You are on page 1of 315

Projekt okładki i stron tytułowych

Marcin Szczygielski

Redakcja
Anna Nastulanka

Korekta
Julia Żywczyk

© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2007


© Copyright by Stefania Grodzieńska, 2007

Zdjęcie Autorki na okładce © Copyright by Tomasz Raczek, 2007


Zdjęcie otwierające © Copyright by Lorne Liesenfeld, 1999
Zdjęcie s. 90 © Copyright by Izabela Kowalczyk
Zdjęcie s. 244 © Copyright by Piotr Dzięciołowski
Pozostałe zdjęcia w książce z prywatnego archiwum Autorki

Projekt typogra czny i skład komputerowy


Instytut Wydawniczy Latarnik

ISBN 978-83-63841-08-9

INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK


IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Michałów – Grabina, ul. Cisowa 3, 05-126 Nieporęt tel./fax 022 614 28 34
e-mail: latarnik@latarnik.com.pl

Zapraszamy do księgarni internetowej


www.la tar nik.com.pl

Michałów – Grabina 2007


Wydanie I

Skład wersji elektronicznej:


Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści

NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ


Brat nim duszom
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

– Jak to Beck?
– Minister Beck, o Becku nie słyszałaś? Twoje pokolenie o tamtych
czasach prawie się nie uczyło, ale myślałam, że o Becku nawet takie
niedouki słyszały.
– Nie skręcaj. Słyszały. Tylko nie wmawiaj mi, że Beck miał bez-
pośredni wpływ na twoje życie. Co, znałaś go osobiście?
– Nie. Ale i tak poznał mnie z prawdziwym ojcem, pogodził z oj-
czymem i pomógł regularnie widywać się z matką.
– Konfabulujesz.
– Co ty za słów używasz?
– Naukowych. Przez kilkadziesiąt lat pogaduszek słyszałam już
wszystkie opowieści, a z tego przez prawie trzydzieści opowiadali-
ście mi we dwójkę. Znam na pamięć dwie twoje książki autobiogra-
czne.
O Becku nie było.
Nie było? No tak, mogło nie być. Jak się żyje ponad 90 lat, to nie
da się opowiedzieć życia, minuta po minucie, nawet najbardziej do-
ciekliwej córce. A jeśli w dodatku życie zasuwało takimi meandra-
mi, jak w moim przypadku… Jeśli człowiek jest artystką kabareto-
wą, potem moczy len u sołtysa, a za chwilę współtworzy Polskie Ra-
dio, to jakiś minister mógł mu umknąć, nawet taki ważny.
A może by to opisać? – pomyślałam. Już dawno kusiło mnie, żeby
znów na poważnie się wziąć do pisania, zresztą co chwila ktoś mnie
namawiał, a ja mówiłam, że nie mam o czym. Swoje życie opowie-
działam szczegółowo, i to obawiam się że wielokrotnie, cudzego nie
potra ę. Aż tu nagle okazuje się, że szczegóły były niekompletne,
skoro nawet własna córka ich nie zna. Ciekawe – czego jeszcze nie
wie? Nie dowiem się, póki nie spróbuję napisać.
No tak – znów pomyślałam, a to nigdy dobrze się nie kończy. Ale
jeśli spiszę same uzupełnienia, to wyjdę na kabotynkę, przekonaną,
że wszyscy nie tylko przeczytali wszystko co napisała, ale w dodatku
pamiętają każde słowo. Według kabotynki, na którą wyjdę, jeśli ktoś
nie pamięta, to jego zmartwienie, trzeba się było lepiej przygoto-
wać. Otóż nie – to moje zmartwienie.
Więc może umówmy się tak: ja od czasu do czasu ściągnę sama
z siebie, a ci spośród czytelników, który czytając będą mieli wraże-
nie déja vu – nie pomyślą, że cierpią na omamy lub zwidy, tylko
przypomną sobie, że to nie ich wina, to ja się powtarzam. Żeby im
ten moment niepewności wynagrodzić, obiecuję w przyszłości sama
sobie wytoczyć proces o plagiat i walczyć po obu stronach jak ranny
łoś. Za wierność – podaruję wam hecę, kochani!
I obiecuję Wam, że będę mówić do Was ludzkim głosem. Potra ę,
zawsze tak myślałam, a radio potwierdziło moje domniemanie. Kilka
lat temu, kiedy nadawało telefoniczne wypowiedzi na temat Wigilii,
i u mnie zadzwonił telefon. Oczekując wejścia na antenę – rzecz szła
na żywo – usłyszałam zakończenie poprzedniej rozmowy, połączone
z zapowiedzią: „Czyli potwierdziło się, że w noc wigilijną zwierzęta
mówią ludzkim głosem. Za chwilę usłyszą państwo Stefanię Gro-
dzieńską”.
Córka cierpliwie przeczekiwała moje życie wewnętrzne, ale
w końcu miała dość.
– Dobra, zaplątałaś się z tym Beckiem i nie wiesz, jak wybrnąć.
Chcesz, to mogę zapomnieć. No, co jest? Przestań. Mama, przestań.
Nie ma z czego się śmiać!
Genialne dziecko: mam już tytuł. Ale na Becka będzie musiała po-
czekać. I to przez jakieś kilkadziesiąt stron, jak znam siebie.
NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ

Jak to nie ma? Zawsze można pośmiać się z siebie. Chyba jestem
skrajną egocentryczką, bo nie potra ę pisać inaczej niż w pierwszej
osobie. W ciągu wieludziesięciu lat mojej tfurczości przez małe „tfu”
(neologizm autorstwa Jerzego Jurandota) czyniłam co jakiś czas
nadludzki wysiłek, próbując ambitnie napisać powieść, nowelę czy
chociaż jakąś trylogię. Wystarczyło jednak kilka pierwszych zdań,
abym zdała sobie sprawę, że np. stworzone w pocie czoła zdanie po-
czątkowe: „Henryk otworzył drzwi wagonu, rzucił mi ostatnie, poże-
gnalne spojrzenie i wyskoczył z pędzącego pociągu” – do niczego
nie prowadzi, nic mnie ten cały Henryk nie obchodzi, niech skacze
na zbity pysk.
A wystarczyło nieambitnie zacząć:
Do końca mojego życia, bez względu na losy osobiste czy losy
świata, we wszystkich moich dokumentach, papierach, zeznaniach,
ankietach, staraniach o wizę i o kredyt odnawialny, będzie widniało:
„miejsce urodzenia – Łódź”. Złożyło się na to wiele okoliczności.
Pewien obywatel szwajcarski, wykładowca na uniwersytecie
w Genewie, ożenił się pewnego dnia z pewną studentką. Gdyby stu-
dentka owa nie była niepoważna i opuszczenie męża odłożyła cho-
ciażby do powicia dziecka, pisałabym: „miejsce urodzenia – Gene-
wa”. Gdyby ta sama studentka zdecydowała się opuścić męża o kilka
tygodni wcześniej, pisałabym „miejsce urodzenia – Moskwa”. Jedno
i drugie mogłoby odegrać rolę w moim życiu, zależnie od okresu hi-
storycznego. W każdym razie jedno i drugie brzmi o wiele bardziej
snobistycznie niż „miejsce urodzenia – Łódź”.
Jako dziecko wiecznych, przeganianych z kraju do kraju emigran-
tów – bezpaństwowców, w wieku trzech lat byłam, jak wszystkie
emigranckie dzieci, raczej dojrzała. Kiedy wybuchła rewolucja,
mieszkaliśmy u drugiego męża mamy – carskiego o cera – w Mo-
skwie. Z czego wynika, że było to w roku 1917.
Martwiłam się losem czterech pięknych carówien w białych su-
kienkach, a najbardziej małego carewicza, co to miał zasiąść na tro-
nie, jak tylko jego tata Mikołaj wykituje. Ale bolszewicy, jeśli już
coś załatwiali, to sumiennie – przynajmniej na początku – i wyrżnęli
całą carską rodzinę. Bardzo się przejęłam, że zamiast ślicznego ma-
łego carewicza, na tronie zasiądzie jakiś bolszewik.
Wiadomo było czym to pachnie, więc kto miał jeszcze ręce i nogi,
brał te nogi za pas i usiłował wepchnąć się do jakiegokolwiek pocią-
gu, wszystko jedno do którego, bo i tak nikt nie wiedział, który, kie-
dy i dokąd odjedzie. Na dworcu były takie tłumy, że gdyby mama
nie miała pomysłu, nigdy nie wepchnęłybyśmy się i do teraz stałyby-
śmy na tym dworcu. Ale mama puszczała mnie samą do przodu i za-
braniała się na nią oglądać, miałam tylko krzyczeć „Gdzie moja ma-
musia?! – Ludzie, pomóżcie, zgubiłam się!”. Byłam bardzo drobna
i nie wyglądałam na swoje trzy lata, więc mnie przepuszczano, a na-
wet podsadzano do wagonu. Matka pchała się za mną jak przylepio-
na i bardzo dobrze udawałyśmy, że się nie znamy. Gdy tylko we-
pchnęłyśmy się do przedziału, mama wmawiała pasażerom, że zna-
lazła zgubioną w tłumie dziewczynkę. Wszyscy się wzruszali i robili
tej szlachetnej kobiecie siedzące miejsce, żeby mogła mnie trzymać
na kolanach.
Co jakiś czas pociąg przystawał, konduktor chodził wzdłuż wago-
nów i wołał: „Kipiatok!” – czyli wrzątek. Z pociągu wybiegał tłum
kobiet z czajnikami. Mama nie musiała ani razu wybiegać, bo za-
wsze ktoś przyniósł wrzątek dla tej szlachetnej kobiety, która w nie-
ludzkich warunkach wzięła sobie na głowę, czyli na kolana obce
dziecko. Było dużo matek z dziećmi, ale własnymi, a to jednak co
innego.
Podróż trwała wiele dni czy tygodni. Po licznych kontrolach i gra-
nicach pociąg stanął w Berlinie. Konduktor kazał wszystkim wysia-
dać, bo to koniec trasy.
W Berlinie mama od razu posłała mnie do szkoły. W Niemczech
nie istniały przedszkola, wszystko nazywało się „Schule”, przyjmo-
wali dzieci od trzech lat, więc się załapałam. To była szkoła z inter-
natem, dawali jeść, a uczyły nas zakonnice. Bardzo ważne: chętne
dziewczynki mogły się zapisywać na ćwiczenia baletowe. Z początku
wszystkie były chętne, ale szybko im się odechciewało. Po paru mie-
siącach zostałyśmy dwie, a jak nas, to jest mamę z mężem i mnie,
z Niemiec wyrzucali, to już profesor ćwiczył tylko ze mną.
Tu wtrącę, że dwadzieścia kilka lat później, czyli w 1943 roku, ta
szkoła uratowała mnie z krytycznej wojennej sytuacji. Dzięki mojej
nienagannej wówczas niemczyźnie zgadałam się z gestapowcem,
który mnie pilnował w kotle – i okazało się, że jego siostra, zakonni-
ca, niegdyś uczyła w tej szkole. Udawałam, że ją pamiętam i opo-
wiadałam mu bujdy, jaka była cudowna i jakie to straszne, że zginę-
ła w bombardowaniu (zawsze miałam szczęście: już nic nie dałoby
się sprawdzić). Wzruszony gestapowiec ukradkiem mnie wypuścił.
Ale jeszcze przed wojną mamy do Polski nie wpuszczono, a do
Francji owszem, ale bez dziecka. Zostałam więc u jej matki w Łodzi.
Tymczasem w 1922 roku wszystko się odmieniło: prof. Fridtjöf
Nansen, norweski badacz polarny, poruszony losem rosyjskich
uchodźców, zainicjował pierwszy i jedyny dokument dla bezpań-
stwowców, znany jako paszport nansenowski. Otrzymał za to Poko-
jową Nagrodę Nobla i nieopisaną wdzięczność tysięcy pętających się
po Europie bezdokumentowców. A my z mamą dzięki niemu mogły-
śmy się odwiedzać, przemierzając szlak Paryż – Łódź.
W 1938 roku mama, jak co trzy miesiące przez 16 lat, zameldo-
wała się w merostwie Paryża, żeby przedłużyć zezwolenie na pobyt.
Teraz jednak wojna wisiała na włosku, więc inna niż zwykle piecząt-
ka głosiła: „opuścić granice Francji w ciągu 24 godzin”. Żaden kraj
nie życzył sobie bezpaństwowców. Dzięki Nansenowi musiano ich
gdzieś wpakować na siłę, a że miejscem urodzenia ojczyma była Li-
twa, tam właśnie wylądowali.
Ten początek, o wiele gorszy od tamtego o nieszczęsnym Henry-
ku, otworzył tamy mojego gadulstwa i już mogę pisać godzinami,
o suchej gębie, zapominając o porach doby i dniach tygodnia.
Nie ma z czego się śmiać: każdy normalny człowiek, zapytany
konwencjonalnie „a co u ciebie”, najpierw powie „nic specjalnego”
i dalej bez kropki czy przecinka opowie swoje życie ab ovo do za-
mknięcia lokalu czy przejechania go, jeśli rozmowa zaczęła się na
jezdni. Ja do takich rozmówców należę, mimo że nikt myślący nie
nazwie mnie normalną.
Właściwie opowiedziałam już wszystko o naszej ucieczce przed re-
wolucją. Powinnam zakończyć śmieszną puentą i wpakować do ja-
kiejś redakcji jako felieton. Ale to nie ze mną. Wymarzyłam sobie
tzw. Większą Formę i od tego zamierzenia nie odstąpię, choćby
mnie krajać tępą żyletką.
Wracam więc do informacji, że matka ze swoim mężem Miszą
przymusowo wylądowali na tej Litwie w 1938 roku. Nie tylko mat-
ka, ale ani ojczym, ani jego rodzina (dawno rozproszona po świecie)
nie znali języka litewskiego. Inteligencja na Litwie mówiła po rosyj-
sku, po francusku i po polsku. Tu powiem coś ważnego: byłam tak
silnie związana z matką, że choć wtedy od lat już mieszkałam w Pol-
sce, miałam obywatelstwo i do końca życia będę uważać się za Po-
lkę, na zawsze zostałam emigranckim dzieckiem. Zrozumieją mnie
wszystkie stare emigranckie dzieci, bo z tego się nie wyrasta.
Nie à propos dzieci: właśnie się zorientowałam, że przeskakując
lata 1917–1938, zgubiłam siebie, co jest do mnie niepodobne
i wbrew zamierzeniu. To cała ja: napisałam „zostałam u mamy
mamy w Łodzi” i zadowolona! Nie wspomniałam o ukochanym
przybranym dziadku ani o bracie mamy, wuju Mietku i jego żonie
Marysi, Ślązaczce. Odegrają oni rolę w tych wspomnieniach i znów
trzeba będzie biegać po tekście i tłumaczyć, kto to taki.
Tymczasem zaaklimatyzowałam się u dziadków w Łodzi i nawet
wyszłam za Adama. W wieku 23 lat – ja miałam 20 – Adam złapał
szalejącą wówczas nieuleczalną tzw. młodzieżową gruźlicę i umarł
zarażając mnie, tyle że ja nie umarłam i lekarze łapali się za głowy
ze zdziwienia.
STEFANIA I ADAM. STYL PRZEDWOJENNYCH DWUDZIESTOLATKÓW

Zostałam więc 21-letnią wdową z ukończoną szkołą baletową.


Rym jest całkowicie nie na miejscu i nie był zaplanowany. Przepra-
szam.
À propos przepraszania. Tych aproposów będzie cała kupa, ale jak
ktoś ma prawie 93 lata i przelatuje tu całe swoje życie od urodzenia,
to trudno wymagać, żeby wciąż zaczynał pisać tę zamierzoną kobyłę
od nowa, kiedy coś przegapi, poprzestanę więc na aproposach. Całe
szczęście, że moja córka jest systematyczna, bez niej zginęłabym sto
razy. À propos córki: skąd się nagle wzięła córka? Dawniej odpowie-
dzielibyście ze śmiechem, że w moim wieku mogłabym już wie-
dzieć, skąd się biorą dzieci. Ale kiedyś było tak, że kobieta i mężczy-
zna musieli się ze sobą chociaż zdrzemnąć. Dziś są podobno jakieś
inne sposoby, ale nie jestem już zainteresowana. Moja córka po sta-
roświecku miała ojca i matkę, przy czym to wybór tego właśnie
ojca, Jerzego Jurandota, spowodował wszystkie jej zalety. To moje
wielkie szczęście, te 42 lata małżeństwa z Jurkiem, moim drugim
mężem. Jego śmierć w 1979 roku po strasznej, wieloletniej chorobie
osierociła nas obie do granic możliwości.
Bez żadnego aproposa wracam do moich dziadków. Miałam 9 lat,
kiedy światowa polityka, bawiąc się moimi losami, rzuciła mnie do
Łodzi. Jest książka, która kiedyś podbiła cały świat, a znajomość
choćby jej tytułu jest częścią pamięci pokoleń nastolatek: Ania z Zie-
lonego Wzgórza. Książka opowiada o Maryli i Mateuszu, niemłodym
rodzeństwie, które przygarnęło sierotę Anię. Maryla zasadnicza, tro-
chę upierdliwa. Jej brat Mateusz to wymarzony ideał dziadka. Czy-
tając tę książkę, zawsze miałam przed oczami mojego ukochanego
przybranego dziadka Maksa, mimo że nie byłam Anią, tylko Stefcią,
a moi dziadkowie nie rodzeństwem, tylko małżeństwem.
Babcia Frania była wdową z dwojgiem dzieci, w której Maks się
podkochiwał jeszcze za życia jej męża, mojego prawdziwego dziad-
ka, który umarł, zanim się urodziłam. Maks był bezdzietnym wdow-
cem i od lat zamęczał babcię Franię, żeby zaadoptować jakąś dziew-
czynkę. I oto z dnia na dzień został dziadkiem „jakiejś dziewczynki”.
Nasze wzajemne zrozumienie, zaufanie, bliskość wybuchły
w chwili, kiedy usłyszałam na powitanie:
– Chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić, ale tylko jeśli ty będziesz
chciała.
Chciałam. Jak bardzo chciałam! Co za kontrast z ojczymem, który
programowo mnie nie dostrzegał.
Babcia Frania pocałowała mnie w czoło i powiedziała:
– Przyjmiemy cię pod nasz dach. Mam nadzieję, że nie jesteś wa-
riatką, jak twoja matka, a moja córka.
Przykro mi. Jestem wariatką, jak moja matka, a jej córka. Moja
córka też jest wariatką, jak jej matka, a… chyba się zapętliłam.
Łódź. Piotrkowska 175, II o cyna, II piętro. Ten dom stoi. Zapo-
mniałam, że opowiadam o Łodzi, a nie o Warszawie, gdzie o każ-
dym z przedwojennych budynków, cudem uratowanych z wojennej,
powstańczej i architektonicznej działalności zaznacza się: „ten dom
stoi”. Jeżeli wyjdzie ta książka, czy ktokolwiek będzie pamiętał ta-
kie relikty jak kino „Moskwa”, Supersam i inne, z lubością usuwane
z historii stolicy?
No więc zamieszkałam na tej ślicznej ulicy Piotrkowskiej, obecnie
ozdobionej niezwykłym pomnikiem. Syn Łodzi, wielki liryk i saty-
ryk, nie stoi na cokole z ręką na sercu, tylko przysiadł na ławeczce –
nie w szacie i z laurem na głowie, tylko w staroświeckim palcie i ka-
peluszu. Cieszy mnie, że się pojawiła i że rozszerza się również w in-
nych miastach chwalebna moda prostego honorowania ukochanych
obywateli. Ale i tak łódzki Tuwim był pierwszy.
Niedawno przeżyłam coś wyjątkowego: siedziałam na tej ulubio-
nej ławeczce w tej ulubionej Łodzi z dwoma ulubionymi panami,
słońce świeciło, przechodnie uśmiechali się do nas, a my odśmiecha-
liśmy się do nich. Po mojej lewej stronie siedział uśmiechnięty pan
Julian Tuwim, a po mojej prawej uśmiechnięty pan Andrzej Ponie-
dzielski.

PAN JULIAN JEST Z BRĄZU I STANOWI RZEŹBĘ, ANDRZEJ JEST Z CZŁOWIEKA


I STANOWI SATYRYKA
Przedstawiłam Andrzeja panu Julianowi, uścisnęli sobie dłonie
i dogadaliśmy się błyskawicznie. Szkoda było odchodzić, ale chyba
nie okazaliśmy się z Andrzejem natrętni, bo oboje zauważyliśmy, że
wielki poeta i wspaniały satyryk mrugną! do nas na pożegnanie. Nie
ma z czego się śmiać.
Nie zwariowałam i nie mam paskudnego zwyczaju opisywania
snów. Prawdziwość tej relacji będzie można zwery kować w lmie
pani reżyser Elżbiety Protakiewicz pt. Szarpió afrikanskie. Zazna-
czam, że lm nie jest fabularny, a to oznacza, że spotkanie nie było
elementem fabuły, tylko elementem życia. Mojego życia.
À propos. Jeśli znajdzie się niewykształcony czytelnik, nie znający
klasyków literatury (i nie mówię tego ani o Gombrowiczu, ani
o Sienkiewiczu, tylko o własnej, jak widać skromnej osobie), może
nie wiedzieć, że szarpió afrikanskie to ja. Tak nazywał mnie mój
mistrz i przyjaciel Fryderyk Járosy w początkach znajomości, kiedy
jako reżyser usiłował zrobić ze mnie człowieka. A kreska nad o nie
oznacza, że to jest o z kreską, tylko że tu się stawia akcent.
Nie chcę podsuwać pomysłu chuliganom, ale dziękuję łodzianom,
że o ile wiem, nikt dotąd nie odrąbał Tuwimowi na tej ławeczce ja-
kiejś części ciała, a nawet nie oblano go farbą. A może Łódź tak go
kocha, jak on kochał Łódź?
Moja współczesna przybrana (mianowali mnie współprababcią
małego Olesia) łódzka rodzina, której nestorką była zmarła niedaw-
no moja najdroższa przyjaciółka, okrutnie mnie wyśmiewa, kiedy
pytam, jak teraz nazywają się parki Poniatowskiego i Sienkiewicza,
za moich szkolnych lat mekki wagarowiczów, i czy Piotrkowska
nadal jest Piotrkowską. Jeśli idzie o Warszawę, to drżę o Pasaż Wie-
cha: on przecież pisywał swoje śmieszne do wypęku teksty również
za Peerelu! Mogą go zamienić na… nie, nie powiem. Jestem na eme-
ryturze, ale mam córkę i wnuka. Teraz przecież odżywa dziwny oby-
czaj, który do perfekcji doprowadził Hitler: czepianie się pochodze-
nia. Najbardziej rozśmieszył mnie dziadek z Wehrmachtu. Nie ma
z czego się śmiać? A co, mam płakać? Dosyć się napłakano z powo-
du nietrafnych dziadków. Gdyby np. okazało się, że mój najdroższy,
niezapomniany dziadek Maks był: komuchem, Niemcem, Murzy-
nem, Żydem, hrabią, homoseksualistą (nie ma z czego się śmiać,
znam świetnego ojca dwojga świetnych dzieci, który odkrył swą
właściwą orientację seksualną w dojrzałym wieku i pozostał przyja-
cielem swojej byłej żony), nie uwielbiałabym go ani trochę mniej.
Tu wtrącę: kiedy sensacja towarzyska się rozeszła, homoseksualisto-
wa powiedziała: „Wolę, że mnie zostawił dla przemiłego i przyjazne-
go naszej rodzinie faceta niż dla jakiejś zdziry”.
Zupełnie nie à propos homoseksualistów i w ogóle nie à propos:
chodziłam do łódzkiego gimnazjum, a po lekcjach do szkoły baleto-
wej – tu już nie uniknę aproposa, który wyjaśni, co było na wielu
gęsto zapisanych kartkach, które pracowicie podarłam i wyrzuciłam,
bo wydawały mi się brudnopisem już przepisanym przez kompucór-
kę i teraz muszę napisać na nowo. Każdy piszący zawodowo wie, co
to za piekło: to usiłuję sobie przypomnieć, co było w tamtym brud-
nopisie, to postanawiam udawać przed sobą, że piszę pierwszy raz.
Nie ma z czego się śmiać: niegdyś na klasówce z matmy dostałam
ściągę, na którą wylał mi się atrament (kto nie wie, co to jest atra-
ment, niech spyta Władysława Kopalińskiego, który wie wszystko –
co prawda do mody wróciły wieczne pióra, więc pewnie każdy głupi
wie, co to jest atrament). Ktoś bardziej nadziejny w matematyce bez
trudu odczytałby wyniki z mniej zalanych w ściągawce miejsc, ale
nie ja. Mam w szu adzie kalkulator, na którym obliczam, ile powin-
nam zapłacić pani sprzątaczce: pracowała tyle a tyle godzin, tyle
a tyle za godzinę. Należy przemnożyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Ta-
bliczkę mnożenia umiem tylko przez dwa i przez dziesięć. Kiedy
pani sprzątaczka podaje mi dane, chowam się z kalkulatorem w ła-
zience. Wychodzę z łazienki, uiszczam i pytam, czy się zgadza. Raz
tylko coś źle nacisnęłam. Płacę jej, a ona usiłuje mi oddać jakąś nie-
dużą sumę. „Pani kupi swoim dzieciakom cukierki” – powiedziałam
szybko, żeby mnie nie zdążyła zmusić do jakichś obliczeń.
Chcąc wrócić do tematu głównego, spróbuję powstrzymać się od
czczej pisaniny. Tak naprawdę, to lepiej, że tamten kawał brudnopi-
su wyrzuciłam przez pomyłkę, niż gdybym zgubiła. W gubieniu każ-
dego zadrukowanego lub zapisanego kawałka papieru od młodości
jestem mistrzynią świata. Pozostałe dwie osoby mieszkające ze mną
– córka i wnuk – kiedy czegokolwiek szukają, to mruczą: „jasne,
babcia schowała, już nigdy się nie znajdzie”.
À propos. Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu
przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy
zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania.
Wszystkie zguby wyłażą.
Spróbowałam powstrzymać się od czczej pisaniny i nie była to
próba udana. To teraz spróbuję pisać bez próbowania.
Ja w Łodzi, mama w Paryżu.
Paris V, rue Tournefort 6. Pięciopiętrowa kamienica bez windy,
jedyny telefon na parterze. Kiedy ktoś dzwoni, siedząca w recepcji
właścicielka hotelu, a właściwie nieo cjalnego akademika, wrzesz-
czy: „Monsieur ten a ten!”. Uchylają się różne drzwi i nazwisko
monsieur tego a tego pobrzmiewa, podawane z ust do ust. Bez wa-
hania jako przykład podałam monsieura, a nie madame, bo w gęsto
zaludnionych pokojach poza moją matką nie było kobiet, ale nie
z powodu jakiejś dyskryminacji: właścicielka, chcąc uniknąć kłopo-
tów poważniejszych niż łyk wina za dużo – postawiła na jednopłcio-
wość lokatorów. Nie ma z czego się śmiać. Mama z Miszą, jako jedy-
ne małżeństwo, zostali przyjęci w drodze wyjątku do czasu, kiedy
znajdą sobie równie tanie lokum. Te umówione parę dni przeciągnę-
ło się do ponad 16 lat, co było zasługą mamy. W przeciwieństwie do
mnie, poza baletem wiecznej amatorki, matka, czegokolwiek się
tknęła, szybko stawała się lepsza od przeciętnej profesjonalistki. Po-
nieważ z Berlina wyjechali w stanie majątkowym świętego tureckie-
go czy, jeśli ktoś jest ksenofobem, myszy kościelnej, więc mama od
razu zaczęła się rozglądać. Na klatce schodowej, będącej miejsco-
wym salonem, zorientowała się, jak kłopotliwym problemem za-
mieszkałych w hotelu studentów były szybko powiększające się
dziury w skarpetkach i jak źle sobie z tym radzili. Bez namysłu po-
deszła do jednej z grupek i zaproponowała, żeby chętni kupili kilka
kłębków bawełny do cerowania w różnych kolorach, a ona poceruje
im skarpetki (uprane!) za umiarkowaną cenę, którą wspólnie z nią
ustalą klienci. Rozmowy wstępne doprowadziły do porozumienia:
matka pokaże skarpetki, które pocerowała Miszy, a oni zaproponują,
ile chcą płacić. Wynik licytacji, którą zorganizowali samorzutnie
chętni, przekroczył oczekiwania. Skarpetka Miszy, składająca się
prawie wyłącznie z misternych, gęstych cer – obmacywana i podzi-
wiana – zrobiła taką furorę, że matka zawołała Miszę, żeby usiadł na
schodach i przyjmował zapisy. Klienci mówili w różnych językach,
zależnie od kraju pochodzenia. Kiedy zorientowali się, że matka
swobodnie włada pięcioma językami, zaczęli ją namawiać, żeby
w czwartek zgłosiła się do jakiegoś muzeum: w czwartki był wstęp
wolny i co tydzień przyjmowano „guides d’un jour” (jednodniowych
przewodników). Wiedząc, ile osób się zgłasza, mama przypomniała
sobie, że umierając z nudów na wydziale prawa w Genewie, zrobiła
letni kurs historii sztuki. Tym razem się nie załapała (nie wiedziała,
że aby mieć szansę, trzeba przyjść co najmniej godzinę przed termi-
nem). Po tygodniu była na miejscu w Luwrze dwie godziny przed
rozpoczęciem przyjęć. Na pytanie, ile zna języków, powiedziała
„pięć” i pokazała świadectwo ukończenia tego kursu historii sztuki.
Przeskakuję masę aproposów, cisnących mi się pod długopis
i nadal oglądam się za mamą, pracującą co czwartek rano w Mu-
zeum Rodina, a po południu w Luwrze, zaś w przerwie południowej
i wieczorem na klatce schodowej cerującą zarejestrowane przez Mi-
szę skarpetki. W inne dni tygodnia zabierała cerowanie do ulubionej
kawiarni Capoula-de. Siedziała godzinami przy małej kawie w ele-
ganckiej kawiarni i cerowała skarpetki. Nie ma z czego się śmiać.
Paryż był miastem emigrantów i nikt nikomu ani niczemu się nie
dziwił. Kiedy już była zaaklimatyzowana w tej kawiarni, szatniarz
tak się w niej zakochał, że o arował jej białe małżeństwo, dzięki
któremu otrzymałaby obywatelstwo francuskie i nie musiałaby mel-
dować się w merostwie, a co ważne, dostałaby bez łaski stałą pracę
w każdym muzeum.
– A ten Rosjanin, co po panią przychodzi, może zostać, przecież to
nie będzie naprawdę, tylko dla obywatelstwa.
– Ale to mój mąż, musiałabym się rozwieść.
– No tak, to gorzej. Szkoda.
Ta krótka rozmowa nie zmieniła nic w przyjaznych stosunkach
z szatniarzem, który zazwyczaj biegł za mamą, kiedy wychodziła
i wołał:
– Proszę pani, pani zapomniała zabrać paczkę!
I wręczał jej pudełko ciastek. Cóż to była za radość „na Turnefor-
ce”, jak mówili Rosjanie! Nikt z rue Tournefort 6 nie mógł pozwolić
sobie na ciastka, więc kroili każde na 4 części i w ten sposób całe
piętro miało ucztę.
Tak zatonęłam w maminym ukochanym Paryżu, że straciłam wą-
tek i zapomniałam, do czego miałam nawiązać. Udawajmy więc, że
nic się nie stało i jedźmy dalej.
Wracam do Łodzi. Przed wojną Łódź była miastem polsko-żydow-
sko-niemieckim, co tak pięknie pokazali panowie Reymont i Wajda
w swoich Ziemiach obiecanych. Były więc szkoły z niemieckim języ-
kiem wykładowym i babcia była zadowolona, że będę mogła iść do
I klasy i nie stracę roku. A jak już będę dobrze mówiła po polsku,
a nie tylko dobrze po rosyjsku i niemiecku i słabo po francusku, to
się przeniosę do polskiej szkoły.
Dziadek nigdy się babci nie przeciwstawiał, więc babcia zrobiła
wielkie oczy, kiedy poszedł i zapisał mnie do polskiego gimnazjum.
Przełożoną tego gimnazjum była fanatyczka marszałka Piłsudskiego.
Jedną z przyczyn jej poglądów politycznych był fakt, że niegdyś
trzymała z marszałkiem czyjeś dziecko do chrztu. Dziadek (nie Pił-
sudski, tylko mój) poszedł do tej szkoły i poprosił panią przełożoną
o chwilę rozmowy. Po paru minutach wyszły oba szydła z worka
i gadali sobie jak piłsudczyk z piłsudczycą. Dziadek uprzedził ją, że
dziewczynka doskonale się uczyła w berlińskiej szkole, ale nie zna
dobrze polskiego.
O tym wszystkim dziadek opowiadał babci i mnie przy obiedzie.
Mielony z marchewką dlatego tak mi utkwił w pamięci, że jedząc
go, dowiedziałam się o mojej polskiej przyszłości. Przy kisielu bab-
cia z kolei dowiedziała się, że ma przed sobą uczennicę I klasy Gim-
nazjum Żeńskiego Janiny Pryssewiczówny. Co prawda pani przeło-
żona była już w wieku, do którego pasowałaby raczej końcówka „-
owa”, ale nie miała potrzebnego do tego męża. Tę „-ównę” nosiła
z dumą i godnością. Jakaś Janina Pryssewicz nie wchodziła w rachu-
bę. Byłaby równie dziwna jak Eliza Orzeszko czy Maria Rodziewicz.
Dziadek kończył swą relację, nie kryjąc oburzenia:
– Wyobraź sobie, moja droga, że ona spytała, czy to dziecko da
sobie radę w polskiej szkole bez znajomości polskiego!
– I co ty na to? – spytała babcia.
– Ja na to, że TO DZIECKO da sobie radę ze wszystkim, bo to jest
emigranckie dziecko, proszę pani, i szybko skierowałem rozmowę na
Pierwszą Brygadę. Byliśmy na te tematy z panią przełożoną całkowi-
cie zgodni i Stefcia jest przyjęta.
Dziadek skończył i zaległa cisza, którą przerwałam, krzycząc rado-
śnie:
– Będę Polką! Dziękuję, dziadku!
I rzuciłam mu się na szyję, ale pomimo odurzenia tą wspaniałą,
wymarzoną perspektywą, nie zapomniałam rzucić się też w objęcia
babci, która, usiłując ukryć wzruszenie, uwolniła się z moich uści-
sków, mówiąc:
– Nie bądź histeryczką jak twoja matka a moja córka.
Posłusznie puściłam babcię i powiedziałam już normalnym gło-
sem:
– Dziękuję ci, babciu.
Gdybym przy pomocy marszałka Piłsudskiego z miejsca przestała
być emigranckim dzieckiem, nie zauważyłabym jej ukradkiem ocie-
ranej łzy. Instynkt emigranckiego dziecka podpowiedział mi okrzyk:
– Babciu, dziadku, bardzo was kocham!
Nazajutrz babcia odprowadziła mnie do szkoły i odeszła, przypo-
minając, żebym była grzeczna, dobrze się uczyła, nie przynosiła
dziadkom wstydu, którego dość się najedli za sprawą mojej matki
a jej córki i że dziś przyjdzie po mnie po lekcjach, ale mam zapamię-
tać drogę, bo od jutra będę chodzić sama.
– Twój dziadek tak postanowił – dodała z przekąsem.
Wtedy w gimnazjach były trzy klasy wstępne: A, B i C, przyjmo-
wano od sześciu lat, więc dziewięciolatki były w I klasie, a w klasie
maturalnej – szesnastolatki.
Zostałam samotna wśród wesoło trajkoczących w niezrozumiałym
języku współdziewięciolatek. Wprawdzie już nieźle rozumiałam po
polsku, ale to była polszczyzna, jaką posługują się dorośli. Podobny
problem miewam teraz, kiedy wpada do domu mój wnuk Michał, na
co dzień kontraktowy pracownik szejka Dubaju.
MICHAŁ I REEMA W STROJACH SŁUŻBOWYCH

Kiedy tylko się pojawia, przychodzą do niego koledzy. Znam pol-


ski całkiem dobrze (korzystam z okazji, żeby się pochwalić tytułem
Mistrza Mowy Polskiej), ale widocznie się przeceniam, bo pytałam
Michała, po jakiemu oni rozmawiają, a on wyjaśnił, że po polsku.
Spytałam jeszcze, co to znaczy „spoko”, bo spodobało mi się to czę-
sto przez nich używane słowo. Otrzymawszy wyjaśnienie, zachwyci-
łam się tym skrótem i odtąd nawet na publicznych występach uży-
wam „spoka”, zamiast m.in. „proszę się nie denerwować”, „nic się
nie stało”, „spróbujmy to wspólnie rozważyć” i wielu innych. Przy-
swoiłam sobie jeszcze śliczne „w porzo”, używane najczęściej dla
określenia człowieka godnego zaufania, przyzwoitego, na swoim
miejscu, ale zawsze z punktu widzenia mówiącego. I tak np. w śro-
dowisku złodziei „on jest w porzo” oznacza, że sprawnie i uczciwie
wykonuje swój złodziejski fach. Nauczyciel jest w porzo, kiedy uda-
je, że nie widzi ściągi.
Spoko, już wracam do Łodzi i Gimnazjum Żeńskiego Janiny Prys-
sewiczówny. Rozległ się dzwonek i szatnia opustoszała. Patrzyłam
uważnie, do jakiej klasy wchodzą dziewczynki w moim wieku i też
weszłam. Korzystając z panującego jeszcze zamieszania, stanęłam na
ławce i wykrzyczałam wyuczone zdanie: „Nazywam się Stefania
Grodzieńska, kto chce ze mną siedzieć?”.
Ten gest w połączeniu z nienagannym rosyjsko-niemieckim akcen-
tem zrobił wrażenie i wszystkie chciały. Cały scenariusz wymyślił
dziadek, ale bez fałszywej skromności powiem, że wykonałam go
perfekcyjnie. Nie było to dla mnie trudne. Zawsze lubiłam być
gwiazdą moich pięciu minut, przy tym jako emigranckie dziecko,
wyszwendane po tylu środowiskach, nie znałam uczucia tremy. Za-
dzwonił drugi dzwonek i dziewczynki pobiegły na swoje miejsca.
Jedna z nich złapała mnie za rękę, pociągnęła, krzyknęła do tej, któ-
rej miejsce miałam widocznie zająć: „Siadaj z Jadźką!” i już siedzia-
łyśmy obok siebie. To była Krysia Jabłkowska, siedziałyśmy w jed-
nej ławce przez siedem lat, do dnia wyrzucenia mnie ze szkoły na
rok przed maturą. Do tej wstydliwej sprawy powrócę. Na razie zdra-
dzę tylko, że z dumą, a nawet z pychą przypominam przy różnych
okazjach, że wielki Andrzej Wajda też nie ma matury. Owszem,
mógł studiować: na szczęście dla światowej kinematogra i, zaraz po
wojnie rekrutowano studentów na ASP bardziej na podstawie teki
prac kandydata niż zaświadczeń o ukończeniu tajnych kompletów.
Tym bardziej że młodzi ludzie, schodząc do podziemia lub wyrusza-
jąc do partyzantki, nie odczuwali potrzeby zaopatrywania się w do-
kumenty o wykształceniu. Raczej wszelkich papierów się pozbywali.
Więc po co taki kandydat Wajda, którego portfolio musiało być co
najmniej zadowalające, miałby sobie zawracać głowę maturą?
W moim przypadku powody były mniej malownicze, ale jest fak-
tem, że pomijając taki drobiazg jak późniejsze dwa fakultety An-
drzeja Wajdy, oboje moglibyśmy pisać „wykształcenie – niepełne
średnie”. A mimo to oboje wyrośliśmy na ludzi. Nie ma z czego się
śmiać.
Pauza się skończyła. Weszła nauczycielka francuskiego. Wstały-
śmy.
– Bonjour, mes enfants. Assayez-vous.
Usiadłyśmy.
– Ty jesteś ta nowa – zwróciła się do mnie po polsku. – Jak masz
na imię?
– Je m’apelle Stephanie, madame – odpowiedziałam po francusku,
nie żeby się popisać, tylko przy całej szczupłości mojej francuszczy-
zny, którą po trochu wpychała mi mama, było mi łatwiej niż po pol-
sku.
– O, tu parles français – ucieszyła się nauczycielka.
– Un petit peu, madame.
Tu przestraszyłam się ewentualnej opinii pracusia i lizusa i po-
śpiesznie wystękałam po polsku, że mam braki w polszczyźnie, ale
postaram się je nadrobić. Używam tu oratio obliqua, żeby nie stra-
szyć moją ówczesną polską oratio recta.
Klasa wybuchła cyklonem śmiechu, a było z czego się śmiać. Stało
się to, czego najbardziej się obawiałam: ośmieszyłam się. Obawa
przed wyśmianiem była jedną z moich dwóch fobii. Jedna, która zo-
stała mi na całe życie, to gady. Nie panuję nad tą obsesją. Matka
jeszcze w Berlinie prosiła o radę zaprzyjaźnionego psychologa: obra-
zek czy zdjęcie węża wywoływały u mnie jakieś chorobliwe reakcje.
Kiedyś o mało nie zginęłam z tego powodu: na wspinaczce w Ta-
trach, wchodząc „na pierwszego” po stromej skale, zobaczyłam parę
metrów przed sobą „stworzenie” (tak od zawsze i na zawsze omija
się przy mnie nazwy… nie chcę wymieniać, no, nazwy „stworzeń”).
Psycholog poradził matce, żeby mnie zabrała do słynnego berlińskie-
go zoo, gdzie znajdowało się największe na świecie terrarium. Ten
psycholog wyjaśnił mamie naukowo, że taki szok może mnie wyle-
czyć.
Poszłyśmy. Straciłam przytomność. Wyniesiono mnie, a kiedy ocu-
cono, ratowano środkami tylko dla dorosłych, stosowanymi w wy-
padkach ataku szału. Szok nie pomógł i wiele lat później o mało nie
zabiłam własnego dziecka. Moja kilkuletnia córka na wakacjach
triumfalnie przyniosła mi stworzenie, wołając kiedy uciekałam
z wrzaskiem:
– Mama, to nie żmija, to zaskroniec, patrz, jaki słodki!
Druga moja fobia, obawa przed ośmieszeniem, przeszła na następ-
ne pokolenie i dała o sobie znać, kiedy będąca na widowni moja
mała córka, po kolejnym wybuchu śmiechu w reakcji na jakiś mój
żart, wrzasnęła z płaczem: „Nie daj się z siebie śmiać, mamo!”. Mia-
ło to ogromne powodzenie i nikt nie uwierzył, że dziecko nie zostało
wyreżyserowane. Tłumaczyłam, że to dziedziczna fobia, ale nie po-
mogło. Sądzę, że zawód satyryka wybrałam podświadomie, na zasa-
dzie rad psychologa z Berlina.
Opisawszy moje dwie fobie (obie okazały się nieuleczalne), wra-
cam do pierwszego dnia w polskiej szkole.
W cyklonie śmiechu padł mój prestiż. Oczywiście po opisanych
perypetiach językowych uczennicy odbyła się normalna lekcja fran-
cuskiego, z której nic nie pamiętam, bo po cyklonie straciłam kon-
takt z mózgiem. Siedziałam w ławce obok Krysi Jabłkowskiej i za-
stanawiałam się, czy rzucić się z okna (niestety klasa była na parte-
rze), czy przeciąć sobie żyły przyniesionymi na lekcje plastyki no-
życzkami (niestety tępe), kiedy mała ciepła rączka uścisnęła moją
zlodowaciałą dłoń i Krysia powiedziała: „Czytałaś Anię z Zielonego
Wzgórza? To ty będziesz Anią, a ja Gilbertem, żadna siła nas nie roz-
łączy”.
Tymczasem pani Wysznacka od francuskiego wyszła z klasy i roz-
począł się lincz. Przyjazne przed lekcją dziewczynki otoczyły naszą
ławkę i krzyczały: „won, Niemro”, „idź do szwabskiej szkoły”, „a
może ona po niemiecku też nie umie”, „chwalipięta”, „kłamczucha”,
„udaje, że nie umie po polsku”, „nie ma rodziców”, „jest w jakimś
przytułku”, i dalej w tym duchu. Krysia później mi wyjaśniła, że
pani przełożona wczoraj po lekcjach specjalnie przyszła, żeby pole-
cić klasie miłe przyjęcie mnie, bo to i tamto. Z trudem odróżniałam
jakieś pojedyncze okrzyki, od razu jednak zrozumiałam, że wszyst-
kie są przeciwko mnie.
Krysia, nie puszczając mojej ręki, wstała i krzyknęła: „Jesteście
obrzydliwe, wstrętne, jaki to wstyd dla szkoły, dla Polski!”. Klasa
przyciszyła się nieco, ale wciąż rozlegały się wrogie okrzyki. Krysia
ściskała moją rękę i nie dawała się zakrzyczeć, wreszcie zawołała:
„Chcę wam powiedzieć coś ważnego, posłuchajcie!”. Klasa ucichła,
a Krysia powiedziała: „Chciałam iść po panią Leokadię (wychowaw-
czyni! – uczyła rysunków w innych klasach i dlatego jej tu nie było),
ale Stefcia mi zabroniła skarżyć”. To nie była prawda. Powiedziałam
tylko: „Chcesz, to je stłuczemy. Umiem dobrze szczypać”. Mała, od-
ważna Krysia stanęła w mojej obronie przeciwko 23 rozjuszonym
dziewczynkom, a do tego jeszcze zrobiła ze mnie bohaterkę…
Weszła pani Leokadia i rozejrzała się.
– Słyszałam jakieś hałasy.
– Bawiłyśmy się w zoo – wytłumaczyła szybko Krysia – i byłyśmy
różnymi zwierzętami.
Pani Leokadia przypatrzyła się mojej zapłakanej twarzy i wciąż
zaciśniętym naszym rękom.
– Widzę, że nowa koleżanka już ma przyjaciółkę. To dobrze. Dzię-
kuję, żeście tak miło ją przyjęły.
Nastąpiła chwila ciszy, potem emocje wyzwoliły się w ogólnym
wybuchu śmiechu.
Pani Leokadia przeczekała, a kiedy się uciszyło, powiedziała bar-
dzo poważnie: „Nie ma z czego się śmiać”.
Krysia, z którą na całe lata straciłyśmy kontakt, odnalazła się po
wojnie. O mnie wiedziała dużo (a sze, gazety), ja o niej nic. Okaza-
ła się ordynatorem na okulistyce w Piotrkowie Trybunalskim. Nie
było to dla mnie zaskoczeniem: Krysia urodziła się lekarką. Jej cie-
pła łapka podczas linczu w pierwszej klasie miała już wtedy tę moc
kojącą, jaką mają dłonie niektórych lekarzy, księży, w ogóle ludzi
niosących pomoc i pocieszenie, jeśli nawet z zawodu są kupcami, ar-
tystami czy astro zykami.
Po tym powitalnym kon ikcie moje życie potoczyło się prawie
normalnie. Piszę „prawie”, bo choć okres 1923–1929 był jednym ze
szczęśliwszych okresów normalności, to „prawie” nie opuszczało
mnie nigdy: wciąż pozostawałam emigranckim dzieckiem, czującym
się matką swojej matki. Żyłam w skromnym, ale stabilnym dobroby-
cie, kochająca i kochana przez dziadków, z każdym dniem bardziej
zrośnięta z mową i kulturą mojej wymarzonej Polski. Cóż to więc za
„prawie”? To nigdy nie opuszczająca mnie troska o matkę. Gdy ja,
niepełnoletnia, pod opieką dziadków, powoli przestaję budzić się po
nocach, krzycząc z płaczem: „Mama, nie chodź tam” i różne takie,
w tym czasie ona jest według mnie wciąż w niebezpieczeństwach
różnego rodzaju, które transponują się w moich snach na jakieś
okropieństwa. To dzięki tłumaczeniom dziadka, że nikt nie ma pra-
wa mnie wysiedlić, czyli kazać „opuścić granice kraju w ciągu 24
godzin”, cały mój chorobliwy niepokój przerzucił się na matkę. Kie-
dy długo po jej śmierci urodziła mi się córka, natychmiast rozpozna-
łam tamten niepokój. To drżenie o bezsilną istotę, której wszystko
dookoła zagraża, a ja nie potra ę jej uchronić. I jeszcze później, czy-
li teraz, znów to déjà vu. Tym razem trzęsę się o wnuka, który pra-
cuje na pokładach samolotów w dalekim kraju.
W dzień byłam i jestem normalna, ale bez przesady. Moje cenzur-
ki podobno powodowały dyskusje grona: najlepsza w szkole z pol-
skiego i z łaciny, nie mówiąc już o wue e wtedy zwanym gimnasty-
ką, najgorsza z matematyki i słaba z zyki.
Naradziłam się z dziadkiem. Opowiedziałam mu, że z matematyki
mam komplet dwój, a nawet, co w tej szkole było niespotykane, zda-
rzają się pały, kiedy po klasówce oddaję pustą kartkę.
– Dziadku, co ja mam zrobić?! Kiedy widzę cyfry, to tak, jakbym
widziała tekst z chińskiej książki. Poradź!
– Idź do nauczyciela, powiedz mu to co mnie i poproś o radę.
Błagałam dziadka, żeby to on poszedł i powiedział, co mu powie-
działam, ale dziadek odmówił:
– Jestem stary i pewnego dnia umrę. I co wtedy? Zapamiętaj, że
musisz sobie radzić sama, musisz to pamiętać do końca życia. Jesteś
emigranckim dzieckiem i nie wiadomo, w jakich sytuacjach życie
może cię postawić pod ścianą.
Święte słowa dziadka! Zapamiętałam je, choć nie przeczuwałam,
ile razy uratują mnie nie tylko przed zostaniem na drugi rok.
W wyniku rozmowy, na którą zgodził się matematyk, obiecałam
się przykładać jak tylko potra ę, a profesor przyrzekł, że w miarę
jego możliwości będzie mi na koniec roku stawiał trójkę z minusem.
Z zyki byłam odrobinę mniej beznadziejna, co w połączeniu z piąt-
kami z przedmiotów humanistycznych pozwoliło mi dobrnąć do kla-
sy przedmaturalnej. Kiedy wyrzucono mnie z hukiem ze szkoły, roz-
wiązało się bardzo wiele naprawdę poważnych problemów w moim
życiu. Ale to dopiero po paru latach, kiedy już spełniły się te święte
słowa.
A tymczasem przepychano mnie z klasy do klasy.
…À propos. Dokładna odpowiedź nauczyciela matematyki, kiedy
wyjaśniłam mu mój brak perspektyw w jego ulubionej dziedzinie,
brzmiała tak:
– Ze względu na twoje stopnie z innych przedmiotów postaram się
być tolerancyjny.
I tu chciałabym wygłosić poprawną politycznie orację. Wcale nie
dlatego, że jestem poprawna politycznie, bo jak chcę, to jestem,
a jak nie chcę, to nie jestem – wszystko zależy od mojego przekona-
nia w danej sprawie. W tym przypadku przekonanie wyssałam
z mlekiem matki.
Określenie „tolerancyjny”, użyte tak, jak użył go mój szlachetny
matematyk, akceptuję. Natomiast nie uznaję go tak, jak używane
jest najczęściej. Jestem uczulona na przezierające z tego słowa po-
czucie wyższości.
Usłyszane na ławce w parku:
– Podobno pani syn ma w klasie arabską dziewczynkę? Jaka ona
jest?
– Bardzo miła. Tylko że on się z nią zaprzyjaźnił i nawet chce ją
zaprosić do domu, a to już przesada. Jesteśmy tolerancyjni. Ale nie
do tego stopnia.
Złota myśl człowieka tolerancyjnego:
– Jesteś Żydem (gejem, Murzynem, Arabem, niewidomym), ale
nie mam ci tego za złe.
W domyśle:
– Póki się trzymasz z daleka.
Jeszcze bardziej w domyśle:
– Póki znasz swoje miejsce.
Nie ma z czego się śmiać.
W szkole baletowej pojawiła się Mulatka. Podziwiałyśmy jej pięk-
ną cerę, ale tylko przez pierwszy dzień. Nazajutrz była po prostu
jedną z nas. Nie musiałyśmy być tolerancyjne.
Dużą część życia spędziłam w garderobach teatralnych, a to jest
nauka całkowitej równości. W specy cznej atmosferze poznaje się
sekrety koleżanek i kolegów, w tym homoseksualistów obu płci.
Jaka tolerancja? Koledzy jak koledzy. Mogłabym mieć za złe najwy-
żej to, że u niektórych panów nie miałam szans. Ale tak samo nie
miałam szans u panów, którzy zauważali wyłącznie blondynki
z piersiami. Wobec nich właśnie byłam w wymuszony, a więc nie-
szczery sposób, tolerancyjna:
– Nie zwracasz na mnie uwagi, ale nie mam ci tego za złe.
À propos przysłowiowej blondynki z piersiami (nie znam żadnego
przysłowia o blondynce z piersiami, ale „przysłowiowy” jest modny,
np. „przysłowiowy wrzód na dupie”, a czy ktoś zna przysłowie
o wrzodzie na dupie?) – teraz zdradzę jedno z moich najskrytszych
marzeń. Ile razy przed zaśnięciem miałam potrzebę pomyślenia
o czymś przyjemnym, pomagało mi wyobrażanie sobie, że tańczę
partię Odetty-Odylii. Jeśli Jezioro łabędzie nie działało, ulgę przyno-
sił mi taki obrazek:
Jestem idealną panią domu. W ślicznie wykrochmalonym fartuszku
kręcę się po kuchni, przygotowując wykwintne przysmaki dla licznej ro-
dziny. Melodyjnym i mocnym głosem nucę „Gdyby rannym słonkiem…”,
chwilami popadając w delikatną koloraturę. Od czasu do czasu zerkam
w lustro i – marszcząc maleńki zadarty nosek – poprawiam niesforny
złocistoblond kosmyk. Następnie, obciągnąwszy fartuszek na ob tym
biuście, wracam do mieszania ingrediencji. Zwabiona zapachami rodzina
zbiega się do kuchni i, obsypując mnie pocałunkami, wyraża zachwyt
i podziw.
Nagle wpada najstarsze dziecko, wymachując jakąś książką:
– Mamusiu! Właśnie ukazał się nowy tomik twoich wierszy! Są takie
wzruszające! Patryk (albo Patrycja, zależy, czy tej nocy drugie dziecko
było córką czy synem) aż się popłakał(a), kiedy mu (jej) czytałam!
Jeśli nie mam nadziei, że coś zrobię dobrze, to się za to nie biorę.
Dlatego, znając swoje możliwości i ograniczenia – nie rozjaśniałam
włosów, nie próbowałam gotować, pisać lirycznych wierszy ani być
mamusią licznej rodziny. Zadowoliłam się jednym dzieckiem, z omi-
nięciem liryki jakoś sobie poradziłam, a co do gotowania – moja ro-
dzina stanowczo odmówiła skosztowania jedynego specjału, jaki
mam w repertuarze od czasu II wojny światowej: piernika z mar-
chwi.
Tak to od tzw. tolerancji wobec inności, czyli tematu, który trak-
tuję śmiertelnie poważnie, dotarłam do moich talentów kulinarnych,
których nikt poważny poważnie by nie traktował.
Pora wracać do Łodzi mojego dzieciństwa i wczesnej młodości.
Jeszcze jedno wspomnienie, które często do mnie wraca – najczę-
ściej, kiedy słyszę Poloneza A-dur Chopina, a zwłaszcza jeśli słyszę
go w słynnym nagraniu Artura Rubinsteina. Nagle znów siedzę obok
dziadka na piątkowym koncercie w łódzkiej Filharmonii. Mieliśmy
karnet na wszystkie piątki. Zanim w 1923 roku spadłam dziadkowi
na głowę, chodził sam: babcia lubiła muzykę, ale wymawiała się, że
cały koncert to dla niej za duża porcja.
Od naszej pierwszej próby wspólnego wysłuchania koncertu, sza-
cowny przedstawiciel liverpoolskiej fabryki regularnie co piątek sia-
dywał w przedostatnim rzędzie parteru w towarzystwie najpierw
dziewczynki, potem zaś podlotka.
Bez względu na pogodę, zawsze wracaliśmy do domu pieszo.
Dziadek trzymał mnie za rękę i opowiadał o wykonawcy, który grał
nam tego dnia, o granych utworach, o ich kompozytorach. A ja moc-
no ściskałam jego dłoń, żeby wiedział, jaka jestem szczęśliwa. Wie-
dział. Przecież wszystko wiedział. I mocno ściskał moją dłoń, żebym
wiedziała, jaki jest szczęśliwy.
W roku 1929, jak w każde wakacje, pojechałam do Kolumny pod
Łodzią na szkolny obóz.
Szalał światowy kryzys. Łódź każdej nocy się paliła. Miasto fabryk
włókienniczych było powiązane z wieloma podobnymi ośrodkami
na całym świecie. Fabryki bankrutowały. Co dzień przez Piotrkow-
ską sunął jeden orszak pogrzebowy za drugim. Fabrykanci i odpo-
wiedzialni nansowo pracownicy popełniali samobójstwa, obciążeni
ogromnymi długami. To nie były długi typu „pożycz sto złotych
(może jeszcze marek? nie pamiętam) do pierwszego”, tylko zobo-
wiązania w interesach, które dotąd spłacały się same, dając zysk.
A teraz zrobiło się inaczej. Transponując na dzisiejsze pieniądze,
osoba zarabiająca np. 5 tysięcy miesięcznie, powinna była natych-
miast spłacić 800 tysięcy. Dziadek był ekonomistą, pracował jako
przedstawiciel rmy z Liverpoolu. Transakcje zawierał na własne
nazwisko, tak było ogólnie przyjęte. Teraz odpowiadał na terenie
Polski za zbankrutowaną w Liverpoolu angielską rmę. To właśnie
samobójców w podobnej sytuacji wieziono w karawanach.
Teraz, kiedy opisuję ten straszny kryzys i jego skutki, przypomina
mi się inny, o kilka lat wcześniejszy, który przeżyłam w Berlinie.
Tak samo z zamożnych ludzie stawali się biedakami, tyle że stopnio-
wo. Najlepiej ilustruje to historia drogocennego szynszylowego futra
mamy, nabytego w krótkim okresie naszego dobrobytu. Kiedy mama
wyprawiała mnie do Łodzi, futro było już króciutkie, bo dół matka
sprzedała na etolę. I tak było sprzedawane, po kawałku, przez całe
jej życie. Kiedy latem 1938 roku odprowadzałam ją na dworzec po
jej ostatniej wizycie w Polsce, na dnie walizki wiozła maleńki szyn-
szylowy kołnierzyk, wyliniały jak stary szczur i używany już tylko
jako temat żartów. Bo było z czego się śmiać.
W Łodzi w roku 1929 szło szybciej. Najpierw opieczętowano na-
sze mieszkanie, następnego dnia ogolono do zera konta. Dziadek
usiłował sprzedać co się dało – tylko rzeczy osobiste, bo meble zo-
stały opieczętowane razem z mieszkaniem. Babcia niestety nigdy nie
kochała się w kosztownościach, wolała jakieś korale i inne bezwar-
tościowe ozdoby. Dziadek miał piękny złoty zegarek z dewizką,
a przy nim prześliczny medalionik z malutkimi rubinkami.
Ten medalionik zawsze mnie fascynował. Czasem, kiedy zasłuży-
łam na dużą nagrodę, dziadek pozwalał mi się nim pobawić. Meda-
lionik był niesamowicie stary i kiedy dziadek postanowił przezna-
czyć go dla mnie, dał jubilerowi do przeróbki uważając, że dla mło-
dej dziewczyny odpowiedni będzie nowoczesny wzór. Zamiast anty-
ku sprzed stu pięćdziesięciu czy dwustu lat, mam okaz stylu lat
dwudziestych. Stał mi się podwójnie drogi po śmierci dziadka.
Przetrwał nawet czasy wojenne, kiedy już sprzedaliśmy wszystko,
co było do sprzedania, łącznie z najniezbędniejszymi rzeczami. Nikt
nie ośmielił się zaproponować sprzedaży medalionika.
Spisałam kiedyś historię tego bibelotu, który dziś nazwano by ga-
dżetem: „W styczniu 1945 roku, już po wyjściu Niemców, mój mąż
szukał jakiegoś znaku ode mnie we wszystkich miejscach, które ko-
jarzyły mu się ze wspólnym życiem. Nieracjonalnie pobiegł i do Go-
łąbek, do domu, który był moim ostatnim przed Powstaniem praw-
dziwym domem. Między marcem 1944 roku, kiedy opuszczaliśmy
Gołąbki dla ratowania życia, a styczniem 45, kiedy wrócił tam Ju-
rek, dom został całkowicie rozszabrowany. Podłoga zasłana była po-
łamanymi częściami mebli, potłuczonymi naczyniami i papierami.
Zaczął grzebać w tym śmietnisku mając nadzieję znaleźć jakąś pa-
miątkę po mnie. Coś błysnęło. To był ten medalionik, przeoczony
przez gestapo, przeoczony przez szabrowników”.
Tyle ja. Teraz ja: złodzieju, nie ciesz się, bo jeśli nawet jesteś du-
żej miary fachowcem, włamiesz się do mieszkania i przeszukasz
dom jak gestapowiec, to i tak nie znajdziesz mojego medalionika. Ja
też często nie mogę znaleźć, tak starannie go chowam. Poza tym jed-
nym skarbem mam same książki, więc szkoda fatygi.
Wracam do roku 1929. W dzień te karawany, a w nocy straż
ogniowa na sygnale. To paliły się fabryki, podpalane przez właści-
cieli. Tłumaczono mi, dlaczego podpalali: ubezpieczali te fabryki
wiele lat wcześniej na duże pieniądze, a teraz towarzystwa ubezpie-
czeniowe musiały płacić, aż same bankrutowały. Ubezpieczyciele
popełniali samobójstwa i dołączali w karawanach do orszaków.
Miałam wtedy 15 lat i mogłoby się wydawać się, że jak na ten
wiek dosyć wrażeń. Mogłoby się wydawać…
Wtedy…
Do naszego obozu sportowego w Kolumnie napływały z Łodzi
wieści, z których my, młode kretynki, mało rozumiałyśmy. Mój in-
stynkt emigranckiego dziecka, widocznie porażony tym, co mnie
czeka, milczał. Byłam uszczęśliwiona, wygrałam bieg średniodystan-
sowy i niecierpliwie oczekiwałam niedzieli, żeby pochwalić się
dziadkowi. Babcia nie lubiła jeździć pociągami, ale zawsze przysyła-
ła mi przez dziadka coś smacznego.
W piątek przyjechał wuj Mietek, młodszy brat mamy. Grałyśmy
w siatkówkę, kiedy mnie zawołano. Mietek nie zareagował na mój
radosny uścisk.
– Weź swoje rzeczy, ale szybko, mamy pociąg za pół godziny – po-
wiedział.
Więcej się nie odzywał, aż wsiedliśmy do pociągu. Stanęliśmy na
korytarzu wagonu. Mietek objął mnie.
– Dziadek zachorował? Mów coś!
Mietek nie odpowiadał. Wysiedliśmy na końcowej stacji Łódź Fa-
bryczna.
– Idziemy do nas – odezwał się wreszcie. – Babcia jest w szpitalu.
– Jedźmy do niej!
– Nie teraz. Jutro. Jest przy niej Marysia, pozwolono jej zostać na
noc.
Marysia to była żona Mietka. Babcia bardzo ją lubiła.
Dziadek nie żył – od razu w Kolumnie poczułam, ale dopiero teraz
Mietek to potwierdził. Napchał mnie środkami uspokajającymi i ka-
zał położyć się spać.
Nazajutrz rano zawołał mnie na rozmowę.
– Siadaj – powiedział i dał mi herbatę i jakąś tabletkę – i proszę,
zachowuj się tak, jak by sobie dziadek życzył.
– No mów wreszcie!
– Dziadek ubezpieczył się na życie na rzecz babci i twoją. Babcia
ma serce w złym stanie, a ty dopiero za trzy lata będziesz pełnolet-
nia. Załatwię wszystkie formalności, pierwszy raz w życiu jestem za-
dowolony z bycia adwokatem. Mam już uprawnienia jako wasz
opiekun. To ubezpieczenie pozwoli wam przetrwać. Będę wam po-
magał, tylko że właśnie straciłem pracę, szef zbankrutował. Nie
przejmuję się, teraz wszyscy szukają adwokatów.
– Mieciu…
– Daj powiedzieć do końca, bardzo mi ciężko. Słuchaj: to straszne,
ale musisz wiedzieć. Dziadek nie umarł na serce, jak wypisał na ak-
cie zgonu doktor Wolski (nasz domowy lekarz).
– Ale po co…
– Towarzystwo ubezpieczeniowe nie płaci ubezpieczenia na życie
w wypadku samobójstwa. Twój dziadek o tym pomyślał, zresztą
pewnie jeden z niewielu. Według lektur na temat chorób serca, któ-
re zbierał od tygodni, a odnalazłem je w jego biurku – symulacja
ataku serca była doskonała. Chciałbym mieć pewność, że rozumiesz,
czym ujawnienie tego grozi nam wszystkim. Dziadek zaufał tylko
mnie, tak jak ja tylko tobie.
– A babcia? Marysia?
– Dla nich starszy pan umarł na serce. Zdarza się. Może to lżej bę-
dzie znieść niż jego dobrowolną śmierć dla ratowania waszej egzy-
stencji. Dziś czeka cię najtrudniejsze: tylko ty możesz spróbować po-
rozmawiać z babcią, a ona jeszcze nie wie, że nie przeżył zawału.
Zaraz jedziemy do szpitala, to ty musisz jej powiedzieć.
– Nie ja! Błagam! Dlaczego ja?
– Bo z nikim innym nie chce rozmawiać, odmawia kontaktu. Na-
wet nie wiesz, jak babcia cię kocha. Zawsze była przekonana, że ty
kochasz tylko dziadka, a wobec niej starasz się zachować przyzwo-
itość.
– Nieprawda! Mogło tak wyglądać. Ale ja ją kocham!
– Wierzę. Więc powtarzaj jej, jak bardzo ją kochasz i że to na za-
wsze. Przypomnij, że my z Marysią…
Szybko wyszedł z pokoju, rzuciwszy, żebym się szykowała, bo za-
raz idziemy.
Przy babci udało mi się zachować tak, jakby dziadek patrzył.
A może patrzył? Powinien być zadowolony.
Za duże nagromadzenie nieszczęść? Na pewno. Gdyby to nie były
fakty, tylko wymyślone historie, na pewno spisałabym je inaczej. Po-
rozdzielałabym tragiczne wydarzenia śmiesznymi scenkami. Tak ro-
bił Szekspir i wcale zręcznie mu to wychodziło.
Następnego zdania będę się wstydzić. Proszę więc zamknąć oczy
i otworzyć je dopiero po przeczytaniu tego zdania – kwintesencji ba-
nału: życie jest kiepskim scenarzystą. Już można otworzyć oczy.
Można się śmiać.
A jednak i złemu scenarzyście może się tra ć ślepa kura z ziar-
nem. W tym strasznym czasie błysnęło światełko. Proszę nie oczeki-
wać, że powiem „w tunelu”. Po prostu światełko.
Pani Irena Prusicka, moja mistrzyni od baletu (tak mówi się o każ-
dym rodzaju tańca scenicznego, ewentualnie dodając „balet klasycz-
ny”, „balet ekspresyjny”, „balet nowoczesny”) nowoczesnego, dzięki
pisemnej referencji baletmistrza z Berlina przyjęła mnie tuż po
moim przyjeździe do Polski. Pani Irena prowadziła szkołę baletową
w Łodzi. Ukończyła m.in. sławną w całej Europie szkołę Mary Wig-
man w Dreźnie, po niemiecku mówiła jak po polsku i to ułatwiło
nam kontakt od pierwszego spotkania.
O pani Irenie będzie dużo, więc proszę zapamiętać, że pani Irena
będzie występowała w tych wspomnieniach jako pani Irena. Nawet
między sobą jej uczennice nigdy inaczej o niej nie mówiły. Kiedy raz
wściekła za ostrą uwagę koleżanka wyraziła się, oczywiście za jej
plecami, „ta Prusica”, na przerwie wyrzuciłyśmy ją z sali ćwiczeń,
a prowadzącemu następną lekcję profesorowi Dąbrowskiemu (każdy
nauczyciel baletu klasycznego automatycznie ma tytuł profesora
i tylko tak należy się do niego zwracać) powiedziałyśmy, że źle się
poczuła.
À propos. Do końca jej życia mówiłam do pani Ireny per „pani Ire-
no”, a pani Irena do mnie per „Stefciu”. Nigdy nie zdołałam zrozu-
mieć, dlaczego kiedy miałam ponad 70 lat, tak bardzo bawiło to Jo-
annę. Moim zdaniem, nie było z czego się śmiać.
Jeszcze za życia dziadka pani Irena rozmawiała z nim o mojej
przyszłości: przenosi szkołę do Warszawy, i chce ją rozszerzyć. Obie-
cywała, że załatwi mi przeniesienie do warszawskiego gimnazjum
i bierze na siebie moje życiowe sprawy, jak lokum itepe. Potrzebuje
na gwałt asystentki do prowadzenia klasy dzieci. Wbrew chęci pod-
kreślam, że „na gwałt” oznaczało, że od już. I tu moje światełko,
a raczej re ektor: wyrzucono mnie ze szkoły z tzw. wilczym bile-
tem, co oznaczało, że nie ma prawa mnie przyjąć żadne gimnazjum.
…À propos tego radosnego wydarzenia: od dwóch lat byłam re-
daktorem naczelnym i jedynym autorem oraz wydawcą szkolnej ga-
zetki ściennej pod bezpretensjonalnym tytułem „Pokój narodom!”.
Organ składał się z jednej kartki, przypinanej przeze mnie co dzień
pluskiewką do tablicy ogłoszeń na korytarzu.
Na widok grupki koleżanek z mojej klasy, czytających szkolne
ewenementy, podane w lekkiej, żartobliwej formie, np.: „Ela S. sie-
dzi sama w ławce, bo Zosia W. obraziła się na nią i przesiadła się do
Hanki R. Powodem tej rewolucji w rzędzie pod oknem jest uwaga
Eli S., żeby Zosia W. choć raz nie zapomniała atlasu, bo jak Zosia W.
wciąż pakuje głowę nad mapy Eli S., to Ela S. nie może śledzić prze-
biegu lekcji geogra i”. Kiedy podglądałam reakcje czytelniczek, czu-
łam ten sam dreszczyk, który dziś nazywam tremą.
Ale wyrzucono mnie ze szkoły nie za wieści z klasy, tylko za tytuł
„Pokój narodom!”. Znalazła się dobra dusza, która doniosła o moim
szczuciu na prawdziwych patriotów za pomocą podstępnego propa-
gowania pacy zmu. Rzeczywiście byłam pacy stką, ale moje szczu-
cie, jakie czasem ukazywało się w gazetce, miało charakter zbliżony
do idei chrześcijańskich: żeby wszyscy na świecie się kochali i żeby
już nigdy nie było wojny. I że Murzyna, a nawet Chińczyka można
szanować, jakby był biały. Gdyby nie wspomniana dobra dusza, któ-
ra nasłała swoich rodziców, nie byłoby sprawy.
Po latach spotkała mnie wielka radość: do garderoby w teatrze
„Syrena” weszła moja była polonistka, pani Aleksandra Skocka.
Uściskałyśmy się, zaprosiłam ją na niedzielne popołudnie do kawiar-
ni i pani Skocka opowiedziała mi, kto z grona oprócz niej najgorli-
wiej mnie bronił: matematyk!!! Jednak na zebraniu rodziców (bo
bez tego się nie obeszło) sprawa rozdęła się do takich rozmiarów,
że…
Resztę już opisałam.
Chciałabym nie zwariować do reszty z powodu utopienia władz
umysłowych w tej bezładnej pisaninie. W trakcie pisania tej pisani-
ny satyryczno-psychologiczno-historyczno-osobisto-wspomnieniowo-
dramatyczno-gawędziarsko-żartobliwo-samokrytyczno-samochwal-
czej czuję, jak zapadam się coraz głębiej w schizofrenię.
Ilekroć chcę zaimponować czytelnikom, kładę przed sobą na biur-
ku moją osobistą Księgę Wszystkich Mądrości: Słownik wyrazów ob-
cych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego. Ta książka
ma nieocenioną zaletę – jak na encyklopedię jest mała (tylko 880
stron) i, co za tym idzie, lekka. Dla moich steranych wiekiem i nad-
używaniem rąk – za dużo wymachuję nimi kiedy gadam – inne kry-
nice mądrości są trudno dostępne. Wprawdzie leżą (stoją? ale kryni-
ca powinna chyba tryskać?) na wszystkich półkach, regałach, sto-
łach z kuchennym włącznie, taboretach, parapetach i podłogach, ale
podniesienie którejś z nich może nie stanowić problemu dla zdrowe-
go osiłka, natomiast dla 92-letniej, niechby nawet rześkiej, staruszki
jest trudno wykonalne.
Cierpliwy czytelniku, ile razy potkniesz się o jakieś mądre słowo
czy o mądre wyjaśnienie jakiegoś mądrego słowa, to od teraz bę-
dziesz wiedział, skąd u autorki o wykształceniu niepełnym średnim
taka erudycja. Ze snobizmu dodam, że ów podniszczony słownik
nosi dedykację: „Stefanii Grodzieńskiej, pani mojego serca – oddany
autor Władysław Kopaliński, 9.2.94 r.”. Nieskromnie doinformowu-
ję, że dedykacje w podobnym tonie mam, pardon – posiadam! – na
wszystkich książkach tego autora.
Na przewidywalne sarkastyczne uwagi, że do pisania książki,
przeznaczonej do użytku komercyjnego, przydałoby się oparcie nie
jedynie na słowniku Kopalińskiego, odpowiem: Brawo! Słuszny po-
gląd. Toteż mam drugą nogę mądrości – nałogowe rozwiązywanie
krzyżówek, wyłącznie tych trudnych. Jest to jedyny nałóg godny po-
lecenia, choć nieuleczalny. Uwielbiam typ krzyżówki, odkryty nie-
gdyś przez Mariana Eilego, twórcę dawnego „Przekroju”: należy się
domyślić, co autor miał na myśli, formułując określenie danego wy-
razu. Bywają i teraz takie krzyżówki, nie podaję w jakich pismach,
nie chcę być posądzona o uprawianie płatnej reklamy. Współstarusz-
ki i koemeryci! Jeśli zostaliście krzyżówkowcami w młodym czy
średnim wieku, macie teraz jak znalazł: nie dotyczy was wielogo-
dzinne wpatrywanie się w telewizor jak leci czy żałosne podsłuchi-
wanie radia, które z racji naszego niedosłyszenia zamienia koncert
e-moll Chopina w natrętne brzęczenie, a jazz w walenie w perkusję
solo. Pomijam szydełkowanie albo robienie na drutach, narkotyki
naszych babć. Tu aż się błaga o powtórzenie po raz parusetny: nie
robi się na szydełku, ale szydełkiem, do cholery! Robi się na dru-
tach, do cholery! Nie ma z czego się śmiać, do diabła! Wiem, co cię
tak rozśmieszyło, młody czytelniku. Wiem, że te staroświeckie cho-
lery i diabły spychają mnie do kategorii pisarzy niemodnych
i śmiesznych, jak eleganckie rękawiczki w upalny dzień. Myślisz, że
nie znam tych modnych czy nawet obowiązujących – ty powiedział-
byś „topowych” albo „trendy” – słów, które nigdy nie przeszłyby mi
przez gardło? Jak mogę nie znać, jeżeli jeżdżę publicznymi środka-
mi, chodzę po ulicy, czytuję współczesną literaturę, mam córkę
i wnuka oraz przyjaciół córki i wnuka? Pilnuję się w różnych dzie-
dzinach, żeby nie stać się rękawiczką w upalny dzień. A mimo to –
proszę, czego dożyłam! Pani reżyser Protakiewicz zamówiła u Joan-
ny trzy limeryki do Szarpió afrikanskego. Od razu pierwszy z nich
wytyka mi:
Pewna Stefania, Słoneczna street,
czasem pod czaszką słyszała zgrzyt.
To mózg, nie strojąc do fazy,
błagał o brzydkie wyrazy,
bo kulturalnych był, biedak, syt.

