Professional Documents
Culture Documents
przedmowa
dziesięć kawałków o wojnie
brygada górska
rzeka Argun
Czeczaki
Czeczaki-2
Jakowlew
Krowa
do Mozdoku
dziewiąty mikrorajon
Szarik
mieszkanie
lotnisko
Mozdok-7
1
Lato’96
Argun
Ałchan-jurt
sen żołnierza
Coda
skróty nazw broni
przedmowa
kwiecień 2007
1. Aczchoj-Martan, 2. Ałchan-kała, 3. Ałchan-jurt, 4. Urus-Martan, 5. Cziernoriecz, 6. Gojty,
7. Chankała, 8. Stare Atagi, 9. Argun, 10. Szali
dziesięć kawałków o wojnie
brygada górska
rzeka Argun
Czeczaki
Czeczaki-2
Ledwie zdążyłem zdjąć buty, rozległ się wystrzał. Skaczę na równe nogi,
chwytam automat i w samych skarpetach biegnę do wyjścia z pokoju,
błagając Boga, żeby nie przestrzelili drzwi. Serce wali jak oszalałe, w uszach
szum. Dobiegam, przywieram plecami do ściany. Nie otwieram, czekam.
Cisza. Nagle zduszony głos Szyszygina:
– Chłopaki, niech no się który ruszy!
Skacząc na jednej nodze, gorączkowo próbuję włożyć buty. Jak na złość
wyginają się, nie włażą na nogę.
– Już, Wania, już...
Mija nieznośnie dużo czasu. Ze trzy sekundy. w końcu udaje mi się jakoś
wciągnąć buty. Jeszcze nie otwieram, biorę kilka głębokich wdechów, jak
przed skokiem do lodowatej wody. Potem walę ostro nogą w drzwi, wpadam
do sąsiedniego pokoju.
Nikogo, pusto.
– Wania, gdzie jesteś?
– Tu jestem, tutaj. – Szyszygin blady wytacza się z toalety, w biegu zapina
spodnie, dyszy ochryple, na jednym oddechu: – Czeczaki. Pod nami. Ci sami.
Siedziałem na czujce, kiedy usłyszałem ich świst.
– Kurwa, mogłeś granat rzucić! – wściekam się na niego, bo teraz trzeba
iść tam, na dół, gdzie siedzą Czeczaki, i strach ściska za gardło.
– Siedziałem na czujce – powtarza Szyszygin i patrzy na mnie lękliwie jak
zbity psiak.
Powoli i jak najciszej, by nie zachrzęściło szkło pod nogami, wychodzimy
na korytarz. Każdy krok jest jak wieczność i kiedy przemierzamy
trzymetrowy wszechświat korytarza, tysiące pokoleń pojawia się i odchodzi,
a Słońce umiera i rodzi się na nowo.
W końcu schody. Przykucam. Wyglądam zza rogu i błyskawicznie
chowam głowę. Na schodach chyba nikogo nie ma. Wyglądam znowu, patrzę
dokładniej. Nikogo.
Drut, który przeciągnąłem wczoraj między trzecim i czwartym stopniem,
jest cały. Czyli nie wchodzili, są na dole. Trzeba iść.
Pokazuję Szyszyginowi, że ma stanąć po przeciwnej stronie schodów
i trzymać klatkę schodową. Przebiega, zarzuca automat, krzyczy szeptem:
– Arkasz, nie idź!
Kiedy ostrożnie, trzymając klatkę schodową na muszce, idę w stronę
schodów, w głowie tłucze się tylko ta myśl: „Arkasz, nie idź”. „Arkasz, nie
idź” – przekonuję sam siebie i wchodzę na pierwszy stopień. „Nie idź!” –
uważnie przeskakuję drut. „Nie idź!” – schodzę jeszcze parę stopni niżej.
Zakręt. Oddycham płytko, skronie pulsują, jestem przerażony. „Nie idź! Nie
idź! Nie...” Wpadam do mieszkania, wyważam drzwi do pokoju – pusto, do
kuchni – pusto, wracam biegiem, wiem, że traciłem czas i już nie zdążę,
rzucam granat w rozwartą paszczę mieszkania naprzeciw, błyskawicznie
padam, czekam na krzyki, jęki, bezładną strzelaninę...
Wybuch. Cisza. Nikogo. Uciekli...
Przykucam, wyciągam paczkę primy, ugniatam papierosa. Przypalam.
Rzucam pustą paczkę. Strasznie się zmachałem.
Spod czapki skapuje kropla potu, spływa po nosie, na mgnienie zawisa na
koniuszku nosa i spada na papierosa. Tępo patrzę na zgaszoną primę, ręce mi
drżą. Idiotyzm oczywiście, nie należało pchać się tu samemu. Wyrzucam
papierosa, wstaję.
– Szyszygin! Daj zapalić... Uciekli...
Jakowlew
Krowa
do Mozdoku
Od tygodnia lało. Szare niebo cały czas zasnuwały niskie chmury, deszcz nie
przestawał padać ani na chwilę, co najwyżej zmieniał natężenie.
Już od dawna nie mieliśmy na sobie nic suchego – wszystko przemokło, od
śpiworów po onuce. Przez cały czas marzliśmy, wraz z nadejściem deszczów
czterdziestostopniowy upał zastąpiła obleśna plucha, temperatura spadła do
plus piętnastu.
Nasza ziemianka była co chwila zalewana. Nie mieliśmy łóżek polowych
i po powrocie z patrolu padaliśmy w lodowatą, chlupocącą breję i całą noc
spaliśmy w jednej pozycji – na plecach, starając się trzymać nos i usta nad
poziomem wody.
Rano wyłaziliśmy z ziemianki jak z zanurzonej łodzi podwodnej, nie
chowaliśmy się już przed deszczem, człapaliśmy po kałużach
w przemoczonych butach, do których natychmiast przylepiało się kilo gliny.
Nasze morale słabło. Niemyte od tygodnia ręce pękały i ciągle krwawiły,
od zimna pokryły się egzemą. Przestaliśmy się myć, golić, myć zęby. Od
tygodnia nie grzaliśmy się przy ognisku – wilgotna trzcina nie chciała się
palić, a drewna na stepie nie uświadczysz. Zaczęliśmy zmieniać się
w zwierzęta. Zimno, wilgoć, błoto zabijały w nas wszystkie uczucia poza
nienawiścią, nienawidziliśmy wszystkiego na świecie, łącznie z nami
samymi. Kłótnie wybuchały co chwila i błyskawicznie osiągały najwyższą
temperaturę.
Prawie całkiem zmieniłem się już w zwierzę, kiedy nagle wezwał mnie do
siebie dowódca.
– Zbieraj się. Matka do ciebie przyjechała. Jutro pojedziesz z kolumną do
Mozdoku.
Te słowa natychmiast odseparowały mnie od reszty. Oni zostawali tutaj,
w deszczu, a moja męka się kończyła, jechałem do matki, tam gdzie ciepło,
sucho, czysto. Odtąd nic mi już nie przeszkadzało w życiu mojego oddziału –
w ich życiu. Jedyne, o czym myślałem, to zasłyszane gdzieś wieści, że po
krótkim zawieszeniu broni znowu zaczęli ostrzał kolumn. Stojąc ostatnią noc
na warcie, wpychając w siebie rano zupę mleczną bez smaku, obiecując
Andriusze, że wrócę, myślałem tylko o tym – że zaczęli znowu ostrzeliwać
kolumny.
dziewiąty mikrorajon
Szarik
Przyszedł do nas, kiedy mieliśmy żarcia na dwa dni. Ładna, mądra morda,
puszysta sierść, zadarty ogon. Niesamowite oczy – jedno pomarańczowe,
drugie zielone. Dobrze odżywiony, ale nie tak, jak psy w Groznym –
karmiące się padliną w ruinach, oszalałe, ich psychika nie wytrzymywała.
Ten był dobroduszny.
Ostrzegaliśmy go. Rozmawialiśmy z nim jak z człowiekiem i wszystko
rozumiał. Tutaj, na wojnie, w ogóle wszyscy łatwo łapią – człowiek, pies,
drzewo, kamień, rzeka. Ma się wrażenie, że wszystko ma duszę. Kiedy
kopiesz saperką kamienistą glinę, rozmawiasz z nią, jak z kimś bliskim: „No,
mała, jeszcze raz, jeszcze ciut-ciut...” I ona daje się namówić, oddaje jeszcze
kawałek ziemi, kryje twoje ciało w sobie. Wszyscy wszystko rozumieją,
wiedzą, jaki będzie ich los i co się z nimi stanie. I mają prawo sami wybrać –
gdzie rosnąć, dokąd płynąć, jak umrzeć.
Nie przekonywaliśmy go – wystarczy jedno słowo i wszystko jasne.
Ostrzegliśmy go. Zrozumiał i odszedł. Ale potem wrócił. Chciał być z nami.
Sam wybrał. Nikt go nie przeganiał.
Żarcie skończyło się piątego dnia. Jeszcze dobę przetrzymaliśmy na
kawale krowy, który dostaliśmy jako pomoc humanitarną od stacjonującego
niedaleko piętnastego pułku. Potem nie zostało już nic.
– Mogę go oprawić, jeśli ktoś go zabije – powiedział nasz kucharz
Andriucha, gładząc Szarika za uchem. – Zabić go nie mogę, lubię psy. I
w ogóle zwierzaki.
Nikt się nie zgłosił. Łamaliśmy się jeszcze pół dnia. Przez cały ten czas
Szarik siedział przy naszych nogach, słuchał rozmów o tym, kto ma go zabić.
W końcu zdecydował się Andriucha. Zaprowadził Szarika do rzeki
i strzelił za ucho. Zabił od razu, pierwszym wystrzałem, pies nawet nie
pisnął. Oprawioną tuszę Andriucha powiesił na gałęzi.
Szarik był odpasiony, po bokach lśnił tłuszcz.
– Tłuszcz trzeba odciąć – powiedział Andriucha. – Psi tłuszcz jest
gorzkawy.
Odciąłem tłuszcz, pokroiłem ciepłe jeszcze mięso. Gotowaliśmy je przez
dwie godziny w kotle, udusiliśmy z keczupem – zostało nam jeszcze trochę
keczupu z suchego prowiantu. Mięso wyszło całkiem niezłe.
Następnego dnia rano przywieźli nam paszę.
mieszkanie
Na pasie startowym trwa ciągły ruch. Ktoś przylatuje, ktoś odlatuje, ranni
czekają na transport, ludzie tłoczą się wokół ujęcia wody. Poobwieszane do
granic możliwości uzbrojeniem szturmowce startują co dziesięć minut
w stronę Czeczenii i wracają puste. Śmigłowce grzeją silniki, gorący
podmuch wzbija pył na pasie startowym, a my mamy cykora.
Robi się totalny bajzel. Pełno uchodźców, łażą po polu ze swoim
barachłem i opowiadają straszne rzeczy. To fuksiarze, którym udało się
wyrwać spod ostrzału; cywilów nie biorą do śmigłowców, ale oni chwytają
się burt i lecą na stojąco, jak w tramwaju. Jeden dziadek przyleciał na
podwoziu – przywiązał się do goleni podwozia i wisiał tak przez czterdzieści
minut od Chankały do Mozdoku. I jeszcze przytaszczył dwie walizy.
Zmęczeni piloci nie robią żadnych wyjątków. Obojętnie wykrzykują
nazwiska z listy pasażerów i wpuszczają tylko tych ze spisu. Mają wszystko
gdzieś. Teraz trwają zapisy na transport, który będzie – może – pojutrze, jeśli
go nie odwołają.
Na pozostałych miejscach upychają rannych. Każdy śmigłowiec oprócz
ładunku może zmieścić góra dziesięciu ludzi i jako pierwsi lecą najciężej
ranni. Wciskają ich pod skrzynie, kładą na workach, rzucają wprost na
podłogę – gdziekolwiek, byleby upchnąć, byleby odlecieli. Potykają się
o nich, strącają z noszy. Ktoś zahaczył nogą o rannego w brzuch kapitana
i wyrwał mu dreny, krew i śluz cieknie po podłodze kabiny i kapie na beton.
Kapitan krzyczy. Kałużę oblepiają muchy.
Nie starcza również samolotów do Czeczenii. Jacyś dziennikarze czekają
już prawie tydzień. Budowlańcy też opalają się od trzech dni. My jednak
przeczuwamy, że nas wyślą jeszcze dzisiaj, przed zachodem słońca. Nie
jesteśmy robotnikami ani dziennikarzami, jesteśmy mięsem, świeżym
mięsem armatnim, długo nas tu nie potrzymają.
– Ciekawe to życie – rozważa Kisiel. – Jestem pewien, że dziennikarze
gotowi są zapłacić każde pieniądze, żeby dostać się na pokład następnego
transportu do Czeczenii, ale nikt ich nie bierze. Ja też gotowy jestem dać
każde pieniądze, żeby zostać tutaj, najlepiej na zawsze, a jeszcze lepiej
znaleźć się jak najdalej stąd, ale mnie wyślą najbliższym rejsem. Dlaczego
tak jest?
Nikt o tym nie mówi, ale za każdym razem, kiedy znad gór dobiega niskie
buczenie trzmiela, każdy z nas myśli – czyżby już? Teraz ja? w takich
chwilach wszyscy jesteśmy w pojedynkę, każdy jest sam. Ci, którzy zostają,
wzdychają z ulgą, kiedy krowa zabiera kolejną partię, w której ich nie ma.
Znaczy – jeszcze pół godziny życia...
Pod topolą lekko ranni piją wódkę. Wymieniają się na wódkę w kotłowni,
próbują zalać alkoholem strach, który przeżyli tam, za górami. Mają
bezrozumne oczy, poczerniałe twarze. Godzinę wcześniej strzelano do nich
i zabijano ich, a teraz piją wódkę i mogą przestać się kulić. Do nich to
zupełnie nie dociera. Krzyczą, płaczą i chleją wiadra wódki. Nie sposób na
nich patrzeć.
Nie my pierwsi siedzimy na tym polu. Były tu dziesiątki tysięcy takich jak
my, czekających na swój los, a step wchłonął nasz strach niczym pot.
Teraz strach tych, którzy leżeli tu przed nami, wychodzi z zatrutej ziemi.
Wypełnia nasze ciała i wije się jak śliska glista gdzieś pod żołądkiem, robi się
od tego zimno pomimo palącego słońca. Po wojnie to pole trzeba będzie
oczyszczać ze strachu jak z promieniowania; strach wisi nad nim jak mgła.
Kolejna krowa ciężko dotyka kołami betonu. I tym razem wyładowują z niej
rannych. Kładą ich na nosze i biegiem niosą do szpitala polowego, który
rozłożył się wprost obok hangarów dla śmigłowców.
Jednego niosą koło nas. To jasnowłosy chłopaczek, jego ranna poniżej
kolana noga w niskim, obciętym jak u rezerwisty bucie wisi na nogawce
i włóknach mięśnia łydki. z mięsa sterczy kość. Przez nogę widać niebo. Od
kroku żołnierzy nosze mocno się rozhuśtały, noga w ciężkim buciorze
rozciąga się, przekręca, jak na gumce: nosze w górę – noga w dół, w górę –
w dół... Mam wrażenie, że zaraz się oderwie, robię nawet ruch rękoma, żeby
podtrzymać ją za stopę.
Odarte ze skóry mięso oblepione jest grudkami zaschniętej ziemi.
Ranny nie czuje bólu, naszprycowali go promedolem. Śmierdzi spalonym
skóropodobnym butem i onucami. I jeszcze świeżym mięsem, dopiero co
oprawionym, parującym mięsem.
Ze szpitala chwilami dobiegają nieludzkie krzyki. Co jakiś czas z boksów
wynoszą zakrwawione, zaropiałe bandaże i wrzucają je do dołu
kanalizacyjnego. Wtedy nad dołem unosi się chmara tłustych much.
Słońce świeci jasno, ptaki śpiewają. Step ogłusza, zbija z nóg aromatem
soczystej trawy i moreli. To jest życie, jasne, słoneczne, rozśpiewane – a my
się budzimy i wszystko powinno być w porządku, i wszystko powinno być
znakomicie. Nie chce się wierzyć, że w taki piękny, soczysty dzień na pasie
startowym lądują te pieprzone śmigłowce i ludzie wyładowują z nich trupy
i układają je w rzędzie na słońcu. Tutaj ludzie powinni kochać się i rodzić,
a nie zabijać się nawzajem. Wojna powinna być tam, gdzie jest źle, a nie tam,
gdzie jest dobrze. Powinna wynieść się za krąg polarny, gdzie życie jest
ciężkie i mroczne, a słońca nie widać przez pół roku. Nie wierzymy, że
przywieziono nas do tego przedsionka raju, w którym pachnie morelami,
żeby nas tu zapakować w srebrne worki.
Wraca Wowka. Stoi z pełnymi flaszkami w rękach, patrzy na mnie i nic nie
mówi.
– Co tak stoisz? – pytam go. – Dawaj wodę, pić mi się chce.
Podaje mi mokrą butelkę, nie patrząc. Woda jest ciepła, niesmaczna,
śmierdzi chlorem. Po jej wypiciu od razu pocą się pachy.
Wowka siada obok. Nie patrzy na mnie, kopie buciorem ziemię.
Zrozumiałem, że coś się zmieniło tam, gdzie siedzi major, coś się stało.
– Zabierają cię – mówi w końcu Wowka.
– Samego? A co z wami? Jak to, ja bez was?
– Ciebie wysyłają, a ja i Kisiel zostajemy.
Patrzę na Wowkę i wydaje mi się, że robi mnie w konia. No pewnie, to
żart, kto by nas rozdzielił?! Nigdy nie byliśmy w pojedynkę, zawsze
trzymaliśmy się razem i będziemy razem do samego końca, do końca służby
albo... Przecież tu nie wolno rozdzielać ludzi, na tym pieprzonym polu, skąd
tylko krok do wojny, właśnie tu w tej chwili trwa nasze wojenne docieranie
się, stajemy się braćmi, przeżywamy pierwszy w życiu wspólny strach,
pierwszą tęsknotę, niepewność, oczekiwanie; pojawia się w nas pewność, że
przeżyjemy, i świadomość nieodwracalności śmierci...
Ale Wowka nie żartuje. Kurwa, po co ja się tu zgłosiłem? Po co my
w ogóle tu jesteśmy? Dlaczego mam teraz wstać, włożyć buty, pójść i zginąć,
nie zostawiając po sobie nic oprócz rozbieganych oczu w zatrzaskującym się
cielsku krowy?
Wszystko nie tak. Nie może tak być. Tak nie powinno być.
Starannie zawijam onuce i staram się nie patrzeć na Kisiela, który stoi
w samych spodniach i rusza bosymi palcami u stóp, ani na siedzącego obok
Wowkę.
Wszyscy trzej myślimy o jednym. Mnie zabierają, a oni zostają.
Nagle czuję straszną złość na Kisiela. Drażnią mnie jego białe, mięsiste
nogi, litery na plecach, ręce w kieszeniach spodni. Jakby mnie zdradził,
sprzedał. Wiem, że nie ma w tym ani trochę jego winy, ale jestem na niego
zły. Nic nie mogę na to poradzić. Kisiel jest najstarszy z nas, najbardziej
doświadczony, zawsze czuliśmy jego wsparcie, jego rady były najlepsze,
a decyzje najwłaściwsze. Był naszym starszym bratem, a my oczekiwaliśmy
od niego ochrony.
Teraz on zostaje na tyłach, a ja odlatuję. Sam.
Nie patrzymy na siebie. Już nie jesteśmy razem. Jestem sam.
– No dobra, Kisiel – mówię i wyciągam do niego rękę. – Cześć.
Kisiel nagle zaczyna ubierać się w pośpiechu.
– Pójdę z tobą – mówi – pójdę z tobą i poproszę majora, żeby mnie też
wysłał. Powinniśmy być razem. Gdzie ty, tam i ja. Nie chcę tu dłużej
siedzieć.
