You are on page 1of 204

EWA KRASKOWSKA

WYDAWNICTWO LITERACKIE
© Copyright by E w a Kraskowska
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006

Wydanie pierwsze

Redaktor prowadzący
Barbara Górska

Korekta
Barbara Borowska, Teresa Podoska, Lidia Timofiejczyk, Barbara Woj

Projekt okładki i stron tytułowych


Marek Pawłowski

Indeks osób
Wojciech Adamski

Redakcja techniczna
Bożena Korbut

Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2006
ul. Długa 1 , 31-147 Kraków
bezpłatna linia informacyjna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
fax: (+48-12) 430 00 96
tek: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Infomarket
Druk i oprawa: Drukarnia G S

I S B N 83-08-03763-1
LEGENDA O TRZECH SIOSTRACH

L egenda sióstr Bronte należy do najbardziej znanych opowieści


biograficznych w nowożytnej literaturze angielskiej, współzawod­
nicząc o uwagę czytelników z historią życia, twórczości i śmierci
takich między innymi postaci, jak genialny i enigmatyczny W i l l i a m
Shakespeare, ekscentryczny rytownik-wizjoner W i l l i a m Blake, zbun­
towany indywidualista lord George Byron, romantyczni Poeci Jezior,
homoseksualista, dandys i arbiter elegancji Oscar Wilde czy wreszcie
neurotyczna intelektualistka Virginia Woolf.
O utalentowanych siostrach Bronte i ich dziełach, o ich najbliż­
szym otoczeniu, o czasach, w których żyły, i miejscach, w których
przebywały, pisze się naukowe dysertacje i książki popularyzatorskie.
W Internecie powstają wciąż nowe strony i m poświęcone, a w epizo­
dach z ich życia poszukuje się tematów do utworów literackich —
wierszy, powieści, dramatów. I c h powieści doczekały się przekładów
na wszystkie niemal języki świata i wielu adaptacji filmowych, radio­
w y c h , telewizyjnych. Szczególna sława przypadła w udziale Wichro­
wym Wzgórzom (The Wuthering Heights) Emily Bronte — mrocznej
opowieści o nieokiełznanym uczuciu łączącym Katarzynę Earnshaw
i śniadego znajdę Heathcliffa, o nienawiści i zemście, o rodzinnej tra­
gedii na miarę antyczno-szekspirowską. To jedyne powieściowe dzie­
ło E m i l y było wielokrotnie sfilmowane, udramatyzowane, poddawa­
ne adaptacjom radiowym, telewizyjnym, musicalowym i operowym,

5
niezwykłe zaś osobowości Katy i Heathcliffa, a także fascynująca dzi­
kość przyrody, w której otoczeniu rozgrywa się akcja u t w o r u , do dziś
potrafią zauroczyć czytelników na wszystkich kontynentach. W obli­
czu przedstawionych tu archetypowych obrazów zła, miłości, samot­
ności i śmierci przestają bowiem odgrywać rolę dzielące nas różnice
kultur, płci, epok i pokoleń:

Jak mroźne, straszne, jak pociągające


są ukochane wrzosowiska Bronte!
Powyżej linii traw i owczych serc
Nie ma tam życia, a wiatr
Wieje jak przeznaczenie, nagina
Wszystko w jedną stronę.
Czuję, jak stara się
Wywiać ze mnie ciepło.
Jeśli poświęcę korzeniom wrzosu
Zbyt wiele uwagi, zaproszą mnie,
By wśród nich zbielały moje kości

— tak w wierszu Wichrowe Wzgórza pisała o niebezpiecznej magii


górzystych wrzosowisk Yorkshire sławna i również owiana legendą
amerykańska poetka lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego
w i e k u , Sylvia Plath, a w latach siedemdziesiątych w duszę zmarłej
Katy wcieliła się w balladzie pod takim samym tytułem popularna
piosenkarka Kate Bush.
G d y w latach siedemdziesiątych rozwijała się współczesna krytyka
feministyczna, stawiając sobie między innymi za zadanie rekonstruk­
cję tradycji pisarstwa kobiecego w minionych epokach, wówczas
sugestywnego motywu wyjaśniającego fenomen dziewiętnastowiecz­
nego pisarstwa kobiecego dostarczyła najsłynniejsza powieść Char­
lotte Bronte Dziwne losy Jane Eyre (Jane Eyre. An Autobiography).
Obszerna rozprawa dwóch amerykańskich badaczek literatury, Sandry
M . Gilbert i Susan Gubar z r o k u 1979, Wariatka na strychu (The
Madwoman in the Attic), nawiązywała swoim tytułem do wątku Berty
Mason, obłąkanej żony E d w a r d a Rochestera z Jane Eyre, czyniąc
z niej, zresztą chyba w b r e w intencjom autorki powieści, kulturowy

6
i kultowy symbol wszystkich kobiet przekraczających swoją twór­
czością obyczajowe normy społeczeństwa patriarchalnego. Wcześniej
dzieje Berty doczekały się nowej, rehabilitującej tę postać wersji po­
wieściowej stworzonej przez brytyjską kontrowersyjną pisarkę Jean
Rhys, która w Szerokim morzu Sargassowym (The Wide Sargasso Sea,
1966) inaczej opowiedziała historię jej małżeństwa z Rochesterem.
Ustanowiła w ten sposób wzorzec dla całego nurtu dwudziestowiecz­
nego pisarstwa rewidującego i reinterpretującego z perspektywy ko­
biecej fabuły utrwalone w naszej kulturze. O d mitów i opowieści bi­
blijnych poczynając, poprzez baśnie i legendy, na znanych utworach
literackich kończąc. Postać zaś „wariatki na strychu" stała się symbo­
lem artystki, która w b r e w opresji patriarchatu realizuje się twórczo,
jakże często płacąc za to społeczną izolacją i osobistym dramatem.
Mniej więcej od stu pięćdziesięciu lat losy i twórczość sióstr
Bronte pobudzają wyobraźnię nie tylko miłośniczek i miłośników ich
powieści i wierszy, ale także osób, które w romansowo-gotyckiej
aurze Jane Eyre czy Wichrowych Wzgórz nie gustują. Dzieje Charlotte,
E m i l y i Anne ułożyły się bowiem w sposób, który zadziwiająco przy­
pomina baśń — tyle że większość baśniowych sytuacji występuje tu
w przekornie antybaśniowym przebraniu i nadaje tej opowieści i n ­
trygującą niejednoznaczność. I tak, mamy wprawdzie osierocone
w dzieciństwie przez matkę trzy siostry, lecz żadna z nich nie jest ani
„dobra", ani „zła" w baśniowym sensie tych słów. Z drugiej strony
— tworząc zgodne i kochające się trio, są one zdecydowanie odręb­
nymi indywidualnościami: słodka i religijna Anne stanowi na pozór
przeciwieństwo nieokiełznanej i obdarzonej silną wolą Emily, a Char­
lotte, której przypadło opłakiwać je obie, swą intelektualną dojrzało­
ścią i życiowym doświadczeniem przerasta jedną i drugą.
Dalej — mamy klasycznie patriarchalnego ojca, anglikańskiego
pastora Patricka Bronte, którego legenda przedstawia w dwóch skraj­
nie różnych wcieleniach. C z y był egoistycznym ekscentrykiem i do­
m o w y m autokratą, który w mroczny sposób zaciążył na życiu swoich
dzieci, czy też, na odwrót, przedwcześnie owdowiały i wrażliwy,
w niesprzyjających okolicznościach uczynił dla nich ze swego domu
azyl — bezpieczny i sprzyjający rozwojowi ich talentów? Gdy będzie­
my pamiętać, że przyszło mu przeżyć i pochować wszystkich swoich

7
najbliższych, że patrzył na umieranie żony, córek, syna — postać ta
musi wzbudzić nasze najgłębsze współczucie i skłonić do refleksji nad
trudem i bólem ojcostwa.
W roli macochy pojawia się w tej antybaśni szwagierka pastora,
siostra jego zmarłej na raka żołądka żony M a r i i , Elizabeth Branwelł.
Nie jest łatwo oszacować jej udział w kształtowaniu niezwykłych
osobowości rodzeństwa Bronte, choć z pewnością trudno go prze­
cenić. Badacze na ogół podkreślają metodystyczne korzenie głębokiej
religijności Elizabeth, którą usiłowała zaszczepić powierzonym jej opie­
ce dziewczynkom. Z różnymi zresztą skutkami. N a pewno nie dokona­
ła tego z E m i l y i Charlotte. Surowa, ascetyczna, przepojona niechęcią
do życia doczesnego religijność ciotki Branwell bywa postrzegana
przez jednych jako źródło dziecięcych udręczeń, przez innych jako
cenna szkoła pokory, pracowitości, samodyscypliny. Jedno jest pewne
— w godzinach próby ta niepozorna, żyjąca cudzym życiem kobieta
zawsze stawała na wysokości zadania. Przez ponad dwadzieścia lat
udzielała niezawodnego wsparcia gromadce niezwykłych młodocia­
nych indywidualności, z którymi łączyły ją nie najbliższe w istocie wię­
zi rodzinne. G d y zmarła, jej niewielki osobisty majątek odziedziczyły
właśnie Charlotte, E m i l y i Anne, uzyskując dzięki temu po raz pierw­
szy w życiu poczucie umiarkowanego bezpieczeństwa materialnego.
Zawarte w grudniu roku 1812 małżeństwo Patricka i M a r i i B r o n ­
te, z domu Branwell, trwało zaledwie dziewięć lat i w tym krótkim
czasie pastorowa zdołała urodzić sześcioro dzieci: pięć córek i jed­
nego syna. W styczniu 1814 roku przyszła na świat M a r i a , w l u ­
tym 1815 — Elizabeth, 2 1 kwietnia 1816 urodziła się Charlotte,
26 czerwca 1817 — Patrick Branwell, 30 lipca 1818 — E m i l y Jane
i wreszcie 17 stycznia 1820 — najmłodsza Anne. Dziś, w naszym
kręgu kulturowym, takie kalendarium ciąż, porodów i połogów
w biografii jednej kobiety wzbudziłoby zdumienie, by nie powiedzieć
— zgrozę. W w i e k u X I X wciąż było jednak zwyczajnym losem za­
mężnych przedstawicielek wszystkich warstw społecznych. Biologicz­
ną i obyczajową normą, która dwunastokrotnie brzemiennej żonie
hrabiego L w a Tołstoja kazała pewnego razu z goryczą zanotować
w pamiętniku, że niewiasta rodząca i karmiąca bywa kobietą (czytaj:
pociągającą seksualnie) raz na dwa lata. Zważywszy, że pastorowa nie

8
odznaczała się dobrym zdrowiem, a jej zamążpójście nastąpiło, gdy
miała lat dwadzieścia dziewięć, co według ówczesnych standardów
już kwalifikowało kobietę do staropanieństwa — taka płodność oboj­
gu rodzicom mogła zdawać się darem Bożym, zwłaszcza gdy po trój­
ce dziewczynek pojawił się wreszcie potomek płci męskiej. L o s tej
mało powabnej kobiety, zwłaszcza w perspektywie jej bolesnej nowo­
tworowej agonii, w o l n o nam dziś postrzegać jako w z o r c o w y przykład
wielokrotnie opisywanego w literaturze feministycznej piekła, na któ­
re płeć żeńską skazywała fizjologia i presja społeczna. W b r e w jednak
takiemu stereotypowi chciałoby się raczej widzieć w n i m coś r a -
dośniejszego — na przykład historię spełnionej miłości małżeńskiej,
wzajemnego oddania dwojga dojrzałych ludzi, których późny związek
nadał sens ich egzystencji. G d y zaś pomyślimy w dodatku, jak niespo­
tykana erupcja talentów wydarzyła się w tej rodzinie — trzeba będzie
uznać połączenie się genów Patricka Bronte i M a r i i Branwell za w y ­
jątkowo pomyślne zrządzenie Opatrzności.
O d owego wrześniowego dnia 1821 r o k u , kiedy to licząca trzy­
dzieści osiem lat pastorowa po długich cierpieniach zakończyła swoją
doczesną wędrówkę, śmierć rozgościła się w rodzinie Bronte na dobre
— w ciągu trzydziestu paru lat przetrzebiła niemal całkowicie grono
domowników. W 1825 r o k u , w szczególnie smutnych okolicznoś­
ciach, o których, jak i o wielu jeszcze innych niewesołych sprawach,
będzie w tej książce m o w a , umarły kolejno, w maju i w czerwcu,
dwie najstarsze dziewczynki — jedenastoletnia M a r i a i dziesięciolet­
nia Elizabeth. Obie, a zwłaszcza M a r i a , zdążyły dorosnąć na tyle, by
pozostać na zawsze w pamięci młodszego rodzeństwa. W roku 1842
pożegnała się z t y m światem niezawodna ciotka Branwell. I wreszcie
między wrześniem 1848 a majem 1849, w odstępach kilkumiesięcz­
nych, śmierć zabrała Patricka Branwella, E m i l y i Anne, oszczędzając
starego pastora i Charlotte. Tę ostatnią zresztą nie na długo, bo tylko
na niespełna sześć lat.
Choć śmierć jest nieodzownym elementem baśniowego uniwer-
sum, ta seria zgonów w y m y k a się baśniowej konwencji. Utrwala jed­
nak legendę. W przypadku zaś pięciu sióstr Bronte nadaje jej ponadto
wymiar hagiograficzny i heroiczny. Wiąże się ze swoistymi formami
męczeństwa i wyrzeczenia, a także — w osobach M a r i i i Anne —

9
z religijnym wymiarem życia. Inaczej rzecz się ma z ich bratem. Bran­
well — bo tego imienia używał młody Bronte — pełni w tej opowieści
ambiwalentną rolę czarnej owcy i nieszczęsnego maudit zarazem.
Przeklęty artysta, zmarnowany talent i ofiara patriarchalnych stereo­
typów obyczajowych, które w jedynym potomku płci męskiej kazały
widzieć największą nadzieję ojca i filar całej rodziny. D l a jego kruchej
psychiki i słabego charakteru brzemię to okazało się nie do udźwig­
nięcia. Branwell Bronte, w dzieciństwie niezastąpiony w swoich po­
mysłach towarzysz zabaw sióstr, potem obiecujący malarz i poeta,
gawędziarz i mitoman, skończył jako opiumista i alkoholik, zdążyw­
szy przed swą przedwczesną śmiercią zniweczyć spokój obcujących na
co dzień z jego upadkiem domowników. To mroczne i niewątpliwie
traumatyczne doświadczenie zaowocowało w twórczości Charlotte,
E m i l y i Anne niezwykłymi w swym realizmie i szokującymi dla ów­
czesnego czytelnika obrazami społeczno-rodzinnych patologii, alko­
holizmu i przemocy, a bronteańskiej legendzie przydało perwersyj­
nych odcieni skrywanego sekretu i tragedii.
Są w tej legendzie jeszcze inne tajemnice i cudowne zwroty akcji,
kamuflowane i znienacka objawiane tożsamości, Kopciuszkowe me­
tamorfozy i małżeństwo zawarte w b r e w licznym przeszkodom. K o p ­
ciuszek, czyli Charlotte, jest jednak w istocie anty-Kopciuszkiem.
Zbliża się do czterdziestki, jest nieładną, niemodnie ubraną kobietą,
a w dodatku umiera k i l k a miesięcy po ślubie. Oblubieńcowi zresztą
także daleko do baśniowego księcia. N a d wszystkim wszakże i nad
wszystkimi rozpościera się niesamowity klimat miejsca, w którym
rozgrywają się opowiedziane wydarzenia. Plebania w H a w o r t h —
niewielkiej mieścinie położonej w zachodniej części górzystego hrab­
stwa Yorkshire — i otaczające ją wrzosowiska, słynne W i c h r o w e
Wzgórza, jeszcze za życia Charlotte Bronte, a później już tylko jej
ojca, stały się celem pielgrzymek miłośników twórczości trzech sióstr,
genius loci zaś do dziś przyciąga tu tłumy turystów, często mających
zaledwie mgliste pojęcie o ich losach i o wartości ich literackiego
dorobku. Pod względem popularności, wyrażającej się w liczbie rok­
rocznie odwiedzających go turystów, przybytek ów ustępuje jedynie
najsłynniejszej brytyjskiej świątyni literackiego geniuszu, Szekspirow­
skiemu Stratfordowi nad rzeką Avon.

10
W Polsce dorobek sióstr Bronte nie należy do najbardziej zna­
nych. W p r a w d z i e Dziwne losy Jane Eyre ( w przekładzie Teresy S w i ­
derskiej; angielska wersja tytułu Jane Eyre. An Autobiography wydała
się zapewne zbyt mało atrakcyjna) były obowiązkową lekturą paru
pokoleń dorastających panienek, a i Wichrowe Wzgórza (na język pol­
ski przetłumaczyła tę powieść Janina Sujkowska, podobnie jak inną
powieść Charlotte, Villette) wrosły jako fraza w polszczyznę współ­
czesnych Polaków (sama mieszkam nieopodal osiedla, które nosi taką
nazwę). Przypuszczalnie jednak znikomy odsetek czytelników byłby
w stanie odróżnić Charlotte od Emily, a o istnieniu Anne i Branwella
wie zapewne mało kto prócz anglistów. W r o k u 1990 ukazała się
obszerna, znakomicie napisana i równie dobrze udokumentowana
książka A n n y Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, zatytułowana Na pleba­
nii w Haworth i przez wiele lat było to, poza kompendiami literatury
angielskiej, jedyne dostępne w języku polskim źródło wiedzy o „The
Brontes" — jak nazywają tę rodzinę Brytyjczycy. Już jednak sam tytuł
wskazuje, iż rzecz adresowana jest raczej do odbiorcy posiadającego
przynajmniej podstawową znajomość realiów bronteańskich, a nie do
czytelnika, któremu z nazwą H a w o r t h zgoła nic się nie kojarzy. A u ­
torka, wybitna znawczyni i tłumaczka literatury angielskiej, z żelazną
konsekwencją trzyma się tu chronologii, nie uprzedza przyszłych w y ­
darzeń, nie ujawnia przedwcześnie powodów, dla których jej bohater­
k i i bohaterowie stali się sławni, a za początek swojej opowieści obie­
ra moment, gdy:
„20 kwietnia 1820 roku drogą wiodącą przez wrzosowiska do
H a w o r t h z odległego o kilka m i l T h o r n t o n posuwała się wolno k a ­
walkada złożona z siedmiu ładownych furgonów i krytego płócienną
budą w o z u . N a wozie siedziała drobna, blada kobieta i sześcioro dzie­
ci — najstarsze sześcioletnie, najmłodsze zaledwie trzymiesięczne.
O b o k w o z u szedł jej mąż, czterdziestodwuletni postawny mężczyzna.
Pastor Patryk Bronte prowadził swoją rodzinę na nowe miejsce za­
mieszkania — na plebanię w H a w o r t h " ( A P T 9 ) * .
Wiele zawdzięczam lekturze tej książki. Sama jednak w kształto­
w a n i u własnej opowieści o losach sióstr Bronte chciałabym posłużyć

* Prace, do których nawiązuję lub które cytuję w tej książce, zostały odnotowane wraz
z oznaczającymi je skrótami w zamieszczonym na końcu wyborze bibliografii.

11
się inną perspektywą. Interesują mnie one bowiem jako opowieść
właśnie, wywiedziona tyleż z życia, czyli z tak zwanych „twardych
faktów", ile z innych opowieści. Dzieje plebanii i jej mieszkańców
odtwarzane są bowiem na podstawie takiej ich wersji, jaką znaleźć
można w rozmaitych zapisach — przede wszystkim w obfitej spuściź-
nie epistolarnej Charlotte Bronte oraz nieporównanie skromniejszych
świadectwach autobiograficznych pozostałych członków rodziny. D a ­
lej — na podstawie źródeł biograficznych, z których najwcześniej­
szym i wielokrotnie od momentu powstania r e w i d o w a n y m przez
późniejszych bronteanistów jest słynne Zycie Charlotte Bronte (The
Life of Charlotte Bronte) opublikowane w roku 1857, a więc zaledwie
dwa lata po śmierci autorki Jane Eyre, przez zaprzyjaźnioną z nią pod
koniec jej życia pisarkę Elizabeth Gaskell. M a ono niezrównaną war­
tość relacji naocznego świadka, w dodatku osoby bliskiej i zaufanej,
choć naznaczone zostało próbami wyretuszowania niektórych zda­
rzeń niepokojących z punktu widzenia wiktoriańskiej obyczajowości
— chociażby zbytniej otwartości w sprawach uczuć, zuchwałości
w głoszeniu poglądów, które następne stulecie nazwało feministycz­
nymi, wreszcie bezpośredniości w przedstawianiu scen o wymiarze
drastycznym. Pani Gaskell spisała dzieje Charlotte na prośbę jej ojca,
starego pastora, a ponadto udało jej się dotrzeć do sporej liczby osób
tak czy inaczej związanych z rodziną Bronte i zarejestrować wiele
zapamiętanych przez nie wspomnień oraz anegdot. T y m sposobem
w zasięgu legendy znalazła się cała galeria postaci, zarówno słynnych
osobistości epoki, w rodzaju powieściopisarza Williama Makepeace'a
Thackeraya, jak i takich, które, gdyby nie ich mniej lub bardziej
przypadkowy udział w historii tej rodziny, pozostałyby n i k o m u nie
znane.
Kontynuatorzy biograficznego dzieła pani Gaskell podjęli wiele
z opisywanych przez nią wątków, uzupełniając wielką narrację bron-
teańską całą serią mniejszych opowieści. Zajęto się galerią postaci
dalszoplanowych, a niekiedy wręcz epizodycznych. Dwóm z nich,
dozgonnym przyjaciółkom Charlotte z czasów szkolnych, zawdzię­
czamy drugie ważne źródło informacji o wydarzeniach, jakie na­
znaczały egzystencję rodziny z H a w o r t h , a także o rozwoju oso­
bowości i pisarstwa samej Charlotte. Ellen Nussey i M a r y Taylor

12
w późniejszym życiu korespondowały bowiem wytrwale z Charlotte,
nie mając zresztą pojęcia o jej ambicjach i próbach pisarskich, a co
najważniejsze — przechowały otrzymane od niej listy: Ellen kilkaset,
a M a r y ostatecznie tylko jeden, lecz za to wielkiej wagi, bo dotyczący
sławetnej pierwszej wizyty Charlotte i Anne u ich londyńskiego w y ­
dawcy. Obie przyjaciółki, choć w różnym stopniu i nie bez zastrzeżeń,
podzieliły się swoimi wspomnieniami o siostrach i ich najbliższym
otoczeniu najpierw z panią Gaskell, a później z innymi wyznawcami
szybko nasilającego się kultu bronteańskiego. W różnych fazach życia
Charlotte pisywała zresztą do różnych osób i o różnych sprawach,
zawsze jednak ta forma wypowiedzi i ten rodzaj kontaktu miały dla
niej ogromne znaczenie. N a w e t na tle wspaniale rozwiniętej kultury
epistolarnej X I X w i e k u jej swoiste uzależnienie od pisania, a także
otrzymywania listów można postrzegać jako szczególny przypadek
psychologiczny, niewątpliwie pozostający w najściślejszym związku ze
skrytą, a w istocie namiętną naturą autorki Jane Eyre. Z jej kompleksa­
mi na tle domniemanej brzydoty, z trwałym oddaleniem od głównych
nurtów życia kulturalnego i towarzyskiego ówczesnej Anglii. Kiedy
próbuję ją sobie wyobrazić jako osobę żyjącą w realiach współczes­
nego nam świata, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w wirtualnej
przestrzeni kontaktów międzyludzkich odbywających się za pomocą
e-maili i czatów czułaby się jak ryba w wodzie.
Legendy biograficzne mają to do siebie, że rodzą się jeszcze za
życia osób, których dotyczą. Zazwyczaj daje i m początek jakieś w y ­
darzenie o posmaku skandalu albo ostentacyjnie niekonwencjonalny
styl życia ich bohaterów, niekiedy dotykająca ich katastrofa osobista,
a często po prostu stugębna plotka, którą nie sposób skutecznie zde­
mentować. Pokusa znalezienia się w centrum publicznej uwagi bywa
tak silna, iż różne osobistości, które z racji swojej pozycji, zawodu czy
też koneksji towarzysko-rodzinnych mogą przyciągnąć powszechną
uwagę, same dokładają starań, by wykreować własny mit, własny,
dobrze się sprzedający wizerunek. Tak jest dzisiaj, w dobie globalnej
kultury masowej, ale tak bywało i w czasach minionych, kiedy publi­
city miewała zasięg wprawdzie nieporównanie mniejszy, lecz rządziła
się podobnymi prawami. W przypadku sióstr Bronte o żadnych jed­
nak zabiegach autokreacyjnych nie mogło być mowy. Przeciwnie,

13
wszystkie trzy, zdobywszy literacki rozgłos, z niemałą przykrością
znosiły towarzyszące mu objawy zainteresowania ze strony świata
zewnętrznego, a E m i l y — największa spośród nich indywidualistka
i samotniczka — reagowała na nie wręcz z wrogością i za wszelką
cenę starała się zachować azyl anonimowości. Cóż więc wyzwoliło aż
w takim stopniu zaciekawienie odbiorców i krytyki nie tylko trzema
opublikowanymi w roku 1848 powieściami — oprócz Jane Eyre i Wi­
chrowych Wzgórz była to jeszcze napisana przez Anne Bronte Agnes
Grey — lecz również sekretem ich autorstwa? Wydaje się, że zadecy­
dowały o t y m przede wszystkim dwie kwestie. Po pierwsze — książki
te sygnowane były, wymyślonym dla potrzeb debiutu, zbiorowym
pseudonimem literackim, który stał się przyczyną całej serii później­
szych, niekiedy zabawnych, innym razem niesmacznych, nieporozu­
mień. Męska płeć C u r r e r a , Ellisa i Actona Bell — bo tak brzmiał ów
pseudonim — od początku budziła wątpliwości czytelników i recen­
zentów, prowokując liczne na ten temat dyskusje. Z a d a w a n o również
pytania o faktyczną liczbę autorów. Ponieważ trudno było uwierzyć
w jednoczesny debiut trzech braci, o których w dodatku nikt wcześ­
niej nie słyszał, pojawiło się podejrzenie, iż wszystkie utwory wyszły
spod pióra jednej i tej samej osoby. Podejrzenie było t y m bardziej
prawdopodobne, że w istocie dało się w nich zauważyć pewne podo­
bieństwa wątków i wykreowanych postaci, pewien jednoczący je i n ­
dywidualizm, buntowniczość i — przynajmniej jak na owe czasy —
drastyczność. To właśnie owa drastyczność, skłonność do przedsta­
wiania patologii i brutalnych, sadystycznych form przemocy sprawiły
— i to był drugi z legendotwórczych czynników — że gdy tożsamość
sióstr wyszła w końcu na jaw, a w dodatku okazało się, iż są one
niezamężnymi córkami anglikańskiego pastora i wychowały się z dala
od światowego życia, stały się (zwłaszcza Charlotte, która najczęściej
miała okazję pokazywać się publicznie) intrygujące i pozostały takimi
po dziś dzień. Trzeba bowiem pamiętać, że powieści ich nie dlatego
w połowie X I X stulecia zyskały aż taką poczytność, bo jakoś szcze­
gólnie trafiały w gusta wiktoriańskiej publiczności. Przeciwnie — ich
popularność wzięła się stąd, że gusta te pod wieloma względami ob­
rażały, ignorowały panujące podówczas stereotypy moralne i este­
tyczne, a także — prezentowały zaskakującą jak na owe czasy koncep-

14
cję kobiecości niezależnej, zrewoltowanej i zdolnej przeciwstawić się
najbardziej opresyjnym formom patriarchalnych rygorów. K r y t y k a
przyjęła je z mieszanymi uczuciami, czytelnicy również. Zwłaszcza
Wichrowym Wzgórzom zarzucano już nie tylko, jak w przypadku Jane
Eyre, niestosowność, lecz wręcz chorobliwą manię ukazywania w y n a ­
turzonych charakterów ludzkich, a także brak artyzmu. Wszystkie te
nagany i wyrazy oburzenia wzmagały jeszcze zainteresowanie dzieła­
mi sióstr, a upływ czasu sprawiał, że to, co było przedmiotem krytyki,
okazywało się najwartościowsze.
Warto zresztą przypomnieć, że epoka wiktoriańska to w dziejach
Anglii lat ponad sześćdziesiąt, jeśli liczyć sam okres panowania kró­
lowej W i k t o r i i ( 1 8 3 7 - 1 9 0 1 ) . W rzeczywistości jednak oddziaływanie
wiktoriańskiego ducha rozciągnęło się jeszcze na co najmniej kilka­
naście pierwszych lat X X w i e k u , bo dopiero pierwsza wojna światowa
uśmierciła uformowaną przezeń mentalność. Wiktoriańska obyczajo­
wość miewała także swoje mroczne, niecenzuralne zakamarki i do nich
właśnie najsilniej apelowała wyobraźnia i myśl bronteańska. W lektu­
rze Jane Eyre znalazła widocznie upodobanie sama długowieczna mo-
narchini, skoro przeczytała tę książkę dwukrotnie, po raz pierwszy
w r o k u 1858 (miała wtedy trzydzieści dziewięć lat), a powtórnie
w 1880 — i oba te fakty odnotowała w swoim dzienniku. Pierwsza
lektura zajęła jej sześć miesięcy, co przy obfitości królewskich obo­
wiązków nie powinno nas dziwić. W i k t o r i a czytała na głos, w asyście
„najdroższego A l b e r t a " — swego ukochanego męża. Powieść tak bar­
dzo wciągała parę dostojnych czytelników, że często zdarzało i m się
zasiedzieć nad nią do późna w noc, a najbardziej fascynowały królo­
wą tchnące grozą sceny z udziałem obłąkanej Berty Mason oraz epi­
log, w którym Jane odnajduje Rochestera ociemniałego i pozbawio­
nego jednej dłoni, zdającego się na jej opiekę... ( B H 3 8 9 - 3 9 0 ) .
W r o k u 1893 powstało Towarzystwo Bronteańskie ( T h e Bronte
Society), które po wykupieniu w roku 1928 i starannym odrestau­
rowaniu budynku plebanii założyło w n i m muzeum i do dziś zajmuje
się archiwizowaniem, opracowywaniem i udostępnianiem wszelkich
związanych z życiem sióstr dokumentów i pamiątek. Mieszcząca się
tam biblioteka zawiera imponujący zbiór bronteanów, a współcześni
mieszkańcy H a w o r t h czerpią niemałe zyski z różnych form kultu,

15
który nie tylko nie słabnie, lecz wciąż jest podsycany, chociażby przez
kolejne ekranizacje słynnych powieści. Dziś w Krainie Bronte ( T h e
Bronte C o u n t r y ) , jak we wszystkich turystycznych mekkach świata,
kwitnie handel pamiątkami, przewodniki oferują wycieczki Szlakiem
Bronte (Bronte W a y ) , podczas których obejrzeć można między innymi
ruiny posiadłości będącej ponoć pierwowzorem W i c h r o w y c h Wzgórz,
zadumać się przy wodospadzie, gdzie E m i l y i Anne snuły swoje dziew­
częce fantazje o wyspie G o n d a l , a posilić w gospodzie Pod C z a r n y m
Bykiem, znanej z tego, że przesiadywał w niej i upijał się B r a n w e l l
Bronte. Miejscowa apteka szczyci się t y m , iż w niej zaopatrywał się
w opium. C z y w t y m r y n k o w y m produkcie opatrzonym marką
„Bronte" przechowały się jeszcze jakieś ślady autentycznego życia
kilkorga kobiet i mężczyzn, których doczesne szczątki spoczywają
w krypcie kościoła w Haworth? Jedna tylko Anne zmarła i została po­
chowana z dala od rodzinnego domu, w nadmorskim Scarborough.
Listy, fragmenty diariuszy, wspomnienia, pogłoski, hipotezy, plot­
k i i zmyślenia, fragmenty danych i wzniesione na nich chwiejne k o n ­
strukcje spekulacji, a wreszcie, last but not least, utwory literackie
składające się na wspólny, wybitny dorobek trzech niezwykłych sióstr
— z takiej oto migotliwej materii utkane są dzieje Charlotte, E m i l y
i Anne Bronte. Wszystkie dotyczące ich fakty zostały po wielokroć
przetworzone, na różne sposoby zinterpretowane, a mimo to wciąż
ich historia otwiera się na nowe odczytania. Gdyż jest to historia
ponadczasowa, dotykająca uniwersalnych spraw doczesnych i wiecz­
nych, mówiąca o tym, jak w charakterach i losach ludzkich zmagają
się ze sobą pierwiastki dobra i zła, siła i słabość, wzajemna bliskość
i obcość. Mówiąca poszukiwaniu sensu choćby w najbardziej sza­
rej egzystencji. O potędze wyobraźni i o t y m , że geniusz może się
znienacka objawić w jakże skromnym wcieleniu. Każdy może w niej
znaleźć coś, co nieoczekiwanie poruszy w n i m ukryte tęsknoty, lęki
i pragnienia — albo po prostu zaspokoi wspólną nam wszystkim po­
trzebę tworzenia i wysłuchiwania niezwykłych opowieści o niezwyk­
łych ludziach.
KRAINA BRONTE

M iasteczko, a właściwie wieś H a w o r t h , plebania wraz z jej najbliż­


szym otoczeniem, na które składał się kościół Świętego Michała
i Wszystkich Aniołów z przyległym cmentarzem, a także rozpościera­
jące się naokoło górzyste wrzosowiska i torfy stały się wielokrotnie
odmalowywaną słowem i obrazami scenerią bronteańskiej opowieści.
W jej tle rysują się inne pobliskie miejscowości epizodycznie związane
z życiem sióstr, takie jak T h o r n t o n , C o w a n Bridge czy Roe Head.
Tonację, w jakiej do dziś są przedstawiane te okolice, poddały naj­
pierw utwory sióstr, w szczególności Wichrowe Wzgórza Emily oraz
Jane Eyre i Shirley Charlotte, w których realia topograficzne, zaczerp­
nięte bezpośrednio z miejsc dobrze autorkom znanych, odgrywają
ważną rolę. Ale bodaj jeszcze większy udział w wykreowaniu ich m i ­
tycznego wizerunku miała Elizabeth Gaskell. O n a to bowiem zainicjo­
wała taki styl objaśniania życia i twórczości Charlotte Bronte, w któ­
r y m na plan pierwszy wysuwał się czynnik geograficzny. Pierwszy
rozdział jej dzieła poświęcony został w całości opisowi krainy, w któ­
rej wychowywało się i większość życia spędziło rodzeństwo Bronte,
w rozdziale drugim zaś — analizowała psychikę zamieszkujących ją od
wieków ludzi. Pani Gaskell pojawia się tu w roli podróżniczki przyby­
wającej z wielkomiejskiego Manchesteru najpierw koleją do stacji
w Keighley, sporego i nieźle prosperującego dzięki przemysłowi włó­
kienniczemu i górnictwu ośrodka, rozbudowującego się k u zachodowi

17
od skraju głębokiej doliny rzeki Aire, której nazwa uderzająco przy­
pomina swoim brzmieniem nazwisko najsłynniejszej bronteańskiej
heroiny — Jane Eyre. Jeszcze dziś, w dobie wielopasmowych auto­
strad, na dotarcie tu z Londynu samochodem potrzeba blisko czterech
godzin, a w X I X wieku wyprawa pociągiem linii L o n d y n - L e e d s - B r a d -
ford, przy której leży Keighley, zajmowała co najmniej całą noc. Czte-
romilowy odcinek z Keighley do H a w o r t h przebyła pani Gaskell
powozem i opisała swoje wrażenia w sposób przypominający ujęcia
filmowej kamery. Przyjrzyjmy się więc tej części Anglii jej oczyma:
„Od strony drogi wiodącej do H a w o r t h miasto Keighley nie roz­
prasza się do końca w wiejskim krajobrazie, choć zabudowania stają
się coraz rzadsze, w miarę jak podróżny wspina się wyżej k u szarym,
krągłym pagórkom, które kierują go na zachód. [...] Przez pierwsze
dwie mile droga posuwa się w miarę równo, mając z lewej strony
odległe wzgórza, a z prawej płynący wśród łąk strumień, który zasi­
la swą energią zbudowane na jego brzegu fabryki. Powietrze jest
zamglone i przyćmione od dymu wydzielanego przez domy i przed­
siębiorstwa. Gleba w dolinie jest żyzna, lecz i m wyżej, t y m roślinność
staje się uboższa. N i e rozwija się bujnie, zaledwie wegetuje; w miej­
sce drzew pojawiają się wokół ludzkich siedzib krzewy i zarośla. Nis­
kie kamienne murki wszędzie zastępują żywopłot, a jedyny plon, jaki
wydać mogą skrawki tutejszej ornej ziemi, składa się z bladego, sza­
rozielonego, zabiedzonego owsa. N a wprost podróżującego tą drogą
wyrasta wioska H a w o r t h , widoczna już na dwie mile naprzód, gdyż
leży ona na dość stromym zboczu uroczego wzgórza, na tle szarych
i fioletowych wrzosowisk wznoszących się powyżej kościoła zbudo­
wanego na samym szczycie wąskiej, długiej uliczki. Wzdłuż całego
horyzontu ciągnie się falista linia identycznych pagórków, a zagłę­
bienia między nimi odkrywają jedynie następne, jeszcze odleglejsze
wzgórza podobnego kształtu i barwy, zwieńczone dzikimi, nagimi po­
łaciami. W zależności od nastroju tego, kto na nie patrzy, są wspania­
łe — bo sugerują samotność i odludność — lub groźne, gdy zdają się
nas zamykać w jakimś monotonnym, nieskończonym kręgu.
W pewnej chwili droga skręca, by obiec podnóże wzniesienia, co
wygląda, jakby oddalała się od H a w o r t h , lecz zaraz potem przecho­
dzi przez mostek nad strumieniem i rozpoczyna się wspinaczka przez

18
wieś. B r u k położono tu nieobrobioną stroną do wierzchu, aby dać
lepsze podparcie końskim kopytom, lecz mimo to nietrudno się na
nim poślizgnąć. Stare, zbudowane z kamienia domy są wysokie w sto­
sunku do wąskiej uliczki, która najpierw gwałtownie skręca, by zaraz
potem, u szczytu w s i , osiągnąć bardziej wyrównany teren, tak że owa
pokonana stromizna zdaje się wręcz przypominać mur. N a d nią, na
lewo i nieco w bok od głównego traktu, góruje kościół; jeszcze sto
jardów i woźnica może odpocząć, a koń lżej odetchnąć, bo oto wjeż­
dżają w małą, boczną alejkę wiodącą do plebanii w H a w o r t h . Kościół
stoi po jednej stronie, a po drugiej — budynek szkolny i domek ko­
ścielnego, w którym dawniej mieszkali wikarzy.
Plebania stoi pod kątem prostym do drogi, fasadą zwrócona k u
kościołowi. Wraz z kościołem i szkołą, przy której stoi dzwonnica,
tworzy trójstronne obwarowanie nieregularnego prostokąta, którego
czwarty bok otwiera się k u rozciągającym się dalej polom i wrzoso­
w i s k o m . Przestrzeń wewnętrzną zajmuje cmentarz pełen nagrobnych
kamieni oraz nieduży ogród czy też raczej dziedziniec przed domem
pastora, do którego wchodzi się z bocznej strony, ścieżka prowadzi
więc za narożnik i kończy się na niewielkim s k r a w k u gruntu. Pod
oknami ciągnie się wąski pas kwietnika, dawniej troskliwie pielęgno­
wanego, choć zmusić tu do wydania kwiecia można jedynie naj-
odporniejsze rośliny. Pod kamiennym murem oddzielającym cmentarz
rosną krzaki bzu, pozostałą część gruntu zajmuje kwadratowy traw­
nik i żwirowana ścieżka. D o m jest z szarego kamienia, jednopiętrowy,
zwieńczony ciężką dachówką, gdyż wichury mogłyby zerwać lżejsze
pokrycie. Wygląda, jakby go zbudowano ze sto lat temu i jakby na
każdym piętrze miał po cztery pokoje. D w a okna z prawej strony
(patrząc od strony przybywającego gościa, który stoi tyłem do ko­
ścioła, gotów wkroczyć do wnętrza przez drzwi wejściowe) należą do
gabinetu pana Bronte, a d w a z lewej do jadalni. Całe obejście tchnie
idealną schludnością i porządkiem. Schodki przed wejściem są nie­
skazitelne, szybki w staroświeckich, kasetowych oknach lśnią niczym
lustra. I wewnątrz, i na zewnątrz domu porządek sięga swojej esencji
— czystości (purityY' ( E G 3 - 4 ) .
Elizabeth Gaskell z niesłychaną precyzją i rozmysłem reżyseruje
ową sekwencję ujęć, prowadząc czytelnika z obrzeży przemysłowego

19
Keighley do serca bronteańskiego świata, jakim jest plebania w H a ­
worth. D o spisywania żywota Charlotte przystąpiła bowiem z jasno
wytyczonym celem. Nade wszystko przyświecało jej — podobnie jak
inspiratorowi tego przedsięwzięcia, staremu i przez wszystkich naj­
bliższych osieroconemu już pastorowi — pragnienie, by czytelnik
angielski w pełni zrozumiał, skąd wzięły się osobliwości pisarstwa
niedawno zmarłej przyjaciółki i jej sióstr; te osobliwości, które co
wybredniejszej krytyce literackiej kazały wytykać im plebejskość czy
wręcz niemoralność podejmowanych tematów, szorstkość języka i —
najogólniej mówiąc — nieprzystawalność do obowiązujących kano­
nów. Stworzony przez Gaskell mit odizolowanej plebanii, otoczonej
dzikim krajobrazem i równie dzikimi ludźmi, choć wielokrotnie rewi­
dowany przez późniejszych bronteanistów, do dziś zachował żywot­
ność i moc przekonywania.
Przede wszystkim więc podróż k u plebanii jest ruchem wzwyż,
wspinaczką tyleż w sensie przestrzennym, co d u c h o w y m . W z n o ­
szeniem się ponad to, co przyziemne, „zamglone i przyćmione",
ku świątyni nieskazitelnej czystości. Wewnątrz domu i w jego otocze­
niu panuje już nie tylko idealny porządek — cleanliness — lecz prze­
radza się on w swoją własną esencję, czystość w sensie religijnym,
purity. Purytanizm zaś, jako doktryna religijna i jako postawa życio­
w a , odegrał wielką rolę w kształtowaniu mentalności anglosaskiej.
Zrodzony w X V I w i e k u z ducha kalwinizmu, szybko stał się religią
przede wszystkim nizin społecznych, naznaczoną zarówno surowością
głoszonych i przestrzeganych zasad moralnych, jak i radykalizmem
przekonań politycznych i społecznych. W p r a w d z i e dziesięcioletnia
( 1 6 4 9 - 1 6 6 0 ) dyktatura wojskowa purytanina O h v i e r a C r o m w e l l a ,
rozpoczęta ścięciem króla K a r o l a I i zniesieniem monarchii, sprawiła,
że doktryna ta — której w i e l k i m ideologiem był, przypomnijmy, naj­
wybitniejszy obok Szekspira poeta angielski J o h n M i l t o n — zaczęła
się nieprzyjemnie kojarzyć z fanatyzmem i politycznym terrorem, jed­
nak etos purytański na trwałe wrósł w anglosaski system wartości
i obyczajowość. I choć purytanizm jako taki w rodzinie Bronte się
nie pojawił, to przecież jego rygoryzm moralny wraz z nakazami
wewnętrznej i zewnętrznej dyscypliny w życiu codziennym stały się
wyraźnie wyczuwalną spuścizną. O krzyżowaniu się tradycji religij-

20
nych — anglikańskich, metodystycznych, katolickich — w domostwie
pastora z H a w o r t h będzie jeszcze okazja pomówić, teraz więc tylko
poprzestańmy na podkreśleniu tego ważnego kontekstu, zwłaszcza że
sama pani Gaskell, jako żona duchownego unitariańskiego, celowo
nań wskazywała.
Przestrzeń przemierzana w drodze do H a w o r t h , a także górzysta
sceneria widziana z głównego traktu, charakteryzowana jest przez
biografkę za pomocą sformułowań ewokujących określone nastroje;
to przestrzeń nasycona symboliką. Skąpa, uboga roślinność, mono­
chromatyczne barwy pokrytych wrzosem i szarą trawą Gór Pen-
nińskich, ich jednostajnie falista linia — wszystko to każe myśleć
0 samotności człowieka w majestacie przyrody i o nikłości ludzkiej
egzystencji, o życiu trudnym i ascetycznym. H a w o r t h wyznacza tu
strefę przejściową między światem cywilizacji industrialnej a naturą,
między profanum i sacrum. C e l wędrowca odbywającego tę piel­
grzymkę do H a w o r t h widać wprawdzie z dala, ale droga doń kręta
1 niełatwa. Już w samej wiosce pokonać trzeba trudną przeszkodę,
dostępu do plebanii bowiem strzeże „mur" — wąska, spadzista, bru­
k o w a n a M a i n Street, której wygląd niewiele się zmienił do dziś, jeśli
nie liczyć kolorystyki w i t r y n sklepowych i pubów prosperujących
dzięki tłumom turystów podążających szlakiem bronteańskim.
Bezpośrednimi strażnikami owego centrum, do którego zdąża po­
dróżnik, są zmarli pochowani na otaczającym plebanię z trzech stron
cmentarzu. Sam budynek zaś, z szarego kamienia, który tylną, pozba­
wioną okien ścianą odwraca się, niczym plecami, do pustych, nie
zamieszkanych przez człowieka przestrzeni, to zarazem ostatni gra­
niczny przyczółek cywilizacji. Dalej ciągną się już tylko wzgórza
i wrzosy, pastwiska i torfowiska, strumienie i wodospady. O k n a zresz­
tą — ich wygląd i symetryczne rozmieszczenie — stanowią charakte­
rystyczny element plebanii, szczegół, który najłatwiej chyba zapada
w pamięć komuś, kto w i d z i ją po raz pierwszy. Wysokie, dzielone na
dwanaście małych oszklonych kaset i niczym nie osłonięte, wraz
z drzwiami wejściowymi szczelnie wypełniają całą fasadę domu, „pa­
trząc" uważnie i czujnie na rozpościerającą się niżej wieś. Brak zasłon
to skutek fobii pastora, panicznie lękającego się pożaru i eliminujące­
go ze swego otoczenia tkaniny, które mogłyby zająć się ogniem. „Sle-

21
p a " tylna ściana osiemnastowiecznego budynku to w i d o m y dowód na
to, jak abstrakcyjne i umowne prawo może oddziałać na twardą ma­
terię: w czasach mianowicie, gdy wznoszono plebanię, obowiązywał
podatek od liczby okien.
Nieogarnione królestwo Natury i D u c h a to świat, w którym dzie­
ci pastora Bronte czują się jak u siebie. To sceneria, w której roz­
grywają się mroczne historie Earnshawów i Lintonów z Wichrowych
Wzgórz, to kraina, gdzie w chwili osobistego dramatu znajduje schro­
nienie Jane E y r e :
„Widzę to. Wielkie przestrzenie zarosłych wrzosem pagórków są za
mną i po obu moich bokach, faliste wzgórza wznoszą się daleko poza
tą głęboką doliną leżącą u moich stóp. Zaludnienie musi tu być słabe;
nie widzę też przechodniów na drogach. Te drogi ciągną się na wschód,
zachód, północ i południe — białe, szerokie, puste. Wszystkie prowa­
dzą przez wrzosowisko, a wrzosy, gęste i bujne, sięgają po same ich
brzegi. Drogi są puste, jednak jakiś przypadkowy podróżny mógłby
przechodzić tędy, a ja pragnę, by mnie żadne ludzkie oko nie widziało.
[...] N i c mnie w tej chwili nie łączy ze społecznością ludzką, żadna
nadzieja nie w z y w a mnie między ludzi; nikt z nich nie mógłby o mnie
dbać, nikt nie okazałby mi życzliwości. Pozostaje mi tylko matka na­
tura; na jej łonie poszukam w y p o c z y n k u . . . " ( J E 408—409).
Legendarne bronteańskie wrzosowiska — po angielsku określane
słowem moors — w niczym nie przypominają skromnych, towarzy­
szących leśnym terenom poletek wrzosu, do jakich przywykliśmy
w naszej części Europy. To wielkie, majestatyczne, pofałdowane
przestrzenie, na których pasą się stadka beżowych, łaciatych lub brą­
zowych owiec, z daleka wyglądających jak paciorki poprzyszywane
bez ładu i składu na szarofioletowym kobiercu. Tamtejszy wrzos
(heather), choć botanicznie tożsamy z naszym, inne budzi skojarzenia
niż rodzima skromna roślinka. W filozoficznych esejach Jolanty
Brach-Czainy, polskiej tropicielki tajemnic tego, co zwykle, codzienne
i niezauważane, znalazło się miejsce i na taką myśl o wrzosie:
„Wrzos rośnie, jeśli można tak powiedzieć, na antypodach naszej
cywilizacji, w której gesty wykonywane są na pokaz i przez to zostają
odrealnione, pozbawione rzeczywistego znaczenia. Tymczasem niepo­
zorni ludzie, których nikt nie dostrzega, kwitną podobnie jak wrzosy.

22
Jeśli miałabym wskazać obszar gwarantowanej nudy, szukałabym go
po stronie natarczywej widoczności.
N a rozległych, otwartych przestrzeniach angielskich wrzosowisk
— najpiękniejszych w E x m o o r — uderza bezmierność i tylko drobne
rośliny przywołują nas do porządku i ustanawiają dla wyobraźni
trzeźwą miarę, choć przecież widać, że nie kończące się pola wrzosów
wychodzą wprost z nieba i z oceanu, a przestrzeń jest ruchoma, bo
tworzy ją wiatr, fioletowe pasma milionów drobnych kwiatów i czer­
wone bagienne trawy przeplatane chmurami.
[...] Spokojne bytowanie wrzosów świadczy o sile niepozorności.
C h o d z i o subtelną stronę zdarzeń, której, mimo naszej gwałtowności
— być może — świat zawdzięcza t r w a n i e " * .
Wrzos jako emblemat niepozorności idealnie przylega do życia
Charlotte, E m i l y i Anne Bronte. Oddaje samą istotę bronteanizmu.
Niepozorność to kondycja, na którą skazywał siostry ich społeczny
status i poślednia uroda, ale to także ich świadomy wybór i kon­
sekwentnie przemyślana postawa. Z takiego właśnie, niskiego pułapu
chcą one oglądać i rozumieć ludzkie sprawy, w niepozorność będą się
chronić — zwłaszcza Charlotte — gdy upomni się o nie sława i w i e l ­
k i świat.
O w o legendarne odosobnienie, w którym rzekomo chowały się
dzieci z plebanii, nie było zresztą, jak dowiedli późniejsi badacze,
wcale tak zupełne. Przeciwnie. Zarówno samo domostwo pastora
było miejscem dość r u c h l i w y m — kręcili się tu kolejni wikarzy i słu­
żące — jak i kontakty z mieszkańcami H a w o r t h nie tak sporadyczne.
Zwłaszcza B r a n w e l l , który z racji płci cieszył się większą swobodą
i już jako dziecko ujawniał — w przeciwieństwie do sióstr — naturę
towarzyską i ekstrawertyczną, chętnie oddawał się zabawom z ró­
wieśnikami. Jeśli w dodatku byli oni uczniami działającej przy pleba­
nii szkółki niedzielnej, pastor Bronte nie widział w tych przyjaźniach
nic niewłaściwego. Szkółek niedzielnych było w H a w o r t h kilka,
a każda innego wyznania. Oprócz Kościoła anglikańskiego tą for­
mą edukacji religijnej zajmowali się tu baptyści i metodyści, na ogół
wzajem sobie nie przeszkadzając, choć w czasach bardziej zapalnych

* Jolanta Brach-Czaina, Błony umysłu, Warszawa 2003, s. 17-18.

23
mogło między szkółkami dochodzić do konfliktów, a nawet regular­
nych „bitew". Incydent taki z dużą dozą k o m i z m u opisała Charlotte
Bronte w powieści Shirley (1849). Branwell skądinąd nie korzystał
z kształcenia szkółkowego, a nauki pobierał wyłącznie od własnego
ojca.
H a w o r t h w tamtych czasach, podobnie jak cały okręg, straciło
zresztą swój wiejski charakter i przekształciło się w miasteczko żyją­
ce głównie z włókiennictwa. O w c e , węgiel i rwący nurt górskich
strumieni — naturalne bogactwa Gór Pennińskich — były głównym
źródłem dochodu właścicieli ziemskich, hodowców i przedsiębior­
ców. Ludność zaś znajdowała zatrudnienie przy takich pracach, jak
czyszczenie i czesanie wełny, przędzenie i tkanie. Stałym elementem
krajobrazu były wodne młyny, od końca X V I I I w i e k u stale unowo­
cześniane i mechanizowane, co stawało się przyczyną gwałtownych
protestów robotników zagrożonych utratą miejsc pracy — wokół
takich właśnie wydarzeń osnuta została fabuła Shirley. To więc, co
miała do powiedzenia pani Gaskell o scenerii okolic H a w o r t h , a tak­
że o charakterze tamtejszych ludzi, było wprawdzie nieco anachro­
niczne, lecz niezależnie od tego świetnie się wpisywało w rodzącą się
właśnie legendę bronteańską.
„By w pełni zrozumieć życie mojej drogiej przyjaciółki, Charlotte
Bronte, bardziej niż w innych przypadkach, jak mi się zdaje, trzeba,
iżby czytelnik zaznajomiony został z osobliwościami społeczeństwa,
w którego otoczeniu upłynęły jej lata najmłodsze i z którego zarówno
ona, jak i jej siostry musiały wynieść pierwsze wrażenia na temat
ludzkiej egzystencji" ( E G 6) — tak zaczyna się drugi rozdział owej
biografii. Mieszkańcy Yorkshire — o nich tu bowiem chodzi — jawią
się w tym opisie jako ludzie o wyjątkowo silnym poczuciu niezależ­
ności i samowystarczalności, grubiańscy, podejrzliwi, obdarzeni ży­
c i o w y m praktycyzmem i nieskłonni do praktyk duchowych. Choć
bywa, że targają nimi silne uczucia — wśród których, jako że potrafią
długo żywić urazę, króluje nienawiść i żądza zemsty — rzadko je
uzewnętrzniają. M o w a ich jest niewyszukana, maniery pozostawiają
wiele do życzenia, pijaństwo i bijatyki są na porządku dziennym,
a żądza zysku potrafi stłumić ludzkie odruchy. W minionych czasach
wiele tu było gwałtu i przemocy, a za całkiem drobne przewinienia

24
ścinano głowy. Mężczyznom i kobietom na równi. Z powodu fatalnej
jakości traktów komunikacyjnych, zwłaszcza w czasie srogich z i m ,
poszczególne wioski, a nawet pojedyncze rodowe posiadłości w zasa­
dzie nie kontaktowały się między sobą, co sprzyjało umacnianiu wię­
zi klanowych i kultywowaniu wrogości wobec obcych. Z b i o r o w y
portret Yorkshirczyków autorstwa Elizabeth Gaskell ukazuje ich więc
jako plemię nieokrzesanych górali, w najlepszym razie ekscentrycz­
nych dziwaków, zdeterminowanych surowością krainy, którą przyszło
im zamieszkiwać. Czyż można się dziwić, że dorastając w takim mi-
lieu, siostry Bronte pisały tak, jak pisały?
Pamiętajmy wszakże, że pani Gaskell widzi Yorkshire oczyma oso­
by przybywającej wprawdzie nie bezpośrednio z londyńskich salo­
nów, lecz z przemysłowego Manchesteru, jednak swobodnie się obra­
cającej w kręgach ówczesnych elit intelektualnych. Osoby obcej,
a więc z definicji skazanej na konfrontację z ową tak malowniczo
przez nią opisywaną ksenofobią. Sama Charlotte, dla której — po­
dobnie jak dla E m i l y i Anne — okolice H a w o r t h przez całe życie by­
ły jedyną małą ojczyzną, opisała swych ziomków wprawdzie również
bez taryfy ulgowej, lecz mimo to znacznie życzliwiej. Uczyniła to
właśnie w Shirłey — książce powstającej w niesłychanie trudnym
okresie, gdy śmierć zabrała kolejno Branwella, E m i l y i Anne, a prze­
cież pełnej pogody, optymizmu i humoru. Akcja tej powieści o dwóch
młodych dziewczynach i ich miłosnych perypetiach rozgrywa się w la­
tach 1 8 1 2 - 1 8 1 4 , w okresie wojen napoleońskich, kryzysu gospodar­
czego i wywołanych n i m rewolt ludowych w Anglii, a problematyka
polityczna i ekonomiczna odgrywa tu rolę niepoślednią. Podobnie jak
w Panu Tadeuszu, który dzieje się przecież w tym samym czasie, waż­
niejsza od romansowej fabuły jest tu przekrojowa charakterystyka
lokalnego społeczeństwa, które zarazem stanowi kwintesencję angiel-
skości — tak jak szlachta litewska ucieleśnia to, co z gruntu polskie.
Modelowego Yorkshirczyka, a ściślej — yorkshirskiego dżentelmena
par excellence, uosabia tu H i r a m Yorke, bogaty fabrykant: „...północ­
na surowość przejawiała się w jego rysach i dawała się słyszeć w jego
głosie; był angielski w każdym szczególe, bez żadnych normandzkich
naleciałości; z powierzchownością odlaną z nieeleganckiej, niekla-
sycznej, niearystokratycznej f o r m y " (S 4 4 ) .

25
Szkicując portret pana Yorke'a, narratorka powieści przyznaje, że
nie jest łatwo oddać sprawiedliwość temu dżentelmenowi. Trzy domi­
nujące cechy jego charakteru to jednocześnie brak trzech podstawo­
wych zmysłów: „Po pierwsze, pan Yorke nie był zdolny do odczuwania
wobec kogokolwiek szacunku — ogromna wada, która prowadzi do
popełniania błędów tam, gdzie szacunek jest niezbędny. Po drugie —
nie miał umiejętności dostrzegania logicznych związków, wskutek cze­
go nie potrafił współczuć innym. Po trzecie — nie dostawało mu
idealizmu i wielkoduszności, wskutek czego jego natura nie mogła być
ani wrażliwa, ani wspaniała, a on sam nie mógł należycie ocenić tych
boskich przymiotów. [...] Miał rebelię we k r w i ; nie mógł znieść nad
sobą niczyjej władzy, przed nim nie mogli znieść jej jego ojciec i dziad;
po nim nie mogły jej znieść jego dzieci" ( A P T 6 5 ) .
M i m o tak znacznych niedostatków jest Yorke jednym z najbar­
dziej szanowanych i dobrze prosperujących mężów w całym York­
shire: nieskazitelnie uczciwym, sprawiedliwym i dbającym o swoich
ludzi pracodawcą, karzącym za nieposłuszeństwo, lecz wspierającym
w biedzie, dobrym kompanem, lecz także przywiązanym do domo­
wego ogniska ojcem i mężem. J a k wiele fikcyjnych postaci stworzo­
nych przez autorkę Shirley, posiadał on swój realny pierwowzór
w osobie niejakiego pana Taylora, ojca przyjaciółki Charlotte z lat
młodości, i trudno nie zauważyć, że skumulowały się w n i m nie tyle
osobliwości natury Yorkshirczyka, ile ponadczasowe cechy patriar-
chalnej głowy rodu. K r a i n a Bronte to przecież nic innego, jak spro­
wadzone do lokalnego w y m i a r u uniwersum patriarchatu. Miejsce,
w którym za sprawą utalentowanych sióstr żywioł kobiecy próbuje
znaleźć dla siebie własne, znaczące miejsce.
RODZINA BRONTE

B ronte nie byli rdzennymi Yorkshirczykami. Pastor pochodził z I r ­


landii i w rzeczywistości zwał się Brunty albo Prunty — bada­
czom nie udało się ostatecznie ustalić właściwej wersji tego nazwiska
— co brzmiało nazbyt z plebejska i raniło dumę szybko awansującego
w hierarchii społecznej młodzieńca. C o do genezy nazwiska Bronte,
również zdania są podzielone — sugeruje się, że może ono mieć coś
wspólnego z greckim słowem oznaczającym grzmot, lecz najczęściej
kojarzy się je z militarnymi fascynacjami pastora i estymą, jaką żywił
dla wielkich pogromców Napoleona. W roku 1799 admirał Nelson
otrzymał mianowicie tytuł księcia Bronte (miasto na Sycylii), a fakt
ten musiał być w rodzinie Bronte znaczący, skoro odnotowała go
Charlotte w powieści Shirley.
N a pewno wiadomo tyle, że jako Bronte zapisał się Patrick na
uniwersytet w Cambridge, a ostateczną pisownię z ową kłopotliwą
dierezą ustalił — zapewne przypadkowo — drukarz, który wydał mu
pierwszy tomik wierszy. Bo Patrick Bronte również żywił ambicje l i ­
terackie i chociaż z czasem z nich zrezygnował, to umiłowanie słowa
musiało mu się nieraz przydawać w długoletniej karierze duchowne­
go i kaznodziei. Twórcze pisanie sprawiało mu za młodu żywą przy­
jemność, do czego z ujmującą szczerością przyznawał się w krótkim
słowie wstępnym do zbiorku pod tytułem Wiersze z wiejskiej chaty
{The Cottage Poems) z roku 1 8 1 1 : „...zajęcie to przysparzało autoro-

27
w i prawdziwej i nieopisanej radości, której, gdyby mógł, pragnąłby
zaznawać do końca życia" ( B B 2 5 ) . Można więc uznać, że decyzja
0 porzuceniu w późniejszym życiu twórczości literackiej wzięła się
w jego przypadku tyleż z braku czasu, który niemal w całości musiał
poświęcać sprawom parafii, co z samokrytycyzmu. Utwory bowiem,
które zachowały się do naszych czasów, to naiwne i pełne moraliza­
torskich treści wierszyki i opowiastki o przeznaczeniu dydaktyczno-
-religijnym, jakich wiele pisywano i w y d a w a n o dla pokrzepienia serc
1 wzmocnienia wiary maluczkich. Jeśli tak było, jeżeli pastor Bronte
posiadał ów zmysł, to niestety nie przekazał go synowi, gdyż w B r a n -
wellu odzywał się raczej duch samochwalczy, który pogrążał go
w oczach potencjalnych mentorów i opiekunów jego niewątpliwie
większego niż ojcowski talentu literackiego. N i e odziedziczył też syn
po ojcu męskiej urody, którą Patrick Bronte emanował jeszcze w po­
deszłym w i e k u . Wysokiego wzrostu, o wyrazistych, stanowczych ry­
sach twarzy, wywarł spore wrażenie na Elizabeth Gaskell, która zresz­
tą nie była o n i m , jako o ojcu, najlepszego zdania. Z wszystkich
dzieci bodaj tylko w E m i l y ujawnił się ten znakomity materiał gene­
tyczny, jedyny natomiast potomek płci męskiej przestał rosnąć w czter­
nastym roku życia, w jego wyglądzie zaś najbardziej zwracała uwagę
rozczochrana ruda czupryna i okulary na wydatnym nosie.
Patrick Bronte urodził się w ubogiej, wielodzietnej rodzinie ir­
landzkiego wieśniaka w r o k u 1777. M a t k a jego, Alice, pochodziła
z niebiednej rodziny katolickiej, podobno była piękną kobietą i po­
dobno uciekła ze swoim przyszłym mężem, H u g h i e m B r u n t y m ,
w przeddzień swego małżeństwa z dobrze sytuowanym katolikiem.
H u g h zaś, jak głosi bronteańska legenda, choć prawie niepiśmienny,
miał nad wyraz wśród ludu ceniony dar opowiadania i dzielił się n i m
szczodrze ze współziomkami, zabawiając otoczenie barwnymi histo­
riami, baśniami i anegdotami. Jeśli tak było w istocie, to wcześnie
ujawnione twórcze możliwości rodzeństwa Bronte miały swoje źródło
właśnie w t y m ludowym darze kreowania fikcyjnych światów za po­
mocą sztuki żywego słowa. Naśladowczynią dziadka H u g h a , zapew­
ne bezwiednie, była piętnastoletnia Charlotte, gdy podczas pobytu
w szkole niejakiej panny Wooler w Roe H e a d , okazawszy się z po­
w o d u silnej krótkowzroczności kiepską partnerką wspólnych zabaw

28
i gier na świeżym powietrzu, zjednywała sobie koleżanki magią snu­
tych wieczorami opowieści.
Patrick, który już jako trzynastoletni chłopiec musiał ciężko pra­
cować fizycznie, miał wszakże ewidentne predyspozycje do nauki. Jak
opanował sztukę czytania — nie wiadomo, szczęśliwie jednak spotkał
na swej drodze ludzi, którzy dostrzegli jego wyjątkowość, udzielili
wsparcia i zadecydowali o jego przyszłym losie. Jednym z nich był du­
chowny prezbiteriański, A n d r e w Harshaw, który pozwolił Patricko­
w i korzystać ze swej biblioteki, a następnie zatrudnił go, ledwie szes­
nastolatka, jako nauczyciela w lokalnej szkole. Takie to były czasy
i taki system edukacji utrzymał się jeszcze w następnych pokole­
niach. Ojciec uczył syna, starsze dziecko, ledwie liznąwszy wiedzy,
spieszyło przekazać ją młodszym, nastoletnie siostry Bronte odpraco­
wywały nauki pobierane w szkołach, zostając w tych samych szkołach
nauczycielkami.
D r u g i m mentorem i opiekunem Patricka był pastor T h o m a s Tighe,
zaprzyjaźniony z twórcą metodyzmu rodzącego się wówczas w łonie
Kościoła anglikańskiego, J o h n e m Wesleyem. Żarliwa, granicząca z fa­
natyzmem duchowość metodystyczna wymaga osobowości, która po­
trafiłaby jej sprostać — stąd wielka rola, jaką zawsze odgrywali wśród
metodystów charyzmatyczni kaznodzieje. Mówcy, którzy za pomocą
jaskrawo o d m a l o w y w a n y c h obrazów potępienia wstrząsali sumienia­
mi wiernych i przekonywali ich do „metody" nowego ruchu, gwaran­
tującej indywidualne zbawienie. Z czasem metodyści coraz bardziej
odsuwali się od klasycznego anglikanizmu, przeistaczając się w nie­
zwykle wpływową, zwłaszcza w niższych warstwach społecznych,
sektę. M i o d y i ambitny Irlandczyk był z natury zbyt powściągliwy
i konserwatywny, by pociągała go taka kariera i tak żywiołowy spo­
sób praktykowania wiary. Zdecydowawszy się więc na zawód du­
chownego — a była to dlań jedyna dostępna droga społecznego
awansu — pozostał przy macierzystym Kościele anglikańskim. Dzięki
pomocy wielebnego Tighe'a Patrick pogłębił wiedzę i uzyskał środki
niezbędne do podjęcia studiów w Cambridge, aż wreszcie na przeło­
mie wieków opuścił ojczystą Irlandię. Raz tylko, po uzyskaniu świę­
ceń kapłańskich w r o k u 1806, miał na krótko powrócić do rodzinnej
w s i . Regularnie słał jednak pieniądze matce aż do jej śmierci.

