You are on page 1of 283

Arkadij Babczenko

DZIESIĘĆ KAWAŁKÓW O WOJNIE


Rosjanin w Czeczenii

przełożyła Karolina Romanowska


spis treści

przedmowa
dziesięć kawałków o wojnie
brygada górska
rzeka Argun
Czeczaki
Czeczaki-2
Jakowlew
Krowa
do Mozdoku
dziewiąty mikrorajon
Szarik
mieszkanie
lotnisko
Mozdok-7
1
Lato’96
Argun
Ałchan-jurt
sen żołnierza
Coda
skróty nazw broni
przedmowa

Błędem byłoby uważać, że wojna w Czeczenii zaczęła się w momencie


wkroczenia wojsk federalnych. I że spowodowała ją jakaś jedna przyczyna.
Czeczenia to wiele czynników i zbiegów okoliczności, kołowrót zdarzeń,
w którym historykom będzie bardzo trudno się połapać.
Wszystko zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy do
władzy doszedł Dżochar Dudajew, były pilot wojskowy Armii Czerwonej,
uczestnik wojny w Afganistanie. Dążył do niepodległości Czeczenii, ogłosił
jej suwerenność i wyjście z Federacji Rosyjskiej.
Od tej chwili w Czeczenii zapanował chaos. Dudajew wyrzucił rosyjskie
jednostki wojskowe z terytorium republiki. Opuszczając Czeczenię,
pozostawiły ogromne ilości broni; samych samolotów na lotnisku
w Groznym porzucono ponad dwieście. Po niewielkiej modernizacji
przystosowano je do walki w powietrzu i prowadzenia bombardowań.
Pozostawiono również ciężką broń pancerną – czołgi, transportery
opancerzone, artylerię i nawet kilka zestawów wyrzutni rakietowych
pocisków artyleryjskich Grad. Porzuconej broni palnej nie da się zliczyć,
były to całe magazyny, dziesiątki tysięcy sztuk.
W republice kwitło bezprawie. Dudajew ogłosił powszechną amnestię dla
wszystkich przestępców bez wyjątku, wskutek czego do Czeczenii masowo
zaczęli ściągać ludzie ukrywający się przed prawem, zapanował bezlitosny
bandytyzm. Morderstwa i rozboje stały się codziennością. Do Rosji
nieustannie płynęła rzeka rosyjskojęzycznych uchodźców. Nie można
powiedzieć, że ludobójstwo ludności nieczeczeńskiej było polityką państwa –
to nieprawda. Trzeba zrozumieć, że społeczeństwo czeczeńskie, którego
podstawę nadal stanowią stosunki rodowo-plemienne, składa się z tejpów –
rodów. Na przykład obecny prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow należy do
tejpu Benoj.
Ludność rosyjskojęzyczna nie znała więzi plemiennych ani zasady
krwawej zemsty rodowej, była więc najbardziej bezbronną kategorią
mieszkańców.
Zalewające republikę bandytyzm i bezrobocie mocno nadszarpnęły
autorytet Dudajewa i podzieliły społeczeństwo. Trwała już w najlepsze wojna
domowa – tejpowa. Promoskiewska opozycja dowodzona przez Umara
Awturchanowa stworzyła swoją bazę na północy, w rejonie nadterecznym.
Awturchanow niejednokrotnie atakował stamtąd Grozny, używając lotnictwa
i ciężkiego sprzętu.
Za bezpośredni początek wojny można uznać ostatni marsz tej opozycji na
Grozny w listopadzie 1994 roku. Szturm z około dwudziestoma czołgami
otrzymanymi od Moskwy wraz z załogami, które rekrutowały się spośród
rosyjskich oficerów, zakończył się całkowitą klęską, wszystkie czołgi
zniszczono, większość załóg poległa. Tych, co przeżyli, wzięto do niewoli.
Moskwa wyrzekła się swoich żołnierzy.
Swoją drogą wszystkie te wydarzenia nie bardzo obchodziły ówczesnego
prezydenta Rosji Borysa Jelcyna. Ludzie byli mu zupełnie obojętni.
Niewiarygodnie żądny władzy, dla której zdecydował się strzelać do
parlamentu w 1993 roku, nie mógł znieść jednego – że nie podporządkował
mu się jakiś generał. Wydaje mi się, że to była prawdziwa przyczyna
podjęcia decyzji o wysłaniu wojsk do Czeczenii.
Operacja wojskowa w celu obalenia „reżimu Dudajewa” rozpoczęła się 11
grudnia 1994 roku. Była to raczej operacja polityczna niż wojskowa,
kompletnie nieprzygotowana i nieprzemyślana. Świadczy o tym jedno zdanie
ministra obrony Federacji Rosyjskiej Pawła Graczowa, który zapowiedział,
że „zajmie Grozny dwoma pułkami w ciągu dwóch godzin”. Dowódcy już na
początku zdradzili swoją armię. Żołnierze nie potrafili nawet strzelać, byli
zaszczuci i zdemoralizowani, nie rozumieli celów ani zadań tej wojny
domowej, której nie nazywano nawet wojną – byli zwykłym mięsem
armatnim.
W rezultacie armia rosyjska, która weszła do Groznego 31 grudnia 1994
roku, poniosła ogromne straty. w noc sylwestrową przestała praktycznie
istnieć 131. Brygada Majkopska, zablokowano i częściowo rozbito inne
oddziały, wkraczające do miasta z różnych kierunków. Poległych liczono
w tysiącach. Do dziś brak oficjalnych danych o stratach w Czeczenii – za tej
władzy ich się nie doczekamy, ponieważ są olbrzymie. Według
nieoficjalnych doniesień tylko w styczniu w trakcie walk o Grozny zginęło
około pięciu tysięcy rosyjskich żołnierzy i oficerów.
Straty po stronie czeczeńskiej, przede wszystkim liczba ofiar wśród
ludności cywilnej, nie są znane i prawdopodobnie nigdy nie będą – ich po
prostu nikt nie liczył.
Dostałem wezwanie do wojska rok po rozpoczęciu wojny, w listopadzie
1995 roku, kiedy byłem na drugim roku studiów. Pół roku spędziłem
w jednostce szkoleniowej na Uralu, po czym wysłali nas, półtora tysiąca
ludzi, na Kaukaz w 1996 roku w maju. Najpierw służyłem w przyfrontowym
Mozdoku, później w Czeczenii. Wówczas w republice oficjalnie
obowiązywało zawieszenie broni, ale wciąż trwała wymiana ognia.
W lipcu dostałem przepustkę ze względu na chorobę ojca. Pojechałem do
domu na dwa tygodnie. Wróciłem.
Szóstego sierpnia bojownicy zajęli Grozny i utrzymywali miasto przez
dwa tygodnie. Była to druga bitwa pod względem natężenia ognia
i intensywności walk, która zakończyła się kolejnym zawieszeniem broni
i w rezultacie podpisaniem rozejmu w Chasaw-jurcie, który uznawał
niepodległość Czeczenii.
W sierpniu zmarł mój ojciec i dostałem kolejną przepustkę. Zdążyłem
akurat na pogrzeb. Tego samego dnia zachorowałem, pogotowie zabrało
mnie do szpitala, skończyła mi się przepustka, zostałem zatrzymany.
Wsadzili mnie do aresztu i wytoczyli sprawę o dezercję. Siedziałem trzy
miesiące. w końcu postępowanie umorzono ze względu na brak znamion
przestępstwa – jakby nie było to oczywiste od początku.
Do tego czasu wyprowadzono już wojska z Czeczenii, wojna się
skończyła, nie miałem ochoty wracać do Mozdoku i udało mi się dostać
przeniesienie do Tweru, odległego od Moskwy o sto osiemdziesiąt
kilometrów, gdzie odsłużyłem pozostałe dziesięć miesięcy.
Po śmierci Dudajewa na prezydenta Czeczeńskiej Republiki Iczkerii
wybrano szefa sztabu sił zbrojnych Asłana Maschadowa, człowieka
zrównoważonego, rozsądnego, obliczalnego. Jego sytuacja była jednak
bardzo niestabilna, bezpośrednio dowodził zaledwie około dwoma tysiącami
ludzi i okazał się „prezydentem w podziemiu”. Prawdziwa władza
w Czeczenii należała do bandyckich grup Gełajewa, Basajewa, Barajewa,
Jordańczyka Chattaba i im podobnych. Znów zaczął się chaos, bandytyzm,
porwania – w centrum Groznego, na placu Przyjaźni Narodów, działał
najprawdziwszy targ niewolników. Według oficjalnych danych w ciągu
trzech lat czeczeńskiej niepodległości porwano, sprzedano do niewoli albo
zamordowano około trzydziestu tysięcy ludzi.
Po demobilizacji wróciłem na uczelnię, zaliczyłem pozostałe dwa lata
i otrzymałem tytuł magistra nauk prawnych. Stało się to jesienią 1999 roku,
akurat wtedy, kiedy wybuchła druga wojna czeczeńska.
Poszedłem na nią na ochotnika. Tysiące takich jak ja po pierwszej wojnie
wróciło do Czeczenii. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czemu
pojechałem tam znowu. Nie wiem. Po prostu nie mogłem nie pojechać,
ciągnęło mnie z powrotem z niewiarygodną siłą. Może dlatego, że tam
została moja przeszłość, całe moje życie – z tamtej wojny wróciło tylko ciało,
ale nie dusza. Wojna to najsilniejszy narkotyk na świecie.
W każdym razie nie stałem z boku, przynajmniej tyle mogłem zrobić. Na
moim sumieniu nie ciąży krew – wiem to prawie na pewno.
Druga wojna różniła się od pierwszej. Tamta była dla Czeczenów wojną
wyzwoleńczą, wojną o niepodległość, towarzyszył jej powszechny entuzjazm
i zjednoczenie narodu. Na drugiej wojnie nie walczyliśmy już z Czeczenami,
którzy mieli dość bezhołowia i bezprawia. Walczyliśmy z ugrupowaniami
przestępczymi. Ta wojna była jeszcze bardziej brudna i niezrozumiała.
Moim zdaniem tę „małą zwycięską wojenkę” wymyślono wyłącznie
w ramach operacji „Następca” i jej głównym celem wcale nie było
powstrzymanie bandytyzmu czy walka z terroryzmem, lecz wyniesienie
Władimira Putina, wówczas premiera, na prezydencki tron. Tak się stało – 31
grudnia Borys Jelcyn zrzekł się władzy i przekazał urząd Władimirowi
Putinowi.
Za drugim razem spędziłem na wojnie mniej więcej pół roku, przeszedłem
do rezerwy i wróciłem do domu w kwietniu roku 2000, po czym napisałem
artykuł o tym, co tam widziałem, i zaniosłem go do redakcji jednej z gazet.
Zadzwonili i zaproponowali mi pracę. Tak zaczęła się moja działalność
dziennikarska, którą zajmuję się do tej pory.
Nie zamierzałem napisać książki, nie myślałem nawet o tym, co piszę –
opowiadania, nowele czy po prostu teksty. Nie traktowałem tego jak pracy,
po prostu nie mogłem już dłużej nosić w sobie wojny, musiałem się wygadać,
wyrzucić ją z siebie, przelać na papier. Pisałem w metrze, w podróżach
służbowych, w pracy, w domu po nocach. Wszystko oczywiście
w brudnopisie.
Niektóre opowiadania przychodziły mi z łatwością, na przykład Dziesięć
kawałków o wojnie napisałem w ciągu dwóch godzin w pociągu
podmiejskim, kiedy jechałem na wywiad z chłopakiem, który był jeńcem.
Inne – jak krew z nosa. Nie pracowałem nad książką – prowadziłem
niekończące się rozmowy z chłopakami. Wszyscy byli wówczas obok mnie,
po prostu nie mogłem dać im odejść. To też była jakaś forma szaleństwa.
Nie należy traktować tej książki jako autobiografii czy szczegółowego
opisu wojny, choć wszystko w niej opisane jest prawdą. Niektóre fragmenty
są w pełni autobiograficzne, inne to kompilacja, zebrane w jedno wydarzenia
z różnych miejsc i czasu, także te, w których nie uczestniczyłem
bezpośrednio, ale których prawdziwości jestem pewien.
Bohaterowie mają prawdziwe pierwowzory, ale i oni składają się z kilku
żywych ludzi, choć z jakiejś przyczyny zostawiłem im prawdziwe imiona.
Dlaczego – nie wiem. Pewnie tak mi było łatwiej pisać.
Nie myślałem nawet, że zostanie to kiedyś opublikowane. Sam nie
zrobiłem żadnego ruchu w tej sprawie, to zasługa wyłącznie Nataszy
Pierowej, humanistki o światowej sławie i cudownego człowieka, która
wzięła mnie pod swoje skrzydła. I chociaż pewnie wolałbym, żeby moje
szkice pozostały szkicami, to jestem bardzo wdzięczny Nataszy. Niech
wszystko, co tam się działo, pozostanie w ludzkiej pamięci. Nie wolno o tym
zapomnieć.
Skoro tak wyszło – czytajcie.

kwiecień 2007
1. Aczchoj-Martan, 2. Ałchan-kała, 3. Ałchan-jurt, 4. Urus-Martan, 5. Cziernoriecz, 6. Gojty,
7. Chankała, 8. Stare Atagi, 9. Argun, 10. Szali
dziesięć kawałków o wojnie

brygada górska

W górach masz przesrane. Dźwigasz na sobie wszystko, co potrzebne do


życia. Potrzebujesz jedzenia, więc napychasz plecak po brzegi suchym
prowiantem na pięć dni, wyrzucając z niego rzeczy zbędne. Potrzebujesz
amunicji, więc faszerujesz kieszenie paczką nabojów i połową skrzynki
granatów, wciskasz je do schowków w plecaku, do chlebaka, wieszasz na
pasie. Strasznie przeszkadzają w czasie marszu, obcierają pachwiny i biodra,
ich ciężar wrzyna się w kark.
Swój granatnik automatyczny zarzucasz na prawe ramię, a broń rannego
Andriuchy Wołożanina na lewe. Dwie taśmy nabojowe krzyżujesz na piersi
niczym marynarz Żelezniak z filmu o rewolucji i jeśli zostanie ci jeszcze
wolna ręka, to bierzesz ślimaka – skrzynkę z taśmą.
Do tego namiot, kołki, topory, piła, łopaty i inne rzeczy, bez których
pluton nie może się obejść. Jeszcze to, bez czego ty sam nie możesz się
obejść – automat, kurtka, koc, śpiwór, menażka, trzydzieści paczek
papierosów, zmiana bielizny, zapasowe onuce itd., itp. Wszystkiego razem
wyjdzie jakieś siedemdziesiąt kilo. Już przy pierwszym kroku wiesz, że za
nic nie wdrapiesz się na szczyt, choćby mieli cię rozstrzelać. Potem robisz
drugi krok, trzeci, leziesz, gramolisz się, pełzniesz w górę, ślizgasz się,
padasz, znów leziesz, wypruwasz flaki, chwytasz się krzaczków i gałązek.
Zamroczony, wciąż idziesz i idziesz, nie myśląc o niczym – jeszcze jeden
krok, jeszcze tylko jeden krok...
Razem z nami wspina się pluton przeciwpancerny. Mają gorzej, mój
granatnik waży osiemnaście kilogramów, ich rakieta przeciwpancerna –
czterdzieści dwa. Grubas Andriucha, przezywany z powodu swojej tuszy
i wesołego usposobienia Tłuściochem, płacze: „Poruczniku, może zostawimy
chociaż jedną rakietę, co?” Dowódca również ze łzami w oczach błaga:
„Andriucha, Tłuściochu, no a co tam po nas bez rakiet przeciwpancernych?
No, no co? Tam ginie nasza piechota...” Tak, tam ginie nasza piechota.
Pełzniemy pod górę. Czołgamy się, wyjąc.
Zmienialiśmy chłopaków z górskiej brygady szturmowej z Bujnaku.
Mieszkali w sakli pastuchów, ciasnej chacie z gliny.
Po luksusach mieszkania w Groznym, skórzanych kanapach i żyrandolach
na suficie, ta waląca się lepianka wydała się nam kompletną nędzą. Gliniane
ściany, klepisko, mętne okienko prawie niedające światła...
Dla nich to był pałac, pierwszy dach nad głową po miesiącach nocowania
w norach i jamach. Dzień po dniu przez siedem miesięcy włóczyli się po
górach, wypierając Czeczaków ze szczytów; nocowali tam, gdzie padli bez
siły, budzili się i na nowo parli w górę. Sami upodobnili się już do
Czeczaków – zarośnięci, w lepkich od brudu kurtkach czołgistów, niemyci,
zezwierzęceni, nienawidzący wszystkiego i wszystkich. Przyglądali się nam
ze złością, nasze przybycie oznaczało bowiem koniec ich skromnego raju –
trzeba było porzucić swój pałac i znów ruszać w góry. Czekał ich
dziewięciogodzinny marsz i szturm na jakieś wzgórze o strategicznym
znaczeniu. Wspominali o tym z radością, taki marsz to dla nich pestka,
relokacja zazwyczaj trwa dobę lub dwie.
Dotarło do nas wtedy, że nasze męki są niczym w porównaniu z tym, co
przeżyli oni.
Patrzyliśmy na nich, kiedy odchodzili, i ogarnął nas lęk. Wiedzieliśmy już,
że niedługo ruszymy za nimi. Czekały na nas nasze szczyty.

rzeka Argun

Pierwszego marca mój pluton przerzucono pod Szatoj. Mieliśmy utrzymać


most na rzece Argun.
Nie mieliśmy wody, więc braliśmy ją z rzeki. Śmierdziała zgniłym jajem
i miała kolor cementu, ale piliśmy ją, pocieszając się, że siarkowodór jest
dobry na nerki.
Rzeka była dla nas równie ważna jak studnia na pustyni dla Beduina.
Myliśmy się w niej, piliśmy, czerpaliśmy wodę do gotowania. w tym rejonie
nie było bojowników, nasze życie toczyło się więc spokojnie.
Każdego ranka schodziliśmy nad rzekę niby wczasowicze w sanatorium,
z nagimi torsami i kwiecistymi zdobycznymi ręcznikami na ramieniu.
Myliśmy się, chlapiąc jak dzieci, rozsiadaliśmy się na kamieniach i opalali,
wystawiając białe brzuchy na ostre zimowe słońce.
Potem rzeką Argun popłynęły trupy. Gdzieś wyżej ze stromego brzegu
stoczyły się do niej dwie niwy z bojownikami, woda wymywała ich
z pojazdów i unosiła w dół. Pierwszy przypłynął przetrzymywany przez
partyzantów żołnierz wojsk desantowych. Jego kurtka maskująca koloru
„białe noce” wyraźnie odznaczała się na tle mętnej wody. Wyłowiliśmy go,
później przyjechali po niego z dowództwa, załadowali na pakę ciężarówki
i zabrali.
Rzeka nie zdołała wypłukać wszystkich, kilka trupów utknęło
w rdzewiejących samochodach. Było ciepło, ciała zaczęły się rozkładać.
Chcieliśmy je wyciągnąć, bo psuły nam wodę, ale wąwóz był w tym miejscu
zbyt głęboki i stromy, więc się poddaliśmy.
Nazajutrz, po przebudzeniu podszedłem do zbiornika z wodą, który
codziennie dźwigaliśmy do kuchni. Zazwyczaj prędko się opróżniał, tym
razem jednak był pełen. Wziąłem kubek, łyknąłem i dopiero wtedy
uświadomiłem sobie, że to woda z padliną i dlatego nikt jej nie pije.
Splunąłem, odstawiłem kubek. Siedzący obok Arkasza snajper spojrzał na
mnie, wziął kubek, nabrał wody, wypił i wyciągnął w moją stronę:
– Masz, pij, o co chodzi...
Piliśmy zatem dalej tę martwą, siarkową wodę, przestaliśmy się tylko
pocieszać, że jest dobra na nerki.

Czeczaki

Po powrocie ze szpicy Szyszygin trącił mnie:


– Pierwsze piętro, pierwsze okno od prawej?
– Tak. Też widziałeś?
– Widziałem – patrzył na mnie wyczekująco. – To Czeczaki.
Zlokalizowaliśmy ich po zielonej poświacie lampy nocnej.
Nasza szpica znajduje się w sąsiednim domu, jakieś pięćdziesiąt metrów
od czeczeńskiej – nasza na drugim piętrze, tamta na pierwszym. Oni
obserwowali nas przez swój noktowizor, nas o ich ruchach informował
chrzęst szkła.
Ani oni, ani my nie strzelaliśmy. Zdążyliśmy już dobrze poznać taktykę
Czeczaków – prowadzili obserwację do świtu, po czym oddawali jeden lub
dwa wystrzały z granatnika i odchodzili. Nie mogliśmy ich wypłoszyć –
komfortowe mieszkanie z ogromnym łóżkiem, pierzyną i ciepłymi kołdrami,
które wybraliśmy na kwaterę wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa, bo
skusił nas luksus i machnęliśmy ręką na wojnę, stało się pułapką. Nie było
drogi odwrotu, w razie walki wystarczyłby jeden granat w lufcik. Nie
mieliśmy więc wyboru, musieliśmy czekać – zaczną strzelać czy nie, a jeśli
zaczną, to gdzie – w pokój, w którym śpi czterech żołnierzy, czy w balkon,
na którym stale trzymał wartę jeden z nas.
Graliśmy w rosyjską ruletkę, bębenkiem kręcił czeczeński snajper, szanse
cztery do jednego – cztery dla śmierci.
Tamci nie strzelili. Szyszygin, który stał na czujce nad ranem, opowiedział,
że słyszał dwa krótkie gwizdy, po czym Czeczaki opuścili posterunek.
Rano, kiedy było już zupełnie jasno, pognaliśmy tam z Szyszyginem
z ciekawości. w grubej warstwie kurzu pokrywającej mieszkanie wyraźnie
odcisnęły się dwa ślady – wojskowych buciorów i tenisówek. Wojskowy but
– snajper – przez cały czas siedział przy oknie i pilnował naszego
mieszkania, ten drugi go osłaniał.
Nie strzelili do nas, bo mieli niesprawny granatnik. Czasem tak się zdarza.
Załadowali go, wycelowali, nacisnęli na spust, ale ten nie zadziałał. Rzucili
go, wciąż walał się w kuchni. Nasza ruska niedoróbka, błąd ślusarza Wani
przy produkcji granatnika, uratowała nam życie.
Oprócz granatnika w kuchni był też piecyk. Nie mieliśmy piecyka u siebie,
więc postanowiliśmy zgarnąć to trofeum. Kiedy wychodziliśmy już z klatki
schodowej, zadziałał alarm Czeczaków. Namierzyli dwóch ciekawskich
ruskich kretynów i chcieli nas dopaść w bramie. Popędziliśmy jak antylopy,
w dwóch podskokach pokonaliśmy pięćdziesiąt metrów, nie porzucając przy
tym piecyka. Wbiegliśmy do naszej klatki schodowej i zaczęliśmy rżeć jak
szaleni; rechotaliśmy tak prawie pół godziny, nie mogąc się uspokoić. w tej
chwili na całym świecie nie było bliższego mi człowieka od Szyszygina.

Czeczaki-2

Ledwie zdążyłem zdjąć buty, rozległ się wystrzał. Skaczę na równe nogi,
chwytam automat i w samych skarpetach biegnę do wyjścia z pokoju,
błagając Boga, żeby nie przestrzelili drzwi. Serce wali jak oszalałe, w uszach
szum. Dobiegam, przywieram plecami do ściany. Nie otwieram, czekam.
Cisza. Nagle zduszony głos Szyszygina:
– Chłopaki, niech no się który ruszy!
Skacząc na jednej nodze, gorączkowo próbuję włożyć buty. Jak na złość
wyginają się, nie włażą na nogę.
– Już, Wania, już...
Mija nieznośnie dużo czasu. Ze trzy sekundy. w końcu udaje mi się jakoś
wciągnąć buty. Jeszcze nie otwieram, biorę kilka głębokich wdechów, jak
przed skokiem do lodowatej wody. Potem walę ostro nogą w drzwi, wpadam
do sąsiedniego pokoju.
Nikogo, pusto.
– Wania, gdzie jesteś?
– Tu jestem, tutaj. – Szyszygin blady wytacza się z toalety, w biegu zapina
spodnie, dyszy ochryple, na jednym oddechu: – Czeczaki. Pod nami. Ci sami.
Siedziałem na czujce, kiedy usłyszałem ich świst.
– Kurwa, mogłeś granat rzucić! – wściekam się na niego, bo teraz trzeba
iść tam, na dół, gdzie siedzą Czeczaki, i strach ściska za gardło.
– Siedziałem na czujce – powtarza Szyszygin i patrzy na mnie lękliwie jak
zbity psiak.
Powoli i jak najciszej, by nie zachrzęściło szkło pod nogami, wychodzimy
na korytarz. Każdy krok jest jak wieczność i kiedy przemierzamy
trzymetrowy wszechświat korytarza, tysiące pokoleń pojawia się i odchodzi,
a Słońce umiera i rodzi się na nowo.
W końcu schody. Przykucam. Wyglądam zza rogu i błyskawicznie
chowam głowę. Na schodach chyba nikogo nie ma. Wyglądam znowu, patrzę
dokładniej. Nikogo.
Drut, który przeciągnąłem wczoraj między trzecim i czwartym stopniem,
jest cały. Czyli nie wchodzili, są na dole. Trzeba iść.
Pokazuję Szyszyginowi, że ma stanąć po przeciwnej stronie schodów
i trzymać klatkę schodową. Przebiega, zarzuca automat, krzyczy szeptem:
– Arkasz, nie idź!
Kiedy ostrożnie, trzymając klatkę schodową na muszce, idę w stronę
schodów, w głowie tłucze się tylko ta myśl: „Arkasz, nie idź”. „Arkasz, nie
idź” – przekonuję sam siebie i wchodzę na pierwszy stopień. „Nie idź!” –
uważnie przeskakuję drut. „Nie idź!” – schodzę jeszcze parę stopni niżej.
Zakręt. Oddycham płytko, skronie pulsują, jestem przerażony. „Nie idź! Nie
idź! Nie...” Wpadam do mieszkania, wyważam drzwi do pokoju – pusto, do
kuchni – pusto, wracam biegiem, wiem, że traciłem czas i już nie zdążę,
rzucam granat w rozwartą paszczę mieszkania naprzeciw, błyskawicznie
padam, czekam na krzyki, jęki, bezładną strzelaninę...
Wybuch. Cisza. Nikogo. Uciekli...
Przykucam, wyciągam paczkę primy, ugniatam papierosa. Przypalam.
Rzucam pustą paczkę. Strasznie się zmachałem.
Spod czapki skapuje kropla potu, spływa po nosie, na mgnienie zawisa na
koniuszku nosa i spada na papierosa. Tępo patrzę na zgaszoną primę, ręce mi
drżą. Idiotyzm oczywiście, nie należało pchać się tu samemu. Wyrzucam
papierosa, wstaję.
– Szyszygin! Daj zapalić... Uciekli...

Jakowlew

Jakowlew zwiał pod wieczór.


Nie on pierwszy odszedł. Jakieś dwa tygodnie wcześniej dwóch żołnierzy
z ósmej kompanii zgarnęło karabin maszynowy i czmychnęło do domu. Nikt
by ich nawet nie szukał, ale strata karabinu to dla batalionu poważna sprawa
i dowódca przez parę dni tułał się po polach, szukając tych dwóch. Ale
znaleźli ich ci z milicji specjalnej, omonowcy – sami do nich przyszli na
posterunek i poprosili o jedzenie.
Jakowlewa nikt nie szukał. Już od trzech dni trwał szturm do Groznego,
sąsiedni batalion od trzech dni bezskutecznie zdobywał szpital, ponosząc
przy tym ogromne straty, a my od trzech dni dreptaliśmy na pierwszej linii
osiedla domków jednorodzinnych i nie mogliśmy posunąć się do przodu.
Szturm się przeciągał i nikt nie myślał o Jakowlewie. Wpisano go na listę
tych, którzy samowolnie opuścili oddział, automat wliczono do strat
bojowych i zamknięto sprawę.
Znaleźli go znów omonowcy, dwa dni później. Oczyszczali piwnicę jednej
z willi i natknęli się na okaleczone ciało. To był Jakowlew.
Czeczaki otworzyli go jak konserwę, wyciągnęli wnętrzności i udusili,
wciąż żywego, własnymi jelitami. Na pieczołowicie pobielonej ścianie, pod
którą leżał, napisali jego krwią Allah akbar, na nogi włożyli białe skarpety –
białych kapci nie mieli.

Krowa

Krowę dostaliśmy w spadku po brygadzie z Bujnaku, którą zmienialiśmy


w górach.
Niemożliwie chuda, wyglądała jak więźniowie nazistowskich obozów
koncentracyjnych i ledwo ciągnęła, leżała całymi dniami, gapiąc się w jeden
punkt na horyzoncie, nie lizała nawet boku ranionego odłamkiem rakiety
przeciwpancernej.
Pierwszego wieczoru przytargaliśmy dla niej ogromną kupę siana. Rozdęła
nozdrza, polizała siano długim jęzorem, patrząc na nas z ukosa, chrupnęła
nieufnie, nie wierząc jeszcze w swoje szczęście.
Żuła dwa dni bez przerwy, zapominając nawet o śnie – desantowcy jej nie
karmili. Najpierw jadła na leżąco, potem wstała.
Po trzech dniach mogła już chodzić i Mutny wydoił z niej kubek mleka.
Choć nie miało ani grama tłuszczu i było niedobre, wypiliśmy je jak boski
nektar. Piliśmy po kolei – każdy po łyku – i cieszyliśmy się ze
zmartwychwstania krowy.
A następnego dnia poszła jej krew z nosa. Umierała.
Nie patrząc jej w oczy, zaprowadziliśmy ją do wąwozu na rzeź. Ledwo
szła, słabe nogi uginały się pod nią, klęliśmy, bo odwlekała egzekucję.
Odiegow podprowadził ją na skraj wąwozu, obrócił się i jakoś tak
pospiesznie, źle celując, strzelił.
Kula przeszła przez przegrodę nosową krowy – słyszałem trzask łamanych
kości, tępe uderzenie i chrzęst, zupełnie jak plaśnięcie łopatą w świeże mięso
– krowa szarpnęła się, spojrzała na nas, zrozumiała, że ją mordujemy,
i pokornie spuściła głowę.
Z jej nosa obficie pociekła czarna jucha ze skrzepami. Odiegow, gotujący
się już do drugiego strzału, nagle opuścił automat, zawrócił i ruszył szybko
w górę po stoku. Dogoniłem go, zabrałem automat, wróciłem i strzeliłem
krowie między uszy. Spojrzała do góry, wodząc wzrokiem za śmiertelną
kulą, wywróciła oczy i zsunęła się po ścianie wąwozu.
Długo staliśmy nad urwiskiem i patrzyliśmy na martwą krowę. Krew na
nozdrzach skrzepła, muchy właziły jej do nosa i wyłaziły z dziury w głowie.
Pociągnąłem Odiegowa za rękaw:
– To w końcu tylko krowa.
– No.
– Idziemy.
– No.

do Mozdoku

Od tygodnia lało. Szare niebo cały czas zasnuwały niskie chmury, deszcz nie
przestawał padać ani na chwilę, co najwyżej zmieniał natężenie.
Już od dawna nie mieliśmy na sobie nic suchego – wszystko przemokło, od
śpiworów po onuce. Przez cały czas marzliśmy, wraz z nadejściem deszczów
czterdziestostopniowy upał zastąpiła obleśna plucha, temperatura spadła do
plus piętnastu.
Nasza ziemianka była co chwila zalewana. Nie mieliśmy łóżek polowych
i po powrocie z patrolu padaliśmy w lodowatą, chlupocącą breję i całą noc
spaliśmy w jednej pozycji – na plecach, starając się trzymać nos i usta nad
poziomem wody.
Rano wyłaziliśmy z ziemianki jak z zanurzonej łodzi podwodnej, nie
chowaliśmy się już przed deszczem, człapaliśmy po kałużach
w przemoczonych butach, do których natychmiast przylepiało się kilo gliny.
Nasze morale słabło. Niemyte od tygodnia ręce pękały i ciągle krwawiły,
od zimna pokryły się egzemą. Przestaliśmy się myć, golić, myć zęby. Od
tygodnia nie grzaliśmy się przy ognisku – wilgotna trzcina nie chciała się
palić, a drewna na stepie nie uświadczysz. Zaczęliśmy zmieniać się
w zwierzęta. Zimno, wilgoć, błoto zabijały w nas wszystkie uczucia poza
nienawiścią, nienawidziliśmy wszystkiego na świecie, łącznie z nami
samymi. Kłótnie wybuchały co chwila i błyskawicznie osiągały najwyższą
temperaturę.
Prawie całkiem zmieniłem się już w zwierzę, kiedy nagle wezwał mnie do
siebie dowódca.
– Zbieraj się. Matka do ciebie przyjechała. Jutro pojedziesz z kolumną do
Mozdoku.
Te słowa natychmiast odseparowały mnie od reszty. Oni zostawali tutaj,
w deszczu, a moja męka się kończyła, jechałem do matki, tam gdzie ciepło,
sucho, czysto. Odtąd nic mi już nie przeszkadzało w życiu mojego oddziału –
w ich życiu. Jedyne, o czym myślałem, to zasłyszane gdzieś wieści, że po
krótkim zawieszeniu broni znowu zaczęli ostrzał kolumn. Stojąc ostatnią noc
na warcie, wpychając w siebie rano zupę mleczną bez smaku, obiecując
Andriusze, że wrócę, myślałem tylko o tym – że zaczęli znowu ostrzeliwać
kolumny.

dziewiąty mikrorajon

Przed świtem, około szóstej, Czeczaki jak zwykle ostrzelali pozycje


z granatników.
Stacjonowaliśmy na osiedlu domów jednorodzinnych, przed nami,
w ośmiopiętrowych blokach zbudowanego przez Rosjan dziewiątego
mikrorajonu, oddział Gantamirowa. Nie mają lekko: czterech rannych, w tym
jeden ciężko.
Przylecieli do nas, walą w bramę.
– Ej, Ruscy, wstawać! Ej, Ruscy! Dajcie wóz, mamy rannych!
Ranni leżą na noszach, na śniegu, po szyję owinięci kocami. Boli. Twarze
białe, krew odpłynęła, usta zaciśnięte, zadarte podbródki. Wszyscy milczą,
żaden nie jęknie. Od tej ciszy robi się nieswojo, trącamy ich lekko w ramię:
„Żyjesz?” Otwiera oczy, źrenice pełne bólu... Żyje.
Szprycujemy ich promedolem i ładujemy na transporter, najcięższego do
środka, pozostałych na pancerz. Dwóch bojowników Gantamirowa wskakuje
na pojazd: „Szybko, szybko! Wiesz, gdzie jest szpital w Charkali? Pokażę”,
i transporter opancerzony, beteer, znika w ciemnościach, klucząc między
kraterami po rozbitej, opustoszałej drodze. Przez awaryjny tryb, przez to, że
transporter jedzie sam, bez eskorty, z ogromną prędkością, nie martwiąc się
o rannych, wydaje mi się, że ciężkiego nie dowiozą, umrze po drodze.
Rano, ledwo zaczyna świtać, zajmujemy bloki. Zajmujemy je bez
problemu, bez walki – są puste. Stoją na planie czworoboku i tworzą
zamknięte, osłonięte podwórze. Tylko w jednym miejscu ostrzeliwują je
snajperzy – kula przelatuje mi przed nosem i robi dziurę w betonowej ścianie.
Reszta podwórka jest doskonale osłonięta, można po nim chodzić, nie kuląc
się i nie kryjąc. Cieszymy się z tego, cieszymy się wygodnymi mieszkaniami
pełnymi mahoniowych mebli, miękkich kanap i żyrandoli na suficie,
cieszymy się, że tak łatwo zajęliśmy to wszystko. Piechota rozsypuje się po
mieszkaniach, szukamy najlepszych na nocleg.
A pół godziny później ostrzeliwuje nas artyleria samobieżna. Stoję na
zewnątrz z dowódcą kompanii i nagle sąsiedni budynek drży, wali się, na
ósmym piętrze pojawia się ogromny kłąb dymu, wyrwane przez wybuch
balkony, belki, płyty lecą powoli do góry, zawisają, przekręcają się i ciężko
padają na ziemię. w ślad za ciężkimi blokami na podwórko sypią się lżejsze
kawałki, odpryski.
Nie rozumiemy, o co chodzi, instynktownie przysiadamy, czołgamy się za
wypatroszony przez odłamki zardzewiały garaż, kręcimy głowami.
Potem do nas dochodzi: to nasi! Przecież to nasze działa!
Dowódca pospiesznie chwyta słuchawki radiostacji, którą dźwigam na
plecach, wywołuje dowódcę batalionu. Czołgam się do stojącej na gołej
ziemi zapasowej radiostacji, wlekę za sobą dowódcę na słuchawkach, na
zmianę – on nad moim uchem, ja na boku między jego nogami –
wrzeszczymy do mikrofonu, że mają przerwać ogień, plączemy się
w kablach, w słuchawkach, nie pamiętamy o odłamkach, myślimy tylko
o jednym – jak najszybciej zameldować, że jesteśmy swoi, jak najszybciej
przerwać ostrzał, jak najszybciej, byleby nikt nie dostał!
Piechota wysypuje się z klatki schodowej, w osłupieniu zatrzymuje się pod
daszkiem, nie wie, dokąd uciekać. Dowódca przerywa potok przekleństw,
wrzeszczy do nich:
– Bez paniki! Tylko bez paniki, chłopaki! Tylko nie pękać!
Ostatni z ciemności klatki wyłania się Gilman, spokojny jak słoń.
– No przecież nikt nie panikuje. Trzeba stąd zabierać ludzi, towarzyszu
dowódco.
Dowódca rozkazuje wszystkim biec z powrotem do niskich domów, trąca
mnie w ramię. Robię dziesięć kroków, obracam się, dowódca stoi w miejscu.
Zawracam – jestem łącznościowcem, muszę być cały czas przy nim.
Ogromne pociski kalibru 152 milimetry, trzydzieści dwa kilo wagi każdy,
przecinają powietrze nad naszymi głowami, trafiają w wyższe piętra.
Wybuch – i nie ma połowy mieszkań, tylko rdzawe flaki armatury sterczą
z wykrzywionych ścian. Jeden pocisk przelatuje przez podwórko, uderza
w dom po prawej, wybucha. Padamy na ziemię, znów czołgamy się za garaż.
Pali się kilka mieszkań, ogień trzaska, robi się gorąco, gęsty żrący dym dusi,
drapie w gardle...
Czas traci znaczenie. Leżymy za garażem, wtuleni w śnieg. Nie mam
pojęcia, jak długo to trwało.
Wreszcie ostrzał słabnie. Na deser nasze domy wykańczają śmigłowce, ale
to już nie te wrażenia, mały kaliber, lotnicze pociski rakietowe nie przebijają
się przez ściany, wybuchają na podwórku. Śmigłowce pozbywają się
zapasów i odlatują. Koniec.
Piechota wraca. o dziwo nie mamy żadnych strat – nikt nawet nie został
ranny. Stojące pod domami beteery też ocalały. Tam prało najbardziej, ale
pojazdy ledwo przysypał gruz.
Znów najbardziej się dostało gantamirowcom. Mają dwóch ciężko
rannych. Pocisk, który przeleciał przez środek podwórka, trafił prosto w ich
sztab, w którym było wtedy dwóch ludzi. Jednemu rozerwało nogę i bok,
drugiemu oderwało obie nogi po pas.
Ich także biegiem niesiemy na noszach do beteerów, ładujemy. Oni też
milczą przez całą drogę, znów zadarte podbródki. Jednonogi otwiera na
chwilę oczy, mówi cicho: „Weźcie nogę”. Sigaj bierze nogę, idzie z nią obok
noszy. Niosą go tak w pięciu, w kawałkach – czterech tułów, Sigaj nogę.
Ładują go do beteera, Sigaj kładzie nogę przy nim.
Drugi ranny umiera.
Kiedy chłopaki wracają, Sigaj podchodzi do mnie, odpala papierosa.
Palimy.
Patrzę na jego ręce, kiedy ugniata tytoń w primie, po czym bierze
papierosa do ust, zaciąga się. Wydaje mi się, że do jego rąk, ust, papierosa
przywarły kawałki ludzkiego mięsa. Ale to tylko wrażenie, ręce ma czyste,
bez śladu krwi.
Stoimy, palimy. Potem Sigaj mówi:
– Dziwne... Kiedy jechałem na wojnę, bałem się tego wszystkiego –
oderwanych nóg, ludzkiego mięsa... Myślałem, że to będzie straszne...
Okazuje się, że wcale nie jest.

Szarik
Przyszedł do nas, kiedy mieliśmy żarcia na dwa dni. Ładna, mądra morda,
puszysta sierść, zadarty ogon. Niesamowite oczy – jedno pomarańczowe,
drugie zielone. Dobrze odżywiony, ale nie tak, jak psy w Groznym –
karmiące się padliną w ruinach, oszalałe, ich psychika nie wytrzymywała.
Ten był dobroduszny.
Ostrzegaliśmy go. Rozmawialiśmy z nim jak z człowiekiem i wszystko
rozumiał. Tutaj, na wojnie, w ogóle wszyscy łatwo łapią – człowiek, pies,
drzewo, kamień, rzeka. Ma się wrażenie, że wszystko ma duszę. Kiedy
kopiesz saperką kamienistą glinę, rozmawiasz z nią, jak z kimś bliskim: „No,
mała, jeszcze raz, jeszcze ciut-ciut...” I ona daje się namówić, oddaje jeszcze
kawałek ziemi, kryje twoje ciało w sobie. Wszyscy wszystko rozumieją,
wiedzą, jaki będzie ich los i co się z nimi stanie. I mają prawo sami wybrać –
gdzie rosnąć, dokąd płynąć, jak umrzeć.
Nie przekonywaliśmy go – wystarczy jedno słowo i wszystko jasne.
Ostrzegliśmy go. Zrozumiał i odszedł. Ale potem wrócił. Chciał być z nami.
Sam wybrał. Nikt go nie przeganiał.
Żarcie skończyło się piątego dnia. Jeszcze dobę przetrzymaliśmy na
kawale krowy, który dostaliśmy jako pomoc humanitarną od stacjonującego
niedaleko piętnastego pułku. Potem nie zostało już nic.
– Mogę go oprawić, jeśli ktoś go zabije – powiedział nasz kucharz
Andriucha, gładząc Szarika za uchem. – Zabić go nie mogę, lubię psy. I
w ogóle zwierzaki.
Nikt się nie zgłosił. Łamaliśmy się jeszcze pół dnia. Przez cały ten czas
Szarik siedział przy naszych nogach, słuchał rozmów o tym, kto ma go zabić.
W końcu zdecydował się Andriucha. Zaprowadził Szarika do rzeki
i strzelił za ucho. Zabił od razu, pierwszym wystrzałem, pies nawet nie
pisnął. Oprawioną tuszę Andriucha powiesił na gałęzi.
Szarik był odpasiony, po bokach lśnił tłuszcz.
– Tłuszcz trzeba odciąć – powiedział Andriucha. – Psi tłuszcz jest
gorzkawy.
Odciąłem tłuszcz, pokroiłem ciepłe jeszcze mięso. Gotowaliśmy je przez
dwie godziny w kotle, udusiliśmy z keczupem – zostało nam jeszcze trochę
keczupu z suchego prowiantu. Mięso wyszło całkiem niezłe.
Następnego dnia rano przywieźli nam paszę.

mieszkanie

W Groznym miałem mieszkanie. Właściwie miałem wiele mieszkań


w Groznym, z bogatym i ubogim wyposażeniem, z mahoniowymi meblami
i w ruinie, dużych i małych – różnych. Ale to było szczególne.
Znalazłem je w pierwszym mikrorajonie, w żółtym bloku. w obitych tanim
skajem drzwiach sterczały klucze – właściciele postanowili nie zamykać:
„Mieszkajcie tu, ale się nie włamujcie”.
Mieszkanie nie było bogate, ale całe. Niczego nie brakowało, widać było,
że gospodarze dopiero co wyjechali, przed szturmem. Było cicho, nie jak na
wojnie. Skromne meble, książki, stare tapety, pałas – dwustronny dywan.
Wszystko starannie posprzątane, nie rozkradzione. Nawet okna nie wybite.
Postanowiłem nie zajmować od razu mieszkania. Wróciłem do oddziału
i nikomu o nim nie powiedziałem. Nie chciałem, żeby ktoś obcy pchał łapska
do tego kawałeczka spokojnego życia, wywracał dobytek w szafach, gapił się
na zdjęcia i grzebał w pudłach. Nie chciałem, żeby obce buciory deptały po
rzeczach, obce ręce rozpalały w piecu i rąbały parkiet na opał.
Tam był pokój, inny świat, pokój, kawałek beztroskiego życia, za którym
niewiarygodnie się stęskniłem, życia jak w przeszłości, w którym nie było
wojny – z rodziną, z ukochaną kobietą, rozmowami przy kolacji i planami na
przyszłość.
To było moje mieszkanie. Moje własne. Mój dom. I wymyśliłem zabawę.
Wieczorem, po zmroku, wróciłem z pracy do domu, otworzyłem swoimi
kluczami swoje drzwi. Boże, gdybyście wiedzieli, co to za szczęście móc
otworzyć swoimi kluczami swoje drzwi! Wszedłem do swojego mieszkania,
znużony usiadłem w fotelu. Oparłem głowę, zapaliłem papierosa, zamknąłem
oczy...
Podeszła do mnie, przysiadła na moich kolanach, delikatnie położyła
główkę na mojej piersi. „Boże, kochanie, gdzie byłeś tak długo? Czekałam na
ciebie...” „Przepraszam, siedziałem w pracy”. „Jak minął dzień?” „W
porządku. Zabiłem dwóch”. „Brawo! Jestem z ciebie dumna. – Cmoknęła
mnie w policzek, pogłaskała po ręce. – Brawo... Jezu, twoje ręce! Co ci się
stało, to od mrozu?” Spojrzałem na swoje ręce. Jej maleńka, wąska dłoń
o delikatnej, pachnącej dobrymi kosmetykami, gładkiej skórze leżała na
moich zgrubiałych łapskach, uwalanych, popękanych, krwawiących... „Tak,
to od mrozu. Od brudu... Egzema. Nic takiego, przejdzie”. „Masz kiepską
pracę. Boję się. Wyjedźmy stąd”. „Wyjedziemy na pewno, kochana.
Wytrzymaj jeszcze troszkę. Za pierwszym mikrorajonem czeka
demobilizacja i pokój. I ty... Na pewno wyjedziemy, tylko poczekaj”.
Wstała, przeszła do kuchni, stąpając lekko po dywanie. „Idź myć ręce!
Siadamy do kolacji, zrobiłam barszcz. Prawdziwy, nie to co u was w pracy –
niedogotowana breja. w łazience jest woda, przyniosłam z bojlera. Tylko że
już zamarzła, ale lód można przecież roztopić, prawda?” Nalała barszcz do
talerza, podała mi. Siadła naprzeciwko. „A ty?” „Jedz, ja już jadłam...
Zdejmij to z siebie, wariacie! – zaśmiała się dźwięcznie. – Po co moczysz
granaty w barszczu! Daj, położę je na parapecie. Boże, jakie brudne, nie
wstyd ci? – Wzięła szmatkę, przetarła granaty, odłożyła na parapet. – Przy
okazji, mój drogi, twój granatnik, ten, który stoi koło szafy, też dzisiaj
wyczyściłam, cały był zakurzony. Nie gniewasz się? Bałam się, że będziesz
zły... Taki straszny, cały czas się go bałam, jeszcze wystrzeli... Weźmiesz go
do pracy? To może odłożymy go na antresolę?” „Nie, nie trzeba, wezmę go
ze sobą. Muszę wyjść dzisiaj w nocy, wiesz, do tych ośmiopiętrówek, gdzie
mogą się trafić snajperzy...” „Tak, wiem. Tam jest jeszcze ta Rosjanka
z sercem... Już idziesz?” „Tak, już idę, wpadłem tylko na minutkę”. Podeszła
do mnie, zarzuciła mi ręce na szyję, przytuliła się. „Wracaj jak najszybciej,
będę czekać na ciebie. I bądź ostrożny, uważaj, nie właź pod kule. – Zapięła
górną sprzączkę pasa z amunicją, dostrzegła dziurkę w rękawie – zaceruję,
jak wrócisz – pocałowała. – No, już, idź, bo się spóźnisz. Uważaj na siebie...
Kocham cię”.
Otwieram oczy. Siedzę przez chwilę bez ruchu. Czuję pustkę. Popiół
z papierosa spadł na dywan. Smutno. Ale dobrze mi, jakby to wszystko
wydarzyło się naprawdę – dom, rodzina, pokój, przychodzę z pracy
zmęczony, ktoś na mnie czeka.
Jeszcze wiele razy przychodziłem do tego mieszkania, codziennie, za
każdym razem bawiłem się w tę zabawę – w pokój. Co prawda pokój zawsze
wychodził mi jakoś pokracznie, z granatami na antresolach, ale zawsze...
Kiedy mieliśmy ruszyć dalej, po raz ostatni wpadłem do swojego
mieszkania, postałem na progu. Starannie zamknąłem drzwi.
Klucze zostawiłem w zamku.
lotnisko

Leżymy na skraju pasa startowego – Kisiel, Wowka Tatarincew i ja –


i wystawiamy gołe brzuchy do nieba. Nasze buty stoją obok, onuce schną na
cholewach. Chłoniemy ciepło. Tyle ciepła nie zaznaliśmy chyba jeszcze
nigdy w życiu.
Kilka godzin wcześniej przygnali nas tu ze stacji i teraz czekamy, co
z nami będzie.
Pożółkłe ostrza suchej trawy kłują w plecy. Kisiel zrywa jedno źdźbło
palcami stopy, przewraca się na brzuch i kruszy je w dłoniach:
– Patrz, całkiem sucha. A w Swierdłowsku jeszcze zaspy wyższe od
człowieka.
– Ciepło – potakuje Wowka.
Wowka wygląda jak suszona morela – smagły, żylasty, wysoki. Oczy
czarne, a brwi jasne, spłowiałe. Pochodzi z południa, spod Anapy, i zgłosił
się na ochotnika do Czeczenii. Wydawało mu się, że będzie tu bliżej domu.
Ja i Wowka mamy po osiemnaście lat.
Kisiel ma dwadzieścia dwa, wzięli go do wojska na rok, po studiach. Ma
w małym palcu fizykę i matematykę i umie kreślić wszystkie te sinusoidy.
Tyle że co mu teraz z tego. Byłoby o wiele lepiej, gdyby nauczył się zawijać
onuce. Ma białą, miękką skórę i do tej pory ociera sobie nogi do krwi. Za
sześć miesięcy ma demobilizację i wcale nie chciał jechać do Czeczenii,
zamierzał spokojnie dosłużyć gdzieś w środkowym pasie, bliżej rodzinnego
Jarosławia. Ale nic mu z tego nie wyszło.
Siedzą z nami jeszcze Andriucha Żiż o mięsistych wargach, najmniejszy
żołnierz w naszym oddziale, przezywany przez to Szlufka. Ma nie więcej niż
półtora metra, za to wtranżala za czterech. Nie wiadomo, gdzie się podziewa
wszystko to, co zjada – i tak wciąż jest mały i chudy jak suszony karaluch.
Najbardziej charakterystyczne są jego wielkie wargi-pierogi, którymi potrafi
pochłonąć pół puszki skondensowanego mleka za jednym zamachem i które
nadają jego krasnodarskiej gwarze bełkotliwe brzmienie, oraz jego żołądek,
który rozdyma się kilkakrotnie, kiedy Szlufka żre.
Na prawo od niego siedzi mały Żydek Witka Zelikman, który najbardziej
na świecie boi się bicia. Wszyscy boimy się łomotu, ale Ziuzik to inteligent
i szczególnie ciężko znosi baty. Przez pół roku w armii nie zdołał
przywyknąć do tego, że jest tępym dupkiem, parszywą gnidą, psem, i każdy
łomot pogrążał go w depresji.
Teraz też siedzi i myśli, jak tutaj dostaniemy w dupę – tak jak na szkoleniu
czy słabiej.
Ostatni z naszej grupy to naćpany Ryży, wielki milczący koleś
z ogromnymi łapskami i ognistą czupryną. A dokładniej kiedyś miał ognistą
czuprynę. Teraz ma łysą żołnierską czachę, przysypaną czymś w rodzaju
miedzianego pyłu, jakby ktoś piłował nad nim miedzianą rurę. Ryży myśli
tylko o tym, jak stąd najszybciej zwiać.
Dziś po raz pierwszy udało się nam pojeść jak należy. Nasz obecny
dowódca, czarniawy major, który darł się na nas przez całą drogę, siedzi teraz
na środku pola, dość daleko od nas, a my korzystamy z sytuacji i patroszymy
nasze zapasy.
W pociągu major wydzielał nam paszę według zasady jedna puszka
mielonki na dobę, więc po dwóch dniach podróży dosłownie zapadły nam się
brzuchy. Podczas krótkich postojów, kiedy nasz skład przepuszczał jadące
z naprzeciwka pociągi, stojąc na bocznym torze – jak najdalej od ludzkich
oczu – nie nadążano z roznoszeniem chleba, który jechał w oddzielnym
wagonie, i przez cały czas byliśmy głodni.
Żeby nie spuchnąć z głodu, wymienialiśmy żołnierskie buty za żarcie.
Przed odjazdem każdy z nas dostał parę związanych sznurówkami galowych
butów. „Ciekawe, gdzie tam będziemy paradować?” – powiedział Szlufka
i pierwszy oddał je za dziesięć bułek z kapustą.
Handlarki ze stacji brały od nas buty z litości. Widząc nasz skład, rzucały
się w jego stronę z bułkami i pieczonymi kurczakami, ale kiedy docierało do
nich, co to za pociąg stoi na bocznym torze, zaczynały biadolić. Chodziły
wzdłuż wagonów, zawodziły, robiły znak krzyża i brały od nas niepotrzebne
im buty i kalesony w zamian za jedzenie. Jedna kobieta podeszła do naszego
okna i bez słowa podała nam butelkę oranżady i półtora kilo czekoladek.
Obiecała, że przyniesie jeszcze papierosy, ale major przegonił nas od okna
i zabronił się wychylać.
Chleba nie udało się w końcu rozdać i spleśniał. Kiedy wysiedliśmy
z pociągu w Mozdoku i przechodziliśmy obok ostatniego wagonu z chlebem,
wyrzucali z niego całe worki zielonego zepsutego chleba wprost pod nasze
nogi. Kto zdążył, złapał bochenek.
Byliśmy najszybsi. Teraz napchaliśmy żołądki wieprzową mielonką,
w której więcej było tłuszczu niż mięsa (Ryży upiera się, że to wcale nie
tłuszcz, tylko topiony solidol wymieszany z gutaliną), i kaszą jęczmienną;
poza tym każdy wsunął cały bochenek chleba i można stwierdzić, że byliśmy
zadowoleni z życia. Przynajmniej na jakieś pół godziny zyskało ono pewną
formę określoności, a nikt nie zamierzał zgadywać, co będzie potem. Żyjemy
chwilą.
– Ciekawe, czy się dzisiaj załapiemy na aprowizację – zabełkotał swoimi
pierogami Szlufka i wsunął wylizaną na błysk łyżkę za cholewę. Skończył
obiad i zaraz zaczął myśleć o kolacji.
– A ty co, bardzo się tam spieszysz? – odpowiedział Wowka, wskazując na
pasmo górskie, za którym zaczyna się Czeczenia. – Jak dla mnie, lepiej wcale
nic nie żreć, byleby siedzieć na tym polu jak najdłużej.
– A najlepiej na zawsze – potakuje Ryży.
– A może my naprawdę będziemy tam piec bułki, co, chłopaki? – znowu
pyta Szlufka.
– Jasne, chciałbyś – odpowiada Kisiel. – Dopuścić cię tylko do młyna, to
wepchniesz po bochenku chleba za każdy swój pieróg i nawet się nie
zakrztusisz.
– Nie zaszkodziłoby mieć chleb, to racja – szczerzy się Żiż.
Na szkoleniu czarniawy major mówił nam, że zbiera ludzi do pieczenia
chleba w Biesłanie. Wiedział, jak nas kupić. Być robotnikiem w piekarni –
sekretne marzenie każdego żołnierza. Tym bardziej ducha, czyli żołnierza,
który odsłużył mniej niż pół roku. My jesteśmy duchy. Nazywają nas też
niedobory, głoduchy, żołądki, gobliny itd. Głód męczy szczególnie silnie
przez pierwsze miesiące, te kalorie, które przyjmowaliśmy razem z szarą
masą o nazwie „kasza jęczmienna łamana”, błyskawicznie wywiewał z nas
wiatr na placu, kiedy sierżanci urządzali nam poobiedni spacerek. Naszym
rosnącym organizmom wciąż brakowało jedzenia, nocami potajemnie
żarliśmy w kiblu pastę do zębów Jagódka, która tak apetycznie pachniała
poziomkami.
Dwa dni temu ustawili nas w szeregu i czarniawy major ogłosił, że zbiera
ekipę do piekarni. Ale kiedy patrzył w oczy, żołnierzy cofało. w jego
źrenicach czaiło się przerażenie, a jego mundur trącił śmiercią. Śmiercią
i strachem. Wypacał je i kiedy chodził po koszarach, ciągnął za sobą
nieznośny, duszący tren.
– Chcesz służyć na Kaukazie? – pytał major. – Jedź, no co? Tam jest
ciepło, jabłka są.
Ja i Wowka powiedzieliśmy „tak”, Kisiel powiedział „nie” i posłał majora
razem z Kaukazem do diabła.
I oto leżymy we trójkę na pasie startowym w Mozdoku i czekamy, co
będzie dalej. Wszyscy, którzy stali z nami wtedy w szeregu, leżą teraz na
pasie startowym i czekają.
Jest nas tu półtora tysiąca. Wszyscy mamy po osiemnaście lat.

Kisiel wciąż się dziwi, jak mogli nas tak wykiwać.


– Przecież powinien być raport – tłumaczy. – Raport to taki papierek, na
którym piszę: „Uprzejmie proszę o wysłanie mnie do maszynki do mięsa
w celu odbycia reszty służby wojskowej”. Nic takiego nie pisałem.
– Jak to – nakręca go Wowka – a lista na technikach bezpieczeństwa, którą
major kazał podpisać? Pamiętasz? Czytałeś chociaż, co podpisujesz? Ty co,
ciągle nic nie rozumiesz? Półtora tysiąca ludzi jak jeden mąż wyraziło chęć
chronienia własną piersią konstytucyjnego porządku swojej ojczyzny. A żeby
ojczyźnie, i bez tego wzruszonej naszym porywem, było całkiem miło,
powiedzieliśmy jej: „Ojczyzno! Nie warto tracić papieru na osobistą zgodę
każdego. Pojedziemy walczyć z listy. Niech z zaoszczędzonego w ten sposób
drewna zrobią meble dla domu dziecka, w którym mieszkać będą czeczeńskie
dzieci, ofiary naszego udziału w tej wojnie”.
– Wiesz, Kisiel – mówię z rozdrażnieniem – mógłbyś wcale niczego nie
podpisywać, a i tak byś tu był. Jest rozkaz jechać i zdychać, to jedziesz, co
się rzucasz z tym swoim raportem. Daj lepiej zakurzyć.
Podaje mi papierosa, odpalamy.

Na pasie startowym trwa ciągły ruch. Ktoś przylatuje, ktoś odlatuje, ranni
czekają na transport, ludzie tłoczą się wokół ujęcia wody. Poobwieszane do
granic możliwości uzbrojeniem szturmowce startują co dziesięć minut
w stronę Czeczenii i wracają puste. Śmigłowce grzeją silniki, gorący
podmuch wzbija pył na pasie startowym, a my mamy cykora.
Robi się totalny bajzel. Pełno uchodźców, łażą po polu ze swoim
barachłem i opowiadają straszne rzeczy. To fuksiarze, którym udało się
wyrwać spod ostrzału; cywilów nie biorą do śmigłowców, ale oni chwytają
się burt i lecą na stojąco, jak w tramwaju. Jeden dziadek przyleciał na
podwoziu – przywiązał się do goleni podwozia i wisiał tak przez czterdzieści
minut od Chankały do Mozdoku. I jeszcze przytaszczył dwie walizy.
Zmęczeni piloci nie robią żadnych wyjątków. Obojętnie wykrzykują
nazwiska z listy pasażerów i wpuszczają tylko tych ze spisu. Mają wszystko
gdzieś. Teraz trwają zapisy na transport, który będzie – może – pojutrze, jeśli
go nie odwołają.
Na pozostałych miejscach upychają rannych. Każdy śmigłowiec oprócz
ładunku może zmieścić góra dziesięciu ludzi i jako pierwsi lecą najciężej
ranni. Wciskają ich pod skrzynie, kładą na workach, rzucają wprost na
podłogę – gdziekolwiek, byleby upchnąć, byleby odlecieli. Potykają się
o nich, strącają z noszy. Ktoś zahaczył nogą o rannego w brzuch kapitana
i wyrwał mu dreny, krew i śluz cieknie po podłodze kabiny i kapie na beton.
Kapitan krzyczy. Kałużę oblepiają muchy.
Nie starcza również samolotów do Czeczenii. Jacyś dziennikarze czekają
już prawie tydzień. Budowlańcy też opalają się od trzech dni. My jednak
przeczuwamy, że nas wyślą jeszcze dzisiaj, przed zachodem słońca. Nie
jesteśmy robotnikami ani dziennikarzami, jesteśmy mięsem, świeżym
mięsem armatnim, długo nas tu nie potrzymają.
– Ciekawe to życie – rozważa Kisiel. – Jestem pewien, że dziennikarze
gotowi są zapłacić każde pieniądze, żeby dostać się na pokład następnego
transportu do Czeczenii, ale nikt ich nie bierze. Ja też gotowy jestem dać
każde pieniądze, żeby zostać tutaj, najlepiej na zawsze, a jeszcze lepiej
znaleźć się jak najdalej stąd, ale mnie wyślą najbliższym rejsem. Dlaczego
tak jest?

Przyleciał śmigłowiec transportowy, krowa. Dzisiaj rano nasi szturmowali


jakąś wioskę i przez cały dzień z Czeczenii wiozą rannych i zabitych. Teraz
też na pasie startowym układają pięć srebrzystych worków w rzędzie, jeden
za drugim. Ładne, błyszczące pakunki oślepiająco lśnią w słońcu, jak
cukierki, są takie jasne, aż nie chce się wierzyć, że w te odświętne sreberka
zawinięci są rozerwani na strzępy ludzie.
Nie mogliśmy z początku pojąć, co to takiego. „To na pewno pomoc
humanitarna” – rzucił Wowka, ale Kisiel powiedział, że pomoc humanitarną
to wiozą tam, a nie stamtąd.
Zrozumieliśmy dopiero, kiedy na pas startowy wyjechał kryty brezentem
ural. Wyskoczyło z niego dwóch żołnierzy i zaczęli ładować worki na pakę.
Chwytali je za końce, worki uginały się pośrodku i zrozumieliśmy, że w tych
ładnych sreberkach leżą martwi ludzie.
Tym razem ural nie przyjeżdża. Zabici zostają na betonie. Nikt nie zwraca
na nich uwagi, jakby ich miejsce było właśnie na pasie startowym, jakby tak
właśnie miało być – w obcym południowym mieście w suchym stepie leżą
martwi rosyjscy chłopcy.
Zjawiają się dwaj żołnierze w uciętych nad kolanem kalesonach. Jeden
niesie wiadro wody. Przecierają szmatami podłogę w krowie i pół godziny
później śmigłowiec, załadowany po brzegi, zabiera kolejną partię do
Czeczenii. Tutaj nikt nam już nie opowiada bajek o bułkach w Biesłanie.

Nikt o tym nie mówi, ale za każdym razem, kiedy znad gór dobiega niskie
buczenie trzmiela, każdy z nas myśli – czyżby już? Teraz ja? w takich
chwilach wszyscy jesteśmy w pojedynkę, każdy jest sam. Ci, którzy zostają,
wzdychają z ulgą, kiedy krowa zabiera kolejną partię, w której ich nie ma.
Znaczy – jeszcze pół godziny życia...

Kisiel ma na plecach wycięty wielki napis „KOCHAM CIĘ”. Każda litera


wielkości pięści. Białe blizny są cienkie i proste, ale mimo to widać, że ostrze
wchodziło głęboko pod skórę. Już od pół roku próbujemy go wypytać, skąd
ma ten napis, ale Kisiel nic nie chce powiedzieć.
Teraz czuję, że powie. Wowka widać też to czuje. Pierwszy pyta:
– Kisiel, no skąd to masz?
– No, wyluzuj – wspieram Wowkę – zdradź sekret, nie zabieraj go ze sobą
do grobu.
– Kretyn – mówi Kisiel – żeby ci mowę odjęło.
Przewraca się znowu na plecy i zamyka oczy. Nie chce powiedzieć. Jego
twarz pociemniała. Chyba naprawdę myśli, że mogą nas zabić.
– To Nataszka – wciąż niechętnie mówi po jakimś czasie – jeszcze na
samym początku naszej znajomości, jeszcze nie byliśmy małżeństwem.
Poszliśmy razem na imprezę, tańce i takie tam. No, wypiliśmy oczywiście. Ja
się wtedy porządnie wstawiłem, sprułem się jak messerschmitt. Budzę się
rano, a prześcieradło jest całe we krwi... Myślałem, że ją zabiję. Ale zamiast
tego, widzisz, ożeniłem się.
– Niezłą masz żonkę – mówi Wowka. Wowka ma już dziewczynę,
młodszą od niego o trzy lata. Oni tam, na południu, szybko dojrzewają, jak
owoce. – Trzeba by ją do nas, do stanicy, my już byśmy ją wyleczyli. Pasami.
Spróbowałaby moja coś takiego wywinąć. Ty pewnie nie możesz przyjść do
domu pijany, bo od razu dostaniesz wałkiem po łbie?
– Nie, moja żona jest spokojna, dobra – odpowiada Kisiel. – Nie wiem, co
ją wtedy naszło. Potem już nic takiego nie odstawiła. Mówi, że zakochała się
we mnie od pierwszego wejrzenia, więc chciała mnie do siebie przywiązać.
Na co ty, mówi, komu potrzebny z tą moją pieczątką... – Zrywa jeszcze jedno
źdźbło trawy, żuje ją w zamyśleniu. – Będziemy mieć czworo dzieci – mówi
Kisiel – tak. Jak wrócę, to na pewno zmajstruję czwórkę.
Kisiel milknie. Patrzę na jego plecy. Myślę sobie, że on przynajmniej
zostanie zidentyfikowany i nie będzie leżeć w tych lodówkach, które
widzieliśmy dziś rano na stacji. Jeśli, rzecz jasna, będzie miał plecy.
– Kisiel – pytam – a ty boisz się umrzeć?
– Tak – odpowiada. Kisiel jest z nas najstarszy i najmądrzejszy.

Słońce prześwieca przez powieki, świat robi się pomarańczowy.


Od ciepła czuję mrowienie na skórze. w ogóle nie mogę się do tego
przyzwyczaić. Jeszcze przedwczoraj byliśmy w zaśnieżonym Swierdłowsku,
a tutaj upał. z zimy przywieźli nas prosto w lato. Wiosny nie było, zgubiła się
po drodze.
Wciskali nas po trzynastu na boks w płackarcie – wagonie, w którym
wprawdzie są boksy z leżankami, ale nie ma przedziałów, duszno i smród,
z górnych półek zwisają bose, niemyte stopy. Dzień i noc dwóch chłopaków
kuli się na podłodze pod stolikiem – nie dla wszystkich starcza miejsca
i zmieniamy się po kolei. Gdzie tylko spojrzysz, wszędzie buty, worki,
płaszcze. Nawet lepiej, że major nie dawał nam żarcia, półtorej doby
jechaliśmy na siedząco, zgięci w pozycji embrionalnej, gdybyśmy choć raz
się najedli, niedrożność jelit zrobiłaby swoje.
W Rostowie nad Donem nasz pociąg zatrzymał się naprzeciwko dworca.
Staliśmy na pierwszym peronie, wprost przy głównym wejściu, ludzie mijali
go i odwracali oczy.

Pod topolą lekko ranni piją wódkę. Wymieniają się na wódkę w kotłowni,
próbują zalać alkoholem strach, który przeżyli tam, za górami. Mają
bezrozumne oczy, poczerniałe twarze. Godzinę wcześniej strzelano do nich
i zabijano ich, a teraz piją wódkę i mogą przestać się kulić. Do nich to
zupełnie nie dociera. Krzyczą, płaczą i chleją wiadra wódki. Nie sposób na
nich patrzeć.

Nie my pierwsi siedzimy na tym polu. Były tu dziesiątki tysięcy takich jak
my, czekających na swój los, a step wchłonął nasz strach niczym pot.
Teraz strach tych, którzy leżeli tu przed nami, wychodzi z zatrutej ziemi.
Wypełnia nasze ciała i wije się jak śliska glista gdzieś pod żołądkiem, robi się
od tego zimno pomimo palącego słońca. Po wojnie to pole trzeba będzie
oczyszczać ze strachu jak z promieniowania; strach wisi nad nim jak mgła.

Razem z nami w małych grupach leżą cywilni budowlańcy. Towarzystwo


obok nas pije nierozrobiony spirytus i zagryza lśniącą, przezroczystą słoniną.
Jest wśród nich kobieta, dziewucha z czerwoną nalaną twarzą i grubymi
wargami, wiemy już, że ma na imię Marina. Zupełnie odzwyczailiśmy się od
życia w cywilu, od kobiet, gapimy się na nią po kryjomu.
Marina ma wielki biust i tłusty tyłek. Ta okoliczność bardzo zachwyca
Andriuchę Żiża, cały czas stęka i mlaska swoimi ogromnymi wargami. Kto
nie świntuszy, żaden z niego żołnierz, więc wszyscy udajemy
doświadczonych lowelasów, ale tak naprawdę mało który z nas całował się
przed pójściem do wojska. A jak trzeba z kobietą był tylko Kisiel.
Marina proponuje Szlufce kolejkę. On przyjmuje, łyka jednym haustem
kubek spirytusu dla fasonu i po pięciu minutach wali się na trawę bez
przytomności. Odciągamy go w cień.
Marina zaprasza także nas, ale odmawiamy.
– Ciekawe, po co oni tu są – zastanawia się Wowka.
– Lecą Grozny odbudowywać – mówi Kisiel. – Wojna się kończy,
zawieszenie broni tuż-tuż.
– Przecież tam bombardują, widzisz szturmowce? – mówi Ryży, kiwając
na kolejną parę Su-25 kołującą na pasie.
Samoloty przygotowują się do startu, końce ich dysz zwierają się
i rozwierają. Wowka twierdzi, że w tym momencie wyglądają jak dupa
srającego robaka. Nie wiem, gdzie oglądał srające robaki, ale porównanie jest
bardzo przekonujące.
– Dlaczego sądzisz, że one lecą na Grozny? – roztropnie zauważa Kisiel. –
A zresztą dla budowlańców to żadna różnica. Im bardziej zbombardują, tym
więcej odbudują za potrójne wynagrodzenie. Teraz jest zawieszenie broni,
nie prowadzi się działań militarnych, no to ich wiozą, żeby przez ten czas
budowali.
– A skąd wiesz o zawieszeniu broni?
– W telewizji pokazywali.
– W telewizji to dużo pokazują.
– Nie będzie już wojny – Kisiel nie daje za wygraną, ale teraz mówi
z ironią. – Poszczególne bandy zostały rozbite, konstytucyjny porządek
przywrócony, błogosławiony pokój zstąpił na ciężko doświadczoną kaukaską
ziemię.
– Amen – mówię.
– A nas w takim razie po co tam wiozą, skoro jest zawieszenie broni? – nie
ustępuje Ryży. – I na stacji stoją czołgi, cały oddział, sam widziałem.
Przecież oni wszyscy tam zginą – pokazuje na budowlańców.
– Ja też czegoś nie rozumiem – mówię. – Jeśli jest zawieszenie broni, to
dlaczego stamtąd wiozą trupy? Według mnie albo są trupy, albo zawieszenie
broni, nie może być i to, i to.
– Może – mówi Kisiel – u nas wszystko może.

Kolejna krowa ciężko dotyka kołami betonu. I tym razem wyładowują z niej
rannych. Kładą ich na nosze i biegiem niosą do szpitala polowego, który
rozłożył się wprost obok hangarów dla śmigłowców.
Jednego niosą koło nas. To jasnowłosy chłopaczek, jego ranna poniżej
kolana noga w niskim, obciętym jak u rezerwisty bucie wisi na nogawce
i włóknach mięśnia łydki. z mięsa sterczy kość. Przez nogę widać niebo. Od
kroku żołnierzy nosze mocno się rozhuśtały, noga w ciężkim buciorze
rozciąga się, przekręca, jak na gumce: nosze w górę – noga w dół, w górę –
w dół... Mam wrażenie, że zaraz się oderwie, robię nawet ruch rękoma, żeby
podtrzymać ją za stopę.
Odarte ze skóry mięso oblepione jest grudkami zaschniętej ziemi.
Ranny nie czuje bólu, naszprycowali go promedolem. Śmierdzi spalonym
skóropodobnym butem i onucami. I jeszcze świeżym mięsem, dopiero co
oprawionym, parującym mięsem.
Ze szpitala chwilami dobiegają nieludzkie krzyki. Co jakiś czas z boksów
wynoszą zakrwawione, zaropiałe bandaże i wrzucają je do dołu
kanalizacyjnego. Wtedy nad dołem unosi się chmara tłustych much.

Po rannych wyładowują ze śmigłowca ładne srebrne worki. Do tych pięciu,


którzy zostali ostatnim razem, dwóch półnagich żołnierzy dokłada jeszcze
ośmiu.
Pojawia się ural.
Gorąco, żołnierze pracują w kalesonach i klapkach. Tak normalnie, tak
zwyczajnie. Upał, pas startowy zawalony trupami, dwóch żołnierzy
w obciętych nad kolanem kalesonach ładuje martwych ludzi w workach, jak
ziemniaki...
Na dodatek żołnierze układają zabitych wzdłuż na pace, a kiedy nie starcza
już miejsca na podłodze, zaczynają układać ich drugą warstwą. Ostatniego
kładą pośrodku w przejściu, wskakują na pakę i ural rusza w stronę stacji.
Rano widzieliśmy tam na bocznicy chłodnie. Teraz wiemy, do czego służą.
Worki-cukierki na pace trzęsą się w takt jazdy, podskakują jak kłody na
wertepach, żołnierze przyciskają je nogami do podłogi ciężarówki.

Tymczasem śmigłowiec wypełnia się nową partią świeżego mięsa armatniego


w niesfatygowanym jeszcze zimowym umundurowaniu. Młodziutcy
żołnierze jeden za drugim wbiegają do luku, plącząc się w połach płaszczy.
Jednemu rozwiązał się worek i na ziemię wysypują się paczki papierosów.
Ostatnie, co dostrzegam w mrocznym odwłoku krowy, to roztargnione oczy
żołnierza. Patrzą prosto na mnie.
Śmigłowiec zaklekotał wirnikiem, unosi się i leci w kierunku gór, i dalej,
tam gdzie trwa wojna. Ten pas transmisyjny pracuje od rana, odkąd tu
jesteśmy – stamtąd trupy, tam żołnierze w nowych płaszczach – wszystko tak
sprawnie, w takim porządku, że jest aż nadto jasne: śmigłowce latają tak już
niejeden dzień i niejeden miesiąc.
– Pedały – mówi Kisiel – same pedały.
– Tak – mówię.
– Pedały – zgadza się Wowka.

