Professional Documents
Culture Documents
IS^SEP/INSKI
[KIPU WYDAWNICTWO LCTeRICKIE
K3B8KFZBBECSBB5I:
25lat
9
o j u k t ut>io°*uti/
H riicM nal«kl
— Pieniądze pod zastaw trzynastu m iast spiskich
wypłacił Jagiełło Zygm untow i Luksem burczykow i na
tym zamku, może n aw et w tej komnacie...
Głowy zwiedzających zataczają powolny k rąg w ślad
za dłonią przewodnika, k tóra przesuw a się na tle bie
lonych ścian i niskiego sklepienia. W w ielu oczach m a
luje się zawód. K om nata pozbawiona jest wspaniałości,
godnej sceny królew skich transakcji. Jest raczej iz
bą — surow ą, ciem naw ą i niezbyt obszerną. Tylko
grubość m urów budzi szacunek. Jedyne w ąskie okien
ko tkw i w głębokiej niszy, która m ogłaby być osob
nym pokoikiem. Widać przez nie strom ą kalenicę jed
nego z dachów dolnego zamku, a dalej kanciastą
koronę blanków, których oszukańcza konstrukcja wi
doczna jest z tej strony w całym bezwstydzie: szkie
let sosnowych łat, dykta, zwisające niechlujnie strzę
py ochlapanego gipsem płótna. W łaśnie ukończono
zdjęcia do film u i dodany zamkowi pierścień zewnętrz-
7
/
nych umocnień nie został jeszcze rozebrany. Za blan na pewno podobna. W owych odległych czasach, kie
kami, jakby w pochylonej- perspektyw ie ptasiego spoj dy nie znano ani czeków, ani telegraficznych przeka
rzenia, pną się ukośnie ciemne zbocza, poprzerastane zów, ani naw et papierow ych banknotów , musiano
ścięgnami białych, wapiennych skał. przewozić pieniądze w takich właśnie skrzyniach, moc
Przew odnik wyczuwa nastrój swoich słuchaczy. no okutych i zabezpieczonych skom plikow anym i zam
Zna zresztą na pam ięć ich reakcje. Odsuwa z czoła ko kami.
sm yk zlepionych potem siwiejących włosów, uśm iecha Na tym właściwie kończy się program zwiedzania.
się przebiegle. Burzliwe losy nadgranicznej tw ierdzy, siedziby roz
— W tam tych czasach — mówi — m usiało to wy bójników i m agnatów, zostały opowiedziane i nie za
glądać inaczej. Podłoga pokryta była skóram i dzików brakło n aw et wzm ianki o białej dam ie, ukazującej się
i niedźwiedzi (stuka drobno końcem sandała w wy w oknach wykuszu średniego zamku. K ażdy też m iał
ślizgane flizy posadzki), n a ścianach wisiały piękne ko możność krzyknąć sw oje „hej!” w głąb studni gór
bierce, ogień palił się jasno w kominie. nego dziedzińca, aby usłyszeć odbite od skalistego dna
Od razu wszystkim jest raźniej. Gotowi są pogodzić echo, i udaw ać, że dostrzega zarysy gotyckich fresków
się z m yślą, że w łaśnie tu m onarchowie ubili swój hi n a m urach zrujnow anej kaplicy. Pozostaje jeszcze ty l
storyczny interes. ko w yjście na taras, skąd szeroki w idok n a dolinę,
— Nie um iem państw u powiedzieć — ciągnie pod wciąż jeszcze ozdobioną zakolem rzeki, m igotliw ie
niesiony na duchu przew odnik — ile by to było na zmarszczonej w popołudniowym blasku (chociaż bul
złotówki albo n a dolary, ale trzydzieści siedem tysię dożery już ry ją jej brzegi pod fundam enty zapory,
cy kop groszy srebrnych to m usiała być kupa forsy. która z zamkowego wzgórza uczyni w krótce półw y
Przywieziono te pieniądze w takich skrzyniach... w i sep) i na stożkowate szczyty, sterczące wesoło, jak na
dzicie państwo: solidna robota. Żelazne okucia, trzy starym sztychu, ponad pręgow ane pasiakam i zagonów
zamki, każdy zam ykany na sześć spustów... i' zwełnione rudziejącym i lasam i zbocza.
Ze skwierczeniem zelówek na kam iennych płytach Ale zwiedzający ociągają się w kom nacie i prze
grupa zwiedzających zmienia front, aby podziwiać po wodnik też w ydaje się na coś czekać. Więc w końcu
szarzałą, m asyw ną skrzynię o w ypukłym wieku. pada nieuniknione pytanie. Zadaje je m łody czło
— To jedna z tych skrzyń? — pyta podejrzliw ie wiek z niechlujną bródką, w spłowiałych dżinsach
rozłożysta, utleniona blondyna w pasiastych spod sportowca i grubych szkłach pilnego, książkowego m o
niach, z tru dem opinających dojrzałe kształty. la. W jego głosie jest ton ironicznej prowokacji, który
Przew odnik staje się ostrożny. Przed chwilą w yraźnie nie podoba się przewodnikowi. W ygląda na
zbierał oklaski za pełną w erw y orację, wygłoszoną to, że tym razem nie będzie opowieści o testam encie
w jęd rn ej tutejszej gwarze, o tym jak to szlachetny Inków. Przew odnik potrząsa głową z m iną człowieka,
zbój Janosik, zerwaw szy łańcuchy w zamkowej basz od którego żąda się rzeczy, w ykraczającej poza zakres
cie, „hipnął bez D unajec” i jak pojm any potem w L ip jego obowiązków. — O Inkach to sobie państw o prze
towskim M ikulasiu „w isiał za ziobro, a ta k m u się to czytacie w folderze — mówi. — Można kupić na b ra
wiszenie cniło, że pokiel nie um er, font tab ak u w y- mie. Dychę kosztuje. Tam jest wszystko opisane. —
k urził”. Ale skrzynia przynależy do innej rzeczywisto Ale ze wszystkich stron podnoszą się błagalne głosy.
ści i innego języka. Więc rozkłada ręce i w yznaje swo „Pan lepiej wie.” „Pan przy tym b y ł” Prosimy, niech
ją niewiedzę. W każdym razie, jeśli nie ta sama, to pan opowie.” I Przew odnik daje się uprosić.
8 9
— To jest w ielka tajem nica — zaczyna z pow a
gą. — Może tylko jeden pan A ndrzej wie... ale pan
Andrzej... wiecie państw o o kim mówię? — wym ienia
jakby ukradkiem nazwisko znanego, politycznego
działacza — on teraz jest wysoko, jem u nie wypada
zajm ować się takim i rzeczami. Jeszcze by kto powie
dział, że z niego bajarz. Więc go naw et szkoda pytać...
nic nie powie. Ale wtedy, kiedy tu przyszedł w czter
dziestym szóstym roku, to nikim jeszcze nie był —
zw ykłym chłopakiem w lichej w iatrów czynie. I m iał
ze sobą pismo... ten w łaśnie testam ent, co go jego oj
ciec odnalazł w kościele Świętego Krzyża w K rako
wie, bo z daw ien daw na była o tym wiadomość w je
go rodzinie. Tu na zam ku ten testam ent został spisa
ny, dwieście la t tem u, przed Berzeviczym Sebastianem
i w ysłannikam i z P eru, którzy specjalnie tu ta j przy
byli. I było tam w yraźnie powiedziane gdzie szukać:
pod ostatnim stopniem pierw szej bram y górnego zam
ku. Więc pan A ndrzej zawołał świadków: sołtysa ze
wsi i' kom endanta milicji, i leśniczego, i oficera ze stra
ży granicznej i zaczęli my kopać, i odw alili m y ten
kam ienny stopień, a pod nim leżała ołow iana ru rk a „Kipu, zespoły różnorodnych i różnej długości
tak a tu lejk a osiem naście centym etrów długa, a w niej sznurków z supłami, które były używ ane w państw ie
było zam knięte to kipu. A co to jest kipu, to państwo Inków do rachunkowości lub wyliczania, a także dla
wiecie lepiej niż ja, boście wszyscy kształceni... zapam iętyw ania ważniejszych w ydarzeń historycz
nych.” (W ielka Encyklopedia Powszechna PW N h a
sło: „Pism o”.) ’
A więc, jeśli to praw da (bo nie m a już nikogo, co
znałby się na tych supełkach i kolorach), tru d n o mó
wić o piśm ie w naszym pojęciu tego słowa. Raczej po
moc m nem otechniczna. U trw alacz pamięci o przed
m iotach podlegających zarachow aniu, o datach, m o
że o m iejscach. Rodzaj rusztow ania czy szkieletu, na
którym rozmieścić można treść rzeczy godnych zapa
m iętania — w użytecznym porządku — aby nie ule
gła rozproszeniu lub zafałszowaniu, aby można ją
było przechowywać, posługiwać się nią dla celów
praktycznych, przekazywać w przestrzeni i czasie.
Wzbogcony i rozw inięty pom ysł nadęcia na kijaszku
11
karbowego, w ęzełka na chustce do nosa roztargnionej rozrzedzone powietrze w bezwładnie otw arte u s /
osoby. Miałem wrażenie, że um ieram . Z najw iększym w ysii-'
Kiedyś widziałem tak i węzełek na chusteczce stare kiem nakazywałem sobie każdy następny krok, byle
go człowieka, k tó ry um arł samotnie. Co m iał oznaczać? dalej od plaży, gdzie w jaskraw ym skw arze, wśród
O czym przypom inać? Po prostu w ęzełek — nic więcej. pobekiw ania muszli i świstu piszczałek, olbrzymi, gip
Z kipu jest podobnie. U m arła żyw a pamięć, pozosta sowi święci chwiali się nad tłum em . Ten tłum , n ie ru
ły tylko gruzełki n a kolorowych sznurkach różnej chaw y i m arkotny, wydzielał ostry — do zaw rotu
długości. Dziwny ornam ent. C iekawostka dla zbiera głowy — odór przepoconej wełny, piwa, liści coca
cza. Aby odczytać kipu, trzeba by wskrzesić przeszłość. i nieczystych oddechów. Procesja, ze swym i gigan
Czasem w ydaje się, że ona jeszcze istnieje — tycznym i figuram i, odzianym i w b rokaty i aksamity,
gdzieś, poza naszym zasięgiem, zasklepiona w sobie, dźw iganym i na drągach przez grom ady zataczających
nie podlegająca już żadnym przem ianom . Tak jak się ze znużenia wieśniaków, pełzła obrzeżem plaży
przez dziesiątki, a może setki la t istniało m iasto M a- przystając co chwila. Wiedziałem, że to widowisko
chu-Picchu, nigdy nie oglądane przez najeźdźców, nie niezwykłe, jedyna w życiu okazja, ale oczy bolały
znane im n aw et z nazwy, u k ry te w dżungli, odcięte od m nie od drgających w blasku kolorów, a zaduch przy
św iata górskim i przepaściam i, żyjące ostatnią, ocala praw iał o mdłości. Szukałem cienia i ciszy. Uliczki,
łą resztką rzeczywistości, k tó ra wszędzie poza nim w które się zagłębiałem, były zupełnie bezludne.
była już tylko m glistym wspom nieniem . Czy było sto Sztywność karku i nieznośny ból głowy nie pozwalały
licą tajem niczego państw a Vilcabam ba — tego tra m i podnieść wzroku ku w ysuniętym na drewnianych
gicznego tw oru, powstałego na przekór historii, zro dźw igarach wykuszom. Białe tynki, ozdobne k ra ty
dzonego z rozpaczliwej próby ucieczki przed historią osłaniające okna, sztukaterie i falbanki śródziemno
w dzikie ostępy, w samotność pośród okrutnego św ia m orskiej dachówki — cały ten hiszpański barok był
ta? A może stolica Vilcabam by czeka jeszcze na swo poza moim polem widzenia. Dostrzegałem tylko cięż
je odkrycie? Może któregoś dnia ukaże się zdum ionym kie bloki podm urówek, wyślizgane głazy law y o bar
oczom żywych, ta k samo jak niegdyś M achu-Picchu wie czekolady — uporczywie trw ające przyziem ia sto
pusta skorupa, form a nieodgadnionych już treści, nie licy Inków — i obłe kam ienie bruku pod stopami. By
opisanie piękna, przejm ująca sm utkiem w iernej do ło coraz ciszej i chłodniej i w pew nej chwili zaczęło
ostatniego tchnienia daremności. rosić drobną wilgocią. Zdawało m i się, że ta delikatna
Duchy przeszłości, z którym i spotykam y się nieraz, im itacja deszczu zesłana została tylko m nie, abym nie
byw ają złudzeniam i, wyczarow anym i przez naszą tę zginął, i że plaża skwierczy nadal w m orderczym u pa
sknotę. Ale dlaczego tęsknim y za tym , czego już nie le. Moje odosobnienie w tym dziwnym miejscu (o któ
m a? Zagłada w ydaje się nam w yrokiem niespraw ie rego ujrzeniu m arzyłem kiedyś, jak o czymś nieosią
dliwym. Niechby to jeszcze trw ało — m yślim y i z no galnym) było ta k głębokie, że poczucie rzeczywisto
stalgią w patrujem y się w stare kam ienie, w ytężając ści, przytłum ione dodatkow o fizycznym cierpieniem,
słuch, aby pochwycić daw no um ilkłe głosy. opuściło m nie niem al zupełnie. Jeszcze i teraz odnaj
T ak w łaśnie było w Cuzco, kiedy ogłuszony górską duję aurę halucynacji w e wspomnieniu.
chorobą (samolot wyniósł m nie w dwie godziny od N ajpierw usłyszałem rów nom ierne i dość szybkie
poziomu m orza na wysokość ponad trzech tysięcy m e- | (chociaż pozbawione pośpiechu) klaskanie. Brzmiało
trów) błądziłem pustym i uliczkami, z trudem łowiąc w kam iennej pustce bardzo wyraźnie, ale wydawało
12 13
się nie posiadać znaczenia, jak jakiś mechaniczny Z końca w koniec im perium tupot w ytrw ałych
dźwięk, który nas nie dotyczy. Przystanąłem na skrzy stóp. Przez nadbrzeżne piaski, przez dżungle, przez
żowaniu i oparłem się o w ilgotną obecnie przyporę wymiecione m roźnym wichrem przełęcze. I pęczki po-
z ogromnego, brunatnego głazu. Uliczką, prostopadłą węźlonych sznurków, podaw ane z ręki do ręki: zapisy
do tej, k tó rą szedłem, w spinającą się strom o pod górę, stanu m agazynów żywności i broni w odległych pro
zbiegał k u m nie posłaniec. T ak określiłem go bez w a wincjach, kwot ściągniętych danin, ilości wojowników
hania, ujrzaw szy go w tle dalekiej drogi, którą prze gotowych do kolejnej wypraw y.
byw ał (moja otępiała w yobraźnia nie potrzebowała Indianin skręcił w stronę płazy, m inął mnie, nie
podjąć najm niejszego wysiłku) — drogi podobnej do zm ieniając tem pa. Jego ciemne oczy prześlizgnęły się
snu, w k tó ry się wierzy. U brany był w poncho, prę- po m nie z całkowitą obojętnością. Brązowa tw arz
gowane czarno i rudo, a n a głowie m iał w ełnianą z cieniem czarnego zarostu wokół ust była szeroka
czapkę z nausznikam i w brązowe, białe i czarne wzo i m asywna, jakby wyciosana z drzewa. Na skórze nie
ry geom etryczne — czapkę o kształcie hełm u, tak ą sa lśniła ani kropelka potu. Czoło ściskała m u pleciona
m ą jakie w iduje się na reliefach z inkaskich czasów. taśm a z surowej wełny, podtrzym ująca na barkach
Ale ten strój andyjskiego w ieśniaka, przeważający torbę w yładow aną czymś okrągłym , szeleszczącym od
w śród uczestników procesji i gapiów na plaży, nie w strząsów biegu. Zaleciał m nie zapach cebuli.
czynił zeń jeszcze owego archaicznego zjaw iska, ja Chodziłem potem m iędzy straganam i fiesty, na któ
kim objaw ił się przede m ną. To jego ruchy sprawiały, rych sprzedawano nadziane n a drew ienka pieczone
że rozpoznałem w nim gońca, niosącego kipu. Biegł króliki, małe, szkarłatne papryczki i m ętne piwo we
m iękkim , spokojnym truchtem , na nisko ugiętych ko flaszkach bez etykietek. Sm utny, kolorow y tłum , prze
lanach, a jego korpus, w yprostow any od pasa — swo pychający się ociężale, mamroczący niskim i głosami,
bodnie i bez widocznego w ysiłku — zdawał się nie jak b y odurzony własnym , trującym wyziewem — to
brać w tym udziału. Bose stopy, obute w rzem ienne był ten sam lud, trw ająca nadal, żywa substancja wiel
sandały, klapały rytm icznie o bruk. Właściwie to nie kiego im perium , w ielkiej, tajem niczej legendy. Czer
był bieg. Jakiś sposób poruszania się, obliczony na wono-czarne poncha, białe m eloniki kobiet, czarne
pokonywanie bardzo dużych przestrzeni bez zmęczenia, główki dzieci, przytroczonych płachtam i do grzbietów
jakby w kinetycznym transie. Odgłos tego niezmor m atek. Pełen zarodników muł, którego nie poruszyły
dowanego kroku m usiał być pulsem życia im perium z dna prądy historii.
Inków. Dlatego wyczułem, czy n aw et zobaczyłem I jeszcze wieczór w śród gigantycznych zwalisk tw ier
w tej chwili ułożone z płaskich kam ieni drogi, prze dzy Sacsahuam an na szczycie wyniosłego wzgórza po
cinające wysokimi groblam i podm okłe doliny, wspina nad m iastem . Porośnięte traw ą rozległe tarasy, sk ar
jące się na rdzaw e zbocza, przeskakujące gardziele py ja k skalne urw iska, lśniące mosiężnym połyskiem,
górskich potoków zawieszonymi na lianach mostami, szczątki murów, ustaw ionych kiedyś nadludzką siłą
k tóre kołyszą się pod m iarow ym i uderzeniam i nóg. z wielotonowych, gładko wyszlifowanych bloków la
Zobaczyłem też kam ienne tam ba — stacje pocztowe — wy, a potem rozbitych, roztoczonych w rów nie niew y
k ry te strzechą, kanciaste domki bez okien. W ich tłum aczony sposób. I w idok z góry n a Cuzeo zasnute
w nętrzach, wypełnionych gryzącym dymem, siedzą różową mgiełką, n a jego pomarszczone, rdzaw e da
wokół ogniska owinięci derkam i biegacze, czekając na chy, na szarożółte wieże jego kościołów.
zm ianę sztafety. Cisza tego miejsca, podniesionego ku niebu olbrzy-
14 15
mią łapą Andów, m a w sobie coś nieodwołalnego. Ja k
by cała treść przeszłości zakrzepła w kam ieniach, cof
nęła się w pozbawioną świadomości egzystencję —
w pulsowanie krw i, w oddech, w trw an ie porażonej
am nezją fizjologii.
Węzełki kipu nie ocaliły dla ludzkiej pamięci nicze
go, co zdolne jest przeżyć i kam ień, i ciało. Służyły
tylko praktycznym koniecznościom. To wszystko, z cze
go nie dało się wydobyć doczesnego pożytku — Chle
ba, władzy, potęgi — przepływało przez oka sieci jak
wóda. Ale to w łaśnie była woda życia, m ateria nie
śm iertelności. Żadna Mahabharata, żadna Iliada nie
wypełniła pustki po skruszonej potędze. Cisza nad Sac-
sahuam an, nad ruinam i Im perium Słońca jest ciszą
zapomnianych na zawsze nadziei, lęków, zadziwień
i uniesień — jest ciszą śmierci. Odczytanie kipu nie
przerw ałoby tego milczenia. Byłoby zapew ne czymś
w rodzaju odcyfrowania rachunków zbankrutow ane
go i zm arłego przed w iekam i bankiera, którego fortu
nę czas rozproszył bez śladu.
17
wszelkie ekstraw aganckie odstępstw a od normy, które nom, Sebastian Berzeviczy, powodowany lojalnością
w ytropić m ożna w każdym ich szczególe. rodzinną (a może i nieobcym aw anturnikom poczu
P rzyjm ując tę drugą postawę, m ożna w ytłum a
ciem sprawiedliwości), stanął po jego stronie. Po
czyć sobie nieortodoksyjną form ę niedzickiego kipu
upadku pow stania udało się ponoć nieszczęsnemu je
okolicznościami jego powstania. Na niedzickim zam go przywódcy zbiec za m orze w raz z teściami, żoną
ku łatw iej zapew ne było o rzem ień niż o w ełnę vicu- Um iną i nieletnim synkiem, wzm iankow anym potem
nii, a udział Berzeviczyego w sporządzaniu zapisu w testam encie jako A ntonio Inca.
uspraw iedliw ia jako tako wzbogacenie mnemotechnicz
Ale Genua, gdzie zatrzym ali się zbiegowie, nie oka
nego kodu znakam i alfabetu. zała się bezpiecznym dla nich schronieniem. Dosięgła
Trzeba jed n ak wyjaśnić, kim był Sebastian Berze-
ich tu mściwa ręka w roga (a jak sugeruje pan Franio,
viczy i ja k doszło do jego kontrow ersyjnych związków
mogła to też być podstępna dłoń Św iętej Inkwizycji)
ze spadkobiercam i peruw iańskich Inków.
i ta k oto, w tajem niczych okolicznościach, z dala od
Jedynym źródłem inform acji — po wyłączeniu nie
stron rodzinnych, zam ordowani zostali Tupać A m aru
dostępnego politycznego działacza — pozostaje tu prze
oraz indiańska księżniczka, m ałżonka Sebastiana Be-
wodnik, pan Franio, którego związki z zam kiem (co
rzeviczyego. On sam, z córką Uminą i wnukiem , rato
należy zaznaczyć) sięgają owych przedw ojennych cza
w ał się dalszą ucieczką, aż w końcu oparł się w zam ku
sów, gdy Niedzica znajdow ała się jeszcze w rękach
swych przodków nad Dunajcem. I tu jed n ak nie zaznał
ostatnich swoich właścicieli — w ęgierskiej rodziny Sa
spokoju. Pewnej nocy nieznani przybysze w darli się
lamonów. Jego relacja, w sparta gdzieniegdzie solidny
do kom naty Uminy i zasztyletowali ją w e śnie. S tary
mi, historycznym i przekazam i, zaw iera jednak wiele
Sebastian Berzeviczy w słusznej obaw ie o życie w nu
niejasności. ka, w ysłał chłopca do K rum lowa na M orawach, pod
Otóż Sebastian Berzeviczy, daleki potom ek comesa
opiekę spokrew nionej z nim rodziny Beneszów. Tu
Jan a Berzeviczyego, który w czternastym w ieku pobu
A ntonio Inca (młodzieniec, jak należy się spodziewać,
dował naddunajecką warownię, m iał się zaciągnąć na
obdarow any wszelkimi zaletam i ciała i ducha) przyjął
służbę hiszpańskiego króla w okresie población, czyli
nazwisko opiekunów, aby skutecznie zmylić pogoń.
zasiedlania zdobytych, zam orskich krain. Ta epoka
Tak więc doszliśmy wreszcie do spraw y testam entu.
sprzyjała aw anturniczej fantazji, której tw orem może
K to wie, czy uporczyw y i krw aw y pościg przez morza
być korsarski epizod w życiu Sebastiana. Trudno jed
i kontynenty nie m iał związku z m aterialną stroną
nak wykluczyć i taką możliwość. W końcu cóż inne
przedsięwzięć rom antycznego korsarza, kondotiera
go, jak nie żądza łupów, stanow iło główny m otor
i buntow nika? W każdym razie pan F ranio nie m a co
wielkiego dzieła podboju nowych światów?
do tego wątpliwości. „Uzbierał — powiada — niew ąs-
T ak czy owak, znaleźć się m iał Sebastian Berzevi-
ki m ajątek, a i po żonie m iał na pewno odpowiednie
czy w Peru, gdzie z czasem poślubił jakoby indiańską
wiano. Ja k przyszło m u uciekać z Peru, załadował ca
księżniczkę z rozgromionego domu Inków. Owocem te
ły statek złotem, srebrem , diam entam i, brylantam i
go związku była rzekom o córka o dziwnym im ieniu z innym i kosztownościami i zatopił go w tym Titi-
Umina, k tó ra doszedłszy stosownego wieku, wyszła za cacu.”
m ąż za ostatniego pretendenta do tronu Im perium Otóż znów pewnej nocy — bo tru d n o wyobrazić so
Słońca, bohaterskiego Tupaca A m aru. Kiedy Tupać
bie tę scenę w prozaicznym blasku dnia — zjaw ili się
Am aru wzniecił ostatnie pow stanie przeciwko Hiszpa
na zam ku Dunajec (jak w owym czasie brzm iała na
18 19
zwa Niedzicy), em isariusze z dalekiego Peru. Należy Condorcanąui. Imię Tupać A m aru przybrał on dopie
przypuszczać, że byli to zaufani mężowie, ustanow ie ro stanąw szy na czele rebelii, aby naw iązać do daw
n i k u rato ram i ukrytego skarbu Inków, który m iał te nych tradycji, ta k bowiem nazyw ał się ostatni władca
raz stać się schedą młodego Antonia. Przy blasku wos Vilcabamby (neoinkaskiego państw a, założonego już po
kowej świecy spisano stosowny dokum ent, nie wym ie hiszpańskim podboju) — prapraw nu k wielkiego Inki
niający jednak dokładnie — ze zrozum iałych względów H uayna Capaca. Ów praw dziw y Tupać A m aru zginął
ostrożności — miejsca, czy też m iejsc przechowania de w ostatniej ćwierci szesnastego w ieku i nie wiadomo,
pozytu. Tę najistotniejszą inform ację powierzono ta czy pozostawił po sobie jakieś potomstwo. Po d ru
jemniczym supełkom kipu. Testam ent zatem , złożony gie — a właściwie przede wszystkim — Jose Gabriel
(jak już wiemy) w kościele Świętego Krzyża w K ra Condorcanąui vel Tupać A m aru pojm any został przez
kowie, nie mógł zostać w ykonany bez udziału świado Hiszpanów po upadku pow stania w roku 1781 i w
mego rzeczy eksperta, a przed ew entualnym naduży okrutny sposób stracony publicznie w raz z dwoma sy
ciem zabezpieczał go dodatkowo kolejny niejako sto nami, co zgodnie potw ierdzają ówcześni kronikarze.
pień tajności. Ale kto i w jakim celu wym yślił historię niedzickie
Trzeba jeszcze tylko dodać, że w zm iankow any tu go kipu? Jakie węzełki faktów stały się zalążkam i tej
dyskretnie pan Andrzej m a być potom kiem w prostej dziwnej legendy?
linii Antonia, syna Uminy, którego ród, spolszczony
przez m ałżeństw a, rozprzestrzenił się z czasem na Pod
karpaciu, mieszczaniejąc, a naw et chłopiejąc w nie
których swoich odnogach.
