Professional Documents
Culture Documents
Nie Ma Z Czego Się Śmiać
Nie Ma Z Czego Się Śmiać
Marcin Szczygielski
Redakcja
Anna Nastulanka
Korekta
Julia Żywczyk
ISBN 978-83-63841-08-9
– Jak to Beck?
– Minister Beck, o Becku nie słyszałaś? Twoje pokolenie o tamtych
czasach prawie się nie uczyło, ale myślałam, że o Becku nawet takie
niedouki słyszały.
– Nie skręcaj. Słyszały. Tylko nie wmawiaj mi, że Beck miał bez-
pośredni wpływ na twoje życie. Co, znałaś go osobiście?
– Nie. Ale i tak poznał mnie z prawdziwym ojcem, pogodził z oj-
czymem i pomógł regularnie widywać się z matką.
– Konfabulujesz.
– Co ty za słów używasz?
– Naukowych. Przez kilkadziesiąt lat pogaduszek słyszałam już
wszystkie opowieści, a z tego przez prawie trzydzieści opowiadali-
ście mi we dwójkę. Znam na pamięć dwie twoje książki autobiogra-
czne.
O Becku nie było.
Nie było? No tak, mogło nie być. Jak się żyje ponad 90 lat, to nie
da się opowiedzieć życia, minuta po minucie, nawet najbardziej do-
ciekliwej córce. A jeśli w dodatku życie zasuwało takimi meandra-
mi, jak w moim przypadku… Jeśli człowiek jest artystką kabareto-
wą, potem moczy len u sołtysa, a za chwilę współtworzy Polskie Ra-
dio, to jakiś minister mógł mu umknąć, nawet taki ważny.
A może by to opisać? – pomyślałam. Już dawno kusiło mnie, żeby
znów na poważnie się wziąć do pisania, zresztą co chwila ktoś mnie
namawiał, a ja mówiłam, że nie mam o czym. Swoje życie opowie-
działam szczegółowo, i to obawiam się że wielokrotnie, cudzego nie
potra ę. Aż tu nagle okazuje się, że szczegóły były niekompletne,
skoro nawet własna córka ich nie zna. Ciekawe – czego jeszcze nie
wie? Nie dowiem się, póki nie spróbuję napisać.
No tak – znów pomyślałam, a to nigdy dobrze się nie kończy. Ale
jeśli spiszę same uzupełnienia, to wyjdę na kabotynkę, przekonaną,
że wszyscy nie tylko przeczytali wszystko co napisała, ale w dodatku
pamiętają każde słowo. Według kabotynki, na którą wyjdę, jeśli ktoś
nie pamięta, to jego zmartwienie, trzeba się było lepiej przygoto-
wać. Otóż nie – to moje zmartwienie.
Więc może umówmy się tak: ja od czasu do czasu ściągnę sama
z siebie, a ci spośród czytelników, który czytając będą mieli wraże-
nie déja vu – nie pomyślą, że cierpią na omamy lub zwidy, tylko
przypomną sobie, że to nie ich wina, to ja się powtarzam. Żeby im
ten moment niepewności wynagrodzić, obiecuję w przyszłości sama
sobie wytoczyć proces o plagiat i walczyć po obu stronach jak ranny
łoś. Za wierność – podaruję wam hecę, kochani!
I obiecuję Wam, że będę mówić do Was ludzkim głosem. Potra ę,
zawsze tak myślałam, a radio potwierdziło moje domniemanie. Kilka
lat temu, kiedy nadawało telefoniczne wypowiedzi na temat Wigilii,
i u mnie zadzwonił telefon. Oczekując wejścia na antenę – rzecz szła
na żywo – usłyszałam zakończenie poprzedniej rozmowy, połączone
z zapowiedzią: „Czyli potwierdziło się, że w noc wigilijną zwierzęta
mówią ludzkim głosem. Za chwilę usłyszą państwo Stefanię Gro-
dzieńską”.
Córka cierpliwie przeczekiwała moje życie wewnętrzne, ale
w końcu miała dość.
– Dobra, zaplątałaś się z tym Beckiem i nie wiesz, jak wybrnąć.
Chcesz, to mogę zapomnieć. No, co jest? Przestań. Mama, przestań.
Nie ma z czego się śmiać!
Genialne dziecko: mam już tytuł. Ale na Becka będzie musiała po-
czekać. I to przez jakieś kilkadziesiąt stron, jak znam siebie.
NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ
Jak to nie ma? Zawsze można pośmiać się z siebie. Chyba jestem
skrajną egocentryczką, bo nie potra ę pisać inaczej niż w pierwszej
osobie. W ciągu wieludziesięciu lat mojej tfurczości przez małe „tfu”
(neologizm autorstwa Jerzego Jurandota) czyniłam co jakiś czas
nadludzki wysiłek, próbując ambitnie napisać powieść, nowelę czy
chociaż jakąś trylogię. Wystarczyło jednak kilka pierwszych zdań,
abym zdała sobie sprawę, że np. stworzone w pocie czoła zdanie po-
czątkowe: „Henryk otworzył drzwi wagonu, rzucił mi ostatnie, poże-
gnalne spojrzenie i wyskoczył z pędzącego pociągu” – do niczego
nie prowadzi, nic mnie ten cały Henryk nie obchodzi, niech skacze
na zbity pysk.
A wystarczyło nieambitnie zacząć:
Do końca mojego życia, bez względu na losy osobiste czy losy
świata, we wszystkich moich dokumentach, papierach, zeznaniach,
ankietach, staraniach o wizę i o kredyt odnawialny, będzie widniało:
„miejsce urodzenia – Łódź”. Złożyło się na to wiele okoliczności.
Pewien obywatel szwajcarski, wykładowca na uniwersytecie
w Genewie, ożenił się pewnego dnia z pewną studentką. Gdyby stu-
dentka owa nie była niepoważna i opuszczenie męża odłożyła cho-
ciażby do powicia dziecka, pisałabym: „miejsce urodzenia – Gene-
wa”. Gdyby ta sama studentka zdecydowała się opuścić męża o kilka
tygodni wcześniej, pisałabym „miejsce urodzenia – Moskwa”. Jedno
i drugie mogłoby odegrać rolę w moim życiu, zależnie od okresu hi-
storycznego. W każdym razie jedno i drugie brzmi o wiele bardziej
snobistycznie niż „miejsce urodzenia – Łódź”.
Jako dziecko wiecznych, przeganianych z kraju do kraju emigran-
tów – bezpaństwowców, w wieku trzech lat byłam, jak wszystkie
emigranckie dzieci, raczej dojrzała. Kiedy wybuchła rewolucja,
mieszkaliśmy u drugiego męża mamy – carskiego o cera – w Mo-
skwie. Z czego wynika, że było to w roku 1917.
Martwiłam się losem czterech pięknych carówien w białych su-
kienkach, a najbardziej małego carewicza, co to miał zasiąść na tro-
nie, jak tylko jego tata Mikołaj wykituje. Ale bolszewicy, jeśli już
coś załatwiali, to sumiennie – przynajmniej na początku – i wyrżnęli
całą carską rodzinę. Bardzo się przejęłam, że zamiast ślicznego ma-
łego carewicza, na tronie zasiądzie jakiś bolszewik.
Wiadomo było czym to pachnie, więc kto miał jeszcze ręce i nogi,
brał te nogi za pas i usiłował wepchnąć się do jakiegokolwiek pocią-
gu, wszystko jedno do którego, bo i tak nikt nie wiedział, który, kie-
dy i dokąd odjedzie. Na dworcu były takie tłumy, że gdyby mama
nie miała pomysłu, nigdy nie wepchnęłybyśmy się i do teraz stałyby-
śmy na tym dworcu. Ale mama puszczała mnie samą do przodu i za-
braniała się na nią oglądać, miałam tylko krzyczeć „Gdzie moja ma-
musia?! – Ludzie, pomóżcie, zgubiłam się!”. Byłam bardzo drobna
i nie wyglądałam na swoje trzy lata, więc mnie przepuszczano, a na-
wet podsadzano do wagonu. Matka pchała się za mną jak przylepio-
na i bardzo dobrze udawałyśmy, że się nie znamy. Gdy tylko we-
pchnęłyśmy się do przedziału, mama wmawiała pasażerom, że zna-
lazła zgubioną w tłumie dziewczynkę. Wszyscy się wzruszali i robili
tej szlachetnej kobiecie siedzące miejsce, żeby mogła mnie trzymać
na kolanach.
Co jakiś czas pociąg przystawał, konduktor chodził wzdłuż wago-
nów i wołał: „Kipiatok!” – czyli wrzątek. Z pociągu wybiegał tłum
kobiet z czajnikami. Mama nie musiała ani razu wybiegać, bo za-
wsze ktoś przyniósł wrzątek dla tej szlachetnej kobiety, która w nie-
ludzkich warunkach wzięła sobie na głowę, czyli na kolana obce
dziecko. Było dużo matek z dziećmi, ale własnymi, a to jednak co
innego.
Podróż trwała wiele dni czy tygodni. Po licznych kontrolach i gra-
nicach pociąg stanął w Berlinie. Konduktor kazał wszystkim wysia-
dać, bo to koniec trasy.
