You are on page 1of 218

W serii ukazały się ostatnio:

Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki


Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha
Jean Hatzfeld Więzy krwi
Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych
Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Marta Madejska Aleja Włókniarek
Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność.Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)

W serii ukażą się m.in.:


Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia I I RP
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Wojciech Górecki

Buran
Kirgiz wraca na koń
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie
publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to
dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka


Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d 2d .pl
Fotografia na okładce: Siergiej Michajłowicz Prokudin-Gorski, Kupcy w Registanie w Samarkandzie,
pomiędzy 1905–1915, Biblioteka Kongresu, Dział Druków i Fotografii, Zbiór Siergieja Prokudina-
Gorskiego, LC - P 87-8008 [ P &P ] LO T 1033

Copyright © by Wojciech Górecki, 2018

Redakcja Tomasz Zając


Korekta d2d. p l
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2 d.p l
Mapy Wojciech Mańkowski

Skład wersji elektronicznej d2 d.p l


I S BN 978- 83 - 80 49 - 7 71 - 9
Spis treści

Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Motto

I Ekshumacja
Złote włosy Dagny
II Pamięci Kaukazu
Człowiek, który nie zatrzymał wojny
Życie się sprawdza, śmierć się nie sprawdza
Uchwała w sprawie obcięcia ucha
III Kirgiz wraca na koń
Turkmenistan. Pustynia i pustka
Tadżykistan. Sala kultury aryjskiej
Kirgistan. Psychodrama nad Issyk-kulem
Uzbekistan. Świat w formalinie
Kazachstan. Państwo archipelag

Bibliografia i podziękowania
Transkrypcja nazw własnych
Przypisy
Kolofon
Kasiowi
Kaukaz Południowy i Azja Centralna
Я не была здесь лет семьсот,
Но ничего не изменилось… […]
Он прочен, мой азийский дом […].

Nie byłam tu z siedemset lat,


Lecz wokół nic się nie zmieniło… […]
On trwały jest, mój w Azji dom […].
Anna Achmatowa
Buran to zamieć o rozmiarach kataklizmu, zimowe przekleństwo eurazjatyckich
stepów – choć zdarzają się też burany letnie, piaskowe, nazywane czarnymi. Ci,
których dopadnie w drodze, nie mają większych szans na przeżycie. Widoczność
spada do parudziesięciu centymetrów, śnieg zbija się w krępujący ciało pancerz,
a wichura wychładza organizm w kilka sekund. Znane są przypadki ludzi, który
stracili orientację we własnym obejściu i zamarzli na wyciągnięcie ręki od domu.
Inni na zawsze przepadli w stepie. Wielu ciał nigdy nie znaleziono.
Ci, którym się udało, żyją z piętnem buranu niczym ocaleńcy z Titanica albo
odratowani po uderzeniu pioruna.
Aby przetrwać buran, potrzebne jest schronienie, najlepiej ciepły dom albo
choćby ziemianka. Niektórych uratował samochód, gdy jednak buran się
przedłuża – a potrafi wiać nawet parę dni – kabina zamienia się w celę śmierci,
z której nie ma ucieczki. W dzisiejszym Kazachstanie odpowiednie służby
uprzedzają przed buranem esemesami, a policja nie wypuszcza kierowców
z miast, zatrzymując wszystkich na rogatkach.
Ludy Azji Centralnej przeżyły buran władzy radzieckiej, uciekając w rodzinę,
tradycję, religię. Od prawie trzech dekad próbują urządzić sobie życie po
swojemu, ale żywioł zostawił w nich swój ślad. Odbił się zwłaszcza na
krajobrazie, dzieląc jednolitą niegdyś przestrzeń na państwa narodowe. Ich
granice wyznaczają zasieki, pola minowe i kolczasty drut.

Buran. Kirgiz wraca na koń nawiązuje do książki Ryszarda Kapuścińskiego


Kirgiz schodzi z konia, która ukazała się pięćdziesiąt lat temu, w 1968 roku. Może
za kolejne pół wieku – albo wcześniej, bo historia ciągle przyspiesza – ktoś
w sztafecie reporterów znowu podejmie ten temat i opisze dla nas zmieniające
się: Armenię, Azerbejdżan i Gruzję, a także Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan,
Turkmenistan i Uzbekistan.
WG
I Ekshumacja

I zmarli mają prawo do życia.


Tadeusz Boy-Żeleński
Złote włosy Dagny

Padło na Dagny. Musiało na kogoś paść.


Arkadi Czowelidze wcześniej o niej nie słyszał. Dopiero gdy królowa Sonia
przysłała list z zapytaniem, czy zachował się grób, zaczął się interesować (był
dyrektorem tbiliskiego cmentarza Kukijskiego – a Dagny zmarła w Tbilisi).
Wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych, nie było wyszukiwarek, baz danych,
cyfrowych archiwów; w Gruzji, która łapała oddech po serii wojen domowych,
tygodniami nie było prądu. Tymczasem w Norwegii trwały prace przy organizacji
Kvinnemuseet, Muzeum Kobiet. Mieściło się w zakupionej na ten cel rezydencji
Rolighed, gdzie Dagny spędziła dzieciństwo. Królowa dała placówce swój
patronat.
Pomniczek odnalazł się w górnej, najstarszej części cmentarza. Był
wyzywająco ascetyczny. Zamiast baroku kolumn i pilastrów, kamiennych
kwiatów, wstęg i aniołów – prostopadłościan różowego marmuru z czarnym
reliefem krzyża i zatartą inskrypcją: „Dagny Przybyszewska urodzona Juel”.
Czowelidze zawiadomił Oslo, ale Dagny już siedziała mu w głowie. Czemu
żegnano ją po polsku? Jak trafiła do Gruzji? Co zrobiła dla Norwegii? Zawładnęła
jego wyobraźnią, owinęła sobie wokół palca, jak tylu mężczyzn w belle époque.
Szybko odkrył, że choć była pianistką, że pisała wiersze i dramaty, to sławę
zdobyła jako muza wielkich artystów. Że romanse łączyły ją z malarzem
Edvardem Munchem (twórcą Krzyku i całej serii dagnoidalnych Madonn),
dramaturgiem Augustem Strindbergiem i pisarzem Stanisławem Przybyszewskim,
„genialnym Polakiem”, którego poznała w berlińskiej winiarni Pod Czarnym
Prosiakiem. Że w roku 1893 wyszła za Przybyszewskiego za mąż i miała z nim
dwoje dzieci: syna Zenona i córkę Iwę. Czowelidze zdobył gdzieś zdjęcie Dagny
i powiesił sobie w gabinecie. Poczuł pokrewieństwo dusz. Lubił kobiety pewne
siebie, stanowcze, zdecydowane. Takie, które rzucają wyzwanie światu („Czy ty
wiesz, że publicznie paliła papierosy?! Że od niej zaczął się w Niemczech
feminizm?”). Lubił kobiety piękne.
Z wyszukanych po bibliotekach książek, z archiwaliów i starych gazet
odtworzył końcówkę jej życia. Białe plamy zapełniał wyobraźnią. Nieszczęście
zaczęło się z przenosinami Przybyszewskich do Krakowa (rok 1898). Stach,
zstępujący z niemieckiego nieba bóg Młodej Polski, był tam królem; uwielbianej,
ale nieznającej polskiego Dagny trudno się było odnaleźć. Tadeusz Boy-Żeleński,
który kochał się w niej na zabój, pisał: „Ta Norweżka była z twardszego kruszcu
niż słowiański. Nie rozumiała tych łatwych rozczuleń, tanich łez, obłudnych
pocałunków, szafowanych dookoła niej; Przybyszewski natomiast z rozkoszą
poddawał się owym rozlewnym serdecznościom odnalezionej ojczyzny, których
tak długo był pozbawiony”. I jeszcze alkoholizm Stacha, który teraz „przechodził
wszelką miarę”: „Odwożenie go do domu w stanie nieprzytomności należało
nieraz do codziennych czynności Dagny, z których wywiązywała się ze
wzgardliwym nieco wdziękiem”. Zaczęli się mijać, rozjeżdżać samotnie po
Europie, wdawać w przelotne miłostki.
Wiosną 1901 roku znowu się zeszli. Nowe życie mieli zacząć na Kaukazie.
Na wyjazd namówił ich Władek Emeryk, sporo od obojga młodszy syn milionera,
właściciela kopalni manganu w Gruzji – „ładny chłopiec o ufnych, jasnych
oczach, poczciwy, dziecinny, oddany. Przylgnął do Przybyszewskich jak duży
pies. Niezbyt inteligentny, raczej naiwny, był jedną z natur, dla których zetknięcie
z sugestywnym »demonizmem« Przybyszewskiego mogło być szczególnie
niebezpieczne. Brał wszystko zbyt dosłownie” (to znów Boy-Żeleński).
Ruszali z Warszawy we czwórkę – Emeryk i Przybyszewscy z Zenonem (Iwa
została pod opieką znajomej). Tuż przed odjazdem pociągu Stach nagle oznajmił,
że zostaje. Musi dopilnować swojego Złotego runa wystawianego w dwóch
teatrach. Zabrać pieniądze z wydawnictwa. Załatwić coś jeszcze. Ale wkrótce
dojedzie… Nigdy nie dojechał. Może nawet nie zamierzał. Najpewniej wiedział,
że żona i ich młody przyjaciel byli kiedyś kochankami. Mógł liczyć,
a przynajmniej dopuszczać, że znowu między nimi zaiskrzy. Rozwiązałoby mu to
ręce. Był już w tym czasie uwikłany w dwa nowe związki.
18 maja Dagny, Zenon i Władek dotarli do Tbilisi, nazywanego wtedy
Tyflisem. Stanęli w Grand Hotelu przy moście Nikołajewskim (obecnie Suchy
Most), zajęli sąsiednie pokoje. W nocy 5 czerwca Władek zastrzelił śpiącą Dagny,
wyprowadziwszy uprzednio Zenona i zamknąwszy dokładnie drzwi. Następnie
zastrzelił siebie. Zostawił cztery listy.
Do Stacha: „Zrobiłem to, co Tyś powinien był zrobić. Ona wiedziała
o wszystkim. Początkowo chciała – następnie matka w niej zagórowała… zanadto
kocha Zenona. Więc musiałem odłożyć i zabijam Ją w chwili, gdy się najmniej
tego spodziewa”.
Do Zenona: „Wyrządzam ci krzywdę straszną, niezmierną. Może życie
będziesz miał przez to złamane. Nie mogę inaczej, nie mogę przez wzgląd na Nią.
W wieczności, kiedy się spotkamy, albo mnie zrozumiesz i przebaczysz, albo
mnie znienawidzisz. Drżę na myśl”.
Do Franciszka Fiszera (Warszawa, Al. Jerozolimskie 43, m. 8): „Interes, który
mieliśmy razem robić, zrób pan ze wspólnikiem moim, Antonim Kellerem
(Tyflis, Grand Hotel). Jest to człowiek bezwarunkowo uczciwy i może mu pan
kompletnie zaufać”.
Do Antoniego Kellera: „Przejdźmy do kwestii pogrzebu. Po zrobieniu
protokołu policyjnego, po umyciu ciał, ciało pani Przybyszewskiej proszę
natychmiast czymś przykryć (lub włożyć do trumny, jeżeli takowa już będzie)
i nikt absolutnie nie ma prawa jej oglądać. Żadnych gapiów nie dopuszczać,
nikogo! Pani P. ma być pochowana jak najlepiej, słowem dobra trumna, porządny
katafalk, dobre miejsce na cmentarzu. Z czasem na Jej mogile stanie pomnik –
bacz więc, by się pozycja ku temu nadawała […]. Moją mność może oglądać
każdy, komu to przyjemność sprawi. Chowajcie mnie gdzie chcecie i jak
chcecie”.
Urojenia szaleńca, młodopolski splin? Zemsta odrzuconego kochanka? We
Władku tkwił „gen obłędu”, dziedziczył go po chorej psychicznie matce.
A Dagny wciąż kochała Stacha, słała do niego list za listem i codziennie była na
dworcu, wypatrując, czy nie przyjechał. Ale mogła przecież, wyobraża sobie
Czowelidze, poznać już kogoś na miejscu. Zwracała na siebie uwagę, przykuwała
wzrok, a krew – nie woda. Była w typie Arkadiego, więc tym bardziej w typie
jego pradziadów.
Pochowano Dagny 8 czerwca 1901 roku, w dniu jej trzydziestych czwartych
urodzin. Tego samego dnia chowano Władka Emeryka – ale jego grób się nie
zachował. Ponoć ojciec zabrał ciało syna do Polski. Po Władku płakało całe
Tbilisi. Miał tu przyjaciół, znajomych, wielu znało jego ojca. Gazety były pełne
nekrologów. Po Dagny ukazał się jeden, od małoletniego syna (kilka dni później
małoletni syn dziękował jeszcze osobom, które przyszły na pogrzeb). W Polsce
Stach napisał epitafium: „Była przepięknym egzotycznym kwiatem, który rzadko
wykwita, a który tłum zdeptać musi – i nie dość, że zdepcze, ale mści się na nim
jeszcze po śmierci”.
Czowelidze poczuł, że musi coś dla Dagny zrobić, jakoś ją upamiętnić.
I dzięki temu – zrobić coś dla kogoś innego. A to wszystko – choć w pierwszym
odruchu pewnie tak daleko nie sięgał – by dojść do ładu z samym sobą.

Zawsze miał pieniądze. Pochodził z jednej z tych solidnych, mieszczańskich


rodzin, które ułożą się z każdą władzą. Skończył właściwe studia: historię na
uniwersytecie i tbiliską filię Instytutu Marksizmu-Leninizmu („Teraz się nie
chwalę, bo krzywo patrzą, chociaż nie byłem partyjny”). Praca w sowieckim
Związku Konsumentów dawała kontakty i dojście do towarów spod lady
(„Dorabiałem jako cechowik, nielegalny przedsiębiorca. Załatwialiśmy materiał
i w państwowej fabryce tłukliśmy po godzinach przeróżne barachło. Sprzedaż
szła przez państwowy sklep. W latach osiemdziesiątych już nas prawie nie
ścigali”).
W kwietniu 1989 roku wybierał się na wycieczkę: Niemcy, Skandynawia,
Beneluks („Za Sojuza podróżowali tylko kagiebowcy i ludzie bogaci.
Ja zjeździłem pół świata”). Miał zabrać córkę, szesnastoletnią Tamriko – była
wpisana do jego paszportu – ale żona postawiła szlaban: przecież kończy szkołę,
musi się uczyć do egzaminów. Pokłócili się i Arkadi groził, że zabije, jeśli
Tamriko coś się stanie. Bał się o nią, Tbilisi wrzało. Tłum okupujący aleję
Rustawelego gęstniał z godziny na godzinę, ludzie żądali niepodległości. Mówiło
się, że do miasta ściąga wojsko. W końcu pojechał sam.
Specnaz uderzył 9 kwietnia. Chwilę po czwartej rano w tłum wjechały
transportery opancerzone, oddziały piesze przebiły sobie drogę saperkami.
Puszczono gaz paraliżujący. Przylegające ulice zostały zablokowane przez
samochody i ludzie nie mieli dokąd uciec. Jedną z szesnastu ofiar była Tamriko.
Matka nie upilnowała. Telegram zastał Arkadiego w Holandii.
Odtąd wszystko podporządkował córce. Wystarał się o posadę dyrektora
cmentarza i zaczął od remontu cmentarnej cerkwi – komunizm przetrwały gołe
mury. Ułożył posadzki, zadbał o polichromie, zamówił ikony; rosyjską kopułę
w kształcie cebuli kazał zastąpić gruzińskim stożkiem („Zabił ją ruski sołdat,
patriarcha nie mógł się nie zgodzić”). Miejsce dla Tamriko przyszykował
w przedsionku, na prawo od wejścia. Nie sposób nie zauważyć. Nad nagrobkiem
zawiesił jej portret.
Zburzył rodzinny dom w sercu miasta, przy Bielinskiego (dwa kroki od
filharmonii). Nowy postawił sto metrów od bramy cmentarza. Odtworzył w nim
pokój córki – wszystko jest jak wtedy, gdy wymykała się na wiec. Użył swoich
wpływów i doprowadził do przemianowania ulicy Bielinskiego na Tamar
Czowelidze. Później wystara się dla niej o pośmiertny order za udział w walce
narodowowyzwoleńczej.
I ciągle czuł, że to mało. Że nie odpokutował za to, że go nie było. Że nie
zadośćuczynił córce jak należy.
Wtedy pojawiła się Norweżka.

Napisał do królowej, że chciałby przenieść Dagny w lepsze miejsce. Położyć


nową płytę. Wmurować ławkę. Wszystko na własny rachunek, z szacunku dla
niezwykłej kobiety i tych, którzy odwiedzają jej grób. Odpowiedź przyszła przez
Kvinnemuseet i norweską ambasadę: jesteśmy poruszeni, w pełni ufamy
dyrektorowi. Wnuk Dagny Rutger Bennet (syn Iwy) wyraża zgodę na
ekshumację. Gruzińskie służby sanitarne dały pozwolenie od ręki.
Mogiłę otwarto 3 czerwca 1999 roku, w obecności prawosławnego księdza
(Czowelidzemu nie przyszło do głowy, że Dagny była katoliczką) i grupy
tbiliskich artystów. O godzinie trzynastej dwadzieścia grabarze dokopali się do
ocynkowanej trumny. Było tam okienko i zebrani zobaczyli pierwsze rude
kosmyki. Dwadzieścia minut później – ekshumację nagrywano na wideo, działał
datownik – wieko poddało się i ukazały się całe włosy. Czowelidze niczego
takiego wcześniej nie widział: włosy powinny być skołtunione, pozlepiane
ziemią, brudne, tymczasem Dagny wyglądała tak, jakby wróciła od stylisty. Jakby
ktoś jej te włosy właśnie ułożył. Musiał ich dotknąć, aby uwierzyć, że istnieją.
Włosy były częścią legendy. Sama pisała: „Me złote włosy: wieniec płonący”.
Krystyna Kolińska, autorka biografii Stacha, poświęciła im dłuższy fragment: „Te
włosy… Munch na swoich płótnach nadał im samoistną rolę. Na licznych
obrazach widzimy »zbłąkaną gwiazdę« w niespokojnej ich chmurze. Czasami
strumienie włosów Dagny, spływające wzdłuż bladej twarzy
o wpółprzymkniętych powiekach, kołysały się w jednym rytmie z morską falą,
niekiedy gęstym obłokiem obrysowywały nagą sylwetkę Madonny o zmysłowych
ustach, na którą zerkał ze złowieszczą uwagą niesamowity embrion o wielkiej
głowie. Na innym znów obrazie sploty jak liany oplątywały pochylonego ufnie
młodzieńca (obrazowi temu nadał tytuł Wampir), to znów w Salome tworzyły
oprawę dla niesionej głowy – nie świętego Jana, lecz »smutnego szatana« –
Przybyszewskiego, aby z kolei na plakacie reklamującym wystawę Edvarda
Muncha w Kopenhadze, z wizerunkiem Dagny i Stanisława, owinąć tę twarz
o spiczastej bródce opadającą falą”.
Zupełnie jak u Márqueza, nawet kolor się zgadzał: „Płyta nagrobna rozpadła
się już po pierwszym uderzeniu oskarda i z niszy spłynęła kaskada żywych,
intensywnie miedzianych włosów. Z pomocą robotników szef robót chciał
wydobyć resztę włosów, ale im mocniej za nie ciągnęli, tym więcej ich
przybywało, aż pojawiły się ostatnie pasma, ciągle przyrośnięte do dziewczęcej
czaszki”.
Oprócz owych włosów niewiele po Dagny zostało, same kości – w jednym
z zębów tkwiła plomba, pewnie wstawiła ją wcześniej, w Tbilisi chyba nikt tego
wtedy nie umiał – ale włosy wystarczyły, by Czowelidze wyobraził sobie, jaka
była piękna.
Biżuterię – obrączkę, pierścionki – przełożono do nowej trumny. Z wyjątkiem
krzyża, który Dagny przez dziewięćdziesiąt osiem lat trzymała w rękach („Był
srebrny, ważył z pół kilo”). Arkadi przekazał go ministrowi spraw zagranicznych
Norwegii Knutowi Vollebækowi, który odwiedzał Tbilisi z ramienia O BWE . Trafił
do norweskiego muzeum.
Dagny spoczęła w nowym kukijskim panteonie, wytyczonym tuż przy wejściu
na cmentarz. Napisy wyryto po polsku i gruzińsku. Nowy grób sąsiadował
z mogiłą żony Czowelidzego, która zginęła niedługo po córce (policja uznała, że
był to napad rabunkowy).
Kiedy grabarze skończyli pracę, a kamerzysta przestał nagrywać, Arkadi
poczuł ulgę, ale nie taką, jak po ustąpieniu bólu. Ulgę, która przychodzi, gdy
dociera do nas, że długotrwała terapia przyniosła wreszcie skutek i będziemy żyć.
Dagny i Tamriko. Dzieliło je sto lat, ale wiele łączyło. Obie odeszły
przedwcześnie. Obie zabito. Obie – bez żadnej winy. Obie w Tbilisi. Arkadi
ekshumował Dagny dla córki i jak córkę pochował. Wraz z Dagny ostatecznie
pożegnał Tamriko, pogrzebał tamtą złość i wyrzuty sumienia.
Norweżka, która za życia była artystką, muzą, kochanką, żoną i matką, po
śmierci odegrała rolę terapeutki. Ktoś musiał.
Padło na nią.
II Pamięci Kaukazu

Gdybyśmy zaczęli siebie zapewniać, że tych rzeczy nie pamiętamy lub nie chcemy
pamiętać, byłaby to nieprawda. Co gorsza, wpadlibyśmy w bardzo zły styl, niegodny
ludzi dorosłych […]. Chodzi o to, co potrafimy sobie powiedzieć, pamiętając.
Jerzy Stempowski
Człowiek, który nie zatrzymał wojny

Profesor Giorgi Anczabadze wykłada na dwóch uczelniach – w Tbilisi


i w Suchumi.
Suchumi jest stolicą Abchazji, która formalnie należy do Gruzji, ale
w rzeczywistości stanowi odrębne państwo. Oderwała się tuż po rozpadzie ZS RR ,
na początku lat dziewięćdziesiątych. Piętnaście lat później, po kolejnej wojnie, jej
niepodległość uznała Rosja, a w ślad za nią pięć innych krajów (dwa się potem
wycofały). Niepodległa Gruzja chciała od Rosji uciec i otworzyła się na Zachód.
Gruzja i Abchazja nie utrzymują kontaktów, jeśli nie liczyć technicznych
spotkań w Genewie i lokalnego ruchu przygranicznego. Nie kursują między nimi
pociągi ani autobusy, nie dochodzą listy. Trudno się nawet dodzwonić. Gruzini
i Abchazowie wiedzą o sobie coraz mniej i coraz mniej obchodzi ich, co się dzieje
u sąsiadów. Wykłady Anczabadzego to jedna z ostatnich nici, która łączy dwa
światy.
Profesor czuje się Gruzinem i Abchazem równocześnie.

Pan z panów. W średniowieczu jego przodkowie współrządzili, a okresami może


rządzili całą Abchazją. Ale gdyby zacząć od nich, historia całkiem
zdominowałaby współczesność. Zresztą najpóźniej w X I I stuleciu władzę przejęli
z ich rąk abchascy książęta Czaczbowie (najpierw jako lennicy gruzińskich
królów z dynastii Bagrationów) i nie oddali jej aż do przyjścia Rosji
w X I X wieku. Po tamtych przodkach zostały noszące ich imię rzeki i przełęcze.
Lepiej zacząć od praprapradziadka, który miał na imię Dżamlet. Mieszkał
w posiadłości rodowej Otobaia na południowym krańcu Abchazji, blisko Morza
Czarnego i rzut kamieniem od granicznej rzeki Inguri. Ród osiadł w tamtych
stronach pod koniec X V I I wieku, gdy trzeba było wzmocnić abchaskie pogranicze
przed napadami (za rzeką zaczynała się Megrelia, jedna z historycznych
prowincji Gruzji).
Prapradziadek miał na imię Zurab. Urodził się w Otobai około roku 1830. Brał
udział w wojnie krymskiej i dosłużył się stopnia podporucznika. Potem został
dowódcą miejscowego oddziału straży granicznej. Zginął w 1859 roku
w potyczce z przemytnikami. Osierocił żonę i parotygodniowego syna.
Pradziadek miał na imię Tarasz. Żył w latach 1859–1935. Też urodził się
w Otobai i też został carskim oficerem. Skończył odpowiednie szkoły, bił się
z Turkami i Japończykami, a po trzydziestu latach służby opuścił armię jako
podpułkownik. Zamieszkał w Suchumi, podjął niezobowiązującą pracę
w zarządzie miasta i oddał się życiu towarzyskiemu: układał wiersze, grał na
gitarze i namiętnie polował.
Dziadek miał na imię Wianor (1888–1938). Ukończył ze złotym medalem
męskie gimnazjum w Tbilisi oraz Cesarską Akademię Medycyny Wojskowej
w Petersburgu. W trakcie studiów zasłynął wyzwaniem na pojedynek księcia
Joachima Hohenzollerna. Poszło o kobietę. Po bolszewickim przewrocie przez
dziesięć lat kierował komisariatem (ministerstwem) zdrowia sowieckiej Abchazji,
ale do partii nie wstąpił. Zmiażdżył go walec stalinowskich represji. Gdy przyszło
po niego N K WD i dowódca patrolu zapytał, czy spodziewał się ich wizyty,
odpowiedział: „I tak, i nie. Tak – bo wiem, co się wyprawia. Nie – bo jestem
niewinny”. Później aresztowano jego żonę, która trafiła na kilka lat do łagru
w Kazachstanie, po czym wróciła do Abchazji. Dla Wianora nie było ratunku.
Został rozstrzelany jako dywersant, szpieg, wróg rewolucji.

