You are on page 1of 46

2

Pani Kleks
Las Krążel

lizanie psich pysków robi nam za domek.


merdasz ogonkiem i szczerzysz w uśmiechu
zęby. marszand posklejał to w całość i masz
na stole obiad. masz wszystko w podpłomyku,
podpłomyk masz w gardle. parzysz się i biegniesz.
a kiedy przystaniesz - liżesz blizny i szczebiot
leśnych stworzeń wymieniasz na rymy.
męczysz to w sobie, potem trawisz w kiczu.
gryziesz pasek, popuszczasz, lecz obrazy sinieją.
a kiedy już zaśniesz - widzisz psie pyszczki i ogonki w oddali. gdy zerwiesz to z siebie zobaczysz
dużo więcej -
martwy dól i wapno. wapno palone.

3
studentka90210
Muza i ja
Moje spotkania z Muzą były zawsze
Nieco groteskowe.
Nie ukrywam, w pewne zakłopotanie
wprawiał mnie początkowo widok
jej półprofilu, cienia trzęsącego się na ścianie,
wystającego z ręki wenflonu.

Kiedyś pisała ponoć wiersze miłosne,


Ale potem podawano jej słabsze środki
Farmakologiczne i spoważniała.

Mówi mi, że podoba jej się misternie


Upleciony łańcuszek atomów na mojej twarzy,
A ja tłumaczę: to rzęsy, a to źrenica oka.
Jest zdumiona i zaabsorbowana.
Opowiada mi o Bogu, który
Pachnie skoszoną trawą i świeżą bryzą morską.
Przecież jest naturą, mówi.

Nieoczytana, zapewne ośmieszyliby ją Państwo


Pierwszym lepszym pytaniem o imperatyw.
Ale dla mnie, kiedy tak znika w korytarzu
Ciągnąc za sobą kroplówkę z wenflonem
Jest w pewien sposób piękna.
I lubię patrzeć, jak wychodzi nocą
prosto w van goghowskie niebo,
łapać tramwaj ósemkę wierząc,
że może zabierze ją na Parnas.

Ale nie tęsknię za nią zbyt często, o nie.


Mam tu zbyt wiele rzeczy do zrobienia,
Mam po co żyć -
W końcu trzeba będzie mieć co wpisać do CV.

4
ks_hp
londowanie

Helena nie bawi się w przepoczwarzanie. Łatwo


stapia skóry na wiosnę. Odrywa śniegi od znaczeń.
Balansuje - krzyczy - niby drzewo niema - nie ma
ochoty na nowy krok. Tutejsza,

skrojona na wiarę; miejscowa jak miejscowe


są tramwaje. Starsze, dzieci, matki, dzieci w drodze
do szkół. Huśtawki na torowiskach. Karuzele nad
ranem. Próba odujednolicenia skończyła się piaskiem
w rzęsach. Stawy zarośnięte bólem, woda, która skrzypi.

Do domu, w domu, wołała. Stada uciekły


do lepszych krajów, u nas zima. Stale (za)miast
odkutych drzwi.

5
unplugged
(Marcin Lenartowicz)

Domeć.
w moim domu
stół się z krzesłem szturcha
bo o ruchaniu nie ma co mówić
to raczej ruch (jednostajny)
a nie coś ponad

prowadnice od szuflad
obraziły się z wyżej wymienionymi
i wydają z siebie dźwięk
jak otwierana brama w jedynce
silent hill‘a

żyrandol nie świeci i nie daje mi spać


bo przecież nie usnę kiedy
jest już ciemno
ojciec obiecał kiedyś że zajrzy

i rzeczywiście

zdarza mu się to coraz częściej


i w coraz mniejszych odstępach czasu

w moim magicznym domu

jest około osiemnastu ścian


a w każdej dzieją się robaki

6
bosski_diabel
Po-przekornie

monitor wciska oczy na wylot. kluczę


pomiędzy zwyrodniałymi rozwiązaniami,
myśli kołują w otwartym ekranie. wiążę

wszystkie wyliniałe prawdy. myślałem,


że tylko okna potrafią tak powoli gasnąć.
teraz ściany pękają coraz ciszej. niebo

drży niejednolicie. gwiazdy spadają


z większą złośliwością, w takt poprzetrącanych
przypadków. wydrapuję imię na przydrożnych ławkach
w oparciu o zleżałe słowa i wypreparowane oddechy.

tylko ty na przekór wszystkiemu dobrze wyglądasz


na tle rozmazanych pomarańczy. choć
czasami się gubię - sen to czy pamięć zawodzi.

7
Marcin Sz
Najgorsza matka

Binarnie jesteśmy segmentami zer i jedynek,


elektromagnetycznym wykresem prądów
błądzących.

Może jednak gliną i tchnieniem,


żebrem.
Adamem na pysk wywalonym z edenu
i Ewą o szerokich biodrach.

Na szczęście niedługo koniec


świata, ze wszystkimi konsekwencjami.
Czas na heroiczne czyny, bez obaw
o wniebowstąpienie.

Nieobciążeni zbędnym słowem


zaczynamy zdawać sobie sprawę
z niezbyt perfekcyjnego wykończenia
rzeczywistości.

Nawet kosmos trwa w ciągłych skurczach,


chociaż supernowe i czarne dziury
mniej więcej pokrywają się z dziecięcym
wyobrażeniem piekła.

Najprościej wyrazić to w bezokoliczniku:


nie być jest poza zasięgiem
teologii, każde potępienie opiera się na
byciu.

8
oskari valtteri

v
[*]

po zabiegach nikt z nas nie myślał o pucharze


za Pana zdrowie Profesorze nie wypadało
choć Piccolo próbowały dzieciaki ponoć najlepsze

wiśniowe jak osocze z worka Świętego Mikołaja


który w Wigilię zgubił się na oddziale
i niby dla śmiechu włożył uszy do barszczu

byle ich nowe kości trzymały


każda swój mięsień

a potem wydłużać w miarę wzrostu


po centymetrze ile się da i Bóg
pozwoli bez rozgłaszania cudów

Panu Profesorowi
(zm. 24 XII 2012)

9
oskari valtteri
Messiah travel

miejscowi mówią, że w zastawnych sieciach


tylko woda. ławice ocierają się o dno,

które w kontraście lazuru nie znaczy zbyt wiele


dla turystów. beztrosko moczą stopy,

stawiając je przez chwilę na lustrze


Genezaret.

10
ks_hp
niezapowiadajki

Berenika wyrosła z bójek i walk. Lepiej pleść


światy, przewlekać nic przez ślepą dziurę o
poranku. Kochała tylko jednego mężczyznę, ale
dawne wiatry odeszły, rzeki pękły w piersiach.

Dopóki czuła tętno, wierzyła w powroty, nie


wiedząc, że rzuca się w szum zmarzniętych pól,
jednostajnych łąk, od których niedaleko do
wojny. Stamtąd nikt nie przychodzi, mawiał

ojciec. Stamtąd i ja nie przyszedłem. Grób.


Zlodowacenie. Erozja pomników. Dobrze byłoby
stać nad piekłem, z palcem w oku. Z wilgoci
otrząsnąć twarz, widnokrąg wschodzących, mdłych

słońc. Nigdy nie doczekała południa.

11
ks_hp
próba podjęcia

Cykl: Syberiada

Nina dębieje, chyli korony do gniazd; pnie


się, nie sięga. Gdyby wrosła w zbocze, miałaby widok -

wydmy, wydmy, wiatr wzburza je na końcach

- szorstki język bryzy. Nina zmienia skórę w drewno,


korzy się. Wytrzewione morze pluje teraz ślizgocią,
skrętami z wodorostów. Spróchniałe statki ukołysane
w biodrach, stare szanty i deski - kiedy przykłada,
skrzypią przy skroni.

Otwiera się. Co z tego - ma maszty nie do wejścia, przeżarty


pokład. Klingi ostrych jak miecze słów.

12
Konkurs na debiut: zwycięzca

Boobic
(Łukasz Wrzalik)
Nawiedzenie Nie mam dzisiaj nic dla ciebie
prócz kruchego ciasta ziemi
między gardłem a zębem oświecenia,
między płytą z marmuru a dnem dołka,
nad którym zawsze lubiłem się kołysać.

kiedy tak tkwiłem w kropce, trzeba było


wbić mi w łeb wykrzyknik. wykrzywić go
w znak pytający o wszystko to,
o czym strach nawet pomyśleć.

a tak - włóczysz się nocą po klubach,


szukając cienia, który włóczy się za tobą:
chwiejący się, rozbity jak fontanna kałuży
na znoszonym płaszczu.
i palisz, choć dotąd brzydziła cię mgła
lotnych nawyków, uzależnień i skrajności,
w które zwykłem raz po raz popadać.
twoje szare, pomarszczone ręce niosą żałobę,
dziś jednak po raz pierwszy od dawna
zataczasz się w koronkowych majtkach
koloru zarżniętego wieprza.

niejeden osioł skusi się na taką


marchewkę - splunie, nadgryzie, zostawi trochę
następnemu pisanemu małą literą.
wielkiej nikt już nie nadpisze.
wielka to stygmat.

13
Konkurs: Po drugiej stronie lustra
1. Miejsce

Zachary Ann
miniatura z lustrem w tle

po drugiej stronie lustra


przestaję czytać

żaden początek nie ma


znaczenia przenośnego
- zostaje gdzie jego miejsce

14
Konkurs: Po drugiej stronie lustra
2 Miejsce

Euridice
(Gabriela Iwińska)
Plan
mam lat czterdzieści parę
sprzedałam się za
mąż
zmieniam codziennie skórę
świetne wiersze wychodzą
ustawiają się do krytyki
dom puchnie od wieczorów
przesyconych podobnymi ruchami
dostaję nobla
zdarza się
że jestem

tymczasem
stoję przed lustrem bez pomysłu
nawet na czystą kartkę

15
Konkurs: Po drugiej stronie lustra
3. Miejsce

WielkiKreator
Lustrzane migdały

Patrzę w lustro a tam:


Migdały, moje migdały
Czemu rośniecie w miejscu moich palców u nóg?
Czemu nie rośniecie w miejscu moich palców u rąk?
Mógłbym was przegryzać podczas meczu
Siedząc na kanapie

16
GaPa
(Grzegorz Patroń)
Dziewczyna, która robiła miny
Pożółkła żarówka ledwie wydzierała ciemności kontury nielicznych, lichych jak i ona sprzętów.
Nie była osłonięta, a światło drżało, jakby napędzała je niewiara. Pod nią znajdowało się biurko,
na którym stało kilka dających jasne nieprzyjemne światło pierścieniowatych lamp. Pracująca przy
biurku dziewczyna wydawała się zawieszona w przestrzeni - dostrzegałem jedynie piękne, sprytne
dłonie (oświetlone bezcieniowymi lampami), manipulujące przedmiotami na blacie, oraz twarz,
ledwie doświetloną żółtym światłem. Reszta ginęła w mroku. Otwarcie stanąłbym do dyskusji
z każdym, kto by stwierdził, że kobieta jest w nieokreślonym wieku, jednak nie miało to znaczenia:
w pewnym sensie była zawsze i wszędzie. Więcej nie potrzebowałem.
Nawet nie uniosła głowy. Nie zdziwiło mnie to - ponoć mam charakterystyczny chód. Zafascy-
nowany obserwowałem teatr pobrużdżonych cieni, rozgrywający się od czoła po brodę dziewczyny.
Cóż za ekspresja! Kiedy mrużyła oczy, wokół nich rozkwitał labirynt zmarszczek, które niespodzie-
wanie przenosiły się na czoło, gdy podnosiła wzrok (wciąż mnie ignorując). Sprawdzałem, człowiek
ma pięćdziesiąt cztery mięśnie twarzy, u niej jednak zdawało się być ich znacznie więcej, a każdy
pracował ciężko i bez wytchnienia solo, parami, większymi grupami. Podirytowanie malowało
malutką fałdkę, nadając twarzy nieco demonicznego wyrazu, triumf rozpogadzał ją, podciągając
asymetrycznie koniuszki ust. Nawet nos wydawał się wieść niezależny żywot, a jego koniuszek,
niech mnie, wyraźnie się poruszał! Ech, a jak mnie to poruszało!
Przygotowywała się do wymagającego szczególnej precyzji etapu pracy, a gdy delikatnie ujęła
w dłonie niewielkie elementy, przygotowując je do umieszczenia w niemal gotowym przedmiocie,
stanąłem za nią i się pochyliłem.
- Ani się waż - powiedziała prawie-że-na-serio, czule bezbronna.
Ucałowałem przyjemne w dotyku ucho i delikatnie wsunąłem dłoń w jej majtki, pomiędzy
rozgrzane uda, szukając i znajdując.
- Pobawiłeś się już? - zapytała po chwili, nadając głosowi zrezygnowany ton.
Cóż teraz musiało się wyprawiać na tablicy tej cudownie plastycznie twarzy! Odczekałem jeszcze mo-
ment, by dokładnie w chwili, gdy nabierała powietrza przed kolejną wypowiedzią wycofać się i przylgnąć
do wyślizganej framugi. Wypuściła cicho powietrze, zabawnie pokiwała głową i powróciła do pra-
cy, a ja do bezwstydnego katalogowania ulotnych grymasów, chimerycznych migawek anatomicz-
nego rozbrykania, którego byłem jedynym świadkiem i sędzią.
- Gotowe - wyszeptała raczej, niż powiedziała. Westchnęła, mrugnęła i wtedy dopiero jej twarz
zastygła. Wpatrywała się we wzbudzający grozę gotowy produkt, wyeksponowany światłami niczym
gwiazda rocka. Jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z możliwych zastosowań, k o n s e k w e n c j i. Nie
przypominał tych złowieszczo zabawnych zielonych motylków z Afganistanu, wyglądał dokładnie
na to, czym był, niczego nie ukrywał.
Przeszkadzała mi nieruchoma maska, która zastąpiła tak lubiany przeze mnie spektakl.
Podszedłem, by słowem, myślą i uczynkiem tchnąć w nią życie.
- I tak cię nie kocham - oplotła mnie słowami, rękoma. Moja dziewczyna, która robiła miny.
A najlepsze dla mnie.

