekstem i przy byle okazji. Kot musiał mieć
inny powód do sprowokowania awantury... Ale nie, to
niemożliwe! Przecież zrobiłem wszystko, żeby do tego nie
dopuścić!
Stwórco, tylko nie to... Proszę, spraw, żeby mój domysł
okazał się fałszywy! Przecież wiem, że mnie kochasz!
— Ale wcześniej chciałem złożyć ci przysięgę Służenia...
— rzekł Kot.
Nie... jednak mnie nie kocha...
— Nie!!!
Znowu...
*
Raywen wrzasnął tak, jakby właśnie próbowali odrąbać
mu rękę i jednocześnie zbladł, niemal zsiniał, nogi się pod
nim ugięły, a oczy nie mogły się zdecydować, czy mają być
brązowe z zielonym, czy szmaragdowozielone, a przy tym
próbowały wyskoczyć z orbit. Urządzona przez maga histeria
zdumiała wszystkich wojowników i przeraziła Ae-Nariego,
który usiłował schować się za Ertem jako największym
członkiem oddziału. Nie udało mu się, ale Raywen i tak nie
miał teraz głowy do konia. Zdaje się, że był zdecydowanie
przeciwny zamiarowi Kota...
„Co mu się w tym nie podoba? — zdumiała się w myślach
Khilayia, która wiedziała, ile oddaliby niektórzy, żeby
usłyszeć podobną przysięgę od górskiego demona. —
Osobisty ochroniarz i pomocnik, w dodatku za darmo!”
— Co mi się nie podoba?! — wrzasnął Raywen i
demonessa zrozumiała, że w tej chwili silnego wzburzenia
mag nie dostrzega różnicy między myślami i mową. —
Wszystko! Nie potrzebuję niczyjego służenia! Nie chcę, żeby
mnie ktoś bronił! Chcę, żebyście przeżyli! Czy to tak wiele?!
— Czcigodny Raywenie... — zagruchał krasnolud,
próbując uspokoić oszalałego chłopaka, spoglądającego na
wszystkich z wściekłością, która w każdej chwili mogła
przerodzić się w czynną agresję. — Nie chcecie, to nie, nikt
nie będzie was chronił, wszystko w porządku...
Z gardła maga wyrwało się coś podejrzanie
przypominającego ryk.
— Wszystko dobrze... — Egort mówił takim tonem, jakiego
zwykle używa się w stosunku do chorego dziecka albo
wariata.
— Nie zapomniałeś, z kim rozmawiasz?! — zapytał mag
lodowatym tonem.
Nieszczęsny krasnolud wtulił głowę w ramiona i zaczął się
cofać, mamrocząc coś wiernopoddańczego.
— Stwórco, czymże ci zawiniłem?! — zwrócił się do nieba
młodzieniec, a nie doczekawszy się odpowiedzi, splunął ze
złością i już prawie normalnym tonem oznajmił: — Kocie,
nigdy nie przyjmę twego Służenia! I nigdy więcej nie próbuj
o tym wspominać!
Na nieszczęsnego demona żal było patrzeć: takiej obrazy,
w dodatku niezasłużonej, jeszcze nie przeżył. Mag, nie
patrząc na Kota, podszedł do spoglądającego na niego z
wyrzutem Ae-Nariego.
— Nie przejmuj się tak — Khilayia spróbowała pocieszyć
ofiarę histerii Raywena. Leśne i górskie demony miały
podobne zwyczaje i tylko dziewczyna była w stanie
zrozumieć, jaki to cios, gdy ktoś odrzuca propozycję
przysięgi Służenia. — Przecież to kompletny wariat...
Kłótnia między demonami umarła własną śmiercią i chyba
w najbliższym czasie nie przewidywano nowych konfliktów
rasowych.
— Ech, gdyby tylko tak było... — powiedział gorzko Kot,
ze smutkiem patrząc na zgarbionego maga.
Rozdział 6
I do mnie rzeki:
Jam więzień byłych pęt.
B. Achmadulina

Już dawno nie czułem się takim bydlęciem... przy tym było
mi żal wszystkich uczestników tej tragikomedii, a przede
wszystkim siebie... A przecież po prostu nie mogłem postąpić
inaczej! Poprzednim razem też się to tak zaczęło: wzajemne
przysięgi, zapewnienia o wieczystej przyjaźni... A potem...
lepiej o tym zapomnieć... Tylko że właśnie się to nie udaje.
Nie udaje... I nie wolno mi o tym zapominać.
... — Mojego imienia nie należy skracać, bo wtedy traci
sens — cicha, spokojna uwaga bez śladu rozdrażnienia.
— No to będziemy się do ciebie zwracać twoim pełnym
imieniem — wycofała się od razu księżniczka
Przedświtowych Elfów,
zerkając kątem oka na starszego brata i upewniając się,
że ten uśmiecha się z aprobatą.
— Chyba nie zrozumieliście... — w miękkim melodyjnym
głosie zadźwięczała bezradność i konsternacja. — Jestem
Ciemnym!
— I co z tego ? — zapytał złośliwie Rejmond, Jasny rycerz,
który już z definicji powinien usiłować zabić Ciemnego, kiedy
tylko go zobaczył. Ale nie zabił. Ani wtedy, ani później, gdy
stali ramię w ramię podczas bitwy.
Niepojęte... Przecież powiedział im, że jest Ciemnym!
Gdzie przerażenie, gdzie wstręt?! To... to jacyś nienormalni
jaśni!
— Nie-e — uśmiechnęła się filuternie górska
demonessa. — To po prostu ty jesteś nienormalnym
Ciemnym...
— ...Dlaczego to ja mam dowodzić? — to brzmiało jak
krzyk z głębi duszy.
— Jesteś najstarszy, a więc masz najwięcej doświadczenia.
— Skąd myśl, że jestem najstarszy?
— Nie umiesz kłamać, więc nawet nie próbuj zaprzeczać!
Przecież widzimy, że jesteś znacznie starszy, niż udajesz!
Rozdrażnione i zarazem bezradne prychnięcie'— rozgryźli
go, widzicie ich!
— ...Przecież prosiłem, tłumaczyłem tysiąc razy! Po
kiego... — zabrakło mu odpowiedniego przekleństwa, które
wyraziłoby całą rozpacz, a przecież znał ogrom
przekleństw. —
Dlaczego nie chcecie zrozumieć?! Nie trzeba mnie
osłaniać, sam potrafię o siebie zadbać!
— Musimy — szept był cichy jak tchnienie wiatru, a
jednak brzmiało w nim tyle stanowczości, że aż chciało się
wyć. Albo powiesić się na najbliższej gałęzi.
— Nie jesteście mi nic winni! — jęk, przechodzący w
rozpaczliwy krzyk. — Proszę was, nie ryzykujcie sobą!...
— To nie twoja wina.
— Moja. To moja wina — słowa rozbrzmiały cicho i
spokojnie, jak pożegnanie nad mogiłą. Ale oni nie mieli
mogił — nalegał, żeby ich ciała spalono wedle zwyczaju jego
narodu. Wierzył, że w ten sposób ich dusze szybciej znajdą
nowe wcielenie. — / nic nie mogłem zrobić, rozumiesz?
Smutek. Pustka. Bezradność. Znów okazało się, że nie jest
wszechwładny. Wtedy po raz pierwszy pożałował, że jednak
nie dysponuje wszechmocą. Każdy sam dokonuje swojego
wyboru. Oni, jego towarzysze i przyjaciele, za których
odpowiadał przed Stwórcą i własnym sumieniem, również
sami podjęli decyzję, bez oglądania się na jego zdanie.
Tylko dlaczego to tak bardzo boli? Tak chciałoby się
spłonąć samemu, żeby tylko oni mogli żyć...
Ale nie można już niczego zmienić...
— Raywenie... — usłyszałem cichy szloch tuż nad uchem.
Len podjechał bardzo blisko, a ja nawet nie zauważyłem! —
Mnie... mnie też boli...
Naprawdę niezły ze mnie drań. Wyjątkowy.
— Wybacz... — powiedziałem, ledwie poruszając wargami,
które nie chciały mnie słuchać.
— Co? — stropił się elf, patrząc na mnie wstrząśnięty
Tak... Udaje mi się popełniać głupstwa niemal na każdym
kroku. I wiek naprawdę nie ma tu znaczenia...
— Nic, nic... Wszystko w porządku, Len, nie martw się...
— Jak mam się nie martwić?! Kot cierpi, ciebie boli, a
wszyscy są źli! — Elf prawie płakał, rozumiejąc swoją
bezradność. Było mu szczerze żal demona, ale ponieważ
dzielił wszystkie moje emocje, nie mógł mnie winić za
opłakany stan tamtego. A tak bardzo chciałby zaprowadzić
powszechną sprawiedliwość na drodze sklepiania czyjejś
gęby. Jednak tym razem winnego nie było, co chyba
najbardziej drażniło biednego chłopca.
Tak, zawsze wiedziałem, że życie to skomplikowana
sprawa... Ale nigdy nie przypuszczałem, że aż tak bardzo!
Może należałoby przeprosić? Żebym tylko wiedział, za co!
*
Ilne zupełnie nie podobał się panujący wokół bajzel: nie
dość, że mag (czy kim on tam teraz był) urządził histerię, to
jeszcze pokłócił się z Kotem, który z kolei bardzo się tym
przejął i, sądząc z jego miny, pogrążył w rozpaczy, uznając
się za winnego wszystkich nieszczęść.
Lady nie miała zwyczaju samobiczowania i dlatego doszła
do wniosku, że to wszystko wina Raywena. Jednak
nekromanta również wyglądał nieciekawie, gorzej niż
niejeden nieboszczyk: bladosiny, wychudły, z podkrążonymi
szmaragdowozielonymi oczami, w których widać było
smutek. Uzupełnieniem tego obrazu był Len, który ze
zgnębioną miną próbował zajrzeć Raywenowi w oczy. Na
młodszego elfa nieszczęsny mag patrzył jak na zasłużoną
karę za wszystkie swoje grzechy razem wzięte.
— A co to za Służenie? — zapytała szeptem demonessę.
— To pradawny zwyczaj demonów — odparła również
szeptem dziewczyna. — Jeśli demon uzna kogoś za godnego
swojej służby, to składa mu przysięgę Służenia.
— I co ona oznacza?
— Że będzie wierny swojemu panu na śmierć i życie,
będzie go bronił za cenę własnego życia, będzie mu we
wszystkim pomagał... Oraz cała masa różnych drobiazgów, o
których nie musisz wiedzieć.
— A jeśli ten, któremu służysz, zechce zniszczyć świat? —
Ilne uniosła brwi.
— Przecież mówię, że przysięgę składa się godnemu!
Długo się go wybiera!
— Aha! Właśnie widzę, że Kot długo wybierał! Znamy
Raywena już całe kilka dni!
Górski demon zaczął dawać oznaki życia: odwracał się to
do jednej, to do drugiej dziewczyny, widać rozmowa go
zainteresowała.
— No... — zastanowiła się demonessa. — Widocznie
doszedł do wniosku, że to słuszny wybór... Aa tam, smok go
wie! Przecież nie siedzę w jego głowie!
„W przeciwieństwie do tego wrednego czarownika...” —
dodała w myślach. Czemu nie powiedziała tego na głos?
Może po prostu nie chciała pozbawiać się możliwości
szantażu?
— Stop! — powiedziała nagle Ilne.
— Coś ty? — stropiła się demonessa.
— Powiedziałaś, że Służenie polega przede wszystkim na
chronieniu życia swojego pana, tak?
— Tak. — Skinęła głową czerwonowłosa wojowniczka.
— No to mam pytanie: co obiecał nam Raywen w
podziemiach?
Na samo wspomnienie o korytarzach Khilayię znów
zabolała stłuczona kość ogonowa.
— Powiedział, że przeżyjemy... Hej, przecież to...
— Innymi słowy, on sam poprzysiągł nas chronić! —
oznajmiła dwupostaciowa, błyskając triumfalnie brązowymi
oczami. — Jakże więc teraz Raywen miałby przyjąć czyjeś
Służenie?!
— Rzeczywiście... — przyznała demonessa i pociągnęła
ofiarę histerii Raywena za rękaw. — Kocie, słyszałeś?!
— Tak... — rzekł ochryple demon, a w jego oczach
zabłysnął płomień nadziei. — Jaki ze mnie idiota, Jednorożcu,
jaki idiota!...
— Interesujący wniosek — zauważyła ironicznie Ilne,
patrząc na niego w zadumie. Nie rozumiała przyczyn tego
samobiczowania, ale nie wątpiła, że jakieś istnieje
Wychowanie Lady dawało o sobie znać. Dziewczyna
błyskawicznie wygrzebała z pamięci wszystkie interesujące
ją fakty i doszła do wniosku, że Kot potrafi pochwycić bieg
myśli Raywena znacznie lepiej od pozostałych. Len był
niejako poza konkursem, bo jego współodczuwanie maga
było czymś absolutne niepojętym.
Wszystkie te tajemnice sprawiły, że w dziewczynie obudził
się zapał łowcy. W końcu była wilkiem, a poza tym pociąg do
zagadek miała we krwi, Raywen zaś stanowił doskonały
obiekt badawczy.
Mag nie wyglądał na kogoś, kogo można łatwo
wyprowadzić z równowagi czy też owinąć sobie wokół palca,
choć na pierwszy rzut oka wydawał się przejrzysty jak szkło.
Dwupostaciowej, która nazwała go w myślach „intrygantem,
jakich mało”, przypominał jej własnego ciotecznego
pradziadka, który od kilkuset lat ze wszystkich sił grał na
nerwach licznym wrogom klanu Wilków.
„On nie jest tym, za którego pragnie uchodzić... Udawanie
nieźle mu idzie, ale ja przejrzałam jego sztuczki...”
To, że właśnie ona, Ilne, zdołała rozgryźć tajemniczego
chłopaka, poprawiło jej humor. Już sama możliwość
przyciśnięcia tego śliskiego jak piskorz parszywca i odkrycie
pozostałym towarzyszom jego kart wydawała się
dwupostaciowej ogromną przyjemnością. Tylko... jakie są
jego zamiary? Do czego tacy jak on w ogóle dążą? Tyle pytań
i żadnej odpowiedzi... To trochę denerwowało, ale nie na
tyle, żeby złapać maga za kark i wytrząsnąć z niego
informacje. Takie rozwiązanie problemu było zupełnie nie w
stylu Ilne, której od wczesnego dzieciństwa wbijano do
głowy, że prawdziwa Lady powinna wszystko robić
elegancko i z wdziękiem — nawet zabijać, Ilne nie czuła się
prawdziwą Lady, ale swoją uczciwą wilczą duszą dążyła do
tego, żeby sprostać wymogom licznych krewnych. Pewnie
właśnie to sprawiło, że wyruszyła razem z oddziałem.
Osobiście uważała, że ratowanie świata to przedsięwzięcie
może potrzebne i pożyteczne, ale wyjątkowo nudne.
Przychodzisz, znajdujesz winnego, usuwasz przyczynę
kłopotów i odchodzisz. Prosty algorytm! Gdyby nie Raywen,
chyba umarłaby z nudów, ale tajemniczy mag dodawał
banalnej wyprawie nieco smaczku.
W tej chwili mag wyglądał na przygnębionego. Na jego
twarzy odbijała się rozterka: nie wiedział, czy powinien
obwiniać za wszystko siebie i zająć się samobiczowaniem,
czy zwalić cały ten klops na otoczenie. Sądząc po
ściągniętych brwiach, nie zadowalał go żaden z tych
wariantów, a jednocześnie nie widział innego sposobu
rozwiązania problemu.
„Mmm... Gdy wyprowadzi się go z równowagi, można w
nim czytać jak w otwartej księdze!” — uświadomiła sobie
radośnie dwupostaciowa.
Wystarczy zatem znaleźć jeden stały sposób
doprowadzania go do histerii... To jednak nie było proste: z
jednej strony Raywen nie reagował nawet na wielogodzinne
obelgi, a z drugiej dostawał szału przy byle głupstwie.
„A może to głupstwo ma dla niego jakiś głębszy, nieznany
nam sens... Trzeba by podpytać Lena...”
Lady uznała, że najlepszym sposobem będzie przycisnąć
młodszego elfa i przeprowadzić przesłuchanie. Przecież Len
zawsze wiedział, co aktualnie czuje jego uwielbiany
Raywen...
*
Snująca intrygi Ilne trochę mnie zaniepokoiła. Dziewczyna
jak na złość była niegłupia, a przy tym uparta i upierdliwa, co
nie wróżyło mi szybkiego uwolnienia się od groźby
demaskacji. I chwała Stwórcy, bo nic tak nie odrywa od myśli
o własnej niedoskonałości, jak coś wrednego pod bokiem...
Najważniejsze, żeby Len się nie wygadał. I żeby Khilayia
mnie nie wydała — przecież przed nią się odkryłem, choć do
tej pory nie mogłem zrozumieć, dlaczego obdarzyłem
zaufaniem ten czerwonowłosy tajfun.
Wiadomości uzyskane od tej parki na pewno
wystarczyłyby do wyciągnięcia pewnych wniosków...
Zabawna rzecz: mogę poznać efekt końcowy przemyśleń
Ilne, ale bieg jej myśli przekracza moje zrozumienie. Może to
właśnie była ta specyficzna kobieca logika, a może po prostu
moje zdolności umysłowe uległy osłabieniu...
Serce przestało boleć. Tyle dobrego...
— Kocie... — zawołałem cicho demona. Miałem ochotę
wymówić jego prawdziwe imię, ale nie zrobiłem tego.
Wydanie samego siebie, to by już była przesada!
Chłopak drgnął i ściągnął wodze konia, w jego spojrzeniu
ujrzałem bezradność i pokorę wobec losu.
Milcz, sumienie!
— Przepraszam... — wykrztusiłem z trudem. No co za
głupota! Gdy nadepnę komuś na nogę, przepraszanie nie
sprawia mi trudności, jednak prosić o wybaczenie kogoś,
komu naplułem w duszę, nie było już tak łatwo... Ech,
niepotrzebnie dopuściłem demona tak blisko. — Ja... nie
chciałem cię urazić... ale naprawdę nie mogę przyjąć twojego
Służenia... Nie chcę, żebyś myślał, że...
— Nie myślę, Raywenie. — Kot uśmiechnął się
niespodziewanie.
Ha... Czy coś mnie ominęło? Zaraz zobaczymy...
No, no, wygląda na to, że dziewczęta nieźle umieją
wyprowadzić bliźniego z histerii... w dodatku nawet dość
inteligentnie kombinują! Z jaką łatwością wyjaśniły Kotu
powód mojego wybuchu! Oczywiście, myliły się, biorąc
skutek za przyczynę, ale były blisko, zbyt blisko...
Zbyt blisko...
— Wybacz, że nie zrozumiałem...
Moje oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a brwi uniosły w
górę... A to się doczekałem — teraz mnie przepraszają! Hm,
niebo nadal jest na swoim miejscu, czyli to jednak nie koniec
świata... Ja również żyję... A Arien mówił, że należę do tych,
o których dobre rzeczy mówi się tylko raz: na pogrzebie.
Czyli mój brat się pomylił, a to zdarza się bardzo rzadko.
Chociaż, z drugiej strony, jak na razie nikt nie powiedział o
mnie nic dobrego. Po prostu zdjęto ze mnie winę.
„No to jaki jest powód twojego kolejnego wariactwa?” —
zapytała w myślach Khilayia, starając się na mnie nie
patrzeć.
Kiepsko jej to szło, jedno liliowe oko i tak zezowało w
moją stronę.
Z trudem powstrzymałem jęk. Ta wojownicza dziewczyna
wpędzi mnie do grobu! Nie odpowiem! Z zasady!
„Czemu nic nie mówisz?!” — nie poddawała się, niby
odruchowo gładząc rękojeść miecza.
Ho, ho, zaczyna mnie straszyć! Trzeba ją będzie nauczyć,
jak się obchodzić z bronią...
„Drwisz sobie ze mnie?!” — zawołała w myślach.
„Tak!” — palnąłem, choć wiedziałem, że zaraz zacznie się
coś strasznego.
„Ach, ty...!” — dziewczynie zabrakło słów, ale za to emocji
w niej było aż za dużo.
Poczułem, że zaczyna mi się lekka, ale męcząca migrena,
podobna upierdliwością do czerwonowłosej demonessy,
która ją na mnie sprowadziła. Jeszcze chwila i wojowniczka
faktycznie spróbuje mnie zabić...
O, jednak nie, tylko się obraziła, rozpaczliwie udając, że
od teraz dla niej nie istnieję. Dzieciak, jak słowo daję!
Ae-Nari zarżał, dając do zrozumienia, że całkowicie
popiera moją opinię na temat tej młodej osoby — trzydzieści
dwa lata to dla demonów dość niepoważny wiek.
*
Ert w milczeniu jechał na czele oddziału, przygryzając w
zadumie wargi. Tak, rycerz miał się nad czym zastanawiać:
smok, jacyś nienormalni ludzie, którzy zaatakowali ich w
Antele... A przede wszystkim Raywen, chłopak, który wziął
się nie wiadomo skąd i stanowi potencjalne źródło kłopotów.
Pogromca smoków czuł się odpowiedzialny za los swoich
towarzyszy, którzy powoli, acz nieuchronnie przechodzili do
kategorii przyjaciół... Raywen zawsze stał z boku, a to
budziło podejrzenia. Obcy mag nie miał zamiaru stawać się
częścią oddziału, wyraźnie dając do zrozumienia, że jest z
nimi dopóty, dopóki uważa to za konieczne. To prawda, że
pomagał im, nigdy ich nie zawiódł i nie zostawił bez pomocy,
ale jednocześnie nie chciał się odkrywać. Rycerz wiedział
jedno: zgrane działanie oddziału jest możliwe tylko wtedy,
gdy jesteś pewien swego towarzysza jak siebie samego.
Może ten dziwny mag wcale nie był taki zły, ale grał wedle
własnych reguł, nie oglądając się na innych, a to rodziło
nieufność.
A do tego jeszcze wyszło na jaw, że jest niezrównoważony
psychicznie! Kto zagwarantuje, że którejś nocy nie wyrżnie
ich tylko dlatego, że ktoś na niego krzywo spojrzy?! Nie, już
wtedy, u krasnoludów, nie powinni byli dopuścić, żeby
chłopak się do nich przyłączył... Ale z drugiej strony, mag
jakimś cudem zdołał pomóc Lenowi — aż do chwili spotkania
czarownika biedny elf był absolutnie obojętny wobec
otaczającego go świata. Teraz jest wyjątkowo normalny, ale
w zamian Raywen stał się centrum jego wszechświata, a to
budziło czujność...
— Len! — zawołał rycerz.
Elf spojrzał zdumiony na pogromcę smoków i skierował
się do Erta. — Chciałbym z tobą pomówić o Raywenie —
rzekł człowiek i zerknął czujnie na jadącego na końcu
kawalkady maga. Ten popatrzył na niego szmaragdowymi
oczami, w których był smutek i rezygnacja. Ile on miał lat,
niech go smok?!
— O co chcesz spytać? — zapytał cicho Laelen,
odwracając oczy. Był spięty, całą postawą pokazywał, że
podobna rozmowa mu ciąży, jest nieprzyjemna.
— Wiesz o nim najwięcej z nas wszystkich... — zaczął
ostrożnie Ert.
— To prawda. — Elf skinął głową, patrząc ze zdumieniem
na pogromcę smoków.
— Kim on jest?
— To Raywen. — Wzruszył ramionami Len.
„Spokojnie, Ert, tylko spokojnie, przecież to jeszcze
dziecko...” — tłumaczył sobie rycerz, z trudem
powstrzymując się od ryku.
— Co możesz o nim powiedzieć? — spróbował jeszcze raz
wojownik.
— Nic — odparł spokojnie elf.
— Przecież powiedziałeś, że wiesz o nim więcej niż
ktokolwiek z nas!
— Tak — przyznał Laelen — ale nie powiedziałem, że coś
powiem!
— ...! — Ert nie tracił jeszcze panowania nad sobą, ale był
tego bardzo bliski. — Dlaczego nie chcesz mówić?!
Skośne oczy elfa popatrzyły z przestrachem.
— Przepraszam... — westchnął rycerz ze zmęczeniem. —
Ale dlaczego?...
— Raywenowi by się to nie spodobało — wyjaśnił Laelen,
cicho i z dezaprobatą. Widocznie polityka ukrywania
informacji, którą wyznawał Raywen, budziła w nim
wątpliwości.
— Przecież się nie dowie!
Chłopiec roześmiał się szczerze, wesoło, aż mu łzy
popłynęły.
— On zawsze wszystko wie!
— A co on jest, Jasny Jednorożec, żeby miał wszystko
wiedzieć?! — wybuchnął Ert.
— Nie — odparł spokojnie mag, który podjechał bliżej i
właśnie nakłaniał Ae-Nariego, żeby odsunął konia Erta od
wierzchowca Lena. — Dręczenie dziecka nie przystoi
rycerzowi. Chcesz pytać — pytaj mnie.
Pogromca smoków skrzywił się rozdrażniony.
— Myślałby kto, że odpowiesz!
— A nuż? Nie chcesz spróbować? — uśmiechnął się
drwiąco mag.
„No dobra...”
— Cóż, dla tak doniosłego wydarzenia jak wieczór
zwierzeń warto chyba urządzić niewielki postój... — rzekł
Ert, usiłując dostosować się do tonu maga.
Wypadło nieprzekonująco, rycerzowi nie udawało się
naśladować specyficznego sarkazmu Raywena.
Nikt nie miał nic przeciwko, zwłaszcza że niemal wszyscy
marzyli o tym, żeby wytrząsnąć z Raywena interesujące ich
wiadomości.
Mag nalegał, żeby przy okazji zrobić obiad i odpocząć —
rycerz zaczął podejrzewać, że Raywen po prostu gra na
zwłokę, żeby zebrać myśli.
Młodzieniec siedział oparty o drzewo, oczy miał
zamknięte.
Len demonstracyjnie usiadł obok niego, Egort z ciężkim
westchnieniem i stęknięciem poszedł za przykładem elfa,
dając do zrozumienia, że jest po stronie czarownika. Rycerz i
pozostali usiedli naprzeciwko tej trójki, jedynie Kot odszedł
na bok, ale był bliżej Raywena niż Erta i całej reszty.
— Zaczynajmy — oznajmiła Khilayia, zadowolona ze
znakomitej okazji do podręczenia Raywena.
— Jesteś człowiekiem? — przesłuchanie zaczął Ert na
prawach dowódcy oddziału.
— Nie. — Chłopak pokręcił głową, nie otwierając oczu.
— Jesteś nieludziem? — dołączyła się Ilne.
— Nie.
„Co za licho? — stropił się rycerz. — Nie człowiek i nie
nieludź...”
— Jesteś magiem? — nie wytrzymał Ayelleri.
— Nie — odparł spokojnie Raywen, przeciągając się.
— Ale możesz używać magii? — sprecyzował elf.
— Nie.
„Jak to?!” — osłupiał rycerz.
— Jesteś stary? — zapytał z kolei Gresz.
— Nie.
— Ale jesteś znacznie starszy od nas?
— Tak.
„Chociaż na jedno pytanie odpowiedział twierdząco... A
już się bałem, że słowo »tak« w ogóle nie występuje w jego
słowniku...”
Wszyscy intensywnie myśleli nad pytaniami, które już na
pewno zmusiłyby Raywena do wyznania wszystkiego, ale
czarownik chyba poczuł, co się święci, i doszedł do wniosku,
że czas kończyć tę zabawę.
— Myślę, że na dzisiaj wystarczy — uśmiechnął się z
wyższością, demonstrując błękit swoich oczu.
— To nieuczciwe! — oburzyła się Khilayia. — Niczego się
nie dowiedzieliśmy!
— Bo nie umiecie zadawać właściwych pytań. — Wzruszył
ramionami i siłą woli zmusił unoszące się zdradziecko kąciki
warg do pozostania na swoim miejscu.
— No, no... — prychnął Ayelleri. — Pewnie i tak nie
odpowiedziałbyś na pytanie: kim jesteś.
— Odpowiedziałbym — odrzekł Raywen — ale i tak nic
byście nie zrozumieli.
— No to kim jesteś? — jęknęła Ilne.
Raywen roześmiał się i odpowiedział triumfalnie:
— Pierworodnym! — Z widoczną przyjemnością
obserwował reakcje otoczenia: zdumienie, rozdrażnienie
oraz pogodzenie się z okrutnym losem.
No bo czego innego można się spodziewać po tym śliskim
pasożycie?!
*
Tę rundę wygrałem, zresztą to akurat było z góry
wiadome... Moi towarzysze nie umieją zadawać właściwych
pytań, ale w tym wypadku nic by im nie pomogło: miałem
zbyt duże doświadczenie w prowadzeniu takich
pasjonujących rozmów. Przecież mówiłem: absolutnie nie
umiejąc kłamać, zawsze udaje mi się zagadać rozmówcę! A
oni od razu złoszczą się i denerwują...
Też coś! Przecież powiedziałem samą prawdę, czystą
prawdę i tylko prawdę!
— Czy wszystko dobrze zrobiłem, Raywenie? — spytał
stropiony Len.
— Tak, Len! Brawo! — zapewniłem go z uśmiechem.
Ayelleri od razu się nabzdyczył, pokazując, jak bardzo
oburza go fakt, że jego krewniak szanuje takie niewiadomo
co bardziej niż rodzonego brata. Ale przy tym Pierworodzony
nie stracił apetytu: gniewnie łyskając oczami, cały czas coś
jadł.
Hm, wyobrażam sobie, jakie to musi być nieprzyjemne,
gdy twój brat chodzi za kimś jak cień. Pewnie też nie byłbym
zachwycony, gdyby Arien robił coś podobnego. A Ayelleri,
prócz wszystkich innych zalet, jest również jednym z
doradców (cóż z tego, że młodszych) w królewskim domu
Elfów Przedświtu, a takiej godności nie dostaje się za piękne
oczy. Chociaż jego oczy były akurat niczego sobie: barwy
morza, duże, wyraziste... Zresztą jeszcze nie zdarzyło mi się
spotkać nieładnego elfa... Podobnie jak dobrodusznego
leśnego demona. Oho, Khilayia sapie jak rozzłoszczony jeż i
już planuje zemstę... A wszystko dlatego, że nie zechciałem
im wyznać wszystkiego od razu. Też coś!
Ale z tą złością nawet jej do twarzy... Zdaje się, że we
wszystkim jej do twarzy...
— Naprawdę wszystko było dobrze? — dopytywanie się
było chyba cechą rodzinną naszych elfów. Dobrze chociaż, że
młodszy brat nie jest tak żarłoczny jak starszy, bo w ciągu
jednej doby zostalibyśmy bez prowiantu...
— Naprawdę! — potwierdziłem uroczyście. — Postępuj
dalej w tym duchu, a zatrudnią cię w elfickim wywiadzie!
— Ee? Ale ja... a jak... ale...
— Zatrudniacie! Słowo honoru! — obiecałem.
— Na pewno? — nie chciał się odczepić.
— Na pewno! — Uśmiechnąłem się, czochrając włosy
Lena.
No, czyli z chłopakiem wszystko w porządku, Kot w
normie, a cała reszta nadal mnie nie znosi. Cudnie! Teraz już
mogę być spokojny... Stosunkowo.
— To co, jedziemy dalej? — zapytał chłodno Ert, który
miał mnie serdecznie dość — co za radość! Demonstracyjnie
na mnie nie patrzył, dając do zrozumienia, że dla niego nie
istnieję. Hmm...
Wszyscy wstali i w milczeniu zaczęli się zbierać. Dobrze
zgrany oddział, zdrowy organizm... Tylko ja jestem tu
wirusem, ciałem obcym, które wcześniej czy później zostanie
odrzucone. Tylko Lena zabiorę ze sobą, on i tak nie będzie
mógł normalnie żyć, a ja wziąłem na siebie odpowiedzialność
za życie tego niespokojnego młodzika.
Zawsze to samo... Biorę na siebie kupę obowiązków i nie
dostaję w zamian żadnych praw. Zresztą wcale nie chciałem
praw, wystarczała mi świadomość, że mam się o kogo
troszczyć. Żyć w ten sposób może tylko niepoprawny frajer
zwany Raywenem. Wiecznie rozdawać po' kawałku swoje
serce, bez nadziei, że kiedykolwiek te kawałeczki wrócą do
mnie...
Dobrze, wystarczy. Jeszcze chwila i zacznę się użalać nad
sobą małym, biednym i nieszczęśliwym, którego nikt nie
kocha, zwłaszcza pewna złośliwa demonessa, która właśnie
próbowała wpakować mi do worka jeża, myśląc, że nie
widzę... Nie lubię kopać samego siebie, jednak ciągle to
robię. Ale to nic, jak sobie tak powspółczuję ze dwie
godzinki, to potem zrobi mi się lżej i znów będę spokojny,
niby wielki, najedzony wąż. A na razie będę się trząsł nad
swoją histerią, jak nad największym skarbem na świecie.
Pogrążyłem się w sobie na dwadzieścia minut, a gdy
wróciłem do rzeczywistości i zorientowałem się, co się
dzieje, z miejsca pożałowałem, że w ogóle wysunąłem nos z
Pałaców — tam przynajmniej jest ciepło, miło i nikt nie
próbuje drwić ze swojego Władcy!
Najpierw chciałem pozabijać wszystkich, a potem
popełnić samobójstwo — nie przeżyję takiej hańby! A w
końcu pogodziłem się z tym, co mnie czekało... Po pierwsze,
za wcześnie jeszcze na umieranie, poza tym nie będę nikomu
urządzał nadprogramowego święta w związku z moim
przedwczesnym zgonem.
Otóż w czasie gdy byłem pogrążony we własnych myślach,
lokalni geniusze (nie będziemy pokazywać palcem
uśmiechającej się bezczelnie fizjonomii) opracowali
oryginalny sposób zamaskowania naszego oddziału. Ert miał
grać rolę syna znanego właściciela ziemskiego z zachodnich
prowincji, a ja i Ilne mieliśmy być... jego siostrami!!! Co to
ma znaczyć, ja się pytam! Jak oni mnie traktują!!! Kot i Gresz
grali role naszych sług (demon trochę kręcił nosem, ale w
końcu się zgodził), Khilayia miała być najemnym
ochroniarzem, Ayelleri i Len udawali, że jadą oddzielnie,
przy czym młodszy elf miał również zostać przebrany za
dziewczynę (jednak jest na świecie sprawiedliwość!!!), Egort
zaś był samotnie wędrującym krasnoludem, jadącym do
krewnych w Góry Mgliste. No, no... Niech sobie tworzą swoje
plany, koniec końców i tak będzie po mojemu! Jaki ja jednak
jestem zły i podły...
Co ciekawe, ten trik mógłby się udać (zwłaszcza przy
pewnym udoskonaleniu z mojej strony), ale... Mam udawać
dziewczynę?! Osobiście skręcę Khilayii kark za takie
propozycje!!!
*
Raywen szalał i obiecywał, że wszystkich pozabija, a żeby
dowieść powagi swoich zamiarów, kilka razy wyciągał miecz
z pochwy i latał z nim za chichoczącą demonessą i
rechoczącym Greszem, któremu pomysł z przebraniem
bardzo się spodobał. Wszystkie wypowiedzi Raywena
sprowadzały się do jednego: za nic! Rzecz jasna, nikt nie
miał zamiaru go słuchać, bo wszak nikt nie chciał tracić
takiej rozrywki jak przebieranie rzekomego nekromanty. Za
to Laelen, w odróżnieniu od swojego idola, był absolutnie
zachwycony pomysłem i nawet podzielił się tym zachwytem z
magiem, który wzniósł fioletowe oczy do obojętnego wobec
jego cierpień nieba, złośliwie, błękitnego i pogodnego — aż
po horyzont nie było ani jednej chmurki.
„Do pełnej harmonii brakuje nam tylko złotego smoka...”
— pomyślała z rozmarzeniem Khilayia, z zadowoleniem
patrząc, jak Raywen ukradkiem spluwa przez lewe ramię.
Przebraniem maga demonessa miała się zająć osobiście,
żeby odpłacić mu pięknym za nadobne. To była podła, niska
zemsta, ale czego można spodziewać się po leśnym demonie?
Szlachetności i altruizmu? Akurat! Jeśli kiedyś jakiś leśny
demon okaże podobne uczucia, smoki staną się dobrymi i
łagodnymi stworzeniami!
Raywen pobladł lekko, widać zrozumiał, co może zrobić z
nim Khilayia, gdy zyska możliwość odegrania się.
— Żadnych sprzeciwów nie przyjmuję! — uciął Ert,
patrząc twardo na źródło protestu, ponure jak późnojesienna
szaruga.
— Egorcie, nie wydaje ci się, że to zakrawa na obrazę? —
zauważył jakby mimochodem mag, łyskając stalowymi
oczami.
— Ależ, czcigodny Raywenie... — wybąkał krasnolud. —
To przecież dla waszego dobra!
— Ostatnim razem, gdy ktoś wygłosił to zdanie, zrobiłem
coś takiego... — zaczął wzburzony młodzieniec, ale nie
dokończył, a nikt jakoś nie miał ochoty dopytywać się, komu i
co Raywen wtedy zrobił. — Iw ogóle dlaczego to właśnie ja
mam się przebierać? Zmówiliście się czy co?
— Aha! — wyszczerzył się Gresz.
— O, Stwórco... — jęknął cicho Raywen. Po tym okrzyku z
głębi duszy zaczęły się skargi w niezrozumiałym języku,
których sens sprowadzał się do tego, że biednego Ciemnego
nikt nie lubi i wszyscy krzywdzą, jak chcą.
— No, no, no — prychnął Ert, patrząc sceptycznie na ten
spektakl. — Możesz sobie darować... Jak powiedziałem, że
się przebierzesz, to znaczy, że się przebierzesz!
— Niby dlaczego?
— Dlatego, że ja tu jestem dowódcą! — odrzekł twardo
rycerz.
Khilayii wydawało się, że w szmaragdowych oczach maga
błysnęła źle skrywana ulga.
„Co on?... Może by tak pogadać z Ilne? Ona ma głowę... A
nuż we dwie do czegoś dojdziemy?”
„Tylko spróbuj!” — rozległ się oburzony syk w biednym
umyśle czerwonowłosej demonessy. Po przesłaniu Raywena
natychmiast rozbolała ją głowa.
„Telepata niedobity!” — oburzyła się w myślach,
pocierając skronie. Pomysł opowiedzenia wszystkiego Lady
nie wydawał się już tak kuszący: smok wie, co wtedy Raywen
zrobi, fantazję na pewno ma bujną...
Zmianę wyglądu maga i Lena trzeba było jednak odłożyć
do czasu postoju w jakiejś wiosce — niestety, w garderobach
Ilne i Khilayii nie było potrzebnej ilości kobiecych szmatek, a
poza tym ich ubrania nie dałyby odpowiedniego efektu.
W czasie drogi do wsi Raywen zdążył urządzić jeszcze
jedną histerię, demonstracyjnie zemdleć, pokłócić się ze
wszystkimi obecnymi i oznajmić, że są źli, więc ich zostawi.
Cały ten spektakl nie zrobił na oddziale wrażenia i groźba
zmiany wyglądu zawisła nad magiem niczym topór kata nad
skazańcem.
Pół godziny później Raywen pogodził się z tym, co
nieuchronne, ale wcale nie stał się radosny czy serdeczny.
Uparcie gniewał się na wszystkich — Kot nawet uwierzyłby
w tę obrazę, gdyby nie napotkał spojrzenia drwiących
niebieskich oczu, w których nie było nawet cienia urazy —
jedynie ciekawość.
Raywen mrugnął do Kota, po czym znów zaczął się
skarżyć i użalać nad sobą nienaturalnie piskliwym głosem.
Len śmiał się cicho, zasłaniając usta dłonią, a Ilne z jej
wrażliwym słuchem wilka wzdrygała się przy każdej drwiąco-
piskliwej nucie, wydawanej przez „biedną sierotkę” (mag
chyba świetnie wiedział, jak nieszczęsna Lady zareaguje na
te ultradźwięki...). Pozostali patrzyli na siebie oszołomieni i
szeptem naradzali się, jak „to-to” zatkać. A „to-to” z całych
sił starało się nie dać po sobie poznać, że jest zachwycone
efektem swoich popisów wokalnych i użalało się dalej, nie
chcąc rezygnować z takiej rozrywki. Krasnolud patrzył na ten
spektakl z jawną dezaprobatą, ale nie okazał niezadowolenia
wygłupiającemu się czarownikowi.
*
Gdy w oddali ujrzałem wieś, miałem ochotę zawyć, ale z
braku księżyca w pełni i wilczej postaci zrezygnowałem z tak
kuszącego sposobu spędzania czasu, zwłaszcza że ostatnio i
tak zachowywałem się jak idiota. Pora z tym skończyć, w
końcu jestem Władcą! Wprawdzie w oddziale wiedział o tym
tylko Egort, ale i tak powinienem zachowywać się
adekwatnie do swojej pozycji...
— Cóż, zakupy trzeba będzie odłożyć do rana —
westchnęła z żalem Khilayia, patrząc na ciężkie kłódki
wiszące na drzwiach kramów.
— Najwyraźniej — wzruszył ramionami Ert — a na razie
poszukajmy zajazdu.
Decyzja była ze wszech miar słuszna: wszyscy byli
zmęczeni, a Len zasypiał na siedząco, co trochę mnie
niepokoiło — gotów jeszcze spaść z siodła i kuruj go potem...
Po zaczepieniu jednego z tubylców o średnim stopniu
trzeźwości (mówił, ale niewyraźnie) dowiedzieliśmy się, że
zajazd we wsi jest i to nawet duży, ponieważ jesienią i zimą
odbywa się tu jarmark, więc podli krwiopijcy... to znaczy,
czcigodni wędrowcy znajdą tam schronienie. Gdy Ert
zostawił w spokoju nieszczęsnego pijaczynę, ja mimochodem
wykasowałem mu wspomnienia o naszym spotkaniu. Pewnie
rano i tak by nic nie pamiętał, ale strzeżonego Stwórca
strzeże...
Wieś mogła mieć najwyżej dwieście lat, gdyby była
starsza, pamiętałbym ją, w tamtych czasach często tu
zaglądałem. Domki z rzeźbionymi obramowaniami okien
cieszyły oko... Dziwne: nie lubię ludzkich miast, ale wsie i
wioski kocham z całej duszy. Są jakieś takie przytulne,
czyste, swojskie... Co prawda, gnój i inne uroki gospodarstwa
wiejskiego nadal pozostawały w mocy, ale żadna porządna
gospodyni nie wylewa pomyj tuż za progiem własnego domu.
Gdyby to ode mnie zależało, zbudowałbym sobie mały
domek z wysokim płotem i wrotami z ciężką zasuwą, a potem
cieszyłbym się samotnością i wyrzucaniem różnych petentów
ze swego suwerennego terytorium. Ech, niestety, takie
szczęście raczej nie jest mi pisane... Nie pozwolą mi tak po
prostu cieszyć się życiem. Kto? Raczej co — sumienie i
poczucie obowiązku, które wiszą nade mną niczym dwa
głodne wampiry: jak tylko się zapomnę, od razu pogryzą do
krwi.
Zajazd mnie nie rozczarował: sympatyczny piętrowy
budynek, sprawiający wrażenie, że gospodarz poświęcał mu
się bez reszty: odmalowany, wyremontowany, nie było nic, co
mogłoby świadczyć o lenistwie czy niedbalstwie. Co prawda,
znacznie bardziej niż zajazd interesowali mnie ci, którzy w
nim przebywali: czułem przez skórę, że los szykował mi
kolejne ciekawe spotkanie.
Do naszego zmęczonego i wygłodzonego towarzystwa
podeszła pulchna, uśmiechnięta jejmość, która od razu
zaatakowała nas wylewną serdecznością, aż poczułem się
trochę nieswojo mimo świadomości, że ta otchłań życzliwej
troski wypływa ze szczerego serca.
Zajęliśmy wszystkie wolne pokoje i czym prędzej
zanieśliśmy tam swoje rzeczy, zapewniając gospodynię, że na
pewno zejdziemy na kolację i będziemy mogli docenić jej
kunszt kulinarny. Miałem dzielić pokój z Kotem i Lenem —
elf urządził regularną histerię, że chce zostać ze mną, a nie
swoim starszym bratem, co tego ostatniego wyraźnie
zniesmaczyło. Współlokatorzy w zupełności mi odpowiadali,
choć, prawdę mówiąc, od tego spi-czastouchego dzieciaka
wolałbym trzymać się z daleka: jeszcze mi paskudnik wsadzi
żabę do łóżka... Nie, żebym się bał płazów, ale znalezienie
we własnym łóżku czegoś śliskiego i zimnego to marna
przyjemność.
Gdy pilnujący się mnie Len w końcu zszedł do wspólnej
sali, Ert, który zdążył już zatroszczyć się o konie, podszedł do
mnie i zakłopotany powiedział, że Ae-Nariego nie ma w
stajni. Tak jakbym nie wiedział! Przecież sam puściłem to
wredne bydlę, żeby sobie trochę pobiegało. Rano będzie stał
przed gankiem i patrzył na mnie wiernymi, podejrzanie
niewinnymi oczami. Uspokojony rycerz dał mi kontrolnie po
karku, żebym go na przyszłość nie denerwował, i popchnął
mnie w stronę stołu, przy którym już siedzieli wszyscy nasi
towarzysze.
Wtedy poczułem, że ktoś na mnie patrzy. To nie było
wrażenie myśli czy obecności, lecz właśnie taksującego mnie
spojrzenia. Odwróciłem się powoli, płynnie, jakby niechcący
dotykając rękojeści miecza. Mój ruch zauważyli pozostali
członkowie oddziału i też zaczęli czujnie oglądać salę w
poszukiwaniu źródła zagrożenia.
W drzwiach stał wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu z
kapturem. Najwyraźniej dopiero co wszedł, bo dopadła go
roztrajkotana „cioteczka Ann”, żona właściciela zajazdu.
Sądząc z jej radosnych okrzyków, nieznajomy był tu częstym
i mile widzianym gościem. Przybysz zdjął kaptur i
niespodziewanie spojrzał na mnie.
Był elfem i to nie Jasnym, lecz jednym z Ciemnych, które,
jak powszechnie wiadomo, niezwykle rzadko opuszczają
swoje lasy i słyną z paskudnego charakteru. Jednak ten tutaj,
o spokojnych oczach w kolorze ciemnego bursztynu, stanowił
zaprzeczenie obu tych opinii. Ponadto rysy twarzy
nieznajomego były zbyt regularne nawet jak na elfa, co
mogło świadczyć o tym, że w chwili narodzin wyglądał
inaczej. Śnieżnobiałe włosy, oznaka królewskiego
pochodzenia, teraz krótko obcięte, odsłaniały spiczaste uszy;
prosty, czarny strój ludzkiego kroju nie posiadał żadnych
znaków rodowych czy pozycji społecznej. Hm, Ciemny Elf z
domu panującego, w dodatku wygnaniec. Jakie wiatry
przywiały go w tę głuszę?
Pierworodzony z takim samym zdumieniem przyglądał się
mnie. To obcesowe zainteresowanie było raczej nie na
miejscu i mogłoby się stać powodem poważnego konfliktu,
ale zdaje się, że w naszym przypadku nadmierna uwaga nie
powinna zaszkodzić.
Wargi elfa wygięły się w zaskakująco serdecznym
uśmiechu, adresowanym, o dziwo, do mnie. Osłupiały
zamrugałem oczami — pojąłem, że nie jestem w stanie
przeczytać jego aury! Zupełnie jak z moim ojcem czy
bratem... Tylko że Arien nigdy nie zmienia wyglądu, a ojciec
nie zniżyłby się do podobnych wygłupów, przy jego pozycji
nie wypada zajmować się taką dziecinadą.
Nieznajomy był nieco zaskoczony moją reakcją (a raczej
jej brakiem) na swoją serdeczność, ale mimo wszystko
podszedł. Poruszał się z drapieżną gracją urodzonego
wojownika, którego każdy ruch może znienacka przerodzić
się w śmiertelny cios, ale jego magia była raczej słaba,
wyraźnie uzdrowicielska.
— Nazywam się Rayhe — rzekł. Głos miał spokojny, nieco
ochrypły, budzący bezwarunkową sympatię.
— Raywen — przedstawiłem się odruchowo, ciągle nie
rozumiejąc, dlaczego nie mogę „czytać” tego dziwnego elfa,
który chyba zjawił się tu wyłącznie z mojego powodu. —
Czym mogę służyć? — idiotyczna, bezradna fraza,
zdradzająca moje zmieszanie.
Jednak Rayhe odniósł się do tej słabości z
wyrozumiałością, co dodatkowo zbiło mnie z pantałyku, zaś
jego styl rozmowy równego z równym ostatecznie mnie
obezwładnił.
— Może usiądziemy? — zaproponował. — Przyznam, że
jestem strasznie głodny, od rana w drodze... Nie zechciałbyś
dotrzymać mi towarzystwa?
— Z przyjemnością — wyrwało mi się, niemal wbrew woli.
Hm, rzeczywiście usiądę z nim z przyjemnością... Spodobał
mi się ten spiczastouchy i nic na to nie poradzę!
— Doskonale — uśmiechnął się czarująco elf, siadając
przy najbliższym stoliku.
W niejasnym przeczuciu, że zaraz stanie się coś
interesującego, usiadłem naprzeciwko.
Moi towarzysze byli do głębi swoich jasnych dusz
oburzeni podobnym lekceważeniem z mojej strony.
Rozdrażnione sapanie Laelena było świetnie słychać nawet w
najodleglejszym kącie sali — dobrze jeszcze, że elf nie
wszczął przeciwko Rayhemu otwartych działań bojowych!
Dharr wie, do czego może być zdolne to małoletnie coś,
pozostawione bez mojej kontroli...
— Zazdrośni — zauważył Ciemny z cichym śmieszkiem,
kątem oka obserwując oddział.
— Nie sądzę. — Wzruszyłem ramionami. Niby czemu
mieliby być o mnie zazdrośni? Podróżujemy niedługo, a w
dodatku zadbałem o to, żeby nie zaczęli darzyć mnie zbyt
ciepłymi uczuciami.
— Zazdrośni jak nic — zapewnił mnie białowłosy. —
Zawsze słynąłeś z umiejętności podobania się otoczeniu,
nawet wbrew własnej woli.
Spiąłem się lekko, bacznie wpatrując się w rysy
nieznajomego. Czyżbyśmy już się kiedyś spotkali? Nie, nie
pamiętałem go, a na sklerozę jeszcze się nie skarżyłem... W
takim razie...
— Czyżbyśmy mieli wspólnych znajomych?
Do stołu podeszła ładna kelnerka. Strzelała oczami w
stronę mojego rozmówcy, ale jedno oko uparcie zerkało na
mnie. Rayhe szybko złożył zamówienie, a ja, nie chcąc
odrywać się od rozmowy, zapewniłem, że całkowicie ufam
jego doświadczeniu i zamówiłem to samo.
— Tak, opowiadał mi o tobie Mel — wyjaśnił elf („ty” w
jego ustach brzmiało zupełnie naturalnie), gdy kelnerka
pobiegła po naszą kolację.
Poczułem ulgę. To, że elf zna Mela, było tak
nieprawdopodobne (przyjaźń Ciemnego i Jasnego Elfa jest
raczej rzadkim zjawiskiem), że nie mogło być kłamstwem.
— Co u niego? Dawno się nie wiedzieliśmy...
— U niego? Na tyle dobrze, na ile to w ogóle możliwe w
jego przypadku — odparł spokojnie przedstawiciel
niespokojnej gałęzi Pierworodzonych. — Ostatnio widziałem
go dwa tygodnie temu, jechał do Lasu Przedświtu na
uroczystość nadania imienia jego bratankowi.
— Bratankowi? — zdumiałem się szczerze. — Czyżby jego
młodszy brat w końcu się ożenił?!
— Tak, z córką księcia Nimlosse z domu panującego Elfów
Zachodu. Jego wybranka jest w połowie człowiekiem. Znasz
ją?
Zaśmiałem się cicho.
— Wyrazy współczucia... Wystarczy przypomnieć sobie
„łatwe” charaktery Nimlosse i jego małżonki... Mieć taką
teściową jak księżniczka Gira...
— Podobno życie rodzinne brata Mela jest całkiem
udane... Ale nie przyszedłem tu, żeby plotkować o wspólnych
znajomych — dodał niespodziewanie poważnie Rayhe.
— I przybywając tu, porzuciłeś liczne sprawy, wymagające
twej nieustannej uwagi?
— Potrzebujesz pomocy — rzekł po prostu, patrząc na
mnie bursztynowymi oczami.
Jak niby miałem to rozumieć?
— Jestem Ayeni-Lai — wyjaśnił Rayhe, widząc, a raczej
wyczuwając moje zaskoczenie.
Teraz przynajmniej wiedziałem, dlaczego nie mogę
„czytać” tego elfa...
Proszę, proszę, to się nazywa mieć szczęście! Żeby w
takiej głuszy wpaść na Przychodzącego-Bez-Wezwania,
istotę, którą bardzo trudno spotkać, a która jest przy. tym
nieprawdopodobnie pożyteczna?! Ciekawe, swoją drogą, że
im bardziej coś jest pożyteczne, tym trudniej to znaleźć...
Tacy „dobrowolni pomocnicy” są niezastąpieni, nie ma
nikogo, kto by lepiej od nich rozwiązywał cudze problemy.
Rzecz w tym, że jeszcze nikt nie zdołał pojąć kryteriów,
jakimi kierują się Przychodzący-Bez-Wezwania, wybierając
tego, komu chcą pomóc.
— Zdumiewające — powiedziałem. — Nigdy przedtem nie
spotykałem takich jak ty, mimo że nie raz potrzebowałem
pomocy... — Zdaje się, że w moim głosie zadźwięczała
dziecięca uraza, co rozbawiło elfa: uśmiechnął się jeszcze
szerzej.
Wtedy znowu zjawiła się kelnerka z tacą zastawioną
czymś gorącym i niewiarygodnie apetycznie pachnącym.
Pomyślałem, że jeszcze chwila i umrę, dławiąc się własną
śliną.
— Tak, jedzenie jest tu wspaniałe — zapewnił mnie Rayhe,
jakby czytając w moich myślach.
— Potrafisz czytać w moich myślach? — spytałem niemal z
przerażeniem.
Ciemny Elf zaśmiał się dobrodusznie.
— Nie, jestem tylko empatą... Za to nie można się przede
mną zamknąć.
— A ja w ogóle nie mogę cię przeczytać... Masz całkowitą
ochronę przed cudzą świadomością! — powiedziałem
oburzony.
— No cóż... — odparł. — Może nie będziemy zagłębiać się
w szczegóły dotyczące moich właściwości, zwłaszcza że
nawet ja nie wszystko o nich wiem... Powiedz lepiej, na czym
polega twój problem?
Popatrzyłem na niego uważnie.
— Chciałbym, aby ktoś zyskał pewność, że wracam do
domu. Wiesz, gdzie to jest?
— Tak, Mel mi co nieco opowiadał — padła oględna
odpowiedź. — To wszystko?
Mel? A to zdrajca! Żeby takie rzeczy opowiadać
pierwszemu lepszemu! Jak go spotkam, tak go za te
spiczaste uszy wytarmoszę, że na przyszłość nie będzie plótł,
co mu ślina na język przyniesie! Zupełnie wstydu nie ma,
odkąd skończył dziewięćset lat!
— Usiłują mnie zabić — dodałem, obserwując reakcję
rozmówcy. Musiałem go przecież ostrzec przed ewentualnym
niebezpieczeństwem... Jednocześnie nie przestawałem się
zżymać na gadatliwego Mela. To ma być przyjaciel?!
— Głupstwo — rzekł elf, puszczając moje ostrzeżenie
mimo uszu i udając, że nie dostrzega mojego rozdrażnienia.
Nie wiem, czy Ciemny tak źle udawał, czy po prostu nie
chciał przede mną udawać. — Gdybyś tylko wiedział, kto
próbuje zabić mnie!
— Jak chcesz rozwiązać mój problem?
— Bardzo prosto: jestem prawdziwym morfem. Jeszcze
jakieś pytania? — uśmiechnął się chytrze.
Uniosłem brwi. Co minuta, to nowina... A wszystko w
jednym opakowaniu, jasnowłosym, smagłym i brązowookim!
Oczywiście, zakładając, że to jego prawdziwa postać,
przecież mój rozmówca może nie mieć nic wspólnego z
Ciemnymi Elfami!
Jeśli fałszywe morfy spotyka się na każdym kroku, to
prawdziwych ze świecą szukać. Prawdziwe morfy są w stanie
skopiować postać każdego rozumnego stworzenia
człekokształtnego! Fałszywe nie mogą zmienić wzrostu i płci,
poza tym jedynie powierzchownie kopiują świadomość (i na
tym wpadają, gdy próbują wykorzystać cechy swojego
organizmu w nielegalnych celach), za to prawdziwych nie
ogranicza prawie nic i żaden telepata nie zdoła odróżnić ich
od oryginału... Dlatego, jeśli jakiś prawdziwy morf
postanowił puścić kogoś z torbami, to i tak nie da się go
znaleźć. Za te nadzwyczajne właściwości morfy płacą
ciągłym balansowaniem na krawędzi szaleństwa.
— Czyżby tak łatwo było mnie skopiować? — spytałem
urażony. Świadomość, że wcale nie jestem taki wyjątkowy,
jak sądziłem, nie była przyjemna.
— Bardzo trudno. Ale przecież możesz się odkryć,
prawda? — Morf uniósł brew, a w jego oczach zapłonął
dziwny ogień.
Szczerze mówiąc, nie miałem ochoty tego robić, ale...
Przecież chciałem zmylić pogoń... Tym bardziej, że zaufałem
Rayhemu... Tak samo, jak mnie — bez żadnego powodu i ku
mojemu zdumieniu — ufają moi towarzysze.
— Osobisty interes? — zapytałem, nie mogąc
powstrzymać się od złośliwości.
— Oczywiście — przyznał ironicznie. — A czy ty
zrezygnowałbyś z uzyskania tylu informacji praktycznie o
wszystkim?
— Chyba nie. — Skinąłem głową i podałem mu rękę.
— Tylko pamiętaj, że na ciebie też spadnie część mojej
świadomości... — uprzedził Rayhe.
Obustronne „czytanie”, które magowie nazywają
„dwustronną dobrowolną wymianą” to straszne świństwo, w
dodatku bolesne, ale czasem nie sposób się bez tego obejść.
— Wytrzymam — zlekceważyłem jego ostrzeżenie i nasze
dłonie złączyły się.
Gdybym powiedział, że to, co poczułem, spodobało mi się,
byłoby to największe kłamstwo w moim życiu. Tak źle nie
czułem się już bardzo dawno i, mam nadzieję, nie poczuję się
już nigdy. I nie dość na tym: zamiast spodziewanej jednej
spadły na mnie aż dwie świadomości, w dodatku strasznie
dręczone przez życie w ciągu całego swojego istnienia!
Nurzanie się w cudzym bólu to nic przyjemnego, a tu jeszcze
była podwójna dawka! Ale elfowi, bo Rayhe faktycznie był
Ciemnym Elfem, też się dostało, wystarczy pomyśleć o moim
długim, burzliwym życiu...
Oczy otworzyliśmy jednocześnie — lekko pozieleniała
twarz elfa trochę poprawiła mi humor. Skoro nie tylko ja
czuję się tak parszywie, nie jest źle!
— Współczuję — powiedział bardziej ochryple niż
zazwyczaj.
— Wzajemnie — odparłem, czując, że boli mnie gardło.
Po chwili zorientowałem się, że w sali panuje głucha
cisza, a nade mną pochyla się przerażona mordka Lena.
— Zdaje się, że trochę krzyczeliśmy — mruknął speszony
Ciemny Elf.
— Ładne mi trochę... — odparłem, przeglądając ostatnie
wspomnienia otoczenia. — Najwyraźniej nieźle
nastraszyliśmy wszystkich histerycznym, synchronicznym
wyciem!
— Raywenie... — zaszlochał Len, który wisiał na mnie z
tragicznym wyrazem twarzy. — Wszystko w porządku?
— Tak! — odparłem uczciwie, ale zdaje się, że Laelen mi
nie uwierzył, bo wyszczerzył się do Rayhego, najwyraźniej
uznając go za przyczynę mojego nieszczęścia. — Len, poznaj
proszę, to Rayhe, mój przyjaciel... — W bursztynowych
oczach elfa mignęło zaskoczenie, które szybko przerodziło
się w radość. — Przybył tu, żeby nam pomóc.
Chłopiec ciągle jeszcze patrzył wrogo na morfa, ale
przynajmniej nie miał zamiaru rzucać się na niego z
pięściami.
— Ale przez niego było ci źle! — oskarżył go młody elf.
— Nie przez niego — wyjaśniłem cierpliwie temu
upartemu dzieciakowi. — To było konieczne dla dobra
sprawy... Jemu też było nielekko.
Na twarzy młodszego elfa odbiła się cała burza emocji,
którą Pierworodzony wyartykułował w końcu w jednym, za to
bardzo głośnym zdaniu:
— Wszystko mi jedno, jak mu było! Tobie było źle!
Morf siedział i śmiał się w kułak, obserwując tę niemal
rodzinną scenę.
— Co on ci zrobił?! — wrzasnęła mi Khilayia nad samym
uchem. Na chwilę ogłuchłem.
Przy naszym stoliku stał już cały oddział, gotowy zmieść z
powierzchni ziemi każdego, kto ośmielił się nastawać na
moje kruche zdrowie. Ha! Czyli oni mogą mnie bezkarnie
dręczyć, ale inni za to samo oberwą tak, ze popamiętają na
długo... Pewnie to właśnie jest ów straszny kolektywizm...
— No to ja już pójdę... — zorientował się szybko morf,
wstając zza stołu niby od niechcenia, ale z maksymalną
prędkością. — Powodzenia, Raywenie! Masz szczęście do
towarzyszy!
— Jeszcze sobie drwi, łobuz!... — syknąłem oburzony,
patrząc, jak czarna postać znika za drzwiami zajazdu. Masz
rację, Rayhe, pomyślałem, naprawdę miałem szczęście do
towarzyszy, ale oni do mnie nie bardzo...
— Kto to był? — z braku innej ofiary Khilayia zwróciła się
do mnie. Reszta oddziału groźnymi pomrukami poparła
pytanie.
— A tak... — wzruszyłem ramionami. — Przyjaciel.
— To czemu żeś tak wrzeszczał? — przyczepiła się
demonessa.
— Z radości! — skłamałem.
— No, no... — mruknęła wojowniczka, najwyraźniej nie
wierząc ani jednemu mojemu słowu.
Nie przejmując się tym, spokojnie wróciłem do kolacji, o
której zdążyłem zapomnieć podczas rozmowy z elfem. W
ciągu ostatnich niespokojnych dni zgłodniałem na śmierć...
Wszyscy zgodnie obrazili się na mnie i demonstracyjnie
wrócili do swojego stołu, nie zaszczycając mnie nie tylko
słowem, ale nawet spojrzeniem. Nawet Len z nimi poszedł,
urażony do żywego, że postawiłem blokadę (wprawdzie
słabą, ale zawsze), nie pozwalając mu grzebać w swoich
odczuciach.
Patrząc w okno na szalejącą burzę, zrobiło mi się szczerze
żal Rayhego, który w taką pogodę musiał się gdzieś włóczyć.
No, poczekaj Ae-Nari! Jak tylko zjawisz się rano, to ci tak
dam popalić, że zaczniesz się wreszcie porządnie
zachowywać, pomyłko Stwórcy!
Rozdział 7
Wiecznie hołubić minione cierpienie?
Wszystko pokona życia pragnienie,
Wszak: wybaczenie — nie zapomnienie —
Spełniło się!
N. Mazowa