Wysępiłem jeszcze jednego papierosa od Kisiela. Wstrętna prima


z Kremenczugi odpala się z trudem. Wowka mówi, że w tych papierosach
jest domieszka końskiego nawozu; ze stajni u niego śmierdziało tak samo jak
z paczki. A w końskich jabłkach były takie same niestrawione źdźbła słomy,
jakie trafiają się w papierosach.
Po dwóch zaciągnięciach w ustach robi się sucho. Wowka gasi papierosa
o ziemię i zawija onuce.
– Pójdę po wodę – mówi – dawajcie flaszki.
Dajemy mu wszystkie nasze butelki – siedem sztuk, ja mam jedną
zapasową, ukradłem ją z kanciapy w Swierdłowsku.
Wowka idzie. Nie wróci wcześniej niż za pół godziny, wokół kranu tłum,
trzeba odstać swoje w długiej kolejce, by móc napić się wody.
Widzę, jak mija czarniawego majora siedzącego na ziemi w samym środku
naszej grupy i zagląda mu przez ramię w papiery, które tamten trzyma
w ręku. To nasze akta. Major rozkłada je na dwóch stosach niczym Bóg
ważący losy. Jeden stos jest duży, a drugi mały i wiemy, że mały wsiądzie
zaraz do krowy i poleci do Chankały albo do Siewiernego, a duży zostanie
tutaj. Nawet jeśli nie na długo, nawet jeśli na parę godzin, może tylko do
następnego transportu, najważniejsze, że wciąż tutaj. I każdy chce, żeby jego
los trafił na dużą kupkę, każdy chce zostać tu jak najdłużej.
Gaszę papierosa, kładę się na plecy i zamykam oczy.
– Kisiel – mówię – obiecałeś, że dasz mi chwyty do Starego hotelu
Aguzarowej.
– Pisz – odpowiada.
Wyciągam z kieszeni na piersi czerwony notes własnej produkcji, który
wyciąłem z grubego zeszytu, i długopis. Kisiel dyktuje:
– Miasto płynie po morzu nocnych ogni... Tutaj jest Am... Miasto żyje
szczęściem swoich ludzi... Dm, E, Am. Stary hoteliku, otwórz swoje drzwi.
Stary hoteliku, daj schronienie mi...
Zapisuję.

Słońce świeci jasno, ptaki śpiewają. Step ogłusza, zbija z nóg aromatem
soczystej trawy i moreli. To jest życie, jasne, słoneczne, rozśpiewane – a my
się budzimy i wszystko powinno być w porządku, i wszystko powinno być
znakomicie. Nie chce się wierzyć, że w taki piękny, soczysty dzień na pasie
startowym lądują te pieprzone śmigłowce i ludzie wyładowują z nich trupy
i układają je w rzędzie na słońcu. Tutaj ludzie powinni kochać się i rodzić,
a nie zabijać się nawzajem. Wojna powinna być tam, gdzie jest źle, a nie tam,
gdzie jest dobrze. Powinna wynieść się za krąg polarny, gdzie życie jest
ciężkie i mroczne, a słońca nie widać przez pół roku. Nie wierzymy, że
przywieziono nas do tego przedsionka raju, w którym pachnie morelami,
żeby nas tu zapakować w srebrne worki.

Wraca Wowka. Stoi z pełnymi flaszkami w rękach, patrzy na mnie i nic nie
mówi.
– Co tak stoisz? – pytam go. – Dawaj wodę, pić mi się chce.
Podaje mi mokrą butelkę, nie patrząc. Woda jest ciepła, niesmaczna,
śmierdzi chlorem. Po jej wypiciu od razu pocą się pachy.
Wowka siada obok. Nie patrzy na mnie, kopie buciorem ziemię.
Zrozumiałem, że coś się zmieniło tam, gdzie siedzi major, coś się stało.
– Zabierają cię – mówi w końcu Wowka.
– Samego? A co z wami? Jak to, ja bez was?
– Ciebie wysyłają, a ja i Kisiel zostajemy.
Patrzę na Wowkę i wydaje mi się, że robi mnie w konia. No pewnie, to
żart, kto by nas rozdzielił?! Nigdy nie byliśmy w pojedynkę, zawsze
trzymaliśmy się razem i będziemy razem do samego końca, do końca służby
albo... Przecież tu nie wolno rozdzielać ludzi, na tym pieprzonym polu, skąd
tylko krok do wojny, właśnie tu w tej chwili trwa nasze wojenne docieranie
się, stajemy się braćmi, przeżywamy pierwszy w życiu wspólny strach,
pierwszą tęsknotę, niepewność, oczekiwanie; pojawia się w nas pewność, że
przeżyjemy, i świadomość nieodwracalności śmierci...
Ale Wowka nie żartuje. Kurwa, po co ja się tu zgłosiłem? Po co my
w ogóle tu jesteśmy? Dlaczego mam teraz wstać, włożyć buty, pójść i zginąć,
nie zostawiając po sobie nic oprócz rozbieganych oczu w zatrzaskującym się
cielsku krowy?
Wszystko nie tak. Nie może tak być. Tak nie powinno być.
Starannie zawijam onuce i staram się nie patrzeć na Kisiela, który stoi
w samych spodniach i rusza bosymi palcami u stóp, ani na siedzącego obok
Wowkę.
Wszyscy trzej myślimy o jednym. Mnie zabierają, a oni zostają.
Nagle czuję straszną złość na Kisiela. Drażnią mnie jego białe, mięsiste
nogi, litery na plecach, ręce w kieszeniach spodni. Jakby mnie zdradził,
sprzedał. Wiem, że nie ma w tym ani trochę jego winy, ale jestem na niego
zły. Nic nie mogę na to poradzić. Kisiel jest najstarszy z nas, najbardziej
doświadczony, zawsze czuliśmy jego wsparcie, jego rady były najlepsze,
a decyzje najwłaściwsze. Był naszym starszym bratem, a my oczekiwaliśmy
od niego ochrony.
Teraz on zostaje na tyłach, a ja odlatuję. Sam.
Nie patrzymy na siebie. Już nie jesteśmy razem. Jestem sam.
– No dobra, Kisiel – mówię i wyciągam do niego rękę. – Cześć.
Kisiel nagle zaczyna ubierać się w pośpiechu.
– Pójdę z tobą – mówi – pójdę z tobą i poproszę majora, żeby mnie też
wysłał. Powinniśmy być razem. Gdzie ty, tam i ja. Nie chcę tu dłużej
siedzieć.
– Kisiel – mówię – nie trzeba. Przecież nie chcesz lecieć. Może naprawdę
będziesz wypiekać bułki w Biesłanie.
– Nie, nie – Kisiel zapina guziki i trajkoce pospiesznie. – Co ty, jeszcze nic
nie rozumiesz? Nikt nie zostanie, wszyscy tam polecimy, nikt tu nigdy nie
zostanie. Jakie bułki, rozejrzyj się, są tu jakieś trzy tysiące ludzi, cały kraj
zasypiemy bułkami! To pole tranzytowe: albo tam, albo stamtąd, przywieźli
nas dzisiaj, żeby nas wysłać do Czeczenii; wszyscy urodziliśmy się, dorastali
i uczyli się wyłącznie po to, żeby dzisiaj wylecieć do Czeczenii. I ja chcę być
z tobą.
– Ja też – mówi Wowka – ja też pójdę z wami do majora.
Kisiel, mądra głowa, w jednej chwili wziął i ustawił wszystko na swoim
miejscu.
Ku własnemu zaskoczeniu nagle pociągam nosem, oczy robią mi się
mokre. Jak dobrze, że znowu są ze mną.
We trójkę idziemy do majora. Wciąż siedzi na ziemi i układa akta. Osobno
leży jeszcze jeden niewielki stosik, pięć osób, nie więcej. Udało mi się
wypatrzyć moje nazwisko.
Melduję majorowi o przybyciu. Nie podnosi głowy, rzuca krótko:
– Utworzono oddział pięciu ludzi. Będziecie służyć w Mozdoku, jak
obiecałem. Stójcie tu, zaraz przyjdzie po was oficer. Odmeldować.
Sekunda – i major wszystko wywrócił do góry nogami. Nagle okazuje się,
że to ja zostaję.
Zaczynam mieć dosyć tej huśtawki.
– Towarzyszu majorze... – mówię – towarzyszu majorze, za waszą zgodą.
My we trójkę.
– Co? – pyta.
– My we trójkę. Ja, Tatarincew i Kisielow – wiem, że major niczego już
nie zmieni, nic go nie obchodzimy. Jest mu obojętne, kto poleci, a kto
zostanie. Ale może jednak nagle się zlituje, może mnie zamieni, w końcu nie
proszę się na tyły, wręcz przeciwnie.
– Towarzyszu majorze, od początku byliśmy razem, od samego szkolenia,
bardzo się zaprzyjaźniliśmy przez ten czas i chcemy dalej służyć w jednym
oddziale. Towarzyszu majorze, proszę wysłać mnie do Czeczenii, a zamiast
mnie zostawić tu Kisielowa.
– Bzdura – odpowiada major. – Mam dużo do czynienia z żołnierzami
i wiem, że dla was przyjaźń nic nie znaczy. Dla was liczy się tylko, skąd
jesteście, a ty, Babczenko, nie masz tu w eszelonie żadnych ziomków.
Jesteście sam. Dlatego wszystko wam jedno, gdzie służycie.
– Towarzyszu majorze, no proszę...
– Żołnierzu! Wy co, nie zrozumieliście? Wy zostajecie, w takim składzie,
jaki wyznaczyłem. Jesteście wolni.
– Towarzyszu majorze...
– Dość!

Kisiel i Wowka stoją na kłującej trawie, tacy mali pośrodku pola. Są


zagubieni, chyba po raz pierwszy Kisiel nie wie, co mi powiedzieć.
Podchodzę, ściskam go:
– Trzymaj się, Kisiel.
– Trzymaj się – odpowiada – dobrze, że zdążyłem dać ci chwyty.
Przynajmniej coś zostanie ci na pamiątkę.
Wowka zdejmuje z piersi odznaczenie – niebieską tarczę z dębowym
wieńcem i cyfrą trzy pośrodku – i podaje mi:
– Weź. Zatrzymaj to.
Ja w zamian oddaję Wowce swój znaczek.
– Szkoda, że tak wyszło – mówię.
– Tak – mówi Wowka.
– Tak – mówi Kisiel.
Dobitnie czuję swoją samotność. Co ja pocznę bez nich?
Nad nami znów przelatuje śmigłowiec. Zadzieramy głowy, odprowadzamy
go wzrokiem. To na pewno nasz. A raczej – ich. Zaraz wsiądą i odlecą.
A ja zostanę.
Sam.
Odchodzę i co chwila oglądam się, patrzę na nich, stojących na polu
z rękoma w kieszeniach spodni i zwieszonymi głowami – muskularny,
mocno zbudowany Kisiel i opalony, chuderlawy Wowka. Wiem, że więcej
się nie zobaczymy.
To wszystko jest zbrodnią.

Prowadzą nas do samochodu. Ustawiamy się przed ciężarówką


w dwuszeregu i czekamy na rozkaz, by wsiadać.
– To ten sam ural – mówi nagle stojący na czele kolumny Andriucha Żiż. –
Chłopaki, to ten sam ural, którym wożą trupy.
Odwraca się i patrzy na nas po kolei wytrzeszczonymi oczyma, jakby
czekał, że się zbuntujemy, zrezygnujemy z jazdy albo wyślemy go do domu.
Wciąż nie wytrzeźwiał, jego zamroczone oczy wydają się wyjątkowo
wielkie.
– Skąd wiesz? – pytają z tylnych rzędów.
– Zapamiętałem dziurę w brezencie – Szlufka pokazuje sporą dziurę
w kształcie rozgwiazdy. Nie da się jej pomylić.
Patrzymy na dziurę i nie wiemy, co robić.
Nasze wahanie przerywa oficer eskorty.
– Do samochodów! – rzuca krótko w biegu i wdrapujemy się na pakę.
Mam wrażenie, że czuję smród, ale to nieprawda – zwyczajny zapach
diesla i oleju, nic więcej.
Asfalt ucieka spod kół, pas startowy oddala się, zasłaniają go drzewa.
Przez sekundę wydaje mi się, że widzę Wowkę i Kisiela – wciąż stoją na
środku pola i machają do mnie. Na wszelki wypadek macham do nich, choć
nie za bardzo mnie to już obchodzi – byli moimi przyjaciółmi, ale już ich nie
ma. Nie ma już lotniska, oczekiwania, atakującego, chwytającego za gardło
strachu, wojny. Wszystko zostało tam, wszystko skończone. Żal mi Kisiela
i Wowki, lecz jest to żal beznamiętny, jak wspomnienia z dzieciństwa, raczej
nie żal nawet, a tęsknota.
Czuję się jak dezerter, ale mi ulżyło. Boże, nie ładują mnie do śmigłowca!
Teraz najważniejsze to odjechać jak najdalej stąd, jak najdalej od lotniska.
Najstraszniejsze już za mną, oddalam się od tego. Trzymam się mocno ramy
i staram się nie zlecieć na podłogę, na której leżeli martwi ludzie.
Mozdok-7

Trzasnęły drzwi kabiny. Zachrzęściły kroki szofera po żwirze.


– Wyłazić – otwiera tylną klapę. – Jesteśmy.
Siedzimy na pace w pięciu. Ja, Andriucha Żiż, ksywa Szlufka, Osipow,
Ryży i mały Żydek Witka Zelikman. Zagrzaliśmy się w mroku pod
brezentem i nie chce nam się wyłazić.
– No, coście się tak rozsiedli, pedały! – drze się kierowca. – Mam was
wyrzucić? Wynocha!
Wstajemy. Wyskakuję pierwszy.
Nasza ciężarówka stoi na średniej wielkości placu. Wszystko jak zwykle –
trybuna, koszary na planie czworoboku, kantyna. Parę zdechłych drzewek.
Pod daszkiem przed wejściem do budynku pali kilku rezerwistów,
przyglądają się nam. Upał.
Na skraju na placu pracują żołnierze w bluzach w kolorze błota
i wypchanych bryczesach. Takie mundury nosili nasi dziadowie za drugiej
wojny światowej. Żołnierzy jest sporo, rozrzucają żwir szuflami. Na ich
twarzach maluje się pokora i otępienie. Tumany kurzu wzbijają się i opadają
na bose stopy. Niektórym między paluchami ropieje rozdrapana egzema,
krople krwi ściekają po zakurzonych stopach i zastyga na kamieniach. Nikt
jednak nie przestaje pracować, wszyscy kopią. Słychać tylko szurgotanie
żwiru. Żołnierze pracują posłusznie, jak jeńcy wojenni w obozie.
Stoimy pośrodku placu, na naszych nowych mundurach i błyszczących
butach osiada kurz. Zauważam to kątem oka i przychodzi mi do głowy, że
odtąd moje buty będą już zawsze szare.
– Dlaczego oni wszyscy są na bosaka, co? – pyta Ryży. – Chłopaki,
dlaczego oni są na bosaka?
– Cholera, gdzie my jesteśmy – szepcze Zelikman. – To jest wojsko?
Witka Zelikman jest krótkowidzem; wygląda jak mały zbity konik.
Wszyscy boimy się fali, ale wykształcony, oczytany Ziuzik wyjątkowo źle
znosi baty, przez pół roku szkolenia nie zdołał przywyknąć do bólu, nie
umiał się przyzwyczaić, że jest niczym, pieprzonym śmieciem, gównem.
A tutaj dostaniemy nieźle w dupę, w tym pułku fala jest pioruńska, to widać
od razu. Tam, za górami, dzieje się coś strasznego, więc nikt nie zwraca tu
uwagi na żołnierzy.
– Czegoś się spodziewał, to przecież nie szkolenie, tylko jednostka
frontowa – odpowiada Żiż. Rozgląda się na boki i też czuje się nieswojo.
Żiż to mały, śmieszny żołnierzyk, ma jakieś półtora metra i tonie w kurtce
po kolana. Każdy mundur jest na niego za duży o co najmniej trzy numery.
Na szkoleniu ochrzcili go Szlufka i ta ksywka idealnie do niego pasuje.
Szlufka to taki mały skórzany pierścień, w który wsuwa się koniec
żołnierskiego pasa, żeby się nie majtał. Szlufka jest największym żarłokiem
w naszej kompanii, mógłby żreć przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Tyle samo mógłby spać. Czasami udaje mu się połączyć te dwie czynności.
Co się dzieje ze wszystkim tym, co zjada, pozostaje dla nas zagadką –
Szlufka wciąż jest mały i chudy jak płotka. Ma śniadą skórę i ogromne
wargi-pierogi, przez co jego krasnodarska wymowa jest wyjątkowo miękka,
wychodzi mu „śkólenije”.
– Tu na pewno ścięki tsieścią – sepleni.
Podchodzi do nas jakiś kapitan.
– Chodźcie! – szczeka krótko i prowadzi nas wzdłuż placu. Idziemy za nim
dwójkami w milczeniu.
Bosi żołnierze rzucają żwir.
Kapitan doprowadza nas do sztabu, który znajduje się za budynkiem
koszar, w kącie, na odludziu. Osiem sztabowych pałatek przykrytych siatką
maskującą tworzy krótką uliczkę.
Sporo tu ludzi. Wielu lekko rannych w świeżych bandażach. Słychać
rozmowy o dodatkach wojennych, dietach i wypłacie zasiłków
pogrzebowych. Jakiś sierżant z podwiązaną zabandażowaną ręką cały czas
próbuje dowiedzieć się czegoś o jednorazowym zasiłku w razie odniesienia
ran. Łapie za rękaw każdego, kto mu się napatoczy, i strasznie się jąkając,
krzyczy prawie, prosi, by odpowiadać mu równie głośno, i pokazuje swoje
ucho: „K-kontuzja”. z ucha wystaje kawałek waty z brunatną, zaschniętą
krwią. Sierżantowi w żaden sposób nie udaje się dopowiedzieć swojego
pytania do końca, za każdym razem macha ręką i odchodzi. Wygląda, jakby
się upił, wzrok ma obłąkany i okrutny i czasami mocno się zatacza. Spod
bandaży wystają brudne palce z długimi paznokciami. Sierżant rozciera palce
drugą ręką, czasami porusza nimi i marszczy się z bólu.
Kapitan prowadzi nas do jednej pałatki. Wpisują nas na listy jednostki
i aprowizują.
– Patrz. – Szlufka ciągnie mnie nagle za rękaw.
Na odludziu, między koszarami a sztabem stoją dwa bojowe wozy
piechoty schowane pod brezentem. w jednym, nie całkiem przykrytym, spod
płachty zwisa porwana gąsienica i widać część wału napędowego. Jest
nadpalony, czarna opona skręciła się na nim jak skwarki. Wieżyczka wozu
jest oderwana.
– Widziałeś? – pyta Szlufka. – Myślisz, że oni...
Nic nie myślę. Robi mi się niedobrze.

Zapada zmrok. Siedzimy na stołkach przy otwartym oknie. Kapitan


przyprowadził nas tu ze sztabu i rozkazał czekać. Nikt do nas nie podszedł.
No to czekamy. Sami nie wiemy na co. Pewnie na odprawę, już jest wpół do
dziesiątej wieczorem. w koszarach nikogo więcej nie ma, ani żołnierzy, ani
oficerów. Cały dzień przesiedzieliśmy na stołkach.
– Kurwa, ale jestem głodny – mówi Osipow. – Ciekawe, czy jutro dadzą
nam żreć?
– Nie należy się – odpowiada wszystkowiedzący Szlufka. – Aprowizacja
przysługuje dopiero po dwudziestu czterech godzinach, czyli jutro na kolację.
Sami wiemy, że się nie należy, ale jesteśmy tak głodni, że żołądki
przyschły nam do kręgosłupów.
Od okna czujemy intensywny zapach trawy, grają cykady. Step zaczyna
się zaraz za koszarami i ciągnie się po sam masyw górski, ledwie widoczny
teraz na tle czarnego nieba. Za dnia w tamtą stronę śmigłowce odlatywały
parami. Teraz z lotniska na nocne bombardowanie startują ciężkie
szturmowce. Bombardują Czeczenię całodobowo, huk wybuchów dociera aż
do nas. Czasami widać też eksplozję.
Szlufka po raz pierwszy widzi, jak samoloty startują w ciemności.
Oczarowuje go to widowisko. Płomienie z dysz silników rozpędzają się na
pasie startowym – coraz szybciej i szybciej, potem huk zagłusza pozostałe
dźwięki i samolot unosi się, zatacza koło nad Mozdokiem i doczekawszy się
drugiego, odlatuje do Czeczenii. Myślę o tym, że to odlatuje czyjaś śmierć,
każdy z tych pilotów zabił już przynajmniej jednego człowieka i z pewnością
zabije więcej. Może nawet zaraz, dzisiejszej nocy.
W pułku zaczyna się wieczorny spacer. Samotna kompania, bardzo
kiepsko sformowana, około czterdziestu ludzi, nie więcej, opuszcza koszary
i chodzi rzędem po placu. To ci sami żołnierze, którzy dzisiaj kopali na
bosaka. Wciąż nie mają butów, ale nie są już bosi, każdy dostał żołnierskie
chodaki – kawałek gumy na dwóch paskach skaju przyszytych na krzyż.
Takie klapki są bardzo niewygodne i zupełnie nie nadają się do marszu,
można w nich boleśnie obetrzeć nogi.
– Kompania! – Na komendę młodego sierżanta kompania reaguje trzema
krokami marszowymi. Chodaki głucho klapią po placu, nie słychać
wyraźnego kroku. Niektórym spadają z nóg, lecą na boki. Żołnierze
maszerują boso.
– Spocznij! – wrzeszczy sierżant. – Wy co, pedały, nie umiecie
maszerować w szyku? Już ja was nauczę! Kompania!
Znów trzy kroki i znów nic z tego nie wychodzi. Teraz już prawie połowa
kompanii jest bosa, żołnierze plaskają piętami po asfalcie.
– Kompania! – sierżant znowu wykrzykuje komendę i żołnierze znowu
z całej siły walą piętami o plac, marszcząc się z bólu.
– Świnia. Przecież całkiem sobie nogi rozbiją – mówi Osipow. – Kość
zaropieje, potem tego nie wyleczysz.
Andriucha wie, co mówi. Stopy ropieją mu już od pół roku i każda zmiana
bielizny to dla niego męka. Onuce przywierają do mięsa i musi je odrywać.
Do wieczora zbiera mu się w butach po pół szklanki ropy z limfą. Nie biorą
go jednak do szpitala, bo wszyscy mają taki problem – w armii każdy ropieje.
Normalna sprawa. Odwieczna żołnierska przypadłość – zapalenie skóry. I ja,
i Ziuzik, i Szlufka mamy stopy pokryte ropiejącymi wrzodami. Ale
Andriucha na obu nogach nie ma skóry od kolana po piętę.
– Dlaczego jest ich tak mało? – pyta Witka.
– Niedługo będzie jeszcze mniej – mówi Osipow. – Ta świnia zaraz
połowę oddziału wyśle do szpitala.
– Śpiewać! – rozkazuje sierżant.
W szyku zaczynają śpiewać. Ładny wysoki głos unosi się nad
maszerującym oddziałem, chłopak nieźle śpiewa, wyraźnie ma talent;
dziwnie brzmi ten doskonały głos pośrodku pustego placu, po którym
maszeruje pół oddziału bosych, zmordowanych żołnierzy.
– Może też chodźmy na spacer – proponuje Witka. – A co, jeśli o nas
zapomnieli? Zaraz przyjdzie dowódca pułku na wieczorny apel.
Bardzo wątpimy, że ktoś się nami zainteresuje, w pułku nie ma pewnie
teraz ani jednego oficera, ale na wszelki wypadek postanawiamy pójść na
plac – może jednak ktoś ze sztabu obserwuje marsz. Na placu nie ma już
nikogo, wszyscy się rozeszli, oddział piechoty także zniknął.
– Ej, żołnierze, chodźcie no tu – wołają nas z jednej bramy.
– Doigraliśmy się – syczy Szlufka do Zelikmana. – Teraz nam dadzą
popalić. Trzeba było siedzieć i się nie wychylać! Nigdzie nie idziemy,
zawracaj.
Ignorujemy krzyki, udajemy, że nie są skierowane do nas, i bardzo szybko
wracamy do koszar. w bramie rechot.
Lecimy na pierwsze piętro, szybko się myjemy i nie włączając światła,
kładziemy się spać. Pod kocami nie ma prześcieradeł, nie ma też poszewek
na poduszki. Materace są tak zakurzone, że ręce i twarz natychmiast robią się
brudne.

Śnią mi się śmigłowce. Cicho krążą po niebie wysoko nad Moskwą, nad
Taganką, nad moim domem, wysypują się z nich wesoło srebrzyste ulotki.
Ludzie się cieszą, wyciągają ręce do góry i chwytają kartki. Moja mama stoi
na balkonie i też wyciąga ręce do nieba. Próbuje złapać ulotkę z moim
portretem, ale rzuca mną w te i we w te, jak bielinkiem kapustnikiem, znosi
mnie w bok. Uśmiecham się. „Mamo – mówię – co ty robisz? Przecież to nie
ulotki, to worki z trupami, nie widzisz? Czyżbyście wszyscy nie widzieli, ilu
nas jest martwych? Przecież tam jest wojna, a wy nic o tym nie wiecie.
Dlaczego?” „Ja wiem – mówi mama – ciebie już zabili”. „Nie, jeszcze żyję.
Pamiętasz, pisałem ci, że żyję i że mnie nie zabiją. Na razie jestem jeszcze
w koszarach, mamo, i wszystko u mnie dobrze. Dużo tu ludzi, nie jestem
sam, u nas wszystko w porządku. No, popatrz”. Koszary wypełniają się
hałasem, gwarem, trzaskają drzwi, jacyś ludzie chodzą po budynku, włączają
światło, pobrzękują bronią. Widzę to przez sen, myślę, że to wciąż mi się śni.
„Widzisz, mamo, oni wszyscy są martwi. Byli w Czeczenii. A ja jestem
jeszcze w Mozdoku, żyję...”
W następnej chwili skopują mnie z łóżka, lecę na podłogę. Na mnie pada
Osipow.
– Wstawać, kurwy!!! – drze się ktoś nad nami. Skaczemy na równe nogi
i wyprężamy się na baczność.
Osipowa walą w szczękę, mnie kopią w ucho. Padając, zdążyłem
zauważyć, jak tłuką głową Ziuzika o poręcz łóżka, potem dostaję cios w splot
słoneczny i już bez świadomości lecę na podłogę, próbując złapać oddech...

Pierwszy raz bili mnie dziewiątego maja, w Dzień Zwycięstwa. Wtedy


w koszarach zapanował zupełny rozgardiasz.
Skopywali nas z łóżek i bili przez całą noc. Nad ranem, kiedy zwiadowcy
zmęczyli się już biciem, kazali nam robić przysiady. „Długi, odliczaj” –
powiedział wtedy Bokser i liczyłem na głos. Ja i Osipow zrobiliśmy
najwięcej przysiadów – trzysta osiemdziesiąt cztery. Mocno opieraliśmy się
jeden na drugim i nasz pot mieszał się, ściekał po nogach i kapał na surowe
deski podłogi. Wkrótce mieliśmy pod sobą kałużę. Po nogach Andriuchy
ściekała też ropa z krwią, popękały mu wrzody. Ćwiczyliśmy mniej więcej
godzinę. w końcu Bokser znudził się i tym, więc powalił nas dwoma krótkimi
ciosami.
Od tej pory bili mnie wszyscy, zaczynając od szeregowca i kończąc na
zastępcy dowódcy pułku, podpułkowniku Pilipczuku. Lub po prostu Czaku.
Nie bił mnie jeszcze tylko generał. Zapewne dlatego, że w naszym pułku nie
ma generałów.
Noc. Siedzę na tyłach koszar, palę i obserwuję, jak na pasie startowym
rozpędza się i startuje szturmowiec. Absolutnie nie wolno mi wrócić do
koszar. Dziś do wieczora miałem przynieść Timosze sześćset tysięcy rubli,
a nie mam skąd ich wytrzasnąć. Dostaję osiemnaście tysięcy, ale za to mogę
kupić ledwie dziesięć paczek papierosów. w kraju mamy inflację i pieniądze
cały czas tracą na wartości. Tak jak nasze życie.
Jakunin i Ryży wiedzą, skąd wziąć sześćset kawałków, ale nikomu nie
powiedzą. Niedługo uciekną, każdy, kto zdobędzie pieniądze, ucieka z tego
pułku, z tego diabelnego lotniska, na którym cały czas lądują okopcone
śmigłowce. My i to pole jesteśmy nierozłączni i prędzej czy później wszyscy
na nim skończymy. Już to wiem.
Z naszej kompanii czternastu jest na samowolce. Samowolka to oddalenie
się bez zgody dowództwa. Młodzi uciekają setkami, idą w step prosto
z łóżka, boso, w kalesonach, bo nie mają już siły dłużej znosić nocnych
tortur. Zwiał nawet jeden sierżant, którego po studiach wzięli do wojska na
dwa lata. w naszej kompanii zostało tylko ośmiu ludzi. Nas pięciu i trzech
miejscowych – Mętny, Pinokio i Chariton.
Stacjonujemy razem ze zwiadem. Zwiadowcy traktują nas jak swoich
osobistych niewolników i dręczą bez powodu.
Wypluwam paproch tytoniu na asfalt. Ślina jest słona, z krwią – zęby już
dawno mam rozbite, ruszają się. Nie mogę jeść nic twardego, z trudem żuję
chleb. Kiedy w kantynie zamiast chleba wydają suchary, jem tylko zupę.
Wszyscy tak mamy. Nie możemy żuć, nie możemy odetchnąć pełną piersią –
pięści rezerwistów tak urządziły nasze klatki piersiowe, że stały się jednym
wielkim siniakiem i oddychamy po trochu, z trudem płytko wciągając
powietrze.
– W armii tylko przez pierwsze pół roku jest ciężko – uważa Pinokio –
a potem już po prostu nie boli.
Przywieźli nas do tego pułku trzy tygodnie temu. Trzy tygodnie, a wydaje
się, że minęła już wieczność.
Cholera, gdyby tylko udało mi się wtedy przekonać majora, żeby przełożył
moją kartę do drugiej teczki, wszystko byłoby inaczej. Ale major włożył
moją kartę do tej teczki, do której włożył, i jestem tutaj. Może to i lepiej.
Może Kisiel i Wowka są już martwi, a ja wciąż żyję. Przeżyłem jeszcze trzy
tygodnie – a to cholernie długo, tyle już wiemy.
Na pasie startowym rozpędza się kolejna para szturmowców. Ciekawe,
czemu piloci walczą? Przecież nikt ich nie zmusza. Nie są mną, są wolni. Ja
nie mogę nigdzie stąd wyjechać, muszę jeszcze odsłużyć półtora roku.
Dlatego siedzę na tyłach budynku i patrzę, jak szturmowce przygotowują się
do startu. I myślę, co powiedzieć Timosze, żeby bił mnie trochę słabiej.
Samoloty startują z takim rykiem, że w koszarach drżą szyby w oknach,
potem zakręcają i odlatują w noc, dwa żarzące się punkciki.
Zaciągam się ostatni raz, gaszę papierosa i wchodzę na pierwsze piętro.
– No co, przyniosłeś? – pyta Timocha, wysoki, smagły chłopak z dużymi
cielęcymi oczyma. Siedzi w kanciapie z nogami na stole i ogląda telewizję.
Stoję przed nim, wpatruję się w podłogę i milczę. Staram się go nie drażnić.
Kiedy pytają cię o coś, czego nie zrobiłeś, najlepszą taktyką jest stać
pokornie i milczeć. To się nazywa „włączyć przygłupa”.
– Co nic nie mówisz? Przyniosłeś?
– Nie – odpowiadam ledwie słyszalnie.
– Co? Nie przyniosłeś?
– Nie – mówię.
– Dlaczego?
– Nie mam pieniędzy.
– Ja się ciebie nie pytam, chuju, czy masz pieniądze! – wrzeszczy
Timocha. – Gówno mnie obchodzi, co masz, a czego nie! Pytam, dlaczego
nie przyniosłeś sześciuset kawałków!
Wstaje i uderza mnie pięścią w nos, od dołu, mocno. w przegrodzie
nosowej chrupnęło, na wardze czuję coś ciepłego i lepkiego. Zlizuję krew
i spluwam nią na ziemię. Drugi cios dostaję pod oko, potem w zęby. Walę się
na podłogę z jękiem. Nie mogę powiedzieć, że boli śmiertelnie, ale lepiej
padać jak najczęściej i najmocniej, wtedy szybciej kończy się lanie.
Tym razem Timocha wkurzył się nie na żarty. Kopie mnie i wrzeszczy:
– Dlaczego nie przyniosłeś pieniędzy, pedale? Dlaczego nie przyniosłeś
pieniędzy? – Zmusza mnie, bym się podniósł, i kiedy wstaję, uderza mnie
brudną szczotką do butów w zęby. Cios jest silny, głowa leci mi aż na łopatki
i na chwilę tracę orientację, lewa ręka ugina się, padam na łokieć. z rozbitych
warg na podłogę obficie leje się krew. Spluwam krwią i pastą, którą
zeskrobałem zębami ze szczotki. – Odliczaj! – wrzeszczy.
Prostuję się i liczę na głos. Krew bryzga na podłogę. w telewizji pokazują
wiadomości, mówią coś o Czeczenii. Do Władykaukazu przybył dowódca
armii na inspekcję. Wyraził zadowolenie z przygotowania bojowego
i dyscypliny wojsk. Jutro dowódca zamierza odwiedzić nasz pułk, sprawdzić
tu dyscyplinę. z pewnością wyrazi zadowolenie z bojowego
i dyscyplinarnego szkolenia również w naszym pułku.
W końcu Timocha się męczy. Rozkazuje przynieść szmatę i wytrzeć krew.
Wycieram deski, ale krew zdążyła już wsiąknąć w drewno, tworząc dość
widoczną plamę.
– Co ty, kutasie, chcesz mnie wydać? – chrypi Timocha i wali mnie dłonią
w czoło. – Po kiego chuja zbryzgałeś tu wszystko swoją kurewską krwią,
gnoju? Wycieraj! Daję ci jeszcze tydzień czasu, kumasz? Za tydzień jadę na
przepustkę. Jeżeli nie będzie pieniędzy, jak wrócę, to cię zabiję. Czas leci.
Idę do budynku i siadam na łóżku. Trzeba wytrzymać jeszcze tydzień.
Timocha wróci z urlopu za dwa-trzy miesiące, nie wcześniej, nikt wcześniej
nie wraca, a trzy miesiące to bardzo dużo, to prawie pół życia i nie wiadomo,
co się wydarzy przez ten czas.
Nakrywam się zakurzonym, brudnym kocem. z sześćdziesięciu łóżek
w pustych koszarach posłane są tylko cztery – Ziuzika, Szlufki, Osipowa
i Jakunina. Ryżego nie ma.
– Bił? – mlaska Szlufka spod koca. Od bicia jego wargi przypominają dwa
fioletowe pierogi.
– Bił – mówię i smaruję się pastą do zębów pod okiem.
Tego nauczyliśmy się jeszcze podczas szkolenia, wypróbowany środek na
siniaki. Gdyby jutro moje oko spuchło, Timocha da mi jeszcze większy
wycisk, bo powie, że jestem kabel i chcę go w ten sposób wydać. Chociaż
w naszym pułku nie ma ani jednego młodego, który nie miałby obitej twarzy.
Rozwalone wargi ćmią nawet przez sen.

Myję podłogę, mam dyżur. w kanciapie oficerowie piją od wieczora.


Dowódca kompanii zwiadowców, porucznik Jelin, jest już bardzo pijany,
grubo ciosana twarz opada mu na ramię, puste oczy są pozbawione wyrazu,
tylko w źrenicach płonie nienawiść.
Automat leży na jego kolanach; Jelin metodycznie strzela w sufit. Taki ma
zwyczaj – kiedy pije, siada w fotelu i strzela w sufit. To na pewno od
kontuzji. Mówią, że wcześniej był wesołym, uśmiechniętym facetem. Potem
pod Samaszkami zginęło mu pół kompanii. Potem sam wyleciał na beteerze.
A potem jeszcze raz, zdaje się. Teraz Jelin jest najbardziej pomylonym
oficerem w pułku. Wcale nie rozmawia, komendy wydaje pięściami. Ma
wszystko gdzieś – życie żołnierzy, życie Czeczenów, swoje życie. Nie bierze
jeńców, zarzyna ich własnoręcznie – dokładnie tak, jak oni zarzynają naszych
– przyciska nogą głowę do ziemi i podcina gardło. Marzy tylko o jednym –
żeby zawsze była wojna i żeby na tej wojnie było kogo zabijać. Cały sufit
w kanciapie podziurawiony jest jak durszlak, tynk niczym deszcz sypie się
Jelinowi na włosy, ale on ma to gdzieś. Metodycznie strzela do góry.
Obok niego siedzi mały Ormianin, czołgista. To dowódca batalionu
czołgowego, major Arzumanian, widziałem go parę razy. On też był lekko
ranny. Wódka go nie bierze, podniesionym głosem opowiada Jelinowi
o walce w Bamucie:
– Dlaczego nie pozwolili nam dodusić tej pieprzonej wiochy? Co? Kto nas
zdradził? Co? Zagnaliśmy ich już w góry, wystarczył jeden skok, jeden rzut –
i nagle odwrót! Dlaczego? Dlaczego? Do szkoły mieliśmy dwieście metrów,
zajęlibyśmy szkołę i już, wioska jest nasza! Kto kupił tę wojnę, kto za nią
płaci? Mam trzydzieści dwusetek, rozumiesz, trzydzieści! Trzy maszyny
spłonęły! Jadę teraz szukać ludzi, wezmę nowych młokosów i co, z nimi
mam wojować? Oni przecież ni chuja nie umieją, ciśniesz ich i ciśniesz, a oni
tylko zdychają na pęczki. Kto powinien za to odpowiedzieć, co? Jelin?
Jelin szlocha i strzela w sufit.
Nowa kolejka. Wlewana do szklanek wódka orzeźwiająco gulgoce. Czuję
jej zapach, zapach niewiarygodnej siwuchy. Wódkę pędzą tutaj, w Mozdoku,
w cegielni w Kirzaczu, i kosztuje kopiejki. Każdy żołnierz zna kilka domów
w okolicy, w których można tanio kupić wódkę kradzioną z fabryki. Po tę
butelkę leciałem ja.
Myję podłogę przed otwartymi drzwiami kanciapy i staram się nie robić
hałasu, żeby mnie nie zauważyli. w wojsku najważniejsze to być
niewidocznym, wtedy mniej biją i mniej męczą. A jeszcze lepiej w ogóle
spieprzać, jak Ryży – już od paru dni nie pokazuje się w koszarach. Żyje
gdzieś w stepie jak pies. Przychodzi do pułku tylko po żarcie. Widziałem go
parę razy nocą koło kantyny.
Jednak mnie zauważają.
– Ej, żołnierz – woła mnie Arzumanian – cho no tu.
Podchodzę.
– Czego wy, kurwy, zdychacie, co? Czego was uczą na szkoleniu, jak
umiecie tylko zdychać? Ciebie czego uczyli? Uczyli cię strzelać czy nie? –
pyta mnie.
Milczę.
– Co nic nie mówisz, baranie!
– Tak – odpowiadam.
– Ta... i ile razy strzelałeś?
– Dwa.
– Dwa razy. Kurwy... Przyjdziesz do mnie na czołgistę? Chodź, jutro
polecisz ze mną do Szali. Tam zrobią z ciebie zapiekankę. I ze mnie też. Co?
Polecisz? Jelin, daj mi go.
Stoję przed nimi spocony, z podwiniętymi mokrymi rękawami i szmatą
w ręku, pociągam nosem i milczę. Nie chcę lecieć z kontuzjowanym
majorem do Szali i stać się tam zapiekanką. Chcę zostać tu, dostawać łomot
i żyć.
Boję się, że Jelin naprawdę mnie odda. I chociaż nie jestem jego
żołnierzem, nikt nie będzie na to patrzył. Machnie ręką i po wszystkim,
z Bogiem.
Jelin patrzy na mnie ciężko spode łba. Kiepsko już kojarzy. Zaraz będzie
bić.
Czołgista nagle mięknie. Poluzowuje mu się sprężyna, rozsiada się
w fotelu.
– Chuj z tobą – macha ręką – i tak nie wleziesz do czołgu, za wysoki
jesteś.
Wychodzę i ponieważ Jelin mnie nie zatrzymał, opuszczam koszary.
Siadam na tyłach budynku, odpalam papierosa i patrzę na lotnisko. Gdyby
tak podkraść się do nich do kabiny i odlecieć w pizdu. Albo jeszcze lepiej
przejść do lotników. u nich to jest życie. Tam w koszarach są sami oficerowie
i dwudziestu żołnierzy. Piloci ich nie biją, cały czas dokarmiają, a roboty
mają tyle, co pościelić łóżka i umyć podłogi.
Właściwie ja też nie mogę narzekać, dzisiaj moja szczęśliwa noc. Nie bili
mnie i nie zabrali do Szali.

Ryży i Jakunin znaleźli jednak pieniądze. Ze spalonego bewupa wzięli


pompę paliwową wysokiego ciśnienia, i sprzedali ją Grekowi. Grek to
robotnik, mieszka w baraku i tynkuje koszary. Oprócz tego jest łącznikiem
między żołnierzami i rynkiem zewnętrznym, ubija swój niewielki interesik na
tej wojnie. Na tej wojnie wszyscy ubijają swój interes.
Grek skupuje wszystko jak leci, z wyjątkiem broni, i przeprowadza na
wolność. Taka pompa to bardzo chodliwy towar, instaluje się je nie tylko
w sprzęcie wojskowym, ale i w zwykłych dieslowskich ciężarówkach.
w pułku można kupić taką za pół ceny.
Ryży oddał pompę Grekowi za okrąglutkich sześćset tysięcy. Nie da tych
pieniędzy Timosze. Zamierzają zbiec po południu i namawiają Szlufkę, żeby
szedł z nimi. Ten od razu się zgadza.
Stoimy w kolejce przed kantyną i czekamy, aż nas wpuszczą. Szlufka stoi
przy mnie, nic nie mówi, ale wiem, że po obiedzie Jakunin i Ryży czekają na
niego na lotnisku. Odeszli z pułku rano i nie pokazali się nawet na śniadaniu.
– Szlufka, nie zostawiaj mnie tu – mówię – nie zostawiaj mnie samego,
przecież mnie tu całkiem ubiją. Słyszysz? Zostaliśmy we dwóch. Kisiel
pojechał, Wowka pojechał, chociaż ty mnie nie zostawiaj, co? Weźcie mnie
ze sobą, pójdę z wami, znajdę pieniądze. Nie zostawiajcie mnie tu samego,
musimy trzymać się razem, musimy się wspierać, inaczej nas tu zabiją.
Dlaczego uciekacie, trzeba się zebrać i odpłacić zwiadowcom, co?
Chwytam go za rękaw i gadam różne bzdury. Strasznie się boję zostać
sam. Teraz biją nas pięciu, razem łatwiej znosić te tortury.
– Samolot jest dzisiaj wieczorem – mówi Szlufka, wyrywając rękaw – nie
zdążysz zdobyć pieniędzy.
Szlufka wydaje mi się niesamowitym fuksiarzem. Jakunin i Ryży biorą go
ot tak, po prostu, on nic nie zrobił, niczego nie zwinął. Wszyscy próbujemy
wyrwać się z tego pułku, a jemu udało się to bez żadnego wysiłku. Nie mam
pojęcia, jak zniosę to wszystko sam. Witka się nie liczy, Andriucha owszem,
on zostaje, ale dwaj to za mało, na dodatek jest w innym oddziale, a ja czuję
niewiarygodną samotność.
Jakunin i Ryży spieprzyli we dwójkę. Nie wzięli Szlufki, nie starczyło
pieniędzy na trzech. Zostajemy.

Teraz Timocha domaga się pieniędzy ode mnie i Ziuzika. Siedzimy na tyłach
budynku, ja palę, Ziuzik podważa patykiem świeżo położone kafelki.
Na placu zaczyna się poobiedni apel, słychać werbel, dyżurny pułku
przepytuje ustawionych w szeregu żołnierzy z wiedzy o obowiązkach
dyżurnego.
Musimy wytrzymać jeszcze dwa dni. Pojutrze Timocha wyjeżdża na
przepustkę. Dwa dni to kurewsko długo, jeśli mierzyć czas obitą gębą.
– No, co robimy? – pyta Ziuzik.
– Nie wiem – odpowiadam – trzeba coś sprzedać.
– Co?
– Nie wiem.
Nie mamy zupełnie nic na sprzedaż, żadnego sprzętu, żadnej broni. Nie
możemy też niczego ukraść, nie wiemy po prostu gdzie.
– Nie wiem, Ziuzik, chodź, sprzedamy naboje.
– A skąd je weźmiemy? – pyta. – Służbę mamy dopiero jutro, a Śmieszny
nie otworzy magazynu amunicji.
Magazyn zamknięty jest na zwykły zamek, klucze ma dyżurny kompanii.
Dzisiaj padło na Śmiesznego (zmieniamy się po kolei na służbie ze
zwiadem). Dyżurny może brać amunicję i broń według własnego widzimisię
– ile chce. Nikt nie kontroluje wyposażenia wojskowego. Naboje leżą po
prostu na kupie w kącie i nikt nigdy ich nie liczy. Jutro, kiedy obejmę służbę,
będziemy mogli sprzedać ich tyle, ile uniesiemy, ale cały problem polega na
tym, że pieniądze musimy mieć na jutro rano.
– Nie wiem – mówię. – Może u Sani w beteerze coś jest?
Wczoraj Kosołapy Sania kazał mi umyć jego beteer i pod wieżyczką
widziałem sportową torbę wypchaną po brzegi taśmami. Sania zostawił ją
sobie. Ryzykowne oczywiście, zabije nas, jeśli się dowie, ale nie mamy
wyjścia.
Czekamy do obiadu. Kiedy zwiad wchodzi do kantyny, włażę do beteera.
Torba stoi pod wieżyczką, tam gdzie ją widziałem. Od razu się zorientuje, kto
zabrał naboje.
Otwieram torbę. Kurwa! To wcale nie taśmy z amunicją, tylko naboje do
szybkostrzelnego trzydziestomilimetrowego działka zamontowanego
w bewupie. Są o wiele większe i nie cieszą się zbyt wielkim popytem, trudno
je sprzedać, Czeczaki nie mają za dużo takich działek. Mimo to biorę dwie
sztuki na próbę – jeden rozpryskowy i jeden zapalający.
Wieczorem idziemy do Mozdoku. Nasz pułk nie jest ogrodzony i do
miasta można się urwać prosto z koszar. Żołnierze szlajają się po stepie jak
bezdomne psy, nikt ich nie liczy i nie pilnuje. Możesz tygodniami nie
pokazywać się w koszarach i nikt się nie będzie czepiał. Mogą cię zabić,
sprzedać do niewoli, uprowadzić, nikt się o tym nie dowie. w naszym pułku
jesteśmy jakby samodzielni – dowództwo ma ważniejsze rzeczy na głowie od
takiej drobnostki jak żołnierze.
Chodzimy wieczorem po ulicach i wszystkim po kolei oferujemy pociski.
Nasza oferta nikogo nie dziwi, wszyscy tu sprzedają broń. Mieszkańcy kręcą
przecząco głowami, dwóch pyta, jakie to naboje, ale słysząc, że do bewupa,
rezygnują. Jeden chłopaczek, może dwunastoletni, pyta, czy możemy
skołować granatniki – muchy, proponuje milion za sztukę. Umawiamy się na
spotkanie pojutrze.
Nie udaje nam się sprzedać nabojów. Stoimy na przystanku autobusowym,
miasto powoli zasypia, ulice pustoszeją. Nocą nikt tu nie chodzi, zbyt
niebezpiecznie. Trzydziestomilimetrowy nabój rozpryskowy ciąży mi
w kieszeni, wyciągam go i rzucam w krzaki za przystankiem. Ziuzik wyrzuca
też swój zapalający.
– No to co robimy? – pytam.
– Nie wiem.
Nie mamy zamiaru wracać do koszar bez kasy. Gotowi jesteśmy przestać
na przystanku choćby i dwie doby, dopóki Timocha nie wyjedzie, byle nie
wracać. I tak nie da nam dziś spać i znowu wygoni po pieniądze. Im bliżej
przepustki, tym bardziej robi się wściekły i tym niecierpliwiej śledzi nasze
poszukiwania.
Na dworcu rusza pociąg. Pasażerski, jedzie nie do Czeczenii, ale w stronę
domu, na północ.
Przechodzimy przez ulicę i idziemy na podwórka. Wałęsamy się bez
określonych planów. Na jednym podwórku stoi samochód. w środku radio.
W mgnieniu oka mam gotowy plan.
– Słuchaj, Ziuzik, popilnuj trochę – mówię.
– A ty co będziesz robić?
– Nic. Stań na czatach.
Ziuzik biegnie za węgieł. Podnoszę z ziemi kamień i rzucam nim w boczną
szybę. Na chwilę pokrywa się pęknięciami podobnymi do pajęczyny, po
czym z hukiem wpada do środka. Szybko wsuwam rękę, otwieram drzwi
i wsiadam. Nie mam pojęcia, jak się kradnie radio z samochodu, w ogóle
w życiu nigdy niczego jeszcze nie ukradłem, ale działam szybko i pewnie,
jakbym całe życie spędził na rabunkach.
– Głośniki, weź głośniki – krzyczy szeptem Ziuzik spod domu.
Wyrywam głośniki z flakami. Łapiemy nasz łup i biegniemy przez drogę
na podwórza.
– To była kradzież – mówi Ziuzik, dysząc ciężko w jakiejś bramie, do
której wpadliśmy, by schować do kieszeni zdobycze. – Jeśli nas złapią,
pójdziemy siedzieć.
– Aha – mówię – i postawią nas do kąta.
Chowam radio za pazuchę, on bierze głośniki i idziemy dalej. Tej nocy
okradamy jeszcze trzy inne samochody. Według moich obliczeń, powinno
wystarczyć.

Dzisiaj Timocha nie skopał mnie z łóżka jak zwykle, tylko potrząsnął za
ramię.
– Wstawaj, chodź, otwieraj magazyn.
– Timocha, nie mam pieniędzy – mówię przez sen. Tej nocy spałem
półtorej godziny, nie więcej. – Jutro znajdę, przyniosę, obiecuję.
– Tak, tak, jutro przyniesiesz. Chodź, otwieraj.
Jestem dzisiaj dyżurnym w kompanii, więc mam klucze do magazynu
amunicji.
– Co, wydać broń? Jedziecie do Czeczenii? – w końcu do mnie dochodzi.
– Ta, do Czeczenii, otwieraj.
Właściwie magazyn powinno się otwierać tylko w obecności oficera
i wyłącznie za pozwoleniem dyżurnego pułku. Jeśli trzeba pobrać lub oddać
broń, dyżurny dzwoni do sztabu i mówi: „Proszę o pozwolenie na otwarcie
magazynu sprzętu wojskowego po to i po to”. „Zezwalam” – mówi dyżurny
pułku i wyłącza sygnalizację na swoim biurku. Po czym przysyła oficera
i w jego obecności dyżurny kompanii wchodzi do składu. Tak to wygląda
w teorii. My nie mamy sygnalizacji, magazyn zamykany jest na zwykły
zamek, klucze zawsze ma dyżurny kompanii. Nikt nigdy nie przychodzi do
nas na kontrolę.
Magazyn to niewielkie pomieszczenie na środku koszar, zastawione
skrzyniami z bronią i amunicją. Za każdym razem, obejmując służbę,
formalnie przeliczamy je z poprzednikiem i podpisujemy protokół przejęcia.
Odpowiadam teraz za prawdziwy arsenał. w kilku skrzyniach leży
czterdzieści osiem automatów, mniej więcej trzydzieści much, dwanaście
karabinów snajperskich SWD, cztery granatniki przeciwpancerne RPG-7,
granaty, bagnety, magazynki, ciasno nabite taśmy z nabojami, tłumiki i inne
wojskowe barachło. w rogu leży wielka kupa paczek z nabojami, nikt ich nie
liczył, ale za każdym razem podpisujemy dwanaście tysięcy sześćset
dwadzieścia siedem sztuk. Wczoraj wieczorem też podpisałem, że przejąłem
od Śmiesznego całą tę amunicję na przechowanie, ale nie ma to żadnego
znaczenia, bo każdy dziadek może zabrać mi klucze i wziąć z magazynu co
dusza zapragnie.
Timocha, Kosołapy Sania i jeszcze kilku ludzi wchodzi ze mną do
magazynu. Siadam przy stole i otwieram dziennik wydanej broni i amunicji.
Jestem gotów zapisać numery skrzyń, które biorą ze sobą na wyjazd.
Ale nikt nie zamierza pobierać ode mnie broni. Zwiadowcy kręcą się, po
kolei otwierają wszystkie skrzynie, układają na ziemi dwie muchy, kilka taśm
z nabojami, granaty i paczki z nabojami kaliber 5,45. Wszystko to wpychają
do torby sportowej, dwóch bierze ją na uszy i biegiem wynoszą z koszar.
w magazynie zostaję tylko ja i Timocha.
– Niczego nie widziałeś – mówi. – Rozumiesz?
– Tak – mówię. w rzeczywistości nic jeszcze nie rozumiem i podaję mu
dziennik: – Masz, podpisz się, potem wpiszę numery much.
Timocha uderza mnie w szczękę, potem kopie w brzuch. Zginam się wpół.
– Debil – mówi Timocha. – Nic nie widziałeś. Muchy wpisz do bojowych.
Wiesz jak?
– Wiem – wyduszam w stronę bioder Timochy. Uderzył mnie bardzo
mocno i nie mogę się wyprostować.
Odchodzą. Łapię oddech, pełznę do stołu i otwieram Księgę odbioru
i zdania broni. Szukam pustych rubryk z poprzednich dni. Znajduję jedną
i wpisuję tam dwie ukradzione muchy. Wychodzi na to, że dziesiątego lutego
te dwie muchy odleciały do Czeczenii, oto podpis Jelina, przyjął je. Nikt nie
będzie pytał, gdzie podziały się potem – wystrzeliły i już. I tak jutro magazyn
przejmuje ode mnie Śmieszny, a on przejmie wszystko. A pojutrze ja od
niego.
Nie zwracam szczególnej uwagi na naboje i granaty, zamykam księgę
i wychodzę z magazynu.

Nie wyszło im z nabojami. Kiedy Śmieszny i Chariton nieśli torbę do


Mozdoku, zaryli prosto w ogromny brzuch Czaka. Ten przycisnął ich w kącie
pałatki i dał im taki wycisk, że zapomnieli, jak się nazywają.
Najmocniej bił Śmiesznego. Bił go i wrzeszczał:
– Jasne, łącznościowiec to gówno – ryczał Czak – ale ty jesteś zwiadowca!
Dlaczego tu trafiłeś, co? Co ty, ochujałeś? A gdyby tu teraz była komisja
z okręgu, też byś na dowodzącego wpadł? A gdyby Czeczaki? Jak ty
pójdziesz na zwiad? Jak ty będziesz walczyć, półpedale?
Nas, łącznościowców, nawet dowództwo nie uważa za ludzi. Nie ma co
gadać, kompania łączności 429. pułku wojsk zmechanizowanych to
najbardziej udręczona jednostka w całym Okręgu Północnokaukaskim.
Można nami wozić wodę, kopać buciorami, zmuszać nas do rodzenia kasy,
łamać nam szczęki, dziurawić głowy taboretami – bo to mało wesołych
żarcików wymyśli wojskowy służący w Rosyjskich Siłach Zbrojnych – a my
tylko stękamy i robimy, co każą.
W cywilu, kiedy opowiadali mi o fali, myślałem, że nie zdołam tak żyć. Po
prostu nie wytrzymam. Ha! A gdzie niby, do kurwy nędzy, mam się
podziać?! Albo się powieś, albo dostawaj w ryja – tylko taki mam wybór.
Teraz to ja nie takie rzeczy mogę...
A w tej chwili Chariton i Śmieszny siedzą w sztabie i piszą wyjaśnienie.
Nikt nie potrzebuje tej pisaniny, nikt nie będzie wszczynał sprawy.
Zaczęłyby się kontrole, najechałaby nas Federalna Służba Bezpieczeństwa,
żeby wyjaśnić, jak to się stało, że torba amunicji znalazła się u dwóch
debilnych żołnierzy, ani chybi kogoś by zdegradowali albo i wsadzili. Po co
to komu? A tak ich po prostu zleją, w koszarach dołożą im jeszcze Timocha
i Bokser, i na tym cała sprawa się skończy.
Rozwalona gęba jest znacznie lepsza niż dwanaście lat ciężkiego
więzienia.
Mijam rozświetloną pałatkę. Twarz Śmiesznego jest już mocno naruszona,
krew sączy się z warg i kapie na wyjaśnienie, ściera ją rękawem. w rogu stoi
Czak. Zauważam to wszystko kątem oka i idę dalej, do ciężarówki. Dzisiaj tu
będę spać.

Następnego wieczoru zwiadowcom udaje się jednak sprzedać muchy i jedną


torbę. Późną nocą wracają z Mozdoku z pełną siatką żarcia i alkoholu.
Oprócz tego mają duży worek heroiny. w kanciapie zaczyna się impreza.
Przywołują mnie i jak równemu nalewają setkę.
– Zuch chłopak – mówi Timocha – wszystko zrobił, jak trzeba. Pij.
Timocha już lewituje, jego oczy powoli robią się szkliste, widzi mnie już
niewyraźnie. w kanciapie pali się świeca, na stole wala się osmalona łyżka,
Bokser siedzi z wyciągniętą ręką i opaską uciskową w zębach, Sania bierze
działkę.
Wypijam. Wstrętna wódka miejscowej produkcji kupiona w kotłowni, na
dodatek ciepła. Podają mi kanapkę ze szprotką. Potem nie zwracają już na
mnie uwagi, drepcę przez chwilę w miejscu i wychodzę.
Szlufka, Ziuzik i Osipow leżą już na sali nakryci kocami. Mętny i Pincza
gdzieś się włóczą, Chariton ma dyżur.
– No, co tam? – pyta Szlufka.
– Chleją – odpowiadam – nawet mnie dali się napić.
– Kurde – mówi krótkowzroczny Ziuzik i mruży oczy – znowu będą
dzisiaj bić.
– To może pójdziemy, co? – proponuje Szlufka. – Chodźcie, idziemy.
Jasne, najlepiej byłoby stąd uciec, ale w tym celu trzeba wyjść na korytarz,
a tam czyha zwiad.
Drzemiemy do północy, przysłuchując się rozmowom w kanciapie
i budząc się za każdym razem, kiedy zaczynają się tam wrzaski. Potem pijani,
naćpani zwiadowcy wypadają na korytarz.
– Łączność! – krzyczy Bokser. Ma szkliste oczy i niepewny krok. –
Łączność! – wrzeszczy i wchodzi na salę. – Łączność, pobudka!
Zwala z łóżka Ziuzika i zaczyna go tłuc. Potem bierze Osipowa. Dalej bije.
Ja i Szlufka leżymy w mroku sali przykryci po głowę kocami, wpatrujemy
się w smugę światła z korytarza.
Pod samym oknem strzelają, dwa pociski smugowe wzbijają się w niebo,
słychać głośne przekleństwa. Na łóżkach wala się broń, granaty, przerzucone
przez oparcia pasy z amunicją, specjalne kamizelki z mnóstwem kieszeni na
magazynki. Staramy się nawet nie drgnąć.
Bokser wali Andriuchę taboretem w głowę. Ten charczy i pada na ziemię.
z ust toczy pianę.
– Co leżysz, jakby cię pocisk rozerwał? – krzyczy Bokser. – Słyszałeś
kiedy, jak wybucha pocisk? Wstawać, chuju! – drze się Bokser i wali
Andriuchę kijem w żołądek. Ten nie reaguje. Mam wrażenie, że Bokser zaraz
go zatłucze na śmierć.
Może to zrobić. Oni wszyscy mogą. Znają już smak morderstwa, są
silniejsi psychicznie od nas. Nasze życie nie ma dla nich żadnej wartości,
widzieli już takich jak my, martwych, walających się w błocie,
w poszarpanych spodniach na siniejących nogach, z rozchylonymi ustami,
i pewni są, że z nami będzie tak samo. Co za różnica, gdzie umrzemy, tu czy
tam?
Dostaję pasem między łopatki i z zaskoczenia lecę na podłogę. Na mnie
leci Szlufka.
– Wstawać! – wrzeszczy ktoś nad nami.
Podnoszę się i natychmiast zarabiam ciężkim buciorem w żołądek. Coś we
mnie stęka, ale nie czuję bólu – cios, choć silny, był powolny, tępy, jakby
ktoś mnie podniósł na bucie, jak kociaka, i odrzucił na parę metrów.
– Zanieść go do lazaretu – mówi Bokser i wskazuje na Osipowa.
W pułku nikogo nie ma, plac jest pusty, w koszarach nie pali się światło.
Lazaret jest zamknięty. Andriucha odzyskuje świadomość, zdaje się, że ma
wstrząśnienie mózgu.
– Cholera – mówi po wszystkim Szlufka – szkolenie to był raj.
Do koszar wracamy dopiero nad ranem.

Apel. Stoimy na placu wokół dowódcy pułku. Opowiada nam o fali. Koło
dowódcy pułku stoi ze spuszczonym wzrokiem młody kot z ogromnymi
siniakami pod oczyma. Kot czuje się jak kabel, biją nas tu tak inteligentnie,
że jeszcze sami czujemy się winni. Kot boi się poza tym nocy, wie, że
dzisiejszej nie przeżyje.
– Przecież jesteście żołnierzami – mówi dowódca – przecież wszyscy
jesteście żołnierzami, po co się bijecie?! Przecież wam wszystkim należy się
pomnik za to, co tam robicie. Każdy z was jest bohaterem i chylę przed wami
czoła. Ale dziwna sprawa, każdy tamtejszy bohater tu zmienia się w ostatnią
świnię i alkoholika. Dlaczego tak postępujecie, przestańcie bić młodych! Nie
chcę was wsadzać, nie chce mi się was ciągać po sądach, ale Bóg mi
świadkiem, że to było ostatnie pobicie! Następnym razem wsadzę.
Przysięgam na honor oficera – wsadzę i nie będę się oglądał na żadne
odznaczenia, dostanie ode mnie maksa, dziesięć lat!
Za naszymi plecami rozlega się brzęk rozbijanego szkła i trzask łamanego
drewna. Odwracamy się. Przez okno na parterze wylatuje kot. z jękiem leci
na ziemię, na niego sypie się deszcz szkła i drzazgi. Kot zasłania się przed
nimi rękoma. Leży bez ruchu przez parę sekund, po czym podnosi się szybko
i gna przed siebie. Przez okno wychyla się pijacka morda i krzyczy za nim:
– Zabiję, kurwo!
Dowódca w milczeniu patrzy na tę scenę, macha ręką i zwalnia nas.

Dziś po raz pierwszy pojawia się dowództwo kompanii. Okazuje się, że


mamy dowódców, ale byli po prostu w Czeczenii i nic o nich nie
wiedzieliśmy. Dowódca kompanii major Minajew i starszy chorąży
Sawczenko przywieźli stamtąd spalony beteer.
Teraz pod naszym oknem stoją dwa spalone bewupy, dwie
przedziurawione ciężarówki i także spalony beteer. Nie mamy pojęcia, kto
zginął w tych pojazdach.
Minajew i starszy chorąży przez pół dnia chleją w kanciapie. Potem nas
wołają.
Na stole stoi na wpół wypita butelka wódki, chleb, konserwy, cebula.
Major leży na kupie kapot w kącie. Tępo patrzy na niego starszy chorąży
Sawczenko, który przysiadł na parapecie.
– O, patrzcie – mówi, uderzając się w nogę metalowym prętem, i pokazuje
na pijanego majora – nigdy nie pijcie z majorem Minajewem. Ze mną
możecie wypić, z chorążym Rybakowem możecie, jeżeli oczywiście was
zaprosi, albo z porucznikiem Bondarem, ale z dowódcą kompanii nie pijcie
nigdy.
Chorąży to etatowy wojskowy, od razu widać. Ma około trzydziestu pięciu
lat, niewysoki, z pociągłą, kościstą twarzą o zdecydowanym wyrazie.
Mundur leży na nim jak ulał. Najbardziej charakterystyczna jest jego czapka.
Niesamowicie wysoka, z wielkim daszkiem, jego duma.
Złazi z parapetu i rozpiera się w fotelu majora, kładzie nogi na stół.
– Więc tak – mówi, popatrując na nas spod długiego daszku swojej
niewymiarowej amerykańskiej czapki – po pierwsze, gratuluję, że
przydzielono was do odznaczonego medalami Bogdana Chmielnickiego,
Kutuzowa i jeszcze jakiegoś Sutułuja czterysta dwudziestego dziewiątego
pułku wojsk zmechanizowanych imienia Kozaków Kubańskich, kurwa. Albo,
mówiąc po prostu – Mozdok-siedem. Ja jestem starszym kompanii łączności,
starszy chorąży Sawczenko, i teraz będziecie służyć pod moim bezpośrednim
dowództwem, kurwa. No i pod dowództwem majora Minajewa oczywiście –
kiwa w stronę stosu szmat. – w naszej kompanii jest jeszcze gdzieś piętnastu
ludzi, dziesięciu wypełnia powierzone przez rząd zadanie przywrócenia
porządku konstytucyjnego na terytorium Czeczeńskiej Republiki Iczkerii,
kurwa. Ja i major dopiero co stamtąd wróciliśmy. Jak Bóg da, i wy tam
traficie. Pozostałych pięciu żołnierzy sławnej kompanii łączności gdzieś tu
się włóczy, ale dawno ich nie widziałem, może już zbiegli, kurwa. Nasz pułk,
powiedzmy to wprost, nie należy do przodujących, kurwa, a już kompania się
wam trafiła, że uchowaj Boże, kurwa. No, widzicie, z czym major ma tu do
czynienia – wali metalowym prętem po stole, o mało co nie rozbił butelki –
więc jeśli pojawią się problemy z naszymi sąsiadami w koszarach, kompanią
zwiadowców, od razu mi mówcie, to ich wszystkich poślę w pizdu. No ale
wy już na pewno sami rozumiecie. Po twojej mordzie widzę, że rozumiecie –
wskazuje na fioletowe policzki Osipowa. – Sami też się nie leńcie,
oddawajcie, jasne?
– Tak jest – odpowiadamy bez przekonania.
– No i dobrze, że jasne. Kto ma ładny charakter pisma?
Mam ładne pismo, robię krok do przodu.
– Jak masz na imię?
– Babczenko.
– Na imię jak masz?
– Babczenko – powtarzam głośniej. Uraz czy co?
– A imię masz?
Imię? Nikt nas nigdy nie nazywa po imieniu. Tutaj wszyscy wołają się
tylko po nazwisku lub ksywie. Tak jest wygodniej. w języku rosyjskim jest
za mało imion dla tak wielu żołnierzy.
– Arkadij – odpowiadam.
– Rajkin? Ten aktor? – pyta starszy. Od dawna mam dosyć tego dowcipu,
ale mimo wszystko się uśmiecham.
– Ani trochę. Arkadij Arkadiewicz.
– No nie! Na dodatek jeszcze Arkadiewicz? Tak, z takim imieniem to
nawet przezwisko niepotrzebne. Ciężko ci tu będzie, Arkadiju Arkadiewiczu
z Moskwy. Siadaj, będziemy pisać raport. Reszta odmaszerować.
Siadam przy stole, starszy zaczyna dyktować:
– Siódmego czerwca w wyniku ataku przeciwnika na punkt obserwacyjny
pułku zniszczeniu uległ transporter opancerzony BTR-60pb, trafiony
wystrzałem z granatnika. Załoga transportera opancerzonego nie odniosła
obrażeń. Przeciwnika rozproszono ogniem z czołgu i karabinu maszynowego.
w wyniku pożaru zniszczeniu uległy... – Starszy sięga do kieszeni po listę,
nabiera powietrza i wymienia w tempie strzałów z karabinu maszynowego: –
Walonki – trzydzieści dwie pary, koce wełniane – siedem sztuk, bielizna
osobista zimowa – osiemnaście kompletów, kurtki – dwadzieścia dwie sztuki,
radiostacje R-141 – dwie sztuki, akumulatory zapasowe...
W sumie wychodzi dwadzieścia siedem nazw. Wszystko, co przepili,
ukradli albo po prostu zgubili w kompanii przez całą wojnę, wpisujemy do
tego beteera. Każdy spalony pojazd był wypchany po czubek barachłem,
każdy poległy żołnierz nosił trzy pary butów i osiem kompletów
umundurowania. Śmierć może się przydać i w ten prosty sposób.
W rzeczywistości nikt nie napadał na ten transporter – spalili po pijaku.
Student, rezerwista z naszej kompanii, napił się wódki i zasnął z papierosem
w ręku. Ledwo uciekł przed ogniem. Żeby zatrzeć ślady, starszy ze
Studentem zaciągnęli beteer w krzaki i rozerwali granatnikami, ale historia
mimo wszystko dotarła na wysokie szczeble dowództwa i teraz Student jest
winny państwu kasę. Dużo kasy. Po wszystkich odpisach i amortyzacji, które
udało się odjąć, suma ta wynosi około czterystu milionów. Biorąc pod
uwagę, że żołnierski żołd to osiemnaście i pół tysiąca rubli, jego przejście do
rezerwy odsuwa się na czas nieokreślony. Student odsłużył już
ponadwymiarowo trzy miesiące, ale nie starczy tej wojaczki nawet na jedno
koło.
– Tak, co jeszcze? – pyta mnie starszy, kiedy kończymy z jego listą.
– Nie wiem, towarzyszu chorąży.
– Jak to nie wiesz? Wy co, niczego nie zwinęliście przez ten czas? Tak,
Arkadiju Arkadiewiczu, chujowi z was żołnierze. z ciężarówki nic nie
wzięliście?
– Absolutnie nie.
– Ta...? Idziemy, sprawdzimy.
Idziemy sprawdzić. Okazuje się, że w naszej ciężarówce brakuje już
generatora, gaźnika, akumulatora, pompy i jeszcze czegoś. z grubsza patrząc,
z farszu został tylko silnik, kierownica i cztery koła. Wracamy, wpisuję straty
do raportu. Starszy wypija kolejkę, bierze palcami szprotkę, przesuwa puszkę
w moją stronę:
– Chcesz?
Nie odmawiam. To zapłata za moją pracę. Jem szprotki i łypię na wódkę,
ale starszy, zdaje się, nie ma zamiaru mnie poić.
– Gotowe, towarzyszu chorąży – mówię w końcu.
Starszy jeszcze raz czyta raport.
– Dobrze – akceptuje – tylko wiesz co, wykreśl ten czołg. Jakoś mało
prawdopodobnie to wygląda.
Minajew właściwie nie pokazuje się w kompanii. Czasami przez parę dni
zalega pijany w kanciapie i szcza pod siebie, a potem znika na długo.
Dowodzi nami starszy. Dobry z niego facet i świetny dowódca. Czasami
nocuje w koszarach i wtedy nas nie biją. Od kiedy się pojawił, życie naszej
kompanii stało się mniej więcej normalne.
Pierwsze, co zrobił starszy, to poszedł zaraportować dowódcy pułku.
Dowódca strasznie się zdziwił, kiedy się dowiedział, że ma kompanię
łączności. I natychmiast wyznaczył nam służbę.
– Cholera – biadoli Szlufka – trzeba było spadać, dopóki nikt o nas nie
wiedział. Teraz zamęczą nas jeszcze służbą.
Ma rację. w dzień przyjazdu dostaliśmy aprowizację, a potem po prostu
o nas zapomniano. Nie wychodziliśmy na apele, zmienialiśmy się nawzajem
na służbie wewnętrznej i nasza kompania znikła z życia pułku. Żyliśmy
własnym życiem i nikogo nie obchodziło ośmiu udręczonych żołnierzy,
gnojonych regularnie na pierwszym piętrze czerwonych ceglanych koszar
w mieście Mozdok-7. z łatwością moglibyśmy uciec i nikt by się do nas nie
przyczepił. Mogli nas w tym pułku zabić, wywieźć nocą do Czeczenii albo
wszystkich zarżnąć w koszarach – były już takie przypadki – i nikt nawet nie
zacząłby nas szukać, pytać, gdzie podziała się kompania łączności, nikt nie
zawiadomiłby bliskich.

Jestem teraz dyżurnym niemal codziennie. Zwiad nie chce się z nami
zmieniać na służbie, więc zmieniamy się między sobą co drugi dzień.
Dyżurujemy tak już dwa tygodnie.
Teraz też stoję koło budki wartownika i obserwuję, jak Witka myje
podłogę. Kiedy dojdzie do wyszczerbionej kolumny, która wyznacza nam
środek korytarza, zmienimy się miejscami – on stanie na warcie, a ja zacznę
myć podłogę.
W budynku piją zwiadowcy. Wcześniej, jeśli miałem dyżur i nie mogłem
zwiać z koszar, starałem się schować przed pijanymi zwiadowcami
w ubikacji. Przysiadałem tam na wąskim, niewygodnym parapecie
i siedziałem tak, patrząc na lotnisko. Czasami wołali mnie do budynku, bili,
po czym znowu wracałem do toalety i znowu siadałem na parapecie.
Potrafiłem przesiedzieć tak całą noc. Kiedy słyszałem kroki na korytarzu,
zamykałem się w kabinie. Myślałem, że tam mnie nie znajdą. Zdarzało się, że
rzeczywiście nie znaleźli. A jeśli znaleźli, to bili od razu tam, na kiblu.
Kiedyś nie chciałem otworzyć drzwi, więc Bokser przyniósł automat,
załadował ślepy nabój, wsadził wycior do lufy i wystrzelił przez drzwi
kabiny nad moją głową. Wycior wszedł w ścianę niemal do połowy i gdy już
skończyli mnie bić, musiałem go wyciągać.
Ale już nie chowam się w toalecie. Dawno przyzwyczaiłem się do
wpierdolu i wiem, że jeśli zechcą mi wlać, to wleją, niezależnie od tego, czy
będę w kiblu, czy na sąsiednim łóżku.
– Dyżurny! – krzyczą z budynku, zrywam się z miejsca i biegnę na krzyk.

Rano do koszar przychodzi Czak. Jest dzisiaj dyżurnym pułku. Gówniane


szczęście, kur...
Kiedy wychodzę ze składu broni, Czak trzyma Zelikmana za frak
i metodycznie, jak wahadło, wali nim o ścianę. Ziuzik z oddaniem patrzy
Czakowi prosto w oczy, jego głowa majta się jak u kukiełki, czapka spadła na
ziemię.
– Co to za burdel w budynku, dyżurny? – pyta. – Dlaczego wartownik śpi
w budce, co? Nie słyszę?
Witka ciągle zasypia na warcie, a u nas – Szlufki, Andriuchy i u mnie –
wykształcił się jakiś szósty zmysł i zdążamy przetrzeć oczy, kiedy tylko
dowódca postawi nogę na pierwszym stopniu schodów, i przytomnie
wrzeszczymy mu w twarz, że „podczas jego nieobecności nic się nie
wydarzyło”. Witka pozbawiony jest tego instynktu i budzi się dopiero
uderzony w krocze.
Czak budzi go ciosem pod żebra i kiedy zdezorientowany Witka
przytomnieje, kopie go między nogi. Tak jest codziennie, raz za razem.
– Kurwa, dlaczego on cały czas wali w jajca i w jajca, chuj! – płacze
potem Ziuzik. Twarz bardzo mu poczerwieniała od bólu, nie może oddychać
i łyka powietrze jak ryba. – Wezmę powieszę się i napiszę list, że to przez
niego! Świnia! Nic, tylko wpierdol, jebią i jebią, to nie wojsko, a jakiś
koszmar. Kiedy to się wreszcie skończy, co?
Witce brakuje snu, wszystkim nam nie starczają te okruchy, śpimy po
kawałku – w ciężarówce, nocą na warcie albo w komórce pod schodami, jeśli
zdołamy skulić się tam niepostrzeżenie i zwiad nas nie znajdzie – ale Witka
szczególnie źle znosi brak snu. w ogóle nie jest stworzony do armii, taki
mały, wątły, bezbronny. z każdym dniem jest z nim gorzej, teraz zasypia już
na stojąco przy budce i Czak cały czas bije go w krocze. Stało się to swego
rodzaju rytuałem – co dzień jedno i to samo.
– Idziemy, dyżurny – mówi Czak i rusza do toalety. Tam mam wszystko
czyste, o to jestem spokojny, całą noc z Witką skrobaliśmy kible, więc tam
nic mi nie grozi. I rzeczywiście, Czak jest zadowolony z kontroli w toalecie.
Myślałem, że zaraz sobie pójdzie, ale on niespodziewanie skręca do
pomieszczenia gospodarczego. A tam na desce do prasowania leży mały
magnetofon i zostawiona przez kogoś ze zwiadu gra typu Tetris, są one
bardzo popularne w naszym pułku.
– Co to jest? – wrzeszczy Czak, jego i tak wybałuszone oczy stają się
całkiem szalone. – Co to jest, dyżurny, co? Ciebie się pytam, dyżurny! –
wrzeszczy i strąca swoim wielkim łapskiem magnetofon na podłogę. Grę
rozbija na mojej głowie.
Szaleje jeszcze przez dwadzieścia minut. Strasznie go wkurzył ten
magnetofon.
W końcu odchodzi. Zbieram resztki gry. Cholera, teraz zwiad każe mi
wytrzasnąć skądś Tetris. Nikogo nie obchodzi, że Czak pieprznął mnie nim
jak polanem, jeśli rozbiła się na mojej głowie, to mój problem.
Kiedy zwiadowcy wracają do koszar po południu, mówię im, że wpadł
Czak.
– Coś rozwalił? – pyta Timocha.
– Tak, Timocha, rozwalił magnetofon i grę... – zaczynam mamrotać. – Nie
wiedziałem, że tam leżą, ktoś je zostawił w nocy, nie widziałem kto...
– Pedał – przerywa mi Timocha – co za pedał. Szkoda, że Sania go
wczoraj nie dobił. Ale pedał, nie?
O dziwo, Timocha przyjmuje to ze spokojem. Chwała Bogu, upiekło mi
się, nie mam zielonego pojęcia, skąd wziąć taki Tetris.
W toalecie pod oknem płacze Ziuzik. Stoi oparty głową o ścianę, ręce
ściska między kolanami, twarz ma czerwoną.
– Chuj – mówi zduszonym głosem – czemu on cały czas w jajca... Chuj,
chuj, chuj...