Ojciec, tak jak prapradziadek, miał na imię Zurab (1920–1984). Wyrósł


w Abchazji i tam skończył studia, ale doktorat i habilitację robił już w Tbilisi,
w Instytucie Historii Gruzińskiej Akademii Nauk. Dlatego, choć czuł się
Abchazem, uważał się za gruzińskiego uczonego. Nie zmienił zdania nawet, gdy
został pierwszym rektorem pierwszego w Abchazji uniwersytetu, który powstał
na bazie suchumskiego instytutu pedagogicznego.
Wychowało go suchumskie podwórko. W tajemnicy przed ojcem ministrem
sprawił sobie tatuaż z mewą. Obnosił się z bliznami od noża, których dorobił się
w bijatykach. Wydoroślał po aresztowaniu rodziców, ale do końca życia wolał
biesiady z prostymi ludźmi, przyjaciółmi z dzieciństwa niż nasiadówki
z kolegami profesorami.
Ożenił się z Gruzinką. W kresowych abchaskich rodach było to przyjęte.
Wianor też miał żonę Gruzinkę, a Tarasz – Megrelkę, księżną Marię Dadiani,
która w 1917 roku została deputowaną do abchaskiego parlamentu. Mieszane
małżeństwa z reguły osiadały w Abchazji, za Inguri przenosiły się nieliczne. Ród
używał kilku form nazwiska: abchaskiej (Aczba), megrelskiej (Anczbaja),
gruzińskiej (Anczabadze) i rosyjskiej (Aczbow). To też było przyjęte. Nawet
Bagrationowie w Armenii stawali się Bagratydami.
Zurab zajął się dziejami Abchazji. Trudno było o lepszego człowieka i bardziej
ryzykowny temat. Żył jeszcze Stalin, a w głowie gruzińskiego filologa Pawlego
Ingorokwy kiełkowała teoria, która na dziesięciolecia zatruje serca i umysły jego
rodaków. Głosiła, że współcześni Abchazowie nie są potomkami Abchazów ze
średniowiecza: tamci mieli być plemieniem gruzińskim, a utworzone przez nich
Królestwo Abchaskie (istniało od V I I I wieku, na samym początku X I stulecia
weszło w skład zjednoczonej Gruzji) – jednym z feudalnych gruzińskich państw.
Potem Abchazję mieli zalać górale z Kaukazu Północnego. Kiedy i po co
przyszli, Ingorokwa nie wyjaśnił. Barbarzyńcy przynieśli swój język – abchaski
nie jest bliski gruzińskiemu – a rodowitych mieszkańców wchłonęli bądź wyparli,
przejmując ich imię. Wniosek był prosty: współcześni Abchazowie to przybłędy
i wara im od gruzińskiej ziemi. Jeżeli chcą na niej mieszkać, muszą
podporządkować się gospodarzom.
Zurab widział to inaczej, ale nie mógł, młokos i Abchaz, potępić Ingorokwy,
który uchodził w narodzie za żywego świętego: ocalił setki gruzińskich
manuskryptów i otwarcie krytykował zabór Gruzji przez Sowietów. Badacz wił
się więc, kluczył i gdzie mógł, chwalił filologa. Przyznawał, że
w średniowiecznym Królestwie Abchaskim dominowała ludność gruzińska
i z czasem gruziński został językiem państwowym (trzeba pamiętać, że Królestwo
obejmowało niemal całą zachodnią Gruzję). Ale uparł się, że pierwszymi królami
byli etniczni Abchazowie, tożsami z dzisiejszymi. I wykazał, w oparciu
o odkrycia archeologii, ciągłość osadniczą Abchazji od czasów antycznych.
To Abchazowie, pisał, są w Abchazji ludnością rdzenną, a Gruzini, w tym
Megrelowie – przybyłą. Aby wilk był syty, dodawał, że obok plemion
protoabchaskich w powstaniu narodu mieli udział przybysze z Azji Mniejszej. Ich
obecności również dopatrzył się w odkryciach z wykopalisk.
Areopag gruzińskich historyków jakoś to przełknął. Poza wszystkim
Ingorokwa, który nie miał wykształcenia historycznego, był dla nich profanem
wchodzącym w nie swoje buty. Co prawda ten i ów trochę się z Ingorokwą
zgadzał – jeden twierdził, że Abchazja była ojczyzną obu narodów, inny, że
przybysze z gór tylko wzmocnili miejscowy abchaski żywioł – lecz teorię uznano
za niepotwierdzoną. Ale Gruzini wiedzieli już swoje. Anczabadze był po
naukowemu hermetyczny, Ingorokwa krzepił serca. Idee filologa wrócą do
gruzińskiego mainstreamu pod koniec ZS RR , gdy konflikt gruzińsko-abchaski
wybuchnie z pełną siłą.
W Abchazji książki Zuraba rozchodziły się spod lady i miejscowe władze
stanęły na głowie, żeby ściągnąć go z powrotem. Udało się, znaczną część życia
przepracował w Suchumi. Tam też zmarł. W 2000 roku nieuznana poczta
nieuznanej Abchazji wydała znaczek z jego podobizną.

Giorgi Zurabowicz Anczabadze urodził się w 1949 roku. Jako pierwszy z rodu –
w Tbilisi. I jako pierwszy rósł na Gruzina. Prawie nie mówił po abchasku.
Los, któremu się wymykał, dopadł go po śmierci ojca. Przybrał postać
akademickiego skryptu z historii Abchazji. Ojciec napisał go wraz z dwoma
abchaskimi profesorami, ale nie zdążył wydać i grupa gruzińskich historyków,
wyznawców Ingorokwy, zażądała wstrzymania druku. Dowodzono, że Abchazja
jest częścią Gruzji, więc oddzielny podręcznik nie ma sensu. W odpowiedzi
historycy abchascy, gorące głowy, zarzucili książce, że przeciwnie – za bardzo
skupia się na związkach Abchazji z Gruzją. Odpowiedzialny za podręczniki
minister powołał komisję. Giorgiemu, który miał trzydzieści pięć lat, doktorat
z historii Kaukazu i etat w Akademii Nauk, ale przede wszystkim bagaż własnego
nazwiska, przypadła rola łącznika i negocjatora.
Suchumi było dla niego odkryciem. Niby słyszał, co się tam dzieje, wiedział
o uśpionym konflikcie. Ale przybiła go skala frustracji. Abchazowie żyli obok,
odrębnie. Bali się Tbilisi i własnych, gruzińskich sąsiadów, których było prawie
trzy razy więcej od nich. Knuli. Abchaska elita okopała się w Instytucie Języka,
Literatury i Historii. Dzięki ojcu miał tam wejście. Przeciętny Gruzin z Tbilisi czy
Kutaisi, nawet jeśli rok w rok spędzał w Abchazji wakacje, nie miał szans
zorientować się, że coś jest nie tak.
Giorgi zadawał sobie pytanie, kiedy zaczęło się psuć. Przez większość historii
jakoś się ze sobą dogadywali. Tysiąc lat temu Królestwo Abchaskie
współtworzyło zjednoczoną Gruzję. Stało się to możliwe, bo władzę w Tbilisi
objęli spokrewnieni z abchaską dynastią Bagrationowie, którzy rządzili już
szeregiem gruzińskich państewek. Gdyby Gruzja rozwinęła się w silne,
scentralizowane królestwo, takie jak Francja czy Anglia, Abchazowie byliby dziś
pewnie Gruzinami. Może nie przetrwałby nawet język? Ale ziem nie udało się
scalić i pięćset lat temu zjednoczona Gruzja znów rozpadła się na odrębne
dzielnice, księstwa i hrabstwa. Przez kolejne trzysta lat Abchazja znajdowała się
poza tym konglomeratem.
Stosunek do Gruzinów długo był taki, jak Litwinów do Polaków w dawnej
Rzeczypospolitej: więksi i mocniejsi bracia, czasem zbyt szorstcy, ale bliscy,
swoi. Arystokracja chętnie mówiła po gruzińsku, choć nie traciła świadomości
narodowej. W literaturze gruzińskiej Abchazowie odgrywali z kolei role
pozytywnych bohaterów: dzielnych i prawych dżygitów, wiernych przyjaciół.
Pomiędzy Abchazami a Gruzinami byli jeszcze Megrelowie, ale ich odrębność
ograniczała się do języka i z czasem niemal zanikła (megrelski jest bliski
gruzińskiemu).
Dwieście lat temu wszystko wzięła Rosja. Giorgi znał te czasy już
z rodzinnych przekazów. Doszedł do wniosku, że zło zaczęło się w ostatnich
dekadach X I X wieku, kiedy po przegranej wojnie kaukaskiej i nieudanych
powstaniach Abchazowie całymi wsiami musieli uciekać do Turcji.
Na opuszczone ziemie napłynęli Rosjanie, Ormianie, Megrelowie. Oraz Gruzini.
Potem było tylko gorzej.
Przez dwa lata Giorgi krążył między Tbilisi a Suchumi. Namawiał,
przekonywał. Złapał się na tym, że z Abchazami rozmawia jak Gruzin,
a z Gruzinami – jak Abchaz. Skrypt jego ojca ukazał się z kosmetycznymi
poprawkami.

Nie był na wiecu we wsi Łychny. W marcu 1989 roku trzydzieści tysięcy
Abchazów – prawie jedna trzecia narodu – zebrało się i zażądało własnej
republiki. Takiej, jaką w ramach ZS RR miała Gruzja. Namiastki państwa. Petycję
do Moskwy podpisali nie tylko dysydenci czy intelektualiści, ale nawet
komunistyczne abchaskie władze. Dla Gruzinów to była zdrada, cios w plecy.
Na kontrwiecu w Tbilisi – politykę robiło się wtedy na ulicy – ludzie krzyczeli,
żeby zabrać Abchazji autonomię. Stary filolog Ingorokwa uśmiechał się zza
grobu.
Giorgi znów negocjował. W Tbilisi bronił Abchazów. Na wykładach,
odczytach i w gazetach tłumaczył, że się po prostu boją. Bo za Stalina osiedlono
im tylu Gruzinów, że stali się u siebie mniejszością. Bo kilka razy zmieniano im
alfabet. Bo przemianowano na gruzińską modłę dziesiątki miejscowości.
W Suchumi opowiadał o gruzińskim ruchu narodowym, w którym sam działał
i który na początku wcale nie odnosił się wrogo do innych. Bywał też na
wszystkich wiecach i mityngach – i abchaskich, i tych zwoływanych przez
miejscowych Gruzinów (oni również się bali. Był to strach kolonisty przed
zemstą tubylców). Jako historyk czuł, jak historia przyspiesza i zrywa się
z uwięzi.
Brał udział w poufnych misjach. W imieniu gruzińskiego rządu jeździł do
abchaskiej Rady Najwyższej, z Suchumi przywoził oferty tamtej strony.
Na naradach u pierwszego sekretarza Gruzińskiej Partii Komunistycznej
Dżumbera Patiaszwilego proponował telemosty i wymianę młodzieży. Ale szło
już ku wojnie. Kolejne rządzące Gruzją ekipy – nacjonalisty Zwiada
Gamsachurdii i nawróconego na demokrację Eduarda Szewardnadzego (był
sekretarzem przed Patiaszwilim, a potem ministrem spraw zagranicznych ZS RR ) –
nie zagłębiały się w istotę problemu i nie szukały rozwiązań. Wolały dawać
posłuch gruzińskim aktywistom, którzy powtarzali, że Gruzini są w Abchazji
gnębieni. Po wystąpieniach w obronie rodaków politykom i partiom od razu rosły
sondaże.
Gruzinom, mówi po latach Giorgi, zabrakło roztropności. Mieli uznane przez
sąsiadów granice i wsparcie Zachodu. Było ich cztery miliony, a Abchazów –
czterdzieści razy mniej. Ale nie chcieli słyszeć o federacji, którą proponowali
tamci. Dla siebie żądali wolności, innych trzymaliby pod butem. Abchazom,
którzy na początku wcale nie mieli zamiaru się oddzielać, zabrakło z kolei
cierpliwości. Broniąc się przed Tbilisi, postawili na Moskwę, a ta rozgrywała
swoją grę. Potrzebowała Abchazji, aby utrzymać przy sobie Gruzję i cały Kaukaz.
Dziel i rządź, polityczny elementarz.
Wojnę zaczęli Gruzini. W sierpniu 1992 roku ich armia przekroczyła Inguri
i ruszyła na Suchumi. We wrześniu następnego roku Abchazowie z pomocą
Rosjan odrzucili ją za rzekę. Razem z wojskiem uciekło ponad dwieście tysięcy
gruzińskich cywilów – niemal wszyscy. Większość już nie wróciła. Na Kaukazie
ziemię zabiera zwycięzca. Ale oni, mówi Giorgi, są przynajmniej w Gruzji.
Abchazowie rozpłynęliby się w Rosji, Turcji, Europie. To mógłby być koniec
narodu.
Wierzył w porozumienie jeszcze po wojnie. Włączył się w prace stałej
konferencji gruzińsko-abchaskiej, organizowanej przez Uniwersytet Kalifornijski.
Dał nazwisko kilku organizacjom pozarządowym. Pisał, wykładał, polemizował.
Ale pozycje stron się nie przybliżały. Gruzini odrzucali pomysł konfederacji
i wspólnego państwa, Abchazowie nie zgadzali się na powrót uciekinierów.
A kiedy wydawało się, że porozumienie jest możliwe, zawsze działo się coś, co
przerywało negocjacje. I jedni, i drudzy byli pewni, że czas pracuje na ich
korzyść.
Po kolejnej wojnie, rosyjsko-gruzińskiej (rok 2008), kontakty Gruzinów
z Abchazami ustały. Skończyły się oficjalne rozmowy i dyplomacja publiczna.
Dobrze przynajmniej, że Rosja nie przyłączyła Abchazji, jak zrobi to potem
z Krymem. Rosyjska granica biegłaby teraz po Inguri.
– Anglicy i Francuzi pogodzili się, o wojnie stuletniej dawno nikt nie
pamięta. – Giorgi szuka analogii w historii Europy. – Między Gruzinami
i Abchazami też będzie zgoda. Ale my tego nie dożyjemy. Nasz pociąg już
odjechał.

Wykłady na uniwersytecie w Suchumi zaczął w 1984 roku. Można powiedzieć, że


przejął je po ojcu. Ale gdyby nie pojawił się wtedy w Abchazji, gdyby nie zajął
się tamtym skryptem, pewnie nikt by nie pomyślał, żeby mu to zaproponować.
Pracował do rozpadu Związku, potem była wojna i kilka lat przerwy. Teraz
przyjeżdża dwa razy w roku. Zostaje tydzień, dziesięć dni. Prowadzi „geografię
historyczną Abchazji” oraz „Abchazję w wojnie kaukaskiej”. Zajęcia są
obowiązkowe i kończą się zaliczeniem.
Mówi rzeczy, których studenci wcześniej nie słyszeli: że Megrelowie osiedlali
się w Abchazji już w średniowieczu, a nie dopiero w ostatnich stuleciach.
Że związki Abchazji z Gruzją były ścisłe i więcej niż poprawne. Dziwią się, ale
nie protestują. Widzą, że nie próbuje agitować, nawracać. Z młodzieżą można
rozmawiać o wszystkim, ale trzeba znać temat na wyrywki, wyłapią każdą
nieścisłość, wytkną myślowy skrót. Nie ma z tym problemu. Martwi się tylko, że
coraz rzadziej pytają go o współczesną Gruzję – o rozkład sił w rządzie,
o politykę zagraniczną, o cerkiew, o pensje i emerytury. Nie pytają też o Zachód,
który nigdy ich nie chciał. Zainteresowanie światem pozaabchaskim skończyło
się po uznaniu Abchazji przez Rosję.
Na uniwersytecie w Tbilisi nie prowadzi zajęć o Abchazji, ale studenci czasem
proszą go o dodatkowy wykład. Raz chcieli posłuchać o kaukaskich
nacjonalizmach. Bardzo się pilnował, żeby zbytnio nie krytykować Abchazów.
To byłoby nie fair. W Tbilisi pozwala sobie na krytykę Gruzinów. Abchazów
krytykuje w Suchumi.
Oprócz Giorgiego do Suchumi jeździ jego rówieśnik Zurab Szengelia. Dla tamtej
wojny, z początku lat dziewięćdziesiątych, rzucił uniwersytet i karierę
matematyka. Poszedł walczyć z separatyzmem. Za Gruzję. Wrócił nieswój.
Dostał się do parlamentu, ale wytrzymał jedną kadencję. Coś go mocno uwierało.
Za mocno.
– Na wojnie każdy ma rację – mówi. – Ot, podwórko. Zachodzi gruziński
gwardzista. Ukryty gdzieś Abchaz strzela, bo broni siebie i bliskich. To jego
racja, jego prawda. Gwardzista też ma swoją: może przyszedł grabić, ale może
nie miał złych zamiarów. Chciał o coś spytać, szukał dawnego przyjaciela.
Postanowił się pojednać. A jeśli temu Abchazowi Gruzini zabili brata i jest
okazja, żeby go pomścić? A co, jeśli gwardzista jest szybszy? Winny jest ten, kto
zaczął, tak myślę. To myśmy przyszli do nich z wojną. Walczyliśmy na ich ziemi.
Założył organizację pozarządową, nazwał ją Instytut Stosunków Gruzińsko-
Abchaskich. Mój Boże, ładny instytut: jeden pokój, dwa biurka, paru
wolontariuszy. Życie od grantu do grantu. Zaczęli wydawać po abchasku książki
dla dzieci, broszury o prawach człowieka, rozmówki gruzińskie. Przerzucali je do
Suchumi („Żeby pomóc im przetrwać. Globalizacja niszczy małe języki”).
Uruchomili abchaskie radio. Kiedy prezydent Micheil Saakaszwili postanowił
wreszcie dać coś Abchazom i zarządził, że mogą bezpłatnie leczyć się w Gruzji,
Zurab zajął się logistyką. Przywozi trzydziestu–czterdziestu chorych rocznie.
Niewielu. Po tamtej stronie coraz trudniej o zezwolenie (ale na wyjazd do Rosji
zezwoleń nie trzeba).
Ludzie od Zuraba pomagają przy filmach, w których jest coś po abchasku.
Robią tłumaczenia, napisy. Korygują wymowę. Nie ma z tym dużo pracy.
W gruzińskim kinie nurt rozliczeniowy dopiero kiełkuje. Krytycy piszą, że na
prawdziwe rozliczenia jest jeszcze za wcześnie.
Giorgi Owaszwili nakręcił o Abchazji dwa filmy. Bohater Drugiego brzegu,
dwunastoletni Tedo, ma dość upokorzeń, dzielonej z innymi uciekinierami nędzy,
prostytuującej się matki. Wyrusza do Abchazji, gdzie został ojciec. Na swojej Via
Dolorosa widzi ciemne interesy, gwałt, morderstwo. To podróż w dorosłość, ale
też do przeszłości, do utraconego raju. Wyspa kukurydzy przypomina antyczny
dramat. Na jednej z łach, które każdej wiosny wynurzają się spod lustra Inguri,
stary Abchaz sadzi kukurydzę – zbiory pomogą przetrwać zimę. Buduje szałas,
ściąga wnuczkę. We dwoje doglądają zagonu, łowią i suszą ryby. Wokół toczy się
wojna i co pewien czas słychać gdzieś strzały i detonacje. W pobliżu przepływa
z rzadka to abchaski, to gruziński patrol. Kiedy zjawi się ranny Gruzin, Abchaz
zajmie się nim i nie wyda swoim rodakom. W porze żniw rozpęta się nawałnica,
dziewczyna schroni się w łodzi, ale stary przepadnie. Niezebraną kukurydzę,
szałas, a w końcu całą wysepkę pochłonie żywioł. Zniknie, jak zniknęła dawna
Abchazja.
Owaszwili powiedział, że i Gruzini, i Abchazowie są ofiarami: „kiedy bije się
dwóch braci, nie może być zwycięzcy”. Szengelia dodaje, że braciom trudniej się
pogodzić. Sąsiadowi w końcu wybaczysz, machniesz ręką. Złość na brata
hodujesz latami.
Mandarynki Zazy Uruszadzego otarły się o Oscara – w 2015 roku przegrały
z Idą Pawła Pawlikowskiego. Akcja toczy się w czasie wojny, w wyludnionej wsi
estońskich osadników. Jeden z ostatnich mieszkańców, Iwo, zabiera do domu
rannych żołnierzy – Gruzina i walczącego po stronie abchaskiej Czeczena. Gdy
dochodzą do siebie, chcą się pozabijać, ale gospodarz wymusza rozejm. Pod
wpływem okoliczności zaczynają ze sobą rozmawiać, potem jeden ratuje
drugiemu życie. Pojednanie jest możliwe.

W 2013 roku Abchaz mógł zostać prezydentem Gruzji.


Krajem od kilku miesięcy rządziła koalicja Gruzińskie Marzenie, która
pokonała Zjednoczony Ruch Narodowy Micheila Saakaszwilego. Funkcję
premiera pełnił twórca Marzenia, miliarder Bidzina Iwaniszwili. To on rozdawał
karty. Prezydentem był wciąż Saakaszwili, ale kończyła mu się druga kadencja,
a na trzecią już nie mógł kandydować. Było jasne, że zbliżające się wybory wygra
ten, kogo wskaże Iwaniszwili.
Miliarder pomyślał o Anczabadzem. Wspomniał o tym dziennikarzom.
Reakcje nie były złe, ale wybór padł w końcu na młodszego o dwadzieścia lat
Giorgiego Margwelaszwilego.
Anczabadze przyjął to ze spokojem. Całe życie zajmował się polityką, ale
nigdy nie był politykiem. Może i lepiej, że nie musiał wchodzić na starość
w nową rolę. Bardziej żałował, że latem 1992 roku nie porozmawiał
z Szewardnadzem.
Wtedy długo z tym zwlekał. Miał nadzieję, że Szewardnadze, który cenił jego
ojca, wezwie go sam. Giorgi chciał mu wytłumaczyć, o co naprawdę chodzi
Abchazom. Podpowiedzieć, jak z nimi rozmawiać. Ostrzec. Widział, że szef
państwa nie dostaje pełnej informacji. Ale zaproszenie nie przychodziło.
Na przełomie lipca i sierpnia Giorgi pojechał do Suchumi. Zabrał ekipę
tbiliskiej telewizji. Liczył, że uczciwy reportaż złagodzi napięcia, zmniejszy
uprzedzenia. Na miejscu zrozumiał, że pokój wisi na włosku. Nie było na co
czekać.
Po powrocie pobiegł do sekretarza Rady Państwa Wachtanga Goguadzego.
Tylko do niego – i to był pierwszy błąd. Znał kilku innych współpracowników
Pierwszego, mógł prosić o pomoc wszystkich. Tym bardziej że Goguadze,
profesor filozofii, nie lubił pośpiechu. Na dodatek Giorgi nie powiedział mu,
o czym dokładnie chce rozmawiać, rzucił tylko, że o Abchazji. I to był drugi błąd.
Następne dni spędził w telewizyjnej montażowni. W przerwach spisywał
wnioski z rozmów w Abchazji. Chciał dać Pierwszemu coś na papierze. Szło mu
wolno, bo większość czasu zabierał reportaż. Nie przynaglał Goguadzego, nie
przypominał się.
To był trzeci błąd.
Pracę skończyli w piątek, 14 sierpnia, rano. Kierownictwo telewizji obejrzało
reportaż od ręki. Wczesnym popołudniem, na oczach Giorgiego, wpisano go do
ramówki na następną środę. Godzinę później wybuchła wojna.
– Nie wiem, czy coś bym zdziałał. – Profesor rozkłada ręce. – Ale miałbym
pewność, że zrobiłem wszystko, co mogłem.
Minęło ćwierć wieku, ale wciąż go to gryzie.
Życie się sprawdza, śmierć się nie sprawdza

Erywań, plac Republiki, 23 kwietnia 2015, godzina 20.30

Padało. Tego dnia zawsze pada. Mówią, że niebo płacze.


Sto lat wcześniej w Konstantynopolu tureckie władze internowały kilkuset
przedstawicieli ormiańskiej elity – inteligencji, finansjery, duchowieństwa. Świata
kultury. Prawie wszystkich wywieziono następnie w głąb kraju i zabito. Był to
początek rzezi, zwanej po ormiańsku Mec Jeghern, czyli Wielką Zbrodnią.
Położyła ona kres cywilizacji anatolijskich Ormian, która rozwinęła się na długo
przed przyjściem Turków. Ci, którzy przeżyli, rozproszyli się po całym świecie.
„Moi dziadkowie, Garabet Vosganian i Setrak Melichian, zrozumieli ze swojego
stulecia tylko to, jak trudno jest spocząć w tej samej ziemi, w której się
urodziłeś” – napisał w Księdze szeptów Varujan Vosganian, Ormianin pochodzący
z Rumunii. W Turcji pozostało kilkadziesiąt tysięcy Ormian. Przed Wielką
Zbrodnią ich społeczność liczyła niemal trzy miliony.
Erywań czcił pamięć ofiar ostrym rockiem. W wigilię stulecia rzezi na
głównym placu stolicy Armenii zagrał zespół System of a Down, założony przez
Ormian z Kalifornii. Występ był zatytułowany „Dusze, obudźcie się!” (Wake up
the Souls) i nie wiadomo, czy chodziło o dusze zamordowanych, ich potomków,
potomków sprawców, wszystkich Ormian czy całej ludzkości. Ale może chodziło
właśnie o to, żeby nad tym pomyśleć.
Po pierwszej czy drugiej piosence Daron Malakian, gitarzysta i drugi
wokalista Systemu, chwycił za mikrofon i wykrzyczał:
– To nie jest koncert rockowy! To jest zemsta na naszych oprawcach! (This is
not a rock and roll concert! To our murderers this is revenge!).
Moknący tłum – niektórzy mieli parasolki, ale większość nie przejmowała się
deszczem – na sekundę zamarł, po czym wybuchł siłą pięćdziesięciu tysięcy
gardeł.
– Yeeeaaaaaaaah!!!!!

Parę miesięcy później spytałem o ten koncert Varujana Vosganiana. Czy nie był
niestosowny. Odpowiedział, że System to symbol ormiańskości i jej zbiorowy
ambasador. Przyjazd słynnej grupy zwiększył poczucie dumy narodowej. Rock
nie jest rzeczą niepoważną. A ci sami ludzie, którzy bawili się na koncercie,
następnego dnia poszli z kwiatami pod wieczny ogień na wzgórze Cicernakaberd.
Pisarz powiedział mi też, że dla Ormian pamięć to sprawa nie przeszłości, ale
teraźniejszości. W Księdze szeptów, panoramie ormiańskiego losu pierwszej
połowy X X wieku widzianej z perspektywy jego rodziny, „śmierć jest tylko
szczegółem, a ważniejsza niż śmierć, a zatem ważniejsza niż życie, jest pamięć”.
Bo przecież „krew płynie wolniej niż czas”. System of a Down, dodał, gra obok
swoich kompozycji starą Pieśń Sardarabadu o zwycięskiej bitwie z Turkami,
ormiańskim Cudzie nad Wisłą. Po tamtym zwycięstwie na Kaukazie mogła
powstać niepodległa Demokratyczna Republika Armenii, która przetrwała dwa
lata (1918–1920) – potem połknęła ją Armia Czerwona, zamieniając w Armenię
sowiecką (1920–1991). Kto jeszcze – Vosganian rozłożył ręce – gra ludowe
pieśni na rockowych koncertach?
Polski armenista profesor Andrzej Pisowicz przeczuwa, że mało żałobny
nastrój erywańskich obchodów był podświadomą – a może częściowo
świadomą – demonstracją zwycięstwa nad śmiercią: przetrwaliśmy i to jest nasza
zemsta. Pokonaliśmy oprawców, bo po tym wszystkim umiemy normalnie żyć.
Profesorowi, urodzonemu jesienią 1940 roku, przypomina to czasy niemieckiej
okupacji, podczas której urządzano wesela i przychodziły na świat dzieci.

Erywań, kompleks sportowo-koncertowy, 22 kwietnia 2015, godzina 9.30

Konferencja „Przeciwko zbrodni ludobójstwa” zgromadziła gości z pięćdziesięciu


krajów, w tym delegację tureckiego parlamentu. Otwierając obrady, prezydent
Armenii Serż Sarkisjan powiedział, że ludobójstwo nie jest aktem, który kończy
się z ostatnim zabitym, ale odbija się echem przez dziesięciolecia. Dotyka nie
tylko ofiar i katów, ale też ich dzieci, wnuków i dalszych krewnych.
Geometrycznym postępem – efekt skali – rozciąga się w końcu na całe narody.
Kładzie się cieniem na międzynarodową społeczność.
Aby uniknąć kolejnych ludobójstw, mówił dalej, należy uznać te już
dokonane. Potwierdzić, że się wydarzyły i rzeczywiście były ludobójstwem, nie
zaś zwyczajną zbrodnią: masowym mordem, pogromem, pacyfikacją. Następnie
trzeba je jednoznacznie potępić, aby nikomu nie przyszło do głowy szukać
uzasadnień i usprawiedliwień. Trzeba wreszcie walczyć z ich skutkami i – na ile
się da – przywracać sprawiedliwość. To jedno z głównych zadań polityki
zagranicznej Armenii. Miesiąc temu, przypomniał, Rada Praw Człowieka O N Z
przyjęła kolejną zgłoszoną przez nas rezolucję o zapobieganiu ludobójstwu.
Ofiary, powiedział jeszcze Sarkisjan, domagają się pamięci. Zapomnieć – to
zabić je po raz drugi. To godzić się na nowe ofiary. Pamięć jest obowiązkiem, ale
i prawem. Z połączenia prawa i obowiązku zrodziło się hasło „Pamiętam
i żądam”, pod którym obchodzone jest stulecie Wielkiej Zbrodni.