W Berlinie mama od razu posłała mnie do szkoły. W Niemczech
nie istniały przedszkola, wszystko nazywało się „Schule”, przyjmo-
wali dzieci od trzech lat, więc się załapałam. To była szkoła z inter-
natem, dawali jeść, a uczyły nas zakonnice. Bardzo ważne: chętne
dziewczynki mogły się zapisywać na ćwiczenia baletowe. Z początku
wszystkie były chętne, ale szybko im się odechciewało. Po paru mie-
siącach zostałyśmy dwie, a jak nas, to jest mamę z mężem i mnie,
z Niemiec wyrzucali, to już profesor ćwiczył tylko ze mną.
Tu wtrącę, że dwadzieścia kilka lat później, czyli w 1943 roku, ta
szkoła uratowała mnie z krytycznej wojennej sytuacji. Dzięki mojej
nienagannej wówczas niemczyźnie zgadałam się z gestapowcem,
który mnie pilnował w kotle – i okazało się, że jego siostra, zakonni-
ca, niegdyś uczyła w tej szkole. Udawałam, że ją pamiętam i opo-
wiadałam mu bujdy, jaka była cudowna i jakie to straszne, że zginę-
ła w bombardowaniu (zawsze miałam szczęście: już nic nie dałoby
się sprawdzić). Wzruszony gestapowiec ukradkiem mnie wypuścił.
Ale jeszcze przed wojną mamy do Polski nie wpuszczono, a do
Francji owszem, ale bez dziecka. Zostałam więc u jej matki w Łodzi.
Tymczasem w 1922 roku wszystko się odmieniło: prof. Fridtjöf
Nansen, norweski badacz polarny, poruszony losem rosyjskich
uchodźców, zainicjował pierwszy i jedyny dokument dla bezpań-
stwowców, znany jako paszport nansenowski. Otrzymał za to Poko-
jową Nagrodę Nobla i nieopisaną wdzięczność tysięcy pętających się
po Europie bezdokumentowców. A my z mamą dzięki niemu mogły-
śmy się odwiedzać, przemierzając szlak Paryż – Łódź.
W 1938 roku mama, jak co trzy miesiące przez 16 lat, zameldo-
wała się w merostwie Paryża, żeby przedłużyć zezwolenie na pobyt.
Teraz jednak wojna wisiała na włosku, więc inna niż zwykle piecząt-
ka głosiła: „opuścić granice Francji w ciągu 24 godzin”. Żaden kraj
nie życzył sobie bezpaństwowców. Dzięki Nansenowi musiano ich
gdzieś wpakować na siłę, a że miejscem urodzenia ojczyma była Li-
twa, tam właśnie wylądowali.
Ten początek, o wiele gorszy od tamtego o nieszczęsnym Henry-
ku, otworzył tamy mojego gadulstwa i już mogę pisać godzinami,
o suchej gębie, zapominając o porach doby i dniach tygodnia.
Nie ma z czego się śmiać: każdy normalny człowiek, zapytany
konwencjonalnie „a co u ciebie”, najpierw powie „nic specjalnego”
i dalej bez kropki czy przecinka opowie swoje życie ab ovo do za-
mknięcia lokalu czy przejechania go, jeśli rozmowa zaczęła się na
jezdni. Ja do takich rozmówców należę, mimo że nikt myślący nie
nazwie mnie normalną.
Właściwie opowiedziałam już wszystko o naszej ucieczce przed re-
wolucją. Powinnam zakończyć śmieszną puentą i wpakować do ja-
kiejś redakcji jako felieton. Ale to nie ze mną. Wymarzyłam sobie
tzw. Większą Formę i od tego zamierzenia nie odstąpię, choćby
mnie krajać tępą żyletką.
Wracam więc do informacji, że matka ze swoim mężem Miszą
przymusowo wylądowali na tej Litwie w 1938 roku. Nie tylko mat-
ka, ale ani ojczym, ani jego rodzina (dawno rozproszona po świecie)
nie znali języka litewskiego. Inteligencja na Litwie mówiła po rosyj-
sku, po francusku i po polsku. Tu powiem coś ważnego: byłam tak
silnie związana z matką, że choć wtedy od lat już mieszkałam w Pol-
sce, miałam obywatelstwo i do końca życia będę uważać się za Po-
lkę, na zawsze zostałam emigranckim dzieckiem. Zrozumieją mnie
wszystkie stare emigranckie dzieci, bo z tego się nie wyrasta.
Nie à propos dzieci: właśnie się zorientowałam, że przeskakując
lata 1917–1938, zgubiłam siebie, co jest do mnie niepodobne
i wbrew zamierzeniu. To cała ja: napisałam „zostałam u mamy
mamy w Łodzi” i zadowolona! Nie wspomniałam o ukochanym
przybranym dziadku ani o bracie mamy, wuju Mietku i jego żonie
Marysi, Ślązaczce. Odegrają oni rolę w tych wspomnieniach i znów
trzeba będzie biegać po tekście i tłumaczyć, kto to taki.
Tymczasem zaaklimatyzowałam się u dziadków w Łodzi i nawet
wyszłam za Adama. W wieku 23 lat – ja miałam 20 – Adam złapał
szalejącą wówczas nieuleczalną tzw. młodzieżową gruźlicę i umarł
zarażając mnie, tyle że ja nie umarłam i lekarze łapali się za głowy
ze zdziwienia.
STEFANIA I ADAM. STYL PRZEDWOJENNYCH DWUDZIESTOLATKÓW
Pani Irena od kilku lat nie żyje, ale z Krzysiem i z bardzo miłą
Krzysiową utrzymuję kontakt.
Praca w szkole nie ograniczała się do seansów w świątyni Terpsy-
chory, jak napisałabym o Królewskiej, będąc grafomanką. Ponieważ
jak każda grafomanka uważam, że nią nie jestem, nie napisałam.
Na Królewskiej było uduchowienie, a u Hersego komercja. Pani
Irena, podchowawszy narybek, co tydzień zaglądała do właściwej
szkoły w domu Hersego, ale tylko w celu sprawdzenia, czy wszystko
gra i po to, żeby się pokazywać sądząc, że z powodu młodego wieku
wykładowczynie mogą nie mieć autorytetu. Ja prowadziłam klasę
dzieci i panie higieniczne. To były zamożne panie, mężate i dziecia-
te, które za spore pieniądze fundowały sobie (czy raczej mężowie im
fundowali) tzw. lekcje rytmiki. Jak głosiły anonse w prasie (cytuję
z pamięci) – „Lekcje rytmiki przy Szkole Tańca Nowoczesnego Ireny
Prusickiej, rozwijające muzykalność, gibkość i coś tam jeszcze, nie
pamiętam co, służą higienie zycznej i psychicznej”. Stąd uczest-
niczki tych lekcji nazywałyśmy między sobą paniami higienicznymi.
Nowe panie, trochę onieśmielone jak to każde początkujące, zachę-
całyśmy: „Śmiało, proszę ćwiczyć, nabierze pani gracji”.
Na znienawidzonej akrobatyce, podczas szpagatów, mostków, sta-
nia na rękach itp., zachęcałyśmy przewracające się: „Śmiało, nabie-
rzesz gracji!”.
À propos: w maju 2007 roku napisałam w „Gazecie Stołecznej”
kilka słów o szkole pani Ireny. Przeprowadzająca ze mną cykliczne
rozmówki moja przyjaciółka i stała współautorka Beata Kęczkowska
dostała następującego e-maila:
Szanowna Pani Redaktor, proszę uprzejmie o przekazanie poniższej informacji Pani Stefanii
Grodzieńskiej.
Szkoła Tańca Nowoczesnego Ireny Prusickiej mieściła się chyba na IV piętrze od frontu,
w dużym sześcio – lub ośmiopokojowym apartamencie. Uczęszczałam tam na lekcje rytmiki
jako 11-letnia dziewczynka, gdyż mieszkałam w tym domu z rodzicami. Okna naszego salo-
nu były vis-à-vis lo
kalu p. Prusickiej.
Serdecznie Panią Stefanię Grodzieńską pozdrawiam, a mąż mój kłania się Pani nisko.
Alicja Zdanowicz – harcerka Szarych Szeregów z Powstania Warszawskiego.
***
Tytuł „Nie ma z czego się śmiać” ostrzega wprawdzie, żeby się nie
spodziewać oceanu dowcipu, kaskady śmiechu, wulkanu żartów, pi-
ramidy kawałów, drapacza anegdot, bezkresu facecji ani kosmosu
wiców. Niemniej staram się, żeby epos mój nie był ponury jak po-
ranna gazeta.
Zadowoli mnie lekkie uniesienia kącików ust czytelnika i już będę
szczęśliwa, że osiągnęłam swój cel.
Oddzielanie dramatu od dramatyzmu to cecha emigranckiego
dziecka. Jedna z tych, które zostają na resztę życia, choćby było ono
tak długie jak moje. Wiele lat po wojnie (drugiej światowej – japoń-
skiej, jak stale tłumaczę, nie pamiętam), Jurek zwrócił uwagę, że
nigdy nie mówię „jestem głodna”, tylko „mam apetyt”. Bo on dobrze
wiedział, jaka to różnica.
Przepraszam za wojenne strony, ale też proszę nie żądać zwrotu
pieniędzy, jeżeli passus o wojnie wyda się czytelnikowi mało śmiesz-
ny. Jako rekompensatę opiszę teraz coś naprawdę śmiesznego.
