You are on page 1of 60

LM N

IS^SEP/INSKI
[KIPU WYDAWNICTWO LCTeRICKIE
K3B8KFZBBECSBB5I:

25lat
9
o j u k t ut>io°*uti/
H riicM nal«kl
— Pieniądze pod zastaw trzynastu m iast spiskich
wypłacił Jagiełło Zygm untow i Luksem burczykow i na
tym zamku, może n aw et w tej komnacie...
Głowy zwiedzających zataczają powolny k rąg w ślad
za dłonią przewodnika, k tóra przesuw a się na tle bie­
lonych ścian i niskiego sklepienia. W w ielu oczach m a­
luje się zawód. K om nata pozbawiona jest wspaniałości,
godnej sceny królew skich transakcji. Jest raczej iz­
bą — surow ą, ciem naw ą i niezbyt obszerną. Tylko
grubość m urów budzi szacunek. Jedyne w ąskie okien­
ko tkw i w głębokiej niszy, która m ogłaby być osob­
nym pokoikiem. Widać przez nie strom ą kalenicę jed ­
nego z dachów dolnego zamku, a dalej kanciastą
koronę blanków, których oszukańcza konstrukcja wi­
doczna jest z tej strony w całym bezwstydzie: szkie­
let sosnowych łat, dykta, zwisające niechlujnie strzę­
py ochlapanego gipsem płótna. W łaśnie ukończono
zdjęcia do film u i dodany zamkowi pierścień zewnętrz-

7
/

nych umocnień nie został jeszcze rozebrany. Za blan­ na pewno podobna. W owych odległych czasach, kie­
kami, jakby w pochylonej- perspektyw ie ptasiego spoj­ dy nie znano ani czeków, ani telegraficznych przeka­
rzenia, pną się ukośnie ciemne zbocza, poprzerastane zów, ani naw et papierow ych banknotów , musiano
ścięgnami białych, wapiennych skał. przewozić pieniądze w takich właśnie skrzyniach, moc­
Przew odnik wyczuwa nastrój swoich słuchaczy. no okutych i zabezpieczonych skom plikow anym i zam­
Zna zresztą na pam ięć ich reakcje. Odsuwa z czoła ko­ kami.
sm yk zlepionych potem siwiejących włosów, uśm iecha Na tym właściwie kończy się program zwiedzania.
się przebiegle. Burzliwe losy nadgranicznej tw ierdzy, siedziby roz­
— W tam tych czasach — mówi — m usiało to wy­ bójników i m agnatów, zostały opowiedziane i nie za­
glądać inaczej. Podłoga pokryta była skóram i dzików brakło n aw et wzm ianki o białej dam ie, ukazującej się
i niedźwiedzi (stuka drobno końcem sandała w wy­ w oknach wykuszu średniego zamku. K ażdy też m iał
ślizgane flizy posadzki), n a ścianach wisiały piękne ko­ możność krzyknąć sw oje „hej!” w głąb studni gór­
bierce, ogień palił się jasno w kominie. nego dziedzińca, aby usłyszeć odbite od skalistego dna
Od razu wszystkim jest raźniej. Gotowi są pogodzić echo, i udaw ać, że dostrzega zarysy gotyckich fresków
się z m yślą, że w łaśnie tu m onarchowie ubili swój hi­ n a m urach zrujnow anej kaplicy. Pozostaje jeszcze ty l­
storyczny interes. ko w yjście na taras, skąd szeroki w idok n a dolinę,
— Nie um iem państw u powiedzieć — ciągnie pod­ wciąż jeszcze ozdobioną zakolem rzeki, m igotliw ie
niesiony na duchu przew odnik — ile by to było na zmarszczonej w popołudniowym blasku (chociaż bul­
złotówki albo n a dolary, ale trzydzieści siedem tysię­ dożery już ry ją jej brzegi pod fundam enty zapory,
cy kop groszy srebrnych to m usiała być kupa forsy. która z zamkowego wzgórza uczyni w krótce półw y­
Przywieziono te pieniądze w takich skrzyniach... w i­ sep) i na stożkowate szczyty, sterczące wesoło, jak na
dzicie państwo: solidna robota. Żelazne okucia, trzy starym sztychu, ponad pręgow ane pasiakam i zagonów
zamki, każdy zam ykany na sześć spustów... i' zwełnione rudziejącym i lasam i zbocza.
Ze skwierczeniem zelówek na kam iennych płytach Ale zwiedzający ociągają się w kom nacie i prze­
grupa zwiedzających zmienia front, aby podziwiać po­ wodnik też w ydaje się na coś czekać. Więc w końcu
szarzałą, m asyw ną skrzynię o w ypukłym wieku. pada nieuniknione pytanie. Zadaje je m łody czło­
— To jedna z tych skrzyń? — pyta podejrzliw ie wiek z niechlujną bródką, w spłowiałych dżinsach
rozłożysta, utleniona blondyna w pasiastych spod­ sportowca i grubych szkłach pilnego, książkowego m o­
niach, z tru dem opinających dojrzałe kształty. la. W jego głosie jest ton ironicznej prowokacji, który
Przew odnik staje się ostrożny. Przed chwilą w yraźnie nie podoba się przewodnikowi. W ygląda na
zbierał oklaski za pełną w erw y orację, wygłoszoną to, że tym razem nie będzie opowieści o testam encie
w jęd rn ej tutejszej gwarze, o tym jak to szlachetny Inków. Przew odnik potrząsa głową z m iną człowieka,
zbój Janosik, zerwaw szy łańcuchy w zamkowej basz­ od którego żąda się rzeczy, w ykraczającej poza zakres
cie, „hipnął bez D unajec” i jak pojm any potem w L ip­ jego obowiązków. — O Inkach to sobie państw o prze­
towskim M ikulasiu „w isiał za ziobro, a ta k m u się to czytacie w folderze — mówi. — Można kupić na b ra­
wiszenie cniło, że pokiel nie um er, font tab ak u w y- mie. Dychę kosztuje. Tam jest wszystko opisane. —
k urził”. Ale skrzynia przynależy do innej rzeczywisto­ Ale ze wszystkich stron podnoszą się błagalne głosy.
ści i innego języka. Więc rozkłada ręce i w yznaje swo­ „Pan lepiej wie.” „Pan przy tym b y ł” Prosimy, niech
ją niewiedzę. W każdym razie, jeśli nie ta sama, to pan opowie.” I Przew odnik daje się uprosić.

8 9
— To jest w ielka tajem nica — zaczyna z pow a­
gą. — Może tylko jeden pan A ndrzej wie... ale pan
Andrzej... wiecie państw o o kim mówię? — wym ienia
jakby ukradkiem nazwisko znanego, politycznego
działacza — on teraz jest wysoko, jem u nie wypada
zajm ować się takim i rzeczami. Jeszcze by kto powie­
dział, że z niego bajarz. Więc go naw et szkoda pytać...
nic nie powie. Ale wtedy, kiedy tu przyszedł w czter­
dziestym szóstym roku, to nikim jeszcze nie był —
zw ykłym chłopakiem w lichej w iatrów czynie. I m iał
ze sobą pismo... ten w łaśnie testam ent, co go jego oj­
ciec odnalazł w kościele Świętego Krzyża w K rako­
wie, bo z daw ien daw na była o tym wiadomość w je­
go rodzinie. Tu na zam ku ten testam ent został spisa­
ny, dwieście la t tem u, przed Berzeviczym Sebastianem
i w ysłannikam i z P eru, którzy specjalnie tu ta j przy­
byli. I było tam w yraźnie powiedziane gdzie szukać:
pod ostatnim stopniem pierw szej bram y górnego zam­
ku. Więc pan A ndrzej zawołał świadków: sołtysa ze
wsi i' kom endanta milicji, i leśniczego, i oficera ze stra ­
ży granicznej i zaczęli my kopać, i odw alili m y ten
kam ienny stopień, a pod nim leżała ołow iana ru rk a „Kipu, zespoły różnorodnych i różnej długości
tak a tu lejk a osiem naście centym etrów długa, a w niej sznurków z supłami, które były używ ane w państw ie
było zam knięte to kipu. A co to jest kipu, to państwo Inków do rachunkowości lub wyliczania, a także dla
wiecie lepiej niż ja, boście wszyscy kształceni... zapam iętyw ania ważniejszych w ydarzeń historycz­
nych.” (W ielka Encyklopedia Powszechna PW N h a ­
sło: „Pism o”.) ’
A więc, jeśli to praw da (bo nie m a już nikogo, co
znałby się na tych supełkach i kolorach), tru d n o mó­
wić o piśm ie w naszym pojęciu tego słowa. Raczej po­
moc m nem otechniczna. U trw alacz pamięci o przed­
m iotach podlegających zarachow aniu, o datach, m o­
że o m iejscach. Rodzaj rusztow ania czy szkieletu, na
którym rozmieścić można treść rzeczy godnych zapa­
m iętania — w użytecznym porządku — aby nie ule­
gła rozproszeniu lub zafałszowaniu, aby można ją
było przechowywać, posługiwać się nią dla celów
praktycznych, przekazywać w przestrzeni i czasie.
Wzbogcony i rozw inięty pom ysł nadęcia na kijaszku

11
karbowego, w ęzełka na chustce do nosa roztargnionej rozrzedzone powietrze w bezwładnie otw arte u s /
osoby. Miałem wrażenie, że um ieram . Z najw iększym w ysii-'
Kiedyś widziałem tak i węzełek na chusteczce stare­ kiem nakazywałem sobie każdy następny krok, byle
go człowieka, k tó ry um arł samotnie. Co m iał oznaczać? dalej od plaży, gdzie w jaskraw ym skw arze, wśród
O czym przypom inać? Po prostu w ęzełek — nic więcej. pobekiw ania muszli i świstu piszczałek, olbrzymi, gip­
Z kipu jest podobnie. U m arła żyw a pamięć, pozosta­ sowi święci chwiali się nad tłum em . Ten tłum , n ie ru ­
ły tylko gruzełki n a kolorowych sznurkach różnej chaw y i m arkotny, wydzielał ostry — do zaw rotu
długości. Dziwny ornam ent. C iekawostka dla zbiera­ głowy — odór przepoconej wełny, piwa, liści coca
cza. Aby odczytać kipu, trzeba by wskrzesić przeszłość. i nieczystych oddechów. Procesja, ze swym i gigan­
Czasem w ydaje się, że ona jeszcze istnieje — tycznym i figuram i, odzianym i w b rokaty i aksamity,
gdzieś, poza naszym zasięgiem, zasklepiona w sobie, dźw iganym i na drągach przez grom ady zataczających
nie podlegająca już żadnym przem ianom . Tak jak się ze znużenia wieśniaków, pełzła obrzeżem plaży
przez dziesiątki, a może setki la t istniało m iasto M a- przystając co chwila. Wiedziałem, że to widowisko
chu-Picchu, nigdy nie oglądane przez najeźdźców, nie niezwykłe, jedyna w życiu okazja, ale oczy bolały
znane im n aw et z nazwy, u k ry te w dżungli, odcięte od m nie od drgających w blasku kolorów, a zaduch przy­
św iata górskim i przepaściam i, żyjące ostatnią, ocala­ praw iał o mdłości. Szukałem cienia i ciszy. Uliczki,
łą resztką rzeczywistości, k tó ra wszędzie poza nim w które się zagłębiałem, były zupełnie bezludne.
była już tylko m glistym wspom nieniem . Czy było sto­ Sztywność karku i nieznośny ból głowy nie pozwalały
licą tajem niczego państw a Vilcabam ba — tego tra ­ m i podnieść wzroku ku w ysuniętym na drewnianych
gicznego tw oru, powstałego na przekór historii, zro­ dźw igarach wykuszom. Białe tynki, ozdobne k ra ty
dzonego z rozpaczliwej próby ucieczki przed historią osłaniające okna, sztukaterie i falbanki śródziemno­
w dzikie ostępy, w samotność pośród okrutnego św ia­ m orskiej dachówki — cały ten hiszpański barok był
ta? A może stolica Vilcabam by czeka jeszcze na swo­ poza moim polem widzenia. Dostrzegałem tylko cięż­
je odkrycie? Może któregoś dnia ukaże się zdum ionym kie bloki podm urówek, wyślizgane głazy law y o bar­
oczom żywych, ta k samo jak niegdyś M achu-Picchu wie czekolady — uporczywie trw ające przyziem ia sto­
pusta skorupa, form a nieodgadnionych już treści, nie­ licy Inków — i obłe kam ienie bruku pod stopami. By­
opisanie piękna, przejm ująca sm utkiem w iernej do ło coraz ciszej i chłodniej i w pew nej chwili zaczęło
ostatniego tchnienia daremności. rosić drobną wilgocią. Zdawało m i się, że ta delikatna
Duchy przeszłości, z którym i spotykam y się nieraz, im itacja deszczu zesłana została tylko m nie, abym nie
byw ają złudzeniam i, wyczarow anym i przez naszą tę­ zginął, i że plaża skwierczy nadal w m orderczym u pa­
sknotę. Ale dlaczego tęsknim y za tym , czego już nie le. Moje odosobnienie w tym dziwnym miejscu (o któ­
m a? Zagłada w ydaje się nam w yrokiem niespraw ie­ rego ujrzeniu m arzyłem kiedyś, jak o czymś nieosią­
dliwym. Niechby to jeszcze trw ało — m yślim y i z no­ galnym) było ta k głębokie, że poczucie rzeczywisto­
stalgią w patrujem y się w stare kam ienie, w ytężając ści, przytłum ione dodatkow o fizycznym cierpieniem,
słuch, aby pochwycić daw no um ilkłe głosy. opuściło m nie niem al zupełnie. Jeszcze i teraz odnaj­
T ak w łaśnie było w Cuzco, kiedy ogłuszony górską duję aurę halucynacji w e wspomnieniu.
chorobą (samolot wyniósł m nie w dwie godziny od N ajpierw usłyszałem rów nom ierne i dość szybkie
poziomu m orza na wysokość ponad trzech tysięcy m e- | (chociaż pozbawione pośpiechu) klaskanie. Brzmiało
trów) błądziłem pustym i uliczkami, z trudem łowiąc w kam iennej pustce bardzo wyraźnie, ale wydawało

12 13
się nie posiadać znaczenia, jak jakiś mechaniczny Z końca w koniec im perium tupot w ytrw ałych
dźwięk, który nas nie dotyczy. Przystanąłem na skrzy­ stóp. Przez nadbrzeżne piaski, przez dżungle, przez
żowaniu i oparłem się o w ilgotną obecnie przyporę wymiecione m roźnym wichrem przełęcze. I pęczki po-
z ogromnego, brunatnego głazu. Uliczką, prostopadłą węźlonych sznurków, podaw ane z ręki do ręki: zapisy
do tej, k tó rą szedłem, w spinającą się strom o pod górę, stanu m agazynów żywności i broni w odległych pro­
zbiegał k u m nie posłaniec. T ak określiłem go bez w a­ wincjach, kwot ściągniętych danin, ilości wojowników
hania, ujrzaw szy go w tle dalekiej drogi, którą prze­ gotowych do kolejnej wypraw y.
byw ał (moja otępiała w yobraźnia nie potrzebowała Indianin skręcił w stronę płazy, m inął mnie, nie
podjąć najm niejszego wysiłku) — drogi podobnej do zm ieniając tem pa. Jego ciemne oczy prześlizgnęły się
snu, w k tó ry się wierzy. U brany był w poncho, prę- po m nie z całkowitą obojętnością. Brązowa tw arz
gowane czarno i rudo, a n a głowie m iał w ełnianą z cieniem czarnego zarostu wokół ust była szeroka
czapkę z nausznikam i w brązowe, białe i czarne wzo­ i m asywna, jakby wyciosana z drzewa. Na skórze nie
ry geom etryczne — czapkę o kształcie hełm u, tak ą sa­ lśniła ani kropelka potu. Czoło ściskała m u pleciona
m ą jakie w iduje się na reliefach z inkaskich czasów. taśm a z surowej wełny, podtrzym ująca na barkach
Ale ten strój andyjskiego w ieśniaka, przeważający torbę w yładow aną czymś okrągłym , szeleszczącym od
w śród uczestników procesji i gapiów na plaży, nie w strząsów biegu. Zaleciał m nie zapach cebuli.
czynił zeń jeszcze owego archaicznego zjaw iska, ja ­ Chodziłem potem m iędzy straganam i fiesty, na któ­
kim objaw ił się przede m ną. To jego ruchy sprawiały, rych sprzedawano nadziane n a drew ienka pieczone
że rozpoznałem w nim gońca, niosącego kipu. Biegł króliki, małe, szkarłatne papryczki i m ętne piwo we
m iękkim , spokojnym truchtem , na nisko ugiętych ko­ flaszkach bez etykietek. Sm utny, kolorow y tłum , prze­
lanach, a jego korpus, w yprostow any od pasa — swo­ pychający się ociężale, mamroczący niskim i głosami,
bodnie i bez widocznego w ysiłku — zdawał się nie jak b y odurzony własnym , trującym wyziewem — to
brać w tym udziału. Bose stopy, obute w rzem ienne był ten sam lud, trw ająca nadal, żywa substancja wiel­
sandały, klapały rytm icznie o bruk. Właściwie to nie kiego im perium , w ielkiej, tajem niczej legendy. Czer­
był bieg. Jakiś sposób poruszania się, obliczony na wono-czarne poncha, białe m eloniki kobiet, czarne
pokonywanie bardzo dużych przestrzeni bez zmęczenia, główki dzieci, przytroczonych płachtam i do grzbietów
jakby w kinetycznym transie. Odgłos tego niezmor­ m atek. Pełen zarodników muł, którego nie poruszyły
dowanego kroku m usiał być pulsem życia im perium z dna prądy historii.
Inków. Dlatego wyczułem, czy n aw et zobaczyłem I jeszcze wieczór w śród gigantycznych zwalisk tw ier­
w tej chwili ułożone z płaskich kam ieni drogi, prze­ dzy Sacsahuam an na szczycie wyniosłego wzgórza po­
cinające wysokimi groblam i podm okłe doliny, wspina­ nad m iastem . Porośnięte traw ą rozległe tarasy, sk ar­
jące się na rdzaw e zbocza, przeskakujące gardziele py ja k skalne urw iska, lśniące mosiężnym połyskiem,
górskich potoków zawieszonymi na lianach mostami, szczątki murów, ustaw ionych kiedyś nadludzką siłą
k tóre kołyszą się pod m iarow ym i uderzeniam i nóg. z wielotonowych, gładko wyszlifowanych bloków la­
Zobaczyłem też kam ienne tam ba — stacje pocztowe — wy, a potem rozbitych, roztoczonych w rów nie niew y­
k ry te strzechą, kanciaste domki bez okien. W ich tłum aczony sposób. I w idok z góry n a Cuzeo zasnute
w nętrzach, wypełnionych gryzącym dymem, siedzą różową mgiełką, n a jego pomarszczone, rdzaw e da­
wokół ogniska owinięci derkam i biegacze, czekając na chy, na szarożółte wieże jego kościołów.
zm ianę sztafety. Cisza tego miejsca, podniesionego ku niebu olbrzy-

14 15
mią łapą Andów, m a w sobie coś nieodwołalnego. Ja k ­
by cała treść przeszłości zakrzepła w kam ieniach, cof­
nęła się w pozbawioną świadomości egzystencję —
w pulsowanie krw i, w oddech, w trw an ie porażonej
am nezją fizjologii.
Węzełki kipu nie ocaliły dla ludzkiej pamięci nicze­
go, co zdolne jest przeżyć i kam ień, i ciało. Służyły
tylko praktycznym koniecznościom. To wszystko, z cze­
go nie dało się wydobyć doczesnego pożytku — Chle­
ba, władzy, potęgi — przepływało przez oka sieci jak
wóda. Ale to w łaśnie była woda życia, m ateria nie­
śm iertelności. Żadna Mahabharata, żadna Iliada nie
wypełniła pustki po skruszonej potędze. Cisza nad Sac-
sahuam an, nad ruinam i Im perium Słońca jest ciszą
zapomnianych na zawsze nadziei, lęków, zadziwień
i uniesień — jest ciszą śmierci. Odczytanie kipu nie
przerw ałoby tego milczenia. Byłoby zapew ne czymś
w rodzaju odcyfrowania rachunków zbankrutow ane­
go i zm arłego przed w iekam i bankiera, którego fortu­
nę czas rozproszył bez śladu.

Cała ta historia z kipu prowadzi, oczywiście, do


kolejnej tajem nicy — do tajem nicy ukrytego skarbu.
W edług pana Frania, przewodnika po niedzickim zam -
egzotyczne znalezisko spod kam iennego stopnia
m iało być wiązką trzech rzemyków, powęźlonych su­
pełkam i w nieregularnych odstępach, przy czym u koń­
ca każdego rzem yka m iała się znajdow ać nawleczona
nań okrągła, złota blaszka. Na blaszkach tych można
było jakby odczytać napisy, wyciśnięte zwykłymi, ła­
cińskim i literam i. Na jednej: „Vigo”, n a drugiej „Titi-
caca”, na trzeciej „Dunajecz” .
Specjalistów już w tym m iejscu ogarniają pierwsze
wątpliwości. Oryginalne, peruw iańskie k ipu sporzą­
dzone są nieodm iennie ze sznurka uplecionego z w ełny
vicunii, a o żadnych blaszkach z napisam i w ogóle nie
może być mowy. Ale i same dzieje Sebastiana Berze-
viczyego w ydają się dostatecznie niezwykłe, by — al­
bo uznać je w całości za bajkę, albo zgodzić się na

17
wszelkie ekstraw aganckie odstępstw a od normy, które nom, Sebastian Berzeviczy, powodowany lojalnością
w ytropić m ożna w każdym ich szczególe. rodzinną (a może i nieobcym aw anturnikom poczu­
P rzyjm ując tę drugą postawę, m ożna w ytłum a­
ciem sprawiedliwości), stanął po jego stronie. Po
czyć sobie nieortodoksyjną form ę niedzickiego kipu
upadku pow stania udało się ponoć nieszczęsnemu je ­
okolicznościami jego powstania. Na niedzickim zam­ go przywódcy zbiec za m orze w raz z teściami, żoną
ku łatw iej zapew ne było o rzem ień niż o w ełnę vicu- Um iną i nieletnim synkiem, wzm iankow anym potem
nii, a udział Berzeviczyego w sporządzaniu zapisu w testam encie jako A ntonio Inca.
uspraw iedliw ia jako tako wzbogacenie mnemotechnicz­
Ale Genua, gdzie zatrzym ali się zbiegowie, nie oka­
nego kodu znakam i alfabetu. zała się bezpiecznym dla nich schronieniem. Dosięgła
Trzeba jed n ak wyjaśnić, kim był Sebastian Berze-
ich tu mściwa ręka w roga (a jak sugeruje pan Franio,
viczy i ja k doszło do jego kontrow ersyjnych związków
mogła to też być podstępna dłoń Św iętej Inkwizycji)
ze spadkobiercam i peruw iańskich Inków.
i ta k oto, w tajem niczych okolicznościach, z dala od
Jedynym źródłem inform acji — po wyłączeniu nie­
stron rodzinnych, zam ordowani zostali Tupać A m aru
dostępnego politycznego działacza — pozostaje tu prze­
oraz indiańska księżniczka, m ałżonka Sebastiana Be-
wodnik, pan Franio, którego związki z zam kiem (co
rzeviczyego. On sam, z córką Uminą i wnukiem , rato ­
należy zaznaczyć) sięgają owych przedw ojennych cza­
w ał się dalszą ucieczką, aż w końcu oparł się w zam ku
sów, gdy Niedzica znajdow ała się jeszcze w rękach
swych przodków nad Dunajcem. I tu jed n ak nie zaznał
ostatnich swoich właścicieli — w ęgierskiej rodziny Sa­
spokoju. Pewnej nocy nieznani przybysze w darli się
lamonów. Jego relacja, w sparta gdzieniegdzie solidny­
do kom naty Uminy i zasztyletowali ją w e śnie. S tary
mi, historycznym i przekazam i, zaw iera jednak wiele
Sebastian Berzeviczy w słusznej obaw ie o życie w nu­
niejasności. ka, w ysłał chłopca do K rum lowa na M orawach, pod
Otóż Sebastian Berzeviczy, daleki potom ek comesa
opiekę spokrew nionej z nim rodziny Beneszów. Tu
Jan a Berzeviczyego, który w czternastym w ieku pobu­
A ntonio Inca (młodzieniec, jak należy się spodziewać,
dował naddunajecką warownię, m iał się zaciągnąć na
obdarow any wszelkimi zaletam i ciała i ducha) przyjął
służbę hiszpańskiego króla w okresie población, czyli
nazwisko opiekunów, aby skutecznie zmylić pogoń.
zasiedlania zdobytych, zam orskich krain. Ta epoka
Tak więc doszliśmy wreszcie do spraw y testam entu.
sprzyjała aw anturniczej fantazji, której tw orem może
K to wie, czy uporczyw y i krw aw y pościg przez morza
być korsarski epizod w życiu Sebastiana. Trudno jed­
i kontynenty nie m iał związku z m aterialną stroną
nak wykluczyć i taką możliwość. W końcu cóż inne­
przedsięwzięć rom antycznego korsarza, kondotiera
go, jak nie żądza łupów, stanow iło główny m otor
i buntow nika? W każdym razie pan F ranio nie m a co
wielkiego dzieła podboju nowych światów?
do tego wątpliwości. „Uzbierał — powiada — niew ąs-
T ak czy owak, znaleźć się m iał Sebastian Berzevi-
ki m ajątek, a i po żonie m iał na pewno odpowiednie
czy w Peru, gdzie z czasem poślubił jakoby indiańską
wiano. Ja k przyszło m u uciekać z Peru, załadował ca­
księżniczkę z rozgromionego domu Inków. Owocem te­
ły statek złotem, srebrem , diam entam i, brylantam i
go związku była rzekom o córka o dziwnym im ieniu z innym i kosztownościami i zatopił go w tym Titi-
Umina, k tó ra doszedłszy stosownego wieku, wyszła za cacu.”
m ąż za ostatniego pretendenta do tronu Im perium Otóż znów pewnej nocy — bo tru d n o wyobrazić so­
Słońca, bohaterskiego Tupaca A m aru. Kiedy Tupać
bie tę scenę w prozaicznym blasku dnia — zjaw ili się
Am aru wzniecił ostatnie pow stanie przeciwko Hiszpa­
na zam ku Dunajec (jak w owym czasie brzm iała na­

18 19
zwa Niedzicy), em isariusze z dalekiego Peru. Należy Condorcanąui. Imię Tupać A m aru przybrał on dopie­
przypuszczać, że byli to zaufani mężowie, ustanow ie­ ro stanąw szy na czele rebelii, aby naw iązać do daw­
n i k u rato ram i ukrytego skarbu Inków, który m iał te­ nych tradycji, ta k bowiem nazyw ał się ostatni władca
raz stać się schedą młodego Antonia. Przy blasku wos­ Vilcabamby (neoinkaskiego państw a, założonego już po
kowej świecy spisano stosowny dokum ent, nie wym ie­ hiszpańskim podboju) — prapraw nu k wielkiego Inki
niający jednak dokładnie — ze zrozum iałych względów H uayna Capaca. Ów praw dziw y Tupać A m aru zginął
ostrożności — miejsca, czy też m iejsc przechowania de­ w ostatniej ćwierci szesnastego w ieku i nie wiadomo,
pozytu. Tę najistotniejszą inform ację powierzono ta ­ czy pozostawił po sobie jakieś potomstwo. Po d ru ­
jemniczym supełkom kipu. Testam ent zatem , złożony gie — a właściwie przede wszystkim — Jose Gabriel
(jak już wiemy) w kościele Świętego Krzyża w K ra­ Condorcanąui vel Tupać A m aru pojm any został przez
kowie, nie mógł zostać w ykonany bez udziału świado­ Hiszpanów po upadku pow stania w roku 1781 i w
mego rzeczy eksperta, a przed ew entualnym naduży­ okrutny sposób stracony publicznie w raz z dwoma sy­
ciem zabezpieczał go dodatkowo kolejny niejako sto­ nami, co zgodnie potw ierdzają ówcześni kronikarze.
pień tajności. Ale kto i w jakim celu wym yślił historię niedzickie­
Trzeba jeszcze tylko dodać, że w zm iankow any tu go kipu? Jakie węzełki faktów stały się zalążkam i tej
dyskretnie pan Andrzej m a być potom kiem w prostej dziwnej legendy?
linii Antonia, syna Uminy, którego ród, spolszczony
przez m ałżeństw a, rozprzestrzenił się z czasem na Pod­
karpaciu, mieszczaniejąc, a naw et chłopiejąc w nie­
których swoich odnogach.
Niestety, o ile wiadomo, zabrakło eksperta zdolnego
odczytać węzełki kipu. Można zatem uznać za rzecz
niem al pew ną, że skarb Sebastiana Berzeviczyego na­
dal czeka na odkrywcę. Oczywiście pod w arunkiem , że
istnieje, co pozostaje kw estią sporną.
Była tu już m owa o wątpliw ościach, jakie w um y­
słach krytycznych wzbudzać m usi relacja pana F ra ­
nia. J a k n a przykład w ytłum aczyć „pow rót” S ebastia­
na Berzeviczyego na zam ek Dunajec, skoro dobra nie­
dzickie, po w ielokrotnej zm ianie właścicieli, należały
w tych czasach do rodziny Joanellich, albo naw et do
ich następców — H orvathów de Palocsy?
Najw iększy jednak kłopot spraw ia drugi obok Se­
bastiana protagonista całej afery — dzielny Tupać
Am aru. Po pierw sze — brak jakichkolw iek dowodów
na to, by był on istotnie potom kiem i spadkobiercą In­
ków. K roniki hiszpańskie znają tego przywódcę ostat­
niego peruw iańskiego pow stania jako ochrzczonego
i wykształconego Indianina o nazwisku Jose Gabriel