– Kisiel – mówię – nie trzeba. Przecież nie chcesz lecieć. Może naprawdę
będziesz wypiekać bułki w Biesłanie.
– Nie, nie – Kisiel zapina guziki i trajkoce pospiesznie. – Co ty, jeszcze nic
nie rozumiesz? Nikt nie zostanie, wszyscy tam polecimy, nikt tu nigdy nie
zostanie. Jakie bułki, rozejrzyj się, są tu jakieś trzy tysiące ludzi, cały kraj
zasypiemy bułkami! To pole tranzytowe: albo tam, albo stamtąd, przywieźli
nas dzisiaj, żeby nas wysłać do Czeczenii; wszyscy urodziliśmy się, dorastali
i uczyli się wyłącznie po to, żeby dzisiaj wylecieć do Czeczenii. I ja chcę być
z tobą.
– Ja też – mówi Wowka – ja też pójdę z wami do majora.
Kisiel, mądra głowa, w jednej chwili wziął i ustawił wszystko na swoim
miejscu.
Ku własnemu zaskoczeniu nagle pociągam nosem, oczy robią mi się
mokre. Jak dobrze, że znowu są ze mną.
We trójkę idziemy do majora. Wciąż siedzi na ziemi i układa akta. Osobno
leży jeszcze jeden niewielki stosik, pięć osób, nie więcej. Udało mi się
wypatrzyć moje nazwisko.
Melduję majorowi o przybyciu. Nie podnosi głowy, rzuca krótko:
– Utworzono oddział pięciu ludzi. Będziecie służyć w Mozdoku, jak
obiecałem. Stójcie tu, zaraz przyjdzie po was oficer. Odmeldować.
Sekunda – i major wszystko wywrócił do góry nogami. Nagle okazuje się,
że to ja zostaję.
Zaczynam mieć dosyć tej huśtawki.
– Towarzyszu majorze... – mówię – towarzyszu majorze, za waszą zgodą.
My we trójkę.
– Co? – pyta.
– My we trójkę. Ja, Tatarincew i Kisielow – wiem, że major niczego już
nie zmieni, nic go nie obchodzimy. Jest mu obojętne, kto poleci, a kto
zostanie. Ale może jednak nagle się zlituje, może mnie zamieni, w końcu nie
proszę się na tyły, wręcz przeciwnie.
– Towarzyszu majorze, od początku byliśmy razem, od samego szkolenia,
bardzo się zaprzyjaźniliśmy przez ten czas i chcemy dalej służyć w jednym
oddziale. Towarzyszu majorze, proszę wysłać mnie do Czeczenii, a zamiast
mnie zostawić tu Kisielowa.
– Bzdura – odpowiada major. – Mam dużo do czynienia z żołnierzami
i wiem, że dla was przyjaźń nic nie znaczy. Dla was liczy się tylko, skąd
jesteście, a ty, Babczenko, nie masz tu w eszelonie żadnych ziomków.
Jesteście sam. Dlatego wszystko wam jedno, gdzie służycie.
– Towarzyszu majorze, no proszę...
– Żołnierzu! Wy co, nie zrozumieliście? Wy zostajecie, w takim składzie,
jaki wyznaczyłem. Jesteście wolni.
– Towarzyszu majorze...
– Dość!
Śnią mi się śmigłowce. Cicho krążą po niebie wysoko nad Moskwą, nad
Taganką, nad moim domem, wysypują się z nich wesoło srebrzyste ulotki.
Ludzie się cieszą, wyciągają ręce do góry i chwytają kartki. Moja mama stoi
na balkonie i też wyciąga ręce do nieba. Próbuje złapać ulotkę z moim
portretem, ale rzuca mną w te i we w te, jak bielinkiem kapustnikiem, znosi
mnie w bok. Uśmiecham się. „Mamo – mówię – co ty robisz? Przecież to nie
ulotki, to worki z trupami, nie widzisz? Czyżbyście wszyscy nie widzieli, ilu
nas jest martwych? Przecież tam jest wojna, a wy nic o tym nie wiecie.
Dlaczego?” „Ja wiem – mówi mama – ciebie już zabili”. „Nie, jeszcze żyję.
Pamiętasz, pisałem ci, że żyję i że mnie nie zabiją. Na razie jestem jeszcze
w koszarach, mamo, i wszystko u mnie dobrze. Dużo tu ludzi, nie jestem
sam, u nas wszystko w porządku. No, popatrz”. Koszary wypełniają się
hałasem, gwarem, trzaskają drzwi, jacyś ludzie chodzą po budynku, włączają
światło, pobrzękują bronią. Widzę to przez sen, myślę, że to wciąż mi się śni.
„Widzisz, mamo, oni wszyscy są martwi. Byli w Czeczenii. A ja jestem
jeszcze w Mozdoku, żyję...”
W następnej chwili skopują mnie z łóżka, lecę na podłogę. Na mnie pada
Osipow.
– Wstawać, kurwy!!! – drze się ktoś nad nami. Skaczemy na równe nogi
i wyprężamy się na baczność.
Osipowa walą w szczękę, mnie kopią w ucho. Padając, zdążyłem
zauważyć, jak tłuką głową Ziuzika o poręcz łóżka, potem dostaję cios w splot
słoneczny i już bez świadomości lecę na podłogę, próbując złapać oddech...
Teraz Timocha domaga się pieniędzy ode mnie i Ziuzika. Siedzimy na tyłach
budynku, ja palę, Ziuzik podważa patykiem świeżo położone kafelki.
Na placu zaczyna się poobiedni apel, słychać werbel, dyżurny pułku
przepytuje ustawionych w szeregu żołnierzy z wiedzy o obowiązkach
dyżurnego.
Musimy wytrzymać jeszcze dwa dni. Pojutrze Timocha wyjeżdża na
przepustkę. Dwa dni to kurewsko długo, jeśli mierzyć czas obitą gębą.
– No, co robimy? – pyta Ziuzik.
– Nie wiem – odpowiadam – trzeba coś sprzedać.
– Co?
– Nie wiem.
Nie mamy zupełnie nic na sprzedaż, żadnego sprzętu, żadnej broni. Nie
możemy też niczego ukraść, nie wiemy po prostu gdzie.
– Nie wiem, Ziuzik, chodź, sprzedamy naboje.
– A skąd je weźmiemy? – pyta. – Służbę mamy dopiero jutro, a Śmieszny
nie otworzy magazynu amunicji.
Magazyn zamknięty jest na zwykły zamek, klucze ma dyżurny kompanii.
Dzisiaj padło na Śmiesznego (zmieniamy się po kolei na służbie ze
zwiadem). Dyżurny może brać amunicję i broń według własnego widzimisię
– ile chce. Nikt nie kontroluje wyposażenia wojskowego. Naboje leżą po
prostu na kupie w kącie i nikt nigdy ich nie liczy. Jutro, kiedy obejmę służbę,
będziemy mogli sprzedać ich tyle, ile uniesiemy, ale cały problem polega na
tym, że pieniądze musimy mieć na jutro rano.
– Nie wiem – mówię. – Może u Sani w beteerze coś jest?
Wczoraj Kosołapy Sania kazał mi umyć jego beteer i pod wieżyczką
widziałem sportową torbę wypchaną po brzegi taśmami. Sania zostawił ją
sobie. Ryzykowne oczywiście, zabije nas, jeśli się dowie, ale nie mamy
wyjścia.
Czekamy do obiadu. Kiedy zwiad wchodzi do kantyny, włażę do beteera.
Torba stoi pod wieżyczką, tam gdzie ją widziałem. Od razu się zorientuje, kto
zabrał naboje.
Otwieram torbę. Kurwa! To wcale nie taśmy z amunicją, tylko naboje do
szybkostrzelnego trzydziestomilimetrowego działka zamontowanego
w bewupie. Są o wiele większe i nie cieszą się zbyt wielkim popytem, trudno
je sprzedać, Czeczaki nie mają za dużo takich działek. Mimo to biorę dwie
sztuki na próbę – jeden rozpryskowy i jeden zapalający.
Wieczorem idziemy do Mozdoku. Nasz pułk nie jest ogrodzony i do
miasta można się urwać prosto z koszar. Żołnierze szlajają się po stepie jak
bezdomne psy, nikt ich nie liczy i nie pilnuje. Możesz tygodniami nie
pokazywać się w koszarach i nikt się nie będzie czepiał. Mogą cię zabić,
sprzedać do niewoli, uprowadzić, nikt się o tym nie dowie. w naszym pułku
jesteśmy jakby samodzielni – dowództwo ma ważniejsze rzeczy na głowie od
takiej drobnostki jak żołnierze.
Chodzimy wieczorem po ulicach i wszystkim po kolei oferujemy pociski.
Nasza oferta nikogo nie dziwi, wszyscy tu sprzedają broń. Mieszkańcy kręcą
przecząco głowami, dwóch pyta, jakie to naboje, ale słysząc, że do bewupa,
rezygnują. Jeden chłopaczek, może dwunastoletni, pyta, czy możemy
skołować granatniki – muchy, proponuje milion za sztukę. Umawiamy się na
spotkanie pojutrze.
Nie udaje nam się sprzedać nabojów. Stoimy na przystanku autobusowym,
miasto powoli zasypia, ulice pustoszeją. Nocą nikt tu nie chodzi, zbyt
niebezpiecznie. Trzydziestomilimetrowy nabój rozpryskowy ciąży mi
w kieszeni, wyciągam go i rzucam w krzaki za przystankiem. Ziuzik wyrzuca
też swój zapalający.
– No to co robimy? – pytam.
– Nie wiem.
Nie mamy zamiaru wracać do koszar bez kasy. Gotowi jesteśmy przestać
na przystanku choćby i dwie doby, dopóki Timocha nie wyjedzie, byle nie
wracać. I tak nie da nam dziś spać i znowu wygoni po pieniądze. Im bliżej
przepustki, tym bardziej robi się wściekły i tym niecierpliwiej śledzi nasze
poszukiwania.
Na dworcu rusza pociąg. Pasażerski, jedzie nie do Czeczenii, ale w stronę
domu, na północ.
Przechodzimy przez ulicę i idziemy na podwórka. Wałęsamy się bez
określonych planów. Na jednym podwórku stoi samochód. w środku radio.
W mgnieniu oka mam gotowy plan.
– Słuchaj, Ziuzik, popilnuj trochę – mówię.
– A ty co będziesz robić?
– Nic. Stań na czatach.
Ziuzik biegnie za węgieł. Podnoszę z ziemi kamień i rzucam nim w boczną
szybę. Na chwilę pokrywa się pęknięciami podobnymi do pajęczyny, po
czym z hukiem wpada do środka. Szybko wsuwam rękę, otwieram drzwi
i wsiadam. Nie mam pojęcia, jak się kradnie radio z samochodu, w ogóle
w życiu nigdy niczego jeszcze nie ukradłem, ale działam szybko i pewnie,
jakbym całe życie spędził na rabunkach.
– Głośniki, weź głośniki – krzyczy szeptem Ziuzik spod domu.
Wyrywam głośniki z flakami. Łapiemy nasz łup i biegniemy przez drogę
na podwórza.
– To była kradzież – mówi Ziuzik, dysząc ciężko w jakiejś bramie, do
której wpadliśmy, by schować do kieszeni zdobycze. – Jeśli nas złapią,
pójdziemy siedzieć.
– Aha – mówię – i postawią nas do kąta.
Chowam radio za pazuchę, on bierze głośniki i idziemy dalej. Tej nocy
okradamy jeszcze trzy inne samochody. Według moich obliczeń, powinno
wystarczyć.
Dzisiaj Timocha nie skopał mnie z łóżka jak zwykle, tylko potrząsnął za
ramię.
– Wstawaj, chodź, otwieraj magazyn.
– Timocha, nie mam pieniędzy – mówię przez sen. Tej nocy spałem
półtorej godziny, nie więcej. – Jutro znajdę, przyniosę, obiecuję.
– Tak, tak, jutro przyniesiesz. Chodź, otwieraj.
Jestem dzisiaj dyżurnym w kompanii, więc mam klucze do magazynu
amunicji.
– Co, wydać broń? Jedziecie do Czeczenii? – w końcu do mnie dochodzi.
– Ta, do Czeczenii, otwieraj.
Właściwie magazyn powinno się otwierać tylko w obecności oficera
i wyłącznie za pozwoleniem dyżurnego pułku. Jeśli trzeba pobrać lub oddać
broń, dyżurny dzwoni do sztabu i mówi: „Proszę o pozwolenie na otwarcie
magazynu sprzętu wojskowego po to i po to”. „Zezwalam” – mówi dyżurny
pułku i wyłącza sygnalizację na swoim biurku. Po czym przysyła oficera
i w jego obecności dyżurny kompanii wchodzi do składu. Tak to wygląda
w teorii. My nie mamy sygnalizacji, magazyn zamykany jest na zwykły
zamek, klucze zawsze ma dyżurny kompanii. Nikt nigdy nie przychodzi do
nas na kontrolę.
Magazyn to niewielkie pomieszczenie na środku koszar, zastawione
skrzyniami z bronią i amunicją. Za każdym razem, obejmując służbę,
formalnie przeliczamy je z poprzednikiem i podpisujemy protokół przejęcia.
Odpowiadam teraz za prawdziwy arsenał. w kilku skrzyniach leży
czterdzieści osiem automatów, mniej więcej trzydzieści much, dwanaście
karabinów snajperskich SWD, cztery granatniki przeciwpancerne RPG-7,
granaty, bagnety, magazynki, ciasno nabite taśmy z nabojami, tłumiki i inne
wojskowe barachło. w rogu leży wielka kupa paczek z nabojami, nikt ich nie
liczył, ale za każdym razem podpisujemy dwanaście tysięcy sześćset
dwadzieścia siedem sztuk. Wczoraj wieczorem też podpisałem, że przejąłem
od Śmiesznego całą tę amunicję na przechowanie, ale nie ma to żadnego
znaczenia, bo każdy dziadek może zabrać mi klucze i wziąć z magazynu co
dusza zapragnie.
Timocha, Kosołapy Sania i jeszcze kilku ludzi wchodzi ze mną do
magazynu. Siadam przy stole i otwieram dziennik wydanej broni i amunicji.
Jestem gotów zapisać numery skrzyń, które biorą ze sobą na wyjazd.
Ale nikt nie zamierza pobierać ode mnie broni. Zwiadowcy kręcą się, po
kolei otwierają wszystkie skrzynie, układają na ziemi dwie muchy, kilka taśm
z nabojami, granaty i paczki z nabojami kaliber 5,45. Wszystko to wpychają
do torby sportowej, dwóch bierze ją na uszy i biegiem wynoszą z koszar.
w magazynie zostaję tylko ja i Timocha.
– Niczego nie widziałeś – mówi. – Rozumiesz?
– Tak – mówię. w rzeczywistości nic jeszcze nie rozumiem i podaję mu
dziennik: – Masz, podpisz się, potem wpiszę numery much.
Timocha uderza mnie w szczękę, potem kopie w brzuch. Zginam się wpół.
– Debil – mówi Timocha. – Nic nie widziałeś. Muchy wpisz do bojowych.
Wiesz jak?
– Wiem – wyduszam w stronę bioder Timochy. Uderzył mnie bardzo
mocno i nie mogę się wyprostować.
Odchodzą. Łapię oddech, pełznę do stołu i otwieram Księgę odbioru
i zdania broni. Szukam pustych rubryk z poprzednich dni. Znajduję jedną
i wpisuję tam dwie ukradzione muchy. Wychodzi na to, że dziesiątego lutego
te dwie muchy odleciały do Czeczenii, oto podpis Jelina, przyjął je. Nikt nie
będzie pytał, gdzie podziały się potem – wystrzeliły i już. I tak jutro magazyn
przejmuje ode mnie Śmieszny, a on przejmie wszystko. A pojutrze ja od
niego.
Nie zwracam szczególnej uwagi na naboje i granaty, zamykam księgę
i wychodzę z magazynu.
Apel. Stoimy na placu wokół dowódcy pułku. Opowiada nam o fali. Koło
dowódcy pułku stoi ze spuszczonym wzrokiem młody kot z ogromnymi
siniakami pod oczyma. Kot czuje się jak kabel, biją nas tu tak inteligentnie,
że jeszcze sami czujemy się winni. Kot boi się poza tym nocy, wie, że
dzisiejszej nie przeżyje.
– Przecież jesteście żołnierzami – mówi dowódca – przecież wszyscy
jesteście żołnierzami, po co się bijecie?! Przecież wam wszystkim należy się
pomnik za to, co tam robicie. Każdy z was jest bohaterem i chylę przed wami
czoła. Ale dziwna sprawa, każdy tamtejszy bohater tu zmienia się w ostatnią
świnię i alkoholika. Dlaczego tak postępujecie, przestańcie bić młodych! Nie
chcę was wsadzać, nie chce mi się was ciągać po sądach, ale Bóg mi
świadkiem, że to było ostatnie pobicie! Następnym razem wsadzę.
Przysięgam na honor oficera – wsadzę i nie będę się oglądał na żadne
odznaczenia, dostanie ode mnie maksa, dziesięć lat!
Za naszymi plecami rozlega się brzęk rozbijanego szkła i trzask łamanego
drewna. Odwracamy się. Przez okno na parterze wylatuje kot. z jękiem leci
na ziemię, na niego sypie się deszcz szkła i drzazgi. Kot zasłania się przed
nimi rękoma. Leży bez ruchu przez parę sekund, po czym podnosi się szybko
i gna przed siebie. Przez okno wychyla się pijacka morda i krzyczy za nim:
– Zabiję, kurwo!
Dowódca w milczeniu patrzy na tę scenę, macha ręką i zwalnia nas.
Jestem teraz dyżurnym niemal codziennie. Zwiad nie chce się z nami
zmieniać na służbie, więc zmieniamy się między sobą co drugi dzień.
Dyżurujemy tak już dwa tygodnie.
Teraz też stoję koło budki wartownika i obserwuję, jak Witka myje
podłogę. Kiedy dojdzie do wyszczerbionej kolumny, która wyznacza nam
środek korytarza, zmienimy się miejscami – on stanie na warcie, a ja zacznę
myć podłogę.
W budynku piją zwiadowcy. Wcześniej, jeśli miałem dyżur i nie mogłem
zwiać z koszar, starałem się schować przed pijanymi zwiadowcami
w ubikacji. Przysiadałem tam na wąskim, niewygodnym parapecie
i siedziałem tak, patrząc na lotnisko. Czasami wołali mnie do budynku, bili,
po czym znowu wracałem do toalety i znowu siadałem na parapecie.
Potrafiłem przesiedzieć tak całą noc. Kiedy słyszałem kroki na korytarzu,
zamykałem się w kabinie. Myślałem, że tam mnie nie znajdą. Zdarzało się, że
rzeczywiście nie znaleźli. A jeśli znaleźli, to bili od razu tam, na kiblu.
Kiedyś nie chciałem otworzyć drzwi, więc Bokser przyniósł automat,
załadował ślepy nabój, wsadził wycior do lufy i wystrzelił przez drzwi
kabiny nad moją głową. Wycior wszedł w ścianę niemal do połowy i gdy już
skończyli mnie bić, musiałem go wyciągać.
Ale już nie chowam się w toalecie. Dawno przyzwyczaiłem się do
wpierdolu i wiem, że jeśli zechcą mi wlać, to wleją, niezależnie od tego, czy
będę w kiblu, czy na sąsiednim łóżku.
– Dyżurny! – krzyczą z budynku, zrywam się z miejsca i biegnę na krzyk.
Prawdę mówiąc, w naszym pułku nie ma fali. Fala to zbiór zasad, swego
rodzaju kodeks, za którego naruszenie grożą kary cielesne.
No, na przykład sposób chodzenia. Chód zależy od czasu służby.