Staram się wytrwać we własnej skórze, ale jest słowo, którego


dama nigdy by nie użyła, a kulturalny pisarz czy orator zastąpiłby je
marnym erzacem, jak „siedzenie”, „tyłek”, „tylna część ciała”, „gdzie
plecy tracą swą szlachetną nazwę” czy „sempiterna”. Jędrne staro-
polskie słowo lubię i wypowiadam w wielu okolicznościach, gdzie
bywa niezastąpione. To jest do dupy, mam to w dupie, nie zawracać
mi dupy. Zresztą nawet w tej opowieści padł już „wrzód na dupie”.
Wrzód na dupie, który padł? To bardzo działa na wyobraźnię.
Tego słowa użyłam na spotkaniu autorskim w Salonie Pisarzy Bi-
blioteki Narodowej, siedząc na estradzie w towarzystwie dyrektora
biblioteki, pana Michała Jagiełły, oraz partnerującego mi w dialo-
gach satyryka, młodego wiekiem, a mimo to bezbłędnego w mowie,
zachowaniu i stylu Artura Andrusa. W tak szacownych warunkach
powiedziałam „dupa” i nic się nie stało. Owszem, publiczność się
śmiała (dupa stanowiła część jakiegoś żartu), ale nie było rechotu,
tylko normalny śmiech.
W ten niezawiły sposób przeszłam lekko od schizofrenii („Jedna
z najczęściej występujących psychoz, powodująca osłabienie kontak-
tu z otoczeniem, osłabienie zainteresowań, aktywności, niekiedy zaś
urojenia, omamy, mutyzm, autyzm, jaskrawą ambiwalencję przeżyć
emocjonalnych itp.” – Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycz-
nych Kopalińskiego) do dupy.
À propos „do dupy”, wracam do mojej autobiogra cznej sagi.
Rok 1930. Mam 16 lat, jestem asystentką pani Ireny w jej war-
szawskiej szkole tańca nowoczesnego, mieszkam z moją partnerką
w tańcu Teresą Dobrowolską w dość dziwacznym pomieszczeniu,
które wynalazła nam pani Irena. Szkoła funkcjonuje w tzw. domu
Hersego na rogu Marszałkowskiej i Kredytowej. Lekcje klasy mi-
strzowskiej (!!!) odbywają się w obszernym mieszkaniu pani Ireny,
Królewska 31. Uwielbiałyśmy te lekcje. Przy fortepianie paru zmie-
niających się akompaniatorów – studentów albo świeżych absolwen-
tów konserwatorium. Nazwiska Piotra Perkowskiego i Jana Krenza
wkrótce miały stać się sławne nie tylko w Polsce. Na Królewskiej od-
bywały się lekcje improwizacji i kompozycji, a były to naprawdę
trudne zadania. Zaraz z tym tańcem skończę, tylko wyjaśnię, dlacze-
go trudne: pani Irena proponowała temat, tancerka i pianista impro-
wizowali. On na nią patrzył i grał, ona słuchała i tańczyła. Lekcja
dla czterech, pięciu uczennic trwała dwie, czasem trzy godziny, za-
wsze w ogromnym napięciu. Zdarzało się, że otwierały się drzwi i ci-
chutko wchodził synek pani Ireny, malutki Krzyś, czasem dumnie
wnosząc nocnik. Pomimo nocnika, Krzyś zachowywał powagę
i przejęcie. Naprawdę kochał muzykę. Nikomu nie przeszkadzał,
przeciwnie, zdejmował z nas wszelką napuszoność. Bardzo się
z Krzysiem lubimy: nareszcie coś w czasie teraźniejszym! Krzyś ma
syna w wieku mojego wnuka, za życia pani Ireny często ich odwie-
dzaliśmy i chłopcy świetnie się bawili.
ZESPÓŁ TANECZNY IBENY PBUSICKIEJ; STEFANIA PIERWSZA Z LEWEJ

Pani Irena od kilku lat nie żyje, ale z Krzysiem i z bardzo miłą
Krzysiową utrzymuję kontakt.
Praca w szkole nie ograniczała się do seansów w świątyni Terpsy-
chory, jak napisałabym o Królewskiej, będąc grafomanką. Ponieważ
jak każda grafomanka uważam, że nią nie jestem, nie napisałam.
Na Królewskiej było uduchowienie, a u Hersego komercja. Pani
Irena, podchowawszy narybek, co tydzień zaglądała do właściwej
szkoły w domu Hersego, ale tylko w celu sprawdzenia, czy wszystko
gra i po to, żeby się pokazywać sądząc, że z powodu młodego wieku
wykładowczynie mogą nie mieć autorytetu. Ja prowadziłam klasę
dzieci i panie higieniczne. To były zamożne panie, mężate i dziecia-
te, które za spore pieniądze fundowały sobie (czy raczej mężowie im
fundowali) tzw. lekcje rytmiki. Jak głosiły anonse w prasie (cytuję
z pamięci) – „Lekcje rytmiki przy Szkole Tańca Nowoczesnego Ireny
Prusickiej, rozwijające muzykalność, gibkość i coś tam jeszcze, nie
pamiętam co, służą higienie zycznej i psychicznej”. Stąd uczest-
niczki tych lekcji nazywałyśmy między sobą paniami higienicznymi.
Nowe panie, trochę onieśmielone jak to każde początkujące, zachę-
całyśmy: „Śmiało, proszę ćwiczyć, nabierze pani gracji”.
Na znienawidzonej akrobatyce, podczas szpagatów, mostków, sta-
nia na rękach itp., zachęcałyśmy przewracające się: „Śmiało, nabie-
rzesz gracji!”.
À propos: w maju 2007 roku napisałam w „Gazecie Stołecznej”
kilka słów o szkole pani Ireny. Przeprowadzająca ze mną cykliczne
rozmówki moja przyjaciółka i stała współautorka Beata Kęczkowska
dostała następującego e-maila:
Szanowna Pani Redaktor, proszę uprzejmie o przekazanie poniższej informacji Pani Stefanii
Grodzieńskiej.
Szkoła Tańca Nowoczesnego Ireny Prusickiej mieściła się chyba na IV piętrze od frontu,
w dużym sześcio – lub ośmiopokojowym apartamencie. Uczęszczałam tam na lekcje rytmiki
jako 11-letnia dziewczynka, gdyż mieszkałam w tym domu z rodzicami. Okna naszego salo-
nu były vis-à-vis lo
kalu p. Prusickiej.
Serdecznie Panią Stefanię Grodzieńską pozdrawiam, a mąż mój kłania się Pani nisko.
Alicja Zdanowicz – harcerka Szarych Szeregów z Powstania Warszawskiego.

Widzieliście? Takie spotkanie po prawie 70 latach!


Szkoła miała trzy asystentki: Teresę Dobrowolską, Irenę Rosen
i mnie. Choć prowadzenie lekcji wliczało się do obowiązkowej prak-
tyki, pani Irena płaciła nam tak, jakbyśmy były już po dyplomie pe-
dagogicznym. Nie były to duże sumki, ale dawały nam dobre samo-
poczucie i w ogóle możliwość istnienia w Warszawie. Irka Rosen i ja
byłyśmy z Łodzi, a Teresa z Włocławka. A wszystkie trzy w krańco-
wo skromnej sytuacji nansowej.
Swoją część wypłaty od towarzystwa, gdzie był ubezpieczony
dziadek, przekazałam na rzecz mieszkającej u Mietków babci. Po
długich ze mną sporach Mietek musiał się zgodzić: choć twierdził, że
jest w stanie dać radę, bo przypadająca babci część ubezpieczenia
pokrywa koszt jej drogich leków i zabiegów, leczących serce i sta-
rość, i żebym pamiętała, że babcia jest nie tylko moją babcią, ale
i jego matką. Jako opiekun prawny – wciąż byłam niepełnoletnia –
w końcu przekazał jednak i moją część na konto babci. Z dumą ar-
gumentowałam, że zarabiam na siebie.
Babcia, ta energiczna, despotyczna babcia, nie lubiąca czułości ani
żadnych objawów uczucia, teraz siedziała nieruchomo w fotelu, pa-
trząc przed siebie oczami bez wyrazu. Zajmowała się nią czule Ma-
rysia, która całkowicie się babci poświęciła. Przyjeżdżałam do Łodzi
co niedziela. Kursowała luxtorpeda Warszawa – Łódź, podróż trwała
około godziny.
Na prośbę babci Marysia powiesiła przed nią wielki kalendarz i co
rano przekreślała poprzedni dzień. W niedzielę o świcie przekreślała
sobotę, pomagała babci włożyć najlepszą bluzkę i czesała babcię we-
dług jej wskazówek. Na wołanie Marysi albo Mietka „Stefcia przyje-
chała!” – babcia wyciągała ręce i tak czekała. Wpadałam w te coraz
szczuplejsze ramiona i obie płakałyśmy. Całowałam ją, głaskałam po
twarzy i powtarzałam: „Babciu, kochana moja, najukochańsza!”.
Mietek i Marysia wychodzili z pokoju i zjawiali się tylko, żeby nam
przynieść obiad.
Mietek znalazł pracę u swojego byłego aplikanta, teraz znanego
adwokata. Można było sobie pozwolić, żeby Marysia była przy babci
przez całą dobę.
– Ona tak siedzi w tym fotelu i nie zgadza się, żeby ktokolwiek
z dawnych przyjaciół ją odwiedzał. Żyje od niedzieli do niedzieli.
Sama.
– Nie, Mieciu, nie jest sama. Jest z dziadkiem. Rozmawia sobie
z nim. I czuje waszą bliskość.
Kiedy w trakcie naszych kilkugodzinnych niedzielnych rozmów
wydawało mi się, że przysnęła, milkłam.
– Mów, mów, dziadek cię słucha – mruczała.
Babcia umarła w dniu wejścia Niemców do Paryża. Jej śmierć z tą
katastrofą nie miała nic wspólnego. Babcia nie wiedziała, że jest
wojna. Dawno nie dochodziło do niej nic z zewnątrz. Reagowała na
mój widok: płakała, a kiedy ją obejmowałam, szeptała: „Stefcia”. Do
teraz, kiedy budzę się w nocy, do myśli o moich zmarłych dołącza
się dręczące pytanie, czy zdążyłam jej oddać wszystko to, czego po-
żałowałam jej za życia dziadka.
Nie istnieje grób babci: Niemcy zdewastowali część łódzkiego
cmentarza. Mama grobu też nie ma, nigdy się nie dowiem, czy za-
mordował ją Hitler, czy Stalin. Spośród grobów bliskich mam tylko
grób Jurka w Warszawie na Powązkach. Czeka tam miejsce dla
mnie.
Starszy brat Miszy, Sergiej, mieszkający od dawna w Stanach,
jeszcze przed wybuchem wojny wysłał opatrzone potrzebnymi doku-
mentami zaproszenie dla brata z żoną. W kowieńskim konsulacie
dowiedzieli się, że zaproszenie dla Miszy jako najbliższego krewne-
go jest ważne, ale dopiero kiedy Misza będzie w Stanach, będzie
mógł ściągnąć żonę. Formalności potrwają długo. Okazało się, że
trwały za długo. Misza pojechał, robił co mógł, ściągnięcie mamy
wydawało się kwestią czasu, którego zabrakło.
W Wilnie do dnia wkroczenia Niemców działał polski teatr i kaba-
ret „Ksantypa” Światopełka Karpińskiego i Janusza Minkiewicza.
Mama nawiązała kontakt z naszymi przyjaciółmi, których poznała
podczas wizyt w Warszawie, wysiadując w bufecie „Cyrulika War-
szawskiego”, gdzie byłam wtedy zaczynającą się liczyć solistką i po-
czątkującą aktorką. Mama, w wieku 40 lat w rozkwicie pięknej ko-
biecości, odbijała mi dotychczasowych wielbicieli. Kiedy jej to wy-
pominałam – odpowiadała, że został mi Jurek, na którego zaintere-
sowanie nie liczy, będąc jego teściową.
W Wilnie spotykała się z Minkiewiczem, i, najczęściej, z Ludwi-
kiem Sempolińskim. Pan Lunio po wojnie wiele mi opowiadał o ma-
mie z tych czasów. O tym, jak mama z dnia na dzień oczekiwała do-
brej wiadomości ze Stanów.
Nie doczekała. Światowa dyplomacja, ścigająca mamę od rewolu-
cji w Rosji 1917, dogoniła ją w Kownie jesienią 1939 za pomocą
paktu Ribbentrop–Mołotow. Janusz Minkiewicz dzięki nałogowi
miał wszędzie chody: pijał z dyplomatami i dygnitarzami wszelkich
ustrojów, krajów i kontynentów. Będąc członkiem najrozmaitszych
delegacji, za czasów naszej wspólnej pracy w radiu lubelskim w la-
tach 1944–45 robił co mógł, żeby dowiedzieć się chociaż, który
z dwóch hiperzbrodniarzy ją zamordował. Niczego się nie dowie-
dział.
Teoria mamy, że kiedy ja się gdzieś pokazuję, to załatwiam jakiś
kataklizm, wydaje mi się słuszna. Przypatrzmy się faktom.
Urodziłam się w roku 1914, sprowadzając I wojnę światową. Nie-
całe trzy lata później zawlokłam do Rosji rewolucję, następnie do
Berlina kryzys, do Łodzi też kryzys. Przeniosłam się do Warszawy.
Niebawem zaczęła się II wojna światowa. Gdzie? A gdzie się miała
zacząć? – pytam dawnym szmoncesem. – Co znaczy „gdzie”? – od-
powiadam dawnym szmoncesem – w Warszawie!
W chwili kiedy mnie ta wojna wykryła, od razu mrugnęła do mnie
porozumiewawczo: jedna z pierwszych bomb walnęła w piąte piętro
domu przy Poznańskiej 12, pozbawiając nas, to jest państwa S. i J.
Jurandotów, części ściany od ulicy, obok Zupy Pomidorowej (tak
nazywaliśmy nasz tapczan, nawiązując do koloru narzuty).
Tym akordem zaczął się dla nas warszawski wrzesień 1939.
Od tego czasu uhonorowano setki warszawskich bohaterów. Pre-
zydenta Stefana Starzyńskiego również – rondem Stefana Starzyń-
skiego.
Nie można bardziej zasłużyć na centralny punkt stolicy. Współ-
czuję wszystkim powojennym prezydentom Warszawy: być spadko-
biercą tak bohaterskiego i opiekuńczego ojca miasta, to niewdzięcz-
ne zadanie. Na szczęście nie ma wojny i nikt nie musi z nim konku-
rować.
Każdego dnia września ’39, przez cały czas oblężenia, o określo-
nych godzinach Warszawa zamierała przy odbiornikach. Ostatnia
działająca rozgłośnia Polskiego Radia, Warszawa Druga na fali 211,
nadawała kolejne wystąpienie prezydenta Starzyńskiego.
CHRYPKA PANA PREZYDENTA
Nastawić radio. Od świata
Oddzielić się murem chińskim:
Za chwilę będzie przemawiał
Prezydent Stefan Starzyński.
Nie wolno z tego, co powie,
Uronić jednego zdania,
Z tych zdań codziennie się czerpie
Moc do dalszego wytrwania.
Już mówi. Trzeszczą w głośniku
Słowa gorące i szybkie.
Ma tyle do powiedzenia
I – taką okropną chrypkę.
Zachrypł. Zmartwili się ludzie
W salonach i suterynach.
Na Ratusz ze wszystkich stron miasta
Runęła paczek lawina.
A w paczkach słoje, butelki,
Miód, eukaliptus, rumianek
I babskie domowe środki
„skuteczne i murowane”.
Gdy dziś dziękuje w mikrofon
Za dary nieznanych osób,
W głosie wzruszenie i chrypka
W zabawny kłócą się sposób.
Że tyle troski? Mój Boże,
Kto większe po temu ma pra wa?
Objęła cię czułą opieką
Nieufna, trudna Warszawa:
Za twoje dla niej kochanie,
Za twoje uparte męstwo,
Za słowa mocne, krzepiące
I – za tę chrypkę nieszczęsną.

To jeden z wierszy Jurandota, które na tejże Warszawie Drugiej


co kilka dni wygłaszał Fryderyk Járosy. Proste teksty, w połączeniu
z nieustannym hukiem artylerii, wybuchami bomb i sygnałami po-
gotowia, recytowane tak dobrze znanym głosem z tak dobrze zna-
nym cudzoziemskim akcentem (Járosy, najsławniejszy konferansjer,
był z pochodzenia Węgrem), kojarzyły się z kabaretem, z zabawą,
z beztroską. To było niesamowite połączenie.
Po kapitulacji Niemcy aresztowali, a potem rozstrzelali uwielbia-
nego przez warszawiaków prezydenta.
Oblężenie zastało nas, warszawiaków, nieprzygotowanych ani
psychicznie, ani zycznie. Grom z jasnego nieba pozbawił wiele ro-
dzin dachu nad głową i dorobku całego życia już pierwszego dnia
oblężenia, trwającego przez cały wrzesień ’39.
My byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że rodzice Jurka zachowali
mieszkanie na Złotej, bardzo skromne „dwa pokoje z kuchnią”. Dzi-
wacznie wyglądający cudzysłów tłumaczę tym, że określenie „dwa
pokoje” oznaczało podnajętą przez sublokatorów część czyjegoś
mieszkania, podczas gdy „dwa pokoje z kuchnią” stanowiły najmo-
wane bezpośrednio od właściciela domu mieszkanie. Pojęcie miesz-
kania własnościowego wydaje mi się narodzone po wojnie, ja przy-
najmniej nigdy się z nim nie spotkałam. Może bywały, ale w odle-
głej od nas stre e nansowej.
Mieszkanie przy Złotej, oprócz cennego w tym czasie faktu że było
całe – nawet szyby miało! – było dla nas azylem nie tylko zycznie.
Teściowie moi, dwa ciepłe piecyki w mroźny dzień, ogrzewali całe
otoczenie pogodą, serdecznością, dobrocią, współodczuwaniem. Dla
mnie to był radosny szok po pierwszym małżeństwie, kiedy dla ro-
dziny męża byłam mezaliansem: szanowane nazwisko adwokackie,
a tu jakaś kabareciara. Dawano mi to poznać. Jaki kontrast… Sabcia
i Pickwick stali się moją najbliższą rodziną. „Sabcię” już zastałam,
a „Pickwicka” od razu panu Tadeuszowi, uroczemu grubiutkiemu -
lozofowi, z zawodu księgowemu, nadałam i wszyscyśmy go tak na-
zywali.
1 września 1939 w południe wtargnęliśmy, objuczeni tobołami,
zawierającymi wszystko co daliśmy radę wynieść o własnych siłach
z dziurawej Poznańskiej. Powitały nas uściski i okrzyki:
– Co? Już zdążyli was zbombardować? Bierzcie pokój Zochy!
– Nie męcz ich – to Sabcia. – Chcecie herbaty?
Zocha, cudowna siostra Turka, oszalała harcerka, już od dwóch
dni nie mieszkała w domu. Prowadziła jakieś szkolenia, kursy dzia-
łań obronnych, diabli wiedzą co jeszcze. Dostała od Komendy Głów-
nej ZHP kwaterę i tam już została przez całą wojnę, do bohaterskiej
śmierci w końcowej fazie kapitulacji Powstania.

Nazajutrz pobiegliśmy z Jurkiem oddać krew na wezwanie War-


szawy Drugiej. Stał już tłum chętnych, ale załapaliśmy się po paru
godzinach. Jurek dowiedział się, gdzie ma się zameldować jako re-
zerwista. Pobiegł tam (wszędzie się biegło), a ja pobiegłam na Po-
znańską. Mieliśmy wspaniałych sąsiadów: wezwani przez nich dwaj
murarze już odbudowywali zburzony kawał naszej ściany. Warsza-
wa, w normalnych czasach egoistyczna i nieuspołeczniona, wobec
kataklizmu zmieniała się błyskawicznie. Radio Warszawa Druga za-
apelowało o ochotników do pomocy sanitariuszom i o przynoszenie
do takich i takich punktów sanitarnych i do szpitali środków opa-
trunkowych. Miasto było odcięte od reszty kraju i zapasy kończyły
się już w pierwszych dniach oblężenia. Pobiegłam do najbliższego
szpitala na Nowowiejskiej. Mieli już wprawdzie komplet ochotni-
ków, ale ponieważ nie chciałam się odczepić, zlitowali się i dali
dużą butelkę kropli walerianowych, pouczając, że niektórzy histery-
zują przy najmniejszej rance i że takim mam dawać łyżkę tego cze-
goś z tej butelki. Ranni oganiali się przede mną, ale ja się nie podda-
wałam łatwo i na siłę im tę walerianę wlewałam. Odtąd co dzień
zjawiałam się, dostawałam butelkę z łyżką i zaczynałam grasować
po szpitalu. Na mój widok chodzący ranni podawali sobie z ust do
ust ostrzeżenie: „Uciekaj, leci ta z walerianą”.
Nie ma z czego się śmiać. Miasto ogarnął szał bohaterstwa i takie
egzemplarze jak ja, drobne, nie mogące udźwignąć nawet szczupłej
osoby, zamiast siedzieć w domu czy w jakiejś piwnicy, pałętały się,
powiększając zamieszanie. Sympatyczny (i przystojny!) lżej ranny,
który pozwalał mi wlewać sobie walerianę bez awantur, powtórzył
mi podsłuchaną rozmowę dwóch innych rannych:
– Ta mała z butelką już przeszła? – spytał jeden, chowając się pod
kocem.
– Już, już. Ściągaj koc z głowy.
Ale bywałam też przydatna. Ranna starsza pani, denerwująca się
o pozostawione w domu wnuki, połknęła świństwo bez mrugnięcia
i przeżegnała mnie, mówiąc, że Bóg mi to wynagrodzi. Nie szło jej
o walerianę. Kiedy powiedziała o wnukach, pomyślałam o mojej
babci i nagadałam recepcjonistce, że staruszka w bardzo ciężkim
stanie denerwuje się i żeby pozwoliła mi zadzwonić pod podany
przez tę ranną numer. Byłam w białym fartuchu (dali mi, bo pląta-
łam się wśród pacjentów), recepcjonistka się przejęła i, choć nie
wolno było zajmować telefonu, pozwoliła. Odezwał się chłopiec, py-
tał jak się babcia czuje i powiedział, żeby się nie denerwowała, nie
są sami, mama już w domu. Powtórzyłam tej rannej i stąd błogosła-
wieństwo. Naciąganie prawdy kiedy tylko trzeba, jak w rozmowie
z tą recepcjonistką, jest dla mnie funkcją zjologiczną i wiele razy
pomogło mnie albo innym.
Jurka wojsko spławiło, żeby nie zawracał głowy, bo rezerwiści nie
dają im żyć. Jak będzie zapotrzebowanie, to się wyda komunikaty
i każdy się dowie.
Nie doszło do tego, bo w końcu września Warszawa skapitulowa-
ła.
Strzelanina umilkła, ale to nie Sikorski na białym koniu ukazał się
warszawiakom. Zamiast oczekiwanej odsieczy, ujrzeliśmy watahy
zadowolonych szwabów.
Mieszkaliśmy z powrotem na zacerowanej Poznańskiej.
Mietek został zmobilizowany, ale długo się nie nawojował. Wkrót-
ce wpakowali go do o agu. Uciekł, walczył na różnych frontach za-
chodnich i tam zginął. Marysia opiekowała się babcią do końca. Po
jej śmierci wróciła na Śląsk do swojej rodziny, gdzie już została. Po
wojnie mieszkała w Gliwicach, pracowała jako pielęgniarka i tęskni-
ła za babcią.
Zocha, moja szwagierka i przyjaciółka… przytoczę wspomnienie,
które za pośrednictwem pana Jerzego Ficowskiego przekazało mi
Biuro Studiów Wojskowych Komendy Głównej Armii Krajowej:
Urodzona w 1915 roku w Warszawie w rodzinie inteligenckiej, cenią-
cej tradycje rewolucji 1905 roku. Ojciec jej był skromnym urzędnikiem –
buchalterem, przed II wojną wielokrotnie bezrobotnym. Po ukończeniu II
Gimnazjum miejskiego im. Jana Kochanowskiego przy ul. Rozbrat 26,
studiowała przez dwa lata malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych
w Warszawie. Uzdolnieniami plastycznymi wyróżniała się jeszcze
w szkole; fascynowało ją piękno w rzeczach codziennych, zwykłych, nie-
zauważane przez innych. Interesowała ją również lozo a, socjologia,
religia. Była jednostką wybitnie inteligentną, poważnie myślącą. Była
bardzo pracowita, bezwzględnie uczciwa w stosunku do siebie i otocze-
nia, odpowiedzialna, trochę niezaradna życiowo.
W czasach szkolnych w Gromadzie Starszoharcerskiej „Wilcze Gniaz-
do” znalazła odpowiadającą jej atmosferę. Od roku 1932 była wytrwa-
łym uczestnikiem Wilczych obozów. Stały się one kanwą jej powieści dla
młodzieży pt. „Jak dobrze nam”, wydanej pod ps. Zo i Bardówny.
Już od pierwszych miesięcy okupacji pracowała w szeregach Związku
Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej na coraz bardziej odpowie-
dzialnych szczeblach. W powstaniu warszawskim pełniła żołnierską służ-
bę na Starym Mieście jako Zo a Wanda Zawadzka. W dniach kapitula-
cji Starego Miasta pozostała w jednym z ostatnich oddziałów „straceń-
ców”, złożonym z żołnierzy różnych ugrupowań. Zginęła od pocisku gra-
natnika.
„Straceńcy” była to grupa ochotników, którzy zgłosili się, żeby
osłaniać odwrót ostatnich powstańców opuszczających kanałami
Starówkę.
To przesłane mi wspomnienie jest jedynym pomnikiem jednej
z cichych bohaterek okupacji i Powstania.
Sabcia i Pickwick zginęli pod koniec wojny, zamordowani przez
Niemców.

***

Tytuł „Nie ma z czego się śmiać” ostrzega wprawdzie, żeby się nie
spodziewać oceanu dowcipu, kaskady śmiechu, wulkanu żartów, pi-
ramidy kawałów, drapacza anegdot, bezkresu facecji ani kosmosu
wiców. Niemniej staram się, żeby epos mój nie był ponury jak po-
ranna gazeta.
Zadowoli mnie lekkie uniesienia kącików ust czytelnika i już będę
szczęśliwa, że osiągnęłam swój cel.
Oddzielanie dramatu od dramatyzmu to cecha emigranckiego
dziecka. Jedna z tych, które zostają na resztę życia, choćby było ono
tak długie jak moje. Wiele lat po wojnie (drugiej światowej – japoń-
skiej, jak stale tłumaczę, nie pamiętam), Jurek zwrócił uwagę, że
nigdy nie mówię „jestem głodna”, tylko „mam apetyt”. Bo on dobrze
wiedział, jaka to różnica.
Przepraszam za wojenne strony, ale też proszę nie żądać zwrotu
pieniędzy, jeżeli passus o wojnie wyda się czytelnikowi mało śmiesz-
ny. Jako rekompensatę opiszę teraz coś naprawdę śmiesznego.
Mając 17 lat, byłam dyplomowaną wykładowczynią w szkole Ire-
ny Prusickiej. Jednocześnie dla chleba piastowałam godność girlasa
w zespole kabaretowym, a dla ambicji tańczyłam solowe wstawki
w prestiżowych teatrach, w modernistycznych, śmiertelnie nudnych
dramatach. I w tym czasie przeżyłam coś śmiesznego: stałam się
znów emigranckim dzieckiem.

TANGO „PLEGARIA”

W 1933 roku zespół, który rmowała pani Irena, został zaproszo-


ny na międzynarodowy konkurs tańca zespołowego w Paryżu. Ner-
wówka była cholerna, ale najbardziej stremowana byłam ja, bo
mama z Miszą mieli mnie pierwszy raz zobaczyć na scenie. To był
Karnawał Schumanna, utwór składający się z osobnych, krótkich im-
presji. Pani Irena stworzyła bardzo ciekawą choreogra ę, Teresa,
Irka i ja miałyśmy solówki, duety, uczestniczyłyśmy też w tercetach
i w zbiorowych układach. Pierwszy i ostatni taniec wykonywał cały
zespół, czyli osiem dziewczyn w długich białych sukniach.
Oprócz nas, Polskę reprezentował znany zespół Tacjanny Wysoc-
kiej, czyli tzw. Tacjanki. Były to bardzo dobre tancerki, jak my spe-
cjalizujące się w rewii i w tańcu nowoczesnym. Miały dwie fanta-
styczne solistki: Jankę Smoszewską, późniejszą żonę „Dudka” Dzie-
wońskiego, i Stefcię Górską, późniejszą… e tam, co ja będę sobie
długopis strzępić.
I beze mnie wiecie.
W tamtych czasach nie jeździło się za granicę i nie było renomo-
wanych konkursów co chwila. To był ewenement! Konkurs miał się
odbyć w Theatre des Champs Élysées. Bardzo droga sala koncerto-
wa, no i drogie bilety. Bałam się, że mnie nie będzie stać, ale pani
Irena, wiedząc, że ten występ przeżywam głównie ze względu na
mamę, wysłała telegram do organizatorów, żeby zarezerwowano
dwa bilety na balkon (parter był dla mnie nansowo niedostępny)
i nawet zapłaciła za bilety na poczet mojej wypłaty w szkole.
Mieszkać miałyśmy w hotelu des Accacias przy rue des Accacias
w pięknej dzielnicy. Trwały gorączkowe przygotowania.
I tu – grom. Cała ekipa odebrała paszporty, opatrzone wizą fran-
cuską. Mnie skreślono. Byłam niepełnoletnim bezpaństwowcem pod
opieką polskich obywateli. Władza nie umiała sobie z tym poradzić:
emigracyjny młyn dotyczył Polski tylko incydentalnie i ja byłam ta-
kim incydentem.
Kiedy pani Irena poszła do urzędu, dostała furii, a furia pani Ireny
to było coś. Na szczęście Teresa, która pani Irenie towarzyszyła,
przypomniała, że w jednym z kompletów pań higienicznych nabywa
gracji pani ministrowa Beckowa, żona ministra spraw zagranicz-
nych. Nazajutrz miałam paszport w ręku.
Minister spraw zagranicznych osobiście załatwia zagraniczny
paszport emigranckiemu dziecku – no i czy można nie pęc ze śmie-
chu?
Czytelnicy zostaną teraz przez chwilę sami. Jesteście dla mnie naj-
ważniejsi, ale to sprawa honoru.
– I co, córuniu moja kochana (nigdy nie mówię „córuniu”, chyba
że się wyzłośliwiam), mówiłam prawdę o tym Becku czy konfabulo-
wałam??
Już.
Pociąg stanął na Gare du Nord. Z okna wagonu zobaczyłam ich od
razu. Jakaż to była piękna para! Jedno drugiemu dodawało urody,
jakby reżyser obsadził najlepszych amantów.
Ucieszyłam się i poczułam niepokój: jak Misza mnie przywita?
Ostatnio widzieliśmy się dziewięć lat temu, kiedy on był takim sa-
mym jak teraz pięknym mężczyzną, a ja bachorem. Bachor go de-
nerwował, co denerwowało mamę, co z kolei denerwowało bachora
i tak w kółko. Zaczęło się w Moskwie, a to był tam w ogóle nerwo-
wy czas. Awantury z ulubieńcem carskiej rodziny Rasputinem, bol-
szewicy – przedwojenne komuchy – których wszyscy się bali, bo oni
się nie bawili w jakieś tam więzienia, tylko raz-dwa rozstrzeliwali,
to nie był sielankowy czy choćby idylliczny nastrój. Dodam do tego
prywatną kropkę nad i, że Misza zwiał z carskiego wojska i ukrywał
się pod nazwiskiem mamy. Czy nie widzieliśmy podobnych sytuacji?
Jest z czego się śmiać. Z tą różnicą, że za mojej pamięci ukrywano
się nie przed carem ani bolszewikami, ale to są już niuanse. Nie
można zatem mieć pretensji, że wszyscy byli zdenerwowani, a nie
mogąc dać upustu słusznej wściekłości na cara, Rasputina ani na
bolszewików, niektórzy tę wściekłość przenosili na rodzinę. Proszę
wziąć pod uwagę mój wówczas młody wiek – 2, 3 lata – i nie mieć
mi za złe, że pomieszał mi się Rasputin z bolszewikami. W końcu
jedni warci drugich.
Przy okazji uporządkuję chronologię moich wędrówek:
Genewa – 8 miesięcy w brzuchu mamy,
Łódź – 3 tygodnie pobytu z mamą,
Moskwa – 3 lata pobytu z mamą i Miszą,
Berlin – 5 lat pobytu z mamą i Miszą,
Łódź – 6 lat pobytu u dziadków.
Wracam na Gare du Nord i wraca ze mną mój niepokój. Ale Misza
przekreślił przykre skojarzenia, chwytając w objęcia wysiadającego
na Gare du Nord byłego bachora i serdecznie go ściskając. Mama
nadbiegła i brutalnie odebrała mnie przeważającym siłom Miszy.
Rzuciłyśmy się z mamą na siebie, uroniłyśmy kilka łez. Tylko kilka,
bo mama niedawno odwiedziła mnie w Warszawie i byłyśmy świeżo
wypłakane.
Ponieważ, jak zawsze w moich opisach, wszystko się pokićkało,
streszczę pokrótce sytuację, jaka wytworzyła się na Gare du Nord na
skutek naszej przydługiej wymiany serdeczności. Nieopodal stał tłu-
mek, złożony z pani Ireny z zespołem minus ja, pani Tacjanny z ze-
społem i miotających się wśród nich przedstawicieli różnych pol-
skich stowarzyszeń oraz delegatów polskiej ambasady i wszystkiego,
co w tym czasie w Paryżu było polskie: byłyśmy wszak reprezenta-
cją Polski na prestiżowym konkursie międzynarodowym. W tej gru-
pie, którą zajęci uściskami dopiero teraz zauważyliśmy, kręcili się
niespokojnie panowie, wyglądający bezradnie i nieszczęśliwie, jak
każdy mężczyzna z kwieciem w ręku, bez względu na to, czy trzyma
elegancką wiązankę, wieniec na grób czy zmięty bukiecik stokrotek,
wyciągniętych z kieszeni przed żeńską szkołą po lekcjach.
Okazało się, że całe to zbiegowisko czeka z rozpoczęciem uroczy-
stego powitania na zakończenie wyciskającej łzy z oczu naszej sceny
rodzinnej. Wiem, że za dużo tych łez, ale tak wyszło: zatrzymuję się
tylko w kluczowych momentach, a wtedy zwykle ktoś płacze.
Wreszcie się doczekali i nikt do nas nie miał pretensji, bo dzięki
nam, to jest mamie, Miszy i mnie, zrobiło się późno, oratorzy skróci-
li przemówienia, pozbyli się kwiatów i pośpiesznie wyszli z dworca
do swoich czarnych limuzyn, a bohaterki uroczystego powitania
z akompaniatorami do autokaru. Niezgrabnie wyszło, ale pianiści
byli rodzaju męskiego, stąd trudność gramatyczna.
Z mamą umówiłyśmy się na jutro rano, że po mnie przyjdzie. Dziś
i nazajutrz nasz zespół miał próby po południu.
Hôtel des Accacias bardzo nam się spodobał. Miłe dwuosobowe
pokoje bez zadęcia, jak w porządnym hotelu w Warszawie.
Próby poszły dobrze, a rano przyszła mama i poprowadziła mnie
trasą moich marzeń. Właściwie to ja prowadziłam, tak dobrze zna-
łam te miejsca z jej opowiadań.
Czytelniku, który nie opuszczasz opisów! Zaraz poczujesz się
u siebie w domu. Zaczęłyśmy od kawiarni Capoulade. Szatniarz
o mało nie zwariował:
– To pani córka! Śliczna! Podobna! Ale pani ładniejsza.
„Mama ładniejsza”… To zdanie, prześladujące mnie od wczesnej
młodości, wciąż wygłaszane przez moich najbardziej atrakcyjnych
rówieśników, dogoniło mnie aż w Paryżu! Mniej się złościłam teraz,
kiedy stałam się dojrzalsza. Już umiałam docenić, jak cudownie jest
mieć tak zachwycającą matkę. Lubiłam na nią patrzeć. Pomimo tak
trudnego życia zachowała optymizm i promieniała pogodą. Chciała-
bym być taka, do dziś próbuję ją naśladować, ale jedyne, co mi wy-
chodzi, to otwartość na ludzi. Mam ją po niej.
Natychmiast zwróciłam się do szatniarza:
– Panie Leonie, chcę podziękować za te wszystkie lata opieki nad
mamą.
– Pani zna moje imię! Mamusia o mnie opowiadała? Nie, to nie-
możliwe, dziękuję, co za radość! – zawołał szatniarz i cała kawiarnia
się cieszyła. – Jak pani będzie w wieku mamusi, to pani też będzie
taka piękna!
Pan Leon był poczciwym człowiekiem, ale marnym wróżbitą…
Czułam się, jakbym miała piękny sen, a po obudzeniu okazało się,
że naprawdę, na jawie jestem z mamą w Capoulade i widzę przed
sobą żywego pana szatniarza. Kawiarnię wyobrażałam sobie więk-
szą, a szatniarza młodszym. Poza tym wszystko było jakby ożywioną
fotogra ą moich wyobrażeń. To było pewne zaskoczenie, bo mama,
jak każdy człowiek z wyobraźnią, miała skłonności do mitomanii, co
zresztą po niej odziedziczyłam. Ta słabostka nie dotyczy czytanego
właśnie przez czytelnika czytadła, bo nawet sprawny mitoman z tru-
dem wymyśliłby bardziej nielogiczną biogra ę.
Listy mamy i jej opowiadania o Paryżu w duchu trochę uprawdo-
podobniałam. Teraz mogłam wszystko zwery kować. Na razie nie
tra łam na podejrzane elementy, ale byłam w Paryżu dopiero od
paru godzin. Najbardziej bałam się rozczarowania Turneforką
i Moną Lisą. Jeśli chodzi o opinie o słynnym portrecie, o którym
zwykło się mówić, że przesada z tymi zachwytami, mama nie zga-
dzała się z lekceważącymi uwagami o „małym, niezbyt interesują-
cym obrazku”. Miałam nadzieję to sprawdzić, bo w programie kon-
kursu przyszli laureaci wśród nagród mogli liczyć też na nagrodę
mera Paryża, którą było kilka dodatkowych dni na zwiedzanie.
Oczywiście po konkursie, kiedy laureaci będą już laureatami. Z we-
ry kacją opinii o słynnym obrazie musiałam więc poczekać, że nie
wspomnę o warunku bycia laureatką.
Tym bardziej nalegałam, żeby po próbie iść na Turneforkę i posie-
dzieć na schodach na piątym piętrze. Misza oczekiwał nas na dole.
– Tu są sami emigranci, możesz mówić po rosyjsku, ci dwaj Mu-
rzyni też już mówią po rosyjsku – uspokajał mnie, znając mój kom-
pleks nieco łamanej francuszczyzny. Byłam zaciekawiona, bo Misza
miał minę kota, który jak wszystkie koty coś wie, ale nie powie.
Na dole zostałam przedstawiona pani recepcjonistce, będącej rów-
nież telefonistką i właścicielką hotelu. Nie podejrzewałabym tej
drobnej kobiety o taką siłę głosu. Wrzasnęła, patrząc w górę:
– Już są!
Otworzyły się drzwi na wszystkich piętrach i na klatkę wyległa
wataha młodych mężczyzn, a każdy potrząsał ręką z czymś koloro-
wym, co wzięłam za bukiecik kwiatków, a okazało się skarpetką,
wycerowaną przez mamę.
Cóż za rozczarowanie in plus!
À propos rozczarowania. Moi żyjący jeszcze czytelnicy weterani,
otrzaskani z prostą stylistyką gadatliwej satyryczki, mogą być znie-
smaczeni barokowym, jeśli nie wręcz rokokowym zaplątywaniem się
w aproposy, nawiasy, myślniki, wtręty, komentarze komentarzy,
kontredanse czasu i miejsca akcji. Kiedy wieczorem odczytuję, co
napisałam rano, łapię się na tym, że pokręciłam Łódź z Warszawą,
Rasputina z bolszewikami, Teresę Dobrowolską z Irką Rosen, a sie-
bie z mamą.
À propos. Kilka lat temu popularne czasopismo zaproponowało mi
prowadzenie rubryczki z odpowiedziami na listy czytelników. Jedno
z pytań pozostało do dziś w mojej wdzięcznej pamięci i w moim
wdzięcznym archiwum.
– Podobno osobowość kobiety można poznać po tym, co nosi w toreb-
ce. Czy zechciałaby Pani zajrzeć do swojej?
– Staram się rzetelnie odpowiadać na pytania, wysypałam więc całą
zawartość torby na biurko i ułożyłam w tematyczne sterty. Oto, co zna-
lazłam:
Klucze od mieszkania. 50 zł w portfelu (nie noszę więcej, żeby nie
ukradli mi za dużo i nie używam karty kredytowej, bo podobno jak
ukradną, to jeszcze gorzej). Bilon luzem: 21 zł 67 gr. Kaptur od deszczu.
Okulary do czytania. Okulary do patrzenia dalej. Okulary słoneczne. Li-
stę zakupów z marca. Zaraz sprawdzę, czy wszystko z niej mam.
Zdjęcie córki jak była malutka, żeby móc chwalić się, jaką była ślicz-
ną dziewczynką. Zdjęcie wnuka jak był malutki, żeby chwalić się, jakim
był ślicznym chłopczykiem. Zdjęcie męża, bo lubię wiedzieć, że jest w po-
bliżu. Pierwszy ząb córki. Drugi ząb wnuka (pierwszy nosi w swojej to-
rebce córka).
Parę rajstop, bo te, co mam na sobie, mogą się podrzeć. Kopię dowodu
osobistego (oryginał mogliby ukraść), bo może ktoś zechce mnie wylegi-
tymować. Cztery długopisy, bo jeśli jeden się wypisze i jeden zginie, to
zostanie jeden do używania i jeden na zapas. Szminkę, bo może będę
musiała znienacka się spodobać. Zeschła się, bo dawno nie musiałam.
Cukierki od kaszlu. Zapałki, bo kiedy jeszcze paliłam, ciągle ginęły mi
zapałki.
Stary odcinek emerytury, bo zapomniałam wyrzucić. Legitymację eme-
rycką, jako dodatek do ulgowego biletu tramwajowego. Bloczek biletów
tramwajowych. Nie wiem, czy w ostatnich latach nie zmieniły się ceny.
Prawo jazdy, chyba już nieważne. Kilka przeterminowanych recept i kro-
ple do oczu.
Jakieś wizytówki, kilkanaście ręcznie zapisanych telefonów, nie wiem
czyich, ale nie mogę wyrzucić, bo może któryś okaże się niezbędny. Nu-
mery komórek córki i wnuka, nie wiem, który czyj, ale jak zadzwonię, to
się dowiem.
Nieduże popiersie Paderewskiego (chyba z brązu, na marmurowej
podstawce) – nagrodę w konkursie na Mistrza Mowy Polskiej. Ciężkie,
ale przynosi mi szczęście. I w razie potrzeby mam się czym bronić.
Odpowiedziałam szczerze i precyzyjnie, nie bacząc, jak na tej podsta-
wie oceni Pani mój charakter. Jestem wdzięczna za pytanie, dzięki które-
mu nareszcie zrobiłam porządek w torbie: wyrzuciłam ten stary odcinek
emerytury.
Nie dowiedziałam się, jak tamta czytelniczka oceniła moją osobo-
wość. Mam niejasną obawę, że nie uznała mnie za osobę uporządko-
waną. Niniejszy apropos służy wykazaniu, że znam swoje słabości.
Gdyby nie moja przytomna kompucórka, już nieraz opisałabym to
samo po kilka razy, mieszając to, co już napisałam z tym, co zapla-
nowałam. Dobrze jest urodzić sobie kata, który niczego nie przepu-
ści.
Polecam.
KAT URODZONY

Na estradzie na żywo też zdarza mi się zaplątać. Nie pamiętam,


od jakiej dygresji wzięła mi się ta dygresja i o czym to zaczęłam
opowiadać. Wyznaję jednak zasadę nieudawania przed publiczno-
ścią. Jak w pisaniu mam córkę, tak na estradzie mam Artura Andru-
sa. Co jakiś czas zwracam się do niego:
– Co to ja mówiłam?
Zawsze pamięta, bez zażenowania i skręcania się zwyczajnie od-
powiada:
– Mówiłaś o wpadce z prezydentową.
Kto tej anegdoty nie zna, niech przyjdzie na któreś moje spotkanie
autorskie. Zawsze ją opowiadam.
À propos. Bywają kłopoty z pamięcią, które nie mają nic wspólne-
go z wiekiem i nie wyobrażam sobie prawdziwego człowieka
(„prawdziwego” w przeciwieństwie do cyborga), który nigdy w ży-
ciu nie powiedział: „No, ten, wiesz, o rany, jak on się nazywa???!!!”.
Odpowiedź na to popularne pytanie zwykle budzi człowieka o naj-
bliższej piątej nad ranem, jednak zdarza się, że dopada go w innej
formie.
Rzecz działa się parę lat temu. Kilka minut po północy Joanna
wróciła z wczesnego obiadu u przyjaciółki, Olgi Johann. Otwierając
drzwi mieszkania usłyszała dzwonek telefonu. Zdziwiona, że ktoś
dzwoni o takiej porze, podbiegła i podniosła słuchawkę.

ARTUR CZUWA

– Kucówna! – wrzasnęło z telefonu.


Zgłupiała: Zo a Kucówna ma opinię osoby taktownej i dobrze wy-
chowanej. A tu taka forma powitania? Po północy? Postanowiła jed-
nak dać szansę.
– Dobry wieczór pani. Słucham…
– Przecież mówię Kucówna! – ryknęło jeszcze raz.
„No dobrze, Kucówna, ale dlaczego tak głośno?” – pomyślała Jo-
anna. „A może przez tych kilka godzin stało się coś, o czym nie
wiem?
I to jest właśnie dalszy ciąg tego czegoś?” Spróbowała nadać roz-
mowie bardziej rzeczowy charakter:
– Pani pewnie do mamy? Przed chwilą weszłam do domu i nie
wiem, czy się nie położyła. Zaraz sprawdzę.
– Idiotka! Kucówna!
Przy „idiotce” moje dziecko doznało olśnienia i poczuło głęboki
podziw dla swojej przyjaciółki Olgi, która, jak się okazało, nie zmar-
nowała lat spędzonych na studiach psychologicznych i na pracy
w wyuczonym zawodzie.
Tu trzeba cofnąć się o kilka godzin.
Olga z Joanną zajadały sobie przyrządzony przez wspaniale gotu-
jącą gospodynię obiad. Omówiły zaległe sprawy osobiste, polityczne
i towarzyskie. Tematyka kulturalna również się pojawiła:
– Kilka dni temu byłam we Współczesnym na wspaniałej komedii,
nie pamiętam tytułu. Musisz to zobaczyć. Całość ciągną dwie aktor-
ki, no mówię ci, fantastyczne. Maja Komorowska, i ta, no, ta, no
wiesz… – zapętliła się Oleńka i każdy nie-cyborg zrozumie ją do
bólu.
– Nie wiem. Która?
– O rany, bardzo znana, blondynka, krótkie włosy, trochę wystają-
ce zęby… no wiesz…
Joanna nie wiedziała. Zmieniły temat na łatwiejszy.
Teraz już wyjaśniło się, czego dotyczył tajemniczy nocny telefon,
prawda? Ale nadal nie wiadomo, skąd wzięła się jego surowa (żeby
nie powiedzieć brutalna) forma. Zaraz wytłumaczę.
Każdy obiad kiedyś musi się skończyć. Kiedy zbliżała się północ,
moja córka zaczęła zbierać się do wyjścia, a Olga postanowiła od-
prowadzić ją do samochodu i po drodze jeszcze pogadać, przy okazji
wyprowadzając psa.
Kilka razy obeszły blok dookoła i Joanna odjechała. Do domu
miała bliziutko, kilka minut maluchem.
W tym czasie Olga wsiadła z psem do windy i w tej windzie przy-
pomniała sobie brakujące nazwisko: Kucówna! Pędem otworzyła
drzwi mieszkania, wpadła do pokoju, złapała słuchawkę – i wtedy
okazało się, że przez ten czas zdążyła zapomnieć. Wyluzowała się,
spuściła psa ze smyczy, zdjęła płaszcz i doznała powtórnej ilumina-
cji: Kucówna!
Znów złapała telefon i postanowiła na wszelki wypadek odpuścić
sobie różne takie „cześć, to ja, czy nie za późno na telefony, właśnie
przypomniałam sobie” itd. Przez ten czas mogłaby znów zapomnieć.
Co to jednak znaczy psycholog! Przytupując z niecierpliwości prze-
czekała kilka sygnałów, a kiedy Joanna wbiegła do domu i złapała
słuchawkę, Olga nie tracąc czasu wrzasnęła:
– Kucówna!
W naszej rodzinie takie nagłe zapominanie, co to „o rany mam na
końcu języka!…”, przez wiele lat kodowane było hasłem „mam Ku-
cównę”.
Jest z czego się śmiać. Polecam: to jedyne wyjście, kiedy się ma
Kucównę.
A wracając do mojego mieszania wszystkiego ze wszystkim: nie-
długo po Paryżu nasz zespół i zespół Tacjanek brały udział w podob-
nym konkursie w Wiedniu i zajęłyśmy takie same miejsca jak tu.
Więc proszę się nie dziwić, jeśli pomyliły mi się jakieś szczegóły
tych konkursów – nawet kompucórka nic na to nie może poradzić.
À propos niezapomnianego wieczoru w Turneforce. Misza był za-
dowolony, że z tymi skarpetkami tak się udało, ale przede wszyst-
kim tym, że oprócz mamy i mnie były same chłopy. Odznaczał się
powierzchownością, która prowokowała panie do próbnych strza-
łów, jak: „Pan żonaty? A żona zazdrosna? A lubi pan blondynki?”.
Mniej bezpośrednie panie na początek pytały, czy woli Gretę Garbo,
czy Marlenę Dietrich, czy leciał już samolotem i czy się bał, z czego
gładko przechodziły w pytanie o żonę. Misza nie był łatwy na co
dzień. W Moskwie za mojej pamięci wciąż były awantury, którymi
tylko ja się przejmowałam i dołączałam, rycząc. Drugim po mojej
osobie powodem – pośrednim lub bezpośrednim – drak między
mamą a Miszą była ich zupełnie zwariowana miłość, od pierwszego
wejrzenia do końca. Twardo i z przytupem zaznaczam, że byli sobie
wierni do głupoty i stąd te awantury. Zazdrość i wierność to śmier-
telni wrogowie: żona zdradziła zazdrośnika i wyszło na jaw. Sceny
na cztery fajery, ciche dni, natrętne wypominanie, ale przynajmniej
czepianie się konkretnego wypadku. Zazdrośnik bywa masochistą
i jest nieomal uszczęśliwiony, że miał rację podejrzewając. Żona od-
tąd staje się ostrożniejsza i zdradzony wreszcie się uspokaja.
A weźmy przypadek, kiedy żona zazdrośnika jest wierna jak pies.
Nieodpowietrzony zazdrośnik dostaje kota na punkcie wyimagino-
wanej zdrady. Udowodnienie, że czegoś się nie zrobiło, bywa nie-
możliwe.
Zejście się dwojga nieprzytomnie zakochanych i do szaleństwa
wiernych zazdrośników to schowanie się pod samotnym drzewem
w czasie burzy z piorunami. Jako małe dziecko spędzałam całe życie
pod takim drzewem.
Misza nigdy żadnej z nas nie uderzył. Nie ma z czego się śmiać.
Byłam niełatwym bachorem i wymierzenie mi czasem choćby lek-
kiego, symbolicznego klapsa dobrze by mi zrobiło. Jednak nie do
końca mi się upiekło: mój szatan stróż był pamiętliwy i w dorosłym
życiu nieraz dostawałam od niego zdrowo w dupę, może jako uzu-
pełnienie luki w wychowaniu.
Drugi dzień naszego pobytu w Paryżu był dniem próby general-
nej, nerwów i wszystkiego, co się należy w dniu występów konkur-
sowych. Przyjmuję podziękowania za brak aproposa.
Razem z innymi zespołami spędziłyśmy cały dzień w Théatre des
Champs Elysées. Dyrektor teatru przysłał uczestnikom konkursu do
teatralnej kawiarni obiad i odpowiednią liczbę butelek wina. Na wi-
dok butelek zerwali się od wszystkich stolików kierownicy zespołów
i w różnych językach, lecz jednogłośnie kazali je zabrać.
Poza obiadem, siedzieliśmy wszyscy na widowni, oglądając drżą-
cymi oczami programy konkurentów.
Pod wieczór nikt nie miał wątpliwości, że laureatem głównej na-
grody i pierwszego miejsca w konkursie będzie amerykański zespół
tańca do muzyki jazzowej. Proszę sobie wyobrazić grupę kilkunastu
Fredów Astaire’ów. Kto nie słyszał o Fredzie Astaire, nie jest godny
wyjaśnień.
Amerykański zespół był rewelacją pod każdym względem.
Uczestnikom pozwolono siedzieć na widowni pod warunkiem nie-
okazywania emocji. Czasem aż ręce same z siebie zaczynały klaskać,
ale na siłę zachowywaliśmy ciszę. Jednak, kiedy po próbie amery-
kańskich tancerzy zerwało się tornado braw, nikt z kierownictwa
konkursu nawet nie próbował interweniować. Byłoby to chronie-
niem się przed lawiną za pomocą damskiej parasolki.
Sam konkurs przebiegł bez niespodzianek. Astairy zwyciężyły.
Polska część widowni była zadowolona: oba nasze zespoły zaliczy-
ły się do laureatów, Tacjanki w swojej kategorii osiągnęły drugie
miejsce, my w swojej – trzecie. Dwa pierwsze wyrwali nam Niemcy
w kategorii tańca wyzwolonego, który sami stworzyli. Nie do pobi-
cia. Byłyśmy usatysfakcjonowane, w każdej kategorii startowało po
dziesięć do dwudziestu zespołów, z których większość odpadła
w eliminacjach jeszcze w swoich krajach. Niechętnie rezygnuję z te-
matu, mogłabym o tym konkursie pisać do znudzenia, chyba że już
to zrobiłam.
Choć swędzi mnie długopis, wstrzymuję się od opisania, co czu-
łam, wiedząc, co mama czuje, słysząc moje nazwisko, odczytane
wśród laureatów (laureatami byli laureaci trzech pierwszych miejsc,
bardzo mi się to słowo podoba, mogłabym je powtarzać i powtarzać,
zwłaszcza kiedy o mnie mowa). Odczytywanie, no właśnie: laure-
atów trwało bez końca, nie mogłam się doczekać rzucenia się na
szyję mamie i Miszy.
Tu kolejny moment na łzy w oczach. Nie uwierzycie: oprócz
mamy i mnie, miał je i Misza! Zawstydził się i udawał, że ma katar.
To był ostateczny przełom. Odtąd pisywałam listy do nich obojga,
a nie tylko do mamy z pozdrowieniami dla Miszy na końcu. Ponie-
waż kością niezgody małżonków, prócz nieuzasadnionej wzajemnej
zazdrości, była moja osoba, zachowałam dożywotnią wdzięczność
dla jury konkursu. Jego werdykt i tamto spotkanie w Paryżu przy-
czyniły się do niezakłóconego ostatniego etapu życia mojej trzydzie-
stoparoletniej wówczas matki.
Odtąd, dzięki konkursowi i słusznej decyzji ministra Becka (córu-
niu!), mogłam jeździć do mamy, kiedy tylko zechciałam, miałam
wolne w teatrze i było mnie stać na bilet.
W teatrach Járosyego awansowałam małymi kroczkami, za to sta-
le, aż dorobiłam się stanowiska solistki z dwoma tańcami w progra-
mie. Járosy, w którym kochały się wszystkie panie od woźnej do
Hanki Ordonówny, zapamiętał mnie z zespołu girlasów, występują-
cych w 1933 r. w teatrzyku „Cyganeria” i obrał sobie na obiekt do-
kuczania. Niemało się napłakałam, zanim bardziej doświadczone ko-
leżanki wytłumaczyły mi, że jak Járosy dokucza, to dobry znak, wi-
docznie coś dla mnie planuje.
Zanim przejdę do najwspanialszego wydarzenia mego życia, jakim
było spotkanie Jurandota w 1937 roku, wyskoczę jeszcze na chwilę
do Paryża.
Podczas moich pobytów mieszkałam w Turneforce. Właścicielka,
zwana po prostu Madame, bez dodatków, dla której wybłagałam
wejściówkę na ogłoszenie wyników, wygospodarowała dla mnie za
darmo kącik w swoim mieszkaniu na parterze, gdzie tylko nocowa-
łam, pozostały czas spędzając na piątym piętrze albo na bieganiu po
Paryżu.
Któregoś poranka Madame zawołała, że jest do mnie telefon.
– Bonjour. C’est ton pére.
Pierwszy raz w życiu usłyszałam głos mojego ojca. Odnalazł mnie
dzięki prasowym relacjom z konkursu (minęło pół roku), ale byłam
za małą rybką, żeby mogły mu pomóc rekiny baletu. Musiał mnie
szukać sam.
Tak czy inaczej, z tym telefonem tra ł akurat, kiedy byłam w Pa-
ryżu.
Na wszelki wypadek przypominam: 17-letnia studentka wydziału
prawnego na Uniwersytecie Genewskim została poderwana przez
dużo starszego od niej wykładowcę lozo i prawa, który się z nią
ożenił. Małżeństwo nie przetrwało nawet roku, a jedynym skutkiem
tego związku jestem ja.
Ojciec zaprosił mnie do Genewy twierdząc, że najwyższy czas, że-
byśmy się spotkali osobiście.
– Nie martw się o pieniądze, pobyt na mój koszt, a bilet na pociąg
ci wysyłam. Jeśli jesteś podobna do swojej matki, to nie wątpię, że
gdybym przysłał pieniądze, wydałabyś je na co innego. Ustalmy
datę, będę czekał na dworcu. Poznasz mnie po ciemnozielonej lasce.
W tamtych czasach laska nie była ani dobrą dupą, ani podporą
kulawego, tylko symbolem elegancji.
– W przyszły poniedziałek, będę w czerwonym płaszczu.
W tamtych czasach kolor czerwony nie był symbolem niczego, tyl-
ko kolorem.
Pobyt w Genewie, kolejny skutek słusznej decyzji ministra Becka
(córuniu!) okazał się bardzo miły. Ojciec był interesującym, pełnym
poczucia humoru i bezpośrednim człowiekiem, bardzo lubianym
przez studentów. Latem prowadził lektorat z języka francuskiego.
Zaprosił mnie na wykład. Sensacja, wywołana pojawieniem się córki
znanego samotnika, ładnej i wesołej siedemnastolatki, była tak wiel-
ka i absorbująca studentów, że ojciec skrócił zajęcia.
Wspomnę, że ten lozof był z zamiłowania tapicerem, a jego stu-
dio, własnoręcznie skomponowane z układów kotar, było tak orygi-
nalne, że przychodzili je oglądać specjaliści. Po wielu latach, nie pa-
miętam już od kogo, dostałam zdjęcie ojca w tym jego atelier.

PRACOWNIA OJCA

Niewiele widać, ale poziom wiedzy, jaką niesie to zdjęcie, odpo-


wiada poziomowi mojej wiedzy na temat własnego ojca. Jedynym
obrazem na ścianie studia był ogromny portret mojej matki, zanim
została moją matką, również dzieło ojca. Nie ma z czego się śmiać,
zważywszy że o lozo e-tapicerze-fotogra ku opowiada jego córka,
tancerka-satyryczka-taterniczka, której matka, prawniczka-cero-
waczka-przewodniczka-po-paryskich-muzeach dopełniała tę dzi-
waczną grupę biologiczną, związaną jedną jedyną wspólną cechą:
nieposkromionym poczuciem humoru.
Na zakończenie krótkiej wizyty ojciec odprowadził mnie na dwo-
rzec i wręczył prezent, który widocznie po głębokim namyśle uznał
za najodpowiedniejszą pamiątkę od taty dla dziecka. Było to choler-
nie drogie pudło, zawierające kilkadziesiąt paczek papierosów naj-
słynniejszych międzynarodowych marek, egipskich, amerykańskich
i innych.
Więcej nigdy ojca nie spotkałam. Potem była wojna, potem umarł.
Wpadłam w nałóg. A któż by nie wpadł, otrzymując w tym wieku
taki prezent, w dodatku od własnego ojca?
Zresztą przyznaję, że to nałóg bardzo wygodny. Prozdrowotną
działalność antynikotynową, polegającą na licznych zakazach, naj-
boleśniej odczuli chyba aktorzy, którzy stracili najbardziej wyrazi-
sty, wymowny, a jednocześnie najprostszy środek artystyczny, jakim
jest papieros.
Papieros pozwalał zapalać się na różne, wyrażające stan uczuć,
sposoby: nerwowo, namiętnie, wyczekująco. Pozwalał gasić się na
różne, wyrażające stan uczuć, sposoby: nerwowo, namiętnie, wycze-
kująco.
Popychał fabułę: dostrzeżenie napisu, wygrawerowanego na pa-
pierośnicy, wyjawiało okrutną tajemnicę niewierności. Wyskoczenie
po papierosy albo prowokowało przypadkowe, powodujące zwrot
akcji spotkanie, albo oznaczało odejście na wieki.
Przepełniona popielniczka oznaczała albo zdenerwowanie bohate-
ra, albo upływ czasu.
Podanie ognia kobiecie charakteryzowało dżentelmena, niepoda-
nie ognia kobiecie oznaczało albo oburzonego dżentelmena, albo po
prostu chama.
Sposób podania ognia mężczyźnie określał stosunki miedzy posta-
ciami: albo poufałe, albo hieratyczne.
Sposób delektowania się papierosem określał stan ducha: puszcza-
nie kółek z dymu, to albo głębokie zamyślenie, albo renons w pi-
kach.
Sposób palenia budował postać: długa cygarniczka oznaczała ar-
tystkę udającą prawdziwą damę albo damę udającą prawdziwą ar-
tystkę, pamiętacie Glorię Swanson w Bulwarze Zachodzącego Słońca?
Pet, zwisający z kącika ust, znaczył: oto prawdziwy mężczyzna, pa-
miętacie Bogarta w Casablance?
Ale przede wszystkim papieros dawał zajęcie dla rąk. Aktor, po-
zbawiony papierosa w lmie ma gorzej niż aktor, który nie dosłyszał
su era w teatrze.
Mnie papierosy przydawały się raczej towarzysko. Zresztą z nało-
gu, dla własnej satysfakcji, wyszłam z minuty na minutę po kilku-
dziesięciu latach palenia około dwóch paczek dziennie. Dla pragną-
cych się wyzwolić palaczy, którzy zasypują mnie prośbami o recep-
tę, mam jedną radę: trzeba się wściec na kogoś bliskiego, będącego
nałogowcem czegokolwiek i dowodzącego, że nałogi są nieuleczal-
ne. Wypróbowałam to na przyjacielu alkoholiku, który wykpił mnie,
że innych chcę leczyć, a lepiej niech sama spróbuję rzucić palenie.
Postanowiłam zrobić mu na złość. Wprawdzie alkoholik nie przestał
pić, ale ja przestałam palić i od kilkudziesięciu lat jestem mu
wdzięczna. Jednak żeby wyszło, musi być spełniony jeden nie do
ominięcia warunek: trzeba naprawdę chcieć przestać. Przecież uza-
leżnieni od wszelkich nałogów jeżdżą do ośrodków, wydają ostatnie
pieniądze na specjalistów, kupują leki ułatwiające odzwyczajenie się
– głosząc, że nie wynaleziono jeszcze skutecznego sposobu na rzuce-
nie palenia. Nic im nie pomoże, bo oni szczerze chcą przestać w ze-
wnętrznej warstwie swojej świadomości, a w najgłębiej schowanej
nie chcą.
Dam przykład à rebours. Nie lubię pomidorówki, najprostszego,
zdrowego, lubianego składnika tzw. domowych obiadów, na które
często bywam zapraszana. Po okresie wykręcania się („Dziękuję, nie
jadam zup”, „Lekarz zabronił mi pomidorów”) mówię otwarcie do
obrażonej – trudno – gospodyni: Dziękuję. Nie chcę. Nie lubię. Stoi
przede mną talerz, wszyscy namawiają, a gdybym połknęła dwie
łyżki tej zupy, wołano by: „No widzisz, jaka pyszna”. Ale jestem
z granitu. Nie chcę i już. Chamstwo? A wmuszanie to nie chamstwo?
Kiedy bywałam przedmiotem ponętnych namów ze strony ponęt-
nych adoratorów („Kiedy to było…” – to smętna kwestia ze sztuki
Lubow Jarowaja Konstantego Treniewa) i któryś idol pań „namawiał,
namawiał” (to refren przeboju młodej Hani Bielickiej) mówiłam
„Nie chcę”. I już. Chyba że chciałam. Ale pomidorówki nie chcia-
łam.
À propos irtów i podobnych zberezeństw, miałam okres zaintere-
sowań męsko-damskich po śmierci Adama. Oczywiście nie zaraz na
drugi dzień, tydzień czy miesiąc. Włóczono mnie po sanatoriach
przeciwgruźliczych, gdzie, nie idealizujmy, romanse gruźlików
z gruźliczkami były na porządku dziennym. Po pierwsze odpadała
obawa zarażenia, po drugie było to zbiorowisko pacjentów głównie
w wieku 16–25 lat, po trzecie gruźlicy są nadpobudliwi. Nie wiem,
czy istnieje jeszcze „Sanato”, sanatorium pocztowców w Tatrach na
Antałówce. W tym „Sanato” nasza niezapomniana prof. Misiewicz
umieściła najpierw Adama, a potem miałam już zarezerwowane
miejsce ja, zarażona przez Adama. Odwiedzałam „Sanato” w czasie
jego choroby, a później i mnie tam leczono.
Wspomniany okres irtów i podobnych bezeceństw zakończył się
na zawsze 15 maja 1937 roku. Wpakowałam się naprawdę dożywot-
nio. Teraz, z powodu matuzalemowego wieku, bywam komplemen-
towana wyrazami uznania dla dokonań, zamiast dla niegdysiejszych
ładnych nóg – ale jeszcze w czasach wysłuchiwania o ładnych no-
gach nie byłam do wzięcia. Z powodu Jerzego Jurandota.
Wypatrzył mnie podczas próby w „Cyruliku”. Zobaczył na scenie
cztery girlsy: trzy blondynki z piersiami i jedną brunetkę bez piersi.
Jak przekazała mi koleżanka, powiedział: „ta mała czarna mi się po-
doba” i zabrał się za mnie z taką klasą, jakiej nie spotkałam u niko-
go innego. W ogóle pierwsze nasuwające się określenie Jurka, to
człowiek z klasą, najwyższa według mnie ocena. Czy taki fenomen
wymarł? Nie. Znam żywych ludzi z klasą, w różnym wieku. Nawet
bardzo młodych. Nie zdradzam ich personaliów, tak samo jak zacho-
wuję dla siebie nazwiska osób bez klasy. Niestety, na tej drugiej li-
ście za dużo znalazłoby się osób znanych.
Nie należy mylić pojęć „porządny człowiek” i „człowiek z klasą”.
Porządny człowiek, to minimum tego, co nazywam człowiekiem:
uczciwy, sympatyczny, umiejący współżyć z innymi porządnymi
ludźmi. Podam takiemu rękę, pożyczę pieniądze, a nawet książkę.
Bywa dobrze wychowany, pomoże staruszce wejść na schody. Sło-
wem, porządny człowiek. Mam dużo takich znajomych, lubię ich
i szanuję, ale od takich z tytułami naukowymi po abiturientów pod-
stawówki – czegoś im brak. To się nie da zde niować ani opisać. Po
prostu brak im klasy. Klasy nie można opisać tak jak koloru. Okre-
ślić można tylko przez porównanie do czegoś, co się zna. Niebieski
jak niezapominajka albo ma klasę jak Jurek. Tu powinnam zakoń-
czyć książkę, bo wszystko najważniejsze opisałam już po kilka razy.
Ale zdarzyło się parę rzeczy, o których nie wypada nie napo-
mknąć, jak II wojna światowa. Napomykam, że już napomknęłam,
ale o tej wojnie nigdy dość napomykania. Napomknę też o okupacji
(wprawdzie okupacja to część wojny, ale najstraszniejsza), narażając
się na wzdychanie czytelników: „O rany! Znowu martyrologia!”,
a tym razem naprawdę nie ma z czego się śmiać. Albo o wyrzuceniu
wszystkich mieszkańców Poznańskiej 12, co nie było zwykłą eksmi-
sją. Człowiek wyrzucany z mieszkania zawsze jest ciekaw, kto tu bę-
dzie mieszkał. My nie musieliśmy się zastanawiać. Późną jesienią 39
roku dobrodusznie wyglądający o cer SS kazał powiesić na każdym
z pięciu pięter zawiadomienie, że sto kilkadziesiąt luksusowych ka-
walerek całkowicie załatwia problem młodych o cerów blondynów,
których główne zadanie ma polegać na pokazaniu, jak wygląda czy-
sty rasowo morderca. Treść zawiadomienia, którego dosłownym
brzmieniem nie chciało mi się obciążać pamięci, pozwoliłam sobie
zmody kować.
Zanim Poznańska 12 stała się Polenfrei, chodziliśmy nieparzystą
stroną naszej dotychczasowej ulicy, żeby z bezpiecznej odległości
oglądać wystawiających się mundurowych blondasów na rogu Po-
znańskiej i Hożej: tam znajdowała się ich tymczasowa kwatera, za-
nim oczyści się z nas nasz dotychczasowy dom. Myśmy już wiedzie-
li, zaś co do nich, trudno mi powiedzieć, bo ich nie pytaliśmy.
Zabraliśmy z Jurkiem co się dało i z powrotem wepchnęliśmy się
z tymi bambetlami na Złotą 75, do dwupokojowego mieszkania te-
ściów. Powitanie z ich strony mogło sprawiać wrażenie, że Sabcia
i Pickwick zniosą nawet Niemców, skoro dzięki nim będziemy ra-
zem. Zocha, która pełniła coraz ważniejsze funkcje w Związku Walki
Zbrojnej, uprzedziła rodziców i nas, żebyśmy nie starali się z nią
kontaktować, bo na polecenie władz konspiracyjnych zmienia tożsa-
mość. Dotychczasowe dokumenty, jak również zdjęcia i pamiątki,
mogące naprowadzić na jej ślad, przesłała rodzicom z prośbą
o zniszczenie ich po wybraniu względnie neutralnych. Jurkowi
i mnie podała zaszyfrowany swój adres, zastrzegając skorzystanie
z niego tylko w krańcowym przypadku.
Wprowadziliśmy się do jej pokoju. Teściowie byli równie niepo-
ważni jak my, więc nasze urządzanie się przebiegało wśród żartów
i śmiechów. Nagle, ni z tego, ni z owego, zaczęłam płakać. Rozkle-
iłam się na myśl, że ostatnie legalnie zarobione pieniądze poszły na
odbudowanie dla szwabów zbombardowanej przez szwabów ściany.
– Uspokój się, nasi im tę ścianę zburzą z powrotem – powiedział
Jurek, więc się uspokoiłam.
Jeszcze tego dnia przyszła Wanda Baranówna, przyjaciółka Zochy,
jej towarzyszka z harcerstwa i z konspiracji. Zapewniła, że w miarę
możliwości będzie naszym kontaktem i rzeczywiście nim była.
Po licznych dyskusjach i kilku awanturach między Jurkiem a Zo-
chą wygrała logika tej ostatniej: siostra Jurka tak głęboko tkwiła
w strukturach podziemnych, że to ona powinna nadal zajmować się
walką. My, jeśli chcemy zaopiekować się rodzicami, a z nią utrzy-
mywać choćby sporadyczny kontakt, mamy siedzieć cicho. Oczywi-
ście bez twardego zakazu współpracy z podziemiem, gdyby ktoś po-
trzebował naszej pomocy, a jeśli będziemy grzeczni, to i sama Zocha
czasem nas wykorzysta.
Jak to w życiu bywa, a w trudnych czasach tym bardziej, zagrożo-
na Zocha przetrwała bez wpadki aż do Powstania, za to my, podczas
naszych drobnych zajęć pomocniczych, przez cudzą niefrasobliwość
o mało nie wpakowaliśmy się w kocioł.
Nastąpił okres, o którym do teraz staram się zapomnieć, nigdy
o nim nie mówię, a jeśli mam najmniejsze podejrzenie (a miewam je
często), że może mi się przyśnić – natychmiast zaczynam myśleć
o Odetcie-Odylii albo że jestem udomowioną blondynką z piersiami,
nucącą sobie Gdyby rannym słonkiem. Więc, powodowana bezgra-
nicznym zaufaniem do moich czytelników, proszę Was jak własnych:
przyjmijcie, że brakujący okres zgubiłam z powodu należnej sklero-
zy, odśpiewajcie chórem to ranne słonko i razem ze mną przejdźcie
do następnego etapu.
PRAWDZIWA KENKARTA NA NIEPRAWDZIWE NAZWISKO

Przyszła pora na zmianę tożsamości.