20
uważony. Widziałem, że czeka na jakąś pomoc z m o­
jej strony, ale widocznie doszedł do wniosku, że re­
konstrukcja tak a nie jest w a rta zachodu, bo w końcu
odpowiedział po prostu, że dalsze losy pana Tereka
nie są m u znane. Niemniej pytanie m oje spowodowało
krótką rozmowę, utrzym aną w poufnym tonie, właści­
wym w ym ianie inform acji pozbawionych jakiejkol­
wiek w artości dla osób postronnych. Był to rodzaj
zwięzłego śledztwa czy konfrontacji. Wspólnym wysił­
kiem odtwarzaliśm y pana Tereka, uszczęśliwieni każ­
dym odnalezionym i potw ierdzonym szczegółem.
— Taki wesoły, czerwony na gębie — mówił pan
Franio.
— Z rudym w ąsikiem — uzupełniałem.
— K aw ał chłopa.
— W zielonym kapelusiku z kitką.
— I z plecionym bykowcem.
— Zawsze na tym swoim w ielkim wałachu.
Dorzucaliśmy m u n a zm ianę to i owo — tu jakiś
charakterystyczny rys postaci, tu fragm ent stroju, aż
pan T erek ruszył przed naszym i oczyma ciężkim, dud­
niącym galopem — cudow nie w ydarty niebytow i na
W ęzełki faktów , naw et tych należących do kipu n a­ jedno, bezinteresowne drgnienie naszych serc.
szej w łasnej pamięci, nie dadzą się — niestety — za­ Je'd ziec w zielonym kapelusiku należy istotnie do
liczyć do świadectw bezspornych. Nieraz doświadczy­ spraw daw no przebrzm iałych. Kiedyś, w dzieciństwie,
łem tego na sobie. Żegnając się z przewodnikiem za­ przeżyłem blisko rok w tych stronach. W odległości
pytałem go, czy nie wie, co się stało z panem Tere- niespełna sześciu kilom etrów od zam ku istniała szko-
kiem. M oja ciekawość nie w ynikała z jakiegoś szcze­ ła-internat, prow adzona przez h arcerk i ożywione w iel­
gólnego zainteresow ania tą postacią. Myślę, że przede kim zapałem dla now atorskich, lecz raczej m glistych
wszystkim uległem pokusie ujaw nienia się przed tym idei pedagogicznych. Było nas tam ze trzydzieścioro
człowiekiem jako ktoś, kto nie jest tylko przypadko­ dzieciaków między ósmym a czternastym rokiem ży­
wym tury stą, lecz w eteranem daw nych czasów, m ają­ cia — dość niesforna grom ada, poddana niezbyt fa ­
cym jakieś intym ne konszachty z odwiedzanym m iejs­ chowej, ale nacechow anej wesołą życzliwością opiece
cem. Poza tym otw ierający się z tarasu widok przem ó­ grupki m łodych kobiet, które sam e siebie określały
w ił do m nie nastrojem n a pół zatartych wspom nień, żartobliw ym m ianem „S tarych P u d eł”. Szkoła m ie­
które nagle stały się znów arom atyczne i żywe. Pan ściła się w obszernym drew nianym dom u na pachną­
Franio zareagow ał łatw ym do przewidzenia zdum ie­ cym m acierzanką zboczu, ponad drogą zasnutą białym
niem. Przez chw ilę przyglądał m i się uw ażnie, jakby w apiennym pyłem. Długa, oszklona w eranda zajm o­
szukając m nie w zakam arkach w łasnej pamięci, przez wała cały fro n t budynku od południa, a spadzisty,
które jednak przewinąć się mogłem zupełnie nieza­
23
22
gontowy dach przełam yw ały wdzięcznie w ystępy
m ansardow ych okienek. Poniżej drogi, n ad rzeką, chlubie dydaktycznym talentem . Pod tym względem
było nieduże gospodarstw o należące do szkoły i w ustępow ała naw et swojej angielskiej koleżance, któ­
teo rii m ające ją żywić. W rzeczywistości je d n a k jego ra przez cały czas zdołała nas nauczyć zaledw ie jednej
pro d u k ty i plony nie przekraczały w artości sym bolu, piosenki, k tó rej treści nie rozum ieliśm y do końca. To­
toteż m usieliśm y polegać na dostaw ach w arzy w i m le­ też lekcje m owy R acine’a znikły bardzo szybko z roz­
ka z jednego z folw arków dóbr niedzickich. T ra n s­ k ładu naszych zajęć, a G erm aine poświęciła się cał­
port odbyw ał się przy pomocy szarego osiołka Dzio- kowicie spraw om kuchni, spiżarni i bielizny pościelo­
py, zaprzężonego do w ąskiego jak koryto wózka, w ej, do czego predestynow ały ją hotelarske tradycje
trzeszczącego na w ybojach i klekoczącego blaszanym i jej ojczyzny. Na tym polu rozw ijała dużą inicjatyw ę,
bańkam i. Osobą odpow iedzialną za nasze zaopatrze­ staw iając m ężnie czoło słow iańskiem u bałaganowi.
nie był adm inistrator m ajątk u Salamonów, p an Te- Myślę, że G erm aine nudziła się trochę w tej w iej­
rek, skąd jego częste w izyty w szkole. C hyba jednak skiej głuszy i że postaw ny pan Terek w swym zielo­
zbyt częste jak n a reg u larn y ch a rak ter i szczupłe nym kapelusiku z k itk ą i z rudym w ąsikiem na czerst­
rozm iary transakcji. Już n aw et my, dzieci, o riento­ wym obliczu, z kościanym i guzikam i u k u rtk i, z by­
waliśm y się, że m usi być w ty m coś więcej, toteż gdy kowcem zwisającym u siodła, przybyw ający na rosłym
tylko usłyszeliśm y zgrzyt podków n a żw irze stro ­ gniadoszu z zam ku wieńczącego wysoką skałę, m u­
mej ścieżki, wiodącej od drogi k u stopniom w erandy, siał być dla niej nie lada atrakcją.
podnosiliśmy pełną podniecenia w rzaw ę i ruszaliśm y Na gniadoszu? Chwileczkę. Widzę u stopni w eran ­
n a poszukiwanie druhny G erm aine. „G erm aine! G er­ d y jabłkow itego siwka o szerokim kłębie i popielatej
m anie! P an Terek przyjechał!” A potem , kiedy gość grzyw ie. Ale widzę też m ięsistą dłoń pana Tereka, jak
znikał w jakim ś niedostępnym n am zakam arku domu, z szorstkim upodobaniem klepie szyję o barw ie m okre­
skąd tylko gardłow y śmiech G erm aine dobiegał od go m ahoniu. Więc jak ? Siw ek czy gniadosz tu p ie
czasu do czasu, wylęgaliśm y na schody, ab y podziwiać i trzaska ogonem, uw iązany do poręczy schodów?
wspaniałego siwego wierzchowca, uw iązanego do po­ G niadosza też widzę. M ydlasta piana i ciem ne zacieki
ręczy i ogarniającego się od m uch chrzęszczącymi ude­ n a jego sierści. Ale chyba jed n ak siwek, pochrapujący
rzeniam i ogona. cierpliw ie nad rzadkim i źdźbłam i traw y, sterczącymi
Trzeba tu ta j wyjaśnić, że program szkoły kładł nie­ spom iędzy drobnych kam ieni. Chociaż gniady w yglą­
jaki nacisk n a naukę języków i dlatego w śród Starych d a tu równie praw dziw ie.
Pudeł znajdow ały się dw ie cudzoziem ki — kanciasta Jedno jest pew ne: nie może być m ow y o dwóch
A ngielka V ioletta o króliczych zębach i sm ukła, jasno­ wierzchowcach różnej m aści. P an Terek przyjeżdżał
włosa Szw ajcarka G erm aine o wiecznie zaróżowio­ zawsze na tym sam ym koniu, którego znaliśm y wszy­
nych policzkach (jakby w łaśnie biegła przez słonecz­ scy doskonale, którem u nosiliśm y kostki cukru i skór­
ną, przew ianą w iatrem łąkę) i o m uskularnych łyd­ ki od chleba. W ybierał je z naszych dłoni w argam i
kach chłopaka. Owa G erm aine, skłonna do śpiewu sprężystym i i ciepłymi, drżącym i delikatnie, co spra­
i śmiechu, zawsze gotowa zarzucić na ram iona plecak wiało wrażenie w stydliw ej pieszczoty. Nie — co do te­
i wieść nas n a górskie wycieczki, w czasie których go nie ma wątpliwości. To był zawsze ten sam siwek...
nie mogliśmy nadążyć energicznym krokom jej cięż­ Len sam gniadosz?...
kich, podkutych butów, nie m ogła się, niestety, po- Zawsze ten sam w spaniały koń pana Tereka.
No i kłopot. Pędzi p an T erek drogą, pędzi na swo­
24
2 K ip u 25
im siwku, pochylony nisko w siodle. Widzimy go
z okien w erandy i wiemy, że za chwilę urw ie się za
nim k ita białego pyłu, kiedy przejdzie w stępa i -skręci
k u nam pod górę. Ale także — w kłada pan Terek
w strzem ię czubek b uta z palonej skóry, przerzuca
nogę nad gniadym grzbietem , zbiera wodze w garść,
o partą na przednim łęku, ponad błyszczącą czarną
grzywą. A G erm aine stoi obok przechylając do tyłu
głowę. O dgarnia z czoła jasne włosy, w ydym a różowe
gardło, ja k gołąb, i śm ieje się na pożegnanie swoim
turkoczącym francuskim śmiechem.
O statni obraz, jak i znajduję w pamięci, niczego nie
w yjaśnia. Byliśm y zaproszeni — cała szkoła — n a pik­
n ik do jakichś sąsiadów. Nie przypom inam sobie, czy
był to któryś z niedzickich folw arków , czy jakiś inny
m ajątek, ale zamkowe wzgórze wznosiło się tuż, blisko.
Piliśm y zsiadłe m leko przy stołach skleconych prow i­
zorycznie z surowych desek, a działo się to na łące pod
lasem, w pobliżu dziwacznych zabudow ań, będących
zapew ne owczarniami. Były to rozłożyste, ustaw ione
w czworobok szopy o ścianach plecionych z w ikliny
m iędzy kam iennym i słupkam i. Później rozpaliliśmy Tym razem nie m am najm niejszych wątpliwości co
wielkie ognisko i wokół niego śpiewaliśm y stosowne do koloru. Dama, k tó rą w idziałem w oknie wykusza
do okoliczności piosenki — „Płonie ognisko w lesie” średniego zam ku nie była biała. Była czarna. Obecnie
i „Gdy noc zapada w dżungli”, i „Idzie noc, słońce już przypuszczam, że barw a jej stroju m ogła być czernią
zeszło z gór, zeszło z pól, zeszło z m órz”. Bo rzeczy­ żałoby. Przypuszczenie to opieram n a dokonanym
wiście był wieczór, pachnący lasem i chłodny od rosy. w wiele lat później odkryciu rodzinnego cm entarza Sa­
A n ad stożkow atym i daszkam i zamkowych wież, nad lamonów, o którego istnieniu nie wiedziałem w okre­
wyszczerbionym głęboką w yrw ą m urem zrujnow anej sie mych pierwszych w spom nień z Niedzicy. Oczywiście
górnej części w arow ni unosił się w m ierzchnącym nie­ odkrycie owo jest odkryciem tylko dla m nie, ale i dziś
bie blady i lekki jak opłatek księżyc. G erm aine m usia­ olbrzymia większość ludzi przew ijających się przez za­
ła być z nam i, bo nagle, z różowej łuny w yłonił się jej mek nie wie, że w bliskim sąsiedztw ie jego m urów , na
w ierny centaur. Podzw aniały sprzączki uzdy, skrzypia­ pograniczu pól i lasu porastającego skaliste zbocze,
ły popręgi, błyskało krw aw o niespokojne końskie oko, znajduje się opuszczony od daw na i zupełnie zaniedba­
a p rzykryta m yśliw skim kapelusikiem głowa jeźdźca ny cm entarz. Tylko dw uskrzydłow a bram a z kutych,
poruszała się czujnie, w ypatrując czegoś w gromadzie. żelaznych prętów (zresztą ledwo widoczna w śród w y­
Ale i koń, i jeździec byli cali miedzianozłoci, ja k fi­ bujałych krzaków) zdradza ch arak ter tego miejsca.
gura z gorącego mosiądzu. Murszejące nagrobki okryw a kolczasta plątanina je­
żyn, a ścieżki znikły bez śladu pod pokrzywam i i in­

27
nym zielskiem. Jedynie okazały nagrobek z piaskow­
ca, w sp arty o w ystającą z gęstw iny skałę, jest jako
nym wypom adowanym wąsikiem, u brany w obcisłą
tak o widoczny. Litery umieszczonej na nim tablicy da- ^
szam erowaną kurtkę. Głos m a donośny, pełen aro­
ją się jeszcze od biedy rozróżnić pod burym liszajem
gancji, łączącej arystokratyczną dum ę z koszarowym
mchu. Napis, zredagow any w języku węgierskim , gło­
chamstwem. Urękawiczoną, mimo upału, dłonią pod­
si, że A ndor hr. Salamon, rotm istrz honvedów, zginął
nosi do m onokla m ały notesik i staw ia ołówkiem za­
śm iercią żołnierza w dniu li) w rześnia 1914 roku.
dziorne haczyki wzdłuż kolum ienki nazwisk, podczas
Ta śm ierć w jednym z pierwszych tygodni dawno
gdy żołnierze w yprow adzają z wagonów konie po ugi­
m inionej w ojny budzi sm ętne refleksje. Węgier, miesz­
nających się, łomoczących pod kopytam i deskach. Po­
kaniec polskiej ziemi, zginął w służbie austriackiego
w ietrze nasycone jest wonią końskiego nawozu, prze-
cesarza zapew ne gdzieś w górach dalekiej Bośni czy
poconych drelichów, siana i węglowej sadzy. K rzyki
Hercegowiny. W dodatku zginął prawdopodobnie
oficerów i wachm istrzów powiększają zam ęt hałaśli­
z pełnym przekonaniem o słuszności spraw y, której
wego pośpiechu. Żołnierze, w ynurzający się z wago­
poświęca życie.
nów, w yglądają jak biedne, zastrachane m onstra. Ich
Ju ż samo to m ówi o wieloznaczności naszego świa­
tw arze pałają w ilgotną czerwienią między tybinkam i
ta. A ndor hr. Salam on oddał życie za dw ór wiedeński,
ciężkich kulbak, które niosą n a głowach. Nagle m e­
wierząc, że oddaje je za ojczyznę — bo to była jego
taliczny ryk przygniata wszystko i szybkie m uśnięcie
ojczyzna. Innej nie znał. Jej ślubował swoją wierność,
cienia gasi kolory, a zaraz potem św iat rozpryskuje
z niej czerpał wszystkie swoje przywileje, od jej po­
się na kaw ałki w kurzu i błysku eksplozji. Ramię
m yślności zależała jego pomyślność. Jego zarośnięty
chw astem grób w spiskiej wsi Niedzica (wziętej nie­ rotm istrza w zlatuje ku górze, notes frunie jak spło­
szony ptaszek, kepi z bączkiem toczy się pod koła.
gdyś w zastaw przez polskiego króla) jest reliktem
Oczywiście obraz ten nie może być prawdziwy. Jest
egzotycznej kultury, która trw ała przez długie wieki,
on zlepkiem domysłów i w łasnych wspom nień z in ­
zam knięta w sobie, odporna na wszelkie zm iany ze­
nej, późniejszej wojny, w której śm ierć ta k często
w nętrznej rzeczywistości. W czasach pana Tereka spadała z nieba.
i G erm aine nie mogłem zdawać sobie spraw y, że oglą­
dam ją jeszcze żywą. Dziś, kiedy to rozum iem , żałoba Tylko dedukcja łączy tę domyślną i na poły fa n ta­
styczną scenę z pojawieniem się czarnej damy. Rzecz
dam y w oknie zamkowego w ykusza w ydaje m i się
zdarzyła się również w upalny, letni dzień. M iałem nie­
podw ójnie uzasadniona. Przypuszczam, że była w do­
spełna piętnaście la t i z plecakiem na grzbiecie w ędro­
w ą po rotm istrzu, albo naw et jego m atką. Takie na­
wałem po Pieninach w tow arzystw ie przyjaciela rów ie­
głe śmieci, przecinające drogę w pół kroku, byw ają
śnika. W spomnienia tych stron (dawne — jak m i się
opłakiw ane do końca życia. Ale m usiała także być
w dow ą po swoim utraconym świecie, k tó ry w obrę­ wówczas zdawało) narzuciły m i postaw ę przew odnika.
bie m urów zam ku trw a ł już tylko resztką pozorów! Chciałem pochwalić się przed towarzyszem miejscam i,
Co zaś do rotm istrza honvedów, to w yobrażam so­ które w w yobraźni m ojej wciąż jeszcze zachowały
bie jego ostatnią chw ilę z podejrzaną wyrazistością. barw y baśniowego krajobrazu. Dlatego w ybraliśm y
Widzę go mianowicie na m ałej zakurzonej stacyjce się na zamek. Był on w tam tych czasach p ryw atnym
kolejowej w południe upalnego dnia, jak nadzoruje domem i nikt go jeszcze się zwiedzał, ale ja łudziłem
w yładunek swojego szwadronu. Jest nieduży, z czar­ się, że właściciele, ujęci naszą ciekawością, przyjm ą
nas uprzejm ie i oprowadzą po tajem niczjTh kom natach.
Bez przeszkód weszliśmy w bram ę, do której on-

29
gis prowadzić m usiał zwodzony m ost i przebyliśm y nie niezrozumiałe dla nas słowa. W tedy we framudze
d ł u g i łukow ato w ygiętą sień. Dziedziniec u sk o czy ł okna, ja k w ram ach p o rtre tu , pojaw iła się czarna da­
nas sw oją ciasnotą i dziwacznym kształtem . Był po­ ma. Czarna w jakiś srogi, starodaw ny sposób, bo na­
dłużnym , przewężonym w środku placykiem, wci­ w et szyję m iała przew iązaną czarną w stążką i włosy
śniętym pochyło m iędzy obdrapane ściany m ieszkal­ okryte czarną chustką czy szalem. Tylko jej stara,
nych zabudowań, których część w yrastała z oślizgłe], sucha tw arz świeciła bezkrw istą bielą. K obieta przy­
poprzerastanej zielskiem skały. Wzdłuz zachodniego glądała nam się z w yrazem takiego niesm aku, że za­
skrzydła biegła drew niana galeria na wysokiej pod­ milkliśm y pod jej spojrzeniem . Policzki zapiekły nas
m urów ce a w głębi wznosiła się przysadkow ata basz- od w stydu, bo zobaczyliśmy siebie — dw ójkę smar­
zwieńczona kościelną sygnaturką i przecięta w po­ katych domokrążców w kusych porteczkach i z podra­
łowie wysokości gontowym daszkiem, wybrzuszonym panym i kolanami. Oczywiście nie mogliśm y podejrze­
pękato nad drzw iam i do kaplicy. W idok na dalszą wać tego, co dziś w ydaje ini się tak wysoce prawdo­
cześć dziedzińca zasłaniał narożnik ponurej budowli podobne: mianowicie, że lekkom yślne nasze natręctwo
o m ałych okienkach, k tó ra m ogłaby byc m iejską ru ­ nie m usiało być jedynym powodem niechęci czarnej
derą gdyby nie wdzięczny w ykusz na piętrz . dam y — że i samo zaklęcie w yw rzeć mogło wręcz od­
£ n y nieśm iało u w ylotu bram y, m ając po lewej ię- w rotny od przew idyw anego skutek. Ale któż mógłby
ce nowszą dobudówkę, w spartą o sędziwy m u r z j nas posądzić o szydercze intencje? O chęć naigraw a-
now anej w arow nej wieży. Jej wysokie, łukow ato skle­ nia się z zagasłej światłości — z blasku żyrandoli
pione okna zdradzały reprezentacyjne Przezna“ ^ \ 1 Schonbruim u, zapalającego tęczowe iskry n a gwiaz­
tej części zam ku. Krzywe, kam ienne schodki wiodły dach orderów i na diadem ach białych dam , nie przy­
do każdych drzwi, potęgując w rażenie ciasnoty puszczających naw et, że nieuniknionym następstwem
dyną oznaką życia były w rzaskliw e kobieceigłc> y, owej światłości m usi być czerń żałoby?
dobywające się z sutereny owego reprezenta yj g W każdym razie nasz niefortunny w ystęp nie pozo­
skrzydła gdzie zapew ne m ieściła się kuchnia. S tam tąd stał bez skutku. S tara kobieta odwróciła głowę i przez
S f p W o cieple tchnienie p u t n i a c h nt— w , ram ię rzuciła ostrym głosem jakiś rozkaz w głąb po­
'/mieszane z ostrym kw asem kapusty, i e zapacny, koju. Został on widocznie przekazany skwapliwie do
przypom inające aurę podw órka ubogiej kam ienicy, natychm iastowego w ykonania, bo po chwili zza węgła
dodatkowo zbiły nas z tropu. M iejsce m e w yglądało wyszedł barczysty parobek o kędzierzaw ej, jasnej czu­
prynie, prow adząc na sm yczy ogrom nego alzackiego
g o tin T ? byliśm y chłonni do
ty m oknie w ykusza poruszył się jakiś ludzki kształt. owczarka. Pies w yryw ał się ku nam , przebierał w po­
Po krótkiej naradzie postanowiliśm y w ietrzu przednim i łapam i, szczerzył kły i w arczał groź­
cze szczęścia przy pomocy potężnego, ja k nam się y nie, podczas gdy dłoń w yrostka sunęła wzdłuż naprężo­
dawało zaklęcia. Poprzedniego roku byliśm y obaj na nej smyczy w stronę zatrzasku łączącego ją z obrożą.
harcerekim obozie nad Balatonem i tam nauczyliśmy Bardzo szybko przebyliśm y z pow rotem zamkową
sie węgierskiego hym nu. Cóż innego, jak m e ta piesn, sień. O dbity od sklepień tęten t naszych kroków towa­
m ^gło skłonić ku nam serca Salam onów? Więc, w y­ rzyszył nam , zm ieszany z zajadłym szczekaniem
prężeni na baczność, z głowam i ^ d a r ty m i k u górze, i śm iechem kucharek, a u wejścia dogonił nas jeszcze
zaintonow aliśm y nie najzgodm ejszym chietem. zachłystujący się z wesołego podniecenia okrzyk:
ald meg a M agyart!” starając się w ym aw iać w yraz „Aleś im kota pogonił, F ran u s!”

30
nie posiada w moim przewodzie innej dokum entacji
jak sen.
Nic potrzebuję chyba tłum aczyć się z dziwaczności
tego obrazu. Zrodził się, tak jak zw ykły rodzić się
sny, z im pulsu przypadkow o zgarniętych słów, w y­
obrażeń i myśli, snujących w chwili spoczynku swo­
bodną grę skojarzeń.
Na południe! Na południe! Ku palm owym w ybrze­
żom! Ale statek płynie w m roku, jego dziób podnosi
się na czarnych falach i chłód przenika do kości. Po
m okrych deskach pokładu wałęsa się grom ada ponu­
rych i groźnych ludzi, wyglądających n a włóczęgów,
ale także na żołnierzy, bo ubrani są wszyscy jednako­
wo w rodzaj m undurów , przypom inających kupieckie
surduty. Mamroczą coś nieustannie. K iedy im się
przysłuchać, są to wciąż te same, w kółko pow tarzane
słowa. Oh, jak ciepło! Oh, jak cudownie grzeje słońce
południa!
Ja, Sebastian Berzeviczy (widzę tylko m oje wło­
chate dłonie na szprychach sterowego koła), odczu­
w am na przem ian dojm ujący niepokój i bezsilne zdzi­
wienie. Jestem nowy wśród tej załogi i nie rozumiem
Z pozoru daleko odbiegłem od Sebastiana Berze- jej obyczajów. W raz z rosnącym lękiem ogarniają
viczyego i od testam entu Inków. Nie jest to jednak m nie podejrzenia. Przeczuwam jakiś spisek, jakąś za­
wyłącznie niesforne gadulstw o bajarza. W rzeczywi­ sadzkę. Kim są ci ludzie? Czy nie należą przypadkiem
stości cały czas próbuję czytać kipu. Dotarcie do u k ry ­ do Inkwizycji? Staram się trzym ać nakazany kurs na
tych w węzełkach nieznanych faktów w ym aga m e­ południe, ale coraz w yraźniej widzę, że oznakowanie
tody, k tó rą trzeba dopiero wynaleźć, badając wszelkie tarczy kom pasu zostało sfałszowane. Spod liter, na­
gatu n k i tworzywa, z jakiego pow stają legendy. Nie m alowanych niezdarnie białą farbą, przebijają inne
wolno pominąć niczego, czym żywi się ludzka w y­ napisy. „P d” przykryw a daw ne „P n”. W szystko jest
obraźnia. Każdy domysł, każde wspom nienie, przekaz na odwrót. Chcę podzielić się z kim ś moim odkryciem
historyczny i analogia może się przydać. W szystko to i zdaję sobie spraw ę z czyjejś obecności za moimi ple­
jest cennym m ateriałem tych dochodzeń. Także i sny. cami, z szyderczego uśm iechu, który czuję na moim
Snam i też nie należy gardzić. Ich m echanizm jest n a­ k ark u jak dotknięcie zimnego palca. Ciężka dłoń spada
w et szczególnie bliski procesom pow staw ania owych na m oje ram ię. Mój zw ierzchnik prowadzi m nie gdzieś.
tajem niczych konstrukcji, służących zarazem do u k ry ­ K om andor w yjaśni ci tw oje w ątpliw ości — mówi.
cia przysłowiowego ziarna praw dy i do hodowania Kom andor jest odzianym w czerń starcem z wąską
zeń kw iatów naszych nie zaspokojonych pragnień. bródką hidalga. Leży, wyciągnięty sztywno, we
K orsarski epizod dziejów Sebastiana Berzeviczyego, w nętrzu sześciennego bloku lodu. Jego oczy patrzą
ledwo m uśnięty w relacji zamkowego przew odnika,
33
32
przytom nie. W tym zam kniętym pomieszczeniu na
dnie statku, rozjaśnionym fioletow ą poświatą, jest
jeszcze chłodniej niż na pokładzie. W argi K om andoia
poruszają się pod lodem, a od belek powały odbija się
bezdźwięczny głos. Tylko ja decyduję o stronach
świata. Zrozumiano?
T znowu pokład. Na południe! Na południe! Ku
palmowym wybrzeżom ! Ciemne postacie krążą m ię­
dzy zw ojam i lin, niby to zajęte jakąś pracą, ale ich ru ­
chy są senne i opieszałe, ich nieustający m am rot pe­
łen zniechęcenia. Ci ludzie są głodni. Widzę, jak przy­
stają raz po raz przy ustaw ionych wzdłuż b u rt becz­
kach wypełnionych po brzegi korsarskim łupem —
złotymi dukatam i. Czerpią całe ich garście i połykają
łapczywie, ja k dropsy. Jakiś starszy rangą osobnik
zjaw ia się pomiędzy nimi, coś im tłum aczy, ku czemuś
napom ina, w yrzucając w górę ram iona gestem w ie­
cowego mówcy. Nagle jeden z korsarzy, zagrzany tą
retoryką, zrzuca ku rtk ę i zaczyna w spinać się po
w antach głównego masztu. P nąc się coraz wyżej, po­
zbywa się resztek odzieży. Jest już nagi, tylko głowę
obwiązaną m a czerwoną chustką. Słonce! Słońce!
Czymże jest u k ry te w legendzie ziarno praw dy,
krzyczy. Ja k ciepło!
I kolejna w izyta u Kom andora. Wokół bryły lodu jak nie odwiecznym zarodnikiem sztuki — szczegóło­
zgromadzona starszyzna — mężczyźni o surowych wym pretekstem , m ającym rozwinąć się w alegorię,
tw arzach, w czarnych pelerynach i wysokich, czar­ by pouczać nas o rzeczywistej istocie św iata lub
nych kapeluszach. Jeden z nich zrelacjonował w łaśnie o istotnej jego tajemniczości? Nasz instynkt poetycki
scenę n a pokładzie. Beznam iętny głos K om andora po­ ■ (najbardziej zdum iewający d ar ludzkiego ducha) daje
now nie rozlega się pod powałą. Powiesić na rei. Po­ I świadectwo przemożnemu dążeniu do przezwyciężenia
trzebna m i dyscyplina — nie głupie w yskoki entuzjaz­ tryw ialnych pozorów przypadkowości, do w pisania
mu. Tylko m oja wola. Zrozumiano? chaotycznych zdarzeń naszej egzystencji w wyższy po­
Więc ja, k tó ry jestem Sebastianem Berzeviczym, rządek sprawiedliwości, piękna, ładu — czy naw et
zdobywam się n a rozpaczliwe zuchwalstwo. P róbuję tragedii. Bez tego popędu bylibyśm y pozbaw ieni nie
obrócić sterow e koło. Ale inne ręce przeszkadzają mi, tylko wszystkich wielkich tem atów kontem placji i roz­
ciągną w przeciwną stronę. Przerażony głos dyszy m i ważań, ale i wszelkiego poczucia wspaniałości czło-
w ucho: Co robisz? Chcesz zniszczyć K om andora? ! wieczeństwa. Ulisses byłby dla nas jedynie dzikim
A na pokładzie wszczyna się rozruch. B łyskają dobyte włóczęgą, doktor Faust głupcem, igrającym oszukań­
szable. Są za mną, czy przeciw mnie? Rośnie krzyk. czo z praw am i przyrody, Ham let — klinicznym oka­
zem neurastenii.
Na południe! Na południe! Ku palm ow ym wybrzeżom!
Jeśli m oje próby „czytania kipu” (a używ am tu

35
cudzysłowu, aby zapobiec nieporozum ieniu — bo ja­ ści m iędzy fascynującą nas m ierzw ą a spełniającą się,
snym jest przecież, że dociekania te nie m ają nauko­ m imo wszystko, tajem niczą alegorią ludzkich przezna­
wego charakteru) — jeśli zatem owe próby zawiodły czeń.
m nie także w krain ę snów, to dlatego, że sny stano­ Słynna dyskusja pom iędzy Settem brinim a Na-
w ią szczególną m aniiestację wspom nianego poetyckie­ p htą — spór o analizę i syntezę — toczy się w sferze
go instynktu. Pow stają poza kontrolą rozumu, szuka­ zm iennych upodobań do takiej czy innej postawy. Na
ją po om acku form i treści o wym owie symbolu. legendę m a to wpływ zaledw ie powierzchowny. Legen­
Ale ziarno praw dy nie traci m im o wszystko tw a r­ da asym iluje z łatwością mody. Może robić użytek
dej konsystencji faktu. Uwiera, łaskocze, niepokoi rów nież z obnażonych do kości faktów , jeśli nam na
i kusi. Bardzo często prow okuje to, co uw ażam y za tym zależy, ale jej praw da zaw iera się w ogólnikach.
nasz zdrow y rozsądek, za nasze zdrow ie poczucie rze­ Takich n a przykład, ja k tw ierdzenie, że niewolnicy
czywistości. Nachodzi nas potrzeba przekłucia alegorii, nigdy nie poniechają prób zrzucenia jarzm a. 1 z te­
wyszydzenia symbolu. N apraw dę — m ówim y — wszy­ go p u n k tu widzenia „pow stańczy” epizod historii Se­
stko jest daleko prostsze, bardziej prozaiczne i m niej bastiana Berzeviczyego nie jest jedynie czczym zm y­
ozdobne. Pod wpływ em tej potrzeby byw am y zdolni śleniem.
do najdalej posuniętej m ałostkowości, jaka nieraz by­ A więc siada na krześle ze skórzanym oparcien\
wa udziałem m iłośników praw dy. Gotowiśmy wów­ wyciąga przed siebie nogi w butach pokrytych czer­
czas liczyć wszy w brodzie Odyseusza i węszyć czosnek wonym pyłem. M rużąc oczy patrzy w okno. Widzi
w jego oddechu. swojego gniadego m uła, uwiązanego u bram y i czar­
Urzeczenie nagim i odosobnionym faktem , tra k to ­ nowłosego, bosego chłopca, k tó ry popuszcza popręg,
w anym jako jedyne, godne w iary świadectwo, nigdy a potem rozplątuje węzeł wodzy i odprow adza zw ie­
może nie było ta k wielkie i powszechne ja k dzisiaj, rzę ku stajni. K ontury obu sylw etek drgają i rozpusz­
żyjem y bowiem w czasach chorobliwej podejrzliwości. czają się w jaskraw ym blasku.
Domagamy się coraz dalszego obnażania wszystkiego — Myślałem, że zastanę go w domu — m ówi Se­
i nic nie w ydaje się nam dostatecznie tryw ialne bastian Berzeviczy. — Byłem w jego obraje. Nie ma
i brzydkie. W każdym pięknym czynie szukam y w y­ go tam. N ikt nic o nim nie wie. Jego ludzie łażą jak
trw ale niskich intencji, każdą harm onię rozkładam y m uchy, kopalnia w ydaje się opuszczona. Żaden nie
pracowicie na zgrzyty. Ale w tym pędzie do d estru k ­ ukłonił m i się naw et. M ają szczęście, że nie jestem
cji (w imię praw dy) jest chyba także głęboko u k ry ta Hiszpanem. B at byłby w robocie.
nadzieja. Nie przyznając się do tego, spodziew am y się Z drugiej izby dobiega gaw orzenie usypiającego
jednak, że pozbawione nim bu złudzeń,, zdegradow ane dziecka, m onotonne skrzypienie kołyski. Umina staje
do najprostszych funkcji drobiny rzeczywistości sam e w progu. Dopina bluzkę na piersi.
ułożą się znow u we wzór krzepiącej przypowieści. — Jose Gabriel pości — m ówi m atow ym głosem.
S tąd wiele zastanaw iających niekonsekw encji, jak ta — J a k to pości? Teraz nie m a żadnego postu. Ale
chociażby, że, ja k nigdy dotąd, otaczam y uw ielbie­ jeżeli już koniecznie m usi, dlaczego nie robi tego
niem dzieła ta k zwanych prym ityw ów i dzieci, za­ w domu?
zdroszcząc im naiw nej, intuicyjnej w iary w sens i ład — Poszedł w góry.
świata. Stąd także nowy rodzaj wrażliwości n a dra- — Dlaczego pości?
matyczność bytu. M ianowicie świadomość rozpięto­ — Musi się oczyścić.