Gdy rano otworzyłem oczy, poczułem wielką ochotę znów


schować się pod kołdrą i udawać, że śpię snem
sprawiedliwego, ale zanim to zrobiłem, Laelen, spragniony
nowych doznań, wpił się we mnie niby głodna pluskwa.
Utkwiłem wzrok w niedawno pobielonym suficie i
spróbowałem symulować przedśmiertne konwulsje, ale to mi
nie pomogło: małoletni drań z niewiarygodnym uporem
ściągał ze mnie kołdrę, łaskotał i bez przerwy miauczał na
jednej nucie, niczym kot, którego wredna gospodyni nie chce
wypuścić wiosną na dwór.
Jeśli sądzicie, że mojej cierpliwości zahartowanej długim
życiem starczyło na co najmniej pół godziny podobnych
drwin, to grubo się mylicie. Poddałem się, włożyłem ubranie i
powlokłem na kaźń, którą Khilayia nazywała „zmianą
wyglądu”.
Z powodu niepełnego połączenia z młodym elfem (które
zżerało mnóstwo sił i strasznie mi ciążyło) nie zdołałem
grzebać w jego głowie i dopiero wchodząc do wspólnej sali,
zrozumiałem, że mogłem spokojnie spać jeszcze co najmniej
pół godziny — po prostu Laelen postanowił zemścić się za
moją wczorajszą „zdradę”. W sali nie było nikogo prócz
krzątającej się gospodyni, która bardzo mnie przepraszała,
że, niestety, śniadanie jeszcze niegotowe, i przysadzistego
mężczyzny o wyglądzie bandyty, którego wziąłem za
wykidajłę, a który okazał się właścicielem tego zakładu i
zarazem mężem „cioteczki Ann”. Właśnie wrócił z podróży.
Mężowi nie spodobałem się od razu — być może z powodu
nadmiernej życzliwości jego żony. Biorąc jednak pod uwagę
mój wygląd, jej serdeczny stosunek należałoby złożyć na
karb instynktu macierzyńskiego — bicz wszystkich kobiet —
sprawiającego, że piękniejsza połowa każdej rasy ściska i
przytula wszystko, co wygląda na ładne i bezbronne. A w tej
chwili, ku mojemu wielkiemu wstydowi, zewnętrznie
pasowałem do tego opisu.
Dałem Lenowi po łbie za granie mi na nerwach i
wyszedłem na dwór, żeby ocenić skalę zniszczeń i postawić
do raportu pewną bezczelną końską mordę — nie miałem już
ochoty patrzeć na słodką buziuchnę elfa.
Otworzyłem drzwi, rozejrzałem się czujnie, spodziewając
się wszystkiego, co najgorsze, i moje obawy po raz kolejny
się sprawdziły. Aż gwizdnąłem z wrażenia: czegoś takiego ta
okolica nie przeżywała nawet wtedy, gdy niecywilizowane
plemiona orków organizowały tu regularne wycieczki celem
zdobycia ubrań, jedzenia i darmowej siły roboczej. Drzewa
połamane wichrem, na wielu domach brak dachówek, drogi
rozmyte przez nocną ulewę...
— Ae-Nari!!! — wrzasnąłem.
Ptaki, które od świtu demonstrowały umiejętności
wokalne, zamilkły, niezadowolone, że ktoś śmiał przerwać im
koncert.
Przepraszająca końska gęba zjawiła się od razu — zdaje
się, że ten czworonogi łobuz od dawna czekał na wezwanie.
— No, łotrze... — powiedziałem z groźbą w głosie. —
Co to wszystko ma znaczyć, hę?!
Zakłopotany koń spuścił oczy, udając, że tym razem nie
ma z pogromem nic wspólnego.
— Co masz na swoje usprawiedliwienie?!
Nieliczni przechodnie zerkali ze zdumieniem, jak ze srogą
miną robię wyrzuty speszonemu źrebcowi. Po raz kolejny
wzięto mnie za wariata, ale nie przejąłem się zbytnio, w
końcu to nic nowego. Gdyby ci dobroduszni wieśniacy
wiedzieli, że właśnie temu stworzeniu, udającemu teraz
niewiniątko, zawdzięczają nocne spustoszenie...
— Władco...
— Tak, Egorcie? — zwróciłem się do krasnoluda, który
postanowił ubarwić moją samotność i przeszkodzić w
oskarżaniu Ae-Nariego.
— Niepokoi mnie to, co się dzieje, Władco — wyznał
brodaty. — I wy mnie niepokoicie...
Proszę bardzo, staruszkowi wystarczyło śmiałości, żeby
powiedzieć to wprost.
— Co konkretnie cię niepokoi? — Nie będę grzebał w jego
myślach i ułatwiał mu zadania. Niech powie sam, nie jestem
dziś ani miłościwy, ani łaskawy.
— Zachowujecie się inaczej niż zwykle...
Jaka cenna uwaga! Jakbym sam nie wiedział!
— Ale i sytuacja jest niezwykła, nieprawdaż? —
spróbowałem zmienić temat. Niestety, niełatwo zbyć Egorta,
za stary jest na takie plewy. Zna mnie lepiej niż wielu moich
poddanych, co bynajmniej nie odbija się negatywnie na jego
inteligencji.
— Niepokoicie się, związaliście się przysięgą z
oddziałem... Aż strach pomyśleć, co było tego przyczyną...
Wstyd mi, Władco, ale boję się!
— Ja również — wyznałem nagle (co mnie podkusiło do
takiej szczerości przed krasnoludem?). — Ja również się boję,
dlatego postanowiłem, że lepiej zawczasu pozbawić się
możliwości wyboru.
— ?! — nie zrozumiał krasnolud.
— Wiesz, kto zaatakował nas w Antele? — Zajrzałem
brodatemu mu w oczy.
— Nie, ale... Nie chcecie chyba powiedzieć, że to...
— Właśnie to chcę powiedzieć — uśmiechnąłem się
gorzko. — Przecież ostrzegałem cię przed czymś takim,
prawda?
— Ale... Nie myślałem, że mówicie poważnie, Władco... —
wymruczał krasnolud, z zakłopotaniem odwracając wzrok.
— Myślałeś, że się wygłupiam? — Mój głos brzmiał bardzo
spokojnie, ale kilka niemal niezauważalnych nutek sprawiło,
że Egort skulił się. — A ja myślałem, że powinieneś już
wiedzieć: nigdy nic nie robię ot, tak sobie.
— Wiem, Władco... — wykrztusił brodaty z nieszczęśliwą
miną.
— Ae-Nari, stój! — ryknąłem na konia, który próbował
czmychnąć, bezczelnie korzystając z tego, że byłem zajęty
rozmową ze starym krasnoludem. — Jeszcze z tobą nie
skończyłem! Jeśli wszystko wiedziałeś, Egorcie, to skąd
troska o mnie? Czyżbyś myślał, że straciłem rozum?
— Ciężko wam, Władco... Przecież widzę, jak się
męczycie... — Egort zaczął się usprawiedliwiać.
— To prawda, jest mi ciężko — przyznałem — ale to
jeszcze nie czyni ze mnie kompletnego idioty!
— Wybaczcie mi, Władco! — zaszlochał staruszek,
rozumiejąc, że wszystkie moje zarzuty są uzasadnione i
usprawiedliwianie się nie ma sensu.
No i co ja mogłem zrobić? Powiedzieć mu, żeby nigdy
więcej nie pokazywał mi się na oczy? Odmówić prawa
wstępu do Pałaców? Było nie było, krasnolud faktycznie
troszczy się o mnie na miarę swego rozumienia sytuacji i
nawet po swojemu kocha mnie ze wszystkimi moimi
słabościami, których jest tak dużo...
— Wybaczam, cóż mi innego pozostaje — westchnąłem.
— Dziękuję, Władco — powiedział z ulgą. — Ale czy
jesteście pewni, że ta maskarada, którą wymyśliła Khi... ee...
— Jakbym nie wiedział — uspokoiłem Egorta, który
wystraszył się, że niechcący zdradził demonessę. — Przecież
mogę przeczytać wszystkie wasze myśli.
— A czemu nie robicie tego stale? — spytał ze
zdumieniem.
— Zrobiłoby się nudno — wyjaśniłem.
— Władco, jesteście pewni, że ta maskarada wam
przystoi?
— Nie — uśmiechnąłem się krzywo, zdając sobie sprawę,
że mój i tak chwiejny autorytet runie w wyniku tej
przebieranki. — Ale cały ten pomysł jest tak idiotyczny, że
ma szanse powodzenia. Cóż znaczy taki drobiazg jak
maskarada? Nie sądzę, żeby ktoś wpadł na to, że mógłbym
do tego stopnia narazić na szwank własną godność.
— Macie rację, Władco — rzekł krasnolud, poddając się.
— Ale jakże to będzie? Wy w kobiecym stroju?! To przecież...
— Mój kolejny wygłup? — Mój cichy śmiech chyba
wyprowadził Egorta z równowagi. — Ae-Nari, stój, mówię!
Wszystko widzę! — krzyknąłem. — Czy sądzisz, Egorcie, że
ktoś byłby w stanie zrobić mi coś bez mojej zgody?
— Nie, oczywiście, że nie, mój Władco — wycofał się
wystraszony Mistrz.
Potarłem skronie ze zmęczeniem, demonstracyjnie
rzucając ciężkie spojrzenie Ae-Nariemu, który znowu
próbował się zmyć.
— Egorcie, kiedyś wykończysz mnie tym swoim: „Tak,
Władco”, „Nie, Władco” - powiedziałem, niespodziewanie dla
samego siebie. — Czy naprawdę jestem aż tak straszny i
krwiożerczy, że nawet ty się mnie boisz? — zapytałem z
bezradną urazą w głosie.
— Oczywiście, że nie — uśmiechnął się staruszek. — Po
prostu w inny sposób nie mogę wyrazić wam głębokiej czci.
Stropiłem się.
— Mam świadomość tego, kim jesteście, Władco, i dlatego
nie mogę odnosić się do was z taką bezpośredniością, z jaką
robią to nasi towarzysze, ale nie sądzę, żeby uczucia naszych
nowych znajomych i moje bardzo się od siebie różniły.
— Czyli ty również mnie nie znosisz? — zapytałem, nie
mogąc powstrzymać się od złośliwości. No proszę, zepsułem
taką podniosłą chwilę...
— Ale przecież sami chcieliście, żeby tak was traktowali,
prawda? Myślę, że gdybyście nie starali się zepsuć
stosunków z nimi, kochaliby was tak samo, jak naród
krasnoludów i mieszkańcy Pałaców. Ale tego właśnie nie
chcecie, Władco...
— Nie chcę. — Skinąłem głową. — Tak będzie lepiej.
— Być może, Władco — odparł Egort, niby zgadzając się
ze mną, ale ton jego głosu wyraźnie świadczył, że nie
aprobuje mojego sposobu rozwiązania problemu, żeby nie
powiedzieć, że uważa go za debilny.
Siłą woli powstrzymałem się od wpakowania się do myśli
krasnoluda. Czasem lepiej nie wiedzieć, co tak naprawdę
myślą o tobie inni, to daje możliwość zachowania iluzji co do
samego siebie.
Mistrz westchnął zupełnie jak dorosły, który nie zdołał
udowodnić dziecku słuszności prawdy oczywistej, i poszedł w
stronę zajazdu, który na krótki czas stał się naszym domem.
— No co, Ae-Nari — zacząłem z mrocznym uśmiechem,
odwracając się do konia. — Teraz wreszcie możemy
kontynuować naszą pogawędkę!
*
Oddział w pełnym składzie, z wyjątkiem Raywena i
Egorta, siedział przy stole, dyskutując nad szalenie ważną
kwestią: gdzie w tej dziurze można dostać eleganckie
kobiece stroje odpowiednie do maskarady. Potem pozostanie
już tylko kwestia zapakowania w te stroje Raywena, który na
pewno będzie czynnie protestował. Jednak nikt nie wątpił, że
jak nie kijem, to pałką złamią opór chłopaka, którego teraz
smok wie gdzie nosi.
Drzwi wejściowe otworzyły się z lekkim skrzypieniem, ale
na progu zamiast oczekiwanego czarownika stanął krasnolud
z niepewną miną.
— A Raywen? — zapytał Ert, który zaczął podejrzewać, że
magowi zwyczajnie obrzydło ich towarzystwo i postanowił
pójść gdzie indziej.
— Zaraz wróci — odparł krasnolud, którego niepokój
rycerza wyraźnie rozbawił. — Czcigodny Raywen musi teraz
dokończyć pewną sprawę, więc w najbliższym czasie na
pewno nas nie porzuci.
Ayelleri, słysząc, że młodzieniec ma tu „jakieś sprawy”,
zastygł zdumiony, sięgając po kolejne jabłko. Jak policzył
Gresz (który już dawno doszedł do wniosku, że
Pierworodzonego łatwiej ubrać niż nakarmić), to było już
piąte tego ranka.
— A propos czcigodnego Raywena — uśmiechnął się
nieładnie Ert. — O ile pamiętam, przywódca waszego klanu
rekomendował go jako utalentowanego czarnego maga, a co
my mamy w efekcie? Co to w ogóle jest?!
Krasnolud skrzywił się, ale odpowiedział spokojnie:
— Jeśli czcigodny Raywen zechce, sam wam odpowie.
— A my mamy ryzykować? — oburzył się Ayelleri,
przełykając ostatni kawałek jabłka. Niestety, więcej jabłek
nie było. Śniadania jeszcze nie podano, więc elf nie miał co
żuć, a to go chyba bardzo przygnębiało.
— Niczym nie ryzykujecie. — Egort pokręcił głową. —
Czcigodny Raywen jeszcze nigdy nie wyrządził wam
krzywdy, a teraz w dodatku związał się z wami przysięgą.
— I dlaczegóż to mielibyśmy wierzyć jego przysięgom? —
Na Khilayii przemowa krasnoluda nie zrobiła
najmniejszego wrażenia. — Ja też mogę dużo rzeczy obiecać,
ale to wcale nie znaczy, że dotrzymam słowa!
Brodaty obrzucił towarzystwo współczującym
spojrzeniem, jakim zwykle patrzy się na słabujących na
umyśle.
— Skoro Wł... czcigodny Raywen złożył przysięgę, to musi
ją spełnić, czy chce tego, czy nie.
— ?! — osłupieli wszyscy.
— Nawet gdyby, nie daj Stwórco, czcigodny Raywen
zginął przed wypełnieniem obietnicy, jego dusza nadal
pozostanie połączona z martwym ciałem i w takiej postaci
będzie istniał aż do ostatecznego wykonania przysięgi.
— Egorcie, przecież ja jem! — zawołał Ayelleri, dławiąc
się z nadmiaru wrażeń.
— Przecież nie ma nic do jedzenia?! — osłupiał Gresz.
Ayelleri z dumą pokazał mu trzy suchary schowane na
czarną godzinę.
Khilayia wyobraziła sobie rozkładającego się Raywena,
który z maniakalnym uporem idzie za nimi, i podziękowała
duchom lasu za to, że w odróżnieniu do Ayelleriego jeszcze
nie zdążyła nic zjeść. To już lepiej by było bez żadnego
wiązania się obietnicami z jego strony...
— Czy to możliwe? — spytała szeptem. — Czy istnieją
takie przysięgi?
— Nie chodzi o samą przysięgę, lecz o to, kto ją złożył —
wyjaśnił z westchnieniem krasnolud.
Ilne od razu nadstawiła uszu, czekając na dalsze
objawienia krasnoluda, które jednak, ku ogromnemu
rozczarowaniu Lady, nie nastąpiły. Najwidoczniej Egort
uznał, że i tak powiedział więcej, niż należało, i rozsądnie
zamilkł — tym bardziej, że do sali wszedł Raywen, raźny i
wesoły, jak pierwszego dnia ich znajomości. Aż dziw, jeśli
wziąć pod uwagę, co go dziś czekało...
— Ależ z ciebie wyjdzie śliczna dziewczyna... — czym
prędzej przypomniała mu Khilayia.
Mag zrobił dyżurną niezadowoloną minę, lecz jego
nieobecne spojrzenie wyraźnie świadczyło o tym, że w tej
chwili niepokoi go coś zupełnie innego.
— Grunt, żeby czcigodny Ert wziął na siebie ochronę
mojej czci niewieściej, bo w przeciwnym razie cała
maskarada poleci w dharry — zauważył obojętnie, siadając
przy stole na wolnym miejscu. — To co z tym śniadaniem?
— Już, już, panie Raywenie! — dobiegł z kuchni głos
cioteczki Ann razem z niezadowolonym burczeniem
właściciela zajazdu, że jego żona nie musi tak się trząść nad
tym smarkaczem.
— Smarkacz to ja — wyjaśnił zadowolony mag.
— Nikt w to nie wątpił — burknął niezadowolony Gresz. —
Smalisz cholewki do gospodyni?
— Ja? Do niej? — osłupiał Raywen. — Za kogo wy mnie
macie, czcigodny?
— A co, takiś wybredny? — drwił dalej ork.
— Po prostu u nas taki stosunek nie jest dopuszczalny, w
każdym razie wśród tych, którzy sądzą, że mają prawo
uważać się za dorosłych — odgryzł się Raywen, patrząc na
orka z poczuciem absolutnej wyższości moralnej.
„A może on faktycznie ma prawo tak nas traktować? —
pomyślała nagle Ilne. — Może rzeczywiście pod jakimiś
względami nas przewyższa?”
Cioteczka Ann (pod czujnym nadzorem męża, któremu
mag wyraźnie się nie podobał) podała śniadanie,
jednocześnie opowiadając tyle rzeczy o sobie, mężu,
dzieciach i całej wsi, że gdy przed każdym członkiem
oddziału stał już talerz, wojownicy wiedzieli tyle, że mogliby
oprowadzać wycieczki.
— W każdym razie kramy znajdziemy na pewno —
oznajmiła Ilne, z przyjemnością wdychając aromaty
miejscowych dań.
W zupie znajdowało się dokładnie to, co powinno, ku
zaskoczeniu Lady, której, jak to się czasem zdarzało,
serwowano kota jako królika. Ci spryciarze, którzy próbowali
oszukać dwupostaciową, szybko pojmowali, że właśnie
nadszedł czas zapłaty — wystarczyło, że spojrzeli na
rozgniewaną Lady, która uroczyście oznajmiała, że zaraz
umieści talerz z podejrzanym daniem na głowie tego, który
przyrządził ohydztwo.
Ayelleri jadł wszystko z charakterystyczną dla elfów
elegancją, ale zarazem z taką prędkością, że pozostali
wojownicy patrzyli na niego zaniepokojeni.
— Przecież on nas wszystkich kiedyś pożre w nocy! —
zawołał ork, patrząc, jak elf połyka kolejny kawał mięsa.
— Mój organizm ciągle rośnie, więc mogę — odparł
urażony Ayelleri, biorąc ze stołu kilka kawałków chleba na
później.
— Przecież macie już na karku czwartą setkę, czcigodny!
— rzekł Raywen. — Czyżbyście mieli aż tak spowolniony
rozwój?
— No... — speszył się elf, nie bardzo wiedząc, co
odpowiedzieć. — Może nie rosnę, ale jeść mi się chce. A ty
skąd wiesz, że mam czterysta lat?!
— Domyśliłem się — odparł obojętnie mag.
— Czy ty się czasem nie za dużo domyślasz? — zapytał
podejrzanie spokojnie Ert, który długo szukał pretekstu do
otwartego starcia z Raywenem i wreszcie go znalazł.
— To oskarżenie? — zapytał sucho mag, z pewną dozą
zainteresowania patrząc prosto w oczy rycerza.
— Jeszcze nie.
— Więc gdy to „jeszcze nie” przejdzie w „już tak”, wtedy
porozmawiamy — odparł chłodno mag.
— Do kogo mówisz, szczeniaku?! — wybuchnął nagle Ert.
Rozdrażnienie długo w nim wzbierało i teraz wreszcie
chciało znaleźć ujście. Rycerz zerwał się z miejsca, złapał
Raywena za ubranie na piersi i uniósł go nad ziemią.
— Ert, uspokój się! — poprosiła Ilne. — Co cię napadło?!
— Ilne, nie wtrącaj się!
— Puśćcie mnie, waleczny — poprosił spokojnie mag.
— Puszczę, kiedy odpowiesz na moje pytania — odparł
pogromca smoków ze złośliwym uśmieszkiem.
Czarownik uśmiechnął się smutno, bez trudu rozwarł
palce rycerza i klapnął na swoje miejsce za stołem, z
obojętną miną wracając do jedzenia.
— Ert, Raywen, przestańcie zachowywać się jak dzieci! —
zganił obu Kot.
— Nie podoba mi się, że ten bezczelny smarkacz nie mówi
wszystkiego! Oddział nie może normalnie funkcjonować, jeśli
jeden członek stanowi zagrożenie dla pozostałych —
powiedział rycerz, postanawiając załatwić tę sprawę w
cywilizowany sposób.
Wszyscy popatrzyli błagalnie na Raywena. Mag westchnął
i powiedział:
— Nie będę nic wyjaśniał — i nie czekając na okrzyki
oburzenia, dokończył cicho: — Tak będzie lepiej dla
wszystkich. A zagrożenie stanowię jedynie dla samego siebie.
— Wła... czcigodny Raywenie! A może, no... tego... Po co
te tajemnice? Po prostu opowiedzcie im wszystko... — zaczął
Egort, ale młodzieniec mu przerwał:
— A jak ty to sobie wyobrażasz? Jestem taki i taki,
przeżyłem tyle i tyle lat, ale nie martwcie się, wszystko w
porządku? Mam ci przypomnieć, kim jestem?!
Nie wiadomo, czego było więcej w głosie maga:
rozdrażnienia szlachetnie urodzonego, któremu ktoś ośmielił
się zwrócić uwagę, czy zwykłej rozpaczy, która u wszystkich
ras przejawia się w ten sam sposób. Poza tym czarownik po
raz pierwszy zwrócił się do kogoś poza Kotem i Lenem na
„ty”, co o czymś świadczyło, choć uczestnicy wyprawy nie
bardzo jeszcze wiedzieli, o czym.
— Nie trzeba... Wszystko rozumiem, wybaczcie mi —
wycofał się krasnolud.
— A może jednak warto by nam zaufać? — zapytał z
nadzieją Kot. — Myślisz, że nie wytrzymamy prawdy o tobie?
— Nie myślę. — Mag pokręcił głową. — Jestem pewien. I
mam nadzieję, Egorcie, że zrozumiałeś moje pragnienie — w
głosie maga niespodziewanie zadźwięczały władcze nutki,
które bardziej pasowałyby do rozgniewanego króla niż do
zmęczonego chłopaka, którego wszyscy przywykli widzieć w
czarowniku.
— A ja i tak cię przebiorę! — oznajmiła ni z tego, ni z
owego Khilayia.
— Oczywiście, waleczna — westchnął ciężko młodzieniec,
patrząc na demonessę tak, jak zmęczony po całym dniu
pracy ojciec patrzy na córkę, która bardzo chce, żeby wziął
ją na barana.
— Mówisz poważnie? — dziewczyna nie uwierzyła. — A
nie uciekniesz?
— Jakże bym mógł, waleczna? — uśmiechnął się Raywen.
„Drwi sobie!” — pomyślała wojowniczka. „W żadnym
razie” — uspokoił ją czym prędzej czarownik.
„I przestań czytać moje myśli!” „Żeby jeszcze było co
czytać...”
— Co?! — zawołała Khilayia, próbując spalić Raywena
wzrokiem.
Niestety, na maga nie działał nie tylko smoczy płomień,
ale również ogień kobiecych oczu.
Wszyscy popatrzyli zdumieni na Khilayię, dając do
zrozumienia, że czekają na wyjaśnienia, ale dziewczyna nie
miała zamiaru niczego tłumaczyć, biorąc przykład z
czarownika. Wojowniczka do ostatniej chwili w rękawie
chciała zatrzymać swojego asa.
*
Cóż mogłem powiedzieć?... Jeszcze nigdy nie widziałem
takiej farsy. Zafascynowane perspektywą zabawy dwiema
żywymi lalkami (mną i Lenem) dziewczęta nie miały zamiaru
rezygnować. Całkiem nieźle udawałem urażoną dumę, nawet
Ilne się nie zorientowała... No proszę, postęp! Udało mi się
nabrać całe to niespokojne towarzystwo, a oni nawet niczego
nie podejrzewali, naprawdę myśleli, że jestem pokorną
ofiarą, która poddała się okrutnemu fatum... Naiwni...
Nie tracąc czasu, Khilayia i Ilne wzięły w obroty
pierwszego handlarza i wytrząsnęły z niego wszystkie
informacje. Okazało się, że eleganckie kobiece stroje można
było kupić tylko w jednym miejscu i właśnie tam poszliśmy
całym tłumem: nikt nie chciał rezygnować z darmowej
rozrywki.
W pierwszej chwili, słysząc prośbę naszych dziewcząt,
sprzedawca pomyślał, że czegoś nie zrozumiał, ale gdy
uzyskał potwierdzenie, że potrzebujemy „damskich strojów
dla tych dwóch chłopców”, sklepikarz popatrzył na mnie i na
Lena takim wzrokiem, że zapragnąłem zapaść się pod ziemię,
przy okazji ścierając w proch dwie okropne dziewuchy, które
postawiły mnie w tej idiotycznej sytuacji. Małoletni elf nie
podzielał mojego oburzenia, traktując całą sprawę jako
niezły ubaw. Sam zaczął grzebać w zaproponowanych
sukniach elfickiego kroju, krytykując niektóre części
garderoby. Pomyślałem, że Ayelleriego zaraz trafi szlag, gdy
zobaczy, jak jego młodszy brat zarył się w stercie szmat. Hm,
szczerze mówiąc, gdyby Arien zachował się w taki sposób,
chyba bym go zlał, dając mu nauczkę na przyszłość... Jednak
Laelen nie był moim młodszym bratem, więc kwestią jego
postawy moralnej musiał zająć się Ayelleri, choć wyglądało
na to, że starszy elf nie jest na tyle dorosły, by umieć
postępować z dziećmi.
Mną zajęły się Khilayia oraz Une, na wyprzódki
proponując różne szmatki, przed którymi broniłem się,
jęcząc na cały głos i jednocześnie po kryjomu odkładając te
rzeczy, które były niezbędne do wymyślonej przeze mnie
legendy. Według niej Ert był rycerzem z prowincji Ayalla
(dziwne miejsce, w którym dharr wie co się dzieje,
wybierałem się tam kilka razy i dlatego wiem, jak wygląda
tam stan szlachecki), który postanowił przyspieszyć proces
wydania za mąż młodszej siostry, czyli mnie. Ilne miała grać
rolę już wyswatanej dziewoi — w Ayalli zaręczone
dziewczęta aż do ślubu chodzą z zakrytą głową, co było
idealnym sposobem ukrycia włosów Lady. Kot miał udawać
szczęśliwego narzeczonego dwupostaciowej, a Khilayia miała
być naszym ochroniarzem — i ta rola oburzyła demonessę
nie mniej niż mnie przebranie za kobietę. Ork i krasnolud
mieli sprawiać wrażenie, że podróżują sami, zaś Len i
Ayelleri mieli być siostrą i bratem.

Gdy Ilne i Khilayia oznajmiły, że trzeba mi wybrać


również bieliznę, poczułem się gorzej. Chwilę wahałem się
między omdleniem a ucieczką, w końcu jednak
zdecydowałem, że mężczyźni nie powinni opuszczać pola
walki, więc malowniczo upadłem na podłogę w rzekomym
omdleniu. W ten sposób ustrzeliłem od razu dwa dharry: po
pierwsze, nie sposób zmusić bezwolnego ciała do robienia
tego, czego ono nie chce, a po drugie, dziewczęta na pewno
nie odważą się same przebrać mężczyzny, wychowanie im
nie pozwoli. Gdyby to były chłopki, to bym się tak łatwo nie
wykręcił, ale przy szlachetnie urodzonych damach byłem
bezpieczny.
*
— Co teraz zrobimy? — zapytała zmieszana i urażona
Khilayia, patrząc na nieprzytomnego Raywena.
— Może tylko udaje? — spytała z nadzieją dwupostaciowa.
— Zaraz się dowiemy! — rzekł z uśmieszkiem Gresz i
podszedł do maga. — Od dawna marzyłem, żeby to zrobić...
— powiedział, kopiąc czarownika w brzuch.
Len, który właśnie wydostał się spod góry sukien,
oniemiał z przerażenia i bezradnie patrzył na to, jak Gresz
traktuje jego bóstwo.
Raywen jęknął, lecz nie odzyskał przytomności.
— To znaczy, że nie udaje — podsumował ork.
— Gresz! To było nieszlachetne! — oburzył się Ert.
— Za to pewne i praktyczne! — prychnął Gresz, nie
podzielający tych ideałów czci i honoru, którym był wierny
rycerz. —
Jeszcze niedawno sam złapałeś zdechlaka za fraki, może
nie?
Pogromca smoków speszył się, ale nie miał zamiaru
ustępować nieszlachetnemu towarzyszowi.
— To było co innego! Zrobiłem to dla naszego wspólnego
dobra! — oznajmił patetycznie Ert.
— No przecież ja też!
— Ty... ty... ty... uderzyłeś Raywena!!! — wrzasnął Len,
któremu dopiero teraz wrócił dar mowy i rzucił się na orka z
pięściami.
Gresz, niespodziewający się takiego ataku, cofał się
wystraszony przed młodym elfem, który najwyraźniej miał
zamiar jeśli nie odgryźć orkowi nos, to przynajmniej oderwać
mu uszy. Ayelleri skoczył, żeby odciągnąć brata od ofiary, i
wszyscy prócz leżącego na podłodze maga pobiegli pomóc
starszemu elfowi. Wkrótce przeklinający kłąb zwalił się na
podłogę, przewracając kilka ław i szerząc w kramie
spustoszenie.
Sprzedawca, zmuszony do uczestniczenia w tym bajzlu i z
miną męczennika podliczający w myślach straty, wcisnął się
w odległy kąt, gdzie zajadle modlił się do Białego Jednorożca,
jednocześnie złorzecząc Czarnemu Smokowi, który, drań
jeden, ściągnął mu do kramu tę bandę. A „nieprzytomny”
Raywen odczołgał się na bok i sprytnie wykorzystał
urządzoną przez Lena bijatykę — wziął wszystkie wybrane
wcześniej części garderoby, zapłacił właścicielowi kramu i
wybył przez tylne wyjście, nie czekając, aż przyjaciele
zauważą jego nieobecność.
— Stop! A gdzie ten zdechlak?! — zawołał Gresz, który
opamiętał się pierwszy.
— Raywenie?! — zawołał Len, nie puszczając orkowego
ucha.
— Wyszedł już ten wasz Raywen! — zawył handlarz, z
rozpaczą patrząc na pogrom w kramie. — Wyszedł dawno
temu!
— Wyszedł? — spytała przestraszona Khilayia. „Jak to,
porzucił nas? Zostawił sam na sam z tłumem agresywnych
psychopatów i złoczyńców, pragnących zniszczyć świat? Jak
on mógł?!”
Demonessa poczuła rozpacz, którą natychmiast przypisała
niepokojowi o własne bezpieczeństwo. No bo jeśli, nie daj
Jednorożcu, oddział zaatakuje smok, to nikt prócz Raywena
nie da mu rady! A czarownik się zmył! Zostawił ich na
pastwę losu!
— Zostawił nas... — Pokręcił głową Ert. — Po prostu mu
to wszystko zbrzydło i postanowił odejść. Nawet go
rozumiem...
— Ale przecież Raywen tu jest! — zawołał Len, patrząc
zaskoczony na towarzyszy.
— Że co? — nie zrozumiała Ilne.
— Czeka na nas w zajeździe! — wyjaśnił młody elf, nie
rozumiejąc, co tak zdumiało resztę oddziału.
— Skąd wiesz? — zapytał z niedowierzaniem Ayelleri.
— Czuję — odparł uczciwie elf. — Ja zawsze wyczuwam
Raywena.
To była jedna z najbardziej interesujących nowin tego
dnia.
— To znaczy, że twój umysł i umysł czarownika są
połączone? — zapytała ostrożnie Ilne, czując, że jest tak
bliska rozwiązania zagadki jak nigdy dotąd.
— Chyba tak... — potwierdził stropiony elf. — Ale ja nie
słyszę jego myśli. Tylko wyczuwam nastrój i gdzie się teraz
znajduje.
— Niepełne połączenie — skonstatował Ayelleri z ulgą. —
A już myślałem, że mamy do czynienia z tym smokiem, który
naznaczył Lena.
— Niepełne połączenie? — spytała Ilne, która na przekór
zdrowemu rozsądkowi również pomyślała, że Raywen jest
ziejącym ogniem jaszczurem.
— Nie potrafię zrozumieć, dlaczego przy Raywenie Laelen
czuje się lepiej. Chyba nasz wredny mag jest specjalistą w
dziedzinie magii mentalnej! „Podczepił” umysł Lena do
swojego, dlatego łączy ich taka ciasna więź. To ona pozwala
Lenowi normalnie funkcjonować z dala od smoka, który go
naznaczył.
— Czy coś takiego wymaga dużo siły? — zapytał Ert.
— Bardzo dużo — odparł Ayelleri. — Samo naznaczenie
nie wymaga wielkiego wysiłku, ale niepełne naznaczenie
przypomina przestawianie wiadra wody z miejsca na miejsce
— niby niezbyt ciężko, a jednak wyczerpuje.
— I Raywen robi to dla Laelena z własnej woli? —
zdumiała się Khilayia.
— Wygląda na to, że tak — odparł starszy elf. — Okazuje
się, że ten zamorek jest zdolny do czynów altruistycznych...
— A co, myśleliście, że czcigodny Raywen nie jest
szlachetny?! — oburzył się krasnolud, patrząc na elfa. —
Wła... czcigodny Raywen stale się o was troszczy, broni was
jak może, a wy nie powiecie o nim jednego dobrego słowa!
Gdyby z nami nie wyruszył, już dawno trafilibyśmy do
naszych przodków! Czy nie ma w was kropli szlachetności?!
Członkowie oddziału popatrzyli na siebie speszeni,
widocznie szukając w sobie wspomnianej kropli — choćby
jednej na wszystkich.
Krasnolud odwrócił się gwałtownie i wyszedł.
— Może on ma rację?... — zaczął niepewnie Ayelleri.
— Ma. — Kot skinął głową. — Gdyby było inaczej, nie
zaproponowałbym Raywenowi Służenia.
— Czyli to nasza wina — podsumowała Ilne. — Nie
umieliśmy go właściwie ocenić.
— Nie wasza — westchnął Len. — Raywen sam chce,
żebyście go źle traktowali. Z jakiegoś powodu uważa, że tak
będzie lepiej.
„Cały Raywen” — pomyślała ze smutkiem Khilayia, która
przywykła do tego, że świat jest prosty i zrozumiały. Problem
w tym, że mag nie chciał się wpisać w ramy światopoglądu
demonessy.
— Jak wybierzemy mu strój, skoro go nie ma?! — zapytała
dziewczyna, próbując w ten prozaiczny sposób odsunąć
rozterki moralne.
— Ten wasz Raywen już kupił ubrania! — ryknął
właściciel, który pragnął jak najszybciej pozbyć się tych
wandali. — I zapłacił! — dodał szybko, widząc, że szanse na
wyciągnięcie pieniędzy od wojowników są znikome, za to
istnieje duże prawdopodobieństwo, że zniszczą mu kram do
końca.
— Leri, ale przecież jeszcze nic nie kupiliśmy! — jęknął
Laelen, gdy zrozumiał, że przyjaciele pragną jak najszybciej
opuścić stragan, w którym ucierpiała ich reputacja.
— Ależ, Lenie... — speszył się starszy elf. — Może lepiej
nie... Potem kupimy ci coś innego...
— Ja nie chcę potem czegoś innego! — obraził się
chłopiec. — Ja chcę tę błękitną sukienkę teraz! Dlaczego
Raywen może, a ja nie?!
Handlarz patrzył przerażony na tę scenę, uświadamiając
sobie, że elf i czarownik faktycznie należą do „tych”, zaś
pozostali najwyraźniej zadowalali się funkcją sutenerów.
— Kup mu tę sukienkę, bo przecież się nie odczepi! —
warknął ork.
— I jeszcze szal, i pantofelki, i tamtą sukienkę! I tamtą! —
wołał Len.
Ayelleri patrzył na to wszystko z przerażeniem: ani chybi
właściciel kramu uzna, że młodszy elf jest nienormalny! Do
tego wszystkiego braciszek zrujnuje go taką ilością chłamu!
— No, Leeriii! — marudził dalej elf, patrząc na Ayelleriego
szczenięcymi oczami.
„W kółko tylko Raywen i Raywen, ale jak coś trzeba kupić,
to od razu przypomniał sobie o bracie...” — pomyślał z
oburzeniem Pierworodzony, uświadamiając sobie, że
zwyczajnie jest zazdrosny o Lena.
Gdy wreszcie udało im się odciągnąć Laelena od kramów
(małoletni Pierworodzony marudził i opierał się), wrócili do
zajazdu. Każdy czuł niejasny niepokój — a nuż czarownika
tam nie będzie? Nagle zrozumieli, jak bardzo przywiązali się
do Raywena, ze wszystkimi jego tajemnicami i dziwactwami.
Ertowi na dokładkę było strasznie wstyd za poranne starcie z
chłopakiem. Rycerz zdawał sobie sprawę, że czarownika nie
da się zmienić i po prostu trzeba go zaakceptować takim,
jakim jest. Przecież do tej pory nigdy ich nie zdradził,
chociaż miał mnóstwo możliwości...
— Może by tak przeprosić tego naszego zdechlaka? —
zapytał pogromca smoków.
— No bo, czy my jesteśmy lepsi? — Ilne ze zrozumieniem
uniosła brew.
— Zgadza się — uśmiechnął się Gresz. — Tylko że jemu
starcza śmiałości i bezczelności, żeby nie negować swojej
inności, a nam, jak widać, nie... No nie! Powiedziałem coś
dobrego o tym smoczym pomiocie! — osłupiał ork.
— A według mnie on jest po prostu zwykłym
chłopaczkiem, który ma czelność pyskować szlachetnie
urodzonym! — oznajmił buntowniczo Ayelleri, wiercąc się
pod drwiącym wzrokiem młodszego brata, który w tym
momencie wydawał się rozsądniejszy i doroślejszy.
— A ty, Khilayio? — zapytał Kot zamyśloną demonessę. —
Co myślisz o Raywenie?
Dziewczyna zmieszała się i rozzłościła jednocześnie, ale to
nie pomogło jej zdecydować, które swoje uczucie wobec
Raywena miałaby ogłosić światu. Z boku te rozterki musiały
wyglądały dość komicznie, co jeszcze bardziej złościło
wojowniczkę, która nie znosiła się ośmieszać.
— A co to, wieczór zwierzeń? — spytała z rozdrażnieniem.
— Nie... — speszył się Kot. — Po prostu wszyscy już się
wypowiedzieli... Poza tym, myślę, że zagadka Raywena
interesuje nas wszystkich.
— No to sam się wypowiedz, skoro już nie możesz
wytrzymać! — odcięła się dziewczyna.
Demon uśmiechnął się ze zmęczeniem.
— Sądziłem, że mój stosunek do czarownika jest
oczywisty. — Wzruszył ramionami. — Uważam, że za niego
można bez wahania oddać życie. A co ty powiesz?
— Nic. — Demonessa pokręciła głową, a przy tym ruchu
jej czerwone włosy rozsypały się na ramionach i zasłoniły
twarz, co najwyraźniej ją urządzało.
— Jak sobie chcesz — powiedział ze źle ukrywaną
złośliwością Kot i Khilayia pomyślała, że jej przodkowie mieli
rację, rozpoczynając długotrwałą wojnę z górskimi
demonami.
Reszta oddziału również zerkała znacząco na dziewczynę i
wojowniczka zapragnęła kogoś zabić. Od razu przypomniał
jej się przedmiot sporu, czyli Raywen, który niby nie był
winien, ale mimo to warto by go trzasnąć. Żeby wiedział...
„No nie wiem, jaki jest mój stosunek do niego! Albo wiem,
ale nie powiem!” — mruczała w myślach Khilayia, starając
się nie spotkać z nikim wzrokiem.
Gdy weszli do zajazdu, Ert od razu pobiegł do gospodyni
dowiedzieć się, czy Raywen wrócił. Cioteczka Ann
poinformowała go, że owszem, wrócił jakiś czas temu,
poszedł do siebie i od tamtej pory się nie pokazywał.
— A może on tego... skończył ze sobą? — powiedział
głucho Gresz i od razu dostał po głowie od Kota. — Jakbyście
nie znali naszego zdechlaka! Przecież on jest stuknięty!
Może mu odbiło, wziął i wsadził głowę w pętlę! Kocie, do
smoka, trzymaj ręce przy sobie!
— To przestań pleść bzdury! — oburzył się demon. —
Raywen miałby ze sobą skończyć? Co za brednie! Pomyśl,
zanim zaczniesz mleć ozorem!
Niezadowolony Kot niemal prychał.
— Chodźmy sprawdzić! — zaproponował Gresz, nie chcąc
ustąpić.
— No i przecież mieliśmy go przebrać! — przypomniała
Khilayia wyraźnie sfiksowana na swoim pomyśle.
Cały oddział poszedł na górę, chcąc się na własne oczy
przekonać, że Raywen nie popełnił samobójstwa.
Kot czuł niepewność zasianą przez orka i z pewną obawą
(a nuż faktycznie się powiesił?) pierwszy zajrzał do pokoju.
Od razu odskoczył.
— Coś ty? — osłupiała Khilayia. — Jednak wisi?!
— Pomyliliśmy pokój... — oznajmił demon.
— Przecież to wasz pokój! — Wzruszyła ramionami Ilne. —
Tu wszystko przesiąkło tobą, magiem i Lenem!
— A ja ci mówię, żeśmy się pomylili! — uparł się Kot.
— Sama sprawdzę... — Khilayia splunęła i chwyciła za
klamkę. — O, przepraszam... — powiedziała, zaglądając do
pokoju i od razu odskakując. — Naprawdę się pomyliliśmy...
— Dość tych bredni! — wybuchnął Ert, kopniakiem
otwierając drzwi.
Wszyscy, którzy jeszcze nie zaglądali do pokoju, wdarli się
do niego za rycerzem.
Tyłem do okna stała młoda kobieta. Miała błękitną suknię,
rozpuszczone włosy i cienką woalkę na twarzy, która nie
potrafiła ukryć urody dziewczyny.
— Przepraszamy... — speszył się pogromca smoków,
zrozumiawszy, że właśnie obraził piękną damę, i chciał się
wynieść jak najdalej od tych pięknych oczu, patrzących na
niego z niemym wyrzutem...
— Czcigodni, co z wami? — spytała piękność
nieoczekiwanie męskim i dziwnie znajomym głosem.
— Raywen?! — wykrzyknęli w oszołomieniu.
— Nie, Biały Jednorożec — odparł złośliwie mag i
potrząsnął czarną grzywą.
— Ładne mi... — wyraził swój zachwyt Gresz, robiąc krok
do przodu i patrząc z osłupieniem.
— Odsuńcie się ode mnie, waleczny! — spiął się od razu
mag, cofając się przed orkiem.
— Wstrząsające... — szepnęła zachwycona Ilne.
— Aha... — mruknęła Khilayia. — Ale czegoś tutaj
brakuje... tylko nie mogę zrozumieć, czego...
— Może piersi? — zasugerował Ayelleri, czerwieniejąc jak
burak.
— Słusznie! — ucieszyła się demonessa. — Zaraz to
naprawimy! — dorzuciła z niezdrowym entuzjazmem.
Raywen zbladł.
— Może lepiej nie, czcigodna... — powiedział błagalnie,
rozglądając się zaszczutym wzrokiem.
— No coś ty?! — Khilayia nie zrozumiała.
— Nie trzeba nic poprawiać!!!
— Zwariowałeś? — speszyła się Ilne, już rozumiejąc, co
tak przestraszyło czarownika. — Wypchamy biust szmatami!
— Chyba że tak... — odetchnął Raywen, godząc się z tym,
co nieuchronne.
Godzinę później czarownik, stojąc pośrodku pokoju jak na
miejscu kaźni, westchnął ciężko i powiedział:
— Czcigodne, ja, oczywiście, nie jestem specjalistą, ale
wydaje mi się, że to trochę za dużo jak na młodą dziewczynę,
którą mam udawać...
Męska część oddziału zarżała dziko, obserwując, jak
wielki tłumok, który Ilne i Khilayia przymocowały do maga,
ciągnie go w dół.
— Ee... — powiedziała speszona wilczyca. — Chyba masz
rację...
Dziewczęta zaczęły demontować imitację kobiecych piersi
i spróbowały przerobić ją na coś bardziej przyzwoitego.
— Czcigodne — odezwał się po jakimś czasie Raywen —
oczywiście, nie jestem specjalistą, ale TO powinno być chyba
symetryczne...
Demonessa i dwupostaciowa popatrzyły na siebie
wymownie, ale musiały przyznać, że mag znowu miał rację:
prawa strona tego, co Raywen nazywał „konstrukcją”, była
znacznie większa od lewej. Rękodzielniczki zdjęły z ofiary
kolejny nieudany wariant, a potem, montując go ponownie,
usłyszały:
— Czcigodne, ja, oczywiście, nie jestem specjalistą, ale to
chyba nie powinno spadać...
— Robisz to specjalnie?! — krzyknęły dziewczęta jednym
głosem.
— Co? — osłupiał Raywen, patrząc na swoje dręczycielki.
W ich oczach widniało absolutne przekonanie, że to właśnie
on nie pozwala im zrobić „tego” jak należy.
Widzowie płakali ze śmiechu, wyjąc za każdym razem, gdy
mag coś mówił — od dwóch godzin czarownik monotonne
skarżył się na życie w stylu: „My nie stund, mamy ni ma, taty
ni ma, piniendzy ni ma, dejcie się napić, ludzie dobrzy, bo tak
się chce jeść, że przenocować ni ma gdzie...”. „Dobrzy
ludzie” czuli, że jeszcze chwila i pękną z nadmiaru wesołości.
— A co ci się teraz nie podoba? — zapytały groźnie
dziewczęta, instalując czwarty wariant biustu.
Raywen naciągnął na konstrukcję stanik sukni, przejrzał
się w lustrze i skinął głową:
— Teraz wszystko w porządku.
— Ja też tak chcę! — zawołał Len.
Czarownik i Ayelleri westchnęli jednocześnie, ale zezwolili
na maskaradę.
— W kogo on się wdał? — zapytał tragicznym tonem
starszy elf, z przerażeniem patrząc na brata, który z pasją
wyginał się
przed lustrem. — Wszyscy w naszej rodzinie byli
normalni, a tego ciągnie do babskich szmatek!
— Nie denerwujcie się tak — powiedział uspokajająco
mag. — Wszystko z nim w porządku, po prostu to jeszcze
dziecko, choć wygląda na dorosłego. Dla niego to tylko
zabawa!
— Jakby nie miał innych rozrywek! — jęczał dalej elf. —
Zresztą, po co ja z tobą o tym gadam? — spytał
Pierworodzony, patrząc na przebranego czarownika z
nieukrywanym wstrętem.
— Wszystkie pretensje proszę kierować do Khilayi, to był
jej pomysł. — Raywen wzruszył ramionami.
— Zaiste, leśne demony to źródło wszelkich nieszczęść! —
oznajmił kategorycznie Ayelleri.
— Ja ci zaraz takie nieszczęście urządzę!... — wściekła się
demonessa, słysząc ostatnią wypowiedź elfa.
— Cicho! — osadził ją Ert. — A ty, szczycie stworzenia,
uważaj, co mówisz!
— A... e... — Pierworodzonemu z oburzenia odebrało
mowę. — Jak śmiesz, człowieku?!
Raywen wzniósł oczy do nieba, udając, że w ogóle go tu
nie ma.
*
Nie ma nic gorszego niż takie pstrokate towarzystwo.
Prędzej czy później ktoś w końcu zacznie wykrzykiwać, że
jego rasa jest lepsza od innych. Teraz z kolei Khilayia i
Ayelleri zaczęli wyjaśniać antagonizmy rasowe, które
nawarstwiały się przez wieki, a według mnie nie były warte
złamanego szeląga.
Wyjątkowo kretyńska sytuacja, a tu jeszcze Ert się wtrącił
nie wiadomo po co. Co człowiek może zrozumieć z konfliktu
między Jasnym Elfem i leśnym demonem?! Tu jest tyle
warstw znaczeniowych, tyle wzajemnych pretensji — od
okupowanego brzegu sąsiedniego lasu począwszy, a na
skradzionych kalesonach posłów skończywszy! Kiedyś
uznałem, że powinienem orientować się w polityce
światowej, i zacząłem dochodzić przyczyn wzajemnej
wrogości demonów i Pierworodzonych. Bardzo szybko tego
pożałowałem — musiałem wchłonąć znacznie więcej
informacji, niż planowałem: poznałem przyczyny wrogości
między górskimi i leśnymi demonami oraz powód, dla
którego Ciemne Elfy odłączyły się od Jasnych, dowiedziałem
się też, dlaczego wszyscy dwupostaciowi mieli w nosie wojny
sąsiadów... Właściwie powinienem wiedzieć o tym wszystkim
na skutek swojej długowieczności, problem jednak w tym, że
gdy się to wszystko rozgrywało, ja trząsłem się nad swoim
narodem, nie zwracając uwagi na nic innego. Jak się potem
okazało, zupełnie niepotrzebnie. Nie byli tego warci.
Ale człowiek, który na skutek swego krótkiego życia nie
jest w stanie pojąć głębi konfliktu, nie powinien wtrącać się
do tak globalnych problemów. Niestety, Ert był innego
zdania i teraz Khilayia z Ayellerim wrzeszczeli na niego
zgodnie, do głębi duszy urażeni tym, że ktoś obcy śmiał się
wtrącić do ich osobistej kłótni. Rzadko ma się okazję
obserwować taką solidarność...
Zawsze podejrzewałem, że nic tak nie łączy, jak wspólny
wróg, ale żeby do tego stopnia?...
— Może wystarczy, czcigodni? — spytałem
nieszczęśliwym głosem.
Zostałem obrzucony wymownymi spojrzeniami: z jednej
strony niby nie miałem prawa się wtrącać, a z drugiej mój
spokojny, męski głos, zupełnie nie pasujący do mojego
obecnego wyglądu, sprawiał komiczne wrażenie... Przez
chwilę demonessa i elf dokonywali wyboru między
rozdrażnieniem a wesołością — w ostateczności zwyciężył
śmiech. Ku mojemu zaskoczeniu na tym skończył się cały
konflikt. A Len nie posiadał się z zachwytu, że w końcu został
przebrany — trzeba przyznać, że z naszego elfa wyszła
całkiem sympatyczna dziewczyna. Ze mnie, niestety, też...
Zawsze uważałem się za... bardziej męskiego?... A tu się
okazuje, że wystarczyło pół godziny pracy i nie zostało nic z
mądrego Władcy — z lustra spogląda na mnie ładna,
wielkooka i strasznie naiwna buzia. Arien dostałby zawału...
Ojciec pewnie też, chociaż, kto go tam wie?... Może nawet
nigdy się o tym nie dowie?
Najważniejsze, żeby nie wygadać się o tym... kazusie w
Pałacach, bo moi obwiesie wyśmieją mnie i potem do
wszystkich klanów dotrze wiadomość, że ich Władca
paradował w damskich szmatkach! Wstyd i hańba! Dharra im
potem udowodnię, że robiłem to wyłącznie dla
powszechnego dobra, a nie z powodu ukrywanego
zboczenia... W klanie Taj od dawna ostrzą sobie na mnie
zęby, imają się każdej sposobności, żeby pozbawić mnie
ostatnich praw. Z jednej strony, wcale się przy tych prawach
nie upieram, ale z drugiej — przecież to już zupełna
bezczelność!
*
— No dobrze, teraz trudno będzie nas poznać — zaczął
Ert. — Ale, ale! Przecież właściciele zajazdu i mieszkańcy wsi
o wszystkim wiedzą, będą mogli opowiedzieć o tym naszym
prześladowcom!
— Nie będą. — Raywen pokręcił głową, uśmiechając się
lekko.
— ?!
— Możecie nie przejmować się takimi drobiazgami,
czcigodni, wszystko załatwię — wymruczał czarownik, z
przyjemnością obserwując zmieszanie w szeregach
współtowarzyszy.
— Przecież mówiłeś, że nie możesz czarować! — wyraziła
powszechne zdumienie Ilne.
— Przemądra — rzekł mag — czy ktoś tu mówił o magii?
Uznajcie to za boską ingerencję...
— Czy choć raz mógłbyś mówić jak człowiek? — zapytał
zirytowany Ert.
— Nie, waleczny! Przecież nie jestem człowiekiem!
— Właśnie widać — westchnął rycerz.
— Ale jeśli chcemy, żeby nasza maskarada się udała, to
wy, czcigodni Ercie, Ilne i Kocie, również musicie się
przebrać!
— Nie mamy w co! — zawołała Lady.
— Tylko tak wam się wydaje, czcigodna — uśmiechnął się
Raywen, wskazując leżący na łóżku stosik ubrań. — Przecież
ktoś powinien był o to zadbać, prawda?
— Raywenie... — Ilne chyba poczuła, co się święci. — A
może nie trzeba?...
— Ależ, czcigodna! Oczywiście, że trzeba! — zapewnił
czarownik z mściwym uśmiechem.
Rozdział 8
Jeśli postanowiłeś uszczęśliwiać świat, przygotuj się na to,
że sam nigdy nie będziesz szczęśliwy.
Nauki Ealiya Pogromcy Smoków