18 miniatura
baranek
Metatron
Baldwin z Tarentu modlił się żarliwie w pustej kaplicy.
Krzyżowcom zamkniętym w obleganej przez pogan twierdzy zaczynało brakować żywności.
Pod ciosami wielkiego topora brata Anzelma padły wszystkie zwierzęta gospodarskie: świnie, krowy,
kozy, cały drób. Wszystko. Nawet stary i jak się później okazało - łykowaty osiołek, który, na własną
zgubę, przybłąkał się do twierdzy tuż przed zawarciem bramy. Co gorsza, jedyna w obrębie murów
studnia, która do tej pory dawała krynicznie czystą i cudownie chłodną wodę zamuliła się nagle.
Sytuacja była zatem trudna, ale przecież nie beznadziejna. Jednakże, jak zwykle bywa w trudnych
sytuacjach, zdania co do dalszego postępowania były podzielone. Część rycerzy uważała, że powin-
ni walczyć do ostatka. Ale, bynajmniej, nie bronić się w skazanej i tak na zagładę twierdzy.
Optowano raczej za śmiałym wypadem poza mury, błyskawicznym przebiciem się przez
pierścień oblegających i jak najszybszym dotarciu do sił głównych.
Przeciwnicy tego rozwiązania proponowali układy. Walka do ostatka, to rzecz ze wszech
miar godna pochwały - mówili. Obowiązek wobec Boga przede wszystkim - dodawali. Ale czyż nie
jest również naszym obowiązkiem ocalenie jak największej liczby rycerzy Chrystusa do dalszych
zmagań z poganami? - pytali. I było to bardzo dobre pytanie.
Zapewne jest to nasz obowiązek - odpowiadali zwolennicy dalszej walki. Azali jednak nie jest
brakiem odwagi pertraktowanie z wyznawcami fałszywego boga? I to również było dobre pytanie.
A czy położenie głów pod miecze liczniejszego i lepiej uzbrojonego przeciwnika nie świadczy
o braku rozsądku? - odpowiadali pytaniem ich adwersarze. Czy kontynuowanie z góry skazanej na
niepowodzenie walki nie jest aby głupotą?
Tchórze!
Głupcy!
Zdrajcy!
Napięcie rosło z godziny na godzinę. Niewiele, doprawdy niewiele brakowało, by zwaśnieni
rycerze dobyli mieczy i rozwiązali trudny dylemat wyrzynając się wzajemnie. Co było oczywiście
jakimś wyjściem z sytuacji. Wątpliwym jednakże było by ktokolwiek, poza może oblegającymi
twierdzę muzułmanami, uznał je za zadowalające.

fantastyka 19
Noc przerwała spór. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę z faktu, iż jest to przerwa chwilowa.
Dlatego właśnie Baldwin z Tarentu, uznawany, o dziwo - zgodnie, przez obie strony konfliktu
za przywódcę, udał się krótko przed świtem do kaplicy, by prosić Stwórcę o radę. Baldwin często
pytał Boga o to, co powinien uczynić. I Bóg, który najwyraźniej lubił Baldwina, zazwyczaj mu
odpowiadał. Sam, lub przez któregoś z aniołów.
A on przekazywał wolę Pana swym braciom. Inni krzyżowcy nazywali go z tego powo-
du Głosem Boga. Baldwin zżymał się na to miano i głośno dowodził, że niczym na nie zasłużył.
W skrytości ducha przyznawał jednak, że mile łechce ono jego próżność. W końcu był tylko
człowiekiem, tworem niedoskonałym i omylnym. Nie zmieniał tego nawet fakt, że Bóg objawiał
mu się osobiście. I osobiście wskazywał drogę dalszego postępowania.
Nie inaczej było i tym razem. Niezwykła jasność spłynęła na leżącego krzyżem na zimnej posadzce
Baldwina i rozległ się głos donośny, głęboki, lecz równocześnie łagodny i pełen niewysłowionej słodyczy.
- Witaj mój synu.
- Witaj Panie - odparł Baldwin nie podnosząc głowy. Wiedział już bowiem, że jakkolwiek Bóg
nie lubi przesadnej uniżoności, to nadmierna śmiałość jest mu równie niemiła.
- No, co tam słychać, drogi Baldwinie?
- Przecież wiesz Panie.
- Oczywiście, że wiem. Mógłbym po prostu powiedzieć wszystko, co mam ci do powiedzenia,
ale chciałem jakoś nawiązać konwersację. Myślałem, że sprawię tym radość memu oddanemu słudze.
- Panie, już sam fakt, że raczysz odpowiadać na modlitwy Twego niegodnego wyznawcy,
sprawia mi radość i zaszczyt, którego zaiste nie sposób wyrazić słowami.
- Zaiste nie sposób... No dobrze już, dobrze... Pytaj.
- Co ja mam zrobić z tym wszystkim Panie? - zawołał Baldwin. - Co począć?
- Zrobisz co zechcesz. Po to przecież obdarowałem cię wolną wolą abyś sam, w sumieniu
swoim decydował co jest słuszne i co ci robić wypada.
- Tak Panie, ale przecież...
- Nie przerywaj mi Baldwinie, bo się rozgniewam. Nie przypominam sobie bym kogokol-
wiek, w tym również ciebie, zachęcał do wyruszenia na tę krucjatę.
Rzeczywiście. Tę decyzję Baldwin podjął samodzielnie. I nie można powiedzieć by w tej chwili
był z niej przesadnie zadowolony. Zamilkł przeto zawstydzony i nieco przestraszony, i pokornie
czekał na dalsze słowa Stwórcy.
- Krew Baldwinie, morze krwi przelanej. Jakże często niepotrzebnie. Jakże często niewinnej.
Po co? W imię wiary? We mnie? Czy w imię zysków? Dla mamony? Przyznaj, sam obłowiłeś się
nieźle na tej wyprawie. Nie zaprzeczaj, wszak obaj dobrze wiemy. Tyle krwi... Tyle krwi...
Och wiem, ja również nie jestem bez winy. Byłem niegdyś porywczy. Łatwo wpadałem w gniew.
Sodoma. Gomora. Przykład, powiadają, idzie z góry.
Dlatego powiadam ci - dosyć. Wystarczy.
Przecież są jeszcze słowa. Znasz ich potęgę. Wszak od słowa wszystko się zaczęło.
Słowa, które same w sobie są puste. Nie mają znaczeń. Dopiero wy, ludzie może im znaczenia
owe nadać. Pomyśl Baldwinie, jak wiele można zdziałać słowem. Siła twego miecza niczym jest
wobec mocy słów.
Słowami można walczyć daleko doskonalej, niż mieczem. Idź przeto i walcz.
Bóg zamilkł. Światłość zgasła. Baldwin powoli powstał z posadzki i ruszył w stronę wyjścia.
A uszach wciąż brzmiał mu głos Stwórcy:
- Krew... morze krwi... w imię wiary... Sodoma... Gomora... słowa są puste... siła twego mie-
cza... idź i walcz...
Wyszedł z kaplicy prosto w promienie wschodzącego właśnie słońca. Odetchnął głęboko
rześkim jeszcze powietrzem. Zebrani na dziedzińcu krzyżowcy patrzyli na niego wyczekująco.
I Baldwin z Tarentu, zwany Głosem Boga, powiedział:
- Bracia, Pan nasz objawił mi swą wolę. Dość już czczej gadaniny. Niech przemówią miecze! Naprzód!
Ruszyli.

20
Andrzej Trybuła
Magazyn
- Odjebało wam! Kto, kurwa zezwolił na przełączenie kanałów!? - wrzasnął nadzorca Perth.
Jego skrzekliwy głos zabrzmiał w pomieszczeniu magazynu części zamiennych V Armii
Powietrznej Generała Rippera niczym odgłos pękającego ropnia. Wszystkie, wiszące na hakach
Półtusze odwróciły się jednocześnie do tyłu, robiąc niemalże synchroniczny zwrot przez prawe
ramię. Zwisające im dotąd dość luźno z pleców kable przyłącza, spajające przysadki z głównym
serwerem, teraz naciągnęły się niebezpiecznie grożąc zerwaniem połączenia. Przeciążenie łącza
spowodowało, że setki monitorów wypełniających magazyn przygasło nagle, jak ognie świec
w pomieszczeniu pozbawionym dopływu powietrza. Półtusze posiadające jelita zaczęły wypuszczać
głośne i bulgotliwe bąki.
- Tylko mi się tu, kurwa nie wypróżniać! - wrzasnął ponownie Perth. - Człowiek wraca spokojnie
z kibla, a tu co? Rewolucja w obiekcie wojskowym? Regulamin mówi wyraźnie. Własność armii ma
wisieć w spokoju, cierpliwie czekając na regulaminowy rozdział narządów. Jedyny dopuszczalny pro-
gram rozrywki, to kanał wojskowy. Więc pytam się jeszcze raz. Kto... i jakim cudem zmienił program?
- Ale to nie my - wiszący najbliżej Półtusz zdecydował się na odpowiedź. Perth wymierzył
mu siarczystego kopniaka w bok. Wojskowy but wbił się w rozlazłe, galaretowate ciało prawie
do połowy cholewy. Nadzorca z zadowoleniem odnotował charakterystyczny trzask łamanych
żeber. Ogłuszony tym uderzeniem Półtusz dyndał się teraz pociesznie na boki, wprawiając
w ruch wahadłowy cały rząd wiszących obok korpusów. Kilkorgu z nich puściły zwieracze
uruchamiając głośno działające urządzenia ssąco-oczyszczające. W magazynie zrobiło się
naprawdę wesoło.
- Powiedziałem, nie srać mi tu! - uśmiechnął się Perth, łapiąc pod boki.
- Ale to naprawdę nie my - pozostałe Półtusze postanowiły poprzeć swojego kolegę. - To
program specjalny nadawany przez wszystkie ośrodki wojskowe świata. Podobno go zlokalizowali.
- Kogo znowu, do kurwy nędzy zlokalizowali?
- Pisarza... Ojca - wyjaśniły zgodnym chórem.
- Jak to możliwe? - Perth podrapał się w krocze kolejny raz łapiąc się na zazdrosnym wgapianiu
w wiszące po stronie lewej, korpusy wyposażone w organy płciowe. Podniecenie bijące z rozmowy

bizarro 21
zaskutkowało u nich bezwstydną erekcją. Tuż pod bokiem wyrósł mu teraz las sterczących,
działających na niego jak płachta na byka, wielkich, czerwonych kutasów.
- Podobno sprawił to cud oczyszczenia - Półtusze wyglądały na wniebowzięte. - Podobno
chmura ustąpiła sama z siebie. Australia jest wolna. Powietrze na antypodach czyste jak woda
oligoceńska. Zresztą, niech nadzorca sam zobaczy.
Perth wgapił się w obraz podawany przez satelity. Faktycznie to co pokazywali, to była jakby
Australia. Cała powierzchnia dużej wyspy widoczna była jak na dłoni. Zniknęły miasta i wszelkie
inne przejawy ludzkiej aktywności. Cały kontynent przypominał teraz jedno wielkie pole obsia-
ne włoszczyzną. Różnica była taka, że zamiast zielonych główek kapusty, równe bruzdy grządek
ciągnące się po horyzont obsadzone były w całości głowami ludzkimi. A w zasadzie to jedną,
zunifikowaną głową tyle, że w różnych rozmiarach. Kamera satelity dała zbliżenie. Niektóre głowy
były już wyraźnie dojrzałe. Pękały teraz z hukiem, uwalniając w energetycznej erupcji różowe
chmury lotnego metalu.
- Wiadomo kto to jest?
- Jakiś gość z Melbourne. Jean Mascyzywyyzs - jeden z Półtuszy próbował wymówić obco
brzmiące nazwisko jednak szybko dał sobie spokój. Mówią, że facet musiał być pierwszy. Nici weszły
z nim w interakcję, przepoczwarzyły, a potem potraktowały jak całościową matrycę do zmian. Podob-
no wszystkie dotychczasowe anomalie to tylko i wyłącznie jego chore imaginacje. Pisarz był nieźle
pokręcony. Mówią, że armia rozsyła jego książki gdzie tylko się da. Wszyscy będą wiedzieć co może
jeszcze się zdarzyć.
Perth zbliżył się do stolika. Leżało tam pudło z porannej poczty. W środku faktycznie były
książki. Stare i papierowe. Wziął do reki jedną z nich. Na okładce wyrysowany był facet o dziwnych
uszach, jakby wyrywający się płynnym ruchem wprost z ziemi. Głowa gościa z okładki dziwnym
trafem przypominała głowy wyrastające z grządek na terenie Australii. Perth otworzył pierwszą
stronę próbując wczytać się w zawarte tam słowa.
- Dżizas, po jakiemu to napisane? Bo na pewno nie po naszemu.
- Mówią, że to chyba po Polsku. Podobno był kiedyś taki kraj, gdzieś w Europie -
odpowiedziały Półtusze.
- No to dupa - Perth przypomniał sobie morze gotującej się magmy, które kiedyś było Europą.
Może jakiś dupek, gdzieś tam w dowództwie zna ten obsrany język. Tyle, że kogo to kurwa teraz
obchodzi. Na pewno nie jego. Jego broszka to robić swoje, hodować debilne Półtusze i czekać spo-
kojnie na regulaminowy przydział jąder. Na szczęście wszystko powoli zaczęło się kończyć.
Australia ponownie zaciągnęła się dymem. Obraz zamigotał i znikł z monitorów. Program Hodow-
li Wizyjnej Półtuszy na powrót przełączył się na kanał wojskowy.
- Uuuuuuuu! - zawyły zgodnie Półtusze w ekstazie. Na wszystkich ekranach, wielka włochata
stopa oderwała się z nieboskłonu, miażdżąc pod swoim biologicznym ciężarem nowojorski Empire
State Building.
- Stulić ryje, ścierwa! - wrzasnął Perth po swojemu.
W magazynie wszystko wróciło do normy.