Młodziaki świeżo z poboru w ogóle nie powinny chodzić, mają „latać” albo
poruszać się „biegusiem”. Koty mają prawo chodzić wolniej, ale mimo
wszystko ich krok powinien wyrażać pokorę. Tylko aluminiaki mogą stąpać
w szczególny sposób, zarezerwowany dla dziadków – niespiesznie, z rękoma
w kieszeniach, uderzając obcasami o podłogę. Gdyby przyszło mi do głowy
przejść się tak podczas szkolenia, od razu dostałbym niezłe lanie. „Obcięli ci
czy co, Długi?” – powiedzieliby i daliby mi wycisk. Gdybym włożył ręce do
kieszeni, także dostałbym po głowie – to przywilej starszych. Kot w ogóle
powinien zapomnieć o kieszeniach. Inaczej nasypią mu do nich piasku
i zaszyją. Piasek obciera pachwiny i po dwóch dniach robią się tam ropiejące
wrzody.
Dostać można za wszystko. Jeżeli żwawy kot nie okaże szacunku w czasie
rozmowy z dziadkiem, dostanie. Jeżeli zbyt głośno rozmawia albo przejdzie
przez koszary, stukając obcasami, dostanie. Jeśli położy się na łóżku za dnia,
dostanie. Jeżeli przyślą mu z domu fajne gumowe klapki i przyjdzie mu do
głowy włożyć je pod prysznic, dostanie i jeszcze mu klapki zabiorą. A jeśli
kot wywinie niezasznurowane buty albo nie zapnie guzika, albo przekręci
czapkę do tyłu lub włoży ją na bok, a pas zapnie niezbyt mocno, dostanie tak,
że zapomni, jak się nazywa. Jest gównem, gnidą i ma zapierdalać, dopóki
starzy nie odejdą.
Jednak starzy zazdrośnie chronią prawa do swoich kotów. Każdy
szanujący się dziad ma własnego kota – osobistego niewolnika – i bić go ma
prawo tylko on. Gdyby zaczepiał go ktoś inny, kot ma obowiązek
powiadomić o tym swojego dziadka. Wybuchają konflikty. „Czepiasz się go,
to i mnie się czepiasz...”
Dla kota z kolei posiadanie własnego dziadka jest również bardzo
korzystne. Po pierwsze, bije cię tylko jeden człowiek. Po drugie, zawsze
możesz poskarżyć mu się na innych i on na pewno zaprowadzi
sprawiedliwość. Jeżeli na przykład kot pobije dziadka albo zabierze mu
pieniądze, to taki kot dostanie tęgie baty – miśków okradać mogą wyłącznie
dziadki. Kot musi kombinować pieniądze, szlugi i żarcie tylko dla swojego
dziadka – na resztę może położyć lachę. Wyjątek stanowią tylko dziadki
silniejsze od twojego.
W naszym pułku nie ma o tym wszystkim mowy. Wszystkie te rozpięte
guziki, pas, chód – to przedszkole. u nas jest świat dorosłych. Mogę chodzić,
jak zechcę i w czym zechcę, nikomu to nie przeszkadza. u nas biją z zupełnie
innych powodów. Naszym dziadkom wszystko zwisa, zabijali już ludzi,
grzebali już swoich kumpli i sami naprawdę nie wierzą, że przeżyją tę wojnę,
więc mają wszystko w pycie. Tutaj baty to norma; i tak przecież wszyscy tu
zginiemy – ci, których biją, i my, którzy bijemy. No to co za różnica? Tam
jest lotnisko, dwa kroki stąd, ciągle przywożą na nie dziesiątki trupów.
Wszyscy zdechniemy.
Tutaj wszyscy biją wszystkich. Rezerwiści, oficerowie, podoficerowie.
Chleją na umór i spuszczają łomot młodzieży. Pułkownicy majorom, majorzy
sierżantom, ci – żołnierzom. Dziadki – młodym. Nikt z nikim nie rozmawia
po ludzku, tylko od razu wali. Bo tak jest prościej. Tak jest szybciej i łatwiej.
Bo i tak wszyscy wyzdychacie, kurwy. Bo dzieci w domu chodzą głodne, bo
w koszarach bieda i beznadzieja, bo do rezerwy jeszcze trzy miesiące, bo co
drugi jest ranny. Bo ojczyzna każe zabijać ludzi – swoich ludzi, którzy
mówią po rosyjsku, a trzeba im strzelać w głowę, żeby mózg bryzgał na
ścianę, i rozjeżdżać czołgami, i rozrywać na kawałki. Bo ci ludzie próbują
zabić ciebie. Bo twoi żołnierze dopiero wczoraj przyjechali ze szkolenia,
a dzisiaj leżą na płycie lotniska w kawałkach jako nadpalone mięso i muchy
składają im larwy w oczodołach, i w ciągu doby z kompanii została mniej niż
jedna trzecia, i jeśli Bóg da, ty będziesz wśród nich. Bo wszyscy wiedzą
tylko jedno – napij się i zabij wszystkich, wszystkich, wszystkich! Bo
żołnierz to śmierdzące gówno, a kot w ogóle nie ma prawa żyć. Przez ciągły
wpierdol stajemy się ich dłużnikami. Bo tam, za górami, trwa wojna i oni tam
byli, i widzieli koszmar, i teraz już im wszystko zwisa. „Pokazuję wam, czym
jest wojna, kurwy! Przypierdolę każdemu, żebyście nie myśleli, że życie jest
słodkie, i dziękujcie swoim matkom, że urodziły was pół roku później,
inaczej dawno już byście zdechli!”
W tym pułku wszyscy nienawidzą wszystkich, nienawiść i głupota zawisły
nad placem jak obłok – śmierdzący, ciężki obłok – i w tym obłoku młodzi
nasiąkają strachem jak sokiem z cytryny – mamy się zamarynować w strachu
i nienawiści jak szaszłyki, zanim nas wyślą do maszynki do mięsa. Tak
łatwiej nam będzie zdychać.
Stoję w budce. Mija mnie Timocha. z półobrotu kopie mnie w klatkę
piersiową, lecę na ścianę i strącam drewnianą tablicę z wykazem zajęć
kompanii. Składa się on z jednego tylko zdania: „Kompania wypełnia
zadanie rządowe”.
Nazywają wojnę zadaniem rządowym. Można by tak pisać w nekrologach:
„oderżnięto mu głowę na zlecenie rządu”. Tablica spada, jej róg boleśnie
uderza mnie w plecy. Wiję się z bólu. Timocha idzie dalej.
Zwiad dopiero co wrócił z kolejnego wypadu i nie mamy już siły znosić ich
tortur.
– Towarzyszu chorąży, kiedy wyślecie nas do Czeczenii? – Szlufka męczy
starszego.
– Jeszcze zdążysz.
– No, proszę, towarzyszu chorąży – błaga Żiż.
Mimo tych strasznych rzeczy, które codziennie widzimy na lotnisku,
wszyscy jak jeden mąż chcemy jechać do Czeczenii. Jest nam już wszystko
jedno. Byle tylko znaleźć się jak najdalej od zwiadowców. I tak wojny nie
unikniemy, więc prędzej czy później, co za różnica? Bo tak naprawdę nikt nie
wierzy w możliwość swojej śmierci.
– No, towarzyszu chorąży...
– Już niedługo, niedługo – opędza się starszy. Nie spieszy się, choć za
każdym razem obiecuje, że w następnym tygodniu na pewno nas wyślą. Ale
czuję, że z całych sił próbuje nas tu zatrzymać jak najdłużej.
– Napiszcie podania – mówi.
Piszemy.
Do dowódcy 429. pułku wojsk zmechanizowanych pułkownika Połupanowa
od szeregowego kompanii łączności Babczenko A. A.
Podanie
Proszę o przeniesienie mnie w rejon działań wojennych w republice
Czeczenia w celu wykonywania zadań powierzonych przez rząd.
Nie mamy papieru, wydzieramy kartki z Księgi odbioru i zdania broni
z ubiegłego roku. Na odwrotnej stronie mojego podania jest napisane, że
piętnastego stycznia 1995 roku szeregowy Jaszybow M. S. odebrał automat
AK-74, 400 sztuk amunicji i sześć granatów RGD-5.
Nocami, po powrocie do koszar, biją nas. Zwiad chodzi teraz ciągle pijany,
nie ma już oficerów, czasami tylko przyjeżdża Jelin, ale on też cały czas pije.
Zbiera u siebie w kanciapie trepów i chleją na umór, nie mają już siły, by
powstrzymywać swoje szaleństwo.
Mozdok pogrąża się w szaleństwie coraz bardziej i bardziej, nikt już nie
pilnuje żołnierzy, fala przekracza ludzkie pojęcie. Co noc łamią po kilka
szczęk, młodych biją stołkami i kolbami. Młodziaki uciekają z pułku setkami,
nie mogąc już wytrzymać nocnych tortur, uciekają w step boso, prosto
z łóżka. Zasilenie szeregów nie wystarcza w naszym pułku na długo,
z nowych nie zdążą nawet sformować kompanii marszowej i wysłać ich na
wojnę.
W naszej kompanii zostało tylko czterech ludzi, reszta uciekła. Uciekł
nawet sierżant, wzięty na dwa lata do wojska po skończeniu studiów.
Ja i Ziuzik nie uciekamy. Nam jest już wszystko jedno. Przywykliśmy do
tego pułku, przyzwyczailiśmy się do batów i trupów, nie chcemy nigdzie
odchodzić. Ogarnęła nas jakaś apatia i nie obchodzi nas – żyjemy czy
umieramy. Jest nam tak źle, że gorzej już nie będzie i cokolwiek się stanie –
nawet śmierć – będzie lepsze. Czekamy tylko na jedno – kiedy nas wyślą.
Nocami nas wciąż pizgają... A w dzień wyładowujemy trupy.
Szpital leży na obrzeżach Mozdoku. Idziemy przez step dobrze znaną nam
drogą, przebiegamy szosę, mijamy Kirzacz i docieramy do dwóch sporych
polowych baraków.
Ziuzik najpierw wysyła mnie pod prysznic. Myję się z niewysłowioną
przyjemnością, zapomniałem już prawie, że na świecie istnieje taka rozkosz –
ciepła woda. Tymczasem Ziuzik przytaszczył żarcie. Ziemniaki z mielonymi
i garść suszonych owoców.
Wokół mnie siedzi kilku ludzi. Wypytują, jak tam w pułku. Opowiadam
o lotnisku, o trupach, o zwiadowcach.
Jest tu też Komar, wysoki, smagły chłopak. Ziuzik poznał mnie z nim.
Komar ma odbitą piętę, siedział na transporterze, kiedy ostrzelali ich
z karabinu o dużym kalibrze i otarło mu nogi. Teraz jego prawa pięta ciągle
ropieje. Lekarze rozcięli ją i wstawili do niej gumową rurkę, by odprowadzić
ropę; za Komarem cały czas ciągnie się cienki białawy ślad.
– No i jak tam w pułku? – pyta Komar.
– W porządku – mówię.
Częstuje mnie papierosem, odpalamy.
– Wieszałem tam kapoty, w kanciapie. No... Znaczy, znalazłem twój list.
– A – mówi, wypuszczając dym – przeczytałeś?
– Przeczytałem.
– Fajna dziewczyna, nie? Tu wszyscy płaczą, jak czytam.
– Żona?
– No tak... Jak wrócę, na pewno się z nią ożenię.
Wieczorem wszyscy zbierają się przed telewizorem. Leci jakiś film. Nie
oglądam. Wystarczy mi, że mam spokój, otaczają mnie czyste prześcieradła
i prysznic. Napawam się.
– Ciekawe, czy w innych szpitalach też tak jest? – pytam.
– Nie – mówi jeden chłopaczek z przewiązanym ramieniem – tylko tutaj.
Jak leżałem we Władykaukazie, to tam ruchali na wylot. Zupełny burdel, jak
w pułku. A tu istny raj. Byczę się tu już dwa miesiące...
Ci ludzie wydają mi się jakimiś półbogami. Pomyśleć tylko, dwa miesiące
bez lutowania! Patrzę na nich zawistnie. Tak chciałbym tu zostać, tak
chciałbym stać się jednym z nich i zamieszkać w tym niebie! Boże, wszystko
bym robił, myłbym naczynia, nosił drewno, czyściłbym kibel, byleby tylko
zostać tu chociaż na miesiąc! o orzeczeniu o niezdolności nie śmiem nawet
marzyć, choć oni mówią o tym tak lekko, jak o kolacji.
Proszę Ziuzika, żeby porozmawiał o mnie z lekarzami. Może mnie też uda
się tu zakotwiczyć. Przecież nie wypisują chłopaków, starają się zatrzymać
ich jak najdłużej i w miarę możliwości wysyłają na komisję. Lekarze dbają
o nas bardziej niż dowódcy, chowają nas przed tą wojną, jak tylko mogą.
Rozumieją przecież, że wypisać ze szpitala to tyle co wysłać prościutko do
Czeczenii. Zdrowi giną, chorzy żyją.
– Porozmawiam o twoim przypadku – obiecuje Ziuzik – na pewno
porozmawiam.
Z naszej kompanii nie został nikt. Jestem sam. Ryży i Jakunin uciekli,
Osipow w Czeczenii – pojechał na dobę jako łącznościowiec z dowódcą
kompanii piechoty i już został. Ziuzik w szpitalu, po Szlufkę przyjechała
matka i zabrała go na przepustkę na dziesięć dni. Wiem, że nie wróci. Trzeba
być kompletnym idiotą, żeby wrócić tu z domu. Nikt nie wraca.
Nic nie wiadomo o Mętnym i Pinczy. Nikt nie wie, gdzie się podziewają.
Być może są w domu, a może dawno już oderżnęli im głowy.
Nie uciekam. Już się tu urządziłem, przyzwyczaiłem się do tego pułku, to
lotnisko to moje przeznaczenie, więc zostaję. Tak wyszło. Nie mam już siły,
by coś zmieniać. Nauczyłem się odchodzić w pizdu i wracam do koszar tylko
w razie konieczności. Chociaż właśnie teraz najłatwiej byłoby mi nawiać.
Nikomu tu nie jestem potrzebny, nikt o mnie nie wie, oprócz starszego, ale
on jest w Czeczenii.
Czasami idę do Ziuzika do szpitala i mieszkam u niego przez parę dni.
Nie chodzę już na lotnisko. Pracuje tam teraz drużyna jakichś młodziaków,
może piechota, a może jeszcze jakiś inny specoddział. Mieszkam w swojej
ciężarówce. Śpię tutaj, nakrywam się skradzionym z kompanii kocem, a rano,
po śniadaniu, idę w step albo do miasta. w stołówce zwiad łapie mnie i mówi,
żebym się nie opierdalał i przychodził do koszar myć podłogi, ale puszczam
to mimo uszu. Czasami udaje im się wyłamać drzwi ciężarówki, wtedy
wywlekają mnie na zewnątrz i biją, a czasami zdążę zabarykadować się od
środka i odchodzą z niczym. w takie dni siedzę w samochodzie i słucham, jak
wyłamują drzwi łomami, a potem od razu idę w step, bez śniadania. Nie mam
nic prócz samotności, jestem zupełnie sam, sam jak palec, nikt mnie nie
szuka i nie widnieję na żadnej liście – Księga składu osobowego naszej
kompanii zaginęła dawno temu gdzieś w kiblach, a do spisu pułku nikt mnie
nie wpisał, nikogo to po prostu nie obchodzi, więc z łatwością mógłbym
uciec, ale nie uciekam.
Czasami, kiedy zwiad wyciąga mnie z samochodu i stawia na tygodniowej
warcie, zamykam się w kanciapie i wychodzę tylko po to, żeby wydać lub
przyjąć broń. Patrzę na dziadków już ze spokojem, nie odczuwam przed nimi
żadnego strachu. Przyzwyczaiłem się. Nie zauważam już prawie ciosów.
Żebra bez przerwy mnie bolą, wciąż oddycham z trudem, dziąsła krwawią,
zęby się ruszają, suchary w stołówce zawsze rozdaję sąsiadom – nie mogę
żuć – ale przywykłem do tego; jeden cios więcej, jeden mniej, co za różnica,
do cholery. Kiedy dostaję pod żebra, jęczę tylko z przyzwyczajenia, niech
myślą, że mnie boli, i nie zwiększają siły ciosów.
Kochana mamo! u mnie wszystko w porządku, wszystko dobrze. Dziś mija już
sześćdziesiąt siedem dni, odkąd służę w tym Mozdoku. Nie chcę tu już dłużej
zostawać. Wyciągnijcie mnie stąd. Fala dała mi już w kość. Tylko, proszę, nie
wpadaj w panikę, nie jest aż tak strasznie.
Musicie coś zrobić. Dajcie komuś pieniądze albo niech ojciec idzie do
szpitala, jeśli trzeba. Potem należy wysłać telegram do dowódcy pułku – jest
tak i tak, proszę o udzielenie młodszemu sierżantowi Babczenko przepustki
z powodów rodzinnych w związku z ciężką chorobą ojca. Nie da się stąd
inaczej wyjechać.
Droga mamo, nie będę już mógł do ciebie pisać. Myślałem, myślałem
i postanowiłem mimo wszystko napisać. Niedługo wyślą nas do Czeczenii.
Wznowiono tam działania militarne, wojsko potrzebuje posiłków i wszyscy
tam będziemy. Ale nie denerwuj się, stacjonujemy teraz na jakimś zadupiu,
gdzie nikt nie słyszał o wojnie, a po drugie, łączność zawsze jest przy sztabie,
zawsze na tyłach. Naprawdę. Nie denerwuj się więc, nie zabiją mnie. Można
nawet powiedzieć, że jadę do sanatorium na świeże powietrze – przyroda jest
tu niesamowita. Pozdrawiam wszystkich. Całuję was oboje.
Nikt już nie został. Naszych przycisnęli gdzieś pod Aczchoj-Martanem, pułk
poniósł dotkliwe straty. Tu pospiesznie formują kolumny i wysyłają je za
góry.
Wkrótce starszy rozdaje nam nieśmiertelniki. Trafia mi się klawy numer –
629600. Ziuzik ma trzy ostatnie cyfry 599, a Osipow 601.
Nieśmiertelniki są z aluminium. Jeśli palisz się w beteerze, topią się i nikt
cię nie rozpozna.
Żołnierze jeżdżą do Mozdoku i kupują nieśmiertelniki ze stali nierdzewnej.
Można je kupić na każdym rogu; sprzedaż czegoś takiego w przyfrontowym
mieście to dobry interes.
U grawera można dać sobie wygrawerować wszystkie niezbędne
informacje – nazwisko, rok urodzenia, adres domowy i grupę krwi.
Najważniejszy jest adres. Żaden z nas nie chce leżeć w chłodni na stacji jako
niezidentyfikowany kawał mięsa.
Kto nie ma pieniędzy, sam sobie robi nieśmiertelnik – odłamuje trzon
łyżeczki i gwoździem albo igłą wydrapuje nazwisko i grupę krwi. Łyżeczki
są obecnie deficytowe, wciąż brakuje ich w stołówce, wkrótce mają nam dać
aluminiowe.
Cały pułk przygotowuje się do wyjazdu. Cały pułk pisze listy, robi
nieśmiertelniki i tatuuje grupę krwi na piersi.
Szlufka robi sobie jeszcze jeden tatuaż – nabój pośrodku snajperskiego
celownika na tle skalistych gór i napis na górze: SKWO – Północnokaukaski
Okręg Wojskowy.
– Ciekawe – mówi Osipow, oglądając swój nieśmiertelnik. – Sześćset
dwadzieścia dziewięć tysięcy sześćset jeden to numer porządkowy?
– Raczej nie – mówi Ziuzik – to by znaczyło, że do Czeczenii zdążyli
wysłać ponad pół miliona ludzi.
– Przecież wojna trwa już dwa lata...
– Nie, to jednak za dużo – mówię. – Ta liczba obejmuje raczej wszystkich
żołnierzy we wszystkich konfliktach ostatnich lat – Abchazja, Górny
Karabach, Naddniestrze... Może nawet Afganistan.