29
Lata 1 8 0 6 - 1 8 1 2 to w życiu Patricka Bronte kolejno: ukończenie
studiów teologii i filologii klasycznej, przyjęcie święceń, wikariaty
w prowincjonalnych parafiach północnej Anglii oraz ślub z Marią
Branwell. I wreszcie kształtowanie jego osobowości i poglądów,
a kwestia poglądów jest tu istotna, gdyż Bronte przez cale życie pa­
sjonował się wojskowością i polityką, lubił dyskutować na temat ak­
tualnych wydarzeń, regularnie studiował prasę, a nie mając w swoim
życiu z a w o d o w y m zbyt wielu okazji do wymiany zdań na tematy
polityczne, swoje emocje i animozje w tej dziedzinie demonstrował
wobec domowników. W efekcie w spontaniczny sposób przekazał
Branwellowi, Charlotte, E m i l y i Anne nie tylko zaskakująco obszer­
ną, jak na dzieci w ich w i e k u , wiedzę o współczesnej historii, ale
także zaraził ich nienawiścią do cesarza Napoleona oraz kultem, jaki
żywił dla najwybitniejszego pogromcy „korsykańskiego bandyty" —
księcia Wellingtona. Pełne żaru filipiki pastora, wygłaszane wobec tak
nieodpowiedniego audytorium, gromadki dzieci i opiekującej się nimi
szwagierki, stały się dla małych Bronte pierwszą podnietą do tworze­
nia własnych, wyimaginowanych światów.
Ów rok 1812 („O r o k u ów..."), tak istotny w dziejach Europy
i w osobistej biografii Patricka Bronte, przyniósł mu jeszcze jedno
doświadczenie, którego skutki, i to w sensie dosłownym, towarzyszy­
ły m u przez resztę życia. N a fali niepokojów społecznych spowodo­
wanych kryzysem gospodarczym zrodził się wówczas w Anglii ruch
tak zwanych luddytów, czy też luddystów (luddites) — niszczycieli
maszyn wprowadzanych właśnie w manufakturach włókienniczych.
N a z w a ruchu wzięła się od imienia Neda Ludda, wiejskiego matołka
z hrabstwa Leicester, który podobno w 1779 roku w napadzie szału
wdarł się do warsztatu pewnego pończosznika i zniszczył jego krosna.
Tę plebejską opowieść ożywili wiele lat później samozwańczy przy­
wódcy zrewoltowanych gromad robotników pozbawionych miejsc
pracy, a N e d wyrósł w tworzonym spontanicznie micie na „generała
L u d d a " — bohatera i mściciela skrzywdzonych.
W kwietniu 1812 roku zdesperowani bezrobotni zaatakowali
fabrykę niejakiego Cartwrighta, położoną nieopodal miejscowości
Hartshead w hrabstwie York, gdzie Bronte był podówczas w i k a r y m .
D w a tygodnie później, w biały dzień w tej samej okolicy został za-

30
strzelony z ukrycia inny przedsiębiorca, który odważył się zainstalo­
wać u siebie znienawidzone maszyny. Cartwright, któremu wraz
z czterema oddanymi mu ludźmi udało się odeprzeć blisko stukrotnie
liczebniejszych napastników, szybko wyrósł na miejscowego herosa,
a jego postać i dzieje stały się wiele lat później kanwą fabuły Shirley
Charlotte Bronte.
Patrick Bronte, zdeklarowany zwolennik konserwatywnej partii
torysów, opowiedział się wówczas po stronie fabrykantów i potępił
z kazalnicy bierność lokalnych władz, które w obawie przed wście­
kłością tłumu nie uczyniły niczego, by bronić niszczonej własności.
Dobrze wiedział, co robi i na co się naraża — od tamtych dni zawsze
nabijał wieczorem pistolet, który kładł przy łóżku, a rankiem rozłado­
wywał, strzelając w powietrze. Kiedy zamieszkał wraz z żoną i dzieć­
mi na plebanii w Haworth,lów strzał niezmiennie obwieszczał do­
m o w n i k o m początek dnia, a stara dzwonnica do dziś nosi ślady k u l ,
które w nią trafiły. Miejscowi z upodobaniem zwracają turystom
uwagę na ten szczegół, bo znakomicie uzupełnia on stereotypowy
wizerunek pastora Bronte jako popędliwego ekscentryka, jednak gdy
spojrzeć na rzecz realnie, to jego zachowanie wydaje się jak najbar­
dziej rozsądne i logiczne. Broń dawała mu poczucie bezpieczeństwa
nie tylko dla niego samego, ale i dla całej rodziny.
Przyszłą żonę Patrick Bronte poznał, gdy gościła u krewnych
w Hartshead, by pomagać swej ciotce w prowadzeniu prywatnej
szkoły dla dziewcząt. M a r i a Branwell, kobieta już dwudziestodziewię-
cioletnia, pochodziła z Penzance w K o r n w a l i i , z zamożnej rodziny
kupieckiej, głęboko związanej z ruchem metodystów. Wedle ówczes­
nych kategorii nie była już „panną na w y d a n i u " , dysponowała jednak
pozostawionym jej przez rodziców skromnym kapitałem własnym,
który przynosił około pięćdziesięciu funtów dochodu rocznie. Jeśli
będziemy pamiętać, że z posadą pastora w H a w o r t h wiązała się do­
żywotnia pensja stu osiemdziesięciu funtów rocznie, sumka ta, stano­
wiąca wiano średnio atrakcyjnej M a r i i , mogła nie pozostać bez wpły­
w u na szybką decyzję Patricka.
Ekonomiczne aspekty zawierania związków małżeńskich były
wówczas oczywiste — a nikt tej kwestii nie przedstawił w literaturze
z większym wdziękiem niż będąca właśnie w tamtych latach u szczytu

31
swoich twórczych możliwości Jane Austen — ale nie zakładajmy, że
wyłącznie rozsądek połączył Marię i Patricka. O n też już wiek mło­
dzieńczy dawno miał za sobą i pewnie zdążył się zmęczyć peregryna­
cją po kolejnych parafiach, a poza tym perspektywa awansu w zawo­
dzie duchownego wymagała, by skończył ze stanem kawalerskim.
Najlepiej tedy wyobraźmy sobie, że tych dwoje, spotkawszy się w tak
odpowiednim momencie życiowym, przypadło sobie do gustu. Narze-
czeństwo trwało krótko — od sierpnia do grudnia 1812 r o k u — a zo­
stało po nim kilka konwencjonalnych listów, jakie M a r i a słała do
Patricka, nazywając go „Drogim Przyjacielem". Jeden wszakże liścik
nieoczekiwanie rozpoczyna się od słów „Mój Ty kochany łobuzie!",
i doprawdy chciałoby się wiedzieć, jakie to intymne zdarzenie mogło
zaowocować tak frywolną tonacją. Niestety, listy narzeczonego nie
zachowały się i pozostają tylko domysły.
Ślub odbył się pod koniec grudnia 1812 r o k u , nowożeńcy za­
mieszkali w H i g h t o w n i wkrótce, jak już wiemy, zaczęły przychodzić
na świat dzieci. N i e wiemy natomiast, jak M a r i a , która nigdy już nie
miała ujrzeć stron rodzinnych, zniosła tak radykalną zmianę otocze­
nia, lecz zapewne nie mogło to być dla niej łatwe doświadczenie.
Łagodna i słoneczna K o r n w a l i a to wszak kraina zupełnie inna niż
północne, górzyste Yorkshire o ostrym klimacie. Tryb życia, jaki przy­
szło jej wieść u boku najpierw wikarego, a po paru latach już pastora
Bronte, także w niczym nie przypominał bezpiecznej mieszczańskiej
egzystencji, którą wespół z dwiema siostrami prowadziła przed zamąż-
pójściem. Jedno jest pewne — kolejne ciąże, porody, połogi i zaj­
mowanie się maleństwami, które z nieubłaganą regularnością przy­
chodziły na świat, nie pozostawiały jej wiele czasu na rozmyślania.
Pierwsze dwie dziewczynki urodziły się jeszcze w H i g h t o w n , a pozo­
stała czwórka w nieodległym T h o r n t o n , dokąd Bronte w roku 1815
przeniósł się na kolejny wikariat.
Z T h o r n t o n do H a w o r t h , drogą przez wrzosowiska, było już t y l ­
ko kilka m i l . Minęło pięć lat i oto Patrickowi trafiła się możliwość
awansu, a wraz z nim — polepszenia sytuacji materialnej. Otrzymał
propozycję objęcia dożywotniej kapelanii w H a w o r t h .
Małżeństwo, w dodatku owocujące tak szybko powiększającą się
rodziną, nie tylko dla M a r i i Branwell było zapewne zmianą szokującą.

32
Bronte przeżył trzydzieści pięć lat, n i m zdecydował się na ślub, czy
też — zanim udało m u się znaleźć kandydatkę. N a w e t gdyby taił swe
niskie pochodzenie, musiał być, jako Irlandczyk, traktowany przez
Anglików z wyższością. Ponieważ jednak mariaż z niewiastą z plebsu
w przypadku duchownego nie wchodził w grę, zdobycie partnerki
życiowej nie było dlań wcale łatwą sprawą. Jego córka Charlotte
miała później opisać matrymonialne perypetie w i k a r y c h w powieści
Shirley, którą zaczęła taką oto niezapomnianą frazą:
„Ostatnimi laty obfity deszcz wikarych spadł na północną Anglię;
grubymi warstwami pokrywają oni tutejsze wzgórza i każda parafia
ma ich po k i l k u . Są dość młodzi, by rozpierała ich energia, więc po­
w i n n i czynić wiele dobrego. Wszakże nie o ostatnich latach będziemy
tu opowiadać, lecz cofniemy się do początków stulecia" (S 1).
Uczyniła to ze zmysłem satyry i z właściwym jej wyczuciem auten­
tyzmu. Ten gatunek młodych mężczyzn znała bowiem świetnie z au­
topsji — w otoczeniu ojca stale kręcili się jacyś wikarzy — i nie
miała tu żadnych złudzeń. Zrządzeniem losu jeden z nich został
w końcu jej mężem.
W każdym razie w i k a r y Bronte w krótkim czasie z kawalera prze­
istoczył się w żywiciela licznej gromadki i ofertę objęcia na resztę
życia stanowiska kapelana w H a w o r t h przyjął, jak można przypusz­
czać, z niemałą ulgą. Zwłaszcza że wiązała się z nią perspektywa za­
mieszkania w obszernej i wcale jak na owe czasy nieźle urządzonej
plebanii, w dodatku za darmo. Anna Przedpełska-Trzeciakowska suge­
ruje jednak, że przy podejmowaniu tej decyzji ważniejsze od okolicz­
ności materialnych mogły być względy duchowe związane z niezbyt
odległą historią duszpasterstwa w tej okolicy. W połowie X V I I I wie­
k u , ponad dwadzieścia lat ( 1 7 4 2 - 1 7 6 3 ) , pełnił tu mianowicie służbę
religijną charyzmatyczny pastor Grimshaw, jeden z pionierów meto-
dystycznego odrodzenia w Kościele anglikańskim.
Kaznodzieje tego nurtu dysponowali szeroką gamą środków per­
swazji, a główną rolę wśród nich odgrywały malownicze, sugestywne
wizje mąk, które w życiu wiecznym staną się udziałem zatwardziałych
grzeszników. Wierni mogą ich uniknąć, jeśli zachowają bojaźń Bożą
oraz stosować się będą do nauk głoszonych przez duchowych pasterzy.
Metodyzm odrzucał bowiem kalwińską doktrynę predestynacji, wedle

33
której los każdego człowieka jest już z góry przesądzony, niezależnie
od trybu życia: bogobojnego, grzesznego czy rozwiązłego. Każdy sam
wybiera własną drogę do zbawienia lub potępienia, głosiła „metoda"
braci Wesleyów, a do straszliwych obrazów piekła przyzwyczajano w y ­
znawców już od wczesnego dzieciństwa. William G r i m s h a w nie tylko
miał znaczny talent oratorski, jak się wydaje, lecz również nieprzeciętny
temperament, który kazał mu niesfornych yorkshirskich wieśniaków
ścigać po oberżach, przemocą zapędzać do kościoła i innymi równie
niekonwencjonalnymi sposobami nawracać na ścieżkę wiary. Pamięć
o nim na długie lata przetrwała wśród miejscowej ludności i takiej to
barwnej legendzie sprostać musiał Patrick Bronte.
Trudno dziś stwierdzić, czy m u się to udało. N a ocenę jego przez
potomnych niewątpliwie decydująco wpłynęła rola, jaką odegrał
w życiu swoich dzieci — jedynego syna i córek. N i k t spośród jego
parafian, często indagowanych już po śmierci sióstr przez szybko
mnożących się bronteanistów, nigdy nie powiedział o nim złego sło­
w a . Elizabeth Gaskell twierdzi, że swoje obowiązki duszpasterskie
wykonywał z niestrudzoną obowiązkowością i nie miał zwyczaju
wtrącać się w cudze sprawy, co w społeczności górali ceniących nie­
zależność musiało mu zjednywać sympatię. Niewątpliwie miewał dzi­
wactwa; o lęku przed ogniem i porannej strzelaninie już wiemy, dys­
ponował zaś, jak się zdaje, sporą samowiedzą, skoro w liście do pani
Gaskell pisanym w r o k u 1852 zawarł taką oto autocharakterystykę:
„Nie przeczę, że jestem w pewnej mierze e k s c e n t r y k i e m .
Gdyby mnie można było zaliczyć do statecznych, zrównoważonych,
s k o n c e n t r o w a n y c h ludzi tego świata, nie byłbym zapewne ta­
k i , jaki jestem i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miałbym
takich dzieci, jakie miałem" ( A P T 20, podkreślenia moje — E . K . ) .
W angielskojęzycznym oryginale słowem, które pojawia się w opo­
zycji do „ekscentryka" (excentric) jest „koncentryk", „koncentryczny"
(concentric), co Przedpełska-Trzeciakowska w swoim przekładzie usi­
łuje sensownie spolszczyć. „Skoncentrowany" nie oddaje jednak w peł­
ni istoty tego, co chciał wyrazić pastor. „Koncentryczność" w t y m
systemie pojęć to raczej coś na kształt „układności" charakterologicz­
nej, sposób bycia zgodny z ogólnie przyjętą normą. Patrick Bronte
musiał zatem sam siebie postrzegać jako kogoś, kto od tej normy

34
odbiega, i to z pewnością w sensie pozytywnym. J a k można wnosić
na podstawie przekazanych o n i m wspomnień, raz wyrobiwszy sobie
jakiś pogląd, nie był skłonny go rewidować. Regularnie studiował
prenumerowane periodyki i raz po raz pisywał listy do redakcji, w y ­
powiadając się w sprawach polityki bądź religii. Lubił samotność,
długie piesze wędrówki po wrzosowych wzgórzach, niezmienny roz­
kład dnia. Wiadomo też, że być może wskutek niedożywienia w dzie­
ciństwie, cierpiał na chroniczną niestrawność.
Z d r o w i e „papy" — bo tak zwracały się doń dzieci — było nie­
ustannym przedmiotem troski wszystkich domowników. Z n a n a po­
wieściopisarka i wielbicielka twórczości sióstr Bronte, a także autorka
zbeletryzowanej biografii Branwella, Daphne du Maurier, nie zawa­
hała się nazwać pastora po prostu hipochondrykiem. W każdym razie
na co dzień dokuczały m u różne drobne, a przykre dolegliwości.
Z wiekiem pogorszył m u się w z r o k do tego stopnia, że przy czytaniu
musiał posługiwać się szkłem powiększającym, aż wreszcie w ro­
k u 1846 poddał się w Manchesterze operacji usunięcia katarakty.
Notorycznie obawiając się bronchitu, wiązał wysoko pod brodą ele­
gancki biały fular, w którym oglądać go możemy na jedynej jego
fotografii, wykonanej, gdy był już w mocno podeszłym w i e k u . Naj­
częściej wertowaną książką w domowej bibliotece był poradnik dok­
tora T h o m a s a J o h n a G r a h a m a zatytułowany Nowoczesna medycyna
domowa {Modern Domestic Medicine).
Bronte, jak w i e l u hipochondryków, chętnie leczył się sam, o czym
można się przekonać studiując notatki na marginesach tego pożytecz­
nego poradnika. I tak na przykład sodę oczyszczoną, zalecaną przy
niektórych dolegliwościach gastrycznych, uważał za „bardzo szkodli­
w ą " , podobnie jak ciemne pieczywo, które miało podrażniać delikat­
ny żołądek. N i e omieszkał też zapisać, że jego zdaniem sypiać należy
z głową skierowaną na północ, a mocz oddawać regularnie co trzy
lub cztery godziny. Z czasem, w późnych latach trzydziestych, coraz
więcej uwagi zaprzątały m u recepty, za pomocą których można l i k w i ­
dować skutki upojenia alkoholowego — na przykład, jak podawał dr
G r a h a m , „ 1 2 kropli czystego roztworu amoniaku podanego w kielisz­
k u mleka zmieszanego z wodą", którą to miksturę należało aplikować
delikwentowi trzykrotnie w niedługich odstępach czasu. Poradę tę

35
właściciel książki skwitował krótko: „Najlepiej działa zimna w o d a "
( B B 118). Te lakoniczne adnotacje, jakkolwiek zabawne dla dzisiejsze­
go czytelnika, są w istocie jedyną i jakże wymowną kroniką zmagania
się nieszczęsnego ojca z synowskim alkoholizmem.
Hipochondria pastora objawi się nam wszakże w i n n y m świetle,
jeśli pamiętać będziemy o wypadkach, które zaszły tuż po osiedleniu
się rodziny Bronte w H a w o r t h w kwietniu 1820 r o k u . Już w styczniu
r o k u następnego M a r i a ciężko zaniemogła. Objawy raka jelit mogą
przypominać ataki niestrawności, a w miarę rozwoju n o w o t w o r u
cierpienia chorej stawały się wprost nieznośne. Nietrudno więc sobie
wyobrazić, że w i d o k gasnącej w takich męczarniach żony napawał
Patricka nie tylko współczuciem i żalem, lecz także strachem, by po­
dobny los nie stał się jego udziałem. W każdym razie do końca życia
odżywiał się dietetycznie i jadał obiady w zaciszu własnego gabinetu.
Być może jego nadwrażliwość gastryczna miała też inną przyczynę,
H a w o r t h bowiem, choć położone malowniczo, nie było miejscem,
gdzie żyło się zdrowo. Według raportu z połowy X I X w i e k u , pod
względem stopnia śmiertelności dorównywało najbardziej zaniedba­
nym dzielnicom L o n d y n u , przeciętna w i e k u wynosiła tu dwadzieścia
pięć lat, a około czterdzieści procent dzieci nie dożywało szóstego
r o k u życia. N a tę tragiczną sytuację duży wpływ miał brak kanalizacji
Lwynikające z tego zanieczyszczenie wód. Jeśli w dodatku uprzytom-
nimy sobie, że mieszkańcy plebanii korzystali ze studni sąsiadującej
z cmentarzem, przestanie nas dziwić, że śmierć tak często nawiedzała
dom pastora. W świetle ówczesnych statystyk rodzina Bronte pod
tym względem mieściła się w normie.
W maju 1821 roku przybyła na plebanię starsza siostra M a r i i , pan­
na Elizabeth Branwełl, by zaopiekować się umierającą. Najpilniejsze
prace codzienne wykonywane były przez dwie służące, od dzieci nato­
miast wymagano jedynie, by zachowywały się jak najciszej i najspokoj­
niej. Siedmioletnia M a r i a „matkowała" całej gromadce, która z wyjąt­
kiem najmłodszej Anne, zaledwie rocznej, w zasadzie żyła samopas.
Anne od początku dostała się pod kuratelę ciotki Branwell i na zawsze
pozostała z nią silnie związana uczuciowo. C o do reszty — można
przypuszczać, że właśnie w najwcześniejszym dzieciństwie wykształciły
się między nimi więzi, które miały naznaczyć całą ich egzystencję. C h o -

36
roba pastorowej sprawiła, że rodzina Bronte nie nawiązała w H a w o r t h
kontaktów towarzyskich, łecz piątka, a gdy Anne podrosła — szóstka
maluchów to właściwie małe przedszkole i problem izolacji od innych
rówieśników w takich warunkach nie miał znaczenia.
J a k ta gromadka wypełniała sobie dnie, podczas których uwaga
dorosłych skupiała się wokół łóżka dogorywającej kobiety — trudno
sobie wyobrazić, zwłaszcza dziś, kiedy do dzieci mamy zupełnie inny,
nieporównanie bardziej opiekuńczy stosunek. Siedmioletnia M a r i a
i sześcioletnia Elizabeth zajmowały się resztą rodzeństwa, a przestrze­
nią ich zabaw była sąsiadująca z pokojem chorej bawialnią na piętrze
oraz pobliskie wzgórza. O d najwcześniejszych lat mali Bronte oswa­
jali się ze sztuką czytania i pisania, choć kto i kiedy ich tego uczył
— nie wiadomo. Najstarsze dziewczynki przypuszczalnie posiadły te
umiejętności pod opieką matki, a potem, być może, przekazywały je
pozostałym. W muzeum w H a w o r t h można oglądać wzruszający eks­
ponat, który więcej niż jakiekolwiek domysły i spekulacje mówi nam
o notorycznym w tej rodzinie umiłowaniu słowa pisanego i o miłości,
jaką darzyło się rodzeństwo. Jest to miniaturowa książeczka-bajka,
napisana i sporządzona własnoręcznie przez ośmioletnią Charlotte
dla najmłodszej, czteroletniej siostrzyczki i zaczynająca się słowami:
„Była kiedyś mała dziewczynka, na imię miała A n n a " ( A P T 3 0 ) * .
M a r i a Bronte zmarła 15 września 1 8 2 1 , przeżywszy lat trzydzieści
dziewięć. W kościele Świętego Michała i Wszystkich Aniołów na pły­
cie, upamiętniającej chowanych tu kolejno członków rodziny, po­
święcona jej inskrypcja zajmuje stosunkowo dużo przestrzeni, bo mię­
dzy wersami pozostawiono spore odstępy. W miarę jak przybywało
zmarłych, napisy trzeba było ścieśniać, a i tak nie dla wszystkich star­
czyło miejsca — Charlotte i Patrick mają osobne tablice. „Przeto i w y
bądźcie gotowi, bo o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Czło­
wieczy przyjdzie" — tymi słowami z Ewangelii św. Mateusza przema­
w i a do odwiedzających skromną świątynię cień kobiety, matki sióstr
Bronte, która tak nikły zostawiła po sobie ślad w dziejach swoich
córek.

* Anna Przedpetska-Trzeciakowska konsekwentnie używa imion angielskich w wersji


spolszczonej i w takiej też postaci będą się one pojawiać w zamieszczonych tu cytatach z jej
książki.
B O L E S N Y R O K 1825

P atrick Bronte „z natury nie przepadał za dziećmi" ( E G 18). T a


autorytatywna opinia wydana przez Elizabeth Gaskell przylgnęła
do pastora i wlecze się za n i m do dziś. Być może własne doświad­
czenia rodzinne pani Gaskell, szczęśliwej żony i matki, cenionej pisar­
ski, kazały jej postrzegać stosunek Patricka do własnych dzieci jako
pewną aberrację. Który jednak czterdziestolatek, obdarzony w krót­
k i m czasie tak liczną progeniturą, naprawdę się nią interesuje? D l a
którego ojca wielodzietnej rodziny potomstwo nie jest często źródłem
irytacji i przyczyną szukania spokoju poza domem? Dziś, w dobie
zmieniających się standardów kulturowych związanych z płcią, ojco­
stwo bywa wprawdzie dla mężczyzny wartością równie ważną, jak
macierzyństwo dla kobiety, lecz nadal dzieje się tak tylko wyjątkowo.
N a tle swojej epoki Bronte jako ojciec nie tylko mieścił się w normie,
ale, jak się zdaje, w wielu sytuacjach ponad tę normę, na korzyść,
wyrastał.
Śmierć żony, zapewne bolesna jako osobista strata, postawiła go
wobec niemałych problemów. Pod wspólnym z n i m dachem mieszka­
ła i żyła własnym życiem szóstka jego małych dzieci oraz zupełnie m u
obca szwagierka, kobieta wówczas już czterdziestopięcioletnia. Dzięki
niej sytuacja nie wymykała się na razie spod kontroli, ale trzeba było
myśleć o przyszłości. Dzieci, przyzwyczajone do tego, że dorośli,
zajęci pracą i opieką nad umierającą Marią, nie mieli dla nich czasu,

38
po śmierci matki nie odczuły zapewne wielkiej zmiany. Maleńką A n ­
ne nadal zajmowała się ciotka, pozostałe cztery dziewczynki wciąż
zamieszkiwały niewielki i wąski pokoik nad frontowym wejściem,
jedynie B r a n w e l l z czasem zaczął dzielić sypialnię z ojcem.
W tych trudnych okolicznościach najprostszym wyjściem z sy­
tuacji byłby powtórny ożenek Patricka, lecz wdowiec z licznym po­
tomstwem i słabymi koneksjami towarzyskimi nie miał w tych w a ­
runkach większych szans. Również sytuacja majątkowa pastora nie
była na tyle atrakcyjna, by przyciągać odpowiednie kandydatki. Pas­
tor bowiem musiałby się rozglądać za posażną osobą, zwłaszcza gdy­
by do szóstki małych Bronte miały w przyszłości dołączyć dzieci
z drugiego małżeństwa. Patrick trzykrotnie podjął próbę oświadczyn
i za każdym razem spotkał się z odmową. Trzeba zresztą przyznać, że
jako zalotnik nie był zbyt pomysłowy i do swoich wybranek zwracał
się raczej rzeczowo niż sentymentalnie. N i e pozostawiał im żadnych
złudzeń co do swoich prawdziwych pobudek. Zachował się list na­
pisany przezeń w kwietniu 1823 roku do niejakiej M a r y Burder —
znajomej, a może nawet sympatii sprzed lat ponad czternastu. Wspo­
m i n a ! w n i m o swojej „malutkiej, słodkiej rodzince", co samo w sobie
brzmiało już dość nieszczerze i mogło budzić podejrzenia. W tonie
dość sztywnym i z d a w k o w y m opisywał własną sytuację, niewiele za­
dając sobie trudu, by wzbudzić w adresatce jakikolwiek afekt. Panna
Burder, nie wysilając się zbytnio, odpowiedziała odmownie i na tym
matrymonialne poczynania pastora się skończyły.
Czas płynął, ciotka Branwell wciąż mieszkała na plebanii, aż
w końcu musiało się stać jasne i dla niej, i dla szwagra, że w istocie
tu jest jej miejsce. Była niezależną finansowo, samotną starą panną.
W słonecznej K o r n w a l i i żyło się wprawdzie milej niż w zimnym, gó­
rzystym Yorkshire, lecz czy naprawdę dla sporadycznych herbatek
z innymi starymi pannami warto było porzucać ową namiastkę rodzi­
ny w H a w o r t h , jaką niespodziewanie los ją obdarował? Jej zwykły
dzień niczym się nie różnił od dnia zamężnej matrony — rano przy
śniadaniu wymieniała z pastorem Bronte uwagi na temat aktualnych
doniesień prasowych, później wydawała dyspozycje służącym i czym
prędzej wycofywała się do swojego pokoju na piętrze (tego samego,
w którym umarła jej siostra, a który wcześniej był wspólną sypialnią

39
pastorostwa), gdzie, jak każda szanująca się pani domu, wdrażała
dziewczynki do robótek ręcznych, usiłowała wychowywać je w duchu
metodystycznej pobożności i snuła nostalgiczne opowieści o swoich
młodych latach. W Penzance rodzina jej należała przecież do miejsco­
wej socjety i Branwellówny w swoim czasie bywały na balach, a że
nie wytańczyły sobie przy tym mężów — cóż, nie wszystkim się to
udaje. N i e lubiła przebywać na parterze ze względu na dokuczliwe
przeciągi, przed których zgubnymi skutkami miały ją również chronić
drewniane saboty. Wrodzona kupiecka oszczędność nie przysparzała
jej sympatii wśród służących, które po latach miały się uskarżać przed
Elizabeth Gaskell, że panna Branwell skąpiła i m piwa. A dzieci? Serce
starej panny po paru latach bardzo się już pewnie do nich przywiąza­
ło i myśl o rozstaniu musiała być dla niej nieznośna.
Trzy lata, które upłynęły od śmierci pastorowej do czerwca ro­
ku 1824, były przypuszczalnie dla domowników plebanii w H a w o r t h
okresem stabilizowania się wzajemnych relacji i formowania dziecię­
cych osobowości. Patrick Bronte większość czasu spędzał w swoim
gabinecie na parterze, gdzie między innymi załatwiał różne sprawy
parafialne, przyjmował w i k a r y c h i odbywał lekcje z B r a n w e l l e m .
Uznał bowiem, że jedynak jest zbyt wrażliwy, by wypuścić go spod
domowej kurateli i posłać do szkół, a pamiętając przecież z lat mło­
dości swoje doświadczenia nauczycielskie, postanowił sam dać m u
należyte wykształcenie, głównie klasyczne. Dziewczynki haftowały
pilnie pod okiem ciotki i sporo czasu spędzały w kuchni wśród słu­
żących, gdzie atmosfera była znacznie swobodniejsza; ten n a w y k
przesiadywania przy kuchennym stole pozostał i m na zawsze.
Ustalony podówczas podział domowej przestrzeni utrzymał się na
długo, aż do początku lat pięćdziesiątych, kiedy to Charlotte Bronte
w związku ze swoim zamążpójściem kazała dokonać wewnątrz pleba­
nii pewnych przeróbek. Frontowe wejście i klatka schodowa dzieliły
budynek na dwie symetryczne części, na podeście w połowie schodów
stał zegar nakręcany co wieczór przez pana domu. Prawą stronę par­
teru zajmował gabinet pastora, za nim mieściła się ślepa kuchnia. D o
jadalni wchodziło się pierwszymi drzwiami na lewo, dalej, naprzeciw
kuchni, w niewielkim składziku, do którego można było wejść tylko
od dworu, trzymano opał. Właśnie tę klitkę Charlotte kazała później

40
powiększyć kosztem części pokoju jadalnego i zmodernizować tak, by
powstał tu gabinet jej męża. N a piętrze, nad korytarzem wejściowym,
w najmniejszym pomieszczeniu domu przebywały dzieci — tu rodziła
się ich niezwykła wspólnota, tu mocą wyobraźni powstawały fan­
tastyczne światy i postacie. Ojciec i syn dzielili sypialnię nad gabine­
tem pastora, pokój zaś nad kuchnią w późniejszych latach służył Bran-
w e l l o w i jako pracownia malarska. T y m sposobem prawą stronę domu
zdominował żywioł męski. Stroną lewą władały kobiety, gdyż za sy­
pialnią ciotki Branwell, którą po jej śmierci przejęła Charlotte, mieścił
się jeszcze pokój służących. O d końca 1824 roku sypiała w nim Tabby
— Tabitha A y k r o y d , prosta, niemłoda, miejscowa kobiecina, która
rodzinie Bronte poświęciła resztę swego życia, a zmarła na kilka dni
przed Charlotte. Trudno powiedzieć, w jakim momencie pojawiły się
na plebanii zwierzaki — psy, koty, ptactwo — ale na pewno ich obec­
ność przysparzała dzieciom mnóstwa radości. Najbardziej przywiązy­
wała się do nich, z wzajemnością, Emily.
M a r i a , najstarsza z rodzeństwa, od wczesnego dzieciństwa przeja­
wiała niezwykłe cechy osobowości, dzięki którym ojciec wyraźnie
przedkłada! jej towarzystwo nad obcowanie z resztą gromadki. N i e
tylko potrafiła całkiem dojrzale dyskutować z n i m na tematy po­
lityczne, ale w dodatku miała w sobie zadatki na pewien rodzaj
świętości, spotykany czasem w minionych epokach u młodych dziew­
cząt. Żarliwie wierząca, silnie uczuciowa i obdarzona bogatą w y o ­
braźnią, dużo rozmyślała o życiu wiecznym i zdradzała skłonność do
umartwień, ale też, obdarzona dużym praktycyzmem, uczestniczyła
w zajęciach d o m o w y c h , zajmowała się młodszym rodzeństwem, śmia­
ła się i bawiła. O t y m , jaka atmosfera panowała w o w y m czasie na
plebanii, jak rozwijały się dziecięce charaktery, może nam dać w y ­
obrażenie pewien ciekawy epizod zrelacjonowany już po wielu latach
przez pastora w liście do Elizabeth Gaskell:
„Kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe, o ile pamiętam, najstarsza
mogła mieć wtedy dziesięć lat, a najmłodsza cztery, przypuszczając, że
wiedzą o wiele więcej, niż m i to jest wiadome, a pragnąc, by się w y ­
powiedziały bez bojaźni, pomyślałem, że jeśli i m dam jakąś osłonę,
osiągnę swój cel, a że miałem w domu maskę, kazałem każdemu po
kolei stawać i mówić spoza niej.

41
Zacząłem od najmłodszej (była to A n n a , później — Acton Bell)
i zapytałem, czego najbardziej brak takiemu dziecku jak ona. Odparła:
«Lat i doświadczenia*. Zapytałem następną (Emilia, później — Ellis
Bell), co powinienem zrobić z jej bratem, Branwellem, który czasem
bywał niegrzeczny. Odpowiedziała: «Próbować perswazji, a jak nie
| posłucha — wziąć bat». Zapytałem Branwella, w jaki sposób najlepiej
\ poznać różnicę miedzy umysłem mężczyzny i kobiety. Odparł: «Przez
rozważenie ich różnicy cielesnej*. Wówczas zapytałem Charlottę, jaka
jest najlepsza książka na świecie. Odpowiedziała: «Biblia». A druga?
Odpowiedziała: «Księga Natury*. Potem zapytałem następną, jaki ro­
dzaj edukacji jest dla kobiety najlepszy. Odpowiedziała: «Ten, który jej
pozwoli dobrze zarządzać własnym domem*. N a koniec zapytałem
najstarszą, w jaki sposób najlepiej spędzać czas. Odparła: «Pożytkując
go na przygotowanie się do szczęśliwej wieczności*" ( A P T 2 8 ) .
Jaką to maskę miał pastor Bronte i skąd się tak nieoczekiwany
przedmiot wziął wśród jego rzeczy — doprawdy trudno się domyślić.
Trudno też oczekiwać, by jego wspomnienie w pełni oddawało na­
strój tamtej chwili i by zanotowane przezeń słowa dokładnie w t a k i m
kształcie wypowiedziane zostały przez dzieci. G d y dziś czytamy ten
fragment, zastanawiać nas muszą nie tylko odpowiedzi udzielone
przez Anne, Emily, Branwella, Charlotte, Elizabeth i Marię, lecz rów­
nież pytania zadawane przez ojca. Mówiąc spod maski, dzieci, jak
sądził pastor, odsłonią swoje prawdziwe myśli; to znaczy, że z o d ­
krytymi twarzami musiały mu się wydawać nieautentyczne, że ich
zachowanie wobec siebie odbierał jako odgrywanie pewnej roli.
Ojcowska potrzeba, by przełamać konwencjonalne kontakty
z dziećmi, obowiązujące w rodzinie patriarchalnej, jest już sama w so­
bie niezwykła i godna podziwu. C z y jednak ów dziwaczny ekspery­
ment przyniósł pożądane rezultaty? Otóż trzeba powiedzieć, że nie,
aczkolwiek domorosły psycholog najwyraźniej nie zdawał sobie z te­
go sprawy. Choć bowiem słowa dzieci usatysfakcjonowały pastora
Bronte, to przecież nie ujawniły niczego, co i tak wcześniej nie było­
by już wiadome. M a l i Bronte jawią się nam w tej scenie jako dosko­
nale przygotowani do obcowania ze światem dorosłych. Nieomylnie
przewidują, jakie odpowiedzi zadowolą ojca, recytują dobrze wyuczo­
ny „katechizm". Jeśli idzie o same pytania, to i one są najzupełniej

42
konwencjonalne, odzwierciedlają się w nich zarówno ówczesne teorie
pedagogiczne, jak i pewne obiegowe opinie — na przykład w kwestii
różnicy płci.
Zarejestrowany epizod ma niewątpliwie wartość autentyku i mo­
że nas z tego względu mocno poruszać. Ważny jest przy tym i dlatego,
że w m i g a w k o w y m ujęciu widzimy w nim dwie drobne osóbki, które
już wkrótce znikną na zawsze z bronteańskiej opowieści. Najbardziej
ulotny jest cień małej Elizabeth, tej, która jak na grzeczną dziewczyn­
kę przystało, miejsce kobiety widziała wyłącznie w domu. Credo zaś
dziesięcioletniej M a r i i pobrzmiewa prawdziwą wzniosłością, gdy pa­
miętamy o t y m , co miało się wydarzyć w ciągu następnych miesięcy.
W pierwszym kwartale 1824 roku Patrick Bronte zaczął poważnie
zastanawiać się nad przyszłością córek. N i e mając szans na zapewnie­
nie i m choćby najmniejszych posagów, nie mógł liczyć na to, że w sto­
sownym momencie uda m u się je powydawać za mąż. Sam już nie
pierwszej młodości, w dodatku stale zaniepokojony stanem swego
zdrowia, martwił się, że z chwilą jego śmierci dziewczynki zostaną
bez środków do życia. Z Branwellem sprawa miała się inaczej — cała
rodzina żyła w przeświadczeniu o jego rozlicznych talentach, poza
tym zawsze mógł pójść w ślady ojca i zostać duchownym (inna spra­
w a , że nie zdradzał k u temu najmniejszych predyspozycji). W tamtych
czasach, i jeszcze przez wiele następnych lat, niezamężna kobieta mo­
gła zarabiać na własne mizerne utrzymanie w zasadzie tylko jako
guwernantka w domu prywatnym lub jako nauczycielka na pensji dla
dziewcząt, a do tego zawodu trzeba się było odpowiednio przygoto­
wać. Z początkiem lata pastor podjął więc decyzję — najstarsze córki
zostaną wysłane do stosownej szkoły i przetrą w ten sposób drogę
młodszym, które z czasem do nich dołączą.
C o do wyboru szkoły, sprawa przedstawiała się jasno, bo w istocie
wybierać nie było w czym. Skromne dochody pastora musiały wystar­
czyć na wykształcenie pięciu panienek, trzeba było zatem ograniczyć
się do wariantu najtańszego: charytatywnej pensji dla córek ubogich
anglikańskich duchownych, nowo otwartej w sąsiednim hrabstwie
Lancaster, w miejscowości C o w a n Bridge, przez wielebnego Carusa
Wilsona, pastora i ziemianina. T a nazwa — C o w a n Bridge — miała
stać się najczarniejszym punktem legendy bronteańskiej.

43
Wiosenne miesiące roku 1824 nie należały do łatwych dla miesz­
kańców plebanii w H a w o r t h . Dzieci przechodziły kolejno zakaźne
choroby wieku dziecięcego — odrę, ospę wietrzną, koklusz — a kie­
dy wreszcie domowa epidemia wygasła, nadszedł czas pierwszych
rozstań. W lipcu pastor zawiózł do szkoły w C o w a n Bridge dwie naj­
starsze córki, w sierpniu dołączyła do nich Charlotte, a w listopadzie
— sześcioletnia Emily. Z owego czasu zachowały się szkolne rejestry,
w których czytamy:
„Charlotta Bronte. Czytanie dostateczne. Pisanie mierne. Rachunki
słabe. Robótki ręczne staranne. Brak wiadomości z gramatyki, geo­
grafii, historii i przedmiotów artystycznych. Ogólnie — inteligentna
na swój wiek.
M a r i a Bronte... Czytanie dostateczne. Pisanie dobre. R a c h u n k i
słabe. Robótki ręczne — niedostateczne. Nikłe wiadomości z geo­
grafii i historii. Zrobiła pewne postępy w czytaniu po francusku, ale
nie zna gramatyki.
Elżbieta Bronte... Trochę czyta, nieźle pisze. R a c h u n k i — żadne.
Robótki ręczne — niedostateczne. Brak wiadomości z gramatyki,
geografii, historii. Znajomość kunsztów — żadna.
E m i l i a Bronte... czyta bardzo ładnie. Robótki — dostateczne"
(APT 35).
Jak w y n i k a z tych pobieżnych i nie wiadomo przez kogo wysta­
wionych ocen, panienki Bronte całkiem sporo wyniosły z domowej
edukacji odbywanej pod okiem matki, a potem ciotki. Wszystkie
umiały czytać, a najmłodsza E m i l y robiła to „bardzo ładnie". Można
stąd wnosić, że przedmiotem oceny było czytanie na głos, więc naj­
prawdopodobniej pozostałe trzy siostry robiły to mniej efektownie.
N i e najlepiej szło dziewczynkom z „robótkami ręcznymi" — tylko
Charlotte okazała się w t y m względzie dość cierpliwa i utalentowa­
na. Ciekawe więc, że o przymusie nieustannego obcowania z igłą —
a naprawianie odzieży, haftowanie tudzież prostsze prace krawieckie
należały do podstawowych zajęć kobiecych — bohaterki jej powieści
mówią zawsze jako o jednej z większych udręk życia domowego.
System pedagogiczny, jaki z w o l i pastora Wilsona panował w C o ­
wan Bridge, był jednak nastawiony nie tyle na kształcenie uczennic,
ile na łamanie ich charakterów. W y c h o w a n k o m tej szkoły ani na

44
moment nie pozwalano zapomnieć, że przeznaczeniem ich będzie
służba, „chrześcijańska" pokora i ciężka praca, że nieustannie winny
żywić wdzięczność dla swych „dobroczyńców", że hardość i poczucie
osobistej godności to grzechy, za które smażyć się będą w ogniu
piekielnym. Dwadzieścia trzy lata po opuszczeniu tego miejsca wspo­
mnienie doznanych upokorzeń i cierpień fizycznych będzie u Char­
lotte Bronte tak silne, że z niezwykłą sugestywnością uda jej się opisać
pensję w Jane Eyre jako Zakład L o w o o d , a wielebnego Carusa Wilso­
na jako sadystycznego i obłudnego pana Brocklehursta, który w swej
misji dobroczynnej taką oto kieruje się doktryną:
„...zamiarem m o i m w w y c h o w y w a n i u tych dziewcząt nie jest
przyzwyczajanie ich do zbytków i dogadzania sobie, chcę z nich uczy­
nić zahartowane, cierpliwe i pełne zaparcia siebie istoty. O ile by
przypadkowo apetyt ich doznał zawodu na skutek nie dogotowanej
albo przegotowanej potrawy, nie powinno się dawać w zastępstwie
czegoś delikatniejszego, co by sprawiało przyjemność podniebieniu.
Byłoby to dogadzaniem ciału i paczeniem zadań tej instytucji; prze­
ciwnie, powinno się zdarzenie takie wyzyskać k u duchowemu zbudo­
waniu uczennic, k u zachęcie, by okazały męstwo wobec chwilowego
braku. Krótka przemowa w takich wypadkach byłaby na miejscu;
przemowa, w której mądra nauczycielka, korzystając ze sposobności,
wspomniałaby o cierpieniach pierwszych chrześcijan, o torturach mę­
czenników, o napomnieniach samego Pana naszego, który polecał
uczniom wziąć swój krzyż i iść za N i m ; o Jego naukach, że człowiek
nie samym chlebem żyć w i n i e n , ale słowem Bożym; o Jego boskich
pocieszeniach, że kto głód cierpi i pragnienie dla Niego, szczęśliwy
jest. O pani, jeżeli pani kładzie tym dzieciom do ust chleb z serem
zamiast przypalonej kaszy, karmi pani, zaiste, ich nędzne ciała, lecz
nie myśli, że głodem morzy ich nieśmiertelne dusze!" ( J E 76)
Głód, dotkliwy ziąb w nie ogrzewanych sypialnich, szykany f i ­
zyczne i psychiczne — taka była codzienność szkoły w C o w a n Bridge.
Mała M a r i a Bronte, ze swoją specyficzną, cierpiętniczą religijnością
podsycaną w domu przez ciotkę Branwell, odniosła się do tej nowej
sytuacji w sposób, który z dzisiejszej perspektywy może się wydać
niezrozumiały. Z natury niezbyt zręczna w zajęciach wymagających
precyzji i cierpliwości („Robótki ręczne — niedostateczne"!), szcze-

45
golnie często padała ofiarą nielitościwych nauczycielek, znosząc kary
cielesne ze spokojem i radością męczennicy. Ostatnie, dojmująco
smutne, a zarazem przepełnione wzniosłością miesiące jej życia Char­
lotte uwieczniła w ]ane Eyre, tworząc wzorowaną na M a r i i postać
małej Helenki Burns i opisując okoliczności jej śmierci.
Zarówno bowiem dla M a r i i , jak i dla Elizabeth pobyt w C o w a n
Bridge zakończył się tragicznie. Najstarsza z sióstr zapadła zimą na
suchoty i gdy zawiadomiony o chorobie ojciec przyjechał zabrać
ją do domu, na ratunek było już za późno. Szóstego maja 1825
M a r i a umarła, a przy jej śmierci obecny był mały B r a n w e l l , na którym
wydarzenia te odcisnęły trwałe piętno. Pod koniec maja znalazły się
na plebanii już wszystkie trzy siostry, jednak stan zdrowia Elizabeth
pogarszał się z każdym dniem i dziewczynka zakończyła życie 15 czerw­
ca. Krótkie życie dwóch sióstr z sześciorga rodzeństwa Bronte rów­
nież upamiętnione zostało na tablicy nagrobnej wersetem ze św. M a ­
teusza: „Zaprawdę, mówię w a m : jeśli się nie nawrócicie i nie stanie­
cie jako dzieci, nie wnijdziecie do królestwa niebieskiego" (18, 3 ) .
SZKLANE MIASTO I WYSPA NA P A C Y F I K U

N astępne kilka lat to w życiu mieszkańców plebanii w H a w o r t h


okres spokoju i stabilizacji, a dla dzieci — wchodzenia w okres
adolescencji. N a tronie angielskim zasiadał król Jerzy I V ( 1 8 2 0 - 1 8 3 0 )
z dynastii hanowerskiej, który zapisał się w dziejach monarchii bry­
tyjskiej głównie jako niepoprawny kobieciarz i bigamista, na próż­
no usiłujący pozbyć się w legalny sposób swej prawowitej małżonki.
Niesmaczny — i nieskuteczny — proces rozwodowy królowej K a r o ­
liny, zaaranżowany latem 1820 roku przez ministrów pragnących
przypodobać się nowemu władcy, przysporzył niechęci i tak niezbyt
dobrze widzianemu torysowskiemu rządowi, którego premierem
w r o k u 1828 został wielbiony przez pastora Bronte zwycięzca spod
Waterloo, książę Wellington. W listopadzie 1830 roku rząd Welling­
tona upadł, a nowy i cieszący się popularnością król Wilhelm I V
powołał następny, t y m razem złożony postępowych i radykalnych
wigów, z lordem G r e y e m na czele. W i e k X I X — epoka maszyny pa­
rowej, kolei, elektryczności i ropy naftowej — rozpędzał się na do­
bre, a pastor miał o czym rozprawiać z dziećmi i szwagierką podczas
wspólnych śniadań. Dzięki prasie dostarczanej regularnie na plebanię
— dwie gazety, konserwatywną „Leeds Intelligence" i postępową
„Leeds M e r c u r y " , abonowano, inne, jak „John B u l i " i znakomity
„Blackwood's Magazine", pożyczane były od sąsiada — w niedużym,
odległym od stołecznego centrum H a w o r t h można było niemal na

47
bieżąco śledzić przebieg najważniejszych debat parlamentarnych i ży­
w o na nie reagować.
„Nikt nie mógł pisać ani myśleć, ani mówić o niczym innym tylko
0 kwestii katolików, o księciu Wellingtonie i o panu Peelu. Pamiętam
ten dzień, kiedy przyszło «Wydanie nadzwyczajne* z mową pana
Peela, gdzie byty w a r u n k i , na jakich można katolików dopuścić. Tatuś
strasznie szybko rozerwał opakowanie, a my wszyscy zbiegliśmy się
do niego i słuchaliśmy w trwodze i bez tchu, jak te środki zaradcze
były wymieniane i wyjaśniane, i wszystkie argumenty przedstawione
tak dobrze i umiejętnie, i kiedy już cała sprawa była jasna, ciotka
powiedziała, że jej zdaniem wszystko jest jak należy i przy takim do­
brym zabezpieczeniu katolicy nie mogą zaszkodzić. I pamiętam też
wątpliwości, czy to przejdzie w Izbie Lordów, i przepowiednie, że nie
przejdzie, a potem przyszła gazeta, która to wszystko rozstrzygała
1 nasz niepokój był zupełnie okropny, kiedy słuchaliśmy wszystkiego:
jak to otwierają się drzwi, wszyscy cichną, książęta królewskiej k r w i
w gali, Jego Książęca Wysokość w zielonej szarfie i kamizeli, wszyst­
kie żony parów Anglii wstają, kiedy on wstaje, i czytanie jego m o w y
— tatuś mówił, że jego słowa to najszczersze złoto i wreszcie więk­
szość jednego do czterech (sic) na korzyść uchwały" ( A P T 4 2 ) .
Przytoczony fragment pochodzi z dziecięcych zapisków trzynasto­
letniej podówczas Charlotte, która, jak się zdaje, miała najwięcej spo­
śród całego rodzeństwa zadatków na „zwierzę polityczne". I choć dla
nas najistotniejsza w nim jest prawda przekazu, owa uchwycona na
gorąco chwila, pozwalająca uzmysłowić sobie atmosferę domu i stopień
rodzinnej zażyłości, to przecież współczesnemu czytelnikowi należy się
parę słów wyjaśnienia, czym była rzeczona „kwestia katolików".
Jesteśmy oto w czasach, gdy reformuje się brytyjski system parla­
mentarny. Coraz szersze kręgi społeczeństwa nie mające prawa głosu
upominają się o swoją reprezentację w Izbie G m i n . W ostatnich latach
rządów torysowskich, gdy zasadniczo zmienia się scena polityczna,
a do głosu dochodzą liberałowie i neokonserwatyści, jedną z naj­
gorętszych kwestii politycznych staje się emancypacja katolików,
przywrócenie i m utraconego trzysta lat wcześniej prawa wyborczego,
o co walczą przede wszystkim Irlandczycy skupieni w Związku K a t o ­
lickim. Ostatecznie Wellington i jego minister spraw wewnętrznych,

48
Robert Peel, w obawie przed wybuchem wojny domowej, w ro­
k u 1829 godzą się na postulowane zmiany i choć decyzja ta staje się
bezpośrednią przyczyną ich politycznej porażki w roku następnym, to
przecież od tego momentu od reform nie m a już odwrotu.
Sposób, w jaki trzynastoletnia Charlotte interpretuje ową skom­
plikowaną sytuację polityczną, zadziwia nas przynajmniej z dwóch
powodów. Po pierwsze — ze względu na zaskakującą u tak mło­
dej osóbki orientację w ważnych sprawach publicznych, świadczącą
o t y m , że problematyka ta była stale obecna w życiu rodziny i że
dorośli nie czynili specjalnych ustępstw na rzecz młodocianych roz­
mówców, dyskutując z nimi lub przy nich tak samo, jak we własnym
gronie. Po drugie — wyraźnie dochodzi tu do głosu duch tolerancji
w sprawach nie tylko religijnych. Zarówno pastor, jak i ciotka Bran­
w e l l , a za ich przykładem dzieci, choć należeli do uprzywilejowanego
Kościoła anglikańskiego, dobrze rozumieli potrzebę dopuszczenia
innowierców do współdecydowania o najważniejszych sprawach pań­
stwowych, a spontaniczny entuzjazm, z jakim na plebanii przywitano
pomyślny w y n i k debaty nad „kwestią katolicką", wystawia jej miesz­
kańcom stopień celujący z w y c h o w a n i a obywatelskiego.
Dzieci kochały słowo drukowane. Obcowały z n i m nie tylko po­
przez czasopisma, lecz przede wszystkim dzięki książkom — zarówno
ze skromnej ojcowskiej biblioteki, jak i pożyczanym z zasobniejszych
zbiorów, gromadzonych przez właścicieli położonej nieopodal posia­
dłości, a w latach późniejszych także z biblioteki Instytutu M e c h a n i k i
w pobliskim Keighley oraz z rozpowszechnionych w w i e k u X I X w y ­
pożyczalni objazdowych. Z czasów studenckich Patrick Bronte prze­
chował egzemplarze Iliady H o m e r a i dzieł Horacego, które otrzyma!
w nagrodę za bardzo dobre w y n i k i w nauce, poza t y m uzupełniał
księgozbiór pod kątem własnych zainteresowań przyrodniczych i lite­
rackich. U l u b i o n y m pisarzem pastora byl sir Walter Scott i miłość tę
przejęły jego dzieci.
Spośród książek o tematyce przyrodniczej szczególnie dużym
wzięciem cieszyła się wśród nich ilustrowana przepięknymi rycinami
Historia ptaków brytyjskich Thomasa Bewicka. Poza tym utalentowana
czwórka czytywała Wędrówkę pielgrzyma Bunyana, Podróże Guliwera
Swifta, Baśnie z tysiąca i jednej nocy, bajki Ezopa, dzieła M i l t o n a ,

49
f
Szekspira, B y r o n a , Wordswortha, podręczniki geografii i historii oraz
ywiele innych lektur różnego kalibru i wartości.
N i c więc dziwnego, że umiejętność pisania nabyli równie nie­
postrzeżenie, jak umiejętność czytania. I bardzo szybko zaczęli robić
z niej użytek. Niecodzienne talenty Charlotte, Branwella, Emily i Anne
ujawniły się w okolicznościach, które w legendzie bronteańskiej zaj­
mują poczesne miejsce. Piątego czerwca 1826, wracając do domu
z konferencji duszpasterzy anglikańskich, która odbywała się w nie­
odległym Leeds, wielebny Patrick Bronte przywiózł dzieciom podar­
k i . W iluż to baśniach występuje ojciec przywożący dzieciom — prze­
ważnie córkom — gościniec z podróży? Zazwyczaj gest ten, sam
w sobie nieszkodliwy i miły, staje się początkiem baśniowych k o m p l i ­
kacji, a bywa, że podarunek okazuje się przedmiotem magicznym.
\ Historia rodzeństwa Bronte do pewnego stopnia powtarza ten sche­
mat. Wśród przywiezionych przez pastora drobiazgów —? lalka dla
Anne, drewniana wioseczka dla Emily, kręgle dla Charlotte — znala-
/ zło się, przeznaczone dla Branwella, pudełko z drewnianymi żołnie-
\ rzykami. I choć na plebanii zabawki były rzadkością, źródła nawet nie
wspominają, jakoby lalka, kręgle czy miniaturowe chatki wzbudziły
szczególne zainteresowanie dzieci. Z a to żołnierze...
„...następnego dnia rano Branwell przyszedł pod nasze drzwi z p u ­
1
w dełkiem żołnierzy. Wyskoczyłyśmy z Emilią z łóżka i ja złapałam jedne­
go i krzyknęłam: «To jest książę Wellington! To będzie Książę!* Kiedy
ja to powiedziałam, Emilia też złapała jednego i powiedziała, że ten
będzie jej, a kiedy Anna zeszła na dół, oświadczyła, że ona też powinna
mieć jednego. M ó j był ze wszystkich najładniejszy, najwyższy, najdosko­
nalszy pod każdym względem. Ten Emilii miał strasznie poważną minę,
nazwaliśmy do Stateczny [Gravey]. Anny byt takie małe dziwadło, cał­
kiem jak ona, i nazwaliśmy go Pazik [Waiting Boy]. Branwell wybrał
sobie swojego i nazwał go Bonaparte" ( A P T 4 3 ) — tak po kilku latach
wspominała ów pamiętny ranek Charlotte. I tak zaczęła się przedziw­
na, wciągająca i pobudzająca gra, która miała trwać wiele lat.
Sposób, w jaki rodzeństwo ją rozpoczęło, uderzająco przypomina
zasady dzisiejszych R P G — role playing games, polegających na k o n ­
struowaniu opowieści z udziałem bohaterów, w których wcielają się
uczestnicy gier. Różnica t k w i w t y m , iż grający w R P G otrzymują na

50
0.
wstępie gotowy, szczegółowy opis świata — jego historii, geografii,
mieszkańców, praw fizycznych, społecznych, psychologicznych itp.,
jakie nim rządzą, natomiast dzieci z plebanii same wymyślały swoje
światy. Materią, z której lepiły bohaterów, ich otoczenie, zdarzenia,
w jakich brali oni udział, słowa, które wypowiadali, było aktualne
życie publiczne, fakty zaprzątające uwagę i wyobraźnię współczes­
nych Brytyjczyków, wymieszane z reminiscencjami lekturowymi —
egzotycznymi baśniami z tysiąca i jednej nocy, gotyckimi romansami
i bajronicznymi poematami. Polityka, głośne w y p r a w y geograficzne,
literackie dyskusje, polemiki i sprzeczki między pisarzami, salonowe
rozmowy i intrygi, plotki z życia wyższych sfer — takie oto realia
epoki znalazły odzwierciedlenie w owych niezwykłych bronteańskich
juweniliach. Akcja tych opowieści rozgrywa się w wielkich mias­
tach, wyposażonych w pałace, budynki rządowe i wojskowe, hotele,
biblioteki, szkoły, muzea, gospody, kluby i salony. Zamieszkują je
władcy i władczynie, politycy, wojskowi, artyści, pisarze, uczeni,
emancypantki, studenci, prawnicy, przestępcy, szpiedzy, lekarze, gu­
wernantki, a nawet rabusie grobów. Sprawowanie pełnej kontroli nad
tak szczegółowo zaprojektowanymi, ludnymi i rozległymi światami,
i to przez wiele lat, wymagało nie lada sprawności mentalnych —
potężnej wyobraźni, znakomitej pamięci i rozwiniętej zdolności lo­
gicznego kojarzenia.
Początkowo trochę chaotyczne i budowane z przypadkowych ele­
mentów, z czasem gry młodych Bronte nabierały spójności i po­
chłaniały i m coraz więcej czasu. Prym wiedli w nich, jako najstarsi,
Charlotte i Branwell, i m też w największym stopniu przypadły role
kronikarzy wyimaginowanych światów. E m i l y i Anne, choć równie
zaangażowane we wspólną zabawę, nie oddawały się w o w y m czasie
próbom pisarskim z równą pasją, bardziej, jak się zdaje, skore
do przesiadywania w kuchennym królestwie Tabby i włóczenia się po
wrzosowiskach.
O w e wczesne gry bronteańskie były, co ciekawe i charakterystycz­
ne, zdominowane przez żywioł męski. Mogło to wynikać z przywód­
czej roli, jaką wobec stadka sióstr odgrywał Branwell, ale nie bez
znaczenia zapewne były tu obyczaje życia publicznego owych czasów,
zdominowane przez mężczyzn. Dwunastu żołnierzy wcielało się w ro-

51
le wodzów, lordów, polityków, rebeliantów, odkrywców dalekich k r a ­
in i ludzi pióra, a obecność dam w t y m świecie — koniecznie pięk­
nych i przepysznie wystrojonych — brała się głównie z ważnej roli,
jaką w ogólnej narracji odgrywały wątki miłosne, obfitujące w zdrady
i sceny z życia wyższych sfer. Władzę absolutną nad wyobrażonymi
mocarstwami sprawowali — niczym Mistrzowie G r y w dzisiejszych
R P G — Czterej Geniusze: W i e l k i Geniusz Branii (Branwell), W i e l k i
Geniusz Talii (Charlotte), Wielki Geniusz E m i i ( E m i l y ) i W i e l k i G e ­
niusz A n n i (Anne). Istotne wydarzenia odnotowywane były w „wyda­
w a n y m " przez Branwella i Charlotte czasopiśmie w z o r o w a n y m na
niezwykle popularnym miesięczniku „Blackwood's Magazine", który
w pierwszej polowie X I X w i e k u stał się w Anglii jednym z najważ­
niejszych periodyków kształtujących świadomość czytelniczą przed­
stawicieli klas średnich. Pomysłowo redagowany i świetnie ilustrowa­
ny, był „ M a g " — bo tak go poufale zwali jego miłośnicy — wyrocznią
w sprawach literatury, sztuki, mody i obyczaju.
Najwcześniejsze rękopisy Charlotte i Branwella to wzruszające,
jedyne w swoim rodzaju miniaturowe, nie większe od zapałczanej
etykietki, naśladownictwa autentycznych czasopism. N a szczęście
zachowały się do dziś i możemy je oglądać w M u z e u m Rodziny B r o n ­
te w H a w o r t h . Produkowane były z różnych skrawków papieru —
kawałków tapety, opakowań produktów spożywczych i aptecznych,
starych zeszytów nutowych, broszur z ogłoszeniami r e k l a m o w y m i
— w ramach swoistego domowego recyklingu odpadków. Z tych ma­
kulaturowych śmieci powstawały zapełnione mikroskopijnymi litera­
mi imitującymi druk zabawne arcydziełka dziecięcej sztuki edytor­
skiej; nic dziwnego, że wzrok Charlotte psuł się w zastraszającym
tempie. „Blackwood's Magazine Branwella Główne Miasto Szklane",
od którego zaczęła się ta żurnalistyczna przygoda, z czasem ustąpił
miejsca bardziej sumiennie redagowanym przez Charlotte „Wiado­
mościom Młodych L u d z i " * . Branwell najchętniej przedstawiał bitwy

* Tak Anna Przedpełska-Trzeciakowska tłumaczy oryginalny tytut „Young Men's Ma­


gazine", choć słuszniej byłoby chyba oddać go jako „Magazyn Młodych Mężczyzn". Char­
lotte występowała bowiem w grach w roli męskiej i pod męskim imieniem, a głównymi
uczestnikami wydarzeń omawianych na łamach dziecięcego periodyku były również postacie
płci męskiej.

52
i zaciekłe konflikty na tle politycznym, występując jako Kapitan B u d
lub uprawiający twórczość prozatorską Kapitan Tree, podczas gdy
ulubioną postacią Charlotte był romantyczny poeta i arystokrata
A r t h u r Wellesley, książę Z a m o r n a , który w miarę komplikowania
się i rozrastania gry nabierał cech demonicznego kochanka rodem
z powieści gotyckiej i poematu bajronicznego. Z czasem przybył m u
brat Charles, porte parole Charlotte, który odciąwszy się od swej
arystokratycznej rodziny, musiał zarabiać na życie piórem; w napi­
sanym już dużo później, bo w 1837 r o k u , krótkim utworze drama­
tycznym pt. Powrót Zamorny Charlotte umieściła zabawną scenkę,
w której odziany tylko w bieliznę Charles w wynajętym mieszka­
niu pisze w pośpiechu kolejny utwór, nad n i m zaś stoi właściciel do­
m u , który chce jak najszybciej zanieść rękopis do wydawcy i zgarnąć
honorarium.
W juweniliach Charlotte i Branwella k o m i z m konkurował z po­
wagą. N i e mogło być inaczej, skoro teksty te powstawały w atmosfe­
rze radosnej zabawy, nie pozbawionej zresztą elementów rywalizacji.
Siostra celowała w łagodnej satyrze, ciepłej ironii oraz w wychwyty­
w a n i u rozmaitych śmieszności codziennego życia. Brat natomiast, stu­
diujący pod ojcowskim okiem najwznioślejsze arcydzieła europejskiej
literatury dawnych epok, od początku przejawiał skłonność do stylu
wysokiego i odpowiadającej m u tematyki. Niebawem miało się oka­
zać, że to ambitne wykształcenie będzie dlań raczej przeszkodą niż
pomocą w podjęciu prawdziwej, „dorosłej" kariery pisarskiej.
O t y m , jak wiele czasu zajmowała młodym Bronte młodzieńcza
twórczość i jak ogromną rolę odgrywała w rozwoju ich niezwykłych c % / j
osobowości, świadczyć może osobliwy dokument sporządzony przez o ' -
czternastoletnią Charlotte i zatytułowany Katalog moich książek

M
z datami ich ukończenia do dnia 3 sierpnia 1830 roku. Wylicza w n i m ,
co następuje:
„Dwie romantyczne opowieści w jednym tomie, a mianowicie
Dwunastu poszukiwaczy przygód oraz Przygody w Irlandii, 2 kwiet­
nia 1829.
W poszukiwaniu szczęścia, opowieść, 2 sierpnia 1829.
Wolne chwile, opowieść i dwa fragmenty, 6 lipca 1829.
Przygody Edwarda de Crack, opowieść, 2 lutego 1830.