Niestety, o ile wiadomo, zabrakło eksperta zdolnego
odczytać węzełki kipu. Można zatem uznać za rzecz
niem al pew ną, że skarb Sebastiana Berzeviczyego na
dal czeka na odkrywcę. Oczywiście pod w arunkiem , że
istnieje, co pozostaje kw estią sporną.
Była tu już m owa o wątpliw ościach, jakie w um y
słach krytycznych wzbudzać m usi relacja pana F ra
nia. J a k n a przykład w ytłum aczyć „pow rót” S ebastia
na Berzeviczyego na zam ek Dunajec, skoro dobra nie
dzickie, po w ielokrotnej zm ianie właścicieli, należały
w tych czasach do rodziny Joanellich, albo naw et do
ich następców — H orvathów de Palocsy?
Najw iększy jednak kłopot spraw ia drugi obok Se
bastiana protagonista całej afery — dzielny Tupać
Am aru. Po pierw sze — brak jakichkolw iek dowodów
na to, by był on istotnie potom kiem i spadkobiercą In
ków. K roniki hiszpańskie znają tego przywódcę ostat
niego peruw iańskiego pow stania jako ochrzczonego
i wykształconego Indianina o nazwisku Jose Gabriel
20
uważony. Widziałem, że czeka na jakąś pomoc z m o
jej strony, ale widocznie doszedł do wniosku, że re
konstrukcja tak a nie jest w a rta zachodu, bo w końcu
odpowiedział po prostu, że dalsze losy pana Tereka
nie są m u znane. Niemniej pytanie m oje spowodowało
krótką rozmowę, utrzym aną w poufnym tonie, właści
wym w ym ianie inform acji pozbawionych jakiejkol
wiek w artości dla osób postronnych. Był to rodzaj
zwięzłego śledztwa czy konfrontacji. Wspólnym wysił
kiem odtwarzaliśm y pana Tereka, uszczęśliwieni każ
dym odnalezionym i potw ierdzonym szczegółem.
— Taki wesoły, czerwony na gębie — mówił pan
Franio.
— Z rudym w ąsikiem — uzupełniałem.
— K aw ał chłopa.
— W zielonym kapelusiku z kitką.
— I z plecionym bykowcem.
— Zawsze na tym swoim w ielkim wałachu.
Dorzucaliśmy m u n a zm ianę to i owo — tu jakiś
charakterystyczny rys postaci, tu fragm ent stroju, aż
pan T erek ruszył przed naszym i oczyma ciężkim, dud
niącym galopem — cudow nie w ydarty niebytow i na
W ęzełki faktów , naw et tych należących do kipu n a jedno, bezinteresowne drgnienie naszych serc.
szej w łasnej pamięci, nie dadzą się — niestety — za Je'd ziec w zielonym kapelusiku należy istotnie do
liczyć do świadectw bezspornych. Nieraz doświadczy spraw daw no przebrzm iałych. Kiedyś, w dzieciństwie,
łem tego na sobie. Żegnając się z przewodnikiem za przeżyłem blisko rok w tych stronach. W odległości
pytałem go, czy nie wie, co się stało z panem Tere- niespełna sześciu kilom etrów od zam ku istniała szko-
kiem. M oja ciekawość nie w ynikała z jakiegoś szcze ła-internat, prow adzona przez h arcerk i ożywione w iel
gólnego zainteresow ania tą postacią. Myślę, że przede kim zapałem dla now atorskich, lecz raczej m glistych
wszystkim uległem pokusie ujaw nienia się przed tym idei pedagogicznych. Było nas tam ze trzydzieścioro
człowiekiem jako ktoś, kto nie jest tylko przypadko dzieciaków między ósmym a czternastym rokiem ży
wym tury stą, lecz w eteranem daw nych czasów, m ają cia — dość niesforna grom ada, poddana niezbyt fa
cym jakieś intym ne konszachty z odwiedzanym m iejs chowej, ale nacechow anej wesołą życzliwością opiece
cem. Poza tym otw ierający się z tarasu widok przem ó grupki m łodych kobiet, które sam e siebie określały
w ił do m nie nastrojem n a pół zatartych wspom nień, żartobliw ym m ianem „S tarych P u d eł”. Szkoła m ie
które nagle stały się znów arom atyczne i żywe. Pan ściła się w obszernym drew nianym dom u na pachną
Franio zareagow ał łatw ym do przewidzenia zdum ie cym m acierzanką zboczu, ponad drogą zasnutą białym
niem. Przez chw ilę przyglądał m i się uw ażnie, jakby w apiennym pyłem. Długa, oszklona w eranda zajm o
szukając m nie w zakam arkach w łasnej pamięci, przez wała cały fro n t budynku od południa, a spadzisty,
które jednak przewinąć się mogłem zupełnie nieza
23
22
gontowy dach przełam yw ały wdzięcznie w ystępy
m ansardow ych okienek. Poniżej drogi, n ad rzeką, chlubie dydaktycznym talentem . Pod tym względem
było nieduże gospodarstw o należące do szkoły i w ustępow ała naw et swojej angielskiej koleżance, któ
teo rii m ające ją żywić. W rzeczywistości je d n a k jego ra przez cały czas zdołała nas nauczyć zaledw ie jednej
pro d u k ty i plony nie przekraczały w artości sym bolu, piosenki, k tó rej treści nie rozum ieliśm y do końca. To
toteż m usieliśm y polegać na dostaw ach w arzy w i m le też lekcje m owy R acine’a znikły bardzo szybko z roz
ka z jednego z folw arków dóbr niedzickich. T ra n s k ładu naszych zajęć, a G erm aine poświęciła się cał
port odbyw ał się przy pomocy szarego osiołka Dzio- kowicie spraw om kuchni, spiżarni i bielizny pościelo
py, zaprzężonego do w ąskiego jak koryto wózka, w ej, do czego predestynow ały ją hotelarske tradycje
trzeszczącego na w ybojach i klekoczącego blaszanym i jej ojczyzny. Na tym polu rozw ijała dużą inicjatyw ę,
bańkam i. Osobą odpow iedzialną za nasze zaopatrze staw iając m ężnie czoło słow iańskiem u bałaganowi.
nie był adm inistrator m ajątk u Salamonów, p an Te- Myślę, że G erm aine nudziła się trochę w tej w iej
rek, skąd jego częste w izyty w szkole. C hyba jednak skiej głuszy i że postaw ny pan Terek w swym zielo
zbyt częste jak n a reg u larn y ch a rak ter i szczupłe nym kapelusiku z k itk ą i z rudym w ąsikiem na czerst
rozm iary transakcji. Już n aw et my, dzieci, o riento wym obliczu, z kościanym i guzikam i u k u rtk i, z by
waliśm y się, że m usi być w ty m coś więcej, toteż gdy kowcem zwisającym u siodła, przybyw ający na rosłym
tylko usłyszeliśm y zgrzyt podków n a żw irze stro gniadoszu z zam ku wieńczącego wysoką skałę, m u
mej ścieżki, wiodącej od drogi k u stopniom w erandy, siał być dla niej nie lada atrakcją.
podnosiliśmy pełną podniecenia w rzaw ę i ruszaliśm y Na gniadoszu? Chwileczkę. Widzę u stopni w eran
n a poszukiwanie druhny G erm aine. „G erm aine! G er d y jabłkow itego siwka o szerokim kłębie i popielatej
m anie! P an Terek przyjechał!” A potem , kiedy gość grzyw ie. Ale widzę też m ięsistą dłoń pana Tereka, jak
znikał w jakim ś niedostępnym n am zakam arku domu, z szorstkim upodobaniem klepie szyję o barw ie m okre
skąd tylko gardłow y śmiech G erm aine dobiegał od go m ahoniu. Więc jak ? Siw ek czy gniadosz tu p ie
czasu do czasu, wylęgaliśm y na schody, ab y podziwiać i trzaska ogonem, uw iązany do poręczy schodów?
wspaniałego siwego wierzchowca, uw iązanego do po G niadosza też widzę. M ydlasta piana i ciem ne zacieki
ręczy i ogarniającego się od m uch chrzęszczącymi ude n a jego sierści. Ale chyba jed n ak siwek, pochrapujący
rzeniam i ogona. cierpliw ie nad rzadkim i źdźbłam i traw y, sterczącymi
Trzeba tu ta j wyjaśnić, że program szkoły kładł nie spom iędzy drobnych kam ieni. Chociaż gniady w yglą
jaki nacisk n a naukę języków i dlatego w śród Starych d a tu równie praw dziw ie.
Pudeł znajdow ały się dw ie cudzoziem ki — kanciasta Jedno jest pew ne: nie może być m ow y o dwóch
A ngielka V ioletta o króliczych zębach i sm ukła, jasno wierzchowcach różnej m aści. P an Terek przyjeżdżał
włosa Szw ajcarka G erm aine o wiecznie zaróżowio zawsze na tym sam ym koniu, którego znaliśm y wszy
nych policzkach (jakby w łaśnie biegła przez słonecz scy doskonale, którem u nosiliśm y kostki cukru i skór
ną, przew ianą w iatrem łąkę) i o m uskularnych łyd ki od chleba. W ybierał je z naszych dłoni w argam i
kach chłopaka. Owa G erm aine, skłonna do śpiewu sprężystym i i ciepłymi, drżącym i delikatnie, co spra
i śmiechu, zawsze gotowa zarzucić na ram iona plecak wiało wrażenie w stydliw ej pieszczoty. Nie — co do te
i wieść nas n a górskie wycieczki, w czasie których go nie ma wątpliwości. To był zawsze ten sam siwek...
nie mogliśmy nadążyć energicznym krokom jej cięż Len sam gniadosz?...
kich, podkutych butów, nie m ogła się, niestety, po- Zawsze ten sam w spaniały koń pana Tereka.
No i kłopot. Pędzi p an T erek drogą, pędzi na swo
24
2 K ip u 25
im siwku, pochylony nisko w siodle. Widzimy go
z okien w erandy i wiemy, że za chwilę urw ie się za
nim k ita białego pyłu, kiedy przejdzie w stępa i -skręci
k u nam pod górę. Ale także — w kłada pan Terek
w strzem ię czubek b uta z palonej skóry, przerzuca
nogę nad gniadym grzbietem , zbiera wodze w garść,
o partą na przednim łęku, ponad błyszczącą czarną
grzywą. A G erm aine stoi obok przechylając do tyłu
głowę. O dgarnia z czoła jasne włosy, w ydym a różowe
gardło, ja k gołąb, i śm ieje się na pożegnanie swoim
turkoczącym francuskim śmiechem.
O statni obraz, jak i znajduję w pamięci, niczego nie
w yjaśnia. Byliśm y zaproszeni — cała szkoła — n a pik
n ik do jakichś sąsiadów. Nie przypom inam sobie, czy
był to któryś z niedzickich folw arków , czy jakiś inny
m ajątek, ale zamkowe wzgórze wznosiło się tuż, blisko.
Piliśm y zsiadłe m leko przy stołach skleconych prow i
zorycznie z surowych desek, a działo się to na łące pod
lasem, w pobliżu dziwacznych zabudow ań, będących
zapew ne owczarniami. Były to rozłożyste, ustaw ione
w czworobok szopy o ścianach plecionych z w ikliny
m iędzy kam iennym i słupkam i. Później rozpaliliśmy Tym razem nie m am najm niejszych wątpliwości co
wielkie ognisko i wokół niego śpiewaliśm y stosowne do koloru. Dama, k tó rą w idziałem w oknie wykusza
do okoliczności piosenki — „Płonie ognisko w lesie” średniego zam ku nie była biała. Była czarna. Obecnie
i „Gdy noc zapada w dżungli”, i „Idzie noc, słońce już przypuszczam, że barw a jej stroju m ogła być czernią
zeszło z gór, zeszło z pól, zeszło z m órz”. Bo rzeczy żałoby. Przypuszczenie to opieram n a dokonanym
wiście był wieczór, pachnący lasem i chłodny od rosy. w wiele lat później odkryciu rodzinnego cm entarza Sa
A n ad stożkow atym i daszkam i zamkowych wież, nad lamonów, o którego istnieniu nie wiedziałem w okre
wyszczerbionym głęboką w yrw ą m urem zrujnow anej sie mych pierwszych w spom nień z Niedzicy. Oczywiście
górnej części w arow ni unosił się w m ierzchnącym nie odkrycie owo jest odkryciem tylko dla m nie, ale i dziś
bie blady i lekki jak opłatek księżyc. G erm aine m usia olbrzymia większość ludzi przew ijających się przez za
ła być z nam i, bo nagle, z różowej łuny w yłonił się jej mek nie wie, że w bliskim sąsiedztw ie jego m urów , na
w ierny centaur. Podzw aniały sprzączki uzdy, skrzypia pograniczu pól i lasu porastającego skaliste zbocze,
ły popręgi, błyskało krw aw o niespokojne końskie oko, znajduje się opuszczony od daw na i zupełnie zaniedba
a p rzykryta m yśliw skim kapelusikiem głowa jeźdźca ny cm entarz. Tylko dw uskrzydłow a bram a z kutych,
poruszała się czujnie, w ypatrując czegoś w gromadzie. żelaznych prętów (zresztą ledwo widoczna w śród w y
Ale i koń, i jeździec byli cali miedzianozłoci, ja k fi bujałych krzaków) zdradza ch arak ter tego miejsca.
gura z gorącego mosiądzu. Murszejące nagrobki okryw a kolczasta plątanina je
żyn, a ścieżki znikły bez śladu pod pokrzywam i i in
27
nym zielskiem. Jedynie okazały nagrobek z piaskow
ca, w sp arty o w ystającą z gęstw iny skałę, jest jako
nym wypom adowanym wąsikiem, u brany w obcisłą
tak o widoczny. Litery umieszczonej na nim tablicy da- ^
szam erowaną kurtkę. Głos m a donośny, pełen aro
ją się jeszcze od biedy rozróżnić pod burym liszajem
gancji, łączącej arystokratyczną dum ę z koszarowym
mchu. Napis, zredagow any w języku węgierskim , gło
chamstwem. Urękawiczoną, mimo upału, dłonią pod
si, że A ndor hr. Salamon, rotm istrz honvedów, zginął
nosi do m onokla m ały notesik i staw ia ołówkiem za
śm iercią żołnierza w dniu li) w rześnia 1914 roku.
dziorne haczyki wzdłuż kolum ienki nazwisk, podczas
Ta śm ierć w jednym z pierwszych tygodni dawno
gdy żołnierze w yprow adzają z wagonów konie po ugi
m inionej w ojny budzi sm ętne refleksje. Węgier, miesz
nających się, łomoczących pod kopytam i deskach. Po
kaniec polskiej ziemi, zginął w służbie austriackiego
w ietrze nasycone jest wonią końskiego nawozu, prze-
cesarza zapew ne gdzieś w górach dalekiej Bośni czy
poconych drelichów, siana i węglowej sadzy. K rzyki
Hercegowiny. W dodatku zginął prawdopodobnie
oficerów i wachm istrzów powiększają zam ęt hałaśli
z pełnym przekonaniem o słuszności spraw y, której
wego pośpiechu. Żołnierze, w ynurzający się z wago
poświęca życie.
nów, w yglądają jak biedne, zastrachane m onstra. Ich
Ju ż samo to m ówi o wieloznaczności naszego świa
tw arze pałają w ilgotną czerwienią między tybinkam i
ta. A ndor hr. Salam on oddał życie za dw ór wiedeński,
ciężkich kulbak, które niosą n a głowach. Nagle m e
wierząc, że oddaje je za ojczyznę — bo to była jego
taliczny ryk przygniata wszystko i szybkie m uśnięcie
ojczyzna. Innej nie znał. Jej ślubował swoją wierność,
cienia gasi kolory, a zaraz potem św iat rozpryskuje
z niej czerpał wszystkie swoje przywileje, od jej po
się na kaw ałki w kurzu i błysku eksplozji. Ramię
m yślności zależała jego pomyślność. Jego zarośnięty
chw astem grób w spiskiej wsi Niedzica (wziętej nie rotm istrza w zlatuje ku górze, notes frunie jak spło
szony ptaszek, kepi z bączkiem toczy się pod koła.
gdyś w zastaw przez polskiego króla) jest reliktem
Oczywiście obraz ten nie może być prawdziwy. Jest
egzotycznej kultury, która trw ała przez długie wieki,
on zlepkiem domysłów i w łasnych wspom nień z in
zam knięta w sobie, odporna na wszelkie zm iany ze
nej, późniejszej wojny, w której śm ierć ta k często
w nętrznej rzeczywistości. W czasach pana Tereka spadała z nieba.
i G erm aine nie mogłem zdawać sobie spraw y, że oglą
dam ją jeszcze żywą. Dziś, kiedy to rozum iem , żałoba Tylko dedukcja łączy tę domyślną i na poły fa n ta
styczną scenę z pojawieniem się czarnej damy. Rzecz
dam y w oknie zamkowego w ykusza w ydaje m i się
zdarzyła się również w upalny, letni dzień. M iałem nie
podw ójnie uzasadniona. Przypuszczam, że była w do
spełna piętnaście la t i z plecakiem na grzbiecie w ędro
w ą po rotm istrzu, albo naw et jego m atką. Takie na
wałem po Pieninach w tow arzystw ie przyjaciela rów ie
głe śmieci, przecinające drogę w pół kroku, byw ają
śnika. W spomnienia tych stron (dawne — jak m i się
opłakiw ane do końca życia. Ale m usiała także być
w dow ą po swoim utraconym świecie, k tó ry w obrę wówczas zdawało) narzuciły m i postaw ę przew odnika.
bie m urów zam ku trw a ł już tylko resztką pozorów! Chciałem pochwalić się przed towarzyszem miejscam i,
Co zaś do rotm istrza honvedów, to w yobrażam so które w w yobraźni m ojej wciąż jeszcze zachowały
bie jego ostatnią chw ilę z podejrzaną wyrazistością. barw y baśniowego krajobrazu. Dlatego w ybraliśm y
Widzę go mianowicie na m ałej zakurzonej stacyjce się na zamek. Był on w tam tych czasach p ryw atnym
kolejowej w południe upalnego dnia, jak nadzoruje domem i nikt go jeszcze się zwiedzał, ale ja łudziłem
w yładunek swojego szwadronu. Jest nieduży, z czar się, że właściciele, ujęci naszą ciekawością, przyjm ą
nas uprzejm ie i oprowadzą po tajem niczjTh kom natach.
Bez przeszkód weszliśmy w bram ę, do której on-
29
gis prowadzić m usiał zwodzony m ost i przebyliśm y nie niezrozumiałe dla nas słowa. W tedy we framudze
d ł u g i łukow ato w ygiętą sień. Dziedziniec u sk o czy ł okna, ja k w ram ach p o rtre tu , pojaw iła się czarna da
nas sw oją ciasnotą i dziwacznym kształtem . Był po ma. Czarna w jakiś srogi, starodaw ny sposób, bo na
dłużnym , przewężonym w środku placykiem, wci w et szyję m iała przew iązaną czarną w stążką i włosy
śniętym pochyło m iędzy obdrapane ściany m ieszkal okryte czarną chustką czy szalem. Tylko jej stara,
nych zabudowań, których część w yrastała z oślizgłe], sucha tw arz świeciła bezkrw istą bielą. K obieta przy
poprzerastanej zielskiem skały. Wzdłuz zachodniego glądała nam się z w yrazem takiego niesm aku, że za
skrzydła biegła drew niana galeria na wysokiej pod milkliśm y pod jej spojrzeniem . Policzki zapiekły nas
m urów ce a w głębi wznosiła się przysadkow ata basz- od w stydu, bo zobaczyliśmy siebie — dw ójkę smar
zwieńczona kościelną sygnaturką i przecięta w po katych domokrążców w kusych porteczkach i z podra
łowie wysokości gontowym daszkiem, wybrzuszonym panym i kolanami. Oczywiście nie mogliśm y podejrze
pękato nad drzw iam i do kaplicy. W idok na dalszą wać tego, co dziś w ydaje ini się tak wysoce prawdo
cześć dziedzińca zasłaniał narożnik ponurej budowli podobne: mianowicie, że lekkom yślne nasze natręctwo
o m ałych okienkach, k tó ra m ogłaby byc m iejską ru nie m usiało być jedynym powodem niechęci czarnej
derą gdyby nie wdzięczny w ykusz na piętrz . dam y — że i samo zaklęcie w yw rzeć mogło wręcz od
£ n y nieśm iało u w ylotu bram y, m ając po lewej ię- w rotny od przew idyw anego skutek. Ale któż mógłby
ce nowszą dobudówkę, w spartą o sędziwy m u r z j nas posądzić o szydercze intencje? O chęć naigraw a-
now anej w arow nej wieży. Jej wysokie, łukow ato skle nia się z zagasłej światłości — z blasku żyrandoli
pione okna zdradzały reprezentacyjne Przezna“ ^ \ 1 Schonbruim u, zapalającego tęczowe iskry n a gwiaz
tej części zam ku. Krzywe, kam ienne schodki wiodły dach orderów i na diadem ach białych dam , nie przy
do każdych drzwi, potęgując w rażenie ciasnoty puszczających naw et, że nieuniknionym następstwem
dyną oznaką życia były w rzaskliw e kobieceigłc> y, owej światłości m usi być czerń żałoby?
dobywające się z sutereny owego reprezenta yj g W każdym razie nasz niefortunny w ystęp nie pozo
skrzydła gdzie zapew ne m ieściła się kuchnia. S tam tąd stał bez skutku. S tara kobieta odwróciła głowę i przez
S f p W o cieple tchnienie p u t n i a c h nt— w , ram ię rzuciła ostrym głosem jakiś rozkaz w głąb po
'/mieszane z ostrym kw asem kapusty, i e zapacny, koju. Został on widocznie przekazany skwapliwie do
przypom inające aurę podw órka ubogiej kam ienicy, natychm iastowego w ykonania, bo po chwili zza węgła
dodatkowo zbiły nas z tropu. M iejsce m e w yglądało wyszedł barczysty parobek o kędzierzaw ej, jasnej czu
prynie, prow adząc na sm yczy ogrom nego alzackiego
g o tin T ? byliśm y chłonni do
ty m oknie w ykusza poruszył się jakiś ludzki kształt. owczarka. Pies w yryw ał się ku nam , przebierał w po
Po krótkiej naradzie postanowiliśm y w ietrzu przednim i łapam i, szczerzył kły i w arczał groź
cze szczęścia przy pomocy potężnego, ja k nam się y nie, podczas gdy dłoń w yrostka sunęła wzdłuż naprężo
dawało zaklęcia. Poprzedniego roku byliśm y obaj na nej smyczy w stronę zatrzasku łączącego ją z obrożą.
harcerekim obozie nad Balatonem i tam nauczyliśmy Bardzo szybko przebyliśm y z pow rotem zamkową
sie węgierskiego hym nu. Cóż innego, jak m e ta piesn, sień. O dbity od sklepień tęten t naszych kroków towa
m ^gło skłonić ku nam serca Salam onów? Więc, w y rzyszył nam , zm ieszany z zajadłym szczekaniem
prężeni na baczność, z głowam i ^ d a r ty m i k u górze, i śm iechem kucharek, a u wejścia dogonił nas jeszcze
zaintonow aliśm y nie najzgodm ejszym chietem. zachłystujący się z wesołego podniecenia okrzyk:
ald meg a M agyart!” starając się w ym aw iać w yraz „Aleś im kota pogonił, F ran u s!”
30
nie posiada w moim przewodzie innej dokum entacji
jak sen.
Nic potrzebuję chyba tłum aczyć się z dziwaczności
tego obrazu. Zrodził się, tak jak zw ykły rodzić się
sny, z im pulsu przypadkow o zgarniętych słów, w y
obrażeń i myśli, snujących w chwili spoczynku swo
bodną grę skojarzeń.
Na południe! Na południe! Ku palm owym w ybrze
żom! Ale statek płynie w m roku, jego dziób podnosi
się na czarnych falach i chłód przenika do kości. Po
m okrych deskach pokładu wałęsa się grom ada ponu
rych i groźnych ludzi, wyglądających n a włóczęgów,
ale także na żołnierzy, bo ubrani są wszyscy jednako
wo w rodzaj m undurów , przypom inających kupieckie
surduty. Mamroczą coś nieustannie. K iedy im się
przysłuchać, są to wciąż te same, w kółko pow tarzane
słowa. Oh, jak ciepło! Oh, jak cudownie grzeje słońce
południa!
Ja, Sebastian Berzeviczy (widzę tylko m oje wło
chate dłonie na szprychach sterowego koła), odczu
w am na przem ian dojm ujący niepokój i bezsilne zdzi
wienie. Jestem nowy wśród tej załogi i nie rozumiem
Z pozoru daleko odbiegłem od Sebastiana Berze- jej obyczajów. W raz z rosnącym lękiem ogarniają
viczyego i od testam entu Inków. Nie jest to jednak m nie podejrzenia. Przeczuwam jakiś spisek, jakąś za
wyłącznie niesforne gadulstw o bajarza. W rzeczywi sadzkę. Kim są ci ludzie? Czy nie należą przypadkiem
stości cały czas próbuję czytać kipu. Dotarcie do u k ry do Inkwizycji? Staram się trzym ać nakazany kurs na
tych w węzełkach nieznanych faktów w ym aga m e południe, ale coraz w yraźniej widzę, że oznakowanie
tody, k tó rą trzeba dopiero wynaleźć, badając wszelkie tarczy kom pasu zostało sfałszowane. Spod liter, na
gatu n k i tworzywa, z jakiego pow stają legendy. Nie m alowanych niezdarnie białą farbą, przebijają inne
wolno pominąć niczego, czym żywi się ludzka w y napisy. „P d” przykryw a daw ne „P n”. W szystko jest
obraźnia. Każdy domysł, każde wspom nienie, przekaz na odwrót. Chcę podzielić się z kim ś moim odkryciem
historyczny i analogia może się przydać. W szystko to i zdaję sobie spraw ę z czyjejś obecności za moimi ple
jest cennym m ateriałem tych dochodzeń. Także i sny. cami, z szyderczego uśm iechu, który czuję na moim
Snam i też nie należy gardzić. Ich m echanizm jest n a k ark u jak dotknięcie zimnego palca. Ciężka dłoń spada
w et szczególnie bliski procesom pow staw ania owych na m oje ram ię. Mój zw ierzchnik prowadzi m nie gdzieś.
tajem niczych konstrukcji, służących zarazem do u k ry K om andor w yjaśni ci tw oje w ątpliw ości — mówi.
cia przysłowiowego ziarna praw dy i do hodowania Kom andor jest odzianym w czerń starcem z wąską
zeń kw iatów naszych nie zaspokojonych pragnień. bródką hidalga. Leży, wyciągnięty sztywno, we
K orsarski epizod dziejów Sebastiana Berzeviczyego, w nętrzu sześciennego bloku lodu. Jego oczy patrzą
ledwo m uśnięty w relacji zamkowego przew odnika,
33
32
przytom nie. W tym zam kniętym pomieszczeniu na
dnie statku, rozjaśnionym fioletow ą poświatą, jest
jeszcze chłodniej niż na pokładzie. W argi K om andoia
poruszają się pod lodem, a od belek powały odbija się
bezdźwięczny głos. Tylko ja decyduję o stronach
świata. Zrozumiano?