Prawdę mówiąc, w naszym pułku nie ma fali. Fala to zbiór zasad, swego
rodzaju kodeks, za którego naruszenie grożą kary cielesne.
No, na przykład sposób chodzenia. Chód zależy od czasu służby.
Młodziaki świeżo z poboru w ogóle nie powinny chodzić, mają „latać” albo
poruszać się „biegusiem”. Koty mają prawo chodzić wolniej, ale mimo
wszystko ich krok powinien wyrażać pokorę. Tylko aluminiaki mogą stąpać
w szczególny sposób, zarezerwowany dla dziadków – niespiesznie, z rękoma
w kieszeniach, uderzając obcasami o podłogę. Gdyby przyszło mi do głowy
przejść się tak podczas szkolenia, od razu dostałbym niezłe lanie. „Obcięli ci
czy co, Długi?” – powiedzieliby i daliby mi wycisk. Gdybym włożył ręce do
kieszeni, także dostałbym po głowie – to przywilej starszych. Kot w ogóle
powinien zapomnieć o kieszeniach. Inaczej nasypią mu do nich piasku
i zaszyją. Piasek obciera pachwiny i po dwóch dniach robią się tam ropiejące
wrzody.
Dostać można za wszystko. Jeżeli żwawy kot nie okaże szacunku w czasie
rozmowy z dziadkiem, dostanie. Jeżeli zbyt głośno rozmawia albo przejdzie
przez koszary, stukając obcasami, dostanie. Jeśli położy się na łóżku za dnia,
dostanie. Jeżeli przyślą mu z domu fajne gumowe klapki i przyjdzie mu do
głowy włożyć je pod prysznic, dostanie i jeszcze mu klapki zabiorą. A jeśli
kot wywinie niezasznurowane buty albo nie zapnie guzika, albo przekręci
czapkę do tyłu lub włoży ją na bok, a pas zapnie niezbyt mocno, dostanie tak,
że zapomni, jak się nazywa. Jest gównem, gnidą i ma zapierdalać, dopóki
starzy nie odejdą.
Jednak starzy zazdrośnie chronią prawa do swoich kotów. Każdy
szanujący się dziad ma własnego kota – osobistego niewolnika – i bić go ma
prawo tylko on. Gdyby zaczepiał go ktoś inny, kot ma obowiązek
powiadomić o tym swojego dziadka. Wybuchają konflikty. „Czepiasz się go,
to i mnie się czepiasz...”
Dla kota z kolei posiadanie własnego dziadka jest również bardzo
korzystne. Po pierwsze, bije cię tylko jeden człowiek. Po drugie, zawsze
możesz poskarżyć mu się na innych i on na pewno zaprowadzi
sprawiedliwość. Jeżeli na przykład kot pobije dziadka albo zabierze mu
pieniądze, to taki kot dostanie tęgie baty – miśków okradać mogą wyłącznie
dziadki. Kot musi kombinować pieniądze, szlugi i żarcie tylko dla swojego
dziadka – na resztę może położyć lachę. Wyjątek stanowią tylko dziadki
silniejsze od twojego.
W naszym pułku nie ma o tym wszystkim mowy. Wszystkie te rozpięte
guziki, pas, chód – to przedszkole. u nas jest świat dorosłych. Mogę chodzić,
jak zechcę i w czym zechcę, nikomu to nie przeszkadza. u nas biją z zupełnie
innych powodów. Naszym dziadkom wszystko zwisa, zabijali już ludzi,
grzebali już swoich kumpli i sami naprawdę nie wierzą, że przeżyją tę wojnę,
więc mają wszystko w pycie. Tutaj baty to norma; i tak przecież wszyscy tu
zginiemy – ci, których biją, i my, którzy bijemy. No to co za różnica? Tam
jest lotnisko, dwa kroki stąd, ciągle przywożą na nie dziesiątki trupów.
Wszyscy zdechniemy.
Tutaj wszyscy biją wszystkich. Rezerwiści, oficerowie, podoficerowie.
Chleją na umór i spuszczają łomot młodzieży. Pułkownicy majorom, majorzy
sierżantom, ci – żołnierzom. Dziadki – młodym. Nikt z nikim nie rozmawia
po ludzku, tylko od razu wali. Bo tak jest prościej. Tak jest szybciej i łatwiej.
Bo i tak wszyscy wyzdychacie, kurwy. Bo dzieci w domu chodzą głodne, bo
w koszarach bieda i beznadzieja, bo do rezerwy jeszcze trzy miesiące, bo co
drugi jest ranny. Bo ojczyzna każe zabijać ludzi – swoich ludzi, którzy
mówią po rosyjsku, a trzeba im strzelać w głowę, żeby mózg bryzgał na
ścianę, i rozjeżdżać czołgami, i rozrywać na kawałki. Bo ci ludzie próbują
zabić ciebie. Bo twoi żołnierze dopiero wczoraj przyjechali ze szkolenia,
a dzisiaj leżą na płycie lotniska w kawałkach jako nadpalone mięso i muchy
składają im larwy w oczodołach, i w ciągu doby z kompanii została mniej niż
jedna trzecia, i jeśli Bóg da, ty będziesz wśród nich. Bo wszyscy wiedzą
tylko jedno – napij się i zabij wszystkich, wszystkich, wszystkich! Bo
żołnierz to śmierdzące gówno, a kot w ogóle nie ma prawa żyć. Przez ciągły
wpierdol stajemy się ich dłużnikami. Bo tam, za górami, trwa wojna i oni tam
byli, i widzieli koszmar, i teraz już im wszystko zwisa. „Pokazuję wam, czym
jest wojna, kurwy! Przypierdolę każdemu, żebyście nie myśleli, że życie jest
słodkie, i dziękujcie swoim matkom, że urodziły was pół roku później,
inaczej dawno już byście zdechli!”
W tym pułku wszyscy nienawidzą wszystkich, nienawiść i głupota zawisły
nad placem jak obłok – śmierdzący, ciężki obłok – i w tym obłoku młodzi
nasiąkają strachem jak sokiem z cytryny – mamy się zamarynować w strachu
i nienawiści jak szaszłyki, zanim nas wyślą do maszynki do mięsa. Tak
łatwiej nam będzie zdychać.
Stoję w budce. Mija mnie Timocha. z półobrotu kopie mnie w klatkę
piersiową, lecę na ścianę i strącam drewnianą tablicę z wykazem zajęć
kompanii. Składa się on z jednego tylko zdania: „Kompania wypełnia
zadanie rządowe”.
Nazywają wojnę zadaniem rządowym. Można by tak pisać w nekrologach:
„oderżnięto mu głowę na zlecenie rządu”. Tablica spada, jej róg boleśnie
uderza mnie w plecy. Wiję się z bólu. Timocha idzie dalej.

Do stołówki, szurając nogami po kamieniach, przychodzi kompania batalionu


remontowego. Stacjonują w osobnych koszarach, sami, do pułku przychodzą
tylko na posiłki. Nikt nie wie dokładnie, co się tam u nich dzieje, ale krążą
takie opowieści, że aż ciarki przechodzą. Fala zajebista. Rezerwiści pizgają
młodych łopatami, dają im taki łomot, że ci się wieszają. Trupy wywożą
stamtąd z godną podziwu regularnością. Nie słychać jednak, żeby
remontowcom wytoczono choć jedną sprawę karną.
Remontowcy stoją w milczeniu, bez ruchu. Nawet nie drgną. Nikt nie
rozgląda się na boki, nikt nie patrzy pod nogi, ręce wszyscy trzymają wzdłuż
tułowia. Starzy nauczyli ich, że pokornie – to znaczy pokornie. Jeśli tylko
któryś zrobi najmniejszy ruch, dostanie wpierdol. Kolumna umarlaków. Mają
wszystko gdzieś – wojnę, Czeczenię, góry trupów na lotnisku, interesuje ich
tylko jedno – noc, dzisiejsza noc, kiedy oficerowie opuszczą koszary po
wieczornym apelu i znowu będą ich walić łopatami.
A rano przyjdą oficerowie – głupie, tępogłowe psy – i spuszczą im łomot
za to, że mają na twarzach szramy od łopat.
W milczeniu stoją przed stołówką i zdaje się, że to przyszedł strach – po
prostu strach przyszedł do nas na żarcie, szurając bosymi, zbitymi stopami po
kamieniach – i stoi tu, nikogo nie widząc, niczym się nie interesując, i czeka.
Po prostu czeka.
– To jest dopiero pełna dupa – szepcze Szlufka, patrząc na remontowców –
nie daj Bóg u nich służyć. To już u nas jest przesrane, ale tam to normalnie
kaplica.
Szlufka dobrze wie, o czym mówi. Kiedyś Timocha posłał go do Greka,
a on pomylił koszary i zaszedł do remontowców. Tam mu tak przyjebali, że
rozbił okno i wyskoczył z pierwszego piętra.
2

Przychodzi wytchnienie. Zwiadowcy niemal w pełnym składzie wyjechali do


Czeczenii. w kompanii zostali tylko Śmieszny i Mały, ale oni nas nie ruszają.
Co rano idą do parku i walczą tam ze zniszczonym bewupem, wracają
dopiero pod wieczór. Jelin rozkazał im uskładać silnik i dał na to dwa
tygodnie. Teraz Śmieszny i Mały łamią sobie głowy, skąd ukraść pompę –
starą rozwalił odłamek. Mają na to jeszcze osiem dni.
Timocha pojechał na przepustkę, na pożegnanie pobił mnie i Ziuzika,
a Osipowa wygrzmocił łokciami po policzkach; teraz policzki Andriuchy
wyglądają jak bakłażany – mają przyjemną, fioletową barwę, lekko spuchły
i trzęsą się w trakcie rozmowy jak galareta. Bardzo są śmieszne. Kiedy
mówię mu o tym, strasznie się wścieka:
– Żeby ciebie tak urządzili...
– Nie bój nic, mnie już nie tak urządzili – odpowiadam.
Trzy noce śpimy jak ludzie, nikt nas nie rusza, należymy sami do siebie.
Budzimy się na dźwięk werbla i wiemy, że jest apel. Czyli już dziewiąta
rano. Przeciągamy się słodko w pościeli i nie spieszymy się ze wstawaniem.
Starszy przyjdzie nie wcześniej niż za pół godziny, więc mamy jeszcze czas.
Nie chodzimy na śniadania, wolimy nie zamieniać snu na jedzenie, zresztą
w takim upale głód nie bardzo daje się we znaki i kolacja zupełnie nam
wystarcza do obiadu, a jeśli nie starcza, to idziemy do letniej stołówki
i prosimy o chleb.
Kiedy apel kończy się uroczystym przemarszem przed dowódcą pułku,
wstajemy leniwie i idziemy się myć. Potem starszy prowadzi nas do parku
albo sprzątamy w budynku, albo w ogóle ni chuja nie robimy, wylegujemy
się na trawie.
Szczęśliwe czasy. Nikt nie mówi nam, co mamy robić, i nikt nas nie bije.

Teraz też leżymy w sadzie u pilotów, palimy i wpieprzamy dojrzałe, soczyste


brzoskwinie. Dopiero co był obiad, nasze żołądki napchane są ryżem
z kurzymi kośćmi i jesteśmy, można powiedzieć, zadowoleni z życia. Poza
tym mamy jeszcze półtorej godziny do wieczornego apelu i na ten czas
jesteśmy pozostawieni samym sobie.
Do pilotów wpadamy za każdym razem po obiedzie. Fajnie tu, koszary
otoczone są gęstym, cienistym sadem i prawie nas nie widać, można schować
się tak, że nikt nas nie znajdzie. To moje ulubione miejsce. Tu jest lepiej niż
w najbardziej luksusowym hotelu świata – tam jest luksus i już. A tu jest po
prostu dobrze.
Na skraju sadu rośnie rozłożysty dąb, ziemia wokół niego pokryta jest
miękkim mchem, za dnia można tu spać jak na puchowej pierzynie. Lato, nie
trzeba się kryć, wokół bezpłatne morele i morwy, ptaki śpiewają, słońce
przebija się przez listowie i łaskocze w policzek. Raj na ziemi.
Przyprowadziłem tu dzisiaj kompanię – całą czwórkę. Po drodze
nazbieraliśmy brzoskwiń i teraz cieszymy się życiem. Przez półtorej godziny
jesteśmy panami siebie i możemy robić, co nam się podoba. Czujemy się
niemal pełnoprawnymi ludźmi.
Dyskutujemy o Lenoczce. Ma zachrypnięty, przepalony głos, czarne
wąskie oczy i niezłą figurę. Jest po trzydziestce. Wesoło klnie na żołnierzy,
uderza szczególnie napastliwych chochlą po rękach i hojnie wydziela porcje
przekraczające żołnierskie normy.
Z tego powodu Szlufka natychmiast się w niej zakochał.
Przekonuje nas zresztą, że żarcie nie ma tu nic do rzeczy. Co dziwne,
wierzę mu – kiedy posiłki wydaje Lenoczka, Szlufka nie patrzy nawet na
talerz. A to coś znaczy. Nie spuszcza wzroku z obiektu swojego uwielbienia,
zwłaszcza z jędrnych piersi pod białym fartuchem. „Lenoczka – jęczy przy
stole, skręcając się na ławie – ach, Lenoczka. Tak bym ją...”
Teraz też przypomina mu się tamta rozmowa i od razu przechodzi do
świntuszenia:
– Widzieliście jej kształty? Ach, Lenoczka...
– Tak byś ją... – mówi Osipow.
– No, tak bym ją... Ach, Lenoczka!
Szlufka nie posuwa się dalej w swych marzeniach.
Mnie Lenoczka niezbyt się podoba, ale daje nam podwójne porcje żarcia
i jestem jej za to bardzo wdzięczny.

Właściwie dziewczyny nie bardzo interesują nas z punktu widzenia „podoba


się – nie podoba się”. Co za różnica. Kiedyś na szkoleniu mieliśmy kontrolę
na choroby weneryczne, ustawili nas w szeregu na placu i rozkazali zdjąć
spodnie. Staliśmy nadzy, a kobieta lekarz (śliczna młoda Azjatka) chodziła
między szeregami i nas badała. Każdy, do kogo podeszła, musiał pokazać jej
swoje klejnoty w pełnej krasie.
Nigdy jeszcze nie byliśmy naprawdę zakochani, żadnemu z nas jeszcze nie
zamarło serce, kiedy czekał z kwiatami na dziewczynę, żaden nie całował się
w bramie, wstrzymując oddech, nie wyznawał miłości i nie dokonywał w jej
imię czynów bohaterskich i głupich, ale staliśmy już nadzy przed ładną,
dorosłą kobietą wśród setek takich samych jak my, śmierdzących i brudnych
żołnierzy, a ona oglądała nas jak bydło. Mieliśmy przejść badanie, więc je
przeszliśmy, maksymalnie szybko i praktycznie, niczym krowy na zagonie.
A to, co czuł wtedy każdy z nas, nikogo nie interesowało. Co tu mówić
o miłości, o jakimś pieprzonym romantyzmie. Nie ma tu dla nich miejsca.
– Szlufka, a ty miałeś już dziewczynę? – pyta Osipow.
– Jasne – mamroce urażony Żiż. – Nataszkę. Chodziliśmy razem do
szkoły.
Nie bardzo mu wierzę, wydaje mi się, że zmyśla. Chociaż rzeczywiście
przyszło do niego kilka listów, ale Szlufka nigdy nie czytał ich nam na głos.
– A ty? – pyta mnie Andriucha.
– Nie wiem – odpowiadam.
– Jak to?
– To było na imprezie. Byłem wtedy nachlany i nic nie pamiętam. To się
liczy?
– Pewnie – mówi Osipow. Tylko on spośród nas naprawdę był z kobietą
niejeden raz i ma w tej kwestii niezachwiany autorytet.
– A ty, Ziuzik? Miałeś?
– Miałem – mówi Ziuzik i grzebie patykiem w ziemi.
Osipow patrzy na niego uważnie.
– Kłamiesz – mówi w końcu. – Gówno miałeś.
– No to co? No to co, że nie miałem? – mówi Ziuzik. – Jeszcze zdążę
mieć, jasne? Czego się mnie czepiasz ze swoimi idiotycznymi pytaniami!
Może ja nie chcę jak Szlufka, z jakąś kucharką. Poczekam na prawdziwą
miłość, rozumiesz?
– A jeżeli nie doczekasz? – pyta Andriucha.
– Odwal się – mówi Ziuzik i milknie.
– No dobra, żartuję, co ty. Wszystkiego doczekasz.
– Zapeszysz, kretynie – mówię.
Andriucha spluwa trzy razy przez lewe ramię i puka w drzewo.
Zapalamy po jednym, milczymy przez chwilę.
– Cholera, byleby już do Czeczenii... Bo to tutaj co to właściwie jest,
ciągłe przypierdalanie się, nie wojsko – bełkoce przez spuchnięte wargi
Szlufka.
– A co ty myślisz, w Czeczenii nie ma zwiadu czy co? – nie zgadza się
z nim Osipow.
– Jest. Ale tam nie będą nas bić.
– Dlaczego?
– Dlaczego krowa ma cycki przy nogach? – odwarkuje Szlufka. –
Będziemy przecież uzbrojeni. Czego tu można nie rozumieć? Żadna szuja
mnie nie uderzy, jeżeli będę miał w ręku automat.
– Jasne – mówię – ale oni też będą mieli broń, Szlufka. I w odróżnieniu od
ciebie oni potrafią się nią posługiwać.
– No właśnie – mówi Osipow. – Kiedy się dowiedziałem, że wywożą nas
do Czeczenii, myślałem, że przynajmniej nauczę się strzelać jak należy.
A nas tu niczego nie uczą, tylko ciągle biją.
– Jak my będziemy walczyć, chłopaki? – pyta Ziuzik.
To pytanie retoryczne, nikt nie zamierza na nie odpowiadać.
Nie umiemy kopać okopów, nie potrafimy kryć się przed strzałami
z karabinu maszynowego i nie wiemy, jak stawiać miny-pułapki, żeby nie
wybuchły w rękach. Nikt nas tego nie uczy. Nie umiemy nawet strzelać,
wszyscy z naszej kompanii trzymali broń w ręku tylko dwa razy. Gdybyśmy
nagle trafili na wojnę prosto spod tego drzewa brzoskwiniowego, pewnie nie
przeżylibyśmy nawet kilku godzin.
– Trzeba stąd spadać – mówi Ziuzik.
– Ta? A jak zamierzasz stąd spaść? – atakuje go Osipow. – Masz forsę?
Ubrania?
– Mamy radia, można je sprzedać. Na drogę raczej wystarczy – mówię.
– A dokumenty? Bez dokumentów nikt nie sprzeda ci biletu.
– Dokumenty można wysłać pocztą. Trzeba tylko napisać do rodziców.
– Racja! – Ziuzikowi spodobał się ten pomysł. Teraz zdaje mu się, że
naprawdę gotowy jest do ucieczki. Ostatnio w ogóle często zaczyna rozmowę
o tym. – Co, chłopaki? Napiszemy do domu, żeby nam przysłali dokumenty,
i spadamy?
Okazuje się, że Szlufka nie ma dokumentów, oddał je w komisji
uzupełnień. Osipow też.
– I tak nie starczy kasy na wszystkich – mówi Szlufka. – A zresztą po co
teraz zwiewać, zwiadu przecież nie ma. Jak wrócą, uciekniemy.
– Żeby ich tam wszystkich wybili – mówi Andriucha.
– Nie, nie wszystkich – zaprzeczam – Witalika można by zostawić.
– Witalika można. A pozostali niech zdechną.
– A co zrobić, żeby wzięli do szpitala? – jak katarynka powtarza Ziuzik.
Nijak nie może przestać myśleć o ucieczce z pułku. Ale to nie takie proste,
chociaż teren nie jest strzeżony – można wyjść z koszar i iść, dokąd dusza
zapragnie.
Cały problem polega na tym, że nie ma dokąd iść. w domu czeka nas
więzienie, bo tam będziemy dezerterami; do domu zresztą trzeba się jakoś
dostać, a nierzadko zdarza się, że żołnierza mordują po drodze albo biorą do
niewoli prosto z dworca. Na dodatek chodzą patrole. w pułku jesteśmy
najbezpieczniejsi.
– Można załatwić niewydolność nerek – mówi Andriucha. – Sypiesz pół
szklanki soli, rozpuszczasz w wodzie, wypijasz i skaczesz z parapetu.
Murowana rezerwa... Można jeszcze wdychać potłuczone szkło.
Gwarantowane spluwanie krwią, murowane pół roku w szpitalu. Albo
i przeniosą do rezerwy, jeśli się ma szczęście.
– Można też podciąć sobie żyły – mówię – u nas na szkoleniu jeden tak
zrobił. Naciągasz skórę na ręce i parę razy nacinasz żyletką. Bardzo
efektowna metoda, morze krwi i najważniejsze – zupełnie bezpieczna.
– Poproś lepiej Timochę, połamie ci szczękę i po problemie – podpowiada
Szlufka. – Możesz nawet nie prosić, i tak kiedyś połamie.
– Tak, byłoby nieźle – mówi Ziuzik – murowane dwa miesiące
w szpitalnym łóżku. Jeszcze lepiej wybić szczękę. Chłopaki mówią, że jeżeli
ciągle się ją wybija, to zaczyna sama wypadać z zawiasów, wystarczy
szeroko otworzyć gębę. A to już rezerwa. Trzeba tylko znaleźć człowieka,
który potrafiłby wybić szczękę, nie łamiąc jej przy tym. w szpitalach na
pewno są tacy. Ech, gdyby tak trafić do szpitala.
– Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem – odpowiada mu na to
Szlufka.

– Słuchaj – Osipow pyta dalej – jesteś z Moskwy, wiesz wszystko. Powiedz,


kto zaczął tę wojnę?
Z jakiegoś powodu uważa, że moskwicze wiedzą wszystko.
– Nie mam pojęcia. Spytaj o coś prostszego.
– Ale jak myślisz? – nie daje za wygraną.
– No, chyba prezydent.
– Jak? Sam, osobiście?
– Nie, mnie się poradził.
Nie chce mi się gadać. Pełen brzuch, obiad leniwie trawi się w żołądku,
chce mi się spać. Leżymy w cieniu, nie biją nas, dym papierosów grzeje
płuca. Czego więcej trzeba?
– Ciekawe, czy minister obrony może sam zacząć wojnę, nie mówiąc
prezydentowi?
– Nie może – odpowiada Witka. – Prezydent jest naszym naczelnym
dowódcą. Wszystkie wojny rozpoczyna on.
– A dlaczego zaczęła się ta wojna? – drąży Osipow. – Dlaczego w ogóle
wybuchają wojny?
No właśnie, dlaczego?
– O władzę – mówi Witka. Czasami bywa całkiem błyskotliwy. – We
wszystkich wojnach zawsze chodzi o władzę.
– A co to takiego ta władza? Naprawdę można dla niej zabijać tylu ludzi?
Czego jeszcze chce Jelcyn, jest już przecież prezydentem, można chcieć
jeszcze więcej władzy? Czy może Dudajew chciał go obalić?
– Chuj wie, kto kogo chciał obalić. Czegoś tam nie podzielili. Co to teraz
za różnica?
– Żadna, ciekawy jestem po prostu. Leżysz sobie tutaj, pod tym dębem,
całą noc dostawałeś wpierdol i jeszcze dostaniesz. A każdy dzień, kiedy nie
zarobiłeś dziesięć razy po łbie, to dzień stracony. Potem posadzą cię na beteer
i zawiozą do Czeczenii, jeżeli, jasna sprawa, wcześniej nie złamią ci szczęki.
Nie myśleliście o tym, że któryś z nas na sto procent zginie na tej wojnie? –
pyta, podnosząc się na łokciu. – Ilu już trafili i ilu jeszcze trafią? Ja nie chcę
umierać, zostało mi tylko cztery miesiące do rezerwy. Ktoś powinien
odpowiedzieć za wszystko, co tu się wyprawia. Jak myślisz, prezydent o tym
wie?
– O czym?
– No, o tym wszystkim – Osipow macha ręką w stronę pułku. – o tym, że
padamy tu jak muchy. o tym, że biją. o tym całym burdelu.
– Wątpię. Skąd ma wiedzieć. Nawet nasz dowódca pułku nie wie.
– No nie, dowódca dobrze wie – mówi Szlufka. – Co, ślepy jest?
Wystarczy spojrzeć na twoją gębę, żeby zrozumieć. Dowódca o wszystkim
wie, ale nic nie może poradzić. Co ma niby zrobić? Nie rozstrzela przecież
zwiadu i nie odeśle wszystkich starych do rezerwy przed terminem. Żołnierzy
bili zawsze i zawsze bić będą – konstatuje.
– Więc prezydent wie? To tyle wam powiem, że, wychodzi na to,
głównym zbrodniarzem jest on.
Osipow wodzi po nas triumfalnym wzrokiem, jakby odkrył prawdę.
Zresztą w pełni zgadzam się tu z Andriuchą. Wydaje mi się, że cała ta
urzędnicza banda istnieje tylko po to, żeby nas gnoili tutaj, w koszarach,
potem prowadzili na lotnisko, wsadzali do śmigłowców i mordowali tam, za
górami. A oni zarabiają na tym forsę, chociaż trudno mi sobie wyobrazić, jak
można zarabiać na moich wybitych zębach. Oni jednak nauczyli się to robić.
Innego pożytku z nich nie ma. Wojna trwa już ponad rok i coś nie widać jej
końca. Andriucha ma rację, któryś z nas z łatwością może zginąć na tej
wojnie.
– Słuchajcie, a Czeczeni to nasi wrogowie czy nie? – dalej pyta Osipow.
Ze swoją dociekliwością powinien służyć w siłach specjalnych.
– Nie. Walczymy nie z Czeczenami, tylko z nielegalnymi ugrupowaniami
zbrojnymi – odpowiada Ziuzik.
– Ale ci nielegalni uzbrojeni to kto, Czeczeni czy nie?
– Czeczeni.
– Znaczy, walczymy z Czeczenami – wnioskuje Andriucha. – A czego oni
chcą?
– Niepodległości.
– A dlaczego nie możemy im dać tej niepodległości?
– Bo w konstytucji jest zapis, że nikt nie może tak po prostu, za Bóg
zapłać, wziąć i się oddzielić od Rosji – mówi wszystkowiedzący Ziuzik.
– Czegoś tu nie rozumiem. Czeczeni to obywatele Rosji czy jej wrogowie?
Jeżeli wrogowie, to trzeba ich wszystkich po prostu bez ceregieli wybić.
A jeżeli obywatele, to jak możemy z nimi walczyć? Tak uważam.
Znów wodzi po nas triumfalnym wzrokiem. Nikt się z nim nie kłóci. Takie
rozmowy są bardzo częste w wojsku. Nikt – od dowódcy pułku do prostego
żołnierza – nie rozumie, dlaczego się tu znalazł. Nikt nie widzi sensu tej
wojny, a dostrzega jedno – że od początku do końca jest sprzedana, że od
samego początku prowadzona jest nieporadnie, a za błędy sztabu
generalnego, ministra, naczelnego dowódcy i kogo tam jeszcze płaci się
życiem żołnierzy. w imię czego mamy umierać – tego nikt nie potrafi
wyjaśnić. „Zaprowadzenie porządku konstytucyjnego”, „operacja
antyterrorystyczna” – to wszystko nic nieznaczące słowa, które mają
tłumaczyć śmierć tysięcy ludzi.
– Ziuzik, gotowy jesteś zabijać dzieci w imię konstytucji swojej ojczyzny?
– Odpierdol się.
– Skoro wojna i tak się nie kończy, to po co walczyć? Po co zabijać, żeby
potem zabijać jeszcze więcej? Kto mi to wytłumaczy?
– Amen – mówi Szlufka.
– Nikt ci tego nie będzie tłumaczył – odpowiada Witka. – „Po co,
dlaczego...” Wiesz co? w dupę sobie wsadź te swoje pytania.
– A ciekawe – pyta Żiż – czy Jelcyn pizga Graczowa? Jest w końcu starszy
od niego rangą. Taki na przykład Czak pizga chorążych. Wyobraźcie sobie,
minister obrony melduje mu nieregulaminowo, a on – raz! I po pysku. Co?
– Fajnie by było – mówi Ziuzik – przyprowadzić Jelcyna i Dudajewa
i niech się naparzają po czym bądź. Kto mocniej obije drugiego, ten
zwycięża. Jak myślisz, kto komu by wpierdolił, Jelcyn Dudajewowi czy
odwrotnie? – pyta mnie.
– Myślę, że Dudajew Jelcynowi. Jest niski, szybki i wydaje mi się, że ma
niezły cios z dołu.
– Jelcyn ma dłuższe ręce – mówi Osipow – i jest o wiele wyższy
i silniejszy.
– No to co? Za to jest przyciężki i mało zwrotny. No i tyle chleje, że raczej
nie ma refleksu. Nie, postawiłbym na Dudajewa – mówię.
– Ja też – popiera mnie Szlufka.
– A ja na Jelcyna – mówi Witka z uśmiechem – tak po prostu, żeby go
wesprzeć. Im dłużej się będą naparzać, tym lepiej, bo jeden na jednego to on
szybko padnie i nie dostanie jak należy. I Dudajew też wtedy nie dostanie.
A tak to chociaż gęby sobie rozwalą.
Śmiejemy się. Mam przed oczyma taką scenę – dwóch prezydentów
okłada się na pasie startowym jak zwykli chorąży. Prują się rękawy drogich
garniturów, pękają wizytowe spodnie. A my stoimy wokół i kibicujemy – my
swojemu, Czeczeni swojemu. I nie ma żadnej wojny. I żadnych trupów.
– Dobre – Osipow już się naśmiał. – Nikt nie będzie się z nikim naparzać.
Po co mieliby się bić, skoro mają nas?
– Dokładnie tak. My się mamy bić. Chodźmy.
Wstajemy i idziemy do koszar.
Wokół stołówki jest już pusto, ustawiamy się w jednym szeregu, Osipow
dowodzi naszym wątłym oddziałem.
– Raz, raz, raz-dwa-trzy! – ryczy tak, jakby maszerował przed nim co
najmniej wzmocniony korpus armii.
– Kompania! – Osipow daje komendę i robimy trzy kroki marszowe.
– Defiladowy! Marsz! – wrzeszczy Andriucha.
Wyrównujemy krok. z całych sił uderzam obcasami o asfalt, Szlufka
i Witka nie są gorsi. Walimy tak, że pozazdrościłby nam pułk prezydencki.
– Wyżej nogi! Wyrównać krok! – komenderuje Osipow i uśmiecha się. Ja
też się uśmiecham, i Witka, i Żiż – maszerujemy po pustym placu
i brechtamy jak półgłówki.

Przysłali nam młodych do kompanii. Trzech chłopaków ze wsi, wszyscy


pochodzą z tych okolic. Kiedy dowiedzieliśmy się o tym, straciliśmy
wszelkie zainteresowanie nimi – oni trzymają się razem, my trzymamy się
razem. Przysłali to przysłali, co nam do tego? I tak zbiegną. Wszyscy, którzy
mieszkają niedaleko, dają nogę. To my nie mamy dokąd uciec, najbliżej
Mozdoku mieszkam ja – półtora tysiąca kilometrów, raczej nie dobiegniesz.
Nocą zwiad budzi ich i ustawia sparring.
– Słuchajcie, łączność, zaraz sprawdzimy, co wam za miśki przysłali –
mówi Bokser.
Leżymy w swoich łóżkach jak w lożach i obserwujemy. Dzisiaj nie będą
nas bić, nie nasza kolej.
Zwiadowcy tworzą krąg, do środka biorą jednego nowego rekruta –
silnego, mocno zbudowanego chłopaka z szerokimi barami. z drugiej strony
na ring wychodzi jeden ze zwiadowców.
Zaczynają taniec. Parę próbnych ciosów w tułów, nowy trzyma się nieźle.
Wyprowadza nawet jeden dobry w wątrobę i uchyla się przed dwoma
mocnymi sierpowymi. Potem zwiadowca uderza młodego w nos. Głowa
młodego leci do tyłu, po podbródku spływa krew. Przyciska dłonie do twarzy
i próbuje zejść z ringu. Wpychają go z powrotem.
– Nie, nie tak się umawialiśmy – mówi prostodusznie – jak po mordzie, to
ja się nie biję.
Kopią go, zmuszają do walki. Znowu wychodzi na ring. Jeszcze dwa ciosy
i zwiadowca kładzie go na deski.
Walka skończona.
Zasypiamy.

Rano miśków już nie ma. Uciekli, wszyscy naraz, we trójkę.


I znowu to my będziemy fruwać.
Siedzimy w kanciapie i przebieramy barachło kompanii. Kapoty, kamizelki
kuloodporne, hełmy – wszystko leży na wielkiej kupie w rogu i starszy
postanowił to posortować. Po cichu każdy z nas szuka dla siebie hełmu
i kamizelki.
Kamizelki są w tragicznym stanie, strasznie brudne, oblane smarem
i benzyną, w kieszeniach kilogramy ziemi, brakuje połowy płyt, ale z dwóch-
trzech udaje się złożyć jedną całą.
Na niektórych jest krew.
Szlufka pokazuje nam płytę piersiową przebitą kulą. Na wewnętrznej
stronie kamizelki jest duża plama krwi.
– „Szeregowy Ignatow, kompania łączności, A2 Rh+” – czyta napis na
odwrocie.
Dalej pracujemy w milczeniu.
Te kamizelki to jakby dowód na prawdopodobieństwo naszej śmierci. Tak,
widzieliśmy martwych żołnierzy na lotnisku, ale to nie byli nasi żołnierze,
tylko jacyś żołnierze; wiedzieliśmy, że tam mordują, ale podświadomie
każdy wierzył, że kompania łączności 429. pułku jest nietykalna. Teraz
wiemy, że to nieprawda.
Z innej kamizelki wyjmuję odłamek pocisku wielkości kciuka, który
uwiązł w kewlarowej osłonie. Znów krew. Bardzo dużo krwi – niemal cała
tylna część kamizelki jest nią zalana.
Przedziurawione przez kule i zgniecione hełmy, rozprute kamizelki, dziury
w kapotach, wbite w kewlar odłamki, brunatne plamy skrzepniętej krwi,
strach ich dotykać... Te świadectwa śmierci ludzi walają się w naszej
kanciapie na gołej ziemi. w tych rzeczach zginęli nasi żołnierze – żołnierze
naszej kompanii łączności. Wyjechali do Czeczenii w styczniu
dziewięćdziesiątego piątego, a potem jakiś nieznany nam starszy przywiózł
zdjęte z wystygłych ciał kamizelki i rzucił je w kąt kanciapy. I pił przez parę
miesięcy. A potem zginął – ktoś nam powiedział, że poprzedni starszy zginął.
Teraz siedzimy i kompletujemy z tych zakrwawionych łachmanów kamizelki
dla siebie. A potem Sawczenko nas też poprowadzi na wojnę i po kilku
miesiącach wróci z kupą zakrwawionych kamizelek kuloodpornych i też
rzuci je w kąt kanciapy, i też będzie pić przez kilka miesięcy... A potem ze
szkolenia przyślą innych nowych – najpewniej z naszego szkolenia, z Jelanii
– i też będą tak siedzieć na podłodze, czekając na wyjazd, i będą czytać na
kamizelkach nasze imiona i pokazywać sobie przebite kulami płyty i hełmy,
i inny starszy zabierze ich na wojnę, i też wróci stamtąd na wpół oszalały...

Zwiad dopiero co wrócił z kolejnego wypadu i nie mamy już siły znosić ich
tortur.
– Towarzyszu chorąży, kiedy wyślecie nas do Czeczenii? – Szlufka męczy
starszego.
– Jeszcze zdążysz.
– No, proszę, towarzyszu chorąży – błaga Żiż.
Mimo tych strasznych rzeczy, które codziennie widzimy na lotnisku,
wszyscy jak jeden mąż chcemy jechać do Czeczenii. Jest nam już wszystko
jedno. Byle tylko znaleźć się jak najdalej od zwiadowców. I tak wojny nie
unikniemy, więc prędzej czy później, co za różnica? Bo tak naprawdę nikt nie
wierzy w możliwość swojej śmierci.
– No, towarzyszu chorąży...
– Już niedługo, niedługo – opędza się starszy. Nie spieszy się, choć za
każdym razem obiecuje, że w następnym tygodniu na pewno nas wyślą. Ale
czuję, że z całych sił próbuje nas tu zatrzymać jak najdłużej.
– Napiszcie podania – mówi.
Piszemy.
Do dowódcy 429. pułku wojsk zmechanizowanych pułkownika Połupanowa
od szeregowego kompanii łączności Babczenko A. A.
Podanie
Proszę o przeniesienie mnie w rejon działań wojennych w republice
Czeczenia w celu wykonywania zadań powierzonych przez rząd.
Nie mamy papieru, wydzieramy kartki z Księgi odbioru i zdania broni
z ubiegłego roku. Na odwrotnej stronie mojego podania jest napisane, że
piętnastego stycznia 1995 roku szeregowy Jaszybow M. S. odebrał automat
AK-74, 400 sztuk amunicji i sześć granatów RGD-5.

Przydzielają nam nowe obowiązki – od tego dnia pełnimy dyżury w węźle


łączności.
Węzeł nazywa się Akkoroid. Nikt nie wie, co znaczy to słowo. Mamy
najprostsze z możliwych zadanie – łączyć abonentów. Na przykład dzwoni
dzwonek, podnoszę słuchawkę i mówię: „Akkoroid”. „Akkoroid – mówią –
połącz mnie z dowódcą pułku”.
I ja łączę. To wszystko.
Każdego dnia Akkoroid dostaje informacje, że Czeczaki przygotowują się
do szturmu na Mozdok. Codziennie z Bolszaka przychodzą od dowództwa
ostrzeżenia o konieczności wzmocnienia wart i wystawienia przy koszarach
uzbrojonych patroli. Nie był to wcale nadmiar ostrożności, znane są
przypadki wyrżnięcia całych pogrążonych we śnie koszar.
Dzisiaj też donoszą naszemu dowódcy, że Szamil Basajew przechwycił
dwa zestawy wyrzutni rakietowych pocisków artyleryjskich Grad i rozpoczął
marsz na Mozdok. Wcześniej, kiedy przyjmowałem takie wiadomości,
miałem ochotę biec dokądś i coś robić, działać, przygotowywać się do walki,
zajmować pozycje, cokolwiek. Siedzenie przy radiu i czekanie, kiedy
Basajew wjedzie na plac z dwoma Gradami, było nie do zniesienia. Teraz już
się przyzwyczaiłem, ale to wcale nie znaczy, że się nie boję. Dla nas wojna
koncentruje się w tym małym pudełku, z którego bez przerwy płyną raporty
o śmierci, zestrzelonych śmigłowcach i ostrzelanych oddziałach. Gdzieś tam
Czeczaki atakują, gdzieś strzelają do jakiegoś pułku, w Groznym wyrżnęli
posterunek. Coś nie słychać o naszych sukcesach, powstaje więc wrażenie, że
przegrywamy na wszystkich liniach frontu. Wierzymy w to, że Nochczi, jak
nazywają siebie Czeczeni, są silni, nie możemy nie wierzyć – lotnisko jest
tuż-tuż, za oknem, śmigłowce lądują na nim bez przerwy. Wszystkich nas
zabiją na tej wojnie.
Nocami zamykamy się w koszarach. Śpimy z bronią. Oprócz dyżurnych
w budce cały czas jeden człowiek pełni wartę na dole, przy drzwiach
wejściowych.
W pułku wprowadzono system haseł. Wolno strzelać do każdego, kto nie
zna odzewu.
Nasze koszary są najbliżej stepu i w razie czego to my pójdziemy na
pierwszy ogień.
Jest nas niewielu, nie możemy solidnie pełnić warty. Dyżurni barykadują
pryczą drzwi i śpią na korytarzu z bronią w ręku. Nocą każdy budynek koszar
zamienia się w oddzielną twierdzę i żyje własnym życiem.
Kiedy ktoś puka, ustawiamy się z bronią po bokach drzwi. I nawet jeśli
przychodzi do nas dyżurny pułku, co nie zdarza się zbyt często, urządzamy
mu najprawdziwszą kontrolę ze sprawdzaniem hasła, nazwiska i rangi,
każemy mu też wymienić numer telefonu dowódcy pułku – my,
łącznościowcy, go znamy – albo coś innego. Jeden z nas wrzeszczy to
wszystko przez drzwi, dwóch stoi po bokach gotowych otworzyć ogień. Gdy
mamy już pewność, że to nasz oficer, każemy mu zejść po schodach pół
piętra niżej, otwieramy drzwi i wpuszczamy go, celując wciąż z karabinów.
Nigdy nie można być pewnym, że z tamtej strony nie trzymają go już na
muszce brodaci mężczyźni z zielonymi przepaskami na głowach.
Nie robimy wyjątku nawet dla Czaka. Raz Ziuzik wpuścił go, nie pytając
o hasło, bo poznał go po głosie. Czak dał mu za to niezły wycisk. Mimo
wszystko jednak Czaka nie sprawdzamy aż tak poważnie.
Każdej nocy w pułku słychać strzały. Czasami to po prostu wygłupy
pijanych oficerów, ale kiedy indziej strzały rozlegają się na stepie, tam gdzie
jest posterunek przy moście na kanale. Nie wiadomo, kto i do kogo strzela.
Czasami ożywa tam beteer, wtedy jego wukaem przez pół nocy przeczesuje
step, pociski smugowe trzymają się niewysoko nad ziemią i odchodzą
w ciemność.

Bezhołowie w Czeczenii, bezhołowie w Mozdoku. Każdy chce odkroić dla


siebie kawałek tortu zwanego wojną. Co ich w ogóle obchodzimy my,
żołnierze? Co to za różnica, żenas tu gnoją w toaletach, że łamią nam szczęki
i żebra, że gnają nas do boju jak bydło na ubój? Jakież znaczenie ma to, że
rosyjscy chłopcy rzężą, kiedy im podcinają gardła na otoczonych
posterunkach, jeśli tutaj jest do podziału taka kosmiczna kasa? Wszyscy
gotowi są nas zabić, byle nachapać się jeszcze – i Czeczeni, i nasi. Ta wojna
od początku do końca jest sprzedana. Nie mamy skąd wypatrywać pomocy,
jesteśmy w tym sami, pętamy się pod nogami dorosłych wujaszków
dzielących zdobycz, jeszcze tylko nasze matki łapią ich za nogawki:
„Ratujcie, pomóżcie, nie mordujcie! Zlitujcie się nad syneczkiem...” Cicho,
matko, twój syn zginie jak bohater! Świnie. Jakieś Jelcyny, Gantamirowy,
Awturchanowy, Zawgajewy, Graczowy, Putiny – co to za jedni? Kim są ci
wszyscy łajdacy, którzy robią karierę na naszej krwi? Kim są ludzie, dla
których władzy kopią mnie w Mozdoku? Kim są ci, dla których kariery
strzelają do nas w Groznym?

Siedzę w magazynie broni, liczę lufy i sprawdzam ich liczbę z zapisami


w księdze. w koszarach nie ma nikogo oprócz mnie. Jest wieczór, wszyscy
gdzieś łażą – Szlufka od rana zbierał się na lotnisko, teraz ciągle chodzi tam
i prosi każdy transport, żeby go zabrali – jest mu już wszystko jedno dokąd,
byle jak najdalej stąd – ale go nie biorą. Ziuzik gdzieś się zaszywa – ostatnio
starszy wykopał go z komórki pod schodami; raz przespał tam prawie dwie
doby. Osipow poszedł po żarcie do letniej stołówki, starszy i Minajew wcale
się nie pokazali. Niemal cały zwiad jest w Mozdoku, kręcą tam jakieś
interesy z miejscowymi i bardzo często zostają na noc w mieście. Tak więc
jestem pozostawiony samemu sobie.
Nie chce mi się spać (przedziwna sprawa); zamykam się w magazynie
broni, mam teraz jedyny klucz do niego. Jeśli więc w koszarach zjawią się
rozjuszeni zwiadowcy, nic mi nie grozi. Jasne, jeśli zechcą, to mnie stąd
wykurzą – świecami dymnymi na przykład albo materiałem wybuchowym –
ale to raczej skrajne przypadki.
Noc. Puste koszary. Cisza. Nie słychać nawet szturmowców. w ogóle nie
czuję strachu. Pochylam się nad dziennikiem i coś piszę. Wyobrażam sobie,
że jestem pisarzem i pracuję w swoim gabinecie, a tam, za ścianą, na dywanie
bawią się moje dzieci, żona popija herbatę, pies targa pluszową wronę...
wystarczy wyjść z magazynu i będę w bajce...
Moje rozmyślania przerywa głośny huk i w ślad za nim wizg spadającego
pocisku.
Padam na bok razem z księgą, strącając ze stołu jakieś sworznie i granaty,
zamieram pośród skrzyń z nabojami, zwinięty jak embrion.
Pocisk huczy jak szatan, krzyczy i świszczy, i leci, i leci, prosto we mnie,
głośno i przerażająco.
Moje plecy stają się ogromne jak świat i nie da się w nie nie trafić.
„Czeczaki w Mozdoku” – zdążyłem pomyśleć.
Pocisk spada kurewsko długo, pewnie całe pół sekundy. Ale nic się nie
dzieje. Zamiast wybuchu na dworze widać jadowite, chemiczne światło.
w nogach pojawia się miły, rozluźniający dreszcz, całe ciało pokrywa się
potem. Rakieta sygnalizacyjna... Umieszczają w nich sygnał dźwiękowy
i kiedy zadziała, to świszczą i krzyczą jak spadające pociski.
Rakiety lecą ze świstem jedna za drugą – czerwone, białe i zielone,
oświetlają magazyn przez okno nierównym, błyskającym światłem. Leżę
między skrzyniami, ściskając w rękach księgę, w kościach łamie jak po
ciężkiej fizycznej pracy, nie chce mi się ruszyć ręką ani nogą, jakbym całą
noc taszczył kamienie. Strach jest bardzo męczący.
Zjawia się Ziuzik. Patrzy na mnie leżącego na podłodze z księgą.
– Co robisz? – pyta.
– Nic – mówię i wstaję.

Ze szpitala wraca Said. Przestrzelili mu goleń podczas szturmu na Bamut,


dwa miesiące leżał w szpitalu, potem długo odpoczywał na przepustce, którą
sam sobie wydał. A teraz przyjechał się zwalniać.
Ma wodniste oczy, niestrzyżone brudne włosy, jakąś wysmarowaną
afgankę na grzbiecie i buty z brudnymi rozwiązanymi sznurówkami. Ale jest
autorytetem. Said jest worem, złodziejem, ma kilku niewolników i posłuch.
Znienawidził mnie od razu, od pierwszego wejrzenia. Nie wiem, jak jest
z miłością, ale nienawiść od pierwszego wejrzenia jest możliwa, to wiem na
pewno.
Nie wytrząsa ze mnie forsy. Mam pieniądze, w końcu sprzedałem tamte
kradzione radia i w schowku pod schodami mam mniej więcej pół miliona.
Jestem kumatym żołnierzem, jeśli Said zażąda pieniędzy, to mu je od razu
oddam i nie będzie mnie bić. Ale Said nie chce pieniędzy. Said chce, żebym
przyniósł mu banany. Specjalnie każe mi szukać bananów, bo wie, że ich
nigdzie teraz, nocą, nie znajdę. Daje mi na to dwie godziny.
Nie zamierzam nawet wychodzić z koszar. Idę do budynku i kładę się
spać, przynajmniej mam dwie godziny pewnego snu.
Po dwóch godzinach, co do minuty, budzą mnie. Jest w tym jakaś
złodziejska etyka – widzicie, dotrzymał słowa.
– Idź, wołają cię – budzi mnie Śmieszny.
Idę do kanciapy. Said siedzi z ranną nogą na stole, jeden zwiadowca
masuje mu przestrzeloną goleń. Od razu przypomina mi się Szołochow –
zupełnie jak u niego.
– Wołałeś mnie, Said? – pytam go.
– Dla jednych Said, dla innych Oleg Aleksandrowicz – odpowiada.
– Wołałeś mnie, Oleg? – pytam.
– Powiedz: „Wołałeś mnie, Olegu Aleksandrowiczu?”
Milczę. Wpatruję się w podłogę i milczę. Może mnie zabić od razu, ale za
nic nie nazwę go Olegiem Aleksandrowiczem.
– Co milczysz?
– Wołałeś mnie, Oleg?
Said się uśmiecha.
– Przyniosłeś?
– Nie – mówię. Zaczyna się tradycyjne preludium. Moglibyśmy się bez
tego obejść, ale obaj na nim wygrywamy. Said może nacieszyć się władzą,
a ja nie dostaję w mordę.
– Dlaczego? – Said pyta z wielkim spokojem. Nawet się trochę zdziwiłem.
– Nie wiem, skąd wziąć banany, Oleg.
– Co?
– Nie wiem...
– Co? – Said w końcu się złości. – Co? Co, nie chce ci się szukać tego,
czego chciałem? Chuju! Będziesz szukać? Rozumiesz? Będziesz!
Bije mnie bardzo mocno. Inni bili mnie po prostu dlatego, że tak wypada,
ale Said bije mnie z nienawiści. Lubi to. Daje mu to najprawdziwszą radość.
To niemyte, śmierdzące łajno w cywilu, tutaj jest panem i władcą.
Said jest słaby i jego ciosy nie mają tej siły co Boksera lub Timochy, ale
jest bardzo uparty i brutalny, bije mnie długo, przez kilka godzin. Nie wali
jednym ciągiem, tylko najpierw bije, potem robi sobie przerwę na
odpoczynek, a mnie każe robić pompki. Wyciskam, a on kopie mnie obcasem
w potylicę, czasami od dołu kontruje ciosem w zęby.
Od dołu uderza rzadko, widać przeszkadza mu niezagojona dziura
w goleni, więc cały czas stara się kopnąć mnie w potylicę tak, żebym
rozwalił twarz o deski podłogi. Udaje mu się to w końcu. Padam, leżę na
brudnych deskach, z rozbitych warg płynie krew.
Said podnosi mnie i znowu zaczyna bić. Uderza mnie dłonią w rozcięte
wargi – stara się trafiać cały czas w te same miejsca, wie, że tak bardziej boli.
Za każdym ciosem przeszywa mnie dreszcz, syczę. Jestem bardzo zmęczony,
wciąż albo robię pompki, albo zasłaniam się rękoma, napinając mięśnie, żeby
ciosy nie przenikały głęboko w ciało, potem znowu padam na ziemię i robię
pompki, potem znowu łomot. Straciłem już rachubę ciosów, wydaje mi się,
że Said bije mnie od urodzenia i że niczego innego nie doświadczyłem
w życiu, tylko te brudne deski podłogi i wpierdol. Do diabła z twoimi
bananami, znajdę ci banany. Ale Saidowi banany już wiszą. Przyłączają się
do niego zwiadowcy, kilku ludzi, otaczają mnie i młócą łokciami po plecach.
Stoję zgięty, zasłaniam rękoma żołądek, nie pozwalają mi upaść, żeby móc
dokopać mi kolanem od dołu...
Wpychają mnie do kibla. Ciężki Tatar Ilias podskakuje i kopie mnie
w klatkę piersiową. Lecę do tyłu, wybijam plecami okno. Duże kawałki szkła
spadają mi na brzuch, na głowę. Jakoś chwytam się ramy i nie wypadam na
zewnątrz. Nawet się nie pociąłem. Znów zbijają mnie z nóg, padam na ziemię
i więcej nie wstaję, leżę pośród rozbitego szkła i próbuję już tylko zasłaniać
nerki i krocze.
W końcu zwiadowcy robią sobie przerwę na papierosa.
Said strzepuje popiół prosto na mnie, celuje żarem w moją twarz.
– Słuchajcie, chłopaki, wyruchamy go – proponuje. – Zerżniemy go, co?
Koło mnie leży duży, ostry kawałek szkła. Biorę go przez rękaw, dobrze
leży w dłoni, jak nóż – długie, szerokie, zwężające się ostrze.
Wstaję, ściskając szkło. Szkoda, że nie mam kluczy do magazynu...
Krew kapie z rozbitej twarzy na ostrze. Patrzę uparcie na Saida, na Iliasa,
na pozostałych zwiadowców. Stoję przed nimi, zaciskając w dłoni uwalany
krwią kawałek szkła, i patrzę, jak palą. Said nie strzepuje już na mnie
popiołu.
– Dobra – mówi któryś ze zwiadu – zostawcie go, idziemy. I tak nie ma
nadmanganianu...
Wychodzą. Za wybitym oknem jest step. Grają cykady. Na lotnisku
startują szturmowce, odlatują do Czeczenii. Pusty plac oświetla tylko jedna
latarnia, na dworze nie ma nikogo, ani jednego oficera, ani jednego żołnierza.
Czarniawy major miał rację. Jestem sam w tym pułku.
Nocą biją mnie jeszcze mocniej. Mszczą się za ten wybuch oporu w toalecie,
bije mnie od razu cała kompania, cała zgraja. Nie dają mi nawet podnieść się
z łóżka, nie tyle mnie biją, co masakrują, dając mi do zrozumienia, że jestem
gównem i mam zachowywać się jak gówno, nie wychylać się. Narzucają na
mnie koc i pizgają ramą od łóżka. Potem wyciągają mnie na korytarz i biją,
potem biją w kanciapie, stawiając mnie na nogi i dociskając nogami do
ściany, żebym nie upadł. Zaczynam tracić świadomość. Któryś bardzo mocno
wali mnie pięścią w prawy bok, coś mi tam pęka i strasznie pali, ból przenika
całe ciało, każdy nerw, rzężę i padam na kolana, a oni dalej mnie kopią.
Mdleję.

Zwiadowcy poszli. Leżę w kącie kanciapy na kupie kapot, ściany zbryzgane


są krwią po sufit. Na podłodze leży ząb, podnoszę go i próbuję wstawić
w dziąsło. Potem wyrzucam go przez okno.
Leżę jakiś czas bez ruchu. Ból jest tak silny, że nie mogę oddychać, każdy
mięsień mam odbity, klatka piersiowa i boki to jeden wielki siniak.
Podnoszę się trochę i na łokciach doczołguję do drzwi, podtrzymując się
ściany. Zamykam drzwi na klucz, kładę się na kupie kapot i leżę prawie do
rana.
O świcie biorę ostrze i zaczynam zdrapywać krew ze ścian. Oddycham
z trudem, nie mogę się wyprostować – w prawym boku coś mi spuchło
i pulsuje, ale muszę zeskrobać krew, więc skrobię ostrzem po tapetach.
Długo zdzieram brązowe krople, niezbyt się staram, zdzieram je razem
z tapetą. „Łączność!” – ryczy pijany zwiad i tupie buciorami. Jeżeli sobie
przypomną, że jestem w kanciapie, wyłamią drzwi, wyciągną mnie i dobiją.
Zaczynam segregować kapoty i wieszać je w szafie. Jutro przyjdzie starszy
i musi być porządek.
W kieszeni jednej z kurtek znajduję listy. To kapota Komara. Pisze do
niego dziewczyna. Otwieram list i zaczynam czytać. ...Mój ukochany Wania,
moje słońce, kotku, wróć tylko, wróć tylko żywy, błagam cię, przeżyj tę wojnę.
Przyjmę cię zawsze, choćby bez rąk, bez nóg, będę umiała się tobą zająć,
przecież wiesz, że jestem silna, tylko przeżyj. Proszę! Tak cię kocham,
Wanieczka, tak mi źle bez ciebie. Wania, Wania, kochany mój, słoneczko, nie
umieraj tylko, żyj, proszę cię, Wania, zaklinam cię, Wania, żyj...
Składam list i zaczynam wyć. Księżyc świeci w okno, siedzę na kupie
kapot i wyję odbitymi płucami. z pokaleczonych warg sączy się krew. Boli
mnie. Kołyszę się w przód i w tył, ściskam w dłoni list i wyję.

Rano starszy w milczeniu przygląda się mojej spuchniętej twarzy, po czym,


wciąż milcząc, idzie do kanciapy zwiadowców.
Said siedzi jak wcześniej w fotelu z nogą na stole. Starszy przyciska go
kolanem do siedzenia i wali pięścią od góry, wbija jego głowę w fotel z całej
siły i teraz to jego krew bryzga na ściany.
Sawczenko bije go długo i bardzo mocno. Said wizga. Potem starszy obala
go na ziemię i kopie. Said wypełza z kanciapy na czworakach. Starszy
dogania go i wykopuje w stronę schodów.
Przysłuchuję się odgłosom tych batów w kanciapie, nie unosząc głowy.
Cieszę się, że starszy bije Saida, co ja mówię, jakie cieszę, jestem po prostu
szczęśliwy, moja wątroba, szczęki, zęby – wszystko we mnie triumfuje,
kiedy słyszę, jak kwiczy ta gnida, kiedy słyszę, jak prosi starszego:
„Towarzyszu chorąży, już nie, już nie, chorąży, jestem przecież ranny”,
a chorąży wali go i cedzi przez zęby: „Jestem starszy chorąży, kurwo, jasne?
Starszy chorąży!”
Triumfuję. Ale wiem, że odtąd mam przesrane. Kiedy starszy pójdzie, Said
wróci i mnie wykończy.
Starszy też to wie. Nie odchodzi tej nocy. Zabiera dyżurnemu klucze od
magazynu broni i nocuje w koszarach. Wciągamy do kanciapy dwie prycze,
stawiamy je po bokach od wejścia, za ścianą, żeby nie dosięgła nas seria zza
drzwi, i zasypiamy. Po raz pierwszy śpię spokojnie całą noc, nie budząc się.
Nie mam snów i otwieram oczy dopiero wtedy, kiedy starszy szarpie mnie za
ramię.
– Babczenko, idziemy – mówi. – Czas na apel.
Starszy jest równy gość. Gdybym miał ogon, tobym nim zamerdał.

Jest sierpień dziewięćdziesiątego szóstego, w Groznym prawdziwe piekło.


Czeczaki weszli do miasta ze wszystkich stron i zajęli je w ciągu kilku
godzin. Toczą się ciężkie walki, nasi zostali rozdzieleni, tworzą osobne
punkty oporu, okrążeni padają jak muchy. Nie mają jedzenia, nie mają
amunicji. Śmierć krąży nad upalnym miastem, jak chce, i nikt nie śmie jej nic
powiedzieć.
W pułku formują kilka oddziałów do grzebania zmarłych; naszą kompanię
wciskają do jednego z nich.
Trupy przylatują i przylatują. Płyną szerokim strumieniem i wydaje się, że
to się nigdy nie skończy. Nie ma już ładnych srebrnych worków. Ciała
przywożą jak bądź, na kupie; rozerwane, osmalone, opuchnięte. Trafiają się
do połowy lub całkiem zwęglone. Nazywamy je między sobą „wędzonka”.
Cynowe trumny nazywamy „konserwy”, a kostnice to „fabryki konserw”.
w naszych słowach nie ma cienia szyderstwa czy żartu. Mówimy tak bez
uśmiechu. Ci martwi żołnierze mimo wszystko pozostają naszymi
towarzyszami, naszymi braćmi. Tak ich po prostu nazywamy, i już. Leczymy
się cynizmem, wspomagamy tak swój organizm, żeby nie oszaleć ostatecznie
– nie mamy wódki.
Wyładowujemy, wyładowujemy. Nie czujemy już nic wobec martwych,
nie ma w nas litości ani współczucia. Jesteśmy zupełnie otępiali. Tak
przyzwyczailiśmy się do sponiewieranych zwłok, że nie myjemy nawet rąk
przed ugnieceniem tytoniu i zapaleniem primy. Zresztą nie mamy gdzie ich
umyć, nie mamy wody, kran jest za daleko, żeby biegać do niego za każdym
razem.
Nie zauważamy żywych ludzi, po prostu ich nie widzimy. Wszystko, co
żywe, jest dla nas tymczasowe, wszyscy, którzy chodzą teraz po lotnisku,
wszyscy, którzy jadą teraz pociągami w stronę lotniska, nawet ci, których
dopiero biorą do wojska – wszyscy oni znajdą się w tym śmigłowcu, rzuceni
jeden na drugiego, wiemy to. Nie mają po prostu innego wyjścia.
Mogą nie dojadać, nie dosypiać, mogą ich męczyć wszy albo błoto. Będą
ich bić, tłuc stołkami po głowach i gwałcić w kiblach – co za różnica, ich
cierpienia nie mają żadnego znaczenia, i tak wszyscy zginą.
Mogą płakać, pisać listy i błagać, by ich stąd zabrać. Nikt ich nie zabierze.
Nikt nie będzie się nimi przejmował. Wszystkie ich problemy to drobiazgi.
Rozwalona głowa jest lepsza od tego śmigłowca, teraz wiemy to na pewno.
My także jesteśmy tymczasowi. Tu, na tym kurewskim polu, wszystko jest
tymczasowe. My też zginiemy.
Razem z żołnierzami przywożą z Groznego cywilów. Zazwyczaj są to
budowlańcy – pewnie ci sami, którzy siedzieli z nami na lotnisku, wtedy,
cztery miesiące temu. Teraz są martwi – ci ludzie, którzy częstowali nas
spirytusem i słoniną – oni zginęli, a ja wyładowuję ich ciała ze śmigłowców
i układam w rzędzie wzdłuż pasa startowego. Niedługo powinien przyjechać
po nich ural.
Przypomina mi się Marina, tłusta dziewucha, która poiła nas spirytusem na
lotnisku. Tak spodobała się Szlufce...
Raz w śmigłowcu jest dziewczyna, Czeczenka. Właściwie dziewczynka,
ma pewnie czternaście lat, może piętnaście.
Ma dziurę w głowie. Jej twarz jest zupełnie spokojna, szczęka się nie
odchyla, oczy nie są martwe, półprzymknięte. Ma się wrażenie, że śpi. Ale
nie żyje. Kamień uderzył ją w głowę z boku i wybił dziurę wielkości pięści.
Mózg wypłynął jak pod ciśnieniem.
Długo patrzę na okrągłą, suchą dziurę w głowie. Zdaje mi się, że gdyby
postukać od wewnątrz w czaszkę, to dźwięk będzie plastikowy, jak
z pękniętego globusa.
W luku stoi Ziuzik. Patrzy na mnie w milczeniu, potem pyta:
– Co ty?
– Nic...
Wynosimy ją i kładziemy na pasie.
– Kurewska wojna – mówi Ziuzik. – Czemu była winna ta dziewczyna,
chciałbym wiedzieć. – Powtarza: – Czemu ona była winna...

Nie rozmawiamy już z ludźmi. Czasami wydaje mi się, że zapomniałem


nawet najprostsze słowa. Nasz świat składa się teraz wyłącznie
z rozszarpanych ludzkich ciał – i tylko z rzadka rzucamy jakieś zdanie o tym
w czasie pracy. Innego tematu nie mamy.
Wyładowujemy, wyładowujemy, wyładowujemy... Dzień za dniem.
Naszym jedynym towarzystwem są teraz trupy. Martwi żołnierze, martwe
kobiety, martwe dzieci... Wszyscy martwi.

W jednym namiocie preparują ciała. Pracuje tam dwóch tymczasowych


sanitariuszy, za każdym razem, kiedy wynoszą od nich rozprute i zaszyte
grubym szwem nagie ciało bez ręki albo nogi, wychodzą na papierosa
i odprowadzają nosze wzrokiem. Stoją w gumowych fartuchach i rękawicach,
cali we krwi, jeden wciąż trzyma w ręku nóż, którym otwiera zwłoki. To
zwykły kuchenny nóż do krojenia chleba, z drewnianą rękojeścią i dużym,
szerokim ostrzem.
Palą w milczeniu, potem idą otwierać kolejne ciało.
Tych dwóch to już zupełne świry, nawet nam do nich daleko. Czasami
opowiadają, co kto jadł na śniadanie albo jakie obrażenia spowodowała kula,
jak rozerwała wnętrzności i jakiego koloru są jelita.
Raz byliśmy u nich w namiocie. Ciała leżą tam na gumowych noszach na
ziemi i na dwóch ocynkowanych wysokich stołach, gdzie je preparują. Gęsta
czarna krew wypływa na trawę i tworzy kałuże. Tamten zapach... Krew ma
nie tylko swój kolor, ale i zapach. Bywa on gorszy od widoku.

Ogoleni na łyso chłopcy, czasem straszni, czasem śmieszni, umęczeni do


granic możliwości w koszarach, ze złamanymi szczękami i odbitymi płucami.
Gnali nas na wojnę i zabijali setkami. Przecież nie umieliśmy jeszcze
strzelać, nie potrafiliśmy zabić człowieka, nie wiedzieliśmy, jak to się robi,
potrafiliśmy tylko płakać i umierać. I umieraliśmy. Bojownikównazywaliśmy
„wujaszkami” i kiedy podcinali gardła jeńcom na posterunkach, ci ich
błagali: „Wujaszku, nie zabijaj... No proszę... Dlaczego, no co ja wam
zrobiłem...” Oni tak chcieli żyć! Tak chcieli żyć, zrozumcie, spasieni
generałowie w lampasach, którzy pędziliście nas na tę jatkę! Nie
doświadczyliśmy jeszcze życia i nie znaliśmy jego zapachu, ale widzieliśmy
śmierć. Wiemy, jak pachnie zakrzepła krew na podłodze śmigłowca
w czterdziestostopniowym upale, wiemy, że mięso oderwanej nogi ma czarny
kolor i że człowiek może spłonąć w benzynie całkowicie, zostają tylko kości.
Wiemy, że ciała puchną w upale, i słyszeliśmy, jak po nocach między
gruzami wyją oszalałe psy. Słyszeliśmy to. Słyszeliśmy! I sami zaczynaliśmy
wyć, bo tak strasznie jest umierać, mając osiemnaście lat!
Wszyscy nas zdradzili, więc ginęliśmy. Jak przystoi prawdziwemu mięsu
armatniemu – w milczeniu i niesłusznie.

Nocami, po powrocie do koszar, biją nas. Zwiad chodzi teraz ciągle pijany,
nie ma już oficerów, czasami tylko przyjeżdża Jelin, ale on też cały czas pije.
Zbiera u siebie w kanciapie trepów i chleją na umór, nie mają już siły, by
powstrzymywać swoje szaleństwo.
Mozdok pogrąża się w szaleństwie coraz bardziej i bardziej, nikt już nie
pilnuje żołnierzy, fala przekracza ludzkie pojęcie. Co noc łamią po kilka
szczęk, młodych biją stołkami i kolbami. Młodziaki uciekają z pułku setkami,
nie mogąc już wytrzymać nocnych tortur, uciekają w step boso, prosto
z łóżka. Zasilenie szeregów nie wystarcza w naszym pułku na długo,
z nowych nie zdążą nawet sformować kompanii marszowej i wysłać ich na
wojnę.
W naszej kompanii zostało tylko czterech ludzi, reszta uciekła. Uciekł
nawet sierżant, wzięty na dwa lata do wojska po skończeniu studiów.
Ja i Ziuzik nie uciekamy. Nam jest już wszystko jedno. Przywykliśmy do
tego pułku, przyzwyczailiśmy się do batów i trupów, nie chcemy nigdzie
odchodzić. Ogarnęła nas jakaś apatia i nie obchodzi nas – żyjemy czy
umieramy. Jest nam tak źle, że gorzej już nie będzie i cokolwiek się stanie –
nawet śmierć – będzie lepsze. Czekamy tylko na jedno – kiedy nas wyślą.
Nocami nas wciąż pizgają... A w dzień wyładowujemy trupy.

Właściwie nie wracamy już do koszar i coraz częściej nocujemy na lotnisku.


Śpimy w tym namiocie, w którym dwóch żołnierzy preparuje trupy. Są
z naszego naboru i pozwalają nam zostawać na noc.
W tym namiocie nie miewam żadnych snów. Nie prześladują mnie nocami
spalone trupy. Zapadam się po prostu w jakąś czarną jamę, gdzie nie ma nic,
nawet wojny, nawet śmierci, i otwieram oczy, kiedy robi się jasno.
Czasami w kieszeniach zmarłych trafiają się papierosy, pieniądze albo
jeszcze coś innego. Nigdy nie przeszukujemy ich specjalnie, ale jeżeli
znajdziemy papierosy, bierzemy je. Nie jako łup, ale po prostu dlatego, że ci
chłopcy zginęli i niczego im już nie trzeba.
Człowiek na wojnie zmienia się bardzo szybko. Pierwszego dnia martwe
ciało może cię przerazić, ale już po tygodniu będziesz jeść mielonkę,
opierając się na oderwanej głowie, żeby było wygodniej. Te ciała, z którymi
dzielimy namiot, to po prostu martwi ludzie, i już. Mimo wszystko istnieje
między koniecznością a cynizmem granica, której nie można przekroczyć.
A jednak z jakichś powodów nic mi się nie śni. Ziuzikowi też, pytałem.

W Mozdoku zaczyna się masowy najazd matek. Szukają swoich zaginionych


synów i nim zaczną wędrować piechotą po Czeczenii ze zdjęciem w dłoni,
muszą obejrzeć góry trupów w chłodniach na stacji i ciała w namiotach. Bez
przerwy słychać stamtąd szlochy i krzyki, kobiety wychodzą z namiotów
starsze o dziesięć lat i przez jakiś czas nie mogą powiedzieć ani słowa.
Widziałem kiedyś taką scenę. Niestara jeszcze kobieta, wyglądająca na
wykształconą – prawdopodobnie nauczycielka – w szarym płaszczu i czarnej
chustce na głowie stała przed namiotem, skąd wynoszono dla niej ciała.
Pamiętam, jak wyniesiono kolejnego martwego, z którego nie zostało nic,
tylko lewa noga – spłonął w czołgu – tylko kości i przyczepiona do nich lewa
noga w bucie. Sanitariusz zdjął z tej nogi but, żeby kobieta mogła
zidentyfikować syna po palcach, z buta wyciekła brązowa, oślizgła stopa...

W tych namiotach nie ma bogatych i pięknych. Wszyscy bogaci i piękni


wykręcili się od wojny dzięki nadzianym tatusiom, a w Groznym umierają
zwykli wiejscy chłopcy, którzy nie mieli pieniędzy na wykup. w namiotach
usypano góry z dzieci robotników, nauczycieli, rolników, zwykłych
urzędników, jednym słowem wszystkich tych, których nie stać było na
łapówkę, których państwo wykończyło swoimi złodziejskimi reformami,
a potem porzuciło, by zdychali. w namiotach leżą dzieci tych, którzy nie
mogli dać w łapę komu trzeba albo uważali, że służba wojskowa to
obowiązek każdego mężczyzny.
Prawda i szlachetność nie są już w naszym świecie cnotami, za nie zabijają
najpierw.
Namioty laboratorium rostowskiego też stoją tutaj, na lotnisku, żołnierze
noszą tam z kostnicy na noszach rozprute nagie ciała. Nie przykrywają ich
nawet kocami i niosą tak, nagie, martwe ręce rozkładają się na różne strony
i kołyszą się w takt kroków, a z rozerwanych boków i brzuchów kapie na
trawę zgęstniała krew. Czasami trupa niosą we trójkę, w kawałkach – dwóch
tułów, a trzeci rękę albo nogę.
Zabitych nie ukrywają przed nikim, budowlańcy i żołnierze na polu wodzą
za nimi osłupiałym wzrokiem. Nikt im już nie opowiada o bułkach
w Biesłanie, teraz wiedzą, co ich czeka.
Tak przynajmniej jest uczciwiej.
Niedawno my też tak siedzieliśmy w niewygniecionych płaszczach na tym
polu i patrzyliśmy na trupy. Niedawno? To było tysiąc lat temu.

Ziuzika wzięli do szpitala. Bokser złamał mu palec, kiedy go pizgał


taboretem.
Opowiadają, że w szpitalu fala też szaleje, ale tam przynajmniej nie ma
Timochy i Boksera. A skoro tak, po mojemu tamtejsza fala musi być łagodna.
Ziuzik pojawia się w pułku po czterech dniach. Łapie mnie koło stołówki
w czasie kolacji, gwiżdże od furtki lotników i macha na mnie.
Podchodzę.
– Ja po ciebie – mówi Ziuzik. Przez te dni nieźle przytył, jego pociągła,
chuda twarz zrobiła się prawie okrągła, policzki się wypełniły. – Chodź ze
mną do szpitala, tam jest zajebiście – kontynuuje – wszyscy tam to normalne
chłopaki, nikt nikogo nie bije. Idziemy już, co?
– A kolacja? – pytam.
– Jaka kolacja?! Nie widziałeś jeszcze kolacji. Chodź, tam cię nakarmimy!
Dotknęło mnie trochę to „my”. Wcześniej „my” to byłem ja i on, kiedy
nam dosrywali na podłodze w korytarzu. A teraz „my cię nakarmimy”. Mimo
to oczywiście się zgadzam.
Idziemy przez step, Ziuzik opowiada mi o białych poduszkach, o żarciu do
syta, o sypianiu na czystych prześcieradłach i o codziennym gorącym
prysznicu przez nieograniczony czas. Mam wrażenie, że prowadzi mnie do
bajki.
Jestem trochę poruszony, wydaje mi się, że w moim życiu zaczyna się
nowy etap i że teraz wszystko będzie już dobrze. A może uda mi się zostać
w szpitalu? Może uda mi się zostać tam na zawsze?

Szpital leży na obrzeżach Mozdoku. Idziemy przez step dobrze znaną nam
drogą, przebiegamy szosę, mijamy Kirzacz i docieramy do dwóch sporych
polowych baraków.
Ziuzik najpierw wysyła mnie pod prysznic. Myję się z niewysłowioną
przyjemnością, zapomniałem już prawie, że na świecie istnieje taka rozkosz –
ciepła woda. Tymczasem Ziuzik przytaszczył żarcie. Ziemniaki z mielonymi
i garść suszonych owoców.
Wokół mnie siedzi kilku ludzi. Wypytują, jak tam w pułku. Opowiadam
o lotnisku, o trupach, o zwiadowcach.

Jest tu też Komar, wysoki, smagły chłopak. Ziuzik poznał mnie z nim.
Komar ma odbitą piętę, siedział na transporterze, kiedy ostrzelali ich
z karabinu o dużym kalibrze i otarło mu nogi. Teraz jego prawa pięta ciągle
ropieje. Lekarze rozcięli ją i wstawili do niej gumową rurkę, by odprowadzić
ropę; za Komarem cały czas ciągnie się cienki białawy ślad.
– No i jak tam w pułku? – pyta Komar.
– W porządku – mówię.
Częstuje mnie papierosem, odpalamy.
– Wieszałem tam kapoty, w kanciapie. No... Znaczy, znalazłem twój list.
– A – mówi, wypuszczając dym – przeczytałeś?
– Przeczytałem.
– Fajna dziewczyna, nie? Tu wszyscy płaczą, jak czytam.
– Żona?
– No tak... Jak wrócę, na pewno się z nią ożenię.