Są dwie pamięci o Mec Jeghern: ormiańska i turecka. A raczej wiele pamięci


ormiańskich – główny podział przebiega pomiędzy pamięciami samej Armenii
a ormiańskiej diaspory na Zachodzie – i niewiele mniej tureckich.
Ormianie są pewni, że doświadczyli ludobójstwa – celowej i systematycznej
zagłady narodu. Że zamiarem władz imperium osmańskiego była likwidacja całej
ich społeczności w imię budowy jednolitej Turcji. Tego samego zdania jest ponad
dwadzieścia państw świata oraz większość historyków.
Plan miał dojrzewać od dawna. Preludiami były lokalne pogromy we
wschodniej Anatolii w latach 1894–1896, w których straciło życie nawet trzysta
tysięcy Ormian. Pierwszym aktem – masakra w 1909 roku w Adanie, w prowincji
Cylicja nad Morzem Śródziemnym (kolejne dwadzieścia–trzydzieści tysięcy
ofiar). Rok 1915 przyniósł kulminację.
Decyzja o deportacji zapadła po internowaniu ormiańskich notabli. Z miast
i miasteczek Anatolii, ze wszystkich miejsc, w których żyli Ormianie, ruszyły
eskortowane przez wojsko konwoje. Celem była Pustynia Syryjska. Wielu,
bardzo wielu nie doszło. Padali z głodu i chorób, upału i zmęczenia. Słabnących
dobijali żołnierze. Niektórych pomordowali przed wymarszem Kurdowie.
Zachowały się opisy Ormian zakopywanych w ziemi, strącanych ze skały,
topionych w morzu, obdzieranych ze skóry i podkuwanych jak konie.
Setki kilometrów. Coraz dalej od domu. Księga szeptów dzieli tę drogę na
etapy-kręgi. Ostatnim, siódmym kręgiem, było Deir ez-Zor, miasto-oaza nad
Eufratem. To koniec pustyni i początek Mezopotamii. Brama Żyznego
Półksiężyca. Gdzieś w okolicy miał się znajdować biblijny raj. „Z Deir ez-Zor nie
było już tranzytu do tego świata. To dlatego deportowani nie dostawali już nic do
jedzenia. […] Ciała były tak wyczerpane, że choroby rozprzestrzeniały się bardzo
powoli, bo organizm nie miał nawet na tyle siły, aby je nosić w sobie. Chorzy na
tyfus nie dostawali już gorączki, bo nie wytwarzali przeciwciał. Wobec głodu
wszystkie inne choroby wycofały się, pozwalając, by nadgryzał brzuchy, ściągał
skórę z kości i wysuszał wnętrzności”[1].
Ormianie przyjmują, że w Mec Jeghern zginęło ich półtora miliona, choć
dokładnej liczby nie znamy. Pamięć o rzezi przechowywała diaspora –
szczególnie ta z Europy Zachodniej i obu Ameryk. To tam znaleźli przystań
ocaleni i ich wspomnienia. Do samej Armenii, która w Wielkiej Zbrodni nie
ucierpiała, trafili nieliczni, a komunistyczny reżym nie sprzyjał gadułom.
Po rozpadzie ZS RR (rok 1991) Erywań przejął jednak od diaspory sztandar Haj
Datu, czyli Sprawy Ormiańskiej. Chodzi w niej o powszechne uznanie
ludobójstwa oraz zmuszenie Ankary do potępienia zbrodni. Haj Dat łączy
Ormian z całego świata. Chociaż w Armenii spotyka się osoby, które patrzą na to
inaczej. Należy do nich Zara Owanesjan, ważna postać organizacji
pozarządowych. Dla niej rocznicowe obchody to pokazucha i wyrzucony grosz:
– Tylu samo ludzi, ilu zamordowano wtedy w Anatolii, żyje teraz w Armenii
poniżej progu ubóstwa. To nimi powinien zająć się rząd – uważa.

Turcy dowodzą, że deportacja była konieczna: oczyszczała zaplecze frontu.


Od wschodu nacierała armia rosyjska, wspierana przez Ormian z Kaukazu.
Zdarzało się, że kolaborowali z nią Ormianie tureccy. Wybuchło antytureckie
powstanie. Ofiary – w tej narracji ich liczba była dużo mniejsza, niż podają źródła
ormiańskie – to niezamierzony, choć trudny do uniknięcia efekt wysiedleń.
Trwała wojna, państwo nie było w stanie zapewnić transportu ani aprowizacji.
Nie mogło też odpowiadać za samowolę oficerów i żołnierzy, którzy dopuszczali
się okrucieństw („Stanowczo je potępiamy!”). Trzeba pamiętać, że poza
Ormianami życie tracili wówczas Żydzi, Czerkiesi, Arabowie, Kurdowie i sami
Turcy.
Ci, którzy mówią o ludobójstwie, nie tylko mijają się z prawdą, ale obrażają
naród turecki. Upokarzają go. Piętnują. Ważnym graczom, jak Francja, Niemcy,
Rosja, Watykan czy U S A (ludobójstwo uznają tam poszczególne stany), chodzi
o izolację Turcji, o trzymanie jej na dystans i niewpuszczanie na salony. Ale jak
trwoga, to do Ankary. Gdy zaczynała się zimna wojna, Turcję przyjęto szybciutko
do N ATO i pod nosem Związku Radzieckiego stanęły bazy wojskowe Zachodu.
Gdy w Europie zabrakło tanich rąk do pracy, RF N ściągnęła tureckich
gastarbeiterów. Gdy zaczęli napływać bliskowschodni uchodźcy, Merkel tak
długo naciskała na Erdoğana, aż ten zamknął przed nimi granice. Ale kiedy Turek
zrobi swoje, niech znika nam z oczu. Chcecie do Unii? Uznajcie ludobójstwo, to
pomyślimy. Znieść wizy? Wolne żarty! Wszystko tak samo jak pod koniec
X I X wieku, gdy mocarstwa rzuciły się na słabnące imperium osmańskie, aby
wyrwać dla siebie co lepsze kawałki. Piątą kolumną mocarstw stały się
chrześcijańskie mniejszości: Ormianie, Grecy, południowi Słowianie. Już przed
I wojną światową Turcja straciła Bałkany, gdzie powstało pół tuzina
niepodległych państw, a także Batumi i przejściowo Kars, które odeszły do Rosji.
Traktat z Sèvres jeszcze bardziej ją okrajał. Walka z obcą interwencją to część
mitu założycielskiego współczesnej Turcji.
Od czasu, gdy władzę przejęła partia Recepa Tayyipa Erdoğana, w Turcji
można wspominać ofiary rzezi. Odbywają się marsze solidarności z Ormianami –
choć nie gromadzą tłumów i nie wychodzą poza centra wielkich miast. Ale słowo
„ludobójstwo” jest cały czas na indeksie. Za obrazę państwa i narodu grozi
grzywna, a nawet więzienie. Z tego paragrafu sądzono pisarza noblistę Orhana
Pamuka.
W 2014 roku Erdoğan, wtedy premier, złożył kondolencje rodzinom ofiar.
Powiedział, że Turcy i Ormianie dzielą wspólny ból. Na tym poprzestał. Ale czy
można oczekiwać więcej? Po uznaniu winy ruszyłaby najpewniej lawina pozwów
o odszkodowania i kompensacje. O majątki i ziemię. O świątynie i cmentarze.
O całą wschodnią Anatolię. Państwo mogłoby się od tego załamać.
W dniu setnej rocznicy Mec Jeghern Turcja obchodziła setną rocznicę bitwy
o Dardanele. Rozmach uroczystości – pisała światowa prasa – miał odwrócić
uwagę od Armenii i przyćmić obchody w Erywaniu. Choć tak się złożyło, że
desant sił ententy, który zapoczątkował tamtą kampanię, rzeczywiście ruszył
24 kwietnia 1915 roku. Kilkumiesięczne walki przesądziły o losach wojny
w południowej części Europy – interwenci nie zdołali przebić sobie drogi na
Konstantynopol, a Turcy utrzymali strategiczne cieśniny łączące Morze
Śródziemne z Czarnym. Jest co świętować.

Przemowy tureckiego parlamentarzysty, który wystąpił na konferencji


„Przeciwko zbrodni ludobójstwa” w Erywaniu, nie tłumaczono. Zebrani
wysłuchali jego głosu, ale nie dowiedzieli się, co miał do powiedzenia.

Erywań, Kompleks Pamięci Ofiar Ludobójstwa Ormian, 24 kwietnia 2015, godzina


13.00
Chwilę przed trzynastą służby zwinęły barierki i odblokowały drogę. Był to znak,
że oficjalne delegacje wyjechały i można już pójść pod wieczny ogień.
Przez most nad Hrazdanem ruszył chaotyczny tłum: rodziny z dzieciakami,
paczki przyjaciół, samotni mężczyźni i kobiety. Grupy z różnych krajów niosły
swoje flagi i miały jednakowe szaliki albo opaski. Byli to Ormianie z Libanu,
Cypru, Australii, Kanady, Stanów Zjednoczonych. Każda z grup śpiewała własne
piosenki.
Droga wiodła wzdłuż rzeki i koło stadionu narodowego, a potem odbiła na
prawo, prowadząc zalesionym zboczem na szczyt wzniesienia, które nazywa się
Cicernakaberd, czyli Twierdza Jaskółki. Tak samo nazwano kompleks pamięci
i teraz mówiąc o Cicernakaberdzie, ma się na myśli raczej kompleks niż
wzniesienie. Armenia cierpi na deficyt nazw własnych. Stadion nad Hrazdanem
to Hrazdan, a obszar między Erywaniem a leżącym już w Turcji Araratem, czyli
Równina Araracka, należy administracyjnie do prowincji ararackiej, której
jednym z centrów jest miejscowość Ararat. Może na tych nieużytkach (i wśród
nieprzyjaznych sąsiadów) walka o przetrwanie pochłania tyle energii, że nie
starcza siły na wymyślanie nowych imion. Albo te dawne okazują się tak trafne,
że szkoda ich na pojedynczą rzekę czy górę. A na rozmnożone Hrazdany i Araraty
spływa nimb pierwotnych desygnatów.
Przejście przez kompleks trwało kilka minut. Wystarczająco, aby zatrzymać
wzrok na murze ze spisem miejscowości, z których wywodziły się ofiary, okrążyć
wieczny ogień, zrobić selfie na jego tle. Pod naporem kolejnych grup pielgrzymi
schodzili do miasta drugą stroną wzgórza.
Erywańczycy spotykają się tu co roku, aby przez chwilę pobyć, pomilczeć,
odmówić modlitwę. Tak jest od pięćdziesięciu lat.

– Są trzy strategie radzenia sobie z taką traumą. – Varujan Vosganian podniósł


rękę w geście profesora, tłumaczącego studentom zawiły problem. – Można się
zemścić, zapomnieć albo wybaczyć.
Ormianie z diaspory wybrali zemstę. W latach 1921–1922 ormiańscy
zamachowcy rozjechali się po Europie, tropiąc byłych tureckich dostojników
odpowiedzialnych za Wielką Zbrodnię. Dopadli kilku z nich, do egzekucji doszło
w Berlinie, Rzymie i Tbilisi. Po I I wojnie światowej Zachód sprzymierzył się
z Turcją przeciwko ZS RR i kwestia ormiańska zeszła na dalszy plan. Przypomnieli
ją potomkowie ocalonych. W połowie lat siedemdziesiątych założyli w Bejrucie
Tajną Ormiańską Armię Wyzwolenia Armenii (L’Armée secrète arménienne de
libération de l’Arménie), a w Wiedniu – organizację pod nazwą Komandosi
Sprawiedliwości Ludobójstwa Ormian (Justice Commandos of the Armenian
Genocide). Celem stały się tureckie ambasady i konsulaty. W ciągu następnych
dwóch dekad z rąk ormiańskich terrorystów zginęło ponad sześćdziesięciu
tureckich dyplomatów i osób z ich otoczenia.
Ormianom z Armenii kazano zapomnieć. Milczeli pół wieku. W pięćdziesiątą
rocznicę Mec Jeghern, 24 kwietnia 1965 roku, wyszli jednak spontanicznym,
stutysięcznym pochodem na ulice Erywania, domagając się uczczenia ofiar.
W ZS RR było to trudne do wyobrażenia, ale władze przystały na żądanie, co
uspokoiło nastroje. Moskwa nie musiała się liczyć z Ankarą, może nawet taka
demonstracja była jej na rękę. Dwa lata później powstał Cicernakaberd.
Czy przyjdzie czas wybaczenia? Vosganian jest za tym, by wybaczyć. Nie po
chrześcijańsku, z pojednaniem i zadośćuczynieniem – przynajmniej na razie nie –
ale z rozsądku. Turcy nie wyniosą się na księżyc, jest coraz więcej kontaktów.
Najważniejsze to nie wyrzec się tamtych zamęczonych.
– Nasi męczennicy muszą żyć razem z nami – mówi.

Wzgórze Cicernakaberd to ersatz Araratu. Świętą górę, na której miała osiąść


arka Noego, symbol Armenii i jej mityczny początek, widać z wielu miejsc
Erywania. We współczesnym armeńskim filmie chłopaki porównują do niej
dziewczynę z sąsiedztwa: jest tak samo bliska i równie niedostępna. Gdyby
Ararat nie był za granicą, nikt nie wznosiłby kompleksu pamięci na
Cicernakaberdzie. Wszystko byłoby inaczej.
Ersatzem Araratu jest także Aragac. To wygasły wulkan o czterech
wierzchołkach, z których dwa mają ponad cztery tysiące metrów. Najwyższa góra
w kraju. Ormianie wspinają się na Aragac, bo Ararat jest poza zasięgiem: trzeba
jechać do Turcji (granica jest zamknięta, więc albo naokoło przez Gruzję, albo
samolotem przez Stambuł – półtora tysiąca kilometrów na zachód i półtora
z powrotem, a potem znowu półtora i półtora), załatwiać pozwolenie, znaleźć
przewodnika. Poza tym Ararat jest o kilometr wyższy, a po drodze na szczyt
Aragacu można zwiedzić słynne obserwatorium w Biurakanie. Pracujący tam
astrofizyk Gabriel Oganian mawia, że każdy powinien choć raz w życiu popatrzeć
na gwiazdy przez teleskop. Tylko tak można poczuć, czym jest wszechświat.
28 maja 2005 roku, w święto niepodległości i miesiąc po dziewięćdziesiątej
rocznicy rzezi, pod Aragac przyjechało pół miliona ludzi (w całej Armenii
mieszkają najwyżej trzy miliony). Stanęli wzdłuż otaczających górę dróg – ich
długość przekracza sto sześćdziesiąt kilometrów – i złapali się za ręce. Potem
zaczęli tańczyć: krok do przodu i krok do tyłu. Na pomysł wpadł armeński
prokurator generalny Agwan Owsepian, który pochodził z tamtych stron. Akcja
miała pokazać jedność Ormian. Dowieść ich siły. Pojedynczy człowiek nigdy nie
obejmie górskiego masywu, naród zrobi to z łatwością.
Hajkakan Par, czyli ormiański taniec – tak nazywa się po ormiańsku pasmo
gór, znajdujące się na prawo od Araratu (gdy patrzy się z Erywania).
W Armenii wszystkie góry są Araratem.

Poniżej kompleksu pamięci, w wydrążonych w zboczu wzgórza pomieszczeniach,


znajduje się muzeum ludobójstwa. Nie ma zbyt wielu eksponatów, o tragedii
opowiadają zdjęcia, kopie dokumentów, plansze informacyjne. Napisy są po
ormiańsku, rosyjsku i angielsku. Pierwszą z pięćdziesięciu dwóch sekcji
poświęcono Ormianom w imperium osmańskim i „osmańskiej kulturze
przemocy”. Jedną z ostatnich – Hrantowi Dinkowi, zamordowanemu w 2007 roku
w Stambule przez tureckiego nacjonalistę (Dink był dziennikarzem, wydawał
ormiańsko-turecką gazetę „Agos”). Zupełnie jakby Wielka Zbrodnia jeszcze się
nie skończyła.
– To proste – tłumaczy taksówkarz Aram, w poprzednim życiu nauczyciel
akademicki. – Jeśli w dzieciństwie ugryzł cię pies, potem na widok byle kundla
dostajesz dreszczy i gęsiej skórki. Kiedy wybuchł Karabach i w Baku zaczęli bić
Ormian, zapaliła się nam lampka z napisem „ludobójstwo”. Dla nas
Azerbejdżanie i Turcy to jeden naród. Tak samo było z Dinkiem: poszło w naród,
że znów zabijają naszych. Owszem, jesteśmy przeczuleni. Mamy prawo.
– Wielka Zbrodnia nas zjednoczyła – przekonuje Aszot Manuczarian,
u schyłku ZS RR jeden z przywódców ormiańskiego ruchu narodowego. –
Zaczęliśmy myśleć kategorią wspólnoty, cenić i celebrować naszą ormiańskość.
I tutaj, i w diasporze.
Pobyt na Cicernakaberdzie to obowiązkowy punkt wizyt, jakie składają
w Armenii oficjalni goście. Najważniejsi z nich – premierzy, prezydenci,
papieże – sadzą na wzgórzu drzewo.
Eczmiadzyn, siedziba katolikatu Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego,
23 kwietnia 2015, godzina 17.00

To była największa kanonizacja w historii chrześcijaństwa. Na ołtarze wyniesiono


wszystkie ofiary Mec Jeghern – „męczenników ormiańskiego ludobójstwa, którzy
ponieśli śmierć za wiarę i ojczyznę”. Ormianie wierzą, że przybyło im półtora
miliona świętych.
Idea zrodziła się ćwierć wieku wcześniej, podczas siedemdziesiątej piątej
rocznicy rzezi, ale i tak wszystko dopinano na ostatnią chwilę. Apostolski Kościół
Ormiański nie kanonizował nikogo od kilkuset lat, księgi milczały o szczegółach
liturgii. Z nieba spadł ksiądz Mirek z Archidiecezji Krakowskiej, który w tym
czasie studiował w Eczmiadzynie staroormiański – wiedział, jak wygląda
kanonizacja u rzymskich katolików. Uzgodniono porządek: ogłoszenie dekretu
kanonizacyjnego. Odczytanie martyrologium, czyli opisu męczeństwa.
Wystawienie relikwii. Odśpiewanie ormiańskich pieśni liturgicznych,
szarakanów.
Kulminacja uroczystości – Katolikos Wszystkich Ormian, Patriarcha
Eczmiadzynu Garegin I I odsłania obraz świętych, błogosławi go i namaszcza
świętym olejem. Drugi, mniejszy obraz odsłania, błogosławi i namaszcza
Patriarcha Cylicji Aram I , który też nosi tytuł katolikosa. Na obrazach – zbita
ludzka ciżba: starzy i młodzi, świeccy i duchowni, chłopi i mieszczanie, kobiety
i mężczyźni, dużo dzieci. Naród. W wariancie eczmiadzyńskim u stóp nowych
świętych zalegają potłuczone kamienne stele ze zburzonych kościołów.
W cylicyjskim – święci unoszą się nad Araratem.
Tego dnia po raz pierwszy modlono się nie za ofiary, ale – do nich.
Kanonizacja kończy żałobę. Śmierć staje się zwycięstwem.

Erywań, plac Republiki, 24 kwietnia 2015, godzina 20.15

Główny plac stolicy Armenii, cały czas zamknięty dla ruchu, był pełen ludzi.
Prawie wszyscy mieli znaczki z niezapominajką, symbolem obchodów.
Sprzedawano je na każdym kroku, w przejściach podziemnych i obok stoisk
z napojami, a wolontariusze rozdawali wersje z papieru z gratisową szpilką.
Migały torby i bluzy z nadrukami „Armenian Genocide” i „1915–2015. One
Hundred Years”. Ormiański mieszał się z rosyjskim, angielskim, francuskim.
Blisko Marriotta stała młodzież z pochodniami, zbierała się do marszu przez
miasto. Któryś z chłopaków rozwinął turecką flagę. Spalą? Wyglądało, jakby
mieli taki plan, ale nagle się zawahali. Ci, którzy byli najbliżej, zaczęli się
przekrzykiwać, a ten z flagą rozłożył ręce. I tak źle, i tak niedobrze. Nie palić – to
oddać pole przeciwnikowi. Flaga już zaistniała, załopotała na erywańskim
wietrze. Po tej demonstracji nie mogła spokojnie opuścić placu. Z kolei palić – to
wystawiać się na ostrzał. Pracują kamery i świat zobaczy ormiańskie
barbarzyństwo. A co powie tych kilku hipsterów z Turcji, którzy przyjechali
w dobrej wierze i – było nie było – są gośćmi, a teraz przystanęli obok, czekając
na rozwój wypadków?
Serce kontra rozum. Etnolog Lewon Abramian opisał to rozdarcie w eseju
Armenia między Azją a Europą, Wschodem a Zachodem, rozsądkiem a buntem.
Symboliczny „rozum” miał charakteryzować Armenię sowiecką, która
zapominała. „Serce” reprezentowała pamiętająca aż za dobrze diaspora.
Ci z placu Republiki byli miejscowi. Urodzili się w wolnej Armenii i nie znali już
ZS RR , ale dalej nie mieli ochoty na bunt.
Osiemdziesięcioletni Garabed, bohater filmu Wschód słońca nad jeziorem
Wan, palił flagę Turcji raz do roku. Udawał się w tym celu pod turecki konsulat
gdzieś w U S A , a potem spokojnie czekał na policję. Kolejne rocznice Mec
Jeghern spędzał w areszcie. Dla jego zamerykanizowanego syna Wielka Zbrodnia
nie miała już znaczenia. A jeszcze bardziej zamerykanizowany wnuk zakochał się
w Turczynce (podobny wątek odnajdujemy u izraelskiej pisarki Savyon
Liebrecht. Tytułowa bohaterka sztuki Ruchele wychodzi za mąż nieświadomie
wiąże się z potomkiem oprawcy z Auschwitz, gdzie był więziony jej ojciec).
Flaga w końcu zapłonęła. Chłopaki podpalali ją bez złości, jakby z obowiązku,
choć gdy już się paliła, zaczęli wokół niej tańczyć i skakać. Wcześniej zamachali
do Turków, że niby nie bierzcie tego do siebie, to nic osobistego. Tamci
uśmiechali się niepewnie.

Poszedłem jeszcze nad kanion Hrazdanu popatrzeć na nocne miasto – nazajutrz


wyjeżdżałem. Z wysokiego brzegu było widać most Zwycięstwa i dwie
wytwórnie koniaku, Ararat i Noj. Za dnia widać stąd samą Górę. Tamten zjawił
się nagle, wcześniej nikt za mną nie szedł, było pusto. Musiał siedzieć pod
Muzeum Paradżanowa i poderwać się, gdy go minąłem.
– Napijesz się? – podsunął na powitanie plastikową butelkę po coli.
Zapachniało morwowym samogonem.
– Odrobinę. Dziękuję. Twoje zdrowie.
– Skąd przyjechałeś?
– Z Polski.
– A ja jestem synem wielkiego…
„Paradżanowa!? – przemknęło mi przez głowę. – Genialny reżyser był
homoseksualistą, ale miał dwie żony i syna Surena, który do dziś żyje w Kijowie.
W domu na skarpie Siergiej Paradżanow mieszkał krótko, pod koniec życia, ale
wcześniej spędził w Erywaniu trzy lata. Może miał wtedy romans, a ten facet
może rzeczywiście…”
– …wielkiego narodu ormiańskiego. Mam na imię Parkew.
Uchwała w sprawie obcięcia ucha

W tamtych dniach Hafiz Hadżijew nie wychodził z mediów. Lider kanapowej,


prorządowej partii Współczesny Musawat, którą mało kto kojarzył – zwykle
mylono ją z zasłużonym opozycyjnym Nowym Musawatem – wykorzystał swoje
pięć minut do ostatniej sekundy.
Media rzuciły się na partyjną uchwałę potępiającą pisarza Akrama Ajlislego,
który w powieści Kamienne sny miał obrazić azerbejdżański naród. Dokument
stwierdzał, że żadna kara nie będzie wystarczająca, dlatego konieczne jest
obcięcie pisarzowi ucha. Realizację uchwały powierzono partyjnej
młodzieżówce, egzekutor miał dostać dziesięć tysięcy manatów. Po ówczesnym
kursie – z lutego 2013 roku – prawie trzynaście tysięcy dolarów.
„Postanowienie jest ostateczne i nie będziemy się z niego wycofywać” –
zapewnił Hadżijew w wywiadzie dla agencji prasowej. „Ucho trafi do mnie.
Ja zademonstruję je mediom. Jeśli robię coś wbrew prawu, to niech mnie
aresztują” – klarował w rozmowie z gazetą. Przed kamerami telewizji tłumaczył,
że chłopcy z młodzieżówki będą mieli ze sobą jodynę, watę i bandaż: „Obetną
ucho, a potem opatrzą ranę. Ręczę, że nie będzie bolało”. A na konferencji
prasowej uspokajał: „Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Tylu ludzi żyje sobie
spokojnie bez uszu”.
Z azerbejdżańskich portali wiadomość o uchwale popłynęła w świat.