53
Przygody Ernesta Alembert, opowieść, 26 maja 1830.
Ciekawe wydarzenie w życiu pewnych najwybitniejszych osobisto­
ści naszego wieku — opowieść, 10 czerwca 1830.
Opowieść o wyspiarzach, w czterech tomach.
Sylwetki wielkich ludzi naszego wieku, 17 grudnia 1829.
Wiadomości Młodych Ludzi, sześć numerów od sierpnia do grud­
nia, ostatni numer podwójny, ukończony 12 grudnia 1830. [...]
Wierszokleta, dramat w 2 tomach, 12 lipca 1830.
Księga wierszy, ukończona 17 grudnia 1829.
Wiersze różne, ukończone 30 maja 1830. [...]
W sumie napisałam dwadzieścia dwa t o m y " ( A P T 6 0 ) .
Sam pomysł skatalogowania literackiego dorobku świadczy o po­
wadze, z jaką dziewiętnastowieczna nastolatka podchodziła do pisar­
skiej profesji, w ostatnim zdaniu zaś pobrzmiewa już wyraźna duma
z własnych na tym polu osiągnięć.
Tymczasem jednak dziecięcą sielankę zakłóciła kolejna decyzja pa­
stora o podjęciu przerwanej w tragicznym roku 1825 edukacji dziew­
cząt. Charlotte jako pierwsza miała opuścić dom. W styczniu 1831 ro­
ku została wyekspediowana na pensję w Roe H e a d , położonym jakieś
dwadzieścia mil od H a w o r t h , w okolicy, gdzie Patrick onegdaj rozpo­
czynał pracę jako wikary. T y m razem ojcowski wybór okazał się ze
wszech miar fortunny, także i dla potomności, gdyż właśnie tutaj
Charlotte zawarła dozgonną przyjaźń z dwiema rówieśniczkami, Ellen
Nussey i M a r y Taylor. Listy do Ellen i wspomnienia M a r y stały się,
jak już wiemy, jednym z najważniejszych źródeł informacji biograficz­
nych o Charlotte i jej rodzinie.
N a szczęście szkoła w Roe H e a d w niczym nie przypominała za­
kładu w C o w a n Bridge. Jej dyrektorka, panna Margaret Wooler, mia­
ła pewien rodzaj charyzmy, była dla swoich wychowanie niedościgłym
ideałem, godnym naśladowania, a zarazem bliską osobą. W prowa­
dzeniu pensji pomagały jej trzy siostry i ten rodzaj rodzinnego „przed­
siębiorstwa edukacyjnego" na tyle spodobał się Charlotte, że w przy­
szłości sama, wraz z E m i l y i Anne, snuła plany zarabiania na życie
w podobny sposób. Z a pobyt Charlotte w Roe H e a d płaciła jej matka
chrzestna, niejaka pani Atkinson, żona proboszcza z Hartshead, i oko­
liczność ta nie mogła nie wpłynąć na samopoczucie dziewczynki —

54
oto po raz wtóry jej los miał zależeć od cudzej hojności. Wielkodusz­
ną propozycję nie do odrzucenia złożyła o w a zamożna dama, gdy
pastor w r o k u 1830 zapadł poważnie na zdrowiu i życzliwe m u oso­
by niepokoiły się o przyszłość jego potomstwa, które w razie śmierci
ojca zostałoby bez dachu nad głową i bez środków do życia. Metody
wychowawcze panny Wooler okazały się przeciwieństwem Wilsonow­
skiej pedagogiki szykan i strachu. G r o n o uczennic było nieliczne,
a dom, który służył jako mieszkanie i budynek szkolny — jasny i prze­
stronny. W takich w a r u n k a c h łatwiej rodziła się zażyłość między
dziewczynkami i ich nauczycielkami, szybciej też wytwarzał się przy­
jazny, rodzinny klimat.
Przezwyciężywszy pierwszy kryzys psychiczny spowodowany tęsk­
notą i lękiem, Charlotte łatwo odnalazła się w n o w y m środowisku.
Intelektualnie wyrastając ponad poziom koleżanek, była od nich f i ­
zycznie mniej sprawna, biedniej i staromodnie ubrana, a nadto —
mało urodziwa. Z y c i e na plebanii upływało tak spontanicznie i natu­
ralnie, że wcześniej nie przychodziło jej do głowy, by zastanawiać się
nad wyglądem swoim i swoich bliskich. Teraz od własnej przyjaciółki,
M a r y Taylor, dowiedziała się, że jest po prostu brzydka.
„W t y m mniej więcej czasie — na prośbę pani Gaskell wspominała
po latach M a r y — powiedziałam jej, że jest bardzo szpetna. W k i l k a
lat później przyznałam, że moja ówczesna wypowiedź była imper-
tynencka. «Wyświadczyłaś m i dużą przysługę, Polly — odparła Char­
lotte — więc nie miej wyrzutów sumienia*" ( A P T 6 3 ) .
Ó w brak urody okazał się dla przyszłej powieściopisarki czyn­
nikiem ogromnej wagi, nie tyle zresztą w wymiarze osobistym — bo
na ten temat można jedynie snuć domysły — ile właśnie w perspek­
tywie twórczości. Świat prozy Charlotte Bronte jest bowiem światem
widzianym oczami młodych, niezbyt atrakcyjnych i niezamożnych
kobiet. Jej bohaterki w niesprzyjających takiej kobiecości warunkach
społecznych próbują wywalczyć sobie prawo do własnej przestrzeni
życiowej, do miłości i szacunku, do pomyślnego losu. I c h historie raz
— jak w Jane Eyre — układają się według baśniowej fabuły K o p ­
ciuszka, innym razem — jak w powieści Villette — schemat ten prze­
łamują, zawsze jednak spełniają tę samą podstawową funkcję: bez
względu na swą niepozorność, ich bohaterki głoszą prawo do posia-

55
dania własnej narracji, do obecności w kulturze, dopominają się o to,
by je zauważano i doceniano.
Ciekawe, że ta sama skromna powierzchowność — niski wzrost
i drobniutka postura, szerokie czoło, wąskie usta — która anonimo­
wą Charlotte Bronte, córkę pastora z H a w o r t h , czyniła jeszcze mniej
zauważalną, tę samą Charlotte Bronte, sławną pisarkę, w szczególny
sposób wyróżniała. We wspomnieniach różnych osobistości, które
z autorką Jane Eyre zetknęły się dopiero w latach, gdy stała się znana,
nieodmiennie przewija się refleksja na temat jej mankamentów fizycz­
nych, zazwyczaj litościwie uzupełniona jakimś małym komplementem
— o pięknych, kasztanowych, choć brzydko uczesanych włosach,
0 pełnych wyrazu szarych oczach. Najwyraźniej kontrast między peł­
ną namiętności i pasji fikcją literacką a niepozornością kobiety, która
ją tworzyła, trudny był do przyjęcia przez dziewiętnastowieczną p u ­
bliczność, podobnie jak niezrozumiała, a zarazem intrygująca była
odrębność Charlotte i jej sióstr, ich nieprzystawanie do stereotypowe­
go wiktoriańskiego wizerunku twórcy.
Tymczasem jednak w Roe H e a d nastoletnia Bronte po raz pierw­
szy rozkoszuje się urokami bliskości osób spoza rodziny. Odziedziczo­
ny po dziadku Bruntym dar snucia opowieści pozwala jej, niczym
Szeherezadzie, zaskarbiać sobie względy otoczenia. M a także Ellen
1 Mary, dwie przyjaciółki „od serca", które, choć spokrewnione, róż­
niły się od siebie diametralnie — ta pierwsza konwencjonalna, poczci­
w a i grzeczna, z konserwatywnej rodziny ziemiańskiej, ta druga nie­
sforna, obcesowa i niezależna (w przyszłości postanowi osiedlić się
w Nowej Zelandii i samodzielnie stawi czoło w y z w a n i o m osadnicze­
go życia), córka radykała i republikanina, pierwowzoru pana Y o r k e ' a
z Shirley. Obie przylgną do niej na resztę życia i to im Charlotte snuć
będzie w listach opowieść o sobie, filozoficznie dywagować o naturze
ludzkiej i komentować codzienne wydarzenia. Nawiąże również zna­
jomość z ich rodzinami, poszerzając dzięki temu swą wiedzę o życiu
Anglików z różnych warstw społecznych i sfer towarzyskich, zyskując
materiał i sposobność do obserwacji psychologicznej i socjologicznej.
Już bowiem w tym okresie Charlotte dobrze rozumie, że studiowanie
człowieczych zawiłości charakterologicznych to najciekawsze z do­
stępnych jej zajęć. Przyjaciółki zresztą nieraz odwiedzały także pannę

56
Bronte i po latach z ich wspomnień rekonstruować się będzie atmos­
ferę plebanii, wygląd domowników i realia ich codziennego życia.
Kiedy na pensji panien Wooler Charlotte szybko nadrabia edu­
kacyjne zaległości, ucząc się między innymi gramatyki angielskiej, geo­
grafii i francuskiego, życie na plebanii w H a w o r t h toczy się własnym
torem. Pod nieobecność starszej siostry, która była mu najlepszą towa­
rzyszką w wymyślaniu fikcyjnych światów, postaci i wydarzeń, Bran­
well miał wszelkie szanse, by umocnić swoją i tak już z racji płci do­
minującą pozycję wśród rodzeństwa, ale wydaje się, że nie do końca
m u się to udało. Oto bowiem między Emily i Anne zaczęła się rodzić
szczególna bliskość, tym bardziej godna zastanowienia, że te dwie
dziewczynki różniły się od siebie jak dwa sprzeczne żywioły. Wysoka,
chuda i małomówna Emily najlepiej czuła się na otwartej przestrzeni
pobliskich wrzosowisk, w towarzystwie swoich ulubieńców, z których
zwłaszcza jeden, niejaki Keeper (Stróż, Opiekun), ogromna bestia —
skrzyżowanie mastiffa z buldogiem — stał się z czasem tak ważnym
członkiem bronteańskiego stadka, że aż doczekał się uwiecznienia
w Shirley. W powieści tej występuje pod imieniem Tatar, pies z cha­
rakterem, będący własnością tytułowej bohaterki i odgrywający istot­
ną rolę w kilku nad wyraz komicznych epizodach. Słodka, łagodna,
astmatyczna Anne, o fiołkowoniebieskich oczach, delikatnej przejrzy­
stej cerze i jasnokasztanowych włosach, wciąż dużo czasu spędzała
w pokoju ciotki Elizabeth, roztrząsając pod jej mentorską opieką nie­
bezpieczeństwa czyhające na grzeszników w życiu doczesnym, tudzież
nagrody, jakie czekają dobrych chrześcijan w niebie. Poza tym bez
końca oddawała się robótkom ręcznym, których próbki, wraz z hafta­
mi w y k o n a n y m i przez dwie pozostałe siostry, oglądać można do dziś
w M u z e u m Rodziny Bronte.

Angriańskie narracje Branwella — bo mianem Angrii ochrzczone


zostało państwo, którego dzieje, imitując różne literackie i nieliterac-
kie formy gatunkowe, spisywało dwoje starszych rodzeństwa — nie
bardzo odpowiadały dziewczyńskim potrzebom młodszych sióstr.
Z b y t dużo w nich było retorycznej tromtadracji, politykowania i m i ­
litarnej atmosfery. Podczas wspólnych spacerów wymyślały więc
dziewczęta własną, nie kończącą się opowieść — o odległej, położo­
nej na Północnym Pacyfiku wyspie G o n d a l , rządzonej przez piękną,

57
acz bezwzględną królową Augustynę Geraldę Almedę. Niestety, opo­
wieści te albo nie były tak sumiennie spisywane, jak dzieje Szklanego
Miasta, albo też dziecięce rękopisy E m i l y i Anne przepadły. Z a c h o ­
wały się tylko niektóre wiersze autorstwa obu sióstr, pod względem
formalnym przynależące do tzw. liryki roli, w których dziewczęta,
wcielając się w postacie gondalowych heroin, uzewnętrzniają swoje
wyobrażenia o miłosnych afektach. M o w a w nich o wierności i zdra­
dzie, o rozpaczy nad zwłokami kochanek i kochanków, o grobach
i cmentarzach. T a skłonność do cmentarnej tematyki i metaforyki
wzięła się u młodziutkich poetek nie tylko stąd, że dosłownie miesz­
kały wśród grobów. W poezji angielskiej drugiej połowy X V I I I w i e k u
istniała bowiem cała szkoła „poetów cmentarnych" ( T h e Graveyard
Poets), z Thomasem G r a y e m i E d w a r d e m Youngiem na czele, któ­
ra silnie wpłynęła na wyobraźnię i wrażliwość późniejszych roman­
tyków. W namiętnych monologach lirycznych celowała zwłaszcza
Emily, co z czasem dało asumpt badaczom jej twórczości do w y s n u ­
wania pochopnych wniosków o jej rzekomych miłosnych zaurocze­
niach i związkach.
Osamotniony Branwell natomiast odkrywał w sobie artystę. Już
wcześniej, z początkiem roku 1830, oboje z Charlotte z zapałem
wprawiali się w szkicowaniu — Charlotte nawet po dziewięć godzin
dziennie — i pastor, wiążąc z tym zainteresowaniem pewne nadzieje
zarobkowania przez nich w dorosłym życiu, zatrudnił nawet profesjo­
nalnego malarza z Leeds, Williama Robinsona, by udzielił i m paru
lekcji. Szkicowanie z natury, malowanie akwarelami i kopiowanie po­
pularnych rycin było typowym zajęciem dziewcząt i kobiet z dobrych
domów, toteż siostry Bronte od czasu do czasu oddawały się o w y m
hobbystycznym w p r a w k o m . Tylko B r a n w e l l , z właściwą sobie pychą
i brakiem samokrytycyzmu, naprawdę uwierzył, że ma w sobie zadat­
ki na zawodowego portrecistę. I choć doświadczenia związane ze
zdobywaniem praktyki w tej dziedzinie okazały się dla niego samego
niewesołe, a może nawet zgubne, to wszakże dawni i dzisiejsi miłoś­
nicy twórczości jego sióstr w i n n i m u są głęboką wdzięczność. Spod
jego pędzla bowiem wyszedł sławny zbiorowy portret Charlotte, E m i ­
ly i Anne, eksponowany dziś w National Portrait Gallery w Londy­
nie, a namalowany około roku 1834.

58
Z całą pewnością nie jest to dzieło prawdziwego artysty, raczej
średnio uzdolnionego amatora ze skłonnością do naiwnego realizmu.
Trzy młode dziewczyny, pełne powagi, a nawet smutku, mają twarze
o nienaturalnej kolorystyce i martwym spojrzeniu. Polskiemu od­
biorcy skojarzyć się mogą z konwencją tzw. portretów trumiennych,
charakterystycznych dla kultury sarmackiej. Anne jest niewątpli­
wie najurodziwsza, E m i l y najwyższa, Charlotte zaś przedstawiona
z największą pieczołowitością. Pośrodku obrazu, między postaciami
dwóch starszych sióstr, widać wyraźny ślad po zamalowaniu czegoś
— to miejsce, gdzie B r a n w e l l próbował umieścić swój autoportret,
lecz czy to dlatego, iż wizerunek nie spełnił jego oczekiwań, czy też
dla innych, bardziej skomplikowanych psychologicznie przyczyn,
ostatecznie go usunął.
Charlotte ukończyła szkołę w Roe H e a d jako prymuska w ro­
ku 1832. Następne trzy lata to w życiu rodzeństwa ponownie czas
nieprzerwanej, wspólnej bytności w domu. Bronte są już jednak nasto­
latkami i ich wzajemne relacje nie są tak proste, jak kilka lat wcześniej.
Powróciwszy na plebanię, Charlotte uczy młodsze siostry i w p r a w ­
dzie z d a w n y m entuzjazmem podejmuje układanie angriańskich sce­
nariuszy, lecz z coraz większym dystansem i ironią odnosi się do pew­
nych cech charakteru uwielbianego wcześniej bezkrytycznie brata.
Z tamtego okresu pochodzi krótki utwór prozą, coś w rodzaju scenki
rodzajowej rozgrywającej się, rzecz jasna, w światku Angrii, w którym
główną rolę odgrywa bohater o nazwisku Patrick Benjamin Wiggins.
Bez trudu rozpoznać w n i m można rysy Branwella.
„Widzi pan — mówi on do lorda Charlesa Wellesleya — dusza
moja zawsze polatywała ponad stan. [...] Rozłożyłem przed sobą w i e l ­
k i plan A f r y k i i wyznaczyłem swoim stopom ścieżkę, która prowa­
dziła do drzwi wspaniałego pałacu [...]. Z a pałacem znajdował się
grobowiec, na którym przechodnie czytali taką oto inskrypcję: «Ku
pamięci Patryka Benjamina Wigginsa, księcia T h o r n t o n i wicehra­
biego H o w a r d . Jako muzyk był większy od Bacha, jako poeta prze­
wyższał B y r o n a , jako malarzowi ustępował m u Claude L o r r a i n . . .
Ucywilizował Australię, założył w Nowej Zelandii miasto Wiggino-
polis... a przede wszystkim i nade wszystko... zbudował ostatnio
przeogromne organy, które zwą się Grzmigrzmotichrzęstibrzękiłomo-

59
teimus, a które zdobią obecnie katedrę Świętego Northangerlanda
w jego rodzinnym H o w a r d . Otrzymawszy w nagrodę sławę i uzna­
nie, owe summum bonum ludzkiej doskonałości zostało wreszcie
porwane do nieba na ognistym rydwanie, które to cudowne wydarze­
nie miało miejsce w r o k u dwutysięcznym dwieście czterdziestym*"
(APT 88-89).
Podczas gdy panny Bronte w ramach domowej edukacji pod
okiem pana Sunderlanda, organisty z Keighley, zaczęły uczyć się gry
na zakupionym przez ojca pianinie, Branwell, z właściwą sobie skłon­
nością do wszystkiego co wielkie i podniosłe, zagustowal w muzyce
oratoryjnej i jął próbować gry na organach, świeżo zainstalowanych
w kościele Świętego Michała i Wszystkich Aniołów.
Z tamtych szczęśliwych lat pochodzi niezwykły dokument, za
sprawą którego życie codzienne na plebanii w H a w o r t h uobecnia się
nam nieomal fizycznie. N a przypadkowym s k r a w k u papieru, w po­
niedziałek 24 listopada 1834, Emily zapisała:
„Nakarmiłam dziś rano Tęczynkę Diamenta Śnieżynkę Jaspera
bażanta [...] Branwell poszedł do pana Driversa i przyniósł wiado­
mość że poproszą sir Roberta Peel by reprezentował Leeds A n n a i ja
obrałyśmy jabłka dla Charlotty żeby nam zrobiła pudding jabłkowy
a dla cioci orzechy i jabłka Charlotta powiedziała że robi idealne
puddingi i jest inteligencją bystrą ale ograniczoną Tabby powiedzia­
ła właśnie chodź A n n a obikartofel (tzn. obierz kartofle) ciotka w e ­
szła w tej chwili do kuchni i powiedziała A n n o gdzie twoje nogi
Anna odpowiedziała N a podłodze ciociu tata otworzył drzwi bawial­
ni i dał Branwellowi list mówiąc masz Branwell przeczytaj i pokaż
cioci i Charlotcie — Gondalowie odkrywają wnętrze Gaaldine Sally
Mosley pierze w zewnętrznej kuchni A n n a i ja nie doprowadziłyśmy
się do porządku nie posłałyśmy łóżek nie odrobiłyśmy lekcji i chcemy
iść na dwór i bawić się na obiad będzie gotowana wołowina rzepa
ziemniaki i pudding jabłkowy w kuchni jest straszny bałagan A n n a
i ja nie ćwiczyłyśmy na pianinie a ćwiczenia miały być w b-dur Tabby
powiedziała kiedy jej wetknęłam pióro w twarz ty się tu gałganisz
zamiast obirać-kartofle ja powiedziałam jejku jejku zaraz zaraz i wsta­
łam wzięłam nóż i zaczęłam obierać (skończyłam obierać) kartofle
tatuś idzie się przejść czekamy na pana Sunderlanda.

60
A n n a i ja zastanawiamy się jak to będzie i jakie my będziemy jeśli
wszystko pójdzie dobrze w r o k u 1874 — w którym to r o k u ja będę
w 5 7 . r o k u życia, A n n a w 55., Branwell w 58., a Charlotta w 59.
r o k u życia w nadziei że wszyscy będziemy się mieli w tym czasie do­
brze kończymy nasz dziennik.
Emilia i Anna"
Notatka ta jest jednym z nielicznych świadectw autobiograficz­
nych, jakie pozostawiły po sobie młodsze siostry Bronte. Kiedyś
obiecały sobie nawzajem, że w dni swoich urodzin każda będzie spo­
rządzać takie krótkie sprawozdania „z teraźniejszości" oraz snuć pla­
ny na najbliższą przyszłość, po to by można je było odczytać za lat,
powiedzmy, dwadzieścia pięć i skonfrontować z realnym rozwojem
wydarzeń. Fakt, że E m i l y podpisała się za siebie i za siostrę, jest jesz­
cze jednym dowodem łączącej je bliskości i wspólnoty odczuwania
świata. O tę wspólnotę nieraz zdarzało się Charlotte być zazdrosną
i może mają trochę racji ci biografowie sióstr Bronte, którzy zauwa­
żają w relacji między Charlotte i Anną pewien element rywalizacji
0 względy Emily.
Cóż to za osobliwy okruch diarystyczny, ta notatka! Mogłaby się
znaleźć w jakiejś awangardowej powieści z okresu międzywojennego
jako przykład tzw. strumienia świadomości lub innej sztuczki pro­
zatorskiej, której celem jest dokładne zarejestrowanie rodzącej się
c h w i l i . Wszystko, o czym w niej m o w a , zawiera się między zamiarem
obrania kartofli a w y k o n a n i e m tego. W t y m krótkim czasie przewija
się przez kuchnię komplet domowników, a każdy zajmuje się swymi
sprawami. J a k w e współczesnym sitcomie, jest tu miejsce na dowcip
sytuacyjny i ciętą ripostę — wygłoszoną przez Anne w odpowiedzi na
uwagę ciotki B r a n w e l l , co pokazuje, jak bezceremonialnie potrafiła
się odnosić ta skromna i cicha istotka do swojej opiekunki. Ojciec
1 syn emocjonują się politycznymi aktualnościami. Widzimy również,
że dziecięce bałaganiarstwo i niechęć do lekcji nie spotykały się na
plebanii ze szczególnie surowymi represjami, że w stosunkach z Tabby
dozwolone są nawet niewinne psikusy, że domowe zwierzaki otoczo­
ne są czułą opieką i że to, co przydarza się fikcyjnym mieszkańcom
Gondali, jest równie istotne jak pranie, które robi Sally w zewnętrz­
nej kuchni. Takich przebłysków autentyczności niewiele zachowało

61
się w legendzie bronteańskiej. Cała na przykład epistolarna spuścizna
Charlotte to przecież zupełnie już inny materiał, bo jako korespon­
dentka cyzelowała swoje listy dość starannie, poza t y m autor listu
zazwyczaj kreuje siebie pod kątem stosunku, jaki łączy go z adresa­
tem, wchodzi z nim w rozciągnięty w czasie i przestrzeni dialog. T y m
bardziej bezcenne są owe bezpośrednie, nie przetworzone drobiny
realności, bo to na nich wspiera się wiara w opowiadaną historię.
Szczególnie poruszający jest ów pełen nadziei i ostrożnego optymi­
zmu fragment końcowy, odnoszący się do momentu w odległym cza­
sie przyszłym, który, jak wiemy, dla rodzeństwa Bronte nie miał nigdy
nadejść. W o w y m prognozowanym roku 1874 z całej rodziny nikt już
nie pozostał wśród żywych.
N a razie jednak są wczesne lata trzydzieste X I X w i e k u i na ple­
banii wszyscy mają się nieźle. Pastor, jak zwykle, kontempluje swe
dolegliwości gastryczne, jada osobno i wcześnie udaje się na spoczy­
nek. C z y Branwell, który już w tym okresie zaczyna dzielić z n i m
sypialnię, bo przecież trudno sobie wyobrazić, by nadal mieszkał
w jednym pokoju z dojrzewającymi siostrami, chodzi spać równie
wcześnie? Jeśli tak, to umyka m u najbardziej zajmująca część dnia
— wieczór, kiedy to dziewczynki gromadzą się w bawialni i space­
rując wokół dużego stołu jadalnego, snują fantastyczne opowieści
o Gondalczykach i Angrianach. Oczywiście w ciągu dnia jest również
wiele okazji, by oddawać się emocjonującym rojeniom na jawie i zwią­
zanym z nimi próbom pisarskim. Wyimaginowane światy nabierają
coraz większej konkretności, obrastają w szczegóły i takim sposobem
życie w domostwie Bronte płynie dwoma nurtami — spokojnej, ubo­
giej w wydarzenia codzienności i obfitującej w dramatyczne zwroty
fikcji. Kiedy w roku 1833 przyjedzie z wizytą do przyjaciółki E l l e n
Nussey, zostanie dopuszczona przez Charlotte, E m i l y i Anne do se­
kretnych zabaw i choć tak naprawdę nigdy nie pojmie, jak wielką
rolę odgrywają one w ich życiu, z uciechą przyłączy się do wieczor­
nych wędrówek wokół stołu.
W lipcu 1835 r o k u Charlotte w r a c a do szkoły panien Wooler —
tym razem jako nauczycielka. M a już lat dziewiętnaście, młodszy
o rok Branwell, z którym cała rodzina wiązała nadzieje na to, że zdo­
będzie intratny zawód i umocni niepewną finansowo sytuację sióstr,

62
najwyraźniej nie umie znaleźć sobie miejsca w życiu. Zdaje się, że
zaczyna już zaglądać do kieliszka, a dla wszystkich staje się jasne, że
dziewczęta będą musiały w przyszłości liczyć tylko na siebie. Pierwsza
praca to zawsze ogromne przeżycie i trudne doświadczenie, które
w decydujący sposób potrafi zaważyć na życiowej samoocenie młodej
osoby. D l a Charlotte, niestety, przybrało ono wymiar traumatyczny.
W pierwszych miesiącach drugiego pobytu w Roe H e a d towarzyszyła
jej Emily, która miała tu uzupełniać skromną domową edukację i tym
sposobem również rozpocząć poważne przygotowania do przyszłej
pracy zarobkowej. Pobyt z dala od domu okazał się jednak dla młod­
szej z sióstr nie do zniesienia i był to pierwszy znak, że psychika
E m i l y wypracowała pewne mechanizmy obronne przeciwko próbom
podporządkowania jej niechcianym i nie akceptowanym cudzym de­
cyzjom. Już wczesną jesienią trzeba było odesłać dziewczynę do domu
z oznakami rozstroju nerwowego, objawiającego się głównie brakiem
apetytu. Dziś zidentyfikowano by tę przypadłość jako anoreksję i fak- / "
tycznie w życiu E m i l y okresy podobnych zaburzeń powtarzały się L
z chorobliwą regularnością. W takich momentach plebania w H a w o r t h
okazywała się najlepszym ośrodkiem terapeutycznym. Po powrocie
E m i l y jęła z zapałem wprawiać się w zajęciach gospodarskich —
w niektórych, jak na przykład w wypiekaniu chleba, osiągnęła praw- J
dziwę mistrzostwo. Przejmowała częściowo od ciotki Branwell obo­
wiązki zarządczyni domu. Snuła też dalej opowieść o G o n d a l i , pisząc
wiersze w imieniu zaludniających tę krainę postaci.
N a miejsce E m i l y przybyła natomiast do Roe H e a d mała Anne,
której edukację i pobyt w szkole panien Wooler opłacała swoją pracą
Charlotte. Przyszła autorka Villette — powieści, w której główną bo­
haterką jest właśnie młoda nauczycielka na żeńskiej pensji — niestety
nie ujawniła, trzeba to jasno powiedzieć, szczególnych predyspozycji
pedagogicznych. Zawód ten nie pociągał jej jako misja czy powołanie.
Nauczanie stadka dość ograniczonych, próżnych i prostackich nasto­
latek stało się dla niej prawdziwą udręką i w późniejszej twórczości
często dawała wyraz swojej niechęci do dziewcząt w w i e k u szkolnym,
kreśląc ich niepochlebne wizerunki. Brakowało jej też t y m razem
bratnich dusz w rodzaju Ellen i Mary, którym mogłaby się zwierzać
ze swych wewnętrznych dramatów, a listy od przyjaciółek i domow-

63
ników z H a w o r t h nie zastępowały przecież bezpośredniej bliskości.
Dopiero z czasem Charlotte nauczy się zaspokajać potrzebę obcowa­
nia z kimś bliskim tylko poprzez korespondencję. Podczas drugiego
pobytu w Roe H e a d powstał cenny dla przyszłych bronteanistów do­
kument — dziennik Charlotte, zaświadczający o jej ówczesnym stanie
duchowym i twórczym rozwoju.
Pamiętnik z Roe Head — bo pod takim tytułem zapiski te figurują
w spisie dzieł autorki Jane Eyre — ukazuje n a m „piękny umysł" mło­
dej dziewczyny w stanie krytycznego rozchwiania psychicznego, być
może nawet na granicy obłędu. Wszystkie dzieci Bronte dramatycznie
przeżywały swoje dojrzewanie, lecz u każdego dramat ów przejawiał
się inaczej. O ile jednak w przypadku pozostałej trójki rodzeństwa
zdani jesteśmy na domysły i rekonstrukcje ich przeżyć wewnętrznych,
o tyle w przypadku Charlotte dzięki jej pamiętnikowi, a także frag­
mentom korespondencji z Ellen Nussey możemy je odtworzyć z dużą
wiarygodnością. I oto jawi się przed nami obraz życia w psychicznym
rozdwojeniu. Oczywiście pamiętamy, że już w H a w o r t h tworzone
przez dzieci z taką intensywnością wirtualne światy istniały równo­
legle do codziennej rzeczywistości. Ale dopiero w Roe H e a d Charlot­
te doświadcza niebezpiecznych stanów, w których to, co nierealne,
nabiera siły materialnego konkretu. Zaczyna miewać wizje.
„Piątek, 11 sierpnia [ 1 8 3 6 ] . Cały dzień byłam w e śnie i zroz­
paczona, bo nie mogłam go śnić bez przestanku, w ekstazie, bo
ukazywał niemal w jasnym świetle rzeczywistości to, co się dzieje
w piekielnym świecie" ( A P T 9 9 ) .
„Doprawdy, ta oto noga stąpała po wstrząsanych wojną brzegach
Calabaru, te oto oczy spoglądały na zbezczeszczone, pohańbione
Adrianopolis i światła padające na rzekę przez okienne witraże, spoza
których patrzał najeźdźca. Szłam przez ogród, przez szerokie tarasy,
na których trawa była wydeptana, wstąpiłam na marmurową po­
wierzchnię lśniącą od deszczu w miejscach, gdzie nie pokrywały jej
ciemne masy m a r t w y c h liści... Podeszłam do ściany pałacu, do rzędu
okien... Przesunąwszy się szybko jak myśl, zobaczyłam to, co poprzez
kryształ ukazywało światło we wnętrzu" ( A P T 9 8 ) .
Anna Przedpełska-Trzeciakowska, która spędziła czas pewien w M u ­
zeum Rodziny Bronte w H a w o r t h i miała dostęp do tamtejszego ar-

64
c h i w u m , opisuje manuskrypt z Roe H e a d jako „kilka spiesznie, jak
w gorączce skreślonych k a r t e k " pokrytych pismem, które miejscami
staje się „coraz bardziej niewyraźne, spieszne, gorączkowe, jakby
[Charlotte] bardzo zależało, by zdążyć z tym zapisem, nim widzenie
zblaknie, jakby jej ręka nie mogła nadążyć za obrazem — ledwo moż­
na je odcyfrować" ( A P T 96, 101). Notowanie następuje tu wkrótce
po wizji lub wręcz ma charakter zapisu symultanicznego. T y m różni
się od świadectw pozostawianych z reguły przez słynnych wizjone­
rów, takich jak św. Teresa z Avila, Swedenborg czy Blake, którzy
sporządzali je albo po upływie dłuższego czasu, albo przekazywali
ustnie. Realność przywidzeń zdumiewa samą Charlotte:
„Przecież ja nic nie w i e m o ludziach z tak wysokich sfer, a widzę
ich t u , przede mną, stoją, w ciżbie, w tłumie, przychodzą, odchodzą,
mówią, gestykulują, nie żadne mgliste w i d m a , lecz w y t w o r n i panowie
i panie, ludzie z k r w i i kości..." ( A P T 98).
Twierdząc, że nic nie wie o ludziach z wyższych sfer, Charlotte
przypomina, że nie zna ich życia z autopsji. Wszystkie jej wyobrażenia
na ten temat pochodziły z lektur, z fikcji literackiej, a także z gazeto­
w y c h rubryk towarzyskich. Fantazja przetwarza ten materiał w coraz
bardziej egzotyczne i melodramatyczne sceny. N a przykład ciemno­
skóry M a u r , zakochany w żonie Zamorny, który po zdobyciu Adria-
nopolis (tak z czasem przemianowano Szklane Miasto) „spity do
dzikiej nieprzytomności" panoszy się w jej buduarze — to przecież
nic innego, jak kompilacja pewnych wątków szekspirowskich z fabułą
rodem z awanturniczego romansu. Pożywką dla rojeń na jawie była
dla Charlotte także korespondencja z Branwellem, który pozostawiony
sam na sam z angriańskim światem, siał w nim coraz większy zamęt
i destrukcję, nie omieszkując informować siostry o k r w a w y c h i tra­
gicznych wydarzeniach.
W zapiskach z Roe H e a d wizjonerstwo miesza się ze scenkami
z życia pensji. Sporo tu narzekań na tępotę i niewrażliwość uczennic,
na monotonię codziennych zajęć, czarnych myśli na temat przyszłości:
„Czy m a m spędzić najlepszą część życia w tej strasznej niewoli,
tłumiąc siłą gniew na gnuśność, apatię i hiperboliczną, oślą głupotę
tych tępych cieląt, i z konieczności przybierać postawę osoby życz­
liwej, cierpliwej i pracowitej? C z y muszę dzień w dzień siedzieć

65
przykuta do tego krzesła, zamknięta w czterech gołych ścianach, pod­
czas gdy wspaniałe letnie słońca płoną na niebie?" ( A P T 9 9 ) .
Wprost trudno uwierzyć, by klimat w szkole panny Wooler był aż
tak nieprzyjazny dla młodej, wrażliwej kobiety, jaką tymczasem stawała
się Charlotte, a pensjonarki, wszystkie bez wyjątku, aż tak ograniczo­
ne. Łatwiej przyjąć, że w fazie przepoczwarzania się z dziewczyny
w kobietę przyszła pisarka przechodziła silny kryzys związany z bra­
kiem perspektyw na jakiekolwiek pomyślne ułożenie się życiowego
scenariusza, kontrast zaś między potrzebami i możliwościami intelek­
tualnymi i emocjonalnymi a miałkością tego, co miał jej do zaofero­
wania los, pogrążał ją w coraz głębszej depresji. T a k głębokiej, że nie
zauważyła w porę, iż z powierzoną jej opiece małą Anne, na której
utrzymanie i edukację zarabiała, również dzieją się rzeczy niepokojące.
Anne, jak wiemy, od urodzenia była dzieckiem kruchego zdrowia.
Dręczyły ją ataki astmy, a głęboka wrażliwość religijna, skutecznie
podsycana przez ciotkę Elizabeth, czyniła ją podatną na kryzysy d u ­
chowe. Szkoła w Roe H e a d była dla niej pierwszym obcym otocze­
niem i tęsknota za domem, za Emily, Tabby, za przytulną kuchnią
i otwartą przestrzenią wrzosowisk musiała jej bardzo doskwierać.
Większość szczegółów biografii obu sióstr pozostaje w postaci su­
chych faktów, które poddawać możemy interpretacjom, korzystając
— lecz nader ostrożnie — z kontekstu twórczości sióstr Bronte. To
właśnie z okresu Roe H e a d pochodzi najwcześniejszy z zachowanych
liryków Anne, napisany podczas bożonarodzeniowych wakacji ro­
k u 1836, kiedy to rodzina zgromadziła się w komplecie na plebanii
w H a w o r t h . Wiersz zaczyna się tak:

Czemu, gdy mroźny wiatr zimowy


Z górami toczy dzikie boje,
Gdy słyszę jego dech sztormowy,
Smutek przepełnia myśli moje.

Dalej, w dwudziestu k i l k u podobnych, elegijno-balladowych i rów­


nie konwencjonalnych strofkach, rozwija się skarga dziewczyny, żal
za utraconą przeszłością, za nieżyjącymi rodzicami, za beztroskim
dzieciństwem. W zakończeniu to kobiece „ja" zapowiada jednakże, iż

66
wierzy w możliwość znalezienia szczęścia z dala od opustoszałego do­
m u rodzinnego, i wyrusza na jego poszukiwanie:

Gdyż nic tak serca nie pocieszy


J a k czyn i jak działanie.

Utożsamianie lirycznego „ja" z szesnastoletnią poetką byłoby błę­


dem. J a k większość wierszy rodzeństwa Bronte, także i ten powstał
jako fragment opowieści o fantastycznej krainie, konkretną zaś posta­
cią, z której ust płyną melancholijne strofy, jest lady Geralda, piękna
władczyni królestwa G o n d a l i . Oczywiste jest tu także oddziaływanie
konwencji romantycznej w jej najbardziej uproszczonym, popularnym
wydaniu, gdzie wzniosłość i smutek miały nieprzeparty, atrakcyjny
dla masowej wyobraźni urok. Ale przecież, poza wszystkim, smutnych
wierszy nie pisują wesołe dziewczynki. Można więc przyjąć, że ogólny
klimat liryki tworzonej w t y m czasie przez małą Anne odzwierciedlał
jej nie najlepszą kondycję psychiczną.
Również z tamtego okresu pochodzą plastyczne próby jej autor­
stwa — średnio udane portreciki akwarelowe oraz lepsze szkice
pejzaży, a wśród nich zgrabny widoczek szkoły w Roe H e a d w jej
malowniczym, naturalnym otoczeniu. Być może Anne miała talent
plastyczny, być może nawet marzyła, że uda jej się go rozwinąć. N i e
darmo wiele lat później uczyni bohaterką swej powieści Dzierżawca
Tenant Hall młodą kobietę, która uciekłszy od męża alkoholika, pró­
buje zarabiać na siebie i synka malowaniem pejzaży. C z y n i to anoni­
m o w o , pod męskim pseudonimem, gdyż ujawniając prawdziwą płeć,
nie miałaby szans na sprzedaż obrazów. Kariera zawodowego artysty
zastrzeżona była wszak dla mężczyzn, o czym dobrze wiedział Bran­
w e l l , który wtedy ostatecznie postanowił kształcić się w tej stosunko­
w o intratnej profesji.
Otrzymawszy od ojca stosowne fundusze, wybrał się do L o n d y n u ,
aby rozpocząć studia malarskie w Akademii Królewskiej. Niewiele
wiadomo o tej wyprawie, lecz jedno jest pewne — skończyła się szyb­
ko i katastrofalnie. Najbardziej wiarygodna wersja wydarzeń jest taka,
że młodzieniec raz-dwa przehulał wszystkie pieniądze, nie próbując
nawet podjąć nauki, a po powrocie do H a w o r t h utrzymywał, iż padł

67
ofiarą rabunku w dyliżansie. M a ł o prawdopodobne, by domownicy
uwierzyli w tę historyjkę, choć, z drugiej strony, można odnieść w r a ­
żenie, że w kwestii Branwella, jego niepowodzeń, kłamstw i nało­
gów, między członkami rodziny Bronte zadziwiająco długo panowała
zmowa milczenia, rozpaczliwa skłonność do zbiorowego samooszu-
kiwania się i pobłażliwości wobec jego wybryków. Także i w t y m
przypadku dopatrywać się można wpływu patriarchalnego modelu
wychowawczego, zgodnie z którym młody człowiek, n i m osiągnie
dojrzałość i nabierze poczucia odpowiedzialności za swoje działania,
ma prawo się „wyszumieć". Wszystkie siostry Bronte w swoich po­
wieściach krytykować będą podwójność zasad pedagogicznych i mo­
ralnych w odniesieniu do dzieci różnej płci.
N a początku 1837 r o k u , znalazłszy się znów w Roe H e a d , Anne
poważnie zaniemogła. Pastor z sekty morawian — jednej z w i e l u grup
wyznaniowych działających wówczas w Anglii — który ją odwiedzał
i niósł jej duchową pociechę, określił przypadłości jako „ciężki atak
gorączki żołądkowej" ( A P T 110); choroby płuc i przewodu pokar­
mowego były w tamtych niezbyt zdrowych czasach bardzo częste,
a w rodzinie Bronte powtarzały się ze szczególną regularnością. Choć
kryzys b y l , jak się zdaje, poważny i stanowił zagrożenie życia, t y m
razem najmłodszej z sióstr udało się wydobrzeć i na letnie wakacje
obie z Charlotte z ulgą wróciły do domu.
20 czerwca 1837 — a b y l to wtorek — w Pałacu Kenningston
w Londynie pewna księżniczka, rówieśnica pastorówien z H a w o r t h ,
zapisywała wieczorem w swoim dzienniczku słowa następujące:
„O szóstej rano obudziła mnie M a m a mówiąc, że przybyli A r c y ­
biskup Canterbury z L o r d e m Conynghamem i chcą mnie widzieć.
Wstałam z łóżka i s a m a przeszłam do saloniku (ubrana tylko w szla­
frok), gdzie ich przyjęłam. L o r d Conyngham (Szambelan) powiadomił
mnie, że mój biedny W u j , Król, zakończył żywot 12 minut po go­
dzinie 2 w nocy, w związku z czym teraz ja jestem K r ó l o w ą " * .
W dziejach Imperium Brytyjskiego rozpoczynała się n o w a epoka:
wiktoriańska. W kolejnej z zachowanych notatek E m i l y i Anne, spi-

• Cyt. za: Yictoria Becomes Queen, 1837, Eye Witness to History, www.eyewitnessto-
history.com (1999).

68
sanej zaledwie sześć dni później, fakt ten harmonijnie w k o m p o n o w a ­
ny został w codzienność życia na plebanii i wirtualne światy Angrii
i Gondali:
„Poniedziałek wieczór, 26 czerwca 1837.
Trochę po czwartej Charlotta pracuje w pokoju ciotki, Branwell
czyta jej Eugeniusza Arama — A n n a i ja piszemy w salonie — A n n a
wiersz zaczynający się od «Piękny był wieczór, jaśniejące słońce» — ja
Życie Augusty Almedy pierwszy tom strona pierwsza do czwartej od
ostatniego pisania — piękny raczej chłodnawy cienkoszaro chmurny
lecz słoneczny dzień C i o c i a pracuje w małym p o k o i k u dawnym dzie­
cinnym. Tata wyszedł Tabby w kuchni — cesarze i cesarzowe na
G o n d a l i i Gaaldine przygotowują się do koronacji, która odbędzie
się 12 lipca królowa W i k t o r i a wstąpiła w tym miesiącu na tron. Nor-
thanger jest na Małpiej Wyspie — Z a m o r n a w Eversham. Wszystko
w najlepszym porządku i miejmy nadzieję że tak samo będzie rów­
nież za cztery lata od dzisiaj, kiedy to Charlotta będzie miała
25 lat i d w a miesiące, B r a n w e l l równe 24 bo to jego urodziny,
ja 22 i 10 miesięcy z kawałkiem A n n a 2 1 i prawie pół ciekawa
jestem gdzie będziemy i jak nam będzie i jaki to będzie dzień — miej­
my jak najlepsze nadzieje.
E m i l i a Jane Bronte A n n a Bronte
Przypuszczam że za cztery lata od dziś będziemy wszyscy siedzie­
li wygodnie w t y m salonie mam nadzieję że tak będzie. A n n a przy­
puszcza że wszyscy dokądś wygodnie pojedziemy. M a m nadzieję, że
to będzie naprawdę możliwe..." ( A P T 113).
J a k widać, niepewne myśli o przyszłości coraz częściej zaprzątają
głowy panien Bronte. Dziewczęta czują, że ich dzieciństwo dobiegło
kresu i czas wkroczyć w dorosłość.
W POSZUKIWANIU PROFESJI

A nne i Charlotte wróciły po wakacjach do szkoły prowadzonej


przez panny Wooler, przeniesionej tymczasem z Roe H e a d do
Dewsbury M o o r w tej samej okolicy. N o w a lokalizacja, ze względu na
wilgoć panującą w budynku, nie służyła siostrom Bronte i Anne
wkrótce znów zaniemogła. N a tyle poważnie, że pastor, pomny tra­
gedii związanej ze szkołą w C o w a n Bridge, zabrał ją już na stałe do
domu. Niedługo potem wróciła do H a w o r t h również Charlotte, po
części dlatego, iż także poczuła się niezdrowa, a po części — bo naj­
wyraźniej dość już miała pracy w szkole. Wziąwszy pod uwagę jej
fatalne nastawienie do uczennic tudzież ogólny rozstrój nerwowy,
w jakim się znalazła, nie można wykluczyć, że cała szkoła odetchnęła
z ulgą po jej odejściu. Tak czy inaczej, pod koniec maja 1838 r o k u
siostry znalazły się ponownie w domu, poważnie zastanawiając się
nad rozmaitymi możliwościami podjęcia pracy zarobkowej. W bio­
grafii rodzeństwa Bronte rozpoczynał się kilkuletni okres dużej r u ­
chliwości, ważnych, często dramatycznych wydarzeń i kryzysów.
Wcześniej, na przełomie 1836/1837 r o k u , Charlotte i Branwell
postanowili poddać swoją młodzieńczą pisaninę ocenie któregoś
z ówczesnych autorytetów literackich. Wybór padł na Poetów Jezior
— Branwell wysłał jeden ze swoich angriańskich poematów do W i l ­
liama Wordswortha, Charlotte zaś kilka wierszy do Roberta Southeya.
Wordsworth nie odpowiedział, zdegustowany pewnie słabym pozio-

70
mem artystycznym u t w o r u i pyszałkowatym tonem listu, w którym
Branwell pisał między i n n y m i :
„...Doprawdy, dzisiaj, kiedy żaden ze współcześnie żyjących poe­
tów niewart jest nawet sześciu pensów, musi się znaleźć miejsce dla
kogoś, kto okaże się lepszy" ( A P T 106).
Miał oczywiście na myśli siebie. Southey z kolei przysłał Char­
lotte obszerną i utrzymaną w bardzo ciepłym tonie odpowiedź, z któ­
rej wszakże jasno wynikało, iż jego zdaniem na druk jej wierszy jest
jeszcze za wcześnie. Są one jednak świadectwem pewnego talentu
poetyckiego, który — pielęgnowany w d o m o w y m zaciszu — być mo­
że kiedyś, w przyszłości, przyniesie młodej autorce rozgłos. Tak więc
zarobkowanie piórem na razie nie wchodziło w grę, a ponieważ
wcześniej podobne fiasko poniósł Branwell przy próbie nawiązania
współpracy z „Blackwood's Magazine", c h w i l o w o zawiesił swoje am­
bicje literackie i zdecydował się na otwarcie pracowni portretów
w nieodległym Bradford.
To, że do swoich ryzykanckich projektów zdołał przekonać ojca
i ciotkę i skłonić ich do ponownego zainwestowania skromnych, ale
przecież chowanych na czarną godzinę funduszy, raz jeszcze dobitnie
pokazuje, jak bardzo byli ślepi na jego przywary. Wydaje się, że sto­
sunek sióstr do Branwella był dużo bardziej trzeźwy. Pozbawione
złudzeń, postrzegały go takim, jakim był naprawdę — uroczym, nie­
odpowiedzialnym, megalomańskim mitomanem, wspaniałym w roli
kompana, lecz skazanym na niepowodzenia w życiu rodzinnym. D w u ­
dziestolatek z pewnością miał już powyżej uszu stałego ojcowskiego
nadzoru i rwał się k u swobodzie — pracownia w Bradford miała być
właśnie pierwszym k u niej k r o k i e m .
Łatwo przewidzieć, jak potoczyły się losy tego przedsięwzięcia.
Branwell zawsze bez trudu znajdował przyjaciół, zwłaszcza do w y ­
pitki, znacznie gorzej szło mu z klientami. Wśród tych pierwszych
znaleźli się między innymi mierny poecina W i l l i a m Dearden oraz
utalentowany rzeźbiarz Joseph Leyland, których towarzystwo i wzglę­
dy dawały młodemu Bronte miłe poczucie przynależności do bohemy.
C o do zamówień na portrety, to kilka złożyli u niego miejscowi kupcy
i rzemieślnicy i dziś wiszą one w muzeum na plebanii. Zdecydowanie
nie są to dzieła wysokiego lotu. W dodatku portrecista często bywał

71
niesolidny i zamówionych obrazów nie kończył. N i c więc dziwnego,
że jego kariera w Bradford nie trwała długo i po roku syn marno­
trawny powrócił do domu. Z długami i z nałogami.
W tamtych czasach narkomania, podobnie jak dziś, też była pro­
blemem społecznym. Wśród uzależnionych znaleźć można było ar­
tystów i mieszczan, arystokratów i robotników. A wszystkiemu winne
było laudanum — popularny środek przeciwbólowy dostępny w ap­
tekach w postaci kropel lub proszków, którego głównym składnikiem
było opium, czyli wysuszony sok z niedojrzałych owoców maku, za­
wierający między innymi morfinę, kodeinę i papawerynę. W słynnej
Autobiografii angielskiego opiumisty, publikowanej (i zapewne czy­
tanej przez Branwella) w latach 1 8 3 4 - 1 8 3 6 w „Tait's Magazine",
Thomas De Quincey tak opisywał zasięg owej plagi:
„Trzej szacowni londyńscy aptekarze z bardzo odległych od siebie
dzielnic miasta, u których zdarzyło mi się ostatnio nabywać skromne
ilości opium, zapewniali mnie, że liczba opiumistów amatorów [...] jest
obecnie ogromna, a trudność odróżnienia osób nawykłych do zażywa­
nia opium jako rzeczy koniecznej od kupujących je w zamiarach samo­
bójczych naraża ich codziennie na kłopoty i utarczki słowne. Świadec­
two to odnosiło się wyłącznie do Londynu. Jednakże [...] parę lat temu,
gdy przejeżdżałem przez Manchester, kilku fabrykantów bawełnianych
poinformowało mnie, że ich robotnicy wciągają się do zażywania
opium tak szybko i masowo, że w sobotę po południu kontuar u ap­
tekarza zasypany jest wprost jedno-, d w u - lub trzygramowymi piguł­
kami przygotowanymi na spodziewane wieczorem zapotrzebowanie.
Bezpośrednią przyczyną tej praktyki były niskie płace, nie pozwalające
wtedy ludziom pociągnąć sobie angielskiego piwa czy wódki, i należa­
ło oczekiwać, że wraz ze wzrostem płac praktyki te ustaną, ale ponie­
waż nie jestem skłonny uwierzyć, żeby ktokolwiek spróbowawszy raz
boskich rozkoszy opium zniżył się później do ordynarnych i przyziem­
nych upojeń alkoholem, przeto uważam za pewnik,
Z e teraz biorą tacy, którzy przedtem nigdy nie brali;
A jeszcze więcej biorą właśnie ci, co zawsze próbowali".
De Quincey szczegółowo, niemal klinicznie objaśnia, czym róż­
ni się upojenie alkoholowe od opiumicznego, a kończy swój wykład
następująco:

72
„Powiem krótko, ujmując to jednym zdaniem: człowiek odurzony
alkoholem albo mający zamiar się odurzyć znajduje się, i czuje, że się
znajduje, w stanie, w jakim góruje w n i m czysto ludzka, często zbyt
brutalna część jego natury; ten natomiast, kto zażywa opium (mam na
myśli takiego człowieka, u którego opium nie powoduje żadnych
chorób ani innych skutków ubocznych), ma uczucie, że zdecydowanie
bierze w n i m górę bardziej boska część jego natury; polega to na tym,
że odczucia moralne znajdują się u niego w stanie niczym nie zmąco­
nej powagi, a ponad t y m wszystkim jarzy się wspaniałe światło potęż­
nego i n t e l e k t u " * .
Branwell był i pijakiem, i opiumistą. Być może laudanum, po raz
pierwszy wzięte jako lekarstwo na ból żołądka, później pomagało m u
leczyć się z fatalnych skutków nadużywania alkoholu, zarówno tych
fizycznych, jak i psychicznych. Lecz uczucie wewnętrznego spokoju
i euforycznej mocy, jakiego dzięki niemu zaznawał, w miarę nasilania
się nałogu ustępowało miejsca cierpieniom, o których De Quincey
mówi jako o kompletnym paraliżu zdolności umysłowych.
Jest rok 1838, Branwell ma przed sobą ostatnie dziesięć lat życia,
podczas których z nadziei swojej rodziny stał się jej prawdziwym
utrapieniem. Ale na razie sprawy nie mają się jeszcze aż tak źle.
Wszystkie siostry intensywnie rozglądają się za pracą. Spróbujmy się
wczuć w ich położenie i zrozumieć, jak bardzo musi dręczyć je obawa
0 przyszłość, skoro na przekór własnym charakterom i skłonnościom
— domatorstwu, kreatywności, przyrodzonej dumie oraz niechęci do
przebywania wśród obcych — z pokorą wykonują zajęcia godzące
w te właśnie, najbardziej żywotne upodobania. Przez następnych k i l ­
ka lat będą próbować swoich sił jako guwernantki i nauczycielki.
Spośród siedmiu napisanych i opublikowanych przez Charlotte,
E m i l y i Anne powieści tylko w jednej, w Wichrowych Wzgórzach, nie
pojawi się problematyka związana z tą specyficzną grupą zawodową,
ale i tam kwestia domowej edukacji dzieci wypłynie w przygnębiają­
cej, choć szczęśliwie zakończonej historii Haretona, z premedytacją
skazanego przez bezwzględnego opiekuna, Heathcliffa, na analfabe­
tyzm. Frustracje nagromadzone podczas guwernanckich doświadczeń

* C y t . za: Thomas De Quincey, Wyznania angielskiego opiumisty i inne pisma, wybrał


1 przełożył M . Bielewicz, wstępem opatrzyła W Rulewicz, Warszawa 1980, s. 2 4 - 2 5 , 87.

73
najsilniej odreagowane zostaną przez Anne w Agnes Grey, przez Char­
lotte zaś w Jane Eyre i w Shirley. Bo też w istocie położenie kobiet,
zatrudnianych w zamożnych, często po prostu nowobogackich do­
mach do opieki nad dziećmi i kształcenia ich na poziomie elementar­
nym, było nie do pozazdroszczenia.
Guwernantki pochodziły zwykle z szacownych, lecz biednych ro­
dzin — bywały córkami duchownych, zrujnowanych ziemian lub
przedstawicieli klasy średniej, którzy znaleźli się w finansowych ta­
rapatach, sierotami lub w d o w a m i bez materialnego zabezpieczenia.
Ciężko doświadczone życiowo, w chwilach gdy potrzebne i m było
wsparcie i pomoc, musiały poddać się kolejnej próbie. Poszukiwanie
posady — przez ogłoszenia w gazetach lub za pośrednictwem znajo­
mych — a następnie listowne negocjacje z potencjalnymi pracodaw-
czyniami wymagały sporo hartu i często narażały na upokorzenia.
A to był dopiero początek.
Status młodej kobiety, która znalazła się w obcym domu, na­
cechowany był dwuznacznością. Jako osoba dobrego urodzenia nie
należała do grupy służących. N i e mogła jednak czuć się równa pań­
stwu, którzy ją zatrudniali. N i e jadała w kuchni z pokojówkami i lo­
kajami, ale też poza wyjątkową okazją nie w o l n o jej było zasiadać
przy stole z chlebodawcami. G d y zachowywała się z uniżonością —
nie zyskiwała respektu, zwłaszcza ze strony swoich podopiecznych.
Gdy domagała się szacunku dla siebie — postrzegano ją jako hardą
i niesympatyczną. Uroda przysparzała jej szykan ze strony pani do-
faiu i narażała na molestowanie ze strony pana domu i jego kompa­
nów, brak urody — na docinki i śmiechy za plecami. Prawie zawsze
była ponad miarę obciążona pracą. O d rana przebywała w towarzy­
stwie dzieci, a wieczorami obarczana bywała szyciem, naprawianiem
odzieży i innymi robótkami ręcznymi. Z a to wszystko otrzymywała
żałosną zapłatę kilkunastu funtów rocznie. D l a porównania dodajmy,
że mężczyzna zatrudniony w domu prywatnym jako nauczyciel chłop­
ców (tutor), nie mając żadnych obowiązków poza nauczaniem dzieci
i ciesząc się w hierarchii domowników znacznie wyższym statusem,
mógł zarobić w tym samym czasie ponad sto funtów.
Jako pierwsza wyruszyła przecierać guwernanckie szlaki najmłod­
sza, skryta Anne. Wykurowawszy się po powrocie z Dewsbury M o o r

74
z płucnych dolegliwości, z dużą determinacją poszukiwała posady.
Wcześniej, bo jeszcze jesienią 1837 roku, nieoczekiwanie dla reszty
rodziny Emily postanowiła zdobyć szlify nauczycielskie i podjęła pracę
w szkole panny Patchett w L a w H i l l , niedaleko Halifaksu. Wytrzymała
tam, harując jak niewolnica, całe sześć miesięcy, czasami tylko śląc nie­
wesołe listy do Charlotte przebywającej wówczas wciąż jeszcze w szko­
le panny Wooler. Ale szkoła to jednak co innego niż posada w domu
prywatnym — ta ostatnia pozostawia jeszcze mniej swobody i wymaga
naprawdę wielkiej odporności psychicznej. Anne najwidoczniej, przy
całej swojej zewnętrznej delikatności i łagodnym sposobie bycia, w do­
datku lekko zacinająca się przy mówieniu, miała w sobie wystarczająco
dużo sił, by podjąć taką próbę i by jej sprostać.
Wyjechała z domu 8 kwietnia 1839.. Niewielki powóz miał ją
dowieźć do Blake H a l l , posiadłości państwa Ingham, położonej nie­
daleko od tak niekorzystnego dla jej zdrowia Dewsbury Moor. Podróż
tę odbyła samotnie, nie pozwalając, by towarzyszył jej ktokolwiek
z rodziny; widać pragnęła skrócić bolesne chwile pożegnania.
„Gdy powóz wspinał się pod górę, raz jeszcze obejrzałam się za
siebie. Ujrzałam wieżę kościoła i stary, poszarzały budynek stojącej
obok plebanii, oświetlony ukośnym promieniem słońca. Była to tyl­
ko cienka smużka blasku, lecz że reszta wioski i okoliczne wzgórza
tonęły w ponurym cieniu, powitałam ów wędrowny promyk jako
znak pomyślności dla mego domu. Splótłszy dłonie, posłałam jego
mieszkańcom żarliwe słowa błogosławieństwa i szybko odwróciłam
głowę, gdyż promień przesuwał się już dalej. N i e oglądałam się już
więcej, bo nie chciałam patrzeć, jak moja plebania pogrąża się w mro­
k u wraz z całą okolicą" ( A G 3 2 ) .
To nie jest fragment dziennika intymnego Anne Bronte — wiemy,
że taki dokument w ogóle nie istniał — lecz cytat z jej pierwszej po­
wieści, Agnes Grey, która obok Yillette, powieści Charlotte, ma naj­
więcej elementów autobiograficznych spośród wszystkich utworów,
jakie wyszły spod piór pastorówien. Opisane są w niej doświadczenia
młodej dziewczyny obejmującej posadę guwernantki w domu zie­
miańskim, znoszącej kaprysy chlebodawców, nieznośny charakter po­
wierzonych jej opiece dzieci — szczególnie zapadają w pamięć opisy
dziecięcego okrucieństwa wobec zwierząt — zmagającej się z własną

75
samotnością i tęsknotą za kimś bliskim. W tej niedużej książce mało
się dzieje rzeczy prawdziwie „powieściowych": charaktery są prze­
ciętne, a zdarzenia błahe. Historia kończy się szczęśliwie i Agnes od­
najduje przeznaczonego sobie, równie jak ona skromnego mężczyznę,
a wraz z n i m — zapamiętajmy ten szczegół, bo mówi on wiele o sto­
sunku sióstr Bronte do zwierząt — swego, zdawałoby się na zawsze
straconego, psiego ulubieńca. Wobec burzliwych fabuł Jane Eyre,
Wichrowych Wzgórz czy Dzierżawcy Tenant Hall jest to wręcz — by
użyć znanego określenia Gustawa Flauberta — „powieść o n i c z y m " ,
a mimo to kreacja głównej bohaterki, psychologiczna prawdziwość jej
wizerunku i wzruszająca powściągliwość narracji w pierwszej osobie
sprawiają, że jeszcze dziś czyta się z zaciekawieniem tę zwyczajniutką
historię o dojrzewaniu i miłości.
Z początku Anne radziła sobie u państwa Ingham całkiem nieźle.
W końcu jednak, po dziewięciu miesiącach zmagań z dziećmi, które
szykanowały ją i dręczyły na najrozmaitsze sposoby, została przez
chlebodawców odprawiona. Stało się to pewnego grudniowego dnia,
po t y m , jak pani Ingham, wszedłszy nieoczekiwanie do pokoju dzie­
cięcego, ujrzała swoje słodkie niewiniątka przywiązane do nóg ma­
sywnego stołu, podczas gdy Anne z całkowitym spokojem poprawiała
ich wypracowania...
Krótko po Anne, bo już w maju, opuściła plebanię Charlotte, by
objąć posadę guwernantki w majątku państwa Sidgwick, około dzie­
sięciu mil od H a w o r t h . Wcześniej, w lutym, spotkała ją rzecz nieocze­
kiwana — pierwsze w życiu oświadczyny. Brat E l l e n , H e n r y Nussey,
pastor anglikański z dobrą posadą, rozglądał się wówczas za stosowną
dla siebie żoną. Potraktowany odmownie przez pierwszą wybrankę,
listownie zaproponował małżeństwo najbliższej przyjaciółce siostry.
Oczywiście o żadnym gorącym uczuciu z jego strony nie było w liście
mowy. Dyplomatyczna odpowiedź Charlotte zasługuje na to, by przy­
toczyć ją w całości:
„Haworth, 5 marca 1839.
Drogi Panie,
zapewne mogłam się była dłużej zastanawiać nad treścią Pańskiego
listu przed udzieleniem Panu odpowiedzi, ponieważ jednak od pierw­
szej chwili stanowisko moje w jego przedmiocie było dla mnie całkiem

76
QUlW
jasne, uznałam, że wszelka zwłoka będzie najzupełniej niepotrzebna. A
Jak Pan wie, mam wiele powodów, by odczuwać wdzięczność wobec
Pańskiej rodziny, że szczególnym uczuciem darzę przynajmniej jedną
z Pańskich sióstr, dla Pana zaś żywię najwyższy szacunek. Dlatego
proszę nie posądzać mnie o złe motywy, jeżeli powiem, że moja od­
powiedź na Pańskie oświadczyny musi być z d e c y d o w a n i e n e ­
g a t y w n a . U f a m , że podejmując taką decyzję, posłuszna jestem bar­
dziej głosowi sumienia niż skłonności. Osobiście nie jestem niechętna
związkowi z Panem, czuję jednak najgłębiej, iż moje usposobienie nie
przyniesie szczęścia mężczyźnie takiemu jak Pan. O d dawna mam
zwyczaj studiować charaktery osób, pomiędzy które rzuca mnie los,
i wydaje m i się, że poznałam również Pański, że w i e m , jakiego ro­
dzaju kobieta nadaje się na Pańską żonę. Jej charakter nie powinien
być zanadto wyrazisty, płomienny i oryginalny, temperamentu w i n ­
na być łagodnego, pobożności niewątpliwej, ducha zrównoważonego
i pogodnego, a w d z i ę k ó w o s o b i s t y c h wystarczających, by
radowały Pańskie oczy i schlebiały dumie. C o się zaś tyczy mojej oso­
by — obawiam się, że nie znasz mnie Pan. N i e jestem poważną, sta­
teczną i rozsądną niewiastą, za jaką mnie Pan bierzesz, lecz raczej
ekscentryczką, romantyczką i okrutną prześmiewczynią. Wszelako
gardzę oszustwem i nigdy, nawet dla zdobycia męża i uniknięcia losu
starej panny, nie przyjęłabym oświadczyn człowieka, którego szanuję,
lecz którego nie mogłabym uczynić szczęśliwym...
Niechaj w o l n o mi będzie dodać, iż cenię sobie rozsądek tudzież
brak pochlebstw i obłudy widoczny w Pańskim liście. Proszę mi wie­
rzyć, że zawsze rada będę Panu jako p r z y j a c i e l o w i
Pańska oddana C . B r o n t e " (US 6 3 - 6 4 ) .
List ten jest prawdziwym majstersztykiem dyplomacji i retoryki. N i e
naruszając dumy osobistej młodzieńca — nie nazbyt zresztą, jak w y n i ­
ka ze źródeł, lotnego — udaje się Charlotte kategorycznie odrzucić
jego propozycję, a zarazem postawić siebie w dobrym świetle. Gdyby
H e n r y był cokolwiek bystrzejszy, zapewne dostrzegłby jego ironiczną
przewrotność: to, co explicite chwalone — rozsądek, pobożność i uro­
da u kandydatki na żonę, tudzież rzeczowy ton samych oświadczyn
— w rzeczywistości autorka w niewielkim ma poważaniu, słowa zaś
samokrytyki w istocie są zakamuflowaną, pełną dumy autogochwałą.
Najbardziej bezpośrednio brzmi zaś deklaracja, że nawet wizja staro­
panieństwa nie skłoni Charlotte Bronte do wyjścia za mąż bez miłości...
Dziś trudno uzmysłowić sobie, do jakiego stopnia niezależny
i ekstrawagancki był ów gest odrzucenia oświadczyn przez dziewczy­
nę, która praktycznie nie miała widoków na to, by podobna okazja
szybko jej się znowu przytrafiła. H e n r y Nussey, choć ograniczony, był
przecież zacnym chłopcem z dobrej rodziny, solidnie ustawionym ży­
ciowo, o mocnej pozycji społecznej. Dając mu kosza, Charlotte rezyg­
nowała z radykalnej poprawy swojej sytuacji bytowej i okazywała nie­
zależność, powszechną dopiero w pokoleniach feministek pierwszej
fali — sufrażystek, bojowniczek o prawa wyborcze kobiet, tzw. N o ­
w y c h Kobiet ( N e w Women), dla których życie w pojedynkę stawało
się już nie dopustem Bożym, lecz w pełni świadomym w y b o r e m .
W czasach sióstr Bronte staropanieństwo było najczęściej równo­
znaczne ze społecznym wykluczeniem. Oznaczało wegetowanie na
marginesie życia rodzinnego i towarzyskiego. W literaturze postać
starej panny pojawiała się dość często, głównie jednak na drugim lub
trzecim planie świata przedstawionego i w ujęciu k o m i c z n y m — jako
dziwaczka, familijna rezydentka, ucieleśniona przestroga dla młodych
dziewcząt, by wychodząc za mąż, za wszelką cenę starały się uniknąć
jej losu. Charlotte Bronte nie tylko w życiu, lecz także w swej twór­
czości miała wyłamać się pod t y m względem z konwencji. W wielo­
krotnie już tu wzmiankowanej powieści Shirley umieściła obszerny
rozdział pod tytułem Old Maids (Stare panny) — w którym zawarła
pochwałę staropanieństwa jako skromnego, ale spełnionego życia za­
jętego troską o innych i niesieniem pomocy najbardziej potrzebują­
cym. Los zgotował Charlotte zresztą niespodziankę, bo niedługo po
epizodzie z listem Nusseya otrzymała następną propozycję oświad­
czynową, tym razem od przelotnie poznanego kolejnego wikarego,
niejakiego pana Bryce, Irlandczyka. Widocznie mężczyźni tej grupy
zawodowej miewali problemy ze znajdowaniem sobie żon, a może
drobniutka i niepozorna panna Bronte, nieładna jako dziewczynka,
z wiekiem nabierała wdzięku. Tak, z pewnością tak właśnie było. Póź­
niejsze lata jej życia obfitowały w znajomości z mężczyznami, którzy
na różne sposoby ulegali jej u r o k o w i . W każdym razie i ta propozycja
zamążpójścia została przez nią odrzucona.