Wieczorem wszyscy zbierają się przed telewizorem. Leci jakiś film. Nie
oglądam. Wystarczy mi, że mam spokój, otaczają mnie czyste prześcieradła
i prysznic. Napawam się.
– Ciekawe, czy w innych szpitalach też tak jest? – pytam.
– Nie – mówi jeden chłopaczek z przewiązanym ramieniem – tylko tutaj.
Jak leżałem we Władykaukazie, to tam ruchali na wylot. Zupełny burdel, jak
w pułku. A tu istny raj. Byczę się tu już dwa miesiące...
Ci ludzie wydają mi się jakimiś półbogami. Pomyśleć tylko, dwa miesiące
bez lutowania! Patrzę na nich zawistnie. Tak chciałbym tu zostać, tak
chciałbym stać się jednym z nich i zamieszkać w tym niebie! Boże, wszystko
bym robił, myłbym naczynia, nosił drewno, czyściłbym kibel, byleby tylko
zostać tu chociaż na miesiąc! o orzeczeniu o niezdolności nie śmiem nawet
marzyć, choć oni mówią o tym tak lekko, jak o kolacji.
Proszę Ziuzika, żeby porozmawiał o mnie z lekarzami. Może mnie też uda
się tu zakotwiczyć. Przecież nie wypisują chłopaków, starają się zatrzymać
ich jak najdłużej i w miarę możliwości wysyłają na komisję. Lekarze dbają
o nas bardziej niż dowódcy, chowają nas przed tą wojną, jak tylko mogą.
Rozumieją przecież, że wypisać ze szpitala to tyle co wysłać prościutko do
Czeczenii. Zdrowi giną, chorzy żyją.
– Porozmawiam o twoim przypadku – obiecuje Ziuzik – na pewno
porozmawiam.

Nie przyjmują mnie do szpitala. Nie pozwalają mi nawet przenocować.


Równo o dziesiątej wieczorem młoda pielęgniarka prowadzi mnie do wyjścia
i zamyka za mną bramę. Stoję na ulicy i patrzę, jak wiesza kłódkę. Nie chce
mi się odchodzić. w każdym razie dzisiaj na pewno nie wrócę do pułku.
Idę na budowę odgrodzoną płotem od szpitala, znajduję mały pokój bez
okien i kładę się spać. Stoi tu już przyniesiona przez kogoś ławeczka, nie
jestem pierwszym włóczęgą, który tu nocuje. Ławeczka jest wąska
i cholernie niewygodna, ale da się na niej spać.

Mieszkam na budowie przez kilka dni. Wieczorami organizuję poszukiwania


żarcia, za dnia odsypiam. Żyje się ogólnie całkiem nieźle, myślę nawet,
czyby się całkiem tu nie przenieść. A co? Przytaszczyć materac i koc
z ciężarówki i do jesieni da się mieszkać. Żarcie można wyżebrać w szpitalu
– dopóki Ziuzik tam jest, z głodu nie zdechnę.
Pewnej nocy przyszedł do mnie miot kociąt. Włażą na ławeczkę i oblepiają
mnie ze wszystkich stron, piszczą, pchają się pod pachy i zasypiają w cieple.
Nie odganiam ich, noce stały się chłodne, a one nieźle grzeją. Ich matkę
pewnie zabito, nie widziałem jej przez wszystkie te dni.

Raz obudziły mnie krzyki. Ostrożnie, by nie zachrzęścić rozbitym szkłem,


podszedłem do drzwi i długo nasłuchiwałem. Noce w Mozdoku są bardzo
niebezpieczne, bandy grasują właściwie bez przeszkód.
Ale to nasi. Mówią po rosyjsku. Dobrze. Jacyś rezerwiści piją wódkę.
Zainstalowali się na parterze i chyba nie zamierzają wchodzić wyżej.
Kładę się na swojej ławeczce, nakrywam kurtką i leżę. Nie mogę zasnąć.
Słucham, jak piją, i leżę bez ruchu, boję się, że jeśli spróbuję się przekręcić
albo wstać, to ławeczka zaskrzypi i mnie znajdą. Leżę tak kilka godzin,
zupełnie zdrętwiał mi bok i biodro, ale się nie ruszam.
I tak mnie znajdują. Zdaje się, że rezerwiści przyprowadzili ze sobą
prostytutkę i kiedy pili, ta uciekła przed nimi. Szukali jej po całym budynku
i znaleźli mnie.
Wyciągnęli mnie z pokoju i uderzyli kilka razy pustą butelką w twarz.
Jakiś pijany Kazach, ledwo trzymający się na nogach, bije mnie butelką
i wrzeszczy: „Kto ty? Zabiję, kurwo!” Denkiem rozcina mi górną wargę.
Pozostali chodzą po schodach, szukają prostytutki i ryczą. Przez puste okna
na cementową podłogę padają ukośnie promienie księżyca, pijani, ogłupiali
żołnierze miotają się po niedokończonym budynku obok szpitala w Mozdoku
i szukają prostytutki. Ja dostaję wpierdol w kącie.
W końcu idą na dół, na parter. Wracam pobity do swojej komórki i znowu
kładę się na ławeczce. Kocięta piszczą i włażą mi pod pachy. Pewnie myślą,
że jestem ich matką. Nie mam czym ich nakarmić.

Z naszej kompanii nie został nikt. Jestem sam. Ryży i Jakunin uciekli,
Osipow w Czeczenii – pojechał na dobę jako łącznościowiec z dowódcą
kompanii piechoty i już został. Ziuzik w szpitalu, po Szlufkę przyjechała
matka i zabrała go na przepustkę na dziesięć dni. Wiem, że nie wróci. Trzeba
być kompletnym idiotą, żeby wrócić tu z domu. Nikt nie wraca.
Nic nie wiadomo o Mętnym i Pinczy. Nikt nie wie, gdzie się podziewają.
Być może są w domu, a może dawno już oderżnęli im głowy.
Nie uciekam. Już się tu urządziłem, przyzwyczaiłem się do tego pułku, to
lotnisko to moje przeznaczenie, więc zostaję. Tak wyszło. Nie mam już siły,
by coś zmieniać. Nauczyłem się odchodzić w pizdu i wracam do koszar tylko
w razie konieczności. Chociaż właśnie teraz najłatwiej byłoby mi nawiać.
Nikomu tu nie jestem potrzebny, nikt o mnie nie wie, oprócz starszego, ale
on jest w Czeczenii.
Czasami idę do Ziuzika do szpitala i mieszkam u niego przez parę dni.
Nie chodzę już na lotnisko. Pracuje tam teraz drużyna jakichś młodziaków,
może piechota, a może jeszcze jakiś inny specoddział. Mieszkam w swojej
ciężarówce. Śpię tutaj, nakrywam się skradzionym z kompanii kocem, a rano,
po śniadaniu, idę w step albo do miasta. w stołówce zwiad łapie mnie i mówi,
żebym się nie opierdalał i przychodził do koszar myć podłogi, ale puszczam
to mimo uszu. Czasami udaje im się wyłamać drzwi ciężarówki, wtedy
wywlekają mnie na zewnątrz i biją, a czasami zdążę zabarykadować się od
środka i odchodzą z niczym. w takie dni siedzę w samochodzie i słucham, jak
wyłamują drzwi łomami, a potem od razu idę w step, bez śniadania. Nie mam
nic prócz samotności, jestem zupełnie sam, sam jak palec, nikt mnie nie
szuka i nie widnieję na żadnej liście – Księga składu osobowego naszej
kompanii zaginęła dawno temu gdzieś w kiblach, a do spisu pułku nikt mnie
nie wpisał, nikogo to po prostu nie obchodzi, więc z łatwością mógłbym
uciec, ale nie uciekam.
Czasami, kiedy zwiad wyciąga mnie z samochodu i stawia na tygodniowej
warcie, zamykam się w kanciapie i wychodzę tylko po to, żeby wydać lub
przyjąć broń. Patrzę na dziadków już ze spokojem, nie odczuwam przed nimi
żadnego strachu. Przyzwyczaiłem się. Nie zauważam już prawie ciosów.
Żebra bez przerwy mnie bolą, wciąż oddycham z trudem, dziąsła krwawią,
zęby się ruszają, suchary w stołówce zawsze rozdaję sąsiadom – nie mogę
żuć – ale przywykłem do tego; jeden cios więcej, jeden mniej, co za różnica,
do cholery. Kiedy dostaję pod żebra, jęczę tylko z przyzwyczajenia, niech
myślą, że mnie boli, i nie zwiększają siły ciosów.

Coraz częściej chodzę do Mozdoku. Ruszam na miasto i po prostu włóczę się


po ulicach, obserwując życie cywili.
Jest chłodno, ludzie spieszą się do pracy. Na przejeździe stoją samochody,
mieszkańcy czekają na autobus na przystanku. Dziwnie jest patrzeć, jak
w tym przyfrontowym mieście toczy się zwykłe życie, widzieć ludzi
zajmujących się własnymi sprawami. Myślałem, że cały świat wywrócił się
do góry nogami wraz z początkiem wojny, że wszyscy zwariowali i wszystko
skoncentrowało się tylko na jednym – na śmierci, na trupach, na biciu
i strachu. A okazuje się, że na świecie nic się nie zmieniło.
Ludzie jadą do pracy, mijając rozbebeszone beteery, które stoją na
platformach. Płonęli w nich nasi żołnierze. Nad głowami przelatują
załadowane śmiercią samoloty szturmowe, na dworcu stoją te straszne
chłodnie ze spalonymi kawałkami żołnierzy, a obok, na placu przy stacji
kolejowej, mężczyźni piją piwo i taksówkarze targują się o cenę z klientami
stojącymi sto metrów od nich.
Dziwne miasto. Życie sąsiaduje tu ze śmiercią, rutynowe zajęcia –
z nocnymi rabunkami i strzelaniną. Po nadejściu zmroku nie można
wyściubić nosa na ulicę, bo z łatwością można zostać porwanym lub
postrzelonym. Śmierć jest tu równie realna, jak spóźnienie do pracy. Mimo to
codziennie rano ludzie wychodzą z domów i spieszą się do pracy, jakby
najgorszym, co może ich spotkać, było nie zdążyć na autobus.
Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Było tu nas takich tysiące – młodych
żołnierzy z szaleństwem w oczach, hordami włóczyliśmy się po mieście
i wdychaliśmy życie, swoje ostatnie życie tego strasznego lata, nim nas
zabiją. Chodziliśmy po ulicach w nadziei na cud, liczyliśmy, że ktoś nas
ukryje i nie będziemy musieli lecieć tam, za góry, i umierać, patrzyliśmy
ludziom w oczy i milcząco krzyczeliśmy: „Pomocy! Chcą nas zabić!
Ukryjcie nas, przecież my tak chcemy żyć, jesteśmy jeszcze tacy młodzi i tak
się boimy! Pomóżcie!”
Teraz nie ma nikogo. Wszyscy tamci żołnierze zginęli.
Chodzę po porannym mieście, patrzę na ludzi. Pachnie stepem, południem,
dojrzałe morwy spadają prosto na asfalt.
Zbieram garść owoców. To moje śniadanie.
Spaceruję do zmroku, potem wracam pułkowym autobusem do koszar. Nie
wolno zostawać w mieście na noc. Ciągle ktoś do kogoś strzela.

Autobus jeździ trzy razy dziennie – o ósmej rano, o trzeciej i o siódmej


wieczór. Teraz jest za pięć pierwsza, rozparłem się wygodnie na ławce
i drzemię, naciągnąwszy czapkę na oczy, z rzadka spoglądając na przystanek.
Siedzi na nim nasz listonosz z naręczem gazet i listów. Ciekawi mnie, czy są
tam listy do naszej kompanii, ale nie chce mi się wstawać i po prostu siedzę.
Z bramy wychodzi starsza kobieta.
– Skąd jesteś, żołnierzyku? – pyta mnie.
Odpowiadam.
– Co tak tu siedzisz? Chodź, dam ci herbaty – zaprasza mnie.
Odmawiam. Przynosi mi więc herbatę w butelce i kilka ciastek na talerzu.
To mój obiad. Dobre, dawno już nie jadłem domowych ciastek.
Kobieta wraca po talerz i znów zaprasza mnie w gości. Tym razem się
zgadzam – do autobusu i tak została jeszcze ponad godzina, a na dworze jest
bardzo gorąco.
Zostaję u niej pięć dni.
To ciocia Lusia.

Wielu z nas mieszkało u Czeczenów i Ostetyńców, znajdując w ich domach


schronienie przed koszmarem wojny. Wśród Czeczaków też było niemało
dobrych ludzi.
Ciocia Lusia jest Rosjanką. Przedtem mieszkała w Groznym. Kiedy zaczęli
wyrzynać Rosjan, przeprowadziła się do Mozdoku do synowej. Gdyby nie to
mieszkanie, na pewno by ją zabili. Jak jej młodszego syna – Czeczeni
włamali się do ich domu i zamordowali chłopaka na oczach cioci Lusi.
Odcięli mu głowę i wrzucili do kubła na śmieci.
A starszy zginął w czasie bombardowania, kiedy wywoził ją z miasta zimą
dziewięćdziesiątego piątego.
Cioci Lusi został po nim tylko tobołek zakrwawionych ubrań, który
wydano jej w wojskowej kostnicy. Pokazywała mi go parę razy – zwykłe
prześcieradło z numerem ewidencyjnym, w które zawinięto koszulę, kurtkę,
spodnie dresowe, podkoszulek i szorty. Wszystko w zaschniętej krwi –
ogromne brunatne plamy. Przekładała ubrania, w których zginął jej syn,
pokazywała mi, gdzie wszedł i wyszedł odłamek – na kurtce, potem na
koszuli, potem na podkoszulku – i opowiadała. Mówiła, jakby mnie nie
widząc, za każdym razem przeżywając jego śmierć na nowo. Odłamek
przeszył go od góry, wszedł w klatkę piersiową, a wyszedł przez kręgosłup.
Później pakowała jego rzeczy i chowała je z powrotem do szafy – trzymała je
razem ze swoimi ubraniami; tobołek leżał na starannie złożonych
prześcieradłach – tobołek z ubraniami martwego człowieka.
– Przeżyłam wojnę. Miałam wtedy pięć lat – mówiła ciocia Lusia. –
Niemiec dał mi bochenek chleba. A mojego syna zabił Rosjanin.
Opuszczam ciocię Lusię w niedzielę. w poniedziałek do Czeczenii ma
wyruszyć kolumna, słyszałem o tym w sztabie i chcę z nią jechać.
Ciocia Lusia daje mi dwie torby żarcia. z początku się opieram, ale jest
bardzo uparta.

Kolumna odjechała dwa dni wcześniej. Chowam jedną torbę jedzenia


w ciężarówce, pakuję do niej to, co można przechowywać w upale – zupy
w proszku, konserwy, słodycze. Zabiorę ją dla chłopaków w Czeczenii. Do
drugiej wpycham wszystko, co szybko się psuje, i zanoszę ją zwiadowcom.
Przez dwa dni mnie nie biją, jedzą moją kiełbasę, ser i chwalą mnie, że nie
jestem taki do niczego. Dwie noce śpię spokojnie na swojej pryczy. Potem
znów opuszczam koszary.
Nie idę ani do szpitala, ani do Mozdoku, po prostu odchodzę w step.
Za dnia mieszkam za lotniskiem. Nie stawiam szałasu czy daszka, leżę
w cieniu pod krzakiem, i już. Zazwyczaj kładę się na boku, zwijam się
w kłębek i patrzę na drogę. Widzę jadące nią samochody. Kolumna dwóch
albo trzech uralów jedzie po śniadaniu do „arsenału” (to skład amunicji,
Mozdok-12), a wieczorem, już z zapalonymi światłami, wraca do pułku.
Ciężarówki wyładowane są wyposażeniem wojskowym.
Czasami przelatują nade mną śmigłowce. Wracają zza gór, niektóre lecą
z trudem, obciążone uchodźcami, na innych widoczne są świeże ślady po
ostrzale. Odprowadzam je spokojnie wzrokiem, mam je gdzieś. Wszystko
mam teraz gdzieś, nie uczestniczę już w życiu pułku. Muszę jedynie
doczekać się transportu.
Nie kąpię się i nie myję zębów, bo nie mam gdzie. Stopniowo zaniedbuję
się, zaczynam śmierdzieć, moje onuce są już zupełnie czarne, ale nie mam
drugich na zmianę.
Nocami jest chłodno i wracam do ciężarówki. Śpię do śniadania, aż obudzą
mnie maszerujące kompanie, słyszę ich śpiew przez wentylatory. Budzę się
wtedy i idę do stołówki.
Staję na końcu jakiejkolwiek kompanii i wchodzę z nią. Czasami dyżurni
mnie przeganiają, mówią: „to nie nasz”, wtedy staję za inną kompanią. Bywa,
że nie udaje mi się dostać do środka, wtedy idę żebrać o chleb do lotników;
biorę bochenek od nich i ruszam w długą. Zbieram morele i morwę, jem
z chlebem. Wychodzi nieźle.
Potem znowu idę w step. Idę po prostu jak najdalej od pułku i kładę się
wprost na ziemi.
Żyję tak przez trzy tygodnie. Do rezerwy zostaje mi jeszcze piętnaście
miesięcy i dwadzieścia cztery dni.

Kochana mamo! u mnie wszystko w porządku, wszystko dobrze. Dziś mija już
sześćdziesiąt siedem dni, odkąd służę w tym Mozdoku. Nie chcę tu już dłużej
zostawać. Wyciągnijcie mnie stąd. Fala dała mi już w kość. Tylko, proszę, nie
wpadaj w panikę, nie jest aż tak strasznie.
Musicie coś zrobić. Dajcie komuś pieniądze albo niech ojciec idzie do
szpitala, jeśli trzeba. Potem należy wysłać telegram do dowódcy pułku – jest
tak i tak, proszę o udzielenie młodszemu sierżantowi Babczenko przepustki
z powodów rodzinnych w związku z ciężką chorobą ojca. Nie da się stąd
inaczej wyjechać.
Droga mamo, nie będę już mógł do ciebie pisać. Myślałem, myślałem
i postanowiłem mimo wszystko napisać. Niedługo wyślą nas do Czeczenii.
Wznowiono tam działania militarne, wojsko potrzebuje posiłków i wszyscy
tam będziemy. Ale nie denerwuj się, stacjonujemy teraz na jakimś zadupiu,
gdzie nikt nie słyszał o wojnie, a po drugie, łączność zawsze jest przy sztabie,
zawsze na tyłach. Naprawdę. Nie denerwuj się więc, nie zabiją mnie. Można
nawet powiedzieć, że jadę do sanatorium na świeże powietrze – przyroda jest
tu niesamowita. Pozdrawiam wszystkich. Całuję was oboje.

Na kopercie rysuję transparent i piszę na nim Czołem, obywatelko! Niżej –


Listonoszu, ruszaj się. Ozdabiam to przeróżnymi wojskowymi gwiazdkami
i pętelkami i zanoszę do sztabu.
Na placu jest noc.
Na lotnisku ryczą szturmowce. Zatrzymuję się i długo obserwuję, jak
startują, to piękny widok – dwa szturmowce odlatują na nocne
bombardowanie. Patrzę za nimi, póki płomienie silników nie schowają się za
górami.
W sztabie się świeci. Jacyś pijani oficerowie palą koło pałatki. Nie
zaczepiają mnie. Dyżurny pułku jest kompletnie pijany. Oddaję mu list.
Bierze kopertę i bezceremonialnie rzuca ją na stos takich samych listów,
które przyniesiono mu tego wieczoru. Mój jest ostatni, nie miałem kiedy go
napisać, bili mnie.
Żal mi go wysyłać, mam wrażenie, że wraz z nim wysyłam część siebie.
Wszystko, co się tutaj dzieje, powinno tu zostać: mój strach, moja tęsknota,
moje bicie i jęki – wszystko to powinno istnieć tylko tu, to należy wyłącznie
do tego świata i nie powinno opuszczać tego stepu. Tam i tak nikt nie
zrozumie, mój strach i tęsknota zagubią się w zalanym światłem mieście
z jego dyskotekami i barami, zblakną i staną się nieważne. Moja śmierć jest
przerażająca tylko dla mnie i tylko tu, tam nikogo to nie obchodzi.
Nagle strasznie chce mi się do domu. Tęsknota, znana tylko żołnierzom
i aresztantom, wzbiera jak fala, patrzę na ciemne południowe niebo, słucham
ryku szturmowców i płaczę. Do diabła, co ze mną? Nie jestem przecież
małym chłopcem. Kisiel, Kisiel, gdzie jesteś? Gdzie jest Wowka, gdzie
jesteście, chłopaki, co z wami? Tak mi bez was chujowo...

W drodze powrotnej zaglądam do letniej stołówki. Mija już jedenasta


w nocy, stołówka jest zamknięta, ale znam okienko, w które trzeba zapukać.
W mrocznym oknie zjawia się tłusta kucharka i spogląda na mnie pytająco.
Proszę ją o chleb. Mówię, że mam jechać na przepustkę, ale mój starszy pije
wódkę i posłał mnie po zagrychę, i jeśli nie przyniosę mu jedzenia, to nie
puści mnie do domu. Kucharka wzdycha i idzie do kuchni.
Przynosi mi chleb, kilka jajek i dwa zimne kotlety. Zrozumiała wszystko –
i o starszym, i o przepustce; wystarczy spojrzeć na mój przeorany, rozbity
pysk, żeby zrozumieć, jaki ze mnie urlopowicz. Podaje mi jedzenie
i w milczeniu zamyka okno. Nic nie mówi. Są nas tu takich setki, co noc
stukamy w jej okno i prosimy o chleb. A ona co noc nam go daje.
Gdzieś gra muzyka. w Mozdoku szczekają psy.
Idę do koszar. Wchodzę na swoje piętro, długo stoję przed drzwiami
i nasłuchuję, co dzieje się w środku. Cisza. Ostrożnie uchylam drzwi. Nie są
zamknięte. Otwieram je gwałtownie i szybko idę do kanciapy, przyciskając
chleb do piersi i bojąc się, że upuszczę kotlety. Wciskam głowę w ramiona –
wydaje mi się, że tak zwiadowcy mnie nie zauważą i nie zatrzymają.
Zamykam się w kanciapie i jem kolację na kupie kapot.
Kotlety są wieprzowe. Bardzo dobre.

Do Czeczenii wciąż wysyłają transporty. Teraz wyjeżdżają już co tydzień.


Wznowiono działania wojenne i jest znacznie więcej trupów, niż kiedy był
pokój. Nie układają ich już rzędem wzdłuż lotniska, tylko od razu
przeładowują na urale i odwożą na stację.

Nikt już nie został. Naszych przycisnęli gdzieś pod Aczchoj-Martanem, pułk
poniósł dotkliwe straty. Tu pospiesznie formują kolumny i wysyłają je za
góry.
Wkrótce starszy rozdaje nam nieśmiertelniki. Trafia mi się klawy numer –
629600. Ziuzik ma trzy ostatnie cyfry 599, a Osipow 601.
Nieśmiertelniki są z aluminium. Jeśli palisz się w beteerze, topią się i nikt
cię nie rozpozna.
Żołnierze jeżdżą do Mozdoku i kupują nieśmiertelniki ze stali nierdzewnej.
Można je kupić na każdym rogu; sprzedaż czegoś takiego w przyfrontowym
mieście to dobry interes.
U grawera można dać sobie wygrawerować wszystkie niezbędne
informacje – nazwisko, rok urodzenia, adres domowy i grupę krwi.
Najważniejszy jest adres. Żaden z nas nie chce leżeć w chłodni na stacji jako
niezidentyfikowany kawał mięsa.
Kto nie ma pieniędzy, sam sobie robi nieśmiertelnik – odłamuje trzon
łyżeczki i gwoździem albo igłą wydrapuje nazwisko i grupę krwi. Łyżeczki
są obecnie deficytowe, wciąż brakuje ich w stołówce, wkrótce mają nam dać
aluminiowe.
Cały pułk przygotowuje się do wyjazdu. Cały pułk pisze listy, robi
nieśmiertelniki i tatuuje grupę krwi na piersi.
Szlufka robi sobie jeszcze jeden tatuaż – nabój pośrodku snajperskiego
celownika na tle skalistych gór i napis na górze: SKWO – Północnokaukaski
Okręg Wojskowy.
– Ciekawe – mówi Osipow, oglądając swój nieśmiertelnik. – Sześćset
dwadzieścia dziewięć tysięcy sześćset jeden to numer porządkowy?
– Raczej nie – mówi Ziuzik – to by znaczyło, że do Czeczenii zdążyli
wysłać ponad pół miliona ludzi.
– Przecież wojna trwa już dwa lata...
– Nie, to jednak za dużo – mówię. – Ta liczba obejmuje raczej wszystkich
żołnierzy we wszystkich konfliktach ostatnich lat – Abchazja, Górny
Karabach, Naddniestrze... Może nawet Afganistan.
– Niech to diabli – mówi Ziuzik. – Jeżeli wysłaliśmy na wszystkie te
wojny pół miliona swoich żołnierzy... to ilu z nich zginęło?
Lato’96

– Rozkazuję przebycie trasy: Mozdok, Małgobek, Karabułak, rejon działań


wojennych Republika Czeczenia, obwód Aczchoj-Martan. Kompania
saperska obserwuje lewą stronę i przód, kompania łączności – prawą i tyły.
Do pojazdów! – daje komendę pułkownik Kotienoczkin i pierwszy włazi do
transportera.
Brukowaną drogę, którą jedziemy, zbudowali jeszcze niemieccy jeńcy po
drugiej wojnie światowej. Droga z czasów starej wojny wybudowana dla
wojny nowej. Ludzie lubią się zabijać.
Naszą kolumnę tworzą dwa beteery i trzy urale. Wieziemy pomoc
humanitarną.
Siedzę na transporterze i obserwuję tyły i prawą stronę. Na przeciwległej
krawędzi siedzi Ziuzik, patrzy w tył i na lewo. z przodu usadowił się Osipow.
Między nami leży kilka skrzyń z pomocą humanitarną. Żujemy cukierki
i popijamy je lemoniadą. Wiatr zdmuchuje niebieskie papierki od cukierków.
Niektóre utykają w kratce chłodnicy urala, który jedzie za nami. Ma zepsuty
układ kierowniczy i nie może zmieścić się w zakręcie za pierwszym razem.
Wtedy szturcham Kotienoczkina kolbą karabinu w plecy i mówię:
– Towarzyszu pułkowniku, urale zostały z tyłu!
Stajemy i czekamy, obserwując, jak szofer kręci kierownicą. Potem
wolniutko ruszamy.
Drogę przesłaniają niewielkie wzniesienia. Nie wiem, czy to już
Czeczenia, i boję się. Siedzę na transporterze, jem cukierki i kiedy ural znów
utyka, szturcham Kotienoczkina karabinem:
– Towarzyszu pułkowniku, urale zostały z tyłu.
Kolumna staje.
Nie rozmawiamy. Tylko raz Ziuzik w milczeniu uderza mnie automatem
i pokazuje na skalny występ. Ktoś napisał na nim wielkimi literami:
WSZELKIE ŻYCIE WIEŃCZY ŚMIERĆ.
– Filozof jebany – mamrocze pod nosem.

Na posterunku pod Karabułakiem zatrzymują naszą kolumnę i sprawdzają


dokumenty. Stacjonują tu milicjanci; zostawiamy im skrzynkę granatów
i dwie muchy – wysyłają ich do walki właściwie bez broni. Dziękują nam.
Pryszczaty sierżant podnosi szlaban i przekraczamy granicę Czeczenii.
Sierżant ogląda nas z góry na dół, każdemu patrzy w twarz, jakby chciał nas
zapamiętać – wszystkich chłopaków, których przepuszcza pod tym
szlabanem, niczym Cerber strzegący wejścia do piekieł – ludzie mijają go
w drodze do królestwa ciemności, a on zostaje na tym brzegu, na który nie
ma już powrotu, zostaje za każdym razem i patrzy, patrzy za nami...

Droga wojny zupełnie nie jest podobna do tej, która ciągnęła się od
Mozdoku. Długo nikt po niej nie jeździł; pokryta jest ściętymi gałązkami,
zryta wybuchami, zasypana ziemią.
Kierowcy jadą po śladach poprzedników, koleiny wiją się po asfalcie
między kraterami i betonowymi blokami ustawionymi jak popadło.
Roślinność na poboczach skoszona ostrzałem, na pniach bieleją ślady
pocisków. Ani żywej duszy, żadnego samochodu, żadnego człowieka –
martwa droga przez martwą ziemię.
Od czasu do czasu na poboczu mijamy spalone pojazdy. Beteery bez
wieżyczek, jakby im ktoś odciął głowy, ostrzelane i spalone działka
przeciwlotnicze patrzą w niebo zgiętymi, martwymi lufami. Ludzie jechali tą
samą drogą, którą jedziemy teraz my, i w tym właśnie miejscu zginęli – na
asfalcie zostały jeszcze plamy po płonącym mazucie. Widać, jak beteery
i zardzewiałe działka spychali czołgami na pobocze. Beteer wzbija białe
płatki popiołu – małe tornada. Mam wrażenie, że to ludzki popiół.
– Patrzcie – mówi Ziuzik i pokazuje zniszczony schron. Grube pale
drewna rozrzucone dokoła, na ziemi leżą jakieś szmaty, papier, jeszcze coś.
Obok stoi beteer, zdaje się, że jest cały, tylko czarny. z drugiej strony
schronu czołg w takim samym kolorze. Tutaj pewnie zginął od razu cały
pluton.
Milczymy. Owładnęło nami przemożne uczucie znane każdemu żywemu
stworzeniu w pobliżu śmierci. Słowa nie są potrzebne. Każdy czuje to samo.
Nagle się zmieniliśmy. Ziuzik, Andrucha, starszy – już ich nie ma. Zamiast
nich siedzą jakieś manekiny, roboty bez duszy, która została tam, przed
szlabanem. Postarzeliśmy się nagle o tysiąc lat.
I dzień nagle stał się mroczny – nie ma już słońca, nie ma niebieskiego
nieba, nie ma życia. Jest tylko martwa droga, leje i spalone pojazdy. Szlaban
wyznacza niewidoczną linię, która odcięła nas od takiego świata, jaki był
przedtem, i nie ma już drogi powrotnej.

Droga znów zaczyna kluczyć między wzniesieniami. Na którymś zakręcie


ural kolejny raz nie wyrabia.
Szturcham Kotienoczkina automatem. Stajemy. Obserwuję urala.
Szofer cofa, spoglądając w lusterka, potem podnosi głowę i z jakiegoś
powodu patrzy mi prosto w oczy – nie odrywając ode mnie wzroku, zmienia
biegi i wrzuca jedynkę. Kabinę podrzuca do góry, drzwi lecą na boki od siły
wybuchu, ciężarówkę spowijają płomienie. Widać przez nie, jak z ognia
wychodzi na ziemię kierowca; pada w kałużę płonącej benzyny, robi ruch
ręką i zamiera. w jego ciało wwierca się kilka pocisków.
Patrzę, jak na drodze płonie człowiek. Potem patrzę do góry, na stok
wzgórza. Stamtąd nadlatują pociski smugowe, kreślą cienkie, długie linie od
szczytu do drogi i pędem przelatują między mną a Ziuzikiem. Kilka sztuk
uderza w transporter.
– Nochczi! – ktoś wrzeszczy dziko i strasznie.
– Wszyscy z transporterów! – krzyczy Kotienoczkin. – Zająć pozycje
obronne!
Żołnierze zeskakują z transporterów i dokądś biegną. Ja również zeskakuję
i biegnę. To wszystko wydaje się jakąś próbą, zabawą, o której mnie nie
uprzedzili i w której uczestniczę przypadkiem.
Kotienoczkin zaczyna strzelać w górę, starszy też strzela, Ziuzik
i Andrucha też. Patrzę, do czego strzelają, ale niczego nie widzę, bo słońce
świeci mi prosto w oczy. Szczyt wzgórza się rozmywa.
Ciągnę Andriuchę za rękę:
– Kto tam jest? Gdzie strzelać?
Nic nie odpowiada, wyrywa mi rękę i naciska spust. Ma skupienie na
twarzy.
Ja również zaczynam strzelać. Biję w górę krótkimi seriami i patrzę, czy
nie pokaże się tam ktoś, do kogo będzie można naprawdę strzelić.
Nad głową słyszę śpiew kilku pocisków. Mają bardzo melodyjny głos.
Potem jeszcze kilka uderza o ziemię koło mojej prawej stopy, pył i drobne
kamyczki lecą mi w twarz. Zaczynam się bać. Podkurczam nogi, wyciągam
automat nad głową i puszczam kilka serii, nie patrząc.
Włącza się dźwięk. w uszy uderza terkot strzelaniny. Czas wyłącza
hamulec i wraca do swojego zwykłego tempa.
Zaczynają strzelać wukaemy. Ich hałas zagłusza pozostałe dźwięki. Ryk
jest taki, że nie da się słuchać, rani uszy. Beteery jeżdżą po drodze do przodu
i do tyłu – dziesięć metrów do przodu, dziesięć do tyłu – ich wieżyczki
obrócone są w stronę gór i wukaemy strzelają gdzieś ku szczytom. Nie mogą
uciec spod ognia, druga ciężarówka utknęła na zakręcie, szofer próbuje go
pokonać i obraca kierownicą jak wariat, widzę jego oszalałe oczy,
wykrzywione w dzikim grymasie białe wargi. Kule walą po bandach, ładne
niebieskie papierki latają nad kabiną.
Ogień słabnie. Kotienoczkin skacze na równe nogi i biegnie pod górę po
stoku. Biegniemy za nim.
Na wzniesieniu stoi jakaś stodoła, zdaje się, że to do niej strzelaliśmy.
Klepisko zasłane jest łuskami, między nimi leży przestrzelona mucha.
Nochczi uciekli przed chwilą, krzaki wciąż się kołyszą i mam wrażenie, że
słyszę trzask patyków pod nogami. Ale nie idziemy za nimi, Kotienoczkin
rozkazuje wracać na dół.
Rozerwany wybuchem ural wciąż stoi na zakręcie. Przy kole leży martwy
kierowca, jego plecy spłonęły, widać żebra. Są zwęglone.
Kierowca drugiej ciężarówki zdołał się w końcu wycofać i przeżył.
Spalonego szofera kładą pod wieżyczką. w czasie jazdy ciągle się na mnie
ześlizguje. z początku boję się go dotykać, ale potem kładę mu rękę na
kolanie i dociskam go do transportera całą dłonią. Kolano ma ciepłe.
Słońce świeci jasno, straszliwy upał. Chmury niemożliwie białe. Chce mi
się pić. I palić.
Przywozimy do pułku dwóch zabitych i spalony ural na holu.
– Jesteśmy – mówi starszy i zeskakuje z transportera. – Witajcie w dupie.

Nieznośny upał. Zaryte w ziemi beteery i czołgi, okopy, umocnienia,


namioty.
Między namiotami chodzą półnadzy ludzie. Każdy ma na sobie tylko
szorty zrobione z kalesonów i automat na szyi. Żołnierze. w Czeczenii nie ma
ani jednego rosyjskiego żołnierza ubranego w mundur; białe obcięte kalesony
i klapki albo trampki na bose stopy – tak wygląda cała nasza armia. Utytłani
smarem czołgiści zmieniają gąsienicę. Ktoś nam się przygląda, osłaniając
oczy dłonią.
– Patrz. – Ziuzik ciągnie mnie za rękę i pokazuje palcem na namiot
sztabowy. Siedzi przy nim Śmieszny w samych gaciach i grzebie
w reduktorze, który przyciska bosymi stopami do ziemi. Nad nim stoi
niezdarny Sania.
– Jesteśmy na miejscu – mówi Andriucha.
Śmieszny odrywa się od reduktora i patrzy na nas.
– No co, Długi – mówi do mnie i powtarza słowa starszego. – Witajcie
w dupie.

Wciąż jest nieznośnie gorąco. Równinną Czeczenię otaczają góry i jesteśmy


na dnie ogromnej rozgrzanej misy. Rozżarzone powietrze, rozżarzone
transportery, karabiny, naboje, namioty – wszystko jest rozżarzone. Gdyby
rano zostawić buty na słońcu, nie dałoby się ich włożyć do wieczora, póki po
zachodzie słońca nie ostygną. Ale i tak nie nosimy butów – zbyt łatwo można
by w nich uszkodzić nogi.
– Musicie tu uważać na trzy rzeczy – mówi Ostrożny – nogi, zęby i głowę.
Zęby myć dwa razy dziennie, kto nie będzie tego robić, złamię mu szczękę.
Buty wypierdolcie i łaźcie boso. Jeśli stopy zaczną wam ropieć, to ich nie
wyleczycie. Nie wychylać głowy, jeśli zacznie się ostrzał, wszyscy do
namiotu, bez was dadzą sobie radę.
Podoba mi się Ostrożny, dobrze nas traktuje, nie bije i wszystkiego uczy.
Idziemy za jego radą i chodzimy boso. Poza tym Andriucha obcina swoje
kalesony do kolana i błyska łydkami niczym w sanatorium. Ja się na to nie
decyduję, wydaje mi się, że według stażu dla mnie jeszcze za wcześnie.

Upał, bez przerwy kradniemy z kuchni wodę. Kompania ma dwa


czterdziestolitrowe baniaki, jakieś dziesięć wystrzelonych łusek od haubic
i plastikową wanienkę dla dzieci. Do naszych obowiązków należy
napełnianie ich po brzegi wodą każdego dnia. Nie jest to takie proste. Na
kompanię przypada czternaście litrów wody (nie wystarczy nawet, żeby się
napić), a resztę trzeba zdobywać.
Kuchnią zawiaduje kontraktowiec Sierioga, zna nas wszystkich z twarzy
i ciągle bije, jeśli nas przyłapie. Dlatego staramy się podejść do beczkowozu
niepostrzeżenie. Kierowca to mój ziomal, co rozwiązuje wiele problemów.
Każdego ranka pod osłoną transportera jedzie do Aczchoj-Martanu
i każdego ranka my próbujemy złapać go w drodze powrotnej – przed
namiotem stoi skrzynka nabojów, na niej jak sokół przysiada obserwator.
Kiedy nad Aczchoj-Martanem wznosi się chmura pyłu, łapiemy baniaki
i beczki i lecimy na skróty w stronę beczkowozu.
Jeżeli dobiegamy w porę, Żeka z ochotą odlewa nam wodę. Taka woda jest
najlepsza, jeszcze lodowata, aż zęby bolą, i bez dodatku chloru.
Dzisiaj przespaliśmy beczkowóz. Pan wpada do ziemianki, wywleka nas
za nogi na zewnątrz i biegniemy z beczkami i wanną do kuchni z nadzieją, że
woda jeszcze się nie skończyła. Zapominając o ostrożności i ciesząc się
wodą, łowimy ją wargami, chłodną, o silnym, nieprzyjemnym zapachu
(medycy sypnęli już do niej dwie szklanki chloru), nabieramy ją w dłonie.
Nie upuszczamy ani kropli, zbyt dobrze znamy jej cenę. Przy tym zajęciu
dopada nas Sierioga. Na kilometr śmierdzi od niego przepalanką, widać pije
już nie pierwszą dobę.
– Do kurwy nędzy, znowu ta jebana łączność – bełkoce Sierioga i z całej
siły kopie Pana. Trafia go w kość ogonową. Pan krzyczy i zgięty pada na
plecy. Jęczy w kałuży wody pitnej pod kołami beczkowozu i nie może wstać,
Sierioga chyba naprawdę trafił go w zakończenie jakiegoś nerwu.
– Czego jęczysz, baranie! Co to, ranny jesteś? – wrzeszczy Sierioga. –
Wstawać! Ale już! Kiedyś was rozstrzelam, idioci – mówi dalej, kiedy
stajemy przed nim na baczność z beczkami – mam was już dosyć. Oddam
was swoim orłom na rozszarpanie, zadziobią was w driebiezgi. Zadziobiecie,
orły? – pyta swoich kucharzy, którzy szorują kotły na stoliku przed
beczkowozem.
Kucharze wyglądają na straszliwie zamęczonych, są bardziej zgnojeni od
nas. Sierioga bije ich bez przerwy, z powodem i bez powodu, i każe im
zapieprzać po dwadzieścia godzin dziennie. Od stóp do głów pokryci są
niezmywalną warstwą śmierdzącego tłuszczu, jednemu z nich,
najchudszemu, z ucha zwisa długa nitka makaronu.
– Zadziobiemy – odpowiadają orły.
Chudy wierzchem dłoni ściąga makaron z ucha.
– Zadziobią – potwierdza Sierioga. – Jeszcze raz was złapię, to zabiję,
chuje złamane. Odmaszerować.
Idziemy do namiotu, nie zapominając o swoich bidonach. Tylko wanienki
nie udało się napełnić. Niesie ją Pan, utykając. Głaszcze swój tyłek, na
którym rozkwita ogromny fioletowy siniak.
– Kurwa – pojękuje – prawie mi dupę złamał.

Siedzimy w okopie, wtulając głowy w ramiona i wsłuchując się w mrok.


Południowe noce są zupełnie czarne i wzrok jest nieprzydatny; gdybyś ciągle
wpatrywał się w ciemność, bardzo szybko się zmęczysz, dlatego siedzimy
z zamkniętymi oczami. Słuch na odwrót, wyostrza się jak u kota i słyszę
najmniejsze ruchy. Zdaje mi się, że słyszę nawet, jak wszy buszują pod
pachami Pana. On też siedzi bez drgnienia. Czasami mam wrażenie, że
zasnął, ale nie śpi.
Zaraz za parapetem zaczyna się pole minowe, więc nie denerwujemy się
zbytnio – jeśli ktoś będzie się zbliżał, to usłyszymy. Nochczi mogą jednak
spróbować rozbroić pułapki, trzeba ich więc pilnować.
Nad nami jak góra wznosi się beteer osłony. Dobiegają z niego głosy, spod
nieszczelnie zakrytych klap można dojrzeć cieniutkie promyki światła. To
niedobrze, każde światło nocą widać z dużej odległości i ten beteer to teraz
cel. Odczołgujemy się z Panem w najdalszy koniec okopu, żeby nie dostać
w razie wybuchu, gdyby Nochczi postanowili poczęstować beteer dwiema-
trzema muchami w bok.
Czasami niezdarny Sania otwiera luk i wydaje jakąś dyspozycję któremuś
z nas – to przynieść cukierki, to polecieć po fajki, to znowu coś innego.
Żywię do nich dwojakie uczucia – nienawidzę i kocham jednocześnie.
Wiadomo, że to pedały, ale gdyby zaczął się sajgon, to tych dwóch
zwiadowców w beteerze będzie dla mnie najważniejszymi ludźmi na ziemi ze
swoim wukaemami. Ja mam tylko karabin i cztery magazynki.

Na polu minowym rosną konopie. Całe pole zioła, po same góry. Proponuję
zerwanie paru krzaczków.
– Tam nie wolno nawet splunąć – mówi Pan. – Pułapki są zaraz za
parapetem, a dalej przeciwpiechotne.
Trzeba oprzeć się pokusie.
Klapa beteera kolejny raz się podnosi, wychyla się Sania.
– Łączność! Długi, kurwa! – woła mnie. – Masz jeszcze cukierki?
– Tak, Sania, w namiocie.
– Przynieś.
Wstaję. Pan patrzy na mnie z dołu.
– Nie idź – mówi cicho.
– Dlaczego?
– Nie idź. Po co mu służysz? Mają swoje koty, to niech swoich ganiają.
– Co ty tam pieprzysz – mówi Sania do Pana – zaraz ci łeb kolbą rozwalę,
psie...
– Sania, wiesz przecież, Fiksa nie pozwala im wam służyć – tłumaczy się
Pan.
Fiksa to poważny argument. Mam wrażenie, że jest on najważniejszy
w całym pułku. Zabrania nam służyć zwiadowi i chce polepszyć status
łączności. To mój dziadek i jego słowo jest niepodważalne. Mamy słuchać
tylko jego i wypełniać tylko jego rozkazy.
– W dupie mam tego waszego Fiksę. Filc drewniany. Zaraz i jemu łeb
rozwalę. Długi, ty co, kurwo, nie pójdziesz?
Wstaję i bez słowa idę po cukierki.

– Właź – mówi Sania, kiedy przynoszę mu garść landrynek i butelkę


lemoniady.
Siedzi na brzegu beteera. Pas z amunicją na gołe ciało, okulary słoneczne
(ciemno, choć oko wykol), taśmy z nabojami na szyi i kałach przy nodze.
Rambo. Obrazu dopełnia beret z emblematem zwiadu – nietoperz
z rozpostartymi skrzydłami na tle kuli ziemskiej. „Ni to myszy, ni ptaki” –
mawia o nich starszy.
Włażę na transporter, siadam obok Sani, opierając się plecami o wukaem.
Częstuje mnie cukierkami – moimi – jak z pańskiego stołu.
– Bierz – mówi.
Sięgam po cukierki. Żujemy.
– Skąd jesteś, Długi?
– Z Moskwy.
– Aa... Widziałeś plac Czerwony?
Potakuję.
– Ja też widziałem. Dwa razy byłem w Moskwie. Całkiem tam u was OK.
Ale u nas lepiej.
– A ty skąd jesteś, Sania? – pytam.
– Z Niżnego – odpowiada.
Otwiera się klapa beteera. Wypełza Bokser. Trzyma w ręku magazynek.
Patrzy na mnie przez sekundę, po czym wali na odlew magazynkiem. Trzeba
dodać, że naładowany magazynek swoje waży, i dostaję w łeb dotkliwie.
– Kurwa! Coś się tak rozsiadł pod wieżyczką, baranie! – wrzeszczy. –
Spierdalaj stąd! Prawie ustrzeliłem debila...
Przesiadam się na drugą stronę.
– Podnieś magazynek... – mówi Bokser i chowa się w luku.
Przekręca wieżyczkę i daje długą serię po górach. Pociski ze świstem lecą
w kierunku szczytów. Wąwóz rozświetlają eksplozje. Kiedy hałas ucicha,
Sania znów mnie woła. Rywalizują tak z Bokserem – który jest ważniejszy,
którego będę słuchać, Sani czy Boksera. Jak z pieskiem. Jeżeli znowu wejdę
na transporter, walnie mnie Bokser. Jeżeli nie wejdę – Sania.
Dochodzę do wniosku, że Sania jest lepszy, i przysiadam się znów do
niego.
– Słuchaj, Długi, a masz trawę? – pyta Sania.
– Nie – odpowiadam. Nie podoba mi się ta rozmowa; wiem już, do czego
zmierza.
– A możesz zdobyć?
Kręcę głową.
– Co ty taki niekumaty, co?
Przysuwa się do mnie, nachyla głowę.
– Słuchaj, idź narwać zielska, co? No co? Nie pójdziesz?
– Sania, daj spokój, przecież go rozerwie – mówi Pan z okopu.
– Nie rozerwie. Pójdziesz?
– Nie – mówię ochryple. Zaschło mi w gardle, tak się zdarza przed
poważnym wpierdolem. – Nie, Sania, nie pójdę.
– Taa? Jak chcesz. Spierdalaj stąd.
Zeskakuję z transportera i idę do okopu.

Ostrzał z moździerza to dziwna sprawa. Zdaje się, że nic się nie dzieje – ta
sama wioska leży kilometr od naszego pułku, tak samo błyszczą metalowe
dachy, tak samo beteer kołysze platanami i oprócz tych drzew nie widać
żadnego ruchu w wiosce. Tyle że stamtąd wylatują granaty moździerzowe
i rozrywają się między nami. Jak wylatują, kto kieruje je w naszą stronę – nie
widać. Śmierć pojawia się jakby sama z siebie, nie ma ani wystrzałów, ani
płomieni, przychodzi znikąd i z ostrym świstem spada na leżących na ziemi
żołnierzy.
Siedzę w okopie, przywierając policzkiem do ziemi i ściskając automat
w dłoniach, patrzę, jak ziemia sypie się po ścianach od wybuchów. Za moimi
plecami, także skulony, siedzi Andriucha, za nim Ziuzik, za nim – Pan. Cały
nasz batalion siedzi w okopach wciśnięty w ziemię i czeka.
Czas dawno już stracił znaczenie. Nie wiem, jak długo tu już siedzimy –
wieki, tysiąclecia? Nie, tylko godziny...
Otwieramy ogień w kierunku wsi. Strzelamy tam, skąd nadlatują pociski,
nasze kule znikają w podwórkach i znów nic się nie zmienia. Cały czas ta
sama wioska, błyszczące w słońcu dachy, kołyszące się platany, pustka
i śmierć. Absurd jakiś, sen idioty.
W końcu pociski przestają spadać. Przeczekujemy jeszcze jakiś czas,
potem wychodzimy z okopu.
Osada cała pokryta jest krostami lejów. Jakby ziemia w tym miejscu
zachorowała na ospę. Kilka pocisków trafiło w strumień i wywróciło go do
góry nogami, muł i szlam pływają po wierzchu, woda stała się czarna.
Mamy jednego zabitego. Czołgistę. Zabił go pocisk, który wybuchł obok
czołgu. Leży tam, pod gąsienicą, przykryty namiotem.
Jeszcze jednemu chłopakowi oderwało nogę.

Okazuje się, że w wojnie nie ma nic niezwykłego. To życie, zwykłe życie,


tyle że w bardzo trudnych warunkach i na dodatek wciąż próbują cię zabić.
Nic się nie dzieje, kiedy ktoś ginie. Tak samo kradniemy wodę z kuchni,
jemy niedobrą zupę mleczną i dostajemy wpierdol. Żyjemy własnym życiem,
zwykłym życiem człowieka na stepie, tak jak ludzie żyli tysiąc i dziesięć
tysięcy lat temu, a śmierć to tutaj stan równie rzeczywisty, jak głód,
pragnienie i bicie.
Czasami ostrzał jest dość intensywny, czasami zmienia się nawet
w wymianę ognia. Zdarza się, że włączają się granatniki i strzelamy wtedy
w kierunku czerwonych płomieni eksplozji w ciemnościach. Beteery
otwierają ogień z wukaemów. Potem wszystko ucicha. Czasami któregoś
z naszych rani albo zabije, a czasami nie.
Potem siedzimy w okopach, przyciskając lufę automatu do policzka,
i czekamy do rana. Jeden z nas obserwuje, pozostali nasłuchują, żaden nie
śpi. Nocą brzęczy generator, jego dźwięk nam nie przeszkadza, już dawno
zlał się z innymi dźwiękami nocy i nie zwracamy na niego uwagi.
O poranku życie rozpoczyna się na nowo. Przyjeżdża beczkowóz,
chwytamy baniaki i idziemy kraść wodę, a w kuchni dostajemy wpierdol. I
tyle.

Wysyłają nas do Siewiernego po nowych rekrutów. Miasto jest niesamowicie


zniszczone, nie ma w nim ani jednego całego budynku, ani jednego drzewa,
ani jednego człowieka. Ulice zasypane są cegłami i gałęźmi, wszędzie leje po
wybuchach i puste okna, pod murami zdarzają się nieuprzątnięte trupy.
Jesteśmy po raz pierwszy w Groznym i rozglądamy się na wszystkie
strony, obserwując martwe miasto.
Wokoło strzelają, ostrzał nie zamiera ani na sekundę. Nie widać nigdzie
ludzi i nie wiadomo, kto do kogo strzela. Walki toczą się gdzieś na
podwórkach, które mijamy z szaloną prędkością, nie zatrzymując się.
– Zupełnie jak w Stalingradzie – wrzeszczy Ziuzik, próbując przekrzyczeć
wiatr.
Nikt mu nie odpowiada.

Zawsze wydawało mi się, że wojna jest czarno-biała. Ale ona jest w kolorze.
To nieprawda, że tu ptaki nie śpiewają i nie rosną drzewa.
Ludzi zabijają pośród żywych barw, zielonych drzew, pod jasnym
błękitnym niebem. A wokół bujnie rozkwita życie. Ptaki szczebiocą, gałązki
drzew zielenieją od liści.
Martwi ludzie leżą na trawie i wcale nie są straszni. Są częścią tego
kolorowego świata. Obok nich można się śmiać i rozmawiać, ludzkość nie
zamiera i nie wariuje na widok trupów. Strasznie jest tylko wtedy, kiedy
strzelają do ciebie.
To bardzo dziwne, że wojna jest kolorowa.

W drodze powrotnej ostrzeliwują kolumnę. Pędzimy dużą, szeroką ulicą,


strzelają w nas z okien. Czeczaków jest tylu, że strzela, zdaje się, każde okno.
Dwa samochody już trafili. Kolumna nie zatrzymuje się, by pozbierać
rannych. Żywi próbują wskakiwać do pędzących pojazdów. Skaczą na
transporter i czepiają się poręczy. Jednemu się to udaje, wciągają go na górę.
Leżę na plecach i strzelam do okien. Wszyscy strzelają do okien. Beteerem
trzęsie, serie młócą powietrze i wzbijają pył na ścianach.
Nade mną jasne błękitne niebo. Nie wolno zabijać ludzi, kiedy wokół jest
tak pięknie.
Z beteera przed nami spada żołnierz, zmiotła go seria. Nasz kierowca nie
zdążył wykręcić i żołnierz leci pod koła. Beteer podskakuje. Słyszę, jak
chrzęszczą kości.
Wyjeżdżamy spod ognia. Ulica się skończyła. Nie rozumiem, dlaczego
przeżyłem.

Chcę wiedzieć, jak nazywała się ta ulica. Wydaje mi się to bardzo ważne.
Pytam o to starszego.
Stoi koło namiotu i pije wodę wprost z beczki. Woda spływa po jego
podbródku i zmywa kurz ze skóry.
– Na chuj ci to? – mówi ochryple. – Nie wiem. Może Lenina, a może i nie.
Przywozimy do pułku siedemdziesięciu trzech nowych. Spłonęły dwa
samochody, zginęło trzynastu ludzi, ośmiu zaginęło bez wieści.

W Groznym toczą się walki. Nikt nie sprząta trupów z ulic. Leżą na asfalcie,
na chodnikach, między roztrzaskanymi w drzazgi drzewami, jakby były
integralną częścią tego miasta. Czasami ulicami pędzą oszalałe beteery.
Czasami przewraca je wybuch. Jest ich na ulicy pełno, obok spalonych
pojazdów czernieją kości. Jeden trup nie ma połowy ciała, oderwało mu
wszystko powyżej pasa.
Kiedy się ściemnia, na ulicy pojawiają się dziwne sylwetki w spódnicach.
Jest ich sporo, chodzą od ściany do ściany, zatrzymując się przy poległych.
Czasami przewracają ciała na plecy i długo wpatrują się w martwe twarze.
Nie mamy pojęcia, kto to, tymczasem postaci zbliżają się do naszego
posterunku.
– Może to jakieś plemiona górskie, co, chłopaki? Może tutejsi górale noszą
spódnice, jak w Szkocji? – przypuszcza Osipow.
Nikt mu nie odpowiada.
Nad zasłaną trupami ulicą wisi księżyc w pełni i między spuchniętymi
ciałami chodzą zjawy w spódnicach...
Ktoś nie wytrzymuje i otwiera ogień. Dołącza jeszcze paru, udaje im się
oddać kilka strzałów i nawet postrzelić jedną z postaci, a wtedy tam
zaczynają krzyczeć.
Krzyczą po rosyjsku, kobiece głosy, w końcu pojmujemy – to matki
żołnierzy, przyjechały tu szukać swoich zaginionych bez wieści synów
i próbują teraz rozpoznać ich wśród tych spuchniętych ciał.
– Wstrzymać ogień! – krzyczy Szlufka. – Wstrzymać ogień, to przecież
matki! To przecież nasze matki!
Kilka kobiet podbiega do tej, która upadła. Jest ranna, niosą ją na
podwórze.
Matki najgorzej wychodzą na tej wojnie. Nie należą ani do jednej, ani do
drugiej strony. Opędzają się od nich rosyjscy generałowie w Chankale
i w Siewiernym, nasi żołnierze nie pozwalają im nocować w batalionach
i strzelają do nich z posterunków.
Czeczeni wywożą je w góry, gwałcą, mordują i karmią ich wnętrznościami
swoje psy. Opowiadał mi o tym pewien duchowny, którego odbiliśmy
z niewoli.
Wszyscy opuścili te rosyjskie kobiety, giną dziesiątkami, a one i tak
chodzą po Czeczenii ze zdjęciami i szukają swoich synów.

O świcie matek jeszcze przybywa. Chodzą od jednego ciała do drugiego,


czasem obracają je i długo wpatrują się w zniekształcone twarze, zasłaniając
usta chustą. Nie płaczą, po prostu jest bardzo gorąco i trudno się oddycha.
Pewna kobieta znalazła jednak swojego syna. Dowództwo dało jej
samochód i wiezie ciało do Chankały.
Pozostałych ciał nikt nie zabiera.
– Ej, Ruscy – krzyczą Nochczi z domów – zabierajcie swoich! Nie
będziemy strzelać! Zabierajcie!
Następnej nocy przyjechali buldożerem i zepchnęli ciała do lejów. Nikt im
nie przeszkadzał i jednej nocy pogrzebali wszystkich.

Nochczi mordują naszych jeńców. Krzyczą do nas z drugiego końca ulicy,


żeby przykuć naszą uwagę, i pokazują nam kilku żołnierzy. Żołnierze są
pobici, ręce mają związane za plecami. Czeczaki śmieją się i wrzeszczą coś
po swojemu, potem szybko kładą jednego jeńca na boku, przyciskają głowę
nogą do ziemi i zadają dwa ciosy nożem w krtań. Chłopak wykręca związane
z tyłu ramiona i rzęzi, z podciętego gardła na asfalt wypływa czarny
strumień.
Czeczeni chowają się za węgłem, zostawiając umierającego na drodze.
Długo leży nieruchomo na boku, potem zaczyna się ruszać. Wykręca
związane ręce i próbuje się obrócić, jakby było mu niewygodnie w takiej
pozycji. Potem znów zamiera. Ruch sprawia mu ból, leży spokojnie na boku
z poderżniętym gardłem, czarny strumień płynie i płynie. Kiedy wydaje się
nam, że już umarł, znowu zaczyna się ruszać i próbuje pełznąć. Potem znów
zamiera. Trwa to bardzo długo. Krew leje się z gardła, brudzi twarz. Kurtka
zsunęła mu się do łokci i kiedy rusza rękoma, krew z tętnicy bryzga na gołe
ramię.
– Kurwy! – nie wytrzymuje Mętny. Podnosi się i krzyczy przez barykady,
nie może już dłużej patrzeć, jak chłopak się wije. – Zabijcie go w końcu,
pedały! Zastrzelcie go, kurwy! Kurwy!
Podnosi karabin, ale Osipow i Szlufka zdążyli złapać lufę. Wykręcają
Mętnemu ręce i przyciskają do ziemi.
Mętny kuca, zasłania głowę rękoma i łka.
– Kurwy, kurwy, kurwy – szepcze.
Niedługo potem chłopak zaczyna się krztusić. Ciężko mu oddychać.
Kaszle, z ust toczy się krew. Czasami traci świadomość i długo leży bez
ruchu, potem ją odzyskuje i znowu próbuje się odczołgać.
Kiedy zupełnie przestaje się ruszać, Czeczeni strzelają mu pociskami
smugowymi w plecy. Kule przeszywają go i odbijają się rykoszetem w niebo.
Pozostałych jeńców również zabijają. Nie wychylają się już zza rogu,
słyszymy tylko krzyki. Za każdym razem przed poderżnięciem któremuś
gardła krzyczą Allah akbar. Krzyczą tak kilka razy. Po godzinie wyrzucają na
ulicę martwe ciała.

Pan został ranny. Kula weszła mu w twarz, przebiła policzek, wybiła


przednie zęby i wyszła drugą stroną.
– To nic takiego, Pan, skaleczenie, do wesela się zagoi, zobaczysz – mówi
Andriucha.
– Zęby to drobnostka – popiera go Ziuzik – teraz robią takie protezy, że nie
odróżnisz od prawdziwych. Prawda?
– Prawda – mówię.
Stoimy przed lądowiskiem dla śmigłowców, palimy i patrzymy na
leżącego na noszach Pana. Pan patrzy na nas z dołu.
– Ale ci się udało, Pan – wzdycha Andriucha – jedziesz do domu.
Pan nie odpowiada. Andriucha bezmyślnie naszprycował go dwiema
fiolkami promedolu i Pan odpłynął, mam wrażenie, że nie wie, co się z nim
dzieje.
Jego rana to rzeczywiście błahostka. Miał wielkie szczęście, dostać kulą
w twarz to sprawa bardzo poważna, mogło mu wyrwać szczękę albo nawet
całą dolną połowę twarzy. Ale jemu po prostu przebiło policzki i wybiło
zęby. Zaraz przyleci śmigłowiec i Pan poleci do szpitala.
Nie mówimy więcej ani słowa, ale wiem, o czym myślą moi kumple –
każdy z nas chciałby być na miejscu Pana. Zawsze gdy rannego, choćby
najciężej – bez nóg albo bez rąk, ale żywego – wysyłają do szpitala, wszyscy
chcieliby się z nim zamienić. Te brednie: lepiej zginąć, niż zostać beznogim
kaleką, wymyślili autorzy kiepskich książeczek o wojnie. To wszystko
bzdura i nikt z nas tak nie uważa. Dobrze wiemy, że życie jest najważniejsze
i gotowi jesteśmy żyć jak bądź – nawet gdyby zostało ze mnie pół człowieka
i resztę dni przyszło mi spędzić jako sinawy kadłubek bez rąk i bez nóg na
wózku, i tak wolę żyć. Chcemy żyć, żyć! Żyć – to przecież najważniejsze! To
takie proste!
Oddajemy rannemu koledze wodę. Upija kilka łyków, woda wycieka przez
dziurę w policzku. Pana zaczyna to bawić, specjalnie wypluwa wodę.
Skrzepy krwi zatykają dziurę w policzku, Pan udrażnia ją brudnym paluchem
i polewa trawę. Klniemy na niego – wody jest mało, oddaliśmy mu resztkę.
W końcu przylatuje śmigłowiec. Wirnik wzbija tumany kurzu, kucamy
i zasłaniamy twarze dłońmi.
Sanitariusze naciągają koc na głowę Pana i nie czekając, aż wirnik się
zatrzyma, biegiem niosą go do śmigłowca.
– Pan! Pan! – krzyczy Andriucha, ale Pan nie słyszy.
Śmigłowiec odlatuje.
Rozsiadamy się na trawie i zapalamy papierosa.
Andriucha spluwa i rzuca całkiem spory niedopałek na ziemię. Nerwy.
Podnoszę peta i dopalam. Nerwy nerwami, ale wyrzucać takie niedopałki – to
po prostu zbrodnia.
Zaciągam się jeszcze kilka razy, aż żar zaczyna parzyć mnie w palce,
potem gaszę go stopą o ziemię.

Batalion ogarnia gorączka trotylu. Wszyscy zajmują się szukaniem naboi.


Wymieniają je za szlugi, biorą od ziomków, wypraszają albo kradną. I
wytapiają z nich trotyl. Nikt nie wie, po co jest potrzebny, mówi się, że
można za niego dostać niezłe pieniądze na centralnym bazarze w Groznym,
ale bardzo w to wątpię. Po co Czeczaki mieliby kupować trotyl, skoro
w Groznym i tak jest pełno niewybuchów, walają się po ulicach jak kawałki
drewna, można chodzić i zbierać. Kiedyś widziałem nawet niezdetonowaną
pięciotonówkę, to ogromna bomba, wyglądająca jak duży balon, leżała
w środku leja jak tłusta świnia w błocie, zaryta ryjem w ziemi. z takiej to
można wydobyć pięć ton materiału wybuchowego naraz, po co się
rozdrabniać na jakieś tam półkilowe pociski? A poza tym nawet gdyby na
centralnym bazarze kupowali trotyl, my i tak nie zdołamy się tam przedostać.
Nikt się tym jednak nie przejmuje. Żołnierze wymieniają amunicję za
szlugi i wytapiają trotyl. To bardzo proste, trzeba po prostu usunąć detonator
i włożyć pocisk do ognia – i tyle. Po jakimś czasie wypłynie z niego trotyl
w postaci ciekłej plasteliny. Nie wybucha od ognia, tylko od zapalnika albo
iskry elektrycznej, więc nie ma w tym nic niebezpiecznego.
Szlufka wytopił już cały worek i teraz nosi go ze sobą niczym państwowy
fundusz walutowy.
Za dnia trzyma sakwę w beteerze dowódcy, wprost pod fotelem Bondara.
Gdyby wpadł na to ktokolwiek inny, worek z materiałem wybuchowym
z pewnością zostałby odkryty. Kara byłaby straszna, myślę, że dowódca
kompanii nie byłby zbyt zadowolony, gdyby się dowiedział, że jego żołnierze
wsadzili mu pod dupę dwa kilo trotylu. Ale Szlufka jak zwykle ma szczęście.
Wytapiamy trotyl do czasu, aż w końcu jednemu chłopakowi pocisk
wybucha w rękach. Nikt nie wie, dlaczego do tego doszło. Siła wybuchu
odrzuciła go na kilkadziesiąt metrów, przeleciał przez sztab i upadł na beteer
dowódcy. Nieszczęśnikowi wyrwało całą pierś, pośrodku ciała nie zostało mu
nic, tylko ziejąca dziura.
Szlufka jednak nie wyrzuca swojego wora i wciąż używa go zamiast
poduszki.
– Od przybytku głowa nie boli – mówi, ubijając worek pięścią przed
spaniem. Ma rację. Trotyl już jest wytopiony, więc czemu go wyrzucać?
Tamtego chłopaka to już ani grzeje, ani ziębi.
– I po co my się uczyliśmy tego głupiego Morse’a – mówi Szlufka,
przemywając wannę przed kolejnym napadem na kuchnię – jaki z tego
pożytek? I tak nikt już w wojsku tego nie używa. Przecież my nie robimy tu
nic innego, tylko wykradamy wodę i dostajemy wpierdol, oto całe nasze
wojenne szkolenie. Lepiej daliby mi do ręki pieniądze, jakie poszły na moje
szkolenie, już ja bym wymyślił, co z nimi robić.
To prawda. Alfabet Morse’a jest przestarzały od jakichś dwudziestu lat i tu
nikomu się nie przyda. Trudno mi sobie wyobrazić, że w czasie walki
radiowiec zaczyna stukać kropki-kreski i wysyła wiadomość szyfrem.
w takich chwilach rzucasz w eter kurwami i meldujesz wszystko otwartym
tekstem, zapominając o sekretnych kodach i sygnałach.
– Dokładnie tak – mówi Andriucha – lepiej by nas nauczyli strzelać.
– Oni to same pedały – mówi Szlufka – a my jesteśmy mięsem armatnim,
tyle wam powiem. Wyśmienite mięso armatnie, na dodatek bardzo tanie,
ledwo osiemnaście i pół za siedemdziesiąt kilogramów żywej wagi.
– Szeregowy Żiż! Wasze gadanie sieje defetyzm! A może uważacie, że
porządek konstytucyjny naszej ojczyzny to pusty frazes? Za taką postawę
zasługujecie, żeby was posłać na pierwszą linię w kamizelce kuloodpornej –
pouczam go.
Szlufka kuli się jak od ciosu w przeponę. w oczach ma strach.
– Nie, nie, tylko nie to – szepcze – pozwólcie założyć hełm...
– Wstawajcie, ale już, towarzyszu szeregowy gwardii mięsa, kiedy mówi
do was starszy rangą! – zauważam ostro. – w końcu jestem sierżantem.
Zresztą wy tego nie zrozumiecie. Raczej nigdy nie zostaniecie zaszczyceni
tym wysokim stopniem.
Ja i Andriucha jesteśmy już sierżantami, a Szlufka – tylko młodszym
sierżantem. Ja awansowałem za nic, Sawczenko zgarnął pieczęć ze sztabu
i machnął mi w książeczce tyle stopni, że prawie do porucznika dojechał.
Andriucha zarobił trzecią belkę jeszcze podczas szkolenia za wzorową
służbę. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia, biją nas tak samo jak
szeregowych. A może nawet mocniej – być starszym rangą z mniejszym
stażem służby wojskowej to niewybaczalne przestępstwo. „To ty jeszcze
jesteś sierżantem?” – dziwią się rezerwiści i wymierzają mi parę
dodatkowych ciosów. Dlatego nigdy nie noszę pagonów. Nikt ich nie nosi,
tutaj liczy się tylko staż w wojsku.
– No już – popiera mnie Andriucha. – Opiszcie zadanie numer czterdzieści
jeden dla operatorów maszyn dowódczo-sztabowych KSzM z urządzeniami
specjalistycznymi! w ten sposób oddacie ojczyźnie nieocenioną przysługę.
– Towarzysze sierżanci! Odpowiadam! Pocałujcie mnie w dupę! – Szlufka
odpowiada bez ociągania i wypręża się jeszcze bardziej. Jego oczy płoną
żądzą złożenia swego marnego życia w obronie porządku konstytucyjnego
naszej ojczyzny.
– Źle, młodszy sierżancie Żiż, bardzo źle – mówi Andriucha, naśladując
dowódcę naszej kompanii szkoleniowej, majora Remiezę. – A może nie
znacie również taktyczno-technicznej charakterystyki radiostacji R-111?
Odpowiadajcie!
– Nadawczo-odbiorcza kompleksowa mobilna szerokozakresowa UKF,
telefoniczna radiostacja zapewniająca łączność telefoniczną i radiową
w taktycznych ogniwach dowodzenia, dla pasma 20-36-52, siedemdziesiąt
pięć watów, dwadzieścia sześć woltów, AB 4/5 NKTB-80 sieć PRD 18A,
waga sto kilogramów – recytuje bez zająknięcia Żiż.
Stoimy z Andriuchą z rozdziawionymi ustami. Zapomniałem już wszystkie
te mądrości, ale teraz wracają w mojej pamięci. Trudno jednak zapomnieć
alfabet Morse’a, jeśli wbijali ci go do głowy ciężkim wojskowym stołkiem
codziennie przez sześć miesięcy. Uczyliśmy się go głównie na leżąco.
Uderzenie po nerkach to najlepsza zachęta do rozwijania pociągu do wiedzy.
– Boże, i takie pierdoły wbijali nam do głowy przez pół roku! – mówi
Andriucha. – Na co to komu!
– Fakt – mówię – uczyliśmy się całej tej chujozy, jakby od niej zależało
nasze życie. A nikt nie powiedział nam, jak zatamować krew albo zdjąć
snajpera w nocnej walce, albo ukraść wodę z kuchni.
– Pedały – mówi Andriucha – oni wszyscy to jedna wielka banda pedałów.
– No, szybko, co to jest interwał – ciągnie Żiż.
– Odległość na linii frontu między żołnierzami, pododdziałami albo
jednostkami – odpowiada Andriucha. – Na tym mnie nie zagniesz. Podajcie
lepiej, towarzyszu sierżancie, znaczenie skrótu QSA – pyta mnie.
– Jak mnie słychać – odpowiadam.
– RPT?
– Powtórzcie.
– QRX?
Nie pamiętam, co to oznacza. Pamiętam za to charakterystykę aparatu
telefonicznego TA-57, więc go opisuję.
– Kropka-kropka-kreska? – paruje Żiż.
–Ti-ti-ta, Uniosło, Uljana – wyśpiewuje zaśpiew litery „u” Andriucha
i zaraz przechodzi do ataku: – Ti-ti-ta, jak-się-ma, Konstanty! Cza-cha-to-nie,
Człowiek – „cz”!
– Piła-pi-je, Paweł, „p” – odpowiadam.
– Aj-da, ti-ta, Anna!
Siedzimy w swojej ziemiance, rozmawiamy alfabetem Morse’a i śmiejemy
się jak idioci.
Wszystkich dobija Szlufka. Liczy od jednego do dziesięciu:
– I-tyl-ko-je-dna, Dwie-nie-za-bar-dzo, Trzy-de-pu-ta-ty, Czte-e-ry...
Rechoczemy.

Żołnierz to pewnie najprostsze stworzenie we wszechświecie. Kiedy jest


strasznie, to się boimy, kiedy tęskno – tęsknimy, kiedy śmiesznie – śmiejemy
się. Nie, nie zapominamy o niczym, każdy dzień wojny kładzie się na duszy
ciężkim cieniem i kiedyś będziemy musieli zmierzyć się oko w oko ze
swoimi wspomnieniami, ale dzisiaj nie przejmujemy się tym. Żyjemy, czego
jeszcze nam trzeba?
W końcu jesteśmy jeszcze chłopcami.

– Ja na miejscu wszystkich władców na świecie zebrałbym się i wydzielił


specjalny poligon, na który państwa wysyłałyby swoje wojska – uważa Oleg
– na przykład tutaj, w Czeczenii. Nieprawda? Rosja mogłaby wynajmować
Grozny. I jak na przykład Izrael i Palestyna znów się pokłócą, to wysyłają tu
swoje armie i naparzają się ile wlezie. Kto wygra, rządzi w Jerozolimie.
A pieniądze za wynajem można by wysyłać naszym rannym, którym
oderwało ręce albo nogi. Wtedy przynajmniej nie żebraliby na ulicach.
– Albo jeszcze lepiej, można by puszczać tu zagraniczne służby specjalne,
niech się uczą walki z terroryzmem w warunkach rzeczywistych.
– Nic z tego nie będzie – oponuje Mętny – bo wtedy trzeba by utrzymywać
Czeczaków i płacić im pensje. A zresztą Niemcy albo nawet Żydzi szybko by
sobie z nimi poradzili. Nie cackaliby się z bojownikami jak nasz rząd,
zagnaliby wszystkich w góry i rozstrzelali z działa samobieżnego. A ta tutaj
co to za wojna, raz walczymy, raz nie walczymy, to do przodu, to do tyłu.

Oddają nas pod dowództwo Kurczałoja. Odtąd towarzyszymy zwiadowi


inżynieryjnemu.
Każdego ranka, jeszcze jest ciemno, ruszamy z saperami tą samą trasą –
ulicą Dżochara do skrzyżowania, tam na prawo do osiedla domków
jednorodzinnych i jeszcze kilka kilometrów drogą. Przed wyjazdem żegnają
nas dwa plakaty wiszące nad bramą dowództwa: „Uwaga,
niebezpieczeństwo! Żołnierzu, niczego nie dotykaj!” i „Uwaga,
niebezpieczeństwo! Żołnierzu, nie rozmawiaj z obcymi!” Drugi plakat
powiesili niedawno, po tym, jak do jednego chłopaczka podszedł stuletni
dziadek i zapytał, jak dojść do dowódcy, a kiedy chłopak się obrócił, żeby
wskazać mu drogę, dziadek wyjął pistolet i wystrzelił mu w tył głowy.
Wychodzimy za bramę i rozdzielamy się na grupy.
Z przodu idzie saper z wykrywaczem min, dzisiaj to Paszka. Za nim
dwóch ze szpikulcami – Słowianin i Tema. Jeszcze dwóch idzie poboczem
i sprawdza przydrożną roślinność i słupy. Jeden to Wasyl, drugiego nie znam
– mały jasnowłosy chłopak, ruchliwy i skłonny do śmiechu. Najczęściej oni
właśnie znajdują „prezenty bożonarodzeniowe”.
Za saperami idziemy my – ja, Szlufka, Osipow i jeszcze paru ludzi. Za
nami jak leniwy brontozaur pełznie beteer osłony.
Musimy przerobić około dziesięciu kilometrów, potem to samo w drugą
stronę.
Znamy tę drogę już na pamięć, każde pęknięcie, każdy kamień.
Miesięcznie zdejmują tu po trzy-cztery miny lądowe.
Są to zazwyczaj proste miny fugasowe z kawałka rury albo pocisku
artyleryjskiego, ale czasami trafiają się nieprzyjemne niespodzianki. Raz
znaleźliśmy piłkę nożną ze światłoczułym zapalnikiem wewnątrz. Innym
razem na środku drogi stała puszka mleka skondensowanego, a pod nią
płatek, paskudna mina, która nie zabija, tylko kaleczy, odrywa pół stopy albo
palce. Mętny narzucił wtedy na puszkę pętlę ze sznura od rakiety
przeciwpancernej, wlazł do rowu i ściągnął puszkę. A potem piliśmy mleko,
siedząc na transporterze. Każdy dostał po łyku.
Idziemy powoli, Paszka wodzi wykrywaczem na boki, Słowianin i Tema
kłują szpikulcami ziemię. Ja rozglądam się dookoła.
Nagle jasnowłosy saper podnosi rękę do góry – uwaga! Przykucamy,
beteer zatrzymuje się za naszymi plecami. Jasnowłosy podchodzi do
pobocza, opada na kolana i ostrożnie rozchyla trawę rękoma. To najbardziej
niebezpieczna chwila. Jeśli podłożono minę, to gdzieś obok zawsze może się
znaleźć brodaty kutas z detonatorem w ręku. Wybuch zabije jasnowłosego,
a potem brodaty dobije nas wszystkich serią z automatu.
Kładę się na ziemi i przyciskam policzek do kurzu. To samo robi Szlufka
po drugiej stronie drogi.
Jasnowłosy rozchyla rękoma trawę. Widzę długi przedmiot. Jasnowłosy
wyciąga ku niemu dłoń.
Popycha to. Potem bierze do ręki.
– Pusty – mówi – półprodukt.
Tym razem w kanale leżał kawałek rury od ręcznego wiertła. Używają
takich, kiedy szukają wody. Obok leży motek sznurka, w trawie ktoś schował
pudełko z gwoźdźmi.
Zabieramy wiertło do beteera – wysadzimy je później, żeby Czeczaki nie
mieli pokusy nabić go trotylem z gwoźdźmi – i idziemy dalej.
Stajemy koło Garika.
Garik wyleciał w powietrze dwa tygodnie temu. Tynk na fasadach domów
wciąż nosi ślady odłamków, które go zabiły. Mina była przymocowana do
drzewa na wysokości człowieka i po Gariku nie został nawet lej.
– No, dobra – mówi Paszka – dawaj.
Zdejmujemy z transportera krzyż własnej roboty, który Paszka zespawał
z rur wodociągowych. Na krzyżu jest tabliczka: „Iwanczenko Igor. 1977–
1996”. Wkopujemy krzyż w ziemię i stoimy przez chwilę w milczeniu. Nie
mamy wódki, więc żegnamy Garika tak. Właściwie go nie pamiętam, zginął
dzień po naszym przyjeździe, w pamięci mam jedynie to, że był wysoki
i muskularny.
Na sąsiedniej ulicy stoi jeszcze jeden krzyż. To Chomik. Rozerwało go
trzy dni po Gariku. Tam będzie kolejny przystanek.
– No, dobra, chodźmy – mówi Paszka, zaciągając się niedopałkiem,
i bierze wykrywacz.
Znowu idziemy ulicą. Za naszymi plecami wodzi lufą beteer.
– Uwaga! – Słowianin podnosi rękę na zakręcie.
Przysiadamy na piętach.