T znowu pokład. Na południe! Na południe! Ku
palmowym wybrzeżom ! Ciemne postacie krążą m ię
dzy zw ojam i lin, niby to zajęte jakąś pracą, ale ich ru
chy są senne i opieszałe, ich nieustający m am rot pe
łen zniechęcenia. Ci ludzie są głodni. Widzę, jak przy
stają raz po raz przy ustaw ionych wzdłuż b u rt becz
kach wypełnionych po brzegi korsarskim łupem —
złotymi dukatam i. Czerpią całe ich garście i połykają
łapczywie, ja k dropsy. Jakiś starszy rangą osobnik
zjaw ia się pomiędzy nimi, coś im tłum aczy, ku czemuś
napom ina, w yrzucając w górę ram iona gestem w ie
cowego mówcy. Nagle jeden z korsarzy, zagrzany tą
retoryką, zrzuca ku rtk ę i zaczyna w spinać się po
w antach głównego masztu. P nąc się coraz wyżej, po
zbywa się resztek odzieży. Jest już nagi, tylko głowę
obwiązaną m a czerwoną chustką. Słonce! Słońce!
Czymże jest u k ry te w legendzie ziarno praw dy,
krzyczy. Ja k ciepło!
I kolejna w izyta u Kom andora. Wokół bryły lodu jak nie odwiecznym zarodnikiem sztuki — szczegóło
zgromadzona starszyzna — mężczyźni o surowych wym pretekstem , m ającym rozwinąć się w alegorię,
tw arzach, w czarnych pelerynach i wysokich, czar by pouczać nas o rzeczywistej istocie św iata lub
nych kapeluszach. Jeden z nich zrelacjonował w łaśnie o istotnej jego tajemniczości? Nasz instynkt poetycki
scenę n a pokładzie. Beznam iętny głos K om andora po ■ (najbardziej zdum iewający d ar ludzkiego ducha) daje
now nie rozlega się pod powałą. Powiesić na rei. Po I świadectwo przemożnemu dążeniu do przezwyciężenia
trzebna m i dyscyplina — nie głupie w yskoki entuzjaz tryw ialnych pozorów przypadkowości, do w pisania
mu. Tylko m oja wola. Zrozumiano? chaotycznych zdarzeń naszej egzystencji w wyższy po
Więc ja, k tó ry jestem Sebastianem Berzeviczym, rządek sprawiedliwości, piękna, ładu — czy naw et
zdobywam się n a rozpaczliwe zuchwalstwo. P róbuję tragedii. Bez tego popędu bylibyśm y pozbaw ieni nie
obrócić sterow e koło. Ale inne ręce przeszkadzają mi, tylko wszystkich wielkich tem atów kontem placji i roz
ciągną w przeciwną stronę. Przerażony głos dyszy m i ważań, ale i wszelkiego poczucia wspaniałości czło-
w ucho: Co robisz? Chcesz zniszczyć K om andora? ! wieczeństwa. Ulisses byłby dla nas jedynie dzikim
A na pokładzie wszczyna się rozruch. B łyskają dobyte włóczęgą, doktor Faust głupcem, igrającym oszukań
szable. Są za mną, czy przeciw mnie? Rośnie krzyk. czo z praw am i przyrody, Ham let — klinicznym oka
zem neurastenii.
Na południe! Na południe! Ku palm ow ym wybrzeżom!
Jeśli m oje próby „czytania kipu” (a używ am tu
35
cudzysłowu, aby zapobiec nieporozum ieniu — bo ja ści m iędzy fascynującą nas m ierzw ą a spełniającą się,
snym jest przecież, że dociekania te nie m ają nauko m imo wszystko, tajem niczą alegorią ludzkich przezna
wego charakteru) — jeśli zatem owe próby zawiodły czeń.
m nie także w krain ę snów, to dlatego, że sny stano Słynna dyskusja pom iędzy Settem brinim a Na-
w ią szczególną m aniiestację wspom nianego poetyckie p htą — spór o analizę i syntezę — toczy się w sferze
go instynktu. Pow stają poza kontrolą rozumu, szuka zm iennych upodobań do takiej czy innej postawy. Na
ją po om acku form i treści o wym owie symbolu. legendę m a to wpływ zaledw ie powierzchowny. Legen
Ale ziarno praw dy nie traci m im o wszystko tw a r da asym iluje z łatwością mody. Może robić użytek
dej konsystencji faktu. Uwiera, łaskocze, niepokoi rów nież z obnażonych do kości faktów , jeśli nam na
i kusi. Bardzo często prow okuje to, co uw ażam y za tym zależy, ale jej praw da zaw iera się w ogólnikach.
nasz zdrow y rozsądek, za nasze zdrow ie poczucie rze Takich n a przykład, ja k tw ierdzenie, że niewolnicy
czywistości. Nachodzi nas potrzeba przekłucia alegorii, nigdy nie poniechają prób zrzucenia jarzm a. 1 z te
wyszydzenia symbolu. N apraw dę — m ówim y — wszy go p u n k tu widzenia „pow stańczy” epizod historii Se
stko jest daleko prostsze, bardziej prozaiczne i m niej bastiana Berzeviczyego nie jest jedynie czczym zm y
ozdobne. Pod wpływ em tej potrzeby byw am y zdolni śleniem.
do najdalej posuniętej m ałostkowości, jaka nieraz by A więc siada na krześle ze skórzanym oparcien\
wa udziałem m iłośników praw dy. Gotowiśmy wów wyciąga przed siebie nogi w butach pokrytych czer
czas liczyć wszy w brodzie Odyseusza i węszyć czosnek wonym pyłem. M rużąc oczy patrzy w okno. Widzi
w jego oddechu. swojego gniadego m uła, uwiązanego u bram y i czar
Urzeczenie nagim i odosobnionym faktem , tra k to nowłosego, bosego chłopca, k tó ry popuszcza popręg,
w anym jako jedyne, godne w iary świadectwo, nigdy a potem rozplątuje węzeł wodzy i odprow adza zw ie
może nie było ta k wielkie i powszechne ja k dzisiaj, rzę ku stajni. K ontury obu sylw etek drgają i rozpusz
żyjem y bowiem w czasach chorobliwej podejrzliwości. czają się w jaskraw ym blasku.
Domagamy się coraz dalszego obnażania wszystkiego — Myślałem, że zastanę go w domu — m ówi Se
i nic nie w ydaje się nam dostatecznie tryw ialne bastian Berzeviczy. — Byłem w jego obraje. Nie ma
i brzydkie. W każdym pięknym czynie szukam y w y go tam. N ikt nic o nim nie wie. Jego ludzie łażą jak
trw ale niskich intencji, każdą harm onię rozkładam y m uchy, kopalnia w ydaje się opuszczona. Żaden nie
pracowicie na zgrzyty. Ale w tym pędzie do d estru k ukłonił m i się naw et. M ają szczęście, że nie jestem
cji (w imię praw dy) jest chyba także głęboko u k ry ta Hiszpanem. B at byłby w robocie.
nadzieja. Nie przyznając się do tego, spodziew am y się Z drugiej izby dobiega gaw orzenie usypiającego
jednak, że pozbawione nim bu złudzeń,, zdegradow ane dziecka, m onotonne skrzypienie kołyski. Umina staje
do najprostszych funkcji drobiny rzeczywistości sam e w progu. Dopina bluzkę na piersi.
ułożą się znow u we wzór krzepiącej przypowieści. — Jose Gabriel pości — m ówi m atow ym głosem.
S tąd wiele zastanaw iających niekonsekw encji, jak ta — J a k to pości? Teraz nie m a żadnego postu. Ale
chociażby, że, ja k nigdy dotąd, otaczam y uw ielbie jeżeli już koniecznie m usi, dlaczego nie robi tego
niem dzieła ta k zwanych prym ityw ów i dzieci, za w domu?
zdroszcząc im naiw nej, intuicyjnej w iary w sens i ład — Poszedł w góry.
świata. Stąd także nowy rodzaj wrażliwości n a dra- — Dlaczego pości?
matyczność bytu. M ianowicie świadomość rozpięto — Musi się oczyścić.
36 37
Nie patrząc n a Sebastiana, kobieta przechodzi obok Sebastian doznaje w zruszenia i lęku. Oto przem ó
niego i zatrzym uje się w otw artych drzwiach wejścio wiła do niego jak córka, ale jak gdyby z innego świa
wych. Nieruchom a patrzy na pustą, zalaną słońcem ta — świadom a spraw, które przed nim są zakryte,
plażę. Jej czarne, proste włosy, spięte n a karku w których czai się jakieś niebezpieczeństwo. Nim jed
srebrną klam rą, opadają ciężko na plecy. Ma n a sobie nak zdołał ochłonąć, już oddaliła się bezszelestnie, już
obfitą, w ełnianą spódnicę do kostek, jej ciem ne stopy znowu stoi w otw artych n a plażę drzwiach, w y p atru je
są bose. „Indianka” myśli Sebastian. Pełnym zniechę czegoś w oślepiającej pustce. Więc dźw iga się z krze
cenia spojrzeniem obiega nagie, bielone ściany. Po sła i staje za jej plecami. Co ona tam w idzi? Mia
dejrzliw ie pociąga nosem. steczko Sicuani pogrążone jest w południowej drzem
— Jadłaś czosnek i piłaś cziczę. ce. Otaczające plażę bielone domki. z gliny w ydają się
— Wszyscy Indianie jedzą czosnek i p iją cziczę — opuszczone. Maleńki kościółek o wąskiej naw ie i tępo
odpowiada obojętnie młoda kobieta, nie odwracając uciętej wieży, z której ścian w ystają końce poszarza
głowy. łych belek, wygląda na nie używ any od lat. Jego b ra
Sebastian porusza się niecierpliw ie na krześle. ma zaparta jest poprzecznym drągiem. Sam otny pies
— Jesteś m oją córką — mówi. — Pochodzisz z ro wlecze się ospale brzegiem plaży i nagle znika jak
du Bcrzeviczych. duch w tw ardym cieniu, rzucanym przez kościelną
Umina milczy, ja k gdyby te słowa w ogóle do niej wieżę. Za niskim i dacham i domów sterczy kilka za
nie dotarły. Po chw ili odwraca się i rusza w stronę kurzonych, nieruchom ych topoli, a dalej wznoszą się
pokoju, w k tó ry m jest dziecko. czerwone zbocza, pofałdow ane głębokim i bruzdam i,
— Um ina! — wola Sebastian. powleczone tu i ówdzie popielatozielonym nalotem ja
Zatrzym uje się, podchodzi do niego posłusznie. In kiejś suchej roślinności. Wyżej, gdzie już tru d n o pod
diański zapacli jest teraz nieznośnie w yraźny. „Ko nieść rażone blaskiem oczy, nagie, ostre szczyty lśnią
chają się też po indiańsku” m yśli Sebastian Berzevi- na ogromnym niebie, którego błękit w ydaje się zim ny
czy. „Psim sposobem”. Ogarnia go uczucie beznadziej mimo upału.
nej obcości. Przez m om ent cale jego życie w ydaje — Jose Gabriel w raca — mówi Um ina cicho, ja k
m u się pozbawione sensu. by do siebie.
— Powiedz m i — m ówi — co to wszystko znaczy. Plaża jest nadal pusta. Sebastian w ytęża wzrok
i oto zdaje m u się, że n a zboczach, za m iasteczkiem,
Przez ostatni tydzień żadna z kopalń okręgu nie do
starczyła ani uncji srebra. Przyjeżdżam z Cuzco, żeby dostrzega jakiś ruch. W rozpadlinach i wąwozach, k tó
sprawdzić, co się dzieje, i z nikim nie mogę się do rym i biegną niewidoczne ścieżki, coś się dzieje. Tak —
sznureczki i grom adki ludzkich postaci, jak b y m rów ki
gadać. C orregidor rozkłada ręce, mówi, że nie m a
ciągnęły z góry ku m iasteczku. Tak się zapatrzył w te
dość ludzi, żeby zmusić Indian do pracy, że trzeba w e
zwać wojsko. Twój mąż, któ ry pierw szy pow inien mi ruchom e punkciki n a zobczu, że cień, k tó ry nagle w y
pełnia odrzwia, zmusza go do gwałtow nego kroku
meldować, jako kapataz tutejszego obraje, poszedł
wstecz. Przed progiem stoi Jose G arbiel Condorcanąui.
w góry pościć. Co to znaczy? Co się tu knuje?
U brany jest w obcisłe, czarne spodnie i białą koszulę,
Um ina zbliża się jeszcze o krok i niespodziewanie
kładzie m u rękę na ram ieniu. przepoconą, zrudziałą od pyłu, oblepiającą m ięśnie
szerokiej piersi i ram ion. Na głowie m a czaimy k a
— Zostań z nam i, ojcze. W tym domu nic ci nie
grozi. pelusz, którego kresy rzucają cień na kościstą, b rą
3«
38
zową tw arz. Czarną k u rtk ę przerzucił przez plecy, ści
ska w garści jej kołnierz. Z daleka dobiegają niew yraźnie odgłosy jakby pohu
— W itajcie w naszym domu, don Sebastian — kiwania i poświstywania. Konchy i piszczałki.
mówi chropowatym , niskim głosem, który nie w yra — To bunt? — pyta Sebastian niepewnie.
ża ani zdziwienia, ani radości, ani żadnego innego Teraz już w yraźnie słyszy posępne dźwięki, ale
uczucia. uczucie bezradności góruje w nim nad niepokojem.
Sebastian m usi podnieść głowę, aby spojrzeć Wie, że jego myśli i m yśli tych ludzi zawsze w ędro
w ciemne, nieco mongolskie oczy zięcia. Zaskoczony, wać będą innym i drogam i i że odpowiedzi, których
nie wie, od jakiego pytania zacząć. Ale Jose G abriel oczekuje, nigdy nie spotykają się z jego pytaniam i.
m ija go i z Um iną, podążającą krok w krok za nim, Więc milczy, zrezygnowany, gdy Jose G abriel podej
znika w sąsiednim pokoju. m uje swoją orację.
— Jose, chcę wiedzieć... — słowa Sebastiana u c in a , — Nasze bogi, huaca, wiszą w pow ietrzu nad świę
skrzypienie zam kniętych drzwi. tymi kam ieniam i. Mówią, że w ypełnił się czas Hisz
Pozostawiony sam sobie, chodzi po izbie i szczęki panów w tym kraju. Mówią, że trzeba wziąć z ich
tężeją m u od rosnącego gniewu. „Indianie!” — myśli, rąk to, co nasze. Że trzeba odbudować św iątynię Wi-
lecz ja k zawsze słowo to pogrąża go w bezsilnej roz rakoczy w Cuzco.
terce, jakby pozw alając sobie na niechęć lub pogardę, — Przecież jesteś chrześcijaninem , Jose — wy
m usiał przekreślić całe swoje życie. Więc milczy i cze krzykuje Sebastian niem al błagalnie.
ka, aż wreszcie drzw i znowu skrzypią, a on odwraca Condorcanąui w strząsa się i, jakby przypom niał so
się i ze zdum ieniem patrzy n a pełną surowego do bie o czymś, podnosi nieruchom e dotąd dłonie ku szyi.
stojeństw a postać w czarno-czerw onym poncho, sięga D elikatnie rozpina zatrzask łańcuszka na k ark u i kła
jącym kolan, w rzem iennych sandałach i w w ielkiej, dzie na stole mały, złoty krzyżyk.
w ełnianej czapie chullo na głowie — takiej, jakie no — C hrystus nie był dobry dla m ojego ludu — m ó
szą kacykowie górskich plemion. I tym razem nie zdo wi. — Sprzyjał tylko Hiszpanom. Nie sprzeciwiał się
byw a się na żadne pytanie, bo Jose G abriel staje przed niczemu, co oni robili z nami. Ani kiedy zabierali nam
nim w postaw ie sztywnej i uroczystej, z wyciągnięty wszystko, tak że naród m arł z głodu, ani kiedy za
m i obiema dłońmi, jakby oczekiwał jakiegoś ceremo kuw ali ludzi w łańcuchy i prowadzili ich przez góry
nialnego daru i mówi: do k ra ju S anta M arta, aby tych, co doszli żywi,
— Don Sebastian, oddajcie m i waszą szpadę, pro sprzedać na dalekie wyspy, ani kiedy obcinali dłonie
szę. mężczyznom, kobietom i dzieciom i rozwieszali je gir
— Co to jest? — woła Sebastian Berzeviczy do landam i, żeby siać postrach, ani...
Uminy, u krytej za plecami męża. — Co to jest, na — Wasz Wirakocza też o was nie dbał — przery
Boga? Ten człowiek zwariował. wa m u Sebastian.
Jose G abriel stoi nieruchom o z w yciągniętym i — T ak — zgadza się Jose G abriel Condorcanąui. —
dłońmi. W tym geście jest spokojny upór. Ale był nasz, własny.
— Złączyliście waszą krew z naszą, don Seba Słucha coraz bliższego pobekiw ania muszli i ro
stian — m ówi — ale tw arz m acie obcą. I serce pew snącego gw aru tłum u, który, jak niewidoczna jeszcze
nie też obce. fala, podpływa do m iasteczka. W ydaje się, że zapo
Powoli odwraca głowę ku drzwiom Nasłuchuje. m niał o szpadzie.
— Może bogowie w ogóle przestali zajm ować się
40
41
nam i — mówi. — Musimy sam i zająć się sobą. Je-1 ciała don Alonsa. W ydaje mu się, że został już zu
żeli tego zaniedbam y, do końca św iata nie zaznamy! pełnie sam pośrodku tej gęstniejącej obcości. Przypo
niczego innego, jak encomiendas i obrajez, ja k ciężka! m inają m u się łagodne, ciemnozielone garby K arpat.
praca w ubóstw ie i strachu. A przecież, don Sebastian, I to przeczucie u tra ty w iary w sens własnego życia
przecież także jesteśm y ludźmi. nie jest już przeczuciem. Jest spełnionym wyrokiem.
Nagle w ielka w rzaw a w ybucha na plaży. Dzwon Stało się. Brzmi m u w uszach chropaw y głos Jose
kościelny uderza dwa czy trzy razy tępo, jak b y ktoś G abriela: „Złączyliście waszą krew z naszą, don Se
przewrócił żelazny garnek, z różnych stron trzaskają bastian”.
pojedyncze strzały, krzyki wściekłości i lęku w zbija W tedy C ondorcanąui odwraca się do niego i znowu
ją się ponad tum ult. A potem w szystkie głosy i dźw ię wyciąga ręce.
ki stapiają się w jeden groźny w arkot. — Wasza szpada, don Sebastian...
Sebastian Berzeviczy stoi w drzwiach, p atrzy prze Berzeviczy opuszcza głowę.
rażony ponad ram ieniem Um iny. Plażę w ypełnia zw ar — Pójdę z wam i — m ówi cicho.
ta ciżba, zionąca indiańskim odorem, gorącym i ostrym,
ucinającym oddech. Poncha, baw ełniane koszule, weł
niane czapki, kapelusze z kukurydzianych liści, czar
ne głowy o granatow ym połysku, szerokie, brązowe
twarze. Kolczasty ten tłum — sterczą z niego włócz
nie, widły, drągi, tu i ówdzie lufa m uszkietu. I nie
mieści się m iędzy m uram i domów — kipi n a boki.
Ludzkie grona obrosły kościelną wieżę. Przystaw ili
drabiny, czy co?
Jose G abriel Condorcanąui wyszedł przed próg.
Cofnęli się przed nim. W szystkie oczy skierow ały się
ku niemu. On sięga pod poncho, a potem podnosi
w górę ram iona gestem pow itania. W praw ej garści
ściska pistolet o ciężkiej, nabijanej srebrem kolbie. J
W tedy uderza w niebo ry k i w szystkie kolce tłum u
jeżą się, podskakują i chwieją. Ci uczepieni kościelnej
wieży spływ ają w dół i oto w idać wiszący u końca je
dnej z owych belek, podtrzym ujących glinianą kon
strukcję, bezwładny, ludzki kształt. Biała, rozerw ana I
na piersi koszula świeci ostro i blask leży na siwych
włosach, opadających na czoło przekrzyw ionej głowy. .
Sebastian poznaje długie w ąsy don Alonsa, corregi-
dora. Tymczsem w rzask tłum u zm ienia się w rytm iez- (
ny zaśpiew. P ow tarzają się w nim jak zaklęcie słowa:
Tupać A m aru! Tupać A m aru! Cuzco! Cuzco!
Sebastian Berzeviczy nie może oderwać wzroku od '
osobiście podoba się wzór kompleksu obcości. To na
głe uczucie pustki dokoła i kurczowy odruch — próba
uczepienia się czegoś, jakiejkolw iek lojalności... b ar
dzo m i to tra fia do przekonania. Ale „czytanie kipu”
pozwala na wielką swobodę i nic nie stoi na przeszko
dzie zadowoleniu życzeń zwolenników „realizmu bez
złudzeń”, dla których rękojm ią rzetelności każdej kon
strukcji jest interes.
Można z dużą dozą literackiego prawdopodobień
stw a wywieść postaw ę Berzeviczyego i z tych także
przesłanek. Był rycerzem fortuny w obcym kraju. Wi
doki jego osobistej kariery wśród zasiedziałych tu od
pokoleń Hiszpanów nie należały zapewne do najw spa
nialszych. Bliski związek z przywódcą rebelii, m ają
cej pew ne — może naw et znaczne — szanse powo
dzenia, otw ierał przed nim perspektyw y niedostępne
na żadnej innej drodze. Legenda przedstaw ia go jako
aw anturnika, czyli człowieka ulegającego pokusom ry
zykownej gry. Łatwo zatem wyobrazić sobie porozu
m ienie teścia i zięcia jako układ spiskowców, zaw arty
z m yślą o owocach przewidywanego zwycięstwa. Blask
drogocennych kruszców i aureola potęgi oprom ieniać
Przede wszystkim jest rzeczą co najm niej w ątpliw ą, m usiały nadzieje w ysnute ze wspomnień daw nej wspa
aby Jose G abriel Condorcanąui występował w niedzic niałości Im perium Słońca.
kiej historii. Ta spraw a została już w yjaśniona powy Szlachetne intencje Condorcanąuiego wcale nie m u
żej. W niektórych świadectwach, usiłujących podtrzy szą ponosić przez to uszczerbku. Wiadomo, że staw iał
m ać prawdziwość legendy, dopuszcza się zatem pew sobie za cel zmiany, które określilibyśm y dzisiaj m ia
ne w arianty. Możliwe, że mężem Um iny był b rat Tu- nem postępowych reform społecznych. Wiadomo, że
paca A m aru II albo jego kuzyn — rów nie dzielny, cho żądał zniesienia encomiendas i obrajez — instytucji
ciaż nie zauważony przez dziej opisów. Ale czy m a to służących do egzekwowania przymusowej pracy In
istotne znaczenie? I tak n ik t nie rozsupła do końca dian na roli i w kopalniach, że protestow ał przeciwko
węzełków kipu. A sama ich natura, polegająca n a re uciążliwym daninom, że występował w obronie god
dukcji rzeczywistości do suchej pestki faktu, sprawia, ności uciemiężonego narodu. Ale jedyną alternatyw ą,
że szyfr ten, naw et odczytany, nie może bronić się jaką mógł przeciw staw ić w ładztw u Hiszpanów, był
przed żadną dowolną interpretacją. Zostańm y więc wyidealizowany m it państw a Inków, którego surowa
przy Jose Gabrielu. Przynajm niej m otyw y jego działa ty ran ia uległa zapomnieniu. P rzybrane im ię Tupać
nia i okoliczności, które w płynęły na jego decyzję, A m aru miało być nie tylko hasłem, naw iązującym do
w ydają się w ogólnych zarysach bezsporne. Co do Se poprzedniego powstania przeciw obcemu jarzm u, ale
bastiana Berzeviczyego (jeśli rzeczywiście uczestniczył także symbolem najwyższego autorytetu praw ow ite
w tym wszystkim) każda w ersja jest możliwa. Mnie
45
44
go pomazańca — C huri Inti, syna słońca. Poczucie (owa wspom niana już prawdom ówność m istyfikalora)
krzyw dy potrzebowało widocznie poparcia tradycji, luiże liczyć się z faktam i, które można sprawdzić w en
aby w ykrzesać z siebie wolę buntu. cyklopedii. Tak więc najpew niejszym i św iadkam i i so
Wszystko to mieści się doskonale w ram ach histo jusznikam i autora fikcji pozostają postaci, k tóre nie
rycznych prawidłowości. Jednakże tw orzenie fikcji odcisnęły widocznych śladów w historii.