– Niech to diabli – mówi Ziuzik. – Jeżeli wysłaliśmy na wszystkie te
wojny pół miliona swoich żołnierzy... to ilu z nich zginęło?
Lato’96
Droga wojny zupełnie nie jest podobna do tej, która ciągnęła się od
Mozdoku. Długo nikt po niej nie jeździł; pokryta jest ściętymi gałązkami,
zryta wybuchami, zasypana ziemią.
Kierowcy jadą po śladach poprzedników, koleiny wiją się po asfalcie
między kraterami i betonowymi blokami ustawionymi jak popadło.
Roślinność na poboczach skoszona ostrzałem, na pniach bieleją ślady
pocisków. Ani żywej duszy, żadnego samochodu, żadnego człowieka –
martwa droga przez martwą ziemię.
Od czasu do czasu na poboczu mijamy spalone pojazdy. Beteery bez
wieżyczek, jakby im ktoś odciął głowy, ostrzelane i spalone działka
przeciwlotnicze patrzą w niebo zgiętymi, martwymi lufami. Ludzie jechali tą
samą drogą, którą jedziemy teraz my, i w tym właśnie miejscu zginęli – na
asfalcie zostały jeszcze plamy po płonącym mazucie. Widać, jak beteery
i zardzewiałe działka spychali czołgami na pobocze. Beteer wzbija białe
płatki popiołu – małe tornada. Mam wrażenie, że to ludzki popiół.
– Patrzcie – mówi Ziuzik i pokazuje zniszczony schron. Grube pale
drewna rozrzucone dokoła, na ziemi leżą jakieś szmaty, papier, jeszcze coś.
Obok stoi beteer, zdaje się, że jest cały, tylko czarny. z drugiej strony
schronu czołg w takim samym kolorze. Tutaj pewnie zginął od razu cały
pluton.
Milczymy. Owładnęło nami przemożne uczucie znane każdemu żywemu
stworzeniu w pobliżu śmierci. Słowa nie są potrzebne. Każdy czuje to samo.
Nagle się zmieniliśmy. Ziuzik, Andrucha, starszy – już ich nie ma. Zamiast
nich siedzą jakieś manekiny, roboty bez duszy, która została tam, przed
szlabanem. Postarzeliśmy się nagle o tysiąc lat.
I dzień nagle stał się mroczny – nie ma już słońca, nie ma niebieskiego
nieba, nie ma życia. Jest tylko martwa droga, leje i spalone pojazdy. Szlaban
wyznacza niewidoczną linię, która odcięła nas od takiego świata, jaki był
przedtem, i nie ma już drogi powrotnej.
Na polu minowym rosną konopie. Całe pole zioła, po same góry. Proponuję
zerwanie paru krzaczków.
– Tam nie wolno nawet splunąć – mówi Pan. – Pułapki są zaraz za
parapetem, a dalej przeciwpiechotne.
Trzeba oprzeć się pokusie.
Klapa beteera kolejny raz się podnosi, wychyla się Sania.
– Łączność! Długi, kurwa! – woła mnie. – Masz jeszcze cukierki?
– Tak, Sania, w namiocie.
– Przynieś.
Wstaję. Pan patrzy na mnie z dołu.
– Nie idź – mówi cicho.
– Dlaczego?
– Nie idź. Po co mu służysz? Mają swoje koty, to niech swoich ganiają.
– Co ty tam pieprzysz – mówi Sania do Pana – zaraz ci łeb kolbą rozwalę,
psie...
– Sania, wiesz przecież, Fiksa nie pozwala im wam służyć – tłumaczy się
Pan.
Fiksa to poważny argument. Mam wrażenie, że jest on najważniejszy
w całym pułku. Zabrania nam służyć zwiadowi i chce polepszyć status
łączności. To mój dziadek i jego słowo jest niepodważalne. Mamy słuchać
tylko jego i wypełniać tylko jego rozkazy.
– W dupie mam tego waszego Fiksę. Filc drewniany. Zaraz i jemu łeb
rozwalę. Długi, ty co, kurwo, nie pójdziesz?
Wstaję i bez słowa idę po cukierki.
Ostrzał z moździerza to dziwna sprawa. Zdaje się, że nic się nie dzieje – ta
sama wioska leży kilometr od naszego pułku, tak samo błyszczą metalowe
dachy, tak samo beteer kołysze platanami i oprócz tych drzew nie widać
żadnego ruchu w wiosce. Tyle że stamtąd wylatują granaty moździerzowe
i rozrywają się między nami. Jak wylatują, kto kieruje je w naszą stronę – nie
widać. Śmierć pojawia się jakby sama z siebie, nie ma ani wystrzałów, ani
płomieni, przychodzi znikąd i z ostrym świstem spada na leżących na ziemi
żołnierzy.
Siedzę w okopie, przywierając policzkiem do ziemi i ściskając automat
w dłoniach, patrzę, jak ziemia sypie się po ścianach od wybuchów. Za moimi
plecami, także skulony, siedzi Andriucha, za nim Ziuzik, za nim – Pan. Cały
nasz batalion siedzi w okopach wciśnięty w ziemię i czeka.
Czas dawno już stracił znaczenie. Nie wiem, jak długo tu już siedzimy –
wieki, tysiąclecia? Nie, tylko godziny...
Otwieramy ogień w kierunku wsi. Strzelamy tam, skąd nadlatują pociski,
nasze kule znikają w podwórkach i znów nic się nie zmienia. Cały czas ta
sama wioska, błyszczące w słońcu dachy, kołyszące się platany, pustka
i śmierć. Absurd jakiś, sen idioty.
W końcu pociski przestają spadać. Przeczekujemy jeszcze jakiś czas,
potem wychodzimy z okopu.
Osada cała pokryta jest krostami lejów. Jakby ziemia w tym miejscu
zachorowała na ospę. Kilka pocisków trafiło w strumień i wywróciło go do
góry nogami, muł i szlam pływają po wierzchu, woda stała się czarna.
Mamy jednego zabitego. Czołgistę. Zabił go pocisk, który wybuchł obok
czołgu. Leży tam, pod gąsienicą, przykryty namiotem.
Jeszcze jednemu chłopakowi oderwało nogę.
Zawsze wydawało mi się, że wojna jest czarno-biała. Ale ona jest w kolorze.
To nieprawda, że tu ptaki nie śpiewają i nie rosną drzewa.
Ludzi zabijają pośród żywych barw, zielonych drzew, pod jasnym
błękitnym niebem. A wokół bujnie rozkwita życie. Ptaki szczebiocą, gałązki
drzew zielenieją od liści.
Martwi ludzie leżą na trawie i wcale nie są straszni. Są częścią tego
kolorowego świata. Obok nich można się śmiać i rozmawiać, ludzkość nie
zamiera i nie wariuje na widok trupów. Strasznie jest tylko wtedy, kiedy
strzelają do ciebie.
To bardzo dziwne, że wojna jest kolorowa.
Chcę wiedzieć, jak nazywała się ta ulica. Wydaje mi się to bardzo ważne.
Pytam o to starszego.
Stoi koło namiotu i pije wodę wprost z beczki. Woda spływa po jego
podbródku i zmywa kurz ze skóry.
– Na chuj ci to? – mówi ochryple. – Nie wiem. Może Lenina, a może i nie.
Przywozimy do pułku siedemdziesięciu trzech nowych. Spłonęły dwa
samochody, zginęło trzynastu ludzi, ośmiu zaginęło bez wieści.
W Groznym toczą się walki. Nikt nie sprząta trupów z ulic. Leżą na asfalcie,
na chodnikach, między roztrzaskanymi w drzazgi drzewami, jakby były
integralną częścią tego miasta. Czasami ulicami pędzą oszalałe beteery.
Czasami przewraca je wybuch. Jest ich na ulicy pełno, obok spalonych
pojazdów czernieją kości. Jeden trup nie ma połowy ciała, oderwało mu
wszystko powyżej pasa.
Kiedy się ściemnia, na ulicy pojawiają się dziwne sylwetki w spódnicach.
Jest ich sporo, chodzą od ściany do ściany, zatrzymując się przy poległych.
Czasami przewracają ciała na plecy i długo wpatrują się w martwe twarze.
Nie mamy pojęcia, kto to, tymczasem postaci zbliżają się do naszego
posterunku.
– Może to jakieś plemiona górskie, co, chłopaki? Może tutejsi górale noszą
spódnice, jak w Szkocji? – przypuszcza Osipow.
Nikt mu nie odpowiada.
Nad zasłaną trupami ulicą wisi księżyc w pełni i między spuchniętymi
ciałami chodzą zjawy w spódnicach...
Ktoś nie wytrzymuje i otwiera ogień. Dołącza jeszcze paru, udaje im się
oddać kilka strzałów i nawet postrzelić jedną z postaci, a wtedy tam
zaczynają krzyczeć.
Krzyczą po rosyjsku, kobiece głosy, w końcu pojmujemy – to matki
żołnierzy, przyjechały tu szukać swoich zaginionych bez wieści synów
i próbują teraz rozpoznać ich wśród tych spuchniętych ciał.
– Wstrzymać ogień! – krzyczy Szlufka. – Wstrzymać ogień, to przecież
matki! To przecież nasze matki!
Kilka kobiet podbiega do tej, która upadła. Jest ranna, niosą ją na
podwórze.
Matki najgorzej wychodzą na tej wojnie. Nie należą ani do jednej, ani do
drugiej strony. Opędzają się od nich rosyjscy generałowie w Chankale
i w Siewiernym, nasi żołnierze nie pozwalają im nocować w batalionach
i strzelają do nich z posterunków.
Czeczeni wywożą je w góry, gwałcą, mordują i karmią ich wnętrznościami
swoje psy. Opowiadał mi o tym pewien duchowny, którego odbiliśmy
z niewoli.
Wszyscy opuścili te rosyjskie kobiety, giną dziesiątkami, a one i tak
chodzą po Czeczenii ze zdjęciami i szukają swoich synów.
Nie mamy tyłów, więc nie ma dokąd wysyłać nas na odpoczynek, ale i u nas
zdarzają się dni spokoju. w takie dni przestajemy być żołnierzami i stajemy
się zwykłymi chłopakami – czasem wesołymi, czasem zmęczonymi,
najczęściej wkurzonymi i drażliwymi, ale – chłopakami. w takie dni
zrzucamy mundury i razem z nimi zrzucamy z siebie wojnę. Przestajemy
rozmawiać o śmierci i zabijaniu, z łatwością zapominamy o tym całym
koszmarze, który przeżywaliśmy wczoraj, i po prostu żyjemy. I właśnie
dlatego każdą minutę odczuwamy tak wyraźnie i na nowo. Latamy
w uciętych nad kolanem kalesonach i bawimy się tak, jak nie zdążyliśmy
w czasie pokoju – łowimy pająki i wsadzamy je do słoików, wcinamy
cukierki, popijając słodzonym skondensowanym mlekiem, albo strzelamy
pociskami smugowymi. Chłopięcego pociągu do broni nie zdołały w nas
zabić nawet burzliwe ostrzały i w chwilach spokoju strzelamy w niebo albo
do puszek.
Wciąż bardzo chcemy się powygłupiać.
Dziwne z nas dzieciaki – z dorosłymi oczyma i dorosłymi rozmowami,
wielu z nas już posiwiało, w naszych oczach nigdy nie błyska radość, nawet
kiedy się uśmiechamy, ale mimo to jesteśmy dzieciakami.
Wystarczy jednak, że zacznie się bitwa, i od razu zamieniamy się
w zwierzęta. Wszystko, co zbędne, opada jak skorupa z orzecha i zostaje
tylko jedno – żyć. Przestajemy być ludźmi, jesteśmy automatami do
zabijania, wiek traci znaczenie – mamy takie same ręce jak dorośli i takie
same mięśnie, i choć jesteśmy słabsi od dorosłego człowieka, potrafimy nie
gorzej wziąć na muszkę poruszającą się figurkę i pociągać za spust. Pincza
albo Mętny nie mają jeszcze dziewiętnastu lat, ale zabijali już ludzi. Nie
mamy ani wieku, ani zainteresowań; stajemy się zwierzętami, wyostrzają się
wszystkie zmysły i instynkty, słuch staje się doskonały jak u kota, oczy
potrafią dostrzec najmniejszy ruch, wiemy, kiedy trzeba schować się i leżeć,
a kiedy przebiec po otwartej przestrzeni, nie tracimy orientacji nocą i na
słuch określamy odległość od strzelającego karabinu maszynowego. Każdy
z nas potrafi paść w dziesiętne sekundy po wybuchu pocisku, nie da się tego
wyjaśnić ani opowiedzieć, można to tylko przeżyć – siedzisz przy ognisku
albo przebiegasz przez podwórze, i nagle leżysz, wciskając twarz w ziemię,
na twoje plecy i głowę sypie się ziemia i dociera do ciebie, że rozpoczął się
ostrzał, choć nie słyszałeś świstu ani wystrzału – ale czułeś już pocisk
w locie, czułeś, że leci, odbierałeś to każdą komórką ciała – twój organizm
nagle rozpada się na miliard części i staje się ogromny jak wszechświat,
i czujesz każdą swoją komórkę i każda twoja komórka chce żyć – żyć! Żyć!
Żyć! – i niewiarygodny strach pali całe ciało, i wszystko to dzieje się
w tysięczne sekundy, i już leżysz na ziemi, a odłamki latają nad twoją głową
i żaden cię nie trafia, a mózg nie zdołał nawet pojąć, co się stało. Gdybyśmy
polegali na swoich zmysłach, dawno już bylibyśmy martwi, wszystko to trwa
tak długo, tak wolno – usłyszeć dźwięk, potem z uszu przekazać do mózgu,
tam przeanalizować i wydać rozkaz rękom i nogom „padnij!” Instynkt działa
znacznie szybciej.
To przemawia przez nas samo życie, samo życie każe nam padać i szukać
najgłębszej jamy, wierci się w nas jak zimny, oślizgły robak i jedynie to nas
ratuje.
Czasami jesteśmy bardziej bezlitośni od dorosłych – po prostu dlatego, że
jesteśmy młodzi. Dzieci są bezlitosne z natury, tylko tyle zostało nam
z naszej młodości. To nam pomaga, pomaga nam przeżyć i zabijać innych.
Wioska Aczchoj-Martan jest w dość dobrym stanie, wojna prawie jej nie
dotknęła, tylko w niektórych domach widać przestrzelone drzwi.
Kluczymy ulicami. z bram, okien, podwórzy patrzą na nas płonące
nienawiścią oczy. Nie widać mężczyzn. Tylko kobiety, starcy i dzieci.
Wszyscy nas nienawidzą. Kiedy jedziemy, zamierają i patrzą. Nie daj Bóg tu
się rozkraczyć...
Siedzimy najeżeni lufami. Najmniejszy ruch – i otworzymy ogień.
Wystarczy rzucony w naszą stronę kamień lub butelka, i rozniesiemy wioskę
na strzępy.
Na ulicach bawią się mali Czeczeni. Widząc naszą kolumnę, unoszą pięści
w górę i krzyczą Allah akbar. Starsi kreślą kciukiem linię na gardle.
Natknął się na niego stary Czeczen i ukrył u siebie w domu. Dimka mieszkał
z jego rodziną jak służący, pasał bydło, zajmował się gospodarstwem.
Traktowali go dobrze, a kiedy Dimka zapragnął wrócić do domu, zawieźli go
do Mozdoku. Wieźli go nocą, w bagażniku, żeby go nie dopadli bojownicy.
Wrócił do domu cały, korespondował ze swoim panem, ten nawet kilka razy
go odwiedził. Dimka tak właśnie go nazywał – pan, jak niewolnik. Niewola
została w nim już na zawsze, miał posłuszne lękliwe oczy i zawsze gotów był
wtulić głowę w ramiona i przykucnąć, kryjąc brzuch i krocze. Mówił cicho
i nigdy nie reagował na krzywdę.
A potem z Czeczenii przyjechał bratanek pana, pobił matkę Dimki, porwał
jego siostrę i wywiózł. Domagał się pieniędzy za jej uwolnienie. Być może
trzymał dziewczynę właśnie tutaj, w podziemiach tych zakładów, razem
z dziesiątkami innych jeńców, gwałcił i obcinał palce...
– Powiedz – pyta mnie nagle Fiksa – naprawdę dobiłbyś tego rannego?
Tam, w górach, pamiętasz?
Zatrzymujemy się. Fiksa patrzy mi w oczy i czeka na odpowiedź.
Wiem, dlaczego to jest dla niego takie ważne. Nie mówi tego, ale myśli: „a
mnie, mnie też byś dobił?”
– Nie wiem, Fiksa. Pamiętasz przecież, padał śnieg, samochody nie mogły
się przebić po rannych, i tak by umarł. Tylko by krzyczał... Przypomnij sobie,
jak on krzyczał, jaki to był koszmar. Nie wiem...
Patrzymy na siebie. Nagle chciałbym objąć tego mizernego, nieogolonego
faceta w wielkich buciorach, z wydatną grdyką i sterczącymi gnatami.
Nikogo bym nie rozstrzelał, Fiksa, przecież wiesz, przecież wszystko
zrozumiałeś jeszcze tam, w górach, życie to zbyt droga sprawa,
walczylibyśmy o nią do końca, nawet gdyby tamtemu chłopakowi wyrwało
wszystkie wnętrzności. Mieliśmy jeszcze bandaże, promedol, a rano może
udałoby się go ewakuować. Przecież wiesz, zrobilibyśmy wszystko, nawet
gdybyśmy wiedzieli na pewno, że on umrze.
Chcę to powiedzieć Fiksie, ale nie zdążam. Nagle rozlega się głośny
wybuch. Obłok dymu i pyłu spowija drogę koło punktu kontrolnego, akurat
tam, gdzie stoją nasze namioty.
Lecimy twarzą na asfalt.
Czeczaki! Wysadzili bramę!
Zamieramy na chwilę, potem rzucamy się do budki transformatora
i padamy przy ścianie. Cholera, nie mam automatu, idiota, zostawiłem go
w namiocie! I to akurat teraz, przecież nigdy nie rozstaję się z bronią! Fiksa
też nic nie ma, całkiem straciliśmy czujność w tej fabryce konserw,
uwierzyliśmy, że jesteśmy na wakacjach, i odeszliśmy sto metrów od pozycji
bez broni.
Fiksa ma rozbiegane oczy, bladą twarz, opadła mu szczęka. Ja wyglądam
nie lepiej.
– Co robić? Co robić? – szepcze mi prosto w twarz.
– Race, daj race – szepczę w odpowiedzi. Jestem cholernie przerażony, bez
karabinu czuję się jak bezbronne zwierzątko.
Zaraz runą w wyłom i wezmą nas tak jak stoimy, w samych szortach. I
zarżną na miejscu. Nikogo nie ma w pobliżu, jesteśmy sami... Letnicy jebani.
Debile.
Rozglądam się wokół. Trzeba biec za magazyny, tam jest nasz obóz, tam
są ludzie.
Fiksa wyciąga zza cholewy race, podaje mi jedną. „Czerwona” – przemyka
mi przez głowę, kiedy zrywam błonę ochronną i pociągam za kółko.
Wyciągamy race przed siebie, gotowi strzelić w pierwszy obiekt, jaki pojawi
się na drodze, i zastygamy, naciągając sznurki. Jak chłopcy strzelający
z rurek jarzębiną.
Z punktu kontrolnego dobiegają do nas jakieś głosy, śmiech. Mówią po
rosyjsku bez akcentu. Czekamy jeszcze chwilę, po czym idziemy do budki.
Stoi tam dowódca batalionu, zastępca dowódcy pułku, szef sztabu, jeszcze
jacyś oficerowie. Wszyscy podpici. Okazuje się, że wyciągnęli z budynku
administracji sejf, przylepili do niego paczkę trotylu i wysadzili. Sejf
rozerwało na pół, był pusty. Któryś oficer proponuje wysadzenie drugiego,
może tam coś jest, ale dowódca batalionu się nie zgadza.