78
Pobyt u Sidgwicków okazał się dla Charlotte kolejną próbą cha­
rakteru. N i e radząc sobie z dwójką rozbrykanych dzieci i z nuwo-
ryszowską pychą chlebodawców, wytrzymała na tej posadzie zaled­
wie trzy miesiące. W lipcu wyjechała na letnie wakacje do domu
i za obopólną zgodą jesienią nie wróciła już do pracy. W życiu ple­
banii ustalił się w o w y c h latach pewien rytm — od stycznia do czerw­
ca, gdy młodzi rozjeżdżali się w różne strony, czy to wszyscy razem,
czy pojedynczo, domostwo pustoszało, by zapełnić się podczas let­
nich, radosnych miesięcy. Potem nastawa! czas odjazdów jesien­
nych i kolejne spotkanie pod rodzinnym dachem na Boże Narodzenie
i wakacje.
Latem 1839 roku pojawił się w życiu mieszkańców plebanii nie­
jaki W i l l i a m Weightman, nowy wikary Patricka Bronte. W długim
szeregu zmieniających się młodych i mało interesujących pomocni­
ków pastora zasługuje on na uwagę ze względu na niezwykłą osobo­
wość i emocje, jakie wzbudził w sercach i dziewcząt, i Branwella.
W i l l y był bowiem uroczym chłopcem. Lubił być lubiany i zabiegał
o to z niewymuszonym wdziękiem. Jesienią pozostała w domu trójka
rodzeństwa, Emily, Charlotte i Branwell, wszyscy leczyli swoje rany
po nieudanych próbach usamodzielnienia się. Tylko Anne wróciła po
wakacjach do Inghamów, ale na Gwiazdkę była już z powrotem w do­
m u , t y m razem na dłużej. Dziewczęta miały pełne ręce roboty, gdyż
Tabby złamała nogę i ciotka Branwell, k u ich oburzeniu, odprawiła ją
ze służby, najmując na jej miejsce młodą, zaledwie jedenastoletnią
Marthę B r o w n . Tabby zamieszkała w chatce nieopodal plebanii i sio­
stry Bronte troskliwie się nią opiekowały. Po paru latach zresztą,
w miarę wydobrzawszy, powróciła na swe dawne miejsce w kuchni
pastora. Tymczasem jednak trzeba było zadbać o to, by życie codzien­
ne w domu upływało bez zakłóceń, gdyż Patrick Bronte zaczynał mieć
coraz poważniejsze problemy ze w z r o k i e m , ciotka się starzała, zwie­
rzaki również wymagały, by się nimi zajmować, a pracy fizycznej
w d o m o w y m gospodarstwie było w bród. Szczególnie polubiła ją
Emily, która już wcześniej zdradzała wyraźne upodobania do takich
zajęć, jak pieczenie chleba, gotowanie i sprzątanie, a spośród reszty
rodzeństwa wyróżniała się, przynajmniej na pozór, szczególną krzep-
kością. D o w c i p n y W i l l y Weightman przezwał ją Majorem. W rewan-

79
żu za siostrę Charlotte ochrzciła go przydomkiem Celia Amelia, pod­
kreślającym jego kobiecy niemal wdzięk i uczuciowość.
Po świętach Bożego Narodzenia wyjechał z plebanii tylko Bran­
well, który otrzymał posadę tutora w rodzinie państwa Postlethwaite
w hrabstwie Lancaster, w sąsiedztwie legendarnej K r a i n y Jezior —
ówczesnej mekki poetyckiej Anglików. W lutym 1840 roku przybyła
w gościnę do plebanii Ellen Nussey i cała czwórka dziewcząt spędza­
ła przemiłe chwile w towarzystwie Williama. W o w y m czasie fan­
tastyczny świat Angrii znalazł się w poważnym kryzysie, gdyż o ile
Branwell miał jeszcze w swoich próbach literackich wracać do an-
griańskich wątków, o tyle Charlotte przeżyła już prawdziwe „pożeg­
nanie z Angrią". W nie datowanym tekście, pochodzącym najpewniej
z końca 1839 r o k u , napisała między i n n y m i :
„Pragnę opuścić na pewien czas tę płonącą strefę, w której prze­
bywaliśmy zbyt długo — jej niebo jest w ogniu — zawsze na n i m
goreje zachodzące słońce — umysł wyzbędzie się podniecenia i ob­
róci k u chłodniejszym rejonom, gdzie wschód jest trzeźwy i szary,
a chmury zasnuwają niekiedy nadchodzący dzień" ( A P T 145).
I choć to rozstanie okaże się ostateczne, choć „szara strefa" na
dobre wyprze w twórczości Charlotte „strefę płonącą", to przecież
duch księcia Zamorny, demonicznego kochanka i zdobywcy, odzywać
się będzie raz po raz w jej późniejszych utworach i korespondencji,
a romantyczny model miłosnych zmagań na zawsze określi jej stosu­
nek do uczuciowego związku między mężczyzną i kobietą. Maleńka,
niepozorna córka pastora w głębi duszy pozostanie wielką amantką.
Tak więc Angrianie mieli się z kiepska, za to mieszkańcy wyspy
Gondal — wręcz przeciwnie. E m i l y i Anne, znów razem wędrujące
po pobliskich wrzosowiskach i mokradłach, z łatwością odnalazły
ową wspólną tonację, która pozwalała i m tworzyć liryczne monologi
gondalowych bohaterek i bohaterów — o miłości, rozstaniach, w e ­
wnętrznych rozterkach i o śmierci, tudzież snuć długie opowieści
o ich przygodach.
W D n i u Świętego Walentego siostry Bronte i Ellen Nussey po raz
pierwszy w życiu otrzymały pocztą kartki ze stosownymi r y m o w a n k a ­
mi. To Willy Weightman, dowiedziawszy się, iż żadna z nich nie za­
znała jeszcze tej miłej niespodzianki, podjął trud pieszej wędrówki do

80
Bradford, by tam nadać liściki i tym sposobem zmylić czujność domo­
wego cerbera, czyli ciotki Branwell. W końcu wszakże i ją udało m u
się zjednać i już wiosną można było natknąć się w okolicy H a w o r t h
na młodego wikarego spacerującego w otoczeniu dziewcząt, bez żad­
nej przyzwoitki. C h y b a że uznać, iż rolę tę odgrywała najwyraźniej
nieczuła na jego wdzięki Emily, która z ponurą miną przysłuchiwała
się fruwającym w powietrzu żarcikom i przekomarzaniom. W legen­
dzie biograficznej sióstr Bronte jest mowa o t y m , że Anne zakochała
się w Weightmanie całym sercem, lecz uczucia swego nie uzewnętrz­
niła. J a k było naprawdę, nie dowiemy się nigdy, w każdym razie mło­
dy w i k a r y mieszkał przy plebanii przez trzy lata, obdarzając przyjaźnią
coraz bardziej zagubionego życiowo Branwella, flirtując z wszystkimi
pannami w okolicy i niezmiennie pozostając wdzięcznym przedmio­
tem korespondencji między Ellen i Charlotte. T a ostatnia nie szczędzi­
ła sobie złośliwych uwag na jego temat, zawsze jednak w jej żarcikach
pobrzmiewała nuta prawdziwej sympatii i życzliwości.
B r a n w e l l wytrwał na nowej posadzie do maja. W t y m czasie tłu­
maczył ody Horacego i pod pretekstem przedłożenia ich do oceny
odwiedził syna Samuela Taylora Coleridge'a, Hartleya, w posiadłości
jego nieżyjącego już wówczas słynnego ojca. Wizyta w Krainie Jezior
wyzwoliła w młodym Bronte kolejną falę poetyckiego upojenia, które
wszakże nie znalazło upustu w twórczości, lecz w alkoholizmie. Po
powrocie z tej wycieczki, zamiast zająć się edukacją Johna i Williama
Postlethwaite'ów, opowiadał i m podczas lekcji niestworzone bajdy, by
któregoś dnia bez zapowiedzi nie wrócić na noc do domu. Brat pana
Postlethwaite'a znalazł go w końcu kompletnie pijanego w wesołym
towarzystwie innego domorosłego poety i w końcu Branwell stracił
pracę.
Tuż po jego powrocie, w czerwcu, w gościnę do przyjaciółki za­
witała M a r y Taylor i między nią a dwudziestoczteroletnim już wów­
czas Branwellem pojawiło się wzajemne zauroczenie — o czym wie­
my z korespondencji między Charlotte i E l l e n Nussey. M a r y była
zupełnie innym typem kobiety niż Ellen — we wszystkich sprawach
miała sprecyzowane zdanie, była niezależna i odważna. Ciekawe, że
i ona, i E l l e n także miały problemy ze znalezieniem życiowych partne­
rów, choć w ich przypadku nie mógł mieć na to wpływu brak posagu

81
— obie pochodziły wszak z majętnych rodzin. W niedalekiej przy­
szłości, w r o k u 1845, panna Taylor miała podjąć ryzykowną decyzję
— wraz z najmłodszym bratem opuściła Anglię, by osiedlić się w N o ­
wej Zelandii. Usiłowała namówić do tego również Charlotte, lecz
bezskutecznie. N i e znalazła mężczyzny, z którym mogłaby związać się
po partnersku, a bezczynne życie przy rodzinie, jakie wiodła w t y m
czasie E l l e n , było dla niej nie do pomyślenia, podobnie jak guwerner-
stwo czy nauczycielstwo. A na t y m kończyła się lista ofert, jakie w i k ­
toriańska Anglia miała do zaproponowania kobiecie.
W połowie stulecia fala emigracji na antypody przybierała na sile
i do roku 1851 ponad dwadzieścia sześć tysięcy Brytyjczyków w y ­
lądowało w Nowej Zelandii, zakładając tam miasta i osady. Wiele
wśród nich było kobiet, które swą dyskryminację w patriarchalnej
ojczyźnie odczuwały szczególnie mocno, a w n o w y m świecie, zaanga­
żowane w jego tworzenie na równi z mężczyznami, zazwyczaj ciężko
pracując fizycznie, odzyskały poczucie własnej wartości. N i c dziwne­
go, że wkrótce N o w a Zelandia stała się pierwszym krajem, który
konstytucyjnie zagwarantował kobietom prawa wyborcze. Po w i e l u
latach prowadzenia nieźle prosperującego sklepu M a r y wróciła jed­
nak do Anglii, zbudowała dom, w którym żyła samotnie, ciesząc się
opinią nowozelandzkiej dziwaczki i nie podtrzymując kontaktów
z dawnymi przyjaciółmi. Dobrze już po czterdziestce rozpoczęła swo­
ją umiarkowanie udaną karierę pisarską.
N a razie jednak wszystko to jeszcze sprawa przyszłości, a rudo­
włosy, gadatliwy Branwell roztacza przed nią uroki swojej skompliko­
wanej osobowości. Ich wzajemna relacja nigdy nie wyszła poza fazę
niewinnego flirtu, ale te letnie dni 1840 r o k u musiały być w H a w o r t h
naprawdę urocze.
Wczesną jesienią Branwell otrzymał następną posadę, t y m razem
solidną i dającą poważne finansowe gratyfikacje — sto trzydzieści
funtów rocznie. Został urzędnikiem na stacji kolejowej przy linii
Manchester-Leeds, najpierw w małym miasteczku Sowerby Bridge,
a po r o k u awansował na stanowisko w większym Luddenden Foot,
zaledwie dziesięć m i l od H a w o r t h drogą przez wrzosowiska.
Kolej parowa, wówczas jeden z największych wynalazków, całko­
wicie zmieniła kraj, społeczeństwo i życie zwykłych ludzi. Inwestowa-

82
nie w akcje spółek kolejowych powszechnie uważano za najpewniej­
szą lokatę i nawet rodzina Bronte zdecydowała się w ten sposób za­
bezpieczyć część swoich skromnych zasobów pieniężnych. J a k się
wówczas okazało, E m i l y miała nie tylko zamiłowanie do prac domo­
w y c h , ale i głowę do interesów: to ona zarządzała ową niewielką i n ­
westycją, i to dzięki jej wewnętrznemu spokojowi rodzina nie pozbyła
się tych akcji w chwili jakiegoś przejściowego kryzysu ekonomiczne­
go, czego domagała się Charlotte. Poza aspektami gospodarczymi
kolej miała wtedy wymiar kulturowy, a literatura X I X wieku dostarcza
wielu przykładów niezwykłej fascynacji mistyką kolejowej podróży,
by wymienić choćby Annę Kareninę Tołstoja, a w Polsce — twórczość
Reymonta (też w swoim czasie urzędnika na małej stacji kolejowej),
Prusa czy autora niesamowitych opowieści grozy, Stefana Grabińskie­
go. C o innego jednak podróżować, a co innego siedzieć w kolejowym
kantorku i w nieskończoność wypełniać raporty. Branwell na nowej
posadzie nudził się śmiertelnie, a to zapowiadało kłopoty.
Branwell się nudził, E m i l y i Anne cieszyły się swoją bliskością
i domową atmosferą, a Charlotte popadała w coraz większy niepokój
z powodu własnej bezczynności. Pastor wymagał, by czytała na głos
prasę i książki, gdyż postępująca zaćma coraz bardziej utrudniała mu
życie, jednak brak pracy zarobkowej przyprawiał najstarszą Bronte
o wyrzuty sumienia. Minęły kolejne święta Bożego Narodzenia, nad­
szedł nowy rok 1 8 4 1 , aż wreszcie w marcu, po blisko dwóch latach
studiowania ogłoszeń i zamieszczania ich w prasie, Charlotte zdoby­
ła posadę guwernantki u państwa White'ów w R a w d o n , niedaleko
Bradford, u których wytrzymała, z wakacyjnymi przerwami, prawie
rok. Wraz z nią opuściła plebanię Anne, która również przyjęła pracę
w n o w y m domu, u państwa Robinsonów w T h o r p G r e e n , niedale­
ko Y o r k u . N o w i chlebodawcy, dalecy od ideału, odegrali w życiu
rodzeństwa Bronte istotną, choć przypadkową rolę — White'owie
pozytywną, Robinsonowie wręcz przeciwnie. O tym wszakże opowie­
my w stosownych momentach.
Letnie wakacje na plebanii tym razem były krótkie i już w lipcu
obie guwernantki musiały powrócić do pracy. Nastroje wśród rodzeń­
stwa były jednak nie najgorsze — Anne i Charlotte zarabiały na włas­
ne utrzymanie, a dochody Branwella pozwalały optymistyczniej myś-

83
leć o przyszłości całej rodziny. K l i m a t tamtych dni najlepiej oddają
kolejne kronikarskie notatki sporządzone przez E m i l y i Anne, t y m
razem przez każdą z nich oddzielnie. Posłuchajmy ich fragmentów,
gdyż znów, jak w kadrze f i l m o w y m , zatrzymało się w nich autentycz­
ne życie rodziny Bronte.
JYotatka urodzinowa Emily Bronte — należy ją otworzyć w 25 uro­
dziny Anny albo kolejne po nich moje, jeśli wszystko będzie dobrze [...].
30 lipca 1 8 4 1 .
Jest piątek wieczór, dochodzi 9 — burzliwie i deszczowo. Siedzę
w stołowym, właśnie skończyłam porządkowanie naszych pulpitów.
Tatuś w bawialni. C i o c i a u siebie na górze. Przedtem czytała «Black-
wood's Magazine» tatusiowi. W i k t o r i a i Adelajda zamknięte w ko­
mórce na torf. Keeper w kuchni. H e r o w klatce. Wszyscy trzymamy
się krzepko i zdrowo, mam nadzieję, że tak samo ma się Charlotta,
Branwell i Anna. Pierwsza jest u państwa W h i t e w Upperwood House
[...] drugi w Luddenden Foot, a trzecia, jak sądzę, w Scarborough
i układa pewno notatkę odpowiadającą niniejszej.
Powstał obecnie projekt założenia naszej własnej szkoły, jak dotąd
żadne decyzje jeszcze nie zapadły, [...] ufam, że nam się uda i powie­
dzie zgodnie z oczekiwaniami [...].
Przypuszczam, że w dzień wyznaczony na otwarcie tego zapisku
my, to znaczy Charlotta, A n n a i ja — będziemy siedziały, zadowolo­
ne, w bawialni pewnej miłej i dobrze prosperującej pensji, zebrawszy
się na letnie wakacje. Długi nasze zostaną spłacone i będziemy mia­
ły spory zapas odłożonej gotówki. Tata, ciocia i Branwell albo przed
chwilą byli z wizytą, albo zaraz do nas przyjadą. Będzie to ciepły,
piękny wieczór letni, całkiem inny niż ta dzisiejsza ponurość [...].
Gondalowie są w tej chwili zagrożeni, ale jeszcze nie doszło do
otwartego zerwania. Wszyscy książęta i księżniczki z królewskiego
domu są w Pałacu N a u k . M a m pod ręką wiele książek, ale — przykro
się przyznać — jak zwykle niewiele czytam [ . . . ] " ( A P T 147).
By nie budzić konsternacji, trzeba od razu wyjaśnić, że W i k t o r i a ,
Adelajda i H e r o to nie, na przykład, okrutnie traktowana służba do­
m o w a , lecz dwie oswojone gęsi oraz ranny jastrząb, który pod opieką
Emily wraca do zdrowia. C o zaś się tyczy Anne, to istotnie przebywa­
ła ona wówczas ze swoimi chlebodawcami i ich dziećmi w nadmor-

84
skim Scarborough, do którego miała się szczególnie przywiązać i któ­
re dzięki temu w legendzie bronteańskiej oraz na bronteańskim szlaku
zajmuje ważne miejsce. Tego samego lipcowego dnia napisała:
„Dziś są urodziny E m i l i i . Ukończyła właśnie dwudziesty trzeci rok
życia i , sądzę, jest teraz w domu. Charlotta jest guwernantką u pań­
stwa W h i t e , Branwell jest urzędnikiem na stacji kolei w Luddenden
Foot, a ja jestem guwernantką w rodzinie pana Robinsona. N i e lubię
tej posady i chciałabym ją zamienić na inną [...].
Myślimy o założeniu własnej szkoły, ale jeszcze nic konkretnego
nie zostało postanowione i nie wiemy, czy nam się uda czy nie. M a m
nadzieję, że tak. I ciekawa jestem, jaka będzie nasza sytuacja [...]
i gdzie będziemy od dziś za cztery lata [...]. Wszyscy jesteśmy teraz
rozdzieleni i mało jest prawdopodobne, byśmy się mogli spotkać
przed upływem długich, nużących tygodni, ale żadne z nas, jak m i
wiadomo, nie jest chore, i wszyscy zarabiamy na życie z wyjątkiem
E m i l i i , która jednak pracuje tak jak my wszyscy i w gruncie rzeczy
zarabia na swoje utrzymanie i odzienie tak samo jak my [...].
Tabby odeszła od nas, na jej miejsce przyszła M a r t a B r o w n . M a ­
my Keepera, mieliśmy rozkosznego małego kotka, którego stracili­
śmy, i mamy też jastrzębia. Mieliśmy dziką gęś, która odfrunęła, i trzy
oswojone, z których jedna została zabita [...].
C o przyniosą następne cztery lata? Jedna Opatrzność w i e . M y
jednak same nie dokonałyśmy w sobie większych zmian [...]. J a
mam takie same wady jak dawniej, zdobyłam tylko trochę wiedzy
i doświadczenia, a również samoopanowania. J a k to będzie, kiedy
otworzymy mój zapisek oraz ten, który E m i l i a dziś skreśli? Cieka­
w a jestem, czy Gondaliand wciąż będzie kwitnął i w jakim będzie
stanie. Zajęta jestem teraz pisaniem czwartego tomu Życia Solali
Yernon [ . . . ] " ( A P T 1 4 8 - 1 4 9 ) .
BRUKSELA PO RAZ PIERWSZY

R a w d o n u państwa White'ów Charlotte odczuwała coraz


W większą frustrację i przygnębienie. Stany takie dopadały ją
zawsze wtedy, gdy narastało w niej poczucie stagnacji, ograniczenia
i mialkości życia. W dodatku z Francji nadchodziły entuzjastyczne l i ­
sty od M a r y Taylor, która wraz z bratem i młodszą siostrą wybrała się
do Europy, by kontynuować edukację.
„Mary pisała w liście o obrazach i katedrach, które oglądała —
wspaniałe obrazy — czcigodne katedry — sama nie w i e m , coś wez­
brało mi w gardle... przemożne pragnienie skrzydeł — skrzydeł, jakie
mogą dać pieniądze — gwałtowne pragnienie — żeby zobaczyć —
poznać — zrozumieć... potem wszystko się zapadło i ogarnęła mnie
rozpacz" — tak Charlotte zwierzała się ze swych uczuć Ellen Nussey
w liście z sierpnia 1 8 4 1 . I dodawała: — „Wiem, że moja obecna po­
sada jest bardzo dobra jak na guwernantkę — gnębi mnie jednak
i prześladuje czasami przeświadczenie, że nie mam naturalnych pre­
dyspozycji do mego zawodu — byłoby mi prościej i łatwiej, gdyby
chodziło o samo tylko uczenie — ale najbardziej bolesne jest to, że
trzeba mieszkać w cudzym domu — wyzbyć się własnej osobowości
— przystosować do oziębłości otoczenia..." (US 9 8 ) .
Nie tylko jednak na użalaniu się nad sobą upływał czas najstarszej
Bronte. Już wcześniej, szukając posady, zdarzało jej się zwracać z proś­
bą o pomoc do dawnej nauczycielki i pracodawczyni, panny Wooler,

86
która teraz nieoczekiwanie zaproponowała jej przejęcie szkoły w Dews-
bury M o o r na korzystnych warunkach finansowych. Własna szkoła!
Ó w śmiały projekt zelektryzował wyobraźnię panien Bronte na wiele
miesięcy — w końcu w czymże były gorsze od wszystkich tych kobiet,
którym podobne przedsięwzięcia się udały i które dzięki temu zyskały
ekonomiczną stabilność? A b y jednak ten plan miał jakiekolwiek szan­
se powodzenia, trzeba było zdobyć dwie rzeczy: pieniądze i renomę.
Charlotte istotnie musiała czuć się stosunkowo nieźle u państwa
White'ów, skoro podzieliła się z nimi swymi problemami. I tu wyda­
rzył się jeden z owych niepozornych przypadków, które w ostatecz­
n y m rozrachunku zasadniczo wpływają na bieg życia. Chlebodawcy
odnieśli się do jej mrzonek z życzliwością, ale i z trzeźwym realizmem.
Ich zdaniem w Yorkshire było pod dostatkiem placówek szkolnych
o podobnym profilu i kolejna, otwarta przez nikomu nie znane osoby,
w zabitej deskami dziurze, nie miała szans, by sprostać konkurencji.
Przyszłe nauczycielki winny więc zdobyć najpierw takie kwalifikacje,
które dawałyby i m przewagę na edukacyjnym rynku pracy. Najwięk­
szym wzięciem u zamożnych rodzin pragnących kształcić swoje córki
cieszyły się kursy języków obcych — przede wszystkim francuskiego,
poza tym niemieckiego i włoskiego. A gdzie można posiąść dobrą ich
znajomość? Tylko na Kontynencie. Charlotte w i n n a więc wyjechać do
Europy i tam, w renomowanej szkole, zdobyć lepsze wykształcenie.
D l a ambitnej i spragnionej życiowej odmiany pastorówny rada
White'ów stała się t y m właśnie impulsem, który wyzwolił w niej wolę
działania. Dalej sprawy potoczyły się już szybko. Pod koniec września
Charlotte w arcydyplomatycznym liście zwróciła się z prośbą do ciot­
k i Elizabeth o sfinansowanie przedsięwzięcia.
„Zawsze lubiła ciocia wydawać pieniądze z największym pożyt­
kiem — pisała ta urodzona mistrzyni perswazji — nigdy nie lubiła
ciocia zakupów w złym gatunku; kiedy świadczy ciocia komuś przy­
sługę, to zazwyczaj z gestem. Proszę m i wierzyć, że wyłożone na ten
cel pięćdziesiąt czy sto funtów zostaną dobrze spożytkowane. N i e
mam, jak wiadomo, żadnego przyjaciela na świecie, do którego mog­
łabym się zwrócić o pomoc w tej sprawie, oprócz cioci. Tatuś pewno
uzna ten pomysł za szalony i ambitny, ale kto kiedy odniósł w życiu
sukces, jeśli nie miał ambicji?" ( A P T 1 5 0 - 1 5 1 ) .

87
I ciotka nie zawiodła. Przełom lat 1841 i 1842 to gorączkowa
wymiana listów między Anne, Charlotte, Ellen i Mary, pełne nadziei
rodzinne święta w H a w o r t h i poszukiwanie odpowiedniej szkoły.
Obaj panowie Bronte, senior i junior, zostali wykluczeni z tej babskiej
konspiracji. Pierwszy ze względu na nasilający się z utratą w z r o k u
egocentryzm i obojętność wobec córczynych spraw, drugi zaś... cóż,
jeśli idzie o Branwella, to siostry niewiele już miały co do niego złu­
dzeń i przepaść, która się między nimi w ostatnich latach wytworzy­
ła, pogłębiała się tylko. Choć z Luddenden Foot do plebanii było
blisko, młody Bronte coraz częściej pod byle pretekstem wymigiwał
się od niedzielnych wizyt w domu...
Znalezienie odpowiedniej szkoły — dobrej i niedrogiej — nie
było łatwe. Ostatecznie wybór padł na pensję niejakiej madame H e ­
ger w Brukseli. Po pierwsze dlatego, że rekomendowały ją brukselskie
środowiska anglikańskie i można było się spodziewać, że również
pastor Bronte przystanie na taki wariant, a po drugie — wcześniej
tamtejsze ścieżki zostały przetarte przez M a r y i Marthę Taylorówny,
które wprawdzie kształciły się w daleko bardziej ekskluzywnych szko­
łach belgijskich, ale ich fizyczna bliskość miała być dla nieśmiałej
i nieobytej Charlotte pomocą i pokrzepieniem.
Jak to się stało, że w końcu do Belgii pojechała też E m i l y — nie
wiadomo. Jej obecność w domu była i potrzebna, i przez nią samą
upragniona. Widocznie w całej rodzinie świadomość, że siostry m u ­
szą się finansowo usamodzielnić, przewyższała wszelkie inne racje.
Ojciec niedołężniał, ciotka się starzała, a ekscesów Branwella nie
można już było w żaden sposób bagatelizować i usprawiedliwiać. Sty­
czeń 1842 roku upłynął więc dziewczętom pod znakiem gorącz­
k o w y c h przygotowań do podróży, pisania listów, reperowania garde­
roby i uzupełniania jej skromnych zasobów, aż wreszcie 8 lutego
Charlotte i E m i l y w asyście ojca wyruszyły koleją do L o n d y n u , gdzie
czekała na nich M a r y Taylor i jej brat Joe. Z L o n d y n u wszyscy razem
mieli się przeprawić statkiem do Ostendy, a stamtąd dyliżansem do
Brukseli.
W Londynie pastor i jego córki spędzili trzy dni, zatrzymawszy
się w skromnej gospodzie o nazwie Chapter Coffee House przy ulicy
Paternoster Row. Wiele lat później w Yillette Charlotte opisała własne

88
przeżycia z owej pierwszej wizyty w stołecznej metropolii, obdarzając
nimi powieściową bohaterkę i narratorkę, Lucy Snowe:
„Serce moje pełne było radości i uniesienia, gdyż już sama prze­
chadzka po Londynie zdawała mi się wielką przygodą. [...] Tamtego
dnia żyłam pełnią życia. Weszłam do katedry św. Pawła i wspięłam się
pod kopułę, by stamtąd ujrzeć cały Londyn — rzekę, mosty, kościoły,
prastary Westminster i zielone, słoneczne ogrody Tempie, wczesno­
wiosenne, błękitne niebo w górze i rozciągającą się nad miastem deli­
katną mgiełkę.
Zszedłszy z powrotem na ziemię, wciąż ekstatycznie upojona w o l ­
nością i poczuciem szczęścia, ruszyłam przed siebie i jakimś sposo­
bem znalazłam się w samym sercu miasta. Dopiero wtedy ujrzałam
i poczułam L o n d y n . Szłam wzdłuż Strandu i C o r n h i l l , odczuwając
jedność z płynącym obok mnie życiem i lęk przed ruchliwymi skrzy­
żowaniami. T a wędrówka, może dlatego, że odbywana w pojedynkę,
sprawiała m i jakąś irracjonalną, lecz głęboką przyjemność. O d tam­
tego czasu widywałam jeszcze nieraz parki i wspaniałe place West
E n d u , lecz znacznie bardziej podoba mi się samo centrum miasta. Jest
bardziej autentyczne. Interesy, uliczny ruch, hałas, te wszystkie dźwię­
ki i w i d o k i są tak prawdziwe. C e n t r u m żyje, podczas gdy West E n d
jedynie pławi się w przyjemnościach. W West E n d może być miło,
lecz tylko C e n t r u m jest ekscytujące" ( V 4 5 - 4 6 ) .
N a wspomnienie pierwszej bytności w Londynie nakładają się
w t y m fragmencie reminiscencje z drugiej, późniejszej, odbywanej
w pojedynkę podróży na Kontynent, ale już nigdy Charlotte nie mia­
ła z taką silą ulec magii wielkiego miasta. Przeciwnie, z upływem lat
stolica budzi w niej coraz większą niechęć, choć odwiedzać ją będzie
już nie jako anonimowa prowincjuszka, lecz jako szanowana autorka
bestsellerowej powieści. Wtedy jednak, owej wczesnej wiosny 1842 ro­
k u , odzywał się w niej ten sam gwałtowny i awanturniczy duch, któ­
ry jej nieszczęsnemu bratu Branwellowi nie pozwalał zaznać spokoju
w małych, odludnych mieścinach Yorkshire i który w końcu sprowa­
dził go na manowce. J a k się rychło okaże, najstarsza pastorówna ma
jednak dość pokory i talentu, by okiełznać swe romantyczne tęsknoty
i zrekompensować je twórczością. Jako kobieta, w dodatku biedna
i nieatrakcyjna, ma świadomość, że musi w życiu zadowolić się ma-

89
leńkimi sukcesami i okruchami zadowolenia, że przeznaczeniem jej
jest tłumić w sobie porywy namiętności. N i e wie jeszcze, że nieba­
w e m poddana zostanie ciężkiej próbie charakteru.
W sobotni ranek, 12 lutego 1842, cala piątka podróżników —
trzy panny, jeden młodzieniec i stary pastor — wsiadła przy moście
Londyńskim na statek do Ostendy. Czternastogodzinna przeprawa
przez Kanał nie należała do łatwych i Charlotte większość podróży
spędziła w kabinie, cierpiąc na morską chorobę. W Brukseli Patrick
Bronte odprowadził córki na Rue d'Isabelle, gdzie mieściła się pensja
madame Heger i wymieniwszy z przełożoną stosowne uprzejmości,
pożegnał się z dziewczętami, by jeszcze przez dzień czy d w a , w to­
warzystwie mieszkającej tu pary Anglików, pastorostwa Jenkinsów,
zwiedzać miasto. Udał się też na położone niedaleko stolicy pole
bitwy pod Waterloo — miejsce klęski znienawidzonego Napoleona
i triumfu uwielbianego księcia Wellingtona — po czym wrócił do
Haworth.
Szkoła pani Heger mieściła się na sporym terenie między trzema
ulicami, w starych kamienicach tworzących kwadrat, wewnątrz któ­
rego rozpościerało się boisko i rozległy ogród. Tylny bok kwadratu
zamknięty był murem, za którym znajdowała się najbardziej prestiżo­
w a męska szkoła w całej Brukseli — Athenee Royal. W tejże szkole
matematykę, retorykę i język francuski wykładał mąż pani Heger,
Constantine, który poza tym dawał również lekcje literatury uczenni­
com z pensji. N i e w y s o k i , barczysty, powtórnie żonaty trzydziestotrzy-
latek — pierwsza żona i córka padły ofiarą epidemii cholery, jaka
nawiedziła Belgię dziewięć lat wcześniej — żarliwy katolik, charyz­
matyczny i pełen temperamentu pedagog, miał odegrać w rozwoju
uczuciowym romantycznej Charlotte zasadniczą rolę, a także stać się
pierwowzorem postaci literackich wykreowanych przez nią w debiu­
tanckim Profesorze oraz w Villette. O miłosnym zauroczeniu, jakie
w związku z jego osobą przeżyła pastorówna, o rozmiarach jej życio­
wego i emocjonalnego dramatu, o rozmaitych miłych i niemiłych epi­
zodach związanych z nim i z jego małżonką, o zbawiennym wpływie,
jaki monsieur Heger wywarł na kształtujący się w o w y m czasie ge­
niusz twórczy Charlotte — biografowie rodziny Bronte rozpisywali
się i rozpisują w nieskończoność. N i e będziemy tu drobiazgowo ana-

90
lizować wszystkich aspektów tej historii, zwłaszcza że znamy ją głów­
nie z jednej perspektywy, z punktu widzenia zakochanej i odrzuconej
dziewczyny, z listów, jakie Charlotte słała do swego uwielbianego
mistrza, z hołdu, jaki złożyła mu swoją twórczością. Niewątpliwie
żarliwa adoracja ze strony nieprzeciętnie utalentowanej uczennicy
musiała z początku sprawiać satysfakcję egocentrycznemu, doświad­
czonemu mężczyźnie. Z czasem jednak stała się niechcianym brzemie­
niem, komplikującym jego stosunki z zaborczą i podejrzliwą, starszą
o pięć lat żoną. W roku 1856, już po śmierci Charlotte, gdy na Rue
d'Isabelle zjawiła się zbierająca materiały do biografii pisarki Eliza­
beth Gaskell, Constantine Heger wspominał swą dawną uczennicę
z sympatią i szacunkiem, lecz bez większego zaangażowania emocjo­
nalnego. Pokazał wszakże pani Gaskell listy, które otrzymywał od
Charlotte w latach 1 8 4 4 - 1 8 4 5 , już po jej powrocie do H a w o r t h ,
a których temperatura uczuciowa nie pozostawiała wątpliwości co
do natury oczarowania, jakie wzbudził we wrażliwej angielskiej pro-
wincjuszce. Biografka dyskretnie zacytowała z nich dwa niewinne
fragmenty, mając na względzie nie tylko dobro osób żyjących —
owdowiałego męża Charlotte, pastora Bronte i państwa Hegerów
— lecz przede wszystkim wiktoriański kodeks obyczajowy, w świetle
którego namiętność tchnąca z o w y c h wyznań musiała się jawić jako
nieprzystojna.
Listy te dotarły do rąk bronteanistów dopiero na początku X X wie­
k u . Ich osobliwe dzieje relacjonuje Anna Przedpełska-Trzeciakowska:
„Po wizycie pani Gaskell profesor Heger uznał widać sprawę
Charlotty Bronte za ostatecznie zamkniętą, gdyż podarł korespon­
dencję i wyrzucił do kosza. Szczątki wyciągnęła stamtąd — może się
to zrazu wydać nieprawdopodobne, lecz po zastanowieniu całkiem
zrozumiałe — Madame Heger, która je pieczołowicie skleiła i scho­
wała [...]. Po śmierci żony profesor, k u swojemu zdumieniu, znalazł
cztery sklejone listy w jej szkatułce z klejnotami. Wyrzucił je do kosza
ponownie, skąd t y m razem uratowała je jego córka, L u i z a . O n a to,
w 1913 r o k u , po śmierci ojca, podarowała historyczne już dokumen­
ty M u z e u m Brytyjskiemu, gdzie znajdują się do dzisiaj" ( A P T 177).
Wróćmy wszakże do owego zimowego dnia 1842 r o k u , kiedy to
dwie yorkshirskie panny znalazły się w obszernym, chłodnym holu

91
Pensionnat des Demoiselles, witane przez jego właścicielkę i prze­
łożoną, Z o e Heger. Ta trzydziestoośmioletnia wówczas Francuzka
zewnętrznie w niczym nie przypominała wcześniejszych angielskich
nauczycielek panien Bronte — surowych, kościstych i niezamężnych.
N i s k a i pulchna, w dodatku w zaawansowanej ciąży, zapewne rów­
nież ze zdziwieniem przyglądała się nowo przybyłym uczennicom,
które, co tu ukrywać, musiały przedstawiać widok iście groteskowy.
Chuda, drągowata E m i l y i maleńka, o dziecinnej posturze Charlotte
nie tylko z powodu owego komicznego kontrastu nie pasowały do
otoczenia. Budziły konsternację staroświeckim ubiorem — E m i l y n i ­
gdy nie nosiła gorsetu i zdradzała nieuleczalną skłonność do mod­
nych dwadzieścia lat wcześniej bufiastych rękawów w kształcie bara­
niej nogi — prawie nie mówiły po francusku i były dużo starsze od
pozostałych uczennic. N i e wspominając już o t y m , że nieporównanie
biedniejsze. Sporym problemem, zwłaszcza dla Charlotte, okazały się
też różnice wyznaniowe i pobyt w katolickiej Belgii umocnił w niej
silne nastawienie antypapistowskie. Po k i l k u miesiącach spędzonych
w n o w y m środowisku, w lipcu 1842 r o k u , tak komentowała tę k w e ­
stię w liście do E l l e n :
„Gdyby narodowy charakter Belgów oceniać wedle charakteru
większości dziewcząt z naszej szkoły, trzeba by uznać ich za zimnych,
samolubnych, zwierzęcych i wobec nas podrzędnych. Nadto są one
bardzo nieposłuszne i trudne dla nauczycieli w prowadzeniu, zepsute
i o zgniłych u samego jądra zasadach — unikamy ich, co zresztą jest
łatwe, gdyż przylgnęła do nas etykieta protestantek i anglikanek.
Ludzie mówią, że protestanci, którzy osiedlają się w krajach k a ­
tolickich, narażają się na niebezpieczeństwo zmiany wyznania. J a za-
się radziłabym wszystkim protestantom, którym coś równie głupiego
jak przejście na katolicyzm przychodzi do głowy, żeby popłynęli na
Kontynent i czas jakiś uczęszczali regularnie na msze i żeby zobaczyli
całą tę komedię, idiotyzm i merkantylizm ich księży. A jeśli nadal po
tym wszystkim będą widzieć w papizmie coś więcej niż głupią dzieci­
nadę — to proszę bardzo, niechaj się raz dwa nawracają. C o do mnie,
uważam metodystów, dysenterów, kwakrów i inne skrajności Koś­
cioła [anglikańskiego] za niemądre, lecz katolicyzm rzymski bije je
wszystkie na głowę" (US 109).

92
J e d n y m z najpoważniejszych zastrzeżeń, jakie Charlotte wysuwała
pod adresem katolicyzmu, była łatwość, z jaką można było, odbywszy
spowiedź i pokutę, oczyścić się z grzechów. W oczach nawet tak
umiarkowanie gorliwej protestantki świadczyło to o zasadniczym bra­
ku zasad moralnych. W listach do głęboko religijnej Ellen formuło­
wała te zarzuty bezpośrednio i dosadnie, jednak w Villette umieściła
scenę świadczącą o t y m , że jej stosunek do owej kwestii nie rysował
się tak jednoznacznie. Oto L u c y Snowe, samotna i pogrążona w głę­
bokim kryzysie psychicznym, wędrując w półgorączce ulicami obcego
miasta, ulega magii kościelnych dzwonów i wkracza do katolickiej
świątyni. M s z a właśnie dobiegła końca, nieliczni wierni sposobią się
do odbycia spowiedzi i w końcu bohaterka, wiedziona niepojętym
impulsem, klęka przy konfesjonale. ,JAon pere, je suis Protestante"*
— tak brzmią jej pierwsze słowa.
Kapłan, choć zaskoczony sytuacją, okazuje zainteresowanie i w y ­
rozumiałość, uważnie wysłuchuje opowieści o jej trudnych przeży­
ciach i choć nie znajduje remedium na jej troski, samo nawiązanie
kontaktu z przyjazną osobą przynosi bohaterce ukojenie. C o więcej,
ksiądz — który zresztą pod koniec powieści ukaże się w innym, ne­
gatywnym świetle — zachęca ją do ponownej wizyty, t y m razem już
nie w kościele, którego chłód może wpędzić ją w jeszcze większą
chorobę, lecz w jego domu.
„Czy sądzisz, czytelniku, żem rozważała możliwość ponownego
spotkania z zacnym księdzem? Prędzej bym wstąpiła w piec babi­
loński. Ten człowiek mógł mnie ogarnąć s w y m i ramionami. Był
z natury dobry ową sentymentalną francuską dobrocią, na którą,
o czym wiedziałam, nie byłam całkiem uodporniona. [...] G d y b y m
poszła do niego, ukazałby m i to wszystko, co jest w szczerych prze­
sądach papistowskich ciepłego, kojącego i łagodnego. Potem jąłby
mnie nakłaniać, przymuszać i zachęcać do dobrych uczynków. Po­
jęcia nie m a m , jak by się to skończyło. N a ogół znamy swoje nielicz­
ne mocne strony i swoje mnogie słabości. G d y b y m udała się we
wskazanym dniu na Rue des Mages pod numer 10, być może miast
spisywać tę heretycką opowieść, przesuwałabym dzisiaj paciorki ró-

* (fr.) Ojcze, jestem protestantką.

93
żańca w celi jakiegoś klasztoru karmelitanek przy bulwarze Crecy
w Villette" (V 165-166).
Introwertyczna E m i l y nie przeżywała zapewne tego rodzaju roz­
terek, gdyż kwestie wiary uważała za sprawę tylko między sobą
i Bogiem, a zewnętrzne manifestacje religijności ani trochę jej nie
obchodziły. N i e znaczy to, że lepiej asymilowała się w n o w y m śro­
dowisku. Przeciwnie, osoby, które zapamiętały ją z o w y c h czasów
— profesorostwo Hegerowie, anonimowe rozmówczynie Elizabeth
Gaskell — podkreślają jej milkliwość i całkowitą izolację. Jedynie sam
monsieur Constantine dość szybko zorientował się w jej niezwykłych
możliwościach intelektualnych i talencie twórczym. „Powinna była
być mężczyzną — miał się ponoć wyrazić wobec pani Gaskell. — Jej
niepospolity umysł wyciągnąłby z dokonanych odkryć wnioski pro­
wadzące do odkryć n o w y c h , a jej silna, władcza w o l a nigdy by nie
ustąpiła wobec uporu czy trudności, choćby miała to przypłacić ży­
c i e m " ( A P T 156).
Panny Bronte wiodły więc w Brukseli żywot outsiderek, po części
z wyboru, po części z konieczności. Jedyną odskocznią od monotonii
szkolnego życia były sporadyczne wizyty u M a r y i M a r t h y Tayloró-
wien w ekskluzywnej szkole Chateau de Koekleberg oraz niedzielne
nabożeństwa odprawiane przez pastora Jenkinsa w anglikańskiej k a ­
plicy. Mirażem okazały się owe europejskie wspaniałości, których
oglądania Charlotte zazdrościła swojej przyjaciółce; wielkie życie —
teatry, muzea, koncerty — toczyło się gdzieś dalej, poza murami
pensji, niedostępne dla ubogich przybyszek. Szczęśliwie madame
Heger ulokowała siostry w najodleglejszym zakątku zbiorowej sypial­
n i , dzięki czemu uzyskały choćby namiastkę intymności, do której
przywykły we własnym domu. Wśród tłumu hałaśliwych dziewcząt
— w o w y m czasie szkoła kształciła około setki uczennic, z których
większość wszakże przychodziła tylko na czas lekcji — niełatwo było
o niezbędne dla nauki skupienie, a przecież właśnie zdobycie w y ­
kształcenia było życiowym celem Charlotte i Emily.
Postępy, jakie poczyniły w trakcie niespełna rocznego pobytu
w szkole, dadzą się zmierzyć jedynie skalą talentu, który miał się
w nich rozwinąć w następnych k i l k u latach. Być może fakt, że trzecia
z sióstr, Anne, nie stworzyła dzieła dorównującego siłą ekspresji

94
i środkami artystycznego w y r a z u ani Jane Eyre, ani Wichrowym Wzgó­
rzom, wziął się stąd właśnie, że w odpowiednim momencie zabrakło
jej europejskiego szlifu, że nigdy nie trafiła na tak wielkiego pedago­
ga, miłośnika literatury pięknej i arbitra stylu, jakim byl Constantine
Heger. Zorientowawszy się, iż tradycyjne, nastawione na gramatykę
i rozmówki metody zgłębiania francuszczyzny nie przynoszą w przy­
padku sióstr Bronte pożądanych rezultatów, postanowił on zasto­
sować indywidualny tok nauczania, opierający się głównie na pogłę­
bionej lekturze i interpretacji dzieł wybitnych pisarzy i myślicieli.
W praktyce polegało to na t y m , że odczytywał na głos uczennicom
fragmenty dzieł podejmujących zbliżoną problematykę, a następnie
polecał im przeanalizować różnice w ujęciu zagadnienia, w sposobie
argumentacji, w ocenie postaw. W ten sposób kształcił w nich nie
tylko sprawność językową, lecz także dawał podstawy retoryki
i warsztatu pisarskiego — umiejętność logicznego w y w o d u , jasnej
prezentacji stanowisk, spójnego konstruowania wypowiedzi.
Poza językiem francuskim w szkole uczono jeszcze angielskiego,
niemieckiego, rysunku, śpiewu i arytmetyki, jak na standardy kształ­
cenia dziewcząt w o w y c h czasach był to naprawdę ambitny program.
Zespół nauczycielski liczył kilkanaście osób, z których większość za­
trudniano tylko do konkretnych zajęć. Jedynie trzy kobiety — made-
moiselle Blanche, mademoiselle Sophie i mademoiselle M a r i e — po­
zostawały na pensji i opiekowały się uczennicami, które, jak Emily
i Charlotte, mieszkały tu na stałe. Pierwotnie siostry miały pozostać
w szkole przez pół r o k u , do tzw. długich wakacji, które w Brukseli
rozpoczynały się w sierpniu, jednak madame Heger — utalentowana
zarządczyni rodzinnego przedsiębiorstwa, jakim w istocie był Pen-
sionnat des Demoiselles — złożyła i m pod koniec tego okresu propo­
zycję nie do odrzucenia. N i e c h panny Bronte, które wszak posiadają
już pewne doświadczenie pedagogiczne, pozostaną na pensji jeszcze
przez następne półrocze, z t y m że podejmą zadania nauczycielskie
— E m i l y będzie udzielać k i l k u uczennicom lekcji muzyki, Charlotte
zaś przejmie obowiązki dotychczasowego nauczyciela angielskiego,
którego w tej sytuacji będzie można odprawić. W zamian otrzymają
bezpłatne mieszkanie, wyżywienie i możliwość dalszej nauki francu­
skiego i niemieckiego. Madame naprawdę potrafiła nieźle kalkulo-

95
wać, dobrze też chyba wyczuwała nastawienie psychiczne osób z naj­
bliższego otoczenia. Pastorówny przystały na jej ofertę — Charlotte
chętnie, E m i l y z oporami — tym bardziej że wieści z domu nie były
zbyt krzepiące i konieczność zdobycia finansowej samodzielności
znów rysowała się z wielką siłą.
J a k zwykle przyczyną trosk całej rodziny był B r a n w e l l . Krótko
po wyjeździe sióstr na Kontynent — a z pewnością zazdrościł i m
tej eskapady — został zwolniony z dobrze płatnego stanowiska
w Luddenden Foot za nadużycia finansowe, których wprawdzie nie
dopuścił się osobiście, lecz jego niedbalstwo i notoryczne opuszczanie
miejsca pracy — głównie po to, by z miejscowymi kompanami napić
się w gospodzie Pod L o r d e m Nelsonem — pozwoliło jednemu z jego
podwładnych dokonać kradzieży z kolejowej kasy. Z tamtego okresu
pozostał mu bliski kolega, maszynista kolejowy Francis Grundy, szcze­
rze zafascynowany niezwykłą osobowością ekscentrycznego rudzielca
i równie szczerze zatroskany jego trybem życia. Tenże G r u n d y spisał
po latach wspomnienia, których centralną postacią uczynił właśnie
Branwella, i choć nie zawsze relacje jego były w pełni wiarygodne',
zawdzięczamy mu przejmujące studium ostatnich dni życia nieszczę­
snego alkoholika. N a razie jednak sprawy nie mają się aż tak źle
i biedny pastor wciąż wierzy, że Bóg wyprostuje ścieżki życia marno­
trawnego syna.
W tym samym czasie Anne nadal pracowała u państwa Robinso­
nów, lecz choć cieszyła się sympatią ich córek, a swoich podopiecz­
nych, choć chlebodawcy traktowali ją bardzo życzliwie — to od nich
otrzymała w prezencie spanielkę Flossy, która wraz z należącym do
Emily ogromnym Keeperem przez długie lata rezydowała potem na
plebanii, by w końcu przeżyć swoją panią — zdecydowanie nie lubiła
tego domu. Tak czy inaczej — wszystkie trzy córki pastora zarabiały
na swoje utrzymanie i zdobywały doświadczenie zawodowe. Tylko
jego faworyzowany jedynak siedział bezczynnie na plebanii i przy
lada okazji wymykał się do „Czarnego B y k a " , skąd wracał pijany.
Jedyną podporą starego Bronte był w o w y m czasie W i l l y Weightman,
który miał dobry wpływ nawet na Branwella. I właśnie ów uroczy,
promienny wikary, którego flirciarska natura tak często bywała przed­
miotem żartów w korespondencji Charlotte i Ellen i dla którego być

96
może szybciej biło serce A n n e , pod koniec lata zachorował na chole­
rę, by po dwóch tygodniach okropnych cierpień umrzeć w wieku
zaledwie dwudziestu ośmiu lat.
E m i l y i Charlotte nie miały środków, by wrócić na wakacje do
domu — być może na swoje szczęście. D o Yorkshire pojechały za
to siostry Taylorówny, a po powrocie do Chateau de Koekleberg,
po koniec września, młodsza z nich, M a r t h a , również zaczęła ciężko
chorować. Prawdopodobnie padła ofiarą tej samej epidemii chole­
ry, która zagarnęła Weightmana. Jej śmierć 12 października 1842
wstrząsnęła siostrami Bronte do głębi, czego świadectwem jest prze­
piękne epitafium poświęcone jej przez Charlotte w Shirley, gdzie
M a r t h a występuje jako jedna z córek państwa Yorków, Jessie. N i e był
to jednak koniec czarnej serii, gdyż najboleśniejszy cios przyszedł
kilkanaście dni później. D w a dni po pogrzebie Marthy, pochowanej na
cmentarzu protestanckim na przedmieściach Brukseli, siostry Bronte
otrzymały z domu list informujący je o chorobie ciotki Elizabeth.
Natychmiast podjęły decyzję o powrocie do H a w o r t h . N i e miały inne­
go wyjścia — Anne nie mogła opuścić T h o r p G r e e n , sześćdziesięcio-
pięcioletni pastor sam wymagał opieki, a na Branwella żadną miarą
liczyć nie było można. N i m wszakże zdążyły się spakować i wytłuma­
czyć powód wyjazdu Hegerom, kolejną pocztą przyszła wiadomość,
że ciotka zmarła 29 października. Przyczyną śmierci był prawdo­
podobnie skręt jelit (exhaustion frotn constipation, wyczerpanie z po­
w o d u zaparcia — jak stwierdzał dokument medyczny, B B 189),
a ostatnie dni starej panny Branwell musiały być naprawdę okrop­
ne. W cierpieniu pielęgnował ją osamotniony i szczerze jej oddany
siostrzeniec, który przypłacił to poważnym rozstrojem n e r w o w y m .
6 listopada E m i l y i Charlotte wsiadły na statek w Antwerpii i tak
dobiegła końca pierwsza część brukselskiego interludium.
28 grudnia 1842 w sądzie w York otwarto i odczytano testament E l i ­
zabeth Branwell, sporządzony przez nią przed laty, 30 kwietnia 1833:
„Ufając, że Bóg Ojciec, Syn Boży i D u c h Święty obdarzą mnie
pokojem na ziemi, a szczęściem i chwałą w życiu wiecznym, oznaj­
miam swą ostatnią wolę i testament. Jeślibym umarła w H a w o r t h ,
niechaj szczątki moje spoczną w tutejszym kościele jak najbliżej
szczątków mojej drogiej siostry. Wszystkie moje zobowiązania i kosz-

97
ty pogrzebu należy pokryć z mych pieniędzy, sam pogrzeb zaś niech
będzie skromny i przyzwoity. Indyjskie pudełko na robótki pozosta­
w i a m mojej siostrzenicy Charlotte Bronte, pudełko z porcelanowym
wieczkiem pozostawiam mojej siostrzenicy E m i l y Jane Bronte, jak
również wachlarz z kości słoniowej. Japoński neseser pozostawiam
memu siostrzeńcowi Patrickowi Branwelłowi Bronte, a mojej sio­
strzenicy Anne Bronte zostawiam zegarek z dodatkami. M o n o k l
z łańcuszkiem, pierścionki, srebrne łyżeczki, książki, ubrania e t c , etc.
pozostawiam do podziału między wyżej wymienione trzy siostrzeni­
ce wedle uznania ich ojca" (US 120).
Po t y m skrupulatnym wyliczeniu i rozdysponowaniu rozmaitych
precjozów składających się na osobisty skarbczyk panny Branwell
następowała najważniejsza część dokumentu, zgodnie z którą każda
z siostrzenic otrzymywała po trzysta pięćdziesiąt funtów z kapitału
będącego własnością ich ciotki. N i e była to suma wielka, lecz dla
przyzwyczajonych do życia na krawędzi ubóstwa młodych kobiet sta­
nowiła istotny zwrot w ich losach. Oto po raz pierwszy w życiu by­
ły zabezpieczone materialnie, co więcej — mogły poważnie myśleć
o realizacji swych planów zawodowych, o otwarciu szkoły. Dlaczego
ciotka nie zapisała żadnych pieniędzy swemu ulubieńcowi i jedynemu
męskiemu potomkowi rodu? Dziewięć lat wcześniej nic jeszcze nie
zapowiadało jego alkoholizmu i narkomanii, nie mógł to więc być ze
strony starej panny przejaw ostrożności i obawy, że pieniądze po
prostu zostaną przepite. Z pewnością wierzyła wówczas, że kto jak
kto, ale genialny Patrick Branwell odniesie w życiu sukces, zapew­
niając sobie i swoim bliskim spokojny pod względem materialnym
byt. Troszczyła się przede wszystkim o dziewczęta, mając świado­
mość, że ich przeznaczeniem jest staropanieństwo i życie na cudzym
garnuszku. O t y m , że pod dachem plebanii dorastają trzy wybitne
pisarki angielskie, ani jej, ani n i k o m u w H a w o r t h się nawet nie śniło,
bo też i prawdopodobieństwo takiego rozwoju wydarzeń było niemal
zerowe.

N o w y rok 1843 całe rodzeństwo przywitało więc na plebanii,


z ojcem, Tabby i domowymi zwierzakami. W styczniu Anne wyjechała
z powrotem do T h o r p Green H a l l , tym razem zabierając ze sobą Bran­
wella. Okazało się bowiem, że państwo Robinsonowie poszukują pry-

98
watnego nauczyciela dla swego jedynego syna Edmunda i najmłodsza
z pastorówien zaproponowała i m swego brata, licząc, że w ten sposób
pomoże m u wyrwać się ze szponów nałogu. Przystała nawet na obniż­
kę własnych zarobków z pięćdziesięciu funtów rocznie — pensja bar­
dzo jak na guwernantkę wysoka — do czterdziestu, co było związane
ze zmniejszeniem się liczby jej podopiecznych. Branwell był podekscy­
towany perspektywą pracy w bogatej rodzinie ziemiańskiej posiadają­
cej koneksje w wyższych sferach, skromna i uduchowiona Anne z re­
zygnacją godziła się na kolejny rok w materialistycznie usposobionym
otoczeniu. N i k t nie był w stanie przewidzieć, jaka wybuchowa mie­
szanka powstanie z chwilą, gdy snobistyczny i mitomański młodzie­
niec z prowincji zainstaluje się w wielkopańskim T h o r p Green H a l l .
N i e uprzedzajmy jednak wydarzeń, które dopiero mają nastąpić.
Tymczasem bowiem w opustoszałej plebanii E m i l y z radością przej­
muje obowiązki gospodyni domu i od tej chwili nigdy już nie będzie
chciała słyszeć o jakichkolwiek wyjazdach z H a w o r t h . W niedużym
pokoiku na piętrze, który przed laty był dziecięcą bawialnią, w nad­
chodzących latach powstaną jej najlepsze liryki i najbardziej znane
dzieło — Wichrowe Wzgórza. Charlotte natomiast znowu odczuwa
znajomy niepokój i depresję, które pojawiają się zawsze, gdy do­
skwiera jej poczucie stagnacji, pustki i marnotrawienia życia. Teraz
jednak niepokój nie jest tak nieokreślony, jak zazwyczaj. Charlotte
wie dobrze, czego chce. Chce wrócić do Brukseli.
BRUKSELA PO RAZ D R U G I

P rofesor Constantine Heger był pierwszym mężczyzną w życiu


dwudziestosześcioletniej już wówczas Charlotte Bronte, który
dorastał do ideału z jej wyobraźni. Ale też trzeba przyznać, że w y ­
magania, jakie ta nieładna, lecz niepospolicie inteligentna panna sta­
wiała przedstawicielom rodu męskiego, były nad wyraz wysokie. N a
co dzień otoczona prostackimi Yorkshirczykami, złakniona była
duchowego pokrewieństwa, głębszego niż to, które dawało jej obco­
wanie z rodzeństwem. Fascynacja Hegerem narastała stopniowo
i z początku nic nie zapowiadało, że przybierze rozmiary wręcz ob­
sesyjne. Najpierw Charlotte postrzegała go głównie jako męża właś­
cicielki szkoły i przełożonej, o której zresztą w pierwszych tygo­
dniach pobytu w Pensionnat de Demoiselles wyrobiła sobie całkiem
niezłą opinię.
„Madame Heger [...] jest osobą o takim samym sposobie myśle­
nia, stopniu kultury wewnętrznej i pokroju umysłu, co panna Wooler
— pisała w liście do Ellen wiosną podczas pierwszego pobytu w B r u k ­
seli. — Wydaje m i się, że ostre kanty zostały w jej przypadku przytę­
pione, jako że nie przeżyła rozczarowania i nie skwasiła się. Krótko
mówiąc, jest kobietą zamężną" ( A P T 159).
Z o e Heger, z domu Parent, pochodziła z rodziny rojalistów,
uchodźców francuskich z okresu wielkiej rewolucji, a szkołę przy Rue
d'Isabelle odziedziczyła po swojej ciotce, byłej mniszce. W okresie,

100
o którym m o w a , była kobietą trzydziestoośmioletnią, matką trzech
dziewczynek, i spodziewała się kolejnego dziecka. Młodszy od niej
0 pięć lat Constantine był natomiast rodowitym Belgiem, synem do­
brze prosperującego jubilera, który wskutek bankructwa stracił
majątek. N i m przyszły profesor retoryki i matematyki odkrył swoje
powołanie pedagogiczne, imał się różnych zajęć, między innymi płat­
nego klakierstwa w Komedii Francuskiej, gdzie miał okazję zgłębić
tajniki sztuki aktorskiej. N i e w y s o k i , barczysty brunet, o czarnym wą­
sie i skłonności do nieco teatralnych zachowań, w szkole prowadzo­
nej przez żonę skupiał na sobie uwagę pensjonarek i jako nauczyciel,
1 jako mężczyzna. Niewątpliwie emanował męskim wdziękiem, a to
z powodu niezwykłych doprawdy cech osobowości: impulsywność
połączona z w i e l k i m urokiem osobistym i zmysłowa aktywność. Pań­
stwo Hegerowie mieszkali w budynku szkoły — tu mieściło się ich
prywatne mieszkanie, tu rodziły się kolejne dzieci, a Madame bez
skrępowania obnosiła kolejne ciąże. D l a kilkudziesięciu wychowanek
ta sytuacja musiała być ekscytująca, zwłaszcza że — jeśli wierzyć ich
zbiorowemu portretowi przedstawionemu przez Charlotte Bronte
w Villette — i m samym daleko było do wysublimowanych, niewin­
nych dziewic, jakimi chcieliby je widzieć rodzice.
Pierwszy, bardzo charakterystyczny opis niezwykłego profesora
znalazł się — gdzieżby indziej! — w liście Charlotte do Ellen Nussey
z maja 1842 r o k u .
„Jest tutaj ktoś, o k i m ci jeszcze nie mówiłam — pisała wówczas
przyszła autorka Villette — Monsieur Heger, mąż Madame. Jest pro­
fesorem retoryki, mężczyzną o wybitnym umyśle, lecz o bardzo cho­
lerycznym i skłonnym do irytacji usposobieniu. To niski, brzydki
brunet, którego oblicze przybiera co rusz to inny wyraz. Niekiedy
pożycza rysy twarzy od obłąkanego kocura, to znowu od dełirycznej
hieny; czasami, lecz nader rzadko, porzuca ów groźny wygląd i za­
chowuje się w sposób z grubsza zbliżony do łagodnego i dżentel­
meńskiego" (US 110).
Ó w komiczno-poważny ton przybierać będzie często Charlotte,
pisząc o profesorze. Pisząc d o n i e g o , zawsze używać będzie stylu
bardzo emocjonalnego, osobistego, niemal wzniosłego. Taka ambiwa-
lencja oddaje istotę ich relacji, w których żywy, z k r w i i kości męż-

101
czyzna współistnieć musiał z amantem w y k r e o w a n y m przez roman-
tyczno-gotycką imaginację młodej Angielki.
Lekcje z monsieur Hegerem, sposób, w jaki wyróżniał panny
Bronte spośród reszty uczennic, niewątpliwie wytworzyły między n i m
i pastorównami relację nie pozbawioną pewnej poufałości. Emily, jak
zwykle, okazała się odporna na tego rodzaju czar, ale bardziej egzal­
towana Charlotte, zapewne nie do końca zdając sobie z tego sprawę,
popadła w emocjonalną zależność od profesora. G d y panny Bronte
w pośpiechu wracały do H a w o r t h w listopadzie 1842 r o k u , starsza
wiozła list od Hegera do pastora Bronte zawierający, oprócz k o n w e n ­
cjonalnych kondolencji z powodu śmierci szwagierki, także liczne po­
chwały pod adresem obu dziewcząt. A także propozycję, by przy­
najmniej jedna z nich przyjechała ponownie do Brukseli, t y m razem
w charakterze nauczycielki języka angielskiego za s k r o m n y m — nad
wyraz skromnym! — wynagrodzeniem 16 funtów rocznie i z możli­
wością kontynuowania własnej edukacji.
Charlotte wyruszyła w drogę powrotną na Kontynent tak szybko,
jak tylko to było możliwe — pod koniec stycznia 1843 r o k u . T y m
razem podróżowała najzupełniej samotnie, a szczegółowy opis swo­
ich perypetii powiązanych z zaokrętowaniem się na statek w L o n ­
dynie, pozostawiła w Villette. W Pensionnat de Demoiselles wnet
się okazało, że niechęć, z jaką panna Bronte zawsze się odnosiła do
profesji nauczycielskiej, i t y m razem daje znać o sobie. Uczennice są
głupie, wulgarne, nieznośne, myślą tylko o strojach i zamążpójściu.
Madame Heger okazuje się perfidna i bezwzględna, mademoiselle
Blanche szpieguje i donosi, Bruksela jest okropna, a Constantine, któ­
ry z początku wraz ze szwagrem bierze u Charlotte lekcje angielskie­
go i pożycza jej książki, w miarę upływu tygodni ma dla niej coraz
mniej czasu. Wiosną oznaki kolejnego kryzysu psychicznego panny
Bronte są już coraz bardziej widoczne, w y n i k a to jasno z jej korespon­
dencji z E l l e n , Branwellem i Emily:
„Ostatnio państwo Heger rzadko się do mnie odzywają, a ja na­
prawdę nie udaję, że mnie ktokolwiek, poza nimi, obchodzi. N i e
powinnaś przez to rozumieć — pisze do Ellen w maju 1843 r o k u —
że żywię g o r ą c e uczucia dla Madame. Jestem przekonana, że ona
mnie nie lubi — dlaczego, tego C i powiedzieć nie potrafię, nie sądzę

102
też, żeby ona sama znała przyczynę swojej niechęci... Pan Heger jest
pod ogromnym wpływem M a d a m e " ( A P T 167).
Oto klasyczny przykład wypierania niemiłych prawd ze świado­
mości! Trudno uwierzyć, by taka znawczyni psychiki ludzkiej, tak
bystra obserwatorka cudzych charakterów, jaką już wtedy była Char­
lotte, nie zdawała sobie sprawy z przyczyn antagonizmu, jaki zaczyna
narastać między nią i Z o e Heger. Stworzony przez nią w listach i po­
wieściach portret Madame jest zdecydowanie negatywny — francuska
przełożona i właścicielka pensji jawi się w n i m jako kobieta bez­
względna i autokratyczna, nie przebierająca w środkach, by zapewnić
swojej pensji sprawne funkcjonowanie. Rzeczywistość zapewne była
trochę inna. Charlotte nie należała do osób łatwych i sympatycznych,
a jej przywiązanie do Constantine'a oraz wyraźny rozstrój n e r w o w y
i drażliwość mogły prowokować sytuacje, które nawet w nieco mniej
rygorystycznej kontynentalnej obyczajowości bywały dwuznaczne.
Ponadto dojrzałe, spełnione życie matki, żony i co najważniejsze, ko­
biety pracującej i niezależnej finansowo, jaką była Z o e , musiało bu­
dzić zawiść kandydatki na zgorzkniałą starą pannę. Constantine, jak
się zdaje, potrafił w tej trudnej sytuacji zachować się w miarę przy­
zwoicie. N i e ma dowodów na to, że świadomie wzbudzał miłość
w romantycznej prowincjuszce z Anglii, że naruszył normy regulujące
relację między mistrzem i adeptką. Szacunek budzi też sposób, w jaki
starał się dochować lojalności swojej małżonce, z którą tworzył chyba
zgodne stadło, choć życie z tą władczą niewiastą oprócz blasków
musiało miewać i cienie. Próbował łagodnie wygasić emocje Charlot­
te, a że mu się to nie udało — no cóż, na pewno nie do końca zdawał
sobie sprawę, z jakiego formatu osobą ma do czynienia i jaki w u l k a n
uczuć kryje się pod jej niepozorną powierzchownością. Gdyby Char­
lotte była piękna lub choćby tylko ładna — sprawy mogłyby potoczyć
się zgoła inaczej... Inaczej też zapewne wyglądałaby historia literatury
angielskiej X I X w i e k u .
Najcięższą próbą stały się kolejne wakacje letnie, rozpoczynające
się 15 sierpnia. Charlotte nie miała pieniędzy na podróż do domu
i została sama z k i l k o m a osobami ze służby w opustoszałej szkole —
uczennice powyjeżdżały do rodzinnych domów, Hegerowie z dziećmi
przenieśli się nad morze, Bruksela się wyludniła. Traumatyczne do-

103
świadczenia owych długich tygodni przetworzyła Charlotte literacko
w Vilłette:
„Te wakacje! C z y potrafię je kiedykolwiek zapomnieć? [...] O d
dawna mój nastrój się pogarszał, a teraz, kiedy usunięta została pod­
pora — codzienna praca — wszystko we mnie upadło. Perspektywa
jutra też nie niosła nadziei: niema przyszłość nie zawierała pociechy,
nie dawała żadnej obietnicy, nie zachęcała do znoszenia doraźnych
cierpień z wiarą w przyszłą poprawę. Ogarniała mnie bezustannie
żałosna obojętność wobec życia — w rozpaczy godziłam się z myślą,
że przedwcześnie dojdę ziemskiego k r e s u " ( A P T 169).
Ujmując rzecz w skrócie, opublikowana w r o k u 1853 powieść
opowiada o kształtowaniu się tożsamości Lucy Snowe — młodzieńczej
bohaterki poddanej trudnym próbom życiowym w obcym środowisku.
Tytułowa nazwa, sugerująca „małomiasteczkowość", to powieściowy
pseudonim Brukseli, nazwisko bohaterki zaś w innej wersji miało
brzmieć Frost, co oznacza „mróz", ostatecznie zaś przybrało formę
derywatu od rzeczownika „śnieg" (ang. snow). W liście do wydawcy
Bronte tłumaczyła jego semantykę t y m , że bohaterka „...otacza się
jakimś zewnętrznym chłodem" ( P L 2 5 7 ) . I faktycznie — Lucy, dziew­
czyna bez własnej genealogii, zdana wyłącznie na siebie, wśród ludzi
jest doskonale opanowana, powściągliwa, małomówna i z dystansem.
Gdy wszakże jeden z głównych protagonistów — mężczyzna, którego
darzy uczuciem, a który odpowiada na nie tylko przyjaźnią — powie
o niej „ta cicha Lucy S n o w e " , „ten nieszkodliwy cień" ( V 3 2 5 ) , bo­
haterka poczuje się dotknięta do żywego. O n a bowiem dokładnie
zdaje sobie sprawę, że otoczenie widzi w niej osobę całkiem inną od
tej, którą jest w rzeczywistości. Obszerna powieść, choć zbudowana
na kanwie melodramatycznej, jest w istocie dogłębnym studium samot­
ności i izolacji, popisem realizmu psychologicznego, niekiedy i n k r u ­
stowanego gotyckim detalem: bohaterce ukazuje się raz po raz zjawa
zamurowanej przed laty żywcem zakonnicy.
Narracja w pierwszej osobie pozwala poznać skomplikowane życie
wewnętrzne Lucy, która tyleż uwagi poświęca własnym doznaniom, ile
analizie i ocenie charakterów i zachowań innych ludzi. Tak, Lucy jest
dla swojego otoczenia, a zwłaszcza dla kobiet, bezwzględnym sędzią.
Widzi i szeroko komentuje płytkość i próżność młodych piękności

104
(Ginevra Fanshaw), intryganctwo i amoralność dojrzałych matron (ma­
dame Beck i madame Walravens), miękkość i potulność nieukształto-
wanych jeszcze dziewczątek (Polly Home) i choć rozumie, że ich posta­
w y są raczej rezultatem obowiązujących stereotypów kulturowych niż
naturalnych predyspozycji, odczuwa wobec nich wyższość i przewagę.
A k c j a rozgrywa się w scenerii dokładnie odtwarzającej szkołę
madame Heger, obecnej tu pod nazwiskiem Beck. Jeden szczegół
wszakże został w znaczący sposób zmieniony. Oto bohater, którego
pierwowzorem był profesor Constantine Heger, a który w Villette
nosi nazwisko Paul E m a n u e l , nie jest żonaty, dzięki czemu Lucy i pa­
ni Beck mogą nawiązać równorzędną rywalizację, którą oczywiście
wygra ta pierwsza. E m a n u e l jest jedynym, który pod zewnętrzną po­
włoką chłodu dostrzeże w sercu i umyśle Lucy prawdziwy ogień. N a ­
wet jego żarliwy, jezuicki katolicyzm nie przeszkodzi w komunii dusz,
która stanie się udziałem obojga. Zakończenie powieści jest wielo­
znaczne i niepokojące. Zdobywszy bowiem serce Lucy, a także poda­
rowawszy jej dom, w którym będzie mogła założyć własną szkołę,
profesor odpłynie na trzy lata do Indii, skąd będzie słał regularne
i pełne miłości listy, lecz podczas podróży powrotnej na oceanie roz­
pęta się straszny siedmiodniowy sztorm:
„Burza szalała dopóty, dopóki Atlantyk nie pokrył się szczątkami
statków; nie cichła, póki żarłoczne głębiny nie nasyciły się do pełna.
Anioł zniszczenia prędzej nie zwinął piorunonośnych skrzydeł, aż nie
dokonał swego dzieła.
Przybądź, ciszo! Tysiące spłakanych, modlących się w trwodze na
nabrzeżach, czekało na ten głos, lecz na próżno. A gdy się wreszcie
ozwał, gdy rozszedł się szept wśród tłumu, niektórzy już go nie sły­
szeli. A gdy na powrót zaświeciło słońce, jego blask był ciemnością
dla niektórych.
Dosyć już słów, dość już powiedziano. Ucichnij, dobre serce i nie­
chaj słoneczne zwidy napełnią cię nadzieją. Niechaj z otchłani w i e l ­
kiej trwogi narodzi się nowa radość, wybawienie z niebezpieczeństwa,
cudowne odroczenie w y r o k u , owocny powrót. N i e c h imaginacja
podsunie obraz ponownego złączenia i długiego, szczęśliwego życia.
Madame Beck prosperowała dobrze do końca swoich dni [...].
Madame Walravens dożyła dziewięćdziesiątki. Zegnajcie" ( V 5 0 7 ) .