o pozorach historycznej praw dy wym aga precyzyjniej-; I tu zresztą prawidłowości historyczne sprzyjają fik
szych zabezpieczeń. A przecież w moich w ędrów kach cji. Pam iętam z autopsji w ielki obraz, wiszący u w ej
tropam i legendy staję w łaśnie przed pokusą history ścia do kościoła Jezuitów w Cuzco, zwanego Compa-
cznej powieści. I oto grom adzą się wokół m nie wszelkie nia. Przedstaw ia on obrzęd zaślubin hidalga don M ar
problem y prawdom ównego m istyfikatora. Sprawy, tina Garcii de Lyola z wnuczką H uayny Capaca, Bea-
których rzeczywistego przebiegu nie da się już w ża Iriz Sayre. Scena ta, o symbolicznej wym owie pojed
den sposób odtworzyć, lub które w ogóle nigdy się nie nania dwóch ras, upam iętnia coś więcej niż jednora
rozegrały, m uszą wpleść się pomiędzy ustalone fakty zowe wydarzenie. Daje świadectwo tendencji, która
w ątkiem ta k logicznym, ta k starannie udokum entow a stała się jednym z w ątków tradycji P eru. M ałżeństwa
nym realiam i epoki, aby n ik t nie zechciał zarzucić mi między synam i szlacheckich rodów hiszpańskich a tak
kłam stw a. Dalejże więc w ertow ać dzieła uczonych zwanymi fi usta ■ — dziewicam i królew skiej inkaskiej
dziejopisów i sum iennych pam iętnikarzy, szperać po krwi — były rozpowszechnionym obyczajem i cieszy
słownikach i encyklopediach, dalej do tej dziwacznej ły się w ielkim prestiżem . H istoria milczy natom iast
pracy, k tórej celem jest w ykorzystanie trudów rzetel n sytuacjach odwrotnych — o związkach m iędzy męs
nych poszukiwaczy praw dy dla upraw dopodobnienia kimi potom kam i Inków a szlachetnie urodzonym i Hisz
domysłu czy zgoła fantazji. pankami. Pojednanie ras nie m iało oznaczać ich zrów
Sebastiana Berzeviczyego m ożna na razie odsta nania. Om aw iane tu zjaw isko odbija układ stosunków
wić na bok. Szczegóły jego roli zostaną sprecyzowane między dwiem a typowo m ęskim i cywilizacjami, z któ
dopiero po ustaw ieniu kulis i przebadaniu znaczenia rych jedna strzeże zazdrośnie swej dom inującej pozy
innych postaci dram atu. Chciałem początkowo pokazać cji. W tych w arunkach nosicielkam i trad y cji pokona
go w poufałej rozmowie z Jose Gabrielem n a tem at nych staw ały się kobiety. Przykładem Garcilaso de la
podziału przyszłych korzyści. Ale m echanizm fikcji m a Vega, piewca zagasłej chw ały Im perium Słońca, któ
swoje w ym agania. Okazuje się teraz, że na szczególną ry całą swoją nostalgię i całą lojalność dla przegranej
uw agę zasługuje osoba ledwo w zm iankow ana dotych spraw y zawdzięcza matce, inkaskiej księżniczce.
czas, m ianowicie m ałżonka Sebastiana — owa indiań Jeśli więc Sebastian Berzeviczy istniał, jeśli uległ
ska księżniczka, jak chce legenda. Jej szlachetne po czarowi przeszłości przybranej ojczyzny i w iązał ja
chodzenie przyjąć trzeba jako pewnik, ponieważ kieś nadzieje z jej wskrzeszeniem, jeśli przekazał owe
w przeciw nym w ypadku u traci sens samo jądro legen nadzieje dzieciom i w nukom — mogło się ta k stać je
dy — niedzicki testam ent. W prawdzie nietrudno za dynie za spraw ą jego bezim iennej małżonki.
uważyć, że argum ent ten jest wynikiem osobliwego Dalejże do książek i encyklopedii! Szukajm y śla
kom prom isu. Jeśli bowiem godzimy się na w aru n k i le dów m atk i Uminy.
gendy, najprościej byłoby nie sprzeciwiać się jej w er S tare Cuzco, zanim uległo zniszczeniu i znów po
sji i uznać Tupaca A m aru II za rzeczywistego potom wstało z ruin w nowym hiszpańskim kształcie, było sa
k a królewskiego rodu. Ale niezrozum iała pruderia kralną siedzibą władców. Składało się z dzielnic kla
46 47
Wspaniale bezużytecznego w swej ponadczasowej bła-
nowych, zwanych kancza, rozgraniczonych wysokimi hości. Gest wątłych, jasnozłocistych i'amion, wzniesio
m uram i, z w łasnym i świątyniam i, placam i i sklepam i nych ku tyłow i głowy, klam ra szczupłych palców
w ich obrębie. Każdą kancza zamieszkiwał ród które wokół strum ienia czarnych włosów na karku. Ale kto
goś z Inków — potomkowie jego żon i licznych konku się takim ziarnem pożywi? Najwyżej poeta.
bin. Te arystokratyczne szczepy określano nazw ą ayl-
lu. One tw orzyły w sum ie panującą w arstw ę „długo-
uchych”, członków najwyższej kasty, wyróżniających
się zew nętrznie nienaturalnym w ydłużeniem małżo
win usznych, obciążonych złotym i ćwiekam i. Hiszpa
nie nadali im m iano orejonas. W ertujm y słowniki! Od
powiednik w języku keczua: h atu n rinrijok. W spania
le! Nie m a lepszej zasłony dla niew iedzy jak słownik.
Któż ośmieli się zadać mi kłam , gdy powiem, że pani
Sebastianow a Berzeviczy była ńu stą z ayllu Y upan-
ąuiego — typow ą przedstaw icielką k asty hatu n rin ri
jok?
Ale czy wysoka była, czy niska? C huda czy raczej
otyła? Pogodna czy też sw arliw ego usposobienia? To
już tylko ode m nie zależy. Jedno jest pew ne: m iała
czarne, proste włosy o granatow ym połysku i złotawą
cerę.
Pedro Pizarro, kuzyn i tow arzysz Francisca, opisał
w sw ojej Relación del descubrim iento y conąuista del
Peru w ygląd indiańskich dam. „Córki władców tego
kraju, nazyw ane «coyas», czyli ukochane kobiety, m a
ją doskonałą prezencję, są schludne i czyste. Długie
czarne włosy spadają im na ram iona. Uw ażają się za
piękne i ta k jest w istocie. Lud ten m a karnację ja-
snozłocistą. W śród w ładców oraz ich kobiet niektórzy
m ają cerę jaśniejszą niż H iszpanie.”
Legendzie w ystarcza słowo „księżniczka”. W nim
zaw iera się wszystko: uroda, dystynkcja, u ro k subtel
nych uczuć, nakaz rycerskiej wierności, nadzieja
i współczucie. Nie potrzeba nic więcej.
Powieść może sobie poradzić przy pomocy każdej
przyzwoicie zaopatrzonej biblioteki.
A gdzie jest ziarno praw dy?
Bywa ono m aleńkie i niepozorne, jak węzełek k i
pu. Nie do rozłożenia, nie do skom entow ania. Coś
a Kipu
48
czek turystycznego folkloru. Żywe źródło alegorii? Mo
że...
W każdym razie dałem się w końcu prowadzić sy
gnałom i oto jestem już tu, w tej dwuznacznej k rai
nie m iędzy biegunam i m itom anii i m itotw órstw a i roz
glądam się, oszołomiony mnogością dróg, k tó re otwie
ra ją się na w szystkie strony, różnorodnością w ido
ków, tajem niczością postaci w ynurzających się n ie
spodziewanie z mgły, żeby po chwili znowu w niej
zniknąć.
Teraz, na odmianę, zjaw ia się opiekun nieletniego
Antonia Inki, z m iną bardzo ważną, jakby nie tylko
był kustoszem ukrytego depozytu, lecz zgoła autorem
całej afery. To on spisał dokum ent m anu propria,
gęsim piórem, na m ięsistym papierze, uroczystą pol
szczyzną (co trochę dziwi, wziąwszy pod uw agę kos
mopolityczny ch arak ter rodziny), w obecności S e
bastiana Berzeviczyego oraz nie wym ienionych z n a
zwiska przedstawicieli Prześw ietnej Rady Em isariu
szy Inków. Niestety tekst znany jest tylko z odpisu,
uwierzytelnionego pieczęcią i sygnaturą proboszcza
To trochę tak, jakbym był różdżkarzem. Trzyma Świętego Krzyża w Krakowie.
się rozwidloną w itkę — w dłoniach wyciągniętych „Ja Wacław Benesz de Berzeviczy, Baro de Don-
przed siebie i odwróconych n a zew nątrz — i idzie się dangen, przysięgam wobec Męki Pańskiej, Prześw iet
powoli, czujnym krokiem , z nadzieją i pow ątpiew a nej R ady Em isariuszy Inków i J O S trya mego Se-
niem. Nagle różdżka zaczyna żyć. D rga delikatnie, prę bastyana, uczynionych dzisiaj .uchwał ostatnich Prze
ży się pod palcami. Przebiega nią słaby, lecz w yraź świetnej Rady być kuratorem i rzetelnym w ykonaw
nie w yczuwalny prąd. W itka, ja k antena, odbiera cą...”
sygnały z głębi ziemi — początkowo niepewnie, aż Jest czerwcowa noc — zostańm y przy w ersji noc
w jakim ś m iejscu wygina się w kabłąk i om al nie wy nego konw entyklu — i przez nieszczelne okno kapli
skakuje z rąk. Tam, pod spodem, pulsuje u k ry ta żyła. cy przenikają ciepłe, pachnące skoszonym sianem po
Czy jest tylko ściekiem podskórnej wody, czy żywym wiewy, chw iejąc płom ieniam i świec. M iejsce akcji
źródłem, czy płynie głęboko, czy płytko — tru d n o po ustala końcowy akapit dokum entu: „Zaprzysiężone
wiedzieć. Ale jest. I pow ątpiew anie ustępuje miejsca wobec wzwyż wym ienionych Anno Domini 1797 Die
radości. 21 Ju n y w kaplicy n a zam ku D unajecz”. Więc drgają
Ta spraw a kipu niepokoiła m nie od daw na w po w ruchliw ym blasku złocenia ołtarza, a siedzące w stal
dobny sposób. Pióro drgało ja k różdżka. Coś w tym lach postacie w ychylają się na przem ian z m roku, w y
jest. Co? Bóg raczy wiedzieć. Chyba jed n ak coś wię pukłe i żywe, to znów cofają się weń, jakby odwoła
cej niż niteczka podskórnej wody, sezonowy strum y ne ze sceny przez w łasne cienie, które raz po raz nie
50 51
spokojnie w ybiegają na ściany. Liczba „emisariuszy’’ ; pochodzenie Rzeczonego A ntonia zakryć i od pościgu
nie została ustalona. Powiedzmy, że jest ich trzech. i prześladowców uchronić”.
Siedzą nieruchom o po lewej stronie ołtarza w czar Czy powinienem przerobić rozdział o buncie nie
nych, podróżnych opończach, jednakow i i hieratyczni wolników? Gdybym był historykiem , albo gdyby za
jak m nisi w chórze. Nie w idać ich tw arzy. S tary Se leżało m i na doskonałej iluzji — nie m iałbym innego
bastian Berzeviczy, wysoki i chudy, z siwą, pochylo wyjścia. To niemowlę, kw ilące w dom u Condorcan-
n ą głową, z kościstym nosem i zapadniętym i ustam i, ąuich w Sicuani byłoby zbyt jaskraw ym anachroniz
stoi koło drzwi prowadzących na krużganek dziedziń mem. Lecz i to drugie, „jedną wiosnę liczące” W roku
ca. Nasłuchuje. W ygląda, jak b y strzegł wejścia przed 1797, a więc w szesnaście co najm niej la t po opisanych
intruzam i. Pióro skrzypi w grubych palcach barona w ypadkach, nie może nie wzbudzać zastrzeżeń. Zresztą
de Dondangen. W grubych palcach, bo W acław Be dalsza lektura testam entu szykuje tyle nowych kłopo
nesz de Berzeviczy jest mężczyzną zażywnej postury. tów, że m usiałbym w końcu zrezygnować z całego roz
Szam erow any żupan z trudem opina okazałe brzucho, działu, a pew nie i ze wszystkich innych. Skoro jed n ak
tw arz jest nabita, czerwona, z kluchow atym nosem Wacław Benesz de Berzeviczy najpraw dopodobniej
i konopiastym i, ryżym i wąsam i, którym i poruszają raz w ogóle nie istniał, pozwólm y raczej skrzypieć jego
po raz ciężkie w estchnienia wysiłku. pióru, nie przejm ując się zbytnio szczegółami. Pozwól
Skąd znam jego w ygląd? W łaśnie z tej sceny w k a my też jednem u z em isariuszy dobyć głosu, k tó ry
plicy. Takim go tu ta j widzę — może praw em kontras brzmi głucho pod kaplicznym sklepieniem, w ypow ia
tu. I tak im być musi, bo nie istnieje dla niego inna dając w nieznanej mowie tajem ne zlecenia, podczas
egzystencja niż ta, którą znalazł w m ojej wyobraźni. gdy pilny B aro de D ondangen przelewa, czy raczej
W rzeczywistości bowiem nigdy go chyba nie było. przeskrobuje je na papier — chyba z pom ocą swego
Inflancki ty tu ł baronów de D ondangen nadany przez J O S trya, służącego za tłum acza.
S tefana Batorego linii Berzeviczych, wywodzących się „Szczególnie obliguję się za nam ysłem i życzeniem
od M arcina, k tó ry przybył do Polski w świcie księcia Prześwietnej R ady Antoniow i Inkasowi w iernie w y ja
Siedm iogrodu, w ygasł w raz z rodem w połowie XVII wić powierzoną mi w owym jedynie celu tajem nicę
wieku. Co zaś się tyczy koligacji Beneszów z Berze- testam entu Inkasów jako z trzech wieków i części złą
viczymi, to spraw a ta jest jeszcze bardziej w ątpliwa. czonego. A to jako m anu propria, dla pamięci i kon
Jedyna szlachecka rodzina Beneszów, wzm iankow ana firm acji pod dyktat zapisuję. Pierw szej od In k asa Tu-
przez heraldyków czeskich, w ym arła w w ieku czter paka A m aru w Titikaka, dalej za spraw ą Jego P ra
nastym . dziada pod Vigo zatopionej i ultim o przez P rześw iet
Ale m am y przed sobą dokum ent sporządzony m a- ną Radę Emisariuszy Inków złożonych tu nieużytych
n u propria owej nie całkiem rzeczywistej postaci, sum .”
a w jego tekście wiele dalszych zagadek. Sapie więc Otóż i cała porcja zapowiedzianych zagadek. I nie
pracowicie otyły baron, obligując się na piśmie: „An historykiem ani bajarzem być wypada, lecz d etek ty
toniego Inkasa, legitim e w nuka J O S try a mego Se- wem, który każdą poszlakę póty traktow ać m usi z zu
bastyana, sierotę jedną wiosnę liczącą, dla uchronienia pełną powagą, póki go ona sam a w pole nie w yprow a
go jak i edukacji przystojnej za swego w raz z m ałżon dzi.
ką m ą przyjąć, takoż do ksiąg wpisać, takoż nazwisko Z Tupakiem Am aru, jako z sukcesorem Inków,
nasze, ty tu ł i splendor rodu m u dać, by tem pewniej w żaden sposób nie będziemy mogli się rozstać. Może
52 53
Jose G abriel Condorcanąui był nim istotnie? Nie jest lić skarb walczących o sukcesję Bourbonów. Tylko
to przecież wykluczone. Przez ostrożność, a trochę tak część ładunku padła wówczas łupem napastników .
że przez przekorę, zrobiłem z niego uprzednio uzurpa Większość poszła na dno, razem z hiszpańskim i galeo
tora (może potom ka któregoś z „K uraków ” — w łą nami i nigdy nie została w ydobyta. To o tych właśnie
czonych w system inkaskiej hierarchii wodzów podbi bogactwach rozwodził się szeroko V erne’owski kapitan
tych plemion), rozgoryczonego wychow anka Hiszpa Nemo w 20 000 m il podm orskiej żeglugi. Ale co może
nów, try b u n a ludu. Ale mógł być w końcu jednym mieć z tym wszystkim wspólnego pradziad Antonia?
z prawdziwych „długouchych”. Niektórzy niedobitko- Gdzie P eru — gdzie Meksyk?
wie tej kasty żyli w owych czasach w P eru jako tu Przyznaję, że z pew nym trudem powściągam od
bylcza szlachta i naw et posiadali znaczne m ajątki. ruch zniecierpliwienia. Ktoś, kto włącza się sam w le
W prawdzie nie mógł być ojcem Antonia z testam entu, gendę Eldorado, ma już praw o czuć się dziedzicem
ale ten jakiś b rat czy kuzyn... N iejaki A ndres Tupać wszystkich skarbów zatopionych we w szystkich wo
A m aru walczył w tym czasie n a terenie dzisiejszej dach św iata. Tajemniczy emisariusz, dyktujący swe re
Boliwii, byli ponoć i inni. W istocie m usiało ich być welacje w zamkowej kaplicy, zdaje się jednak prze
wielu, skoro Hiszpanie nadali całemu ciągowi rebelii czuwać mój sceptycyzm, „...za spraw ą Jego Pradziada”
między 1779 a 1781 rokiem m iano „pow stania Tupaca mówi, a to oznaczać może Bóg wie jak skom plikow a
A m aru”. I może powoływanie się wszystkich tych ne kom binacje. Na przykład, że złoto Inków włączo
przywódców powstańczych na królew skie pochodzenie ne zostało w skład m eksykańskiej przesyłki i że prze
nie było tylko czczą propagandą? biegły protoplasta Antonia powiadomił o tym holen
Więc praw o do skarbów korony, więc faktyczne derskich żeglarzy, ci zaś z kolei Anglików, a wszystko
posiadanie tych skarbów, a wreszcie ukrycie ich czy w tym celu, aby drogocenny ładunek n ie dotarł do
zatopienie nie m usiałoby być zupełną fikcją. Zatopie miejsca przeznaczenia i nie przysłużył się spraw ie znie
nie w jeziorze Titicaca? naw idzonych ciemięzców.
Przecież to słynna legenda o Eldorado, sięgająca M niejsza o to. Ktoś kiedyś spisał słowa tego oso
czasów conąuisty. Legenda tak żywotna, że jeszcze bliwego tekstu, ktoś ułożył w pew ien wzór ślady roz
i dziś organizuje się w ypraw y nurków . A może nie za proszonych w historii faktów i zrobił to w jakim ś ce
topienie, lecz ukrycie na wyspie Titicaca, na której lu, któ ry widocznie w a rt był w jego oczach takiego
w setki lat po podboju zbierali się jeszcze Indianie dla zachodu. Nie m a dymu bez ognia. Nie m a w ęzełka bez
potajem nego odpraw iania swoich obrzędów? Jeśli brak sznurka. Do czegóż więc jeszcze obliguje się fanto-
tu m ateriału dowodowego, na pewno nie brak pożywki miczny Baro de Dondangen?
dla fantazji. Przede w szystkim „m anu propria” ukryć wręczony
A Vigo? Trzy wieki, trzy części, trzy pęczki sznur mu testam ent (a więc nie ten spisany, lecz kipu)
ków kipu i trzy złote blaszki z napisami. A więc Vigo. „w m iejscu z Prześw ietną R adą upatrzonym , pod o stat
O nic innego nie może tu chodzić, jak o zatopie nim stopniem pierwszej bram y górnego zamku, a nie
nie tak zwanej „srebrnej floty” w bitw ie pod Vigo, kędyś indziej”, a także „grób Uminy, Sebastyanow ej
u atlantyckich wybrzeży Hiszpanii. Dnia 22 paździer córki a A ntonia m atki, pod basztą kapliczną w czułej
nika 1702 roku Anglicy i Holendrzy zaatakow ali tu mieć opiece, w ystaw ienie Epitaphium do sposobniej
eskortow any przez francuskie okręty konwój, wiozą szych dni zachowując”.
cy do Kadyksu złoto i srebro z Meksyku, m ające zasi Widocznie owe sposobniejsze dni nigdy nie nade
54 55
szły, bo nie przechował się żaden ślad nagrobnej ta
blicy Um iny ani w parafialnym kościele, ani na zam-j w osiemdziesiątych latach tego stulecia stał się włas
ku, ani n a cm entarzu. Co gorsza, nie znaleziono naw et nością H orvathów z Palocsy, zm ieniał w ielokrotnie po
poszlak istnienia jakiejś k ry p ty pod kapliczną basz-l siadaczy drogą darowizn, m ałżeństw i sprzedaży. Sami
tą. Siła sugestyw na legendy ta k była znaczna, że srebr IIorvathow ie w ydzierżaw iali go innym rodzinom przez
na (jak chce tradycja) tru m n a U m iny stała się przed sto lat bez m ała i osiedli w nim n a dobre dopiero
m iotem archeologicznych poszukiwań. Ale poszukiwa w osiem nastym wieku. O żadnym „bezpraw nym ode
n ia te pozostały bez rezultatu. B iedna U m ina! Była braniu” przez nich rodow i Berzeviczych jego gniazda
niezbędna, jako m atk a Antonia, jako ogniwo, łączące nie mogło być mowy. W tych okolicznościach in ter
peruw iański i niedzicki w ątek historii, ale pozbyto się wencja Inków nie jest m niej racjonalnym zabiegiem,
jej z podejrzanym pośpiechem. Cios sztyletem , zadany niż jakikolw iek inny. Ma jednak tę zaletę, że przem a
przez nieznaną rękę, i obietnica czułej opieki n ad gro wia do w yobraźni i pozbaw iona jest odrażających po
bem , którego nikom u nie uda się odnaleźć. To wszy zorów płaskiej intrygi. S praw ie przyświeca ponadto
stko. cel rom antyczny i szlachetny — stworzenie azylu dla
P rzedostatnia, szósta klauzula testam entu brzm i wygnańców z nieszczęśliwego kraju. Zresztą autorzy
bardziej rzeczowo. „Na czas absencyi S trya mego Se- testam entu są n a tyle ostrożni, że nie poprzestają na
bastyana obliguję się na ostrożnej m ieć uwadze, um ó owej m alowniczej m otyw acji swoich pretensji. Powo
w iony i przyrzeczony przez Panów H orw athów Palo- łują sie na jakąś umowę, na jakieś przyrzeczenia „P a
czayów w zam ian za wypożyczone Im sum y, zw rot on nów H orvathów Paloczayów ”, w ynikające z pienięż
gi bezpraw nie rodzinie naszej odebranego gniazda na nych zobowiązań. Mowa tu o wypożyczonych sumach,
szego, zam ku Dunajecz, k tó ren to zam ek m y Seba- pochodzących — jak należy się domyślać — z części
sty an i W acław Berzevicze, jako synów nie posiada schedy Inków, zdeponowanej n a zam ku Dunajec.
jący, d ek laru jem y z k rw i naszej pochodzącemu In k a W ystępując w roli detektyw a, w inienem jednak
sow i A ntoniow i n a azyl bezpieczny a akadem iją ucie zwrócić szczególną uw agę na postać barona de Don
kinierom i w ygnańcom z Jego ziemi i rodu zapisać.” dangen. Od początku sceny w kaplicy ten grubas za
I w reszcie klauzula ostatnia zaw iera zobow iązanie spo chow uje się dość podejrzanie. Niby to w ystępuje ty l
rządzenia i przechow ania drugiego egzem plarza doku ko w roli ku rato ra i gw aranta cudzych interesów , ale
m entu, spisanego w „lingua K uczua”. Ten szczegół za jego osoba wysuwa się stale, i coraz bardziej, na plan
stan aw ia i znajom ością rzeczy, i fonetyczną deform acją pierwszy. .Stary Sebastian, w arujący u drzwi, jest w ła
nazw y języka, doskonale odpow iadającą duchow i epoki. ściwie jedynie niem ym świadkiem . Przedsiębiorczy
Ale sp raw a odzyskania zamku... Czyżby o to prze Wacław Benesz bierze n a siebie naw et pieczę nad gro
de w szystkim chodziło w całej tej niejasnej historii? bem jego córki, a już całą onerację odzyskania zamku
Czyżby w szystko inne było tylko pretekstem ? Tam, zamierza najw yraźniej przeprowadzić osobiście, pod
gdzie b ra k u je podstaw praw nych i oczywistych argu nieobecność stryja, którego „absencya” została zawcza
m entów , jedynie nagrom adzenie faktów fantastycz su przewidziana.
nych i całkowicie niespraw dzalnych daje jakieś szan Ale tu m oje śledztwo ulec m usi um orzeniu, ponie
se roszczeniom. W iedzą o tym politycy. waż, ja k wiadomo, zam ek i skarby Inków nie dostały
Z am ek niedzicki przeszedł z rą k Berzeviczych w rę się nigdy w ręce ani w ątpliw ego barona, ani jego w y
ce Zapolyów już n a początku XVI w ieku i nim chowanka.
Zresztą śledztwo to było tylko dygresją, tylko chwi-
56
57
lowym zboczeniem z drogi właściwych dociekań, któ
re określiłem uprzednio m ianem „czytania kipu”. Na
tej drodze mnożą się także poszlaki całkiem innej na
tu ry . Są to głównie przygodowe powieści dla m łodzie
ży. Od Jules V em e’a po K arola Maya i dalej (znajdzie
m y tu i jakiś Testam ent Inkasa i jakiś Szmaragd In-
kasów i wiele innych odrośli z korzenia legendy o El
dorado). Ale droga jest szeroka. Dróg jest wiele. Można
w ybrać ciekawsze szlaki.
59
czas skłonność do przypisyw ania owym egzotycznym Hipoteza Gordona, gdyby naw et była słuszna, nie
k ulturom wszelkich cnót i zalet, których b rak i do rozwiązuje przecież tajem nicy kipu w tym głębo
strzegało się we własnej, a niedoskonałość inform acji kim — m etaforycznym — sensie, w jakim zaczynamy
0 nich otw ierała pole dla apokryficznej twórczości. Za ją rozumieć.
cytował m i Gordon przykład poem atu w języku zagi Tymczasem różdżka — aby wrócić do użytego
nionego plem ienia Taensa, k tó ry to poem at w prze wcześniej porów nania — drży i w ygina się w kabłąk.
kładzie francuskim , w raz ze słownikiem i gram atyką Trafiliśm y n a żywy n u rt odwiecznej ludzkiej potrze
języka taensa, figurow ał w różnych antologiach aż do by: potrzeby m istyfikacji. Czyżby kłam stw o było nie
końca dziewiętnastego wieku, nim wreszcie odkryto, odłącznym składnikiem naszej natury?