Mając 17 lat, byłam dyplomowaną wykładowczynią w szkole Ire-
ny Prusickiej. Jednocześnie dla chleba piastowałam godność girlasa
w zespole kabaretowym, a dla ambicji tańczyłam solowe wstawki
w prestiżowych teatrach, w modernistycznych, śmiertelnie nudnych
dramatach. I w tym czasie przeżyłam coś śmiesznego: stałam się
znów emigranckim dzieckiem.
TANGO „PLEGARIA”
ARTUR CZUWA
PRACOWNIA OJCA
OD LEWEJ: ZBYSZEK, OLA, JA I TADZIO. IGORA NIE WIDAĆ – ZAJĄŁ SIĘ ROBENIEM
ZDJĘCIA
Kiedy po ostatniej audycji goście się ulatniali, wyciągaliśmy bim-
ber i zagrychę, zapraszaliśmy pana Zygmunta i zaczynaliśmy cichy
wesoły wieczór. Cichy, bo mieszkaliśmy tu – a tym bardziej piliśmy
– nielegalnie. A wesoły, bo bimber. Bimber najwyższej jakości, moż-
na powiedzieć – pięciogwiazdkowy, własnej roboty, dostarczał z pe-
dantyczną regularnością pan Adolf Nieróbca, mający zwyczaj,
przedstawiając się, zaznaczać z naciskiem: „Imię mam z kalenda-
rza”. Cichutko śpiewaliśmy piosenki, a ja znów robiłam za błazna.
Teraz na takich mówi się „satyryk”. Satyrycy byli i przed wojną,
zresztą znakomici, ale właśnie dlatego zależy mi na zaznaczeniu róż-
nicy. Jako ambitna staruszka, przy każdej okazji aproposuję wyż-
szość przedwojennych hydraulików, poetów, piosenek, wędlin i ko-
munikacji miejskiej. Mam więc potrzebę zaznaczania różnicy mię-
dzy poziomem satyry Boya-Żeleńskiego a mojej, gdyby ktoś sam nie
zauważył.
Pewnego dnia kazano mi załatwić jakąś służbową sprawę na ul.
Kołłątaja. Ponieważ ówczesny Lublin składał się głównie z takich jak
my przybłędów, mało kto orientował się w mieście. Moją wędrówkę
opowiedziałam na gorąco w lubelskich aktualnościach, a potem spi-
sałam. Wiele razy powoływałam się na ten tekst, kiedy chciałam po-
kazać, jak żyło się w ówczesnym Lublinie. Skoro tyle mówię o mo-
ich początkach w pisaniu, chętnie po raz kolejny go zacytuję.
KOŁŁĄTAJA (1944 r.)
Wczoraj miałam coś do załatwienia na ulicy Kołłątaja. Nie wiem,
gdzie jest w Lublinie ulica Kołłątaja, więc podeszłam do jakiejś pani i po-
wiedziałam:
– Przepraszam panią bardzo, czy nie wie pani przypadkiem, gdzie jest
ulica Kołłątaja?
– Bardzo mi przykro – odpowiedziała ta pani – ale jestem z Warsza-
wy.
Podeszłam więc do innej pani i znów spy tałam:
– Przepraszam panią, gdzie jest uli ca Kołłątaja?
– Czego mi pani głowę zawraca – krzyknęła ta druga pani – niech się
pani zwróci do kogoś miejscowego, nie widzi pani, że ja jestem z War-
szawy?
Zwróciłam się więc do jednego pana, który nie był ani grzeczny jak
pierwsza pani, ani zdenerwowany jak druga pani, tylko powiedział
zmartwionym głosem:
– Niestety nie wiem, gdzie jest Kołłątaja, ale może pani wie, gdzie jest
Długa, bo ja jestem z Warszawy i nie mogę tra ć.
Niestety nie wiedziałam, gdzie jest Długa, bo jestem z Warszawy, więc
podeszłam do jeszcze jednej pani, która nie była ani grzeczna, ani zde-
nerwowana, ani zmartwiona, tylko bardzo oburzona i powiedziała:
– Dziwi mnie, że pani zwraca się akurat do mnie, a ja akurat się śpie-
szę i nie mam czasu na żadne rozmowy, ale gdybym się nawet akurat nie
śpieszyła, to i tak nie mogłabym odpowiedzieć, prawie nie wychodzę, bo
nie mogę patrzeć na Lublin, więc dlaczego pani wymaga, żebym akurat
ja wiedziała, gdzie jest ta pani Kołłątaja, mogę pani powiedzieć, gdzie
jest Kołłątaja w Warszawie.
Wobec tego zmieniłam taktykę. Podeszłam do jednego pana i spyta-
łam:
– Przepraszam pana, czy pan jest z War szawy?
Skutek był doskonały, bo ten pan się rozpromienił i powiedział, że
każdy inteligentny człowiek od razu pozna warszawiaka i że jest przeko-
nany, że ja też jestem z Warszawy. W każdym razie nie gniewał się na
mnie. Ale gdzie jest ulica Kołłątaja, to nie wiedział.
Poszłam więc do radia i podałam, że poszukuję Kołłątaja. Zgłosiło się
trzech Kołłątajów i jeden lublinianin, który powiedział, że mało tym war-
szawiakom, że ich wszędzie pełno, jeszcze będzie specjalnie łaził i ulice
podawał.
– To się po mnie nie po każe – powiedział i poszedł.
I gdzie ja teraz znajdę w Lublinie drugiego lublinianina?
***
BUDUJĘ SYRENĘ
HULTAJSKA TRÓJKA
Kiedy Jurek zrelacjonował zespołowi dotychczasowego Teatru Sa-
tyryków rozmowę z Czynnikiem, reakcję mas pracujących można
byłoby streścić w jednym krótkim (po oczyszczeniu z epitetów oczy-
wiście):
– My im pokażemy.
I pokazaliśmy. Determinacja, do której znacznie przyczynił się
nieświadomy swojej pozytywnej roli Czynnik, oraz poczucie gry
o honor zelektryzowały autorów i aktorów. Solidarność zastąpiła
wszelkie pretensje i przejawy konkurencji wewnątrz zespołu. A nie
było to łatwe, skoro mieliśmy w zespole wszystkiego po dwa: dwie
wielkie aktorki charakterystyczne – Kwiatkowską i Bielicką, dwóch
piosenkarzy – Sztatlera i Michotka, dwóch fenomenalnych komików
– Dymszę i Brusikiewicza, dwóch amantów – Duszyńskiego i Jerzego
Pietraszkiewicza (podkreślam tego Jerzego, bo w warszawskich te-
atrach grywał też Leon Pietraszkiewicz, świetny aktor dramatyczny,
który jednak amantem jako żywo nie był), dwie aktorki śpiewające
i tańczące – Górską i mnie. Reszta też nie od macochy, tyle że nie
dublowali się w swoich emploi.
Premiera spektaklu Diabli nadali wzbudzała wielkie emocje nie
tylko wśród zespołu, lecz i wśród publiczności. Wierni widzowie, ci
z Syreny i ci z Satyryków, nie byli w komplecie, bo się nie zmieścili.
Nieszczęśliwcy odchodzili od kasy z biletami na następne dni.
Jurek nie zgadzał się na nadkomplety. Ewentualnie straponteny,
ale żadnych wejściówek. Na błagania dyrektora administracyjnego
odpowiadał, że do naszego teatru widzowie będą ubierać się jak na
koncert do lharmonii i że w tym teatrze panie w wieczorowych to-
aletach nie będą się szlajały po podłodze.
Niby wystarczyłoby napisać, że było supergalowo, ale tra łam
w swój temat. Jako wykonawczyni i jako widz.
Teatr z moich marzeń widza, to otaczający mnie delikatny zapach
dobrych perfum, lekko złamany zapachem charakteryzacji, a czasem
nawet kurzu. Ubieram się staranniej niż zwykle, przyjeżdżam wcze-
śnie, przechadzam się chwilę po foyer, w polityce zwanym kuluara-
mi. Z przyjemnością słucham cichego gwaru, takie głosy kiedyś na-
zywano kulturalnymi. Dzwonki. Wchodzę na widownię, zajmuję
swoje miejsce – w teatrze się nie siada, tylko zajmuje się miejsce –
przeglądam program, żeby zobaczyć, kogo zobaczę. Gong. Najpięk-
niejszy moment: światła na widowni przygasają, powoli podnosi się
kurtyna… Wiem, że jestem w teatrze. Ja, widz aktywny, sercem
współgrający z zespołem.
To są elementy zjawiska zwanego magią teatru. Dzisiejszy teatr
bywa interesujący, bulwersujący, szokujący. Jednak brak mu magii.
Może źle się czuje w modnej a nawet topowej „przestrzeni ulicy,
hali pofabrycznej czy dworca”?
Pewna autorka w rozważaniach na temat życia pozagrobowego
wyraziła się: „Mam nadzieję, że po śmierci przeniosę się w świat lu-
dzi dobrze ubranych”.
Gdyby mnie spytano, za czym, wspominając pracę w teatrze, naj-
bardziej tęsknię – nie miałabym wątpliwości. Tęsknię za słyszanym
zza kurtyny gwarem, do innych gwarów niepodobnym, przyciszo-
nym gwarem zapełnionej widowni. Gwarem, który wywołuje dobrą
tremę, będącą oczekiwaniem czegoś, dla czego pracowało się tak
długo i żmudnie, a czasem wręcz nudno.