– Półgłówki – mówi cicho Fiksa, kiedy ich mijamy – jeszcze się nie
nastrzelali.
Ponieśliśmy niewielkie straty, ja rozbiłem sobie kolano, a Fiksa zadrapał
policzek, kiedy padaliśmy. Najbardziej wkurza nas to, że znowu jesteśmy
brudni, cała łaźnia na nic.
Idziemy do namiotu i kładziemy się spać.
Rano cały batalion ma się ustawić na placu. Dowódca mówi, że tej nocy,
kiedy batalion odpierał atak, jakieś szuje włamały się do obozowego
magazynu i ukradły produkty spożywcze swoim towarzyszom. w związku
z tym w batalionie zostanie natychmiast przeprowadzone przeszukanie rzeczy
osobistych i sprzętu wojskowego, wszyscy mają stać na placu i się nie
rozchodzić.
– Chuja tam towarzyszom – mówi Arkasza i mruga do mnie. – Towarzysze
w życiu by nie zobaczyli tego masła. Uznajmy, że jesteśmy delegowani przez
batalion do degustacji naszych produktów spożywczych. Potem opiszemy
chłopakom, jak dobrze nas powinni karmić.
Trzymają nas na placu kilka godzin. Zastępca dowódcy pułku osobiście
przetrząsa każdy namiot i każdy beteer, wywala rzeczy na ziemię, przewraca
prycze i piecyki. Spuchła mu dolna warga, jest wściekły jak pies. Mieliśmy
cholerne szczęście, że nocą nie złapał Arkaszy za nogę i nie ściągnął mu
buta. Wtedy chyba by nas zabili. Ale teraz nie da się nas przyłapać, gapimy
się bezczelnie na rozkwaszony pysk zastępcy dowódcy pułku i śmiejemy się
w duchu. Nasza zdobycz jest dobrze ukryta w jamie, nie ma żadnych
dowodów.
Przeszukanie trwa sześć godzin. Słońce praży na całego, chce się pić.
Czytałem gdzieś, że faszyści w obozach koncentracyjnych mieli taką zabawę
– kazali ludziom stać przez pół dnia na placu. Bardzo możliwe. Ale i tak
jesteśmy zadowoleni. Za skrzynię masła gotowi jesteśmy stać tak choćby
tydzień.
– Zapraszam wszystkich na herbatę – mówi Arkasza. – Obiecuję, że każdy
dostanie kilogramową kanapkę. A Pinczer nawet podwójną porcję.
– No... – mówi Pinoczet – a skąd weźmiesz masło?
– Tam już nic nie zostało – szczerzy się Arkasza.
W końcu batalion zwalniają. Jak należało oczekiwać, zastępca dowódcy
pułku nic nie znalazł. Zresztą wcale się nie spodziewał, że coś znajdzie,
kretyn wie, że nikt by nie chował łupu w namiocie; mścił się po prostu za
rozbitą wargę.
Resztę dnia snujemy się po fabryce bez celu, nie zbliżamy się do jamy.
Nocą znowu mamy wartę w pełnym składzie. Dach, noc, granatnik, Argun...
Nad ranem porzucamy swoje pozycje i podkradamy się do magazynów.
Arkasza oświetla jamę latarką, ja i Locha wyciągamy ukradzione skarby.
Wynik naszej wyprawy przedstawia się następująco: osiemnaście puszek
różnych konserw, cukier, cztery porcje suchego prowiantu, spory kawał
słoniny – jakieś trzy kilogramy (to właśnie taszczyłem za pazuchą), dwa
bochenki konserwowanego chleba (Locha myślał, że to tytoń, nie rozumiem,
jak można tak się pomylić, chleb zapakowany jest w celofan, a tytoń
w papier, ale i tak się przyda), sześć sztang papierosów i... generator! Nasz
generator, który zwinęliśmy pod Szatoj! No tak, czerwona plastikowa
yamaha, pęknięcia na powierzchni! Stoi w jamie, ukryty pod pelerynami,
jakby tu właśnie było jego miejsce.
– „To masło, to masło”... – Arkasza syczy na Lochę ze złością. – Co ty, nie
potrafisz odróżnić masła od smaru?
– Nie-e, ja ostatnio w ogóle kiepsko rozpoznaję zapachy. Pewnie nos mam
zatkany od dymu. A zresztą jest przecież w futerale opakowany, nawet teraz
nie pachnie za bardzo.
Prawda, zastępca dowódcy pułku utrzymuje generator w dobrym stanie –
ani jednej plamy, wszystko czyściutkie, suche.
– Dobra, będzie można to sprzedać – mówię. – Czeczaki za taką rzecz
oddadzą rękę, dla nich ten generator to jak manna z nieba. Będą mogli
z niego zelektryfikować dwadzieścia domów. Widzieliście, jak stawiają silnik
z żyguli na deski i robią z niego generator? A tu mają gotowy, i to jeszcze
diesel.
– Kiepska sprawa – mówi Arkasza – za mur nie wyniesiemy. A przez
dziurę nie przelezie. Zostawmy na razie tutaj. Może coś wymyślimy.
Przez pozostały czas do samego rana nosimy łupy do namiotu i do beteera
Kuksy. Ściskamy po dwie puszki pod pachami i chodzimy po dworze ze
znudzoną miną, ziewając, jakbyśmy pętali się z nudów. Słoninę i papierosy
przenosimy za pazuchą. Trofea dzielimy po równo. Dajemy ponadto
Pinoczetowi puszkę skondensowanego mleka w zamian za stracone masło.
Ma za tydzień urodziny. Pincza rozpływa się ze szczęścia i chowa puszkę do
zapasów, to najlepszy prezent w jego życiu. Mówi, że nie otworzy jej przed
piątą rano w piątek – o godzinie, o której pojawił się na świecie. Kłamie
oczywiście, zeżre jeszcze dzisiaj w nocy, nie wytrzyma.
Tego wieczoru ogłaszamy święto brzucha, nikt nie idzie po żarcie do
obozu, nawet Pinokio najada się kradzioną mielonką i przez całą noc głośno
psuje powietrze w namiocie.
Żołnierze wiszą cały dzień i pół nocy. Wiszą naprzeciwko naszego namiotu
i przez odsłoniętą klapę widzimy, jak huśtają się na dybach. Ich ramiona
dotykają uszu, głowy zwisają na piersi. z początku próbowali się podciągać
na rękach, zmieniać pozycję i ułożyć się jakoś wygodniej, ale teraz przestali.
Albo śpią, albo stracili przytomność. Pod jednym błyszczy w świetle
księżyca kałuża moczu.
Ze sztabu słychać hałasy, szakale piją wódkę. o drugiej w nocy są już
konkretnie rozochoceni, znów lecą na plac, zaczyna się drugi seans bicia.
Powieszonych za ręce żołnierzy oświetla smuga światła. Szakale stawiają
na asfalcie pod dybami dwa tapiki i podłączają kable do palców u stóp
żołnierzy. Tapik to wojskowy telefon, TA-57. Ma wmontowany generator,
żeby zadzwonić, trzeba zakręcić korbką. Generator daje prąd i na drugim
końcu kabla pojawia się impuls.
– No co, pedały, będziecie jeszcze sprzedawać naboje? – pyta Lisicyn
i kręci korbką telefonu.
Żołnierz na dybach zaczyna się trząść, ma konwulsje.
– Co się drzesz, kutasie?! – krzyczy Lisicyn i kopie go w goleń. Potem
znów kręci korbką tapika, żołnierz znów krzyczy. Lisicyn znów go kopie.
Trwa to dość długo, może pół godziny, a może dłużej. Oficerowie naszego
batalionu przekształcili się w zorganizowaną bandę i funkcjonują oddzielnie
od nas, żołnierzy. To szakale, nigdy nie nazywali ich inaczej w wojsku.
A szakale to prawdziwe szakale.
Czego można oczekiwać po oficerach oprócz bicia, skoro sami dorastali
w koszarach? Bito ich, kiedy uczyli się na kursach, teraz też ich biją
w oddziałach frontowych. Co drugi pułkownik umie tylko skamleć i bić, na
oczach podwładnych zmieniając porucznika, kapitana i nawet majora
w jęczącego, rozczochranego gówniarza. Generałowie już nie wymierzają
pułkownikom kar, po prostu leją ich w mordę. Nasza armia jest robotniczo-
chłopska, doprowadzona do rozpaczy wieczną biedą, zezwierzęcona głodem,
bez mieszkań, oberwana i bita przez wszystkich na odlew niezależnie od
rangi, pozbawiona praw – nie armia, lecz horda, która przejęła od
przestępców i lumpów wszystko, co najgorsze, cały ten burdel, i rządzi się
wilczymi prawami. Jacyż z nas, kurwa, żołnierze, skoro nie mamy czym
swoich dzieci karmić! Wykształceni, pragnący służyć oficerowie nie
wytrzymują tu zbyt długo, zostają tylko ci, którzy nie mają gdzie mieszkać
i których karmią bajkami o mieszkaniu, albo ci, którzy nie są w stanie sklecić
zdania i nie potrafią nic innego, tylko łamać zęby młodym. Oni pną się po
szczeblach kariery – nie dlatego, że są lepsi, tylko dlatego, że innych nie ma.
Na samym dole uczą się bić i dostawać cięgi, pnąc się w górę, biją i dostają
cięgi, i uczą tego następnych. Nas też już dawno tego nauczyli. Wpierdol stał
się uniwersalnym językiem armii.
Na porannym apelu powieszonych znów biją, ale nie tak mocno jak wczoraj.
Już się nie odwracają, pojękują tylko cicho. Potem zastępca dowódcy
odwiązuje sznury, nowi padają na ziemię jak worki kartofli. Nie mogą wstać,
nie mogą podnieść zdrętwiałych ramion, mają poczerniałe nadgarstki
i wykrzywione palce. Dowódca batalionu kopie ich jeszcze kilka razy, po
czym rwie na kawałki ich książeczki wojskowe.
– Jak złapię jeszcze jedną kurwę z nabojami, rozstrzelam bez sądu.
Dotyczy to wszystkich, i starych, i nowych. Zrozumiano? – pyta nas.
Nie odpowiadamy.
– Wywalić te gnidy za bramę – rozkazuje, wskazując
przeciwpancerniaków – nie dawać im pieniędzy ani dokumentów
podróżnych. Nie zasłużyli jeszcze. Niech wracają do domu, jak potrafią.
Niepotrzebne mi takie gówno w moim batalionie.
Przeciwpancerniaków wyprowadzają na ulicę i zamykają za nimi bramę.
Siedzą pod nią cały dzień, do samego zmroku, jak porzucone psy.
Nad ranem wstępuję na wartę do budynku administracji i w pierwszej
kolejności patrzę na ulicę. Nie ma już ich. Wątpię, by dotarli do Chankały
albo Siewiernego.
Po uroczystości grzeją dla dowódcy pułku banię. Parzy się w niej długo.
w końcu procesja opuszcza banię; półnagie dowództwo rozsiada się w cieniu
pod brezentem i pije wódkę. z przedstawicielki komitetu matek żołnierzy
zsuwa się czasem prześcieradło, po oczach uderza białe, pulchne ciało. Ona
wcale się nie wstydzi. Wkrótce my też przestajemy się wstydzić. Nawet
Arkasza powstrzymuje się od żartów. Podoba nam się ta kobieta, która
przywiozła chłopcom na wojnę cukierki, i nikt nie ośmieli się jej osądzać. To
jedyna osoba, która w ciągu ostatnich miesięcy zwróciła się do nas po
ludzku, więc bezwarunkowo wybaczamy jej wszystko to, czego nigdy nie
wybaczymy dowódcy pułku – i to półnagie bratanie się z oficerami,
i pijaństwo, i stojące na stole jako zakąska pudełko z darami dla żołnierzy.
w końcu zupełnie spokojnie mogłaby pić w Moskwie, nie pchając się pod
kule, ale patrzcie no, przyjechała tutaj, trzęsła się po górach w kolumnie
z Mozdoku i niczego nie oczekuje ani od nas, ani od tej wojny, nawet
telewizji nie ma.
Przed odjazdem zbiera numery telefonów i adresy – do kogo zadzwonić,
do kogo napisać, uspokoić, że cały i zdrowy wasz najdroższy, wszystko
z nim w porządku. Nazywa nas dzieciątkami, nawet do Arkaszy zwraca się
„synku”, choć od dawna jest po czterdziestce. Jego prostacka morda
rozpływa się w uśmiechu, mówi do niej na ty, daje swój numer telefonu:
może po wojnie się spotkamy. Ja też podchodzę, daję telefon.
Dowiedziawszy się, że jestem z Moskwy, fotografuje mnie z zaskoczenia,
potem obejmuje dziesięciu żołnierzy, którzy byli pod ręką, lekko wskakuje
na transporter i procesja odjeżdża. Za murem przez jakiś czas unosi się kurz,
potem on też osiada.
Stoimy przed zamkniętą bramą jak osierocone dzieci. Mamy wrażenie, że
to rzeczywiście odjechała nasza matka, nasza wspólna matka, a my –
żołnierze, jej dzieci – zostaliśmy tutaj.
– W porządku baba – mówi Arkasza z uśmiechem – na imię ma Marina.
Jej syn jest gdzieś tutaj. Jeździ po oddziałach i wciąż go szuka. Szkoda jej.
Wieczorem znów rozkazują nam wyjazd pod Mesker-jurt. Znaleźli tam bandę
– tę samą, która zabiła milicjantów.
Bierzemy granatniki automatyczne i ruszamy do beteerów. w żaden sposób
nie mogę wsadzić swojego na transporter, ręce nie chcą słuchać, ciało jest jak
z waty, próbuję namacać pokrętła, patrzę na nie i nie widzę. Strach wypełnia
mnie stopniowo, rozchodzi się od dołu chłodną falą i w środku pojawia się
uczucie męczącej pustki. To nie palący strach przed nagłym ostrzałem. To
inny strach, zimny i lepki, nie da się go pozbyć. Dzisiaj pod Mesker-jurtem
mnie zabiją.
– Idź, przynieś dwie skrzynki granatów – mówi dowódca plutonu.
Potakuję i biegnę do namiotu. Skrzynki ważą po piętnaście kilogramów
i nie mogę wziąć obu naraz, są śliskie i nie ma jak ich chwycić. Pospiesznie
opróżniam swój plecak i wsuwam do niego jedną skrzynkę. Drugą biorę pod
pachę. Kiedy wychodzę, kolumna wyjeżdża już przez bramę. Dowódca
plutonu macha do mnie – zostań.
Patrzę, jak kolumnę przesłania kurz, i nagle zaczyna mną trząść. Robi mi
się zimno, bardzo zimno. Ręce słabną, kolana uginają się, siadam na ziemi.
w oczach ciemność. Nic nie słyszę i nic nie widzę, nic do mnie nie dociera.
Zaraz zwymiotuję. Dawno już tak się nie bałem.
Koło bramy stoi Fiksa.
– Czemu nie pojechałeś? – pytam go.
– Bałem się – odpowiada Fiksa. – Rozumiesz?
– Tak. Rozumiem.
Sięga po papierosy. Nie udaje mi się zapalić zapałki, łamie się. Co do
cholery, co ze mną... Wszystko dlatego, że pokój jest już blisko. Trzeba
wziąć się w garść. Kolumna odjechała, ja i Fiksa zostaliśmy tutaj, nic nam nie
grozi.
Nocą nasi wracają. Wzięli Mesker-jurt, nasz batalion stał w drugim
pierścieniu okrążenia. Nie było walki, całą robotę odwaliły wojska
wewnętrzne. Mają około dziesięciu poległych. My nie ponieśliśmy żadnych
strat, nie ma nawet rannych.
Mimo to czuję, że ta bitwa byłaby moją ostatnią.
Chcę do domu.
Strach zamieszkuje we mnie na stałe. Raz wije się leniwie jak robak pod
żołądkiem, to znów wybucha gorącym potem. To nie napięcie, jakie czułem
w górach, to strach. Nocą biję wartownika, bo samowolnie opuścił
posterunek. Potem biję dwóch naszych nowych. Jakoś nie przyjęli się
w naszym plutonie, śpią oddzielnie w beteerze Kuksy. Te pedały w czasie
warty rozpierają się na parapecie i robią herbatę. Ognisko jarzy się na całą
Czeczenię i widać je z kilku kilometrów. Zdradzili posterunek, naprowadzili
na pomieszczenie snajperów, a ja mam ich zmienić. Nie mogę spać po
nocach – nie ufam dyżurnym – i niemal cały czas spędzam w budynku
administracji albo na placu. Ciągle noszę na sobie ekwipunek, obwieszam się
magazynkami, dostaję je za żarcie i papierosy, zebrałem już dwadzieścia pięć
sztuk, ale wciąż wydaje mi się to za mało. Wsypuję luzem do kieszeni kilka
paczek naboi, wieszam na pasie jakieś dziesięć granatów. Mało, mało, mało...
Zmieniając wartowników na posterunku, nie podchodzę do okna,
ustawiam się w kącie i stoję tak całe cztery godziny bez ruchu, zamierając na
każdy dźwięk na zewnątrz.
Czasami wydaje mi się, że zostałem zupełnie sam, że kiedy ja się chowam
w budynku administracji, Czeczeni po cichu wyrżnęli cały batalion i właśnie
teraz wchodzą po schodach. Terkot generatora zagłusza wszystkie dźwięki.
Staram się nie oddychać, nasłuchuję. Dokładnie tak. Na schodach wyraźnie
chrzęszczą rozdeptywane kawałki cegieł – to Czeczen skręca na półpiętrze
i staje na stopniu ostatniej kondygnacji. Jeszcze dziewięć kroków i będzie na
moim piętrze. Moje serce staje. Nie wolno strzelać. Są już wszędzie.
– Chcę do domu – szepczę i wyciągam zza cholewy nóż. Ostrze błyska
zimno w świetle księżyca. Ściskam nóż obiema rękoma na wysokości twarzy
i po cichu, na palcach idę w kierunku schodów, przyciskając plecy do ściany
i starając się stąpać jednocześnie z Czeczenem. Staje na drugim stopniu.
Robię krok. Razem stawiamy nogi. Trzeci stopień. Krok. Czwarty. Krok.
Piąty... Liczę. Jeszcze cztery kroki, jeszcze trzy, dwa... Zrywam się z miejsca
i nie patrząc, uderzam nożem za róg. Ostrze trafia w ścianę i żłobi głęboką
bruzdę w cemencie, okruchy sypią się na ziemię. Jeden skacze po schodach
w dół i jak młotem wali w puszkę po konserwie...
Nikogo nie ma. Biorę kilka głębokich oddechów. Na schodach pusto.
Czeczeni oczywiście są już w pokoju, podczas gdy ja walczyłem z upiorami
na schodach, oni zajęli moją pozycję, weszli po barykadzie przez okno i po
cichu dostali się do budynku. Teraz rozchodzą się po zakamarkach...
Znów staję w kącie i nasłuchuję nocy. Nic stąd nie widzę, ale snajperzy nie
widzą mnie także. No i w tym kącie mam większą szansę przeżyć, jeśli przez
okno wpadnie granat. Kucam, zakrywam się kapotą i podświetlam tarczę
zegarka. Minęło trzynaście minut mojego dyżuru. Będę stał na warcie jeszcze
trzy godziny i czterdzieści siedem minut.
Ktoś wchodzi po schodach. Zamieram. Jeszcze pięć stopni. Wyciągam nóż
zza cholewy...
Przestaję właściwie rozmawiać z ludźmi. Nie śmieję się już, nie uśmiecham.
Boję się. Marzenie, by znaleźć się w domu, prześladuje mnie. Chcę wrócić
do domu, chcę nieustannie. Nie myślę już o niczym więcej, tylko o domu.
– Kurwa, chcę do domu – rzucam w namiocie przy kolacji.
– Zamknij się – mówi Arkasza.