22
Bohdan Waszkiewicz

Zielona Noc
Świętojańska
Na ulicy Świętojańskiej w Gdyni, jak co roku w Noc Kupały, odbywały się koncerty oraz kilka
innych imprez. Tłumy ludzi zgromadziły się, aby posłuchać na żywo muzyki, spotkać się ze znajo-
mymi lub coś zjeść, korzystając z usług licznych budek oferujących ciepłe posiłki.
Poszedłem w towarzystwie Szarego „Pod Pokład“, gdzie czekali na nas Gruby i Mariusz.
Przywitaliśmy się, a potem usiedliśmy razem przy stole. Po chwili kelner przyniósł nam cztery
duże kufle wypełnione piwem.
- Za naszą kapelę! - Gruby wzniósł toast, po czym wlaliśmy w gardła sporo złocistego płynu.
- Ano właśnie. - Spojrzałem na Mariusza, który oprócz gry na gitarze zajmował się również
promocją naszej muzyki. - Jest jakiś odzew w sprawie demówki?
- Nic - odpowiedział, kręcąc przecząco głową. - Nie było żadnego telefonu ani listu.
Zmarkotnieliśmy. Wydaliśmy wszystkie nasze oszczędności, aby wejść do studia i nagrać osiem
kawałków. Demo brzmiało naprawdę dobrze, więc rozesłaliśmy je do kilku wydawnictw muzycznych.
- I chuj w to - przerwał ciszę Szary, który uniósł kufel i wzniósł kolejny toast. - I tak będziemy
napierdalać dalej!
Zderzyliśmy się szklanymi naczyniami, wydając przy tym okrzyki niczym piraci dokonujący abordażu.
Później, po wypiciu odpowiedniej ilości alkoholu, postanowiliśmy podejść bliżej sceny, gdzie
za chwilę miał zagrać Kult. Zanim tam dotarliśmy, zdążyliśmy jeszcze wypalić dwa jointy.
Poczułem, jak moje zmysły wyostrzyły się. Ulica wydawała się barwniejsza niż przed kil-
kunastoma minutami. Latarnie wyginały się w dziwacznym tańcu, a dźwięki otoczenia zlały się
w jeden wolny rytm.
- Szary, co to za jaranie? - Uśmiechnięty od ucha do ucha rozglądałem się wokół, jakbym
nigdy wcześniej nie był w Gdyni.
- Zajebiste, co? - Zadowolony wyszczerzył zęby. - Wujek przedwczoraj przypłynął i dał mi
sprzęt w prezencie. Kupił to w Tajlandii. Podobno jest nasączone opium.
- Kurwa, pojebało mnie jak kota po walerianie - odezwał się Mariusz, po czym nawiązał do
wypowiedzi Szarego: - Chyba zaciągnę się na jakiś statek.

humoreska 23
Przez dłuższą chwilę rżeliśmy jak konie na widok osła. Nie byliśmy w stanie wyartykułować
żadnego sensownego zdania, a próby wypowiedzi kończyły się na pierwszym słowie.
- Dobra, styka. - Bogate doświadczenie z używkami pozwoliło Szaremu przerwać rechot
przekraczający wszelkie dopuszczalne normy.
Powoli zebraliśmy się do kupy i ruszyliśmy ślimaczym tempem w kierunku sceny.
- Po koncercie Kultu wracam do domu - poinformowałem, kiedy w końcu odzyskałem
zdolność komunikowania się za pomocą mowy.
- Nie zostaniesz z nami dłużej? - zapytał Gruby.
- Nie mogę. Muszę jutro pomóc ojcu, a jak się za mocno napierdolę, to będę zdychał przez cały dzień.

***

Kult zakończył występ, więc szybko dopiłem browara, a zaraz potem postanowiłem pożegnać kolegów.
- Czekaj - rzekł Szary. - Zajaramy jeszcze jednego blanta.
Wziąłem trzy chmury, po czym skierowałem się w stronę dworca kolejowego. Powłócząc
nogami, mijałem oświetlone wystawy sklepów i raz po raz przekraczałem kolejne skrzyżowania.
W mniej więcej połowie trasy zauważyłem uliczny zegar. Wskazywał za kwadrans północ. Zaraz
zacznie się prawdziwy czas Kupały, a ja jestem taki nawalony, pomyślałem.
W drodze dopadła mnie potrzeba oddania moczu, ale - jak to zazwyczaj bywa w takich sytu-
acjach - nie było żadnego nadającego się do tego miejsca. Po krótkim namyśle postanowiłem nieco
zboczyć z obranego kursu i pójść do parku. Ciśnienie w pęcherzu wzrastało, więc przyspieszyłem
kroku, cichutko posykując oraz modląc się w myślach o szczęśliwy finał wyprawy.

***

Chwilę później znalazłem się pośród zieleni, tworzącej jeden z największych parków
w Trójmieście. Nie miałem ochoty zachwycać się otaczającym mnie pięknem przyrody, więc
wyszukałem wzrokiem odpowiedni zakątek. Stanąłem w rozkroku pomiędzy wysokimi krzakami,
po czym skupiłem się na czynności, która mnie tam przywiodła.
- Mógłbyś się trochę przesunąć? - zapiszczał jakiś głos.
Rozejrzałem się dookoła, ale nikogo nie zauważyłem.
- Czy mógłbyś, łaskawco, spojrzeć nieco niżej? - zapytał ponownie.
Zerknąłem w dół, lecz nie dostrzegłem nic poza trawą. Po chwili, w słabym świetle księżyca,
wypatrzyłem trzęsącą się roślinę. Przykucnąłem, a potem wolno i ostrożnie wycedziłem słowo po słowie:
- To ty do mnie mówisz, czy mnie już całkiem pojebało?
- A widzisz tu jeszcze kogoś, na kogo mógłbyś naszczać? - odrzekło przewrotnie zielsko.
- Nie - przyznałem. - Tylko jeszcze nigdy nie spotkałem gadającego krzaka. Kiedyś czytałem o gorejącym
krzaku, który nawijał jak ty. Zaraz, zaraz... - wstrzymałem na chwilę oddech. - A może ty jesteś Bogiem?
- Co za idiota! - warknęła poirytowana roślina. - Oczywiście, przecież to od razu widać, że jestem ziemskim
wcieleniem Odyna - westchnęła ciężko, po czym dodała: - A o Kwiecie Paproci to pewnie nigdy nie słyszałeś, co?
- A fakt, jest bajka taka - przyznałem, potakując ruchem głowy niczym plastikowy piesek na
tylnym oknie samochodu. Nadspodziewanie szybko przypomniałem sobie treść ludowych przeka-
zów. - Ty, zielsko, to ty musisz teraz moje życzenie spełnić, co nie?
- Taa, jasne. Już się rozpędzam.
- Co? Nie będzie czary-mary?
- Spieprzaj dziadu!
- O, kurwa! Nie będzie mi tu jakiś pierdolony chwast... - Stanąłem nad paprocią, wyciągnąłem fiuta,
po czym skierowałem na gadającą roślinę. - Ta zniewaga, szczyn wymaga. Zobaczymy, co powiesz na to!
- Co robisz? - zakwilił zaniepokojony kwiat.
- Jak nie spełnisz mojego życzenia, to chętnie cię podleję - zagroziłem. - W końcu susza jest,
nie? Trzeba dbać o roślinki.

24
- To szantaż!
- Nazywaj to sobie, jak chcesz. - Wzruszyłem ramionami, wiedząc, że ofiara nie jest w stanie
uciec. - Wybór jest prosty: spełnienie życzenia albo złoty deszcz.
- Terrorysta!
- Liczę do trzech, a potem będzie big pissing. Raz, dwa...
- Dobra, dobra. Spokojnie. Niech ci będzie, spełnię twoje życzenie. A teraz schowaj giwerę
i powiedz, czego chcesz?
- Chcę, żeby w końcu jakaś jebana wytwórnia płytowa wydała muzykę mojej kapeli -
wyrecytowałem jednym tchem. - Zielsko zrozumiało, czy powtórzyć?
- Masz mnie za debila? - obruszył się Kwiat Paproci. - Pewnie, że rozumiem. Twoje żądanie
zostanie spełnione. A teraz odejdź już, bo mam ochotę pobyć samo.
- Nie ma sprawy. Trzymaj się, krzaku - pożegnałem roślinę, po czym opuściłem niedoszłą toaletę.
- Muszę się wreszcie gdzieś odlać, bo zaraz po moich nogach przepłyną ciepłe wody Amazonki.

***

Potrzebę fizjologiczną załatwiłem pod drzewem, rosnącym obok pokrytej żwirem ścieżki.
Odetchnąłem z ulgą i, zapinając rozporek, powoli odwróciłem się.
W niewielkiej odległości ode mnie stał husky. Był sporych rozmiarów. Wydawał mi się nawet
trochę za duży, jak na psa tej rasy.
- Co tam piesku? - zwróciłem się pieszczotliwie do zwierzaka. - Gdzie twój pan, pewnie go szukasz?
- Kurwa, nie wierzę... Ja ci dam pieska, głąbie - poruszył wielkimi szczękami.
- Ja pierdolę. Najpierw gadające zielsko, a teraz to. Wymiękam.
- Po pierwsze primo: jestem burym wilkiem - przedstawił się bury wilk. - A po drugie primo:
powiedz mi, po kiego chuja szwendasz się nocą po lesie?
- Przecież jesteśmy w gdyńskim parku - zaoponowałem.
- Gdzie? Czy widziałeś kiedykolwiek wilki w parku, pojebie? - zapytał raczej niegrzecznie.
- No... nie. W parku, nie. Ale widziałem raz w oliwskim zoo. Tylko, że były nieciekawe, jakieś
takie nieruchawe. Stały i gapiły się chuj wie gdzie i...
- Ciekawe, miętka fajo - przerwał mi - jak ty byś wyglądał, gdyby cię zamknąć w klatce, co?
A tak w ogóle, to ciągle nie wiem, co tutaj robisz o tej porze.
- Wcześniej znalazłem Kwiat Paproci, który obiecał spełnić moje życzenie. No, a teraz wra-
cam do domu - wyjaśniłem pokrótce.
- No, tak. Wszystko jasne. - Bury wilk pokiwał znacząco łbem. - Jest sobótka, zielsko potrafi
nieźle namieszać w bani.
- Jakie zielsko? - zaprotestowałem zgodnie z zasadą: nie widziałeś, to nie pierdol. - Ja nie
wiem, człowieku, o czym ty do mnie rozmawiasz teraz.
- Miałem na myśli paproć, którą spotkałeś. - Spojrzał na mnie, przekrzywiając mordę jakby
w szyderczym uśmiechu. - A ty myślałeś, że co?
- Eee, nic. Tak tylko gadałem bez sensu.
- No dobra. Zawijam się, już czas na mnie - oznajmił.
- Zaraz, chwilunia. - Zatrzymałem go ruchem dłoni jak autostopowicz nadjeżdżającą
ciężarówkę. - Teraz ty mi powiedz, co tutaj robisz?
- A jak myślisz, panie mądraliński? Czekam na Czerwonego Kapturka. - Zaśmiał się głośno i jakoś
tak dziwnie ludzko, po czym minął mnie, śpiewając przy tym piosenkę:
Łapy, łapy cztery łapy,
A na łapach bury wilk kudłaty.
Kto dogoni mnie? Kto dogoni mnie?
Może ty? Może on? Chyba jednak nie.

***

25
Zbliżałem się do wyjścia z parku. Chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce, obawiając się
spotkania z kolejnymi dziwolągami.
- Już blisko, już blisko - powtarzałem cicho pod nosem.
Nagle ktoś wybiegł zza drzewa i zderzył się ze mną.
- Jak łazisz, cioto! - Usłyszałem damski głos.
- Sorry, nie przyuważyłem cię.
Przyjrzałem się dokładniej dziewczynie stojącej o dwa kroki ode mnie. Była blondynką
o niebieskich oraz dziwnie lśniących oczach, a jej twarz pokrywał ostry makijaż. Miała na sobie
czerwony dres z dużym kapturem wiszącym do połowy pleców.
Niby wyglądała normalnie, lecz niepokoiły mnie jej nienaturalnie świecące oczy i czerwony kaptur.
- Kim jesteś? - zapytałem nieśmiało.
- Blacharą - odpowiedziała spokojnie, po czym dodała zupełnie innym tonem: - A jak, kurwa, myślisz,
leszczu? Jestem Czerwonym Kapturkiem. Pewnie, że wolałabym teraz robić loda jakiemuś łysolowi w jego
czarnym BMW. Ale nie, kurwa! Muszę zapierdalać po lesie i ganiać się z pojebanym wilkiem.
Ile ona gada? Napierdala jak M-16, pomyślałem, obserwując jej dorodne huśtające się piersi,
które zdawały się być nieodłącznym elementem gestykulacji dziewczyny.
- I jeszcze - kontynuowała - muszę dźwigać w plecaku żarcie dla babki. A idź pan w chuj
z takim życiem!
- Przecież gajowy cię uratuje i poślubi, prawda? - próbowałem pocieszać, wciąż nie odrywając
wzroku od ponętnego biustu rozmówczyni.
- Ten pedał!? - wrzasnęła. - Wolałabym już wilkowi dawać. A tak ogóle, to co jest? Je-
den z dziesięciu? Pytasz i pytasz, jakbyś był psem, normalnie. I przestań się gapić na moje cycki,
pedofilu, bo jestem niepełnoletnia.
- Przepraszam. Jestem zmęczony i muszę iść do domu. - Postanowiłem jak najszybciej opuścić
park, tym bardziej, że furtka znajdowała się kilkanaście kroków przede mną.
- To spierdalaj! - warknęła i ruszyła ścieżką, śpiewając przy tym:

Całe czerwone, to barwy niezwyciężone,


Całeee czeerwoonnee, to barwy niezwyciężone!

- Kurwa, co za pojebana noc - szepnąłem i przyspieszyłem kroku.


Chwilę później wyszedłem poza bramę parku. Przeszedłem kilka ulic, po czym dotarłem na
dworzec. Miałem szczęście, bo niedługo potem przyjechała SKM-ka.
Wkrótce dotarłem do domu we Wrzeszczu.

***

Obudził mnie głos matki:


- Marcin, wstawaj! Telefon jest do ciebie.
- Już... idę. Moment - odpowiedziałem niezadowolony, próbując się wygramolić spod pościeli.
W końcu, z jednym kapciem na nodze i drapiąc się po brzuchu, pojawiłem się przy aparacie
telefonicznym.
- Słucham? - burknąłem.
- Cześć. Mariusz z tej strony. Co ty, Bocian, jeszcze w kimę walisz? - zapytał.
- Obudziłem się przed chwilą. Stary, miałem taki popierdolony sen, że mózg staje. To chyba
skutki uboczne wczorajszego zielska.
- Niezły sprzęt, co? Szary pewnie jeszcze coś załatwi i to nie raz. Ale ja nie o tym chciałem.
Wyobraź sobie, że dzisiaj zadzwonił do mnie Piotrek z „QQRYQ“ i zaproponował wydanie płyty. Bo-
cian, kumasz? Wydajemy krążek, kolego! Marcin, słyszysz mnie? Powiedz coś... .
Nie mogłem wydusić ani słowa. Stałem z rozdziawioną gębą w przedpokoju, oparty o komodę i wpatrzo-
ny w ścianę. Po moich plecach przebiegł zimny dreszcz, a twarz błyskawicznie pokryły kropelki potu.