Jurek, nazywający się teraz Jerzy Jarczyński, objął odpowiedzial-
ną posadę nocnego stróża na Stacji Doświadczalnej Ogrodniczej
w Morach pod Warszawą, słynnej z uprawy wszystkich znanych
w Europie odmian pomidorów. Tra ła mu się niebywała gratka. Że-
bym nie wiem jak się starała, nie potra łabym opisać jego statusu
w Morach. Wolę przytoczyć drukowaną dawno temu piosenkę do
melodii Pięciu chłopców z Albatrosa, z tekstem samej kierowniczki
Bronisławy Cholewińskiej, przez przyjaciół zwanej Niusią.
TRZECH DOZORCÓW Z MOR
Za polami, za torami,
Niedaleko za Włochami
Pewna Stacja Doświadczalna mieści się,
Która Mory się nazywa,
Uprawiają tam warzywa,
Pomidory i cebulę i te de.
Lecz nie tylko pomidory
Rozsławiły wokół Mory,
Dzielnych bowiem trzech do zorców mieli tam,
Co tak pola pilnowali,
Że złodziei radowali.
Jak to było, to opowiem chętnie wam.
A ten pierwszy to jest hrabia,
On stan wyższy uosabia,
A ten drugi to burmistrzem kiedyś był.
A ten trzeci, ten najmniejszy,
W stróżowaniu najpilniejszy,
To poeta, co przed życiem tu się skrył.
Idzie lato, trwają Mory,
Dojrzewają pomidory,
Potem jesień roztoczyła tysiąc kras.
Plon się zbiera po kolei,
Pokus dużo dla złodziei,
A dozorcy, jak ich cenny mija czas?
A ten pierwszy, co jest hrabia,
Się do drzemki przysposabia.
Siedzi w budzie, co burmistrzem kiedyś był.
A ten trzeci, ten najmniejszy,
Wiersz układa najpiękniejszy,
Spacerując po alejce w przód i w tył.
Kiedy burza już przeminie
I z chaosu świat wypłynie,
Wróci życie zwykłe znów za kilka lat.
Będą nadal trwały Mory
I zostaną pomidory,
Lecz dozorcy, trzej dozorcy pójdą w świat.
A ten pierwszy, co jest hrabia,
Swoje hrabstwo znów ozdabia,
A ten drugi gdzieś burmistrzem został już,
A ten trzeci, ten najmniejszy,
Wiersz napisał najpiękniejszy,
Który w Polsce go rozsławi wszerz i wzdłuż.

Z proroctw – najlepiej Niusi wyszło to, że wojna skończy się za


kilka lat, choć większość rodaków twierdziła, że za dwa tygodnie (to
były najdłuższe dwa tygodnie w historii ludzkości). Losy dozorców
nie mogły się potoczyć jak przewidywała, ale to już nie autorki tek-
stu wina.
Czytelniku, jak ci się zdaje, ile gatunków pomidorów uprawia się
w Polsce? Lubię zadawać to pytanie. Zagadnięty zwykle się upew-
nia: dużo czy mało? Ułatwiam, że bardzo dużo. Zagadnięty myśli,
myśli i mówi:
– Nie jestem specjalistą, ale jeżeli mówisz, że dużo… Dwadzie-
ścia?
– Sto trzydzieści cztery gatunki – odpowiadam jakby nigdy nic.
Przypominam, że to było w latach czterdziestych zeszłego wieku.
Można założyć, że do teraz ich liczba znacznie wzrosła. Nie prze-
widuję więc niestety upadku pomidorówki.
Majątek znajdował się pod zarządem niemieckim. Polscy pracow-
nicy Mor co miesiąc dostawali deputaty, na które w znacznej mierze
składała się wódka. Niemieccy doglądacze byli na tę wódkę okrop-
nie łasi i chętnie zawierali z Polakami transakcje zamienne. Stąd
moje osłupienie, kiedy w styczniu 1944 w pokoiku przy studiu lu-
belskiego radia w Lublinie zjawił się mój własny mąż w żandarm-
skiej niemieckiej kurtce i żandarmskich podkutych butach. Proszę
nie podejrzewać, że Jurek zaprzedał się Hitlerowi. Dał za ten kom-
plet pół litra wódki, co było zwyczajową ceną.
Co do mnie, łapałam pracę gdzie się dało, najczęściej z ręcznie pi-
sanych ofert, przyklejanych na murach. Aż w końcu tra łam do Go-
łąbek.
Z różnych okresów okupacji najpiękniejszym i najboleśniejszym
wspomnieniem są właśnie Gołąbki, mała osada pod Warszawą, jak
na zamówienie – bliziutko Mor. Mieścił się tam dom, który odegrał
w moim życiu wielką rolę i który, choć mieszkałam tam zaledwie
przez dwa lata, do dziś uważam za jedno z moich miejsc rodzin-
nych. To dom Zo i i Gabriela Kijkowskich.
Zosia – że zacytuję Járosyego, który mnie z nią poznał – była nie-
dużą kobietą o szczęce Mussoliniego i oczach dziecka. Szlachcianka,
w dzieciństwie nauczona różnych zbędnych rzeczy jak angielski,
francuski, gra na fortepianie, haft, zarządzanie służbą czy kontakty
z tamtym światem. Nie ma z czego się śmiać – Zosia naprawdę cza-
sem wiedziała rzeczy, których bez tych kontaktów wiedzieć nie mo-
gła. W trudnych czasach wojennych i powojennych zdołała wyko-
rzystać wszystkie umiejętności – poza grą na fortepianie, ale możli-
we, że czegoś nie wiem. Zaraz opowiem, jak wyglądało wojenne ży-
cie w Gołąbkach i od razu będzie zrozumiałe, do czego przydawała
się Zosi umiejętność zarządzania personelem. Po wojnie kolejno:
sprzedawała na bazarze własnoręcznie zdobione biustonosze, była
wróżką, sekretarką Marszałka Sejmu (kolegi z wojennej konspiracji),
organizatorką widowni w Teatrze Syrena, a w końcu, do śmierci,
prywatnie uczyła języków obcych. Jeśli ktoś spośród czytelników
uzna, że opowieść o Gołąbkach już gdzieś widział – przypominam
o mojej obietnicy wytoczenia samej sobie procesu o plagiat. Jednak
o kontaktach Zosi z zaświatami nigdy dotąd nie pisałam: panicznie
bałam się ośmieszyć. Teraz mój lęk przed ośmieszeniem nie minął,
tylko kryteria mi się zmieniły.
Jej mąż Gabriel, zwany Archaniołem, urzędnik Ministerstwa Ko-
lei, człowiek niezwykłej łagodności i dobroci, wydawał się grać dru-
gie skrzypce. Jednak w rzeczywistości to on rządził w domu. Kipiąca
wieczną energią Zosia, po czubek głowy zanurzona w konspirację,
przebywała głównie w Warszawie. Do domu wpadała sporadycznie.
Tak więc Gabriel przejął dowodzenie i dowodził sprawnie. A było
kim!

ZOSIA I GABRIEL KIJKOWSCY, PIOTR, JACEK


Dalszy ciąg rodziny Kijkowskich to Jacek i Piotr – dzieci Zosi i Ga-
briela, kilkuletnie blond aniołeczki, strzelające dziesięcioma pomy-
słami na minutę. Serdeczni a nawet przylepni, pogodni, piekielnie
zdolni i inteligentni, dane im przymioty ducha zużywali czasem
w całkiem niewłaściwych celach. Kiedy zadawano im niewygodne
pytanie, np. czy umyli zęby lub czy odrobili lekcje, odpowiadali
zgodnym chórem:
– Nie zadaje się pytań.
I wychowuj, człowieku, kilkuletnich konspiratorów!
Obaj są dziś poważnymi naukowcami, obaj mają po dwóch sy-
nów. W tej rodzinie jakoś tak wychodzi. Zosia, już jako bardzo stara
kobieta, po jakimś rodzinnym spotkaniu oświadczyła z westchnie-
niem:
– Pan Jacek Kijkowski, pan Piotr Kijkowski, pan Jerzy Kijkowski,
pan Wojciech Kijkowski, pan Zygmunt Kijkowski i pan Tadeusz Kij-
kowski. Czy Bóg mi to wybaczy?
Nie ma z czego się śmiać: pewnie wybaczył. Bo jeśli nawet potrak-
tował jej stan rodzinny za zagrażający ludzkości zdominowaniem
przez Kijkowskich, to może nie uznał tego za złą perspektywę.
A poza tym na pewno wziął pod uwagę, co działo się w domu Kij-
kowskich w czasie okupacji. A nawet gdyby nie wziął, to przecież
Zosia miała liczne kontakty z tamtejszą społecznością, więc na pew-
no ktoś szepnął słówko w jej sprawie. Zosia już wie, ja się pewnie
niedługo dowiem.
Pora wyjaśnić, dlaczego podziwiałam zdolności przywódcze Ar-
chanioła. Przecież zarządzanie dwoma, choćby najbardziej pomysło-
wymi synkami, to nic nadzwyczajnego. Ale w Gołąbkach mieszkiwa-
li też: ukrywający się o cerowie Wojska Polskiego, spaleni konspira-
torzy wszelkich opcji, uciekinierzy z getta i kto tylko musiał się cho-
wać przed gestapo. Zosia wiecznie sprowadzała do domu dziwne
typy, które łaziły po mieszkaniu, nic o sobie nawzajem nie wiedząc.
Mogli robić co chcieli, obowiązywała tylko jedna, tak cynicznie wy-
korzystywana przez Jacka i Piotra zasada: nie zadaje się pytań. Zo-
sia jednych wywoziła, żeby schować gdzie indziej, innych przywozi-
ła – nie da się powiedzieć, że w domu było nudno. W ogródku moż-
na by zacząć kopać w dowolnym miejscu, jeśliby się chciało znaleźć
radio albo słoiki i puszki z twórczością okupacyjną, albo nawet broń
– „wszystko co niedozwolone z wyjątkiem niekolczykowanej świni”
– jak mawiał Gabriel. 20 lat po wojnie Jacek postanowił przenieść
się z dziećmi do Gołąbek, przez lata dzierżawionych jakiejś nie ko-
chającej piękna przyrody rodzinie. Podczas przekopywania zanie-
dbanego ogródka, który chciał przywrócić do stanu dawnej świetno-
ści, znalazł radio i dwie skrzynki z bronią, których gestapo nie zna-
lazło i o których wszyscy zapomnieli.
Jednak to nie tajni bohaterowie tworzyli atmosferę domu. Trójka
dzieci była w stanie rozładować każdą ponurość, lęk czy patos. Trój-
ka? Tak, mieliśmy na składzie i dziewczynkę.
Kiedy nastałam w Gołąbkach – zaznaczam: nie w roli bohatera
wojennego, tylko gosposi i niańki – mieszkały tam już Hela z Joasią,
dwie drobne, delikatne blondyneczki. Helena Ostrowska, młodziutka
utalentowana śpiewaczka operowa, dowiedziała się o swoim niewła-
ściwym w tamtych czasach pochodzeniu dopiero, gdy musiała iść do
getta. Kiedy zamordowano jej męża, podjęła decyzję o wyjściu za
wszelką cenę, choćby i życia, żeby ratować niespełna czteroletnią
córeczkę. Wychodziły w ciemno, nikt na nie po tej stronie muru nie
czekał. Po przerażającej tułaczce tra ły do Zosi, która wyrobiła im
fałszywe dokumenty i umieściła na stałe w Gołąbkach. Joasia tuż po
przybyciu była cichym, przerażonym dzieckiem, ale zagarnięta
przez Jacka i Piotra bardzo szybko stała się jeszcze jednym chłopa-
czyskiem z fantazją. Tylko noce spędzała pochlipując przez sen, tak
wtulona w matkę, że żadna siła nie zdołałaby jej oderwać.
Dzieci jak dzieci, rozrabiały, hałasowały, bawiły się w wojnę
z bombardowaniami, ale można też było liczyć na ich pomoc. Prze-
cież całą frekwencję trzeba było nakarmić, a jeśli akurat tra ł się
komplet Zosinych gości, to samych karto i trzeba było obrać co-
dziennie dziesięć kilo. Pracochłonnych jarzyn mieliśmy pod dostat-
kiem, dostarczała je z Mor nieoceniona Niusia, często za pośrednic-
twem nocnego stróża, pana Jarczyńskiego (jeśli ktoś nie pamięta,
kim był pan Jarczyński, to niech się cofnie do opowieści o Morach.
Podobno z aktywnego czytania mamy większą korzyść niż z bierne-
go).
Dzieci pomagały chętnie i sprawnie. Chłopcy przyuczyli Joasię do
zajęć gospodarskich szybciej niż ja Helę. Nie chcę przez to powie-
dzieć, że Hela była oporna. Po prostu, pochodząc z zamożnego
domu, nie zdobyła wiedzy na temat prowadzenia gospodarstwa –
zwłaszcza prawie bez używania czegoś tak egzotycznego jak pienią-
dze, za to dla minimum siedmiu osób (licząc tylko stałych domowni-
ków). Zaś w getcie posiadła wiele umiejętności, jednak tu nieprzy-
datnych, jak np. segregacja znalezionych szmat wg przydatności do
łatania odzieży albo sporządzenie z uzbieranych karto anych obie-
rek obiadu dla trzech osób. Więc nawet nie musiała w tym celu
obierać karto i, co w Gołąbkach bardzo by się przydało. A że wciąż
jeszcze nie otrząsnęła się z szoku, jakim była wędrówka kanałami
z dzieckiem, bez przewodnika, nie paliła się do nauki.
Joasia natomiast paliła się do wszystkiego, co było normalnym ży-
ciem, od śpiewania Rozkwitały pąki białych róż po łuskanie kilogra-
mów grochu. Dzielna malutka dziewczynka, której tej normalności
dano tak niewiele…
Gołąbkowski (gołąbczański?) raj skończył się 17 marca 1944
roku. W domu, poza Jurkiem, który wpadł na chwilę, przebywali
wyłącznie stali mieszkańcy. Brakowało Zosi, która w związku z nad-
ciągającym Powstaniem – jak teraz sądzę – ostatnio prawie wcale tu
nie bywała. Jednak to właśnie po nią przyjechało gestapo.
Tak jak mieliśmy to przećwiczone na wypadek alarmu, każdy zo-
stał przy swoich zajęciach.
Nie, nie mogę ponownie tego opisywać. Zrobiłam to raz, pisząc
Już nic nie muszę – i niemal odchorowałam. Myślę, że powierzę kom-
pucórce przepisanie tego fragmentu książki, trudno, powtórzy się
dosłownie. Najwyżej niech poskraca. I tak żadnych żarcików ani
nowszych komentarzy bym nie dodała, a i skracać akurat tego sama
nie dałabym rady.
Było ich kilkunastu. Ośmiu czy dziewięciu wpadło do mieszkania,
reszta została na zewnątrz. Na razie buszowali po parterze, wrzesz-
cząc i popychając. Odczekałam chwilę i wkroczyłam do kuchni. Na
ławeczce pod wieszakiem z pokrywkami rozwalał się tłusty gestapo-
wiec, paru innych kręciło się po kuchni.
Nie lubiłam szorować tych pokrywek. Tego ranka jednak uzna-
łam, że są zapuszczone i pracowicie je wyczyściłam. W obliczu
śmierci to było jedyne, czego żałowałam z przeżytych 30 lat: że nie
poczekałam z szorowaniem tych pokrywek do jutra.
Jeden z gestapowców złapał mnie za ramię i pchnął pod ścianę.
Folksdojcz, przywieziony jako tłumacz, i bardzo dobrze, bo wolałam
nie zdradzać się ze znajomością niemieckiego, wrzasnął:
– Służąca?
Instynktownie wczułam się w rolę idiotki. Jako idiotka uniosłam
się ambicją:
– Jaka służąca, nie jestem żadną służącą. Pomagam w gospodar-
stwie i przy dzieciach, żeby mi pozwolili tu pomieszkać.
– Dlaczego chcesz tu mieszkać?
– Bo w Warszawie stale łapanki i wywożą do Niemiec, a tu miał
być spokój. Tak obiecywali, a teraz masz.
Zadziałało! Gestapowiec uśmiał się z idiotki, która jemu skarży się
na łapanki. Dołożyłam do sukcesu, kiedy odmówiłam pokazania
kenkarty.
– Bo oni wezmą i nie oddadzą – zwierzyłam się tłumaczowi –
i skąd ja wezmę nową?
– Powiedz jej, że oddam – zaśmiewał się gestapowiec.
Kenkartę miałam akurat prawdziwą, tyle że wyrobioną na podsta-
wie fałszywego dowodu osobistego. Zawód – fryzjerka. Nażartował
się mój gestapowiec nad tą fryzjerką:
– Masz taki dobry zawód, a robisz za kuchtę, aha, prawda, boisz
się łapanek!
Uznano mnie za przygłupa, oddano kenkartę i kazano stanąć
w kącie kuchni. Z ulgą zobaczyłam, że również Jurek dostał swoje
dokumenty z powrotem. Podziałało prawie prawdziwe wyjaśnienie,
że jako pracownik Mor (Mory znali), na polecenie kierowniczki
przyniósł warzywa na sprzedaż.
Trwała za to rozmowa z Gabrielem.
– Żona nie bywa w domu już od dawna – wyjaśniał – wyprowa-
dziła się i nawet dziećmi się nie interesuje. Nie zostawiła adresu, nic
o niej nie wiem.
Zaprowadzono mnie do sąsiedniego pokoju, gdzie kolejny, tym ra-
zem na oko łagodny, gestapowiec rozmawiał z Jackiem i Piotrem.
– Oni się mnie boją albo nie rozumieją – powiedział łamaną polsz-
czyzną. – Może przy pani będzie nam łatwiej się dogadać. Nie bójcie
się mnie, dzieci, mam córeczkę w waszym wieku, nic wam nie zro-
bię. Moja córeczka teraz jest z mamusią. Martwicie się, że wasza
mamusia wyjechała? Nie martwcie się, na pewno jutro wróci,
a może jeszcze dziś?
– Mama nigdy nie wróci, mama wyjechała na zawsze!
– Mama nas nie kocha, nie chce nas widzieć! – ryczały dobrze wy-
szkolone dzieci.
Ta szczerość, te niewinne oczy, te żałosne głosiki! Przygarnęłam
sierotki i cicho powiedziałam do „sympatycznego”:
– Biedne sieroty, dobrze, że choć ojca mają…
Drzwi otworzyły się. Dwóch wepchnęło Helę z Joasią. Do tej pory
siedziały jak trusie w swoim pokoju, gdzie zastał je nalot gestapo,
a ja z przerażeniem myślałam, co będzie, kiedy tamci je znajdą. Ła-
two jest kozakować, kiedy odpowiada się tylko za siebie – sama nie
wiem, jak zachowałabym się w tamtej sytuacji, gdybym miała przy
sobie dziecko.
Niestety, moje obawy okazały się słuszne. Hela płakała i powta-
rzała w kółko: „Nazywam się Irena Jabłońska, mam dokumenty”.
Miała „dobry” wygląd i „dobre” dokumenty, ale jej bladość i przera-
żenie w oczach nie budziły wątpliwości: to była twarz człowieka,
skazanego na śmierć. Joasia obejmowała ją kurczowo i omal nie
upadła razem z nią, kiedy gestapowiec walił matkę po twarzy. Roz-
dzielili je. Joasię pchnęli w naszą stronę, Helę wyprowadzili.
Joasia nie płakała. Usiadła obok mnie i siedziała bez ruchu.
Rano upiekłam mój słynny piernik z marchwi. Spytałam „sympa-
tycznego”, czy mogę dać dzieciom.
– Naturalnie, muszą być głodne, proszę bardzo – rozpromienił się.
Odkroiłam trzy kawałki.
– Tylko chłopcom, jej nie.
– To też dziecko.
– Das ist kein Kind. Das ist eine Jüdin – powiedział ojciec małej
córeczki.
Wrócił do wypytywania o Zosię. Najwidoczniej tylko ona ich inte-
resowała, Hela z Joasią były przypadkowym łupem.
Wypuszczono nas z pokoju. Gabriel i Jurek stali w kuchni, Hela
w korytarzyku. Spuchnięta, z zakrwawioną twarzą.
– Ubierz małą – powiedział do mnie ten gruby.
Skorzystałam z zamieszania i, podając płaszczyk Joasi, przysunę-
łam się do Heli.
– Nic o mnie nie wiecie, jestem sublokatorką… – zdążyła szepnąć,
zanim dostałam po mordzie, właśnie od „sympatycznego”.
Zabrali je i odjechali.
Długo jeszcze irracjonalnie modliłam się, żeby jakimś cudem prze-
żyły. Dopiero po latach, w zbiorze dokumentów Reginy Domańskiej
„Pawiak, więzienie gestapo”, pod datą 17 III 44 roku znalazłam:
Przywieziono 27 kobiet. Są to m.in. (…) Jabłońska Irena Maria
z dzieckiem
(…) Przy apelu ubyła Irena Jabłońska z dzieckiem.
Zabili je od razu tego samego dnia…
Kiedy tylko odjechali, Jurek wrócił do Mor, a my z Gabrielem od-
byliśmy naradę. Nie sądziliśmy, aby mieli wrócić: jeśli nawet nie
uwierzyli naszym wyjaśnieniom, musieli zdawać sobie sprawę, że
ich wizyta nie została w Gołąbkach niezauważona, co przekreślało
szansę gestapo na złapanie Zosi w domu. Jednak Gabriel nalegał, że-
bym zabrała dzieci, wyjechała i nie wracała aż on osobiście da znać,
że można.
– Ja muszę zostać, nie mam pewności, czy Zosia wie – twierdził. –
Jeśli wrócą i nikogo nie zastaną, to będzie jasne, że mieli rację.
A tak – w razie czego będę tłumaczył, że dzieci były wystraszone i ty
zabrałaś je do jakiejś swojej rodziny.
Zabrałam dzieci i poszłam, zostawiając w progu uśmiechającego
się do nas Archanioła.
Nazajutrz do Jurka w Morach dotarła wiadomość, że u Kijkow-
skich w Gołąbkach znów jest gestapo. Pozostało tam dwa dni. Nicze-
go się nie dowiedzieli. Zanim opuścili dom, sprowadzili sąsiadów do
zakopania zwłok skatowanego Gabriela.
Moja córka ma na imię Joanna po Joasi. Na drugie imię ma Zo a
po Zosi. Najstarszy wnuk Zosi ma na imię Jerzy po Jurku.
Do teraz, ile razy mam zamiar wpaść w rozpacz albo w poczucie
beznadziei, zadaję sobie pytanie: gdyby 17 marca 1944 roku ktoś
powiedział ci, że dożyjesz dziewięćdziesiątki (to stan na dziś, ale za-
częłam tak liczyć koło czterdziestki, a kiedy skończę – nie wiado-
mo), spędzisz z Jurkiem jeszcze 35 lat, będziesz miała udaną córkę
i niezwykłego wnuka, zamieszkasz na własnym, malutkim, ale ślicz-
nym i ukochanym skrawku Warszawy, a dziennikarze będą cię nazy-
wali Pierwszą Damą Różnych Rzeczy, zależnie od potrzeb, co byś
pomyślała? Zadaję sobie takie pytanie, a odpowiedź niezmiennie
brzmi: „Nic bym nie pomyślała. Uznałabym, że to abstrakcja, której
nie warto poświęcić ani chwili zastanowienia”. I bieżące zmartwie-
nie od razu staje się mało ważne.
To teraz. Ale wtedy moje obecnie bieżące zmartwienia były przy-
szłymi zmartwieniami z małą szansą, że ich dożyję. Rozprowadziłam
dzieci tak jak Gabriel polecił i znalazłam się na ulicy, po godzinie
policyjnej, nie mając dokąd pójść. Sabcia i Pickwick już nie żyli,
a po latach spędzonych w Gołąbkach nie byłam na tyle au courant,
żeby orientować się, komu spośród przyjaciół i znajomych można
ufać. Jedyne, co przychodziło mi do głowy to Mory, ale tam nie mo-
głam się pojawić: obca osoba (znała mnie tylko Niusia), w środku
nocy, po wsypie w pobliskich Gołąbkach.
Nie było rady. Musiałam ten jeden jedyny raz skorzystać z poda-
nego mi na najczarniejszą godzinę adresu Zochy, siostry Jurka – co
zaznaczam na wszelki wypadek, bo to nie czytelników wina, że mia-
ła to samo imię co Zosia, o której przed chwilą pisałam. Adres oczy-
wiście umiałam na pamięć, natomiast zupełnie nie znałam okolicy.
Pomogło ogromne wysypisko śmieci, opisane mi przez Zochę. Z du-
szą już nie na ramieniu, ale na czubku głowy, odczytywałam niezna-
ne mi nazwy ulic. Przemykałam się, mając oczy i uszy dookoła gło-
wy… Jest! „Humańska” – odczytałam. Rzuciłam kamyk w okno.
Ręce mi się trzęsły, na szczęście Zocha mieszkała na pierwszym pię-
trze.
Już w jej pokoju, zanim odsapnęłam, szepnęła:
– W drugim pokoju śpi już mój gospodarz. To emerytowany puł-
kownik, ale ty o tym nie wiesz, mów „proszę pana”. Rano mu się
przedstawisz. Teraz uważaj. W kenkarcie jesteś Grabowska, on nie
wie, że to lipa i poprosi, żebyś przygotowała sobie kcyjne nazwisko
na wypadek, gdyby cię tu nakrył ktoś z naszego – pułkownika i mo-
jego – szefostwa.
Dziś wygląda to skomplikowanie, ale nie wtedy. Rano weszłyśmy
do pokoju pułkownika. Zobaczyłam starszego pana z wielkimi siwy-
mi wąsami, tylko zupełny debil nie poznałby z postawy i zachowa-
nia, że to o cer. Uprzedzony przez Zochę, serdecznie mnie przywitał
i poprosił, żebym sobie szybko przygotowała jakieś zmyślone nazwi-
sko, bo lada chwila ma ktoś przyjść. Udałam namysł.
– Czy ja wiem… Może Grodzieńska?
Nie będę cytowała, co usłyszałam od Zochy, kiedy znalazłyśmy się
w jej pokoju. Najłagodniejszym określeniem było „ciężka, nieule-
czalna idiotka”. Ale pułkownik przełknął mój fantastyczny dowcip
bez drgnienia powieki.
Złe, które każe człowiekowi żartować nawet w najbardziej nieod-
powiedniej sytuacji, pojawia się w moim życiu od dzieciństwa po
dziś. Zwykle kusi mnie do bezinteresownej zabawy, jednak raz –
uwaga, będzie apropos! – posłużyło zemście.
Po śmierci Jurka, w wielu notkach wspomnieniowych wśród naj-
bardziej znanych piosenek wymieniana była Ballada o jednej Wi-
śniewskiej. Jakiś znawca przedmiotu w szczecińskiej prasie odpowie-
dział w luternym tonie (na wspomnienia pośmiertne!), że jak ogól-
nie wiadomo Wiśniewską napisał Hemar, ale panowie pewnie jakoś
się w zaświatach dogadają. Nawet nie chciało nam się na to odpo-
wiadać, miałyśmy wtedy większe zmartwienia. Ale życie czasem
bywa sprawiedliwe.
Po kilku latach byłyśmy z Joanną na jakimś bene sie w Syrenie,
siedziałyśmy w pierwszym rzędzie. W programie przedstawienia
znalazłam kilka utworów swoich i kilka Jurandota, m.in. znakomitą
Sambę dla doktora w wykonaniu Stefci Górskiej. Bardzo się wzruszy-
łam i ucieszyłam. Zaznaczam – za takie imprezy autorzy nie dostają
pieniędzy, ale jest to naprawdę zaszczyt.
Stefcia odśpiewała Sambę, podeszła do brzegu proscenium, po-
dziękowała mi za Jurka, ja oczywiście podeszłam do sceny, całowa-
łyśmy się, płakałyśmy, widownia krzyczała i klaskała. Było bardzo
wzruszająco.
Dopiero w drodze do domu z satysfakcją powiedziałam Joannie,
że Samba dla doktora jest piosenką Hemara. Oczywiście gdyby nie
tamten idiota ze Szczecina, wyjaśniłabym to natychmiast. A tak –
postanowiłam udawać sklerotyczkę. Niech się panowie w zaświa-
tach pośmieją. Jest z czego się śmiać.
To było Złe mściwe. Bardzo lubię opowieść o Złym opiekuńczym,
jakie pewnego dnia nawiedziło jednego z aktorów Teatru Współcze-
snego w Warszawie.
Wiele lat temu dyrektor Erwin Axer zamierzał zwolnić aktora Ma-
riana Friedmanna (ojca Stefana). Poprosił go do siebie:
– Panie Marianie, będziemy musieli się rozstać.
– A co, pan dyrektor odchodzi? – spytał natychmiast Friedmann.
Za to pytanie został we Współczesnym na zawsze. Złe zagrało na
poczuciu humoru dyrektora i załatwiło sprawę.
À propos Złego opiekuńczego: budynek na Humańskiej, ten,
w którym spędziłam noc z Zochą i wąsatym pułkownikiem, od pięć-
dziesięciu lat widzę z okien mojego obecnego mieszkania, a wysypi-
sko śmieci najpierw zmieniło się w gruzowisko, aby po latach prze-
mienić się w część parku Morskie Oko.
U Zochy i wąsatego pułkownika znalazłam się po wpadce Gołą-
bek, w drugiej połowie marca 1944 roku. Następnego dnia znalezio-
no mi pokoik, w którym mogłam pomieszkać. W krótkim czasie, jaki
pozostał do Powstania, łapałam się różnych zajęć.
Dobrze wspominam „pomoc fryzjerską” w zakładzie pana Wróbla
na placu Narutowicza, koło Filtrowej. Pomoce fryzjerskie zwyczajo-
wo otrzymują od wychodzących klientek parę groszy „do kieszonki”.
Wanda Baranówna, która podczas oblężenia przyniosła nam pierw-
sze wieści od Zochy, tym razem przekazała wiadomość w drugą
stronę: zawiadomiła Zochę, że w zakładzie pana Wróbla pracuje
panna Stenia, jedyna brunetka wśród blondynek, więc łatwo opisać.
Od tego momentu, przeliczając po pracy swój utarg, panna Stenia
często wśród bilonu znajdowała świstek, który nazajutrz lądował
tam, gdzie miał wylądować. Kod na świstku był prosty: lista zaku-
pów. Np. „litr mleka, 6 jajek, 10 bułek. Twaróg się kończy. Kaszy
nie trzeba”. Co to znaczyło? A skąd mam wiedzieć? Przecież po to
używa się szyfru, żeby nikt poza adresatem nie zrozumiał.
Kiedy znów spotkałam się z Wandą, wydała mi się zdenerwowa-
na.
– Czy coś się stało? – spytałam.
– Zocha jest wściekła. Co zrobiłaś z pieniędzmi?
– Z jakimi pieniędzmi?
– Łączniczka twierdzi, że zostawiła ci pieniądze. Gdzie one są?
– Nie rozumiem…
– Włożyła ci do kieszonki kitla czy nie? A Zocha twierdziła, że
można ci ufać…
– Chyba żartujesz.
– Jasne, że żartuję. Myślałaś, że posądzamy cię o zdefraudowanie
dwóch złotych? No, gdyby szło o pięć…
– Świetny dowcip – syknęłam, a ta hiena jeszcze ryczała ze śmie-
chu, że kupiłam.
To była najbezpieczniejsza meta, z jaką miałam do czynienia. Jed-
nak nic co dobre nie trwa długo. Tym razem trwało tydzień. Jedna
z klientek podejrzanie gapiła się na mnie, a wyglądała na taką, która
mogła przed wojną bywać w teatrach i kabaretach. Wyszłam i nie
wróciłam. Zresztą pan Wróbel wkrótce odstąpił swój lokal na lokal,
a tam i tak zatrudnili samych kelnerów.
Wynajęłam się na nianię do ślicznego niemowlaka, ale po tygo-
dniu stary dureń po trzydziestce, jego ojciec, zachorował na… odrę
i dziecko zabrała babcia. Chodziłam opiekować się pewną niespraw-
ną staruszką, to mi zaraz umarła. Wyprowadzałam dwa psy, po
trzech dniach pogryzły mi nogę, mniejsza o nogę, ale to były moje
jedyne pończochy. Zgodziłam się do sprzątania, ale okazało się, że
mam alergię na koty. Po jednym dniu oczy miałam zapuchnięte jak
męt społeczny i kto mnie teraz zatrudni?
Późną wiosną ’44 nie jak grom, ale jak najpiękniejsza gwiazda
z chmurnego nieba spadła na mnie wiadomość, że w Morach jedna
z kilkunastu zielarek zrezygnowała i jest dla mnie miejsce.
Czytelniku, jeśli nie masz zielonego pojęcia, na czym polega praca
zielarki, to pociesz się: ja też nie wiedziałam. Wystarczyła mi wie-
dza, że w jednym z obszernych pomieszczeń, przy długim stole sie-
dzi wesoła grupka młodych kobiet, które dłubią w specjalnych mi-
seczkach, uważnie wpatrując się w ich zawartość, co nie przeszka-
dza im w żartowaniu, a nawet w podśpiewywaniu popularnych pio-
senek. Do tego wiedziałam, że każda z tych zielarek ma prawdziwy
ausweis, więc i ja taki dostanę! Największą jednak atrakcją był dla
mnie jeden z nocnych dozorców. Zgłosiłam się. Zaprowadzono mnie
do gabinetu samej pani kierowniczki. Na mój widok Niusia, z którą
znałyśmy się od Kijkowskich, poleciła, żeby nikt nie przeszkadzał,
bo ma ważną rozmowę. Dopiero teraz rzuciłyśmy się sobie w ramio-
na, ale po chwili z prywaty Niusia przeszła do uświadamiania mi
paru ważnych zasad. Przede wszystkim jestem panienką. Nikogo tu
nie znam, pana Jerzego Jarczyńskiego widzę pierwszy raz na oczy.
Mam sobie sprawić inteligentnego abszty kanta, który potra swoją
rolę odegrać nawet w trudnych sytuacjach.
– Masz kogoś takiego? – spytała.
– Staszek Średnicki będzie w sam raz. Kawaler, lekarz, z zupełnie
innego środowiska. Nigdy tu nie był. Pani kierowniczko, czy może
mnie czasem odwiedzać mój chłopak Staszek Średnicki? To młody
lekarz…
– „Pani kierowniczko” to przy ludziach. Niech przyjeżdża. A ty od
jutra sortujesz nasiona. Helenka wszystko ci pokaże. Innym powie
tylko, że jesteś zmuszona zmienić pracę, to wystarczy. Co do reszty
– ruszaj głową.
Nazajutrz weszłam do pracowni, przedstawiłam się i zostałam
miło przyjęta. Wskazano mi miejsce. Po chwili wbiegła śliczna
dziewczyna i, rozglądając się, zawołała:
– Stenia, nie przywitasz się ze mną?
– Cześć, Helenka!
Helenka („gdyż ona to była” – wyjaśniano w dawnych powie-
ściach) podbiegła, uściskałyśmy się wydając okrzyki radości, a po-
tem przyniosła miseczki dla nas obu, usiadła przy mnie i zaczęła mi
objaśniać tajniki segregowania nasion. Szło mi nieźle. Patrzyłam, co
robi Helenka i robiłam to samo. Nagle usłyszałam znajomy głos:
– Może byś mnie przedstawiła nowej koleżance – powiedział Ju-
rek zza moich pleców.
– Sam się przedstaw – burknęła Helenka znad nasion.
– Jestem Jerzy Jarczyński. Można spytać, jak pani ma na imię? Bo
do nazwisk nie mam pamięci – powiedział ten drań do własnej żony,
której nie było wolno się roześmiać.
Odwróciłam się i podałam mu rękę, mówiąc kokieteryjnie:
– A do imion ma pan pamięć? Jestem Stefania – panie Jerzy, o ile
dobrze zapamiętałam.
Pan Jarczyński grzecznie się ukłonił i z błyskiem w oku poszedł
do swoich zajęć.
Przy stole zaszumiało. Zielarki przekrzykiwały się, każda chciała
mi powiedzieć, co wie i co myśli. Dowiedziałam się, że miejscowych
mężczyzn nazywają rodzynkami, bo to rzadki rarytas, obsada Mor
była bowiem wybitnie żeńska. Nie omieszkały mi zasugerować, że
pan Jarczyński jest rozrywany, a wyróżnia młodą wdówkę, której na
imię Jadzia, ale mówi się o niej „wdowa z Ożarowa”, gdyż jest wdo-
wą i dojeżdża z Ożarowa. Pracuje w kancelarii. Obiecały mi ją poka-
zać.
Nie byłam ciekawa.
Wkrótce wciągnięto mnie do życia towarzyskiego Mor, a wspo-
mniałam już, że było ono bogate.
Kierowniczka lubiła i umiała wypić, w czym nie była odosobnio-
na. Okazji nie brakowało. Tak długo oczekiwane klęski hitlerowskie
i ich skala wymagały cowieczornego oblewania. O źródła bimbru
nie pytałam (pisząc „źródła” mam na myśli producentów, proszę nie
myśleć, że według mnie bimber tryska z ziemi, choć w Generalnej
Guberni był tak łatwo dostępny, jakby rzeczywiście tryskał), a pełna
witamin zagrycha była na wyciągnięcie ręki. Dosłownie. Wystarczy-
ło zrobić krok za próg, i można było zaopatrzyć się w owoce, jarzy-
ny i wszelkie płody.
À propos. Myślę, że mam wielkie szczęście, będąc użytkowniczką
nie ulegającego nałogom organizmu. Palenie, jak już wspomniałam,
rzuciłam – no, nie powiem, że łatwo, ale bez dramatu. W moim ży-
ciu bywały okresy, kiedy pijałam dużo i, nie powiem, chętnie.
AUTORZY ZDJĘĆ NIEZNANI
FOTOGRAFOWAŁ OŚMIOLETOI KSAWERY, KTÓRY SIĘ JESZCZE POJAWI

Pierwszy taki okres to właśnie Mory, ale potem lubelskie radio,


łódzki „Pickwick”, warszawski SPATiF… Gdybym miała jakąkolwiek
skłonność wpadania w alkoholizm, to niewątpliwie bym wpadła. Ale
nie wpadłam.
Zwierzyłam się kiedyś z tego własnej córce, a ta podle wykorzy-
stała moją matczyną szczerość w limeryku do Szarpió afrikanskiego:
Pewna Stefania na Mokotowie
(nie wiem, dlaczego – niech ktoś mi po
wie,
czy zwyczaj to, czy błąd i skąd się wziął, ach skąd)
cokolwiek pije, mówi „na zdro wie”.

Tylko proszę nie myśleć, że życie towarzyskie w Morach polegało


wyłącznie na piciu i zakąszaniu. Nie brakowało też strawy duchowej
w postaci zaadaptowanych piosenek (jedną, z tekstem Niusi, już za-
cytowałam) i satyrycznych monologów ze szczególnym uwzględnie-
niem znanej z nielegalnie słuchanego radia sytuacji na frontach II
wojny światowej. Dość szybko znalazłam się wśród wykonawców.
Jeden z prawdziwych ogrodników pięknie grał na akordeonie i śpie-
wał, a pod koniec imprezy wychodził mu coraz bardziej patriotycz-
ny repertuar. Autorów mieliśmy przednich: pan Jarczyński z panią
kierowniczką w przerwie obiadowej przygotowywali programy, któ-
rych fragmenty potem, po uwolnieniu Lublina, można było usłyszeć
w Teatrze Wojska Polskiego, a nawet w lubelskim radiu.
W Morach istniało ogólnie przyjęte określenie „prawdziwy”, to
znaczy zawodowy, taki, co już przed wojną był ogrodnikiem, dozor-
cą, rolnikiem. Większość pracowników była takimi ogrodnikami, do-
zorcami i rolnikami jak ja zielarką.
Niusia stworzyła raj dla zdelegalizowanych. Niestety, główną ce-
chą ziemskich rajów jest ich nietrwałość. Co jakiś czas któryś z tych
pozornie ustabilizowanych wpadał. Nie zdarzyło się jednak, żeby
ktoś, nawet w krańcowej sytuacji, wsypał Niusię – potra ła dobierać
ludzi.
Zazwyczaj wpadki były skutkiem błędu. Mój błąd polegał na uda-
waniu, że nigdy nie byłam w tych stronach, tak blisko Gołąbek. Wy-
koncypowałam sobie, że im mniej wie otoczenie, tym lepiej.
Któregoś dnia, mimochodem, przy pracy, zwróciła się do mnie Po-
lcia, jedna z zielarek:
– Mówisz, że nigdy nie byłaś w okolicy. A ta… no, jak jej?… Ka-
mińska, no, ta co przychodzi sprzątać, opowiada, że cię widywała
i że miałaś jakąś przeprawę z gestapo.
– Jakbym miała przeprawę z gestapo, to nie siedziałabym tu, tyl-
ko zupełnie gdzie indziej – powiedziałam spokojnie.
– Może cię z kimś pomyliła. Ale zawsze lepiej wiedzieć, co ludzie
gadają.
Jednak po kilku dniach Helenka ostrzegła mnie, że Polcia nadal
opowiada rewelacje na mój temat.
Cóż, musiałam zniknąć. Zachorowałam, do czego przydał się nie-
doszły abszty kant (nawet nie zdążyłam go w tej roli pokazać) Sta-
szek. Przyjechał jako wezwany z Warszawy znajomy lekarz i „zabrał
do szpitala”.
Czytelniku, uspokój się! Teoretycznie masz rację, nastąpi teraz
nowa tułaczka, poszukiwanie pracy, dachu nad głową i wszystkie
związane z tym nieprzyjemności. Ziewnij sobie, nie krępuj się, a ja
przez ten czas z litości nad tobą zrobię wielki skok.
Hop! Mamy lipiec 44 roku. Po kilku kolejnych posadach wylądo-
wałam na Saskiej Kępie u państwa Rubików, małżeństwa inżynie-
rów, którzy, nie mając pracy w zawodzie, w piwniczce pobliskiego
domu otworzyli warzywniak. Całymi dniami przebywali w sklepie,
więc ich pięcioletnia Krysia i ośmiomiesięczny Andrzejek potrzebo-
wali całodziennej opieki.
Kiedy zaczęło się Powstanie, Rubikowie uznali, że trzeba uciekać
z Warszawy.
W Józefowie, gdzie wylądowaliśmy, Rubikowie nie mieli już źró-
dła utrzymania, a cóż dopiero możliwości płacenia za opiekę nad
dziećmi, której zresztą, nie pracując, nie potrzebowali i w ogóle nie
wiadomo, po co mnie ze sobą ciągnęli. Chyba odruchowo. Koło się
zamknęło, ja straciłam, sołtys zyskał. Sołtys wsi Dobrzyniec w okoli-
cy Otwocka, który wtedy zatrudnił mnie do pomocy w pracach ta-
kich jak moczenie lnu (nienawidzę!).
Z Warszawy aż tu dobiegały odgłosy walk. Moczyłam ten dobrzy-
niecki len i zapłakiwałam się: tam są wszyscy – oni tam walczą, a ja
tu moczę len!
Sołtys w ogóle rzadko się odzywał, ale widząc mnie zaryczaną,
spytał:
– No co jest, czego płaczesz?
– Powstanie się zaczęło, a ja tu sterczę – zaszlochałam.
– Ciesz się, że ci się upiekło, to się źle skończy. Postrzelać im się
zachciało… Zobaczymy, kto do kogo będzie strzelał!
Z Warszawy docierały coraz tragiczniejsze wieści. Nadchodziła je-
sień. Po moczeniu lnu przyszła kolej na wykopki.
– Czego znowu płaczesz? – spytał sołtys.
– Powstanie się kończy…
– Powstanie się zaczyna – ta się maże. Powstanie się kończy – ta
się maże. A dajcie mi spokój z takimi robotnikami – warknął sołtys
i wrócił do szykowania prowiantu, który jego syn przemycał dla po-
wstańców.
Nade mną i sołtysem przetoczył się front. Piwnica, w której prze-
czekiwało się ostrzał artyleryjski, miała wszystkie walory i jedną
wadę: kanibale, jakimi są pchły, zjadały nas żywcem. Drapiącym się
i wrzeszczącym okolicznym dzieciakom usiłowałam tłumaczyć, że te
małe śliczne stworzonka są tak głodne jak my.
Front przeszedł, wykopki wróciły. Taka była sytuacja, kiedy w sto-
dole, gdzie sypiałam, znalazłam „Gazetę Lubelską”, pierwszą polską
gazetę od pięciu lat, a w niej aktualny wiersz naszego przyjaciela Ja-
nusza Minkiewicza.
Teraz mniejsze skoki.
Hop! Idę szosą do Lublina, na plecach mam plecak (a co innego
można mieć na plecach w tych warunkach? Ja miałam własnoręcz-
nie zrobiony plecak z całym moim majątkiem, składającym się
z paru codziennych drobiazgów, oraz darów od sołtysa: prowiantu,
worka i powrozu).
Hop! Na kilkunastym kilometrze pęka mi jeden z drewniaków na
nogach. Do przejścia mam jeszcze ponad sto kilometrów, po krótkim
namyśle wyrzucam oba drewniaki – u sołtysa przyzwyczaiłam się
chodzić boso. Jest ładna wrześniowa pogoda i nigdzie mi się nie
śpieszy, niesie mnie uczucie nie do opisania: nie ma szkopów, nie
ma gestapo, nie ma SS! Wiem. Są. Ale czy to grzech, że idąc lubelską
szosą, choć zamartwiam się o Jurka, który został po złej stronie
frontu, choć nie wiem, czy przeżył ktokolwiek z moich bliskich,
choć wiem, że w Warszawie giną moi rówieśnicy – że mimo to czuję
taką radość? Jeżeli to rzeczywiście grzech, myślę sobie na tej szosie,
to może odpokutowałam go z góry, w czasie poprzednich pięciu lat.
Hop! Przepraszam, stop! Mija mnie ciężarówka, za nią jedna, dru-
ga, trzecia… Kolejno zatrzymują się na punkcie kontrolnym. Jadą
żołnierze czy raczej żołnierzyki, przerażająco młodzi chłopcy, tacy
jak nasi harcerze, którzy walczyli o Warszawę pięć lat temu i walczą
teraz. Jadą wolno, mogę im się przyjrzeć. Jedna z ciężarówek zwal-
nia, przystaje. Machają do mnie, coś krzyczą. Mam wsiadać. Waham
się przez chwilę…
Niewiele jeszcze wtedy wiedziałam o czasach wojny po naszej
wschodniej stronie. Najwięcej – o Stalingradzie, a to mi się akurat
podobało. Nic nie wiedziałam o przyszłości. A przede wszystkim – to
nie szwaby, za to ja od wielu godzin idę boso. Podbiegam, wciągają
mnie na platformę. Jedziemy. Śpiewają piosenki.
Samochód to wspaniały wynalazek. Dopiero co zastanawiałam się,
czy przespać tę noc w rowie, czy iść bez przerwy, póki starczy sił –
a już widać przedmieścia Lublina. Tu skręcają. Pomagają zeskoczyć,
kierowca pokazuje, jak dojść do śródmieścia. Machamy sobie na po-
żegnanie.
Śródmieście. Noc. Zaglądam do klatek schodowych, szukając za-
kręcających schodów: na takim zakręcie musi być kilka wachlarzo-
wato rozszerzających się stopni. Całkiem wygodnie się śpi.
Człowiek śpiący na cudzych schodach nie potrzebuje budzika. Bu-
dzi się automatycznie razem z budzącym się świtem. Pokrzepiona
paroma godzinami wspaniałego, mocnego snu (ach, gdyby takim
snem spało się na własnym tapczanie, chociażby po środkach nasen-
nych!) przyglądam się sobie. Wyjść na ulicę? Boso, z zakrwawiony-
mi stopami, brudna jak niemyty przez całą zimę samochód, z wor-
kiem na szelkach z powrozu na plecach?
Poważnych decyzji nie powinno się podejmować na czczo. Sołtys
włożył mi do plecaka grube pajdy chleba ze smalcem, widocznie nie
najgorzej moczyłam tamten len. Zżeram cały zapas. Teraz mogę
wyjść.
Wychodzę. Obawa, czy aby mój dość oryginalny wygląd nie ścią-
gnie na mnie przykrości, natychmiast ustępuje: Lublin stał się przy-
stanią dla uchodźców z przyfrontowych terenów. Natychmiast budzi
się we mnie emigranckie dziecko. Spośród normalnie wyglądających
lublinian wyławiam rozglądających się bezradnie zdezorientowa-
nych obdartusów. Biedni debiutanci! Pierwszy raz są emigranckimi
dziećmi, a przy tym, w przeciwieństwie do mnie, nie mieli dziadka,
który by im wpoił zasadę: jak ci się wydaje, że tylko siąść i płakać –
rusz głową.
Ruszyłam głową i znalazłam skład apteczny (skład apteczny tak
miał się do apteki jak felczer do lekarza: był to sklep z materiałami
opatrunkowymi i najpopularniejszymi lekami bez recepty). Przemiły
pan magister zaprowadził mnie na zaplecze. Przyniósł miednicę
z ciepłą wodą, podarował mydło, zostawił zestaw plastrów różnej
wielkości i wrócił do sklepu.
Po ablucjach i opatrzeniu nóg przebrałam się, brudne łachy zwi-
nęłam i wsadziłam do plecaka, wyjąwszy z niego starannie złożoną,
prawie nie pogniecioną suknię, odziedziczoną po Heli. Grzebień
miałam swój, kobieta z długimi włosami nawet wchodząc do piekła
nie zapomni się przyczesać.
Tak odmieniona sprzątnęłam po sobie, biorąc szelki do ręki prze-
kształciłam plecak w torbę i wyszłam z zaplecza do składu apteczne-
go. Moje wylewne podziękowania, wysłuchane z zainteresowaniem
przez nie zniecierpliwionych, tylko przeciwnie – zadających pytania
klientów magistra, spotkały się z miłą reakcją mojego dobroczyńcy:
– No proszę: wpuściłem straszydło, a wyszła taka ładna dziewczy-
na.
Podniesiona na duchu, wystartowałam do poszukiwań Minkiewi-
cza. Jedynym tropem była redakcja „Gazety Lubelskiej”.
– Tak, pan Minkiewicz jest naszym współpracownikiem, ale o tej
porze?
– Przepraszam, a czy mogę spytać, która godzina?
Od bardzo dawna nie miałam zegarka.
– Dochodzi dopiero dwunasta – poinformowano mnie zgorszonym
tonem – ale niech pani zajrzy do teatru w Domu Żołnierza, pan Min-
kiewicz tam jest kierownikiem literackim.
Teatr w Domu Żołnierza odesłał mnie do tworzącej się właśnie
rozgłośni Polskiego Radia, rozgłośnia spojrzała na zegarek, pomyśla-
ła chwilę i dała mi adres Janusza.
Daruję czytelnikom spis moich dalszych działań. Doprowadziły
mnie do obudzenia poszukiwanego, padania sobie nawzajem w ob-
jęcia z inicjatywy raz jednej, raz drugiej strony, i do skierowania
mnie z powrotem do rozgłośni.
– Leć tam piorunem! Może jeszcze trwa konkurs na spikerkę, spi-
ker już pracuje, ale ma być para.
Poleciałam piorunem, zgłosiłam się, wygrałam konkurs i podpisa-
no ze mną umowę na podstawie jedynego mojego dokumentu: dy-
plomu ukończenia szkoły baletowej, który zachował się u przyjaciół.
Natomiast pieczołowicie przechowywanym do dziś dokumentem
jest moja lubelska legitymacja służbowa. Oprócz wartości uczucio-
wej, zawiera również, jak mi się wydaje, poznawczą – taki w niej
bałagan. No bo proszę się przyjrzeć:
Zawiera moje fałszywe dane (jedno z imion i pół nazwiska, miej-
sce urodzenia), ale prawdziwy podpis. Z powodu czujności rewolu-
cyjnej ważna tylko przez miesiąc, ale widocznie uśpiłam tę czujność,
bo na odwrocie jest adnotacja o przedłużeniu jej ważności o następ-
ne trzy.

No i co, nie ma z czego się śmiać?


À propos: na drugie imię mam Nina. A to, które sobie wybrałam
do fałszywych dokumentów, świadczy o marzeniu, które już za dwa
lata się spełni.
Po pierwszym powojennym spikerze Tadeuszu Chabrosie, stałam
się pierwszą po wojnie spikerką Polskiego Radia w Lublinie (czyli
w ogóle powojennego polskiego radia) i tego tytułu nie zamieniła-
bym na tytuł Pierwszej Damy Brylantów, Jachtów i Innych Luksu-
sów. Zresztą – nie będę się zarzekać. Jedno drugiego nie wyklucza.
Nie ma z czego się śmiać.
Na etacie telewizyjnym pracowałam o wiele później i o wiele dłu-
żej niż na radiowym, ale i tak najbardziej kocham radio. Telewizja
jest widoczniejsza, atrakcyjniejsza, komercyjniejsza, ale jak nie opu-
ściłabym starego, nie trendy męża dla trendowatego młodzieńca, tak
wołam wielkim, choć lekko zachrypniętym głosem: kocham radio!

Z oczywistego powodu (już nie ta buźka!) ostatnio rozluźniłam


współpracę z telewizją. W radiu nie widać mnie, tylko słychać, a że
podeszły wiek nie odebrał mi pyskowatości, z radością stawiam się
przed mikrofonem, kiedy tylko mnie zapraszają.
Wracam do porzuconych, ale nie zarzuconych aproposów.
À propos aproposów: zgubiłam ważny dla rozwoju Polskiego Ra-
dia historyczny moment, w którym brałam udział. Właśnie przecho-
dziła do cywila wojskowa radiostacja „Pszczółka”, mieszcząca się
w wagonie na bocznicy kolejowej w Lublinie i nadająca aktualne ko-
munikaty wyjątkowo pięknym głosem Tadzia Chabrosa. Załapałam
się na przenosiny do zaadaptowanego na studio mieszkania na dru-
gim piętrze domu przy ulicy Chopina 9. Po „Pszczółce” był to sam
luksus.
Odpowiedni moment dotarcia do Lublina i uczestniczenie w ucy-
wilnieniu „Pszczółki”, uznanym za początek istnienia powojennego
Polskiego Radia, na resztę życia zrobiły ze mnie Chronologicznie
Pierwszą Damę Radia.
Bodajże w czterdziestą rocznicę przejścia „Pszczółki” do cywila
władze Komitetu ds. Radia i Telewizji postanowiły odsłonić tablicę
pamiątkową na budynku przy Chopina 9. Zostałam zaproszona do
udziału w tej uroczystości i właśnie mnie powierzono dokonanie
aktu odsłaniania tablicy, a za towarzystwo miałam ówczesnego pre-
zesa Radiokomitetu.
Po wysłuchaniu serii bardzo poważnych przemówień bardzo po-
ważnych osób, w tzw. świetle jupiterów i pod tzw. okiem kamer (nie
wiem, dlaczego we wszystkich tego typu relacjach liczne kamery
mają jedno oko, może z tego samego powodu, z którego wszystkie
kutry wypływają na połów jednej ryby) ustawiłam się, razem z ma-
jącym służyć za ozdobnik prezesem u boku, na wyznaczonym miej-
scu. Zadanie było proste: na znak należało pociągnąć za koniec prze-
wieszonej przez tablicę biało-czerwonej wstęgi. Znak. Pociągnęłam.
Wstęga ani drgnęła. Pociągnęłam jeszcze raz. Nic się nie wydarzyło.
Nie lubię, jak przedmioty ze mną walczą, więc szarpnęłam ze zło-
ścią. Prezes, mężczyzna postawny, prawie mojego wzrostu (wtedy
miałam 160 cm, dopiero niedawno zmalałam, jak staruszce przysta-
ło), pośpieszył z dżentelmeńską pomocą. Nic nie zdziałał – wstęga
wisiała jak wmurowana. I tak szarpaliśmy sobie, dwa kurduple,
w tym świetle i pod tym okiem. Dopiero usłyszawszy czyjś syk: „Nie
ten koniec” – prezes skoczył jak ranny żbik do drugiego końca wstę-
gi i pociągnął. Podziałało. Wstęga subtelnie opadła i zgodnie z prze-
znaczeniem, zawisła pionowo, mocno przyczepiona z mojej strony.
Działo się to niestety w strasznych czasach komunizmu, kiedy
państwo sprawowało kontrolę nad wszystkimi środkami komunika-
cji społecznej, toteż naród nigdzie nie zobaczył naszpikowanego
trudnościami momentu odsłaniania tablicy. We wszystkich relacjach
z uroczystości wstęga najpierw zasłaniała tablicę, a potem nagle nie
zasłaniała. Nie ma z czego się śmiać. Przyczyniłam się do upadku
sztuki montażu lmowego w polskiej telewizji.
Kolejny zaszczyt, płynący z mojego przypadkowego dotarcia do
Lublina w odpowiednim momencie, spadł na mnie jak grom po dzie-
sięciu latach, licząc od wstęgi i skaczącego prezesa. W styczniu 1995
roku, na zakończenie obchodów siedemdziesiątej rocznicy Polskiego
Radia (licząc od daty jego pierwszej emisji: 1 II 1925 r.), moja uko-
chana instytucja przyznała dziesięciu osobom, które zapisały się
w jej historii, nagrody Diamentowych Mikrofonów. Dostąpiłam za-
szczytu znalezienia się w tym gronie – bardzo przyjemne towarzy-
stwo, zaliczenie mnie do niego podbudowało moje ego emigranckie-
go dziecka na resztę życia.
Uroczystość odbywała się w studiu Polskiego Radia, obecnie imie-
nia Agnieszki Osieckiej.
Od razu przy wejściu powitała mnie bardzo piękna hostessa i ob-
skoczyli dziennikarze, a potem wszyscy uciekli i zostałyśmy z córką
same. Wprawdzie żadna z nas nie znała jeszcze tej sali, ale co za
sztuka wejść i usiąść w pierwszym rzędzie? Bo było jasne, że laure-
aci, uprzedzeni, że będą się wypowiadać, zasiądą (na uroczysto-
ściach się zasiada) jak najbliżej sceny. Niestety bocznymi drzwiami
parteru nikogo nie wpuszczano, ponieważ lada chwila miał się poja-
wić pan premier. Z tego samego powodu I rząd został odebrany lau-
reatom i słusznie, bo laureatów było dziesięciu, a pan premier jeden.
Długo szukałyśmy odpowiedniego wejścia, wreszcie tra łyśmy
w drzwi u szczytu am teatralnej sali. Przed nami rozpostarły się
szerokie schody na sam dół. Stopnie były podstępnie ozdobione po-
pularną zasadzką na kobiety: u brzegu każdego stopnia lekko wysta-
wała nad powierzchnię listewka, mająca przytrzymywać ewentualny
dywan, gdyby takowy się tra ł. Nie tra ł się jednak i listewki nie
były niczym osłonięte. Śmiertelna pułapka dla obcasów. Schodziły-
śmy więc z należnym wdziękiem, ale ostrożnie.
Nagle za sobą usłyszałyśmy wołanie: „Proszę zrobić miejsce! Pan
minister Zakrzewski z kancelarii pana prezydenta! Proszę zrobić
miejsce…!”. Silna dłoń hostessy odepchnęła córkę na przeciwległą
stronę schodów. Mnie zarzuciło tak, że zahaczyłam obcasem o li-
stewkę, przewróciło, obróciło w poprzek i – gdy pan minister z kan-
celarii pana prezydenta znajdował się już pod nami – z godnością
zaczęłam toczyć się po tych schodach. Córka była za daleko i nie
miała szansy, żeby mnie dogonić.
Na samym dole stał pogrążony w jakiejś dyskusji dziś już nieżyją-
cy przyjaciel córki, znany dziennikarz radiowy Andrzej Jeleński,
który zobaczywszy kątem oka turlającą się osobę, złapał ją pod pa-
chy i postawił, nie przerywając prowadzonej wcześniej rozmowy.
Kiedy wylewnie mu dziękowałyśmy, odpowiedział pięknym, radio-
wym, dźwięcznym (na całą salę) głosem:
– No cóż, zobaczyłem, że coś się toczy, więc złapałem. Nawet nie
bardzo wiedziałem, co to jest.
Trochę się obtłukłam, ale nic poważnego mi się nie stało. Napraw-
dę groźną chwilę przeżyłam wchodząc na scenę. Nie, w tym miejscu
jednak muszę opowiedzieć, jak byłam ubrana. Ponieważ zapowiada-
ło się bardzo wytwornie, wbiłam się w swoją ukochaną wieczorową
suknię: do ziemi, z delikatnego czarnego welur-szyfonu. Jednym
z uroków tej sukni jest jej wiek. Tuż po wojnie, w Łodzi, do teatru
przychodziły przedwojenne damy, aby sprzedawać aktorkom resztki
dawnej świetności. Czyli w dniu wręczania nagród kiecka od prawie
pięćdziesięciu lat była moją własnością, a przecież kupiłam ją jako
używaną. Oglądając mnie z bliska, zwłaszcza w okolicy żeber, moż-
na było stwierdzić, że welur trochę rozłazi się w szwach.
Więc kiedy po swojej poziomej pozycją i pionowej kierunkiem
rundce wchodziłam na scenę, doznałam iluminacji: oczami duszy zo-
baczyłam, jak nadwerężone szwy właśnie teraz umierają ze starości
i cała suknia opada ze mnie po kawałku, niczym usychające płatki
z tulipana.
Nic takiego się nie zdarzyło, ale późniejsze dokładne oględziny
kiecki wykazały, że szczęście było blisko: wyjątkowo cienka nić
dzieliła mnie od wystąpienia po raz drugi w roli sensacji wieczoru.
TO JEST TA SUKNIA I TAMTEN MEDALIONIK OD DZIADKA

To wcale nie był koniec atrakcji, związanych z honorowym wy-


różnieniem, jakiego dostąpiłam.
Po uroczystości i wieńczącym ją bankiecie przyszłam do domu,
zrzuciłam panto e na obcasach i wciąż jeszcze w tej wieczorowej
sukni, ozdobionej zresztą znanym już czytelnikom medalionem od
dziadka, patetycznie zasiadłam do oglądania telewizji. Pomyślałam,
że skoro przed właściwą uroczystością po gmachu biegały ekipy
z licznych już wtedy telewizji i kręciły co się dało: wchodzenie do
budynku, szatnię, spotkania w kuluarach, wywiady z laureatami – to
może coś dadzą. Dali i nigdy nie przestanę się cieszyć, że zdążyłam
zobaczyć, a zwłaszcza usłyszeć. Moją króciutką wypowiedź reporter-
ka, która coś słyszała, ale nie do końca (to taka typowa przypadłość
telewizyjnych reporterek) poprzedziła zapowiedzią:
– Jedną z laureatek nagrody Diamentowego Mikrofonu została
Stefania Grodzieńska, pieszczotliwie zwana Pszczółką.
Aż się prosi o aproposa na temat mojej natury konika polnego, ale
kompucórka twierdzi, że adwersarką konika była mrówka a nie psz-
czoła, więc rezygnuję z dodawania puenty. Zresztą myślę, że ta co
jest, broni się sama. Jest z czego się śmiać.
Hop – 50 lat do tyłu. Ten konik polny to jednak dobry wzorzec.
Na wypadek, gdyby ktoś zapomniał: wyniosło mnie do przodu,
kiedy pisałam, że po wagonowej „Pszczółce” nowa siedziba Polskie-
go Radia wydała nam się luksusem. Ampli katornią był pokoik koło
studia, urzędował w niej technik pan Zygmunt Zychowicz. Kontakt
spikerów z techniką był bezpośredni, bez kabli, przycisków, włączni-
ków i wyłączników i, za przeproszeniem, zwieraczy. Polegał na stale
lekko uchylonych drzwiach do ampli katorni. Tuż przed wejściem
na antenę w szparze pojawiała się dłoń pana Zygmunta. Moment na-
pięcia. Dłoń macha i znika: jesteśmy na antenie.
Przyjęto zasadę, że spikerzy zawsze muszą pojawiać się jako para,
nawet jeśli chodziło tylko o podanie czasu.
ON: Podajemy czas.
ONA: Za minutę godzina ósma. Uwaga!
SŁUŻBOWA PATELNIA PANA ZYGMUNTA: Bim – bom.
Odczekanie do wybrzmienia służbowej patelni pana Zygmunta.
ONA: Tu Polskie Radio Lublin na fali 224 metry. Jest minuta po
godzinie ósmej. Podajemy komunikaty ze wszystkich frontów.
Formuła rozpoznania, powtarzana przeciętnie po osiem do dzie-
sięciu razy w każdym wejściu, po jakimś czasie wydała nam się nu-
żąca dla słuchaczy i na własną odpowiedzialność mówiliśmy krótko
„Tu Lublin”. Z wielkim wzruszeniem teraz, po ponad sześćdziesięciu
latach słucham, jak wszystkie stacje radiowe wróciły do pomysłu
ówczesnych, debiutujących władz Polskiego Radia i co chwila ogła-
szają: „Tu radio X, tyle-a-tyle-FM”.
Przeszłam z udawaną niedbałością nad informacją, że zawsze mu-
siała pojawiać się para spikerów, a właśnie temu rozporządzeniu za-
wdzięczam dożywotni tytuł chronologicznej (bo są też wartościują-
ce) Pierwszej Damy Polskiego Radia. Prawda jest taka, że po prostu
Chabros wcześniej doczekał się zmiennika niż ja zmienniczki. Dzięki
temu, skoro spikerów musiała być dwójka – przez długi czas brałam
udział we wszystkich wejściach, podczas kiedy panowie się zmienia-
li. Toteż właśnie mnie najłatwiej było zapamiętać.
Przy każdej okazji wspominam, więc i teraz sobie nie odmówię,
mój pierwszy w życiu mikrofon. Był to twór na trzech nogach,
w tym jedna była krótsza. Dla utrzymania go w pozycji pionowej pe-
wien utalentowany kolega wymyślił podkładanie pod krótszą nogę
pudełka zapałek. Wynalazek sprawdził się. Jednak pewnego dnia,
w czasie nadawania, zawadziłam rękawem o stolik. Mikrofon upadł,
a huk tym wywołany przeniósł się w eter. Po okupacyjnych zaka-
zach niewielu lublinian miało w domu radioodbiorniki. Słuchano
nas – zbierając się w porach komunikatów wojennych nawet tłum-
nie – przez uliczne poniemieckie głośniki, tzw. szczekaczki. Dzięki
temu niepotrzebne nam były żadne, tak obecnie modne, słupki słu-
chalności: badaliśmy ją sami, wyglądając przez okno. Tym razem
przez to okno zobaczyliśmy, że zgromadzeni pod szczekaczką słu-
chacze rozbiegają się w panice. Trwała wojna i zdarzało nam się
nadawać w czasie bombardowań. Z odległej ulicy, gdzie mieściła się
siedziba naszej dyrekcji, gorączkowo telefonowano z pytaniem, czy
nikt nie został ranny.
Mieliśmy cztery wejścia dziennie, po dwie godziny: oprócz komu-
nikatów wojennych zawierały skrzynkę poszukiwania rodzin, pio-
senki, lubelskie aktualności.
À propos tych aktualności, to one właśnie skierowały mnie na zu-
pełnie nową drogę życiową. Miałam zwyczaj do aktualności lubel-
skich – apolitycznych, cenzor przysypiał – dodawać zabawne
w moim mniemaniu komentarze. Sama nazwałam siebie „dyżurnym
błaznem”, przyjęło się. Potem „dyżurny” odpadł, pozostało przezwi-
sko „błazenek”, które też z czasem zanikło. Szkoda. Ale w ten spo-
sób zdobyłam nowy zawód, który uprawiam do dziś: patrzę i opisuję
tak, jak widzę.
Kiedy było nas już pięcioro, bo do Tadzia i mnie doszlusowali Igor
Sikirycki, Zbyszek Lutogniewski i jako ostatnia Ola Nowodworska,
zaprowadziliśmy zwyczaj cowieczornego czegoś, co teraz nosiłoby
dumne miano balangi. Wszyscy spikerzy, oprócz Igora, byli przybłę-
dami. Mieszkaliśmy w pokoju naprzeciwko studia. Mieliśmy tam
przykryte wyłudzonym przez Igora od mamy Sikiryckiej kilimem
wyro dla pań i cztery sienniki, które w dzień, ułożone jeden na dru-
gim, tworzyły otomanę, przykrytą ukradzionym kocem, jednym
z tworzących odpowiednie warunki akustyczne w studiu. Koce uło-
żono tam na zapas w kilka warstw, więc brak jednego ani trochę nie
pogarszał akustyki. Pokój ów był przeznaczony na poczekalnię dla
tak zwanych gości. „Gość” do teraz oznacza zaproszoną do progra-
mu osobę. Na kilimie mamy Sikiryckiej siadywały znakomitości
z najróżniejszych dziedzin życia. Nie wynikało to z demokracji, tyl-
ko z braku pomieszczeń.

OD LEWEJ: ZBYSZEK, OLA, JA I TADZIO. IGORA NIE WIDAĆ – ZAJĄŁ SIĘ ROBENIEM
ZDJĘCIA
Kiedy po ostatniej audycji goście się ulatniali, wyciągaliśmy bim-
ber i zagrychę, zapraszaliśmy pana Zygmunta i zaczynaliśmy cichy
wesoły wieczór. Cichy, bo mieszkaliśmy tu – a tym bardziej piliśmy
– nielegalnie. A wesoły, bo bimber. Bimber najwyższej jakości, moż-
na powiedzieć – pięciogwiazdkowy, własnej roboty, dostarczał z pe-
dantyczną regularnością pan Adolf Nieróbca, mający zwyczaj,
przedstawiając się, zaznaczać z naciskiem: „Imię mam z kalenda-
rza”. Cichutko śpiewaliśmy piosenki, a ja znów robiłam za błazna.
Teraz na takich mówi się „satyryk”. Satyrycy byli i przed wojną,
zresztą znakomici, ale właśnie dlatego zależy mi na zaznaczeniu róż-
nicy. Jako ambitna staruszka, przy każdej okazji aproposuję wyż-
szość przedwojennych hydraulików, poetów, piosenek, wędlin i ko-
munikacji miejskiej. Mam więc potrzebę zaznaczania różnicy mię-
dzy poziomem satyry Boya-Żeleńskiego a mojej, gdyby ktoś sam nie
zauważył.
Pewnego dnia kazano mi załatwić jakąś służbową sprawę na ul.
Kołłątaja. Ponieważ ówczesny Lublin składał się głównie z takich jak
my przybłędów, mało kto orientował się w mieście. Moją wędrówkę
opowiedziałam na gorąco w lubelskich aktualnościach, a potem spi-
sałam. Wiele razy powoływałam się na ten tekst, kiedy chciałam po-
kazać, jak żyło się w ówczesnym Lublinie. Skoro tyle mówię o mo-
ich początkach w pisaniu, chętnie po raz kolejny go zacytuję.
KOŁŁĄTAJA (1944 r.)
Wczoraj miałam coś do załatwienia na ulicy Kołłątaja. Nie wiem,
gdzie jest w Lublinie ulica Kołłątaja, więc podeszłam do jakiejś pani i po-
wiedziałam:
– Przepraszam panią bardzo, czy nie wie pani przypadkiem, gdzie jest
ulica Kołłątaja?
– Bardzo mi przykro – odpowiedziała ta pani – ale jestem z Warsza-
wy.
Podeszłam więc do innej pani i znów spy tałam:
– Przepraszam panią, gdzie jest uli ca Kołłątaja?
– Czego mi pani głowę zawraca – krzyknęła ta druga pani – niech się
pani zwróci do kogoś miejscowego, nie widzi pani, że ja jestem z War-
szawy?
Zwróciłam się więc do jednego pana, który nie był ani grzeczny jak
pierwsza pani, ani zdenerwowany jak druga pani, tylko powiedział
zmartwionym głosem:
– Niestety nie wiem, gdzie jest Kołłątaja, ale może pani wie, gdzie jest
Długa, bo ja jestem z Warszawy i nie mogę tra ć.
Niestety nie wiedziałam, gdzie jest Długa, bo jestem z Warszawy, więc
podeszłam do jeszcze jednej pani, która nie była ani grzeczna, ani zde-
nerwowana, ani zmartwiona, tylko bardzo oburzona i powiedziała:
– Dziwi mnie, że pani zwraca się akurat do mnie, a ja akurat się śpie-
szę i nie mam czasu na żadne rozmowy, ale gdybym się nawet akurat nie
śpieszyła, to i tak nie mogłabym odpowiedzieć, prawie nie wychodzę, bo
nie mogę patrzeć na Lublin, więc dlaczego pani wymaga, żebym akurat
ja wiedziała, gdzie jest ta pani Kołłątaja, mogę pani powiedzieć, gdzie
jest Kołłątaja w Warszawie.
Wobec tego zmieniłam taktykę. Podeszłam do jednego pana i spyta-
łam:
– Przepraszam pana, czy pan jest z War szawy?
Skutek był doskonały, bo ten pan się rozpromienił i powiedział, że
każdy inteligentny człowiek od razu pozna warszawiaka i że jest przeko-
nany, że ja też jestem z Warszawy. W każdym razie nie gniewał się na
mnie. Ale gdzie jest ulica Kołłątaja, to nie wiedział.
Poszłam więc do radia i podałam, że poszukuję Kołłątaja. Zgłosiło się
trzech Kołłątajów i jeden lublinianin, który powiedział, że mało tym war-
szawiakom, że ich wszędzie pełno, jeszcze będzie specjalnie łaził i ulice
podawał.
– To się po mnie nie po każe – powiedział i poszedł.
I gdzie ja teraz znajdę w Lublinie drugiego lublinianina?