36 37
Nie patrząc n a Sebastiana, kobieta przechodzi obok Sebastian doznaje w zruszenia i lęku. Oto przem ó­
niego i zatrzym uje się w otw artych drzwiach wejścio­ wiła do niego jak córka, ale jak gdyby z innego świa­
wych. Nieruchom a patrzy na pustą, zalaną słońcem ta — świadom a spraw, które przed nim są zakryte,
plażę. Jej czarne, proste włosy, spięte n a karku w których czai się jakieś niebezpieczeństwo. Nim jed­
srebrną klam rą, opadają ciężko na plecy. Ma n a sobie nak zdołał ochłonąć, już oddaliła się bezszelestnie, już
obfitą, w ełnianą spódnicę do kostek, jej ciem ne stopy znowu stoi w otw artych n a plażę drzwiach, w y p atru je
są bose. „Indianka” myśli Sebastian. Pełnym zniechę­ czegoś w oślepiającej pustce. Więc dźw iga się z krze­
cenia spojrzeniem obiega nagie, bielone ściany. Po­ sła i staje za jej plecami. Co ona tam w idzi? Mia­
dejrzliw ie pociąga nosem. steczko Sicuani pogrążone jest w południowej drzem ­
— Jadłaś czosnek i piłaś cziczę. ce. Otaczające plażę bielone domki. z gliny w ydają się
— Wszyscy Indianie jedzą czosnek i p iją cziczę — opuszczone. Maleńki kościółek o wąskiej naw ie i tępo
odpowiada obojętnie młoda kobieta, nie odwracając uciętej wieży, z której ścian w ystają końce poszarza­
głowy. łych belek, wygląda na nie używ any od lat. Jego b ra­
Sebastian porusza się niecierpliw ie na krześle. ma zaparta jest poprzecznym drągiem. Sam otny pies
— Jesteś m oją córką — mówi. — Pochodzisz z ro­ wlecze się ospale brzegiem plaży i nagle znika jak
du Bcrzeviczych. duch w tw ardym cieniu, rzucanym przez kościelną
Umina milczy, ja k gdyby te słowa w ogóle do niej wieżę. Za niskim i dacham i domów sterczy kilka za­
nie dotarły. Po chw ili odwraca się i rusza w stronę kurzonych, nieruchom ych topoli, a dalej wznoszą się
pokoju, w k tó ry m jest dziecko. czerwone zbocza, pofałdow ane głębokim i bruzdam i,
— Um ina! — wola Sebastian. powleczone tu i ówdzie popielatozielonym nalotem ja­
Zatrzym uje się, podchodzi do niego posłusznie. In ­ kiejś suchej roślinności. Wyżej, gdzie już tru d n o pod­
diański zapacli jest teraz nieznośnie w yraźny. „Ko­ nieść rażone blaskiem oczy, nagie, ostre szczyty lśnią
chają się też po indiańsku” m yśli Sebastian Berzevi- na ogromnym niebie, którego błękit w ydaje się zim ny
czy. „Psim sposobem”. Ogarnia go uczucie beznadziej­ mimo upału.
nej obcości. Przez m om ent cale jego życie w ydaje — Jose Gabriel w raca — mówi Um ina cicho, ja k ­
m u się pozbawione sensu. by do siebie.
— Powiedz m i — m ówi — co to wszystko znaczy. Plaża jest nadal pusta. Sebastian w ytęża wzrok
i oto zdaje m u się, że n a zboczach, za m iasteczkiem,
Przez ostatni tydzień żadna z kopalń okręgu nie do­
starczyła ani uncji srebra. Przyjeżdżam z Cuzco, żeby dostrzega jakiś ruch. W rozpadlinach i wąwozach, k tó ­
sprawdzić, co się dzieje, i z nikim nie mogę się do­ rym i biegną niewidoczne ścieżki, coś się dzieje. Tak —
sznureczki i grom adki ludzkich postaci, jak b y m rów ki
gadać. C orregidor rozkłada ręce, mówi, że nie m a
ciągnęły z góry ku m iasteczku. Tak się zapatrzył w te
dość ludzi, żeby zmusić Indian do pracy, że trzeba w e­
zwać wojsko. Twój mąż, któ ry pierw szy pow inien mi ruchom e punkciki n a zobczu, że cień, k tó ry nagle w y­
pełnia odrzwia, zmusza go do gwałtow nego kroku
meldować, jako kapataz tutejszego obraje, poszedł
wstecz. Przed progiem stoi Jose G arbiel Condorcanąui.
w góry pościć. Co to znaczy? Co się tu knuje?
U brany jest w obcisłe, czarne spodnie i białą koszulę,
Um ina zbliża się jeszcze o krok i niespodziewanie
kładzie m u rękę na ram ieniu. przepoconą, zrudziałą od pyłu, oblepiającą m ięśnie
szerokiej piersi i ram ion. Na głowie m a czaimy k a­
— Zostań z nam i, ojcze. W tym domu nic ci nie
grozi. pelusz, którego kresy rzucają cień na kościstą, b rą­


38
zową tw arz. Czarną k u rtk ę przerzucił przez plecy, ści­
ska w garści jej kołnierz. Z daleka dobiegają niew yraźnie odgłosy jakby pohu­
— W itajcie w naszym domu, don Sebastian — kiwania i poświstywania. Konchy i piszczałki.
mówi chropowatym , niskim głosem, który nie w yra­ — To bunt? — pyta Sebastian niepewnie.
ża ani zdziwienia, ani radości, ani żadnego innego Teraz już w yraźnie słyszy posępne dźwięki, ale
uczucia. uczucie bezradności góruje w nim nad niepokojem.
Sebastian m usi podnieść głowę, aby spojrzeć Wie, że jego myśli i m yśli tych ludzi zawsze w ędro­
w ciemne, nieco mongolskie oczy zięcia. Zaskoczony, wać będą innym i drogam i i że odpowiedzi, których
nie wie, od jakiego pytania zacząć. Ale Jose G abriel oczekuje, nigdy nie spotykają się z jego pytaniam i.
m ija go i z Um iną, podążającą krok w krok za nim, Więc milczy, zrezygnowany, gdy Jose G abriel podej­
znika w sąsiednim pokoju. m uje swoją orację.
— Jose, chcę wiedzieć... — słowa Sebastiana u c in a , — Nasze bogi, huaca, wiszą w pow ietrzu nad świę­
skrzypienie zam kniętych drzwi. tymi kam ieniam i. Mówią, że w ypełnił się czas Hisz­
Pozostawiony sam sobie, chodzi po izbie i szczęki panów w tym kraju. Mówią, że trzeba wziąć z ich
tężeją m u od rosnącego gniewu. „Indianie!” — myśli, rąk to, co nasze. Że trzeba odbudować św iątynię Wi-
lecz ja k zawsze słowo to pogrąża go w bezsilnej roz­ rakoczy w Cuzco.
terce, jakby pozw alając sobie na niechęć lub pogardę, — Przecież jesteś chrześcijaninem , Jose — wy­
m usiał przekreślić całe swoje życie. Więc milczy i cze­ krzykuje Sebastian niem al błagalnie.
ka, aż wreszcie drzw i znowu skrzypią, a on odwraca Condorcanąui w strząsa się i, jakby przypom niał so­
się i ze zdum ieniem patrzy n a pełną surowego do­ bie o czymś, podnosi nieruchom e dotąd dłonie ku szyi.
stojeństw a postać w czarno-czerw onym poncho, sięga­ D elikatnie rozpina zatrzask łańcuszka na k ark u i kła­
jącym kolan, w rzem iennych sandałach i w w ielkiej, dzie na stole mały, złoty krzyżyk.
w ełnianej czapie chullo na głowie — takiej, jakie no­ — C hrystus nie był dobry dla m ojego ludu — m ó­
szą kacykowie górskich plemion. I tym razem nie zdo­ wi. — Sprzyjał tylko Hiszpanom. Nie sprzeciwiał się
byw a się na żadne pytanie, bo Jose G abriel staje przed niczemu, co oni robili z nami. Ani kiedy zabierali nam
nim w postaw ie sztywnej i uroczystej, z wyciągnięty­ wszystko, tak że naród m arł z głodu, ani kiedy za­
m i obiema dłońmi, jakby oczekiwał jakiegoś ceremo­ kuw ali ludzi w łańcuchy i prowadzili ich przez góry
nialnego daru i mówi: do k ra ju S anta M arta, aby tych, co doszli żywi,
— Don Sebastian, oddajcie m i waszą szpadę, pro­ sprzedać na dalekie wyspy, ani kiedy obcinali dłonie
szę. mężczyznom, kobietom i dzieciom i rozwieszali je gir­
— Co to jest? — woła Sebastian Berzeviczy do landam i, żeby siać postrach, ani...
Uminy, u krytej za plecami męża. — Co to jest, na — Wasz Wirakocza też o was nie dbał — przery­
Boga? Ten człowiek zwariował. wa m u Sebastian.
Jose G abriel stoi nieruchom o z w yciągniętym i — T ak — zgadza się Jose G abriel Condorcanąui. —
dłońmi. W tym geście jest spokojny upór. Ale był nasz, własny.
— Złączyliście waszą krew z naszą, don Seba­ Słucha coraz bliższego pobekiw ania muszli i ro­
stian — m ówi — ale tw arz m acie obcą. I serce pew­ snącego gw aru tłum u, który, jak niewidoczna jeszcze
nie też obce. fala, podpływa do m iasteczka. W ydaje się, że zapo­
Powoli odwraca głowę ku drzwiom Nasłuchuje. m niał o szpadzie.
— Może bogowie w ogóle przestali zajm ować się
40
41
nam i — mówi. — Musimy sam i zająć się sobą. Je-1 ciała don Alonsa. W ydaje mu się, że został już zu­
żeli tego zaniedbam y, do końca św iata nie zaznamy! pełnie sam pośrodku tej gęstniejącej obcości. Przypo­
niczego innego, jak encomiendas i obrajez, ja k ciężka! m inają m u się łagodne, ciemnozielone garby K arpat.
praca w ubóstw ie i strachu. A przecież, don Sebastian, I to przeczucie u tra ty w iary w sens własnego życia
przecież także jesteśm y ludźmi. nie jest już przeczuciem. Jest spełnionym wyrokiem.
Nagle w ielka w rzaw a w ybucha na plaży. Dzwon Stało się. Brzmi m u w uszach chropaw y głos Jose
kościelny uderza dwa czy trzy razy tępo, jak b y ktoś G abriela: „Złączyliście waszą krew z naszą, don Se­
przewrócił żelazny garnek, z różnych stron trzaskają bastian”.
pojedyncze strzały, krzyki wściekłości i lęku w zbija­ W tedy C ondorcanąui odwraca się do niego i znowu
ją się ponad tum ult. A potem w szystkie głosy i dźw ię­ wyciąga ręce.
ki stapiają się w jeden groźny w arkot. — Wasza szpada, don Sebastian...
Sebastian Berzeviczy stoi w drzwiach, p atrzy prze­ Berzeviczy opuszcza głowę.
rażony ponad ram ieniem Um iny. Plażę w ypełnia zw ar­ — Pójdę z wam i — m ówi cicho.
ta ciżba, zionąca indiańskim odorem, gorącym i ostrym,
ucinającym oddech. Poncha, baw ełniane koszule, weł­
niane czapki, kapelusze z kukurydzianych liści, czar­
ne głowy o granatow ym połysku, szerokie, brązowe
twarze. Kolczasty ten tłum — sterczą z niego włócz­
nie, widły, drągi, tu i ówdzie lufa m uszkietu. I nie
mieści się m iędzy m uram i domów — kipi n a boki.
Ludzkie grona obrosły kościelną wieżę. Przystaw ili
drabiny, czy co?
Jose G abriel Condorcanąui wyszedł przed próg.
Cofnęli się przed nim. W szystkie oczy skierow ały się
ku niemu. On sięga pod poncho, a potem podnosi
w górę ram iona gestem pow itania. W praw ej garści
ściska pistolet o ciężkiej, nabijanej srebrem kolbie. J
W tedy uderza w niebo ry k i w szystkie kolce tłum u
jeżą się, podskakują i chwieją. Ci uczepieni kościelnej
wieży spływ ają w dół i oto w idać wiszący u końca je­
dnej z owych belek, podtrzym ujących glinianą kon­
strukcję, bezwładny, ludzki kształt. Biała, rozerw ana I
na piersi koszula świeci ostro i blask leży na siwych
włosach, opadających na czoło przekrzyw ionej głowy. .
Sebastian poznaje długie w ąsy don Alonsa, corregi-
dora. Tymczsem w rzask tłum u zm ienia się w rytm iez- (
ny zaśpiew. P ow tarzają się w nim jak zaklęcie słowa:
Tupać A m aru! Tupać A m aru! Cuzco! Cuzco!
Sebastian Berzeviczy nie może oderwać wzroku od '
osobiście podoba się wzór kompleksu obcości. To na­
głe uczucie pustki dokoła i kurczowy odruch — próba
uczepienia się czegoś, jakiejkolw iek lojalności... b ar­
dzo m i to tra fia do przekonania. Ale „czytanie kipu”
pozwala na wielką swobodę i nic nie stoi na przeszko­
dzie zadowoleniu życzeń zwolenników „realizmu bez
złudzeń”, dla których rękojm ią rzetelności każdej kon­
strukcji jest interes.
Można z dużą dozą literackiego prawdopodobień­
stw a wywieść postaw ę Berzeviczyego i z tych także
przesłanek. Był rycerzem fortuny w obcym kraju. Wi­
doki jego osobistej kariery wśród zasiedziałych tu od
pokoleń Hiszpanów nie należały zapewne do najw spa­
nialszych. Bliski związek z przywódcą rebelii, m ają­
cej pew ne — może naw et znaczne — szanse powo­
dzenia, otw ierał przed nim perspektyw y niedostępne
na żadnej innej drodze. Legenda przedstaw ia go jako
aw anturnika, czyli człowieka ulegającego pokusom ry ­
zykownej gry. Łatwo zatem wyobrazić sobie porozu­
m ienie teścia i zięcia jako układ spiskowców, zaw arty
z m yślą o owocach przewidywanego zwycięstwa. Blask
drogocennych kruszców i aureola potęgi oprom ieniać
Przede wszystkim jest rzeczą co najm niej w ątpliw ą, m usiały nadzieje w ysnute ze wspomnień daw nej wspa­
aby Jose G abriel Condorcanąui występował w niedzic­ niałości Im perium Słońca.
kiej historii. Ta spraw a została już w yjaśniona powy­ Szlachetne intencje Condorcanąuiego wcale nie m u­
żej. W niektórych świadectwach, usiłujących podtrzy­ szą ponosić przez to uszczerbku. Wiadomo, że staw iał
m ać prawdziwość legendy, dopuszcza się zatem pew­ sobie za cel zmiany, które określilibyśm y dzisiaj m ia­
ne w arianty. Możliwe, że mężem Um iny był b rat Tu- nem postępowych reform społecznych. Wiadomo, że
paca A m aru II albo jego kuzyn — rów nie dzielny, cho­ żądał zniesienia encomiendas i obrajez — instytucji
ciaż nie zauważony przez dziej opisów. Ale czy m a to służących do egzekwowania przymusowej pracy In ­
istotne znaczenie? I tak n ik t nie rozsupła do końca dian na roli i w kopalniach, że protestow ał przeciwko
węzełków kipu. A sama ich natura, polegająca n a re­ uciążliwym daninom, że występował w obronie god­
dukcji rzeczywistości do suchej pestki faktu, sprawia, ności uciemiężonego narodu. Ale jedyną alternatyw ą,
że szyfr ten, naw et odczytany, nie może bronić się jaką mógł przeciw staw ić w ładztw u Hiszpanów, był
przed żadną dowolną interpretacją. Zostańm y więc wyidealizowany m it państw a Inków, którego surowa
przy Jose Gabrielu. Przynajm niej m otyw y jego działa­ ty ran ia uległa zapomnieniu. P rzybrane im ię Tupać
nia i okoliczności, które w płynęły na jego decyzję, A m aru miało być nie tylko hasłem, naw iązującym do
w ydają się w ogólnych zarysach bezsporne. Co do Se­ poprzedniego powstania przeciw obcemu jarzm u, ale
bastiana Berzeviczyego (jeśli rzeczywiście uczestniczył także symbolem najwyższego autorytetu praw ow ite­
w tym wszystkim) każda w ersja jest możliwa. Mnie
45
44
go pomazańca — C huri Inti, syna słońca. Poczucie (owa wspom niana już prawdom ówność m istyfikalora)
krzyw dy potrzebowało widocznie poparcia tradycji, luiże liczyć się z faktam i, które można sprawdzić w en­
aby w ykrzesać z siebie wolę buntu. cyklopedii. Tak więc najpew niejszym i św iadkam i i so­
Wszystko to mieści się doskonale w ram ach histo­ jusznikam i autora fikcji pozostają postaci, k tóre nie
rycznych prawidłowości. Jednakże tw orzenie fikcji odcisnęły widocznych śladów w historii.
o pozorach historycznej praw dy wym aga precyzyjniej-; I tu zresztą prawidłowości historyczne sprzyjają fik­
szych zabezpieczeń. A przecież w moich w ędrów kach cji. Pam iętam z autopsji w ielki obraz, wiszący u w ej­
tropam i legendy staję w łaśnie przed pokusą history­ ścia do kościoła Jezuitów w Cuzco, zwanego Compa-
cznej powieści. I oto grom adzą się wokół m nie wszelkie nia. Przedstaw ia on obrzęd zaślubin hidalga don M ar­
problem y prawdom ównego m istyfikatora. Sprawy, tina Garcii de Lyola z wnuczką H uayny Capaca, Bea-
których rzeczywistego przebiegu nie da się już w ża­ Iriz Sayre. Scena ta, o symbolicznej wym owie pojed­
den sposób odtworzyć, lub które w ogóle nigdy się nie nania dwóch ras, upam iętnia coś więcej niż jednora­
rozegrały, m uszą wpleść się pomiędzy ustalone fakty zowe wydarzenie. Daje świadectwo tendencji, która
w ątkiem ta k logicznym, ta k starannie udokum entow a­ stała się jednym z w ątków tradycji P eru. M ałżeństwa
nym realiam i epoki, aby n ik t nie zechciał zarzucić mi między synam i szlacheckich rodów hiszpańskich a tak
kłam stw a. Dalejże więc w ertow ać dzieła uczonych zwanymi fi usta ■ — dziewicam i królew skiej inkaskiej
dziejopisów i sum iennych pam iętnikarzy, szperać po krwi — były rozpowszechnionym obyczajem i cieszy­
słownikach i encyklopediach, dalej do tej dziwacznej ły się w ielkim prestiżem . H istoria milczy natom iast
pracy, k tórej celem jest w ykorzystanie trudów rzetel­ n sytuacjach odwrotnych — o związkach m iędzy męs­
nych poszukiwaczy praw dy dla upraw dopodobnienia kimi potom kam i Inków a szlachetnie urodzonym i Hisz­
domysłu czy zgoła fantazji. pankami. Pojednanie ras nie m iało oznaczać ich zrów­
Sebastiana Berzeviczyego m ożna na razie odsta­ nania. Om aw iane tu zjaw isko odbija układ stosunków
wić na bok. Szczegóły jego roli zostaną sprecyzowane między dwiem a typowo m ęskim i cywilizacjami, z któ­
dopiero po ustaw ieniu kulis i przebadaniu znaczenia rych jedna strzeże zazdrośnie swej dom inującej pozy­
innych postaci dram atu. Chciałem początkowo pokazać cji. W tych w arunkach nosicielkam i trad y cji pokona­
go w poufałej rozmowie z Jose Gabrielem n a tem at nych staw ały się kobiety. Przykładem Garcilaso de la
podziału przyszłych korzyści. Ale m echanizm fikcji m a Vega, piewca zagasłej chw ały Im perium Słońca, któ­
swoje w ym agania. Okazuje się teraz, że na szczególną ry całą swoją nostalgię i całą lojalność dla przegranej
uw agę zasługuje osoba ledwo w zm iankow ana dotych­ spraw y zawdzięcza matce, inkaskiej księżniczce.
czas, m ianowicie m ałżonka Sebastiana — owa indiań­ Jeśli więc Sebastian Berzeviczy istniał, jeśli uległ
ska księżniczka, jak chce legenda. Jej szlachetne po­ czarowi przeszłości przybranej ojczyzny i w iązał ja­
chodzenie przyjąć trzeba jako pewnik, ponieważ kieś nadzieje z jej wskrzeszeniem, jeśli przekazał owe
w przeciw nym w ypadku u traci sens samo jądro legen­ nadzieje dzieciom i w nukom — mogło się ta k stać je­
dy — niedzicki testam ent. W prawdzie nietrudno za­ dynie za spraw ą jego bezim iennej małżonki.
uważyć, że argum ent ten jest wynikiem osobliwego Dalejże do książek i encyklopedii! Szukajm y śla­
kom prom isu. Jeśli bowiem godzimy się na w aru n k i le­ dów m atk i Uminy.
gendy, najprościej byłoby nie sprzeciwiać się jej w er­ S tare Cuzco, zanim uległo zniszczeniu i znów po­
sji i uznać Tupaca A m aru II za rzeczywistego potom ­ wstało z ruin w nowym hiszpańskim kształcie, było sa­
k a królewskiego rodu. Ale niezrozum iała pruderia kralną siedzibą władców. Składało się z dzielnic kla­

46 47
Wspaniale bezużytecznego w swej ponadczasowej bła-
nowych, zwanych kancza, rozgraniczonych wysokimi hości. Gest wątłych, jasnozłocistych i'amion, wzniesio­
m uram i, z w łasnym i świątyniam i, placam i i sklepam i nych ku tyłow i głowy, klam ra szczupłych palców
w ich obrębie. Każdą kancza zamieszkiwał ród które­ wokół strum ienia czarnych włosów na karku. Ale kto
goś z Inków — potomkowie jego żon i licznych konku­ się takim ziarnem pożywi? Najwyżej poeta.
bin. Te arystokratyczne szczepy określano nazw ą ayl-
lu. One tw orzyły w sum ie panującą w arstw ę „długo-
uchych”, członków najwyższej kasty, wyróżniających
się zew nętrznie nienaturalnym w ydłużeniem małżo­
win usznych, obciążonych złotym i ćwiekam i. Hiszpa­
nie nadali im m iano orejonas. W ertujm y słowniki! Od­
powiednik w języku keczua: h atu n rinrijok. W spania­
le! Nie m a lepszej zasłony dla niew iedzy jak słownik.
Któż ośmieli się zadać mi kłam , gdy powiem, że pani
Sebastianow a Berzeviczy była ńu stą z ayllu Y upan-
ąuiego — typow ą przedstaw icielką k asty hatu n rin ri­
jok?
Ale czy wysoka była, czy niska? C huda czy raczej
otyła? Pogodna czy też sw arliw ego usposobienia? To
już tylko ode m nie zależy. Jedno jest pew ne: m iała
czarne, proste włosy o granatow ym połysku i złotawą
cerę.
Pedro Pizarro, kuzyn i tow arzysz Francisca, opisał
w sw ojej Relación del descubrim iento y conąuista del
Peru w ygląd indiańskich dam. „Córki władców tego
kraju, nazyw ane «coyas», czyli ukochane kobiety, m a­
ją doskonałą prezencję, są schludne i czyste. Długie
czarne włosy spadają im na ram iona. Uw ażają się za
piękne i ta k jest w istocie. Lud ten m a karnację ja-
snozłocistą. W śród w ładców oraz ich kobiet niektórzy
m ają cerę jaśniejszą niż H iszpanie.”
Legendzie w ystarcza słowo „księżniczka”. W nim
zaw iera się wszystko: uroda, dystynkcja, u ro k subtel­
nych uczuć, nakaz rycerskiej wierności, nadzieja
i współczucie. Nie potrzeba nic więcej.
Powieść może sobie poradzić przy pomocy każdej
przyzwoicie zaopatrzonej biblioteki.
A gdzie jest ziarno praw dy?
Bywa ono m aleńkie i niepozorne, jak węzełek k i­
pu. Nie do rozłożenia, nie do skom entow ania. Coś
a Kipu
48
czek turystycznego folkloru. Żywe źródło alegorii? Mo­
że...
W każdym razie dałem się w końcu prowadzić sy­
gnałom i oto jestem już tu, w tej dwuznacznej k rai­
nie m iędzy biegunam i m itom anii i m itotw órstw a i roz­
glądam się, oszołomiony mnogością dróg, k tó re otwie­
ra ją się na w szystkie strony, różnorodnością w ido­
ków, tajem niczością postaci w ynurzających się n ie­
spodziewanie z mgły, żeby po chwili znowu w niej
zniknąć.
Teraz, na odmianę, zjaw ia się opiekun nieletniego
Antonia Inki, z m iną bardzo ważną, jakby nie tylko
był kustoszem ukrytego depozytu, lecz zgoła autorem
całej afery. To on spisał dokum ent m anu propria,
gęsim piórem, na m ięsistym papierze, uroczystą pol­
szczyzną (co trochę dziwi, wziąwszy pod uw agę kos­
mopolityczny ch arak ter rodziny), w obecności S e­
bastiana Berzeviczyego oraz nie wym ienionych z n a­
zwiska przedstawicieli Prześw ietnej Rady Em isariu­
szy Inków. Niestety tekst znany jest tylko z odpisu,
uwierzytelnionego pieczęcią i sygnaturą proboszcza
To trochę tak, jakbym był różdżkarzem. Trzyma Świętego Krzyża w Krakowie.
się rozwidloną w itkę — w dłoniach wyciągniętych „Ja Wacław Benesz de Berzeviczy, Baro de Don-
przed siebie i odwróconych n a zew nątrz — i idzie się dangen, przysięgam wobec Męki Pańskiej, Prześw iet­
powoli, czujnym krokiem , z nadzieją i pow ątpiew a­ nej R ady Em isariuszy Inków i J O S trya mego Se-
niem. Nagle różdżka zaczyna żyć. D rga delikatnie, prę­ bastyana, uczynionych dzisiaj .uchwał ostatnich Prze­
ży się pod palcami. Przebiega nią słaby, lecz w yraź­ świetnej Rady być kuratorem i rzetelnym w ykonaw ­
nie w yczuwalny prąd. W itka, ja k antena, odbiera cą...”
sygnały z głębi ziemi — początkowo niepewnie, aż Jest czerwcowa noc — zostańm y przy w ersji noc­
w jakim ś m iejscu wygina się w kabłąk i om al nie wy­ nego konw entyklu — i przez nieszczelne okno kapli­
skakuje z rąk. Tam, pod spodem, pulsuje u k ry ta żyła. cy przenikają ciepłe, pachnące skoszonym sianem po­
Czy jest tylko ściekiem podskórnej wody, czy żywym wiewy, chw iejąc płom ieniam i świec. M iejsce akcji
źródłem, czy płynie głęboko, czy płytko — tru d n o po­ ustala końcowy akapit dokum entu: „Zaprzysiężone
wiedzieć. Ale jest. I pow ątpiew anie ustępuje miejsca wobec wzwyż wym ienionych Anno Domini 1797 Die
radości. 21 Ju n y w kaplicy n a zam ku D unajecz”. Więc drgają
Ta spraw a kipu niepokoiła m nie od daw na w po­ w ruchliw ym blasku złocenia ołtarza, a siedzące w stal­
dobny sposób. Pióro drgało ja k różdżka. Coś w tym lach postacie w ychylają się na przem ian z m roku, w y­
jest. Co? Bóg raczy wiedzieć. Chyba jed n ak coś wię­ pukłe i żywe, to znów cofają się weń, jakby odwoła­
cej niż niteczka podskórnej wody, sezonowy strum y­ ne ze sceny przez w łasne cienie, które raz po raz nie­