26
bury_wilk
(Jarosław Sapierzyński)

Słońce w zenicie
Prolog
W tłumie turystów, kręcących się między zbiorami dzieł mistrzów romantyzmu, nie
brakowało indywiduów, ale młoda kobieta, bezwstydnie wpatrująca się w przyrodzenie „Dawida“,
szczególnie zwracała na siebie uwagę. Pokryta magicznym wzorem tatuażu ręka, pończochy w paski,
za krótka, czarna sukienka z przesadną ilością koronek i wisiorek z sowiej czaszki stanowiły ku
temu wystarczający powód, ale jeśli kogoś taki widok nie intrygował, dochodziły dziesiątki zielo-
nych warkoczyków i powplatane w nie wstążki, koraliki, pióra i kości małych zwierzątek. W efekcie
inni zwiedzający florencką Galleria dell‘Accademia nie raz żywiej interesowali się nieznajomą niż
zgromadzonymi tu dziełami sztuki.
Ona sama wyraźnie miała to w nosie. Wynik pracy dłuta genialnego Michelangelo di Lodo-
vico Buonarroti Simoni pochłaniał ją bez reszty i doprawdy trudno zgadnąć, o czym w tej chwili
myślała. W końcu jednak oderwała wzrok od hipnotyzującego ją marmurowego szczegółu anato-
mii i nie zwracając już uwagi na inne dzieła, opuściła galerię.
Z mieszanką obrzydzenia i obojętności przebijała się przez zatłoczoną Via Ricasoli, by
dotrzeć na przepełniony turystami Piazza del Duomo, pod monumentalną katedrę Santa Ma-
ria del Fiore. Urzeczona ogromem świątyni, przez chwilę wahała się, czy nie stanąć w makab-
rycznie długiej kolejce do wejścia na szczyt kopuły lub, wcale nie krótszej, do campanilli, ale
ostatecznie zrezygnowała. Już się nastała, żeby zobaczyć ptaka Dawida i jak na jeden dzień, to
powinno wystarczyć.
Nie śpiesząc się spacerowała dalej, chłonąc niepowtarzalną atmosferę miasta. W porównaniu
do miejsc, które znała z codzienności, takie spotkanie z żywą, europejską historią i sztuką było dla
niej doświadczeniem niemal egzotycznym.
Plan, który sobie przygotowała, obejmował wizytę w Casa di Dante, ale najwyraźniej pomyliła
drogę, bo nagle znalazła się na kolejnym wspaniałym placu, Piazza della Signoria, u stóp strzelistej
wieży Palazzo Vecchio. Tu znów czekał na nią obnażony Dawid, choć tym razem była to jedynie
kopia słynnej rzeźby.
Ekscentrycznie odziana kobieta znów przystanęła, ale tym razem raczej by chwilę odpocząć,
niż kontemplować marmurową fujarkę. Usiadła pod fontanną Neptuna i zachłannie opróżniła
butelkę lekko już ciepławej wody.
Było gorąco. Bardzo. Słońce w zenicie nie tylko prażyło bezlitośnie, ale też maksymalnie
skracało cienie budynków, tak, że ciężko było ukryć się przed jego promieniami. Wspaniały spacer
robił się przez to strasznie wyczerpujący.

fantastyka 27
Zielonowłosa miała przed sobą cały dzień i jeszcze wiele chciała zobaczyć, ale teraz zaczynała
się łamać. Może lepiej przysiąść w jednej z licznych knajpek i zamówić sobie latte? Albo lody... Och,
podobno mają tu przepyszne...
Myśl o zimnych smakołykach podziałała pobudzająco. Tak, z całą pewnością trzeba sobie
trochę pofolgować i spróbować włoskich specjałów. Choć może jeszcze nie teraz. Za godzinkę,
dwie, jak już plan na dziś będzie wykonany.
Ponte Vecchio jej nie rozczarował, ale gnana wizją lodów nie poświęciła mu wiele uwagi. Po
prostu przeszła na drugą stronę rzeki i odbiła na zachód, zagłębiając się w fascynującym świecie
rzemieślniczej dzielnicy Oltrarno.
Wyjęła z torebki zmiętą kartkę z adresem i odręcznie wyrysowaną mapką. Chwilkę jej zajęło
ustalenie, gdzie aktualnie się znajduje, ale potem poszło już zgrabnie. Bez problemu odnalazła
wskazany dom. Przystanęła dyskretnie, po przeciwnej stronie ulicy i z tajemniczym uśmiechem
patrzyła na parkę bawiących się dzieci.
- Idealna... - mruknęła pod nosem. - Po prostu idealna.
Przymknęła oczy, skoncentrowała się i po cichutku wzniosła monotonny, niezrozumiały
zaśpiew. Trwała tak dobrych kilka minut, niczym zahipnotyzowana, nieobecna duchem. Nie
zwracała uwagi na pokazujących ją sobie przechodniów.
A potem nagle się ocknęła. Szybko zamrugała powiekami, wyszczekała kilka krótkich słów
w dziwacznym języku i przeszła pod front obserwowanego budynku. Dyskretnie cisnęła pod próg
czaszkę grzechotnika, nogą dopchnęła ją w zakurzony kąt, żeby nie rzucała się w oczy, a potem
znów coś zamruczała. Na koniec, zadowolona z siebie podeszła do dwojga maluchów.
- Przepraszam cię dziecko, nie wiesz, jak dojdę do Pallazo Pitti? - zwróciła się do dziewczyn-
ki. Starała się, by jej głos brzmiał sympatycznie. Przecież wystraszenie małej bawiącej się z kolegą
absolutnie nie leżało w jej zamiarach.
- Nie wiem proszę pani, jestem jeszcze za mała. Musi pani spytać kogoś dorosłego. - Odpowiedź
była rozbrajająco trzeźwa.
Zagadnięta podniosła wzrok, zaintrygowana nietuzinkowym wyglądem zbłąkanej turystki.
Spojrzenia kobiety i dziecka spotkały się i można było odnieść wrażenie, że przemknął miedzy nimi
jakiś cień. Ale to musiało być tylko złudzenie, bo już po chwili wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie.
- Masz rację, moje dziecko. Przepraszam, że ci przeszkodziłam w zabawie.
Pół godziny później zielonowłosa kobieta, w pełni zrelaksowana i szczęśliwa, siedziała w cie-
niu drzew i delektując się urokiem Giardino di Boboli zajadała fantastyczne lody.

***

Całkiem po cichu się nie udało, ale szamotanina nie trwała długo. Przyduszona kołdrą
i przyciśnięta ciężarem ciała kobieta wierzgała wprawdzie, ale nie miała szans. Jej mąż przez
chwilę stawiał opór. To on w desperackim szarpnięciu strącił z nocnej szafki szklankę z wodą, on
też spróbował się bronić, ale nic na tym nie zyskał. Napastnik łatwo zatrzymał pędzącą ku swo-
jej twarzy pięść, sam wymierzył precyzyjny cios miażdżąc krtań przeciwnika. Poprawił w skroń.
Trochę przesadził i ze szczerym rozczarowaniem stwierdził, że było to uderzenie śmiertelne.
Truchło z głuchym łoskotem stoczyło się na wyściełający podłogę dywan. Na szczęście została
jeszcze kobieta. Miotała się w panice, tłukła nogami w materac łóżka. Spod pościeli dochodziły
echa zduszonych wrzasków. Była taka gorąca, dodatkowo rozgrzana beznadziejną walką o życie.
Przyciągała jak magnes.
Ręce napastnika drżały z podniecenia, gdy powoli wsuwał je pod kołdrę, nieuchronnie
zbliżając się do pulsującego ciepłem ciała. Dotknął uda. Niemal się sparzył. Ona przeciwnie, spięła
się instynktownie, nie wiedząc czy ma do czynienia z czymś naprawdę zimnym, czy tylko tak
działają lodowate okowy paniki. Nie miała czasu myśleć, ale w jednej sekundzie w jej głowie zrodziła
się świadoma pewność, co się stanie. Rzuciła się jeszcze raz, najsilniej jak mogła, a gdy poniosła
porażkę przyszła rezygnacja. Poddała się. Wraz z całym strachem, całym jestestwem, zamknęła się

28
w sobie i tylko cicho łkała. Nie sprawiało jej już różnicy czy, przez kogo i jak jest dotykana, nie czuła
bólu, nic. Spokojnie, powoli gasła.
Dzikość serca! Euforyczne spełnienie! O tak, ta noc była piękna. Skąpana we krwi, skąpana
w błogim uniesieniu, w transie, w szaleństwie! Cudownie! Ach, jak cudownie! Trudno powiedzieć,
czemu na tę właśnie noc wybrał akurat ten dom, trudno nazwać to dziwne, jakby magiczne
przyciąganie, ale to był strzał w dziesiątkę. Niezaprzeczalnie. A przecież na tym nie koniec.
A przecież w tym mieszkaniu był ktoś jeszcze...

***

Sophia miała lekki sen. Obudziło ją... Nie wiedziała co, czy może kto, ale na pewno to nie była
kwestia gorszego snu. W domu coś się działo.
Naciągnęła kołderkę tak, że wystawały nad nią jedynie wylęknione, błyszczące w ciemności
oczy i ciemna, potargana grzywka. Małe serduszko dudniło coraz szybciej. Nasłuchiwała.
Od sypialni rodziców dzieliły ją drzwi i długi hol. To tam coś się działo. Zgłuszone odgłosy
niewiele mówiły, ale dziewczynka nie mogła się mylić. Przyszły bajkowe potwory, a może trolle
z książeczki i właśnie straszyły rodziców. I ją też straszyły. Oj, jak bardzo.
Pluszowy wilczek Giuseppe troszkę pomógł, ale nie aż tak bardzo, jakby Sophia chciała.
Kołderka powędrowała jeszcze wyżej i teraz nie wystawało spod niej już nic.
Spokój przyszedł tak nagle, że aż nienaturalnie. Jakby zadziałał jakiś czar. A może to właśnie
był czar? Dziewczynka przestała się bać, przestała myśleć o strachach i duchach, a nawet o rodzi-
cach. Wyjrzała spod kołdry.
Drzwi do pokoju były otwarte, a o ścianę opierał się obcy mężczyzna. Spowity w czerń, ta-
jemniczy, ale nie wydawał się groźny. Sięgnął do kieszeni po pudełko zapałek, wyjął jedną i włożył
ją w usta. Przygryzał cienkie drewienko, bawił się próbując dotknąć siarczaną główką do czubka
swojego, dość dużego nosa.
- Śmieszny pan jest. - Sophia uśmiechnęła się rozweselona.
- Jak masz na imię, mała? - głos nieznajomego był niski, spokojny, łagodny i budzący zaufanie.
- Sophia, ale może pan mówić Fifi. A pan? Jak pan ma na imię?
- Diego.
- Diego? Wspaniale - roześmiała się wesoło. - Jak tygrysek z „Epoki lodowcowej“!
- Ubierz się szybciutko. Musimy już iść.
- Mam iść z panem? A rodzice nie będą się martwili?
- Nie będą.
Sophia, zaintrygowana czekającą ją przygodą, przebrała się żwawo i już po chwili śmiało
wyciągnęła rękę do Diega.
- Jestem gotowa. Fajnie, że będziemy razem podróżować. Wiesz, tygrysek Diego też podróżował
z dzieckiem, ale tamto było młodsze niż ja. Tam był bobas, a już jestem duża, mam cztery latka.
Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust i zakręcił przygryzaną zapałką. Chwilę zawahał
się przed podaniem dziecku dłoni, ostatecznie wziął małą na ręce. Czuł jej słodkie ciepło. Znów
narastała w nim ekscytacja.
Tygrys z „Epoki lodowcowej“... Dobre sobie... Z drugiej strony, skojarzenie z potężnym
drapieżnikiem nie było takie głupie...

***
- Czy ja też mogę taki śmieszny patyczek?
Dziewczynkę wyraźnie fascynowały nieodzownie u Diega zapałki. Bez przerwy trzymał jakąś
w zębach, a gdy tylko uznał, że należy ją wyrzucić, brał z pudełka kolejną. Przez drogę z Via
dei Geppi w Oltrarno, gdzie znajdowała się kamienica rodziców Sophi, na leżące poniżej Placu
Michała Anioła Via del Monte alle Croci i domu Diega, mężczyzna zmełł z pięć zapałek, a pew-
nie poszłoby ich więcej, gdyby nie to, że co chwilę odpływał gdzieś w tajemnicze rewiry swych

29
mrocznych myśli. Roztrząsał ostatnie wydarzenia i dziwną, nagłą potrzebę, by nawiedzić pozornie
przeciętną rodzinę. Wcześniej nic takiego mu się nie zdarzało.
Teraz, kiedy byli już na miejscu, Diego nieco się otrząsnął. Z oszczędnym uśmiechem podał
małej otwarte pudełeczko i ciekawie patrzył jak drobne paluszki przebierają wśród równo ułożonych
patyczków, chwytają jeden, a potem z niemal nabożnym uniesieniem wsadzają go między równe,
perłowe ząbki.
- Mogę się pobawić?
- Śmiało.
Sophia pobiegła do ogrodu, gdzie w świetle gazowej latarni zaczęła uganiać się za wielkimi
ćmami. Powinna być śpiąca, bo przecież wciąż trwała noc i nie tak dawno wyrwano ją z głębokiego
snu, ale najwyraźniej znajdowała się u szczytu formy. Powinna się bać, bo przecież nic nie wiedziała
o tajemniczym Diego, który ot, tak po prostu zabrał ją z domu. Powinna się martwić o rodziców, ale
z jakichś powodów nawet o nich nie myślała...
- Dasz ją nam? - Chiara, szykowna szatynka o porcelanowej cerze i wielkich, błyszczących
niczym gwiazdy oczach, podeszła do siedzącego w fotelu Diega i namiętnie gładziła jego krótkie
włosy. - Dla nas ją przyprowadziłeś?
- Potrafimy się odwdzięczyć. Wiesz o tym, mój panie. - Giovanna miała ogniste włosy i takiż
temperament. Kiedy, tak jak teraz, przygryzała dolną wargę, wydawało się, że temperatura podska-
kuje przynajmniej o kilka stopni.
Trzecia i ostatnia z kobiet, wysoka, szczupła Giulietta, nie odzywała się, jednak w jej ostrych
rysach, mocno zaciśniętych ustach i przymrużonych oczach znać było, że i ona jest żywo zaintere-
sowana tematem i niecierpliwie wyczekuje odpowiedzi.
Mężczyzna milczał. Zapałka w jego zębach hipnotycznie poruszała się to w górę, to w dół.
- Chcesz ją dla siebie, panie? - Chiara nie kryła rozczarowania.
- Panie, podrażniłeś nasz apetyt, doprowadziłeś nas na skraj podniecenia, za którym jest już
tylko szaleństwo. Nie możesz nas tak zostawić. - Ręce Giovanny drżały ze złości. - Potrzebujemy
spełnienia. Musisz, po prostu musisz nam pozwolić...
- Nie. - Diego wypluł zapałkę, podniósł się i podszedł do prowadzących na taras drzwi.
Z kamienną twarzą, w milczeniu patrzył na rozbawioną dziewczynkę. - Ja zdecyduję kiedy i jak.
Giulietta prychnęła. Na chwilę jej oblicze nabrało demonicznego wyrazu i wydawało się, że
zaraz rozpęta się awantura, ale kobieta zapanowała nad gniewem. W jednej sekundzie jej twarz się
rozpogodziła, a na usta wypłynął przyjacielski uśmiech.
- Fifi, Fifi, słoneczko, choć na chwilkę do mnie.
Diego wyraźnie spiął się, jakby oczekując, że Giulietta zrobi coś wbrew jego woli, ale nie powstrzymał
jej, gdy wychodziła na podwórze i wabiła do siebie nieświadome niebezpieczeństwa dziecko.
Władza mężczyzny musiała być jednak znaczna, bo kobieta nawet w najdyskretniejszy sposób
nie dała po sobie poznać, że chodzą jej po głowie bardzo złe rzeczy. Uklęknęła przy roześmianej So-
phii i cicho z nią rozmawiała. Co jakiś czas do uszu Diega dochodziły podekscytowane głosy małej
i przyjemny śmiech Giulietty. Mogło się wydawać, że całkiem nieźle się ze sobą czują.
Chiara i Giovanna przystanęły za plecami swojego mężczyzny. Teraz i one milczały, czekając,
jak skończą się ryzykowne gierki ich towarzyszki. Oczy kobiet lśniły diabelskimi refleksami.
Giulietta wróciła do salonu po jakichś dziesięciu minutach. Po przyjacielskiej masce nie było
nawet śladu, znów miała swoje zwyczajne, drapieżne rysy i groźne spojrzenie.
- Mała ma ulubionego kolegę, Pippo. Chłopiec mieszka dwie kamienice dalej. - Wymowne
spojrzenie, posłane Diegowi, nie miało w sobie nic z pokornej prośby. To było żądanie.
- Dobrze. Możecie iść.
Nim nowa zapałka powędrowała do ust mężczyzny, kobiet już nie było. Pomknęły w mrok
florenckiej nocy, pozostawiając po sobie niedomknięte drzwi.
Diego nie fatygował się, by je zamknąć. Nadal stał w tym samym miejscu i w zamyśleniu
obserwował Sophię. Mała przypominała mu inne czasy i inne miejsca. Argentynę, jego ojczyznę.
Znów widział przed oczami przedmieścia Mar del Plata.