***

Radio Lublin szybko się rozwijało. Niedługo przed wyzwoleniem


Warszawy przeniesiono nas z Chopina na Narutowicza, do nowocze-
snej jak na owe czasy rozgłośni.
NIEPRZEWRACAJĄCY SIĘ MIROTON…

To już nie było wynajęte i przystosowane prywatne mieszkanie,


ale cały reprezentacyjny gmach, z salą koncertową i płytoteką. Na
Chopina mieliśmy dwie płyty: hymn i Gdzie idziesz, Wojtuś – do mia-
sta, panie.
Wojtuś był niezbędny jak mikrofon. Wszelkie nieprzewidziane
przerwy w audycji, po rytualnym „za chwilę dalszy ciąg programu”,
łataliśmy Wojtusiem. A niby czym mieliśmy łatać? Hymnem? Nie ma
z czego się śmiać. Nie istniały nagrania, wszyściuteńko na żywo, co
powodowało nienaprawialność gaf. Człowiek ugryzł się w język
o ułamek sekundy za późno i arrivederci Roma, czyli adiu Fruziu.
Gafa szła w eter, z eteru się nie wraca. Czasem stawała się nieśmier-
telna, jak przejęzyczenie spikera, które przetrwało wiele pokoleń
i było przypisywane kolejnym tuzom polskiego spikerstwa radiowe-
go. Znacie? Znamy. No to posłuchajcie. Niezastąpiony akompaniator
prof. Jerzy Lefeld został zapowiedziany: „Przy fortepianie Leży Je-
feld”.
Wszyscy dławili się z radości po przeniesieniu radia na Narutowi-
cza. Wszyscy oprócz spikerów. Zabrano nam pionierski romantyzm
ręki pana Zygmunta w uchylonych drzwiach. Zabrano możliwość
oglądania słuchaczy pod szczekaczką podczas czytania komunika-
tów z frontów. Doszło do tego, że zatęskniliśmy nawet za przeklina-
nym Wojtusiem, choć zamiast niego szły najnowsze, uzupełniane na
bieżąco szlagiery. A w ogóle Wojtuś nie byłby do niczego potrzebny.
Nie było dziur w programie, a jeśli z rzadka się zdarzały, to były ła-
tane profesjonalnie przez profesjonalistów. Po co komu Wojtuś?
Nie udało się odebrać nam tylko jednego.
W rozgłośni powinien być pokój – poczekalnia dla gości. I był. Nie
znam lepszego przypadku śmiania się w kułak niż miny naszej spi-
kerskiej piątki, kiedy o cjalnie pokazano nam ów pokój dla gości,
który nieo cjalnie zaanektowaliśmy kilka godzin wcześniej. Stolik,
wygodne krzesła, możliwość napicia się kawy. Tylko my wiedzieli-
śmy, co kryje się za piękną, sięgającą do ziemi kotarą, zasłaniającą
jedno z okien. Wmówiliśmy zwierzchnikom, że jest za ciężka, żeby
ją co rano odsłaniać – przecież pokój ma jeszcze dwa okna, a ta ko-
tara stwarza taki miły nastrój. Od dnia, kiedy zaczęła działać nowa
rozgłośnia, za kotarą stały na sztorc nasze sienniki.
Na honorowym miejscu wisiała tabliczka z napisem: „NIE MIESZ-
KAĆ!”.
À propos tabliczek: tamtej już nie ma, ale chętnie pokażę tablicz-
kę, którą mój wnuk powiesił sobie na drzwiach służbowego mieszka-
nia w Dubaju:

SARKAZM. JEDYNA USŁUGA, JAKĄ OFERUJĘ

Córka też nie od macochy (proszę mnie nie obrażać). Od pierw-


szego dnia po zrobieniu prawa jazdy, w każdym kolejnym swoim sa-
mochodzie wozi na widocznym miejscu tabliczkę o wartości histo-
rycznej. Zdawała egzamin w 1976 roku, w dniu słynnego wiecu po
wydarzeniach w Radomiu. Jej przyjaciele z Transmisji obsługiwali
ten wiec, a że bardzo im się ta robota nie podobała, po skończeniu
pracy poszli się upić do sąsiedniej knajpy. Co postanowili, to wyko-
nali. Jednak w późnej fazie wykonywania któryś sobie przypomniał:
– Jezus Maria, Joaśka dziś zdaje na prawo jazdy, a my nie mamy
dla niej żadnej maskotki!
Sklepy i kioski były pozamykane, ale pijany człowiek, to zaradny
człowiek. Wrócili do knajpy, a natychmiast po przyjeździe do War-
szawy wręczyli Joannie tabliczkę – tę właśnie, która jeździ z nią od
ponad 30 lat, często budząc sympatię przechodniów:

Jeszcze tego samego dnia przyszła zapłakana moja teatralna kole-


żanka sprzed wojny Janka Polakówna. Jej ranny w partyzantce mąż,
znany dziennikarz Wacław Wagner, został wypisany z likwidującego
się lazaretu, a ona nie ma gdzie go umieścić. Nie był ciężko ranny,
ale nie nadawał się do błądzenia w poszukiwaniu noclegu.
– Natychmiast go tu dawaj – powiedzieliśmy jednogłośnie.
Kiedy Wacek znalazł się u nas, siennik dla niego już był przygoto-
wany. Odtąd przez dwa tygodnie pod tabliczką „nie mieszkać” leżał
ranny partyzant, wieczorami pokrzepiany bimbrem od wiernego
pana Nieróbcy, który co kilka dni pojawiał się z odpowiednio zwięk-
szoną dostawą. Wprowadzani do poczekalni goście programu trochę
się dziwili, ale ranny partyzant robił wrażenie.
Niezapomniany dzień 17 stycznia 1945. Zaszczyt zawiadomienia
słuchaczy o wyzwoleniu Warszawy my, spikerzy, nie bez bólu przy-
znaliśmy Chabrosowi, a dyrektor zaakceptował nasz wybór. Pozosta-
ła czwórka, żeby uszczknąć choć trochę tego szczęścia, przepychała
się tuż za plecami Tadzia, za co nas zresztą po audycji nieźle sklął.
– Tu Polskie Radio Lublin na fali 224 metry. Nadajemy komuni-
kat. Warszawa wolna.
Poszedł hymn, Tadzio wytarł nos, my nadal płakaliśmy. Tadzio
nie mógł, po hymnie mówił dalej:
– Połączone siły…
Przeczytał długi komunikat o działaniu wojsk w Warszawie i na-
reszcie mógł sobie uczciwie popłakać.
Następnego dnia poprosiłam o rozmowę dyrektora Radia Wilhel-
ma Billiga. Opowiedziałam o Jurku i poprosiłam o kilkudniowe
zwolnienie.
– Muszę dostać się do Warszawy, i to już.
– Idź do sekretariatu, weź zwolnienie i przepustkę, załatw zastęp-
stwo.
Nawet nie podziękowałam, natychmiast pobiegłam do sekretaria-
tu i do kolegów.
– Błagam, ułóżcie gra k zastępstw za mnie! Jutro będę w drodze
do Warszawy!
Może zastanowiła mnie ich dziwna reakcja, a może zadziałały aż
dwa instynkty: emigracyjnego dziecka i okupacyjnego tułacza –
wszystko to tłumaczyło mi, że powinnam się opanować i siedzieć na
miejscu. Słusznie, bo jeśli Jurek żyje, to się miniemy i będziemy się
szukać bez końca.
…À propos „bez końca”. Nieprofesjonalny i utrudniający zrozu-
mienie tekstu zwyczaj skakania po czasach i miejscach tam i nazad,
w górę i w dół, a głównie na boki – nie wypływa z lekceważenia
czytelników, a czasem i nie z mojego nieuleczalnego bałaganiar-
stwa. Tym razem niemożność spokojnego doprowadzania wątków
do końca jest wynikiem tego, przed czym przestrzegał mój mistrz
w próbach aktorskich Fryderyk Járosy: zaangażowania uczuciowe-
go, wyłażącego z ram zadania aktorskiego, a w tym przypadku au-
torskiego, jak koszula ze spodni.
Czuwający nad moim – przedłużającym się ponad granice przy-
zwoitości – życiem lozof, z zawodu wykonywanego lekarz, pan
doktor Madej, potwierdził moje własne spostrzeżenie, że od chwili
napisania pierwszych słów tej książki stan mojej psychiki, mózgu,
serca, nerwów i apetytu jest całkowicie uzależniony od opisywanego
właśnie okresu życia. Może to amatorstwo, ale zdrowsze od jogi
i aerobiku.
À propos. Mój wieloletni przyjaciel, wybitny neurochirurg prof.
Jerzy Szapiro, de nitywnie wyleczył mnie z typowego dla starych
ludzi dopatrywania się u siebie początków choroby Alzheimera. Nie-
dawno, kiedy w towarzyskiej rozmowie wypytywałam go, jak odróż-
nić początkowe objawy, poinformował promiennie:
– Nie przejmuj się. Pierwsze objawy są zauważalne raczej dla oto-
czenia, a pełnoobjawowego Alzheimera już nie dożyjesz.
Więcej się do tej strasznej choroby nie przymierzam. Co to jednak
znaczy dobry lekarz!
Ale diagnoza Szapiry to był apropos, a diagnoza doktora Madeja,
to wątek. Z nadmiaru emocji właśnie wynikają bezsensowne przesu-
nięcia faktów, które stara się wpychać na właściwe miejsca moja
córka cerberka, bez której wyzwolenie Warszawy przypadłoby na
lata przedwojenne. Jest młodsza ode mnie – nie ma z czego się
śmiać! – ale dojrzalsza, czego dowodem niech będzie fakt, że ona
ma świadectwo dojrzałości, a ja nie.
Każdy czytelnik, któremu udało się dotrzeć aż do tego miejsca,
zrozumie, skąd moje ględzenie akurat w tym momencie. Że opę-
dzam się jak mogę od nieuniknionego przejścia do uczuć z następne-
go etapu życia, który, jak się obawiałam, mógł przynieść tragiczną
wiadomość. Ostatni raz widziałam Jurka z okna kolejki we Wło-
chach, znikając z Mor po aferze z Polcią. Na stacji nie mogłam na-
wet rzucić mu się na szyję, bo przecież ktoś znajomy mógłby zoba-
czyć, a o cjalnie nic nas nie łączyło. Zdążyłam jeszcze podokuczać
mu na temat wdowy z Ożarowa, potem już tylko pomachałam
z okna wagonu. Teraz nie byłam w stanie posłuchać emigranckiego
dziecka i okupacyjnego tułacza. Z zanikającą nadzieją, że jeszcze go
zobaczę, pakowałam swój prawdziwy tym razem plecak i zbierałam
się do wyruszenia nazajutrz rano.
Poszłam sprawdzić, czy wpisano do gra ku ustalone zastępstwa.
Kiedy wróciłam…
Zaraz, zaraz. Czytelnicy kochani, po ile razy wysłuchiwaliście
w domach opowieści o najważniejszych dniach w życiu rodziny? Na
przykład jak ciocia wariowała z radości, kiedy wujek wrócił z obo-
zu? Ile razy wspominała te chwile i jaka za każdym razem była
szczęśliwa? No właśnie. Potraktujcie mnie jak własną ciocię, babcię
lub prababcię i pozwólcie mi, proszę, przenieść całą następną scenę
z dawniej spisanych wspomnień.
„Kiedy wróciłam do naszego pokoju, osłupiałam. Nasz stolik był
zastawiony daniami pochodzącymi z »Gastronomu« – niewyobrażal-
nie drogiego i ekskluzywnego sklepu, który znaliśmy tylko ze słysze-
nia. Nie mogę nie wyliczyć dań, był tam kawior, jakaś ryba, wspa-
niałe wędliny, wszystko elegancko poukładane na wypożyczonych
ze stołówki talerzach. Na środku królowała wielka butelka po naj-
lepszym koniaku (wypożyczył »Gastronom«), a w niej… No jasne, co
mogło być innego: bimber, prezent od pana Nieróbcy. Spojrzałam na
kolegów pytająco.
– Siadaj i jedz. Już nie mogliśmy się ciebie doczekać, żeby zacząć.
– Ale…
– Opowiemy po jedzeniu.
Zasiedliśmy. Ktoś przekręcił klucz w zamku, żeby nikt nam nie za-
kłócił uczty. Pierwszą szklankę bimbru wypiliśmy na czczo. W tym
momencie zapukano do drzwi.
– Kogo niesie jasna cholera? – zapytał ktoś życzliwie. – Nie
wpuszczamy.
Intruz nie ustępował. Stał i walił w drzwi. Nie było rady. Otwo-
rzyliśmy.
W drzwiach, w brudnej kurtce i w żandarmskich butach, stał mój
mąż. Zamiast płacząc ze szczęścia rzucić się z uściskami na żonecz-
kę, spojrzał na nasz stół i powiedział:
– No, no. Nieźle wam się żyje. Jest tu ktoś trzeźwy? Należy mi się
karniak.
Nie doczekawszy się odpowiedzi od całkowicie oniemiałych
uczestników biesiady, wziął butelkę i zaczął wesoło gulgotać. Wszy-
scy ryknęliśmy śmiechem. I wszyscy zaczęliśmy płakać. Tadzio Cha-
bros powiedział:
– My tak na co dzień nie jemy. To jest stypa po panu.
Okazało się, że wiadomość o śmierci Jurandota dotarła przynie-
siona przez pierwszych przybyszów do Lublina niemal od razu po
wyzwoleniu Warszawy. Moi przyjaciele otrzymali trudne zadanie:
mieli mnie zawiadomić, zanim wyruszę na beznadziejne poszukiwa-
nia. Wymyślili, że po takim śniadaniu, ob cie podlanym prezentem
od pana Nierób-cy, jakoś samo wyjdzie.
Uczta trwała długo. Tu wtrącę nasuwające się pytanie: „co za fun-
dator tak się zrujnował?”. Dopiero po długim czasie zdradziła mi
Ola: koledzy wymyślili stypę, a dyrektor nie tylko kazał natychmiast
wypłacić zaliczki, ale w decydującym stopniu sam się dołożył.
Wszystko wydaje się logiczne, ale to, że on się zjawił dokładnie
w tej chwili…”
Koniec cytatu.
Trzeba było wrócić do siebie i do rzeczywistości. Po nasyceniu się
wzruszeniami, pytaniami i odpowiedziami pożarliśmy, co było do
pożarcia i wypiliśmy, co było do wypicia. Tadzio, posiadacz najmoc-
niejszej głowy, jaką widziałam w życiu (a było z czego wybierać),
wyjął z kieszeni miętowe pastylki, które zawsze miał przy sobie na
wypadek nagłej konieczności złamania zasady, że pijemy dopiero po
pracy.
Ówczesne miętowe pastylki, dzisiejsze tik-taki, pełniły rolę odsu-
wa-cza podejrzeń o spożycie. Dzisiejsze tik-taki, ówczesne miętowe
pastylki, przynoszą mi ulgę w chronicznej chrypce, wynikającej
z połączenia gadatliwości przed mikrofonem z gadatliwością pry-
watną. Jestem wierna, tylko powód tej wierności się zmienia.
I znów, jak w każdym kluczowym dla akcji momencie, opowia-
dam o dupie Maryni, zamiast krótko i węzłowato zakończyć lubelski
okres. Dupa Maryni już nie pierwszy raz służy mi dla nabrania odde-
chu przed trudnym zadaniem. Nie umiem zakańczać krótko. Zakoń-
czę więc węzłowato. W ostatnim zdaniu pożegnania Lublina – witam
Łódź.
Jurek już po paru dniach rozkoszowania się wewnętrznym życiem
lubelskiej rozgłośni został przez resort kultury oddelegowany do Ło-
dzi, żeby stworzyć tam warszawski teatr satyryczny. Został zaopa-
trzony w odpowiedni glejt i Edwarda Dziewońskiego, który przed-
stawił mu się jako początkujący, niezwykle utalentowany aktor jego
nieistniejącego teatru. Przyszły dyrektor nie mógł sobie wyobrazić
lepszego przybocznego. Gdzie diabeł nie mógł, tam Dziewońskiego
powinien posłać. Wyproszony przez drzwi, wracał – nie przez okno!
szablon i nieprawda! – nimi po niedługim czasie. Powrót jego, po-
przedzony telefonem zatrajlowanej ważnej osobistości, zawsze był
powrotem triumfalnym. Urzędnicy gięli się w ukłonach, urzędniczki
darzyły uśmiechami. Sprawa nie do załatwienia stawała się zała-
twioną.
Jurandot na bardzo poważnej naradzie z bardzo poważnymi –
zero uśmiechu – tzw. czynnikami poinformował, że w sprawie teatru
rozmawiał już z najlepszymi satyrykami: Brzechwą, Minkiewiczem
i młodym, świetnie zapowiadającym się Marianowiczem. Ta czwór-
ca, o czym już nie informował, wspólnie ustaliła jak trzeba rozma-
wiać, żeby dać teatrowi szansę. Tylko bardzo ogólne pomysły, nic
o nutce liryzmu, nic o humorze surrealistycznym. Surrealistyczna
twórczość nie mogła być w guście decydentów, a liryzm w ich ser-
cach żądny był wydźwięku. Na razie niech dadzą lokal i możliwość
zatrudniania wykonawców, ustaliła czwórca, do startu teatru dale-
ko. Mogą zmienić się gusta, mogą zmienić się decydenci. Na razie ci,
co byli, zapalili się do pomysłu: dla nich satyra oznaczała zwalcza-
nie reakcji, chuligaństwa i Wuja Sama.
Zapalonym decydentom Jurandot zaczął przedstawiać warunki.
Pierwszym było ustalenie lokalizacji teatru.
– Musi być prestiżowe, żeby nas nie wzięli za jakiś tingel-tangel.
Jest tylko jedno takie miejsce w centrum Łodzi, na rogu Piotrkow-
skiej i Traugutta: Grand Hotel – strzelił z grubej beczki.
– Ha, ha, ha, panie dyrektorze, czy pan zamierza rozebrać Grand
Hotel? Pan żartuje! – zaśmiał się poważny decydent.
– Ja nigdy nie żartuję – zapewnił humorysta – a już na pewno nie
w czasie poważnego zebrania. A powracając do tematu, jeśli pano-
wie tak stanowczo sprzeciwiają się moim planom, pójdę na kompro-
mis: nie trzeba burzyć Grand Hotelu. Przystosujemy część budynku
na piętrze. Myślę, że teatr będzie tam w sam raz.
I w ten sposób powstał Teatr Syrena, który przeżył w Łodzi kilka
pięknych lat aż do sylwestra 1948/49. Tej właśnie nocy odbyła się
uroczystość otwarcia w Warszawie Syreny na ulicy Litewskiej,
w przystosowanej na potrzeby teatru ujeżdżalni koni, po kopaliń-
skiemu tatersalu. Przebudowaliśmy go własnoręcznie, wszyscy, cały
zespół. Ale, powodowana zdrowym kabotyństwem pokażę tylko
swoje zdjęcie:
Tak przystosowany budynek teatru funkcjonował przez 52 lata,
dopiero w 2001 roku nieoceniona dyrektor Barbara Borys-Damięcka
przystosowała go bardziej. Nazwa teatru jest ewenementem: Syrena,
będąca połączeniem aluzji do łódzkich syren fabrycznych z aluzją do
warszawskiej Syrenki, zachowała nazwę od poczęcia do dziś.

BUDUJĘ SYRENĘ

Widocznie nikomu z niczym się nie skojarzyła i to jest piękne.


À propos zmian nazw. Kiedy do Łodzi weszli Rosjanie, z miejsca
zaczęli zmieniać nazwy ulic. Imię Stalina oczywiście mogła nosić
tylko główna ulica, więc bystrzy łodzianie zaproponowali przemia-
nowanie ulicy Głównej, niewielkiej przecznicy Piotrkowskiej. Wódz
Narodów chyba w żadnym wyzwolonym przez siebie osobiście mie-
ście nie miał tak skromnej ulicy.
Wszystko szło jak po maśle. Teatr na piętrze Grand Hotelu budo-
wał się. Członkowie Związku Literatów Polskich i Związku Artystów
Scen Polskich otrzymali mieszkania w sąsiadujących ze sobą do-
mach na ulicy Bandurskiego. Również my dostaliśmy tam mieszka-
nie, dwupokojowe z kuchnią i łazienką.
Jurek wprowadził się od razu, ja niedługo potem dojechałam z Lu-
blina. Nadkomplet kolegów pomieszkujących u nas w oczekiwaniu
na własne przydziały – rotował.
Zanim Jurek po raz pierwszy przekroczył próg naszego przyszłego
mieszkania, poprosił mnie o przyjazd choćby na chwilę, żebyśmy
wspólnie dokonali pierwszego rzutu okiem na nasze włości. Przyje-
chałam na chwilę.
Jeśli w tym „na chwilę” ktoś wyczuje sarkazm, to będzie miał ra-
cję. Czas wydostawania się z Lublina, kiedy lubelska Warszawa hur-
tem przenosiła się do Łodzi, liczyło się na doby: o świcie szło się na
dworzec autobusowy, stało się w tłumie oczekujących, nadjeżdżał
autobus, wpychało się tyle luda, ile zdołało się wepchnąć, autobus
odjeżdżał i już stało się o jeden nadkomplet pasażerów bliżej. Z Zie-
mi Obiecanej Łódź stała się Ziemią Trudno Osiągalną. Za to z po-
wrotem było łatwiej: czasem nawet jechałam jak hrabina, na siedzą-
co (jak wiadomo, hrabiny jeżdżą pekaesem zawsze na siedząco), bo
cały warszawski Lublin przenosił się do warszawskiej Łodzi, a nie
odwrotnie.
Pierwszy raz po tylu latach znów byliśmy normalnym małżeń-
stwem…
ŁÓDŹ, 1945 ROK

Kiedy pierwszy raz weszliśmy do naszego poniemieckiego miesz-


kania, przedstawił nam się miły sercu widok. Nie po raz pierwszy
byliśmy w mieszkaniu, które lokatorzy opuszczali w alarmowym
tempie. Ale pierwszy raz to nie my byliśmy tymi lokatorami. Nastą-
piła zamiana ról.
Oprócz nieporządku, naturalnego w chwilach panicznej ucieczki,
ucieszył nas widok nakrytego obrusem stołu, zastawionego półmi-
skami i salaterkami z wykwintnymi potrawami. Talerze z napoczęty-
mi daniami i kieliszki z niedopitym winem potwierdzały pierwsze
wrażenie, że spośród gromów z jasnego nieba, jakie wielokrotnie wi-
dywaliśmy, ten musiał być wyjątkowo niespodziewany.
Przecież musieli wiedzieć, co się dzieje na frontach…
– Nie słuchali, jak czytasz komunikaty o ruchach wojsk – skomen-
tował Jurek.
A ten zastawiony stół? Może z rozpaczy tak się urżnęli, że zapo-
mnieli uciec? A potem zwiewali w takim tempie, że zostawili resztki
jedzenia na talerzach, co jest oznaką złego wychowania albo paniki.
Pozostawiam niedopowiedzenie, powołując się na uśmiech Mony
Lisy.
Talerze z zawartością i niedopite kieliszki wyrzucaliśmy w eksta-
zie. Jurek przytomnie uratował trzy – był człowiekiem przewidują-
cym, a marzyliśmy o dziecku – stylowe kieliszki i oświadczył, że zo-
stają jako pamiątka na specjalne okazje. I właśnie dwoma z tych kie-
liszków świętowaliśmy koniec wojny. Piliśmy z nich, patrząc z satys-
fakcją na znaleziony również w tym mieszkaniu i zachowany spe-
cjalnie na ten moment portret Hitlera. Potem jeszcze na jakiś czas
ten portret zachowaliśmy, żeby móc na niego popatrzeć, kiedy wy-
dawało nam się, że mamy kłopoty. Bardzo pomagał.
Nie ściągnęłam pomysłu od Romaina Gary’ego, u którego pani
Roza, stara schorowana ekswięźniarka Oświęcimia, trzymała pod
łóżkiem portret pana Hitlera, żeby się pocieszać, że „zawsze to
o jedno duże zmartwienie mniej”. Po prostu jesteśmy z Romainem
kongenialni. Ale ja byłam pierwsza.
Kieliszki, po ponad 50 latach wiernej służby przy nadzwyczajnych
dla nas okazjach, kilka lat temu wylądowały w Strasburgu. Dostała
je w prezencie ślubnym wychodząca za rodowitego Alzatczyka
Iwonka, nasza ukochana córka najbliższej przyjaciółki Joanny. Pyta-
na, co chciałaby dostać od naszej rodziny, powiedziała, że nic ze
sklepu, tylko jakąś rodzinną rzecz z duszą. Nie chodziło jej o stare
żelazko, nie ma z czego się śmiać. Wybór był oczywisty. Nawet mam
zdjęcie z historycznego dnia, kiedy kieliszki wyemigrowały.
PANNA MŁODA Z DRUŻBĄ, MOIM WNUKIEM

Niegdyś niemieckie, a obecnie strasburskie (zważywszy historię


Alzacji, można uznać to za przejaw sprawiedliwości dziejowej), kie-
liszki nie były jedyną pamiątką po poprzednich lokatorach. Biurko,
na którym właśnie piszę, fotel, na którym siedzę, zegar w przedpo-
koju, to wszystko należy do tej kategorii. Maszyna do pisania „Eri-
ka” wystukała wszystko, co Jurek napisał po wojnie. Swoją maszynę
kilka lat temu podarowałam, „Eriki” nigdy nie oddam.
Wspominając łódzkie czasy, nie potra ę pominąć Klubu Pickwic-
ka. O tej aktorskiej knajpie dużo pisano. Takiego komfortu nie miał
chyba nigdy żaden zespół aktorski: boczne wyjście z Syreny od „biu-
ra” – jak nazywaliśmy Klub – oddzielała tylko wąska uliczka Trau-
gutta. Ze sceny – niemal prosto do stolika. Wieczory w „biurze” mia-
ły charakter prywatnych przyjęć, a każda nowa twarz wywoływała
sensację, lawinę pytań i komentarzy. Zosia Wilczyńska z mężem
Wackiem Skoczeniem, Stefcia Górska z Kaziem Pawłowskim, Irena
Malkiewicz z Jurkiem Pichelskim, Maria Kaniewska, znakomity ak-
tor Wacław Jankowski, świetna nowa spółka autorska – Gozdawa
i Stępień, scenografka Janka Ipohorska – późniejsza współzałożyciel-
ka krakowskiego „Przekroju”. De lada „nowych twarzy” jest moim
pożegnaniem zmarłych przyjaciół.
Wrażenie niepowtarzalności nastroju w Pickwicku zostało mi do
dziś. Ogólne poczucie bliskości przenosiło się tu może z garderób
Syreny albo odwrotnie. Nie wiem, jak było w innych teatrach, po-
wstających wówczas w Łodzi, ale jestem przekonana, że podobnie.
To niepowtarzalność przebywania razem ludzi, którzy tak niedawno
dożyli amnestii, którym dopiero co odwołano wyroki śmierci, którzy
prosto z pięcioletniego dna piekła tra li do garderoby teatralnej czy
Pickwicka.
Nie mam już z kim powspominać. Została mi moja rówieśnica
i przyjaciółka Zosia Wilczyńska, koleżanka jeszcze z baletu, potem
z początków Syreny. Do teraz telefonujemy do siebie nawzajem i go-
dzinami rozmawiamy prawie codziennie. Jest Alina Janowska, ale
to dzieciak, w dodatku dotarła do nas później. Spotykamy się przy
okazjach rozmaitych, własnych lub cudzych jubileuszy, rocznic i po-
grzebów. Obie cieszymy się z tych spotkań, śmiejemy się jak głupie
i staramy się nie narzekać na dzisiejsze czasy, dzisiejsze porządki,
a nawet na dzisiejsze władze. Niestety, Alina nie może pamiętać
Mirki, która fałszowała, ani Resi, która utyła i na wznowienie pro-
gramu trzeba jej było poszerzać wszystkie kostiumy. Za młoda.
Może nawet nie pamiętać, że brat cudownej, niezapomnianej Janki
Ipohorskiej spoliczkował publicznie Antoniego Słonimskiego za fe-
lieton. To były czasy! Piszę felietony od ponad 60 lat i nikt mnie nie
spoliczkował. Taka obojętność w narodzie. Albo takie felietony.
W końcu lat 40. Jurek przenosi Syrenę do Warszawy. Z dumą pre-
zentuję dokument, potwierdzający przeprowadzkę:
Że przeniósł teatr była już mowa, ale nie było jeszcze mowy, że
przeniósł również swoją powiększoną rodzinę. Doszlusowała Joanna
Zo a Jurandot, nasza wymarzona córka, oboje zgodnie zamówili-
śmy córkę.
Tu apropos i ciekawostka jednocześnie: jeszcze w Łodzi, w klinice
na ulicy Głównej, której zresztą szybko odebrano zaszczytne imię
Wodza, tuż przed moją córką urodził się Jerzy, syn dyrektora Erwi-
na Axera, obecnie znany lolog klasyczny, profesor Uniwersytetu
Warszawskiego. To już apropos, ale jeszcze nie ciekawostka: wojna
się skończyła i wreszcie można było bezpiecznie rodzić, więc kto
mógł, to rodził. Ciekawostką jest to, że Jerzy był wcześniakiem,
więc wepchnąwszy albo raczej wypchnąwszy się na świat przed cza-
sem jest jednocześnie starszy i młodszy od mojej córki. Uważam to
za oburzające. Innych zarzutów do rodziny Axerów nie mam. Prze-
ciwnie.
Po wielu latach Joanna, jako asystentka uwielbianego psią miło-
ścią dyrektora Axera, poznała Jerzego i nie wiedziała jak go
w związku z zaburzoną kolejnością toku narodzin traktować: czy
jako godnego szacunku seniora, czy jako nieopierzonego gówniarza.
Zdaje się, że wspólnie uchwalili abolicję.
No to znów się cofamy. Wiosną 1948 roku zamieszkaliśmy w War-
szawie na rogu Filtrowej i placu Narutowicza. Ten adres był bardzo
à propos w moim życiu: jedna ze ścian naszego mieszkania stykała
się z budynkiem, w którym cztery lata wcześniej pan Wróbel zatrud-
nił do mycia głów w swoim zakładzie fryzjerskim pannę Stenię. Po
zakładzie pana Wróbla nic nie zostało i sąsiedztwo nie budziłoby we
mnie specjalnych sentymentów, gdybym potra ła uwierzyć, że tylko
ślepy traf umieścił nas akurat w tym miejscu wśród tysięcy warszaw-
skich ulic, a po kilku latach przeniósł do nowego i ostatniego w ży-
ciu mieszkania naprzeciwko wojennej kwatery Zochy. Trochę ten
ślepy traf musiał widzieć, choćby na jedno oko.
Rozpisałam się o ważnym elemencie życia teatralnego w Łodzi, ja-
kim było „biuro” na Traugutta. Kontynuacją Pickwicka w Warszawie
był klub Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatralnych i Filmo-
wych, słynny SPATiF. Lokal przy Alejach Ujazdowskich zbyt szybko
jednak stał się snobistyczny i, choć jak inni pickwikowscy bywalcy,
często przesiadywaliśmy tu z Jurkiem – nie wzbudzał we mnie
uczuć lirycznych.
Nasze mieszkanie na Filtrowej znajdowało się na czwartym pię-
trze bez windy. Na klatce schodowej potężny stempel podtrzymywał
nadwerężony przez wojnę dach. Joanna – tak się do niej zwracałam
jeszcze zanim się urodziła, bo to imię najładniej brzmi w nienaru-
szonej, niezdrobniałej formie – dwuletnimi nóżkami pokonywała te
cztery piętra o wysokich stopniach. Około drugiego zmieniała takty-
kę i dalej ze zręcznością małpki wchodziła na czworakach. Zazdro-
ściliśmy jej, jednak godność dyrektora z małżonką nie dawała się
pogodzić z systemem ręce–nogi.
Wśród aktorów Syreny było jeszcze kilka małżeństw, które rozsąd-
nie poczekały z rozmnażaniem się na koniec wojny. Toteż w niedzie-
lę, kiedy żłobki i przedszkola były nieczynne, a mamy grały popołu-
dniówki, garderoby żyły rozćwierkanym życiem, a na korytarzach
walały się lalki, misie i samochodziki. Trąbki i bębenki były zabro-
nione, jak teraz komórki w szkołach. Było jak w rodzinie.
RYS. JERZY ZARUBA

Potrzebę dbania o przyjaźń i życzliwość wszędzie gdzie dyrektoro-


wał, wpoił Jurkowi mistrz i przyjaciel Fryderyk Járosy.
À propos. Nigdy bym nie pomyślała, że ten sam pomysł, co mój
przedwojenny mistrz i nauczyciel, będzie miał współczesny młody
góral.
Pewnego zimowego dnia „Kurier” w TVP3 pokazał coroczne są-
deckie wyścigi kumoterek. Kumoterki jak kumoterki, pojazd szybki
i zwrotny, więc niektóre konie dobiegały do mety, a inne skręcały
tam, gdzie uznały za stosowne.
Skomentował to młody góral Józef Rączka. Jego wypowiedź tak
mnie ucieszyła, że zapisałam ją słowo w słowo. Żal tylko, że góral-
skiego akcentu nie da się odtworzyć na piśmie…
Oto, co powiedział Józek:
– Z kuniem trza robić tak, jak trza. Jak się z kuniem nie robi tak,
jak trza, to się nie najeździ taki palant.
Nie ma z czego się śmiać. Uważam wniosek Józka za najgłębszą
i najbardziej uniwersalną myśl, jaką kiedykolwiek usłyszałam w pro-
gramach informacyjnych. Powinna być wywieszona jako motto we
wszystkich dyrektorskich gabinetach.
A Fryderyk, jak go znam, zaciera ręce: zawsze cieszyli go utalen-
towani następcy.
À propos motta dla szefów. Michał, kiedy zatrudniał się u szejka
Dubaju, dostał do podpisania umowę, której pierwsze zdanie w tłu-
maczeniu brzmiało następująco: „Przedstawiciele pracodawcy będą
mieli zaszczyt usuwać wszystkie przeszkody, mogące utrudniać
Panu pracę”. Tak się robi z kuniem!
Joanna próbowała rozpropagować tę myśl w Telewizji. Udało się,
ale w wersji poprawionej: „Przedstawiciele pracodawcy będą mieli
zaszczyt usuwać wszystkich pracowników, mogących utrudniać im
pracę”.
Skoczywszy z lat pięćdziesiątych do obecnych, zahaczywszy
o trzydzieste i znów wróciwszy do teraźniejszości, możemy spokoj-
nie cofnąć się do okresu sprzed aproposa.
Jakie to były dobre lata! Wiem, wyrazić się tak o latach Peerelu to
bluźnierstwo. Ale byliśmy młodzi, wreszcie odżywaliśmy po drama-
tach wojennych i okupacyjnych. W 1995 roku brałam udział w pro-
gramie telewizyjnym, podczas którego aż troje prowadzących usiło-
wało nakłonić mnie do zwierzeń, jak bardzo cierpiałam w Peerelu.
Z uporem maniaczki twierdziłam, że moim głównym wspomnieniem
z tamtych czasów była wesołość, co prowadzący przyjmowali z nie-
dowierzaniem i niesmakiem, a publiczność, częściowo wywodząca
się z niedawnej czynnej opozycji – z aplauzem (tak jak moje nie-
odwołalne, choć niepopularne stwierdzenie, że nie pochodzę ani ze
Lwowa, ani z Wilna).
LATA PIĘĆDZIESIĄTE

Nawet najszlachetniejsze deklaracje mogą zmęczyć inteligentną


publiczność. A prawda była taka, że całe nasze otoczenie trzymało
się tak daleko od polityki, jak tylko mogło.
DZIERŻAWCY WIECZYŚCI

Wtedy właśnie nasz złagodniały z wiekiem los, w postaci inspi-


cjenta Józia Porębskiego podszepnął, że na Mokotowie architekci
budują swoją spółdzielnię mieszkaniową. W zburzonej, odbudowują-
cej się Warszawie, któż jeśli nie architekci miałby znaleźć teren, na
którym nie dało się stawiać kamienic: znajdował się na powoli obsu-
wającej się skarpie. Można tu było stawiać tylko małe, nie przekra-
czające dwóch pięter, dwu – lub cztero-segmentowe domki. W zasa-
dzie domki te przysługiwały tylko członkom spółdzielni architektów,
ale zarząd spółdzielni należał do stałych bywalców Syreny. Dzięki
temu zostaliśmy jedynymi spoza grona architektów dzierżawcami
wieczystymi. Na 99 lat, czyli, jak wstępnie przyjęliśmy, na całe ży-
cie. Nasza uliczka nazywa się Słoneczna, czy może być piękniejsza
nazwa? No i do Śródmieścia dwa kroki.
Niech to będzie przykład na zmiany ustrojowe w naszym kraju:
przez ponad 30 lat taksówkarzom, pytającym: „A gdzie jest ta Sło-
neczna?” – tłumaczyło się: „Między kinem Moskwa, hotelem milicyj-
nym i ambasadą radziecką”, co zresztą powodowało głuchą ciszę za-
miast zwyczajowych rozmówek w czasie kursu. Teraz wyjaśnienie
brzmi: „Między hotelem Karat, ambasadą rosyjską i Silverscreenem”,
dzięki czemu można pogadać sobie o tym, jakie fajne było kino Mo-
skwa i czy w hotelu Karat nadal mieszkają milicjanci, przepraszam,
policjanci.
Jeszcze jedna ważna zmiana ustrojowa, to współczesna mnogość
restauracji i knajpek, do których nie tylko można pójść. Można za-
prosić je do siebie. Mój Boże, gdybym w czasach intensywnego życia
towarzyskiego miała taką możliwość!
W żadnym wypadku nie można nazwać mnie „orłem kulinarnym”.
Orzeł kulinarny to nie ptak do zjedzenia na wzór bażanta, tylko kura
domowa, która potra takiego bażanta przyrządzić. Niech żadna
prawdziwa Pani Domu nie poczuje się urażona, w moich ustach
„kura domowa” to pełen podziwu komplement!
A niby skąd miałam umieć gotować? Emigranckie dzieci nie na-
siąkały tradycjami domowej kuchni, emigranckie rodziny jadały co
popadło, gdzie popadło i jeszcze się cieszyły, że mają co jeść. W wy-
najmowanych pokoikach prawie zawsze na honorowym miejscu wi-
siały zakazy gotowania. Nie przypominam sobie mamy przy kuchni.
Babcię przy kuchni świetnie sobie przypominam, ale kiedy u niej
mieszkałam, emigranckie dziecko wciąż miało poczucie tymczaso-
wości i duchem bardziej przebywało z mamą niż z babcią. Po co
miałabym uczyć się tych jakichś czarów, które babcia wyczyniała
w kuchni? Uważałam, że moje przyszłe życie pójdzie bardziej w kie-
runku cerowania skarpetek.
Kiedy wyprowadziłam się do Warszawy, mieszkałam z koleżanka-
mi z baletu. W sprawach kulinarnych naszym głównym zadaniem
było głodzenie się, a naszym niedościgłym ideałem – bułka grubo
posmarowana masłem i kakao z toną cukru.
À propos: nie wszyscy muszą się uczyć gotować. W moim bliskim
otoczeniu najlepszym przykładem są Olga i Wiesław Johannowie,
przyjaciele Joanny, których jej częściowo podebrałam. Olga często
korzysta z gotowych przepisów według schematu: „Jak dodam jesz-
cze to, z przypraw dołożę tę i tę, zamiast na słodko zrobię na kwa-
śno i upiekę zamiast ugotować, to zobaczymy, co wyjdzie”. Wielo-
krotnie byłam goszczona w ich domu, za każdym razem karmiona –
i oświadczam z całą odpowiedzialnością – zawsze wychodzi coś nie-
zwykłego. Innego rodzaju fenomenem jest Wiesław. Piecze fanta-
styczne ciasta, w czym nie byłoby nic fenomenalnego, gdyby nie to,
że nie znosi ciast i nigdy ich nie próbuje.
Ja nie mam żadnych zdolności w tym kierunku.
Po wojnie, kiedy zaczęliśmy z Jurkiem osiągać jaką taką stabiliza-
cję, byłby właściwy moment, żeby zostać prawdziwą panią domu.
Tylko że między próbami i spektaklami w teatrze, przez lata prze-
rwy wojennej wygłodniała pracy w zawodzie, udzielałam się w ra-
diu, pisywałam i nigdy nie odmawiałam spotkań z publicznością. To
niby kiedy miałam uczyć się zupełnie nowego zawodu, jakim byłoby
dla mnie prowadzenie domu? I po co? Nasz dom sam się prowadził.
Z pomocą przygodnych gospoś, które pomagały tylko w tym,
w czym chciały pomóc.
I tu wpadłam. Wpadłam w urządzanie co drugi tydzień eleganc-
kiego przyjątka. A to z powodu króla. Tak, króla. Nie ma z czego się
śmiać.
Król to gra w karty, bardziej znana jako kierki. I pasja Jurka. Gry-
wał w te kierki co tydzień, w stałym składzie: przyjaciel jeszcze
z czasów studenckich – Tadzio Żeromski, Brzechwa, a czwarty gracz
był dokooptowywany. Czasem na jeden raz, czasem na kilka miesię-
cy, a czasem byłam to ja. Grałam nieźle (a spróbowałabym przy tych
potworach grać źle!), ale nigdy tego nie polubiłam.
Tak poważne gremium niespecjalnie miało ochotę chwalić się
śmiertelnie poważnym traktowaniem gry, uważanej za dziecięcą,
więc używali wyłącznie nazwy „król”. Choć śmieszą mnie i złoszczą
wszelkie snobizmy i nadawania sobie powagi, w tym wypadku je-
stem w stanie zrozumieć moich graczy. Kiedy dojrzały mężczyzna
odmawia przyjęcia jakiejkolwiek propozycji zawodowej czy odbycia
jakiejkolwiek randki, jeśli wypadałyby we wtorek, to jednak dużo
lepiej brzmi:
– Przykro mi, ale we wtorki mam króla…
Niż:
– Przykro mi, ale we wtorki grywam w kierki.
Tak więc „król” przyjął się nieodwołalnie i królował przez kilka-
dziesiąt lat, aż partnerzy zaczęli wymierać.
I tu właśnie wpadłam. Panowie grali na zmianę u Brzechwów
i u nas, czyli co drugi tydzień trzeba było przygotować nie tyle wy-
stawną, ile elegancko kameralną kolację na… zaraz… Brzechwa,
Brzechwina, Tadzio, czwarty, czasem czwartowa, Jurek, Joanna i ja
– na siedem do ośmiu osób. Janka Brzechwina była wspaniałą go-
spodynią i kolacyjki u niej były prawdziwymi perełkami stylu i sma-
ku. A ja? Co do stylu, to miałam poniemiecki porcelanowy serwis
w różyczki, ale co podawać na tym serwisie? Moje gołąbkowskie
specjalności, czyli gotowane karto e, a jako wety ma występować
piernik z marchwi?
Ruszyłam głową i zostałam prekursorką tego, co teraz ze staropol-
ska nazywane jest cateringiem. Znalazłam kilkustolikową knajpkę,
znaną tylko niewielu smakoszom. Kierownika, z samopoczucia wła-
ściciela, z zamiłowania – kucharza, wzruszyłam prawie do łez tłu-
maczeniem, że Brzechwina umie, a ja nie umiem. Sam zapropono-
wał, że będzie mi osobiście co drugi wtorek przywoził przyjęcie na
osiem osób (gdyby czwarty był bez czwartowej, to i tak następnego
dnia dodatkowa porcja znikała. Jeśli ja byłam czwartym, to znikały
dwie dodatkowe porcje) w cenie kosztu. Zrozumiał od razu, że ma
być wykwintnie i smacznie, a przy tym domowo. W cenie kosztu?
Tak, bo pan Juliusz, zresztą magister psychologii, okazał się jednym
z wiernych bywalców Syreny – jednak do dziś nie wiem, które z mo-
ich wcieleń pozwoliło mi zdobyć niezasłużoną opinię sprawnej go-
spodyni:
Czy już mówiłam, że głupia ma szczęście? Nie ma z czego się
śmiać!
Nie tylko ja rzucałam się na każdą możliwą pracę. Jurek w przeci-
wieństwie do mnie nie był łapczywy, ale, licząc się z niestałością
uczuć Peerelu, prócz dyrektorowania Syrenie zabrał się do pisania
komedii, wystawianych w całym kraju i w innych tzw. Demokra-
cjach Ludowych. Miał dar przewidywania, jak się okazało.
Przedstawienia szły kompletami, a to nie mogło ujść na sucho te-
atrowi satyrycznemu. Nie ma z czego się śmiać. Jurek był doświad-
czonym praktykiem i dobrze wiedział, co może ujść sokolemu oku
cenzora, a co nie, a jeśli, to w jakiej formie. Przez jakiś czas się uda-
wało. Nasz z lekka oswojony cenzor spytał go kiedyś, z czego „ta
wasza publiczność” się śmieje.

DYREKTOR BIERZE CIĘŻAR SUKCESU NA SWOJE BARKI

– No, wie pan – odpowiedział dyrektor – zapłacili za bilety na sa-


tyryczne przedstawienie, to się śmieją.
W końcu Jurka jednak wyrzucili i to z natychmiastowym skut-
kiem. Prawdziwym powodem były skomplikowane meandry myślo-
we władzy, o których dowiedzieliśmy się dopiero po jakimś czasie.
Na razie musiało nam wystarczyć, że „dyrektor nadużył zaufania
i przemyca pod płaszczykiem”.
Ja odeszłam z teatru na własne żądanie. Nie uważam tego za bo-
haterski gest, tylko za oczywistość. Po pierwsze czułam potrzebę lo-
jalności wobec Jurka. Po drugie los żony dyrektora teatru, jeśli ma
choć trochę godności, jest w tym teatrze nie do pozazdroszczenia –
nawet jeśli mąż jej nie faworyzuje. Ale dużo gorszy wydał mi się los
żony byłego dyrektora teatru.
A do potrzeciego nie powinnam się przyznawać, bo obniżę rangę
mojego poświęcenia. Ale przyznam się i podziwiajcie, jaka jestem
prawdomówna. Więc po trzecie nie zostawałam tak zupełnie bez
pracy.
To się wydarzyło jeszcze w Łodzi. Pewnego dnia, kiedy wróciłam
po próbie do domu, kolega, który u nas pomieszkiwał, przywitał
mnie elektryzującą wiadomością: „Dzwonił redaktor Eile z Krakowa!
I powiedział, że jeszcze zatelefonuje”. Marian Eile był założycielem
„Przekroju”, a w tym czasie „Przekrój” był najbardziej popularnym
czasopismem, zaś perspektywa rozmowy z jego szefem – wydarze-
niem.
Szczęśliwa, że chcą współpracy z Jurkiem, natychmiast zaczęłam
telefonicznie go poszukiwać. Gdy go wreszcie znalazłam, wrzasnę-
łam do słuchawki: „Usiądź, to ci coś powiem! Dzwonili z »Przekro-
ju«, zadzwonią wieczorem!”.
Istotnie zadzwonili. Podniosłam słuchawkę i powiedziałam: „Od-
daję słuchawkę mężowi”, oddałam słuchawkę mężowi i usłyszałam
jego rozbawione: „Oddaję słuchawkę żonie”. Oddał słuchawkę żo-
nie. A oto, co żona usłyszała: redaktor Eile proponował cotygodnio-
wy felieton w „Przekroju”. W każdy czwartek miałam dostarczyć go-
towy materiał konduktorowi porannego pociągu do Krakowa. Od
tego momentu przez długie lata co czwartek biegałam na dworzec,
początkowo w Łodzi, a potem w Warszawie. Chodziło o aktualność
felietonów. Pisałam je w ostatniej chwili, a konduktor był szybszy
od listonosza.
Tak więc nawet po wyjściu z Syreny – jakieś zaczepienie miałam.
Bardziej martwiłam się o Jurka. Ale krótko.
Jurek myślał przez pół godziny. Przez ten czas zjadł obiad i wy-
myślił Teatr Satyryków. Po obiedzie zadzwonił do Brzechwy, Min-
kiewicza, Gałczyńskiego i jeszcze kilku dobrych autorów (nie pamię-
tam i nie mam już kogo spytać). Każdemu zaproponował, żeby za-
siadł w kolegium repertuarowym nowego teatru. Mnie też zapropo-
nował, ale że byłam akurat w domu, to nie przez telefon, tylko na
żywo. Wszyscy się zgodziliśmy.
Po odbyciu tych rozmów telefonicznych pojechał załatwiać lokal.
W dawnej Ymce była estrada, wynajmowana na pojedyncze koncer-
ty i spotkania z pisarzami, na cykle, recitale i inne chałtury. Powie-
dział, co chciałby tu zrobić, Ymca się zapaliła do pomysłu i brako-
wało już tylko zespołu, ale tworzenie go ruszyło z kopyta.
Przed nami piętrzyły się jeszcze Himalaje formalności, zapisywa-
nie się na rozmowy, czekanie w sekretariatach, przekonywanie kogo
trzeba i kogo nie trzeba i zbieranie zezwoleń z podpisami czynni-
ków. Jednak przez ten czas aktorzy odbywali próby, niewielka sala
Ymki została odnowiona i mniej więcej na tym etapie okazało się, że
można już podpisywać umowy. Krzepiące było to, że wcześniej nikt,
łącznie z personelem technicznym, nie odmówił pracy na słowo ho-
noru.
Wieść o Teatrze Satyryków natychmiast dotarła do SPATiF-u,
o czym przekonaliśmy się bardzo szybko. Kilku cennych aktorów
z Syreny podeszło pytać, czy to prawda i oświadczyć, że oni są chęt-
ni.
Jurek podziękował, ale odmówił.
– Nie będę rozbijał Syreny. Smutno mi, że mnie wylali, ale Syrenę
lubiłem i zawsze będę lubił. A wam z całego serca życzę powodze-
nia, w Warszawie jest dość miejsca dla dwóch takich teatrów.
Nazajutrz skompletował zespół. Zaangażował Tadeusza Fijewskie-
go, Stefcię Górską, znakomitego aktora i konferansjera Kazimierza
Pawłowskiego, przepięknie śpiewającego przy fortepianie Juliana
Sztatlera. Z Krakowa ściągnął Irenę Kwiatkowską, o której legenda
już krążyła po Warszawie. Irena miała opinię wybrednej, ale Jurek
zwabił ją na Gałczyńskiego, który obiecał współpracę.
Oprócz Kwiatkowskiej na pierwszej premierze mieliśmy jeszcze
jedną rewelację. Jurek zaangażował dwójkę pianistów. Wzorem te-
atrów Járosyego, w teatrach Jurka akompaniament stanowiły za-
wsze dwa fortepiany. Tym razem wypełniły nam również pół nał.
Stały na scenie naprzeciw siebie, a grali: Hania Tokarczyk, młodziut-
ka świetna pianistka o niezwykłej urodzie, oraz Andrzej Markowski,
wówczas dwudziestoparoletni, późniejszy kompozytor, dyrygent, dy-
rektor Filharmonii, twórca festiwalu „Wratislavia Cantans”. Andrzej
zaaranżował na dwa fortepiany wiązankę motywów chopinowskich.
To było wydarzenie nowatorskie i niepowtarzalne w programach
tego rodzaju.
Część zespołu już mieliśmy, część zbieraliśmy stopniowo, jeżdżąc
po całej Polsce i oglądając gwiazdy estradowe w najmniejszych na-
wet miejscowościach. Na którejś kolejnej chałturze, kiedy już zdy-
chaliśmy w krzesłach, wyszło na scenę stworzenie w białej sukience
z niebieską szarfą i zaczęło śpiewać, a raczej chrypieć.
– Właśnie tego nam brakuje – mruknął Jurek z krwawą ironią. Po
dwóch minutach powtórzył „właśnie tego nam brakuje”, ale już bez
ironii. To była aktorka dramatyczna Hanna Bielicka, która wkrótce
stała się Hanką Bielicką.
Prowadziłam jakiś koncert w Poznaniu. Dostałam kartkę z niezna-
nymi mi nazwiskami wykonawców. Kiedy zapowiedziałam kolejne-
go z nich, widownia wybuchnęła brawami i okrzykami radości. Po-
myślałam z przekąsem: „oho, miejscowa gwiazda”. Przebrany za ba-
letnicę okrąglutki młodzieniec był tandetny, ale nieopisanie śmiesz-
ny. Na najbliższym kolegium zawiadomiłam, że mamy wspaniałego
komika, wielki talent, jeśli się go trochę przytrze. Jeśli powiem, że
nie zawsze dawał się przytrzeć, to nikt się nie zdziwi, dowiedziaw-
szy się, że nazywał się Kazimierz Brusikiewicz.
Nie pamiętam, kto nam sprowadził uroczego młodego lwowiaka
z gitarą Jerzego Michotka.
Janusz Minkiewicz przyprowadził efektowną, młodziuteńką tan-
cerkę, twierdząc, że jest jego kuzynką. Wzbudził tym twierdzeniem
nieopisaną wesołość, jako że wszyscy znaliśmy drugą po alkoholu
pasję Janusza, czyli zamiłowanie do dziewczyn. Ta niby-kuzynka
bardzo nam do tego obrazu pasowała. Rzadko w moim bogatym
w wydarzenia i niespodzianki życiu dziwiłam się tak bardzo jak wte-
dy, kiedy okazało się, że blond tancerka jest rzeczywiście jego ku-
zynką. Nazywała się (i nadal się nazywa) Alina Janowska.
À propos dziewczyn Minkiewicza. Minio zawsze jadał na mieście,
po wojnie głównie w SPATiF-ie. Latami zasiadał tam codziennie do
obiadu zawsze przy tym samym stoliku, wraz z kilkoma innymi
świetnymi seniorami. Siedział między nimi niby wielki, ciemny, za-
sępiony ptak. Być dopuszczonym do tego stolika – o, to było coś. Za-
siadał tam również do kolacji, wtedy nie tylko jadł, ale i pił oraz
trzymał za ucho. To był jego słynny zwyczaj: biesiadując i prowa-
dząc wspaniałe dyskusje, lubił mieć obok siebie ładną dziewczynę,
którą trzymał za ucho. Ucho było pierwszym stopniem adoracji i no-
bilitowało trzymaną damę.
Nigdy nie znalazłam się w gronie jego dziewczyn, ale przyjaźnili-
śmy się na tyle blisko, że mogę zrozumieć ich niełatwy los. I nie
chodzi mi o sprawy sercowe, Minio porzucał swoje panie i dziew-
czyny w sposób tak elegancki, że pozostawał z nimi w przyjaźni na
resztę życia. Mam na myśli jego codzienny niecodzienny sposób by-
cia. Potrzebny przykład? Ależ mogę dać nawet kilka.
Powtarzano sobie często jego powiedzonka. Jedno z najsłynniej-
szych jest zarazem ulubioną anegdotą z mojego życia. Byliśmy na
kolacji w lokalu z dancingiem. Podszedł jakiś mężczyzna i chcąc po-
prosić mnie do tańca, zwrócił się grzecznie do Minia:
– Czy można?
– Dziękuję, nie tańczę, jestem w żałobie – odpowiedział grzecznie
Minkiewicz.
Kiedy indziej, na balu dziennikarzy, kryjąc się po kątach przed
prześladującą go swą sympatią młodą osobą, szeptał do przyjaciół:
– Schowajcie mnie, wisi nade mną miecz Damoklepesa!
Nie pijał samotnie, lubił, żeby ktoś do niego mówił. Kiedyś w So-
pocie wypożyczył sobie od nas wówczas szesnastoletnią naszą córkę
i, zaznaczając: „Tylko nie wyobrażaj sobie, że będę z tobą tańczyć”
zabrał ją na dancing do Grand Hotelu.
Różnica wieku rzucała się w oczy. Joanna wróciła nakarmiona
i nagadana za wszystkie czasy, jednak mimo skrytych nadziei, nie
zrobiła kariery kurtyzany, ponieważ wszystkim kandydatom do tań-
ca Janusz z oburzeniem odpowiadał:
– Co, za moje pieniądze chce się pan bawić?!
Ale na razie jesteśmy na etapie, kiedy Joanna ma 10 lat i nawet
nie zna słowa „kurtyzana”. A może zna? Cholera ją wie, to dziecko
zawsze dużo czytało.
Teatr Satyryków istniał przez dwa i pół roku. To był wyjątkowy
teatr, przede wszystkim z racji świetnego repertuaru. Absolutnie ni-
czego nie odejmuję aktorom, naszym najwspanialszym magnesom
na publiczność, ale nie uznaję oklepanego powiedzenia, że ktoś
„może czytać książkę telefoniczną i też będzie wspaniale”. Będzie
wspaniale i bardzo nudno. Widzę ogromną różnicę między słucha-
niem książki telefonicznej a słuchaniem utworów Gałczyńskiego czy
Minkiewicza.
Autorzy, element nieobliczalny, kapryśny i niepunktualny, poczuli
się odpowiedzialnymi gospodarzami: spryciarz Jurek w umowach
zaznaczył, że do obowiązków każdego członka kolegium należy do-
starczenie co najmniej jednego utworu do każdego programu oraz
udział w kolegiach kolegium. Ten punkt umowy scementował grupę.
Do cementowania przyczynił się nie wpisany do umowy, ale prze-
strzegany zwyczaj zakańczania obrad w SPATiF-ie.
W ciągu tych dwóch i pół roku przez Syrenę przewinęło się trzech
czy czterech dyrektorów. Były to znane i cenione osoby ze świata
kultury. Przyjmując stanowisko, kolejni dyrektorzy nie mieli tylko
pojęcia, że dyrektor teatru, zwłaszcza bazującego na własnym orygi-
nalnym repertuarze (jak składanki i adaptacje) to osobny fach, któ-
rego trzeba uczyć się eksternistycznie. Teatr np. zatrudnia księgowe-
go, ale księgowy darzy respektem takiego dyrektora, który choć tro-
chę na tym się zna. Jurek nie miał nic wspólnego z księgowością,
poza tym że był synem księgowego i przez rok studiował matematy-
kę na Uniwersytecie Warszawskim, co sugeruje przynajmniej znajo-
mość czterech podstawowych działań matematycznych, którą nie
każdy humanista posiada. Po roku matematyki przeniósł się na che-
mię, skończył ją zresztą, choć nie zrobił dyplomu. Wszystko to ra-
zem było niezłym treningiem dla ścisłego i analitycznego myślenia,
a jako dyrektor teatru często musiał z niego korzystać. Do tego od
wczesnej młodości bywał świadkiem licznych wzlotów (z powodów
artystycznych) i upadków (z powodów nansowych) przedwojen-
nych teatrzyków i kabaretów. Pozostało tylko wyciągać wnioski.
W 1955 roku Czynnik, który wyrzucił Jurka z Syreny, w serdecz-
nej, przetykanej wyrazami głębokiego uznania rozmowie zapropo-
nował mu objęcie funkcji dyrektora Syreny. A ja już myślałam, że
nie ma z czego się śmiać!
„A co? Zabrakło frajerów?” – tak pomyślał Jurek, ale nie zdążył
spytać, bo Czynnik skręcał się dalej, że teraz, pan dyrektor rozumie,
nie te czasy co były, i że tylko pan dyrektor potra wyciągnąć teatr
z tego… no, impasu. Na pewno pan dyrektor będzie dobrym dyrek-
torem.
– Już byłem.
– No właśnie, tym bardziej – entuzjazmował się Czynnik.
Ten cynizm Czynnika po prostu zachwycił Jurka, jak zachwyca
doskonałość w każdej dziedzinie. Poza tym umowa Teatru Satyry-
ków z Ymką miała niedługo wygasnąć i pojawiała się obawa, że tak
wspaniały zespół może zostać na lodzie.
– Pod dwoma warunkami – niegrzecznie przerwał wijącemu się
Czynnikowi pan dyrektor – zrobię jeden program i na tym skończę
z dyrektorowaniem raz na zawsze. A zespół Satyryków przechodzi
ze mną. Przepraszam, ale bardzo się śpieszę – zakończył pertrakta-
cje.
Prosto z gabinetu Czynnika pojechał do Stanisławy Perzanowskiej,
z którą od łódzkich czasów byliśmy zaprzyjaźnieni i która dawno
obiecała Jurkowi współpracę, kiedy będzie miał coś odpowiedniego.
Perzanowska jako reżyser była współtwórczynią przedwojennych
sukcesów Stefana Jaracza w teatrze Ateneum, którego nazwa obec-
nie brzmi: Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza.
Współpraca ze Stasią gwarantowała zawsze i w każdym rodzaju
teatru nie tylko najwyższy poziom, ale i stworzenie specjalnej at-
mosfery. Miała ogromny autorytet bez odrobiny celebrowania, była
urodzonym pedagogiem, a widać to do dziś po całych pokoleniach
wybitnych aktorów, wychowanych przez nią w Szkole Teatralnej.
Nie przeszkadzało jej, że Katony (tak nazywaliśmy pełnych godno-
ści, nadętych zasługami i zasadami niektórych starszych aktorów)
mogą poczuć się śmiertelnie zagrożone. Najlepszym dowodem jej
bezpośredniości było natychmiastowe przejście na „ty” z Jurkiem
i ze mną, co przy różnicy pokoleń i pozycji w zawodzie było wtedy
fenomenem. Stasię kochaliśmy, nigdy nie przekraczając wyznaczo-
nych przez nią granic poufałości. Już sam fakt, że z radością przyję-
ła propozycję wyreżyserowania spektaklu o charakterze kabareto-
wym, potwierdza wszystko, co o niej napisałam.
Jej powiedzenia stawały się przysłowiami. Najbardziej polubiłam
to o pewnym aktorze, podziwianym przez kolegów dowcipkiewiczu:
ma talent na zmianę z kostiumem. W garderobie genialny, a jak
wkłada kostium i idzie na scenę, to geniusz zostawia na wieszaku.
Do aktorki, demonstrującej niezadowolenie z małej rólki: „Są trzy
rodzaje małych ról – pizod, epizod i jepizod. Zależy, jak się zagra”.
Na wszystkich próbach siedziała pośrodku pierwszego rzędu i jak
usiadła rano, tak wstawała po zakończeniu próby. Nie robiła przerw,
aktorzy na scenie się zmieniali, a ona siedziała jak wmurowana. Ma-
wiała, że głównym warunkiem sukcesów reżysera jest żelazny pę-
cherz: jeśli reżyser wyjdzie z próby na pięć minut, to przez następne
pół godziny trzeba wszystkich szukać.
Zaprosiliśmy ją do nas na roboczą kolację. Stasia z Jurkiem dopre-
cyzowywali pomysł i wstępnie rozmawiali o obsadzie.
Pomysł podstawowy chodził za Jurkiem jeszcze w Teatrze Satyry-
ków: dwa diabły porwały i sprowadziły do teatru pyskatą babę. Dia-
logi, piosenki i kuplety tej trójki stanowiły konferansjerkę. W pierw-
szej wersji diabłami mieli być dwaj komicy, a babą Hania Bielicka.
Stasia przeczytała szkic scenariusza konferansjerki i głęboko się za-
myśliła.
– Banał – powiedziała – nuda. Jak pyskata, to Bielicka, a jak ko-
mik, to Brusikiewicz.
– Teksty są pisane pod tych aktorów – bronił się Jurek.
– To się napisze pod innych. Czy aktorzy już znają obsadę?
Jurek oburzył się: u nas nie było takiego zwyczaju, żeby ktokol-
wiek czytał rolę przed akceptacją reżysera.
– To dobrze – pochwaliła i zaproponowała, żeby diabły były na
odwyrtkę postaciami wielkiej urody i elegancji. Mamy przecież wy-
marzonych: Duszyńskiego i Pietraszkiewicza. Fraki, muszki, lakierki.
Mamy Ipohorską, niech wymyśli jakieś zgrabne różki. Babę trzeba
dopasować. Kogo tam masz?
– Może Stefcia Górska?
– Stefcia… Stefcia… – mruczała Stasia, i myślała dalej – No pew-
nie, że Stefcia!
I spojrzała na mnie – siedziałam jak trusia, byłam świadkiem tej
rozmowy wyłącznie jako pani domu.
– No i czego siedzisz jak śnięta ryba? Masz prawo się nie zgodzić.
A, rozumiem, czekasz na akceptację dyrektora.
– Stasiu, będzie gadanie, że pcha żonę – wydusiłam.
– Gadanie masz jak w banku. Jurek też: wepchnął żonę i przekupił
artystkę dramatyczną, żeby ją lansowała. Ja też: sprzedałam za
srebrniki poważny dorobek artystyczny. Znasz taki stary wodewil
Hultajska trójka? To my.
I w ten sposób stworzyła inną hultajską trójkę: oto Duszyński,
Grodzieńska, Pietraszkiewicz i różki – wszystko jak kazała.