Bywa zła trema, która obezwładnia, zamazuje nawet najlepiej wy-
uczony tekst, paraliżuje ciało. Nie znam jej. Często słyszałam: „łatwo
ci mówić, grasz własne teksty”. I co z tego? Tylko to, że wiem,
o czym to ma być. A czy nie zdarza się, że aktor, umiejący tekst na
blachę, nagle ma zahaczkę? To się nazywa „dziura w głowie”. Wte-
dy się haftuje, czyli w najlepszym razie mówi się swoimi słowami.
Najładniej wychodzi, jeśli sztuka napisana jest wierszem. Tu nie za-
mierzam nawet próbować powstrzymać się od słynnej teatralnej
anegdoty.
Wielki aktor Wojciech Brydziński grał Cześnika w Zemście (jak do-
dam, że Fredry, to obrażę czytelników, więc nie dodam). Na premie-
rze, gdy doszło do słynnej sceny, kiedy Dyndalski pisze pod dyktan-
do Cześnika list, zdarzyło się nieszczęście. Proszę mi nie mówić, że
to przesada, że bywają większe. Jeśli się jest na scenie, to nie bywa-
ją. Dialog powinien brzmieć:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś łupią.
CZEŚNIK:
Et, co powiesz – wszystko głupio.
Nie wyszło. Dyndalskiego zżarła taka właśnie paraliżująca trema, za-
brakło jednego słowa. Zahaftował:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś gniotą.
CZEŚNIK (po chwili niezauważalnego
dla widowni namysłu):
Ech, ty stary idyjoto.
Ja, żeby tak miękko przejść od legendy teatru do własnej osoby,
odczuwałam tremę jako drżączkę, która jest radosnym oszołomie-
niem, która niesie słowa, jakbym je w tej chwili, na scenie pisała.
Przez niedługi czas mojego aktorowania, jak nazywam granie cu-
dzych tekstów, czułam zupełnie to samo. Czy tekst napisał wodewi-
lowy librecista, czy ja – nie ma w tym splątaniu mózgu, jakim jest
pobyt na scenie, żadnego znaczenia.
Jeden jedyny raz w życiu doznałam umysłowego paraliżu na sce-
nie. I to przy własnym tekście, który już setki razy wykonywałam.
I to na scenie tej samej Syreny, tyle że po latach.
W 1998 roku moja ulubiona dyrektor Basia Borys-Damięcka za-
prosiła mnie do udziału w jubileuszu 50-lecia teatru. Oczywiście
zgodziłam się z takim entuzjazmem, że nie wzięłam pod uwagę nie-
typowej sytuacji osobistej: było to tuż po operacji wszczepienia mi
endoprotezy. Wybrałam nostalgiczny tekst o pożegnaniu z teatrem
i nie mogłam doczekać się uroczystości. Na próbie generalnej spraw-
dziłam tylko drogę zza kulis do punktu, gdzie miałam stać, światło
i powrót za kulisy. Wprawdzie dopiero uczyłam się chodzić o kuli,
ale nie zanosiło się na problemy.
Jednak w dniu występu od rana myślałam o moich problemach
z chodzeniem, i czy dam sobie radę, i czy nie będę za bardzo skon-
centrowana na wejściu, a potem na czekającej mnie konieczności
zejścia ze sceny. I właśnie wtedy popełniłam błąd: żeby mieć ratu-
nek w razie rozkojarzenia, postanowiłam wziąć na scenę kartkę
z tekstem. Pomijając dostarczane czasem w ostatniej chwili konfe-
ransjerom dużych imprez składankowych dane wykonawców, za-
wsze uczyłam się tekstów na pamięć i nigdy nie korzystałam z kar-
tek i karteluszków. Toteż kartka na scenie mnie zgubiła: skoro już
miałam ją w ręku, to zerknęłam. I mózg przestał pracować. Skoro
miał ściągę, to nie musiał się wysilać przy poddawaniu mi kolejnych
słów, a jednocześnie popadł w analfabetyzm, być może z oburzenia,
że mu nie zaufałam. Okazało się, że nie umiem czytać! Spróbowa-
łam raz, serce miałam już w gardle. Spróbowałam drugi raz, serce
łomotało mi w uszach. Czarna dziura. Postanowiłam umrzeć.
Córka, która siedziała na widowni i oczywiście spostrzegła od
razu pierwszy moment zawahania, powiedziała mi potem, że cała
spocona powtarzała półgłosem: „Rzuć ten świstek na podłogę! No!
Ciśnij to g…!”. Widocznie jakimś zakamarkiem żegnającego się
z tym światem serca musiałam ją usłyszeć, bo nagle rzuciłam ściągę
na podłogę i bez cienia wahania powiedziałam cały tekst. Tak więc
skończyło się happy endem, ale nigdy nie zapomnę, jak wielką
krzywdę można sobie wyrządzić na własne żądanie.
Najbardziej w swoim żywiole czuję się, kiedy na spotkaniu pu-
bliczność zadaje mi pytania i mogę improwizować.
Żadna inna forma publicznego występu już mnie nie cieszy.
W gruncie rzeczy najchętniej występowałabym u cioci na imieni-
nach, oto moje właściwe emploi. Niestety nie mam cioci. Sama je-
stem ciocią (przyjaciółek córki), babcią (własnego wnuka) i prabab-
cią (dzieci dzieci przyjaciółek córki i dzieci przyjaciół wnuka). Jak
mnie wszystko zawiedzie, zawsze będę mogła wystąpić na własnych
imieninach, to będzie coś nowego.
À propos nowego: skandalicznie odbiegłam od wątku premiery
Diabłów. I dobrze. Jeżeli już mi nie wychodzą żadne skandale, pocie-
szam się, że mogę skandalicznie odbiegać od wątków. I wracać do
nich jakby nie było skandalu.
Premiera okazała się sukcesem. Wszystkie numery były burzliwie
oklaskiwane – z bólem serca przetłumaczyłam „burnyje apłodismen-
ty”, ale nie wiem, jak by to było po angielsku, a po rosyjsku już nie
wypada.
Oprócz miłego przyjęcia naszej trójki konferansjerów, mnie naj-
bardziej ucieszyło znakomite wykonanie przez Irenę Kwiatkowską
mojej Dyrektorowej. Rzadko pisywałam teksty nie dla siebie. Dyrekto-
rową pisałam z myślą o Irenie, byłam szczęśliwa, że chętnie mono-
log przyjęła i tak po mistrzowsku go wykonała. Pisząc pod siebie,
uszami duszy słyszę brzmienie każdego zdania, więc odruchowo tak
pisałam i teraz. Wykonanie Ireny w niczym nie przypominało tego,
co słyszałam podczas pisania. Każde zdanie było dla mnie niespo-
dzianką. Nie muszę chyba dodawać, że wspaniałą.
Byłam szczęśliwa, że Jurek kończy dyrektorowanie takim sukce-
sem i że Stasia jest zadowolona. Czarę słodyczy przepełnił widok
skonsternowanych min Czynników w pierwszym rzędzie. Niby
chcieli ratować teatr, ale może nie do tego stopnia, skoro sukces
wzmacniał pozycję takiego bęcwała jak ten dyrektor. Przepraszam
za użyte tu słowo, to nie ja tak myślę, tylko Czynniki.
Brawa nie cichły. Kłanialiśmy się do upadłego, a jest to upadanie
bardzo lubiane przez upadających. Wreszcie Jurek powiedział do
kurtyniarza:
– Dosyć.
– Ale jeszcze klaszczą…
– I o to chodzi. Powoli gaście światła – zawołał Jurek do nastaw-
ni.
Światła powoli gasły, oklaski za nimi.
Nie zdążyliśmy wrócić do okraszonego przyjemnością grania do-
brego programu codziennego życia, kiedy Jurek zwołał cały zespół.
Nasz kierownik administracyjny Ludwik Klekow po zwyczajowym
pytaniu czy wszyscy są, wstał i bez żadnego wstępu powiedział:
– Spektakl Diabli nadali z dekoracjami i zespołem technicznym jest
zaproszony do Czechosłowacji. Proponowany program tournée: ty-
dzień w Pradze, tydzień w Bratysławie, a między nimi kilka dni ob-
jazdu po większych miastach. Po powrocie gramy Diabłów dalej.
Po przeczekaniu jazgotu radości (taki wyjazd był wówczas rewela-
cją, równą dzisiejszemu zaproszeniu na Broadway), Jurek powie-
dział spokojnie – Jurek zawsze i wszędzie mówił spokojnie, więc nie
byłoby nad czym się rozczulać, ale wolę to raz na zawsze ustalić
i mieć z głowy:
– Poprosiłem Ludwika, żeby to on wam powiedział, bo mu się na-
leży. Dostaliśmy trzy listy. My dwaj jako dyrektorzy, a tu jest list do
zespołu.
I odczytał wszystkie listy. Ponieważ zamierzam za chwilę wstawić
aproposa, przytoczę tylko fragment listu do Ludwika: „Wszystkie
warunki, postawione nam przez pana dyrektora, spełnimy z rado-
ścią” – pisze dyrektor administracyjny do dyrektora administracyj-
nego, co jest ewenementem w tym rodzaju korespondencji. Zazwy-
czaj na tym etapie proszono o podanie szczegółowych warunków,
żeby następnie odpisać: „Spełnienie wszystkich warunków jest nie-
możliwe. Ze swojej strony zapewniamy…” i dalej można poczytać
o ograniczeniach nansowych, kosztach reklamy i dobrych chę-
ciach.