Przez całe życie Ert uważał, że piękna dama nie może kląć
jak doker i być przebranym mężczyzną, a teraz wiózł żywy
dowód tego, że na tym świecie wszystko jest możliwe. W
siodle przed rycerzem siedziała krucha, piękna istota, od
stóp do głów otulona w zwiewne jedwabie, która cicho, acz
przenikliwie określała całą sytuację takimi słowami, że
pogromca smoków, który niejedno w życiu słyszał, oblewał
się rumieńcem wstydu. I całe to „nieporozumienie”, on, Ert,
waleczny rycerz Zakonu świętego Ealiya ma nazywać swoją
siostrą! Mało tego! Szczeniak w dodatku zmusił do
przebrania swoich towarzyszy! Gdyby nie było to absolutnie
konieczne, rycerz szybko wyjaśniłby Raywenowi, co ten może
zrobić ze swoimi propozycjami, ale, niestety, bez tego
maskarada by się nie udała. I teraz wojownik ze wstrętem
myślał, że nie ma większej hańby niż odżegnywanie się od
własnego imienia...
„Dobrze chociaż, że nie musiałem przebierać się w
babskie szmatki...” — pocieszał się, ze złośliwym
uśmieszkiem patrząc na tobołek siedzący przed nim w siodle.
Ert pomyślał, że nawet kark Raywena emanuje
niezadowoleniem oraz urażoną godnością.
Krasnolud wyglądał, jakby miał dostać zawału, gdy
zobaczył swojego „czcigodnego Raywena” w tym przebraniu.
Swoją drogą, Egort najwyraźniej przywykł nazywać
czarownika nieco inaczej... Ciągle potyka się na „wł”... Ale
czy to „wł” jest początkiem imienia, czy tytułu?
Ert doskonale rozumiał, że jego ostatnie spięcie z
Raywenem było jedynie przejawem zmęczenia i
rozdrażnienia, którego rycerz nie zdołał, a czarownik
najwyraźniej nie chciał powstrzymać. Pogromca smoków
czuł, że ten dziwny chłopak o nieokreślonym wieku — nie
wiadomo, czy ma lat dwadzieścia, czy dwa tysiące — mógłby
uniknąć kłótni, ale albo uznał to za niepotrzebną stratę sił,
albo obrzydło mu wieczne szukanie wyjścia z tworzonych
przez innych ślepych uliczek.
— Raywenie, masz rodzinę? — spytał pogromca smoków
niespodziewanie dla samego siebie. No bo tak właściwie —
po co mu takie informacje? Tym bardziej, ze już w pierwszym
dniu znajomości czarownik wyraźcie dał do zrozumienia, że
nikomu nie pozwoli włazić z butami w duszę.
— Mam, waleczny — odparł cicho mag, a w jego głosie
zabrzmiała zadziwiająca czułość, jaką widocznie Raywen czuł
do swoich krewnych. — Ojca i brata.
— Starszego brata?
— Młodszego, ma na imię Arien... Dawno go nie
widziałem. A ojca nie wiedziałem jeszcze dawniej...
— Nigdy bym nie pomyślał, że możesz być starszym
bratem — uśmiechnął się Ert.
— Nikt mnie nie pytał o zdanie, waleczny. — Wzruszył
ramionami czarownik. — Ale nie sądzę, by moje życie bez
Ariena stało się lepsze. Kocham ojca i brata.
— Nie przypuszczałem, że Ciemny może kogoś kochać...
— zauważył sceptycznie wojownik.
— Zupełnie, jakby ta zdolność zależała od rodzaju źródła
siły. — Raywen wzruszył ramionami. — To wyłącznie
uprzedzenia Jasnych, waleczny, w dodatku idiotyczne. Tak
naprawdę niewiele się od was różnimy. Po prostu... trochę
inaczej myślimy.
— Dla was cudze życie nie ma żadnego znaczenia! —
zawołał Ert.
— Jesteście tego pewni, waleczny? — spytał łagodnie
Raywen, odwracając się do rycerza.
Ten zajrzał w zielonobrązowe oczy maga i zrozumiał, że
nie jest już niczego pewien. Pogromca smoków odniósł
wrażenie, że zajrzał w wieczność: bezkresną, wciągającą,
smutną, ale i kpiącą, w której chciałoby się zanurzyć, utonąć,
pogrążyć...
— Do dharra! — wściekły okrzyk Raywena przerwał urok.
Mag potrząsnął głową i rzekł: — Nie należy patrzeć mi w
oczy, czcigodny: moglibyście ujrzeć coś, co nie jest dla was
przeznaczone.
Ert nie wiedział, co odpowiedzieć. Szósty zmysł
podpowiadał mu, że omal nie doszło do czegoś... nie, żeby
strasznego, ale takiego, co mogłoby całkowicie zmienić jego
życie. A wraz z tą wiedzą przyszło dziwne słowo: Władca...
które brzmiało jak dzwon kościelny, majestatycznie i
smutnie.
Raywen siedział nienaturalnie prosto, jakby kij połknął, i
demonstracyjnie nie patrzył na Erta.
„Co tu się dzieje, niech mnie smok rozedrze?!” — ryknął w
myślach nieszczęsny rycerz, czując, że jego świat rozpadł się
na tysiąc kawałków, i nie dostał nic w zamian...
A wszystko przez tego przeklętego szczeniaka!
Fakt, że o swoje nieszczęścia można z czystym sumieniem
oskarżyć kogoś innego, poprawiło rycerzowi humor. Czyli to
życie nie jest jednak takie parszywe, jak mogłoby się
wydawać.
*
Jestem idiotą. Skończonym i absolutnym. Po raz tysiąc
pierwszy omal nie nadepnąłem na te same grabie, chociaż
tuż obok stała tabliczka z ostrzeżeniem. Najpierw Kot, teraz
Ert. Życie niczego mnie nie nauczyło. Szkoda.
Jechałem wystrojony w kobiece fatałaszki na koniu Erta
(na razie odesłałem Ae-Nari, złośliwiec zapierał się i trzeba
go było przeganiać siłą) razem z rycerzem i czułem,
delikatnie mówiąc, dyskomfort. Nie opuszczało mnie
wrażenie, że uparcie podążam wyjeżdżoną koleiną, a gdzieś
w przedzie zieje przepaść... Były tylko dwa warianty finału
naszej dziwnej podróży i oba mi się nie podobały. Jak mówi
Arien „na bezrybiu i rak ryba”. Otóż ja z czystym sumieniem
gotów jestem wybrać raka, żeby tylko całe towarzystwo nie
poznało smaku ryby.
„Co za głupiec!”
Ta... Tata?! Niemożliwe...
Niejedno tysiąclecie minęło od chwili, gdy... tylko we śnie
czasem ze mną rozmawiał... A może?... O, Stwórco...
Mówił, że muszę ustanowić własne prawa... własne... Ale
przecież to było w tamtym idiotycznym śnie! Nie mogę się
zatrzymać, bo spadnę, nie mogę iść, bo lina pokaleczy mi
stopy, ale przecież mogę lecieć! Najważniejsze to rozłożyć
skrzydła. Ale przecież to, co dzieje się teraz, nie jest snem,
ale rzeczywistością, na dodatek straszną!
Do dharra! Tato, możesz być z siebie dumny: tym razem
absolutnie zbiłeś mnie z pantałyku... Ale za to znowu chciało
mi się żyć!
Taak... Co tam się u nas dzieje w oddziale? Ilne jedzie
obok Kota, kątem oka zerkając na mnie i Erta. Chyba czeka,
aż znów się wścieknę i coś wywinę... A guzik! Niedoczekanie
wrednej wilczycy — mam zamiar mężnie wytrwać w kobiecej
roli. Kot w myślach płacze ze śmiechu i też na mnie zerka.
Chyba powinienem zacząć pobierać opłatę za oglądanie
takiego widowiska, jak
Raywen w damskim stroju. Bo co to niby za darmocha?!
Za wszystko trzeba płacić...
Khilayia klnie w myślach na czym świat stoi... No tak: jak
to może być, żeby ona, siostra przywódcy klanu, udawała
prostego ochroniarza! Na pewno wszyscy jej przodkowie do
dwudziestego pokolenia włącznie przewracają się teraz za
Ostatnimi Wrotami...
Daleko w przedzie jechali powoli Ayelleri i Len, a ten
ostatni co chwila się odwracał, żeby upewnić się, czy jadę z
tyłu. Głuptas... Jak mógłbym teraz ich wszystkich porzucić?.
Ork i stary krasnolud podążają z tyłu... Biorąc pod uwagę,
że z trudem się tolerują, ich wspólną podróż można uznać
niemal za wyczyn bohaterski. Do tego jeszcze Gresz znowu
mówi o mnie jakieś świństwa, a Egort oczywiście broni
mojego honoru. I po jakiego dharra? Gdybym poczuł się
urażony, sam policzyłbym się z tym wrednym orkiem...
— Raywenie, co to było? — zapytał ochryple Ert.
— O czym mówicie, waleczny? — spróbowałem się
wykręcić, ale rycerz nie ustępował.
— Nie wygłupiaj się... Władco! — powiedział cicho, ale ze
złością.
Wzdrygnąłem się mimo woli, co chyba nie umknęło
uwadze pogromcy smoków. Co to ma znowu być?! Każdy
pancerny kretyn będzie mnie czytać podczas kontaktu
mentalnego?! I jak ja mam mu to wytłumaczyć?! Ert to nie
Kot, na pewno zrobi wszystko, żeby wycisnąć ze mnie
wszystkie interesujące go informacje.
Przed koniecznością wyjaśnień uratował mnie Len. Ryknął
przeraźliwie: „Krzywdzą Raywena!” i zawrócił konia. Elf był
gotów walczyć z każdym na śmierć i życie, byle tylko
poprawić mi humor. Trzeba będzie coś z tym zrobić, bo
inaczej cała nasza maskarada zda się psu na budę... Poza
tym Ayelleri martwił się, że brat jest do mnie tak bardzo
przywiązany...
Małolat omal nie przewrócił mnie i Erta razem z koniem,
najwyraźniej nie wziął pod uwagę faktu, że jedziemy z
rycerzem na jednym wierzchowcu. Musiałem odsunąć źrebca
młodszego elfa na bok, bo jeszcze chwila i zrobiłoby się mało
przyjemnie.
— Raywenowi jest źle! Obrażasz go! — naskoczył na
rycerza Len, gdy spostrzegł, że jego pierwszy manewr się nie
powiódł.
— Len, nikt mnie nie obraził, po prostu rozmawiamy... —
powiedziałem łagodnie, próbując uspokoić elfa. Niestety!
Len czuł moje rozdrażnienie i pragnął zemścić się na
każdym, kto odważył się zepsuć mi nastrój.
— Obraził cię! — Tak, jak przypuszczałem, spiczastouchy
nakręcił się, i to porządnie. — Wszyscy cię obrażają! Jak
jesteś przy nich, to zawsze ci źleeee...
No proszę, w dodatku się rozryczał. Co ja mam z nim
zrobić? Staliśmy na środku uczęszczanego traktu,
wrzeszcząc na siebie jak grupka umysłowo chorych —
podróżni już zaczynali na nas podejrzliwie zerkać! Musiałem
wszystkim w biegu korygować pamięć i jeszcze próbować
uspokoić Lena, który najwyraźniej nie miał zamiaru tak łatwo
rezygnować z histerii.
Wszyscy patrzyli na mnie z nadzieją, a zarazem i
wyrzutem, że doprowadziłem dziecko do takiego stanu. No i
faktycznie, ja i tylko ja jestem winien temu, w jakim stanie
znajduje się teraz Len. Nie trzeba było się wyrywać, nie
starczyło mi uwagi, to teraz mam za swoje. Dobrze mi tak!
— Oni wszyscy są źli!!! Przez nich jest ci źleee!!! —
nie przestawał wyć chłopak.
Stwórco, czemu on się tak drze? I tak mi głowa pęka...
— Len! Uspokój się! — zawołałem.
Khilayia zachichotała histerycznie. Musiałem naprawdę
komicznie wyglądać, robiąc groźne miny w tych szmatkach.
— Nikt mnie nie obraża! — powiedziałem. — Po prostu tak
wyszło...
— Ale tobie jest źleee! — nie poddawał się chłopiec,
wyraźnie nie rozumiejąc, że dzięki jego staraniom robiło mi
się jeszcze gorzej.
— Tak, ale nie przez naszych towarzyszy!
— A przez co... Władco? — zapytał przymilnie Ert.
Krasnolud zbladł i popatrzył na mnie przerażony.
Pozostali wymienili zaskoczone spojrzenia.
— To tym tytułem z przyzwyczajenia próbowałeś nazywać
Raywena, prawda? — Pogromca smoków zwrócił się do
Egorta, rozumiejąc, że ze mnie trudniej będzie wyciągnąć
prawdę. — Czyim on jest Władcą?
Usiłowałem nie patrzeć na śmiertelnie przerażonego
krasnoluda. Jeśli tylko teraz nic nie powie, to jeszcze
wszystko może się ułoży...
„Milcz! — poleciłem mu w myślach. — Nic nie mów, a
wszystko będzie dobrze. Zdołam ich oszukać!”
„Ale, Władco! Oni już zrozumieli!”
„Nie, jedynie się domyślają, ale ich domysły nie idą
słuszną drogą. Nic nie mów, graj na zwłokę, rób, co chcesz,
ale nie potwierdzaj słów Erta!” — ryknąłem.
Krasnolud wyglądał na wystraszonego, ale już
wiedziałem: skoro taki był mój rozkaz, to nic nie powie,
nawet pod groźbą tortur. Khilayia chyba zrozumiała, że
rozmawiam w myślach z brodatym, zbyt często sama
komunikowała się ze mną w ten sposób. W liliowych oczach
rozbłysły filuterne ogniki zrozumienia. Oho, nie zazdroszczę
wrogom klanu Jarzębiny, z taką dziewczyną lepiej nie
zadzierać...
— Odpowiedz, Egorcie! — powiedział groźnie Ert.
To znaczy, on myślał, że brzmiało to groźnie, a stary
krasnolud, który niejedno widział w długim życiu, w tym
również mnie w stanie niekontrolowanej wściekłości,
wysłuchał żądania bez mrugnięcia okiem. Wojownik był
oburzony takim stosunkiem do niego i najwyraźniej uznał, że
to przeze mnie. Ale chociaż tym razem faktycznie ja byłem
winien milczenia krasnoluda, to i tak brała mnie złość — co
to za zwyczaj, żeby obwiniać mnie o każde świństwo! Złość
była irracjonalna, za to bardzo silna. Len wyczuł ją od razu i
teraz patrzył na mnie z bogobojnym przerażeniem. Chyba
tylko on był w stanie wyobrazić sobie, co mogę zrobić, gdy w
końcu wyprowadzą mnie z równowagi.
— Słucham, waleczny Ercie? — spytał krasnolud głosem
kompletnego idioty.
— Czyim Władcą jest Raywen?
— To Raywen jest czyimś Władcą? — zdumiał się Egort.
Tak, długie życie daje pewną przewagę, ale nigdy bym nie
pomyślał, że brodaty jest w stanie kłamać z tak uczciwą
miną. Mnie się to nigdy nie udawało... Prędzej czy później
prawda i' tak wyjdzie na jaw, a przecież, jeśli pomyśleć, ile
jestem starszy od Egorta...
— Nie próbuj mącić mi w głowie! — wrzasnął wojownik.
— A czy ja... Jakże tak można, czcigodny... — powiedział
pokornie Egort, doprowadzając pogromcę smoków do stanu
bliskiego histerii.
— Raywenie, mów szybko, skoro twój wierny krasnolud
nie potrafi słowa wykrztusić! — krzyknął rozzłoszczony
rycerz.
Ech, trzeba było jechać na Ae-Narim... Mniejsza o to, że
dziewczyna jadąca na koniu bez siodła wzbudziłaby masę
podejrzeń, ale za to Ert by się mnie nie czepiał!
Odwróciłem się do niego, uśmiechnąłem promiennie i
zatrzepotałem rzęsami. Zabójca smoków zachłysnął się
kolejnym rykiem i odwrócił mnie w drugą stronę.
Uśmiechnąłem się złośliwie, ale tego rycerz już nie mógł
zobaczyć.
— Ayelleri, zabierz Lena i jedź przodem. Gresz, Egort —
zaczekajcie tu dwa kwadranse, a potem ruszajcie za nami. A
z tobą, blada poganko — zwrócił się do mnie nasz groźny
wódz — porozmawiam później.
— Oczywiście, braciszku — zagruchałem słodkim głosem.
Ert miał wielką ochotę zrzucić mnie z konia, ale siłą woli
powstrzymał się od czynu niegodnego szlachetnego
wojownika. Cóż mogę powiedzieć? Prawdziwy rycerz!
*
Khilayia pomyślała, że jeszcze nigdy nie było w jej życiu
tak strasznego bałaganu. I kto powiedział, że ratowanie
świata jest nudne?! W ostatnim czasie było jej tak wesoło, że
aż chciało się wyć. A do tego jeszcze te wszystkie ataki
maga...
Demonessa miała wrażenie, że tym, którzy napadli ich w
Antele, chodziło właśnie o czarownika. Zresztą, jakie tam
wrażenie?! To była pewność! Przecież te dziwne postacie
oskarżały właśnie Raywena, zupełnie ignorując jego
towarzyszy. No i jeszcze ten tytuł, którym nazwał Raywena
Ert. Władca... Zwykle rządzących nazywano panem albo
panującym, czyli tym, który ma prawo rozkazywać — a tu był
ten, do którego wszystko należy. Różnica niby nieduża, ale
znacząca - Khilayia świetnie zdawała sobie z tego sprawę, w
końcu była przecież siostrą przywódcy klanu Jarzębiny.
Krasnolud również nazywał Raywena słowem,
zaczynającym się na „wła...”, co było raczej dziwne: przecież
krasnoludy uparcie odmawiały oddawania czci komuś
innemu niż ich własna starszyzna. Jakim cudem ten chudy
wypłosz zapracował sobie na taką cześć?
„Może coś byś jednak powiedział?” — zapytała w myślach
dziewczyna. Straciła już nadzieję, że sama zdoła coś
wymyślić i postanowiła pójść po linii najmniejszego oporu:
wyciągnąć informacje z tego, kto wie najwięcej, czyli z
Raywena.
Podły mag nie miał zamiaru odpowiadać — siedział na
koniu Erta z niezadowoloną miną.
„A to zaraza!” — oburzyła się dziewczyna i postanowiła,
że teraz to już na pewno obrazi się na czarownika. Co
prawda, nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób będzie
okazywać mu swoje niezadowolenie, ale była pewna, że coś
wymyśli.
— Gdzie się zatrzymamy po dotarciu do Tejess? — zapytał
Kot, jak zwykle niewzruszony. Chociaż, gdy Raywen odrzucił
jego propozycję Służenia, demon zareagował przecież dość
burzliwie...
— Jeśli mamy działać wedle wymyślonej przez Raywena
legendy, to powinniśmy wparować prosto do pałacu
miejscowego panującego. — Ert wzruszył ramionami, dając
do zrozumienia, że ten pomysł zupełnie mu się nie podobał.
— Ayelleri i Len również się tam zatrzymają, a Gresz i Ert
zamieszkają w hotelu nieopodal.
— Jeśli nas rozgryzą, będzie niedobrze — przypomniała
spokojnie Ilne. — A gdy okaże się, że Len i Raywen są
przebranymi mężczyznami...
— To spróbują spalić nas na stosie — podjął spokojnie
czarownik. — Uspokójcie się, czcigodna, zdołam nas obronić,
jeśli zajdzie taka potrzeba.
— Przypominam, że w Antele wolałeś uciec — rzuciła
złośliwie Khilayia.
— Bo w przeciwnym razie musiałbym zabijać — westchnął
cicho Raywen, patrząc w bok.
„Dziwny zwyczaj. Przecież od razu widać, że kłamie! A
może nie kłamie?...” Zapadła ciężka cisza.
— Tylko mi nie mów, że nigdy tego nie robiłeś! —
powiedziała sceptycznie demonessa.
— Nigdy — wyznał cicho mag.
— A... tamci z podziemi...
— To nierozumne stwory, które pożerają wszystko, co im
wpadnie w łapy. Początkowo likwidowałem je dlatego, że
krasnoludy mnie o to prosiły, a potem przyzwyczaiłem się tak
odreagowywać...
Znowu ciężkie westchnienie, a potem długa cisza. To, że
czarownik ni z tego, ni z owego okazał się pacyfistą, było
dość dziwne. Khilayia przyłapała się na myśli, że nie rozumie,
jak można nosić broń i nie zabijać.
— To po co ci w takim razie miecz? — zapytał Ert. —
Umiesz chociaż się nim posługiwać?
— Oczywiście, waleczny — prychnął zarozumiale Raywen,
ale w jego szarobłękitnych oczach było zakłopotanie,
graniczące z przerażeniem. — Lecz umiejętność
posługiwania się bronią nie musi oznaczać używania jej
zgodnie z przeznaczeniem. Dla mnie to rodzaj sztuki, nic
więcej. Nie sądzę, żeby było mi łatwo odebrać życie istocie
rozumnej...
— I dla nas złamiesz swoje zasady? — wycedziła Khilayia z
typową dla siebie zjadliwością.
— Tak — głos Raywena zabrzmiał niczym dzwon
pogrzebowy. — Przecież przysięgałem...
Khilayia miała wielką ochotę zapytać, dlaczego w takim
razie czarownik złożył przysięgę, której wypełnienie jest dla
niego takim obciążeniem.
„Dlatego, że nie wszystko, co konieczne, jest
przyjemne...” — usłyszała w myślach.
Spojrzała zdumiona na czarownika, na którego twarzy
znów pojawił się wyraz niezadowolenia.
„Zawsze to samo! — pomyślała z rozdrażnieniem. — Żeby
choć raz coś normalnie wyjaśnił! Ciągle jakieś głupie
tajemnice!”
Kącik ust Raywena podjechał w górę, ale czarownik silą
woli zmusił wargi do tego, żeby nie rozjeżdżały się w
uśmiechu.
„Bezczelny!” — zawołała w myślach Khilayia.
Twarz maga była kamienną maską, ale w niebieskich
oczach migotały wesołe iskierki.
Demonessa udała, że ten wstrętny mężczyzna w ogóle ją
nie obchodzi i nawet została nieco z tyłu, za Ertem, żeby nikt
nie miał co do tego wątpliwości. Niestety, ten manewr chyba
nie zrobił wrażenia na czarowniku — i tak czuł, że Khilayia
aż skręca się z ciekawości.
„Nie wiem, kim lub czym on jest... Niezrozumiały, inny,
ale nie obcy... To takie dziwne... Nigdy nic o sobie nie mówi,
pragnie zachowywać niezależność, udaje wstrętnego typa, a
przy tym troszczy się o Lena jak starszy brat. Zupełnie nie
umie kłamać, chociaż bardzo się stara. I co ja właściwie do
niego czuję? Pewnie będzie mi smutno, gdy się rozstaniemy.
Odrobinę, ale jednak... Wszystko się skończy, ja pojadę do
domu, a on wróci tam, skąd przybył. Tak, będzie mi trochę
smutno... odrobinę...”
*
Gdy Stwórca powoływał do życia kobietę, musiał być
najwyraźniej w złym humorze. Jak mogę to wytłumaczyć?
Bardzo prosto — nie potrafię zrozumieć kobiet. Siebie
zresztą też nie. Widocznie stwarzając mnie, jedynego i
ulubionego, Najwyższy również miał jakieś” problemy z
głową. No bo po co właściwie przyznałem się Khilayi, że
słyszę jej myśli?! Z jakiegoś powodu to właśnie ją
obdarzyłem swoim zaufaniem. Co za kretyn! To stworzenie o
czerwonych włosach i zadartym nosie uznałem za godne
poznania części moich tajemnic! Chyba tak właśnie zaczyna
się obłęd... Postępuję nierozsądnie, irracjonalnie —
dlaczego? Co się dzieje?! Nic nie rozumiem!
Ale fakt, że Khilayia będzie za mną tęsknić... Ta
świadomość sprawiła, że zrobiło mi się jakoś cieplej na
duszy. A przecież zarzekałem się, że nie dopuszczę do siebie
tej pstrej kompanii, i co? Najpierw Len, ale co do niego
wszystko było jasne, jemu po prostu musiałem pomóc...
Jednakże Kot, Khilayia, a teraz jeszcze Ert, który nie może
się zdecydować, jaki ma do mnie stosunek... Jak zdołali się
do mnie przywiązać?! Gdzie popełniłem błąd? Oni muszą być
bezpieczni, a przepowiednia dała mi tylko dwa sposoby
rozwiązania problemu... Jeden już wypróbowałem i nie
spodobał mi się. Jest drugi, który zapewne nie spodoba się
reszcie, ale będzie skuteczny. I nieprzyjemny. Bardzo
nieprzyjemny...
Myśli zaczęły się plątać... Zakręciło się w głowie, w ustach
poczułem smak krwi... Przed oczami zrobiło się ciemno... Co
się ze mną dzieje?! Niedobrze... Boli... Czyżby znowu?...
Ciało zgięło się w skurczu — jak zawsze niespodziewanie i
jak zawsze nie w porę, chociaż, z drugiej strony, trudno
powiedzieć, kiedy byłoby „w porę”. Ale tym razem ból stał
się nieznośny i świadomość, mimo usilnych prób utrzymania
jej, uporczywie się wyślizgiwała...
Gdy odzyskałem przytomność, leżałem na ziemi. Bolało
mnie całe ciało, jakby przypominając, że bez względu na to,
kim jestem, ziemia pozostaje ziemią i spadanie na nią nie jest
miłe. Zdaje się, że teraz skupił się wokół mnie cały oddział, a
przecież prosiłem, żeby zachowywali się zgodnie z legendą!
No nie...
— Ert, on nie odzyskuje przytomności! — zawołała
niespokojnie Ilne. Ku mojemu przerażeniu cała ósemka
wyraźnie się o mnie martwiła. — Może jest chory? — Teraz
już w głosie dwupostaciowej zadźwięczała panika.
Do czego to doszło, żebym tracił przytomność! Co za
wstyd!
— Wszystko w porządku... — zapewniłem, otwierając
oczy. Głos brzmiał ochryple, łamał się i zanikał. Te ataki
kiedyś mnie wykończą.
O proszę, wszyscy zbledli, wystraszeni, dziewczyny
zaczęły ukradkiem pociągać nosami, a Len to w ogóle ryczał
na cały głos. I czerwone oczy ma, biedak...
— Co się z tobą dzieje? — zapytał chmurnie Ert, usiłując
ukryć niepokój. — Przecież to nie pierwszy raz! Mam
nadzieję, że to nie jest zaraźliwe?
Gdybym nie czuł się tak parszywie, pewnie bym się
roześmiał.
— Nie, czcigodny — uśmiechnąłem się z wysiłkiem. — To
nie jest zaraźliwe.
— Tak właściwie to chciałem się dowiedzieć, co się z tobą
dzieje — przypomniał mi posępnie pogromca smoków.
Może Egort miał rację, może faktycznie należałoby im o
wszystkim powiedzieć?... Poprzednim razem też ukrywałem
prawdę i nic dobrego z tego nie wynikło — wróciliśmy tylko
we dwóch, ja i Mel, którego wyrwałem prosto ze szponów
przeznaczenia, kiedy chciał oddać za mnie życie. Co za
głupota! To okrutne, ale takim jak ja nie pozostawia się zbyt
wielu sposobów rozwiązania problemu. Co gorsza, każdy jest
zły, a ja i tak będę musiał dokonać wyboru, dlatego, że ja to
ja i już.
— Chcieć możecie zawsze — wyrzuciłem z siebie,
ignorując słonawy smak krwi w ustach. Dharr z nim! To za
mało, żeby mnie załatwić!
— Wł... Czcigodny Raywenie! — Przeklęty krasnolud
pochylił się nade mną, a jego wargi drżały zdradziecko. —
Przestańcie się dręczyć!
— Egort, o czym ty mówisz?! — wysyczałem z trudem,
resztką sił robiąc groźną minę. Czy on naprawdę myśli, że to
ja organizuję sobie takie rozrywki?!
Powinienem spróbować wstać, bo patrzyli na mnie z takim
współczuciem, jakbym był kanarkiem ze złamanym
skrzydłem, a poza tym niewygodnie tak leżeć na ziemi, nie
mówiąc już o tym, że taka pozycja nie przystoi Władcy...
Ciało bezczelnie odmówiło mi posłuszeństwa.
Powiedziałem, że muszę wstać! Mięśnie zabolały w
proteście, dając do zrozumienia, że takie ćwiczenia są w tej
chwili niewskazane. Mówię, że chcę wstać! Nie jestem
człowiekiem, mam znacznie odporniejszy i mocniejszy
organizm, więc zaraz wstanę! Nie będę tu leżał na widoku
jak chłop, który w karczmie przesadził z samogonem!
Len westchnął ciężko i pomógł mi się podnieść. Ku
mojemu zdumieniu, pozostali taktownie udawali, że tego nie
widzą. Z tyłu dobiegło nawet współczujące rżenie Ae-
Nariego, który przywlókł się, żeby popatrzeć na
rozciągniętego na ziemi Władcę.
Wstaję! Wstaję — powiedziałem sobie zdecydowanie — a
nie przewracam się do tyłu! Dobra, oddychamy głęboko...
Teraz najważniejsze to utrzymać się w pozycji pionowej. O,
sukienka cała zaświniona, trzeba będzie to naprawić, bo kto
uwierzy w dziewczynę przypominającą taplające się w błocie
prosię?!
Świat rozpływał mi się przed oczami, w głowie się
zakręciło, jednym słowem ogólne samopoczucie można było
określić jako fatalne.
— Wszystko jest w jak najlepszym porządku —
powiedziałem tak niepewnie, że nie tylko nie przekonałem o
tym przyjaciół, ale w dodatku sam zyskałem pewność, że nie
jest dobrze.
— Może lepiej trochę poleź... — zasugerowała nieśmiało
Khilayia, patrząc na mnie z niespodziewanym współczuciem.
Zrobiło mi się trochę cieplej na sercu.
— Tu mam leżeć? — zapytałem zjadliwie. Tak, moja
zjadliwość okazała się najwyraźniej niezniszczalna. Byłem
tym nawet mile zaskoczony, szkoda tylko, że przy okazji
musiało tak mdlić...
— Nie — speszyła się dziewczyna. — Rozłożymy ci
płaszcz, poleżysz trochę...
— W rzeczy samej, czcigodny Raywenie — wtrącił się
Egort. — Nogi się pod wami uginają!
Poczułem, jak unosi się we mnie fala rozdrażnienia. Mnie
— mnie współczują! Co ja jestem, człowiek, czy co? Żyłem
tak długo, że nawet sam dokładnie nie pamiętam ile,
mógłbym skręcić całą tę wesołą kompanię w chińską ósemkę
i nawet tego nie zauważyć, jestem w stanie wytrzymać
więcej, niż oni w ogóle mogą sobie wyobrazić — i to oni mi
współczują! Co za brednie!
— Zawsze jestem w stanie utrzymać się na nogach —
powiedziałem lodowatym tonem. Wypadło nawet bardziej
przekonująco, niż myślałem, mój głos zaczął wreszcie być
posłuszny. — Nie zapominaj, kim jestem!
Krasnolud popatrzył na mnie wzrokiem, w którym
współczucie mieszało się z litością nad moją bezgraniczną
głupotą.
Nie wytrzymałem i zajrzałem w jego myśli — było w nich
to samo.
— Wszystko w porządku — powtórzyłem, zacisnąłem zęby
i zmusiłem krnąbrne ciało do powstania.
Kolana drżały, ale jednak zdołałem utrzymać się w pionie
ku zaskoczeniu moich towarzyszy, którzy byli święcie
przekonani, że jestem słaby jak kocię.
Ae-Nari podszedł do mnie, złapałem się jego grzywy.
Odetchnąłem, czując, że powoli wracają mi siły: może jeszcze
nie do końca, ale zawsze lepsze to niż nic. Trochę się
chwiałem, ale mogłem się poruszać o własnych siłach, co nie
mogło nie cieszyć.
— Może nie warto się tak nad sobą znęcać? — zapytał
cicho Kot.
Len stał obok mnie niby niemy wyrzut sumienia, gotów
rzucić się z pomocą, gdybym znów zaczął się przewracać.
— Ze mną wszystko w porządku — powiedziałem jeszcze
raz, usilnie przekonując siebie i innych. Głos brzmiał
mocniej, sił nieco przybyło. — Ale z moją sukienką nie... —
powiedziałem w zadumie, patrząc, w co przemienił się mój
przyodziewek. — Ale to nic, zaraz wszystko naprawimy...
Plamy zaczęły znikać, posłuszne moim rozkazom. Czasem
dobrze jest być mną... Pewnie, że kłopotów i obowiązków do
dharra i trochę, ale są też plusy... Moi towarzysze uspokoili
się, rozumiejąc, że skoro martwię się o ubranie, to naprawdę
nie jest ze mną tak źle.
— Nie mogę pojąć, w jaki sposób używasz swojej magii —
wyznał szczerze Ayelleri. — Żadnego uderzenia siły, zupełnie
jakbyś jej w ogóle nie stosował!
Uśmiechnąłem się zarozumiale. Przecież mówiłem, że to,
co robię, nie ma nic wspólnego z magią!
— Nie jestem magiem, czcigodny, w odróżnieniu od was.
Ja nie czaruję.
— ?! — nie uwierzył elf, zerkając na mnie podejrzliwie.
A ja odruchowo prześliznąłem się po świadomości
Pierworodzonego. Brzydki nawyk, nie powinienem tego
robić...
Tak... Nie wyglądałem najlepiej... Ciągle byłem bladosiny,
oczy płonęły mi gorączkowym blaskiem i w ciągu dwudziestu
minut schudłem tak, jakby z pięć lat trzymano mnie o chlebie
i wodzie. Jednym słowem, wyglądałem, jakbym za chwilę
miał się przekręcić.
— ...! — krótko, acz treściwie wyraziłem swój stosunek do
tego, co zobaczyłem. Niejeden nieboszczyk bardziej
przypominał żywych niż ja teraz. Wypisz, wymaluj dziarski
zombie, który postanowił przespacerować się po rodzimym
cmentarzu. Koszmar...
— Nie — prychnął Gresz, który chyba postanowił mnie
dobić. — To nie jest... To — ...!
— Dzięki za troskę i zrozumienie — obraziłem się. Żeby
choć odrobinę wsparcia! Przecież widzą, że człowiekowi źle!
No dobrze, nie człowiekowi... No, że mnie jest źle!
— Tak... Trzeba będzie zawinąć cię w trzy warstwy
woalki, bo jeszcze ludzie pomyślą, że Ert siostrzyczkę
głodem morzy! — zauważyła Ilne, przyglądając mi się.
— Zgadza się — poparła ją Khilayia. — Już przedtem nie
wiadomo było, w czym się ta twoja czarna dusza trzyma, a
teraz to już w ogóle!
Mieli rację — każdy kolejny atak odbierał mi coraz więcej
sił. Może nie miałem racji, biorąc wszystko na siebie, zamiast
się tym podzielić, jak radził ojciec? Okazało się, że to
znacznie większy ciężar, niż początkowo sądziłem...
*
Khilayia uzmysłowiła sobie, że to, co się dzieje z
Raywenem, martwi ją nie dlatego, że może przysporzyć
problemów oddziałowi, lecz dlatego, że z każdym atakiem
czarownik czuje się coraz gorzej. Teraz wyglądał jak coś
pośredniego między żywym trupem a zjawą, ale uparcie
milczał, nie chciał powiedzieć, kim jest i co się z nim dzieje.
Z charakterystycznym dla siebie uporem Raywen
próbował zmusić nieposłuszne ciało do przyjęcia pozycji
pionowej i, o dziwo, udało mu się to, choć kolana jeszcze się
pod nim uginały. Jednocześnie mag na różne sposoby
zapewniał towarzyszy, że wszystko jest w porządku — tylko
nie wiadomo było, kogo bardziej chce przekonać — siebie czy
ich.
„Dumny, żeby go smok pożarł!” — zachwyciła się
demonessa, widząc, że chudy parszywiec zdołał mimo
wszystko zrobić kilka kroków o własnych siłach. Obok niego
cały czas szedł Len, gotów pochwycić swego idola, gdyby ten
znów zaczął się przewracać.
A czarownik też dobry! Wyglądał jak trup, a martwił się o
sukienkę! Nienormalny... Ale ubiór „wyprał” zdumiewająco
szybko, co chyba świadczyło o tym, że nie jest z nim jeszcze
tak źle.
Raywen zdołał jakoś przekuśtykać przez polankę, chociaż
chwiał się jak na statku podczas sztormu. Ae-Nari, który
wziął się nie wiadomo skąd (mag przysięgał, że zostawił go w
wiosce) z niewzruszenie filozoficznym wyrazem pyska
patrzył, jak jego pan się wygłupia i od czasu do czasu rżał
pogardliwie. Czarownik udawał, że nie dostrzega
niewłaściwego zachowania wierzchowca i uparcie próbował
zmusić ciało do posłuszeństwa. Ciało uparcie protestowało
przeciwko takiemu traktowaniu.
— Raywenie, może wystarczy? — spytał ostrożnie Kot. —
Przecież w ten sposób się wykończysz! Jedźmy, starczy tego
tratowania ścieżki...
— Nie wykończę! — oburzył się mag ze znacznie
większym przekonaniem niż pięć minut temu.
Faktycznie, takiego ciężko dobić, już prędzej on innych do
grobu wpędzi i jeszcze nakryje kamieniem. Już myśleli, że
będą musieli wykopać mu mogiłę na miejscu, a tu nie,
patrzcie państwo, doszedł do siebie, łobuz... A tak się
przerazili, gdy to cudo, owinięte w jedwab jak mumia, spadło
na drogę, nie wygłaszając żadnych nieprzyzwoitych
komentarzy. Każdy by się zdenerwował.
— Faktycznie, czas na nas... — powiedział spokojnie Ert, z
obawą zerkając na czarownika.
— Co racja, to racja, waleczny — przyznał Raywen. —
Mogę kontynuować podróż... Przykro mi, że się o mnie
martwiliście... Ae-Nari, zniknij i nie zjawiaj się, póki cię nie
zawołam!
Koń spuścił głowę, zarżał urażony, odwrócił się
demonstracyjnie i poczłapał w kierunku wioski. Na pysku
malowało się: „Jesteście okropni i idę sobie od was!”, ale
Raywen pozostał niewzruszony.
— Czyli zaczynamy od nowa... Ercie, ty wieziesz siostrę w
siodle przed sobą — powiedziała Ilne, w zadumie drapiąc
koniuszek nosa.
— Cóż począć... — rzekł gorzko rycerz. — Chodź tutaj,
siostrzyczko.
— Waleczny, albo przestaniecie sobie drwić, albo... —
zaczął mag.
— Albo co? — zainteresował się pogromca smoków.
— Albo się obrażę — powiedział poważnie Raywen,
demonstracyjnie zasłaniając twarz woalką.
Całe towarzystwo, z trudem skrywając uśmiechy, wsiadło
na konie.
— A więc, bracia w orężu — zaczął uroczyście Ert,
wsadzając na siodło Raywena, znów zawiniętego w jedwabie
od stóp do głów — plan pozostaje bez zmian. Staramy się,
żeby przeciwnik nie zdołał nas rozpoznać.
— Ert, ale on nie chce odejść od Raywena! — poskarżył
się starszy elf, który próbował spełnić rozkaz dowódcy, ale
Len nie miał zamiaru opuszczać swojego idola i z całych sił
chwycił się szaty czarownika, żeby z jego protestem wreszcie
zaczęto się liczyć. — I nie chce puścić!
Tymczasem Laelen złapał już czarownika za nogi i
próbował ściągnąć go z siodła. Raywen klął, usiłując trzymać
się rycerza, ale przez kilka warstw materiału, w które był
owinięty, okazało się to dość problematyczne.
— Spadam! — zawołał w końcu. — Na pomoc!
Ert chwycił „siostrzyczkę” za ubranie, strząsając z niej
młodszego elfa, który miauknął oburzony i groźnie obiecał,
że „on to sobie zapamięta”.
— Ert... — powiedział cicho Raywen.
— Tak? — spytał rycerz nieco zmieszany, bo mag po raz
pierwszy zwrócił się do niego po imieniu.
— Ja... źle się czuję... prześpię się, dobrze? — Raywen,
który o coś prosi?! Nie żąda, lecz prosi... I niemal przeszedł
na „ty”?! Ładne rzeczy! Ert miał wrażenie, że świat się
kończy i zaraz niebo spadnie mu na głowę.
— Pewnie, że śpij — odparł pogromca smoków i poczuł, że
ciało czarownika od razu zmiękło i stało się bezwolne.
„Żebym ja umiał zasypiać w takim tempie!” — pomyślał z
zawiścią rycerz, wsłuchując się w równy oddech towarzysza.
I od kiedy to czarownik, wyznawca Ciemności i smok wie
czego jeszcze, zaczął im ufać na tyle, żeby sobie spokojnie
spać? Ert mógłby go teraz zabić, a ten by nawet nie pisnął!
Chociaż... Przecież już przedtem zasypiał wcześniej od
innych. Zawsze im ufał... jak głupio...
Udawał, że ma ich za nic, patrzył jak na istoty niższego
rzędu, gardził... Ale przecież nie można do tego stopnia ufać
istotom, które uważa się za stojące niżej od siebie... A to
znaczy...
„To jakieś brednie!” — przerwał sam sobie rycerz, gdy
pojął, że zaraz albo zrozumie istotę wydarzeń, albo zwariuje,
przy czym ta druga ewentualność wydawała się znacznie
bardziej prawdopodobna.
„Smok z nim. — Machnął ręką. — Sam wszystko opowie...
albo nie opowie. W każdym razie, teraz już wiem, że
ciągniemy ze sobą członka oddziału, a nie zadrę w tyłku,
wybacz mi, święty Ealiyu...”
*
Podle przespałem całą drogę do miasta. Usprawiedliwiało
mnie tylko jedno: gdybym nie odpoczął, po prostu padłbym z
wyczerpania. Za każdym razem coraz trudniej znosić nie
swój ból... A przecież jest go coraz więcej... Albo znajdę tego
drania, który to wszystko urządził, albo... Umrę?... Nigdy nie
brałem na poważnie tej ewentualności. Oczywiście,
zdawałem sobie sprawę, że mogę umrzeć, ale nie sądziłem,
że ta perspektywa może być tak blisko. Zwykle czułem się
wieczny, jak gwiazdy... Tylko czasem zapominałem, że kilka
srebrnych iskier na zawsze zniknęło z nocnego nieba
podczas mojego niewiarygodnie długiego życia.
A najgorsze, że nie mogę pozwolić sobie na takie proste
rozwiązanie problemu, zbyt wiele osób by wtedy ucierpiało.
Co za draństwo...
— Raywenie... Jesteśmy na miejscu! — oznajmił Ert,
potrząsając mnie za ramię.
— Mm?... — spytałem sennie, czując, jak ostatnie strzępy
snu zsuwają się ze mnie niczym kawałki kołdry. Czemu tak
szybko...
— Pamiętaj, że jesteś moją młodszą siostrą i nazywasz się
Eyna, ja jestem Taren, Ilne to Ney, a Kot — Keyn.
— Dobra, zapamiętam — burknąłem. W razie czego
podejrzę w myślach.
— Teraz będą nas witać przed pałacem miejscowego
gubernatora, tam się zatrzymamy. Ayelleri i Len już tam są,
jeśli cię to interesuje.
Pewnie, że mnie interesuje. Wręcz nie mogę się doczekać
chwili, w której to spiczastouche szczęście dopadnie mnie po
raz kolejny... Lubię małego drania, ale wszystko ma swoje
granice! Zawsze ceniłem sobie ciszę i możliwość bycia sam
na sam ze sobą, a Len bezczelnie pozbawił mnie tej
możliwości. Widocznie taki już mój los...
Hmm... co by tu powiedzieć o pałacu gubernatora, żeby
nie skłamać i nie obrazić mieszkańców miasta? Chyba
najlepiej będzie, jeśli zmilczę.
Wprawdzie nie jestem elfem, żeby trząść się nad estetyką,
ale jednak mam pewne wyczucie smaku! W końcu poczułem
zachwyt Ayelleriego oglądającego podziemną Antele, która
niemal w całości była moim dziełem, a to znaczy, że mam coś
do powiedzenia w tym względzie! Architekta, który zbudował
to „coś”, co miałem teraz przed sobą, zadusiłbym gołymi
rękami. Chociaż, widząc, jak miejscowi arystokraci wystroili
się z okazji przybycia czcigodnych gości, ochłonąłem nieco:
bez względu na to, kim był nieszczęsny twórca pomyłki
architektonicznej, najwyraźniej pragnął jedynie zadowolić
gust zleceniodawcy.
Wystrojony do granic możliwości tłum stał na placu, żeby
powitać gości, czyli nas. Cóż z tego, że przybraliśmy cudze
imiona! Wszyscy byliśmy tak szlachetnie urodzeni, że ci
ludzie dla nas to pył...
Delikatne nozdrza Ilne zadrgały, a na twarzy na chwilę
odmalował się wstręt: jeśli ci na pewno czcigodni panowie
wyglądali nieco zabawnie, to pachnieli... Hmm, woń
niemytego ciała łączyła się z aromatami olejków i perfum.
Mieszanka wybuchowa! Oczywiście rozumiem, że ludzie są
inaczej zorganizowani, że to nie elfy, nie demony, a już na
pewno nie my, że się pocą... Ale jakoś nie było mi lżej od tej
świadomości.
— Drogi przyjacielu! — zwrócił się gubernator do Erta.
Spocona gęba, zalana tłuszczem i małe oczka, tylko patrzące,
co by tu chapnąć... Na mnie również patrzyły jak na rodzaj
majątku czy raczej: dokładkę do posagu. — Radzi jesteśmy,
że możemy was gościć w naszym mieście! Was i wasze
czcigodne siostry!
Wtedy nagle poczułem, że ktoś z mojego narodu jest
tutaj... Blisko, bardzo blisko... w tłumie... uporczywe
spojrzenie... Nie znał moich towarzyszy, szukał właśnie mnie,
ale moja twarz na szczęście została dobrze ukryta pod
kilkoma warstwami woalki. Chyba nie dostrzegł we mnie nic
dziwnego, a aura?... Ja też mam kilka asów w rękawie.
Głupiec! Czy naprawdę myśli, że można mnie poczuć, jeśli
tego nie chcę?
Zobaczymy, co się tam dzieje w jego głowie...
Jęknąłem cicho, a Ert zerknął na mnie zaskoczony.
Zabolało, niech to dharr! Chłopak miał nałożoną blokadę,
bardzo potężną i nieznanej natury... Nie miałem nad nim
władzy! Złamać mogę, ale zdjąć nie! O, do dharra, co to
miało znaczyć? Jestem Władcą, czy nie? Dlaczego?... Kto
śmiał?... I najważniejsze — jak mu się to udało?! Z taką
bezczelnością jeszcze się nie spotkałem...
— Cieszę się, że możemy gościć w waszym mieście —
odparł rycerz, potrząsając mną dyskretnie, żebym się w
końcu obudził.
Gdybyś wiedział, wojowniku, jak daleki jestem teraz od
snu... Ktoś ważył się podnieść rękę na mój naród!
Pogromca smoków zsadził mnie z siodła i poczułem się
nieco mniej pewnie... Co innego paradować w babskim stroju
przed swoimi towarzyszami, a zupełnie co innego udawać
dziewczynę, gdy gapi się na ciebie dharr wie kto. A nuż
odgadną, że wcale nie jestem kobietą?
Zanim zdążyłem spanikować, podeszła do mnie Ilne,
zdecydowanym ruchem wzięła pod łokieć i skierowała prosto
na tłum, który pragnął nas powitać.
— Zrobiłaś wrażenie, siostrzyczko — szepnęła do mnie
dwupostaciowa, z trudem powstrzymując złośliwy uśmieszek.
— Co masz na myśli? — zaniepokoiłem się. — Zrozumieli,
że jestem mężczyzną?!
— Oczywiście, że nie, głupi! Są pod wrażeniem twojej
nieziemskiej urody! Ja i brat bez trudu moglibyśmy wydać
cię za mąż choćby dziś — powiedziała zadowolona
dziewczyna, lawirując w tłumie z elegancją świadczącą o
wysokim pochodzeniu.
— Jak mogli ocenić mój wygląd, skoro jestem zawinięty w
szmaty jak zadżumiony przed pochówkiem? — osłupiałem,
patrząc na Lady przez szczelną zasłonę skrywającą moją
twarz. Nie jest łatwo patrzeć na świat przez woalkę! Jak
kobiety mogą nosić na sobie takie draństwo i nie potykać się
co chwila?!
— Coś jednak widać, moja droga — uśmiechnęła się
wyrozumiale.
Zrobiło mi się gorzej.
— Przez te szmaty widać moją twarz?! — przeraziłem się.
— Nie... Czego się boisz, Ra... — spytała Ilne, zdumiona
moją reakcją.
— Cicho! — syknąłem. — Nie chcę, żeby to hańbiące
przebranie okazało się daremne! Są tutaj tacy, którzy
mogliby mnie poznać. I wierzcie mi, czcigodna, jeśli oni
zrozumieją, że mają przed sobą nie dziewoję, tylko... to nic
dobrego z tego nie wyniknie!
Ilne przejęła się moją płomienną przemową i przysięgła,
że w dziewczynie Eynie nikt nie zdołałby rozpoznać
Raywena. Poczułem ulgę, ale postanowiłem nie tracić
czujności. Na razie zauważyłem tylko jednego, ale mógłbym
przysiąc, że ci idioci nie chodzą pojedynczo... Już nie. Muszę
ostrzec towarzyszy, żeby zachowywali się spokojnie. Do tej
pory chodziliśmy po ostrzu brzytwy, a teraz...
— Czuję zapach sera — oznajmiła cicho Khilayia, która
jako ochroniarz szła tuż za nami.
— Sera? — spytała zaskoczona Ilne, nie odwracając
głowy.
— Sera, który zwykle wkłada się do pułapki na myszy —
wyjaśniła demonessa z przesadną obojętnością. Jej twarz
pozostała niewzruszona. — Czuję przez skórę, że znacznie
łatwiej będzie wejść do tego budynku, niż z niego wyjść... A
co wy o tym myślicie, panienko Eyne? — zapytało zjadliwie to
czerwonowłose stworzenie, którego widok budził we mnie
skomplikowane emocje.
— Leśne demony słyną z intuicji — odparłem mgliście,
rozumiejąc, że choć nie wprost, to jednak zgadzam się ze
złośliwą Khilayią. Czeka nas tu więcej kłopotów, niż się
spodziewaliśmy. I więcej, niż jesteśmy w stanie znieść.
— Mam złe przeczucia — oznajmił cicho Kot, który
bezszelestnie podszedł z tyłu.
Demonessa, która nie miała wrażliwego węchu i nie
mogła go wyczuć, aż podskoczyła z zaskoczenia.
— Zmówiliście się, czy co? — oburzyła się Ilne, ale od razu
ugryzła się w język, widząc zaskoczone spojrzenia
miejscowej arystokracji.
— Nie, czcigodna — odparłem. — Po prostu my
wyczuwamy kłopoty, tak jak wy wyczuwacie nas...
— Drwisz sobie? — spytała Lady samymi wargami.
— Nie, czcigodna... — Wzruszyłem ramionami. — Wiele
bym dał, żeby to były tylko głupie żarty...
Ilu ich tu jest? Trzech? Pięciu? I co ja mam teraz zrobić?
Zaatakować pierwszy, czy...
Spokojnie, Raywen, spokojnie... Poradzisz sobie, musisz,
przysiągłeś...
Przede wszystkim trzeba znaleźć nasze elfy, ostrzec
Egorta i Gresza, a potem wymyślić sposób wyrwania się z tej
pułapki bez wiedzy gospodarzy. Najlepiej po cichu, bez
rozwalania połowy miasta, do czego przecież byłbym
zdolny... Tylko że wtedy musiałbym poprosić starego
krasnoluda, aby za dodatkową opłatą popracował jako mój
herold, żeby wszystko było jak się patrzy podczas oficjalnej
wizyty...
No i co, Władco? Znalazłeś się w sytuacji, z której nie
można znaleźć takiego wyjścia, które w pełni zadowalałoby
wszystkich? Kogo planujesz poświęcić? Trudno wybrać, co?
A przecież w razie konieczności Władca musi umieć kogoś
lub coś poświęcić, prawda?
Tylko wychodzi na to, że jestem nieporadnym monarchą,
który pragnie uratować wszystkich, nawet jeśli jest to
absolutnie niemożliwe...
Niech cię dharr, Arien! Gdzie cię nosi, gdy twoja pomoc
jest tak potrzebna twojemu głupiemu bratu?!
Rozdział 9
Kłamstwo w słusznej sprawie jest złem,
lecz bywa i tak, że prawda wyrządza więcej zła
niż najstraszniejsze kłamstwo.
Nauki Ealiya Pogromcy Smoków

Khilayia bardzo się denerwowała, widząc, że ludzie


zwracają uwagę na Raywena, a zachwycone męskie
spojrzenia wręcz prześladują nieszczęsnego maga. Niby nie
było w tym nic dziwnego, z czarownika wyszła śliczna
dziewczyna... ale może się domyślają, może rozumieją, że to
wcale nie jest dziewczyna? Aż strach pomyśleć, co by wtedy
zrobili z tym zdechlakiem! O, wówczas nie ograniczyliby się
do samych tylko oskarżeń o czarną magię, skazaliby go na
stos... Demonessa nijak nie mogła zrozumieć, jaki może być
związek między nekromancją a przebieraniem za kobietę,
ale, sądząc z ludzkich praw, jakiś chyba był...
Raywen powoli i majestatycznie sunął do przodu,
zadziwiając wszystkich postawą i manierami. Może zabawiał
się w ten sposób nie po raz pierwszy?...
W tej samej chwili potknął się i z oburzeniem zerknął na
demonessę.
„Dobrze, dobrze! Już zrozumiałam! To pierwszy i jedyny
raz!” — wycofała się od razu Khilayia, sama nie rozumiejąc,
dlaczego jest dzisiaj tak łaskawa. Raywen oczywiście nie
odpowiedział, jedynie delikatnie skinął głową, dając do
zrozumienia, że nie ma żadnych pretensji.
Ert już szedł obok „siostry”, biorąc ją pod łokieć; Kot
również uroczyście kroczył z Ilne, rzucając groźne spojrzenia
tym, którzy ośmielili się zbyt otwarcie gapić na Lady;
dwupostaciowa starannie udawała, że jest ponad to.
Niby wszystko przebiegało spokojnie, ale poczucie
zagrożenia nie mijało. Khilayia chciała początkowo zrzucić
niepokój na karb zwykłej paranoi, typowej dla wszystkich
leśnych demonów, ale gdy Raywen potwierdził jej obawy,
skupiła się na znalezieniu źródła zagrożenia. W efekcie w
tłumie witających wypatrzyła sześć szczególnie podejrzanych
mord, odnośnie których chciała naradzić się z czarownikiem.
Dlaczego nie z Ertem? Nie potrafiłaby odpowiedzieć z całą
pewnością, ale szósty zmysł podpowiadał jej, że w tym
wypadku Raywen będzie lepszy.
„Dobrze, że kazał mi zdjąć znaki klanu! Jaki najemnik
chwaliłby się, do jakiego rodu należy?! — myślała
demonessa. — Że też ten czarownik tak o wszystkim
pamięta... Zupełnie jak mój brat, on też jest taki... Ale on stoi
na czele klanu... No tak, a Raywen jest Władcą...” —
uśmiechnęła się w myślach wojowniczka, zadzierając
podbródek.
Całe to „towarzystwo aferzystów” kroczyło tak pewnie, że
nikomu nawet do głowy by nie przyszło, że tak naprawdę
żadne z nich nie ma prawa do tytułu, który podało.
Gubernator dosłownie ścielił się do nóg Erta,
jednocześnie zerkając drapieżnie na Raywena. Wkrótce
demonessa zrozumiała powód tego zainteresowania „siostrą”
pogromcy smoków: w odległym kącie znajdowało się „coś”,
co budową ciała przypominało czcigodnego ojca miasta.
Zdaje się, że stary wypatruje narzeczonej dla synalka...
Czarownik stał ze skromnie spuszczonymi oczami i
uparcie milczał, mimo że gospodarz nie ustawał w próbach
nawiązania rozmowy z „piękną damą”. Khilayia była pod
wrażeniem cierpliwości Ciemnego: ona już dawno
powiedziałaby natrętowi, co o nim myśli. Ert również niemal
zgrzytał zębami, słuchając pochlebstw, którymi oblewał ich
gościnny gubernator, żeby go smok.
— Wydajemy dziś bal z okazji przybycia naszych
znamienitych gości! — tokował gruby rządca.
„Nawet nie wiesz, jak bardzo znamienitych! Dobrze go
nasz rycerz podszedł... Ciekawe, za kogo podał się Ayelleri?
Za oficjalnego posła Lasu Przedświtu?” — prychnęła w
myślach dziewczyna.
Raywen pisnął coś niezrozumiale spod woalki, a Ert
wylewnie podziękował miejscowej ludności za takie honory i
generalnie wszyscy byli zadowoleni.
— Khilayio, według mnie ten człowiek jakoś tak
podejrzanie na nas patrzy... — szepnęła Ilne, wskazując
wzrokiem stojącego z boku młodego mężczyznę, faktycznie
gapiącego się na nich uparcie.
— Raywen o tym wie? — spytała cicho demonessa.
— Na pewno. Chyba zauważył tego typa wcześniej niż ja...
„Czyli już siedmiu — podsumowała w myślach Khilayia. —
Skąd aż tylu łajdaków w tym gnieździe żmij? I co my im
zrobiliśmy?!”
„Nawet nie próbujcie zgadywać, waleczna” — poradził
łagodnie czarownik.
„Niech cię smok! Przestań włazić bez pozwolenia do mojej
głowy!”
Odpowiedzią na oburzony okrzyk dziewczyny była cisza —
to już stawało się tradycją.
— Mój syn będzie szczęśliwy, mogąc pokazać naszym
gościom ich pokoje! — oznajmił gubernator, wycierając
koronkową chusteczką obfity pot z czoła, który wystąpił po
takiej ilości jawnych pochlebstw.
Syn nie wyglądał na uszczęśliwionego: gdy się waży tylko
trochę mniej od konia (spore rozmiary ciała były
najwyraźniej cechą charakterystyczną rodziny głowy miasta),
wysiłki fizyczne nie mogą budzić radości. Ale mimo wszystko
synowskie posłuszeństwo (oraz pięść, którą pokazał
ukochany tatuś) skłoniło młodego człowieka do spełnienia
obowiązku. O dziwo, śliczna
Eyna najwyraźniej nie zrobiła na młodzieńcu wrażenia.
Pogromca smoków zapewnił czcigodnego gospodarza
domu, że kiedy tylko siostry odświeżą się i przebiorą, cała
rodzina uszczęśliwi lokalną społeczność swoją obecnością.
„Traktują mnie jak żywy mebel! — pomyślała Khilayia. —
Zresztą, nic dziwnego, ochroniarzy zawsze tak się traktuje...
Przykre!”
„Proszę o wybaczenie, czcigodna, ale sami świetnie
wiecie, że w inny sposób nie dałoby się wytłumaczyć waszej
obecności”.
„Wiem, wiem!” — odparła w myślach Khilayia, nadal
naburmuszona.
— Proszę nie izolować od nas naszego ochroniarza... Jest
zarazem osobą do towarzystwa mojej młodszej siostry.
Szlachetnie urodzona dziewczyna nie powinna przebywać
sama wśród obcych ludzi — rzucił mimochodem Ert.
Demonessa miała ochotę ucałować rycerza, gdy syn
gubernatora miasta oznajmił, że przygotują jej pokój obok
komnaty „panienki Eyny”, której o zdanie nikt nie pytał.
Trudno, jakoś to przeżyje.
Skrzydło gościnne było bardzo przyzwoite. Oczywiście
żadnego porównania z pałacem przywódcy klanu Jarzębiny,
ale na bezrybiu...
Progenitura władz lokalnych szła przodem z prędkością
nadepniętego karalucha, od czasu do czasu odwracając się
do gości i świdrując ich takim wzrokiem, że Khilayii robiło
się nieswojo.
Temu wielorybowi było dokładnie wszystko jedno.
„No, no! — parsknął w myślach Rayhe. — Już mnie
złapałyście, jaszczurki niewyrośnięte!”
Morf w postaci leśnego demona stał na skraju traktu i z
ironicznym uśmiechem obserwował, jak młode smoki
przeryły cały obóz, do którego, ich zdaniem, zjechał Raywen.
Rayhe pięć razy zmieniał postać i teraz mógł z całym
spokojem popatrzeć, jak małoletnie jaszczury udają gończe
psy. Władca chciał, żeby jak najwięcej jego prześladowców
straciło trop i tak się właśnie stanie. On, Rayhe, nie takim w
głowie mącił. Te szczeniaki będą ganiać za nim z
wywieszonym językiem przez bite dwa tygodnie.
Mówią, że tacy jak on, Ayen-i-Lai, nie biorą niczego w
zamian za okazaną pomoc. Ale Raywen już zapłacił i to
bardzo dużo. Zaufaniem, przyjaźnią i wiedzą, której w ciągu
niewiarygodnie długiego życia nagromadził niewyobrażalną
ilość... Rayhe spełni prośbę Władcy. Jego droga zaczęła się
niedawno, ale wiedział, że trwać będzie długo. Jednak, choć
wiele spraw i postaci zatrze się kiedyś we wspomnieniach,
Raywena zapamięta — pewnie już na zawsze.
— A teraz, szczeniaczki, znów sobie pobiegamy! —
wyszczerzył się morf i przybrał postać Raywena.
*
Udawanie kobiety było znacznie trudniejsze, niż
początkowo sądziłem... Po pierwsze, musiałem milczeć — w
przeciwnym razie mój głos, który nigdy nie przypominał
dziewczęcego, zdradziłby mnie od razu. Nie miałem
najmniejszej ochoty transformować strun głosowych — już ja
wiem, jak to jest, potem za nic nie przywrócę ich do stanu
wyjściowego! Po drugie, niełatwo zmusić ciało do sposobu
poruszania się pań. Mężczyźni i kobiety chodzą zupełnie
inaczej — nikt nie uwierzyłby w dziewczynę maszerującą jak
piechociarz. Nawet Khilayia i Ilne, choć świetnie posługiwały
się bronią, miały w ruchach grację i płynność... Co było
robić, starałem się je naśladować. Chyba nieźle mi szło, w
każdym razie demonessa, która szła z tyłu, gotowa
ubezpieczać mnie w razie jakiejś wpadki, uważała, że
zachowuję się bez zarzutu — chyba nie zauważyła, że
rozpaczliwie małpuję Lady. Ale najbardziej irytowały mnie
męskie spojrzenia, rozbierające mnie do bielizny, której,
mimo namowy naszych dziewcząt, jednak nie zmieniłem.
Brr... Tylko tego by brakowało!
Na gubernatora miasta reagowałem mniej więcej tak, jak
Ayelleri na rynek w Antele. Na szczęście woalka była dość
gęsta i nikt nie zauważył zielonego koloru mojej twarzy.
Dusza głowy miasta była takim śmietniskiem, że nawet nie
zaglądając do niej, czułem coś w rodzaju mentalnego smrodu
— odbicie negatywnych emocji. I ten typ chciał uczynić ze
mnie swoją krewną w drodze wydania mnie za mąż za
swojego synalka, który od tatusia różnił się jedynie zupełnym
brakiem rozumu! Po raz kolejny ucieszyłem się, że jestem
mężczyzną i przymusowe zamęście mi nie grozi. Chociaż,
może na stare lata będę się chciał z kimś ożenić, nie ma się
co zarzekać... Chwała Stwórcy, że Ert wpadł na to, by
umieścić Khilayię w pokoju obok nas. Gdyby tego nie zrobił,
demonessa nie dałaby nam potem żyć... Poza tym
potrzebowałem jej do realizacji pewnego podłego planu,
potwornego w swym okrucieństwie (w końcu jestem
Ciemnym, czyż nie?). Nie dzieliłem się z nikim moimi
zamiarami i gotów byłem milczeć do ostatniej chwili, a nawet
jeszcze dłużej.
Demonessa wyraźnie coś przeczuwała, bo nie odrywała
ode mnie zaniepokojonego spojrzenia... A może po prostu
wyczuwała wrogość naszych przeciwników, którzy przybyli
tu po moją głowę? Idioci... Ich nauczycielom przydałaby się
chłosta! Kompletny brak umiejętności przewidywania i
przystosowywania się do nowej sytuacji! Nie zauważyliby
słonia, nawet gdyby nadepnął im na nogę! Ignoranci!
Chociaż, z drugiej strony, gdyby byli lepiej wyszkoleni, mnie
byłoby znacznie trudniej chronić oddział...
— Siostrzyczko — zwróciła się do mnie Ilne. — Czemuś
tak posmutniała? Jesteś zmęczona?
Nie pozostawało mi nic innego, jak skinąć głową.
— To nic — uśmiechnęła się szeroko. — Wieczorem jest
bal, a ty przecież tak lubisz zabawę! Pomogę ci się
przygotować! Ech, trudno obejść się w podróży bez
pokojówki... — trajkotała dwupostaciowa, która postanowiła
udawać naiwną idiotkę, oszołomioną bliskim zamążpójściem.
Synek gubernatora zaproponował nam usługi
miejscowych służących, ale Lady kategorycznie odmówiła. A
pewnie! Korzystanie z pomocy obcych sług w Ayalle nie
uchodzi... Całe szczęście, że zdołałem udzielić moim
współtowarzyszom kilku instrukcji, jak należy się zachować
w tej czy innej sytuacji, i wszystkim udało się przyswoić
elementarne zasady.
Czułem się jak niedźwiedź kręcący się po polanie pełnej
żmij: niby małe gadziny, ale kiedy już ugryzą, to ho, ho! Nie
podobało mi się, że muszę ukrywać się przed swoimi... Gdyby
ktoś powiedział mi sto lat temu, że będę urządzał idiotyczną
maskaradę, żeby schować się przed własnym ludem, nigdy
bym w to nie uwierzył... A może bym uwierzył, kto wie?...
Pokazano mi przeznaczony dla mnie pokój — wszedłem i z
ogromną ulgą zamknąłem za sobą drzwi. Poczułem, że to
moje własne terytorium i ta świadomość ogromnie mnie
ucieszyła. Nie przyszłoby mi do głowy, że moim największym
marzeniem będzie samotność... I to mnie się wydawało, że w
Pałacach wszyscy zawracali mi głowę...
Zdążyłem usiąść na łóżku z mocnym postanowieniem, by
odpocząć, gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wpadła
Khilayia z Ilne, a za nimi Ert i Kot. No tak, jakże to tak bez
nich...
— Raywenie, nie podoba mi się miejscowy gubernator —
wypaliła od progu Ilne.
— Zdziwiłbym się, gdyby ci się podobał. — Wzruszyłem
ramionami. — Sprytny stary cap, bez czci i sumienia.
Obrzydliwy typ.
— Ale przecież nie dlatego zgodziłeś się urządzić cały ten
cyrk? — zapytał, czy raczej stwierdził, Ert.
— Oczywiście, że nie.
— Zauważyłam tu kilka podejrzanych osób — zaczęła
Khilayia, a wtedy bezczelnie wpakowałem się do jej myśli,
żeby samemu wszystko zobaczyć.
To nieproszone wtargnięcie wprawiło demonessę w
osłupienie. I całe szczęście! Dopiero by wrzeszczała!
Ładne rzeczy... Tych łajdaków ktoś osłaniał... Był ich tu
całkiem pokaźny oddział! I to wszystko na jednego żałosnego
zdrajcę, który według nich nawet nie należy do mojego
narodu?! Ten, który postanowił zabawić się ze mną w tak
niebezpieczne gierki, nie uważa mnie za łatwego
przeciwnika, skoro wysyła po moją duszę tylu łotrów...
„Wynocha stąd, draniu!” — ryknęła w myślach
demonessa, gdy wreszcie doszła do siebie.
„Proszę o wybaczenie za brak taktu, waleczna, ale to było
konieczne” — powiedziałem, ale tym razem mi nie
wybaczono. I tak dziwne, że dopiero teraz: zwykle leśnym
demonom cierpliwość kończy się znacznie wcześniej.
— Co tam zatem z tymi podejrzanymi typami? —
przypomniał rycerz.
— Zapytajcie dzielną Khilayię... Skoro dostrzegła wrogość
na twarzach tutejszych mieszkańców, na pewno się nie
pomyliła — zwaliłem problem wyjaśnień na głowę
demonessy.
— No dobrze, ale co tak właściwie zrobiłeś, że urządzili na
ciebie takie polowanie? — zapytał rycerz wprost,
niespecjalnie licząc na szczerą odpowiedź.
— Po prostu żyłem, czcigodny. — Wzruszyłem ramionami.
— Wierzcie mi, że w ciągu całej mojej wędrówki po tym
padole łez nie popełniałem przestępstw... w każdym razie
ciężkich... Poza tym to działo się dawno temu, gdy byłem
młody, i nikt już o tym nie pamięta...
Zobaczyłem wytrzeszczone oczy moich towarzyszy i
pojąłem, że znowu coś chlapnąłem.
— Gdy byłeś młody? — osłupiała Ilne, chyba usiłując sobie
wyobrazić, jak wyglądałem w tamtych czasach i kiedy to
właściwie było.
— Ile masz lat? — zapytał Kot.
Ech... Skoro nie umiem trzymać języka za zębami, to teraz
już za późno na wykręty.
— Dużo — odparłem niechętnie i po zastanowieniu
dodałem: — Bardzo dużo.
Chyba dobrze zrobiłem. Najwyższy czas przestać kłamać,
przynajmniej w drobiazgach. Przecież całe to niespokojne
towarzystwo, do którego dołączyłem, jest mi z każdym dniem
coraz droższe. Aż strach pomyśleć, ale teraz to moi...
przyjaciele...
Cała czwórka popatrzyła na siebie zaskoczona, nie
wiedząc, czy śmiać się z dobrego żartu, czy żądać dalszych
wyjaśnień. Zaniepokoiłem się...
— Raywen! — przerwał moją mękę radosny krzyk, a jego
źródło od razu rzuciło mi się na szyję.
Len... To chyba naprawdę był on, chociaż ciągle nie
mogłem się przyzwyczaić, że istota odziana w suknię
klasycznego elfickiego kroju (rękawami można by zamiatać
podłogę), ze starannie ułożonymi lokami i podmalowanymi
oczami (i kto się tak postarał, czyżby Ayelleri?!) to właśnie
Laelen, kara za moje grzechy. Sądząc z zadowolonej minki,
małoletni Pierworodzony był, zdaje się, absolutnie
zachwycony swoim aktualnym wyglądem.
— Przecież prosiłem... — jęknąłem, patrząc na to
brązowokie cudo, uszczęśliwione oglądaniem mojej smętnej
fizjonomii.
— Przepraszam — westchnął, chociaż najwyraźniej nie
czuł się winny.
Za jego plecami majaczył Ayelleri, speszony, że nie zdołał
ująć w karby młodszego brata. Jakże dobrze rozumiałem
uczucia starszego Pierworodzonego! Identycznie męczyłem
się ze swoim młodszym braciszkiem, aż w końcu doszedłem
do wniosku, że nabrał przy mnie wystarczająco dużo rozumu
i może już mieszkać samodzielnie. Co ciekawe, Arien, który
stale domagał się wolności i narzekał na moją nadmierną
(jego zdaniem) opiekę, po uzyskaniu upragnionej
samodzielności spanikował i zaczął prosić, żebym przyjął go
z powrotem pod swoje skrzydła. Oznajmiłem, że nie
zamierzam go dłużej niańczyć, bo i bez tego mam masę
innych zajęć. Obraził się wtedy na cały świat, a przede
wszystkim na mnie, zaś w efekcie ucierpieli moi niewinni
spokojni poddani, na których wyżywał się sfrustrowany
młodzik.
— Przepraszam... — wymamrotał starszy elf. — Chciałem
go powstrzymać, ale jak tylko poczuł czarownika, to tak tu
wyrwał...
Obecni popatrzyli na siebie ze zrozumieniem. Wiadomo
było, że nie sposób poskromić tego uszatego paskudnika, ale
brat miał obowiązek próbować, bez względu na to, czy było
to możliwe, czy nie.
— Len, bardzo cię proszę — zacząłem spokojnie i łagodnie
— nie nazywaj nas prawdziwymi imionami. Tu jest zbyt wiele
uszu, które tylko na to czekają. Zapamiętaj, że ja nazywam
się Eyna, Ert to Taren, Ilne — Ney, a Kot — Keyn. Dobrze?
— Dobrze, Eyna — zgodził się chłopiec, choć było widać,
że nazywanie mnie obcym imieniem bardzo mu doskwiera.
Ja też czułem się nieswojo — zmiana imienia pociąga za
sobą nieuchronne przeobrażanie się istoty... Najważniejsze,
żeby ta maskarada skończyła się, zanim utracę coś naprawdę
cennego...
— I pamiętaj, że się nie znamy — dodałem. — Więc ty i
brat nie powinniście tu przychodzić.
To już zupełnie dobiło elfa: w migdałowych oczach
pojawiły się łzy, usta wygięły się w podkówkę i zadrżały... a
ręce złapały mnie z całych sił za sukienkę. Oho, mamy
problem...
— Len! — krzyknąłem. — Tylko bez histerii! Przecież nie
porzucam cię na zawsze!
— Naprawdę? — pociągnął nosem.
— Naprawdę!
— Poważnie? — dopytywał się natarczywie.
— Poważnie — potwierdziłem.
— No to... dobrze... — zlitował się w końcu i puścił mnie.
Odetchnąłem z ulgą, na wszelki wypadek odsunąłem się
od Lena, żeby już nie mógł mnie złapać.
— Bracie, chodźmy już, dobrze? — zaczął niepewnie
Ayelleri. — Bo cała maskarada zda się na nic!
Młodszy elf dumnie zadarł nos, odwrócił się i z miną
mającą oznaczać absolutną pogardę wyszedł z pokoju.
Ayelleri poszedł za nim, twardo postanawiając, że teraz już
nie pozwoli bratu zrobić kolejnego głupstwa.
— Chwała Jednorożcowi! — westchnął Ert, zamykając
drzwi za elfem. — Ten Len to prawdziwy ból głowy!
— To po co wzięliście go do oddziału? — zdumiałem się.
— Przecież Ayelleri nie chciał jechać bez brata! Ich
rodzice zginęli, innych krewnych nie mają, więc Laelen jest
pod opieką starszego. Nie mógł go zostawić!
Tak, ja też długo trzymałem Ariena przy sobie, żeby nie
narobił głupstw. Rzecz jasna i tak zrobił całą masę
idiotyzmów, ale przynajmniej mogłem mu wyjaśnić, co może
z tego wyniknąć. Wszyscy starsi bracia są do siebie trochę
podobni...
— Jasna sprawa — uśmiechnąłem się. — Zamiar
szlachetny, ale niesłuszny. Bez względu na to, jak bardzo
starasz się uchronić młodsze rodzeństwo przed wszystkimi
nieszczęściami świata, ono i tak je znajdzie.
— Myślisz o swoim bracie? — uśmiechnął się ze
zrozumieniem Ert.
— Tak. — Skinąłem głową. — Miałem dokładnie to samo.
Ojciec nie mógł z nami zostać, więc tak właściwie to ja
wychowywałem Ariena...
— Ciężko było? — zainteresowała się znienacka Khilayia.
— Oczywiście... Przecież prócz troski o niego miałem
jeszcze mnóstwo innych obowiązków. Ale myślę, że sobie
poradziłem — odparłem nie bez dumy.
Zapewne jeszcze długo grzebalibyśmy się w przeszłości i
teraźniejszości (to był najciekawszy, bo najmniej zbadany
temat), ale wtedy zjawiła się jedna ze służących, żeby
oznajmić, iż bal (niech będzie po trzykroć przeklęty!) wydany
na naszą cześć już się zaczął. Nie spodobało mi się to.
Czułem przez skórę, że nie czeka nas tam nic dobrego, a nie
mogłem ochronić nas przed nieznanym zagrożeniem. To nic,
będę się starał! Przecież jestem Władcą...
Naprawdę nie wiem, dlaczego kobiety tak bardzo lubią
bale! Żeby dla kilku godzin wątpliwej rozrywki pokrywać
sobie twarz i włosy kilkoma warstwami świństwa, a na
dodatek ściskać się w sukni tak, żeby nie dało się oddychać!
Wszystkich uroków przygotowań do tego święta mogłem
teraz doświadczyć na własnej skórze. Nie życzę tego
najgorszemu wrogowi...
Po kilkunastu minutach posypywania mnie różnymi
sypkimi i nie tylko draństwami, mój wrażliwy węch dość miał
tych drwin — zacząłem strasznie kichać, niwecząc wysiłki
naszych dziewcząt. Ilne i Khilayia miały ochotę udusić mnie
własnymi rękami, ale powstrzymały się, ale tylko po to, żeby
podjąć tortury ze zdwojonym entuzjazmem. W efekcie
starannie omijałem wzrokiem wszystkie napotkane po drodze
lustra. Cieszyło mnie tylko jedno — pod taką warstwą
kosmetyków nikt nie zdoła mnie rozpoznać... Nie powiem nic
więcej o tej poniżającej procedurze, bo chciałbym zachować
żałosne resztki godności monarchy. Ilne i Khilayia co chwila
mrugały do siebie i chichotały — nie zaglądałem do ich myśli,
świetnie wiedząc, że ich ostatnim wspomnieniem jest moja
wymalowana twarz. Co za koszmar!
Gdy niespiesznie zeszliśmy do sali, wszyscy zwrócili na
nas uwagę. Od razu poczułem się nieswojo. Jedna sprawa,
gdy patrzą na ciebie twoi poddani, których znasz od dawna i
którzy przywykli oglądać cię w każdym stanie, a zupełnie co
innego, gdy nie wiadomo kto bezczelnie gapi się na ciebie i
twoich — chyba jednak — przyjaciół — a ty wyglądasz jak
kretyn, w dodatku przez cały czas spodziewając się ciosu w
plecy. Miałem ochotę wcisnąć się w najciemniejszy kąt i tam
przeczekać cały ten bal, ale niestety! Coś takiego nie
przystoi Władcy — musiałem grać farsę do końca.
W tłumie na pewno kręciły się „wrogie elementy”, ale
niełatwo było je wyłuskać. Niestety, nie znałem wszystkich z
twarzy, a umysły mieli dobrze osłonięte... Mogłem przełamać
tę blokadę, ale wówczas na pewno zrozumieliby, kim jestem,
mimo swej bezgranicznej tępoty.
W tłumie co chwila migała naburmuszona mordka Lena,
który zazdrośnie pilnował, żeby nikt za bardzo się do mnie
nie zbliżył. Za elfem chodził jak cień jego starszy brat z
męczeńskim wyrazem twarzy i próbował powstrzymać
braciszka przed popełnieniem kolejnego głupstwa. Kto by
pomyślał, że ten niemal autystyczny chłopaczek narobi nam
tylu kłopotów? Ale trzeba przyznać, że w sukni Laelen
wyglądał bardzo naturalnie, na pewno nikt nie
podejrzewałby go o przynależność do płci męskiej...
Spojrzenia, jakimi mężczyźni obrzucali młodszego elfa, były
dość jednoznaczne i dla Ayelleriego stanowiły dodatkowy
powód do zmartwienia. Biedny Leri...
— Eyno, dobrze się bawisz? — zapytała mnie
melancholijnie Ilne, obrzucając salę trwożnym spojrzeniem
spod długich rzęs.
Pokręciłem głową.
— Chcę spać — powiedziałem szeptem.
— Przed kolacją?! — zawołał gubernator, który wyskoczył
niczym dharr z podziemi.
Mało brakowało, a demonessa odruchowo (odruch
wypracowany przez lata ciężkiego życia ludu, który wiecznie
z kimś walczył) strzeliłaby gubernatora w ucho, ale w porę
podstawiłem jej nogę. Khilayia wyrżnęła na podłogę jak
długa. Oo, ale mi się za to dostanie! Później, oczywiście, na
razie rzucono mi jedynie mordercze spojrzenie.
— Na kolacji zostaniemy, a potem pójdziemy do siebie —
powiedziała zdecydowanie Ilne. — Ja i siostra jesteśmy
zmęczone podróżą...
Aha, podróżą! Tak naprawdę to Lady i demonessa
zmęczyły się doprowadzaniem mnie do stanu wymalowanej
lalki, na którą strach popatrzeć... Chociaż najwyraźniej to
tylko mnie nie podobał się obecny wygląd mojej twarzy.
Wszyscy inni prawili mi komplementy i usiłowali przysunąć
się jak najbliżej. Zgroza.
*
Ayelleriemu było bardzo źle. Nie czuł się tak parszywie od
czasu, gdy zgodził się uczcić znajomość z wujem księżniczki
Miriel, żony niejakiego księcia Dmitrija. Tak potwornego
poranka w życiu elfickiego arystokraty jeszcze nie było —
Pierworodzony miał okazję w pełnej mierze doświadczyć
wszystkich uroków kaca.
Tym razem powodem złego samopoczucia był nie człowiek
przewodnik z zapasem krasnoludzkiego samogonu, lecz
młodszy brat, w którym obudziło się zamiłowanie do
przygód. Cecha rodzinna, przez którą zginęli rodzice.
Starszy elf próbował wypatrzyć w tłumie gości znajomą
jasną głowę, ale Len, wyraźnie nastawiony na zabawę,
zręcznie krył się przed sokolim wzrokiem brata. Ayelleri
trafiłby po ciemku ptaka w oko z odległości stu kroków, ale
nie zdołał zlokalizować zwinnego chłopca, który postanowił
go unikać.
„Może by tak poprosić Raywena, żeby przemówił mu do
rozumu, czarownika Len zawsze słucha... Tylko jak teraz
podejść do tego Ciemnego, przecież oficjalnie się nie
znamy... Ale coś trzeba zrobić, smok wie, co temu małolatowi
przyjdzie do głowy! A może jakoś zdradzi nas kolejnym
dzikim pomysłem?!” — myślał elf, walcząc z paniką.
Jednak czarownika otaczał szczelny pierścień wielbicieli i
przedrzeć się przez nich było niemożliwością. Poza tym, jak
Raywen miałby łapać marnotrawnego szczeniaka?! Będzie za
nim latał po całej sali z sakiem, czy jak?!
Dobrze chociaż, że Khilayia i Ilne są nieopodal, w razie
czego go osłonią...
„Będę musiał sam coś wymyślić — podsumował elf,
zdecydowanie przepychając się wśród tłumu. — To mój brat,
a więc problemy z nim też są moje”.
Po kwadransie upartych poszukiwań dojrzał wreszcie
Laelena, gawędzącego z jakimś młodym dworzaninem, który
patrzył na elfa jak na Białego Jednorożca. Rzecz jasna, Len
wcale nie ucieszył się z przybycia brata i próbował się zmyć,
ale czujny Ayelleri udaremnił ucieczkę, łapiąc go pod łokieć.
Młody elf zasapał niezadowolony, ale nie kłócił się przy
ludziach.
— Zwariowałeś? — starszy Pierworodzony zwrócił się do
brata w języku elfów.
— Dlaczego? — Len uniósł brwi.
— Chcesz nas zdradzić? — zapytał spokojnie Ayelleri,
chociaż wszystko się w nim gotowało. — Ciekaw jestem, co
Raywen na to powie...
„Zdaje się, że palnąłem głupstwo... — zrozumiał, gdy
pochwycił drapieżny wzrok jakiegoś dziwnego, obcego
człowieka. — Na Jednorożca! Przecież właśnie wymówiłem
imię czarownika! Czyżby to był jeden z tych, którzy go
szukają? W takim razie już po nas... Pozostali uszy mi
oberwą! I będą mieli słuszność!”
— Dzięki tobie właśnie zwrócili na nas uwagę... —
powiedział łagodnie Laelen, patrząc czule na brata.
— Jeszcze nie — pokręcił głową Ayelleri. — Nie sądzę,
żeby ten ktoś zdołał coś zrozumieć z jednego rzuconego
mimochodem imienia, ale jeśli nie przestaniesz się
wygłupiać, zauważą nas na pewno.
Z tymi słowy Pierworodzony odciągnął oburzonego brata
od wielbiciela, rozczarowanego odejściem pięknej damy. Len
udał, że pogodził się z losem, ale pięć minut później znowu
zwiał.
Gdyby Ayelleri wiedział, czym skończy się kolejny wygłup
Lena, założyłby bratu obrożę, przypiął smycz i poprowadził
na koniec świata...
— Khilayio, chyba nasz zdechlak źle się czuje —
powiedziała Lady, wskazując wzrokiem Raywena, który
zaczął się chwiać.
— Tak... Najwyraźniej jest w nie najlepszej formie.
— Zaprowadź go do pokoju, niech odpocznie, bo jeszcze
straci tu przytomność, a potem tłumacz się, dlaczego...
— Będziesz mi winna przysługę — przypomniała Khilayia.
— Pewnie — uśmiechnęła się Ilne.
Czarownik faktycznie nie czuł się najlepiej. Sprawiał
wrażenie, jakby miał go przewrócić lada podmuch wiatru i
widzieli to nie tylko towarzysze maga, ale również goście.
„Miłej Eynie” na wyprzódki proponowano pomoc i
nieszczęsny Raywen usiłował gestami wyjaśnić nieproszonym
dobrodziejom, że pomoc — a w każdym razie ich pomoc —
wcale nie jest mu potrzebna.
„Tak, stanowczo najwyższy czas wyprowadzić go” —
pomyślała Khilayia i przedarła się przez tłum wielbicieli
czarownika, którzy kręcili się wokół chłopaka jak muchy
przy... no, przy czymś nieświeżym.
„Tylko bez takich apetycznych porównań!” — oburzył się
Raywen, z westchnieniem ulgi opierając się na ręce
demonessy. Miłośnicy urody czarownika zaprotestowali
przeciwko tak rychłemu pozbawieniu ich przedmiotu
westchnień, ale ciężkie spojrzenie Khilayii błyskawicznie
przekonało tabun romantycznych próżniaków, że biedne
dziewczę źle się czuje i musi natychmiast odpocząć.
Demonessa zorientowała się, że czarownik czuje się tak
źle, że ledwie powłóczy nogami, więc do skrzydła gościnnego
musiała go dosłownie nieść na sobie. Okazało się, że mimo
kruchej budowy Ciemny mag jest ciężki.
„I skąd to się bierze?! — zapytywała w myślach
dziewczyna. — Sama skóra i kości, a waży tyle, co dobry
koń!”
„Mniej!” — oburzył się Raywen i spróbował zrobić kilka
kroków o własnych siłach, ale, rzecz jasna, bez efektu.
„No nie, żebym ja nosił dziewczyny na rękach, to
rozumiem, ale żeby dziewczyna niosła mnie?!” — jęknął w
myślach czarownik, ale specjalnie się nie wyrywał.
— Milczałbyś lepiej, Ciemny plugawcu! — burknęła na
glos Khilayia, z niepokojem patrząc na schody, na które
musiała wprowadzić swój ciężar.
Kwadrans później z poczuciem dobrze spełnionego
obowiązku demonessa zrzuciła nielekkie brzemię na łóżko.
Brzemię przestało dawać znaki życia.
„Może to dlatego, że kilka razy go upuściłam?” —
pomyślała zaniepokojona.
Raywen dwa razy „przeliczył” stopnie nieszczęsnych
schodów, a raz uderzył czołem w futrynę. Dziewczyna
zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, w którym momencie
przestał jęczeć i kląć.
„Chwała Jednorożcowi, że nikt tego nie widział, bo smoka
byśmy potem udowodnili, że to prawdziwa arystokratka!
Szlachetnie urodzone dziewczę rozpadłoby się na kawałki już
po pierwszym upadku ze schodów. Czy on w ogóle
oddycha?!” — przestraszyła się Khilayia, której nagle
przyszło do głowy, że może niechcący wytrzęsła z Raywena
resztkę życia. Ku własnemu zaskoczeniu zrozumiała, że ta
myśl zaniepokoiła ją znacznie bardziej, niż powinna poruszyć
szanującego się leśnego demona bez krzty współczucia.
O dziwo, mimo wysiłków demonessy Raywen nadal
oddychał. Dziewczyna uspokoiła się i zrozumiała, że nie
może teraz zostawić tego zdychającego czarownika samego
w pokoju. A jakby w tym czasie wyzionął ducha? Nigdy nic
nie wiadomo.
Po krótkim wahaniu, mającym charakter obyczajowy (bo
czy wypada niezamężnemu dziewczęciu przebywać w nocy w
jednym pokoju z prawie nieznajomym mężczyzną?), Khilayia
doszła do wniosku, że po pierwsze — to nie mężczyzna, tylko
Raywen, po drugie — wcale nie jest taki nieznajomy, a po
trzecie — kto się o tym dowie?! Kończąc w ten sposób
rozważania kwestii moralnych, demonessa rozejrzała się w
poszukiwaniu miejsca do spania. Nie miała sumienia (skąd
nagle wzięło się jej to sumienie, nie wiedziała) zrzucać z
łóżka czarownika — w końcu był chory (cóż z tego, że na
głowę), a spać z nim w jednym łóżku... Nie, tak nisko jeszcze
nie upadła!
Z ulgą spostrzegła kanapę i to całkiem znośną.
Tylko, zdaje się, przedtem stała gdzie indziej... A może
jednak tutaj? Zresztą, co za różnica?! Dziewczyna machnęła
ręką i położyła się.
Po tej „wesołej” nocy Khilayia poprzysięgła sobie nigdy
więcej nie sypiać w cudzych pokojach.
*
Tymczasem Len organizował sobie rozrywkę. Właśnie
przypatrywał mu się z zachwytem pewien przystojny
mężczyzna, który elfowi od razu się nie spodobał. Wysoki,
postawny, szare oczy, rasowa twarz arystokraty w kolejnym
pokoleniu, święcie przekonanego o swej wyższości nad
innymi... Niby typowy przypadek, a jednak było z nim coś nie
tak, miał w sobie coś, co różniło go od arystokraty Raywena
— i to na niekorzyść. Młody elf ze zdumieniem pojął, że
nieświadomie porównuje wszystkich do swojego idola. To
było nawet zabawne...
„Łee... — skrzywił się w myślach. — Jaka nieprzyjemna
gęba!”
W lekkomyślnej głowie elfa już zrodził się pewien
podstępny plan. Chłopiec zapragnął rozrywek, których
szczędziło mu życie, i już wiedział, jak się rozerwie. Biorąc
pod uwagę charakter młodzika, stawało się jasne, że w
trakcie zabawy z pewnością ucierpi zwyczajna ludność.
Mężczyzna, na którym elfia uroda zrobiła tak ogromne
wrażenie, wziął podły uśmieszek igrający na ustach „damy”
za dobrą monetę i rozpoczął działania bojowe, mające na
celu zdobycie przedmiotu swoich marzeń. „Przedmiot”
patrzył na wielbiciela z serdecznym zainteresowaniem, co
biedakowi jedynie dodało zapału.
Patrząc na niemal śliniącego się mężczyznę, elf z trudem
powstrzymał się od zacierania rąk. Zresztą, to nie byłoby
łatwe — najpierw musiałby strząsnąć z siebie typa, który
przez cały czas usiłował „całować rączki pięknej damie”.
Chłopiec pomyślał z przelotnym smutkiem o tym, ile
zarazków jest w ludzkiej ślinie, ale doszedł do wniosku, że
mimo to gra warta jest świeczki.
Mężczyzna, wniebowzięty spojrzeniem Lena, w którym —
według niego — płonął dziewczęcy zachwyt, rozejrzał się
czujnie i zaczął powolutku odciągać „niczego nie
podejrzewającą słodką istotę” w mniej uczęszczane rejony
domu. „Słodka istota” właśnie o tym marzyła. Kątem oka elf
zerkał, czy na horyzoncie nie widać starszego brata, który
mógł zepsuć tak dobrze zapowiadającą się zabawę. Z tej
maskarady Laelen chciał wyciągnąć maksimum
przyjemności.
Podstępny typek prowadził „piękną elfkę” w stronę
skrzydła z pokojami gościnnymi, co jednoznacznie
wskazywało, jakie ma zamiary. Len wyobraził sobie reakcję
starszego brata na tę rozrywkę, wzdrygnął się, ale uznał, że
pewnie nigdy nie nadarzy się już taka okazja, a więc nie
wolno jej zmarnować.
Khilayia poczuła, że coś mocno uderzyło w kanapę. W
pierwszej chwili pomyślała, że to tylko sen, ale gdy uderzenie
powtórzyło się, zrozumiała, że to jednak rzeczywistość.
— Raywenie, to twoje sztuczki?! — spytała oburzona przez
zasłonę odpływającego snu. Według niej tylko mag mógł być
na tyle bezczelny, żeby niepokoić uzbrojoną i bardzo
niebezpieczną leśną wojowniczkę w środku nocy.
Odpowiedzi nie było, za to kolejne pchnięcie przewróciło
kanapę i dziewczyna z głośnym krzykiem spadła na podłogę.
Od razu zorientowała się, że akurat z tym konkretnym
wydarzeniem Raywen nie ma nic wspólnego — jego głowa
nadał spoczywała na poduszce, spał snem sprawiedliwego.
Jak się okazało, kanapę poruszył fragment ściany, który z
niewiadomych powodów zaczął obracać się wokół własnej
osi, a mebel mu w tym przeszkadzał.
„Tajne przejście” — zorientowała się Khilayia.
I przez to właśnie przejście, niestety, niezbyt szerokie,
próbował przecisnąć się syn gubernatora miasta — w czym
wydatnie przeszkadzał mu wielki brzuch. Młody wielmoża
sapał jak miech kowalski i uparcie próbował wedrzeć się do
środka, a szczelina uparcie nie chciała się poszerzyć.
— Co to ma znaczyć?! — wrzasnęła rozzłoszczona
Khilayia, łapiąc za ciężki srebrny świecznik, który wpadł jej
pod rękę.
Nocny gość speszył się — zrozumiał, że „panienka Eyna”,
która powinna spać w tym pokoju, raczej nie wrzeszczałaby
takim głosem.
— O, coś mi się widzi, że zaraz ci coś oderwę za próbę
wtargnięcia do pokoju mojej pani! — mówiła dalej
wojowniczka z groźbą w głosie. — Stój, łajdaku! Niech
wszyscy się dowiedzą, co wyprawiasz po nocach!
Nieszczęsny grubas zastygł przerażony i zaczął szybko
oddychać — wiedział, że z leśnymi demonami nie ma żartów.
Demonessa wyglądała jak furia. Rzecz jasna, było jej
obojętne, że ktoś chciał zakłócić spokój Raywena, za to nie
miała zamiaru wybaczyć intruzowi własnego nieprzyjemnego
przebudzenia.
Przerażony syn głowy miasta zbladł jak ściana i próbował
wymamrotać coś, co chyba miało być błaganiem o
wybaczenie, ale brzmiało jak niezrozumiałe meczenie.
— No, słucham, słucham?! — rzuciła drwiąco demonessa,
szykując się do aktu wielkiej zemsty.
— Odmieniec! — wrzasnął znienacka nieproszony gość.
— Kto? Ja?! — oburzyła się demonessa, ciskając w
niemoralnego typa świecznikiem.
Przerażony grubas skoczył do tyłu, rozległ się dźwięk
upadającego ciała i ściana wróciła na swoje miejsce.
— Co on tam plótł o odmieńcu? — wymamrotała
niezadowolona dziewczyna, odwróciła się i uzyskała
odpowiedź.
Na łóżku wił się w ataku bezgłośnego śmiechu Raywen —
z jego oczu płynęły łzy i sączył się bladozielony blask.
— Ach ty draniu... — wytchnęła Khilayia. — Więc
to tak umierasz...
Czarownik uspokoił się od razu. Popatrzył drwiąco na
dziewczynę, a jego oczy powoli gasły.
— Naprawdę źle się czułem, waleczna — powiedział,
mrugając szybko. — Mogę przysiąc, jeśli mi nie wierzycie.
— A teraz już ci lepiej?! — warknęła Khilayia, zaskoczona
reakcją czarownika.
— O tak, waleczna! A wszystko dzięki wam! — uśmiechnął
się Raywen.
— Czyli wiedziałeś, że ten kretyn tu przylezie?
— Tak — westchnął pokornie mag.
— I specjalnie przesunąłeś kanapę, żeby zablokować
przejście?
— Tak.
— I symulowałeś atak?!
— Nie. — Czarownik pokręcił głową. — Nie symulowałem
ataku, jedynie go przewidziałem. Naprawdę źle się czułem i
jestem wam szczerze wdzięczny za pomoc.
— A po co ten łajdak pchał się do komnaty damy?!
Przecież bardziej interesują go nóżki świńskie niż damskie!
Raywen zaczerwienił się.
— Przecież to proste, waleczna... Ert nie chciał wydać
swojej siostry za synka gubernatora, dlatego grubas miał
pozbawić dziewczynę czci, a potem, żeby wyciszyć skandal,
krewni wydaliby Eynę za tego rozpustnika.
— O, wielka szkoda, że nie dopuściłam go do twojego
łóżka! — wymruczała demonessa. — Bawisz się moim
kosztem, draniu!
— Proszę o wybaczenie, piękna...
„Jeszcze się podlizuje, łajdak!”
Uczciwa twarz czarownika nie zrobiła na Khilayii
najmniejszego wrażenia. Zdecydowanym ruchem sięgnęła po
poduszkę z twardym postanowieniem uduszenia czarownika
za to, że miał czelność wykorzystać ją do swoich celów...
Raywen nie przestraszył się, widać był przekonany, że jest
silniejszy.
— Zaraz cię zabiję — oznajmiła Khilayia, wskakując na
łóżko, które skrzypnęło niezadowolone, protestując
przeciwko mordowaniu na nim czarowników, w dodatku
stawiających opór.
— Czcigodna, błagam o litość! — zawołał Raywen, gdy
Khilayia, zostawiając poduszkę w spokoju, zaczęła łaskotać
maga, dochodząc do wniosku, że skoro nie można go udusić
(wił się jak piskorz!), to może da się załaskotać go na śmierć.
— Waleczna, błagam o łaskę! — wołał przez śmiech.
— Za nic! — wykrzyknęła Khilayia.
Mężczyzna znów się obejrzał. Upewnił się, że w korytarzu
nikogo nie ma i na pewno nikt go nie widział, po czym
wepchnął do swojego pokoju piszczącą z zachwytu naiwną
elfkę. Zatrzaskując drzwi, szlachcic, którego imienia elfi
chuligan nawet nie poznał, ścisnął w objęciach obiekt swej
żądzy. Len demonstracyjnie pisnął, udając przestraszoną
ofiarę.
Własna bezkarność i całkowita bezbronność dziewczyny
jeszcze bardziej rozpaliła człowieka. Pchnął na łóżko
piszczącą nieszczęśnicę — miał niesamowite szczęście, że w
pokoju było ciemno, bo na widok wilkołaczego uśmiechu
Lena mógłby osiwieć... Młody elf nie posiadał się z radości.
Mężczyzna dorwał się do Pierworodzonego i zupełnie
oszalał, zaczął zdzierać z chłopaka damskie fatałaszki,
których dzięki staraniom Ayelleriego było całe mnóstwo. Len
usiłował mu pomóc i jednocześnie starał się nie wyjść z roli
ofiary gwałtu.
Pierwszy dzwonek alarmowy odezwał się w głowie
podłego rozpustnika, gdy obnażona elfia pierś okazała się...
zupełnie płaska. Dalsze oględziny wykazały, że coś tu
stanowczo nie gra... Jednak „ofiara” nie miała zamiaru tak
szybko rezygnować i wczepiła się w osłupiałego mężczyznę
niczym głodny smok. Gwałciciel doznał szoku.
Len przewrócił go na plecy, usiadł na nim okrakiem i z
poważną miną zaczął grozić... no, tym, że zrobi mu krzywdę.
Ten nawet przez chwilę nie wątpił ani w złe zamiary elfa, ani
w jego zdecydowanie.
Niedoszły deprawator dziewic zbladł, zaczął się jąkać i
próbował wyrwać, ale rozochocony chłopiec nie puszczał...
Ayelleri właśnie znowu szukał rozzuchwalonego brata,
gdy wśród gości zjawił się rozczochrany syn gospodarza z
siniakiem na twarzy i obwieścił, że w domu jest odmieniec!
Jeśli wierzyć temu, co plótł ten idiota, odmieniec znajdował
się w pokoju Raywena... Rodziło się tylko pytanie: cóż
takiego syn miejscowego władcy robił o tej porze w pokoju
damy?!
„Żeby tylko nic się tam nie stało...” — zaniepokoił się
Ayelleri i pomyślał, że Len może poczekać, bo teraz to
Raywen bardziej potrzebuje pomocy. Trzeba jak najszybciej
dotrzeć do pokoju maga i uprzedzić, że zaraz wparuje tam
dziki tłum ciekawskich.
Przebiegając obok jakichś drzwi, Pierworodzony swoim
czułym słuchem pochwycił dobiegający zza nich
przedśmiertny charkot.
„Len?!”
Ofiara Lena praktycznie nie dawała już znaków życia, gdy
drzwi otworzyły się z hukiem i na progu stanął Ayelleri zły
jak sto smoków. Widząc młodszego brata, pokrył się
malowniczymi plamami, a oczy zaczęły wychodzić mu z orbit.
— Len! — wrzasnął, odciągając młodzieńca od ofiary,
która z trudem próbowała złapać powietrze.
Ayelleri złapał ubranie Lena (żeby nie zostawiać dowodów
rzeczowych), zarzucił sobie brata na ramię i poleciał do
kwatery Raywena takim pędem, że Lenowi zatykało uszy.
— Raywenie! Khilayio! — wrzasnęli Ert i Ilne, wpadając
do pokoju czarownika w chwili, gdy ten właśnie wyrwał się z
rąk demonessy. — Co wy wyprawiacie?! Zaraz przyleci tu
cały dom!
Raywen spojrzał na nich zdumiony, a potem jego oczy
rozszerzyły się przerażeniem.
— To moja wina... nocny wzrok... Ale kto by pomyślał, że
ten idiota będzie o tym rozpowiadał?!
Drzwi znów się otworzyły i do komnaty wpadł Ayelleri,
niosąc na ramieniu naburmuszonego brata.
— Nie wyobrażacie sobie, co ten łobuz zrobił! — zaczął
elf, ale widząc wykrzywioną twarz czarownika, zamilkł
przestraszony.
— Wyobrażamy sobie, czcigodny — powiedział cicho
Raywen. — I co, już nie miałeś sobie kogo wybrać?! —
huknął na Lena. — Czy ty chociaż masz pojęcie, co
narobiłeś?! Będziemy musieli uciekać, i to już, zaraz!
— Co?... — wyszeptał Len. — Raywenie, ja nie chciałem...
naprawdę nie chciałem... — W oczach chłopaka zalśniły łzy,
ale teraz nikt nie miał do tego głowy.
— Lepiej nic nie mów! Będziemy musieli wiać przez
okno... — mamrotał niezadowolony czarownik, który pochylił
się i przygarbił, niczym zmęczony życiem starzec.
— Za późno! — powiedział głębokim miękkim głosem
młody mężczyzna, który bezszelestnie zmaterializował się
obok maga i w którym Len ze zdumieniem rozpoznał swoją
ofiarę. Nieznajomy spoglądał na Raywena tak ciężkim
wzrokiem, że nikt nie miał wątpliwości: to właśnie ten, przed
którym czarownik pragnął się ukryć.
— No nie! Już do siebie doszedł! — zawołał Len, wyraźnie
oburzony i zniesmaczony.
Rozdział 10
I pozostanie krew
Na drżących dłoniach twoich
Już lepiej umrzeć jest
Niźli zabijać swoich.
A. Gorodnicki