Nie mamy tyłów, więc nie ma dokąd wysyłać nas na odpoczynek, ale i u nas
zdarzają się dni spokoju. w takie dni przestajemy być żołnierzami i stajemy
się zwykłymi chłopakami – czasem wesołymi, czasem zmęczonymi,
najczęściej wkurzonymi i drażliwymi, ale – chłopakami. w takie dni
zrzucamy mundury i razem z nimi zrzucamy z siebie wojnę. Przestajemy
rozmawiać o śmierci i zabijaniu, z łatwością zapominamy o tym całym
koszmarze, który przeżywaliśmy wczoraj, i po prostu żyjemy. I właśnie
dlatego każdą minutę odczuwamy tak wyraźnie i na nowo. Latamy
w uciętych nad kolanem kalesonach i bawimy się tak, jak nie zdążyliśmy
w czasie pokoju – łowimy pająki i wsadzamy je do słoików, wcinamy
cukierki, popijając słodzonym skondensowanym mlekiem, albo strzelamy
pociskami smugowymi. Chłopięcego pociągu do broni nie zdołały w nas
zabić nawet burzliwe ostrzały i w chwilach spokoju strzelamy w niebo albo
do puszek.
Wciąż bardzo chcemy się powygłupiać.
Dziwne z nas dzieciaki – z dorosłymi oczyma i dorosłymi rozmowami,
wielu z nas już posiwiało, w naszych oczach nigdy nie błyska radość, nawet
kiedy się uśmiechamy, ale mimo to jesteśmy dzieciakami.
Wystarczy jednak, że zacznie się bitwa, i od razu zamieniamy się
w zwierzęta. Wszystko, co zbędne, opada jak skorupa z orzecha i zostaje
tylko jedno – żyć. Przestajemy być ludźmi, jesteśmy automatami do
zabijania, wiek traci znaczenie – mamy takie same ręce jak dorośli i takie
same mięśnie, i choć jesteśmy słabsi od dorosłego człowieka, potrafimy nie
gorzej wziąć na muszkę poruszającą się figurkę i pociągać za spust. Pincza
albo Mętny nie mają jeszcze dziewiętnastu lat, ale zabijali już ludzi. Nie
mamy ani wieku, ani zainteresowań; stajemy się zwierzętami, wyostrzają się
wszystkie zmysły i instynkty, słuch staje się doskonały jak u kota, oczy
potrafią dostrzec najmniejszy ruch, wiemy, kiedy trzeba schować się i leżeć,
a kiedy przebiec po otwartej przestrzeni, nie tracimy orientacji nocą i na
słuch określamy odległość od strzelającego karabinu maszynowego. Każdy
z nas potrafi paść w dziesiętne sekundy po wybuchu pocisku, nie da się tego
wyjaśnić ani opowiedzieć, można to tylko przeżyć – siedzisz przy ognisku
albo przebiegasz przez podwórze, i nagle leżysz, wciskając twarz w ziemię,
na twoje plecy i głowę sypie się ziemia i dociera do ciebie, że rozpoczął się
ostrzał, choć nie słyszałeś świstu ani wystrzału – ale czułeś już pocisk
w locie, czułeś, że leci, odbierałeś to każdą komórką ciała – twój organizm
nagle rozpada się na miliard części i staje się ogromny jak wszechświat,
i czujesz każdą swoją komórkę i każda twoja komórka chce żyć – żyć! Żyć!
Żyć! – i niewiarygodny strach pali całe ciało, i wszystko to dzieje się
w tysięczne sekundy, i już leżysz na ziemi, a odłamki latają nad twoją głową
i żaden cię nie trafia, a mózg nie zdołał nawet pojąć, co się stało. Gdybyśmy
polegali na swoich zmysłach, dawno już bylibyśmy martwi, wszystko to trwa
tak długo, tak wolno – usłyszeć dźwięk, potem z uszu przekazać do mózgu,
tam przeanalizować i wydać rozkaz rękom i nogom „padnij!” Instynkt działa
znacznie szybciej.
To przemawia przez nas samo życie, samo życie każe nam padać i szukać
najgłębszej jamy, wierci się w nas jak zimny, oślizgły robak i jedynie to nas
ratuje.
Czasami jesteśmy bardziej bezlitośni od dorosłych – po prostu dlatego, że
jesteśmy młodzi. Dzieci są bezlitosne z natury, tylko tyle zostało nam
z naszej młodości. To nam pomaga, pomaga nam przeżyć i zabijać innych.

Na wojnie człowiek przestaje być człowiekiem, staje się jakimś innym


stworzeniem. Mamy nie pięć zmysłów, ale znacznie więcej. Gdybyśmy
polegali tylko na słuchu albo wzroku, dawno już bylibyśmy martwi. Mamy
jeszcze siódmy, ósmy, dziesiąty zmysł, wyrastają jak macki z naszych ciał
i wrastają w wojnę, czujemy nimi wojnę, znamy każdy jej ruch i umiemy go
przewidzieć. Nie da się opowiedzieć o wojnie człowiekowi, który nigdy nie
walczył – nie dlatego, że jest głupi albo niepojętny, ale dlatego po prostu, że
nie ma organów, którymi mógłby ją pojąć. Tak samo jak mężczyźnie nie jest
dane nosić w sobie i urodzić dziecka. Tak jak ślepemu nie da się wyjaśnić
wrażenia zielonego.
Ciężkie, czerwone słońce powoli opada za horyzont. Razem z nim umieramy
my. Nie mamy wieku, nasze życie trwa dzień. Rodzimy się jako niemowlęta
o świcie, dojrzewamy do południa i umieramy o zmierzchu. Kręcimy się,
wiercimy, przeżywamy nasze życie. Dziś jesteśmy już starzy. Mamy
dwadzieścia dwie godziny i piętnaście minut.

W sąsiednim pułku zginęło naraz piętnastu ludzi. Jechali wzmocnionym


uralem i złapali muchę. Ural miał okna, więc nie wszyscy zginęli. Ci, którzy
przeżyli, wychodzili z ciężarówki, trzymając się za głowy, bolało ich i krew
płynęła im z uszu i nosa. Przysiadali na piętach i palili, drżały im ręce,
żołnierze patrzyli na nich i myśleli, że im się udało, bo przeżyli w tym uralu,
do którego wleciał granat, a teraz załadują ich na śmigłowce i odwiozą do
szpitala. Jasne, w tej chwili jest im źle, boli ich i na pewno mają odbite nerki
i płuca, nic nie słyszą i chyba jeszcze długo nie będą mogli rozmawiać, ale
przeżyli, nic więcej nie ma znaczenia.
A jednak wszyscy ci ludzie zginęli. Uderzenie było tak silne, że wszyscy
umarli w ciągu doby, nikt nie przeżył wybuchu w ciężarówce.
Znów ogłaszają zawieszenie broni. Tym razem umowę o wstrzymaniu ognia
zawarto na miesiąc i kategorycznie zabroniono nam odpowiadać na
prowokacje. Tych, którzy się nie podporządkują, oddają Czeczenom. Od ich
śledztwa nie ma nic gorszego. z ich prokuratur nikt nie wraca.
Ogłosili zawieszenie broni. Nie walczymy już z nimi i Nochczi są naszymi
braćmi.
– Do diabła, co oni tam mają w sztabach, miedziane misy zamiast głów? –
wścieka się Szlufka.
– Kurewska wojna – mówi Osipow – wszystko sprzedane. To wszystko
zdrada, tyle wam powiem.
W Groznym tworzą wspólne komendantury. Odtąd posterunki Czeczaków
będą sąsiadować z naszymi i żeby przejechać drogą, trzeba będzie
zatrzymywać się dwa razy, jak na granicy.
– Jak to wspólne komendantury? – dziwi się Mętny. – Co, teraz się z nimi
przyjaźnimy czy co? A co z tymi chłopakami, których zarżnęli przed naszym
posterunkiem? Co ze styczniem dziewięćdziesiątego piątego? Za co
walczyliśmy? Przecież to zdrada! Słuchajcie, to, co teraz wyprawiają, to
najprawdziwsza zdrada, inaczej się tego nie da nazwać. Znaczy, że wszystkie
te ofiary były na próżno?
Nochczi stawiają swój posterunek obok naszego. Dowodzi nimi młody
chłopak z granatnikiem. Ma na nim siedem nacięć. Zniszczył siedem naszych
pojazdów. Zabił przynajmniej dwudziestu jeden ludzi. Śmieje się i głośno
rozmawia, nas traktuje życzliwie.
Nie wolno iść do miasta. Mordują żołnierzy przy każdej okazji. Samotnego
wojskowego natychmiast okrąża tłum wyrostków, zaciąga do bramy
i podcina gardło.

Wychodzimy z Groznego. Wyprowadzają nas na równinę, opuszczamy


miasto. Nochczi się cieszą, otwarcie jeżdżą samochodami po ulicach
i wymachują swoimi zielonymi flagami, nie kryją się z bronią. Nie możemy
nic im zrobić, mamy wyraźny rozkaz – nie otwierać ognia. Nazywa się ich
teraz nie bandytami, lecz bojownikami o niepodległość Czeczenii, i mamy
odnosić się do nich z szacunkiem.
Wycofujemy się ulicami, które dopiero wczoraj zdobywaliśmy, i staramy
się nie rozglądać na boki. Nochczi śmieją się z nas i gestem pokazują
podcinanie gardła.

Wioska Aczchoj-Martan jest w dość dobrym stanie, wojna prawie jej nie
dotknęła, tylko w niektórych domach widać przestrzelone drzwi.
Kluczymy ulicami. z bram, okien, podwórzy patrzą na nas płonące
nienawiścią oczy. Nie widać mężczyzn. Tylko kobiety, starcy i dzieci.
Wszyscy nas nienawidzą. Kiedy jedziemy, zamierają i patrzą. Nie daj Bóg tu
się rozkraczyć...
Siedzimy najeżeni lufami. Najmniejszy ruch – i otworzymy ogień.
Wystarczy rzucony w naszą stronę kamień lub butelka, i rozniesiemy wioskę
na strzępy.
Na ulicach bawią się mali Czeczeni. Widząc naszą kolumnę, unoszą pięści
w górę i krzyczą Allah akbar. Starsi kreślą kciukiem linię na gardle.

Najgorszy los czeka czeczeńskich milicjantów, którzy walczyli po naszej


stronie. My odchodzimy, oni zostają.
W Aczchoj-Martanie mijamy posterunek, gdzie służą czeczeńscy
milicjanci, którzy walczyli za Rosję. Zwykły blaszak. Jest tak podziurawiony
kulami, że blachy prawie już nie ma. Nie da się w nim mieszkać, ale oni
mieszkają.
Na ulicy stoi dwóch milicjantów, jeden jest ranny, ręka zwisa na brudnych
bandażach. Patrzą na naszą kolumnę i nic nie mówią. Nie pytają, dlaczego
porzucamy tu dwóch ludzi, nie proszą, by ich zabrać ze sobą. Stoją po prostu
i bez słowa patrzą za nami. Całe ich uzbrojenie to dwa karabiny, nie mają nic
więcej. Wiemy, że ich zabiją, najprawdopodobniej jeszcze tej nocy. Oni też
o tym wiedzą. Zdradziliśmy ich.
– Nie zostawiajcie nas, ludzie – mówi jeden. Odwracamy głowy.
Kolumna przejeżdża, kurz osiada na ich włosach i rzęsach.
Długo jeszcze stoją mi przed oczyma te widma na poboczu drogi
w Aczchoj-Martanie.
Wybaczcie, chłopaki.

Zatrzymujemy się przed mostem. Czeczeni postawili tu swój posterunek i nas


nie przepuszczają. Czeczak z zieloną przepaską na czole sprawdza nasze
pozwolenie na poruszanie się tą trasą. Coś mu się nie podoba i zaczyna
dyskutować z Kotienoczkinem.
– Rozstrzelać pedała, po co z nimi rozmawia – mówi Osipow. – Całkiem
chujom odbiło, kolumny nie chcą przepuścić.
Siedzę na transporterze pod wieżyczką i obserwuję prawą stronę. Nasza
kolumna stoi na głównym placu. Dziś jest sobota, dzień targowy, pełno ludzi.
Pod witrynami rozwalonego sklepu toczy się ożywiony handel, Nochczi
rozkładają swój towar na ziemi, głównie słodycze, konserwy i wodę.
Dokładnie przede mną na rozkładanym stołku siedzi młody Czeczen,
sprzedaje papierosy. Patrzy mi w oczy, mówi coś do swojego pomagiera
i znowu patrzy na mnie. Śmieją się.
– Co się gapisz, e? – krzyczą mi w twarz i znowu się śmieją.
Czeczak przeciąga palcem po gardle i znowu rechocze.
Rozłożyli swój towar na dużym stole przykrytym ceratą i z łatwością
mogliby schować pod nim automat. Wszyscy ludzie na tym placu są
uzbrojeni, wiemy o tym, czujemy ich przewagę, jesteśmy tu w pułapce, jeden
nasz ruch i w stronę kolumny ze wszystkich stron polecą pociski, w każdym
oknie oczy, w każdym oknie lufa.
Czeczen wciąż patrzy na mnie i się śmieje. Patrzy tak, jakby już mnie
zabił, jakbym był jego trofeum, nie widzi mnie żywego, widzi tylko moją
odciętą głowę.
Podnoszę karabin i celuję mu w czoło. Czeczen też zaczyna się bać, ale nie
przestaje się uśmiechać. Dlaczego się nie odwróci? Dlaczego wpatruje się we
mnie? Zdejmuję palec z bezpiecznika i kładę go na spuście. Czeczen nie
odwraca się, w jego oczach widać strach i wyzwanie.
Kolumna rusza. Przejeżdżamy przez most, na którym stacjonują Czeczeni,
przy nogach jednego stoi skrzynia granatów. To nasza łapówka za przejazd.
Gdybyśmy postali jeszcze kilka sekund, zabiłbym tego Czeczaka. Wtedy
naszą kolumnę by spalili.
Odjeżdżamy. Ludzie na placu patrzą za nami.

„Nie ma większej miłości, niż życie swoje oddać za przyjaciół swych...”


Nie wiemy, o co walczymy. Nie mamy celu, nie ma moralnego,
wewnętrznego uzasadnienia wszystkich tych morderstw. Wysyłają nas,
byśmy umierali i zabijali nie wiadomo za co. Nikt nie potrzebuje tej wojny,
a my po prostu nie mieliśmy dość szczęścia, by urodzić się osiemnaście lat
wcześniej i podrosnąć do czasu wojny. w tym cała nasza wina.
Mamy tylko jedno – nadzieję. Nadzieję, że przeżyjemy, przeżyjemy
i zachowamy swoje „ja”. Pozostaniemy ludźmi.
Mamy osiemnaście lat, a wciąż tak silnie odczuwamy niesprawiedliwość.
Każdy z nas, który przeżyje te boje, będzie „do ostatniego dnia wrogiem
krzywdy”. Zło nigdy więcej nie powinno się powtórzyć na świecie, mocno
w to wierzymy.
Walczyliśmy nie z Czeczakami. Walczyliśmy z porządkiem życia.
Walczyliśmy przeciw kłamstwu i sprzedajności, o dobro i sprawiedliwość.
Każdy wystrzelony w nas pocisk był wymierzony w młodość tego świata,
w wiarę w dobro i sprawiedliwość. w chęć odmienienia tego paskudnego
życia. Każdy pocisk trafiał nas prosto w serca. Rozrywał nie tylko ciała, ale
i dusze, pod tym szatańskim ogniem nasze przekonania rozpadły się w proch
i niczym już nie dało się zapełnić powstałej w środku pustki. Nie zostało nam
nic, prócz samych siebie. Wszystko, co mamy – to nasi towarzysze, którzy
wciskali się w ziemię obok nas. „Wszystko, co wiemy o życiu – to śmierć”.
Wszystko, co kochamy – to nasza przeszłość, przywidzenie w burzliwym
świecie.
Znamy tylko jeden dobry uczynek – własną ofiarę.
„Nie ma większej miłości, niż życie swoje oddać za przyjaciół swych...”
To hasło Czeczenii. Jeśli spytają mnie kiedyś: „O co tam walczyłeś?”, to
odpowiem – o tych, którzy wciskali się w ziemię razem ze mną. Walczyliśmy
tylko jeden za drugiego o siebie nawzajem.
W Czeczenii zamordowano całe nasze pokolenie – całe pokolenie Rosjan.
I nawet ci, którzy uszli z życiem – czy to rzeczywiście jesteśmy my? Czy to
my – ci osiemnastoletni, skorzy do śmiechu chłopcy, których kiedyś posłali
do wojska? Nie, my zginęliśmy. Wszyscy zginęliśmy na tej wojnie.
„Ocknęliśmy się nagle w straszliwej samotności, z której wyjścia musimy
szukać sami...”
Argun

Siedzę z Fiksą na trawie pod płotem i czekam na dwóch małych Czeczenów.


Napawamy się dawno zapomnianym poczuciem czystości i ciepła, kiwamy
palcami bosych stóp, palimy.
Czwarty dzień nasz batalion stacjonuje w Argunie w fabryce konserw. To
najlepsze ze wszystkich miejsc naszej dyslokacji. Fabryka jest otoczona
płotem. Dwa granatniki automatyczne stoją w części administracyjnej,
jeszcze dwa na dachu zakładu mięsnego, na korytarzu na pierwszym piętrze
umieszczono gniazdo ciężkiego karabinu maszynowego. w ten sposób
kontrolujemy całą przestrzeń wokół i czujemy się dość bezpiecznie.
Odpoczywamy.
Przyszedł kwiecień, słońce przypieka już całkiem mocno. Pincza obciął
kalesony nad kolanem i łazi w tych własnoręcznie wykonanych szortach
niczym urlopowicz na plaży. Nie ma na sobie nic poza tym, jeśli nie liczyć
rozczłapanych buciorów szerokich jak komin parowozu, w których jego
chude nogi majtają się jak zapałka w szklance.
Idziemy za jego przykładem, cały oddział robi sobie szorty. To nieuleganie
modzie, lecz próba odstresowania się – szorty są dla nas tak samo ważne, jak
bandaże albo sulfanilamid. Jasne, jest w nich znacznie wygodniej niż
w zaskorupiałych od błota, potu i ropy spodniach. Ale nie o to chodzi.
Wrzody. Głównie dlatego gotowi jesteśmy skrócić swoje kalesony o połowę.
Przy zapaleniu skóry słońce jest pierwszym lekarstwem, wrzody, które
w górach przez miesiące się nie goiły, teraz zamykają się w ciągu kilku dni.
Przez całe dnie leżymy na trawie i opalamy się, wygrzewając dziurawą skórę.
Jesteśmy teraz podobni do siebie jak rodzeni bracia. No i jesteśmy braćmi.
Nie ma na świecie bliższych sobie ludzi niż ci wychudzeni żołnierze
z pogryzionymi przez pchły pachami i opaloną po wycięcie koszuli białą,
ropiejącą skórą...
Na naszym odcinku jest cisza. Dowództwo nas nie rusza, odsypiamy
i odkarmiamy się. Wczoraj zorganizowali nam kąpiel z wymianą bielizny.
Teraz przez dwa-trzy dni wszy nie będą nas niepokoić, rewelacja.
– Zakład o pięć papierosów, że zgaszę peta na pięcie – mówi Fiksa.
– Też masz się czym popisać – odpowiadam. – Taką sztuczkę to i ja mogę
wykonać, za dwa papierosy.
Skóra na stopach już dawno stała się pancerna, jak u nosorożca. Raz się
założyłem i wsadziłem sobie igłę w piętę, weszła na ponad centymetr, zanim
poczułem ból.
– Wiesz, dowództwo postępuje zbyt rozrzutnie, wysyłając poległych do
kraju – ciągnie Fiksa – o wiele rozsądniej byłoby zrobić z nas użytek po
śmierci. Żołnierskie skóry można przerobić na pasy. A z pięt jednego plutonu
da się wydziergać niekiepską kamizelkę kuloodporną.
– Aha. z tych, którzy zginęli na wzgórzu, wyszłoby akurat parę sztuk.
Powiedz o tym zastępcy dowódcy pułku, może da ci przepustkę za pomysły
racjonalizatorskie
– Nie, zastępcy lepiej nie – mówi Fiks. – Jeszcze sprzeda pomysł
Czeczenom i zacznie handlować trupami.
Na jego twarzy nie pojawia się nawet cień uśmiechu.
Na trawie leżą dwie rakiety sygnalizacyjne. Zamierzamy wymienić je na
marychę. w tym rogu w płocie jest niewielka szczelina i już powstał tu bazar.
Po tamtej stronie cały dzień siedzą mali Czeczeni, z naszej strony podchodzą
żołnierze, oferują swój towar – mielonkę, olej napędowy, panterki. Pół
godziny temu kucharz z batalionu przepchał przez szczelinę puszkę oleju.
Fiksa zaproponował obicie mu mordy, ale nie chciało nam się wstawać.
Czeczeni ściągnęli już z nas trzy race jako zaliczkę. Teraz czekamy, aż
przyniosą obiecane pudełko zioła i wymienią na pozostałe dwie.
Częstują nas mięsem. Piechota zastrzeliła psa stróża i pieką go teraz na
ognisku. Fiksa znalazł ziomali w tym oddziale i odpalili nam po dwa żeberka.
Pobratymstwo to jednak wielka sprawa. Dopiero daleko od domu rozumiesz,
jak ważny jest dla ciebie człowiek, który w dzieciństwie chodził po tych
samych ulicach i oddychał tym samym powietrzem. Mogliście nigdy
wcześniej go nie spotkać i raczej nie zobaczycie go już nigdy więcej, ale
teraz jesteście braćmi i oddacie sobie wszystko.
Żujemy twarde mięso, cierpki tłuszcz spływa nam po palcach. Dobre.
– Żeby tak jeszcze cebulkę... – mówi Fiksa. – Lubię mięso z warzywami.
A najbardziej lubię wieprzowinę smażoną z ziemniakami i cebulą. Moja żona
dobrze się na tym zna. Skwarki należy topić tak długo, aż krawędzie wygną
się ku górze, inaczej słonina będzie duszona i niesmaczna. A kiedy cały
tłuszcz skwierczy już na patelni, kładzie drobno posiekane ziemniaczki,
podsmaża z jednej strony, przy pierwszym mieszaniu soli i dodaje cebulę.
Cebulę obowiązkowo trzeba wrzucać po ziemniakach, inaczej się przypali.
A kiedy...
– Zamknij się, Fiksa – przerywam mu. Nagle strasznie zachciało mi się
ziemniaków ze skwarkami i nie mogę już dłużej słuchać jego
gastronomicznych wywodów. – Tu nie ma świń, oni są muzułmanami
i słoniny nie jedzą.
– Słuszna uwaga, świni to by tu ze świecą szukać. Poganie barbarzyńscy.
Skąd mieliby mieć słoninę, skoro nie potrafią się nawet podetrzeć po ludzku.
Nasi żołnierze z jakiegoś powodu szczególnie silnie nienawidzą
Czeczaków za to, że się podmywają. w każdym domu są specjalne dzbany ze
srebrzystego metalu z długim dzióbkiem, ozdobione arabską inskrypcją.
Chłopaki z początku nie mogli pojąć, do czego służą, i parzyli w nich
herbatę. Kiedy ktoś im to wyjaśnił, wkurwili się. Zajmując jakiś dom, zawsze
najpierw wykopujemy z niego albo wynosimy na patykach właśnie te
dzbany. Mamy gdzieś religię, Allah czy Jezus – co za różnica, wszyscy
dorastaliśmy i zostaliśmy wychowani jako bezbożnicy, ale te dzbany
utożsamiają wszystkie różnice w naszych kulturach. Myślę, że mogliby je
rozdawać zamiast ulotek.
– Mój kuzyn służył w Tadżykistanie, Tadżycy do tych spraw używają
gołej ręki – mówię, szlifując żeberka.
– No i jak tam, w Tadżycji? Lepiej niż tu? Co kuzyn opowiada?
– Nie wiem – odpowiadam – zginął.
Kuzyn poległ, kiedy miał tylko dwa miesiące do rezerwy. Sam się zgłosił
na ten rajd na granicę. Patrol sformowali ze świeżych poborowych, nic
jeszcze nie potrafili, kuzyn zgłosił się zamiast nowego. Był strzelcem i kiedy
zaczęła się walka, osłaniał odwrót grupy. Snajper zasunął mu kulę prosto
w skroń. Taką ranę nazywamy „rozeta”. Kiedy kula trafia z małej odległości
w głowę, czaszka otwiera się niczym pączek róży i nie ma z niej co zbierać.
Kuzyna grzebano z przewiązaną głową, inaczej rozpadłaby się w trumnie...
– Taa, kur... – mówi Fiksa – to wszystko to jedna wojna, mówię ci. I wiesz
jeszcze co? Czeczenia to leśna polana. Wielka wojna dopiero przed nami,
zobaczysz.
– Tak myślisz?
– Tak. Tak myślę. I myślę jeszcze, że przeżyję tę wojnę.
– Ja też. Może właśnie dlatego, że zginął mój kuzyn, myślę, że ja przeżyję.
Dwóch Babczenków na jednej wojnie przecież nie zginie.
Dojadamy żeberka. w rękach zostaje nam po pięć centymetrów twardej
kości, której nie można już rozgryźć. Ogryzki wsuwamy pod policzek jak
landrynkę i leżąc na plecach, wysysamy z nich resztki szpiku. Przez
kwadrans nie wydajemy z siebie żadnego dźwięku oprócz bekania. Potem i ta
przyjemność dobiega końca, żeberka są puste, nie zostaje nic do wyssania.
Fiksa wyciera ręce o kalesony i wyciąga zza pasa notatnik i długopis, które
specjalnie ze sobą zabrał.
– Powiedz mi, gdzie byliśmy – prosi. – w żaden sposób nie mogę
zapamiętać nazw tych wiosek.
– Zapisuj. Przyłączyłeś się do nas w Gikałowskoje, tak? Znaczy, pisz.
Gikałowskoje, potem Chałkiłoj, Sanoj, Asłambek Szeripowo, Szatoj i... –
przerywam, zająkując się przy tym słowie – i Szaro-Argun.
– Tak, Szaro-Argun. To pamiętam – mówi Fiksa – szubienica. Narysuję
przy Szaro-Argunie szubienicę – ciągnie i niezdarnie kreśli w notatniku. Jego
dłonie kiepsko radzą sobie z długopisem, przywykły bardziej do żelaza –
przed wojną do budowlanki i łopaty, a tu do automatu i granatnika
automatycznego, najprostszy rysunek wychodzi mu koślawo.
Patrzę na szubienicę i wiszącego na niej człowieka. Szaro-Argun. Co za
straszna nazwa. Zostawiliśmy tam dwudziestu ludzi... Igor, Wazelina,
Okularnik plutonowy, Paszka...
Tutaj, w Czeczenii, wiele jest takich nazw. Szali, Wiedieno, Duba-jurt...
Wszystkie to imiona śmierci. Mają w sobie coś szamańskiego. Itum-Kale –
martwe słowo. Dziwne nazwy, dziwne miejsca. w każdym zginęli moi
towarzysze. Nie zostało nam nic oprócz dziwnych, obcych słów, żyjemy
tylko w nich, żyjemy przeszłością, niezrozumiałe dla innych zbitki dźwięków
są naszym całym życiem. Orientujemy się po nazwach jak na mapie. Bamut
to przedgórze, zimowe odparte szturmy, zimno, zamarznięta ziemia i krwawa
lodowa pokrywa. Samaszki – płonące transportery, upał, kurz i spuchnięte
trupy, kilkuset poległych w ciągu trzech dni. Aczchoj-Martan, równina. Mój
pierwszy w życiu ostrzał, pierwsze pociski lecące w moją stronę, pierwszy
strach. Grozny. Oczywiście. Grozny. Mucha, Kokszarow, Jakowlew...
Jeszcze wcześniej Kisiel. Ta ziemia nasiąknięta jest naszą krwią, spędzili nas
tu i zabili, i długo jeszcze będą pędzić i długo zabijać.
– Trzeba było zamiast szubienicy narysować dupę – mówię do Fiksy. –
Wiesz, gdyby narysować ziemię w kształcie dupy, to my teraz jesteśmy
dokładnie w dziurze.
Zamykam oczy i kładę się na plecach z rękoma pod głową. Słońce
prześwieca przez powieki, świat staje się pomarańczowy. Cholera, nie chcę
o tym myśleć, nie chcę wspominać... Pomyślę o tym później, teraz wszystko
się skończyło, choćby tylko na jakiś czas, teraz żyjemy... nasze żołądki pełne
są psiego mięsa i wszystko nam zwisa. Mogę teraz leżeć na słońcu i nie bać
się strzału w głowę, to takie szczęście. Pamiętam twarz snajpera, który
celował we mnie w Gojtach. z jakiegoś powodu wtedy się nie bałem.
Dobra, starczy. Nie ma po co o tym myśleć. Później, później, wszystko
później.

Słońce nas zmorzyło, drzemiemy. Pewnie nawet na krótko zapadamy w sen –


trudno powiedzieć, tutaj nawet gdy śpisz, słuch masz wyostrzony, jak
w czasie czuwania – i reagujemy na każdy dźwięk także we śnie. Szczebiot
ptaków, głosy żołnierzy, pojedynczy wystrzał, warczenie generatora. Te
dźwięki nie oznaczają niebezpieczeństwa. Śpimy.
Kimamy do chwili, gdy słońce chowa się za horyzontem. Robi się
chłodno. Daje mi się we znaki przeziębiony w górach pęcherz, wstaję i sikam
wprost pod nogi. Strumień szybko się urywa, nie przynosząc ulgi, w dole
brzucha boli jak wcześniej. Trzeba będzie pokazać się naszemu felczerowi.
Czeczeniątka nie pojawiają się. Nasze race gratisowo zasiliły fundusz
wspierania bojowników.
– Chujowi z nas biznesmeni, Fiksa – mówię. – Trzeba było najpierw wziąć
od nich trawę, a dopiero potem się rozliczać. Chodź, zrobili nas w konia.
– Trzeba było zabrać automat. Wzięlibyśmy jednego i trzymali na muszce,
a reszta zbierałaby zioło.
– I tak by nie przyszli. Nie są przecież głupi, wiedzą, że nic im nie
zrobimy. Nie rozstrzelałbyś chyba chłopaka za trawę?
– Pewnie, że nie...
Idziemy z powrotem do naszego namiotu. Pod buciorami chrzęszczą
pokruszone cegły, odłamki. Kiedyś trwały tu walki, raczej podczas
wcześniejszej wojny. Od tamtej pory nikt nie pracował w tej fabryce, nikt jej
nie odbudowywał. Te zrujnowane budynki służyły jedynie do
przetrzymywania jeńców.
Nagle przypomina mi się Dimka Lebiediew, woziliśmy razem trumny
w Moskwie. Jego beteer wybuchł na minie, zginął naraz cały oddział. Dimka
opowiadał, że widział, jak w powietrzu niczym kula armatnia leci jego
plutonowy i jak fala wybuchu urywa mu ręce i nogi. Na ziemię spadł tylko
tułów w kamizelce. Dimka był ciężko ranny i przeleżał na drodze prawie
dobę. Czeczeni, którzy wyszli z przydrożnych krzaków, nie dobili go, uznali
za martwego. Ocknął się nocą i od razu trafił na innych bojowników, którzy
uprowadzili go w góry. Trzymali ich w jakiejś lepiance, siedmiu ludzi,
wszyscy poborowi. Bili, obcinali palce i nie dawali jedzenia. Chcieli, żeby
przeszli na islam. Niektórzy przeszli, a niektórzy, jak Dimka, odmówili.
Wtedy przestali go karmić. Przez dwa tygodnie jadł trawę i robaki.
Codziennie kazali im kopać umocnienia obronne w górach i w końcu
Dimce udało się nawiać.

Natknął się na niego stary Czeczen i ukrył u siebie w domu. Dimka mieszkał
z jego rodziną jak służący, pasał bydło, zajmował się gospodarstwem.
Traktowali go dobrze, a kiedy Dimka zapragnął wrócić do domu, zawieźli go
do Mozdoku. Wieźli go nocą, w bagażniku, żeby go nie dopadli bojownicy.
Wrócił do domu cały, korespondował ze swoim panem, ten nawet kilka razy
go odwiedził. Dimka tak właśnie go nazywał – pan, jak niewolnik. Niewola
została w nim już na zawsze, miał posłuszne lękliwe oczy i zawsze gotów był
wtulić głowę w ramiona i przykucnąć, kryjąc brzuch i krocze. Mówił cicho
i nigdy nie reagował na krzywdę.
A potem z Czeczenii przyjechał bratanek pana, pobił matkę Dimki, porwał
jego siostrę i wywiózł. Domagał się pieniędzy za jej uwolnienie. Być może
trzymał dziewczynę właśnie tutaj, w podziemiach tych zakładów, razem
z dziesiątkami innych jeńców, gwałcił i obcinał palce...
– Powiedz – pyta mnie nagle Fiksa – naprawdę dobiłbyś tego rannego?
Tam, w górach, pamiętasz?
Zatrzymujemy się. Fiksa patrzy mi w oczy i czeka na odpowiedź.
Wiem, dlaczego to jest dla niego takie ważne. Nie mówi tego, ale myśli: „a
mnie, mnie też byś dobił?”
– Nie wiem, Fiksa. Pamiętasz przecież, padał śnieg, samochody nie mogły
się przebić po rannych, i tak by umarł. Tylko by krzyczał... Przypomnij sobie,
jak on krzyczał, jaki to był koszmar. Nie wiem...
Patrzymy na siebie. Nagle chciałbym objąć tego mizernego, nieogolonego
faceta w wielkich buciorach, z wydatną grdyką i sterczącymi gnatami.
Nikogo bym nie rozstrzelał, Fiksa, przecież wiesz, przecież wszystko
zrozumiałeś jeszcze tam, w górach, życie to zbyt droga sprawa,
walczylibyśmy o nią do końca, nawet gdyby tamtemu chłopakowi wyrwało
wszystkie wnętrzności. Mieliśmy jeszcze bandaże, promedol, a rano może
udałoby się go ewakuować. Przecież wiesz, zrobilibyśmy wszystko, nawet
gdybyśmy wiedzieli na pewno, że on umrze.
Chcę to powiedzieć Fiksie, ale nie zdążam. Nagle rozlega się głośny
wybuch. Obłok dymu i pyłu spowija drogę koło punktu kontrolnego, akurat
tam, gdzie stoją nasze namioty.
Lecimy twarzą na asfalt.
Czeczaki! Wysadzili bramę!
Zamieramy na chwilę, potem rzucamy się do budki transformatora
i padamy przy ścianie. Cholera, nie mam automatu, idiota, zostawiłem go
w namiocie! I to akurat teraz, przecież nigdy nie rozstaję się z bronią! Fiksa
też nic nie ma, całkiem straciliśmy czujność w tej fabryce konserw,
uwierzyliśmy, że jesteśmy na wakacjach, i odeszliśmy sto metrów od pozycji
bez broni.
Fiksa ma rozbiegane oczy, bladą twarz, opadła mu szczęka. Ja wyglądam
nie lepiej.
– Co robić? Co robić? – szepcze mi prosto w twarz.
– Race, daj race – szepczę w odpowiedzi. Jestem cholernie przerażony, bez
karabinu czuję się jak bezbronne zwierzątko.
Zaraz runą w wyłom i wezmą nas tak jak stoimy, w samych szortach. I
zarżną na miejscu. Nikogo nie ma w pobliżu, jesteśmy sami... Letnicy jebani.
Debile.
Rozglądam się wokół. Trzeba biec za magazyny, tam jest nasz obóz, tam
są ludzie.
Fiksa wyciąga zza cholewy race, podaje mi jedną. „Czerwona” – przemyka
mi przez głowę, kiedy zrywam błonę ochronną i pociągam za kółko.
Wyciągamy race przed siebie, gotowi strzelić w pierwszy obiekt, jaki pojawi
się na drodze, i zastygamy, naciągając sznurki. Jak chłopcy strzelający
z rurek jarzębiną.
Z punktu kontrolnego dobiegają do nas jakieś głosy, śmiech. Mówią po
rosyjsku bez akcentu. Czekamy jeszcze chwilę, po czym idziemy do budki.
Stoi tam dowódca batalionu, zastępca dowódcy pułku, szef sztabu, jeszcze
jacyś oficerowie. Wszyscy podpici. Okazuje się, że wyciągnęli z budynku
administracji sejf, przylepili do niego paczkę trotylu i wysadzili. Sejf
rozerwało na pół, był pusty. Któryś oficer proponuje wysadzenie drugiego,
może tam coś jest, ale dowódca batalionu się nie zgadza.
– Półgłówki – mówi cicho Fiksa, kiedy ich mijamy – jeszcze się nie
nastrzelali.
Ponieśliśmy niewielkie straty, ja rozbiłem sobie kolano, a Fiksa zadrapał
policzek, kiedy padaliśmy. Najbardziej wkurza nas to, że znowu jesteśmy
brudni, cała łaźnia na nic.
Idziemy do namiotu i kładziemy się spać.

Nocą nas ostrzeliwują. Koło budki transformatora, której broniliśmy,


rozerwał się granat, po nim jeszcze jeden, potem niebo rozbłysło od
pocisków smugowych. Ostrzał nie był silny, z dwóch-trzech luf. Kilka
chybionych serii przelatuje nad nami, kule śpiewają miło w powietrzu.
Odpowiadają im wartownicy z dachów, wywiązuje się krótka wymiana
ognia. Zza muru nadlatują trzy race sygnalizacyjne, oświetlają teren zakładu
– jedna czerwona i dwie zielone. w ich drżącym świetle widać sylwetki
żołnierzy, biegną z namiotów do budynków, wdrapują się na dachy. Kiedy
race wiszą w powietrzu, ostrzał się nasila, kilka razy turkoczą podpórki pod
lufy.
Siedzimy w kucki i patrzymy w niebo. Ten uciążliwy nocny ostrzał może
być niebezpieczny tylko przypadkowo – mur pewnie zasłania nas i wszystkie
kule przelatują nad naszymi głowami. Nasze namioty stoją w bezpiecznym
miejscu, więc nie uciekamy. Mogą nas ranić jedynie odłamki, ale na razie
granaty wybuchają w oddali.
Przysiadamy i patrzymy na zielone pociski na nocnym niebie. Pięknie.
Ostrzał kończy się równie nagle, jak się zaczął. Jeszcze przez pięć minut
nasze karabiny strzelają z dachów na wszystkie strony, ale w końcu i one się
uspokajają. Zapada cisza. Słychać tylko terkot generatora.
Zapalamy fajki. Na dworze jest cholernie fajnie i nie chce nam się wracać
do dusznego namiotu. Jesteśmy niemal wdzięczni Czeczenom za to, że nas
wyciągnęli na zewnątrz. Pełnia księżyca. Noc. Cisza.
Z dachu zakładu mięsnego schodzi zaspany Garik. Ziewa, przeciera oczy.
Przespał ostrzał, dupek. Dyżurował z Pinczą, ale tamten został na górze, boi
się, że Arkasza mu dołoży.
– Czemu nie strzelałeś? – pytam Garika.
– Gdzie tu strzelać, za murem nic nie widać. A ciągłego ostrzału nie
prowadziliśmy, mogliby i was nakryć.
Garik wie, że jego usprawiedliwienie nie jest przekonujące, ale
jednocześnie wie też, że nic mu nie zrobimy – nie ma strat, a gdyby nawet
były, to nie ma po co robić hałasu.
– Dosyć tych bajek – odpowiada mu Arkasza. – Co, może chcecie dwie
doby posiedzieć na dachu? z łatwością mogę wam to załatwić.
Garik nie odpowiada, nie chce się narażać – Arkasza naprawdę mógłby
posłać ich na dach na dwa dni.
– A te race to nasze, widziałeś – szturcha mnie łokciem Fiksa i mruga –
jedna czerwona i dwie zielone, takie dałem Czeczakowi. Na sto procent
nasze. No i są z powrotem.
– Lepiej by towar rzucili przez płot – odburkuję.
Przez resztę nocy trzymamy wzmocnioną straż na przysypanych rdzawymi
odłamkami dachach jak marcujące koty.
Ja, Fiksa, Oleg, Garik, Pincza... Pięciu żołnierzy w środku wielkiej
Czeczenii pod bezkresnym czarnym niebem.
Nie mamy wieku. Nie mamy przeszłości, domu, życia, marzeń, nie mamy
duszy, strachu, nadziei. Jest tylko śmierć. Nie mamy dokąd wracać, bo nasza
przeszłość została gdzieś daleko, za murem tej fabryki. Wydaje się tak
odległa, jak oglądana w dzieciństwie kreskówka, nie czujesz się już jej
bohaterem. Nie ma powrotu. Zabijaliśmy ludzi i widzieliśmy śmierć swoich
towarzyszy – takich samych osiemnastoletnich chłopaków, którzy bardzo
chcieli żyć, ale musieli umrzeć. Po czymś takim nie da się już wrócić.
Nie mamy przyszłości; nic nas nie czeka w tym życiu, do którego tak
dążymy. To jeszcze jedna zdrada wobec nas, osiemnastoletnich weteranów,
których wielu już posiwiało.
Nie ma braterstwa broni. Remarque kłamał. Grzejemy się teraz wzajemnie
ciepłem swoich ciał, ale i tak każdy jest sam. Jedyne, co nas łączy, to wojna.
Zabijanie ludzi i śmierć towarzyszy. w przyszłości nie będziemy chcieli się
oglądać. Już to wiemy. Trudno spotkać się z człowiekiem, który znał cię
wtedy, kiedy byłeś zwierzęciem. Uśmiechać się i klepać go po ramieniu. Nie
kochamy się. Miłość, przywiązanie – to słowa nie z tego świata. I choć
uczucie, które wobec siebie żywimy, jest szlachetniejsze od miłości, nie da
się go oddać, nie istnieją słowa, którymi można by wyrazić więź, jaka
powstaje między jednym żywym stworzeniem a drugim, kiedy oba mają
umrzeć. Takie uczucie możliwe jest tylko tutaj. Tam nie ma dla niego
miejsca, tak jak tutaj nie ma miejsca dla miłości. Nie czeka nas żadna
przyszłość.
Pięć marnych strzępów życia w kapotach piechoty pod tym ogromnym
niebem...
Samotność. Tylko samotność.
Żaden z nas nie mówi ani słowa, ale wszyscy czujemy to samo.
„...owładnęło nami to przemożne uczucie, znane każdemu żołnierzowi...
słowa są tu zbędne”.
Nie myślimy o niczym. To bajki z kiepskich filmów o wojnie – żołnierze
w wolnych chwilach wspominają dom. Zupełnie go zapomnieliśmy. A to, co
pamiętamy – smętne strzępy taśmy filmowej pamięci – wywołuje tylko
tęsknotę. o czym tu mówić.
Nasz świat to wojna. Nasze życie to śmierć. Nasze marzenia i pragnienia
są martwe – mamy zaledwie osiemnaście lat, ale niczego już nie chcemy od
życia.
Każdy jest sam...
W dole terkoce generator, w Argunie świecą się dwa lub trzy okna –
widocznie doprowadzili tu już elektryczność. Step jest cichy, ani jednego
człowieka, ani jednego ruchu; nocą Czeczenia wymiera, wszyscy zamykają
się w domach i modlą się, by nikt nie przyszedł, nie zabił, nie okradł i nie
zabrał do aresztu śledczego w Czernokozowie. Noc to czas śmierci.
Na horyzoncie majaczą góry, ciężka, ciemna masa. Całkiem niedawno
stamtąd zeszliśmy. Tam zginął Igor.
Zasypiam.

Zasilają nasze szeregi. Przywożą nam do batalionu około stu pięćdziesięciu


wymiętych facetów z Gudermesu.
Tłoczą się na placu przed punktem kontrolnym, trzymając u nogi puste
sakwy. Wszystko, co mieli z sobą, przepili po drodze. Marni z nich żołnierze,
nie ma ani jednego śmiałego, zadziornego lub przynajmniej silnego fizycznie.
Posiłki dostajemy coraz gorsze, widocznie w Rosji zostali jedynie
obszczymury, którzy poza wojskiem albo więzieniem nie mają się gdzie
podziać.
Ci, którzy stoją na placu, mają rozkojarzone, rozbiegane oczy, napuchnięte
twarze, porośnięte szczeciną czaszki. Wszyscy są jacyś szarzy,
jednokolorowi. Śmierdzą.
Stoimy koło namiotów i nie kryjąc się, oglądamy narybek. Smutne
widowisko.
– Gdzie ich znajdują – mówi Arkasza – po chuj nam oni potrzebni,
przecież umieją tylko wódkę żłopać i szczać w gacie. Trzeba pogadać
z plutonowym, żeby nie brał nikogo, niepotrzebne nam takie zuchy.
– A czego chciałeś, żeby nam filologów i prawników przysyłali? –
odpowiada mu Oleg. – Tacy nie bardzo się tu pchają. Wszyscy mądrzy
i piękni wywinęli się od tej wojny.
Dwóch jednak przydzielają do nas. Niedomyci faceci w nieokreślonym
wieku, drobne złodziejaszki, niegodne zaufania. Natychmiast zostawiają
swoje sakwy w namiocie i znikają „w temacie wódki”. Nie zatrzymujemy
ich.
– Może zarżną ich na rynku, będzie po kłopocie – mówi Pincza,
wygrzebując nożem brud spomiędzy palców.

Arkasza proponuje włamanie się do kontenera zastępcy dowódcy pułku,


który ten wozi ze sobą po całej Czeczenii przyczepiony do obozowego urala.
Przez cały czas stoi koło niego dyżurny kucharz. Nikt nie wie, czego pilnuje,
ale na pewno nie są to obligacje banku narodowego.
W celu włamania organizujemy całą operację militarną. Idea Arkaszy jest
prosta jak drut, przyszła mu do głowy jeszcze w nocy w czasie ostrzału,
a niedawno przybyłe posiłki są nam bardzo na rękę.
Po zapadnięciu zmierzchu wychodzimy z namiotu i skręcamy wzdłuż
muru na lewo, do zakładów mięsnych. Stamtąd podkradamy się do obozu
i skaczemy do jednego z niepotrzebnych okopów, które wykopali dla siebie
kucharze. w murze przed każdym okopem jest otwór strzelniczy wyłożony
darnią. Sądząc po tych fortyfikacjach, kucharze zamierzają bronić mielonki
do ostatniej kropli krwi.
Ja i Locha wyjmujemy granaty i wyciągamy z nich zawleczki, Arkasza
kieruje owiniętą trzema pelerynami lufę automatu na dolną krawędź okopu.
– Gotowi? – pyta nas szeptem.
– Gotowi.
– Teraz!
Rzucamy granaty przez mur, w nocnej ciszy huk jest bardzo głośny,
a może nam się tak tylko wydaje z powodu napięcia. Arkasza oddaje kilka
serii w ziemię. Przez peleryny wcale nie widać błysku strzałów; dźwięk
wydobywa się z ziemi i nie da się dokładnie określić skąd, powstaje
wrażenie, że ze wszystkich kierunków jednocześnie. Rzucamy z Lochą
jeszcze dwa granaty, potem odpalam racę. Wychodzi całkiem wiarygodnie.
– Nieźle! – krzyczy Arkasza. – Idziemy, zanim się zorientują!
Odbiegamy od okopu jakieś dziesięć metrów, zanim na dachu ożywa
karabin. Nagle zaczynam się bać – może wziąć nas przez pomyłkę za
atakujących Czeczenów i powystrzela jak psy, o nic nie pytając.
Ze wszystkich dziur wyłażą kucharze i otwierają zmasowany ogień. Na nas
nikt nie zwraca uwagi. Wszyscy latają bez ładu i składu, brak jakiejkolwiek
organizacji. Po minucie strzelanina wybucha we wszystkich stronach fabryki.
Oliwy do ognia dolewają nowi. Walą w lewo i prawo bez sensu, wrzeszczą
„Czeczaki! Czeczaki! Alarm!”, strzelając z brzucha, i w ogóle zachowują się
jak dzieci. Na dodatek strzelają pociskami smugowymi, które rykoszetują
i latają na wszystkie strony.
Na chwilę zamieramy oniemiali. Cholera, nie myśleliśmy nawet, że cztery
granaty mogą narobić tyle hałasu. Batalion to jednak potęga.
Korzystając z chaosu, podkradamy się do kontenera. Dyżurnego nie ma.
Arkasza wyłamuje zamek.
W kontenerze absolutne ciemności. Pachnie żarciem.
Pospiesznie macamy półki, na oślep łapiemy jakieś puszki, paczki,
zawiniątka i wrzucamy wszystko do rozłożonej peleryny.
Trafia mi się coś ciężkiego, zawiniętego w papier. Wsuwam to za pazuchę,
kieszenie wypełniam puszkami, coś wysypuję, chyba cukier. Szybciej,
szybciej!
– Chłopaki... chłopaki... pomóżcie, coś tu jest – syczy Arkasza. Przełażę do
niego na oślep. Trzyma coś obiema rękoma, coś dużego, ciężkiego,
przykrytego brezentem.
– To masło – mówi Locha. – Ale się nachapał, pedał.
– Dobra, spadamy – mówi Arkasza.
Na zewnątrz błysk strzałów z karabinów oświetla niewielkie połacie
dachów. Ciemne niebo przecinają pociski. Strzelanina jest wciąż dość
intensywna, ale cieni jest coraz mniej.
Dysząc ochryple przepalonym, cebulowym oddechem, ktoś zbliża się do
naszego kontenera. Kutas sflaczały, też postanowił skorzystać z okazji...
Arkasza bez zastanowienia ciska w ciemności lagą, ten ktoś wydaje jęk
i pada.
– W nogi! – krzyczę bezgłośnie i rzucamy się pędem w stronę budynków.
Skrzynia z masłem jest niewiarygodnie ciężka, uderza boleśnie po łydkach,
wyślizguje się z palców, ale za nic jej nie rzucimy. Strasznie niewygodnie
jest biec, oprócz skrzyni w kieszeniach latają puszki, zza pazuchy zaraz
wypadnie mi zawiniątko, cały czas podtrzymuję je wolną ręką.
Docieramy do magazynów. Znajdujemy wcześniej przygotowaną jamę.
Kładziemy w niej skrzynię, wrzucamy wszystkie swoje puszki i paczki,
przykrywamy pelerynami, które ze sobą przynieśliśmy, przysypujemy
cegłami i nakrywamy kawałkiem żelaza. Potem szybko lecimy na dach.
Strzelanina już niemal całkiem ucichła. Nie kryjąc się, biegniemy po
dachach w kierunku punktu kontrolnego. Przed zakładem mięsnym
zeskakujemy na ziemię i już niespiesznie idziemy do namiotów. Trącam
Arkaszę łokciem, on szturcha mnie. Uśmiechamy się.

Rano cały batalion ma się ustawić na placu. Dowódca mówi, że tej nocy,
kiedy batalion odpierał atak, jakieś szuje włamały się do obozowego
magazynu i ukradły produkty spożywcze swoim towarzyszom. w związku
z tym w batalionie zostanie natychmiast przeprowadzone przeszukanie rzeczy
osobistych i sprzętu wojskowego, wszyscy mają stać na placu i się nie
rozchodzić.
– Chuja tam towarzyszom – mówi Arkasza i mruga do mnie. – Towarzysze
w życiu by nie zobaczyli tego masła. Uznajmy, że jesteśmy delegowani przez
batalion do degustacji naszych produktów spożywczych. Potem opiszemy
chłopakom, jak dobrze nas powinni karmić.
Trzymają nas na placu kilka godzin. Zastępca dowódcy pułku osobiście
przetrząsa każdy namiot i każdy beteer, wywala rzeczy na ziemię, przewraca
prycze i piecyki. Spuchła mu dolna warga, jest wściekły jak pies. Mieliśmy
cholerne szczęście, że nocą nie złapał Arkaszy za nogę i nie ściągnął mu
buta. Wtedy chyba by nas zabili. Ale teraz nie da się nas przyłapać, gapimy
się bezczelnie na rozkwaszony pysk zastępcy dowódcy pułku i śmiejemy się
w duchu. Nasza zdobycz jest dobrze ukryta w jamie, nie ma żadnych
dowodów.
Przeszukanie trwa sześć godzin. Słońce praży na całego, chce się pić.
Czytałem gdzieś, że faszyści w obozach koncentracyjnych mieli taką zabawę
– kazali ludziom stać przez pół dnia na placu. Bardzo możliwe. Ale i tak
jesteśmy zadowoleni. Za skrzynię masła gotowi jesteśmy stać tak choćby
tydzień.
– Zapraszam wszystkich na herbatę – mówi Arkasza. – Obiecuję, że każdy
dostanie kilogramową kanapkę. A Pinczer nawet podwójną porcję.
– No... – mówi Pinoczet – a skąd weźmiesz masło?
– Tam już nic nie zostało – szczerzy się Arkasza.
W końcu batalion zwalniają. Jak należało oczekiwać, zastępca dowódcy
pułku nic nie znalazł. Zresztą wcale się nie spodziewał, że coś znajdzie,
kretyn wie, że nikt by nie chował łupu w namiocie; mścił się po prostu za
rozbitą wargę.
Resztę dnia snujemy się po fabryce bez celu, nie zbliżamy się do jamy.

Nocą znowu mamy wartę w pełnym składzie. Dach, noc, granatnik, Argun...
Nad ranem porzucamy swoje pozycje i podkradamy się do magazynów.
Arkasza oświetla jamę latarką, ja i Locha wyciągamy ukradzione skarby.
Wynik naszej wyprawy przedstawia się następująco: osiemnaście puszek
różnych konserw, cukier, cztery porcje suchego prowiantu, spory kawał
słoniny – jakieś trzy kilogramy (to właśnie taszczyłem za pazuchą), dwa
bochenki konserwowanego chleba (Locha myślał, że to tytoń, nie rozumiem,
jak można tak się pomylić, chleb zapakowany jest w celofan, a tytoń
w papier, ale i tak się przyda), sześć sztang papierosów i... generator! Nasz
generator, który zwinęliśmy pod Szatoj! No tak, czerwona plastikowa
yamaha, pęknięcia na powierzchni! Stoi w jamie, ukryty pod pelerynami,
jakby tu właśnie było jego miejsce.
– „To masło, to masło”... – Arkasza syczy na Lochę ze złością. – Co ty, nie
potrafisz odróżnić masła od smaru?
– Nie-e, ja ostatnio w ogóle kiepsko rozpoznaję zapachy. Pewnie nos mam
zatkany od dymu. A zresztą jest przecież w futerale opakowany, nawet teraz
nie pachnie za bardzo.
Prawda, zastępca dowódcy pułku utrzymuje generator w dobrym stanie –
ani jednej plamy, wszystko czyściutkie, suche.
– Dobra, będzie można to sprzedać – mówię. – Czeczaki za taką rzecz
oddadzą rękę, dla nich ten generator to jak manna z nieba. Będą mogli
z niego zelektryfikować dwadzieścia domów. Widzieliście, jak stawiają silnik
z żyguli na deski i robią z niego generator? A tu mają gotowy, i to jeszcze
diesel.
– Kiepska sprawa – mówi Arkasza – za mur nie wyniesiemy. A przez
dziurę nie przelezie. Zostawmy na razie tutaj. Może coś wymyślimy.
Przez pozostały czas do samego rana nosimy łupy do namiotu i do beteera
Kuksy. Ściskamy po dwie puszki pod pachami i chodzimy po dworze ze
znudzoną miną, ziewając, jakbyśmy pętali się z nudów. Słoninę i papierosy
przenosimy za pazuchą. Trofea dzielimy po równo. Dajemy ponadto
Pinoczetowi puszkę skondensowanego mleka w zamian za stracone masło.
Ma za tydzień urodziny. Pincza rozpływa się ze szczęścia i chowa puszkę do
zapasów, to najlepszy prezent w jego życiu. Mówi, że nie otworzy jej przed
piątą rano w piątek – o godzinie, o której pojawił się na świecie. Kłamie
oczywiście, zeżre jeszcze dzisiaj w nocy, nie wytrzyma.
Tego wieczoru ogłaszamy święto brzucha, nikt nie idzie po żarcie do
obozu, nawet Pinokio najada się kradzioną mielonką i przez całą noc głośno
psuje powietrze w namiocie.

Znowu ustawiają nas na placu w kwadrat. Wiemy już, co się święci.


Nocą dowódca batalionu złapał dwóch nowych z plutonu
przeciwpancernego. Przehandlowali Czeczenom kilka puszek naboi, nachlali
się wódki i zasnęli koło dziury.
Na skraju placu w ziemię wkopane są dyby – zgięta na kształt szubienicy
gruba rura kanalizacyjna. z dyb zwisają dwa sznury.
Przeciwpancerniaków wyprowadzają na środek kwadratu. Mają ręce
związane za plecami kablem telefonicznym, ubrani są w jakieś oberwane
płaszcze i brudne kalesony. Ich twarze bardzo spuchły od ciosów i nabrały
fioletowego koloru, zamiast oczu mają ogromne czarne krwiaki, z kącików
płyną łzy i ropa, rozbite wargi się nie domykają, z ust zwisa krwawa flegma,
kapie na bose, brudne stopy. A to przecież nie menele, to żołnierze, zwykli
żołnierze, połowa naszej armii tak wygląda.
Stawiają ich na placu. Zadzierają głowy i przez szczeliny w krwiakach
patrzą, jak wiatr huśta sznury. Ich twarze wykrzywia strach, myślą, że będą
ich wieszać.
Dowódca batalionu bierze jednego za gardło lewą ręką i mocno wali go
w nos. Głowa żołnierza odgina się aż do łopatek, słychać chrzęst, bryzga
krew. Dowódca rozluźnia palce i żołnierz z jękiem pada na asfalt.
Drugiego dowódca kopie w krocze, ten pada na ziemię bezgłośnie.
Zaczyna się wpierdol.
– Komu sprzedawaliście amunicję, pedały? – krzyczy dowódca, chwytając
żołnierzy po kolei za włosy i unosząc ich spuchnięte twarze, które trzęsą się
od ciosów jak galareta. Ściska ich głowy kolanami i bije na odlew, od góry. –
Komu? Czeczakom? A zabiłeś chociaż jednego Czeczaka, pedale, żeby im
nosić naboje? Co? Widziałeś chociaż jednego? Może pisałeś, chuju,
zawiadomienia o śmierci do matek? Patrz, tam stoją żołnierze,
osiemnastoletni chłopcy, oni widzieli już śmierć, patrzyli jej w oczy, a ty,
dorosłe gówno, nosisz amunicję Czeczakom? Dlaczego ty masz żyć i pić
wódkę, kiedy te szczeniaki umierają za ciebie w górach? Co? Rozstrzelam
jak psa!
Nie oglądamy batów. Bili nas zawsze i już od dawna zupełnie nas to nie
interesuje.
Niezbyt żal nam przeciwpancerniaków. Trzeba było nie wpadać. Dowódca
ma rację, za krótko byli na wojnie, żeby sprzedawać naboje. Na dodatek nowi
są wciąż obcy w naszym batalionie, nie stali się jeszcze żołnierzami, nie stali
się jednymi z nas.
Najbardziej w tej całej historii zasmuca nas fakt, że teraz nie będziemy już
mogli korzystać ze szczeliny w murze.
– Debile – mówi Arkasza – spalili dziurę. Sami wpadli i innym
zaszkodzili. No i sprzedaliśmy generator.
On wścieka się najbardziej. Teraz, by móc zaspokoić swój pociąg do
handlu, znów będzie musiał chodzić na bazar.
Nie podoba nam się na bazarze – jest zbyt niebezpiecznie. Nigdy nie
wiesz, czy wrócisz. Kupować coś od Czeczenów możemy tylko na jego
skraju, kiedy jeden zeskakuje z transportera i podchodzi do handlarzy, a cały
pluton celuje sprzedawcom z automatów w brzuch i operator wukaemu
kieruje na nich lufę. Bazar to terytorium wroga. Za dużo ludzi, za mało
miejsca. Tam strzelają nam w potylicę, zabierają broń i wyrzucają ciała na
drogę. Można tam chodzić, tylko ściskając w dłoni zawleczkę granatu. o ile
przyjemniej było handlować przez szczelinę na swoim terenie. Tam to my
mogliśmy strzelić w potylicę, komu chcieliśmy.
– Tak – mówi Locha – szkoda szczeliny. I generatora szkoda.
Dowódca batalionu rozkręca się coraz bardziej. Ma coś z głową po górach,
naprawdę może pobić tych dwóch na śmierć. Kopie rzężące ciała, żołnierze
wiją się jak robaki, starają się zasłonić brzuch, nerki. Nie pozwalają im na to
związane z tyłu ręce, ciosy padają jeden za drugim.
Jednego dowódca trafia w krtań, ten krztusi się i nie może oddychać.
Wierzga nogami w powietrzu i próbuje złapać oddech, wytrzeszczając oczy.
Koło punktu kontrolnego w cieniu pod brezentem siedzą oficerowie,
obserwują egzekucję. Na stole stoi butelka wódki, dają sobie w szyję. Mają
spuchnięte twarze, piją bez przerwy już trzecią dobę. Lisicyn wstaje od stołu
i przyłącza się do dowódcy batalionu. Przez jakiś czas w milczeniu młócą
przeciwpancerniaków nogami, słychać tylko ich ciężkie sapanie.
Stoimy w rzędzie.
Każdy wpierdol jest lepszy od kulki w głowie, dawno już do tego
doszliśmy. Za dużo tu śmierci dookoła, żebyśmy mogli zwracać uwagę na
takie drobnostki, jak czyjeś odbite nerki albo złamana szczęka. Ale tych
dwóch biją już zbyt mocno. Każdy z nas mógłby być na ich miejscu.
Wszyscy kradniemy. Ta wojna zbudowana jest na kradzieży i toczy się po to,
by można było kraść. Żołnierze sprzedają naboje, kierowcy sprzedają paliwo,
kucharze mielonkę. Dowódcy batalionów kradną nam żarcie skrzyniami,
proszę, oto ona, nasza mielonka, stoi na ich stole, zagryzają nią wódkę bez
skrępowania. Dowódcy pułków kradną już samochodami, generałowie
kradną samochody. Znane są przypadki, kiedy Czeczenom sprzedano
nowiutkie, jeszcze błyszczące transportery opancerzone, prosto z fabryki. Do
tej pory po Czeczenii jeżdżą pojazdy sprzedane jeszcze za pierwszej wojny
i spisane na straty wojenne. Intendenci wysyłają do Mozdoku całe transporty
kradzionych rzeczy, z Czeczenii wywożą wszystko – dywany, telewizory,
materiały budowlane, meble. Rozbierają domy i przewożą w kawałkach.
w samolotach transportowych upycha się graty, nie wystarcza miejsca dla
rannych. Co znaczą dwie albo trzy puszki z nabojami na wojnie, która jest
sprzedana od początku do końca? Wszystkich nas sprzedali z flakami, mnie,
Arkaszę, Pinczę, dowódcę batalionu i tych dwóch bitych – wszystkich nas
sprzedali i spisali na straty. Naszym życiem dawno już zapłacili za
generalskie wille, które jak na drożdżach rosną na Rublowce.
Nareszcie bicie dobiega końca. Szakale odczepiają się od
przeciwpancerniaków. Ci dyszą w asfalt, spluwają krwią, próbują się
odwrócić. Zastępca dowódcy i Lisicyn stawiają jednego do pionu, podciągają
mu ręce i zakładają pętlę na nadgarstki. Potem naciągają sznur tak długo, aż
nogi żołnierza zawisają kilka centymetrów nad asfaltem. Dynda na sznurze
jak worek. Tak samo wieszają drugiego. Szakale wieszają ich sami, nie
rozkazują tego nikomu – wiedzą, że my czegoś takiego nie zrobimy.
– Rozejść się – mówi dowódca i batalion rozchodzi się do namiotów.
– Kurwy – powtarza Arkasza. Nie wiadomo, kogo ma na myśli –
przeciwpancerniaków czy dowódcę i Lisicyna.
– Pedał – szepcze Fiksa.

Żołnierze wiszą cały dzień i pół nocy. Wiszą naprzeciwko naszego namiotu
i przez odsłoniętą klapę widzimy, jak huśtają się na dybach. Ich ramiona
dotykają uszu, głowy zwisają na piersi. z początku próbowali się podciągać
na rękach, zmieniać pozycję i ułożyć się jakoś wygodniej, ale teraz przestali.
Albo śpią, albo stracili przytomność. Pod jednym błyszczy w świetle
księżyca kałuża moczu.
Ze sztabu słychać hałasy, szakale piją wódkę. o drugiej w nocy są już
konkretnie rozochoceni, znów lecą na plac, zaczyna się drugi seans bicia.
Powieszonych za ręce żołnierzy oświetla smuga światła. Szakale stawiają
na asfalcie pod dybami dwa tapiki i podłączają kable do palców u stóp
żołnierzy. Tapik to wojskowy telefon, TA-57. Ma wmontowany generator,
żeby zadzwonić, trzeba zakręcić korbką. Generator daje prąd i na drugim
końcu kabla pojawia się impuls.
– No co, pedały, będziecie jeszcze sprzedawać naboje? – pyta Lisicyn
i kręci korbką telefonu.
Żołnierz na dybach zaczyna się trząść, ma konwulsje.
– Co się drzesz, kutasie?! – krzyczy Lisicyn i kopie go w goleń. Potem
znów kręci korbką tapika, żołnierz znów krzyczy. Lisicyn znów go kopie.
Trwa to dość długo, może pół godziny, a może dłużej. Oficerowie naszego
batalionu przekształcili się w zorganizowaną bandę i funkcjonują oddzielnie
od nas, żołnierzy. To szakale, nigdy nie nazywali ich inaczej w wojsku.
A szakale to prawdziwe szakale.
Czego można oczekiwać po oficerach oprócz bicia, skoro sami dorastali
w koszarach? Bito ich, kiedy uczyli się na kursach, teraz też ich biją
w oddziałach frontowych. Co drugi pułkownik umie tylko skamleć i bić, na
oczach podwładnych zmieniając porucznika, kapitana i nawet majora
w jęczącego, rozczochranego gówniarza. Generałowie już nie wymierzają
pułkownikom kar, po prostu leją ich w mordę. Nasza armia jest robotniczo-
chłopska, doprowadzona do rozpaczy wieczną biedą, zezwierzęcona głodem,
bez mieszkań, oberwana i bita przez wszystkich na odlew niezależnie od
rangi, pozbawiona praw – nie armia, lecz horda, która przejęła od
przestępców i lumpów wszystko, co najgorsze, cały ten burdel, i rządzi się
wilczymi prawami. Jacyż z nas, kurwa, żołnierze, skoro nie mamy czym
swoich dzieci karmić! Wykształceni, pragnący służyć oficerowie nie
wytrzymują tu zbyt długo, zostają tylko ci, którzy nie mają gdzie mieszkać
i których karmią bajkami o mieszkaniu, albo ci, którzy nie są w stanie sklecić
zdania i nie potrafią nic innego, tylko łamać zęby młodym. Oni pną się po
szczeblach kariery – nie dlatego, że są lepsi, tylko dlatego, że innych nie ma.
Na samym dole uczą się bić i dostawać cięgi, pnąc się w górę, biją i dostają
cięgi, i uczą tego następnych. Nas też już dawno tego nauczyli. Wpierdol stał
się uniwersalnym językiem armii.

Lisicyn ma już dość podkręcania tapika.


Narzuca na jednego z powieszonych kamizelkę kuloodporną i strzela mu
w pierś z pistoletu.
Uderzenie odrzuca ciało do tyłu, żołnierz rozhuśtuje się jak gruszka
treningowa, podciąga nogi do brzucha i chrypi. Chłopak ma teraz płuca
całkiem odbite. Lisicyn chce strzelić jeszcze raz, ale dowódca ciągnie go za
rękę, boi się, że tamten nie trafi po pijaku i strzeli w brzuch albo głowę.
Nie śpimy, nie da się usnąć przy tych krzykach.
Zapalam papierosa. w Mozdoku było tak samo. Kogoś bili na lotnisku, a ja
leżałem nakryty kocem razem z głową, żeby światło nie raziło i nie było tak
słychać krzyków, i myślałem: dobrze, że dzisiaj to nie ja. Minęły cztery lata,
ale nic się w armii nie zmieniło, minie jeszcze dziesięć razy po cztery lata,
i nic się nie zmieni.
Krzyki na placu ucichają, oficerowie idą do sztabu. Teraz słychać tylko
jęki. Ten, w którego strzelano, chrypi z wysiłkiem, próbuje wciągnąć
w siebie powietrze, kaszle.
– Rzygać się chce od tych jęków – mówi plutonowy ze swojej pryczy. –
Ej, wy, debile, jak się nie zamkniecie, to wepcham wam skarpetki w gardła! –
wrzeszczy.
Na placu zapada cisza. Plutonowy zasypia.
Nalewam do flaszki wody, Arkasza rzuca mi jeszcze paczkę primy:
– Masz, daj im zapalić.
Wychodzę na dwór, przypalam dwa papierosy i po kolei wtykam je
w zmiażdżone wargi. Przeciwpancerniacy palą w milczeniu, nie
rozmawiamy. o czym tu rozmawiać?
Nad posterunkiem omonu w rejonie elewatora wzlatuje rakieta
oświetlająca, po niej czerwona sygnalizacyjna. Wywiązuje się wymiana
ognia. Krótkie serie ze świstem latają przez step. Następnie na dachu
elewatora zaczyna pracować karabin. Stacjonuje tam nasza ósma kompania,
wdrapali się na wysokie dwudziestopiętrowe budynki i mogą ostrzeliwać pół
miasta. Nie da się ich stamtąd w żaden sposób wykurzyć, schody są
zaminowane. Możliwe, że operator karabinu widzi Czeczaków, starannie
celuje i wali krótkimi seriami. Wkrótce strzały ucichają, omonowcy odpalają
zieloną rakietę – odwrót.
Papierosy dopalają się. Gaszę niedopałki i daję przeciwpancerniakom
wody. Piją chciwie. Przypomina mi się, że zostały nam jeszcze suchary.
Rozbawia mnie ta myśl – teraz to sobie pogryzą suchary, z zębów nic im
raczej nie zostało.
Batalion zasypia.

Na porannym apelu powieszonych znów biją, ale nie tak mocno jak wczoraj.
Już się nie odwracają, pojękują tylko cicho. Potem zastępca dowódcy
odwiązuje sznury, nowi padają na ziemię jak worki kartofli. Nie mogą wstać,
nie mogą podnieść zdrętwiałych ramion, mają poczerniałe nadgarstki
i wykrzywione palce. Dowódca batalionu kopie ich jeszcze kilka razy, po
czym rwie na kawałki ich książeczki wojskowe.
– Jak złapię jeszcze jedną kurwę z nabojami, rozstrzelam bez sądu.
Dotyczy to wszystkich, i starych, i nowych. Zrozumiano? – pyta nas.
Nie odpowiadamy.
– Wywalić te gnidy za bramę – rozkazuje, wskazując
przeciwpancerniaków – nie dawać im pieniędzy ani dokumentów
podróżnych. Nie zasłużyli jeszcze. Niech wracają do domu, jak potrafią.
Niepotrzebne mi takie gówno w moim batalionie.
Przeciwpancerniaków wyprowadzają na ulicę i zamykają za nimi bramę.
Siedzą pod nią cały dzień, do samego zmroku, jak porzucone psy.
Nad ranem wstępuję na wartę do budynku administracji i w pierwszej
kolejności patrzę na ulicę. Nie ma już ich. Wątpię, by dotarli do Chankały
albo Siewiernego.

– Zaczęłaby się wojna albo co – mówi Fiksa. – Przynajmniej nie byłoby


problemów z żarciem.
Ma rację. Dowództwo przypomina sobie o żołnierzach tylko wtedy, kiedy
nas kładą setkami. Po jakimś kolejnym szturmie zawsze ustawiają nas na
placu i gadają, jacy z nas bohaterowie. A potem przez dwa albo trzy dni dają
normalne jedzenie. Potem znów zaczyna się niedogotowana sieczka bez
smaku na śniadanie i wpierdol na obiad.