I właśnie tu zaplanowałam dłuższego aproposa, dotyczącego dy-
rektorów administracyjnych. Dyrektor administracyjny służbowo
musi być skąpy. Gdyby Klekow był na miejscu Seweryna Majdego,
być może teatry Járosyego nie plajtowałyby, grając przy komple-
tach. Majdego wszyscy uwielbiali, mówiąc o nim zawsze dodawało
się, że ma gołębie serce. Majde kochał teatr miłością szaloną, a naj-
dziksze pomysły scenografów i gwiazd spełniał z radością. Było ta-
jemnicą poliszynela, że dokładał z własnej kieszeni i to z entuzja-
zmem. Oczywiście niewielkie pożyczki, z jakimi sam o arowywał
się aktorom, takie „do pierwszego”, były mu zwracane, mówiąc deli-
katnie, sporadycznie. Był człowiekiem zamożnym, ale żył ponad
stan. Nie pił, żył skromnie i tylko dokładał i pożyczał. Od czasu do
czasu sam doprowadzał się do ruiny, ale wtedy jego wdzięczni dłuż-
nicy natychmiast się mobilizowali i wyciągali go z kłopotów.
Majde był „pochodzeniowy”, jak się wówczas mówiło o Polakach
niearyjczykach. Od początku okupacji przyjaciele błagali go, żeby
się ukrył. Miał mnóstwo możliwości. Nie chciał.
Siedział za swoim biurkiem, kiedy weszli. Był niski i drobny, ale
szybki. Wziął ciężką marmurową popielnicę i celnym rzutem rozbił
jednemu ze szwabów łeb. Po czym zastrzelił się z przygotowanego
w szu adzie rewolweru. Zdążył, zanim go dopadli. Nie do wyobra-
żenia jest mniej pasujący do osobowości koniec życia.
Ten dramatyczny wtręt w entuzjastycznym rozgardiaszu jest dla
mnie bardzo ważny: wreszcie znalazłam miejsce, żeby oddać hołd
panu Sewerynowi. Rzadko mówi się o bezimiennych bohaterach rze-
zi i nic dziwnego: po czymś takim trudno wracać do jakiejkolwiek
innej tematyki. A przecież trzeba.
RADOŚĆ W PRADZE
DYREKTOROWA
Człowiek to ma w sobie takie coś w środku, co boli. W sercu czy w żo-
łądku. Trudno powiedzieć, bo oba organy tak blisko siebie są umieszczo-
ne. Serce boli? Czy żołądek? Ja nie mam specjalnego wykształcenia, ale
teraz, odkąd nam się dobrze powodzi, to sobie często myślę. A on powia-
da, czego myślisz? Prochu, powiada, i tak nie wymyślisz.
Pewnie! Dlaczego mam proch wymyślić? Nawet nie mam tej ambicji.
Tylko się tak zastanawiam. A on powiada, czego się zastanawiasz? Co ty
masz, powiada, do zastanawiania? Guziki, powiada, żebym miał przy-
szyte i grzybowa, powiada, wiesz, że mi szkodzi, a już drugi raz w tygo-
dniu była grzybowa.
Zresztą nie narzekam. Jak na dwadzieścia lat po ślubie, to i tak nie
ma co narzekać. Pić specjalnie nie pije, pensję przynosi. Na wysokim
szczeblu urzęduje, „nasz człowiek” – mówią o nim w teraźniejszych sfe-
rach.
I żeby nie te nogi, to by mi nawet nic takiego nie przyszło na myśl. Ale
w życiu już tak jest, że czasem nogi człowiekowi oczy otwierają.
Na to przyjęcie do ministra dzisiaj samych ważnych zaprosili. Bardzo
był zadowolony, że jego też, szary krawat, powiada, żebym mu naszyko-
wała ciemne ubranie, te maciupcie ordery i skarpetki ze stylonu. Więc
sobie teżuprałam żabocik biały do sukienki, włosy zakręciłam i czekam.
Ale widzę, że już drugą skarpetkę wciągnął i nic, więc mówię: do tego
żabocika chyba najlepiej z grzyweczką. A on już stoi w lustrze i złości się
na krawat: najlepiej z grzyweczką, powiada, i psiakrew, nie chce się
draństwo zawiązać.
– Bo co go tak szarpiesz – mówię – i może uważasz, że lepiej bez grzy-
weczki, tylko tak rozciapirzyć?
Rozciapirzyć, powiedział, i żebym mu dała marynarkę. Więc dałam
marynarkę, ale tak napomykam, że na takie przyjęcie to chyba wypada
z żoną.
– Jak ktoś chce, to z żoną, a jak nie, to nie. Nie ma tego, żeby kładli
nacisk. Kwestia wyczucia!
Poszedł.
W pewnym sensie trzeba mu przyznać rację, on ma dywan w niebie-
skie kwadraty w gabinecie, a ja raków na bankiecie dwudziestego drugie-
go lipca nie jadłam, bo nie wiedziałam jak. Żona wiceministra była. Rę-
kami jadła. Mówię potem w domu, to on zaraz, że jej wolno, bo ona
dwa lata w Paryżu siedziała, a ja na swoim Powiślu nawet nie widzia-
łam raka. I że tak długo można się było ze mną pokazywać, póki był
snobizm na robotnicze pochodzenie. Jak na referacie siedziałam. Albo
na kazaniu. Bo wyszło, że jestem nie w porządku. Dialektycznie. Stanę-
łam w miejscu wbrew teorii marksistowskiej. Już nawet Marks przeciwko
mnie.
– A w ogóle – powiada – wszyscy naokoło mają coraz lepsze żony.
– Zewnętrznie, Stasiu, zewnętrznie!
– Co z tego, że zewnętrznie?
A Florczakowa? Przepraszam bardzo! Jeszcze gorzej widać po niej do-
bre pochodzenie klasowe niż po mnie, a Florczak wszędzie ją prowadzi.
Co prawda jej wolno, ona przed wojną w więzieniu siedziała. Ma prawo
mieć gorszą prezencję. Albo – albo. A ja? W Paryżu nie siedziałam,
w więzieniu też nie. Taki pech. A Karasińska? Ona w Paryżu nie siedzia-
ła i w więzieniu też nie siedziała… No, ale za to w biurze z nim siedzi.
– Pierwszorzędna siła. Zetempówka, a jednak wysoko dzierży sztan-
dar – powiada – kobiecości.
Dzierży! Dekolt założy od ucha do ucha, biust jak na de ladzie. Pew-
nie – jak natkać szbinów! Tu ściśnie, tam wypchnie, tyłkiem kręci jak
na zawiasach. Dzierży! Sztandar. „Pierwszorzędna siła!”. Chociaż wie-
rzę…
Amerykańską pastę kiwi do butów mu kupiłam w prywatnym sklepie,
niech się zaprezentuje, zawsze to przecie przyjęcie u ministra.
Nie zabrał mnie. Tak, tak, męż czyźni wyrastają ze swoich żon.
A przecież postawna jestem kobieta. I nogi mam możliwe… Ale co mi
z tego? Nogi ma się przez mężczyznę. Same przez się, to tak, jakby ich
nie było.
– Jak ty się uśmiechasz, Mania, to się naokoło ciepło robi, jakby słoń-
ce zaświeciło albo centralne ogrzewanie – tak żartował, ale kiedy to
było…
No bo dawniej, jak nam było ciężko, to gdzie on miał głowę do nóg.
Potem pracował, uczył się. A teraz ma dywan w niebieskie kwadraty
w gabinecie, minister go na przyjęcia zaprasza.
– Nasze czasy, Mania, nadeszły – powiedział. A na moje nogi się nie
patrzy. I tak mi się to ży
cie z rąk wypsnęło…
Nie zabrał mnie na przyjęcie.
– Wyglądasz – powiedział – jak lewackie odchylenie…
***
Małżeństwo Zosi się rozpadło, od 1967 roku nie żyła babcia Stasia
i, jako się rzekło, po 68 roku synowie Zosi kolejno powyjeżdżali.
W końcu i Zosia podjęła dramatyczną dla niej decyzję o wyjeździe,
żeby nie tracić z synami kontaktu, na który tu i teraz miała małe
szanse. Zamieszkała w Düsseldor e, bardzo szybko otoczona tłu-
mem uwielbiających ją młodych Niemek. Jednak tęskniła bardzo,
a ja nie mogłam zaprosić jej do Warszawy, bo niby jak? Kto by mi
pozwolił?
Kiedy tylko czasy się zmieniły i nastali inni od pozwalania na za-
proszenie Zosi, nawet nie zdążyłam jej tego zaproponować. Tadzio
przywiózł ją do Warszawy i zainstalował na miesiąc u mnie, w daw-
nym pokoju Jurka. Nasz dom stał się gniazdem tłumów rozgada-
nych, rozwrzeszczanych starszych pań, które wpadały i wypadały od
pierwszego dnia, kiedy tylko zaczęła rozchodzić się wieść, że „Krysia
Żywulska jest w Warszawie”. Joanna i ja, a nawet wtedy już nasto-
letni i trudny w kontaktach Michał, wszyscy bawiliśmy się świetnie,
poznając coraz to nowe nietuzinkowe postaci (tuzinkowe skreśliły
Zosię, kiedy wyjechała). Zamęt powiększał uwielbiający matkę Ta-
dzio, który też wpadał, przynosił lody albo ciastka (Piski: „O, lody!