Wkurza się bardziej niż inni, nie może jeszcze wracać, nie dostał medalu
i jeśli wróci, czeka go wyrok.
Już zbyt długo odpoczywamy, napięcie zastępuje strach. Ten odpoczynek
nie może trwać wiecznie, coś musi się wydarzyć, albo nas wyślą do domu,
albo znów w góry.
– Nie chcę więcej w góry – mówię. – Chcę do domu.
– Zatkaj się – mówi Arkasza.
– Nie mogą nas wysłać w góry – mówi Fiksa – już byliśmy. Tu jest tyle
oddziałów... Nie, nie pojedziemy znowu w góry. w końcu mamy pełne prawo
zerwać kontrakt w każdej chwili.
– Chcę do domu – mówię.
Arkasza rzuca we mnie puszką po konserwie. Nie reaguję.
Czekamy.
– Chcę do domu.
Skończył mi się olejek z kruszyny i znów chodzę do felczerów na opatrunek.
Moja noga w żaden sposób nie chce się goić, wrzody powoli się powiększają.
Teraz są już wielkości dłoni niemowlaka.
W plutonie medycznym pojawiły się dwie nowe sanitariuszki – Rita
i Olga.
Rita to ruda, silna, wielka kobyła z przepitym głosem, którym odpowiada
na sprośne żołnierskie żarty. Chłopaki wzdychają do niej, bo jest z niej swoja
baba, rozumie wszystkie nasze problemy i puszcza takie wiązanki, że nawet
naczelnik nie może się z nią równać.
Ale mnie podoba się bardziej druga – Olga.
Jest cicha i niewysoka, po trzydziestce, lecz figurę ma niezłą. Wojna
bardzo jej doskwiera, towarzystwo pijanych kontraktowców to coś nie dla
takich jak ona. To prawdziwa kobieta, nawet na wojnie nią pozostała. Nie
zaczęła ani palić, ani przeklinać, nie sypia z dowódcami. Zawsze zdumiewały
mnie jej białe skarpetki, które nosi do pantofli: nieduże, jak to u kobiety,
zawsze czyste. Gdzie udawało jej się je prać, Bóg jeden wie.
Codziennie przychodziłem do niej na zmianę opatrunku. Zdejmowała stare
bandaże i oglądała nogę, nachylając się nisko nad moim biodrem. Stałem
przed nią nagi, ale nie przeszkadzało to ani jej, ani mnie. Napatrzyła się już
na niemytych facetów pokrytych zaschniętą krwią, a ja nie mogłem w takim
stanie z nią flirtować. Było mi jednak przyjemnie, kiedy jej delikatne,
chłodne paluszki dotykały mojego biodra, a oddech poruszał kręconymi
włosami. Miałem od tego mrówki. Zamykałem oczy i słuchałem, jak naciska
skórę, chciałem, żeby moja noga jeszcze bardziej ropiała, bo będzie musiała
dłużej mnie znosić. Delikatna kobieca ręka na moim biodrze – to tak
przypomina pokój. A jej dłoń jest tak podobna do tej, którą zostawiłem
w przedwojennej przeszłości.
Zapytała raz: „Dlaczego nie nosicie bielizny osobistej?” „Nie wydają
nam”, skłamałem. Zrobiło mi się wstyd – przed każdą wizytą u niej
zdejmowałem zawszone kalesony i chowałem je w kącie namiotu.
Posypywała moje wrzody sulfanilamidem i smarowała ręce tłuszczem
wieprzowym, po dwóch tygodniach wrzody zaczęły się goić.
Znów skończyła się woda, beczkowóz już od dwóch dni stoi w warsztacie –
coś poszło w silniku, umieramy z pragnienia. w końcu kierowcom udaje się
naprawić samochód i kiedy znów wjeżdża przez bramę, ustawia się kolejka.
My ze swoją wanną stoimy z przodu, beteer osłony stoi za naszymi plecami,
na transporterze siedzi pokryta pyłem piechota.
Rozlega się krótka, potrójna seria. Ktoś krzyczy. „Zabezpieczyć automaty,
kurwa!” – słyszę wrzask Starego. Na wystrzał biegniemy.
Okazuje się, że pijany transportowiec zapomniał zabezpieczyć automaty
i przypadkiem nacisnął spust. Wszystkie trzy kule trafiły prosto do celu.
Jedna wyrwała jakiemuś kontraktowcowi szczękę. Siedzi teraz na ziemi,
a z jego rozerwanych ust płynie strużka krwi. Na ziemi powstała już spora
tłusta kałuża. Kontraktowiec nie jęczy i nie płacze, siedzi po prostu na ziemi
i patrzy na nas, położył ręce na kolanach i nie wie, co robić. Jeszcze go nie
boli. Zajął się nim szef sztabu, wstrzykuje mu promedol i próbuje jakoś
bandażować to, co zostało ze szczęki. Ostre odłamki kości tną bandaż.
Kontraktowiec zaczyna się trząść. Oleg łapie go za jedną rękę i przyciska ją
do ziemi, drugą rękę trzyma Mętny.
Dwie pozostałe kule spowodowały znacznie większe straty. Obie trafiły
Szepiela w nerki – jedna w prawą, druga w lewą. Szepiel leży na
transporterze, Stary go opatruje.
Oddech Szepiela jest ciężki i przerywany. Jest przytomny, ma bardzo
bladą twarz.
– Szkoda – mówi – szkoda, że tak wyszło. Przecież ja już niemal
dojechałem...
– Jeszcze nic nie wyszło, Szepiel – mówi Stary – słyszysz, Szepiel, jeszcze
nic nie wyszło! Wyślemy cię zaraz do szpitala i wszystko będzie w porządku.
Coś ty, Szepiel, zaraz zobaczysz, jeszcze nic nie wyszło.
Stary bandażuje go i bandażuje, zużył już kilka rolek bandaża, ale nie
udaje mu się zatrzymać krwotoku. Krew płynie niemal czarna, gęsta.
Kiepsko. Szepiel nic już nie mówi. Leży z zamkniętymi oczami i ciężko
dyszy.
– Kurwa! – wrzeszczy Stary. – Kurwa, zabiję go!
Przed namiotem sztabu stały już trzy beteery. Na dwóch, w ochronie przed
deszczem naciągnąwszy na głowy peleryny, siedziała zgarbiona, ponura
piechota. w pierwszym samochodzie był dowódca sztabu, kapitan Sitnikow.
Zwiesił jedną nogę do luku dowódcy i krzyczał coś, machając rękoma.
w jego pozie, w panującym wokół sztabu zamieszaniu Artiom natychmiast
wyczuł nerwowość. w miarę zbliżania się do namiotu sztabowego sam
wyraźnie przyspieszył kroku, spięty, podporządkowując się powszechnemu
rytmowi ruchów. Nie przystając, wziął radiostację, podszedł do transportera
i sięgnął poręczy, gotów na niego wskoczyć.
– I co, jedziemy już, towarzyszu kapitanie?
– Już, musimy tylko poczekać na Iwienkowa.
Fakt, że nie ma jeszcze ordynansa Sitnikowa, uspokoił Artioma.
Nie miał ochoty gramolić się na mokry transporter, został na ziemi.
Czekając na Iwienkowa, zaczął kopać koło butem, żeby do ostatniej chwili
odwlec moment, w którym będzie musiał zdjąć rękawice, chwycić mokrą
poręcz i wdrapać się na śliski beteer, którego sam widok przeszywał
chłodem.
Parę razy stuknął w transporter kolbą.
– Ej, szofer!
– Co? – Nieznajomy brudny mechanik-kierowca wychylił się z luku
i spojrzał na Artioma nieprzyjaźnie.
– Kobyle caco. Daj coś pod dupę, transporter jest mokry.
Kierowca zanurkował do luku, zaczął w nim grzebać. Po minucie wyrzucił
stamtąd utytłaną poduszkę, która przeleciała po transporterze i upadła
Artiomowi pod nogi, prosto w niewielką kałużę. Artiom zaklął. Podniósł ją
z obrzydzeniem dwoma palcami i spróbował wytrzeć o krawędź transportera.
Glina rozmazała się na poduszce. Znów zaklął i wrzucił ją z powrotem na
pojazd.
Z namiotu wyskoczył Iwienkow i pogalopował w ich stronę
z wytrzeszczonymi oczyma. Taszczył w każdej ręce po trzmielu –
jednorazowym granatniku, i dodatkowo dwie muchy, które uderzały go po
nogach. Artiom zdjął rękawicę, szybko wszedł na beteer, wziął od Iwienkowa
trzmiele, muchy, radiostację, podał mu rękę i razem opadli na brudną
poduszkę, odwróceni do siebie plecami.
– Jedziemy! – powiedział Sitnikow i szofer ruszył beteerem w kierunku
Ałchan-jurtu.
Deszcz się nasilił. Beteer, wyjąc silnikiem z wysiłku, pełzł szeroką na metr,
rozjeżdżoną koleiną. Kilogramowe pecyny błota tryskały spod kół w niebo,
spadały na transporter, wciskały się za kołnierz, oblepiały twarze. Najwięcej
trafiło na jadący zaraz za nimi pojazd dziewiątej kompanii i Artiom
uśmiechnął się, patrząc, jak piechota przeklina idiotę kierowcę. Potem
kierowca dostał po głowie i zwiększył dystans.
Hełm turlał się po wierzchu transportera, uderzył Artioma w biodro. Złapał
go, wylał deszczówkę i założył: przynajmniej czapka będzie czysta.
Iwienkow trącił go łokciem w plecy:
– Artiom! Słuchaj, Artiom!
– Co?
– Masz fajkę?
– Mam.
Sięgnął do kieszeni na piersi kamizelki, długo szukał papierosów i zapałek
między sucharami, urotropiną, nabojami i Bóg wie czym jeszcze, w końcu
wyciągnął pomiętą paczkę primy, wyjął dwa papierosy i podał jeden
Iwienkowowi. Odwrócili się do siebie i zapalili, osłaniając płomień rękoma.
W mokrych dłoniach papieros szybko rozmiękł i zaczął przepuszczać
powietrze. Artiom splunął tytoniem, który zebrał mu się na wargach, nasunął
głębiej hełm i wtulił się w kołnierz kapoty. Pasek od karabinu nawinął na
rękę, stojącą na transporterze radiostację przycisnął nogą. Wsłuchując się
w eter, jedną słuchawkę przyłożył do lewego ucha, a drugą oparł na głowie.
w eterze nic nie było słychać. Artiom wezwał parę razy Pioniera, potem
Bronię, ale nikt nie odpowiedział, więc wyłączył radio, by nie rozładowywać
akumulatorów.
Powoli przepływające szare czeczeńskie pole, obłożone ze wszystkich
stron chmurami i mgłą, niemające ani początku, ani końca, napawało
tęsknotą. Deszcz drobną mżawką pluł w twarz, spływał po hełmie i kapał za
kołnierz; od dołu spod kół beteera w twarz pryskało błoto.
Artiom przemókł już do suchej nitki i był brudny od stóp do głów. Mokre,
nietrzymające ciepła rękawice nieprzyjemnie lepiły się do dłoni, szorstki
kołnierz obcierał skórę na policzkach, pancerz ugniatał w plecy.
„Koszmar jakiś, sen idioty” – pomyślał. Co on tu robi? Co on,
moskwianin, dwudziestotrzyletni rosyjski chłopak z wyższym
wykształceniem prawniczym, robi na tym obcym, nierosyjskim polu, ponad
tysiąc kilometrów od domu, na obcej ziemi, w obcym klimacie, w obcym
deszczu? Jak się tu znalazł? Po co? Po co mu automat, radiostacja, wojna,
tłuste czeczeńskie błoto zamiast ciepłej, czystej pościeli, poukładanej
Moskwy i normalnej, śnieżnej, pięknej białej zimy?
Nie, jego tu nie ma, zgodnie ze wszystkimi normalnymi logicznymi
zasadami jego tu nie ma i nie powinno być. Przecież wszystko tutaj nie jest
rosyjskie, inne, on tu po prostu nie ma co robić! Jaka znowu, na Boga
wszechmogącego, Czeczenia, gdzie to w ogóle jest? To na pewno sen,
pieprzone omamy.
A może to Moskwa była snem, a on przez całe życie, od urodzenia, tak się
właśnie trząsł na transporterze opancerzonym, z przyzwyczajenia opierając
nogę na poręczy i owijając pasek karabinu na ręce?
Artiom sięgnął po kolejnego papierosa.
Ciekawe, jak szybko przywykł do jeżdżenia na transporterze. Na początku
chwytał się wszystkich poręczy, trzymał wszystkich uchwytów i wciąż
rzucało nim po pojeździe jak skarpetką w pralce. Ale już po tygodniu jego
ciało samo zaczęło znajdować optymalne pozycje i teraz mógł siedzieć
gdziekolwiek na poruszającym się transporterze, choćby na lufie wukaemu,
nie trzymając się właściwie niczego i nigdy nie spadając.
Teraz też transporter zarzuca na boki po dziurach i kałużach, a on
wyciągnął się wygodnie obok Iwienkowa, pali, beztrosko spuścił jedną nogę
i ma wszystko gdzieś. Dość ma już tylko tego deszczu, no i tego błota...
Artiom zawołał Iwienkowa. Ten się odwrócił, spojrzał pytająco. Artiom
wrzasnął mu w ucho:
– Słuchaj, Wientus, powiedz: dokąd jedziemy? w końcu obracasz się cały
czas w sztabie, wszystko wiesz.
– Pod Ałchan-jurt.
– To wiem. Ale po co? Co mówi Sitnikow?
– Czeczaki tam są. Basajew. Wyszli z Groznego korytem rzeki, jakichś
sześciuset ludzi, w Ałchan-jurcie wpadli na wewnętrznych. Teraz ich tam
otoczyli.
– Kurwa, tyle to wiem! Powiedz lepiej, będziemy brać Ałchan-jurt?
– A chuj wie. Niby na razie nie, jedziemy na oblężenie. Wewnętrzni będą
ich brać, nacisną z tamtej strony, a oni wyjdą na nas. Wtedy my ich
zgnieciemy.
– Jak, jednym plutonem?
– Za nami jedzie moździerz, no i stoi tam już nasza piechota, dziewiąta
kompania albo siódemka, nie pamiętam.
– Taa, nielichy przerzut... Wygląda na to, że kroi się tam poważna bitwa.
– Na to wygląda.
Nareszcie pole się skończyło. Koleina, skręcając ostatni raz, wyrzuciła ich na
szosę.
Beteer czknął, ruszył i rycząc silnikiem, zaczął nabierać obrotów. Opony
zrzuciły z siebie przylepione kilogramy gliny, zaszemrały na asfalcie.
Fontanna błota znikała.
Artiom wyciągnął suchara, przełamał go na połowę, podał Wientusowi.
Zaczęli żuć.
Spod kół uciekała szosa federalna Kaukaz. Ta, o której w cywilu tak często
słuchał w wiadomościach. Ta nazwa – szosa federalna Kaukaz – zawsze go
wcześniej fascynowała. Brzmi. Jest w niej coś, coś dostojnego, jak Car
Imperator Wszechrusi. Nie zwykły car, ale Imperator. Nie zwykła droga, ale
Szosa Federalna.
Teraz sam nią jechał i niczego federalnego ani dostojnego w niej nie
widział – zwykła prowincjonalna trzypasmówka, dawno niesprzątana
i nieremontowana, poprzecinana kraterami i zasypana gałęźmi, żałosna jak
wszystko w Czeczenii.
Po lewej stronie zamajaczyły sypiące się domy Ałchan-jurtu. Na wpół
zawalonej białej willi z wieżyczkami minaretów po bokach widniał metrowy
napis, wymalowany z błędem zieloną farbą: „Ruzcy to świnie”. Poniżej,
również metrowej wielkości literami, dopisano węglem: „Chattab to gnój”.
Artiom szturchnął Wientusa w bok, wskazał napis. Uśmiechnęli się.
Beteer zmniejszył prędkość, znów skręcił na boczną drogę, przebrnął przez
ogromną kałużę i zatrzymał się przy stojącej na jej brzegu budzie, obłożonej
ze wszystkich stron workami z piaskiem. Ze sterczącej z zabitego dyktą okna
rury wydobywał się leniwie dym.
Wokół kuchni polowej tłoczyli się żołnierze. Sitnikow krzyknął na nich,
spytał o dowódcę kompanii. Wskazali na budę. Dowódca sztabu rozkazał,
żeby czekali na niego na transporterze, i zeskoczył.
Artiom wstał, wyciągnął się, zaczął rozglądać się po tłumie wokół kuchni,
szukając znajomych twarz. Nie poznał nikogo i także skierował się do budy –
zapalić, pogadać, posłuchać najnowszych wieści.
Koło umywalki, błyskając białym ciałem, z ręcznikiem na ramieniu stał
Wasilij, przeciwpancerniak, wypychał puste, uwalane błotem kanistry spod
wody. Miał ponury wyraz twarzy.
Artiom podszedł do niego. Przywitali się, uścisnęli.
– No, co tam, Wasia, gadaj, jak żyjesz.
– Chujowo. Snajper, podlec, zaszył się gdzieś w lasku i wali na próżno.
A pół godziny temu macali nas moździerzami. Akurat wracałem z kuchni.
Skoczyłem do rowu, a granat, wyobraź sobie, pacnął w kałużę dwa kroki ode
mnie. Cały byłem w błocie, świnie – Wasilij wytarł głowę dłońmi, pokazał
pokryte gliną palce – o, widzisz. Na głowie mi można ziemniaki sadzić.
Świnie! I wody nie ma... – Wasia obrócił się w stronę kuchni, szukając tam
kogoś, znów pchnął pusty kanister. – Gdzie ten pieprzony Pietrusza, jakby
głuchego wołać.
Artiom uśmiechnął się. Goły, biały Wasia, o ciemnej, wysmaganej
wiatrem twarzy i rękach w rękawiczkach niezmywalnego brudu, wyglądał
komicznie.
– Dobra, nie denerwuj się. A ty co, teraz jesteś w piechocie?
– Nie, przyłączyli nas do siódemki jako wzmocnienie, tam stacjonujemy –
Wasilij kiwnął w stronę niewykończonej willi, mniej więcej pięćdziesiąt
metrów od pozycji kompanii. z zamurowanych cegłami okien sterczały
wyrzutnie rakiet plutonu przeciwpancernego.
– O-ho, nieźle się urządziliście. Miszka jest z tobą?
– No, nie jest źle. Nie ma dachu ani podłogi, same ściany. Postawiliśmy
namiot w środku, zamurowaliśmy okna, ale i tak jest zimno, ciągnie od
cegieł. I dosyć mam już ostrzałów, jesteśmy pierwsi od lasu, więc dostajemy
więcej niż inni... Nie, Miszki nie ma, jest w remontowej, siadł mu reduktor.
A ty co tu robisz, przecież byłeś w łączności?
– Aha, „w łączności” – przedrzeźniał go Artiom. – Niech sczezną. Jestem
z Sitnikowem – Artiom machnął w stronę beteerów.
– A co tu robicie?
– Na maruderkę przyjechaliśmy. Mówią, że macie tu świetną maruderkę.
Wille, skórzane sofy, konfitury z moreli.
– Co, poważnie? Ale dowódcy to dupki, nam nie dają, a sobie każą
ładować skórzane sofy. Szuje! Dowódca batalionu złapał kiedyś dwóch,
nieśli lustro, tak ich przetrzepał, że głowa mała! Za lustro! A jak się mamy
niby golić?
– Waszych złapał?
– Nie, z piechoty, jacyś gówniarze. A co oni tam wzięli, lustro, parę
krzeseł i koce. Zresztą tu nie ma już co brać, dawno wszystko rozkradli. Po
żarciu nawet ślad nie został.
– To dokąd chodzicie?
– A tam, na lewo od szosy. Wewnętrzni tam stacjonują, oni to sobie
pożyją! Mają mniej zniszczone domy, dopiero niedawno rozwalone, tam to
się można nachapać. A czegoś chciał?