Akcja Kamiennych snów toczy się na przełomie roku 1989 i 1990. Istnieje jeszcze
Związek Radziecki, ale w Azerbejdżanie rząd dusz dzierżą już trybuni ludowi,
nawołujący do obalenia władzy i rozprawy z wrogami ojczyzny.
„Dziwne, że już od paru miesięcy na ulicach Baku nie tylko wieczorami, ale
nawet w dzień nie widziało się ludzi idących pojedynczo albo w parach. Teraz
ludzie chodzili tłumnie, stadami. I tylko te tłumy miały wyłączne prawo mówić,
krzyczeć i wychwalać. A jeszcze dziwniejsze było to, że liczba słów, które
wykrzykiwały owe istoty, nie różniła się zapewne od zasobu, którym jaskiniowcy
posługiwali się podczas polowań:
Swo-bo-da!
Dy-mi-sja!
Ka-ra-bach!”
Komuniści mają coraz mniej do powiedzenia. Aby utrzymać się na
powierzchni, prześcigają się w antyormiańskich i pantureckich deklaracjach.
Pewien poeta, który całe życie wysławiał Lenina, przyjmuje przydomek Uluruch
Turanmekan, czyli Najwyższy Duch Ziemi Turańskiej, i występuje na wiecach,
recytując ody do narodu.
Z chaosu i bezkarności korzystają rozmaite szumowiny kręcące swoje ciemne
interesy: siłą i podstępem przejmują mieszkania i domy, zawłaszczają majątki.
Słyszy się o morderstwach i upozorowanych samobójstwach. Łatwo o broń,
niektórzy zebrali całe arsenały.
Zaostrza się konflikt o Górski Karabach i do miasta docierają kolejne grupy
uchodźców. To Azerbejdżanie wyrzuceni z Armenii. W stolicy szukają
schronienia oraz odwetu. Za swój los mszczą się na bakijskich Ormianach.
Dochodzi do linczów i samosądów.
W przedostatnią niedzielę starego roku do szpitala trafia skatowany Sadaj
Sadygły, wybitny azerbejdżański aktor. Był świadkiem rozprawy nad ormiańskim
staruszkiem, ujął się za nim – i też wzięto go za Ormianina. Ciemni i zaślepieni
przybysze nie rozpoznali artysty, a może po chwili zorientowali się, kto to jest,
ale było im wszystko jedno.
Chirurg Farzani, który operuje aktora, wrócił do Baku po latach spędzonych
w Moskwie i już żałuje swojej decyzji. Nie rozumie rodaków i nie dziwi się
Sadajowi: „Zdaniem doktora tak właśnie postąpiłby każdy, kto uważa się za
człowieka. Jednakże mieszkańcy tego miasta, jakby zmówiwszy się, starali się
trzymać jak najdalej od tego, co zwie się człowieczeństwem. Zdawało się, że
zachowanie ludzkiej twarzy byłoby dla nich wręcz niezręczne”.
Poza krótkimi retrospekcjami nie opuszczamy szpitalnej izby Sadaja. Aktor
jest w śpiączce, ale poznajemy jego sny, w których przenosi się do swojego
dzieciństwa. Spędził je w wiosce Ajlis, leżącej we wciśniętym między Armenię
a Iran Nachiczewanie. Miejsce nie jest przypadkowe. Z tej samej, rzeczywistej
wsi pochodzi autor Kamiennych snów. Pseudonim Ajlisli, który z czasem zastąpił
mu nazwisko, oznacza „z Ajlisu” albo „ajliski”. Czy tworząc alter ego, nie bał
się, że podzieli jego los?
Wioska Ajlis nazywała się dawniej Agulis i żyła w niej duża społeczność
ormiańska, ale za pamięci Sadaja Sadygłego i Akrama Ajlislego – pisarz i jego
bohater są w jednym wieku, obaj urodzili się parę lat przed I I wojną światową –
zostali tam już prawie sami Azerbejdżanie. Aktor z czasem dowiaduje się, że
w 1919 roku większość Ormian wyrżnęli tureccy interwenci. Pomogli im
muzułmańscy sąsiedzi ofiar. Po dawnych mieszkańcach pozostały zrujnowane
kościoły. Ponoć kiedyś było ich dwanaście, ale młody Sadaj znał już tylko osiem.
Kamienne krzyże, relief z dziwną kobietą trzymającą dziecko, modlitwę starej
Ormianki i nieziemskie, żółtaworóżowe światło, które w pewnej godzinie rozlało
się nad okolicą – odczytywał jako przesłania z dalekich, nieznanych światów
i znak żywej obecności tamtych ludzi.
Obrazy z Ajlisu wróciły, gdy zamajaczył nowy konflikt – „kiedy na sprośno-
sprzedajnej, jak u starej kurwy, gębie starego świata ledwie zaczęły pojawiać się
pierwsze oznaki nikczemnie nieuniknionego zderzenia muzułmanów i Ormian”.
Żona dostrzegła, że aktora coś męczy, że jest nieswój. „Ale nieszczęście polegało
na tym, że Sadaj Sadygły nie żył teraz swoim życiem. Było to dziwne: on, który
nie miał w sobie nawet kropli ormiańskiej krwi (jeden dziadek odbył pielgrzymkę
do Karbali, a drugi – do Mekki), od pewnego czasu nosił jak gdyby w sobie
niejakiego bezimiennego Ormianina. A raczej nie nosił, tylko ukrywał. I wraz
z każdym kopanym, poniewieranym i zabijanym w tym wielkim mieście
Ormianinem on sam zostawał jakby skopany, sponiewierany, zabity”.
Po pogromie Ormian w podbakijskim Sumgaicie u Sadaja rodzi się pragnienie,
aby „pojechać do Eczmiadzynu, z błogosławieństwem samego katolikosa przyjąć
chrześcijaństwo, a potem zostać tam na zawsze jako mnich i modlić się, aby Bóg
wybaczył muzułmanom zło, jakie czynili Ormianom”. Znajomym i nieznajomym
powtarza, że to nie Ormianie są źli. Codziennie biega na dworzec i odprowadza
wzrokiem kursujący jeszcze pociąg Baku–Erywań.
W dniu, w którym zostanie pobity, Sadaj zwierza się ze swoich tęsknot żonie.
Ta nie wie, co myśleć, i dzwoni do ojca: „Każdy jeden Ormianin stał się mu
droższy od niego samego. Jakby oni wszyscy byli aniołami, a my żądnymi krwi
oprawcami. Myśli bez przerwy o tamtych Ormianach z Ajlisu i nijak nie może
zrozumieć, że współcześni Ormianie nie są dużo lepsi od naszych bezmózgów”.
Teść aktora, profesor Abasalijew, emerytowany psychiatra, bierze jego stronę:
„Nie chodzi o to, kim stali się dzisiejsi Ormianie, ale jacy jesteśmy teraz my”.
Abasalijew też pochodzi z Ajlisu i też brakuje mu tamtych Ormian. Kiedyś
powiedział Sadajowi, że „duchy tych, których zamęczyliśmy, nie dadzą nam
spokojnie żyć” – i nie wiadomo, czy miał na myśli pomordowanych w 1919 roku,
czy wszystkie ofiary przemocy i bezprawia. A odwiedzając zięcia w szpitalu
w kulminacyjnej scenie Kamiennych snów, zauważa: „Gdyby każdemu zabitemu
Ormianinowi zapalić choćby najmniejszą świeczkę, ich światło przyćmiłoby
blask księżyca”.
Sadaj Sadygły umiera, nie odzyskawszy przytomności, choć dawał oznaki
życia: raz zaszkliły mu się oczy, a raz zaczął mamrotać. Doktor Farzani
zrozumiał, że pacjent odpłynął w swój świat i tylko od niego zależy, czy wróci,
czy już tam zostanie.
W dniu śmierci aktora, 12 stycznia 1990 roku, podburzony przez Ulurucha
Turanmekana tłum podpala ormiański kościół w centrum Baku. Następnego dnia
zacznie się kolejny pogrom.
Książka jest poświęcona pamięci krajanów, „którzy zostawili po sobie
nieopłakany ból”.

Trudno uwierzyć, że taką powieść napisał azerbejdżański autor. Kamienne sny to


antyteza wszystkiego, co w Azerbejdżanie pisze się, mówi i myśli o Ormianach
i konflikcie.
Przede wszystkim Azerbejdżan sam uważa się za ofiarę. Niebezpodstawnie.
Siły ormiańskie zajęły kilkanaście procent jego terytorium, w tym tereny, na
których Ormianie nie mieszkali. Wyrzuciły stamtąd kilkaset tysięcy ludzi –
o wiele więcej niż Ormian, którzy musieli opuścić Azerbejdżan. Masakra
w Chodżałach, w której zginęło albo zostało rannych około tysiąca
azerbejdżańskich mężczyzn, kobiet i dzieci, była największą w tym konflikcie
rzezią cywilów. Na okładkach azerbejdżańskich podręczników bije w oczy litania
żałobnych dat opatrzonych wezwaniem: „Zapamiętaj!”.
Ormianie rozpoczęli i wygrali wojnę, ale nie czują się agresorem. Wierzą, że
poszli po swoje. Mścili się za dawne krzywdy i rok 1915, wyrównywali rachunki
z całym tureckim światem. Przecież to ich zawsze bito. Trudno im zrozumieć, że
inni też mogą cierpieć. Że cierpią przez nich.
Konflikt o Górski Karabach nie ma żadnych szans na rozwiązanie. To konflikt
geografii z demografią, nienaruszalności granic z narodowym samostanowieniem.
W Karabachu dominowali Ormianie, ale Stalin przyznał prowincję
Azerbejdżanowi. Dzięki temu trzymał obie republiki na uwięzi (na początku lat
dwudziestych Ormian było 94 procent, pod koniec osiemdziesiątych – niespełna
77 procent, Azerbejdżan odpowiednio 6 oraz 21,5 procent). Ale w Szuszy,
kulturalnej stolicy, przewagę mieli ci drudzy. Stamtąd pochodził kwiat
azerbejdżańskiej muzyki i poezji. W azerbejdżańskiej wyobraźni Szusza
i Karabach zajmują miejsce odpowiadające polskim Kresom.
W rozkwicie pieriestrojki komunistyczne władze Armenii wystąpiły do
Moskwy o oddanie Karabachu pod ich zarząd. Gdy ta odmówiła, doszło do
antyazerbejdżańskich rozruchów. Siłą rzeczy w Azerbejdżanie ruszyła nagonka na
Ormian. Zasiadający na Kremlu Gorbaczow wziął stronę Baku: bał się, że zmiana
granic rozsadzi Związek Radziecki. Inni też chcieliby sobie coś przyłączyć.
Gdy Związek i tak się rozpadł, wojna, która dotąd ograniczała się do lokalnych
starć, wybuchła z pełną siłą. Tym razem Moskwa wsparła Armenię. Chciała
powstrzymać bogaty w ropę i gaz Azerbejdżan przed dryfem na Zachód. Zmusić,
żeby słał surowce przez rosyjskie rurociągi. Walki trwały dwa lata. Ormianie
zajęli prawie cały Karabach, a także ziemie leżące między Karabachem
a Armenią i Iranem. Rozejm podpisano w maju 1994 roku.
Minęły miesiące, potem lata. Pierwsze dzieci urodzone w obozach dla
uchodźców założyły rodziny. Władze w Baku długo nie ruszały tych obozów,
choć mogły postawić ludziom domy z kanalizacją, napłynęły już petrodolary. Ale
obozy kłuły w oczy, wożono tam dziennikarzy i dyplomatów. Poza tym jeszcze
rok–dwa i Armenia odda, co zabrała, przecież nie można tak w nieskończoność.
Rozmowy stanęły jednak w miejscu, a wojny nikt nie chciał – co prawda
wojskowy budżet Baku przebił cały budżet Armenii, ale była jeszcze Rosja.
Narastało zniecierpliwienie i podsycana przez władze nienawiść do Ormian.
Od pewnego momentu nie było dnia, ba, nawet pojedynczego wydania
wiadomości, żeby telewizja nie wspomniała, jacy są podli i przebiegli.
Wspominały też gazety. Raz na czołówce był materiał, jak ormiański żulik okradł
babcię na bazarze w Ałmaty. „Ormianie pozostaną Ormianami – skomentował
dziennikarz. – Tam też nażerają się cudzym kosztem”. Materiał zatytułowano
Ormiański bandytyzm zalał Azję Centralną. Słowo „Ormianin” stało się obelgą.
I nagle pojawił się człowiek, który napisał, że czarne jest białe.

Ale zanim Akram Ajlisli wydał Kamienne sny, do kraju wrócił Ramil Safarow.
W lutym 2004 roku niespełna dwudziestosiedmioletni wówczas Safarow,
starszy lejtnant azerbejdżańskiej armii, skierowany na natowskie kursy językowe
do Budapesztu w ramach programu Partnerstwo dla Pokoju, odrąbał głowę
młodszemu o rok kursantowi z Armenii, lejtnantowi Gurgenowi Margarianowi.
Zrobił to premedytacją. Wieczorem kupił w hipermarkecie siekierę i naostrzył
ją, a w nocy wszedł do pokoju Margariana – mieszkali w tym samym
akademiku – i zadał śpiącemu szesnaście ciosów.
W sądzie tłumaczył, że tamten naśmiewał się z niego i znieważył
azerbejdżańską flagę – ale nie znalazło to potwierdzenia. Sędzia András Vaskuti
dał wiarę temu, co Safarow powiedział w śledztwie: że osobiście nic do
Margariana nie miał.
I pewnie tak było – chciał po prostu zabić Ormianina. Wroga, najeźdźcę,
okupanta. Tego, który zajął jego rodzinną wioskę w powiecie dżebrailskim,
skazując wszystkich na tułaczkę (Dżebraił leży poza Karabachem i do wojny
mieszkali tam prawie sami Azerbejdżanie). Który zastrzelił kuzynkę i sąsiada.
I który drwi z rezolucji O N Z , nakazujących wycofanie się z nie swoich terytoriów
(o tych rezolucjach przypominała ciągle bakijska telewizja).
Zachód też nie był czysty. Bo jeśli uznał, że Karabach należy do nich, do
Azerbejdżanu, to po co zapraszał oficera okupacyjnej armii, karmił go, szkolił
i wyposażał? Żeby tamten jeszcze lepiej okupował? A może było coś na rzeczy
w opowieściach o chrześcijańskim spisku? Może ormiańskie lobby, którym
straszyli ich na okrągło w telewizji, naprawdę wszystkich kupiło? Jakim prawem,
dziwił się pewnie w duchu Safarow, sądzą go ludzie, którzy nie znają Kaukazu?
Którzy nie wiedzą, jak było? Którzy nigdy nie zrozumieją?
Dostał dożywocie z prawem ubiegania się o wcześniejsze zwolnienie po
trzydziestu latach. Sędzia Vaskuti zauważył, że oskarżony nie okazał cienia
skruchy. Apelacja utrzymała wyrok w mocy. W więzieniu Safarow nauczył się
węgierskiego i przetłumaczył dwie powieści: Zamknięte drzwi Magdy Szabó oraz
Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnára.
W sierpniu 2012 roku Węgry przekazały więźnia Azerbejdżanowi zgodnie
z międzynarodową konwencją, która umożliwia odbywanie kary w ojczyźnie. Ale
Safarow nie trafił już za kraty. Gdy jego samolot wylądował w Baku, prezydent
Ilham Alijew podpisał ułaskawienie. A minister obrony awansował Safarowa do
stopnia majora, podarował mu mieszkanie i kazał wypłacić zaległy żołd.
Alijew musiał wiedzieć, że wywoła międzynarodowy skandal, ale szykował
się do kolejnych wyborów i potrzebował spektakularnego sukcesu – a większość
rodaków uważała Safarowa za bohatera. Wiadomo, że na fali patriotycznego
uniesienia łatwo zapomnieć też o drożyźnie, łapówkarstwie, bezrobociu.
Kamienne sny były od dawna gotowe, ale Ajlisli zwlekał z publikacją. Miał
nadzieję, że antyormiańska histeria z czasem osłabnie. Gdy zobaczył wiwatujące
na cześć Safarowa tłumy, poczuł, że nie ma co czekać. Powieść (w tłumaczeniu
na rosyjski) ukazała się w grudniowym numerze moskiewskiego miesięcznika
literackiego „Drużba Narodow” (Przyjaźń Narodów).

Większą siłę rażenia miałaby tylko bomba atomowa.


Tym, którzy Kamiennych snów nie przeczytali – zdecydowanej większości –
wystarczyło, że pisze się w niej dobrze o Ormianach. Z wściekłości zagotował się
azerbejdżański internet.
Bardziej aktywni dołączyli do pochodów firmowanych przez młodzieżówkę
rządzącej Partii Nowego Azerbejdżanu. W Baku urządzono pogrzeb książek
pisarza, poniesiono je w trumnie na czele konduktu, który zatrzymał się pod jego
domem. Potem tłum otoczył budynek, skandując: „Akram – Ormianin!”, „Niech
oślepnie!”, „Wynocha z kraju!”, „Hańba, hańba, hańba!”. W Gandży
i w rodzinnym Ajlisie (tam demonstrantów przywieziono autokarami,
miejscowym głupio było potępiać rodaka) jego książki spłonęły na stosie.
„Niech spalą je wszystkie. One nikogo nie ocaliły” – powiedział Ajlisli
w wywiadzie. Właśnie skończył siedemdziesiąt pięć lat i nie miał już złudzeń.
W jego sprawie odbyła się debata parlamentarna. Deputowany Nizami
Dżafarow zażądał, aby pozbawić pisarza obywatelstwa: „Niech jedzie do
Erywania!”. Deputowany Ahmed Welijew wezwał do sprawdzenia stanu
psychicznego i ustalenia kodu genetycznego ludzi, którzy głoszą
antyazerbejdżańską propagandę. Ale deputowany Ali Ahmedow zauważył: „Nie
sądzę, żeby Akram Ajlisli miał ograniczoną poczytalność. Najpewniej postanowił
na starość zaprzedać się narodowi, do którego organicznie należy, zdradziwszy
Azerbejdżan i ten naród, którego chleb dotąd jadł, którego wodę pił i którego
majątkiem do woli dysponował”.
Ministerstwo Edukacji „na żądanie nauczycieli” podjęło decyzję
o wykreśleniu jego książek z listy lektur i usunięciu wzmianek o nich
z następnych wydań podręczników. „Dla Akrama Ajlislego nie ma miejsca
w azerbejdżańskiej szkole” – powiedział dyrektor z Ministerstwa. Z dnia na dzień
spadły z afisza teatralne inscenizacje jego utworów.
Zarząd Muzułmanów Kaukazu uznał pisarza za apostatę. Wielki Mufti
Allahszukur Paszazade powiedział, że Kamienne sny to zdrada nie tylko narodu,
ale także wiary ojców i dziadów.
Z pracy zwolniono żonę pisarza (była dyrektorem biblioteki) i obu jego synów,
urzędników państwowych średniego szczebla.
Prezydent Alijew w dwóch kolejnych rozporządzeniach pozbawił Akrama
Ajlislego honorowego tytułu „pisarza ludowego” oraz prezydenckiej emerytury
przyznawanej za wybitne zasługi (wynosiła tysiąc manatów – wówczas prawie
tysiąc trzysta dolarów). W uzasadnieniu napisał, że Ajlisli, „nadużywszy
najwyższego zaufania, jakim obdarzył go naród, w swoim ostatnim utworze,
w niegodnej azerbejdżańskiego twórcy formie […] próbuje narzucić antyludzki
obraz narodu azerbejdżańskiego i bezpodstawnie oskarża go o czyny sprzeczne
z powszechnym systemem wartości, zakłamując istotę ormiańsko-
azerbejdżańskiego konfliktu o Górski Karabach, oczerniając naszą dawną
i niedawną historię, i znieważając godność […] naszych rodaków, wypędzonych
w wyniku konfliktu z rodzinnych domostw”.
Na koniec pisarzowi odebrano podmiejski dom letniskowy podarowany mu
przez państwo.

W tamtych tygodniach każdy w Azerbejdżanie znał się na literaturze.


Krytycy powieści zarzucili jej – poza ogólnikami o zdradzie
i usprawiedliwianiu ormiańskiej agresji – że role czarnych charakterów grają
tylko Azerbejdżanie, natomiast obraz Ormian jest wyidealizowany. Że sceny
pogromów są wyrwane z historycznego kontekstu i nie ma mowy
o azerbejdżańskich ofiarach. Że punktem odniesienia pozostaje Moskwa: to do
niej wzdychał chirurg Farzani i tam wyszła książka Ajlislego. Nieliczni obrońcy
pisarza podzielili się na dwa obozy. Jedni (większość) mówili o wolności słowa
i potępiali nagonkę. Dawali w ten sposób do zrozumienia, że same zarzuty
uważają za słuszne. Dla drugich (zdecydowana mniejszość) pisarz ratował honor
Azerbejdżanu nadszarpnięty po sprawie Safarowa. Wszyscy wspominali przy tym
Orhana Pamuka i Salmana Rushdiego – krytycy z przekąsem, że Ajlisli marzy
o światowej karierze i Noblu, obrońcy (ci mniejszościowi) ze współczuciem: oto
jak trudno być prorokiem wśród swoich.
Recenzentom umknęło, że akcja Kamiennych snów toczy się dobre dwa lata
P RZED wojną i P RZED tragedią w Chodżałach. Ostry konflikt, rzecz jasna, już
trwa, są ofiary, ale nie stało się jeszcze nic nieodwracalnego. W Baku nadal
mieszka sporo Ormian, z Armenii nie wyrzucono ostatnich Azerbejdżan. Ajlisli
cofa się do momentu, gdy jeszcze wszystko może się wydarzyć. Także
opamiętanie i porozumienie. Wyciąga do Ormian rękę z tęsknoty za utraconym:
wie, że oba narody mogą ze sobą żyć. (Gdyby jakimś cudem aktor Sadaj Sadygły
przeżył pobicie i zderzył się z wojną, musiałby podleczyć się z idealizmu, a cały
obraz zacząłby się mu komplikować i niuansować. Ale Ajlisli chciał uderzyć się
wyłącznie we własne piersi).
Odbiór powieści gmatwała dosłowność realiów. W Kamiennych snach padają
dzienne daty, występują rzeczywiste miejsca. Znając najnowszą historię Kaukazu,
łatwo domyślić się, kim byli poeta Uluruch Turanmekan i historyk Babachan
Zijadchanły, nie mówiąc o przywódcy Frontu Ludowego, nazwanym w książce
Naczelnym Bejem, oraz byłym rządcy sowieckiego Azerbejdżanu, występującym
jako Gospodarz. Ale nie jest to przecież reportaż ani kronika. Główni
bohaterowie to postaci fikcyjne, fabuła, choć odbija prawdziwe zdarzenia,
zrodziła się w wyobraźni autora. To nawet nie literacka wizja konfliktu i narodzin
niepodległego państwa – gdyby Ajlisli miał takie ambicje, rozciągnąłby akcję na
lata. Mamy do czynienia z rzeczą osobistą i kameralną. Ze spowiedzią starego
człowieka, który zraził się do własnego narodu, zawiódł na swojej ojczyźnie.
I mimo rozczarowań nie przestał ich kochać.
Jeden z bardziej wnikliwych krytyków Kamiennych snów, pisarz Czingiz
Husejnow (urodził się w Baku, ale całe życie przeżył w Moskwie), od lat tropi
pułapki pamięci i pamiętania. „Każdy pamięta, jak ich mordowano, ale nikt nie
chce pamiętać, jak mordowali oni sami” – zauważył w powieści Doktor N. Ajlisli
nie zapomniał, jak mordowali jego rodacy, i w tym sensie rzeczywiście jest
renegatem.

Chciałem odwiedzić go w domu, ale wyznaczył spotkanie na bulwarze – niech


zobaczy nas całe Baku. Ajlisli: niewysoki, ruchliwy, dziarski. Błysk w oku.
Półuśmiech. Koszulka polo w poprzeczne paski. Papieros. Piwo i czipsy. Drugie
piwo.
Skąd w nim tyle odwagi? Tyle determinacji? Pewności?
– Tutejsza tak zwana inteligencja to żałosne tchórze – zaczyna. – Minęło tyle
miesięcy, a oni boją się nawet zadzwonić. Bo ktoś podsłucha i pogrozi palcem:
„Uważaj, z kim przestajesz”. A co ja takiego zrobiłem? Napisałem książkę, która
nie spodobała się prezydentowi.
Po nagonce wyjechał na jakiś czas do Turcji, ale wrócił. Już nie boi się
wychodzić z domu. Chociaż nie wyparł się Kamiennych snów. Niczego nie
odwoływał. Nie przepraszał.
– Niedoczekanie! – unosi się. – To czysta prawda, mógłbym napisać trzy razy
tyle. Przecież wiem, jak było. Ormianie żyli w Ajlisie od zawsze, a my dopiero od
dwustu lat. To ormiańska ziemia. Wystarczy pojechać, zobaczyć.
O to coraz trudniej. Władze niechętnie wpuszczają do Nachiczewanu. Nie
sposób sprawdzić, czy naprawdę zburzono tam trzysta kościołów i zrównano
z ziemią wszystkie cmentarze, by zatrzeć najmniejszy ormiański ślad (sprawę
podnosiła Rada Europy).
– Nie, do Erywania nie zapraszali – zakłopotał się. – Wspominali o mnie
wszyscy święci, ale na żadną uroczystość nie zaprosili. A miałbym im co
powiedzieć.
Pisarz liczył, że Ormianie podchwycą jego ton, zwierzał się z tej nadziei
w wywiadach. Pewnie marzyło mu się, że tamtejszy autor wyda swoje Kamienne
sny. Że przynajmniej przeproszą za Chodżały. Nic z tego. W Armenii cytowano
go na okrągło, nazywano jedynym sprawiedliwym, ale jednocześnie przyjęto jego
powieść jak pewną oczywistość: wreszcie ktoś przejrzał na oczy i pokazał, jak
było. Poczekajmy, aż reszta zmądrzeje.
Mimo wszystko nie żałuje.
– Napisałem, jak czułem. Moje sumienie jest spokojne. Mogę się modlić.
Na tamtym świecie nie będzie nagonek ani prześladowań.
Trzecie piwo i rachunek. Chwyta go w sekundę, zanim zdążę się zorientować.
– To jest mój los, bo urodziłem się w Ajlisie – mówi na pożegnanie.

Partia Współczesny Musawat ostatecznie zrezygnowała z ukarania pisarza.


Przewodniczący Hafiz Hadżijew powiedział o tym po wyjściu z Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych, gdzie uświadomiono mu, że nawoływanie do przemocy
jest przestępstwem.
Jeśli wierzyć pogłoskom, pomysł z uchwałą o obcięciu ucha miały zatwierdzić
najwyższe instancje. Ponoć – to dalszy ciąg pogłosek – władze rozjuszyły nie tyle
dobre słowa o Ormianach, ile nie najlepsze o Gospodarzu, czyli Hejdarze
Alijewie – ojcu prezydenta, który wiele lat rządził sowieckim, a potem
niepodległym Azerbejdżanem. A tak w ogóle nie chodziło ponoć wcale
o Kamienne sny, tylko o Wielki korek – inną powieść Akrama Ajlislego,
poświęconą w całości Gospodarzowi. Szum wokół Kamiennych snów miał
zagłuszyć dyskusje wokół tamtej książki (oraz niepokojów społecznych, w tym
zamieszek po skandalach z udziałem lokalnej elity w powiatowym mieście
Ismaiłły).
W kwietniu 2014 roku Hafiz Hadżijew oświadczył, że osobiście obetnie ucho
Władimirowi Żyrinowskiemu. Rosyjski polityk stwierdził, że nazwa
„Azerbejdżanie” nie oznacza narodu, tylko mieszkańców wybrzeża Morza
Kaspijskiego.
III Kirgiz wraca na koń

We travel not for trafficking alone;


By hotter winds our fiery hearts are fanned:
For lust of knowing what should not be known
We make the Golden Journey to Samarkand.

Nie dla zysku samego w podróży jesteśmy;


Wicher znacznie gorętszy czyni ducha hardym:
Dla żądzy wiedzy, o czym wiedzieć nie należy,
Na Szlak Złoty weszliśmy aż do Samarkandy.
James Elroy Flecker
Turkmenistan
Turkmenistan. Pustynia i pustka

Marzec 2004

– Welcome to hell. Witaj w piekle.


Przyjechaliśmy do Aszchabadu godzinę wcześniej, wyszedłem na pierwszy
spacer. Zaczynała się wiosna, było zielono i pusto. Tamci dwaj szli
z naprzeciwka, dwudziestoletni chłopcy w ortalionowych kurtkach, wyglądali na
studentów rozprawiających o ostatnim kolokwium. W ostatniej chwili jeden nagle
podniósł głowę, rozejrzał się i rzucił półgłosem: „Welcome to hell”.
Chwilę trwało, zanim do mnie dotarło. Odwróciłem się. Chłopaków nie było.
Musieli dać nogę za winkiel, prysnąć przed własną brawurą, gdzieś się przyczaić.
Ale wyglądało, jakby rozpłynęli się w powietrzu. W zasięgu wzroku nie było
ludzi, w oddali mignął pojedynczy samochód. Świergotały ptaki.
Aszchabad, spokojne miasto.