HULTAJSKA TRÓJKA
Kiedy Jurek zrelacjonował zespołowi dotychczasowego Teatru Sa-
tyryków rozmowę z Czynnikiem, reakcję mas pracujących można
byłoby streścić w jednym krótkim (po oczyszczeniu z epitetów oczy-
wiście):
– My im pokażemy.
I pokazaliśmy. Determinacja, do której znacznie przyczynił się
nieświadomy swojej pozytywnej roli Czynnik, oraz poczucie gry
o honor zelektryzowały autorów i aktorów. Solidarność zastąpiła
wszelkie pretensje i przejawy konkurencji wewnątrz zespołu. A nie
było to łatwe, skoro mieliśmy w zespole wszystkiego po dwa: dwie
wielkie aktorki charakterystyczne – Kwiatkowską i Bielicką, dwóch
piosenkarzy – Sztatlera i Michotka, dwóch fenomenalnych komików
– Dymszę i Brusikiewicza, dwóch amantów – Duszyńskiego i Jerzego
Pietraszkiewicza (podkreślam tego Jerzego, bo w warszawskich te-
atrach grywał też Leon Pietraszkiewicz, świetny aktor dramatyczny,
który jednak amantem jako żywo nie był), dwie aktorki śpiewające
i tańczące – Górską i mnie. Reszta też nie od macochy, tyle że nie
dublowali się w swoich emploi.
Premiera spektaklu Diabli nadali wzbudzała wielkie emocje nie
tylko wśród zespołu, lecz i wśród publiczności. Wierni widzowie, ci
z Syreny i ci z Satyryków, nie byli w komplecie, bo się nie zmieścili.
Nieszczęśliwcy odchodzili od kasy z biletami na następne dni.
Jurek nie zgadzał się na nadkomplety. Ewentualnie straponteny,
ale żadnych wejściówek. Na błagania dyrektora administracyjnego
odpowiadał, że do naszego teatru widzowie będą ubierać się jak na
koncert do lharmonii i że w tym teatrze panie w wieczorowych to-
aletach nie będą się szlajały po podłodze.
Niby wystarczyłoby napisać, że było supergalowo, ale tra łam
w swój temat. Jako wykonawczyni i jako widz.
Teatr z moich marzeń widza, to otaczający mnie delikatny zapach
dobrych perfum, lekko złamany zapachem charakteryzacji, a czasem
nawet kurzu. Ubieram się staranniej niż zwykle, przyjeżdżam wcze-
śnie, przechadzam się chwilę po foyer, w polityce zwanym kuluara-
mi. Z przyjemnością słucham cichego gwaru, takie głosy kiedyś na-
zywano kulturalnymi. Dzwonki. Wchodzę na widownię, zajmuję
swoje miejsce – w teatrze się nie siada, tylko zajmuje się miejsce –
przeglądam program, żeby zobaczyć, kogo zobaczę. Gong. Najpięk-
niejszy moment: światła na widowni przygasają, powoli podnosi się
kurtyna… Wiem, że jestem w teatrze. Ja, widz aktywny, sercem
współgrający z zespołem.
To są elementy zjawiska zwanego magią teatru. Dzisiejszy teatr
bywa interesujący, bulwersujący, szokujący. Jednak brak mu magii.
Może źle się czuje w modnej a nawet topowej „przestrzeni ulicy,
hali pofabrycznej czy dworca”?
Pewna autorka w rozważaniach na temat życia pozagrobowego
wyraziła się: „Mam nadzieję, że po śmierci przeniosę się w świat lu-
dzi dobrze ubranych”.
Gdyby mnie spytano, za czym, wspominając pracę w teatrze, naj-
bardziej tęsknię – nie miałabym wątpliwości. Tęsknię za słyszanym
zza kurtyny gwarem, do innych gwarów niepodobnym, przyciszo-
nym gwarem zapełnionej widowni. Gwarem, który wywołuje dobrą
tremę, będącą oczekiwaniem czegoś, dla czego pracowało się tak
długo i żmudnie, a czasem wręcz nudno.
Bywa zła trema, która obezwładnia, zamazuje nawet najlepiej wy-
uczony tekst, paraliżuje ciało. Nie znam jej. Często słyszałam: „łatwo
ci mówić, grasz własne teksty”. I co z tego? Tylko to, że wiem,
o czym to ma być. A czy nie zdarza się, że aktor, umiejący tekst na
blachę, nagle ma zahaczkę? To się nazywa „dziura w głowie”. Wte-
dy się haftuje, czyli w najlepszym razie mówi się swoimi słowami.
Najładniej wychodzi, jeśli sztuka napisana jest wierszem. Tu nie za-
mierzam nawet próbować powstrzymać się od słynnej teatralnej
anegdoty.
Wielki aktor Wojciech Brydziński grał Cześnika w Zemście (jak do-
dam, że Fredry, to obrażę czytelników, więc nie dodam). Na premie-
rze, gdy doszło do słynnej sceny, kiedy Dyndalski pisze pod dyktan-
do Cześnika list, zdarzyło się nieszczęście. Proszę mi nie mówić, że
to przesada, że bywają większe. Jeśli się jest na scenie, to nie bywa-
ją. Dialog powinien brzmieć:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś łupią.
CZEŚNIK:
Et, co powiesz – wszystko głupio.
Nie wyszło. Dyndalskiego zżarła taka właśnie paraliżująca trema, za-
brakło jednego słowa. Zahaftował:
DYNDALSKI:
Rumatyzmy jakieś gniotą.
CZEŚNIK (po chwili niezauważalnego
dla widowni namysłu):
Ech, ty stary idyjoto.
Ja, żeby tak miękko przejść od legendy teatru do własnej osoby,
odczuwałam tremę jako drżączkę, która jest radosnym oszołomie-
niem, która niesie słowa, jakbym je w tej chwili, na scenie pisała.
Przez niedługi czas mojego aktorowania, jak nazywam granie cu-
dzych tekstów, czułam zupełnie to samo. Czy tekst napisał wodewi-
lowy librecista, czy ja – nie ma w tym splątaniu mózgu, jakim jest
pobyt na scenie, żadnego znaczenia.
Jeden jedyny raz w życiu doznałam umysłowego paraliżu na sce-
nie. I to przy własnym tekście, który już setki razy wykonywałam.
I to na scenie tej samej Syreny, tyle że po latach.
W 1998 roku moja ulubiona dyrektor Basia Borys-Damięcka za-
prosiła mnie do udziału w jubileuszu 50-lecia teatru. Oczywiście
zgodziłam się z takim entuzjazmem, że nie wzięłam pod uwagę nie-
typowej sytuacji osobistej: było to tuż po operacji wszczepienia mi
endoprotezy. Wybrałam nostalgiczny tekst o pożegnaniu z teatrem
i nie mogłam doczekać się uroczystości. Na próbie generalnej spraw-
dziłam tylko drogę zza kulis do punktu, gdzie miałam stać, światło
i powrót za kulisy. Wprawdzie dopiero uczyłam się chodzić o kuli,
ale nie zanosiło się na problemy.
Jednak w dniu występu od rana myślałam o moich problemach
z chodzeniem, i czy dam sobie radę, i czy nie będę za bardzo skon-
centrowana na wejściu, a potem na czekającej mnie konieczności
zejścia ze sceny. I właśnie wtedy popełniłam błąd: żeby mieć ratu-
nek w razie rozkojarzenia, postanowiłam wziąć na scenę kartkę
z tekstem. Pomijając dostarczane czasem w ostatniej chwili konfe-
ransjerom dużych imprez składankowych dane wykonawców, za-
wsze uczyłam się tekstów na pamięć i nigdy nie korzystałam z kar-
tek i karteluszków. Toteż kartka na scenie mnie zgubiła: skoro już
miałam ją w ręku, to zerknęłam. I mózg przestał pracować. Skoro
miał ściągę, to nie musiał się wysilać przy poddawaniu mi kolejnych
słów, a jednocześnie popadł w analfabetyzm, być może z oburzenia,
że mu nie zaufałam. Okazało się, że nie umiem czytać! Spróbowa-
łam raz, serce miałam już w gardle. Spróbowałam drugi raz, serce
łomotało mi w uszach. Czarna dziura. Postanowiłam umrzeć.
Córka, która siedziała na widowni i oczywiście spostrzegła od
razu pierwszy moment zawahania, powiedziała mi potem, że cała
spocona powtarzała półgłosem: „Rzuć ten świstek na podłogę! No!
Ciśnij to g…!”. Widocznie jakimś zakamarkiem żegnającego się
z tym światem serca musiałam ją usłyszeć, bo nagle rzuciłam ściągę
na podłogę i bez cienia wahania powiedziałam cały tekst. Tak więc
skończyło się happy endem, ale nigdy nie zapomnę, jak wielką
krzywdę można sobie wyrządzić na własne żądanie.
Najbardziej w swoim żywiole czuję się, kiedy na spotkaniu pu-
bliczność zadaje mi pytania i mogę improwizować.
Żadna inna forma publicznego występu już mnie nie cieszy.
W gruncie rzeczy najchętniej występowałabym u cioci na imieni-
nach, oto moje właściwe emploi. Niestety nie mam cioci. Sama je-
stem ciocią (przyjaciółek córki), babcią (własnego wnuka) i prabab-
cią (dzieci dzieci przyjaciółek córki i dzieci przyjaciół wnuka). Jak
mnie wszystko zawiedzie, zawsze będę mogła wystąpić na własnych
imieninach, to będzie coś nowego.
À propos nowego: skandalicznie odbiegłam od wątku premiery
Diabłów. I dobrze. Jeżeli już mi nie wychodzą żadne skandale, pocie-
szam się, że mogę skandalicznie odbiegać od wątków. I wracać do
nich jakby nie było skandalu.
Premiera okazała się sukcesem. Wszystkie numery były burzliwie
oklaskiwane – z bólem serca przetłumaczyłam „burnyje apłodismen-
ty”, ale nie wiem, jak by to było po angielsku, a po rosyjsku już nie
wypada.
Oprócz miłego przyjęcia naszej trójki konferansjerów, mnie naj-
bardziej ucieszyło znakomite wykonanie przez Irenę Kwiatkowską
mojej Dyrektorowej. Rzadko pisywałam teksty nie dla siebie. Dyrekto-
rową pisałam z myślą o Irenie, byłam szczęśliwa, że chętnie mono-
log przyjęła i tak po mistrzowsku go wykonała. Pisząc pod siebie,
uszami duszy słyszę brzmienie każdego zdania, więc odruchowo tak
pisałam i teraz. Wykonanie Ireny w niczym nie przypominało tego,
co słyszałam podczas pisania. Każde zdanie było dla mnie niespo-
dzianką. Nie muszę chyba dodawać, że wspaniałą.
Byłam szczęśliwa, że Jurek kończy dyrektorowanie takim sukce-
sem i że Stasia jest zadowolona. Czarę słodyczy przepełnił widok
skonsternowanych min Czynników w pierwszym rzędzie. Niby
chcieli ratować teatr, ale może nie do tego stopnia, skoro sukces
wzmacniał pozycję takiego bęcwała jak ten dyrektor. Przepraszam
za użyte tu słowo, to nie ja tak myślę, tylko Czynniki.
Brawa nie cichły. Kłanialiśmy się do upadłego, a jest to upadanie
bardzo lubiane przez upadających. Wreszcie Jurek powiedział do
kurtyniarza:
– Dosyć.
– Ale jeszcze klaszczą…
– I o to chodzi. Powoli gaście światła – zawołał Jurek do nastaw-
ni.
Światła powoli gasły, oklaski za nimi.
Nie zdążyliśmy wrócić do okraszonego przyjemnością grania do-
brego programu codziennego życia, kiedy Jurek zwołał cały zespół.
Nasz kierownik administracyjny Ludwik Klekow po zwyczajowym
pytaniu czy wszyscy są, wstał i bez żadnego wstępu powiedział:
– Spektakl Diabli nadali z dekoracjami i zespołem technicznym jest
zaproszony do Czechosłowacji. Proponowany program tournée: ty-
dzień w Pradze, tydzień w Bratysławie, a między nimi kilka dni ob-
jazdu po większych miastach. Po powrocie gramy Diabłów dalej.
Po przeczekaniu jazgotu radości (taki wyjazd był wówczas rewela-
cją, równą dzisiejszemu zaproszeniu na Broadway), Jurek powie-
dział spokojnie – Jurek zawsze i wszędzie mówił spokojnie, więc nie
byłoby nad czym się rozczulać, ale wolę to raz na zawsze ustalić
i mieć z głowy:
– Poprosiłem Ludwika, żeby to on wam powiedział, bo mu się na-
leży. Dostaliśmy trzy listy. My dwaj jako dyrektorzy, a tu jest list do
zespołu.
I odczytał wszystkie listy. Ponieważ zamierzam za chwilę wstawić
aproposa, przytoczę tylko fragment listu do Ludwika: „Wszystkie
warunki, postawione nam przez pana dyrektora, spełnimy z rado-
ścią” – pisze dyrektor administracyjny do dyrektora administracyj-
nego, co jest ewenementem w tym rodzaju korespondencji. Zazwy-
czaj na tym etapie proszono o podanie szczegółowych warunków,
żeby następnie odpisać: „Spełnienie wszystkich warunków jest nie-
możliwe. Ze swojej strony zapewniamy…” i dalej można poczytać
o ograniczeniach nansowych, kosztach reklamy i dobrych chę-
ciach.
I właśnie tu zaplanowałam dłuższego aproposa, dotyczącego dy-
rektorów administracyjnych. Dyrektor administracyjny służbowo
musi być skąpy. Gdyby Klekow był na miejscu Seweryna Majdego,
być może teatry Járosyego nie plajtowałyby, grając przy komple-
tach. Majdego wszyscy uwielbiali, mówiąc o nim zawsze dodawało
się, że ma gołębie serce. Majde kochał teatr miłością szaloną, a naj-
dziksze pomysły scenografów i gwiazd spełniał z radością. Było ta-
jemnicą poliszynela, że dokładał z własnej kieszeni i to z entuzja-
zmem. Oczywiście niewielkie pożyczki, z jakimi sam o arowywał
się aktorom, takie „do pierwszego”, były mu zwracane, mówiąc deli-
katnie, sporadycznie. Był człowiekiem zamożnym, ale żył ponad
stan. Nie pił, żył skromnie i tylko dokładał i pożyczał. Od czasu do
czasu sam doprowadzał się do ruiny, ale wtedy jego wdzięczni dłuż-
nicy natychmiast się mobilizowali i wyciągali go z kłopotów.
Majde był „pochodzeniowy”, jak się wówczas mówiło o Polakach
niearyjczykach. Od początku okupacji przyjaciele błagali go, żeby
się ukrył. Miał mnóstwo możliwości. Nie chciał.
Siedział za swoim biurkiem, kiedy weszli. Był niski i drobny, ale
szybki. Wziął ciężką marmurową popielnicę i celnym rzutem rozbił
jednemu ze szwabów łeb. Po czym zastrzelił się z przygotowanego
w szu adzie rewolweru. Zdążył, zanim go dopadli. Nie do wyobra-
żenia jest mniej pasujący do osobowości koniec życia.
Ten dramatyczny wtręt w entuzjastycznym rozgardiaszu jest dla
mnie bardzo ważny: wreszcie znalazłam miejsce, żeby oddać hołd
panu Sewerynowi. Rzadko mówi się o bezimiennych bohaterach rze-
zi i nic dziwnego: po czymś takim trudno wracać do jakiejkolwiek
innej tematyki. A przecież trzeba.
RADOŚĆ W PRADZE

Na dworcu w Pradze powitali nas przedstawiciele wszystkiego co


trzeba. Ale nas najbardziej ucieszyła grupa satyryków, jak się z bie-
giem lat okazało – od tej chwili dożywotnich przyjaciół.
Następcy Haska nie potrzebowali tłumaczy, aby porozumieć się
z następcami Boya-Żeleńskiego (żeby brzmiało odpowiednio skrom-
nie, odmówiłam sobie „godnych” przy następcach). Ściskanino-cało-
wanina, która zawładnęła Dworcem Głównym, dotyczyła tylko gru-
py czeskich satyryków i całego zespołu Syreny. O ile byłam w stanie
rozróżnić, nie całował mnie żaden reprezentant czechosłowackich
władz.
Tylko ja (Jurek był zablokowany przez licznych o cjeli, ale jego
też nie całowali) wyłowiłam wśród witających dobrze znaną mi
twarz. Jarosław Langer, dwujęzyczny syn Polki i Czecha, jako tłu-
macz upodobał sobie polską satyrę, która zresztą wtedy, w latach
pięćdziesiątych, fruwała wysoko ponad pozostałą demosatyrą.
Wszystkie demoludy miały tygodniki satyryczne, zapychane
w lwiej części tekstami pochodzenia polskiego. Ponieważ właśnie
dorastało nowe pokolenie tłumaczy, a w szkołach poza językiem ro-
dzimym uczono rosyjskiego, cała demobrać zapoznawała się z utwo-
rami ze „Szpilek” i „Przekroju” w tłumaczeniu z rosyjskiego. Mimo
to polska satyra uchodziła za niesłychanie ostrą.
Naczelni naszych tygodników, z absolutnym wyczuciem sytuacji,
wysyłając materiały do cenzury, z góry przeznaczali część na pożar-
cie. Eryk Lipiński, Zbyszek Mitzner, Marian Eile, prestidigitatorzy
w stosunkach z cenzurą, sztukę odwracania kota ogonem doprowa-
dzili do perfekcji. W dyskusjach o proponowanych materiałach do-
fruwali lotem motyla do sytuacji, w której redaktor oskarżał przy-
niesiony przez siebie tekst takimi argumentami, że kończyło się na
nieprzejednanej obronie wiersza przez cenzora. Dochodziło do tego,
że cenzor wbrew argumentom naczelnego puszczał do druku wiersz,
przyniesiony wyłącznie na pożarcie! Najbezczelniejszy z bezczel-
nych – Mitzner usłyszał kiedyś surowe napomnienie:
– Zapominacie, redaktorze, że mamy wolność słowa!
Tu muszę wstawić nieoryginalnego aproposa, którego od lat wsta-
wiam gdzie tylko mogę, tak go lubię. W ZSRR wydano w tych cza-
sach zbiór moich felietonów, w którym powyrzucano większość
dowcipów. Niemcy przetłumaczyli ten tomik, ale że było w nim
mało dowcipów, powstawiali własne. Czytając ten zbiorek, przekli-
nałam pozostałe z dzieciństwa resztki znajomości niemieckiego: po-
szczególne utwory rozpoznawałam tylko po tytułach.
Inny apropos: w tamtych latach Jurek pojechał z delegacją dyrek-
torów teatrów do Chin. Na czas zwiedzania wyznaczonych obiek-
tów, polskich gości podzielono na niewielkie grupy, Jurek został ob-
sadzony w duecie z Jerzym Zawieyskim. Panowie bardzo się polubili
i mieli sobie masę do powiedzenia, tymczasem chiński przewodnik
życzył sobie, żeby przy nim rozmawiali tylko po rosyjsku. Wreszcie
Jurek wypalił (po rosyjsku):
– Dziwię się, towarzyszu, że tak wielki i utalentowany naród nie
zdobył się na wykształcenie tłumaczy, znających język bratniej Pol-
skiej Rzeczypospolitej Ludowej. Obawiam się, że może z tego wynik-
nąć skandal dyplomatyczny.
Tłumacz zamilkł i pozostał w tym stanie do końca znajomości.
W ferworze aproposów zapomniałam nadmienić, że Langer wcze-
śniej przemieszkiwał u nas w Warszawie przez trzy tygodnie. Ponie-
waż konferansjerka Diabłów miała być wygłaszana po czesku, w tym
czasie nie wolno było mi odezwać się po polsku. Jako pedant, zapro-
wadził surowo przestrzegany zwyczaj: do Jurka też zwracałam się
po czesku, Jarosław tłumaczył. Dzięki temu swoją część Diabłów mo-
głam wygłaszać z całkowitym zrozumieniem tekstu.
Jarosław jednak był nienasycony. Już w Pradze na jednej z prób
usłyszał moją Dyrektorową, genialnie wykonywaną przez Irenę
Kwiatkowską. Wyjawił swój plan Jurkowi, z uprzejmą prośbą, żeby
pan dyrektor się nie wtrącał, bo on namówienie Ireny do zagrania
po czesku bierze na siebie.
Zabrał Irenę na cały dzień zwiedzania Pragi, a wieczorem przy-
wiózł ją na próbę.
– Dobry večer, drazi píatele, Reditelku mluvim cesky – oznajmiła.
Ta diablica, ten tytan pracy, po dwóch dniach mówiła monolog po
czesku równie genialnie jak po polsku.
Jeszcze raz pomyślałam, że król jest nagi i może nie powinnam
już nigdy występować. Przytoczę ten tekst, a wy, proszę, spróbujcie
czytać go słysząc Kwiatkowską, mówiącą po czesku z polskim akcen-
tem.

DYREKTOROWA
Człowiek to ma w sobie takie coś w środku, co boli. W sercu czy w żo-
łądku. Trudno powiedzieć, bo oba organy tak blisko siebie są umieszczo-
ne. Serce boli? Czy żołądek? Ja nie mam specjalnego wykształcenia, ale
teraz, odkąd nam się dobrze powodzi, to sobie często myślę. A on powia-
da, czego myślisz? Prochu, powiada, i tak nie wymyślisz.
Pewnie! Dlaczego mam proch wymyślić? Nawet nie mam tej ambicji.
Tylko się tak zastanawiam. A on powiada, czego się zastanawiasz? Co ty
masz, powiada, do zastanawiania? Guziki, powiada, żebym miał przy-
szyte i grzybowa, powiada, wiesz, że mi szkodzi, a już drugi raz w tygo-
dniu była grzybowa.
Zresztą nie narzekam. Jak na dwadzieścia lat po ślubie, to i tak nie
ma co narzekać. Pić specjalnie nie pije, pensję przynosi. Na wysokim
szczeblu urzęduje, „nasz człowiek” – mówią o nim w teraźniejszych sfe-
rach.
I żeby nie te nogi, to by mi nawet nic takiego nie przyszło na myśl. Ale
w życiu już tak jest, że czasem nogi człowiekowi oczy otwierają.
Na to przyjęcie do ministra dzisiaj samych ważnych zaprosili. Bardzo
był zadowolony, że jego też, szary krawat, powiada, żebym mu naszyko-
wała ciemne ubranie, te maciupcie ordery i skarpetki ze stylonu. Więc
sobie teżuprałam żabocik biały do sukienki, włosy zakręciłam i czekam.
Ale widzę, że już drugą skarpetkę wciągnął i nic, więc mówię: do tego
żabocika chyba najlepiej z grzyweczką. A on już stoi w lustrze i złości się
na krawat: najlepiej z grzyweczką, powiada, i psiakrew, nie chce się
draństwo zawiązać.
– Bo co go tak szarpiesz – mówię – i może uważasz, że lepiej bez grzy-
weczki, tylko tak rozciapirzyć?
Rozciapirzyć, powiedział, i żebym mu dała marynarkę. Więc dałam
marynarkę, ale tak napomykam, że na takie przyjęcie to chyba wypada
z żoną.
– Jak ktoś chce, to z żoną, a jak nie, to nie. Nie ma tego, żeby kładli
nacisk. Kwestia wyczucia!
Poszedł.
W pewnym sensie trzeba mu przyznać rację, on ma dywan w niebie-
skie kwadraty w gabinecie, a ja raków na bankiecie dwudziestego drugie-
go lipca nie jadłam, bo nie wiedziałam jak. Żona wiceministra była. Rę-
kami jadła. Mówię potem w domu, to on zaraz, że jej wolno, bo ona
dwa lata w Paryżu siedziała, a ja na swoim Powiślu nawet nie widzia-
łam raka. I że tak długo można się było ze mną pokazywać, póki był
snobizm na robotnicze pochodzenie. Jak na referacie siedziałam. Albo
na kazaniu. Bo wyszło, że jestem nie w porządku. Dialektycznie. Stanę-
łam w miejscu wbrew teorii marksistowskiej. Już nawet Marks przeciwko
mnie.
– A w ogóle – powiada – wszyscy naokoło mają coraz lepsze żony.
– Zewnętrznie, Stasiu, zewnętrznie!
– Co z tego, że zewnętrznie?
A Florczakowa? Przepraszam bardzo! Jeszcze gorzej widać po niej do-
bre pochodzenie klasowe niż po mnie, a Florczak wszędzie ją prowadzi.
Co prawda jej wolno, ona przed wojną w więzieniu siedziała. Ma prawo
mieć gorszą prezencję. Albo – albo. A ja? W Paryżu nie siedziałam,
w więzieniu też nie. Taki pech. A Karasińska? Ona w Paryżu nie siedzia-
ła i w więzieniu też nie siedziała… No, ale za to w biurze z nim siedzi.
– Pierwszorzędna siła. Zetempówka, a jednak wysoko dzierży sztan-
dar – powiada – kobiecości.
Dzierży! Dekolt założy od ucha do ucha, biust jak na de ladzie. Pew-
nie – jak natkać szbinów! Tu ściśnie, tam wypchnie, tyłkiem kręci jak
na zawiasach. Dzierży! Sztandar. „Pierwszorzędna siła!”. Chociaż wie-
rzę…
Amerykańską pastę kiwi do butów mu kupiłam w prywatnym sklepie,
niech się zaprezentuje, zawsze to przecie przyjęcie u ministra.
Nie zabrał mnie. Tak, tak, męż czyźni wyrastają ze swoich żon.
A przecież postawna jestem kobieta. I nogi mam możliwe… Ale co mi
z tego? Nogi ma się przez mężczyznę. Same przez się, to tak, jakby ich
nie było.
– Jak ty się uśmiechasz, Mania, to się naokoło ciepło robi, jakby słoń-
ce zaświeciło albo centralne ogrzewanie – tak żartował, ale kiedy to
było…
No bo dawniej, jak nam było ciężko, to gdzie on miał głowę do nóg.
Potem pracował, uczył się. A teraz ma dywan w niebieskie kwadraty
w gabinecie, minister go na przyjęcia zaprasza.
– Nasze czasy, Mania, nadeszły – powiedział. A na moje nogi się nie
patrzy. I tak mi się to ży
cie z rąk wypsnęło…
Nie zabrał mnie na przyjęcie.
– Wyglądasz – powiedział – jak lewackie odchylenie…
***

Jeżeli bez ryzyka mogę powiedzieć, że cały program był w Pradze


przyjmowany entuzjastycznie, to na frenety po Reditelce nie istnieje
dostatecznie mocne określenie.
Przesada w skromności łatwo przechodzi w pyszałkowatość –
wtrącę więc od niechcenia, że Langer był tłumaczem znakomitym
i miał wielki udział nie tylko w sukcesie Ireny. Od dawna przesyła-
łam mu wszystkie teksty, on dawał do druku, dbał o wydawanie to-
mików i uczynił ze mnie satyryczkę o wiele bardziej popularną
w Czechosłowacji niż w Polsce. Reakcja na moje pierwsze wejście na
scenę w Pradze przewróciłaby w głowie nawet osobie skromniejszej
ode mnie. Chyba dobrze wybrnęłam. Rozejrzałam się wokół siebie
i spytałam po czesku (ale moich polskich czytelników przestaję już
epatować swoją czeszczyzną):
– Za kogo państwo mnie wzięli?
Widownia odpowiedziała, że za mnie. Kto by się powstrzymał od
podzielenia się taką radością z czytelnikami… Nie ma takiego.
Zresztą nikt nie narzekał. Cały zespół był zadowolony, nawet Ju-
rek, a co jeszcze dziwniejsze, Klekow. Chodził dumny i opowiadał,
co to on wytargował i jak się zapędził we wstępnych pertraktacjach,
żądając zamiast ustalonych gaż dla wykonawców – procentowego
udziału z kasy. Wyglądałby z tym gadaniem na nieznośnego samo-
chwała, gdyby nie ten drobiazg, że wszystko co mówił było prawdą.
Plan naszego tournée się zmienił. Już po paru dniach ustalono:
dwa tygodnie w Pradze, dwa w Bratysławie i znów dwa w Pradze,
a we wszystkie niedziele poranki w różnych miejscowościach. Tu
i ówdzie organizatorzy chcieli tylko kilku wybranych wykonawców,
ale Jurek zapowiedział, że albo cały zespół, albo niech sobie angażu-
ją kogo chcą, ale indywidualnie po zakończeniu objazdu, w zależno-
ści od wolnych dni w Syrenie. Na ogół wygrywała opcja „cały ze-
spół”.
Na zakończenie pobytu nasi czechosłowaccy organizatorzy wrę-
czyli Jurkowi zbiorową karykaturę całego zespołu. Nie pamiętam,
czyjego autorstwa, a podpis jest całkowicie nieczytelny. Pięknie
oprawiona, do dziś wisi w pokoju Jurka. Ponieważ oprócz jednego
z najmilszych moich wspomnień budzi też pewną re eksję, pozwolę
sobie przepisać, kto na niej guruje.
Reżyser – Stanisława Perzanowska. Przedstawiciele kolegium: Je-
rzy Jurandot i Janusz Minkiewicz. Scenografka Janina Ipohorska.
Konferansjerzy: Stefania Grodzieńska, Jerzy Duszyński, Jerzy Pie-
traszkiewicz. Wykonawców wymieniam w kolejności alfabetycznej,
gdyż inaczej od razu bym się zaplątała w dzieleniu na większe
i mniejsze gwiazdy: Hanna Bielicka, Kazimierz Brusikiewicz, Broni-
sław Darski, Adolf Dymsza, Halina Głuszkówna, Stefcia Górska, Ire-
na Kwiatkowska, Jerzy Michotek, Leszek Mikułowski, Julian Szta-
tler, Saturnin Zórawski. Zespół techniczny: Janusz Balewski, Mikołaj
Sasykin, Józef Sinkiewicz.

ZESPÓŁ SYRENY W 1955 ROKU

Dziś, w 2007 roku, żyje tylko Irena Kwiatkowska. A nie, przepra-


szam, jeszcze ja.
Występy w Czechosłowacji pozostawiły ślad w moim życiu. Przez
długie lata jeździłam na występy do Pragi, Bratysławy (podniesiona
na duchu sukcesem w posługiwaniu się czeszczyzną, ambitnie zaczę-
łam mówić i po słowacku), do dużych i zupełnie małych miejscowo-
ści, prowadziłam konferansjerkę na masowych imprezach i odbywa-
łam kameralne spotkania autorskie.
Jako emigranckie dziecko mam umysł wygimnastykowany wielo-
krotnymi zmianami otoczenia, więc nie krępował mnie nie najlepszy
akcent ani błędy językowe. Kiedy zaczynałam jednak czuć się zaże-
nowana, intensywnie myślałam o węgierskim akcencie Járosyego.
Tyle że on, gdyby nawet mówił bezbłędną polszczyzną, i tak byłby
uwielbiany, a moje największe w życiu sukcesy estradowe opierały
się głównie na nieprecyzyjnej czeszczyźnie.
I tak doszłam do zabawnego pomysłu studentów praskiej szkoły
aktorskiej, którzy podczas jednego z moich pobytów w Pradze za-
prosili mnie na spotkanie autorskie w siedzibie szkoły. Koło mnie na
scence zasiadł jeden ze studentów, mający poprowadzić wieczór.
Kiedy tylko się odezwał, już wiedziałam, że, jak mawiają aktorzy,
ukradł mi rolę – i nie jest to określenie pejoratywne, tylko przeciw-
nie: pełne podziwu. A oznacza, że aktor drugiego planu stał się
większą gwiazdą niż bohater. Można na tej samej zasadzie ukraść
lm, co najczęściej robią psy albo dzieci.
Tym razem również rolę ukradło mi prawie dziecko. Czeski stu-
dent prowadził całe spotkanie, mówiąc do mnie moją czeszczyzną.
Robił to genialnie. Nie parodiował, nie robił śmiesznych błędów, po
prostu mówił tak, jak ja bym powiedziała. Powodzenie miał niebo-
tyczne!
Kiedy program dobiegał końca, mój partner poprosił mnie, żebym
mu napisała po polsku na podsuniętej kartce kilka typowych słów
pożegnania gościa, bo chciałby na zakończenie uczcić mnie w moim
ojczystym języku. Postanowiłam się odegrać za kawał i napisałam
mniej więcej taki, nie do wymówienia przez Czecha tekst: „Ze ści-
śniętym sercem kończę i dziękuję za przewspaniałe przeżycie, jakim
pani nas zaszczyciła. Nie śmiałbym w najśmielszych snach śnić o ta-
kim szczęściu”.
No i sprawa się rypła, a moja złośliwość obróciła się przeciwko
mnie. Ten drań odczytał kartkę jak rodowity warszawiak, którym
zresztą był. Jego rodzice zostali na kilka lat służbowo delegowani do
Pragi, więc syn przeniósł się do praskiej Szkoły Teatralnej. Lubią-
cych kawę na ławie zapewniam, że mój kawalarz mówi równie do-
brze po czesku jak po polsku.
A cała publiczność (kocham ją i nienawidzę) składała się z jego
wiedzących kim jest kolegów.
W Czechosłowacji miałam wielu przyjaciół, z którymi utrzymywa-
liśmy stały kontakt.
Po 1968 roku na kilka lat zrezygnowałam z wyjazdów, nie chcia-
łam się kojarzyć z czym nie trzeba. Pojechałam w ’72 i zastałam
pustkę. Nie było nikogo z dawnych przyjaciół. Langer wylądował
w Bonn, inni w Wiedniu lub w Monachium. A byli i tacy, którzy nie
chcieli się ze mną spotykać, bo jestem Polką.
Tak skończyła się piękna czechosłowacka przygoda. Nie ma z cze-
go się śmiać.
Niezależnie od moich prywatnych relacji z dyrektorem Jurando-
tem, stwierdzam, że było za co go lubić i było o co płakać, kiedy
zgodnie z wstępnym postanowieniem, odchodził po dograniu Dia-
błów w warszawskiej Syrenie.
Po pożegnalnym spektaklu ja obnosiłam się z grobową miną, a Ju-
rek na pytania: „Jak się czujesz?” – odpowiadał:
– Jak ktoś, kto przez lata nosił ciasne buty i teraz sprzedał je ko-
muś, kto ma większą nogę.
Zaczęło się zupełnie inne życie. Życie bez teatru. Słowa Jurka:
„Zrobię jeden program i na tym skończę z dyrektorowaniem raz na
zawsze” oznaczały dla nas obojga przełamanie się wewnętrzne. Bez
względu na to, jak przebiegało – u każdego z nas inaczej, czasem
wspólnie, oboje naprawdę kochaliśmy teatr.
Okazało się, że jestem strasznie kochliwa: kochałam taniec, ko-
chałam radio, kochałam teatr, a jeszcze dodatkowo kochałam ludzi.
Z teatrem koniec. Z tańcem dawno koniec. Radio od dawna kocham
sporadycznie i, jak wszystkie związki sporadyczne – również ten
może sobie trwać i trwać, już z niego nie wyrosnę. Ludzi kocham
wybiórczo.
À propos wyrastania. Myślałam, że jestem za duża, żeby wyrosnąć
z czegokolwiek, co kochałam. A jednak.
Pewnego dnia… znów się powtarzam! Który to już raz napisało mi
się „pewnego dnia”? Ale przecież w życiu powszednim, składającym
się ze śniadań, obiadów i kolacji, jeśli coś się wyróżnia, to „pewne
dni”. Pewnego więc dnia, w czasie codziennego wieczornego święto-
wania wakacji przy naszym stałym stoliku w zakopiańskiej „Wa-
trze”, poznałam człowieka-legendę. Był to Wawrzyniec Żuławski, je-
den z największych polskich taterników i alpinistów. Nie po raz
pierwszy rozczaruję czytelników, ale jak już, to już. Bo oto czytelni-
cy już się ucieszyli, że będzie romans, może jakaś Danielle Steel,
Nora Roberts, coś odpowiedniego na scenariusz serialu. Wawrzyniec
pasował do tego jak ulał: był pięknym mężczyzną, o niezwykłym
wdzięku, cieple, otwartości. Nie można było nie zwrócić na niego
uwagi. W dodatku nieżonaty. Czegóż trzeba więcej? Nie można się
nie zakochać. Więc się zakochałam. W tatrach.
WAWRZYNIEC POD MNICHEM

Zetknęłam się z nimi wiele lat wcześniej, przypominam o Anta-


łówce i „Sanato”, gdzie leczono gruźlików. Miałam z okna piękny
widok – gdybym była epikiem o zabarwieniu lirycznym, to wyliczy-
łabym turnie, granie, wierzchołki i żleby, ale nie jestem, więc tylko
powiem, że to okno wychodziło na Tatry, o których marzyłam z da-
leka. Gdyby lekarze nie woleli mędrca szkiełka i oka, nazwaliby
moje uzdrowienie cudem, nie wiedząc nawet, że miałam schowek,
w którym bezużytecznie dokonywały żywota wszystkie podawane
mi leki, przy sprzyjających okolicznościach hurtem wyrzucane tam,
skąd nie ma powrotu, czyli do muszli klozetowej. Nienawidzę piguł.
Do teraz wolę, żeby mnie bolało niż męczyć się z połykaniem, do
którego nie mam zdolności.
Z tą przypadłością zmaga się wiele osób, którym mogę natych-
miast pomóc. Jak wiadomo, wielkie wynalazki często powstają przy-
padkowo. Gdyby Archimedes nie miał zwyczaju zanurzania ciała
w wodzie, dziś wulgarnie nazywanego kąpielą, do teraz nie wiedzie-
libyśmy, ile tracimy na wadze. Rozpisałam się o nauce ścisłej, żeby
mi przestano dokuczać, że jestem tępa do nauk ścisłych, a jednocze-
śnie żeby mimochodem porównać rangę odkrycia Archimedesa
z rangą mojego: podczas połykania piguł należy myśleć o czymś in-
nym. Jako się rzekło, odkrycia dokonałam przypadkowo: czytając
jak co dzień poranną prasę przy śniadaniowym jogurcie, odruchowo
wrzuciłam pigułę do ust i połknęłam, po czym sama się zdziwiłam.
Zaczytana w ciekawym tekście nawet nie zauważyłam, jak mi prze-
szła przez gardło. Na nurtujące czytelników pytanie, co w porannej
prasie aż tak mnie zafascynowało, chętnie odpowiem. Czytałam mój
felieton. Jeśli ktoś nie ma tak fascynującej lektury, to niech spróbuje
łykać czytając tę książkę. Jeśli nawet to nie podziała, powinien za-
stosować mój sposób z „Sanato”: wyrzucić piguły do muszli klozeto-
wej i popatrzeć na Tatry za oknem. Nie ma z czego się śmiać, mnie
ten widok uzdrowił. Jeśli ktoś nie ma za oknem Tatr, może tylko
wyrzucić piguły do muszli klozetowej i umrzeć. Właściwie w tej sy-
tuacji nie ma po co fatygować się z wyrzucaniem piguł.
Mam wrażenie, że temat został omówiony wyczerpująco.
Przez skojarzenia ze śmiercią Adama i z moją chorobą, nie lubi-
łam Zakopanego. Jeździłam tam dla rodziny, a nie dla przyjemności.
Te towarzyskie wakacje Jurek spędzał z przyjaciółmi przy brydżu,
a ja wprowadzałam małą Joannę w świat dostępnych w jej wieku re-
gli, jagódek i spacerów ścieżkami. To bardzo miłe zajęcie, ale złości-
ło mnie, że nie o takich górach marzyłam w „Sanato”.
À propos. Pewna zaprzyjaźniona starsza pani opowiedziała mi kie-
dyś, że przez całe życie, przygotowując śniadania, układała na tale-
rzu męża górne części kajzerek – bo lepsze, a ona bardzo męża ko-
chała i była żądna poświęceń. Po latach okazało się, że mąż woli
dolne części bułek, ale nic nie mówił, bo myślał, że ona też woli dol-
ne, a bardzo ją kochał i był żądny poświęceń. Tak to bywa, kiedy
w małżeństwie wieloletnie poświęcenie zastępuje jednorazową
szczerość.
Mniej więcej tak wyglądały nasze zakopiańskie wakacje. Pełna
miłości i poświęcenia, stale jeździłam z rodziną w Tatry i zbierałam
jagódki. Dopiero po mojej dezercji, o której właśnie powinnam pi-
sać, zamiast wciskać kolejne aproposy – wyjaśniło się, że Jurek z gór
lubił tylko brydża, którego mógłby wygodniej uprawiać we własnym
domu w Warszawie. Ewentualnie mógł grać na plaży. Niedługo po-
tem Joanna pierwszy raz zobaczyła morze, weszła do niego i już nie
chciała wyjść. Czasem zastanawiam się, z kim tak naprawdę Jurek ją
miał.
Jednak moje poświęcenie dla rodziny nie okazało się zmarnowa-
ne. Kiedy przy wspomnianym stoliku w „Watrze” wspomniany
Wawrzyniec wspomniał, że ze swoim stałym partnerem wspinaczko-
wym Tadeuszem Orłowskim (teraz od dawna słynnym profesorem
w ogóle, a specjalnie od nerek) wybierają się nazajutrz na spacer
w góry i czy nie miałabym ochoty im towarzyszyć, spytałam, czy po-
ważnie. Odpowiedział, że poważnie. Do tego stopnia poważnie, że
ma już zgodę Tadeusza na mój udział w jutrzejszym spacerze, jak
miał czelność nazwać planowaną eskapadę. Przy okazji napomknął,
że Tadeusz jest w górach świetnym kompanem, a na nizinach na-
ukowcem i wprowadzi sztuczną nerkę. Żeby się nikt mnie nie cze-
piał, wolę zaznaczyć, że o tej nerce Wawrzyniec nic nie mówił, bo
Tadeusz miał ją wprowadzić dopiero za kilkadziesiąt lat. Pomimo to
z każdą chwilą traciłam kontenans: czułam, że pakuję się w aferę:
wybieram się na spacer w towarzystwie dwóch czołowych taterni-
ków, z których jeden jeszcze za mojego życia wymyśli tę nerkę.
I może oni sobie wyobrażają, że będę się z nimi drapać po tych wy-
marzonych (łatwo marzyć, siedząc przy oknie w sanatorium) Ta-
trach. Nękana lękiem przed rozkoszami drapania się, kontenans od-
zyskałam tylko na tyle, żeby spytać, ciągle w tej „Watrze”, jak mam
się przygotować do planowanego SPACERU. Dowiedziałam się, że
ponieważ w Zakopanem na co dzień chodzę w spodniach i w pio-
nierkach, to wystarczy.
Nazajutrz rano wsiedliśmy z Wawrzyńcem i Tadeuszem do auto-
busu. Dziecko wcisnęłam Jurkowi, który bez oporu zrezygnował
z przedpołudniowego brydża i zabrał Joannę do kawiarni, gdzie na-
wiązał się między nimi dożywotni nierozerwalny kontakt osób
o wspólnych upodobaniach.
I tak wyruszyłam w stronę przedostatniej miłości mojego życia.
Nazwałam tę miłość przedostatnią, choć uważam ją za ostatnią. Ży-
cie, jakie mam za sobą, przedługie życie emigranckiego dziecka, na-
uczyło mnie, że tak jak ostatni kraj, z którego mnie wyrzucają, może
okazać się przedostatnim – tak ostatnia miłość bywa przedostatnią.
Traktuję tę możliwość jako asekurację.
…À propos asekuracji. W schronisku nad Morskim Okiem zosta-
łam przedstawiona gospodarzom, państwu Dziuni i Czesławowi Ła-
pińskim, oraz ich dzieciom, późniejszym towarzyszom zabaw Joan-
ny.
Dopiero kiedy przyszli (nie że przybyli, tylko że w bliskiej przy-
szłości) moi towarzysze z liny wyciągnęli z komórki za kuchnią te…
jak je nazwać… narzędzia? utensylia? atrybuty? pomoce? no, wie-
cie, właśnie do asekuracji: liny, haki, młotki, zimą jeszcze czekany,
raki i narty… (rozpędziłam się, bo to było w sierpniu, ale chciałam
zaimponować), więc dopiero kiedy to wszystko – oprócz czekanów,
raków i nart – powyciągali, poczułam, że opada ze mnie dzielność
i przyznałam się, że cierpię na lęk przestrzeni.
– A na czym to polega? – spytał z troską lekarza Tadeusz.
STEFANIA, WAWRZYNIEC I TADEUSZ

– Boję się balkonów na wysokich piętrach.


– To zupełnie tak jak ja! – ucieszył się sławny alpinista. – Ale nie
przejmuj się, tu nie ma balkonów.
Kiedy poczułam pod palcami rąk chwyty, a pod palcami stóp stop-
nie, już wiedziałam, co połknęłam. „Bakcyl” według Kopalińskiego
znaczy „drobnoustrój, zarazek”. Połknęłam wszystkie trzy.
Tego dnia pierwszy raz stanęłam na szczycie, na który osobiście
się wdrapałam, asekurowana przez aż dwóch mistrzów drapania się
w górę, eufemistycznie zwanego taternictwem. Na wiele szczytów
potem się wdrapywałam, ale ten był pierwszy, a ja nie mogę sobie
przypomnieć, który to był. Niewdzięczność czy skleroza? Wtedy
jeszcze nie znałam Tatr, wszystkie góry wydawały mi się podobne
do siebie, dużo było niższych, dużo wyższych, a ja stałam na jednym
z wierzchołków i wiedziałam, że nigdy tego nie zapomnę. Pochło-
nięta widokiem Tatr widzianych z góry, nie zauważyłam, że oba kil-
kunastometrowe końce liny, którą byłam przewiązana w pasie, zwi-
sają na zboczu. Moi odwiązani asekurujący doskonale wyczuli, co
się we mnie dzieje i że nie tylko można, ale nawet trzeba zostawić
mnie samą.
CODZIENNOŚĆ W GÓRACH

Uduchowiona atmosfera tej ważnej chwili nie ucierpiała od zapa-


chu świeżo wędzonych oscypków, którymi obżerali się moi towarzy-
sze z liny. Są różne gatunki towarzyszy, a było jeszcze więcej. Towa-
rzysz z liny, to ktoś bliski, nawet jeśli ta bliskość zamyka się w cza-
sie od wyjścia ze schroniska, szałasu, namiotu czy koleby do powro-
tu, ale nawet jednorazowe wspólne wejście pozostawia ślad.
Minęło wiele lat od czasu, kiedy porzuciłam miłość i odsunęłam
się od gór. Na pewnym spotkaniu towarzyskim zwróciłam uwagę na
pełną wdzięku kobietę. Podeszłam i spytałam: Pracuś?
Tak w schronisku nad Morskim Okiem nazywano młodziutką
prześliczną taterniczkę z powodu jej niepohamowanej gotowości do
wspinaczek. Krysia Zachwatowicz, obecnie pani Andrzejowa Wajdo-
wa, oraz jej siostra Katarzyna Zachwatowicz, były maskotkami mor-
skoocznej społeczności. Ożeż… À propos jak Mount Everest! Jak
mogłam? Pisząc o innej spośród moich miłości, o radiu, nie wspo-
mniałam o człowieku tak zrośniętym z radiem, że stał się niemal
symbolem tego spychanego przez telewizję mediuma. Głos Ksawere-
go Jasieńskiego jest rozpoznawalny nawet wśród dziesiątków roz-
świergotanych, posępnych, groźnych i tubalnych głosów, jakie ata-
kują nas od rana do nocy. A wpasował mi się pan Ksawery w to wła-
śnie miejsce, ponieważ jest tatą mojej młodej przyjaciółki Oleńki,
której mamą jest dla odmiany Katarzyna Zachwatowicz i z którą
mam kolejnego wnuka, Ksawerego Jasieńskiego, ale nie ojca Oleńki,
tylko syna Oleńki. To właśnie Ksawery-syn-Oleńki zrobił mi prze-
śliczne zdjęcie (widzieliście je wcześniej), na którym patrzę na świat
spoza kieliszka. Piękny widok!

MĄDRE DZIECKO, NIE MA SIĘ Z CZEGO ŚMIAĆ

W siostrach Zachwatowicz, za moich taternickich czasów jeszcze –


niestetyż! – panienkach, wszyscy się podkochiwali. Posępne powie-
dzenie „nieszczęścia chodzą parami” strawestowałam na „przyjem-
ności chodzą parami”. I nie mam na myśli sióstr Zachwatowicz, bo
do ich pojawiania się w towarzystwie, z babskiego punktu widzenia
pasuje raczej „nieszczęście”. Nie ma z czego się śmiać. W tym wy-
padku jednak chodzi o przyjemność, bo prawie równocześnie z na-
tknięciem się po latach na Pracusia, przy okazji spotkania autorskie-
go w Bibliotece Narodowej wpadłam na dyrektora Michała Jagiełłę,
też znajomego z morskoocznych czasów. I znów poczułam bliskość.
Byliśmy jak towarzysze broni.
Spisując te wspomnienia, polowałam na odpowiednie miejsce,
żeby wspomnieć jak zginął Wawrzyniec. Był nie tylko znakomitym
alpinistą, był też ratownikiem, którego odwaga i fachowość urato-
wały życie wielu turystom, taternikom i alpinistom. I znów posłużę
się własnym tekstem sprzed lat:
„W sierpniu 1957 roku pojechał w Alpy, ot tak, na wypoczynek.
Tam zastał tragedię: stary kompan górski Stanisław Groński nie po-
wrócił z wyprawy.
Oto fragment listu, jaki dostałam od Wawrzyńca z Chamonix: …
Nie ma już żadnej nadziei, by Groński jeszcze żył. Trawersował Mont
Blanc z dwoma Jugosłowianami i wszelki ślad po nich zaginął. Nie po-
mogła akcja, którą prowadziłem wczoraj na północnych stokach Mont
Blanc w zadymce, w głębokim na metr świeżym śniegu, pod ciągłą groź-
bą lawin. Dziś w południe zszedłem. Nie ma żadnej nadziei.

Pomimo to nazajutrz znów poszedł. Zginął pod lawiną, nigdy go


nie odnaleziono. Ten list przyszedł po jego śmierci”.
Do historii alpinizmu przeszło zdanie, które wypowiedział idąc na
tę swoją ostatnią wyprawę, kiedy go przekonywano, że nie ma już
szansy na znalezienie Staszka żywego:
– Nie opuszcza się przyjaciela, nawet kiedy jest już bryłą lodu.
W Tatrach, po słowackiej stronie, znajduje się miejsce kultowe –
użyłam tego zbyt modnego słowa bez oporu, bo to rzeczywiście
miejsce kultu. Niestety w czasach mojego taternictwa nie było łatwo
się tam dostać. Należało wyrabiać sobie papierek, upoważniający do
przekroczenia granicy polsko-czechosłowackiej, a przekraczało się ją
nie przez góry, tylko obowiązkowo przez punkt kontroli granicznej
w Łysej Polanie. Czym było w latach pięćdziesiątych zdobywanie ja-
kiegokolwiek papierka, wolę nie wspominać. Wiecznie zatłoczona
Łysa Polana, leżąca z dala od szlaków taternickich, a nawet spacero-
wo-turystycznych, była jedynym punktem – ustalonym z myślą
o wycieczkach autokarowych – przekraczania absolutnie sztucznej
granicy, dzielącej Tatry polskie od Tatr słowackich. Wycieczki ogra-
niczały się oczywiście do spacerów w pobliżu szosy i nie dawały
uczestnikom prawie żadnego pojęcia o niezwykłości tych gór. Kozi-
ce, świstaki, wiewiórki i najróżniejsze ptaki panoszyły się jak chcia-
ły, byle z dala od tras autokarów. Taternicy też.
Przy tej okazji wreszcie hurtem i publicznie odpowiem na zada-
wane mi wielokrotnie pytanie:
– Dlaczego chodziła pani tylko po Tatrach?
Nie tylko. Chodziłam po całej polskiej części Karpat, której to czę-
ści najpiękniejszą częścią są Tatry.
– A Alpy? A Himalaje? – padają często następne pytania.
Odpowiem najkrócej jak można: odpuściłam z obrzydzenia do że-
brania o paszport. Kochałam Tatry tak bardzo, że Tatry bez paszpor-
tu były dla mnie bardziej pociągające niż Alpy + paszport. Nato-
miast Himalaje + paszport odpadały podwójnie, ponieważ myśląc
o nich nie mogłam nie myśleć o swoim niedostatku mistrzostwa
wspinaczkowego.
Wracam do kultowego miejsca w Tatrach słowackich. Po obu stro-
nach granicy zwane jest Cintorinem, czyli cmentarzykiem. To jedno
z miejsc niezwykle godnych zobaczenia… Cintorin jest niewielkim
pagórkiem, otoczonym skałkami.
Na tych skałkach wmurowane są tablice, upamiętniające nazwiska
wspinaczy, którzy zginęli w górach, najczęściej usiłując, skutecznie
lub nie, ratować innych.
Uczestniczyłam w przesmutnej uroczystości odsłonięcia tablicy
Wawrzyńca i, już po rezygnacji z taternictwa, mimo opisanych nie-
dogodności w przekraczaniu granicy, bywałam tam jeszcze wielo-
krotnie. Lubiłam chodzić na Cintorin sama i, przesiadując na jakimś
głazie, myśleć o tych, których istnienie przedłuża jedyny może na
świecie taki cmentarzyk, stworzony przez nich dla przyjaciół, którzy
zginęli wcześniej. Następni przyjaciele upamiętnili tu potem ich sa-
mych (a nazwiska wielu spośród tych następnych też się tu znajdą).
Innych grobów nie mają, ich ciała pozostały tam, gdzie ginęli, a ich
duchy są tu, wśród skałek z tablicami.
TABLICA WAWRZYŃCA

Po śmierci Wawrzyńca myślałam, że już nie będę w stanie iść


w góry. A jednak chodziłam jeszcze przez wiele lat. Uczestnicząc
w akcjach ratunkowych, zawsze starałam się postępować tak, jak
według mnie postąpiłby Wawrzyniec.
Moją naprawdę ostatnią wspinaczkę pamiętam doskonale. Powin-
nam nazwać ją postscriptum do mojej przedostatniej miłości.
Kilkadziesiąt lat temu, w zakończeniu mojej książki Wspomnienia
chałturzystki umieściłam indeks nazwisk, a każde zaopatrzyłam jed-
nym ze skrótów: M.P. – mój przyjaciel, M.K. – mój kolega/moja ko-
leżanka, M.Z. – mój znajomy/moja znajoma, M.M. – mój mąż,
N.Z.CZ. – nie znam człowieka. Ten indeks zamienił się w pochód
zmarłych. Wyłaniają się tylko dwa czy trzy nazwiska, w tym moje,
na myśl o których pracownicy zakładów pogrzebowych zacierają
ręce.
Bohater Wspomnień chałturzystki, którego dla kamu ażu nazwałam
Karolem, naprawdę istniał. Miał na imię Henryk, był o klasę gimna-
zjalną starszy ode mnie, czyli kiedy się poznaliśmy, ja miałam 14
lat, a on 15. Od pierwszego wejrzenia wpadliśmy sobie… no nie!
Nie w żadne objęcia, skąd?! W oko.
Czytelniku, sprawdź teraz, jak zaczęłam to, co czytasz. Przyta-
czam tam romantyczny początek książki nigdy nie napisanej. Albo
nie zaglądaj, jeszcze się zmęczysz i nie będziesz chciał czytać dalej.
Sama zajrzę i przytoczę: „Henryk otworzył drzwi wagonu, rzucił mi
ostatnie, pożegnalne spojrzenie i wyskoczył z pędzącego pociągu”.
Ów Henryk, to nikt inny, tylko właśnie prawdziwy Henryk. Podane
jako przykład kcji literackiej, zdanie jest kcją dopiero w ostatniej
części. Jego końcówka, po „ostatnim pożegnalnym spojrzeniu”, po-
winna brzmieć:
„Przestań się wygłupiać i zamknij te drzwi, bo rzeczywiście wy-
padniesz z wagonu”.
Prawdziwy Henryk posłusznie zamknął drzwi, a ja powiedziałam,
że mnie takie żarty nie śmieszą. I dojechaliśmy, cali i zdrowi, do
opisanej już Kolumny pod Łodzią, gdzie jeździłam na wakacyjne
obozy. Henryk po wysadzeniu mnie z wagonu wskoczył z powrotem
do pociągu i odjechał do Łodzi. Jak to? Nie odprowadził mnie do
obozu? Spodziewałam się tego degenerackiego pytania. Tylko tego
mi brakowało, żeby pani przełożona albo chociaż pani Leokadia do-
wiedziały się od kierownictwa obozu, że chodzę z chłopcami! I to
gdzie!!! Na terenie obozu sportowego, celu marzeń „uzdolnionych
ruchowo” dziewczyn, które reprezentowały szkołę na pokazach, za-
wodach i konkursach międzyszkolnych.
Miałyśmy już wiele sukcesów na zawodach w Zduńskiej Woli, Wi-
dzewie, Pabianicach, że nie wymienię pomniejszych miejscowości.
I oto mnie, jedną z faworytek zawodów, ktoś mógłby zobaczyć
z chłopcem… Nie ma z czego się śmiać. Nawet moje sukcesy, idące
przecież na konto szkoły, nie ocaliłyby mojego prawa do udziału
w obozach w Kolumnie.
Oczywiście tak ostry reżim dotyczył tylko obozów, gdzie byłyśmy
pod całodobową opieką szkoły. Nikt chyba nie przypuszcza, że
w wieku 14, 15, 16 lat nie spotykałyśmy się z chłopakami. Władze
szkolne nie mieszały się do spacerów po mieście czy wieczorków, za
czasów mojej córki zwanych prywatkami, a za czasów wnuka – im-
prezami. Najwyższą naszą władzą był dom i nie zdarzało się, żeby
szkoła nie akceptowała czegoś, co dom zaakceptował.
Już wśród najmłodszych nastolatków tworzyły się grupki, mocno
ze sobą związane, a w tych grupkach z biegiem czasu wyłaniały się
zainteresowane sobą dwuosobowe podgrupki. Tak właśnie w moim
życiu pojawił się Henryk.
O jeszcze jednym z chłopców z naszej grupy chciałabym opowie-
dzieć. Najbliższy przyjaciel Henryka Lolek Fokszański był niezwykły
pod wieloma względami, miał wiele uroku, ale dla nas najważniej-
sza była poezja, jaką tworzył. Wszyscy pisywaliśmy wiersze, mniej
albo więcej (raczej więcej) grafomańskie. Lolek należał do innej ka-
tegorii. Jego wiersze, smutne, niektóre rozpaczliwe, zdumiewały
tym bardziej, że był pogodnym, wesołym chłopakiem, towarzyskim,
lubiącym się bawić, świetnie tańczącym, takim jak my wszyscy.
A jego wiersze były z zupełnie innego świata.
Doszliśmy do wniosku, że wpływ na to miała śmierć jego matki,
kiedy miał 8 lat. Został sam z ojcem, a że obaj byli jedynakami, nie
mieli na świecie nikogo oprócz siebie nawzajem.
Namówiliśmy Lolka, żeby wysłał kilka wierszy Tuwimowi. Ten
odpisał natychmiast i Lolek pokazał nam jego list: Tuwim podał mu
swój zastrzeżony numer telefonu i prosił o kontakt.
Po wizycie u naszego ideału i półboga Lolek chodził jak zaczaro-
wany. Tuwim wypytywał go o życiowe plany. Lolek uważał, że jako
syn lekarza nie ma wyboru. Zamierzał zostać lekarzem i to nie
z woli ojca, tylko dzięki obserwowaniu od dziecka, ile dobrego może
lekarz zrobić dla innych ludzi. Jak ze śmiechem opowiadał nam Lo-
lek, wielki poeta bardzo się ucieszył:
– Wolę poetę po medycynie niż po polonistyce albo lozo i – po-
wiedział. I dodał najważniejsze: żeby robił co chce, bo tak czy ina-
czej będzie, a raczej już jest poetą.
Po maturze Henryk pojechał do Genewy studiować prawo. Lolek
zabrał się razem z nim: miał na to wielką ochotę, więc wytłumaczył
sobie, że dobry prawnik może pomagać ludziom w nie mniejszym
stopniu niż lekarz. W Genewie panowie poznali wykładowcę o dziw-
nie znajomo brzmiącym nazwisku: Grodensky. Spytali, czy ma może
krewnych w Polsce:
– Bo my jesteśmy zaprzyjaźnieni z… – i opowiedzieli o mnie.
Wykładowca wypytywał, podpuszczał, pozwolił się mną naza-
chwycać i naopowiadać, jak to obaj się we mnie podkochiwali, i do-
piero kiedy wena im się skończyła – zeznał, że jestem jego córką.
À propos podkochiwania: Henryk zamierzał się ze mną ożenić, ale
wyjechał do tej Szwajcarii, a ja w tym czasie wyszłam za Adama.
Henryk przeczekał. Adam umarł, ale zrobiła się II wojna światowa
i Henryk z tej Szwajcarii ostatecznie wylądował w Meksyku. Wojnę
też przeczekał, ale kiedy wreszcie udało nam się odzyskać kontakt,
ja byłam żoną Jurka i to już było nie do przeczekania. Henryk
w tym Meksyku ożenił się ze wspaniałą Meksykanką, a kiedy nam
urodziła się córka Joanna, zaraz potem Henrykowi też urodziła się
córka i też Joanna. Przypadki chodzą po ludziach. Nie ma z czego
się śmiać. Lepiej pomyśleć jak to miło, że pomimo tylu niesprzyjają-
cych okoliczności zdołaliśmy nadal być przyjaciółmi, pozostającymi
w bliskim korespondencyjnym kontakcie.
Dopiero kilka lat po śmierci Henryka poznałam jego żonę. Za-
dzwoniła do mnie jakaś kobieta i zapowiedziała, że wybiera się do
mnie do Warszawy. Spytałam, kim jest i usłyszałam w uroczo nagan-
nej polszczyźnie:
– Ja ta wdowa po Henryk. Chciała poznacz Stefunia, co pani do
mnie dopisywała do jego listy i nie mogla sie nauczycz moje imie.
Pisywałyśmy więc do siebie: ja do niej „Meksykanka” (choć już
pamiętałam, że ma na imię Oliwia), ona do mnie „Stefunia”. Przyje-
chała i nadal tak do siebie mówiłyśmy, choć były już z nas stare
baby.
Po korespondencyjnym i osobistym zawarciu znajomości z Oliwią,
znając już 100 procent kobiet życia Henryka – czyli wszystkie dwie
– mogę powiedzieć jedno: jeśli chodzi o kobiety, miał dobry gust.
Odpycham wciąż to, co powinnam napisać o Lolku. Zdaje się, że
ciągle coś odpycham. To w przypadkach, kiedy nie mogę dać sobie
spokoju, bo jeśli nie napiszę, to nikt już tego nie zrobi.
Lolek, w przeciwieństwie do Henryka, po studiach wrócił do Pol-
ski i tu zastała go okupacja. Był „mischlingiem”, czyli „mieszań-
cem”, jak w czasie wojny określano osoby „półkrwi” (co za koszmar-
ne określenia!) żydowskiej i mógł pozostać po „aryjskiej” stronie.
Jednak poszedł do getta z ojcem, którego uwielbiał. Na prośby ojca
i argumenty, że w ten sposób obu da szansę, zgodził się wyjść i szu-
kać sposobu na uratowanie ojca. Nie udało się. Kiedy już miał pew-
ność, że ojca zamordowano w Treblince, dał się złapać i, dołączyw-
szy do dziesięciu tysięcy wysyłanych tego dnia do gazu, ruszył jego
śladem. Po drodze zażył cyjanek. Nie jestem pewna, czy tak powinni
umierać poeci.
I pomyśleć, że całe opowiadanie o tym, o czym właśnie opowie-
działam, miało być tylko aproposem do mojej ostatniej w życiu
wspinaczki.
Po śmierci Wawrzyńca nadal przyjeżdżałam nad Morskie Oko.
Świetnie się tam pracowało, kiedy miałam napisać coś większego.
Kiedy już zbyt mocno ciągnęło mnie do gór, chodziłam z Czesiem
Łapińskim, kierownikiem schroniska, alpinistą.
Pewnego pogodnego, letniego poranka schronisko opustoszało
o świcie. Kto żyw popędził w góry. Coś tam sobie pisałam, kiedy do
pokoju wszedł Czesław i powiedział, że ktoś chce się ze mną wi-
dzieć, że nie dał się spławić i czy można go wpuścić. Intruz nie cze-
kał na moją odpowiedź: nie zaproszony wszedł i okazał się Henry-
kiem. Zamiast entuzjastycznie paść mi w objęcia i pogrążyć się
w wyjaśnieniach oraz wspominkach, powiedział od razu:
– Może poszlibyśmy w góry?
Czesław zniknął, aby po chwili pojawić się z ekwipunkiem dla
Henryka, oraz informacją, że idzie z nami. Wydało mi się to dziwne,
bo Czesio nigdy nie przyłączał się bez zaproszenia, ale dzień był tak
piękny, że nie obciążałam się zawiłościami psychologicznymi. I le-
piej, bo mogłabym dojść do niewłaściwych wniosków.
Mnich, ulubiona jednodniowa wspinaczka, uśmiechał się do nas
zachęcająco z drugiego brzegu jeziora.
– Szkoda czasu na podejście, tak będzie najprzyjemniej – powie-
dział Czesław i po chwili siedzieliśmy w łódce należącej do schroni-
ska. Przestaliśmy zwracać uwagę na czas. Taka pogoda zdarza się
w Tatrach tylko wtedy, kiedy człowiek akurat wyjeżdża: ani za zim-
no, ani za ciepło, wietrzyku tyle, ile trzeba.
Kiedy wiązaliśmy się liną, Czesław jeszcze ani razu się nie ode-
zwał.
Na Mnicha można wejść różnymi drogami o wszelkich skalach
trudności, a zdobywcą najtrudniejszej z nich – ściany wschodniej –
był zresztą właśnie Czesław. Dla zainteresowanych: ściana wschod-
nia Mnicha jest w klasy kacji wspinaczkowej drogą o najwyższym
stopniu trudności, czyli „nadzwyczaj trudną”. Niegdyś o niej marzy-
łam…
Zdobywca ściany wschodniej na naszą rozrywkową wspinaczkę
wybrał drogę „nieco trudną” i dopiero po pierwszym wyciągu liny
zwrócił się do Henryka:
– Pan się dziwi, że z wami poszedłem? Przychodzi taki picuś
w białym garniturze z krawatem i co, uważa pan, że powinienem
był ją z panem puścić? Teraz już mogę wracać. A tak w ogóle, to
gdzie pan do tej pory chodził, jeśli wolno spytać?
– W Alpach – powiedział Henryk – od czasów studenckich, w cza-
sie każdego urlopu.
Ta wyprawa była moim pożegnaniem jednocześnie z pierwszą
i z przedostatnią miłością. Nie ma z czego się śmiać. Jest nad czym
westchnąć.
À propos nie ma z czego się śmiać. Przerzucając bez zainteresowa-
nia jakieś popularnonaukowe czasopismo, zatrzymałam się przy zda-
niu: PROSTE PYTANIA CZĘSTO DAJĄ POCZĄTEK NIEZWYKŁYM
ODKRYCIOM. Uśmiałam się z tej popularnonaukowej mądrości.
A tymczasem…
Niedługo potem w wywiadzie, jakiego udzielałam dla radia, padło
proste pytanie: CZY PANI MA PSA? Choć pracę w radiu kilkadziesiąt
lat temu zamieniłam na pracę w teatrze, pracę w teatrze na pracę
w telewizji, a pracę w telewizji na emeryturę – właśnie z radiem od
września 1944 roku mam przyjazne, niezakłócone stosunki i wierzę,
że takie pozostaną co najmniej do końca mojego życia.
PRZYJAZNE, NIEZAKŁÓCONE RODZINNE STOSUNKI

A jednak odczuwam pewien dyskomfort, jak się teraz naukowo


mówi na niezadowolenie. Przez całe 60 lat współżycia i setki wy-
wiadów, ze strony radia nigdy nie padło PYTANIE, KTÓRE DAŁOBY
POCZĄTEK jakiemukolwiek, niekoniecznie aż NIEZWYKŁEMU OD-
KRYCIU. Marzyłabym o pytaniu, które wykraczałoby poza babską
i dawnokabaretową tematykę. O pytaniu, nad którym musiałabym
się zastanowić. Czyżby „czy pani ma psa” było takim pytaniem?
Spełnia warunek popularnonaukowego czasopisma: jest proste.
W poszukiwaniu niezwykłego odkrycia myśli zaczęły mi się plątać,
ale ponieważ byliśmy na antenie na żywo, więc szybko i krótko od-
powiedziałam: „Nie”. Interlokutorka postanowiła drążyć. Może i ona
– nie pierwszy wywiad ze mną przeprowadzała – była już śmiertel-
nie znudzona gaworzeniem o Ordonce, przedwojennych balach i czy
przed wojną jedwabne pończochy naprawdę były jedwabne. Co
prawda pytania o posiadanie czworonogów, jak pies, kot czy papu-
ga, też już padały, ale rzadziej niż te o Ordonkę, bale i pończochy.
Redaktorka uczepiła się tego psa, którego nie mam, jak rzep psiego
ogona (podobno rzepy czepiają się psich ogonów, ale nie jestem
pewna, bo nie mam psa):
– Nie lubi pani psów? – spytała, patrząc znacząco na zegar w stu-
diu.
Pozostała nam jeszcze ponad minuta, trzeba ją zapchać. Płyty
Gdzie idziesz, Wojtuś – do miasta, panie współcześni radiowi biedacy
nie mają. Jeśli ktoś ją ma, to proszę nie wysyłać, bo nie mieliby na
czym odtworzyć.
– Bardzo lubię, ale cudze – podałam jej koło ratunkowe.
– I mimo tej sympatii nigdy nie zapragnęła pani mieć własnego
pieska? – ciągnęła z wysiłkiem.
Zerknęłyśmy na zegar i obie zrozumiałyśmy, że na tym psie nie
dojedziemy do bezpiecznej przystani. Żal mi się zrobiło kobity.
Wprawdzie jako osoba indagowana, czyli gość, miałam prawo sie-
dzieć jak kołek i czekać na indagacje, ale coś mnie napadło.
– Opowiem pani o czymś, o czym nigdy nikomu nie mówiłam.
– A istnieje coś takiego? – spytała mnie nieco złośliwie.
– Do dorosłości mieszkiwałam w cudzych mieszkaniach, gdzie nie
życzono sobie zwierząt – zaczęłam zamierzone zwierzenie. Nabra-
łam oddechu, żeby kontynuować, ale redaktorka była szybsza.
– Gościem państwa i moim była Stefania Grodzieńska – zakończy-
ła fachowo wywiad.
Zegar zrobił swoje i redaktorka zrobiła swoje. Nie mogła wiedzieć,
że zadała PROSTE PYTANIE, które miało doprowadzić itd.
KOLEJNE LATA PRZY MIKROFONIE

I proszę sobie wyobrazić, że wychodząc z radia… nieprawda.


Chciałam skonfabulować, ale rezygnuję, bo to już naprawdę wyszło-
by zbyt nachalnie. Cofam propozycję wyobrażenia sobie.
W rzeczywistości kilka dni później, na Puławskiej koło Goworka,
zwróciłam uwagę na pewnego psa. Był to wielkiej urody husky, pro-
wadzony na smyczy przez śliczną młodą kobietę. W mojej głowie za-
szczekał pies z PROSTEGO PYTANIA w radiu. Nigdy nie marzyłam
o bielutkim pudelku ani o groźnym rottweilerze. Psa moich niespeł-
nionych marzeń wymyśliłam w dzieciństwie, był duży, puszysty,
miał niezwykły wyraz twarzy i niebieskie oczy, choć wiedziałam, że
niebieskookich psów nie ma. I oto stał przede mną, znacząco patrząc
mi w oczy jednym okiem psio brązowym, za to drugim – niebieskim,
jak w moich marzeniach.
– Lubi panią – odezwała się właścicielka psa, która najwyraźniej
wyszła na papierosa, czekając z numerkiem na swoją kolejkę w ban-
ku.
Odpowiedziałam, że z wzajemnością. Pani moich marzeń spytała,
czy przytrzymałabym psa przez chwilę, bo zaraz jej kolej, a nie lubi
go przywiązywać. Zgodziłam się z entuzjazmem, pies przytulił mi
się do nogi. Podrapałam go za uchem i kiedy jego pani po kilku mi-
nutach przybiegła, byliśmy z psem stare kumple. Pożegnałam się
z panią i z kumplem, chciałam oddać smycz, ale pani zaproponowa-
ła, że mnie kawałek podprowadzą.
Już to, że dzięki prostemu pytaniu redaktorki – szłam, trzymając
na smyczy wymyślonego przeze mnie w dzieciństwie psa – pachnia-
ło meta zyką.
Tak miło nam się gadało, że wylądowałyśmy w pobliskim parku
Morskie Oko (à propos: czy teraz rozumiecie, jakie to dla mnie waż-
ne, że znów mieszkam nad Morskim Okiem?). Kumpel okazał się
kumpelą i miał na imię Askin (zapytana jak to się zdrabnia, właści-
cielka odpowiedziała z prostotą: „mąż mówi do niej Morda”), a jego
pani – Natalia. Po półgodzinnej rozmowie wiedziałam już, że Nata-
lia jest żoną człowieka, od kilku lat daremnie przeze mnie poszuki-
wanego – syna mojej nieżyjącej już przyjaciółki, którą zawirowania
końca lat 60. zagnały wraz z rodziną do Niemiec. Stale pisywałyśmy
i dzwaniałyśmy do siebie, ale kilka lat temu, kiedy umarła, straciłam
kontakt z jej dorosłymi dziećmi.
LIRYCZNA NATALIA, WZNIOSŁY JACEK, PRZYJACIELSKA MORDA

– Jak długo zostajecie w Warszawie? – spytałam.


Natalia i Askin wyraziły entuzjazm dla kontynuowania znajomo-
ści:
– Przecież my już od kilku lat mieszkamy w Warszawie! – zawoła-
ła żona człowieka, którego wspólnie z jego matką nazwałyśmy Jac-
kiem, kiedy miał się urodzić.
PROSTE PYTANIE DAŁO POCZĄTEK NIEZWYKŁEMU ODKRYCIU
trojga przyjaciół: Natalii, Jacka i psa.
À propos psa. Zegar i redaktorka nie dały mi wyjaśnić, dlaczego
nigdy nie miałam psa, choć jak większość dzieci, tak bardzo o nim
marzyłam. Odpowiedź jest równie prosta jak pytanie. Emigranckie
dzieci nie mają psów: „Mało, że z dzieckiem, to jeszcze z psem? Jak
pani to sobie wyobraża?”. I trzask drzwi.
A dlaczego przez następne kilkadziesiąt lat nie miałam psa, choć
o nim marzyłam? Do samej wojny stale mieszkałam w miejscach,
gdzie psy były niepożądane. Podczas wojny w Warszawie bardziej
od psów popularne były insekty, a jeśli chodzi o czworonogi, to czę-
sto spotykana wówczas rasa owczarków niemieckich do dziś budzi
we mnie lęk, choć to nie ich wina. Po wojnie oboje z Jurkiem praco-
waliśmy w teatrze, nie licząc mojego radia, a nie są to miejsca psom
przyjazne. Dziecko można zabrać do teatru i trzymać za kulisami,
psa – nie bardzo.
A tak naprawdę osobie, która nigdy nie opiekowała się psem,
wszystko wydaje się problemem. Te wszystkie szczepienia, spacery,
maniery, cieczki, szczeniaki, osobna kuchnia, inne choroby… Mój
zmęczony wojną organizm przystosował się do zmiany trybu życia
związanej z opieką nad dzieckiem, ale obawiałam się, że psa już nie
zdzierży.
Jestem emerytką, ale do wielu marzeń, mogących wreszcie spełnić
się na emeryturze, straciłam serce. Ileż to ja sobie obiecywałam na
starość! Będę odświeżać dawną znajomość języków obcych, obszy-
dełkuję dzieci i wnuki przyjaciół (własne były ob szydełkowane od
stóp do głów), nauczę się porządnie gotować, nauczę się tabliczki
mnożenia, przeczytam Ulissesa, kupię psa.
Tymczasem od rana do wieczora dłubię te wspomnienia, przetyka-
jąc to dłubanie oddłubywaniem zabarwionych satyrycznie głupotek
dla „Gazety Stołecznej”. W przerwach z ulgą pogrążam się w dłuba-
niu w słownikach i encyklopediach, ale nie z pędu do wiedzy, tylko
z namiętności do krzyżówek.
Nakłuty balon moich emeryckich postanowień nawet nie pękł
z hukiem. Zwyczajnie, powolutku, opada razem ze mną, marszczy
się razem ze mną, aż razem staniemy się niezdatnymi do niczego a-
kami, bo żyję tak długo, że nic z tego, co chciałam oddać do prze-
szczepu, już się nie nada.
Spotkanie Natalii i Askin wywołało jednak we mnie młodzieńczy
przypływ żądzy wiedzy: zaczęłam z większym zaufaniem czytać cza-
sopisma popularnonaukowe. Przekonałam się, że proste pytanie
o psa dało początek niezwykłemu odkryciu, że jestem starą egoistką.
A nigdy bym się o to nie posądzała.
Teraz napiszę coś, z czego nie ma z czego się śmiać. Jestem egoist-
ką wieloosobową. Mój egoizm ogarnia oprócz mnie oczywiście
„moje dzieci”, jak nazywam nie tylko córkę i wnuka, ale również
wyselekcjonowane gronko przyjaciół. Gronko, trzebione przez
śmierć, kurczy się pośpiesznie, za każdym skurczem pozostawiając
we mnie następne, trudno i nie do końca gojące się nadłamanie.
Wygrałam główny los, przez całe życie natykając się na cudow-
nych ludzi. Długi szpaler mądrych, dobrych, serdecznych osób, usta-
wiony wzdłuż mojego życia, jako nieegoistyczna egocentryczka
uważam za stworzony z myślą o emigranckim dziecku.
Miałam takie szczęście do ludzi, że teraz, formułując to pierwszy
raz w życiu zastanawiam się, co by ze mną było, gdybym nie natra-
ała właśnie na nich.
Więc, nawet bez aproposa, nie mogę nie opowiedzieć o Krystynie
Żywulskiej, najbliższej przyjaciółce z nastoletniego, najwrażliwszego
okresu życia każdej dziewczyny. To ta, z którą mam Natalię, Jacka
i Askin. I nie tylko.
Z Zosią Żywulską… o, jest apropos, bo w imionach i nazwiskach
Zosi panuje wielki zamęt. Żeby uprościć to, co i tak może pomieszać
w głowie, pomijam nazwisko panieńskie i następne, primo voto.
„Krystyna Żywulska” była pseudonimem z wojennych dokumentów,
pod którym po wojnie napisała kilka książek i pisywała piosenki.
Otoczenie przywykło i wszyscy mówili „Krystyna”, „Krysia”. Nie
miałam problemu z przestawieniem się na Żywulską: w końcu to na-
turalne, że kobiety zmieniają nazwiska, tym bardziej że po powojen-
nym mężu stała się secundo voto Andrzejewską, i połap się tu, czło-
wieku! Albo – wiesz co? – lepiej nie próbuj się połapać, człowieku.
Nie ma z czego się śmiać. Z imieniem poszło mi gorzej i ogólna Kry-
sia pozostała dla mnie przedwojenną Zosią. Nie mylić z Zosią Wil-
czyńską, która znałam jeszcze z baletu, ale jako prywatna przyjaciół-
ka pojawiła się dużo później. A tym bardziej z siostrą Jurka, też Zo-
ą, na szczęście w domu, w harcerstwie, w konspiracji, zawsze
i przez wszystkich zwaną Zochą. Ani z Zosią Kijkowską, tak ważną
postacią w moim życiu.
JESZCZE ZOSIA, JUŻ ANDRZEJEWSKA

Umówmy się, czytelnicy, że od teraz do odwołania – jeśli napiszę


Zosia to będzie mowa właśnie o Krysi. Trochę to zawikłane, ale wie-
rzę w Was bezgranicznie. Nie ma z czego się śmiać.
Ściągnęło mnie z prostej drogi w aproposa po „Z Zosią Żywul-
ską…”. Więc: A z Zosią Żywulską nie chodziłyśmy do tej samej szko-
ły, choć obie do żeńskich gimnazjów. Łódź pod względem towarzy-
skim, zwłaszcza międzyszkolnym, była jak małe miasteczko. Wiado-
mo było, w którym gimnazjum którzy chłopcy są najatrakcyjniejsi,
a w którym które dziewczyny.
Gdybym była np. pięćdziesięcioletnią młódką, nie pozwoliłbym
sobie na publiczne stwierdzenie, że Zosia i ja byłyśmy – uwaga,
uwielbiam takie określenia: niekwestionowanymi obiektami wes-
tchnień nastoletnich donżuanów. Każda znała renomę drugiej, toteż
zanim się poznałyśmy, nie lubiłyśmy się prawdziwą babską niechę-
cią. Nigdy się nie widziałyśmy. Unikałyśmy możliwości spojrzenia
sobie w konkurencyjne oczy. Ale można nigdy nie spotkać się w No-
wym Jorku. W Łodzi nie można.
Pewien Stefan, uczeń gimnazjum męskiego, urządził huczne imie-
niny, z uwzględnieniem również moich imienino-urodzin. Rozba-
wieni goście powitali mnie kwiatami, uściskami, życzeniami. Wła-
śnie wpadliśmy sobie w objęcia ze współsolenizantem, kiedy bardzo
piękna dziewczyna oświadczyła, że ona też chce, bo właśnie wczoraj
skończyła 15 lat. Spojrzałam pytająco na tę starszą (o jeden dzień)
kobietę.
– A co, wy się nie znacie? – spytał Stefan – no to się poznajcie. Zo-
sia, Stefcia.
Popatrzyłyśmy na siebie.
– To ty?
– A to ty?
Taka była nasza pierwsza rozmowa. Choć pozornie zawierała
mało głębi, stała się zaczątkiem bliskości aż do śmierci Zosi w 1993
roku. Zosia miała marzenie mojego życia, przeuroczy uśmiech z do-
łeczkami. Już jako czteroletnia kokietka robiłam wyrzuty mamie, że
nie urodziła mi dołeczków. Mama lekkomyślnie zażartowała:
– Zrób sobie sama.
– Ale jak?
– Normalnie, korkociągiem.
Nigdy nie znałam się na żartach. Na szczęście mama weszła do
kuchni, kiedy szykowałam się do zabiegu. Mylisz się, czytelniku,
i ty, czytelniczko, się mylisz. Nie wyrwała mi korkociągu z ręki, tyl-
ko przytuliła mnie i powiedziała na ucho:
– Stefuńka, masz matkę idiotkę, ale to nasza tajemnica. Jesteś
śliczna i bez dołeczków. A z korkociągiem to był żart. Przepraszam,
nie gniewaj się.
Nie gniewałam się i w nagrodę po 11 latach zyskałam wymarzone
dołeczki, tyle że nie na mojej twarzy, ale na twarzy mojej przyjaciół-
ki.
W czasie wojny Zosia zaliczyła i getto, i Oświęcim. I nie tra ła au-
tomatycznie z jednego piekła prosto do drugiego, po ucieczce z getta
działała w konspiracji, w ten sposób znalazła się w Oświęcimiu jako
aryjka, którą przecież była. Jeśli nie będziemy się bawić w wylicza-
nie pochodzeń przodków.
À propos Oświęcimia. Oczywiście wiem, że międzynarodowe usta-
lenia każą teraz mówić o obozie Auschwitz-Birkenau i uważam to za
słuszne, skoro międzynarodowi idioci i cynicy podawali polską na-
zwę jako dowód na polską współwinę. Pozwólcie jednak mnie, starej
kobiecie, mówić tak, jak się wtedy mówiło. Wtedy, kiedy zabierano
nam bliskich do Oświęcimia.
ZOSIA ANDRZEJEWSKA JAKO KRYSIA ŻYWULSKA

I kiedy nieliczni bliscy wracali z Oświęcimia.