50 51
spokojnie w ybiegają na ściany. Liczba „emisariuszy’’ ; pochodzenie Rzeczonego A ntonia zakryć i od pościgu
nie została ustalona. Powiedzmy, że jest ich trzech. i prześladowców uchronić”.
Siedzą nieruchom o po lewej stronie ołtarza w czar­ Czy powinienem przerobić rozdział o buncie nie­
nych, podróżnych opończach, jednakow i i hieratyczni wolników? Gdybym był historykiem , albo gdyby za­
jak m nisi w chórze. Nie w idać ich tw arzy. S tary Se­ leżało m i na doskonałej iluzji — nie m iałbym innego
bastian Berzeviczy, wysoki i chudy, z siwą, pochylo­ wyjścia. To niemowlę, kw ilące w dom u Condorcan-
n ą głową, z kościstym nosem i zapadniętym i ustam i, ąuich w Sicuani byłoby zbyt jaskraw ym anachroniz­
stoi koło drzwi prowadzących na krużganek dziedziń­ mem. Lecz i to drugie, „jedną wiosnę liczące” W roku
ca. Nasłuchuje. W ygląda, jak b y strzegł wejścia przed 1797, a więc w szesnaście co najm niej la t po opisanych
intruzam i. Pióro skrzypi w grubych palcach barona w ypadkach, nie może nie wzbudzać zastrzeżeń. Zresztą
de Dondangen. W grubych palcach, bo W acław Be­ dalsza lektura testam entu szykuje tyle nowych kłopo­
nesz de Berzeviczy jest mężczyzną zażywnej postury. tów, że m usiałbym w końcu zrezygnować z całego roz­
Szam erow any żupan z trudem opina okazałe brzucho, działu, a pew nie i ze wszystkich innych. Skoro jed n ak
tw arz jest nabita, czerwona, z kluchow atym nosem Wacław Benesz de Berzeviczy najpraw dopodobniej
i konopiastym i, ryżym i wąsam i, którym i poruszają raz w ogóle nie istniał, pozwólm y raczej skrzypieć jego
po raz ciężkie w estchnienia wysiłku. pióru, nie przejm ując się zbytnio szczegółami. Pozwól­
Skąd znam jego w ygląd? W łaśnie z tej sceny w k a­ my też jednem u z em isariuszy dobyć głosu, k tó ry
plicy. Takim go tu ta j widzę — może praw em kontras­ brzmi głucho pod kaplicznym sklepieniem, w ypow ia­
tu. I tak im być musi, bo nie istnieje dla niego inna dając w nieznanej mowie tajem ne zlecenia, podczas
egzystencja niż ta, którą znalazł w m ojej wyobraźni. gdy pilny B aro de D ondangen przelewa, czy raczej
W rzeczywistości bowiem nigdy go chyba nie było. przeskrobuje je na papier — chyba z pom ocą swego
Inflancki ty tu ł baronów de D ondangen nadany przez J O S trya, służącego za tłum acza.
S tefana Batorego linii Berzeviczych, wywodzących się „Szczególnie obliguję się za nam ysłem i życzeniem
od M arcina, k tó ry przybył do Polski w świcie księcia Prześwietnej R ady Antoniow i Inkasowi w iernie w y ja­
Siedm iogrodu, w ygasł w raz z rodem w połowie XVII wić powierzoną mi w owym jedynie celu tajem nicę
wieku. Co zaś się tyczy koligacji Beneszów z Berze- testam entu Inkasów jako z trzech wieków i części złą­
viczymi, to spraw a ta jest jeszcze bardziej w ątpliwa. czonego. A to jako m anu propria, dla pamięci i kon­
Jedyna szlachecka rodzina Beneszów, wzm iankow ana firm acji pod dyktat zapisuję. Pierw szej od In k asa Tu-
przez heraldyków czeskich, w ym arła w w ieku czter­ paka A m aru w Titikaka, dalej za spraw ą Jego P ra ­
nastym . dziada pod Vigo zatopionej i ultim o przez P rześw iet­
Ale m am y przed sobą dokum ent sporządzony m a- ną Radę Emisariuszy Inków złożonych tu nieużytych
n u propria owej nie całkiem rzeczywistej postaci, sum .”
a w jego tekście wiele dalszych zagadek. Sapie więc Otóż i cała porcja zapowiedzianych zagadek. I nie
pracowicie otyły baron, obligując się na piśmie: „An­ historykiem ani bajarzem być wypada, lecz d etek ty ­
toniego Inkasa, legitim e w nuka J O S try a mego Se- wem, który każdą poszlakę póty traktow ać m usi z zu­
bastyana, sierotę jedną wiosnę liczącą, dla uchronienia pełną powagą, póki go ona sam a w pole nie w yprow a­
go jak i edukacji przystojnej za swego w raz z m ałżon­ dzi.
ką m ą przyjąć, takoż do ksiąg wpisać, takoż nazwisko Z Tupakiem Am aru, jako z sukcesorem Inków,
nasze, ty tu ł i splendor rodu m u dać, by tem pewniej w żaden sposób nie będziemy mogli się rozstać. Może

52 53
Jose G abriel Condorcanąui był nim istotnie? Nie jest lić skarb walczących o sukcesję Bourbonów. Tylko
to przecież wykluczone. Przez ostrożność, a trochę tak ­ część ładunku padła wówczas łupem napastników .
że przez przekorę, zrobiłem z niego uprzednio uzurpa­ Większość poszła na dno, razem z hiszpańskim i galeo­
tora (może potom ka któregoś z „K uraków ” — w łą­ nami i nigdy nie została w ydobyta. To o tych właśnie
czonych w system inkaskiej hierarchii wodzów podbi­ bogactwach rozwodził się szeroko V erne’owski kapitan
tych plemion), rozgoryczonego wychow anka Hiszpa­ Nemo w 20 000 m il podm orskiej żeglugi. Ale co może
nów, try b u n a ludu. Ale mógł być w końcu jednym mieć z tym wszystkim wspólnego pradziad Antonia?
z prawdziwych „długouchych”. Niektórzy niedobitko- Gdzie P eru — gdzie Meksyk?
wie tej kasty żyli w owych czasach w P eru jako tu ­ Przyznaję, że z pew nym trudem powściągam od­
bylcza szlachta i naw et posiadali znaczne m ajątki. ruch zniecierpliwienia. Ktoś, kto włącza się sam w le­
W prawdzie nie mógł być ojcem Antonia z testam entu, gendę Eldorado, ma już praw o czuć się dziedzicem
ale ten jakiś b rat czy kuzyn... N iejaki A ndres Tupać wszystkich skarbów zatopionych we w szystkich wo­
A m aru walczył w tym czasie n a terenie dzisiejszej dach św iata. Tajemniczy emisariusz, dyktujący swe re­
Boliwii, byli ponoć i inni. W istocie m usiało ich być welacje w zamkowej kaplicy, zdaje się jednak prze­
wielu, skoro Hiszpanie nadali całemu ciągowi rebelii czuwać mój sceptycyzm, „...za spraw ą Jego Pradziada”
między 1779 a 1781 rokiem m iano „pow stania Tupaca mówi, a to oznaczać może Bóg wie jak skom plikow a­
A m aru”. I może powoływanie się wszystkich tych ne kom binacje. Na przykład, że złoto Inków włączo­
przywódców powstańczych na królew skie pochodzenie ne zostało w skład m eksykańskiej przesyłki i że prze­
nie było tylko czczą propagandą? biegły protoplasta Antonia powiadomił o tym holen­
Więc praw o do skarbów korony, więc faktyczne derskich żeglarzy, ci zaś z kolei Anglików, a wszystko
posiadanie tych skarbów, a wreszcie ukrycie ich czy w tym celu, aby drogocenny ładunek n ie dotarł do
zatopienie nie m usiałoby być zupełną fikcją. Zatopie­ miejsca przeznaczenia i nie przysłużył się spraw ie znie­
nie w jeziorze Titicaca? naw idzonych ciemięzców.
Przecież to słynna legenda o Eldorado, sięgająca M niejsza o to. Ktoś kiedyś spisał słowa tego oso­
czasów conąuisty. Legenda tak żywotna, że jeszcze bliwego tekstu, ktoś ułożył w pew ien wzór ślady roz­
i dziś organizuje się w ypraw y nurków . A może nie za­ proszonych w historii faktów i zrobił to w jakim ś ce­
topienie, lecz ukrycie na wyspie Titicaca, na której lu, któ ry widocznie w a rt był w jego oczach takiego
w setki lat po podboju zbierali się jeszcze Indianie dla zachodu. Nie m a dymu bez ognia. Nie m a w ęzełka bez
potajem nego odpraw iania swoich obrzędów? Jeśli brak sznurka. Do czegóż więc jeszcze obliguje się fanto-
tu m ateriału dowodowego, na pewno nie brak pożywki miczny Baro de Dondangen?
dla fantazji. Przede w szystkim „m anu propria” ukryć wręczony
A Vigo? Trzy wieki, trzy części, trzy pęczki sznur­ mu testam ent (a więc nie ten spisany, lecz kipu)
ków kipu i trzy złote blaszki z napisami. A więc Vigo. „w m iejscu z Prześw ietną R adą upatrzonym , pod o stat­
O nic innego nie może tu chodzić, jak o zatopie­ nim stopniem pierwszej bram y górnego zamku, a nie
nie tak zwanej „srebrnej floty” w bitw ie pod Vigo, kędyś indziej”, a także „grób Uminy, Sebastyanow ej
u atlantyckich wybrzeży Hiszpanii. Dnia 22 paździer­ córki a A ntonia m atki, pod basztą kapliczną w czułej
nika 1702 roku Anglicy i Holendrzy zaatakow ali tu mieć opiece, w ystaw ienie Epitaphium do sposobniej­
eskortow any przez francuskie okręty konwój, wiozą­ szych dni zachowując”.
cy do Kadyksu złoto i srebro z Meksyku, m ające zasi­ Widocznie owe sposobniejsze dni nigdy nie nade­

54 55
szły, bo nie przechował się żaden ślad nagrobnej ta­
blicy Um iny ani w parafialnym kościele, ani na zam-j w osiemdziesiątych latach tego stulecia stał się włas­
ku, ani n a cm entarzu. Co gorsza, nie znaleziono naw et nością H orvathów z Palocsy, zm ieniał w ielokrotnie po­
poszlak istnienia jakiejś k ry p ty pod kapliczną basz-l siadaczy drogą darowizn, m ałżeństw i sprzedaży. Sami
tą. Siła sugestyw na legendy ta k była znaczna, że srebr­ IIorvathow ie w ydzierżaw iali go innym rodzinom przez
na (jak chce tradycja) tru m n a U m iny stała się przed­ sto lat bez m ała i osiedli w nim n a dobre dopiero
m iotem archeologicznych poszukiwań. Ale poszukiwa­ w osiem nastym wieku. O żadnym „bezpraw nym ode­
n ia te pozostały bez rezultatu. B iedna U m ina! Była braniu” przez nich rodow i Berzeviczych jego gniazda
niezbędna, jako m atk a Antonia, jako ogniwo, łączące nie mogło być mowy. W tych okolicznościach in ter­
peruw iański i niedzicki w ątek historii, ale pozbyto się wencja Inków nie jest m niej racjonalnym zabiegiem,
jej z podejrzanym pośpiechem. Cios sztyletem , zadany niż jakikolw iek inny. Ma jednak tę zaletę, że przem a­
przez nieznaną rękę, i obietnica czułej opieki n ad gro­ wia do w yobraźni i pozbaw iona jest odrażających po­
bem , którego nikom u nie uda się odnaleźć. To wszy­ zorów płaskiej intrygi. S praw ie przyświeca ponadto
stko. cel rom antyczny i szlachetny — stworzenie azylu dla
P rzedostatnia, szósta klauzula testam entu brzm i wygnańców z nieszczęśliwego kraju. Zresztą autorzy
bardziej rzeczowo. „Na czas absencyi S trya mego Se- testam entu są n a tyle ostrożni, że nie poprzestają na
bastyana obliguję się na ostrożnej m ieć uwadze, um ó­ owej m alowniczej m otyw acji swoich pretensji. Powo­
w iony i przyrzeczony przez Panów H orw athów Palo- łują sie na jakąś umowę, na jakieś przyrzeczenia „P a­
czayów w zam ian za wypożyczone Im sum y, zw rot on­ nów H orvathów Paloczayów ”, w ynikające z pienięż­
gi bezpraw nie rodzinie naszej odebranego gniazda na­ nych zobowiązań. Mowa tu o wypożyczonych sumach,
szego, zam ku Dunajecz, k tó ren to zam ek m y Seba- pochodzących — jak należy się domyślać — z części
sty an i W acław Berzevicze, jako synów nie posiada­ schedy Inków, zdeponowanej n a zam ku Dunajec.
jący, d ek laru jem y z k rw i naszej pochodzącemu In k a­ W ystępując w roli detektyw a, w inienem jednak
sow i A ntoniow i n a azyl bezpieczny a akadem iją ucie­ zwrócić szczególną uw agę na postać barona de Don­
kinierom i w ygnańcom z Jego ziemi i rodu zapisać.” dangen. Od początku sceny w kaplicy ten grubas za­
I w reszcie klauzula ostatnia zaw iera zobow iązanie spo­ chow uje się dość podejrzanie. Niby to w ystępuje ty l­
rządzenia i przechow ania drugiego egzem plarza doku­ ko w roli ku rato ra i gw aranta cudzych interesów , ale
m entu, spisanego w „lingua K uczua”. Ten szczegół za­ jego osoba wysuwa się stale, i coraz bardziej, na plan
stan aw ia i znajom ością rzeczy, i fonetyczną deform acją pierwszy. .Stary Sebastian, w arujący u drzwi, jest w ła­
nazw y języka, doskonale odpow iadającą duchow i epoki. ściwie jedynie niem ym świadkiem . Przedsiębiorczy
Ale sp raw a odzyskania zamku... Czyżby o to prze­ Wacław Benesz bierze n a siebie naw et pieczę nad gro­
de w szystkim chodziło w całej tej niejasnej historii? bem jego córki, a już całą onerację odzyskania zamku
Czyżby w szystko inne było tylko pretekstem ? Tam, zamierza najw yraźniej przeprowadzić osobiście, pod
gdzie b ra k u je podstaw praw nych i oczywistych argu­ nieobecność stryja, którego „absencya” została zawcza­
m entów , jedynie nagrom adzenie faktów fantastycz­ su przewidziana.
nych i całkowicie niespraw dzalnych daje jakieś szan­ Ale tu m oje śledztwo ulec m usi um orzeniu, ponie­
se roszczeniom. W iedzą o tym politycy. waż, ja k wiadomo, zam ek i skarby Inków nie dostały
Z am ek niedzicki przeszedł z rą k Berzeviczych w rę ­ się nigdy w ręce ani w ątpliw ego barona, ani jego w y­
ce Zapolyów już n a początku XVI w ieku i nim chowanka.
Zresztą śledztwo to było tylko dygresją, tylko chwi-
56
57
lowym zboczeniem z drogi właściwych dociekań, któ­
re określiłem uprzednio m ianem „czytania kipu”. Na
tej drodze mnożą się także poszlaki całkiem innej na­
tu ry . Są to głównie przygodowe powieści dla m łodzie­
ży. Od Jules V em e’a po K arola Maya i dalej (znajdzie­
m y tu i jakiś Testam ent Inkasa i jakiś Szmaragd In-
kasów i wiele innych odrośli z korzenia legendy o El­
dorado). Ale droga jest szeroka. Dróg jest wiele. Można
w ybrać ciekawsze szlaki.

Jednym z owych drgnień różdżki, po których po­


znałem, że zbliżam się do t e m a t u , była zapewne
rozmowa z Gordonem. Gordon w ykłada literatu rę la­
tynoam erykańską na uniw ersytecie w Essex. Jest moim
przyjacielem. Kiedy odwiedził m nie w Polsce, nie oby­
ło się bez obowiązkowego spływu Dunajcem i przy
okazji opowiedziałem m u legendę o niedzickim kipu.
Ujawniło się w tedy jego hobby, pielęgnowane na
m arginesie naukow ych zainteresow ań. Chodzi o szcze­
gólny rodzaj oszustw czy m istyfikacji, dotyczących sta­
rych k u ltu r indiańskich, rozpowszechniony w Euro­
pie — zwłaszcza w osiem nastym wieku. W iek ten ob­
fitował w podróżnicze relacje, a w ątki starych podań
(w rodzaju legendy o Eldorado) splatały się w nim
z całkiem nowym zainteresow aniem dla egzotyki, roz­
budzonym przez myślicieli i m oralistów pokroju Jan a
Jak u b a Rousseau. Stąd moda, rodząca — ja k wszyst­
kie mody — dziwaczne ekstrawagancje.- Istniała wów-

59
czas skłonność do przypisyw ania owym egzotycznym Hipoteza Gordona, gdyby naw et była słuszna, nie
k ulturom wszelkich cnót i zalet, których b rak i do­ rozwiązuje przecież tajem nicy kipu w tym głębo­
strzegało się we własnej, a niedoskonałość inform acji kim — m etaforycznym — sensie, w jakim zaczynamy
0 nich otw ierała pole dla apokryficznej twórczości. Za­ ją rozumieć.
cytował m i Gordon przykład poem atu w języku zagi­ Tymczasem różdżka — aby wrócić do użytego
nionego plem ienia Taensa, k tó ry to poem at w prze­ wcześniej porów nania — drży i w ygina się w kabłąk.
kładzie francuskim , w raz ze słownikiem i gram atyką Trafiliśm y n a żywy n u rt odwiecznej ludzkiej potrze­
języka taensa, figurow ał w różnych antologiach aż do by: potrzeby m istyfikacji. Czyżby kłam stw o było nie­
końca dziewiętnastego wieku, nim wreszcie odkryto, odłącznym składnikiem naszej natury?
że i on sam, i całe jego filologiczne rusztow anie jest Mówimy o m istyfikacji, nie o kłam stwie. Przyzna­
tworem fantazji dwóch francuskich jezuitów. Ale in­ ję: granica jest płynna, często niedostrzegalna, cza­
tencje m istyfikatorów nie zawsze byw ały żartobliw e sami naw et nieistotna, a jednak są różnice m iędzy po­
1 bezinteresowne. Nieraz owe „hoaxes”, jak je określa czynaniam i pomysłowych m nichów, układających poe­
Gordon, służyły jak najbardziej praktycznym celom, m at w zmyślonym języku, i snoba, dorabiającego so­
załatw iały konkretne spraw y dzięki m anipulacji oko­ bie arystokratyczną genealogię, i tendencyjnego histo­
licznościami i faktam i, których nie dało się sprawdzić. ryka, fałszującego przeszłość dla doraźnych celów,
Przeznaczenie niedzickiego testam entu wydało się i polityka, świadomie zniekształcającego fakty, i pisa­
Gordonowi jasne i bardzo dla epoki typowe: byłaby rza, k tó ry m anipuluje rzeczywistością, uzbrojony w sa­
to, jego zdaniem, próba dorobienia szacownej genealo­ mozwańczy przywilej l i c e n t i a p o e t i c a .
gii bękartow i w rodzinie. Oczywiście, istnieją różnice. Ale także istnieje coś
To brzm i prawdopodobnie. A raczej brzm iałoby na kształt ogólnikowego w zoru wszystkich owych po­
prawdopodobnie, gdyby udało się ustalić przekonyw a­ czynań — jak gdyby praw o, które je um ożliwia i de­
jąco jedność miejsca, akcji i czasu, czyli w tym wy­ term inuje ich formy. U jm ijm y to tak : tw arde drobiny
padku związek m iędzy zam kiem w Niedzicy oraz ro­ faktów (węzełki kipu) sam e przez się pozbawione są
dzinam i Berzeviczych i Beneszów, i to w czasie okre­ koherentnego znaczenia. Dopiero pew ien układ ich
ślonym d atą testam entu. wzajem nych relacji, pew na dram aturgiczna kompozy­
Sum ienny badacz zacząłby praw dopodobnie od pró­ cja, w k tó rej zostaną umieszczone, n adaje im głębszy
by zw eryfikow ania tek stu z punktu widzenia zgodno­ sens, wyciska n a nich piętno m oralnej oceny i powle­
ści jego słownictwa i stylu z cechami typowego dla ka je emocjonalnym zabarwieniem . S tąd intuicyjne
epoki piśm iennictw a. W b ra k u oryginalnego rękopisu przekonanie, że rzeczywistość jest bezkształtnym ma­
nie doszedłby zapewne do definityw nych konkluzji, teriałem , który świadomość nasza może formować ze
ale jego podejrzliwość w zbudziłyby słowa takie, jak znaczną swobodą. Z tej sw obody robim y wszyscy sze­
„em isariusz”, „koncesja” czy „uciekinier” których nie roki użytek, naw et wówczas, gdy przekonani jesteśmy,
zna jeszcze słownik Lindego. że nie chodzi nam o nic innego, ja k o obiektywną
Nie dajm y się jednak wciągnąć w pułapkę pedan­ prawdę.
terii. Gzyż celem naszych dociekań m a być popraw ne Wziąwszy to pod uwagę, w raz z założeniem, że
odtworzenie rodowodu A ntonia Inki albo stw ierdze­ absolutna czy choćby obiektyw na praw da i ta k nie
nie prawomocności testam entu, albo odkrycie skar­ jest dostępna naszem u ułom nem u i subiektyw nem u
bów? poznaniu, m usimy ze szczególną bacznością zwrócić się

60 61
ku intencjom , jakie przyświecają naszem u m anipulo­
w aniu rzeczywistością. W wielu w ypadkach, może n a­ wistość m usi być życie. Ś w iat jest ok rutny dla m a ­
w et w większości wypadków, nie będzie nam trudno rzycieli. I nie może być inaczej. Cud przem iany rze­
odróżnić zw ykłe oszustwo (mające na celu m aterialną, czywistości stw orzonej własnym , gorącym prag n ie­
prestiżow ą czy polityczną korzyść) od deformacji, w y­ niem w rzeczywistość obiektyw ną nie dokonuje się
nikającej z pragnienia ulepszenia rzeczywistości — nigdy — naw et wówczas, gdy m istyfikacja jest do­
uczynienia jej ciekawszą, piękniejszą — niechby na­ skonała i zyskuje powszechną w iarę. W ydaje się, że
w et tylko bardziej zabaw ną. To pragnienie (jakże na­ rzeczywistość i m arzenie to dw ie odrębne substancje,
turalne!) osiąga nieraz nasilenie konieczności. Nie po­ istniejące obok siebie (czasem łudząco do siebie po­
winniśm y odm awiać m u szacunku, bo w ypływ a ono dobne), lecz nie poddające się syntezie.
z tego samego źródła, w którym rodzi się sztuka. Nieszczęsna miłośniczka Chopina z Jeleniej Góry
Historia niedzickiego testam entu Inków nazbyt jest zginęła samobójczą śmiercią, naznaczona piętnem
może typow a w swej aw anturniczej malowniczości, oszusta — falsyfikatora korespondencji wielkiego
abyśm y m ieli pochylać się nad nią z solenną powagą. artysty. Historycy, muzykolodzy, lojalni kustosze tra ­
Potrzeba, z jakiej powstała, nie m usiała być głębsza, dycji, nie mogli zgodzić się na przeróbkę życia kom ­
niż potrzeba rozproszenia nudy. Ileż razy jednak byw a pozytora w edług czyjejś pryw atnej zachcianki. Ale dla
m istyfikacja jedynym ratunkiem , jedynym sposobem Pauliny Czernickiej ich słuszny sprzeciw oznaczał po­
nadania sensu życiu, którego nie w ybieraliśm y sobie tępienie jedynej racji istnienia.
sam i — przyozdobienia go tym , co nieosiągalne w praw ­ Była kobietą w ątłą, w rażliw ą, egzaltowaną, bezrad­
dzie, ale bez czego istnienie w ydaje się pozbawione ną wobec prozaicznych w ym agań codzienności, która
wszelkiej wartości. Wielu ludzi przychodzi na św iat układała się jej zawsze na przekór. Kochała muzykę,
w nie swojej epoce, pod niewłaściwym adresem , bez rozum iała ją głęboko, ale nie um iała upraw iać jej
żadnych szans przeżycia losu, będącego ich praw dzi­ czynnie. M usiała to być pasja pełna bólu niezaspoko­
wym powołaniem. Jeśli nie chcą się poddać, nie po­ jonych tęsknot. W momencie życiowego przesilenia po­
zostaje im nic innego, jak tw orzenie sobie własnej stanowiła wynagrodzić sobie to upośledzenie arb itra l­
rzeczywistości, na przekór rzeczywistości obiektywnej. nym aktem wyobraźni. Do ankiet personalnych, przed­
Tak baw ią się dzieci, żyjące w fantastycznych krai­ staw ianych po w ojnie rozm aitym władzom i urzędom,
nach, wśród w różek i bajkowych zw ierząt. Ale dla lu­ w prow adziła okres studiów w C onservatoire de Paris
dzi dorosłych byw a to zabawa tragiczna. i u Nadii Boulanger, a także w łasny staż profesorski
Człowiek, którem u afera niedzickiego kipu za­ w konserw atorium wileńskim . W rzeczywistości nigdy
wdzięcza swój rozgłos, zginął w w ypadku samochodo­ nie była za granicą, nigdy nie odbyw ała żadnych stu ­
wym. (Właśnie teraz, gdy zbliżam się do końca moich diów. P raw ie całe jej życie upłynęło n a zapadłej pro­
dyw agacji n a ten tem at. Odszedł w raz z w szystkim i wincji, w odległym kącie wileńsko-trockiego powiatu,
rzeczywistościami swego życia — faktycznym i i fik­ u boku nieciekawego (i nie kochanego praw dopodob­
cyjnymi). Już nigdy nie dowiem y się pewnie, jak i był nie) męża — hreczkosieja. Trzeba jeszcze dodać do te­
udział tego człowieka w legendzie. B yła m u ona jed­ go dziecko — jedynego syna, dotkniętego ciężką, n er­
n ak — owa legenda — raczej ozdobą egzystencji niż wową chorobą.
alternatyw ą, niż rzeczywistością zastępczą i losem M usiała być jeszcze m łoda, kiedy weszła n a drogę
z wyboru. Ale zdarza się, że ceną zabaw y w rzeczy­ potajem nego buntu przeciw w łasnem u losowi. Za na­
rzędzie posłużyła jej w ielka księga rachunkowa. Na jej
G2
G3
czywistość doskonała m iała być stopem miłości, eroty­
kartach, liniow anych pionowo w nudne rubryki przy­
zmu i sztuki.
chodów i rozchodów, zaczęła tw orzyć swój lepszy, Źródłem tej śm iertelnie poważnej zabaw y n ie mo­
praw dziw szy św iat — ponad czasem, ponad w szystki­ gło być płaskie wyrachowanie. W ielka afera chopi­
m i niedostatkam i istnienia. P iękna Delfina Potocka, nowskich apokryfów, która poruszyła dosłownie ca­
k tórej Chopin zwierzał się odtąd jej piórem ze swej ły muzyczny świat, wynikła ze zderzenia dwóch rze­
miłości, ze swoich cierpień i pragnień, z którą dzielił czywistości w momencie, gdy ta idealna, wyhodowana
się tajem nicam i tw orzenia i sądam i o sztuce, była nią ponad faktam i, opanow ała już całkowicie świadomość
samą. Ale zarazem i ona sam a była ukochanym F ry ­ sw ojej twórczyni, a ta druga, przyziem na, zawiodła ją
derykiem Chopinem, ta k że strum ień uwielbienia k rą ­ na dno udręki.
żył w zam kniętym obwodzie, sycąc się w nieskończo­ Romans z Chopinem trw ał poza czasem. A zwykły
ność w łasną energią. Żadna m agia, żadne w irujące sto­ czas niósł ze sobą starość, chorobę, kłopoty i nędzę
liki i telepatyczne spotkania nie mogą się równać trudnych, powojennych lat.
z m isterium tego podwójnego wcielenia. I chyba tylko W śród papierów P auliny Czernickiej, opublikow a­
kobieta może być zdolna do ta k daleko posuniętej iden­ nych po jej tragicznej śmierci, jest list do nie znanego
tyfikacji z przedm iotem swojej miłości. Nienasycona z nazw iska przyjaciela. Pisze w nim : „z m oim wzro­
zachłanność i bezgraniczne oddanie uczyły Paulinę kiem z dnia na dzień gorzej (znów głoduję, ja k ostat­
Czernicką języka Chopina, myśli Chopina, dowcipu ni pies!), nie m a mowy, abym pisać mogła. Pisać na
Chopina, pragnień Chopina. Chciała go mieć całego przykład mogę już jedynie przy św ietle dziennym ,
na własność — genialnego, nieopisanie uroczego, wieczorem praw ie nic nie widzę!!! Wiem, że to z bra­
czułego, zmysłowego. Bo to nie był przelotny ro ­ k u tłuszczu i w itam in, ale drugi miesiąc jestem bez
mans. grosza i jeszcze syna m uszę żywić, pisałam o zapomo­
Więc w szystko: sekrety kom ponowania i techniki gę zw rotną do Wrocławia, naw et m i nie odpisali!!!”
gry na fortepianie, tęsknota do doskonałości, plotki W tym sam ym liście opowiedziany jest sen, w któ­
0 znajom ych — kpinki z próżności Liszta i zachwyty rym obie rzeczywistości w ystępują jakby zneutralizo­
nad m ądrością N orw ida — żarty, sm utki, dolegliwości w ane w ym iaram i jeszcze innego bytu.
ciała, narodowe sentym enty i salonowe skandaliki ... „Otóż śniłam, że Ty i H ofm an podajecie m i piękne
1 dopiero w tym szerokim krajobrazie gorąca potrzeba w iązanki mieczyków, mówiąc, że obdarzacie m n ie nim i
zmysłów. dlatego, iż ja odważnie i nieustępliw ie zawsze walczy­
Rzeczywistość doskonała, w pisana w rubryki „przy­ łam w spraw ach Sztuki, a mieczyki są sym bolem
chód” i „rozchód”, „m a” i „w inien”, ta k ą w łaśnie m i­ walki. J a jednak nie mogę przyjąć od Was tego daru,
łość m usiała zaw ierać — miłość całkowitą, nigdy gdyż obarczona jestem olbrzym im naręczem jakichś
w rzeczywistości ułomnej nie zaznaną. Na tle tak pod­ dziw nych kw iatów, podobnych do orchidei, białych
niosłym, ta k w ytw ornym i tak rozległym, erotyzm — w czarne plamy. H ofm an z przerażeniem p y ta mnie,
najjaw niej naw et obnażony — nie mógł już być dlaczego zerw ałam te kw iaty, bo to są asfodele —
spraw ą tryw ialną. W rom ansie w yobraźni dochodzi do kwiecie um arłych, tych kw iatów żywym zryw ać nie
orgazmów. P ękają zapory pruderii, nam iętność prze­ wolno. J a się tłumaczę, że zerw ałam je dla Chopina,
m aw ia językiem zuchwale szczerym, nazywa rzeczy do którego idę...”
po im ieniu słowami, których w ulgarność m a posmak Możliwe, że n a decyzję ujaw nienia listów do Del-
wielkopańskiego w yzwania rzucanego obłudzie. Rze­
65
64
finy Potockiej w pływ ała także nadzieja wydobycia się
tym sposobem z m aterialnych kłopotów. Ważniejszym
jed n ak m otyw em w ydaje mi się pragnienie podjęcia
ostatecznej próby przechylenia szali rzeczywistości n a
dobrą, idealną stronę. Byłoby to czymś w rodzaju pu­
blicznego ogłoszenia utajonego przed światem, miłos­
nego związku, aby zapewnić m u odtąd legalność. Po­
tem , gdy w łasne imię połączy się otw arcie z im ieniem
ukochanego, m ożna już odejść tryum falnie z naręczem
asfodeli w ramionach.