30
Sąsiedzi mieli córkę niemal bliźniaczo podobną do tego dzieciaka. Juanita była równie pogod-
na, słodka i naiwna. Diego chronił ją, nie mając sprecyzowanych planów, kiedy zechce zebrać plony
swoich działań. Nie było mu jednak dane nacieszyć się młodziutkim życiem. Którejś z nocy, wrogi klan
zaatakował hacjendę. Nie to, żeby nie mieli swoich powodów, bo Diego osobiście zhańbił ich księżniczkę,
ale dla niego to była już tylko historia. Napastnicy zaś nie mieli litości, a że było ich znacznie więcej,
szybko uporali się z chaotyczną obroną. Ten, którego szukali, jak na ironię był jedynym, który przeżył
masakrę. Uciekł i więcej do domu nie wrócił. Ścigany i upokorzony wsiadł na płynący do Europy statek
i w końcu trafił do Włoch, skąd pochodzili jego dalecy przodkowie. Tu też odnalazł nowy dom.
Florencja nie była ani trochę podobna do Mar del Plata. Była po tysiąckroć piękniejsza.
Dziwny przypadek, że dokładnie w dwudziestą rocznicę swojej niechlubnej ucieczki los
rzucił na jego łaskę słodziutką Sophię. Powinien się zastanowić? Uważać? Z całą pewnością dawni
wrogowie nie zapomnieli o nim, ale z drugiej strony koncepcja, że użyliby dziecka jako narzędzia
zemsty, wydawała się bardzo mało prawdopodobna. Diego potrafił przecież odczytać myśli małej,
a kiedy rzucił na nią urok zachowywała się dokładnie tak, jak zapragnął.
Tak czy inaczej, dziewczynka była teraz w jego ogrodzie, ganiała ćmy, roziskrzała noc swoim
szczerym śmiechem i pobudzała najdziksze spośród żądz...

***

Marcia zatracała się w nocach takich jak ta. Srebrzący się na niebie księżyc, lekki, ożywczy
wiatr, malowane iluminacją zabytki i nieustający szmer wiekowego miasta. Gwarne enoteki,
pachnące przysmakami toskańskiej kuchni trattorie, eleganckie damy i temperamentni mężczyźni.
Uwielbiała to. W takie noce urządzała sobie długie spacery, podczas których pozwalała się prowadzić
instynktowi, a nawet przypadkowi. Znajdowała magicznie piękne miejsca, czasem zatrzymywała
się gdzieś, właściwie bez powodu, zastygała niczym rzeźba i, choćby godzinami, trwała w bezruchu
chłonąc otaczające ją piękno.
Tym razem, równo z zachodem słońca, zjawiła się na kopule katedry Santa Maria del
Fiore i stamtąd obserwowała gasnącą łunę dnia i przejmujący władzę mrok. Spędziła tam czas do
północy. Wreszcie, kiedy mimo że miała na sobie sweterek obszyty na kołnierzu futrem z wilczego
ogona, dopadł ją delikatny nocny chód, nieśpiesznie powędrowała malowniczymi zaułkami nad
brzeg Arno. Ominęła słynny Ponte Veccio, który nawet o tej porze wydał jej się nazbyt gwarny
i pokonała rzekę sąsiednim mostem Santa Trinita. Tu znów przystanęła i długie minuty wpatrywała
się w ciemne, krótkie i szybkie fale.
W końcu, wyciszona i zrelaksowana, wróciła do domu. Melancholijny nastrój jej nie opuścił,
więc rozpaliła ogień w kominku, wygodnie usadowiła się na antycznej sofie i z kieliszkiem Chianti
w dłoni zabrała się za czytanie „Boskiej Komedii“.
Błogi, natchniony spokój wprowadzał ją w błogostan, a jednak coś było nie tak. Instynkt
kazał jej odłożyć oprawioną w skórę książkę i baczniej wsłuchać się w odgłosy nocy. Tak, zdecydo-
wanie coś się działo. Coś, co nie powinno mieć miejsca.
- Zaraz... - mruknęła sama do siebie, nie bardzo wiedząc czy powinna ufać oczom. - Czemu
widzę za moim oknem kobietę...
Pomijając już fakt, że posesja Marcii była ogrodzona i zamknięta, to przecież w tej chwili
siedziała w swoim ulubionym pokoiku na pięterku i za oknem mogła widzieć jedynie kogoś, kto
potrafiłby unosić się w powietrzu... A jednak była tam. Zza szyby w Marcię wpatrywała się obca
szatynka o pełnych nieprzeniknionej tajemnicy, wielkich oczach...

***

Mały człowieczek. Rozkoszny, wesoły, pełen życia i taki niewinny. Słodka Fifi. Powinna już
być zmęczona, ale emocje tej nocy, no i samo działanie uroku nowego znajomego, robiły swoje,
więc nieustannie skakała, śmiałą się srebrzyście, tańczyła.

31
Potknęła się, straciła równowagę, przejechała kolanem po kostce, którą wyłożona była ścieżka
prowadząca do marmurowego kominka. Krwi nie było dużo...
Zapałka trzasnęła zgnieciona trzonowymi zębami. Diego w jednej chwili znalazł się przy dziewczynce.
- Daj, obejrzę ranę...
Mała nie płakała. Pewnie nawet nie przejęłaby się zdarzeniem, ale gwałtowna reakcje
mężczyzny trochę ją zdezorientowała.
- Nie boli mnie...
- Jednak powinienem zobaczyć. Zobacz, leci krew. Taka świeża, pełna...
- Ratuj mnie! Ratuj, ukochany! - Giulietta wpadła do ogrodu niczym huragan.
Ani trochę nie przypominała tej, która nie tak dawno stąd wyszła. Wystraszona, nie, raczej
przerażona. Z rozwianymi włosami, z tuszem do rzęs spływającym wraz ze łzami i malującym na
policzkach niesamowite wzory.
Diego niechętnie odwrócił uwagę od skaleczonego kolana dziewczynki. Widok kochanki
wprawił go w osłupienie.
- Giuli, o co chodzi? Gdzie Chiara i Giovanna?
- Ten Pippo... On mieszkał przecznicę dalej... Za daleko. Diego, on mieszkał za daleko! - Ko-
bieta krzyczała starając się opanować spazmy. - Rozumiesz? Ratuj mnie, proszę!
Diego pojął w lot. Ale i tak było już za późno.
W asyście głośnego trzasku drzwi wejściowe runęły na posadzkę, a wyłaniając się z nocnego
mroku, w progu stanęła nieznajoma. Straszna i potężna. I wściekła.
- Diego... - Giulietta łkała, kwiliła. Skuliła się i powoli cofała, jak najbliżej swojego ukochanego.
Mężczyzna nie zdążył wykonać najmniejszego ruchu. Nowoprzybyła zniknęła, zaraz pojawiła
się za plecami zdruzgotanej Gilulietty. Krew bryzgnęła nienaturalnie obfitą fontanną, a kochanka
Diega bezwładnie opadła na podłogę.
- Tolerowałam was, nie czyniłam żadnych wrogich kroków! - Straszliwa zabójczyni syczała jak
szykująca się do ataku kobra. Czekoladowe włosy i wilcze futro obrębiające dekolt jej sweterka lepiły
się karmazynową posoką. - Naruszenie mojego dominium, to już jednak przesada, gruba przesada!
- Donna Marcia? - Diego doskonale zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z kimś znacznie
od siebie potężniejszym. Wiele słyszał o tej kobiecie i bardzo się starał nie wchodzić jej w drogę. Do
tej chwili udawało mu się świetnie, bo nawet nie mieli okazji się poznać, ale teraz... Dyskretnie
wypluł resztki zapałki. - Pani, wybacz, nie miałem pojęcia... - Skłonił się nisko i nieruchomo
czekał, czy spotka go los kochanek, czy może wielka dama okaże litość. O swoich kobietach już
nie myślał. Co stało się z Giulią widział, co do Chiary i Giovanny też nie miał złudzeń. Im już
nie mógł pomóc.
W domu zapanowało niepokojące milczenie. Milczał Diego, milczała groźna Marcia, milczała
też zdezorientowana i wystraszona Sophia.
Wreszcie, ciszę przerwał metaliczny, rytmiczny stukot obcasów. Marcia pewnym krokiem
podeszła do mężczyzny, zatrzymała się metr od niego. Z jej dumnego oblicza - klasycznie pięknego,
choć w tej chwili z uwagi na krwawe smugi zdającego się makabrycznym - biła moc i majestat.
- Twoje suki wtargnęły na moje terytorium. Zabawiły się z moimi podwładnymi, odebrały mi
mojego małego ulubieńca. Jak śmiałeś im na to pozwolić?!
- Nie wiedziałem gdzie się wybierają...
- Nie wiedziałeś...? I ta niewiedza ma cię uniewinnić? Rodzice odpowiadają za szkody
wyrządzone przez dzieci, hodowcy za te poczynione przez ich zwierzęta. Ty nie upilnowałeś swoich
suk, więc jesteś przynajmniej współwinny. A ja nie słynę z litości...
- Pani nie krzyczy na mojego Diego! - cienki głosik Sophii przepełniony był swoistą mieszanką
strachu, desperacji i gniewu. - Diego jest dla mnie dobry, nie można na niego krzyczeć!
Marcia powoli, bardzo powoli, obróciła głowę i spojrzała na dziewczynkę. Wcześniej chyba
w ogóle nie zwróciła na nią uwagi, ale teraz mała stała się centrum jej zainteresowania.
Pocieszne, niewinne ludzkie szczenię. Do białości zaciskała drobniutkie piąstki i za wszelką
cenę starała się wyglądać dorośle i groźnie.

32
- Diego, Diego... - Dama nie mogła powstrzymać uśmiechu, ale za tym uśmiechem kryła się
jadowita złośliwość. - Skoro masz taką dzielną obrończynię, to chyba naprawdę nie mogę na ciebie
krzyczeć. Wiesz, ona jest dokładnie w tym wieku, co mały Pippo, co mój pulchniutki, apetyczny
chłopczyk, którym zajęły się twoje suki... Co sądzisz o tej sytuacji drogi Diego?
Mężczyzna wyprostował się i nieprzeniknionym wzrokiem mierzył Marcię. Rozsądek nakazywał
oddać dziecko i modlić się, by to wystarczyło do wyjaśnienia sytuacji, ale z drugiej strony było mu
wstyd, że mała tak dzielnie stanęła w jego obronie, a on ze strachu gotów jest ją poświęcić.
- Zastanawiasz się, czy możesz mnie pokonać? - Kobieta powiedziała to ze szczerym zdzi-
wieniem, a potem równie szczerze wybuchnęła perlistym śmiechem. - Naprawdę chodzi ci to po
głowie? Ile ty masz lat?
Diego nie odpowiadał, co zresztą było chyba zgodne z intencjami pytającej.
- Ze sto? - kontynuowała w coraz większym uniesieniu. - A ja jestem Marcia Aurelia Ceionia
Demetrias i stąpam po tym świecie prawie od dwudziestu wieków! Jesteś dla mnie tylko niewiele
lepszy niż śmiertelnicy!
- Pani znowu krzyczy! - Fifi bez skrępowania wcięła się w patetyczny monolog. - Jak pani
zaraz nie przestanie, to będzie musiała za karę iść do kąta.
Przez ułamek sekundy twarz Marcii spowił drapieżny cień, ale błyskawicznie się opanowała.
Podeszła do Sophii i łagodnie pogłaskała ją po główce.
- Odważna z ciebie dziewczynka. Podobasz mi się. Wiesz, Diego - ponownie zwróciła się do
mężczyzny - ona mi się naprawdę podoba. Aż dziwne, że wcześniej jej nie odnalazłam. Bardzo lubię
takie małe, śliczne i odważne dziewczynki. Bardzo lubię...
W duszy Diega coś pękło. Sam siebie zaskakując opanowaniem, sięgnął po pudełko zapałek,
wyjął jedną i wsadził sobie w usta.
- Donna Marcia, dokonałaś już na mnie zemsty, pozbawiając mnie ukochanych. Zostaw mi
dziecko. Obiecuję więcej nie stawać na twojej drodze.
- Dokonałam zemsty? - Znów znalazła się tuż przed mężczyzną i pozorując flirt położyła
mu dłoń na piersi. Uśmiechnęła się na poły kusząco, na poły z niemą groźbą. - Nie tak łatwo mnie
zaspokoić, a obawiam się, że twoje suki tylko zaostrzyły mój apetyt...
Diego zachował kamienną twarz, wytrzymał zabójcze spojrzenie straszliwej Marcii. W tej
chwili było mu obojętne jak sytuacja się zakończy. Jeśli za chwilę zginie, nie ma się już czym martwić,
jeśli nie, pewnie będzie musiał znów szukać dla siebie miejsca. A jeśli uda mu się powstrzymać
drapieżną damę... Nie, na pewno mu się nie uda.
- Zaraz świt. - Marcia nagle i zaskakująco łatwo zmieniła ton na lekki, wręcz koleżeński. -
Mamy kilka minut. To po tysiąckroć tyle, ile bym potrzebowała do zamknięcia spraw w tym domu,
ale z drugiej strony, może warto podelektować się trochę przyjemnościami? Myślisz, drogi Diego,
że słodka Sophia zaczeka na nas do następnego zmierzchu?
Znów chwila wyczekiwania w milczeniu i mierzenia się wzrokiem. Zmięta zapałka spadła na
posadzkę, zastąpiła ją kolejna.
- No, Diego, szybka decyzja, bo czas się kończy. Twoja mała Fifi też na pewno chciałaby
wiedzieć, czy następnego wieczora spotkamy się razem...
- Razem? Będziecie moimi nowymi rodzicami? - Dziewczynka rozumiała całą sytuację po swojemu.
- Rodzicami? - Marcia przysłoniła dłonią usta, żeby nie było widać obnażonych we wrednym
uśmiechu zębów.
- No, tatą i mamą.
- Jeśli tylko twój Diego się zgodzi, moja maleńka, zajmiemy się tobą oboje. - Zmrużone oczy
wyczekująco patrzyły na mężczyznę. - No szybko. Twoja Fifi pyta, czy będziesz moim ragazzą?
Mężczyzna nie odpowiedział, mięśnie twarzy nie drgnęły mu choćby minimalnie, ale
w końcu skinął głową. Marcii to wystarczyło.
- Świetnie. Napijemy się wina przed snem?
- Wybacz, bella donna, ale nie zaryzykuję.
- Nie zaryzykujesz wina? Ach, myślisz o moich początkach? Doprawdy, byś się wstydził...