Popatrzyłem na tego chłoptasia i zrozumiałem, że nawet


nie potrafię się na niego złościć. Jego oczy patrzyły tak
fanatycznie, że oskarżanie go byłoby głupotą. Nie wiem, kto i
jak wyczyścił mu mózg, ale naprawdę bardzo się postarał...
Ciekawe, za kogo bierze mnie ten nieszczęsny dzieciak? Za
Wszechświatowe Zło? Ech, to nawet nie jest śmieszne. Ile
może mieć lat? Chyba nie więcej niż sto... Zupełny szczeniak,
powinien teraz z kolegami ryby łowić, a nie naprawiać
świat... Ale ile nienawiści w spojrzeniu i w myślach...
— Zniszczę cię, samozwańcze! — wrzasnął wściekle
przybysz. Na moich przyjaciołach ten ryk zrobił niejakie
wrażenie, ale na mnie... — I twoich żałosnych przydupasów!
Będą umierać powoli, w męczarniach!
Ostatnie zdanie spowodowało, że zaskoczył mechanizm,
który ustawiłem jeszcze w Antele.
— Milcz, smarkaczu — wycedziłem lodowatym tonem.
Mężczyzna zbladł jak płótno. Nie wiem, co działo się z
moją twarzą, ale przypuszczam, że nic dobrego — nawet
moim towarzyszom oczy wyszły z orbit.
— Wynoś się stąd i niech przywódca twojego klanu sam
wyznaczy ci karę za twą zuchwałość.
Do dharra! Trochę mnie poniosło... A może nawet więcej
niż trochę...
— Jesteś nikim! — próbował odgryźć się niedorostek,
który uważał się za nie wiadomo kogo. Ale przy tym nogi mu
się trzęsły, jakby usiłował odtańczyć krasnoludzki taniec
ludowy.
Wyszczerzyłem się najohydniej, jak potrafiłem, i
powiedziałem:
— Jesteś nikim. Wynoś się do swojego klanu albo sam cię
ukarzę! — O, Stwórco... Chyba zwariowałem! Złożona
przysięga to w takiej sytuacji niezawodny środek, ale
najwyraźniej przestawałem być sobą... Wszystkie swoje
działania widziałem jakby z boku i jednocześnie to nie ja nimi
kierowałem. Jeszcze trochę i byłem gotów zabić tego
nieszczęśnika... Co z tego, że miałbym
do tego pełne prawo, od tej świadomości nikomu nie byłoby
lżej. — Za twoją zuchwałość może być tylko jedna kara —
śmierć!
W tym momencie stałem się kimś zupełnie obcym i
strasznym. Nieważne, że miałem na sobie babskie szmatki, z
boku mogłem wyglądać śmiesznie... Już zacząłem szeptać
słowa, które miały przerwać nić życia tego głupiego dziecka,
a przecież wcale tego nie chciałem... Przeklęta przysięga
nakazywała mi robić rzeczy, których nie chciałem.
Chłopak zbladł, jego źrenice rozszerzyły się ze strachu,
pięści zacisnęły się, zbielały kostki palców... ale już nie mógł
się ruszyć. Zresztą, nawet gdyby jakimś cudem znalazł się
tysiąc lig stąd, to i tak by mu to nie pomogło.
Ale nim wymówiłem ostatnie słowo, rozsunąłem
przestrzeń przed sobą, znalazłem się przy osłupiałym
przeciwniku i uderzyłem go kantem dłoni w szyję. Wyłączył
się posłusznie.
Odetchnąłem powoli i zamknąłem oczy. Wszystko w
porządku. Jestem Raywen. Raywen... Raywen!
— Musimy się stąd wynieść, nim przyjdą pozostali... —
szepnąłem niemal bezgłośnie, ale w martwej ciszy moje
słowa zabrzmiały głośniej niż krzyk.
— Tak... — powiedział samymi wargami Ert,
instynktownie robiąc krok do tyłu, żeby znaleźć się jak
najdalej ode mnie.
— Miałeś żółte oczy... — powiedziała bezmyślnie Khilayia,
patrząc na mnie jak mała dziewczynka na wilka czającego się
pod łóżkiem.
A to już był problem — i to poważny.
— Byłeś straszny... — oznajmił Len, którego twarz stała
się teraz zdumiewająco poważna i dorosła.
— To ta przysięga... — wymruczałem bezradnie. — Może
mną sterować.
— Co?! — zawołali chórem.
— On wam groził...
— Więc to dlatego... — wymamrotała Ilne. — Czyli przez
tę idiotyczną przysięgę będziesz rzucał się na każdego, kto
odważy się nam grozić?!
— Coś w tym rodzaju... — przyznałem niechętnie,
odwracając wzrok.
— To po jakiego smoka w ogóle ją składałeś? Przecież
teraz byłeś kompletnie nieprzytomny! Jak jakiś potwór!
Strach było na ciebie patrzeć!
— W przeciwnym razie nie mógłbym... — wymruczałem,
usprawiedliwiając się.
— Czego byś nie mógł?! — ryknął Ert, który już prawie
doszedł do siebie.
— Stanąć mu na drodze... — wskazałem głową
nieprzytomnego chłopaka. — I nie tylko... Ci, którzy nas
atakują, należą do mojego narodu... Gdyby nie przysięga, nie
mógłbym zrobić mu krzywdy... A każdy z nich zdoła zabić
was, zanim zdążycie mrugnąć okiem...
— Dobrze, dość tych defetystycznych rozmów! — Ert
ponownie ujął ster władzy w swoje ręce. — Musimy uciec,
nim pojawią się tu miejscowi łowcy odmieńców i kumple tego
drania!
Mówiąc to, rycerz kopnął „tego drania” pod żebra.
Raywen skrzywił się niezadowolony, ale nic nie powiedział,
chyba doszedł do wniosku, że w tym wypadku leżącego nie
tylko można, ale wręcz należy kopać.
Ilne wytężyła słuch i powiedziała:
— Idą już, musimy skakać przez okno...
— Czwarte piętro! — przypomniał Kot. — Ja zejdę na
pazurach, ale wy...
— My nie będziemy schodzić... — uśmiechnęła się
złośliwie Lady. — Ktoś nam pomoże, prawda? — zapytała
dwupostaciowa, patrząc Raywenowi prosto w oczy, a potem
uśmiechnęła się i spuściła wzrok. — On jest tak samo
dwupostaciowy, jak i ja — oznajmiła oszołomionym
słuchaczom. — Tylko ja jestem wilkiem, a on gryfem. Skoro
cała ta historia z pościgiem zaczęła się przez Raywena, to
niech on nas teraz stąd wyciągnie.
Żeby opisać stan, w jakim znalazło się całe towarzystwo
po wysłuchaniu tych rewelacji, należałoby użyć
wygłoszonego niegdyś przez Lena zdania: „Zaraz mi oko
wypadnie!”.
— Zaczęłam się tego domyślać jeszcze w krasnoludzkich
katakumbach — Lady kontynuowała wieczór zwierzeń. —
Skacząc w przepaść, Raywen wszedł w pierwsze stadium
transformacji, przestrzeń wokół niego zaczęła się
przemieszczać i wtedy zrozumiałam, że on ma skrzydła, a z
dwupostaciowych skrzydła mają tylko gryfy! Poza tym, nocny
wzrok pojawia się odruchowo tylko u dwupostaciowych...
*
Jest takie stare powiedzenie: jeśli się już związałeś z
elfem, właź na drzewo. Tak się właśnie teraz czułem. Jednak
Ilne miała rację, nie było innej drogi ucieczki, a nie
zamierzałem czekać, aż moi wspaniali ziomkowie zaczną się
dobijać do drzwi.
Do transformacji czaiłem się jak do skoku do lodowatej
wody. I mniej więcej tak samo mnie to cieszyło — to znaczy
wcale.
Dobra, nie jestem małym dzieckiem, żeby bać się bólu. No
dobra, piekielnego bólu, który wywraca ciało na nice... Ale
lęk przed bólem to jeszcze nie powód, żeby ktoś z moich
przyjaciół miał ucierpieć... No to już... Raz... Dwa... Trzy...
Stwórco, przyjmij duszę swego dziecięcia!
Zabolały mnie wszystkie mięśnie naraz, czułem się tak,
jakby pękała mi skóra i łamały się kości... Oślepłem i
ogłuchłem, jedyne, co czułem, to potworny ból, który dręczył
moje nieszczęsne ciało. Bolały mnie nawet paznokcie i włosy,
choć właściwie było to niemożliwe. Miałem wielką ochotę
krzyczeć, ale struny głosowe już zaczęły się zmieniać i nie
mogłem wydobyć dźwięku. Może to nawet lepiej...
Po kilku sekundach tego piekła ciało pokornie przyjęło
nowy kształt. W oczach mi pociemniało, aż dziw, że nie
telepały mną drgawki... Teraz pozostawało tylko jedno
pytanie: jak przemienię się z powrotem? Jeśli znów zafiksuje
mnie na przysięgę, to dopiero będzie ubaw...
*
Pośrodku pokoju stał z dumnie uniesioną głową potężny
złoty gryf, na którym wisiały kawałki kobiecej sukni — jedyne,
co pozostało z „panienki Eyny”. Zwierzę przestępowało z
łapy na łapę i kilka razy machnęło skrzydłami.
— Duży — rzekł w zadumie Ayelleri, który właśnie
zrozumiał, dlaczego Raywen nigdy się nie męczył.
Dwupostaciowi nawet w ludzkiej postaci mają zwierzęcą siłę.
— Ale obawiam się, że wszyscy naraz na niego nie
wsiądziemy.
— Oczywiście, że nie — przytaknął Kot. — Raywenie,
będziesz musiał lecieć dwa razy. Dobrze, ja idę, a wy się
pospieszcie, bo goście już nadchodzą...
Z tymi słowami otworzył okno, stanął na parapecie, wbił
pazury w ścianę po prawej stronie i z niedbałą gracją
pełznącego po kuchennej ścianie karalucha zaczął złazić na
dół.
Za drzwiami dał się słyszeć tupot i krzyki, a potem ktoś
zaczął dobijać się do drzwi.
Raywen zaklekotał oburzony, przechylając orlą głowę,
popatrzył na swoich współtowarzyszy i wskazał dziobem
demonessę, Ilne i Lena, którzy bez słowa wdrapali się na
jego grzbiet.
— Niewygodnie... — poskarżyła się Khilayia.
— Jak potrzebujesz wygód, zostań tutaj! — zaproponowała
Ilne. — Ludzie tylko na to czekają, bardzo lubią wbijać na
pal!
— Że co? — wytrzeszczyła oczy naiwna wojowniczka. Jej
współplemieńcy uznawali tylko śmierć poprzez ścięcie,
dlatego egzotyczne rozrywki, stosowane przez prostych
śmiertelników były dla niej czymś zupełnie nowym. Tak czy
inaczej, Khilayia przestała narzekać na zbyt kościsty lwi
grzbiet, na którym przyszło jej siedzieć.
Gryf, jakby nie zauważając ciężaru trójki jeźdźców,
podszedł do okna i skoczył z parapetu. Elf, demonessa i
dwupostaciowa jednocześnie wydali dziki, histeryczny ryk,
sądząc, że na takiej wysokości Raywen nie zdoła wzlecieć i
za chwilę zwyczajnie się rozbiją. Jednak ku niepomiernemu
zdumieniu potencjalnych trupów gryf zdołał wyrównać lot i
łagodnie wylądował obok Kota. „Jakby go wiatr
podtrzymał...” — pomyślała wstrząśnięta demonessa i
heroicznym wysiłkiem woli zmusiła się do tego, żeby zsiąść.
Raywen wzleciał znowu i pomknął w stronę otwartego
okna, żeby zabrać Erta i Ayelleriego.
Gdy w komnacie rozległ się przyzywający ptasi klekot,
starszy elf właśnie kończył pleść mistrzowskie zaklęcie,
mające umocnić drzwi, w które jakiś zapaleniec walił
toporem. Jednak ktoś uparcie przeszkadzał Ayelleriemu i za
każdym razem zrywał koronkowe zaklęcie w chwili, gdy
Pierworodzony był o krok od zakończenia nieszkodliwego
czaru.
— Szybko wsiadamy na naszego zdechlaka i opuszczamy
tę jaskinię rozpusty! — Pogromca smoków potrząsnął elfa za
ramię. Ten westchnął cicho i posłusznie odszedł od
nieszczęsnych, niezaczarowanych drzwi.
Raywen-gryf krzyknął coś krótko po ptasiemu, patrząc z
niezadowoleniem na drewnianą płaszczyznę, która właśnie
jęknęła żałośnie po kolejnym ciosie. Z korytarza dobiegł
dźwięk upadku i rozpaczliwy krzyk, chyba kobiecy, chociaż
Ert nie był tego pewien.
— Zawsze w ciebie wierzyłem! — oznajmił elf z głęboką
satysfakcją i lekką zawiścią, widząc, że tego, co on usiłował
zrobić przez ostatnie kilka minut, Raywen dokonał w
sekundę. Drzwi przemieniły się w kamienny monolit, który
wrósł w ścianę.
Czarownik bez problemu przetransportował dwóch
pozostałych członków oddziału. Żaden z prześladowców nie
wyjrzał, żeby sprawdzić, czy ścigani nie wyskoczyli oknem,
choć trudno było liczyć na to, że nikt nie przypomni sobie o
tej możliwości ucieczki. Tak czy inaczej, należało wynieść się
stąd jak najszybciej.
— Trzeba wyciągnąć z tego gniazda os Gresza i Egorta —
wymruczał Ert, patrząc ze zdumieniem na wzlatującego
gryfa, który nie miał zamiaru się tłumaczyć, dokąd go niesie
w takiej chwili.
— On musi — wyjaśnił spokojnie Len, który wcale nie
wyglądał na zaniepokojonego, że jego idol postanowił ich
opuścić. — Będzie na nas czekał za miastem... i bardzo prosi,
żeby nie zapomnieć o jego ubraniu...
— I po jakiego smoka nas porzucił? — spytała zaskoczona
Khilayia.
— A kto go tam wie? — Wzruszyła ramionami Ilne. — Tak
czy inaczej, nie mamy tu już nic więcej do roboty.
*
Po trzech godzinach usilnego przekonywania własnego
ciała udało mi się odzyskać ludzką postać. A już myślałem, że
resztę życia spędzę w postaci, w której nie wypada pojawiać
się w porządnym towarzystwie... Chwała Stwórcy, znów
miałem dwie ręce i dwie nogi... Nigdy bym nie pomyślał, że
taką radość sprawi mi widok własnego odbicia w strumieniu.
Miałem jeszcze tylko jeden problem: byłem nagi jak w chwili
narodzin. Nie, żebym marzł, ale wkrótce pewnie zjawią się
moi przyjaciele, a jakoś nie miałem ochoty pokazywać im się
w takim stanie. Co prawda, nie zobaczyliby niczego, czego
już wcześniej nie widzieli, ale mimo wszystko...
Problem, skąd wziąć coś, co dałoby się okręcić wokół
bioder, stanął przede mną i pokazywał język. I wtedy
usłyszałem do bólu znajome głosy, poczułem myśli moich
towarzyszy...
*
— No i gdzie ten nasz dwulicowy zdechlak? — zapytał
Gresz, gdy przeszli lasem mniej więcej pół ligi. Na ośmiu
członków oddziału mieli tylko dwa konie (nikt nie odważył się
zabrać wierzchowców ze stajni), nic więc dziwnego, że
spacer nie sprawiał nikomu przyjemności.
— Nie dwulicowy, tylko dwupostaciowy — powiedziała
niby spokojnie Ilne, ale pewne tony w jej głosie świadczyły,
że nie jest zadowolona z takiego stosunku do
dwupostaciowych.
— A ja wam mówię, że dwulicowy! — upierał się ork. —
Tak długo nam mącił w głowach, glista skrzydlata! A brodata
zaraza razem z nim! — Gresz oskarżycielsko wskazał palcem
Egorta. — Ciągle sobie szeptali! I tego gryfa w górach też na
pewno ten zdechlak na nas poszczuł, żeby nas zaciągnąć w
te swoje katakumby!
— Po pierwsze, tamten gryf na pewno był nierozumny. —
Ilne pokręciła głową. — A po drugie to nie są katakumby
Raywena, ale krasnoludów.
— A co ty go tak bronisz? — rozzłościł się ork. — Poczułaś
swoją rasę i od razu ci się ten szkieletor spodobał? Taki jak
on na pewno by babie nie dogodził, ja ci to mówię!
Oddział niespodziewanie znieruchomiał, w powietrzu
zawisło złowieszcze milczenie. Krasnolud, Len, Ilne oraz nie
wiadomo dlaczego Khilayia usiłowali spopielić orka
wzrokiem.
— Czego? — Gresz osłupiał, zaskoczony tą agresją.
— Jeśli jeszcze raz ważysz się tknąć Władcę swoim
brudnym językiem, zęby ci powybijam! — zaczął groźnie
krasnolud, kładąc dłoń na rękojeści ulubionej siekiery. — Nie
jesteś godzien wymawiać jego imienia!
— Więc jednak Władca... — westchnął ciężko Ert, który
postanowił, że tym razem nie przepuści okazji wyciągnięcia
informacji ze starego brodacza. — Zaczniesz wreszcie
mówić, Egorcie? A może dalej będziesz twierdził, że nic nie
wiesz?
Krasnolud przez skórę czuł wiszące nad nim
niebezpieczeństwo i nerwowo pokręcił głową. Stojący
nieopodal Len rozpłynął się w złośliwym uśmiechu, cała
reszta zastrzygła uszami, nie chcąc uronić ani jednego słowa
z krasnoludzkich objawień. Len uśmiechnął się jeszcze
bardziej złośliwie, choć wydawało się to niemożliwe...
— Kim on jest? — zaczął przesłuchanie pogromca
smoków.
— Nie wiem! Słowo! — zawołał brodaty.
— Ale domyślasz się? — zapytał Ert, patrząc na zjeżonego
krasnoluda, który w myślach przeklinał rycerza, Raywena i
przywódcę swojego klanu, który wpakował go w tę kabałę.
— Ile on ma lat? — spróbował z innej beczki Ert.
Egort doszedł do wniosku, że w tym pytaniu nie ma nic
kryminalnego, i odpowiedział z większym przekonaniem:
— Nie wiem!
— Znowu zaczynasz? — wycedził groźnie rycerz.
— Słowo daję, że nie wiem! Wiem tylko, że jest starszy
ode mnie... Gdy przyszliśmy do Skrzydlatego Pasma, Władca
nas tam powitał. Już wtedy wyglądał dokładnie tak samo jak
teraz!
Tym razem wstrząśnięci słuchacze zamilkli na dłużej.
Biorąc pod uwagę, ile lat temu część krasnoludów
postanowiła zmienić miejsce zamieszkania, szybko obliczyli,
że Raywen jest starszy od nich wszystkich razem wziętych. A
jeśli wziąć pod uwagę, że już wtedy był Władcą...
— O Jednorożcu Miłosierny... — wymamrotał Ayelleri.
— Jednego tylko nie rozumiem... — powiedziała Ilne jakby
do siebie. — Nie jest Lordem, a rządzić dwupostaciowymi
mogą tylko Lordowie... Ale jego maść nie pasuje... No, ale
jest przywódcą, tylko z jakimś niezrozumiałym tytułem. U
nas nikogo nie nazywają Władcą.
— Wszystko to jest bardzo pouczające i niezwykle
ciekawe... — dobiegło zza drzewa. — Ale trochę tu
zmarzłem...
— Raywen?! — zawołała Ilne, purpurowiejąc.
— Wszystko słyszałeś?! — przeraził się Ert.
— Władco?! — zawołał Egort, szykując się, żeby na
wszelki wypadek stracić przytomność. Zdawał sobie sprawę,
że za nadmierną gadatliwość Raywen na pewno go nie
pochwali.
— Pewnie, że słyszałem — zapewnił czarownik. — Czy
mógłbym przegapić tak interesującą dyskusję? Egort,
przyjacielu, wielkie dzięki za wszystko!
— Władco... — mamrotał stary krasnolud, marząc o tym,
żeby zapaść się pod ziemię i to jak najszybciej. — Pokornie
proszę o wybaczenie...
— A niech cię, stary gaduło... — zaczął Raywen, ale nie
dokończył. — Czy ktoś może podać mi moje ubranie, czy
mam wyjść, tak jak stoję?
— ?! — oddział nie zrozumiał problemu Raywena.
— Jego ubranie uległo zniszczeniu w czasie transformacji
— wyjaśniła Ilne. — Silni magowie są w stanie je zachować,
ale Raywen, jak się zdaje, nie jest magiem...
— Chyba już dawno wam to powiedziałem, prawda?! —
oburzył się zza drzew Raywen. — To co w końcu, mam wyjść,
żeby się ubrać?! — zapytał z rozdrażnieniem.
— Nie trzeba! — zawołała Khilayia, bynajmniej
nieucieszona perspektywą ujrzenia Raywena w całej, jak to
się mówi, krasie. — Len, daj mu ubranie! Jest u Gresza!
Władca dostał wreszcie to, o co prosił, umilkł na kilka
minut, a potem wyszedł z krzaków, dołączając do
towarzyszy, którzy zauważyli, że ich cherlak jakoś dziwnie
się chwieje, a jego twarz ma zielonkawy odcień. Tak
właściwie Raywen mógłby w tej chwili z powodzeniem
udawać roślinę...
— Co ci się stało tym razem? — spytał chmurnie Ert,
przygotowując się do łapania zdechlaka, gdyby znów
przyszła mu ochota tracić przytomność.
— Pojęcia nie mam — odparł Raywen. — Wiem tylko, że
jestem niezmiernie szczęśliwy, że nie zdążyłem nic zjeść w
tym niegościnnym domu...
— Ale nie umierasz? — sprecyzował Ayelleri,
przypominając sobie słowa krasnoluda o chodzącym trupie, z
którym, być może, będą mieli okazję obcować w przyszłości.
Starszy elf zjadł piernik, a Raywen skrzywił się, zasłonił
usta dłonią i odwrócił wzrok.
— Nie umieram. — Pokręcił głową. — Mdli mnie tylko...
Poza tym jakby w porządku, ma mi się na życie...
— Chociaż tyle dobrego... — uspokoił się Ert. — Zdołasz
szybko iść? Koni mamy niewiele, na tych dwóch pojadą
dziewczęta...
Obok Raywena rozległo się gniewne rżenie.
— Powiozą mnie — uśmiechnął się czarownik, wskazując
na Ae-Nariego, który zjawił się nie wiadomo skąd.
Biała sierść konia była jakby przysypana rosą, ogon i
grzywa rozwiewały się na lekkim wietrze, a w liliowych
oczach płonęło szczere oburzenie, że uwielbiany pan nie
zawołał go, gdy potrzebował pomocy.
— No, przepraszam, przepraszam... — mruczał Raywen,
głaszcząc poczciwy koński pysk. Wierzchowiec zarżał
zadowolony i odwrócił się bokiem, zapraszając pana, żeby
wsiadł.
*
Czułem się koszmarnie. Ciało postanowiło zemścić się za
burzliwą noc i teraz było mi słabo, niedobrze, a w dodatku
miałem lekkie (no dobrze, wcale nie takie lekkie) zawroty
głowy. Czułem się tak, jakby moje wnętrzności w żaden
sposób nie mogły się zdecydować, gdzie chcą się
umiejscowić, i swobodnie wędrowały po brzuchu, próbując
znaleźć sobie jakiś miły zakątek. Rzecz jasna nie brały pod
uwagę mojego zdania w tej kwestii. Wiedziałem, że za kilka
godzin wszystko minie, ale zanim nadejdzie ta szczęśliwa
chwila, mogą nas dogonić moi ukochani rodacy, żeby ich tak
przez dziesięć lat męczyła czkawka! Małoletni idioci! Nie
mogą usiedzieć w domu, zachciało im się przerabiać świat
wedle własnych wyobrażeń o dobru i sprawiedliwości! Za
mało batów dostali w dzieciństwie!
Posuwaliśmy się w milczeniu, ale myśli towarzyszy
dręczyły mnie jak natrętne muchy, przed którymi nie można
się obronić. Niespieszne, podobne leniwym wodom wielkiej
rzeki myśli Egorta, prędkie Khilayi, precyzyjne jak cios
miecza — Ilne, a eleganckie i subtelne — Ayelleriego (w
końcu to elf)... Tak trudno stale wsłuchiwać się w cudzy tok
skojarzeń, łowić emocje innych istot... Mimo iż żyję już tak
długo, ciągle nie mogę przywyknąć, że jestem skazany na
odczuwanie obcych jaźni... Niełatwo być Władcą.
— Raywenie, jesteś głodny? — spytał niespodziewanie Ert.
W jego głosie słyszałem szczere współczucie, ale efekt
troski rycerza przeszedł najśmielsze oczekiwania:
zwymiotowałem. A przecież nic wcześniej nie jadłem!
Ae-Nari zarżał ze wstrętem i starannie ominął to, co miało
nieszczęście się ze mnie wydostać.
— Rozumiem, nie było pytania... — wymamrotał pogromca
smoków, odwracając głowę, żeby nie patrzeć na
nieapetyczny widok.
— Dzięki... — odparłem, gdy zdołałem wreszcie uspokoić
żołądek.
Moi przyjaciele nie wiedzieli, czy mają się śmiać, czy mi
współczuć. Z jednej strony, moja smętna zielona gęba na
pewno budziła wesołość, z drugiej, ta dziwna więź, która
pojawiła się między nami (wbrew mojej woli!), sprawiała, że
czuli moje cierpienie.
A moi poddani nigdy mi nie współczuli... Istnienie Władcy
uznawali za rzecz tak samo naturalną jak wschód słońca i,
rzecz jasna, równie powszednią. Nikt nie uważał, że robię
coś niezwykłego czy ważnego... Miałem nawet dziwne
wrażenie, że to ja coś im zawdzięczam, a nie na odwrót. Nie,
o nic nie prosiłem, w końcu to faktycznie mój obowiązek, ale
czasem chciałoby się właśnie takiego najzwyczajniejszego
współczucia... Żeby mój naród pojął, iż nie jestem z żelaza...
A potem przyszła wojna, po której wszystko straciło
znaczenie... Zostały mi tylko Pałace i uczniowie, którzy
przyszli dobrowolnie i z własnej woli uznali się za moich
poddanych. W ten sposób moja władza ograniczyła się do
zbudowanych przeze mnie kompleksów architektonicznych,
a inni przedstawiciele mojego ludu...
Dość. Jeszcze chwila i znowu zacznę się nad sobą
rozczulać, a to najgłupsze zajęcie, jakie znam.
W końcu przysnąłem, obejmując Ae-Nariego za szyję. Koń
prychnął niezadowolony, że sobie beztrosko śpię, podczas
gdy gonią nas wrogowie, ale zlitował się i pozwolił mi
odpocząć.
*
Raywen spokojnie chrapał, rozpłaszczony na
wierzchowcu, a Khilayię dręczyła niewiedza. Nie wiadomo,
kim jest ten czarownik, nie wiadomo, dlaczego wyruszył
razem z oddziałem, dlaczego ich broni i nic o sobie nie mówi.
Nie można wierzyć komuś, o kim się nic nie wie! Krasnolud
ciągle się jąka, mówiąc do czarownika „Raywen”, jakby nie
mógł pogodzić postaci czarnowłosego chłopaka z tym
imieniem. Czyżby nawet ono nie było prawdziwe? Z kim
związali się uczestnicy wyprawy?!
— Z każdą chwilą cała ta historia coraz mniej mi się
podoba... — demonessa wygłosiła swoje podejrzenia,
korzystając z faktu, że Raywen spał.
— Szczerze mówiąc, mnie również — wyznała Ilne.
Przebywając tylko we dwie w przeważającym męskim
towarzystwie, dziewczyny dogadały się bardzo szybko, choć
w normalnych warunkach pewnie stałyby się zaciekłymi
wrogami. — A może by go zabić, póki śpi?
Nie życzyła źle Raywenowi, po prostu niejasna sytuacja
bardzo drażniła wilczycę.
Od razu wyszczerzyli na nią zęby Len, Egort, Kot, i, co
gorsza, Ae-Nari, gotów okaleczyć każdego, kto ma wrogie
zamiary względem uwielbianego pana.
— Dobrze, dobrze, już zrozumiałam, że to zły pomysł! —
wycofała się szybko dwupostaciowa. — Ale jak długo można
nas oszukiwać! Czy on nie ma sumienia?! Raz jest
nekromantą, raz magiem, a potem się okazuje, że tak w
ogóle to dwupostaciowy-gryf! Jak długo jeszcze będzie to
trwało?! Mam tego dość!
— Jeśli Władca nie mówi wam prawdy, to znaczy, że tak
jest lepiej dla wszystkich — rzekł twardo Egort. — Władca
ma na uwadze jedynie powszechne dobro.
— A skąd o tym wiesz?! — warknął ork.
— Cicho, bo go obudzisz — rycerz osadził Gresza. —
Niech się wyśpi, bo coś mi mówi, że jeszcze dziś będzie się
musiał napracować.
— Więc ty też jesteś po stronie tego cherlaka? — osłupiał
ork.
— Nie. Jestem po stronie naszego oddziału, a skoro gnają
za nami jego rodacy, to on chyba najlepiej wie, jak sobie z
nimi poradzić.
— Nie kracz, może nam się upiecze i więcej nie spotkamy
tych nienormalnych — mruknął Ayelleri, choć świetnie
wiedział, że prędzej czy później znów będą musieli spotkać
się z „uroczymi” ziomkami czarownika, którzy nie wiedzieć
czemu łaknęli ich krwi. Raywen na pewno wiedział, skąd się
bierze ta nagła krwiożerczość niektórych przedstawicieli
jego narodu, ale na pewno im nie powie, łobuz.
— Dobrze by było — przyznał stary krasnolud. — Bo na
pewno są w stanie nam zaszkodzić... Oczywiście Władca
poradzi sobie z nimi, tylko za jaką cenę? I tak ostatnio jest
mu bardzo ciężko, a teraz jeszcze ci... — urwał.
— I znów nie mówisz nam wszystkiego — burknął Ert.
— Jasne, że nie mówię! — obraził się Egort. — Władca i
tak jest na mnie zły, a jak znowu za dużo wygadam, w końcu
mnie pogoni. Nawet jego cierpliwość ma swoje granice.
Mówią, że gdy Aelle po raz kolejny się do niego przyczepiła,
to na miesiąc zamknął ją w spiżarni! A tam były myszy,
których ona się śmiertelnie boi! Nawet jej tam jedzenie
nosili! I to Aelle, której wszyscy wszystko wybaczają, a ja? Ze
mną to już w ogóle nie wiadomo co zrobi! Pewnie pożre...
— Jaka Aelle? — spięła się Khilayia.
Popatrzyli na nią zdumieni.
— Po co to wam? — zdziwił się krasnolud.
— Po nic... — westchnęła demonessa. — Ale kim ona jest?
— To moja wychowanka, waleczna... — rozległo się senne
mamrotanie. — Jeden z głównych problemów mojego
długiego i ciężkiego życia... Czy to wszystko, co chcieliście
wiedzieć?
— E... tak — mruknęła skonsternowana dziewczyna.
— To mnie cieszy — usłyszała Khilayia i mamrotanie
ucichło.
— Na pewno mnie zabije... — westchnął Egort. —
Zwłaszcza że Aelle jest taka...
— Jaka? — zainteresował się Len.
— Jak tylko się o niej wspomni, zaraz się pojawia...
Zapanowało milczenie — ale nie pełne napięcia, raczej
refleksyjne. Każdy członek oddziału przetrawiał otrzymane
informacje, żeby potem znów móc zażądać nowych
wiadomości. Jedynym, który nie próbował pochwycić
umykającej prawdy, był Raywen, spokojnie posapujący na
karku Ae-Nariego. Chwała Jednorożcowi, niech śpi, ostatnio i
tak źle wyglądał, a teraz w ogóle przypominał topielca, który
pewnej nocy postanowił odwiedzić żyjących krewnych.
Zdarzyło się tak, że to właśnie oddział Khilayii musiał spalić
to draństwo — gdyby tego nie zrobili, przeklęty trup
wyrwałby ramę okna i wpakował się do domu... Dziwne, ale
tacy niespokojni nieboszczycy znacznie częściej usiłują
zabrać do siebie swoich krewnych, niż tych, którzy ich zabili.
A może sądzą, że krewni są smaczniejsi?
— Słyszę... — odezwała się nagle wystraszona Ilne,
zamierając w siodle. Ert popatrzył na nią uważnie, próbując
pojąć przyczynę niepokoju Lady. — Skrzydła... Ogromne...
Dużo...
— Coś mi to przypomina... — Khilayia próbowała ukryć
panikę pod zgryźliwością i zerknęła na Ae-Nariego, na
którym drzemał Raywen.
Czarownik już nie spał. Zastygł na koniu niczym posąg, a
na jego twarzy malowało się zmieszanie i dziwna
stanowczość, której demonessa nie rozumiała.
— Mnie również wydaje się to znajome... — Skinął głową,
lekko zeskakując na ziemię. — Zniknij! — polecił
wierzchowcowi i nieco łagodniej dodał: — Nie bój się,
poradzę sobie. Odejdź. Wy też lepiej się oddalcie, czcigodni
— zwrócił się do towarzyszy, patrząc na nich ciężkim,
nieruchomym wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego, tylko
jeszcze nie wiadomo ko
mu...
Powietrze jęczało, rozcinane ogromnymi skrzydłami.
— Zobaczą nas między drzewami? — zapytał Ert, który
naprawdę wierzył, że w lesie będą stosunkowo bezpieczni
przed atakiem z góry.
— Tak. Ci, którzy nas szukają, nie używają oczu,
czcigodny — westchnął Raywen. — Najlepiej będzie, jeśli
szybko opuścicie to miejsce. Ja sprawię, że was nie zauważą,
a potem was dogonię.
— Niech cię szlag z tą twoją szlachetnością! — nie
wytrzymał Gresz. — Za kogo ty nas masz?! Jak ci nie wstyd?!
Zrozumiałbym, gdyby to Ert plótł takie bzdury, w końcu jest
rycerzem i wolno mu, ale ty?! „Idźcie, ja ich zatrzymam!”
Jeszcze powinieneś łzę uronić na pożegnanie! Co, Ciemna
mordo, chcesz sam się bawić w bohatera? To wiedz,
chłystku, że my swoich nie porzucamy!
— Cóż... ująłbym to nieco oględniej, ale ogólnie się
zgadzam. — Skinął głową pogromca smoków.
— Ja miałabym pokazać wrogom plecy? — oburzyła się
demonessa. — Nigdy!
— Nie mogę cię zostawić, Władco, honor mi na to nie
pozwoli.
— Wprawdzie nie przyjąłeś mojej przysięgi, ale to jeszcze
nie znaczy, że odstąpiłem od swojego zamiaru.
— A ja chciałabym się dowiedzieć, co tu się tak właściwie
dzieje!
— Nie po to wyruszyłem w tę podróż, żeby jakieś Ciemne
coś mówiło mi, co mam robić!
— Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz!
— O, Stwórco!... — z piersi Raywena wyrwał się jęk,
przechodzący w wycie głodnego wilkołaka.— Za co?!
— A za wszystko — uśmiechnęła się szeroko Khilayia.
*
— ...Przecież prosiłem i tłumaczyłem tysiąc razy! Po
kiego... — zabrakło mu odpowiedniego przekleństwa, które
byłoby w stanie wyrazić całą jego rozpacz, a przecież znał
ogrom przekleństw. —Dlaczego nie chcecie zrozumieć! Nie
trzeba mnie osłaniać, sam jestem w stanie się o sobie
zatroszczyć!
— Musimy — szept był cichy jak tchnienie wiatru, w
którym drzemie tyle stanowczości, że chce się wyć. Albo
powiesić się na najbliższej gałęzi.
— Nie jesteście mi niczego winni! —jęk przerodził się w
rozpaczliwy krzyk. — Proszę was, nie ryzykujcie sobą!...
Po raz kolejny pomyślałem, że historia faktycznie lubi się
powtarzać. Tragedia już była, czyli teraz czeka mnie farsa.
Jednak ta świadomość wcale nie poprawiła mi humoru. Nie
zdołam przekonać ich, że powinni się ukryć! Co za
uparciuchy, będą tu strugać bohaterów! Dlaczego u innych
wszystko funkcjonuje jak u zwykłych nieludzi, a ja mam
wieczne problemy?! Jak im wyjaśnić, że będą mi tylko
przeszkadzać, że przez nich może będę musiał zabijać, choć
wcale tego nie chcę?!
I dlaczego patrzą na mnie, jakbym to ja był wszystkiemu
winien?!
— Odejdźcie! Tylko będziecie zawadzać! Proszę! — w
moim głosie było błaganie, ale czy mi uwierzą? Skąd! Głupi,
przekonani o swej słuszności Jaśni, zmuszający pewnego
zaplątanego Ciemnego do popełnienia zabójstwa...
— Spóźniłeś się, samozwańcze! — usłyszałem triumfalny
głos niedawnej ofiary Lena. Po chwili zza drzew wyłonił się
właściciel głosu. Co za upierdliwy typ... i jak szybko doszedł
do siebie! Wprawdzie nie dokończyłem rozkazu, który miał
go zabić, ale i tak powinien leżeć nieprzytomny przynajmniej
ze dwie doby. — A oni umrą razem z tobą!
Może nawet uwierzyłbym w tę odwagę i wściekłość,
przyjacielu, gdyby nie twoje trzęsące się nogi...
— Dlaczego milczysz?!
Po co tak histerycznie wrzeszczeć? Toż to hańba dla
naszego narodu...
— Wszystko, co miałem do powiedzenia, przekazałem ci
już wczoraj — odparłem spokojnie, czując, jak powoli budzi
się we mnie zwierz zrodzony przysięgą. — Skąd taka
śmiałość? Czyżby wynikała ze wsparcia twoich siedmiu
przyjaciół?
— Skąd ty?... — osłupiał bezczelny szczeniak.
— Można mnie oszukać tylko raz. — Tym razem mój
uśmiech był bardzo drapieżny. — Nie wiem, kto cię przysyła,
ale z całą pewnością wiem, że jestem od niego silniejszy.
— Nie możesz być silniejszy od naszego Władcy, żałosny
pomiocie! Jego moc chroni nas przed twoimi czarami, które
zaćmiły umysły naszym braciom!
A o siostrach to co, ani słowa? I niby jakimi czarami tak
zaćmiłem ich umysły?
— Zniszczymy ciebie i uwolnimy nasz wielki naród od
władzy nikczemnego samozwańca!
Nikczemnego samozwańca? Wstrząsające...
— Dlaczego myślisz, że jestem samozwańcem, Alarienie?
— zapytałem spokojnie.
Chłopak wzdrygnął się, jakbym go uderzył.
— Tak, znam twoje imię — odpowiedziałem na nieme
pytanie. — Podobnie jak imiona wszystkich członków
naszego narodu — łżę jak pies, przeczytałem jego imię w tej
części umysłu, do której zdołałem dotrzeć. — Ponieważ
jestem Władcą i mam obowiązek znać was wszystkich i
otaczać opieką. Dlaczego myślisz, że jestem samozwańcem?
Odpowiedz!
Liczyłem, że jego zdumienie przemieni się w zaufanie,
lecz ono przerodziło się we wściekłość.
— Nie należysz do naszego ludu! Nie jesteś jednym z nas!
Nie masz żadnego prawa do tytułu „Raywen” i do tytułu
„Władca”!
Tak powiedział nasz wielki, odwieczny Władca!
Dziki ryk, który zagłuszył koniec wypowiedzi Alariena,
sprawił, że moi przyjaciele zatkali uszy, ale ja się tylko
skrzywiłem. Nie takie rzeczy już słyszałem... na przykład,
gdy metr ode mnie wybuchł wulkan... Ale to już odległa
dygresja.
Myślałem, że może jednak drzewa im przeszkodzą...
Marzenia! Ten szczeniak Alarien zupełnie nie szanuje
przyrody! Z drzew został popiół, moi zawsze byli dobrzy w
zaklęciach ognia...
Dwa nasze konie oszalałe od ryku i płomieni wyrwały się i
niemal tratując dziewczyny, pogalopowały w gęstwinę.
W efekcie znaleźliśmy się na gołej polanie, a nad nami
krążyły smoki, których było wystarczająco dużo, żeby w
jednej chwili posłać na tamten świat cały nasz oddział. Moi
przyjaciele utracili cały optymizm oraz nastrój bojowy i
bardzo żałowali, że nie posłuchali mojej rady, gdy jeszcze
była taka możliwość.
— Umrzesz! — wykrzyknął patetycznie chłopak, pomyślał
chwilę i dodał: — I oni także! Wszyscy, który wystąpili
przeciwko naszemu prawdziwemu Władcy, muszą umrzeć!
O, tu już poważnie przesadził! To, że chce zabić właśnie
mnie, było nawet dość logiczne, ale czemu się czepił moich
towarzyszy?! O, drugi raz nie nadepnę na te same grabie,
wystarczy, że po tamtym razie mam guza do tej pory. Dość
tego!
Szczeniaka trzeba ogłuszyć. Szczelna osłona z góry.
Otwieram przejście... To powinno wystarczyć, żeby uniknąć
kłopotów i zachować wszystkich w dobrym zdrowiu. Nigdy
nikogo nie zabijałem, zwłaszcza dzieci, i wcale nie pałałem
chęcią uzupełnienia braków w doświadczeniu.
Spróbowałem delikatnie nacisnąć na świadomość
Alariena, ale... z niewiadomego powodu nie mogłem tego
zrobić! Teraz już mniej więcej wiedziałem, co czują magowie,
gdy kończy im się zapas sił. Niby robisz wszystko jak należy,
a efekt zerowy. Jakby chłopak został otulony warstwą obcej
materii, nad którą nie miałem władzy!
— Władca osłonił mnie przed twoimi podłymi czarami! —
oznajmił butnie, widząc zaskoczenie, które zdradziecko
odmalowało się na mojej twarzy, choć usilnie starałem się je
ukryć.
Głupi chłopcze, nie pomogli ci! Zostałeś zwyczajnie
wystawiony! Nie mogę cię ogłuszyć, ale zawsze zdołam
zabić!
— Najpierw zobaczysz śmierć tych nikczemników, którzy
poszli za tobą! — zawołał jeszcze.
Po pierwsze, to nie oni za mną poszli, tylko ja się do nich
przyczepiłem... Ale... Co on robi? Ja... nie zdołam zablokować
tego draństwa! Przysięgałem... A to zaklęcie można zniszczyć
tylko razem z tym, kto je rzucił. Będę musiał wreszcie
nauczyć się poświęcać innych... Nie jestem w stanie mu
rozkazywać, ale chyba nie wziął pod uwagę faktu, że mogę
użyć miecza. Nie zdążę nas osłonić przed smokami, ale na
pewno starczy mi czasu, by je zgładzić.
A tak bardzo chciałem, żeby wszyscy przeżyli...
*
Gdy drzewa, takie wielkie i pełne życia zamieniły się w
garstkę szarego popiołu, Khilayia poczuła zwierzęcy strach.
Nad nimi, na niebie, krążyła śmierć. Wielka, ziejąca ogniem,
rozzłoszczona, uosobiona w siedmiu wielkich jaszczurach.
Wokół był szary proch ginących drzew, a naprzeciwko ten
dziwny chłopak, którego Raywen omal nie zabił w pałacu
gubernatora miasta. Ech, niepotrzebnie Len powstrzymał
wtedy czarownika. Mieliby go z głowy...
A teraz ten młokos stał tu i groził ich Raywenowi! Szczyt
bezczelności! Nawet oni nie pozwalali sobie na coś takiego
zbyt często, a tu jakiś obcy przy każdym spotkaniu obraża ich
zdechlaka! O, to już przesada...
Kolejna wypowiedź zuchwalca kompletnie zbiła z
pantałyku nieszczęsną dziewczynę. Więc „Raywen” to tytuł?!
Więc przez całą drogę tytułowali tego szkieletora? Więc
nawet w tym ich oszukał?!
Niemrawa sprzeczka czarownika i smarkacza, której
towarzyszył pojedynek na spojrzenia trwała już kilka minut i
na razie nikt nie uzyskał przewagi. Latające w górze smoki
(teraz przynajmniej wyjaśniło się, co za łobuz nasłał na nich
tamtego górskiego jaszczura) jedynie lekko działały na nerwy
Raywenowi... Zresztą, swoim przeciwnikiem czarownik
przejmował się mniej więcej tak, jak stary syty wilk
napotkanym na drodze głupim kundelkiem.
W pewnym momencie czarownik niespodziewanie zamilkł.
Khilayia nie mogła zobaczyć jego twarzy, ale widząc, jak
mocno napięło się jego ciało, zrozumiała, że Alarien, czy jak
mu tam, nic dobrego nie wymyślił.
— Najpierw zobaczysz śmierć tych nikczemników, którzy
poszli za tobą! — wykrzykiwał wściekle szczeniak,
podskakując w miejscu ze złośliwej radości.
— To ta przysięga... — wymruczałem bezradnie. — Może
mną sterować...
— Co? — zawołali chórem.
— On wam groził...
— Więc to dlatego... — wymamrotała Ilne. — Czyli przez
tę idiotyczną przysięgę będziesz się rzucał na wszystkich, kto
odważy się nam grozić?
— Coś w tym rodzaju... — przyznałem niechętnie,
odwracając wzrok.
„Ten przybłęda będzie chciał nas zabić... A to znaczy, że
to Raywen zabije jego... Przysiągł, że będzie nas chronić.
Tylko że on wcale nie chce nikogo zabijać!”
Khilayia wiedziała jedno: czarownikowi będzie bardzo źle,
jeśli popełni zabójstwo. Nieszczęsna demonessa była gotowa
sama polec śmiercią walecznych, żeby tylko ten chudeusz nie
zadręczał się potem wyrzutami sumienia.
„Na duchy lasu! Skąd we mnie tyle miłosierdzia?!”
Skłonność do zadręczania się Raywen miał we krwi i na
pewno będzie potem cierpiał. Poza tym ten idiota, który
uporem godnym lepszej sprawy próbuje odesłać ich do
Niebiańskich Lasów, jest przecież rodakiem czarownika!
Niedobrze... Bardzo niedobrze...
— Przestań! — zawołał Władca, a w jego głosie
zadźwięczały znane już towarzyszom nutki histerii.
— Umrą na twoich oczach! — przeciwnik nie ustępował.
Krążące w górze smoki wydały triumfalny ryk. — Nie
przeszkodzisz mi w zaprowadzeniu sprawiedliwości! Władca
udzielił mi swojej siły!
— Wybrałeś — powiedział Raywen szeptem, który
zabrzmiał jak dzwon pogrzebowy. Ramiona maga opadły, a
chwilę później zaczął się koszmar...
Demonessa odniosła wrażenie, że ich towarzysz, który nie
był przecież olbrzymem, nagle stal się znacznie, znacznie
większy... Jego siła, starannie ukrywana przed resztą
oddziału, dziwna, straszna siła wyrwała się teraz na wolność,
niczym górska rzeka zrywająca tamę, która trzymała ją przez
długie lata... To nie była magia. Khilayia nie potrafiła
zrozumieć, co takiego krył w sobie Raywen, w czym tkwiła
jego moc, ale teraz demonessa była absolutnie pewna, że ten
niezrozumiały mag jest silniejszy od tych, których dotąd
spotykała.
Stojący obok Len zaszlochał cicho. Demonessa odwróciła
się do niego w nadziei uzyskania jakichś dokładniejszych
informacji (w końcu chłopiec czuł to samo, co mag) i
zobaczyła, że duże brązowe oczy elfa wypełniają łzy. Na jego
twarzy stężał taki ból i tak rozpaczliwa beznadzieja, że
wojowniczka omal nie rozpłakała się ze współczucia.
A potem przyszło zrozumienie, ostre i silne, niczym cios
noża:
„To nie są uczucia Lena... On czuje to, co czuje Raywen...
To ból Raywena, który elf teraz współodczuwa...
W tym momencie smoki doszły do wniosku, że najwyższy
czas włączyć się do gry. Latająca śmierć, uzbrojona w szpony
i kły ostrzejsze niż najlepsze miecze, plując ogniem, leciała
ku zastygłym w niemym przerażeniu wojownikom, którzy
nagle pomyśleli, że tak właśnie wygląda kres ich podróży.
„Jeden... dwa... trzy... cztery... siedem... Na któregoś
smoka przypadnie dwóch naszych... Ciekawe, czy nas pożrą,
czy po prostu rozerwą na kawałki... Chyba tym razem
Raywen nie zdoła nam pomóc...” — myślał Ert, wcale nie
czując strachu. Rycerzowi stale towarzyszy świadomość, że
wcześniej czy później spotka go śmierć. Po co się bać?
„Nie wiem, czym jest nasz czarownik — pomyślał bardzo
spokojnie Ayelleri — ale nie sądzę, żeby w porównaniu z nim
smoki były tym gorszym wariantem. On jest jednak
straszniejszy...”
A potem elf poczuł, jak do niego i towarzyszy zbliża się
lepki, zimny wąż zaklęcia, i zirytowany zrozumiał, że nie wie,
ani do jakiej szkoły należy to zaklęcie, ani jak je
powstrzymać. A więc smoki chcą zabić Raywena, skoro
przeciwko jego przyjaciołom użyły magii... A nie, do nich też
lecą... Czy to czasem nie przesada?
Wtedy czarownik niespodziewanie wyjął miecz, obnażając
go po raz pierwszy od początku ich wspólnej wędrówki.
Płynne, błyskawiczne ruchy maga świadczyły, że ten
chodzący szkielet wie doskonale, z której strony trzymać
broń i co z nią robić. Klinga błysnęła w świetle słońca i
Ayelleri poczuł magię ukrytą w orężu. Ze zdumieniem pojął,
iż zaklęcie, które miało ich zabić, bardzo przypomina czary
ukryte w niesamowitej klindze.
„Rzeczywiście rodacy...”
Bez względu na to, jak dobry był Alarien, przed
błyskawicznym ciosem zadanym przez prawdziwego mistrza
(Ayelleri wiedział, co mówi) nie zdołał się uchylić... Nikt by
nie zdołał... Widocznie głupi chłopak nie sądził, że Raywen
zdoła go zaatakować. A mag się nie ceregielił: ciął prosto w
nieosłoniętą szyję przeciwnika, który absolutnie nie
spodziewał się tak prostego rozwiązania problemu... Bez
względu na to, kim był ich wróg, pozbawiony głowy nie miał
prawa wstać.
W oniemiałe z przerażenia niebo, gdzie na chwilę zastygły
smoki, poleciały słowa w dźwięcznym języku
przypominającym jednocześnie wszystkie narzecza, jakimi
posługiwali się mieszkańcy świata. Słowa, straszne w swej
nieuchronności, skazywały na śmierć istoty, które ośmieliły
się wystąpić przeciwko Raywenowi, bez względu na to, kim
on był.
„Z jaką łatwością on może odebrać innym życie...” —
pomyślała przerażona Khilayia, wstydząc się własnego
strachu. Przecież to był Raywen...
— To nie jest łatwe — powiedział cicho Len, który chwycił
się ręki demonessy niczym tonący brzytwy. — Nawet sobie
nie wyobrażasz, jakie to trudne i bolesne...
Dziewczyna nie wiedziała, czyje to tak naprawdę były
słowa.
Ogromne jaszczury jeszcze przez kilka chwil broniły się
przed nieuchronną zagładą, jeszcze pracowały potężne
skrzydła, jeszcze buchał ogień z ich paszcz, a potem jeden po
drugim pospadały na ziemię. Dziwne, ale krążące tuż nad
głowami oddziału potwory, spadając, znalazły się nie
wiedzieć czemu z boku. Potężne cielska, jeszcze kilka sekund
temu pełne życia, połamały resztkę drzew, które cudem
ocalały po zaklęciu ognia rzuconym przez Alariena.
— Żaden nas nie przygniótł... — powiedział bezmyślnie i
głucho Kor.
— To również twoje dzieło? — zwrócił się Ert do Raywena,
który stał tyłem do nich i wkładał miecz do pochwy.
— Tak...
Szept. Lepiej by było, gdyby krzyknął. Lepsza już histeria
niż ten obcy głos, który wydawał się nie mieć nic wspólnego
z czarnowłosym, złośliwym młodzieńcem...
— Raywenie... — powiedział Len drżącym głosem. —
Proszę... uspokój się... nie trzeba...
Dopiero teraz zauważyli, że ramiona czarownika drżały w
bezgłośnym płaczu.
— Słyszysz, glisto jedna, czego ryczysz?! — próbował
uspokoić maga ork, choć jego samego nieźle trzęsło. —
Zabiłeś tego skurczybyka, no i co?! Gdybyś tego nie zrobił, to
by nas wszystkich odesłał na tamten świat! Nie jesteś
dzieckiem! Pora przywyknąć, że nie nosisz miecza dla
ozdoby! A te jaszczury w ogóle się nie liczą! A może lubisz te
poczwary? — zapytał drwiąco. Mag milczał nieruchomy jak
posąg.
— Czyli nie lubisz... To czego się tak trzęsiesz? A może
sam jesteś smokiem? — Gresz uparł się, żeby zmusić
Raywena do jakiejkolwiek reakcji.
Dziwne... pustka... nigdy niczego się nie bałem... a teraz
czuję lęk, straszny lęk... Nie chciałem, żeby tak się stało...
Ale inaczej po prostu nie mogło się skończyć... Dlaczego?
— Lepiej nie. — Ayelleri pociągnął orka za rękaw. Elf od
razu poczuł, że coś nie gra.
Czarownik odwracał się powoli, mechanicznie, jakby
ogłuszony. Gdy członkowie oddziału zobaczyli jego twarz,
zrozumieli, że siedem smoków, krążących niedawno nad ich
głowami, to właściwie drobiazg, nad którym nie warto się
dłużej zatrzymywać.
Twarz Raywena nie była blada, lecz szara, a w niej
drapieżnie i dziko błyszczały bursztynowe oczy z pionowymi
wąskimi źrenicami...
I nikt już nie wątpił, że on nie może być człowiekiem.
Rozdział 11
I nie zamykaj drzwi, i zabierz mnie,
O, Prawdo moja, póki nie znam cię!
Nie znając ceny, zamysł swój spełniłem,
Dziękuję za to ci, żeś mi się objawiła!
Finrod-song. Lora. Yovin.