Są dwa Aszchabady, stary i nowy. „Stary” to pojęcie umowne: miasto powstało


pod koniec X I X wieku. Rosjanie, którzy właśnie podbili cały kraj, założyli je na
miejscu turkmeńskiej osady. A to, co zbudowali, zmiotło 6 października
1948 roku trzęsienie ziemi. Ofiary liczono w dziesiątkach tysięcy.
Kiedy ktoś mówi o starym Aszchabadzie, ma więc na myśli stylizowany na
Orient socreal z lat pięćdziesiątych, domy-bunkry z sześćdziesiątych, wielkie
bloki z siedemdziesiątych. Ulice jednorodzinnych domków o zielonych dachach,
spękany asfalt skwerów, dziczejące parki. Prowincjonalny splin byłej rosyjskiej
kolonii.
W jednym z parków stoi pomnik Lenina, który przetrwał trzęsienie. Postument
przypomina ziggurat. Kolejne stopnie wyłożono ceramiką imitującą turkmeńskie
dywany. Lenin unosi się na nich, jakby miał odlecieć do nieba.
Pod pomnikiem spaceruje babcia, popycha staromodny wózek o wielkich
kołach. W wózku wierci się paromiesięczny blondasek. Rosjanie.
– Babciu – pytam – czy Lenin był dobry?
– Pewnie, że dobry. Praca była, pensje płacili.
– Babciu, ale nie było wolności.
– Jak to nie było! Jeździliśmy, dokąd chcieliśmy: do Moskwy, do Leningradu,
na Kaukaz. Odpoczywaliśmy na Krymie. Nie to, co ter…
Babcia gryzie się w język. Bez pożegnania robi w tył zwrot i znika w parkowej
alejce.

Przedłużeniem starego Aszchabadu jest bazar Tołkuczka. Zaczyna się zaraz za


obwodnicą i Kanałem Karakumskim i rozciąga na wiele hektarów na pograniczu
miasta i pustyni. Można tam kupić wszystko: wielbłąda i owcę, miotłę i silnik do
forda, stół i komplet wypoczynkowy, pistacje i suszone morele, muzykę, filmy
i gry. Mówią, że to największy rynek w całej Azji Centralnej.
Nieliczni cudzoziemcy – biznesmeni, dyplomaci – ciągną do dywanów.
Te najbardziej okazałe wiszą na stelażach podobnych do trzepaków. Przyciągają
wzrok niczym reklamowe szyldy. Reszta leży wprost na ziemi, nieraz w kilku
warstwach. Można błądzić wśród nich godzinami: wszystkie z wełny, ręcznie
robione i tanie. Za takie, które w Baku kosztują trzysta dolarów (sporo mniej niż
w Europie), tutaj wołają sto. Chociaż dywanu nie da się przeliczyć na pieniądze.
We wschodnim domu bywa łóżkiem, krzesłem i stołem. Toczy się na nim całe
życie. Dywanem ścieli się kołyskę dla dziecka i mary dla nieboszczyka. Siodło
i fotel w samochodzie. Dobry dywan będzie służył dziesięciolecia, a gdy się
rozpadnie ze starości, zrobią ze skrawków torbę, saszetkę, etui na komórkę.
Powtarzający się na turkmeńskich dywanach motyw, który przypomina
medalion, nazywa się gul. Na flagę Turkmenistanu trafiło pięć klasycznych
wzorów z pięciu regionów kraju. Znawca wyczyta z gulu historię danego
plemienia, a nawet pojedynczego rodu. Powie nam, gdzie ci ludzie mieszkali,
czym się zajmowali, w co wierzyli. Jak postrzegali wszechświat.
W aszchabadzkim muzeum wystawione są dywany-giganty, szerokie na
dwadzieścia metrów i długie na kilkanaście, i dywany-obrazy: pejzaże, martwe
natury, portrety. A także dywany trójwymiarowe, przypominające płaskorzeźby.
Ale Tołkuczka nie kończy się na dywanach. Są jeszcze tiubietiejki
i karakułowe papachy, ludowe suknie – wiele kobiet chodzi w nich na co dzień –
i haftowane aplikacje, które zdobią wąsko rozcięty dekolt. Cynowe misy, dzbany
i samowary. Końskie rzędy. Na płachetkach gumoleum rozłożona jest biżuteria.
Wśród starego srebra i carskich monet, z których robi się naszyjniki i bransoletki,
wśród kolii i medalionów, wisiorków i pierścionków, broszek i kolczyków kryją
się ceramiczne figurki, pamiętające czasy Jedwabnego Szlaku. Pochodzą ze
starożytnych ruin i wykopalisk, których nikt nie pilnuje.
Handlujące biżuterią Turkmenki siedzą w kucki jedna przy drugiej. Kucają też
klienci, którzy chcą coś obejrzeć. Robi się ciasno i klaustrofobicznie. Tutaj bazar
staje się prawdziwym bazarem: ktoś zachwala swój towar, ktoś się o coś wykłóca,
ktoś kogoś woła, ktoś przeciska się z obnośnym straganem. Skądś pachnie
szaszłykiem. To najbardziej ludna i gwarna część Tołkuczki, a zatem także
Aszchabadu i całego Turkmenistanu.
Poeta Amandurdy Annadurdy próbuje w tym rozgardiaszu sprzedawać książki.
Wstydzi się. Przecież nie wypada zachwalać wierszy jak pietruszki, pakować ich
w siatkę jak połeć mięsa! Nie daj Boże się targować. Dla niepoznaki ma trochę
innego towaru: torebki, saszetki, jakieś hafty. Do niedawna nazywał się
Annadurdyjew. Rosyjskiej końcówki pozbył się bez żalu, odciął ją jak
przeszczep, który nie chciał się przyjąć. A wydawca zajął się resztą: pierwszy
zbiorek jego czterowierszy (rubajjatów) ukazał się po turkmeńsku w cyrylicy,
drugi – już w łacince. Amandurdy woli łacinkę, ale dedykację wpisuje bukwami.
– Nic nie poradzę. – Rozkłada ręce. – Spytałem naszego mistrza Aky Chana,
czy mogę nauczyć się grać na dutarze. Odpowiedział, że mogę, ale grać i tak nie
będę. Stawy straciły już elastyczność, palce nie posłuchają głowy. Tak samo jest
z łacinką.

Nowy Aszchabad powstaje na gruzach starego. Dosłownie na gruzach. Prezydent


Saparmurat Nijazow kazał zburzyć pół miasta i wytyczył siatkę czteropasmowych
arterii. Wyrastają przy nich marmurowe pałace, biurowce o marmurowych
podjazdach, lśniące marmurem apartamentowce. Pałace mają złote albo błękitne
kopuły, biurowce – fantazyjne bryły (jeden z nich skojarzy się ludowi
z zapalniczką, inny – z żelazkiem), apartamentowce – kolumnady przed
wejściem. Krajobrazu dopełniają sadzone pod linijkę parki. W parkach biją
fontanny, bo w pustynnym królestwie woda to symbol luksusu.
Nową epokę znaczą monumenty. Łuk Neutralności przypomina startującą
rakietę opartą na trzech ukośnych podporach. Kryją się w nich windy wożące
publiczność na taras widokowy. Całość wieńczy złoty posąg prezydenta, który
unosi ręce na tle rozwijającej się flagi. Ukryty mechanizm powoli obraca
dwunastometrową figurę, aby Nijazow zawsze patrzył na słońce, a słońce – na
niego. Lud nazwał tę konstrukcję Trójnogiem.
Monument Niepodległości składa się ze stylizowanego na jurtę cokołu
i wyrastającego zeń stumetrowego obelisku zdobionego dwoma pięciogłowymi
orłami – symbolami prezydenta. W środku mieści się prezydenckie muzeum,
a dookoła stoją posągi wielkich Turkmenów z przeszłości oraz – nieco dalej –
złoty Nijazow z zarzuconym na ramię płaszczem. Jurtę-cokół opasuje osiem
wsporników, dlatego lud nazwał całość Ośmionogiem.
Pomnik Dziesięciolecia przedstawia grupę dziesięciu koni: jedne stoją, inne
uchwycono w ruchu, wszystkie jak przeniesione żywcem z pastwiska. Postument
imitujący skalne płyty oblewa woda z fontanny. Poniżej stoi złoty posąg
Nijazowa kroczącego w przyszłość. Lud nazwał tę kompozycję
Czterdziestonogiem (nóg Nijazowa nie doliczono).
Przy monumentach zbiera się trochę ludzi, wieczorami sprzedają tam lody
i popcorn. Nieco dalej trudno o żywego ducha. W apartamentowcach prawie nikt
nie mieszka: jednych nie stać, inni nie chcą się zdradzić, że mają pieniądze.
Wielogwiazdkowe hotele przy szosie Arczabilskiej – na polecenie prezydenta
zbudowano ich, jeden przy drugim, dwa tuziny, wyglądają jak kasyna z Las
Vegas – też stoją puste. Turystów Nijazow nie wpuszcza, dyplomaci i biznesmeni
zatrzymują się w hotelu w centrum. Arteriami przejeżdża kilka, w szczycie może
dwadzieścia aut na minutę (w starym centrum tworzą się już korki). W nowym
Aszchabadzie nie ma restauracji, klubów, centrów handlowych, nawet większych
sklepów. Rzęsiście i barwnie oświetlone miasto podobne jest do teatralnej
dekoracji. To teatr jednego aktora.

Saparmurat Nijazow urodził się w 1940 roku. W czasie wojny stracił ojca,
w trzęsieniu ziemi – matkę i rodzeństwo. Z niewiadomych powodów nie zajęła
się nim dalsza rodzina i trafił do sierocińca. Później często wspominał, że nauczył
się tam życia. Nie mamy powodu mu nie wierzyć.
Uczył się nieźle, choć nie ciągnęło go do książek. To instynkt kazał mu się
kształcić. Dyplom inżyniera energetyka na politechnice w Leningradzie obronił
w wieku dwudziestu siedmiu lat. Od pięciu był już członkiem K P ZR –
Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Został etatowym działaczem.
Jego kariera nabrała tempa w latach osiemdziesiątych. Przeszedł drogę od
instruktora do pierwszego sekretarza partii w Aszchabadzie, a potem –
pierwszego sekretarza Republiki Turkmeńskiej i szefa turkmeńskiej Rady
Najwyższej. Jako pierwszy Turkmen zdążył zasiąść w Biurze Politycznym
Komitetu Centralnego K P ZR .
W Moskwie nie miał wysokich notowań: szarak, prowincjonalny aparatczyk.
Rzadko zabierał głos. Dlaczego awansował? Bo umiał się po wschodniemu
przylizać, zjawić w stosownej chwili z prezentem, uprzedzić rywali. Wiedział, na
kogo postawić, i czuł, skąd powieją wiatry. Ale także – bo nie miał krewnych,
a jego żona nie pochodziła z Turkmenii. Nie wiązały go klanowe zależności, nie
musiał dbać o stryjów, kuzynów, pociotków. A Gorbaczow ogłosił pieriestrojkę
i tuzinami zwalniał skorumpowanych sekretarzy. Potrzebne były nowe kadry.
Przyszły satrapa miał zostać reformatorem.
W odpowiednim czasie Nijazow dał się wybrać na prezydenta republiki, jak
Gorbaczow – na prezydenta ZS RR . W sierpniu 1991 roku wsparł
antygorbaczowowski pucz Janajewa, ale na tyle ostrożnie, że po wszystkim mógł
umyć ręce. W porę ogłosił niepodległość, przemianował Turkmenię na
Turkmenistan i natychmiast rozpisał nowe wybory. Był jedynym kandydatem,
dostał 99,5 procent głosów. Za jego życia więcej wyborów nie było.
Rozpoczął od czystek. Objęły nomenklaturę, arystokrację plemienną,
inteligencję. Ludzi, którzy mogliby – kiedyś, w przyszłości, teoretycznie –
podnieść na niego rękę. Takich wtrącał do więzień, zmuszał do emigracji, zsyłał
do prowincjonalnych urzędów. Dmuchał na zimne. Elity nie były liczne,
w republice ukazywało się najmniej książek i uczyło najmniej studentów w całym
ZS RR (w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców). Opozycja i tak prawie nie
istniała – paru zbierających się po domach dysydentów. Tych Nijazow nie musiał
pacyfikować, tupnął nogą i towarzystwo rozpierzchło się po świecie. O wiele
bardziej bał się Moskwy. Szybko wziął na cel sowieckie pomniki (zostawił tylko
Lenina) i rosyjskie toponimy, usunął Rosjan z ważniejszych stanowisk.
W urzędach, szkołach i mediach rosyjski zaczął ustępować turkmeńskiemu i było
to coś więcej niż dekolonizacja. Nijazow chciał się pozbyć rosyjskiej mniejszości,
żeby Kreml nie zrobił z niej piątej kolumny (dużo Rosjan od razu wyjechało).
Potem zdusił w zarodku organizacje pozarządowe finansowane z Zachodu.
– Nie czytał Księcia Machiavellego ani traktatu o rządzeniu autorstwa Al-
Mulka, ale zachowywał się tak, jakby znał oba dzieła na wyrywki. Intuicyjnie
robił to, co każdy dyktator – powie mi po latach pewien turkmeński urzędnik.
– Osaczał ludzi jak pająk, krępował kokonem intryg, usuwał spod nóg punkty
oparcia – doda były minister, który popadł w niełaskę, a potem emigrował. –
A ofiara nie przeczuwała nawet, że uwziął się właśnie na nią.
Były komunista budował feudalną monarchię, która przypominała
dziewiętnastowieczne chanat Chiwy albo emirat Buchary. Innych wzorów nie
znali ani rządzący, ani rządzeni.

W 1993 roku parlament ogłosił Nijazowa Turkmenbaszą – Głową Turkmenów


(nietrudno doszukać się analogii z Atatürkiem, Ojcem Turków). Po jakimś czasie
prasa zaczęła pisać o Wielkim Turkmenbaszy, wreszcie obowiązującą formą
stanie się Turkmenbasza Wiecznie Wielki. Potem – a Nijazowa zwali także
Serdarem, czyli Wodzem – zabrakło przymiotników albo fantazji.
W roku 1999 deputowani uchwalili, że Nijazow będzie prezydentem
dożywotnio (wcześniej odbyło się referendum, które wydłużyło mu pierwszą
kadencję). Teraz odpowiadał jedynie przed Allachem i historią.
Nie było wątpliwości, trzymał kraj w garści. Portrety Nijazowa witały
przybysza na przejściu granicznym, na lotnisku i w kaspijskim porcie w dawnym
Krasnowodzku, przemianowanym na Turkmenbaszy. Dalej było ich jeszcze
więcej. Powielały się w tysięcznych plakatach i transparentach na urzędach
i szkołach, teatrach i szpitalach, bankach i muzeach, meczetach i fabrykach,
apartamentowcach (tych w nowym Aszchabadzie) i domach towarowych.
Nijazow był zawsze w telewizji (jego lewy profil widniał obok logo turkmeńskich
kanałów), firmował wszystkie transakcje (jego portret zdobił każdą monetę
i banknot), czuwał na pierwszych stronach gazet i okładkach podręczników.
Na rynkach sprzedawano wódkę Serdar, w drogeriach – perfumy Oddech
Turkmenbaszy. Na starszych portretach Nijazow był poważny i siwiejący, na
nowszych – uśmiechnięty i bez śladu siwizny, niekiedy w ocierających się
o ekstrawagancję garniturach i z dłońmi ułożonymi w taki sposób, aby było widać
pierścień z brylantem (gdy ufarbował się na czarno, portrety zaczęto pilnie
wymieniać, ale jak to w życiu, ktoś gdzieś nie dopatrzył i na prowincji spotykało
się jeszcze wersję à la K C K P ZR ).
W Turkmenistanie stanęło czternaście tysięcy pomników i popiersi prezydenta.
Pewnie mu się podobały – niektóre pokryto szczerym złotem. Ale
najważniejszym pomnikiem stało się samo państwo i nowa stolica, która
przypominała Disneyland – z budowlami jak wielgachne zabawki i Drogą Wodza,
odtwarzającą jego drogę. Była rodzajem ścieżki zdrowia, zaczynała się na
przedmieściach, niedaleko zbudowanego przez Nijazowa Pałacu Sierot, i ciągnęła
betonową wstęgą trzydzieści parę kilometrów, przechodząc na stromiznach
w zaopatrzone w poręcze schody. Kończyła się hen wysoko, poza zasięgiem
wzroku, wbijając się we flankujące Aszchabad od południa góry Kopet-dag, za
którymi leży już Iran. Nijazow często pojawiał się tam w dresie i biegał lub
spacerował, zachęcał też do tego ministrów. Opornych beształ, jak to miał
w zwyczaju – publicznie, w ogóle wiele rzeczy robił publicznie, zdarzało mu się
przed kamerą odwołać tego czy innego dygnitarza albo kazać go posadzić i zaraz
zjawiali się mundurowi, nikt nie odważył się pisnąć, przecież państwo to był on.
Żądał czci i posłuszeństwa. Ułożył Przysięgę Turkmena, dzieci zaczynały od
niej lekcje, deklamowano ją podczas świąt i uroczystości, a gazety dodały tekst
do swoich winiet. Brzmiała tak: „Turkmenistanie, ukochana ojczyzno, mój
rodzinny kraju, zawsze jestem z tobą myślami i sercem. Za najmniejsze zło
uczynione tobie niech odpadnie moja ręka. Za najmniejszą obrazę niech uschnie
mój język. W godzinę zdrady Ojczyzny, Wielkiego Saparmurata Turkmenbaszy,
Twojego Świętego Sztandaru, niech ustanie mój oddech”. Do jedności ludu, kraju
i przywódcy nawiązywało hasło „Naród, Ojczyzna, Turkmenbasza” – podobne
triady już pojawiały się w historii.
W przeciwieństwie do wielu dyktatorów Nijazow nie kazał jednak na nic
czekać. Świetlana przyszłość nie kryła się za górami i lasami, żądając pracy
i wyrzeczeń. Była tu i teraz, na wyciągnięcie ręki. Nadeszła wraz z X X I wiekiem,
który Serdar ogłosił złotym wiekiem Turkmenów (Türkmeniň Altyn Asyry).
On nie mógł się mylić, przecież „nie przypadkiem lud nazwał Wielkiego
Saparmurata Turkmenbaszę Ojcem i Nauczycielem Narodu, a jego epokę – epoką
prawdy, piękna i duchowych wyżyn” (z książki Dzieciństwo i młodość Wielkiego
Serdara).
Z biegiem lat Turkmeni dowiadywali się o swoim przywódcy coraz więcej.
Okazało się, że jego ojciec Atamurat nie był zwykłym żołnierzem, ale
dwudziestowiecznym gladiatorem, herosem I I wojny światowej, który nie
wiedział, co to strach, szedł pod niemieckie kule i sam był jak pocisk, szybki
i nieuchwytny. W Turkmenistanie został patronem żołnierzy, weteranów
i nauczycieli (przed wojną przez pewien czas pracował w szkole). Jeszcze
większą, choć cichą bohaterką okazała się matka Nijazowa – Gurbansołtan, wzór
poświęcenia i sprawiedliwości. Łączyła wychowywanie dzieci z pracą w fabryce,
nocami tkała w domu dywany. W państwie jej syna stała się symbolem ofiar
trzęsienia ziemi i patronką Związku Kobiet Turkmeńskich. Rok 2003 obchodzono
jako Rok Bohatera Turkmenistanu Gurbansołtan-edże (matki), a 2004 – jako Rok
Bohatera Turkmenistanu Atamurata Nijazowa.
Badacze dowodzili, że ród Serdara pochodzi od Aleksandra Wielkiego –
Macedończyk podbił znaczną część Azji Centralnej przed swoją wyprawą na
Indie.

Chciał zmienić wszystko. Dotknąć każdej sfery życia. Przeorać kraj na wylot.
Zawładnąć turkmeńską przeszłością, teraźniejszością i przyszłością.
Wprowadził nowy kalendarz. Styczeń nazywał się odtąd turkmenbasza,
marzec – nowruz (od święta wiosennej równonocy), kwiecień – gurbansołtan.
Zmienił także nazwy dni tygodnia.
Ponumerował ulice w Aszchabadzie, zaczął od liczby 2000, symbolizującej
początek nowej epoki. Najważniejsze ulice starego miasta oraz główne arterie
w nowym zachowały swoje nazwy, pozostałe otrzymały kolejne numery
porządkowe.
Zlikwidował balet, operę i cyrk, obce, jego zdaniem, duchowi Turkmenów
(„Zabraniał tego, czego nie rozumiał” – powie mi pewien urzędnik). W telewizji,
radiu i miejscach publicznych mogła brzmieć wyłącznie turkmeńska muzyka
tradycyjna.
Zakazał mężczyznom noszenia długich włosów, wąsów i brody. Zakazał
złotych koronek – zęby Turkmenów powinny być śnieżnobiałe. Zdelegalizował
nieprokreacyjny seks.
Polecił uszyć największe na świecie buty i ustawić na jednym z placów. Miały
unaoczniać milowe kroki, jakie stawia naród pod jego kierownictwem.
Doniesienia o kolejnych reformach łatwo przebijały się do światowych
mediów. Ale trafiały do rubryk z ciekawostkami. Nawet jeśli dotyczyły nauki
(Nijazow rozwiązał Akademię Nauk), oświaty (ograniczył naukę języków
zachodnich, zmniejszył liczbę innych zajęć), kultury (zamknął prowincjonalne
biblioteki), zdrowia (zamknął szpitale poza stolicą) czy ochrony przyrody
(pozwolił wypasać bydło w parkach narodowych) – wszystko szło na karb
dziwactw Turkmenbaszy.
To dzięki neutralności, potwierdzonej – zupełny precedens – rezolucją O N Z
z 1995 roku. Nijazow uznał, że neutralny status zwalnia Turkmenistan
z przestrzegania traktatów i konwencji. Że pozwala zaryglować kraj niczym
oblężoną twierdzę (izolacjonizm miał swoje granice. Zakaz wjazdu nie
obejmował koncernów paliwowych, którym Serdar sprzedawał gaz i ropę, ani
firm budowlanych, które za te pieniądze stawiały dla niego nowy Aszchabad).
Że wolnoć Tomku w swoim domku. Miał rację. W kolejnych rankingach
demokracji, wolności mediów i praw człowieka Turkmenistan zamieniał się
miejscami z Koreą Północną, Somalią, Sudanem – ale nikomu nie przyszło do
głowy grozić sankcjami czy interwencją.

„Mój ukochany narodzie! Moi najmilsi rodacy! Wybiła godzina Ruchnamy!” –


tak zaczyna się księga, która zastąpiła w Turkmenistanie konstytucję, kodeksy
cywilny i karny, całą literaturę historyczną i filozoficzną. Ukazała się
w 2001 roku.
Oficjalnym autorem był Nijazow, ale wątpliwe, by napisał Ruchnamę sam.
Mogło być tak, jak twierdzi – po latach – pewien urzędnik: że prezydent snuł
opowieści, a współpracownicy je spisywali. Zapewne prezydent przejrzał potem
całość, wprowadził poprawki – może jakieś fragmenty opracował na jego
zlecenie ktoś inny. Wiersze napisać miał skryba z prezydenckiej kancelarii.
W przeszłości był dobrym poetą, ale w pewnym momencie nagle złamał pióro.
Od tamtej pory swoje wiersze zaczął ogłaszać Nijazow.
Ruchnama (w wolnym przekładzie Księga Ducha, Duchowości) nie daje się
streścić. Brak w niej spójnej, linearnej narracji. To luźny zbiór gawęd, opowieści
i wspomnień. Prezydent kieruje je do narodu ku nauce i przestrodze. Najwięcej
pisze o historii. Okazuje się, że Turkmeni wynaleźli koło i zbudowali pierwszą
furmankę, że ich pierwsze państwa powstały pięć tysięcy lat temu, a w ciągu
dziejów zbudowali ich ponad siedemdziesiąt (w tym, jak się dowiadujemy,
państwa Turkmenów seldżuckich i Turkmenów osmańskich); że ostatnie trzysta
lat to czas upadku, ale od ogłoszenia niepodległości rozpoczęło się duchowe
odrodzenie. Drugi wątek to „nauki stanowe” dla mężczyzn, kobiet i dzieci.
Językiem przysłów i przypowieści („Róża jest piękna na krzewie, kobieta –
w domu”) Turkmenbasza naucza, jak dbać o rodzinę, jak pracować, jak się
ubierać, jak spędzać czas, jak się odnosić do przodków. Jak żyć. Wątek trzeci to
rodzinna historia Serdara, obrazki z jego dzieciństwa i młodości, wspomnienia
o rodzicach i dziadkach (biograf nie znajdzie tam prawie żadnych konkretów).
Osią Ruchnamy jest ona sama, jej rola i znaczenie jako Wielkiego Zwornika.
Możemy przeczytać, że Ruchnama to:
– księga-przewodnik;
– najważniejsza księga narodu turkmeńskiego;
– krynica ducha, źródło natchnienia i skarbnica pamięci;
– słodki owoc duchowy;
– łącznik między Niebem a Ziemią.
I tak dalej.
Szaleństwo Ruchnamy podkreśla komiksowa okładka w żółto-zielono-różowej
tonacji. Ale uderza też natrętna pierwsza osoba, wszędobylskie ja, ja, ja, ja.
I hymny autora na swoją cześć. I frazesy pod pseudoorientalnym pięknosłowiem
(„Tylko rozum pomaga człowiekowi objąć duszę i serce”, „Jedynie Turkmen
może uczynić Turkmena Turkmenem”). Czy to możliwe, żeby on tak na
poważnie? A może to kompleks sieroty, potrzeba bycia w centrum uwagi, żądza
pochwał (pewien urzędnik opowie, jak prezydent odkrywał książki, które inni
czytali w dzieciństwie, wszystkie Timury i jego drużyny, Tomki Sawyery,
Kapitany Nemo, Robinsony, jak pochłaniał ich przygody i na bieżąco
relacjonował współpracownikom)?
A jednak przesłanie Ruchnamy jest jasne: Turkmeni muszą poddać się
państwu. Odrzucić własne ambicje, interesy swoich rodów i klanów. Zwrócić
twarz w kierunku, w którym patrzy większość. Koniec z rozbiciem, podziałami,
brakiem zaufania. Nadszedł czas, by naród znów się zjednoczył – jak u zarania
dziejów, za pierwszych chanów.
Wbrew księdze, jedności nigdy nie było. Przodkowie Turkmenów, którzy
przybyli tysiąc lat temu z dalszej Azji i wchłonęli lokalne plemiona
indoeuropejskie, tworzyli związki rodowo-plemienne. Amerykańska historyk
Adrienne Lynn Edgar dowodzi, że często ze sobą walczyły i aż do przewrotu
bolszewickiego używały różnych dialektów: „To pod rządami Sowietów
Turkmeni po raz pierwszy otrzymali jasno określone terytorium, ujednolicony
język i inne atrybuty współczesnego narodu”. Dla Nijazowa ważna była jednak
nie sama przeszłość, ale jej obraz. Między wierszami przyznaje, że nie pisał, jak
rzeczywiście było, ale jak powinno było być.