105
D o kogo kierowała Lucy/Charlotte to finalne farewell — trudno
jednoznacznie stwierdzić. C z y do swej miłości sprzed lat dziesięciu?
D o swego młodzieńczego „ja"? W wirtualnym świecie fikcji literac­
kiej to Monsieur zabiegał o względy swojej uczennicy, a zła Madame
daremnie starała się omotać go intrygami. Realne życie, niestety, po­
toczyło się inaczej. Długie wakacje letnie były wprawdzie trudne do
zniesienia, lecz początek nowego roku szkolnego okazał się jeszcze
gorszy. Hegerowie wrócili wypoczęci znad morza, Madame kwitnąca,
w kolejnej zaawansowanej ciąży — piąte dziecko jej i Constantine'a
narodziło się w listopadzie — niczym „różowa śliweczka", wedle
określenia samej Charlotte ( P L 108). Już w październiku panna B r o n ­
te złożyła na ręce pani Heger wymówienie, lecz po rozmowie z pro­
fesorem zgodziła się przedłużyć kontrakt. W ciągu tych jesienno-zi-
m o w y c h miesięcy 1843 roku napisała jeszcze dla niego kilka rozpra­
wek po francusku, z których jedna zwłaszcza warta jest uwagi.
Przybrała ona formę listu od biednego artysty nazwiskiem H o w a r d
(tak w swoich juweniliach kryptonimowała Charlotte nazwę H a -
worth) do bogatego mecenasa, un grand Seigneur:
„...Milordzie, ja wierzę, że mam talent — czytamy w t y m tekście.
— N i e c h nie oburza Pana ma zarozumiałość i niechaj nie posądza
mnie Pan o próżność. Obce m i jest owo płoche uczucie, o w o dziecię
miałkości, znam za to dobrze uczucie inne — szacunek dla siebie,
zrodzony z niezależności i prawości charakteru. M i l o r d z i e , ja wierzę,
że posiadam G e n i u s z " ( P L 111).
Milord, je crois avoir du Genie — te słowa, wykrzyczane niemal
przez młodą kobietę do jedynego człowieka na świecie, który, jak
sądzi, może poznać jej wartość, przeszły bez echa. Być może, gdyby
nie obcy dla niej język, w którym powstawały teksty oceniane potem
przez Hegera, łatwiej byłoby znawcy dobrej literatury zorientować się
w skali możliwości pisarskich uczennicy. G d y w r o k u 1855 ukazał się
we Francji przekład Yillette, oboje Hegerowie przeczytali książkę
i Madame poczuła się nią dotknięta do żywego. O reakcji Constan-
tine'a nic nam nie wiadomo.
Ostatecznie jednak pastorówna postawiła na swoim i już w stycz­
niu 1844 roku znalazła się z powrotem na plebanii. Przywiozła ze
sobą certyfikat z pieczęcią Athenee Royal stwierdzający, iż posiada

106
wszelkie kwalifikacje do nauczania języka francuskiego. O d tej c h w i ­
li przez następne d w a lata monsieur Heger niezmiennie zajmował
centralne miejsce w jej życiu wewnętrznym, a listy, które w długich
odstępach czasu kursowały między H a w o r t h i Brukselą, okazały się
bodaj silniejszym sposobem podtrzymania miłosnej fascynacji niż bez­
pośredni kontakt z ukochaną osobą.
R y t m tej korespondencji narzucony został przez Hegera. Z po­
czątku Charlotte wysyłała listy co dwa tygodnie, rychło jednak M o n ­
sieur nakazał jej pisać nie częściej niż raz na pół roku. Pretekstem do
wymiany listów była francuszczyzna, którą panna Bronte miała w ten
sposób doskonalić, jednak do jej epistoł wkradały się akcenty mocno
niepokojące zarówno dla adresata, jak i — zwłaszcza — dla potencjal­
nej cenzorki w osobie pani Z o e . Pod koniec 1845 roku Heger zdecy­
dowanie zakończył kłopotliwy dlań dialog na odległość. N i e wiemy,
w jakim tonie utrzymane były i o czym traktowały jego odpowiedzi,
posłuchajmy za to fragmentów z czterech ocalonych przez Z o e Heger
listów Charlotte:

25 lipca 1844:
„Ach, Monsieur, napisałam do Pana kiedyś nie bardzo rozsądny
list, gdyż serce moje pełne było smutku — więcej już tego nie zrobię
— postaram się nie być samolubna; i chociaż Pańskie listy są dla mnie
największym szczęściem w życiu, będę cierpliwie czekać, aż znajdzie
Pan chwilę czasu i zechce m i odpisać. Tymczasem, z Pana przyzwole­
niem, wyślę od czasu do czasu Panu mały liścik...
...nic na świecie nie przeraża mnie tak bardzo, jak nieróbstwo,
brak zajęcia, bierność, uśpienie władz fizycznych i umysłowych: w le­
n i w y m ciele umysł cierpi boleśnie.
N i e doświadczałabym tego letargu, gdybym mogła pisać. Dawniej
spędzałam całe dnie, tygodnie i miesiące na pisaniu, nie bez pewnych
rezultatów — Coleridge i Southey, dwaj nasi najlepsi autorzy, którym
posłałam swoje rękopisy, byli łaskawi wyrazić aprobatę — teraz jed­
nak m a m w z r o k zbyt słaby do pisania. T a wada w z r o k u jest dla mnie
okropną przeszkodą. G d y b y nie ona, wie Pan, Monsieur, co bym
uczyniła? Napisałabym książkę i zadedykowałabym ją mojemu na­
uczycielowi literatury — jedynemu mistrzowi, jakiego kiedykolwiek
miałam — Panu, M o n s i e u r " .

107
24 października 1844:
„Ten list nie będzie długi; najpierw, gdyż mam mało czasu, bo
muszę go wysłać natychmiast [za pośrednictwem Joego Taylora —
przyp. E . K . ] , a po wtóre nie chciałabym Pana niepokoić. Pragnę jedy­
nie spytać, czy otrzymał Pan moje listy z początku maja i z sierpnia?
O d sześciu miesięcy czekam na wiadomość od Pana, Monsieur —
sześć miesięcy to bardzo długo. Lecz się nie skarżę, a mój smuteczek
zostanie szczodrze wynagrodzony, jeśli napisze Pan teraz i zechce
przekazać list temu dżentelmenowi — lub jego siostrze — którzy
niezwłocznie mi go dostarczą.
N a w e t najkrótszy list sprawi m i radość, Monsieur, proszę tylko
koniecznie donieść mi o swoim zdrowiu, a także zdrowiu Madame,
dzieci, guwernantki i uczennic".

8 stycznia 1845:
„Wrócił pan Taylor. Spytałam, czy ma dla mnie list. «Nie». Cier­
pliwości — rzekłam w duchu — wkrótce wróci jego siostra. Przyje­
chała panna Taylor. «Nie przywożę nic od pana Hegera, ani listu, ani
żadnej wiadomości»...
...gdy się nie pozwala sobie na słowo skargi, gdy się próbuje okiełz­
nać uczucia tyrańskim uściskiem, władze umysłowe zaczynają się bun­
tować i człowiek płaci za spokój zewnętrzny trudną do zniesienia
walką wewnętrzną.
Całymi dniami i nocami nie zaznaję spoczynku ni pokoju ducha.
G d y zasypiam, dręczą mnie sny, w których widzę Pana zawsze suro­
wego, zawsze poważnego, zawsze rozgniewanego.
Proszę wybaczyć, Monsieur, że odważyłam się znów napisać. J a k
mam znosić udrękę życia, nie próbując łagodzić swych cierpień?
...Jeśli mój mistrz odbierze m i całkiem swoją przyjaźń, porzucę
wszelką nadzieję; jeśli da mi jej choć odrobinę — jedynie odrobinę
— będę rada — szczęśliwa; będę mieć powód do życia i do pracy.
...Może przeczytam — «Mademoiselle Charlotte, nie obchodzi
mnie już Pani. N i e mieszka Pani w m y m domu. Zapomniałem
o Pani».
Cóż, Monsieur, proszę o szczerość. Będzie to dla mnie wstrząs.
Nieważne. Lepsze to niż niepewność" (US 1 5 0 - 1 5 4 ) .

108
18 listopada 1845:
„Tylko raz od wyjazdu z Brukseli słyszałam język francuski, za­
brzmiał w moich uszach jak muzyka — każde słowo było dla mnie
jak skarb, bo przypominało mi Pana — kocham francuski sercem
i duszą — z powodu P a n a " ( A P T 185).
Po t y m liście, na który również nie było odpowiedzi, korespon­
dencja ostatecznie ustała.
D O M O W E PIEKŁO

K ażda próba spisania dziejów rodzeństwa Bronte na koniec ogra­


nicza się do najstarszej z całej czwórki — Charlotte. N i e tylko
bowiem przeżyła ona swoje siostry i brata, nie tylko zdobyła najwięk­
szy rozgłos i dała się osobiście poznać kulturalnym kręgom Wielkiej
Brytanii, nie tylko pozostawiła po sobie najobszerniejszy dorobek l i ­
teracki, ale w dodatku jej korespondencja, wspomnienia i utwory po­
wieściowe pozwalają zrekonstruować sylwetki pozostałych bohate­
rów tej historii. Jej biografie są najliczniejsze i najlepiej udokumento­
wane — po pani Gaskell napisano ich w samej tylko Anglii k i l k a
— a prace poświęcone B r a n w e l l o w i , E m i l y Jane i Anne siłą rzeczy
muszą opierać się na szczątkowych faktach i całej masie spekulacji.
M i m o to, a może właśnie dlatego, tych troje budzi niegasnącą cieka­
wość badaczy i miłośników epoki wiktoriańskiej. Zajmijmy się teraz
ostatnimi latami ich życia, pozostawiwszy w tle Charlotte.
W styczniu 1844 r o k u , po powrocie Charlotte z Brukseli, rodzeń­
stwo znowu spotkało się w domu w komplecie. Był to ich ostatni
harmonijny wspólny początek nowego r o k u . Anne i Branwell po
krótkich feriach musieli wracać do T h o r p Green — najmłodsza sio­
stra z coraz większymi oporami, niespokojny rudzielec z ochotą i zapa­
łem. D w i e pozostałe siostry zajęły się sprawami d o m o w y m i — E m i l y
gospodarstwem, Charlotte przede wszystkim opieką nad pastorem,
który oślepł już niemal całkowicie i wymagał czasochłonnej asysty.

110
Szczególnie absorbujące były godziny głośnej lektury, zarazem jednak
między najstarszą córką i ojcem rodziła się trwała więź, która później,
gdy zostali sami na świecie, dla niego stała się oparciem, a dla niej
— brzemieniem. Pastor nadal faworyzował Branwella. Nieźle też czuł
się w towarzystwie silnej, niezależnej i obdarzonej iście męską odwa­
gą Emily. L o s jednak sprawił, że w chwilach prawdziwej słabości
przychodziło m u polegać na drobniutkiej, mizernej Charlotte.
D l a E m i l y lata po powrocie z Brukseli były nadzwyczaj twórcze.
Cały rok, z wyjątkiem paru letnich tygodni, kiedy to Anne i Branwell
korzystali z wakacji, spędziła na plebanii tylko w towarzystwie ojca,
starej Tabby, służącej M a r t h y B r o w n i domowych zwierzaków. Jak
kiedyś z Anne, tak teraz samotnie, w chwilach wolnych od zajęć do­
mowych, wyprawiała się na wrzosowiska do ulubionych miejsc — do
wodospadu, do ruin farmy Top Withens z czasów elżbietańskich, któ­
ra miała się stać pierwowzorem Wichrowych Wzgórz. N i e odstępowa­
ły jej psy — potężny Keeper i urocza Flossy, której udało się podbić
nawet serce pastora. Podczas tych wędrówek rodziły się w jej głowie
strofy, które spisywała na różnych świstkach papieru, dołączając je
do wcześniej powstałej liryki gondalowej i osobistej. Teraz jednak
najwidoczniej sama uznała, że jej twórczość osiąga rangę prawdziwej
poezji, gdyż postanowiła dokonać selekcji własnych utworów i te,
które uznała za wartościowe, zgromadziła w dwóch — sławnych po­
tem — brulionach z czerwonymi okładkami. N a jednym z nich napi­
sała: Emily Jane Bronte. Gondal Poems.
E m i l y była p r a w d z i w y m dzieckiem natury. Przejawiało się to nie
tylko w jej usposobieniu, lecz także w wyglądzie, w swobodzie r u ­
chów, która w porównaniu ze skrępowaną cielesnością ówczesnych
kobiet — wciśniętych w gorsety, oszczędnych w gestykulacji, unikają­
cych spojrzeń rozmówców — musiała jawić się jako nieobyczajne
dziwactwo. Unikając przebywania wśród obcych, decydując się na
dobrowolną izolację, E m i l y wybierała wolność i autentyczność, któ­
re wszakże nie manifestowały się w jakiś szczególnie ekspresyjny
sposób. Z usposobienia introwertyczna — cecha, która z wiekiem się
u niej jeszcze pogłębiała — burze swego życia wewnętrznego ujawnia­
ła w słowie pisanym i pod t y m względem podobna była do pozosta­
łych sióstr. N a skrajną ekstrawertyczność mógł sobie w tej rodzinie

111
pozwolić wyłącznie Branwell, nie tylko dlatego, że taką miał psychi­
kę, ale i dzięki stereotypom k u l t u r o w y m , pozwalającym mężczyźnie
„wyszumieć się" za młodu, n i m obowiązki w i e k u dojrzałego zmuszą
go do ustatkowania. Jak fałszywa i zgubna bywała w praktyce taka
doktryna pedagogiczna — o t y m Charlotte, E m i l y i Anne wiedziały
aż za dobrze.
Powierzchowność dwudziestoparoletniej E m i l y najbardziej suge­
stywnie — choć w trochę egzaltowanych słowach — opisała w swych
wspomnieniach Ellen Nussey. To migawkowe ujęcie dotyczy w y d a ­
rzenia nieczęstego w życiu mieszkańców plebanii: wspólnej w y p r a w y
młodych kobiet do Bradford na zakupy:
„Emily [...] wybrała materiał biały, zdobny w błyskawice i pio­
runy koloru purpurowo-fioletowego, k u nieukrywanej zgrozie jej
bardziej u m i a r k o w a n y c h towarzyszek. I wyglądała w t y m dobrze!
Wysoka, gibka istota, jej giętkie ruchy miały w sobie wdzięk ni to
królowej, ni to dzikiego stworzenia, kiedy z malowniczą niedba-
łością obnosiła fałdziste, fiołkowo nakrapiane spódnice; twarz jas­
na i blada; bardzo ciemne, obfite włosy upięte z tyłu hiszpańskim
grzebieniem; duże szaropiwne oczy, chwilami pełne leniwego, po­
błażliwego h u m o r u , kiedy indziej pełne błysków, które coś mówiły
i coś skrywały, to znów zapalały się ogniem błyskawicy oburzenia..."
(BN LIX).
E m i l y nie zabiegała o niczyje względy — to otoczenie starało się
pozyskać jej sympatię. Szczególnie mocno doświadczyła tego Char­
lotte, którą w dzieciństwie silniejsza więź łączyła z bratem. Z upły­
w e m czasu jednak to właśnie młodszą siostrę zaczęła darzyć coraz
większym przywiązaniem i podziwem. Rzecz w t y m , że E m i l y chyba
nie odwzajemniała jej uczuć i zainteresowania w równym stopniu.
Zawsze tworzyła zgodny duet z Anne — przez całe lata razem ukła­
dały sagę gondalową — a pod koniec życia mocno związała się
z Branwellem, opiekując się nim w najgorszych chwilach. Zdaje się,
że jako jedyna z całej rodziny nie osądzała go, nie pogłębiając dzięki
temu i tak dlań nieznośnego poczucia w i n y i klęski. Bo E m i l y nie
pragnęła świata naprawiać. Obce jej było ocenianie innych. Przyjmo­
wała świat z jego dobrem i złem, sacrum i profanum, wzniosłością
i miałkością.

112
W r o k u 1845 była w najlepszej spośród całego rodzeństwa formie
psychicznej, intelektualnej i fizycznej. Świadczy o tym chociażby jej
kolejna urodzinowa notatka sporządzona 30 lipca. Po lakonicznym
sprawozdaniu z wydarzeń, jakie zaszły od poprzedniej notatki z roku
1841 — jest tam między innymi m o w a o t y m , że w czerwcu Anne
zrezygnowała z pracy w T h o r p Green — następuje pogodny opis
krótkiej w y p r a w y do Y o r k u :
„Pojechałyśmy z Anną, same, we dwie, w naszą pierwszą długą
podróż. Wyruszyłyśmy z domu w poniedziałek, 30 czerwca, spędzi­
łyśmy noc w Y o r k u , wróciłyśmy do Keighley we wtorek wieczór,
przenocowałyśmy tamże i we środę rano wróciłyśmy piechotą na
plebanię. Choć pogoda była niepewna, spędziłyśmy czas bardzo
przyjemnie, z wyjątkiem k i l k u godzin w Bradfordzie. I podczas naszej
podróży byłyśmy Ronaldem Macalgin, H e n r y m Angora, Juliettą
Augusteena, Rosabellą Esmalden, Ellą i Julią Egremont, Katarzyną
N a w a r r e i Kordełią Fitzaphnold, zbiegłymi z Pałacu N a u k , aby się
przyłączyć do rojalistów, którym zagrażali zwycięscy republikanie.
Gondalowie wciąż w rozkwicie. W tej chwili piszę o Pierwszych Woj­
nach — A n n a napisała k i l k a szkiców na ten temat i książkę o H e n r y m
Sophonie. Zamierzamy trzymać się łotrów, póki nas będą bawić,
co, stwierdzam z przyjemnością, wciąż ma miejsce. Powinnam była
wspomnieć, że zeszłego lata powróciłyśmy energicznie do projektu
szkoły. Wydrukowałyśmy prospekty, rozesłałyśmy listy do wszystkich
przyjaciół, zawiadamiając o naszych planach [...], ale nic z tego nie
wyszło — teraz wcale nie pragnę szkoły i żadna z nas specjalnie o tym
nie marzy. M a m y dostateczną ilość gotówki, by pokrywać bieżące
potrzeby, i pewne perspektywy na akumulację. Wszyscy jesteśmy
w niezłym zdrowiu z wyjątkiem taty, który ma kłopoty z oczami i B . ,
który, m a m nadzieję, w przyszłości się poprawi i będzie się lepiej
sprawował. C o do mnie — jestem całkiem kontenta — mniej niż
dawniej bezczynna, wciąż pełna energii, nauczyłam się korzystać, ile
się da, z chwili obecnej i patrzeć w przyszłość z nadzieją, mniej się
denerwując, że nie mogę zrobić wszystkiego, co bym zrobić chciała,
rzadko albo nigdy się nie martwię o brak zajęcia i po prostu pragnę,
żeby wszyscy czuli się równie dobrze jak ja, żeby tak samo nie
poddawali się przygnębieniu, a wówczas wszystko naokoło byłoby

113
całkiem znośne. [...] Wczorajszy dzień był bardzo podobny do dzisiej­
szego, ale ranek był boski".
Refleksje E m i l y na temat własnego samopoczucia potwierdzają to,
0 czym niemal dokładnie w tym samym czasie pisała Charlotte do
Hegera — że brak zajęcia jest najgorszym wrogiem kobiet, że w bez­
czynnym ciele duch i umysł marnieją; być może kwestia ta była przed­
miotem rozmów między siostrami. C o do gotówki i perspektyw aku­
mulacji — chodzi oczywiście o spadek po ciotce i ulokowanie go
w akcjach kolei. Z notatki w y n i k a również, że obie siostry z d a w n y m
zapałem oddają się wymyślaniu historii gondalowych. Dalej E m i l y
pisze:
„Tabby [...] jest u nas od dwóch i pół lat z powrotem i w dobrym
zdrowiu. M a r t a , która również odeszła, też wróciła. M a m y Flossy
1 straciliśmy Tygrysa — straciliśmy również jastrzębia H e r o , który
został oddany razem z gęśmi i zapewne nie żyje, bo kiedy wróciłam
z Brukseli, rozpytywałam na wszystkie strony i nie mogłam zdobyć
o n i m żadnych wiadomości. Tygrys umarł na początku roku —
Keeper i Flossy są zdrowi, tak samo kanarek kupiony cztery lata te­
m u . [...] Muszę teraz pędzić do mojego przeciągania i prasowania
bielizny. M a m bardzo dużo roboty domowej i pisania, w ogóle pełno
zajęcia. Z najlepszymi życzeniami dla wszystkich domowników do
1848 r o k u . . . " ( A P T 1 9 0 - 1 9 1 ) .
Skład mieszkańców plebanii najwidoczniej ustabilizował się po
śmierci ciotki, która wcześniej odprawiła Tabby i Marthę, a także, jak
można podejrzewać, pozbyła się co bardziej kłopotliwych zwierzę­
cych pupili siostrzenic. Teraz, k u wyraźnemu zadowoleniu Emily, sy­
tuacja wróciła do normy. T a sama chwila widziana oczyma Anne ma
jednak znacznie ciemniejszą barwę:
„Wczoraj były urodziny E m i l i i i termin otworzenia naszych zapis­
ków z 1841 r o k u , ale przez pomyłkę zrobiłyśmy to dzisiaj, zamiast
wczoraj. Ile to się rzeczy wydarzyło od tego czasu, kiedyśmy je pisa­
ły! Jedne miłe, inne bardzo przykre. Wtedy jednak byłam w T h o r p
Green, a teraz stamtąd uciekłam. Już wtedy chciałam wyjechać —
jakaż byłabym nieszczęśliwa, gdybym wiedziała, że muszę zostać tam
jeszcze cztery lata; w t y m okresie dowiedziałam się bardzo przykrych
rzeczy o naturze ludzkiej, takich, o jakich mi się nawet nie śniło.

114
Pozostali przeżyli więcej rozmaitości [...]. Branwell [...] zosta! w y ­
chowawcą w T h o r p G r e e n , doznał licznych cierpień i zapadł na
z d r o w i u . W czwartek bardzo chorował, ale pojechał z Johnem B r o w n
do L i v e r p o o l u , gdzie teraz jest, mamy nadzieję, że m u się zdrowie
poprawi i on sam w przyszłości też się poprawi. Dziś chmurny, po­
sępny, deszczowy dzień. J a k dotąd, lato jest bardzo chłodne i dżdży­
ste. Charlotta była ostatnio [...] z trzytygodniową wizytą u Ellen
Nussey. Siedzi teraz w stołowym i szyje. E m i l i a prasuje na górze.
J a siedzę w stołowym pokoju w fotelu na biegunach, z nogami na
pręcie paleniska. Tatuś w bawialni. Tabby i M a r t a są na pewno
w kuchni. Keeper i Flossy nie w i e m gdzie. Mały D i c k skacze po klat­
ce. Kiedy pisałyśmy poprzednią notatkę, myślałyśmy o założeniu
szkoły. Ten pomysł został zarzucony, po długiej przerwie podjęty
i znowu zarzucony, ponieważ nie mogłyśmy znaleźć uczennic. Char­
lotta myśli o pójściu na nową posadę. Chce jechać do Paryża. C z y
pojedzie? Wpuściła właśnie Flossy, która położyła się na sofie. E m i ­
lia zajmuje się pisaniem Żywota cesarza Juliusza. Czytała m i już
część, bardzo b y m chciała usłyszeć resztę. Pisze również jakieś wier­
sze. C i e k a w a jestem, o czym. Zaczęłam pisać trzeci tom Przypad­
ków z życia pewnej osoby. Chciałabym, żeby to było skończone.
[...] M a m y z E . bardzo dużo do roboty. Kiedy ją rozsądnie ograni­
czymy? [...] N i e skończyłyśmy jeszcze K r o n i k G o n d a l i , które zaczę­
łyśmy trzy i pół r o k u temu. [...] Gondalowie, ogólnie biorąc, nie
najlepiej nadają się teraz do zabawy. C z y to się zmieni na lepsze?
C i e k a w a jestem, co się z nami wszystkimi stanie i gdzie każde z nas
będzie trzydziestego lipca 1848 r o k u , kiedy to, jeśli wszyscy dożyje­
my, E m i l i a skończy akurat 30 lat, ja będę miała 29, Charlotta 33
a B r a n w e l l 3 2 ; i jakie zmiany przeżyjemy i czego będziemy świadka­
mi i czy sami bardzo się zmienimy? M a m nadzieję, że przynajmniej
nie na gorsze. Jeśli o mnie idzie, nie mogłabym być bardziej apatycz­
na czy starsza duchem niż teraz. Z nadzieją na dobrą przyszłość
kończę" ( A P T 1 9 0 - 1 9 1 ) .
Ciekawe, że w przeciwieństwie do E m i l y Anne dostrzega wyraźny
kryzys twórczości „gondalowej", a trzytomowe dzieło, o którym
wspomina, to prawdopodobnie brulionowa wersja jej pierwszej po­
wieści, czyli Agnes Grey. Najważniejsze są jednak dwa wątki poja-

115
wiające się w obu notatkach i wymagające komentarza: projekt zało­
żenia szkoły i sytuacja w T h o r p Green.
Istotnie, po ostatecznym powrocie Charlotte z Belgii panny B r o n ­
te zaczęły wcielać w życie ideę własnej „pensji z internatem dla ogra­
niczonej liczby młodych p a n i e n " — jak głosił zredagowany przez nie
prospekt. Z braku innej lokalizacji postanowiły wykorzystać do tego
celu pomieszczenia plebanii. W programie nauczania znalazły się: pi­
sanie, arytmetyka, historia, gramatyka, geografia, francuski, niemiec­
k i , łacina, muzyka, rysunek i szycie. Uwzględnienie na tej liście łaciny
i rysunku pozwala przypuszczać — ale są to przypuszczenia nader
słabe — że być może Branwellowi również przypadła jakaś rola
w o w y m planie, który wszakże spełzł na niczym, bo nie zgłosiła się
ani jedna uczennica chętna do podjęcia nauki w nieatrakcyjnym H a -
w o r t h . Temat szkoły przestał pojawiać się w rodzinnych rozmowach.
Wyparły go zresztą inne, trudniejsze problemy, w związku z którymi
pora przyjrzeć się bliżej rodzinie Robinsonów z T h o r p G r e e n .
E d m u n d Robinson, choć miał święcenia kapłańskie, nigdy nie
sprawował funkcji duchownego — jako właściciel dobrze prosperu­
jącego majątku należał do wyższych sfer ziemiańskich. Z d r o w i a był
nie najlepszego. Jego żona Lydia w chwili pojawienia się w T h o r p
Green Branwella liczyła sobie już czterdziestkę. Była dojrzałą, czarno­
włosą pięknością o dość zmysłowych rysach twarzy. Robinsonowie
mieli trzy córki i jednego syna. Według oficjalnej i zaaprobowanej
przez pastora Bronte wersji wydarzeń — a za taką uważa się relację
zawartą w książce pani Gaskell — to właśnie L y d i a , znudzona życiem
na w s i , uwiodła młodego Bronte, choć autorka bynajmniej nie stara
się oczyścić go z winy.
„Nie jest dlań żadnym usprawiedliwieniem — pisze — iż to ona
pierwsza jęła się do niego zalecać i okazywać m u uczucie. A była
tak zuchwała i bezwzględna, że czyniła to w obecności swoich do­
rastających dzieci, one zaś szantażowały ją, że jeśli i m nie pozwoli
na to czy tamto, doniosą przykutemu do łóżka ojcu o t y m , jak «za-
bawia się» z panem Bronte. T a dojrzała wiekiem, nikczemna kobieta
tak go omamiła, że niechętnie wracał do domu na wakacje i zosta­
wał tam jak najkrócej, s w y m dziwnym zachowaniem przyprawiając
wszystkich o niepokój i zakłopotanie — w jednej c h w i l i w jak naj-

116
lepszym nastroju, zaraz potem wpadał w najgłębszą depresję, oskar­
żając się o najgorsze przewinienia i zdrady, a nie tłumacząc, na czym
one polegają, i ogólnie przejawiając rozdrażnienie graniczące z obłę­
dem" ( E G ) .
N i k o m u nie udało się dojść prawdy o t y m , co wydarzyło się
w T h o r p G r e e n . Ostrożne aluzje z notatek Anne pozwalają sądzić, że
atmosfera w rodzinie Robinsonów nie była najlepsza, a jeśli przyjąć,
że to właśnie ich zbiorowy portret pojawił się w Agnes Grey, można
nabrać co do tego pewności. W domach chlebodawców tytułowej
bohaterki — najpierw Bloomfieldów, potem Murrayów — króluje
duch hipokryzji, bezmyślności, okrucieństwa wobec słabszych i próż­
ności. Dziewczynki w y c h o w y w a n e są na niemądre, złaknione roman­
sów i światowego życia laleczki, chłopcy zaś, od najmłodszych lat
stykający się z męską wulgarnością, pijaństwem i lenistwem, wyrasta­
ją na samolubnych, ograniczonych brutali. Tak widziała przeciętną
angielską rodzinę ziemiańską niepozorna guwernantka i trzeba przy­
znać, że jej powieści, poza w a l o r e m artystycznym, posiadają niemałą
wartość socjologiczną. E m i l y Bronte w Wichrowych Wzgórzach rów­
nież ukazała patologie życia rodzinnego, lecz zło wcielone w jej bo­
haterów, a także potęga miotających nimi namiętności sytuowały ich
poza wszelkimi normami moralnymi. Anne Bronte osadziła natomiast
akcję swych dwóch powieści wśród ludzi najzwyklejszych, wśród po­
spolitych miernot — i właśnie dlatego, choć obie kończą się happy
endem, emanuje z nich w i e l k i pesymizm.
Pobyt Anne w T h o r p Green trwał aż cztery lata, z czego dwa i pół
spędziła tam razem z bratem. N a żadnej posadzie Branwell nie zagrzał
miejsca aż tak długo — czyżby udawało m u się powściągać nałogi lub
choćby tylko skutecznie je ukrywać? Znając naturę alkoholizmu i nar­
komanii, doprawdy trudno w to uwierzyć. A może Robinsonowie
patrzyli przez palce na jego słabości? Może wychodzili z założenia, że
czternastoletniemu już wówczas E d m u n d o w i nie stanie się k r z y w d a ,
jeśli pozna ciemniejsze strony życia? Najbardziej prawdopodobna jest
taka hipoteza, że po prostu mało interesowali się życiem dzieci i ich
opiekunów, a przynajmniej mało się t y m interesował pan domu. D o ­
piero gdy zachowanie Branwella zaczęło grozić skandalem, zdecydo­
wał się wkroczyć do akcji.

117
Dalszy ciąg wydarzeń legenda bronteańska przedstawia następu­
jąco. N a początku lipca Robinsonowie pojechali jak zwykle z córkami
na wakacje do Scarborough, E d m u n d zaś został jeszcze przez kilkana­
ście dni z Branwellem w T h o r p G r e e n , po czym dołączył do rodziny.
Musiał wówczas ujawnić ojcu jakieś kompromitujące fakty o s w y m
nauczycielu i w y c h o w a w c y — może pijackie ekscesy? 2 1 lipca dotarł
do H a w o r t h gniewny list od pana Robinsona, który zarzucał Branwel-
lowi bliżej nie sprecyzowane niegodziwości i w trybie natychmiasto­
w y m zwalniał go z posady, zabraniając zarazem utrzymywania jakich­
kolwiek kontaktów z członkami swej rodziny. Młody Bronte zareago­
wał na to wydarzenie gwałtowną histerią, po czym upił się i następny
tydzień spędził na przemian w alkoholowym szale lub otępieniu, nie
będąc w stanie udzielić ani ojcu, ani siostrom żadnych sensownych
wyjaśnień. Taką sytuację zastała na plebanii Charlotte, która w po­
godnym nastroju wróciła z dłuższego pobytu w hrabstwie Derby,
w domu Henry'ego Nusseya, brata E l l e n , gdy ten wyjechał w podróż
poślubną i poprosił siostrę, by doglądała w t y m czasie jego gospodar­
stwa. Po jakimś czasie udało się z Branwella wydobyć zwierzenia
0 jego rzekomym romansie z Lydią Robinson, lecz piekło rozpętane
przezeń w tamtych dniach miało odtąd stać się powszednim chlebem
domowników plebanii. Pastor nocami pielęgnował pijanego lub oszo­
łomionego narkotykiem syna, E m i l y siłą wyciągała go z gospody Pod
C z a r n y m B y k i e m , raz nawet uratowała dom przed pożarem od za­
prószonego przezeń w łóżku ognia. Wszyscy razem starali się na ze­
wnątrz zachować pozory jakiej takiej normalności. N i e było to proste,
gdyż Branwell każdemu, kto chciał go słuchać, opowiadał o wielkiej
1 tragicznej miłości, jaka połączyła go z Lydią. Pieniądze na alko­
hol i laudanum wydobywał kłamstwami od ojca, bywalcy Czarnego
B y k a stawiali m u kolejne rundy whisky, a według nie sprawdzonych
pogłosek raz po raz otrzymywał całkiem spore sumy od ukochanej,
dostarczane mu przez umyślnego posłańca.
Niespełna rok później E d m u n d Robinson umarł, o czym doniosła
gazeta „Leeds M e r c u r y " . N a wieść o t y m Branwell pobiegł do gos­
pody, gdzie w euforycznym nastroju stawiał kompanom kolejkę za
kolejką, przekonany, że oto niebawem zajmie w T h o r p Green miejsce
pana domu. I faktycznie, niemal natychmiast zjawił się w H a w o r t h

118
stangret pani Robinson, lecz rozentuzjazmowanego młodzieńca, który
tymczasem zaczął już pakować swój podróżny neseser, czekał srogi
zawód. Stangret, który zatrzymał się Pod C z a r n y m Bykiem, bynaj­
mniej nie przyjechał zabrać kochanka do stęsknionej L y d i i . Przeciw­
nie, przekazał m u kategoryczny zakaz jakichkolwiek kontaktów z nią.
Zmarły mąż bowiem zostawił testament, w myśl którego majątek
i opieka nad dziećmi pozostawały przy wdowie, ale pod warunkiem
że nigdy nie spotka się ona ani w żaden sposób nie będzie się k o m u ­
nikować z byłym guwernerem syna. Branwell jako dżentelmen złożył
na ręce posłańca solenną obietnicę podporządkowania się prośbie
ukochanej, a gdy za stangretem zamknęły się drzwi gospody, padł na
ziemię w ataku nagłych konwulsji. Miały się one już powtarzać regu­
larnie, co dało asumpt niektórym biografom rodziny Bronte do w y ­
suwania hipotezy, że jedyny syn pastora cierpiał na epilepsję.
H i s t o r i i o uwiedzionym, wykorzystanym i oszukanym młodzień-
cu trzymał się do końca stary Patrick Bronte, podobnie zresztą jak
siostry nieszczęśnika, który rujnował sobie oto życie ostatecznie i bez
jakichkolwiek szans na skuteczną terapię. W następnych latach Bran­
w e l l popadł w istną monomanię i nieustannie rozwijał opowieść
o swojej nieszczęśliwej miłości w chorobliwych słowotokach, a tak­
że w listach, które słał do kompanów z minionych lat — rzeźbiarza
Josepha Leylanda i maszynisty kolejowego Francisa Grundy'ego.
W tych samych listach prosił ich bezskutecznie o różne przysługi:
o załatwienie posady na kolei czy o pomoc w opublikowaniu wierszy.
Bo nie przestał wierzyć, że jest utalentowanym poetą i pisarzem. Z je­
go korespondencji, a także z pojedynczych wzmianek w listach Char­
lotte do Ellen w y n i k a , że w ostatnich latach życia pracował nad
jakimś większym dziełem powieściowym nawiązującym do wątków
angriańskich, z demonicznymi kochankami w rolach głównych. Z a ­
mykał się wówczas w swoim studiu na piętrze, próbując uporządko­
wać rękopisy z różnych okresów. Ostatecznie jednak — choć wiemy
o t y m tylko z jego listu do Leylanda — spalił fragmenty prozatorskie,
w obawie, że zostaną odrzucone przez wydawcę. Te nikłe i nie po­
twierdzone tropy, a także pewne rewelacje ujawnione przez plotkar­
skiego Francisa Grundy'ego w opublikowanych przezeń w r o k u 1879
Obrazkach z przeszłości, dały asumpt niektórym k r y t y k o m do wysu-

119
wania przypuszczeń, iż to Patrick Branwell Bronte, a nie Emily, napi­
sał Wichrowe Wzgórza, siostrzany spisek zaś pozbawił go autorstwa.
Historycy literatury nie znaleźli jednak żadnych przesłanek potwier­
dzających tę sensacyjną teorię.
C o do domniemanej przyczyny kryzysu, upadku i ostatecznie
śmierci Branwella, większość bronteanistów podała w wątpliwość
wersję o romansie z Lydią Robinson. W p r a w d z i e nie znaleziono żad­
nych dowodów na to, że Branwell całą tę historię najpierw zmyślił,
a potem w nią uwierzył, lecz nie ma także dowodów, że mówił praw­
dę. Pani Robinson wyszła powtórnie za mąż, a gdy w r o k u 1857
ukazało się Zycie Charlotte Bronte, jej prawnicy zagrozili autorce
procesem sądowym. Sprawa ostatecznie zakończyła się polubownie,
gdy pani Gaskell publicznie przeprosiła Lydię, podówczas lady Scott,
na łamach „The T i m e s " . Jakiś wszakże gen awanturniczy musiał
wędrować w żeńskiej linii tej rodziny, skoro jedna z córek państwa
Robinsonów, była podopieczna Anne, uciekła z domu z pewnym
aktorzyną, którego poznała w sezonie letnim w nadmorskim Scarbo-
rough, i potajemnie go poślubiła...
Jesienne miesiące 1845 roku, po ostrym kryzysie wywołanym
ujawnieniem sprawek Branwella, stały się dla całej rodziny okresem
przystosowywania do nowych trudności. O ile wcześniej w y b r y k i je­
dynaka można było składać na karb nieuchronnych grzeszków i błę­
dów młodości, o tyle teraz chyba nawet dla pobłażliwego ojca stało się
jasne, że sytuacja jest prawdziwie dramatyczna. Atmosferę domową
jedynie w niewielkim stopniu oddają listy Charlotte do Ellen Nussey.
Nie unikając drażliwego tematu, najstarsza z sióstr stara się pisać o n i m
możliwie eufemistycznie i bez nazywania rzeczy po imieniu.

„18 sierpnia 1845.


N i e odpisałam C i od razu, gdyż nie mam żadnych dobrych wie­
ści. Słabną moje nadzieje co do Branwella. O b a w i a m się, że nigdy
z niego już nic nie będzie. Po ostatnim ciosie, który zranił jego uczu­
cia i pozbawił widoków na przyszłość, stał się nie do zniesienia. Je­
dyne, co pozwala go jakoś temperować, to odmowa pieniędzy. W i e m ,
że trzeba mieć zawsze jakąś nadzieję i staram się jej nie tracić, lecz
czasem myślę, że w jego przypadku wszelka nadzieja jest złudą".

120
„4 listopada 1845.
Myślałam, że będę mogła cię zaprosić do H a w o r t h . Już prawie
wydawało się, że Branwell dostanie pracę i tylko czekałam na w y n i k
jego starań, by móc ci napisać — przyjedź, kochana. Lecz ktoś inny
otrzymał tę posadę [...]. Branwell wciąż siedzi w domu i póki tu jest,
nie możesz przyjechać, łm więcej czasu z n i m spędzam, tym bardziej
jestem tego pewna. Chciałabym powiedzieć o nim choć jedno dobre
słowo, ale nie mogę. Zmilczę tedy".

„31 grudnia 1845.


Masz rację, mówiąc [...], że nie ma gorszych cierpień nad te, któ­
rych przyczyną jest hulaszcze życie. Niestety! Każdy mój dzień
potwierdza tę obserwację, a żywot osób, które muszą opiekować się
nieszczęsnym bratem, jest naprawdę ciężki. To straszne, że los tak
doświadcza tych, co sami są bez w i n y " ( E G ) .
Ellen mogła wiele wyczytać z tych powściągliwych słów. Dobrze
wiedziała, co znaczy życie pod jednym dachem z człowiekiem chorym
psychicznie, gdyż jej najstarszy brat George, po serii załamań ner­
w o w y c h , ostatecznie umieszczony został w zakładzie dla obłąka­
nych w Y o r k u i nie opuścił go aż do śmierci. O trybie życia Branwel­
la w owych latach więcej pisze, na podstawie wspomnień Charlotte,
pastora i innych mieszkańców H a w o r t h , Elizabeth Gaskell:
„Przez ostatnie trzy lata swego życia nałogowo zażywał opium, by
stępić sumienie. C o więcej, upijał się przy lada okazji. [...] Brał opium,
gdyż skuteczniej niż alkohol pozwalało mu pogrążyć się w zapo­
mnieniu, a poza t y m było poręczniejsze w użyciu. D l a zdobycia go
przejawiał spryt prawdziwego opiumisty. Wymykał się z domu, gdy
rodzina była w kościele — wymówiwszy się wprzódy chorobą od
pójścia razem z nimi — i wypraszał dawkę u miejscowego aptekarza,
albo posłaniec przynosił mu niewinnie wyglądającą paczuszkę z innej
miejscowości. N a jakiś czas przed śmiercią zaczął miewać straszliwe
ataki delirium tremens. Sypiał wówczas razem z ojcem w jego sypial­
ni i niekiedy groził, że albo on, albo ojciec nie dożyją następnego
ranka. Roztrzęsione i chore z trwogi siostry błagały ojca, by nie nara­
żał się na niebezpieczeństwo, lecz pan Bronte nie był człekiem bojaź-
l i w y m , a nadto mógł sądzić, że w y w r z e dobry wpływ na syna i skłoni

121
go do samodyscypliny, okazując nie strach przed n i m , lecz doń zaufa­
nie. W środku nocy siostry często nasłuchiwały, czy aby nie rozlegnie
się strzał z pistoletu, aż wreszcie wytężony w z r o k i słuch słabły od
nieustannego napięcia nerwów" ( E G ) .
Jeśli dodamy do tego kompromitujące epizody z B r a n w e l l o w y m i
długami, które pod groźbą osadzenia go w więzieniu trzeba było
spłacać ze skromnych rodzinnych zasobów, jeśli uprzytomnimy sobie,
że opiekujący się synem starzec był prawie ślepy, sytuacja na plebanii
w latach 1 8 4 5 - 1 8 4 8 objawi się nam jako prawdziwy koszmar.
A jednak w t y m prawdziwym d o m o w y m piekle kwitła twórczość
literacka najwyższej próby.
NARODZINY PISAREK

A tmosfera na plebanii musiała czasem przypominać wręcz klimat


domu pracy twórczej. Charlotte i Anne w dawnym pokoju ciotki
Elizabeth, E m i l y w maleńkim pokoiku nad drzwiami wejściowymi,
Branwell w swoim studiu przylegającym do sypialni pastora, o róż­
nych porach dnia — gdy ojciec po śniadaniu zamykał się w swoim
gabinecie, gdy prace gospodarskie zostały wykonane, gdy zapadał
zmrok, gdy panował względny spokój — oddawali się gorączkowo
pisarstwu. C o osobliwe — tej zbiorowej twórczości towarzyszyła
ogólna aura konspiracji. Jak pamiętamy, już od dzieciństwa rodzeń­
stwo Bronte przywykło ukrywać przed dorosłymi swoje wspólne
fantazje. Tajemniczość, umiłowanie sekretu, tak typowe dla w i e k u
dziecięcego, umacniały więź między bratem i siostrami, czyniły ich
zabawy jeszcze bardziej emocjonującymi, aż wreszcie przekształciły
się w dorosły już nawyk. Zwłaszcza wśród dziewcząt, bo Branwello-
we próby literackie szybko stały się dlań tematem przechwałek i nie
kończących się opowieści w gronie męskich przyjaciół, jak również
przepustką do światka pośledniej, prowincjonalnej bohemy. Teraz jed­
nak każde z rodzeństwa próbowało swoich sił na własną rękę. E m i l y
nadal uprawiała lirykę gondalową, a niektóre z jej ówczesnych wier­
szy znalazły godne miejsce w kanonie angielskiej poezji X I X w i e k u .
W odróżnieniu od Charlotte i Anne, nie dała się „zniewolić" kataryn­
k o w e m u metrum popularnej religijnej liryki hymnicznej. Znalazła

123
własny, naturalny rytm m o w y wiązanej i — co najważniejsze — włas­
ne, niepowtarzalne „światoodczucie":

Duszę mam nietchórzliwą,


nie drżę w zbełtanej burzą świata toni.
Niebo świeci tak żywo —
i wiara mi odbłyska, i przed lękiem b r o n i * .

— te słowa z jednego z ostatnich jej wierszy to bodaj najtrafniejszy


autoportret owej zuchwałej, niepospolitej, wyrastającej daleko poza
własną epokę poetki. Osoby, która im większe znaczenie przywiązy­
wała do swojej twórczości, t y m bardziej się z nią kryła. N a w e t Anne,
najbliższa jej powierniczka i współtwórczyni narracji o wyspie G o n -
dali i jej mieszkańcach, wiedziała tylko tyle, że E m i l y „pisze jakieś
wiersze". Z całą pewnością jednak już wówczas rodziły się także Wi­
chrowe Wzgórza.
Charlotte i Anne również pisały „jakieś w i e r s z e " i też zaczęły eks­
perymentować z formą powieściową — Charlotte, pisząc Profesora,
Anne Agnes Grey. Zapewne nie skrywały nawzajem przed sobą włas­
nej twórczości literackiej, zresztą dzieląc ze sobą sypialnię, nie miały
po temu możliwości. W odróżnieniu od innych dziewiętnastowiecz­
nych autorek mogły się cieszyć luksusem posiadania owego „własne­
go p o k o j u " , który Virginia Woolf uznała za niezbędny warunek pisar­
stwa kobiecego. Poza t y m , niezamężne i bezdzietne, dysponowały
czasem wedle swojej w o l i , co również dla kobiecej kondycji było
okolicznością nader rzadką — ta sama Woolf jakże trafnie zauważyła,
że profesjonalna twórczość pisarska wymaga w i e l u godzin skupionej,
nieprzerwanej pracy, piszącej kobiecie zaś „zawsze będzie coś prze­
szkadzać"**. Z chwilą, gdy wszystkie trzy siostry Bronte na dobre
osiadły na plebanii, mając do pomocy w domowych obowiązkach
Tabby i Marthę, chyba sporo czasu mogły przeznaczyć na zajęcia
własne. Z niezwykłości tej sytuacji zdała sobie po latach sprawę Char­
lotte, gdy przyjaźniąc się z obdarzoną liczną rodziną panią Gaskelł,

* Tłum. Witold Chwalewik. Wiersz ten, o angielskim incipicie „No coward soul is
mine...", pochodzi ze stycznia 1846 roku.
** Yirginia Woolf, Własny pokój, tłum. Agnieszka Graff, Warszawa 1997, s. 98.

124
podziwiała sprawność, z jaką łączyła ona rozmaite zadania, i gdy sa­
ma będąc już mężatką, przekonała się, jak bardzo absorbująca jest
rola żony.
O ile Charlotte i Anne nie ujawniały przed Branwellem swoich
literackich prób, o tyle E m i l y być może dopuściła go do projektów
związanych z Wichrowymi Wzgórzami. Faktem jest, że już po latach,
gdy tożsamość sióstr Bronte jako autorek kontrowersyjnych powieści
przestała być tajemnicą, W i l l i a m Dearden, mierny poeta i dawny
przyjaciel Branwella z czasów jego nieudanej kariery portrecisty
w Bradford, zaczął publicznie głosić, iż rozpoznaje w tekście Wzgórz
fragmenty czytane m u niegdyś na głos przez młodego Bronte jako
jego własne. Sprawa nigdy nie została do końca wyjaśniona i niektó­
rzy badacze przyjmują, że B r a n w e l l istotnie mógł mieć dostęp do rę­
kopisów siostry z wczesnymi wersjami powieści, a nawet wspólnie
z nią obmyślać niektóre wątki fabuły i charaktery głównych boha­
terów. To jego wpływem tłumaczono ów niesamowity dualizm zła
i miłości cechujący Heathcliffa, a także brutalność i gwałtowność nie­
których scen powieściowych, tak skrajnie odbiegających od wszyst­
kiego, co w literaturze pięknej stworzyły kobiety.
W zasadzie jednak w 1845 r o k u , decydującym dla w y k l u w a n i a
się sióstr Bronte jako pisarek, czworo rodzeństwa pracowało osob­
no. B r a n w e l l w chwilach lepszego samopoczucia próbował klasycz­
nej formy epickiej, usiłując napisać romantyczny poemat zatytułowa­
ny Morley Hall, oparty na legendarnych motywach zaczerpniętych
z dziejów rodu Leylandów. Miał to być nie tylko utwór, który otwo­
rzyłby m u drogę do sławy, lecz również trybut dla niezawodnego
przyjaciela Josepha Leylanda. Skromne u r y w k i poematu, które za­
chowały się w tej korespondencji, to dość grafomańskie dystychy,
pełne konwencjonalnych westchnień nad utraconymi złudami młodo­
ści i przebrzmiałej metaforyki grobowo-cmentarnej. W porównaniu
z nimi nawet Branwellowe juwenilia odznaczają się oryginalnością
ekspresji i stylu.
Intensywna pisanina odbywała się w sekrecie przed ojcem, a mo­
że raczej przy kompletnym braku zainteresowania z jego strony.
Patrickowi Bronte nie przyszło do głowy, że córki — postrzegane
przezeń jako stare panny, którym przeznaczony jest co najwyżej żywot

125
guwernantki lub nauczycielki oraz do których należy opieka nad jego
osobą — są na tyle niezwykłe, że nie można do nich przykładać tra­
dycyjnych miar życiowych. G d y panny jęły poważnie rozważać ewen­
tualność zarobkowania piórem, jedną z ich podstawowych trosk było
zachowanie tajemnicy przed papą. Zeby się zbytnio nie zdenerwował.
C o ciekawe, dyskrecję w sprawach tyczących pisania utrzymywała
Charlotte nawet wobec swych powierniczek Ellen Nussey i M a r y
Taylor, które o twórczości literackiej przyjaciółki i jej sióstr dowie­
działy się dopiero po ich debiucie.
Po nieudanych próbach z otwarciem szkoły tylko pisarstwo pozo­
stało pastorównom jako sposób na zarabianie pieniędzy. Lata trzy­
dzieste i czterdzieste X I X w i e k u to okres prawdziwego wtargnięcia
kobiet do literatury — w Wielkiej Brytanii i nie tylko. Przyczyny tego
zjawiska były różne, od rosnącej popularności idei emancypacyjnych
począwszy, na czynnikach natury materialnej kończąc. Elaine Showal-
ter — znana przedstawicielka literaturoznawczych studiów nad ko­
biecością — podjęła próbę zbadania sytuacji osobistej i finansowej
angielskojęzycznych pisarek dziewiętnastowiecznych i udało jej się
stwierdzić, że mniej więcej połowę z nich stanowiły kobiety nieza­
mężne, z pozostałych zaś pięćdziesięciu procent znaczna część sięgała
po pióro w sytuacjach kryzysu finansowego: z powodu mężowskie­
go bankructwa, choroby lub śmierci*. Dzięki p o w o l n y m postępom
w edukacji dziewcząt i rozwijającemu się w następstwie tego n a w y k o ­
w i czytania książek rósł popyt na prozę powieściową, w której w y ­
specjalizowały się piszące kobiety. A powodzenie, także materialne,
takich autorek, jak Elizabeth Barrett, Frances Trollope czy Harriet
Martineau, działało na wyobraźnię ich potencjalnych naśladowczyń.
Wprawdzie Margot Peters, autorka jednej z biografii Charlotte B r o n ­
te, powątpiewa, by książki sygnowane nazwiskami kobiecymi docie­
rały na plebanię w H a w o r t h , zwłaszcza że w ogóle dość trudno było
na prowincji o nowości, a niedościgłym w z o r e m pisarstwa powieścio­
wego zawsze był dla pastora i jego dzieci sir Walter Scott, poezji zaś
— Byron i romantycy z K r a i n y Jezior. Zapewne badaczka ma rację,

* Elaine Showalter, A Literaturę of Their Own. British Women Nouelists from Bronte to
Lessing, Princeton University Press 1977, s. 47.

126
lecz popularność autorek kobiecych znajdowała odbicie w recenzjach
publikowanych na łamach gazet czytanych w rodzinie Bronte, a jak
pamiętamy, blaski i cienie życia literackiego od najmłodszych lat fa­
scynowały całą czwórkę rodzeństwa. Świadectwem są zwłaszcza juwe-
nilia angriańskie Branwella i Charlotte, w których słowne (i nie tyl­
ko) potyczki między autorami i krytykami były stałym motywem.
Tak przedstawiał się w najogólniejszych zarysach kontekst socjo-
logiczno-literacki debiutu sióstr Bronte. Ale narracja bronteańska rzą­
dzi się własnymi regułami i czas, by znowu pojawił się jakiś punkt
zwrotny, jakaś niespodzianka, jakiś brzemienny w skutki zbieg oko­
liczności. N i e sposób o tym zdarzeniu opowiedzieć inaczej, jak tylko
słowami Charlotte:
„Pewnego dnia jesienią wpadł mi przypadkiem w ręce brulion
z wierszami skreślonymi ręką mojej siostry, E m i l i i . N i e byłam, rzecz
jasna, zdziwiona, bo wiedziałam, że E m i l i a potrafi pisać i pisze wier­
sze, kiedy jednak przejrzałam zeszyt, ogarnęło mnie nie tylko zdzi­
wienie, lecz i głęboka pewność, że m a m przed sobą coś więcej niż
tylko pospolite wynurzenia, coś, co w niczym nie przypomina poezji
pisanej na ogół przez kobiety. Ta wydała m i się zwarta i zwięzła, sil­
na i autentyczna. W m o i m uchu rozbrzmiewała niezwykłą muzyką
— dziką, melancholijną, podniosłą.
M o j a siostra E m i l i a nie odznaczała się otwartym usposobieniem,
nie należała też do osób, które pozwoliłyby bezkarnie nawet najbliż­
szym i najdroższym wkraczać bez zaproszenia w zakamarki swojej
duszy i serca. Upłynęło wiele godzin, nim załagodziłam fakt doko­
nanego odkrycia...
A tymczasem nasza najmłodsza siostra spokojnie przyniosła mi
swoje utwory, mówiąc, że jeśli spodobały m i się wiersze E m i l i i , to
może zechciałabym przejrzeć i jej własne. N i e mogłam być sędzią
bezstronnym, wydało m i się jednak, że i te wiersze cechuje oryginal­
ny, słodki, szczery patos" ( A P T 196).
To fragment słynnej noty wspomnieniowej z roku 1850, którą
Charlotte Bronte opatrzyła zredagowane przez siebie łączne wyda­
nie Agnes Grey, Wichrowych Wzgórz oraz wyboru poezji nieżyjących
już wówczas sióstr, definitywnie rozstrzygając wszelkie kontrower­
sje i nieporozumienia związane z autorstwem powieści sygnowanych

127
nazwiskiem Bell. W tymże wspomnieniu ujawniła ponadto moty­
wy, którymi kierowała się wraz z E m i l y i Anne przy wyborze owego
pseudonimu:
„Od najwcześniejszej młodości marzyłyśmy o t y m , by kiedyś zo­
stać pisarkami. To marzenie, któregośmy się nigdy nie wyrzekły, nawet
kiedy rozdzielała nas przestrzeń i pochłaniała absorbująca praca, teraz
nabrało siły i logiki: przyjęło formę postanowienia. Ustaliłyśmy, że
przygotujemy mały wybór wierszy i wydamy je, jeśli się to okaże
możliwe. N i e chcąc się ujawniać publicznie, ukryłyśmy się pod naz­
wiskami: Currer, Ellis i Acton Bell. Ten dość dwuznaczny wybór
podyktowany był następującymi względami: nie chciałyśmy obierać
jednoznacznie męskich imion, a jednocześnie nie chciałyśmy się przed­
stawiać jako kobiety, ponieważ miałyśmy niejasne wrażenie, że istnieją
pewne uprzedzenia co do pisarek. Zauważyłyśmy bowiem, iż krytycy
w swoich negatywnych opiniach niejednokrotnie posługują się argu­
mentem płci, a w pozytywnych — stosują ten argument jako k o m ­
plement, który przecież nie jest prawdziwą pochwałą..." ( A P T 2 0 0 ) .
Siostry Bronte były jednymi z pierwszych kobiet piszących, które
sięgnęły po męski pseudonim. Wcześniej uczyniła to George Sand
(Aurorę Dudevant), lecz jej rebeliancki gest odrzucenia stereotypo­
w y c h atrybutów kobiecości i zastąpienia ich męskim kostiumem oraz
sposobem bycia nie może być porównywany z decyzją pastorówien,
które po prostu chciały zamaskować swą tożsamość. Przykład Sand
był jednak inspirujący, zwłaszcza że w latach czterdziestych jej popu­
larność w Anglii rosła z roku na rok, czego dowodem była znaczna
liczba przekładów. Niebawem w ślady sióstr Bronte poszła starsza od
nich wprawdzie, lecz nieco później debiutująca George Eliot, czyli
M a r y A n n Evans, a potem ruszyła już prawdziwa lawina autorek kry­
jących się pod fikcyjnymi nazwiskami mężczyzn. T a strategia była
wypadkową k i l k u czynników. Przede wszystkim, jak twierdzi Elaine
Showalter, w owej wczesnej fazie epoki wiktoriańskiej w świadomo­
ści uczestników życia kulturalnego kategoria „pisarstwa kobiecego"
była już wyraźnie wykrystalizowana, i to nie tyle z powodu liczeb­
ności „piór niewieścich", zaznaczających swą obecność na r y n k u
wydawniczym, ile wskutek niewspółmiernie dużej uwagi, jaką temu
zjawisku poświęcali recenzenci. Przeważnie zresztą była to uwaga

128
krytyczna, gdyż etykietka „kobiecości" zazwyczaj sygnalizowała, że
ma się do czynienia z literaturą niskiego lotu. „...miałyśmy niejasne
wrażenie, że istnieją pewne uprzedzenia co do pisarek" — w y z n a w a ­
ła Charlotte Bronte i wrażenia te były w dużej mierze trafne. W dzie­
dzinie powieściopisarstwa „kobiecość" oznaczała tematy związane
z życiem familijnym i towarzyskim, z religią, w y c h o w a n i e m i zba­
w i e n n y m wpływem kobiet na morale ich otoczenia, zwłaszcza męż­
czyzn. Celem takich utworów było propagowanie właściwych stan­
dardów płciowych, utrwalanie i powielanie tradycyjnych modeli życia
rodzinnego oraz istniejącego porządku społecznego. Słabe wykształ­
cenie autorek, miałkość ich talentów i ogólne niedostatki warsztatu
pisarskiego sprawiły, że w języku wczesnowiktoriańskiej krytyki lite­
rackiej „kobiece" równało się — błahe, niemądre, pruderyjne, kokie­
teryjne, obyczajne, sentymentalne, piszącą kobietę zaś postrzegano
jako żądną poklasku, próżną i nieskromną. W obliczu takich stereo­
typów ucieczka od kobiecości była ucieczką od literatury słabej k u
literaturze wartościowej, a pseudonim lub anonimowość dawały szan­
sę na uniknięcie niechcianego rozgłosu.
Z drugiej strony, opinia publiczna domagała się od uznanych
autorek, by przestrzegały o w y c h standardów kobiecości, które recen­
zenci tak często i m wytykali — żeby pisały elegancko, konwencjonal­
nie, językiem pozbawionym wszelkiej szorstkości, w zgodzie z kodek­
sem obyczajowym sfer średnich i wysokich. Wszelkie odstępstwa od
obowiązującej tonacji i tematyki były natychmiast wychwytywane
i piętnowane, skutkiem czego opozycja kobiece/niekobiece nie stawa­
ła się dwuwartościowa — niedobre/dobre — lecz negatywnie jedno-
wartościowa. Kobiety piszące „po kobiecemu" i „nie po kobiecemu"
na równi nie podobały się recenzentom. Z tych wszystkich skompli­
kowanych uwarunkowań siostry Bronte, a zwłaszcza Charlotte, miały
sobie w pełni zdać sprawę dopiero wówczas, gdy kwestia tożsamości
i płci Bellów stała się jednym z najgoręcej dyskutowanych tematów
w brytyjskich kręgach kulturalnych.
Tymczasem jednak, na przełomie lat 1845 i 1846, siostry sposobią
się do poddania swej poetyckiej twórczości próbie druku, nie mając
pojęcia, że pomysł z pseudonimem okaże się niezwykle skutecznym
chwytem marketingowym. Ale nie od razu.

129
W przygotowanym przez nie wyborze znalazło się dziewiętnaście
wierszy Charlotte i po dwadzieścia jeden wierszy E m i l y oraz Anne.
Tomik był zróżnicowany. Obok liryki osobistej, religijnej i dydaktycz­
nej autorki umieściły w nim sporo utworów powstałych w ramach
sagi gondalowej, poddanych specyficznej obróbce, polegającej na w y ­
eliminowaniu wszelkich śladów ich fantasmagorycznej genezy — na
przykład imion fikcyjnych postaci. W rezultacie pełne namiętności
monologi o miłości, zdradzie i śmierci mogły zostać odebrane jako
liryka bezpośrednia, co w następnych epokach prowokowało do
snucia najdziwniejszych przypuszczeń o uczuciowym życiu sióstr,
a zwłaszcza najbardziej z nich enigmatycznej Emily, i sprowadzało
różnych interpretatorów na manowce.
Następnym krokiem było znalezienie wydawcy. Londyńska firma
Aylott & Jones, do której ostatecznie zwróciła się Charlotte, wyraziła
zainteresowanie tomikiem trzech debiutujących poetów, ale nie do
tego stopnia, by ryzykować swoje pieniądze. Mogła jednak wydać
książkę na koszt autorów. I tu siostry raz jeszcze potwierdziły swą
zdolność do podejmowania śmiałych, niekonwencjonalnych decyzji.
Z kapitału pozostawionego i m przez ciotkę Branwell wypłaciły nie­
małą jak na ich możliwości i przyzwyczajenia sumę trzydziestu jeden
funtów i dziesięciu szylingów, i w maju 1846 r o k u ukazała się legen­
darna już dziś książeczka. „Mały, zgrabny format, 165 stronic dobre­
go papieru, oprawa z ciemnozielonego płótna, wokół klasyczna złota
ramka i czytelny, tłoczony tytuł:
POEZJE
Currer, Ellis i Acton Bell
Cena 4 szylingi"
— tak opisuje ją Anna Przedpełska-Trzeciakowska ( A P T 2 0 5 ) .
W ciągu roku udało się sprzedać d w a egzemplarze t o m i k u . Jed­
nak dzięki rozesłaniu tzw. gratisów do k i l k u czasopism Poezje nie
przeszły całkiem bez echa. W lipcu anonimowy recenzent „The C r i t i c "
pochwalił je za „oryginalne myśli wyrażone prawdziwie poetyckim
językiem", inny zaś, również nie znany z nazwiska, krytyk napisał
w „The Athenaeum" o Ellisie Bellu:
„...Jest w n i m piękny i osobliwy duch, i może mieć do powie­
dzenia rzeczy, na które ludzie chętnie nastawiają ucha — i potęgę

130
skrzydeł tak wielką, że wzniesie go na wyżyny, jakich nikt jeszcze nie
osiągnął" ( A P T 2 0 6 ) .
Razem siostry poczuły się pewniej. Czytając nawzajem swoje
utwory i dzieląc się opiniami, Charlotte, Emily i Anne stworzyły ar­
tystyczną wspólnotę, która jednak nie zniwelowała tego wszystkiego,
co je tak pięknie różniło, a co najlepiej wydobyła dopiero ich twór­
czość powieściowa. E m i l y na pozór najmniej spragniona była tego, by
ujrzeć swe utwory w druku — świadczy o t y m chociażby jej reakcja
na odkrycie przez Charlotte czerwonych zeszytów z wierszami. Ale
czy możemy do końca wierzyć w pełną szczerość takich zachowań?
Wydaje się, że w psychice autorki Wichrowych Wzgórz stale walczyły
ze sobą: przemożna wola zachowania własnej integralności i indywi­
dualności poprzez ignorowanie reguł narzucanych przez świat ze­
wnętrzny oraz potrzeba wycofywania się „do wewnątrz" — z natural­
n y m u osoby tak utalentowanej przymusem wyładowania potencjału
twórczego. Dzięki presji ze strony Charlotte Emily mogła w zgodzie
z samą sobą „ustąpić", a de facto zrealizować swe najgłębsze marzenie
— by utwory jej znalazły drogę do czytelników.
Charlotte bezsprzecznie odgrywała w tym trio rolę dominującą.
Ta drobna istota miała w sobie niespotykaną siłę, przemożne poczu­
cie życiowego celu i sterowania własnym losem. Bardzo wcześnie
zdała sobie sprawę z tego, że posiada talent pisarski, i świadomość ta
zawsze była dla niej podstawą wysokiej samooceny, utrzymywanej
jakby w b r e w wszelkim sygnałom płynącym z otoczenia. Teraz wzięła
na siebie funkcję kierowniczki zespołu literackiego, prowadząc całą
korespondencję i negocjacje z wydawcami.
Najmniej wyraźnie rysuje się rola, jaką w tym układzie pełniła
najmłodsza z sióstr. Uprawnione jednak wydaje się przypuszczenie, że
bez jej udziału siostry nie zaczęłyby wspólnie działać. Relacja między
E m i l y i Charlotte była tak skomplikowana, jak skomplikowane mogą
być uczucia łączące dwie wybitne jednostki. Obecność Anne wycisza­
ła potencjalne napięcia między starszymi siostrami. Jej pokornej na­
turze odpowiadała pozycja „tej trzeciej", a bliski związek z Emily być
może wyzwolił w niej kreatywność. Poza tym „trójca" ma w sobie
magię, której trudno się oprzeć. Jest w niej pełnia, której brak wszel-

131
kiej podwójności. Pary układają się na ogół w opozycje, przeciwień­
stwa. Trójca to harmonia.
Krótko przed ukazaniem się Poezji, nieświadoma jeszcze ich r y n ­
kowej porażki, Charlotte napisała do Aylott & Jones list następującej
treści:
„Szanowni Panowie,
C . E . i A . Bell przygotowują obecnie do druku dzieło beletrystyczne,
składające się z trzech oddzielnych, nie powiązanych ze sobą powieści,
mogą one być wydane razem albo oddzielnie, w osobnych tomach,
zależnie od tego, jaka forma zostanie uznana za najwłaściwszą.
N i e zamierzają opublikować tych dzieł na koszt własny. Proszą
mnie, abym spytał, czy byliby Panowie skłonni wydać owe powieści,
po zapoznaniu się z ich treścią, rzecz jasna, i upewnieniu się, że m o ­
gą liczyć na ewentualne powodzenie..." ( A P T 2 0 4 ) .