33
Diego nie wstydził się ani trochę. Wiedział, że będąc jeszcze śmiertelną, Marcia zasłynęła
próbą otrucia swojego kochanka, bagatela - cesarza Rzymu. Kommudus co prawda z trucizną się
uporał, ale z nasłanym, również przez Marcie, niewolnikiem już nie.
- Po winie miewam złe sny.
- Nic na siłę - kobieta nie kryła złości, może nawet urazy, - ale wiedz, że teraz nie potrzebuję
takich tanich sztuczek, żeby osiągnąć cel. A skoro mi nie ufasz... Ja zajmę twoje łoże, ty weź sobie
którejś ze swoich suk. Im już się nie przydadzą.
- A ja? Gdzie będzie moje łóżeczko? - Sophia trochę bezczelnie przypomniała o sobie?
- Diego, gdzie będzie spała nasza mała Fifi? Miałeś trzy suki, więc, jak mniemam, problem jest rozwiązany?
Diego splunął zapałką, zimno popatrzył na zaciekawioną dziewczynkę. Wziął ją za rękę i poprowadził
ku zasłoniętej kotarą wnęce.
- Tu. - Odsunął gruby materiał odsłaniając rząd połyskujących mahoniem trumien. - Ta
pierwsza jest dla ciebie.
Oczy Sophi rozszerzyły się do granic możliwości i po chwili wyglądały jak dwie duże monety.
Dziewczynka nie bardzo rozumiała o co w tym wszystkim chodzi, ale pamiętała, że do trumny wkładano
jej babcię i że tą trumnę potem spalono. Chciała krzyknąć, ale nagle poczuła przypływ zmęczenia, nad
którym nie mogła zapanować. Powieki stały się ciężkie, świadomość zniknęła gdzieś pod zasłoną szarości.
Diego złożył śpiące dziecko na połyskujących bielą atłasach, potem wszedł w głąb wnęki
i otworzył największą z trumien, złoconą na kantach i przyozdobioną płaskorzeźbą kruka.
- Donna Marcia, zapraszam.
Kobiecie nie trzeba było powtarzać. Z gracją zajęła swoje posłanie, figlarnie mrugnęła do
Diega i zamknęła oczy. Mężczyzna przez chwilę zastanawiał się, czy teraz nie miałby swojej szansy
na pokonanie potężniejszej od siebie damy, ale szybko tę myśl porzucił. Nie warto było się łudzić.
Otworzył trumnę należącą wcześniej do Giulietty. Miejsca dla niego było trochę za mało, ale
jakoś zdołał się zmieścić. Włożył w usta zapałkę i zatrzasnął wieko.

***

Sophia nie wiedziała, co ją obudziło. Podniosła się gwałtownie, wyrwana ze spokojnego snu
jakimś trudnym do określenia impulsem. Chyba śniły jej się czyjeś oczy. Jakiejś kobiety, ale nie
mogła sobie przypomnieć żadnych szczegółów.
Siedziała w dziwnym, bardzo dziwnym łóżku, obok stało kilka zamkniętych trumien. Zaraz,
ona też była w trumnie, tyle, że ze zdjętym wiekiem...
Nie podobało jej się to, ale się nie przestraszyła. Powoli, trochę mgliście, przypominała sobie,
że poprzedniej nocy zaprowadzono ją do tego domu, że łapała ćmy, że rozmawiała z Diego, który
miał być jej przyjacielem tygryskiem.
Diego był fajny. Trochę mało mówił, ale wyglądał tak dorośle i silnie, i był taki zabawny z tymi
zapałkami w zębach...
Dziewczynka miała trochę kłopotu, żeby nie wywrócić się, wychodząc z nieprzyjemnego
łoża, ale jakoś się udało. Potem, podskakując co kilka kroków, podbiegła na środek pokoju.
W świetle dziennym dom wyglądał inaczej niż w nocy, ale nadal jej się podobał. Przestronny, jasny,
dawał mnóstwo miejsca do zabawy. Szkoda, że nie było tu dziecięcego pokoju i jakichś zabawek, ale
dla tak zaradnego dziecka, jak Fifi, to nie był duży problem. Zawsze coś się znajdzie.
Na oparciu wielkiego, skórzanego fotela leżało pudełeczko zapałek.
Sophia roześmiała się głośno, złapała znalezisko i chwilę potrząsała nim, ciesząc się cichym
grzechotaniem. Podeszła do dużego lustra, zrobiła groźną w jej mniemaniu minę.
- Jestem jak Diego.
Wygrzebała z pudełeczka jedną z zapałek i z powagą wetknęła ją sobie w usta. Spróbowała
dotknąć do czubka nosa, ale efekt był kiepski, bo drewienko spadło na podłogę.
Znów groźna mina i kolejna zapałka. Teraz przytrzymywały ją perłowe ząbki, co okazało się
skuteczne, ale dla odmiany przeszkadzało w śpiewaniu, a Fifi właśnie miała ochotę coś zaśpiewać.

34
Od dylematu, czy lepiej śpiewać, czy być jak Diego odciągnęło dziewczynkę pukanie do drzwi.
Nie powinna otwierać, ale jakiś wewnętrzny głos mówił jej, że tym razem to będzie dobry pomysł.
W progu stała dziwnie ubrana, zielonowłosa kobieta. Sophia jak przez mgłę pamiętała, że
już ją kiedyś widziała, chyba nawet niedawno, ale więcej przypomnieć sobie nie potrafiła. Ach, i te
oczy... Te oczy też skądś znała...
- Śmieszne ma pani warkoczyki. Ja też takie chcę. Teraz, jak jestem mała, bo jak dorosnę, to
chcę być taka elegancka i śliczna jak moja nowa mamusia. - Potok słów płynących z ust dziecka
rozbawił gościa, ale ostatnie zdanie nieco zaskoczyło. I nie było to zaskoczenie przyjemne.
- Masz nową mamusię? Myślałam, że tatusia...
- Tatusia też mam nowego.
- A ta mamusia... - Zielonowłosa wyraźnie zastanawiała się, co ma zrobić. - Mogę z nią porozmawiać?
- Nie wiem, może później, bo teraz i mamusia i tatuś śpią. Powiedzieli, że zajmą się mną wieczorkiem.
Zdecydowanie coś się skomplikowało, ale skoro oboje „rodzice“ mieli spać do wieczora...
- Chciałabyś dostać prezent?
- Nie wolno mi przyjmować prezentów od obcych.
- Och, słodziutka, przecież już mnie widziałaś, prawda?
- Tak, choć nie bardzo pamiętam...
- Więc już nie jestem obca. Mam na imię Helena. To jak, chcesz prezent?
- Chcę, ciociu Helenko.
Zielonowłosa pogrzebała chwilę w swojej torebce i wręczyła dziewczynce nieduży, jedwabny
woreczek w błękitno białe paski, ozdobiony złotym słońcem.
- Mogę zobaczyć co jest w środku? - Oczy Fifi zabłysły z ekscytacji.
- Oczywiście.
- Och, jakie ładne! - Zapałka, niezauważenie opuściła usta dziecka i zapomniana wylądowała
na podłodze. W woreczku była figurka tańczącej pary. Zawadiacki, ubrany na czarno mężczyzna
trochę przypominał Diega, kobieta w odważnie rozciętej, krwistoczerwonej sukience nie kojarzyła
się dziewczynce z nikim, ale za to była taka śliczna... - Och, dziękuję, dziękuję!
- Naprawdę ci się podoba?
- Tak, tak. Bardzo.
- To może powinnaś to pokazać twojej nowej mamie? Na pewno się ucieszy.
- Ale mama śpi. Już mówiłam. - Sophia była szczerze zmartwiona.
- Nie bądź smutna. Obudź mamę tylko na chwilkę, pokaż prezent i potem niech śpi dalej.
- A na pewno tak można? Mama nie będzie zła?
- Na pewno. No śmiało, leć!
Ostatnie słowa zielonowłosa Helena wypowiedziała z cieniem zniecierpliwienia, ale dziewczyn-
ka nie zwróciła na to uwagi. Pobiegła w głąb domu, zostawiając ciocię Helenę na progu. Ta zresztą
nawet nie próbowała wchodzić. Czekała cierpliwie, choć na jej twarzy znać było rosnącą nerwowość.
Teraz nie widziała Sophii, więc ile mogła wytężała słuch, starając się tym zmysłem ogarnąć
rozwój sytuacji. Oddalające się kroczki małej, potem chwila ciszy. Coś jakby sapanie. Pewnie Fifi
siłuje się z wiekiem trumny... Wreszcie cichy zgrzyt i głośniejsze, pojedyncze uderzenie. Otworzyła?
Cisza. Coś poszło nie tak?
Cisza.
Wreszcie tupot małych nóżek. I ciche chlipanie.
Zapłakana, wystraszona Fifi znów pojawiła się w drzwiach. Rączki wciąż zaciskały się na
figurce tańczącej tango pary, ale teraz drżały niekontrolowanie.
- Kochanie, coś się stało?
- Mamusia... Ona, ona... Ona taka szara się zrobiła, a potem się rozsypała w taki piasek. Cio-
ciu, niech ciocia jej poszuka, może to tylko taki żart, może się schowała?
Oczy zielonowłosej rozbłysły dziwnym blaskiem.
- Nie mogę wchodzić, jeśli twoi rodzice mnie nie zaproszą, ale biegnij szybciutko, obudź tatę,
on na pewno ci pomoże! Szybciutko!

35
Oddalające się kroczki małej. Tym razem bardzo szybkie. Biegła. Chwila ciszy. Coś jakby sapanie.
Pewnie Fifi siłuje się z wiekiem trumny... Wreszcie cichy zgrzyt i głośniejsze, pojedyncze uderzenie...

Epilog
Widok z Piazzale Michelangelo zapierał dech w piersiach. W promieniach stojącego w zeni-
cie słońca bieliły się fasady pałaców, ceglaste dachówki zdawały się żarzyć, a poprzecinane mostami
wody Arno lśniły niczym płynne złoto. Wysokie wieże Palazzo Vecchio i katedralnej dzwonni-
cy śmiało godziły w niebo, a nad wszystkim niepodzielnie panowała szaleńcza w swym ogromie
kopuła katedry Matki Boskiej Kwietnej.
Helena upiła łyk espresso. Była oczarowana. Mogłaby tu siedzieć i patrzeć całymi godzinami,
choć z drugiej strony, gdyby ktoś ją spytał, co z tej podróży najbardziej utkwiło jej w pamięci, nie
wahałaby się ani chwili... Tak, tak. Tu, na tym placu, też stała kopia rzeźby „Dawida“...
Kobieta rozważała fenomen kamiennego przyrodzenia, które jak żadna inna pamiątka obec-
ne było wszędzie. Torebki, magnesy, portfele, bluzki (bluzkę, czarną oczywiście, ale nieodzownie
z rysunkiem słynnego ptaszka, miała nawet na sobie i co więcej, strasznie ją to cieszyło), czego tyl-
ko dusza zapragnie i wszystko obowiązkowo z dawidowymi klejnotami. Czy jest jeszcze jakieś inne
miejsce na ziemi, gdzie penis urasta do miana jednego z najważniejszych symboli?
- Helena Roja Corazon?
Śniady mężczyzna w czarnych okularach przysiadł się, nie pytając o zgodę. Roztaczał
nieprzyjemną, ponurą aurę, co musiała zauważyć także pałaszująca lody Sophia, bo teraz skuliła się
i przysunęła bliżej przyszywanej cioci.
- Helena Roja Corazon? Szamanka z Argentyny? Czarownica?
- A kto pyta?
- To mniej istotne. Rozumiem, że dobrze trafiłem? - Mężczyzna zawiesił głos, jakby wyczekując
potwierdzenia, ale ponieważ nie nastąpiło, kontynuował: - Przychodzę w sprawie Marcii Aurelii.
- To chyba jednak pomyłka. Nie znam nikogo takiego.
- Doprawdy? O Diego Simeone, emigrancie z Argentyny, wampirze, też pani nie słyszała?
Helena zesztywniała. Nagle poczuła strach.
- Diego mnie nie interesuje - zimnym, beznamiętnym tonem kontynuował nieznajomy. - To
wasze sprawy. Ale to, że w domu rzeczonego, dzisiejszej nocy zginęła wspomniana przeze mnie
Marcia Aurelia, to zupełnie inny temat. Naprawdę pani nie wie, kim była?
-Wampirzycą... - Helena mruknęła chrapliwie nie potrafiąc przezwyciężyć narastającej
suchości w gardle.
- Jedną ze starszych. Jej historia zaczęła się jeszcze w Imperium Rzymskim. Nie muszę chyba
dodawać, że w związku z tym była osobą niezwykle potężną i wpływową...
Zielonowłosa nie odezwała się. Chaotycznie usiłowała skalkulować, czy ma jakiekolwiek szanse
ucieczki. Nie miała. Tak, jak nie miała w planach zadrzeć z tak starą potęgą. Miała dokonać zemsty na
Diego. Zemsty, której uciekł w Mar del Plata. I tylko tyle... Z rezygnacją popatrzyła na zwisające
w kroczu kamiennego Dawida klejnoty, jakby chciała ten obraz przenieść ze sobą do zaświatów.
Zabije szybko, czy będzie torturował?
Mężczyzna spokojnym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Pistolet? Tak banalnie?
Na stoliku, obok filiżanki espresso, pojawiła się koperta z biletami lotniczymi.
- Dla pani i dla małej. Powinienem jednak dodać, że Marcia, choć potężna i wpływowa, nie
była przez nikogo kochana. Zrobiła nam pani dużą przysługę. W zamian przesyłam ostrzeżenie.
Proponuję wyjechać, zanim znajdzie się ktoś, kto jednak poczuje żal za kochanką i zabójczynią
cesarza Kommodusa. Najlepiej jeszcze przed nocą. Bilety są na dziewiętnastą.