Rada Narodowa (ówczesny turkmeński nadparlament) uznała Ruchnamę za


świętą księgę narodu i złotą księgę złotego wieku. Deputowani wyrazili
przekonanie, że zajmie honorowe miejsce w każdym domu i będzie chronić
rodziny przed złem i nieszczęściem. W uchwale zapewnili prezydenta, że naród
będzie odtąd żył i pracował zgodnie z jej przykazaniami, a w razie potrzeby
pójdzie na śmierć za ukochanego przywódcę.
Niewykluczone, że w zamyśle Serdara Ruchnama miała z czasem zastąpić
Koran. Co prawda Nijazow odwołuje się do Allacha i zaznacza, że jego dzieło nie
jest księgą objawioną, ale po pewnym czasie ogłosi, że każdy, kto przeczyta je
trzy razy, pójdzie do nieba. A w centralnym meczecie kraju, który wzniesie
w rodzinnej wiosce Kipczak pod Aszchabadem i nazwie go Duchowość
Turkmenbaszy, poleci umieścić cytaty z Ruchnamy obok sentencji z Koranu
(krajowego muftiego, który się sprzeciwi, wyśle na dwadzieścia dwa lata do
więzienia pod pretekstem udziału w spisku). Kończąc pracę nad drugim tomem –
ukaże się trzy lata po pierwszym – Serdar przyrówna swój wiek do wieku
Proroka. Być może czuł się prorokiem. Wiemy, że przewidział własną śmierć.
Tymczasem księga weszła do programów nauczania. Stała się najważniejszym
przedmiotem w szkołach i na wyższych uczelniach (młodzież uczyła się jeszcze
o „polityce niepodległości i neutralności Wielkiego Saparmurata
Turkmenbaszy”). Znajomość dzieła sprawdzano na egzaminach wstępnych
i końcowych, na rozmowach kwalifikacyjnych o pracę, w czasie testów na prawo
jazdy.
W nowym turkmeńskim kalendarzu ruchnama zastąpiła wrzesień, a ruchgün
(dzień ducha albo duchowy) – sobotę. Dzień wydania księgi (12 września) stał się
świętem państwowym. W szkołach, urzędach i przedsiębiorstwach urządzono
kąciki Ruchnamy, wzorowane na komunistycznych „czerwonych kącikach”.
W marcu 2004 roku w jedynej księgarni w Aszchabadzie można było kupić
Ruchnamę w dziesiątkach języków świata, także po polsku, wszystkie
w identycznej szacie graficznej i w takim samym formacie (poza nią i albumami
nie było prawie niczego). Obcojęzyczne wydania finansowali zagraniczni
biznesmeni, którzy albo już działali w Turkmenistanie, albo chcieli wejść na
rynek – taki gest bardzo ocieplał rozmowy. W swoich krajach woleli się
przekładami nie chwalić, przynajmniej ci z Zachodu. W wielu wydaniach nie
było informacji o tłumaczu ani zagranicznym wydawcy. Nieformalne relacje
światowego biznesu z Nijazowem ujawnili dokumentaliści Arto Halonen i Kevin
Frazier, efektem ich śledztwa stały się film i książka pod wspólnym tytułem
W cieniu świętej księgi.
W parku przed Monumentem Niepodległości stanął pomnik Ruchnamy.
Dziesięciometrowe tomiszcze (w barwach oryginału) tkwiło na szerokim
podeście otoczonym kręgiem fontann i masztów flagowych. Po zmroku,
o wyznaczonej godzinie, tomiszcze się otwierało. Na białych kartach, które
zamieniały się w ekran, ukazywał się autograf Nijazowa, a potem widoczki
nowego Aszchabadu. Głos lektora recytował Ruchnamę. Mówią, że podczas
inauguracji prezydent wzruszył się do łez.
Pomysłodawcą i fundatorem pomnika był turecki multimilioner.

– Widzi pan, ja nie umiem kłamać. – Rzeźbiarz Babasary Annamuradow


rozłożył ręce i smutno się uśmiechnął. – Pomyślałem, że nie wolno mi tego
zrobić.
Kilka tygodni wcześniej prezydentowi zamarzył się pomnik na koniu – wielcy
wodzowie zawsze mieli konne pomniki. Upatrzył już miejsce. Figura stanęłaby
przed budowaną właśnie pod Aszchabadem stadniną połączoną z hipodromem
i klubem jeździeckim. Była to kolejna idée fixe Nijazowa, który osobiście
doglądał prac. Na jego polecenie wykopano basen dla koni, a w stajniach
założono wentylację usuwającą owady. Projekt zakładał także powstanie końskiej
lecznicy z salą operacyjną, pracownią rentgena i laboratorium genetycznym. Cały
kompleks miał nosić imię Serdara.
Taki pomnik mógł stworzyć tylko on: Annamuradow miał już na koncie
Czterdziestonóg (grupę dziesięciu koni symbolizujących dekadę niepodległości),
kompozycję poświęconą ofiarom trzęsienia ziemi, posąg legendarnego chana
Oguza, pomniki żołnierzy, poetów, artystów. Był o rok młodszy od Serdara,
należał do tego samego pokolenia.
– Moje rzeźby opowiadają jakieś historie – tłumaczy. – W Europie nikt już tak
nie tworzy.
Problem polegał na tym, że prezydent nigdy nie siedział w siodle. Wszyscy
o tym wiedzieli, rozumieli, że nie miał jak się nauczyć, ale nie mòwiło się o tym
głośno. Ta ułomność była jak wstydliwa choroba w rodzinie. Trzeba wiedzieć, że
koń jest w Turkmenistanie świętością, a miejscowa rasa achałtekińska uchodzi za
bogactwo na równi z ropą i gazem. Geograf Wacław Nałkowski pisał na początku
X X wieku, że Turkmen zależy od wierzchowca: „bez konia zginąłby niechybnie,
z koniem był królem pustyni”. W przeciwieństwie do Kazachów i Uzbeków
Turkmeni nie jedzą koniny, chociaż od czasów Chruszczowa wytwarzali końskie
kiełbasy na eksport. Nijazow jeszcze jako sekretarz partii zakazał uboju koni na
mięso i zezwolił na ich prywatną hodowlę. W niepodległym Turkmenistanie
powstało jedyne chyba na świecie ministerstwo konia, koń trafiał też na kolejne
wersje godła państwa (w ostatnim wariancie nie było to już zwierzę symboliczne,
ale konkretny, urodzony w lutym 1991 roku Janardag, ogier o jasnokasztanowym,
mieniącym się jak płynne złoto umaszczeniu, podarowany Serdarowi na jego
sześćdziesięciolecie). Konny pomnik Serdara łamałby tabu i zaświadczał
nieprawdę, a Annamuradow mimo bujnej wyobraźni – w końcu wyrzeźbił chana
Oguza, choć nie wiadomo, jak praojciec Turkmenów wyglądał i czy w ogóle
istniał – kłamać przecież nie potrafił.
Odmówić prezydentowi znaczyło popaść w niełaskę i Annamuradow nie mógł
liczyć na taryfę ulgową. Czuł się artystą nadwornym, ale nie dworskim. Dostał od
państwa mercedesa i korzystał z przestronnej, dwupoziomowej pracowni,
w której się spotkaliśmy, nie miał jednak swobody ruchu. Kiedy moskiewskie
muzeum chciało urządzić mu wystawę, Serdar postawił szlaban – możesz jechać,
ale samemu, twoje rzeźby muszą zostać w kraju. Innym razem przetrzymano na
cle bliską rzeźbiarzowi osobę. Sprawa szybko się wyjaśniła, ta osoba poleciała
następnym rejsem, ale przekaz był jasny: nie próbuj żadnych numerów, na
wszystko mam oko. Pięciomilionowym narodem można jeszcze zarządzać
ręcznie.
W przebłysku natchnienia Annamuradow znalazł wyjście. Po kolejnej
nieprzespanej nocy chwycił karton i w parę chwil naszkicował pieszego Serdara,
który prowadzi Janardaga. Wilk byłby syty i owca cała – tylko co na to
prezydent? Rzeźbiarz poszedł do niego gotowy na wszystko, nawet na oskarżenie
o sabotaż i areszt przed kamerami telewizji, tymczasem Nijazow, po raz pierwszy,
odkąd się znali, przyjął projekt bez żadnych poprawek. Może dał się przekonać,
że wypadnie dostojniej, a może, przecież miał swój rozum, przejrzał zamysł
rzeźbiarza, ale doszedł do wniosku, że tym razem posłucha vox populi i na to
świętokradztwo nie pójdzie, tej czerwonej linii nie przekroczy.
Annamuradow opowiada, że kilku kolegów w ogóle nie podjęło
z Turkmenbaszą współpracy: teraz przymierają głodem, ale nie dręczą ich
rozterki i dylematy. Czasem im zazdrości, czy jednak mógł postąpić jak oni
i pozbawić się wpływu na wygląd miasta? Otworzyć drogę beztalenciom, żeby
ponastawiali koszmarków? Dopuścić do głosu przyjezdnych, którzy nie mają
żadnych skrupułów? Nie, jako szefowi Związku Artystów Plastyków nie wolno
mu było umyć rąk. On chociaż trzyma się pewnych zasad.
Granice kompromisu wyznacza mu owal twarzy Nijazowa. Nigdy jej nie
sportretuje. Zrobił prezydentowi kilka pomników, ale głowę zostawia do
dorobienia koledze, z którym ma cichą umowę:
– Kiedy rozmawiam z Nijazowem, zawsze patrzę na niego jak rzeźbiarz na
swój model – mówi. – W tej twarzy nie ma żadnej głębi, żadnych uczuć ani
emocji. Nic, czego mógłbym się uchwycić. W tych oczach jest tylko pustka. Nie
umiem wyrzeźbić pustki.

– Wracając z kolejnej akademii ku czci prezydenta, pomyślałem: „Po co się


tak upokarzać? Dla tych dwóch–trzech babć, które codziennie są na mszy? Czy
katolickiemu duchownemu wolno przykładać rękę, choćby przez samą obecność,
do bałwochwalstwa?”. Ale Pan Bóg ma inną ekonomię. Następnego dnia był do
odczytania fragment Ewangelii Łukasza: „Jeżeli kto z was ma sto owiec, a straci
jedną, czyż nie zostawi na pustkowiu dziewięćdziesięciu dziewięciu i nie pójdzie
za utraconą, aż ją odnajdzie?”. To było do mnie, zagubiona owca to moi
parafianie. Zrozumiałem, że nie wolno ich porzucić, zostawić na pastwę losu.
Ojciec Andrzej Madej jest przełożonym misji sui iuris, podległej bezpośrednio
Watykanowi parafio-diecezji, która obejmuje cały Turkmenistan i liczy może stu
wiernych. Równocześnie reprezentuje nuncjaturę, więc władze zapraszają go na
oficjalne ceremonie. W Aszchabadzie znalazł się w wyniku licznych zbiegów
okoliczności. Jeśli, oczywiście, wierzyć w przypadek.
Zaczęło się od stosunków dyplomatycznych nawiązanych z Turkmenistanem
przez Stolicę Apostolską. Ówczesny nuncjusz postanowił oddać misję
zakonnikom. Aby znaleźć chętne do współpracy zgromadzenie, wybrał się do
Rzymu. W miarę kolejnych spotkań tracił wiarę w swój plan. W dwudziestu
siedmiu domach generalnych odbił się od ściany: „Turkmenistan? Nie ma
mowy”. Ostatni na liście byli oblaci. Szedł do nich bez żadnej nadziei, ale
usłyszał, że tak, zaryzykują. Do dwudziestu ośmiu razy sztuka. Generał zakonu
pomyślał akurat o Polakach. Zadzwonił do polskiego prowincjała, a ten
przypomniał sobie o Madeju, który pracował wtedy w Kijowie: „Chcesz jeszcze
dalej na wschód?”.
Zakonnik mało wiedział o Azji, ale lubił wyzwania. Krótko po święceniach los
zetknął go z księdzem Blachnickim, twórcą ruchu oazowego. W latach
osiemdziesiątych pracował z młodzieżą na festiwalu rockowym w Jarocinie.
Wymyślił doroczne spotkania ekumeniczne w Kodniu nad Bugiem. Na Ukrainie
czuł się jak w domu, ale odpowiedział, że jak trzeba, to trzeba. Był rok 1997.
Poprzedni ksiądz wyjechał z Aszchabadu pół wieku wcześniej.
Pierwsze lata Madej poświęcił na dotarcie do ludzi o katolickich korzeniach,
potomków Polaków, Litwinów, Niemców, grekokatolickich Ukraińców. Szukał
w ciemno, więc szło mu powoli. Dużo szybciej o misji zwiedzieli się
aszchabadzcy bezdomni i wolne ptaki, rozmaici dziwacy, wariaci i zapoznani
naprawiacze świata, przede wszystkim Rosjanie i Turkmeni. Madej nikogo nie
wyrzucał. „Przychodzą, bo im tu dobrze. Znaczy nasza wspólnota żyje” –
tłumaczył współbraciom.
Oblat nie rozstawał się z kajetem. Notował w nim scenki z miasta i podróży po
kraju, cudze i własne myśli, fragmenty rozmów. Niektóre zapiski układały się
w wiersze. Na przykład taki:

Pewien człowiek
kupując mleko na jednym z bazarów w Aszchabadzie
powiedział do mleczarki
mam nadzieję
że nie dolałaś wody do mleka
kobieta nie namyślając się wiele
odrzekła
czy ty myślisz że ja nigdy nie umrę

Turkmeńska prowincja: świat zza szyby samochodu, jedna czy druga wymiana
zdań (nie nazwiesz tego rozmową), uśmiech, spojrzenie, gest. Nam tyle musi
wystarczyć. Poza, rzecz jasna, lekturami.
Dla francuskiego podróżnika Gabriela Bonvalota (lata osiemdziesiąte
X I X wieku) najważniejszą cechą Turkmenów była ich wytrzymałość: „Co
sądzicie o ludziach, dla których trzydzieści godzin bez jedzenia to istna fraszka?”.
I dalej: „Turkmeni mają żołądki jak wielbłądy, czyli mogą jeść byle co”. Pisał też,
że „poruszają się wolno i z godnością właściwą wojownikom” oraz że „mają
świetne konie i dobre szable”. Swoje rozważania podsumował tak:
„O Turkmenach można by jeszcze powiedzieć wiele dobrego. Szkoda, że
przylgnęła do nich tak krzywdząca opinia. […] Życzymy im doprawdy lepszego
losu”.
Wspomniany już Wacław Nałkowski zauważył, że „Turkmeni (w liczbie około
1 miliona) są narodem tureckiego plemienia, u którego typ turecki, dzięki
niedostępności pustyni, zachował się najczyściej […]. Co do cech zewnętrznych,
to Turkmeni są smukli, ale dobrze zbudowani, łatwo znoszą głód oraz niewygody
klimatu i dalekich podróży. Zmysły wzroku i słuchu są u nich nadzwyczaj
rozwinięte”. I jeszcze: „Mimo srogości dla wrogów […] nie pozbawieni są
szlachetnych stron charakteru, które wyrażają się w wolnym stanowisku kobiety
(mimo, rzadkiej zresztą, poligamii), przywiązaniu do dzieci, zamiłowaniu
w poezji narodowych bardów, czci dla poległych bohaterów, wierności danemu
słowu (rewers pozostaje tam w ręku dłużnika, nie – wierzyciela), gościnności,
męstwie i nieograniczonym zamiłowaniu wolności”.
Austriak Gustav Krist, podróżnik i handlarz dywanów (początek władzy
radzieckiej, wczesne lata dwudzieste) skupił się na gościnności: „Będący
w największej nędzy Turkmen odda swemu gościowi ostatnią owcę, nawet jeżeli
gość ten jest pogardzanym niewiernym. Odda gościowi nie tylko ostatni kawałek
chleba, ale w razie potrzeby będzie go bronił z narażeniem życia nawet przed
swymi własnymi krewnymi i swymi współplemieńcami”.
Eric Enno Tamm, kanadyjski dziennikarz i politolog o estońskich korzeniach,
przejechał Azję Centralną i Chiny śladami marszałka Mannerheima (to już
początek naszego stulecia). W Aszchabadzie aresztowano go za nocny spacer –
nie wiedział, że cudzoziemców obowiązuje godzina policyjna. Mimo to zapisał:
„Najlepiej zapamiętałem z Turkmenistanu nie dziwaczną architekturę, a nawet nie
»wrota piekła«, ale ciepłe uśmiechy i przyjazne spojrzenia, z jakimi
niespodziewanie się spotykałem, wędrując po bazarach i fotografując. Nawet
młodsi rangą policjanci, kiedy spędzałem noc na posterunku, pozdrawiali mnie
słowami »salam alejkum« (pokój z tobą), przykładając prawą rękę do serca.
Po tym geście zawsze następował przyjacielski uścisk dłoni i serdeczny
uśmiech”.
Widać, że żyje się biednie. Dzięki hojności Serdara Turkmeni nie płacą
wprawdzie za sól, ale solą dzieci nie nakarmisz, na szczęście za darmo są też
woda, prąd i gaz (sąsiedzi rzeźbiarza Annamuradowa całymi dniami nie
wyłączają kuchenki, bo oszczędzają na zapałkach). Benzyna kosztuje dwa centy,
za bak płaci się dolara, ale takie cuda tylko w przeliczeniu, po czarnorynkowym
kursie: w manatach też jest tanio, ale już nie tak, tym bardziej, jeśli nie masz
pracy. Zamiast rozbijać się tam i z powrotem, musisz kombinować, jak przeżyć
i nie podpaść policji.
W oczy biła pustka. W ruinach Merwu, starożytnej Antiochii Margiańskiej,
a w czasach seldżuckich (X I I wiek) największym mieście muzułmańskiego
Orientu, ustępującym pod względem bogactwa jedynie Bagdadowi, nie było tego
dnia innych zwiedzających. Nie było też ogrodzenia, strażników, biletów. Drogą
między mauzoleami szły prowadzone przez poganiacza wielbłądy, w cieniu
najstarszej twierdzy wypasały się krowy. Tak samo pusto było w ruinach
Dehistanu niedaleko Morza Kaspijskiego i ruinach Nisy, partyjskiego miasta
sprzed ponad dwóch tysięcy lat, znajdujących się na obrzeżach Aszchabadu.
Pusto było także na granicy. Niepokojąco pusto. Małe przejście w pobliżu
Etreku wyglądało na wymarłe, a nam tego dnia kończyła się wiza.
– Dziś nie przejdziecie – powiedział celnik, który usłyszał, jak się dobijamy,
i uchylił drzwi do strażnicy. Okazało się, że z mostu nad graniczną rzeczką zsunął
się tir i zablokował przejazd. Dźwig miał dotrzeć pod wieczór.
– Musimy dzisiaj. Nie zdążymy już wrócić przez Aszchabad.
Celnik wzruszył ramionami i zawołał kolegę, który podstemplował nam
paszporty:
– Droga wolna. Nie żegnam się.
Ciężarówkę zobaczyliśmy po dobrej chwili – rzeczka płynie tu w niewielkim
kanionie i spod strażnicy nie ma widoku na most. Minęliśmy zawalidrogę, ale na
przeszkodzie stanęła podwójna metalowa siatka biegnąca wzdłuż rzeczki
i zwieńczona drutem kolczastym. Brama w siatce była zamknięta na kłódkę.
Posterunek z flagą Iranu stał na kolejnym wzgórzu. Krzyczeliśmy, ale nikt się
nie pojawił.
– Tamci zamknęli bramę – powiedział celnik. – Skorzystali z okazji i zrobili
sobie wolne.
– A co z nami?
– Nic. Przejdziecie jutro. Nie wasza wina. Dajcie paszporty. – Kolega
anulował nam stemple wyjazdowe inną pieczątką.
Następnego dnia dostaliśmy nowe stemple. Nikt nie wspomniał o nieważnej
wizie. Do dziś nie wiem, co nas uratowało: zdrowy rozsądek i dobra wola
pograniczników, luka w systemie czy polecenie z góry (w takim wypadku
należało założyć, że śledzono nas na okrągło, przy użyciu nowoczesnej techniki
i wyrafinowanej łączności – co najmniej od Dehistanu nikt za nami nie jechał,
a w strażnicy mieli telefon na korbkę i krótkofalówki).
Wyjeżdżałem przekonany, że już tam nie wrócę. Za każdym razem opuszczam
Turkmenistan z takim poczuciem.

Lipiec 2007

Powrót lądem z Uzbekistanu. Trzydniowy tranzyt przez Turkmenistan. Po drodze


do stolicy – granicę przekraczamy za Bucharą – przystanek w rezerwacie pustyni.
Placówka powstała w 1927 roku na bazie stacji naukowej założonej jeszcze
w carskiej Rosji. Trudno o ważniejszy przedmiot badań: pustynia Kara-kum
zajmuje prawie cztery piąte obszaru państwa i z roku na rok się powiększa
(o Turkmenistan zahacza jeszcze sąsiednia Kyzył-kum). Wieś Repetek, w której
mieści się dyrekcja rezerwatu, to najgorętsze miejsce w byłym Związku
Radzieckim. W rekordowym roku powietrze rozgrzało się tam do pięćdziesięciu
dwóch stopni w cieniu, temperatura piasku sięga latem osiemdziesięciu.
W muzeum przy rezerwacie mają kolekcję waranów szarych – wielkich,
tłustych jaszczurek nazywanych krokodylami pustyni. Koczowniczy Turkmeni
cenili ich sąsiedztwo, bo gady te pożerają jadowite węże i skorpiony, polują także
na owady. Chciałem obejrzeć warany, karakale i miejscowe gazele, zwane
dżejranami – ale nic z tego. Okazało się, że potrzebne jest zezwolenie, które
można dostać, podobno od ręki, w ministerstwie: pięćset kilometrów jazdy do
Aszchabadu, a potem pięćset z powrotem. Gdybyśmy podróżowali w drugą
stronę – i zawczasu wiedzieli o zezwoleniu – może by się udało. Warany zobaczę
kilka lat później, w aszchabadzkim muzeum.

Do rezerwatu odwilż nie dotarła, ale do regionalnego muzeum w Türkmenabacie


(dawnym Czardżou) – jak najbardziej. W skróconym kalendarium dziejów
narodu, zajmującym jedną z gablot, panowanie legendarnego Oguza przypada już
nie na trzecie tysiąclecie (jak chciała Ruchnama), ale na I I I wiek przed naszą erą,
co jest choć trochę prawdopodobne.
Cierpiący na serce Saparmurat Nijazow umarł dość nagle z końcem 2006 roku.
Decyzją Rady Bezpieczeństwa obowiązki szefa państwa przejął natychmiast
wicepremier i minister zdrowia Gurbanguly Berdimuhamedow, jemu też
powierzono organizację pogrzebu. Co miała do tego Rada – deputowani, do
których należał głos, zatwierdzili wybór dopiero po kilku dniach – i dlaczego
Berdimuhamedow – nie wiadomo. A raczej wiadomo: tak uzgodniono w elicie,
tyle że nieformalnie, bez żadnego trybu. Zgodnie z konstytucją drugą osobą
w państwie był szef parlamentu, tego jednak oskarżono od ręki o rozniecanie
konfliktów międzyplemiennych, wytoczono sprawę karną i aresztowano. Odtąd
słuch po nim zaginął.
O nowym przywódcy mówiono, że jest nieślubnym synem Nijazowa, miały
o tym świadczyć fizyczne podobieństwo i szczęście w unikaniu czystek – swoje
wysokie, choć nieeksponowane stanowisko, do tego zgodne z wykształceniem
(jest dentystą), piastował latami, nie dając się podgryźć ani wysadzić z siodła
(w przeciwieństwie do Nijazowa uchodził za znakomitego jeźdźca). Mało tego,
co jakiś czas, po cichu, podbierał kolegom z rządu kolejne prerogatywy. Jego
medyczne wykształcenie zrodziło też inną narrację – że to on pomógł Serdarowi
odejść, podsuwając w stosownej chwili odpowiedni preparat, albo przeciwnie,
przerywając ratującą życie terapię. Tam, gdzie władza należy do sfery
niedostępnego dla śmiertelników sacrum, tajemnica jej przekazania musi
przyoblec się w mit. W taki sam sposób dawni Grecy wyobrażali sobie intrygi na
Olimpie.
W lutym 2007 roku Berdimuhamedow wygrał wybory, zdobywając 89,23
procent głosów. Potem już nigdy nie dostanie tak mało. Przysięgę złożył na Koran
i Ruchnamę, ale niemal od razu zaczął się od Nijazowa odcinać. Przywrócił stare
nazwy miesięcy i dni tygodnia, a wkrótce ponownie otworzy Akademię Nauk,
wydłuży okres nauki w szkołach i na uczelniach (Serdar skrócił go ponoć po to,
by wysyłać dzieci i młodzież na zbiory bawełny) i zezwoli na otwarcie dwóch
kafejek internetowych. Rzecz jasna, szybko usunie ludzi, którzy pomogli mu
dojść do władzy, zwłaszcza siłowików, na czele z szefem ochrony,
odziedziczonym po Nijazowie – ale to polityczne przedszkole, tu nie trzeba
Machiavellego ani Al-Mulka.
Serdar, stary lis, wszystko oczywiście przewidział. Na ostatnim spotkaniu
z zagranicznymi dyplomatami powiedział, że niebawem umrze, a ci, co po nim
nastaną, rzucą się, aby zacierać jego ślady. Ale latem 2007 roku jeszcze nie
wiemy, jak daleko pójdą zmiany – przenicują stworzony przez Nijazowa system
(a jeśli tak, co powstanie w to miejsce) czy skończą się kosmetycznym retuszem,
podmianą jednych portretów na inne? I czy Berdimuhamedow otworzy
Turkmenistan, czy raczej utrzyma izolację? Sygnały o korektach kursu dochodzą
z przeróżnych stron, na przykład – kto ma uszy, niechaj słucha! – z winiety gazety
„Niejtralnyj Turkmienistan” (Neutralny Turkmenistan). Oto zniknęła z niej
Przysięga Turkmena, a w to miejsce pojawił się kolaż: Monument Niepodległości
na tle obu tomów Ruchnamy. Znaczy Ruchnama nadal wskazuje drogę, ale
niejako w oderwaniu od swojego twórcy (za którego już nie trzeba oddawać
życia). Po jakimś czasie nastąpi kolejna zmiana. Kolaż ustąpi miejsca
ośmioramiennej gwieździe Oguza, w której znajdzie się rysunek Łuku
Neutralności i dewiza o niepodległym, wiecznie neutralnym Turkmenistanie.
Nijazow – w postaci swojego posągu stanowiącego zwieńczenie Łuku – będzie
już tylko ledwie widocznym punkcikiem. W czasie zimnej wojny tak pracowali
zachodni sowietolodzy: z kolejności, w jakiej ustawiali się na trybunach
członkowie radzieckich władz, wyciągali wnioski o szykujących się awansach
albo degradacjach. Czasami ta metoda działa.