Tak! Jestem smokiem! — zawołał wściekle Raywen,


którego głos bardziej przypominał teraz głuchy ryk niż
ludzką mowę.
Za plecami chłopaka kołysało się coś przypominającego
cień, tylko że cień nie wisi w powietrzu jak ciemna zasłona i
nie pragnie otulić rzucającego go przedmiotu. Ten
pseudocień miał kształt wielkiego smoka, a krucha sylwetka
Raywena zupełnie w nim ginęła. Widać było tylko oczy,
płonące dziwnym, przerażającym blaskiem. „Zdaje się, że to
są właśnie jego prawdziwe rozmiary... — pomyślała Ilne z
dziwnym spokojem i obojętnością, sama nie rozumiejąc,
dlaczego jeszcze nie dostała histerii na widok obecnego
wyglądu Raywena. — Taki to by mnie połknął i nawet nie
zauważył...”
Na twarzy maga, widocznej pod zasłoną cienia, malowała
się dziwna mieszanka wściekłości, zakłopotania i strachu, a
wszystkie te uczucia były mu chyba zupełnie obce.
— Jestem smokiem — powtórzył Raywen z dziwną
beznadziejnością, zasłaniając twarz smukłymi rękami.
Ciemna zasłona albo zniknęła, albo wniknęła w ciało
czarownika, który powoli usiadł na ziemi.
— Raywenie! — zawołał z rozpaczą Len, podbiegając do
smoka. Starszy brat nie zdążył złapać młodzika za kark, gdyż
ten zrobił unik i już przytulał się do zastygłego Raywena. —
Uspokój się! To nie twoja wina! Ty tego nie chciałeś!
Raywen!!!
„Czarny strój, czarne włosy... Wygląda podobnie jak ten
posąg z czarnego marmuru, który widzieliśmy w
podziemiach Antele... — pomyślała Khilayia, patrząc ze
zdumieniem na czarownika, który jeszcze niedawno wydawał
się taki prosty i zrozumiały. — Tylko że on nie płacze... A
może płacze?”
Elf szlochał rozpaczliwie, a Raywen powoli opadł na
kolana, nie zwracając uwagi na otoczenie, nawet na łzy
młodszego elfa.
— Smok... — powtórzył bezmyślnie Kot, patrząc na
Raywena tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
Demon przypomniał sobie to wszystko, do czego wcześniej
nie przywiązywał wagi. — Stare przysłowie mówi: nie patrz
w oczy smoka, bo skradnie twoją duszę... Okazuje się, że to
prawda...
— Mojej omal nie ukradł... — powiedział głucho Ert,
wyciągając miecz z pochwy i ruszając w kierunku potwora.
— Oczyszczę nasz świat z tego pomiotu!!!
Wszyscy spojrzeli na rycerza jak na groźnego szaleńca.
— Całkiem ci odbiło? — wrzasnęła Khilayia i ze
zdecydowaną miną stanęła na drodze pogromcy smoków,
kładąc rękę na rękojeści miecza. Dawała tym samym do
zrozumienia, że jeśli Ert nie posłucha głosu rozsądku, będzie
musiał posłuchać głosu broni.
— To ty zwariowałaś! Przecież to smok! Ohydny wytwór
Ciemności! Ziejący ogniem potwór! — oburzył się dzielny
wojownik, nie rozumiejąc, dlaczego Khilayia przeszkadza mu
w spełnieniu świętego obowiązku.
— Kto? — prychnęła drwiąco demonessa, wskazując
żałosną figurkę Raywena. — Ten tutaj?
Stropiony Ert spojrzał na potencjalnego przeciwnika, ale
zamiast jaszczura ujrzał skulonego młodzieńca, który
siedział, obejmując kolana rękami i wtulając w nie twarz. Nie
budził strachu, lecz... litość. Obok Raywena tkwił Len,
bezskutecznie próbując uspokoić swojego idola. Rycerz
mężnie zacisnął zęby i znów spróbował podejść do smoka.
Był przecież rycerzem walczącym z potworami. Zabijać je to
jego obowiązek jako adepta Zakonu świętego Ealiya
Pogromcy Smoków! Smoki czynią zło! Zabijają ludzi, palą
miasta! Nie ma bardziej ohydnych stworów Ciemności niż
smoki! Raywen to smok, a to znaczy, że trzeba go zabić!
— ...Kocham ojca i brata.
— Nie przypuszczałem, że Ciemny może kogoś
kochać... — zauważył sceptycznie wojownik.
— Zupełnie jakby ta zdolność zależała od rodzaju źródła
siły. — Raywen wzruszył ramionami. — To wyłącznie
uprzedzenia Jasnych, waleczny, w dodatku zupełnie
nonsensowne. Tak naprawdę niewiele się od was różnimy. Po
prostu... trochę inaczej myślimy.
— Dla was cudze życie nie żadnego znaczenia! — zawołał
Er t.
— Jesteś pewien, waleczny?...
„Najjaśniejszy Jednorożcu! Już niczego nie jestem pewien!
— jęknął w myślach pogromca smoków, rozumiejąc, że
niełatwo mu będzie spełnić obowiązek. Zamiast potwornego
smoczego pyska miał przed oczami twarz Raywena z chytrym
uśmiechem i oczami, które co chwila zmieniały kolor. — Co
to były za piękne czasy, gdy jeszcze nie znałem tego drania!”
I nagle przypomniał sobie całą ich podróż, podczas której
Raywen szedł z nimi ramię w ramię, przypomniał sobie, jak
po kolejnym ataku smok usnął na jego koniu, całkowicie
ufając rycerzowi.
Pogromca smoków musi być twardy!
Ścisnął rękojeść miecza tak, że zbielały mu kostki palców.
— Ert, jeśli spróbujesz się do niego zbliżyć, zabiję cię —
powiedział spokojnie Kot, już zaczynając transformację
bojową.
To nie była groźba, górski demon jedynie uprzedził
rycerza o swoich zamiarach.
— Zwariowaliście! — jęknął Ert. — To przecież smok!
Bestia!
— To ty zwariowałeś — uśmiechnęła się Ilne. — Bez
względu na to, kim jest, przede wszystkim mamy w nim
przyjaciela, który nie raz ratował nam tyłki.
— Ale to smok!
— Dobrze, że nie wampir — prychnął Gresz, który nie
miał zamiaru robić tragedii z faktu, że Raywen nagle okazał
się ziejącym ogniem jaszczurem. — A już na pewno nie
gorzej niż nekromanta.
— Ale moim obowiązkiem jest niszczenie pomiotu
Ciemności! — wrzasnął Ert, czując, że cały świat popada w
obłęd.
— Przestań! — zawołał Len. — On już zaczął się zapadać!
— Co? — zawołali chórem. Nikt nie miał pojęcia, co to
właściwie znaczy, ale czuli, że na pewno nic dobrego.
— Władco! — krzyknął spanikowany krasnolud tak głośno,
że nieszczęsny pogromca smoków upuścił miecz.
Ciało czarownika przypominało teraz marionetkę, której
odcięto sznurki. Smok przewrócił się na trawę i
znieruchomiał. Stary krasnolud podbiegł do Raywena i
potrząsał go za ramiona, co chwila wykrzykując jego imię.
Gdy to nie przyniosło efektu, Mistrz podgórskiego plemienia
zaczął okładać smoka po twarzy.
Może chciał Władcę ocucić, a może postanowił się na nim
zemścić, skoro nadarzyła się okazja...
— To nie ma sensu — powiedział po pięciu minutach
bezowocnych prób. — Śpiączka.
Odpowiedzią było ponure i wielce wymowne milczenie.
— A co to jest ta śpiączka? — Kot zadał dręczące
wszystkich pytanie, zerkając podejrzliwie na Erta, który niby
nie rzucał się na Raywena, ale też nie oznajmił, że rezygnuje
z pomysłu poprawy kondycji świata na drodze zabicia smoka.
— Gdy smok jest ciężko ranny lub gdy cierpi jego dusza,
może wpaść w stan zawieszenia między snem i jawą. Nie
będzie na nic reagował... w ten sposób smoki się leczą.
— A ile czasu będzie trwała ta śpiączka? I dlaczego Laelen
poczuł, co się dzieje z Raywenem? Czemu przez cały czas go
wyczuwał? — zapytała podejrzliwie Khilayia, spodziewając
się najgorszego i niby przypadkiem odsuwając nogą miecz
rycerza jak najdalej.
— Może kilka tygodni, a może kilka stuleci... — wyznał
niechętnie krasnolud. — Wszystko zależy od tego, jak
poważny był wstrząs, który przeżył... A jeśli chodzi o Lena...
Przecież on został naznaczony przez Władcę... Władca
usiłował nie dopuścić do tego, żeby chłopiec całkowicie
połączył się z jego umysłem, widać miał nadzieję, że uda mu
się oddzielić dzieciaka bez szkody dla niego.
— Raywen przeżył straszny wstrząs — westchnął ciężko
Laelen, który dalej kurczowo trzymał się smoka.
Słowa krasnoluda o naznaczeniu nie wywarły na nim
większego wrażenia, widocznie już o tym wiedział. — Było
mu bardzo źle... — w głosie elfa zadźwięczały
powstrzymywane łzy. — Przecież on teraz może spać nawet
pięćset lat! A w tym czasie zniszczą świat!!! A on powinien
wszystkich uratooowaaaać!!! — rozpłakał się rozpaczliwie.
Khilayia pozazdrościła Lenowi: on nie musi podejmować
żadnych decyzji, jest przywiązany do smoka raz na zawsze i
zadręcza się koniecznością dokonywania wyboru. Chyba że
wredny jaszczur znajdzie jakiś sposób, żeby uwolnić się od
tego uszatego nieporozumienia.
— I co my teraz zrobimy? — zapytał podniesionym głosem
Ayelleri, któremu chyba wysiadły nerwy. — Polują na nas
oszalałe smoki, a jeden z nich jest nawet wśród nas, w
dodatku nieprzytomny, zaś mój młodszy brat został przez
niego naznaczony! Co tu się dzieje?!
— Chwileczkę, przecież Raywen mówił, że pierwotnego
ciała nie da się powiększyć do takiego stopnia! Kłamał? —
zapytała Egorta Ilne, niezadowolona, że jej domysły nie
potwierdziły się.
Krasnolud wyglądał na zakłopotanego i zdenerwowanego
jednocześnie. Nic dziwnego: Władca „podstępnie” zapadł w
śpiączkę, a teraz stary krasnolud musi sobie ze wszystkim
radzić sam.
— Nie, powiedział prawdę — westchnął ze zmęczeniem
brodaty. Tłumaczenie się za Raywena wcale nie było
przyjemne. — Smoki nie powiększają swego pierwotnego
ciała, lecz je pomniejszają.
— To znaczy, że tak naprawdę są jaszczurami? —
osłupiała wilczyca, czując, że z wrażenia opada jej szczęka.
— A człekokształtna postać jest wtórna?
Oczy Lady rozszerzały się powoli. To, że nieludź może
zmieniać się w zwierzę, było jasne i zrozumiałe, a sam proces
zmiany postaci został szczegółowo zbadany. Jednak to, że
zwierzę może przybrać ludzką postać, wydawało się
absolutnie niewiarygodne.
— Tak. — Skinął głową krasnolud. — Początkowo smoki
nie potrafiły się przemieniać, ale potem, żeby ukryć się przed
innymi rasami, zaczęły zmieniać swoje oblicze. Dzięki temu
śmiertelność wśród smoków gwałtownie spadła. Władca
mówił, że zanim ich naród zyskał tę możliwość, jego
przodków masowo wybijano, szczególnie dzieci, które nie
potrafiły się bronić... Smokom groziło wymarcie...
— Wybijano? Smoki? Dzieci?! — Ert zapłonął
sprawiedliwym gniewem. — Te potwory spadały na ludzi z
nieba i paliły wszystkich jak leci!
Krasnolud z wyrzutem pokręcił głową.
— Smoki nigdy nie były krwiożerczymi bestiami, choć
zapewne trudno wam w to uwierzyć. Pewnie po prostu
chciały powitać przybyszów, którzy zjawiali się na ich
ziemiach, a my, dwunodzy, bardzo boimy się wszystkiego, co
nieznane. Gdy nasz naród przyszedł do Skrzydlatego Pasma,
również byliśmy przerażeni groźnym wyglądem smoków.
Próbowaliśmy je zabijać, a one odpowiadały nam tym
samym... Omal nie doszło do wojny, ale na szczęście zjawił
się Władca i zdołał przekonać krasnoludzką starszyznę do
pokojowego rozwiązania. Co prawda, najpierw musiał długo
udowadniać, że naprawdę jest smokiem. Trudno było pojąć,
że ten smutny młodzieniec to rzeczywiście Władca ziejących
ogniem poczwar.
Mina Erta świadczyła wyraźnie, że rycerz nie wierzył ani
jednemu słowu krasnoluda.
— Smutny?! — Ayelleri wytrzeszczył oczy i upuścił
suchara. — Przecież on ciągle sobie z nas drwi, złośliwiec
jeden!
— Tak — westchnął stary krasnolud. — Usta się śmieją, a
serce płacze... Taki już jest Władca... Ale wtedy jeszcze nie
umiał ukrywać swego smutku...
— ?! — osłupieli wszyscy prócz przycichłego Lena.
— Tak, tak. — Egort pokiwał głową. — Gdy spotkaliśmy go
po raz pierwszy, nie umiał jeszcze ukrywać przygnębienia
pod maską wesołości... Ale wyraz jego oczu nie zmienił się od
tamtej pory...
— Jeszcze chwila i rozpłaczemy się nad nieszczęsnym
losem biednych smoków — prychnął wzgardliwie Ert, który
najwyraźniej doszedł do wniosku, że zabije Raywena później,
gdy nie będzie przy nim tych wszystkich obrońców. — Biedny
jaszczur, który nie wiadomo ilu ludzi pożarł w swoim życiu!
— Władca nikogo nie pożarł. — Egort aż podskoczył z
oburzenia. — Władca jest dobry, miłosierny i mądry!
— To potwór, krwiożerczy i straszliwy! Ciągle nas
oszukiwał, a wy go jeszcze żałujecie?! — wrzasnął Ert, dla
którego miłosierny smok był tak samo prawdopodobny jak
zimne słońce. Rycerz nie miał ochoty uwierzyć w pozytywne
cechy wielkiego gada.
— Władca nigdy nikogo nie pożarł! — upierał się
krasnolud, który nagle zrozumiał, że praktycznie wszyscy
prócz rycerza są gotowi bronić Władcy z pianą na ustach. —
Smoki w ogóle nie jedzą istot rozumnych!
— Dobra. A skąd niby w tym skrzydlatym olbrzymie
miałoby się wziąć miłosierdzie?...
— Co on, zupełnie tego?... — Khilayia pokręciła palcem
przy skroni, zerkając wymownie na Ilne.
— Wygląda na to, że tak. — Wilczyca skinęła głową,
patrząc na Erta jak na wariata.
— Uwierzyliście w te brednie? — spytał wstrząśnięty
rycerz, patrząc na swoich towarzyszy.
— A ty nie? — Kot uniósł brew. — Nie zmieniłem zdania o
Raywenie. Wszystko mi jedno, czy jest smokiem, czy nie,
nadal pragnę mu służyć.
— Tylko że sam Raywen z jakiegoś powodu tego nie chce
— przypomniała sarkastycznie Ilne.
— To już inna sprawa... No więc zapamiętaj, Ert: nie
pozwolimy ci zabić tego smoka. Ale nie martw się, na pewno
już wkrótce spotkamy rodaków naszego czarownika, a oni w
odróżnieniu od Raywena raczej nie będą nastawieni
pokojowo. Wtedy będziesz mógł spokojnie dokonać
bohaterskiego czynu.
— I to mnie właśnie martwi — westchnął Ert. Postanowił
na jakiś czas zapomnieć o zasadach. No i smok z nim, z tym
smokiem! W końcu było to znajome zło pod bokiem...
Gdy nadgorliwy pogromca smoków przestał być
problemem, pojawił się kolejny — co zrobić z jaszczurem
(sztuk jedna) w stanie nieprzytomnym, który nie może
podróżować o własnych siłach, oraz z trupami jaszczurów
(sztuk osiem). Nikt nie miał ochoty dźwigać Raywena, a
zakopywanie smoczych nieboszczyków też nie należało do
najprzyjemniejszych zajęć...
— Smoki muszą znaleźć ukojenie w ogniu — oznajmił
kategorycznie Egort, do którego zwrócono się poradę. —
Ciała trzeba spalić, to będzie zgodne z obyczajem.
„Zupełnie jak u nas” — pomyślała z niespodziewanym
smutkiem Khilayia.
— A Raywen? — zapytała z nadzieją Ilne.
— Władcę trzeba będzie transportować na noszach —
westchnął krasnolud. — Przecież go tu nie zostawimy...
Wprawdzie nikt nie może zrobić krzywdy smokowi w
śpiączce, ale mimo wszystko nieładnie by było go porzucić.
— Nie można mu zrobić krzywdy? — spytała zdumiona
Khilayia, patrząc to na Raywena, to na Egorta.
— Spróbujcie rzucić czymś we Władcę — zaproponował
krasnolud z chytrym uśmiechem.
Naiwna demonessa bez zastanowienia poszła za radą
brodatego i cisnęła w jaszczura podniesionym z ziemi dość
sporym kamieniem. W ten rzut dziewczyna włożyła całe
nagromadzone w czasie podróży rozdrażnienie — i szybko
tego pożałowała: kamień zamiast uderzyć w smoka,
odskoczył od niewidzialnej osłony i wrócił do Khilayii.
Demonessa bez skrępowania powiedziała wszystko, co
myślała o kawałku skały, Raywenie, starym krasnoludzie i
całej tej sytuacji. Wypadło to dość treściwie i efektownie.
— Tak stanie się z każdym! — wygłosił pouczająco
krasnolud, unosząc palec. — Nikt nie zdoła bezkarnie
zaatakować pogrążonego we śnie smoka!
— Nie mogłeś uprzedzić?! — obraziła się demonessa,
pocierając obolałe biodro.
Egort prychnął z wyższością, nie miał zamiaru wdawać się
w kłótnię z wojowniczką.
— Trzeba będzie zrobić nosze... — westchnął Ert.
Dwie godziny później o niedawnym pobojowisku świadczył
jedynie popiół i dzikie spojrzenia członków oddziału,
zerkających z niechęcią na smoka, który nadal nie dawał
znaku życia. Prognozy krasnoluda dotyczące czasu, po
którym ewentualnie miałby obudzić się Raywen, były mało
optymistyczne, więc nastrój nowych zbawców świata nie był
najlepszy.
„Teraz przynajmniej nikt nie zdoła przeczytać moich
myśli!” — tłumaczyła sobie Khilayia, próbując znaleźć jakieś
pozytywne strony tej sytuacji. Kiepsko jej to szło. Wystarczył
rzut oka na nieprzytomnego Raywena, którego blada twarz
stężała w masce goryczy, a demonessa od razu traciła
humor. Khilayia pomyślała, że smutek ukryty na dnie
smoczej duszy, o którym mówił Egort, teraz wydostał się na
powierzchnię. Dziewczyna poczuła, że niespodziewanie budzi
się w niej litość, na dobitkę z prawdziwie kobiecym
rozmachem. Żal jej było wszystkich: Raywena, Lena, świata,
wszystkich smoków razem wziętych, członków oddziału i
siebie samej, że jak kto głupi dała się wciągnąć w tę
awanturę. Chciała udowodnić, że nie jest już dzieckiem i
wiele potrafi; brat wzdychał ciężko, ale pozwolił jej wyruszyć
na poszukiwanie wielkich czynów — wiedział, że jeśli
spróbuje odwieść młodszą siostrę od tego zamiaru, to tylko
ją rozzłości, a potem ona i tak zrobi po swojemu.
W wieku trzydziestu dwóch lat demonessa uważana była
za jednego z najlepszych wojowników Dźwięczącego Lasu, a
mimo to wszyscy patrzyli na nią z lekką pobłażliwością:
kobieta, najmłodsza w rodzinie — kochana, ale zupełnie
bezużyteczna siostra przywódcy klanu Jarzębiny. Tak bardzo
chciała udowodnić, że coś znaczy, tak pragnęła, żeby jej imię
wymawiali z taką samą czcią jak imię nieżyjącego ojca i
starszych braci! Poza tym Khilayia marzyła, żeby przyjąć
drugie imię, które otrzymuje się za to, czego się dokonało, a
nie za to, jak przyszło się na świat. Ale w życiu dziewczyny
nie działo się nic szczególnego, a może kobietę uznano za
niegodną takiego zaszczytu, w każdym razie demonessa
musiała zadowolić się imieniem Khilayia — Gorycz Jesieni,
które kojarzyło się z trzaskiem polan w stosie pogrzebowym
jej matki, zmarłej w czasie porodu. Demonessa oczywiście
nie pamiętała pochówku Dżajanny, ale każdy stos, na którym
do Niebiańskiego Lasu odchodzili jej krewni, przypominał o
zmarłej matce. Mówiono, że jest do niej bardzo podobna...
— Hej, piękna czerwonowłosa, czemuś taka zamyślona? —
zapytał kpiąco Kot, który taszczył nosze w ramach spełniania
dobrego uczynku. Drugim tragarzem był Gresz, któremu, w
przeciwieństwie do demona, ten fakt nie sprawiał żadnej
przyjemności, ale nikt nie słuchał jego protestów.
— Czyżby nasz śpiący królewicz jednak zrobił na tobie
wrażenie? — zapytał złośliwie górski demon.
— To nie królewicz, tylko Władca! — oburzył się
krasnolud, który odmówił niesienia „świętej osoby” pod
pretekstem podeszłego wieku.
— Nie! — Khilayia nadęła się, czując, że jej policzki płoną
zdradziecko.
Wredne kocisko miało rację: śpiący Raywen wyglądał jak
baśniowy bohater, którego uśpiła zła czarownica. Dlaczego?
No cóż, prawdziwy heros może poważnie zaszkodzić wrednej
babie z okropnym charakterem... Kiedy ten niedorobiony
czarownik był przytomny, wszystko wyglądało zupełnie
inaczej — ciągle kpił, żartował i w ogóle... A teraz...
Demonessa już wcześniej zdawała sobie sprawę, że Raywen
jest piękny, ale uzmysłowiła sobie ten smutny fakt w całej
pełni, dopiero kiedy uważniej przyjrzała się twarzy, na której
odwieczny smutek odcisnął niezatarte piękno. Każda istota
płci żeńskiej koniecznie musi komuś współczuć, a do tej pory
nie było powodu, żeby żywić takie uczucie względem
smoka... Tym bardziej teraz...
„Brat mnie zabije” — skonstatowała z westchnieniem.
Wiedziała, że gdy tylko Raywen dojdzie do siebie, wyśmieje
ją za tych śpiących królewiczów i inne bzdury, które nie
przystoją groźnej wojowniczce.
— No, no — mruknął złośliwie górski demon.
„Zabiję!” — warknęła w myślach dziewczyna, ale szybko
doszła do wniosku, że nie zrobi nic, co postawiłoby ją w
jeszcze głupszej sytuacji. Chociaż chyba nie może istnieć nic
głupszego niż nieodwzajemnione uczucie do smoka,
zwłaszcza takiego...
Wokół tylko pustka... otula mnie jak całun... nie ma już
pragnień, nawet tak prostych jak pragnienie życia... jest tak
cicho... zdołam zapomnieć...
To, co się teraz działo, Ilne mogła określić tylko dwoma
słowami: kompletny bajzel. To, że czarownik okazał się
smokiem, to jeszcze nic, ale fakt, że ten smok ni z tego, ni z
owego zapadł w śpiączkę, zostawiając ich bez pomocy,
przekraczał wszelkie granice! A potem jeszcze Ert z tym
swoim pragnieniem dokonania bohaterskiego czynu... Już nie
miał czego wymyślić, tylko naprawiać świat poprzez
zamordowanie Raywena... Niezawodny sposób, żeby
osiągnąć cel... Czy wszyscy ludzie są takimi idiotami?!
Dobrze, że ona, Ilne, urodziła się wśród dwupostaciowych,
których zawsze cechowała równowaga psychiczna i zdrowy
rozsądek... No, w każdym razie większość z nich.
I do tego wszystkiego, do wszelkich „radości” życia,
którymi obdarzał ich podły los, Khilayia patrzyła teraz na
nieszczęsnego jaszczura niby głodny kot na dzbanek
śmietany. Co prawda demonessa już wcześniej zerkała z
zainteresowaniem na Raywena, ale uparcie próbowała to
ukryć, przede wszystkim przed sobą — i to ostatnie
doskonale jej się udało. Jednak pozostali świetnie wiedzieli,
co się święci, a na pewno najlepiej zorientowany w
rozterkach demonessy był sam obiekt jej namiętności.
Wiedział, ale nic nie robił, zamiast albo dać do
zrozumienia nieszczęsnej dziewczynie, że jej uczucia są mu
miłe, albo pozbawić ją złudzeń raz na zawsze. Ale przecież to
smok! Te skrzydlate olbrzymy żyją inaczej niż normalni
ludzie i nieludzie, i nic w tym dziwnego: skoro są
jaszczurami, to co je obchodzą jakieś tam dwunogie
dziewczyny?
Egort z kolei prychał jak samowar, obrażony nie wiadomo
na kogo. Może na Raywena, a może na nich wszystkich —
tylko za co?
„Świat zwariował, a ja razem z nim” — pomyślała
niezadowolona wilczyca, wznosząc oczy ku drwiąco
niebieskiemu niebu, obojętnemu na wszystko, nawet na
smoki.
— A konie uciekły... — odezwał się ze smutkiem Ert,
przerywając rozmyślania Ilne. — Może Ae-Nari je
przyprowadzi? — zasugerował z nadzieją.
— Niee... — Pokręcił głową Len, który nie odstępował
noszy nawet na krok. — Przedtem rozkazywał mu Raywen. Z
własnej woli Ae-Nari nic nie zrobi.
— Co to w ogóle za taki dziwny zwierz? — spytał
zaciekawiony Kot. — Nie mogę pojąć, skąd się wziął...
— To pewnie jeden z duchów żywiołów. — Wzruszył
ramionami Egort, dla którego fakt, że Raywena wożą na
sobie duchy, nie był, jak się zdaje, niczym niezwykłym. —
One zawsze z radością służą Władcy.
— Że co? — nie uwierzyli mu towarzysze.
— Duch? — spytał wstrząśnięty Gresz, który z wrażenia
omal nie upuścił noszy, za co oberwał od Ilne po głowie.
— A co w tym dziwnego? — prychnął krasnolud. —
Władca jest potężny i wielki, więc chyba naturalne, że
służenie mu poczytywane jest za wielki zaszczyt.
— A czego to był duch? — zapytał niemal spokojnie Kot,
który teraz już święcie wierzył, że dla smoka nie ma rzeczy
niemożliwych.
— Czegoś wrednego — uśmiechnął się brodaty. — Nari...
Zaraz, zaraz, co to znaczyło?... Nari... A, burza! Duch burzy!
— ucieszył się Egort z wygranej bitwy z własną sklerozą.
— A w jakim to języku? — spytała zaciekawiona Ilne.
— No przecież w starosmoczym... Władca nazywał go
językiem stworzenia. Mówi, że od niego wywodzą się mowy
wszystkich innych istot, prócz ludzi. Ci bowiem zostali
stworzeni jako ostatni i wszystko robili po swojemu, nawet
gadali... — Stary krasnolud był wyraźnie zadowolony, że ma
okazję wygłosić młodzieży wykład pod tytułem: „Za starych,
dobrych czasów...”, a wdzięczni słuchacze cieszyli się, że
mogą dowiedzieć się czegoś, co rzuci nieco światła na całą tę
ciemną historię, w którą mieli „szczęście” się wpakować. —
Nawet smoki niemal już zapomniały o swoim pierwotnym
języku. Jeszcze najstarsze trochę pamiętają, no i ich imiona
są w języku stworzenia, ale mówi nim chyba tylko Władca. To
najstarszy z żyjących smoków...
— Ee? — przeraził się Ayelleri. — Przecież mówiłeś tylko,
że panował nad smokami, gdy wy się przenieśliście! To ile on
ma w końcu lat?
— Tego nie wie nikt — odparł beztrosko Mistrz
podgórskiego plemienia. — Chyba nawet sam Władca nie
zdołałby dokładnie określić, jak długo żyje, w końcu to
niemała liczba... Nawet elfy nie są w stanie takiej sobie
wyobrazić, bo zostały stworzone później niż smoki...
— To też ci Raywen powiedział? — zapytał kwaśno
Ayelleri, zniesmaczony tym, że ktoś śmiał odebrać jego rasie
tytuł Pierworodzonych: z wrażenia aż się zakrztusił nie
wiadomo skąd wziętym pierożkiem.
— Władca w ogóle dużo opowiada, gdy jest w dobrym
nastroju — odparł krasnolud. — Tylko wszystkie jego historie
przypominają te opowiadane w karczmach...
— Dlaczego?
— Słuchając ich, można umrzeć ze śmiechu!
*
Władca jej potrzebuje, właśnie teraz, w tej chwili, ale
dzieli ich wiele lig, a ona jest taka zmęczona... Idiotka!
Powinna wyruszyć od razu, jak tylko poczuli, że coś jest nie
porządku — teraz już wiadomo co... No i dlaczego pojechał
sam z tymi dwunożnymi?! Dlaczego go puścili? Przecież jeśli
Władcy coś się stanie... A teraz w ogóle go nie czuła, ślad
stawał się coraz słabszy! Czyżby już nie żył, a ona nawet się
nie dowie, na kim zemścić się za jego śmierć?!
Do bursztynowych oczu lecącego złotego smoka napłynęły
łzy...
— Elf, który zabłądził w lesie... Zaraz umrę ze śmiechu!
— Sama jesteś nie lepsza! Myślałby kto, że to nie wśród
drzew spędziłaś całe życie!
— Ale ja nie wykrzykiwałam, że wyprowadzę nas stąd w
pięć minut!
Khilayia i Ayelleri od kwadransa kłócili się zajadle, stojąc
pośrodku polany, na której Ert zarządził postój. Na
wrzeszczących patrzyli z wyraźną dezaprobatą i złośliwością
wszyscy oprócz Raywena, który miał to szczęście, że nadal
znajdował się w śpiączce. Wrażliwy wilczy słuch Ilne nie
mógł znieść tego wrzasku — Lady bardzo zazdrościła
jaszczurowi, że smacznie śpi, ba, może nawet śni mu się coś
miłego...
— Poza tym jesteś przecież magiem! — wytoczyła
ostateczny argument demonessa.
— Egort mówił, że smoki wyczuwają magię lepiej niż psy
zapach! I dlatego lepiej nie czarować!
— I uważasz, że to wystarczające usprawiedliwienie dla
twojej nieudolności?!
— Pobijcie się jeszcze! — zaproponował rycerz.
Popatrzyli na niego speszeni, zaczerwienili się i zaczęli
udawać, że się nie zauważają. Kiepsko im to wychodziło: co
chwila rzucali sobie mordercze spojrzenia.
Pogromca smoków ze zmęczeniem pomyślał, że lepiej by
było, gdyby jednak wciąż warczeli, zamiast sapać jak dwa
wściekłe jeże. Popatrzył oskarżycielsko na śpiącego Raywena
i pomyślał, że smok na pewno wiedziałby, jak uspokoić tę
dwójkę. I z lasu wyprowadziłby ich od razu, przecież nawet w
krasnoludzkim labiryncie orientował się jak we własnej
sypialni.
„I na co mi przyszło... — Rycerz uśmiechnął się gorzko. —
Najpierw omal nie zabiłem tego jaszczura, a teraz pragnę,
żeby się wreszcie ocknął i za jednym zamachem rozwiązał
wszystkie nasze problemy. Czuję się jak smarkaty giermek,
który pożera oczami swego seniora.... Co za brednie!
Przecież to smok!”
— Ściemnia się — rzuciła Ilne.
— I co z tego? — naskoczyła na nią Khilayia, która miała
ochotę gryźć, kopać i krzyczeć bez względu na to, kto przed
nią stanie. Demonessa była zmęczona, zła i stawała się
groźna dla otoczenia.
— Zostaniemy tu na noc. Po ciemku i tak daleko nie
zajdziemy, najwyżej jeszcze bardziej zabłądzimy i ze
zmęczenia upuścimy Raywena — na pewno by się nie
ucieszył.
— Nie sądzę, żeby coś poczuł, a obudzi się za jakieś
pięćset lat. To dużo nawet dla nieśmiertelnego... —
przypomniała demonessa, a w jej głosie zawibrowały
podejrzane nutki wróżące histerię.
Ert zrozumiał, że nie należy w tej chwili spodziewać się
pomocy z tej strony. Kot miał rację: dziewczyna myślała
teraz wyłącznie o „śpiącym królewiczu”. „Jeszcze mi tylko
burdelu w oddziale brakuje do pełni szczęścia!” — jęknął w
myślach rycerz. Chyba już nic gorszego zdarzyć się nie
mogło... Nawet jednoczesny atak setki smoków byłby lepszy
niż zakochana kobieta w oddziale. W dodatku leśna
demonessa uzbrojona po zęby. Kto wie, co może
nawyprawiać...
— Tak czy inaczej, upuszczać go nie należy. W końcu to
Władca, nie wypada... — Lady uspokajała przyjaciółkę. —
Teraz odpoczniemy, a rano spróbujemy się stąd wydostać...
— oznajmiła Ilne i popatrzyła na przywódcę oddziału w
nadziei, że ją poprze.
— Słusznie — przyznał jej rację Ert. — Do rana się
uspokoimy... To był ciężki dzień, nie ma sensu podejmować
teraz ważnych decyzji. Dobrze, kto pierwszy staje na warcie?
Oczywiście, ochotników nie było.
Ranek nadszedł, chociaż nikt go nie wyglądał z
utęsknieniem. Jak tu podejmować wiekopomne decyzje, które
będą miały wpływ na losy całego świata, gdy nie można
poradzić sobie z własnymi problemami? Poza tym nikomu nie
udało się wyspać: wszyscy się wiercili, spodziewając się
nocnego ataku smoków. Jednak nic się nie działo. Może
rodacy Raywena postanowili zrobić sobie wolne, a może nie
wiedzieli jeszcze o niesławnej śmierci swoich ośmiu
towarzyszy? Smok tam zrozumie te smoki! W efekcie rano
przyjaciele byli jeszcze bardziej zmęczeni i źli niż wieczorem.
Czerwone oczy, bladość i złość na pomiętych twarzach
upodabniały całe towarzystwo do prymitywnych wampirów. I
znów wszyscy doszli do wniosku, że Raywenowi jest
najlepiej, a to znaczy, że to wszystko jego wina. Podły smok!
A on, nie podejrzewający niczego, pogrążony we śnie, nadal
nie reagował na nic i to ratowało go przed atakami
przyjaciół.
— Czuję zapach domostwa — oznajmiła Ilne, która zaraz
po przebudzeniu zaczęła węszyć. — Niedaleko...
— A czemu wczoraj nic nie poczułaś? — zdenerwował się
starszy elf.
— Wczoraj nie było wiatru, a swąd palonych trupów
zagłuszył inne zapachy.
— Czyli to znowu moja wina?! — zawołał Pierworodzony.
— Oczywiście. — Wilczyca wzruszyła ramionami. —
Przecież to nie ja paliłam trupy magicznym ogniem tak, że
potem cuchnęło pół lasu...
Ayelleri nabzdyczył się, nie chcąc się przyznać nawet
przed sobą, jak bardzo się cieszy, że ta włóczęga po lesie
wreszcie się skończy. Było mu wstyd, ale ta obca, nieznajoma
gęstwina niepokoiła go. A Laelenowi było najwyraźniej
zupełnie obojętne, gdzie jest, byle obok Raywena. Nawet
teraz, gdy ze smoka jest tyle samo pożytku, co ze złamanego
noża.
— Tam mogą być jaszczury — oznajmił ponuro Egort. —
Osiedlają się wśród ludzi, żeby trudniej je było odnaleźć.
Obawiam się, że nieprzytomny Raywen zwróci na siebie
uwagę... No i każdy smok pozna Władcę na pierwszy rzut
oka...
— To co z nim zrobimy? — zapytał ze zmęczeniem Ert,
któremu strasznie obrzydł cały ten bajzel. Gdyby ktoś
zaproponował, żeby zakopać śpiącego pod najbliższą sosną,
zgodziłby się bez wahania. Wręcz marzył o chwili, gdy nad
obrzydłym smokiem wzniesie się górka ziemi.
Z konkretną propozycją wystąpił krasnolud, a jego
sugestia niewiele różniła się od wizji pogromcy smoków.
— Ukryjemy Władcę w jakimś parowie, a potem wrócimy
po niego w nocy, gdy przekonamy się, że nic nam nie grozi.
— Zwariowałeś! — zawołała oburzona Khilayia, patrząc na
brodatego niczym mniszka, której zaproponowano sprzedaż
relikwii. — Jak możemy go zostawić?!
Pod kpiącymi spojrzeniami towarzyszy niedoli urwała i
wciągnęła głowę w ramiona — teraz już na pewno wszyscy
odgadli, co czuje do tego łuskowatego drania...
— Lepiej zostawić go tu na jakiś czas, niż zanieść wrogom
— zauważyła Ilne, patrząc na demonessę ze szczerym
współczuciem.
„Ech, miłość...” — pomyślała Lady, ale nie miała zamiaru
prawić złośliwości. Biednej wojowniczce i tak oberwie się od
innych. Dwupostaciowa była jedyną taktowną osobą w tym
oddziale...
Jestem sam... zawsze sam... wokół mnie nie ma nikogo i
niczego... Ojciec... Arien... Dlaczego tu nikogo nie ma?
Raywen poruszył się, jęknął przez sen.
— Co z nim? — spytał nabożnym szeptem Kot i od razu
przypadł do smoka. Raywen tak bardzo nie chciał, żeby
wojownik się do niego przywiązywał, a potem ze wszystkich
sił próbował zerwać to, co ich połączyło, ale bezskutecznie.
Demony, zarówno górskie, jak i leśne, są bardzo trwale w
uczuciach — choć nie wiadomo, czy to dobrze, czy źle.
— Widać śpiączka jest niewystarczająco głęboka. — Egort
wzruszył ramionami, usiłując ukryć narastający niepokój: nie
podobało mu się to, co działo się z Raywenem. — Zdaje się,
że Władcę dręczą złe sny... Mówił mi kiedyś, że jeśli w czasie
śpiączki przychodzą koszmary, to znaczy, że będzie trwała
jeszcze długo...
A w czasie jednego z nielicznych spotkań z krasnoludem
Władca wspomniał, że ten, kto w czasie śpiączki jest
niespokojny, może wcale się nie obudzić — ciężar, który leży
mu na duszy, pociągnie go w niebyt... Władca smoczego
narodu rzadko osobiście zniżał się do tych, którzy osiedlili się
nieopodal jego Pałaców, ale jeśli już jakiś brodaty miał
szczęście z nim rozmawiać, był traktowany jak równy,
Raywen w żaden sposób nie podkreślał swojej pozycji.
Wyjaśniał to zdumiewająco prosto: „Nie jestem waszym
Władcą”. Szczerze powiedziawszy, zwykle Egort żałował, że
podgórskim plemieniem nie rządzi ten dziwny młodzieniec o
oczach zmieniających barwę... Ale nie w tych chwilach, gdy
Raywena coś nachodziło i zachowywał się jak dziecko, które
dorwało się do alchemicznego ziela wykorzystywanego przez
krasnoludy do przebijania kolejnego przejścia w skale.
Kiedyś po jednym z takich ataków trzeba było odtwarzać całą
kopalnię...
— Trzeba tylko wybrać jakiś dobry parów — westchnął
Laelen, który, o dziwo, nie protestował przeciwko ukryciu
uwielbianego Raywena. — On jest teraz w znacznie
większym niebezpieczeństwie niż my... Musimy przeżyć, bo
inaczej będzie mu smutno...
„Co za wspaniały powód, by żyć! — oburzył się w duchu
Ayelleri, którego nadal denerwowało, że Laelen ceni bardziej
łuskowatego stwora niż rodzonego brata. Ze zdenerwowania
starszy elf zrobił się jeszcze bardziej głodny.
— Niepotrzebnie się martwicie. — Krasnolud dotknął jego
ręki. Był wystarczająco stary i doświadczony, żeby właściwie
odczytać niezadowolenie Ayelleriego, właśnie zajadle
gryzącego jabłko. — Więzy między naznaczonym i smokiem
są znacznie silniejsze niż między krewnymi... Władca nie
odebrał wam brata.
Niby powiedziane z szacunkiem, a jednak inaczej niż do
smoka: bez tego ognia w oczach, bez tej czci... Niestety! On,
Ayelleri, nie jest Raywenem, nie jest Władcą smoków,
wiecznie młodym i nieskończenie starym, gdzie mu tam do
tego niedościgłego jaszczura — żeby go Czarny Smok
porwał!!!
Raywena położono delikatnie na dnie parowu i przykryto
taką ilością gałęzi, że — jak złośliwie zauważył Kot — już
samo to powinno zwrócić uwagę przypadkowych
przechodniów. W odpowiedzi usłyszał, że jak mu się coś nie
podoba, to niech sam zrobi lepiej, a tak w ogóle jest głupi.
Demon wyobraził sobie reakcję wieśniaków, którzy znajdą
takiego „trupa”, i uznał, że nie należy psuć ludziom
przyjemności. Przecież i tak nic Raywenowi nie zrobią...
Mogliby go najwyżej ukraść, tylko jakie zastosowanie
mogłoby mieć w gospodarstwie wiejskim nieruchome ciało?
Chociaż, z drugiej strony, Kot miał marne pojęcie o
potrzebach rolników — całe życie spędził w bitwach.
Len był wyjątkowo spokojny i opanowany, jakby została w
nim jakaś część Raywena, nad którą sen nie miał władzy. Elf
nie histeryzował, nie płakał, po prostu odszedł od
nieszczęsnego parowu, który stał się tymczasową przystanią
Władcy. Wszyscy byli zaskoczeni takim opanowaniem
młodszego Pierworodzonego... Khilayia również zachowała
spokój: mimo całego swego niezrównoważenia, leśne demony
słyną z wytrzymałości. Ku radości Erta siostra przywódcy
klanu Jarzębiny nie była wyjątkiem od tej reguły.
To dziwne pożegnanie z Raywenem wywołało niejasny
smutek, jakby nie żegnali się ze śpiącym smokiem, który
prędzej czy później się obudzi, lecz ze zmarłym, złożonym
przez przyjaciół do mogiły... Wprawdzie ork próbował
uspokoić towarzyszy rubasznymi żartami, ale nikomu nie
poprawiło to humoru.
Posępni strażnicy bramy słynnego miasta Seliga z
pewnym niezadowoleniem patrzyli na nadchodzącą bandę.
Co to się porobiło, zupełnie wstydu nie mają ci rozbójnicy!
Banda Kroma — bo któżby inny?! — bezczelnie pchała się
pod mury miasta! To musiał być Krom, bo tylko ten bandyta
przyjmował do swojej bandy nieludzi... A oto i on sam! A jaki
wielki! I w kolczudze!... Do tego cztery baby... A może wcale
nie baby? Powiadają, że nieludź lubi nosić długie włosy...
Żeby to jeszcze próbowali dostać się do miasta po kryjomu!
Chyba jakieś zasady przyzwoitości obwiązują nawet
rozbójników!
— Sierżancie, popatrzcie tylko... — szepnął dziobaty Knas,
zwracając się do swojego wuja, który go umieścił w straży. —
Co robimy?!
— Co robimy, co robimy! — przedrzeźnił chłopaka
sierżant. — Zasuwaj biegiem po magików! Niech pomogą...
Mówią, że Krom ciąga ze sobą jakiegoś czarodzieja...
Przed bramą miasta nieszczęsny oddział powitała cała
delegacja, uzbrojona i zła niczym rój os. Nikt z uczestników
wyprawy nie znał i nie zdążył poznać powodów tak ciepłego
przyjęcia...
Strażnicy wykrzykiwali coś o rozbójnikach, ale waleczni
obrońcy wszystkiego, co żyje, nie przypuszczali, żeby mogło
to ich dotyczyć. Przecież nigdy nie zajmowali się rozbojem!
Tamto odebranie „transportu” bandytom w lesie na pewno
się nie liczyło... A może właśnie było odwrotnie?...
— Chyba nas tu nie lubią — skonstatował Gresz, czując,
że opuszcza go optymizm cechujący orków w tej samej
mierze, co gruboskórność. Trudno być optymistą, siedząc w
więzieniu...
— Jak na to wpadłeś? — zapytała złośliwie Khilayia, która
bardzo chciała się na kimś wyżyć. Takiego poniżenia nie
przeżyła jeszcze nigdy: odebrano jej broń, wsadzono do
cuchnącej celi, w której trzyma się złodziei i morderców! Co
za wstyd!
— Ci stróże prawa obiecali, że jutro nas powieszą... —
przypomniał Kot, który siedział w odległym kącie, obejmując
kolana rękami. — A mnie i Ilne zablokowali w ludzkiej
postaci. Nawet pazurami nikogo nie połaskoczę!
— Co za szczęście... — wymruczała demonessa. — No i co,
pozwolimy, żeby ci nienormalni powiesili nas tylko dlatego,
że im się wydaje, że jesteśmy bandytami?! Ja nie mam nawet
stu lat! Chcę żyć!
— A myślisz, że my nie chcemy? — odparł obojętnie
Ayelleri, który już przestał wierzyć, że się z tego
wykaraskają. Szkoda tylko, że Len tak niewiele w życiu
zobaczył...
— Przecież jesteś magiem... — jęknęła demonessa,
bezradnie opuszczając ręce.
— Teraz mam na sobie tyle blokad, że trudno mi nawet
oddychać, a co dopiero czarować! — zawołał oburzony elf. —
Tutejsi magowie tak mnie załatwili, że nie mogę użyć nawet
banalnej telekinezy! W dodatku jestem strasznie głodny!
— Ten tylko o żarciu... — wytknął bez złości ork. — A
nasza glista łuskowata nie może nam pomóc, brodaczu? —
zwrócił się do posępnego krasnoluda, który wcisnął się w
najbardziej odległy kąt i milczał ponuro.
— Nie wiem — odparł uczciwie Egort. — Gdyby Władca
zginął, na pewno by nam pomógł, ale on zapadł w śpiączkę...
Nie mam pojęcia, jak działa jego przysięga, nie potrafię
niczego przewidzieć...
— Aleś nas pocieszył... — burknął Ert. — Czyli cała nasza
podróż skończy się na szubienicy... Wspaniale, nie maco!
„Przynajmniej on się o niczym nie dowie” — pomyślała
Khilayia z niezrozumiałą ulgą i — o dziwo — uspokoiła się.
— A ty czemu nic nie mówisz, Len?! — spytał pogromca
smoków. — Przecież jesteś przez niego naznaczony!
— No to co? — Laelen uniósł brew. — Raywen nie
pozwolił mi połączyć się ze swoim umysłem, a przy
niepełnym naznaczeniu mogłem czuć tylko silne emocje. A
gdy zapadł w śpiączkę, w ogóle przestałem go wyczuwać,
jakby nie istniał...
— Znakomicie... — podsumowała z goryczą Lady. — Czyli
zupełnie bez sensu zginiemy w tym przebrzydłym
miasteczku, a smok będzie sobie leżał w parowie aż do chwili
triumfalnego przebudzenia. Genialnie!
Ospowaty Jaś słynął z bezczelności, sprytu i śmiałości — i
za to wszystko lubiły go wiejskie dziewczyny. Tego wieczoru
postanowił przespacerować się przy brzegu rozbójniczego
lasu i poszukać kryjówek, w których banda Kroma często
zostawiała część łupów, gdy musiała szybko uciekać przed
strażą. Jaś nieraz natrafiał już na takie skrytki. Oczywiście,
nigdy nie brał dużo, żeby rozbójnicy nie pomyśleli, iż w
okolicy grasuje jakiś bezczelny złodziej, ale tego, co brał,
wystarczało na dostatnie życie.
Mijając znajomy parów, gdzie kozy często urządzały sobie
wodopój (płynął tu niewielki, ale wartki strumień), wieśniak
doszedł do wniosku, że znajome miejsce wygląda dość
dziwnie.
„Patrzajcie no... Coś tutaj za dużo gałęzi... Czyżby
właśnie pod nimi coś ukryli? — zdumiał się, podchodząc do
potencjalnej skrytki. — Co za bezczelność! Przecież tutaj
strażnicy wszystko sprawdzają!”
Bystry chłopek niby rozumiał, że rozbójnicy nie
popełniliby takiego niedbalstwa, w końcu mieli
doświadczenie, nie pierwszy rok terroryzowali całą okolicę,
ale ciekawość i chciwość uparcie ciągnęła go do przeklętego
Koziego Parowu.
— Tylko jednym oczkiem popatrzę! — obiecał nie
wiadomo komu, schodząc niżej.
Po lewej stronie strumienia leżała góra świeżych gałęzi,
które najwyraźniej coś przykrywały.
W nadziei na zdobycz, Jaś zaczął odrzucać gałęzie.
Gdy jego dłoń wymacała coś miękkiego i zimnego, omal
nie wrzasnął. Pod gałęziami leżał trup — i to całkiem świeży.
— Jakisik szlachetnie urodzony... — doszedł do wniosku
złodziejaszek, wpatrując się w spokojną, dziwnie piękną
twarz, otoczoną czarnymi kręconymi włosami. — I chyba nie
bez domieszki elfiej krwi...
Jasiowi zrobiło się żal zabitego mężczyzny: wyglądał
najwyżej na dwadzieścia parę lat, nie pożył sobie zbyt długo.
Ale nawet współczucie nie zdołało zagłuszyć w wieśniaku
chęci zysku. Zbóje raczej nie zostawialiby na ciele ofiary nic
cennego, ale może, może? Smok ich tam wie...
Nadzieje chłopaka ziściły się: nieboszczyk miał na sobie
porządne, choć, niestety, niezbyt drogie ubranie... Żadnych
dziur w nim nie było, ran na ciele też nie, złodziejaszek mógł
tylko zgadywać, dlaczego młodzieniec umarł. Na szyi miał
medalion z jakiegoś białego metalu, chyba srebra, na pasie
miecz i kindżał. Żadne korale mecyje, ale sprzedać można...
Gdy Jaś rozpinał pas nieboszczykowi, ten niespodziewanie
zaczął się poruszać. Zajęty kradzieżą chłopek początkowo
tego nie zauważył, a gdy zauważył, wrzasnął tak, że niemal
ochrypł.
— Matko jedyna! — wyszeptał i na kolanach odsunął się
od trupa, który powoli wstawał. Okazał się wysokim,
szczupłym mężczyzną. — Zombie!
Oczy nieboszczyka otworzyły się i człowiek zajrzał w nie,
choć wiedział, że nie powinien. Źrenice trupa były
nienaturalnie rozszerzone, a tęczówka brudnobiała.
— Proszę o wybaczenie, wielmożny panie! Ja nic takiego,
ja tylko chciałem pochować po ludzku! — zatrajkotał
chłopak, świetnie wiedząc, że łże jak pies i że martwi zawsze
wyczują kłamstwo.
Trup zrobił kilka niepewnych kroków, a Jaś ze strachu
stracił przytomność — na całe dla siebie szczęście. Rabuś-
niedouk nie widział już, jak smukłe ciało w czarnym stroju
zmienia zarysy, a przy tym rośnie, rośnie...
Nad cichym nocnym lasem wzleciał w niebo wielki smok.
Wiatr pokornie niósł jego ciało w kierunku widniejących w
oddali murów miasta...
Rozdział 12
Jak blisko jest twa dusza! Ja wiem, że jeszcze
przyjdziesz...
Tern

Gdy do świtu została już tylko godzina, wszyscy zdążyli


zwierzyć się z rozmaitych grzeszków, pokłócić na śmierć i
życie, potem pogodzić, wyznać sobie wielką miłość i na
koniec zbluzgać Raywena, stwora łuskowatego, ponieważ
jemu, gadowi jednemu, jest najlepiej! Śpi sobie i o niczym
nie wie!
— Hej, więźniowie! — rozległ się zza drzwi wesoły,
melodyjny męski głos. — Nie macie ochoty trochę się
przespacerować?
— Do szubienicy? Raczej nie! — odparł chmurnie Ert,
przygotowany na najgorsze.
— Jacy zaprzysięgli pesymiści! — odezwał się inny głos,
cichszy i schrypnięty.
— Przykro mi, ale szubienicy nie mogę wam obiecać... —
powiedział pierwszy. — Poradzisz sobie z drzwiami? —
zwrócił się do kogoś, chyba posiadacza drugiego głosu,
ponieważ ten odpowiedział:
— Pewnie. Ci dyletanci nie potrafią niczego porządnie
zrobić! Takie zaklęcia zdejmowałem, kiedy jeszcze byłem
niewinnym młodzieńcem!
Po kilku sekundach ciężkie dębowe drzwi, okute żelazem i
pokryte zaklęciami uniemożliwiającymi wyważenie ich
zarówno od środka, jak i od zewnątrz, ze strasznym łoskotem
wpadły do celi.
— Cudownie! — ucieszył się pierwszy z rozmówców i obaj
weszli do celi. — Czemu siedzimy? Na co czekamy? —
zapytał więźniów ten, który okazał się wysokim,
ciemnowłosym elfem o szarych oczach.
Pierworodzony miał na sobie ludzkie ubranie, a jego włosy
były krótko obcięte, co świadczyło, że nie jest oficjalnym
członkiem żadnego z elfickich rodów. Jednak najwyraźniej
zupełnie go to nie peszyło, sądząc z bardzo zadowolonej
miny.
Z kolei jego towarzysz nie miał z elfami nic wspólnego.
Ert doszedł do wniosku, że to może być człowiek...
Mężczyzna o kasztanowych włosach i regularnych rysach
wydał się rycerzowi niejasno znajomy. Jego twarz nie była
piękna, a szerokość ramion świadczyła, że ani elfy, ani
demony nie miały nic wspólnego z przyjściem na świat
potężnego wojownika.
— To na pewno oni? — zapytał człowiek.
— Na pewno. — Elf skinął głową. — Opisano mi ich. Poza
tym... Nie czujesz?
— Masz rację — powiedział schrypnięty, jakby
nasłuchując. — A teraz wstawajcie i uciekajcie stąd, póki się
straż nie ocknęła i KTOŚ nie rozwalił całego miasta! —
zakomenderował.
Niespodziewanie dla samych siebie członkowie oddziału
posłusznie wstali i poszli za wybawcami.
— Zdążymy? — zapytał cicho elf.
— Powinniśmy. — Człowiek wzruszył ramionami. — Mnie
się to miasto nawet podoba, a jeśli nie zdążymy, ON nie
zostawi tu kamienia na kamieniu. Miejscowi czarodzieje
raczej nie zdołają niczego przeciwstawić jego wściekłości...
— O, to na pewno...
— O czym wy mówicie?! — nie wytrzymał Ert.
— O Raywenie — odparł Pierworodzony bez namysłu.
Chcąc nie chcąc, oddział poszedł za podejrzaną parką,
udającą się nie wiadomo dokąd. Mówili, że idą do jaszczura,
ale dharr wie, co chcieli przez to powiedzieć...
— Znacie Raywena? — spytała Ilne, parząc na wybawców
okrągłymi oczami.
— Cóż począć... — elf westchnął ciężko. — Tylko że teraz
coś odbiło naszemu wielkiemu, miłosiernemu, mądremu i tak
dalej... Narobił takiego zamętu w mieście, że cała szlachta
wiała, aż się kurzyło. Dzielnice arystokracji spalił w dharry,
przez te pożary jasno tam jak w dzień... A teraz łazi w
ludzkiej postaci po ulicach i rozwala wszystko, zupełnie
niepotrzebnie... W dodatku z nikim nie chce gadać, nawet z
nami. Nie rozumiem...
— Raywen tu jest? — Len nie wierzył własnym uszom. —
To niemożliwe! Ja go nie wyczuwam!
— A z jakiej racji miałbyś czuć Raywena, postrzeleńcu? —
Człowiek spojrzał sceptycznie na młodego elfa.
— Jestem przez niego naznaczony — odparł z dumą
Laelen, wysuwając do przodu podbródek. — Zawsze go
czuję. A poza tym Raywen jest teraz w śpiączce i na pewno
by tu nie przyszedł!
Człowiek i spiczastouchy wymienili spojrzenia.
— Mel, słyszałeś to?
— Nie, ogłuchłem! — odparł zjadliwie elf. — To z kim w
takim razie próbowaliśmy nawiązać kontakt?
— Dharr go wie! Ale wyglądał zupełnie jak Władca, tylko
oczy nie pasowały... Tęczówki były w jakimś dziwnym
kolorze...
— Moi drodzy, a z jakiej to racji nasz Wielki i Niemal
Wszechpotężny miałby wpadać w śpiączkę? — spytał
zaniepokojony Mel. — Czyżby jednak dopadła go
świerzbiączka i skrofuły, i nie było innego ratunku dla
kruchego smoczego organizmu?
— Władca zabił — odezwał się Egort.
Krasnolud nie znał wybawców, ale intuicja podpowiadała
mu, że to bliscy znajomi Raywena. Jeśli ktoś pozwala sobie
na taki ton, mówiąc o Władcy smoków, musi być jego
przyjacielem... Władca nigdy nie mógł ścierpieć, żeby bliscy
zginali przed nim kark.
— Raywen?! — osłupiał człowiek, patrząc na krasnoluda
jak na małego zielonego człowieczka, który zwiduje mu się
po trzeciej butelce. — Prędzej by się na osice powiesił, niż
kogoś odesłał na tamten świat! On nie może zabić! Do tego
brak mu pewnego zwoju w mózgu!
— On by nie mógł — wzruszyła ramionami Ilne. — A jego
przysięga mogła...
— A, od tego miejsca poprosimy ze szczegółami — zażądał
zdecydowanie człowiek.
Lady popatrzyła bezradnie na Erta, jakby pytając
przywódcę o pozwolenie. Pogromca smoków skinął głową.
— Raywen przysiągł nam, że wszyscy wrócimy z tej
podróży żywi — zaczęła niepewnie wilczyca, robiąc głęboki
wdech, jak przed skokiem do lodowatej wody. — Nie
ufaliśmy mu... Początkowo podawał się za nekromantę, a my
jesteśmy Jaśni, więc zachowywaliśmy się bardzo nieufnie,
zwłaszcza że ciągle nie mówił nam wszystkiego... Rzecz
jasna, nie umniejsza to naszej winy... — Dziewczyna czuła, że
plecie jak na mękach, ale nie mogła się już powstrzymać. —
Potem nas zaatakowano. Teraz już wiemy, że to były inne
smoki...
Brwi Mela i jego przyjaciela pojechały wysoko w górę.
— Grozili Raywenowi, oskarżali go o coś — ciągnęła Ilne
— i jeszcze mówili, że nas też zabiją, bo jesteśmy razem z
nim. Potem się przebraliśmy, żeby nas nie poznali i
weszliśmy do miasta. Tam również było dużo smoków,
próbowały nas znaleźć... a w końcu dowiedzieli się, kim
jesteśmy... Jeden jaszczur próbował nas zaatakować, a
Raywen omal go nie zabił... Miał wtedy takie straszne oczy...
A potem uciekliśmy... Raywen przemienił się w gryfa...
— Władca w swoim żywiole! — zawołał człowiek.
— I odleciał — mówiła dalej Ilne — a my wyszliśmy z
miasta. Umówiliśmy się, że spotkamy się w lesie. Rano się
zebraliśmy, a smoki urządziły pościg. Raywen namawiał nas,
żebyśmy się ukryli, mówił, że poradzi sobie sam...
— A wy go nie posłuchaliście — powiedział głucho Mel.
— Nie mogliśmy go tak zostawić! — tłumaczyła Lady. —
Jak moglibyśmy porzucić towarzysza?! Oni chcieli zabić nie
tylko jego, ale i nas. Zaatakowali jednocześnie...
— Zdaje się, że pozbawiliście Władcę możliwości
wyboru... — skonstatował człowiek. — Zawsze to samo,
prawda, przyjacielu? — zwrócił się do elfa.
— Zgadza się. — Pierworodzony skinął głową. — Co było
dalej?
— Potem powiedział nam, że też jest smokiem — wyjaśniła
cicho wilczyca. — Bo wcześniej nie wiedzieliśmy... Cały się
trząsł... Byliśmy zajęci Ertem, który chciał walczyć z
Raywenem, i nie zauważyliśmy, co się z nim dzieje. A potem
wpadł w śpiączkę...
— Niesamowite... — zaśmiał się Mel. — Raywen ma
niewiarygodne szczęście do sojuszników! W życiu nie
spotkałem się z taką głupotą! Świat jest na krawędzi
zagłady, a oni załatwiają jedyną istotę, która mogła wszystko
naprawić. Jestem przeszczęśliwy!
Członkom oddziału zrobiło się wstyd, ale niespodziewanie
wstawił się za nimi przyjaciel nieznajomego elfa.
— No, no, nie zapędzaj się tak! — huknął. — Myślałby kto,
że byłeś lepszy! Każdy jest mądry po szkodzie! Poza tym
Władca zawsze sam decyduje o wszystkim — to głupota
oskarżać innych, że podjął taką, a nie inną decyzję.
— Aellenie! — Elf zmarszczył brwi. — My w swoim czasie
nie wymusiliśmy na Raywenie przysięgi! I nie
doprowadziliśmy go do śpiączki!
— Jasne — prychnął Pierworodzony. — Tylko wtedy omal
się nie powiesił! Wielka mi różnica... Przestań zwalać winę
na te dzieciaki, chodźmy łapać naszego żywego trupa, zanim
zrobi komuś krzywdę.
„Dzieciaki?!” — oburzyła się w myślach Khilayia, ale nie
odważyła się odezwać.
— Ale przecież jeśli faktycznie chodzi o przysięgę, to sam
powinien do nas przyjść...
— Właśnie, przysięgę... — uśmiechnął się Aellen. — Teraz
cała ta wesoła kompania jest bezpieczna, więc jeśli Władca
wstał tylko po to, żeby ich uratować, to najprawdopodobniej
znowu padnie!
— Ojojoj! — elf uzmysłowił sobie całą powagę sytuacji. —
Wyobrażam sobie, co to będzie...
— A jeśli wziąć pod uwagę uczucia, jakie żywią do niego
mieszczanie... — mówił dalej Aellen.
— ...to będą ofiary! — podsumował elf. — Idziemy go
łapać!
Znalezienie smoka nie nastręczało większych trudności.
Raywen szedł chwiejnie ulicą w kierunku swoich przyjaciół.
Szeroko otwarte oczy smoka były zupełnie puste i miały
szarobrudny kolor.
— Wygląda jak lunatyk — szepnął Kot, choć był
przekonany, że jaszczur nie może go słyszeć.
— Bo rzeczywiście śpi — odparł Aellen. — Tylko że ten
sen jest znacznie mocniejszy od zwykłego i niełatwo się z
niego obudzić.
— A skąd ty to wszystko wiesz? — zapytała cicho Khilayia.
— To oczywiste. — Wzruszył ramionami mężczyzna, nie
odrywając wzroku od Raywena. — Jestem jego bliskim
przyjacielem, a poza tym sam jestem smokiem.
— Smokiem?! — powtórzyła demonessa, wytrzeszczając
oczy.
— A cóż w tym dziwnego, moja droga? Smoki nie są może
zbyt liczną rasą, ale w każdym dużym mieście mieszkają
przedstawiciele naszego plemienia... — uśmiechnął się
Aellen. — Władco! — zawołał do Raywena, gdy dzieliło ich od
niego jakieś dwadzieścia metrów.
— Raywen!!! — zawył Laelen, biegnąc do smoka. —
Raywenie, zbudź się!!!
Młody elf rozpaczliwie potrząsał zastygłym jakby w
niezdecydowaniu młodzieńcem, co chwila wykrzykując jego
imię.
— To nic nie da... — burknął pod nosem krasnolud,
patrząc na tę scenę z dezaprobatą.
— A może?... Jeszcze nie zdążył na dobre pogrążyć się w
śpiączce... A nuż?... — szeptał Aellen. — Do dharra! Wołajcie
go! Wszyscy! Ty też, Mel! Nie patrzcie tak na mnie!
Wołajcie! A ty, kochana — zwrócił się do demonessy — daj
mu w twarz, na pewno masz ciężką rękę! Przypomnij sobie
wszystkie żale i wal! Nuże!
*
Było mi niedobrze. Czułem się, jakbym miał zaraz
zwymiotować... Tylko czym? Przecież żołądek był zupełnie
pusty... Trząsłem się i chwiałem jak przy silnym zmęczeniu,
w uszach mi szumiało, dwoiło się w oczach — widziałem
rozzłoszczone liliowe oczy, w których kipiała mieszanka
wybuchowa oburzenia, nadziei i rozdrażnienia.
Stop! A niby z jakiej racji miałbym mieć przed sobą tylko
jedno oko? Czyli wszystko w porządku, wcale nie widziałem
podwójnie... No, szybko, przypomnijmy sobie, do kogo
należały takie gniewne źrenice?... Zdaje się, że do jakiejś
kobiety, ale nie pamiętałem, żeby któraś z dziewczyn w
Pałacach miała tęczówki o tak egzotycznym kolorze... Tak,
tyle że to chyba nie Pałace... Chwileczkę, a co to takiego
Pałace?
I wtedy ktoś strzelił mnie w twarz. Moja strasznie ciężka
głowa poleciała w bok. Przecież to boli!
— Wspaniale! — skomentował wesoły, jakby znajomy głos.
— Brawo, dziewczyno! A teraz jeszcze raz!
— Nie trzeba... — powiedziałem słabo, ale wyraźnie.
Obok rozległy się szczęśliwe okrzyki, które zlały się w
jeden huk. Trudno było wyróżnić pojedyncze słowa... Nie
mogłem też czytać w cudzych myślach. No, najpierw
musiałbym uporać się ze swoimi. A najgorsze, że ni dharra
niczego nie pamiętałem!
— Raywen! — rozległo się tuż nad moim uchem.
Aha. Raywen to ja. Wspaniale. Jestem Władcą, pamiętam.
To już coś...
— Jeszcze się chyba całkiem nie ocknął — powiedział
złośliwie kobiecy głos i dostałem w twarz po raz drugi.
— Boli! — zawołałem, cofając się przed dręczycielami. W
efekcie potknąłem się i upadłem na plecy. Z gardła wyrwał
mi się jęk oburzenia. Ciało było jakby nie moje, słabe i
nieposłuszne, a teraz jeszcze przewróciłem się na ziemię. Nie
mogłem wstać o własnych siłach, więc po prostu leżałem na
podobieństwo przewróconego żuka, z tą różnicą, że miałem
cztery kończyny, a nie sześć i nie machałem nimi
rozpaczliwie. Łobuzy! Żeby chociaż podnieśli świętą osobę!
Przecież moje ubranie i tak było już dość nieświeże, a teraz
jeszcze wycierało się o ulicę, która na pewno nie lśniła
czystością. Poza tym upadanie wcale nie jest przyjemne! To
nie łobuzy, ale zwyczajne łajdaki!
— Ostrożnie! Smoki mają tylko jednego Władcę, jak go
zabijecie, będziecie odpowiadać przed całą łuskowatą
bracią... — powiedział ktoś. To ten głos niby znajomy, ale
wciąż nie mogłem sobie przypomnieć, do kogo należał... —
Zabierajmy to ciało i wynośmy się, dopóki ci, których
Raywen pozbawił dachu nad głową, nie przyszli z nami
pogadać. Skoro już wyszedł ze śpiączki, zdoła każdego
odesłać na tamten świat. Tak jest, brać za ręce, za nogi i
niesiemy! Pokażę dokąd!
Uznałem ten sposób przemieszczania za mało przyjemny,
ale nawet nie mogłem się oburzyć: byłem zupełnie
pozbawiony sił i strasznie chciało mi się spać. Mimo to
walczyłem z sennością — ostatnio śnił mi się taki koszmar, że
wszystkie wcześniejsze nie dorastały mu nawet do pięt.
Znów spróbowałem posłuchać myśli tych nienormalnych,
którzy na mnie napadli, ale dowiedziałem się tylko, że jest
ich dużo, cała reszta pozostawała tajemnicą. W takim stanie
nie mogłem się zorientować, które myśli do kogo należą, nie
mówiąc już o głębokim wniknięciu w cudzą świadomość...
*
Raywen zamknął oczy i przestał się oburzać
bezceremonialnym traktowaniem jego osoby. Ert i Gresz nie
bawili się w ceregiele, nieśli smoka jak zwykły tobołek.
Khilayia patrzyła z niepokojem na chłopaka, zastanawiając
się, czy przypadkiem znowu nie zapadł w tę przeklętą
śpiączkę.
— Nie bój się. — Aellen dotknął jej ramienia. — Po prostu
zasnął, to normalne. Po śpiączce organizm jest bardzo
wyczerpany, w dodatku jego letarg został przerwany. Nic
dziwnego, że kiepsko się czuje. Myślę, że po przebudzeniu
będzie mu znacznie lepiej, więc nie warto się martwić.
— Wcale się nie martwię! — burknęła demonessa,
odwracając wzrok, żeby nie napotkać drwiącego spojrzenia.
„Że też te smoki muszą zawsze wszystko wiedzieć! Mógłby
chociaż udać, że nie dostrzega, co mnie dręczy...”
„A może on też czyta w myślach?” — przestraszyła się,
czując, że blednie. O, nie zniosłaby jeszcze jednego
zuchwalca, który łazi po jej głowie jak po własnym domu!
Poza tym Raywen to Raywen, a to... to jakiś zupełnie obcy
jaszczur! W dodatku, po bliskim kontakcie z agresywnymi
rodakami tej chodzącej niemocy, Khilayia traktowała
wszystkie smoki (oprócz Władcy) ze zrozumiałą
podejrzliwością. A może ten cały Aellen tylko udaje, że jest
po ich stronie, a tak naprawdę należy do tamtych świrów,
którzy ich prześladowali?! I będzie chciał zabić Raywena?!
„Idiotko! — wyrzucała sobie dziewczyna. — Martw się o
siebie, a nie jakiegoś łuskowatego stwora, który wcale nie
jest tego wart!”
— Nie sądzicie, że Raywen się... zmienił? — spytała nagle
Ilne, odrywając demonessę od ciężkich myśli.
— W sensie? — zapytał Kot, przypatrując się smokowi.
— Teraz chyba starzej wygląda... Teraz można by mu dać
— wedle ludzkiej miary — dwadzieścia kilka lat, a przedtem
wyglądał najwyżej na siedemnaście.
— Z-zgadza się... — zająknęła się Khilayia, wpijając się
wzrokiem w twarz śpiącego. — Wydoroślał... tylko dlaczego?
— A kto go tam wie? — wzruszył ramionami Aellen. —
Zawsze było dla mnie zagadką, z czego wynika wygląd
Władcy. Jest kilkaset lat starszy ode mnie, a zawsze wyglądał
młodziej, nawet teraz.
— Dokąd właściwie idziemy? — zaniepokoił się Ert,
któremu nieproszeni wybawcy wydawali się dość podejrzani.
— Do mnie do domu — wyjaśnił Mel. — Jestem tutejszym
uzdrowicielem, więc raczej nikt nie będzie mnie posądzał o
ukrywanie zbiegłych przestępców. Aellen również stoi poza
podejrzeniami, w końcu to naczelnik miejscowej straży.
— Co? — zdumiał się Ayelleri. — Więc to na twój rozkaz
wsadzili nas do więzienia?!
— Nie — odparł smok z uśmieszkiem. — Akurat miałem
wolne, o wszystkim zadecydował mój zastępca. Dureń.
Przylatuje potem do mnie o pierwszej w nocy i drze się jak
opętany, że w końcu udało się ująć bandę Dusiciela Kroma w
pełnym składzie, że zbóje stawiali opór, ale strażników było
znacznie więcej... Szczerze mówiąc, od razu wydało mi się to
podejrzane, a tu jeszcze przychodzi Mel i mówi, że wszystko
wskazuje na to, że moje orły schwytały tych, którzy wędrują
razem z Władcą. Oczywiście natychmiast pobiegłem to
wyjaśnić: nie uśmiechało mi się podkładanie świni własnemu
panującemu. Idziemy z Melem ulicą, patrzymy, a tu sam
Raywen się objawił! I tu już żarty się skończyły!
— Skoro jesteś naczelnikiem straży, czemu wyważałeś
drzwi? — przyczepił się Ayelleri, w skupieniu pochłaniając
suchara.
Przyjaciele patrzyli na elfa z zawiścią: wszyscy byli głodni,
ale prowiant miał tylko spiczastouchy troglodyta.
— Przecież mag, który wieszał zaklęcia, zamknął
wszystkie na sobie i poleciał gonić Władcę! Naiwny... Z
królem smoków nawet setka takich bohaterów jest bez
szans... Musiałem zatem użyć siły, czyli radykalnie rozwiązać
zaistniałe problemy.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił rodak Ayelleriego,
otwierając drzwi piętrowego domu, którego fasada
wychodziła na niewielką cichą uliczkę.
— Miejscowym uzdrowicielom nieźle się powodzi... —
rzekł zdumiony Ert, z podziwem patrząc na budynek, który
mógłby odeprzeć oblężenie.
— I o to chodzi! — odparł wesoło Mel.
W środku dom okazał się bardzo przytulny, nie było tu
nawet śladu typowej dla Pierworodzonych megalomanii.
— Mało elfi domek — zauważyła oględnie Khilayia.
— A pewnie! Rzadko widuję się z rodakami, w odróżnieniu
od niektórych łuskowatych stworów, więc już sam stałem się
prawie smokiem!
— Do smoka to ci jeszcze daleko — rzekł pobłażliwie
Aellen. — Gdzie wyładować Władcę?
— W niebieskim gościnnym — zadysponował elf. — Myślę,
że ten kolor poprawi mu nastrój.
Ork i pogromca smoków westchnęli zgodnie, po czym
wnieśli śpiącego smoka po schodach na górę, idąc za
wskazującym drogę Melem.
— A właśnie, pozwólcie, że się przedstawię — zaczął
ceremonialnie spiczastouchy, gdy pięć minut później zszedł
na dół z dwoma „tragarzami”. — Mellion z Domu Świtu. A
raczej — niegdyś należący do Domu Świtu.
Len z wrażenia usiadł na podłodze. Ayelleri nie zrobił tego
tylko dlatego, że zdążył złapać się krzesła, za to zakrztusił się
czymś tak, że omal nie odszedł za Ostatnie Wrota.
— Książę Mellion! Przecież wy zginęliście! Dawno temu!
Podczas wyprawy do Podnóża Niebios! — zawołał, czując, że
traci rozum.
— Zginąłbym — sprecyzował były książę — gdyby nie
pewien uparty, wredny i zarozumiały jaszczur...
— ...który nie przeżyłby zgonu jeszcze jednego przyjaciela
— dokończył z westchnieniem Aellen. — Nie wiem, czym
zapłacił wtedy Władca, ale tego uszatego idiotę wyrwał ze
szponów śmierci, gdy wydawało się to już niemożliwe.
— Cóż począć... — Elf uśmiechnął się ze smutkiem. —
Raywen to nie tylko imię, ale zarazem diagnoza.
— Więc... Więc on był wtedy z wami? — osłupiał Ert, który
podobnie jak wszyscy na tym świecie słyszał o legendarnej
wyprawie do Podnóża Niebios, z której nikt nie powrócił, ale
świat, któremu groziła wówczas katastrofa, został
uratowany.
— Oczywiście. — Mel skinął głową. — W przeciwnym
razie nie poradzilibyśmy sobie. Wyruszył z nami z własnej
inicjatywy.
— A potem myśleliśmy, że nie będziemy już mieli Władcy
— dodał ponuro Aellen, zerkając z niechęcią na elfa. —
Bardzo przeżył to, co się stało. Władca generalnie jest bardzo
wrażliwy, wolałby sobie upuścić krwi, niż wyrządzić komuś
krzywdę. Zdumiewająca cecha jak na panującego... Chociaż
teraz nie jest już w zasadzie prawdziwym panującym.
Posiada wprawdzie tytuł i koronę, ale żadnej realnej
władzy...
— Wcale nie chciał jej utrzymać — przypomniał Mellion.
— Bo musiałby wyciąć w pień kilka szczególnie
buntowniczych klanów — prychnął smok — aby uniknąć
podobnych sytuacji w przyszłości... Władca nie mógł tego
zrobić.
Khilayia przysiadła na taborecie, wytężyła słuch. Ci dwaj
mówili o Raywenie! Chyba wiedzieli o nim znacznie więcej
niż wredny, uparty krasnolud!
— Zdaje się, że nie macie zielonego pojęcia, z kim
przyszło wam wędrować — domyślił się elficki książę. — Cały
Raywen... Jak zawsze przekonany, że innych nie należy w nic
wplątywać...
— Więc naprawdę usiłował nas chronić? — zapytał Ert.
Obrzydła mu już ta cała tajemniczość, którą niczym
kokonem otulał się ich smok.
— Oczywiście — potwierdził Mel. — Okropna cecha
charakteru... Wszystkie rozumne jaszczury są strasznymi
egoistami: zawsze próbują poświęcić siebie, nie
zastanawiając się nad tym, co będą czuli ich bliscy.
— My nie jesteśmy jego bliskimi — burknął z niechęcią
ork.
— Być może wy tak sądzicie, ale dla Raywena z całą
pewnością każdy z was jest kimś niezmiernie ważnym —
odparł Mellion. — Gdyby było inaczej, po cóż urządzałby cały
ten cyrk z przysięgą? Myślicie, że nie zdawał sobie sprawy z
konsekwencji?
— Co nazywasz cyrkiem? — rozległ się z góry czyjś
groźny, ochrypły glos.
Wszyscy zamilkli, spodziewając się, że oto przybył co
najmniej posłaniec Po Trzykroć Jasnego Jednorożca, ale
zobaczyli jedynie obiekt rozmowy, który nieco chwiejnie
schodził po schodach. Mellion wydal cichy okrzyk i podbiegł
do przyjaciela.
— Zwariowałeś?! W takim stanie wstawać z łóżka?!
Przecież ty się słaniasz na nogach! Wyczerpanie
psychicznych i fizycznych sił organizmu nie mija bez śladu!
— tłumaczył Pierworodzony z zawodową upierdliwością.
— Mel, daj spokój! — bronił się słabo Raywen. — Na razie
nie umieram, a poza tym chwieję się wcale nie z powodu
wyczerpania. Po prostu moje ciało nagle urosło i jeszcze nie
zdążyłem się z nim oswoić. Ale to nic, przejdę się trochę...
— I skręcę sobie kark! — wpadł mu w słowo elf, który nie
miał zamiaru odpuszczać. — Kładź się szybko na sofie, skoro
w gościnnym ci się nie podoba! I powiedz mi, po jakiego
dharra zmieniałeś się w gryfa? Nudziło ci się?! Co za pomysł,
żeby rozplatać węzły własnego wzoru i zmuszać ciało do
przyjmowania nietypowego dla niego kształtu?! Przecież to
barbarzyństwo! A gdybyś już został w tej postaci?!
— Ale jakoś się udało... — mruknął smok, posłusznie
padając na sofę, która niezadowolonym skrzypnięciem
zareagowała na gwałtowne potraktowanie przez niezbyt
drobnego mężczyznę.
— I Chwała Stwórcy! — Mellion wzniósł oczy w górę.
— Akurat Stwórca nie ma tu nic do rzeczy... — prychnął
Raywen, z rozkoszą wyciągając się na całą długość.
Mel spojrzał na nogi przyjaciela, zwisające z oparcia i
skonstatował z niezadowoleniem:
— Faktycznie urosłeś... Ty i te twoje nagłe skoki
rozwojowe... Przy okazji, wtedy też się zrobiłeś większy,
prawda? Można powiedzieć, że wówczas według ludzkiej
miary twoje ciało postarzało się o trzy lata. A teraz chyba o
sześć-siedem... Kretyńska fizjologia.
— Zgadzam się — odparł słabo smok, ze zmęczeniem
przymykając oczy. — Okropnie się czuję... Mój organizm jest
zupełnie jak nie mój, nie chce mnie słuchać... Do dharra...
Teraz można by mnie zjeść na mięciutko, mogę najwyżej
machać łapkami...
— Nie trzeba było psuć wzoru! — prychnął elf. — Czego
się spodziewałeś po takiej drwinie z własnej natury?!
— O, myślałby kto — burknął Raywen. — Nic jej nie
będzie, tej naturze... Mnie niełatwo złamać...
— Ale można, prawda?
— Można — zgodził się jaszczur po chwili zastanowienia.
— Nie jestem wszechpotężny i nietykalny, przyznaję...
— Tumanie! — zawołał bezradnie elf, rozkładając ręce. —
Może wy przemówicie mu do rozumu, bo mnie w ogóle nie
słucha! — zwrócił się do stłoczonych w ciasną kupkę
bojowników o pokój na świecie.
— Ee? — nie zrozumiał Ert.
— Nieważne. — Mel machnął ręką, rozkoszując się
zdumieniem nowych znajomych. — Chodźmy lepiej coś zjeść.
Ciebie, wieczny konający, też to dotyczy. Zeskrobuj swoje
szczątki z sofy i pełznij do kuchni! Potrzebujesz teraz
normalnego jedzenia, musisz się zregenerować! Mówię ci to
jako uzdrowiciel.
— Co za tyrania! — mruknął Raywen, wstając z sofy i
starając się usunąć ze swojego głosu wesołe nutki oraz
schować przed przyjacielem promienne niebieskie oczy.
— Taak... Pewnie, że to jeszcze nie Ert, nie ten rozmiar,
ale też robi wrażenie... — powiedziała Ilne, taksując
wzrokiem wydoroślałego smoka.
— Za to w smoczej postaci jestem większy od was
wszystkich razem wziętych! — Raywen zadarł dumnie nos, z
całych sił powstrzymując się od śmiechu.
*
Byłem szczęśliwy. Idiotycznie, bezgranicznie szczęśliwy —
zupełnie jakby ojciec w końcu wrócił, jakbym mógł teraz
zapomnieć o wszystkich obowiązkach i być po prostu sobą
bez żadnych tam tytułów. Zawsze tak się czułem przy Melu,
który nie bał się na mnie nawrzeszczeć, a nawet nakłaść mi
po karku za niestosowanie się do zaleceń uzdrowiciela. O
dziwo, w naszym układzie „starszym” zawsze był on... Nie
pod względem wieku oczywiście, lecz jakby duszą... Jeśli w
ogóle w moim wypadku można mówić o duszy. Zdania na ten
temat są podzielone, czasem zaczynam podejrzewać, że w
chwili mojego poczęcia zapomniano wręczyć mi ten dar.
Wszystko jest możliwe na tym przedziwnym świecie, którego
nie zdołałem zrozumieć, ale za to zdążyłem pokochać. Ojciec
mówił, że to wystarczy, by w należyty sposób pełnić
obowiązki. Ale jakoś nie za bardzo lubię wspominać
pouczenia rodzica. Są takie nudne i w ogóle...
Moi towarzysze mnie zadziwili. Okazało się, że nie tylko
nie zaczęli patrzeć na mnie jak na potwora, ale nawet lepiej
mnie traktowali... I chyba znacznie bardziej wstrząsnął nimi
fakt, że ich oszukałem niż to, że jestem smokiem! Przyjęli
moją naturę jako coś oczywistego — skoro już jestem dziwny,
to nie mogę być kimś zwyczajnym. Bywa... A tak się bałem,
ze wszystkich sił ukrywałem prawdziwą tożsamość. A tu —
proszę bardzo — okazało się, że oni byli gotowi
zaakceptować mnie takiego, jaki jestem! Niewiarygodne!
Ktoś z nich mnie jednak niepokoił — i to wcale nie Ert,
który patrzył na mnie z miną człowieka, którego ideały
zostały zmiecione w pył. Nie dawała mi spokoju myśl o
Khilayii. Zaczęła mnie unikać od chwili, kiedy tylko zszedłem
na dół, gdzie całe towarzystwo dyskutowało w najlepsze na
temat mojej osoby. Jak ostatni idiota bałem się przeczytać jej
myśli, obawiając się tego, co mogłem w nich znaleźć. W
ogóle nie lubię pchać się do umysłów innych istot — to
okropne, poza tym wcale nie chcę wiedzieć wszystkiego o
tych, którzy są obok mnie: za dużo czarnych wirów
widywałem w spokojnych na pierwszy rzut oka rzekach
cudzych dusz. A Khilayia była w ogóle szczególnym
przypadkiem. Przez cały czas usiłowałem zrozumieć, co tak
właściwie do niej czuję, a w efekcie tylko ugrzązłem w
wątpliwościach. Może dlatego, że bardzo przypominała
Ilinel, a to bolało...
I niby beztrosko przekomarzając się z najlepszym
przyjacielem, po raz kolejny zadręczałem się myślami o
swoich towarzyszach i ich losie. Widocznie to już taki rodzaj
zboczenia: masochizm moralny. Mellion oczywiście rozumiał,
co się ze mną dzieje i, kierując się irracjonalną dla mnie
logiką uzdrowiciela, chciał wyleczyć moją chandrę
napychaniem brzucha. Pewnie to wina bredni, które elfom
wbija się do głowy od dziecka — że dla smoka najważniejsze
jest jedzenie. I teraz właśnie przyjaciel usiłował wepchnąć
we mnie wszystko, co tylko znalazł w domu. Broniłem się, jak
mogłem, a moi współtowarzysze płakali ze śmiechu. To
rzeczywiście musiał być komiczny widok: smok, który niczym
kapryśne dziecko odwraca się od łyżki, wpychanej mu usilnie
do ust.
*
— Chcesz porozmawiać? — spytał cicho Mel, stając na
progu pokoju Raywena.
Całe towarzystwo udało się już na spoczynek i teraz
chrapało na całego — na szczęście dom był na tyle duży, że
starczyło miejsca nawet dla takiego tłumu gości, zaś Aellen
spiesznie wrócił do siebie, żeby nie oberwać od umiłowanej
małżonki, słynącej z zazdrosnego charakteru i potężnego
uderzenia. Przysiągł jednak, że przyjdzie nazajutrz, żeby cały
dzień spędzić w towarzystwie ukochanego Władcy.
Raywen również oświadczył, że idzie spać, ale były książę
elfów, któremu zamiłowanie do przygód spłatało niegdyś
okrutnego figla, świetnie wiedział, że smok zaległ na łóżku,
rozmyślając o czymś bardzo smutnym.
— Nie udawaj, przecież wiem, że nie śpisz — odezwał się
Mel, gdy nie doczekał się reakcji.
— A o czym miałbym z tobą rozmawiać? — zapytał
Raywen tonem skazańca, świetnie wiedząc, że nie pozbędzie
się tak łatwo natrętnego przyjaciela.
— Sam chyba wiesz najlepiej, prawda? — uśmiechnął się
Mellion, bez krępacji siadając obok jaszczura.
— Jeszcze ci się nie znudziło bycie moim spowiednikiem?
— odparł tym samym tonem Władca.
— Nie. Wyciągając informacje z was, smoków, zawsze
można dowiedzieć się czegoś nowego — prychnął
Pierworodzony.
— Zbyt długa byłaby lista tego, co niepokoi mnie
najbardziej — westchnął ze zmęczeniem jaszczur. —
Naprawdę nie wiem, od czego zacząć...
— Zacznijmy od tego, co interesuje mnie szczególnie! —
oznajmił dziarsko Mel. — Co myślisz o naszej dziewczynce ze
spiczastymi uszami?
Zdumione milczenie trwało prawie minutę.
— Masz na myśli Khilayię? — sprecyzował ostrożnie
Raywen, który usiłował sobie przypomnieć, czy w ich
towarzystwie nie znalazła się przypadkiem jeszcze jakaś inna
dziewczyna o ostro zakończonych uszach.
— Oczywiście, o tym czerwonowłosym cudzie, który
patrzy na ciebie nieszczęsnymi zakochanymi oczami! —
potwierdził uzdrowiciel.
?!
Smok musiał być w szoku, bo milczał co najmniej trzy razy
dłużej niż przed chwilą.
— Nie wiedziałeś? — spytał stropiony elf, który zrozumiał,
że niepotrzebnie coś chlapnął.
— Nie... — Słowo zabrzmiało jak ciche tchnienie
konającego kota. — Nie miałem pojęcia... Aż do tego starcia
w lesie wszystko było w porządku! Czuła jedynie
zaciekawienie nieznanym osobnikiem, ewentualnie
rozdrażnienie... A teraz jeszcze zaczęła mnie unikać, a ja nie
odważyłem się jej przeczytać! No za co to tak?!
Mellion westchnął ciężko, patrząc na jęczącego
przyjaciela ze współczuciem i wyrzutem zarazem.
Nieszczęśliwa mina Raywena budziła zarazem litość, jak i
rozbawienie.
— I co też te dziewczyny w tobie widzą?!
— Proszę cię! — powiedział cicho Władca. — Ja wcale nie
chciałem...
— Wiem, wiem — przerwał mu elf. — Wszystko rozumiem,
ale nic już na to nie poradzisz... Taki los. Szkoda dziewczyny.
Bo przecież postanowiłeś polec w walce o dobro,
sprawiedliwość i pokój na całym świecie, chyba się nie mylę?
— Nie drwij sobie! — zawołał oburzony smok, siadając
gwałtownie na łóżku. W jego głosie zabrzmiały żałosne tony.
— Mnie i tak jest ciężko, że nic, tylko się powiesić...
— A wszystko dlatego, że za dużo na siebie bierzesz —
westchnął cicho były książę. — Nie jesteś Stwórcą, a
próbujesz odpowiadać za wszystko i wszystkich. Według
mnie to głupie. A z tą swoją demonessą faktycznie wpadłeś
— dodał po chwili.
— Bez sensu... — wymamrotał Raywen, rozkładając
bezradnie ręce. — Należałoby ją gdzieś odesłać... do domu
na przykład... taka bajka nie może się dobrze skończyć...
Elf zaśmiał się gorzko.
— Głupi! To właśnie jest przeznaczenie. I nigdzie jej nie
odeślesz... — Słowa spadały nieuchronnie, podobne ciężkim
kroplom deszczu. — Nie zdołasz. Przede wszystkim dlatego,
że ona sama na to nie pozwoli.
— Wiem...
— A co do bajek... Nie wiesz, że prawdziwa baśń musi się
dobrze kończyć?...
*
Ranek nadszedł w końcu, choć już myślałem, że ta
przeklęta noc będzie trwała wiecznie. O dziwo, wraz ze
wschodem słońca poczułem się znacznie lepiej — a przecież
jestem smokiem, czyli istotą Ciemną z natury, i do tej pory
zawsze wolałem noc...
Teraz zerwałem się z łóżka z pierwszymi promieniami
słońca, choć żaden z moich towarzyszy jeszcze nie raczył
otworzyć jasnych ócz. Doskonale! Miałem okazję
uporządkować swoje uczucia, co powinno pozwolić mi
powitać przyjaciół ze spokojną, rozumną twarzą, jak
przystało na Władcę i smoka, który ma dharr wie ile lat.
Chociaż, skąd niby byle dharr miałby to wiedzieć?
Gdy tylko znalazłem się w pozycji pionowej, od razu
zaczęły mnie świerzbić ręce, musiałem się czymś zająć. W
Pałacach zwykle zajmowałem się tym, co nazywałem
rękodzielnictwem: kułem broń, tworzyłem artefakty, czasem
spisywałem kroniki historyczne, które wypadały dość
wiarygodnie, w końcu byłem przecież świadkiem większości
opisywanych wydarzeń. Zazwyczaj za owoce mojego
próżniactwa dobrze płacono (zdarzało się, że równowartość
porządnego kasztelu), co wykorzystywałem bez
najmniejszych wyrzutów sumienia. Po pierwsze, mogłem za
to wykarmić tłum moich obwiesi, a po drugie, nie musiałem
urządzać w zamku składnicy chłamu.
Z braku kuźni poszedłem do kuchni i wziąłem się za
przygotowanie śniadania dla dużego, głodnego tłumu. Lubię
gotować, zwłaszcza dla kogoś. To podnosi świadomość
własnego znaczenia. Losy świata! Co za bzdury! Widzieć, że
to, co właśnie przyrządziłeś, pałaszują ze smakiem twoi
przyjaciele — o, to jest dopiero coś! Terien, onieśmielony i
speszony, próbował mi kiedyś wytłumaczyć, że kuchnia to
miejsce niegodne mężczyzny, wojownika, a tym bardziej
Władcy. Wyśmiałem go i w ramach reedukacji zmusiłem do
gotowania przez cały tydzień. A potem musiałem leczyć
wszystkich z niestrawności.
— Co tak apetycznie pachnie? — Jako pierwszą zapach
zwabił Ilne, nic dziwnego, w końcu miała najbardziej
wrażliwy węch. Wilczyca z zachwytem obejrzała płody moich
kulinarnych wysiłków, z gracją usiadła na krześle, czekając,
kiedy podadzą śniadanie.
— Zaczniemy jeść, gdy wszyscy zejdą — odpowiedziałem
na jej nieme pytanie.
Już chciała zacząć jęczeć, ale w porę przypomniała sobie o
dobrych manierach, które od urodzenia wbijano jej do głowy.
Czasem cieszę się, że otaczają mnie arystokraci. Chociaż, z
drugiej strony, w przypadku Lena żadne wychowanie nie
daje o sobie znać, a Gresz chyba nigdy nie słyszał o
etykiecie... Zresztą, może to nawet lepiej.
W ciągu piętnastu minut do kuchni przyszli wszyscy,
nawet ci, których wcale nie miałem ochoty oglądać z samego
rana: Aellen z małżonką, która spoglądała na mnie ze
zrozumiałą podejrzliwością. Iria, rycerska córka, którą
pewnego pięknego dnia porwał smok, doskonale wiedziała,
że pojawienie się „utytułowanego parszywca” nie wróży
niczego dobrego...
— Dzień dobry, moja droga — przywitałem ciepło młodą
kobietę, która patrzyła na mnie ze szczerym zdumieniem.
— Władca? — zapytała ostrożnie. Widocznie nie była
pewna, czy przed nią faktycznie siedzi Raywen, czy tylko
ktoś łudząco do niego podobny.
— We własnej osobie — potwierdziłem, śmiejąc się w
duchu z jej zaskoczenia.
Żona mojego przyjaciela naprawdę była piękna... A do
tego jeszcze nieznośnie mądra, stanowcza i nieprzejednana.
Jednym słowem, o Aellena mogłem być spokojny.
— Zmieniliście się... — zaczęła ostrożnie. — Wyglądacie
teraz na starszego...
Iria chyba sama była zaskoczoną swoją śmiałością, ale nie
mogła się już wycofać.
— Wszystko rośnie, wszystko się zmienia —
uśmiechnąłem się beztrosko, udając, że nie zauważam jej
nietaktownej uwagi.
— To prawda — przyznała nieco stropiona. — Ale przecież
nie wy...
— Jedzmy! — zawołał Mel, ratując mnie przed
zainteresowaniem Irii. — Raywen tyle wszystkiego
przygotował! I na pewno same pyszności!
„Wszystko w porządku?” — pytał mnie zaniepokojony
wzrok przyjaciela.
„Jak najbardziej” — Skinąłem lekko głową i zerknąłem na
cichą demonessę, która nieśmiało przyczaiła się na krześle
jak najdalej ode mnie i rozpaczliwie czerwieniła się, gdy
nasze spojrzenia spotykały się. A ja z jednej strony chciałem,
żeby na mnie patrzyła, a z drugiej, żeby nie robiła absolutnie
tego pod żadnym pozorem... Odwieczny paradoks...
Byłem idiotą! Ślepym idiotą! Żeby nie zauważyć rzeczy
tak oczywistej! Ale kto by przypuszczał, że ta nieugięta
demonessa może zobaczyć w Ciemnym kogoś więcej niż
tylko sprzymierzeńca?! A przecież wtedy wiedziała już, że
jestem smokiem! Powinna widzieć we mnie dziką,
krwiożerczą bestię! Po jakiego dharra zakochała się we mnie
po tym, czego się na mój temat dowiedziała?! Nigdy nie
zrozumiem duszy kobiety... Zwłaszcza tej kobiety...
— Czcigodna... — zacząłem, starając się, żeby mój głos nie
zabrzmiał ani głucho, ani smutno. Chyba mi się nawet
udało...
Khilayia odwróciła się do mnie powoli, jakby wbrew sobie.
W ten sam sposób zwracałem się do Ilne, a jednak
demonessa od razu wiedziała, że tym razem mówię właśnie
do niej. Policzki jej spurpurowiały, ale popatrzyła mi prosto
w oczy z niezrozumiałym wyzwaniem. Za jakie grzechy
wylewa na mnie tyle złości? Czym sobie na to zasłużyłem?
Przecież ja...
— Dlaczego nic nie jecie? — zapytałem, siląc się na
naturalność.
Nozdrza Khilayii zafalowały, w oczach rozbłysła
wściekłość.
— Nie drwij sobie, jaszczurze! — niemal krzyknęła. —
Jaka ja dla ciebie jestem czcigodna?! Przeklęty łgarz! Czego
ty od nas chcesz?! Ja... ciebie...!
Widocznie chciała powiedzieć, że mnie nienawidzi — od
miłości do nienawiści jeden krok... Pewnie jednak sobie
zasłużyłem... Ale i tak było mi przykro...
— Przepraszam, ale taki jestem, jakim się urodziłem —
odparłem ze smutkiem, czując, że gdzieś w środku mnie
powstaje zimna, lepka bryła. — I wcale nie żałuję, że jestem
smokiem. Jednak nie będę psuł wam apetytu...
Nie trzaskałem drzwiami. Po prostu wziąłem talerz ze
stołu i poszedłem do swojego pokoju, żeby nie czuć już tego
koktajlu sprzecznych emocji. Nic strasznego, Khilayia
niedługo się uspokoi i wszystko wróci do normy.
Przynajmniej taką miałem nadzieję...
*
Demonessa zawstydziła się. Jeśli ktoś przypadkiem nie był
świadom jej stosunku do Raywena, to właśnie został
dogłębnie o nim poinformowany. Co za koszmar! A w
dodatku smok będzie ją uważał nie tylko za naiwną idiotkę,
która daje się złapać na męską urodę, ale również za
histeryczkę. Jak nieprzyjemnie...
— Niepotrzebnie tak się odnosisz do Raywena —
powiedział cicho Mellion, jedyny, który odważył się odezwać
w panującej grobowej ciszy. — Przecież nie chciał cię
obrazić. On w ogóle nie jest w stanie nikogo obrazić.
— On jest smokiem! — zawołała oburzona Khilayia, z
przerażeniem słysząc w swoim głosie starannie tłumione łzy.
Wszyscy obecni popatrzyli na siebie ze zrozumieniem. Iria
westchnęła ciężko, po macierzyńsku objęła osłupiałą
demonessę.
— On nie jest smokiem, on jest głupcem — westchnęła. —
Nie przejmuj się tak, może jeszcze wszystko się ułoży...
— Nie sądzę — mruknął pod nosem Mel, patrząc w sufit.
— ?! — wytrzeszczył oczy Aellen. — Co, znowu?!
— Gorzej. — Elf pokręcił głową. — Jakbyś nie znał
naszego Władcy! Co to, masz z nim do czynienia pierwszą
setkę lat?... — rzekł z wyrzutem Pierworodzony.
— Nie chcesz chyba powiedzieć?... — zaczął Aellen i
zbladł. — Przecież on nie może...
— Może... i to jeszcze jak może! Powie: poradzicie sobie
sami, a na mnie dawno już czas.
— Zwariował! — Smok złapał się za głowę. — Chyba po
tamtym starciu w lesie nadal ma trudności z myśleniem. Ja
wszystko rozumiem, ale nawet moje zrozumienie ma swoje
granice! Żeby tak znęcać się nad własnymi przyjaciółmi! O,
zaraz do niego pójdę!
— On się zaparł. Nie znasz go? Po tamtym razie
zaklinowało go...
— Ale przecież to głupie!
— Po prostu się o nich martwi.
— A gdybyśmy poszli razem z nimi?
— Nie znasz zasad?
W czasie tego niezbyt zrozumiałego dialogu wszyscy
słuchacze milczeli wstrząśnięci, patrząc to na elfa, to na
smoka. Nie wiadomo było, jakim cudem ci dwaj się dogadują
i o czym właściwie mówią, ale zatroskany wyraz ich twarzy
wyraźnie wskazywał, że o niczym przyjemnym.
— O czym wy mówicie? — zapytała ostrożnie Iria, patrząc
uważnie na męża. — I dokąd ty się wybierasz?! Dzieci jeszcze
na
skrzydło nie wstały, a on już gdzieś jedzie! Wszyscy
mężczyźni są tacy sami!
— Nigdzie się nie wybieram, najdroższa — odparł Aellen.
— Ale w końcu to mój Władca i jeśli wyda mi rozkaz, to
przecież nie będę mógł nie posłuchać...
— Poza tym, wcale nie chodzi o jego rozkaz — dodał elf,
kręcąc głową.
— A o co? — odezwał się Ert. — Co się w ogóle dzieje z
tym smokiem?
— Nic szczególnego. — Mellion wzruszył ramionami. —
Ten smok chce tylko uratować świat. I was przy okazji.
— A co w tym złego? — spiął się Len, który teraz czuł
wyłącznie wznoszoną przez Raywena ścianę, odgradzającą
świadomość Władcy od naznaczonego.
— Problem w tym, że Raywen ma przed sobą pewien
bardzo prosty dylemat. — Były książę uśmiechnął się
nienaturalnie szeroko. — Albo przeżyje on, albo wy. Jak
sądzicie, co wybrał?
— On... ale... — Khilayia zmartwiała. — Ale dlaczego on
musi wybrać?!
— To proste — uśmiechnął się Mel, udając, że okrzyk
demonessy nie zrobił na nim większego wrażenia. —
Ratowanie świata, jak sami wiecie, jest zadaniem trudnym i
skomplikowanym, wymagającym poświęceń, a za wszystko
trzeba płacić, w tym wypadku przeważnie życiem.
Zapadła pełna napięcia cisza.
— A każde życie ma inną cenę. Żyją sobie zwykli ludzie
czy też nieludzie, żyją sobie powolutku, nikomu nie wadząc...
Takich potrzeba by było tysiące. Wy na przykład jesteście
bohaterami, wszyscy jak jeden mąż. Takich potrzeba siedmiu
czy ośmiu. A Raywen to, można by rzec, postać na skalę
globalną. Smok! Władca! Wystarczy on jeden. Dlatego
postanowił, że już lepiej właśnie on niż was ośmioro. Wesoła
arytmetyka, nieprawdaż? — Elf uniósł brwi. Jego głos
brzmiał kpiąco, ale w oczach czaiła się gorycz.
— Dlaczego tak? — zapytał głucho Kot, czując, że robi mu
się bardzo smutno. — I skąd ty to wszystko wiesz?
— Od Raywena. Ze względu na swoją pozycję musi
wiedzieć takie rzeczy.
— I co, postanowił dla nas umrzeć?! — chlipnęła Khilayia.
Była gotowa biec do smoka, robić cokolwiek, żeby tylko
nakłonić go do zmiany decyzji.
— No... — zastanowił się Mellion. — Nie tylko dla was, ale
wy również należycie do tych, dla których nasz drogocenny
jaszczur gotów jest wywrócić się na nice. Myślcie teraz, co z
nim zrobić...
Rozdział 13
...Beznadzieja to swego rodzaju spokój.
Yukio Mishima. Zakazane przyjemności