że i on sam, i całe jego filologiczne rusztow anie jest Mówimy o m istyfikacji, nie o kłam stwie. Przyzna
tworem fantazji dwóch francuskich jezuitów. Ale in ję: granica jest płynna, często niedostrzegalna, cza
tencje m istyfikatorów nie zawsze byw ały żartobliw e sami naw et nieistotna, a jednak są różnice m iędzy po
1 bezinteresowne. Nieraz owe „hoaxes”, jak je określa czynaniam i pomysłowych m nichów, układających poe
Gordon, służyły jak najbardziej praktycznym celom, m at w zmyślonym języku, i snoba, dorabiającego so
załatw iały konkretne spraw y dzięki m anipulacji oko bie arystokratyczną genealogię, i tendencyjnego histo
licznościami i faktam i, których nie dało się sprawdzić. ryka, fałszującego przeszłość dla doraźnych celów,
Przeznaczenie niedzickiego testam entu wydało się i polityka, świadomie zniekształcającego fakty, i pisa
Gordonowi jasne i bardzo dla epoki typowe: byłaby rza, k tó ry m anipuluje rzeczywistością, uzbrojony w sa
to, jego zdaniem, próba dorobienia szacownej genealo mozwańczy przywilej l i c e n t i a p o e t i c a .
gii bękartow i w rodzinie. Oczywiście, istnieją różnice. Ale także istnieje coś
To brzm i prawdopodobnie. A raczej brzm iałoby na kształt ogólnikowego w zoru wszystkich owych po
prawdopodobnie, gdyby udało się ustalić przekonyw a czynań — jak gdyby praw o, które je um ożliwia i de
jąco jedność miejsca, akcji i czasu, czyli w tym wy term inuje ich formy. U jm ijm y to tak : tw arde drobiny
padku związek m iędzy zam kiem w Niedzicy oraz ro faktów (węzełki kipu) sam e przez się pozbawione są
dzinam i Berzeviczych i Beneszów, i to w czasie okre koherentnego znaczenia. Dopiero pew ien układ ich
ślonym d atą testam entu. wzajem nych relacji, pew na dram aturgiczna kompozy
Sum ienny badacz zacząłby praw dopodobnie od pró cja, w k tó rej zostaną umieszczone, n adaje im głębszy
by zw eryfikow ania tek stu z punktu widzenia zgodno sens, wyciska n a nich piętno m oralnej oceny i powle
ści jego słownictwa i stylu z cechami typowego dla ka je emocjonalnym zabarwieniem . S tąd intuicyjne
epoki piśm iennictw a. W b ra k u oryginalnego rękopisu przekonanie, że rzeczywistość jest bezkształtnym ma
nie doszedłby zapewne do definityw nych konkluzji, teriałem , który świadomość nasza może formować ze
ale jego podejrzliwość w zbudziłyby słowa takie, jak znaczną swobodą. Z tej sw obody robim y wszyscy sze
„em isariusz”, „koncesja” czy „uciekinier” których nie roki użytek, naw et wówczas, gdy przekonani jesteśmy,
zna jeszcze słownik Lindego. że nie chodzi nam o nic innego, ja k o obiektywną
Nie dajm y się jednak wciągnąć w pułapkę pedan prawdę.
terii. Gzyż celem naszych dociekań m a być popraw ne Wziąwszy to pod uwagę, w raz z założeniem, że
odtworzenie rodowodu A ntonia Inki albo stw ierdze absolutna czy choćby obiektyw na praw da i ta k nie
nie prawomocności testam entu, albo odkrycie skar jest dostępna naszem u ułom nem u i subiektyw nem u
bów? poznaniu, m usimy ze szczególną bacznością zwrócić się
60 61
ku intencjom , jakie przyświecają naszem u m anipulo
w aniu rzeczywistością. W wielu w ypadkach, może n a wistość m usi być życie. Ś w iat jest ok rutny dla m a
w et w większości wypadków, nie będzie nam trudno rzycieli. I nie może być inaczej. Cud przem iany rze
odróżnić zw ykłe oszustwo (mające na celu m aterialną, czywistości stw orzonej własnym , gorącym prag n ie
prestiżow ą czy polityczną korzyść) od deformacji, w y niem w rzeczywistość obiektyw ną nie dokonuje się
nikającej z pragnienia ulepszenia rzeczywistości — nigdy — naw et wówczas, gdy m istyfikacja jest do
uczynienia jej ciekawszą, piękniejszą — niechby na skonała i zyskuje powszechną w iarę. W ydaje się, że
w et tylko bardziej zabaw ną. To pragnienie (jakże na rzeczywistość i m arzenie to dw ie odrębne substancje,
turalne!) osiąga nieraz nasilenie konieczności. Nie po istniejące obok siebie (czasem łudząco do siebie po
winniśm y odm awiać m u szacunku, bo w ypływ a ono dobne), lecz nie poddające się syntezie.
z tego samego źródła, w którym rodzi się sztuka. Nieszczęsna miłośniczka Chopina z Jeleniej Góry
Historia niedzickiego testam entu Inków nazbyt jest zginęła samobójczą śmiercią, naznaczona piętnem
może typow a w swej aw anturniczej malowniczości, oszusta — falsyfikatora korespondencji wielkiego
abyśm y m ieli pochylać się nad nią z solenną powagą. artysty. Historycy, muzykolodzy, lojalni kustosze tra
Potrzeba, z jakiej powstała, nie m usiała być głębsza, dycji, nie mogli zgodzić się na przeróbkę życia kom
niż potrzeba rozproszenia nudy. Ileż razy jednak byw a pozytora w edług czyjejś pryw atnej zachcianki. Ale dla
m istyfikacja jedynym ratunkiem , jedynym sposobem Pauliny Czernickiej ich słuszny sprzeciw oznaczał po
nadania sensu życiu, którego nie w ybieraliśm y sobie tępienie jedynej racji istnienia.
sam i — przyozdobienia go tym , co nieosiągalne w praw Była kobietą w ątłą, w rażliw ą, egzaltowaną, bezrad
dzie, ale bez czego istnienie w ydaje się pozbawione ną wobec prozaicznych w ym agań codzienności, która
wszelkiej wartości. Wielu ludzi przychodzi na św iat układała się jej zawsze na przekór. Kochała muzykę,
w nie swojej epoce, pod niewłaściwym adresem , bez rozum iała ją głęboko, ale nie um iała upraw iać jej
żadnych szans przeżycia losu, będącego ich praw dzi czynnie. M usiała to być pasja pełna bólu niezaspoko
wym powołaniem. Jeśli nie chcą się poddać, nie po jonych tęsknot. W momencie życiowego przesilenia po
zostaje im nic innego, jak tw orzenie sobie własnej stanowiła wynagrodzić sobie to upośledzenie arb itra l
rzeczywistości, na przekór rzeczywistości obiektywnej. nym aktem wyobraźni. Do ankiet personalnych, przed
Tak baw ią się dzieci, żyjące w fantastycznych krai staw ianych po w ojnie rozm aitym władzom i urzędom,
nach, wśród w różek i bajkowych zw ierząt. Ale dla lu w prow adziła okres studiów w C onservatoire de Paris
dzi dorosłych byw a to zabawa tragiczna. i u Nadii Boulanger, a także w łasny staż profesorski
Człowiek, którem u afera niedzickiego kipu za w konserw atorium wileńskim . W rzeczywistości nigdy
wdzięcza swój rozgłos, zginął w w ypadku samochodo nie była za granicą, nigdy nie odbyw ała żadnych stu
wym. (Właśnie teraz, gdy zbliżam się do końca moich diów. P raw ie całe jej życie upłynęło n a zapadłej pro
dyw agacji n a ten tem at. Odszedł w raz z w szystkim i wincji, w odległym kącie wileńsko-trockiego powiatu,
rzeczywistościami swego życia — faktycznym i i fik u boku nieciekawego (i nie kochanego praw dopodob
cyjnymi). Już nigdy nie dowiem y się pewnie, jak i był nie) męża — hreczkosieja. Trzeba jeszcze dodać do te
udział tego człowieka w legendzie. B yła m u ona jed go dziecko — jedynego syna, dotkniętego ciężką, n er
n ak — owa legenda — raczej ozdobą egzystencji niż wową chorobą.
alternatyw ą, niż rzeczywistością zastępczą i losem M usiała być jeszcze m łoda, kiedy weszła n a drogę
z wyboru. Ale zdarza się, że ceną zabaw y w rzeczy potajem nego buntu przeciw w łasnem u losowi. Za na
rzędzie posłużyła jej w ielka księga rachunkowa. Na jej
G2
G3
czywistość doskonała m iała być stopem miłości, eroty
kartach, liniow anych pionowo w nudne rubryki przy
zmu i sztuki.
chodów i rozchodów, zaczęła tw orzyć swój lepszy, Źródłem tej śm iertelnie poważnej zabaw y n ie mo
praw dziw szy św iat — ponad czasem, ponad w szystki gło być płaskie wyrachowanie. W ielka afera chopi
m i niedostatkam i istnienia. P iękna Delfina Potocka, nowskich apokryfów, która poruszyła dosłownie ca
k tórej Chopin zwierzał się odtąd jej piórem ze swej ły muzyczny świat, wynikła ze zderzenia dwóch rze
miłości, ze swoich cierpień i pragnień, z którą dzielił czywistości w momencie, gdy ta idealna, wyhodowana
się tajem nicam i tw orzenia i sądam i o sztuce, była nią ponad faktam i, opanow ała już całkowicie świadomość
samą. Ale zarazem i ona sam a była ukochanym F ry sw ojej twórczyni, a ta druga, przyziem na, zawiodła ją
derykiem Chopinem, ta k że strum ień uwielbienia k rą na dno udręki.
żył w zam kniętym obwodzie, sycąc się w nieskończo Romans z Chopinem trw ał poza czasem. A zwykły
ność w łasną energią. Żadna m agia, żadne w irujące sto czas niósł ze sobą starość, chorobę, kłopoty i nędzę
liki i telepatyczne spotkania nie mogą się równać trudnych, powojennych lat.
z m isterium tego podwójnego wcielenia. I chyba tylko W śród papierów P auliny Czernickiej, opublikow a
kobieta może być zdolna do ta k daleko posuniętej iden nych po jej tragicznej śmierci, jest list do nie znanego
tyfikacji z przedm iotem swojej miłości. Nienasycona z nazw iska przyjaciela. Pisze w nim : „z m oim wzro
zachłanność i bezgraniczne oddanie uczyły Paulinę kiem z dnia na dzień gorzej (znów głoduję, ja k ostat
Czernicką języka Chopina, myśli Chopina, dowcipu ni pies!), nie m a mowy, abym pisać mogła. Pisać na
Chopina, pragnień Chopina. Chciała go mieć całego przykład mogę już jedynie przy św ietle dziennym ,
na własność — genialnego, nieopisanie uroczego, wieczorem praw ie nic nie widzę!!! Wiem, że to z bra
czułego, zmysłowego. Bo to nie był przelotny ro k u tłuszczu i w itam in, ale drugi miesiąc jestem bez
mans. grosza i jeszcze syna m uszę żywić, pisałam o zapomo
Więc w szystko: sekrety kom ponowania i techniki gę zw rotną do Wrocławia, naw et m i nie odpisali!!!”
gry na fortepianie, tęsknota do doskonałości, plotki W tym sam ym liście opowiedziany jest sen, w któ
0 znajom ych — kpinki z próżności Liszta i zachwyty rym obie rzeczywistości w ystępują jakby zneutralizo
nad m ądrością N orw ida — żarty, sm utki, dolegliwości w ane w ym iaram i jeszcze innego bytu.
ciała, narodowe sentym enty i salonowe skandaliki ... „Otóż śniłam, że Ty i H ofm an podajecie m i piękne
1 dopiero w tym szerokim krajobrazie gorąca potrzeba w iązanki mieczyków, mówiąc, że obdarzacie m n ie nim i
zmysłów. dlatego, iż ja odważnie i nieustępliw ie zawsze walczy
Rzeczywistość doskonała, w pisana w rubryki „przy łam w spraw ach Sztuki, a mieczyki są sym bolem
chód” i „rozchód”, „m a” i „w inien”, ta k ą w łaśnie m i walki. J a jednak nie mogę przyjąć od Was tego daru,
łość m usiała zaw ierać — miłość całkowitą, nigdy gdyż obarczona jestem olbrzym im naręczem jakichś
w rzeczywistości ułomnej nie zaznaną. Na tle tak pod dziw nych kw iatów, podobnych do orchidei, białych
niosłym, ta k w ytw ornym i tak rozległym, erotyzm — w czarne plamy. H ofm an z przerażeniem p y ta mnie,
najjaw niej naw et obnażony — nie mógł już być dlaczego zerw ałam te kw iaty, bo to są asfodele —
spraw ą tryw ialną. W rom ansie w yobraźni dochodzi do kwiecie um arłych, tych kw iatów żywym zryw ać nie
orgazmów. P ękają zapory pruderii, nam iętność prze wolno. J a się tłumaczę, że zerw ałam je dla Chopina,
m aw ia językiem zuchwale szczerym, nazywa rzeczy do którego idę...”
po im ieniu słowami, których w ulgarność m a posmak Możliwe, że n a decyzję ujaw nienia listów do Del-
wielkopańskiego w yzwania rzucanego obłudzie. Rze
65
64
finy Potockiej w pływ ała także nadzieja wydobycia się
tym sposobem z m aterialnych kłopotów. Ważniejszym
jed n ak m otyw em w ydaje mi się pragnienie podjęcia
ostatecznej próby przechylenia szali rzeczywistości n a
dobrą, idealną stronę. Byłoby to czymś w rodzaju pu
blicznego ogłoszenia utajonego przed światem, miłos
nego związku, aby zapewnić m u odtąd legalność. Po
tem , gdy w łasne imię połączy się otw arcie z im ieniem
ukochanego, m ożna już odejść tryum falnie z naręczem
asfodeli w ramionach.
67
(chocby najbardziej nieprawdopodobny) m ożna było { r złudzeń”. Nie o cyniczną podejrzliwość tu chodzi. Cho
jed n ak uwierzyć, dzięki tem u czy innem u szczegółowi, , dzi o sprow adzenie fikcji na ziemię.
k tó ry zdaw ał się nie należeć do żadnego zaplanow a- : j Zabawa w literatu rę trw a. W ywołany niewidzial
nego w zoru — k tó ry przeszkadzał i drażnił nieobli nym palcem, podejm uję historię niedzickiego kipu.
czalną żywotnością przypadku. Jeśli bohaterem był B iały blask zimy buchał w sień przez łukow ato
piękny i dzielny rycerz, śpieszyłem gorliwie przyciem sklepiony otw ór bram y. Przód czarnej kolaski na pło
nić św ietlany jego w izerunek jakąś skazą — niechby zach, zaprzęg dyszących św ietlistą p arą koni, krępy
tylko w adą wym owy albo skłonnością do wyskoko pachołek w kożuszku, zarzucający derki na ich dym ią
wych napojów. O krutnego zbója ratow ałem od całko ce grzbiety — tyle tylko m ożna było zobaczyć w w y
w itej m oralnej szpetoty nieoczekiw anym poczuciem locie m rocznego tunelu, ale było w tym całe bogactwo
hum oru lub dziecinnym łakom stwem na słodycze, m roźnej pogody: lekkość nieba nad strom ym i, kosm a
a w ytw orne w nętrza zatruw ałem chętnie czadem dy tym i od szadzi zboczami, ostre m igoty rzeki w dolinie,
miących kom inków. przekłuw ające obłoczek opalowej mgiełki. A w sieni,
Nie była to ani złośliwość, ani dziecinna przekora. biegnącej nieco pod górę łagodnym zakrętem , niewy
Myślę, że w ten sposób przejaw iało się m oje pragnie raźne postaci, szurgot kroków, niew yraźne głosy i na
nie praw dy. Spraw a w ydaje m i się prosta, trudno ją gle gw ałtow ny spazm niewieściego kaszlu, jakby cho
jednak w yjaśnić w całkowicie jednoznaczny sposób. ry p tak tłu k ł się w przerażeniu o grube m ury.
Mam wrażenie, że zachodzi tu dokładna odwrotność H rabia Andrzej H orvath de Palocsy zszedł na dzie
zjawisk, omówionych poprzednio. W tam tym pierw dziniec powitać przybyszów. Narzucił na ram iona fu
szym w ypadku chodziło o nagięcie rzeczywistości po trzaną szubę, głowę, podgoloną z polska, m iał gołą.
tocznej do rzeczywistości idealnej — do fikcji. Tu „W itajcie na zamku D unajec” powiedział donośnym,
przeciwnie — o nagięcie fikcji do rzeczywistości. Ale nieco chrapliwym głosem, po czym uścisnął dłoń w y
i jedną, i d rugą operację cechuje szacunek dla praw sokiemu starcow i w długiej kapocie z grubego, szarego
dy. Bo p raw da jest powietrzem literatury. Teraz jed sukna i skłonił się postępującej za nim kobiecie, obrzu
nak, gdy wolno mi już mówić o literaturze z niejaką cając ją badawczym spojrzeniem. Była drobna jak
znajomością rzeczy, mogę stwierdzić, że owa praw da dziecko i w ydaw ała się młoda, chociaż niew iele moż
literacka niewiele m a wspólnego ze „stanem faktycz na było dojrzeć poprzez w ełniane chusty, k tó re spowi
n ym ”. Że, inaczej mówiąc, węzełki kipu nie mogą być jały ją tak szczelnie, że tylko ciemne oczy i kaw ałek
jej w ystarczającym symbolem. Że raczej da się ją śniadego policzka w yzierały przez szparę. W objęciach
przyrów nać do jakiejś wszechobecnej substancji w a t niańczyła zawiniątko, z którego teraz, gdy przystanęła
mosferze, bez której udusilibyśm y się, ja k bez tlenu u wejścia na dziedziniec, dobyło się słabe kwilenie.
w powietrzu. Lecz — trzeba dodać — substancja ta nie Kilkoro zamkowej służby niosło za gośćmi ich tobołki
może być nadm iernie lotna. W inna zawierać pożyw i skrzynie. Jedna z dziewczyn poskoczyła ku kobiecie,
ne domieszki naszej rzeczywistości. Jej zapachy: woń aby odebrać niem owlę z jej ram ion, lecz ta odwróciła
ziem i i wody, i ziół, zapach chleba, potu i gnoju. Więc się gwałtownie z okrzykiem przestrachu i zaraz znowu
ta potrzeba „każenia” ideałów nazbyt sterylnych, de zaniosła się kaszlem.
form ow ania wzorów zbyt kaligraficznych nie jest wca „Przemarzliście w drodze” powiedział Andrzej Hor-
le tym sam ym popędem, o którym była już tu ta j m o vath. „Wejdźcie, proszę. W izbach napalone, grzanego
w a — w ulgarnym upodobaniem do „rzeczywistości bez wina wam przyślę.” Ale starzec zdaw ał się nie sły
68 69
szeć zaproszenia. Nieruchomy, wodził uw ażnym spoj ścinę w swoim klasztorze. Ale kiedy Jim ena powiła
rzeniem po złuszczonych m urach, po gontowych da pod klasztornym dachem dziecię — pogrobowca, m i
chach, obnażonych ze śniegu przez ostre słońce i ob łosierdzie ojca przeora znacznie ostygło. Pomysł zwró
wieszonych na skrajach frędzlam i roziskrzonych so cenia się do pana H orvatha de Palocsy podsunął mu
pli. M rużąc w yblakłe oczy zdaw ał się spraw dzać pa sam Sebastian swoim opowiadaniem o pochodzeniu
nujące tu porządki. Schodki wymiecione, posypane po rodu Berzeviczych. W zbiegu okoliczności nietrudno
piołem, pod arkadam i galerii sągi drobno połupanego było w ykryć palec Boży. Los chciał, że na tej samej
drzewa, jakiś rozpięty na ścianie pod wykuszem atłasowej kanapce w w atykańskiej poczekalni usiedli
krzew, otulony starannie słom ianym chochołem. „Czy obok siebie tułacz bez domu, k tó ry omal głowy nie
wiadomo w aści” rzekł A ndrzej H orvath, „że zam ek postradał w dzikich, zam orskich krajach, i m nich z pół
ten jest gniazdem waścinego rodu?” S tary człowiek nocy, zaprzyjaźniony z m ieszkańcam i zam ku, wznie
przechylił ku mówiącemu głowę, zmarszczył nastro sionego ongiś przez przodków wędrowca. Opatrzność
szone siwe brw i surowo, bez uśmiechu. „Tak” odparł sam a wskazyw ała szczęśliwe wyjście z dość uciążliwej
po chwili nam ysłu. „W racam do gniazda.” sytuacji, jak ą gościnność ojca przeora stw orzyła w do
Tak oto Sebastian powrócił do rodowego zam ku, mu zakonnym, koło starej św iątyni Świętej K atarzy
którego nigdy w życiu nie widział i w którym od trzy ny. Natom iast pan zam ku Dunajec, mimo zastrzeżeń
stu la t z górą nie postała noga żadnego z Berzevi- swojej m ałżonki, raczej był rad nowym rezydentom.
czych. Życie w tym górskim odludziu nie obfitowało w roz
„Co to za imię: U m ina?” zrzędziła wieczorem ryw ki, zwłaszcza zimą, gdy śniegi zaw aliły nieliczne
Agnieszka H orvath de Palocsy, kiedy małżonkowie zo drogi. K om pania człowieka byw ałego po świecie, k tó
stali sami w sypialnej komnacie. „Takiego im ienia nie ry w ielu zaznał przygód i wiele dziwów oglądał, m o
ma, w każdym razie u chrześcijan. Czarniawa taka, gła być m iłą odm ianą dla polowań n a dzika i p ijatyk
dziwna, żadnej mowy ludzkiej nie rozumie. Na Cy z kilkom a na pam ięć znanym i sąsiadami.
gankę wygląda, albo i na Żydówkę. I uwierzyć nie Tu m ała dygresja. Jedyna inform acja o rodzinie
mogę, aby córką jego była. To człek sędziwy, a ona...” H orvathów de Palocsy, jak ą posiadam, pochodzi z tury
Zacisnęła wąskie, sinaw e usta z m iną świadczącą, że stycznego foldera, sprzedawanego w bram ie niedzic
cnota podyktow ała jej już w yrok srogi i nieodwołal kiego zamku. Dotyczy ona niejakiego A ndrzeja Hor-
ny. „Ojczulkowie po prostu kłopotu z głowy zbyli na vatha, k tó ry m iał zwyczaj żegnać biesiadników pierw
szym kosztem.” szy raz bawiących na zam ku — bez względu n a wiek,
„Nie mogłem przeorowi odmówić” rzekł Andrzej godność i płeć — trzem a uderzeniam i łopaty w plecy.
Horvath. „A ten Berzeviczy to człek godny i ciężko Było to już w początkach XIX wieku, ale — jeśli na
przez los doświadczony...” „Skąd wiesz, że on napraw w et chronologia budzi wątpliwości — wolno chyba
dę Berzeviczy?” przerw ała m u m ałżonka i jej bez- przypuszczać, że ta skłonność do rubasznych nieco fa-
krw iste w argi podkreśliły następny wyrok. cecji stanowiła cechę rodzinną.
Wszystko to stało się istotnie za spraw ą ojców au- Otóż stary Berzeviczy nie zawiódł nadziei A ndrze
gustianów z Krakowa. Przeor ich poznał rozbitków ja H orvatha. W ieczerze w długiej sali o belkow anym
w Rzymie, gdzie w interesach zakonnych bawił. stropie przeciągały się teraz do późnych godzin. Pan
Wzruszony historią nieszczęść tak niezwykłych, ofia H orvath wypędzał rzępolących na drew nianej gale
rował starem u Berzeviczyemu i jego dziwnej córce go ryjce cygańskich grajków , żeby słowa starca, niewy
70 71
raźne i zniekształcone cudzoziemskim akcentem , mo spach noc zachłystywała się za oknam i pełną obietnic
gły bez przeszkód składać dziwne krajobrazy i prow a ciszą.
dzić słuchaczy szlakam i niezwykłych przypadków. „Musiałeś i waść uszczknąć coś niecoś z tych bo
Przed oczyma dunajeckich dom owników jaw iły się gactw ”, rzekł kiedyś A ndrzej H orvath. „Czy to m ożli
rozkołysane, zbryzgane pianam i oceany, statk i sm aga we, abyś niczego nie zdołał ocalić?”
ne biczami wichrów, jęczące pod uderzeniam i fal, Starzec milczał przez długą chwilę w p atru jąc się
olbrzymich ja k góry, lub na odm ianę skam ieniałe z rodzajem osłupienia w sw oje splecione, kościste
w m artw ym żarze pustynie i nieprzebyte puszcze, palce. Potem , jakby zbudzony nagle, powiedział ci
ociekające wilgocią, ciemne i duszne od odurzających cho, praw ie szeptem : „Przyjdzie dzień... Zobaczycie
woni, i sięgające nieba, rozjarzone lodowym blaskiem wszyscy. W łasnymi oczyma zobaczycie. Może w ysłań
szczyty. Oglądali białe m iasta o czerwonych dachach cy są już w drodze...”
z placam i szkarłatnym i od kw iatów i bogate pałace, Pod wrażeniem tych słów głowy obecnych zwróci
kryjące w swych w nętrzach cieniste, szemrzące fon ły się k u drzwiom sali, ale ich uszu dobiegło tylko
tannam i patia. Oglądali dziwne zw ierzęta i bajeczne w ątłe pohukiw anie — odgłos kaszlu, niosący się przez
ptak i — n iek tóre ta k wielkie, że m ogły z łatw ością dziedziniec z izdebki w zachodnim skrzydle. Andrzej
unieść w szponach jeźdźca na m ule, inne nie większe H orvath podniósł w górę nie dopity kielich i roześm iał
od m uchy i m ieniące się barw am i klejnotów — a tak się niespodziewanie. „Jeśli w aść zechcesz odkupić
że brunatnych, czarnowłosych ludzi, kryjących w ser wówczas zamek swych przodków — rzekł — chętnie
cach niezgłębione tajem nice. Tajem nice te nie były sprzedam ci tę budę. P ieniędzy nie m am na napraw y.
jednak całkowicie obce opowiadającem u. D aw ał to J a k tak dalej pójdzie, dom w krótce obróci się w ku
oględnie do zrozum ienia, napom ykał o jakichś swoich pę gruzów.”
wysokich koneksjach w tym zam kniętym dla profa Sebastian Berzeviczy sięgnął powoli za pazuchę,
nów świecie, w ym ieniał półgębkiem dziwacznie brzm ią grzebał tam z nam ysłem , po czym n a splam ionym wi
ce im iona osobistości, będących spadkobiercam i daw nem obrusie położył ciężką, krw aw o połyskującą m o
nej chw ały i utajonych, niezm iernych fortun. Z na- netę. Pochylili się n ad nią. H orvath w ziął pieniądz
pom knięć owych wynikało, że i on, Sebastian Berze- w palce, oglądał uważnie. N agle m rugnął nieznacznie
viczy, m a jakow yś udział w tych sekretach i że jego do siedzącego obok starszego syna, błysnął skrytym
tułactw o nie jest w ędrów ką bez celu. W szystko to uśmieszkiem ku niedzickiem u proboszczowi po d ru
m iało niejasny związek z ciem noskórą kobietą, k tórą giej stronie stołu i schował złoty krążek do kieszeni.
nazyw ał sw oją córką, a k tóra nigdy nie zasiadała przy „Biorę tę sztukę n a zad atek ” — powiedział. (F akt ten
wspólnym stole. m iał w krótce zostać zanotow any w testam encie, jako
S karby odgryw ały znaczną i coraz większą rolę zobowiązanie do przyszłej transakcji.)