Zjawia się dowództwo. Dopiero wstaliśmy i myjemy się w betonowych


korytach – niewysokich, sięgających kolana gniazdach pod metalowy szkielet
niedokończonego zakładu mięsnego – w każdym z nich zebrało się kilka
litrów mętnej, zielonej wody, nie można jej pić, ale w pełni nadaje się do
mycia. Przez bramę wjeżdża zdobyczny srebrny pajero i dwa beteery
obstawy, załadowane skrzyniami z pomocą humanitarną.
Z dżipa wypełza dowódca naszego pułku, wujaszek Werter.
Na gwałt ustawiają batalion na placu, biegniemy do szeregu, zapinając się
po drodze, dzielimy się na pododdziały.
– Ciekawe, co się stało? – pyta Pincza, opierając się o Garika i owijając
nogę poczerniałą już onucą. Onuce Pinoczeta śmierdzą wprost nie do
zniesienia. Nawet Mętny odwraca nos – a to już coś znaczy. Arkasza
namawia Pinokia, żeby zeskrobał brud ze swoich stóp i sprzedawał go jako
gutalinę, tak jest czarny. Długo z tego rechoczemy.
Po szeregu roznosi się plotka – dowódca pułku przywiózł medale, będzie
je wręczać tym, którzy się wyróżniają. Medale to dobra rzecz, ożywiamy się.
Każdy chciałby wrócić do domu ze wszystkimi honorami. w górach
i w Groznym nam to wisiało, chcieliśmy tylko jednego – przeżyć, ale teraz
pokój jest na wyciągnięcie ręki i wszyscy chcą być bohaterami. Trącam
łokciem Lochę, puszczam oko – na sto procent powiesi sobie dzisiaj na piersi
Odwagę, o którą dwa razy wnioskował plutonowy jeszcze w Groznym.
Locha się uśmiecha.
Na środek placu wynoszą stół nakryty czerwonym płótnem. Rozkładają na
nim pudełka i książeczki medalowe. Pudełek jest dużo, powinno starczyć dla
wszystkich.
Zaczyna siąpić deszcz. Rzadkie krople padają na książeczki, zostawiając
na nich smugi. Dwóch żołnierzy bierze stół i niesie bliżej ściany, pod dach,
stawiają go koło dyb. Przychodzi mi nagle do głowy, że dowódca batalionu
utożsamia teraz państwo – za plecami dyby, w dłoni medale dla sługusów.
Pincza uważa, że pierwsze wręczenie odznaczeń powinno być bardziej
uroczyste. Mówi, że dowódca pułku powinien był zamówić z tej okazji
orkiestrę ze sztabu zgrupowania.
– Widziałem w telewizji, kiedy wręczają medale, orkiestra musi zagrać
tusz – mówi. – Inaczej po prostu być nie może. Inaczej nie ma po co wręczać
medali. Cały sens to właśnie ten tusz.
– Aha. A może chcesz, żeby sam prezydent pocałował cię w dupę?
– Dobrze by było – odpowiada Pinoczet poważnie. – w ogóle uważam, że
każdemu tutaj można śmiało wieszać na piersi medale. Byłeś w Czeczenii?
Proszę, drogi towarzyszu szeregowy, dostaniesz Zasłużonego w Walce.
Szturmowałeś Grozny? Oto Medal Za Odwagę. Oho, to ciebie aż w góry
zaniosło? To cóż, dostaniesz Order za Męstwo.
– Męstwo dają tylko rannym albo martwym, przecież wiesz. Wszystko, na
co możesz liczyć, to Zasłużony w Walce pierwszego stopnia.
– Też dobrze – zgadza się Pinoczet – ale w takim razie niech będzie tusz.
– Wiesz, ile jest pułków tylko w naszym zgrupowaniu? – nie zgadza się
z nim Garik. – Nie starczy orkiestry, żeby do każdego na odznaczenia
jeździć. No i skąd wiesz, że oni w ogóle mają orkiestrę?
Kłócimy się, czy zgrupowanie ma swoją orkiestrę. Pincza i Fiksa uważają,
że ma, no bo jak by w Chankale świętowali dwudziesty trzeci lutego, Dzień
Obrońcy Ojczyzny? Na pewno była parada z uroczystym przemarszem, a nie
może być uroczystego przemarszu bez orkiestry. Garik i Locha sądzą, że
w Czeczenii nie ma orkiestry. Ogólnie jednak wszyscy zgadzamy się
z Pinczą, rzeczywiście chciałoby się czegoś bardziej odświętnego.
– Jak niby wyprawiają w ostatnią podróż generałów, gdyby którego
przypadkiem zabili? – Pincza wysuwa ważki argument.
– Generałów nie zabijają – mówi Oleg. – Słyszeliście o chociaż jednym
zabitym generale? Oni wszyscy w Moskwie siedzą.
– Tak? A Szaman? Jest tutaj, i to na pierwszej linii. z łatwością mógłby
wylecieć w powietrze na minie – oponuje Pinokio. – A Bułgakow? Był
przecież z nami w górach.
– Szamana nie mogą wysadzić – mówię – widziałem, jak on jeździ. Ma
dwa beteery obstawy i drogę cały czas patrolują dwa śmigłowce. I chociaż on
sam jeździ uazem, to na pewno przedtem drogę przeczesuje zwiad
inżynierski. Nie, Pincza, wysadzić w powietrze dowódcę zgrupowania nie
jest tak łatwo. Pułkowników to tak, w tych to walą, ledwo się ruszą. Sam
widziałem jednego martwego pułkownika. I słyszałem nawet o pułkownikach
w niewoli. Ale generał to zupełnie co innego.
– Ale zdarzają się przecież inspekcje z Moskwy – mówi Locha – przylatują
tu jacyś sztabowi generałowie. Takich łatwo mogą zestrzelić w górach.
– Coś nie widziałem w górach ani jednej generalskiej inspekcji –
zaprzeczam. – Według mnie przyjeżdżają tylko po dodatki bojowe i nie
pchają się dalej niż do Chankały albo Siewiernego. Tam też jest przecież linia
frontu.
– Jak to, w Chankale jest front? – dziwi się Pincza. – Tam są przecież tyły.
– Dla ciebie to tyły, a w raportach generałów najprawdziwsza pierwsza
linia. Dzień tam liczy się za dwa, dodatek prezydencki półtora tysiąca rubli za
dzień i dwa miesiące urlopu. Trzy delegacje i kolejny Order za Męstwo na
piersi.
– Byłem w Siewiernym – mówi Locha – kiedy wracałem ze szpitala. Teraz
tam jest zajebiście, nie to, co parę miesięcy temu. Cicho jak w kołchozie.
Zielona trawa, białe krawężniki, proste chodniki, bania raz na tydzień, ciepły
posiłek trzy razy dziennie. Nie mają nawet wszy, pytałem. Zbudowali tam
koszary nowego typu, wiecie, jak w amerykańskich filmach, a w kiblach
postawili muszle. Wyobrażacie sobie, najprawdziwsze białe muszle.
Specjalnie chodziłem tam srać. Tak! Chłopaki, nie uwierzycie, mają tam
hotel! w sam raz na generalskie inspekcje. Telewizja – pięć kanałów, ciepła
woda, prysznic, szkło...
Oczarowani opowieścią Lochy słuchamy z otwartymi ustami. Białe
muszle, stołówki, szkło. Wydaje się nam niewiarygodne, że w Groznym
może być hotel. Widzieliśmy to miasto tylko wymarłe, jedynymi
mieszkańcami były wściekłe psy żywiące się padliną w piwnicach, a teraz
jest tam hotel. Nie może być. w naszej wyobraźni tam wszystkim i zawsze
powinno być źle, żeby nie zapomniano, co się tam działo. Inaczej cała ta
wojna okaże się zwykłym cynicznym morderstwem tysięcy ludzi. Nie wolno
na ich kościach budować nowego życia. Dopiero co wróciliśmy z gór, gdzie
batalion przerzedził się o połowę, gdzie dotychczas zabijają ludzi
i zestrzeliwują śmigłowce, a w Groznym nasze dowództwo ogląda kablówkę
i myje się pod prysznicem. Gotowi jesteśmy uwierzyć w białe klozety
w żołnierskich koszarach, ale hotel dla generałów to już za dużo.
– Bredzisz – mówi Mętny – nie może być.
– Może. Sam widziałem.
– No proszę – mówię – sam widziałeś, a mówisz, że generałowie skaczą po
górach jak dzikie kozły. Nie mogliby, nie wyjadą nigdzie z hotelu.
– Ciekawe jednak, co by było, gdyby trafili generała? – znów pyta Pincza.
Opowieść Lochy nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, uznał ją po prostu za
bajkę i już. – Gdyby zabili generała, to czy wypłacą jego żonie zasiłek? I jak
wypłacą – przywiozą do domu czy będzie stała razem z nami w kolejkach
pod kasami i pisała listy do gazet: błagam, pomóżcie, męża zabili, a państwo
zapomniało. u nas w pułku przed odprawą dużo takich żołnierskich matek
wycierało progi.
Niejeden raz widzieliśmy te kobiety ustawiające się w kolejce do państwa.
w kolejce po elementarne współczucie, po szacunek dla matki, która oddała
ojczyźnie najcenniejsze, co miała – życie syna, a w zamian nie otrzymała nic,
nawet pieniędzy na jego pogrzeb. Wszędzie te matki przepędzali. Właśnie
teraz matka Muchy i matka Jakowlewa też pewnie wycierają gdzieś progi...
– No nie, generalskiej wdowie to na pewno od razu wypłacą – uważa
Fiksa. – To w końcu generał, a nie jakiś pieprzony Pinokio, jakich można
setkę dziennie odstrzelić bez żalu. A generałów mamy mało. Sam prezydent
pewnie każdego zna po nazwisku – zamyśla się nad swoim odkryciem. –
Ciekawe, jak to jest, kiedy prezydent ci na dzień dobry rękę podaje...
W końcu spór rozstrzyga Arkasza.
– Nieważne, czy jesteś generałem, czy pułkownikiem – mówi – ważne,
jakie zajmujesz stanowisko. Bycie wdową po naczelniku służby
zakwaterowania wojsk i wdową po dowodzącym jakimś okręgiem
zabajkalskim to wcale nie jedno i to samo, nawet jeśli dowodzący okręgiem
jest wyższy rangą. I za chuja ich prezydent nie zna, generałów mamy jak
psów. w ministerstwie to robią za dyżurnych i kible szorują, tam nie ma
żołnierzy i generałowie sami muszą ze szmatą na kolanach pełzać, wycierać
swoje lampasy. Opowiadał mi o tym jeden pułkownik, kiedy wnosiliśmy
sprawę na jego wniosek. Generał pobił go i złamał mu ząb, a on za to doniósł
na niego, że sobie daczę buduje z kradzionych materiałów i jeszcze
żołnierzom każe zapieprzać na budowie. Tam też mają taką falę, że głowa
mała.
Nie wierzę Arkaszy, wydaje mi się wątpliwe, by w samym Ministerstwie
Obrony była fala. Chociaż diabli wiedzą, właściwie czemu nie. Generałowie
przecież są z tej samej gliny i także kiedyś byli porucznikami. Jeszcze dwie
takie wojny, i nasz dowódca batalionu też będzie generałem, dostanie awans
i będzie tam wszystkich gnoił. Co w tym takiego?
W końcu na plac wychodzi dowódca pułku w towarzystwie dowódcy
batalionu. Zapada cisza.
– Witajcie, towarzysze! – krzyczy dowódca pułku, jakby miał przed sobą
paradę na placu Czerwonym, a nie na wpół zdekompletowany batalion.
Potem zaczyna opowiadać nam o pijaństwie, wymyśla od żuli
i alkoholików, grozi, że powiesi każdego za nogi na tych samych dybach,
które tak sprytnie wykombinował nasz dowódca batalionu. w pełni akceptuje
ten wynalazek i poleci dowódcom innych batalionów zastosowanie takiego
rozwiązania. I niech żołnierzom nawet przez myśl nie przejdzie poskarżyć
mu się na nieprawidłowe relacje, bo on z pijaństwem i złodziejstwem będzie
walczyć! Potem mówi długo coś o służbie z honorem pełnionej przez nas
w górach i o tym, że ojczyzna nie zapomni o swoich poległych bohaterach,
i inne głupstwa.
Drepcze przed nami w miejscu na sztywnych nogach, wypinając brzuch
piwosza, i opowiada, jacy jesteśmy dzielni.
– Osrał, a teraz zlizuje – zauważa Mętny.
– A wiecie co? – mówi Arkasza, mrużąc chytrze oczy. – Tego naszego
dowódcę pułku mianują zastępcą dowódcy dywizji. Dostał awans, teraz
będzie generałem. Za pomyślnie przeprowadzoną operację antyterrorystyczną
pułkownik Werter dostanie tytuł Bohatera Rosji. Mam w sztabie pułku
ziomka, na własne oczy widział dyplom.
– To niemożliwe! – mówi Oleg. – Przecież to tchórz! Przecież on był na
linii frontu jeden raz! Pół batalionu położył, walcząc o jakiś wszawy pagórek,
i do tego jeszcze go nie zdobył! Takich to trzeba rozstrzeliwać, niemożliwe,
żeby on został generałem, na dodatek Bohaterem!
– To dla ciebie był wszawy pagórek, a w jego raportach strategicznie
ważne wzniesienie, bronione przez przeważające siły przeciwnika. I nie
leźliśmy trzy doby po nic, tylko wykonywaliśmy manewr taktyczny,
w wyniku którego bojownicy zostali zmuszeni do opuszczenia swoich
pozycji. Wszystko zależy od tego, jak się to sprzeda. Co się tak dziwisz, jak
dziecko, naprawdę. Wojna przecież nie toczy się tutaj, tylko w Moskwie. Co
ty, nie zgadzasz się, że jesteś bohater? Może jeszcze przyjęcia medalu
odmówisz?
Nie, z medalu żaden z nas nie zrezygnuje. Skoro każdy popycha po
stopniach kariery pięciu pułkowników i generałów, to niech i my coś z tego
mamy.
– Ciekawe, co dowódca pułku zrobi ze swoim pajero po wojnie – pyta
nagle Pincza.
– Nie martw się, tobie go nie da.
– Fajnie by było.

Rozpoczyna się ceremonia wręczania odznaczeń. Wujaszek Werter ustawia


się pod dybami i swoim drewnianym głosem zaczyna odczytywać rozkaz
dowódcy zgrupowania. Czekamy niecierpliwie – kto będzie pierwszy? Kogo
ojczyzna uznała za najlepszego i najbardziej zasłużonego? Może
Chodakowskiego, w końcu był ranny, i do Minutki doszedł jako pierwszy,
i w górach naprawdę walczył. Albo Dagestańczyk Emil, snajper –
podczołgiwał się na piętnaście metrów od czeczeńskich okopów i strzelał bez
przerwy. Emil zabił trzynastu ludzi, a jego nikt nie trafił. Póki było jasno, nie
mógł ani drgnąć i leżał cały boży dzień w krzakach bez ruchu. Nocą
podczołgiwał się bliżej. Następnej nocy znów się przyczołgiwał. Dowódca
batalionu wnioskował o Bohatera Rosji dla niego. Albo może ktoś
z moździerzy? Oni to już na pewno najwięcej Czeczaków położyli.
Dowódca bierze pierwsze pudełko, otwiera książeczkę medalową, nabiera
powietrza w płuca. Zamieramy. No, kto?!
– Szeregowy Kotow, wystąp! – dowódca głośno i podniośle wypuszcza
powietrze.
Z początku nie kojarzę nawet, kto to jest ten szeregowy Kotow. Dopiero
kiedy przeciska się przez szereg i z zażenowanym uśmiechem biegnie do
dowódcy, niezgrabnie przykładając dłoń do skroni, dociera do mnie – to
przecież Kot, kucharz z oficerskiej kantyny! Gotuje dowódcy, nakrywa do
stołu i podaje jedzenie. Dowódca batalionu z pewnością przypadkiem wziął
właśnie jego książeczkę jako pierwszą. Cholera, mógłby bardziej uważać
w takich przypadkach, w końcu jako pierwszy w batalionie powinien być
odznaczony najlepszy żołnierz albo oficer.
Następny medal otrzymuje kancelista ze sztabu, po nim komendant obozu,
potem ktoś z kompanii remontowej. Tracimy zainteresowanie uroczystością.
Nie śledzimy już jej przebiegu, wszystko jest jasne.
– A co, medale należy wręczać wszystkim, którzy byli na tej pieprzonej
wojnie – uważa Locha – i kucharzom, i szoferom, i kancelistom.
– Oczywiście – mówi Arkasza – a Kotu jako pierwszemu.
Z naszego plutonu Zasłużonego w Walce drugiego stopnia dostaje tylko
Garik, i to dlatego, że przez miesiąc był kancelistą w sztabie. Po odznaczeniu
wraca do szeregu zmieszany i nawet chce zdjąć medal, ale mu nie
pozwalamy. Zasłużył na niego.
Nie wierzymy już w odznaczenia, które ojczyzna rozdaje znacznie mniej
chętnie od ciosów. Teraz to dla nas zwykły kawałek żelaza. Chodakowski
i Kot noszą tę samą Odwagę, chociaż pierwszy mógł sto razy zginąć
w górach, a drugiemu groziło co najwyżej pęknięcie z przejedzenia.
– Słuchaj, Fiksa – trącam go łokciem – to... Chujowe mamy państwo, co?
– No, chujowe – odpowiada, rozcierając odcisk na dłoni.
Po chwili odrywa się od swojego zajęcia, patrzy na mnie i szczerzy się od
ucha do ucha:
– To nie wiedziałeś?

Po ceremonii wręczenia odznaczeń występuje przed nami przedstawicielka


komitetu matek żołnierzy. To ćmiąca papierosa baba koło czterdziestki,
o bujnych kształtach, przebojowa i wciąż jeszcze urodziwa. Ma przepalony
głos dowódcy i potrafi kląć nie gorzej od nas.
Mówi proste rzeczy, że wszyscy już mają dość tej wojny, że pokój nie jest
za górami, za lasami, że musimy jeszcze trochę wytrzymać, że czekają na nas
w domu i pamiętają o nas. Jako dowód przywiozła nam prezenty.
Po tych słowach rozdaje tekturowe pudełka. Każdemu po jednym. Są
w nich lemoniada, ciastka, cukierki, skarpety. Całkiem sporo.

Po uroczystości grzeją dla dowódcy pułku banię. Parzy się w niej długo.
w końcu procesja opuszcza banię; półnagie dowództwo rozsiada się w cieniu
pod brezentem i pije wódkę. z przedstawicielki komitetu matek żołnierzy
zsuwa się czasem prześcieradło, po oczach uderza białe, pulchne ciało. Ona
wcale się nie wstydzi. Wkrótce my też przestajemy się wstydzić. Nawet
Arkasza powstrzymuje się od żartów. Podoba nam się ta kobieta, która
przywiozła chłopcom na wojnę cukierki, i nikt nie ośmieli się jej osądzać. To
jedyna osoba, która w ciągu ostatnich miesięcy zwróciła się do nas po
ludzku, więc bezwarunkowo wybaczamy jej wszystko to, czego nigdy nie
wybaczymy dowódcy pułku – i to półnagie bratanie się z oficerami,
i pijaństwo, i stojące na stole jako zakąska pudełko z darami dla żołnierzy.
w końcu zupełnie spokojnie mogłaby pić w Moskwie, nie pchając się pod
kule, ale patrzcie no, przyjechała tutaj, trzęsła się po górach w kolumnie
z Mozdoku i niczego nie oczekuje ani od nas, ani od tej wojny, nawet
telewizji nie ma.
Przed odjazdem zbiera numery telefonów i adresy – do kogo zadzwonić,
do kogo napisać, uspokoić, że cały i zdrowy wasz najdroższy, wszystko
z nim w porządku. Nazywa nas dzieciątkami, nawet do Arkaszy zwraca się
„synku”, choć od dawna jest po czterdziestce. Jego prostacka morda
rozpływa się w uśmiechu, mówi do niej na ty, daje swój numer telefonu:
może po wojnie się spotkamy. Ja też podchodzę, daję telefon.
Dowiedziawszy się, że jestem z Moskwy, fotografuje mnie z zaskoczenia,
potem obejmuje dziesięciu żołnierzy, którzy byli pod ręką, lekko wskakuje
na transporter i procesja odjeżdża. Za murem przez jakiś czas unosi się kurz,
potem on też osiada.
Stoimy przed zamkniętą bramą jak osierocone dzieci. Mamy wrażenie, że
to rzeczywiście odjechała nasza matka, nasza wspólna matka, a my –
żołnierze, jej dzieci – zostaliśmy tutaj.
– W porządku baba – mówi Arkasza z uśmiechem – na imię ma Marina.
Jej syn jest gdzieś tutaj. Jeździ po oddziałach i wciąż go szuka. Szkoda jej.

Dopóki dowódca pułku przebywa w batalionie, zaganiają nas na wzmocnioną


wartę na dachy. Szanowne dowództwo musi zobaczyć, że pełnimy służbę jak
należy.
Wdrapujemy się na zakład mięsny, rozrzucamy nogami rdzawe odłamki
pocisków, które leżą tu po nie wiadomo jakich ostrzałach, rozsiadamy się na
rozgrzanej papie. Wzięliśmy ze sobą cztery pudełka z darami, rozbieramy się
i rozkładamy na kapotach żarcie.
– W imieniu gwardii mięsa Federacji Rosyjskiej szeregowy Fiksa
odznaczony zostaje orderem Garbatego drugiego stopnia z dożywotnim
prawem stania pod ostrzałem, pracowania w pobliżu linii wysokiego napięcia
i przechodzenia ulicy na czerwonym świetle – uroczyście oświadcza Arkasza
i przylepia Fiksie na piersi herbatnik. Locha gra tusz, Oleg ociera łzę i po
ojcowsku klepie Fiksę po ramieniu, my prezentujemy broń. Fiksa się
szczerzy.
Potem rzucamy się na dary. Zagryzamy skondensowane mleko
herbatnikami i popijamy lemoniadą. Palce zaczynają się lepić, wycieramy je
o spocone brzuchy, czkamy i uśmiechamy się do siebie. Jest nam dobrze jak
nigdy.
Wychudzeni, brudni żołnierze w ogromnych buciorach i podartych
spodniach – siedzimy goli na dachu, opychamy się skondensowanym
mlekiem i uśmiechamy się do siebie, częstując towarzyszy pokruszonymi
herbatnikami...
– W porządku? – pyta mnie Fiksa.
– Tak – mówię. – A u ciebie?
– Super – odpowiada i szturcha mnie łokciem.
Podaję mu mleko.
Dwie puszki słodzonego mleka, worek ciastek, dziesięć karmelków
i butelka lemoniady – to wszystko, co dostaliśmy za góry, za Grozny, za
cztery miesiące wojny i sześćdziesięciu ośmiu poległych. I to nie od państwa,
ale od naszych matek, które wysupłały ostatnie kopiejki ze swoich nędznych
wiejskich emerytur, ogołoconych przez to samo państwo na wydatki
wojenne. A niech spierdala. Walczymy tylko o siebie nawzajem i gotowi
jesteśmy ruszyć do walki choćby i teraz, a medale możecie sobie na dupie
powiesić, niech dzwonią jak choinka!
Fiksa wyciera umazane mlekiem ręce o spodnie Pinokia i ostrożnie bierze
pocztówkę. Trzy trąbki na tle rosyjskiej flagi i złoty napis: „Sława obrońcom
ojczyzny!” Fiksa trzyma pocztówkę w dwóch palcach, nie chcąc jej
pobrudzić, i czyta nam na głos:
– Drodzy obrońcy ojczyzny! Kochani! My, uczniowie i nauczyciele klasy
szóstej B szkoły nr 411 we Wschodnim Obwodzie miasta Moskwa
pozdrawiamy was z całego serca z okazji Dnia Obrońcy Ojczyzny. Wasze
szlachetne bohaterstwo napełnia nasze serca bólem i dumą. Bólem, gdyż
w każdej minucie grozi wam niebezpieczeństwo. Dumą, gdyż w Rosji wciąż
nie brakuje odważnych, silnych ludzi. Dzięki wam możemy w spokoju uczyć
się, a nasi rodzice – pracować. Uważajcie na siebie, bądźcie ostrożni. Niech
Bóg ma was w swojej opiece. Wracajcie jak najprędzej, czekamy na wasz
powrót w glorii zwycięstwa. Sława wam, sława!
Siedzimy w milczeniu przez jakiś czas pod wrażeniem tych słów.
– To jak, my jesteśmy niby ci silni ludzie? – pyta w końcu Pincza. z jego
rozdziawionej gęby wysypują się okruszki herbatników.
– Tak, Pinokio, ty – odpowiada mu Garik. Jest poważny.
– Fajna pocztówka – mówi Fiksa, oglądając ją ostrożnie.
– Kiepska – zaprzeczam – błyszczący papier.
– Kretyn. Fajnie napisana.
Głos mu lekko drży, oczy wilgotnieją. Co do cholery, co jest z nim?
Czyżby był poruszony? Czyżby ten facet z Woroneża, nigdy nieużywający
wzniosłych słów i rozumiejący tylko najprostsze pojęcia, jak żarcie, palenie
i sen, tak samo proste i pewne jak on sam, był poruszony pocztówką od
dzieciaków? To ci dopiero...
Biorę od niego pocztówkę, oglądam ją. Jest zupełnie inna od tych
beznadziejnych kartek, jakie przysyłali do nas przed wyborami
prezydenckimi w dziewięćdziesiątym szóstym. Na jakiś czas przestali nas
wtedy nazywać skurwysynami i pedałami, a zaczęli zwracać się do nas „drogi
rosyjski żołnierzu” i „szanowny wyborco”. To były pierwsze wybory
w naszym życiu, a dla trzech z nas okazały się ostatnimi. Nie zdążyli oddać
głosu na żadnego z kandydatów i zginęli, nie wypełniwszy obywatelskiego
obowiązku.
– Szkoła jest we Wschodnim Obwodzie, to niedaleko ode mnie. Chcesz,
po wojnie pojadę tam i podziękuję im – mówię, żeby Fiksie było miło.
– Razem pojedziemy. Razem pojedziemy do tej szkoły. Koniecznie
musimy tam pojechać, widzisz, pamiętali o nas, zebrali pieniądze, przysłali
dary. Dlaczego? Kim dla nich jesteśmy? Szkoda, że nie ma Barabana.
Niepotrzebnie go goniłem, tam, na wzgórzu, krzyczałem na niego. I ty też
niepotrzebnie go ganiałeś – zwraca się do Arkaszy. – Po co go biłeś, co?
Przecież to był jeszcze dzieciak! Dlaczego go biłeś, co?
Arkasza nie odpowiada. My milczymy. Fiksa płacze.
Składam pocztówkę na pół i wsuwam do wewnętrznej kieszeni. Teraz
naprawdę wierzę, że pojadę do tej szkoły po wojnie.

Po słodyczach w batalionie zaczyna się nieżyt. Nasze żołądki odwykły od


normalnego jedzenia i mamy rozwolnienie o podwójnej sile. Kanały
w warsztacie zawalone są już po czubek, krążą nad nimi chmary much.
Oleg wyjaśnia taki wybuch sraczki reakcją organizmu – minęło śmiertelne
niebezpieczeństwo, wyluzowaliśmy i zaczęły się choroby.
– A co dopiero będzie w domu – mówi. – Zobaczycie, wrócimy z wojny
jako sypiące się wraki z pełnym zestawem chorób.
Wydaje mi się, że przyczyna leży w czym innym. Batalion ciśnie się na
małej przestrzeni i na naszych garach siadają te same muchy, które krążą nad
jamami.
Kucamy w zakładzie mięsnym, to jedyne niezasrane miejsce, gdzie da się
jeszcze przysiąść. Możemy spędzić tak pół dnia, nie ma sensu wkładać
spodni, dyzenteria to taka sprawa, że numer dwa chce się cały czas. Czasami
nie możesz niczego z siebie wycisnąć, a czasami przeciwnie, srasz krwią na
siedem metrów pod wiatr.
– Fałszywe parcie – mówi Mętny – to jeden z symptomów ostrej biegunki
infekcyjnej.
Przegląda encyklopedię medyczną, którą znalazł jeszcze w Groznym
i taszczył po całej Czeczenii, rozpoznając u nas objawy raz duru brzusznego,
raz wąglika, raz dżumy albo cholery. Teraz nadszedł koniec encyklopedii,
wydrukowana jest na miękkim papierze gazetowym i w dwa dni została
z niej tylko okładka. Czerwonka to ostatnia jednostka chorobowa, którą
przyszło diagnozować za swego życia temu pożytecznemu poradnikowi.
– A pamiętacie, jak nam w pułku kazali srać na papier? – szczerzy się
Garik.
– Jasne, tak było – śmieje się Oleg.
Przed wyjazdem do Czeczenii pułk dwa razy na tydzień szedł za koszary
i tam gromadnie wystawiał nagie tyłki, podkładając po siebie kawałek
papieru. Między rzędami chodziła młoda, ładna kobieta lekarz, a nam kazali
wypróżniać się na jej oczach i pokazywać swoje ekskrementy „w temacie
dyzenterii”. Mięso powinno jechać na rzeź w dobrym stanie zdrowia i nikogo
nie interesowało, czy się wstydzimy. o jakimż romantycznym podejściu do
kobiet można po czymś takim mówić? Zabili w nas cały romantyzm,
wdeptali buciorami w plac...
Teraz zresztą nikt nie okazuje takiej troski o nasze zdrowie. Rozdają nam
jedynie jakieś żółte tabletki – jedną na trzech. Łykamy je po kolei. Tylko że
takie leczenie nic nie daje.
– Uwaga, duży kaliber! Wszyscy do schronów! – mówi Fiksa i daje
ogłuszającą serię. Arkasza odpowiada mu mniejszym kalibrem, Mętny wali
pojedynczymi.
Najlepszy jest jednak Pincza. Długo się natęża i wydaje z siebie taki
dźwięk, że z okolicznych okien powylatywałyby szyby, gdyby w nich były.
– Taktyczny jądrowy ze wzbogaconym uranem – szczerzy się. – Pięć ton
trotylu.

Nocami batalion rozbrzmiewa burczeniem jelit i jękami. Dyżurni srają prosto


z dachów, zbyt męczące byłoby bieganie po dwadzieścia razy na noc w dół
i w górę. Nocne niebo rozbłyska nie tylko gwiazdami, ale i białymi
żołnierskimi tyłkami. Niebezpiecznie jest chodzić pod dachami.
Odnowiły mi się krwotoki, kalesony cały czas pokryte są skorupą krwi.
Zresztą wszyscy mają krwotoki. Odbytnica nabiega krwią i wypada z tyłka
na kilka centymetrów. Ściągniesz spodnie, pół dupy na wierzchu, siedzisz jak
szkarłatny kwiatuszek i obserwujesz otoczenie. Zanim wytrzesz wszystkie
swoje kiszki, zużyjesz pół rolki papieru. Tylko skąd go niby wziąć?
Zdzieramy ze ścian pomieszczeń pozostałe kawałki tapet i drapiemy dupę
zaschniętym klejem. Odbyt od tego staje się jeszcze gorszy, krew ze spodni
można czerpać szklankami.
– Do kurwy nędzy, a to nam Bóg wynagrodził – mówi Arkasza. – Całemu
batalionowi w dupach kwiatki zakwitły! o co walczymy, to i dostajemy...
– Och-och... I za jakie grzechy to wszystko – jęczy Pinokio.
W budynku administracyjnym znalazłem rolkę ręczników kuchennych
i chowam ją w stercie śmieci. Używam jej tylko wtedy, kiedy nie ma nikogo
w pobliżu. I tak na cały pluton taka rolka starczy po pół razu każdemu, a tak
na jakiś czas jestem zabezpieczony.

W celu walki z dyzenterią dowódca batalionu zarządza dyżur przy myciu


kotłów. Teraz po każdym spożywaniu posiłku dyżurny ma obowiązek umyć
gary całego plutonu.
W batalionie nie ma wody i myjemy kotły w tych samych betonowych
korytach, w których pierzemy onuce. Oka mydła i tłuszczu pływają
w zielonej wodzie razem z larwami komarów i musimy odgarniać rękoma
faunę, by móc nabrać pół kotła.
Znów zaczyna się kradzież wody. Jeśli o to chodzi, mamy strategicznie
korzystną pozycję – jak tylko beczkowóz wjeżdża w bramę, zastępujemy mu
drogę i nie przepuszczamy, dopóki nie napełnimy wszystkich posiadanych
naczyń. Arkasza i Fiksa zdobyli gdzieś plastikową wanienkę i chodzimy z nią
po wodę. Zastępca dowódcy pułku grozi, że nas rozstrzela, ale i tak każdego
ranka wychodzimy na szaber.
Przy korytach trzeba postawić wartę. Raz dochodzi do bójki.

Budzi nas alarm. Pod Mesker-jurtem zaatakowano uaza z glinami.


Wyjeżdżamy na dwóch beteerach – pluton piechoty i trzy nasze oddziały.
Pierwszy pojazd wzbija ogromne kłęby kurzu, nie da się oddychać ani
patrzeć; kurz skrzypi w zębach, zatyka nos, pokrywa szarą warstwą rzęsy.
Zasłaniamy twarze chustami, ale to nie pomaga, i tak nie da się oddychać.
Pieprzona przyroda – zimą błoto nie do przebycia, latem ten cholerny kurz,
który podczas deszczu znów zmienia się w breję.
Uaz stoi na drodze pośród pól, prawie nic z niego nie zostało. Samochód
jest podziurawiony kulami jak durszlak, jeden bok ma rozdarty, sterczy
z niego zardzewiały metal, skręcone jak korkociąg siedzenia, zauważam
kątem oka nogi, jeszcze jakieś mięso. Odwracam się. w samochodzie było
czterech ludzi. Pincza mówi, że teraz nie złoży się z nich nawet pół
człowieka. Przyjechała już miejscowa milicja, nie musimy nic robić,
osłaniamy tylko grupę operacyjną. Po paru godzinach odjeżdżamy.

Wieczorem znów rozkazują nam wyjazd pod Mesker-jurt. Znaleźli tam bandę
– tę samą, która zabiła milicjantów.
Bierzemy granatniki automatyczne i ruszamy do beteerów. w żaden sposób
nie mogę wsadzić swojego na transporter, ręce nie chcą słuchać, ciało jest jak
z waty, próbuję namacać pokrętła, patrzę na nie i nie widzę. Strach wypełnia
mnie stopniowo, rozchodzi się od dołu chłodną falą i w środku pojawia się
uczucie męczącej pustki. To nie palący strach przed nagłym ostrzałem. To
inny strach, zimny i lepki, nie da się go pozbyć. Dzisiaj pod Mesker-jurtem
mnie zabiją.
– Idź, przynieś dwie skrzynki granatów – mówi dowódca plutonu.
Potakuję i biegnę do namiotu. Skrzynki ważą po piętnaście kilogramów
i nie mogę wziąć obu naraz, są śliskie i nie ma jak ich chwycić. Pospiesznie
opróżniam swój plecak i wsuwam do niego jedną skrzynkę. Drugą biorę pod
pachę. Kiedy wychodzę, kolumna wyjeżdża już przez bramę. Dowódca
plutonu macha do mnie – zostań.
Patrzę, jak kolumnę przesłania kurz, i nagle zaczyna mną trząść. Robi mi
się zimno, bardzo zimno. Ręce słabną, kolana uginają się, siadam na ziemi.
w oczach ciemność. Nic nie słyszę i nic nie widzę, nic do mnie nie dociera.
Zaraz zwymiotuję. Dawno już tak się nie bałem.
Koło bramy stoi Fiksa.
– Czemu nie pojechałeś? – pytam go.
– Bałem się – odpowiada Fiksa. – Rozumiesz?
– Tak. Rozumiem.
Sięga po papierosy. Nie udaje mi się zapalić zapałki, łamie się. Co do
cholery, co ze mną... Wszystko dlatego, że pokój jest już blisko. Trzeba
wziąć się w garść. Kolumna odjechała, ja i Fiksa zostaliśmy tutaj, nic nam nie
grozi.
Nocą nasi wracają. Wzięli Mesker-jurt, nasz batalion stał w drugim
pierścieniu okrążenia. Nie było walki, całą robotę odwaliły wojska
wewnętrzne. Mają około dziesięciu poległych. My nie ponieśliśmy żadnych
strat, nie ma nawet rannych.
Mimo to czuję, że ta bitwa byłaby moją ostatnią.
Chcę do domu.

Strach zamieszkuje we mnie na stałe. Raz wije się leniwie jak robak pod
żołądkiem, to znów wybucha gorącym potem. To nie napięcie, jakie czułem
w górach, to strach. Nocą biję wartownika, bo samowolnie opuścił
posterunek. Potem biję dwóch naszych nowych. Jakoś nie przyjęli się
w naszym plutonie, śpią oddzielnie w beteerze Kuksy. Te pedały w czasie
warty rozpierają się na parapecie i robią herbatę. Ognisko jarzy się na całą
Czeczenię i widać je z kilku kilometrów. Zdradzili posterunek, naprowadzili
na pomieszczenie snajperów, a ja mam ich zmienić. Nie mogę spać po
nocach – nie ufam dyżurnym – i niemal cały czas spędzam w budynku
administracji albo na placu. Ciągle noszę na sobie ekwipunek, obwieszam się
magazynkami, dostaję je za żarcie i papierosy, zebrałem już dwadzieścia pięć
sztuk, ale wciąż wydaje mi się to za mało. Wsypuję luzem do kieszeni kilka
paczek naboi, wieszam na pasie jakieś dziesięć granatów. Mało, mało, mało...
Zmieniając wartowników na posterunku, nie podchodzę do okna,
ustawiam się w kącie i stoję tak całe cztery godziny bez ruchu, zamierając na
każdy dźwięk na zewnątrz.
Czasami wydaje mi się, że zostałem zupełnie sam, że kiedy ja się chowam
w budynku administracji, Czeczeni po cichu wyrżnęli cały batalion i właśnie
teraz wchodzą po schodach. Terkot generatora zagłusza wszystkie dźwięki.
Staram się nie oddychać, nasłuchuję. Dokładnie tak. Na schodach wyraźnie
chrzęszczą rozdeptywane kawałki cegieł – to Czeczen skręca na półpiętrze
i staje na stopniu ostatniej kondygnacji. Jeszcze dziewięć kroków i będzie na
moim piętrze. Moje serce staje. Nie wolno strzelać. Są już wszędzie.
– Chcę do domu – szepczę i wyciągam zza cholewy nóż. Ostrze błyska
zimno w świetle księżyca. Ściskam nóż obiema rękoma na wysokości twarzy
i po cichu, na palcach idę w kierunku schodów, przyciskając plecy do ściany
i starając się stąpać jednocześnie z Czeczenem. Staje na drugim stopniu.
Robię krok. Razem stawiamy nogi. Trzeci stopień. Krok. Czwarty. Krok.
Piąty... Liczę. Jeszcze cztery kroki, jeszcze trzy, dwa... Zrywam się z miejsca
i nie patrząc, uderzam nożem za róg. Ostrze trafia w ścianę i żłobi głęboką
bruzdę w cemencie, okruchy sypią się na ziemię. Jeden skacze po schodach
w dół i jak młotem wali w puszkę po konserwie...
Nikogo nie ma. Biorę kilka głębokich oddechów. Na schodach pusto.
Czeczeni oczywiście są już w pokoju, podczas gdy ja walczyłem z upiorami
na schodach, oni zajęli moją pozycję, weszli po barykadzie przez okno i po
cichu dostali się do budynku. Teraz rozchodzą się po zakamarkach...
Znów staję w kącie i nasłuchuję nocy. Nic stąd nie widzę, ale snajperzy nie
widzą mnie także. No i w tym kącie mam większą szansę przeżyć, jeśli przez
okno wpadnie granat. Kucam, zakrywam się kapotą i podświetlam tarczę
zegarka. Minęło trzynaście minut mojego dyżuru. Będę stał na warcie jeszcze
trzy godziny i czterdzieści siedem minut.
Ktoś wchodzi po schodach. Zamieram. Jeszcze pięć stopni. Wyciągam nóż
zza cholewy...

Przestaję właściwie rozmawiać z ludźmi. Nie śmieję się już, nie uśmiecham.
Boję się. Marzenie, by znaleźć się w domu, prześladuje mnie. Chcę wrócić
do domu, chcę nieustannie. Nie myślę już o niczym więcej, tylko o domu.
– Kurwa, chcę do domu – rzucam w namiocie przy kolacji.
– Zamknij się – mówi Arkasza.
Wkurza się bardziej niż inni, nie może jeszcze wracać, nie dostał medalu
i jeśli wróci, czeka go wyrok.
Już zbyt długo odpoczywamy, napięcie zastępuje strach. Ten odpoczynek
nie może trwać wiecznie, coś musi się wydarzyć, albo nas wyślą do domu,
albo znów w góry.
– Nie chcę więcej w góry – mówię. – Chcę do domu.
– Zatkaj się – mówi Arkasza.
– Nie mogą nas wysłać w góry – mówi Fiksa – już byliśmy. Tu jest tyle
oddziałów... Nie, nie pojedziemy znowu w góry. w końcu mamy pełne prawo
zerwać kontrakt w każdej chwili.
– Chcę do domu – mówię.
Arkasza rzuca we mnie puszką po konserwie. Nie reaguję.
Czekamy.
– Chcę do domu.
Skończył mi się olejek z kruszyny i znów chodzę do felczerów na opatrunek.
Moja noga w żaden sposób nie chce się goić, wrzody powoli się powiększają.
Teraz są już wielkości dłoni niemowlaka.
W plutonie medycznym pojawiły się dwie nowe sanitariuszki – Rita
i Olga.
Rita to ruda, silna, wielka kobyła z przepitym głosem, którym odpowiada
na sprośne żołnierskie żarty. Chłopaki wzdychają do niej, bo jest z niej swoja
baba, rozumie wszystkie nasze problemy i puszcza takie wiązanki, że nawet
naczelnik nie może się z nią równać.
Ale mnie podoba się bardziej druga – Olga.
Jest cicha i niewysoka, po trzydziestce, lecz figurę ma niezłą. Wojna
bardzo jej doskwiera, towarzystwo pijanych kontraktowców to coś nie dla
takich jak ona. To prawdziwa kobieta, nawet na wojnie nią pozostała. Nie
zaczęła ani palić, ani przeklinać, nie sypia z dowódcami. Zawsze zdumiewały
mnie jej białe skarpetki, które nosi do pantofli: nieduże, jak to u kobiety,
zawsze czyste. Gdzie udawało jej się je prać, Bóg jeden wie.
Codziennie przychodziłem do niej na zmianę opatrunku. Zdejmowała stare
bandaże i oglądała nogę, nachylając się nisko nad moim biodrem. Stałem
przed nią nagi, ale nie przeszkadzało to ani jej, ani mnie. Napatrzyła się już
na niemytych facetów pokrytych zaschniętą krwią, a ja nie mogłem w takim
stanie z nią flirtować. Było mi jednak przyjemnie, kiedy jej delikatne,
chłodne paluszki dotykały mojego biodra, a oddech poruszał kręconymi
włosami. Miałem od tego mrówki. Zamykałem oczy i słuchałem, jak naciska
skórę, chciałem, żeby moja noga jeszcze bardziej ropiała, bo będzie musiała
dłużej mnie znosić. Delikatna kobieca ręka na moim biodrze – to tak
przypomina pokój. A jej dłoń jest tak podobna do tej, którą zostawiłem
w przedwojennej przeszłości.
Zapytała raz: „Dlaczego nie nosicie bielizny osobistej?” „Nie wydają
nam”, skłamałem. Zrobiło mi się wstyd – przed każdą wizytą u niej
zdejmowałem zawszone kalesony i chowałem je w kącie namiotu.
Posypywała moje wrzody sulfanilamidem i smarowała ręce tłuszczem
wieprzowym, po dwóch tygodniach wrzody zaczęły się goić.

Znów skończyła się woda, beczkowóz już od dwóch dni stoi w warsztacie –
coś poszło w silniku, umieramy z pragnienia. w końcu kierowcom udaje się
naprawić samochód i kiedy znów wjeżdża przez bramę, ustawia się kolejka.
My ze swoją wanną stoimy z przodu, beteer osłony stoi za naszymi plecami,
na transporterze siedzi pokryta pyłem piechota.
Rozlega się krótka, potrójna seria. Ktoś krzyczy. „Zabezpieczyć automaty,
kurwa!” – słyszę wrzask Starego. Na wystrzał biegniemy.
Okazuje się, że pijany transportowiec zapomniał zabezpieczyć automaty
i przypadkiem nacisnął spust. Wszystkie trzy kule trafiły prosto do celu.
Jedna wyrwała jakiemuś kontraktowcowi szczękę. Siedzi teraz na ziemi,
a z jego rozerwanych ust płynie strużka krwi. Na ziemi powstała już spora
tłusta kałuża. Kontraktowiec nie jęczy i nie płacze, siedzi po prostu na ziemi
i patrzy na nas, położył ręce na kolanach i nie wie, co robić. Jeszcze go nie
boli. Zajął się nim szef sztabu, wstrzykuje mu promedol i próbuje jakoś
bandażować to, co zostało ze szczęki. Ostre odłamki kości tną bandaż.
Kontraktowiec zaczyna się trząść. Oleg łapie go za jedną rękę i przyciska ją
do ziemi, drugą rękę trzyma Mętny.
Dwie pozostałe kule spowodowały znacznie większe straty. Obie trafiły
Szepiela w nerki – jedna w prawą, druga w lewą. Szepiel leży na
transporterze, Stary go opatruje.
Oddech Szepiela jest ciężki i przerywany. Jest przytomny, ma bardzo
bladą twarz.
– Szkoda – mówi – szkoda, że tak wyszło. Przecież ja już niemal
dojechałem...
– Jeszcze nic nie wyszło, Szepiel – mówi Stary – słyszysz, Szepiel, jeszcze
nic nie wyszło! Wyślemy cię zaraz do szpitala i wszystko będzie w porządku.
Coś ty, Szepiel, zaraz zobaczysz, jeszcze nic nie wyszło.
Stary bandażuje go i bandażuje, zużył już kilka rolek bandaża, ale nie
udaje mu się zatrzymać krwotoku. Krew płynie niemal czarna, gęsta.
Kiepsko. Szepiel nic już nie mówi. Leży z zamkniętymi oczami i ciężko
dyszy.
– Kurwa! – wrzeszczy Stary. – Kurwa, zabiję go!

Beteer z rannymi odjeżdża do Chankały. Stary zgłosił się do osłony.


– Kurwa... Najbardziej niesprawiedliwa śmierć podczas całej tej wojny –
mówi Arkasza, kiedy idziemy z powrotem. – Tyle przejść i zginąć tutaj, na
tyłach, od przypadkowej kuli. Kurwa... – Zaciska i rozprostowuje pięści, na
kościach policzkowych grają mięśnie. – Co za niesprawiedliwa śmierć! –
szepcze, wpatrując się w niebo. – Powtarza: – Jakie to wszystko
niesprawiedliwe...

Beteera z rannym Szepielem nie wpuszczają do Chankały. Leży na


transporterze i umiera, a jakiś dyżurny porucznik żąda hasła, inaczej nie
może otworzyć szlabanu.
Stary nie zna hasła. Zaczyna strzelać. Szyje pociskami nad głowami tej
dzielnicy na tyłach z telewizją kablową i szybami w hotelu i wrzeszczy,
i strzela, i prosi Szepiela, by wytrzymał jeszcze trochę.

W końcu udaje mu się oddać Szepiela do szpitala.


Po kilku godzinach Szepiel umiera.
Nie udało się zatamować krwi.

Starego nie wypuszczają z Chankały. Sprawa jest nie do pozazdroszczenia –


chcą go oskarżyć o bunt po pijaku i wytoczyć proces karny.
Odwiedzamy go. Specjalnie po to wprosiliśmy się na ciężarówkę
z chorymi i podczas gdy Abdurachmanowa przekazuje ich do szpitala, my
szukamy aresztu, w którym siedzi Stary.
Locha mówił prawdę. Ta dzielnica Groznego też jest zupełnie inna. Cisza
jak w kołchozie. Żołnierze chodzą po mieście bez broni, nie garbiąc się. Nie
mają w oczach ani napięcia, ani strachu.
Już od dawna są to głębokie tyły.
Chodzimy po Chankale i wołamy Starego. Przyglądają się nam – jesteśmy
tu obcy, w tej dzielnicy na tyłach, gdzie we wszystkim panuje prawdziwy
wojskowy porządek. Mija nas kompania żołnierzy – prowadzą ich do
stołówki. Ten porządek wzbudza we mnie wściekłość.
Snujemy się po mieście jak zadżumieni i z nienawiścią patrzymy na
odkarmionych żołnierzy. Jeśli któryś z nich powie nam choćby słowo lub
spróbuje nas zatrzymać albo aresztować, albo jeszcze coś, to zaczniemy
strzelać, Bóg nam świadkiem.
– Pieprzone zoo – warczy Fiksa. – Odkarmieni na państwowym żarciu.
Postawić by tu granatnik i puścić serię po całym tym burdelu. Staaary!
– Staaary! – wtóruję mu.
W końcu w okratowanym okienku jednego z aresztów pokazuje się
nieogolona facjata. Stary nie siedzi w zindanie – często przyjeżdżają tu
dziennikarze i dlatego w Chankale nie ma zindanów, uważa się, że sadzanie
żołnierza w jamie jest okrucieństwem, chociaż moim zdaniem tortura to
zupełnie co innego. Wywieźliby dziennikarzy w góry albo do nas do Argunu,
kiedy Lisicyn strzelał do powieszonych na dybach żołnierzy – coś by z tego
było! Zobaczyliby wtedy, co to znaczy prawdziwa tortura, a tak wszyscy
powtarzają tylko „zindan” i „zindan”. Wydaje mi się, że po prostu podoba im
się to słowo. Żeby nie drażnić cywilów, dowództwo miało gest i wyznaczyło
dla wartowników kilka sztabowych namiotów. Sporo tu takich aresztów,
niektóre dla naszych żołnierzy, inne dla Czeczenów. Jeden z tych
przeznaczonych dla Czeczaków nazywają messerschmitt, jakiś wesołek
namalował na jego czarnym boku białą swastykę. Podobno nocą
z messerschmitta dobiegają straszliwe krzyki – nasi śledczy starają się
wyciągnąć z pojmanych bojowników przyznanie się do win. Oni to potrafią.
Stary siedzi w areszcie dla naszych. To zupełnie porządne miejsce, na
podłodze leży kilka materaców, jest dach nad głową, ciepło, cicho, czego
jeszcze chcieć. Nawet go nie biją.
Fiksa daje dyżurnemu papierosy i dostajemy kilka minut na rozmowę.
Okienko jest małe i widzimy tylko pół jego twarzy. Uśmiechamy się do
siebie w milczeniu, potem wyjmujemy fajki. Odpalam papierosa dla Starego,
wchodzę na koło i podaję mu go. Dyżurny odwraca się. Palimy, nie mówiąc
ani słowa. Nie będziemy go przecież pytać, jak żyje i czym go karmią. Jakie
to może mieć teraz znaczenie.
– Sanatorium – uśmiecha się Stary niewesoło – górskie powietrze, trzy
posiłki dziennie. Pinczy by się tu spodobało. I karmią nie jakąś sieczką, tylko
prawdziwym jedzeniem – przynoszą żarcie z oficerskiej kantyny. Dzisiaj na
obiad były kotlety z makaronem.
– Oho, nieźle sobie żyjesz – mówi Fiksa.
– Nie narzekam.
Patrzę na jego twarz za kratami i też się uśmiecham. Nie myślę o niczym,
po prostu jest mi przyjemnie być z nim, miło, że znów jesteśmy razem. Nie
mogę sobie wyobrazić, jak odejdę do rezerwy bez niego i jak będę potem
żyć, tam, w pokojowym świecie, bez nich wszystkich – Starego, Fiksy,
Igora...
– Szepiel umarł – mówi Fiksa.
– Wiem – odpowiada Stary. – Znajdę tego, kto go zabił.
– Dowiemy się, Stary. Obiecuję ci to.
– Nie trzeba. Sam to zrobię. To moja sprawa, rozumiesz? Moja. Jeżeli go
nie znajdę, to i śmierć Szepiela, i Igora, i Barabana, i Okularnika
plutonowego – ich śmierć przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie,
rozumiesz? Wyjdzie na to, że zginęli po prostu bez powodu, rozumiesz?
Można by ich równie dobrze zarżnąć po pijaku i nikt by za to nie odpowiadał.
Jeżeli go nie znajdę, wszystkie te śmierci okażą się jakąś straszną zbrodnią,
rozumiesz? Zwykłym morderstwem. Rozumiesz mnie?
Mówi zupełnie spokojnie, jego twarz nie zmienia się ani trochę, wciąż jest
spokojna, jakby dalej opowiadał o kotletach na obiad, ale wiem, że nie mówi
tego na próżno. Znajdzie tego człowieka i go zabije.
Wartość ludzkiego życia w naszym pojęciu nie jest absolutna i życie
Szepiela dla nas było znacznie cenniejsze od życia jakiegoś pijanego
transportowca. Dlaczego więc tamten ma żyć, skoro Szepiel umarł? Dlaczego
tamten człowiek, który nie doświadczył na własnej skórze całego tego
koszmaru, jaki przeżył Szepiel, mógł tak po prostu po pijanemu zabić go,
a sam pozostał przy życiu?
To niesprawiedliwe.
Strzelić w plecy dupkowi oficerowi, to w naszych oczach nie uchodzi za
podłość, lecz zwykłą karę. Szuje nie powinny żyć, kiedy umierają porządne
chłopaki. Nie ma dla nas żadnej innej kary oprócz śmierci, bo wszystko inne
– oznacza życie.
– Dobra, Stary. Nie tkniemy go.
– Przyjechaliście z Abdurachmanową? – pyta Stary.
– Tak.
– Dużo rannych?
– U nas nie ma już rannych, Stary – mówię – tylko chorzy. Wojna się
kończy.
– Szkoda – mówi Stary – szkoda. Tak ciągnie do domu.
– Nie opuścimy cię, Stary. Pojedziesz z nami. Jak trzeba będzie, to
rozniesiemy tę pieprzoną Chankałę na strzępy...
Stary macha ręką ze znużeniem. Bardzo odpuścił, odkąd tu siedzi. Może
złamała go śmierć Szepiela, a może po prostu jest zmęczony.
– Niech oni wszyscy idą do diabła – mówi. – To już nieważne.
Najważniejsze, żebyśmy my przeżyli. A, co tam... w końcu kilka lat za
kratkami to kilka lat życia, nie?
– Mogą ci dać siedem lat więzienia za bunt po pijaku z użyciem broni.
– Wszystko jedno... To nie ma już żadnego znaczenia.
Zapalamy jeszcze po jednym. Fiksa podaje przez okienko kilka paczek
papierosów. Odchodzimy.
Ciężarówka już czeka. Na transporterze stoi Abdurachmanowa.

Kolumna wjeżdża do Kalinowskiej. Wojna dla nas dobiegła końca –


w Kalinowskiej będą nas zwalniać.
Zaczyna padać deszcz.
Opony beteerów dudnią po mokrym asfalcie, w rozproszonej mgiełce spod
kół robi się tęcza.
Otwieram luk i wystawiam twarz na deszcz.
Duże krople padają równo. Nad horyzontem zawisło ciężkie słońce, w jego
świetle kolumna rzuca długie cienie.
I już po wszystkim. Pokój. Ten słoneczny ciepły dzień to ostatni dzień
wojny.
Szepiel zginął. Zginęli Igor, Chariton, Okularnik plutonowy, Paszka,
Wazelina, Mucha, Jakowlew, Kisiel, Sania, Kolian, Andriucha...
Wielu, bardzo wielu...
Nie wiadomo, co będzie ze Starym.
Wspominam wszystkich swoich towarzyszy, przypominam sobie ich
twarze, ich imiona.
Żegnajcie, chłopaki... No, w końcu jest pokój, przecież tak na niego
czekaliśmy, pamiętacie? Tak czekaliśmy na ten dzień... Co ja teraz bez was
zrobię, chłopaki? Przecież jesteście moimi braćmi, bracia podarowani przez
wojnę, i nie powinniśmy nigdy się rozstawać! Będziemy razem na zawsze...
Wychylam się po pas z luku. Duże krople ściekają po moich policzkach
i mieszają się ze łzami. Płaczę.
Żegnaj, Kisiel! Żegnaj, Wowka! Żegnaj, Szepiel!
Bądź zdrów, Igor.
Żegnajcie, chłopaki!
Zamykam oczy i płaczę.
Na lotnisku nie ma nikogo. Pada ciepły deszcz.
Ałchan-jurt

Od świtu mżył drobny, nieprzyjemny deszcz. Zasnute ciężkimi chmurami


zimne niebo wisiało nisko, żołnierze ze wstrętem wypełzali nad ranem
z namiotów.
Artiom w kapocie narzuconej na ramiona siedział przed otwartymi
drzwiczkami żołnierskiej kozy i bezmyślnie grzebał w niej wyciorem.
Wilgotne drewno nie chciało się palić, żrący smolisty dym warstwami snuł
się po przemokniętym namiocie i osiadał w płucach jako czarna sadza.
Mokry, ponury poranek tłumił myśli, nie miało się na nic ochoty, Artiom
leniwie podlewał kozę olejem napędowym z nadzieją, że drewno jednak się
zajmie i nie będzie musiał w półmroku szukać po omacku wdeptanego
w lodowate błoto topora i rąbać oślizgłych szczap.
Szaruga utrzymywała się już od tygodnia. Chłód, wilgoć, lepka mglista
słota i wszechobecne błoto działały przygnębiająco i pluton stopniowo
popadał w apatię. Żołnierze tracili ducha, przestali o siebie dbać.
Błoto było wszędzie. Rozjeżdżona czołgami tłusta czeczeńska glina
wlewała się kilogramami do butów, w mgnieniu oka roznosiła po namiocie,
bryzgała na prycze, koce, wciskała się pod kapoty, wżerała w skórę.
Przywierała do słuchawek radiostacji, blokowała lufy automatów, nie dało się
jej w żaden sposób usunąć – umyte ręce natychmiast stawały się brudne,
wystarczyło tylko coś do nich wziąć. Otępiali, pokryci skorupą gliny
żołnierze starali się jak najmniej ruszać, ich życie zgęstniało, zamarzło razem
z przyrodą, skupiło się w ciepłych kapotach, którymi się owijali, chroniąc
ciepło, i nie mieli już siły wyjść poza swój maleńki światek i się umyć.
Piec zaczął się rozpalać. Pomarańczowe migotliwe odblaski zastąpił biały
żar, w rurze komina zaszumiało, strzeliły smoliste iskry, ciepło falami
rozchodziło się po namiocie. Artiom wyciągnął do czerwieniejącej po bokach
kozy sine, spierzchnięte dłonie, wpatrując się w ogień, rozprostował palce
i cieszył się ciepłem.
Wejście do namiotu rozchyliło się z nieprzyjemnym plaśnięciem
wilgotnego brezentu i Artiom wzdrygnął się od wiejącego po nogach zimna.
Przybysz zatrzymał się w progu i nie zamknąwszy wejścia, zaczął czyścić
saperką buty z gliny. Nie podnosząc głowy, Artiom rzucił ze złością:
– W tramwaju jesteś czy co! Zamknij!
Klapa namiotu zaszurała przy zamykaniu; do środka wszedł dowódca
plutonu.
Dowódca plutonu, chłopak mniej więcej dwudziestopięcioletni, był niemal
rówieśnikiem Artioma. Dzieliło ich ledwo parę lat, ale Artiom czuł się
o wiele doroślej niż dziecinny, zawsze po dziecinnemu wesoły dowódca
z ogromnymi, odstającymi uszami, który trafił na wojnę dopiero miesiąc
temu i nie zdążył jeszcze jej posmakować.
Dowódca plutonu miał dwie szczególne cechy. Po pierwsze, cokolwiek
robił, nigdy mu nie wychodziło albo wychodziło nie tak, jak trzeba. Ciągle go
za to gnoili w koszarach i nie nazywali w pułku inaczej niż Oferma.
Dowódca sztabu żartował, że jeden Oferma narobił więcej szkody niż
wszystkie Czeczaki razem wzięte.
A po drugie, po powrocie z narady nie mógł nie dać zadań. Dźwięcznym
dziecinnym głosem, ciesząc się, jakby dostał landrynkę, Oferma jednym
tchem rzucał zadania niezadowolonym, pyskującym żołnierzom i potem
długo wyganiał ich na zewnątrz, zmuszając do maszerowania w szeregu albo
zakopywania kabla, albo czegoś jeszcze innego.
Oferma spojrzał przelotnie na Artioma i podszedł do swojej pryczy, zwalił
się na nią z nogami i zapalił. Tłusta grudka gliny powoli, jak oddzielająca się
od kontynentu góra lodowa, oderwała się od jego podeszwy, na chwilę
zawisła na źdźble trawy i wpadła do czyjegoś buta zostawionego przy
piecyku, by wysechł.
Oferma wypuścił kłąb dymu i zagapił się w sufit.
„Zaraz się zacznie – pomyślał Artiom, patrząc na niego. Dowódca plutonu
wyglądał jak dziecko, które zna sekret i nie może się już dłużej powstrzymać,
za sekundę wszystko opowie, nawet jeśli wcale nie chcecie go słuchać. –
Musi przecież dać zadanie, dupek. I za każdym razem robi z tego
przedstawienie”.
Oferma zaciągnął się jeszcze parę razy, po czym skierował wzrok na
Artioma i powiedział tak radośnie, jakby go pierwszy raz zobaczył:
– Zbieraj się. Pojedziesz z dowódcą sztabu do Ałchan-jurtu. Czeczaki
wyrwali się z Groznego, sześciuset ludzi. Otoczyły ich tam wojska
wewnętrzne.
– Skoro ich otoczyli, to niech ich dobijają – Artiom, wciąż nie podnosząc
głowy, dalej gmerał w piecu. – Oczyszczanie to ich specjalność. Co nam do
tego?
– A nami zatykają dziurę – ucieszył się dowódca plutonu – w błocie.
Piętnastka już tam podeszła, będą stać po prawej, po lewej wojska
wewnętrzne, a na środek nie ma nikogo, no to rzucili nas. – Nagle
spoważniał, zamyślił się. – Weź radiostację, zapasowe akumulatory, dwa.
Koniecznie załóż kamizelkę, rozkaz dowódcy. Jak się uda, to zdejmiesz na
miejscu.
– Coś poważnego?
– Nie wiem.
– Na długo jedziemy?
– Nie wiem. Dowódca mówi, że niby do wieczora, a potem nas zmienią.

Przed namiotem sztabu stały już trzy beteery. Na dwóch, w ochronie przed
deszczem naciągnąwszy na głowy peleryny, siedziała zgarbiona, ponura
piechota. w pierwszym samochodzie był dowódca sztabu, kapitan Sitnikow.
Zwiesił jedną nogę do luku dowódcy i krzyczał coś, machając rękoma.
w jego pozie, w panującym wokół sztabu zamieszaniu Artiom natychmiast
wyczuł nerwowość. w miarę zbliżania się do namiotu sztabowego sam
wyraźnie przyspieszył kroku, spięty, podporządkowując się powszechnemu
rytmowi ruchów. Nie przystając, wziął radiostację, podszedł do transportera
i sięgnął poręczy, gotów na niego wskoczyć.
– I co, jedziemy już, towarzyszu kapitanie?
– Już, musimy tylko poczekać na Iwienkowa.
Fakt, że nie ma jeszcze ordynansa Sitnikowa, uspokoił Artioma.
Nie miał ochoty gramolić się na mokry transporter, został na ziemi.
Czekając na Iwienkowa, zaczął kopać koło butem, żeby do ostatniej chwili
odwlec moment, w którym będzie musiał zdjąć rękawice, chwycić mokrą
poręcz i wdrapać się na śliski beteer, którego sam widok przeszywał
chłodem.
Parę razy stuknął w transporter kolbą.
– Ej, szofer!
– Co? – Nieznajomy brudny mechanik-kierowca wychylił się z luku
i spojrzał na Artioma nieprzyjaźnie.
– Kobyle caco. Daj coś pod dupę, transporter jest mokry.
Kierowca zanurkował do luku, zaczął w nim grzebać. Po minucie wyrzucił
stamtąd utytłaną poduszkę, która przeleciała po transporterze i upadła
Artiomowi pod nogi, prosto w niewielką kałużę. Artiom zaklął. Podniósł ją
z obrzydzeniem dwoma palcami i spróbował wytrzeć o krawędź transportera.
Glina rozmazała się na poduszce. Znów zaklął i wrzucił ją z powrotem na
pojazd.
Z namiotu wyskoczył Iwienkow i pogalopował w ich stronę
z wytrzeszczonymi oczyma. Taszczył w każdej ręce po trzmielu –
jednorazowym granatniku, i dodatkowo dwie muchy, które uderzały go po
nogach. Artiom zdjął rękawicę, szybko wszedł na beteer, wziął od Iwienkowa
trzmiele, muchy, radiostację, podał mu rękę i razem opadli na brudną
poduszkę, odwróceni do siebie plecami.
– Jedziemy! – powiedział Sitnikow i szofer ruszył beteerem w kierunku
Ałchan-jurtu.
Deszcz się nasilił. Beteer, wyjąc silnikiem z wysiłku, pełzł szeroką na metr,
rozjeżdżoną koleiną. Kilogramowe pecyny błota tryskały spod kół w niebo,
spadały na transporter, wciskały się za kołnierz, oblepiały twarze. Najwięcej
trafiło na jadący zaraz za nimi pojazd dziewiątej kompanii i Artiom
uśmiechnął się, patrząc, jak piechota przeklina idiotę kierowcę. Potem
kierowca dostał po głowie i zwiększył dystans.
Hełm turlał się po wierzchu transportera, uderzył Artioma w biodro. Złapał
go, wylał deszczówkę i założył: przynajmniej czapka będzie czysta.
Iwienkow trącił go łokciem w plecy:
– Artiom! Słuchaj, Artiom!
– Co?
– Masz fajkę?
– Mam.
Sięgnął do kieszeni na piersi kamizelki, długo szukał papierosów i zapałek
między sucharami, urotropiną, nabojami i Bóg wie czym jeszcze, w końcu
wyciągnął pomiętą paczkę primy, wyjął dwa papierosy i podał jeden
Iwienkowowi. Odwrócili się do siebie i zapalili, osłaniając płomień rękoma.
W mokrych dłoniach papieros szybko rozmiękł i zaczął przepuszczać
powietrze. Artiom splunął tytoniem, który zebrał mu się na wargach, nasunął
głębiej hełm i wtulił się w kołnierz kapoty. Pasek od karabinu nawinął na
rękę, stojącą na transporterze radiostację przycisnął nogą. Wsłuchując się
w eter, jedną słuchawkę przyłożył do lewego ucha, a drugą oparł na głowie.
w eterze nic nie było słychać. Artiom wezwał parę razy Pioniera, potem
Bronię, ale nikt nie odpowiedział, więc wyłączył radio, by nie rozładowywać
akumulatorów.
Powoli przepływające szare czeczeńskie pole, obłożone ze wszystkich
stron chmurami i mgłą, niemające ani początku, ani końca, napawało
tęsknotą. Deszcz drobną mżawką pluł w twarz, spływał po hełmie i kapał za
kołnierz; od dołu spod kół beteera w twarz pryskało błoto.
Artiom przemókł już do suchej nitki i był brudny od stóp do głów. Mokre,
nietrzymające ciepła rękawice nieprzyjemnie lepiły się do dłoni, szorstki
kołnierz obcierał skórę na policzkach, pancerz ugniatał w plecy.
„Koszmar jakiś, sen idioty” – pomyślał. Co on tu robi? Co on,
moskwianin, dwudziestotrzyletni rosyjski chłopak z wyższym
wykształceniem prawniczym, robi na tym obcym, nierosyjskim polu, ponad
tysiąc kilometrów od domu, na obcej ziemi, w obcym klimacie, w obcym
deszczu? Jak się tu znalazł? Po co? Po co mu automat, radiostacja, wojna,
tłuste czeczeńskie błoto zamiast ciepłej, czystej pościeli, poukładanej
Moskwy i normalnej, śnieżnej, pięknej białej zimy?
Nie, jego tu nie ma, zgodnie ze wszystkimi normalnymi logicznymi
zasadami jego tu nie ma i nie powinno być. Przecież wszystko tutaj nie jest
rosyjskie, inne, on tu po prostu nie ma co robić! Jaka znowu, na Boga
wszechmogącego, Czeczenia, gdzie to w ogóle jest? To na pewno sen,
pieprzone omamy.
A może to Moskwa była snem, a on przez całe życie, od urodzenia, tak się
właśnie trząsł na transporterze opancerzonym, z przyzwyczajenia opierając
nogę na poręczy i owijając pasek karabinu na ręce?
Artiom sięgnął po kolejnego papierosa.
Ciekawe, jak szybko przywykł do jeżdżenia na transporterze. Na początku
chwytał się wszystkich poręczy, trzymał wszystkich uchwytów i wciąż
rzucało nim po pojeździe jak skarpetką w pralce. Ale już po tygodniu jego
ciało samo zaczęło znajdować optymalne pozycje i teraz mógł siedzieć
gdziekolwiek na poruszającym się transporterze, choćby na lufie wukaemu,
nie trzymając się właściwie niczego i nigdy nie spadając.
Teraz też transporter zarzuca na boki po dziurach i kałużach, a on
wyciągnął się wygodnie obok Iwienkowa, pali, beztrosko spuścił jedną nogę
i ma wszystko gdzieś. Dość ma już tylko tego deszczu, no i tego błota...
Artiom zawołał Iwienkowa. Ten się odwrócił, spojrzał pytająco. Artiom
wrzasnął mu w ucho:
– Słuchaj, Wientus, powiedz: dokąd jedziemy? w końcu obracasz się cały
czas w sztabie, wszystko wiesz.
– Pod Ałchan-jurt.
– To wiem. Ale po co? Co mówi Sitnikow?
– Czeczaki tam są. Basajew. Wyszli z Groznego korytem rzeki, jakichś
sześciuset ludzi, w Ałchan-jurcie wpadli na wewnętrznych. Teraz ich tam
otoczyli.
– Kurwa, tyle to wiem! Powiedz lepiej, będziemy brać Ałchan-jurt?
– A chuj wie. Niby na razie nie, jedziemy na oblężenie. Wewnętrzni będą
ich brać, nacisną z tamtej strony, a oni wyjdą na nas. Wtedy my ich
zgnieciemy.
– Jak, jednym plutonem?
– Za nami jedzie moździerz, no i stoi tam już nasza piechota, dziewiąta
kompania albo siódemka, nie pamiętam.
– Taa, nielichy przerzut... Wygląda na to, że kroi się tam poważna bitwa.
– Na to wygląda.

Nareszcie pole się skończyło. Koleina, skręcając ostatni raz, wyrzuciła ich na
szosę.
Beteer czknął, ruszył i rycząc silnikiem, zaczął nabierać obrotów. Opony
zrzuciły z siebie przylepione kilogramy gliny, zaszemrały na asfalcie.
Fontanna błota znikała.
Artiom wyciągnął suchara, przełamał go na połowę, podał Wientusowi.
Zaczęli żuć.
Spod kół uciekała szosa federalna Kaukaz. Ta, o której w cywilu tak często
słuchał w wiadomościach. Ta nazwa – szosa federalna Kaukaz – zawsze go
wcześniej fascynowała. Brzmi. Jest w niej coś, coś dostojnego, jak Car
Imperator Wszechrusi. Nie zwykły car, ale Imperator. Nie zwykła droga, ale
Szosa Federalna.
Teraz sam nią jechał i niczego federalnego ani dostojnego w niej nie
widział – zwykła prowincjonalna trzypasmówka, dawno niesprzątana
i nieremontowana, poprzecinana kraterami i zasypana gałęźmi, żałosna jak
wszystko w Czeczenii.
Po lewej stronie zamajaczyły sypiące się domy Ałchan-jurtu. Na wpół
zawalonej białej willi z wieżyczkami minaretów po bokach widniał metrowy
napis, wymalowany z błędem zieloną farbą: „Ruzcy to świnie”. Poniżej,
również metrowej wielkości literami, dopisano węglem: „Chattab to gnój”.
Artiom szturchnął Wientusa w bok, wskazał napis. Uśmiechnęli się.
Beteer zmniejszył prędkość, znów skręcił na boczną drogę, przebrnął przez
ogromną kałużę i zatrzymał się przy stojącej na jej brzegu budzie, obłożonej
ze wszystkich stron workami z piaskiem. Ze sterczącej z zabitego dyktą okna
rury wydobywał się leniwie dym.
Wokół kuchni polowej tłoczyli się żołnierze. Sitnikow krzyknął na nich,
spytał o dowódcę kompanii. Wskazali na budę. Dowódca sztabu rozkazał,
żeby czekali na niego na transporterze, i zeskoczył.
Artiom wstał, wyciągnął się, zaczął rozglądać się po tłumie wokół kuchni,
szukając znajomych twarz. Nie poznał nikogo i także skierował się do budy –
zapalić, pogadać, posłuchać najnowszych wieści.
Koło umywalki, błyskając białym ciałem, z ręcznikiem na ramieniu stał
Wasilij, przeciwpancerniak, wypychał puste, uwalane błotem kanistry spod
wody. Miał ponury wyraz twarzy.
Artiom podszedł do niego. Przywitali się, uścisnęli.
– No, co tam, Wasia, gadaj, jak żyjesz.
– Chujowo. Snajper, podlec, zaszył się gdzieś w lasku i wali na próżno.
A pół godziny temu macali nas moździerzami. Akurat wracałem z kuchni.
Skoczyłem do rowu, a granat, wyobraź sobie, pacnął w kałużę dwa kroki ode
mnie. Cały byłem w błocie, świnie – Wasilij wytarł głowę dłońmi, pokazał
pokryte gliną palce – o, widzisz. Na głowie mi można ziemniaki sadzić.
Świnie! I wody nie ma... – Wasia obrócił się w stronę kuchni, szukając tam
kogoś, znów pchnął pusty kanister. – Gdzie ten pieprzony Pietrusza, jakby
głuchego wołać.
Artiom uśmiechnął się. Goły, biały Wasia, o ciemnej, wysmaganej
wiatrem twarzy i rękach w rękawiczkach niezmywalnego brudu, wyglądał
komicznie.
– Dobra, nie denerwuj się. A ty co, teraz jesteś w piechocie?
– Nie, przyłączyli nas do siódemki jako wzmocnienie, tam stacjonujemy –
Wasilij kiwnął w stronę niewykończonej willi, mniej więcej pięćdziesiąt
metrów od pozycji kompanii. z zamurowanych cegłami okien sterczały
wyrzutnie rakiet plutonu przeciwpancernego.
– O-ho, nieźle się urządziliście. Miszka jest z tobą?
– No, nie jest źle. Nie ma dachu ani podłogi, same ściany. Postawiliśmy
namiot w środku, zamurowaliśmy okna, ale i tak jest zimno, ciągnie od
cegieł. I dosyć mam już ostrzałów, jesteśmy pierwsi od lasu, więc dostajemy
więcej niż inni... Nie, Miszki nie ma, jest w remontowej, siadł mu reduktor.
A ty co tu robisz, przecież byłeś w łączności?
– Aha, „w łączności” – przedrzeźniał go Artiom. – Niech sczezną. Jestem
z Sitnikowem – Artiom machnął w stronę beteerów.
– A co tu robicie?
– Na maruderkę przyjechaliśmy. Mówią, że macie tu świetną maruderkę.
Wille, skórzane sofy, konfitury z moreli.
– Co, poważnie? Ale dowódcy to dupki, nam nie dają, a sobie każą
ładować skórzane sofy. Szuje! Dowódca batalionu złapał kiedyś dwóch,
nieśli lustro, tak ich przetrzepał, że głowa mała! Za lustro! A jak się mamy
niby golić?
– Waszych złapał?
– Nie, z piechoty, jacyś gówniarze. A co oni tam wzięli, lustro, parę
krzeseł i koce. Zresztą tu nie ma już co brać, dawno wszystko rozkradli. Po
żarciu nawet ślad nie został.
– To dokąd chodzicie?
– A tam, na lewo od szosy. Wewnętrzni tam stacjonują, oni to sobie
pożyją! Mają mniej zniszczone domy, dopiero niedawno rozwalone, tam to
się można nachapać. A czegoś chciał?
– Koców, wziąłbym parę. I jakieś spodnie, żeby włożyć pod moro.
– Ja mam, mogę ci dać, chodź.
– Nie, teraz nie mogę. Jesteśmy z Sitnikowem – Artiom znów kiwnął na
beteery. – Jedziemy w błota, do was na wzmocnienie.
– Po co?
– A ty co, nie wiesz czy jak? Jesteś już taki jak ta cała piechota! Tu u was
zaczęła się wojna na całego, Czeczaki są w Ałchan-jurcie, sześciuset ludzi,
a ty nic nie wiesz! Basajew uciekł z Groznego. Teraz ich otaczają –
piętnastka i wewnętrzni, będą ich na nas spychać. A my zatykamy dziurę na
błotach.
– Co ty, poważnie?
– Nie, żartuję! Tak sobie tylko jeździmy!
Z baraku wyszli Sitnikow i Korobkow, dowódca siódmej kompanii, podali
sobie ręce i Sitnikow poszedł w kierunku pojazdów. Artiom także
pospiesznie ruszył w tamtą stronę:
– No, dobra, Wasia, już muszę jechać. Nie dawaj nikomu koców,
a zwłaszcza spodni, póki do ciebie nie wpadnę, jak się uda.