Tego ranka, gdy opuszczaliśmy miasto, w którym omal nie


zginęli moi towarzysze, zrozumiałem, że mógłbym
znienawidzić mojego najlepszego przyjaciela. I właściwie
powinienem to zrobić... Ten spiczastouchy intrygant śmiał
wsadzić swój długi nos w nie swoje sprawy! Miałem pełne
prawo go zabić, ale postanowiłem po prostu odejść bez
pożegnania. W ten sposób sprawiłbym mu większy ból, a
strasznie chciałem zemścić się na pożegnanie... Mellion
wszystko zrozumiał, ale nie miał zamiaru się kajać — był
przekonany, że postąpił słusznie. Aellen milczał z wyrzutem,
dając do zrozumienia, że dla niego rozkazy Władcy były i
pozostaną święte. Chociaż on jeden zachował zdrowy
rozsądek...
Po oświadczeniu elfa, któremu nie mogłem zapobiec, cały
oddział był w okropnym nastroju. Przyjaciele patrzyli na
mnie jak na męczennika, który postanowił poświęcić się dla
odkupienia grzechów całego świata. Powariowali! Moja
decyzja wynikała z bardzo egoistycznych pobudek: gdybym
przeżył tylko ja, byłoby mi znacznie gorzej — wiem, bo
sprawdzałem. Niech inni się męczą i zajmują pochówkiem, a
ja sobie odpocznę. Hmm, tak właściwie to nie wiem, dokąd
trafiają potem niezbyt pobożne smoki... A wszystkim zajmie
się Arien... W każdym razie mam gorącą nadzieję, że ten
próżniak i pozer zdoła sprostać obowiązkom, które na niego
spadną. Cóż, będzie musiał — w końcu ja sobie poradziłem, a
przecież byłem wtedy znacznie młodszy od brata...
W efekcie niezaplanowanej ingerencji Mela w moje
sprawy osobiste wyjechaliśmy z miasta w nastroju bardziej
odpowiednim dla konduktu pogrzebowego, z tą różnicą, że
gwóźdź programu nie leżał jeszcze w trumnie, lecz jechał z
nieprzeniknioną twarzą na końcu kawalkady. Nikt nie
odważył się ze mną rozmawiać, co ostatecznie wytrąciło
mnie z równowagi. Kilka razy wyładowywałem złość na
biednym Lenie, ale ten, zamiast się rozpłakać, robił tylko
jeszcze smutniejszą minę. Miałem ochotę powiesić się na
pierwszej lepszej suchej gałęzi, ale przecież ci dranie i tak by
na to nie pozwolili!
Na domiar złego przez te dwa dni, które spędziliśmy w
domu Mela, w ogóle nie udało mi się wyspać. Jak tylko
przyłożyłem głowę do poduszki, stawali mi przed oczami
zabici przeze mnie nieszczęśnicy. Czy ta straszna rzeź, którą
tam urządziłem, będzie mnie prześladować, we śnie i na
jawie, do końca moich dni? Wstydziłem się poprosić Mela o
środek nasenny i pogrążyć się we śnie bez marzeń, nie
chciałem, żeby znów zaczął się nade mną użalać. To takie
upokarzające...
I jeszcze Khilayia... Dlaczego mam takiego pecha do
kobiet?! Chociaż, być może ktoś inny powiedziałby, że mam
niesamowite szczęście... Czy nie mogła znaleźć sobie kogoś
lepszego?! Dlaczego właśnie ja? Przecież to siostra
przywódcy klanu Jarzębiny... Na pewno miała pełno
zalotników i to nie byle jakich. Wszak pierwszy lepszy nie
będzie wysyłał swatów do szlachetnie urodzonej dziewczyny:
brat szybko wybiłby mu z głowy taki idiotyczny pomysł. No i
po co jej smok? Stwórco, odpowiedz mi!
Co gorsza, miałem świadomość, że i tak nic z tego nie
wyjdzie, po prostu nie starczy nam czasu.
Od niewesołych rozmyślań oderwały mnie na szczęście
trywialne problemy, z jakimi prędzej czy później styka się
każdy podróżnik. Niestety, środki zbawców świata nigdy nie
są nieograniczone. Ert rozwiązał ten problem bardzo szybko:
po prostu pożyczył dużą sumę od Mela. W moim imieniu i na
moją odpowiedzialność. Mój przyjaciel bardzo się z tego
ucieszył i oznajmił, że za kilka miesięcy przybędzie do
Pałaców, żeby zażądać zwrotu całej sumy, i to z dużyyyymi
procentami. Ho, ho, ho... Wówczas w mojej siedzibie będą
panowały zupełnie inne porządki i raczej nikt nie będzie się
kwapił do zwracania długów nieznajomym elfom, nawet
gdyby Mellion powołał się na mnie. Rozsądnie nie
zostawiłem mu pokwitowania — kolejna mała, ale jakże miła
zemsta. Hmm, chyba już wkrótce stanę się typowym
Ciemnym, dokładnie takim, jakim chcą go widzieć Jaśni:
wstrętnym, mściwym, opryskliwym łajdakiem,
przesiąkniętym goryczą i sarkazmem. Dobrze chociaż, że taki
stan nie potrwa długo...
Ae-Nari, na którym jechałem, ze wszystkich sił pragnął
dać mi do zrozumienia, że uważa mnie za skończonego
kretyna. Brykał, parskał drwiąco, w końcu oberwał po
chrapach i natychmiast się obraził. Ooo, jeszcze mnie tu
różne duchy będą uczyły, co mam robić. Ładne rzeczy.
Tym razem w porę wyczułem nadciągający atak, ale i tak
spadłem z wierzchowca. Grzmotnąłem o ziemię, co —
oczywiście — jedynie pogorszyło moje okropne
samopoczucie. Przez dziesięć minut leżałem przeszyty
straszliwym bólem. Miałem ochotę wyć albo płakać, ale
resztki godności uparcie mówiły mi, że nie mogę pozwolić,
by moi towarzysze, którzy z przerażeniem patrzyli, jak wiję
się z bólu, usłyszeli jeszcze jeden przejaw mojej słabości.
Dobrze, Władco, zagryzamy wargi do krwi i nie wydajemy
nawet jednego dźwięku. Dodatkowo dobijała mnie
świadomość, że przyjaciele mi współczuli. Poniżające...
Chyba w którymś momencie straciłem przytomność, bo
gdy się ocknąłem, już leżałem na troskliwie rozścielonym
płaszczu, a nade mną krzątały się przerażone dziewczyny.
Ból, chwała Stwórcy, już minął, ale byłem tak rozbity i
zmęczony, że pewnie nie zdołałbym podnieść głowy... Nawet
oczy trudno mi było otworzyć, więc leżałem bez ruchu, nie
zdradzając towarzyszom, że się ocknąłem.
Nad moją głową rozlegało się ciche pochlipywanie — po
prawej stronie szlochał Len, po lewej łkała Khilayia.
— A jak się nie ocknie?! — płakała demonessa.
— Uuu! — popierał ją Laelen, któremu nie pozwalałem się
już „czytać”.
— A ja... przecież ja... dlaczego tak niemiło z nim
rozmawiałam! — biczowała się wojowniczka, pociągając
nosem.
— No coś ty! — Gresz próbował ją pocieszyć. — Nic
zdechlakowi nie będzie, trochę sobie poleży w kurzu i już, a
bo to pierwszy raz? Nie rycz już! Ocknie się! A nawet jak się
nie ocknie, to znajdziesz sobie kogoś lepszego niż ta
przekarmiona jaszczurka!
— Uuu! — rozpłakała się jeszcze bardziej rozpaczliwie
Khilayia, której wcale nie ucieszyła perspektywa szukania
sobie kogoś innego. — Nie ma nikogo lepszego!... —
wyjęczała i wydała cichy okrzyk, widząc, że —
niespodziewanie dla mnie samego — moje powieki rozwarły
się szeroko i popatrzyłem prosto w liliowe, nieco skośne,
zapłakane oczy dziewczyny. Próbowała odwrócić wzrok, ale
nie na darmo mówi się, że smoki potrafią hipnotyzować
spojrzeniem.
Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem wymyślić nic, co
by zabrzmiało dobrze, poza tym i tak struny głosowe
odmówiły mi posłuszeństwa. A Khilayia patrzyła na mnie
wystraszona, nie przestając płakać.
— A nie mówiłem! — ork klepnął dziewczynę w ramię. —
Ten parszywiec tak łatwo nie zdechnie!
Demonessa chyba nie wiedziała, co byłoby gorsze: żebym
w ogóle się nie ocknął czy to, że ocknąłem się w tak
nieodpowiednim momencie. Pokornie czekałem, jaki wariant
wyjścia z sytuacji wybierze demonessa — spróbuje mnie
udusić czy też może ucieknie. Jednak dziewczyna nadal tylko
bezgłośnie płakała, patrząc na mnie, a ja... a ja nadal nie
odważyłem się zajrzeć do jej myśli.
— Żyje... — powiedziała cicho i żałośnie.
— Dzięki waszym modlitwom, czcigodna — powiedziałem
ochryple, uświadamiając sobie, że mówię szczerą prawdę.
— Drwisz sobie? — próbowała się rozgniewać. Nie zdołała
uchwycić drugiego sensu mojej wypowiedzi.
— W żadnym razie...
I wtedy w niebie rozległ się ryk smoka, a powietrze
świsnęło, rozdzierane wielkimi skrzydłami.
— Znowu!!! — zawył Ayelleri, z wrażenia połykając
kolejnego suchara niemal w całości.
Z trudem uniosłem się na łokciach i z miną skazańca
patrzyłem, jak z każdą chwilą do miejsca naszego
przymusowego postoju zbliża się złota bestia, oślepiająco
lśniąca w słońcu.
— Raywenie, poradzisz sobie z tym stworem? — zapytał
Ert bez większej nadziei na odpowiedź twierdzącą.
— Z TYM sobie nie poradzę. — Pokręciłem głową, kuląc
się w środku. Czułem się tak, jakby w mojej czaszce
przetaczały się ołowiane kuleczki. Bolało...
Przyjaciele zaczęli z entuzjazmem łapać za broń i
wyraźnie szykowali się, żeby polec śmiercią walecznych w
bitwie ze światowym złem w postaci jednego smoka, a
raczej...
Leżałem i spokojnie obserwowałem narastającą panikę,
jednocześnie usiłując nie spanikować samemu — choć
miałem ku temu świetny powód.
Widząc majaczących w dole dwunożnych, smok prychnął
wzgardliwie, wydmuchując nozdrzami strugę dymu, dumnie
wygiął szyję, złożył skrzydła, dając do zrozumienia, jak
bardzo lekce sobie waży te żałosne istoty, które jeszcze
próbują czymś wymachiwać. Gdy spojrzenie złotych — jak u
wszystkich przedstawicieli naszego narodu — oczu
zatrzymało się na mnie, źrenice smoka rozszerzyły się i
powietrze wokół ogromnego cielska zawibrowało. Nie minęła
nawet sekunda, a przed moimi zdumionymi przyjaciółmi
stała szczupła, olśniewająco piękna dziewczyna o wielkich
niebieskich oczach i kruczoczarnych włosach, które
przypominały bezgłośny wodospad urywający się nagle
poniżej pasa.
— Władco! — zawołała radośnie, bezceremonialnie
roztrąciła członków oddziału, wstrząśniętych tą
metamorfozą, i podbiegła do mnie. — Władco, jestem taka
szczęśliwa, że zdołałam was odnaleźć! Tak się niepokoiliśmy!
Ilarien miał zły sen! I Terien pomyślał, że pewnie coś wam
się stało! Tak się o was baliśmy! I wtedy Terien kazał mi do
was wyruszyć. Poleciałam, a potem przestałam was nagle
odczuwać! Bardzo się zdenerwowałam, ale niedawno, chwała
Stwórcy, znowu poczułam, gdzie jesteście! Co za szczęście,
że zdołałam was znaleźć! — Dziewczyna trajkotała bez chwili
przerwy, patrząc na mnie zachwyconymi oczami i nie
zawracając uwagi na otoczenie. A przy tym nachalnie
usiłowała się do mnie przytulić... Cóż, czyżby już zapomniała,
jak się to skończyło poprzednim razem?
Pozostałym opadły szczęki, gdy ta zołza zaczęła mnie
bezczelnie podrywać. A Khilayii oczy zaczęły wychodzić z
orbit, raczej nie ze szczęścia.
— Aelle!!! — ryknąłem groźnie na dziewczynę, która
najwyraźniej się zapomniała, i wyrwałem z jej dłoni swoją
rękę, którą złapała tak, jakby chciała zatrzymać ją sobie na
pamiątkę.
— Przepraszam, Władco... Poniosło mnie... — powiedziała
z pokorą, opuszczając długie rzęsy, i odsunęła się na
przyzwoitą odległość. Potem zerknęła na moich towarzyszy i
spytała z niezadowoleniem: — Władco, co robią tutaj te
niższe istoty? Przecież oni obrażają was samą swoją
obecnością!
Erta aż zatkało od tego oświadczenia, Ayelleri zastanawiał
się, czy łatwiej będzie zabić Aelle, czy skończyć ze sobą po
takim upokorzeniu (ale jak na razie chrupał kolejne jabłko i
najwyraźniej powoli dochodził do wniosku, że jakoś przeżyje
tę obrazę), Gresz marzył o tym, żeby udusić tę dziewuchę
własnymi rękami, ale wspomnienie smoczych rozmiarów było
zbyt świeże, by odważył się zrealizować fantazję. Len patrzył
na przybyłą raczej przychylnie, choć zarazem nieco kpiąco:
zdążył już zrozumieć mój stosunek do własnej wychowanki,
choć nie mógł potwierdzić tych przypuszczeń moimi
emocjami. Kot patrzył na bestię, która nagle przemieniła się
w piękność, z zachwytem i podejrzliwością, zaś dziewczęta
niemal syczały na smoczycę i chętnie wytargałyby ją za
włosy — nieważne, że Aelle w swojej smoczej
postaci mogłaby je zdeptać jedną łapą. Kobiety w takich
sytuacjach zwykle zapominają o wszystkim prócz emocji i
nikt nie jest w stanie ich zrozumieć.
— To moi przyjaciele, więc bądź łaskawa traktować ich z
należytym szacunkiem — powiedziałem cicho, lecz surowo
do tego postrachu męskiej części Pałaców.
Speszona i nieco urażona Aelle spuściła wzrok i skinęła
głową.
— Jestem posłuszna waszej woli, Władco... Ale przecież to
są dwunożni!
Tak jak podejrzewałem, pokory Aelle nie starczyło na
długo. Khilayia już zaczęła prychać i wyraźnie szykowała się
do wyciągnięcia miecza.
— I to ma być wystarczający powód, by uważać ich za
gorszych od ciebie? — spytałem groźnie.
— Ode mnie — nie — wycofała się od razu smoczyca. —
Ale od was, Władco, jak najbardziej! Nie ma nikogo, kto
mógłby się z wami równać! — oznajmiła tak zapalczywie, że
gdyby była w swej prawdziwej postaci, pewnie zionęłaby
ogniem.
— Słuchaj no, ty... — Khilayia w końcu nie wytrzymała. —
Nikt cię tu nie zapraszał, poczwaro łuskowata! Zamknij się i
wynoś tam, skąd przyszłaś! Widzicie ją, dwunożni jej się nie
podobają! A mnie, na przykład, strasznie denerwują smoki!
Już tylko mały krok dzielił je od banalnej bójki, a Aelle nie
miała nic przeciwko temu: wiedziała, że — jak wszyscy
przedstawiciele naszego narodu — nawet w ludzkiej postaci
ma po swojej stronie smoczą siłę.
— Władca mnie potrzebował! — Moja wychowanica
uniosła dumnie podbródek. — I nie waż mi się rozkazywać,
żałosna dwunożna!
Khilayia teraz chyba nawet nie myślała o mieczu, który
wisiał na jej pasie — miała ochotę rozorać twarz smoczycy
paznokciami.
Jeszcze mi tylko brakowało babskiego pojedynku!
— Tylko spróbujcie! — ryknąłem ostatkiem sił i
bezwładnie opadłem na plecy.
— Raywenie!
— Władco!
Potencjalne przeciwniczki podbiegły do mnie,
zapominając o kłótni. Mój upadek zrobił na nich bodaj
większe wrażenie niż krzyk.
Popatrzyłem z wyrzutem na obie dziewczyny. Khilayia
prychnęła wyniośle i odwróciła się, Aelle westchnęła i
spąsowiała.
— Ależ, Władco... — zaczęła się usprawiedliwiać.
— Jeszcze ci się nie znudziło? — spytałem.
Aelle była czerwona jak burak.
— Władco...
— Nie patrz tak na mnie! Jestem zmęczony twoimi
wygłupami! Nie masz stu lat, najwyższy czas przestać
zachowywać się jak dziecko! I bądź tak dobra, nie zadzieraj
więcej z Reylene — powiedziałem półgębkiem, czując, że tym
razem pakuję się w kłopoty aż po czubek głowy.
„Władco?!”
„Tak?”
„Ona?! Reylene?!”
„Wyobraź sobie” — potwierdziłem, zdając sobie sprawę,
że podpisuję na siebie wyrok, ale nie było już odwrotu. Że też
musiało mi się wyrwać! Do dharra!
— Jak mnie nazwałeś?! — obraziła się Khilayia, która w
nieznanym słowie dopatrzyła się przekleństwa.
Machnąłem tylko ręką. Powoli docierało do mnie, co
powiedziałem i jak się to na mnie odbije. Ale przecież już
wcześniej domyślałem się, że demonessa sporo dla mnie
znaczy.
— Zwariować można... — powiedziała stropiona Aelle. —
Ale skoro tak, to ja umywam ręce — westchnęła, obrzucając
drapieżnym spojrzeniem pozostałych osobników płci męskiej.
Spojrzenie niebieskich oczu zatrzymało się na pobladłym
Ercie, który był najwyraźniej rozdarty pomiędzy pragnieniem
zabicia smoka i zakazem krzywdzenia kobiet.
— Władco, a mogę zabrać chociaż jego? — Smukły palec
wskazał osłupiałego pogromcę smoków.
— Ee?! — nie zrozumiał Ert, który nie miał szczęścia
poznać bliżej naszej niepowtarzalnej piękności.
— Aelle, weź pod uwagę, że to pogromca smoków —
przypomniałem.
— Och, Władco! — prychnęła. — Myślałby kto, że to nie
Aellen założył w swoim czasie ten ich zakon...
Niepotrzebnie to powiedziała... Z własnego doświadczenia
wiem, że rozpadanie się ideałów jest groźne przede
wszystkim dlatego, że odłamki trafiają tych, którzy znajdą się
w pobliżu. Ert miał taką minę, jakby chciał wszystkich
pozabijać albo samemu nadziać się na miecz.
— I ty też?... — zawrócił się do mnie przygnębiony.
— Co?
— Ty też zakładałeś Zakon?! — zawył pogromca smoków
ostatecznie rozczarowany życiem.
— No... w zasadzie nie... — speszyłem się. — Nie nadaję
się na walecznego bojownika ze złem... Gęba nie ta i
charyzmy brak... Poza tym, byłem bardzo zajęty...
Rycerz przyjrzał mi się uważnie, rozumiejąc, że kłamię jak
najęty.
— No? — natarł na mnie, ściągając groźnie brwi.
Muszę przyznać, że poczułem pewien niepokój.
— Ja tylko napisałem statut Zakonu — przyznałem się
niechętnie. — I Nauki świętego Ealiya. Aellen nigdy nie
umiał ładnie pisać.
Zrozpaczony Ert chwycił się za głowę.
— A ja uczyłem się tego na pamięć od najmłodszych lat!
— Ale trzeba przyznać, że napisane jest dobrze —
prychnęła Ilne. — Tylko po co to smokom?
— A co mieliśmy robić? Dwunożni coraz lepiej radzili
sobie z zabijaniem nas... Oczywiście, dorosłe smoki były
nietykalne, ale dzieci i podrostki ginęły często, nie mając
jeszcze dość siły. Musiałem jakoś bronić własnego narodu, a
ten pomysł wydał mi się całkiem dobry... i zabawny... —
uśmiechnąłem się słabo.
— Co ty pleciesz? Jakie dzieci? — powiedział bardzo
spokojnie Ert, pochylając się nade mną.
— Zwyczajne! — zawołałem z niespodziewaną dla mnie
samego nienawiścią. — Dzieci mojego narodu!
— To były wielkie poczwary, które straszyły wieśniaków
niemal na śmierć!
— Właśnie! Straszyły! — wściekłem się. — Nikomu nie
robiły krzywdy, ale wy, dwunożni, wolicie zniszczyć
potencjalne zagrożenie, nie wnikając w szczegóły! A to ja
musiałem je grzebać! Rozumiesz? Ja! Patrzyłeś kiedyś w
twarz rodzicom, którym zamordowano jedyne dziecko?!
Spróbuj! Niezapomniane przeżycie! A para smoków może
mieć tylko jedno dziecko przez całe długie życie, jedno
jedyne! Mam gdzieś wszystkie twoje ideały! Dla mnie
dwunożni na zawsze pozostaną mordercami dzieci!
Wtedy spostrzegłem, że stoję i szarpię rycerza za ubranie,
krzycząc mu prosto w twarz. Taak, Raywenie... Spokojnie.
Wdech, wydech, rozluźniamy palce... Nie chciałem, by
dawna, zapiekła wściekłość wylała się na zewnątrz. Wiem, że
o to, co działo się wtedy można by winić wszystkich albo
nikogo. Ale ta świadomość nie zmniejsza bólu...
— Władco... — Aelle nieśmiało, z obawą dotknęła mojego
ramienia.
— Wszystko w porządku — powiedziałem sucho,
wyczuwając teraz podejrzliwość towarzyszy, którzy wreszcie
uświadomili sobie do końca, kim jestem i jakie uczucia żywią
smoki do pozostałych ras tego świata.
— To znaczy, że nas nienawidzisz? — zapytał z martwym
spokojem rycerz, na którym moja histeria zrobiła duże
wrażenie.
— Jako smok — chyba tak — odparłem z krzywym
uśmiechem, nie odwracając oczu. Straciłem nad sobą
panowanie i sam byłem sobie winny. Jeśli teraz moi
towarzysze nie zechcą pójść ze mną dalej, to przemienię się i
sam polecę do legowiska potencjalnego wroga. Niewielkie są
szanse, że tam dotrę, ale będę musiał spróbować. Innej
możliwości nie ma, sam jeden w ludzkiej postaci tam nie
dotrę. Jeszcze trochę i będę bezradny jak małe szczenię...
— Ale przecież jesteś nie tylko smokiem... — powiedział
Len, podchodząc do mnie.
Naznaczony... Teraz już wiem, że trzeba szybko coś z tym
zrobić.
Bezceremonialnie złapałem elfa za ramiona i zajrzałem
mu prosto w rozszerzone zdumieniem oczy. Wystarczyła
jedna sekunda...
W moim umyśle rozległ się wysoki dźwięk pękającej
struny, w skroniach łupnął tępy ból. Ayelleri podbiegł,
odepchnął mnie i zasłonił brata sobą. Głupiec...
Len popatrzył na mnie, zaskoczony.
— Czemu to zrobiłeś? — spytał z urazą w głosie. —
Spytałeś, czy tego chcę? Jesteś najprawdziwszym egoistą!
Kto ci dał prawo decydowania za innych?!
Nikt nie zrozumiał histerii młodego elfa.
— Byłeś naznaczony przeze mnie. Miałem prawo
decydować za ciebie. A teraz jesteś wolny. Nie będę już
ingerował w twoje życie.
— Len, co on z tobą zrobił? — zapytał trwożnie
zdezorientowany Ayelleri.
— Leri... — rozpłakał się młodszy elf. — Leri, on usunął
naznaczenie! On mnie porzucił!!!
Teraz już płakał na cały głos.
Do dharra z tym wszystkim! Do dharra!!!
Odwróciłem się, żeby nie patrzeć na tę rodzinną scenę,
błyskawicznie złapałem swoje rzeczy i zdecydowanie
poszedłem przed siebie, usiłując nie widzieć, jak wszyscy się
ode mnie odsuwają. Wszyscy, nawet Egort. I słusznie.
Wszystko jest tak, jak być powinno.
— Władco! — zawołała nieśmiało Aelle. — Wybaczcie mi...
— Ta ren, Aelle — uśmiechnąłem się krzywo.
Wszystko naprawdę jest w porządku. W absolutnym
porządku.
*
Dwadzieścia minut później wszyscy zrozumieli, że Raywen
odszedł i to na zawsze, że już nie jest częścią ich oddziału.
Czarnowłosa smoczyca odeszła razem z nim, na pożegnanie
obrzucając przyjaciół Raywena nienawistnym spojrzeniem.
Okazało się, że kontakty ze smokiem wcale nie są takie
łatwe, jak chcieli myśleć. A teraz, gdy już wiedzieli, jaka
nienawiść wrze w głębi ciemnej smoczej duszy, po prostu nie
mogli przebywać obok niego.
— Że też nas nie zabił — mruknął Ert, rozdzierany
niechęcią do podstępnych, kłamliwych jaszczurów.
— A kto go tam wie, tego smoczego syna? — Wzruszył
ramionami zatroskany Gresz. — Może chciał się z nami jakoś
specjalnie rozprawić, żeby pomścić swoich? A może chce
zniszczyć cały świat?
— A co on tam mówił o dzieciach? No, że może być tylko
jedno dziecko? — Ilne nie mogła powstrzymać wrodzonej
ciekawości.
— Smoki są monogamistami i mogą zawrzeć tylko jedno
małżeństwo. Dzieci rodzą się jedynie w małżeństwach
zawartych z miłości, a u pary, składającej się z dwóch
smoków, rodzi się tylko jedno dziecko. W mieszanych parach
czasem zdarza się dwójka...
— Mieszanych? — Rycerz ledwie zdążył pochwycić
opadającą szczękę.
— No tak — westchnął krasnolud, który strasznie wstydził
się swojego niedawnego strachu. Obraził Władcę, który
przecież nigdy nie wyrządził krzywdy ani jemu, ani całemu
podgórskiemu plemieniu. — Zwyczajna sprawa. Smok
spotyka przedstawiciela innej rasy, zakochują się i smok
wyznaje, kim naprawdę jest. O ile mi wiadomo, nikt po takim
wyznaniu nie tracił przytomności i nie zrywał stosunków z
ognistym jaszczurem. Potem, żeby uniknąć kontaktów z
krewnymi drugiej połowy, smok inscenizuje porwanie i
zanosi wybrańca lub wybrankę do Pałaców, gdzie Władca
udziela im ślubu. To dość powszechna procedura...
— I Raywen na to pozwala? — zapytała cicho, z goryczą
Khilayia.
— Oczywiście, czemu nie? — zdumiał się Egort,
zastanawiając się jednocześnie, gdzie i jak znaleźć smoka i w
jaki sposób błagać go o wybaczenie za swoją głupotę. — Jeśli
ślub zawierany jest dobrowolnie i z miłości, Władca nie ma
nic przeciwko takiemu małżeństwu. Przeciwnie! Przecież
dzieci, urodzone w mieszanym związku, i tak będą smokami!
— I jeszcze pasożytują na innych rasach! Wykorzystują je,
żeby powiększyć własną liczebność! Ohydne skrzydlate gady!
— splunęła Khilayia, która czuła się nieszczęśliwa, oszukana
i nikomu niepotrzebna.
— Niepotrzebnie obrażacie Władcę — powiedział z
łagodnym wyrzutem stary krasnolud. — Wasz doń stosunek
jest dla niego bardzo ważny, możecie mi wierzyć.
Nieszczęsna demonessa patrzyła na Egorta z
niedowierzaniem i rozpaczliwą nadzieją zarazem.
— A skąd ty możesz o tym wiedzieć?!
— Wierzcie mi, znam Władcę nie od dziś i wiem, co znaczą
niektóre jego czyny i słowa. A ja obraziłem go, okazując
niedowierzanie i strach, chociaż wiem, że bez względu na to,
jaki ból czuł, wspominając zmarłych rodaków, nigdy nie
zniżyłby się do tego, żeby mścić się na niewinnych. —
Brodaty zamknął oczy i ciężko westchnął. — Ale co się stało,
to się nie odstanie. Los powinien usłyszeć nasze modlitwy i
ochronić nas. A jeśli nie on...
*
— Władco... — powiedziała cicho Aelle. Szliśmy już kilka
godzin i przez cały ten czas dziewczyna milczała. — Proszę o
wybaczenie, Władco... Wszystko zepsułam! Teraz nie
możecie być przy tej dziewczynie i to was dręczy...
— Głuptasie — uśmiechnąłem się, chyba ze smutkiem, bo
Aelle spuściła wzrok z miną winowajczyni. — Jest już w
porządku. Nawet lepiej, niż mogłoby być. Wszystko zrobiłaś
jak należy.
I przecież mówiąc to, wcale nie kłamałem! A i tak miałem
ochotę się powiesić... A Khilayia... Jest tak, jak być powinno.
Spotka kogoś, kto nie będzie smokiem, obciążonym całą
masą powinności, a potem będzie przy jego boku żyła długo i
szczęśliwie.
— Dlaczego mnie szukałaś? — spytałem w końcu.
— Baliśmy się o was, Władco — westchnęła Aelle. —
Baliśmy się was stracić, przestraszyliśmy się... Dlatego
Terien stworzył dwa amulety i kazał mi jeden wam
dostarczyć. A wyruszyłam właśnie ja, bo przecież tylko mój
dar pozwala znaleźć dowolną istotę, którą znam. Proszę o
wybaczenie, jeśli moje przybycie jakoś wam zaszkodziło...
Biedna dziewczyna nieomal płakała na myśl, że mogła
narobić mi kłopotów. Przecież nie będę krzyczał na to
dziecko, zwłaszcza że naprawdę chciała dobrze...
— Daj ten amulet — westchnąłem, starając się, żeby mój
głos zabrzmiał łagodnie, co okazało się trudniejsze, niż
sądziłem.
— Proszę, Władco. — Aelle nieśmiało podała mi
kryształową iskierkę na cienkim łańcuszku.
Ze źle ukrywaną przyjemnością obejrzałem pracę mojego
najlepszego ucznia. Precyzyjna, męska technika. Żadnych
tam frymuśności, tak charakterystycznych dla przedmiotów,
które wyszły z kobiecych rąk. Prosto i efektownie. Maleńki
wisiorek miał powiadomić swoją siostrę pozostałą w
Pałacach, jeśli stanie się coś, co będzie zagrażało mojemu
życiu.
— Zabawne — powiedziałem z goryczą. — Aelle, jeśli
przegram, i tak nie zdążycie mi pomóc, nie dacie rady do
mnie dotrzeć. Poza tym, to nie będzie przeciwnik, któremu
moglibyście stawić czoła.
— Wszystko jedno! — wykrzyknęła zapalczywie
dziewczyna. — Jesteście naszym Władcą! Będziemy bronić
was nawet za cenę własnego życia!
A w oczach niemal psia wierność... No nie, naprawdę się
powieszę...
— Nawet o tym nie myśl — powiedziałem groźnie. —
Jeszcze mi tylko waszego poświęcenia brakowało! I bez tego
mam więcej problemów, niż jestem w stanie udźwignąć!
Macie siedzieć w Pałacach jak myszy pod miotłą i nie
wysuwać nosa! Przekaż Terienowi, że to rozkaz! Niech tylko
spróbuje coś wykręcić! Wrócę z tamtego świata i urwę mu
głowę!
Wspomnienie „tamtego świata” nie ucieszyło Aelle, ale
groźba powrotu dodała jej otuchy.
— Oczywiście, Władco! — skłoniła się pokornie. —
Wszystko przekażę! Ale wisiorek weźmiecie? — zapytała
nieśmiało.
— Wezmę — westchnąłem, rozumiejąc, że w razie
odmowy Aelle urządzi histerię. — Ale nie daj Stwórco, żeby
któreś z was...
— Zrozumiałam, Władco! — rozpromieniła się smoczyca.
— I jeszcze jedno. Odszukaj pewnego chłopaka... nazywa
się Rayhe i jest morfem. Niech na razie udaje mnie w
Pałacach.
Chcę, żeby wszyscy byli absolutnie pewni, iż Władca
wrócił do domu. Zrozumiałaś? — upewniłem się, przekazując
dziewczynie obraz Ciemnego Elfa. O, Aelle na pewno
znajdzie go choćby pod ziemią, nawet jeśli będzie zmieniał
postać co sekundę. — I spróbujcie zerwać wszelkie kontakty
ze światem zewnętrznym.
— Wedle rozkazu, Władco. — Aelle skinęła głową. — To
wszystko?
— Wszystko. Marsz do domu! — huknąłem.
Aelle uznała, że nie należy nadużywać mojej cierpliwości,
błyskawicznie przybrała pierwotną postać i wzbiła się w
powietrze.
— Osłoń się niewidzialnością! — zawołałem za nią.
Tego by jeszcze brakowało, żeby jacyś nadgorliwcy trafili
ją z katapulty... Pamiętam, jak półtora tysiąca lat temu
postanowiłem rozprostować skrzydła. Nocą. W czasie burzy.
Mimo to zauważyli mnie i dostałem w głowę potężnym
kamieniem. Trafili tak udatnie, że spadłem prosto na mury
miasta, rozwalając je doszczętnie. Zanim się zebrali na
odwagę, zanim podeszli do miejsca, w którym upadłem,
zmieniłem postać i wmieszałem się w tłum — nie chciałem
ryzykować i odlatywać z tego nieszczęsnego miasteczka w
swojej właściwej postaci.
Dobrze, czas na mnie...
Trudno mi się leciało, chociaż prądy powietrzne były
sprzyjające... Odzwyczaiłem się. Wybiła już północ, gdy
niezgrabnie wylądowałem na odpowiednio dużej polanie — a
może to było pole... Od razu się przemieniłem, z
przyjemnością czując swoje ludzkie ciało, takie wygodne i
znajome, tylko teraz strasznie obolałe. Bolały mnie ręce,
nogi, skrzydła, a nawet ogon — cóż z tego, że w pod postacią
człowieka nie mam ani ogona, ani skrzydeł? I tak mnie
bolały. Za to zmęczenie świetnie odrywało mnie od
rozmyślań o gorzkiej i niewdzięcznej roli zbawcy świata.
Zwykle słysząc takie zwroty jak: Wielkie Zło, nieustraszony
bohater i zbawienie świata, chichotałem dyskretnie w kułak,
nie chcąc, żeby ktoś usłyszał mój śmiech. Nie chciałem psuć
humoru tym, którzy w to wszystko święcie wierzyli. Ale
przecież ja... ja... to zupełnie co innego! Jestem stary (no
dobrze, długowieczny), wiele już widziałem w swoim
smoczym życiu i nie wierzę w te wszystkie romantyczne
brednie. Wiem, że nie ma Wielkiego Zła, jest tylko zwykle,
powszednie, no i jest jeszcze zwykła głupota.
Nieustraszonych bohaterów też nie ma: każda żywa istota
czegoś się boi, jeśli tylko jest przy zdrowych zmysłach. I nie
ma potrzeby ratować świata co tydzień. Od tego są ci, dla
których to nie jest żaden wielki czyn, lecz zwykła powinność
bez jakiejś aureoli. Każdy powinien robić to, co najlepiej
potrafi, nie pchając się tam, gdzie ni dharra nie rozumie. No
i właśnie ja się tym zajmuję...
— Mój głupi chłopcze... — usłyszałem smutny głos za
plecami.
Wzdrygnąłem się jak od uderzenia, ale odwracałem się
powoli, bardzo powoli...
Za mną stał młodzieniec o brązowych włosach,
delikatnej, nienaturalnie pięknej twarzy i smutnych oczach w
kolorze wiosennej trawy. Wyglądał na jakieś dwadzieścia
pięć lat. No cóż, każdy go widzi po swojemu: jedni
siwobrodego starca, inni wielkiego ptaka, a ja właśnie tak...
— Tato...
Proszę bardzo! Zadowolony?! Zaraz rozpłaczę się ze
szczęścia, że mogłem cię zobaczyć!
— Nie jestem zadowolony. — Pokręcił głową. — Co się z
tobą dzieje? Po co robisz te wszystkie głupstwa? Przecież
mówiłem...
— Po co się zjawiłeś? — przerwałem mu niegrzecznie,
próbując ukryć gorycz, którą nabrzmiał mój głos. — Tyle lat
cię nie było, mogłeś się nie zjawiać również teraz! Poradzę
sobie bez ciebie!
— Właśnie widzę, jak sobie radzisz. — Wydął wargi mój
rodzic. — Przestań zachowywać się jak dziecko, nie masz stu
lat! Kiedy tylko zaczynasz się czegoś bać, zaraz uciekasz na
złamanie karku!
— Niczego się nie...
Mina mojego rozmówcy wyraźnie świadczyła, co myśli o
moich zdolnościach umysłowych.
— Już lepiej nic nie mów! — przerwał moje
usprawiedliwienia ojciec. — Przestraszyłeś się i to jeszcze
jak! Podkuliłeś ogon pod siebie niczym kundel, któremu po
grozili kijem, i uciekłeś ze skomleniem! I to kto! Mój syn!
Smok!
Zdaje się, że ojciec był wściekły...
— Nie, jeszcze nie jestem wściekły, ale niewiele mi już
brakuje! Czy przyszło ci do tej pustej głowy, co się stanie,
gdy zechcesz uciec przed odpowiedzialnością? Że twoi
przyjaciele znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie?!
— Ale przecież pozostałe smoki polują tylko na mnie! —
oburzyłem się. — Oni są bezpieczni!
— Ho, ho! — zawołał mój rodziciel. — Naprawdę myślisz,
że prawdziwym zagrożeniem są ci małoletni idioci? — Uniósł
w górę brew. — Bardzo mi przykro, ale skoro już rozdajesz
przysięgi na prawo i lewo, przygotuj się na to, że będziesz
musiał ich dotrzymać! Wracaj natychmiast!
— Ale... Przecież poczuję, jeśli coś im się stanie!
— Wtedy będzie za późno. Wracaj natychmiast i wezwij
Ae-Nariego — w takim stanie na pewno nie zdążysz. No,
żywo!
*
O zachodzie słońca doszli do urwiska, za którym
zaczynała się przepaść, którą z czystym sumieniem można by
nazwać bezdenną. Bardzo daleko w dole kłębiła się gęsta
mgła, przelewając się leniwie i od czasu do czasu wysuwając
w górę giętkie, cienkie języczki. Dna nie dało się zobaczyć.
— Mam wrażenie, że tego wcześniej tu nie było... —
oznajmił ponuro Ayelleri, zerkając bojaźliwie na kłębiącą się
mgłę, która szczerzyła się drwiąco z dziwnej głębi.
— To rana naszego świata — powiedział cicho krasnolud,
który na widok otchłannej szczeliny poszarzał ze strachu. —
Słyszałem już o czymś takim. Przepaść w pustkę... —
wyszeptał niemal bezgłośnie brodaty, powoli cofając się od
urwiska.
— Co ty pleciesz?! — Khilayia nie przejęła się słowami
krasnoluda. — Przepaść to przepaść! Może było tu trzęsienie
ziemi, a może jakiś mag zabawiał się po pijanemu...
— Magią tu nawet nie pachnie — odparł sceptycznie
Ayelleri.
— A trzęsienia ziemi nie czułem — powiedział nerwowo
Kot, który pewnie zacząłby nerwowo uderzać o ziemię
ogonem, gdyby go miał.
— Brednie! — Demonessa pokręciła głową, z czystej
przekory podchodząc bardzo blisko krawędzi. Zbyt blisko.
Ziemia z cichym sykiem osunęła się i pod nogami
dziewczyny ziała pustka...
Krzyk wojowniczki był bardzo krótki — a może to czas
przyspieszył bieg?...
— Trzeba ją wyciągnąć! — krzyknął przeraźliwie Laelen,
omal nie skacząc za Khilayia.
— Nie! — przytrzymał go Ert. — Jej nie uratujemy i sami
zginiemy!
— Ale... Khilayia!!!
— Ert ma rację... — Ayelleri, blady jak płótno, przytulił
brata do siebie. — To pewna śmierć, Len. A my jeszcze nie
wykonaliśmy zadania...
Wtedy w górze rozległo się przejmujące rżenie.
Odwracając się gwałtownie, przyjaciele ujrzeli lecącego w
dół czarnowłosego młodzieńca, który wyglądał tak, jakby
skakał nie w przerażającą pustkę, lecz do wody: ciało napięte
jak struna, ręce wyprostowane i wysunięte jak najdalej przed
siebie.
— Władco! — zawołał rozpaczliwie krasnolud.
— Raywen?! — zdumieli się Ert i Ayelleri.
— Co on, chce zginąć?! — zbladła Ilne.
— Jeśli ktoś może uratować tę dziewczynę, to tylko
Władca — powiedział Egort, uspokajając się siłą woli. Nadal
święcie wierzył, że Raywen, nawet jeśli nie jest
wszechpotężny, to jego zdolności bardzo go do tego
przybliżają.
— Ale to przecież...
*
Już wychodząc poza granice naszego świata,
błyskawicznie się przemieniłem. W smoczej postaci łatwiej
było przedzierać się przez tę mgłę. Miało to jeszcze jeden
plus: głodna pustka omal się nie udławiła, otrzymując
znienacka w darze takie cielsko. Czasem dobrze jest być
dużym... Bardzo dużym...
Krucha figurka powoli zapadała się coraz głębiej w pustkę
— to, z czego wszystko powstało i dokąd nic nie powinno
wrócić. Muszę pochwycić Reylene, nim ta wredna próżnia
wyżre z niej całą siłę życiową i zanim z ogromną
przyjemnością wykończy mnie — a czułem, że ten mało
ciekawy koniec całej zabawy może być bardzo bliski. I do
tego wszystkiego mogłem używać tylko swoich czterech łap i
skrzydeł — tylko tyle mam w swoim arsenale. Oczywiście
jeszcze wolę i pragnienie życia, właściwe wszystkim istotom.
Skrzydła zabolały w niemym proteście, gdy pełnym pędem
runąłem w dół, tam, gdzie widniała sylwetka dziewczyny o
płomiennych włosach... Stwórco, żebym tylko zdążył, żebym
tylko zdążył...
Prawie oszalałem, gdy przez chwilę wydawało mi się, że
demonessa spada szybciej, niż jestem w stanie lecieć. Krew
dudniła mi w skroniach... Nie! Zdążę! W dół, szybciej,
szybciej, jestem smokiem, smokiem, niech mnie dharr! Dam
radę! Muszę!
Szponami pochwyciłem cienką talię — pewnie,
bezpiecznie, żeby — nie daj Stwórco — nie upuścić, ale
zarazem delikatnie. Kiedyś w swoich ostrych jak szable
szponach niosłem — w ramach zakładu — wielką
porcelanową wazę i nie rozbiłem jej! Nie przypuszczałem, że
takie doświadczenie może mi się kiedyś przydać.
Demonessę, rzecz jasna, niosłem jeszcze ostrożniej niż
tamten kawałek ceramiki.
Wydawała się taka lekka, jakby wyschnięta...
Spanikowałem — czy było już za późno?
Jeszcze nigdy w życiu nie leciałem tak szybko. Mięśnie
rozrywało napięcie. Powietrze, albo to, co nim było poza
granicami mojego świata, z trudem przedostawało się do
płuc. Kręciło mi się w głowie, czułem się tak, jakbym już
nigdy nie miał się wydostać z otchłani, jakbym miał w niej
zginąć... Jeszcze trochę, a moje ciało zniknie bez śladu w tym
okropnym miejscu bez czasu i przestrzeni. Otuchy dodawała
mi jedynie myśl, że najpierw muszę wyciągnąć Reylene z
tego koszmaru, a dopiero potem będę mógł zdechnąć w
poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Ale coraz trudniej było przedzierać się przez tę przeklętą
mgłę... Wiedziałem, że jeszcze trochę, a skrzydła odpadną z
wysiłku... Przed oczami latały mi małe punkciki...
— Weź się w garść, szczeniaku! — rozległ się w umyśle
znajomy, wściekły głos.
Tata...
— Też sobie znalazłeś porę na umieranie! Zaciśnij zęby i
w górę, parszywcu! Ty jaszczurko przerośnięta!
— No i po co tak krzyczeć... — wychrypiałem przez zęby,
czując, że jeszcze chwila i będziemy uratowani. — Przecież
naprawdę się staram...
Stwórco, jaki ja jestem zmęczony...
*
Najpierw ktoś niedelikatnie upuścił nieprzytomną Khilayię
na ziemię obok urwiska, a potem ten sam ktoś, ciężko
dysząc, upadł obok demonessy i utkwił niewidzące oczy w
ciemnym niebie.
— Raywen! — zawołał radośnie Len, podbiegając do
smoka.
Ale już po chwili zatrzymał się i spojrzał na Władcę nieco
chłodniej. Serce elfa ścisnęło się boleśnie. Teraz już nie mógł
zobaczyć tamtego Raywena, tamtej „wyższej istoty”...
Rozerwane naznaczenie zdarło z oczu młodego elfa tę
różową zasłonę, przez którą oglądał świat. Chłopak poczuł
ból — zniknęło to, co dodawało mu męstwa. Elf zrozumiał, że
teraz został sam i musi nauczyć się z tym żyć.
— Len? — Z tyłu niczym czujny cień zjawił się starszy
brat, uspokajająco objął Laelena za ramiona. Ayelleri
rozumiał, że coś się dzieje, ale nie mógł zrozumieć, co. Bo jak
oddać to wrażenie absolutnego bezpieczeństwa, które się
czuje, gdy dusza jest połączona z inną duszą, silną i mądrą?
— Len, wszystko w porządku? — starszy Pierworodzony
zadał to pytanie cicho, z przestrachem. Czyżby młodszemu
miało się coś stać? Najpierw rodzice, a teraz...
— Zostaw swojego nicponia, martw się o kogo innego! —
ryknął Gresz. — Nie widzisz, że dziewczyna umiera?!
Ayelleri drgnął, oprzytomniał i podbiegł do demonessy,
która nadal nie odzyskała przytomności. Skóra Khilayii była
trupio szara.
— Straciła bardzo dużo energii... czegoś takiego nie
można przeżyć — oznajmił elf, usiłując nie słyszeć drżenia w
swoim głosie.
— A jeśli oddamy jej część naszej? — zapytał Ert.
— Nie da rady. — Pierworodzony pokręcił głową. — Nie
ma tu jej pobratymców. A w takim stanie nie wytrzyma
przelania obcej energii.
— Ale... — chlipnęła Ilne, patrząc bezradnie na
towarzyszy. — Przecież ona umrze... Jak to...
— Len, pomóż mi wstać — zażądał smok urywanym
głosem.
Laelen skoczył wypełnić rozkaz z tą samą żywością, z jaką
robił to, gdy jeszcze byli połączeni umysłami.
Raywen usiadł z trudem, niczym wiekowy starzec.
— Co? — spytał zaskoczony pogromca smoków, nie
rozumiejąc, co się dzieje z jaszczurem.
— Ja też nieźle oberwałem — uśmiechnął się krzywo
jaszczur, z trudem utrzymując w pionie nieposłuszne ciało. —
Oddam jej część swoich sił.
— Jak to?! Nie możesz! — przeraził się Ayelleri.
— Mogę — powiedział Raywen. — Będzie dobrze, wiem to.
— O mało co sam nie umarłeś! To co, teraz oddasz
wszystko, co ci zostało?! — zaniepokoił się ork.
Pozostali w milczeniu poparli Gresza. Szkoda im było
Khilayii, ale lepszy jeden trup w oddziale niż dwa.
— Głupcy — westchnął Władca. — Dla mnie to tylko
kropla, a dla was całe życie. Ayelleri, potem zamkniesz mój
wzór — powiedział cicho, lecz władczo, patrząc przenikliwie
na elfa. — Na to już nie wystarczy mi sił.
Wyciągnął drżącą rękę i dotknął leżącej nieruchomo dłoni
demonessy.
*
— Z własnej woli oddaję ci część siebie... Niech to
pomoże, niech znów zapłonie przygasły ogień twojego
życia... — Formuła była stara, spisana w Języku Stworzenia,
ale wymawiało się ją zdumiewająco łatwo. Teraz już miałem
pewność, że wszystko będzie dobrze — dlatego, że po prostu
nie mogło być inaczej. Skoro już wyrwaliśmy się z tamtego
piekła, nic straszniejszego po prostu nie powinno się
wydarzyć.
Życiowa siła z mojego wzoru powoli, niechętnie, ale
jednak przepływała do Reylene i ta odżywała w oczach.
Pozwoliłem sobie na zarozumiały uśmiech — nie na próżno
znachorzy dwunożnych skakali sobie do gardeł z powodu
naszej krwi, faktycznie mogła ratować życie... Jednak tylko
to, co oddano dobrowolnie jest w stanie naprawdę pomóc.
— Ayelleri, zamknij wzór — poleciłem elfowi, nie
odrywając wzroku od twarzy demonessy, jeszcze bladej, ale
już nie szarej. Chwała Stwórcy, jej serce bije! Teraz na
pewno będzie żyła długo i szczęśliwie...
Elf podbiegł do mnie posłusznie... i od razu pożałowałem,
że nie spróbowałem poradzić sobie sam, bez ingerencji
spiczastouchego. Nie dość, że z przestrachu omal mi nie
zerwał kilku nici, to jeszcze osłupiał na widok złożoności
mojego wzoru i zaczął mu się przyglądać, zamiast pomagać
mi odtworzyć pierwotną jednolitość kanałów
energetycznych.
— Ayelleri! — ryknąłem na elfickiego maga, który właśnie
zaczął studiować mnie jeszcze wnikliwiej.
— Ee... Już! — mruknął speszony i zaczął wreszcie robić
co trzeba.
Z poczuciem spełnionego obowiązku upadłem na ziemię,
natychmiast zasypiając. Moi naiwni przyjaciele chyba doszli
do wniosku, że straciłem przytomność.
*
— Wstrząsające — powiedział po raz setny Ayelleri z
absolutnie nieprzytomną miną na regularnej, głęboko
pierworodzonej twarzy. — Takie piękno...
— Co mu jest? — zapytała chmurnie Khilayia, walcząc z
mdłościami, które nie chciały minąć. Od czasu do czasu
dziewczynę dosłownie skręcało. Smok spał już dwie godziny
od chwili jej przebudzenia.
— Coś mi się zdaje, że nasz zdechlak naznaczył jeszcze
jednego... — uśmiechnął się krzywo Gresz.
— Co?! — zawołali jednocześnie demonessa i elf.
— To czego jęczysz z zachwytu po tym, jak żeś chwilę
posiedział obok tej przerośniętej jaszczurki! — prychnął ork,
absolutnie nieprzestraszony milczącą groźbą w spojrzeniu
elfa.
— Mówię o wzorze tego skrzydlatego zamorka, nie o nim
samym! — nabzdyczył się Ayelleri.
— A co tam z jego wzorem? — spytała zaskoczona Ilne.
— Jest piękny... tylko strasznie skomplikowany —
powiedział w zadumie elf. — Nie rozumiem, dlaczego.
— Po prostu jestem wykopaliskiem, reliktem — oznajmił
Raywen, unosząc się na łokciach i radując obecnych
widokiem ciemnych kręgów pod oczami. — Tacy jak ja już
nie żyją, więc naturalne, że mój wzór jest bardziej złożony
niż u innych. Przy okazji, dzień dobry!
Słońce zdumiewająco wolno wznosiło się nad horyzontem,
oślepiając białym światłem.
Khilayia w milczeniu patrzyła na smoka, którego
właściwie nie powinna już oglądać. Smok patrzył na nią
spokojnymi liliowymi oczami, w których płonął wyrok.
„Jaki on jednak piękny...” — pomyślała dziewczyna z
tęsknotą, nie mogąc oderwać wzroku od Władcy
uśmiechającego się delikatnie kącikami warg.
— Uratowałeś mnie... — westchnęła. — Dziękuję.
Raywen odpowiedział uśmiechem.
— Co wy też, czcigodna, nie ma za co... Ja tylko
ratowałem swoje życie.
— Ach, no tak, przysięga... — zamruczała demonessa,
czując, jak zalewa ją gorąca fala czegoś podejrzanie
przypominającego rozczarowanie.
„A czego się spodziewałaś, moja droga? Że padnie do
twoich nóg i wyzna ci wielką, dozgonną miłość? A nie
chciałabyś naszyjnika z gwiazd? Zaciśnij zęby i przestań się
na niego gapić niczym głodna kotka!”
Khilayia poczuła, że ma ogromną ochotę udusić tego
ohydnego, paskudnego, bezdusznego stwora.
Rozdział 14
Szczęście jak piasek w drżących rekach
Marzenia odpłynęły.
Łono duszy okrył smutek
Cieniem smoczych skrzydeł.
Weronika Iwanowa