LCF
01-2013

36
Konkurs na debiut: zwycięzca

jahusz
(Jan Maszczyszyn)

Z cyklu Historie wrednie pokręcone z Caleambally


Stompy
W Nardenthan domy budowano na betonowej wylewce, nie grzebiąc zanadto w odmętach
okolicznych żwirów. To samo w Erigolia, Euratha i Weethalle. W Beelbangera glina pod warstwami
suchego żwiru była najgorsza. Jeśli wypełniały ją złote, drgające od wilgoci larwy ćmy- nielotki
Corey‘a, należało grunt przez noc dobrze nasączyć benzyną koniecznie ze stacji Shell a i przez
tydzień przepalać palnikiem gazowym jak jakąś syntetyczną konfiturę. Po czasie gleba nadawała się
pod zasiew, tyle że - marchewki z lokalnego sklepu Bunnings‘a w Griffith. Nikt poważnie nie myślał
tu o zbożu. Chleb chyba straszył by pleśnią i zarastał od świeżości pajęczynami...
Muszę przyznać, że sam nauczyłem się bać tej ziemi. Nie był to bynajmniej prosty strach, zazwy-
czaj odczuwalny przed świeżo rozgrzebaną, cmentarną glebą. Taka zwykle otula nasze ciała i w końcu
ukołysze w jakiejś robaczej pieśni. Mam na myśli strach przed przejmującą świadomością otchłani
czasu, jaki zamyka w sobie warstwa po warstwie gleba. Te tony spadających z najgłębszych mro-
ków kosmosu drobin międzygwiezdnego pyłu, te biliony kwantów promieniowania i kto wie, czy
nie tajemnych zaklęć bądź może przepisów zdolnych zniweczyć trud tworzenia i zaprowadzić ku
przerażającej zagładzie. Wszystko to było w pamięci tych skalnych nawarstwień. Paraliżujące, że ja
tylko miałem do nich dostęp i nikt poza mną.
Odkryłem soki ziemi zupełnie przypadkiem, kiedy przywiozłem pierwsze zwłoki ofiar z oko-
lic Sunbury. Dochodziłem do wprawy. Morderstwa planowałem z wzrastającym profesjonalizmem.
Dokładność?... przeprowadziłem je z bezbłędną dokładnością. Lubowałem się w przecinaniu arterii
zdalnie sterowanym - drutem - od wewnątrz. Należało wykazać jedynie trochę zręczności i inwencji
w sposobach aplikacji dziesięciocentymetrowej, platynowej końcówki, zwanej wektorem. Wsunięcie jej
pod skórę ofiary stało się dziecinną igraszką. Chodziłem trochę po parkach o różnych porach dnia.
Irytowała mnie pustka, brak zainteresowania naturą u innych, obojętność, a czasem strach, kiedy
mijałem po kilku naraz na spękanych chodnikach. Bawiło mnie, że ludzie próbują mnie zapamiętać.
Mój dziwny uśmiech, chód i na siłę miłe grymasy twarzy. Robili nawet szybkie zdjęcia komórkami.
Dlaczego? Bo...Chodząc klaskałem głośno w dłonie! Nieregularnie, bez znaczącej rytmiki - proste klap
- klap, klap - ale wykonywane ze straszliwą siłą. Czasem pękała od tego skóra i schodziły paznokcie.

horror 37
Dźwięk roznosił się po łąkach i nęcił ofiary. Pierwszą istotę pozbawiłem życia zupełnie przy-
padkowo. Potrąciłem dziewczynkę samochodem. Zmarła, ale tygodniami leżałem przy niej w pros-
tym grobie - szlochając i przepraszając. Wtedy pierwszy raz klasnąłem, ale to był też i ostatni raz.
Uznałem, że oklaski należą się mi za każdym razem przed występem.
- Tato - wołały dzieci w parkach. - Czy ten Clapping Hands Man jest niebezpieczny? - pytały.
Ojcowie zazwyczaj kręcili powątpiewająco głową. Ojcowie nie wiedzą. Jakże jednak maluchy potrafią
być bliskie przejmującej prawdy. Przeniknęły mój chory umysł. Wyczuwały prądy mojej niechęci
życiu. Płakały, gdy wyczuły mą rosnącą nienawiść i obślinione usta. Odtąd nie tknąłem dziecka. Nig-
dy...Szokowało mnie tą skurwysyńską, bystrą przenikliwością. Wolałem zarżnąć wredne babska po
pięćdziesiątce w liczbie pięciu niż choćby zranić połówkę przewidującego przyszłość brzdąca.
A gderliwy, upierdliwy, kobiecy byt po sześćdziesiątce, domagający się wdzięczności od losu
i zasłużonej łaski w oku Boga. Ha! Te były najlepsze. Bawiły mnie te wdzięczne, wysyłane do losu
spojrzenia mężów na pogrzebach starych wiedźm , facetów zerwanych do wolnego bujania po za-
kopaniu gmerliwej kotwicy.
Pewnego dnia odkryłem szept. Niósł go wiatr od strony rzeki. Zawsze wywoływała go szczególna
wilgoć obecna w powietrzu lub przedwieczorna mgła. Stanąłem wówczas jak wryty na chodniku.
Zamyśliłem się. Z wrażenia przestałem klaskać. Przestałem nawet oddychać.
Rozejrzałem się kompletnie otępiały od przejmującego bólu głowy. I wtedy... ujrzałem ją. Siedziała
na ławce pod starym, pokrzywionym eukaliptusem. Podszedłem ostrożnie. Czułem wszechogarniający
smród i wypełniającą mnie doszczętnie trwogę. To siedziało...Siedziało w jej brzuchu!
Nie jakieś tam leżenie, głową w dół, w stronę uchylonego otworu porodowego.
Siedzenie i zachwyt płynący z toczonego smrodu, który równie dobrze mógł być magnetycz-
nym promieniowaniem przeżerającym ciała na wskroś.
- Ładny wieczór - zagadnęła głosem pozbawionym emocji, patrząc na moje krwawiące dłonie.
- Nienawidzę wieczorów...
Spojrzała na mnie nagle oniemiała ze strachu, jakby ujrzała na mgnienie oka kadr z filmu
o przyszłości.
- Twoje dziecko - zagadnąłem, wskazując ciężarny brzuch mokrą od potu dłonią. - Jest ... zepsute,
zgniłe i w jakiś sposób przepoczwarzone - prawie ryknąłem rozwścieczony jej niewinną miną. Pochwyciłem
jej ramiona. Potrząsnąłem. Na początku wyrwała się. Pobiegła z krzykiem w kierunku zaparkowanego
samochodu. Jednym kopnięciem w nogi spowodowałem jej upadek. Zaszlochała, leżąc na chodniku.
- To moja Dorothy!
- Nie...Nie twoja - pochyliłem się i pogładziłem jej słomiane w dotyku włosy. Zbliżyłem usta do
małego, porcelanowego ucha, szepcząc: - Jabłoń rodzi setki nasion. Musisz wiedzieć, że niektóre już
od urodzenia wypełnia szary piach - przekonywałem. - Porównam go do strzelniczego prochu. Nie
chciałabyś, aby taki owoc wybuchł w twoich ustach. Tym bardziej, nie pragniesz chwili, gdy od pierwsze-
go kopnięcia eksploduje ci brzuch? - zawiesiłem krzywy uśmiech na ustach. Z oczu wytoczyłem chłód.
- Ona już kopała... i...i nic się nie stało - powiedziała przez łzy.
- Mówię ci - wysyczałem. - To dziecko jest zgnite. Wiesz o tym! Wywołuje szept w jaźni, wy-
krzywia drzewa i drażni powietrze aż do wibracji. Zobacz ptaki. Krzywo lądują. Przewracają się...
- Jest pan chory - w jednej sekundzie oceniła sytuację. Sprężyła się do ucieczki.
- Tego za wiele! Nie widzisz, kurwo, że przewracają się wróble w promieniu pięćdziesięciu metrów?!
Zabawnie przekrzywiła głowę, kiedy przyciskałem jej szyję do chodnika.
Zakopywanie ciał miało swoją ceremonialną formułę. Nie wiem, czy była to zwykła magia,
czy niezwykła intuicja, ale gliniarzy w Melbourne udawało mi się zwodzić latami. Dopiero, gdy ich
obwąchiwanie okolicy stało się nazbyt dramatycznie niebezpieczne, przeniosłem te ciche pogrzeby
dużo dalej, w pobliże jeziora Brewstera. Miejsce było bezludne i opuszczone - Dreamwylde. Nieda-
leko wznosiło się w niebo ponure wzgórze, które w dzieciństwie nazywałem Razorhead Hill.
Powrót do rodzinnych stron natychmiast wyzwolił wspomnienia. Nie wiem dlaczego ta
chciwość edukacji i sukcesu na polu zawodowym wywiodła mnie do parszywego miasta. Czułem
się przecież na tej ziemi w dwójnasób spełniony.

38
Pierwsze ciało wpadło z łoskotem jaki robi wrzucona do metalowej beczki główka kapusty.
Natychmiast dziwnie się zniekształciło, zwiędło i pokurczyło. Jakby nagle dostało się do przegrza-
nego pieca piekarniczego.
Miałem zwyczaj kładzenia się obok parującego jeszcze ciała i milczącego towarzyszenia mu
w tej podróży do lodowatego zimna. I tu ciekawostka... w przypadku ziemi z Caleambally nie byłem
pewny swego bezpieczeństwa. Dławiła mnie perspektywa zasypania przez kogoś przechodzącego.
Prześladowało mnie widmo istoty śledzącej mój najmniejszy krok.
Źródło tych obaw tkwiło jednak w samym gruncie, w jego wewnętrznym przesypywa-
niu się ziaren, głębokich łoskotach, czy nagłym broczeniu płynem niewiadomego pochodzenia.
Zauważyłem też podziemne jarzyny podobne do kalafiorów. Poruszały się gwałtownie pod ciepłą
warstwą piasków. Przytrzymane piszczały jak tracące powietrze balony. Za pierwszym razem byłem
śmiertelnie przerażony ich ruchliwością i nagłym odparowaniem w zetknięciu z chłodnymi masa-
mi powietrza.
Zastanowiło mnie jak szybko porwały w głąb zamordowaną ciężarną, a właściwie najpierw
jej wciąż żyjące dziecko!
Jak zwykle w połowie grudnia wybrałem się na urlopowe łowy. Ludzie w tym czasie bywali
szczególnie nieostrożni, skoncentrowani wyłącznie na przebieraniu w świątecznych duperelach.
Dotarłem z pierwszym ciałem zaledwie do granicy stanu. Pogoda się zepsuła. Lunął deszcz. W Al-
bury zatrzymałem się na niewielkie śniadanie, złożone z zimnego toasta i równie zimnej jajecznicy.
Przysiadła się do mojego stolika lodowato spocona para staruszków. Mieli pod osiemdziesiątkę.
Z trudnością utrzymywali sztućce. Chrząkali niczym pomarszczone świnki. Gderali swoim star-
czym zwyczajem, usiłując dotrzymać mi towarzystwa. W jedzeniu i tak byłem szybszy. Odsunąłem
gwałtownie talerz i sztućce aż brzęknęły na krawędzi stołu.
Ponad nami na suficie było zawieszone ogromne lustro. Dostrzegłem w nim odbicie naszych
głów. Moja twarz znów prezentowała się strasznie. Nie wiem skąd w chwilach mordu pojawiała
się na niej ogromna sina pręga , biegnąca od czoła do brody. Rozchyliłem usta. Brakujące zęby
wystraszyły nawet mnie.
W samym rogu lustra, niemal ukryty na krawędzi ramy siedział rudy policjant. Nie mogłem
oprzeć się wrażeniu, że bacznie mi się przygląda. Śledził każdy mój ruch. I to od dawna.
Nie uwierzycie, ale pomyślałem sobie wtedy o morderstwie doskonałym, tu na oczach wszystkich
i tego wrednego gliny! Tylko jak? Podniecała mnie sama myśl przeprowadzenia czynu. Jakbym
miał się rozebrać naprzeciw stojącego na przystanku autobusowym tłumu. Fala gorąca uderzała raz
po raz. Byłem mokry od potu, drżący i niepojęcie szybki. Staruszka zauważyła coś niepokojącego,
bo przestała siorbać. Zamglonymi oczami spoglądała na moje rozchylone usta. Boże ... nigdy nie
zawarczałem podczas zabijania - owszem - klaszczę, deklamuję wiersz, śmieję się i pyskuję. Warcze-
nie jest dobre dla zawszonych kundli. Ale tym razem gulgot wydobywający się z gardła przeszedł
w przeciągłe, niepokojące warczenie.
Starcy spojrzeli po sobie. Jakby odgadli, że dzień wcale nie musi kończyć się romantycznie.
- Proszą spojrzeć na ten sterownik - powiedziałem już całkiem spokojnie. - Położę go teraz
na stole, żeby pan... Jak godność?
- Clark... Marvin Clark - rzucił osiemdziesięciolatek pośpiesznie, natychmiast rozpoznając przyrząd.
- Pańska żona ma w tej chwili wbitą końcówkę długiej igły, zwanej drutem - twarz staruszki
wykrzywił grymas bólu. - A ja nazywam się Clapping Hands Man. Słyszałeś?
Przełknął głośno ślinę.
- Słyszałem.
- Wobec tego pójdziesz za mną spokojnie do samochodu?
- Pójdę...
- Ok...Weź teraz pod ramię tę starą kurwę i chodź! Chodź, powiedziałem!
Zobaczyłem kątem oka jak Rudzielec się podnosi. On też widział wędrujący pod skórą szyi
drut. Staruszka posiniała i zesztywniała, ale całkiem sprawnie pobiegła za mężem.
Z piskiem opon wyjechałem na highway. Zbyt się pośpieszyłem.