I nikomu nie przychodziło do głowy, że ta bolesna nazwa mogła-
by obciążać Polskę straszną niemiecką winą.
Kusi mnie, żeby napisać więcej o wojennych losach Zosi, ale nie
mogę zrobić jej świństwa. Sama znakomicie i przejmująco opisała te
dwa przystanki na swojej trasie: getto w książce Pusta woda, obóz
w Przeżyłam Oświęcim. Nie napisałabym tego lepiej niż ona.
Po wojnie pisała skecze i piosenki, wydała też kilka zbiorków ta-
kich tekstów. Wyszła za mąż. Od tego czasu jest dla mnie przedwo-
jenną Zosią, a powojenną Andrzejewską, pisującą jako Krystyna Ży-
wulska. Oszaleć można, zwłaszcza jak się nie ma pamięci do na-
zwisk, ale ze względu na synów Zosi musiałam zapamiętać to nowe
nazwisko. A miała trzech synów: dwóch swoich, trzeciego siostry.
Polskie losy bywają tak pięknie zagmatwane, że nie mogę nie na-
pisać, dlaczego miała syna siostry. Otóż Basia w czasie wojny zosta-
ła wywieziona na roboty do Niemiec. Tam poznała robotnika z Ju-
gosławii, pokochali się, po wojnie razem przyjechali do Polski, wzię-
li ślub, urodził im się Maciek. Małżeństwo dość szybko się rozpadło
i teraz będzie to polskie zagmatwane: mąż Jugosłowianin resztę ży-
cia spędził w Polsce, a Basia, która przy nim nieźle opanowała język,
długie lata spędziła na placówce w Jugosławii. Maciek wylądował
u Zosi jako najstarszy syn. W 67 roku wyjechał do Francji i tam zo-
stał. Od kilku lat znów mieszka w Warszawie.
Następni synowie Zosi wyjeżdżali już po 68 roku (chyba nie mu-
szę rozszyfrowywać tej daty?). Nawet jeśli nie byli zdecydowani nie
wracać, to wręczany każdemu z nich dokument o treści: „posiadacz
niniejszego dokumentu podróży nie jest obywatelem polskim” – roz-
strzygał sprawę.
Drugi był Jacek, ten od Natalii i Askin. Znakomity plastyk, absol-
went zakopiańskiej szkoły Kenara. Jako dziecko – uroczy i niezno-
śny, z nieludzkim wdziękiem i tysiącem pomysłów na minutę.
Mieszkiwał w Niemczech i Szwecji, a jak się dowiedziałam, że wró-
cił – już wiecie.
Najmłodszy był Tadzio. Po pięknym Maćku i czarującym Jacku,
w domu Zosi pojawił się obrzydliwy bachor, z tych tłustych, piekiel-
nie inteligentnych i bez przerwy skarżących okularników. Joanna,
chętnie bywająca ze mną u Zosi z powodu jej mamy, o której zaraz
powiem, i ze względu na wielką urodę Maćka, w końcu przestała
tam chodzić, do tego stopnia nie mogła znieść Tadzia. I on wyjechał
za braćmi. Jest obywatelem francusko-niemieckim, informatykiem.
Pojawił się u nas niespodziewanie po latach, pewnego zimowego
wieczoru w stanie wojennym. Jego ojciec był umierający i Tadzio
przyjechał, żeby się z nim pożegnać, ale że była to nagła decyzja,
postanowił na pierwszą noc zatrzymać się u nas. Swoim pojawie-
niem się wzbudził panikę, przemieszaną z niechęcią: ja nie pozbiera-
łam się jeszcze po śmierci Jurka, Joanna miała swoje poważne zmar-
twienie, a tu nagle staje w drzwiach obcy facet, z którym stosunki
uległy zanikowi wiele lat temu i tubalnym głosem oświadcza, że on
tu przenocuje, a może nawet przez kilka dni zostanie. Jak się potem
zgadałyśmy, ja zapragnęłam uciec, a Joanna – umrzeć. Ponieważ
jednak Tadzio niewątpliwie głupi nie jest, szybko dodał, że to matka
(przebywająca od 1970 roku w Niemczech) doradziła mu takie roz-
wiązanie. Skoro tak, to nie mogłyśmy go spławić.
Począwszy od tamtej nocy, jest jednym z naszych najbliższych
przyjaciół. Wprawdzie jako jedyny z synów Zosi nie wrócił na stałe,
ale bywa w Polsce dość często i wszyscy troje – bo i Michał poko-
chał go jak własnego – nie możemy doczekać się jego odwiedzin.
Tadzio jest chodzącym argumentem, że nawet najwredniejszych
dzieci nie należy topić od razu po urodzeniu (a takie myśli przycho-
dziły mi do głowy, kiedy Tadzio był mały), tylko poczekać, czy aby
nie wyrosną z nich czarujący, błyskotliwi, dobrzy, serdeczni, altru-
istyczni dorośli. Nie ma z czego się śmiać.

SYN ZOSI I WNUK SYNA ZOSI

Tadzio intensywnie przedłuża ród, po wnuczce przyszła kolej na


wnuka, czyli na razie jesteśmy na etapie drugiego prawnuczęcia
Zosi.
Takich to synów sprawiła sobie Zosia po wojnie. Największą
atrakcją jej domu była jednak mama, przez wszystkich, a zwłaszcza
przez Joannę nazywana babcią. „Zwłaszcza”, bo przecież Joanna nie
miała własnej babci. Ani własnego dziadka, ciotki, wujka, nawet
żadnego dalekiego kuzyna.
Kiedy się urodziła, nikt nie żył. Można, choć z trudem, obejść się
bez dziadka, ciotki, wujka czy kuzyna, ale człowiek nie powinien
przeżywać dzieciństwa bez choćby jednej babci. Mama Zosi, jako
babcia Stasia, wspaniale tę lukę w życiu Joanny wypełniała.

BABCIA STASIA WYPEŁNIA LUKĘ

Małżeństwo Zosi się rozpadło, od 1967 roku nie żyła babcia Stasia
i, jako się rzekło, po 68 roku synowie Zosi kolejno powyjeżdżali.
W końcu i Zosia podjęła dramatyczną dla niej decyzję o wyjeździe,
żeby nie tracić z synami kontaktu, na który tu i teraz miała małe
szanse. Zamieszkała w Düsseldor e, bardzo szybko otoczona tłu-
mem uwielbiających ją młodych Niemek. Jednak tęskniła bardzo,
a ja nie mogłam zaprosić jej do Warszawy, bo niby jak? Kto by mi
pozwolił?
Kiedy tylko czasy się zmieniły i nastali inni od pozwalania na za-
proszenie Zosi, nawet nie zdążyłam jej tego zaproponować. Tadzio
przywiózł ją do Warszawy i zainstalował na miesiąc u mnie, w daw-
nym pokoju Jurka. Nasz dom stał się gniazdem tłumów rozgada-
nych, rozwrzeszczanych starszych pań, które wpadały i wypadały od
pierwszego dnia, kiedy tylko zaczęła rozchodzić się wieść, że „Krysia
Żywulska jest w Warszawie”. Joanna i ja, a nawet wtedy już nasto-
letni i trudny w kontaktach Michał, wszyscy bawiliśmy się świetnie,
poznając coraz to nowe nietuzinkowe postaci (tuzinkowe skreśliły
Zosię, kiedy wyjechała). Zamęt powiększał uwielbiający matkę Ta-
dzio, który też wpadał, przynosił lody albo ciastka (Piski: „O, lody!
O, ciastka! Stefciu, nie fatyguj się, gdzie trzymasz kawę?!”), a raz
nawet zabrał cały tłum na obiad do dobrej restauracji. Nie pamię-
tam, żebyśmy – nawet jako młode i ładne – kiedykolwiek przedtem
wzbudziły z Zosią taką sensację.
Cieszę się, że było mi dane spędzić ten miesiąc z przyjaciółką.
Była już poważnie chora na białaczkę i niedługo potem umarła. Zo-
stawiła mi wspomnienia i synów, bez których nie wyobrażam sobie
życia.
Myślicie, że to koniec aproposa, związanego z Zosią? Ależ skąd.
To tylko koniec tej części opowieści, w której piszę o Zosi, nie za-
znaczając, o którą Zosię chodzi. Teraz już będę dbała, żeby czytelni-
cy nie mylili licznych Zo i mojego życia. Nie ma z czego się śmiać.
Ja bym myliła.
…À propos zagmatwanych polskich losów. Najpiękniejszą i wartą
rozpowszechniania, zwłaszcza dziś, lekcję szacunku dla – jak powie-
działaby prawdziwa pisarka – miotających Polakami wichrów histo-
rii, dostała moja córka w 1966 roku, podczas pierwszej asystentury
w Teatrze Współczesnym, przy Dochodzeniu Petera Weissa w reżyse-
rii dyrektora Axera.
Dochodzenie jest dramatem pisanym białym wierszem, a jego nie-
zwykłość polega na tym, że Weiss w tak szekspirowski sposób ułożył
fragmenty stenogramów Procesu Norymberskiego. Ta forma podczas
prób powodowała wielkie napięcie w odbiorze: wśród aktorów
uczestniczących w próbach czytanych było wielu weteranów wojny.
Mieczysław Pawlikowski latał w RAF-ie, Edmunda Fiedlera wywie-
ziono na roboty do Niemiec, Józef Nalberczak wkroczył z Armią
Czerwoną, a Henryk Borowski walczył w Powstaniu Warszawskim.
Tyle w pamięci, a było więcej. Próby ciągnęły się tygodniami, co
chwila jakiś fragment wywoływał wspominki albo dyskusję. Dyrek-
tor nie popędzał, pozwalał się wygadać: aktorom było to potrzebne,
a jednocześnie pozwalało słuchającym poznawać niezwykłe losy
tych obecnie zwykłych ludzi. I właśnie wtedy Joanna usłyszała naj-
bardziej polską rozmowę, jaką tylko można sobie wyobrazić.
Edmund Fiedler opowiadał, jak cudem przeżył bombardowania
Zagłębia Ruhry. W pewnej chwili powiedział:
– Pojawiła się teoria, jakoby Anglicy tylko ngowali te bombardo-
wania, bo chcieli zachować bogactwo Zagłębia na powojnie. Ale to
bzdura.
– Bzdura – zgodził się jego kolega Pawlikowski.
– A co, pan też tam był?
– Nie – odparł jego kolega Pawlikowski – ja bombardowałem.
Jest z czego się śmiać. Zwłaszcza z katonów, którzy z dzisiejszej
histo – ryczno-teoretycznej perspektywy na siłę ustawiają Polaków
po różnych stronach różnych barykad.
A Zosia, o której przed chwilą skończyłam pisać, zostawiła mi na
dalsze życie nie tylko swoich synów.
Zaraz po wojnie poznała mnie w Łodzi ze swoją obozową przyja-
ciółką, młodszą od nas o osiem lat pielęgniarką Elżunią Pańczyszyn.
Z Elżuni rozwinęła się następna lia naszej rodziny, ta, o której pi-
szę na początku tych wspomnień jako o „przybranej łódzkiej rodzi-
nie”. To powinien być następny ciąg wspomnień i obrazów, ale te-
raz, tuż po śmierci Elżuni, nie jestem w stanie ich spisać. Żeby jed-
nak nie pominąć tak dla mnie ważnego wątku mojego życia, zrobię
coś nieortodoksyjnego: zacytuję wspomnienie, jakie napisałam od
razu po śmierci Elżuni do „Gazety Stołecznej”. Mam nadzieję, że
nikt nie uzna tego za nietakt.
Elżunia. Od 61 lat moja najbliższa przyjaciółka. Jedna z najmłod-
szych więźniarek Pawiaka i Oświęcimia. Anioł opiekuńczy umierających
w obozowym lazarecie dzieci.
Dr ELŻBIETA PAŃCZYSZYN-PAWŁOWSKA (1921-2007)

Zo a Kossak-Szczucka w książce „Z otchłani”, napisanej po wyjściu


z Oświęcimia: „(…) niech Bóg im odda stokrotnie dobro, które tak
szczodrze rozdzielały innym. A wraz z nimi niech wynagrodzi wszystkie,
co były dobrymi duchami lagru i opiekunkami cierpiących: niech stęsk-
nione rodziny odzyskają małą, dzielną, wytrwałą w przyjaźni pielęgniar-
kę Elżunię Pańczyszyn (…)”.
Po wojnie, pracując jako pielęgniarka na pediatrii w łódzkim szpitalu,
ukończyła medycynę. Uwielbiana lekarka, małych pacjentów nazywała
„swoimi dziećmi”. Leczyła do emerytury, a i potem bywało, że nie mogła
się powstrzymać. Kilka lat temu, podczas jednej z wizyt u niej w Łodzi,
wchodząc do mieszkania zobaczyłam, jak ściska ją i obcałowuje zbiera-
jący się do wyjścia pan. „Jego ojciec jako sześciolatek był moim pacjen-
tem” – wyjaśniła.
Jeszcze na studiach wyszła za mąż za kolegę z roku, lekarza, war-
szawskiego powstańca Lecha Pawłowskiego. Przeżyli razem kilkadziesiąt
lat, aż do jego śmier
ci, a nasze córki uważają się za siostry.
Ostatnio życzyłyśmy sobie nawzajem, żebyśmy umarły pogodnie i nie
sprawiając kłopotu naszą starością. Żebyśmy zasnęły i już. Jej się udało.
Przyjmowana przez nią na świat i współwychowywana od urodzenia
moja córka: „Tak sobie myślę, że gdyby ktoś powiedział Elżuni w obozie
w 1943 roku, że dożyje roku 2007, spędzi kilkadziesiąt lat z tak fanta-
stycznym mężczyzną jak Lech, zdąży wyleczyć mnóstwo ciężko chorych
dzieci, a umrze we własnym domu, we śnie, jako 86-letnia ukochana
mama, babcia i prababcia… nie, nie mogę sobie wyobrazić, jak zareago-
wałaby na takie bzdury”.
Po tragicznym początku, dalsze życie dobrze się z nią obeszło. A jed-
nak strasznie, strasznie mi żal.

HISTORYK SZTUKI JAKO BABCIA

Nasze córki nadal uważają się za siostry. Młodsza siostra, Kasia


Pawłowska – obecnie Horna – mieszka w Łodzi, jest historykiem
sztuki, ma dwoje dorosłych dzieci: Maćka i Karolinę, oraz dwoje
wnucząt: od Karoliny Olesia, od Maćka – Sonię. Proszę tylko spoj-
rzeć: jak Tadzio Zosi, tak Kasia rękami (jeśli wolno mi się tak wyra-
zić) swoich dzieci pracowicie przedłuża Elżuni ród o prawnuków.
I o psa.
Siostry Joanna i Kaśka, od wczesnej młodości, są w nieustannym
kontakcie, głownie e-mailowym (Boże, jakich słów człowiek uczy się
na starość!), ale Kaśka czasem przyjeżdża i wtedy opowiadają sobie
każdą minutę życia od czasu poprzedniego spotkania. Albo porów-
nują matki.

SIOSTRY W MŁODOŚCI

Albo chwalą matki. Albo skarżą się sobie na matki. Nawet w sfor-
mułowaniach traktują nas jednoosobowo. To jedna z najczęstszych
fraz w ich rozmowach: „Nasze matki…”.
Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, dzieci na-
szych przyjaciół są naszymi dziećmi, wnuki naszych przyjaciół są
naszymi wnukami, prawnuki naszych przyjaciół są naszymi prawnu-
kami, pies dziecka naszych przyjaciół jest naszym psem, a nasze ży-
cie jest poszukiwaniem skarbów – takich jak przyjaciele, przyjaciele
przyjaciół itd. Nie ma z czego się śmiać.
Potrzebny przykład? Ależ proszę bardzo. Przyjaciele mojego
dziecka i wnuka, Ewcia (ukochane dziecko Joanny) i Rafał właśnie
biorą ślub, mój rzeczywisty wnuk jest drużbą…
DWUIPÓLIETNI ADAŚ WYSUWA SIĘ NA PIERWSZY PLAN

…a to małe coś, to następne pokolenie moich przyjaciół: Adaś, sy-


nek państwa młodych, czyli dla odmiany mój prawnuk. Strasznie to
zawile wygląda, ale nikt nie twierdzi, że wielopokoleniowa adopcja
jest prostą sprawą.
À propos moich dzieci i ich dzieci. Pani Hanna Kobuszewska-Zbo-
rowska napisała piękna sagę rodzinną pt. Gen humoru. Pozazdrości-
łam jej i pomyślałam, że chyba pewną linię, ciągnącą się w mojej ro-
dzinie, mogłabym nazwać „genem dzielności”. Zacznę do góry noga-
mi, bo chociaż pewien mądry człowiek zapewniał mnie, że to nie-
możliwe – nie miałam żadnych prababć ani pradziadków, nie mó-
wiąc już o jakichś prapra. Ów człowiek, który nigdy mnie nie okła-
mał, któremu ufałam jak nikomu na świecie, zresztą co ja tam będę
kręcić: mój dziadek, nie zdołał mnie przekonać do swojej tezy, jako-
by każde żywe stworzenie miało praprapra itd. przodków.
– Boża krówka też? – podawałam w wątpliwość. – A drobno-
ustrój? A hipopotam też?
– Każdy – upierał się dziadek, ale mnie nie przekonał.
Stanęło na tym, że każdy oprócz mnie. Poszliśmy na kompromis,
jak zawsze z dziadkiem.
Tak więc zaczynając z innej niż zwyczaj każe strony stwierdzam,
że Joanna i Michał, czyli następne po mnie pokolenia, mają ten ro-
dzinny gen dzielności: od dziecka umieją sobie radzić w trudnych
sytuacjach, nie proszą o nic i zawsze są dobrzy w tym co robią (tu
należałoby wtrącić, że Michał nic nie robił w szkole, a Joanna
w kuchni, ale i to doprowadzili do perfekcji, nie ma z czego się
śmiać) – czy to będzie zawód, czy hobby, czy prowadzenie samocho-
du, czy na lwa srogiego bez obawy wsiąście. A w drugą ode mnie
stronę dzielna była moja mama, babcia, wujek. Tyle rodzinnej sagi,
bo jak już wspomniałam, ojca znałam pobieżnie, dziadek, choć też
dzielny, nie był moim dziadkiem i nawet mąż był wżeniony. Rodzi-
ny z krwi i kości niedużo, ale w dobrym gatunku. O sobie nie wspo-
mniałam, choć należę do mojej rodziny i piszę właśnie całą książkę,
z której wyniknie, czy mam ten gen dzielności, czy nie.

MŁODE LEWKI SĄ DZIKIMI ZWIERZĘTAMI. MOGĄ PODRAPAĆ ALBO UGRYŹĆ. WEJ-


ŚCIE NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOSĆ

Wyliczając osoby z naszym genem dzielności, odruchowo chcia-


łam zacząć od Jurka i dopiero po chwili przypomniałam sobie, że
przecież był wżeniony, więc wszystko mogliśmy mieć wspólne
oprócz genów, bo gdybyśmy mieli wspólne geny, to nie mógłby być
wżeniony. Ale Jurek był tak dzielnym człowiekiem, że postanowi-
łam zignorować ten szczegół, jak w sezonie na czereśnie ignoruję
szczegół, że zdarzają się w nich robaki. Przez cały rok o tym pamię-
tam, a kiedy widzę czereśnie – zapominam i dzięki temu mogę je
z apetytem zajadać. Tak samo teraz: kiedy nie ma Jurka, wiem, że
nie byliśmy jedną osobą, ale przez 42 lata zupełnie o tym nie pamię-
tałam.
W jego rodzinnym domu żyło się bardzo skromnie. Ojciec był
skromnym księgowym, matka zajmowała się domem – nigdy nie
pracowała zawodowo, Jurek i Zocha uczyli się: Jurek już studiował
chemię, Zocha zamierzała po maturze iść na studia plastyczne.
Jurek uważał, że tak być nie może, żeby cała rodzina była utrzy-
mywana z niewielkiej pensji jego ojca. Trudno było uznać za zna-
czącą pomoc zarobki z korepetycji, których on i Zocha niemal od
dzieciństwa udzielali.
Miał łatwość pisania do rymu, którą odziedziczyła Joanna. Nie ma
z czego się śmiać: Joanna ma prawo, a nawet obowiązek, mieć
z nim wspólne geny. Dziedziczna zdolność rymowania mojego męża
i mojej córki ujawniła się, kiedy Joanna była wczesną nastolatką
i zaczęliśmy w drodze na wakacje uprawiać naszą rodzinną zabawę.
Próbowałam. Naprawdę próbowałam. Starałam się jak głupia, ale
nie było mowy, żebym ich dogoniła.
Jednak wolałam z nimi przegrywać w tworzeniu poezji, niż żeby
zaczęli śpiewać: taki stopień fałszowania w przyrodzie nie występu-
je. So lo nie śpiewali nigdy, ale chętnie popadali w duety. Zaprzyjaź-
niony z Joanną wybitny dziennikarz Jacek Kalabiński, obdarzony
niezwykłym słuchem językowym (pamiętacie tłumaczenie przemó-
wienia Lecha Wałęsy na wspólnej sesji obu izb kongresu USA, to
słynne „We, the People”? No właśnie), szczycił się takim samym słu-
chem muzycznym jak moja rodzina. Opisywał go bardzo trafnie:
– Cokolwiek śpiewam, wychodzi mi jedna z dwóch melodii. Jedna
jest wesoła, a druga smutna.
Mojej rodzinie zawsze wychodziła ta wesoła. Wesołe śpiewa się
głośniej.
Nie ma z czego się śmiać: z pokoju, a nawet z domu można wyjść,
ale w samochodzie człowiek jest bezbronny. Dlatego rymowanki
traktowałam jak zbawienie. Zauważyliście? Nareszcie znalazłam po-
wód, żeby skrytykować Jurka! Jest z czego się śmiać.
Zabawa podróżna w „skąd przyjechała i po co” zaczęła się od opi-
su prawdziwej sytuacji jednego z naszych znajomych. Byliśmy
w Ustce i jak wykazały ustalenia, panienka, która owego znajomego
odwiedziła:
Przyjechała ze Słupska,
Żeby dać mu dupska.

Potem dopasowywaliśmy do tego schematu różne mijane w po-


dróży miejscowości, np.:
Przyjechała z Krakowa,
Żeby dać mu, póki zdro
wa.

Albo odwrotnie:
Przyjechała z Raciborza,
Żeby dać mu, gdy zachorzał.

Potem zaczęły się trudniejsze nazwy. Zdarzało się, że napis na mi-


janym drogowskazie wywoływał w samochodzie przeraźliwą ciszę,
zakończoną okrzykiem:
Przyjechała z Kołobrzegu,
Żeby dać pod skrzynią biegów!

Czasem zupełnie nie dawało się wykombinować prostego wierszy-


ka, wtedy wolno było dorobić historyjkę:
„Jego ojciec zamartwiał się, że on może być impotentem, więc
ona postanowiła udowodnić, że to nieprawda i dlatego
Przyjechała z Brześcia,
Żeby dać mu wobec teścia.

Podczas autokarowej wycieczki do Jugosławii mieliśmy wyjątko-


we pole do popisu. Nazwy miejscowości przestały kończyć się na -
wa, -ów, -nin. Nareszcie można było rozwinąć skrzydła:
Przyjechała z Makarskiej,
Żeby dać mu swojej dziarskiej.
albo:
Przyjechała z Karlobagu,
Żeby dać mu w sarkofagu.

I jeszcze o niezwykle pięknym miejscu, którego atmosfera mogła


pomóc w rozwiązaniu omawianych problemów:
Przyjechała z Dubrownika,
Żeby dać mu, choć unikał.

Inni uczestnicy wycieczki wprawdzie nie przyłączali się do tej wy-


soce intelektualnej rozrywki, ale w czasie postojów na naszym stoli-
ku pojawiało się wino od nieznanych fundatorów.
No i klops. Joanna nagle uparła się, żeby dodać wiersz, jaki napi-
sała na Dzień Dziecka Michałowi, kiedy miotał nim tzw. trudny
okres dojrzewania. Pęka z dumy, bo dokonała wyczynu z marzeń
pokoleń autorów tekstów. Znalazła pierwszy od chyba kilkudziesię-
ciu lat nowy rym do słowa „kocham”:
Łajdak, bandyta, leń, powsinoga,
Zbir i włóczęga, w dodatku to cham.
Nieuk i gangster, obraza Boga –
Oto mój synek. Bardzo go kocham.

Jurek początkowo, jako uczeń, pisywał wierszyki, by zabawić ko-


legów i zaimponować koleżankom. W jego wieku pisanie wierszy
było normą, jednak tym różnił się od innych nastoletnich wierszo-
kletów, że pisywał nie tylko liryki: chętnie opisywał rzeczywistość
w sposób, który nazwałby satyrycznym, gdyby mu to przyszło do
głowy. Zdążył usłyszeć tyle pochwał i komplementów, że pomyślaw-
szy „raz kozie śmierć” wtargnął do piosenkarza bardzo średniej mia-
ry i rozłożył przed nim wachlarzyk tekstów, napisanych do znanych
melodii zagranicznych. Piosenkarz przeczytał, wyjął portfel i dał
oszołomionemu autorowi 20 złotych.
– Będę płacił 5 złotych za każdy tekst – obiecał – na razie wybra-
łem cztery. Ale niech pan tych pozostałych nie zabiera, zaproponuję
kolegom.
Dla ciekawskich ekonomistów: wydaje mi się, że ówczesne 5 zło-
tych miało wartość zbliżoną do obecnej. Jeśli kiedykolwiek dopadnę
profesora Balcerowicza, to spytam. Bezgranicznie wierzę, że wszyst-
ko wie i ma rację.
Nie pamiętam, kto był tym pierwszym pracodawcą Jurka. Ślad po
pamiętnych pięciu złotych za tekst (odtąd to była stała stawka Jur-
ka) wskazał wiele lat później Mieczysław Fogg, który okazał się jed-
nym z pięciozłotówkodajców. Dwaj zamożni, popularni panowie
w eleganckiej kawiarni ze wzruszeniem wspominali te 5 złotych,
które zaczynający wielką karierę solisty członek chóru Dana wręczał
studentowi chemii.
Całkiem prywatnie zwierzę się publicznie z pewnego kłopotu, jaki
sprawiałam autorowi tekstów piosenek. Po 1937 roku, jeśli w tek-
stach Jurandota śpiewa się o jakichś oczach, to zawsze o czarnych.
To licentia poetica, bo mam oczy brązowe. Żeby jednak wpakować
do tekstu powtarzające się w refrenach „brązowe”, trzeba się napo-
cić, podczas gdy czarne, spopularyzowane przez cygańskie romanse,
same się pchają: „Tak mi weszłaś w krew, dziewczyno czarnooka”,
„Oczy czarne, oczy twe” – pisywał mój mąż. A wyobrażacie sobie
„dziewczynę brązowooką” (nawet komputer podkreśla to jako błąd!)
i minę kompozytora, któremu by zaproponowano wsadzenie tego
w muzykę? Oczywiście można zamiast brązowych opiewać piwne…
„Upaja mnie twoje piwne spojrzenie”? To niech już będą te czarne.
Idę na kompromis.
I tak oto całe rozważania o genach kończę kompromisem: kiedy
w młodości myślałam o przyszłym dziecku, w moich marzeniach za-
wsze była to błękitnooka dziewczynka. Ale że Jurek miał oczy szare,
więc przy moich – wszystko jedno, czy prozaicznie brązowych, czy
poetycko czarnych – błękitne oczy progenitury boleśnie świadczyły-
by o mojej niewierności. Poszłam na kompromis i zgodziłam się na
szarozielone, zależnie od oświetlenia. Takie właśnie mają i córka
i wnuk. Nie żałuję, całkiem ładnie to wygląda. Nie ma z czego się
śmiać.
À propos kompromisu. Jurek miał umiejętność godzenia skon ik-
towanych stron bez krzywdzenia czy upokarzania żadnej. Nikomu
nie schlebiał, nikogo nie ganił. Jako dyrektor teatru często musiał
krytykować, ale nigdy nie pozwalał sobie na sprawienie bólu czy
urażenie ambicji, a to rzadko spotykana umiejętność. Dzięki niej
właśnie, od kiedy zrezygnował z teatru, zawsze był wiceprezesem
czegoś albo zasiadał w prezydium czegoś (ZAiKS, Związek Litera-
tów) i jeśli sytuacja w tym czymś była trudna, to jemu powierzano
prowadzenie obrad.
Raz tylko zetknęłam się z sytuacją, kiedy jego umiejętność godze-
nia zwaśnionych stron nie miała zastosowania: kiedy córka weszła
w okres dojrzewania i w domu nastał nieunikniony okres kon iktu
pokoleń. Obie byłyśmy silnymi osobowościami i Jurek zdawał sobie
sprawę, że próba przyznania racji którejkolwiek ze stron albo choć-
by sprowadzenia kon iktu do poziomu racjonalności, mogłaby się
skończyć śmiercią lub kalectwem. Ale i tu wymyślił sposób. Kiedy
nasze obwieszczanie argumentów przekraczało znany w przyrodzie
diapazon (podobno przy stu decybelach zdychają gołębie), wyłaniał
się ze swojego pokoju i spokojnie obwieszczał:

NASZE ULUBIONE ZDJĘCIE JURKA

– Albo przestaniecie, albo wyprowadzam się z domu.


Nie miał wątpliwości, że nie miałyśmy wątpliwości, że się nie wy-
prowadzi. Ale sama groźba była tak paraliżująca, że z fortissimo
przechodziłyśmy do piano, a w piano człowieka zazwyczaj dopada
nagła kultura. Więc i na nas znalazł Jurek sposób.
Spojrzałam na to, co o nim piszę i niemal mnie zemdliło. To co,
same zalety? W moich oczach tak.
Nie ma z czego się śmiać, ale jest z kogo się śmiać: ze mnie. Że
taka zaślepiona. I bardzo dobrze.
Wśród trzech limeryków o mnie, napisanych przez Joannę do
Szarpió afrikanskiego, jeden obejmuje również Jurka:
Stefania z Jerzym spod czterdziestego,
to dwie osoby o jednym ego.
Kto ego ma za duże,
to ja go teraz wkurzę:
niech się podzieli, sam nie zeżre go.

Wychowywany przez nadopiekuńczych rodziców Jurek, w trud-


nych warunkach materialnych, miał prawo wyrosnąć na ponurego
fajtłapę. A jednak kiedy go poznałam, był pogodnym, zaradnym,
znanym, choć zaledwie dwudziestokilkuletnim satyrykiem, pisują-
cym do „Cyrulika Warszawskiego” i do „Szpilek”, oraz autorem licz-
nych piosenek, wykonywanych w lmach przez ówczesne gwiazdy.
Gdyby płacono tantiemy za hasła w krzyżówkach, to za samo „jej
nie wypada” do dziś wpływałyby pieniądze na kawior do chleba, ku-
powanego za Powróćmy jak za dawnych lat. Za powojenne Każda mi-
łość jest pierwsza miałabym srebrną łyżeczkę do nakładania tego ka-
wioru na ten chleb.
Czas od naszego poznania się do wojny był dla nas wspaniały i to,
co rzadko się zdarza, pod każdym względem. Bo i mnie zaczęło się
szczęścić. Jurek był największą wygraną mojego życia, ale zrobiłam
też krok naprzód w teatrze. Poznaliśmy się w „Cyruliku”, kiedy by-
łam już tancerką solistką, śpiewającą pojedyncze zwrotki w piosen-
kach nałowych, co dla girlasa oznaczało wielki awans. Akcentuję
to, bo bardzo mi zależy, żeby się nie nazywało, że to Jurek mnie
wpychał. Wpychałam się bez jego pomocy, a jeśli ktoś mi pomagał
się wpychać, to Járosy. Kiedy zaczęłam spotykać się z Jurkiem,
szeptano po kątach „co on widzi w tym girlasie”, ale to Járosy zoba-
czył coś w tym girlasie i wcale nie w tym celu, co pomyśleliście. Nie
ma z czego się śmiać.
Jak to dobrze, że nie zawracaliśmy sobie głowy groźbą nadcho-
dzącej jakoby wojny, co ludzie przytomni nazywali niebezpieczną
głupotą. Dzięki ci, głupoto! Ocaliłaś najradośniejszy, choć tak krótki
okres naszego życia!
Mam zresztą nieodparte wrażenie, że gdybyśmy mądrze zawracali
sobie głowę groźbą nadchodzącej jakoby wojny, to i tak nie zdołali-
byśmy jej zapobiec. Ani się przygotować, bo niby jak można było się
przygotować na to, co przyniosła?
Ta zbawienna głupota została nam i na czas wojny. Wszystkie nie-
dorzeczności, popełniane przez nas w czasie okupacji, okazywały się
zbawiennymi decyzjami. Nie żebyśmy mieli jakiś specjalny instynkt,
po prostu w tej wojnie nawet najczarniejszy scenariusz byłby zbyt
sielski, a my byliśmy nieuleczalnymi optymistami. Postępowaliśmy
wbrew ogólnym nurtom i wychodziło na nasze. Tak postąpili np.
Járosy z Jurkiem, kiedy na niesławnej pamięci rozkaz pułkownika
Umiastowskiego z 6 września 39 roku, gdy „wszyscy mężczyźni
zdolni do noszenia broni” mieli opuścić Warszawę. Kiedy przekonali
się, jak ta ewakuacja przebiega, dwaj panowie J. wrócili do opłaku-
jących ich żon. Historia szybko pokazała, że mieli rację.
Nie znam lepszego przykładu na to, dlaczego staram się nigdy
„nie być w tołpie”, jak mawiają Rosjanie, którzy zresztą sami w toł-
pie bywają chętnie. Przez cały okres okupacji powtarzaliśmy sobie
to zdanie i stosowaliśmy zasadę kierowania się w inną stronę niż
stado. Dotyczy to nie tylko wojny, paniki czy choćby mody. Nie ma
z czego się śmiać. Za czasów, kiedy spacerując oglądałam wystawy,
zdarzało się, że coś mi się spodobało. Jeśli na tej wystawie widniał
napis „najmodniejsze”, natychmiast traciłam zainteresowanie. Uży-
wam czasu przeszłego nie dlatego, żebym na starość stała się modni-
sią, tylko dzięki niechęci do wszystkich krzyków, także mody. Moje
ciuchy sprzed kilkudziesięciu lat są evergreen, zwłaszcza te galowe,
bo rzadziej używane. Gdyby nie wojna, to pewnie miałabym jeszcze
mój szkolny mundurek. Figura mało mi się zmieniła i pasowałby,
a po mojej śmierci znalazłby amatora na licytacji: szkolny mundurek
po stuletniej dziewczynie (tyle zamierzam żyć, a jeśli wyjdzie dłużej,
to i lepiej dla mundurka) – to dopiero byłaby gratka dla jakiegoś ko-
lekcjonera! Niestety, mundurek, w dobrym zresztą stanie, to nie je-
dyna moja wojenna strata.
Niechęć do supermodnych kreacji sprawia, że nierzadko zbieram
komplementy za jakąś w niewidocznym miejscu prującą się i w nie-
widoczny sposób nadgryzioną przez mole część garderoby:
– Jaka śliczna bluzeczka! Gdzie ją kupiłaś?
– Tego sklepu już nie ma, bo dom, gdzie się mieścił, wyburzyli,
żeby zbudować MDM.
A moim największym sukcesem w dziedzinie zbierania komple-
mentów za wygląd była pochwała znakomitego scenografa teatral-
nego Władysława Daszewskiego. Spotkawszy mnie w domu ZAiKS-u
w Sopocie, zlustrował (excusez le mot) mnie wzrokiem od stóp do
głów i oświadczył z przekonaniem:
– Estetycznie pani wygląda.
Ostrzegam przyjaciółki przed robieniem mi odzieżowych prezen-
tów. Jedyna osoba, która potra utra ć to Joanna, co jest naturalne,
bo zna mnie od urodzenia, nie mojego, tylko swojego – dodaję dla
pedantów. Nie tylko z gustem, z rozmiarem też nie ma kłopotu:
mamy identyczne proporcje (ciekawe, dlaczego), tylko ona jest
o przeszło 10 cm wyższa. Więc mierzy na siebie, a potem kupuje
o dwa numery mniejszy rozmiar.
À propos córki i moich ubrań. Joanna jako późna nastolatka popa-
dła, jak większość córek, w manię chodzenia w moich ubraniach.
Wprawdzie wyrosła mi wyższa ode mnie, ale nosiła się krócej i obci-
ślej, więc miała jak znalazł. Moje buty były bezpieczne: już jako
czternastolatka musiałaby sobie, niby zła siostra Kopciuszka, obciąć
palce stóp. Jeśli chodzi o inne elementy ubrania, nie miałam nic
przeciwko temu, żeby się z nią czasem podzielić, jednak z dwoma
wyjątkami: skórzanym płaszczem i dżersejową suknią. Płaszcz przy-
wiozłam sobie z wakacji w Jugosławii i sama rzadko nosiłam, uwa-
żając za wielki rarytas. Wściekle różowa kiecka pochodziła z czecho-
słowackich chałtur, a że dżersej był u nas jeszcze mało znany, mia-
nowałam ją głównym kostiumem na występy, na które należało
ubrać się przyzwoicie, ale nie strojnie.
Wyjeżdżając na dwutygodniowe występy, doznałam przerażającej
wizji, że moje dziewiętnastoletnie dziecko, mimo zakazu, przecz
cały czas mojej nieobecności będzie chodziło do pracy w tym skó-
rzanym płaszczu i w tej dżersejowej sukni. Płaszcz zabezpieczyłam
przed zakusami bez trudu: przez dziurkę od guzika przeciągnęłam
dużą kłódkę, od której kluczyk zabrałam ze sobą. Nie musiałam tego
płaszcza do niczego tą kłódką przypinać: Joanna nie była aż tak zde-
sperowaną zbrodniarką, żeby nosić płaszcz z dyndającą na wysoko-
ści pępka kłódką. Z sukienką, wciąganą przez głowę i pozbawioną
jakichkolwiek dziurek, sprawa nie była taka prosta. Pozostało mi
tylko nastraszyć dziecko śmiercią w męczarniach (jej, nie moją), je-
śli ją ruszy.
Patent z kłódką sprawdził się bezbłędnie: Joanna nie dała jej rady.
Gorzej poszło ze śmiercią w męczarniach: córka widocznie mi nie
uwierzyła, bo przez całe dwa tygodnie codziennie szła do pracy
w mojej ulubionej i oszczędzanej kiecce. A pracowała wtedy jako
asystentka reżysera w Teatrze Współczesnym i dzięki temu zetknęła
się ze sprawiedliwością okrutnego losu. Wiesław Michnikowski, któ-
rego stale spotykała na próbach, na mój widok podczas najbliższej
wspólnej chałtury zawołał z podziwem:
– O, Joasia pożycza pani swoje sukienki? Jakie to miłe!
Nie, nie zostałam dzieciobójczynią. Zrobiłam coś gorszego: na dłu-
go zabroniłam ruszać moje rzeczy.
Mam tu aż dwa aproposy.
Pierwszy z nich dotyczy chałtur. Zaznaczam i upieram się, że
w moich ustach (powinno być „w moim komputerze”, ale jaki on
tam mój? – umarłabym ze strachu!) słowo „chałtura” nie ma ogólnie
przyjętego pejoratywnego znaczenia. Dla mnie to nie jest byle jak
odwalona robota, tylko wspólne określenie na wszystkie rodzaje po-
jedynczych występów, od wielkich gal w Sali Kongresowej, gdzie
często prowadzałam konferansjerkę, po kameralne spotkania z pu-
blicznością. Do każdej chałtury podchodziłam z taką starannością,
jakbym przygotowywała się do zagrania roli Hamleta. No, bądźmy
realistami, Poloniusza.
Jedyną przeszkodą w tej staranności był przez jakiś czas mój
wzrok, który tuż przed czterdziestką zaczął się podejrzanie wydłu-
żać. W zasadzie uczyłam się wszystkiego na pamięć, ale bywały ta-
kie chałtury, kiedy w ostatniej chwili dostawałam świstki z nazwi-
skami wykonawców, a czasem z notkami biogra cznymi. Nie było
kiedy się nauczyć, a ręka stawała się coraz krótsza. Okulary jakoś
nie pasowały do wieczorowych sukni, a poza tym wtedy jeszcze nie
miałam ochoty się postarzać. Teraz to co innego, mając 92 lata chęt-
nie mówiłabym, że mam 95, a koło czterdziestki – odwrotnie. Jak to
życie kobiety dziwnie się plecie, prawda? Przez kilka lat udawało mi
się udawać, że w czytaniu przeszkadza mi stojący przede mną mi-
krofon (co za szczęście, że nie było jeszcze tych mikroskopijnych
wynalazków, które mogą być niebezpieczne dla zdrowia, jeśli wpad-
ną do zupy) i wyciągałam rękę z kartką bardzo daleko przed siebie,
żeby tę przeszkodę ominąć. Szkieł kontaktowych jeszcze nie było.
Wynaleziono je dopiero, kiedy już ujawniłam się z okularami – wy-
nalazcy też potra ą być podli. W końcu nawet ta okołomikrofonowa
odległość stała się za krótka i trzeba by było szympansicy, żeby zdo-
łała czytać z kartki, trzymanej w ręce. Słucham? Przepraszam, nic
nie słyszałam i nie ma z czego się śmiać. Starannie przemyślałam
sprawę i sprawiłam sobie najprawdziwsze lorgnon (dla młodych:
szkła oczne a… lornetka z rączką do trzymania; face-à-main, Kopaliń-
ski), w które dałam wstawić odpowiednie dla mnie szkła optyczne.
I tak dotrwałam do bezwstydnego przestawienia się na okulary,
choć przyznaję, że pod koniec epoki lorgnon musiałam łączyć obie
metody i rękę z lorgnon wystawiać poza mikrofon.
Na razie to był apropos do pierwszego aproposa. Teraz będzie
pierwszy apropos właściwy.
Wśród wielu innych, miewałam też chałtury w domach Funduszu
Wczasów Pracowniczych.
Bardzo przyjemne chałtury: umowa podpisana na cykl spotkań
z wczasowiczami oznaczała kilka dni w jednym z naszych renomo-
wanych kurortów. Przedpołudnia spędzałam na zdrowym, świeżym
powietrzu, a każdego popołudnia i wieczoru odbywałam jedno lub
dwa spotkania z niewielkim gronem publiczności, co też bardzo lu-
bię. Żyć nie umierać, i jeszcze mi za to płacili!
Niestety, te smakowite chałtury skończyły się nagle i z dużą
awanturą. Poległam za moje niezwracanie uwagi na inność otaczają-
cych mnie osób, o czym pisałam wcześniej, protestując przeciw
określeniu „tolerancja”.
Trzonem mojego repertuaru były scenki małżeńskie, do których
potrzebowałam partnera. Czasem udawało mi się opędzić siłą miej-
scową, a w tej kategorii najmilej wspominam występ w skolimow-
skim Domu Aktora, gdzie mojego męża zagrał ksiądz. Tak, najpraw-
dziwszy ksiądz, kapelan Skolimowa, mój ukochany ksiądz Kazimierz
Orzechowski. To prawda, że kiedyś był aktorem, ale nie każdy aktor
potra tak jak ksiądz Kazimierz podawać puenty, a dla mnie nieza-
pomnianym przeżyciem było wykłócanie się z mężem w najpraw-
dziwszej sutannie.
Ale rzadko mogłam liczyć na takie szczęście, że znajdę partnera
na miejscu, toteż zazwyczaj przywoziłam własnych. Po prostu pyta-
łam kolegów, kto ma ochotę spędzić kilka dni w dobrych warunkach
klimatycznych i mieszkaniowych, podczytując mi kilka kwestii pod-
czas spotkania. Uczyć się na pamięć nie musieli, bo wklejałam im
teksty w gazetę, którą lekceważąco czytali w czasie rozmowy.
W ten sposób wykształciła mi się grupka stałych mężów. Jeden
z moich ulubionych partnerów, uroczy człowiek i bliski przyjaciel,
był zdeklarowanym, jawnym (w środowisku) homoseksualistą, na co
kompletnie nie zwracałam uwagi, bo jeździłam do tych ośrodków
FWP do roboty, a nie do romansowania.
W jednym z takich domów dostałam luksusowy pokój z łazienką
(co było rzadkością), a mój partner normalnie luksusowy, bez ła-
zienki. Wieczorami, po spotkaniach i wieczornym spacerze, rozcho-
dziliśmy się do swoich pokoi. Ale kilka razy mój partner miał ochotę
na kąpiel, więc już w piżamie pukał do mnie, kąpał się i jeszcze so-
bie gadaliśmy, czasem każde z nas dzierżyło kieliszek czegoś prze-
zroczystego w dłoni. Dzięki zmniejszonej różnicy płci mogliśmy po-
zwolić sobie na traktowanie tych wizyt z całkowitą naturalnością
i nie zamierać na dźwięk kroków na korytarzu.
Mogliśmy i nie mogliśmy. Przy naszej całkowitej obojętności na
orientacje seksualne, nie pomyśleliśmy o tym, jak odbiorą naszą
przyjaźń niezorientowane w niuansach wczasowiczki. „Skandal!” –
pisały do dyrekcji FWP – „Między schorowanych ludzi pracy spro-
wadza się rozwiązłych artystów, którzy biegają po korytarzach
w nocnej bieliźnie, a w pokojach urządzają sobie całonocne orgie!”
– pisały. – „A do tego przydziela im się najlepsze pokoje z łazienka-
mi, podczas gdy schorowany człowiek pracy musi stać w kolejce na
korytarzu!” – pisały.
Skończyło się zakazem występów w ośrodkach, należących do
FWP. W ten sposób poległam za romans z bardzo atrakcyjnym męż-
czyzną, który w żadnym razie nie miałby ze mną romansu.
Niesprawiedliwe. Ale od tego czasu zamiast goryczy zaprząta
mnie myśl: co by zrobiły te babsztyle, gdybym dla obrony czci wła-
snej, powiedziała prawdę? Ho ho! Dopiero byłoby z czego się śmiać!
To miała być puenta, ale życie przyniosło mi nową. Właściwie nie
tyle życie, co poczta elektroniczna. Joanna ma serdecznego przyja-
ciela Krzysztofa Bobrowskiego, nie tak dawno niekwestionowaną
gwiazdę wśród realizatorów polskiej telewizji, obecnie mieszkające-
go w Chicago. Od kiedy moją córkę przyssało do komputera, stale ze
sobą korespondują. Joanna posłała mu powyższe dramatyczne wspo-
mnienie, a Krzysztof potra ł spojrzeć na nie w szerszej, historycznej
perspektywie:
To rzeczywiście śmieszne, z tymi domami FWP, ale już nie do powtó-
rzenia. I to nie z powodów obyczajowo-seksualnych, tylko marketingo-
wych. Wyobraź sobie taką sytuację dzisiaj: przecież Stefanię i Jej sce-
nicznego partnera wręcz by PROSZONO, żeby takie nocne sensacje urzą-
dzali. A potem na każdy ich występ waliłaby tzw. frekwencja drzwiami
i oknami. Nie ma lepszej reklamy niż właśnie skandal obyczajowy. On
by się do faktów nijak nie musiał mieć – ważne jest to, co gawiedź na ję-
zykach nosi. A tutaj purytanizm komuszej władzy przepuścił taką okazję
do zarobienia dodatkowej góry szmalu! Upatruję w tym jedną z przyczyn
upadku tamtego ustroju. Szmalu im zabrakło, ot co, i to na własne ży-
czenie… A Amerykanie wymyślili „Playboya” i proszę: na wszystkie ra-
kiety i bombki było ich stać, zim
ną wojnę wygrali.
To zupełnie nowe spojrzenie. I co się okazuje: wtedy straciłam,
a teraz bym zarobiła. Zawsze mówiłam, że w żadnym stopniu nie
byłam o arą komunizmu, a jednak okazuje się, że nikt im się nie
wywinął, nawet ja!
Drugi apropos do opowieści o dżersejowej kiecce dotyczy ulubio-
nych ubrań. Moja przyjaciółka i rówieśnica Zosia Wilczyńska (już
o niej pisałam), która ma pamięć jak słoń, potra ła zauważyć, że na
pogrzebie wspólnej znajomej nosiłam tę samą garsonkę co na ślubie
wnuka innej wspólnej znajomej:
– Nie pomyślałaś, że będzie ta sama publiczność? – zwróciła mi
uwagę.
Nasze pogawędki z Zosią warte byłyby przytoczenia. Oto próbka:
– Wiesz co? Przez 70 lat nigdy się nie pokłóciłyśmy. Mogłoby być
ciekawie. Spróbujemy?
– Teraz? Było się kłócić, jak byłyśmy piękne i młode i nastawione
na chłopów. A o co teraz mamy się kłócić? O to, która bardziej głu-
cha?
Doszłyśmy z Zosią do konkluzji, że powinnyśmy umrzeć jednocze-
śnie, bo jak tylko jedna umrze, to druga nie będzie miała kogo spy-
tać, kto był trzecią żoną pewnego Stasia w 1930 roku.
Chociaż… to taka piękna wizja. Umarłam, jestem w niebie (a niby
gdzieżbym miała być?!), i nagle czuję jakiś niepokój. Zerkam zza ob-
łoczka: coś z córką? Nie, w porządku. Coś z wnukiem? Nie, też
wszystko jak trzeba. Jakieś nieszczęście narodowe? Nie, naród snuje
się i narzeka jak za najlepszych czasów. Za najgorszych nie snuł się
i nie narzekał. Więc co mnie tak drapie nad żołądkiem? O ile oczy-
wiście będę miała żołądek. Zerkam do ogrodu w Skolimowie – a tam
Zosia wyciąga ręce w moim kierunku i woła:
– Stefcia, ale czy to była ta raszpla, która przedtem wykończyła
Janka?
Nie masz ci spokoju ani na tym, ani na tamtym świecie. I to jest
piękne. Nie ma z czego się śmiać.
No i tak, krok po kroku, raz do przodu raz do tyłu, od informacji,
że się urodziłam dobrnęłam do równie wiarygodnej informacji, że
umarłam. Luka między uświadomieniem sobie, jak mało przede mną
doczesności a tej doczesności utratą, jest śmiesznie mała.
Zaraz zrobię coś, czego się nie robi w ogóle, a cóż dopiero w sytu-
acji satyryka, który w pierwszych słowach zamierzonej facecji zdra-
dza puentę, a następnie ją komentuje. Ale na razie opiszę technolo-
gię produkcji tekstu, który masz czytelniku przed sobą.
Piszemy z Joanną w ten sposób, że – etap pierwszy: zapisuję kul-
fonami kilka stron bloku w kratkę. Ponieważ tego, co napisałbym
normalnym odręcznym pismem, w dodatku poganiana wspomnie-
niami, nie dałoby się odczytać, piszę wyłącznie wersalikami. Do-
szłam do takiej wprawy, że nawet dedykacje na książkach i kartki
okolicznościowe też piszę „drukowanymi literami”. Dzięki temu po-
mysłowi czasem udaje mi się nawet odczytać to, co zanotowałam
tylko dla siebie. Drugi etap polega na położeniu dzisiejszej sterty
kartek na klawiaturze komputera córki – późnym wieczorem, kiedy
ona już śpi. Trzeci etap: rano budzę się i znajduję na moim biurku
wczorajszą porcję, nie tylko przepisaną przez skorumpowaną skom-
puteryzowaną (cholera! Pisuję do prasy codziennej i ręka mi się zru-
tynizowała) córkę, ale w dodatku tekst jest poprawiony, powyrzuca-
ne głupoty, jak pomylenie dat, kolejności zdarzeń i występujących
w nich osób. Czasem, wspominając życie rodzinne, mylę wnuka
z jego dziadkiem, a siebie z córką. Zdarza mi się też pomylić oblęże-
nie Warszawy z Powstaniem. No co? Jedno i drugie w Warszawie,
jedni i drudzy strzelali, jedni i drudzy zepsuli mi imieniny, wypada-
jące 2 września.
Zresztą nie tylko mnie się myli. Wieszcz słusznie przewidział, że
listopad dla Polaków niebezpieczna pora i pomylił listopad z wrze-
śniem (jako wieszcz powinien pisać nie o tym, co było, lecz o tym,
co będzie). Tak się dzieje, kiedy wieszcz nie tylko nie ma kompute-
ra, ale nawet córki.
(– Teraz ja, Joanna, coś powiem. Nie zamierzałam nic poprawiać ani
zmieniać, w końcu to nie ja jestem autorką. Ale pękłam w momencie,
kiedy z tekstu mamy wyszło mi, że pani Irena miała dziecko z nocni-
kiem. Nie mogłam się powstrzymać, a teraz pa, z powrotem się cho-
wam).
Czwarty etap: czytam ten przepisany i poprawiony tekst, autory-
zuję poprawki Joanny. Moja rola w tej fazie ogranicza się najczę-
ściej do dodawania tu i ówdzie ogonków do a i e. Etap piąty: córka
przepisuje na czysto z moimi ogonkami. To się dzieje po południu,
i dobrze, że w tym czasie nie śpię: bardzo lubię podsłuchiwać, co
moje dobrze wychowane dziecko mówi do swojego komputera.
Mogłabym teraz przekazać gotowy materiał wydawcy. Mogłabym,
gdybym była skończyła książkę. Jednak do tego jeszcze kawałek
drogi, a czas nagli.
Niedługo skończę 93 lata i wydawca w razie mojej pogodnej
śmierci zostanie się jak kto głupi. Licząc się z taką ewentualnością,
jako osoba odpowiedzialna mam zamiar naszykować poświadczony
notarialnie dokument, nakazujący córce dokończenie wspólnego
dzieła. Wyznaczę nagrodę dla czytelnika, który odgadnie, od jakiego
miejsca Joanna pisała sama.
O, właśnie usłyszałam, co powiedziała moja córka, kiedy doszła
do tego miejsca. Ho ho! Jędrnie opowiedziała swojemu komputero-
wi (któremu zresztą – à propos – nadała staropolskie imię Spiczy-
gniew), co myśli o pisaniu jako ja, a użyła słów dawniej nie do przy-
jęcia. Cieszę się i dziękuję Joannie za powiew nowoczesności, tak
bardzo mi dla odświeżenia stylu potrzebny. Przed zarzutami nie-
współczesności mojej polszczyzny bronię się wielokrotnie tu używa-
ną dupą. Niech każdy zrozumie to oświadczenie jak mu serce dyktu-
je.
Jeśli więc córka nie zgodzi się pisać jako ja, to ja będę musiała
kończyć niniejsze dzieło po śmierci. Nigdy nie zawaliłam żadnej
sprawy do tego stopnia, żeby sprawić komukolwiek kłopot – jeżeli,
to tylko sobie, jak i w tym przypadku. Wydawca tylko na tym sko-
rzysta: wiadomo, że sprzedaży książki bardzo sprzyja adnotacja
„wydane pośmiertnie”. A co dopiero, jeśli książka ukaże się z adno-
tacją: „napisane pośmiertnie”?!
Nie ma z czego się śmiać, nie takie rzeczy się zdarzają. Mam apro-
posa z serii „Żywot Joanny”. Niech sama opowie.
JO AN NA: W latach 80. stale bywałam u wspomnianych już przy-
jaciół, niesłychanie towarzyskich i gościnnych Olgi i Wiesława Jo-
hannów.
Johannowie, znani przedstawiciele uznawanych za prestiżowe za-
wodów, uwielbiają przyjmować i karmić gości, a do tego intensyw-
nie działali w podziemiu, toteż przez ich malutkie mieszkanko, a po-
tem i dom i ogródek, stale przewijał się bardzo interesujący zestaw.
Każdy powód był dobry. Proszę tylko spojrzeć, oto święto o nazwie
„Dożynki geriatryczne”.
Z LEWEJ OLGA, POŚRODKU WIESŁAW

Państwo P. są przyjaciółmi gospodarzy jeszcze z liceum. Pewnego


dnia przed jakimś hucznym świątecznym spotkaniem P. zadzwonił
i spytał, czy mogą zabrać ze sobą Ryszarda, czyli kuzyna, który wła-
śnie przyleciał z Anglii. Zapanowała radość: nowy człowiek, nowe
opowieści, nowa gęba do karmienia. P. przyszli, usiedli i zeznali, na
czym polega problem z Rychem. Otóż mieli oni w Anglii daleką ku-
zynkę, która wiele lat wcześniej wydała się za zangielszczonego Po-
laka, byłego pilota RAF-u. Ów dużo starszy od niej Rychu zmarł był
właśnie, a chciał być pochowany w rodzinnej polskiej wiosce. Ponie-
waż w stanie wojennym występowały przejściowe kłopoty z podró-
żowaniem do kraju, wdowa załatwiła zezwolenie i przysłała pań-
stwu P. Rycha w urnie samopas, żeby zawieźli go i pochowali tam,
gdzie sobie przed śmiercią zażyczył. Niestety, P. nie mieli czasu,
żeby ni stąd, ni zowąd jechać na wieś, więc Rychu czekał w swojej
eleganckiej puszce na obiecaną wycieczkę. Tu jednak wyłonił się
szkopuł: mieszkająca z nimi mama Zosi P. z nabożnym lękiem od-
mówiła pozostawania z Rychem sam na sam w domu. Tak więc pań-
stwo P. wszędzie zabierali Rycha ze sobą. A ponieważ dość długo
nie mieli czasu na podróż, Rychu zdążył stać się atrakcją sezonu to-
warzyskiego. Na dzień dobry padało rytualne pytanie: „Co u Ry-
cha?” – „A, dziękujemy, ma się dobrze, jest w przedpokoju” – odpo-
wiadali opiekunowie brytyjskiego gościa.
A kiedy wreszcie pojechali na tę wieś i Rycha między nami zabra-
kło, pozostało po nim puste miejsce i ciepłe wspomnienie. No i pro-
szę: czy taki nieobecny w ojczyźnie od kilkudziesięciu lat Polonus
mógł się spodziewać, że zostanie niezapomnianym kompanem w do-
borowym towarzystwie? Opowieść o Rychu przynosi pełne optymi-
zmu westchnienie: jak to człowiek nigdy nie wie, co go jeszcze cze-
ka…
STE FA NIA: Widzicie? Zawsze jest z czego się śmiać. A jeśli poza-
grobowe rozważania przypadkiem kogoś zasmuciły, to niech się cie-
szy: niedługo spotka go coś dobrego.

Życie jest symetryczne i – że zacytuję klasyka, choć nie wiem któ-


rego – „po deszczu jest słońce” itd. I tak w najtragiczniejszym okre-
sie naszego życia, pod koniec sześciu lat choroby Jurka, niedługo
przed jego śmiercią, los zesłał na nas coś, co nie pozwalało pogrążać
się w rozpatrywaniu nieszczęść. Było bezgranicznie absorbujące,
rozprzestrzeniło się na cały dom i wydawało z siebie dźwięki, prede-
stynujące go do roli czwartego tenora.
Joanna nadała temu czemuś imię, które, choć było imieniem mo-
jego ojca i mojego ojczyma, dopiero teraz stało się dla mnie najpięk-
niejszym imieniem świata. Nawet Jurek, który nigdy nie przepadał
za malutkimi dziećmi, oszalał na jego punkcie. Do dziś wzrusza
mnie taki obraz: Jurek siedzi w swoim fotelu, obok stoi leżaczek kil-
kumiesięcznego Michała, którego Joanna karmi jakąś kaszką. Jurek
co chwila nieporadnie macha jedyną czynną ręką i mówi „Misiu, Mi-
siu”, a Michał zarykuje się ze śmiechu, bryzgając kaszką na wszyst-
kie strony.
Imię Michała nie wzięło się z moich koneksji rodzinnych, po pro-
stu Joanna, jak twierdzi, już od dziecka marzyła o zwariowanym
synku Michałku. I wyszło.
À propos imion. Wspomniałam wcześniej, że komputer mojej cór-
ki ma na imię Spiczygniew. Jest to imię na tyle oryginalne, a histo-
ria nadania go komputerowi tak powiązana z polską historią współ-
czesną, że mam ochotę opowiedzieć, skąd się wzięło.
Na początku stanu wojennego Joanna doznała zaszczytnych kło-
potów w pracy. Po pół roku bezrobocia pozwolono jej wrócić do te-
lewizji, ale z zakazem wykonywania zawodu. W ten sposób zasiadła
na następne pół roku w biurze, gdzie, wykonując w ciągu jednego
dnia przydzieloną jej tygodniową normę opracowywania materia-
łów, śmiertelnie się nudziła. W tym samym czasie Danusia Rastawic-
ka, jej najbliższa przyjaciółka i moja ulubiona przyszywana córka,
musiała leżeć martwym bykiem z zagrożoną ciążą i nudziła się co
najmniej tak samo. Z tych nudów Joanna zaopatrzyła się w Słownik
imion staropolskich i codziennie w godzinach biurowych dzwaniała
do Danki z propozycjami co bardziej zawiłych imion o charakterze
głęboko słowiańskim. Świetnie się przy tym bawiły, do momentu,
kiedy Joanna wygrzebała „Spiczygniewa”. Nie wiadomo dlaczego
Danusia przy Spiczygniewie się wściekła, kobiety w ciąży miewają
różne dziwne reakcje. Na troskliwe pytania przyjaciółki, dlaczego
taki gniew z takiej piczy tak ją rozzłościł, odmówiła odpowiedzi
i rzuciła słuchawkę. Joanna została na kilka lat z niewykorzystanym
Spiczygniewem, dopiero kiedy sprawiła sobie komputer, odetchnęła
z ulgą. Dziecko Danusi ma na imię Ania. A ja wreszcie znalazłam
pretekst, żeby wstawić jakiś nowoczesny (choć wzięty ze słownika
staropolszczyzny!) wyraz poza rytualną dupą. Rytualna dupa… Czy
słyszycie, jak pięknie to brzmi?
Tyle o Spiczygniewie, wracam do Michała. Misiek nie może pa-
miętać dziadka, który umarł, kiedy on miał półtora roku. Ale słyszał
o nim tyle wspomnień i anegdot, że czasem ma wrażenie, jakby go
pamiętał. Pracuje teraz bardzo daleko i nie może przyjeżdżać często.
Jednak zawsze, kiedy się pojawia, sam z siebie proponuje eskapadę
na cmentarz. To zupełna abstrakcja, ale chciałabym móc dzielić
z Jurkiem wzruszenie, kiedy widzę przejęcie, z jakim jego wnuk od-
nawia tablicę, układa kwiaty i zapala znicze. A może wcale nie taka
abstrakcja? Może je dzielę?
Michał, o którym nawet z największą dobrą wolą nie da się wy-
kwintnie powiedzieć, że „w okresie dojrzewania nie sprawiał kłopo-
tów wychowawczych”, wyrósł na odpowiedzialnego, interesującego
mężczyznę, którego bardzo rodzinną cechą jest jeszcze bardziej
upiorne od naszego poczucie humoru. I, co zabawne, przeskoczył
pokolenie: zycznie jest tak podobny do Jurka, że nawet kiedy był
kilkulatkiem, znajomi od razu to zauważali.
STERNIK DUŻEJ JEDNOSTKI

W interesie czytelników kończę na razie z Michałem, bo jak wsia-


dam na Misia, to trudno mnie zdjąć. Nie ma z czego się śmiać. Każ-
da babcia głupieje i uważa swojego wnuka za wyjątkowego. Kult
wnuka ogłupił wiele moich przyjaciółek, których wcześniej nawet
własne dziecko nie ogłupiło.
Tylko że Miś jest naprawdę wyjątkowy.
– À propos kultu. W tzw. kultowych restauracjach omija mnie
wiele rozkoszy podniebiennych, bo nie rozumiem i nie potra ę wy-
mówić nazw potraw.
Czy nie można ich ponazywać po polsku? Dam przykład deseru,
który wszyscy znacie.
Melba. Powinna się nazywać: „lody imienia pewnej łajdaczącej się
dziewiętnastowiecznej śpiewaczki, nazwane tak przez jednego z jej
licznych wielbicieli”. W restauracji, nie mogąc wskazać palcem na
potrawę na talerzu pani przy sąsiednim stoliku, bywam skazana na
wskazywanie palcem potrawy w menu i nigdy nie wiem, co dostanę.
Kult. Z dzisiejszą manią wielkości modę określa się na wiele nadę-
tych sposobów. Jeszcze niedawno aktor bywał modny, dziś jest kul-
towy. Aktorka, która niedawno byłaby seksowna, dziś jest chary-
zmatyczna. Nie wyszydzam z zazdrości, że nie jestem modna, kulto-
wa ani charyzmatyczna. Teraz, po dziewięćdziesiątce, to żadna sztu-
ka nie być, ale zapewniam, że gdybym w młodości, zakrapiając
w SPATiF-ie czy Kameralnej wiedziała, że upijam się w kultowych
knajpach, to do końca życia pozostałabym trzeźwa jak noworodek.
O ile noworodki są trzeźwe. W ich zachowaniu nic na to nie wskazu-
je, a nie słyszałam, żeby badano je alkomatem.
Kultowe są również seriale. Od dłuższego czasu nie oglądam tele-
wizji, co utrudnia mi rozwiązywanie krzyżówek, pełnych haseł w ro-
dzaju „psychopatyczny antykwariusz z kultowego serialu”. Żeby roz-
wiązać do końca jakąkolwiek krzyżówkę, musiałabym codziennie
przez kilka godzin oglądać te seriale, co nie zostawiłoby mi czasu na
rozwiązywanie krzyżówek. A podobno krzyżówki są w moim wieku
rozwijającą umysłowo rozrywką.
Albo książki. Prawie każda, jeszcze zanim ukaże się w księgar-
niach, określana jest jako kultowa. Czyli modna. A ja modnych nie
czytam. Zresztą nie muszę. Pragnąc skierować w bezpieczniejszy
nurt zbaczającą ku polityce dyskusję, bez ryzyka można nawiązać
do takich klasycznych utworów jak Szelmostwa Lisa Witalisa, Rozma-
wiała gęś z prosięciem, Nie pieprz Pietrze czy któregokolwiek wiersza
Brzechwy. Wszyscy czytali, niektórzy cytują z pamięci, zawsze znaj-
dzie się jakiś apropos. I rozmowa z politycznej staje się kulturalna,
choć niepozbawiona nutki aktualności.
Niedawno wyczytałam, że uczniowie jakiejś podstawówki z wła-
snej inicjatywy postanowili uczynić Brzechwę patronem swojej szko-
ły. Ależ się Janek musiał cieszyć! Czynniki odmówiły, a dzieciaki
usłyszały, że Brzechwa nie może być ich patronem, bo w czasach,
których nie pamiętają ich rodzice, miał dobrze widziane, a dziś źle
widziane poglądy czy coś w tym rodzaju; w domyśle: Żyd. Dzieciaki
nie zrozumiały, ale tak zażarcie walczyły, że Janek i tak musiał się
cieszyć widząc, jak go kochają.
À propos inicjatywy czynników w sprawach patronów szkół: za-
wdzięczam im ksywkę. Kilka lat temu jedno z gimnazjów w Wawrze
zaproponowało uczniom, żeby wybrali sobie patrona szkoły. Zwycię-
żył Kazimierz Deyna. Jednak Rada Dzielnicy Wawer na Deynę się
nie zgodziła, bo za mało poważny, i postanowiła narzucić patrona
wg własnego gustu. O ile dobrze pamiętam, nazwa szkoły miała
brzmieć: „im. Pamięci O ar Mordu Wawerskiego 27 grudnia 1939
roku”. Nieopatrznie obśmiałam ten pomysł w drobnym tekście dla
prasy, usilnie podkreślając, że nie zamierzam uwłaczać pamięci o ar
(sama pamiętam szok, kiedy rozeszła się wieść o tej zbrodni, jednej
z pierwszych zbrodni hitlerowskich w Polsce), przeciwnie, raczej jej
bronię. Bo nie można wymagać od dzieciaków, żeby nie używały
skrótów nazwy, a więc jak będą mówić? „Do »O ar« chodzą najlep-
sze laski”? Albo: „W »Mordzie« mają odlotowe imprezy”? Przykro
mi, ale jest z czego się śmiać.
Jednak pewien wawerski radny był innego zdania. Wystosował
protest przeciwko mojej bezczelności, za każdym razem z samoza-
parciem pisząc o mnie per „niejaka”: „niejaka Stefania Grodzień-
ska”, „niejaka pani Grodzieńska”. Nie wiem dlaczego, ale widocznie
ta „niejaka” do mnie pasowała, bo od tego czasu najbliższe otocze-
nie stale nazywa mnie „Niejaką”. Owszem, upoważniam do używa-
nia tego określenia, ale uprzedzam: za zgubienie litery „e” podam
do sądu!
Nie wiem, jak skończyła się sprawa nazwy gimnazjum w Wawrze,
bo straciłam ją z oczu na etapie rozważania przez radnych, czy nie
dodać do „Mordu” zamiast „Wawerskiego” – „Dokonanego przez
Niemców na Mieszkańcach Wawra”.
A teraz bez aproposa o moim problemie, który dotyczy każdego
fragmentu tej pisaniny.
Próbowałam policzyć, ile wydano mi książek, wliczając wszystkie
zbiorki satyrycznych kawałków. Nie zdołałam. W czasach mojej pro-
sperity, około połowy ubiegłego wieku, tłumaczono moje duperele
na wszystkie bratnie języki, zaznaczam, że węgierski i wschodnio-
niemiecki też były bratnie. Od czasu do czasu jakiś wczasowicz, po-
znany nad Morzem Czarnym czy nad Balatonem, natykał się na
moje nazwisko na okładce cienkiej książeczki i zawiadamiał mnie
o tym w najbliższej kartce z życzeniami z okazji rocznicy Rewolucji
Październikowej. Prawo autorskie było w powijakach, nikt się nie
przejmował, a już najmniej wydawcy, którzy gdyby się przejęli, to
musieliby płacić autorowi. I wtedy autor by się dowiedział. A że
tego nie robili, dzięki Bogu nigdy nie zapoznałam się z treścią moich
zbiorków, co ze względu na jakość tłumaczeń, o której pisałam
wcześniej, było może więcej warte niż honorarium np. w forintach.
À propos rozumienia – przepraszam za górnolotne wyrażenie –
ducha języka, które to rozumienie powinno być podstawą dokony-
wania tłumaczeń. Tego aproposa dedykuję uczonym w odpowied-
nich dziedzinach, niech i ja przydam się na coś (poza gerontologią
i historią przedwojennych kabaretów) polskiej nauce. Przy okazji
wspomnienia o mojej seksualnej przygodzie z Funduszem Wczasów
Pracowniczych, pisałam już o korespondencji Joanny z jej przyjacie-
lem w Chicago Krzysztofem Bobrowskim. Piszą do siebie stale i po-
ruszają mnóstwo zdumiewających tematów. Mam uczucie, że tu
właśnie powinnam pokazać czytelnikom buźkę człowieka, który od
lat stanowi dla mojej córki nieosiągalny ideał zawodowca, a ostatnio
wspomaga nas intelektualnie.
KRZYSZTOF – ODKRYWCA PIŹDZIERNIKA