Sprzyjały tej zabawie szczególnie deszczowe wie­


czory w czasie letnich wakacji. Ktoś spośród skupio­
nego wokół naftow ej lam py grona zaczynał opowiadać
historię (zazwyczaj niesam ow itą lub zapowiadającą
aw anturnicze przygody) i po nakreśleniu tła oraz syl­
w etek p aru głównych postaci nagle wskazywał palcem
dowolnie wybranego słuchacza. Należało natychm iast
podjąć w ątek, aby wzbogaciwszy go kilkom a szczegó­
łam i i pchnąwszy akcję o krok dalej, przerzucić odpo­
wiedzialność za bieg w ypadków na kolejnego n arra­
tora. Pam iętam , że biorąc udział w owej grze, zawsze
doświadczałem tej samej obawy o w iarygodność po­
wstającej fikcji. Nie dlatego, abym był przeciwny fan­
tazji. Nie. To, czemu starałem się zapobiec — to była
chyba płaskość obrazu. Jednoznaczność konturów , m e­
chaniczna logika wydarzeń, kaligraficzna sym etria.
Zależało mi na tym, aby w w yłaniający się obraz

67
(chocby najbardziej nieprawdopodobny) m ożna było { r złudzeń”. Nie o cyniczną podejrzliwość tu chodzi. Cho­
jed n ak uwierzyć, dzięki tem u czy innem u szczegółowi, , dzi o sprow adzenie fikcji na ziemię.
k tó ry zdaw ał się nie należeć do żadnego zaplanow a- : j Zabawa w literatu rę trw a. W ywołany niewidzial­
nego w zoru — k tó ry przeszkadzał i drażnił nieobli­ nym palcem, podejm uję historię niedzickiego kipu.
czalną żywotnością przypadku. Jeśli bohaterem był B iały blask zimy buchał w sień przez łukow ato
piękny i dzielny rycerz, śpieszyłem gorliwie przyciem ­ sklepiony otw ór bram y. Przód czarnej kolaski na pło­
nić św ietlany jego w izerunek jakąś skazą — niechby zach, zaprzęg dyszących św ietlistą p arą koni, krępy
tylko w adą wym owy albo skłonnością do wyskoko­ pachołek w kożuszku, zarzucający derki na ich dym ią­
wych napojów. O krutnego zbója ratow ałem od całko­ ce grzbiety — tyle tylko m ożna było zobaczyć w w y­
w itej m oralnej szpetoty nieoczekiw anym poczuciem locie m rocznego tunelu, ale było w tym całe bogactwo
hum oru lub dziecinnym łakom stwem na słodycze, m roźnej pogody: lekkość nieba nad strom ym i, kosm a­
a w ytw orne w nętrza zatruw ałem chętnie czadem dy­ tym i od szadzi zboczami, ostre m igoty rzeki w dolinie,
miących kom inków. przekłuw ające obłoczek opalowej mgiełki. A w sieni,
Nie była to ani złośliwość, ani dziecinna przekora. biegnącej nieco pod górę łagodnym zakrętem , niewy­
Myślę, że w ten sposób przejaw iało się m oje pragnie­ raźne postaci, szurgot kroków, niew yraźne głosy i na­
nie praw dy. Spraw a w ydaje m i się prosta, trudno ją gle gw ałtow ny spazm niewieściego kaszlu, jakby cho­
jednak w yjaśnić w całkowicie jednoznaczny sposób. ry p tak tłu k ł się w przerażeniu o grube m ury.
Mam wrażenie, że zachodzi tu dokładna odwrotność H rabia Andrzej H orvath de Palocsy zszedł na dzie­
zjawisk, omówionych poprzednio. W tam tym pierw ­ dziniec powitać przybyszów. Narzucił na ram iona fu­
szym w ypadku chodziło o nagięcie rzeczywistości po­ trzaną szubę, głowę, podgoloną z polska, m iał gołą.
tocznej do rzeczywistości idealnej — do fikcji. Tu „W itajcie na zamku D unajec” powiedział donośnym,
przeciwnie — o nagięcie fikcji do rzeczywistości. Ale nieco chrapliwym głosem, po czym uścisnął dłoń w y­
i jedną, i d rugą operację cechuje szacunek dla praw ­ sokiemu starcow i w długiej kapocie z grubego, szarego
dy. Bo p raw da jest powietrzem literatury. Teraz jed­ sukna i skłonił się postępującej za nim kobiecie, obrzu­
nak, gdy wolno mi już mówić o literaturze z niejaką cając ją badawczym spojrzeniem. Była drobna jak
znajomością rzeczy, mogę stwierdzić, że owa praw da dziecko i w ydaw ała się młoda, chociaż niew iele moż­
literacka niewiele m a wspólnego ze „stanem faktycz­ na było dojrzeć poprzez w ełniane chusty, k tó re spowi­
n ym ”. Że, inaczej mówiąc, węzełki kipu nie mogą być jały ją tak szczelnie, że tylko ciemne oczy i kaw ałek
jej w ystarczającym symbolem. Że raczej da się ją śniadego policzka w yzierały przez szparę. W objęciach
przyrów nać do jakiejś wszechobecnej substancji w a t­ niańczyła zawiniątko, z którego teraz, gdy przystanęła
mosferze, bez której udusilibyśm y się, ja k bez tlenu u wejścia na dziedziniec, dobyło się słabe kwilenie.
w powietrzu. Lecz — trzeba dodać — substancja ta nie Kilkoro zamkowej służby niosło za gośćmi ich tobołki
może być nadm iernie lotna. W inna zawierać pożyw­ i skrzynie. Jedna z dziewczyn poskoczyła ku kobiecie,
ne domieszki naszej rzeczywistości. Jej zapachy: woń aby odebrać niem owlę z jej ram ion, lecz ta odwróciła
ziem i i wody, i ziół, zapach chleba, potu i gnoju. Więc się gwałtownie z okrzykiem przestrachu i zaraz znowu
ta potrzeba „każenia” ideałów nazbyt sterylnych, de­ zaniosła się kaszlem.
form ow ania wzorów zbyt kaligraficznych nie jest wca­ „Przemarzliście w drodze” powiedział Andrzej Hor-
le tym sam ym popędem, o którym była już tu ta j m o­ vath. „Wejdźcie, proszę. W izbach napalone, grzanego
w a — w ulgarnym upodobaniem do „rzeczywistości bez wina wam przyślę.” Ale starzec zdaw ał się nie sły­

68 69
szeć zaproszenia. Nieruchomy, wodził uw ażnym spoj­ ścinę w swoim klasztorze. Ale kiedy Jim ena powiła
rzeniem po złuszczonych m urach, po gontowych da­ pod klasztornym dachem dziecię — pogrobowca, m i­
chach, obnażonych ze śniegu przez ostre słońce i ob­ łosierdzie ojca przeora znacznie ostygło. Pomysł zwró­
wieszonych na skrajach frędzlam i roziskrzonych so­ cenia się do pana H orvatha de Palocsy podsunął mu
pli. M rużąc w yblakłe oczy zdaw ał się spraw dzać pa­ sam Sebastian swoim opowiadaniem o pochodzeniu
nujące tu porządki. Schodki wymiecione, posypane po­ rodu Berzeviczych. W zbiegu okoliczności nietrudno
piołem, pod arkadam i galerii sągi drobno połupanego było w ykryć palec Boży. Los chciał, że na tej samej
drzewa, jakiś rozpięty na ścianie pod wykuszem atłasowej kanapce w w atykańskiej poczekalni usiedli
krzew, otulony starannie słom ianym chochołem. „Czy obok siebie tułacz bez domu, k tó ry omal głowy nie
wiadomo w aści” rzekł A ndrzej H orvath, „że zam ek postradał w dzikich, zam orskich krajach, i m nich z pół­
ten jest gniazdem waścinego rodu?” S tary człowiek nocy, zaprzyjaźniony z m ieszkańcam i zam ku, wznie­
przechylił ku mówiącemu głowę, zmarszczył nastro­ sionego ongiś przez przodków wędrowca. Opatrzność
szone siwe brw i surowo, bez uśmiechu. „Tak” odparł sam a wskazyw ała szczęśliwe wyjście z dość uciążliwej
po chwili nam ysłu. „W racam do gniazda.” sytuacji, jak ą gościnność ojca przeora stw orzyła w do­
Tak oto Sebastian powrócił do rodowego zam ku, mu zakonnym, koło starej św iątyni Świętej K atarzy­
którego nigdy w życiu nie widział i w którym od trzy ­ ny. Natom iast pan zam ku Dunajec, mimo zastrzeżeń
stu la t z górą nie postała noga żadnego z Berzevi- swojej m ałżonki, raczej był rad nowym rezydentom.
czych. Życie w tym górskim odludziu nie obfitowało w roz­
„Co to za imię: U m ina?” zrzędziła wieczorem ryw ki, zwłaszcza zimą, gdy śniegi zaw aliły nieliczne
Agnieszka H orvath de Palocsy, kiedy małżonkowie zo­ drogi. K om pania człowieka byw ałego po świecie, k tó ­
stali sami w sypialnej komnacie. „Takiego im ienia nie ry w ielu zaznał przygód i wiele dziwów oglądał, m o­
ma, w każdym razie u chrześcijan. Czarniawa taka, gła być m iłą odm ianą dla polowań n a dzika i p ijatyk
dziwna, żadnej mowy ludzkiej nie rozumie. Na Cy­ z kilkom a na pam ięć znanym i sąsiadami.
gankę wygląda, albo i na Żydówkę. I uwierzyć nie Tu m ała dygresja. Jedyna inform acja o rodzinie
mogę, aby córką jego była. To człek sędziwy, a ona...” H orvathów de Palocsy, jak ą posiadam, pochodzi z tury­
Zacisnęła wąskie, sinaw e usta z m iną świadczącą, że stycznego foldera, sprzedawanego w bram ie niedzic­
cnota podyktow ała jej już w yrok srogi i nieodwołal­ kiego zamku. Dotyczy ona niejakiego A ndrzeja Hor-
ny. „Ojczulkowie po prostu kłopotu z głowy zbyli na­ vatha, k tó ry m iał zwyczaj żegnać biesiadników pierw ­
szym kosztem.” szy raz bawiących na zam ku — bez względu n a wiek,
„Nie mogłem przeorowi odmówić” rzekł Andrzej godność i płeć — trzem a uderzeniam i łopaty w plecy.
Horvath. „A ten Berzeviczy to człek godny i ciężko Było to już w początkach XIX wieku, ale — jeśli na­
przez los doświadczony...” „Skąd wiesz, że on napraw ­ w et chronologia budzi wątpliwości — wolno chyba
dę Berzeviczy?” przerw ała m u m ałżonka i jej bez- przypuszczać, że ta skłonność do rubasznych nieco fa-
krw iste w argi podkreśliły następny wyrok. cecji stanowiła cechę rodzinną.
Wszystko to stało się istotnie za spraw ą ojców au- Otóż stary Berzeviczy nie zawiódł nadziei A ndrze­
gustianów z Krakowa. Przeor ich poznał rozbitków ja H orvatha. W ieczerze w długiej sali o belkow anym
w Rzymie, gdzie w interesach zakonnych bawił. stropie przeciągały się teraz do późnych godzin. Pan
Wzruszony historią nieszczęść tak niezwykłych, ofia­ H orvath wypędzał rzępolących na drew nianej gale­
rował starem u Berzeviczyemu i jego dziwnej córce go­ ryjce cygańskich grajków , żeby słowa starca, niewy­

70 71
raźne i zniekształcone cudzoziemskim akcentem , mo­ spach noc zachłystywała się za oknam i pełną obietnic
gły bez przeszkód składać dziwne krajobrazy i prow a­ ciszą.
dzić słuchaczy szlakam i niezwykłych przypadków. „Musiałeś i waść uszczknąć coś niecoś z tych bo­
Przed oczyma dunajeckich dom owników jaw iły się gactw ”, rzekł kiedyś A ndrzej H orvath. „Czy to m ożli­
rozkołysane, zbryzgane pianam i oceany, statk i sm aga­ we, abyś niczego nie zdołał ocalić?”
ne biczami wichrów, jęczące pod uderzeniam i fal, Starzec milczał przez długą chwilę w p atru jąc się
olbrzymich ja k góry, lub na odm ianę skam ieniałe z rodzajem osłupienia w sw oje splecione, kościste
w m artw ym żarze pustynie i nieprzebyte puszcze, palce. Potem , jakby zbudzony nagle, powiedział ci­
ociekające wilgocią, ciemne i duszne od odurzających cho, praw ie szeptem : „Przyjdzie dzień... Zobaczycie
woni, i sięgające nieba, rozjarzone lodowym blaskiem wszyscy. W łasnymi oczyma zobaczycie. Może w ysłań­
szczyty. Oglądali białe m iasta o czerwonych dachach cy są już w drodze...”
z placam i szkarłatnym i od kw iatów i bogate pałace, Pod wrażeniem tych słów głowy obecnych zwróci­
kryjące w swych w nętrzach cieniste, szemrzące fon­ ły się k u drzwiom sali, ale ich uszu dobiegło tylko
tannam i patia. Oglądali dziwne zw ierzęta i bajeczne w ątłe pohukiw anie — odgłos kaszlu, niosący się przez
ptak i — n iek tóre ta k wielkie, że m ogły z łatw ością dziedziniec z izdebki w zachodnim skrzydle. Andrzej
unieść w szponach jeźdźca na m ule, inne nie większe H orvath podniósł w górę nie dopity kielich i roześm iał
od m uchy i m ieniące się barw am i klejnotów — a tak ­ się niespodziewanie. „Jeśli w aść zechcesz odkupić
że brunatnych, czarnowłosych ludzi, kryjących w ser­ wówczas zamek swych przodków — rzekł — chętnie
cach niezgłębione tajem nice. Tajem nice te nie były sprzedam ci tę budę. P ieniędzy nie m am na napraw y.
jednak całkowicie obce opowiadającem u. D aw ał to J a k tak dalej pójdzie, dom w krótce obróci się w ku­
oględnie do zrozum ienia, napom ykał o jakichś swoich pę gruzów.”
wysokich koneksjach w tym zam kniętym dla profa­ Sebastian Berzeviczy sięgnął powoli za pazuchę,
nów świecie, w ym ieniał półgębkiem dziwacznie brzm ią­ grzebał tam z nam ysłem , po czym n a splam ionym wi­
ce im iona osobistości, będących spadkobiercam i daw­ nem obrusie położył ciężką, krw aw o połyskującą m o­
nej chw ały i utajonych, niezm iernych fortun. Z na- netę. Pochylili się n ad nią. H orvath w ziął pieniądz
pom knięć owych wynikało, że i on, Sebastian Berze- w palce, oglądał uważnie. N agle m rugnął nieznacznie
viczy, m a jakow yś udział w tych sekretach i że jego do siedzącego obok starszego syna, błysnął skrytym
tułactw o nie jest w ędrów ką bez celu. W szystko to uśmieszkiem ku niedzickiem u proboszczowi po d ru ­
m iało niejasny związek z ciem noskórą kobietą, k tórą giej stronie stołu i schował złoty krążek do kieszeni.
nazyw ał sw oją córką, a k tóra nigdy nie zasiadała przy „Biorę tę sztukę n a zad atek ” — powiedział. (F akt ten
wspólnym stole. m iał w krótce zostać zanotow any w testam encie, jako
S karby odgryw ały znaczną i coraz większą rolę zobowiązanie do przyszłej transakcji.)
w opowieściach starego podróżnika. Srebro, drogie ka­ Obecność Jim eny albo U m iny (jak w ym aw iali jej
m ienie, złoto. Złoto rozśw ietlające m roki w spaniałych imię m ieszkańcy zam ku, zm yleni niew yraźną dykcją
kościołów, złoto zakopane w ziemi, migocące n a dnie Sebastiana) objaw iała się głów nie kaszlem , dobiega­
górskich potoków, przechowyw ane w niedostępnych jącym zza zam kniętych d rzw i, wychodzących n a w e­
jaskiniach. Złoto, czekające cierpliw ie na praw ych w nętrzny ganek. Młoda k o b ie ta nie opuszczała niem al
dziedziców. G dy Sebastian m ówił o złocie, blask świec swojej bielonej izdebki i ty lk o czasem, o świcie lub
nabiegał suchym żarem, a zatopiona w śnieżnych za­ o zmierzchu, można było dostrzec drobną, otuloną

72 4 K ip u 73
w czarną m antylą postać, przem ykającą wzdłuż ga­ mał przez chwilę dłoń na wilgotnym, rozgrzanym,
lerii w stronę kaplicy. Zapalała tam świeczki przed czole Jim eny. „Puścim y krew ” zadecydował.
ołtarzem, ale jej m odły nigdy nie trw ały długo. W ra­ S ebastian Berzeviczy asystował przy operacji, m il­
cała spiesznie, jak p tak niespokojny o pozostawione czący i blady. Było dużo bieganiny — noszenia n a ­
w gnieździe pisklę. Dziewka służebna, przydzielona do czyń i ręczników. Aż dziw, ile krw i wytoczono z ta k
posług przy m atce i dziecku, w ykonyw ała swe obo­ w ątłego ciała. Po zabiegu chora zapadła w sen podob­
w iązki z najw iększą niechęcią. Jim ena wzbudzała ny do om dlenia. Sebastian kazał sobie przynieść sien­
w niej zabobonny lęk. Z astaw ała ją albo w łóżku, nik do jej kom natki, aby czuwać przy niej nocą. Na­
trzęsącą się z zim na pod stertą futer, albo z dzieckiem zajutrz, o szarym świcie, w targnął niespodziewanie do
w ram ionach, naprzeciw głęboko w m u r wpuszczone­ sypialni m ałżeńskiej H orvathów z obnażoną szablą
go okienka, w patrzoną beznadziejnie w obwisłe pod w trzęsącej się dłoni. „Gdzie on jest!?” krzyczał strasz­
grubą okiścią gałęzie jodeł po drugiej stronie zamko­ nym , harczącym głosem. Agnieszka naciągnęła p iernat
wej fosy. Czarne, nieruchom e oczy zw racały się ku na głowę, Andrzej H orvath wyskoczył z łóżka w bie-
wchodzącej, a potem w ybuchał krzyk niezrozum ia­ liźnie — przerażony bełkotał jakieś pytania. „Mor­
łych w ym ówek i żądań, krzyk przechodzący w spa­ derca!” krzyczał starzec. „Nasłali go! Gdzie jest?
zm atyczny kaszel i wreszcie w płacz. W izbie nie było Gdzie się skrył!” Zanim hrabia zdołał pojąć, o co cho­
czym oddychać. Cuchnęły przepełnione nocniki, dła­ dzi, Berzeviczy wybiegł z kom naty i słychać już było
wił czad z rozstawionych po kątach glinianych garn­ tylko dudnienie jego kroków n a schodach. Służba zna­
ków z żarzącymi się węglami. Dla czeladzi Jim ena by­ lazła go w połowie zamkowego wzgórza. M usiał po­
ła „zam orską czarow nicą”. ślizgnąć się w biegu i uderzyć głową o kam ień. Leżał
Gdy n astała wiosna i pow ietrze w ypełnił w ilgot­ nieprzytom ny, dysząc ciężko, z tw arzą pokrw aw ioną
ny szum — szum budzących się lasów i w ezbranej i um azaną błotem. Tymczasem cyrulik przenocował
rzeki, Jim ena zaprzestała n aw et krótkich w ypadów do spokojnie w czorsztyńskiej karczmie, a rano odjechał
kaplicy. Leżała teraz w łóżku całym i dniam i, zlana najętą fu rą do Kieżmarku, niczego nieświadom.
potem, z szeroko otw artym i, błyszczącymi oczyma. Pogrzeb Jim eny, zwanej Uminą, odbył się cicho na
Sam a pani Agnieszka H orvathow a raczyła zaniepo­ niedzickim cm entarzu, bez udziału Sebastiana, k tó ry
koić się w końcu stanem chorej. Krzywiąc nos zaj­ w owym czasie nie odzyskał był jeszcze cielesnej
rzała do izby przy ganku i poleciła podaw ać córce Se­ i um ysłowej sprawności. Tej drugiej nie m iał już
bastiana grzany m iód oraz w yw ar z lipowego kw iatu. zresztą nigdy odzyskać. G dy po paru tygodniach dźwi­
Nic to nie pomagało. S tary Berzeviczy trap ił się, tra ­ gnął się z łóżka, m ieszkańcy zam ku nie poznali w nim
cił ochotę do wieczornych gawęd. Wreszcie, kiedy dro­ dawnego gawędziarza. Nie rozstaw ał się teraz z szablą,
gi jako tako obeschły, Andrzej H orvath sprowadził którą owej fatalnej nocy zerw ał ze ściany w wielkiej
cyrulika z Kieżm arku. Człowiek te n stanął przy łóżku sali. Uzbrojony w nią, w arow ał całymi nocam i na gan­
Jim eny w obłoconych butach, czerwony n a gębie, zio­ ku u drzw i izby, w której roczny synek Jim eny spał
nący okowitą, k tó rą zdążył pokrzepić się w izbie cze­ pod opieką służebnej dziewczyny. Na wszelkie per­
ladnej. Badanie pacjentki nie zajęło m u wiele czasu. swazje odpowiadał bełkotem, z którego m ożna było
R epertuar jego leczniczych zabiegów był skrom ny — wyrozumieć, że „oni” czyhają, aby zgładzić także An­
ograniczał się do lew atyw y, okładów z gorczycy i p u ­ tonia. Od A ndrzeja H orvatha zażądał przeniesienia
szczania krw i. Poruszając czernionym i wąsam i trz y ­ zwłok Jim eny pod basztę kapliczną, w miejsce godne

74 75
dziedziczki zam ku Dunajec. Dla świętego spokoju h r a ­ tu wkrótce. Któregoś dnia lub którejś nocy zastukają
bia zapewnił go, że tam w łaśnie została pochowana. do bram y i powiedzą tylko jedno słowo: «Cuzco».
Om ijano go z daleka. Zdaw ało się, że upiór zamiesz­ W tedy wiadomo będzie, że to oni.” Zim ną dłonią ści­
kał n a zamku. skał przegub A ndrzeja H orvatha, a ten Wstrząsał się,
P ani Agnieszka H orvathow a postanow iła wziąć pojm ował bowiem, że od początku m a do czynienia
spraw y w e w łasne ręce. N apisała do ojców augustia- i z człowiekiem obłąkanym.
nów, aby zabrali starca z pow rotem do K rakow a i za­ Zwykle koło św. Ja n a zjaw iali się n a zam ku Cy­
częła szukać w okolicy m iejsca dla dziecka. Jej w ybór ganie. Ciągnęli taborem od Czarnego D unajca i, roz­
padł n a gorzelnika, obrotnego Czecha, sprowadzonego biwszy obóz nad rzeką w Niedzicy, przychodzili grać
przed laty z M oraw dla kierow ania niedzicką propi­ i tańczyć przed państwem. A ndrzej H orvath de P a­
nacją. Ow gorzelnik m ieszkał w jednej z folwarcznych locsy rad był tym odwiedzinom. Kazał zabijać dla
oficyn ze swą otyłą, bezpłodną żoną. Zawezwany do przybyszów barana, staw iał im antałek wódki i spra­
zamku, chętnie zgodził się n a zaadoptow anie „cyga- szał gości, dla których ustaw iano na galerii krzesła
n iątk a” — ja k nazyw ała Agnieszka H orvathow a dziec­ niczym w teatralnej loży. Pośrodku dziedzińca płonęło
ko Jim eny. Trzeba było jednak załatwić rzecz z Seba­ wielkie ognisko, czerwona łuna łopotała w oknach
stianem , a tu tylko podstęp m ógł skruszyć opór sta- j średniego zam ku, bzyczenie skrzypiec i hukanie basów
rego. kłębiło się m iędzy m uram i i przenikliw e okrzyki strze­
„Słuchajcie no, W acławie” rzekł Andrzej IIorvath, lały w czarne niebo razem z racam i trzeszczących
nalew ając gorzelnikowi pełen kielich czerwonego w i­ iskier. W niespokojnych błyskach ognia śniade dziew­
na, „inaczej się to nie uda, jeno gdy za krew niaka m o­ czyny pow tarzały ruchy płomieni. Ich kwieciste spód­
ści Berzeviczyego was podam y. Fam ilii nijakiej on tu ­ nice falow ały szybko, piersi trzęsły się pod haftow a­
ta j nie ma. Coś o kurlandzkich koligacjach napom y­ nym i bluzkami, wzniesione nad głowy ram iona w p ra­
kał. Byli w tam tych stronach baronow ie de D ondan­ w iały w brzęczące drżenie m aleńkie tam buryny.
gen z rodu Berzeviczych, więc baronem de D ondangen Lśniły w ilgotne zęby, m igotały złote cekiny w ciem­
zrobicie się na tę okazję.” M rugnął A ndrzej H orvath nych warkoczach. Dzika wesołość staw ała się wyzy­
do gorzelnika, gorzelnik do A ndrzeja H orvatha i prze­ wająca, praw ie groźna, i oklaski widzów w ydaw ały
pili. Ale okazało się, że wiadomość o rychłym przy- się wobec niej bezsilne — nie m ogły jej ugasić. Zam ­
jeździe nieznanego kuzyna z dalekich stron niczego kowi goście chronili się wreszcie w oświetlonej świecz­
jeszcze nie rozwiązuje. O dalszym losie A ntonia zade­ nikam i sali, a dziedziniec opanowywało nie krępow ane
cydować m iało dopiero poselstwo z Peru. już niczym szaleństwo, którem u kres kładł Andrzej
Sebastian Berzeviczy gotów był usunąć się do H orvath w ystrzałem z pistoletu. Na to hasło Cyganie
klasztoru A ugustianów i powierzyć m ałego opiece milkli, po czym odegrawszy pożegnalnego czardasza
kurlandzkich krew nych, nie wcześniej jednak nim pod oknam i sali, opuszczali zamek. Ich ju hania i za­
spraw a tajem niczej schedy zostanie uregulow ana m ierające skrzypienie smyczków słychać było jeszcze
w przytom ności peruw iańskich kuratorów . Wokół długo z drogi, opadającej w dolinę.
tych jakichś w ysłanników, o których przebąkiw ał do­ Tego roku tabor stan ął nad rzeką wcześniej niż
tąd niejasno, skupiały się teraz w szystkie jego na­ zwykle. Naczelnik Ju r, siwowłosy, przepasany szeroką,
dzieje. „Już są blisko” mówił, m rużąc oczy, jak gdyby czerwoną szarfą starzec, zastukał rankiem do drzwi
śledził poprzez m ury ich uporczyw ą w ędrów kę. „Będą izby czeladniej, by, zgodnie ze zwyczajem, przekazać