Powieść w trzech tomach, czyli tak zwany three-decker, była obo­


wiązującym standardem wydawniczym prawie do końca X I X w i e k u .
J a k o że książka wciąż była artykułem luksusowym i niewiele osób
mogło pozwolić sobie na kupowanie jej na własność, pod koniec
pierwszej połowy stulecia klientelę księgarzy stanowili przeważnie
właściciele bibliotek stacjonarnych i objazdowych, t y m zaś opłacało
się inwestować głównie w opasłe woluminy, czytane następnie przez
całe rodziny i kręgi towarzyskie. Fenomen popularności three-decke-
ra, mający jak widać swoje źródło w czynnikach natury ekonomicz­
nej, wywarł znaczący wpływ na formę powieściową, podobnie zresz­
tą jak obyczaj drukowania utworów powieściowych w odcinkach
przez popularne czasopisma. Ujmując rzecz najogólniej, powieść stała
się wielowątkowa, wzrosła liczba postaci i wydłużył się czas akcji.
W takim formacie dobrze sprawdzała się saga rodzinna, powieści
przygodowo-historyczne i obyczajowe według recepty Balzakowskiej,
gdzie te same postaci występują w różnych fabułach, raz jako pierw­
szoplanowe, innym razem jako epizodyczne.
Currer, Ellis i Acton Bell nie mogli zaoferować ewentualnemu
wydawcy klasycznego three-deckera i jak widać, Charlotte zdawała
sobie sprawę, że może to działać na niekorzyść jej i sióstr. Dlatego
podkreśliła, że ich powieści, choć „oddzielne" i „nie powiązane",

132
można ewentualnie opublikować razem, a wspólny pseudonim stano­
wił mocny czynnik wiążący trzy utwory w całość. W każdym razie
Aylott & Jones specjalizowali się w w y d a w a n i u poezji i nie wyrazili
zainteresowania ofertą, jednak odpowiadając na kolejne zapytania
Charlotte, przekazali jej listę innych w y d a w n i c t w nastawionych właś­
nie na prozę powieściową. Siostry zapakowały więc trzy rękopisy —
Profesora, Agnes Grey oraz Wichrowe Wzgórza — w mocny szary pa­
pier, napisały na nim pierwszy adres z otrzymanej listy, nadały n a '
poczcie w Keighley i tak rozpoczęła się odyseja owej legendarnej
przesyłki.
O d maja 1846 do maja 1847 roku czterech wydawców odsyłało
paczkę z odpowiedzią odmowną. Z a każdym razem Charlotte prze­
kreślała poprzedni adres i na t y m samym, coraz to bardziej sponie­
wieranym opakowaniu pisała następny, jakby zupełnie nie zdając sobie
sprawy, że t y m sposobem już z góry może budzić rezerwę u kolejnych
wydawców. Wreszcie pewnego wiosennego ranka dostarczono na ple­
banię list od niejakiego T h o m a s a Cautleya Newby'ego, szefa małej
firmy wydawniczej mieszczącej się w Londynie przy M o r t i m e r Street,
który wyrażał chęć opublikowania Wichrowych Wzgórz i Agnes Grey,
lecz nie był zainteresowany Profesorem. W a r u n k i , jakie stawiał, nie
były łatwe do przyjęcia: autorzy mieli zainwestować pięćdziesiąt fun­
tów w koszty produkcji trzystu pięćdziesięciu egzemplarzy, która to
suma miała być i m zwrócona, jeśli nakład zostałby wyczerpany i moż­
na byłoby go powtórzyć.
J a k poczuła się Charlotte, przeczytawszy ten list? Bo to ona
pierwsza zapoznała się z jego treścią, co do tego nie ma wątpliwości.
D o tej chwili przypuszczalnie uważała się za lepszą, bardziej doświad­
czoną powieściopisarkę od swych sióstr, teraz ktoś bezstronny i pro­
fesjonalny orzekł inaczej. W dodatku Profesor był jej pierwszym,
świeżym jeszcze, więc dojmującym rozrachunkiem z wielką i wciąż
żywą miłością do Constantine'a Hegera. Choć w porównaniu z Vil-
lette klucz autobiograficzny jest tu bardzo słaby, wątek miłosny wiele
zawdzięcza osobistym przeżyciom autorki. Tematykę romansową do­
pełnia historia dwóch braci Crimsworthów o przeciwnych usposobie­
niach, pozytywnego tytułowego bohatera Williama i niegodziwego
E d w a r d a . Takie męskie pary, choć nie zawsze uosabiające biegunowe

133
wartości, staną się stałym elementem konstrukcyjnym w powieściach
najstarszej Bronte, a ich genezy trzeba szukać w opowieściach an-
griańskich, w których konkurencja i konflikty między d w o m a synami
demonicznego Aleksandra Percy'ego znakomicie dynamizowały prze­
bieg wydarzeń.
Być może Charlotte liczyła na siostrzaną lojalność, gdy oddawała
list w ręce E m i l y i Anne, na to, że nie przyjmą oferty. W końcu Pro­
fesor w pojedynkę miał jeszcze mniejsze szanse na druk niż jako część
three-deckera. Jednak ostatecznie Ellis i Acton Bell zdecydowali się
podjąć współpracę z N e w b y ' m i już niebawem na plebanię nadeszła
przesyłka z próbnymi odbitkami ich utworów do korekty. Oczywiście
struktura trzytomowa musiała zostać przez wydawcę zachowana. Wi­
chrowe Wzgórza zajęły więc d w a pierwsze tomy, a Agnes Grey — trze­
ci. N i e wydaje się, by sprawa odrzucenia Profesora stworzyła jakieś
napięcia między siostrami. W końcu i tak trio Bellów odniosło pewien
sukces, choć dla samej Charlotte na pewno był to bolesny zawód. C o
nie znaczy, że zamierzała złożyć broń. Naprawdę słowa z rozprawki
pisanej dla Hegera — „Milordzie, ja wierzę, że posiadam G e n i u s z "
— nie zostały rzucone na wiatr i nie były tylko czczą retoryką.
Wysłała więc, oczywiście jako Currer Bell, rękopis Profesora do
kolejnej londyńskiej oficyny wydawniczej Smith & Elder i t y m r a ­
zem opatrzność czuwała nad jej tekstem. Powieść została przeczytana
przez niejakiego Williama Smitha Williamsa, redaktora i głównego
recenzenta firmy, który wprawdzie nie znalazł w niej jeszcze materia­
łu na książkę, lecz wyczuł w autorze talent literacki, co więcej — za­
dał sobie trud, by ze znawstwem omówić wady i zalety u t w o r u , na
koniec zaś zachęcił nieznanego twórcę do nadesłania innego dzieła,
dłuższego, takiego, którym można by wypełnić sakramentalne trzy
tomy.
Tak się złożyło, że Charlotte Bronte właśnie kończyła pisać po­
wieść spełniającą te wymagania i 24 sierpnia 1847 rękopis Jane Eyre.
An Autobiography powędrował pocztą do Smith & Elder, 65 C o r n h i l l
w L o n d y n i e . I to był początek cudownego zwrotu akcji w bronteań-
skiej opowieści.
N I E Z W Y K Ł E L O S Y JANE EYRE

D ruga chronologicznie powieść Charlotte Bronte należy do tych


arcydzieł, które powstawały w jednym natchnionym transie twór­
czym, a nie podczas długich okresów regularnej pracy i cyzelowania
tekstu. Latem 1846 roku w rodzinie Bronte zapadła decyzja o podjęciu
kroków dla ratowania wzroku pastora, któremu pogarszająca się kata­
rakta praktycznie uniemożliwiała już pracę duszpasterską. N a szczęście
od maja 1845 r o k u wyręczał go w licznych obowiązkach nowy w i k a ­
ry, następca Williego Weightmana, w niczym zresztą nie przypomina­
jący uroczego i nieodżałowanego poprzednika. Arthur Bell Nicholls
był — podobnie jak Patrick Bronte — z pochodzenia Irlandczykiem,
0 dwa lata młodszym od najstarszej pastorówny. Wysoki, brodaty
1 postawny, odznaczał się poważnym usposobieniem, solidnością i gra­
niczącą z brakiem tolerancji niechęcią do wszelkich odstępstw od zasad
Wysokiego Kościoła anglikańskiego. Potrafił też bywać niezmiernie
uparty. Nicholls to jego nazwisko rodowe, człon środkowy zaś — Bell
— wziął się stąd, iż jako siedmiolatek Arthur został zaadoptowany
przez wuja, Alana Bella, dyrektora szkoły w Banagher w Irlandii.
Nieodgadnione pozostają przyczyny, dla których siostry Bronte właś­
nie ów człon wybrały na swój literacki pseudonim, lecz w świetle
późniejszych osobistych losów Charlotte akt ów okazał się proroczy.
Dzięki więc zastępstwu Nichollsa pastor mógł opuścić H a w o r t h
na dłużej. W sierpniu 1846 roku w asyście Charlotte wyjechał do

135
Manchesteru, gdzie w Instytucie Leczenia Chorób O c z u poddał się
operacji katarakty. Ponieważ pierwsza, kilkutygodniowa faza rekon­
walescencji wymagała stałego nadzoru lekarskiego, a pacjent czas
dłuższy pozostawać miał bez ruchu, ojciec z córką wynajęli w M a n ­
chesterze skromne mieszkanko i Charlotte musiała gotować, co przy­
chodziło jej nie bez trudu.
„Nie w i e m , jakie mięso zamawiać — pisała do E l l e n . — Z nami
samymi jakoś bym sobie dała radę, tatuś jada takie proste potrawy,
ale za kilka dni przyjedzie pielęgniarka i boję się, że nasz stół nie
będzie dla niej dostatecznie dobry [...]; prześlij m i , jeśli możesz, jakieś
wskazówki" ( A P T 2 2 0 ) .
Stres i dyskomfort, jakie musiała odczuwać biedna Charlotte w ob­
cym, w i e l k i m mieście, borykając się samotnie z codziennymi proble­
mami i troszcząc o zdrowie ojca, były tym większe, że sama też nie
czuła się dobrze. Dokuczał jej nieustanny ból zębów w połączeniu
z nawrotami migreny, a w dodatku właśnie wtedy kolejni wydawcy
zaczęli odsyłać rękopisy Profesora, Agnes Grey i Wichrowych Wzgórz
z odmowami druku. Uzębienie Charlotte w ogóle było w opłakanym
stanie i w późniejszych opisach jej powierzchowności szczegół ten raz
po raz jest wspominany.
Pastor zniósł bolesną, przeprowadzaną bez znieczulenia, operację
z godną podziwu wytrzymałością. Przez następne dni musiał leżeć
w zaciemnionym pomieszczeniu, z przewiązanymi oczyma, a do tego
jeszcze miał zakaz rozmawiania. Charlotte spędzała z nim prawie cały
ten czas, wychodząc tylko po niezbędne sprawunki. I bez przerwy pisa­
ła. Jeśli można wierzyć późniejszym, przefiltrowanym już przez rodzą­
cą się legendę bronteańską relacjom pani Gaskell i Harriet Martineau,
w ciągu tych pięciu tygodni przymusowego pobytu w Manchesterze
powstały około dwie trzecie obszernej, bo spełniającej wymogi three-
-deckera powieści — resztę dopisywała już Charlotte w spokojniej­
szym tempie po powrocie do H a w o r t h .
We wrześniu i październiku pastor na plebanii szybko wracał do
zdrowia, podnoszony na duchu obecnością troszczących się o jego
potrzeby córek, służących i wikarego, dręczony jedynie niepokojem
o Branwella. W listopadzie poprawa w z r o k u była już tak duża, że
odzyskał w znacznym stopniu samodzielność i nawet mógł odprawiać

136
mszę w z i m n y m i wilgotnym kościele Świętego Michała i Wszystkich
Aniołów — a każdej niedzieli odbywały się trzy msze. Mógł czytać
i pisać — a to dla wszystkich Bronte zawsze było podstawą ich ak­
tywności. Charlotte, która w trakcie długich miesięcy poprzedzają­
cych operację dzień w dzień poświęcała ojcu dużo czasu, teraz miała
go więcej do własnej dyspozycji.
Z i m a 1846/1847 upływała pod znakiem ekscesów Branwella —
któregoś grudniowego dnia zjawił się na plebanii szeryf z Yorku z na­
kazem aresztowania młodego Bronte za długi i tylko natychmiastowa
ich spłata z kapitaliku sióstr zapobiegła kompromitacji całej rodziny.
Poza tym silne mrozy i wichury przyniosły falę infekcji: chorował
pastor, chorowała Charlotte, ale najciężej zaniemogła Anne. Uporczy­
w y kaszel i trudności w oddychaniu męczyły ją zwłaszcza w nocy,
lecz chrześcijańska pokora kazała jej znosić cierpienia bez skargi.
Wiosną rodzina jakoś wydobrzała. Charlotte w liście do Ellen tak
podsumowała swe dotychczasowe życie:
„W następne urodziny skończę 3 1 lat — pisała 14 lutego, w rocz­
nicę w a l e n t y n k o w y c h liścików wysłanych niegdyś przez Williego
Weightmana. — M a młodość przeminęła jak sen — i niewielki z niej
zrobiłam użytek. C o zdziałałam przez te ostatnie trzydzieści lat? —
Słodkie n i c " (US 197).
A jednak... 16 marca 1847 roku Charlotte Bronte zaczęła przepi­
sywać na czysto brudnopis powieści, która za kilka miesięcy miała
zelektryzować brytyjskich czytelników i ludzi pióra. W sierpniu w y ­
słała go do wydawcy. Podobnie jak Profesor, trafił on w ręce Williama
Smitha Williamsa, który t y m razem, natychmiast po ukończeniu lek­
tury, udał się z n i m — a była to sobota — do właściciela oficyny
Smith & Elder, młodego, zaledwie dwudziestotrzyletniego George'a
M u r r a y a Smitha. Tenże po latach, w r o k u 1 9 0 1 , wspominał:
„Sobotnie popołudnia nie były wówczas jeszcze wolne od pracy,
toteż jak zwykle wróciłem do domu późnym wieczorem. N a niedzie­
lę umówiłem się z przyjacielem; mieliśmy się spotkać około południa
w miejscu odległym jakieś dwie, trzy mile od mojego domu i odbyć
konną przejażdżkę poza miasto.
W niedzielę po śniadaniu wziąłem rękopis Jane Eyre do swojego
małego gabinetu i zacząłem czytać. Opowieść natychmiast mnie wciąg-

137
nęła bez reszty. Przed dwunastą przyprowadzono mi konia pod drzwi,
lecz nie byłem w stanie odłożyć książki na bok. Napisałem parę lini­
jek do przyjaciela, wyjaśniając, że wskutek pewnych okoliczności nie
mogę się z n i m spotkać, posłałem wiadomość przez stajennego i wró­
ciłem do lektury. G d y przyszedł służący, by oznajmić, że lunch już
gotowy, kazałem mu przynieść sandwicza i kielich w i n a i dalej czyta­
łem. Nadeszła pora wieczornego posiłku. Pochłonąłem go błyskawicz­
nie i przed położeniem się do łóżka doczytałem rękopis do końca...
Następnego dnia napisaliśmy do C u r r e r a Bella, że przyjmujemy
książkę do d r u k u . . . " (US 2 0 0 ) .
Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Czując, że trafił m u
się bestseller, Smith już w e wrześniu przesłał do H a w o r t h odbitki do
korekty autorskiej i 16 października, w sześć tygodni po akceptacji,
książka znalazła się w sprzedaży. 19 października do rąk Charlotte
dotarło sześć egzemplarzy autorskich, które szybko ukryła w swoim
pokoju, tak by nie wpadły w oko ojcu i B r a n w e l l o w i , i oto zaczęło się
oczekiwanie na reakcję czytelników i recenzentów.
W tamtych czasach dobra powieść była bardzo c h o d l i w y m to­
warem. Przestała być traktowana jako literatura drugiej kategorii
i dzięki twórcom pokroju najpierw Scotta, a później Dickensa czy
Thackeraya zaczęła zyskiwać na poważaniu. Toteż pierwsze głosy na
temat Jane Eyre odezwały się bardzo szybko. „Westminster R e v i e w "
ogłosił ją zdecydowanie najlepszą książką r o k u , „The T i m e s " en­
tuzjastycznie pochwalił za świeżość, oryginalność, prawdę i pasję, za
tchnące autentyzmem opisy przyrody i udane analizy psychologiczne
postaci, a coraz bardziej opiniotwórczy krytyk George H e n r y Lewes,
który niebawem miał stać się towarzyszem życia znacznie starszej od
siebie M a r y A n n Evans alias George Eliot, napisał w „Fraser's Maga-
zine": „...od dawna podobnie znakomita książka nie uradowała na­
szych oczu. [...] jej urok trwa jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej
strony" (US 2 0 1 ) . W przyszłości Lewes miał wskazywać na różne
uchybienia w następnych utworach Charlotte Bronte, nie tracąc
bynajmniej dobrej o nich opinii. Charlotte na wszelkie uwagi krytycz­
ne reagowała z nadmiernym przewrażliwieniem, zwłaszcza gdy pod­
noszono w nich problem płci C u r r e r a Bella, co właśnie przytrafiło się
Lewesowi. Lecz choć przez czas pewien nosiła doń w sercu urazę,

138
nigdy nie zapomniała, że był jedną z pierwszych osobistości literac­
kiego świata, które doceniły jej twórczość. Jeszcze więcej satysfakcji
sprawił jej W i l l i a m Makepeace Thackeray, który sięgnął po nowy
debiut powieściowy z profesjonalnego obowiązku i podobnie jak
George Smith nie mógł oderwać się od lektury, dopóki jej po wielu
godzinach nieprzerwanego czytania nie ukończył. Pierwszy nakład
wyczerpał się błyskawicznie i już w grudniu można było opublikować
drugie wydanie Jane Eyre.
Dziś wśród znawców dziewiętnastowiecznej prozy powieściowej
przeważa opinia, że spośród wszystkich utworów sióstr Bronte Wi­
chrowe Wzgórza najbardziej zasługują na miano arcydzieła, Jane Eyre
zaś to wprawdzie książka wybitna, ale jednak ustępująca tej pierwszej.
Można na ten temat dyskutować bez końca, lecz jedno jest pewne
— to właśnie opowieść o „plain Jane", zwyczajnej Janeczce, nieładnej
i biednej sierocie, rozsławiła najpierw nazwisko Bell, a potem nazwi­
sko Bronte. T o dzięki niej wszystkie następne książki trzech sióstr
miały gwarantowane powodzenie, a sama formuła „Currer, Ellis i A c -
ton B e l l " stała się czymś na kształt znaku firmowego, niedostatecznie
zresztą, jak się później przekonamy, strzeżonego.
Czymże urzekła wiktoriańskich odbiorców literatury powieść nie­
znanego autora? C o sprawiło, że magia jej oddziaływała na wiele
pokoleń, a i dziś dzieło to, mimo nieuniknionej patyny, nie nuży, nie
śmieszy, nie rozczula, lecz skłania do poważnej refleksji?
Charlotte Bronte udało się w Jane Eyre połączyć znane, lubiane
i łatwo rozpoznawalne konwencje fabularne ze spontaniczną rewolu-
cyjnością poglądów, przekazem etycznym oraz z wartką, obfitującą
w wydarzenia akcję. C o więcej — udało jej się tego dokonać bez po­
padania w dydaktyzm i tendencyjność, tak jaskrawo widoczne jeszcze
w Profesorze. Losy głównej bohaterki układają się według moraliteto-
wego wzorca: najeżona przeszkodami wędrówka przez życie, zwień­
czona osiągnięciem celu. Tylko pozornie celem o w y m jest, jak w każ­
dym porządnym romansie, ślub z ukochanym. Naprawdę chodzi zaś
o zachowanie własnej odrębności i godności, bez ulegania konwenan­
som i bez oglądania się na opinię ogółu. Oprócz moralitetu i romansu
istotnym składnikiem powieściowej konwencji jest tu gotycki dresz­
czowiec z obowiązującą scenerią rozległego dworzyska, w którego

139
tajemniczych zakamarkach rozgrywają się budzące grozę zdarzenia.
Parę głównych bohaterów tworzy również konwencjonalny duet nie­
winnej dziewicy i bajronicznego amanta, emanującego mroczną męs­
kością. Słowem, mamy w tej powieści wszystko, co przeciętny poże­
racz fabuł lubi najbardziej i czemu nie może się oprzeć.
A jednak gdy przyjrzeć się bliżej poszczególnym składnikom tej
kombinacji, okaże się, że coś ją rozsadza od wewnątrz, coś się nie
zgadza z czytelniczymi przyzwyczajeniami. Elementem najbardziej w y ­
w r o t o w y m jest tu kreacja tytułowej postaci, j a n e Eyre różni się od
swoich poprzedniczek — młodych bohaterek literackich w drodze do
matrymonium — pod wieloma istotnymi względami. N i e ma głów­
nych atrybutów dziewczęcej bohaterki — urody, łagodnego usposo­
bienia i bierności wobec losu. Głównymi cechami charakteru Jane są
gniew, duma, bunt, upór, niezgoda na to, co ogólnie przyjęte, deter­
minacja, poczucie własnej wartości i godności, odwaga i bezkom-
promisowość. To nie jest ideał dziewczęcia, do jakiego przywykły
dziewiętnastowieczne czytelniczki. I nie jest to fabuła, z jaką oswoiły
je przedbronteańskie powieści.
Jane Eyre poznajemy, gdy jako osierocone dziecko przebywa
w domu bogatej krewnej, pani Reed. T u , szykanowana przez opie­
kunkę i jej dzieci, otrzymuje pierwszą lekcję tego, czym jest w y ­
kluczenie i opresja. Jej gwałtowne odruchy sprzeciwu sprawiają, że
zostaje odesłana do szkoły charytatywnej, gdzie w w a r u n k a c h przy­
pominających zakład poprawczy spędza siedem lat, by w końcu, jako
w y k w a l i f i k o w a n a nauczycielka, otrzymać posadę guwernantki w po­
siadłości T h o r n f i e l d H a l l należącej do E d w a r d a Rochestera — czter­
dziestoletniego mężczyzny o brzydkiej, lecz fascynującej aparycji,
obcesowych manierach i niejasnej przeszłości. Jej podopieczną jest
w y c h o w a n k a Rochestera i jego domniemana nieślubna córka, mała
Adelka. J a k o guwernantka spotyka się Jane z kolejnymi szykanami ze
strony bogatych dam, które traktują ją jako istotę podrzędnego ga­
tunku. Zwłaszcza piękna, postawna Blanche Ingram, która zamierza
wydać się za Rochestera, nie szczędzi niepozornej dziewczynie upo­
korzeń i przykrości. W domostwie chlebodawcy dzieją się natomiast
rzeczy niepojęte i straszne — po nocach słychać dziwne śmiechy i ha­
łasy, wśród służby szczególnymi względami cieszy się niejaka Grace

140
Poole, rzekoma szwaczka, która całymi dniami nie opuszcza pokoju
na poddaszu. Domownicy prowadzą niezrozumiałe dla Jane rozmowy,
jakaś straszna zjawa atakuje cudzoziemskiego gościa, który nieoczeki­
wanie przybywa do T h o r n f i e l d . Tymczasem w małej guwernantce ro­
śnie fascynacja Rochesterem, którą ten podsyca swoim prowokacyj­
n y m zachowaniem — do historii wielkich epizodów powieściowych
przeszła zwłaszcza scena, w której, przebrany dla zabawy za starą
Cygankę i nie rozpoznany, wróży z dłoni najpierw bogatym pannom,
a potem Jane i w końcu przed nią się ujawnia.
G d y wreszcie ich wzajemne uczucie ma się dopełnić w małżeń­
skim sakramencie, w ostatniej chwili wychodzi na jaw, że Rochester
zamierza popełnić bigamię, gdyż jest już żonaty z obłąkaną kobietą,
mieszkanką pokoju na poddaszu, którą jako młody człowiek poślubił
pod naciskiem rodziny dla majątku. Zrozpaczona Jane ucieka z T h o r n ­
field i po kilkudniowej tułaczce o głodzie i chłodzie trafia do domu
na wrzosowiskach, gdzie mieszka fanatyczny pastor St. J o h n Rivers
z dwiema siostrami. T u bohaterka znajduje namiastkę rodziny — D i a ­
na i M a r y obdarzają ją siostrzanym uczuciem, St. J o h n surową przy­
jaźnią, a praca w wiejskiej szkółce przynosi jej satysfakcję. I wówczas
fatum, los, opatrzność, czy jak kto w o l i — nieprawdopodobny zbieg
okoliczności powoduje zwrot akcji. N a Maderze umiera stryj Jane
E y r e , który zostawia jej w spadku duży majątek. Mało tego — oka­
zuje się, iż Jane jest blisko spokrewniona z Riversami, a fakt ten
uszczęśliwia ją jeszcze bardziej niż dwadzieścia tysięcy funtów, któ­
rymi zresztą natychmiast postanawia się podzielić z cudownie od­
zyskaną rodziną. G d y jednak St. J o h n proponuje jej małżeństwo
i wspólny wyjazd na misję do Indii, Jane odmawia, bo związek bez
miłości jest dla niej nie do przyjęcia. Zresztą jej myśli i uczucia nadal
krążą wokół Rochestera i gdy wreszcie któregoś wieczoru w telepa­
tycznym transie słyszy go wołającego ją po imieniu, w i e , że musi
wrócić do T h o r n f i e l d .
T a m zastaje posiadłość w ruinie. T h o r n f i e l d H a l l spłonęło wskutek
pożaru wznieconego przez obłąkaną żonę Rochestera, ona sama zgi­
nęła w płomieniach, E d w a r d zaś, usiłując ją ratować, stracił wzrok
i jedną rękę. Tak okaleczonego odnajduje Jane w pobliskim dworku
— i zgadza się zostać jego żoną. Reader, I married him, czytelniku, jam

141
go poślubiła — ta słynna formuła odwraca tradycyjny układ ról mię­
dzy mężczyzną i kobietą. To nie on ją, lecz ona jego poślubia. G d y za
pierwszym razem wyznał jej miłość, gdy pragnął obdarowywać ją
sukniami i klejnotami, gdy po ujawnieniu sekretu pierwszego małżeń­
stwa usiłował zatrzymać ją pod swym dachem, mówiła do niego tak:
„Czy pan sobie wyobraża, że ja tu potrafię pozostać, stając się dla
pana niczym? [...] Ponieważ jestem biedna, nieznana, nieładna i ma­
ła, myśli pan, że i duszy we mnie nie ma ani serca? O , jak się pan
myli! M a m duszę jak i pan i takież serce! A gdyby mi Bóg dał nieco
urody i wielkie bogactwo, postarałabym się, aby panu było równie
ciężko odejść ode mnie, jak mnie jest ciężko odejść od pana. N i e
zwracam się teraz do pana, jak nakazuje zwyczaj czy konwenans
światowy, nawet nie jak człowiek do człowieka, ale jak wolny duch
do wolnego ducha, jak gdybyśmy przeszedłszy przez śmierć i przez
grób, stali przed Bogiem równi, bo i równi przecież jesteśmy!
— Równi jesteśmy! — powtórzył pan Rochester..." ( J E 3 2 1 ) .
Ten żarliwy manifest równości ponad podziałami płciowymi i k a ­
stowymi może się jednak wcielić w życie dopiero, gdy Jane jest mło­
da, zdrowa i bogata, Rochester zaś zubożały (lecz bynajmniej nie
biedny!), kaleki i zdany na jej opiekę. By happyendowej konwencji
stało się zadość, na ostatnich stronicach książki odzyskuje on jednak
częściowo wzrok, tak by w stosownym momencie móc z dumą spoj­
rzeć na pierworodnego syna.
W pobieżnym streszczeniu fabuły ginie to, co stanowi największą
wartość Jane Eyre — obraz bogatego życia wewnętrznego bohaterki,
jej burzliwe stany emocjonalne, buntownicze reakcje na niesprawie­
dliwości systemu patriarchalno-kastowego. Równie cenne i przyku­
wające uwagę ówczesnego odbiorcy były tchnące autentyzmem realia
— kilka osób natychmiast rozpoznało w L o w o o d pierwowzór, któ­
rym była szkoła w C o w a n Bridge, a trafność, z jaką oddane zostały
gorycze guwernanckiej profesji, zwróciła uwagę w i e l u recenzentów.
Te i inne cechy książki spowodowały, że od pierwszych niemalże
chwil po jej wydaniu istotne stały się pytania o płeć i tożsamość C u r -
rera Bella.
N o w a powieść budziła zresztą tyleż entuzjazmu, co i k r y t y k i . W y ­
tykano jej niedostatki warsztatowe — zwłaszcza uchybienia wobec

142
zasady prawdopodobieństwa, takie jak ów chwyt fabularny z nie­
oczekiwanym spadkiem — czy naruszanie decorum stylistycznego
poprzez językowe prowincjonalizmy i kolokwializmy. A l e najwięcej
zastrzeżeń ze strony konserwatywnych recenzentów i recenzentek
wzbudzała postawa moralna tytułowej bohaterki. Jane Eyre zarzuca­
no brak chrześcijańskiej pokory wobec przeznaczonego jej losu i miej­
sca w społeczeństwie, niestosowność zachowań wobec osób wyżej od
niej stojących w hierarchii, brak dziewczęcej ogłady i delikatności,
nieprzystojną otwartość w kontakcie z mężczyzną, słowem — skrajne
odstępstwa od ogólnie akceptowanych wzorców kobiecości. To naru­
szanie obowiązującego stereotypu było dla wielu czytelników na tyle
szokujące, że w dyskusji o płci C u r r e r a Bella stawało się argumentem
na rzecz jego męskości. Lecz z drugiej strony — czy pisarz mężczyzna
wiedziałby, jak się przyszywa kółka do zasłony na okno? C z y umiałby
ze znawstwem opisywać detale niewieściej garderoby? C z y znałby
najdrobniejsze szczegóły codziennego życia w charytatywnej szkole
dla ubogich dziewczynek?
Rozgłos, jaki nazwisku Bell przyniosła Jane Eyre, przyśpieszył w y ­
danie Wichrowych Wzgórz i Agnes Grey. T h o m a s Newby, który do tej
pory ociągał się z drukiem przyjętych dużo wcześniej utworów Ellisa
i Actona Bellów, czyli E m i l y i Anne Bronte, teraz zapragnął zdyskon­
tować sukces C u r r e r a Bella i w grudniu 1847 r o k u , jednocześnie
z drugim wydaniem przez oficynę Smith & Elder Jane Eyre, ukazały
się w formie three-deckera obie powieści młodszych sióstr. Niestety,
poziom wydania pozostawiał wiele do życzenia, korekta była niedba­
ła i tekst roił się od usterek. C o gorsza, mimo że książki sprzedały się
dobrze, N e w b y nie dotrzymał umowy finansowej i autorki za życia
nie dostały za swe dzieło żadnego honorarium. I wreszcie nieuczciwy
w y d a w c a notorycznie wykorzystywał konfuzje wokół nazwiska Bell,
by stwarzać wrażenie, że to jeden i ten sam autor jest twórcą wszyst­
kich sygnowanych n i m dzieł. Zapowiadając nowe tytuły, stale w y k o ­
rzystywał fragmenty pochlebnych recenzji Jane Eyre, używał formy
„Mr B e l l " zamiast formy z imionami, a gdy przyjął do druku nową
powieść Anne, napisanego zimą 1847/1848 r o k u Dzierżawcę Wildfell
Hall, najpierw tak zredagował tekst reklamujący, by zasugerować, że
to Acton Bell jest autorem wszystkich książek Bellów, a następnie dał

143
do zrozumienia zainteresowanemu nabyciem praw autorskich wydaw­
cy amerykańskiemu, że Dzierżawca wyszedł spod pióra C u r r e r a Bella,
i to on, Newby, go reprezentuje. T a ostatnia nieuczciwość sprowoko­
wała wreszcie reakcję ze strony George'a Smitha, który wysłał do
H a w o r t h list z żądaniem wyjaśnień, i tak doszło do wydarzenia, któ­
re w bronteańskiej opowieści stanowi następny punkt zwrotny. Char­
lotte opisała je w liście do M a r y Taylor, t y m jedynym nie zniszczonym
przez adresatkę, i żadna książka o siostrach Bronte nie może obyć się
bez przytoczenia tej wspaniałej anegdoty:
„Tego samego dnia, w którym dostałam list z firmy Smith i Elder
[tj. 7 lipca 1848 — przyp. E . K . ] , spakowałyśmy z Anną mały kuferek,
wysłałyśmy go przodem do Keighley — same wyruszyłyśmy po herba­
cie — pomaszerowałyśmy w szalejącą burzę na stację kolei, dojecha­
łyśmy do Leeds i stamtąd nocnym pociągiem popędziłyśmy do L o n ­
dynu — pragnąc dowieść firmie Smith i Elder, że nie jesteśmy jedną
osobą i rzucić N e w b y ' e m u w oczy jego kłamstwa.
Przyjechałyśmy do Chapter Coffee House [...] około ósmej rano
— umyłyśmy się — zjadłyśmy coś niecoś na śniadanie — posiedzia­
łyśmy kilka minut, a potem wyruszyłyśmy, dziwnie podniecone, pod
nr 65 na C o r n h i l l . A n i pan Smith, ani pan Williams nie byli zawia­
domieni o naszym przyjeździe, nigdy nas na oczy nie widzieli — nie
mieli pojęcia, czy z nas mężczyźni, czy kobiety — ale w korespon­
dencji zwracali się zawsze do nas jak do mężczyzn.
Znalazłyśmy numer 65 — to wielka księgarnia na ulicy niemal
równie rojnej jak Strand — weszłyśmy do środka — podeszłyśmy do
kontuaru — kręciło się przy nim wielu młodych ludzi i chłopców
— zagadnęłam pierwszego, którego uwagę udało mi się przyciągnąć:
«Czy mogłabym zobaczyć pana Smitha?» — zawahał się, miał nieco
zdziwioną minę, ale poszedł — usiadłyśmy i czekałyśmy chwilę, prze­
glądając książki na kontuarze — ich w y d a w n i c t w a , dobrze nam zna­
ne — egzemplarze wielu z nich otrzymałyśmy od firmy w prezencie.
Wreszcie nadszedł ktoś i powiedział tonem powątpiewania: — Pani
chciała się ze mną widzieć?" ( A P T 2 4 8 ) .
Tak wyglądało pierwsze spotkanie Charlotte z młodszym od
niej o osiem lat, przystojnym George'em Smithem — następnym męż­
czyzną, dla którego mocniej zabiło jej spragnione miłości serce,

144
lecz wobec którego nigdy nie pozwoliła sobie na ujawnienie swych
uczuć.
„Czy pan Smith? — rzekłam, spoglądając przez okulary na wyso­
kiego, młodego mężczyznę. — Tak. — Wówczas podałam m u do ręki
jego własny list zaadresowany do Currera Bella. Przyjrzał m u się,
a potem znów popatrzył na mnie. — Skąd pani to ma? — zapytał.
— Roześmiałam się, ubawiona jego zdumieniem i tak nastąpiło rozpo­
znanie. Podałam swoje prawdziwe nazwisko: panna Bronte. Znajdo­
waliśmy się w małym pokoju o oszklonym suficie — wnet zaczęliśmy
sobie wszystko wyjaśniać; pan N e w b y został wyklęty z nadmierną,
obawiam się, gorliwością. Pan Smith wyszedł i śpiesznie wrócił z kimś,
kogo przedstawił jako pana Williamsa — blady, cichy, zgarbiony męż­
czyzna około pięćdziesiątki [...]. Kolejne rozpoznanie i długie, nerwo­
we uściski dłoni. Potem rozmowa — rozmowa — rozmowa; pan
Williams milczący, pan Smith wielce w y m o w n y " (US 2 2 3 ) .
M i l c z k a Williamsa znała Charlotte wcześniej od zupełnie innej
strony, gdyż w miesiącach poprzedzających spotkanie na C o r n h i l l 65
rozwinęła się między nimi żywa korespondencja na tematy literackie
i nie tylko. Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami Williams adreso­
wał swoje listy najpierw do C u r r e r a Bella, z dopiskiem „na ręce pan­
ny Charlotte B r o n t e " , później już tylko na nazwisko Charlotte, gdyż
ta, podtrzymując mistyfikację, wyjaśniła m u , że używanie nazwiska
Bell na przesyłkach komplikuje sprawę ich dostarczania. To za sprawą
Williamsa między innymi doszło do przykrego nieporozumienia, któ­
rego ofiarą padł Thackeray. Otrzymawszy od w y d a w n i c t w a gratisowy
egzemplarz pierwszego wydania Jane Eyre, napisał w odpowiedzi list
pełen zachwytów nad nową książką, a Williams, pełen najlepszych
chęci, przesłał go do H a w o r t h . Charlotte z kolei w dowód wdzięcz­
ności i podziwu zadedykowała T h a c k e r a y o w i drugie wydanie po­
wieści i wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie fakt, że
słynny pisarz miał obłąkaną żonę, która od wielu lat przebywała
w izolacji w jego wiejskim domu. Sprawa była dobrze znana w krę­
gach socjety londyńskiej, która teraz zaczęła plotkować, że autorką
Jane Eyre jest była guwernantka córek Thackeraya, z którą ów rzeko­
mo miał swego czasu romans. Bogu ducha winien autor Targowiska
próżności napisał w końcu do równie niewinnego C u r r e r a Bella list

145
z podziękowaniem za dedykację i z wyjaśnieniem całej afery. N i e ­
szczęsna Charlotte zaś długo nie mogła otrząsnąć się ze wstydu z po­
w o d u popełnionej gafy.
Czemu jednak w Londynie pojawiły się dwie, a nie trzy siostry
Bronte? Jak pamiętamy, Emily od początku, już przy publikacji wyboru
poezji, miała opory przed ogłaszaniem swoich dzieł. I pragnęła ujrzeć
je w druku, i wzdragała się przed ujawnieniem najbardziej osobistej
cząstki swojego jestestwa. Teraz, gdy i Wichrowe Wzgórza, i — w mniej­
szym stopniu — Agnes Grey na fali sławy Jane Eyre zaczęły zdobywać
poczytność, lęk Emily przed ingerencją świata zewnętrznego w jej nie­
zależną egzystencję rozwinął się do rozmiarów obsesji. Stanowczo
i gniewnie odmówiła udziału w londyńskiej eskapadzie, zastrzegając
równocześnie, że nie życzy sobie, by siostry odkryły przed wydawcami
także i jej tożsamość. G d y po powrocie Charlotte i Anne do H a w o r t h
usłyszała z ich ust opowieść o spotkaniu ze Smithem i Williamsem,
musiała im zrobić nie lada awanturę, bo już pod koniec lipca ten ostat­
ni otrzymał od najstarszej z sióstr list takiej między innymi treści:
„Proszę, niech Pan, pisząc do mnie, nie wspomina o moich sio­
strach w liczbie mnogiej. Ellis Bell nie znosi, by mówić o n i m inaczej,
niż używając jego nom de plume'". Popełniłam ogromny błąd, zdra­
dzając Panu i Panu Smithowi, k i m jest w istocie. Zrobiłam to
nieumyślnie — słowa «jest nas trzy siostry» wymknęły m i się nie­
opatrznie z ust. Żałowałam tego wyznania już w chwilę potem, żału­
ję gorzko teraz, widząc, jak bardzo jest sprzeczne zarówno z intencja­
mi, jak i uczuciami Ellisa B e l l a " ( A P T 2 5 2 ) .
Londyńska wizyta nie skończyła się na spotkaniu w księgarni.
Podekscytowany George Smith postanowił uczynić z istnienia sióstr
Bronte efektowny element kampanii reklamowej — a może tylko
z nadmiaru entuzjazmu zapragnął, by dwie utalentowane p r o w i n -
cjuszki zakosztowały stołecznych atrakcji. I tym razem nie obyło się
bez nieporozumienia, o którym z właściwym sobie dystansem opo­
wiedziała Charlotte w dalszej części listu do M a r y Taylor:
„Wróciłyśmy do naszej gospody, a ja zapłaciłam za towarzyszące
spotkaniu podniecenie potwornym bólem głowy i dokuczliwymi tor-

* (fr.) pseudonim literacki

146
sjami — pod wieczór nie było mi ani trochę lepiej, a że spodziewałam
się wizyty Smithów, zażyłam dużą dawkę sal volatile'c — trochę mnie
to otrzeźwiło — ale byłam wciąż w żałosnym stanie, kiedy ich za­
anonsowano — weszły dwie eleganckie młode damy w wieczorowych
sukniach — gotowe do Opery — Smith w wieczorowym stroju, bia­
łych rękawiczkach itd., przystojny, dystyngowany pan. Wcale nie zro­
zumiałyśmy, że mamy iść do Opery, i nie byłyśmy na to przygotowa­
ne — poza t y m nie miałyśmy żadnych pięknych wieczorowych toalet,
ani ze sobą, ani w ogóle. Schowałam migrenę do kieszeni — ptzy-
wdziałyśmy nasze skromne, prowincjonalne sukienki pod szyję i ze-
szłyśmy razem do powozu, gdzie znalazłyśmy pana Williamsa, rów­
nież w w i e c z o r o w y m stroju. Musieli na nas patrzeć jak na dziwadła
i cudaki — zwłaszcza na mnie w tych okularach — uśmiechałam się
w duchu na myśl, jak uderzający musi być kontrast między mną a pa­
nem Smithem, kiedy szłam u jego boku po pąsowym dywanie scho­
dów Opery i stałam wśród olśniewającego tłumu pod drzwiami lóż,
które jeszcze nie były otwarte. Wytworne damy i panowie zerkali na
nas z lekkim i wdzięcznym lekceważeniem, zupełnie w tych okolicz­
nościach zrozumiałym. Byłam jednak mile podniecona, pomimo bólu
głowy, mdłości i poczucia błazenady, a widziałam, że Anna jest spo­
kojna i łagodna jak zawsze" ( A P T 2 4 9 ) .
Doprawdy, scena jak żywcem wyjęta z powieści C u r r e r a Bella!
Jeszcze dziś, gdy wieczór w operze wciąż wymaga od nas uroczystego
stroju, potrafimy wczuć się w kłopotliwe położenie młodych kobiet
i podziwiać opanowanie, z jakim zniosły tę sytuację. I możemy do­
cenić głęboki wewnętrzny spokój, jakim w różnych życiowych oko­
licznościach emanowała mała Anne, użyczając go w trudnych chwi­
lach swej skłonnej do ekscytacji siostrze. Ostatni, poniedziałkowy
dzień pobytu w Londynie panny Bronte spędziły oglądając katedrę
św. Pawła, wystawy w Akademii Królewskiej i Galerii Narodowej
oraz odwiedzając gościnne domy Smitha i Williamsa, gdzie podej­
mowano je jak największe znakomitości. We wtorek, obładowane
książkami otrzymanymi w prezencie od George'a Smitha, zmęczone
i zadowolone, wróciły do H a w o r t h .

* (fr.) sole trzeźwiące


ŻNIWA ŚMIERCI

D wudziestego czwartego września 1848 umarł Branwell Bronte.


Miał trzydzieści jeden lat.
W miesiącach poprzedzających jego śmierć życie na plebanii upły­
wało pod znakiem udręki i ekstazy. Źródłem udręki był oczywiście
pogarszający się stan Branwella i jego alkoholowe wyczyny, źródłem
ekstazy — sukcesy literackie sióstr. N i e można już było dłużej skry­
wać ich przed ojcem i bratem, dopuszczona została również do se­
kretu M a r y Taylor, która na antypodach ze zdumieniem czytała
Jane Eyre i miała za złe autorce, że nie zaangażowała się z większą
otwartością w walkę o prawa kobiet. G d y Charlotte pokazała ojcu
pierwsze książkowe wydanie swego dzieła, stary pastor nie okazał
szczególnego zaskoczenia, przeczytał powieść i skwitował ją jednym
zdaniem: „Czy wiecie, dziewczęta, że Charlotte napisała książkę, i to
o wiele lepszą, niż można by przypuszczać?" ( A P T 2 3 0 ) .
D l a Branwella taki obrót spraw musiał być nie lada wstrząsem.
Wprawdzie po jego śmierci Charlotte twierdziła, że do końca swoich
dni nie wiedział nic o książkach sióstr i że wspólnie utrzymywały to
przed n i m w tajemnicy, by nie pogarszać jego stanu, lecz jest mało
prawdopodobne, by nawet w swym narkotyczno-alkoholowym otę­
pieniu nie spostrzegł, iż na plebanii dzieje się coś niezwykłego. Prę­
dzej można przypuścić, że Emily, która nawet w najcięższych c h w i ­
lach nie okazywała bratu potępienia, a przeciwnie, usiłowała go choć

148
trochę wesprzeć, akurat w tej kwestii nie poczuwała się do lojalności
z siostrami i mogła Branwella częściowo wtajemniczyć w sekret.
Jeszcze k i l k a lat wcześniej wydawało się, że to młody Bronte jest
nadzieją rodziny, siostry zaś skazane są na marną wegetację. Teraz
koło fortuny obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. One zdawały się
mieć wszystko — wykształcenie, zabezpieczenie finansowe, wypusz­
czały się na dalekie eskapady, gromadziły doświadczenia, aż wreszcie
sprawdziły się w roli uznawanych, publikowanych autorek. Miały też
siebie nawzajem. O n zaś, do niedawna beniaminek, był ruiną człowie­
ka, czarną owcą w rodzinie, nieudacznikiem zapijającym poczucie
w i n y i klęski. Historia z Lydią Robinson stawała się w tej sytuacji
dogodnym parawanem m o r a l n y m , wymówką, pozwalającą m u zacho­
wać pozory i pozę nieszczęśliwego, acz szlachetnego kochanka. D o
końca życia miał Branwell podtrzymywać własną wersję wydarzeń
w T h o r p G r e e n H a l l , rozbudowując ją o wciąż nowe szczegóły cier­
pień obojga rzekomo zakochanych, tudzież niegodziwości pana Ro­
binsona. Retoryka jego opowieści, snutych w listach do kolegów
i w pijackich monologach, brała się żywcem z historii angriańskich,
z którymi — w odróżnieniu od Charlotte — Branwell nigdy się nie
rozstał.
Rozgrywające się na kontynencie wydarzenia Wiosny Ludów
w niewielkim stopniu oddziaływały na codzienność w H a w o r t h , lecz
niewątpliwie przez zafascynowanych polityką domowników plebanii
śledzone były z dużym zainteresowaniem. Nastroje rewolucyjne od­
czuwalne były zresztą także w Anglii i Irlandii, a to głównie za spra­
wą rozwijającego się od końca lat trzydziestych ruchu czartystów
— robotniczych związkowców działających na rzecz nowej ustawy
parlamentarnej, tak zwanej People's Charter, Karty L u d u . Metody,
którymi posługiwali się czartyści — strajki, masowe wiece, petycje
— nie różniły się od tych, które właściwe są współczesnym ruchom
związkowym, z „Solidarnością" włącznie. Podobne były też represje,
które ich spotykały ze strony władzy: aresztowania, deportacje, zaka­
zy demonstracji. W r o k u 1846 rewolty społeczne nasiliły się wskutek
potężnego kryzysu gospodarczego i wielkiego głodu w Irlandii, do­
prowadzając w końcu do uchwalenia reform poprawiających sytuację
najuboższych warstw społeczeństwa — między innymi do zniesienia

149
ceł zbożowych i wprowadzenia dziesięciogodzinnego dnia pracy.
Warto przypomnieć również, że w r o k u 1848 ukazał się w Anglii
Manifest komunistyczny K a r o l a M a r k s a i Fryderyka Engelsa.
W konserwatywnej rodzinie Bronte rewolucje nie budziły euforii.
„Modlę się z całej duszy, by Anglii zaoszczędzone zostały konwulsje,
paroksyzmy i szały, jakie obecnie dławią Kontynent i zagrażają Irlan­
d i i " — pisała Charlotte do panny Wooler, z którą od czasów pensjo-
narskich utrzymywała stały kontakt. O czartystach zaś wypowiadała
się w liście do Williamsa z większą wyrozumiałością: „Teraz, kiedy
ich nierozważny ruch został należycie stłumiony, przyszedł właściwy
moment, by sumiennie wejrzeć w przyczyny i c h skarg i uczynić ta­
kie koncesje, jakie nakazuje sprawiedliwość oraz h u m a n i t a r y z m "
( A P T 2 5 5 ) . Swój stosunek do plebejskich rewolt miała pełniej wyrazić
w nowej powieści, której akcja rozgrywała się w latach powstań l u d -
dystów przeciwko modernizującym tkalnie fabrykantom. Zachęcana
przez Smitha i Williamsa, z niemałym trudem podjęła pracę nad
książką na wiosnę 1848 r o k u .
Jest paradoksem, że destrukcyjny wpływ, jaki B r a n w e l l niewątpli­
wie wywierał na życie rodziny, dla twórczości sióstr okazał się bez
mała zbawienny. W dużej mierze wrażenie, jakie ich najsłynniejsze
utwory zrobiły na czytelnikach, brało się z wykreowanej tam mrocz­
nej aury, z naturalistycznych opisów brutalnych i patologicznych za­
chowań mężczyzn i kobiet. Agresywność i obłęd Berty Rochester
i spowodowany przez nią pożar dworzyska w Jane Eyre, sceny pijac­
kich zabaw w męskiej kompanii Artura Huntingdona, zwyrodniałego
męża głównej bohaterki Dzierżawcy Wildfell Hall, drugiej i ostatniej
powieści Anne Bronte, a nade wszystko przemożna dzikość natury
ludzkiej przedstawiona przez E m i l y Bronte w Wichrowych Wzgórzach
— wszystko to najprawdopodobniej nie byłoby aż tak przekonujące,
gdyby nie ciężka lekcja życia, jakiej udzielił i m brat.
O ile jednak rzeczywistość przedstawioną w Jane Eyre, podobnie
jak i w Dzierżawcy można w znacznej mierze wywieść z doświadczeń
autorek, o tyle arcydzieło, które wyszło spod pióra średniej siostry,
w y m y k a się takiej prostej interpretacji. George Bataille, dwudziesto­
wieczny znawca problematyki zła i ekstremalnych stanów człowie­
czeństwa, napisał o E m i l y :

150
„Spośród wszystkich kobiet [...] wydaje się być ofiarą wyróżnionej
klątwy. Jej krótkie życie było tylko w miarę nieszczęśliwe. Lecz po­
mimo nieskalanej czystości moralnej doświadczyła ona dogłębnie
otchłani zła. J a k k o l w i e k niewiele było istot bardziej od niej surowych,
bardziej śmiałych i p r a w y c h , ona jedna dotarła do samego dna wiedzy
o złu"*.
A k c j a powieści obejmuje lata 1 7 7 1 - 1 8 0 2 i dotyczy wzajemnych
relacji przedstawicieli dwóch pokoleń yorkshirskich rodów, Earnsha-
wów i Lintonów, osiadłych w graniczących ze sobą majątkach W i ­
chrowe Wzgórza i D r o z d o w e Gniazdo, położonych w majestatycznej
scenerii pennińskich wysoczyzn i turni. Oba rody, choć zamożne,
różnią się od siebie pod względem klasowym: pierwsi wywodzą się ze
wzbogaconych chłopów, tak zwanych yeomen, drudzy zaś z ziemiań­
skiej szlachty, czyli gentry, toteż siedziba Earnshawów ma charakter
wiejskiej farmy, a dom Lintonów — to luksusowa rezydencja. Aspekt
klasowy jest tu istotny, gdyż właśnie głęboko odczuwane przez Kata­
rzynę E a r n s h a w pragnienie awansu społecznego i zmiany stylu życia
na bardziej „pański", poprzez małżeństwo z Edgarem L i n t o n e m , za
cenę zdrady uczucia do przybranego brata-znajdy Heathcliffa, staje
się początkiem łańcucha tragicznych zdarzeń. Fabułę utworu pozna­
jemy poprzez splatające się ze sobą dwie narracje. Jedną prowadzi
w formie dziennika niejaki L o c k w o o d , w 1801 r o k u wydzierżawiają­
cy od Heathcliffa D r o z d o w e Gniazdo, które, podobnie jak W i c h r o w e
Wzgórza, jest już wówczas w jego rękach, drugą zaś, retrospektywną
— gospodyni L o c k w o o d a , od dzieciństwa związana z obydwoma ro­
dami, niejaka Nelly Dean, kobieta z ludu, urodzona gawędziarka,
której pierwowzorem była ukochana przez rodzeństwo Bronte Tabby
A c k r o y d . To właśnie Nelly opowiada L o c k w o o d o w i dzieje minionych
trzydziestu lat.
Streszczenie powieści nie jest możliwe w k i l k u akapitach, lepiej
zatem skupić się na jej problematyce. N a z w a n a przez dwudzie­
stowiecznych literaturoznawców „metafizycznym romansem", przez
współczesnych jej odbiorców przyjęta została tyleż z konfuzją co z za­
ciekawieniem. W recenzjach, rzadko pochlebnych, powtarzały się sło-

* George Bataille, Literatura a zlo, przet. Maria Wodzyńska-Walicka, przedm. Zbig­


niew Bieńkowski, Kraków 1992, s. 19.

151
w a takie jak „dziwna", „osobliwa", „prymitywna", „wulgarna", zara­
zem jednak wyraziciele podobnych opinii jakby nie mogli oprzeć się
dziwnej fascynacji tą książką. Bo też i nic w niej nie poddaje się jed­
noznacznym zaszeregowaniom. Szatańskiego Heathcliffa, wcielenie
zła i perfidnej zemsty, który z takim wyrafinowaniem znęca się fizycz­
nie i psychicznie nad kobietami, dziećmi i zwierzętami, uwzniośła
niezwyczajne, przezwyciężające problemy teraźniejszości, a nawet
i śmierć, uczucie do Katy Earnshaw. W tej aurze wzniosłości rozgry­
wają się kluczowe sceny powieści, i to ona sprawia, że przedstawiona
tu maksymalnie zbrutalizowana, czasem wręcz makabryczna rzeczy­
wistość dnia codziennego, pijaństwa, złorzeczenia, bijatyki i próby
zabójstw dokonywane w yorkshirskich samotniach, w y m y k a się mo­
ralnemu potępieniu. Sama Katy — obdarzona migotliwą naturą, raz
wdzięczna i kobieca, to znowu okrutna i histeryczna, skutecznie
w końcu dążąca do samozagłady i udręki — jest najzupełniej wyjąt­
kową postacią kobiecą w dziejach gatunku powieściowego. I wreszcie
ten niecodzienny romans, jaki zrodził się między nią a Heathcliffem.
W scenie, która decyduje o zwrocie akcji, gdy Katy wyznaje Nelly
Dean, iż zgodziła się wyjść za Lintona, a skryty w kącie pokoju H e -
athcliff nie podsłuchuje ich rozmowy do końca i w efekcie ucieka
z domu, z ust dziewczyny padają niezapomniane słowa:
„Nie umiem tego wyrazić, ale z pewnością każdy człowiek zdaje
sobie sprawę, że istnieje jakaś część nas samych gdzieś całkowicie
poza nami. N a cóż by się zdało moje istnienie, gdyby ograniczało się
tylko do tego świata? Ilekroć cierpiałam dotąd, zawsze były to cier­
pienia Heathcliffa. Widziałam je i czułam od pierwszej c h w i l i . Prze­
wodnią myślą mojego życia jest on. Gdyby wszystko przepadło, a on
jeden pozostał, to i ja istniałabym nadal. Ale gdyby wszystko zostało,
a on zniknął, wszechświat byłby dla mnie obcy i straszny, nie miała­
bym z nim po prostu nic wspólnego. M o j a miłość do L i n t o n a jest jak
liście w lesie. W i e m dobrze, że czas ją zmieni, tak jak zima zmienia
wygląd lasu. M o j a miłość do Heathcliffa jest jak wiecznotrwała zie­
mia pod stopami, nie przykuwa oka swoim pięknem, ale jest niezbęd­
na do życia. Nelly, ja i Heathcliff to jedno. Jest zawsze, zawsze obec­
ny w moich myślach — nie jako radość, bo i ja nie zawsze jestem dla
siebie radością, ale jak świadomość mojej własnej istoty..." ( B N 84).

152
A po latach, w godzinie śmierci Katy, miotany żądzą zemsty
i straszliwą rozpaczą Heathcliff wykrzyczy:
„Oby przebudziła się w męczarniach! [...] Kłamała aż do końca!
Gdzie ona jest? N i e tam, nie w niebie, nie przepadła... więc gdzie?
Mówiłaś, że moje cierpienia są ci obojętne. O jedno będę się modlił,
póki mi język nie zesztywnieje: Katarzyno Earnshaw, obyś nie zazna­
ła spoczynku tak długo, jak ja żyję. Powiedziałaś, że cię zabiłem, stań
się więc nawiedzającym mnie upiorem. Duchy zamordowanych na­
wiedzają po śmierci zabójców. J a wierzę, ja w i e m , że upiory chodzą
po ziemi. Pozostań przy mnie na zawsze — przybierz, jaką chcesz,
postać — doprowadź mnie do obłędu, tylko nie zostawiaj mnie sa­
mego w tej otchłani, gdzie nie mogę cię znaleźć! O Boże! To się nie
da wypowiedzieć! N i e m o g ę żyć bez mego życia! N i e m o g ę
żyć bez mojej duszy!" ( B N 172).
Bohaterowie Wichrowych Wzgórz zdają się pozostawać we władzy
namiętności przekraczających skalę ludzkich doznań, dlatego też nie
można ich postępków mierzyć zwyczajną miarą. Powieść ta bardziej
niż o ludziach mówi o potężnych, pierwotnych mocach, wobec któ­
rych zaciera się opozycja dobra i zła, nieba i piekła, cywilizacji i na­
tury. Przeciętny czytelnik żyjący w czasach sióstr Bronte niewiele z te­
go mógł uchwycić, jeszcze mniej pojąć i dlatego dzieło E m i l y praw­
dziwy swój sukces odniosło dopiero w następnym stuleciu. T u jednak
nie będziemy zajmować się dziejami jego recepcji, gdyż interesuje nas
przede wszystkim jego związek z osobistym doświadczeniem autorki.
W W i c h r o w y c h Wzgórzach i D r o z d o w y m Gnieździe króluje
śmierć, a jej posłańcem jest Heathcliff, który mniej lub bardziej bez­
pośrednio sprowadza ją na wszystkich swoich wrogów. Ostatecznie
jednak, gdy dotknie i jego, by wreszcie mógł połączyć się z duchem
Katy, zacznie rozkwitać uczucie Haretona Earnshawa i córki Katy
i Edgara Lintonów, ochrzczonej imieniem matki.
Jedną z ofiar Heathcliffa jest jego śmiertelny wróg, brat Katy
Earnshaw, Hindley. To on po śmierci ojca i żony doprowadza W i ­
chrowe Wzgórza do ruiny, zapijając się w nich na umór z bandą
podobnych mu degeneratów, to on zamienia w piekło dzieciństwo
swego synka Haretona, to on wreszcie przegrywa posiadłość w karty
do Heathcliffa i kończy swój nędzny żywot w w i e k u dwudziestu sied-

153
miu lat, zadłużony po uszy, żegnany dosadnym epitafium przez le­
karza, który stwierdził zgon: „Umarł tak, jak żył: pijany jak bela"
( B N 189). Heathcliff relacjonuje okoliczności jego śmierci bardziej
szczegółowo:
„Wczoraj po południu zdążyłem zaledwie wyjść na dziesięć minut,
a on przez ten czas zabarykadował się w domu, zamykając drzwi
z obu stron. Pił przez całą noc, aż zapił się na śmierć. Rano usłysze­
liśmy, że charczy głośno, więc wyważyliśmy d r z w i . Leżał na ławie
nieprzytomny, nie można się go było dobudzić. N i e drgnąłby, choć­
by go skalpować. [...] Był zimny i s z t y w n y " ( B N 190).
N i k t , kto nie miał do czynienia z p r a w d z i w y m pijakiem, nie mógł­
by stworzyć tak realistycznej sceny.
Mniej drastycznie, lecz także z powodu choroby alkoholowej,
umiera negatywny bohater Dzierżawcy Wildfell Hall, Artur Hunting-
don. Powieść ta ukazała się jeszcze nakładem T h o m a s a Newby'ego
w czerwcu 1848 r o k u , zanim wyszły na jaw jego niecne machinacje.
Jej następne wydanie siostry powierzyły już firmie Smith &c Elder,
która tymczasem zdążyła również wykupić od Aylotta & Jonesa nie
sprzedane egzemplarze Poezji C u r r e r a , Ellisa i Actona Bellów, w słusz­
nym przeświadczeniu, że w obecnych okolicznościach tomik ten ma
szansę znaleźć liczniejszych czytelników. Tak się też stało.
Ukazanie się Dzierżawcy pobudziło recenzentów do n o w y c h spe­
kulacji na temat rzeczywistego autorstwa wszystkich powieści Bellów
i ich „rodzinnego podobieństwa" (family likeness). I l u jest wreszcie
tych Bellów? A może tylko jeden? Skąd pochodzą? N a pewno nie
ze stołecznych salonów. I jakiej w końcu są płci? Wiele wskazuje, że
to kobiety lub kobieta. Ale czy kobieta byłaby zdolna do odmalowa­
nia scen tak brutalnych, jak na przykład pijacka biesiada szlachetnie
urodzonych dżentelmenów? Jak ostentacyjne amory A r t u r a H u n t i n g -
dona z guwernantką jego syna, pod własnym dachem i w przytomno­
ści żony? Jak nakłanianie małego chłopca przez nietrzeźwych męż­
czyzn do spożywania alkoholu? O tak, łagodna i bogobojna Anne
Bronte z pewnością wiedziała o naturze ludzkiej rzeczy, których w o ­
lałaby nie wiedzieć...
Dzierżawca Wildfell Hall przedstawia historię kobiety maltretowa­
nej przez męża-degenerata, która dla ocalenia siebie, lecz przede

154
wszystkim dla uchronienia synka przed zgubnym wpływem ojcow­
skim, ucieka z domu i chroni się na odludziu, w tytułowym dworze
Wildfell. T a m staje się obiektem fascynacji i miłości młodego męż­
czyzny, by po różnych perypetiach i śmierci małżonka z n i m się po­
łączyć. Swą szkatułkową konstrukcją Dzierżawca przypomina Wichro­
we Wzgórza — narrację w formie listu do przyjaciela rozpoczyna ów
zakochany młodzieniec, a bohaterka wyjawia m u własne dzieje, dając
do przeczytania swój dzienniczek. Chrześcijańska natura Anne nie
pozwoliła wszakże negatywnemu bohaterowi umrzeć bez widoków
na zbawienie. N a łożu śmierci, pielęgnowany przez na wskroś szla­
chetną żonę, A r t u r Huntingdon wyznaje swe w i n y i uzyskuje łaskę
przebaczenia.
Drugie wydanie powieści opatrzyła autorka krótką przedmową,
w której spróbowała dać odpór k r y t y k o m zarzucającym jej niezdro­
we upodobanie do brutalności i gwałtu:
„...gdy m a się do czynienia z występkiem i złym charakterem,
należy m o i m zdaniem opisać je takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi
chciałyby się wydawać. Przedstawiać złą rzecz w jak najmniej odra­
żającym świetle jest niewątpliwie dla pisarza drogą najbardziej sto­
sowną, lecz czy również uczciwą i bezpieczną? Lepiej odkrywać przed
młodym i bezmyślnym podróżnikiem pułapki i sidła, jakie czyhają
nań w życiu, czy też przysłaniać je gałęziami i kwieciem? A c h , czy­
telniku! gdyby mniej było wokół owego delikatnego zakrywania fak­
tów — tych szeptów «Spokojnie, spokojnie», gdy spokoju nie ma,
mniej grzechu i cierpienia doznawaliby młodzi ludzie, których zosta­
w i a się, by swoją gorzką wiedzę wynosili z własnych doświadczeń".
N a temat tożsamości Bellów zaś Anne wypowiadała się w t y m
samym duchu, co jej najstarsza siostra:
„...stwierdzam wyraźnie, że Acton Bell nie jest ani C u r r e r e m , ani
Ellisem Bellem i nie należy jego błędów przypisywać żadnemu z nich.
C o zaś się tyczy autentyczności bądź fikcyjności nazwiska, sprawa ta
nie ma znaczenia dla tych, którzy je znają jedynie z jego dzieł. Rów­
nie nieważne jest, czy pisarz tak się podpisujący to mężczyzna czy też
kobieta [...], książka, jeśli jest dobra, to bez względu na płeć autora.
Wszystkie powieści są lub powinny być tworzone jednako dla męż­
czyzn i kobiet i trudno mi sobie wyobrazić, jak mężczyzna mógłby

155
pozwolić sobie na napisanie rzeczy niegodnej oczu kobiety lub też jak
kobietę można krytykować za napisanie czegoś, co bardziej wypada­
łoby napisać mężczyźnie" ( B H 2 5 3 ) .
W akcie zgonu Branwella lekarz podał jako przyczynę śmier­
ci chroniczny bronchit oraz wyniszczenie organizmu. O n sam w l i ­
stach do Leylanda uskarżał się zwłaszcza na brak snu. O ostatnich
tygodniach jego życia wiemy niewiele — Charlotte pisała o n i m do
Ellen z wyraźną niechęcią i wspominała, że choćby odrobina alkoho­
lu wywołuje w n i m ciężkie ataki konwulsji. Zadanie domowników
polegało więc na t y m , by trzymać go z dala od trunków. N i e było to
łatwe, gdyż Branwell z pijackim sprytem potrafił i m się wymykać lub
rozpaczliwymi liścikami wypraszać u miejscowych kolegów, by do­
starczyli m u miarkę dżinu. Pod pretekstem dolegliwości bólowych
zdobywał też laudanum, które powodowało dewastację organizmu
bodaj większą niż wódka. W tamtych dniach odwiedził go w H a -
w o r t h Francis G r u n d y i pozostawił w swoich wspomnieniach poru­
szający, pełen przyjaźni i współczucia zapis sceny, która rozegrała się
w gospodzie Pod C z a r n y m B y k i e m :
„Posłałem zaproszenie z małej gospody do wielkiej, kanciastej,
tchnącej zimnem plebanii. Zamówiłem kolację na dwie osoby, izba
sprawiała zaciszne, ciepłe wrażenie [...]. G d y na niego czekałem,
wprowadzono jego ojca. Z zachowania starego pastora zniknęło wie­
le dawnej sztywności. Mówił o Branwellu serdeczniej niż kiedykol­
wiek, mówił jednak tonem, w którym niemal nie było już nadziei.
Powiedział, że kiedy przyniesiono moje zaproszenie, Branwell leżał
w łóżku, od k i l k u dni jest zbyt słaby, by wstawać, mimo to postanowił
przyjść i zaraz tu będzie. Rozstaliśmy się i już nigdy więcej nie widzia­
łem pastora.
Po pewnym czasie drzwi się uchyliły i ukazała się w nich głowa.
Była to masa rudych, zwichrzonych, nie strzyżonych włosów spada­
jących bezładnie na ogromne, wychudłe czoło; policzki żółte i zapad­
nięte, usta obwisłe, wąskie blade wargi nie tyle drżące, co roztrzęsio­
ne, zapadnięte oczy, niegdyś tylko małe, teraz jarzące się światłem
szaleństwa — wszystko to mówiło za siebie aż nadto smutno i jasno.
Pospieszyłem do przyjaciela, powitałem go jak najweselej, co, wie­
działem, bardzo lubił, wciągnąłem szybko do izby i zmusiłem do w y -

156
chylenia pełnej szklaneczki gorącej brandy. Popatrzał na mnie chwilę,
wymamrotał coś o wyjściu z ciepłego łóżka na dwór w tak zimny
wieczór. Jeszcze jedna szklaneczka brandy i powracające ciepło po­
w o l i doprowadziło go z powrotem do stanu, w którym przypominał
dawnego Bronte. Zjadł nawet coś na kolację, czego, jak powiedział,
dawno nie robił, tak więc nasze spotkanie, choć poważne, było rów­
nież miłe. Umysł miał jasny jak nigdy. Opisując swój stan, powie­
dział, że wyczekuje niecierpliwie śmierci — właściwie tęskni do niej
i w chwilach przytomności rad jest, iż się zbliża. Raz jeszcze stwier­
dził, że jego śmierć będzie skutkiem historii, którą znam, a nie czego
innego.
Kiedy wreszcie musiałem już iść, wyciągnął spokojnie z ręka­
w a surduta nóż kuchenny, położył na stole i trzymając mnie za obie
ręce, powiedział, że porzucił już wszelką nadzieję ponownego na­
szego spotkania, więc gdy przyszło moje zaproszenie, wyobraził
sobie, że to przesłanie Szatana. Ubrał się, wziął nóż, który od dawna
przechowywał w u k r y c i u , i przyszedł do gospody zdecydowany
pchnąć tego, kogo w niej zastanie. G d y otworzył d r z w i , nie poznał
mnie w podnieceniu, ale otrzeźwił go mój głos [...]. Pozostawiłem
go na drodze — stał z odkrytą głową, pochylony w ukłonie, i ronił
łzy" ( A P T 2 5 8 - 2 5 9 ) .
I takim po raz ostatni widzimy Branwella żywego. D w a dni przed
śmiercią przyprowadzono go słaniającego się z ulicy do domu, gdzie
zaczęła się agonia. D l a sióstr i ojca, czuwających przy łożu konają­
cego, musiały to być przerażające chwile. Kilkanaście dni później
Charlotte opisała je w liście do Williama Williamsa, który tymczasem,
w obliczu nieszczęść, stał się jej oddanym, choć odległym powierni­
kiem. Tuż przed śmiercią Branwell Bronte, grzesznik i niedowiarek,
zwrócił się k u Bogu:
„Wspomnienie tej szczególnej odmiany jest dla biednego tatusia
wielką pociechą. J a sama, z bolesną, żałobną radością słuchałam, jak
Branwell modli się cicho, a ostatni pacierz, jaki tatuś odmawiał przy
łóżku konającego, sam zakończył słowem: amen. Oczywista, Pan,
który go nie znał, nie może sobie wyobrazić, jak niezwykłe było to
słowo na jego wargach. Podobnie odmienił się jego stosunek do ro­
dziny, zniknęła wszelka gorycz.