Ert miał ochotę rzucić się ze skały głową w dół. Cały


oddział zupełnie zwariował, a on, dowódca, musiał sobie z
tym dawać radę. Khilayia chodziła zgnębiona, Raywen
jeszcze nie zdążył zregenerować utraconej energii — jeśli nie
spał, to znajdował się w stanie bliskim lunatyzmowi, Len był
obrażony na wszystkich bez wyjątku i bezczelnie pyskował, a
brat tylko bezradnie rozkładał ręce. Gresz rżał, obserwując,
co się dzieje dookoła, a Kot, Ilne i Egort w napięciu czekali,
jak i kiedy to się wreszcie skończy.
— Ja oszaleję — poskarżył się sam sobie rycerz.
— Nie oszalejecie. — Pokręcił głową stary krasnolud. —
Gdy tylko Władca dojdzie do siebie, wszystko się ułoży.
— Aha, ułoży — prychnął sarkastycznie Ert. Jeśli tylko to
wszystko nie poleci w smo... To znaczy w dharry.
Jakoś nie wypadało używać w obecności smoka słowa
„smok” jako przekleństwa...
Wspomniany Władca sapał spokojnie przez sen, zawinięty
w płaszcz i — oczywiście — nie miał zamiaru nic robić, gad
pełzający.
— Latający — smok poprawił Erta przez sen.
— Niech będzie latający, ale i tak gad! — syknął wściekle
Ert.
— Zgadza się — odparł smok. — Zaraz wstanę i
udowodnię ci cały bezmiar mojej podłości i podstępności. —
Raywen ziewnął, siłą woli zmuszając ciało do przyjęcia
pozycji pionowej.
— Czytasz w myślach?! — zrozumiał w końcu rycerz.
— Dopiero teraz to do ciebie dotarło? — zapytał złośliwe
Władca, patrząc Ertowi prosto w oczy. W jego wzroku było
wyzwanie i przeprosiny jednocześnie — chyba nikt inny nie
zdołałby tak spojrzeć.
— Właściwie należało się tego spodziewać — westchnął
pogromca smoków z miną skazańca. Rozumiał, że nie ma
sensu kląć, a na atakowanie jaszczura z mieczem w dłoni jest
już stanowczo za późno. — Czego się jeszcze o tobie
dowiemy?!
— Sądzę, że wiecie już wszystko, co powinniście —
zapytany wzruszył ramionami. — Jestem najstarszym ze
wszystkich żyjących smoków, Władcą mojego narodu.
Monarchą, który nie posiada faktycznej władzy, ale powinien
powstrzymać zagładę naszego nieszczęsnego świata. — Na
twarzy młodzieńca pojawił się najbardziej zgryźliwy grymas,
jaki można było sobie wyobrazić. — Jak rozumiecie, nie mogę
być nikim szczególnym i już dawno spisano mnie na starty
jako nieciekawego i nie stanowiącego zagrożenia.
— To był właśnie największy błąd naszego przeciwnika —
skonstatował Kot, patrząc na Raywena z przekornym
uśmiechem. — Chociaż, z drugiej strony, ten nieznany
przeciwnik okazał ci należny szacunek, szczując na nas
osiem smoków...
— Zaledwie jeden klin, w dodatku niepełny! — prychnął
wzgardliwie Władca, próbując ukryć pod długimi rzęsami
błysk bólu. — Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie zlekceważył!
Ósemka dzieci na mnie, na smoka, który nie wie dokładnie,
ile ma lat, ponieważ gdy się urodził, współczesny system
liczenia lat zwyczajnie nie istniał! To śmieszne!
Początkowo rycerzowi wydawało się, że jaszczur w końcu
doszedł do siebie, ale potem zauważył, że oczy Raywena
nadal pozostają smutne, a także mętne. Nie odzyskał jeszcze
pełni sił po ratowaniu Khilayii, która teraz rzucała mu
spojrzenia pełne niechęci. Ert oczywiście zdawał sobie
sprawę, że od miłości do nienawiści jeden krok, ale nie
wyobrażał sobie, że demonessa tak szybko zacznie warczeć
na widok wybawcy. Przecież nie tak dawno niemal się do
niego modliła!
W dodatku nie wiadomo było, co myśli o tym wszystkim
sam winowajca psychozy dziewczyny — gdy w polu jego
widzenia zjawiała się czerwonowłosa piękność, Raywen
jedynie wzdychał ciężko i przymykał brązowozielone oczy.
Ten kolor najwyraźniej o czymś świadczył. Widząc to,
krasnolud na przemian bladł i czerwieniał, patrząc na smoka
jak zbity pies wygnany przez gospodarza z podwórka.
„Gospodarz” uparcie udawał, że nic nie zauważa i w ogóle
nie interesuje go to, co się wokół dzieje. Nawet nieźle mu
wychodziło... Ert prawie zyskał pewność, że smok ma
wszystko w głębokim poważaniu, ale kolor oczu zdradzał
tego koronowanego łgarza: człowiek miał dobrą pamięć i
zdążył zauważyć, że gdy wszystko było mniej więcej w
porządku, oczy Władcy nie przybierały takiego odcienia.
— Co teraz zrobimy? — westchnęła Ilne, zirytowana
faktem, że nic nie rozumie z tego kłębka intryg. — Nawet nie
wiemy, z kim mamy do czynienia!
— Cóż... mam pewne podejrzenia... — rzekł w zadumie
smok. — Ale jeszcze za wcześnie, by się nimi dzielić — dodał,
odpowiadając na nieme pytanie wilczycy. — Mogę się
przecież mylić.
— Ale prawdopodobieństwo pomyłki jest bardzo znikome,
prawda? — zapytała nieśmiało Ilne.
— Ale jednak istnieje, więc na razie zmilczę! — uciął
Raywen. — I proszę tak na mnie nie patrzeć! Od ponad
półtora tysiąca lat podobne sztuczki zupełnie na mnie nie
działają!
Ayelleri zakrztusił się sucharem na myśl o tym, ile lat
może mieć teraz smok.
— Czcigodny, dajcie i mnie suchara, nie bądźcież takim
chytrusem! — poprosił żałośnie Raywen.
— Jeszcze czego! Wy, smoki, jesteście bardziej
wytrzymałe niż elfy i możecie dłużej obyć się bez jedzenia. A
kruchy organizm elfa wymaga regularnych,
pełnowartościowych posiłków!
— Ho, ho! Kruchy! Nic głupszego nie mogliście wymyślić,
czcigodny?! — roześmiał się jaszczur, na chwilę błyskając
niebieskimi oczami. — Już ja dobrze wiem, że elfy
przypominają karaluchy: niczym się ich nie wytępi!
Zapadła cisza, którą już po chwili rozdarły elfie
przekleństwa przeplatane wezwaniami do Białego
Jednorożca i groźbami zabicia na miejscu pewnego smoka.
— Twoi przodkowie zachowywali się mniej więcej tak
samo, gdy nagle zrozumieli, że nie ma co jeść, a dzikie
zwierzęta chcą sobie zrobić z nich przekąskę — oznajmił
Raywen ze śmiechem, patrząc na elfa tak, jak pewnie patrzył
na swego młodszego brata.
— Kto?! Moi przodkowie?!...
— No tak — westchnął z rozmarzeniem smok. —
Pamiętam czasy, gdy smoki swobodnie latały w powietrzu,
nie przejmując się tym, że jacyś nienormalni dwunożni będą
chcieli ciskać w nich jakimś draństwem.
— Co?! — osłupiał elf, który ciągle usiłował wierzyć, że to
elfy są Pierworodzonymi.
— To były piękne czasy... piękne... i nudne... — Smok
uśmiechnął się z rozrzewnieniem, a jego oczy przez chwilę
przypominały oczy węża, ale węża najedzonego i
zadowolonego. — Pamiętam, jak pojawiły się pierwsze elfy i
od razu oznajmiły, że to one są Pierworodzonymi. Zabawne.
— A ty gapiłeś się na nich zza krzaków i chichotałeś
złośliwie? — prychnął oburzony Len, który doszedł do
wniosku, że Raywen to oczywiście drań, ale ignorowanie go
jest nudne.
— No... wprawdzie nie za krzakami... ale ogólnie masz
rację — uśmiechnął się szeroko Władca. — Ert, nie martw się
tak. Już niemal całkowicie zregenerowałem siły. Możemy
ruszać w drogę choćby zaraz.
— Naprawdę? — w głosie rycerza dały się słyszeć napięcie
i niepokój — w końcu był starszym w oddziale, więc miał
obowiązek troszczyć się o innych.
„No, no... starszy...” — szepnął złośliwie wewnętrzny głos,
przypominając o prawdziwym wieku Raywena.
— My, smoki, jesteśmy znacznie mocniejsze od
dwunożnych i regenerujemy się bardzo szybko.
Raywen faktycznie wyglądał teraz znacznie lepiej — a
także doroślej. Nie wiadomo dlaczego, ale walka z rodakami i
szalone, samobójcze ratowanie Khilayii postarzyły jaszczura
o dobre dziesięć lat. Ertowi trudno było uwierzyć, że nie tak
dawno wyruszał z nimi młodziutki chłopaczek...
— Raywenie, czy wszystkie smoki tak?... — rycerz nie
dokończył pytania. Po co werbalizować myśli, skoro
rozmówca czyta w duszy jak w otwartej księdze?
— Co „tak”? — Młody mężczyzna popatrzył na pogromcę
smoków szmaragdowymi oczami.
Nie czyta? A może tylko udaje?
— Jakbyś nie wiedział, o co chcę zapytać... — mruknął
niezadowolony Ert.
— Nie wiem. — Smok pokręcił głową, zachowując
całkowity spokój. — Nie pcham się w myśli wszystkim jak
leci, dla kaprysu. Pytaj.
— Czy wszystkie smoki tak dziwnie się zmieniają?
Zewnętrznie?
— Nie, chyba tylko ja. W każdym razie nigdy o niczym
podobnym nie słyszałem. Zresztą, to nieważne, czcigodny...
Teraz musimy jak najszybciej dotrzeć do tego stwora, który
ważył się zrobić to. — Raywen skinął w stronę przepaści, w
której omal nie zginęła demonessa i on sam. Tylko Po
Trzykroć Jasny Jednorożec wie, jakim cudem ledwie żywy z
wyczerpania jaszczur zdołał wrócić i przynieść umierającą
Khilayię.
— A co to właściwie jest? — zapytał Ayelleri, zerkając
niespokojnie na jaszczura.
— Rozdarcie materii świata — padła sucha odpowiedź, a
twarz Władcy zastygła jak maska.
To wystarczyło, żeby wszystkim obecnym oczy wyszły z
orbit.
— Ale... jak?! — przeraził się elf. — Kto zdołał to zrobić?!
Najjaśniejszy Jednorożcu! To na pewno sprawka Czarnego
Smoka! Nadchodzi ostatni dzień świata!
— Tylko bez histerii. — Raywen zacisnął usta. — Może to
dziwne, ale nie mam w najbliższych planach końca świata. I
nie sądzę, żeby Czarny Smok postanowił przyłożyć łapę do
tego całego... skandalu... — dokończył po chwili wahania, nie
znajdując innej nazwy dla potwornego rozdarcia. — Widzicie,
to jakoś nie jest w stylu tych wszystkich wielkich i
sławetnych działań, z których Czarny Smok słynie w
legendach mojego narodu.
— A czymże zasłynął? — zaciekawił się Len, któremu
znudziła się własna strategia postępowania wobec
niedawnego idola. Młodszy z braci elfów nie był już
dzieckiem i zdawał sobie sprawę, jak głupio musi wyglądać
to z boku.
— No... — powiedział lekko zakłopotany Władca. — O ile
pamiętam nasze eposy, była tam cała masa wielkich
czynów... Ale mogę przysiąc, że nasz legendarny praojciec
nie cierpiał na obsesję zniszczenia świata.
— Tylko bez przysiąg! Wystarczy! — zawołał szybko Ert,
który nie miał zamiaru czuć się winny z tak idiotycznego
powodu jak przysięga smoczego władcy na temat czynów
mitycznego stwora. A jeśli Czarny Smok chciał jednak
zniszczyć ten nieszczęsny świat, tyle że Raywen nic o tym nie
wie?! I znów wskutek danego niebacznie słowa zacznie
rzucać się na każdego z zamiarem odesłania go do krainy
wiecznej szczęśliwości?!
— Dobrze — odparł Raywen, zerkając złośliwie na
rycerza.
Oho, teraz to już na pewno czyta w myślach! Na pewno
dowiedział się o tych głupotach, które on, doświadczony
wojownik, właśnie pomyślał, i teraz świetnie się bawi.
— No to dlaczego tak uwielbiacie tego waszego Czarnego
Smoka? — zapytał Kot, pragnący najwyraźniej uzupełnić
braki w wiedzy.
— Na pewno ci to potrzebne? — uniósł brwi Raywen.
— Tak!
— Dobrze więc — uśmiechnął się jaszczur. — Ale najpierw
wynieśmy się stąd, opowiem wam po drodze. Tylko
pamiętajcie, że nasz wariant historii bardzo różni się od tego,
który znają Jaśni. Nie będziecie się na mnie rzucać z
pięściami?
— Daj spokój, jaszczurko... — powiedziała Ilne
pojednawczym tonem.
— No to posłuchajcie...
*
Na początku nie było nic — nic oprócz Stwórcy, który
jeszcze wtedy nie był Stwórcą, i wielkiej pustki, z której
wszystko powstało i do której nic nie powinno wrócić. Czasu
również nie było. Można powiedzieć, że Stwórca całą
wieczność siedział z tą pustką, a ona, jak się okazało, była
wyjątkowo parszywą towarzyszką samotności. Nic więc
dziwnego, że w pewnej, wcale nie takiej pięknej chwili,
Stwórca niemalże chodziłby po ścianach z nudów — tyle że
ścian również jeszcze nie było. W końcu Stwórca doszedł do
wniosku, że musi coś szybko przedsięwziąć. Pomyślał, zebrał
się na odwagę i powołał do życia Pierwsze Dziecię.
Nie, nie Jednorożca. Pamiętajcie, że to ciemna wersja
legendy, więc Pierwszym Dzieckiem był Czarny Smok.
Charakterek nowo narodzonego, przepraszam, nowo
stworzonego nie należał do najsłodszych, więc namęczywszy
się z próbą numer jeden nieokreśloną ilość czasu (bo czas
nadal nie istniał), Stwórca zdecydował się na druga próbę i
stworzył Białego Jednorożca. Nie wiadomo, jak przyjął to
Czarny Smok, ale podobno Pierwsze i Drugie Dziecię nigdy
nie próbowały się nawzajem zniszczyć. Ale śmierci również
wtedy jeszcze nie było, wiec próba likwidacji konkurenta
mogła skończyć się jedynie oberwaniem po głowie od
Stwórcy — a to przecież rozwiązanie zupełnie nieciekawe. Po
kreacji Jednorożca Stwórcę trochę... ee... poniosło. Nie
patrzcie tak na mnie! Już wcześniej uczynił Światło i
Ciemność, które były niczym innym jak... Gresz, tylko bez
świństw! Które były niczym innym jak uosobieniem dusz
Smoka i Jednorożca. Nie muszę chyba wyjaśniać, co kogo
uosabia? No i bardzo dobrze. Jeśli jednak myślicie, że
Stwórca ograniczył się do takiego drobiazgu jak Ciemności
Światło, to się grubo mylicie. Co? Nie jesteście tacy naiwni?
To mnie cieszy. No i w końcu postanowił ulepić ten świat, ale
oczywiście nie wiedział, co zrobić na samym początku.
Zaczął od ziemi, ale efekt nie spodobał się nikomu, a już
najmniej Smokowi, który nakłonił Stwórcę do tej
niewdzięcznej pracy. Potem długo się kłócili, co uczynić w
dalszej kolejności, wymyślili, co ma być ciemnością, co
światłem, i wpadli na to, żeby stworzyć wodę, trawę, drzewa,
różne zwierzęta... Trwało to dharrowo dużo czasu. Tak,
wtedy czas już płynął, ale nie było nikogo, kto mógłby go
mierzyć. A Smok i Jednorożec? Oni nie mieli nic do roboty!
Chociaż... Nie, naprawdę nic, ale to jeszcze nie powód, żeby
coś tam mierzyć. Nadeszła pora tworzenia istot rozumnych,
a nalegało na to zarówno Pierwsze, jak i Drugie Dziecko,
które w tym jednym jedynym wypadku zawiązały koalicję i
zażądały, aby powołać do życia istoty rozumne, a nie tylko
jakieś tam kwiatki. Stwórca w tym czasie miał już dość,
żałował, że w ogóle się z nimi związał, ale co miał robić ze
zuchwalcami?! A Smok i Jednorożec stawiali mu ultimatum
za ultimatum! W końcu Stwórca zebrał się na odwagę i zajął
się zasiedlaniem naszego świata. Nie, elfy nie były pierwsze,
pierwsze były jaszczury, ponieważ Czarny Smok mimo
wszystko był starszy. A elfy stworzono na zamówienie
Jednorożca. Co? Dlaczego Jednorożec nie chciał widzieć na
świecie istot podobnych do siebie? No... Generalnie
oświadczył, że nie ma zamiaru być przewodnikiem rogatego
stada, ale woli pozostać jedyny w swoim rodzaju, w
odróżnieniu od jakichś tam przerośniętych jaszczurek.
Pewnie właśnie wtedy postanowili, że prędzej czy później
spotkają się w pojedynku i zostanie tylko jeden z nich...
Brzmi nazbyt patetycznie? Zgadzam się i dlatego osobiście w
to nie wierzę.
A potem Stwórca się rozkręcili na świecie pojawiło się tyle
różnych ras, że pod koniec nawet On sam poczuł się
nieswojo. Z jakiegoś powodu większość mieszkańców Ziemi
przeszła na stronę światła. Dlaczego? Pewnie dlatego, że elfy
wyglądały bardziej dobrodusznie niż smoki, choć w
rzeczywistości wcale tak nie było. I proszę nie łyskać na
mnie oczami, bo zacznę przytaczać przykłady potwierdzenia
moich słów w historii i wtedy to ty poczujesz się
nieprzyjemnie. Tak, ja to wszystko pamiętam. I bez
uśmieszków, naprawdę żyłem bardzo długo.
Smoki faktycznie nie umiały się jeszcze wtedy
przemieniać. Dopiero kiedy okazało się, że lepiej nie
wyróżniać się z tłumu, zyskaliśmy nową postać, która
okazała się zdumiewająco wygodna, bo —prócz innych
zalet —pozwalała również zawierać małżeństwa mieszane.
To bardzo drażliwy temat: żadna inna rasa nie ma tak niskiej
rozrodczości jak smoki. Nie, nie wykorzystujemy innych ras i
nie pasożytujemy na nich — tu grę wchodzą wyłącznie
związki zawarte z odwzajemnionej miłości. Osobiście tego
pilnuję!
A potem Smok i Jednorożec trochę się poprztykali...
Chyba z powodu rządzenia światem. Zresztą, nieważne, o co
im poszło, grunt, że dla Ciemnych rację ma Smok, a dla
Jasnych Jednorożec. Była wielka bitwa, starły się siły nocy z
siłami dnia, a w efekcie zaczęła się absolutna... no, nic
dobrego w każdym razie. Koniec końców Jednorożec został
pokonany (przecież uprzedzałem, że to ciemna wersja
legendy!), a Smok, dręczony tęsknotą, odszedł poza granice
naszego świata, albowiem nie mógł znieść pamięci o tym, jak
walczył z bratem.
Osobiście również w to nie wierzę!
I nie potrafię wyjaśnić, dlaczego Jednorożec do dziś
zjawia się przed swoimi wyznawcami raz w tygodniu! To
przekracza moje możliwości pojmowania.
Ach, no tak! Pewnego dnia Czarny Smok wróci, podbije
świat, ostatecznie załatwi Białego Jednorożca i wtedy
nastanie raj na ziemi — rzecz jasna, raj dla smoków. Nie
musicie się tak krzywić, mnie również niespecjalnie podoba
się taki finał.

Ert leżał i usiłował pochwycić uparcie wymykającą się


myśl — niby była na wyciągnięcie ręki, a złapać jej nie
potrafił. Odeszli od przeklętej przepaści spory kawałek i
uzyskali sporo informacji od Raywena, który okazał się
wspaniałym, choć złośliwym gawędziarzem. Pomyśleli, że
poznali wszystkie legendy smoczego plemienia, ale jaszczur
ze zjadliwym uśmiechem oznajmił, że nie opowiedział im
nawet połowy tego, z czym zapoznaje się każdy smok od dnia
narodzin.
Minęła chyba godzina od czasu, gdy rycerz po raz ostatni
słyszał: „Przestań mlaskać, elfi obżartuchu!” oraz „Nikt cię
nie pytał, wredny orku!”. To by znaczyło, że towarzysze
mimo wszystko zasnęli, w odróżnieniu od pogromcy smoków,
który zajmował się niewdzięczną pracą umysłową.
Wprawdzie myślenie nie było dlań niczym nowym, ale mimo
wszystko sprawiało teraz spory problem.
Coś było w tych smoczych opowieściach... I teraz, leżąc na
ziemi i próbując zasnąć, Ert rozumiał, że coś mu w nich
umknęło... Gdyby tylko zdołał zrozumieć, co!
— Hej, gadzie latający! — zawołał cicho.
Raywen tej nocy dyżurował jako pierwszy.
— Tak? — odparł równie cicho smok.
— Powiedz, a jak traktowali cię twoi rodacy?
— Szanowali. Na odległość. Jestem dla nich czymś w
rodzaju świętej krowy.
— A czemu ktoś nagle zdecydował się zarżnąć świętą
krowę? — zdumiał się pogromca smoków.
— Nie wiem... — wymamrotał stropiony Władca. — To
były bardzo młode smoki i działały bez wiedzy swoich
klanów.
— I co, jak udało im się dojść od punktu, w którym byłeś
dla nich istotą niezbyt pożyteczną, ale za to świętą, do
punktu, w którym stałeś się ohydnym samozwańcem? A
właśnie, czy „Raywen” to naprawdę tytuł?
— Oczywiście, że nie. To imię. Ojciec mnie tak nazwał...
Możesz mi wierzyć, bo po co miałbym kłamać?
— A kto w ogóle zdołał wywrzeć taki wpływ na waszą
młodzież? Kto mógł skłonić ich do ataku na ciebie?
— Rzecz nawet nie w tym — westchnął Raywen. —
Widzisz, dla każdego smoka zabójstwo jest rzeczą absolutnie
niedopuszczalną. My po prostu nie możemy zabijać!
— Dlaczegóż to? — zdumiał się wojownik.
— Jak już wiesz od Egorta, jednemu smoczemu
małżeństwu może urodzić się tylko jedno dziecko. Z tego
względu wprowadziliśmy zakaz zabijania sobie podobnych —
żeby nie zniszczyć samych siebie. Poza tym, gdy w rodzinie
jest tylko jeden potomek... To bardzo boli, gdy traci się
jedyne dziecko. A potem doszło do tego, że w ogóle nie
mogliśmy zabijać istot rozumnych — wówczas strasznie
cierpimy.
— Dlatego nie mogłeś zabić tamtych bez przysięgi?
— Tak. Ale dzieci... Widzisz, one są znacznie
elastyczniejsze, bardziej naiwne... Tylko dzieci są zdolne do
naprawdę silnej nienawiści.
— Czyli ktoś, kto wiedział o właściwościach waszych
umysłów, wykorzystał te szczeniaki...
— Może masz rację... Muszę się jeszcze zastanowić.
— Co mogło sprawić, że ci smarkacze zdołali zlekceważyć
wszystkie zakazy swojego narodu i zaatakować Władcę? —
zapytał rycerz.
— To musiało być coś bardzo poważnego... — westchnął
Raywen.
— A Czarny Smok by tu nie pasował?
— Że co? — Jaszczur omal nie podskoczył, co dało się
zauważyć nawet w ciemności.
— A masz jakiś inny pomysł? — wycofał się Ert.
Zapadło krępujące milczenie.
— To tylko legenda! Czarnego Smoka nie widziano nawet
w czasach, gdy w naszym świecie po raz pierwszy pojawiły
się elfy! Nie przybył nawet w czasach walk bratobójczych!
— Nie drzyj się tak — rycerz osadził nieco smoka. — To
była tylko sugestia.
— Która, do dharra, bardzo przypomina prawdę! — W
głosie Raywena dał się słyszeć smutek, rozpacz i powoli
narastająca wściekłość.
— Ja tylko chciałbym wiedzieć, co zrobisz, gdy okaże się,
że mam rację — powiedział ostrożnie pogromca smoków.
— Co masz na myśli? — spytał zdumiony Władca, który
najwyraźniej myślami był zupełnie gdzie indziej.
— Co zrobisz, jeśli okaże się, że to naprawdę legendarny
Czarny Smok? Odpowiedz mi, Raywenie, Władco smoków.
— Naprawdę chcesz to wiedzieć, Ercie, rycerzu Zakonu
świętego Ealiya?
— Tak!
— Rozerwę bydlę na kawałki! — ryknął wściekle jaszczur.
— Hm... — Wojownik miał dość sceptyczną minę.
— A co, wątpiłeś, że wybiorę właśnie ten wariant?
— Cóż... ja bym się chyba nie zdecydował walczyć z
naszym Białym Jednorożcem — odparł Ert. — Przecież jest
święty, a poza tym — najsilniejszy!
— Gwiżdżę na to! — warknął Raywen ze złością. —
Najpierw go załatwię, a potem zobaczymy!
— Jesteś bardzo pewny siebie, smoku.
— Po prostu jestem pewny, pogromco smoków.
„No to sobie pogadaliśmy... W każdym razie teraz
przynajmniej wiadomo, że jestem z tym jaszczurem na TY...”
*
Rozmowa z Ertem wprowadziła mnie w stan osłupienia, z
którego nie zdołałem się otrząsnąć aż do rana. Moja warta
już dawno dobiegła końca, lecz nadal siedziałem w zadumie
przy ognisku, wpatrzony najpierw w języki ognia, a potem w
żarzące się węgle, nie zwracając uwagi na dyskretne
zdumienie przyjaciół, którzy czuwali w ustalonej kolejności.
To wszystko wyglądało zbyt prawdziwie, żeby mogło być
pomyłką... Zdaje się, że tym razem wdepnąłem po same uszy
i jeszcze wyżej... Nie, to niemożliwe. Już choćby dlatego, że
to niemożliwe! Ale któż inny mógłby skłonić watahę
dzieciaków do tego, żeby podnieść rękę na Władcę?! Jasna
sprawa, że nikt oprócz pięknego, legendarnego i tak dalej...
Tak bardzo chce się czasem wierzyć w bajki, a Czarny Smok
jest przecież bajką mojego narodu... To znaczyło, że będę
musiał stawić czoła ożywionej legendzie... Najbardziej
ucieszyłoby mnie zakończenie, w którym nie wiadomo skąd
przybyły stwór odchodzi znów do legendy — tym razem
pośmiertnie.
— Władco. — Stary krasnolud bezceremonialnie pociągnął
mnie za rękaw. — Jesteście chyba zaniepokojeni.
Pewnie, że jestem! A ty byś na moim miejscu skakał z
radości?!
— Skąd ten pomysł? — Uniosłem brwi.
A może jeszcze wszystko jakoś się ułoży?... Może ja i Ert
wyciągnęliśmy błędne wnioski i teraz niepotrzebnie
zadręczam się głupotami? Ech, niestety, nikt nigdy nie mógł
zarzucić mi naiwności... Nie jestem tępym ptakiem, żyjącym
w ciepłych krajach, który chowa głowę w piasek przy lada
zagrożeniu. Tu ziemia jest twardsza, jeszcze, nie daj
Stwórco, doznałbym wstrząsu mózgu.
— Władco... — Stary krasnolud pokręcił głową z
wyrzutem.
— Co wymyśliłeś, jaszczurze? — spytał poważnie
pogromca smoków, który w przeciwieństwie do mnie wyspał
się doskonale. Proszę, lekki rumieniec, oczy błyszczące,
kwitnący wygląd... A ja — przeciwnie, istne marzenie
nekromanty-zwyrodnialca: blady, chudy, wzrok dziki, policzki
zapadnięte, jednym słowem — koszmar.
— Cóż, wydaje mi się, że jednak masz rację... — wyznałem
niechętnie. — I bardzo mi się to nie podoba... — zamilkłem
na chwilę, zanim wrzasnąłem: — Ale to przecież niemożliwe!
Czarny Smok jest legendą! Niczym więcej! Nie przybył
nawet wtedy, gdy mój naród nie miał jeszcze drugiej
postaci!...
Skrzywiłem się, słysząc własne histeryczne krzyki,
westchnąłem w myślach i postarałem się uspokoić.
— Już ci przeszło, łuskowaty? — zapytał poufale ork,
zerkając na mnie ze zrozumieniem i troską.
— Tak. Już mi lepiej. — Uśmiechnąłem się z wysiłkiem,
czując, jak panikę i histerię zastępuje spokój i pragnienie
działania. To normalne w takich sytuacjach — gdy wiesz, jak
wiele od ciebie zależy, nie pozwalasz sobie na strach.
— I co my z tym wszystkim zrobimy? — zapytał rzeczowo
pogromca smoków.
— Mam pewien pomysł... — Łysnąłem przekornie oczami.
— Nie!!! Zwariowałeś! Jesteś nienormalny! Jesteś
najbardziej stukniętym smokiem na świecie! — wrzeszczała
Ilne, potrząsając mnie za ramiona.
Nawet nie próbowałem się bronić. Nie chciało mi się. I tak
jej zaraz powinno przejść.
Dziewczyna uspokoiła się kwadrans później, gdy już
zdarła sobie głos i wytrzepała cały kurz z mojego ubrania.
— I co z tego wynika? — zapytałem złośliwie Lady. —
Masz lepszy plan?
— Nie, ale... — bąknęła dziewczyna.
Dzięki nawykom zdobytym przez długie lata bycia Władcą
od razu ją uciszyłem.
— Jak nie masz, to się nie wychylaj. I nie sap tak na mnie,
nie jesteś jeżem...
— Może i nie jestem jeżem, za to ty na pewno jesteś
łajdakiem! — oznajmiła urażona Ilne.
— Owszem — nie miałem zamiaru się spierać o drobiazgi.
— I dlatego zrobicie tak, jak wam powiem.
Oświadczyłem to specyficznym tonem — moi poddani,
słysząc go, od razu tracili ochotę na dyskusje. Moi
przyjaciele również nie protestowali, może dlatego, że
zobaczyli moje oczy, którym „przypadkiem” pozwoliłem
przybrać smoczy wygląd. Wystarczy wziąć pod uwagę, że
dwupostaciowi tracą kontrolę nad swoim wyglądem jedynie
w stanie ostatecznej wściekłości... Po raz kolejny
przekonałem się, że Ciemni faktycznie są podli i przebiegli.
— Jesteś pewien, że nie zabiją nas od razu? — zapytał
poważnie pogromca smoków.
— Nie jestem — wzruszyłem ramionami. — Ale jeśli
spróbują to zrobić, będzie to już ich prywatny problem.
Ostatni w tym życiu.
— A co, już po pacyfizmie? — spytał złośliwie Gresz.
— Nie. Ale nie jestem w stanie niczego zmienić, więc nie
będę się zadręczał.
— Skąd w ogóle myśl, że będą chcieli wziąć nas do
niewoli? — nie wytrzymał Kot.
— Tamten klin był niepełny — odparłem tajemniczo i
przez kilka minut z przyjemnością patrzyłem na wyciągnięte
twarze moich towarzyszy. — Klin to nasza formacja bojowa,
składająca się z dziewięciu smoków. Wtedy zaatakowało nas
tylko osiem — nie było prowadzącego. Nie dostali rozkazu
zabicia, to była ich własna inicjatywa. Ten, który to wszystko
urządził, nie potrzebował mojego trupa, przynajmniej nie od
razu. Powinienem okazać słabość, uświadomić otoczeniu, że
faktycznie nie jestem Władcą. Powinny zobaczyć to te
wszystkie smoki, które mu zaufały... Zapewne przybędzie po
nas pełny klin i to znacznie silniejszy, niż tamci
nieszczęśnicy.
Zapadła pełna napięcia cisza.
— Jesteś tego pewien? — zapytał Ert.
— Stawiam dziewięć do pięciu — powiedziałem, a potem
uśmiechnąłem się tak samo jak wtedy, gdy Mel zapytał, czy
zdołam pokonać nicość, która wdarła się do naszego świata.
Wtedy sobie poradziłem i teraz też tak będzie. Dlatego, że
jestem smokiem. Dlatego, że jestem Władcą.
Ale jak mi to wszystko już obrzydło...
*
Khilayia kątem oka zerkała na Raywena, którego
dosłownie rozpierało od nadmiaru energii. Smok nawet nie
patrzył w jej stronę, pochłonięty wielkimi planami
strategicznymi — jednym z nich był idiotyczny pomysł
oddania się w ręce wroga. Wszyscy uznali, że to
samobójstwo czystej wody, ale Władca powiedział, że trzeba,
więc zgodzili się z ciężkim sercem. Okazało się, że gdy
Raywen na serio obstaje przy swoim, lepiej się z nim nie
spierać. Może wszystkie smoki tak miały, a może tylko on, w
końcu chociaż cherlak, to jednak panujący... Charyzma! Aż
dziw, że poddani zdołali usunąć go ze stanowiska
powszechnego przywódcy.
Demonessa uparcie zabraniała sobie myślenia o
Raywenie, bojąc się, że smok usłyszy jej myśli, ale złośliwy
gad albo nie pchał się do jej głowy, albo uważał, że
komentowanie bredni, które lęgną się w mózgu jakiejś tam
dziewczyny, jest poniżej jego godności.
„No proszę, doszłam do poniżania samej siebie —
uśmiechnęła się gorzko Khilayia. — A wszystko przez tego
skrzydlatego paskudnika!”
Na „skrzydlatego paskudnika” nieszczęsna zakochana
patrzyła ze źle ukrywaną czułością płynnie przechodzącą we
wściekłość. Świadomość, że z głupoty zakochała się w
smoku-odmieńcu było okropna, ale fakt, że jest to miłość bez
wzajemności, była jeszcze bardziej bolesna i poniżająca.
Miała ochotę jednocześnie udusić Raywena i rzucić mu się
na szyję. Jedno i drugie było głupie i niewykonalne. Chociaż
nie, rzucić się smokowi na szyję mogła w każdej chwili...
Widzowie mieliby okazję oglądać rzadki obraz: „Smok
strząsający z siebie różne śmieci”. Nie, tego to już na pewno
by nie przeżyła...
*
Gdy zyskałem pewność, że opracowany przez mnie plan
jest jedynie słuszny, pogrążyłem się w transie, odbierając
tylko to, co mogło mieć wpływ na moje zamiary. Cała reszta
przepływała obok umysłu, nie przeszkadzając w
rozważaniach o rzeczy najważniejszej: jak powitać ten drugi
klin, który miał nas dostarczyć do istoty, która urządziła cały
ten koszmar...
No, stworze, niech ja się tylko do ciebie dobiorę! Już ty się
dowiesz, co to znaczy smok w stanie niekontrolowanej
wściekłości! Nie umrzesz tak od razu...
Widocznie moja twarz musiała nabrać bardzo
niepokojącego wyrazu, bo Ayelleri, który podszedł, żeby
zadać jakieś pytanie, z miejsca zbladł i wycofał się, coś
mętnie tłumacząc. Popatrzyłem na niego ze zdumieniem,
wzruszyłem ramionami i znów zacząłem snuć plany pozbycia
się prześladującego nas łajdaka. Pacyfizm pacyfizmem, ale
tego bydlaka będę zabijał długo i z przyjemnością... Ayelleri
chyba się uspokoił, zrozumiał, że nic do niego nie mam, ale
trzymał się ode mnie z daleka i od czasu do czasu rzucał mi
nerwowe spojrzenia. W innych okolicznościach z
przyjemnością wyśmiałbym Pierworodzonego, ale teraz nie
miałem do tego głowy.
No, gdzie jesteście, malutkie? Przecież i tak was poczuję...
*
Darien był bardzo dumny, że to właśnie jemu Władca
powierzył znalezienie tego podłego samozwańca, który kalał
imię prawdziwego panującego smoków już samym faktem
swego istnienia. Tego głupca Tajena należało od razu
przegonić! Nie zdołał utrzymać własnego klina i osiem
smoków przepadło jak kamień w wodę. Rzecz jasna, ten
żałosny samozwaniec nie poradziłby sobie z taką ilością
smoków: dzieciaki nie wyszły jeszcze z wieku, w którym ich
siła właściwie przewyższa siłę dojrzałego smoka... Po prostu
ośmiu nicponi gdzieś zabalowało, posyłając do dharra
swojego starszego...
Szczeniaki! Władca słusznie uczynił, wysyłając klin jego,
Dariena. Mieli wziąć do niewoli obrzydliwego podleca, hańbę
smoczego narodu... Żałosny dwunożny, który mieni się
Władcą smoków, panów przestworzy! Nikczemnik, który
zmusił ich do ukrywania się wśród innych ras! A przecież
smoki urodziły się po to, by panować! I ten żałosny stwór
śmie twierdzić, że jest smokiem, a nawet ani razu się nie
przemienił! Dlaczego nikt wcześniej nie zrozumiał, że na
tronie, który powinien należeć wyłącznie do Władcy —
prawdziwego Władcy — znalazł się żałosny nikczemnik!
Ale to nic, teraz prawdziwy monarcha wrócił i ukarze tego
łajdaka, który tak długo wszystkich oszukiwał! A smoki znów
staną się najwspanialszym narodem świata, tak jak byłoby od
samego początku, gdyby nie ten...
Towarzysze oddziału myśleli to samo, co Darien —
dziewięć młodych jaszczurów lecących wysoko na
niebieskim, letnim niebie weszło w lekki rezonans.
„Gielle, wyczuwasz go?” — zapytał w myślach Darien
swoją szukającą smoczycę, która miała dar znajdowania
każdego, jeśli bardzo tego chciała.
„Wyczuwam... tylko...”
„Co?” — spytał niespokojnie dowódca klina.
„Mam wrażenie, że on też nas świetnie czuje. I prowadzi”
— odparła zdenerwowana Gielle.
„Jak mógłby nas dostrzec? Zwariowałaś? To niemożliwe”
— Darien nie uwierzył.
„Może i niemożliwe — westchnęła. — Ale myślę, że mam
rację. On dobrze wie o naszym przybyciu”.
„To pułapka?”
„Nie mam pojęcia. Zawrócimy?”
„Za nic! Nie możemy zawieść Władcy!”
„Jak chcesz” — odparła smoczyca, wyraźnie
niezadowolona z decyzji dowódcy. To wszystko stawało się
coraz dziwniejsze.
„Darienie, są tam!” — zawołał w myślach Lerien.
Obozowisko wrogów było zaskakująco dobrze widoczne z
góry. Dwunożni nie mieli zamiaru się ukrywać, ba, nawet
rozpalili ognisko! Szkoda jeszcze, że nie wyznaczyli miejsca
do lądowania!
Fakt, że nikt nie obawiał się ich przybycia, oburzył
dowódcę klina tak, że ryknął urażony i wypluł język
płomienia, nieduży, ale na tyle groźny, by wywołać w
dwunożnych podszyty strachem szacunek.
Oddział w dole trochę się ożywił, ale nikt nie miał zamiaru
wpadać w panikę na widok dziewięciu smoków.
— Lądujemy! — zakomenderował Darien, nie
doczekawszy się strachu podłych lizusów samozwańca.
Ku niemałemu zdumieniu młodego smoka dwunożni
całkowicie zignorowali przybycie klina: nadal zajmowali się
jakimiś swoimi sprawami, od czasu do czasu rzucając
nieproszonym gościom niezadowolone spojrzenia.
„Co za bezczelność!” — warknął w myślach Darien, po
czym przybrał ludzką postać. Złośliwy uśmiech samozwańca
uznał za halucynację.
— Poddajcie się! — ryknął groźnie, próbując uspokoić
serce, które tłukło się w piersi niczym wróbel w ciasnej
klatce. Zasłuży na pochwałę Władcy!
— Poddaliśmy się — oznajmił leniwie samozwaniec, który
siedział w kucki przy ognisku i w skupieniu mieszał łyżką
jakąś bulgoczącą strawę, od czasu do czasu jej próbując.
— Co?! — zawołał osłupiały dowódca klina, który
spodziewał się wszystkiego, ale na pewno nie czegoś takiego.
— Przyszliśmy wziąć was do niewoli!
— To bierzcie — powiedział obojętnie potężny mężczyzna
w kolczudze, ziewając przeciągle.
Podły uzurpator, który śmiał przybrać tytuł Władcy, tym
razem nie zaszczycił młodego jaszczura odpowiedzią.
Po raz pierwszy w życiu Darien poczuł się jak skończony
kretyn.
Jego towarzysze speszeni przestępowali z nogi na nogę i
spuszczali wzrok pod złośliwym spojrzeniem czarnowłosego
samozwańca, który nadal uśmiechał się kącikami ust. Ani
Darien, ani jego przyjaciele nie wiedzieli, co mają zrobić z
potencjalnymi jeńcami. Ba, skąd wiadomo, czy ci tutaj
poddali się naprawdę, czy to tylko taki chytry podstęp,
mający na celu demoralizację smoczego oddziału? Jeśli
chodziło o to drugie, wrogowie odnieśli pełny sukces: młode
smoki jeszcze nigdy nie czuły się bardziej zagubione.
— Zjecie coś? — zapytał „gości” samozwaniec.
— Że co? — Wytrzeszczył oczy Darien, któremu
zdradziecko zaburczało w żołądku i od razu pokręcił
zdecydowanie głową: — Nie!
Jego podwładni wyraźnie nie byli zadowoleni z takiej
decyzji dowódcy, ale nie odważyli się wyrazić oburzenia. Bo
faktycznie: głód głodem, ale jak tu dzielić strawę z
wrogiem?!
— Jak sobie chcecie, będzie więcej dla nas — rzekł
samozwaniec i zwrócił się do swoich. — Chodźcie, gotowe!
— Ee... przecież bierzemy was do niewoli... — zaczęła
ostrożnie Gielle, zerkając na Dariena, który z aprobatą skinął
głową.
— A czy my wam przeszkadzamy? — zdumiał się chłopak
o kasztanowych włosach, który był, jeśli wierzyć
doniesieniom, górskim demonem. Cały oddział tego
żałosnego nikczemnika, który śmiał wystąpić przeciwko
prawdziwemu Władcy smoków, rozsiadł się wokół ogniska z
miskami w rękach. Teraz już wszyscy szlachetni mściciele
poczuli burczenie w brzuchach.
— A broń?... — odezwał się ostrożnie Darien.
— Leży pod drzewem — wskazał elf. — Weźcie sobie.
— ?! — Darien pomyślał, że to jakiś zły sen. Świat
zwariował, a on nawet nie zauważył, kiedy. A gdzie bitwa z
podłymi łajdakami, którzy pragnęli wyrządzić krzywdę
wielkiemu smoczemu narodowi?! To mieli być ci krwiożerczy
dranie? Traktowali oddział smoków jak komary — niezbyt
przyjemne, ale niegroźne! Przecież ci niegodziwcy powinni
byli zaatakować jego klin z obnażonymi mieczami i, rzecz
jasna, ulec potędze smoczej broni, której nikt nie jest w
stanie stawić czoła!
Ale nie stało się nic podobnego! Niewiarygodne!...
— Ale przecież wzięliśmy was do niewoli... — wyjąkał
Darien.
— Owszem — przyznał ten, który miał czelność przyswoić
sobie tytuł Raywena.
— Powinniście się nam podporządkować...
— Słusznie. — Wzruszył ramionami czarnowłosy łajdak. —
Zaraz coś zjemy, prześpimy się i rano zaczniemy się
podporządkowywać — zapewnił, zanim zabrał się do
jedzenia.
*
Biedny smoczek, ledwie zdążył podtrzymać opadającą
szczękę... Z satysfakcją stwierdziłem, że udało mi się — bez
większego wysiłku — wyprowadzić cały ten oddział z
równowagi. Biedne dzieciaki poczuły się zdezorientowane,
gdy zrozumiały, że nie mamy zamiaru robić tego, czego się
po nas spodziewają.
Muszę przyznać, że od razu mi się spodobali. W miarę
naiwni, otwarci, ufni... Oczywiście bydlak, który wykorzystał
ich do swoich celów, zagrał na tych wszystkich zaletach,
które zawsze tak łatwo mogą okazać się słabościami... Ale
mimo wszystko nie zdołał przemienić smoków w oszalałe psy
łańcuchowe. Może nie chciał, a może po prostu szczeniaki
nie miały cech, które sprzyjałyby metamorfozie, jaką przeszli
zabici przeze mnie nieszczęśnicy.
Moi przyjaciele otwarcie rozkoszowali się sytuacją i
niemal skręcało ich ze śmiechu, kiedy patrzyli na grymasy
niepewności pojawiające się na dziewięciu smoczych
mordkach. Cóż, nie co dzień ma się okazję bezkarnie drwić z
wielkich jaszczurów. Ja na pewno nie pozwolę im drwić sobie
z siebie — niechby tylko próbowali, a popamiętaliby mnie na
długo! Ale dzieci... No cóż, to przecież tylko dzieci...
— Ale musimy zablokować wasze zdolności magiczne! —
oznajmił zdecydowanie dowódca klina, Darien. Wypadło to
niezbyt przekonująco i chłopak zdawał sobie z tego sprawę.
— Ależ proszę — rozczarowałem go po raz kolejny.
Co prawda, starszego elfa wcale nie ucieszyła
perspektywa braku możliwości użycia czarów — cóż, w
naszym oddziale był jedynym pełnowartościowym magiem...
Moje wyczyny nie były magią, nazywanie ich tak
graniczyłoby z herezją. Czarowanie to stanowczo nie moja
domena, dlatego bransoleta, którą Darien lękliwie zapiął na
moim nadgarstku, a która miała pozbawić mnie wszelkich sił
czarodziejskich, mogła wywołać jedynie pobłażliwy uśmiech.
Dowódca smoków zrozumiał, że gdzieś w tym wszystkim
kryje się podstęp, ale nie był w stanie pojąć, gdzie, a ja nie
byłem aż tak skończonym altruistą, żeby wyjawiać mu
własne plany.
— Jesteście naszymi jeńcami — oznajmił ostrożnie
chłopiec, czerwieniąc się.
— Oczywiście, oczywiście... — nie protestowała Ilne, ale
jednocześnie tak się wyszczerzyła, że cała dziewiątka
smoczków przestraszona cofnęła się o krok. Wilczyca
parsknęła śmiechem i mrugnęła do mnie.
Nasi zwycięzcy mieli bardzo nietęgie miny, ale nadal
trzymali się dzielnie. Myślałem, że umrę ze śmiechu. Biedne
pisklęta, posłano je w celu pochwycenia straszliwego
potwora i jego pomocników! Jacy oni są przerażeni...
— A teraz pójdziecie z nami — oznajmił nieco
pewniejszym głosem dowódca klina.
— Też coś — prychnąłem. — Po ciemku nigdzie nie
będziemy szli! Dopiero jak się wyśpimy, nad ranem...
— Ale wzięliśmy was do niewoli! — jęknął żałośnie Darien.
— I co z tego? — zapytałem drwiąco.
Na szczęście żadnemu z tych dzieciaków nie przyszło do
głowy, żeby zmusić nas do posłuszeństwa siłą. Może
podświadomie czuli, co tak naprawdę sobą reprezentuję,
może byli zbici z pantałyku moimi wygłupami, a może po
prostu bali się podjąć bardziej radykalne środki?
Tak czy inaczej, musieli pogodzić się z faktem, że na
miejsce przeznaczenia pozwolimy dostarczyć się dopiero
jutro, zaczęli więc niechętnie układać się na własnych
płaszczach. Niezbyt komfortowy nocleg...
— Trzymaj, mała — zawołałem jedyną w klinie dziewczynę
i podałem jej swój pled. Noce są teraz ciepłe, wyśpię się
świetnie na jednym kocu, pod samympłaszczem.
Dziewczyna nie od razu zrozumiała, że to „mała” odnosiło
się do niej, później długo nie mogła zrozumieć, że naprawdę
daję jej ten nieszczęsny kawałek materiału, a potem
zastanawiała się, czy w ogóle wypada przyjąć dar od wroga.
Dziesięć minut później Gielle położyła się spać na tyle
wygodnie, na ile było to możliwe, a towarzysze mogli jej
tylko po cichu zazdrościć.
I wtedy moi przyjaciele zaskoczyli mnie. Poszeptali
chwilę, po czym z rozdzierającymi westchnieniami pożyczyli
młodym smoczkom część własnych pledów. Dzieci nie
zdumiałyby się bardziej, gdyby niebo spadło im głowy, a ja
tylko skinąłem Ertowi, który tak sympatycznie potraktował
moich młodych współplemieńców. A przecież nie mógłbym
mieć do niego pretensji, gdyby rzucił się na nich z
obnażonym mieczem.
*
Całą noc Gielle wierciła się na posłaniu, dyskretnie
pachnącym miętą, wiatrem i nieuchwytnym gorzkim
aromatem palonego drewna jarzębinowego,
charakterystycznym dla smoków. Żadna inna istota na
świecie tak nie pachniała.
„Czyżby Władca mylił się, gdy mówił, że ten, który mieni
się Raywenem, nie jest smokiem? Przecież pachnie smokiem,
a zapachu nie można sfałszować... I wcale z nami nie
walczył, poddał się dobrowolnie... A może wcale się nie
poddał? Jeśli naprawdę jest smokiem, to wystarczy
uświadomić sobie, jak długo żył, by
zrozumieć, że wpakowaliśmy się w poważne kłopoty.
Gdyby tak było, stary smok zrobi z nas mokrą plamę i nawet
tego nie zauważy...”
Ale Gielle trudno było uwierzyć, że ktoś, kto z własnej
woli oddał jej jeden ze swych pledów, będzie chciał ich teraz
zabić. „Jest bardzo przebiegły! — przypomniała sobie
dziewczyna. — Na pewno chce uśpić naszą czujność, a potem
zaatakować!”
Z tej strony, z której spał rzekomy samozwaniec, nadal
dobiegało spokojne i równe sapanie...
Rozdział 15
Bajki to coś więcej niż prawda. Nie dlatego, że
opowiadają nam o tym, że smoki istnieją, ale dlatego, że
mówią nam o tym, że smoka można pokonać.
G. K. Chesterton