77
uniżone pozdrowienie dziedzicom i zapytać, kiedy m o­ niej palcem następnego n arratora. Wiele bowiem po­
że przybyć z m uzyką. Tym razem hrabia H orvath k a­ zostaje jeszcze do wyjaśnienia. Skąd na przykład
zał go wprow adzić do swego gabinetu, gdzie wkrótce wzięło się kipu pod ostatnim stopniem pierw szej b ra­
zjaw ił się też zawezwany z folw arku gorzelnik. m y górnego zam ku? Ale może rzeczywistość fikcyjna,
Zamknięci na klucz trzej mężczyźni konferow ali tu tak samo jak i rzeczywistość faktyczna powinna
ponad godzinę. m ieć swoje, niemożliwe do w ytłum aczenia luki? Może
Wieczerza owego dnia była w ystaw na, w itano bo­ lepiej nie kusić się o wszechwiedzę, k tó ra i ta k nie
wiem n a zam ku z daw na zapowiedzianego gościa — należy do naszej rzeczywistości? I w końcu — któż
barona de Dondangen. Posadzono go naprzeciw Seba­ napraw dę w idział owo kipu?
stiana Berzeviczyego, który nie spuszczał z oka za­
żywnej i rubasznej postaci krew niaka, w yraźnie onie­
śmielonego tą badawczą uwagą. Służba w ym ieniała
za plecami przybysza złośliwe uśmieszki, nikt jednak
nie zdaw ał się tego zauważać. Po te j kolacji, która
upłynęła wśród chrząkania, w zajem nych przeprosin,
popraw iania niezręcznych ruchów n a jeszcze bardziej
niezręczne i nieoczekiwanych wybuchów śmiechu h ra ­
biego H orvatha, nastąpiła poufna rozmowa starego
Berzeviczyego z baronem de Dondangen w kom natce
Sebastiana na górnym zam ku. B aron siedział w fotelu,
ściskając w spoconej garści kubek z miodem, podczas
gdy Sebastian chodził niepew nym krokiem , wodząc
swój długi cień po ścianach i perorując głuchym, raz
po raz zam ierającym głosem. Przem aw iał różnym i ję­
zykami, w ym ieniał dziwne imiona i nazwy, zadaw ał
pytania, na które sam sobie odpowiadał — to krzy­
kiem, to znów szeptem. Księżyc stał już wysoko na
niebie, gdy rozległo się trzykrotne pukanie do drzwi.
B aron dźwignął się z fotela i z nagłą zwinnością po-
skoczył otworzyć. W progu stał krępy mężczyzna
o ciemnej tw arzy, ze srebrnym kolczykiem w uchu.
Za nim m ajaczyły jeszcze dw ie postacie. Wszyscy trzej
goście odziani w długie, czarne opończe, Sebastian,
k tó ry zatrzym ał się przy kom inku, sięgnął drżącą dło­
nią po leżącą na nim szablę. Ale nim zdążył jej do­
tknąć, przybysz z kolczykiem w uchu skłonił się ni­
sko i gardłow ym głosem powiedział: „Cuzco”.
Tak oto przychodzi kolej n a scenę spisyw ania te­
stam entu w kaplicy. Ale teraz wskazałbym najchęt­
będzie prawdziwe i niepraw dziw e równocześnie, tak
samo jak obłąkana, starcza zazdrość Wojewody, jak
miłość Zbigniewa, jak m ęka Mazepy. W całej tej iluzji
rzeczywiste cierpienie dotknęło jedynie kilkunastu
lekkomyślnych intruzów, którzy nie oparli się pokusie
fizycznego wtargnięcia w krainę złudy. Ich intencje
były tryw ialne, ale zgoła niewinne, a jed n ak spotkała
ich kara godna świętokradców, nie um iejących usza­
nować granicy, która pow inna pozostać niewidoczna.
Za swoje dziecinne zuchwalstwo zapłacą jeszcze do­
datkowo przyziem ną wiedzą o tandetnej konstrukcji
świata ideału. Jeśli oglądać będą Mazepę w kinie, ich
oczom odmówiona będzie łaska poetyckiej transsub-
stancjacji.
Pozbawione symbolicznego ujęcia zdarzenie, o któ­
rym mowa, było po prostu w ypadkiem , spowodowa­
nym przede wszystkim niedbalstwem ekipy filmowej,
która nie rozebrała w porę dekoracji. G rom ada tu ry ­
stów, zwiedzających zamek, w darła się na rusztow a­
nia podtrzym ujące fałszywe blanki. Można ich sobie
łatwo wyobrazić, owych typowych pasażerów wyciecz­
Teraz nie m ówi się już inaczej, jak : Niedzica. Za­ kowego autobusu: zażywne paniusie w przyciasnych
m ek niedzicki. Nazwa Dunajec wyszła z użycia już spodniach i sandałkach na drew nianym koturnie, ły­
blisko w iek tem u. A w film ie jest to zam ek Woje­ sawi, woniejący piwem wczasowicze, dziewczyny
wody — budowla wzniesiona w yobraźnią poety, którą o w ym alowanych na niebiesko powiekach, długowłosi
scenografowie ustaw iają w teatrze za każdym razem chłopcy w dżinsach. Św iat nie w ydaw ał im się zapew­
na nowo, w edług własnych upodobań, jako tło dla po­ ne nigdy tajem niczy, ani naw et szczególnie dziwny.
nurych i krw aw ych nieporozum ień w duchu rom an­ Wolno przypuszczać, że stanow ili w ierną reprezenta­
tycznej tragedii. Jeśli reżyserowi uda się filmowa w er­ cję tego dzielnego i żywotnego gatunku, k tó ry od ży­
sja M azepy, dla wielu ludzi okrągłe baszty, gontowe cia nie w ym aga więcej ponad zadowolenie, k tó ry oby­
dachy i zwieńczone atty k ą m ury niedzickiego zamku wa się bez uniesień i bez m etafor, którego głód d ra ­
będą sceną dram atycznych losów Amelii, Zbigniewa m atu zaspokajają w zupełności ruchliw e cienie na
i nieszczęsnego, królewskiego pazia. chłodnej tafli telew izora. Ci ludzie obejrzeli w zamku
Rozebrano już chyba owe dodatkowe fortyfikacje, w nętrza i przedm ioty świadczące o jakiejś w yzbytej
których fałsz widać było ta k jaw nie z tarasu górnego praktycznych konsekw encji przeszłości, wysłuchali
zamku. Z zew nątrz, zwłaszcza z daleka, doskonale łu­ z upodobaniem b ajek o rycerzach, o zbójach, o testa­
dziły oko. I na ekranie będą rów nie praw dziw e jak mencie Inków i o kipu (użyczając im owej bezintere­
cała warow nia. N ikt nie odróżni oblepionego gipsem sownej w iary, przynależnej spraw om w nawiasie,
płótna od średniowiecznych tynków. Wszystko razem sprawom bez istotnego znaczenia), po czym, odkrywszy

80 81
film ową m akietę m urów, wzięli ją radośnie w chwi­
lowe posiadanie. Wśród okrzyków i śmiechów prze­
chadzali się po pomoście wzdłuż sztucznych blanków,
robili sobie zdjęcia i przybierali pozy rycerzy, w y­
tw ornych dam lub gwiazd ekranu. I wtedy deski za­
łam ały się z trzaskiem pod ich stopami.
K aretki pogotowia m iały utrudniony dojazd. Droga
na zamkową górę znajduje się od jakiegoś czasu
w przebudowie — pełna jest głębokich wyrw, pracują
n a niej ciężkie koparki i buldożery.
Rannych wydobyw ano spomiędzy skalnego gruzu
na przepaścistym zboczu — jęczących, pokrwawionych,
z połam anym i rękam i i nogami. Należy się jednak
spodziewać, że większość z nich opuściła już szpital
i że — podczas gdy ja kończę te chaotyczne rozważa­
nia nad zapisem faktów — oni powrócili szczęśliwie
w k rainę jednoznacznej rzeczywistości.

Zważcie, kto z żyjących na świecie,


wszedłszy teraz w bramy tego zamku
i ujrzawszy nas tu siedzących, mógł­
by przypuścić i uwierzyć, że jesteśmy
tymi, którymi jesteśmy.

Don K ic h o te tłum . A n n a L u d w i k a Czerny


1 Z y g m u n t C z ern y
T

Dopiero u schyłku życia zdałem sobie sprawę, że


opowieści, śpiewane przez ślepców n a agorach Aten,
Chios i innych miast, k tó re odwiedzałem w mych k u ­
pieckich wędrówkach, m ają jakiś związek z w ydarze­
niami, jakich sam byłem świadkiem w e wczesnym dzie­
ciństwie. Zawodna jest jednak pam ięć człowieka, toteż
trudno m i dzisiaj powiedzieć, co jest p raw dą — czy
to, o czym bają aojdow ie i w ędrow ni żebracy, czy też
zatarte przez czas obrazy spraw, oglądanych okiem
dziecka i pojm owanych dziecięcym rozumem. Może też
być i tak, że praw da nie jest dostępna ludziom śm ier­
telnym i że naw et naoczni świadkowie zadowolić się
m uszą takim jej pozorem, jak i z woli bogów zdolni są
uchwycić swym krótkowzrocznym spojrzeniem . Nie za­
m ierzam więc zadawać kłam u kom ukolwiek, ani upie­
rać się przy tym, że ja jeden wiem, jak było naprawdę.
Opowiem po prostu to, co widziałem, lub co zdawało

85

i.
m i się, żem widział, nie wnikając w głębokie znacze­ wą, wstałem i cicho jak złodziej podkradłem się na
nie rzeczy. brzeg przepaści i przy w arow ałem na nim , w strzym u­
Niejasność moich odległych wspomnieli powiększa jąc oddech. I w tedy z dołu dotarł do uszu moich
mgła, k tóra gęstym tum anem okryła m oją rodzinną dźwięk, który n a pew no nie wydobył się z różanych
wyspę tam tego dnia, kiedy się to wszystko zaczęło. ust boginki, lecz był głosem męża w pełni swego wie­
J a k co dzień, wygnałem o świcie kozy na wzgórze, ku — ochrypłym i srogim. Jakieś niezrozum ałe sło­
żeby się pasły na tym ianku i cierniach między biały­ wo, w ykrzyknięte jak rozkaz w pośpiechu czy w gnie­
mi głazami. Zaraz znikły mi z oczu i tylko kierując się wie i zaraz potem drugi m ęski głos, odpow iadający
słuchem zgadywałem, gdzie chodzą, gdy potrącały ko­ m rukliw ie, i zgrzyt żw iru przygniatanego sandałem ,
pytkam i drobne kam ienie, albo gdy koźlęta becząc i suche stuknięcie drew na o drewno. Jacyś ludzie byli
goniły m atk i o pełnych wymionach. Dając się prow a­ tam, w dole, coś robili, coś w lekli po kam ienistym
dzić trzodzie, w krótce poznałem po podobnym do sze­ brzegu. Zdziwiło m nie to, bo zatoka, chociaż spokojna
rokiego oddechu szumie i po słonej wilgoci w powie­ i osłonięta od w iatru, nie była używ ana jako przy­
trzu, że jestem w pobliżu nadbrzeżnego urw iska. Jest stań dla rybackich łodzi i kupieckich okrętów. Któż
w tym miejscu głęboka zatoka, zw ana Zatoką Forkisa, mógł się tam kręcić i w jakich przybył zam iarach?
objęta, niczym w yciągniętymi ram ionam i, dwoma Czekałem w patrzony w mgłę, w słuchany w niepokoją­
skalistym i przylądkam i, na których rajcu ją chm ary ce hałasy. Musiała ich tam być cała grom ada — roz­
m orskiego ptactw a. I teraz dobiegał z dołu niew yraź­ m aw iali, naw oływ ali się z różnych stron, chodzili. Za­
ny skwir, ale niczego nie mogłem dostrzec prócz naj­ pew ne popasali tu już od jakiegoś czasu: w powietrzu
bliższych, lśniących od wilgoci złomów i cieni kolcza­ unosił się gorzki zapach ogniska. Obcy ludzie z ja­
stych krzewów, rozpiętych na m iękkiej zasłonie mgły. kiejś innej wyspy, a może n aw et z dalekiego lądu. Cie­
U podnóża urw iska, którego skrajem błąkały się mo­ szyłem się, że mgła k ry je m nie i m oje kozy. Gdyby
je kozy, nad sam ą wodą, jest jaskinia zamieszkała nas widzieli, na pewno w spięliby się n a górę, aby po­
przez Najady. Składają w niej obiaty pasterze i ry­ chwycić zwierzęta, jak to robią wszyscy obcy przy­
bacy okoliczni, a podobno gdy ktoś zbliży się do niej bysze w ędrujący m orskim i szlakami. Powinienem był
po kryjom u i znienacka, może usłyszeć w głębi pie­ odgonić stado od brzegu, bo mgła p o trafi rozpłynąć
czary śpiew i śmiechy nimf, tkających na krosnach się w jednej chwili, ale nim postanowiłem to uczy­
cienkie płótna barw ione m orską purpurą. nić, odgłosy z dołu upew niły mnie, że nieznajomi szy­
Usiadłem na kam ieniu i wytężyłem słuch, w na­ kują się do odjazdu. M am roty i chroboty skupiły się
dziei, że i m nie uda się podsłuchać te cudowne gło­ w szystkie w jednym miejscu i zaczęły układać się
sy. I rzeczywiście wydało mi się po chwili, że wśród w rytm wspólnego w ysiłku. Spychali okręt na wodę.
rozgw aru ptaków rozróżniam wysokie nutki śmiechu, Ciężki kadłub szorował o żwir, a chór m ęskich gło­
a może płaczliwego kwilenia, a także powracające sów, towarzyszący kolejnym zrywom tego szurgotu,
rytm y jakiejś tęsknej melodii. Ogarnęło m nie nie po­ w ybuchał przeciągłym jękiem , który nasilał się do
zbawione lęku uniesienie. Nie byłem pew ien — nikt krzyku i pękał nagle, jak naciągnięta do ostateczno­
bowiem o tym mnie nie pouczył — czy godzi się szpie­ ści struna. Potem zachlupotała woda i podniósł się
gować boskie istoty i czy nie ściągnę przez to n ie ­ gw ar pełen ulgi. Nieraz w idywałem rybaków lub wo­
szczęścia na swoją głowę. Ale nie mogłem się oprzeć jow ników wyruszających na m orskie w ypraw y, mo­
tajem niczem u czarowi przeżycia. Więc, chociaż z oba­ głem więc łatw o w yobrazić sobie mężów w wysoko

86 87
podwiązanych chitonach, gramolących się na roz­ rozgrzebywać popiół nadpaloną gałęzią, gdy nagle po­
chw iane burty. Ze sprężystym stukotem padały na czułem, że nie jestem sam. Podniosłem głowę i kolana
ław ki oszczepy i wiosła, skrzypiał osadzany w ciasnym ugięły się pode mną. W sparty o pień oliw ki stał ol­
otworze maszt, dudniły deski ipokładu na rufie. Sado­ brzym, kudłaty, okryty brudnym i łachm anam i, cuch­
wili się na swoich miejscach, w tykali wiosła w pętle nący śluzem m orskich alg. Takim m i się wydał, gdy
z surowego rzem ienia, podciągali na m aszt ciężki ża­ znienacka wychynął z mgły, ciem ny i nieruchom y, jak
giel i rzucali n a dno łodzi cumy, uw iązane do prze­ gdyby stał tu zawsze, niewidoczny dla ludzkiego oka,
wierconych kam ieni. Potem ich krzątanina ucichła, a teraz zjaw iony w całej grozie swego milczącego ist­
a po chwili sternik krzyknął wysokim, raźnym gło­ nienia. Spoglądał na m nie i uśm iechał się zm rużony­
sem i pióra wioseł uderzyły nierówno, ale w net zna­ m i oczyma, co wzmagało tylko m oją trwogę. N ajw y­
lazły zgodny rytm i pociągnęły wesoło, skrzypiąc raźniej chciał m nie sobie zjednać. Rozchylił w argi
i chrobocząc o burty. W iedziałem, że oddalają się te ­ w śród splątanego, szarego zarostu, ukazując rzadko
raz szybko ku cieśninie między przylądkam i i że rozstawione zęby, po czym przemówił głosem chrapli­
w krótce w iatr w ypełni ich żagiel i żałowałem, że nie wym, ale m iarkow anym tonam i przym ilnej słodyczy.
widzę czarnego okrętu, który wskoczy na falę i po­ — Nie lękaj się, chłopcze — rzekł. — Nie jestem
szybuje jak p tak o wdzięcznie wygiętej szyi. M orskim Starcem ani zbójem, ani żadnym potworem .
Kiedy m ilczenie znowu spłynęło na zatokę, ogar­ Jestem śm iertelnym człowiekiem jak i ty, chociaż to
nęła mnie nieprzeparta pokusa ujrzenia z bliska śla­ ty w łaśnie wyglądasz m i na niebiańskie pacholę, tak
dów tego, co się tam działo. W ędrowni cudzoziemcy kształtna jest tw oja postać i ta k czyste spojrzenie. Ja
pozostaw iają często na miejscu swoich biw aków różne jestem tylko starym i ubogim wędrowcem, znękanym
przedm ioty, zbyteczne im albo zapom niane przez nie­ przez zły los, żyjącym z ludzkiego miłosierdzia.
uwagę. Może to być skórzany bukłak n a wodę, mosięż­ Mówił łagodnie, opowiadał, jak obcy żeglarze, pły­
na sprzączka, strzała upuszczona z kołczana lub ko­ nący z tow arem do Egiptu, a może do k ra in y Fenicjan,
ściany haczyk na ryby. Może to być porzucony w po­ zabrali go ze sobą i zawieźli na naszą wyspę, ale ja
piele ogniska kaw ał baraniej pieczeni czy jakaś inna ledwo rozumiałem jego słowa, obezwładniony stra­
reszta uczty niedbałych obieżyświatów. Możliwe jed­ chem, k tó ry nie ustępował, mimo iż widziałem, że rze­
nak, że pokusa znalezienia podobnych skarbów nie by­ czywiście jest stary i bezbronny i wyniszczony długą
ła najw ażniejsza i że pragnąłem raczej dotknąć świe­ tułaczką. Gdybym był wówczas człowiekiem dorosłym,
żych tropów istot tajemniczych, k tóre przybyły z dale­ pozwoliłbym m u zapew ne kształtow ać m oje o nim po­
ka i zniknęły w nieznanej dali. jęcie i uległbym łatw o pokusie zabarwionego w zgardą
Znaną m i dobrze strom ą ścieżką, biegnącą zakosa­ współczucia. Dzieci jednak rzadko w yzbyw ają się
m i wśród oślizgłych głazów, puściłem się w dół. Bose wpływów pierwszego wrażenia. Dlatego słodycz jego
stopy niosły m nie pewnie, rękam i chw ytałem się ga­ m owy w ydaw ała m i się podstępem, a on sam kim ś in­
łęzi krzewów, nie czyniąc hałasu. Szybko znalazłem nym niż ten, za jakiego pragnął uchodzić w moich
się na kam ienistym brzegu i bez trudu odszukałem oczach. Zresztą jego starość i jego nędza wyglą­
smużące dym em węglę ogniska u stóp sam otnej oliw­ dały m i na jakieś niebezpieczne przebranie, był bo­
ki, k tóra rośnie opodal pieczary Nimf. Było cicho, ty l­ wiem mężczyzną potężnej budowy, o szerokiej piersi
ko m orze gładziło żw ir z rów nom iernym szelestem i tw ardych, żylastych łydkach. Więc n ie wierzyłem je­
i ptak i krzyczały nad skałam i przylądków. Zacząłem go uśmiechowi i pieszczocie jego głosu, przeczuwając

88 89
w nim strasznego męża krw i i gw ałtu. Milczałem. On i pijani winem młodzieńcy tańczyli na dziedzińcu przed
zaś zaczął m nie w ypytyw ać o m oje imię i ród i o to, m egaronem albo szli w zapasy wśród oklasków tow a­
gdzie mieszkam. Wiedząc, że m u nie ujdę, odpowie­ rzyszy i pisku dziewek służebnych. Wdowa Penelopa
działem cicho, lecz nie tając praw dy, że zwą m nie przyglądała się tym zabawom z m iną uprzejm ą, lecz
im ieniem Głaukos i że jestem synem Melitosa, paste­ surową. Lubiłem na nią patrzeć. Duża i nieco ciężka,
rza trzód wielmożnego Eupejtesa, jednego z królów trzym ała głowę wysoko na sm ukłej szyi, a lśniące od
tej wyspy. I chyba właśnie w tedy m gła zaczęła rzed­ oliwy czarne włosy podrygiw ały nad białym czołem
nąć z wielką szybkością. Przez chwilę była świetlista, m isternie skręconymi świderkam i. Na pew no nie była
że aż przym knęliśm y obaj powieki, a potem rozwiała już m łoda, ale m nie w ydaw ała się piękna jak bogini.
się nagle i zobaczyłem jaskraw e, m rugające wesołymi Myślałem, że była tu zawsze i że zawsze tu będzie, nie
błyskam i m orze z czerwonym płatkiem żagla na ho­ zmieniona, i że te hałaśliw e uczty są składanym jej
ryzoncie, a z drugiej strony lśniące skały urw iska i po­ nieustającym hołdem. To, co słyszałem o jej zaginio­
nad nim i lesisty, dymiący białym oparem szczyt góry nym m ałżonku, rozpływało się w m roku, bo dotyczyło
Neritos. I od razu zrobiło m i się raźniej, bo ten czło­ jakiegoś innego czasu, którego już n ik t nie pam ię­
wiek nie w yglądał już tak groźnie, a uśmiech, z ja ­ ta ł — może w ogóle jakiegoś innego św iata. Miał on
kim rozglądał się dokoła, przestał być podstępny — podobno być jednym z potężnych królów Itaki, wo­
pojawił się w nim zachwyt i coś w rodzaju'czułości jow nikiem znanym z nienasyconej żądzy łupów. Kie­
i myślę, że n ie zdziwiłbym się wcale, gdybym zoba­ dyś, z drużyną najlepszej itackiej młodzieży, popłynął
czył łzy cieknące po jego brudnych, spieczonych słoń­ na w ielką w ypraw ę do dalekiej krainy, o k tórej nikt
cem policzkach. przedtem nie słyszał. I odtąd wszelki słuch o nim zagi­
— Więc to jest Itaka — .powiedział praw ie szeptem, nął. Nie wrócił ani on sam, ani żaden z jego tow arzy­
a ja potw ierdziłem skinieniem głowy, ale on tego nie szy. I było tak, jakby m ałżonek wdow y Penelopy nig­
widział, bo jego w zrok błądził po wybrzeżu i po gó­ dy nie istniał napraw dę, jakby im ię jego było tylko
rach. Dopiero po pew nym czasie przypom niał sobie tajem niczym cieniem, dodającym te j kobiecie chm ur­
0 moim istnieniu i marszcząc brw i z nieoczekiwaną nej urody pośród zgiełku biesiady trw a ją cej bez koń­
surowością, zagadnął m nie o panią Penelopę — czy ca w je j domu.
słyszałem o niej, czy żyje i czy nadal m ieszka w sw o­ Mój uśmiech jednak nie spodobał się obcemu. Spoj­
im dużym, kam iennym domu. Czy słyszałem o pani rzał na m nie koso, podejrzliw ie i zapytał, dlaczego się
Penelopie? Teraz ja uśm iechnąłem się mimo woli. uśmiecham. Strwożony n a nowo, odparłem , że wszyscy
Uśmiechnąłem się dlatego, że dorośli, mówiąc o niej, przecież znają piękną wdowę Penelopę. Więc zapytał
zawsze uśm iechali się w szczególny sposób. A także m nie jeszcze o jej syna Telemacha, o którym wiedzia­
1 dlatego, że w ielekroć słyszałem powiedzenie, iż każ­ łem, że w yruszył niedaw no na wyspę Pylos w jakichś
dy przybysz, pojaw iający się na naszej wyspie, pierw ­ swoich spraw ach, a potem , jakby z roztargnieniem —
sze kroki kieruje do domu w dowy Penelopy. Nie ro­ k tó re w ydało m i się udane — o starca Laertesa — czy
zum iałem wówczas, co w tym jest wesołego lub śmiesz­ jeszcze żyje. Starca L aertesa (podobno teścia pani P e­
nego, ale mężowie itaccy zdawali się czerpać stąd ja ­ nelopy) też znali u nas wszyscy, zwłaszcza dzieci z oko­
kąś złośliwą uciechę. Często zdarzało m i się pędzić w y­ licy, k tó re nie pomnę już dlaczego, obrały go sobie za
brane, tłuste kozy do domu tej kobiety, gdzie zawsze cel swych dokuczliwych żartów. Może dlatego, że cho­
pełno było ruchu i gw aru, gdzie dzwoniła form inga dził zawsze brudny, w nigdy nie zm ienianej podartej

90 91
chlamidzie, w opadającej na nos czapce z koźlej skóry Telemach krzyw ym okiem spoglądał na składane je­
i że ciągle m am rotał coś sam do siebie bezzębnymi go m atce hołdy, pam iętam jednak, że gdy z drużyną
ustam i. Ja sam rzucałem nieraz w niego kam ykam i zza młodych towarzyszy odjeżdżał n a Pylos, mówiono, iż
m u rk u jego winnicy pod m iastem , w której sam otnie ucieka przed pogróżkam i Antinoosa i jego przyjaciół
okopywał krzew y, bełkocząc niezrozumiale. Ale tego i że nie będzie już więcej psuć im zabawy. Teraz więc,
wszystkiego nie powiedziałem przybyszowi — tylko że kiedy okazał tyle śmiałości, spodziewano się rozstrzy­
starzec Laertes żyje. gającego starcia między przeciw nikam i i nic dziwne­
I na tym chyba skończyła się nasza rozmowa. P a­ go, że nikt nie m yślał o żebraku, którego spotkałem
m iętam , że nagle schylił się, podniósł z ziemi dziado­ nad Zafoką Forkisa. I ja sam może zapom niałbym
w skie biesagi, zarzucił je sobie na ramię, u jął w garść 0 nim, gdybym pewnego dnia nie ujrzał go znowu, gdy
podróżny kostur i, nie oglądając się na mnie, ruszył pasąc kozy na wyżynie zbliżyłem się do zagrody Eu-
w górę tą sam ą ścieżką, k tó rą ja zbiegłem nad zatokę. majosa. Usłyszałem koło szopy głos Telemacha, co nie
Nie m iałem odwagi iść za nim , więc czekałem, dopóki zdziwiło m nie wcale, bo wszak Eum ajos był jego m at­
nie zniknął za grzbietem urw iska. K iedy z kolei sam ki sługą, ale odpowiedział m u jakiś głos obcy, a prze­
wspiąłem się na zbocze, zobaczyłem go z daleka, idą­ cież jak b y znajomy, k tó ry nie był głosem świniarza.
cego przez pola dziwnie żwawym, ja k n a starca, k ro ­ Podszedłem do ogrodzenia z cierni i zobaczyłem ich
kiem w stronę sam otnej zagrody pasterza świń, Eum a- obu — Telemacha i owego włóczęgę, siedzących na
josa. kam ieniach i rozmawiających z pochylonymi ku sobie
Na pewno opowiedziałem w dom u o tym niezw y­ głowami. W ygląd przybłędy nie był już ta k dziki, jak
kłym spotkaniu, bo każde pojaw ienie się obcego czło­ owego ranka w zatoce. Odpoczął widać i pokrzepił się
w ieka n a wyspie było w ydarzeniem w zbudzającym po­ jadłem , a gościnny Eum ajos przyodział go w chlamidę,
wszechną ciekawość, ale nie przypom inam sobie, aby starą w praw dzie i zgrzebną, ale całą, choć nie pierw ­
ktoś próbow ał odszukać przybysza, lub żeby on sam szej czystości. Nie to jednak zwróciło przede wszyst­
dał się oglądać na agorze naszego m iasta, gdzie prze­ kim m oją uwagę, lecz zachowanie szlachetnego Tele­
siadywali wszyscy włóczędzy i żebracy. Jeśli przygoda macha, k tó ry w ydaw ał się traktow ać nędzarza z sza­
m oja m inęła bez echa, to dlatego zapewne, że w krót­ cunkiem, a naw et czcią, przytakując skw apliw ie każ­
ce — może naw et tego samego dnia — uwagę w szyst­ dem u jego słowu, jak gdyby m iał przed sobą nauczy­
kich zaprzątnął pow rót Telemacha. W iązano z tym ja­ ciela lub czcigodnego krew niaka. Nie słyszałem, o czym
kieś obawy czy też przeczucia jakichś podniecających mówili, ale m usiały to być jakieś spraw y poufne, bo
w ypadków — w każdym razie o niczym innym nie rozważali je w wielkim skupieniu, w postaw ie spis­
m ówiono i na wsi, i w mieście, a młodzież zbierała się kowców. W pew nej chwili zdarzyło się coś, co zapa­
w grom ady i szeptała tajemniczo. Zwłaszcza my, do­ m iętać m iałem jako rzecz najbardziej osobliwą. Kilka
m ownicy wielmożnego pana Eupejtesa, odczuliśmy ten kóz z m ego stada zaczęło szczypać ciernie ogrodzenia,
pow rót jako zapowiedź groźnych powikłań, ponieważ czyniąc głośny szelest, a oni obaj obejrzeli się, jakby
dla nikogo nie była tajem nicą wrogość pomiędzy Tele- spłoszeni, zw racając tw arze ku zachodzącem u słońcu —
m achem a Antinoosem, Eupejtesow ym synem i dzie­ dwie tw arze jednakow o zmarszczone od blasku, ze
dzicem. Ta spraw a m iała swe źródło w owych ucztach zmrużonymi oczyma i w argam i podciągniętym i skur­
u wdow y Penelopy, których Antinoos był najgorliw ­ czem ponad szeroko rozstaw ionym i górnym i zębami.
szym bywalcem. Nie pojm owałem wówczas, dlaczego 1 te tw arze, jedna m łoda, a druga stara, w ydały m i się

92 93
tak do siebie podobne, że omal nie krzyknąłem ze zdu­ czasach, lecz którego nie umiałem połączyć z żadnym
m ienia i z niezrozumiałego lęku. żywym człowiekiem. Dopiero gdy ktoś wspom niał
Zachód tam tego dnia był bardzo jaskraw y. Jego 0 łuku, o słynnym łuku Odysa, przypom niałem sobie
łuna leżała n a m orzu różnokolorowym szkliwem — zaginionego na dalekiej w ojnie bohatera, ojca szla­
fioletem, p u rp u rą i złotem, a nadbrzeżne skały zda­ chetnego Telemacha. Ale nadal nie mogłem pojąć, skąd
w ały się ociekać śliską krwią. Tak w każdym razie w i­ by się tu nagle wziął, n a Itace, więc wyobraziłem go
dzę obraz tej chwili we wspom nieniu — z posępnym sobie, zstępującego z chm ur, w błyszczącej od złota
refleksem jakby wulkanicznego ognia na obliczach obu zbroi, w hełm ie powiewającym długą k itą z końskiego
mężów — chociaż być może, że to w ypadki nocy, któ­ ogona, z tarczą i spiżowym mieczem przewieszonym
ra m iała w łaśnie nadejść, zabarw iły w ten sposób sce­ przez ram ię i z owym przesław nym łukiem w krzep­
nę o nieodgadnionym jeszcze znaczeniu. Wszystko, co kiej dłoni. Podobno bogowie użyczają czasem nieśm ier­
stało się potem , jest jedynie m ieszaniną pogłosek telności najdzielniejszym wojownikom i zdarza się, że
i zdarzeń, ta k splątanych, że nie potrafię już dzisiaj ci zjaw iają się śm iertelnym , nigdy nie pokonani
odróżnić z całą pewnością tego, co widziałem w łasny­ 1 wiecznie młodzi.
m i oczyma, od tego, co m ieszkańcy Itaki opowiadali Tymczasem ojciec m ój, Melitos, płacząc i targając
sobie następnie w przerażeniu, podziwie i gniewie. Ta włosy, wyliczał imiona mężów pom ordowanych ponoć
noc była istotnie czymś w rodzaju wybuchu w ulkanu w dom u pani Penelopy przez owego cudownie zjawio­
czy trzęsienia ziem i — nieprzeczuwanym kataklizm em , nego Odysa, a byli to w szystko najśw ietniejsi m ło­
po którym życie nie może już powrócić do dawnych dzieńcy, synowie wielkich bogaczy, których zwaliśmy
kolein. Ja jednak przespałem ją spokojnie na posłaniu królam i Itaki. A więc Antinoos, syn naszego pana Eu­
z koźlich skór, w cierpkim dym ie ogniska. A naza­ pejtesa, i Eurym achos, syn dostojnego Polibosa, i Age-
jutrz, w czasie porannego udoju, usłyszeliśmy krzyki laos, syn Dam astora, i waleczny Amfimedon, i Le-
od strony domu pana Eupejtesa. Ktoś biegł, potykając jodes, ofiarnik, i w ielu innych, którzy byli ozdobą
się o kam ienie i w ym achując rękam i. Był to m ój czci­ naszego m iasta, których postawa, dzielność i piękne
godny ojciec, więc pasterze zdziwili się bardzo i prze­ szaty budziły podziw na agorze. Jakże mógł jeden
stali pociągać napęczniałe wym iona, bo ojciec m ój, Me- mąż, choćby najw iększy bohater, dokonać ta k strasz­
litos, znany był ze spokoju i m ilkliwego usposobienia. liwego spustoszenia? C hyba tylko z pomocą bogów.
Teraz pędził, jak b y ścigali go zbójcy i wołał coś wiel­ I ta k też m ówili m iędzy sobą pasterze, a potem
kim głosem, a to, co w ykrzykiw ał, m usiało być strasz­ inni m ieszkańcy wyspy, z których niejeden poda­
ne i zdum iewające, bo pasterze wypuścili kozy spo­ w ał się za naocznego św iadka walki, tw ierdząc,
między kolan i zrywali się na rów ne no'Ti. przew ra­ że sam widział jaśniejącą blaskem Atenę, stojącą
cając zydle i skopki. I ledwo Melitos dopadł zagrody, z długą włócznią u boku mordercy. Ale, jeśli dobrze
otoczyli go kołem, a ja starałem się wcisnąć pomiędzy pam iętam , ojciec mój, Melitos, opowiadał w tedy o za­
nich, żeby usłyszeć, o czym mowa. Lecz oni wszyscy sadzce, starannie przygotow anej przez chytrego Tele­
naraz podnieśli głosy i zrobiła się w ielka w rzaw a, i z m acha. O tym, jak syn Odysowy obstaw ił dziedziniec
początku niczego nie mogłem zrozumieć, tylko że coś tow arzyszam i i służbą i ja k w prow adził n a ucztę swe­
okropnego stało się w mieście, w domu pani Penelopy. go ojca w przebraniu żebraka. I ten w łaśnie szczegół
I słyszałem pow tarzane raz po raz imię Odys, które zapam iętałem najlepiej, bo w tedy dopiero powróciły
kojarzyło m i się z jakim iś opow iadaniam i o dawnych mi przed oczy tw arze, ujrzane w zagrodzie Eum ajo-