O, ciastka! Stefciu, nie fatyguj się, gdzie trzymasz kawę?!”), a raz
nawet zabrał cały tłum na obiad do dobrej restauracji. Nie pamię-
tam, żebyśmy – nawet jako młode i ładne – kiedykolwiek przedtem
wzbudziły z Zosią taką sensację.
Cieszę się, że było mi dane spędzić ten miesiąc z przyjaciółką.
Była już poważnie chora na białaczkę i niedługo potem umarła. Zo-
stawiła mi wspomnienia i synów, bez których nie wyobrażam sobie
życia.
Myślicie, że to koniec aproposa, związanego z Zosią? Ależ skąd.
To tylko koniec tej części opowieści, w której piszę o Zosi, nie za-
znaczając, o którą Zosię chodzi. Teraz już będę dbała, żeby czytelni-
cy nie mylili licznych Zo i mojego życia. Nie ma z czego się śmiać.
Ja bym myliła.
…À propos zagmatwanych polskich losów. Najpiękniejszą i wartą
rozpowszechniania, zwłaszcza dziś, lekcję szacunku dla – jak powie-
działaby prawdziwa pisarka – miotających Polakami wichrów histo-
rii, dostała moja córka w 1966 roku, podczas pierwszej asystentury
w Teatrze Współczesnym, przy Dochodzeniu Petera Weissa w reżyse-
rii dyrektora Axera.
Dochodzenie jest dramatem pisanym białym wierszem, a jego nie-
zwykłość polega na tym, że Weiss w tak szekspirowski sposób ułożył
fragmenty stenogramów Procesu Norymberskiego. Ta forma podczas
prób powodowała wielkie napięcie w odbiorze: wśród aktorów
uczestniczących w próbach czytanych było wielu weteranów wojny.
Mieczysław Pawlikowski latał w RAF-ie, Edmunda Fiedlera wywie-
ziono na roboty do Niemiec, Józef Nalberczak wkroczył z Armią
Czerwoną, a Henryk Borowski walczył w Powstaniu Warszawskim.
Tyle w pamięci, a było więcej. Próby ciągnęły się tygodniami, co
chwila jakiś fragment wywoływał wspominki albo dyskusję. Dyrek-
tor nie popędzał, pozwalał się wygadać: aktorom było to potrzebne,
a jednocześnie pozwalało słuchającym poznawać niezwykłe losy
tych obecnie zwykłych ludzi. I właśnie wtedy Joanna usłyszała naj-
bardziej polską rozmowę, jaką tylko można sobie wyobrazić.
Edmund Fiedler opowiadał, jak cudem przeżył bombardowania
Zagłębia Ruhry. W pewnej chwili powiedział:
– Pojawiła się teoria, jakoby Anglicy tylko ngowali te bombardo-
wania, bo chcieli zachować bogactwo Zagłębia na powojnie. Ale to
bzdura.
– Bzdura – zgodził się jego kolega Pawlikowski.
– A co, pan też tam był?
– Nie – odparł jego kolega Pawlikowski – ja bombardowałem.
Jest z czego się śmiać. Zwłaszcza z katonów, którzy z dzisiejszej
histo – ryczno-teoretycznej perspektywy na siłę ustawiają Polaków
po różnych stronach różnych barykad.
A Zosia, o której przed chwilą skończyłam pisać, zostawiła mi na
dalsze życie nie tylko swoich synów.
Zaraz po wojnie poznała mnie w Łodzi ze swoją obozową przyja-
ciółką, młodszą od nas o osiem lat pielęgniarką Elżunią Pańczyszyn.
Z Elżuni rozwinęła się następna lia naszej rodziny, ta, o której pi-
szę na początku tych wspomnień jako o „przybranej łódzkiej rodzi-
nie”. To powinien być następny ciąg wspomnień i obrazów, ale te-
raz, tuż po śmierci Elżuni, nie jestem w stanie ich spisać. Żeby jed-
nak nie pominąć tak dla mnie ważnego wątku mojego życia, zrobię
coś nieortodoksyjnego: zacytuję wspomnienie, jakie napisałam od
razu po śmierci Elżuni do „Gazety Stołecznej”. Mam nadzieję, że
nikt nie uzna tego za nietakt.
Elżunia. Od 61 lat moja najbliższa przyjaciółka. Jedna z najmłod-
szych więźniarek Pawiaka i Oświęcimia. Anioł opiekuńczy umierających
w obozowym lazarecie dzieci.
Dr ELŻBIETA PAŃCZYSZYN-PAWŁOWSKA (1921-2007)
SIOSTRY W MŁODOŚCI
Albo chwalą matki. Albo skarżą się sobie na matki. Nawet w sfor-
mułowaniach traktują nas jednoosobowo. To jedna z najczęstszych
fraz w ich rozmowach: „Nasze matki…”.
Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, dzieci na-
szych przyjaciół są naszymi dziećmi, wnuki naszych przyjaciół są
naszymi wnukami, prawnuki naszych przyjaciół są naszymi prawnu-
kami, pies dziecka naszych przyjaciół jest naszym psem, a nasze ży-
cie jest poszukiwaniem skarbów – takich jak przyjaciele, przyjaciele
przyjaciół itd. Nie ma z czego się śmiać.
Potrzebny przykład? Ależ proszę bardzo. Przyjaciele mojego
dziecka i wnuka, Ewcia (ukochane dziecko Joanny) i Rafał właśnie
biorą ślub, mój rzeczywisty wnuk jest drużbą…
DWUIPÓLIETNI ADAŚ WYSUWA SIĘ NA PIERWSZY PLAN
Albo odwrotnie:
Przyjechała z Raciborza,
Żeby dać mu, gdy zachorzał.
Nie każdy przyjaciel jest bratnią duszą, nie każdy bliski człowiek.
Jak pouczyła kiedyś Joannę jej koleżanka, studentka II roku lozo-
i: „Jeżeli przyjmiemy, że ptak to P, a wróbel to W – możemy po-
wiedzieć, że każde W jest P, ale nie każde P jest W”. Więc to jest
właśnie taki przypadek, z tymi bratnimi duszami. Na przykład dla
mnie Krysia Gucewicz jest. Artur Andrus jest. Beata Kęczkowska
jest. Zosia Bieniewska też. Basia Engelking-Boni też jest. Mimo że to
potwornie wykształcona osoba, jest bratnią duszą dla mojej własnej,
niezbyt wykształconej osoby. Oleńka Jasieńska jest. Choć Oleńka
akurat teraz przeżywa ciężki okres i rzadko możemy się widywać,
nawet telefonicznie, ale bratnią duszą nie przestaje się być, choćby
się pękło. I niech puryści nie wytykają mi „telefonicznego widywa-
nia się”. Powiedziałam dokładnie to, co chciałam powiedzieć. Nie
ma z czego się śmiać.
À propos – najbratniej sza z bratnich dusz, i to dla wszystkich
dwóch kobiet w rodzinie, to profesor Jerzy Bralczyk. Głosi to, co my
myślimy, tylko tak ładnie, że my nie potra łybyśmy. W kontaktach
(ze mną – telefonicznych, a czasem nawet osobistych, z Joanną –
w elektronicznych) jest dla nas obu tak łaskawy, że popadłyśmy
w miłość i wzajemną zawiść.
Joanna poprosiła, żeby dodać tu kilka jej bratnich dusz, co wyda-
wało mi się niestosowne, bo to moja autobiogra a, a nie jej. Jak
chce, to niech sobie pisze własną. Też byłoby z czego się śmiać. Ale
jak zaczęła wymieniać, to zmieniłam zdanie, bo nawet jeśli którejś
z tych jej dusz nie znam osobiście, to mi opowiadała i jestem w sta-
nie każdą natychmiast zaadoptować. Więc prosiła, żeby w tym kon-
tekście pozdrowić wymienianych już Danusię R. i Krzyśka B., a do
tego dorzuciła Pana Staszka (który jest tak skromny, że nie wolno
mówić, że on to on), Olgę i Wiesława J., Majkę S., Andrzeja O., Ja-
nusza K., Halinę B., Magdę Z., Tadka O., dr. Waldka S., obecnie
w RPA… co?! jeszcze?! Moja córka może i nie jest damą, ale serce
ma pojemne, jak kufer (nie mylić spółgłosek!) damy. Jeszcze?!
O nie, a co to ja jestem, książka telefoniczna? Korzystając z uprzywi-
lejowania, moje dziecko próbuje postawić mnie w sytuacji śpiącego
na ławce pijaka w pewnym żarcie. Podchodzi policjant:
– Panie, wstawaj pan, co to, hotel?
– A ja co, informacja turystyczna?
Nie zawsze bratnia dusza objawia się w bliźnim od pierwszego
wejrzenia. Zosia Wilczyńska stała się nią z wiekiem. Lubiłyśmy się
zawsze, ale nasze dusze zbratały się dopiero na starość. To nie był
coup de foudre, zabrakło identy katora, a może zmieniałyśmy się
w tym samym kierunku? Powoli odumierali nas jej i moi, nie zawsze
wspólni przyjaciele. Gdy coś takiego się dzieje, powiększa się prze-
strzeń dokoła, rozglądamy się, a tu sami obcy. Nie mamy kogo od-
wiedzać w garderobach teatralnych w antrakcie. Jeszcze są znajomi
aktorzy, już nie ma kolegów. W dniu premiery można znajomym
wysłać kwiaty, zadzwonić po kilku dniach z gratulacjami, ale kto by
im się do garderoby pakował. Nasi od pakowania (się) są na emery-
turze albo na cmentarzu, a nie w garderobach.