157
Kiedy skończyła się w a l k a , kiedy spokój m a r m u r u zaczął nastę­
pować w miejsce straszliwej agonii, czułam jak nigdy dotąd, że znaj­
dzie w Niebie spokój i przebaczenie. Wszystkie jego błędy — mówiąc
jasno: wszystkie jego występki — wydały mi się niczym w owej c h w i ­
l i ; wszelkie uczynione przezeń zło, wszelki zadany przezeń ból —
przestały istnieć; pamiętałam tylko jego cierpienie, czułam tylko
gwałtowny powrót siostrzanych uczuć. Jeśli człowiekowi dane jest
tak całkowicie zapomnieć o niedoskonałości bliźniego — to o ile
więcej może Nieśmiertelny Bóg wybaczyć człowiekowi, którego
stworzył?" ( A P T 2 6 0 ) .
Pochowano Branwella w tej samej krypcie kościoła Świętego M i ­
chała i Wszystkich Aniołów, w której spoczywały już matka, dwie
siostry i ciotka. Dzień pogrzebu — czwartek 28 września 1848 — był
wyjątkowo nieprzyjemny, zimny i wietrzny. Niebawem wszyscy do­
mownicy plebanii, z wyjątkiem niezmordowanej Tabby, złapali mniej
lub bardziej ciężkie infekcje, Charlotte w dodatku cierpiała na bóle
woreczka żółciowego. Z końcem października zaczęło być jasne, że
przeziębienie E m i l y to coś poważniejszego niż zwykły kaszel czy na­
wet grypa, lecz jej stosunek do własnej choroby i słabości stawał się
coraz dziwniejszy, a zapis kolejnych faz szybko pogarszającego się
stanu znaleźć można w nerwowo prowadzonej obfitej korespondencji,
jaką w t y m czasie prowadziła Charlotte z panem Williamsem i z E l l e n
Nussey. Wyrażała w niej głębię siostrzanej miłości: „Gdy [Emily] jest
chora, to jakby na całym świecie zgasło dla mnie słońce. [...] sądzę,
że pewna szorstkość jej mocnego i osobliwego charakteru jeszcze bar­
dziej mnie do niej przywiązuje" (US 2 3 5 ) .
Kaszel dokuczający E m i l y nasilał się z każdym dniem i miała coraz
większe trudności z oddychaniem. G d y jeden jedyny raz pozwoliła
sobie zmierzyć puls, serce biło z szybkością stu piętnastu uderzeń na
minutę. M i m o to nie tylko nie kładła się do łóżka, ale ze szczególną
determinacją wypełniała wszystkie domowe obowiązki, a na każdą
próbę udzielenia sobie pomocy reagowała niechęcią i gniewem. M a ­
łomówna i drażliwa, z uporem odmawiała przyjmowania leków, jak­
by pragnęła pokonać słabość, ignorując jej objawy. L u b też, przeciw­
nie — jakby opanował ją ten sam zły duch autodestrukcji, który
z taką przenikliwością analizowała w postaciach swoich bohaterów,

158
Katy i Heathcliffa. Podobnie jak oni, pod koniec życia głodziła się,
choć trudno ocenić, czy był to, jak chcą niektórzy bronteaniści, prze­
jaw anoreksji, czy też raczej brak łaknienia spowodowała zaawanso­
wana choroba płuc. N a błagania sióstr, by wzięła lekarstwo, miała
ponoć odpowiedzieć: „Trzeba być p o w o l n y m N a t u r z e " ( A P T 2 6 3 ) .
Zmarła tuż przed świętami Bożego Narodzenia, 19 grudnia o dru­
giej po południu. Poprzedniego dnia wieczorem, gdy poszła jak
zwykle nakarmić Keepera i Flossy, omal nie straciła przytomności.
D o m o w n i c y wiedzieli już wówczas, że chwile jej są policzone. Rano
Charlotte, w jakimś symboliczno-magicznym geście, pobiegła na
wrzosowiska, by znaleźć choćby najmniejszą gałązkę fioletowych
kwiatków. E m i l y jednak nie zareagowała na widok ulubionej roślinki,
choć próbowała jeszcze zająć się jakimś szyciem. W południe, po raz
pierwszy leżąc za dnia na kanapce, powiedziała siostrom, że zgadza
się na badanie lekarskie. Natychmiast posłano po doktora W h e e l -
house'a, tego samego, który doglądał Branwella w jego atakach, lecz
kiedy lekarz przyszedł, już nie żyła.
W skromnym kondukcie żałobnym, który odprowadził ją na wiecz­
ny spoczynek do kościelnej krypty, w najściślejszym gronie domowni­
ków znalazł się jej ukochany Keeper, Stróż, który do końca swego
psiego życia miał przychodzić pod drzwi maleńkiego pokoiku nad
schodami, w którym sypiała jego pani, i z nadzieją zaglądać do środka.
W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia Charlotte pisała do
Williamsa:
„Emily już nie ma tutaj [...], to my ponieśliśmy stratę, nie ona,
i kiedy słyszę szum w i a t r u , gdy czuję tnącą ostrość mrozu, wówczas
świadomość, iż żaden żywioł nie niesie już jej cierpienia, jest mi pew­
ną smutną pociechą — ich srogość nie dosięga jej grobu — uciszyła
się jej gorączka, ukoił niepokój, zamilkł na zawsze głęboki, rwący
kaszel, nie słyszymy go nocą, nie nasłuchujemy o poranku, znikła
nam sprzed oczu ta w a l k a między przedziwnie silną duszą a słabym
ciałem — walka nieustępliwa — kto ją widział, nigdy nie zapomni.
Ponury spokój zapanował wśród nas, szukamy w nim pogodzenia
z losem..." (US 2 3 9 ) .
Listy następują tetaz jeden po drugim, jakby wyłącznie słowo p i ­
sane mogło stać się remedium na ból. Ich staranna literackość w ob-

159
liczu rodzinnych tragedii zdumiewa i przywodzi na myśl dwudzie­
stowieczne eksperymenty terapeutyczne, jak choćby dziennik Jana
Lechonia, w których sam akt pisemnego formułowania najgłębszych
przeżyć miał prowadzić do przezwyciężenia kryzysu. Ale Charlotte
nie pisała dla siebie, niezbędny był jej adresat, i to adresat dorów­
nujący jej poziomem umysłowym, jeśli nie sprawnością pióra. Dlate­
go inną tonację mają listy do Williamsa, inną zaś, bardziej rzeczową,
do stąpającej twardo po ziemi, choć zawsze oddanej E l l e n . Z W i l l i a m -
sem łączyło ją jeszcze i to, że w n o w y m otoczeniu tak jak on zamy­
kała się w sobie, popadała w niezręczną miłkliwość, a swoje myśli
przelewała na papier. Jeśli można sądzić na podstawie dostępnych
źródeł, ich wzajemnego stosunku nigdy nie zmącił ślad erotycznego
zainteresowania. Tak, ów starszy, nieatrakcyjny fizycznie mężczyzna,
raz tylko wcześniej spotkany, w godzinach największych nieszczęść
był dla Charlotte prawdziwą podporą psychiczną i intelektualnym
partnerem.
N a początku stycznia pastor wezwał do najmłodszej z córek spe­
cjalistę od chorób płucnych, doktora Teale z Leeds. Zachował się
podobnie jak niemal ćwierć wieku wcześniej, kiedy to dopiero śmierć
pierworodnej M a r i i zwróciła jego uwagę na niebezpieczeństwo gro­
żące młodszym córkom, lecz i tym razem na skuteczne leczenie było
już za późno. Lekarz stwierdził zaawansowaną gruźlicę oraz zalecił
środki, które mogły jedynie spowolnić postępy choroby i zmniejszać
cierpienia pacjentki — picie tranu, przystawianie pijawek, unikanie
przeciągów. Z a c n a E l l e n , która po śmierci E m i l y przybyła na pleba­
nię, by pomóc przyjaciółce w pielęgnowaniu siostry i przeziębionego
ojca, postarała się o respirator, który miał ułatwić chorej oddychanie.
Kilkanaście dni później Charlotte pisała do Williamsa:
„Wszystkie dni tej zimy mijają mroczne i ciężkie, jak kondukt
pogrzebowy. O d września choroba nie opuściła tego domu. D z i w n e ,
że tego nie było już dawniej, podejrzewam, że wszystko szykowało się
od lat. Żadne z nas nie cieszyło się nigdy dobrym zdrowiem, toteż nie
zauważyliśmy postępującego wyniszczenia; nie znaliśmy się na jego
objawach. Trochę kaszlu, skłonność do zaziębień przy każdej zmianie
pogody — uważaliśmy to za rzecz zwyczajną. Teraz widzę wszystko
w innym świetle" ( A P T 2 6 6 ) .

160
Istotnie, jest rzeczą uderzającą, jak bardzo rodzina Bronte polega­
ła na domowych sposobach terapii, jak rzadko w t y m chorowitym
domu gościła medycyna profesjonalna. Jedyną udaną interwencją le­
karską była operacja oczu pastora. Jak pamiętamy, Patrick Bronte
interesował się amatorsko leczeniem i Nowoczesna medycyna do­
mowa G r a h a m a była najczęściej przezeń, poza Biblią, studiowaną
książką. J a k w i e l u innych, sądził prawdopodobnie, że lepiej zna się na
chorobach i kuracjach od zawodowych medyków. Poza tym dolegli­
wości, które nękały domowników plebanii — głównie schorzenia
płuc i układu pokarmowego — były powszechne w całym H a w o r t h ,
gdzie w a r u n k i życia urągały wszelkim standardom higienicznym,
a surowy klimat Gór Pennińskich wcześnie eliminował słabsze orga­
nizmy. Wszystkie dzieci pastora umarły młodo, starości dożył tylko
on sam i jego przyszły zięć, a wcześniej wikary, Arthur Bell N i -
cholls. Obaj dzieciństwo i młodość spędzili z dala od Yorkshire, w I r ­
landii, i być może stamtąd właśnie przywieźli ów kapitał zdrowia,
który pozwolił i m stawić czoło zabójczemu, choć tak malowniczemu
Haworth.
Niespełna pół r o k u życia, które miała przed sobą Anne, upłynęło
w pełnym rezygnacji spokoju. C h o r a chyba nie do końca zdawała
sobie sprawę z powagi swego stanu — nikt nie odważył się jej wprost
powiedzieć, że wkrótce umrze — i bez sprzeciwu, a nawet z ochotą
poddawała się coraz to n o w y m zabiegom. Najbardziej jednak trafiła
jej do przekonania sugestia, że dla wyleczenia zbawienna może się
okazać zmiana klimatu z ostrego, górskiego, jaki panował w H a ­
w o r t h , na bardziej łagodny nadmorski. O d wczesnej wiosny nie po­
trafiła myśleć o niczym i n n y m , jak tylko o wyjeździe do Scarborough,
ukochanego kurortu, który odwiedzała w porze letniej razem z R o ­
binsonami i w którego plażowej scenerii umieściła ostatnie, szczęśli­
we sceny Agnes Grey. Sprawa jednak nie była prosta; po śmierci syna
i młodszej córki pastor wpadł w głęboką depresję, nasiliły się jego
rzeczywiste czy urojone dolegliwości, domagał się opieki ze strony
Charlotte. Anne zwróciła się więc listownie do wiernej przyjaciół­
k i domu, Ellen Nussey, z zapytaniem, czy nie mogłaby jej ona to­
warzyszyć w wyprawie do Scarborough. Ellen jednak, na wyraźne
życzenie nie przekonanej do idei wyjazdu Charlotte, wymówiła się

161
obowiązkami d o m o w y m i , proponując koniec maja jako najwcześniej­
szy możliwy termin podróży. Anne przyjęła jej odmowę pełnym taktu
listem:
„Lekarze twierdzą, że w przypadku suchot zmiana klimatu prze­
ważnie przyczynia się do poprawy zdrowia, pod w a r u n k i e m że na­
stąpi w p o r ę, a przyczyną, dla której tak często przynosi rozcza­
rowanie, jest odwlekanie jej do czasu, gdy jest już za późno — pisała
optymistycznie 5 kwietnia. — J a nie zamierzam popełnić tego błędu
i choć po prawdzie ból i gorączka mniej mi dokuczają, niż kiedy by­
ła Pani u nas, jestem wyraźnie słabsza i znacznie schudłam. Wciąż
dręczy mnie kaszel, zwłaszcza nocą, a co najgorsze, tracę oddech przy
wchodzeniu po schodach i przy najlżejszym wysiłku. W tych oko­
licznościach uważam, że nie mam czasu do stracenia. N i e lękam się
śmierci; gdybym sądziła, że jest nieunikniona, poddałabym się jej bez
sprzeciwu, żywiąc nadzieję, że Pani, droga panno Nussey, dotrzyma
w miarę swoich możliwości towarzystwa Charlotte i zastąpi jej sio­
strę. Pragnęłabym jednak, by Bóg mnie oszczędził nie tylko dla tatusia
i dla Charlotte, lecz również dlatego, że chciałabym uczynić coś do­
brego dla świata, n i m go opuszczę na dobre..." (US 2 4 3 ) .
Jakże różny od wystylizowanych starannie epistoł Charlotte jest
prosty, rzeczowy język tego listu, formułowanego przecież w obliczu
śmierci! Jak wzruszające i głęboko chrześcijańskie pragnienie, by za­
chować życie i zdrowie nie dla siebie, ale dla innych. Ostatecznie
postanowiono na plebanii, że upragniony pobyt w Scarborough musi
dojść do skutku, pastor zadowoli się opieką Tabby i M a r t h y B r o w n ,
a Anne towarzyszyć będą i Charlotte, i E l l e n .
Tak się złożyło, że nieco wcześniej zmarła matka chrzestna Anne,
niejaka panna Outhwaite z Bradford, zapisując jej w testamencie
dwieście funtów. N i e było więc problemów ze sfinansowaniem po­
dróży i wynajęciem w Scarborough odpowiedniego lokum z w i d o ­
kiem na morze. Siostry i Ellen wyruszyły z H a w o r t h 23 maja, Anne
w stanie skrajnego osłabienia, niezdolna unieść dłoni na pożegnanie.
Arthur Nicholls, który pomagał usadowić ją w powozie, musiał przy­
trzymać spanielkę Flossy, by nie pobiegła w ślad za panią. Podróż
przeszła jednak lepiej, niż Charlotte mogła się spodziewać. Kobiety
przenocowały w Y o r k u i następnego dnia dotarły do celu.

162
„Mieszkamy tu przyjemnie — pisała Charlotte do Williamsa ran­
kiem 2 7 maja. — Z e swojego miejsca przy oknie Anne spogląda na
morze, które jest dziś spokojne jak szklana tafla..." (US 245). Dzień
wcześniej chora odbyła krótką przejażdżkę po plaży wózkiem zaprzę­
gniętym w osiołka, karcąc łagodnie właściciela za zbyt szorstkie ob­
chodzenie się ze zwierzęciem. Chciała też pójść do kościoła, lecz to­
warzyszki ją powstrzymały. Po południu przeszła parę kroków nad
brzegiem morza. W poniedziałek o jedenastej przed południem poczu­
ła się nagle gorzej. Wezwany natychmiast lekarz stwierdził, że to począ­
tek agonii. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Odwagi, Charlotte, odwagi".
J a k o jedyna z całej rodziny nie spoczęła w kościele obok plebanii.
Charlotte pochowała ją na cmentarzu w Scarborough, by — jak p i ­
sała w liście do Williamsa — „oszczędzić tatusiowi napięć związanych
z naszym powrotem i trzecim pogrzebem" (US 2 4 6 ) . Uznała też, że
sama Anne wolałaby pozostać t u , gdzie czuła się tak szczęśliwa za
życia, choć nigdy nie będziemy wiedzieć, czym ów nadmorski kurort
zasłużył sobie na jej tak wielkie przywiązanie. C z y tylko urodą sło­
necznej, letniej scenerii? Majestatem morza, w którym czuła Bożą
moc? A może spotkała tu kogoś, o k i m z tęsknotą myślała podczas
zimowych wieczorów w H a w o r t h ? Najmłodsza z sióstr Bronte ode­
szła tak, jak żyła: cicho, łagodnie i bez sprzeciwu.
Charlotte wróciła do domu dopiero pod koniec czerwca. Pozosta­
ła razem z Ellen nad morzem dla podreperowania zdrowia i zszarga­
nych nerwów, oczywiście za listownie wyrażoną zgodą pastora, który
od tej chwili żył w stałym niepokoju o swe jedyne teraz dziecko. N i e
dlatego, iżby tak troszczył się o nią samą. Lęk jego brał się głównie
z pobudek egoistycznych, gdyby bowiem zabrakło Charlotte, któż
dbałby o jego potrzeby, kto zajmowałby się d o m o w y m gospodar­
stwem? Kiedy stanęła w progu kamiennego domostwa, na jej powita­
nie rzuciły się z niezwykłym ożywieniem psy, Flossy i Keeper, jakby
w nadziei, że w ślad za nią zjawią się na plebanii ich ukochane właś­
cicielki, Anne i Emily.
ZYCIE PO ŚMIERCI

ciągu ośmiu miesięcy z grona domowników plebanii ubyły


W trzy osoby i dopiero teraz można było uzmysłowić sobie roz­
miar poniesionych strat. W kamiennym domu zapanował nienatural­
ny spokój. Ustały Branwelłowe szaleństwa i ataki, nie słychać było
krzątaniny Emily, umilkły kobiece rozmowy i wzajemne nawoływania.
Stary pastor wcześnie udawał się na spoczynek i nie wiadomo, czy nie­
obecność w sypialni pijanego syna była mu bardziej ulgą czy udręką.
Z a dnia jak zwykle izolował się w swoim gabinecie, a podczas popo­
łudniowej herbaty zadręczał córkę pytaniami o jej samopoczucie.
Z Tabby i Marthą Charlotte utrzymywała kontakt raczej powierz­
chowny, nigdy nie miała w sobie owej bezpośredniości E m i l y i ser­
deczności Anne, nie potrafiła do końca zbliżyć się do tych prostych,
choć bystrych kobiet. Osamotniona, w listach do Williamsa skarżyła
się na brak snu, a pokrzepienie znajdowała w pracy pisarskiej.
„Choć jestem samotna — cóż by ze mną było, gdyby Opatrzność
nie dała m i odwagi podjęcia zawodu, wytrwałości, by przez dwa
długie, męczące lata upominać się u wydawców, aby mnie wreszcie
przyjęli? Cóż by było, gdy młodość minęła — siostry umarły — ze
mną, mieszkanką parafii na wrzosowiskach, gdzie nie ma wokół ani
jednej rodziny z wykształceniem? N i e miałabym wówczas żadnego
już świata; byłabym jak znużony k r u k lustrujący wody potopu, nie
mający arki, gdzie by się schronił. A jednak podtrzymuje mnie wciąż

164
coś na kształt nadziei i motywacji... Pragnęłabym, aby każda kobieta
w Anglii miała również swoją nadzieję i motywację: niestety, tyle sta­
rych panien nie ma ani jednego, ani drugiego" ( A P T 2 7 3 - 2 7 4 ; prze­
kład nieco zmieniony — E . K . ) .
Wszystkie dotychczasowe książki Bellów zawierały pewien pro­
gram naprawy sytuacji kobiet — Jane Eyre, Agnes Grey i Dzierżaw­
ca Wildfell Hall wskazywały wprost na ekonomiczne, edukacyjne
i obyczajowe przyczyny dyskryminacji kobiet, Wichrowe Wzgórza zaś,
w inny sposób, ukazując wyjątkowe bohaterki, nie uginające się pod
fizyczną i obyczajową przewagą świata mężczyzn, a przeciwnie, zdol­
ne narzucić własną wolę. Zwłaszcza córka Katy, ta, która na szcząt­
kach obu tragicznie zwaśnionych rodów budować będzie nowe życie
i wydobywać swego towarzysza z analfabetyzmu i prymitywnej egzy­
stencji, ze swoją kreatywną mocą, cierpliwością i pragnieniem ładu
ucieleśnia triumf wartości kobiecych. Jednak dopiero następne dzieło
Charlotte miało tę problematykę wyartykułować wprost.
Praca nad n i m w niczym nie przypominała twórczego transu,
w jakim powstawała Jane Eyre. Charlotte zaczęła pisać jeszcze przed
śmiercią rodzeństwa, zachęcana przez Williamsa i Smitha, którzy l i ­
czyli na następny sukces rynkowy. Przerwała pracę na czas choroby
Emily. Wróciła do powieści wczesną wiosną, mając jeszcze przy sobie
Anne, a kończyła ją, już osamotniona, w sierpniu 1849 r o k u . D r a m a ­
tyczne wydarzenia minionego roku odcisnęły się bardzo mocno na
kształcie książki, ale — co osobliwe — nie na jej ogólnym klimacie,
który pozostał, jak w pierwotnym zamiarze, raczej pogodny, z ele­
mentami k o m i z m u , wyostrzonego jeszcze satyrą. Charlotte wahała się
co do w y b o r u tytułu i ostatecznie zdecydowała się, jak w przypadku
poprzedniej książki, na imię bohaterki: Shirley. Tytułowa bohaterka
wkracza jednak do akcji dopiero po upływie mniej więcej jednej trze­
ciej u t w o r u , a to urąga wszelkim regułom poprawnej powieściowej
kompozycji! Stało się tak dlatego, że po śmierci E m i l y Charlotte
postanowiła swoim kolejnym dziełem złożyć jej hołd i sportretować,
wedle słów pani Gaskell, „taką, jaką by była, gdyby żyła w zdrowiu
i dostatku" ( A P T 2 7 5 ) . „Wmontowała" ją więc w fabułę, gdy pierw­
sza część była już napisana. Zamiast pierwszoosobowej narracji głów­
nej bohaterki albo dziennika lub listu pojawia się tu wyjątkowa w pro-

165
zie sióstr Bronte narratorka spoza świata przedstawionego, która
w licznych dygresjach komentuje i ocenia fakty oraz osoby. Pierwsze
zdanie, ową genialną frazę o obfitym deszczu w i k a r y c h , który spadł
na północną Anglię, zapewne pamiętamy. Cały wątek w i k a r y c h , prze­
wijający się przez fabułę niczym wątek studentów w Lalce Bolesława
Prusa, dał odbiorcom powieści pretekst do oskarżania autorki o an-
tyklerykałizm, które to zarzuty odpierała argumentem autentyczności
przedstawionych postaci i epizodów. Porównanie z Prusem nie jest tu
przypadkowe, gdyż tak jak Lalka była sumą wiedzy autora o współ­
czesnej mu Warszawie, tak Shirley to kompendium wiedzy Charlotte
Bronte o jej ziomkach i małej ojczyźnie Yorkshire. Następny akapit
jest równie intrygujący:
„Jeśli po takim preludium myślisz, czytelniku, że czeka cię coś
w rodzaju romansu, nigdy nie byłeś w większym błędzie. Spodzie­
wasz się sentymentów, poetyckości i marzeń? Oczekujesz pasji, pod­
niety i melodramy? Uspokój swe oczekiwania, obniż je do bardziej
przyziemnego standardu. Przed tobą leży coś realnego, chłodnego
i solidnego, coś tak nieromantycznego jak poniedziałkowy ranek, gdy
każdy, kto ma pracę, budzi się ze świadomością, że musi wstać i wziąć
się do roboty" (S 1).
„Coś tak nieromantycznego jak poniedziałkowy ranek" — ta for­
muła oznacza ostateczne zerwanie z młodzieńczą, angriańską estety­
ką, której ślady można było przecież jeszcze dostrzec w opowieści
0 dziwnych losach Jane E y r e , w bajronicznym profilu Rochestera
1 przejmującej dreszczem historii Berty. O d tej chwili narratorka nie
przestanie nam przypominać, że to, co relacjonuje, jest wzięte z życia,
że pokazuje nam świat, jakim jest, a nie jakim się go widzi w świetle
romantycznych złudzeń.
Spośród innych powieści sióstr Bronte, których realia z reguły
ograniczają się do zamkniętych środowisk, Shirley wyróżnia się także
wielką liczbą występujących w niej postaci. M a m y więc tu czwórkę
głównych bohaterów wprowadzanych sukcesywnie do akcji: Caroline
Helstone — sierotę wychowywaną przez oschłego i apodyktycznego
wuja; Roberta M o o r e ' a — właściciela młynów tkalniczych, borykają­
cego się z trudnościami finansowymi i odpierającego ataki luddystów;
tytułową Shirley Keeldar — zuchwałą, uroczą i bogatą dziedziczkę

166
majątku ziemskiego; oraz Louisa M o o r e ' a , brata Roberta, biednego
i szlachetnego nauczyciela, który w końcu zdobywa serce. Shirley. Po­
wikłana historia miłosna kończy się wreszcie arcyszczęśliwie, podwój­
nymi zaślubinami, gdyż cicha i potulna Caroline zaskarbia sobie po
długim oczekiwaniu uczucie szorstkiego i chwilami bezwzględnego
Roberta, czytelnik zaś oddycha z ulgą, że ów nie zawsze sympatyczny
amant pod jej wpływem na pewno złagodnieje.
Poza nimi na kartach powieści pojawiają się wszelkie możliwe
typy Yorkshirczyków — od przedstawicieli najniższego plebsu i lum-
penproletariatu po lokalną elitę. N i e m a l wszyscy są sportretowani ze
zmysłem karykatury, choć bez szczególnej złośliwości. Osobliwością
książki są sceny zbiorowe, zwłaszcza przedstawiające potyczki, utrzy­
mane w tonacji heroikomicznej, jak w opisie bitwy szkółek niedziel­
nych, bądź poważnej, jak w obronie młynów M o o r e ' a przed rozju­
szonym motłochem. Sama Shirley istotnie ma wiele rysów E m i l y —
z nieodstępnym półkrwi buldogiem Tatarem u nogi, zamaszystym
k r o k i e m przemierza swoje włości, po męsku stanowcza i odważna,
sprawna w zarządzaniu odziedziczonym majątkiem, nawet nosi prze­
zwisko, jak pierwowzór, militarne: Kapitan. Wy retuszowane w niej
zostało wszelako to, co w naturze E m i l y było tajemnicze, a nawet
mroczne, a czego najwyraźniej Charlotte nie bardzo chciała przyjąć
do wiadomości. Shirley jest prostolinijna, spontaniczna, usposobienia
wesołego, nie toleruje w swoim otoczeniu pychy, obłudy tudzież pro­
stactwa — stąd przekomiczne sceny jej scysji z tępymi, bezczelnymi
w i k a r y m i , nie obywające się bez aktywnego udziału Tatara.
Bardziej niż którakolwiek z książek sióstr Bronte, może być Shir­
ley odczytana jako powieść „z tezą". M a m y więc w niej ostrą satyrę
na sekciarską, prymitywną religijność niskich warstw północnoangiel-
skiego społeczeństwa, bezwzględną krytykę rozpanoszonego w sub­
kulturze męskiej, niezależnie od statusu, alkoholizmu, pesymistyczną
wizję związku małżeńskiego jako przymusowej koegzystencji dwojga
przeważnie niedobranych partnerów — i nie łagodzi jej nawet zdaw­
k o w o potraktowany ślub zakochanych par w finale. Przede wszystkim
mamy jednak żarliwą obronę kobiet niezamężnych, dotkliwie z tej
przyczyny odczuwających swój stan wykluczenia. N o i godzien pióra
Johna Stuarta M i l l a traktat w sprawie dostępu kobiet do pracy:

167
„Mężczyźni Anglii! Spójrzcie na otaczające was biedne dziewczę­
ta, więdnące, ginące na suchoty i gruźlicę lub, co gorsze, prze­
mieniające się w skwaśniałe stare panny — zazdrosne, zgryźliwe, nie­
szczęsne, ponieważ ich życie jest jałowe, albo też, co już najgorsze ze
wszystkiego, zmuszone do starania się, za pomocą niezbyt skromnej
kokieterii i upokarzających forteli — o zdobycie przez małżeństwo tej
pozycji i poważania, jakie odmówione są osobie samotnej. Ojcowie!
czy nie możecie zmienić tego stanu rzeczy? Może nie od razu; roz­
ważcie jednak dobrze tę sprawę, skoro już się ją w a m przedkłada,
potraktujcie jako temat wart przemyślenia, nie zlekceważcie płytkim
szyderstwem bądź niegodną obelgą. Chcecie być dumni ze swych
córek, a nie rumienić się za nie ze wstydu — znajdźcie więc i m jakieś
zajęcie i coś, czym będą się interesować [...]. Jeśli będziecie ograniczać
i pętać ich umysły — będą w a m wieczną troską i nieszczęściem;
kształcone zaś i zajęte pracą, staną się najmilszymi towarzyszkami
w zdrowiu, najczulszymi opiekunkami w chorobie i najwierniejszą
podporą na stare lata" (S 4 0 3 ) .
Ostatnie zdanie pisała Charlotte niewątpliwie z głębi serca
i z myślą o własnym ojcu. Stary Bronte, choć zadowolony z córczynej
kariery, niewiele wykazywał zainteresowania jej książkami i wcale nie
ma pewności, czy wszystkie je przeczytał. N i e miał też nic przeciwko
drobnym modernizacjom domu, możliwym dzięki pisarskim honora­
riom. Z a Jane Eyre Smith & Elder zapłacił swej najlepszej autorce
nieproporcjonalnie mało, zaledwie pięćset funtów, ale i tak była to
największa kwota, z jaką Charlotte do tej pory miała do czynienia.
Z a r o b k i , i to całkiem niezłe, w niczym nie zmieniły jej skromnych
potrzeb życiowych, a większą część tej sumy, podobnie jak spadek po
ciotce, zainwestowała w akcje kompanii kolejowej, niefortunnie
zresztą, jak się miało niebawem okazać. Z a pośrednictwem Ellen
Nussey nabyła świeżo opatentowany wynalazek tamtych czasów —
urządzenie do kąpieli z prysznicem, w oknach jadalni kazała zawiesić
purpurowe zasłony. Sobie sprawiła futrzane boa i mufkę. O d czasu
choroby Anne Ellen również dopuszczona została do rodzinnego se­
kretu i nie mogła wyjść z podziwu, że słynni Bellowie to poczciwe,
znane jej od dzieciństwa pastorówny.

168
8 września 1849 r o k u zjawił się w H a w o r t h niejaki James Taylor,
wysłannik Smith & Elder, by osobiście odebrać z rąk Charlotte
rękopis jej nowej powieści. Taylor był trzecim partnerem oficyny
z C o r n h i l l 65, z którym pisarka nawiązała bliższy kontakt, traktując
go przede wszystkim jako doradcę w sprawach literackich. Teraz
bowiem, po tak spektakularnym debiucie, jęła odczuwać poważny
niepokój co do wartości swego pisarstwa i jeszcze przed drukiem
zapragnęła poddać je ocenie znawców. Obaj, i Williams, i Taylor, w y ­
razili zadowolenie po lekturze, ale też zgłosili parę uwag. Zaniepo­
koiła ich antykłerykalna w y m o w a satyry na w i k a r y c h , a w dodatku,
jak zauważył Taylor, panna Bronte niedostatecznie wyraziście odma­
lowuje postacie mężczyzn; ukazując zaś zuchwałość i odwagę Shirley,
niekiedy grzeszy brakiem prawdopodobieństwa. Zwłaszcza niewiary­
godna wydawała się obu lektorom scena, w której bohaterka, ugry­
ziona przez psa zdradzającego objawy wścieklizny, chwyta rozpalone
do czerwoności żelazko i wypala sobie ranę. A przecież właśnie ten
epizod był jak najbardziej wzięty z życia! To samo bowiem przydarzy­
ło się pewnego razu E m i l y i tak samo się wówczas zachowała.
Autorka przyjęła do wiadomości zarzuty, lecz niczego w książce
zmieniać nie zamierzała. Ujawniła w ten sposób jedną z cech swego
charakteru, o których londyńscy dżentelmeni nie mieli wcześniej po­
jęcia — upór i niezdolność do akceptowania k r y t y k i . C o do męskich
bohaterów, odparła T a y l o r o w i , że istotnie w t y m względzie jej pisar­
stwo cierpi na pewną ułomność wynikającą z jej braku doświadczenia
— intuicja i teoria nie zastąpią wszak bezpośredniej obserwacji przed­
miotu. I tak będzie już stale: z pozoru niepewna swego pióra, Char­
lotte wciąż zwracać się będzie do bliższych i dalszych znajomych
z prośbami, by dzielili się z nią opinią na temat jej dzieł, lecz gdy
ci z kolei, potraktowawszy prośby serio, cokolwiek skrytykują, ona
jak lwica bronić będzie swego i nie poprawi w tekście ani przecinka.
A gdy ktokolwiek, kogo darzy zaufaniem, ośmieli się dać wyraz swo­
i m wątpliwościom w druku, życzliwość panny Bronte zostanie wysta­
w i o n a na ciężką próbę.
James Taylor był najwyraźniej zafascynowany sprawą C u r r e r a
Bella i bardzo pragnął osobiście poznać tajemniczą kobietę kryjącą się
pod t y m nazwiskiem. N i e udało m u się to przy okazji jej pierwszej

169
bytności na C o r n h i l l 65, postanowił więc teraz wykorzystać okazję.
Jego wizyta na plebanii trwała tylko jeden dzień. N i e zachęcany przez
gospodarzy do przedłużenia pobytu, wyjechał z H a w o r t h z manu­
skryptem pod pachą i pod dużym wrażeniem osobowości Charlotte.
Nie odwzajemnionym, niestety. O n a bowiem od pierwszego wejrze­
nia poczuła antypatię do tego nieatrakcyjnego, niskiego i rudowłose­
go, jak jej zmarły brat, mężczyzny, który odważył się zakwestionować
realizm w przedstawianiu zdarzeń i postaci w jej najbardziej rea­
listycznym z dzieł. I chociaż wymiana listów między nią i Taylorem
miała stać się w najbliższych latach bardzo intensywna, choć jego fa­
scynacja przerodziła się w głębsze uczucie, nigdy Charlotte nie zdoła­
ła przełamać fizycznej wręcz odrazy, jaką w niej wzbudził. „Pośrodku
fizjonomii sterczy mu okropny stanowczy nos i kiedy mi pakuje go
w twarz, wraża m i się w duszę jak żelazo..." ( A P T 291) — podsumo­
wała go bezlitośnie w którymś z kolejnych listów do przyjaciółki.
Wydawcy działali błyskawicznie. Już pod koniec września pisarka
otrzymała próbne odbitki do korekty i ze zgrozą stwierdziła, że prze­
syłka po drodze uległa naruszeniu — ktoś otworzył dużą kopertę
i ponownie ją zapieczętował. Nigdy nie ustaliła, jak do tego doszło,
lecz był to w i d o m y znak, iż mieszkańcy H a w o r t h zaczęli się nie­
zdrowo interesować jej osobą. Trudno się dziwić — od dwóch lat
z plebanii i na plebanię płynął nieprzerwany strumień listów i pa­
czek z książkami, a miejscowy sklepikarz dawno spostrzegł, że panny
Bronte zakupują u niego niespotykane ilości artykułów piśmienni­
czych. Jane Eyre „dotarła pod strzechy", a umieszczenie epizodów
powieści w realiach yorkshirskich zwróciło uwagę tutejszych czytelni­
ków. Nadto sekret tożsamości C u r r e r a Bella, znany rodzinie i znajo­
m y m Ellen Nussey, w efekcie szybko stał się tajemnicą poliszynela.
Sama Charlotte jednak z uporem chciała utrzymać incognito i nie
znosiła, by w jej obecności ktokolwiek czynił aluzje na ten temat.
W październiku Shirley trafiła do rąk czytelników i w yorkshirskim
światku zawrzało. Członkowie rodzin oraz kręgów towarzyskich
Nusseyów i Taylorów rozpoznawali w różnych postaciach siebie, jed­
ni z niezadowoleniem, inni z satysfakcją. W miasteczku H a w o r t h już
prawie wszyscy wiedzieli o podwójnym życiu najstarszej panny B r o n ­
te, pan Nicholls zaś przeczytał na głos pastorowi wszystkie sceny

170
z w i k a r y m i , entuzjastycznie dając wyraz swemu rozbawieniu. Mógł
sobie na to pozwolić, gdyż w porównaniu z kolegami wypadł w książ­
ce, gdzie występuje pod nazwiskiem Macarthey, dość korzystnie —
choć narratorka podkreśliła jego brak tolerancji dla religijnych dysy­
dentów, to pod innymi względami oceniła go jako człowieka zdrowe­
go na umyśle, rozsądnego, pracowitego i miłosiernego.
Autorskie tournee literackich znakomitości bynajmniej nie są w y ­
nalazkiem naszych skomercjalizowanych czasów i zapewne George
Smith, zapraszając natychmiast po wydaniu Shirley swoją najbardziej
dochodową pisarkę do L o n d y n u , kierował się tyleż osobistą sympatią,
jaką zdążył już powziąć dla panny Bronte, co względami marketingo­
w y m i . Jego firma bowiem, choć dobrze prosperująca, niewolna była
od problemów finansowych. Młody człowiek przejął ją po swym oj­
cu wraz z dobrodziejstwem inwentarza, w którym mieścił się także
partner, starszy pan Elder, dżentelmen obracający się w najlepszym
londyńskim towarzystwie, lecz beznadziejny i nie do końca uczciwy
finansista, który wpędził przedsiębiorstwo w potężne długi. W la­
tach, o których m o w a , George Smith zdołał się go jakoś dyploma­
tycznie pozbyć, lecz by nadrobić straty, musiał się mocno trudzić.
Jego dzień pracy, bywało, trwał ponad dobę bez przerwy, a taki rzad­
k i okaz jak C u r r e r Bell zasługiwał na specjalne traktowanie, by zeń
wydobyć następne złote jajo.
Kłopot był w t y m , że Charlotte, choć bardzo złakniona atmosfery
londyńskiego życia, nadal nie zamierzała ujawniać się jako rzeczy­
wista autorka dwóch bestsellerowych powieści i zgodziła się na po­
dróż jedynie pod w a r u n k i e m , że zapraszający ją wydawcy zachowają
w tej sprawie pełną dyskrecję. T y m razem pobyt miał trwać dłużej
i trzeba go było sensowniej zaplanować, na plebanii zjawiła się więc
odpowiednio wcześniej osoba, jakiej tu jeszcze nie widziano — kraw­
cowa. Pastorówna sprawiła sobie k i l k a sukien na różne okazje, ze
względu na żałobę głównie z czarnego jedwabiu, lecz trudno byłoby
mówić o nich jako o toaletach. W każdym razie były na tyle eleganc­
kie, że nie groził już jej taki dyskomfort, jak podczas pamiętnego
wieczoru w operze. Kolejne pięćset funtów honorarium za Shirley
w samą porę poratowało domowy kapitał, potężnie naruszony kata­
strofalnym spadkiem cen akcji kolejowych, w których był ulokowany.

171
Tak więc pomimo tych wydatków sumienie oszczędnej Charlotte po­
zostało spokojne.
W ostatnich dniach listopada wyruszyła z H a w o r t h , upewniwszy
uprzednio ojca, iż nieobecność jej nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie.
Uległszy naleganiom George'a Smitha, przyjęła zaproszenie, by za­
trzymać się w jego domu rodzinnym, gdzie mieszkał z uwielbiającą go
matką i siostrami. O d pierwszej chwili otoczono ją tam najstaranniej-
szą opieką, choć w zachowaniu starszej pani dała się wyczuć pewna
ostrożność. Przypuszczalnie już wtedy, zaniepokojona entuzjazmem,
z jakim syn odnosił się do tej przedziwnej, maleńkiej osóbki, zaczęła
lękać się, czy aby między nimi dwojgiem nie nawiąże się coś więcej
niż przyjaźń.
Następne dni były chyba najaktywniejsze ze wszystkich, jakie
Charlotte Bronte przeżyła kiedykolwiek. Nigdy wcześniej nie spotka­
ła tylu nowych osób naraz i nie zawarła tylu n o w y c h znajomości.
Wszyscy, którzy zapamiętali ją z tego okresu — a w b r e w własnym
życzeniom stała się w literackich kręgach stolicy prawdziwą sensacją
— zwracali uwagę na jej niepozorny wygląd, skromny ubiór, po­
wściągliwe zachowanie graniczące niekiedy z nie zamierzoną imper­
tynencją, widoczne oznaki zmęczenia i słabości, ale także na niezwy­
kły dar precyzyjnego wysławiania się. George Smith zorganizował jej
pobyt z prawdziwym rozmachem. Poza zwiedzaniem galerii i muzeów
tudzież wizytą w teatrze, najważniejszymi punktami programu były
kolacje, na które zapraszał znakomitości świata literackiego — pisa­
rzy, krytyków, wydawców. D o legendy przeszły zwłaszcza d w a takie
spotkania, pierwsze z Williamem T h a c k e r a y e m , drugie z popularną
w o w y m czasie, a dziś praktycznie zapomnianą autorką zaangażowa­
nych powieści, publicystką i radykalną działaczką społeczną, H a r r i e t
Martineau.
Dla Thackeraya żywiła Charlotte głęboki podziw nie tylko z po­
wodu jego książek, zwłaszcza bardzo wysoko przez nią cenionego
Targowiska próżności. N a zawsze zachowała w sercu zachwyt, któremu
dał wyraz po przeczytaniu Jane Eyre, no i własną rozpacz z powodu
nieszczęsnej gafy z dedykacją. Teraz, u Smithów, mogła osobiście uścis­
nąć dłoń „Tytana", jak w londyńskiej socjecie zwano pisarza, a zmęcze­
nie i zdenerwowanie prawie odbierały jej mowę. J o w i a l n y mężczyzna,

172
potężnej postury — Charlotte sięgała m u ledwie gdzieś powyżej pasa
— miał zwyczaj po kolacji zapalać cygaro, czego nie wypadało czynić
w obecności dam. Oddalili się więc wraz z George'em do osobnego
pokoju, a gdy po c h w i l i wrócili do salonu, Thackeray prowokacyjnie
zacytował osławiony fragment z Jane Eyre, w którym bohaterka, sie­
dząc wieczorem w ogrodzie, właśnie po zapachu cygarowego dymu
w y c z u w a , że zbliża się Rochester. Scenę tę konserwatywna krytyka
uznała za wulgarną i nieobyczajną. Teraz, wyrecytowana przez za­
dowolonego z siebie olbrzyma, wywołała panikę Smitha i oskarży-
cielskie spojrzenia ze strony Charlotte, wściekłej za niedotrzymanie
sekretu. Dobrze, że panna Bronte nie mogła usłyszeć triumfalnego
obwieszczenia, z jakim Thackeray prosto od Smithów wmaszerował
do palarni swego ulubionego G a r r i c k C l u b : „Chłopcy, właśnie zja­
dłem kolację z Jane E y r e ! " (US 2 6 4 ) . Z d a n i e m Smitha: „Wszystko to
jednak było ze strony Thackeraya pozą, do której przyjmowania
prowokowało go to, co w Charlotcie Bronte uważał za afektację.
Panna Bronte miała go za wielkiego człowieka obdarzonego posłan­
nictwem, a T h a c k e r a y w sposób dowcipny i złośliwy odmawiał przy­
jęcia tego posłannictwa" ( A P T 2 8 7 ) .
Drugie spotkanie odbyło się na prośbę Charlotte i t y m razem
o pozorach incognito nie było już mowy. Harriet Martineau mieszka­
ła w Ambleside w Krainie Jezior, w Londynie zaś przebywała z wizy­
tą u swego kuzyna. Wcześniej, podobnie jak Elizabeth Gaskell, wysła­
ła do C u r r e r a Bella za pośrednictwem wydawcy entuzjastyczny list na
temat obu powieści i powzięła najgłębsze przekonanie, że ich autorką
może być tylko kobieta. W dniu, w którym Currer Bell miał się zja­
wić na herbacie w mieszkaniu jej krewnego, wraz z zebranymi w sa­
lonie gośćmi z niecierpliwością czekała, kto też stanie w drzwiach.
„Punktualnie z wybiciem szóstej przed drzwiami zatrzymał się po­
wóz i po chwili służący zaanonsował: panna Brogden — na co mój
kuzyn powiedział, że jest to panna Bronte, słyszeliśmy już bowiem to
nazwisko wymieniane jako jedną z ewentualności. Wydała m i się naj­
mniejszą kobietą, jaką widziałam w życiu (z wyjątkiem pokazywanych
na jarmarku), oczy jej zdawały się płonąć. Rozejrzała się szybko, a że
zdradziła mnie moja trąbka [aparat słuchowy; Martineau cierpiała na
głuchotę — ptzyp. E . K . ] , wyciągnęła do mnie rękę mile i z prostotą.

173
[...] Kiedy usiadła obok, na kanapce, spojrzała na mnie tak czule
i błagalnie, że doprawdy z trudem udało m i się odwzajemnić jej
uśmiech i zachować spokój — zwłaszcza w obliczu jej żałoby i świa­
domości, że przeżyła śmierć wszystkich ze swojej rodziny. Z całego
serca miałam ochotę się rozpłakać. Bardzo szybko się dogadałyśmy
i była tego wieczora swobodna, jak nigdy później, chyba że znalazły­
śmy się same..." ( A P T 2 8 8 ) .
Jako osobowości, obie kobiety skrajnie od siebie się różniły. N i e
dość, że poglądów radykalnych i republikańskich, Martineau w y w o ­
dziła się na dodatek z rodziny dysydentów religijnych, lecz ostatecz­
nie, jako niezłomna wyznawczyni ideałów oświeceniowych, stała się
ateistką. Jak to możliwe, że konserwatywna, monarchistyczna i szcze­
rze wierząca córka pastora z H a w o r t h przeszła nad tym wszystkim do
porządku i zdołała obdarzyć ekstrawertyczną, czternaście lat od niej
starszą kobietę tak w i e l k i m zaufaniem, że z miejsca opowiedziała jej
o swoich bolesnych przejściach? Przypuszczalnie zadziałał t u , podob­
nie jak nieco później w przypadku pani Gaskell, fenomen kobiecej
wspólnoty, która potrafi się zawiązać ponad światopoglądowymi po­
działami. D l a Charlotte kobiece przyjaźnie, jakie zawierała w w i e k u
dojrzałym, stały się namiastką utraconego związku siostrzanego i al­
ternatywą wobec zawsze trochę dwuznacznych znajomości z mężczy­
znami, a format intelektualny Martineau i Gaskell przewyższał to, co
mogła jej zaoferować poczciwa, ale niezbyt lotna E l l e n .
W połowie grudnia Charlotte wróciła do H a w o r t h , ale, jak miało
się wkrótce okazać, londyńskie tournee stanowiło dopiero zapowiedź
bujnego życia towarzyskiego, które wkrótce stało się jej udziałem.
Bujnego, rzecz jasna, w stosunku do wcześniejszych doświadczeń pro-
wincjuszki, która z jednej strony męczyła się, przebywając w więk­
szym gronie n o w y c h znajomych, z drugiej jednak równie niedobrze
znosiła przewlekłą izolację w kamiennej plebanii, w towarzystwie je­
dynie hipochondrycznego ojca, starej Tabby, małej M a r t h y oraz psów.
Poza t y m doskwierał jej brak materiału na następną powieść. By się
do niej zabrać, jak tego oczekiwali wydawcy i czytelnicy, musiała
poszukać jakichś bodźców i źródeł inspiracji. Była pisarką, która naj­
więcej czerpała z obserwacji typów ludzkich, musiała więc ruszyć
między ludzi.

174
Następne półtora r o k u to głównie wyjazdy Charlotte z H a w o r t h
i jej powroty, przeplatane wizytami na plebanii różnych ciekawskich
gości. Pierwszym z nich był nie byle kto — baronet James Kay-Shuttle-
w o r t h z małżonką, oboje w kwiecie wieku i pełni entuzjazmu dla ksią­
żek C u r r e r a Bella, zabiegający o osobiste przyjaźnie z wybitnymi ludź­
mi pióra i sztuki. Poza tym sir James był naprawdę zacnym, choć
nieco męczącym dla otoczenia człowiekiem: zasłużonym reformato­
rem społecznym, lekarzem i filantropem. Teraz zapragnął do swej ko­
lekcji dołączyć nie lada okaz — ową skromniutką córkę pastora z za­
bitej deskami wioski, która jakimś cudem, z dnia na dzień, stała się
gwiazdą najnowszej literatury. Panna Bronte koniecznie, ale to ko­
niecznie musiała przyjąć zaproszenie na kilkudniowy pobyt w rodowej
posiadłości lady Kay-Shuttleworth w Gawthorpe H a l l , położonej w są­
siednim hrabstwie Lancaster, ledwie dziesięć m i l od H a w o r t h . Mał­
żonkowie nie przyjmowali do wiadomości odmowy i nieoczekiwanie
znaleźli sojusznika w starym pastorze, któremu najwyraźniej pochle­
biały nowe arystokratyczne koneksje córki. Ostatecznie Charlotte spę­
dziła u nich trzy dni w marcu 1850 roku, hołubiona i adorowana
przez przedstawicieli tej samej warstwy społecznej, z którą jeszcze nie­
dawno mogła mieć do czynienia co najwyżej jako guwernantka. Sir
James nie zamierzał na tej jednej wizycie poprzestać — panna Bronte
powinna dać się przecież poznać szerokim kręgom angielskiej socjety
i najlepiej, by najbliższy sezon wiosenny spędziła z nim i jego rodziną
w ich stołecznej rezydencji. Wyjazd do Londynu doszedł ostatecznie
do skutku pod koniec maja, lecz Charlotte i tym razem skorzystała
z gościny swego wydawcy, tłumacząc się przed Kay-Shuttleworthami,
iż liczne sprawy zawodowe nie pozwalają jej rozkoszować się w pełni
ich towarzystwem i urokami intensywnego życia salonowego.
George Smith znowu postarał się, by pobyt w stolicy był dla przy-
byszki z górzystej prowincji jak najatrakcyjniejszy. Wszędzie w i d y w a ­
no ich razem — w operze, na wystawach, w redakcji „Timesa",
w królewskiej kaplicy Św. Jakuba, gdzie idol pastora, leciwy już książę
Wellington, bywał na niedzielnych nabożeństwach. K u swej ogromnej
radości Charlotte mogła go ujrzeć na własne oczy i jego starczy ma­
jestat w niczym nie zawiódł jej oczekiwań. Były też, oczywiście, pro­
szone obiady w domu Smithów, którzy tymczasem zdążyli się prze-

175
prowadzić do bardziej okazałej siedziby blisko H y d e Parku. T y m r a ­
zem Charlotte odstąpiła od wszelkich f o r m kamuflażu i już na równej
stopie podejmowała dyskusje ze stołecznymi luminarzami. Poznała
osobiście George'a Lewesa i polubiła go, choć wcześniej zranił ją
głęboko kilkoma uwagami w recenzji z Shirley. N i e miała ochoty po­
znać Dickensa, który był dla niej nazbyt plebejski, a jego powieści
zbyt drastyczne. Widywała Thackeraya i — jak poprzednio — w z a ­
jemne ich relacje stale groziły nieporozumieniem. D o legendy prze­
szedł katastrofalny wieczór u wielkiego pisarza, na który zaproszono
osobistości ze świata literatury i sfer wyższych. Autorka Jane Eyre
miała być główną atrakcją wieczoru. Jedyną osobą, którą Charlotte
zaszczyciła wówczas swoją uwagą, była guwernantka córek T h a c k e ­
raya. R o z m o w a się nie kleiła, zagadywana przez gości panna Bronte
odpowiadała monosylabami, wreszcie wyszła przed czasem, a sam
gospodarz, nie mogąc znieść pogarszającej się atmosfery, zostawił
resztę gości i wymknął się chyłkiem z domu do klubu.
Pełna atencji, ale i szczerej sympatii asysta przystojnego George'a
Smitha mogła mieć tylko jeden skutek — Charlotte poczuła do niego
coś więcej niż przyjaźń. Z tego okresu pochodzi jej wizerunek w y k o ­
nany przez modnego wówczas w stolicy portrecistę George'a R i c h -
monda, a zamówiony przez Smitha na prezent dla ojca pisarki. Patrzy
zeń na nas młoda kobieta o refleksyjnej, ujmującej twarzy, przepięk­
nych oczach i mocno „zasznurowanych" ustach, świadczących o na­
w y k u skrywania szpecących braków w uzębieniu. K t o w i e , gdyby
Charlotte od najwcześniejszej młodości nie żyła w przeświadczeniu
o własnej brzydocie, gdyby potrafiła o niej zapomnieć w kontaktach
z mężczyznami, być może ani George Smith, ani W i l l i a m Thackeray
nie wspominaliby jej po latach jako kobiety niepospolitego umysłu,
ale kompletnie pozbawionej urody i wdzięku. C o r a z bardziej nato­
miast, na własne nieszczęście, ulegał jej osobistemu u r o k o w i mały,
rudy, wielkonosy James Taylor, nad którym bez litości znęcała się
w swoich listownych sprawozdaniach dla E l l e n .
Londyńska eskapada nieoczekiwanie znalazła przedłużenie w krót­
kiej wyprawie do Edynburga. Był to pomysł George'a Smitha, który
miał tam odebrać ze szkół swego młodszego brata i zapragnął przy tej
okazji pokazać Charlotte kawałek Szkocji. W końcu jej trasa powrot-

176
na do domu i tak wiodła na północ, czemuż by więc nie mogła nad­
łożyć trochę drogi, żeby ujrzeć na własne oczy legendarną krainę sir
Waltera Scotta? Panna Bronte propozycję przyjęła, ale z L o n d y n u
pojechała najpierw do B r o o k r o y d , w krótkie odwiedziny u E l l e n ,
a z George'em i jedną z jego sióstr spotkała się już na miejscu, w sto­
licy Szkocji, gdzie, oczarowana magią miejsca i towarzystwem miłego
sercu mężczyzny, spędziła piękne trzy dni.
Pobyt w domu, gdzie pod nieobecność Charlotte przeprowadzo­
no pierwszy chyba od zbudowania plebanii remont dachu, nie trwał
długo. Już w sierpniu, znowu na zaproszenie baroneta, pisarka wyje­
chała do Windermere w słynnej Krainie Jezior, Lake District, upa­
miętnionej rolą, jaką odegrała w życiu i twórczości wybitnych poetów
doby romantyzmu: Southeya, Wordswortha i Coleridge'a. Pod wzglę­
dem malowniczości niewiele jest w Anglii miejsc, które mogłyby się
równać z tą częścią kraju. Są tu pagórki i góry, jest brzeg M o r z a
Irlandzkiego pocięty głębokimi zatokami, są wreszcie owe długie,
rynnowe jeziora fiordowego pochodzenia, od których kraina wzięła
swoją nazwę. Windermere to — oprócz nazwy miejscowości — także
nazwa największego z nich. W połowie X I X wieku rezydowało w tej
okolicy na stałe lub sezonowo liczne grono osobistości różnego kali­
bru, jako że w modzie było kontemplować tutejsze inspirujące wido­
k i i wdychać powietrze przesycone poezją. Dziesięć lat wcześniej
Branwell Bronte spotkał się tu przelotnie z Hartleyem Coleridge'em,
synem nieżyjącego już wówczas wielkiego Samuela. Teraz i Bronte
junior, i Coleridge junior już od ponad r o k u spoczywali w grobach.
Charlotte spędziła w Windermere tydzień i niewątpliwie miała wiele
sposobności, by oddawać się wspomnieniom o zmarłym rodzeństwie.
Znalazła bowiem pokrewną duszę, wdzięczną słuchaczkę i jak się
miało okazać, niezwykłego formatu przyjaciółkę.
Elizabeth Gaskell — bo o niej m o w a — przybyła do Windermere
również w gościnę do Kay-Shuttleworthów. N i e była jeszcze wówczas
pisarką o dużym dorobku i renomie, choć jej wydana w t y m samym
roku co Jane Eyre debiutancka powieść Mary Barton przyniosła jej
niejaką popularność, a Charlotte, przeczytawszy ją jeszcze przed
ukończeniem pracy nad Shirley, zwróciła uwagę na zbieżności tema­
tyczne między obydwoma dziełami. Obawiała się nawet, iż fakt ten

177
może doprowadzić czytelników i krytyków do posądzenia jej o wtór-
ność wobec książki Gaskell. Zbieżności owe dotyczyły problematyki
społecznej, gdyż Elizabeth Gaskell osnuła fabułę swego u t w o r u na tle
zamieszek robotniczych w Manchesterze w 1842 r o k u , wszakże, jak
słusznie zauważył jeden z recenzentów Shirley, jeśli nawet w powieści
C u r r e r a Bella można znaleźć ślady admiracji dla Mary Barton, to
więcej te dwie książki różni niż upodobnia. „Autorka Mary Barton
umieszcza akcję w samym sercu wielkiego miasta fabrycznego, autor
Shirley na w s i ; oboje podejmują temat w a l k i między właścicielami
manufaktur a ich pracownikami, lecz autorka Mary Barton swobod­
niej się czuje wśród robotników, zaś autor Shirley — wśród posiada­
c z y " ( C H 134). W dodatku powieść Gaskell nie ma w sobie nic z h u ­
moru Shirley i jest dość ponurą w istocie opowieścią o tym, jak ucisk
społeczny i bieda doprowadzają najprzyzwoitszego nawet człowieka
— w tym wypadku ojca tytułowej bohaterki — do zbrodni.
Elizabeth Gaskell, podobnie jak zaprzyjaźniona z nią Martineau,
należała do owej grupy działaczek społecznych, które ówcześnie moż­
na było spotkać w każdym zakątku Europy i Stanów Zjednoczonych,
a które w stuleciu przyśpieszonej industrializacji zachodniego świata
podjęły misję wcielania w życie emancypacyjnych projektów W i e k u
Rozumu. Poprawa warunków życia proletariatu miast i w s i , zniesienie
niewolnictwa, zlikwidowanie dyskryminacji kobiet, reformy edukacyj­
ne, doskonalenie systemu opieki społecznej i zdrowotnej, kampanie
na rzecz higieny fizycznej i moralnej — doprawdy, dziewiętnasto­
wieczne realia dostarczały t y m energicznym kobietom nieograniczo­
nego pola działań. Symboliczną postacią tej formacji stała się niewąt­
pliwie Florence Nightingale, słynna organizatorka systemu pomocy
medycznej w czasie wojny krymskiej, która również szczodrze uży­
czała swego pióra słusznym sprawom, pisząc artykuły, sprawozdania
dla rządu i fachowe podręczniki.
N a spotkanie z autorką Jane Eyre pani Gaskell jechała podeks­
cytowana. Sporo o niej wiedziała z listów Martineau i zdążyła już
wyrobić sobie o pannie Bronte opinię zgodną z pewnym stereoty­
pem, który szczególnie działał na jej wyobraźnię. Skrzywdzona przez
los i otoczenie kobieta, która mocą swojego geniuszu umiała pokonać
przeciwności i wydźwignąć się k u sławie — oto wizerunek, jaki trze-

178
ba było teraz skonfrontować z rzeczywistością. I Charlotte nie zrobiła
niczego, by obraz ten zweryfikować. C z y uznawała go za prawdziwy?
C z y owego lata, będąc u szczytu powodzenia, istotnie czuła się aż tak
nieszczęśliwa, iż opowiadając pani Gaskell i lady Kay-Shuttleworth
— którą polubiła dużo bardziej niż jej nadgorliwego małżonka —
swoje dotychczasowe życie, przedstawiła je w najmroczniejszych bar­
wach? „W życiu nie słyszałam czegoś podobnego do losów panny B . "
( A P T 311) — pisała Gaskell świeżo pod wrażeniem pierwszych roz­
mów. Ponury dom, ekscentryczny i despotyczny ojciec, pełne cierpień
dzieciństwo, wieczna bieda, brat, który zapija się na śmierć, utalento­
wane siostry, które jedna po drugiej umierają, bez żadnej lekarskiej
pomocy, na galopujące suchoty, wreszcie nieoczekiwany sukces i sła­
w a — tak w sierpniu 1850 r o k u zarysowały się zręby legendy bron-
teańskiej, która za parę lat pod piórem nawykłej do opisywania ludz­
kiej k r z y w d y autorki miała nabrać pełnego kształtu.
Jeszcze raz tego roku odwiedziła Charlotte Krainę Jezior, tuż przed
świętami Bożego Narodzenia, t y m razem goszcząc w domu Harriet
Martineau w Ambleside, w sąsiedztwie rezydencji Kay-Shuttleworthów.
Z tego pobytu najbardziej warto odnotować wizytę, jaką 2 1 grudnia
złożyła w d o w i e po wybitnym pedagogu, doktorze Thomasie A r n o l ­
dzie i matce M a t t h e w Arnolda, który jako poeta, eseista i myśliciel
miał sławą przerosnąć wielkiego ojca. Wtedy jednak był dwudziesto­
paroletnim, świeżo zaręczonym młodzieńcem o dość niefrasobliwych
manierach, co nie przypadło do gustu pannie Bronte. „Podobno zys­
kuje przy bliższym p o z n a n i u " — napisała o nim w listownym spra­
wozdaniu do Jamesa Taylora. M a t t h e w zaś tę wizytę podsumował
w liściku do narzeczonej:
„O siódmej przyszła panna Martineau i panna Bronte (Jane Eyre),
gadałem z panną Martineau (bluźni potwornie) na temat przyszłości
Kościoła anglikańskiego i biedny, nieszczęsny, obiecałem iść jutro
i oglądać jej hodowlane cuda w oborze, ja, który z trudem odróżniam
krowę od owcy. Rozmawiałem z panną Bronte (po trzydziestce,
brzydka, ale wyraziste szare oczy) o jej w i k a r y c h , o powieściach fran­
cuskich i jej edukacji w brukselskiej szkole, a o wpół do dziesiątej
odesłałem ryczące lwice do legowiska i przyszedłem pogadać z Tobą"
(APT 321).

179
Lecz cztery i pół r o k u później przyszło m u pisać o t y m samym
spotkaniu w zupełnie innej, elegijnej tonacji. W maju 1855 r o k u , k i l ­
ka tygodni po śmierci Charlotte, ogłosił na łamach „Fraser's Magazi-
n e " długi poemat pod tytułem Cmentarz w Haworth, w którym nie
tylko wspomniał ów wieczór, gdy się spotkały:

...dwie sławne
Utalentowane kobiety. Jedna
Błyszcząca rozgłosem świeżym
Młoda, niedoświadczona, opowiadała
Z w i e l k i m mistrzostwem swą historię
Życia pełnego namiętności...

W wierszu, będącym w istocie literackim nekrologiem, znalazło


się również miejsce na wspomnienie rodzeństwa Charlotte, łącznie
z nieszczęsnym Branwellem, na wyrazy współczucia dla osieroconego
przez własne dzieci ojca oraz na sugestywne, choć niezupełnie zgodne
z topografią opisy yorkshirskiej samotni: cmentarzyk pośrodku w r z o ­
sowisk, górujący nad n i m kościół, okoliczne wzgórza, siostrzane gro­
by przedwcześnie zmarłych pisarek. Jak wiemy, członkowie rodziny
pastora chowani byli nie na cmentarzu, a w kościelnej krypcie, Anne
zaś spoczęła w Scarborough...
Z relacji osób, które w latach 1 8 5 0 - 1 8 5 1 spotykały Charlotte,
w y n i k a , że czuła ona przemożną potrzebę dzielenia się narracją
o swoim życiu, że tę opowieść świadomie kształtowała i nadawała jej
określony sens. Skryta? Nieśmiała? Małomówna? Ależ wygląda na to,
że w o w y m czasie każdemu, kto chciał jej słuchać, bez zahamowań
opowiadała o swym trudnym życiu. I to ona, nie kto inny, nadała
legendzie bronteańskiej jej charakterystyczne, mroczne zabarwienie.
Zgoda, rodzina pastora borykała się z przeciwnościami losu, śmierć
była tu częstym gościem, ale przecież nie inaczej działo się w wielu
innych środowiskach, a nawet, jak wskazują statystyki, pod względem
długości życia rodzeństwo Bronte o dobrych parę lat przewyższyło
typową dla okolic H a w o r t h średnią. Ciekawe, czy gdyby to którejś
z młodszych sióstr przyszło tworzyć rodzinną biografię, też byłaby to
historia tak bardzo przesiąknięta smutkiem?