Otóż Krzysztof dokonał wielkiego odkrycia, które powinno spowo-


dować natychmiastowe zmiany w słownikach języka polskiego
i w podręcznikach historii:
Jak wiadomo, październik jest pierwszym naprawdę jesiennym miesią-
cem, a na jesieni wiatry się rozzuchwalają i wieją z szatańską mocą.
Nasi przodkowie mieli gęby niewyparzone i nie krępowali się zbytnio.
Jak wiał wiatr, to mówili, że piździ. Więc ten miesiąc, to był dla nich,
nieokrzesanych Prasłowian, „piździernik”. Tylko ze względu na Rewolu-
cję zmieniono jego nazwę na „październik”. Bo to by głupio brzmiało:
„Rewolucja Piździernikowa”.
Oto wyczucie słowa i umiejętność znalezienia jego źródeł, czyli
właśnie to, czego z reguły brakowało moim tłumaczom. Wyjątkiem
były mistrzowskie przekłady Jarosława Langera, o którym była już
mowa w związku z moją czeszczyzną na występach w Czechosłowa-
cji. Rozumiał nie słowo po słowie, najpierw rozumiał tekst jako ca-
łość, a dopiero potem brał się za tłumaczenie. Nie było idiomu, dla
którego nie znalazłby czeskiego odpowiednika. Jarosław nie tylko
świetnie spolszczał, nie tylko pedantycznie przestrzegał wszystkich
wymogów prawa autorskiego, ale on jeden przysyłał mi wszystkie
moje tomiki. Nieopisany bałagan w moich archiwach jakimś cudem
nie pożarł wszystkich moich czeskich książek. To i owo tam i ów-
dzie wpada mi w ręce, według wspomnianego już prawa przyrody
głoszącego, że jak się czegoś szuka, to zawsze znajduje się to, czego
szukało się kiedyś. W ten sposób, kolejny raz próbując policzyć cho-
ciaż te książki, które znam, przypadkiem tra łam na przysyłane
przez Langera tomiki i w ten sposób Langer przywrócił mnie do
tego, co piszę.
Jednak rzadko to jest aż tak proste. Czytelnicy nie mogli nie za-
uważyć mojego mało chwalebnego zwyczaju niekończenia wątków
tam, gdzie się zaczęły. Wiele stron dalej przypominam sobie i koń-
czę wątek, kiedy czytelnik już zapomniał początek (skłonność do
niezamierzonego rymowania odziedziczyłam po córce, tyle że ona
zamierza). Wynika to z tej prostej przyczyny, że często kiedy zaczy-
nam zdanie i już nawet jestem w nim zaawansowana, dzwoni tele-
fon. Kiedyś telefony oznajmiały mi, że jestem suką, że mąż mnie
zdradza, że ja zdradzam męża. Teraz ukierunkowały się na uświada-
mianie mi, że jestem beztalenciem, że jestem megalomanką, że je-
stem snobką, że jestem mitomanką, która wymyśliła, że miała matkę
w Paryżu. Kiedy telefon odrywa mnie od pisania, mój mózg swobod-
nie szybuje (szybujący mózg bardzo mi się podoba) nad pisaniną,
ale ponieważ ja jestem w tym czasie zajęta rozmową, on wykorzy-
stuje ten brak kontroli i skręca w zupełnie innym kierunku. Po odło-
żeniu słuchawki zapisuję, żeby nie zapomniał (ja nie mam sklerozy,
to on ją ma) co mi podsunął, i dopiero po dłuższym czasie przypo-
minam sobie, od czego mnie odciągnął. Potem z narzuconych przez
niego tematów wyłaniają się aproposy, i dopiero kiedy się z nimi
uporam, mogę wracać do zaczętego wątku.
No to wracam do zaczętego wątku. Policzyć moje arcydzieła we
wszystkich językach świata, no, może jego części, próbowałam po
to, żeby oświadczyć, że mimo wydania mnóstwa zbiorków tekstów,
napisałam tylko trzy prawdziwe książki: powieść Wspomnienia chał-
turzystki i dwie książki rzeczywiście wspomnieniowe: Urodził go Nie-
bieski Ptak i Już nic nie muszę. Tak więc w „dużych formach” nie
mam takiej wprawy jak w pisaniu dupereli. Duperele mają tę prze-
wagę nad dużymi formami, że można je wygłaszać na żywo, a ja ko-
cham żywą publiczność.
Jeśli ktoś pomyśli, że skądś zna ten obrazek w tle trzeciego zdję-
cia, to niech się nie męczy, już wyjaśniam: to karykatura według
mojego ulubionego zdjęcia, którym wiecznie się chwalę. Było nawet
na tylnej okładce pierwszego wydania Wspomnień chałturzystki,
a w drugim awansowało na przednią. Co nie oznacza, że nie mogę
jeszcze raz się nim pochwalić:

Przygnębia mnie, że komputer, jak montaż telewizyjny, wyłapuje


wszystkie wpadki i przejęzyczenia, mało tego, podkreśla na czerwo-
no jako błąd każdą zabawę słowną, każdy kalambur. Jednak gadając
mogę sobie pozwolić na dużo więcej.
Po pierwszym silnym oporze, już dawno doceniłam liczne zalety
Spiczygniewa i postanowiłam na niego nie narzekać. Zazwyczaj ma
rację, to nie jest głupie urządzenie: wielu wyrazów, zwłaszcza wy-
myślanych na bieżąco, nie zna i podkreśla je na czerwono, ale „bim-
ber” znał od razu.
Zresztą nie mam czasu wytrząsać się nad wadami i zaletami kom-
putera: szukam książki. Ja zawsze szukam książki, jak nie tej, to in-
nej. Nie znam człowieka, który nie szuka jakiejś książki, własnej
albo pożyczonej. Tej pożyczonej tylko wtedy, kiedy trzeba ją oddać
– bo inaczej po co miałabym jej szukać? Dawno ją przeczytałam,
więc po co mi ona. Skoro ją przeczytałam, to najprościej byłoby od-
dać, ale żeby oddać, trzeba znaleźć. Przeglądam półki, myszkuję po
szu adach. Szu ada to diabelski wynalazek. Szukam książki. Mój
szatan stróż jest niestety inteligentny. Ten bałwan ma talent do wy-
myślania miejsc, które z niewinną miną kryją to, co jest natychmiast
potrzebne. Moje biurko ma dwie szu ady pod nosem (moim) i tam
jest wszystko. Dzięki temu nic nie mogę znaleźć. Nigdy nie wkłada-
łam książek do szu ad, ale właśnie dlatego szukam tej książki po
szu adach, że nie ma jej nigdzie tam, gdzie wkładam książki.
W przedniej części wysuniętej szu ady są olki po tabletkach, ako-
niki po pastylkach, listki po kapsułkach – masa identycznych opako-
wań po zupełnie różnych lekach na starość. Mój anioł strażnik – nie
mylić z szatanem stróżem – bazyliszkowym wzrokiem śledzi co ły-
kam. Nigdy nie jest usatysfakcjonowany i słusznie. Co jakiś czas wy-
daje syk: „A to różowe wzięłaś? Nie to, to jest czerwone! Nie to, to
jest amarantowe! Nie! To jest pomarańczowe!”. A co za różnica.
Przecież wszystkie są na starość. Na nic innego nie choruję.
Idę naszykować sobie zagrychę pod pastylki, tabletki i kapsułki.
Anioł strażnik nie traci czujności.
– A coś ciepłego?! – grzmi.
Oto ważna informacja autobiogra czna: pierwszy raz w życiu uży-
łam grzmienia, które znienawidziłam za nadużywanie. Grzmią wszy-
scy, najczęściej adwokaci, sędziowie, posłowie i lekarze. O czym to
było, że pierwszy używający był geniuszem, a następni idiotami? Za-
raz, zaraz, wyobraźmy sobie, że rozwiązujemy krzyżówkę… Wiem!
Pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu był geniuszem, a na-
stępni idiotami. Chyba się rozpędziłam, kwiat ma się nijak do zupy.
– Zjem ciepłą zupę – odpowiadam aniołowi strażnikowi.
Strażnik ma na imię Joanna, wszyscy dawno zgadli, ale lubię po-
twierdzać. Wygodniej jest potwierdzać niż zaprzeczać. Potwierdze-
nie kończy dyskusję, a zaprzeczenie otwiera.
Skoro udało mi się podwiązać zupę do Joanny, to teraz muszę
podwiązać Joannę do poszukiwania książki. Zrobię to okrężną dro-
gą. Okrężna droga otwiera wątek, prosta – zamyka.
Oprócz poszukiwania książek, które się od kogoś pożyczyło, zda-
rza się poszukiwanie książek, które pożyczyło się komuś. Olga Jo-
hann, wielka miłośniczka książek, wpadła na genialny pomysł: przy
regałach trzyma notes, do którego demonstracyjnie wpisuje, co
komu pożyczyła. Kiedy nie może znaleźć jakiejś książki, sprawdza
w notesie i dzwoni do pożyczkobiorcy. Wtedy ten zaczyna szukać
książki, a Olga przestaje. Wprawdzie bywa, że nie odzyskuje zguby,
ale przynajmniej nie musi jej szukać.
Pomysł Olgi zmałpowała Joanna: obok swoich półek z książkami
z niewymuszonym wdziękiem powiesiła spis pożyczkoksiążkobior-
ców, zawarty w notesie zatytułowanym: „Komu dałam”. Jak twier-
dzi, jej goście ukradkiem zerkają na tak zatytułowany spis, więc
w końcu mówi: „Nie daje ci się skupić? To sobie przejrzyj”. Gość
przegląda i znajduje siebie, co bardzo ułatwia dalszą rozmowę. Nie
ma z czego się śmiać.
W ten sposób podwiązałam zupę i Joannę z moim poszukiwaniem
książki.
Stanęło na tym, że otwieram szu adę. Im głębiej w głąb, tym roz-
paczliwiej. Leży tam upchane wszystko, co już dawno powinno słu-
żyć społeczeństwu jako surowce wtórne. Sama siebie pytam, dlacze-
go zamiast wpychać głębiej w głąb, nie wrzucam od razu do kosza,
wysiłek ten sam, bo kosz stoi pod biurkiem. Ale duch mojej babci,
cedząc mi w ucho, jak Klaudiusz Hamletowi-ojcu: „Nie wyrzucaj, to
się jeszcze może przydać” – nie pozwala korzystać z kosza.
Więc i tym razem, zamiast powyrzucać zawartość szu ad, upy-
cham ją na siłę. To oczywiste, że żadnej książki w tej ani w żadnej
innej szu adzie nie ma.
Skłamałam. Jest szu ada, w której przechowuję moje najdroższe
skarby książkowe. Żeby ich nie szukać. Ta szu ada jest w biurku,
ale nie moim, tylko kiedyś Jurka, a od kilku lat Spiczygniewa. Prze-
kazując biurko na potrzeby komputeryzacji społeczeństwa ze szcze-
gólnym uwzględnieniem jego podstawowej komórki – nie mam na
myśli telefonu, tylko rodzinę – jedną z szu ad zarezerwowałam dla
siebie. Tam nikt oprócz mnie nie grzebie. Wprawdzie na pewno nie
ma tam książki, której szukam, ale skoro już o tym pomyślałam, to
czuję, że muszę zajrzeć.
Otwieram rzadko otwieraną szu adę. Tom wierszy Tuwima, wy-
dany w 1928 roku. Nie mogę nie popatrzeć na miłą dedykację auto-
ra, a nad nią jedyny na świecie ślad po mojej mamie: „Stefuńce –
Muś. Łódź, 2/IX 1928”. Tylko to zostało po osobie, którą kochałam
nad życie i w tym wypadku banał nie jest banałem.
Tamtego dnia, w moje imienino-urodziny była w Łodzi. Rachmi-
strzom na moim poziomie ułatwię zadanie: 1928–1914=14. Skoń-
czyłam 14 lat.
– Jaki chcesz prezent? – spytała mama, kiedy wychodziłyśmy
z domu przy Piotrkowskiej 175. – Może kupimy ci coś dorosłego do
ubrania?
– Wyszedł tom Tuwima. I żeby z jego dedykacją. Albo nie. Z two-
ją.
Nie znałyśmy jeszcze Tuwima. To znaczy, nie znałyśmy Tuwima
osobiście, natomiast obie znałyśmy jego wiersze na pamięć. Dziadek
stale mi kupował jego cieniutkie tomiki, ale tym razem wyszedł gru-
by tom, 378 stron z całym dorobkiem mojego bożyszcza (idoli jesz-
cze nie wynaleziono).
– Dobrze – powiedziała mama.
Rzadko mogła spełniać moje marzenia, a ja nigdy o nic nie prosi-
łam ani jej, ani nikogo. Emigranckie dziecko niczego się nie doma-
ga, nie uważa, że coś mu się należy. Wie, że dostanie to, co mogą
mu dać. Ale prosić? Nigdy, przecież mogłoby sprawić przykrość, je-
śli spełnienie prośby okazałoby się niemożliwe.
Mamie udało się zdobyć numer telefonu Tuwima. Zadzwoniła
i spytała, gdzie mogłaby zostawić książkę z prośbą o autograf i gdzie
mogłaby ją odebrać. Ach, ten głos mamy! Wszystko, co we mnie do-
bre, odziedziczyłam po mamie, więc co by jej szkodziło, gdyby prze-
kazała mi i ten głos?
Chyba właśnie dzięki temu głosowi Tuwim, zamiast ją spławić,
wydusił z niej opowieść o celu zdobywania autografu. Rozmawiali
długo i w rezultacie zaprosił nas obie do siebie.
Wizyta oczywiście trwała krótko, nie byłyśmy nachalne, choć,
dzięki wyczuciu mamy, również nie krygowałyśmy się. Podpisał
i wyglądał na zadowolonego nie tylko dlatego, że szybko zaczęłyśmy
się żegnać. Żartował z nami: ze mną po ojcowsku, mamę delikatnie
i dowcipnie uwodził.
Minęły lata (przynajmniej jedno zdanie, którego nie powstydziła-
by się normalna powieściopisarka).
Tuwim pisywał teksty do „Cyrulika” i bywał za kulisami: przyjaź-
nił się z Járosym, Ordonką, Dymszą. Zawsze uśmiechał się do mnie
w przelocie, co przyjmowałam jako naturalne: biegające człowieko-
wi przed nosem zaaferowane, roznegliżowane girlsy często wywoły-
wały uśmiechy. A może uśmiechał się do mnie – myślałam – bo lubił
Jurka i cenił go jako autora?
Minęły lata (jak wyżej). Po wojnie Jurek kupił mi Kwiaty Polskie
i poprosił Tuwima o autograf dla mnie.
– Proszę jej powiedzieć, że jeśli ma się coś do załatwienia, to nie
posyła się starego męża, tylko idzie się osobiście. Jak będzie w War-
szawie, to niech do mnie przyjdzie, może ją wpuszczę.
Pamiętając o okolicznościach naszej z mamą wizyty i o tym, jak
życzliwie potraktował Lolka Fokszańskiego, uznałam, że nie ma cze-
go się bać (tak, tak, tym razem „bać”). I rzeczywiście. Jak obiecał,
tak wpuścił. Podpisał książkę i ku mojemu zdumieniu wypytywał
o mamę. Pamiętał! Rozpoznał! Tym razem wizyta trwała dłużej, bo
Tuwim, świeżo po powrocie z zagranicy, wszystko co stąd i wojenne
odczuwał jako wstrząs. Chciał wiedzieć jak najwięcej.
Niedługo po tej wizycie napisałam do „Szpilek” czystą fantazję:
stremowana idiotka przychodzi do wielkiego poety. To było jedyne
zgodne z prawdą zdanie w felietonie.
Po kilku dniach dostałam list:
Warszawa 14.IX.1946
Najdroż Droga
Miła Pani Łaskawa
Wielce Szanowna Pani!
Pani Stefanio!
Czcigod Proszę Pani!
Do pani Stefanii Grodzieńskiej
w Łodzi
Dziwię się doprawdy, że po Wybaczy Pani, że w związku z wizytą Niech mi Pani nie bie-
rze za złe, ze ton mego listu będzie Nie wiem doprawdy, czym sobie zasłużyłem czemu przy-
pisać jak sobie wytłumaczyć postępowanie Pani– Nie rozumiem, jak Pani mogła Szanowna
Pani!
Pani! Przypominam przysłowie „Daj kurze grzędę, ona” Posadź świ”
Pani! Jeśli Pani myśli, że pozwolę, aby byle
aby moja dobroć i dostępność
brak skrupułów moralnych doszedł
Wielce Szanowna
Madame! Jak widzę, młode pokolenie nie zawsze Jak widzę, niewdzięczność ludzka ko-
bieca
Pani! Pozwoli Pani, że dam wyraz najwyższemu oburzeniu z powodu bezczeln
Pominąłbym pogardliwym milczeniem bezczelny
Serdeczne pozdrowienia dla męża!
J.T.

Obie książki z autografami Tuwima i jego list znalazłam w odpo-


wiedniej szu adzie, ale książki, której szukałam, oczywiście tam nie
było.
Przyjechał Miś, przyłapał mnie na poszukiwaniach, stwierdził, że
trzeba zrobić porządek z tą makulaturą i kulturalnie spytał, jak ja
mogę mieszkać w takim bajzlu. Błyskawicznie pozbierał książki, któ-
re porozrzucałam po całym mieszkaniu szukając tej, której szukam.
Że też musiał zobaczyć mój pokój w takim stanie! „A kiedy bywa
w innym?” – bezlitośnie spytała matka Misia, gdy próbowałam jej
się wyżalić. „Kara musi być” – dorzuciła. I rzeczywiście.
Michał wniósł, jak zawsze, do domu bezkres niebios, powiew oce-
anów, zapach przygody i zaciętość poszukiwaczy złota. Po kwadran-
sie mój pokój wyglądał jak reklama wnętrz w kolorowym tygodniku.
Każdy przyjazd Michała wprowadza do mojego życia wielki za-
męt. Bardzo to lubię, a każdy lekarz potwierdzi, że zamęt w życiu
staruszki może mieć działanie bardzo terapeutyczne. Jest się z czego
śmiać.
ZAMĘT TERAPEUTYCZNY

Przestałam szukać książki. Po Misiowej czystce znikła wszelka na-


dzieja. Postanowiłam wypełnić zyskany czas napawaniem się po-
rządkiem w pokoju. W końcu to długo nie potrwa, carpe diem, jak
radzi Kopaliński.
Michał, kiedy tylko przyjeżdża, natychmiast zatapia się w przyja-
ciołach z młodości: od piaskownicy po liceum. Dom zapełnia się tłu-
mem ludzi z brodami, piersiami, tatuażami, żonami, mężami i dzie-
ciami. Ależ te dzieciaki się pozmieniały! Ale dla mnie pozostali Ew-
cią, Sylwunią, Sebastiankiem, Rafałkiem. Bogusiem. Najczęściej nie
dążę się nimi nacieszyć, bo wchłaniają Miśka i wywożą na Mazury.
Żagle. Motory. To ich życie. A ja mogę tylko stać w oknie i nucić
piękną piosenkę Młynarskiego:
Jeszcze się tam żagiel bieli chłopców, którzy odpłynęli…
MICHAŁOWI SIĘ BIELI

Żagiel? To nie żagiel się bieli za ranką, to książka.


Duża biała okładka: Wyprzedaż teatru w ręce błazna i Arlekina Izol-
dy Kiec. Młynarski z Misiem znaleźli!
Łapię gorączkowo, przerzucam… Wertyński. Jest.
I co z tego.
Od kiedy mam tę książkę, czyli od mniej więcej siedmiu lat, by-
łam przekonana, że są tam teksty w oryginale. Nieprawda, zostały
przetłumaczone na polski, widocznie czytając pierwszy raz odrucho-
wo przekładałam je sobie z powrotem na rosyjski. Tak, jak śpiewała
je moja mama tym swoim głosem. Że mama odżyje mi w tych balla-
dach. Przytoczyłabym chociaż te fragmenty, w których najwyraźniej
ją słyszę. Nic z tego. To, co brzmi w uszach jej głosem, jest po rosyj-
sku, który stał się językiem wroga. Są powody, rozumiem. Ale co za-
winili Puszkin, Czechow, Gogol, Turgieniew i Wertyński? Zresztą ro-
manse Wertyńskiego, zapisane polską czcionką, wyglądają jakoś nie-
priczom. No, zobaczcie sami:
Gdie wy tiepier? Kto wam cie łujet palcy?
Kuda uszoł wasz Kitajczonok Li?…
Głupio wygląda, prawda?
Czyli niepotrzebnie tak się naszukałam tej książki. Ale znalazłam
i to jest wartość sama w sobie. Nie ma z czego się śmiać.
À propos języka. Kto, czytając Pogrzeb wróbla Krystyny Gucewicz
zatrzymał się przy opisie babci Frani, grzejącej się przy ka owym
piecu i nucącej sobie rosyjskie piosenki, jest mi bratnią duszą, jak to
określała Ania z Zielonego Wzgórza. Moja własna babcia Frania,
grzejąca itd. też miała córkę Eleonorę i też nuciła rosyjskie piosenki.
Wszystko jak u Krysi Gucewicz. Krysia jest jedną z moich bratnich
dusz. Z tym, że Krysina babcia Frania miała córkę Eleonorę, która
była ciotką Krysi, a moja babcia Frania miała córkę Eleonorę, która
była moją matką. Pomijając tę nieistotną różnicę, czy ktoś śmie po-
wiedzieć, że nie ma z czego się śmiać?
Z bratnimi duszami nie jest tak jak z płomiennymi kochankami,
którzy zjawiają się i znikają. O ileż praktyczniej jest mieć bratnią
duszę niż płomiennego kochanka!
A zresztą lepiej porzućmy temat płomiennego kochanka. Każdy
wiek ma swoje płomienne namiętności. Czas ciągnięcia za warkocze
łagodnie przechodzi w czas trzymania się za ręce, najpiękniejszy.
Czy on jeszcze istnieje? Cytując babcie Franie, „za moich czasów”
potra ł trwać bardzo długo. Następny etap, to było porzucenie albo
małżeństwo, które też potra ło trwać bardzo długo. Aż do śmierci.
Albo rozwodu.
Bratnia dusza nie ma wieku. Bratnie dusze rozpoznaje się natych-
miast, jakby nosiły identy katory. Bratniej duszy nie przeszkadzają
inne bratnie dusze jej bratniej duszy. Bratnia dusza nie żąda wyłącz-
ności. Można się nie widywać i nie kontaktować przez tygodnie,
miesiące, lata. Bratnioduszowość między bratnimi duszami pozosta-
je wbrew jakimkolwiek niesprzyjającym okolicznościom. Jeśli jest
prawdziwa, nie rdzewieje. Tak mawia się o starej miłości, która
rdzewieje, zanim zdąży się zestarzeć.
Po żadnym upływie czasu spotkanie nie zaczyna się od wyrzutów.
Zaczyna się od upewnienia się: żyje? zdrowa? To okej.
Bratnia dusza jakimś cudem zawsze odnajduje się, kiedy jesteśmy
w potrzebie. Nie narzuca się, nie krępuje bratniej duszy, robi to co
trzeba. Naturalność bratniej duszy najdokładniej wyraziła Danusia
Rastawicka, ta co nie chciała Spiczygniewa, od 40 lat najbratniejsza
dusza mojej córki.
31-LETNIA DANKA Z 8-LETNIĄ IWONKĄ

Po urodzeniu Michała Joanna miała wiele praktycznych kłopotów:


przez jakiś czas nie mogła wychodzić z domu, ja zajmowałam się
bardzo już chorym Jurkiem, a był to okres chronicznych chwilowych
niedoborów wszystkiego i zdobycie czegokolwiek dla dziecka wyma-
gało latania, szukania i załatwiania. Joanna często musiała zawracać
głowę przyjaciołom – oczywiście głównie Danusi jako najbliższej.
Ale wciąż dręczyły ją skrupuły: Danka miała próby, spektakle i pro-
wadziła dom, w którym hodowała: męża, 8-letnią wówczas córkę
i psa. Nie było jej lekko, a tu dodatkowy pasztet…
O, proszę, to jest Danka z ośmioletnią wówczas córką, tą samą,
która potem wywiozła kieliszki do Strasburga. Danusia to moje ko-
lejne dziecko, a Iwonka to kolejna wnuczka.
IWONKA, JUŻ JAKO WIĘKSZA DZIEWCZYNKA, PRZYSPORZYŁA MI ALZACKIEGO
PRAWNUKA

Ale zaczęłam o reprezentowanej przez Dankę istocie bratnioduszo-


watości.
Któregoś dnia Joanna zaczęła przepraszać ją, że wciąż czegoś
chce. Danka na to:
– Czy, gdybym z jakiegoś powodu miała mnóstwo spraw do cie-
bie, byłabyś zła?
– Zwariowałaś?!
– No to dlaczego uważasz, że jestem gorszym człowiekiem od cie-
bie? Tę mądrość Danusi chcę przekazać młodym i nieśmiałym. Ho-
norne okazywanie, że niczego nigdy nie potrzebuje się od otoczenia,
jest prostym wywyższaniem się, a nie skromnością. Polegaj na brat-
niej duszy, żeby mogła polegać na tobie. Wtedy z przyjaciół stanie-
cie się rodziną.
RODZINNA SIELANKA – OD LEWEJ JOANNA, MICHAŁ DANKA I IWONA

Nie każdy przyjaciel jest bratnią duszą, nie każdy bliski człowiek.
Jak pouczyła kiedyś Joannę jej koleżanka, studentka II roku lozo-
i: „Jeżeli przyjmiemy, że ptak to P, a wróbel to W – możemy po-
wiedzieć, że każde W jest P, ale nie każde P jest W”. Więc to jest
właśnie taki przypadek, z tymi bratnimi duszami. Na przykład dla
mnie Krysia Gucewicz jest. Artur Andrus jest. Beata Kęczkowska
jest. Zosia Bieniewska też. Basia Engelking-Boni też jest. Mimo że to
potwornie wykształcona osoba, jest bratnią duszą dla mojej własnej,
niezbyt wykształconej osoby. Oleńka Jasieńska jest. Choć Oleńka
akurat teraz przeżywa ciężki okres i rzadko możemy się widywać,
nawet telefonicznie, ale bratnią duszą nie przestaje się być, choćby
się pękło. I niech puryści nie wytykają mi „telefonicznego widywa-
nia się”. Powiedziałam dokładnie to, co chciałam powiedzieć. Nie
ma z czego się śmiać.
À propos – najbratniej sza z bratnich dusz, i to dla wszystkich
dwóch kobiet w rodzinie, to profesor Jerzy Bralczyk. Głosi to, co my
myślimy, tylko tak ładnie, że my nie potra łybyśmy. W kontaktach
(ze mną – telefonicznych, a czasem nawet osobistych, z Joanną –
w elektronicznych) jest dla nas obu tak łaskawy, że popadłyśmy
w miłość i wzajemną zawiść.
Joanna poprosiła, żeby dodać tu kilka jej bratnich dusz, co wyda-
wało mi się niestosowne, bo to moja autobiogra a, a nie jej. Jak
chce, to niech sobie pisze własną. Też byłoby z czego się śmiać. Ale
jak zaczęła wymieniać, to zmieniłam zdanie, bo nawet jeśli którejś
z tych jej dusz nie znam osobiście, to mi opowiadała i jestem w sta-
nie każdą natychmiast zaadoptować. Więc prosiła, żeby w tym kon-
tekście pozdrowić wymienianych już Danusię R. i Krzyśka B., a do
tego dorzuciła Pana Staszka (który jest tak skromny, że nie wolno
mówić, że on to on), Olgę i Wiesława J., Majkę S., Andrzeja O., Ja-
nusza K., Halinę B., Magdę Z., Tadka O., dr. Waldka S., obecnie
w RPA… co?! jeszcze?! Moja córka może i nie jest damą, ale serce
ma pojemne, jak kufer (nie mylić spółgłosek!) damy. Jeszcze?!
O nie, a co to ja jestem, książka telefoniczna? Korzystając z uprzywi-
lejowania, moje dziecko próbuje postawić mnie w sytuacji śpiącego
na ławce pijaka w pewnym żarcie. Podchodzi policjant:
– Panie, wstawaj pan, co to, hotel?
– A ja co, informacja turystyczna?
Nie zawsze bratnia dusza objawia się w bliźnim od pierwszego
wejrzenia. Zosia Wilczyńska stała się nią z wiekiem. Lubiłyśmy się
zawsze, ale nasze dusze zbratały się dopiero na starość. To nie był
coup de foudre, zabrakło identy katora, a może zmieniałyśmy się
w tym samym kierunku? Powoli odumierali nas jej i moi, nie zawsze
wspólni przyjaciele. Gdy coś takiego się dzieje, powiększa się prze-
strzeń dokoła, rozglądamy się, a tu sami obcy. Nie mamy kogo od-
wiedzać w garderobach teatralnych w antrakcie. Jeszcze są znajomi
aktorzy, już nie ma kolegów. W dniu premiery można znajomym
wysłać kwiaty, zadzwonić po kilku dniach z gratulacjami, ale kto by
im się do garderoby pakował. Nasi od pakowania (się) są na emery-
turze albo na cmentarzu, a nie w garderobach.
À propos gratulacji: przyjmuję! Dzień wydłużył mi się w dwójna-
sób, na wszystko znajduję czas. Bo od dawna nie oglądam telewizji,
a od niedawna nie słucham radia. Czytam prasę, na moje potrzeby
zawodowe wystarczy. Nie wiem, jak długo jeszcze potrwa miła dla
mnie współpraca z drugą stroną „Gazety Stołecznej”: „Gazeta” wy-
chodzi we własnym kraju, z czego wynika, że nie jestem prorokiem.
Może odechcieć się Beatce, z którą co dwa tygodnie prowadzimy
rozmówki na bieżące tematy. Może odechcieć się redakcji. Ja mogę
zaniemóc. Ale na razie, żeby móc rozmawiać na bieżące tematy,
czytam prasę.
Z tego czytania wychodzi mi, że modna jest demokracja. Ale nie
jako demokracja, tylko jako słowo „demokracja”. To już było, ale
w większym stopniu. Policzmy wstecz, i to bez kalkulatora: IV RP,
III RP, PRL. Więc dwie demokracje temu jeden z felietonów zatytu-
łowałam Demokracja, psiakrew. Składał się z podsłuchanych zdań na
popularne tematy, a każde zdanko kończyło się ironicznym, sarka-
stycznym lub gniewnym okrzykiem: „Demokracja, psiakrew!”
Postanowiłam unikać tu pisania o polityce. Nie z wygodnictwa
czy wręcz tchórzostwa, tylko wszystko tak szybko się zmienia, że
prawdopodobnie, zanim dojdę do ostatniej kropki – jeszcze nie
wiem, nad czym, ale na pewno nie nad „i” – możemy mieć zupełnie
inną politykę. Jest z czego się śmiać!
À propos. Kiedy szykowałam materiały do mojego, wydanego
w 2001 roku, zbiorku pt. Kawałki, przygotowałam wśród nich kilka
moich tużpowojennych rozmówek z Alicją, którą scharakteryzowa-
łam jako „idiotkę dialektyczną”. Dla zabawy poprosiłam Joannę,
żeby napisała, jak wyobraża sobie Alicję współczesną. W ten sposób
powstała rozmówka mojej córki z wnuczką mojej ulubionej bohater-
ki. Oto zakończenie dzieła Joanny:
– A co porabia babcia Alicja? – spytałam.
– Kandyduje do Senatu. Nareszcie się na niej po
znali.
Nie mogę doczekać się obrad przyszłego Senatu. Moja mama ma ra-
cję: Alicja Właściwa zawsze była the best.
Po przeczytaniu tekstu zaprotestowałam przeciw puencie: mar-
szałkiem Senatu była wówczas pani senator Alicja Grześkowiak
i obawiałam się, że niezamierzone skojarzenie sprowadzi czytelni-
ków na poza-obyczajowe tory. Moja córka uparła się jak wściekły
muł:
– Mamo! Uspokój się! Zanim wyjdzie ten zbiorek, nikt już nie bę-
dzie pamiętał o pani marszałek.
Czasem nawet wściekły muł bywa prorokiem we własnym kraju.
Z tej ambicyjnej porażki wyciągnęłam wniosek, żeby nie robić za-
mierzonych aluzji do polityki na więcej niż dwa miesiące w przód,
bo inaczej może się zdarzyć wpadka: nikt nie będzie pamiętał, że
było z czego się śmiać.
Trudno dziś uwierzyć, jak bardzo śmieszna i odważna była zwrot-
ka z kultowych tytułowych kupletów kultowego kabaretu kultowych
Starszych Panów (tym razem określenie „kultowy” traktuję śmiertel-
nie poważnie, dlatego powtórzyłam je aż trzy razy):
Trudna rada, jeśli chodzi o karierę,
To nie będzie, już nie będzie się premierem.
Ale za to z drugiej strony, co tu kryć,
Jak to długo tym premierem trzeba być!

I tłumacz tu teraz, człowieku, smarkaterii poniżej sześćdziesiątki,


że Józef Cyrankiewicz był premierem w latach 1947–1952 i 1954–
1970 i że za taki żart z przedstawiciela najwyższych władz państwo-
wych można było dorobić się naprawdę poważnych przykrości! Jest
z czego się śmiać, ale nie według zamiaru autorów.
Dlatego, choć właśnie piszę o demokracji, to nie w aspekcie poli-
tycznym, tylko autobiogra cznym.
Uważam się za znawczynię tematu, bo od małego byłam najpraw-
dziwszą demokratką i mogę to udowodnić.
Bohaterką dowodu jest trzyletnia „Stefoczka”, rzecz dzieje się
w 1917 roku w Moskwie.
Przeprowadzamy się z mamą. Bramę naszego nowego domu
otwiera stróżka, która z braku mody na demokrację, nie nazywała
się jeszcze dozorczynią ani tym bardziej gospodarzem domu (w de-
mokracji wszyscy są równi, płciowo też). Onieśmielona jej kalibrem
w pionie i w poziomie, kłaniam się w pas i całuję ją w rękę, mówiąc:
„Witaj” – tak, jak uczono mnie witać się z popem.
– Prawdziwa demokratka! – wykrzyknęła stróżka tubalnym głosi-
skiem.
Drzwi paru mieszkań uchyliły się, mieszkańcy najwyraźniej byli
ciekawi, jak wygląda takie coś.
Tym popim posunięciem załatwiłam sobie całodzienną bezpłatną
opiekę i mama mogła bez stresu chodzić do pracy. Z sieni wołała:
– Idę do pracy! Kto dziś bierze dziecko? – i wychodziła, nie mając
wątpliwości, że ktoś mnie weźmie.
Dom był niezamożny, zamieszkany przez wielodzietne rodziny,
żadnych antydemokratycznych burżujów tam nie było. Dzięki do-
bremu wejściu stałyśmy się z mamą popularne i gdyby demokracja,
przepraszam, gdyby rewolucja nie rozwinęła skrzydeł, mogłybyśmy
tam długo mieszkać. Ale rozwinęła.
Tu należałby się solidny apropos. Jednak życie wtrąciło się do
mojego trybu narracji i zafundowało mi całkowitą dygresję. Było
tak: piękny, słoneczny, majowy dzień, siedzę ja sobie na fotelu,
drzwi od balkonu mam otwarte, lekki wietrzyk porusza zasłoną.
Gdyby znalazł się rzemieślnik, który naprawiłby nam kratę od drzwi
tarasu, to mogłabym sobie siedzieć na tarasie, ale skoro nawet Mi-
chał nie zdołał znaleźć rzemieślnika, to znaczy, że już ostatni wyje-
chał za granicę. STOP! Niech mnie ktoś zatrzyma, bo mogę tak jesz-
cze bardzo długo.
Więc zamiast aproposa, będzie ad rem, czyli jeśli mam się wyrazić
wykwintnie, revenons à nos moutons. Tylko czy barany są dosta-
tecznie wykwintne? Jako futro uchodzą za… STOP! Wróćmy do na-
szego adrema.
Siedzę ja sobie na tym fotelu i mruczę z zadowolenia. Aż tu na-
gle… Uwielbiam pisać „aż tu nagle”, tylko mój zakres pisania rzad-
ko mi na to pozwala. Więc użyję sobie drugi raz: aż tu nagle słyszę
dzwonek do drzwi. Joanna biegnie otworzyć, słyszę jej entuzjastycz-
ne okrzyki, zaczynam nasłuchiwać (to taka ładniejsza forma podsłu-
chiwania). Ponad okrzyki Joanny wybija się tubalny męski głos, któ-
rego dźwięk zrywa mnie z fotela, jakbym miała najwyżej 83 lata.
I pół, powiedzmy.
Jurek Szapiro! W piękny majowy dzień siedzę sobie w fotelu, aż
tu nagle (trzecie!) pojawia się Jurek Szapiro! Czy można wyobrazić
sobie większą błogość?
Jurka Szapirę już zaznaczyłam, ale nie omówiłam. Poznaliśmy się
w Zakopanem, w tej samej „Watrze” i w tym samym okresie, kiedy
poznałam Wawrzyńca, czyli na początku lat pięćdziesiątych. Sie-
działam sobie przy stoliku z Januszem Minkiewiczem, kiedy pod-
szedł do nas wielkiej urody mężczyzna, na oko nieco młodszy ode
mnie. Jego znakami szczególnymi były: czarna niezwykle gęsta czu-
pryna i przenikliwe spojrzenie.
– Przepraszam, że się ośmielam, nazywam się Jerzy Szapiro
i chciałbym zamienić z panią kilka słów. Czy pani pozwoli?
Pozwoliłam. Teoretycznie Janusz powinien był w tym momencie
dyskretnie zostawić nas samych, ale akurat tego nie można się było
po nim spodziewać. Janusz zawsze był tam, gdzie coś się działo, a tu
mogło zacząć się dziać. Zresztą cieszyłam się, że został. Duża uroda
nie oznaczała, że facet nie mógł być zboczeńcem.
– Jestem lekarzem – powiedział facet, jakby słyszał moje myśli –
o specjalności neurologicznej. Chciałem tylko się upewnić: czy pani
cierpi na migreny?
Zgłupiałam. Owszem, od dziecka miewałam migreny, ale nie
w tym momencie i nie aż tak silne, żeby wieść o mojej przypadłości
była powszechnie znana.
– Skąd pan wie?
– Widzę – powiedział niedoszły zboczeniec. – Obserwowałem pa-
nią przez chwilę i widzę typowe dla migrenowców zachowania.
– Jakie? – spytałam. – Przecież teraz mnie nie boli, więc nie mam
żadnych zachowań.
– Nie potra ę wyjaśnić, po prostu migrenowców odróżniam na
pierwszy rzut oka. A podszedłem nie po to, żeby się chwalić spo-
strzeżeniem, tylko żeby powiedzieć, że jeśli pani pozwoli, to mogę
panią wyleczyć.
Wyleczył. Przyjaźnimy się do dziś – zresztą pewnie czytelnicy
akurat tego sami się domyślili, skoro po pięćdziesięciu latach wpadł
do mnie tak nagle, że mogłam trzy razy napisać „aż tu nagle”.
Jurek Sz. (ponieważ w moich wspomnieniach co chwila pojawia
się inny Jurek, a imię w moim pokoleniu było bardzo popularne, to
umówmy się, że każdy Jurek, który nie był moim mężem, będzie
miał dodawany inicjał nazwiska) przez te lata zdążył zrobić wielką
karierę: został znanym na całym świecie neurochirurgiem, jako wy-
kładowca bywał zapraszany na liczne światowe uczelnie medyczne,
na stałe pracował w Akademiach Medycznych w Warszawie i w Ło-
dzi.
Mimo tak wielkiej międzynarodowej sławy, większość czytelni-
ków zapewne nigdy o nim nie słyszała. I nic dziwnego: w 1968 roku
słynnego profesora Szapirę pozbawiono kierownictwa katedry i kli-
niki. Za granicę nie mógł wyjeżdżać: groziło mu otrzymanie pasz-
portu w jedną stronę. Kariera się skończyła, dla neurochirurga lata
przerwy oznaczają koniec możliwości pracy w zawodzie. Ale tu było
śmieszniej.
Po 13 latach, w maju 1981 roku, senat Akademii Medycznej wyra-
ził ubolewanie i uznanie dla postawy delikwenta oraz podjął uchwa-
łę o przywróceniu go na kierownicze stanowisko z dniem 1 stycznia
1982 roku. Jest z czego się śmiać: 1 stycznia 1982 roku mieliśmy
stan wojenny w rozkwicie i żadne nieodpowiedzialne uchwały
sprzed 13 grudnia 1981 roku nie weszły w życie.
Zawarta w „Watrze” przyjaźń została na całe życie. Niesłychana
uroda Jurka Sz… na nic mi się nie przydała, bo jedną z pierwszych
rzeczy, jakie zrobił po tej „Watrze” było zaprzyjaźnienie mnie
z żoną. Urok Danusi Książkiewicz-Szapiro, wówczas bardzo młodej
lekarki – gastrologa, równoważył urodę jej męża. Do tego dochodzi-
ły trzy przewspaniałe chłopaczyska, które Szapirowie obarczyli dzie-
dzicznym urokiem i poczuciem humoru. Poczucie humoru Jurka
Sz… było morderczo sarkastyczne, Danusi – łagodne. Chłopaczyska
wyciągnęły średnią. Z inteligencją też dobrze im wyszło: teraz naj-
starszy, Tomek, uzyskawszy dyplom z zyki i doktorat z matematy-
ki, jest profesorem ekonomii w SGH. Następny, Paweł, to historyk,
specjalista od Holocaustu. Najmłodszy, Jacek, to neurochirurg, na-
reszcie ktoś kontynuuje rodzinną tradycję. Szkoda, że na Korsyce.
Danusia i Jurek Sz… mają z czego być dumni, a mnie nasuwa się
ponura re eksja: oto kolejny przykład, jak 1968 rok wpłynął na losy
następnego pokolenia…
A Jurek Sz., który tak nagle zjawił się u mnie w piękny majowy
dzień, właściwie się nie zmienił przez te 50 lat, od kiedy go znam.
Jest nadal piękny, nie jak na pana po osiemdziesiątce, tylko jak na
pana w ogóle. Jedyne, co się zmieniło, to grzywa czarnych włosów,
która stała się równie gęstą grzywą białych włosów (do pań, które
niszczą sobie włosy rozjaśnianiem: pomyślcie o moim przyjacielu
Jurku i poczekajcie, a rozjaśnią się same). To samo szydercze spoj-
rzenie i natychmiastowa reakcja na każdą odzywkę.
Wracam do naszego adrema. Jurek Sz… tym razem pojawił się
u mnie z powodu nagłej żądzy wręczenia mi pewnego podarunku.
Jest to oprawiony w ramkę tekst, który… Zresztą, zaraz przeczytacie
sami. Ja tylko chcę dokonać manipulacji i podać na początku wyja-
śnienie, które autor przekładu umieścił na końcu:
„17th Century Nun’s Prayer” wypatrzyłem przed pół wiekiem w kate-
drze St.Giles w Edynburgu. Jako zaledwie neurochirurg, nie zdołałem do-
tąd natra ć na przekład tego tekstu na język polski. Popełniłem go
wreszcie sam, arbitralnie uznając, że ta modlitwa przeznaczona jest do
odmawiania głównie przez pleć mę ską – Jerzy Szapiro.
Przerzuciłam ten przypis na początek, żeby zaznaczyć z wielką
mocą, że pierwszy raz w życiu całkowicie się z Jurkiem Sz… nie
zgadzam. Ta modlitwa powinna być przeznaczona dla każdej z licz-
nych płci. I nawet tytuł głupio wygląda! Zresztą sam Jerzy powie-
dział mi, że istnieje spór co do autorstwa: w Akwinie uważa się, że
jest to tekst św. Tomasza, czyli nie wiadomo, kto go napisał, a nawet
dokładnie kiedy. A oto on:

MO DLI TWA XVII-WIECZ NEJ MNISZ KI


Panie, Ty wiesz lepiej ode mnie, że zaczynam się starzeć i że pewnego
dnia będę stary. Uchroń mnie przed zgubnym zwyczajem myślenia, że
muszę cośkolwiek powiedzieć na każdy temat i przy każdej sposobności.
Uwolnij mnie od nieprzepartej żądzy prostowania ścieżek każdego
z moich bliźnich. Uczyń mnie zamyślonym, ale nie smętnym; pomocnym,
ale nie władczym. Świadom jestem moich rozległych pokładów mądrości
i doprawdy żal nie robić z nich użytku, ale Ty, Panie, rozumiesz, że pra-
gnę zachować choć kilka przyjaznych dusz, kiedy przyjdzie na mnie ko-
niec.
Uchroń mnie od recytowania w nieskończoność szczegółów, daj mi
skrzydła, abym umiał dotrzeć do sedna sprawy. Zapieczętuj moje usta
przed uskarżaniem się na bóle i dolegliwości. Są coraz bardziej dokuczli-
we, a opowiadanie o nich staje się z biegiem lat nieomal rozkoszą. Nie
ośmielam się ubiegać o tak wielką łaskę, abym umiał z pogodną życzli-
wością wysłuchiwać opowieści moich bliźnich o bólach i niedomaga-
niach, ale pomóż mi, Panie, znosić to z cierpliwością.
Nie śmiem nawet prosić o polepszenie mojej pamięci, ale – proszę uni-
żenie – spraw, abym stał się bardziej pokorny i zarazem mniej zadufany,
kiedy dane, przywoływane przez moją pamięć, zderzają się z tym, co
wynika z pamięci innych. Naucz mnie chwalebnej lekcji, że niekiedy
mogę się mylić.
Uczyń mnie w miarę pogodnym; nie zamierzam być świętym – niektó-
rzy z nich są zaprawdę trudni do zniesienia – ale zgorzkniały stary czło-
wiek jest jednym z koronnych osiągnięć szatana. Obdarz mnie zdolnością
zauważania dobra w nieoczekiwanych miejscach i dostrzegania talentów
u ludzi, u których trudno się tego spodziewać. I daj mi, Panie, łaskę, że-
bym zdołał im to powiedzieć.

Kiedy zostałam sama, przeczytałam modlitwę jeszcze raz. Jeszcze


kilka razy. Za pierwszym razem, jeszcze przy Jurku Sz., wzruszyłam
się i uśmiałam, teraz jednak zrodziło się we mnie straszne podejrze-
nie.
Wszystko się zgadza. A przecież ani św. Tomasz, ani siedemnasto-
wieczna mniszka nie mogli mnie znać… Nie uważam się za mło-
dziutką, ale – jak wielokrotnie zgłaszałam w wywiadach, kiedy pod-
lotkowate dziennikarki pytały mnie o życie towarzyskie w Warsza-
wie przed I wojną światową – a ja NAWET wojny rosyjsko-japoń-
skiej nie pamiętam! Nie ma z czego się śmiać.
Św. Tomasz i mniszka nie, ale bardzo dobrze zna mnie tłumacz.
A zestaw słabości, przed którymi ostrzega modlitwa, to wierny ob-
raz mojej osobowości…
Nie, nie wierzę. Upiorne poczucie humoru Jurka Sz… znam do
bólu, ale nie wierzę, żeby posunął się aż do fałszerstwa, żeby rozpo-
wszechniać listę moich wad. A skoro nie, to znaczy, że nie tylko to
samo nas śmieszy, ale i to samo wzrusza. I znaczy też, że to, co mi
się we mnie nie podoba, jest problemem ogólnym starzejących się
i starych ludzi. To pocieszające, ale jak już mówiłam, nie lubię tołpy
i nawet tłumaczyłam, co to jest tołpa, jak ktoś nie uważał, to teraz
sam sobie jest winien. A ja będę musiała co najmniej raz dziennie
odczytywać sobie na głos tę modlitwę, może zdążę się jeszcze popra-
wić.
Tylko boję się, że stracę zawód: od bezgrzesznego satyryka wieje
nudą. Tak mi się wydaje, choć jeszcze żadnego nie spotkałam.
Jurek Sz… wręczył mi ramkę z modlitwą, opowiedział kilka żar-
tów i wyszedł w pośpiechu. Zawsze się śpieszy. Sam ciężko chory na
serce – opiekuje się bardzo chorą Danusią. Zdumiało mnie, do jakie-
go stopnia nie uważa tego za obowiązek, tylko za łaskę i w jaki spo-
sób opowiada o żonie, która popada w niepokój, kiedy go nie ma
w pobliżu. Co go wzrusza, zamiast złościć.
Sama przez kilka lat opiekowałam się mężem w chorobie, podob-
no bardzo się w tym okresie sprawdziłam, ale teraz widzę, jak dale-
ko mi było do ideału. Bo ideał właśnie podczas wizyty Jurka Sz…
zobaczyłam.
Takie to życie, piękne i straszne, zmarnowane i nie zmarnowane.
Może gdyby nie odebrano mu ukochanego zawodu i sławy, dziś był-
by równie schorowanym człowiekiem, ale bez tego oparcia, jakie
daje mu bezprzymiotnikowa miłość do Danusi?
Żeby opowieści o wczorajszej wizycie nie kończyć w nastroju mi-
norowym, bo mój gość na pewno człowiekiem minorowym nie jest,
zrobię coś, czego unikam: opowiem dowcip. Na ogół unikam opo-
wiadania dowcipów, bo większość kładę. Zapominam puent, plączę
się, wreszcie oświadczam, że na ogół kładę dowcipy, ale oświad-
czam to za późno, bo wszyscy już zauważyli. Jurek (bez inicjału,
więc mój mąż) i Joanna uwielbiali opowiadać przy mnie takie żarty,
w których przed puentą ktoś powinien zadać pytanie: zawsze jest ry-
zyko, że ktoś nie zada. Ale nie kiedy ja jestem w pobliżu. Choćbym
ten żart słyszała już setki razy (a tak na ogół bywa z żartami opo-
wiadanymi przez rodzinę) można być spokojnym, że ja spytam. I to
z najszczerszą ciekawością. Jednak teraz robię wyjątek i opowiadam
dowcip, przyniesiony przez Jurka Sz. Nie tylko dlatego, że mnie
śmieszy, również dlatego, żeby czytelnicy wyobrazili sobie scenkę,
w której ten żart opowiada osoba po osiemdziesiątce osobie po dzie-
więćdziesiątce.
Starszy pan wybrał się w odwiedziny do rówieśnika. Rozmowa szybko
zeszła na temat zdrowia.
– A jak się ostatnio czujesz? – spytał gość.
– Zmieniłem lekarza i jest dużo lepiej – odparł gospodarz.
– O! A jak się nazywa ten twój lekarz?
– Zaraz. Czekaj… Zaraz sobie przypomnę… Wiem! Był taki grecki pi-
sarz…
– Homer?
– No tak, Homer. To on, ten Homer, dwie takie duże rzeczy napisał…
– Iliada? Odyseja?
– O, właśnie, Iliada. I tam był taki król, naG…
– Agamemnon?
– A, Gamemnon, racja. I ten Gamemnon miał brata…
– Menelaosa?
– No tak. I ten Menelajos miał żonę…
– Helenę.
– No jasne, Helenę! – Gospodarz zwraca się w stronę kuchni i woła: –
Hela! Hela! Jak się nazywa mój nowy lekarz?
Opowiedział i poszedł. A mnie dopadł apropos do modlitwy: czy
ma sens naprawianie się w moim wieku?
Tu apropos do aproposa. Wprawdzie przed chwilą przyznałam się
do zdolności, ba, talentu, ba, geniuszu w dziedzinie psucia dowci-
pów, ale zaryzykuję, bo po pierwsze to tak oklepany żart, że może
odruchowo opowiem go bez psucia, a po drugie to taki apropos, że
grzech go nie przytoczyć, a ja dopiero co obiecałam nie grzeszyć.
Młode małżeństwo przygląda się swoim nieludzko umorusanym dzie-
ciom:
– To jak, myjemy te czy robimy nowe?
Więc jak, naprawiamy tę babcię czy robimy nową?
Do listy moich mankamentów z modlitwy dołączam lenistwo. Je-
stem tak leniwa, że aż pracowita. Kiedy rano otwieram pierwsze
oko, natychmiast usiłuję sobie przypomnieć, czego wczoraj nie napi-
sałam. Zrywam się, biegnę do biurka – nie ma z czego się śmiać: za-
nim otworzę drugie oko, nie pamiętam, jak to u mnie teraz jest ze
zrywaniem się i bieganiem – i na siłę piszę bzdury, bo kto o tej po-
rze ma poukładane myśli.
Jestem tak leniwa, że postanowiłam choć częściowo zwalić odpo-
wiedzialność za moją książkę na wątłe ramiona innych osób. Zaraz
się na nich uwieszę, tylko najpierw wyjaśnię.
Czasem pędzę jak burza: to do przodu, to wstecz, a czasem na
boki. Błyskam, grzmocę (uprzedzałam, że nie znoszę jak ktoś grzmi,
więc tym bardziej sama nie wrobię się w coś, czego nie znoszę)
i szumię jak wiatr w kominie. A czasem zamieram w oku cyklonu,
nieruchoma jak trup krowy, którą ten cyklon zabił jak to cyklon. To
był opis przyrody, a teraz realistycznie: zdarza mi się siedzieć nad
częściowo zabazgraną kartką i marzyć o nagłej śmierci albo o króle-
wiczu, który się ze mną ożeni i już nie będę musiała kończyć pisa-
nia. Nienawidzę tak sterczeć, zwłaszcza że odpowiedni dla mnie
królewicze albo nie żyją, albo się strasznie garbią. A ja nie lubię gar-
biących się mężczyzn, więc chyba jednak powinnam pisać dalej. Tyl-
ko czasem nie mogę. Brrrrr. Każdy piszący zawodowo zna to uczu-
cie. Tyle, że faceci mogą marzyć o pięknej królewnie, zamiast
o przygarbionym królewiczu, zawsze mówiłam, że kobiety mają go-
rzej.
Wpadłam na szatański pomysł i na wypadek następnego takiego
sterczenia poprosiłam trzy osoby o zadanie mi jakiegoś pytania.
Niech spytają o coś, co ich interesuje, a o co nigdy nie pytali (byle
nie o to, czy mam psa) – może przez zapomnienie, a może uważali,
że nie wypada. Oni dostaną odpowiedzi, a ja trzykrotną szansę na
odblokowanie się. Już bez mojego udziału trzy osoby stały się czte-
rema osobami, a moja szansa zwiększyła się do poczwórnej.
Te trzy osoby, to alfabetycznie:
AR TUR AN DRUS – młody dziennikarz radiowy. Kiedy jako bar-
dzo, ale to bardzo młody dziennikarz radiowej Trójki zjawił się
u mnie po wywiad, w pierwszych minutach wzajemnego mizdrzenia
się w przedpokoju miałam pewne trudności z kontaktem wzroko-
wym, który jest dla mnie podstawą oceny człowieka. Głowa Artura
plasuje się tuż pod su tem, a moja z latami coraz bardziej zbliża się
do podłogi. Szybko posadziłam go na niskim pu e przy moim ulu-
bionym fotelu, wreszcie spojrzałam w oczy i kontakt, który złapa-
łam, trwa do dziś. Artur rozmawia ze mną dla radia i zabiera na wy-
stępy przed żywą publicznością, które lubię najbardziej, a które,
gdyby nie on, byłyby już dla mnie stracone. Uwielbiam zwłaszcza
grywać skecze, w których Artur partneruje mi w roli męża. Myślę,
że jako małżeństwo, wizualnie stanowimy – jakby to powiedzieć? –
wysmakowaną parę.
Artur nie tylko świetnie partneruje, ale jest też niezwykle opie-
kuńczy i zaradny. Najsprawniejszym opiekunem moim i mojego
domu jest syn Joanny, a mój wnuk Miś. Artur Andrus został przez
nas obie uhonorowany zaszczytnym tytułem Wicemisia.
Ciekawa byłam, o co też spyta mnie taki Artur, który pytał mnie
już o wszystko.
DO DA TEK DO AR TURA w postaci MA RII CZU BA SZEK. Od lat je-
stem zwolenniczką rozmnażania przez pączkowanie: kłopotów
mniej, a możliwości większe. Artur wypączkował mi Marysię Czuba-
szek. Ten facet nie potra spokojnie tkwić we własnej osobie: ledwie
coś się kluje, on już się rozgląda, kogo by tu wciągnąć, zaangażo-
wać, dokooptować. Toteż nie zdziwiłam się, kiedy oświadczył, że
najlepsze pytania zadaje właśnie Marysia i czy ja chcę, żeby ona też
mnie o coś spytała.
Chcę, jasne, że chcę!
Marysię znam od lat. Nigdy razem nie pracowałyśmy, a początko-
wo bardzo mi się nie podobało to, co pisze. Wydumane, sztuczne,
dziwny język, nietypowa składnia, żarty często zbyt abstrakcyjne na
moje konserwatywne poczucie humoru. Dopiero kiedy poznałam au-
torkę osobiście, popadłam w zachwyt: w sposób absolutnie natural-
ny wyskakują z niej zdumiewające spostrzeżenia i sformułowania,
kreujące inną rzeczywistość niż ta, którą ja widzę. To, co uważałam
za wydumane, okazało się autentyczne i cieszę się, ile razy mogę
zajrzeć do jej świata, bo bardzo jest w nim wesoło.
Okazało się, że to częstszy objaw: Marysię akceptują ci, którzy
wierzą w jej autentyczność. A ona nawet wygląda odpowiednio do
swojego talentu: gdyby nie była niedużą, rozgadaną, ruchliwą ko-
bietką, wokół której tworzą się powietrzne wiry, to trzeba byłoby
przerobić ją na kogoś w tym rodzaju.
Ciekawa byłam, o co też spyta mnie taka Marysia, która dotąd
o nic mnie nie pytała.
BE ATA KĘCZ KOW SKA – też młoda dziennikarka, ale prasowa.
Spokojna, oczytana, piekielnie bystra. Pisujemy razem od lat. Poja-
wiła się w moim życiu pod koniec lat 90., przysłana przez „Gazetę
Stołeczną”, żeby robić ze mną cotygodniowy wakacyjny cykl mini-
wywiadów. W pierwszej chwili przestraszyłam się, że taka cicha
osoba nie da mi rady, a w miniwywiadach należy trzymać się tema-
tów. Jednak nie miałam racji, bo Beata potra z całą uprzejmością
wziąć mnie w garść, żeby nie powiedzieć – za mordę. Fantastycznie
mi się z nią pracuje, w dodatku to, co potem widzę w druku, jest tak
podobne do tego, co chciałam powiedzieć, jak to tylko możliwe.
Dlatego poprosiłam ją o współpracę w pisaniu książki Już nic nie mu-
szę, a kiedy „Stołeczna” zaproponowała mi kolejny cykl miniwywia-
dów, tym razem wprawdzie co dwa tygodnie, ale nie tylko w waka-
cje, poprosiłam właśnie o Beatę i to było jedno z najmądrzejszych
posunięć w moim życiu. Piszemy te rozmówki od lat, nie wiem, czy
są dobre, ale wspaniale się przy ich pisaniu bawię.
Ciekawa byłam, o co też spyta mnie taka Beata, która pytała mnie
już o wszystko.
JO AN NA – Joanna. Przysłana do mnie… nie przesadzajmy, spo-
sób, w jaki się pojawiła, zostawiam domyślności czytelników. Nie
ma z czego się śmiać. Darwina odwołali, małpy odwołali, nie umiem
przewidzieć, co jeszcze mogą odwołać, zanim ukaże się ta książka.
Joanna nie musi o nic mnie pytać, wszystko wie. Teraz już nawet
o moich kontaktach z ministrem Beckiem.
Ciekawa byłam, o co spyta mnie taka Joanna, która nie ma mnie
o co pytać.
Zwierzyłam się już, że od lat marzy mi się pytanie trudniejsze niż
o przedwojenne kabarety albo „czy pani ma psa”. Z tym większą
chęcią obarczyłam trójkę moich wybrańców koniecznością pomyśle-
nia. A skoro trójka stała się czwórką, to tym lepiej, cztery pomyśle-
nia to jeszcze więcej niż trzy, zwłaszcza jeśli dawno przestało się
marzyć choćby o jednym.

PYTANIE ARTURA:
– Czy zgadzasz się z twierdzeniem, że jak człowiek czegoś nie do-
śpiewa, nie dotańczy, nie dopowie, to powinien przynajmniej dowy-
glądać?
Czego wymagasz od siebie, od innych kobiet i od mężczyzn wystę-
pujących na scenie?
– Jeśli masz na myśli tuszowanie amatorstwa czy niechlujstwa, to
odpowiem cytatem z pięknej pieśni mojego ulubionego Aleksandra
Wertyńskiego: „Nie chaczu, nie magu, nie żełaju”.
Nie toleruję niedotańczenia, niedośpiewania, niedopowiedzenia.
Każda robota ma być wykonana najlepiej jak to możliwe, od kie-
szonkowego złodziejstwa po prezydenturę. To nie jest aluzja poli-
tyczna, ja tak ogólnie.
Miałam koleżankę, jedną z najbardziej utalentowanych aktorek
estradowych. Przemiła osoba, urocza, inteligentna, z poczuciem hu-
moru, prywatnie miałyśmy ze sobą świetny kontakt. Z zasady nie
uczyła się tekstów. Kiedy zza kulis widziałam, jak męczy się i wije,
haftując, rozciągając zdania, które w założeniu powinny być krótkie
i wdzięcznie chichocząc, że niby to takie urocze, wstydziłam się jak
potępieniec. Nienawidziłam jej w takich momentach.
Czy wyobrażasz sobie chirurga, który przyszywa wątrobę do szy-
szynki, bo jest czarująco roztargniony? Albo adwokata, który dopro-
wadza niewinnego klienta do kary śmierci, bo mecenasowi pomyliły
się paragrafy? Albo posła, który głosuje „za” zamiast „przeciw”, bo
nie słuchał, co przed chwilą mówiono? No, tu już chyba przesadzi-
łam.
Niby dlaczego artyści – w dowolnej dziedzinie – mieliby być na
innych prawach? Każdy z nas ma obowiązek dośpiewać, dotańczyć,
dopowiedzieć, zszyć te organy co trzeba, zacytować właściwy para-
graf, podnieść rękę w odpowiednim momencie. I kiedy spełnia te
warunki, miło jest, jeśli W DODATKU dowygląda. Może iść do domu
napawając się chwilą, kiedy liliowyj Niegr podajet mu manto (z ak-
centem na „o”), a tak właśnie, Wertyńskim, odczuwam satysfakcję
z udanego przedsięwzięcia.
Oczywiście nie mam na myśli wpadek, które wynikają z najróż-
niejszych okoliczności, jeśli nie wynikają z lekceważenia. Publicz-
ność je uwielbia, pokolenia cytują, ale wpadkowicz ma obowiązek
iść do domu załamany, zostawiwszy manto (z akcentem na „o”)
w dłoniach liliowego Niegra i przysięgając sobie po drodze, że jego
noga więcej nie stąpnie na scenę. Wtedy można mu jego wpadkę
wybaczyć. Nawet jeśli nie dowyglądał.
Arturze, Ty wchodzisz po zawodowych schodach, ja schodzę. Na
mijance zahaczyliśmy o siebie. Ty, młody góral z Bieszczad i ja, sta-
re emigranckie dziecko, mamy ten sam gust, podobnie rozumiemy
satyrę, jej uroki i zasadzki. Nienawidzimy hucpy, kochamy publicz-
ność, wpadamy w ekstazę, kiedy jest życzliwa, mamy do siebie pre-
tensję (każdy do siebie, nie jedno do drugiego), kiedy jest zimna.
Cieszy nas cudzy talent, „nie żełajem” lekceważenia, pretensjonalno-
ści i taniochy. Ani jako wykonawcy, ani jako widzowie.
To mało?

PYTANIE MARYSI:
– Czy lepiej udawać głupszą niż się jest, czy mądrzejszą?
– To podstępne pytanie. Natychmiast łeb mi spuchł od przykła-
dów, których przytaczanie byłoby dla mnie szampańską zabawą,
oraz, tu i ówdzie, okazją do zemsty. Kilka osób nie miałoby z czego
się śmiać. A Ty z chichotem zatarłabyś ręce, ubawiona, że dzięki To-
bie wyskoczyłam z imydżu dobrotliwej staruszki.
Ale nie, potraktuję Cię poważnie. Nie będę się popisywać, tylko
odpowiem w myśl zasady, którą obie rzadko stosujemy, a która
brzmi „czasem mniej znaczy więcej”:
Marysiu, przecież my obie udajemy idiotki i wcale dobrze nam to
wychodzi.
Chyba, że pojawia się prawdziwa idiotka. Wtedy jesteśmy pokona-
ne. Niestety, oryginał zawsze wygrywa z imitacją.
Nie ma z czego się śmiać.

PYTANIE BEATY:
– Pani Stefanio, wspomina Pani o książkach w Pani domu. Na pół-
kach, w stosach. O książkach, których pełno w każdym pomieszcze-
niu. Jest wśród nich wiele ukochanych, o tym wiem, ale czy są ta-
kie, którymi z czytelniczej rozpaczy zwykła Pani rzucać o ścianę?
– Beatko, chyba zdajesz sobie sprawę, że jako Pierwsza Dama Róż-
nych Rzeczy nie mogę niczym rzucać o ścianę! A jeśli nawet czasem
sobie czymś rzucę, to i tak się nie przyznam. Pewnie chodziło Ci
o to, jakie książki biorę z obrzydzeniem w dwa palce i kładę na ster-
cie przeczytanych gazet do wyrzucenia.
Nie czytam książek, których nie rozumiem już na etapie tytułu.
Kiedy widzę, że nie mam cienia szansy na zrozumienie tego, co
w środku. A środka jest zwykle więcej niż tytułu. Nie ma z czego się
śmiać: tytułu też bywa dużo.
Nie czytam książek, których pobieżne przerzucenie daje mi pełną
wiedzę o najmodniejszych wulgaryzmach. Sama nie stronię, ale tyl-
ko wśród ludzi, o których wiem, że ich to nie razi i tylko w żartach.
Epatowania słownictwem nie znoszę. Profesor Szapiro mawia:
– Jestem eleganckim mężczyzną, dupa nie przechodzi mi przez
gardło.
Mnie przechodzi, ale bez przesady.
Szanuję tylko taką literaturę, w której każde słowo jest przemyśla-
ne i czemuś służy. Mogą to być kryminały, romansidła czy eseje,
mogę się z autorami zgadzać lub nie, ale jeśli wierzę, że chcą mnie
czymś zainteresować albo do czegoś przekonać, albo po prostu zaba-
wić, czytam i przejmuję się tym, co przeczytałam. Nie cierpię być
zalewana potokiem mowy, mającej za cel wyłącznie wykazanie mą-
drości, elokwencji i zasobu słów – czy to naukowych, czy angiel-
skich, czy obscenicznych – autora. Takimi książkami z radością rzu-
całabym o ścianę, gdybym rzucała książkami o ścianę. A może to
niezły pomysł? Taka terapia… Spróbuję i dam Ci znać.
A Ty przejrzyj te moje porozkładane wszędzie sterty i zgadnij, dla-
czego na wierzchu każdej (poza tą z gazetami do wyrzucenia i książ-
kami do rzucenia) leży, jako ostatnio czytana, książka z dziedziny li-
teratury faktu.
Najmniejsza sterta, jednoksiążkowa, to wywiad rzeka z prof. Wła-
dysławem Bartoszewskim. Czytam ją, wracam do niej, znów czytam,
całość albo ulubione fragmenty. Nie pogrążam się w lekturze, tylko
spoufalam się z człowiekiem: mądrym, odważnym wojennie i cywil-
nie, co chwila zaskakującym nietypowymi punktami widzenia, prze-
pełnionym poczuciem humoru. Kiedy tracę chęć do życia, prof. Bar-
toszewski mi ją przywraca. Jest moim wzorem i ideałem.
Profesor Władysław Bartoszewski jest Anią z Zielonego Wzgórza
mojej starości. Nie ma z czego się śmiać.
No i teraz wylazło na jaw, że satyryk ze mnie jak z koziej dupy…
myślicie, że powiem „trąba”? Nie, viola d’amore. Miałam rzucać
o ścianę, tymczasem chwalę. Taki właśnie wpływ ma na mnie profe-
sor Bartoszewski.
Żeby wrócić do sedna Twojego pytania, zrobię coś bardzo dla
mnie nietypowego: podsumuję.
Wielki reżyser i pedagog (również wspaniały aktor, ale w nadcią-
gającym cytacie nie należy to do rzeczy) Aleksander Bardini mawiał
do młodych aktorów:
– Istnieje takie granie jak sos koperkowy. Dużo, gęsto i nie wiado-
mo co jest w środku: sztukamięs czy kalosz.
Istnieje takie pisanie jak sos koperkowy. Kiedy na nie tra am, od
razu wiem, że w środku jest kalosz.
Nie ma z czego się śmiać. Chyba, że z apetytem jada się kalosze.

PYTANIE JOANNY:
– Co zmieniłabyś w swoim życiu, gdybyś od początku wiedziała
wszystko to, co wiesz teraz?
– Nie wiem, czy pytasz o rzeczy zależne, czy niezależne ode mnie.
Ale chyba nie myślisz, że w swoim kabotyństwie odpowiem: „Zrobi-
łabym, żeby nie było II wojny światowej”.
Z rzeczy niezależnych ode mnie, na pewno włożyłabym jeszcze
więcej wysiłku w wyprowadzenie Gabriela z Gołąbek po pierwszym
wyjściu gestapo. Tylko, że to by nic nie dało, był zdecydowany zo-
stać. Ale zbyt często zastanawiam się, czy mogłam zrobić więcej,
żeby choć wiedzieć, że się postarałam.
Z rzeczy ode mnie zależnych, dziękując Bogu że dał mi tę szansę,
powiedziałabym pewnego wieczoru pewne „dobranoc”. Ty i tylko ty
wiesz, o co chodzi. Jednak narasta we mnie chęć wyrzucenia tego
z siebie, więc możliwe, że zanim skończę niniejszą orgię aproposów,
w końcu o tym napiszę. A na razie, na wypadek, gdybym mogła
uchronić choć jedną osobę od tego, co sama sobie zrobiłam, zwra-
cam się do czytelników:
Czy zauważyliście, że przynajmniej w jednej sprawie stanowię
rzadkość wśród staruszek i staruszków? Na wypadek, gdyby ktoś
ośmielił się wrzasnąć „nie!” – podpowiadam: nie pouczam, nie man-
tyczę i nie doradzam nieproszona. Czasem tylko staram się dyskret-
nie świecić przykładem, ale bez przekonania, że koniecznie należy
go ze mnie brać. Za ten takt i dyskrecję zyskałam chyba prawo do
jednego pouczenia, mantyczenia i jednej nieproszonej porady. Jed-
nej, ale dla mnie najważniejszej.
Nie rozstawajcie się w gniewie! Nigdy i z nikim. Choćby nie
wiem, co się działo, choćbyście przed chwilą wytłukli całą zastawę
z ukochanym kubkiem ozdobionym cyckami włącznie, choćbyście
przez ostatnie kilka godzin mówili do siebie syczącym szeptem,
choćbyście od dwóch dni w ogóle do siebie nie mówili, to rozstając
się – nieważne, czy na wieki, czy w celu wyskoczenia do sklepu po
biały ser – zmuście się, żeby powiedzieć „do widzenia”, albo „pa”,
albo „jedź ostrożnie”, albo co tam sobie zwykle mówicie. Bo może
stać się tak, że już nigdy nie naprawicie złego rozstania. Po powro-
cie z białym serem możecie stłuc następny kubek, to już nie moja
sprawa.
Szafując słowem „nigdy” nie myślimy, co ono oznacza. Że może
oznaczać nieodwołalność. Dotarło to do mojej piętnastoletniej głowy
w pogodny sierpniowy dzień 1929 roku.
Umarł. Nie żyje. A dopiero co w zeszłą niedzielę odprowadziłam
go na dworzec, kiedy wracał do Łodzi z wizyty u mnie, spędzającej
wakacje na sportowym obozie. Biegłam po peronie za odjeżdżają-
cym pociągiem i wołałam:
– Dziadku, co ja bym bez ciebie zrobiła?!
Dziadek wychylał się z okna, machał i uśmiechał się do mnie.
Od 78 lat jestem wdzięczna tamtej piętnastolatce, że tak właśnie
mogę wspominać ostateczne rozstanie z człowiekiem, który dał mi
wszystko, co jest we mnie dobrego. Że uśmiechał się do mnie i wie-
dział, że czekam na następne spotkanie.
A jednak raz w życiu zdarzyło mi się o tej nabytej mądrości zapo-
mnieć i to jest jedyne, co zmieniłabym, gdybym mogła.
Jeszcze jedno zdanie w odpowiedzi Joannie: sama mi opowiada-
łaś, co – jako asystentka prof. Bardiniego przy jego słynnych Trzech
siostrach – podsłuchałaś na jednej z prób. Bardini, okrutnie czepiał
się tych, których cenił i dlatego marzeniem jego współpracowników
było stać się o arą profesora. Uczynił ten zaszczyt swojej ulubionej
studentce, debiutującej wówczas Krystynie Jandzie, kiedy zaczęła
mówić monolog w II akcie:
– Pani idziesz truć życiorys, a widownia zmienia półdupek.
Gdybym była widownią własnego życiorysu i wiedziała to, co
wiem teraz, zmieniłabym półdupek. Albo wyszła z teatru.