– Koców, wziąłbym parę. I jakieś spodnie, żeby włożyć pod moro.
– Ja mam, mogę ci dać, chodź.
– Nie, teraz nie mogę. Jesteśmy z Sitnikowem – Artiom znów kiwnął na
beteery. – Jedziemy w błota, do was na wzmocnienie.
– Po co?
– A ty co, nie wiesz czy jak? Jesteś już taki jak ta cała piechota! Tu u was
zaczęła się wojna na całego, Czeczaki są w Ałchan-jurcie, sześciuset ludzi,
a ty nic nie wiesz! Basajew uciekł z Groznego. Teraz ich otaczają –
piętnastka i wewnętrzni, będą ich na nas spychać. A my zatykamy dziurę na
błotach.
– Co ty, poważnie?
– Nie, żartuję! Tak sobie tylko jeździmy!
Z baraku wyszli Sitnikow i Korobkow, dowódca siódmej kompanii, podali
sobie ręce i Sitnikow poszedł w kierunku pojazdów. Artiom także
pospiesznie ruszył w tamtą stronę:
– No, dobra, Wasia, już muszę jechać. Nie dawaj nikomu koców,
a zwłaszcza spodni, póki do ciebie nie wpadnę, jak się uda.
Dowódca batalionu przyjechał o zmroku, kiedy zaczynała się ich druga noc
na tych błotach. Jego beteer i trzy samochody siódemki hałaśliwie zajechały
na pagórek i zatrzymały się, nie próbując nawet się maskować.
Dowódca siedział na czołowym transporterze, górował nad nimi jak Mont
Blanc, w zwykłej dla siebie pozie królowej – ręka oparta o kolano,
odstawiony łokieć, tułów lekko nachylony do przodu. Orle spojrzenie.
Efektowna natowska kamizelka kuloodporna. Mundur nieskalany błotem.
Mężczyzna-orzeł.
– O, przyjechał w końcu. Spójrz tylko na niego! Królowa, kurwa. Jak na
paradzie, jeszcze orkiestry brakuje. Żeby nie tylko w Ałchan-kale, ale
i w całej Iczkerii wiedzieli, że dowódca batalionu zawitał... Głupi Chuj!
Dowódcy nie lubiano w batalionie. Upadlał żołnierzy, rozmawiał z nimi
wyniośle i za pomocą pięści, uważając ich za mięso armatnie, alkoholików
i debili. „Głupi chuj” było jego ulubionym wyrażeniem. Nigdy nie zwracał
się inaczej do swojej piechoty. „Ej, ty! Głupi chuju! Dawaj no tu, biegiem!” I
w mordę – masz! Żołnierze odpłacali mu powszechną nienawiścią i ta ksywa,
Głupi Chuj, przylgnęła do niego na wieczność.
Siódemka zaczęła wykręcać na pagórku, zajmować pozycje. Dowódca
batalionu krótko pomówił o czymś z Sitnikowem, odwrócił się i poszedł
w stronę piechoty, jego kwadratowa, przyciężkawa figura znikła w zaroślach.
Sitnikow skierował się do swojego wozu.
Artiom i Wientus podnieśli się, poczekali na niego. Mijając ich w biegu,
rzucił:
– Już, zbierajcie się, jedziemy do domu, zmieniają nas. – Zaczął
zdejmować z transportera trzmiele. – Bierzcie wszystko, ten transporter tu
zostaje, pojedziemy beteerem dowódcy.
Przenieśli wszystkie rzeczy. Na transporterze już siedziało dwóch
zwiadowców towarzyszących dowódcy batalionu we wszystkich wyjazdach –
Denis i Antocha. Zarazili się jego wyniosłością jak gruźlicą, nie pomogli
wrzucić trzmieli na transporter, nie podali ręki. Nudzili się tylko i palili,
czekając na bossa, patrzyli na bagno.
Dowódca przyszedł po kilku minutach, skoczył na beteer, spuścił nogi do
luku dowodzącego:
– Jedziemy.
Beteer ruszył, zjechał z pagórka. Za nim, łamiąc zarośla, opuszczały
pozycje pojazdy dziewiątki, skręcały w koleinę, do domu. Ich miejsca
zajmowała już siódemka.
Dowódca batalionu nie zamierzał czekać na piechotę:
– Obroty, obroty! Dodaj gazu.
Transporter ruszył szybciej. Poczuli pęd wiatru. Artioma od razu przeszedł
dreszcz – zbyt zimno było przez tę dobę, kapota była zbyt wilgotna, zbyt
pusty żołądek. Ale nastrój miał lepszy. w końcu odjeżdżają z tego
przeklętego bagna, w końcu jadą do domu. I chociaż za dom służyła im
wilgotna, wiecznie pełna błota ziemianka, to mieli tam piec, tam stał batalion,
tam nie czeka się w nocy na cios w plecy z lasu. Tam można wypocząć,
wysuszyć buty i pojeść przaśnej, niedogotowanej, niedosolonej, przepysznej
gorącej kaszy. Tam będzie można zrzucić w końcu kamizelkę i wyprostować
grzbiet. Tam można spać na pryczy! Nie na ziemi w deszczu, nie
w lodowatym beteerze, tylko na pryczy w śpiworze! Co to za rozkosz!
Trzeba to poczuć na własnej skórze, na własnym przeziębionym pęcherzu
i odgniecionych w transporterze ramionach. Tam już się urządzili, już drugi
tydzień stacjonują w jednym miejscu i udało im się zorganizować swój mały
byt. Drugi tydzień w spokoju, jak to dużo, nierealnie dużo dla żołnierza...
Ich beteer przejechał przez lasek, ominął ogromną kałużę, na środku
której, jak wyspa, sterczał traktor, po samą kabinę zanurzony w wodzie.
Artiom siedział oparty plecami o wieżyczkę, nogi wyciągnął na silnik,
bezmyślnie patrzył na odchodzące w przeszłość bagno. Za nim, na
wieżyczce, ulokował się Wientus. Butem obcierał szyję Artioma, ale ten się
nie przesunął, nie ruszył.
Nie myślał o niczym. w ostatnim czasie wypracował w sobie tę
umiejętność – nie myśleć o niczym.
Zauważył to przypadkiem, spojrzawszy kiedyś w oczy żołnierzy
trzęsących się na transporterze. Poraził go wtedy ich wzrok – nieskupiony na
niczym, niewyławiający z otoczenia żadnych szczegółów, przepuszczający
wszystko bez filtrowania. Całkowicie pusty. I jednocześnie niesamowicie
pełny – w oczach żołnierza można wyczytać wszystkie prawdy świata, są
skierowane do wewnątrz, wszystko rozumieją, wszystko dla nich jest jasne
i wszystko tak obojętne, że napawa to lękiem. Chce się nim wstrząsnąć,
otrzeźwić: „Facet, obudź się, ocknij!” Uderzy w twarz, nie musnąwszy
wzrokiem, nie powie ani słowa i znów się odwróci, ściskając automat,
wiecznie w stanie oczekiwania, widząc i słysząc wszystko, ale niczego nie
analizując, aktywizując się jedynie w razie wybuchu lub gwizdu pocisku.
Martwe oczy filozofa, nie patrzą, są po prostu otwarte i wylewa się z nich
na świat prawda.
Majaczą pierwsze domy Ałchan-jurtu. Ich pagórek, na którym spędzili
jeden z niekończących się dni wojny, został z tyłu po lewej.
Do diabła, jak długa potrafi być doba! Wszystkiego jedną dobę, może
trochę więcej, spędzili na tym bagnie, ale ta doba przesłoniła pół życia, tak
była długa, nie do zniesienia nieskończona. Trudno było sobie teraz
przypomnieć, jak było dawniej, w tamtym, cywilnym życiu – tamto życie
zalało, zatarło błoto, które według tego samego niezrozumiałego prawa logiki
nagle stało się bardzo ważne, tak ważne, zdawało się, że wszystko, co
najważniejsze, wydarzyło się tutaj, na tym bagnie, na którym spędził pół
życia, minuty rozciągając w lata, wypełniając tymi minutami pamięć,
zasłaniając nimi wszystko, co nieistotne, nieistniejące.
Z lasku skrywającego pagórek wyleciał pocisk, bezgłośnie zakreślił
czerwoną linię niewysoko nad nimi i przepadł w lesie. Wszyscy patrzyli za
nim z zadartymi głowami, potem obejrzeli się, rozmyślając, cóż to miało
znaczyć.
– Piechota się wygłupia?
– Półgłówki, jeszcze się nie nastrzelali.
Strzelano mniej więcej z tego miejsca, gdzie powinien stać jeden
z pojazdów siódemki. „Z nudów celują do wron” – doszedł do wniosku
Artiom. Złożył dłonie i wrzasnął w stronę lasku:
– Ej, piechota! Niezły cel, swoich ranicie!
Wtedy z lasku wyleciał pocisk, znacznie niżej, zaświstał tuż nad ich
głowami.
Natychmiast przypadli do transportera. Ruch był instynktowny – rzucić
się, skulić, mózg włączył się trochę później.
– Kurwa, to w nas!
– Czeczaki!
– Snajper, kurwa!
Ciało, po sam móżdżek, ogarnia gorąco. Zimno, które męczyło ich przez
całą dobę, natychmiast mija, oblewa ich pot, robi się gorąco i mokro jak
w saunie. Strach!
Automat z ramienia! Szybciej! Denis zeskoczył, przypadł do wierzchu
transportera, nie da się zejść niżej. Za plecami twarda wieżyczka. Łopatki
czują jej twardość – kula przebije klatkę piersiową, uderzy o wieżyczkę,
rykoszetem podziurawi płuca, serce rozszarpie się na odłamkach żeber. Ale
Denis nie może już zejść niżej, głowa i ramiona odsłonięte są do podbródka.
Bezpiecznik, bezpiecznik, draństwo!
Denis już wali ze swojego karabinu snajperskiego w lasek. Strzela na
wyczucie, nie celując, jego naboje lecą znacznie wyżej od miejsca, z którego
strzelał tamten. Wystrzelał cały magazynek w parę sekund, głucho naciska na
spust. Potem dociera to do niego, odwraca się, wyciąga rękę:
– Automat, dajcie automat! Weźcie od kierowcy! Mam w magazynku
tylko dziesięć nabojów!
W końcu udaje się przełożyć bezpiecznik. Pierwsza seria – jak orgazm,
jednocześnie ze strzałami jęk ulgi. Tam, tam, tam jest, kurwa! Bierz niżej.
Beteer podskakuje, trzęsie... Jeszcze seria! Zaraz Denisowi odstrzelę łeb,
trzeba podnieść lufę!
– Denis, schowaj głowę!
Automat Artioma trzęsie się nad uchem Denisa, płomień wystrzałów
prawie liże go w potylicę, kule latają centymetr-dwa od jego głowy.
„Odstrzelę, odstrzelę mu głowę!” Po prawej nad uchem grzmi automat
Wientusa, rozgrzane łuski spadają na głowę, skaczą po ramionach. Ciała leżą
jedno na drugim, rozciągnięte na transporterze, wszyscy walą bez ładu
i składu, z jedną myślą – zgnieść go ołowiem, zasypać, zadławić gada, zabić
najpierw, inaczej on zabije mnie, kurwa!
– Co? Co się dzieje? Co?
Artiom obraca się, widzi za plecami na wpół leżącego na transporterze
dowódcę batalionu.
– Czeczaki! Snajper! Tam! Na prawo od traktora, tam gdzie
stacjonowaliśmy! Tam zostali nasi!
Dowódca batalionu, wbrew oczekiwaniom, nie zawraca maszyny:
– Gazu, do kurwy nędzy, gazu! w krzaki!
Szofer ostro skręca na lewo, dodaje gazu. Beteer skacze w krzaki, Artiom
zdążył schować się za wieżyczkę, z góry leci na niego Wientus. Twarde
gałęzie uderzają w transporter, zrywają przywiązaną z boku skrzynię
z piaskiem, chłostają plecy, ręce, zdzierają skórę z palców. A z lasku wciąż
lecą i lecą kule, przelatują nad transporterem, z prawej, z lewej, głucho
uderzają w drzewa, łamią gałęzie, rysują pojazd. Antocha jęczy, kuli się
i spada z burty w dół, gdzieś pod koła.
– Towarzyszu kapitanie! Towarzyszu kapitanie! – Artiom szturcha
dowódcę batalionu lufą w bok. – Straciliśmy jednego!
– Kogo?
– Antochę, zwiadowcę!
– Ranny?
– Nie wiem? Na pewno! Złapał się za brzuch, spadł z wozu!
Dowódca i teraz nie rozkazuje stanąć. Gazu, gazu! Beteer pędzi przez
zarośla, znów trafia na koleinę, leci przez dwieście metrów i zatrzymuje się
za stodołą, na obrzeżach Ałchan-jurtu.
Wyszli, uciekli spod ognia!
Ale z tyłu, gdzie za nimi jechały maszyny dziewiątki i gdzie spadł ranny
Antocha, rozgorzała walka – szczękanie automatów nasila się.
Wszyscy zeskakują z beteera, obiegają stodołę, przysiadają, patrzą
w stronę miejsca walki.
Krótka narada.
– Sitnikow! Bierzesz dwóch. Obchodzisz wioskę z prawej. Ty – dowódca
batalionu dotyka Denisa palcem – ze mną, przez wieś.
Mija pierwsza fala paniki, zastępuje ją ciężka świadomość mającej
nastąpić walki. Zjawia się niepewność, ale strach znika. Wszyscy
poważnieją, ruszają się szybko, w milczeniu, bez rozmów, rozumiejąc w lot,
czego się od nich oczekuje.
Artiom, Wientus i Sitnikow biegną wzdłuż stodoły na obrzeża, dowódca
batalionu z Denisem w kierunku domów. Zdążyli przebiec dziesięć kroków,
kiedy nad ich głowami rozlega się krótki ostry świst.
Sitnikow przyklęka na jedno kolano, Artiom pada na brzuch, przez głowę
przebiega idiotyczna myśl – byle nie paść w krowi placek. Obaj oglądają się,
odprowadzając świst wzrokiem. w miejsce, w którym dopiero co się
naradzali, uderza pocisk, rozrywa się z hukiem. w powietrze leci tłuste błoto.
– Ja pierdolę! On nas widzi. Ej, szofer, schowaj beteer za stodołę, bo go
spalą!
Wychylony z luku kierowca daje nura, wycofuje pojazd za stodołę. Artiom
odwraca się do Sitnikowa. Ten już przełazi przez płot, mucha zwisa mu na
plecach, obija się o kamizelkę. Artiom podnosi się, idzie za nim. Kamizelka
i radiostacja plączą się, ciążą ku ziemi, uciskają ramiona. Trudno tak biec –
wpół zgięty, na plecach trzydzieści kilogramów, kręgosłup łupie, nogi
zaczynają boleć, ciało robi się mało zwrotne.
Nie zostawać w tyle, nie zostawać w tyle! Przed oczyma cały czas plecy
Sitnikowa, mucha huśta się w takt kroków.
Dobiegają do domu, przysiadają za rogiem, wyglądają ostrożnie. Zaraz za
domem trakt, za nim lasek. Sitnikow nagle podnosi się, przebiega drogę.
Artiom zajmuje jego miejsce, czeka, aż ten dobiegnie do drzew i go osłoni,
po czym pędzi jego śladem i osłania Wientusa.
W lasku trwa walka, trochę dalej. Nie widać przez drzewa, ale sądząc po
odgłosach, najwyżej dwieście metrów od nich. Przebiegają tę odległość
w krótkich odcinkach, osłaniając się nawzajem. Bez słowa, wzrok wytężony,
uszy w szpic. z rzadka tylko Sitnikow obraca się i pyta: „Gdzie Żeńka?”
Artiom też się ogląda: „Wientus? Gdzie jesteś?” „Tutaj!” – Wientus, łamiąc
krzaki, toczy się za nimi, oczy wybałuszone, oddech ciężki, automat i mucha
wloką się po ziemi. Podbiega, pada ciężko na błotnisty mech: „Tu jestem...”
Tego dnia nie udało im się nic zjeść. Kiedy tylko wrócili do batalionu,
Artiom zeskoczył z transportera i skierował się do swojego z namiotu.
Zderzył się tam z wynurzającym się z niego właśnie dowódcą plutonu, który
przywitał go szybko, spytał o walkę i wysłał z nową misją – miał jechać jako
łącznościowiec z grubym porucznikiem psychologiem.
Psycholog służył ponoć wcześniej jako dowódca plutonu w kompanii
remontowej. A może wysiadywał tylko w obozie, w każdym razie pożytku
z niego nie było żadnego, piąte koło u wozu. Potem jednak, kiedy wysyłali
pułk do Czeczenii, okazało się, że w każdym batalionie musi być na etacie
psycholog, żeby każdy żołnierz, któremu odbije po zabijaniu, mógł przyjść
i się poskarżyć na psychiczne nieprzystosowanie do wojny w szczególności
i do armii w ogóle. I dobry psycholog, po głębokim przemyśleniu, obejmie
zmęczonego wojaka, popłacze z nim w rękaw, uspokoi go benadrylem
i wyśle na rehabilitację do sanatorium na Krymie. w celu leczenia depresji
żołnierzy w batalionach wygarnięto ze wszystkich zakamarków wszelkie
plączące się tam bezczynnie ofermy, nienadające się do niczego innego, tak
jak nasz porucznik. Swoją drogą nikt jeszcze nie zwrócił się o pomoc do
psychologa. Jedynym bowiem sposobem, jakim potrafił przywrócić rozum,
był mocny cios w szczękę. A pięści miał konkretne.
Był jednak człowiekiem energicznym, nie chciał siedzieć bezczynnie na
miejscu, więc podejmował się wszystkich zadań, pełniąc nieformalnie
obowiązki na stanowisku „przynieś, podaj, wypierdalaj”.
Tym razem powierzono mu następujące zadanie: dojechać do Ałchan-
jurtu, znaleźć tam beczkowóz batalionu, który wpadł w zasadzkę i został
spalony przez Czeczenów, i odholować go do kompanii remontowej. Oraz
dowiedzieć się, co się stało z kierowcą i towarzyszącym mu żołnierzem, czy
żyją, a jeśli nie, to znaleźć i przywieźć ciała.
Pojechali we trójkę – psycholog, Artiom i Sierioga, kierowca
opancerzonego transportera gąsienicowego MTLB.
Jazda na MTLB nie była tak wygodna jak na beteerze. Jest on wprawdzie
o wiele szerszy i zupełnie płaski, ale ma gąsienice i na zakrętach bardzo nim
trzęsie. Artiom, próbując się trzymać rozrzuconych po pancerzu główek
nitów, cały czas czuł się jak tłusty placek na śliskiej patelni.
Znów to monotonne, rozmokłe pole, znów trakt, plaśnięcia gąsienic
o błoto, znów deszcz. Bryzgi błota znów lecą w twarz, chlustają na pancerz.
Wciąż nie wysuszył kapoty, który to już miesiąc. Buty też są zupełnie mokre.
I który to już miesiąc wszystko jest brudne. I znów zimno. To ciągłe zimno,
ma go tak dość, żeby chociaż dzień pobyć w cieple, wygrzać kości. I jeść się
chce.
Przyciskają się do siebie, palą, naciągając kołnierze. Znów zakręt, szosa
federalna, „Ruzcy to świnie”... Ma już tego wszystkiego po dziurki w nosie,
tak ciągnie do domu!
Tym razem skręcili nie w stronę elewatora, a w przeciwną, na lewo, do
centrum. Dojechali szosą do skrętu na Ałchan-jurt, skręcili, przycisnęli się do
domów i wolno podjechali jeszcze pięćset metrów do nowego meczetu,
wybudowanego prawdopodobnie całkiem niedawno, ale już zburzonego.