Samochody piechoty uwięzły w kanale i zostały w tyle, więc nie czekając na


nie, pojechali przodem.
Ich beteer wyjechał na polanę. z trzech stron – na przeciwległym krańcu
i po bokach – otaczał ją wilgotny, mroczny las. w jego głębi, sześćdziesiąt-
siedemdziesiąt metrów dalej, wznosiły się jakieś konstrukcje – albo elewator,
albo rafineria, rysujące się na tle pochmurnego nieba jak ogromne
surrealistyczne dziwadła. w ich metalowych wnętrznościach hulał wiatr,
huczał żelazem, wył nisko, nisko i przerażająco. Tak samo wyły szukające
padliny psy w Groznym.
Z czwartej strony polany było zarośnięte gęstym sitowiem błoto.
Beteer wpełzł na niewielki pagórek nad samym brzegiem bagna, chwilę
zakołysał się na hamulcach i stanął. Sitnikow wymamrotał „już,
przyjechaliśmy”, co zabrzmiało jak „już, przejebane”, zeskoczył
z transportera i przygarbiony pobiegł brzegiem bagna do najbliższej kępy
krzaków głogu, który rósł tu obficie. Artiom szybko zarzucił radiostację na
ramię, zeskoczył pod koło, osłaniał go. Wientus zeskoczył z drugiej strony,
osłonił tył.
Sitnikow dobiegł do krzaków, obrócił się w ich stronę i zamachał. Artiom
poprawił radiostację, spojrzał na Wientusa: „Idę, osłaniaj”, i również
przygarbiony, pobiegł do szefa sztabu. Wyłożył się z rozbiegu na mokrym
mchu, zamarł, zaczął nasłuchiwać i obejrzał się.
Tuż za krzakami zaczynało się błotniste rozlewisko rzeki i ciągnęło się
mniej więcej kilometr, do samej Ałchan-kały, górnej części Ałchan-jurtu,
położonej wprost przed nimi na wysokim urwisku. Po lewej, trzysta metrów
dalej, widniały obrzeża Ałchan-jurtu, a wcześniej, w zakolu rzeki – podmokła
łąka. o lewą flankę można być spokojnym – wszystko czyste, okolica dobrze
widoczna. z prawej jednak kolczaste zarośla wysokości człowieka porastały
błoto dwustu-trzystumetrowym pasem, za nimi do samych gór rozciągała się
łąka, szeroka na dwa-trzy kilometry.
I cisza. Ani śladu wojny, nic. I nikogo. Cicho jak makiem zasiał.
„Parszywe miejsce – pomyślał Artiom – z przodu krzaki, z prawej krzaki,
z tyłu las. w Ałchan-kale już są Czeczaki. Poniżej na pewno też. w lesie ten
pieprzony elewator. Zebrać się tam to jak polizać dwa palce, można tam
i wszystkich sześciuset ludzi schować... A na to wszystko my z naszymi
trzema samochodami. Przyjebią nam tu, bez dwóch zdań przyjebią”.
Za plecami, jakby na potwierdzenie tych słów, usłyszał dźwięk silnika.
Starając się nie hałasować, po cichu przewrócił się na plecy, wycelował
automat w stronę dźwięku. Sitnikow ani drgnął, dalej obserwując bagno
przez lornetkę.
Silnik raz milknął, to znów wył na wzniesieniach. Odległość do niego
zmieniała się wraz z głośnością – raz bliżej, raz dalej. Artiom czekał,
rzucając czasem okiem na szefa sztabu, który wciąż bez ruchu patrzył przez
lornetkę na błoto.
„Popisuje się przede mną czy co, pokazuje, jaki jest odważny? A może
naprawdę postradał zmysły, jak mówią o nim w batalionie, i ma wszystko
gdzieś – i swoje życie, i moje, i Wientusa? Jest na wojnie taki rodzaj ludzi, są
jak niedźwiedzie, gdy raz powąchają ludzkiego mięsa, będą już do końca
zabijać. Wygląda taki niby normalnie, a jak przychodzi co do czego,
zapomina o wszystkim, byle tylko jeszcze raz nacieszyć się rzezią. Nie je, nie
śpi, nie czeka na nikogo, niczego nie widzi. Tylko wojnę. Są z nich
znakomici żołnierze, ale dowódcy chujowi. Sami pchają się w piekło i nas za
sobą ciągną, nie widząc różnicy w doświadczeniu. Niebezpieczni ludzie. Oni
uchodzą, ale narażają żołnierzy. A potem piszą o nich w gazetach: bohater,
jedyny z całego pułku przeżył...”
Z lasu wychynęły beteery piechoty, zjechały do rowu, zaczęły wykręcać na
pagórek. Artiom rozluźnił się i opuścił automat.
– Towarzyszu majorze, piechota podeszła.
Ten w końcu oderwał się od lornetki i spojrzał za siebie. Artiom chciał
dostrzec wyraz jego twarzy, przystojnej i szlachetnej, odgadnąć, co sądzi
o tym bagnie, jak wyglądają ich szanse – mogiła czy da się żyć – ale
Sitnikow był nieprzenikniony.
„Po co tu jesteśmy? – znów zamyślił się Artiom. – Skurwiele, nie można
było nam wyjaśnić, co tu będziemy robić? Nie żołnierze, tylko mięso
armatnie rzucili na bagna, by gniło, i leż, zdychaj, o nic nie pytaj... Jeszcze
ani razu przez całą wojnę nikt po ludzku nie dał nam zadania. Posyłają, więc
idź. Masz zdychać i nie gadać”.
– Zamelduj dowódcy batalionu: jesteśmy na miejscu, zajmujemy pozycje –
rzuciwszy to krótkie zdanie, Sitnikow wziął automat i zgięty pognał na
spotkanie beteerom. Zbiegł z pagórka, wyprostował się i zamachał.
Wozy stanęły. Piechota wysypała się z nich grupkami, rozbiegła po jamach
i rowach. Rozległo się napięte i straszne „Do boju!”
Artiom założył słuchawki i zaczął wzywać Pioniera.
– Pionier, Pionier, tu Poker. Odbiór!
Przez długą chwilę nikt nie odpowiadał. Potem w słuchawkach rozległo
się: „Odbiór”. Metaliczny głos, zniekształcony przez odległość i błotnistą
wilgoć, wydał się Artiomowi znajomy.
– Sabbit, to ty?
– Ja.
– Coś ty tam robił, spałeś czy co? Spróbuj mi tylko zasnąć, dupku, jak
wrócę, to ci nastukam. Przekaż głównemu: przybyliśmy na miejsce,
zajmujemy pozycje. Jak mnie zrozumiałeś? Odbiór.
– Zrozumiałem, zrozumiałem. Przekazać głównemu, przybyliśmy na
miejsce, zajmujemy pozycje. Odbiór.
– Tak, i jeszcze dowiedz się tam, Sabbit, kiedy nas zmienią. Odbiór.
– Zrozumiałem. To sam Poker pyta? Odbiór.
– Nie, ja się pytam. To tyle. Bez odbioru.
Artiom zsunął słuchawki i poleżał chwilę, czekając, aż ustanie szum
w uszach.
Wokół panowała cisza. Nagle wydało mu się, że jest sam na polanie.
Piechota usadowiła się po krzakach i jamach, przepadła na bagnie, zamarła,
nie zdradzając swojej obecności ani jednym ruchem. Martwe beteery stały
bez ruchu poniżej, one także nie wydawały ani jednego dźwięku.
W pełnej napięcia ciszy uczucie niebezpieczeństwa rosło dziesięciokrotnie:
Czeczeni już tu są, wszędzie dookoła, zaraz, za sekundę, się zacznie:
z elewatora, z bagna, z krzaków, zewsząd polecą pociski, granaty, powietrze
rozerwie grzmot i wybuchy, nie zdążysz nawet krzyknąć, schować się...
Artiom zaczął się bać. Serce zabiło mocniej, zaszumiało w skroniach.
„Kurwy... Gdzie Czeczaki, gdzie my, gdzie jest kto? Dlaczego nic nie
powiedzieli? Po co nas tu rzucili, co mamy robić?” Wyrzucił to z siebie,
włożył radiostację na ramię, wstał i pobiegł w ślad za Sitnikowem do
beteerów, tam gdzie byli ludzie.
Zszedł do zagłębienia i rozejrzał się. Przy beteerach nie było nikogo.
Artiom podszedł do najbliższego pojazdu, zapukał kolbą w pancerz:
– Ej, wy tam, gdzie szef sztabu?
Z przesiąkniętego zapachem oleju stalowego brzucha wychyliła się głowa
kierowcy, wywróciła białkami oczu, połyskującymi na tle czarnej,
ciemniejszej niż u Murzyna twarzy, z niezmywalną chyba warstwą brudu,
smaru i oleju. Błysnęły zęby.
– Poszedł z naszym plutonowym wybierać pozycje.
– A gdzie piechota?
– Tam, wzdłuż rury, zalegli w rowie.
– A wy gdzie staniecie?
– Nie wiemy, na razie kazali tutaj.
– A dokąd poszedł, w którą stronę?
– Tam, chyba w stronę krzaków.
Artiom ruszył w kierunku wskazanym przez szofera, wszedł na pagórek,
przysiadł, rozejrzał się. Sitnikow i plutonowy piechoty stali w krzakach,
badając teren. Artiom podszedł do nich.
– Czyli tak, Sasza, zrozumiałeś, pluton rozlokujesz na pagórku w stronę
bagna – Sitnikow powiódł ręką po linii horyzontu, wskazując, gdzie powinna
być piechota. – Jeden oddział z karabinem kładziesz wzdłuż rury, osłaniając
tył, wóz postawisz też tam, zaraz za nimi, w zagłębieniu. Drugi beteer na
lewym stoku pagórka, sektor ostrzału: Ałchan-jurt – Ałchan-kała. Mój wóz
będzie tutaj, sektor ostrzału: Ałchan-kała – piętnastka. Hasło na dziś –
dziewięć. I wszyscy mają się okopać!
– Zrozumiałem – plutonowy kiwnął głową.
– To wszystko, do dzieła. – Sitnikow zwrócił się do Artioma: – Ty idziesz
ze mną. Chodźmy, zobaczmy, co tu jest.

Chodzili po skraju lasu jeszcze półtorej godziny, wybierając pozycje,


przyglądali się, przysłuchiwali, przypatrywali. Artiom się zmęczył. Spocił się
pod kapotą, krople potu zmieszane z deszczem chłodziły rozgrzane od
chodzenia ciało, spływały strumyczkiem między łopatkami.
Kiedy zupełnie się ściemniło, wrócili na pagórek do swojego beteera,
położyli się obok betonowej belki, która wzięła się tu nie wiadomo skąd, koło
Iwienkowa, i ucichli w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków.
Deszcz się nasilił. Leżeli koło belki bez ruchu, wsłuchani w ciemność.
Południowe noce są bardzo ciemne, wzrok do niczego się nie przydaje.
Nocą można polegać tylko na słuchu, tylko on, łowiąc dźwięki, pomaga się
rozluźnić, informuje, że wokół panuje spokój. Albo przeciwnie, ciało nagle
się napręża, oddech zamiera, zęby się zaciskają, ręka powoli sięga do
automatu, bezgłośnie ujmuje go, najpierw wzrok, a potem cała głowa powoli
obraca się w stronę nieoczekiwanego dźwięku, starając się nie skrobać
potylicą o kołnierz, nie hałasować, nie przeszkadzać uszom oceniać sytuacji...
Cisza. Tylko pod elewatorem wyją psy, w zaroślach szeleszczą kaczki,
pokwakują, prosząc się na rożen. I nic więcej. Spokój. Czeczaki, jeśli nawet
są na nizinie, nie zdradzają się niczym, też czekają.
Minuty ciągną się jak lata. Cisza i noc otulają ich, czas, niemierzony
papierosami, stracił znaczenie.
Wszystko umarło. Ledwo żyli tylko oni, otępiali z zimna. Jak zanurzone
łodzie podwodne utknęli na szelfie, głucho przytknęli do siebie burta w burtę
i zamarli, wystygli, zbili się w kupę, chroniąc ciepło. Noc zmiażdżyła ich
kilometrową warstwą oczekiwania, czaszki chrupnęły i pękły, ciemność
wlała się do środka, wypełniła wszystkie zakamarki, zostawiwszy jedynie
kroplę energii gdzieś w środku móżdżku. I żadnego życia wokół, ani śladu
nikogo – tylko oni, martwi...
Coraz trudniej było leżeć. Ścierpnięte mięśnie zaczynały boleć, wilgoć
wykręcała stawy. Zimny deszcz przenikał do kości, ciało stygło i zaczynało
drętwieć. Nogi zmarzły niemiłosiernie, stopy w przemokniętych butach
straciły czucie, stały się obce. Ale nie można było nimi poruszać, pochodzić
w miejscu, nie wolno drgnąć – noc i zimno mroziły ruchy, ściskały w piersi...
Tak minęły cztery godziny.
Artiom poruszył się. Spróbował odbezpieczyć automat, ale nie udało mu
się – zdrętwiałe palce ześlizgiwały się, nie wyczuwając małej dźwigni.
Wokół wciąż panowała ta sama cisza.
Nagle wojna stała mu się obojętna. Zbyt długo na nią czekał, leżąc na
ziemi w zimowym deszczu. Zbyt długo trwał w napięciu, zbyt długo nic się
nie działo. Rezerwy organizmu wyczerpały się, ogarnęła go obojętność.
Zapragnął zagrzać się gdzieś – w beteerze, we wsi albo u Czeczaków,
gdziekolwiek, byle tylko było tam ciepło i sucho.
„Tak właśnie wyrzynają posterunki” – pomyślał Artiom i podniósł się na
jedno kolano. Nie mógł już dłużej leżeć.
– Niech to szlag! Wientus, słuchaj, pomóż mi zdjąć radiostację.
Wientus też się ocknął, oderwał od dna, przebił kilometry lodowatej nocy.
Wzburzył gładką toń, głośno zakołysał się na powierzchni, a noc lała się
wodospadem między urządzeniami pokładowymi jego kamizelki
kuloodpornej, ściekała rzekami po wyżłobieniach magazynków, błądziła
w koleinach rzęs i wycofując się, opuszczała źrenice, w które wracało życie.
Sitnikow ani drgnął, został w wojnie, wsłuchany w bagno.
We dwójkę zdjęli radiostację.
Artiom wyprostował się, przechylił do tyłu, wykręcił tułów. Kręgosłup od
razu poczuł się lepiej – czternastokilogramowy ciężar nie uciskał go już jak
garb, nie wrzynał się w grzbiet. Artiom rozpiął też kamizelkę, zdjął ją przez
głowę, położył na ziemi koło belki wewnętrzną stroną – ciepłą i suchą – do
góry. To samo obok zrobił Wientus. Wyszła z tego leżanka.
Podskoczyli, zamachali rękoma, zaczęli biegać w miejscu, zabawnie
wierzgając nogami w ciężkich buciorach. Serce zabiło mocniej, pompowało
podgrzaną krew do nóg, do zmarzniętych palców. Zrobiło się cieplej.
– Nie myślałem, że w armii będę z własnej woli robił rozruch! –
uśmiechnął się Wientus.
– Ech, bez sensu – machnął ręką Artiom. – Żołądki puste, nie ma kalorii.
Jak siądziemy, to po dwóch minutach znowu będzie nam zimno.
Zagrzali się i szybko, by nie marnować ciepła i nie dać kamizelkom
moknąć na deszczu, usiedli na leżance plecami do siebie. Zmarznięte tyłki
przez cienkie spodnie wyczuły ciepło kamizelek i rozmarzyły się.
Zapalili do rękawa, chowając żar papierosa w głębi kapoty. Tlące się
światełko na zmianę wyławiało twarze z ciemności, oświetlało brudne palce
ściskające niedopałek. Artiom przypomniał sobie, jak kiedyś patrzył przez
noktowizor na palącego człowieka. Odległość była spora, ale na twarzy
palącego doskonale widoczna była każda linia, jakby pociągnięta ołówkiem.
z kilometra można trafić.
Tyle jest mniej więcej do Ałchan-jurtu. Zbyt jednak zmarzli, a nie było jak
inaczej się ogrzać, tylko gęstym śmierdzącym dymem morszańskiej primy.
Z cichym, powstrzymywanym ręką skrzypnięciem otworzyła się klapa
luku beteera. Szofer odkaszlnął i wyszeptał ochryple:
– Ej, chłopaki, dajcie zapalić, co?
Artiom uśmiechnął się. Wojna odchodziła na drugi plan, pierwszy zajęły
odwieczne żołnierskie problemy – zeżreć by coś, pogrzać się i popalić. Puste
żołądki i zimno brały górę nad instynktem samozachowawczym,
obowiązkiem i wojną, zjawy w kapotach piechoty wstawały z okopów,
zaczynały się krzątać, łazić, szukać żarcia. Gdyby żołnierz był najedzony,
ubrany i umyty, walczyłby dziesięć razy lepiej, to pewne.
Artiom rzucił paczkę w stronę, z której dobiegł głos. Kierowca pomacał
transporter, znalazł ją, wziął papierosa i odrzucił primę z powrotem. Paczka
nie doleciała, upadła w trawę. Artiom wytarł ją o nogawkę.
– Zamokła, suka... A wy co, piechota, patrzycie w noktowizor?
– A trzeba?
– O, kur... – powiedział Sitnikow. – Zaraz debili rozstrzelam! – chwycił
leżącą na ziemi szczapę i nie podnosząc się, rzucił nią w kierowcę. – Nie
„trzeba”, ale koniecznie trzeba! Co wy tam macie w beteerze, hotel czy jak?
Zaraz u mnie migiem po pozycjach się rozbiegniecie, ani jeden drań spać nie
pójdzie! Grzeją się!
Kierowca zanurkował w luku. Dało się stamtąd słyszeć krzątaninę, głosy.
Po sekundzie wieżyczka z cichym szelestem obróciła się w stronę gór,
wodziła lufą, wpatrując się w noc. Zastygła. Potem, sprawiając wrażenie
wytężonej obserwacji, obróciła się w drugą stronę.
Artiom uśmiechnął się: na sto procent za pół godziny pójdą spać.
Księżyc, po uszy nakryty grubą pierzyną chmur, znalazł małą szparkę,
wyjrzał kątem oka. Nocny mrok poszarzał.
Zaburczało w brzuchu. Artiom spojrzał w niebo, szturchnął Wientusa:
– No co, fajnie byłoby coś przekąsić, nie? Póki cokolwiek widać.
Towarzyszu kapitanie, co powiecie w temacie kolacji? Dziś, zdaje się, wojny
nie będzie.
– Jedzcie – Sitnikow się nie odwrócił.
Artiom sięgnął do kieszeni kamizelki i zaczął wygrzebywać z nich zapasy.
Znalazł cztery całe bochenki w kromkach, suchary, puszkę szprotek w sosie
pomidorowym i paczkę rodzynek. Wientus miał tylko suchary, trzy sztuki.
– Cóż, niebogato. Ech, gdyby tak móc podgrzać szprotki, łyknąć czegoś
ciepłego – Artiom pomacał swoje kieszenie. – Masz nóż?
Wientus też przeszukał kieszenie i pokręcił przecząco głową.
– Towarzyszu kapitanie, macie nóż?
Sitnikow w milczeniu podał mu nóż myśliwski, niezły, numerowany,
o krótkim prostym ostrzu. Rękojeść ze szlachetnego drewna dobrze leżała
w dłoni.
– Oho! Skąd macie taki, towarzyszu kapitanie? Zdobyczny?
– W Moskwie przed wyjazdem kupiłem.
– I ile kosztował?
– Osiemset.
Artiom wziął nóż, zważył go w dłoni, wetknął w puszkę. Ostrze rozpruło
blachę jak papier, z rany szarpanej wyciekł tłusty i już na pierwsze spojrzenie
smaczny sos, zapachniało rybą. Artiom położył konserwę na ziemi, sięgnął
po łyżkę.
– No, bierz. Towarzyszu kapitanie, może jednak się przyłączycie?
– Jedzcie – wciąż nie obracając się, monotonnie odpowiedział Sitnikow.
Jedli bez pośpiechu. Wojna nauczyła ich odżywiać się prawidłowo: brali
po trochę ryby, starannie przeżuwali – jeśli jesz długo, możesz oszukać pusty
żołądek, wytworzyć iluzję dostatku jedzenia. Wiele małych kęsów bardziej
syci niż jeden duży.
Uporali się z puszką, oblizali łyżki, wyskrobali resztki ryby sucharami. Nie
zaspokoili głodu, ale pustka w żołądku stała się trochę mniejsza.
– No cóż, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – zauważył filozoficznie
Artiom. – Chodź, zapalimy.
Nie zdążyli jednak zapalić. w pobliskich krzakach jak wybuch pocisku
trzasnęła nadepnięta gałązka, jej trzask uderzył w zaostrzony słuch, szarpnął
każdy nerw.
Artiom wzdrygnął się mimowolnie, strach natychmiast wycisnął gorący
pot. „Czeczeni!” Jak siedział, plecami padł na ziemię, chwycił automat,
błyskawicznie go odbezpieczył. Wientus zdążył przeskoczyć przez belkę,
padł koło Sitnikowa...
Z krzaków, szarpany kolcami za spodnie, klnąc i łamiąc gałązki, głośno
niczym niedźwiedź wylazł Igor, mamrocząc coś o „pieprzonych czeczeńskich
krzaczorach, kłujących poganach...”
Artiom zaklął siarczyście. Podniósł się z ziemi, zaczął otrzepywać z kapoty
błoto i mokre, pożółkłe kępki trawy.
Widząc go, Igor radośnie uniósł ramiona:
– Cześć, ziomal! A co tu robi łączność, z jakiej paki? Przecież miałeś być
w sztabie.
– A na polowanie przyjechaliśmy. Odstrzelić wszelkich debili, co się po
krzakach szlajają.
– Ty niby o mnie, co? – Igor podszedł, szturchnął go pięścią w ramię. –
Dobra, wyluzuj, daj lepiej zapalić.
Igor był jednym z niewielu naprawdę bliskich Artiomowi ludzi
w batalionie, ziomek. Poznali się jeszcze w Moskwie, przed odjazdem do
Czeczenii.
Było to bardzo wczesnym, niewyspanym zimowym rankiem. Pod nogami
chrzęścił śnieg, ostre mroźne powietrze przewiercało nozdrza, a kontrast
między jasnymi lampami i nocną mgłą ranił opuchnięte po wieczornych
pożegnaniach oczy.
Artiom zszedł ze stopnia autobusu, rozejrzał się po nieznanym przystanku
– gdzieś tutaj powinna być Carycyńska Komisja Wojskowa. Na przystanku
stał niewysoki krzywonogi mężczyzna, próbował zapalić, osłaniając dłońmi
płomień zapalniczki. Rumiana żylasta twarz z rzadkim zarostem zdradzała
tatarską krew, szeroko osadzone oczy skrzyły się sprytem.
Artiom podszedł do niego, spytał o drogę. Ten się uśmiechnął: „Do
Czeczenii, tak? No, poznajmy się, ziomal – wyciągnął rękę – Igor”.
Potem, kiedy wieźli ich minibusem pod Moskwę, Igor przez całą drogę bez
przerwy gadał, opowiadał o swoim życiu, co chwila wyciągając
z wewnętrznej kieszeni kurtki fotografię córki i po kolei pokazywał ją to
Artiomowi, to szoferowi, to towarzyszącemu im oficerowi: „Spójrzcie,
majorze, to moja córka!” w niewielkiej torbie oprócz zwykłego żołnierskiego
dobytku miał także kilka butelek, które, jedną za drugą, ku ogólnej radości,
wyciągał na boży świat, ciągle powtarzając przy tym: „No co, piechota,
wypijemy?”
...Zapalili i ułożyli się na kamizelkach. Artiom zaciągnął się, splunął,
potarł zmarznięty nos:
– Przeklęta Czeczeń. Zimno jak w psiarni. Przyszedłby przymrozek,
przynajmniej byłoby sucho... A pod spodniami mam tylko kalesony i gatki.
Jeśli założysz podszewkę, to zdechniesz, ciężka kurwa. A spodni nie mogę
znaleźć... u przeciwpancerniaków Wasia proponował, ale czemuś nie
wziąłem od razu... Trzeba było oczywiście iść po nie.
– To ty niby zamarzłeś? – Igor podciągnął brudną nogawkę spodni,
ukazując siną, pokrytą gęsią skórką nogę. Pod spodniami nie miał nic. –
Cztery godziny przeleżałem w kałuży, rozumiesz, zupełnie bez niczego.
Podszewkę jeszcze w Gojtach wywaliłem. Bieliznę też. Było w niej więcej
wszy niż nitek – Igor pomacał materiał, zmarszczył się. – A ta szmata jest do
niczego, ciepła nie trzyma, a wodę przepuszcza. Zrobiliby je lepiej
z brezentu, w końcu i tak można sobie jajca odmrozić. Co nie, towarzyszu
kapitanie? – zwrócił się do Sitnikowa.
– Fakt.
– Szkoda, że nie można rozpalić ogniska, wysuszyć się. Jest coś do żarcia?
– Nie. Była puszka szprotek... Sam bym coś zjadł.
– Dowódca batalionu, kurwa, wpakował nas w to gówno i zapomniał,
pedał. Przysłałby chociaż żarcia. w pułku kolacja była diabli wiedzą kiedy,
mogliby coś podesłać. Nie wiesz, kiedy nas zmienią?
– Już dawno powinni. Ale... w każdym razie do rana zostaniemy.
Pomilczeli. Spowijała ich lepka wilgoć, nie chciało się ruszać.
– Słyszałeś, mówią, że Jelcyn zrezygnował z rządzenia.
– Skąd wiesz?
– Tak mówią – Igor wzruszył ramionami – podobno w sylwestra.
w telewizji pokazywali. Wystąpił, powiedział, że niby zdrowie mu nie
pozwala. Jasne, że nie pozwala, tyle pić...
– E, bzdura. Nie może być. Żeby taki szuja tak po prostu zrezygnował
z tronu? Złodziej i morderca. Karierowicz, dla władzy rozwalił imperium,
drugi raz wywołał wojnę, w międzyczasie parlament rozstrzelał czołgami,
a nagle tak po prostu, ni z tego ni z owego dał spokój... Wiesz – Artiom
obrócił się nagle do Igora i rzekł z nienawiścią w twarzy – nigdy mu nie
wybaczę pierwszej wojny. Jemu, tej świni, i Paszy Graczowowi. Miałem
wszystkiego osiemnaście lat, szczeniak, a oni rzucili mnie spod spódnicy
mamy w maszynkę do mielenia mięsa. Jak szczapę. I pal się. Ja wiję się, chcę
przeżyć, a oni mnie palcem z powrotem... Matka przez dwa lata mojego
wojska z kwitnącej kobiety zmieniła się w staruchę. – Artioma ruszyło,
nakręcał się. – Złamali mi życie, rozumiesz? Ty jeszcze o tym nie wiesz, ale
tobie też. Już jesteś martwy, nie będziesz więcej żył. Twoje życie tu się
skończyło, w tym bagnie. Jak ja czekałem na tę wojnę! z tamtej, pierwszej,
w końcu i tak nie wróciłem, przepadłem bez wieści gdzieś pod Aczchoj-
Martanem. Stary, Antocha, Małysz, Oleg – żaden z nas nie wrócił. Weź
któregokolwiek kontraktowca – prawie wszyscy są tu drugi raz. I nie chodzi
o pieniądze. Ochotnicy... Teraz jesteśmy ochotnicy dlatego, że wtedy zagnali
nas tu siłą. Nie możemy już żyć bez ludzkiego mięsa. Jesteśmy
psychopatami, rozumiesz? Nieuleczalnymi. Ty już teraz także. Tylko tutaj
tego nie zauważysz, tutaj wszyscy są tacy sami. A tam widać od razu... Nie,
nasz car zbyt jest drogi, zapłacił za swój tron tysiącami ludzkich istnień,
żeby, ot tak, koronę rzucać.
– Dobra, dobra, uspokój się, coś się tak wczuł? Chuj z nim, z tym carem
niby. A ja sobie kalkuluję tak, może wojna się przez to skończy? Jak
myślisz?
Artiom wzruszył ramionami.
– Może i się skończy, diabli wiedzą. Co cię to obchodzi. – Nagle przestała
go interesować ta rozmowa. Wzburzenie minęło równie niespodziewanie, jak
przyszło. – My za sekundę wojny dostajemy kopiejkę. Przeżyłeś dzień,
bierzesz do kieszeni osiemset pięćdziesiąt rubli. Jest mi więc zupełnie
wszystko jedno, skończy się – dobrze, nie skończy – też nieźle.
– No tak. Ale wiesz... Chce się do domu. Mam dosyć wszystkiego.
Paskudna ta zima. Mam dosyć zimna. Czuję się, jakbym nigdy nie spał
w cieple. – Igor zrobił rozmarzoną minę, wywrócił oczy ku niebu. – Taa...
Mówią, że w Afryce nie ma zimy. Bredzą, to pewne. Wiesz, co zrobię, jak
tylko wrócę do Moskwy?... Nie, najpierw wódki się oczywiście napiję – Igor
się uśmiechnął – ale potem, po butelczynie, naleję pełną wannę gorącej wody
i nie wyjdę przez dobę. Ogrzewanie, bracie, to wielka wartość darowana nam
przez Pana Boga!
– Aha. Filozof, kurde.
– A ty?
– Ja też. Tutaj możesz nie chcieć, a i tak staniesz się filozofem.
– Nie, pytam, co zrobisz, kiedy przyjedziesz do domu?
– A, ty o tym... Nie wiem. Nawalę się w trupa.
– A potem?
– Znowu się nawalę... – Artiom spojrzał na niego. – Nie wiem, Igor.
Rozumiesz, to wszystko jest tak odległe, tak nierealne. Dom, piwo, kobiety,
pokój. To nierealne. Realna jest tylko wojna i to pole. Mówię ci przecież,
tutaj mi się podoba. To mnie interesuje. Tu jestem wolny. Nie mam tu
żadnych obowiązków, o nikogo nie muszę się tu troszczyć i nie odpowiadam
za nikogo – ani za matkę, ani za dzieci, za nikogo. Tylko za siebie. Chcę, to
umrę, chcę, to przeżyję, chcę, to wrócę, chcę, to przepadnę bez wieści. Żyję,
jak chcę. Umieram, jak chcę. Takiej swobody nie będzie już nigdy w życiu,
uwierz mi, ja już wracałem z wojny. Teraz tak ciągnie do domu, że aż brak
sił, ale tam... Tam będzie tylko tęsknota. Wszyscy tam są tacy nudni, tacy
nieciekawi. Myślą, że żyją, ale nie znają życia. Kukły.
Igor z zainteresowaniem patrzył na Artioma:
– Tak... I ten człowiek nazywa mnie filozofem. Za dużo myślisz o wojnie,
ziomal. Rzuć to zajęcie. Idiotom żyje się o wiele łatwiej. Myślenie w ogóle
jest szkodliwe, a zwłaszcza tutaj. Zwariujesz. Chociaż ty już... na pewno coś
ci się tam poprzestawiało... – Narysował palcem kółko przy skroni, klepnął
Artioma po kolanie i wstał. – Dobra, pójdę na pozycję. – Wielkim słowem
„pozycja” Igor nazwał swoją jamkę wypełnioną błotnistą wodą. – Trzeba
wystawić wartę na noc. Jak ciemno, nie?
– Rozstawiliście pułapki? – Sitnikow ocknął się, przerwał obserwację
bagna, obrócił się do Igora.
– Postawiliśmy.
– Gdzie?
– Tam, po krzakach – Igor wskazał ręką – rozciągnęliśmy pułapki
sygnalizacyjne, a tam gdzie jest woda, powiesiliśmy granaty. Za czorta nie
przejdą.
Czarna czeczeńska noc zaściełała bagno nieprzejrzystym kocem. Było cicho.
Nawet psy pod elewatorem zamilkły.
Artiom i Wientus leżeli na kamizelkach plecami do siebie, grzali się.
Zimny deszcz nie ustawał. Nie udawało się zasnąć. Pod kapotę jak uparte
pięcioletnie dziecko pchał się chłód. Dziesięć minut pełnej majaczeń drzemki
na zmianę ze skokami i machaniem rękoma.
Byli bardzo zmęczeni. I chociaż nie było jeszcze pewnie dwunastej, ta noc
ich wykończyła. Wielogodzinne leżenie w lodowatym błocie, bez jedzenia,
bez wody, bez ciepła, bez pewności, wyżęło z nich wszystkie siły. Nie
chciało im się już nic, a raczej było im już wszystko jedno – czy siedzą, czy
leżą, czy się ruszają... Jeden diabeł, wszystko było mokre, zimne, parszywe,
lepiło się do ciała, pchało do nerek fale zimna.
Zza chmur nagle, bez uprzedzenia, całym swoim pełnym ciałem wyszedł
księżyc. Od razu zrobiło się jasno.
Przeczołgali się w cień krzaków, strasząc stadko drzemiących na gałęziach
wróbli.
Jasne światło księżycowe zalało dolinę. Woda połyskiwała srebrzyście.
Wszystko stało się wyraźne. „Dziwna przyroda – pomyślał Artiom – dopiero
co wszystko było czarne choć oko wykol, księżyc wyszedł, i proszę, można
zobaczyć numery domów w Ałchan-kale”.
Nie, to na pewno sen. Bagno, rzeka, zarośla... Wszystko jest tak wyraźne,
jak bywa tylko we śnie. A on sam jest miękki, nierealny, rozpływa się. Nie
powinno go tu być. Przez całe życie był w innym miejscu, w innym śnie, całe
życie nie miał pojęcia, że na świecie jest jakaś Czeczenia. Nawet teraz nie
jest pewien, że ona istnieje, tak jak nie do końca wierzy we Władywostok,
Tajlandię i wyspy Fidżi... Wiedzie zupełnie inne życie, w którym nie
strzelają, nie zabijają, gdzie nie musi się żyć na bagnie, jeść psów i zdychać
z zimna. I takie życie powinien mieć zawsze. Bo do Czeczenii on nie pasuje
i ma ją głęboko gdzieś. Bo jej nie ma. Bo tu mieszkają zupełnie inni ludzie,
mówią innym językiem, myślą inaczej i inaczej oddychają. I to jest logiczne.
Logiczne też byłoby, żeby on myślał i oddychał u siebie. w naturze wszystko
jest logiczne, wszystko rządzi się swoimi prawami, wszystko, co się dzieje,
dzieje się z jakiejś przyczyny, w jakimś celu. Po co więc on tu jest? Jaki
w tym sens, jakim prawem? Co zmieni się w jego domu, w jego normalnym
życiu, przez to, że jest tutaj?
Na brzeg rzeki, pół kilometra od nich, warcząc głucho silnikiem
w wilgotnym powietrzu, wypełzł bojowy wóz piechoty. Zatrzymał się.
Wysypali się z niego ludzie, rozbiegli się po skraju lasu i znikli, przepadli
w nocy jak w niebycie.
– Ki diabeł? – Artiom otrząsnął się, spojrzał na Wientusa, na Sitnikowa. –
Kto to, towarzyszu kapitanie? Może Czeczaki?
– Czort wie... Nie widać ani diabła, oślepia. – Sitnikow schował lornetkę. –
Nie wygląda na to... Chociaż mogą być i Czeczaki. Dwa dni temu odbili wóz
bojowy piętnastki.
– Jak?
– No jak... Przyrżnęli z granatnika, podczepili do traktora i wywieźli
w góry. Akurat gdzieś w tej okolicy, w tych górkach.
Wóz bojowy zamarł na brzegu. Gładka, srebrząca się w świetle księżyca
lufa lśniła na tle czarnego odwłoka. Żadnego ruchu. Ludzie jakby wymarli,
przepadli w tym bagnie.
Wrażenie zepsuł Sitnikow:
– Nie, to nie Czeczaki. To piętnastka. Po prostu zmienili pozycje. –
Odwrócił się od bagna, podświetlił zegarek. – Dobra, już druga. Idziemy
spać.
– Ja zostanę tutaj, towarzyszu kapitanie – Wientus wskazał na beteer. –
Chłopaki mają jeszcze miejsce, pójdę do nich.
Sitnikow skinął głową, wstał i poszedł w krzaki, tam gdzie był beteer
piechoty i dokąd poszedł Igor. Artiom ruszył za nim.
Transporter stał na malutkiej, niewiele większej od niego polance pośród
głogu. Wokół majaczyła piechota, której było niepokojąco dużo. „Cholera,
skąd ich tyle? – zdziwił się Artiom. – Nie wystawili warty czy co?... Tu też
nie uda się pospać”.
Przy otwartym na oścież bocznym luku, rzucającym na ziemię blady krąg
światła, stał Igor i poganiał żołnierzy, budząc kolejną zmianę warty.
– Ruszać się, ruszać się, biegiem! Ruszacie się jak muchy w smole.
Szybciej, bo Czeczaki zauważą światło. Następnym razem rzucę granat, to
zaraz mi tu wyskoczycie! A wy co, u nas będziecie spać? – spytał,
zauważywszy Artioma i Sitnikowa.
– A niby gdzie? Co, według ciebie niemyta piechota ma smacznie spać
w beteerze, a szef sztabu i jego osobisty radiowiec całą noc będą marzli na
pagórku? I tak mi już jajca podzwaniają z zimna. w beteerze ciepło?
– Nie, nie włączamy silnika. Teraz nocą i po wodzie będzie go słychać na
pięć kilometrów. I paliwa mało... Znasz ten kawał: dwa komary wleciały do
sali gimnastycznej, jeden mówi do drugiego: „Brr, coś tu zimno”, a drugi:
„To nic, przez noc nadyszymy!”
– Jest chociaż miejsce?
– Znajdzie się. Wartę mamy dzisiaj spooorą – Igor uśmiechnął się, puścił
Artioma przodem i wszedł do luku. – Postanowiliśmy dzielić noc na trzy, od
siódmej do siódmej po cztery godziny wychodzi. Długo, ale za to można się
wyspać. Ludzie są zmęczeni. Kładź się pod wieżyczką, na skrzyniach.
Do beteera wcisnęli się w dwunastu. Na stanowisku desantowym z jednej
strony narzucili szmaty, zrobili legowisko. Tam zmieściło się czterech.
Dwóch położyło się na podwieszonych nad stanowiskiem noszach. Na
miejscu dowodzącego drzemał celowniczy, Sitnikow przegnał go i zasnął na
siedząco. Koło niego chrapał kierowca. Ktoś położył się za nimi,
w zagłębieniu na brezent. Celowniczy przeczołgał się na swoje stanowisko za
karabin, umościł się, głowę położył na skrzyni wukaemu. Artiom przeszedł
koło niego pod wieżyczkę, uderzył czołem o skrzynię z taśmami, potylicą
o karabin, kapotą zaczepił boczne mocowanie karabinu, wsunął się
w szczelinę między ciałem śpiącego plutonowego piechoty i pancerzem,
swoim ciężarem wycisnął miejsce dla siebie, między skrzyniami z amunicją.
Skrzynie stały na podłodze, ich ostre rogi wrzynały się w ciało przez kapotę,
uciskały żebra. Artiom pokręcił się, znalazł pozycję z czterema punktami
oporu – jeden róg pod ramię, jeden pod tyłek, jeden pod kolana i jeden pod
stopy, głowę położył na brzuchu chłopaka śpiącego w zagłębieniu na brezent,
naciągnął czapkę na oczy, pasek karabinu owinął wokół ręki.
Było mu strasznie niewygodnie. Dwie żarówki ledwo oświetlały wnętrze
beteera, w półmroku, gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie leżały śpiące ciała.
„To już naprawdę trumna na kółkach – pomyślał Artiom – braterska mogiła.
Też mi wymyślili. Tutaj jeden człowiek się nie obróci, a co dopiero
dwunastu. Jedna mucha, i po wszystkich, w takim ścisku nikt nie wylezie. Ja
to na pewno stąd się nie wydostanę. Najgorsze miejsce, pod wieżyczką,
w samym środku”.
Zamknął oczy, przez ogarniający go sen podpuścił piechotę:
– Słuchajcie, chłopaki, wasza czujka nie zaśnie?
– Nie zaśnie.
– Bo w razie czego to jedna mucha, i napiszą do mamy, że służba syna się
nie powiodła.
– Wypluj to, idioto.
Artiom splunął trzy razy, popukał się w czoło, ziewnął, mruknął „nie
budzić, traktować ostrożnie, w razie pożaru wynosić w pierwszej kolejności”
i się wyłączył.
Obudził się po dwudziestu minutach. Róg skrzynki boleśnie wcisnął mu
się w ramię, zgięte nogi ścierpły. Ale najgorsze było to, że strasznie bolał go
pęcherz – w zimnie organizm, chroniąc ciepło, pozbywał się zbędnych
płynów i Artiomowi okropnie chciało się sikać. Tak było zawsze,
w Cziernorieczu ustawiali nawet według tego zegarki – co pięćdziesiąt minut
pluton jak jeden mąż budził się i szedł się odlać.
Artiom spojrzał na piechotę z nadzieją, że ktoś też się obudzi, ale nikt
nawet nie drgnął, wszyscy spali.
„Nie wyjdę – pomyślał, patrząc z bólem na kłąb tarasujących drogę ciał –
trzeba będzie wytrzymać. A to suka, dopiero co się odlałem... Widocznie
zrobiło się chłodniej”.
Przez resztę nocy bredził w półśnie. Na pięć minut wpadał w ciemność bez
snu i znów się budził. w transporterze cały czas trwał ruch. Ktoś wracał
z warty, ktoś wychodził, ktoś wchodził, ktoś budził się i palił, ktoś szukał dla
siebie miejsca. Cała ta kotłowanina trwała poza świadomością Artioma, nie
rejestrował jej. Budząc się, sam także się kręcił, zmieniał pozycję, palił. Ciało
wciąż drętwiało na ostrych rogach skrzynek. Było zimno, mokre ubrania nie
wyschły, miał dreszcze... I cały czas męczył go pęcherz.
W końcu ocknął się po raz kolejny i zrozumiał, że nie zniesie już dłużej
takiego snu. Trzeba jakoś wydostać się z lodowatego pojazdu – poskakać,
odlać się, rozpalić ognisko. Podniósł się na łokciach, spojrzał dokoła.
Sitnikowa nie było, przez uchylony luk dowodzącego do samochodu wpadało
światło.
Artiom pospiesznie przelazł przez fotel, otworzył luk i wyszedł na
zewnątrz, skamląc jak szczeniak z bólu w pęcherzu. Bojąc się, że nie zdąży,
szybko zeskoczył i wzdychając z ulgą, zaczął sikać po kole.
– Matko jedyna, jak dobrze... Aaaa... Jakbym Boga za jajca złapał. –
Strumień bryznął parę razy i zanikł. Artiom uniósł brwi ze zdziwieniem: – I
już? Tak się chciało, myślałem, że wyleję ocean, a to już? – I nagle go
olśniło: – Kurwa! Odmroziłem pęcherz! – Obrócił się wokół własnej osi,
szukając sprawiedliwości. Myśl, że w jego organizmie, który nigdy jeszcze
go nie zawiódł, teraz coś nie funkcjonuje, bardzo go wkurzyła. Pęcherz
moczowy to w końcu nie beteer, nie da się naprawić. – Co za cholera!
Czeczeńskie świnie, szuje! o kurwa, jeszcze wam to przypomnę!
Na dworze już świtało, poranna mgła ścieliła się po ziemi. Dziesięć
metrów od transportera, grzejąc się przy małym ognisku, siedziała piechota,
paliła skrzynie po nabojach. Na ogniu stał kociołek, z którego unosił się
aromatyczny dym.
Artiom podszedł do ogniska, wciąż przeklinając ze złością. Plutonowy
piechoty, nie patrząc na niego, przesunął się na desce, robiąc mu miejsce.
Nikt więcej się nie ruszył, bezsenna zimna noc wszystkich wtrąciła w apatię.
– Co tak klniesz? – spytał plutonowy.
– Odmroziłem pęcherz.
– Aa... Zdarza się... – Plutonowy oszczędnie odłamał ze skrzyni jedną
deszczułkę, rzucił ją w ogień.
Artiom przysiadł koło niego, zdjął buty, postawił je bliżej ogniska. Mokra
skóra zaczęła parować. Ciepło od ogniska przyjemnie grzało przemarznięte
do kości ciało. Artiom wyciągnął nogi ku ognisku, poruszał palcami, ciesząc
się ogniem.
Kociołek buchnął parą w twarz. Od zapachów Artiomowi zakręciło się
w głowie, zaburczało w brzuchu. Przypomniał sobie, że ostatni raz jadł po
ludzku wczoraj rano. Od tej myśli poczuł ostry głód.
Wygłupiając się, jak w kreskówce pociągnął nosem, uśmiechnął się
błazeńsko:
– A co, chłopaki... Jak by tu dyplomatycznie spytać... Macie coś do żarcia?
Nikt się nie ożywił, nie uśmiechnął się. Ktoś, opierając się podbródkiem
o kolano, nie podnosząc głowy, odpowiedział:
– Wywar z głogu. Zaraz się zagotuje.
– To wszystko?
– Wszystko.
– Aa... A woda skąd?
– Z bagna.
– Przecież ona jest stęchła. Wrzuciliście chociaż tabletkę odkażającą?
– A po co? Trzeba ją cztery godziny trzymać. Zdechlibyśmy z głodu.
Tych tabletek, które dawali im w suchym prowiancie, nigdy prawie nie
używali. Tylko wtedy, kiedy był czas i dużo wody. Zazwyczaj pili surową
wodę – z kanałów, kałuż albo miejscowych rzeczek. Dziwne, ale choć
z każdym łykiem przyjmowali roczną normę chorobotwórczych mikrobów,
nikt nie chorował. Nie było na to czasu. Organizm w ekstremalnej sytuacji
skupia się tylko na jednym – przeżyć, i na żadne drobnostki typu duru
brzusznego nie zwraca po prostu uwagi. Puste żołądki przetrawiały zarazki
jak popcorn, wysysając z nich wszystko do ostatniej kalorii.
Mogli spać zimą w mokrych ubraniach na kamieniach, przez noc
przymarzając do nich włosami, i nikt nawet nie kaszlnął.
Choroby zaczną się potem, w domu. Strach wyjdzie w nocnych krzykach
i bezsenności, spadnie napięcie i wojna wylezie z nich w postaci czyraków,
wiecznego przeziębienia, depresji i czasowej impotencji, pół roku będą
jeszcze spluwać spalinami.
W kociołku zaczęło wrzeć, zabulgotało. Pietrowicz, czterdziestoletni
kontraktowiec zarządzający gotowaniem, zdjął go patykiem, parząc się przy
tym i strząsając ręce, postawił na ziemi i tym samym patykiem zamieszał.
– Gotowe. Dawajcie menażki.
Wyciągnęli menażki. Pietrowicz rozlał do nich mętną, pachnącą ciecz,
podał kociołek siedzącemu obok żołnierzykowi:
– Idź, przynieś jeszcze wody. I głogu.
Menażek było niewiele i puścili je w koło. Kiedy przyszła jego kolej,
Artiom ścisnął dłońmi gorącą okopconą menażkę, wciągnął upajający aromat
ciepłego jedzenia i pojmując, że jeśli natychmiast nie nasyci czymkolwiek
żołądka, to umrze, łyknął.
Gorący wywar przelał się ciepłem przez przełyk i spłynął ciężko do
żołądka. Artioma zamuliło – dla głodnego żołądka wywar okazał się o wiele
za mocny.
– Fuj, co za świństwo – przechylił menażkę, spojrzał na nią
z niedowierzaniem – a pachnie przyjemnie... – Znów powąchał, łyknął
jeszcze raz. – Nie, na pusty żołądek nie można tego pić, mdli. Zbyt mocne. –
Po gorącym napoju zachciało mu się strasznie jeść. Wstał. – Pójdę się
przejść. Może komuś zostało jeszcze coś do żarcia.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Piechota rzuciła się na menażki, chłeptała
wywar, przymykając oczy.
Artiom zszedł z pagórka. Koło rury również nie było nikogo, żołnierze
rozeszli się, zbili w grupy wokół krzaków, grzali się. Porzucony karabin
samotnie celował w niebo. Artiom rozejrzał się.
Po lewej z krzaków unosił się jeszcze jeden dymek. Na brzegu bagna
siedział strzelec i jeszcze ktoś, kto wydał się Artiomowi znajomy. Spojrzeli
na niego krzywo, odwrócili się niegościnnie – był tu zbędny. Na żarze stał
kociołek roztaczający ten sam zapach głogu.
– Cześć, chłopaki. Co gotujecie?
– Głóg.
– Woda z bagna?
– Aha.
– Jasne. A nie macie nic więcej do żarcia?
– Nie. – Strzelec wyciągnął zza cholewy brudną łyżkę z zaschniętymi
kawałkami kaszy albo gliny, pomieszał nią w kociołku, dając tym do
zrozumienia, że rozmowa się skończyła. Na powierzchni wywaru pokazały
się tłuste oka. Strzelec obejrzał pod światło parującą łyżkę, brudnymi palcami
zeskrobał z niej parę rozmoczonych grudek i wrzucił je do ust.
Wstawał jasny dzień. Na niebie pokazało się słońce, oświeciło dolinę.
w Ałchan-kale domy zabrzęczały pozostałymi w oknach szybami, błocko
w wesołych promykach słońca nabrało malowniczego wyglądu, pobłyskiwała
woda. w dole pstrzyła się pożółkła roślinność. Artiom przystanął na
wzniesieniu, obserwując wieś w dole. „Dobrze – pomyślał – świetnie. Tam
gdzieś są przecież Czeczeni. Gdzieś tam jest wojna, śmierć. Przyczaiła się,
suka, schowała w słoneczku. Czeka. Na nas czeka. Czeka, kiedy stracimy
czujność, a potem skoczy. Źle jej bez nas, bez naszej krwi, bez naszego życia.
Karmi się nami... A mnie chce się żreć”.
Patrząc na ten obraz, przypomniał sobie nagle, że kiedyś, jeszcze na tamtej
wojnie, widział człowieka idącego przez pole. Człowiek szedł sam, bez broni,
samotny. Było to takie niecodzienne – oni nigdy nie chodzili sami, wyłącznie
grupami i najlepiej pod osłoną transportera. A już tym bardziej przez pole,
gdzie ziemia pod nogami nabita była wszelkim wybuchającym cholerstwem.
Artiom patrzył wtedy na idącego człowieka i czekał: za chwilę, jeszcze
jeden krok – i wybuch, śmierć, ból. Zamarł, nie odrywając od niego wzroku,
patrzył na kroczącą postać, bojąc się przeoczyć moment wybuchu, ludzkiego
cierpienia. Nie mógł zapobiec tej śmierci, choćby nie wiem jak chciał, ale
odwrócić się obojętnie też nie mógł. Mógł tylko patrzeć i czekać.
Nie doczekał się – beteer skręcił za róg i Artiom stracił idącego z oczu.
Potem, już w cywilnym życiu – i po roku, i po dwóch – ten obraz śnił mu
się nie raz: w środku wojny człowiek idzie dokądś w swoich sprawach po
polu minowym. Samotna postać... I dziwna rzecz, ten obraz zawsze stawał
mu przed oczyma w czarnym kolorze. Wtedy było lato, słońce
z jasnoniebieskiego nieba zalewało zieloną ziemię, świat był pełen barw,
życia, światła, śpiewu ptaków, zapachu lasu i trawy. Ale on nie pamiętał tego
– ani soczyście zielonej trawy, ani błękitnego nieba, ani białego słońca –
tylko czarną postać na czarnym polu w czarnej Czeczenii. I czarne czekanie –
zaraz wybuchnie...
„Ciekawe, czy zapamiętam te kolory – pomyślał Artiom – czy w pamięci
znów zostaną tylko zimno, błoto i pustka w żołądku?” Nagle zrobiło mu się
smutno. Smutno przez ten piękny dzień, który spędzi, zdychając z głodu, na
śmierdzącym bagnie.
W zaroślach obudziły się kaczki, zakwakały, skoczyły do wody. „Ustrzelić
by tak jedną, ale byłoby śniadanie. Dowódca batalionu, kurwa, ani obiadu,
ani kolacji, ani śniadania nie dał. Dokładnie – śniadanie na obiad, obiad na
kolację, a kolacja przepadła w cholerę”.
Na pagórek wszedł Sitnikow, stanął obok Artioma, postał chwilę, krzywiąc
się w słońcu, obserwował wieś, osłaniając oczy. Potem zerwał gałązkę głogu,
strząsnął z niej wodę. Razem z kroplami na ziemię ciężko upadło kilka
dużych zamarzniętych jagód, wiszących w kiściach na gałęzi. Sitnikow
spojrzał na nie zamyślony, po czym powoli, jakby wstydząc się, że on, oficer,
też chce jeść, zaczął obrywać jagody po jednej i wrzucać do ust.
Artiom podszedł do niego, także zerwał z krzaka jagodę, ścisnął wargami.
Cierpki, słodkawy sok mrożonego głogu wypełnił mu usta. Był znacznie
smaczniejszy od mętnego wywaru. Artiom przełknął. Jagoda samotnie, miał
nawet wrażenie, że wręcz słyszalnie, wpadła do pustego żołądka, potoczyła
się między fałdami. Poczuł ją wyraźnie, jedyną w pustym żołądku, zimną,
niesamowicie smaczną, soczystą. Artiom zerwał drugą, trzecią, potem
zarzucił automat na ramię i zaczął rwać je garściami, nie zwracając uwagi na
zimne gałązki z długimi, ostrymi kolcami, łamał gałęzie, widział tylko te
jagody...
Po jakimś czasie dołączył do nich ktoś z piechoty. Najpierw jeden, potem
drugi. Potem cały pluton niepostrzeżenie przemieścił się od ogniska do
krzaków, rozciągnął się w dół pagórka.
Paśli się jak łosie, zrywając jagody z gałęzi wargami, prychając
i odsuwając porwaną ubiegłoroczną pajęczynę ruchem głowy. Nie byli już
żołnierzami, zapomnieli o wojnie, ich automaty leżały na ziemi, byli bardzo
głodni, rwali wargami te zimne, dobre owoce, przechodząc z jednego
pastwiska na drugie, zostawiając po sobie puste, ogołocone gałązki, czuli, jak
wypełniają się ich żołądki, jak po martwej nocy w ich ciała razem z jagodami
wlewa się życie, jak grzeje się i przyspiesza krew w żyłach.
Ich zęby poczerniały, kwas szczypał języki, ale rwali i rwali głóg, spiesząc
się, bojąc, że nie zdążą zjeść wszystkiego, że coś im przeszkodzi, łykali
owoce w całości, bez przeżuwania – i tak jest tego mało, nie nasycisz się.
Długo tak się paśli, dopóki nie ogołocili wszystkiego. Potem, zmęczeni,
znów zebrali się wokół ogniska, zapalili w milczeniu, trawiąc to
niskokaloryczne pożywienie.
Nad ich głowami przeleciała kaczka z głośnym furkotem skrzydeł. Nisko,
dziesięć metrów nad nimi. Artiom zerwał automat, chciał wystrzelić, ale
zaplątał się w pasku. Kiedy się odplątał, kaczka już odleciała.
– Cholera! Uciekła! Suka!
– Nie męcz się, i tak byś nie trafił. – Pietrowicz pogładził wąsy, zmrużył
się chytrze. Jego twarz nabrała wyrazu myśliwego opowiadającego bajki. –
Ja wczoraj też strzelałem. Tak samo leciały, nisko, nawet jeszcze niżej niż ta.
– Pokazał ręką, jak leciały kaczki. – Cały magazynek wystrzelałem. Ni czorta
nie trafiłem. Wyglądają na tłuste, ale jak strzelasz – samo pierze. Gdyby tak
śrutem, to co innego.
– Tak, nie najgorzej byłoby teraz skubnąć kaczkę. Jesteśmy tu już dobę.
Bez jedzenia, bez wody... Kiedy nas zmienią? – Igor spojrzał pytająco na
Artioma. – Rozmawiałeś ze sztabem? Co mówi dowódca batalionu?
– Nic nie mówi. Może zmienią nas do wieczora. Chociaż jak pomyślisz
o tej nocy... Wątpię. Prędzej jutro rano.
– Oho... Znaczy, jeszcze doba tutaj. Przysłałby chociaż wody...
W powietrzu znów coś zafurkotało. w pierwszej chwili Artiom szarpnął
automat: „Kaczka!”, ale zaraz zrozumiał, że się myli. Wysoko na niebie
zafurkotał pocisk dużego kalibru, poleciał w stronę Ałchan-kały. Wszyscy
odruchowo zadarli głowy, spojrzeli w niebo, nasłuchując, a kiedy furkot
ucichł, obrócili się w stronę wioski. Przez dwie sekundy było cicho, potem
pierwszy z brzegu biały domek spuchł, nadął się od środka i znikł
w ogromnym wybuchu, rozleciał się na boki, belki sufitowe zakreśliły salto
w powietrzu. Chwilę później doleciał do nich dźwięk wybuchu, z rykiem
przeszedł przez bagno, a po sekundzie zza lasu, stamtąd gdzie stał pułk,
rozległ się opóźniony wystrzał.
– Oho! Prosto do celu.
– Sauki... Niezłe, cholera. Jeden pocisk, i nie ma domu...
– No, zaczęło się, teraz nas na pewno nie zmienią...
Rozpoczął się silny ostrzał. Pociski sypały się jeden za drugim. z tyłu, zza
lasu i z prawej, gdzieś z gór, waliły sauki – artyleria samobieżna. Tam,
w górach, zawyły Grad – wyrzutnie pocisków rakietowych, salwa przykryła
Ałchan-kałę dywanem. Na lewo od pagórka odezwała się bateria moździerzy.
Pracowały gdzieś całkiem blisko, wystrzały ich granatów wyróżniały się na
tle całej kanonady, ziemia za każdym razem drżała.
Ałchan-kała przestała istnieć. Znikła ze skarpy, jak nieudane miasto
z klocków zrzucone ze stołu przez dziecko. w miejscu wioski kłębiły się
tumany kurzu, ziemia wzlatywała i spadała, w powietrzu fruwały dachy,
deski, ściany... Powietrze drżało, czuło się wręcz, jak przecina je metal.
Żelaza było tyle, że przestrzeń zagęściła się, każdy odłamek przelatujący
przez wieś, wprawiając w ruch kolejne cząstki powietrza, zostawiał na twarzy
ciepły ślad. Wybuchy i wystrzały przeszły w jeden huk, wypełniając eter
ciężką gęstością, dodając mu masę, wciskając głowy w ramiona.
Oni stali, bez słowa patrzyli na ostrzał. w takich chwilach, kiedy domy,
przewracając się w tonach wyrzuconej w powietrze ziemi, rozrywają się na
szczapki i zostawiają po sobie kratery wielkości małego jeziorka, a ziemia
w promieniu trzech kilometrów drży od uderzeń ciężkich pocisków –
w takich chwilach szczególnie wyraźnie czuje się słabość ciała człowieka,
miękkość jego kości, tkanek, bezbronność w obliczu metalu. Boże ty mój,
przecież całe to piekło rozpętano nie po to, żeby przepołowić Ziemię, tylko
po to, żeby zabić ludzi! Jestem taki słaby, w żaden sposób nie mogę się
przeciwstawić tej lawinie, z łatwością roztrzaskującej w drzazgi całą wieś!
Tak łatwo mnie zabić! Ta myśl paraliżuje, odbiera mowę...
– Zaraz uderzą, pedały...
Ocknęli się, skoczyli, rozbiegli na pozycje. Nad bagnem znów przeciągle
i przerażająco zawyli „Do boju!” Artiom rzucił się do beteera, chwycił
radiostację, pobiegł do Sitnikowa.
Znalazł go koło wczorajszej belki. Leżał oparty o nią łokciami
i obserwował Ałchan-kałę przez lornetkę. Obok niego palił Wientus. Obaj
byli napięci, ale nie zdenerwowani. Sitnikow nie obrócił się, powiedział
tylko:
– Wywołaj dowódcę batalionu.
Artiom wywołał Pioniera. Odpowiedział znów Sabbit.
– Pionier na linii. Podaję słuchawkę głównemu.
Odezwał się dowódca batalionu.
– Poker, tu główny. Jest tak. Zostajecie na miejscu. Obserwujecie. Jeżeli
Czeczeni pójdą na was, będziecie korygować ogień. Pod wieczór przyjadę.
Jak zrozumiałeś? Odbiór.
– Zrozumiałem, zrozumiałem. – Artiom zdjął słuchawki. Sitnikow patrzył
na niego wyczekująco. – Zostajemy tutaj, wyglądamy Czeczaków.
Ostrzał trwał jeszcze około godziny, potem stopniowo ucichł. Teraz sauki
biły po jednej, pojedyncze pociski co minuta-dwie spadały na wioskę. Kurz
osiadł, zza gęstych kłębów wyszły domki. Artiom zdziwił się – przez godzinę
taka młócka, spodziewał się zobaczyć pustynię pokrytą kraterami, a tu
wioska praktycznie bez szwanku. w każdym razie na pierwszy rzut oka,
chociaż nie można być pewnym. Ile razy dali się tak oszukać z noclegiem –
patrzysz, dom zdaje się cały, a jak wejdziesz na podwórze, okazuje się, że
stoi tylko jedna ściana.
Zniszczenia widać było tylko na prawym skraju wsi – tu Ałchan-kałę
mocno przetrzepało. Widocznie tylko ten kawałek ostrzeliwali. Zdaje się, że
stacjonował tam Basajew ze swoimi. Wprost naprzeciwko nich. Jeżeli ruszy,
to oni go będą gościć.
Ukryli się, w swoich jamkach zlali się w jedno z ziemią, zrównali się z nią,
obserwując wioskę przez lufy automatów, kręcili się, szukali wygodnej
pozycji do walki, wcześniej oznaczając punkty orientacyjne, zalegli na długo,
zamilkli, nie wydając swych pozycji nawet głośniejszym oddechem, ucichli
w oczekiwaniu na Czeczenów.

Dowódca batalionu przyjechał o zmroku, kiedy zaczynała się ich druga noc
na tych błotach. Jego beteer i trzy samochody siódemki hałaśliwie zajechały
na pagórek i zatrzymały się, nie próbując nawet się maskować.
Dowódca siedział na czołowym transporterze, górował nad nimi jak Mont
Blanc, w zwykłej dla siebie pozie królowej – ręka oparta o kolano,
odstawiony łokieć, tułów lekko nachylony do przodu. Orle spojrzenie.
Efektowna natowska kamizelka kuloodporna. Mundur nieskalany błotem.
Mężczyzna-orzeł.
– O, przyjechał w końcu. Spójrz tylko na niego! Królowa, kurwa. Jak na
paradzie, jeszcze orkiestry brakuje. Żeby nie tylko w Ałchan-kale, ale
i w całej Iczkerii wiedzieli, że dowódca batalionu zawitał... Głupi Chuj!
Dowódcy nie lubiano w batalionie. Upadlał żołnierzy, rozmawiał z nimi
wyniośle i za pomocą pięści, uważając ich za mięso armatnie, alkoholików
i debili. „Głupi chuj” było jego ulubionym wyrażeniem. Nigdy nie zwracał
się inaczej do swojej piechoty. „Ej, ty! Głupi chuju! Dawaj no tu, biegiem!” I
w mordę – masz! Żołnierze odpłacali mu powszechną nienawiścią i ta ksywa,
Głupi Chuj, przylgnęła do niego na wieczność.
Siódemka zaczęła wykręcać na pagórku, zajmować pozycje. Dowódca
batalionu krótko pomówił o czymś z Sitnikowem, odwrócił się i poszedł
w stronę piechoty, jego kwadratowa, przyciężkawa figura znikła w zaroślach.
Sitnikow skierował się do swojego wozu.
Artiom i Wientus podnieśli się, poczekali na niego. Mijając ich w biegu,
rzucił:
– Już, zbierajcie się, jedziemy do domu, zmieniają nas. – Zaczął
zdejmować z transportera trzmiele. – Bierzcie wszystko, ten transporter tu
zostaje, pojedziemy beteerem dowódcy.
Przenieśli wszystkie rzeczy. Na transporterze już siedziało dwóch
zwiadowców towarzyszących dowódcy batalionu we wszystkich wyjazdach –
Denis i Antocha. Zarazili się jego wyniosłością jak gruźlicą, nie pomogli
wrzucić trzmieli na transporter, nie podali ręki. Nudzili się tylko i palili,
czekając na bossa, patrzyli na bagno.
Dowódca przyszedł po kilku minutach, skoczył na beteer, spuścił nogi do
luku dowodzącego:
– Jedziemy.
Beteer ruszył, zjechał z pagórka. Za nim, łamiąc zarośla, opuszczały
pozycje pojazdy dziewiątki, skręcały w koleinę, do domu. Ich miejsca
zajmowała już siódemka.
Dowódca batalionu nie zamierzał czekać na piechotę:
– Obroty, obroty! Dodaj gazu.
Transporter ruszył szybciej. Poczuli pęd wiatru. Artioma od razu przeszedł
dreszcz – zbyt zimno było przez tę dobę, kapota była zbyt wilgotna, zbyt
pusty żołądek. Ale nastrój miał lepszy. w końcu odjeżdżają z tego
przeklętego bagna, w końcu jadą do domu. I chociaż za dom służyła im
wilgotna, wiecznie pełna błota ziemianka, to mieli tam piec, tam stał batalion,
tam nie czeka się w nocy na cios w plecy z lasu. Tam można wypocząć,
wysuszyć buty i pojeść przaśnej, niedogotowanej, niedosolonej, przepysznej
gorącej kaszy. Tam będzie można zrzucić w końcu kamizelkę i wyprostować
grzbiet. Tam można spać na pryczy! Nie na ziemi w deszczu, nie
w lodowatym beteerze, tylko na pryczy w śpiworze! Co to za rozkosz!
Trzeba to poczuć na własnej skórze, na własnym przeziębionym pęcherzu
i odgniecionych w transporterze ramionach. Tam już się urządzili, już drugi
tydzień stacjonują w jednym miejscu i udało im się zorganizować swój mały
byt. Drugi tydzień w spokoju, jak to dużo, nierealnie dużo dla żołnierza...
Ich beteer przejechał przez lasek, ominął ogromną kałużę, na środku
której, jak wyspa, sterczał traktor, po samą kabinę zanurzony w wodzie.
Artiom siedział oparty plecami o wieżyczkę, nogi wyciągnął na silnik,
bezmyślnie patrzył na odchodzące w przeszłość bagno. Za nim, na
wieżyczce, ulokował się Wientus. Butem obcierał szyję Artioma, ale ten się
nie przesunął, nie ruszył.
Nie myślał o niczym. w ostatnim czasie wypracował w sobie tę
umiejętność – nie myśleć o niczym.
Zauważył to przypadkiem, spojrzawszy kiedyś w oczy żołnierzy
trzęsących się na transporterze. Poraził go wtedy ich wzrok – nieskupiony na
niczym, niewyławiający z otoczenia żadnych szczegółów, przepuszczający
wszystko bez filtrowania. Całkowicie pusty. I jednocześnie niesamowicie
pełny – w oczach żołnierza można wyczytać wszystkie prawdy świata, są
skierowane do wewnątrz, wszystko rozumieją, wszystko dla nich jest jasne
i wszystko tak obojętne, że napawa to lękiem. Chce się nim wstrząsnąć,
otrzeźwić: „Facet, obudź się, ocknij!” Uderzy w twarz, nie musnąwszy
wzrokiem, nie powie ani słowa i znów się odwróci, ściskając automat,
wiecznie w stanie oczekiwania, widząc i słysząc wszystko, ale niczego nie
analizując, aktywizując się jedynie w razie wybuchu lub gwizdu pocisku.
Martwe oczy filozofa, nie patrzą, są po prostu otwarte i wylewa się z nich
na świat prawda.
Majaczą pierwsze domy Ałchan-jurtu. Ich pagórek, na którym spędzili
jeden z niekończących się dni wojny, został z tyłu po lewej.
Do diabła, jak długa potrafi być doba! Wszystkiego jedną dobę, może
trochę więcej, spędzili na tym bagnie, ale ta doba przesłoniła pół życia, tak
była długa, nie do zniesienia nieskończona. Trudno było sobie teraz
przypomnieć, jak było dawniej, w tamtym, cywilnym życiu – tamto życie
zalało, zatarło błoto, które według tego samego niezrozumiałego prawa logiki
nagle stało się bardzo ważne, tak ważne, zdawało się, że wszystko, co
najważniejsze, wydarzyło się tutaj, na tym bagnie, na którym spędził pół
życia, minuty rozciągając w lata, wypełniając tymi minutami pamięć,
zasłaniając nimi wszystko, co nieistotne, nieistniejące.
Z lasku skrywającego pagórek wyleciał pocisk, bezgłośnie zakreślił
czerwoną linię niewysoko nad nimi i przepadł w lesie. Wszyscy patrzyli za
nim z zadartymi głowami, potem obejrzeli się, rozmyślając, cóż to miało
znaczyć.
– Piechota się wygłupia?
– Półgłówki, jeszcze się nie nastrzelali.
Strzelano mniej więcej z tego miejsca, gdzie powinien stać jeden
z pojazdów siódemki. „Z nudów celują do wron” – doszedł do wniosku
Artiom. Złożył dłonie i wrzasnął w stronę lasku:
– Ej, piechota! Niezły cel, swoich ranicie!
Wtedy z lasku wyleciał pocisk, znacznie niżej, zaświstał tuż nad ich
głowami.
Natychmiast przypadli do transportera. Ruch był instynktowny – rzucić
się, skulić, mózg włączył się trochę później.
– Kurwa, to w nas!
– Czeczaki!
– Snajper, kurwa!
Ciało, po sam móżdżek, ogarnia gorąco. Zimno, które męczyło ich przez
całą dobę, natychmiast mija, oblewa ich pot, robi się gorąco i mokro jak
w saunie. Strach!
Automat z ramienia! Szybciej! Denis zeskoczył, przypadł do wierzchu
transportera, nie da się zejść niżej. Za plecami twarda wieżyczka. Łopatki
czują jej twardość – kula przebije klatkę piersiową, uderzy o wieżyczkę,
rykoszetem podziurawi płuca, serce rozszarpie się na odłamkach żeber. Ale
Denis nie może już zejść niżej, głowa i ramiona odsłonięte są do podbródka.
Bezpiecznik, bezpiecznik, draństwo!
Denis już wali ze swojego karabinu snajperskiego w lasek. Strzela na
wyczucie, nie celując, jego naboje lecą znacznie wyżej od miejsca, z którego
strzelał tamten. Wystrzelał cały magazynek w parę sekund, głucho naciska na
spust. Potem dociera to do niego, odwraca się, wyciąga rękę:
– Automat, dajcie automat! Weźcie od kierowcy! Mam w magazynku
tylko dziesięć nabojów!
W końcu udaje się przełożyć bezpiecznik. Pierwsza seria – jak orgazm,
jednocześnie ze strzałami jęk ulgi. Tam, tam, tam jest, kurwa! Bierz niżej.
Beteer podskakuje, trzęsie... Jeszcze seria! Zaraz Denisowi odstrzelę łeb,
trzeba podnieść lufę!
– Denis, schowaj głowę!
Automat Artioma trzęsie się nad uchem Denisa, płomień wystrzałów
prawie liże go w potylicę, kule latają centymetr-dwa od jego głowy.
„Odstrzelę, odstrzelę mu głowę!” Po prawej nad uchem grzmi automat
Wientusa, rozgrzane łuski spadają na głowę, skaczą po ramionach. Ciała leżą
jedno na drugim, rozciągnięte na transporterze, wszyscy walą bez ładu
i składu, z jedną myślą – zgnieść go ołowiem, zasypać, zadławić gada, zabić
najpierw, inaczej on zabije mnie, kurwa!
– Co? Co się dzieje? Co?
Artiom obraca się, widzi za plecami na wpół leżącego na transporterze
dowódcę batalionu.
– Czeczaki! Snajper! Tam! Na prawo od traktora, tam gdzie
stacjonowaliśmy! Tam zostali nasi!
Dowódca batalionu, wbrew oczekiwaniom, nie zawraca maszyny:
– Gazu, do kurwy nędzy, gazu! w krzaki!
Szofer ostro skręca na lewo, dodaje gazu. Beteer skacze w krzaki, Artiom
zdążył schować się za wieżyczkę, z góry leci na niego Wientus. Twarde
gałęzie uderzają w transporter, zrywają przywiązaną z boku skrzynię
z piaskiem, chłostają plecy, ręce, zdzierają skórę z palców. A z lasku wciąż
lecą i lecą kule, przelatują nad transporterem, z prawej, z lewej, głucho
uderzają w drzewa, łamią gałęzie, rysują pojazd. Antocha jęczy, kuli się
i spada z burty w dół, gdzieś pod koła.
– Towarzyszu kapitanie! Towarzyszu kapitanie! – Artiom szturcha
dowódcę batalionu lufą w bok. – Straciliśmy jednego!
– Kogo?
– Antochę, zwiadowcę!
– Ranny?
– Nie wiem? Na pewno! Złapał się za brzuch, spadł z wozu!
Dowódca i teraz nie rozkazuje stanąć. Gazu, gazu! Beteer pędzi przez
zarośla, znów trafia na koleinę, leci przez dwieście metrów i zatrzymuje się
za stodołą, na obrzeżach Ałchan-jurtu.
Wyszli, uciekli spod ognia!
Ale z tyłu, gdzie za nimi jechały maszyny dziewiątki i gdzie spadł ranny
Antocha, rozgorzała walka – szczękanie automatów nasila się.
Wszyscy zeskakują z beteera, obiegają stodołę, przysiadają, patrzą
w stronę miejsca walki.
Krótka narada.
– Sitnikow! Bierzesz dwóch. Obchodzisz wioskę z prawej. Ty – dowódca
batalionu dotyka Denisa palcem – ze mną, przez wieś.
Mija pierwsza fala paniki, zastępuje ją ciężka świadomość mającej
nastąpić walki. Zjawia się niepewność, ale strach znika. Wszyscy
poważnieją, ruszają się szybko, w milczeniu, bez rozmów, rozumiejąc w lot,
czego się od nich oczekuje.
Artiom, Wientus i Sitnikow biegną wzdłuż stodoły na obrzeża, dowódca
batalionu z Denisem w kierunku domów. Zdążyli przebiec dziesięć kroków,
kiedy nad ich głowami rozlega się krótki ostry świst.
Sitnikow przyklęka na jedno kolano, Artiom pada na brzuch, przez głowę
przebiega idiotyczna myśl – byle nie paść w krowi placek. Obaj oglądają się,
odprowadzając świst wzrokiem. w miejsce, w którym dopiero co się
naradzali, uderza pocisk, rozrywa się z hukiem. w powietrze leci tłuste błoto.
– Ja pierdolę! On nas widzi. Ej, szofer, schowaj beteer za stodołę, bo go
spalą!
Wychylony z luku kierowca daje nura, wycofuje pojazd za stodołę. Artiom
odwraca się do Sitnikowa. Ten już przełazi przez płot, mucha zwisa mu na
plecach, obija się o kamizelkę. Artiom podnosi się, idzie za nim. Kamizelka
i radiostacja plączą się, ciążą ku ziemi, uciskają ramiona. Trudno tak biec –
wpół zgięty, na plecach trzydzieści kilogramów, kręgosłup łupie, nogi
zaczynają boleć, ciało robi się mało zwrotne.
Nie zostawać w tyle, nie zostawać w tyle! Przed oczyma cały czas plecy
Sitnikowa, mucha huśta się w takt kroków.
Dobiegają do domu, przysiadają za rogiem, wyglądają ostrożnie. Zaraz za
domem trakt, za nim lasek. Sitnikow nagle podnosi się, przebiega drogę.
Artiom zajmuje jego miejsce, czeka, aż ten dobiegnie do drzew i go osłoni,
po czym pędzi jego śladem i osłania Wientusa.
W lasku trwa walka, trochę dalej. Nie widać przez drzewa, ale sądząc po
odgłosach, najwyżej dwieście metrów od nich. Przebiegają tę odległość
w krótkich odcinkach, osłaniając się nawzajem. Bez słowa, wzrok wytężony,
uszy w szpic. z rzadka tylko Sitnikow obraca się i pyta: „Gdzie Żeńka?”
Artiom też się ogląda: „Wientus? Gdzie jesteś?” „Tutaj!” – Wientus, łamiąc
krzaki, toczy się za nimi, oczy wybałuszone, oddech ciężki, automat i mucha
wloką się po ziemi. Podbiega, pada ciężko na błotnisty mech: „Tu jestem...”