À propos gratulacji: przyjmuję! Dzień wydłużył mi się w dwójna-
sób, na wszystko znajduję czas. Bo od dawna nie oglądam telewizji,
a od niedawna nie słucham radia. Czytam prasę, na moje potrzeby
zawodowe wystarczy. Nie wiem, jak długo jeszcze potrwa miła dla
mnie współpraca z drugą stroną „Gazety Stołecznej”: „Gazeta” wy-
chodzi we własnym kraju, z czego wynika, że nie jestem prorokiem.
Może odechcieć się Beatce, z którą co dwa tygodnie prowadzimy
rozmówki na bieżące tematy. Może odechcieć się redakcji. Ja mogę
zaniemóc. Ale na razie, żeby móc rozmawiać na bieżące tematy,
czytam prasę.
Z tego czytania wychodzi mi, że modna jest demokracja. Ale nie
jako demokracja, tylko jako słowo „demokracja”. To już było, ale
w większym stopniu. Policzmy wstecz, i to bez kalkulatora: IV RP,
III RP, PRL. Więc dwie demokracje temu jeden z felietonów zatytu-
łowałam Demokracja, psiakrew. Składał się z podsłuchanych zdań na
popularne tematy, a każde zdanko kończyło się ironicznym, sarka-
stycznym lub gniewnym okrzykiem: „Demokracja, psiakrew!”
Postanowiłam unikać tu pisania o polityce. Nie z wygodnictwa
czy wręcz tchórzostwa, tylko wszystko tak szybko się zmienia, że
prawdopodobnie, zanim dojdę do ostatniej kropki – jeszcze nie
wiem, nad czym, ale na pewno nie nad „i” – możemy mieć zupełnie
inną politykę. Jest z czego się śmiać!
À propos. Kiedy szykowałam materiały do mojego, wydanego
w 2001 roku, zbiorku pt. Kawałki, przygotowałam wśród nich kilka
moich tużpowojennych rozmówek z Alicją, którą scharakteryzowa-
łam jako „idiotkę dialektyczną”. Dla zabawy poprosiłam Joannę,
żeby napisała, jak wyobraża sobie Alicję współczesną. W ten sposób
powstała rozmówka mojej córki z wnuczką mojej ulubionej bohater-
ki. Oto zakończenie dzieła Joanny:
– A co porabia babcia Alicja? – spytałam.
– Kandyduje do Senatu. Nareszcie się na niej po
znali.
Nie mogę doczekać się obrad przyszłego Senatu. Moja mama ma ra-
cję: Alicja Właściwa zawsze była the best.
Po przeczytaniu tekstu zaprotestowałam przeciw puencie: mar-
szałkiem Senatu była wówczas pani senator Alicja Grześkowiak
i obawiałam się, że niezamierzone skojarzenie sprowadzi czytelni-
ków na poza-obyczajowe tory. Moja córka uparła się jak wściekły
muł:
– Mamo! Uspokój się! Zanim wyjdzie ten zbiorek, nikt już nie bę-
dzie pamiętał o pani marszałek.
Czasem nawet wściekły muł bywa prorokiem we własnym kraju.
Z tej ambicyjnej porażki wyciągnęłam wniosek, żeby nie robić za-
mierzonych aluzji do polityki na więcej niż dwa miesiące w przód,
bo inaczej może się zdarzyć wpadka: nikt nie będzie pamiętał, że
było z czego się śmiać.
Trudno dziś uwierzyć, jak bardzo śmieszna i odważna była zwrot-
ka z kultowych tytułowych kupletów kultowego kabaretu kultowych
Starszych Panów (tym razem określenie „kultowy” traktuję śmiertel-
nie poważnie, dlatego powtórzyłam je aż trzy razy):
Trudna rada, jeśli chodzi o karierę,
To nie będzie, już nie będzie się premierem.
Ale za to z drugiej strony, co tu kryć,
Jak to długo tym premierem trzeba być!
PYTANIE ARTURA:
– Czy zgadzasz się z twierdzeniem, że jak człowiek czegoś nie do-
śpiewa, nie dotańczy, nie dopowie, to powinien przynajmniej dowy-
glądać?
Czego wymagasz od siebie, od innych kobiet i od mężczyzn wystę-
pujących na scenie?
– Jeśli masz na myśli tuszowanie amatorstwa czy niechlujstwa, to
odpowiem cytatem z pięknej pieśni mojego ulubionego Aleksandra
Wertyńskiego: „Nie chaczu, nie magu, nie żełaju”.
Nie toleruję niedotańczenia, niedośpiewania, niedopowiedzenia.
Każda robota ma być wykonana najlepiej jak to możliwe, od kie-
szonkowego złodziejstwa po prezydenturę. To nie jest aluzja poli-
tyczna, ja tak ogólnie.
Miałam koleżankę, jedną z najbardziej utalentowanych aktorek
estradowych. Przemiła osoba, urocza, inteligentna, z poczuciem hu-
moru, prywatnie miałyśmy ze sobą świetny kontakt. Z zasady nie
uczyła się tekstów. Kiedy zza kulis widziałam, jak męczy się i wije,
haftując, rozciągając zdania, które w założeniu powinny być krótkie
i wdzięcznie chichocząc, że niby to takie urocze, wstydziłam się jak
potępieniec. Nienawidziłam jej w takich momentach.
Czy wyobrażasz sobie chirurga, który przyszywa wątrobę do szy-
szynki, bo jest czarująco roztargniony? Albo adwokata, który dopro-
wadza niewinnego klienta do kary śmierci, bo mecenasowi pomyliły
się paragrafy? Albo posła, który głosuje „za” zamiast „przeciw”, bo
nie słuchał, co przed chwilą mówiono? No, tu już chyba przesadzi-
łam.
Niby dlaczego artyści – w dowolnej dziedzinie – mieliby być na
innych prawach? Każdy z nas ma obowiązek dośpiewać, dotańczyć,
dopowiedzieć, zszyć te organy co trzeba, zacytować właściwy para-
graf, podnieść rękę w odpowiednim momencie. I kiedy spełnia te
warunki, miło jest, jeśli W DODATKU dowygląda. Może iść do domu
napawając się chwilą, kiedy liliowyj Niegr podajet mu manto (z ak-
centem na „o”), a tak właśnie, Wertyńskim, odczuwam satysfakcję
z udanego przedsięwzięcia.
Oczywiście nie mam na myśli wpadek, które wynikają z najróż-
niejszych okoliczności, jeśli nie wynikają z lekceważenia. Publicz-
ność je uwielbia, pokolenia cytują, ale wpadkowicz ma obowiązek
iść do domu załamany, zostawiwszy manto (z akcentem na „o”)
w dłoniach liliowego Niegra i przysięgając sobie po drodze, że jego
noga więcej nie stąpnie na scenę. Wtedy można mu jego wpadkę
wybaczyć. Nawet jeśli nie dowyglądał.
Arturze, Ty wchodzisz po zawodowych schodach, ja schodzę. Na
mijance zahaczyliśmy o siebie. Ty, młody góral z Bieszczad i ja, sta-
re emigranckie dziecko, mamy ten sam gust, podobnie rozumiemy
satyrę, jej uroki i zasadzki. Nienawidzimy hucpy, kochamy publicz-
ność, wpadamy w ekstazę, kiedy jest życzliwa, mamy do siebie pre-
tensję (każdy do siebie, nie jedno do drugiego), kiedy jest zimna.
Cieszy nas cudzy talent, „nie żełajem” lekceważenia, pretensjonalno-
ści i taniochy. Ani jako wykonawcy, ani jako widzowie.
To mało?
PYTANIE MARYSI:
– Czy lepiej udawać głupszą niż się jest, czy mądrzejszą?
– To podstępne pytanie. Natychmiast łeb mi spuchł od przykła-
dów, których przytaczanie byłoby dla mnie szampańską zabawą,
oraz, tu i ówdzie, okazją do zemsty. Kilka osób nie miałoby z czego
się śmiać. A Ty z chichotem zatarłabyś ręce, ubawiona, że dzięki To-
bie wyskoczyłam z imydżu dobrotliwej staruszki.
Ale nie, potraktuję Cię poważnie. Nie będę się popisywać, tylko
odpowiem w myśl zasady, którą obie rzadko stosujemy, a która
brzmi „czasem mniej znaczy więcej”:
Marysiu, przecież my obie udajemy idiotki i wcale dobrze nam to
wychodzi.
Chyba, że pojawia się prawdziwa idiotka. Wtedy jesteśmy pokona-
ne. Niestety, oryginał zawsze wygrywa z imitacją.
Nie ma z czego się śmiać.
PYTANIE BEATY:
– Pani Stefanio, wspomina Pani o książkach w Pani domu. Na pół-
kach, w stosach. O książkach, których pełno w każdym pomieszcze-
niu. Jest wśród nich wiele ukochanych, o tym wiem, ale czy są ta-
kie, którymi z czytelniczej rozpaczy zwykła Pani rzucać o ścianę?
– Beatko, chyba zdajesz sobie sprawę, że jako Pierwsza Dama Róż-
nych Rzeczy nie mogę niczym rzucać o ścianę! A jeśli nawet czasem
sobie czymś rzucę, to i tak się nie przyznam. Pewnie chodziło Ci
o to, jakie książki biorę z obrzydzeniem w dwa palce i kładę na ster-
cie przeczytanych gazet do wyrzucenia.