w opowieściach starego podróżnika. Srebro, drogie ka Obecność Jim eny albo U m iny (jak w ym aw iali jej
m ienie, złoto. Złoto rozśw ietlające m roki w spaniałych imię m ieszkańcy zam ku, zm yleni niew yraźną dykcją
kościołów, złoto zakopane w ziemi, migocące n a dnie Sebastiana) objaw iała się głów nie kaszlem , dobiega
górskich potoków, przechowyw ane w niedostępnych jącym zza zam kniętych d rzw i, wychodzących n a w e
jaskiniach. Złoto, czekające cierpliw ie na praw ych w nętrzny ganek. Młoda k o b ie ta nie opuszczała niem al
dziedziców. G dy Sebastian m ówił o złocie, blask świec swojej bielonej izdebki i ty lk o czasem, o świcie lub
nabiegał suchym żarem, a zatopiona w śnieżnych za o zmierzchu, można było dostrzec drobną, otuloną
72 4 K ip u 73
w czarną m antylą postać, przem ykającą wzdłuż ga mał przez chwilę dłoń na wilgotnym, rozgrzanym,
lerii w stronę kaplicy. Zapalała tam świeczki przed czole Jim eny. „Puścim y krew ” zadecydował.
ołtarzem, ale jej m odły nigdy nie trw ały długo. W ra S ebastian Berzeviczy asystował przy operacji, m il
cała spiesznie, jak p tak niespokojny o pozostawione czący i blady. Było dużo bieganiny — noszenia n a
w gnieździe pisklę. Dziewka służebna, przydzielona do czyń i ręczników. Aż dziw, ile krw i wytoczono z ta k
posług przy m atce i dziecku, w ykonyw ała swe obo w ątłego ciała. Po zabiegu chora zapadła w sen podob
w iązki z najw iększą niechęcią. Jim ena wzbudzała ny do om dlenia. Sebastian kazał sobie przynieść sien
w niej zabobonny lęk. Z astaw ała ją albo w łóżku, nik do jej kom natki, aby czuwać przy niej nocą. Na
trzęsącą się z zim na pod stertą futer, albo z dzieckiem zajutrz, o szarym świcie, w targnął niespodziewanie do
w ram ionach, naprzeciw głęboko w m u r wpuszczone sypialni m ałżeńskiej H orvathów z obnażoną szablą
go okienka, w patrzoną beznadziejnie w obwisłe pod w trzęsącej się dłoni. „Gdzie on jest!?” krzyczał strasz
grubą okiścią gałęzie jodeł po drugiej stronie zamko nym , harczącym głosem. Agnieszka naciągnęła p iernat
wej fosy. Czarne, nieruchom e oczy zw racały się ku na głowę, Andrzej H orvath wyskoczył z łóżka w bie-
wchodzącej, a potem w ybuchał krzyk niezrozum ia liźnie — przerażony bełkotał jakieś pytania. „Mor
łych w ym ówek i żądań, krzyk przechodzący w spa derca!” krzyczał starzec. „Nasłali go! Gdzie jest?
zm atyczny kaszel i wreszcie w płacz. W izbie nie było Gdzie się skrył!” Zanim hrabia zdołał pojąć, o co cho
czym oddychać. Cuchnęły przepełnione nocniki, dła dzi, Berzeviczy wybiegł z kom naty i słychać już było
wił czad z rozstawionych po kątach glinianych garn tylko dudnienie jego kroków n a schodach. Służba zna
ków z żarzącymi się węglami. Dla czeladzi Jim ena by lazła go w połowie zamkowego wzgórza. M usiał po
ła „zam orską czarow nicą”. ślizgnąć się w biegu i uderzyć głową o kam ień. Leżał
Gdy n astała wiosna i pow ietrze w ypełnił w ilgot nieprzytom ny, dysząc ciężko, z tw arzą pokrw aw ioną
ny szum — szum budzących się lasów i w ezbranej i um azaną błotem. Tymczasem cyrulik przenocował
rzeki, Jim ena zaprzestała n aw et krótkich w ypadów do spokojnie w czorsztyńskiej karczmie, a rano odjechał
kaplicy. Leżała teraz w łóżku całym i dniam i, zlana najętą fu rą do Kieżmarku, niczego nieświadom.
potem, z szeroko otw artym i, błyszczącymi oczyma. Pogrzeb Jim eny, zwanej Uminą, odbył się cicho na
Sam a pani Agnieszka H orvathow a raczyła zaniepo niedzickim cm entarzu, bez udziału Sebastiana, k tó ry
koić się w końcu stanem chorej. Krzywiąc nos zaj w owym czasie nie odzyskał był jeszcze cielesnej
rzała do izby przy ganku i poleciła podaw ać córce Se i um ysłowej sprawności. Tej drugiej nie m iał już
bastiana grzany m iód oraz w yw ar z lipowego kw iatu. zresztą nigdy odzyskać. G dy po paru tygodniach dźwi
Nic to nie pomagało. S tary Berzeviczy trap ił się, tra gnął się z łóżka, m ieszkańcy zam ku nie poznali w nim
cił ochotę do wieczornych gawęd. Wreszcie, kiedy dro dawnego gawędziarza. Nie rozstaw ał się teraz z szablą,
gi jako tako obeschły, Andrzej H orvath sprowadził którą owej fatalnej nocy zerw ał ze ściany w wielkiej
cyrulika z Kieżm arku. Człowiek te n stanął przy łóżku sali. Uzbrojony w nią, w arow ał całymi nocam i na gan
Jim eny w obłoconych butach, czerwony n a gębie, zio ku u drzw i izby, w której roczny synek Jim eny spał
nący okowitą, k tó rą zdążył pokrzepić się w izbie cze pod opieką służebnej dziewczyny. Na wszelkie per
ladnej. Badanie pacjentki nie zajęło m u wiele czasu. swazje odpowiadał bełkotem, z którego m ożna było
R epertuar jego leczniczych zabiegów był skrom ny — wyrozumieć, że „oni” czyhają, aby zgładzić także An
ograniczał się do lew atyw y, okładów z gorczycy i p u tonia. Od A ndrzeja H orvatha zażądał przeniesienia
szczania krw i. Poruszając czernionym i wąsam i trz y zwłok Jim eny pod basztę kapliczną, w miejsce godne
74 75
dziedziczki zam ku Dunajec. Dla świętego spokoju h r a tu wkrótce. Któregoś dnia lub którejś nocy zastukają
bia zapewnił go, że tam w łaśnie została pochowana. do bram y i powiedzą tylko jedno słowo: «Cuzco».
Om ijano go z daleka. Zdaw ało się, że upiór zamiesz W tedy wiadomo będzie, że to oni.” Zim ną dłonią ści
kał n a zamku. skał przegub A ndrzeja H orvatha, a ten Wstrząsał się,
P ani Agnieszka H orvathow a postanow iła wziąć pojm ował bowiem, że od początku m a do czynienia
spraw y w e w łasne ręce. N apisała do ojców augustia- i z człowiekiem obłąkanym.
nów, aby zabrali starca z pow rotem do K rakow a i za Zwykle koło św. Ja n a zjaw iali się n a zam ku Cy
częła szukać w okolicy m iejsca dla dziecka. Jej w ybór ganie. Ciągnęli taborem od Czarnego D unajca i, roz
padł n a gorzelnika, obrotnego Czecha, sprowadzonego biwszy obóz nad rzeką w Niedzicy, przychodzili grać
przed laty z M oraw dla kierow ania niedzicką propi i tańczyć przed państwem. A ndrzej H orvath de P a
nacją. Ow gorzelnik m ieszkał w jednej z folwarcznych locsy rad był tym odwiedzinom. Kazał zabijać dla
oficyn ze swą otyłą, bezpłodną żoną. Zawezwany do przybyszów barana, staw iał im antałek wódki i spra
zamku, chętnie zgodził się n a zaadoptow anie „cyga- szał gości, dla których ustaw iano na galerii krzesła
n iątk a” — ja k nazyw ała Agnieszka H orvathow a dziec niczym w teatralnej loży. Pośrodku dziedzińca płonęło
ko Jim eny. Trzeba było jednak załatwić rzecz z Seba wielkie ognisko, czerwona łuna łopotała w oknach
stianem , a tu tylko podstęp m ógł skruszyć opór sta- j średniego zam ku, bzyczenie skrzypiec i hukanie basów
rego. kłębiło się m iędzy m uram i i przenikliw e okrzyki strze
„Słuchajcie no, W acławie” rzekł Andrzej IIorvath, lały w czarne niebo razem z racam i trzeszczących
nalew ając gorzelnikowi pełen kielich czerwonego w i iskier. W niespokojnych błyskach ognia śniade dziew
na, „inaczej się to nie uda, jeno gdy za krew niaka m o czyny pow tarzały ruchy płomieni. Ich kwieciste spód
ści Berzeviczyego was podam y. Fam ilii nijakiej on tu nice falow ały szybko, piersi trzęsły się pod haftow a
ta j nie ma. Coś o kurlandzkich koligacjach napom y nym i bluzkami, wzniesione nad głowy ram iona w p ra
kał. Byli w tam tych stronach baronow ie de D ondan w iały w brzęczące drżenie m aleńkie tam buryny.
gen z rodu Berzeviczych, więc baronem de D ondangen Lśniły w ilgotne zęby, m igotały złote cekiny w ciem
zrobicie się na tę okazję.” M rugnął A ndrzej H orvath nych warkoczach. Dzika wesołość staw ała się wyzy
do gorzelnika, gorzelnik do A ndrzeja H orvatha i prze wająca, praw ie groźna, i oklaski widzów w ydaw ały
pili. Ale okazało się, że wiadomość o rychłym przy- się wobec niej bezsilne — nie m ogły jej ugasić. Zam
jeździe nieznanego kuzyna z dalekich stron niczego kowi goście chronili się wreszcie w oświetlonej świecz
jeszcze nie rozwiązuje. O dalszym losie A ntonia zade nikam i sali, a dziedziniec opanowywało nie krępow ane
cydować m iało dopiero poselstwo z Peru. już niczym szaleństwo, którem u kres kładł Andrzej
Sebastian Berzeviczy gotów był usunąć się do H orvath w ystrzałem z pistoletu. Na to hasło Cyganie
klasztoru A ugustianów i powierzyć m ałego opiece milkli, po czym odegrawszy pożegnalnego czardasza
kurlandzkich krew nych, nie wcześniej jednak nim pod oknam i sali, opuszczali zamek. Ich ju hania i za
spraw a tajem niczej schedy zostanie uregulow ana m ierające skrzypienie smyczków słychać było jeszcze
w przytom ności peruw iańskich kuratorów . Wokół długo z drogi, opadającej w dolinę.
tych jakichś w ysłanników, o których przebąkiw ał do Tego roku tabor stan ął nad rzeką wcześniej niż
tąd niejasno, skupiały się teraz w szystkie jego na zwykle. Naczelnik Ju r, siwowłosy, przepasany szeroką,
dzieje. „Już są blisko” mówił, m rużąc oczy, jak gdyby czerwoną szarfą starzec, zastukał rankiem do drzwi
śledził poprzez m ury ich uporczyw ą w ędrów kę. „Będą izby czeladniej, by, zgodnie ze zwyczajem, przekazać
77
uniżone pozdrowienie dziedzicom i zapytać, kiedy m o niej palcem następnego n arratora. Wiele bowiem po
że przybyć z m uzyką. Tym razem hrabia H orvath k a zostaje jeszcze do wyjaśnienia. Skąd na przykład
zał go wprow adzić do swego gabinetu, gdzie wkrótce wzięło się kipu pod ostatnim stopniem pierw szej b ra
zjaw ił się też zawezwany z folw arku gorzelnik. m y górnego zam ku? Ale może rzeczywistość fikcyjna,
Zamknięci na klucz trzej mężczyźni konferow ali tu tak samo jak i rzeczywistość faktyczna powinna
ponad godzinę. m ieć swoje, niemożliwe do w ytłum aczenia luki? Może
Wieczerza owego dnia była w ystaw na, w itano bo lepiej nie kusić się o wszechwiedzę, k tó ra i ta k nie
wiem n a zam ku z daw na zapowiedzianego gościa — należy do naszej rzeczywistości? I w końcu — któż
barona de Dondangen. Posadzono go naprzeciw Seba napraw dę w idział owo kipu?
stiana Berzeviczyego, który nie spuszczał z oka za
żywnej i rubasznej postaci krew niaka, w yraźnie onie
śmielonego tą badawczą uwagą. Służba w ym ieniała
za plecami przybysza złośliwe uśmieszki, nikt jednak
nie zdaw ał się tego zauważać. Po te j kolacji, która
upłynęła wśród chrząkania, w zajem nych przeprosin,
popraw iania niezręcznych ruchów n a jeszcze bardziej
niezręczne i nieoczekiwanych wybuchów śmiechu h ra
biego H orvatha, nastąpiła poufna rozmowa starego
Berzeviczyego z baronem de Dondangen w kom natce
Sebastiana na górnym zam ku. B aron siedział w fotelu,
ściskając w spoconej garści kubek z miodem, podczas
gdy Sebastian chodził niepew nym krokiem , wodząc
swój długi cień po ścianach i perorując głuchym, raz
po raz zam ierającym głosem. Przem aw iał różnym i ję
zykami, w ym ieniał dziwne imiona i nazwy, zadaw ał
pytania, na które sam sobie odpowiadał — to krzy
kiem, to znów szeptem. Księżyc stał już wysoko na
niebie, gdy rozległo się trzykrotne pukanie do drzwi.
B aron dźwignął się z fotela i z nagłą zwinnością po-
skoczył otworzyć. W progu stał krępy mężczyzna
o ciemnej tw arzy, ze srebrnym kolczykiem w uchu.
Za nim m ajaczyły jeszcze dw ie postacie. Wszyscy trzej
goście odziani w długie, czarne opończe, Sebastian,
k tó ry zatrzym ał się przy kom inku, sięgnął drżącą dło
nią po leżącą na nim szablę. Ale nim zdążył jej do
tknąć, przybysz z kolczykiem w uchu skłonił się ni
sko i gardłow ym głosem powiedział: „Cuzco”.
Tak oto przychodzi kolej n a scenę spisyw ania te
stam entu w kaplicy. Ale teraz wskazałbym najchęt
będzie prawdziwe i niepraw dziw e równocześnie, tak
samo jak obłąkana, starcza zazdrość Wojewody, jak
miłość Zbigniewa, jak m ęka Mazepy. W całej tej iluzji
rzeczywiste cierpienie dotknęło jedynie kilkunastu
lekkomyślnych intruzów, którzy nie oparli się pokusie
fizycznego wtargnięcia w krainę złudy. Ich intencje
były tryw ialne, ale zgoła niewinne, a jed n ak spotkała
ich kara godna świętokradców, nie um iejących usza
nować granicy, która pow inna pozostać niewidoczna.
Za swoje dziecinne zuchwalstwo zapłacą jeszcze do
datkowo przyziem ną wiedzą o tandetnej konstrukcji
świata ideału. Jeśli oglądać będą Mazepę w kinie, ich
oczom odmówiona będzie łaska poetyckiej transsub-
stancjacji.
Pozbawione symbolicznego ujęcia zdarzenie, o któ
rym mowa, było po prostu w ypadkiem , spowodowa
nym przede wszystkim niedbalstwem ekipy filmowej,
która nie rozebrała w porę dekoracji. G rom ada tu ry
stów, zwiedzających zamek, w darła się na rusztow a
nia podtrzym ujące fałszywe blanki. Można ich sobie
łatwo wyobrazić, owych typowych pasażerów wyciecz
Teraz nie m ówi się już inaczej, jak : Niedzica. Za kowego autobusu: zażywne paniusie w przyciasnych
m ek niedzicki. Nazwa Dunajec wyszła z użycia już spodniach i sandałkach na drew nianym koturnie, ły
blisko w iek tem u. A w film ie jest to zam ek Woje sawi, woniejący piwem wczasowicze, dziewczyny
wody — budowla wzniesiona w yobraźnią poety, którą o w ym alowanych na niebiesko powiekach, długowłosi
scenografowie ustaw iają w teatrze za każdym razem chłopcy w dżinsach. Św iat nie w ydaw ał im się zapew
na nowo, w edług własnych upodobań, jako tło dla po ne nigdy tajem niczy, ani naw et szczególnie dziwny.
nurych i krw aw ych nieporozum ień w duchu rom an Wolno przypuszczać, że stanow ili w ierną reprezenta
tycznej tragedii. Jeśli reżyserowi uda się filmowa w er cję tego dzielnego i żywotnego gatunku, k tó ry od ży
sja M azepy, dla wielu ludzi okrągłe baszty, gontowe cia nie w ym aga więcej ponad zadowolenie, k tó ry oby
dachy i zwieńczone atty k ą m ury niedzickiego zamku wa się bez uniesień i bez m etafor, którego głód d ra
będą sceną dram atycznych losów Amelii, Zbigniewa m atu zaspokajają w zupełności ruchliw e cienie na
i nieszczęsnego, królewskiego pazia. chłodnej tafli telew izora. Ci ludzie obejrzeli w zamku
Rozebrano już chyba owe dodatkowe fortyfikacje, w nętrza i przedm ioty świadczące o jakiejś w yzbytej
których fałsz widać było ta k jaw nie z tarasu górnego praktycznych konsekw encji przeszłości, wysłuchali
zamku. Z zew nątrz, zwłaszcza z daleka, doskonale łu z upodobaniem b ajek o rycerzach, o zbójach, o testa
dziły oko. I na ekranie będą rów nie praw dziw e jak mencie Inków i o kipu (użyczając im owej bezintere
cała warow nia. N ikt nie odróżni oblepionego gipsem sownej w iary, przynależnej spraw om w nawiasie,
płótna od średniowiecznych tynków. Wszystko razem sprawom bez istotnego znaczenia), po czym, odkrywszy
80 81
film ową m akietę m urów, wzięli ją radośnie w chwi
lowe posiadanie. Wśród okrzyków i śmiechów prze
chadzali się po pomoście wzdłuż sztucznych blanków,
robili sobie zdjęcia i przybierali pozy rycerzy, w y
tw ornych dam lub gwiazd ekranu. I wtedy deski za
łam ały się z trzaskiem pod ich stopami.
K aretki pogotowia m iały utrudniony dojazd. Droga
na zamkową górę znajduje się od jakiegoś czasu
w przebudowie — pełna jest głębokich wyrw, pracują
n a niej ciężkie koparki i buldożery.
Rannych wydobyw ano spomiędzy skalnego gruzu
na przepaścistym zboczu — jęczących, pokrwawionych,
z połam anym i rękam i i nogami. Należy się jednak
spodziewać, że większość z nich opuściła już szpital
i że — podczas gdy ja kończę te chaotyczne rozważa
nia nad zapisem faktów — oni powrócili szczęśliwie
w k rainę jednoznacznej rzeczywistości.
85
i.
m i się, żem widział, nie wnikając w głębokie znacze wą, wstałem i cicho jak złodziej podkradłem się na
nie rzeczy. brzeg przepaści i przy w arow ałem na nim , w strzym u
Niejasność moich odległych wspomnieli powiększa jąc oddech. I w tedy z dołu dotarł do uszu moich
mgła, k tóra gęstym tum anem okryła m oją rodzinną dźwięk, który n a pew no nie wydobył się z różanych
wyspę tam tego dnia, kiedy się to wszystko zaczęło. ust boginki, lecz był głosem męża w pełni swego wie
J a k co dzień, wygnałem o świcie kozy na wzgórze, ku — ochrypłym i srogim. Jakieś niezrozum ałe sło
żeby się pasły na tym ianku i cierniach między biały wo, w ykrzyknięte jak rozkaz w pośpiechu czy w gnie
mi głazami. Zaraz znikły mi z oczu i tylko kierując się wie i zaraz potem drugi m ęski głos, odpow iadający
słuchem zgadywałem, gdzie chodzą, gdy potrącały ko m rukliw ie, i zgrzyt żw iru przygniatanego sandałem ,
pytkam i drobne kam ienie, albo gdy koźlęta becząc i suche stuknięcie drew na o drewno. Jacyś ludzie byli
goniły m atk i o pełnych wymionach. Dając się prow a tam, w dole, coś robili, coś w lekli po kam ienistym
dzić trzodzie, w krótce poznałem po podobnym do sze brzegu. Zdziwiło m nie to, bo zatoka, chociaż spokojna
rokiego oddechu szumie i po słonej wilgoci w powie i osłonięta od w iatru, nie była używ ana jako przy
trzu, że jestem w pobliżu nadbrzeżnego urw iska. Jest stań dla rybackich łodzi i kupieckich okrętów. Któż
w tym miejscu głęboka zatoka, zw ana Zatoką Forkisa, mógł się tam kręcić i w jakich przybył zam iarach?
objęta, niczym w yciągniętymi ram ionam i, dwoma Czekałem w patrzony w mgłę, w słuchany w niepokoją
skalistym i przylądkam i, na których rajcu ją chm ary ce hałasy. Musiała ich tam być cała grom ada — roz
m orskiego ptactw a. I teraz dobiegał z dołu niew yraź m aw iali, naw oływ ali się z różnych stron, chodzili. Za
ny skwir, ale niczego nie mogłem dostrzec prócz naj pew ne popasali tu już od jakiegoś czasu: w powietrzu
bliższych, lśniących od wilgoci złomów i cieni kolcza unosił się gorzki zapach ogniska. Obcy ludzie z ja
stych krzewów, rozpiętych na m iękkiej zasłonie mgły. kiejś innej wyspy, a może n aw et z dalekiego lądu. Cie
U podnóża urw iska, którego skrajem błąkały się mo szyłem się, że mgła k ry je m nie i m oje kozy. Gdyby
je kozy, nad sam ą wodą, jest jaskinia zamieszkała nas widzieli, na pewno w spięliby się n a górę, aby po
przez Najady. Składają w niej obiaty pasterze i ry chwycić zwierzęta, jak to robią wszyscy obcy przy
bacy okoliczni, a podobno gdy ktoś zbliży się do niej bysze w ędrujący m orskim i szlakami. Powinienem był
po kryjom u i znienacka, może usłyszeć w głębi pie odgonić stado od brzegu, bo mgła p o trafi rozpłynąć
czary śpiew i śmiechy nimf, tkających na krosnach się w jednej chwili, ale nim postanowiłem to uczy
cienkie płótna barw ione m orską purpurą. nić, odgłosy z dołu upew niły mnie, że nieznajomi szy
Usiadłem na kam ieniu i wytężyłem słuch, w na kują się do odjazdu. M am roty i chroboty skupiły się
dziei, że i m nie uda się podsłuchać te cudowne gło w szystkie w jednym miejscu i zaczęły układać się
sy. I rzeczywiście wydało mi się po chwili, że wśród w rytm wspólnego w ysiłku. Spychali okręt na wodę.
rozgw aru ptaków rozróżniam wysokie nutki śmiechu, Ciężki kadłub szorował o żwir, a chór m ęskich gło
a może płaczliwego kwilenia, a także powracające sów, towarzyszący kolejnym zrywom tego szurgotu,
rytm y jakiejś tęsknej melodii. Ogarnęło m nie nie po w ybuchał przeciągłym jękiem , który nasilał się do
zbawione lęku uniesienie. Nie byłem pew ien — nikt krzyku i pękał nagle, jak naciągnięta do ostateczno
bowiem o tym mnie nie pouczył — czy godzi się szpie ści struna. Potem zachlupotała woda i podniósł się
gować boskie istoty i czy nie ściągnę przez to n ie gw ar pełen ulgi. Nieraz w idywałem rybaków lub wo
szczęścia na swoją głowę. Ale nie mogłem się oprzeć jow ników wyruszających na m orskie w ypraw y, mo
tajem niczem u czarowi przeżycia. Więc, chociaż z oba głem więc łatw o w yobrazić sobie mężów w wysoko
86 87
podwiązanych chitonach, gramolących się na roz rozgrzebywać popiół nadpaloną gałęzią, gdy nagle po
chw iane burty. Ze sprężystym stukotem padały na czułem, że nie jestem sam. Podniosłem głowę i kolana
ław ki oszczepy i wiosła, skrzypiał osadzany w ciasnym ugięły się pode mną. W sparty o pień oliw ki stał ol
otworze maszt, dudniły deski ipokładu na rufie. Sado brzym, kudłaty, okryty brudnym i łachm anam i, cuch
wili się na swoich miejscach, w tykali wiosła w pętle nący śluzem m orskich alg. Takim m i się wydał, gdy
z surowego rzem ienia, podciągali na m aszt ciężki ża znienacka wychynął z mgły, ciem ny i nieruchom y, jak
giel i rzucali n a dno łodzi cumy, uw iązane do prze gdyby stał tu zawsze, niewidoczny dla ludzkiego oka,
wierconych kam ieni. Potem ich krzątanina ucichła, a teraz zjaw iony w całej grozie swego milczącego ist
a po chwili sternik krzyknął wysokim, raźnym gło nienia. Spoglądał na m nie i uśm iechał się zm rużony
sem i pióra wioseł uderzyły nierówno, ale w net zna m i oczyma, co wzmagało tylko m oją trwogę. N ajw y
lazły zgodny rytm i pociągnęły wesoło, skrzypiąc raźniej chciał m nie sobie zjednać. Rozchylił w argi
i chrobocząc o burty. W iedziałem, że oddalają się te w śród splątanego, szarego zarostu, ukazując rzadko
raz szybko ku cieśninie między przylądkam i i że rozstawione zęby, po czym przemówił głosem chrapli
w krótce w iatr w ypełni ich żagiel i żałowałem, że nie wym, ale m iarkow anym tonam i przym ilnej słodyczy.
widzę czarnego okrętu, który wskoczy na falę i po — Nie lękaj się, chłopcze — rzekł. — Nie jestem
szybuje jak p tak o wdzięcznie wygiętej szyi. M orskim Starcem ani zbójem, ani żadnym potworem .