Miesiąc po naszym wyjeździe nowy prezydent ogłosi amnestię. Obejmie między


innymi muftiego, który nie chciał wysławiać Ruchnamy w meczecie. Jesienią
wyjdzie na wolność Geldy Kiarizow, były minister od koni, który wyhodował
ogiera Janardaga (i podarował go Turkmenbaszy). Od zwalnianych świat dowie
się o Owadan-Depe, więzieniu-katowni dla politycznych. Ale wiadomo już, że
niektórzy polityczni, jak szef parlamentu, a także grupa więźniów Nijazowa
z 2002 roku, przepadają w Turkmenistanie na zawsze.
– Schudłem czterdzieści kilo – opowie mi Kiarizow dekadę później, gdy uda
mu się wyemigrować i dostać azyl w kraju U E . – Czułem, jak z dnia na dzień
wiotczeją mi mięśnie i jak coraz trudniej utrzymać mi pion. Pewnego dnia
zorientowałem się, że kątem oka mogę zobaczyć swoje uszy. Przeżyłem własną
starość.
Kiarizow spędził w Owadan-Depe (nazwa oznacza po turkmeńsku
„malowniczy pagórek”) pięć miesięcy. Były gorsze niż pięć lat w zwykłym
ciężkim więzieniu, które także zaliczył.
– Nijazowem kierowała zemsta – stwierdzi, mając na myśli nie tylko osobiste
rachunki z dyktatorem, ale całą jego politykę. – Mścił się na narodzie za własne
sieroctwo i odtrącenie. Kazał ludziom czcić swoją matkę, którą sądzono za
niegospodarność, i ojca, który nie był żadnym bohaterem. Wiedział, że za
wszystko, co zrobił, nie ominie go piekło, dlatego raj chciał mieć tu, na ziemi.
W Aszchabadzie.
Ojciec Andrzej Madej cały czas kieruje misją. Na pytanie, czy coś się zmieniło,
podsuwa mi teczkę:
– To sprzed tygodnia, materiały z konferencji.
Konferencja odbyła się z okazji pięćdziesiątych urodzin nowego prezydenta.
Organizowały ją wspólnie parlament, resort spraw zagranicznych oraz
ogólnonarodowy ruch „Gałkynysz” (Odrodzenie), skupiający jedyną partię
polityczną, związki zawodowe, a także zrzeszenia kobiet, weteranów
i młodzieży – odpowiednik istniejącego w komunistycznej Polsce Frontu
Jedności Narodu.
Program zaczynał się od złożenia wieńców w Mauzoleum Saparmurata
Turkmenbaszy (w wersji angielskiej była mowa o Świętym Mauzoleum, z kolei
w rosyjskiej – o Turkmenbaszy Wielkim). Potem Nijazowa już nie wspominano.
Przewodnicząca parlamentu wygłosiła referat zatytułowany „Osiągnięcia
polityki nowego odrodzenia i wielkich przeobrażeń szanownego Prezydenta
Turkmenistanu, Gurbangulego Berdimuhamedowa”.
Wicepremier i szef dyplomacji mówił o „dobrosąsiedzkiej polityce
zagranicznej szanownego Prezydenta Turkmenistanu, Gurbangulego
Berdimuhamedowa”.
Inny wicepremier skupił się na „wielkich przeobrażeniach w systemie nauki
i oświaty [dokonanych przez] szanownego Prezydenta Turkmenistanu,
Gurbangulego Berdimuhamedowa”.
Jeszcze jeden wicepremier zajął uwagę słuchaczy wystąpieniem na temat
„wielkich poczynań szanownego Prezydenta Turkmenistanu, Gurbangulego
Berdimuhamedowa, w sektorze ropy naftowej i gazu ziemnego”.
Minister rolnictwa poświęcił swój referat „gruntownym przemianom
w rolnictwie [dokonanym za zasługą] szanownego Prezydenta Turkmenistanu,
Gurbangulego Berdimuhamedowa”.
Minister od spraw społecznych wziął z kolei na warsztat „politykę dalszego
podnoszenia zabezpieczeń społecznych naszego narodu [prowadzoną przez]
szanownego Prezydenta Turkmenistanu, Gurbangulego Berdimuhamedowa”.
Głos zabierali także goście zagraniczni. Przedstawiciel O N Z mówił
o współpracy Narodów Zjednoczonych i Turkmenistanu na rzecz pokoju
i rozwoju, a ambasadorzy Kirgistanu, Rosji i Rumunii – o relacjach swoich
krajów z Aszchabadem.
Konferencja zakończyła się przyjęciem odezwy do jubilata. Tu wersje
językowe znów nieco się różnią. W angielskiej jest mowa o „wystąpieniu”
i „Prezydencie”, w rosyjskiej – o „liście dziękczynnym” i „Wielkim
Prezydencie”. Do kanonicznego wariantu turkmeńskiego bliżej jest wersji
rosyjskiej.
O jednym z podobnych wydarzeń – zapewne nie była to konferencja, tylko
jakieś święto – ojciec Madej opowiedział w wierszu:

Prezydent jednego z krajów azjatyckich


wychodząc szybkim krokiem z meczetu
już w drzwiach rzucił w moją stronę pytanie
a jak tam sprawy między Mahometem a Jezusem
nigdy w życiu nie przypuszczałem
że sam prezydent mógłby mnie kiedyś o to zapytać
i gdy jeszcze nie zdążyłem ochłonąć z wrażenia
usłyszawszy tak niespodziewane pytanie
spostrzegłszy że dostojnik nie zwalnia kroku
nieśmiałym uśmiechem
usiłowałem poprzedzić pierwsze słowo odpowiedzi
którą już miałem na języku
***
prezydent jednak już zdążył
przestąpić próg

Grudzień 2011

– Pan już u nas był – uśmiechnął się turkmeński pogranicznik. – Na naszym


przejściu.
Skąd to wiedział? Nie wstukał mnie do baz, nie miał kiedy, zeskanował tylko
paszport. Na dodatek poprzednio wyjeżdżałem tędy do Iranu na starym
dokumencie (po przygodzie z ciężarówką wolałem to duże, solidne przejście
niedaleko Aszchabadu).
– Cztery lata temu, na innym paszporcie – pogranicznik czytał mi w myślach.
Czułem się jak przyłapany na wagarach uczniak. Co jeszcze wiedział?
– Wejdź, pokażę ci. – Moje zakłopotanie wyraźnie go rozbawiło i machinalnie
przeszedł na ty.
W kantorku siedziało kilku funkcjonariuszy różnych służb. Podaliśmy sobie
ręce, któryś podsunął mi krzesło.
– Zobacz – pogranicznik z dumą pokazał monitor z moim dossier.
Niekompletnym, ale dającym punkt zaczepienia. Baza, jak sezam, otwierała się
sama, wystarczyło przyłożyć paszport do czytnika, a system wypluwał wszystko,
co miał.
Oprogramowanie pochodziło najpewniej z Zachodu, od jednej z firm, które tak
dbają o naszą prywatność. Z tych opisanych przez Halonena i Fraziera, albo
jakichś nowych. Chętnych do współpracy nie brakowało. Kilka dni wcześniej
w Aszchabadzie gościł były brytyjski minister obrony Geoffrey Hoon, który po
odejściu z polityki związał się z kompanią AgustaWestland produkującą
śmigłowce. O wizycie informował na czołówce „Niejtralnyj Turkmienistan”.
Pogratulowałem sprzętu, chwilę pogadaliśmy o zbliżających się mistrzostwach
Euro 2012. Na przejściu był spory ruch, ale i tu cudzoziemcy, do tego znający
rosyjski, nie trafiali się często (trochę więcej było „swoich”, czyli Irańczyków,
Turków i obywateli sąsiednich państw Azji Centralnej). Podjęcie przybysza, który
przychodzi z daleka, symboliczne ugoszczenie go – to krzesełko! – okazały się
ważniejsze od procedur. W zamkniętym, izolowanym, totalitarnym
Turkmenistanie. Świat naprawdę nie jest czarno-biały.
Mundurowi obiecali, że będą kibicować Polsce, i życzyli mi szerokiej drogi.

W niskim grudniowym słońcu Aszchabad lśnił jak włości Królowej Śniegu. Było
jeszcze bardziej biało i marmurowo niż w czasach Nijazowa, bo
Berdimuhamedow nie ograniczył się do pałaców, biurowców
i apartamentowców – ustawił sporo własnych konstrukcji – ale cenił też detal,
który umykał szerokiemu spojrzeniu Turkmenbaszy. Wielopasmowe arterie
obramowano zatem marmurowymi krawężnikami i ustawiono przy nich białe,
stylizowane na antyczne kolumny, latarnie, znaki drogowe i światła (wszystkie ze
złotymi obwódkami). Śnieżnobiałe przystanki, składające się z części otwartej
i przeszklonej, klimatyzowanej, wyglądały jak pawilony wystawowe.
Zatrzymywały się przy nich białe autobusy. Przejścia podziemne otrzymały
marmurowe zadaszenia. Na chodnikach wyrosły białe (ze złoceniami) ławki
i białe kosze na śmieci, a gdzieniegdzie, chyba na pokaz, stanęły przeszklone,
otoczone kolumienkami i zwieńczone kopułami ze złotym gzymsem budki
telefoniczne, przypominające kapsuły do teleportacji z wysokobudżetowych
produkcji science fiction. Parki wzbogaciły się o marmurowe kwietniki
i marmurowe obeliski.
Berdimuhamedow wypełniłby kwestionariusz Prousta w kilka chwil. Ulubiony
kolor? Biały. Kamień? Marmur. Styl? Turkmeński architekt Rusłan Muradow
nazywa go „prezydenckim”, ale trafniejszy byłby „imperialny
pseudoorientalizm”. Dlaczego imperialny, to chyba jasne – w nowym
Aszchabadzie każda strzelająca w niebo kolumna, każda kipiąca od złota fasada,
każda fontanna, trwoniąca – na tych piaskach, na pustyni! – hektolitry wody,
krzyczą o potędze państwa i wielkości jego władcy. A pseudoorientalizm? Bo
w tym idealnym, wzniesionym od podstaw mieście, gdzie jedynym
ograniczeniem była wyobraźnia, w tych zwalających z nóg i wbijających
w ziemię konstrukcjach niewiele jest z lokalnej sztuki. To kompilacja gotowych
rozwiązań, zestaw ogranych od Dubaju i Baku po Moskwę i Vegas chwytów,
którymi modni architekci czarują nowobogacką międzynarodówkę, antologia ich
wzorników. Owszem, tu i tam dodano kopułę, strzelisty łuk, motyw
z turkmeńskiego dywanu, ale całość tak ma się do islamskiego Wschodu, jak
Myszka Miki do domowego gryzonia. To nie Orient, ale wyobrażenie o Oriencie,
orientalizacja Orientu, dokonana na własne życzenie i za własne pieniądze.
Oryginalna jest w nowym Aszchabadzie tylko skala: ilość przechodząca w nową
jakość. Tę skalę docenili twórcy Księgi Guinnessa, uznając miasto za rekordzistę
w kategorii „największe zagęszczenie budowli wyłożonych białym marmurem” –
marmurowa powierzchnia 543 wziętych pod uwagę gmachów liczyła 4,5
kilometra kwadratowego.
Przez to zagęszczenie jeszcze bardziej odczuwało się pustkę. Samochodów
i ludzi było jakby więcej, ale bardziej niż przechodnie rzucały się w oczy kobiety
z ekip sprzątających, zwane w narodzie ninja (od chust, którymi w obronie przed
pyłem zasłaniały twarze); z miotłami na dwumetrowych kijach przemierzały ulice
i chodniki w poszukiwaniu zbłąkanego listka, paproszka, grudki ziemi. Nowy
Aszchabad był zbyt sterylny, aby można było tu żyć.

Sterylność zaczęła rozlewać się także na stare miasto, którego Nijazow nie ruszał.
Najpierw kazano zdjąć anteny satelitarne, bo podobno szpeciły widok bardziej niż
suszące się pranie (demontaż szedł opornie). Potem zaczęto surowo karać tych,
którzy palili na ulicy.
– Nikt nie ogłaszał, że wprowadzono taki zakaz – mówią mi w polskiej
ambasadzie. – O tym, że coś stało się nielegalne, ludzie dowiadują się tu
empirycznie.
Wreszcie prezydent podniósł rękę na legendę – zamknął Tołkuczkę, a handel
przeniósł na dalsze przedmieścia, na nowoczesny rynek Altyn Asyr (Złoty Wiek).
Kupcom wydzielono 2155 pomieszczeń sklepowych (w przyszłości powstanie
800 dodatkowych), doprowadzono wodę i prąd, założono monitoring. Wytyczono
parkingi.
Ale unijny dyplomata tłumaczy, że z Tołkuczką wcale nie chodziło o higienę,
tylko o rozbicie więzi społecznych, które się tam przez lata wytworzyły,
i o kontrolę nad światkiem ruchliwych i niebiednych handlarzy. A z zakazem
palenia nie chodziło o ochronę zdrowia, ale o to, że to nałóg towarzyski – wyjdzie
jeden z drugim na papierosa, zaczną rozmawiać, myśleć. Nie daj Boże, jeszcze
coś wymyślą. A z antenami to już sam rozumiem – nie chodziło o estetykę.
Sterylność objęła wszystko. Nowy prezydent wyprosił ostanie zagraniczne
organizacje, które cudem przetrwały rządy Turkmenbaszy: Lekarzy bez Granic
i Korpus Pokoju.

Lecę na północ, do Daszoguzu. Rozdają gazety. „Niejtralnyj Turkmienistan”


pisze o wizycie prezydenta w Malezji: „Program drugiego dnia pobytu w Kuala
Lumpur rozpoczął się oficjalną ceremonią spotkania Prezydenta Gurbangulego
Berdimuhamedowa z Królem Malezji Mizanem Zainalem Abidinem Ibni
Almarhumem Sultanem Mahmudem Al-Muktafim Billahem Shahem i Premierem
Mohdem Najibem Tun Abdulem Razakiem, która miała miejsce w Gmachu
Parlamentu Malezji.
Właśnie tutaj, przed paradnym wejściem do Gmachu Parlamentu, przywódcę
Turkmenistanu ciepło i serdecznie witają najważniejsze osobistości
zaprzyjaźnionego państwa.
Wymieniwszy się przyjacielskimi uściskami dłoni, Prezydent Turkmenistanu
i Król Malezji w towarzystwie Premiera Malezji wchodzą na podium. Dowódca
kompanii honorowej składa dostojnemu turkmeńskiemu gościowi raport. Brzmią
hymny państwowe obydwu krajów.
W trakcie wykonywania hymnu Turkmenistanu wybrzmiewa 21 salw
honorowych na cześć Prezydenta Gurbangulego Berdimuhamedowa. Przywódca
narodu przechodzi następnie wzdłuż warty honorowej i składa hołd państwowym
symbolom Malezji.
Potem liderzy obu państw witają się z członkami delegacji rządowych
Turkmenistanu i Malezji. Turkmeńskiemu przywódcy zostają przedstawieni
szefowie misji dyplomatycznych, akredytowanych w Malezji.
Po zakończeniu ceremonii Prezydent Turkmenistanu i Król Malezji udają się
w towarzystwie królewskiej eskorty do hotelu Shangri-La. Na całej trasie
przejazdu kolumny, jak również na pozostałych centralnych arteriach stolicy
Malezji, którymi zgodnie z protokołem przebiega trasa kolumny lidera
Turkmenistanu, zostały wywieszone flagi dwóch państw. Przy wejściu do
Shangri-La Prezydenta Turkmenistanu i Króla Malezji witają dyrektor hotelu
i naczelny mistrz ceremonii Królewskiego Pałacu. Dziewczęta w strojach
ludowych wręczają dostojnym gościom kwiaty. Król osobiście odprowadza
turkmeńskiego przywódcę do jego apartamentów, po czym wraca do swojej
rezydencji”.
Dobrze się czyta takie rzeczy w samolocie.

Młoda kobieta kładzie się na szczycie pagórka, mężczyzna lekko ją popycha.


Kobieta turla się w dół. Mężczyzna mruczy modlitwę.
Kobieta chce mieć dziecko i wierzy, że to jej pomoże.
Dookoła pagórka piętrzą się sterty malutkich, na poczekaniu zbitych kołysek.
Wyglądają jak zabawki dla lalek. Najprostsze składają się z kilku patyków
i kawałka tkaniny – te bardziej przypominają hamaki – ale są też solidniejsze,
z oheblowanych deseczek.
Trzeba więc przynieść kołyskę, a potem się sturlać. I poprosić o modlitwę –
bez modlitwy wszystko na nic. Modlitwę zamawia się u lokalnego mułły, który
potem towarzyszy kobiecie na pagórku.
Kunia-Urgencz („kunia” znaczy stary, nowy Urgencz leży już
w Uzbekistanie), dawna stolica imperium chorezmijskiego, to rezerwat
historyczny wpisany na listę U N ES CO . Przed mauzoleami średniowiecznych
władców i sufickich świętych, wokół sześćdziesięciometrowego minaretu Timura
Kutługa i przez pagórek, z którego widać całą okolicę, przewija się sporo ludzi,
ale i tu jestem jedynym turystą. Reszta przyszła się pomodlić. Brytyjski pisarz
Colin Thubron już w 1992 roku dostrzegł, że to miasto – bo zaraz za terenem
rezerwatu zaczyna się współczesne miasto o tej samej nazwie – rozwija się wokół
miejsc kultu. Jak w wielu miejscach w Azji Centralnej, zwłaszcza tam, gdzie
panowali koczownicy, islam miesza się w Kunia-Urgenczu z reliktami
pierwotnych wierzeń i ludowym przesądem. Taksówkarz, który mnie przywiózł,
opowiada, że praktykujący w tej okolicy znachorzy leczą muzyką dziecięce
wysypki.
Błogosławiony Pan pustyni
piachem całuje niespodzianie
źrenice zbyt otwartych oczu
wyżej i wyżej pnie się słońce
ciekawe czy wystarczy nieba
nad morzem złotych wydm
(Wiersz ojca Andrzeja Madeja z tomiku Wyblakłe ikony)

Kwiecień 2016

Przed muzeum sztuki zatrzymuje mnie tajniak:


– Tu nie wolno fotografować!
Kilkaset metrów dalej jest pałac prezydencki, tam miałbym na karku policję,
zanim wyjąłbym aparat, zresztą wcześniej nie wpuściliby mnie na plac.
W pobliżu, owszem, można przejechać samochodem, ale nie przechodzić pieszo.
Zakazu niby nie ma, żadnych barierek też, spróbujcie się jednak zbliżyć, a od razu
wyrośnie mundurowy. Miejscowi wiedzą, przyjezdni szybko się uczą. Ale
muzeum sztuki?
– Pilnujemy, bo to serce kraju, a dziennikarze przyjeżdżają, fotografują
i potem są kłopoty – tajniak spuszcza z tonu. Najpierw groził mandatem, potem
zobaczył, że na tabliczce przed muzeum nie ma przekreślonego aparatu, tylko
informacja, że wejście jest z boku. Zwykła nadgorliwość. Trzeba dać mu
zachować twarz. Podaję paszport – on też się wylegitymował – i mówię, że
jestem gościem.
– Polska! – ucieszył się. – Byłem u was dwa lata temu, mieliśmy szkolenie.
Udanego pobytu, przyjacielu!
Przy okazji dowiaduję się, że w Unii Europejskiej szkolą turkmeńską
bezpiekę.
W nowym centrum policja jest wszędzie, patroluje ulice pieszo i w radiowozach,
dyżuruje w budkach ustawionych przy większych skrzyżowaniach, pilnuje
ministerstw, urzędów, sądów, banków, uczelni, muzeów, monumentów. W starym
Aszchabadzie już mniej rzuca się w oczy. A w miasteczku Geok-Tepe wrażenie,
że każdy nasz krok jest pod kontrolą, w ogóle się rozwiewa. To niedaleko,
pięćdziesiąt kilometrów. Marszrutki czekają przy rynku Tekińskim. Kierowca nie
sprawdzi nam paszportu, a pasażerowie będą przyjaźnie zagadywać.
Wokół geoktepińskiej twierdzy rozegrała się bitwa, po której Rosja
przyłączyła tę część Azji Centralnej i zakończyła podbój regionu. Do zdobycia
został jej już tylko wysokogórski Pamir. Dochodząc do Persji i Afganistanu,
Rosjanie uprzedzili dalszą ekspansję brytyjską i z grubsza zarysowały się granice
wpływów obu mocarstw, tworząc istniejącą do dziś granicę cywilizacyjną
(trwająca kilka dekad rywalizacja Londynu i Petersburga zapisze się w historii
jako Wielka Gra). Dla Turkmenów Geok-Tepe to kres wolności i początek
kolonialnego jarzma. Oraz wzór bohaterstwa i poświęcenia – obrońcy woleli
zginąć, niż się poddać. Finis patriae i turkmeńskie Termopile w jednym.
Tę wersję przedstawia miejscowe muzeum. W czasach Związku o bitwie
milczano, nie dała się wpisać w schemat przyjaźni narodów. A o przyjściu Rosji
mówiono tak: „Tylko w Achalu [centralna część kraju – przyp. WG ] reakcyjne
duchowieństwo podburzyło lud do wojny przeciwko Rosji, ale te tragiczne
wydarzenia – w których uczestniczyło mniej niż 10 procent wszystkich
Turkmenów – nie mogły zatrzymać procesu dobrowolnego przyłączenia się
narodu turkmeńskiego do Rosji” (Muhamiednazar Gapurow, Sowietskij
Turkmienistan). Po rozpadzie ZS RR na kanwie bitwy osnuto narrację o wielkich
przodkach, okrutnym wrogu i niewinnej ofierze krwi. Teraz milczano o tym,
o czym wspomniał mimochodem komunistyczny autor – że Turkmeni byli
podzieleni. Kiedy pod koniec 1880 roku generał Michaił Skobielew podszedł pod
Geok-Tepe z siedmiotysięczną armią, w twierdzy przebywało czterdzieści tysięcy
Turkmenów z plemienia Teke (większość stanowiły kobiety i dzieci). Mieli kilka
tysięcy karabinów, w tym sześćset jednostrzałowych berdanek, atakujący zaś –
armaty, moździerze, kartaczownice. Turkmeńscy wodzowie, Serdar Dykma
i Iszan Kurbanmurad, na próżno słali po pomoc do innych plemion.
Odpowiedzieli im – czysto symbolicznie, dla świętego spokoju – tylko Teke
maryjscy, ich współplemieńcy. Część klanów była z Rosjanami po słowie.
Achałscy Teke do dziś pamiętają, że zostali sami.
Bitwa rozstrzygnęła się 12 stycznia 1881 roku, kiedy rosyjskim saperom udało
się podejść pod wały obronne i założyć ładunki. Atak przez wyłom zaskoczył
obrońców, którzy po kilku godzinach zostali pobici i wyparci z twierdzy.
W pogoń za niedobitkami rzucili się Kozacy, ścigając ich aż do zmroku. Nie
wiemy, ilu Turkmenów zginęło, szacunki mówią o ośmiu, dziesięciu, a nawet
piętnastu tysiącach (straty rosyjskie to łącznie półtora tysiąca zabitych i rannych).
Po bitwie Skobielew, nazywany przez Turkmenów Krwawe Oczy (Göz-ganly),
dał żołnierzom zwyczajowe trzy dni na grabież. Łupy skupowali ormiańscy
markietanie. Turkmeni do dziś mają to Ormianom za złe.
W muzeum przypominającym pałac mają rosyjskie armaty i broń, którą
walczyli Turkmeni – szable, piki, karabiny. Jest trochę map i obrazów, stroje
z epoki i rzeczy uczestników bitwy, w tym grecko-rosyjska Biblia jakiegoś
oficera („Część eksponatów dostaliśmy od ludzi – mówi przewodniczka. – Za
Sowietów trzymali je po domach, przechodziły z ojca na syna”). Napisy są po
turkmeńsku i angielsku, po rosyjsku nie ma tu prawie nic.
Oprócz muzeum bitwę upamiętnia meczet. Nijazow kazał go wznieść niedługo
po ogłoszeniu niepodległości i nazwał imieniem Wielkiego Saparmurata
Hadżiego na cześć pielgrzymki, jaką odbył do Mekki w 1992 roku.

– Chcesz zobaczyć cmentarz? – Niewysoki mężczyzna o cichym głosie


podszedł do mnie, gdy wychodziłem z meczetu. – Opiekuję się grobami.
Chciałem. Wyszliśmy na szosę i mężczyzna zatrzymał pierwszą zbliżającą się
osobówkę. Podjechaliśmy kawałek wzdłuż wałów dawnej twierdzy, wejście było
zaraz za zakrętem.
– Wysiadamy.
W środku wszystko było cmentarzem. Ciągnące się pięć kilometrów wały
stanowiły teraz cmentarny mur. Teren wypełniały setki i tysiące kopczyków
wyglądających jak prastare, zarosłe trawą kretowiska; niektóre było ledwo widać,
inne wybrzuszały się na parędziesiąt centymetrów. Wydawało się, że ziemia
faluje, jakby spoczywający pod nią ludzie zaczerpnęli nagle powietrza, wzięli
głęboki oddech. Gdzieniegdzie – tam, gdzie rodzina rozpoznała ciało, gdzie
w ogóle został ktoś z rodziny – wznosił się samotny pomniczek. Wydeptane
ścieżki prowadziły do mauzoleów wzniesionych dla najznaczniejszych: Iszana
Kurbanmurada, Hodży Ady, Hodży Sejidmameda, Hodży Durdy, Iszana
Kerimberdiego. I wszędzie ta sama data śmierci: 1881, tylko Kurbanmurad
przeżył bitwę. Wymordowano duże miasto.
– Zbieraliśmy się tu już za Sowietów. – Mój przewodnik, nazwijmy go Jusuf,
pochodzi z tych okolic i ma na cmentarzu dalszych krewnych. – Dwunastego
stycznia, rok w rok. Braliśmy ze sobą jedzenie i zawsze był ktoś, kto czytał
modlitwy. My, Turkmeni, rzadko odwiedzamy groby, nasi zmarli i tak są z nami.
Przychodziliśmy dla naszej historii. Za Nijazowa to było święto, dzień pamięci –
ciągnie. – Za Berdimuhamedowa na początku też. Potem coś się zmieniło i święto
skasowali. Ale ludzie i tak przychodzą, sami się skrzykujemy. Tak jak kiedyś.
Jusuf jest bezrobotnym nauczycielem. Biegły rosyjski zawdzięcza
moskiewskiej szkole, którą ukończył w latach osiemdziesiątych. I pewnie przez tę
szkołę stracił pracę. Władze nie ufają tym, którzy uczyli się poza krajem. A może
dyrektor chciał zatrudnić kuzyna? Choć Jusufowi powiedzieli, że to przez
reorganizację.
– Dużo u was bezrobotnych?
– Nam statystyk nie mówią, ale dużo. Za Nijazowa było lepiej. Teraz
pieniądze nie dochodzą do ludzi. Zabrali darmowy gaz i darmową wodę.
Jusuf żyje z emerytury matki – to kilkadziesiąt dolarów. Z przydomowego
ogródka. Z okazyjnego sprzątania grobów. Czasem ktoś, kto chce obejrzeć
cmentarz, domyśli się i zostawi mu kilka manatów. W domu Jusuf nie może
usiedzieć, głupio patrzeć staruszce w oczy. No i tam na pewno nie dorobi. Rano
ubiera się więc ładnie – robocze ubranie trzyma w przycmentarnej rupieciarni –
i wychodzi jak do pracy. Pokręci się po miasteczku, zapyta w meczecie, czy nie
potrzebują pomocy, a potem – prosto na cmentarz. Wraca wieczorem.
Mówi, co myśli. Nie przyjdzie mu do głowy, że można iść za to do więzienia.
Młodzi się przyzwyczaili, nie znają innego życia. Ale ci, co pamiętają
pieriestrojkę, wciąż się dziwią. W hotelu, w którym się zatrzymałem, sprzątaczka,
kobieta w latach, dostała naganę, bo na pytanie, co słychać, odpowiedziała
komuś, że tak sobie. Miała pecha, przechodził kierownik i usłyszał. Nie powinna
była tak mówić, przecież jest wspaniale i nie może być lepiej. I za żadne skarby
nie powinna mi potem tego wszystkiego opowiadać.