Piechota leżała na niewielkiej polanie, odgrodzonej od wioski niewysokim,


sięgającym kolan nasypem ziemnym z wrośniętą w niego palisadą
z kolczastych krzewów. Za nim była droga, a za nią, około trzydziestu
metrów dalej, zaczynały się już pierwsze domy. Tutaj walka przycichła,
strzelanina przeniosła się na prawo, dalej, tam gdzie był ich pagórek i gdzie
została siódemka. Żołnierze rozlokowali się wzdłuż nasypu i obserwowali
wioskę. Dwa transportery zastygły w zaroślach na prawej flance, poruszając
lekko wieżyczkami.
Sitnikow przeczołgał się wzdłuż ostrogu, szarpnął najbliżej leżącego
żołnierza za nogę:
– Gdzie dowódca plutonu?
Tamten wskazał ręką: „Tam”.
Dowódca plutonu leżał pośrodku nasypu na plecach, kurzył papierosa,
wpatrzony w nisko wiszące niebo. Artiom i Sitnikow podczołgali się do
niego, położyli się obok.
– Co się tu u was dzieje, Sasza, gdzie Czeczaki?
– Gdzieś tutaj, w tych domach. – Dowódca plutonu nie obrócił się, wciąż
wpatrzony w szare chmury. – Coś na razie ucichli. Może będziemy się
powoli wycofywać? Dopóki nie strzelają.
Sitnikow nic nie odpowiedział, podpełzł do płotu, obserwował wieś.
Artiom położył się obok niego.
W wiosce było cicho, żadnego ruchu. Puste gliniane domy, podziurawione
seriami z automatów, nie ujawniały żadnych oznak życia.
Sitnikow obrócił się na bok, podniósł na łokciach:
– Tak, Sasza...
Nie dokończył. Na podwórzu, wprost przed nimi, zaterkotał automat, seria
poszła nad ramionami Sitnikowa, wyrwała ziemię spod jego łokcia. Wcisnął
głowę w ramiona, klnąc, stoczył się z nasypu. z prawej dołączyła jeszcze
jedna seria, przeszła przez polanę, po piechocie – widać było, jak kule
wgryzały się w trawę między rozciągniętymi postaciami – i do lasu.
Artiom miał wrażenie, że kątem oka zdążył dostrzec iskrę w oknie jednego
z domów, a potem przebiegający z izby do izby cień. Krzyknął, wskazując
ręką:
– Tam jest, towarzyszu kapitanie, w tym oknie!
– Gdzie? w którym? – Sitnikow spojrzał na Artioma, zdejmując muchę
przez głowę. – No, w którym?
Jednak okno znów było puste, dom znów zamarł, ani drgnął, a Artiom nie
był już pewien, czy Czeczak był właśnie tam. Serie zjawiły się jakby znikąd,
nagle przeszły nad nasypem i znikły. I już. Nie udało się ich namierzyć – nie
było widać wystrzałów, a na słuch nie dało się określić – zgubiły się gdzieś
w opłotkach.
Artiom wpatrywał się w wioskę, ale jego niepewność tylko od tego rosła.
Teraz nie był już nawet pewien, czy Czeczen w ogóle tam był. Może i był,
a może mu się zdawało.
– No, w którym?
– A czort wie, towarzyszu kapitanie... Chyba w tym...
Sitnikow spojrzał na okno, podniósł muchę.
– Na pewno w tym?
Artiom nie odpowiedział. Wtedy Sitnikow odłożył muchę – szkoda ją
tracić na próżno – i pociągnął po oknie z automatu. Seria wybiła linię
w glinianej ścianie, wyrwała drewniany parapet, który zatańczył w powietrzu,
i ucichła w otworze okna.
I wtedy Artiomowi znów wydało się, że w domu ktoś jest.
– Tam jest, kurwa! – Nie wahając się już, uniósł automat, wycelował
i strzelił w okno. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Zaraz po nim załomotał
Sitnikow, a potem odezwała się cała piechota.
Najpierw Artiom strzelał, celując, ale ręce po długim biegu drżały, nie
mogły utrzymać automatu, lufa opadała, kule leciały raz poniżej, raz powyżej
okna, więc zaczął walić bez przerwy, długimi seriami, nie celując.
Magazynek szybko się opróżnił. Artiom odczepił go, sięgnął po nowy,
pełny. Okazało się, że ten naładowany jest pociskami smugowymi. Widział,
jak wlatywały przez ciemne okno i rykoszetowały wewnątrz domu, trafiały
na coś twardego przy przeciwległej ścianie, z iskrzeniem i brzęczeniem latały
po za ciasnej dla nich izbie.
Dom ginął w ich ogniu, drżał, kłęby pyłu i suchej gliny wzbijane ze ścian
sypały się kaskadą ku jego podstawie, ziemia kipiała wokół fundamentu,
wzlatywała kępami trawy.
Piechota się rozkręcała.
Ktoś strzelał już z kolana, ktoś walił po sąsiednich domach. Żołnierzy
ogarnęło szczególne, upajające uczucie, jakie zdarza się tylko podczas
niewątpliwie wygranej bitwy, przy widocznej przewadze, kiedy przeciwnik
niczym już nie może odpowiedzieć na twój ogień. Nie ma strachu,
przechodzi, wiesz, że jesteś lepszy od wroga. To upaja, wzbudza podniecenie
i radosną, chłodną złość, pragniesz zemścić się do ostatka za swój lęk,
bezmyślnie kropiąc na prawo i lewo.
Sitnikow chwycił muchę, podniósł się na jedno kolano i strzelił w okno.
Granat jak ognisty punkt wszedł w nie i wybuchł głośno w zamkniętym
pomieszczeniu, oświetlając dom błyskawicą eksplozji. Na zewnątrz
wyleciały śmieci, wyrósł kłąb szarego dymu.
Wystrzał ogłuszył Artioma. Sitnikow tak nieszczęśliwie odwrócił muchę,
że strumień gazów uderzył Artioma w potylicę. Zadźwięczało mu w głowie,
przestał cokolwiek słyszeć, wyziewy drapały w gardle, wywołując wymioty.
Sturlał się z nasypu, ścisnął nos dwoma palcami i zaczął przetykać uszy,
połykać ślinę.
Ktoś potrząsnął go za ramię:
– Jesteś ranny? – Głos był ledwo słyszalny, ktoś chyba krzyczał, choć po
intonacji można było sądzić, że pytał.
– Nie, ogłuszyło trochę! Zaraz przejdzie! – wrzasnął Artiom
w odpowiedzi. Zdziwił go własny głos – głuchy, jakby w beczce, słyszany
nie wewnętrznym uchem, lecz z zewnątrz. Znów przetkał uszy, potrząsnął
głową. Dzwonienie ucichło trochę, ale gęsta, przeszkadzająca myśleć wata
w mózgu została.
Obok niego pojawił się dowódca batalionu. Leżał na nasypie
i z wściekłością ostrzeliwał wioskę, celując dokładnie w jeden punkt i coś
dogadując. Artiom podczołgał się do niego, położył się obok, próbował
dojrzeć, w kogo celuje. Nie widząc niczego oprócz tych samych pustych
domów, zaczął strzelać w tym kierunku co dowódca.
Słysząc Artioma, dowódca batalionu oderwał się od automatu i trącił go
łokciem:
– No, wezwij mi transporter.
– Co?
– Transporter wezwij, głupi chuju!
Oba beteery odpowiedziały natychmiast:
– Pionier, tu transporter sto osiemdziesiąt pięć. Odbiór.
– Pionier, tu sto osiemdziesiąt dwa. Odbiór.
– Towarzyszu kapitanie, transporter. – Artiom podał dowódcy słuchawki
i nadajnik.
– Transporter, transporter, tu główny. – Dowódca przycisnął jedną
słuchawkę do ucha. – A więc tak: Teraz ostrzelajcie wioskę. Najpierw domy
przed nami. I weźcie trochę na lewo, do tego miejsca, gdzie dom z cegły –
wskazał ręką stojący w oddaleniu dom, jakby w beteerach mogli go widzieć –
potem wyjedźcie, osłaniajcie nas. Zaczynamy odwrót. Wszystko. Do dzieła!
Oddał słuchawki Artiomowi, rozkazał:
– Przekaż dalej, zaczynamy odwrót. Krótkimi skokami – jeden biegnie,
drugi osłania. I przyprowadź do mnie Sitnikowa.
Sitnikow leżał dziesięć metrów na prawo. Artiom podczołgał się do niego,
po drodze pociągając dwóch żołnierzy za nogawki: „Wycofujemy się!”
– Towarzyszu kapitanie, do dowódcy batalionu! Wycofujemy się. – Potem
odwrócił się do leżącego obok z twarzą przy ziemi strzelca i wrzasnął do
niego również: – Odwrót! Skokami pojedynczo! Podaj dalej! Słyszysz?
Kaemista podniósł głowę, spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc, i znów
przypadł twarzą do ziemi. Jego karabin maszynowy stał obok bezczynnie,
przez cały ten czas ani razu, zdaje się, nie wystrzelił. „Odbiło chłopakowi” –
pomyślał Artiom i potrząsnął nim:
– Ej, czemu nie strzelasz, co? Słyszysz mnie? Czemu nie strzelasz, mówię!
Ranny czy co?
Kaemista znów podniósł głowę, spojrzał na Artioma obojętnymi na
wszystko, pustymi oczyma. „Nie, nie ranny” – zrozumiał Artiom. Znał ten
tępy, obojętny wzrok – chłopak się załamał, nie wytrzymał bagna. Zdarza się.
Dopiero co wydawał się normalny, patrzysz – a już ledwo nogi wlecze, rusza
się jak lunatyk, ze zwieszoną głową, jakby nie miał siły trzymać jej prosto,
z nosa wiecznie wiszą gile. Wojna go złamała. I bardzo szybko – w dzień,
dwa – taki człowiek całkiem się poddaje, niczemu się nie opiera, apatycznie
przyjmuje wszystko, jak leci. Można go bić, kopać, szarpać kombinerkami,
odcinać palce – i tak się nie obudzi, nie przyspieszy tempa, nic nie powie.
Wyleczyć to można tylko snem, odpoczynkiem i żarciem.
Artiom znów potrząsnął strzelca za ramię, próbując go rozruszać:
– Słyszysz mnie? Dlaczego nie strzelasz, co?
Kaemista milczał długo, po czym powiedział niepewnie:
– Nabojów mało...
Artiom nagle poczuł szaloną złość.
– Ty gnoju, po coś tu przyjechał, walczyć czy chujem w szklance mieszać!
Półprzytomny! Na cholerę tu jesteś potrzebny ze swoim karabinem! Co?
Nabojów ma mało! Kisić je będziesz, do domu zawieziesz, tak? Na co je
oszczędzać, nie widzisz, wojna się zaczęła! No, dawaj go tutaj!
Artiom sięgnął przez niego i chwycił karabin maszynowy, wetknął
podpórkę w ziemię i w jednej długiej serii przez wieś wystrzelał pół taśmy.
Potem ze złością pchnął kaem w szeroką, ale zapadniętą pierś:
– Masz, trzymaj! Wycofuj się! I wymiataj z tego w pizdu, masz w końcu
karabin maszynowy, potęgę! No to zatkaj im tym gardła, do kurwy nędzy!
Kaemista w milczeniu wziął broń i wciąż nie strzelając, powłócząc
zamkiem karabinu po ziemi, poczołgał się w kierunku lasu. Artiom wściekł
się już na całego, chciał go walnąć w dupę, ale potem machnął ręką:
półgłówek.
Piechota na prawym skraju polany ruszyła, zaczęła się wycofywać.
Żołnierze podnosili się jeden za drugim, przebiegali pięć-siedem metrów
i padali. Po nich ruszali następni.
Beteery ożyły w zaroślach, zaryczały silniki, wyrzucając w powietrze
kłęby spalin, wypełzły na trakt i zatrzymały się między ich pozycjami
a wioską. Wieżyczki odwróciły się w stronę domów, zamarły na sekundę,
podrygując lekko trąbami luf, węsząc przeciwnika, a po sekundzie nagle
jednocześnie się odezwały.
Artiom nigdy wcześniej nie miał okazji widzieć z bliska wukaemu w akcji.
Efekt był oszałamiający. Potężny czternastomilimetrowy grom zagłuszył
wszystko wokół, znów zatkało mu uszy. Uderzenie hałasu było tak silne, że
poczuł je na ciele przez płyty kamizelki. Snopy ognia z luf oświetliły
migotliwie polanę, pociski wwiercały się w domy, przebijały ściany
i rozrywały się w środku, patroszyły kuchnie, przewracały drzewa.
w mgnieniu oka na wieś spadła taka ilość metalu z tak niesamowitą energią
kinetyczną, że natychmiast zginęła, rozniesiona pociskami, rozerwana na
strzępy.
Artiom znów poczuł się nieswojo, znów ogarnęło go to samo uczucie,
które towarzyszyło mu podczas ostrzału Ałchan-kały saukami. Za każdym
razem, kiedy w użyciu był duży kaliber, nieważne, swój czy wroga, czuł
mroźny niepokój w środku. To nie był strach, choć on także bywa zimny. To
inne uczucie, jakieś zwierzęce, odciśnięte w pamięci genetycznej przodków.
Na pewno tak samo z przerażeniem zamiera suseł, słysząc ryk lwa i czując
moc jego głosu w kołysaniu się ziemi.
Artiom przecież również zabijał albo przynajmniej chciał zabijać tych
ludzi, którzy do niego strzelali, ale jego zabijanie było inne, małe, dające się
kontrolować. Śmierć, którą powodował on, nie była potworna – równiutka
dziurka w ciele i już. Jego śmierć była sprawiedliwa – dawała szansę
schowania się przed kulą, ukrycia się przed nią za ścianą, tak jak on nieraz
chował się przed kulą. Przed wukaemem 14,5 milimetra z wieży beteera nie
dało się schować, ten kaliber dosięgał ofiarę wszędzie, przebijał ściany na
wylot i zabijał, zadawał straszną śmierć, z rykiem, odrywając głowy,
rozpruwając ciała, zrywając mięso i zostawiając w kurtkach same kości.
Nie czuł żadnej litości dla Czeczenów, żadnych wyrzutów sumienia.
Jesteśmy wrogami. Trzeba ich zabijać i już. Na wszystkie możliwe sposoby.
Im szybciej, im łatwiej technicznie się to zrobi, tym lepiej.
Tylko że...
Oni przecież też mają wukaemy.

W czasie gdy beteery obrabiały wioskę, piechota zdążyła zgrupować się


w lesie. Artiom i Sitnikow puścili wszystkich przodem, wstali ostatni
i ostrzeliwując się krótko, pobiegli za swoimi.
Pokonali las za jednym zamachem i wyskoczyli na drugi skraj, gdzie
zaczynało się krowie pastwisko. Beteery już tu były. Wystrzelały się,
objechały lasek i sunęły powoli traktem wzdłuż wioski, z rzadka puszczając
jedną-dwie serie po domach. Zgięci żołnierze piechoty przebiegali za nimi,
szli osłaniani przez pancerz.
Na wyjeździe z lasku Artiom wpadł na Igora. On też został w tyle,
puszczając przodem swój oddział. Jak zwykle trącił go w ramię i wyszczerzył
się:
– Żyjesz?
Artiom uśmiechnął się w odpowiedzi:
– Żyję. A ty?
– A jak! Żyję... Ech, nieźle nas tu przeciągnęli! – Igor wciąż był pod
wrażeniem walki, pobudzony, wesoły. – Nasze wozy jechały za wami.
Słyszymy, że u was zaczęła się strzelanina. Lecimy do was. A tu ja-ak
pieprznęło – ze wszystkich stron z automatów. Myślałem, że całkiem nas
rozniesie... Kurwy, zaszli od tyłu. A tu jeszcze ten wasz zwiadowca, jak mu
tam, Antocha. Prawie go kropnęliśmy – patrzymy, z krzaków ktoś leci i pcha
się nam na transporter. Myśleliśmy, że Czeczak...
– A co z Antochą? Ranny?
– Nie, gałęzie go z samochodu strąciły... Kurwa, długo jeszcze będziemy
biec, zobacz – Igor zmierzył wzrokiem odległość od zakrętu, na którym za
stodołą stał beteer dowódcy, na granicy widoczności z drugiego końca
wioski, gdzie byli Czeczeni. – Strasznie się zmachałem, jak biegałem po tym
lesie. I po diabła włożyłem kamizelkę! Dobra, leć pierwszy, osłonię cię.
Kiedy dzielili się wiadomościami, piechota się oddaliła i Artiom z Igorem
zostali we dwójkę.
– Nie, idź ty. Tam, do tego żelastwa, ja za tobą.
– OK – Igor poprawił kamizelkę, schylił się i pobiegł do leżącego
piętnaście metrów od nich kawałka dźwigu albo elewatora. Dobiegł, padł
z rozbiegu, przekręcił się głową ku wiosce i wycelował; machnął na Artioma.
Nieprzyjemnie było wyjść zza drzew na otwartą przestrzeń. Przez myśl
przemknął mu taki obraz – pocisk wylatujący bezgłośnie z zarośli, lecący
wprost na nich, twarda wieża i rykoszet w jego ciele. Artiom spojrzał na
domy. Całkiem blisko, z takiej odległości snajper może trafić w ucho. Jeśli
przylutują na pożegnanie, to zabiją pierwszą kulą, nie da się schować.
Wyskoczył zza drzew, próbując o tym nie myśleć, i pomknął do Igora.
Dogonili piechotę w dwóch seriach, dołączyli do kolejki przeskoków.
Artiom biegł już z trudem. Coraz trudniej mu było padać i zrywać się raz
po raz, nogi i ręce drżały, przeklinał na czym świat stoi niewygodną
kamizelkę, pieprzoną łączność i tę cholerną radiostację, po kolejnych
przeskokach nie padał już, przyklękał tylko na jedno kolano, dysząc ciężko,
ze znużeniem przymierzał się do kolejnego zrywu i następnego, i dalej, do
zakrętu, gdzie za stodołą stał beteer dowódcy i do którego było jeszcze co
najmniej trzysta metrów.
Był niewiarygodnie spragniony. Woda, której nabrał wczoraj w batalionie
przed wyjazdem na bagno, skończyła się także wczoraj. Niepotrzebny bidon
teraz tylko zawadzał, uderzał go w biodro. Pusty stał się znacznie cięższy od
pełnego.
Artiom z trudem powstrzymywał się od łyknięcia wody z kałuży. Cały
dzień, oszczędzając ciepło, starał się nie pić zimnej wody, a rezerwy płynu
wypompowała z jego organizmu kamizelka, wycisnęła kropla po kropli
z każdego pora. Strumienie potu zalewały oczy, w ustach zaschło, plecy
bolały tak, jakby nigdy już nie miał się wyprostować. Przemoknięta do suchej
nitki bielizna lepiła się do ciała, przy każdym ruchu spod kołnierza buchał
wilgotny żar. Niedający się unieść automat ciągnął ręce. Miał ochotę
wyrzucić z kieszeni wszystko, do ostatniej igiełki. Wyczerpał już siły do cna,
wkrótce przestał nawet przyklękać, po prostu szedł wykończony, z pochyloną
głową.
Obok równie ociężale wlókł się Igor.
Piechota też już nie przebiegała – brnęła. Wszyscy byli cholernie
zmęczeni.
Wycofywali się przez usiane krowimi plackami pole, nie zwracając uwagi
na stojące za plecami domy, w których wciąż jeszcze mogli być Czeczeni,
marzyli wyłącznie o tym, by jak najszybciej dojść do transportera, położyć
się i wyciągnąć rwące z bólu nogi.
Dowódca batalionu nie pozwolił się jednak położyć na transporterze.
Kiedy doszli do zakrętu i rozeszli się już po pojazdach, dowódca zbluzgał ich
i rozkazał dalszy odwrót do pozycji siódemki, od których dzieliło ich jeszcze
pół kilometra i gdzie rozmawiał wczoraj z Wasilijem. Wczoraj? Jak dawno to
było, jaki długi jest dzień... I nie chce się, cholera, skończyć, i znowu gdzieś
trzeba iść!
Szli więc dalej pod osłoną transportera, przeleźli przez rów z brudną wodą,
w którym wczoraj utykały beteery, ślizgali się na płynnej glinie, upadali
i taplali się w błocku, nie będąc już w stanie podnieść się o własnych siłach.
Podnosić innych też nie mieli siły.
Do pierwszego okopu, nad którego parapetem sterczały głowy siódemki,
z ciekawością obserwującej powracających z boju, pozostało piętnaście
metrów, kiedy Artiom poczuł, że nie zrobi już ani kroku. w jego oczach
obracał się kolorowy kalejdoskop, padł na oślep na niewielki kopczyk,
przywarł do niego plecami, wybierając miejsce między dwoma krowimi
plackami. Obok padł Igor. Piechota również posypała się na ziemię tuż przed
okopem, wyrytym przez siódemkę zbyt daleko na ludzkie siły.
Siedzieli, dysząc ciężko, nie byli w stanie powiedzieć ani słowa, chwytali
powietrze wyschniętymi ustami. Dziesiątki gardeł sapało ochryple,
nadwerężone płuca wciągały tlen. w chłodnym powietrzu nad nimi wisiała
para.
Pragnienie było jednak silniejsze od zmęczenia. Artiom oblizał popękane
wargi i wydusił z siebie:
– Chłopaki... Wody... Pić...
Z okopu wytaszczyli aluminiową bańkę – taką, w jakich na wsi trzymają
mleko – postawili przed nimi, podali czerpak. Artiom otworzył pokrywkę,
spojrzał do środka. Woda była mętna, z glonami, kiedy zanurzył czerpak, na
powierzchnię wyskoczyły dwie rybki, zakręciły się na małej przestrzeni,
obijając się o ścianki, wzburzyły wodę i podniosły ił z dna.
Artiom spojrzał na żołnierzy.
– Skąd ta woda?
– A tam, z rzeczki wzięliśmy. – Pryszczaty sierżant kiwnął w stronę
stojącej niemal rzeczułki, krętą linią przecinającej pastwisko. Artiom
prześledził ją wzrokiem. Rzeczka wypływała z tego lasku, z którego właśnie
wyszli. „Z bagna, na sto procent. Trzeba było napić się w rowie, nie czekać”
– pomyślał i przypadł do czerpaka, zapominając o wszystkim.
Nigdy w życiu nie pił niczego lepszego od tej stęchłej bagiennej wody. Pił
ją, lodowatą, ogromnymi haustami, łapczywie, wciągając razem z nią glony,
z rzadka odrywając się na chwilę, by odetchnąć i znów przypaść do czerpaka.
w zębach zachrzęściła rybka. Artiom nie przestał pić, nie mógł się oderwać,
połknął ją żywą.
Wypił do dna litrowy czerpak. Woda natychmiast zmieniła się w pot.
Artiom wytarł rękawem podbródek, odetchnął i nabrał wody po raz drugi.
Ugasił pragnienie i przekazał czerpak w koło, sam zaś znów padł na
parapet, zapalił i wyciągnął w końcu obolałe nogi, czując w mięśniach
niewiarygodne, ale już przyjemnie ustępujące zmęczenie. Mgła i dzwonienie
w uszach ustały, zaczął odzyskiwać siły, wracał do żywych.
Ożywiła się również piechota. Czterdziestolitrową bańkę wykończyli
w dwie minuty i rozsiedli się na trawie, zapalili papierosy.
Z okopów powyłaziła i przysunęła się do nich siódemka, wypytywali
o walkę. Piechota się rozochociła, rozpostarła skrzydła, żołnierze z beztroską
starego wygi zaczęli opowiadać im „o wojnie”. Ta potyczka, dla wielu z nich
pierwsza, skończyła się szczęśliwie, bez ofiar, i po krótkim odpoczynku
przepełniało ich uczucie, że wszystko jednak nie jest takie znowu straszne, że
wojna to gratka i że walka zawsze będzie taka łatwa. Oni strzelali, w nich
strzelali, kule naprawdę latały nad głowami i będą mieli o czym opowiadać
w domu. Czuli się jak najprawdziwsi komandosi zahartowani w ogniu.
Adrenalina, wydzielająca się pod wpływem strachu w gigantycznych
ilościach, wzburzyła się we krwi, energia parła na zewnątrz. Czapki na
czubek głowy, automat na ramię, śmiało pluj przed siebie.
Artiom patrzył na nich z uśmiechem, słuchał ich opowieści – kiedyś był
taki sam.
– A my z dowódcą batalionu biegniemy, patrzymy, jakiś Czeczak wylazł
z domu na tyłach zobaczyć, co się dzieje. Dowódca podniósł swój karabinek
i w niego. Ten łup na ziemię i czołga się za dom. A dowódca cały czas
w niego strzela... Magazynek pewnie wypuścił. Morda uchachana, szczerzy
się: „Che – mówi – głupi chuj”.
– ...to zwiadowcy, szukali drogi, jak z wiochy można uciec. Mało ich było,
widzisz, nie włączyli się do walki – ostrzelali i w krzaki. Taka ich taktyka.
Podpełzną, lutną z granatnika i w nogi. Kiedy jeździliśmy do piętnastki na
wzmocnienie pod Oktiabrskoje, właśnie tak nam beteer spalili.
– ...zleciałem z beteera, a nade mną kule fru-fru po gałęziach. I tak nisko,
suki, nad samą głową. Jak zaczęli dosrywać! Przeczołgałem się za krzaki,
patrzę, a tam nasi na polance leżą...
Nikt już nie zwracał uwagi na wioskę. Bój skończony, atakujący ich zwiad
Czeczenów znikł albo uciekł, albo gdzieś się przyczaił i w żaden sposób nie
zdradzał swojej obecności. I stracili czujność, rozłożyli się na mokrej,
chłodnej trawie przed okopami, nie chowając się w ziemi i nie maskując się,
na otwartej przestrzeni zbili się w kupę, a tego na wojnie nie wolno robić
w żadnym wypadku.
I za tę nieostrożność Czeczeni niezwłocznie ich ukarali.
Świst usłyszeli jednocześnie. Zaczął się we wsi, narastał, wwiercał się
przez zmęczenie w mózg i rzucił ich na ziemię.
– Pocisk!
– Padnij!
– Nie dadzą się wycofać, kurwy!
Padli, wczołgali się za pagórek. Zmęczenie minęło w mgnieniu oka, ciało
znów przeszył żar.
Pierwszy pocisk wybuchł dość daleko, na pastwisku. Ale zaraz za tym
próbnym z wioski wyleciało jeszcze kilka, zaczęły wybuchać coraz bliżej
i bliżej, zmierzać ku nim.
Artiom padł nieszczęśliwie. Leżał na wzniesieniu niczym nieosłonięty –
przynęta dla odłamków – i był znakomicie widoczny z każdej strony.
Kolejny pocisk spadł jak ciężka kropla deszczu, wyrzucił do góry ziemię.
z nieba posypały się drobne grudki zamarzniętej gliny. Jedna boleśnie
uderzyła go w tył głowy.
Artiom zapragnął stać się bardzo małym, zwinąć się w kłębek i rozpuścić
się w ziemi, zlać się z nią, by nie wystawać ani trochę ponad jej zbawczą
powierzchnię. Wyobraził sobie nawet, jak to będzie – maleńka norka, do
której nie wpadnie ani odłamek, ani kula, a w norce, osłonięty ze wszystkich
stron, siedzi miniaturowy on i ostrożnie wygląda na zewnątrz jednym okiem.
z każdym wybuchem coraz bardziej chciał znaleźć się w norce i kiedy pocisk
rozerwał się już całkiem blisko, jego ciało przeszył dreszcz i uwierzył
w norkę. z mocno zaciśniętymi oczyma, bojąc się otworzyć je przed śmiercią,
zaczął macać ręką trawę, szukając do niej wejścia.
Wejścia jednak nie było. Ciało nie słuchało go, nie chciało się chować,
stało się ogromne, wypełniło sobą całą polanę i nie dało się w nie nie trafić.
Zaraz go zabiją.
Niepotrzebnie przyjechał do tej Czeczenii. Niepotrzebnie.
Boże, mój Boże, mamo najdroższa, zrób tak, żeby go nie było w tej
Czeczenii! Spraw, żeby ta następna eksplozja, jego eksplozja, trafiła w puste
miejsce, a on żeby był w domu! Przecież to nielogiczne! Przecież coś jeszcze
można naprawić, jakoś to wszystko można rozwiązać! Dogadajmy się! (Z
kim? z losem? z Bogiem? Co za różnica, coś tam w końcu jest, i to coś ma
moc!) On będzie w domu robił wszystko, co trzeba, nie będzie budził twego
gniewu – może za mało kochał bliskich, wyrządził im wiele przykrości i ty
się na niego za to rozgniewałeś? (Co za brednie, co mają do tego bliscy? Nie,
nie brednie, nie brednie, nie bluźnij, niech uwierzy, bo się jeszcze rozmyśli!)
Obiecuje: poprosi o wybaczenie wszystkich za zadane im cierpienia, będzie
kochał wszystkich jak leci, a pieniądze, które tu zarobi, odda na fundację dla
czeczeńskich dzieci, sierot, które ucierpiały na tej wojnie! (Jakie pieniądze,
przecież jego już tu nie ma, prawda, Boże?) Przyrzekam, kurde! Oddam
wszystkie pieniądze, tylko zabierz mnie stąd do czorta!!! Leci!!! Aaa!!!
Rozumiejąc, że to już śmierć, że niczego już nie zrobi w tych ułamkach
sekundy, które stały się cholernie krótkie – pocisk doleci znacznie szybciej,
niż on zdąży pomyśleć, że trzeba rzucić się tam, w tę jamę, w której leży Igor
(zdążył, pomyślał), szybciej, niż jemu uda się choćby ruszyć palcem –
przecież on już leci – Artiom skoczył i z gardłowym wyciem, w którym był
i krzyk, i strach, i ból, z wybałuszonymi oczyma, nie widząc niczego oprócz
jamy, rzucił się w jej kierunku, ślizgając się na mokrej trawie, przebierając
rękami i nogami, wleciał, sturlał się do niej i zamarł w oczekiwaniu na
wybuch, wcisnął twarz w krowie łajno...
Pocisk ominął ich i rozerwał się o wiele dalej od pozostałych, na drugim
końcu pastwiska.
Nikt się nie ruszał.
Potem powoli zaczęli się kręcić, otrząsać się.
Artiom uniósł twarz znad placka, powiódł wokół oszalałymi oczyma
i mamrocząc „zniosło”, dłonią wycierał łajno z twarzy, strząsał je z palców.
Myślenie jeszcze nie wróciło. w uszach wciąż brzmiał świst pocisku, jego
pocisku – krótki, ostry, przenikliwy – raz za razem wylatujący z wioski
i trafiający prosto w niego. Artiom czyścił się ze świeżego, płynnego jeszcze
łajna mechanicznie, nie czując nawet obrzydzenia, gotowy w każdej
sekundzie znów w nie zanurkować.
Obok niego równie melancholijnie otrzepywał się dowódca plutonu
piechoty. Stał wyprostowany i powoli, po jednej, zdejmował z nogawki
źdźbła trawy i rzucał je na ziemię. Potem zatrzymał jedno w ręku, odwrócił je
i obejrzał, po czym rzekł w zamyśleniu:
– Tak w ogóle to dzisiaj są moje urodziny...
Artiom przez kilka sekund patrzył na niego w milczeniu, potem nagle, bez
uprzedzenia, zarechotał.
Najpierw śmiał się cicho, próbując to zdusić, później, nie mogąc się już
powstrzymać, śmiał się coraz bardziej i bardziej, coraz głośniej. w jego
śmiechu pobrzmiewała histeria. Odchylił głowę do tyłu, przewrócił się na
plecy i patrząc na zaciągnięte niskimi, szarymi chmurami niebo,
rozrzuciwszy ramiona, chichotał jak wariat. Strach, dopiero co przeżyty pod
ostrzałem, wychodził z niego w śmiechu. Unieruchamiający, bezsilny strach
przed wystrzałem, kiedy nic od ciebie nie zależy i nie możesz w żaden
sposób uratować życia, nie możesz się bronić, leżysz tylko wciśnięty
w ziemię i modlisz się, żeby nie trafili. Jest inny niż strach w walce –
pokrzepiający, odbiera siły, jest zimny jak ta trawa, do której się przyciskasz.
Igor przykucnął obok niego, zapalił. Jakiś czas patrzył bez słowa na
Artioma, potem szturchnął go w ramię:
– Słuchaj, stary... Co ty? – w jego głosie słychać było zmęczenie,
nieodchrząkniętą suchą chrypę. Też się przestraszył. Strach pustoszy,
pozbawia sił. Nawet mówić jest trudno.
Artiom nie odpowiedział. Śmiech wylewał się z niego jak strumień, nie
mógł go powstrzymać.
Po chwili złapał oddech i przemówił z trudem, wciąż chichocząc:
– Urodziny! Dokładnie! Nie bój się, stary, wszystko w porządku, nie
odbiło mi... Wiesz co... – jeszcze chichocząc, wytarł twarz dłonią,
rozmazując na policzkach krowie łajno wymieszane ze łzami – przypomniało
mi się. Dzisiaj jest piąty stycznia... Piąty... stycznia... – Znów wybuchnął
śmiechem, zachłysnął się.
– No to co?
– Rozumiesz, moja Olga ma dzisiaj urodziny. – Artiom chyba już
opanował śmiech. – Wiesz, dzisiaj jest piąty stycznia, tam dopiero co
świętowali sylwestra, no właśnie, swoją drogą, niedawno był Nowy Rok,
wszystkiego najlepszego – a teraz siedzą na imprezie przy stole, wszyscy tacy
śliczni, odstawieni, piją wino, jedzą pyszne jedzenie, tacy eleganccy, mają
same święta i nie wiedzą, co to ostrzał, i dają dziewczynom kwiatki... Oni
tam mają kwiaty! Rozumiesz, kwiaty! A ja tu mam... mordę w gównie...
o matko, nie mogę... i wiesz co, jeszcze... wesz lezie po jajcach – i znów
zarechotał, leżąc na plecach i kołysząc się z boku na bok.
Wstrząsnęła nim myśl o kwiatach. Wyobraził sobie ze szczegółami, jak
jego Olga w tej chwili, dokładnie w tym momencie, w te wieczorne sekundy,
siedzi przy nakrytym białym obrusem stole z kieliszkiem dobrego
wytrawnego wina – ona lubi wytrawne i taniego nie pija – w otoczeniu
wielkich, pięknych bukietów i z uśmiechem przyjmuje życzenia. Pokój
wypełnia jasne światło, goście w krawatach bawią się i tańczą. I skończył się
dzień pracy, i nie mają problemów, i mogą sobie pozwolić na to, by nie
myśleć o poszukiwaniu jedzenia i ciepła i zająć się wybieraniem kwiatów dla
dziewczyny – w tamtym świecie jest czas pracy i czas zabawy. A jedzenie
i ciepło należą się z racji narodzin, razem z aktem urodzenia.
Tylko tutaj zabijają niezależnie od pory dnia.
Kiedy siedzisz w okopie, wydaje ci się, że walczy cała Ziemia, że
wszędzie wszyscy zabijają wszystkich, że ludzkie cierpienie wypełnia każdy
zakątek Ziemi i dotarło też do twojego domu. Inaczej być nie może.
Okazuje się jednak, że są jeszcze miejsca, w których daje się kwiaty.
I to jest takie dziwne. I takie głupie. I takie śmieszne.
Olga, Olga! Co się stało z życiem, co się stało z tym światem, dlaczego on
ma być teraz tutaj? Dlaczego zamiast ciebie ma całować automat, a zamiast
w twoich włosach zanurzać twarz w krowim łajnie? Dlaczego?
Przecież na pewno oni, wiecznie pijani, niemyci kontraktowcy, uwalani
w krowim łajnie, nie są najgorszymi ludźmi na świecie.
Odpuszczone im zostaną grzechy na najbliższe sto lat za to bagno.
Tylko dlaczego znowu oni dostali to samo bagno?
Dziwne to wszystko.
Ukochana, oby u ciebie wszystko było dobrze. Niech w twoim życiu nigdy
nie będzie tego, co jest w moim. Niech u ciebie zawsze będzie święto, morze
kwiatów, wino, śmiech. Chociaż wiem, że teraz myślisz o mnie. I masz
smutną twarz. Wybacz mi to. Ty, taka dobra, zasługujesz na wszystko, co
najlepsze.
A umieranie na tym bagnie zostaw mnie.
Boże, jak bardzo jesteśmy różni! Dzielą nas tylko dwie godziny lotu,
a żyjemy zupełnie inaczej, my, dwie tak bardzo podobne do siebie połówki! I
jak ciężko będzie znów połączyć nasze życia...
Igor dopalił papierosa, wetknął niedopałek w ziemię. Jego twarz stężała,
a przed oczami przepływały eleganckie suknie, perfumy, wino i tańce...
Potem spojrzał na Artioma, na jego uwalaną kurtkę i brudną mordę,
uśmiechnął się:
– Taa, kurwa. Wszystkiego najlepszego.

Tego dnia nie udało im się nic zjeść. Kiedy tylko wrócili do batalionu,
Artiom zeskoczył z transportera i skierował się do swojego z namiotu.
Zderzył się tam z wynurzającym się z niego właśnie dowódcą plutonu, który
przywitał go szybko, spytał o walkę i wysłał z nową misją – miał jechać jako
łącznościowiec z grubym porucznikiem psychologiem.
Psycholog służył ponoć wcześniej jako dowódca plutonu w kompanii
remontowej. A może wysiadywał tylko w obozie, w każdym razie pożytku
z niego nie było żadnego, piąte koło u wozu. Potem jednak, kiedy wysyłali
pułk do Czeczenii, okazało się, że w każdym batalionie musi być na etacie
psycholog, żeby każdy żołnierz, któremu odbije po zabijaniu, mógł przyjść
i się poskarżyć na psychiczne nieprzystosowanie do wojny w szczególności
i do armii w ogóle. I dobry psycholog, po głębokim przemyśleniu, obejmie
zmęczonego wojaka, popłacze z nim w rękaw, uspokoi go benadrylem
i wyśle na rehabilitację do sanatorium na Krymie. w celu leczenia depresji
żołnierzy w batalionach wygarnięto ze wszystkich zakamarków wszelkie
plączące się tam bezczynnie ofermy, nienadające się do niczego innego, tak
jak nasz porucznik. Swoją drogą nikt jeszcze nie zwrócił się o pomoc do
psychologa. Jedynym bowiem sposobem, jakim potrafił przywrócić rozum,
był mocny cios w szczękę. A pięści miał konkretne.
Był jednak człowiekiem energicznym, nie chciał siedzieć bezczynnie na
miejscu, więc podejmował się wszystkich zadań, pełniąc nieformalnie
obowiązki na stanowisku „przynieś, podaj, wypierdalaj”.
Tym razem powierzono mu następujące zadanie: dojechać do Ałchan-
jurtu, znaleźć tam beczkowóz batalionu, który wpadł w zasadzkę i został
spalony przez Czeczenów, i odholować go do kompanii remontowej. Oraz
dowiedzieć się, co się stało z kierowcą i towarzyszącym mu żołnierzem, czy
żyją, a jeśli nie, to znaleźć i przywieźć ciała.
Pojechali we trójkę – psycholog, Artiom i Sierioga, kierowca
opancerzonego transportera gąsienicowego MTLB.
Jazda na MTLB nie była tak wygodna jak na beteerze. Jest on wprawdzie
o wiele szerszy i zupełnie płaski, ale ma gąsienice i na zakrętach bardzo nim
trzęsie. Artiom, próbując się trzymać rozrzuconych po pancerzu główek
nitów, cały czas czuł się jak tłusty placek na śliskiej patelni.
Znów to monotonne, rozmokłe pole, znów trakt, plaśnięcia gąsienic
o błoto, znów deszcz. Bryzgi błota znów lecą w twarz, chlustają na pancerz.
Wciąż nie wysuszył kapoty, który to już miesiąc. Buty też są zupełnie mokre.
I który to już miesiąc wszystko jest brudne. I znów zimno. To ciągłe zimno,
ma go tak dość, żeby chociaż dzień pobyć w cieple, wygrzać kości. I jeść się
chce.
Przyciskają się do siebie, palą, naciągając kołnierze. Znów zakręt, szosa
federalna, „Ruzcy to świnie”... Ma już tego wszystkiego po dziurki w nosie,
tak ciągnie do domu!
Tym razem skręcili nie w stronę elewatora, a w przeciwną, na lewo, do
centrum. Dojechali szosą do skrętu na Ałchan-jurt, skręcili, przycisnęli się do
domów i wolno podjechali jeszcze pięćset metrów do nowego meczetu,
wybudowanego prawdopodobnie całkiem niedawno, ale już zburzonego.
Tutaj zaczynała się strefa zniszczeń. Nie było tu ani jednego całego domu,
dwie-trzy ściany i kupa gruzów pośrodku. Albo tylko jedna ściana, wygięta
jak człowiek od wybuchu, trzepocząca na wietrze tapetami, wystawiająca na
pokaz to, co powinno skrywać się wewnątrz.
Obok meczetu zatrzymali ich żołnierze wojsk wewnętrznych. Jak
w pustym pudełku gnieździli się na podwórzu magazynu, przyciśnięci do
muru. Dalej nie mogli jechać – pozostałą część wioski, za zakrętem,
zajmowali Czeczeni.
Trzymali się tam mocno. Przez cały dzień wioskę ostrzeliwano. Wybuchy
następowały jeden za drugim, pociski padały tak nieprzerwanie, jak ten
ciągły zimowy, zimny deszcz. Gdzieś dalej, bliżej rzeki, słychać było
nieustającą strzelaninę, w kanonadzie wyróżniał się terkot automatu.
W wiosce nie było życia. Ulice opustoszały, ani śladu miejscowych. Domy
stały martwe. Tylko wewnętrzni skradają się wzdłuż murów, czołgają się po
rowach. z rzadka, wyjrzawszy najpierw zza rogu, przebiegają odkrytą
przestrzeń.
Artiom i psycholog od razu zaakceptowali reguły gry. Przekręcili się na
brzuch, przylgnęli do pojazdu, wcisnęli się w niego. Psycholog zwiesił się do
połowy i wrzasnął do wewnętrznych:
– Ej, chłopaki! Tu gdzieś spalili nasz beczkowóz! Nie widzieliście go?
– Widzieliśmy! – Jeden z żołnierzy, tonący po pięty w za dużej kamizelce,
wskazał w głąb ulicy. – Tam stoi! Wyciągnęliśmy go.
Artiom spojrzał na to, co pokazywał żołnierz. Za zakrętem, gdzie
zaczynała się ziemia niczyja, na poboczu drogi stała kupa rdzawego,
spalonego żelastwa.
Psycholog też spojrzał w tę stronę, potem odwrócił się zdumiony do
żołnierza:
– Nie, co ty, to nie nasz... Nasz był nowy.
Żołnierz popatrzył na niego jak na idiotę. Psycholog zmieszał się,
zrozumiał, że powiedział głupstwo. Był nowy, jest stary. Na wojnie takie
rzeczy dzieją się szybko, w mgnieniu oka. Tylko w głowie to trzeba sobie
długo układać. Jak z człowiekiem – był żywy, jest martwy.
– Słuchaj, a można go ciągnąć na holu, jak myślisz?
– Można. Mówię przecież, że go holowaliśmy. Ale potem
zrezygnowaliśmy. Na chuja on wam? I tak go nie naprawicie.
– Potrzebny. Trzeba do rejestru wpisać. A kierowca gdzie, nie wiesz?
– Poszedł do pułku. Ranny. I ten drugi, który z nim był, też ranny. Razem
poszli.
– Jasne. – Psycholog odwrócił się od żołnierza, wsunął głowę do luku
kierowcy. – Sierioga, jedziemy tam. Tam jest, widzisz?
MTLB, chrzęszcząc gąsienicami na rozbitym asfalcie pokrytym okruchami
cegieł, na wolnym biegu podjechał do beczkowozu, odwrócił się tyłem.
Sierioga zaczął pomału hamować, psycholog go naprowadzał na klęczkach,
by lepiej widzieć. Artiom zdjął radiostację, leżał w gotowości. Kiedy
psycholog machnie ręką i Sierioga się zatrzyma, będzie musiał zeskoczyć
i przymocować beczkowóz do holu.
W rowie po lewej leżeli żołnierze wojsk wewnętrznych i beznamiętnie
obserwowali ich poczynania. Za rowem było pole obsiane kukurydzą. Na
polu stał samotny dom rolnika. z domu z częstotliwością czterech-pięciu
sekund wylatywały pociski i leciały w stronę Ałchan-kały. Czerwone linie
były dobrze widoczne na tle wieczornego lasu. Pociski powoli przecinały
ulicę pięćdziesiąt metrów od nich, łukiem leciały za rzekę i znikały
w dachach domów i kłębach wybuchów.
Artiom zrozumiał nagle, że znajdują się w samym środku wojny. Ten
kawałek, o który zahaczyli wcześniej na bagnie – to był tylko brzeg tortu,
nic. A środek z nadzieniem jest tu.
Z domu, nie kryjąc się, strzela czeczeński snajper. Wokół chodzą grupy
wewnętrznych. Trochę dalej chodzą grupki Czeczenów. Chłoszczą ich
wybuchami, nasi również też tam są – stąd nie widać, ale czeczeński snajper
widzi ich i strzela. A oni tutaj widzą snajpera, lecz nikt go nie rusza.
Wewnętrzni mają go gdzieś – tak długo już siedzą w swoim rowie, tyle już
świstów i pocisków przeleciało nad ich głowami, że nikt nie zwraca uwagi na
pojedynczego snajpera. A ich – Artioma, Sieriogę, psychologa – snajper też
nie interesuje, oni tu teraz wcale nie walczą, przyjechali wyciągnąć swój
beczkowóz, ustrzelony zapewne z tego właśnie domu, w którym siedzi teraz
czeczeński snajper. I snajper oczywiście ich także widzi, ale do nich nie
strzela, ma ciekawszy obiekt – jego pociski lecą za rzekę, w punkt, który
widzi tylko on. A nasi tam, w tym punkcie, widzą tylko snajpera i on jest dla
nich teraz najważniejszy i najstraszniejszy, chcą, żeby go ktoś stąd zabił. Ale
nikt go nie rusza, bo zabić kogoś, kto siedzi w tym domu, jest trudno, można
go tylko ostrzelać, uciszyć na chwilę, ale wtedy wywiąże się walka, on
odpowie na ogień i z pewnością kogoś zabije. A tego tak chciałoby się
uniknąć. Na razie jednak do nas nie strzela i nie ma konieczności
niepotrzebnie go ruszać. Wojna krąży wokół, nic nie wiadomo, jak zwykle,
i każdy robi to, co do niego należy – snajper strzela, wewnętrzni wojują,
Artiom i psycholog holują, pociski się rozrywają, kule latają, ranny kierowca
poszedł na piechotę do domu, jak uczeń po lekcjach – każdy się gotuje
w wojnie, trwa krótkie zawieszenie broni i nikomu się nie chce go przerywać.
I wszystko jest takie codzienne, takie zwyczajne.
Mimo wszystko jednak Bóg jeden wie, co będzie potem, co siedzi
w głowie snajpera. Trzeba więc być bardzo ostrożnym.
– Towarzyszu poruczniku, może się położycie, tam snajper strzela.
Psycholog spojrzał na dom, odprowadził pocisk wzrokiem, położył się na
samochodzie i machnął ręką.
– Dobra, stop! – Obrócił się do Artioma: – Zaczep.
Wewnętrzni mieli rację – z beczkowozu nic nie zostało. Gołe błotniki
z warstwą spalonych opon, zajęcza warga na wpół otwartej klapy,
podwiniętej od kul, przebita na wylot, podziurawiona jak sito kabina –
ostrzeliwali z kilku luf, bez ustanku. Jak kierowca i jego towarzysz to
przeżyli – wierzyć się nie chce. Krew jednego z nich została na stopniu,
przyschła do żelaza.
Artiom założył hol, machnął ręką do psychologa i wszedł na samochód.
Sierioga ruszył, beczkowóz zaskrzypiał i pojękując całym swoim pogiętym,
spalonym metalem, powlókł się za nimi do domu.
Dla nich wojna na dziś się skończyła. Odjeżdżali.
A za beczkowozem przez rzekę wciąż leciały pociski i wewnętrzni wciąż
siedzieli w swoich rowach, a Ałchan-kałę rozrywały eksplozje.
I wciąż padał deszcz.
Moździerz huśtał się u boku transportera, podskakując miękko na
wertepach. Ślepe, zasłonięte oko lufy celowało w niebo. Chciało się splunąć
w jego bielmo.
Artiom siedział na niskiej ławeczce na pace, palił oparty jedną nogą
o burtę. Nie myślał o niczym. Wszystko wokół – pochmurne, mokre niebo,
mżawka, pole, to samo cholerne pole, dzień za dniem jedno i to samo, trakt
wciąż ten sam, szosa, Ałchan-jurt – przepływało poza jego świadomością.
Znów jechał do Ałchan-jurtu, tym razem z baterią moździerzy. Dwa
transportery z dwiema załogami moździerzy jechały jako wsparcie ogniowe
piechoty do siódemki, tam, gdzie wczoraj wyszli z walki i gdzie pił z Igorem
zieloną wodę z rybkami, a potem śmiali się, wspominając urodziny.
Znów skręt z szosy, kałuża, chata, pluton przeciwpancerny, barak
Koroboka, sam Korobok – nagi od pasa w górę goli się, patrząc w kawałek
lustra przymocowany do wkopanej w ziemię deski. Wasi nie widać, a szkoda,
przywitałby się. Może i zdążyłby zabrać spodnie – do tej pory innych nie
znalazł.
Transportery dojechały do przednich pozycji siódemki i się zatrzymały.
Żołnierze zeskoczyli z wozów i jak mrówki oblepili ich boki, zaczęli
wyciągać płyty oporowe moździerzy, ustawiać je i pionizować broń.
Wszystko to wykonywali tak szybko, sprawnie, bez komendy, że Artiom
zdumiał się – takiej sprawności jeszcze nie dane mu było widzieć. Tak, nieźle
ich przeciągnął dowódca baterii. Artiom nie zdążył jeszcze wyrzucić peta,
wyssawszy z niego ostatnią resztkę nikotyny, a żołnierze już byli w połowie
roboty.
Dowódca baterii, suchy, żylasty facet o pociągłej twarzy z wydatnymi
kośćmi policzkowymi, nerwowy, energiczny, silny i twardy, zawsze
przekonany o swojej racji, zabijający z łatwością i nawet chyba z radością,
stał koło wozu i obserwował Ałchan-kałę przez lornetkę. Zawołał Artioma:
– Łączność, zamelduj dowódcy, że jestem gotowy do ostrzału. I upewnij
się co do koordynatów. Zaraz dopierdolimy tym świniom.
Artiom wezwał Pioniera.
– Pionier, tu Plita. Odbiór! Gotowy do ostrzału. Daj dokładne dane celu.
Odbiór.
– Plita, tu Pionier. Odłożyć ostrzał. Powtarzam, odłożyć ostrzał, wracajcie
do domu.
– Nie zrozumiałem, powtórz. Jak to odłożyć?
– Plita, Plita, odłożyć ostrzał, zawracajcie.
Artiom zdjął słuchawki, nic nie rozumiejąc, spojrzał na dowódcę baterii.
– My co, czekamy na coś, towarzyszu kapitanie?
– Na co czekamy?
– Rozkazali odłożyć. Wracamy do domu.
– Jak to do domu? Źle zrozumiałeś. Przekaż, że jestem na miejscu, gotowy
do ostrzału. Spytaj, gdzie mam strzelać, dane celu te same czy przekaże
nowe.
Żołnierze stali wokół, słuchali ich rozmowy, palili, patrzyli na Artioma
wyczekująco. Wiedział, że uwielbiają strzelać. Częściej od innych wyjeżdżali
„na wojnę” – jako wzmocnienie innych oddziałów, po powrocie byli
pobudzeni, opowiadali. Ich bateria była jakby osobnym pododdziałem. Kiedy
batalion kisił się w ziemiankach na drugiej linii, umierając z nudów, oni
pętali się po całej Czeczenii, walczyli, działali, strzelali do wroga i kochali tę
robotę. Podniecali się tym, uważali się za prawdziwych komandosów. Byli
jakby oddzielni, obcy w tym batalionie, żyli własnym życiem. Był to
najprawdziwszy pododdział bojowy z twardą falą, ludzie, którzy nie myśleli
o niczym, wypełniali rozkazy bez dyskusji, uważali swojego dowódcę za
Boga i ufali mu całkowicie. On też im całkowicie ufał. Starał się, zdobywał
dla nich żarcie, urządzał kąpiele i udało mu się w końcu dzięki własnemu
autorytetowi stworzyć taką armię, jaką sobie wyobraził, i nie dopuszczał do
swojej baterii żadnego innego dowódcy, wytresował swoich żołnierzy jak
posłuszne psy, by słuchali tylko jego rozkazów.
Teraz także czekali na rozkaz swojego dowódcy, nie rozumiejąc, skąd to
opóźnienie.
Dowódca czekał na rozkaz od Artioma i też nie rozumiał, skąd opóźnienie.
Artiom wezwał znów Pioniera. Znów w odpowiedzi usłyszał: „Odłożyć”.
Wzruszył ramionami.
– Odłożyć.
Dowódca się wściekł:
– Co ja jestem, dziecko czy co, rzucają mnie to tu, to tam! Raz strzelaj, raz
nie strzelaj! – Zamilkł nagle, obrócił się do żołnierzy. Jego twarz stężała. –
Cel! Według starych danych.
Żołnierze rozbiegli się na pozycje, zakręcili pokrętłami celowników.
– Pierwsza załoga gotowi!
– Druga załoga gotowi!
Dowódca nic nie odpowiedział. Przypadł do lornetki, bez słowa patrzył na
Ałchan-kałę, jakby próbował zobaczyć tam Czeczenów. z okopów siódemki
wyszedł porucznik piechoty, podszedł do nich, stanął obok dowódcy. Ten się
nie obejrzał. Porucznik poprawił automat, postał chwilę w milczeniu, patrząc
także w stronę Ałchan-kały, po czym spytał:
– Co, będziecie strzelać?
– Nie wiem. Chciałbym palnąć parę razy.
– Tam są nasi – porucznik piechoty kiwnął głową w stronę lasku, za
którym było bagno.
– Gdzie? – dowódca oderwał się od lornetki i spojrzał pytająco na
porucznika.
– Tam, gdzie lasek. Dalej jest bagno i nasz pluton.
– O kurwa! A kazali mi tam strzelać. A dalej co, nie wiesz?
– Nie wiem. w Ałchan-kale są Czeczaki. Ale tam na razie cicho.
– Jasne... No, do Ałchan-kały za daleko, nie doleci. w końcu to nie sauki.
Jasne. – Dowódca obrócił się do załóg i powiedział spokojnym, ostygłym
tonem, już bez rozdrażnienia: – Odłożyć! Zawracamy.
Kiedy żołnierze, powarkując z niezadowoleniem, rozkładali moździerze
i przyczepiali je do transporterów, dowódca i porucznik piechoty zapalili,
porozmawiali. Artiom podszedł też do nich, odpalił od plutonowego, stanął
obok. Potoczyła się leniwa żołnierska pogawędka.
– A tu co się wczoraj działo? – Dowódca baterii zmrużył oczy i spojrzał na
plutonowego przez dym. – Podobno dowódca batalionu wczoraj się tu
sparzył. Nie wiesz?
– Tak, postrzelał sobie. Wpadł na Czeczaków. Pojechał akurat na bagno, to
go ostrzelali.
– A po co tam lazł?
– Chuj go wie.
– Zmieniał nas – powiedział Artiom. – Staliśmy tam z dziewiątką, a on
przyprowadził zmianę.
– No i co się tam działo? Opowiedz. – Dowódca baterii spojrzał na
Artioma z ciekawością.
– No cóż... Postrzelaliśmy trochę i zaczęliśmy wracać. Ich zwiad szedł
z wioski, natknął się na nas. Najpierw ostrzelał nas snajper, potem pieprznęli
parę razy z moździerzy.
– Byli zabici?
– Nie.
– Tylko miejscowi – powiedział porucznik piechoty. – Przyszli dzisiaj
z wioski, prosili, żeby nie strzelać, chcieli ich pochować. Ośmioletnia
dziewczynka i dziadek. Jak się zaczęła walka, chcieli się schować do
piwnicy, ale nie zdążyli. Dostali z wukaemu.
Porucznik opowiadał o tym tak spokojnie, jakby mówił, że kasza dzisiaj na
śniadaniu była przypalona.
– Pocisk przebił ścianę domu i wybuchł w środku. Dziewczynka zginęła na
miejscu, dziadek umarł w szpitalu. Do Nazrania go zawieźli.
Artiom patrzył bez słowa na dowódcę plutonu, nie odrywając oczu od jego
spokojnej twarzy.
Poczuł nagle żar na policzkach. Cholera! Tylko tego brakowało. Prezent
z okazji urodzin...
Przypomniał sobie tę strzelaninę. Piechotę, która zaległa na polance za
nasypem. I dwie serie, które wyleciały z wioski, a potem strzały umilkły. I
swój krzyk: „Tam jest, kurwa, w tym oknie!”, chociaż nie był pewien, czy
kogoś widział. Ale leżenie pod ostrzałem było zbyt straszne i zbyt strasznie
było podnosić się z ziemi i czekać na strzały z wioski. Dlatego krzyknął.
W tamtym oknie nie było nikogo, to było pewne już po pierwszych
seriach. Czeczaki ugryźli i odskoczyli. Ale dowódca mimo to rozkazał
beteerom ostrzelać wioskę. Bo się bał i chciał kupić swoje życie za cenę
życia innych. A oni ochoczo wypełnili ten rozkaz. Bo też się bali.
Gdyby jednak Artiom nie krzyknął „Tam jest!”, dowódca wydałby rozkaz
ostrzelania wsi minutę później i dziewczynka z dziadkiem zdążyliby się
schować w piwnicy.
Wczoraj zabił dziecko.
Od tej myśli Artiomowi zrobiło się niedobrze.
I nic przecież nie zrobi, nigdzie nie pójdzie, nikogo nie poprosi
o przebaczenie. Zabił i już, nie cofnie tego.
Odtąd przez całe życie będzie mordercą dziecka. I będzie z tym żyć. Jeść,
pić, wychowywać dzieci, cieszyć się, śmiać, smucić, chorować, kochać. I...
I całować Olgę. Dotykać ją, czystą, jasną, anielską istotę tymi rękoma,
którymi zabił. Dotykać jej twarzy, oczu, warg, piersi, takich delikatnych
i bezbronnych. I zostawiać na jej przezroczystej skórze śmierć, tłuste kawałki
morderstwa. Ręce, ręce, cholerne ręce. Trzeba je odrąbać. Odrąbać, wyrzucić
w diabły. Już nigdy ich nie doczyści.
Artiom wsunął ręce między kolana i zaczął trzeć je o nogawki. Rozumiał,
że to psychoza, szaleństwo, ale nie mógł nic na to poradzić. Wydawało mu
się, że jego dłonie stały się lepkie, jak po jedzeniu w brudnym barze w upale,
lepiły się od morderstwa, najobrzydliwszego morderstwa, i nijak nie chciały
się oczyścić.

Nie zauważył, kiedy przyjechali do batalionu, kiedy wszedł do namiotu, siadł


przy piecu. Ocknął się dopiero wtedy, gdy Oleg podał mu menażkę z kaszą:
– Masz, jedz, zostawiliśmy dla ciebie.
– Dziękuję.
Artiom wziął menażkę, zaczął ze spokojem wrzucać w siebie zimną kaszę.
Potem przerwał jedzenie.
– Pamiętasz, jak nas wczoraj Czeczaki pizgali pod Ałchan-jurtem? Wiesz...
Zabiliśmy w tej strzelaninie dziewczynkę. Ośmioletnią dziewczynkę
i dziadka...
– Zdarza się. Nie myśl o tym. To przejdzie. Jeśli za każdym razem
będziesz się tak zamęczał, to zwariujesz. A co, mało tu zabijają? I oni nas,
i my ich. Ja też zabijałem. Wojna, kurwa. Własne życie nic nie jest warte,
a co dopiero cudze... Nie myśl o tym. Przynajmniej do domu. Na razie nie
zaszedłeś daleko od niej. Ona jest martwa, ty żyjesz, a gnijecie w tej samej
ziemi – ona w środku, ty na wierzchu. I dzieli was od siebie, być może, tylko
jeden dzień.
Tak. Tylko jeden dzień. Albo noc.
Gwałtownie postawił menażkę, brzęknęła łyżka. Wyszedł bez słowa
z namiotu, dokładnie zamykając za sobą klapę.
Noc była zaskakująco jasna. Duże gwiazdy świeciły na niebie jasno,
migotały. Wszechświat zstąpił na pole i objął żołnierzy, swoje śpiące dzieci –
wieczność jest przychylna żołnierzom.
Jutro będzie zimno.
Artiom przypomniał sobie wczorajszą bitwę, zabójstwo, dziewczynkę.
Wyobraził ją sobie idącą z dziadkiem do piwnicy, kiedy zaczęła się
strzelanina. w domu panował mrok. Dziadek otworzył klapę i wyciągnął do
niej rękę, chcąc opuścić małą na dół. I wtedy do domu wpadł pocisk. Przebił
ścianę, rozrzucił cegły, ryk i eksplozja, i ich krzyk, i pocisk wybucha
w środku. Ona zginęła na miejscu, trafiona w brzuch, przechyliła się do
przodu, ku dziadkowi, pocisk przeszył ją na wylot, wnętrzności trysnęły na
ściany. Szarpnęła głową, która zakołysała się na chudej szyjce. Nie zamknęła
oczu i spod powiek wyglądały martwe źrenice. A dziadek został ranny. Pełzał
w jej krwi i potrząsał martwym ciałkiem, i wył, i przeklinał Rosjan. I umarł
w Nazraniu.
Wybacz mi, na Boga, wybacz. Nie chciałem.
Zdjął osłonę z automatu i włożył lufę do ust.
Deszcz się kończył.

Rano opuszczali pole.


Nocą był przymrozek, spadł śnieg i wszystko wokół od razu stało się białe,
czyste, pokryte kryształkami szronu. Czeczenia posiwiała tej nocy.
Długa, kilometrowa kolumna pułku wyciągnęła się na szosie. Artiom
siedział bez ruchu, z rękoma w rękawach i paskiem automatu na nadgarstku.
Już dygotał z zimna, mokry mundur zlodowaciał, stał się twardy, kruchy
i przymarzł do samochodu, a przed nimi były cztery godziny drogi – w takiej
kolumnie będą długo jechać.
Beteer łączności stał akurat naprzeciwko skrętu na bagno.
Stamtąd powoli wyjeżdżały na szosę pojazdy siódemki. Artiom zauważył
beteer Miszki. Na transporterze, obłożony ze wszystkich stron rakietami
przeciwpancernymi, siedział Wasilij. Artiom zamachał do niego, uśmiechnął
się krzywo, niewesoło. Wasia pomachał w odpowiedzi.
W Ałchan-kale było cicho, walki ustały jeszcze nocą. Widocznie dobili
Czeczenów. Chociaż nikt im o tym nie powiedział. w ogóle nikt im nic nie
mówił, a o tym, co działo się z ich pułkiem, z nimi samymi, dowiadywali się
jedynie z telewizji. Skoro jednak ich zdejmują, to znaczy, że tutaj wszystko
się skończyło. Może nawet dopadli Basajewa.
Kolumna ruszyła.
Jechali dalej, w stronę Groznego. Plutonowy mówił, że teraz ich pozycje
będą naprzeciwko szpitala na planie krzyża. Tego, który pokazali w filmie
Czyściec. I prawdopodobnie ten szpital także będą musieli zdobyć.
I chuj z nim.
Niech wszyscy idą do diabła!
Najważniejsze to przeżyć. I nie myśleć o niczym. Co będzie potem, jeden
Bóg wie.
A tego pola nie zapomni nigdy. Umarł tutaj. Umarł w nim człowiek,
skonał razem z nadzieją w Nazraniu. I narodził się żołnierz. Dobry żołnierz –
pusty i bezmyślny, z wewnętrznym chłodem i nienawiścią do całego świata.
Bez przeszłości i przyszłości.
Nie czuł żalu. Jedynie pustkę i złość.
Idźcie wszyscy do diabła.

Przed nim, Artiom jeszcze tego nie wiedział, był Grozny i szturm, i szpital na
planie krzyża, i góry, i Szaro-Argun, i śmierć Igora – zginął w górach na
początku marca – i jeszcze sześćdziesięciu ośmiu poległych, i zmniejszony,
jednej nocy pozbawiony połowy żołnierzy martwy batalion o czarnych
twarzach, i Jakowlew, znaleziony w tej strasznej piwnicy, i nienawiść,
i szaleństwo, i to cholerne wzgórze...
I jeszcze cztery miesiące wojny.

Artiom dotrzymał słowa. Przez całą wojnę tylko raz przypomniał sobie
dziewczynkę. Tam, w górach, kiedy na polu minowym wyleciał w powietrze
chłopaczek, też ośmioletni, i wieźli go na beteerze do śmigłowca. Rozerwaną
nogę, przez bandaże nierealnie białą na tle czarnej Czeczenii, Artiom położył
sobie na kolanach, a głowa nieprzytomnego chłopca uderzała głucho o metal
– bum-bum, bum-bum...
sen żołnierza

Śnieg padał całą noc. Padał miękkimi, dużymi płatami i żołnierze po


przebudzeniu nie mogli znaleźć swoich towarzyszy – byli przysypani
śniegiem...
Świta, czekamy, aż pojawi się słońce albo, jak my je nazywamy, „głuptak”
. Noc się kończy, w rękach pojawia się drobne drżenie, w piersi chłodek –
opada nerwowe napięcie, organizm się rozluźnia.
Najgorsze za tobą, przeżyłeś jeszcze jedną noc, a więc – czeka cię jeszcze
jeden dzień.
Nienawidzimy nocy i boimy się jej. Noc to zimno. Pogoda w górach często
się zmienia: bywało, że za dnia mieliśmy plus piętnaście, świeciło słońce,
a nocą spadł śnieg, powiał wiatr, i temperatura spadła do minus dziesięciu.
Ściągamy kapoty z rannych, których wywożą na tyły. Kapoty przemakają od
śniegu i jeśli wyłączysz się na dziesięć minut oparty plecami o transporter,
nagle odkryjesz, że przymarzłeś, przymarzły ci nawet włosy.
Noc to strach. Po zmroku czujesz, jak wszystko w środku ci zamarza,
twardnieje, zwija się w kłębek i mobilizuje się. Mózg zaczyna pracować
uważniej, oczy lepiej widzą, słuch wyostrza się jak u kota. Napięcie jest
ogromne – spodziewasz się wszystkiego i jesteś gotów na wszystko. Później
strach cofa się gdzieś w głąb, pod żołądek, wierci się tam od czasu do czasu,
ale jakoś słabo, bezsilnie, pozostaje tylko napięcie.
Noc to samotność. Wokół ciebie żadnego światła, żadnego dźwięku,
żadnego ruchu. Ogromne, bezkresne czarne niebo nad głową, wiesz, że po
tym niebie nigdy nie przeleci, błyskając światełkami, samolot z pasażerami
na pokładzie. Nie ma nikogo – jesteś sam. Nawet jeśli jest was stu, i tak
jesteś sam. Każdy z was jest sam. Nie ma wokół życia, jesteś samotny, tylko
ty jesteś życiem i światem dla siebie. Jesteś małym żołnierzykiem
w ogromnej Czeczenii pod bezkresnym południowym niebem, a wszystko
jest w tobie.
I jesteś bardzo zmęczony.
W końcu zjawia się „głuptak” i się rozluźniasz. Mózg robi się jak z waty,
nie myślisz o niczym, niczego nie pragniesz, siedzisz tak, gapiąc się w jeden
punkt.
Siedzę na płycie oporowej moździerza, palę. Ręce drżą nieznacznie, słońce
już przypieka, grzeje plecy, buty odtajały i pewnie można je już zdjąć – nocą
mokre kurczą się i przymarzają do onucy.
Cieszę się. Cieszę się, że jestem w domu, że nie ma już tego wszystkiego,
że już się skończyło i wszystko za mną. Że to wzgórze... ale skąd się wzięło
to wzgórze? Sen? Przecież nigdy tam nie byłem, dlaczego to mi się śni?
A może byłem? Nie wiem. Skóra czuje czyste prześcieradło, miękkość
kołdry, wiem, że jestem w domu, i czuję radość. Uśmiecham się, wystawiam
twarz do słońca, szczerzę się. Dobrze, że jestem w domu. Nie rozumiem co
prawda, dlaczego w domu mam góry i śnieg, i mokre wojskowe buty, ale to
już nieistotne, to wszystko moje, domowe, niestraszne.
Zjawia się Igor. Mówi coś do mnie, nie słucham, siedzę na płycie
oporowej moździerza, palę, cieszę się domem, dobrze mi. Fajnie, że Igor też
jest tutaj. Dziwne, że jest u mnie w domu, bo przecież na pewno ma własny
dom, a przyszedł do mnie, ale to nieważne. Nawet dobrze, że tu jest.
Popiół z papierosa spada na zamek automatu, strącam go rękawicą. Muszę
się zastanowić, gdzie będę teraz kłaść automat. w namiocie zawsze kładłem
go pod głową, ale przecież w domu jest się na długo, to nie jednodniowy
namiot, trzeba wymyślić miejsce na broń.
Igor przez cały czas coś mówi, nie słucham go. Nagle milknie, patrzy na
mnie jakoś dziwnie i mówi: „Idziemy”. Od razu czuję pustkę i chłód
w środku, pojawia się jakaś myśl, ale nie pozwalam jej się pomyśleć,
przeganiam ją od siebie, bo wiem, co to za myśl.
– Dokąd, Igor?
– Idziemy – i pokazuje za moje plecy.
Nie obracam się, wiem, co jest za mną. Tam jest wzgórze, śnieg, na śniegu
rozciągnięta piechota, idzie, pełznie pod górę, gdzie powitają ją pociski. Na
razie jest cisza, nie słychać odgłosów walki. Myśl staje się natrętna, ale
zduszam ją, nie obracam się. Nie pozwolić, nie pozwolić jej się wyrwać, to
wszystko kłamstwo, jestem w domu! Jestem w domu, nie wolno tylko się
obrócić.
– Nie, Igor. Przecież jesteśmy w domu, wszystko się skończyło, co ty,
zapomniałeś? Chodź, poznam cię z Olgą, z mamą, posiedzimy, wypijemy,
pogadamy. Przecież tak długo o tym marzyliśmy, pamiętasz?
Nagle zaczynam się kurewsko bać. Wiem już, co on mi odpowie,
i cholernie się boję.
– Nie mogę, przecież jestem martwy – mówi Igor i znów pokazuje ręką za
moje plecy.
Obracam się.
Widzę wzgórze, śnieg, rozciągniętą na śniegu piechotę. I ogłuszający,
raniący uszy hałas walki. Igor znów wyciąga rękę i widzę go leżącego na
śniegu. Jest daleko, ale widzę go, jakby był pięć metrów ode mnie. Leży
z zadartym podbródkiem, ręką przesłaniając oczy, tak jak śpią śmiertelnie
zmęczeni ludzie. w głowie Igora, nad lewą brwią, zieje dziura, zamarznięta
krew zmieszana ze śniegiem tworzy płaską warstwę lodu na jego twarzy.
– Idziemy. Nie jesteś w domu. Wszyscy tam zostaliśmy, przecież wiesz.
Nie odejdziemy już stamtąd. Jesteś tam. – I znowu pokazuje ręką.
Widzę siebie. Leżę niedaleko od Igora, również martwy, śnieg zalany jest
krwią, moją krwią, a naokoło wspina się piechota i pada, ślizga się na mojej
krwi.
Do diabła, jaka szkoda. Tak chciałem być w domu, a mnie zabili. I muszę
iść tam – jestem martwy, nie mogę zostać wśród żywych.
Igor odchodzi, idę za nim. Chcę, żeby mnie puścił, ale tak nie można: jak
to tak, ja będę żywy, a on będzie tam, martwy.
Nagle sobie przypominam: Olga! Zatrzymuję się, Igor też staje, patrzy na
mnie, twarz mu tężeje i widzę po jego oczach, że wie, co mu powiem.
– Nie mogę, Igor. Nie mogę iść z tobą. Mam Olgę, nie mogę jej zostawić.
Muszę żyć.
Igor nie lubi Olgi. Co noc przychodzi, żeby zabrać mnie ze sobą na
wzgórze, a ona co noc mu w tym przeszkadza. Tym razem także odchodzi
sam.
Jego twarz szarzeje, staje się martwa. Zęby się odsłaniają, wargi rozciąga
śmiertelny grymas. w czaszce powstaje dziura, w kapocie pokazują się dziury
od odłamków, ciemnieją, nasiąkają krwią. Nie ma go już przy mnie, leży tam,
martwy, na wzgórzu. Leży sam, mnie tam nie ma. Wracam do królestwa
żywych. Oddalam się, odlatuję, ale przez cały czas się oglądam, patrzę na
niego, leżącego tam, na wzgórzu...
Budzę się. Prześcieradło jest zupełnie mokre, pot zimny, mam dreszcze.
w duszy pusto, nie czuję nic, absolutnie nic. Po chwili wracają uczucia
i zaczynam wyć. Gryzę poduszkę, by nie obudzić Olgi, i wyję, wyję długo.
Potem i to przechodzi, leżę po prostu, nie puszczając poduszki: nie mogę
inaczej, trzymam się zębami poduszki i nie mogę rozluźnić szczęk – boję się
je rozchylić.
Chcę umrzeć.
Coda

Kocham cię, wojno.


Kocham cię za to, że masz w sobie moją młodość, moje życie, moją
śmierć, mój ból i strach. Za to, czego mnie nauczyłaś: że najpaskudniejsze
życie jest tysiąc razy lepsze od śmierci. Za to, że w tobie żyli jeszcze Igor,
Paszka... Jesteś moją pierwszą kobietą, moją pierwszą miłością. Minęło wiele
czasu, ale nikogo nie pokochałem tak jak ciebie. Miałem osiemnaście lat,
kiedy rzucono mnie w ciebie, naiwnego szczeniaka, i zabito mnie w tobie. I
zmartwychwstałem jako stuletni starzec, chory, z poszarpaną psychiką,
pustymi oczyma, wyżętą duszą.
Na zawsze pozostaniesz we mnie.
Ja i ty to jedno. Nie ma mnie i ciebie, jesteśmy my. Widzę świat twoimi
oczyma, mierzę ludzi twoją miarą. Nie ma już dla mnie pokoju. Dla mnie na
zawsze będzie wojna.
I nie mogę już żyć bez ciebie.
Za pierwszym razem wyplułaś mnie żywego, puściłaś mnie wolno, ale nie
mogłem żyć sam, wróciłem do ciebie.
Kiedyś, za trzydzieści lat, kiedy Rosjanie będą już mogli chodzić po ziemi
bez broni, znowu wrócę. Wrócę do tego miejsca, gdzie głodny pełzałem
w błocie, gdzie karmiłem sobą wszy i tam, dalej, gdzie szturmowałem
Grozny, i na wzgórze, gdzie zginęli moi podarowani przez ciebie bracia,
padnę na kolana, pogładzę przesiąkniętą naszą krwią, ciepłą, urodzajną
ziemię i powiem... Cóż ja powiem?
Nic, tylko:
– Bądź przeklęta, suko!
skróty nazw broni

AGS – granatnik automatyczny


PTUR – rakietowy zestaw przeciwpancerny
BTR – beteer, transporter opancerzony,
TNWD – pompa paliwowa wysokiego ciśnienia
SAU – sauka, działo samobieżne
NURS – lotnicze pociski rakietowe
SWD – karabin snajperski
PKM – karabin maszynowy Kałasznikowa
KPWT – wukaem, wielkokalibrowy karabin maszynowy kalibru 14,5 mm
BWP – bojowy wóz piechoty
RPG – granatnik przeciwpancerny
RGD – granat
Tytuł oryginału: Alhan-Órm
Copyright © Arkady Babchenko
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2009
Wydanie I
Warszawa 2009
Przekład: Karolina Romanowska
Redaktor serii: Adam Pluszka
Konsultacja militarna: Wojciech Łuczak
Redakcja: Magdalena Petryńska
Korekta: Mariola Hajnus, Beata Wójcik

Projekt okładki i stron tytułowych: Studio Page Graph,


na podstawie koncepcji graficznej mamastudio
Ilustracja na I stronie okładki: © V.VELENGURIN/R.P.G./CORBIS SYGMA
Fotografia autora: © Artem Geodakian

Wydawnictwo W.A.B.
02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5
tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
wab@wab.com.pl
www.wab.com.pl

Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne


Piaseczno, Żółkiewskiego 7a

ISBN 978-83-7747-416-7

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Wydawnictwo W.A.B.

i Magdalena Wojtas / Virtualo Sp. z o.o.

You might also like