94 95
sa — dw ie tw arze, m łoda i stara, oślepione jednako rażenia i wściekłości bije o m alow any strop. Grom ada
łuną zachodu — i zrozum iałem , kim był włóczęga, pijanych mężów m iota się nieprzytom nie szukając
któregom spotkał we m gle na brzegu Zatoki Forkisa. wyjścia, lecz w drzwiach błyskają czerwono miecze
Do dziś dnia nie wiem, co stało się z panią Pene- w rękach Telemachowej czeladzi, Odys zaś stoi na pod­
lopą, chociaż n a pew no bardzo zależało m i kiedyś na wyższeniu, już nie w żebraczych łachm anach, lecz
tym , aby wiedzieć. Nigdy nie uwierzyłem pogłoskom, w zbroi i w ciasno dopasow anym do skroni hełm ie
że Odys, w swym strasznym gniewie, zabił i ją także, i napina swój w ielki luk. Dzwoni cięciwa, strzała
razem z wszystkim i służebnym i dziewkami. Tyle z brzękiem szerszenia w ierci pow ietrze i Antinoos pa­
sprzecznych historii opowiadano n a wyspie o w yda­ da na stół, rzygając juchą z przebitej krtani.
rzeniach tam tej nocy! Ktoś tw ierdził — a był to może Mniej w yraźnie natom iast rysuje się w m ojej pa­
Medon herold albo stary pieśniarz Femios, bo tym mięci obraz w ydarzeń na agorze, chociaż te ogląda­
dwóm pozwolił ponoć Odys, za w staw iennictw em T e­ łem na pewno własnym i oczyma. Gdy wieść o pogro­
lemacha, w ym knąć się z m egaronu — że, gdy już było m ie itackiej młodzieży dotarła do nas, porzuciliśm y
po wszystkim , słyszał w przyległej kom nacie odgłosy wszystko i pobiegliśmy do m iasta. Z agory wznosił się
okrutnych razów i żałosne krzyki kobiety. Ktoś inny w niebo ogrom ny lam ent. Gęsta ciżba w ypełniała ca­
zaklinał się, że wczesnym rankiem widział Odysa i je­ łą przestrzeń między portykam i — przepychający się,
go małżonkę, jak objęci czule zdążali poza m u ry m ias­ niespokojny tłum , z którego tu i ówdzie sterczały oku­
ta, ku w innicy starego Laertesa. Dla m nie każda z tych te spiżem włócznie. Niewiele zapew ne mogłem widzieć,
scen jest rów nie praw dziw a. W szystkie opowieści, zaplątany pomiędzy nogi dorosłych mężów, ale w ydaje
w szystkie pogłoski przeżywałem tak mocno, jakbym m i się, że pam iętam długi rząd przykrytych białym i
był jednym z tych, których losy rozstrzygnęły się prześcieradłam i ciał, ułożony na stopniach św iątyni
w owym czasie. Zeusa. Ponad nimi, u stóp ołtaćza, raz po raz poja­
W ystarczy m i zam knąć oczy, abym widział zasnu­ w iali się mówcy — czcigodni starcy o białych włosach,
te dym em w nętrze m egaronu z błyskam i pochodni ojcowie pomordowanych. Wzniesieniem rą k uciszali
igrającym i krw aw o na mosiężnych blachach okryw a­ w rzaw ę i w ykrzykiw ali jakieś pełne boleści i gniewu
jących ściany i tłum biesiadników, z których jedni, za słowa. M usiał być pomiędzy nim i i Eupejtes, ojciec
splam ionym i winem stołami, przechylają do ust głę­ Antinoosa, i to chyba na jego przeryw ane szlochem
bokie puchary lub ze śmiechem m iotają n a ziemię w ezw ania tłum odpowiedział w ielkim rykiem wście­
ogryzione kości, a inni chw iejnym krokiem uganiają kłości: Zabić! Zabić Odysa! — i zaczął burzyć się, jak
za piszczącymi dziewczynami i w leką je na dziedziniec m leko w podgrzanym kotle i przeć w stronę bram y,
albo do ciemnych kom nat w głębi domu. I widzę w te­ wiodącej ku podm iejskim winnicom.
dy Telemacha, jak siedzi n a rzeźbionym tronie, wo­ Nie wiem, ja k się to wszystko skończyło. Czy gniew
dząc spojrzeniem za każdym z gości, nieruchom y itackiego ludu dosięgną! m ordercę w dom u starego
i milczący, z m ięśniam i szczęk stw ardniałym i pod Laertesa lub w innej jakiejś kryjówce, czy też prze­
pierwszym zarostem. A w kącie koło drzwi widzę przy­ m yślny Odys zdołał ujść albo obronić się przy po­
kucniętego n a ziem i żebraka w łachm anach, k tó ry cze­ mocy swoich stronników . Byłem w tedy tylko dziec­
ka cierpliwie. A potem widzę ten sam m egaron jakby kiem , a działo się to już wiele, w iele la t tem u.
objęty pożarem , bo w śród poprzew racanych stołów K iedy słucham pieśni aojdów, opiewających spra­
płoną w ysypane z trójnogów głownie, a w rzask prze­ w iedliw y gniew Odysa i w ierność cnotliw ej Penelopy,

96 97
doznaję uczucia zachwytu, ale w ydaje mi się, że te
u tk an e z szum u fal i brzęku spiżu strofy, dotyczą
spraw, k tó re rozegrały się n a jakiejś wyspie w obło­
kach, a nie na skalistej Itace mego dzieciństwa, gdzie
kozy szczypały traw ę między białym i kam ieniam i. Mo­
że jednak aojdowie znają jakąś lepszą prawdę, niż ta,
jaka zapisała się w m ojej pamięci. Ze św iadków tam ­
tych w ydarzeń nikt już, zapewne, oprócz mnie, nie ży­
je. K iedy i na m nie skinie M ojra, ten Odys, k tó ry w y­
chynął ku m nie z m gły w Zatoce Forkisa, przepadnie
ostatecznie jak senne widmo. Ale Odys z pieśni, Odys
sprawiedliw y i niezwyciężony, żyć będzie dalej — mo­
że naw et na wieki.

Spotkanie, o którym wam opowiem, przydarzyło mi


się w drodze pow rotnej z Sewilli, dokąd jeździłem,
aby doręczyć przewielebnem u panu opatow i pismo od­
ręczne od wielebnego naszego przeora z Albacete. Wy­
pełniwszy pomyślnie to zadanie, w racałem wielce za­
dowolony, iż nie zawiodłem zaufania, jakim m nie za­
szczycono i wielce spragniony odpoczynku po trudach
dalekiej podróży.
Zbliżałem się już do podnóża sierry, kiedy białe od
upału niebo zawlekać poczęły czarne chm ury. W krót­
ce usłyszałem na zachodzie pom rukiw anie grzmotu,
a w iatr, k tó ry zerwał się nagle, rzucił m i w oczy k u ­
rzawę czerwonego pyłu ze spieczonej na popiół drogi.
Mój m uł zaczął niespokojnie strzyc uszami, a ja prze­
żegnałem się krzyżem świętym i rozpiąłem parasol
w sam czas, aby uchronić się od pierwszych kropel
deszczu, wielkich jak groch i uderzających ukośnie,
z niezwykłą siłą. Burza zbliżała się szybko i nim zdo­
łałem odmówić dwie zdrowaśki, byłem już w sam ym
gat.y i w ytw orny, świadczył o dostojeństwie ich stanu.
środku ulewy, przemoczony i przew iany n a w skroś
Zgadłem też zaraz, że wyprzężona czarna kolaska
zim ną w ichurą. Parasol, w yw ichnięty n a zew nątrz, ło­
z herbam i na lakierowych drzwiczkach, k tórą wcho­
potał n ad m oją głową jak czarna chorągiew żałobni­
dząc dostrzegłem przed drzw iam i gospody, m usiała do
ka, strasząc tylko wierzchowca, który drobił nogam i
i rzucał łbem , nieczuły na wędzidło i na uspokajające nich w łaśnie należeć. Skrom ność więc, a może raczej
obawa przed ową chłodną uprzejmością, z jak ą osoby
słowa. tego rodzaju tra k tu ją tych, którzy nie są im rów ni
Zdjęty lękiem, rozglądałem się dokoła za jakim ś
schronieniem . I oto łaskaw y los zrządził, że poprzez urodzeniem, skłoniła m nie do zajęcia wolnego miejsca
stru g i deszczu dostrzegłem niedaleko, przy sam ej dro­ na ław ie u końca długiego stołu. Moi współbiesiadni­
cy należeli raczej do gminu. Rozpoznałem w śród nich
dze jakieś m urow ane zabudow ania pośród m iotanych
w iatrem drzew. Był to zajazd, jak się po chw ili ku kilku m ulników , jakich zawsze spotyka się w gospo­
w ielkiej m ojej radości przekonałem . Pomim o burzy dach, kilkoro czeladzi, towarzyszącej zapew ne owym
gorliw y pachołek w ybiegł n a dziedziniec, aby pomóc dostojnym podróżnym, sukiennika, którego mowa
mi zsiąść i odprowadzić m uła do stajni, ja zaś skiero­ zdradzała pochodzenie z E strem adury i śniadego gru­
w ałem się natychm iast do izby gościnnej. Gospoda nie baska, który w yglądał na wioskowego balwierza.
była ani lepsza, ani podlejsza niż większość z tych, ja­ Gospodarz, zw any tu przez wszystkich Juanem Ru­
kie spotyka się przy drogach Kastylii, m nie jednak dym z powodu okazałej brody o czerwonawym odcie­
w ydała się rajskim przybytkiem . Pełno już tu było niu, postaw ił przede m ną m iskę smakowicie pachnącej
podróżnych, których, podobnie ja k m nie, zaskoczyła baraniny oraz dzbanek czerwonego wina, k tó re oka­
niepogoda. G w ar ich rozmów odbijał się od belek nis­ zało się tak dojrzałe i słodkie, że naw et w ielebny nasz
kiej powały, a całe pomieszczenie zasnute było mgłą ojciec przeor, najtęższy znawca trunków , jakiego w ży­
dym u i parującej odzieży, przez k tórą przebijały się ciu widziałem, nie mógłby m u w niczym przyganić.
ostre błyski na mosiężnych rondlach i patelniach, w i­ Rozkoszowałem się tym w ybornym napojem tym bar­
szących rzędam i n a ścianie obok trzaskającego weso­ dziej, że deszcz bębnił o szyby rozbłyskające raz po raz
łym ogniem paleniska. Mimo że do zm roku pozostało zimną błoną błyskawic i grzm ot przew alał się głuchym
jeszcze wiele godzin, na stołach płonęły łojowe świe­ echem, połam anym w dzikich wąwozach sierry. Gdy­
ce, naw ałnica bowiem okryła św iat przedwczesną by nie przykra wilgoć, oblepiająca m oje ciało, czuł­
bym się całkowicie szczęśliwy.
ciemnością. Przyw itałem zebranych słowami pozdro­
w ienia pańskiego i liczne głosy odpowiedziały mi P rzy stole toczyła się ożywiona rozmowa, ale ja nie
z przychylną uprzejmością. zw iacałem n a nią uwagi, pochłonięty podziwem dla
Goście siedzieli przy dwóch stołach. Jeden, długi, urody młodej damy, której tw arz w zm iennych migo­
stał wpodle okien wychodzących n a dziedziniec, d ru ­ tach ognia odsłaniała coraz to nowe powaby. Musiała
gi — kw adratow y i m niejszy — naprzeciw kom ina. mieć lat niewiele ponad dwadzieścia, lecz widać było,
Zziębnięty i m okry, byłbym chętnie usiadł przy owym że wychowała się w wielkim świecie, wśród ludzi
m ałym stole, blisko buchających żarem płomieni, ale dwornych, umiejących ocenić jej piękność, zachowy­
onieśmielił m nie w ygląd posilającego się przy nim to­ wała się bowiem swobodnie, bez śladu nieśmiałości
warzystw a. Składało się ono z dwóch mężczyzn i m ło­ właściwej pannom w jej wieku. Jej policzki m iały de­
dej, niezwykle urodziw ej kobiety. Strój tych ludzi, bo- likatną puszystość brzoskwini, a ciem ne brwi zrośnięte
były nad prostym , forem nym nosem, co nadaw ało

100 5 Kipu 101


w obronie praw a, gdzie nie grozi im oberw anie kijem
obliczu w yraz pew nej srogości — żartobliw ej jednak­ po grzbiecie?” Nierad słuchałem kpinek z instytucji
że, bo wielkie oczy pełne były wesołych błysków, tak poważnej, reprezentującej m ajestat króla i powo­
a uśmiech nic opuszczał wilgotnych, jakby nabrzm ia­ łanej dla pożytku spokojnych jego poddanych. Nie­
łych z lekka warg. S iatka ze srebrnej nici okrywała ufność w stosunku do władzy, częstym jest, niestety,
jej czarne, obfite włosy, a krągłą szyję zdobił sznur zjaw iskiem wśród naszego pospólstwa i, jak wiem, po­
pięknie dobranych pereł. Tym i perłam i panienka ba­ suwa się ta k daleko, że naw et drogie naszemu zako­
w iła się nieustannie, podnosząc je do u st i biorąc po­ nowi dzieło Świętej Inkwizycji budzi nieraz podejrze­
między zęby, ta k sam o białe i drobne, ja k one. Było nia i sprzeciwy. „Nie godzi się — powiedziałem —
coś szczególnie wdzięcznego w tej płochej igraszce, ja k ­ drwić ze Świętej Herm andady. W ykonuje ona swoje
by w zajem na pieszczota dwóch szlachetnych i kosz­ obowiązki z chw alebną gorliwością, ale nie może wszak
tow nych substancji, pełna poufałości i niewinnej ko­ być wszędzie i zaradzić od razu każdem u złu, zwłasz­
kieterii. cza w okolicach tak odludnych jak S ierra M orena.”
Nie tylko ja ulegałem czarowi tej zachwycającej Spojrzałem przelotnie ku pięknej dzieweczce, chcąc
istoty. Towarzysze młodej dam y — jeden w poważ­ sprawdzić, jakie w rażenie w yw arła n a niej m oja prze­
nych już leciech, z włosam i siwiejącym i n a skroni, d ru ­ mowa, lecz ku wielkiem u m ojem u pomieszaniu zauw a­
gi młodzieniec o ognistym w ejrzeniu i z czarną, w klin żyłem, że wym ieniała ze swymi towarzyszami, rozba­
przyciętą bródką — nie spuszczali z niej oka, a i po­ wione uśmieszki, jak gdyby m oja obrona praw orząd­
zostali podróżni spoglądali ku niej raz po raz u k ra d ­ ności w ydała jej się ględzeniem nudziarza. Głęboko
kiem, nie mogąc oprzeć się przyciągającej sile jej uro- m nie to dotknęło i naw et wzbudziło urazę do tych
dy. ogładzonych w salonach, przem ądrzałych ludzi, w y ­
Tymczasem najstarszy z m ulników , siedzący u dal­ noszących się ponad innych, których uw ażają za pros­
szego końca stołu, opowiadał o jakiejś przygodzie, któ­ taczków. Musiałem wspom nieć na ślub pokory, będą­
ra w ydarzyć się m iała jem u, czy też kom uś z jego zna­ cy zaiste najtrudniejszą dla K astylijczyka próbą.
jomych, w okolicy przełęczy Lapice. Opisywał zuch­ Tu jednak wmieszał się do rozmowy Ju an Rudy,
walstwo i srogi w ygląd zbója, grasującego jakoby od właściciel gospody. S taw iając n a stole nowy dzbanek
pewnego czasu w tam tych stronach. Nastaw iałem bacz­ wina, rzekł: „Niewiele pomoże Święta H erm andada
nie ucha, bo i m nie dalsza droga w ypadała tam tędy. w w ypadku człowieka, o którym mówicie. Nie jest on
„Naciera konno — mówił m ulnik — zakuty w zbroję bowiem zwyczajnym zbójem, jeno szaleńcem, a jako
niby rycerz daw nych czasów, a jego kam rat, lub m o­ tak i za czyny swoje nie może odpowiadać przed pra­
że pachołek, o wyglądzie poczciwego kmiecia, tow a­ wem. Znam ja go, bo gościł niedaw no w tym zajeź-
rzyszący m u na osiołku, dokonuje grabieży powalonej dzie, a przysięgam , że była to pierwsza i ostatnia jego
ofiary.” Słowa te zaniepokoiły m nie wielce, a jeszcze gościna. Nigdy więcej nie puszczę go już za próg, bo­
bardziej sukiennika z E strem adury, k tó ry drżeć po­ wiem nie tylko nie zapłacił m i ani reala, ale jeszcze
czął n a całym ciele i piskliw ym ze strachu głosem za­ narobił co niem iara szkód i w ystraszył innych podróż­
wołał: „A gdzież jest Św ięta H erm andada? Dlaczego nych. Jeśli chcecie wiedzieć — jest to ubogi szlachcic
nie ukróci bezczelności tego złoczyńcy?” Na to wszyscy z Manczy, którem u, jak się zdaje, księgi rycerskie zmą­
wybuchnęli szyderczym śmiechem. „Święta H erm an- ciły umysł, a każe nazywać siebie Don Kichotem.
dada, na m ą duszę! — rzekł inny m ulnik. — Czyż nie „Tak, tak! — w ykrzyknął człowiek w yglądający na
wiecie panie, że jej strażnicy tylko tam m ężnie stają
103
102
golarza. — To n a pewno ten sam, któ ry napadł na mo­
jego przyjaciela, cyrulika, będzie tem u ze dwie nie­ i innym, zdradliwym cieple, które największym jest
dziele, i porw ał m u balw ierską m iednicę, twierdząc, dla duszy zakonnika niebezpieczeństwem. Uczciwość
że to jakow yś zaczarow any hełm .” każe m i tu wyznać, że istotnie jedynym m oim prag­
Wówczas okazało się, że gospodarz i balw ierz nic nieniem było znaleźć się ja k najbliżej pięknej dzie­
byli jedynym i, którzy wiedzieli coś niecoś o w ybrykach weczki, czuć zapach jej włosów, zm rużyć oczy w świe­
owego Don Kichota. Jeden z biesiadników —• a byl tle jej uśmiechniętego spojrzenia. Ów siwiejący męż­
to jakiś w ędrow ny kram arz — dorzucił naw et uciesz- czyzna, zw any don Carlosem, w yjaw ił m i zaraz swoje
ną, choć nieco rubaszną historyjkę, którą zasłyszał nazwisko — a było to nazwisko jednego z najznam ie­
w jakiejś innej gospodzie tej prowincji. Otóż szale­ nitszych rodów A ndaluzji — oraz w yjaśnił cel podró­
niec ten, m ianujący się Don Kichotem i uw ażający sie­ ży. Jechał m ianowicie z M alagi do M adrytu, aby
bie za coś w rodzaju błędnego rycerza, m iał jakoby przedstawić u dworu bratanicę swoją, donię Ines, nad
zwyczaj żądać od napadniętych, a często i poturbow a­ którą spraw ow ał opiekę — ojciec jej bowiem poległ
nych przez siebie podróżnych, aby udali się do pew­ był w słynnej bitw ie pod Lepanto — oraz jej równie
nego okolicznego m iasteczka i tam złożyli hołd jakiejś szlachetnie urodzonego narzeczonego don Miguela.
niewieście, k tó rą on w ym ieniał jako dam ę swojego Pierw szy raz w życiu zdarzyło m i się przebywać
serca. Miało się więc zdarzyć, że pewien student obie­ w tow arzystw ie osób ta k możnych i dostojnych —
cał m u to pod groźbą rozpłatania mieczem na dwoje. prawdziwych grandów Hiszpanii — a widząc dostęp­
Poczuwszy się jednak w olnym i oddaliwszy się na bez­ ność i swobodę, z jaką zachowywali się ci ludzie, po­
pieczną odległość, podjął kam ień i rzucił nim ta k cel­ myślałem sobie, że m oje poprzednie obawy m usiały
nie, iż nap astn ik jego spadł ze szkapy, a gdy leżał na być płonne. Zaraz też zapragnąłem ująć ich sobie ja ­
ziemi, w zyw ając pomocy swego gierm ka, student kimś dw ornym kom plem entem , powiedziałem więc,
krzyknął z d alek a: „Spieszę teraz do waszej dam y i ta­ że gdyby ów zbójca czy szaleniec, o którym wszyscy
ki hołd jej złożę, że ją o brzuch przypraw ię, do czego tu mówią, zastąpił im drogę, n a pewno nie byłby ich
wy, jak m niem am , nie jesteście już zdolni” . molestował, lecz przeciwnie, ofiarow ałby swoje służby
Wszyscy przy długim stole pow itali tę opowieść najpiękniejszej dam ie Kastylii. Na to donia Ines wło­
grom kim śmiechem, a ja znów obejrzałem się ku do­ żyła perłę pomiędzy swoje śliczne zęby i zaczęła pieścić
stojnym gościom przed kom inem , niespokojny, że gru­ ją końcem różowego języczka, a m nie ogarnęło ta k lu­
by ten ża rt mógł obrazić uszy pięknej dam y. Ale i ona, be wzruszenie, że poczułem słabość w kolanach. I w te­
i jej tow arzysze uśm iechali się dobrodusznie, bez śla­ dy przypom niały mi się przestrogi wielebnego nasze­
du zakłopotania, a starszy z mężczyzn skłonił m i się go ojca przeora. Mawiał on, że właśnie w cielesnych
bardzo dwornie i rzekł: „Zechciejcie, wasza wielebność, powabach k ry ją się najbardziej zdradzieckie pułapki
przysiąść się do nas. Przyszliście tu ta j ostatni i n aj­ szatana i że zakonnik, dbały o zbawienie swej duszy,
bardziej jesteście przemoczeni, wam więc przede wszy­ pow inien jak najstaranniej unikać samego widoku
stkim potrzebne jest ciepło tego ogniska”. gładkiego, niewieściego liczka. Mimo to nie mogłem
U jęty tak ą uprzejm ością, skwapliwie skorzystałem oderwać oczu od tych drobnych, w ilgotnych ust i bia­
z zaproszenia. Wiem jednak teraz, a w głębi serca w ie­ łych zębów, piastujących św ietlistą perłę, gotów na
działem już wówczas, że nie n a cieple płom ieni zale­ wszystko, jeśliby tylko zechciały zwrócić się ku mnie
żało m i w owej chwili, ale na całkiem innym blasku z łaskawym rozkazem. I naw et — do czego w styd mi
się teraz przyznać, a o czym w spom inam tylko k u po-
104
105
uczeniu innycli osób mego stanu, narażonych na po­ obrazić sobie przedm iot grzesznego zachw ytu takim,
dobne pokusy — powziąłem zuchwałą myśl, iż nędz­ jakim będzie niechybnie w bliskiej a nieuniknionej
n e to jest w yobrażenie mądrości bożej, jeśli szatano­ przyszłości — najlepiej w e w nętrzu trum ny, w sześć
w i przypisuje się przym ierze z urodą i wdziękiem. miesięcy po pogrzebie, kiedy to dzieło rozkładu najża­
„Chciałabym bardzo — powiedziała donia Ines łośniej obnaża naszą marność. W brew sobie, lecz z ca­
poznać owego rycerza Don Kichota.” Jej głos przeszył łą gorliwością posłuszeństwa, próbowałem zastąpić nie­
m oje serce niczym klinga aksam itnego sztyletu, je­ opisanie wdzięczny widok ohydnym i przerażającym
śli można sobie wyobrazić tego rodzaju m ordercze n a ­ obrazem. Te zęby, podobne drogocennym perłom —
rzędzie. G dyby to było w m ojej mocy, wybiegłbym n a­ pożółkłe, wyszczerzone poprzez gnijącą skórę; te pełne
tychm iast n a deszcz i w ichurę i sprow adziłbym sza­ życia oczy — ślepe, zapadnięte w głębokie jam y; te
leńca siłą do jej stop. A.le don C arlos uśm iechał się wonne włosy — uwiędłe, przylepione w strętnym i kła­
w yrozum iale i rzekł: „Rychło przekonałabyś się, droga kam i do nagiej czaszki. O Boże! Czyż tylko świado­
Ines, że szaleństwo ciekawe jest i urocze jeno z dale­ mość śm iertelnej brzydoty i ostatecznego poniżenia
ka. Z bliska okazuje ono jedynie sm utek, a naw et bu­ zdolna jest zabezpieczyć naszą miłość ku Tobie i na­
dzi w stręt, jako że jest chorobą, niszczącą najcenniej­ szą wierność Twojej świętej spraw ie? Doprawdy,
sze dary ludzkiego um ysłu i ducha”. „Trudno tem u za­ w ciężkiej znalazłem się obieży!
przeczyć — przytw ierdził don Miguel. — Raczej cie­ tym czasem don Miguel przyszedł w nieoczekiwany
szyć się nam w ypada, że przebyliśm y przełęcz Lapice sukurs swej pięknej narzeczonej. Widocznie przym il­
bez żadnych kłopotliwych przygód.” Rozsądne te sło­ na n atu ra kazała mu z każdym szukać zgody. „Istot­
w a nie przekonały jednak upartej dziewczyny. „Czy nie — rzekł — nie zawsze łatw ą jest rzeczą ustalić gra­
nie nazbyt pochopnie odm awiam y tem u człowiekowi nice szaleństw a i rozumu. Wszak czyny sławnych bo­
rozum u? — rzekła. — Może to tylko my, ludzie ży­ haterów , których opiewali poeci, takich jak Ulisses,
jący w tak nudnych czasach, skłonni jesteśm y m iano­ H ektor czy Roland, mogą wydawać się szalone, a prze­
w ać szaleńcem każdego, kom u bardziej zależy na sła­ cież staw iam y je za wzór, a ich opisy spraw iają nam
w ie niż n a bogactwach i wygodach? Przestała bawić rozkosz. Zresztą — mówił dalej, zagrzany w łasną wy­
się perłam i i spojrzała na m nie z uwodzicielską zachę­ mową — czyż godzi się nazyw ać w ariackim i cele, ja ­
tą, ja k gdyby prosząc, abym stanął w jej obronie. kie ponoć przyświecały zakonom błędnego rycerstw a?
Zm ieszałem się bardzo, rad bym był bowiem przyśw iad­ Niesienie pomocy uciśnionym, obronę honoru dziewic
czyć jej w e wszystkim, z drugiej strony jednak nie i wdów, mszczenie krzyw d i w yrów nyw anie niespra­
' mogłem odmówić racji roztropnem u zdaniu don Car- wiedliwości? Pewnie, że dziś nie m a już ku tem u ta­
losa. T aką to władzę spraw ują nad nam i nagłe poru­ kiej potrzeby, zajm ują się bowiem tym i spraw am i są­
szenia uczucia, że gotowi byw am y wyrzec się rozsąd­ dy, urzędy królew skie oraz specjalnie w tym celu po­
ku, aby im tylko dogodzić. Zmilczałem więc, a rów no­ wołane bractw a, w rodzaju Świętej H erm andady, ale
cześnie niebezpieczeństwo, którego w ykrętnie starałem wszelakiej nieprawości zawsze dość jest na świecie,
się nie dostrzegać, stanęło mi znów jaw nie przed oczy­ toteż naśladow anie przykładu błędnych rycerzy łacno
m a. Raz jeszcze przywołałem na pam ięć dobre rady oj­ określić można m ianem szlachetnej fantazji.” „Pkintazji,
ca przeora. Jak o lek niezawodny przeciwko sidłom nie­ która przybiera postać szaleństw a” przerw ał m u spo-'
wieścich uroków zalecał on śmiałe staw ienie czoła ułu­ kojnie don Carlos. „Szaleństwa, które staje się rze­
dom przem ijającej doczesności. Należy, twierdził, wy- czywistością” dorzuciła swym m iękkim głosem donia