Nie czytam książek, których nie rozumiem już na etapie tytułu.
Kiedy widzę, że nie mam cienia szansy na zrozumienie tego, co
w środku. A środka jest zwykle więcej niż tytułu. Nie ma z czego się
śmiać: tytułu też bywa dużo.
Nie czytam książek, których pobieżne przerzucenie daje mi pełną
wiedzę o najmodniejszych wulgaryzmach. Sama nie stronię, ale tyl-
ko wśród ludzi, o których wiem, że ich to nie razi i tylko w żartach.
Epatowania słownictwem nie znoszę. Profesor Szapiro mawia:
– Jestem eleganckim mężczyzną, dupa nie przechodzi mi przez
gardło.
Mnie przechodzi, ale bez przesady.
Szanuję tylko taką literaturę, w której każde słowo jest przemyśla-
ne i czemuś służy. Mogą to być kryminały, romansidła czy eseje,
mogę się z autorami zgadzać lub nie, ale jeśli wierzę, że chcą mnie
czymś zainteresować albo do czegoś przekonać, albo po prostu zaba-
wić, czytam i przejmuję się tym, co przeczytałam. Nie cierpię być
zalewana potokiem mowy, mającej za cel wyłącznie wykazanie mą-
drości, elokwencji i zasobu słów – czy to naukowych, czy angiel-
skich, czy obscenicznych – autora. Takimi książkami z radością rzu-
całabym o ścianę, gdybym rzucała książkami o ścianę. A może to
niezły pomysł? Taka terapia… Spróbuję i dam Ci znać.
A Ty przejrzyj te moje porozkładane wszędzie sterty i zgadnij, dla-
czego na wierzchu każdej (poza tą z gazetami do wyrzucenia i książ-
kami do rzucenia) leży, jako ostatnio czytana, książka z dziedziny li-
teratury faktu.
Najmniejsza sterta, jednoksiążkowa, to wywiad rzeka z prof. Wła-
dysławem Bartoszewskim. Czytam ją, wracam do niej, znów czytam,
całość albo ulubione fragmenty. Nie pogrążam się w lekturze, tylko
spoufalam się z człowiekiem: mądrym, odważnym wojennie i cywil-
nie, co chwila zaskakującym nietypowymi punktami widzenia, prze-
pełnionym poczuciem humoru. Kiedy tracę chęć do życia, prof. Bar-
toszewski mi ją przywraca. Jest moim wzorem i ideałem.
Profesor Władysław Bartoszewski jest Anią z Zielonego Wzgórza
mojej starości. Nie ma z czego się śmiać.
No i teraz wylazło na jaw, że satyryk ze mnie jak z koziej dupy…
myślicie, że powiem „trąba”? Nie, viola d’amore. Miałam rzucać
o ścianę, tymczasem chwalę. Taki właśnie wpływ ma na mnie profe-
sor Bartoszewski.
Żeby wrócić do sedna Twojego pytania, zrobię coś bardzo dla
mnie nietypowego: podsumuję.
Wielki reżyser i pedagog (również wspaniały aktor, ale w nadcią-
gającym cytacie nie należy to do rzeczy) Aleksander Bardini mawiał
do młodych aktorów:
– Istnieje takie granie jak sos koperkowy. Dużo, gęsto i nie wiado-
mo co jest w środku: sztukamięs czy kalosz.
Istnieje takie pisanie jak sos koperkowy. Kiedy na nie tra am, od
razu wiem, że w środku jest kalosz.
Nie ma z czego się śmiać. Chyba, że z apetytem jada się kalosze.
PYTANIE JOANNY:
– Co zmieniłabyś w swoim życiu, gdybyś od początku wiedziała
wszystko to, co wiesz teraz?
– Nie wiem, czy pytasz o rzeczy zależne, czy niezależne ode mnie.
Ale chyba nie myślisz, że w swoim kabotyństwie odpowiem: „Zrobi-
łabym, żeby nie było II wojny światowej”.
Z rzeczy niezależnych ode mnie, na pewno włożyłabym jeszcze
więcej wysiłku w wyprowadzenie Gabriela z Gołąbek po pierwszym
wyjściu gestapo. Tylko, że to by nic nie dało, był zdecydowany zo-
stać. Ale zbyt często zastanawiam się, czy mogłam zrobić więcej,
żeby choć wiedzieć, że się postarałam.
Z rzeczy ode mnie zależnych, dziękując Bogu że dał mi tę szansę,
powiedziałabym pewnego wieczoru pewne „dobranoc”. Ty i tylko ty
wiesz, o co chodzi. Jednak narasta we mnie chęć wyrzucenia tego
z siebie, więc możliwe, że zanim skończę niniejszą orgię aproposów,
w końcu o tym napiszę. A na razie, na wypadek, gdybym mogła
uchronić choć jedną osobę od tego, co sama sobie zrobiłam, zwra-
cam się do czytelników:
Czy zauważyliście, że przynajmniej w jednej sprawie stanowię
rzadkość wśród staruszek i staruszków? Na wypadek, gdyby ktoś
ośmielił się wrzasnąć „nie!” – podpowiadam: nie pouczam, nie man-
tyczę i nie doradzam nieproszona. Czasem tylko staram się dyskret-
nie świecić przykładem, ale bez przekonania, że koniecznie należy
go ze mnie brać. Za ten takt i dyskrecję zyskałam chyba prawo do
jednego pouczenia, mantyczenia i jednej nieproszonej porady. Jed-
nej, ale dla mnie najważniejszej.
Nie rozstawajcie się w gniewie! Nigdy i z nikim. Choćby nie
wiem, co się działo, choćbyście przed chwilą wytłukli całą zastawę
z ukochanym kubkiem ozdobionym cyckami włącznie, choćbyście
przez ostatnie kilka godzin mówili do siebie syczącym szeptem,
choćbyście od dwóch dni w ogóle do siebie nie mówili, to rozstając
się – nieważne, czy na wieki, czy w celu wyskoczenia do sklepu po
biały ser – zmuście się, żeby powiedzieć „do widzenia”, albo „pa”,
albo „jedź ostrożnie”, albo co tam sobie zwykle mówicie. Bo może
stać się tak, że już nigdy nie naprawicie złego rozstania. Po powro-
cie z białym serem możecie stłuc następny kubek, to już nie moja
sprawa.
Szafując słowem „nigdy” nie myślimy, co ono oznacza. Że może
oznaczać nieodwołalność. Dotarło to do mojej piętnastoletniej głowy
w pogodny sierpniowy dzień 1929 roku.
Umarł. Nie żyje. A dopiero co w zeszłą niedzielę odprowadziłam
go na dworzec, kiedy wracał do Łodzi z wizyty u mnie, spędzającej
wakacje na sportowym obozie. Biegłam po peronie za odjeżdżają-
cym pociągiem i wołałam:
– Dziadku, co ja bym bez ciebie zrobiła?!
Dziadek wychylał się z okna, machał i uśmiechał się do mnie.
Od 78 lat jestem wdzięczna tamtej piętnastolatce, że tak właśnie
mogę wspominać ostateczne rozstanie z człowiekiem, który dał mi
wszystko, co jest we mnie dobrego. Że uśmiechał się do mnie i wie-
dział, że czekam na następne spotkanie.
A jednak raz w życiu zdarzyło mi się o tej nabytej mądrości zapo-
mnieć i to jest jedyne, co zmieniłabym, gdybym mogła.
Jeszcze jedno zdanie w odpowiedzi Joannie: sama mi opowiada-
łaś, co – jako asystentka prof. Bardiniego przy jego słynnych Trzech
siostrach – podsłuchałaś na jednej z prób. Bardini, okrutnie czepiał
się tych, których cenił i dlatego marzeniem jego współpracowników
było stać się o arą profesora. Uczynił ten zaszczyt swojej ulubionej
studentce, debiutującej wówczas Krystynie Jandzie, kiedy zaczęła
mówić monolog w II akcie:
– Pani idziesz truć życiorys, a widownia zmienia półdupek.
Gdybym była widownią własnego życiorysu i wiedziała to, co
wiem teraz, zmieniłabym półdupek. Albo wyszła z teatru.
***
(– Teraz ja, Joanna, drugi raz się wtrącam. Nie zawsze akceptowałam
wybory, postępki czy zachowania mojej matki. Niektórych jej cech do
dziś nie cierpię, jak to w rodzinie. Ale nie mogę tu nie powiedzieć, że
przez ponad sześć lat choroby ojca była aniołem. Każdego dnia, w każ-
dej chwili. O jej zatraceniu się w przynoszeniu mu ulgi powinno się grać
na surmach, a nie pisać kursywą, ale na surmach fałszuję. Zresztą chyba
nie mamy żadnej w domu.
Być może między niepocałowaniem ojca na dobranoc a jego śmiercią
jest pewien związek, ale w odwrotnej kolejności. Być może już poprzed-
niego dnia w jego schorowanym mózgu działo się coś, o czym nie wiemy,
a co spowodowało, że zachowywał się tak strasznie – bo że był wtedy
straszny, widziałam na własne oczy – i w nocy go zabiło. Ale nikt nigdy
nie zdołał jej wytłumaczyć, że to nie jej wina).
À propos:
KONIEC.