Kiedy m ilczenie znowu spłynęło na zatokę, ogar Jestem śm iertelnym człowiekiem jak i ty, chociaż to
nęła mnie nieprzeparta pokusa ujrzenia z bliska śla ty w łaśnie wyglądasz m i na niebiańskie pacholę, tak
dów tego, co się tam działo. W ędrowni cudzoziemcy kształtna jest tw oja postać i ta k czyste spojrzenie. Ja
pozostaw iają często na miejscu swoich biw aków różne jestem tylko starym i ubogim wędrowcem, znękanym
przedm ioty, zbyteczne im albo zapom niane przez nie przez zły los, żyjącym z ludzkiego miłosierdzia.
uwagę. Może to być skórzany bukłak n a wodę, mosięż Mówił łagodnie, opowiadał, jak obcy żeglarze, pły
na sprzączka, strzała upuszczona z kołczana lub ko nący z tow arem do Egiptu, a może do k ra in y Fenicjan,
ściany haczyk na ryby. Może to być porzucony w po zabrali go ze sobą i zawieźli na naszą wyspę, ale ja
piele ogniska kaw ał baraniej pieczeni czy jakaś inna ledwo rozumiałem jego słowa, obezwładniony stra
reszta uczty niedbałych obieżyświatów. Możliwe jed chem, k tó ry nie ustępował, mimo iż widziałem, że rze
nak, że pokusa znalezienia podobnych skarbów nie by czywiście jest stary i bezbronny i wyniszczony długą
ła najw ażniejsza i że pragnąłem raczej dotknąć świe tułaczką. Gdybym był wówczas człowiekiem dorosłym,
żych tropów istot tajemniczych, k tóre przybyły z dale pozwoliłbym m u zapew ne kształtow ać m oje o nim po
ka i zniknęły w nieznanej dali. jęcie i uległbym łatw o pokusie zabarwionego w zgardą
Znaną m i dobrze strom ą ścieżką, biegnącą zakosa współczucia. Dzieci jednak rzadko w yzbyw ają się
m i wśród oślizgłych głazów, puściłem się w dół. Bose wpływów pierwszego wrażenia. Dlatego słodycz jego
stopy niosły m nie pewnie, rękam i chw ytałem się ga m owy w ydaw ała m i się podstępem, a on sam kim ś in
łęzi krzewów, nie czyniąc hałasu. Szybko znalazłem nym niż ten, za jakiego pragnął uchodzić w moich
się na kam ienistym brzegu i bez trudu odszukałem oczach. Zresztą jego starość i jego nędza wyglą
smużące dym em węglę ogniska u stóp sam otnej oliw dały m i na jakieś niebezpieczne przebranie, był bo
ki, k tóra rośnie opodal pieczary Nimf. Było cicho, ty l wiem mężczyzną potężnej budowy, o szerokiej piersi
ko m orze gładziło żw ir z rów nom iernym szelestem i tw ardych, żylastych łydkach. Więc n ie wierzyłem je
i ptak i krzyczały nad skałam i przylądków. Zacząłem go uśmiechowi i pieszczocie jego głosu, przeczuwając
88 89
w nim strasznego męża krw i i gw ałtu. Milczałem. On i pijani winem młodzieńcy tańczyli na dziedzińcu przed
zaś zaczął m nie w ypytyw ać o m oje imię i ród i o to, m egaronem albo szli w zapasy wśród oklasków tow a
gdzie mieszkam. Wiedząc, że m u nie ujdę, odpowie rzyszy i pisku dziewek służebnych. Wdowa Penelopa
działem cicho, lecz nie tając praw dy, że zwą m nie przyglądała się tym zabawom z m iną uprzejm ą, lecz
im ieniem Głaukos i że jestem synem Melitosa, paste surową. Lubiłem na nią patrzeć. Duża i nieco ciężka,
rza trzód wielmożnego Eupejtesa, jednego z królów trzym ała głowę wysoko na sm ukłej szyi, a lśniące od
tej wyspy. I chyba właśnie w tedy m gła zaczęła rzed oliwy czarne włosy podrygiw ały nad białym czołem
nąć z wielką szybkością. Przez chwilę była świetlista, m isternie skręconymi świderkam i. Na pew no nie była
że aż przym knęliśm y obaj powieki, a potem rozwiała już m łoda, ale m nie w ydaw ała się piękna jak bogini.
się nagle i zobaczyłem jaskraw e, m rugające wesołymi Myślałem, że była tu zawsze i że zawsze tu będzie, nie
błyskam i m orze z czerwonym płatkiem żagla na ho zmieniona, i że te hałaśliw e uczty są składanym jej
ryzoncie, a z drugiej strony lśniące skały urw iska i po nieustającym hołdem. To, co słyszałem o jej zaginio
nad nim i lesisty, dymiący białym oparem szczyt góry nym m ałżonku, rozpływało się w m roku, bo dotyczyło
Neritos. I od razu zrobiło m i się raźniej, bo ten czło jakiegoś innego czasu, którego już n ik t nie pam ię
wiek nie w yglądał już tak groźnie, a uśmiech, z ja ta ł — może w ogóle jakiegoś innego św iata. Miał on
kim rozglądał się dokoła, przestał być podstępny — podobno być jednym z potężnych królów Itaki, wo
pojawił się w nim zachwyt i coś w rodzaju'czułości jow nikiem znanym z nienasyconej żądzy łupów. Kie
i myślę, że n ie zdziwiłbym się wcale, gdybym zoba dyś, z drużyną najlepszej itackiej młodzieży, popłynął
czył łzy cieknące po jego brudnych, spieczonych słoń na w ielką w ypraw ę do dalekiej krainy, o k tórej nikt
cem policzkach. przedtem nie słyszał. I odtąd wszelki słuch o nim zagi
— Więc to jest Itaka — .powiedział praw ie szeptem, nął. Nie wrócił ani on sam, ani żaden z jego tow arzy
a ja potw ierdziłem skinieniem głowy, ale on tego nie szy. I było tak, jakby m ałżonek wdow y Penelopy nig
widział, bo jego w zrok błądził po wybrzeżu i po gó dy nie istniał napraw dę, jakby im ię jego było tylko
rach. Dopiero po pew nym czasie przypom niał sobie tajem niczym cieniem, dodającym te j kobiecie chm ur
0 moim istnieniu i marszcząc brw i z nieoczekiwaną nej urody pośród zgiełku biesiady trw a ją cej bez koń
surowością, zagadnął m nie o panią Penelopę — czy ca w je j domu.
słyszałem o niej, czy żyje i czy nadal m ieszka w sw o Mój uśmiech jednak nie spodobał się obcemu. Spoj
im dużym, kam iennym domu. Czy słyszałem o pani rzał na m nie koso, podejrzliw ie i zapytał, dlaczego się
Penelopie? Teraz ja uśm iechnąłem się mimo woli. uśmiecham. Strwożony n a nowo, odparłem , że wszyscy
Uśmiechnąłem się dlatego, że dorośli, mówiąc o niej, przecież znają piękną wdowę Penelopę. Więc zapytał
zawsze uśm iechali się w szczególny sposób. A także m nie jeszcze o jej syna Telemacha, o którym wiedzia
1 dlatego, że w ielekroć słyszałem powiedzenie, iż każ łem, że w yruszył niedaw no na wyspę Pylos w jakichś
dy przybysz, pojaw iający się na naszej wyspie, pierw swoich spraw ach, a potem , jakby z roztargnieniem —
sze kroki kieruje do domu w dowy Penelopy. Nie ro k tó re w ydało m i się udane — o starca Laertesa — czy
zum iałem wówczas, co w tym jest wesołego lub śmiesz jeszcze żyje. Starca L aertesa (podobno teścia pani P e
nego, ale mężowie itaccy zdawali się czerpać stąd ja nelopy) też znali u nas wszyscy, zwłaszcza dzieci z oko
kąś złośliwą uciechę. Często zdarzało m i się pędzić w y licy, k tó re nie pomnę już dlaczego, obrały go sobie za
brane, tłuste kozy do domu tej kobiety, gdzie zawsze cel swych dokuczliwych żartów. Może dlatego, że cho
pełno było ruchu i gw aru, gdzie dzwoniła form inga dził zawsze brudny, w nigdy nie zm ienianej podartej
90 91
chlamidzie, w opadającej na nos czapce z koźlej skóry Telemach krzyw ym okiem spoglądał na składane je
i że ciągle m am rotał coś sam do siebie bezzębnymi go m atce hołdy, pam iętam jednak, że gdy z drużyną
ustam i. Ja sam rzucałem nieraz w niego kam ykam i zza młodych towarzyszy odjeżdżał n a Pylos, mówiono, iż
m u rk u jego winnicy pod m iastem , w której sam otnie ucieka przed pogróżkam i Antinoosa i jego przyjaciół
okopywał krzew y, bełkocząc niezrozumiale. Ale tego i że nie będzie już więcej psuć im zabawy. Teraz więc,
wszystkiego nie powiedziałem przybyszowi — tylko że kiedy okazał tyle śmiałości, spodziewano się rozstrzy
starzec Laertes żyje. gającego starcia między przeciw nikam i i nic dziwne
I na tym chyba skończyła się nasza rozmowa. P a go, że nikt nie m yślał o żebraku, którego spotkałem
m iętam , że nagle schylił się, podniósł z ziemi dziado nad Zafoką Forkisa. I ja sam może zapom niałbym
w skie biesagi, zarzucił je sobie na ramię, u jął w garść 0 nim, gdybym pewnego dnia nie ujrzał go znowu, gdy
podróżny kostur i, nie oglądając się na mnie, ruszył pasąc kozy na wyżynie zbliżyłem się do zagrody Eu-
w górę tą sam ą ścieżką, k tó rą ja zbiegłem nad zatokę. majosa. Usłyszałem koło szopy głos Telemacha, co nie
Nie m iałem odwagi iść za nim , więc czekałem, dopóki zdziwiło m nie wcale, bo wszak Eum ajos był jego m at
nie zniknął za grzbietem urw iska. K iedy z kolei sam ki sługą, ale odpowiedział m u jakiś głos obcy, a prze
wspiąłem się na zbocze, zobaczyłem go z daleka, idą cież jak b y znajomy, k tó ry nie był głosem świniarza.
cego przez pola dziwnie żwawym, ja k n a starca, k ro Podszedłem do ogrodzenia z cierni i zobaczyłem ich
kiem w stronę sam otnej zagrody pasterza świń, Eum a- obu — Telemacha i owego włóczęgę, siedzących na
josa. kam ieniach i rozmawiających z pochylonymi ku sobie
Na pewno opowiedziałem w dom u o tym niezw y głowami. W ygląd przybłędy nie był już ta k dziki, jak
kłym spotkaniu, bo każde pojaw ienie się obcego czło owego ranka w zatoce. Odpoczął widać i pokrzepił się
w ieka n a wyspie było w ydarzeniem w zbudzającym po jadłem , a gościnny Eum ajos przyodział go w chlamidę,
wszechną ciekawość, ale nie przypom inam sobie, aby starą w praw dzie i zgrzebną, ale całą, choć nie pierw
ktoś próbow ał odszukać przybysza, lub żeby on sam szej czystości. Nie to jednak zwróciło przede wszyst
dał się oglądać na agorze naszego m iasta, gdzie prze kim m oją uwagę, lecz zachowanie szlachetnego Tele
siadywali wszyscy włóczędzy i żebracy. Jeśli przygoda macha, k tó ry w ydaw ał się traktow ać nędzarza z sza
m oja m inęła bez echa, to dlatego zapewne, że w krót cunkiem, a naw et czcią, przytakując skw apliw ie każ
ce — może naw et tego samego dnia — uwagę w szyst dem u jego słowu, jak gdyby m iał przed sobą nauczy
kich zaprzątnął pow rót Telemacha. W iązano z tym ja ciela lub czcigodnego krew niaka. Nie słyszałem, o czym
kieś obawy czy też przeczucia jakichś podniecających mówili, ale m usiały to być jakieś spraw y poufne, bo
w ypadków — w każdym razie o niczym innym nie rozważali je w wielkim skupieniu, w postaw ie spis
m ówiono i na wsi, i w mieście, a młodzież zbierała się kowców. W pew nej chwili zdarzyło się coś, co zapa
w grom ady i szeptała tajemniczo. Zwłaszcza my, do m iętać m iałem jako rzecz najbardziej osobliwą. Kilka
m ownicy wielmożnego pana Eupejtesa, odczuliśmy ten kóz z m ego stada zaczęło szczypać ciernie ogrodzenia,
pow rót jako zapowiedź groźnych powikłań, ponieważ czyniąc głośny szelest, a oni obaj obejrzeli się, jakby
dla nikogo nie była tajem nicą wrogość pomiędzy Tele- spłoszeni, zw racając tw arze ku zachodzącem u słońcu —
m achem a Antinoosem, Eupejtesow ym synem i dzie dwie tw arze jednakow o zmarszczone od blasku, ze
dzicem. Ta spraw a m iała swe źródło w owych ucztach zmrużonymi oczyma i w argam i podciągniętym i skur
u wdow y Penelopy, których Antinoos był najgorliw czem ponad szeroko rozstaw ionym i górnym i zębami.
szym bywalcem. Nie pojm owałem wówczas, dlaczego 1 te tw arze, jedna m łoda, a druga stara, w ydały m i się
92 93
tak do siebie podobne, że omal nie krzyknąłem ze zdu czasach, lecz którego nie umiałem połączyć z żadnym
m ienia i z niezrozumiałego lęku. żywym człowiekiem. Dopiero gdy ktoś wspom niał
Zachód tam tego dnia był bardzo jaskraw y. Jego 0 łuku, o słynnym łuku Odysa, przypom niałem sobie
łuna leżała n a m orzu różnokolorowym szkliwem — zaginionego na dalekiej w ojnie bohatera, ojca szla
fioletem, p u rp u rą i złotem, a nadbrzeżne skały zda chetnego Telemacha. Ale nadal nie mogłem pojąć, skąd
w ały się ociekać śliską krwią. Tak w każdym razie w i by się tu nagle wziął, n a Itace, więc wyobraziłem go
dzę obraz tej chwili we wspom nieniu — z posępnym sobie, zstępującego z chm ur, w błyszczącej od złota
refleksem jakby wulkanicznego ognia na obliczach obu zbroi, w hełm ie powiewającym długą k itą z końskiego
mężów — chociaż być może, że to w ypadki nocy, któ ogona, z tarczą i spiżowym mieczem przewieszonym
ra m iała w łaśnie nadejść, zabarw iły w ten sposób sce przez ram ię i z owym przesław nym łukiem w krzep
nę o nieodgadnionym jeszcze znaczeniu. Wszystko, co kiej dłoni. Podobno bogowie użyczają czasem nieśm ier
stało się potem , jest jedynie m ieszaniną pogłosek telności najdzielniejszym wojownikom i zdarza się, że
i zdarzeń, ta k splątanych, że nie potrafię już dzisiaj ci zjaw iają się śm iertelnym , nigdy nie pokonani
odróżnić z całą pewnością tego, co widziałem w łasny 1 wiecznie młodzi.
m i oczyma, od tego, co m ieszkańcy Itaki opowiadali Tymczasem ojciec m ój, Melitos, płacząc i targając
sobie następnie w przerażeniu, podziwie i gniewie. Ta włosy, wyliczał imiona mężów pom ordowanych ponoć
noc była istotnie czymś w rodzaju wybuchu w ulkanu w dom u pani Penelopy przez owego cudownie zjawio
czy trzęsienia ziem i — nieprzeczuwanym kataklizm em , nego Odysa, a byli to w szystko najśw ietniejsi m ło
po którym życie nie może już powrócić do dawnych dzieńcy, synowie wielkich bogaczy, których zwaliśmy
kolein. Ja jednak przespałem ją spokojnie na posłaniu królam i Itaki. A więc Antinoos, syn naszego pana Eu
z koźlich skór, w cierpkim dym ie ogniska. A naza pejtesa, i Eurym achos, syn dostojnego Polibosa, i Age-
jutrz, w czasie porannego udoju, usłyszeliśmy krzyki laos, syn Dam astora, i waleczny Amfimedon, i Le-
od strony domu pana Eupejtesa. Ktoś biegł, potykając jodes, ofiarnik, i w ielu innych, którzy byli ozdobą
się o kam ienie i w ym achując rękam i. Był to m ój czci naszego m iasta, których postawa, dzielność i piękne
godny ojciec, więc pasterze zdziwili się bardzo i prze szaty budziły podziw na agorze. Jakże mógł jeden
stali pociągać napęczniałe wym iona, bo ojciec m ój, Me- mąż, choćby najw iększy bohater, dokonać ta k strasz
litos, znany był ze spokoju i m ilkliwego usposobienia. liwego spustoszenia? C hyba tylko z pomocą bogów.
Teraz pędził, jak b y ścigali go zbójcy i wołał coś wiel I ta k też m ówili m iędzy sobą pasterze, a potem
kim głosem, a to, co w ykrzykiw ał, m usiało być strasz inni m ieszkańcy wyspy, z których niejeden poda
ne i zdum iewające, bo pasterze wypuścili kozy spo w ał się za naocznego św iadka walki, tw ierdząc,
między kolan i zrywali się na rów ne no'Ti. przew ra że sam widział jaśniejącą blaskem Atenę, stojącą
cając zydle i skopki. I ledwo Melitos dopadł zagrody, z długą włócznią u boku mordercy. Ale, jeśli dobrze
otoczyli go kołem, a ja starałem się wcisnąć pomiędzy pam iętam , ojciec mój, Melitos, opowiadał w tedy o za
nich, żeby usłyszeć, o czym mowa. Lecz oni wszyscy sadzce, starannie przygotow anej przez chytrego Tele
naraz podnieśli głosy i zrobiła się w ielka w rzaw a, i z m acha. O tym, jak syn Odysowy obstaw ił dziedziniec
początku niczego nie mogłem zrozumieć, tylko że coś tow arzyszam i i służbą i ja k w prow adził n a ucztę swe
okropnego stało się w mieście, w domu pani Penelopy. go ojca w przebraniu żebraka. I ten w łaśnie szczegół
I słyszałem pow tarzane raz po raz imię Odys, które zapam iętałem najlepiej, bo w tedy dopiero powróciły
kojarzyło m i się z jakim iś opow iadaniam i o dawnych mi przed oczy tw arze, ujrzane w zagrodzie Eum ajo-
94 95
sa — dw ie tw arze, m łoda i stara, oślepione jednako rażenia i wściekłości bije o m alow any strop. Grom ada
łuną zachodu — i zrozum iałem , kim był włóczęga, pijanych mężów m iota się nieprzytom nie szukając
któregom spotkał we m gle na brzegu Zatoki Forkisa. wyjścia, lecz w drzwiach błyskają czerwono miecze
Do dziś dnia nie wiem, co stało się z panią Pene- w rękach Telemachowej czeladzi, Odys zaś stoi na pod
lopą, chociaż n a pew no bardzo zależało m i kiedyś na wyższeniu, już nie w żebraczych łachm anach, lecz
tym , aby wiedzieć. Nigdy nie uwierzyłem pogłoskom, w zbroi i w ciasno dopasow anym do skroni hełm ie
że Odys, w swym strasznym gniewie, zabił i ją także, i napina swój w ielki luk. Dzwoni cięciwa, strzała
razem z wszystkim i służebnym i dziewkami. Tyle z brzękiem szerszenia w ierci pow ietrze i Antinoos pa
sprzecznych historii opowiadano n a wyspie o w yda da na stół, rzygając juchą z przebitej krtani.
rzeniach tam tej nocy! Ktoś tw ierdził — a był to może Mniej w yraźnie natom iast rysuje się w m ojej pa
Medon herold albo stary pieśniarz Femios, bo tym mięci obraz w ydarzeń na agorze, chociaż te ogląda
dwóm pozwolił ponoć Odys, za w staw iennictw em T e łem na pewno własnym i oczyma. Gdy wieść o pogro
lemacha, w ym knąć się z m egaronu — że, gdy już było m ie itackiej młodzieży dotarła do nas, porzuciliśm y
po wszystkim , słyszał w przyległej kom nacie odgłosy wszystko i pobiegliśmy do m iasta. Z agory wznosił się
okrutnych razów i żałosne krzyki kobiety. Ktoś inny w niebo ogrom ny lam ent. Gęsta ciżba w ypełniała ca
zaklinał się, że wczesnym rankiem widział Odysa i je łą przestrzeń między portykam i — przepychający się,
go małżonkę, jak objęci czule zdążali poza m u ry m ias niespokojny tłum , z którego tu i ówdzie sterczały oku
ta, ku w innicy starego Laertesa. Dla m nie każda z tych te spiżem włócznie. Niewiele zapew ne mogłem widzieć,
scen jest rów nie praw dziw a. W szystkie opowieści, zaplątany pomiędzy nogi dorosłych mężów, ale w ydaje
w szystkie pogłoski przeżywałem tak mocno, jakbym m i się, że pam iętam długi rząd przykrytych białym i
był jednym z tych, których losy rozstrzygnęły się prześcieradłam i ciał, ułożony na stopniach św iątyni
w owym czasie. Zeusa. Ponad nimi, u stóp ołtaćza, raz po raz poja
W ystarczy m i zam knąć oczy, abym widział zasnu w iali się mówcy — czcigodni starcy o białych włosach,
te dym em w nętrze m egaronu z błyskam i pochodni ojcowie pomordowanych. Wzniesieniem rą k uciszali
igrającym i krw aw o na mosiężnych blachach okryw a w rzaw ę i w ykrzykiw ali jakieś pełne boleści i gniewu
jących ściany i tłum biesiadników, z których jedni, za słowa. M usiał być pomiędzy nim i i Eupejtes, ojciec
splam ionym i winem stołami, przechylają do ust głę Antinoosa, i to chyba na jego przeryw ane szlochem
bokie puchary lub ze śmiechem m iotają n a ziemię w ezw ania tłum odpowiedział w ielkim rykiem wście
ogryzione kości, a inni chw iejnym krokiem uganiają kłości: Zabić! Zabić Odysa! — i zaczął burzyć się, jak
za piszczącymi dziewczynami i w leką je na dziedziniec m leko w podgrzanym kotle i przeć w stronę bram y,
albo do ciemnych kom nat w głębi domu. I widzę w te wiodącej ku podm iejskim winnicom.
dy Telemacha, jak siedzi n a rzeźbionym tronie, wo Nie wiem, ja k się to wszystko skończyło. Czy gniew
dząc spojrzeniem za każdym z gości, nieruchom y itackiego ludu dosięgną! m ordercę w dom u starego
i milczący, z m ięśniam i szczęk stw ardniałym i pod Laertesa lub w innej jakiejś kryjówce, czy też prze
pierwszym zarostem. A w kącie koło drzwi widzę przy m yślny Odys zdołał ujść albo obronić się przy po
kucniętego n a ziem i żebraka w łachm anach, k tó ry cze mocy swoich stronników . Byłem w tedy tylko dziec
ka cierpliwie. A potem widzę ten sam m egaron jakby kiem , a działo się to już wiele, w iele la t tem u.
objęty pożarem , bo w śród poprzew racanych stołów K iedy słucham pieśni aojdów, opiewających spra
płoną w ysypane z trójnogów głownie, a w rzask prze w iedliw y gniew Odysa i w ierność cnotliw ej Penelopy,
96 97
doznaję uczucia zachwytu, ale w ydaje mi się, że te
u tk an e z szum u fal i brzęku spiżu strofy, dotyczą
spraw, k tó re rozegrały się n a jakiejś wyspie w obło
kach, a nie na skalistej Itace mego dzieciństwa, gdzie
kozy szczypały traw ę między białym i kam ieniam i. Mo
że jednak aojdowie znają jakąś lepszą prawdę, niż ta,
jaka zapisała się w m ojej pamięci. Ze św iadków tam
tych w ydarzeń nikt już, zapewne, oprócz mnie, nie ży
je. K iedy i na m nie skinie M ojra, ten Odys, k tó ry w y
chynął ku m nie z m gły w Zatoce Forkisa, przepadnie
ostatecznie jak senne widmo. Ale Odys z pieśni, Odys
sprawiedliw y i niezwyciężony, żyć będzie dalej — mo
że naw et na wieki.