106 107
Ines. I tak oto zaczęli podbijać z lekkością i wdziękiem wzniosłe przykłady prawości i m ęstwa, zdolne podnieść
piłeczki słów, a we m nie zrodziło się podejrzenie, że umysł człowieka ku spraw om wyższym niźli przyziem­
nie chodzi im o żadną praw dę, jeno o elegancką zaba­ na korzyść”.
wę. I teraz dopiero pojąłem, że nie należę i nigdy n a ­ „Wasza miłość — odparłem — język wasz wyćwi­
leżeć nie będę do ich grona i poczułem obcość, która czony jest pew nie w dysputach na uniw ersytecie Sala­
skuteczniej niż przestrogi wielebnego ojca przeora stu ­ m anki, ale nie o słowa tu chodzi. Istnieją granice, któ­
dzić zaczęła w m ej piersi w ystępne ognie. rych praw em u chrześcijaninowi przekraczać nie wol­
W tym czasie naw ałnica przycichła i za oknam i za­ no, a zwłaszcza dla czczej zabaw y lub dla retorycznego
częło się przejaśniać. Już tylko pojedyncze krople ude­ popisu.”
rzały o szyby, w iatr ustał, a grom pom rukiw ał zaled­ Chciał mi coś odrzec, a widziałem, że i don Miguel
wie, jak leniwy kot za zagrodą sierry, której falisty sposobi się do obrony, ale w tej samej chwili jakowyś
grzbiet rysował się w yraźną błękitną sylw etką n a roz­ rozruch wszczął się przy długim stole. „To on!” za­
jaśnionym w ilgotnym światłem horyzoncie. W naszej krzyknął głos balw ierza. „Tak, to oni!” w tórow ał mu
izbie jednak świece nadal płonęły na stołach i nadal najstai'szy z m ulników. Ludzie zaczęli tłoczyć się do
huczały rozgrzane winem głosy. okien, Ju an Rudy poskoczył ku drzwiom i ze zgrzytem
„Właściwie — wywodził don Miguel — każdy bo­ zasuwać zaczął żelazne skoble. Poderwałem się i ja, nie
h ater z poem atu czy też z historii jest błędnym ryce­ bacząc na godność zakonnej sukni. W ciśnięty między
rzem, walczącym w pojedynkę o sprawiedliwość lub ram iona sukiennika i kram arza, dostrzegłem w bram ie
praw dę. N aw et pan nasz, Jezus Chrystus...” dziedzińca dwóch jeźdźców, a była to, zaiste, najdzi­
Nie pozwoliłem m u dokończyć. Stało się ze m ną waczniejsza para, jaką w życiu widziałem. Na wychu­
tak, jak gdybym ocknął się nagle, wyzwolony z czaro­ dłym jak szkielet siwym koniu siedział wyprostowa­
dziejskich pęt. „W strzymajcie się przed bluźnier- ny w kulbace mężczyzna w starodaw nej zbroi, w lśnią­
stwem , panie! — zawołałem. — P an nasz Jezus C hry­ cym ja k złoto płaskim hełm ie na głowie, z okrągłą
stus nie był żadnym błędnym rycerzem z kłam liw e­ tarczą przymocowaną do lewego ram ienia i z okutym
go rom ansu, jeno Bogiem W cielonym, który w swym drągiem w praw ej dłoni. Tuż za nim zaś człapał na
niezm ierzonym m iłosierdziu zstąpił ku nam, aby od­ m ałym osiołku człek, w yglądający przy wyniosłej po­
kupić nasze grzechy.” staci swego towarzysza na opasłego k arła o gminnej
Wszyscy troje zamilkli i naw et przy długim stole gębie, otoczonej haszczem zmierzwionej, ryżej brody.
zapanow ała cisza. Donia Ines spuściła powieki, a w Mogliby pokazywać się za pieniądze na jarm arkach
oczach obu grandów dostrzegłem strach. Teraz za nic jako trefnisie wzbudzający wesołość sam ym swoim
sobie m iałem ich gładkie m aniery i kształcone słowa. wyglądem, gdyby nie osobliwa surowość, a naw et do­
Oto los zrządził, że ja sam, ta k bliski już upadku, we­ stojeństw o bijące z całej postury i z oblicza rycerza,
zw any zostałem do położenia kresu zdrożnej, a n a ­ którego koścista twarz, siwa broda i krogulczy nos
w et zgoła herezją zalatującej płochości. Don Carlos przywodziły na myśl obrazy świętych pustelników
pierwszy odzyskał mowę. Pochylony jakby w pokor­ o ciałach wyniszczonych długim i latam i um artw ień.
nym ukłonie i patrząc na m nie z powagą, rzekł: „Ro­ U okien odezwały się szydercze śmiechy, a polem
zumiem obui-zenie waszej wielebności, ale nie pojęli­ usłyszałem głos don Carlosa, który m ówił: „Bądźcie
ście, panie, intencji don Miguela. Chciał on tylko po­ łaskawi, waszmoście, rozstąpić się nieco, dam a też chce
wiedzieć, że wszystkim nam jednako potrzebne są zobaczyć”. Skwapliwie uczyniono przejście dla donii

108 109
Ines, a ona podeszła i patrzała popraw iając końcami Don Kichota do naszego stołu. Wiem, że obawiacie się
palców włosy pod siatką. P atrzała poważnie i bez kłopotów, które mogą z tego wyniknąć, przyjm ijcie
uśmiechu, po czym westchnęła i rzekła cicho, jakby więc m oje zapewnienie, że jeśli poniesiecie jakiekol­
sam a do siebie: „Jakiż on piękny!” wiek szkody, wynagrodzę je wam z naw iązką.”,
Tymczasem pachołek zlazł z osła, puścił go wolno, Gospodarz skłonił się nisko, ale nie poruszył się
sam zaś podszedłszy do drzwi, stukał w nie i szarpał z miejsca. „Wasza miłość — odparł — ani przez chwilę
klam ką, a gdy przekonał się, że są zaw arte, począł wo­ nie w ątpię w hojność w aszej miłości i rad bym spełnić
łać skrzekliw ym głosem: „Otwórzcie, panie gospoda­ każde wasze życzenie. Co się jednak tyczy owego po­
rzu! Mój pan, Don Kichote, słynny Rycerz Smętnego mylonego rycerza za drzwiami, wiem dobrze, czego
Oblicza, pragnie wypocząć przy waszym ogniu” . się trzym ać, aby wszystkim nam tu taj oszczędzić przy­
Na te w ołania odpowiedział jeno głuchy szurgot. krości. Nie chodzi mi przy tym o takie drobiazgi, jak
To karczm arka, żona Ju an a Rudego, wlokła po podło­ rozbity dzban czy potrzaskany zydel. Po tym człowie­
dze grubą belkę, k tó rą w raz z mężem podpierać zaczęli ku spodziewać się m ożna wszystkiego, gdy w padnie
w rota. Równocześnie Ju an Rudy daw ał nam naglące w gniew, co zdarzyć się może w każdej chwili. A wów­
znaki, iżbyśm y odeszli od okien i nie drażnili szaleńca czas, dostojny panie, żadna hojność nie wynagrodzi
widokiem naszych zaciekawionych tw arzy. Powrócili­ nikom u wybitego oka lub złam anej nogi.”
śmy więc do stołów, podczas gdy pachołek dobijał się Don Carlos rozłożył ram iona, a donia Ines, nadąsa-
coraz natarczyw iej i wrzeszczał coraz bezczelniej: „Ju ­ na, sięgnęła po swoje perły, lecz w net wypuściła je
an, ty stary sknero! — krzyczał — otw ieraj natych­ z palców z pełnym zniechęcenia westchnieniem .
m iast, jeśli nie chcesz, by pan mój w padł w gniew Teraz, gdy ram iona i głowy nie zasłaniały okien,
i rozwalił tę tw oją spróchniałą budę!” widać było z w nętrza izby szm at dziedzińca i nieru­
Wówczas donia Ines położyła dłoń na dłoni don chomą postać jeźdźca oświetloną od tyłu niskim słoń­
Carlosa i rzekła: „Panie stryju, proszę was, rozkażcie cem, k tóre wyślizgnęło się z chmur. Wieczorny blask
gospodarzowi, aby wpuścił tych ludzi”. A gdy on się oblał jaskraw ym żarem hełm, podobny do miednicy
ociągał, dodała: „Czyż nie jest to prostym nakazem golarza, a długi, kolczasty cień leżał na czerwonej zie­
m iłosierdzia?” Lecz teraz ja, zbrojny m ym odzyska­ mi. „Sancho!” zakrzyknął rycerz i po chwili ujrzeliśm y
nym poczuciem przewagi, zabrałem głos, mówiąc: brzuchatego pachołka, jak powraca do swego osła, w ę­
„Najlepszym miłosierdziem, jakie wyświadczyć można szącego sm ętnie klepisko i ja k zbiera się do popraw ia­
szaleńcowi, wasza miłość, jest zamknięcie go w odosob­ nia jak przy jego siodle. Don K ichote zaś uniósł się
nieniu, aby w ybrykam i swymi, za które nie ponosi od­ w strzemionach, a jego donośny, głuchy głos odezwał
powiedzialności, nie mógł szkodzić spokojnym lu­ się ponownie. „Panie kasztelanie! — wołał. — Po raz
dziom”. Spojrzała n a m nie zimno, jak księżniczka na ostatni wzywam was, abyście otworzyli podwoje tego
jakiegoś n atręta z gm inu, a ja pomyślałem ze sm ut­ z a m k u !”
kiem, ale i z ulgą: „Żegnajcie mi, piękna pani Ines. Siedzieliśmy cicho, czekając co dalej nastąpi. Jeź­
Żegnajcie i niechaj was Bóg prow adzi”. Jednakże Don dziec opadł na kulbakę, szturchnął ostrogam i boki
Carlos przywołał gospodarza, a gdy ten stanął przed wierzchowca i podjechał bliżej. Pochylony, zaglądał
nami, przemówił z w ielką uprzejm ością. „Panie gos­ w okna.
podarzu — rzekł — jest moim życzeniem, abyście „Widzę was — przemówił. — Widzę was, ohydne
otworzyli drzw i tym wędrowcom i poprosili rycerza karły, jak w biały dzień, przy zapalonych świecach

110 111 t
knujecie swoje małoduszne zdrady. Wiedzcie, że płon­
ne są wasze nadzieje i że los spraw iedliw y żadnego
z was nie ominie.” Rzekłszy te słowa, zatoczył koniem
k u bramie, ale tu zatrzym ał się i raz jeszcze zw raca­
jąc się w stronę gospody, zawołał z całej mocy płuc:
„Pożałujecie, nikczemni, bo we m nie jedyny wasz ra ­
tunek! Wszyscy, ilu was jest, ukorzycie się jeszcze
przede m ną!” A w tedy pachołek Sancho, który nie do­
siadł był jeszcze swego osła, w ypiął ku nam rozłożysty
zad i ukazując odwróconą gębę pomiędzy nogami, w y­
w alił język aż na brodę. Po czym wgram olił się na
grzbiet kłapoucha i truchtem podążył za swoim pa­
nem.
Izba zatrzęsła się od śmiechu, ja zaś, patrząc za od­
dalającym i się postaciam i — jedną w ysoką i spiczas­
tą, drugą m ałą i pękatą jak antałek — odczułem w iel­
ką ulgę, bowiem rycerz i jego gierm ek podążali
w przeciwną stronę* niż ta, w którą wiodła moja dal­
sza droga.

Zapisywałem wyniki auskultacji, starając się m y­


śleć o pacjencie, jako o „przypadku” — z owym bez­
nam iętnym obiektywizmem, który my, lekarze, uw a­
żamy za w arunek niezbędny dla skutecznego wyko­
nyw ania zawodu, broniąc się równocześnie przed po­
dejrzeniem , że może on być po prostu skutkiem otę­
piającej rutyny. Pochylony nad szklanym blatem sto­
lika, wypełniałem ru b ry k i kwestionariusza. Odruchy
nieco zwolnione, ale z odchyleniem dopuszczalnym dla
domniemanego wieku pacjenta. Reakcje źrenic na
św iatło w normie. B rak zaburzeń równowagi. Objawy
m iażdżycy naczyń w norm ie dla dom niem anego wieku
pacjenta. Pobudliwość... Nagle, przy k tó rejś z kolej­
nych rubryk przyznałem się sam przed sobą do sztucz­
ności mojego chłodnego spokoju. Ten człowiek spra­
wiał m i dziwną niewygodę. Męczył m nie sam ą swoją
obecnością w am bulatorium , chociaż robił, co mógł,
aby nie narzucać się m ojej uwadze. Teraz, siedząc na

113
ceratow ej kanapce, w kładał piżamę — rucham i u k ra d ­ Sięgnąłem nieznacznie po list Carla i przeczyta­
kowym i i pełnym i ostrożności, ja k ktoś, kto dzieli ho­ łem go ponownie.
telowy pokój z obcą osobą, a ja wiedziałem o każdym „Drugi Ludwiku — pisał Carl — pacjent, którego
jego geście, mimo że starannie om ijałem go w zro­ Ci przysyłam, interesuje m nie żywo ze względu na
kiem. pracę o amnezji, jaką przygotow uję na sesję naszego
P rzykry facet. Nie miałem praw a tak o nim myśleć Towarzystwa Psychiatrycznego. Wiesz, jak wysoko ce­
i nie chciałem tak myśleć, a jednak nie mogłem nię Twoje zdanie i ja k ufam Twojej intuicji, chciał­
ukryć przed sobą niechęci. W dodatku była to nie­ bym więc porównać m oje własne w nioski z Twoimi
chęć m ałostkowa, nie przystojąca w żadnym razie le­ sugestiam i. Mam nadzieję, że nie odmówisz m i tej ko­
karzow i — niechęć fizyczna. Po prostu obrzydzenie. leżeńskiej przysługi. Co się tyczy samego pacjenta, ro­
B adając go przed chwilą, m usiałem raz po raz odw ra­ bi on wrażenie dość typowego przypadku paranoi,
cać głowę i w strzym yw ać oddech. Zionął m dlącym z pew nym i jednak kom plikacjam i, których celowo nie
wyziewem, świadczącym o złym stanie uzębienia opisuję, nie chcąc w pływ ać na Twoją diagnozę. Po­
i chronicznej nadkwasocie żołądka. Otaczał go jakby daję Ci tylko okoliczności, w jakich «Pan K.» został
w strętn y obłoczek — zaduch rozkładu, przywodzący hospitalizowany, ponieważ mogą Ci one ułatw ić ba­
n a myśl w ilgotne podw órka, gdzie szczury harcują danie. Przekazało go nam pogotowie dzielnicy
między blaszanym i pojem nikam i, pełnym i gnijących Neustadt, bez żadnych danych personalnych, bo cho­
odpadków z podrzędnej garkuchni. Wydawało się, że ry ani nie posiadał papierów, ani nie potrafił udzie­
zepsucie ogarnia od w ew nątrz całe jego ciało. Skóra lić o sobie jakichkolw iek inform acji. K artę chorobo­
jego m iała zielonkaw y odcień i była śliska od potu, wą opatrzyliśm y kryptonim em «Pan K.» na podsta­
a żyły przeświecały przez nią ja k rysunek na anato­ wie wyszytego na koszuli m onogram u. Pogotowie za­
micznym modelu. Zapadłą pierś rozpychały krzywicz- brało «Pana K.» z poczekalni jakiegoś urzędu, gdzie
nie w ysunięte żebra. Tw arz ziemista, zaklęsła, z dłu­ popadł w ciężkie omdlenie. W stępne badanie ujaw ni­
gim nosem, m ogłaby być jedną z tysięcy bezim ien­ ło od razu amnezję na nie rozpoznanym na razie tle
nych tw arzy, jakie w tym czasie w idywało się w ogon­ oraz stan y lękowe. J a k się sam, na pierw szy rzut oka,
kach, czekających cierpliwie u drzwi biur pośred­ przekonasz, tow arzyszy tem u . ogólne wycieńczenie
nictwa pracy. Tylko oczy, duże i bardzo ciemne, osa­ całego organizm u. Jedyną rzeczą, jak ą chory zdaje
dzone głęboko pod w ydatnym i brwiam i, zw racały się wiedzieć o sobie, jest, że urodził się w P rad z e.'Je­
uwagę niezwykłym skupieniem , jak b y kontem plow a­ go akcent wskazuje, że może to być praw da. Osobiście
ły w nieustannym napięciu jakąś niezgłębioną prze­ odnoszę wrażenie, że nie jest to człowiek pozbawio­
paść cierpienia. ny wykształcenia. Zresztą zobaczysz. Niczego nie su­
— Niech pan jeszcze nie w kłada k u rtk i od piża­ geruję, chociaż znasz mój pogląd na am nezję, jako na
my — powiedziałem, nie podnosząc głowy znad moich swego rodzaju m echanizm obronny. Wybacz, Ludwiku,
papierów. — Chciałbym zbadać pana trochę dokład­ że kradnę Twój cenny czas, ale sam kiedyś upoważ­
niej. Ale to dopiero za chwilę. Tymczasem proszę wy­ niłeś m nie do korzystania z tego rodzaju konsul­
ciągnąć się wygodnie na kanapce i odpoczywać. Niech tacji.
pan nie myśli o żadnych kłopotach. Rozluźnić się, od­ Serdecznie Cię pozdraw iam , dziękuję z góry za
prężyć... Jak skończę tę pisaninę, porozmawiam y so­ uprzejm ość i czekam niecierpliw ie na Tw oje rozpo­
bie trochę. Całkiem swobodnie... znanie. Twój Carl.”

114 115
r-

Złożyłem k artk ę i odwróciłem się w stronę am bu­ Usiadł, podciągnął kolana. Jego oczy badały m nie
latoryjnej kanapki. Pan K. leżał sztywno na plecach ukradkiem . Widziałem, że walczy z nieufnością.
z zam kniętym i oczyma i dłońmi złożonymi na piersi. Wreszcie, om ijając m nie wzrokiem, w ybąkał:
W yglądał jak nieboszczyk w kostnicy. — Dostałem kiedyś wezwanie...
— Klein? — powiedziałem półgłosem. D rgnął — W jakiej sprawie?
i spojrzał na m nie z przestrachem . Uśmiechnąłem się Wzruszył ramionami.
uspokajająco. — K urtz? — Wszyscy dostają wezwania — powiedział to­
Jego wzrok w yrażał nadal zupełny brak zrozum ie­ nem ledwo wyczuwalnej irytacji. — P an doktor nie
nia, ale poruszył się gwałtownie, chcąc powstać z le­ dostał?
żanki. — Kiedyś dostałem w spraw ie psa — przyzna­
— Niech pan leży — powiedziałem. — Niech pan łem. — Zapom niałem zapłacić podatek.
sobie nie przeszkadza. W ymieniam po prostu różne K iw nął głową ze zrozumieniem.
nazwiska. Może któreś z nich coś panu powie. — Czasem piszą, że chodzi o psa — rzekł — a cza­
Podparł się na łokciu i patrzał na m nie z wyczeki­ sem, że o co innego. W szystko jedno o co. Każdy po­
waniem. wód jest dobry.
— Knobloch? K leinhubcr? K iester? Kovacs? K af- Zespół prześladowczy — pomyślałem. — Bardzo
fka? — recytow ałem powoli. charakterystyczne.
Nie zm ieniał postaw y ani w yrazu tw arzy. — A w pańskim wypadku? — zapytałem . — O co
— Katz? chodziło?
Pokonując pew ien opór w stałem , podszedłem do Znowu wzruszył bezradnie ramionami.
niego i przysiadłem bokiem na sk raju kanapki. — Nie pam iętam . To było dawno.
— Niechże pan leży. Nie m a powodu się denerw o­ — Czy to była kancelaria sądowa, ten urząd, z któ­
wać. O tak. Dobrze. Więc napraw dę nie może pan so­ rego zabrało pana pogotowie?
bie przypomnieć, jak się pan nazywa? Potw ierdził skinieniem głowy.
Powoli, z namysłem, pokręcił głową. Przez chwi­ — Tak. Było bardzo duszno. Pełno ludzi. Wszyscy
lę trw aliśm y w milczeniu. Nagle owionął m nie znowu z takim i samymi wezwaniami. Trzeba czekać bez
jego okropny oddech. końca...
— Zgubili m oją teczkę — w ykrztusił P an K. z h a ­ — Podejrzewam , że pan niepotrzebnie się tru ­
m ow aną gwałtownością. — Tam było wszystko napi­ dzi — rzekłem. — Jeżeli to coś ważnego, to wezwą
sane. W szystkie m oje papieiy tam były. Zgubili. pana ponownie. Nie trzeba się tak przejm ować.
— Kto zgubił? Moja rada nie dotarła do niego. Zaczął się kiwać
— Urzędnicy. W kancelarii sądowej. w przód i w tył, zatopiony w głębokiej zadumie,
— P an m iał jakąś spraw ę w sądzie? z tw arzą ściągniętą w yrazem determ inacji.
B łysnął kosym, podejrzliw ym spojrzeniem i zaci­ — Gdybym tylko dotarł do sędziego — powiedział
snął usta. cicho, jakby sam do siebie. — Ale on ukryw a się
— Niech się pan nie obawia — rzekłem. — Nic przede m ną. Byłem już wszędzie. K orytarze, poczekal­
m nie nie łączy z sądem. Ale stan pańskiego zdrowia nie... Urzędnicy wiedzą... nie chcą m nie do niego do­
może mieć coś wspólnego z takim i przeżyciami. Chcę puścić... — Zakrył tw arz dłońmi. — To jest zmowa —
panu pomóc. szepnął przez palce.

116 117
Dyskusja była tu, oczywiście, bezcelowa, ale ule­ — Doktora Freuda? — rzekłem, nie podnosząc
głem naiw nej pokusie zapędzenia go w pułapkę. głowy. — Pan ma n a m yśli Zygm unta Freuda?
— J a k się nazyw a ten sędzia? — zapytałem do­ — Kiedyś badał m nie — ciągnął dalej P an K. ci­
brodusznie. — Może go znam. Może potrafię ułatw ić chym głosem —■ i od tej pory coś się we m nie po­
panu spotkanie. psuło.
O djął dłonie od oczu i spojrzał na m nie z rodzajem — P an to pam ięta? — zapytałem zdumiony. —
przebiegłej ironii. Czy jest pan pewien, że to był doktor Zygm unt
— Przecież to jest tajem nica — powiedział. — Freud?
N ikt nie zna jego nazwiska. Nie zwrócił uw agi na m oje pytania.
— Dobrze — zgodziłem się. — Pom ówim y o tym — Kazał m i wydobyć na wierzch wszystko to, co
później. Teraz proszę się wyciągnąć i podnieść ręce do uk ry te — wywodził dalej. — Uświadomić to sobie,
góry... tak, może je pan założyć pod głowę... o tak... — nazwać. Mówił, że w te n sposób w szystkie te rzeczy
końcami palców zacząłem obmacywać wilgotną skórę stracą swoje trujące właściwości, oczyszczą się w bla­
ipod jego praw ą pachą, gdzie wyczułem od razu znacz­ sku dnia, w yparują. I ja wydobyłem je na wierzch,
ne obrzmienie gruczołu limfatycznego. Skrzywił się, ale wcale się nie oczyściły, ani nie wyparowały. Prze­
jakby pow strzym yw ał śmiech. Policzki m u drżały. — ciwnie. Stałem się ich więźniem. To raczej wszystko
Pan ma łaskotki? — Jego tw arz stężała, szeroko inne jak b y oofnęło się w głąb. Okropnie m nie to mę­
otw arte oczy znieruchom iały w rodzaju ekstazy, pod­ czy, panie doktorze. Czasem w ydaje m i się, że jestem
ciągnięta skurczem górna w arga obnażyła żółte zęby. zwierzęciem. Rodzajem owada z gatunku karalucho-
Równocześnie poczułem jakiś ruch w okolicy mojego watych... Możliwe, że m oja spraw a w sądzie m a z tym
biodra. Spojrzałem przez ramię. Z rozchylonego roz­ coś wspólnego... Zauważyłem, że wszyscy, którzy tam
porka jego piżamowych spodni sterczał wyprężony przychodzą, ci wszyscy z wezwaniami...
członek — sinobrunatny, z widocznym piętnem abra- — Niech pan mówi dalej — zachęciłem go, kiedy
hamowego przym ierza. Szybko podciągnął kolana, się zaciął.
starając się ukryć przede m ną ten wstydliw y objaw. — Czy mogę się już ubrać, panie doktorze?
Nie powiedziałem nic. Badałem gruczoł pod lewą pa­ — Tak, proszę się ubrać. I proszę tu do mnie
chą, podczas gdy on, z zam kniętym i teraz oczyma podejść.
i zaciśniętymi ustam i, oddychał spazmatycznie przez Zaszurał pantoflam i, wdzianym i na bose stopy,
nos. Bez słowa wstałem i wróciłem do stolika. Uzu­ stanął potulnie przy węższym końcu stolika. Pom y­
pełniałem m oje rozpoznanie, poświęcając należną ślałem bezsensownie, że trzeba by zacząć kurację od
uw agę ujaw nionej przed chwilą patologicznej po­ tego przykrego oddechu.
budliwości pacjenta. Nie patrzyłem w jego stronę. — Co pan takiego zauważył?
Chciałem m u dać czas na uspokojenie się i ogarnięcie. — Ze ci wszyscy ludzie są do siebie podobni. Tacy
K iedy odezwał się, nie zm ieniłem pozycji, pochylony karaluchowaci. I myślę — dodał z w ahaniem — m y­
nad kartką. ślę, że to może skutek jakiejś przewiny. Gdyby tylko
— Panie doktorze — przemówił tonem zawstydzo­ udało mi się dotrzeć do sędziego...
nym i pokornym — niech się pan doktor nie gnie­ Spojrzałem na niego, starając się nadać m ojej
wa... To w ina doktora Freuda. tw arzy w yraz przyjaznej stanowczości.

118 119
— Co pan, panie doktorze? Co pan? — bełkotał
— To przewrażliwienie — powiedziałem. — Pan chory.
jest chory. Nie trzeba się poddawać. Puściłem go, wróciłem na krzesło, oparłem głowę
Milczał. n a dłoniach i zam knąłem oczy. Cóż m iałem teraz po­
— Niech pan wyciągnie przed siebie ręce. Na ca­ cząć? Pytać go, co się stało? Ja k to zrobił? Odesłać
łą długość. I dłonie w dół. Tak. I palce lekko rozsta­ go bez słowa? Co m iałem napisać Carlowi? Że ule­
wione. Tak. Dobrze. głem halucynacji? Że ze m ną samym jest coś nie
D otknąłem lekko opuszek jego palców, które drżały w porządku? A przecież widziałem ten num er w yraź­
wyraźnie. R ękaw y niebieskiej, kusej piżam y podje­ nie, rozmawiałem o nim z Panem K. I oto znikł. Na
chały m u aż do łokci. Nagle chwyciłem go za lewy skórze pacjenta nie było ani śladu napisu. Wielkim
nnpięstek i pochyliłem się nad jego przedram ieniem . wysiłkiem woli nakazałem sobie spokój.
— Co to jest? — Zatrzym am pana u siebie jeszcze parę dni —
— To? — Minę m iał zdziwioną. — Numer. powiedziałem, siląc się na obojętny ton. — A teraz
Badałem go przecież dokładnie, a jednak nie za­ nie będę już pana dłużej męczyć. Może pan Wrócić
uważyłem tego szeregu cyferek, jak b y zapuszczonych na salę.
w skórę fioletowym tuszem. Nie poruszył się naw et. Spojrzałem na niego czuj­
— P an sam to sobie w ytatuow ał? nie, gotów do obrony. Widok jego skurczonej twarzy
— Nie. To oni nas tak znaczą. Dlatego nie potrze­ nie był dla m nie zaskoczeniem. Nadchodził czas
reakcji.
ba już nazwisk.
— Proszę odejść — powtórzyłem stanowczo.
— Oni? Ci w kancelarii?
Postąpił o krok, oparł się rękam i o skraj stołu.
Skinął głową. Potem, patrząc na m nie spode łba, — Skończmy tę kom edię — syknął. — P an dobrze
powiedział wolno, tonem , który wydał mi się zabar­ wie, że nie jestem w ariatem . Trzeba szukać sędziego!
wiony mściwością: Nagle chwycił m nie za ram ię zaczął m ną potrzą­
— Pan doktor też ma u nich swój num er. sać.
Żadna ru ty n a nie jest w stanie zniweczyć całko­ — Doktorze! — krzyknął. — Niebezpieczeństwo
wicie sugestywności chorej wyobraźni. Najbardziej blisko! Czy pan nie widzi? To już się dzieje! Ju ż się
doświadczeni lekarze m iew ają tu chwile u tra ty po­ stało! R atujm y się! Pan też! Wszyscy! Wszyscy!
czucia dystansu. Przyznaję, że przez m om ent bliski Przycisnąłem dzwonek u k ry ty pod brzegiem blatu.
byłem ugięcia się przed persw azyjną siłą obłędu, któ ­ W drzwiach stanęła siostra Irm a, ogromny, biały
ry czasami przybiera pozory jakiejś intuicyjnej wie­ kloc, z czerwoną gębą dorożkarza. Odetchnąłem
dzy, jakiegoś skrótu poprzez gęstw inę rzeczywistości. z ulgą.
— Niech pan opuści ręce — powiedziałem, bo pa­ — Siostro — rzekłem — proszę odprowadzić pa­
cjent stał nadal z w yciągniętym i i’am ionam i i zaczy­ cjenta n a salę.
nał już słaniać się z wysiłku. Zanim jednak zdążył Podeszła ciężkim, zdecydowanym krokiem , ujęła
m nie usłuchać, zerwałem się z krzesła i przytrzym a­ P ana K. pod pachę, uśm iechnięta srogo i opiekuńczo.
łem opadający rękaw na jego lewym przedram ieniu. — Idziemy! — zakom enderow ała basem.
Szarpnął się do tyłu, przestraszony m oją gwałtowno­ — Dać m u brom u — szepnąłem jej w ucho, od­
ścią, a ja. opanow any uczuciem paniki, złapałem go prow adzając ich do progu.
za drugą rękę.
121
120
Zostałem sam. Przez chwilę stałem na środku am-.
bulatorium , nie mogąc zebrać myśli. Nagle, jakby Spis tre śc i
podcięty batem , skoczyłem ku oknu, podwinąłem rę ­
kaw kitla, rozpiąłem spinkę w m ankiecie. Dokładnie
obejrzałem lewe przedram ię, potem prawe. Nic. Piegi
n a napiętej, białej skórze i rzadkie włoski. O garnął
m nie wstyd. Podszedłem do oszklonej, aptecznej szaf­
ki, wyjąłem z niej brunatną buteleczkę z doszlifowa­
nym korkiem . N apełniłem szklankę pod kranem um y ­
walni. Ręce drżały mi trochę, kiedy odmierzałem kro­
pelki bromu.

Kipu
Tajemnica z a m k u ................................................................ 7
Co to jest k i p u ............................................................................... 11
Skarb Sebastiana B e r z e v ic z y e g o ............................................ 17
Koń pana T e r e k a ........................................................................22
Czarna d a m a ............................................................................... 27
Statek k o r s a r z y ........................................................................ 32
Bunt n ie w o ln ik ó w ........................................................................ 35
Tropem k s i ę ż n i c z k i ................................................................. 44
T e s t a m e n t ...................................................................................... 50
Zabawa w r z e c z y w is t o ś ć .......................................................... 59
Zabawa w l i t e r a t u r ę ................................................................. 07
M a k ie ta ............................................................................................. 30
Spotkania
Włóczęga z Zatoki F o r k i s a ................................................... 85
Deszczowy p o p a s ........................................................................ 99
K a r a lu c h y i 13

You might also like