Tutaj zaczynała się strefa zniszczeń. Nie było tu ani jednego całego domu,
dwie-trzy ściany i kupa gruzów pośrodku. Albo tylko jedna ściana, wygięta
jak człowiek od wybuchu, trzepocząca na wietrze tapetami, wystawiająca na
pokaz to, co powinno skrywać się wewnątrz.
Obok meczetu zatrzymali ich żołnierze wojsk wewnętrznych. Jak
w pustym pudełku gnieździli się na podwórzu magazynu, przyciśnięci do
muru. Dalej nie mogli jechać – pozostałą część wioski, za zakrętem,
zajmowali Czeczeni.
Trzymali się tam mocno. Przez cały dzień wioskę ostrzeliwano. Wybuchy
następowały jeden za drugim, pociski padały tak nieprzerwanie, jak ten
ciągły zimowy, zimny deszcz. Gdzieś dalej, bliżej rzeki, słychać było
nieustającą strzelaninę, w kanonadzie wyróżniał się terkot automatu.
W wiosce nie było życia. Ulice opustoszały, ani śladu miejscowych. Domy
stały martwe. Tylko wewnętrzni skradają się wzdłuż murów, czołgają się po
rowach. z rzadka, wyjrzawszy najpierw zza rogu, przebiegają odkrytą
przestrzeń.
Artiom i psycholog od razu zaakceptowali reguły gry. Przekręcili się na
brzuch, przylgnęli do pojazdu, wcisnęli się w niego. Psycholog zwiesił się do
połowy i wrzasnął do wewnętrznych:
– Ej, chłopaki! Tu gdzieś spalili nasz beczkowóz! Nie widzieliście go?
– Widzieliśmy! – Jeden z żołnierzy, tonący po pięty w za dużej kamizelce,
wskazał w głąb ulicy. – Tam stoi! Wyciągnęliśmy go.
Artiom spojrzał na to, co pokazywał żołnierz. Za zakrętem, gdzie
zaczynała się ziemia niczyja, na poboczu drogi stała kupa rdzawego,
spalonego żelastwa.
Psycholog też spojrzał w tę stronę, potem odwrócił się zdumiony do
żołnierza:
– Nie, co ty, to nie nasz... Nasz był nowy.
Żołnierz popatrzył na niego jak na idiotę. Psycholog zmieszał się,
zrozumiał, że powiedział głupstwo. Był nowy, jest stary. Na wojnie takie
rzeczy dzieją się szybko, w mgnieniu oka. Tylko w głowie to trzeba sobie
długo układać. Jak z człowiekiem – był żywy, jest martwy.
– Słuchaj, a można go ciągnąć na holu, jak myślisz?
– Można. Mówię przecież, że go holowaliśmy. Ale potem
zrezygnowaliśmy. Na chuja on wam? I tak go nie naprawicie.
– Potrzebny. Trzeba do rejestru wpisać. A kierowca gdzie, nie wiesz?
– Poszedł do pułku. Ranny. I ten drugi, który z nim był, też ranny. Razem
poszli.
– Jasne. – Psycholog odwrócił się od żołnierza, wsunął głowę do luku
kierowcy. – Sierioga, jedziemy tam. Tam jest, widzisz?
MTLB, chrzęszcząc gąsienicami na rozbitym asfalcie pokrytym okruchami
cegieł, na wolnym biegu podjechał do beczkowozu, odwrócił się tyłem.
Sierioga zaczął pomału hamować, psycholog go naprowadzał na klęczkach,
by lepiej widzieć. Artiom zdjął radiostację, leżał w gotowości. Kiedy
psycholog machnie ręką i Sierioga się zatrzyma, będzie musiał zeskoczyć
i przymocować beczkowóz do holu.
W rowie po lewej leżeli żołnierze wojsk wewnętrznych i beznamiętnie
obserwowali ich poczynania. Za rowem było pole obsiane kukurydzą. Na
polu stał samotny dom rolnika. z domu z częstotliwością czterech-pięciu
sekund wylatywały pociski i leciały w stronę Ałchan-kały. Czerwone linie
były dobrze widoczne na tle wieczornego lasu. Pociski powoli przecinały
ulicę pięćdziesiąt metrów od nich, łukiem leciały za rzekę i znikały
w dachach domów i kłębach wybuchów.
Artiom zrozumiał nagle, że znajdują się w samym środku wojny. Ten
kawałek, o który zahaczyli wcześniej na bagnie – to był tylko brzeg tortu,
nic. A środek z nadzieniem jest tu.
Z domu, nie kryjąc się, strzela czeczeński snajper. Wokół chodzą grupy
wewnętrznych. Trochę dalej chodzą grupki Czeczenów. Chłoszczą ich
wybuchami, nasi również też tam są – stąd nie widać, ale czeczeński snajper
widzi ich i strzela. A oni tutaj widzą snajpera, lecz nikt go nie rusza.
Wewnętrzni mają go gdzieś – tak długo już siedzą w swoim rowie, tyle już
świstów i pocisków przeleciało nad ich głowami, że nikt nie zwraca uwagi na
pojedynczego snajpera. A ich – Artioma, Sieriogę, psychologa – snajper też
nie interesuje, oni tu teraz wcale nie walczą, przyjechali wyciągnąć swój
beczkowóz, ustrzelony zapewne z tego właśnie domu, w którym siedzi teraz
czeczeński snajper. I snajper oczywiście ich także widzi, ale do nich nie
strzela, ma ciekawszy obiekt – jego pociski lecą za rzekę, w punkt, który
widzi tylko on. A nasi tam, w tym punkcie, widzą tylko snajpera i on jest dla
nich teraz najważniejszy i najstraszniejszy, chcą, żeby go ktoś stąd zabił. Ale
nikt go nie rusza, bo zabić kogoś, kto siedzi w tym domu, jest trudno, można
go tylko ostrzelać, uciszyć na chwilę, ale wtedy wywiąże się walka, on
odpowie na ogień i z pewnością kogoś zabije. A tego tak chciałoby się
uniknąć. Na razie jednak do nas nie strzela i nie ma konieczności
niepotrzebnie go ruszać. Wojna krąży wokół, nic nie wiadomo, jak zwykle,
i każdy robi to, co do niego należy – snajper strzela, wewnętrzni wojują,
Artiom i psycholog holują, pociski się rozrywają, kule latają, ranny kierowca
poszedł na piechotę do domu, jak uczeń po lekcjach – każdy się gotuje
w wojnie, trwa krótkie zawieszenie broni i nikomu się nie chce go przerywać.
I wszystko jest takie codzienne, takie zwyczajne.
Mimo wszystko jednak Bóg jeden wie, co będzie potem, co siedzi
w głowie snajpera. Trzeba więc być bardzo ostrożnym.
– Towarzyszu poruczniku, może się położycie, tam snajper strzela.
Psycholog spojrzał na dom, odprowadził pocisk wzrokiem, położył się na
samochodzie i machnął ręką.
– Dobra, stop! – Obrócił się do Artioma: – Zaczep.
Wewnętrzni mieli rację – z beczkowozu nic nie zostało. Gołe błotniki
z warstwą spalonych opon, zajęcza warga na wpół otwartej klapy,
podwiniętej od kul, przebita na wylot, podziurawiona jak sito kabina –
ostrzeliwali z kilku luf, bez ustanku. Jak kierowca i jego towarzysz to
przeżyli – wierzyć się nie chce. Krew jednego z nich została na stopniu,
przyschła do żelaza.
Artiom założył hol, machnął ręką do psychologa i wszedł na samochód.
Sierioga ruszył, beczkowóz zaskrzypiał i pojękując całym swoim pogiętym,
spalonym metalem, powlókł się za nimi do domu.
Dla nich wojna na dziś się skończyła. Odjeżdżali.
A za beczkowozem przez rzekę wciąż leciały pociski i wewnętrzni wciąż
siedzieli w swoich rowach, a Ałchan-kałę rozrywały eksplozje.
I wciąż padał deszcz.
Moździerz huśtał się u boku transportera, podskakując miękko na
wertepach. Ślepe, zasłonięte oko lufy celowało w niebo. Chciało się splunąć
w jego bielmo.
Artiom siedział na niskiej ławeczce na pace, palił oparty jedną nogą
o burtę. Nie myślał o niczym. Wszystko wokół – pochmurne, mokre niebo,
mżawka, pole, to samo cholerne pole, dzień za dniem jedno i to samo, trakt
wciąż ten sam, szosa, Ałchan-jurt – przepływało poza jego świadomością.
Znów jechał do Ałchan-jurtu, tym razem z baterią moździerzy. Dwa
transportery z dwiema załogami moździerzy jechały jako wsparcie ogniowe
piechoty do siódemki, tam, gdzie wczoraj wyszli z walki i gdzie pił z Igorem
zieloną wodę z rybkami, a potem śmiali się, wspominając urodziny.
Znów skręt z szosy, kałuża, chata, pluton przeciwpancerny, barak
Koroboka, sam Korobok – nagi od pasa w górę goli się, patrząc w kawałek
lustra przymocowany do wkopanej w ziemię deski. Wasi nie widać, a szkoda,
przywitałby się. Może i zdążyłby zabrać spodnie – do tej pory innych nie
znalazł.
Transportery dojechały do przednich pozycji siódemki i się zatrzymały.
Żołnierze zeskoczyli z wozów i jak mrówki oblepili ich boki, zaczęli
wyciągać płyty oporowe moździerzy, ustawiać je i pionizować broń.
Wszystko to wykonywali tak szybko, sprawnie, bez komendy, że Artiom
zdumiał się – takiej sprawności jeszcze nie dane mu było widzieć. Tak, nieźle
ich przeciągnął dowódca baterii. Artiom nie zdążył jeszcze wyrzucić peta,
wyssawszy z niego ostatnią resztkę nikotyny, a żołnierze już byli w połowie
roboty.
Dowódca baterii, suchy, żylasty facet o pociągłej twarzy z wydatnymi
kośćmi policzkowymi, nerwowy, energiczny, silny i twardy, zawsze
przekonany o swojej racji, zabijający z łatwością i nawet chyba z radością,
stał koło wozu i obserwował Ałchan-kałę przez lornetkę. Zawołał Artioma:
– Łączność, zamelduj dowódcy, że jestem gotowy do ostrzału. I upewnij
się co do koordynatów. Zaraz dopierdolimy tym świniom.
Artiom wezwał Pioniera.
– Pionier, tu Plita. Odbiór! Gotowy do ostrzału. Daj dokładne dane celu.
Odbiór.
– Plita, tu Pionier. Odłożyć ostrzał. Powtarzam, odłożyć ostrzał, wracajcie
do domu.
– Nie zrozumiałem, powtórz. Jak to odłożyć?
– Plita, Plita, odłożyć ostrzał, zawracajcie.
Artiom zdjął słuchawki, nic nie rozumiejąc, spojrzał na dowódcę baterii.
– My co, czekamy na coś, towarzyszu kapitanie?
– Na co czekamy?
– Rozkazali odłożyć. Wracamy do domu.
– Jak to do domu? Źle zrozumiałeś. Przekaż, że jestem na miejscu, gotowy
do ostrzału. Spytaj, gdzie mam strzelać, dane celu te same czy przekaże
nowe.
Żołnierze stali wokół, słuchali ich rozmowy, palili, patrzyli na Artioma
wyczekująco. Wiedział, że uwielbiają strzelać. Częściej od innych wyjeżdżali
„na wojnę” – jako wzmocnienie innych oddziałów, po powrocie byli
pobudzeni, opowiadali. Ich bateria była jakby osobnym pododdziałem. Kiedy
batalion kisił się w ziemiankach na drugiej linii, umierając z nudów, oni
pętali się po całej Czeczenii, walczyli, działali, strzelali do wroga i kochali tę
robotę. Podniecali się tym, uważali się za prawdziwych komandosów. Byli
jakby oddzielni, obcy w tym batalionie, żyli własnym życiem. Był to
najprawdziwszy pododdział bojowy z twardą falą, ludzie, którzy nie myśleli
o niczym, wypełniali rozkazy bez dyskusji, uważali swojego dowódcę za
Boga i ufali mu całkowicie. On też im całkowicie ufał. Starał się, zdobywał
dla nich żarcie, urządzał kąpiele i udało mu się w końcu dzięki własnemu
autorytetowi stworzyć taką armię, jaką sobie wyobraził, i nie dopuszczał do
swojej baterii żadnego innego dowódcy, wytresował swoich żołnierzy jak
posłuszne psy, by słuchali tylko jego rozkazów.
Teraz także czekali na rozkaz swojego dowódcy, nie rozumiejąc, skąd to
opóźnienie.
Dowódca czekał na rozkaz od Artioma i też nie rozumiał, skąd opóźnienie.
Artiom wezwał znów Pioniera. Znów w odpowiedzi usłyszał: „Odłożyć”.
Wzruszył ramionami.
– Odłożyć.
Dowódca się wściekł:
– Co ja jestem, dziecko czy co, rzucają mnie to tu, to tam! Raz strzelaj, raz
nie strzelaj! – Zamilkł nagle, obrócił się do żołnierzy. Jego twarz stężała. –
Cel! Według starych danych.
Żołnierze rozbiegli się na pozycje, zakręcili pokrętłami celowników.
– Pierwsza załoga gotowi!
– Druga załoga gotowi!
Dowódca nic nie odpowiedział. Przypadł do lornetki, bez słowa patrzył na
Ałchan-kałę, jakby próbował zobaczyć tam Czeczenów. z okopów siódemki
wyszedł porucznik piechoty, podszedł do nich, stanął obok dowódcy. Ten się
nie obejrzał. Porucznik poprawił automat, postał chwilę w milczeniu, patrząc
także w stronę Ałchan-kały, po czym spytał:
– Co, będziecie strzelać?
– Nie wiem. Chciałbym palnąć parę razy.
– Tam są nasi – porucznik piechoty kiwnął głową w stronę lasku, za
którym było bagno.
– Gdzie? – dowódca oderwał się od lornetki i spojrzał pytająco na
porucznika.
– Tam, gdzie lasek. Dalej jest bagno i nasz pluton.
– O kurwa! A kazali mi tam strzelać. A dalej co, nie wiesz?
– Nie wiem. w Ałchan-kale są Czeczaki. Ale tam na razie cicho.
– Jasne... No, do Ałchan-kały za daleko, nie doleci. w końcu to nie sauki.
Jasne. – Dowódca obrócił się do załóg i powiedział spokojnym, ostygłym
tonem, już bez rozdrażnienia: – Odłożyć! Zawracamy.
Kiedy żołnierze, powarkując z niezadowoleniem, rozkładali moździerze
i przyczepiali je do transporterów, dowódca i porucznik piechoty zapalili,
porozmawiali. Artiom podszedł też do nich, odpalił od plutonowego, stanął
obok. Potoczyła się leniwa żołnierska pogawędka.
– A tu co się wczoraj działo? – Dowódca baterii zmrużył oczy i spojrzał na
plutonowego przez dym. – Podobno dowódca batalionu wczoraj się tu
sparzył. Nie wiesz?
– Tak, postrzelał sobie. Wpadł na Czeczaków. Pojechał akurat na bagno, to
go ostrzelali.
– A po co tam lazł?
– Chuj go wie.
– Zmieniał nas – powiedział Artiom. – Staliśmy tam z dziewiątką, a on
przyprowadził zmianę.
– No i co się tam działo? Opowiedz. – Dowódca baterii spojrzał na
Artioma z ciekawością.
– No cóż... Postrzelaliśmy trochę i zaczęliśmy wracać. Ich zwiad szedł
z wioski, natknął się na nas. Najpierw ostrzelał nas snajper, potem pieprznęli
parę razy z moździerzy.
– Byli zabici?
– Nie.
– Tylko miejscowi – powiedział porucznik piechoty. – Przyszli dzisiaj
z wioski, prosili, żeby nie strzelać, chcieli ich pochować. Ośmioletnia
dziewczynka i dziadek. Jak się zaczęła walka, chcieli się schować do
piwnicy, ale nie zdążyli. Dostali z wukaemu.
Porucznik opowiadał o tym tak spokojnie, jakby mówił, że kasza dzisiaj na
śniadaniu była przypalona.
– Pocisk przebił ścianę domu i wybuchł w środku. Dziewczynka zginęła na
miejscu, dziadek umarł w szpitalu. Do Nazrania go zawieźli.
Artiom patrzył bez słowa na dowódcę plutonu, nie odrywając oczu od jego
spokojnej twarzy.
Poczuł nagle żar na policzkach. Cholera! Tylko tego brakowało. Prezent
z okazji urodzin...
Przypomniał sobie tę strzelaninę. Piechotę, która zaległa na polance za
nasypem. I dwie serie, które wyleciały z wioski, a potem strzały umilkły. I
swój krzyk: „Tam jest, kurwa, w tym oknie!”, chociaż nie był pewien, czy
kogoś widział. Ale leżenie pod ostrzałem było zbyt straszne i zbyt strasznie
było podnosić się z ziemi i czekać na strzały z wioski. Dlatego krzyknął.
W tamtym oknie nie było nikogo, to było pewne już po pierwszych
seriach. Czeczaki ugryźli i odskoczyli. Ale dowódca mimo to rozkazał
beteerom ostrzelać wioskę. Bo się bał i chciał kupić swoje życie za cenę
życia innych. A oni ochoczo wypełnili ten rozkaz. Bo też się bali.
Gdyby jednak Artiom nie krzyknął „Tam jest!”, dowódca wydałby rozkaz
ostrzelania wsi minutę później i dziewczynka z dziadkiem zdążyliby się
schować w piwnicy.
Wczoraj zabił dziecko.
Od tej myśli Artiomowi zrobiło się niedobrze.
I nic przecież nie zrobi, nigdzie nie pójdzie, nikogo nie poprosi
o przebaczenie. Zabił i już, nie cofnie tego.
Odtąd przez całe życie będzie mordercą dziecka. I będzie z tym żyć. Jeść,
pić, wychowywać dzieci, cieszyć się, śmiać, smucić, chorować, kochać. I...
I całować Olgę. Dotykać ją, czystą, jasną, anielską istotę tymi rękoma,
którymi zabił. Dotykać jej twarzy, oczu, warg, piersi, takich delikatnych
i bezbronnych. I zostawiać na jej przezroczystej skórze śmierć, tłuste kawałki
morderstwa. Ręce, ręce, cholerne ręce. Trzeba je odrąbać. Odrąbać, wyrzucić
w diabły. Już nigdy ich nie doczyści.
Artiom wsunął ręce między kolana i zaczął trzeć je o nogawki. Rozumiał,
że to psychoza, szaleństwo, ale nie mógł nic na to poradzić. Wydawało mu
się, że jego dłonie stały się lepkie, jak po jedzeniu w brudnym barze w upale,
lepiły się od morderstwa, najobrzydliwszego morderstwa, i nijak nie chciały
się oczyścić.
Przed nim, Artiom jeszcze tego nie wiedział, był Grozny i szturm, i szpital na
planie krzyża, i góry, i Szaro-Argun, i śmierć Igora – zginął w górach na
początku marca – i jeszcze sześćdziesięciu ośmiu poległych, i zmniejszony,
jednej nocy pozbawiony połowy żołnierzy martwy batalion o czarnych
twarzach, i Jakowlew, znaleziony w tej strasznej piwnicy, i nienawiść,
i szaleństwo, i to cholerne wzgórze...
I jeszcze cztery miesiące wojny.
Artiom dotrzymał słowa. Przez całą wojnę tylko raz przypomniał sobie
dziewczynkę. Tam, w górach, kiedy na polu minowym wyleciał w powietrze
chłopaczek, też ośmioletni, i wieźli go na beteerze do śmigłowca. Rozerwaną
nogę, przez bandaże nierealnie białą na tle czarnej Czeczenii, Artiom położył
sobie na kolanach, a głowa nieprzytomnego chłopca uderzała głucho o metal
– bum-bum, bum-bum...
sen żołnierza
Wydawnictwo W.A.B.
02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5
tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
wab@wab.com.pl
www.wab.com.pl
ISBN 978-83-7747-416-7