106 107
Ines. I tak oto zaczęli podbijać z lekkością i wdziękiem wzniosłe przykłady prawości i m ęstwa, zdolne podnieść
piłeczki słów, a we m nie zrodziło się podejrzenie, że umysł człowieka ku spraw om wyższym niźli przyziem
nie chodzi im o żadną praw dę, jeno o elegancką zaba na korzyść”.
wę. I teraz dopiero pojąłem, że nie należę i nigdy n a „Wasza miłość — odparłem — język wasz wyćwi
leżeć nie będę do ich grona i poczułem obcość, która czony jest pew nie w dysputach na uniw ersytecie Sala
skuteczniej niż przestrogi wielebnego ojca przeora stu m anki, ale nie o słowa tu chodzi. Istnieją granice, któ
dzić zaczęła w m ej piersi w ystępne ognie. rych praw em u chrześcijaninowi przekraczać nie wol
W tym czasie naw ałnica przycichła i za oknam i za no, a zwłaszcza dla czczej zabaw y lub dla retorycznego
częło się przejaśniać. Już tylko pojedyncze krople ude popisu.”
rzały o szyby, w iatr ustał, a grom pom rukiw ał zaled Chciał mi coś odrzec, a widziałem, że i don Miguel
wie, jak leniwy kot za zagrodą sierry, której falisty sposobi się do obrony, ale w tej samej chwili jakowyś
grzbiet rysował się w yraźną błękitną sylw etką n a roz rozruch wszczął się przy długim stole. „To on!” za
jaśnionym w ilgotnym światłem horyzoncie. W naszej krzyknął głos balw ierza. „Tak, to oni!” w tórow ał mu
izbie jednak świece nadal płonęły na stołach i nadal najstai'szy z m ulników. Ludzie zaczęli tłoczyć się do
huczały rozgrzane winem głosy. okien, Ju an Rudy poskoczył ku drzwiom i ze zgrzytem
„Właściwie — wywodził don Miguel — każdy bo zasuwać zaczął żelazne skoble. Poderwałem się i ja, nie
h ater z poem atu czy też z historii jest błędnym ryce bacząc na godność zakonnej sukni. W ciśnięty między
rzem, walczącym w pojedynkę o sprawiedliwość lub ram iona sukiennika i kram arza, dostrzegłem w bram ie
praw dę. N aw et pan nasz, Jezus Chrystus...” dziedzińca dwóch jeźdźców, a była to, zaiste, najdzi
Nie pozwoliłem m u dokończyć. Stało się ze m ną waczniejsza para, jaką w życiu widziałem. Na wychu
tak, jak gdybym ocknął się nagle, wyzwolony z czaro dłym jak szkielet siwym koniu siedział wyprostowa
dziejskich pęt. „W strzymajcie się przed bluźnier- ny w kulbace mężczyzna w starodaw nej zbroi, w lśnią
stwem , panie! — zawołałem. — P an nasz Jezus C hry cym ja k złoto płaskim hełm ie na głowie, z okrągłą
stus nie był żadnym błędnym rycerzem z kłam liw e tarczą przymocowaną do lewego ram ienia i z okutym
go rom ansu, jeno Bogiem W cielonym, który w swym drągiem w praw ej dłoni. Tuż za nim zaś człapał na
niezm ierzonym m iłosierdziu zstąpił ku nam, aby od m ałym osiołku człek, w yglądający przy wyniosłej po
kupić nasze grzechy.” staci swego towarzysza na opasłego k arła o gminnej
Wszyscy troje zamilkli i naw et przy długim stole gębie, otoczonej haszczem zmierzwionej, ryżej brody.
zapanow ała cisza. Donia Ines spuściła powieki, a w Mogliby pokazywać się za pieniądze na jarm arkach
oczach obu grandów dostrzegłem strach. Teraz za nic jako trefnisie wzbudzający wesołość sam ym swoim
sobie m iałem ich gładkie m aniery i kształcone słowa. wyglądem, gdyby nie osobliwa surowość, a naw et do
Oto los zrządził, że ja sam, ta k bliski już upadku, we stojeństw o bijące z całej postury i z oblicza rycerza,
zw any zostałem do położenia kresu zdrożnej, a n a którego koścista twarz, siwa broda i krogulczy nos
w et zgoła herezją zalatującej płochości. Don Carlos przywodziły na myśl obrazy świętych pustelników
pierwszy odzyskał mowę. Pochylony jakby w pokor o ciałach wyniszczonych długim i latam i um artw ień.
nym ukłonie i patrząc na m nie z powagą, rzekł: „Ro U okien odezwały się szydercze śmiechy, a polem
zumiem obui-zenie waszej wielebności, ale nie pojęli usłyszałem głos don Carlosa, który m ówił: „Bądźcie
ście, panie, intencji don Miguela. Chciał on tylko po łaskawi, waszmoście, rozstąpić się nieco, dam a też chce
wiedzieć, że wszystkim nam jednako potrzebne są zobaczyć”. Skwapliwie uczyniono przejście dla donii
108 109
Ines, a ona podeszła i patrzała popraw iając końcami Don Kichota do naszego stołu. Wiem, że obawiacie się
palców włosy pod siatką. P atrzała poważnie i bez kłopotów, które mogą z tego wyniknąć, przyjm ijcie
uśmiechu, po czym westchnęła i rzekła cicho, jakby więc m oje zapewnienie, że jeśli poniesiecie jakiekol
sam a do siebie: „Jakiż on piękny!” wiek szkody, wynagrodzę je wam z naw iązką.”,
Tymczasem pachołek zlazł z osła, puścił go wolno, Gospodarz skłonił się nisko, ale nie poruszył się
sam zaś podszedłszy do drzwi, stukał w nie i szarpał z miejsca. „Wasza miłość — odparł — ani przez chwilę
klam ką, a gdy przekonał się, że są zaw arte, począł wo nie w ątpię w hojność w aszej miłości i rad bym spełnić
łać skrzekliw ym głosem: „Otwórzcie, panie gospoda każde wasze życzenie. Co się jednak tyczy owego po
rzu! Mój pan, Don Kichote, słynny Rycerz Smętnego mylonego rycerza za drzwiami, wiem dobrze, czego
Oblicza, pragnie wypocząć przy waszym ogniu” . się trzym ać, aby wszystkim nam tu taj oszczędzić przy
Na te w ołania odpowiedział jeno głuchy szurgot. krości. Nie chodzi mi przy tym o takie drobiazgi, jak
To karczm arka, żona Ju an a Rudego, wlokła po podło rozbity dzban czy potrzaskany zydel. Po tym człowie
dze grubą belkę, k tó rą w raz z mężem podpierać zaczęli ku spodziewać się m ożna wszystkiego, gdy w padnie
w rota. Równocześnie Ju an Rudy daw ał nam naglące w gniew, co zdarzyć się może w każdej chwili. A wów
znaki, iżbyśm y odeszli od okien i nie drażnili szaleńca czas, dostojny panie, żadna hojność nie wynagrodzi
widokiem naszych zaciekawionych tw arzy. Powrócili nikom u wybitego oka lub złam anej nogi.”
śmy więc do stołów, podczas gdy pachołek dobijał się Don Carlos rozłożył ram iona, a donia Ines, nadąsa-
coraz natarczyw iej i wrzeszczał coraz bezczelniej: „Ju na, sięgnęła po swoje perły, lecz w net wypuściła je
an, ty stary sknero! — krzyczał — otw ieraj natych z palców z pełnym zniechęcenia westchnieniem .
m iast, jeśli nie chcesz, by pan mój w padł w gniew Teraz, gdy ram iona i głowy nie zasłaniały okien,
i rozwalił tę tw oją spróchniałą budę!” widać było z w nętrza izby szm at dziedzińca i nieru
Wówczas donia Ines położyła dłoń na dłoni don chomą postać jeźdźca oświetloną od tyłu niskim słoń
Carlosa i rzekła: „Panie stryju, proszę was, rozkażcie cem, k tóre wyślizgnęło się z chmur. Wieczorny blask
gospodarzowi, aby wpuścił tych ludzi”. A gdy on się oblał jaskraw ym żarem hełm, podobny do miednicy
ociągał, dodała: „Czyż nie jest to prostym nakazem golarza, a długi, kolczasty cień leżał na czerwonej zie
m iłosierdzia?” Lecz teraz ja, zbrojny m ym odzyska mi. „Sancho!” zakrzyknął rycerz i po chwili ujrzeliśm y
nym poczuciem przewagi, zabrałem głos, mówiąc: brzuchatego pachołka, jak powraca do swego osła, w ę
„Najlepszym miłosierdziem, jakie wyświadczyć można szącego sm ętnie klepisko i ja k zbiera się do popraw ia
szaleńcowi, wasza miłość, jest zamknięcie go w odosob nia jak przy jego siodle. Don K ichote zaś uniósł się
nieniu, aby w ybrykam i swymi, za które nie ponosi od w strzemionach, a jego donośny, głuchy głos odezwał
powiedzialności, nie mógł szkodzić spokojnym lu się ponownie. „Panie kasztelanie! — wołał. — Po raz
dziom”. Spojrzała n a m nie zimno, jak księżniczka na ostatni wzywam was, abyście otworzyli podwoje tego
jakiegoś n atręta z gm inu, a ja pomyślałem ze sm ut z a m k u !”
kiem, ale i z ulgą: „Żegnajcie mi, piękna pani Ines. Siedzieliśmy cicho, czekając co dalej nastąpi. Jeź
Żegnajcie i niechaj was Bóg prow adzi”. Jednakże Don dziec opadł na kulbakę, szturchnął ostrogam i boki
Carlos przywołał gospodarza, a gdy ten stanął przed wierzchowca i podjechał bliżej. Pochylony, zaglądał
nami, przemówił z w ielką uprzejm ością. „Panie gos w okna.
podarzu — rzekł — jest moim życzeniem, abyście „Widzę was — przemówił. — Widzę was, ohydne
otworzyli drzw i tym wędrowcom i poprosili rycerza karły, jak w biały dzień, przy zapalonych świecach
110 111 t
knujecie swoje małoduszne zdrady. Wiedzcie, że płon
ne są wasze nadzieje i że los spraw iedliw y żadnego
z was nie ominie.” Rzekłszy te słowa, zatoczył koniem
k u bramie, ale tu zatrzym ał się i raz jeszcze zw raca
jąc się w stronę gospody, zawołał z całej mocy płuc:
„Pożałujecie, nikczemni, bo we m nie jedyny wasz ra
tunek! Wszyscy, ilu was jest, ukorzycie się jeszcze
przede m ną!” A w tedy pachołek Sancho, który nie do
siadł był jeszcze swego osła, w ypiął ku nam rozłożysty
zad i ukazując odwróconą gębę pomiędzy nogami, w y
w alił język aż na brodę. Po czym wgram olił się na
grzbiet kłapoucha i truchtem podążył za swoim pa
nem.
Izba zatrzęsła się od śmiechu, ja zaś, patrząc za od
dalającym i się postaciam i — jedną w ysoką i spiczas
tą, drugą m ałą i pękatą jak antałek — odczułem w iel
ką ulgę, bowiem rycerz i jego gierm ek podążali
w przeciwną stronę* niż ta, w którą wiodła moja dal
sza droga.
113
ceratow ej kanapce, w kładał piżamę — rucham i u k ra d Sięgnąłem nieznacznie po list Carla i przeczyta
kowym i i pełnym i ostrożności, ja k ktoś, kto dzieli ho łem go ponownie.
telowy pokój z obcą osobą, a ja wiedziałem o każdym „Drugi Ludwiku — pisał Carl — pacjent, którego
jego geście, mimo że starannie om ijałem go w zro Ci przysyłam, interesuje m nie żywo ze względu na
kiem. pracę o amnezji, jaką przygotow uję na sesję naszego
P rzykry facet. Nie miałem praw a tak o nim myśleć Towarzystwa Psychiatrycznego. Wiesz, jak wysoko ce
i nie chciałem tak myśleć, a jednak nie mogłem nię Twoje zdanie i ja k ufam Twojej intuicji, chciał
ukryć przed sobą niechęci. W dodatku była to nie bym więc porównać m oje własne w nioski z Twoimi
chęć m ałostkowa, nie przystojąca w żadnym razie le sugestiam i. Mam nadzieję, że nie odmówisz m i tej ko
karzow i — niechęć fizyczna. Po prostu obrzydzenie. leżeńskiej przysługi. Co się tyczy samego pacjenta, ro
B adając go przed chwilą, m usiałem raz po raz odw ra bi on wrażenie dość typowego przypadku paranoi,
cać głowę i w strzym yw ać oddech. Zionął m dlącym z pew nym i jednak kom plikacjam i, których celowo nie
wyziewem, świadczącym o złym stanie uzębienia opisuję, nie chcąc w pływ ać na Twoją diagnozę. Po
i chronicznej nadkwasocie żołądka. Otaczał go jakby daję Ci tylko okoliczności, w jakich «Pan K.» został
w strętn y obłoczek — zaduch rozkładu, przywodzący hospitalizowany, ponieważ mogą Ci one ułatw ić ba
n a myśl w ilgotne podw órka, gdzie szczury harcują danie. Przekazało go nam pogotowie dzielnicy
między blaszanym i pojem nikam i, pełnym i gnijących Neustadt, bez żadnych danych personalnych, bo cho
odpadków z podrzędnej garkuchni. Wydawało się, że ry ani nie posiadał papierów, ani nie potrafił udzie
zepsucie ogarnia od w ew nątrz całe jego ciało. Skóra lić o sobie jakichkolw iek inform acji. K artę chorobo
jego m iała zielonkaw y odcień i była śliska od potu, wą opatrzyliśm y kryptonim em «Pan K.» na podsta
a żyły przeświecały przez nią ja k rysunek na anato wie wyszytego na koszuli m onogram u. Pogotowie za
micznym modelu. Zapadłą pierś rozpychały krzywicz- brało «Pana K.» z poczekalni jakiegoś urzędu, gdzie
nie w ysunięte żebra. Tw arz ziemista, zaklęsła, z dłu popadł w ciężkie omdlenie. W stępne badanie ujaw ni
gim nosem, m ogłaby być jedną z tysięcy bezim ien ło od razu amnezję na nie rozpoznanym na razie tle
nych tw arzy, jakie w tym czasie w idywało się w ogon oraz stan y lękowe. J a k się sam, na pierw szy rzut oka,
kach, czekających cierpliwie u drzwi biur pośred przekonasz, tow arzyszy tem u . ogólne wycieńczenie
nictwa pracy. Tylko oczy, duże i bardzo ciemne, osa całego organizm u. Jedyną rzeczą, jak ą chory zdaje
dzone głęboko pod w ydatnym i brwiam i, zw racały się wiedzieć o sobie, jest, że urodził się w P rad z e.'Je
uwagę niezwykłym skupieniem , jak b y kontem plow a go akcent wskazuje, że może to być praw da. Osobiście
ły w nieustannym napięciu jakąś niezgłębioną prze odnoszę wrażenie, że nie jest to człowiek pozbawio
paść cierpienia. ny wykształcenia. Zresztą zobaczysz. Niczego nie su
— Niech pan jeszcze nie w kłada k u rtk i od piża geruję, chociaż znasz mój pogląd na am nezję, jako na
my — powiedziałem, nie podnosząc głowy znad moich swego rodzaju m echanizm obronny. Wybacz, Ludwiku,
papierów. — Chciałbym zbadać pana trochę dokład że kradnę Twój cenny czas, ale sam kiedyś upoważ
niej. Ale to dopiero za chwilę. Tymczasem proszę wy niłeś m nie do korzystania z tego rodzaju konsul
ciągnąć się wygodnie na kanapce i odpoczywać. Niech tacji.
pan nie myśli o żadnych kłopotach. Rozluźnić się, od Serdecznie Cię pozdraw iam , dziękuję z góry za
prężyć... Jak skończę tę pisaninę, porozmawiam y so uprzejm ość i czekam niecierpliw ie na Tw oje rozpo
bie trochę. Całkiem swobodnie... znanie. Twój Carl.”
114 115
r-
Złożyłem k artk ę i odwróciłem się w stronę am bu Usiadł, podciągnął kolana. Jego oczy badały m nie
latoryjnej kanapki. Pan K. leżał sztywno na plecach ukradkiem . Widziałem, że walczy z nieufnością.
z zam kniętym i oczyma i dłońmi złożonymi na piersi. Wreszcie, om ijając m nie wzrokiem, w ybąkał:
W yglądał jak nieboszczyk w kostnicy. — Dostałem kiedyś wezwanie...
— Klein? — powiedziałem półgłosem. D rgnął — W jakiej sprawie?
i spojrzał na m nie z przestrachem . Uśmiechnąłem się Wzruszył ramionami.
uspokajająco. — K urtz? — Wszyscy dostają wezwania — powiedział to
Jego wzrok w yrażał nadal zupełny brak zrozum ie nem ledwo wyczuwalnej irytacji. — P an doktor nie
nia, ale poruszył się gwałtownie, chcąc powstać z le dostał?
żanki. — Kiedyś dostałem w spraw ie psa — przyzna
— Niech pan leży — powiedziałem. — Niech pan łem. — Zapom niałem zapłacić podatek.
sobie nie przeszkadza. W ymieniam po prostu różne K iw nął głową ze zrozumieniem.
nazwiska. Może któreś z nich coś panu powie. — Czasem piszą, że chodzi o psa — rzekł — a cza
Podparł się na łokciu i patrzał na m nie z wyczeki sem, że o co innego. W szystko jedno o co. Każdy po
waniem. wód jest dobry.
— Knobloch? K leinhubcr? K iester? Kovacs? K af- Zespół prześladowczy — pomyślałem. — Bardzo
fka? — recytow ałem powoli. charakterystyczne.
Nie zm ieniał postaw y ani w yrazu tw arzy. — A w pańskim wypadku? — zapytałem . — O co
— Katz? chodziło?
Pokonując pew ien opór w stałem , podszedłem do Znowu wzruszył bezradnie ramionami.
niego i przysiadłem bokiem na sk raju kanapki. — Nie pam iętam . To było dawno.
— Niechże pan leży. Nie m a powodu się denerw o — Czy to była kancelaria sądowa, ten urząd, z któ
wać. O tak. Dobrze. Więc napraw dę nie może pan so rego zabrało pana pogotowie?
bie przypomnieć, jak się pan nazywa? Potw ierdził skinieniem głowy.
Powoli, z namysłem, pokręcił głową. Przez chwi — Tak. Było bardzo duszno. Pełno ludzi. Wszyscy
lę trw aliśm y w milczeniu. Nagle owionął m nie znowu z takim i samymi wezwaniami. Trzeba czekać bez
jego okropny oddech. końca...
— Zgubili m oją teczkę — w ykrztusił P an K. z h a — Podejrzewam , że pan niepotrzebnie się tru
m ow aną gwałtownością. — Tam było wszystko napi dzi — rzekłem. — Jeżeli to coś ważnego, to wezwą
sane. W szystkie m oje papieiy tam były. Zgubili. pana ponownie. Nie trzeba się tak przejm ować.
— Kto zgubił? Moja rada nie dotarła do niego. Zaczął się kiwać
— Urzędnicy. W kancelarii sądowej. w przód i w tył, zatopiony w głębokiej zadumie,
— P an m iał jakąś spraw ę w sądzie? z tw arzą ściągniętą w yrazem determ inacji.
B łysnął kosym, podejrzliw ym spojrzeniem i zaci — Gdybym tylko dotarł do sędziego — powiedział
snął usta. cicho, jakby sam do siebie. — Ale on ukryw a się
— Niech się pan nie obawia — rzekłem. — Nic przede m ną. Byłem już wszędzie. K orytarze, poczekal
m nie nie łączy z sądem. Ale stan pańskiego zdrowia nie... Urzędnicy wiedzą... nie chcą m nie do niego do
może mieć coś wspólnego z takim i przeżyciami. Chcę puścić... — Zakrył tw arz dłońmi. — To jest zmowa —
panu pomóc. szepnął przez palce.
116 117
Dyskusja była tu, oczywiście, bezcelowa, ale ule — Doktora Freuda? — rzekłem, nie podnosząc
głem naiw nej pokusie zapędzenia go w pułapkę. głowy. — Pan ma n a m yśli Zygm unta Freuda?
— J a k się nazyw a ten sędzia? — zapytałem do — Kiedyś badał m nie — ciągnął dalej P an K. ci
brodusznie. — Może go znam. Może potrafię ułatw ić chym głosem —■ i od tej pory coś się we m nie po
panu spotkanie. psuło.
O djął dłonie od oczu i spojrzał na m nie z rodzajem — P an to pam ięta? — zapytałem zdumiony. —
przebiegłej ironii. Czy jest pan pewien, że to był doktor Zygm unt
— Przecież to jest tajem nica — powiedział. — Freud?
N ikt nie zna jego nazwiska. Nie zwrócił uw agi na m oje pytania.
— Dobrze — zgodziłem się. — Pom ówim y o tym — Kazał m i wydobyć na wierzch wszystko to, co
później. Teraz proszę się wyciągnąć i podnieść ręce do uk ry te — wywodził dalej. — Uświadomić to sobie,
góry... tak, może je pan założyć pod głowę... o tak... — nazwać. Mówił, że w te n sposób w szystkie te rzeczy
końcami palców zacząłem obmacywać wilgotną skórę stracą swoje trujące właściwości, oczyszczą się w bla
ipod jego praw ą pachą, gdzie wyczułem od razu znacz sku dnia, w yparują. I ja wydobyłem je na wierzch,
ne obrzmienie gruczołu limfatycznego. Skrzywił się, ale wcale się nie oczyściły, ani nie wyparowały. Prze
jakby pow strzym yw ał śmiech. Policzki m u drżały. — ciwnie. Stałem się ich więźniem. To raczej wszystko
Pan ma łaskotki? — Jego tw arz stężała, szeroko inne jak b y oofnęło się w głąb. Okropnie m nie to mę
otw arte oczy znieruchom iały w rodzaju ekstazy, pod czy, panie doktorze. Czasem w ydaje m i się, że jestem
ciągnięta skurczem górna w arga obnażyła żółte zęby. zwierzęciem. Rodzajem owada z gatunku karalucho-
Równocześnie poczułem jakiś ruch w okolicy mojego watych... Możliwe, że m oja spraw a w sądzie m a z tym
biodra. Spojrzałem przez ramię. Z rozchylonego roz coś wspólnego... Zauważyłem, że wszyscy, którzy tam
porka jego piżamowych spodni sterczał wyprężony przychodzą, ci wszyscy z wezwaniami...
członek — sinobrunatny, z widocznym piętnem abra- — Niech pan mówi dalej — zachęciłem go, kiedy
hamowego przym ierza. Szybko podciągnął kolana, się zaciął.
starając się ukryć przede m ną ten wstydliw y objaw. — Czy mogę się już ubrać, panie doktorze?
Nie powiedziałem nic. Badałem gruczoł pod lewą pa — Tak, proszę się ubrać. I proszę tu do mnie
chą, podczas gdy on, z zam kniętym i teraz oczyma podejść.
i zaciśniętymi ustam i, oddychał spazmatycznie przez Zaszurał pantoflam i, wdzianym i na bose stopy,
nos. Bez słowa wstałem i wróciłem do stolika. Uzu stanął potulnie przy węższym końcu stolika. Pom y
pełniałem m oje rozpoznanie, poświęcając należną ślałem bezsensownie, że trzeba by zacząć kurację od
uw agę ujaw nionej przed chwilą patologicznej po tego przykrego oddechu.
budliwości pacjenta. Nie patrzyłem w jego stronę. — Co pan takiego zauważył?
Chciałem m u dać czas na uspokojenie się i ogarnięcie. — Ze ci wszyscy ludzie są do siebie podobni. Tacy
K iedy odezwał się, nie zm ieniłem pozycji, pochylony karaluchowaci. I myślę — dodał z w ahaniem — m y
nad kartką. ślę, że to może skutek jakiejś przewiny. Gdyby tylko
— Panie doktorze — przemówił tonem zawstydzo udało mi się dotrzeć do sędziego...
nym i pokornym — niech się pan doktor nie gnie Spojrzałem na niego, starając się nadać m ojej
wa... To w ina doktora Freuda. tw arzy w yraz przyjaznej stanowczości.
118 119
— Co pan, panie doktorze? Co pan? — bełkotał
— To przewrażliwienie — powiedziałem. — Pan chory.
jest chory. Nie trzeba się poddawać. Puściłem go, wróciłem na krzesło, oparłem głowę
Milczał. n a dłoniach i zam knąłem oczy. Cóż m iałem teraz po
— Niech pan wyciągnie przed siebie ręce. Na ca cząć? Pytać go, co się stało? Ja k to zrobił? Odesłać
łą długość. I dłonie w dół. Tak. I palce lekko rozsta go bez słowa? Co m iałem napisać Carlowi? Że ule
wione. Tak. Dobrze. głem halucynacji? Że ze m ną samym jest coś nie
D otknąłem lekko opuszek jego palców, które drżały w porządku? A przecież widziałem ten num er w yraź
wyraźnie. R ękaw y niebieskiej, kusej piżam y podje nie, rozmawiałem o nim z Panem K. I oto znikł. Na
chały m u aż do łokci. Nagle chwyciłem go za lewy skórze pacjenta nie było ani śladu napisu. Wielkim
nnpięstek i pochyliłem się nad jego przedram ieniem . wysiłkiem woli nakazałem sobie spokój.
— Co to jest? — Zatrzym am pana u siebie jeszcze parę dni —
— To? — Minę m iał zdziwioną. — Numer. powiedziałem, siląc się na obojętny ton. — A teraz
Badałem go przecież dokładnie, a jednak nie za nie będę już pana dłużej męczyć. Może pan Wrócić
uważyłem tego szeregu cyferek, jak b y zapuszczonych na salę.
w skórę fioletowym tuszem. Nie poruszył się naw et. Spojrzałem na niego czuj
— P an sam to sobie w ytatuow ał? nie, gotów do obrony. Widok jego skurczonej twarzy
— Nie. To oni nas tak znaczą. Dlatego nie potrze nie był dla m nie zaskoczeniem. Nadchodził czas
reakcji.
ba już nazwisk.
— Proszę odejść — powtórzyłem stanowczo.
— Oni? Ci w kancelarii?
Postąpił o krok, oparł się rękam i o skraj stołu.
Skinął głową. Potem, patrząc na m nie spode łba, — Skończmy tę kom edię — syknął. — P an dobrze
powiedział wolno, tonem , który wydał mi się zabar wie, że nie jestem w ariatem . Trzeba szukać sędziego!
wiony mściwością: Nagle chwycił m nie za ram ię zaczął m ną potrzą
— Pan doktor też ma u nich swój num er. sać.
Żadna ru ty n a nie jest w stanie zniweczyć całko — Doktorze! — krzyknął. — Niebezpieczeństwo
wicie sugestywności chorej wyobraźni. Najbardziej blisko! Czy pan nie widzi? To już się dzieje! Ju ż się
doświadczeni lekarze m iew ają tu chwile u tra ty po stało! R atujm y się! Pan też! Wszyscy! Wszyscy!
czucia dystansu. Przyznaję, że przez m om ent bliski Przycisnąłem dzwonek u k ry ty pod brzegiem blatu.
byłem ugięcia się przed persw azyjną siłą obłędu, któ W drzwiach stanęła siostra Irm a, ogromny, biały
ry czasami przybiera pozory jakiejś intuicyjnej wie kloc, z czerwoną gębą dorożkarza. Odetchnąłem
dzy, jakiegoś skrótu poprzez gęstw inę rzeczywistości. z ulgą.
— Niech pan opuści ręce — powiedziałem, bo pa — Siostro — rzekłem — proszę odprowadzić pa
cjent stał nadal z w yciągniętym i i’am ionam i i zaczy cjenta n a salę.
nał już słaniać się z wysiłku. Zanim jednak zdążył Podeszła ciężkim, zdecydowanym krokiem , ujęła
m nie usłuchać, zerwałem się z krzesła i przytrzym a P ana K. pod pachę, uśm iechnięta srogo i opiekuńczo.
łem opadający rękaw na jego lewym przedram ieniu. — Idziemy! — zakom enderow ała basem.
Szarpnął się do tyłu, przestraszony m oją gwałtowno — Dać m u brom u — szepnąłem jej w ucho, od
ścią, a ja. opanow any uczuciem paniki, złapałem go prow adzając ich do progu.
za drugą rękę.
121
120
Zostałem sam. Przez chwilę stałem na środku am-.
bulatorium , nie mogąc zebrać myśli. Nagle, jakby Spis tre śc i
podcięty batem , skoczyłem ku oknu, podwinąłem rę
kaw kitla, rozpiąłem spinkę w m ankiecie. Dokładnie
obejrzałem lewe przedram ię, potem prawe. Nic. Piegi
n a napiętej, białej skórze i rzadkie włoski. O garnął
m nie wstyd. Podszedłem do oszklonej, aptecznej szaf
ki, wyjąłem z niej brunatną buteleczkę z doszlifowa
nym korkiem . N apełniłem szklankę pod kranem um y
walni. Ręce drżały mi trochę, kiedy odmierzałem kro
pelki bromu.
Kipu
Tajemnica z a m k u ................................................................ 7
Co to jest k i p u ............................................................................... 11
Skarb Sebastiana B e r z e v ic z y e g o ............................................ 17
Koń pana T e r e k a ........................................................................22
Czarna d a m a ............................................................................... 27
Statek k o r s a r z y ........................................................................ 32
Bunt n ie w o ln ik ó w ........................................................................ 35
Tropem k s i ę ż n i c z k i ................................................................. 44
T e s t a m e n t ...................................................................................... 50
Zabawa w r z e c z y w is t o ś ć .......................................................... 59
Zabawa w l i t e r a t u r ę ................................................................. 07
M a k ie ta ............................................................................................. 30
Spotkania
Włóczęga z Zatoki F o r k i s a ................................................... 85
Deszczowy p o p a s ........................................................................ 99
K a r a lu c h y i 13