Budząc się nad ranem, Darien pomyślał, że równie dobrze


mogliby się nie obudzić, gdyby jeńcy postanowili zabić ich tej
nocy — ale nie zrobili tego. Rano czarnowłosy drań tak samo
serdecznie zaproponował, żeby zjedli z nimi śniadanie —
przygotował tyle jedzenia, że starczyłoby dla niewielkiego
oddziału orków (niewielki oddział równał się bojowemu
pododdziałowi pięćdziesięciu wojowników). Ponieważ
towarzysze samozwańca pałaszowali śniadanie z wielkim
apetytem, dowódca klina doszedł do wniosku, że nikt nie ma
zamiaru ich otruć — przynajmniej nie tym razem.
Duma wyła, że nie wolno przyjmować poczęstunku od
wrogów — zwłaszcza jeńców, ale pamięć usłużnie
podpowiadała, że przecież wzięli już pledy, a kiszki grały
marsza, dając do zrozumienia, że choćby ktoś był po trzykroć
smokiem, to i tak musi coś jeść.
A w głębi świadomości tliło się nieprzyjemne pytanie: kto
tu kogo wziął do niewoli? Ale Darien siłą woli zepchnął je
jeszcze głębiej, żeby nie wyłaziło w nieodpowiednich
momentach.
— E... no... — zawahał się młody smok, usiłując
zignorować burczenie w żołądku, które stawało się coraz
głośniejsze.
— Będziemy jeść! — oznajmiła niespodziewanie Gielle i
pierwsza podeszła do ogniska.
— Słuszna decyzja — uśmiechnął się szeroko
samozwaniec i pogładził dziewczynę po głowie.
W duszy młodego smoka poruszyło się coś do złudzenia
przypominającego zazdrość. Na szukającą ich oddziału
Darien od dawna patrzył w szczególny sposób, ale ciągle nie
mógł się zebrać na odwagę, by wyznać jej swoje uczucia —
Gielle była przecież tak niezależna i piękna! A teraz
pozwoliła się tak po prostu dotknąć temu łajdakowi i do tego
jeszcze z miną, jakby nic się nie działo?! Jak ona może?!
Na Giellę zerkała również demonessa, bynajmniej
niezachwycona tym, że ktoś spoufala się z Raywenem.
Darien nie zdawał sobie sprawy, że on i wojowniczka patrzą
na Giellę i samozwańca z identycznym wyrazem twarzy.
Khilayia nerwowo gryzła wargi, z trudem powstrzymując
irytację. Władca wyglądał tak dobrodusznie, a ta smoczyca
była taka zadowolona! To nie do zniesienia! I oboje wyglądali
tak, jakby się całkowicie rozumieli — a przecież dziewczyna
należała do oddziału, który miał ich wziąć do niewoli! Była
wrogiem!!!
Obok demonessy głośno sapał zły jak osa Laelen, ciągle
obrażony na Raywena. Te smoki bardzo irytowały elfa: w
odróżnieniu od Khilayii on wyraźnie widział, że Władca
traktuje tę smoczą dziewiątkę podobnie jak jego, czyli widzi
w nich dzieci, które potrzebują troski i opieki. To oznaczało,
że młodszy elf nie jest jedyny w swoim rodzaju, a to było
szalenie denerwujące.
*
Czułem się wyśmienicie. Wszystkie idiotyczne przeczucia
zepchnąłem na drugi plan, z przyjemnością oddając się temu
upajającemu zajęciu, jakim jest opiekowanie się dziećmi,
które nieustannie trzeba karmić, uspokajać i zagadywać,
czyli opowiadać im bajki, najlepiej wesołe i dobre.
Wspomnienia z mojej burzliwej przeszłości — a przynajmniej
większość z nich — raczej by się nie nadawały...
Tak czy inaczej, chodziło o to, żeby dzieciaki doprowadziły
nas do tego, który nawarzył piwa, które teraz musiałem
wypić. Byłoby miło, gdyby mi zaufali i wyrzucili z głów całe
to draństwo, jakim starannie naszpikował ich mój nieznany,
ale do bólu znienawidzony przeciwnik. O, niech ja tylko
dobiorę się do tego łajdaka!
Na razie udało mi się nakarmić tych nicponi, choć moi
przyjaciele wyraźnie nie chcieli dzielić się śniadaniem.
Najedzone smoczęta od razu stały się o połowę mniej
agresywne i zaczęły zerkać na mnie jeśli nie z sympatią, to
przynajmniej bez wrogości. Dziewczyna, Gielle,
przypominała teraz moje wychowanice z Pałaców: miała
podobny wyraz oczu, zachwyt pomieszany z zaufaniem. Ale
ich dowódca gotów był mnie udusić za stosunek Gielle do
mojej skromnej osoby. Wszyscy zakochani są głupcami z
definicji, jedni w większym, inni w mniejszym stopniu. Zaś
ten konkretny zakochany smok był wyjątkowym głuptasem:
gdyby sprawy miały się inaczej, zrozumiałby, że nie ma się
czym przejmować, bo ktoś taki jak ja nie zagarnie jego
drogocennej gwiazdki. Za wiele miałem problemów na
głowie, żeby jeszcze uwodzić cudze ukochane...
Najedzeni i zadowoleni ruszyliśmy w drogę. Wyjaśniliśmy
naszym małoletnim konwojentom, że nie pozwolimy się nieść
w szponach i nie zostawimy naszych rzeczy, a jak im się coś
nie podoba, niech spróbują nas zmusić. Oczywiście smoki nie
były na tyle głupie, żeby pozwolić sobie udowodnić, że nie są
silniejsze, i poddały się po pięciu minutach dyskusji. No cóż,
umiem rozmawiać z dziećmi, to po prostu kwestia
ogromnego doświadczenia... Jednym słowem, my jechaliśmy
konno, a dzieciaki szły za naszymi wierzchowcami. Wcale się
to smoczętom nie podobało, ale nie mogły nic na to poradzić.
— Na pewno wiesz, co robisz? — spytał cicho Ert,
któremu cała ta sytuacja wcale nie przypadła do gustu.
— Jeśli powiem, że wiem, i tak nie uwierzysz —
zauważyłem rozsądnie.
— No dobrze, a możesz mi obiecać, że nikt nie ucierpi? —
rycerz sformułował pytanie inaczej.
— Tak.
— Nawet ty? — Człowiek przyjrzał mi się bacznie.
— Od kiedy to pogromcy smoków martwią się o zdrowie
przeklętych skrzydlatych jaszczurów? — zapytałem złośliwie.
— Od wtedy, gdy owe jaszczury zaczęły zajmować się
ratowaniem sierot i biedaków — odparł tym samym tonem
rycerz.
— Sieroty i biedacy to niby wy? — upewniłem się z
najbardziej nieprzyjemnym uśmiechem, na jaki mnie było
stać.
Jednak Ert nie miał zamiaru się obrażać.
— Na to wygląda — odparł spokojnie. — Więc obiecujesz,
że będziesz strzegł swojej łuskowatej skóry?
— Na miarę moich skromnych sił i możliwości —
przyznałem z westchnieniem.
Ert w poczuciu spełnionego obowiązku odczepił się ode
mnie i dołączył do naszych towarzyszy, którzy na widok jego
natchnionej miny mieli ochotę chodzić po ścianach (tylko że
ścian nigdzie nie było).
— Jedziemy czy nie? — spytał nieśmiało Darien, świadom
tego, że stracił kontrolę nad całą sytuacją.
— Jedziemy, jedziemy... — opędził się Ert. — Czego się
wtrącasz?
— No przecież wzięliśmy was do niewoli... — wymamrotał
z nieszczęśliwą miną dowódca smoczego oddziału.
— A czy my twierdzimy, że jest inaczej? — zdumiał się
pokazowo Kot, który właśnie podjechał i popatrzył na
chłopca niczym słoń na mrówkę.
Biedny Darien mało się nie rozpłakał.
— Nie obrażaj dziecka! — huknąłem na demona, który
skulił się pod moim oskarżycielskim spojrzeniem.
— Jakiego dziecka?! — zdenerwował się z kolei Darien,
prawie podskakując w miejscu, i natychmiast zamilkł. Wolał
nie prowokować kolejnego złośliwego komentarza, który
zapewne udowodniłby mu jego całkowitą bezradność.
— Jedziemy! — Machnąłem ręką dowódcy klina, z
przyjemnością wyobrażając sobie, jak dziewięcioro
małoletnich nicponiów będzie przez cały dzień lecieć kłusem
za naszymi końmi. To nic, będą mieli nauczkę na przyszłość.
*
— Lecimy na piechotę, niesiemy ich broń... Tak nie
powinno być! Czuję się jak idiota! — poskarżył się w biegu
Darien.
— Którym faktycznie jesteś. — Gielle nie miała zamiaru
pocieszać zgnębionego chłopaka. W odróżnieniu od dowódcy
była w wyśmienitym humorze...
— Tak, idę na smyczy tego drania, który śmie nazywać się
smokiem...
— On jest smokiem — oznajmiła Gielle, biegnąc lekko z
boku.
— Co? — Chłopak zatrzymał się gwałtownie, od razu
wpadł na niego młodszy brat, na tego kolejny jaszczur, a na
niego...
Minutę później jeńcy mogli oglądać imponujące
kłębowisko ośmiu smoków płci męskiej, które przewalało się
na ziemi i wykrzykiwało takie słowa, że nawet Raywen
przysłuchiwał się zaciekawiony. A wokół biegała wystraszona
Gielle, próbując — bez efektu — uspokoić przyjaciół.
— Może starczy? — zapytał spokojnie Raywen.
Żadnej reakcji.
— Chłopaki, uspokójcie się! — mitygował Władca
uczestników bijatyki, ale ci nie mieli zamiaru go słuchać.
— Cicho mi tu! — wrzasnął wreszcie tak, że zdawałoby
się, iż zadrżało niebo.
„Konwojenci” od razu się opamiętali, pozbierali z ziemi i
wrócili do pieszego konwojowania konnych „jeńców”. Ci
ostatni zerkali na młodzież z dezaprobatą jak dorosłe wilki
na rozhasane dzieciaki. „Dzieciaki” speszyły się i usiłowały to
ukryć, ale kiepsko im szło. Raywen i jego towarzysze
świetnie się bawili, smoczy klin czuł się parszywie, nie mniej
jednak porozumienie zostało osiągnięte.
— Ten nikczemny stwór, ten żałosny oszust śmie
rozkazywać mnie, smokowi! — poskarżył się Darien Gielle,
gdy zyskał pewność, że „żałosny oszust” nie może ich
usłyszeć.
— W końcu jest starszy. — Wzruszyła ramionami
dziewczyna, która nie widziała w tym nic niezwykłego.
— On nie jest smokiem! — oburzył się dowódca klina.
— Jest — odparła spokojnie szukająca.
— Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? — zapytał
powoli Darien, zerkając podejrzliwie na przyjaciółkę. — Już
zdążył ci zrobić pranie mózgu? A przecież Władca ostrzegał
nas...
— On pachnie jak smok — odparła spokojnie Gielle. — To
wiem na pewno. A Władca w ogóle nie ma żadnego zapachu,
co już samo w sobie jest podejrzane. I w ogóle od samego
początku nie bardzo mi się podobał.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — Darien ściągnął
brwi.
— To, że ten Władca panuje od dharr wie ilu lat i na
pewno jest smokiem, a tamten nowy w ogóle nie wiadomo
skąd się wziął!
— Knujesz przeciwko Władcy! — wściekł się chłopak.
— Przeciwko któremu? — sprecyzowała złośliwie Gielle,
patrząc prosto w oczy dowódcy. — Wyjaśnij mi, dlaczego
mam wierzyć jednemu smokowi tylko ze względu na jego
kolor, a drugiemu nie wierzyć tylko dlatego, że tak kazał mi
pierwszy?
— Gielle, przecież to Czarny Smok! Wielki opiekun
naszego narodu! Jak możesz tak mówić?!
— Normalnie — smoczyca prychnęła niczym obrażona
kotka. — Po prostu ten wielki opiekun naszego narodu wcale
mi się nie podoba.
— A ten stwór, który ważył się przywłaszczyć sobie jego
tytuł... — zaczął wściekle Darien, ale napotkał pogardliwy
wzrok szukającej i zamilkł stropiony.
— Nie wiem, kto jaki tytuł sobie przywłaszczył, ale ten
smok nie jest zły. — Skinęła głową w stronę czarnowłosego
jeźdźca. — Mógł nas zabić, ale tego nie zrobił. I czuję, że
nawet teraz jest od nas silniejszy...
— Nie może używać magii i jest bezbronny! —
zaprotestował Darien.
— Jest dużo starszy od nas i sądzę, że zna sposoby
pokonania tych ograniczeń. — Gielle wzruszyła ramionami.
— I bardziej mi się podoba niż tamten!
To był najbardziej bolesny cios dla nieszczęsnego młodego
smoka, który od razu umieścił czarnowłosego samozwańca
na liście najgorszych wrogów.
— Jedziemy czy nie? — zawołał dowódcę jego nowy
zajadły nieprzyjaciel, jednocześnie zaglądając młodzieńcowi
w oczy. Darien poczuł, że świat rozpływa mu się przed
oczami. Podobnie jak każdy smok wiedział o istnieniu
naznaczenia i gdyby chciał, mógłby je wykonać, ale nie
wyobrażał sobie, jak to możliwe, żeby smok naznaczył innego
smoka! Jeśli jednak to całkowite odprężenie, które poczuł
Darien, nie było tym, co czuli naznaczani w pierwszym
stadium połączenia z umysłem nowego pana, to w takim
razie czym było?
„Muszę tylko odwrócić wzrok i wszystko będzie dobrze...”
— pomyślał z narastającą paniką, wpatrując się w
czarnowłosego mężczyznę jak królik w węża. — Po prostu
muszę się odwrócić!”
Ale nie zdołał oderwać wzroku od złotych oczu
samozwańca: jego wolę pochłonął obcy umysł, rzeczywiście
ogromny i potężny. To naprawdę był bardzo stary smok...
A potem nieszczęsny Darien poczuł, jak ktoś szpera w
jego pamięci, bezceremonialnie odrzucając to, co
niepotrzebne — samozwańca interesowało wszystko, co
dotyczyło Władcy... Darien nie mógł nic zrobić, nie mógł
przeszkodzić mu w grzebaniu w jego własnej głowie.
*
Chłopiec stawiał rozpaczliwy opór, lecz gdy pokłócił się z
Gielle, jego samokontrola stała się równa zeru, a może nawet
spadła do wartości ujemnych. Nie miał nawet jednej
milionowej szansy na obronę.
Nie szarp się, chłopcze, nie zrobię ci krzywdy... Jedynie
przejrzę twoje wspomnienia... Nie denerwuj się, niczego
osobistego nie dotknę, słowo Władcy, interesuje mnie tylko
ten nowo przybyły łajdak... Nie zamykaj się! Aha... oto i on...
Gdy wynurzyłem się ze świadomości Dariena, chłopak był
blady jak ściana i chwiał się. Sam sobie zawinił. Gdyby
spokojnie pozwolił mi dowiedzieć się tego, co mnie
interesowało, wszystkim byłoby znacznie łatwiej, mnie
również... Moje śniadanie rozpaczliwie domagało się
wypuszczenia na świat, ale stłumiłem te wolnościowe
tendencje w zarodku. Nic z tego, nie mogłem pozwolić sobie
na utratę możliwości uzupełnienia zapasów energii.
— Jak... jak śmiesz! — wściekł się od razu chłopak,
łyskając oczami i zaciskając pięści tak mocno, że zbielały mu
kostki.
— Do starszych należy zwracać się per „pan” lub „wy” —
osadziłem go chłodno. Jeszcze mi tylko histerii brakowało...
— Jesteś nikim! — warknął chłopak.
Aa, to już przerabialiśmy... I skończyło się w sposób
opłakany.
— Cicho bądź, szczeniaku! — ofuknął smoka Egort i dał
mu po karku. To znaczy, chciał mu dać, a w efekcie uderzył
go w grzbiet, co jednak nie zmniejszyło siły ciosu. Darien
zachwiał się — stary krasnolud miał ciężką rękę, nie
pierwszą setkę lat machał młotem w podziemiach... —
Jeszcze mu mleko na brodzie nie wyschło, a już będzie
szczekał na Władcę, bezwstydnik! Co za młodzież dzisiaj!
— On nie jest Władcą! — zawołał po raz nie wiadomo
który Darien, ale napotkał lodowate, wzgardliwe spojrzenie
swojej wielkiej miłości (inna miłość po prostu się smokom nie
zdarza), która wyraźnie nie podzielała poglądów wielbiciela.
Zawsze powtarzam, że zdrowy rozsądek w mężczyźnie
najskuteczniej budzi pełne dezaprobaty spojrzenie ukochanej
kobiety. Teraz było podobnie: biedny chłopak od razu stracił
cały zapał, zapomniał o wszystkim i popatrzył na dziewczynę
wzrokiem porzuconego szczeniaczka.
— Uspokój się, Egorcie — przełączyłem uwagę wszystkich
na siebie. — Każdy ma prawo do własnych przekonań, niech
sobie chłopak myśli, co chce.
Darien nadął się, ale nic już nie mówił w obawie przed
groźnym wzrokiem obiektu westchnień.
— Co chcecie osiągnąć? — zapytała rzeczowo Gielle, która
postanowiła wziąć nić negocjacji w swoje piękne i bynajmniej
nie słabe ręce.
— Szczerze? — Uniosłem brwi.
— Najchętniej — odparła przekornie.
— Chcę się spotkać z tym waszym Władcą... —
powiedziałem. Wymawiając ostatnie słowo skrzywiłem się,
jakbym przełknął coś gorzkiego.
— Ale po co? — zdumiała się Gielle.
— Chcę z nim omówić kilka kwestii... — Zmrużyłem oczy.
— A co chcecie osiągnąć w czasie tego omawiania? —
wtrącił się do rozmowy inny chłopiec, którego chyba — nie,
nie chyba, ale na pewno — zwali Talien.
— Chcę się dowiedzieć, który z nas ma rację. —
Wzruszyłem ramionami z najbardziej chytrym wyrazem
twarzy, na jaki było mnie stać.
— Czy w takim razie powinniśmy prowadzić was do
Władcy? — spiął się od razu Darien.
— A co macie do stracenia? — zapytałem z przekornym
uśmiechem.
Popatrzyli na mnie zdumieni.
— Jeśli zdołam pokonać to indywiduum, to znaczy, że nie
jest Czarnym Smokiem, który jest mądry, wielki i
wszechpotężny, prawda? A jeśli to on załatwi mnie,
faktycznie okażę się żałosnym samozwańcem. Tak czy
inaczej, zatriumfuje prawda.
Nie zdołałem zarazić optymizmem ani naszych
konwojentów, ani moich przyjaciół. Ci ostatni popatrzyli na
mnie jak na samobójcę.
— Czy to znaczy, że chcesz zaatakować Władcę? — Gielle
ściągnęła brwi.
— Po co? — prychnąłem drwiąco. — Zdaje się, że jeszcze
nikt nie odwołał sądowego pojedynku?
Przed nami były jeszcze dwa długie dni drogi...
*
— Powiedziałem, oddajcie! Szybko! — głos brzmiał
groźnie, ale zupełnie nie pasował do jasnowłosego
chłopaczka, który zjawił się znienacka w Pałacach i od progu
zaczął stawiać żądania.
— Ale... — zaczął nieśmiało Terien, cofając się jak najdalej
od nieproszonego gościa.
— Milczeć! A ty nawet się nie odzywaj, ty morfie
nieszczęsny! Myślisz, że mnie oszukasz tą podrabianą gębą?
Nawet we śnie nie wziąłbym cię za Raywena! Ostatni raz
mówię, dawać amulet! Żywo!
— Władca się z wami policzy! — próbowała pogrozić mu
Aelle, ale szybko umilkła pod bacznym wzrokiem oczu
błękitnych jak niebo.
— Zobaczymy! Nie sądzę, żeby waszemu Władcy udało się
ze mną policzyć... A teraz dajcie amulet!!!
*
Było tu tak ohydnie, że tylko siłą woli zmusiłem się do
tego, by się nie krzywić... Żeby tak zapaskudzić okolicę!
Czarny Smok, jego mać... Chociaż nie, nie sądzę, żeby coś
takiego miało matkę...
W niebo uderzył triumfalny ryk — pewnie to Władca
ucieszył się z naszego zniewolenia. To nic, jeszcze
zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni...
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała cicho Gielle,
patrząc na mnie nieszczęśliwym wzrokiem.
Sam jestem sobie winien. Niańczyłem te dzieciaki całą
drogę i teraz się do mnie przywiązały. Tylko jedni pokazują
to otwarcie, a inni udają, że mnie nie znoszą...
— Czuję. — Skrzywiłem się, usiłując rzadziej oddychać.
Było naprawdę obrzydliwie... Nie przypuszczałem, że w tak
krótkim czasie można tak zniszczyć mój świat, no, w każdym
razie jego niewielką część... — A teraz odejdźcie — szybko i
jak najdalej — powiedziałem tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
Przyjaciele popatrzyli na mnie wystraszonym, zaszczutym
wzrokiem. Bali się tak, że trzęsły im się kolana, nie chcieli
spotkać się z nieznanym niebezpieczeństwem... I wstydzili
się tego strachu. A także tego, że chcą mnie zostawić
samego, a ja im na to pozwalam.
— Raywenie, przecież to Czarny Smok, uosobienie zła... —
zaczął cicho Kot. — Może zostawmy go w spokoju, co?
— Boisz się? — westchnąłem.
— Tak... — wyznał demon. — To przecież Czarny Smok!
To...
— Gwiżdżę na to, kim jest — powiedziałem ponuro. — To
bydlę niszczy mój świat, więc wszystko mi jedno, czy to
Czarny
Smok, czy Biały Jednorożec! Rozerwę go na strzępy,
kimkolwiek jest! I wierz mi, zdołam to zrobić! Sam zdechnę,
ale dopnę swego!
Gdybym był w smoczej postaci, zionąłbym ogniem i kilka
razy uderzył się ogonem po bokach jak rozzłoszczony kocur.
A tak tylko zacisnąłem pięści i zmrużyłem oczy.
Młode smoki spuściły wzrok. Sądziły, że doprowadzając
mnie do legowiska tego pasożyta, zdradzili swego rzekomego
Władcę — a jednocześnie bały się, że ich Władca odeśle mnie
na tamten świat...
— A może byłoby lepiej, jakbyś nie zdychał? — zaczął
ostrożnie Len, patrząc na mnie wielkimi brązowymi oczami.
— Jesteś potrzebny... Mnie. Leriemu. Khilayii. Ertowi. Kotu.
Egortowi. Ilne. Smokom, ludziom, elfom, demonom...
Wszystkim jesteś potrzebny... Jesteś częścią tego świata,
bardzo ważną jego częścią, i nie możesz umrzeć! Twój brat
na pewno będzie przeżywał, jak ci się coś stanie. Wszyscy cię
kochają, Raywenie. Musisz przeżyć. Jesteś Władcą.
Odpowiadasz za wszystkich.
— Jesteś sadystą... — powiedziałem zdumiony,
rozumiejąc, że czegoś nie zauważyłem w tym elfie.
— A ty leniem i egoistą — sparował. — Chcesz porzucić
wszystkich pod pretekstem zbawienia świata. Ja rozumiem,
że jest ci ciężko, że bardzo zmęczyłeś się przez te wszystkie
tysiąclecia, ale to twoje powinności i tylko ty możesz je
spełnić...
— Dorosłeś — skonstatowałem ze spokojem skazańca.
— Ty również — odbił piłeczkę Pierworodzony.
— Co tam mówiliście o końcu świata? — wtrącił się
Darien, który jak się okazało, miał zdumiewającą zdolność
słyszenia tylko tego, co go interesowało. — I co on ma z tym
wspólnego? — Niedbale skinął w moją stronę.
— O, to długa historia... — zaczął obiecująco Kot. — Jak
już wszyscy pożegnają się z Raywenem, to ci ją opowiem.
— Nie rozmyśliłeś się? — zapytał Ert, patrząc na mnie.
— Nie ja wyznaczam cenę... Ale jestem gotów ją zapłacić.
— Mój uśmiech wypadł ponuro, lecz dość przekonująco.
— Jesteś idiotą — padła krótka diagnoza.
— Jestem Władcą.
— Nie masz prawa nosić tego tytułu! — zareagował
dowódca klina, chyba odruchowo.
— Idź do dharra. — Pogromca smoków, również
odruchowo, posłał chłopaka pod pierwszy lepszy adres. —
Raywenie... Postaraj się przeżyć.
Po tym wezwaniu, płynącym, o dziwo, ze szczerego serca,
znalazłem się w imadle rycerskich objęć.
— Powodzenia, smoku.
— Powodzenia, pogromco smoków.
Smoczęta wytrzeszczały oczy, ale nie pytały, skąd u
odwiecznych wrogów takie serdeczne stosunki, uznały
widać, że byłoby to nietaktowne. A ja zacząłem poważnie się
zastanawiać, czy można umrzeć z ciekawości...
— Dbajcie o siebie, Władco — poprosił cicho stary
krasnolud, patrząc przed siebie oczami pełnymi bólu.
— Spróbuję, Egorcie. — Skinąłem głową. — Dziękuję ci.
Za wszystko.
— No, postaraj się tam, jaszczurko — burknął chmurnie
ork, patrząc w bok. — Bo jak by ci się coś stało... Chyba bym
się nie ucieszył...
Spotkałem się wzrokiem z Greszem i wydawało mi się, że
jego oczy podejrzanie błyszczą.
— Jeszcze przyjmiesz moje Służenie — pogroził mi cicho
Kot i szybko się odwrócił.
— Potem porozmawiamy — uśmiechnąłem się.
— Ty ohydny tworze Ciemnych sił! — zaczął groźnie
Ayelleri, zgodnie z najlepszymi tradycjami Jasnych Elfów. —
Tylko spróbuj umrzeć!!! Ja... ja nie chcę tracić przyjaciela...
— dodał, spuszczając wzrok.
— Ja też uważam cię za przyjaciela, Ayelleri. I cieszę się,
że mogłem cię spotkać.
— Przywróć nasz związek... — poprosił cicho Len. — Chcę
być z tobą.
— Nie... Głuptasie, gdybym ja zginął, ty straciłbyś rozum
— w najlepszym razie.
— Chcę zostać z tobą. Nawet jeśli...
— Głuptas z ciebie, Len. Jeszcze nie zdążyłeś pożyć, a już
wybierasz się na tamten świat, i to za takim starym
próchnem jak ja... — mruknąłem, mierzwiąc jasne włosy elfa.
— Nawet nie proś. Ty masz żyć! Potraktuj to jak rozkaz, a
rozkazy Władcy nie podlegają dyskusji.
Lekko zdenerwowana Lady podeszła do mnie, podobnie
jak pozostali czekając na jakieś pożegnalne słowo.
— Ilne, przyniesiesz chwałę swojemu rodowi. Będą z
ciebie dumni. Obiecuję ci to. I naprawdę prawie mnie
rozgryzłaś.
Uśmiech wilczycy był nieco zawstydzony, ale pełen
wdzięczności.
A teraz najstraszniejsze... Stwórco, chroń moją grzeszną
duszę albo jej nie mniej grzeszny brak...
— Reylene... — powiedziałem cicho, patrząc na stojącą z
boku demonessę, która próbowała udawać, że to wszystko jej
nie dotyczy. Powoli odwróciła do mnie bladą twarz. —
Dziękuję Stwórcy, że miałem szczęście cię spotkać.
Niełatwo było wytrzymać spojrzenie rozszerzonych
zdumieniem liliowych oczu, ale udało mi się. Kilka kroków i
już stałem przy zastygłej ze zdumienia dziewczynie.
— ?!
I na oczach wstrząśniętych przyjaciół oraz młodych
pobratymców ukląkłem przed swoją Reylene na jedno kolano
i pocałowałem delikatną, nieco rozdygotaną teraz dłoń.
Jej skóra pachniała wiatrem i liliami...
I bardzo dobrze. Teraz mogłem już nawet umrzeć
spokojnie. No, powiedzmy — prawie spokojnie.
*
— Co to było?! — wykrztusiła wstrząśnięta demonessa,
gdy Raywen szybko skrył się w wąwozie.
— No... — westchnęła Gielle. — Tak właściwie to właśnie
wyznał ci miłość.
— Co-co?! — speszyła się Khilayia, której zaczęła drżeć
dolna warga.
— „Reylene” to znaczy „jedyna”. Smok tylko raz w życiu
wybiera swoją drugą połowę, dlatego wybrańca czy
wybrankę nazywa „jedynym”. I nie może już zmienić swojego
wyboru... — oznajmiła z niezadowoleniem smoczyca,
zerkając na Dariena. — Nawet gdyby bardzo tego chciał.
— I on...
— Nazwał cię jedyną. Być wybranką Władcy to wielki
zaszczyt.
Serce demonessy zabiło szybciej.
— Dlaczego wcześniej mi tego nie powiedział? —
wyszeptała z rozpaczą.
— Widocznie uznał, że tak będzie lepiej... Przecież
szykował się na śmierć... — wyjaśnił stary krasnolud, z
lękiem obserwując, jak wyraz twarzy wojowniczki zmienia
się z nieszczęśliwego we wściekły.
— Ach, uznał... — powiedziała ze złością. — Że będzie
lepiej... Już ja mu pokażę! Jakie on ma prawo decydować za
innych?! Skrzydlaty gad! Kto mu dał takie prawo? Kim on w
ogóle jest? Niech tylko wróci, już ja mu!...
Gniewny krzyk przeszedł w rozpaczliwy szloch, który
szybko przerodził się w głośny płacz.
„Niech tylko wróci... niech wróci... ja mu... ja mu... tylko
niech wróci...”
*
„Jak tylko dostanę się do tego bydlęcia, urządzę mu
prawdziwy najazd orków na spokojną wioskę! Nie lubię
przemocy, ale specjalnie dla niego postaram się zapomnieć o
zasadach!” — myślałem ponuro, idąc wąwozem. Szedłem
dość długo, więc zdążyłem obmyślić plan wielkiej zemsty w
najdrobniejszych szczegółach — między innymi doszedłem
do punktu, w którym będę mu wybijać ząb po zębie.
Ale gdy zobaczyłem Czarnego Smoka, wszystko to w
jednej chwili wyleciało mi z głowy... Skonfundowany,
popatrzyłem na niego oszalałymi oczami, które powoli
wychodziły mi z orbit.
Ee... nie no, owszem, przypominał smoka... Mniej więcej
tak jak Pałace przypominają Las Zachodu...
— Zjawiłeś się, bezczelny samozwańcu!!! — zaryczało
radośnie to coś i zionęło ogniem.
Strużka płomienia była słaba i niepewna, przypominała
ognisko rozpalone z mokrego drewna. Za to jaki dym leciał...
aż mi łzy pociekły!
— I co to ma być? — zapytałem najbliżej stojącego
smoczka, wskazując czarne, połyskujące oleiście cielsko.
— A?! — Młody smok był wstrząśnięty moim brakiem
szacunku.
Cielsko otworzyło pysk, ale uznałem, że nie jest godne
mojej uwagi i na razie nie będę rozmawiał z tym czymś.
— To wielki Czarny Smo... — zaczął znaną mi już śpiewkę
chłopak.
— Chłopcze, to COŚ przypomina Czarnego Smoka
najwyżej maścią. To coś nie jest nawet podobne do zwykłego
smoka!! — ryknąłem, wskazując palcem bok świętego
cielska, najwyraźniej zaskoczonego taką bezczelnością.
— Rozkazuję ci, ty żałosny...
— Milczeć! — ryknąłem głośno. — Nie pozwoliłem ci
mówić, stworze. Zajmę się tobą za chwilę... I właśnie toto
uznaliście za swego Władcę? — spytałem przerażonych i
skonsternowanych pobratymców. — Tego stwora, który
ośmielił się podnieść łapę na świat, w którym żyjemy, na
nasz naród?!
Młodzież chyba nie rozumiała powodów mojej wściekłości.
— Jestem Czarnym Smokiem! — zaryczał stwór. — Jestem
Władcą smoczego plemienia! Jestem odwiecznym opiekunem
tego świata! Kim jesteś, żeby obrażać mnie, który widział
narodziny Ciemności?!
— Coś mówiłeś, stworze? — zwróciłem się z udawanym
zainteresowaniem do żałosnej imitacji, która miała czelność
wyciągnąć łapę po to, co do niej nie należało.
Taką wściekłość czułem może trzy razy w życiu... Arien,
który kiedyś miał okazję oglądać mnie w takim stanie, potem
przez pół roku jąkał się i wzdrygał przy każdym głośniejszym
dźwięku. Później powiedział, że nigdy nie widział czegoś
straszniejszego niż ja wtedy — a mój braciszek niejedno już
widział i trudno go nastraszyć...
Wielki Czarny Smok zamilkł zdumiewająco szybko. No
tak, tego typu istoty mają dość mocno rozwinięty instynkt
samozachowawczy, a ja w tej chwili stanowiłem nie lada
zagrożenie.
— Brać go! — polecił tym idiotom, którzy mu zaufali.
— Stać! — rozkazałem spokojnie. Dzieci, rzecz jasna,
znieruchomiały. — A teraz w tył zwrot i zjeżdżać mi stąd! Do
domu, dzieciaki!
Na widok smocząt biegnących posłusznie do wyjścia z
wąwozu mojemu przeciwnikowi tak wykrzywiło pysk, jakby
jednym haustem wypił beczkę octu.
— Jak?...
— Nie twoja sprawa! — warknąłem. — Za to teraz
jesteśmy sami! A ja mam wielką ochotę porozmawiać z tobą
w cztery oczy... — wysyczałem.
— Jak śmiesz! — Błysnął oczami stwór. — Jestem twoim
prawowitym Władcą! Czarnym Smokiem!
— Nie wierzę ci! — wyszczerzyłem się. — Z jakiej racji
Czarny Smok miałby nagle wrócić?
— Bo wypełniła się przepowiednia...
— Bzdura!
— Jestem strażnikiem tego świata...
— Brednie!
— Dlaczego mi nie wierzysz, smoku?!
— Oo?... — powiedziałem drwiąco. — Więc uwierzyłeś, że
jestem smokiem? A jeszcze piętnaście minut temu
twierdziłeś coś zupełnie innego...
— Trudno nie uwierzyć... — mruknął ten łgarz, wpatrując
się w przestrzeń za moimi plecami.
Aha, czyli jesteśmy w domu. Z tylu, za mną, migotał
odblask mojej drugiej postaci. Ostatnie stadium
niekontrolowanej wściekłości, która lada moment mogła
przerodzić się w bojowe szaleństwo, tak cenione przez
niektóre narody.
— Dlaczego ci nie wierzę?! — uśmiechnąłem się kpiąco. —
Mogę podać całą listę powodów! Czarny Smok nie niszczyłby
materii świata. Czarny Smok nie pchałby swojego narodu do
wojny. Czarny Smok jest w stanie rozpoznać pobratymca w
każdej sytuacji. A poza tym...
*
— Co to? — zapytał nie wiadomo kogo osłupiały Darien,
widząc, jak z wąwozu, w którym zniknął Raywen, wylewa się
tłum jego rodaków z zaskoczonymi i zaszczutymi minami.
— Odchodzą — powiedziała równie zdumiona Gielle. —
Dlaczego?
— Widać Władca im kazał. — Wzruszył ramionami Egort.
— Bywają takie chwile, gdy nie da mu się stawić oporu.
Nawet jeśli się bardzo chce...
— Myślisz, że to Raywen ich odesłał? — Uniosła brwi
zdumiona Ilne.
— Głupia — uśmiechnął się ze smutkiem Kot. — To
przecież jasne jak słońce. Zrozumiał, że nie zdoła załatwić
sprawy pokojowo i odesłał swoich, żeby przypadkiem nie
oberwali.
— I teraz został tam zupełnie sam... — wyszeptał pobladły
Len. — Ja go tak nie zostawię!
— Ale... — zająknął się Ert, próbując złapać chłopaka za
ubranie, jednak Len się wywinął.
— Idę do niego! — oznajmił i pognał w głąb wąwozu.
— Hmm... — powiedziała zaskoczona Ilne. — Idziemy za
nim?
— Taak — westchnął ciężko rycerz. — A wy nigdzie się nie
ruszajcie! — zwrócił się groźnie do smoków, które czuły się
jak najnikczemniejsze i najbardziej żałosne stworzenia na
świecie. — Bo wam uszu natrę, a Raywen poprawi!
Darien i reszta nie odważyli się nie posłuchać pogromcy
smoków, widocznie bardzo cenili sobie łuskowatą skórę.
Zwłaszcza że jeńcy już dawno zabrali konwojentom swoją
broń.
„Do dharra! Co ma zamiar zrobić ten skrzydlaty łobuz?!
O, Jasny Jednorożcu! Za jakie grzechy musiałem spotkać się
z tym gadem! I dlaczego jak ostatni idiota lecę za nim tylko
dlatego, że podejrzewam, iż przypiekli mu smoczy tyłek?!”
Przyjaciele biegli ile sił w nogach, a gdy dotarli do
miejsca, w którym wąwóz rozszerzał się i ukazywał
legowisko Czarnego Smoka, nie mogli złapać tchu.
— Co to? — szepnął osłupiały Ert, któremu wydawało się,
że świat zwariował.
— Jest ich dwóch... — wymamrotał Kot.
— A gdzie Raywen?! — zawył Len.
Przed wstrząśniętymi przyjaciółmi stały dwa smoki — i
oba były czarne.
— Skoro, jak wiemy, Raywen też jest smokiem, to jeden z
tych tutaj musi być naszym zdechlakiem — oznajmił Gresz, w
napięciu wpatrując się w zastygłe naprzeciwko siebie
jaszczury.
— Ale przecież one są... czarne! — zawołała Khilayia.
— No cóż, widocznie to Raywen jest właśnie tym Czarnym
Smokiem... — Ert wzruszył ramionami. — Ha... Ha, ha...
Śmiech pogromcy smoków zabrzmiał nieco histerycznie.
— A... a który to Raywen? — spytała Ilne, patrząc to na
jednego, to na drugiego. — Ta sama wielkość, ten sam
kolor...
— Stawiam na tego z prawej, no tego, który nie błyszczy
się jak polany oliwą — ocenił Gresz.
Pozostali również obstawili smoka po prawej. Był niczym
napięta struna, smukły, o błyszczących bursztynowych
oczach, straszny i piękny zarazem. Smok. Władca. Drugi
jaszczur nie robił już takiego wrażenia, choć był nieco
większy. Pysk spłaszczony, oczy jak mętne spodki, a łuska
błyszcząca jakby została pokrytą warstwą oliwy.
— Ten po prawej to Władca — zawyrokował Egort. —
Wyczuwam go jako Władcę.
— To znaczy, że Raywen jest... — szepnął Laelen,
wytrzeszczając oczy na tego, którego przywykł oglądać w
postaci złośliwego czarnowłosego chłopaka o zmieniających
barwę oczach.
— Egorcie, znasz go tyle lat! I nawet się nie domyślałeś?!
— oburzył się rycerz.
— Nie. — Stary Mistrz pokręcił głową. — Zresztą, kto by
się domyślił?...
— Zdaje się, że zyskałem przewagę — zahuczał jaszczur
po lewej. — Co zrobisz, jeśli rozerwę na strzępy te szczury?
Przecież ci na nich zależy?
W ryczącym głosie dały się słyszeć drwiące nutki.
— Tylko spróbuj ich tknąć! — ryknął smok po prawej. —
Wtedy możesz już nie liczyć na szybką śmierć!
Głos na pewno należał do Raywena: wprawdzie
wydobywał się ze smoczego gardła, ale wyraźnie słychać
było znajome intonacje.
— O... naprawdę ci na nich zależy! — powiedział
przeciwnik Raywena. — A może wśród nich jest także twoja
kobieta? Co, Władco?
Khilayia zaczerwieniła się jak burak i spuściła oczy. Teraz
pierwszy lepszy potwór będzie mówił o niej różne świństwa!
— Zabiję ją na twoich oczach! Umrze jako pierwsza!
W oczach Raywena rozbłysła taka dzikość i taki gniew, że
przyjaciele zapragnęli zapaść się pod ziemię, choć wiedzieli,
że wściekłość Raywena nie jest wymierzona przeciwko nim.
Najwyraźniej smoki faktycznie były niewiarygodnie
okropnymi stworami...
Jedna chwila i Władca z rykiem rzucił się na przeciwnika.
*
I po jakiego dharra tu przyleźli?! Zupełnie powariowali!!!
Jak śmieli!!! I co ja miałem teraz zrobić?... Świat zawirował
mi przed oczami... Jeśli on ich skrzywdzi... I nie chodzi wcale
o przysięgę! Przysięga nie ma tu nic do rzeczy! Tam są moi
przyjaciele... I Reylene... Jeśli ten stwór dotknie kogoś
choćby końcem szpona, rozerwę go na kawałki!!! Albo nie...
będzie umierał długo... bardzo długo... tak długo, że zdąży
tysiąc razy przekląć chwilę, w której wpadła mu do głowy
myśl zjawienia się w naszym świecie...
Mój przeciwnik raczej nie spodziewał się, że ze wściekłym
rykiem rzucę się na niego, żeby szarpać go kłami i rozdzierać
pazurami. Taak... Władca faktycznie nie powinien się
zachować w ten sposób. Ale teraz było mi wszystko jedno!
Zabiję!
Co prawda, ten żałosny stwór nie był wcale tępy: po kilku
ciosach wzbił się w niebo.
O, nie uciekniesz!
Wzleciałem w górę w ślad za nim. Niepotrzebnie to
zrobiłeś, mój drogi... Mnie podtrzyma wiatr, a ciebie?
Splunąłem na niego ogniem. Mój płomień nie przypominał
tego wątłego języczka, jaki wyprodukował ten, który śmiał
się nazwać imieniem Czarnego Smoka. Zadałem cios
skrzydłami. Zdawałem sobie doskonale sprawę ze swojej siły.
Co, zabolało?! A jeśli jeszcze tak? I tak?
Do dharra...
On wcale nie miał zamiaru zdychać... Zajechał mnie po
brzuchu tak, że pewnie rozdarł mi skórę... Poczułem ból...
Ale to nic, zaraz mu się odwdzięczę... Nie wyjdzie z tego
żywy, przysięgam!
Ale on też był silny...! A ja, głupi, myślałem, że wszystko
się ułoży...
Moje rany były ciężkie, głębokie. Długo tak nie mogłem
wytrzymać... Wiedziałem, że osłabnę z upływu krwi... Czyli
powinienem skończyć tę walkę jak najszybciej, dopóki to
paskudztwo, które przedostało się do naszego świata myśli,
że jestem silniejszy...
Jeszcze żyję. I będę żyć! Będę żyć, dlatego że z dołu
patrzą na mnie moi przyjaciele, moja Reylene... Nie mogę
przegrać! Dlatego, że to moi przyjaciele, moja Reylene, mój
świat!...
*
Na ziemię spadła ciężka brunatna kropla.
— Krew? — spytała cicho Khilayia.
— Tak... — powiedział Ert. — Tylko czyja?
— Raywena boli. Bardzo... jest ranny... — powiedział Len
obcym głosem.
Wszyscy milczeli wstrząśnięci.
— Przecież on zerwał wasz związek! — zawołał Ayelleri.
— Tak... ale ja tego nie chciałem. Dlatego jeszcze mogę go
wyczuwać, ale tylko bardzo silne emocje... — wyznał młodszy
elf. — Nie mówiłem o tym, bo bałem się, że Raywen odbierze
mi również i to...
Więc skoro teraz go poczułem, to musi go bardzo boleć...
Khilayia poczuła, że ma trudności z oddychaniem, a w
środku zrobiło jej się zimno.
Raywen jest ranny, poważnie ranny... Czy on?...
„Nie... Duchy lasu, zachowajcie go dla mnie... przecież tak
go kocham... Zachowajcie go...”
*
Musiałem zwyciężyć.
Cios. Jeśli do tego czasu nie rozpruł mi jeszcze brzucha,
zrobił to właśnie teraz. Do dharra. Jak nieprzyjemnie...
Znów zionąłem ogniem. Płomień był tak potężny, że sam
się zdziwiłem. Hmm... Jeszcze nie ma dość? No to znów cios
skrzydłami i szponami. Nie wystarczy? O, nie licz, że
uciekniesz. Tak, ja wkrótce zdechnę, ale i ty odejdziesz za
Ostatnie Wrota! Już ja się o to postaram...
Wiesz, na czym polega różnica między nami? Ja, idąc tu,
szedłem na śmierć — dlatego nie puszczę cię, choćbym miał
zginąć. A ty kurczowo trzymasz się życia, jeśli tę żałosną
wegetację, jaką prowadzą podobne tobie stwory, można w
ogóle nazwać życiem.
Rzuciłem się na wroga jak głodny włóczęga na kawałek
chleba. Rozrywałem i szarpałem tę istotę, która przeniknęła
do naszego, do mojego świata i jeszcze śmiała podawać się
za mnie. Nie wyjdzie z tego cało...
Traciłem siły... Szkoda... Ale powinienem zdążyć... I
zdążę, niech mnie dharr!!!
Gdy wielkie cielsko, które trzymałem w uścisku resztką
sił, zaczęło się przemieniać w popiół, zrozumiałem, że
wygrałem i że to chyba ostatnia rzecz, jaką zrobiłem w
swoim niewiarygodnie długim życiu. Cóż, koniec godny
Władcy, godny Czarnego Smoka. Zrobiłem wszystko, co
mogłem, uratowałem wszystkich, których zdołałem. Teraz
mogę odejść w pokoju. Niech mi ziemia lekką będzie. A
właśnie, muszę jeszcze na nią spaść... I pewnie umrę od
uderzenia, w efekcie którego doznam śmiertelnych obrażeń
ciała... O Stwórco... Nawet teraz sobie pokpiwam... Ale to
nic, wkrótce wszystko się skończy. Na zawsze...
Reylene... Jednak jestem tchórzem...
*
— On spada! — krzyknęła Ilne, z przerażeniem patrząc,
jak wielki Czarny Smok leci w dół, otulony aureolą czarnego
popiołu, w który przemienił się drugi smok.
Raywen nawet nie próbował wyrównać lotu i nabrać
wysokości.
— On... nie żyje? — Khilayia nigdy nie przypuszczała, że
można być aż tak przerażonym. Teraz czuła się tak, jakby
ona również umarła w chwili, w której zobaczyła
spadającego smoka.
— Nie. — Pokręcił głową blady Len. — Jeszcze nie, ale
jeśli uderzy o ziemię z takiej wysokości, umrze na pewno.
Musi się ocknąć!
— Raywenie!!! — wrzasnęli chórem przyjaciele, nie
umawiając się.
Uniosły się skórzaste powieki, skrzydła napięły się,
próbując unieść ciężkie i nieposłuszne ciało.
Wolno... Zbyt wolno i zbyt późno. Nie zdąży. Rozbije się.
Jak głupio...
Łoskot był okropny.
Raywen leżał bez ruchu.
— Co z nim?! Czy to... koniec? — Starszy z elfów nie
przyznałby się do tego nawet przed sobą, ale na samą myśl,
że straszliwy Czarny Smok, twór Ciemności i Zła miałby
umrzeć, poczuł się bardzo źle.
— Jeszcze nie — chlipnął Len. — Jeszcze nie umarł! I ja
nie pozwolę mu umrzeć!
Zanosząc się rozpaczliwym płaczem, rzucił się do swego
uwielbianego Raywena i dosłownie wpił w jego łuskowaty
pysk. Raywen jeszcze oddychał, bardzo słabo, ale oddychał, a
to znaczyło, że była jeszcze szansa! Bardzo mała, ale jednak
była!
— Ayelleri, zrób coś, przecież umiesz uzdrawiać! —
zażądał Laelen przez łzy.
— Nie zdołam. — Elf zwrócił do brata nieszczęśliwą twarz.
— On... mamy zbyt różne energie życiowe, nie starczy mi sił,
żeby go ocalić, nawet jeśli z każdego z nas wyciągnę
wszystko! Widziałem jego wzór życiowy. To niemożliwe...
Wybacz, Len...
— Naprawdę nie zdołamy nic poradzić? — spytała Ilne,
nie wierząc własnym uszom.
Pierworodzony tylko skinął głową i odwrócił się. Jeszcze
nigdy nie czuł się taki bezradny — na jego oczach umierał
przyjaciel, a on nie potrafił mu pomóc.
Blada jak płótno Khilayia uklękła przy smoku i przytuliła
się do czarnego pyska.
— Raywenie, nie umieraj... — szepnęła nieszczęsna
demonessa, zapominając, że jeszcze godzinę temu gotowa
była udusić smoka gołymi rękami. — Proszę...
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zdławił ją szloch i
rozpłakała się, idąc za przykładem Lena.
I nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby czynić Khilayii
wyrzuty za zachowanie niegodne wojownika.
Oddech Raywena z każdą chwilą stawał się słabszy. Nadal
nie odzyskał przytomności, ciągle przebywał w stanie, który
w każdej chwili mógł stać się śmiercią. Nikt nie ośmielił się
rozmawiać głośno w obecności umierającego, z rzadka tylko
zakłócano ciszę wypowiadanymi szeptem zdaniami. Len i
Khilayia płakali rozpaczliwie, choć bezgłośnie, i patrzyli na
Raywena z nadzieją, która umierała powoli, razem ze
smokiem.
Jednak już wkrótce gorzkie rozmyślania przyjaciół zostały
przerwane — dość nagle i przez kogoś, kogo absolutnie nie
spodziewali się tu zobaczyć.
Na chwilę wszystkich członków oddziału oślepiło białe
światło, na które nie dało się patrzeć, tak jak nie da się
patrzeć na słońce, stojące w zenicie. A gdy mogli już
otworzyć oczy, ujrzeli, że zjawił się tu ni mniej, ni więcej,
tylko sam Po Trzykroć Jasny Jednorożec. Jednak tym razem
piękny zwierz nie otrzymał należnych mu zachwytów i
hołdów. Członkowie oddziału, zamiast z czcią, patrzyli na
przybysza ze zrozumiałym napięciem i wrogością.
Jednorożec rzeczywiście był piękny — śnieżnobiały koń ze
lśniącym rogiem na czole. Święty zwierz wygiął dumną szyję
i z takim samym napięciem popatrzył na towarzyszy swego
odwiecznego wroga. Niezadowolenie ze spotkania było
obopólne.
„Zjawił się! — pomyślał ze złością Ert. — Teraz! Żeby
dobić śmiertelnie rannego wroga! A gdzie byłeś, gdy Raywen
ratował świat za cenę swego życia? Zginę, ale to bydlę nie
podejdzie do jaszczura nawet na krok!”
Jednorożec popatrzył na rycerza z taką niechęcią, że
gdyby pogromca smoków nie był tak wściekły, pewnie by się
wystraszył. Ale po tym, gdy wojownik na własne oczy
zobaczył, jak Czarny Smok ratuje świat, było mu już
wszystko jedno. Gotów był umrzeć za smoczego Władcę,
choć wiedział, że Raywenowi to i tak nie pomoże. Wyjął
miecz z pochwy i spojrzał wyzywająco w niebieskie oczy
Jednorożca. Za jego przykładem poszli wszyscy, nawet
Khilayia i Len wstali, by z orężem w dłoni bronić tych kilku
minut życia, które pozostały Raywenowi.
Ucieleśnienie Światła zarżało i zaczęło ryć ziemię
kopytami, ale Jaśni, którzy jeszcze dwa tygodnie temu
padliby przed Jednorożcem na kolana, właśnie
sprzeniewierzyli się Światłu i mieli w nosie niezadowolenie
bóstwa.
Widząc, że sprawy nie da się załatwić po dobroci,
Jednorożec cofnął się, pochylił łeb, wziął rozpęd i po prostu
przeskoczył przez stojących murem obrońców Czarnego
Smoka.
„Czyżby wszystko poszło na marne?” — pomyślała z
rozpaczą Khilayia.
A Biały Jednorożec przykląkł obok nieruchomego
Czarnego Smoka.
Rozdział 16
I to najlepsze na świecie czary
Triumfuje słońce na krawędzi szczytu
I wszystko już, nie potrzeba niczego
Jest tylko niebo, odwieczne niebo
Zespół „Mielnica”

Odejdź od niego! — wrzasnął Laelen do legendarnego,


świętego uosobienia Światła. W brązowych oczach chłopaka
płonęło twarde postanowienie: polegnie w pojedynku z
bóstwem, ale nie dopuści go do rannego smoka.
Jednorożec wcale nie miał zamiaru słuchać rozkazu
jakiegoś tam elfa — i dał temu wyraz we wzgardliwym
spojrzeniu. Potem święty zwierz przestał zwracać uwagę na
przyjaciół Czarnego Smoka.
Powietrze wokół Jednorożca — ku zdumieniu obecnych —
zadrżało jak w czasie upału i przed oczami nieludzi oraz
człowieka pojawił się piękny młodzieniec w białych szatach,
które sprawiały wrażenie, jakby świeciły własnym blaskiem.
Młodzieniec w jakiś nieuchwytny sposób przypominał Lena.
Między innymi tym, że od razu zaczął płakać.
— Trzymaj się, mordo łuskowata! — powiedział przez łzy.
— Nie waż się umierać, słyszysz?! Tylko spróbuj mnie
porzucić, a spod ziemi cię wyciągnę i na nowo zakopię!
Rozumiesz?!
Dalszych gróźb przyjaciele Czarnego Smoka już nie
zrozumieli — Po Trzykroć Jasny przechodził z jednego języka
na drugi, łączył w jednym zdaniu różne narzecza, co trochę
(no dobrze — bardzo) przeszkadzało w odbiorze. Ale
przynajmniej dało się zrozumieć, że nie ma zamiaru dobijać
gada.
Jasnowłosy młodzieniec objął pysk smoka i od niego do
jaszczura zaczęło powoli płynąć słabe srebrzyste lśnienie.
— Dzieli się z nim siłą życiową! — poinformował przyjaciół
Ayelleri, który jako jedyny mag w całym towarzystwie od
razu zrozumiał, co się dzieje.
— Nie wygłupiaj się! — wołał Jasny Jednorożec kłótliwym
głosem, a jego twarz była blada i żałosna jak u zagubionego
dziecka. — Wcale nie jest z tobą tak źle, jak chcesz pokazać!
Przestań udawać, draniu! No, zmieniaj postać, szybko, zanim
pogromcy smoków przybędą tu po trofeum w postaci twojej
głowy... Przemień się, a ja ci pomogę...
O dziwo, Czarny Smok zaczął powoli przybierać ludzką
postać, tylko zajęło mu to znacznie więcej czasu niż Jasnemu
Jednorożcowi.
— Brawo, zuch... — odetchnął z ulgą Jasny, gdy obok
niego pojawiło się nie wielkie smocze cielsko, lecz znacznie
mniejsze ludzkie. — No, bierz jeszcze! — zażądał opiekun
wszystkich Jasnych, dotykając wąską dłonią czoła Raywena,
który nadal nie otwierał oczu, ale najwyraźniej odzyskał
przytomność.
— Czemu stoicie jak słupy? — Jednorożec odwrócił się do
oddziału, gdy zyskał pewność, że smok nie ma zamiaru
umierać, przynajmniej na razie. — Żywo, róbcie nosze! A
może myślicie, że w takim stanie pozwolę go wieźć na
koniu?!
Tym razem nikt nie śmiał przeciwstawić się bóstwu — Ert
i Kot pokornie wyszli z wąwozu, żeby poszukać materiałów
do zrobienia noszy.
Nikt z obecnych nie potrafił zrozumieć, co się dzieje i
dlaczego Biały Jednorożec, odwieczny wróg Czarnego
Smoka, nie tylko nie płonie pragnieniem wykończenia
przeciwnika, ale jeszcze pomaga mu i zmusza do pomocy
innych. To przekraczało możliwości pojmowania
przeciętnych Jasnych — nawet takich, którzy sporo czasu
spędzili w towarzystwie Władcy.
— A czy on... — zająknęła się Khilayia, patrząc z nadzieją
na Po Trzykroć Jasnego. Gdy demonessa zyskała pewność, że
bóstwo nie ma zamiaru zrobić krzywdy jej ukochanemu,
uspokoiła się i przypomniała sobie, że do sił wyższych należy
odnosić się z szacunkiem.
— Wszystko będzie w porządku — mruknął Jednorożec z
wyraźną ulgą. — Prześpi się ze dwa, trzy dni i będzie jak
nowy. Chwała Stwórcy, zdążyłem w samą porę, jeszcze z
dziesięć minut i...
Jednorożec urwał znacząco, ale nikt nie odważył się zadać
mu pytania. Dopiero teraz wszyscy uświadomili sobie, co się
dzieje, i zaczęli chodzić przed bóstwem na paluszkach,
zerkając nań z czcią. Zwierzę parskało rozdrażnione, ale nic
nie mówiło — jego milczenie było bardzo wymowne.
Pół godziny później Ert i Kot wrócili z noszami, na których
pod czujnym okiem Jednorożca położono śpiącego smoka.
Raywen wymruczał coś niezadowolony, lecz nie otworzył
oczu.
Gdy Jednorożec oznajmił, że pojedzie razem z oddziałem i
będzie osobiście doglądał Raywena, całe towarzystwo
westchnęło, ale nie spierało się — w końcu On wiedział
najlepiej.
Najjaśniejszy odmówił podróży na zwykłym koniu,
podobnie jak nie chciał się przemieniać — Ayelleri, który
podsunął bóstwu ten pomysł, został nagrodzony kilkoma
niezbyt miłymi epitetami. Na pytanie, co w takim razie chce
uczynić, prychnął z wyższością i przeraźliwie gwizdnął. Ae-
Nari od razu stawił się na wezwanie. Na Jednorożca patrzył z
mniejszym uwielbieniem niż na smoka, ale mimo wszystko z
szacunkiem.
— I przestańcie ze mnie szydzić! — zażądał od
zdumionych przyjaciół Najjaśniejszy. — Nic, tylko święty,
boski...
— To jak mamy mówić? — starszy elf nie rozumiał
rozdrażnienia bóstwa.
— Mam imię, bądźcie więc łaskawi używać go i zwracać
się do mnie normalnie! W końcu nie nazywaliście Raywena
Ciemnym,
Wszechświatowym Złem czy Czarnym Smokiem? No
właśnie! I ze mnie też przestańcie się natrząsać!
— Ee... a jak brzmi wasze imię? — zapytał Ert, z trudem
pokonując drżenie
— Arien — Lśniący — oznajmił Jednorożec.
— ?! — oddział zareagował bezbrzeżnym zdumieniem.
— Ale przecież Arien to młodszy brat Raywena... — zaczął
ostrożnie pogromca smoków.
— No tak — przyznał spokojnie Najjaśniejszy. — I ja
właśnie jestem tym młodszym bratem. A kto, według was,
może być bratem Czarnego Smoka, Pierwszego Tworu? —
uniósł brwi Arien.
— A co z Wielką Bitwą? — spytał stropiony Ayelleri.
— Jaką bitwą? — prychnął Jednorożec. — Ostatnia „bitwa”
między nami miała miejsce półtora tysiąca lat temu, gdy
Raywen nakładł mi po łbie. Należało mi się — sprecyzował,
uprzedzając pytania. — Ale nie powiem, za co. Więc
przestańcie powtarzać kretyńskie opowieści — Raywen nie
może się teraz śmiać, mogłoby mu zaszkodzić.
— Ale... — spróbował coś powiedzieć Ayelleri.
— To jedynie domysły. Ani brat, ani ja nie mamy z tym nic
wspólnego.
Ae-Nari zarżał złośliwie, jakby na potwierdzenie słów
Jednorożca.
— Byliśmy w bardzo dobrych stosunkach...
Aż do wieczora nikt nie zadręczał Ariena pytaniami.
Nawet jeśli był bratem ich Raywena, to był jednak także
Jednorożcem...
A nieszczęsny i obrażony na cały świat młodszy brat
smoka tylko krzywił się od pełnych szacunku myśli i bardzo
zazdrościł Raywenowi, którego traktowali jak równego sobie
przyjaciela, a nie jak świętą relikwię.
Jednorożec okazał się jeszcze gorszą „zarazą” niż Raywen
— oddział zrozumiał to już po kilku godzinach obcowania z tą
istotą, uważaną za opiekuna Jasnych. Arien z wrednym
wyrazem twarzy sypał złośliwościami jak z rękawa. Nie
wypadało odcinać mu się tak, jak Raywenowi, a trudno było
to znieść.
Za to wyciągnęli z niego mnóstwo informacji o stworzeniu
świata, o jego historii oraz życiu Raywena. To ostatnie
interesowało ich najbardziej. Jak się okazało, Władca miał
bardzo ciekawą biografię — w ciągu całego życia nawyrabiał
takich rzeczy, że jego przyjaciele nie wiedzieli, czy śmiać się,
czy płakać.
Przy okazji dowiedzieli się też, że legendarna postać,
obecna w eposie każdego narodu, czyli Sprytny Rain, był ni
mniej, ni więcej, tylko właśnie starym dobrym Raywenem,
który zdążył nieźle dopiec całemu światu.
— I wtedy mój brat mówi do niego: „Jak przesuniesz mnie
z tego miejsca, oddam ci wszystkie pieniądze!”
— I co, przesunął go? — spytał Ayelleri, przełykając
kolejny kawałek mięsa.
— Akurat! — prychnął Arien. — Weź go i przesuń! Raywen
poprosił ziemię, żeby nie puszczała jego stóp.
— To znaczy, jak to? — nie zrozumiał elf.
— On nie czaruje. Dla mnie i dla niego magia jest
niedostępna — my, jako „próbne wzorce”, mamy tylko wzór
życia. Magia to podporządkowanie czegoś siłą, do tego
potrzebna jest moc i wzorzec magiczny do jej
przekształcenia, a my nie musimy nikogo do niczego
zmuszać. Zostaliśmy stworzeni na samym początku, więc na
prawach pierworodnych możemy żądać podporządkowania
— tłumaczył młodzieniec, ignorując zdumienie oddziału. — Ja
nie mogę tylko kierować Ciemnością, ponieważ ojciec
stworzył ją, zanim powołał do życia mnie... — poskarżył się
Jednorożec.
Raywen ocknął się drugiej nocy, gdy wszyscy prócz
Ariena, który zgodził się pełnić wartę tej nocy, spali snem
sprawiedliwych.
— Dzień dobry, braciszku — powiedział Arien do smoka,
który właśnie otworzył oczy.
— Masz dość oryginalne wyobrażenie o dniu — odparł
Ciemny, uśmiechając się samymi oczami.
— Powiedz, dlaczego mnie nie wezwałeś? Omal nie
odszedłeś na tamten świat przez to swoje dharrowe
bohaterstwo! A ojciec mianował strażnikami mnie i ciebie, i
wcale nie chciał, żebyś tak się narażał z powodu swoich
dziwacznych wyobrażeń o honorze! I w ogóle! To ja tu jestem
Jasny!!!
— Skończyłeś? — spytał obojętnie Raywen.
— Tak — odparł spokojnie jego brat, jakby minutę temu to
nie on urządzał histerię.
— Jak mnie znalazłeś?
— Pojechałem do ciebie do domu i pożyczyłem pewną
rzecz od twoich wychowanków — odparł dumnie Jednorożec,
pokazując brata bliźniaka tego amuletu, który Aelle wręczyła
Władcy.
— Tak po prostu ci go oddał? — zdumiał się Raywen.
— O, nie — wyszczerzył się drapieżnie Arien. — Długo się
opierali, ale wiesz przecież, że mam dar przekonywania...
Przy okazji, co to była za kukła, która miała czelność udawać
ciebie?
— Mam nadzieję, że nic mu nie zrobiłeś? — spytał leniwie
smok.
— Nie, twoje dzieciaki bardzo prosiły... Poza tym,
„sobowtór” nie siedziałby w Pałacach bez twojej zgody i
wiedzy. Mam rację?
— Oczywiście. — Władca skinął głową. — Rayhe
zaproponował mi pomoc, a ja z wdzięcznością ją przyjąłem.
Odciągnął kilku moich prześladowców, co w znacznym
stopniu ułatwiło mi życie.
— Sympatyczny gość, chociaż język ma nieco zbyt cięty.
— Dostało ci się?
— Trochę. Ale moja duma wyszła z tego bez szwanku.
— O, w to nie wątpię — uśmiechnął się smok.
— Cieszę się, że ocalałeś i że tym razem wszyscy przeżyli
— powiedział cicho Arien. — Bardzo się cieszę.
— Zdziwisz się, ale ja również.
— Co to było, Raywenie? — zapytał cicho Jasny, zrzucając
maskę złośliwego, beztroskiego szaławiły.
— To samo, co poprzednio. Pasożyt, twór pustki. Zdążył
wyssać sporo energii w naszym świecie... Nie potrafię pojąć,
jakim cudem ten stwór zdołał przeniknąć tutaj
niezauważony. Widziałem przepaść, przez którą przyszedł,
Khilayia omal w niej nie zginęła.
— Może ten pasożyt jest jak komar... — Wzruszył
ramionami Jednorożec, w myślach dziwiąc się, jak bardzo
wydoroślał jego brat. — Gdy rozrywa materię świata, to
jednocześnie jakoś gasi ból, który wywołuje.
— Pewnie masz rację.
— Ja w ogóle jestem mądry. A tak przy okazji, faktycznie
lubisz całe to towarzystwo?
— O, tak — uśmiechnął się z zadowoleniem smok. —
Zajmujące dzieciaki. No i rozumiemy się.
— Czy wśród nich jest twoja Reylene? — zapytał nieco
speszony Jednorożec.
— Wszystko zauważysz — skrzywił się smok. — Teraz
chyba jest na mnie strasznie zła. Nie wiem, czy mi wybaczy...
— Na jej miejscu też bym się wkurzył — wygłosił swoją
opinię Jasny.
— Dzięki za wsparcie — obraził się jaszczur.
— Okazuje się, braciszku, że jesteś tchórzem... — rzekł
Najjaśniejszy, szczerząc zęby.
— Arien! — zawołał smok.
— Znęcałeś się nad tą dziewczyną jak tylko mogłeś! —
dobijał brata Jasny.
— Proszę cię! — zawył Raywen.
— I co masz zamiar teraz zrobić? — spytał rzeczowo
Jednorożec, wprowadzając jaszczura w stan osłupienia. —
Wsadzisz głowę pod skrzydło jak głupia kura i pozwolisz,
żeby twoja Reylene posłała cię sam wiesz gdzie? A ta
sympatyczna dziewczyna chyba mogłaby to zrobić... Nie
wydaje ci się, że to niewłaściwe zakończenie bajki? —
uśmiechnął się ze smutkiem Arien.
— Nie mogę jej zmusić... Nie rozumiesz, braciszku. To
musi być jej własna, niezależna decyzja.
— A nie pomyślałeś, że ona też czeka — na twoją decyzję?
Co? — Jednorożec zmrużył oczy.
— Ja... nie mogę wywierać na nią wpływu... — Raywen
pokręcił głową z gorzkim uśmiechem. — Jeśli dojdzie do
wniosku, że jestem jej niegodny, to tak właśnie będzie.
— I mógłbyś ją opuścić?
— Tak.
— Chociaż wiesz, że ona cię kocha?
— Tak.
— Raywenie, gratuluję ci: jesteś najprawdziwszym
głupcem — postawił diagnozę Po Trzykroć Jasny.
Jego starszy brat tylko uśmiechnął się ze smutkiem, dając
do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną. Arien
prychnął oburzony, ale nie kłócił się już ze smokiem. W
końcu była to osobista sprawa Raywena, którą sam musiał
załatwić.
— Raywenie! Odzyskałeś przytomność! — wrzasnął
radośnie Laelen i błyskawicznie zawisł swojemu idolowi na
szyi. Ten poklepał chłopca po jasnej głowie i uśmiechnął się.
Smok trochę schudł i zbladł, ale ogólnie wyglądał na
zdrowego, a nawet zadowolonego. Młodszy brat nie
odstępował go na krok — przy spoważniałym Władcy
przypominał lekkomyślnego chłopca — po majestatycznym i
groźnym Białym Jednorożcu nie został nawet ślad.
Przyjaciele poczuli ulgę. Ze smokiem wszystko w
porządku, pozostali żyją... Co za szczęście! Tylko Khilayia nie
czuła się szczęśliwa — wręcz przeciwnie. Na widok
promiennej twarzy Władcy dziewczyna miała ochotę albo
powiesić się sama, albo powiesić smoka.
„Ja... ja go... a on...” — myśli demonessy były
przesiąknięte goryczą. Khilayia nie miała zamiaru
podchodzić do tego latającego gada i wyznawać mu wielkiej
miłości. Trafiła kosa na kamień! Siostra przywódcy klanu
Jarzębiny nigdy się tak nie poniży! Zwłaszcza przed Władcą
smoków!
Raywen zerkał na dziewczynę kątem oka, gdy miał
pewność, że nikt tego nie widzi. W szmaragdowozielonych
oczach smoka krył się smutek.
— Ej, zdechlaku, powiedz no mi, co się właściwie dzieje z
twoimi oczami? — Gresz nie mógł się powstrzymać, żeby nie
spytać Władcy o tę specyficzną właściwość.
Arien zgiął się wpół ze śmiechu.
Raywen uśmiechnął się zmieszany, ale nie odmówił
wyjaśnień.
— To dzieło naszego ojca.
— Ojca? — spytał Ayelleri, zastawiając się, kto mógł
powołać na świat Czarnego Smoka i Białego Jednorożca.
Wprawdzie legendy podawały konkretną wersję narodzin
tych mitycznych postaci, ale po tym wszystkim, czego się
nasłuchali, elf zaczął bardzo podejrzliwie traktować takie
opowieści.
— Nasz ojciec to Stwórca tego świata — potwierdził
Raywen.
— Więc naprawdę jesteś... Pierwszym Dzieckiem? —
spytał wstrząśnięty Ert, uświadamiając sobie, że przez cały
ten czas obcował z najbardziej starożytną żywą istotą.
— Owszem, zaś Arien jest Drugim Dzieckiem. — Smok
skinął głową. — Kiedyś tak się złożyło, że skłamałem ojcu. To
było jakieś głupstwo, już nawet nie pamiętam, co wtedy
chciałem przed nim ukryć... Zresztą to nieistotne.
Początkowo nawet mi się udało, ale potem ojciec, rzecz
jasna, o wszystkim się dowiedział i strasznie się rozzłościł.
Wspomnienie musiało być nieprzyjemne, bo Raywen
przymknął oczy.
— Powiedział, że teraz zatroszczy się o to, żebym już
nigdy więcej nie zdołał nikogo bezkarnie oszukać... Nie mógł
czytać w moich myślach, więc sprawił, że kolor moich oczu
bezpośrednio zależy od mojego nastroju. Jeśli ktoś nauczy się
tego kodu, będzie wiedział, co dzieje się w mojej duszy, bez
względu na to, jak bardzo chciałbym to ukryć.
— I dlatego, gdy mój brat ma zamiar kłamać, to
odruchowo przymyka oczy, nawet jeśli rozmówca nie jest
świadom znaczenia koloru jego tęczówek — zdradził
Raywena Arien.
— Ty zarazo! — zawołał ze śmiechem Władca, słysząc, że
jego mała tajemnica została wyjawiona.
— A ty to niby nie!
— A pewnie!
Zjedli całkiem przyzwoite śniadanie — znów przyrządził je
Raywen. Jego posiłki były znacznie smaczniejsze od tych,
które szykował Ert. Wprawdzie rycerz nikogo by nie otruł,
ale też nie rozpieszczał oddziału rozmaitością potraw. Na
widok jego zupy połowa oddziału dochodziła do wniosku, że
lepiej umrzeć z głodu, niż po raz kolejny jeść tę „żelazną
rację rycerza”. Powrót Raywena do świata żywych wszyscy
powitali ze szczerym zachwytem, który w dużej mierze miał
czysto gastronomiczne podłoże.
Len nie odstępował smoka nawet na krok, owijając się
wokół jaszczura jak powój wokół płotu. Ta intensywna
sympatia trochę niepokoiła Raywena, który zaczął zerkać na
elfa z pewnym lękiem. Laelen mrugał oczami z miną
niewiniątka i udawał, że nic paskudnego nie zamyśla. A gdy
tylko Raywen na chwilę się odprężył, młody elf złapał go za
ramiona i utkwił wzrok w smoczych oczach z rozszerzonymi
źrenicami.
— Jak to zrobiłeś? — mamrotał Władca, patrząc na Lena
jak chłop na teściową, która wróciła z tamtego świata.
— A tak! — oznajmił Pierworodzony, z satysfakcją i dumą
zadzierając podbródek.
— Ayelleri, twój brat właśnie samowolnie się mną
naznaczył — wyjaśnił smok z kwaśną miną.
— To niemożliwe! — Egort aż podskoczył z oburzenia. —
To zwyczajnie niemożliwe!
— Jemu to powiedz — rzekł Raywen, wskazując głową
uszczęśliwionego elfa. — No dobrze. Zabieram cię ze sobą...
— rzekł jaszczur ze zmęczeniem. — Wygrałeś. Zadowolony?!
Ponura mina Władcy wyraźnie świadczyła, że wcale nie
cieszy go perspektywa niańczenia Pierworodzonego.
— Wybacz, Leri — westchnął. — Będę musiał zabrać
twojego brata. Przepraszam...
Ayelleri spojrzał na Lena, potem na smoka i westchnął
ciężko:
— Nie masz za co przepraszać... — mruknął. — Można by
pomyśleć, że coś tu od ciebie zależało... Ech, to u nas
rodzinne... Zabieraj tego obwiesia... Mam nadzieję, że
będziesz się o niego troszczył.
— Postaram się.
— Raywen to wspaniały starszy brat — zapewnił Arien,
klepiąc elfa po ramieniu. — Z Lenem wszystko będzie w
porządku, możesz się o niego nie martwić.
— Wiem, wiem. — Ayelleri machnął ręką. — Ufam
Raywenowi pod każdym względem.
*
Niesamowite. Zrzucono mi na barki to uszaste stworzenie
z jednoczesnym zapewnieniem powszechnej sympatii i
szacunku — i dlaczego wywołało to u mnie takie
zadowolenie? I jak ten łobuz zdołał odnowić naszą więź?
— To potencjalny telepata — wyjaśnił mi brat, widząc
moją mękę. — Jego dar niedługo się przejawi i stanie się
bardzo silny. Dziwne, że sam tego nie zauważyłeś.
— Miałem inne sprawy na głowie — westchnąłem.
— On nie chciał się z tobą rozstawać, a ty nie chciałeś go
naznaczać, więc chłopiec nie miał innego wyjścia... Może był
świadom swoich przyszłych możliwości i gwałtowna niechęć
do rozstania sprawiła, że jego dar przejawił się na chwilę,
zaś intuicja podpowiedziała mu, co powinien zrobić. Pogódź
się z tym, że tak łatwo się od niego nie uwolnisz.
— To już zrozumiałem. Będę musiał zabrać go ze sobą.
— A co z... — zająknął się Arien.
— A to nie twoja sprawa! — przerwałem mu.
— Jasne, już milczę — zamknął się posłusznie mój młodszy
brat, obrzucając mnie pogardliwym spojrzeniem.
Wiem, braciszku, wiem, jestem idiotą, ale nie mogę
przecież... A może?...
*
Postanowiono, że z Raywenem i Lenem rozstaną się
dopiero za dwa dni. Nikt nie chciał się przyznać do tego, że
trudno im się będzie pożegnać z Czarnym Smokiem, ale
wszyscy odwlekali rozstanie jak mogli. Wszyscy oprócz
Khilayii, którą ogarnęła zimna wściekłość. Wyglądało na to,
że udało jej się zostać smokofobką w rekordowo krótkim
czasie...
Podczas tej wyprawy wszyscy przyzwyczaili się, że
Raywen jest złośliwy, niemożliwy, wesoły, skłonny do
poświęceń, zawsze gotów pomóc, wysłuchać, obronić — a
także do tego, że stale jest obok nich. Przywykli do jego
obecności, przestali traktować go jak obcego, nawet to, że
okazał się potwornym Czarnym Smokiem, którym straszy się
dzieci, nie mogło niczego zmienić. Raywen to po prostu był
Raywen.
— Nie zapominaj tam o nas, zdechlaku — poprosił Gresz
ze wzruszeniem w głosie. — W stepie zawsze będziemy ci
radzi! Przyjedź kiedyś!
— Koniecznie — obiecał smok, klepiąc orka po ramieniu.
— Parę tysiącleci nie byłem w waszych stronach, czas
powspominać młodość!
— Najpierw się zestarzej! — prychnął dobrodusznie Ert,
czochrając czarne włosy Władcy, a ten udał, że się oburzył.
— Cóż, tak właściwie to jeszcze nie zdążyłem dorosnąć —
wyznał ze skruchą smok. — Ale mam nadzieję, że starość
mnie jednak ominie... A ty zajrzyj do moich Pałaców.
Spodobałeś się Aelle...
Na wspomnienie złotej smoczycy pogromca smoków
zrobił dziwną minę, będącą mieszaniną paniki i zachwytu.
Arien zachichotał.
— Nie wiem, czy wypada zaprosić cię do rezydencji
naszego Zakonu... — zaczął z kolei Ert.
— Oczywiście, że wypada — uśmiechnął się Raywen. —
Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że jedna piąta
waszych braci i wszyscy magistrowie są smokami...
— Co? — zawołał zszokowany pogromca, ale tym razem
uwierzył Władcy od razu.
— A jak inaczej moglibyście dokonywać tych wszystkich
bohaterskich czynów? — wtrącił się Jednorożec. —
Zwyczajna maskarada! Jeden gra straszliwego stwora, a
drugi go rzekomo pokonuje... Wszyscy są zadowoleni, a
reputacja zakonu jest stale podtrzymywana...
— A... głowy? — wyjąkał rycerz.
— A, to już rzemiosło ludowe moich Pałaców! — zaśmiał
się Czarny Smok. — Moi poddani produkują bardzo
malownicze, a co najważniejsze wiarygodne imitacje.
— Przecież to podłe! — oburzył się w końcu Ert.
— Przecież jestem Ciemnym! Czego innego można się po
mnie spodziewać, jak nie podłości? A twojego brata —
zwróciłem się do Ayelleriego — na pewno przypilnuję.
Obiecuję ci, że wyrośnie na coś przyzwoitego. Mam duże
doświadczenie pedagogiczne.
— Wierzę ci. — Skinął głową elf, który ze smutkiem czekał
na chwilę, gdy opuści go jego ostatni bliski krewny.
„Nie wygłupiaj się, Ayelleri, przecież on nie umarł —
rozległo się w świadomości Pierworodzonego. — Potraktuj to
tak, jakby twój brat wyjechał na naukę — bo przecież tak
właśnie jest. Wróci do ciebie już doroślejszy, starszy,
mądrzejszy... A ty musisz się nauczyć żyć bez niego. Starszy
brat nie może być tak uzależniony od młodszego. Nie smuć
się”.
„Umiesz pocieszyć...”
„Ech, Leri... Ciemność jest odbiciem mojej duszy, Światło
odbiciem duszy Ariena. Mówią, że Ciemność jest miłosierna i
wybaczając, a Światło sprawiedliwe i karzące. Sam wyciągnij
wnioski...”
„Postaram się” — Ayelleri uśmiechnął się, jeszcze
niepewnie, ale już nie tak smutno.
— Chcę złożyć ci przysięgę Służenia! — teraz z kolei do
Władcy przyczepił się Kot.
Gdy tylko Raywen doszedł do siebie, demon od razu
zaczął go zadręczać. Zaparł się i oświadczył, że nie odczepi
się nawet wtedy, gdy Raywen zagroził, że go pożre. Kot stał
nad smokiem jak kat nad dobrą duszą i nie miał zamiaru
zostawić go w spokoju. Raywen błagał, chował się za
wszystkich przyjaciół po kolei, obiecywał, że później się
zastanowi, ale Kot był niewzruszony. Chciał mieć godnego
pana i wcale nie zniechęcał go fakt, że „pan” był temu
przeciwny. Z kolei Raywen postanowił nie zabierać do
Pałaców ani jednego poddanego więcej. Pozostali towarzysze
z zainteresowaniem obserwowali to starcie i nawet robili
zakłady: Arien oznajmił głośno, że stawia trzy dukaty na
Kota.
— Tylko spróbuj — westchnął ze zmęczeniem Władca,
odsuwając się jak najdalej od potencjalnego poddanego.
— A mnie nie dałbyś kilku lekcji wielkiej polityki? —
zmrużyła oczy Ilne, zerkając kokieteryjnie na Raywena spod
firanki rzęs.
Khilayia zgrzytnęła zębami.
— A czy są one wam potrzebne, Lady Ilne? —
odpowiedział tym samym tonem Raywen, zginając się w
lekkim ukłonie.
Wilczyca i smok roześmiali się i objęli na pożegnanie.
Krasnolud i Władca nie żegnali się — Egort planował
wrócić do domu za jakieś dwa miesiące. Z jednej strony,
faktycznie chciał się spotkać z pewnymi klientami, a z
drugiej, wszyscy wiedzieli, że po prostu nie zdoła pokonać tej
drogi na grzbiecie Władcy. Serce staruszka mogłoby nie
wytrzymać takiego wstrząsu...
— Khilayio... Reylene... — zaczął Raywen, podchodząc do
demonessy, która stała nienaturalnie wyprostowana. Natknął
się na palące spojrzenie i umilkł zmieszany, odwracając oczy.
Arien zaklął cicho, ze złością.
— Cóż... to moja wina... — rzekł smok, nadal tak samo
cicho. — Wybacz mi... ja...
— Odlatujesz? W takim razie szerokiej drogi! —
Demonessa była nieugięta.
Jaszczur ostatecznie oklapł i odszedł od dziewczyny, która
chyba gotowa była rzucić się na niego z pięściami.
„No i dobrze! — zaszlochała w duchu. — Wcale nie chcę
mieć z nim nic do czynienia! Łajdak! Tyle czasu drwił sobie
ze mnie! Milczał! A teraz chce mnie uszczęśliwić! Niech
sobie idzie do...”
Odchodząc nieco dalej od przyjaciół, smok stanął i
zamknął oczy. Potem wciągnął i wypuścił powietrze — i
zmienił postać.
— Piękny... — zachwycił się po raz kolejny Ayelleri,
myśląc o chwili, w której zacznie rzeźbić posąg z czarnego
marmuru, przedstawiający smoka z rozpostartymi
skrzydłami, szykującego się do lotu.
Pierworodzony oczyma wyobraźni ujrzał również miny
swoich rodaków, gdy ujrzą to dzieło... Ale przecież nie można
pozwolić, żeby takie piękno oglądała zaledwie garstka osób.
Len natychmiast podbiegł do przemienionego Władcy i
wskoczył mu na grzbiet ze zwinnością wiewiórki.
— Nie spadnie? — zaniepokoił się Ayelleri.
— Oczywiście, że nie — prychnął Arien. — Ze smoka nie
można spaść, jeśli on sam nie zechce cię zrzucić. Możesz być
spokojny, mój brat dostarczy Lena do Pałaców całego i
zdrowego.
Sam Po Trzykroć Święty Jednorożec, który w ciągu dwóch
dni zmienił się w młodszego brata Raywena, trzpiota jakich
mało, zapowiedział, że ma ochotę jeszcze trochę
potowarzyszyć przyjaciołom Władcy w podróży. Ci ze swej
strony nie mieli nic przeciwko temu, skoro Arien okazał się
chłopakiem wesołym i sympatycznym, z którym tak
przyjemnie się gawędziło — jeśli się zapomniało, że w innej
postaci ma jeden bardzo charakterystyczny róg.
— Pochylcie się! — polecił ostro Jednorożec i od razu sam
przykucnął. — Raywen będzie startował!
Wiatr jęknął pod ogromnymi skrzydłami — Władca był
bardzo ciężki. Laelen zapiszczał radośnie, gdy jaszczur
oderwał się od ziemi i wykrzyknął coś podejrzanie
przypominającego „Hura!”. Powoli i majestatycznie smok
nabrał wysokości, wzbijając się w pogodne niebo.
— No proszę — westchnęła z zachwytem Ilne. — I w
ludzkiej postaci przystojny, i w smoczej piękny! Arienie, a
która z nich jest prawdziwa?
— Obie — uśmiechnął się szeroko chłopak.
— ?!
— Przecież obaj jesteśmy nienormalni! Pierwsze
doświadczenie naszego ojca... Więc od razu dostaliśmy dwie
równorzędne postacie. — Uśmiech Ariena stał się jeszcze
szerszy, choć wydawało się to niemożliwe.
Raywen był już tak wysoko, że zmienił się w mały punkcik,
ale nie odlatywał, zataczał kręgi nad swoimi przyjaciółmi,
jakby chciał się jeszcze raz pożegnać, a potem nagle zaczął
spadać w dół jak kamień.
— Co on, zwariował?! — przeraził się Ert, zerkając
pytająco na Ariena, który uśmiechnął się z zadowoleniem jak
najedzony kot.
— Nie — odparł jasnowłosy chłopak. — Myślę, że po raz
pierwszy w życiu jest całkowicie normalny...
— Co masz na myśli? — nie zrozumiał pogromca smoków.
Młodszy brat Czarnego Smoka tylko uśmiechnął się
zagadkowo i nic nie powiedział.
Raywen spadał w dół jak wystrzelony z procy kamień, a ci,
który patrzyli na niego z dołu, pomyśleli, że może jaszczur
chce w ten sposób skończyć ze sobą... Ale przecież nie
zabijałby Lena! Poza tym Arien patrzył na to wszystko z
całkowitym spokojem, co pozwalało mieć nadzieję, że nikt
nie zginie.
Fala uderzeniowa sprawiła, że przyjaciele zamknęli oczy,
a gdy je otworzyli, spostrzegli, że ich oddział jest nieco
zredukowany — brakowało Khilayii.
— Aa?! — wytrzeszczył oczy Ert.
— Tam. — Jednorożec wskazał niebo, wykrzywiając się w
złośliwym uśmiechu.
Ale nie musiał już nic tłumaczyć, ponieważ...
— Raywen, ty ziejąca ogniem szumowino! Natychmiast
postaw mnie na ziemi! Słyszysz?! — demonessa wrzeszczała
co sił w płucach, szamocząc się w szponach smoka, niczym
kura pochwycona przez jastrzębia. — Ty szubrawcu
skrzydlaty! Ty przerośnięta jaszczurko! Ty łuskowata
paskudo! Powiedziałam, puść mnie! Ja ci skrzydła oberwę i
wsadzę w...!!! Zwinę cię w chińską ósemkę! Raywen!!!
— Hm — zdumiała się Ilne. — A co z „dobrowolnie”, „z
miłości” i tak dalej?
— O! Uważasz, że to wszystko nie jest z miłości? — Arien
uniósł brew.
— Ale Raywen mówił o obopólnej zgodzie!
Brat Władcy parsknął długo powstrzymywanym
śmiechem.
— Raywen ma niesamowity dar perswazji! To właśnie on
namówił ojca, żeby zajął się tworzeniem rozumnych ras...
Zanim dojedziemy do Dźwięcznego Lasu i powiemy
przywódcy klanu Jarzębiny, że jego siostra poległa w walce z
Wszechświatowym Złem, zanim dotrzemy potem do Pałaców,
Raywen zdąży przekonać swoje czerwonowłose szczęście do
wszystkiego, włączając wesele i potomstwo w najbliższym
czasie.
— Potomstwo? — przeraził się Ert, wyobrażając sobie, co
się stanie po skrzyżowaniu Czarnego Smoka i leśnej
demonessy z jej wybuchowym charakterem.
— No tak... Myślę, że w jego wieku najwyższa pora
pomyśleć o dzieciach... — Zadowolony skinął głową Arien. —
Poza tym zawsze marzyłem o tym, żeby zostać wujkiem.
— To co, my też wybieramy się do Pałaców? — spytał
Ayelleri, który oczyma duszy ujrzał przyszłe dziecko
Raywena i teraz usiłował nie stracić przytomności z
wrażenia.
— Aha! — Skinął głową Kot. — Raywen na pewno się
ucieszy, jak nas zobaczy!
— Na pewno — prychnął Po Trzykroć Jasny i z
uśmieszkiem mruknął pod nosem: — Nic, tylko powiesić się
ze szczęścia...
„Bo przecież bajki nie powinny się tak kończyć, prawda?”

Koniec
Spis treści
Tytułowa
Redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16

You might also like