***

À propos „jedź ostrożnie”, oto jak życie samo nauczyło mnie, że


nawet w mądrym postępowaniu należy zachowywać umiar. To już
nie będzie pouczanie, mantyczenie ani nieproszona porada, tylko
prosty apropos informacyjny.
Od kiedy Joanna zrobiła prawo jazdy, ile razy wychodziła
z domu, kilkakrotnie powtarzałam „jedź ostrożnie”.
W tym czasie Joanna była asystentką Lidii Zamkow przy Letnikach
Gorkiego. Pewnego wieczora Lidka zadzwoniła, żeby Joanna do niej
wpadła: miała pomysł, o którym musiała pogadać. Joanna już u niej
bywała, ale w dzień. Ponieważ pierwszy raz wyruszyła po zmierzchu
na taki przerażający dystans (czyli z Mokotowa na Sadybę), powie-
działam „jedź ostrożnie” o kilkanaście razy więcej niż zwykle.
Dojechała, zaparkowała, wysiadła, nie zawracała sobie głowy
dzwonieniem do furtki, bo umiała otworzyć ją z zewnątrz. Weszła,
zrobiła dwa kroki – i wtedy na ścieżce pojawił się Rolf. No proszę,
jednak à propos pytań pojawił się pies! Rolf był potwornej wielkości
bernardynem, miłym i łagodnym, ale – jak się właśnie okazało – nie
lubił, żeby ktoś mu się po ciemku pakował do ogródka bez obstawy
domowników. Stanął w przyzwoitej odległości, uniósł pół górnej
wargi i niskim, ale dźwięcznym głosem powiedział coś w rodzaju
„hm”. Starczyło. Joanna stanęła jak wryta i zaczęła bardzo łagodnie
przemawiać:
– Rolf, pieseczku, odwal się, przecież mnie znasz…
Cisza.
– Rolf, Rol k, pańcia kazała mi przyjechać, chyba nie chcesz, żeby
czekała…
Cisza. Rozmówczyni Rolfa zrobiła próbny krok do przodu.
– Hm.
Sytuacja była beznadziejna. Lidka nie wiedziała, że gość już doje-
chał, dobrnąć do dzwonka przy drzwiach nie było jak. Joanna posta-
nowiła się wycofać i zadzwonić kulturalnie do furtki. Zrobiła krok
do tylu.
– Hm.
No tak, logiczne: skoro zdybał przestępcę, to nie zamierzał pozwo-
lić mu zwiać… Można było tylko pokrzyczeć.
– Lidka! Lidia! To ja, Joanna, wpuść mnie!
Rolf nie reagował, czyli krzyczeć wolno. Wołała coraz głośniej,
w końcu darła mordę jak opętana. W drzwiach ukazał się syn Lidki.
Joanna próbowała wyjaśnić mu sytuację i namówić, żeby zabrał ko-
chanego pieseczka, ale chyba nie do końca jej ufał. Wreszcie powie-
działa:
– Dobra, Piotrek, po prostu powiedz mamie, że Joanna czeka przy
furtce.
– Nie mogę. Mama rozmawia przez telefon – odpowiedział dobrze
ułożony młody człowiek i podał tyły.
Teraz moje osaczone dziecko mogło już tylko stać i czekać, aż ktoś
dorosły przypadkiem wyjrzy z domu. Na szczęście, kiedy Lidka
skończyła rozmowę, Piotr powiedział jej o gościu i Joanna została
wpuszczona.
No i teraz będzie najlepsze. Z kim tak długo piłowała Lidka przez
telefon? Ze mną, z własną mamusią uwięzionej przez smoka dziewi-
cy piłowała!
Było tak: niedługo po wyjściu Joanny zadzwoniła realizatorka,
z którą córka niedawno pracowała. Miała jakieś pilne pytanie. Po-
wiedziałam, że wprawdzie Joanna wyszła, ale zaraz dam znać, żeby
jak najprędzej oddzwoniła. Kiedy zadzwoniłam do Lidii, Joanny
jeszcze nie było.
Poznałyśmy się z Lidką w Łodzi zaraz po wojnie i bardzo przypa-
dłyśmy sobie do gustu, ale od tego czasu, czyli od 1948 roku nie po-
gawędziłyśmy… Skorzystałyśmy więc z okazji, żeby nadrobić prawie
trzydziestoletnie zaległości. Joanna musiała utknąć między furtką
a Rolfem, kiedy omawiałyśmy zmierzch socrealizmu.
Wreszcie, kiedy zakończyłyśmy wymianę życiorysów, zorientowa-
łam się, że zajęło nam to trochę czasu, a Joanna wciąż jeszcze nie
dojechała… Zwierzyłam się Lidce z lęku, który nagle poczułam. Ura-
dziłyśmy, że powinnyśmy skończyć rozmowę, żebym mogła zacząć
dzwonić na milicję i pogotowie – i dzięki tej światłej decyzji Piotrek
miał szansę powiedzieć co wiedział, a moja córka została przepro-
wadzona przez zasięg nieufności psiny.

TO BYŁ PIERWSZY SAMOCHÓD JOANNY

Nic dziwnego, że po powrocie do domu czuła gwałtowną potrzebę


zemsty za cierpienia moralne, a pomysł jej był okrutny. Od razu
w drzwiach wydarła się z całą siłą młodych wówczas płuc:
– Od dziś nie wolno powiedzieć „jedź ostrożnie” więcej niż raz
dziennie!!!!!!!!!!!!!!!!
Raz dziennie to naprawdę mało. Jest z czego się śmiać.
No, postarałam się rozsądnie odpowiedzieć moim pytkom i rano
będę mogła wrócić do pisania bzdur. Mogłabym je pisać bez końca,
bo jak zacznę to nie umiem przestać, ale Anioł Strażnik, po zapozna-
niu się po raz pierwszy z wynikami mojej porannej pracy, zasiadł do
komputera, przy którym i tak zasiadał, więc musiał zasiąść tylko
psychicznie, i napisał regulamin. Pierwszy punkt brzmi: „Najpierw
jesz śniadanie”. Strach przed Aniołem sprawia, że moja spowodowa-
na lenistwem („byle już mieć to za sobą!”) pracowitość daje się po-
skromić.
Delektuję się wjeżdżającymi gładko na jogurcie do gardła piguła-
mi, przeglądając poranną prasę. Z zacietrzewieniem, stosownym
przy łapaniu pcheł, wypatruję tematu do miażdżenia moją łagodną,
więc nieskuteczną satyrą. Zaznaczam, że czytuję wyłącznie te gazety
i czasopisma, które są mojego zdania. Młynarski napisał kiedyś ge-
nialną piosenkę o podsuwaniu babci podretuszowanego obrazu
świata. Refren brzmiał: „Po co babcię denerwować, niech się babcia
cieszy”. Zawsze słucham mądrych ludzi i dobrze na tym wychodzę.
À propos słuchania mądrych ludzi i dobrze na tym wychodzenia,
to wprawdzie z zasady nie słucham rozkazów, jednak jednego posłu-
chałam i dobrze na tym wyszłam. Ten czyjego rozkazu posłuchałam,
to ksiądz Kazimierz Orzechowski, ten sam, który grał mojego męża
w skeczu. Ksiądz Kazio to człowiek niezwykły: najgłębiej oddany
swojemu powołaniu, a przy tym towarzyski, o ścinającym czasem
z nóg poczuciu humoru. W młodości był aktorem, jednak po kilku
latach wrócił do swoich dawnych marzeń i wstąpił do seminarium.
Z aktorskich czasów zostało mu wiele środowiskowych przyjaźni i –
od czasu do czasu – powroty do zawodu. Obecnie gra w Złotopol-
skich, miał też pamiętną scenę w Pannach z Wilka. Od kilku lat jest
kapelanem Domu Aktora w Skolimowie, jak pamiętacie z poprzed-
niej wzmianki. Tylko teraz to nie jest wzmianka, to jest opowieść,
którą traktuję bardzo poważnie i nie ma z czego się śmiać, sami się
przekonacie.
Ksiądz Kazio nie zrobił kariery tylko dlatego, że nie chciał. Jednak
jeszcze z młodości znał biskupa Karola Wojtyłę, a potem, jako znajo-
my Ojca Świętego, czasem go odwiedzał.
Kilka lat temu regularnie dwa razy do roku (przed Bożym Naro-
dzeniem i przed Wielkanocą) odbywały się najazdy „Skolimowa” na
nasz dom. Ekipa skolimowska, to Zosia Wilczyńska i Jurek Pietrasz-
kiewicz, czasem w towarzystwie uwielbianego w naszej rodzinie
księdza Kazia.
Te wizyty, to były lawiny wspomnień i gejzery całkiem ostrych
przekomarzanek. Często siedziała z nami Joanna, która też bardzo
lubiła naszych szalonych gości. Na ogół tylko słuchała, jednak pew-
nego dnia opowiedziała dwie anegdoty, związane z pracą w Dzienni-
ku Telewizyjnym i z osobą Ojca Świętego jednocześnie. Po jakimś
czasie, jesienią 2002 roku, Kazio zjawił się u nas, ogłaszając już
w przedpokoju:
– Jadę z wizytą do Watykanu. Stefania ma zadedykować Ojcu
Świętemu książkę, a Joanna spisać to, co opowiedziała.
To było niezwykle trudne zadanie. Jak napisać dedykację dla TA-
KIEGO czytelnika? Pojękując i postękując, napisałam w końcu dwie
dedykacje do wyboru. Nie mogłam się zdecydować, która lepsza
i taktowniejsza, więc ostatecznie dałam księdzu dwie zadedykowane
książki. Joanna pojękując i postękując (pisząc dla TAKIEGO adresa-
ta…) spisała co kazali i dała oprawić w płótno. Ksiądz zabrał to
wszystko i pojechał.
Po powrocie zadzwonił, że chce przyjść, bo ma dla nas coś, co nas
ucieszy. Tym czymś był prezent od Ojca Świętego: miniaturka krzy-
ża z Santa Croce de Gerusalemme, a do tego, już od księdza – foto-
gra a. Ale jaka fotogra a! Zaraz wyjaśnię, co na niej widać.
Podczas wszystkich audiencji obok Papieża stoi specjalny Ksiądz
od Odbierania Prezentów, które odkłada na specjalny stolik i o ile
wiem, podarunki następnie wędrują do specjalnego pomieszczenia.
Tymczasem kiedy KOOP (patrz wyżej) sięgnął po perły naszych my-
śli, Ojciec Święty oświadczył, że to ma zostać, bo to jest jego – i po-
łożył sobie nasze wypociny na dywaniku u stóp. I to właśnie przed-
stawia zdjęcie, najcenniejszy skarb naszej rodziny. Widać!
Widać obok fotela dwie książki i płócienną oprawę!!!
Nie mam pojęcia, czy Ojciec Święty przeczytał. Ale lubię wyobra-
żać sobie, że tak i że od czasu do czasu się przy tym uśmiechał. Na-
wet widzę ten uśmiech. Czy jest z czego się śmiać?
Koniec barwnego aproposa, pora wracać do szarej rzeczywistości.
Jak to przewidział Strażnik, po śniadaniu wraca mi zdolność koja-
rzenia. Odczytuję przedśniadaniowe płody, drę na tak maciupeńkie
kawałki, żebym nie mogła wyjąć ich z kosza i poskładać, i wreszcie
dorywam się do rozwiązywania krzyżówek na zmianę z czytaniem
kilku książek naraz. Wieczorem zasypiam przy biurku, budzę się, idę
spać i nazajutrz da capo bez ne.
Opisałam tylko taki dzień, kiedy nie jestem z nikim umówiona,
nie dzwoni telefon, nie szczekają psy sąsiadów, nie wrzeszczą dzieci
sąsiadów – słowem, dzień, który w całości mogę poświęcić pracy za-
wodowej.
À propos umawiania się. Mam na biurku kalendarz, złowrogo
zwany terminarzem. Co roku w sylwestra dostaję od Joanny dwa ka-
lendarze: jeden na ścianę – zgadnijcie, z jakim obrazkiem? No oczy-
wiście, z Tatrami! – drugi na biurko. Kiedy mi je daje, widzę pro-
mieniującą z jej oczu nadzieję, że przyczyni się do uregulowania
obu moich żyć (honni soit qui mal y pense, a kto nie rozumie, niech
zrobi to, co ja: niech zajrzy do Kopalińskiego) – towarzyskiego i za-
wodowego. Mam wszystko zapisywać. I zapisuję.
Trzymając słuchawkę przy tym lepszym uchu, drugą ręką przy-
trzymuję terminarz, bo inaczej tak gdzieś do kwietnia bez przerwy
się zamyka. W okolicach maja jest już tak wytłamszony, że nie po-
trzebuję trzeciej ręki do zapisywania. Maj zawsze był moim ulubio-
nym miesiącem: wyszłam za Jurka w maju, urodziłam Joannę
w maju i kalendarz przestaje mi się w maju zamykać. Do kwietnia
trzecią, a od maja drugą ręką zapisuję umawianą właśnie godzinę
spotkania. Piszę starannie i wyraźnie, bardzo uważając, żeby umó-
wioną godzinę zapisać w odpowiednim dniu.
Ów dzień nadchodzi, siedzę wyszta rowana i zerkam w okno, czy
przed domem nie zatrzymuje się samochód z namalowanym na ka-
roserii dumnym „TVP”.
Samochód nie przyjeżdża. Czasem czekiwałam w tym oknie godzi-
nę, po czym, klnąc TVP, rozszta rowywałam się do szlafroka i wte-
dy samochód przyjeżdżał, bo TVP zawsze się spóźnia. Albo czekałam
dwie godziny i nie przyjeżdżał, albo w ogóle nie czekałam i przyjeż-
dżał. Bo wprawdzie starannie zapisałam umówioną godzinę w odpo-
wiednim dniu, ale nie w tym tygodniu, co trzeba. Tydzień do przodu
czy tydzień do tyłu, cóż to jest w skali całego życia! Nie ma z czego
się śmiać.
À propos czekania na telewizyjne ekipy. Kiedyś w Wiadomościach
w TVP widziałam temat o rewelacyjnym odkryciu, dokonanym
przez polskich archeologów w Egipcie: znaleźli nieznany dotąd gro-
bowiec sprzed ponad czterech tysięcy lat. Ambitny reporter postano-
wił ubarwić relację i dorzucił inscenizację, czyli, jak mawiał pewien
reżyser, mizansenę. Oznajmił:
– Jako pierwszy do środka wszedł kierujący pracami polskiej eki-
py profesor X.
I pokazał wchodzenie profesora jako pierwszego.
S lmowane od wewnątrz grobowca.
Jeżeli przyjąć, że telewizja nie kłamie – a jakżebyśmy mogli przy-
jąć, że kłamie? – operator nie mógł wejść przed profesorem, który
wszedł jako pierwszy, ponieważ wtedy profesor wszedłby jako dru-
gi. Więc jakim cudem operator tam był, choć nie wchodził?
Jest tylko jedno wyjaśnienie: czekał w tym grobowcu od ponad
czterech tysięcy lat!
Zapłacił za wieczne spóźnienia swoich kolegów. I za moje czeka-
nie w oknie.
…À propos czekania w oknie. Okno w kuchni ma szeroki parapet,
na którym jadam posiłki. Spodobał mi się nowoczesny zwyczaj kar-
mienia na życzenie. Kiedyś, jeszcze za czasów niemowlęctwa moje-
go wnuka, budziło się o określonych porach rozwrzeszczanego,
chcącego jeszcze pospać oseska i godzinami wciskało się w niego je-
dzenie, wielokrotnie go przy tym budząc, żeby jadł, zamiast spać.
Teraz niemowlaki dostają jeść, kiedy się same upomną. W tej spra-
wie wyjątkowo poszłam za krzykiem, ale nie niemowlaka, tylko
mody i karmię sama siebie wtedy, kiedy się sama o siebie upomnę.
Okno w kuchni, razem z całą kuchnią, jest na parterze od ulicy.
Jak zdradza park maszynowy, Joanna i Michał są w domu. Czytel-
nikowi, który odgadnie, który pojazd do kogo należy, ufunduję na-
grodę własnego pomysłu: iPoda z funkcją mPay, odtwarzaczem
TM
MP3, procesorem IntelCore 2 Duo T2080 i 4-kierunkową nakładką
masująco-relaksującą. Nowoczesna ze mnie staruszka, nieprawdaż?
Nie muszę oglądać telewizji. Jedząc to, co lubię w porze, w której
lubię, mam przed sobą widok, który lubię. Moja ulica, którą lubię,
odgrywa przede mną spektakl, który tak lubię, że nigdy mi się nie
znudzi.
Przez całe lata ulubionym moim aktorem był starszy pan z kotem
na smyczy. Beata Kęczkowska, która jest kociarą, z oburzeniem za-
reagowała, kiedy jej pokazałam tego pana. Ze koty są zwierzętami
z natury wolnymi i że to okrucieństwo. Ale kot chyba nie miał nic
przeciwko temu, bo kiedy pan zatrzymywał się przed moim oknem,
żeby mi się ukłonić, kot ocierał się o jego nogę i miał zadowolony
wyraz twarzy.
Smutno mi, kiedy to piszę, bo pan z kotem na smyczy przestali
przechodzić i przystawać już tak dawno, że chyba umarli. Szkoda.
W każdą niedzielę, poza okresami siarczystych mrozów, przed
moim kuchennym oknem de lują w stronę parku Morskie Oko mło-
de małżeństwa z dziećmi. Typowy obrazek: ona grucha do bobasa
w wózku, a za nimi zniecierpliwiony on ciągnie za rękę nabzdyczo-
nego parolatka. Kiedyś zapukałam w szybę, parolatek przystanął,
pomachałam do niego. Parolatek odmachał. Machaliśmy i robiliśmy
do siebie miny, wreszcie dzieciak zaczął się śmiać. Zagapiony w nie-
byt tata przypomniał sobie o celu wyprawy i na siłę odciągnął moje-
go nowego przyjaciela. Tymczasem mama z wózkiem się oddaliła,
ale tatuś nie zwrócił na to uwagi. Ona sobie, on sobie. Nie żałuję, że
nie jestem młoda.
Po naszej ulicy jeździ mało samochodów, za to chodzi dużo space-
rowiczów. Mam dużo oknianych przyjaciół. Niektórzy machają
pierwsi, a ja się cieszę. Nie wszystkich rozróżniam, ale zawsze od-
machuję, żeby wiedzieli, że ich lubię. Nie ma z czego się śmiać.
Bywa, że i mnie nie jest do śmiechu, ale do nich się śmieję. Nie
otwieram okna, żeby mi jedzenie nie wystygło, a może i po to, żeby
nie wdawać się w rozmowy. Ale i tak ich lubię.
Dobrze mi na mojej ulicy. Mam nadzieję, że kiedy z przyczyny
niezależnej przestanę sterczeć w tym oknie, niektórzy z oknianych
przyjaciół to zauważą.
Non omnis moriar dzięki oknu w kuchni.
À propos zadowolonego wyrazu twarzy, jaki miewał dawno nie
widziany kot na smyczy. Oglądając trzy razy dziennie, przy okazji
trzech posiłków, dziesiątki wyrazów twarzy moich przechodniów za-
uważyłam, że obowiązuje smętny, rozgoryczony, a u osób zaaranżo-
wanych zgodnie z modą – wręcz tragiczny wyraz twarzy. Wydaje mi
się, że prekursorkami tego stylu są modelki. Przeglądam babskie
czasopisma i jestem pełna podziwu: na stronach z modą widzę mnó-
stwo zrozpaczonych i rozwścieczonych bab, które gdyby się wyluzo-
wały, byłyby młodymi kobietami wielkiej urody. Zabawiałam się
kiedyś w zgadywanie, która z nich chętnie dałaby mi w mordę. Wy-
chodziło mi, że co druga. Nie ma z czego się śmiać.
Usiłuję dociec, o czym świadczy ta zmiana – jak to się mawia od
czasów gierkowskich – tryndu. Nie lubię mówić „za moich czasów”,
ale za moich czasów, kiedy widziałam uśmiechniętą, radosną model-
kę, natychmiast chciałam być taka jak ona. A jak mogłam to zrobić?
Skoro nie mogłam mieć jej równych, śnieżnobiałych ząbków ani jej
małego prostego noska, to mogłam przynajmniej marzyć o jej ciu-
chach. Teraz, kiedy widzę to wieczne nieszczęście i tę nieustającą
wściekłość, wolę mój stary szlafrok niż najwspanialszą kreację od
Diora.
Skąd bierze się ta zmiana sposobu reklamowania mody? Przecież
ci, którzy reżyserują pokazy i sesje zdjęciowe, są wybitnymi fachow-
cami i na pewno pamiętają, że ich zadaniem jest zachęcanie do kup-
na. Czyli są przekonani, że wściekła baba jest dla ewentualnych
klientów atrakcyjniejsza od uśmiechniętej dziewczyny. Mam wraże-
nie, że wiedzą o współczesnym świecie coś, czego ja nie wiem.
I może wolę nie wiedzieć.
Jednak wrodzone wścibstwo mnie gubi. Dlatego od czasu do cza-
su rozważam ten temat. Rozważam go za każdym razem, kiedy prze-
glądam babskie pismo, a przeglądam je oczywiście przy oknie
w kuchni. Ze zdjęć w pismach i min za oknem zaczynam powoli wy-
ciągać wniosek, że zadowolony wyraz twarzy oznacza idiotę lub
idiotkę, nawet jeśli nie jest blondynką (zresztą blondynki na zdję-
ciach są najbardziej wściekłe).
Jako brunetka z zadowolonym wyrazem twarzy mogłabym być
wystawiana w panopticum jako uosobienie, a zarazem pamiątka po
modzie na pogodne twarze. Ktoś mógłby uznać, że mój uśmiech jest
dowodem starczej bezmyślności? W takiego mędrka rzucam przykła-
dem mojego o wiele młodszego konkurenta, który w dodatku prze-
winął się przez moją rodzinę. Dłuuuuuuugi szatyn o pogodnej twa-
rzy jest byłym mężem Joanny.
À propos szatyna: kiedy już miałam napisanego aproposa o byłym
mężu Joanny, onże pojawił się u nas, co mu się na szczęście zdarza.
– Ależ Rysiu, ty już nie jesteś szatynem – powiedziałam z wielką
spostrzegawczością. I z przerażeniem, bo skłamałam i cała książka
na nic.
– No, nie jestem. Teraz jestem marengo – wyjaśnił.
Uspokoiłam się. Sprawa wyjaśniona, książka uratowana.
Rysio Nawrocki, którego poznałam kiedy miał 26 lat, zawsze pa-
trzył na świat z pozycji wyrozumiałego obserwatora. Przyjmował
sposób bycia Beni Krzyka, o którym Babel napisał: „Benia mówi
mało, ale on mówi smacznie. Kiedy coś powie, chciałoby się, żeby
mówił dalej”. Rysiek rozwinął ten sposób na życie. Kiedy pierwszy
raz uczestniczył w rodzinnym spotkaniu z kilkoma naszymi przyja-
ciółmi, którzy chcieli poznać narzeczonego Joanny, przyglądał im
się z niezmiennie życzliwym wyrazem twarzy, bystro i z poczuciem
humoru odpowiadał na pytania i zaczepki, ale ani razu nie odezwał
się sam z siebie, niezagadnięty. Po wyjściu gości, kiedy spytałam,
dlaczego milczał, odpowiedział:

POGODNA TWARZ ZIĘCIA

– Bo jak nie mam nic do powiedzenia, to nie mówię.


To jest jedyny taki przypadek, z którym zetknęłam się przez całe
życie! Wszyscy od czasu do czasu zajmujemy się czymś, co ten sam
Babel nazywa „rozmazywaniem białej kaszy po czystym stole”. Ry-
siek – nigdy.
Podejrzewam zresztą, że właśnie przez tę nadzwyczajną zaletę
rozsypało się ich małżeństwo. Joanna była w wieku, kiedy młoda
kobieta potrzebuje przeżywać dramaty. Rysiek nie chciał, a może
nie był w stanie jej ich dostarczać.
Dla porządku zaznaczam, że skoro, jak twierdzą znawcy, nie moż-
na być przez siedem lat w ciąży, to Michał nie jest synem Ryśka,
a wyraz twarzy mojego wnuka nazwałabym „chronicznie zdecydo-
wanym”.
Jesteśmy w wielkiej przyjaźni, całe rodziny. Kiedy nowa Rysiowa
(a imię jej MaRysia) pierwszy raz odwiedziła nas z mężem, wzięła
nas szturmem. Dobrze wybrał. Rysiek przed rozpoczęciem studiów
odsłużył wojsko. Był saperem, a saper myli się tylko raz. To nie
moje skojarzenie, tylko jego pierwszej żony, a mojej córki.
Nie cierpię dowcipów o teściowych. Nie ze względu na siebie, tyl-
ko dlatego, że są niesprawiedliwe. Na dwa moje małżeństwa miałam
jedną teściową nieudaną, a drugą cudowną, czyli fty- fty, jak w in-
nych międzyludzkich układach. Joanna w statystyce teściowych,
przypadających na głowę mieszkańca, miała 100 procent sukcesu:
uwielbiała mamę Rysia i kiedy zapadła decyzja o rozwodzie, jej
wielkim problemem było, że „mama się zmartwi”. Mieszkająca
w Toruniu mama Nawrocka, kiedy Rysiek pojechał, żeby zawiado-
mić ją o smutnej decyzji, dała mu dla Joanny pięknie wyszydełko-
waną przez siebie chustę:
– Niech Joasia widzi, że się nie gniewam.
Rysiek przez prawie całe życie zawodowe jest aktorem Teatru Pol-
skiego w Warszawie. Kiedyś tak się złożyło, że zaproszona na spo-
tkanie autorskie do Lublina, dowiedziałam się o planowanym tam
występie Polskiego. Ma się te znajomości w Warszawie i w Lublinie.
Sprawdziłam, kiedy z Warszawy spod teatru wyrusza autokar i sta-
wiłam się punktualnie. Przypięłam sobie własnoręcznie wykonany
identy kator z napisem „teściowa” i kiedy zespół wsiadał do autoka-
ru, przyłączyłam się do Rysia. Warto było. Nie tylko dla jego zado-
wolonego uśmiechu, ale i dla zdumionych spojrzeń innych uczestni-
ków eskapady. W tym kontekście podłe żarty o teściowych działają
na moją korzyść. Jest z czego się śmiać.
Uporządkujmy (nie ma z czego się śmiać!): Rysiek był aproposem
do wyrazu twarzy. Wyraz twarzy był aproposem do kota na smyczy.
Kot na smyczy był aproposem do okna w kuchni. Już.
Widuję przez to okno starych i młodych, zadbanych i abnegatów,
ładnych i brzydkich, wesołych i smutnych. Rodziny z dziećmi, kłócą-
ce się małżeństwa, dzieciaki na rolkach i wtulone w siebie pary, któ-
re, widziane przeze mnie z pro lu, wyglądają jak jedna czworonoga
osoba. Kierunek: park przepuszcza przede mną różnorodność, jaką
poza tym spotyka się tylko w zupie minestrone. A jednak jest coś, na
co reaguję zamarłym sercem. To widok osoby niepełnosprawnej,
prowadzonej w stronę parku przez kogoś bliskiego. Zwłaszcza osoby
niepełnosprawnej po wylewie, co odróżniam na pierwszy rzut oka.
Chyba nie muszę tu wstawiać aproposa, żeby było jasne, że tak
chodziłam z Jurkiem…
Moja pamięć jest niemożliwym do opanowania, a do tego nadpsu-
tym instrumentem. Dlaczego potra ę zobaczyć pewnego mężczyznę,
jakbym miała jego zdjęcie? Strasznie wysoki, szczupły, w cyklistów-
ce. Jego ogromne dłonie, które podnoszą mnie ponad rozwrzeszcza-
ny tłum. Boję się. Wśród setek ludzi widzę mamę. Czując, że robię
coś złego, czego mama zabroniła (miałam udawać, że jej nie znam),
wyciągam do niej ręce. Uspokojona samym jej widokiem, zaczynam
płakać. Już mogę sobie na to pozwolić. I tyle. To było na moskiew-
skim dworcu w 1917 roku.
A niby po co mi ten mężczyzna, który wyłowił z tłumu popychaną
małą dziewczynkę? Po co zajmuje miejsce w mojej zapchanej niepo-
trzebnymi ochłapami pamięci? A nie ma w niej śladu tego poranka,
który zmienił na zawsze nasze – Joanny i moje – życie?
Jurek obudził się z wylewem, początkowo nie bardzo ciężkim. Czy
to ja go znalazłam? Czy to ja znalazłam go nie tego samego, z któ-
rym poprzedniego dnia mówiliśmy sobie dobranoc?
Pamiętam tak dużo. Przyjaciele, a nawet i lekarze nie mogą się
nadziwić i nazachwycać moją pamięcią. Dziennikarze, przeprowa-
dzający ze mną rozmowy, wery kują u mnie wspomnienia osób
z mojego pokolenia, a nawet o wiele młodszych. Bo ja pamiętam,
jak była ubrana Ordonka, kiedy śpiewała To samo niebo w ostatnim
przed wojną i w ogóle ostatnim programie „Cyrulika Warszawskie-
go”. Śpiewając przejmującą piosenkę, powoli szła od lewej do pra-
wej kulisy, ciągnąc szarfę. Kiedy z ostatnimi słowami znikała w pra-
wej kulisie, pusta scena pozostawała poziomo przedzielona błękitną
szarfą. Wykonawczyni nie wychodziła do ukłonów, mimo trwającej
długie minuty owacji.
Tylko niech nikt nie powie, że to stąd odwieczne pytania o przed-
wojenne kabarety. Pamiętam, które miny Brusikiewicza w Diabli
nadali wywoływały nieodmienny ryk publiczności. Pamiętam, z kim
dobrze, a z kim źle pracowało mi się w telewizji. To nie jest tak, że
na starość pamięć długoterminowa działa u mnie lepiej niż ta bliż-
sza. Pamiętam mnóstwo z różnych okresów życia, odległych i bli-
skich. Na pytania dziennikarzy, zaczynające się od słów: „Może pani
sobie przypomni” – odpowiadam: „Nie muszę sobie przypominać,
widzę to”.
A teraz muszę, chcę, usiłuję i nie mogę. Szara ściana. Nie pamię-
tam, jak pożegnałam tamtego Jurka, jak pojawił się ten, który z na-
szego opiekuna, doradcy, granitowego oparcia, stał się wspartym na
nas, bezradnym inwalidą. Jak to się odbyło? Nie mogę sobie przypo-
mnieć. Może moja podświadomość wypchnęła ten poranek z pamię-
ci.
Nie wiem. Ale ile razy widzę przez okno taką prowadzoną osobę
po wylewie, zawsze wracam do tamtego poranka, którego nie pa-
miętam.
Żeby było jasne: znam kolejność zdarzeń, opowiedzianą mi przez
Joannę, której ja to opowiedziałam (chwilowo nie mieszkała wtedy
w domu) pierwszej nocy przy Jurku w szpitalu, zanim zajęłam się
przemeblowywaniem życia. Według niej według mnie było tak:
Jurek obudził się nad ranem i poczuł, że chce mu się pić. Wstał,
poszedł do łazienki i nalał sobie wody do szklanki, jednak zdziwiło
go, że musi bardzo starannie do tej szklanki dopasowywać rękę.
Czuł się nieswojo. Położył się i zasnął.
Rano nadal źle się czuł, więc, kiedy tylko wstałam i zajrzałam do
niego, natychmiast zadzwoniłam po naszego doktora – nieocenione-
go, cudownego doktora Szumilina, który od lat zajmował się całą ro-
dziną. Doktor zbadał go i stwierdził, że to prawdopodobnie był nie-
wielki wylew. Trzeba jechać do szpitala i zrobić szczegółowe bada-
nia. Jednak Jurek, który nienawidził szpitali jak ja pewnych stwo-
rzeń, zaprotestował tak gwałtownie, że nie było metody na przeko-
nanie go. Dr Szumilin robił co mógł, ale sprawa była beznadziejna.
Wreszcie doktor powiedział, że Jurek ma leżeć absolutnie bez ruchu
przez co najmniej tydzień, a on będzie zaglądał po kilka razy dzien-
nie. Zapisał jakieś leki i jakieś zastrzyki na zmniejszenie ciśnienia
śródczaszkowego.
Zadzwoniłam do Joanny, żeby wykupiła leki i kilka niezbędnych
akcesoriów, zadzwoniłam do pracy, że mam zwolnienie lekarskie,
siadłam przy Jurku i zaczęliśmy sobie rozmawiać. Tematów nigdy
nam nie brakowało, a Jurek rozmawiał całkiem normalnie, jeśli nie
liczyć lekkiej, prawie niezauważalnej wady dykcji, której jeszcze po-
przedniego dnia nie miał. Przyjechała Joanna z lekarstwami i przy-
łączyła się do nas. To było bardzo miłe przedpołudnie.
Wczesnym popołudniem Joanna, która była wtedy asystentką re-
żysera w TV, musiała jechać na próbę. Nie było żadnego problemu,
Jurek czuł się dobrze i spokojnie mogłam zostać z nim sama.
Wprawdzie co chwila odbierałam telefony z pracy, gdzie nerwowo
rozdzielano moje programy, ale rozmawiałam krótko i wracałam do
Jurka.
Pisałam już, że Jurek był bardzo dzielnym człowiekiem. Tym ra-
zem ta dzielność źle się skończyła. Starał się być jak najmniej absor-
bujący, a poza tym krępował się prosić o kaczkę. Kiedy kolejny raz
pobiegłam do przedpokoju, żeby odebrać telefon, Jurek wstał i po-
szedł do łazienki. Natychmiast przerwałam rozmowę i przybiegłam
z awanturą, której nie udało mi się skończyć: Jurek powiedział, że
jest zmęczony i zasnął. Obudził się po kilku minutach, bełkoczący
i sparaliżowany. I tak to się stało: pogotowie, miesiące w szpitalu,
sześć lat cierpienia.
Człowiek, który tak wiele zdołał przeżyć, poległ za jedno siusiu.
Jak widzicie, umiem to wszystko jak papuga powtórzyć za Joan-
ną. Jednak ta opowieść nie wywołuje w moim mózgu żadnego sko-
jarzenia, żadnego obrazu…
Zaczęło się inne życie. Tak jak ja zawsze w trudnych sytuacjach
zastanawiałam się, co usłyszałabym w odpowiedzi na pytanie:
„Dziadku, co ja mam zrobić?” – tak obie stawiamy sobie do dziś to
pytanie, kierując je do Jurka.
W szpitalu był trzy miesiące, potem prawie pół roku w ośrodku
rehabilitacji w Konstancinie. W szpitalu znów, po dwudziestu la-
tach, zaczęłam palić. Obiecałam sobie jednak, że pierwszego dnia po
przywiezieniu Jurka do domu – przestanę. Dotrzymałam słowa.
Lekarze uprzedzali mnie, że wylew powoduje zmiany osobowości,
robi z człowieka jego karykaturę. Tak jak – tłumaczyli – karykatu-
rzysta wydobywa charakterystyczne cechy, np. za długi nos, tak wy-
lew wydobywa z człowieka jego ukryte cechy. To nie jest łatwe dla
otoczenia, uprzedzali.
Mieli rację. Nie zamierzam pisać o szczegółach, bo nie chcę doło-
wać tych czytelników, którzy kiedyś znajdą się w mojej ówczesnej
sytuacji. Powiem tylko, że z ośrodka rehabilitacji musiałam odebrać
go przed terminem, tak silny stawiał opór przed jakimikolwiek za-
biegami czy ćwiczeniami. Po prostu, jak poinformowała mnie z ża-
lem dyrektorka ośrodka, pani dr Zielińska, jego dalszy pobyt miałby
raczej negatywne niż rehabilitacyjne konsekwencje.
W tym czasie przeszłam na emeryturę. Jeździłam do tego Kon-
stancina dzień w dzień, a kiedy wreszcie miałam Jurka w domu,
przysięgłam sobie, że już nigdy nie siądę za kierownicą. Takiego
wstrętu dostałam. Dotrzymałam słowa.
Poprosiłam dwie wspaniale osoby, na które Jurek w Konstancinie
najlepiej reagował: lekarkę – dr Pijewską, i rehabilitantkę – panią
Anię, żeby przychodziły do domu. Rzeczywiście przychodziły, ale
ich praca szła na marne. Jurek był zdecydowany nie poddawać się
rehabilitacji. Owszem, chodził po domu, przystosowanym do jego
niesprawności. Owszem, wychodził ze mną do parku. Ale na tym ko-
niec aktywności zycznej.
Psychicznie było dużo lepiej. Dużo czytał, oglądał telewizję, grał
ze znajomymi w brydża, z Joanną w garibaldkę, nawet próbował pi-
sać. Brydż wychodził mu średnio, czyli gorzej niż przed chorobą, ale
bez skandalu. Kierki się skończyły: Janek Brzechwa nie żył od kilku
lat, Tadzio Żeromski zmarł w czasie, kiedy Jurek był w szpitalu. No-
wego kompletu do króla nie udało się stworzyć, za to na brydża
przychodzili dalsi znajomi, znakomici gracze, którzy słusznie posta-
nowili nie stosować taryfy ulgowej. Mieli jednego partnera słabsze-
go i trudno. Dzięki temu Jurek zmuszał się do wysiłku i nawet by-
wałam zdumiona, jak dużo potra z siebie wycisnąć. Z garibaldką
było gorzej. Joanny się nie krępował, więc nie uważał, oszukiwał,
grał jak rozkapryszone dziecko. Joanna nie popuszczała i grała jak
z dorosłym. Wreszcie pewnego dnia, kiedy z oślim uporem twierdził,
że nie zrobił czegoś, co właśnie zrobił, straciła panowanie nad sobą
– które w jej przypadku opiera się na dość kruchych podstawach –
i zaryczała jak ranna łosiowa:
– Co ty wyprawiasz?! Przecież ty jesteś paralityk, a nie wariat!
Świat zamarł w niemej zgrozie. Joanna oscylowała na granicy za-
wału, choć serce, jak cała rodzina, ma jak koń. Jurek powoli nady-
mał się, czerwieniał, aż w końcu wybuchnął takim śmiechem, jakie-
go nie słyszałam od czasu choroby ani nigdy później. Od tego dnia
grał w garibaldkę z taką samą starannością jak w brydża. Oboje mie-
li z tego dużo radości. W dni, kiedy Joanna po południu nie szła do
pracy, a Michał grzecznie spał po obiedzie, patrzyli sobie głęboko
w oczy i jedno z nich mówiło: „Strzelimy?” – a drugie: „Dawaj!”,
z rosyjskim akcentem na „aj”. To było hasło, po którym przez na-
stępną godzinkę nie liczyły się żadne rodzinne sprawy. O, święta ga-
ribaldko! Wiele mi uczyniłaś dobra w domu mojem! Nie ma z czego
się śmiać.
Niesamowite poczucie humoru Jurka niezmiennie kierowało się
w stronę jego samego. Zażartowywał chorobę.
Kiedyś w takim lepszym okresie wydał mi się głęboko zamyślony.
– O czym myślisz? – spytałam mało oryginalnie.
– Gdybym był zdrów, to powiedziałbym, że o niczym. Ale nie
mogę, bo zadzwonisz do doktora i będziesz go zamęczać, czy to do-
brze.
Zorientował się, wszystkie jego nietypowe zachowania przekazuję
lekarzowi, niezmiennie zdając na końcu zacytowane pytanie.
Miał zaleconą pewną ilość płynów. Stałam przy nim, medytują-
cym nad niedopitą herbatą. Żeby dopił i żeby dopił.
– Później.
– Później też nie wypijesz – powiedziałam szorstko.
– Krzyczysz na mnie? To znaczy, że jestem zdrowszy! – zawołał
swoim normalnym głosem, którego już dawno nie słyszałam. Wresz-
cie byłam szczęśliwa.
Oczywiście zadzwoniłam, tym razem z entuzjazmem, do doktora
i opowiedziałam. Zostałam ostudzona.
– Niech się panie nie łudzą. Cieszmy się z takich podarowanych
nam i jemu chwil. I radzę nie przesadzać z tym, co powinien, nie
zmuszać do niczego.
Nie każdy ma szczęście tra ć na aż tak mądrego lekarza. Zapa-
miętałam jego radę:
– Niech pani puści męża bardziej luzem. Będzie mniej nieszczęśli-
wy.
Posłuchałam. Przestałam żywić Jurka na siłę. Zmuszać, żeby po-
siedział na powietrzu. Lekarz doradził kierowanie się własnym wy-
czuciem. Jurek stał się pogodniejszy i umarł. Udało mi się opanować
własny egoizm, każący na siłę trzymać go przy życiu. To jedna z naj-
trudniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek dokonałam.
Jeszcze w Konstancinie przeżyłam szok, kiedy zobaczyłam naj-
nowszy numer pisma „Teatr”, w którym właśnie ukazał się zrobiony
jeszcze przed chorobą wywiad z Jurkiem. Do wywiadu dołączone
było zdjęcie, na którym Jurek miał lekko wykrzywione usta, jeden
kącik niżej od drugiego, jak po wylewie. Pokazałam zdjęcie dr Pi-
jewskiej.
– To możliwe – powiedziała – że już kiedyś miał leciutki wylew,
tak lekki, że nikt z państwa się nie zorientował.
Przypomniałam sobie opowieść Jurka, jak w najlepszych towarzy-
sko czasach źle się poczuł w czasie uroczystej kolacji w Bristolu. Na
króciutką chwilę stracił świadomość, szybko wrócił do rzeczywisto-
ści, ale tak go mdliło (naszej rodziny nigdy nie mdli), że przeprosił
towarzystwo i wrócił do domu. Do rana przeszło jak ręką odjął. To
musiał być pierwszy wylew.
Drugi – to ten, kiedy miał trudność z utrzymaniem szklanki. Na-
stępny, to ten, który zniszczył jego życie.
Minęło sześć lat. Nadszedł 15 lutego 1979 roku – dzień, zapisany
w pamięci warszawiaków wybuchem w Rotundzie. Choć nie straci-
łam tam nikogo, ten dzień sprzed ponad 28 lat żyje w mojej pamięci
ze wszystkimi szczegółami.
Wtedy, w to wczesne popołudnie, nie miałam o niczym pojęcia.
Nie słuchałam radia, nikt mnie nie zawiadomił.
Jurek bardzo źle się poczuł. Tracił przytomność.
Dzwonię do doktora, upoważnił mnie, żeby w uzasadnionych wy-
padkach łapać go w szpitalu. Odzywa się kobiecy głos. Pytam:
– Gdzie mogę zastać pana doktora? Mąż jest pacjentem…
– Co pani?! Doktor jest TAM!
Rzucenie słuchawki.
Na biurku leży spis numerów alarmowych. Wykręcam numer po-
gotowia – wtedy się wykręcało – to trwa bez końca, każdą cyfrę
trzeba wykręcić, czekać aż tarcza wróci na miejsce, wykręcić następ-
ną cyfrę, czekać aż wróci, mylę się, zaczynam od początku, wciąż to
samo: zajęte albo nikt nie odbiera.
Mąż nie odzyskuje przytomności. Biorę go za rękę – nie mogę wy-
czuć tętna. Cały czas do niego mówię.
Obok bawi się półtoraroczny Michał. Woła mnie, ciągnie za spód-
nicę. Biorę go na kolana. Wykręcam to pogotowie i wykręcam. Zaję-
te albo nikt nie odbiera. Próbuję wykonywać zalecenia doktora na
„w razie czego”. Z dzieckiem na ręku – niemożliwe. Sadzam dziecko
na podłodze. Ryczy.
Wykręcam. Zajęte albo nikt nie odbiera. Ta pani w klinice krzyk-
nęła „On jest TAM!”. Co to znaczy? Coś się stało… Tylko spokój! Ju-
rek nie jest TAM. Leży bezpiecznie w swoim łóżku i umiera.
Telefon! Córka, z pracy, wtedy już w programach informacyjnych,
poinformowana na bieżąco. Mówi o Rotundzie, o tym, co się TAM
stało. Ja – o tym, co TU. Jakimś cudem sprowadza pomoc.
Nie umarł tego dnia.
Umarło czterdziestu dziewięciu cudzych bliskich.
A my miałyśmy go jeszcze do sierpnia.
Po tym dniu nie wrócił już nawet do poprzedniej, nienormalnej
nienormalności. Leżał, chudł, patrzył przed siebie, czasem był smut-
ny, a czasem miał za złe. Bardzo cierpiał zycznie: ponieważ mógł
leżeć tylko w jednej pozycji, na wznak, tworzyły się odleżyny. Prze-
kładałyśmy go z Joanną na boki, ale natychmiast zsuwał się i prote-
stował. Nie było jeszcze materaców antyodleżynowych, podkładały-
śmy mu gumowe koło ratunkowe pod pośladki, a gumową nadmu-
chiwaną poduszkę od głowę. Jurek cierpiał i błagał, żeby „coś z tym
zrobić”, przy czym nie chodziło mu o oddanie go do szpitala, gdzie
wprawniej przynoszono by mu ulgę. Na słowo „szpital” reagował
jeszcze gorzej niż na początku choroby, więc po prostu tego słowa
nie było.
Nie chcę pisać o szczegółach. Jednak o jednym dniu, jeśli chcę
być uczciwa, muszę. To był 18 sierpnia 1979 roku. Powiedzieć, że
Jurek miał jeden ze swoich złych dni – to mało. To był dzień strasz-
ny. Joanna pojechała z transmisją gdzieś poza Warszawę, byliśmy
sami w domu.
Skłamałam! Nieświadomie, bez złej intencji, za to podle. Tak po-
grążyłam się w relacjach między Jurkiem i mną, że nawet nie
miauknęłam o naszej Lodzi!
Nasza pani Lodzia Kurzawa w zasadzie była dochodzącą gosposią.
Jednak przez wiele lat naszych spotkań dobra, ciepła, przemądra Lo-
dzia stała się członkiem rodziny, a w czasie choroby Jurka okazała
się tak bliskim członkiem rodziny, że nie wszystkie rodziny takich
mają. Ufaliśmy jej bezgranicznie i nigdy nas nie zawiodła. Joanna
była z nią na „ty” i latała do niej z każdym zmartwieniem, bo Lodzia
umiała wysłuchać, przytulić, i na zakończenie powiedzieć coś mą-
drego. Ja też nie miałam przed nią żadnych tajemnic, a Jurek,
i zdrowy, i chory, serdecznie ja lubił. Jednak kiedy miał te swoje złe
okresy, wolałam nie narażać Lodzi na ewentualną przykrość i Jur-
kiem zajmowałam się sama. Na głowie Lodzi zostawała opieka nad
Michałem i gospodarstwem. Zresztą, kiedy Jurek był już chory,
mieszkająca pod Warszawą córka Lodzi urodziła synka. Pracowała
popołudniami, więc Lodzia po obiedzie zawsze się śpieszyła, żeby
dojechać na czas i zająć się wnukiem.
Przez pół dnia byłam więc z nim jakby sama w domu, a przez na-
stępne pół – rzeczywiście sama. Co chwila wzywał mnie, przy pomo-
cy dzwonka przy łóżku albo po prostu krzykiem. Gdyby czegoś po-
trzebował, to byłabym zadowolona, mogąc mu pomóc. Ale on po-
trzebował głównie zgłaszać rozżalenie – do mnie, do świata, do ży-
cia. Nie dawał się pocieszać, każda moja próba choćby najczulszej
odpowiedzi wywoływała jeszcze większą złość. Jest stwierdzone, że
chorzy z podobnymi zaburzeniami najczęściej kierują agresję prze-
ciwko tym, którzy są z nimi najbliżej, wiedziałam więc, że to nie
jego wina i starałam się nie mieć mu za złe. Od rana do wieczora
biegałam ze swojego pokoju do pokoju Jurka, od Jurka do kuchni
(piętro w dół), z kuchni do Jurka (piętro w górę), od Jurka do tele-
fonu (piętro w dół), od telefonu do Jurka (piętro w górę). Nie mia-
łam już dwudziestu lat, miałam sześćdziesiąt pięć. Ale to nie nogi
bolały mnie najbardziej.
Kiedy późnym wieczorem Joanna wróciła do domu, jeszcze biega-
łam w tę i nazad, a dzwonek przy łóżku Jurka dzwonił bez przerwy.
Ale poczułam się lepiej: nie byłam już sama.
– Albo dostanę histerii, albo wyjdę z domu – zapowiedziałam.
– I dokąd pójdziesz? – spytała Joanna.
– Nie wiem, może posiedzę w ogródku. Muszę wyjść, jestem na
granicy czegoś strasznego.
– To nigdzie nie wychodź, tylko powiedz, że wychodzisz. I że jak-
by czegoś potrzebował, to niech woła mnie. Ze mną tak nie pogra.
Fakt. Prawdopodobnie dlatego, że Joanna umiała mu się ostro
przeciwstawić, rzadko wyładowywał na niej złość tych złych dni.
Ubrałam się jak do wyjścia, wkroczyłam do Jurka i powiedziałam,
że wychodzę z domu. Nie zareagował.
Na wszelki wypadek trzasnęłam drzwiami wejściowymi i poszłam
do swojego pokoju. Dzwonek Jurka odezwał się tylko raz. Joanna
zajrzała do jego pokoju:
– Potrzebujesz czegoś?
Widocznie powiedział, że nie, bo usłyszałam dalszy ciąg:
– OK. Jakbyś potrzebował, to dzwoń.
Zapanowała cisza. Oczywiście nie było takiej siły, żebym zasnęła.
Do rana półsiedziałam na swoim tapczanie i tłumaczyłam sobie, że
to nie jego wina, że to choroba, że muszę przeczekać, myśląc o tym,
że pewnie niedługo zdarzy się taki lepszy dzień, kiedy jest prawie
sobą i życie od razu się rozjaśnia.
Rozjaśniło się. Za oknem. Zwykle budziłam Jurka o 10.00, więc
odczekałam do tej godziny i, przepełniona najlepszą wolą, wkroczy-
łam do jego pokoju.
– Jurek! Jureczku! Pora wstawać! – pogodnym tonem przemawia-
łam jak co rano, odsłaniając okna.
Nie odpowiadał. Nawet na mnie nie spojrzał. Leżał nieruchomo
i patrzył w su t. A to znaczyło, że od wczoraj mu nie przeszło, że
czuje się urażony. Zaczynałam być zła, choć starałam się przemóc.
– Jureczku! Nowy dzień, nowe pomysły, może jakąś przyjemność
sobie wymyślimy – mizdrzyłam się dalej, coraz bardziej podejrzewa-
jąc, że żadnej przyjemności sobie nie wymyślimy i że raczej czeka
nas powtórka wczorajszego seansu.
Nie raczył odpowiedzieć. Nie spojrzał. Nigdy nie zamykał się na
tak długo, więc zaczęłam być naprawdę zła. Skończyłam szarpać się
z zasłonami i podeszłam do niego:
– Jurek, dosyć, skończ przedstawienie… – spojrzałam na niego
z bliska. Nie żył.
Z rozpędu o mało nie skończyłam zdania: „…bo mnie zaraz szlag
tra !”. Dopiero po trwającym wieki ułamku sekundy dotarło do
mnie, KOMU robię awanturę.
Przepraszająco pogłaskałam go po policzku, był zupełnie zimny.
Nie żył od kilku godzin.
Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam. Do dziś wiedziały tylko
Joanna i Lodzia, które były w kuchni i do których musiałam po
chwili zejść, żeby powiedzieć, co się stało.
Po latach cierpień los zesłał mu lekką śmierć. Odszedł we śnie,
sam nie wiedząc kiedy. To było łatwo stwierdzić: na taborecie przy
tapczanie Jurka zawsze stała nocna lampka i dzwonek, a na noc sta-
wiałam mu szklankę herbaty. Tego ranka lampka była zgaszona,
dzwonek stał na swoim miejscu, a herbata była do połowy wypita,
choć kiedy w nocy przyszłam, żeby powiedzieć, że wychodzę,
szklanka była pełna. Gdyby cierpiał, gdyby wiedział co się dzieje,
próbowałby zadzwonić albo chociaż zapalić lampkę. A nawet, gdyby
się nie udało, każde, choćby sekundowe cierpienie odzwierciedlało-
by ułożenie jego prawej dłoni.
To była jedyna część ciała, którą poruszał zupełnie swobodnie,
więc gdyby wiedział, że dzieje się coś złego – odruchowo zacisnąłby
pięść albo naprężyłby palce. Na pewno rozluźniona dłoń nie leżała-
by swobodnie, jak każdej dotychczasowej nocy przez ostatnie sześć
lat.
To teraz jestem taka mądra, bo mi to od wielu lat wbijają do gło-
wy. Jednak w głębi duszy i tak wiem to, co pomyślałam tamtego
ranka, głaszcząc policzek Jurka: przez 42 lata wspólnego życia – ten
jeden jedyny raz nie pocałowałam go na dobranoc. I właśnie wtedy
umarł.
Kocham moich czytelników, więc może z przeczytania tej całej pi-
saniny wyciągną chociaż tę korzyść, że nikt z nich nie będzie musiał
żyć z taką myślą, jaka dopadła mnie 19 sierpnia 1979 roku tuż po
10.00 rano i nie odpuściła do dziś: może gdybym wieczorem pode-
szła, cmoknęła i powiedziała „Śpij dobrze”…
Ostatni obraz Jurka, jaki zapamiętałam, to moment, kiedy sanita-
riusze postawili na chwilę nosze na dróżce do furtki. Nasz ogródek
jest malutki, a dróżka wąska, z obu stron zielono obramowana. Była
piękna sierpniowa pogoda. Leżał wśród kwiatów, jakby chciał jesz-
cze przez chwilę pobyć w miejscu, gdzie przeżył kilkadziesiąt – mam
nadzieję, że szczęśliwych – lat. Podeszłam i pocałowałam go. To
było nasze prawdziwe pożegnanie.

(– Teraz ja, Joanna, drugi raz się wtrącam. Nie zawsze akceptowałam
wybory, postępki czy zachowania mojej matki. Niektórych jej cech do
dziś nie cierpię, jak to w rodzinie. Ale nie mogę tu nie powiedzieć, że
przez ponad sześć lat choroby ojca była aniołem. Każdego dnia, w każ-
dej chwili. O jej zatraceniu się w przynoszeniu mu ulgi powinno się grać
na surmach, a nie pisać kursywą, ale na surmach fałszuję. Zresztą chyba
nie mamy żadnej w domu.
Być może między niepocałowaniem ojca na dobranoc a jego śmiercią
jest pewien związek, ale w odwrotnej kolejności. Być może już poprzed-
niego dnia w jego schorowanym mózgu działo się coś, o czym nie wiemy,
a co spowodowało, że zachowywał się tak strasznie – bo że był wtedy
straszny, widziałam na własne oczy – i w nocy go zabiło. Ale nikt nigdy
nie zdołał jej wytłumaczyć, że to nie jej wina).

Czy zauważyliście, jaki kawał życia przedstawiłam bez ani jednego


aproposa? Widocznie tylko śmierć najbliższego człowieka jest w sta-
nie sprawić, żebym trzymała się tematu. Nie ma z czego się śmiać.
Ale za chwilę będzie.
Z pogrzebu Jurka, jak z pierwszego dnia jego choroby, również
mało pamiętam, ale tym razem jest racjonalny powód. Wiedząc, jak
niewiele brakuje mi do załamania, Joanna po konsultacji z dokto-
rem wpakowała we mnie taką ilość środków uspokajających, że czu-
łam się jak sztuczna. Stawiali mnie, przestawiali, gdzieś prowadzili,
mówili co mam robić. Pamiętam, że było mnóstwo ludzi, mnóstwo
kwiatów, że były mowy nad grobem, a jedna – Jarosława Abramowa
– tak piękna, że przez chwilę byłam w stanie się skupić. I pomyśleć:
jak już pisałam, moja rodzina powymierała z dala ode mnie, więc,
mając 65 lat, pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w pogrzebie ko-
goś z najbliższej rodziny. A wystąpiłam tam w charakterze zombi…
À propos. Ciekawe, czy jest jakiś racjonalny powód, dla którego
na pogrzebach tak często zdarzają się zabawne przypadki. Może to
Złe w przypływie dobroci tak miesza ogonem, żeby przynieść chwilę
ulgi zrozpaczonym rodzinom? A może zmysły zrozpaczonych rodzin
są tak napięte, że reagują na nietypowe drobiazgi? W każdym razie
często słyszy się opowieści o zepsutych przez ten ogon bardzo pięk-
nych pogrzebach.
Najsłynniejszy przypadek, jaki znam, to ten z pogrzebu sławnego
aktora. Stojącemu na czele tłumu żegnających jeszcze słynniejszemu
aktorowi, jednemu z tych nadętych kapłanów sztuki, których poczu-
cie humoru pozostaje daleko w tyle za talentem, nagły podmuch
wiatru zwiał kapelusz do grobu. Na co Andrzej Szczepkowski,
w przeciwieństwie do gołogłowego mówcy, mistrz puenty i riposty,
zareagował scenicznym szeptem:
– Jednym kapeluszem jest już w grobie.
Jurek nie miał aż tyle szczęścia, ale i jemu przytra ło się coś ład-
nego. Sama pamiętam tylko ogólnie, szczegóły dużo później opowia-
dały mi Lodzia z Joanną.
Ponieważ przez cale lata był wiceprezesem ZAiKS-u i przez wiele
lat zasiadał w zarządzie Związku Literatów, jego pogrzeb nie mógł
się obyć bez części o cjalnej. Nie wiem, czy zawsze wygląda to tak
samo, więc opiszę choreogra ę, bo jest tu bardzo ważna.
W czterech rogach trumny stawało czterech przedstawicieli o -
cjalnych instytucji. Stali tak przez kilka minut, po czym za każdym
z nich stawał następny, a poprzednik dyskretnie się wycofywał.
Wszystko szło sprawnie, dopóki Złe nie zamachało ogonem nad gło-
wą Kazika (Antoniego) Marianowicza. Kazik, jeden z naszych naj-
bliższych przyjaciół, na pogrzebie Jurka był o cjalnie jako prezes
ZAiKS-u. Dla uzupełnienia obrazu, żeby czytelnicy nie stracili nic
z piękna tej chwili: był człowiekiem o najwykwintniejszych manie-
rach, jakie tylko można sobie wyobrazić. W jego rodzinnym domu
tak wychowywało się dzieci, a poza tym wojna przerwała mu studia,
po których zamierzał pracować w dyplomacji. Tu muszę pozornie
snobistycznie podkreślić: w przedwojennej dyplomacji. Nie ma
z czego się śmiać.
Kiedy wokół trumny ustawiała się czwórka z Kazikiem, jemu przy-
padło miejsce przy prawym (naszym prawym) przednim rogu. Na
razie stał tam jakiś urzędnik, podobno z Ministerstwa Kultury. Trzej
poprzednicy nowej czwórki trzymających straż dyskretnie wyszli.
Urzędnik, który stał przed Marianowiczem, tak pogrążył się w bólu,
że zapomniał o zaleceniach choreografa i został.
Biedny, biedny Kazio! Przestępował z nogi na nogę, chrząkał,
wiercił się, jak twierdzi Joanna – widać było po nim, że gdyby miał
szpilkę, np. od jakiegoś znaczka w klapie, to ukłułby tego palanta
w dupę. Tak oto rozgrywał się ludzki dramat, a właściwie dwa dra-
maty i nie ma z czego się śmiać. Tylko bardzo trudno się nie śmiać.
Nikt, kogo tam nie było, a kto znał Marianowicza, nie uwierzy, że
można było przez kilka minut oglądać Kazika publicznie skonsterno-
wanego i nie wiedzącego, co robić.
Wreszcie wkroczyła kolejna czwórka i Kazik z tym drugim równo,
noga w nogę, opuścili podwyższenie. Podejrzewam, że partner Kazi-
ka z tego pas de deux w ogóle się nie zorientował, że przez połowę
swojego występu nie był sam.
Po kilku dniach, kiedy już się odblokowałam, pierwsze słowa, ja-
kie powiedziałam do Joanny, brzmiały:
– Wyobrażasz sobie, jak musiał się bawić, patrząc na męczarnie
Kazia?
Teraz już można się śmiać.
À propos „naszego prawego”. Problem „moje prawo czy twoje
prawo? Moje lewo czy twoje lewo?” jest jednym z najczęściej wystę-
pujących podczas nagrywania programów w TV. Rzecz w tym, że re-
alizator i operatorzy są zwróceni w przeciwnym kierunku niż akto-
rzy czy uczestnicy programu i występuje zjawisko, tak pięknie wy-
śpiewane przez Krystynę Jandę w piosence z tekstem Agnieszki
Osieckiej:
A ja jestem, proszę pana, na zakręcie,
Moje prawo, to jest pańskie lewo.

Dlatego wszyscy realizatorzy telewizyjni zawsze starają się mó-


wić: „Proszę się przesunąć o pół kroku w swoje lewo”, „Proszę mini-
malnie zwrócić głowę w swoje prawo”. Wszyscy realizatorzy poza
moją córką, która od lat mówiąc to dostaje ataku śmiechu, więc
musi stosować omówienia. A jej niewczesna wesołość bierze się
stąd, że wiele lat temu miała przyjemność usłyszeć pewien dialog.
Niezbyt bystry reżyser, patrząc w wizjer kamery, powiedział do jed-
nego z najdowcipniejszych ludzi w tzw. środowisku, aktora Józefa
Nowaka:
– Panie Józe e, proszę pół kroku w bok.
Józek nie mógł przepuścić takiej okazji:
– W mój bok czy w pański bok?
Wyśmiali się? Spokój? Powaga? No to wracamy do naszego adre-
ma (już tłumaczyłam, że to coś o baranach).
Po pogrzebie Jurka weszłam do skorupy i postanowiłam w niej
zostać na zawsze. Owszem, chętnie rozmawiałam na tematy neutral-
ne przez telefon. Owszem, popołudniami, kiedy Joanna była w pra-
cy, chętnie zajmowałam się Michałem, ale właściwie na tym koniec:
nie pokazywałam się między ludźmi, nie występowałam, nie pisa-
łam, nie przyjmowałam zaproszeń ani zamówień. Liczyłam na to, że
tak sobie pożyję, pożyję, a potem umrę.
Mijały lata, Michał robił się coraz większy i miał coraz więcej po-
południowych zajęć. Zaczęłam odbierać go z przedszkola, potem
z pierwszych klas podstawówki, potem chodziłam z nim na religię,
potem na łyżwy. Powoli moim jedynym towarzystwem stawały się
inne babcie. Czasem, mniej więcej raz na pół roku, żeby Joanna
miała wolną niedzielę, jechaliśmy z Misiem do Skolimowa, bo tam
można było porozmawiać na jedyne interesujące mnie tematy:
o tym, kto umarł, kto zachorował, co komu dolega i z kim ona sy-
piała przed wojną. I wysłuchiwać należnych zachwytów na temat
urody, inteligencji oraz sprawności zycznej mojego wnuka. Bar-
dziej ogólne tematy bezlitośnie torpedowałam.
Przez prawie dziesięć lat, które w ten sposób przeżyłam, czułam
się spokojna i bezmyślnie zadowolona. Zwrot nastąpił całkiem nie-
spodzianie, za sprawą dwóch czynników: mojej złości i spisku. Co
do złości, to już à propos odstawienia papierosów mówiłam, że jest
dla mnie najlepszym motorem do działania.
Tym razem rozzłościł mnie lm. Janusz Rzeszewski, z którym wie-
lokrotnie pracowałam, mam dla niego wielką życzliwość i uważam
go za dobrego reżysera, nakręcił lm Miłość ci wszystko wybaczy. Po-
nieważ unikałam świata zewnętrznego, obejrzałam lm dopiero kil-
ka lat po premierze, kiedy ukazał się w telewizji. I szlag mnie tra ł.
Według informacji, jaką dziś znalazłyśmy (my!) w internecie, lm
jest biogra ą Hanki Ordonówny, zostały zachowane wszystkie realia
i fakty z życia aktorki, choć w lmie nie padają żadne nazwiska. Boha-
terowie występują jedynie pod rzeczywistymi imionami. I rzeczywiście,
postaci są łatwo rozpoznawalne. Co zresztą w niczym mi nie prze-
szkadzało, nawet jeśli część zdarzeń pamiętałam zupełnie inaczej.
Nie uważam, żeby tego rodzaju kino musiało być wiernym odbiciem
minionej rzeczywistości. A raczej nie uważałam, dopóki do akcji nie
wkroczyła postać, w internecie opisana tak: Hanka wraca do Warsza-
wy. Poznaje Fryderyka, konferansjera słynnego rosyjskiego kabaretu „Si-
naja Ptica”. Znajomość szybko przeradza się w miłość. Fryderyk posta-
nawia dopomóc Hance w zrobieniu kariery: uczy ją zasad sztuki estrado-
wej, kreuje jej emploi, w końcu proteguje u dyrektora słynnego kabaretu
„Qui pro Quo”. Rzeczywiście, nietrudno odgadnąć o kogo chodzi.
Znałam Járosyego na tyle dobrze, żeby odczuwać żądzę czepiania
się sposobu pokazania go w lmie, tym bardziej że Fronczewski zna-
komicie zagrał tę rolę. Był przekonujący, sugestywny, utrwalał więc
obraz całkowicie przekłamanej w scenariuszu postaci. Ale wciąż
jeszcze tłumaczyłam sobie, że to jest lm fabularny i powinnam
oglądać go tak, jakby postaci były kcyjne. Nie udało się. Rosnąca
we mnie purchawka pękła, kiedy upokorzony Fryderyk szedł do get-
ta.
Tu muszę wrócić do moich wspomnień o Fryderyku, choć spisa-
łam je w oddzielnej książce. Otóż Niemcy uznali posiadającego oby-
watelstwo austriackie Járosyego za rodowitego Niemca i od razu na
początku okupacji zaproponowali mu podpisanie reichslisty. W ce-
lach propagandowych bardzo naciskali, żeby znane i lubiane osoby
okazywały się ich współobywatelami. Fryderyk odmówił, został
aresztowany, zdołał bezczelnie uciec i nie mając pomysłu, gdzie się
ukrywać, na początek przekradł się do getta, w którym miał wielu
przyjaciół z dawnych, a raczej niedawnych teatrzyków. Tam się
przez jakiś czas ukrywał, póki nie znaleziono mu schronienia po
aryjskiej stronie. To wariactwo, ale piękne: wytypowany przez
Niemców reichsdeutch, ukrywający się w getcie!
Koniec tego aproposa, będącego raczej wyjaśnieniem.
Nie rozzłościło mnie płynące z niewiedzy autorów lmu przekła-
manie, które potraktowałam jako element fabuły, choć żal mi było
niewykorzystanego wątku. Wściekłam się o ukazanie postaci, całko-
wicie zmieniające jej podziwiany przeze mnie charakter. Gdyby
Járosy rzeczywiście był Żydem i został zapędzony do getta, to z całą
pewnością nie byłoby widać ani śladu upokorzenia. Szedłby jak pa-
nisko, z miną wskazującą, że należy mu zazdrościć tej niezwykłej
przygody, i z postawą, dzięki której uwielbiająca go Warszawa szep-
tałaby: „Słyszeliście? Járosy poszedł do getta. A minę miał jak hra-
bia na przechadzce!”. Na tym polegały jego styl i jego czar, które
mu w tym lmie publicznie odebrano.
Oto pierwszy czynnik z dwóch, które wyrwały mnie z niebytu po
śmierci Jurka. Drugi element to spisek.
Nie wiem czy w momencie, kiedy ta moja książka się ukaże, pęd
do ujawniania spisków będzie jeszcze nadawał ton życiu polityczne-
mu i społecznemu IV RP. Mało tego, nawet nie wiem, czy sama IV
RP będzie jeszcze nadawała czemukolwiek ton, nie ma z czego się
śmiać. Jednak widząc energię mojego wydawcy – mam nadzieję, że
się załapię. Dlatego śpieszę ujawnić spisek. Jedyny, o jakim wiem.
W drugiej połowie lat 80. zadzwonił do Joanny Witold Filler, mój
dawny szef z telewizyjnych czasów, a w tym momencie redaktor na-
czelny satyrycznego tygodnika „Szpilki”. Zaprosił Joannę na kawę,
żeby wypytać, co u mnie słychać i kiedy mam zamiar wziąć się do
pracy. Moje dziecko bardzo brzydko wypaplało to, co o mnie wie
i to, co o mnie myśli, a w tej drugiej sprawie miało sporo do powie-
dzenia. Mój były szef i moje aktualne dziecko popadli we wspólny
namysł, jak zagnać mnie do roboty. Wypili tych kaw całkiem sporo
(nie wymawiam, Filler płacił), aż wreszcie Joanna wpadła na po-
mysł, żeby opowiedzieć interlokutorowi (jak ktoś płaci za kawę, to
należy mu się takie pełne szacunku określenie) o tym, jak się wście-
kłam po obejrzeniu tamtego lmu. I już wiedzieli, co mają zrobić.
W ten sposób zawiązał się spisek.
Spiskowcy dopracowali go w najdrobniejszych szczegółach.
Telefon zadzwonił PRZYPADKIEM akurat, kiedy Joanna była
w domu. Dzwonił Filler. Powiedział mi, że ma taki pomysł, żeby pu-
ścić w „Szpilkach” cykl opowieści o przedwojennych kabaretach, re-
pertuarze, obyczajach. I że chciałby, żebym to ja mu napisała (za-
znaczam, że nie byłam jeszcze Pierwszą Damą Opowiadania
o Przedwojennych Kabaretach, dopiero po tej rozmowie miałam się
nią stać). Oczywiście, grzecznie podziękowawszy za tak interesującą
propozycję, równie grzecznie odmówiłam.
Joanna PRZYPADKIEM usłyszała moją odmowę, i, OCZYWIŚCIE
nie wiedząc o co chodzi, z wielką niewinnością spytała, kto dzwonił.
Prostodusznie odpowiedziałam i wtedy moje dziecko wpadło w wir
udzielania mi dobrych rad:
– Zwariowałaś?! Najpierw tygodniami plujesz na lm, że spaczył
obraz twojego Fryderyka, a potem marnujesz taką szansę? Ty wiesz,
ile mogłabyś zrobić? Wyprostować! Odkłamać! Wzbudzić sympatię!
Dać po nosie lmowcom! Odegrać się, skoro tamten już nie ma jak!
A ty co – grzeczne „pa” i do domu? Jeśli tego nie zrobisz, to widocz-
nie nie jestem twoją córką. Genetycznie niemożliwe, wzięłaś mnie
z sierocińca!
I tak dalej. Wściekła nie tylko na lm, ale i na córkę, zadzwoni-
łam do Fillera, że nic nie mogę obiecać, ale spróbuję. Jak zaczęłam
przymierzać się do pierwszego tekstu dla „Szpilek”, tak nabrałam
rozpędu i wyhamowałam po roku, kiedy miałam gotową książkę
Urodził go Niebieski Ptak, którą ze wszystkiego co napisałam lubię
najbardziej.
Nie ma z czego się śmiać. Filler swojego felietonu nie dostał.
I tak wróciłam do życia. A o spisku dowiedziałam się dopiero, kie-
dy Niebieski Ptak został nagrodzony jako książka roku 1988. Joanna,
usłyszawszy że zostałam nagrodzona ex aequo ze Stefanem Kisielew-
skim i generałem Józefem Kuropieską, doznała przypływu snobizmu
i wyjawiła mi, jak podle zostałam podpuszczona.
…À propos tej nagrody: o mało nie doszło do rozłamu w rodzinie.
Nie wtedy. Teraz. Joanna twierdzi, że było dwóch laureatów: gene-
rał i ja. Ja jestem przekonana, że Kisielewski też ją dostał.
– Lepiej być ostrożnym, niż na zimne dmuchać – powiedział kie-
dyś pan poseł Józef Gruszka. W myśl tej zasady próbowałyśmy
sprawdzić, jak naprawdę było z Kisielewskim ex aequo. Nie udało
się, nie pamiętam, kto przyznawał nagrodę, a wydawnictwo, które
wypuściło pierwsze, nagrodzone wydanie Niebieskiego Ptaka, już nie
istnieje. Jednak rodzina nie uległa rozbiciu: dogadałyśmy się z Joan-
ną dzięki ustaleniu, że obie wolimy dawać nagrody niż zabierać. Ki-
sielewski zostaje.
– Mam swoje zdanie i się z nim zgadzam – powiedział kiedyś
Zdzisław Balicki, prezes Komitetu ds. Radia i Telewizji. Idąc tym
tropem, nadal uważam, że Stefan Kisielewski tamtą nagrodę dostał.
À propos. Zdzisław Balicki był czwartym prezesem z dwudziestu
i pół, jakich Joanna przetrwała. Ta połówka wzięła się stąd, że każ-
dego p.o. prezesa liczyła jako 1/2 prezesa i dopiero jeśli zebrały się
dwie połówki choćby i różnych prezesów, wychodził jej cały prezes.
Ja przetrwałam tylko dwóch, za to całych. O, tempora, o, mores!
Piszę. Występuję. Nagrywam. Raczej już nie zatańczę Odetty-Ody-
lii ani nawet oberka. Raczej już nie napiszę Ulissesa ani nawet Ciche-
go Donu. Ale na takie rozmyślania, jako antidotum, mam niezawod-
nego aproposa. To pewien tekst Jurka, zresztą zobaczcie sami:
PLIM
pieśń o tym członku orkiestry, który gra na trianglu
Burza tonów powietrzem, jak to mówi się, tar ga,
Wyśpiewuje fortepian allegretta i larga,
Ze strun skrzypiec sfruwają uskrzydlonych nut roje,
Wybuchają melodią ety, trąbki, oboje.
A ja siedzę i czekam, a ja czekam i siedzę,
I wpatruję się bacznie, i uważam, i śledzę.
Chłonę gest dyrygenta, rzekłbym: stapiam się z nim,
I gdy wreszcie da znak mi – wte dy ja robię: plim!
Potem piszą, że koncert to majstersztyk maestra,
Że dyrygent genialny, znakomita orkiestra,
Że te smyczki tak brzmiały, że ta blacha tak brzmiała,
Że fortepian szlachetny i że trąbka wspaniała.
0 mnie nic nie napiszą, ani słowa pochwały,
Przez to prawdopodobnie, że instrument za mały.
1 przekonaj tu kogo, i dyskutuj tu z kim,
Że nie będzie koncertu jak nie zrobi się: plim!
Ja się także kształciłem, byłem w konserwatorium,
Grałem fugi, sonaty, nawet raz oratorium.
Też się zapowiadałem, śniła mi się kariera
Rubinsteina, Ojstracha, Menuhina, Richtera,
żeby kwiaty, wywiady, żeby wywoływali,
żeby piękne kobiety, żeby mdlały na sali…
Ale życie, przechera, sny rozwiało jak dym,
Toteż teraz tu siedzę i na znak robię: plim!
Życie jest jak fortepian: choć błyszczące, lecz czarne
I nie warto się męczyć, bo to wszyst ko na marne.
Chciałem skończyć ze sobą, miałem dość tych dyr dymał,
Ale jeden przyjaciel mnie na szczę ście powstrzymał.
– Człowiek – rzekł – prawie każdy ma buławę w tornistrze
I w marzeniach jest wodzem albo mistrzem nad mistrze.
Ale życie przeważnie tak obchodzi się z nim,
Że gdy zbiera się zagrzmieć, to wy chodzi mu: – plim!…

Kiedy Jurek był już chory, Joanna wręczyła mu urodzinową laur-


kę, w której strawestowała Plim. Teraz ja jej tę trawestację ukradnę
i niech to będzie spóźniony odwet za tamtą czeską kieckę z dżerseju.
Moja kiecka przydawała się jej do szpanowania na próbach, mnie
trawestacja przyda się jako końcowe przesłanie do czytelników:
Życie jest jak fortepian: czarne, ale błyszczące.
Chociaż grane w minorze, lecz wysokie w nim brzmią C.
Czuję się równa bogom – koncertmistrzom, bo wim,
Że wśród skrzypiec, trąb, kotłów, ton nadaje i plim.

Nie ma z czego się śmiać. Ale jak ktoś chce, to może.

À propos:
KONIEC.

You might also like