39
Zabiłem ich jeszcze w drzwiach restauracji. Karkołomne wciąganie ciał na tylne siedzenie,
jak wiecie, zajmuje dużo czasu. Wtedy właśnie ten wstrętny Rudzielec postrzelił mnie w skronie.
Myślałem, że wyzionę ducha. Mdliło mnie od tego wstrętnego zaduchu uchodzącej krwi.
- Masz, wuju! - ryknąłem śmiechem w lusterko. Ścigający przywalił autem w znak drogowy -
stopu. Zderzakiem niemal deptał mi po piętach przez następny kwadrans szalonej jazdy zanim nie
wywiodłem go na bezdroża. Tutaj, mógł mi...nagwizdać.
Spod siedzenia wyciągnąłem starego Winchestera, spadek po dziadku Ivanie. Nie musiałem
dziadostwa ładować. Wiedziałem, że jest nabity po zardzewiałą lufę. Przyznaję, strzał był trud-
ny, ale jakże spektakularny. Uderzenia kuli schowały go za pogiętą blachą i drzazgami rozbitej
w drobny mak szyby. Wyobrażałem sobie, co takie walnięcie mogło zrobić tej rudej, od urodzenia
parszywej mordzie.
Kilka zakrętów dalej i wpadłem z powrotem na Newell Highway . Omal nie urwało mi pod-
wozia. Chichotałem aż do Narrandera.
Okolice Hillston przywitały mnie mgłą. Była niezwykła na tę porę roku. Nałożyłem drogi
trochę z obawy przed pościgiem , a trochę ze względu na uroczy zarys wzgórz. Użyłem przełęczy
Ballyrogan Gap, przejezdnej jedynie dla wtajemniczonych. Przed tygodniem pozostawiłem
tam na wpół wykopaną dziurę. Sięgała warstwy gliny. Głębiej, moje kopiące stopy jeszcze wte-
dy nie sięgały.
- No chodźcie, moi dziadkowie .
Ciała zwaliły się ciężko w glinę. Stary natychmiast skręcił sobie kark. U jego partnerki dobrą
chwilę szukałem - druta. Wcisnął się, wiedziony jakąś chyba elektromagnetyczną wiedzą pomiędzy
serce, a trzecie żebro. Wyciągnięty, zgrzytnął przeciągle, jakby stara spowodowała warknięcie
bezzębną, zniekształconą mordą.
Siedziałem przez chwilę skupiony na prawidłowym ułożeniu leżących zwłok, kiedy
spadł na mnie cios łopaty. Zamroczyło mnie to zupełnie. Ostrze rdzewiało. Tępo cięło skórę.
Klęknąłem i wyłem z bólu. Cios padał za ciosem jak w szalonej sieczkarni. Ustał. Ktoś charknął
przeciągle i splunął. Potem słyszałem tylko szybkie ruchy szufli ładującej sklejone grudy i dalej,
przesypujące się po mnie zlepione ziarna piasku, luźne kamienie i zwykły, ostry żwir. Spróbowałem
się przewrócić w tym rozgardiaszu lawiny na plecy i od razu tego pożałowałem. Uderzenie szpadla
niemal odcięło mi głowę. Ale nie to było najgorsze.
Widziałem tego rozchichotanego skurwiela.
W ruchu!
Policyjny, piegowaty, rudy łeb gdzieś tam wirował w szalonej pracy zasypywacza.
Spowiła mnie głucha ciemność.
Przekręciłem się na bok w stronę leżącej obok starej.
Czy?...
Dusiłem się... A jakże. Miałem nadzieję, że pozostało w jej starczych płucach trochę powietrza.
Przycisnąłem czołem jej szyję, zmiażdżyłem niemal piersi, aby ulżyć tej duszącej pustce. Spróbowałem
bezpośrednio z płuc odessać kobiecy ostatni wdech... Nic z tego. Czułem, że za chwilę pękną mi oczy
i wypadnie język. Wypychałem językiem grudy gliny cisnące się w usta. Parskałem rzygowinami.
Nieoczekiwanie uznałem, że to koniec i... Znieruchomiałem.
Już nie oddychałem, a mgła wypełniająca oczy nie była mgłą tylko na wpół ropną cieczą jaką
wydziela gnijące ciało, wydalając niepotrzebny mózg. Nie żyłem? Umarłem? I ten próżny dygot
pochodzi tylko od drżenia ziemi?
Zerwałem się dzikim wierzgnięciem koniczyn. I nagle... Wcisnąłem się w warstwy piachu tuż
obok. Były doskonale wilgotne do ślizgu jaki wykonałem. Gdzieś tam był szlam i błota pod wieczną
trawą. Gdzieś dalej jeszcze woda i wcale nie przypominające cieczy żelowiska.
Poruszałem się jak topielec pod warstwą lodu. Z tą tylko różnicą, że byłem niewidzialny dla
bytów najnormalniej chodzących po ziemi.
Po tygodniu tkwiłem już w warstwie tarczowej gruntu. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że
jest ona cienka niczym szkolna bibuła, splamiona krwią żywych, a nie atramentem. Jest to najbardziej

40
zewnętrzna warstwa ziemskiego globu, powiem, że - magiczna. Doskonale widziałem na wskroś,
a pęknięcia ziemi, które podczas suszy spowiły glebę, pozwoliły mi na coś więcej niż oddech...
Na zabijanie... Hi, hi.
Jak mało wiedzieli ludzie żywi. Jak mało zwracali uwagi na podeszwy swoich butów. Jak nie-
wiele wiedzy posiadał dręczony wyrzutami glina o świecie, który najordynarniej deptał.
Stał tam, pod wzgórzem. Doskonale go widziałem. Słyszałem...
- To tutaj, piesku - zagadnął do ogromnego wilczura węszącego ulotnie ruchomy ślad tuż pod
kamieniami. - Tam niczego nie ma, do cholery! - ryknął Rudzielec . - Możesz, co najwyżej skropić
moczem kąty, nasrać i wracać szybciutko - mówił, dopalając papierosa.
Pies nie słuchał. Dreptał w miejscu. Potem zerwał się i pobiegł za plamą ciemniejszej ziemi,
wyglądającej jak sunący w stronę wzgórza cień.
- To owady, do diabła! Chmury porąbanych muszek ! - zawołał za biegnącym psem sierżant
Hornbaight, drapiąc się po głowie. Wyjaśnienie nie przekonało psa. Zjawa poruszała się za szybko
albo cztery łapy były za krótkie na takie polowania..
Rudzielec splunął. Odwrócił się i przyglądał się przez chwilę ziemi. Miejsce mordu zarastało
nieznanym mu zielskiem, wyglądającym na mikroskopijne kalafiory. Uklęknął. Długie, pokręcone
ziemne pęknięcia sprawiały wrażenie nazbyt głębokich jak na zwykłą suszę. Nie widział podobnych
w całym swoim gliniarskim życiu. Zaklął kilkakrotnie na smrodliwe warzywa i po krótkim waha-
niu przyłożył ucho do ciemniejących zygzaków.
Coś płynęło tam w dole? Przesypywało się szmerem czarnych pereł? Albo tylko igrało na
krawędzi percepcji?
- Wiem, wiem... Coś tam jest piesku... - mruknął do liżącego mu drugie ucho wilczura. - Wy-
kurzymy go. Tylko powoli, piesku. Bądź, kurwa, cierpliwy jak twój pan.

41
Nathien
(Dominika Plotzke)
Była litościwa
i zmieniła temat
Zeszłam po kilku stopniach, oczywiście potykając się na ostatnim, efektem czego prawie
wpadłam nosem w złotą tabliczkę z napisem: herbatkauheleny.pl. Już, już miałam zapukać, kiedy
drzwi otworzyły się na oścież. Wypadł przez nie olbrzymi wilk, ledwo wymijając mnie w biegu.
Targał w pysku coś futrzastego, a może i pierzastego...
- Oddawaj to, ty parszywy złodzieju! - W ślad za nim wybiegła ciemnowłosa kobieta. Nieste-
ty, zwinnością ustępowała wilczysku. Wpadła na mnie z rozmachem.
Jęknęłam w proteście. Ale cóż mogłam zrobić? Schody boleśnie wbijały mi się w tyłek.
- I co ja teraz podam na obiad? - mruknęła z niezadowoleniem kobieta, otrzepując spódnicę
z kurzu i piór. - A ty co tutaj robisz? - rzuciła opryskliwie, ale i z pewnym zaciekawieniem w oczach. Cóż,
mogłabym się założyć, że nieczęsto widywała niewiasty w błękitach zalegające bezradnie na jej schodach.
- Ja... - Rozdziawiłam usta i dopiero po chwili oprzytomniałam na tyle, żeby je zamknąć. Ko-
bieta przedstawiała widok osobliwy, chaotyczny, ale i to, co działo się za jej plecami, w przypływie
optymizmu można by nazwać nieporządkiem.
Co chwilę ktoś przemykał korytarzem w strony bliżej niesprecyzowane. Głowy bym nie dała,
ale chyba widziałam jakieś starodawne bóstwa albo raczej Bóstwa. Człowiek w ogromnym kapeluszu,
wnosząc z wszelakich oznak, najpewniej Szalony Kapelusznik, ciągnął za rękę chudego młodzieńca.
Zaś z drugiej strony młodzieńca ciągnęło dziewczę w czerwonym, lateksowym kostiumiku.
- Przyzwyczaisz się - powiedziała kobieta, pomagając mi wstać. - Helena Chaos, miło mi. Wi-
tam w progach mojego saloniku. - Uśmiechnęła się czarująco, gestem zapraszając mnie do środka.
Bałam się jak cholera, ale głupio było tak zwiać jej sprzed samego nosa. Podążyłam więc grze-
cznie za nią, skupiając wzrok na białym piórku tkwiącym w czarnych włosach Gospodyni. Ciężko
było nie rozglądać się na boki, ale chyba jeszcze nie byłam na to gotowa...
- Zanim założyłam salonik, rozejrzałam się tu i ówdzie. Chciałam wiedzieć, jak to powinno
wyglądać, ale i jakich błędów muszę unikać. To miejsce ma przyciągać młode nieoszlifowane talen-

42 w saloniku
ty. Recenzenci powinni więc delikatnie wskazywać im drogę, a nie, jak w innych społecznościach,
zabijać w nich indywidualizm niepotrzebnym znęcaniem się...
Zatrzymała się nagle, przerywając swój wywód. Powędrowałam wzrokiem za jej spojrzeniem
i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, czym są te dziwne trzaskające odgłosy. W kącie leżał jakiś
nieszczęśnik co chwilę smagany batem.
- A mówiłam! Oczywiście, ty wciąż swoje. Może to cię nauczy, jak masz pisać!
- Ekhm... To może przejdźmy do kącika konkursów. - Moja przewodniczka pociągnęła mnie
za łokieć w przeciwną stronę. Głos odrobinę jej drżał, ale trzymała się dzielnie. - Część z nich
odbywa się cyklicznie, ale to przeważnie drobiazgi. Z tego względu, aby dostać nagrodę, należy
wygrać aż pięć z nich. Zwycięzcę wyłaniamy w tajnym głosowaniu, nie ma więc mowy o żadnej
niesprawiedliwości.
- Kushi, chcę tą o kotach! - zawołała dziewczynka uczesana w koński ogon.
- Kushi, ale ja chcę tą o czołgach... - oburzył się chłopczyk.
- Cicho! Wygrałem, więc ja wybieram! - zagrzmiał smok.
- Dajcie spokój. Startowaliście razem, więc musicie się zdecydować na jedną nagrodę. - Ko-
bitka próbowała zapanować nad sytuacją, która ewidentnie wymykała jej się z rąk.
- Ale to niesprawiedliwe! - zawyło zgodnie towarzystwo, rzucając się do szturmu na kącik nagród.
Gospodyni stała oniemiała. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to moje przyjście
wywołało taki chaos, czy tutaj po prostu było tak zawsze.
- To tego... Może sprawy organizacyjne. - Odchrząknęła i mówiąc dalej, wzięła mnie pod
ramię. Znów szłyśmy w innym kierunku. - Za każdą aktywność w saloniku dostaje się określoną
liczbę punktów. Przekładają się one na tak zwane rangi. Wiesz, początkowo trochę się bałam, że to
wprowadzi podziały, ale, o dziwo, wszyscy czują się sobie równi.
Przez ogólny harmider przedzierały się dwa damskie głosy. Jeden należał do bardzo wysokiej
i chudej, drugi do znacznie niższej dziewczyny.
- Wiesz, jak jest. Odkąd zostałam siorbaczem... - zaczęła ta wysoka, ale nie skończyła, gdyż
przerwała jej towarzyszka.
- Siorbacz, siorbacz. W ogóle co to za ranga? Ja zostałam czołowym obieraczem fasoli, gdy
wygrałam tamten konkurs, na pewno pamiętasz...
Helena Chaos odwróciła się do mnie zrezygnowana. Salonikowi goście byli nie do opanowa-
nia i chyba wymykali się ustanowionym przez nią wcześniej zasadom.
- To może chociaż napijesz się herbaty? - zapytała z nadzieją.
Zerknęłam ponad jej ramieniem na stół zastawiony smakołykami i buszującą po nim kozę.
- A może lepiej zerkniemy do bibliotecznych zbiorów? Jestem ciekawa, jaki tu jest poziom
literacki. - Byłam litościwa i zmieniłam szybko temat.

43
Zaśrodkowanie
unplugged
(Marcin Lenartowicz)
mantra
przekonujemy się wzajemnie
o istnieniu światów równoległych
powiązanych ze sobą bodźcem reinkarnacji
- ja paw ty pandemia

myślnik

staw skokowy a w tym stawie lilie


zarażone kolorytem kości słoniowej
- jak niebo kiedy nie jest w pełni dojrzałe
jak jabłka i ostatni sakrament składany na ustach
kochanki owiniętej w całun z moich potęg

ja dach
ty sklepieniem

nie zawsze w odpowiednim czasie

grzyb robak
(Marek Psonka)
reanimacja
pali się woda w rękach, w żyłach
czajnik bez gwizdka aż huczy od pary

pali się woda, dymi z komina


kopci się z ucha filiżance czerwonej
zalane lawą pęka naczynie

popiół na czole włosy zwęglone


tabletka na głowę, korki do uszu
zimnej wody, transfuzja pomoże

odkręcam kran, cieknie ogień

44 zaśrodkowanie
Profile autorów:
AliceRossi http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=7
andrzejtrybula http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59
baranek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=89
Boobic http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=187
Bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50
bosski_diabel http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=55
bury_wilk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8
Euridice http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=92
GaPa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=86
grzyb robak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=144
jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16
ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95
Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70
Nathien http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=22
oskari valtteri http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=69
Pani Kleks http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=150
studentka90210 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=184
Tomek i Agatka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93
unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57
WielkiKreator http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=32
Zachary Ann http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=14
Skład:
Helena Chaos
Grafika na okładce:
Tomek i Agatka

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich


autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś
sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,


możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl
45
rys. AliceRossi

w w w . herbat k auhe l en y . p l

You might also like