180
Nastawienie Charlotte jeszcze bardziej widoczne jest w pracy edy­
torskiej, którą wykonała między jednym a drugim pobytem w Lake
District na zamówienie Smitha i Williamsa. Widząc, że jak na razie
nie zanosi się na kolejną nową książkę C u r r e r a Bella, że nie sposób
skłonić pisarkę do obfitej produkcji literackiej — powieści, n o w e l ,
okolicznościowych szkiców — zapewniającej autorom i oficynom
znaczny dochód, wydawcy wpadli na pomysł opublikowania wyboru
dzieł E m i l y i Anne. Przez trzy jesienne, depresyjne miesiące, siedząc
w s w y m pokoju na piętrze plebanii i przeglądając pozostawione przez
siostry zapiski, gotowe utwory, szkice, listy — przebywała Charlotte
w innych światach. Wróciły do niej czasy Angrii i G o n d a l i , dziew-
czyńskich wieczorów spędzanych na przechadzkach wokół jadalnego
stołu i wymyślaniu niestworzonych historii, wspólnego snucia literac­
kich planów w dojrzałym życiu. N a pewno była pierwszą osobą, któ­
ra „uporządkowała" te papiery i — prawdopodobnie — część ich
zniszczyła. Po niej cenzorskie dzieło kontynuowali inni, lecz do dziś
nie wiadomo, co ostatecznie stało się z juweniliami dwóch młodszych
sióstr i czy pozostawiły one poza powieściami ogłoszonymi drukiem
jeszcze jakieś dzieła nadające się do publikacji. Ostatecznie na zapla­
nowaną edycję złożyły się Agnes Grey, Wichrowe Wzgórza i wybór
wierszy obu sióstr, poprzedzone napisaną przez Charlotte Notą bio­
graficzną o Ellisie i Actonie Bellu, rozwiewającą wszelkie nieporozu­
mienia na temat tożsamości autorek. Przede wszystkim jednak najstar­
sza panna Bronte wykorzystała tę okazję, by wyrazić swoje uczucia
wobec zmarłych i złożyć i m siostrzany, lecz również literacki hołd.
Pisała o nich tak, jak o swoich bohaterkach:
„W naturze E m i l i i najwyższa prostota łączyła się z największą siłą
wewnętrzną. Pod niewyrafinowaną kulturą, niewyszukanym smakiem
i bezpretensjonalną powierzchownością kryły się siła i żar, zdolne roz­
płomienić k r e w i wykarmić umysł bohatera [...]. Wola jej była twarda
i zazwyczaj sprzeczna z jej interesem. Miała usposobienie wielkodusz­
ne, ciepłe, choć porywcze; charakter we wszystkim nieustępliwy.
A n n a miała charakter łagodniejszy, bardziej skłonny do ugody;
brak jej było siły, ognia i oryginalności siostry, została jednak wypo­
sażona we własne ciche cnoty. Długoletnie cierpienia, wyrzeczenia,
refleksyjność i inteligencja oraz wrodzona powściągliwość i mało-

181
mówność kryły ją zawsze w cieniu, przysłaniając jej umysł, a zwłasz­
cza uczucia czymś w rodzaju zakonnego w e l o n u , który rzadko odrzu­
cała..." ( A P T 318).
T o m ukazał się w grudniu 1850 roku i krytyka przyjęła go z umiar­
kowanym zainteresowaniem, więcej uwagi poświęcając przedmowie
niż samym utworom. W styczniu George Smith napomknął w liście
do Charlotte o możliwości wspólnej letniej w y p r a w y na Kontynent,
szlakiem nadreńskich zamków — cała rodzina Smithów wybierała się
w tę podróż i panna Bronte miałaby stosowną żeńską asystę w oso­
bach matki i sióstr przystojnego wydawcy. Przez k i l k a tygodni myśl
0 eskapadzie wprawiała serce Charlotte w drżenie:
„Ta wzmianka o Renie nie daje m i spokoju — pisała do Ellen —
nie jestem wszak z kamienia, lecz to, co dla niego jest zwykłą rozryw­
ką, mnie przyprawia o gorączkę. Wszelako rzecz dotyczy Przyszłości
1 jeszcze sporo czasu przede mną. Tak jak widzę to obecnie, podróż
jest wykluczona. Dziw, że w ogóle przyszło mu to do głowy. N i e w y ­
obrażam sobie, by jego matka i siostry przystały na taki pomysł,
a cały L o n d y n zacząłby gęgać jak wielkie stado gęsi. Pa, droga N e l i ,
niechaj nam obu Niebo ześle cichą mądrość i siłę, byśmy nie tylko
zniosły próbę bólu, ale umiały także odeprzeć pokusę przyjemności,
gdy ta przychodzi do nas w takiej postaci, jaką nasz zmysł krytyczne­
go osądu odrzuca" (US 3 1 9 - 3 2 0 ) .
I zmysł ów jej nie zawiódł. Pod pretekstem nawału spraw zawo­
dowych Smith odwołał propozycję, na co otrzymał w odpowiedzi list
następującej treści:
„Proszę m i wierzyć, iż to Opatrzność zniweczyła Pański projekt.
I czyż istotnie sądził Pan, że wyprawiłabym się tego lata nad Ren?
Z e wzięłabym udział w tej niezasłużonej przyjemności?
A teraz proszę posłuchać tego, co powiem całkiem serio. M o ż -
1 i w e, że udałoby się Panu mnie przekonać do wyjazdu (nie s ą d z ę ,
by tak się stało, lecz pewności w t y m względzie mieć nie mogę, jako
iż znajduję w sobie dowody niestałości), lecz gdybym pojechała, nie
byłabym szczęśliwa; poczucie niezadowolenia z siebie podgryzałoby
radość u korzeni... Ergo, choć m i prawdziwie przykro z powodu Pana
i Pańskich sióstr, że zamek na Renie okazał się zamkiem na wodzie,
jeśli idzie o mnie, nie jest m i przykro ani trochę..." (US 3 2 3 ) .

182
M a m y tu kolejny przykład mistrzowskiej retoryki Charlotte, ocie­
rającej się wręcz o sofistykę. Uruchamiała ona tę broń zawsze, gdy
w grę wchodziły sprawy najważniejsze: uczucia, finanse, praca zawo­
dowa. George Smith na pewno umiał czytać między wierszami i m u ­
siał zdawać sobie sprawę, że sentyment, jakim go darzy panna Bronte,
nie jest niewinny, nigdy wszakże nie dał tego po sobie poznać. N i e m a l
pół w i e k u później, wspominając w pewnym liście znajomość z Char­
lotte, napisał, że nie kochał się w niej, gdyż nie mógłby pokochać
kobiety tak kompletnie pozbawionej wdzięku. I dodał: „Nigdy nie
byłem na tyle zarozumiały, by przypuścić, że ona się we mnie k o c h a "
( A P T 324). Doprawdy, trudno dać temu wiarę...
Zamiast podróży nad Ren panna Bronte udała się pod koniec
maja w kolejną podróż do L o n d y n u , gdzie t y m razem spędziła aż
miesiąc. W stolicy odbywało się wówczas bezprecedensowe wydarze­
nie — zorganizowana z inicjatywy ukochanego małżonka królowej
W i k t o r i i , księcia Alberta, Wielka Wystawa, Great Exhibition, impo­
nująca celebracja potęgi Imperium Brytyjskiego, prezentacja osiągnięć
technicznych epoki industrialnej i kuriozów ze wszystkich zakątków
świata. Największą atrakcją owej „Expo 1 8 5 1 " , by się posłużyć dzi­
siejszym językiem, byl Pałac Kryształowy, Crystal Palące, dzieło
Josepha Paxtona, zbudowany w H y d e Parku, zdumiewająco nowo­
czesny, ogromnych rozmiarów pawilon ze szklą i metalu, kryjący
przedziwną, wielotysięczną zbieraninę artefaktów — od lokomotyw
i najnowszych urządzeń mechanicznych po kosze pełne diamentów
i pereł oraz dzieła sztuki. „Wydaje się, iż tylko za sprawą magii można
było zgromadzić taką masę bogactw z każdego krańca świata — jakby
jakoweś nadnaturalne ręce ułożyły to wszystko z takim blaskiem,
kontrastami barw i cudowną siłą efektu" (US 326) — zdawała ojcu
sprawozdanie Charlotte, która zwiedziła Crystal Palące kilkakrotnie,
lecz z rosnącym sceptycyzmem. Pałac jednych zachwycał, w innych
budził niesmak, po zamknięciu wystawy został zaś przeniesiony do
parku Sydenham na południowych przedmieściach L o n d y n u , gdzie
spłonął w 1936 r o k u .
Program londyńskiej wizyty wypełniony był, jak poprzednio, ak­
t y w n y m życiem towarzyskim. Teatr, odczyty literackie Thackeraya,
śniadania i obiady z przedstawicielami londyńskiej socjety, z nieustęp-

183
l i w y m sir Kay-Shuttleworthem na czele, nawet wizyta incognito
u znanego frenologa, który z kształtu głowy Charlotte odczytał nader
trafnie cechy jej osobowości. Zachowanie George'a Smitha było,
rzecz jasna, bez zarzutu: troska, asysta, życzliwość, inteligentna kon­
wersacja i — nic ponad to. Charlotte często cierpiała na migrenę.
Z domu dochodziły niepokojące wieści o samopoczuciu ojca, który
od jakiegoś czasu wbił sobie do głowy, że Charlotte zbiera się do za-
mążpójścia i niechybnie zamierza opuścić jego i plebanię, co napawa­
ło go obsesyjnym lękiem. Czas było wracać do H a w o r t h .
Charlotte wyjechała z L o n d y n u 27 czerwca. Po drodze zatrzyma­
ła się na dwa dni u państwa Gaskellów w Manchesterze, gdzie bodaj
po raz pierwszy w życiu mogła zakosztować atmosfery rodzinnego
szczęścia. Rozczuliły ją córeczki pastorostwa, zwłaszcza najmłodsza
Julia, w podziw wprawiła zręczność, z jaką Elizabeth łączyła obo­
wiązki matki i żony z pracą literacką i działalnością dobroczynną
w mężowskiej parafii. Przez następne półtora r o k u , z wyjątkiem krót­
kich odwiedzin u Ellen i równie krótkiej wizyty w Scarborough
u grobu Anne, nie ruszała się z H a w o r t h .
Pisała Yillette.
MAŁŻEŃSTWO I ŚMIERĆ C H A R L O T T E B R O N T E

T a powieść, Vilette, jak już wiemy, to rozrachunek Charlotte z naj­


większą przygodą emocjonalną jej życia — pobytem w Brukseli
i miłością do monsieur Hegera. Jednak nie tylko tego jednego męż­
czyznę uwieczniła w swoich powieściach: powieściowy profesor E m a ­
nuel ma parę rysów zapożyczonych najwyraźniej od Jamesa Taylora.
Podobnie jak Taylora, los rzuca go Indii, owej perły Imperium Brytyj­
skiego, gdzie przedsiębiorczy mężczyźni w tarapatach szukali finanso­
wego powodzenia. Taylor zjawił się na plebanii z wieścią o swym
planowanym wyjeździe w kwietniu 1 8 5 1 r o k u , dokładnie w tym sa­
m y m czasie, gdy ostatecznie rozwiewały się plany wspólnej podróży
Charlotte i rodziny Smithów nad Ren. Pryncypał, George Smith, w y ­
syłał go do Bombaju w celu zainstalowania tam przedstawicielstwa
swojej firmy, a pobyt miał trwać co najmniej pięć lat. W listach do
E l l e n Charlotte często snuła rozważania na temat małżeństwa z t y m
człowiekiem, za każdym razem dochodząc do konkluzji, że nie jest
w stanie przezwyciężyć fizycznej wobec niego niechęci. N a w e t w i ­
doczna aprobata, z jaką odnosił się do Taylora pastor Bronte, nie
mogła tego zmienić.
Rudowłosy konkurent liczył pewnie, że przyjazd do H a w o r t h da
m u ostatnią szansę pozyskania względów Charlotte, której wcześniej,
podczas jej ubiegłorocznego pobytu w Londynie, czynił niezręczne
wyznania. Niestety i t y m razem nie zdołał przełamać przyrodzonej

185
sztywności manier i rozmowa z wybranką przybrała charakter oficjal­
nego pożegnania, z obietnicą utrzymywania kontaktów listownych.
Z tym Charlotte nie miała najmniejszego problemu — na odległość
Taylor stawał się jednym z członków bardzo już wówczas licznego
grona jej korespondentek i korespondentów, z którymi regularnie w y ­
mieniała obszerne listy, uzależniwszy się od nich niczym od narkotyku.
Mniej więcej po roku listy od Jamesa Taylora przestały nadchodzić.
Siad Taylora w Yillette jest bardzo nikły. Inaczej m a się sprawa
z George'em Smithem — jego matka i on sam sportretowani zostali
w tej powieści jako pani Bretton i jej syn, doktor J o h n , ujmujący
i z gruntu dobry młodzieniec, który nieświadom swego męskiego
czaru zdobywa początkowo serce Lucy Snowe i przyprawia ją o nie­
znośne cierpienia. W końcu jednak bohaterka, przywoławszy na po­
moc cały swój zdrowy rozsądek, wyrzeka się tego uczucia, co przy­
chodzi jej łatwo, bo w tym samym czasie rodzi się w niej fascynacja
osobą profesora Emanuela. „Do widzenia, doktorze! Jest pan dobry,
jest pan piękny, ale pan nie jest m ó j " — tymi słowami wewnętrznego
monologu żegna się ze swą pierwsza miłością, J o h n zaś szczęśliwie
poślubia łagodną, miłą i nieskomplikowaną dziewczynę, stworzoną
wręcz na idealną towarzyszkę życia.
Yillette, podobnie jak Sbirley, rodziła się w przewlekłych bólach.
Proces twórczy najbardziej zakłócała stagnacja życia w H a w o r t h , licz­
ne dolegliwości, jakie trapiły Charlotte, choroba ojca, który latem
1852 r o k u miał niegroźny, jak się okazało, atak apopleksji. Wcześniej,
w grudniu 1851 r o k u zakończył żywot wierny Keeper, a o niezwykłej
jak na owe czasy czułości, jaką na plebanii darzono zwierzęta, niech
zaświadczy krótka refleksja Charlotte z listu do E l l e n : „Jest coś bar­
dzo smutnego w utracie tego starego psa, lecz cieszę się, że zmarł
własną śmiercią. Ludzie napomykali, że powinniśmy go zgładzić, ale
ani tatuś, ani ja nie chcieliśmy o tym słyszeć" ( A P T 3 3 9 ) .
Smith i Williams na wszelkie sposoby usiłowali mobilizować autor­
kę do szybszej pracy. N a próżno. Bronte nie zgadzała się również na
publikację książki w formie seryjnych zeszytów, co było wówczas, w do­
bie opasłych three-deckerów, normalną praktyką. „Kiedy opuszcza mnie
nastrój (a właśnie mnie opuścił, nie zechciawszy zostawić łaskawie naj­
mniejszej wiadomości, kiedy wróci) — wyjaśniała autorka Smithowi

186
— odkładam pisanie i czekam na jego powrót. Bóg w i e , że niekiedy
muszę długo czekać..." ( A P T 3 3 9 ) . Wreszcie jednak, pod koniec listo­
pada, powieść została ukończona, zapakowana i wysłana do Londynu.
Pierwsze listowne reakcje George'a Smitha były raczej powściąg­
liwe. Obyło się bez komentarzy na temat wątku doktora Johna —
ostatecznie młody wydawca był profesjonalistą w sprawach literatury
i trudno, by ustosunkowywał się do uczuciowego życia fikcyjnych po­
staci — jednak w paru miejscach powieść budziła jego zastrzeżenia.
N i e chcąc się dzielić uwagami na odległość, zaproponował Charlotte
kolejny przyjazd do L o n d y n u . Ten pobyt, w styczniu 1853 roku, upły­
nął w porównaniu z poprzednimi dużo spokojniej — Smith nie narzu­
cał żadnych obowiązkowych wizyt ani przyjęć, ale bez sprzeciwu to­
warzyszył pisarce wszędzie tam, gdzie sama chciała się udać, między
innymi do dwóch cieszących się złą sławą przybytków: szpitala dla
umysłowo chorych w dzielnicy Bethlehem i więzienia Newgate.
Natomiast nie po dżentelmeńsku zachował się młody biznesmen
w kwestii honorarium, płacąc za Yillette tyle samo, co za Jane Eyre
i za Shirley, czyli pięćset funtów. Sumy, jakie za swoje powieści otrzy­
mywali w o w y m czasie renomowani autorzy w rodzaju Thackeraya,
Lrances Trollope czy nieco później George Eliot, kilkakrotnie przewyż­
szały tę kwotę i Charlotte miała prawo spodziewać się co najmniej
tysiąca funtów. Bez komentarza przyjęła jednak przekaz bankowy
z C o r n h i l l , a na usprawiedliwienie Smitha można jedynie wspomnieć,
że w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych firma przeżywała spore
trudności finansowe. Ale — to przecież sukces książek C u r r e r a Bella
przyciągnął do oficyny inne dobrze się sprzedające nazwiska i pomógł
owe trudności przezwyciężyć.
Powieść ukazała się ostatecznie 28 stycznia 1853. Oficjalna kryty­
ka przyjęła ją bardzo dobrze, czasami podając w wątpliwość kon­
strukcję fabularną, w której główna bohaterka zmienia w połowie
książki obiekt swoich uczuć. Szczególnie podkreślano realizm psycho­
logiczny, z jakim nakreślona została postać L u c y Snowe, oraz szcze­
gólny talent autorki do odtwarzania silnych namiętności. Charlotte
przesłała egzemplarz Yillette pani Martineau, wyrażając w liście na­
dzieję, że ona także zechce wypowiedzieć się na temat w a d i zalet
powieści — i na swoje nieszczęście nie zawiodła się. N a nieszczęście,

187
gdyż szczera do bólu adresatka odpowiedziała jej listem, w ślad za
którym w „The Daily N e w s " ukazała się recenzja jej autorstwa. List
— choć utrzymany w kurtuazyjnym tonie i zawierający odpowiednią
porcję pochwał — w ostatecznej w y m o w i e był krytyczny. Niezmor­
dowana działaczka społeczna nie mogła zaakceptować zmysłowego
obrazu miłości przedstawionego w Yillette, a zwłaszcza tego, że przy­
słania on wszystkie inne aspekty kobiecego życia. Zakwestionowała
także sposób ujęcia problematyki religijnej, a konkretnie zajadły an-
tykatolicyzm. O ile w tej kwestii Charlotte nie poczuła się jakoś spe­
cjalnie dotknięta, o tyle uwagi na temat sfery uczuciowej zraniły ją do
żywego. „Wiem, co to m i ł o ś ć , taka, jak ja ją pojmuję — odparła
w liście do Martineau — i jeśli ktokolwiek, mężczyzna czy kobieta,
miałby się wstydzić takiej miłości, to znaczy, że na t y m świecie nie ma
nic prawego, szlachetnego, wiernego i altruistycznego, jeśli w i e m , co
znaczy prawość, szlachetność, wierność, prawda i bezinteresowność.
Pozostaję z szacunkiem — C . B . PS. Różnica zdań między nami spra­
w i a m i szczery b ó l " (US 3 6 7 ) . Tak, na życzenie panny Bronte, zakoń­
czyła się znajomość „dwóch sławnych, utalentowanych kobiet".
Wyjeżdżając tuż po N o w y m R o k u do L o n d y n u , pastorówna mia­
ła nie lada powody do przeczulenia w sprawach sercowych. Tego, co
zdarzyło się na plebanii 13 grudnia, nie można zrelacjonować inaczej
niż tylko jej własnymi słowami:
„W poniedziałek wieczór — czytała parę dni później E l l e n — pan
Nicholls przyszedł na herbatę. Czułam niejasno, choć nie widziałam,
tak jak od pewnego czasu nie widząc, czułam, co oznaczają jego czę­
ste spojrzenia i dziwna, zgorączkowana rezerwa. Po herbacie w y ­
szłam, jak zwykle, do stołowego. Pan Nicholls jak zwykle siedział
jeszcze z tatusiem niemal do dziewiątej; usłyszałam, jak otwiera d r z w i
bawialni, jakby miał wychodzić. Czekałam na trzaśnięcie d r z w i w y j ­
ściowych. Zatrzymał się w korytarzu; zapukał: przeleciało m i jak bły­
skawica przez głowę, co teraz będzie. Wszedł — stanął przede mną.
Jakie to były słowa — możesz odgadnąć; jego zachowania nie możesz
sobie wyobrazić — nigdy tego nie zapomnę. Drżał od stóp do głów,
blady śmiertelnie, mówił cicho, gwałtownie, ale z trudem — po raz
pierwszy odczułam, ile kosztuje człowieka wyznanie uczucia, jeśli jest
niepewny odpowiedzi.

188
W i d o k kogoś zazwyczaj tak posągowo spokojnego, teraz drżącego
z przejęcia i gorączki, ogromnie mnie poruszył. Mówił o cierpieniach,
jakie znosi od miesięcy, o cierpieniach, jakich dłużej wytrzymać nie
może, i błagał, by m u dać nadzieję. Mogłam go tylko prosić,
by mnie zostawił samą, i obiecałam odpowiedzieć następnego dnia.
Spytałam, czy rozmawiał z tatusiem. Odparł, że nie śmiał. W y p r o ­
wadziłam go, a właściwie wypchnęłam z pokoju. Potem natychmiast
poszłam do tatusia i powiedziałam, co zaszło. Zareagował wybuchem
podniecenia i gniewu nieproporcjonalnym do przyczyny; gdybym
kochała pana Nichollsa i usłyszała użyte w stosunku do niego epite­
ty, straciłabym panowanie nad sobą, a i tak krew we mnie zawrzała
na taką niesprawiedliwość, ale tatuś wprawił się w stan, z którym nie
było żartów, żyły na skroniach nabrzmiały m u jak postronki, a oczy
gwałtownie zaszły krwią. Spiesznie obiecałam, że następnego dnia
pan Nicholls otrzyma jednoznaczną odmowę.
Napisałam wczoraj i dostałam od niego liścik. N i e trzeba tu ko­
mentarza. Gwałtowna niechęć tatusia do samej myśli, że ktoś mógłby
we mnie widzieć przyszłą żonę, oraz rozpacz pana Nichollsa bolą mnie
niewymownie. Wiesz dobrze, że nigdy nie żywiłam cienia uczucia do
pana Nichollsa, ale współczucie, jakie wzbudził we mnie jego stan
w poniedziałek wieczór — gwałtowne wyznanie wielomiesięcznych
cierpień, wszystko to jest bulwersujące i ogromnie przykre. Z e ma k u
mnie skłonność i pragnąłby mojej wzajemności — podejrzewałam od
dawna, ale nie znałam stopnia jego uczucia" ( A P T 3 4 7 - 3 4 8 ) .
Ileż bezcennych informacji można wyczytać z tego listu! Już wie­
my, do jakich ataków wściekłości był zdolny pastor Bronte i jak po­
trafił nimi tyranizować otoczenie. Czujemy, co sprawia ból Charlotte:
że własny ojciec w swej zaborczości nie chce w niej dostrzec i usza­
nować pełni kobiecości i że oto z jej przyczyny cierpi kochający ją
mężczyzna. Widzimy, że w zapewnieniach o braku skłonności do N i ­
chollsa jest jakiś cień obłudy, a może samooszustwa. Jakby ta często
raniona przez mężczyzn, zbliżająca się do czterdziestki kobieta bała
się przyznać przed sobą do rodzącego się w niej afektu. I to do kogo!
D o prowincjonalnego wikarego, którego przez całe lata zbywała
wzruszeniem ramion i protekcjonalnymi komentarzami w listach do
przyjaciółki. Fakt, z pozoru nie był to najlepszy kandydat na męża

189
— dwa lata od niej młodszy, wydawał się n i k i m , a właściwie jeszcze
gorzej, bo Irlandczykiem. Zarabiał niewiele i wobec sławy, jaką zdo­
była, jego oświadczyny istotnie mogły zostać poczytane za zuchwa­
łość. Pisarce wszakże taka myśl nawet nie postała w głowie! Wytrąci­
ła ją z równowagi gwałtowność uczucia, jakiemu przyszło jej stawić
czoło. Opisując tę niezwykłą scenę, porzuciła cały sztafaż literackości
i retoryki, który zazwyczaj stosowała w listach. Pod względem języ­
k o w y m ów fragment przypomina raczej niewyszukaną, mocną i rze­
czową prozę E m i l y ; postawiona wobec jednego z najgłębszych do­
świadczeń swego niełatwego życia, Charlotte przestaje być pisarką.
Jest po prostu kobietą.
Świadomość, że jest się obiektem czyjejś żarliwej miłości i pożą­
dania, bywa silnym bodźcem skłaniającym do wzajemności lub choć­
by uległości wobec cudzego uczucia. Z a n i m jednak małżeństwo
Charlotte i Nichollsa mogło dojść do skutku, musiało upłynąć półto­
ra r o k u . Był to czas ciężkiej psychomachii, zmagania się trzech silnych
osobowości: pastora, pastorówny i zakochanego wikarego. Tuż po
dramatycznych oświadczynach na plebanii zapanowała atmosfera
kryzysu, w której uczestniczyły także osoby postronne — E l l e n , Tab-
by, M a r t h a i jej rodzice, państwo B r o w n . J o h n B r o w n , kościelny, od
lat związany był silnie z rodziną Bronte, mimo znacznej różnicy wie­
k u przyjaźnił się z Branwellem i zajmował domek sąsiadujący z ple­
banią, w którym dodatkowo odbywały się zajęcia szkółki niedzielnej.
W tym to domku wynajmował pokój Arthur Nicholls.
Pastor i wikary, śmiertelnie poróżnieni, okopali się na swych po­
zycjach: Bronte w gabinecie, Nicholls w swoim pokoju, z którego
prawie nie wychodził przez k i l k a dni i odmawiał przyjmowania po­
siłków przynoszonych m u przez panią B r o w n . Charlotte przesiady­
wała we własnym pokoju na piętrze, pisząc listy do E l l e n . Przyjaciół­
ka, podobnie jak domownicy, w konflikcie bynajmniej nie stanęła po
stronie nieszczęśliwego kochanka. W t y m gronie przeważała opinia,
że dla Charlotte związek z kimś o tak niskiej pozycji społecznej byłby
mezaliansem. Stary Bronte, do cna zanglicyzowany, najwyraźniej w y ­
parł się własnych korzeni. Zapomniał o mozolnym wspinaniu się
w lokalnej hierarchii i ze szczególną złością wypominał córce irlandz­
kie pochodzenie konkurenta. Irlandzkie, czyli płebejskie. W świado-

190
mości Anglików bowiem od wieków utrwalał się stereotyp Irlandczy­
ka jako znienawidzonego papisty i nieokrzesanego wieśniaka. To że
obaj — on sam i Nicholls — ów stereotyp przełamywali, nie było
dlań żadnym argumentem.
Taka sytuacja utrzymywała się mniej więcej przez tydzień. Strony
konfliktu wymieniały noty dyplomatyczne — pastor wystosował do
wikarego list z wyrazami oburzenia i żądaniem rezygnacji z posady,
Charlotte zaś opatrzyła go dopiskiem, który wprawdzie łagodził naj­
ostrzejsze sformułowania ojcowskie, lecz z drugiej strony wyjaśniał,
że Nicholls nie ma co liczyć na jakąkolwiek z jej strony wzajemność.
Wikary najpierw zareagował pismem, w którym składał rezygnację,
lecz zaraz potem wysłał następne, w którym ją wycofywał. Bronte
postawił warunek: zgoda, niech nadal pracuje w H a w o r t h , lecz żad­
nych wzmianek na temat małżeństwa z jego córką. W końcu Charlot­
te z ulgą, ale i niepokojem w sercu, zostawiła przeciwników na placu
boju i wyjechała do L o n d y n u poprawiać Yillette. Zdezorientowany co
do jej zamiarów, a i nieco skruszony ojciec napisał wówczas do niej
raz i drugi wzruszający liścik „w i m i e n i u " starej spanielki Flossy, jak
gdyby nie potrafił własnym głosem wyrazić czułości i obawy.
Gdy wróciła z początkiem lutego, na terenie plebanii panował
stan zawieszenia broni. Obaj panowie odnosili się do siebie z oziębłą
uprzejmością, ale raz po raz jednemu lub drugiemu puszczały nerwy
i dochodziło do niemiłych incydentów. Przeważnie to Nicholls w sy­
tuacjach publicznych — jak na przykład marcowa wizyta biskupa
w parafii H a w o r t h — ostentacyjnie demonstrował swoje nieszczęście,
obnosząc się z ponurą twarzą, przez co sprawiał wrażenie grubianina.
Istotnie, uczucia, które n i m targały, były tak silne, że wymykały m u
się spod kontroli, lecz dzięki temu, zupełnie bezwiednie, stosował
najlepszą z możliwych strategii pozyskania serca autorki Jane Eyre.
W takich warunkach Charlotte z radością witała każdą szansę
w y r w a n i a się choć na krótko z domu. W kwietniu skorzystała więc
z zaproszenia pani Gaskell i wybrała się z tygodniową wizytą do M a n ­
chesteru, gdzie w swobodnej, rodzinnej atmosferze jej przyjaźń z przy­
szłą biografką rozkwitła w najlepsze. Elizabeth Gaskell od początku
powzięła przekonanie, że przyczyną wszystkich problemów panny
Bronte, w t y m także jej blokad psychicznych, jest ojcowska tyrania.

191
Będąc szczęśliwą żoną i matką, życzyła przyjaciółce tego samego i nie
jest wykluczone, że jej perswazja tudzież dobry wzór miały niejaki
wpływ na dalszy przebieg wypadków. Wielebny W i l l i a m Gaskell, mąż
Elizabeth i duchowny unitariański, pod wielu względami przerastał
jednak Arthura Nichollsa. Choć sprawował funkcję patriarchalnej gło­
w y domu, potrafił zarazem być dla swej żony intelektualnym partne­
rem. N i e ograniczał jej aktywności literacko-towarzyskiej, powierzał
różne zajęcia dobroczynne wśród swoich wiernych, a tym samym
stwarzał szansę poznawania życia od najróżniejszych stron, co osta­
tecznie przynosiło owoce w jej twórczości powieściopisarskiej. N i ­
cholls ze swoją nietolerancją dla innowierców i ograniczonymi hory­
zontami myślowymi nie zapowiadał się na wyrozumiałego męża
i Charlotte dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Nadto — ogromnie
bała się fizjologicznych konsekwencji małżeństwa: ciąży i macierzyń­
stwa. Zdawała sobie sprawę, że przy jej słabym zdrowiu będą one
stanowić dla jej życia kolosalne niebezpieczeństwo. M i m o to z każdym
miesiącem uczucia Charlotte do Nichollsa ocieplały się.
W końcu wikary nie mógł dłużej znieść narastającego napięcia
i zdecydował się opuścić H a w o r t h . Zwierzchności kościelnej wyjaśnił,
że odchodzi na własne życzenie i wielebny Bronte nie ponosi tu żadnej
winy. Mieszkańcy wsi żegnali go z p r a w d z i w y m żalem, a wyraźne
oznaki sympatii ze strony tamtejszego środowiska jeszcze bardziej
zmiękczały serce Charlotte, choć nie zmniejszały okazywanego przez
nią dystansu. W Zielone Świątki zdarzyło się coś, co do głębi ją poru­
szyło i niewykluczone, że ostatecznie skłoniło k u Nichołlsowi:
„Wczorajszy dzień w kościele był osobliwy [...] — pisała do E l l e n .
— Ośmieliłam się [...] przyjąć Komunię i otrzymałam taką nauczkę, że
drugiej nie trzeba. Zachwiał się, zaczął się cały trząść, wreszcie stracił
panowanie nad sobą i stał tak przede mną i wszystkimi przyjmującymi
Sakrament blady, drżący, niemy... Słyszałam wokół szloch kobiet i sa­
ma nie mogłam powstrzymać łez... Nigdy w życiu nie widziałam sroż-
szej w a l k i z uczuciem niż walka pana N i c h o l l s a . . . " ( A P T 3 5 5 ) .
Nareszcie szare życie panny Bronte zabarwiło się emocjonalnie
niczym romans! Pod koniec maja A r t h u r wyjechał, by objąć wikariat
w K i r k Smeaton — yorkshirskiej miejscowości odległej od H a w o r t h
o kilkadziesiąt m i l . Wcześniej przebąkiwał o jakichś planach misjo-

192
narskiej w y p r a w y do Australii, ale rzeczywistość zweryfikowała te
projekty. Być może zresztą nie był w stanie oddalić się tak bardzo od
swej ukochanej? T a z kolei, pozbawiona jego codziennej obecności,
po raz pierwszy odczuła, że brakuje jej tego dużego, brodatego, ko­
chającego mężczyzny...
N a pierwsze pięć listów wysłanych przez Arthura z K i r k Smeaton
Charlotte nie odpisała. W i k a r y i tym razem jednak, z rozmysłem czy
też nie, wybrał najlepszą metodę zabiegania o względy pastorówny,
tym bardziej że grono jej korespondentów wyraźnie zmalało. Przesył­
ki z C o r n h i l l 65, niegdyś tak regularne, przychodziły z rzadka, James
Taylor zamilkł na dobre, Harriet Martineau zawiodła. Z a szóstym
razem Nicholls doczekał się odpowiedzi, a choć nie była zbyt zachę­
cająca — Charlotte w życzliwym tonie perswadowała m u , by pogo­
dził się z losem — uchwycił się jej niczym ostatniej deski ratunku. List
ukochanej przyniósł m u taką ulgę! C z y w o l n o m u liczyć choćby na
tak niewiele? Przynęta zadziałała i potajemna korespondencja została
nawiązana.
We wrześniu zjechała na plebanię z czterodniową rewizytą pa­
ni Gaskell. Był to jej pierwszy i jedyny za życia Charlotte pobyt
w H a w o r t h , a jego wspomnienie raz na zawsze ukształtowało w jej
wyobraźni ów stereotyp, który następnie rozwinęła w biografii przy­
jaciółki. Uderzyła ją przede wszystkim oschłość, jaka panowała w sto­
sunkach między ojcem i córką — był to akurat jeden z tych momen­
tów, kiedy kryzys związany z osobą Nichollsa wyraźnie się zaostrzył
— a także niezmienny, monotonny rozkład dnia, zaczynającego się
wspólnym śniadaniem o godzinie dziewiątej. Pastor następnie zamy­
kał się w s w y m ascetycznie urządzonym gabinecie i nie opuszczał go
praktycznie aż do końca dnia („Cóż on tam porabia w samotności,
doprawdy trudno mi sobie wyobrazić" — dziwiła się towarzyska,
rozmowna pisarka, US 3 8 2 ) , panie zaś spacerowały po wzgórzach.
Obiad o drugiej, znowu przechadzki, herbata o szóstej, o dziewiątej
wszyscy domownicy oprócz Charlotte i jej gościa byli już w łóżkach.
Ileż musiały sobie mieć do powiedzenia te dwie kobiety, nie znużone
przeciągającymi się do późna r o z m o w a m i ! Po odprowadzeniu Eliza­
beth do własnego pokoju sypialnego, który na czas wizyty jej odstą­
piła, Charlotte jeszcze przez czas jakiś przechadzała się w pokoju ja-

193
dalnym wokół stołu, samotnie kontynuując rytuał, który od lat dzie­
cięcych kończył każdy wspólnie spędzony dzień sióstr Bronte.
N a pewno w owych niewieścich pogwarkach dominował temat
Nichollsa. Pani Gaskell, utwierdzona jeszcze w przekonaniu o zgub­
nym wpływie pastora na córkę, a nie doceniająca siły córczynego
przywiązania, zachęcała wręcz Charlotte do wynajęcia mieszkania
w Londynie i całkowitego usamodzielnienia się. Taki scenariusz, choć
kuszący, był jednak dla pastorówny nie do pomyślenia. Ostatecznie
jednak, rozważywszy wszelkie za i przeciw, przeanalizowawszy trzeźwo
swą sytuację, w listopadzie podjęła decyzję i postanowiła ostatecznie
rozmówić się z ojcem. N i e jest już młodą kobietą, argumentowała,
brakuje jej urody, a po śmierci pastora pozostanie jej trzysta funtów
plus skromny kapitał z honorariów. Gdzie znajdzie się mężczyzna
gotów służyć za nią, jak biblijny Jakub, siedem lat? J a k możesz myśleć
o małżeństwie ze zwykłym w i k a r y m — żołądkował się wściekły pas­
tor. M o g ę i muszę, odpowiadała, zwłaszcza że to nie jest zwykły w i ­
kary, a t w ó j wikary, i zamieszka pod naszym dachem, gdyż ja nie
mogę cię opuścić. „Przenigdy inny mężczyzna nie będzie mieszkał
w moim d o m u " (US 382) — zakrzyknął ponoć na to Bronte i przez
tydzień nie odzywał się do Charlotte.
W tej rozgrywce nie miał już jednak żadnych szans. Tuż po N o ­
w y m R o k u Arthur Nicholls przyjechał w odwiedziny do znajomego
w Oxenhope i poprosił Charlotte o spotkanie. Doszło do niego, za
wymuszoną zgodą ojca, na kamienistej ścieżce łączącej poprzez w r z o ­
sowiska obie wioski. T a m , w tej legendarnej dziś scenerii, panna
Bronte nareszcie przyjęła oświadczyny wikarego. W ciągu następnych
tygodni z w o l n a zmieniało się też nastawienie starego pastora do całej
sprawy — po pierwsze zrozumiał, że stoi na straconej pozycji, po
drugie nowy wikary przysłany na miejsce Nichollsa okropnie działał
m u na nerwy, a po trzecie, otrząsnąwszy się z emocji, dostrzegł w pro­
ponowanym rozwiązaniu niebagatelne dla siebie korzyści. Odzyska
sprawnego i zaufanego pomocnika, nie straci córki, a w razie jakichś,
nie daj Boże, nieszczęść wesprze go silne ramię młodego zięcia.
W kwietniu Charlotte mogła napisać do E l l e n :
„Powiedziałam panu Nichollsowi, jak wielkie przeszkody stoją na
jego drodze. N i e zrezygnował. W rezultacie jego ostatniej wizyty —

194
tatuś wyraził zgodę, powziął też, mam nadzieję, szacunek dla pana N . ,
który okazał się też we wszystkim bezinteresowny i wyrozumiały.
Dowiódł też, że choć jego uczucia są niezwykle gorące — umie łatwo
przebaczać. Bezwzględnie muszę go szanować, nie mogę też odmówić
mu czegoś więcej poza chłodnym szacunkiem. Jednym słowem, dro­
ga Ellen, jestem zaręczona" ( A P T 3 6 0 ) .
Wszystkie listy Charlotte z tego okresu — do E l l e n , do Elizabeth
Gaskell, do panny Wooler — świadczą o jednym: decyzja o małżeń­
stwie była najtrudniejsza w jej całym życiu. N i e wychodziła za mąż
z płomiennej miłości, jak czyniły to bohaterki jej powieści. N i e miała
pewności, czy to, co straci — wolność osobistą, swobodę intelektual­
ną, niezależność finansową — nie przeważy tego, co zyska: poczu­
cia bezpieczeństwa i bliskości drugiego człowieka. O d śmierci Emily,
a potem Anne, czuła się przeraźliwie samotna, a nowe znajomości
i przyjaźnie w niczym nie łagodziły tego stanu. O związkach małżeń­
skich nigdy nie była najlepszego zdania — dała temu wyraz w Shirley
— lecz Nichollsa znała od wielu lat, miała doń zaufanie i zdążyła
nabrać pewności, że człowiek ten nie skrzywdzi ani jej, ani starego
ojca.
Ślub wyznaczono na koniec czerwca 1854 r o k u . Jeszcze tylko
krótka runda ostatnich panieńskich wizyt w domach Gaskellów, Tay­
lorów i Nusseyów, jeszcze zamęt i bieganina przy załatwianiu ostat­
nich spraw — remont i przeróbki w domu, zamawianie sukni ślubnej,
szycie bielizny, wysyłanie zaproszeń, jeszcze ostatnia przedślubna w i ­
zyta narzeczonego w H a w o r t h . Nicholls zjawił się zbolały z powodu
reumatyzmu i zniecierpliwiony dłużącym mu się stanem bezżennym.
„Szybko odkryłam, że miast m u współczuć, lepiej odnosić się doń
trzeźwo — komentowała pobłażliwie Charlotte w liście do E l l e n .
— Otrzymał w H a w o r t h zdrową kurację i wyjechał w dużo lepszym
samopoczuciu. W pewnych kwestiach jest jednak niepoprawny — jak
zresztą cała jego niedoskonała płeć — jęczy wobec perspektywy jesz­
cze k i l k u tygodni kawałerstwa, jakby to było wygnanie albo więzie­
n i e " (US 3 9 3 ) .
W tych słowach pobrzmiewa słabo ukrywana duma i poczucie
wyższości kobiety pożądanej i kochanej w stosunku do więdnącej
w staropanieństwie przyjaciółki. Ellen Nussey, mimo wiecznych na-

195
pomnień ze strony feministycznie usposobionej M a r y Taylor, która
w każdym niemal liście doradzała jej, by zamiast siedzieć w domu ze
starą matką i zajmować się robótkami ręcznymi, wzięła się za jakąś
pracę, nieuchronnie bowiem przeistaczała się w klasyczną wiktoriań­
ską starą pannę, taką jak opisywane przez Charlotte w Shirley.
Stary pastor w ostatniej chwili zdobył się wszakże na jeszcze jeden
buntowniczy gest. Najpierw na d w a dni zapadł na głuchotę (nietrud­
ną w końcu do symulowania...), a następnie, w przededniu ślubu,
oznajmił, iż czuje się słabo i nie poprowadzi córki do ołtarza! Żadne
jednak przeszkody natury formalnej nie były już w stanie powstrzy­
mać biegu wydarzeń. Następnego dnia w kościółku, który do tej po­
ry służył rodzinie Bronte za miejsce pochówku, narzeczoną popro­
wadziła niezawodna panna Wooler, która wraz z Ellen uczestniczyła
w skromnej uroczystości. Ślubu udzielał przyjaciel Nichollsa, w i k a r y
Sowden. Charlotte była przeziębiona. Przed bramą kościoła nowo­
żeńców witali mieszkańcy H a w o r t h , sami starzy znajomi — pocz-
mistrz, sklepikarz, kościelny z rodziną, dzieciarnia i kobiety. Weselne
śniadanie na plebanii upłynęło w przyjemnej atmosferze, gdyż pastor
zdążył tymczasem odzyskać dobre samopoczucie i całkiem już pogo­
dzony z losem, z ożywieniem zabawiał nielicznych gości. Potem Char­
lotte i Arthur odjechali w podróż poślubną do Irlandii, gdzie mieli się
spotkać z rodziną Nichollsa.
T u czekała Charlotte miła niespodzianka. K u z y n k i i kuzynowie
męża, a także jego ciotka, pani Bell, okazali się nie tylko ludźmi
serdecznymi i otwartymi, lecz w dodatku jakże różnymi od stereoty­
pu barbarzyńskich Irlandczyków kultywowanego w Anglii! Ich po­
chodzący z X V I I w i e k u dom w Banagher świadczył o zamożności
i wysokiej pozycji społecznej tej nauczycielskiej rodziny, a gdy w do­
datku okazało się, że powieści C u r r e r a Bella stoją tu na h o n o r o w y m
miejscu i są z podziwem czytane, wszelkie lody szybko przełamano.
Dalsza podróż po Irlandii również obfitowała w miłe wrażenia,
zwłaszcza związane z naturą, krajobrazem, z majestatycznym w i d o ­
kiem oceanu. Pierwszego sierpnia małżonkowie wrócili do H a w o r t h
— Arthur o parę kilogramów tęższy i bardzo zadowolony, Charlotte
stęskniona i niespokojna o zdrowie ojca, bogatsza o nowe, niezwykłe
przeżycia:

196
„Kochana N e l i — pisze wówczas do przyjaciółki — w ciągu tych
ostatnich sześciu tygodni moje myśli zmieniły barwę; więcej niż nie­
gdyś wiem o realiach życia. Sądzę, że szerzy się, zapewne bez złych
intencji, wiele fałszywych pojęć. Uważam, że należy potępiać mężatki,
które bez zastanowienia namawiają swoje przyjaciółki do małżeństwa.
Jeśli o mnie idzie — mogę tylko powiedzieć z głębokim przekona­
niem i jeszcze większym naciskiem to, co zawsze mówiłam teoretycz­
nie: Czekaj na wolę Bożą. Doprawdy, doprawdy N e l i , poważna to
i dziwna, i niebezpieczna dla kobiety rzecz wyjść za mąż. L o s męż­
czyzny jest zupełnie, zupełnie inny..." ( A P T 3 7 0 ) .
Te aluzyjne, pełne niedomówień słowa skazują nas na domysły.
Niedwuznacznie sugerują, że m o w a tu przede wszystkim o doświad­
czeniu seksualnym. Udanym czy nieudanym? N a pewno trudnym
i dla kobiety w jej wieku wstrząsającym. Sądząc po t y m , jak korzyst­
nie rozwijały się uczucia Charlotte do męża, Nicholls raczej ułatwił
jej tę inicjację, a w każdym razie nie zniechęcił do małżeńskiego
pożycia.
I to właściwie finał losów ostatniej z rodzeństwa Bronte. Małżeń­
stwo Charlotte było udane, lecz trwało krótko. „Mój czas już nie
należy do m n i e . . . " (US 400) — donosiła pani Wooler w liście, w któ­
rym opisywała zmiany, jakie zaszły w jej życiu po ślubie. Arthur w y ­
magał od niej nieustannej uwagi dla siebie oraz uczestnictwa w jego
parafialnych obowiązkach — codziennych odwiedzin u biednych,
przyjmowania gości na herbatkach, regularnych spacerów po wrzoso­
wiskach. Okazał się mężem czułym, lecz zaborczym. Zażądał prawa
do lektury listów otrzymywanych i wysyłanych przez żonę, a ze szcze­
gólną niechęcią odnosił się do intymnych zwierzeń wymienianych
przez nią z odwieczną przyjaciółką E l l e n . Uważał — i jakże słusznie!
— że tak osobista korespondencja zawsze może wpaść w ręce osób
trzecich, a te nie wiadomo jaki z niej mogą zrobić użytek. W końcu
stanowczo poprosił pannę Nussey, by listy od jego żony paliła.
„Wielebny Magister, szanowny pan Nicholls — napisała mu w od­
powiedzi E l l e n . — Widząc, iż ardentia verba* niewieścich epistoł
budzą w panu wielką grozę, zobowiązuję się zniszczyć listy Charlotte,

* (łac.) żarliwe słowa

197
jeśli pan ze swej strony zechcesz się wyrzec autoryzowania naszej
komunikacji. Pozostaję z szacunkiem, etc." (US 4 0 3 ) .
Jak widać, animozja między najbliższą przyjaciółką i mężem Char­
lotte nie zmalała ani trochę z biegiem czasu, a Ellen zniszczyła tylko
małą część z prawie pięciuset listów, jakie zdołała zgromadzić od po­
czątku tej niezwykłej znajomości.
Z nadejściem jesiennych chłodów Charlotte jak zwykle przezię­
biła się i z tego powodu odłożyła planowaną od dłuższego czasu
wizytę u E l l e n . N i e pozwalała na nią również nieustanna, absorbu­
jąca obecność męża. „Nie potrafię sobie tego do końca wytłumaczyć,
ale jest faktem, że kiedy A r t u r przebywa w domu, mogę zajmować się
tylko t y m , w czym może uczestniczyć lub co nie odwraca od niego
mojej uwagi; takoż mnóstwo drobnych spraw musi poczekać, aż on
wyjdzie, a wtedy jestem okropnie zapracowana" (US 4 0 7 ) . Konsta­
tując ten całkiem nowy dla niej stan rzeczy, Charlotte czyni to na ogół
z lekkim rozbawieniem, ale i zadziwieniem, jak gdyby trudno było jej
uwierzyć, że tak bezboleśnie poddaje się mężowskiej tyranii. W liście
do panny Wooler wyraża wszakże nadzieję, że podobne życie jej się
nie sprzykrzy, a to oznacza, iż boi się takiej ewentualności. Choć nie­
wiele m a czasu do własnej dyspozycji, próbuje pisać powieść pod
roboczym tytułem Emma i w styczniu czyta na głos mężowi kilkana­
ście pierwszych stron. Jak dawniej bohaterką czyni osieroconą czy też
porzuconą dziewczynkę, lecz teraz o jej losach opowiada narratorka,
która sama jest kobietą zamężną.
Po koniec pierwszej dekady stycznia następnego r o k u , w siód­
m y m miesiącu małżeństwa, Charlotte zaczyna cierpieć na dolegli­
wości, które zazwyczaj przynosi z sobą wczesna ciąża. Nudności,
wymioty, brak apetytu i gorączka nasilają się jednak z każdym
tygodniem, choć lekarz wezwany z Bradford przez Nichollsa po­
twierdza, że najprawdopodobniej biorą się „z przyczyn naturalnych"
i z czasem miną. Miesiąc później, 17 lutego, po k i l k u dniach gwał­
townej choroby, z identycznymi jak u Charlotte objawami, umiera
osiemdziesięcioczteroletnia Tabby A c k r o y d . Ten zbieg okoliczności
kazał późniejszym badaczom wysunąć przypuszczenie, że nie ciąża,
lecz silne zatrucie pokarmowe w połączeniu z gruźlicą wyniszczało
wątły organizm pisarki. Po krótkiej i zwodniczej poprawie stanu jej

198
zdrowia nadszedł kryzys i 3 1 marca, w sobotę wieczorem, serce Char­
lotte przestało bić.
„Nie umrę, prawda? O n nie może nas rozdzielić, przecież jes­
teśmy tacy szczęśliwi" (US 410) — miały ponoć brzmieć ostatnie
jej słowa wypowiedziane do męża, który od początku choroby otaczał
ją najtroskliwszą opieką. Wcześniej, w ostatnim liście napisała do
Ellen: „Chcę Cię zapewnić o czymś, co, w i e m , będzie C i pociechą
— że znalazłam w swoim mężu najczulszego opiekuna, najtkliwszego
pocieszyciela, najlepszą ziemską podporę, jaką kiedykolwiek miała
kobieta..." ( A P T 3 7 2 ) . A po jej pogrzebie pastor rzekł do M a r t h y
B r o w n : „Zawsze mówiłem, że Charlotte w ogóle nie powinna w y ­
chodzić za mąż. Z a słaba była na małżeństwo" (US 4 1 0 ) .
O n sam przeżył ostatnią ze swych córek o sześć lat i zmarł
2 1 czerwca 1 8 6 1 . Arthur Nicholls dotrzymał obietnicy i do końca
opiekował się teściem, który uczynił go swoim głównym spadkobier­
cą. N i e odziedziczywszy wszakże po nim posady, wyjechał do Irlandii,
ożenił się ze swą kuzynką i jako jedyny z bohaterów tej opowieści
dożył szczęśliwie następnego stulecia, nieustępliwie zabiegając o to,
by jak najmniej prywatnych szczegółów życia jego pierwszej żony i jej
rodziny stało się publiczną własnością. Zmarł w roku 1906, mając
lat osiemdziesiąt osiem. George Smith przez następne pół w i e k u re­
gularnie publikował w swojej oficynie rozmaite bronteniana: w ro­
ku 1857 Zycie Charlotte Bronte Elizabeth Gaskell oraz odrzuconego
dziesięć lat wcześniej Profesora z krótką przedmową Arthura Nichollsa,
w r o k u 1860 fragmenty Emmy w czasopiśmie „Cornhill Magazine"
ze wstępem T h a c k e r a y a , wreszcie pod koniec stulecia, w roku 1899,
zbiorową edycję dzieł sióstr Bronte, ze znakomitym krytycznoliterac­
k i m wstępem siostrzenicy M a t t h e w Arnoldsa, popularnej powieścio­
pisarki M a r y A . Ward.
Przez cały ten czas legenda bronteańska żyła własnym życiem,
obrastając w liczne szczegóły i interpretacje, rodząc inne opowieści.
W ciągu pierwszego półwiecza tworzyli ją i podtrzymywali liczni
świadkowie epoki. W w i e k u X X przejęli po nich pałeczkę badacze,
pisarze, artyści i niezmordowani czytelnicy powieści sióstr Bronte.
W w i e k u X X I nic nie zapowiada jej zmierzchu.
BIBLIOGRAFIA
(WYBÓR)

Pozycje cytowane w książce zostały oznaczone skrótem ujętym w nawias.

U T W O R Y SIÓSTR B R O N T E

a. W p o l s k i m przekładzie
Charlotte Bronte, Dziwne losy Jane Eyre, tłum. Teresa Swiderska, Warszawa 1971
(oraz inne wydania; J E ) ;
Emily Bronte, Wichrowe Wzgórza, tłum. Janina Sujkowska, B N I I 228, wstęp
i oprać. Bronisława Bałutowa, Wrocław-Warszawa-Kraków 1990 (oraz inne
wydania; B N ) ;
Skromny wybór tłumaczeń wierszy Emily Bronte znajduje się w antologii Poeci
języka angielskiego, t. I I , pod red. Henryka Krzeczkowskiego, Jerzego S. Sity
i Juliusza Żuławskiego, Warszawa 1971.

b. W oryginale
Wszystkie powieści sióstr Bronte są dostępne w serii „Penguin Popular Classics",
wyd. najnowsze z roku 1994:

Anne Bronte, Agnes Grey ( A G ) ; The Tenant ofWildfell Hall;


Charlotte Bronte, Jane Eyre; The Professor; Shirley (S); Yillette ( V ) ;
Emily Bronte, Wuthering Heights.

Ponadto:
Poems by Currer, Ellis, and Acton Bell, London 1985;
The Poems of Patrick Branwell Bronte: A New Annotated and Enlarged Edition of
the Shakespeare Head Bronte, (ed.) Tom Winnifrith, O x f o r d 1983;

200
The Letters of Charlotte Bronte, with a selection of Letters by Family and Friends,
(ed.) Margaret Smith, t. I - I I I , O x f o r d 1995, 2000.
Dzieła sióstr Bronte są również dostępne on-line, np. na stronie internetowej:
http://digital.library.upenn.edu/women/writers.html

OPRACOWANIA

a. W j ę z y k u polskim

Bronisława Balutowa, Wstęp do: Emily Bronte, Wichrowe Wzgórza, B N I I 228;


George Bataille, Literatura a zlo, tłum. Maria Wodzyńska-Walicka, przedm. Zbig­
niewa Bieńkowskiego, Kraków 1992;
Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Na plebanii w Haworth, Warszawa 1990 (APT);
Virginia Woolf, Jane Eyre i Wichrowe Wzgórza, tłum. E w a Zycieńska; w : Pochyła
wieża. Eseje literackie, Warszawa 1977.

b. W j ę z y k u angielskim

The Cambridge Companion to The Brontes, (ed.) Heather Glen, Cambridge Uni-
versity Press 2003;
The Brontes: The Critical Heritage, (ed.) Miriam Allott, London 1974 ( B H ) ;
Daphne D u Maurier, The Infernal World of Branwell Bronte, London 1961 ( B B ) ;
Elizabeth Gaskell, The Life of Charlotte Bronte, http://www.lang.nagoya-u.ac.jp/
~matsuoka/EG-Charlotte-l.html ( E G ) ;
Winifred Gerin, Branwell Bronte, London 1 9 6 1 ;
Winifred Gerin, Charlotte Bronte: The Euolution of Genius, Oxford 1967;
Winifred Gerin, Emily Bronte: A Biography, Oxford University Press 1971;
Lyndall Gordon, Charlotte Bronte: A Passionate Life, London 1994 ( P L ) ;
Sandra M . Gilbert, Susan Gubar, The Madwoman in the Attic: The Woman Writer
and the Nineteenth Century Imagination, Yale University Press 1979;
Maria Frawley, Anne Bronte, N e w York 1996;
Margot Peters, LSnąuiet Soul. A Biography of Charlotte Bronte, London 1987 (US);
Elaine Showalter, A Literaturę of Their Own. British Women Novelists from Bronte
to Lessing, Princeton University Press 1977;
Muriel Spark, Derek Stanford, Emily Bronte: her Life and Work, London 1960.

Spośród licznych stron internetowych poświęconych rodzinie Bronte na szczegól­


ną uwagę zasługują:
www.lang.nagoya-u.ac.jp/~matsuoka/Bronte.html
www.bronte.org.uk/
www.fortunecity.com/victorian/austen/25/index.html
www.thebrontes.com/
www.haworth-village.org.uk/brontes/bronte.asp
www.bronte-country.com/
65.107.211.206/victorian/
eagle.co.uk/Bronte/brontes.html.
I N D E K S OSÓB

Albert, książę-małżonek królowej Wik­ Blanche, nauczycielka 95, 102


torii 15, 183 Brach-Czaina Jolanta 22, 23
Arnold, żona Thomasa 179 Branwell, siostra Elizabeth i Marii 32,
Arnold Thomas 179 40
Arnold Mathew 179, 180, 199 Branwell Elizabeth 8, 9, 30, 32, 36,
Arnolda Matthew narzeczona 179 3 8 - 4 0 , 44, 45, 4 7 - 4 9 , 60, 6 1 , 63,
Atkinson, proboszcz z Hartshead 54 66, 69, 7 1 , 79, 8 1 , 84, 87, 88, 97,
Atkinson, żona proboszcza z Hartshead 98, 114, 123, 130, 158
54 Branwell Maria zob. Bronte Maria z do­
Austen Jane 32 mu Branwell
Aykroyd Tabitha, Tabby 4 1 , 5 1 , 60, 6 1 , Bronte Elizabeth 8-12, 16, 22, 23, 28,
3 1 - 3 4 , 36^14, 46, 158, 161
66, 69, 79, 85, 98, 111, 114, 115,
Bronte Maria 8-12, 16, 22, 23, 28,
124, 151, 158, 162, 164, 174, 190,
3 1 - 3 4 , 3 6 - 1 6 , 158, 160, 161
198
Bronte Marii z domu Branwell ciotka
31
Bach Johann Sebastian 59 Bronte Maria z domu Branwell 7-9,
Balzac Honore de 132 12, 16, 3 0 - 3 3 , 3 6 - 4 0 , 44, 97, 158
Barrett Elizabeth 126 Bronte Patrick 7-12, 14, 16, 19-23,
Bataille George 150, 151 2 7 - 1 4 , 4 6 - 5 1 , 53, 54, 56, 58, 6 0 -
Bell, ciotka Arthura Nichollsa 196 - 6 2 , 67, 6 9 - 7 1 , 79, 80, 83, 84, 87,
Bell, rodzina Arthura Nichollsa 196 88, 90, 9 1 , 9 6 - 9 8 , 102, 110, 111,
Bell Alan 135 115, 116, 118-123, 125, 126, 135,
Bewick Thomas 49 136, 138, 148, 156, 157, 160-164,
Bielewicz Mirosław 73 168, 170, 172, 174, 175, 179, 180,
Blake William 5, 65 183, 185, 186, 189-196, 199

202
Bronte Patrick Branwell 8-12, 16, 2 2 - Gaskell Elizabeth 12, 13, 1 7 - 2 1 , 24,
- 2 5 , 28, 30, 3 1 - 4 4 , 46, 47, 4 9 - 5 3 , 25, 28, 34, 38, 40, 4 1 , 55, 9 1 , 94,
5 7 - 6 5 , 6 7 - 7 2 , 79, 8 1 - 8 3 - 8 5 , 8 8 - 110, 120, 124, 136, 165, 173, 174,
- 9 0 , 9 6 - 1 0 0 , 102, 110-113, 1 1 5 - 177-179, 184, 191-195, 199
- 1 2 3 , 125, 127, 136, 138, 1 4 8 - 1 5 1 , Gaskell William 2 1 , 184, 192
156-159, 1 6 1 , 164, 170, 177, 179, Gaskell Julia 184
180 Gaskellowie, rodzina 124, 195
Brown, żona Johna 190 Gaskellówny, córki Elizabeth i Willia­
Brown John 115, 190 ma 184
Brown Martha 79, 85, 1 1 1 , 114, 115, Gilbert Sandra M . 6
124, 162, 164, 174, 190, 199 Grabiński Stefan 83
Brunty Alice, matka Patricka Bronte 28, Graff Agnieszka 124
29
Graham Thomas John 35, 161
Brunty Hugh, ojciec Patricka Bronte 28,
Gray Thomas 58
56
Grey Charles 47
Bryce, wikary 78
Grimshaw William 33, 34
Bunyan John 49
Grundy Francis 96, 119, 156, 157
Burder Mary 39
Gubar Susan 6
Bush Kate 6
Byron George 5, 50, 59, 126
Harshaw Andrew 29
Heger, córka Constantine'a 90
Cartwright, fabrykant 30, 3 1
Heger, pierwsza żona Constantine'a 90
Chwalewik Witold 124
Heger Constantine 90, 9 1 , 94, 95, 97,
Coleridge Hartley 8 1 , 177
Coleridge Samuel Taylor 5, 8 1 , 107, 100-103, 105-109, 114, 133, 134,
126, 177 185
Conyngham Francis Nathaniel 68 Heger Luiza 91
Cromwell Ohvier 20 Heger Zoe, z domu Parent 88, 90-92,
94, 95, 97, 100-103, 105-108
De Quincey Thomas 72, 73 Heger Zoe ciotka 100
Dearden William 71 Hegerówny, córki Zoe i Constantine'a
Dickens Charles 138, 176 1 0 1 , 103, 106
Drivers, sąsiad rodziny Bronte 60 Homer 49
Dudevant Aurorę zob. Sand George Horacy, Quintus Horatius Flaccus 49,
81
Elder, wydawca i finansista 171 Howley William, arcybp Canterbury 68
Eliot George, właśc. Mary Ann Evans
128, 138, 187 Ingham, pracodawczyni Anne Bronte 76
Engels Friedrich 150 Inghamowie, rodzina 75, 76
Evans Mary Ann zob. Eliot George
Ezop 49 Jenkins, pastor 90, 94
Jenkins, żona pastora 90
Flaubert Gustaw 76 Jerzy IV, król brytyjski 47

203
Karol I Stuart, król angielski 20 Parent, szwagier Constantine'a Hegera
Karolina, królowa brytyjska 47 102
Kay-Shuttleworth lady, żona Jamesa 175, Patchett, rodzina 75
179 Paxton Joseph 183
Kay-Shuttleworth James 175, 177, 179, Peel Robert 48, 49, 60
184 Peters Margot 126
Plath Sylvia 6
Lechoń Jan 160 Postlethwaite, rodzina 80
Lewes George Henry 138, 176 Postlethwaite, brat chlebodawcy Bran-
Leyland, rodzina 125 wella Bronte 81
Leyland Joseph 7 1 , 119, 125, 156 Postlethwaite, chlebodawca Branwella
Lorrain Claude 59 Bronte 81
Ludd Ned 30 Postlethwaite John 81
Postlethwaite William 81
Marie, nauczycielka 95 Prus Bolesław, wlaśc. Aleksander Gło­
Marks Karol, właśc. Karl M a r x 150 wacki 83, 166
Martineau Harriet 126, 136, 172-174, Przedpełska-Trzeciakowska Anna 11, 33,
178-180, 187, 188, 193 34, 37, 52, 64, 9 1 , 130
Martineau Harriet kuzyn 173
Maurier Daphne du 35 Reymont Władysław Stanisław 83
Milton John Stuart 20, 49 Rhys Jean 7
Mosley Sally 60, 61
Richmond George 176
Robinson Edmund, ojciec 8 3 - 8 5 , 98,
Napoleon I Bonaparte 27, 30, 90
116-120, 149
Nelson Horatio 27
Robinson Edmund, syn 84, 99, 1 1 6 -
Newby Thomas Cautley 133, 134, 143-
-119
- 1 4 5 , 154
Robinson Lydia, 2° voto Scott 83, 84,
Nicholls, druga żona Arthura 199
98, 116-120, 149
Nicholls Arthur Bell 10, 4 1 , 9 1 , 135,
Robinson William 58
136, 161, 162, 170, 171, 188-199
Robinsonowie, rodzina 116, 117, 161
Nightingale Florence 178
Robinsonówny, córki 84, 96, 116, 118—
Nussey, rodzina 56, 170, 195
Nussey Ellen 12, 13, 54, 56, 62-64, -120
76, 80-82, 84, 86, 88, 92, 93, 1 0 0 - Rulewicz Wanda 73
- 1 0 2 , 1 1 2 , 115, 1 1 8 - 1 2 1 , 126, 136,
137, 158, 160-163, 168, 170, 176, Sand George, właśc. Aurorę Dudevant
182, 184, 185, 188-190, 192, 195, 128
197-199 Scott Walter 49, 126, 138, 177
Nussey George 121 Showalter Elaine T 2 6 , 128
Nussey Henry 7 6 - 7 8 , 118 Sidgwickowie, rodzina 76, 79
Smith George Murray 137-139, 1 4 4 -
Outhwaite, matka chrzesna Anne Bronte - 1 4 7 , 150, 165, 171-173, 175-177,
162 181-187, 199

204
Smithowie, rodzina 171, 172, 175-177 Tołstoj Lew Nikolajewicz 8, 82
182, 185 Tolstojowa Zofia 8
Sophie, nauczycielka 95 Trollope Frances 126, 187
Southey Robert 5, 70, 7 1 , 107, 126,
177 Ward Mary A. 199
Sowden, wikary 196 Weightman Willy 7 9 - 8 1 , 96, 97, 135,
Sujkowska Janina 11 137
Sunderland, organista z Keighley 60 Wellington Arthur Wellesley 30, 47, 48,
Swedenborg Emanuel 65 50, 90, 175
Swift Jonathan 49 Wesley Charles 34
Szekspir William 5, 10, 20, 50 Wesley John 29, 34
Wheelhouse, lekarz 159
Swiderska Teresa 11 White'owie, rodzina 8 3 - 8 7
Wiktoria, królowa brytyjska 15, 68, 69,
Taylor, ojciec Mary 26 183
Taylor, rodzina 56, 170, 195 Wiktoria, księżna Kentu, matka królo­
Taylor James 169, 176, 179, 185, 186, wej Wiktorii 68
193 Wilde Oscar 5
Taylor Joe 82, 86, 88, 108 Wilhelm IV, król brytyjski 47, 68
Taylor Marta 86, 88, 94, 97 Williams William Smith 134, 137, 144-
Taylor Mary, Polly 12, 13, 26, 5 4 - 5 6 , -147, 150, 157-160, 163-165, 169,
63, 8 1 , 82, 86, 88, 94, 9 7 , 1 0 8 , 126, 181, 186
144, 146, 148, 196 Wilson Carus 4 3 - 4 5 , 55
Teale, lekarz 160 Wooler, siostry 54, 57, 62, 63
Teresa z Avila, św. 65 Wooler Margaret 28, 54, 55, 66, 75,
Thackeray William Makepeace 12, 138, 86, 87, 100, 150, 195-198
139, 145, 172, 173, 176, 183, 187, Woolf Virginia 5, 124
199 Wordsworth William 5, 5 1 , 70, 126,
Thackeray'ówny, córki Williama Make- 177
peace'a 176
Tighe Thomas 29 Young Edward 58
SPIS TREŚCI

Legenda o trzech siostrach 5


K r a i n a Bronte 17
Rodzina Bronte 27
Bolesny rok 1825 38
Szklane Miasto i wyspa na Pacyfiku 47
W poszukiwaniu profesji 70
Bruksela po raz pierwszy 86
Bruksela po raz drugi 100
Domowe piekło 110
Narodziny pisarek 123
Niezwykłe losy Jane Eyre 135
Żniwa śmierci 148
Zycie po śmierci 164
Małżeństwo i śmierć Charlotte Bronte 185

Bibliografia (wybór) 200


Indeks osób 202

You might also like