– Pięciotomowa historia Turkmenistanu jest dawno gotowa, ale nie może się
ukazać – mówi mi pewien urzędnik. – Ciągle ją przerabiają, tu coś dodadzą, tam
wykreślą. A potem władza zmienia kurs i wszystko zaczyna się od nowa.
Nie wiadomo na przykład, jak opisać relacje z Rosją – tą carską i tą
komunistyczną. Na co położyć akcent, a co ukryć, żeby nie rzucało się w oczy.
Choćby takie Geok-Tepe. Prezydent zrezygnował z obchodów, bo w pewnym
momencie uznał, że lepiej nie drażnić Moskwy, ale przecież nie zachował się jak
komuniści. Poległych nadal się oficjalnie wspomina, tyle że teraz 6 października,
razem z ofiarami trzęsienia ziemi i I I wojny światowej, podczas ceremonii
w Aszchabadzie. O stalinowskich represjach nie mówi się z kolei nic, podręczniki
ten okres pomijają. A w muzeum dywanów schowano do magazynów kobierce
z Breżniewem, Gagarinem i Fidelem Castro.
Nie wiadomo także, jak odnieść się do najazdów, którymi Turkmeni nękali
swoich osiadłych sąsiadów. Alaman, rozbójniczy wypad, uchodził przez wieki za
szlachetne i godne szacunku rzemiosło. Przeciwieństwem był katlaman,
oznaczający pospolite złodziejstwo. Kiedy na horyzoncie pojawili się Rosjanie,
Turkmeni podjęli z nimi walkę, stosując taktykę alamanu: nagłych ataków na
forty i umocnienia i natychmiastowych odwrotów na pustynię (niektórzy widzą
w tym analogię do wojny podjazdowej prowadzonej z białymi osadnikami przez
Indian). W Związku Radzieckim alamanem było wyniesienie czegoś z zakładu
pracy, a katlamanem – kradzież u sąsiada. Ale w przeszłości ofiarami alamanu
padali najczęściej Persowie, dlatego trzeba pisać tak, by nie urazić Teheranu.
Nie wiadomo wreszcie, jak najbezpieczniej ująć piętnastolecie po rozpadzie
ZS RR , czyli rządy Saparmurata Nijazowa.

Gurbanguly Berdimuhamedow nie wspomina go teraz nawet w święto


niepodległości, jakby przed 2007 rokiem nie zdarzyło się nic godnego uwagi.
Znikają po jednym złote pomniki i nikt już nie pyta dlaczego. Znika także
Ruchnama – najpierw wycofano ją z księgarń (z witryn, z półek, wreszcie
z magazynów), potem na dobre wypadła z programów nauczania, aż któregoś
roku w urzędowym wykazie świąt po raz pierwszy zabrakło wrześniowego Dnia
Ruchnamy. Pomnik księgi na razie stoi – jak długo jeszcze? – a jej egzemplarze
wystawione są w muzeum narodowym i muzeum pierwszego prezydenta
(w narodowym można za opłatą robić zdjęcia, w prezydenckim – nie). I stoi
posąg na Łuku Neutralności, choć nie obraca się już za słońcem, a cały
monument wywieziono na przedmieścia.
Turkmenbasza podobny jest do uporczywej plamy – na pierwszy rzut oka już
jej nie widać, ale wystarczy się przypatrzeć, by dostrzec wyłażące zewsząd
kontury.
Trwa w systemie, który stworzył, i w swoim następcy, który chce o nim
zapomnieć. To tamten wszystko wymyślił. Ten przyszedł na gotowe.
Tamten nazwał się Serdarem, Wodzem, ten – Arkadagiem (Opiekunem).
Tamten miał Złoty Wiek, ten – Epokę Potęgi i Szczęścia.
Tamten ogłosił Ruchnamę, ten wydaje po kilka książek rocznie –
o turkmeńskich roślinach leczniczych, o koniach, o dywanach, o muzyce,
o sporcie, o herbacie.
Na prośbę narodu w alei Szczęścia stanął konny pomnik Berdimuhamedowa.
Posąg jeźdźca spinającego wierzchowca wznosi się na marmurowym
postumencie, uformowanym na kształt wypiętrzonej skały. Przypomina pomnik
Piotra Wielkiego w Petersburgu, ale czy jest co porównywać? Jeździec
petersburski jest z brązu i liczy sześć metrów. Aszchabadzki – z brązu pokrytego
dwudziestoczterokaratowym złotem i też liczy sześć metrów, za to razem
z postumentem – dwadzieścia jeden, więc bije na głowę trzynastometrowego
petersburczyka. Otaczają go dwa pierścienie fontann, nie da się blisko podejść.
(„Ten pomnik głosi: jestem carem, a to moja ziemia. Nie ma innego przesłania” –
tłumaczy Babasary Annamuradow. Do jeźdźca rzeźbiarz ręki już nie przyłożył, od
dawna nie ma sił do takich projektów. Posąg jest dziełem Saragta Babajewa, który
wreszcie wychodzi z cienia sławniejszego kolegi).
Turkmenbasza mógł o takim pomniku pomarzyć.

Arkadag jako jeździec, rowerzysta, rajdowiec, piosenkarz, gitarzysta, didżej,


Arkadag w dresie, stroju ludowym, garniturze, mundurze, Arkadag nad
szaszłykiem, w taksówce, na jachcie, przy gazociągu i w gabinetach światowych
przywódców. Ekspozycja poświęcona drugiemu prezydentowi – już zawsze
będzie drugim – zajmuje oddzielne dwupoziomowe skrzydło w kompleksie
muzeum narodowego. Tak jak w muzeum Nijazowa, nie wolno tu robić zdjęć.
Kiedyś było można, wyjaśnia pani kustosz, ale trafiały do sieci i ludzie się z nas
natrząsali, tak to bywa, gdy się nie rozumie kontekstu. Najbardziej żal prezentów,
jakie Arkadag dostał od zagranicznych delegacji i miejscowych darczyńców
i tutaj złożył. Obok banalnych wazonów, talerzy i szkatułek są wśród nich
natchnione kompozycje, które nie wiadomo co przedstawiają i jak je nazwać,
czwarty wymiar pamiątkarstwa, żadne tam bibeloty, durnostojki, kurzołapy, ale
prawdziwe minigargamele, disneyland i ludwik sto szesnasty w jednym,
a wszystko ze złota, srebra, porcelany i drogich kamieni, często z gwiazdą Oguza,
motywami z dywanów i wizerunkiem obdarowanego, ciekawe, kto to wymyśla,
projektuje, wytwarza, a potem ocenia i zatwierdza. Cały ten rozbuchany przepych
uwięziony jest w gablotach o mocnym szkle i solidnych pozłacanych
obramowaniach, inaczej mógłby – czemu nie! – przybrać i wykipieć, rozlać się na
obie kondygnacje, na całe muzeum, na śnieżnobiały Aszchabad.
Kalendarz Arkadaga składa się z samych świąt, takie ma się wrażenie,
oglądając turkmeńską telewizję. Prezydent rzecz jasna pracuje: przyjmuje gości,
przewodniczy naradom, podpisuje dekrety, odwiedza z gospodarskimi wizytami
miasta i wsie, ale poza tym nieustannie coś inauguruje, otwiera, uświetnia.
Miesięcznie odbywa się kilkadziesiąt uroczystości państwowych, dziennie
wypadają dwie–trzy, oczywiście Arkadag nie we wszystkich bierze udział, ale
nawet jak nie bierze, to ogląda później relacje, więc i tak wszystko musi być na
tip-top. Uroczystości są różne, od świąt państwowych i religijnych, przez
rocznice i dni upamiętnień, do ważnych imprez sportowych, konferencji
i ceremonii oddania nowych obiektów. Za każdą odpowiada jakieś ministerstwo
albo komitet i zawsze trzeba zgromadzić dużą widownię, audytorium,
publiczność, bo co to za otwarcie hotelu, które obserwuje paru zbłąkanych
przechodniów, co to za mecz przy pustych trybunach – głupio wyjdzie w telewizji
i przed Arkadagiem.
Najprościej ściągnąć uczniów i studentów, nie protestują, bo boją się wylecieć,
i zawsze są pod ręką, na dodatek porządnie wyglądają, więc nie wstyd ich
pokazać (studenci ubierają się obowiązkowo w czarne garnitury, białe koszule,
krawaty i tiubietiejki, a studentki w czerwone sukienki z haftem i tiubietiejki,
i muszą mieć dwa warkocze – w ostateczności doczepiane, za dżinsy jest wilczy
bilet). Ale młodzieży jest za mało, nie da się nią zapchać całego grafiku, nawet
gdyby w ogóle przestała się uczyć, bo uroczystość to nie tylko dwie godziny
stania i okazywania entuzjazmu. Trzeba przyjść dużo wcześniej – potem
zamykają ulice – i poczekać do samego końca, aż zwinie się telewizja, a jeśli ma
być prezydent, to są jeszcze szkolenia, próby, powtórki, aby Główny Widz się nie
skrzywił – za niedoróbki lecą głowy. Organizatorzy sięgają więc po budżetówkę
i emerytów, po wszystkich, którym można coś zabrać albo których można
zaszantażować, gdyby przyszło im do głowy odmówić. Muszą siedzieć nad tym
całe sztaby, które ustalają dyżury, harmonogramy, systemy zastępstw: „Podrzuć
mi za miesiąc z pięciuset studentów na hipodrom”. „Dobrze, ale jak załatwisz mi
tysiąc kobiet na Dzień Melona”. „Na środę mam wolnych emerytów, bierzesz?”
„Wypchaj się, mieli być sportowcy. Otwieramy przejście podziemne, dziadki nogi
połamią”. Jeśli uroczystość jest w innym mieście, trzeba jeszcze ludzi zawieźć
(na prowincji trudniej o kadry) i dać chociaż wody, żeby nie mdleli, trzeba też
zabrać koordynatorów, którzy pouczą, gdzie stanąć i jak się zachowywać, a potem
przypilnują, czy towarzystwo się słucha; trzeba zadbać o nagłośnienie, flagi,
baloniki, dzieci w strojach ludowych, dywany, kwiaty, muzykę, dekoracje,
transparenty, o setki drobiazgów, których nie może zabraknąć.
Wszystko, czego dotyka Arkadag, musi być niecodzienne, odświętne,
sakralne.
Były minister, który znalazł się na emigracji, mówi, że za Nijazowa
wystarczyło powiesić sobie jego portret. Berdimuhamedow żąda, żeby go kochać
i się do niego modlić.
Gdy tamten jechał przez miasto – wspomina aszchabadzki taksówkarz –
zamykali na krótko jedną ulicę. Teraz blokują jeszcze przylegające kwartały, i to
co najmniej na godzinę.

Zamknęli, a raczej domknęli, cały kraj. W 2015 roku turkmeńskie urzędy


konsularne wydały 913 wiz pobytowych (tranzytowych było pewnie więcej).
Odsetek odmów sięgnął 98 procent. Statystyka nie obejmuje członków
oficjalnych delegacji, dyplomatów ani biznesmenów – ale ich było też mniej niż
tysiąc.
W 2016 wygasły umowy z zagranicznymi archeologami. Kontraktu nie
przedłużono nawet z profesor Barbarą Kaim z Uniwersytetu Warszawskiego,
która od lat kierowała badaniami w Serachsie przy granicy z Iranem (jej zdjęcie
wisi w muzeum narodowym). Berdimuhamedow polecił, aby pracę dokończyli
archeolodzy turkmeńscy.
Coraz trudniej z Turkmenistanu wyjechać, na czarnych listach jest ponoć
kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ile dokładnie – nie wiadomo. O tym, że spoczęło na
tobie oko bezpieki, dowiadujesz się najczęściej na lotnisku, kiedy podchodzisz do
okienka i jak zawsze podajesz paszport. Potem długo nikt nie odpowiada na twoje
pisma, a jeśli bardzo nalegasz, dostajesz telefon i ktoś wyjaśnia, że to dla
bezpieczeństwa państwa. Dzwoniący nigdy się nie przedstawiają, więc nie wiesz,
do kogo się odwołać. Ale paszportu nikt ci nie zabrał, do tego potrzeba wyroku
sądu, więc za rok znów kupujesz bilet i sprawdzasz – może się uda?
Międzynarodowe organizacje pozarządowe rozwinęły kampanię „Pokażcie ich
żywych!”. Chcą wyjaśnić los więźniów politycznych, o których od lat nic nie
wiadomo. Alarmują, że pojawili się nowi – ci, którzy znikają, wyparowują bez
śladu. Podobno są ich dziesiątki.
To współcześni desaparecidos, kuzyni tamtych „znikniętych” z Argentyny
i Chile.

Kazakbaj sam się odizolował, ale ma już swoje lata, jest emerytem. Siedzimy po
turecku w domu gościnnym, który postawił dla pielgrzymów, jemy gotowaną
baraninę i pijemy herbatę, a Kazakbaj ma na sobie pikowany środkowoazjatycki
kaftan, narzucił go na koszulkę i dres. Pielgrzymów teraz nie ma, zjeżdżają trzy
razy do roku, w ogóle nie ma nic, tylko ten dom – wielki, z porządną kuchnią
i pusty – przy nim meczet, dalej mauzoleum Widzącego Ojczulka i rozłożony
dookoła cmentarz. Poza tym – płaskowyż, nagie skały, pustynia. Żadnej wsi.
Z rzadka wędrowny pasterz.
Widzący Ojczulek (Gözli Ata), muzułmański mistyk i mędrzec, miał żyć
w tych okolicach na przełomie X I I i X I I I wieku. Słynął z cudów i dzięki nim
dostał rękę chańskiej córki. Tak chce legenda. Historycy lokują Ojczulka w wieku
X I V , co wyklucza wiele przypisywanych mu czynów, ale przecież nie odbiera
świętości. To stąd wziął się cmentarz na odludziu – wierzono, że w Dniu Sądu
święty zabierze swoich sąsiadów do raju.
Z Aszchabadu to świat drogi, najpierw czterysta kilometrów do Balkanabatu
(dawnego Nebitdagu), potem jeszcze sto kilkadziesiąt na północ. Ale droga
Kazakbaja była jeszcze dłuższa, prowadziła przez Moskwę, gdzie obronił
doktorat z genetyki i wiele lat wykładał, a potem przez placówki
dyplomatyczne – zgłosił się do turkmeńskiego M S Z zaraz po rozpadzie Związku,
znał języki i czuł się potrzebny. Wielu wróciło, żeby budować państwo.
W stolicy miałby teraz wystawy, teatry, koncerty, kolegów oraz uroczystości,
tu ma pustynię i mauzoleum. I trzy razy w roku pielgrzymów. Jego rodzina od
dawna opiekuje się Ojczulkiem, stary dom zbudowali w latach siedemdziesiątych,
zawsze mieli pieniądze. Kazakbaj go powiększył, a właściwie postawił na nowo,
ze starego zostały dwa pokoje, doprowadził wodę, prąd i gaz, wreszcie ufundował
meczet, w którym modli się pięć razy dziennie.
Najpierw próbował żyć na dwa domy, przyjeżdżać na parę dni i wracać,
nadzorować wszystko z doskoku. Teraz w Aszchabadzie bywa tylko, jak musi.
To naprawdę daleko, a jak zawieje wiatr i piasek zasypie szutrówkę, ostatnie
kilometry jedzie się na wyczucie. Za stary jest na takie wyczyny.
I coraz trudniej mu służyć dwóm panom.

U ojca Andrzeja święto – będzie ksiądz z Turkmenistanu. To chłopak


z Krasnowodzka (Turkmenbaszy), z pierwszej rodziny, którą tam poznał, mały
Antoszka. Za dwa tygodnie Madej leci do Kijowa na święcenia. Odbędą się
u Świętego Mikołaja, zakonnik pracował w tym kościele przed wyjazdem do
Aszchabadu. Historia zatoczy koło.
Jedynym kościołem w Aszchabadzie i całym kraju pozostaje kaplica przy
nuncjaturze. Na razie wystarcza, choć wspólnota rozrosła się do dwustu
wiernych, połowę z nich ochrzcił już Madej albo któryś ze zmieniających się
współbraci. Msze są po rosyjsku i angielsku, na angielską przychodzą dyplomaci,
w razie potrzeby zakonnik odprawia też po polsku, włosku, francusku.
I cały czas pisze wiersze:

[…] teraz nasza kolej


więc pielgrzymujemy
ku horyzontom wiecznie niezdobytym
ku szczytom które wielu odstraszyły
nie tracąc nadziei powtarzamy sobie
nam uda się pewnie
nam pewnie się uda
(Fragment wiersza Homo Viator z tomiku Jakimś cudem)

Przed wyjazdem muszę zobaczyć Darwazę.


To była piękna katastrofa. Radzieccy geolodzy, którzy szukali na pustyni gazu,
przewiercili płytkie złoże i zapadła się ziemia, wessało ją do środka jak powłokę
przekłutego balonu. Tak bywa, gdy liczone w megapaskalach ciśnienie
wyrównuje się w sekundę z atmosferycznym. Z zapadliny ulatniał się trujący gaz,
więc go podpalono, myśląc, że po paru dniach zgaśnie. Było to w roku 1971,
a gaz płonie do dziś. Sowiecki ogień trawi niepodległy Turkmenistan.
Jak zdobyć samochód? Trzeba się dowiedzieć, skąd odjeżdżają
długodystansowi taksówkarze. W Azji Centralnej nie ma lepszego transportu.
Płaci się za swoje miejsce i czeka, aż zbierze się komplet, albo za wszystkie
miejsca – i rusza od razu w trasę. Ceny są sztywne, zwykle nie ma się co
targować. Konkurencja jest duża i ludzie patrzą sobie na ręce.
Umawiam się z młodym Uzbekiem. Policzy mi jak do Daszoguzu – Darwaza
jest w połowie drogi – a po powrocie odwiezie jeszcze do hotelu. Po drodze
opowiada, że nie ma uzbeckich szkół ani gazet, choć Uzbeków jest może pół
miliona („nam statystyk nie mówią”). Uzbeka nigdy nie zatrudnią w urzędzie,
nawet jak zna turkmeński nie gorzej niż Turkmen. Pozostaje drobny biznes: bar,
sklep, taksówka.
Blisko celu zatrzymujemy się w miejscach dwóch innych, mniej
malowniczych katastrof. W jednej z rozpadlin stoi woda – tutaj zginęli wiertacze.
Na dnie drugiej bulgocze błotna lawa, jakby jakiś wielkolud gotował tam budyń.
Wokół skaczą języczki ognia, przedsmak tego, co będzie dalej.
Na wysokości Darwazy stoją przydrożne budy z jedzeniem. Kiedyś była tu
wieś Darwaza (Derweze), po turkmeńsku to znaczy „Wrota”, ale nie spodobała
się Nijazowowi i kazał ją zburzyć (Berdimuhamedow ma na koncie
kilkutysięczną osadę Czoganły, która psuła widok z samolotów lądujących
w Aszchabadzie – zburzono ją przy rozbudowie lotniska). W jednej z bud jemy
obiad. Przysiada się gospodarz.
– Władza żyje u nas oddzielnie, a ludzie oddzielnie – mówi. – Sztuka polega
na tym, żeby nie wejść władzy w oczy, bo cię zgniotą jak robaka.
Gospodarz dawniej pracował w kołchozie, jest inżynierem. Tęskni za tamtym
życiem. Gdyby nie musiał, nie otwierałby tej knajpki.
– Mieliśmy uzbeckie kombajny do bawełny, gniotsa nie łamiotsa, zwiążesz
drutem i pojedzie – opowiada. – Za Nijazowa dali nam amerykańskie: piękne,
wydajne, ale bez serwisu nie podchodź, a serwisu oczywiście nie było. Gdy się
wszystkie popsuły, kołchoz upadł. I tak ze wszystkim. Zobacz – pokazuje zdjęcie
w telefonie – to jest maszyna do asfaltu marki Fiat. Stoi od roku niedaleko stąd
i jeszcze postoi. Wysiadła tylko pompa oleju, ale części zamiennych nie ma i nikt
nie sprowadzi, bo nie ma za co.
– Można sprzedać na złom.
– Nie można. Więcej dasz za holowanie. Złom przyjmują w Aszchabadzie.
Zamyśla się. Waży słowa:
– Mało nas, tylko pięć milionów, a roboty nie ma. To przez ropę i gaz. Władze
skupiły się na nich i wszystko inne upadło. Do ropy i gazu dużo ludzi nie trzeba,
a jak ceny idą w dół, to wszyscy biedujemy.
Ruszamy z Uzbekiem pieszo, w czajchanie pokazali kierunek. Dalej osobówka
nie przejedzie. Czeka nas parę kilometrów marszu. Uzbek czuje się jak u siebie,
co rusz znajduje jakąś roślinę, wyciąga sterczący z piasku badyl.
– To jest czumucz, lekarstwo. Jak nie ma wody, możesz wycisnąć z niego sok.
A to jest sazach, suchy korzeń. A tędy, zobacz, biegła jaszczurka.
Pustynia żyła. Było w niej więcej życia niż w nowym Aszchabadzie.
Mijamy piec chlebowy, widać, że używany. Gliniany piec pośrodku niczego.
Muszą się tutaj zatrzymywać półkoczowniczy pasterze, gumły, ludzie z piasków,
piaskowi Turkmeni.
– Najgościnniejsi z gościnnych – mówi kierowca. – Nie mają nic, ale oddadzą
ostatni kęs. Taka rasa.
Pomyślałem, że dobrze byłoby pobyć z nimi parę tygodni, jak Gustav Krist.
A najlepiej rok. Przeżyć wszystkie pory roku i wszystkie święta, przejść
z pastwisk letnich na zimowe i z powrotem, nauczyć się roślin, zwierząt
i kierunków świata. Ale nie mam wolnego roku, nigdy nie będę miał. Dziś już
nikt nie ma czasu. Nie będzie nowych Kristów, Bonvalotów, Janów Potockich.
Kiedy doszliśmy, była już noc. Przed nami otworzył się krater, z którego
buchało jak z huty. Jego ściany płonęły tysiącem ognisk, a jego dno wyścielał
żywy ogień. Obszedłem całość, w obwodzie krater miał nie więcej niż kilkaset
metrów. Niewiele, ale bijąca stamtąd pierwotna energia i ta ciemność, pustynia
dokoła, gwiazdy bliższe niż kiedykolwiek i to, że dotarłem tu pieszo, a oprócz
mnie i Uzbeka nie było nikogo, wszystko zdawało się mówić, że jesteśmy na
kresach świata.
Że dalej już się nie da.
Miejscowi nazywają to miejsce wrotami piekła.
Tadżykistan
Tadżykistan. Sala kultury aryjskiej

Muzeum Historyczne Wilajetu Sogdyjskiego w Chodżencie

Pierwsza mozaika przedstawia narodziny Aleksandra Macedońskiego.


Noworodka trzyma na rękach ojciec, król Filip I I – uśmiechnięty heros odziany
w tunikę. Matka, Olimpiada, patrzy na nich, półleżąc; w długiej sukni, wysoko
upiętych włosach i z kokieteryjnie opuszczonym wachlarzem wygląda, jakby
wybierała się na bal. Na pierwszym planie stoją amfory z winem, a nieco dalej –
waza pełna owoców. Dokoła zebrali się muzykanci. Jest środek lata, rok 356
przed naszą erą.
Na kolejnej mozaice widzimy Aleksandra jako pobierającego nauki
młodzieńca. Właśnie zadał pytanie, a nauczyciel, najpewniej Arystoteles, złapał
się za brodę, szukając odpowiedzi. Inni uczniowie przyglądają się im
w skupieniu.
Jest jeszcze przegląd wojsk, Aleksander w rydwanie, na Bucefale, na polu
bitwy, wreszcie jego ślub z Roksaną (uczestniczą w nim olimpijscy bogowie).
Wkomponowana w podłogę mozaikowa mapa pokazuje granice tamtego świata
i Aleksandrowych zdobyczy.
Mozaiki są marmurowe – kamień pochodził stąd, z Sogdu oraz tadżyckiego
Badachszanu – i współczesne, miejscowy artysta ułożył je pod koniec X X wieku.
Nowe eksponaty znajdują się również w następnym pomieszczeniu. Do Sali
Aryjskiej przechodzi się pod Faravaharem, uskrzydlonym człowiekiem
symbolizującym zaratusztrianizm. Zgromadzono tam repliki rzeźb z Persepolis
i plansze z informacjami o panteonie bóstw starożytnego Iranu. W sali panuje
półmrok, który ma się kojarzyć z głębią perskich dziejów.

W odróżnieniu od Turkmenów, Uzbeków, Kirgizów i Kazachów, należących do


wielkiej rodziny tureckiej, Tadżycy są narodem pochodzenia irańskiego. Ich
przodków należy szukać wśród Indoirańczyków (Ariów), którzy w połowie
drugiego tysiąclecia przed naszą erą zajęli Azję Centralną, najechali Półwysep
Indyjski i usadowili się na płaskowyżu irańskim. Język tadżycki wyrósł z tego
samego perskiego pnia co farsi, którym mówi się dziś w Iranie, i co afgański dari.
Tadżyk poradzi sobie w Teheranie i Kabulu bez tłumacza.
W V I wieku przed naszą erą ziemie obecnego Tadżykistanu weszły w skład
staroperskiego imperium Achemenidów. Większą ich część zajmowała kraina
zwana Sogdianą. Sogdyjczycy słynęli z żyłki do handlu, a język sogdyjski –
również należący do grupy irańskiej – przez wieki dominował na Jedwabnym
Szlaku. Na południe od Sogdiany rozciągała się Baktria.
Kres Achemenidom położył Aleksander. W roku 330 zdobył stołeczne
Persepolis, a wkrótce potem, myśląc już o kampanii indyjskiej, zawładnął po
ciężkich walkach Sogdianą i Baktrią. Jednym z założonych przez niego miast
była Aleksandria Eschate, czyli Kresowa (w wersji łacińskiej – Alexandria
Ultima), z której rozwinął się Chodżent. To dlatego w chodżenckim muzeum
Macedończyk honorowany jest na równi z pobitymi przez siebie Persami.
Po śmierci Aleksandra władzę w tej części Azji Centralnej utrzymały
początkowo dynastie pochodzące od Greków (Królestwo Greko-Baktryjskie), ale
z czasem górę wziął miejscowy żywioł indoirański. Wraz z kolejnymi falami
osadnictwa powstały tam nowe królestwa, a w pierwszych wiekach naszej ery
odrodziła się Sogdiana. Równocześnie zaczęły napływać z Ałtaju ludy tureckie,
które w końcu zdominują perskojęzycznych sąsiadów.
Na początku V I I I wieku region podbili Arabowie. Chociaż ich panowanie nie
było długie, islam, który ze sobą przynieśli, wyplenił wszystkie inne religie:
zaratusztrianizm, buddyzm, manicheizm i chrześcijański nestorianizm.

Dalsza ekspozycja opowiada o historii tadżyckich ziem i tadżyckiej kultury –


z naciskiem na dzieje Chodżentu i związanych z nim ludzi. Poznajemy Timura
Malika, który dowodził obroną miasta przed wojskami Czyngis-chana (okopał się
na jednej z wysp na przepływającej tędy Syr-darii), czternastowiecznego poetę
Kamala z Chodżentu (Chudżandi) i tworzącą dwa wieki wcześniej poetkę
i kompozytorkę Machasti Chodżencką. Dominują plansze, tablice, reprodukcje.
Ciekawsze eksponaty pozabierała stolica. Sam gmach też jest repliką, placówka
mieści się w zrekonstruowanym fragmencie starożytnej cytadeli.
Brama z kawałkiem muru przypomina piaskowy zamek. Nieco dalej,
w zachowanej części twierdzy, jest jeszcze muzeum archeologiczne, gdzie mają
trochę rzeczy z wykopalisk.
Dużo miejsca zajmuje okres radziecki. W jednej z gablot wisi kserokopia
artykułu Raz na zawsze skończyć z parandżą!, zamieszczonego w moskiewskiej
„Prawdzie” 15 stycznia 1940 roku. Autorka, Mastura Awezowa, deputowana do
Rady Najwyższej ZS RR oraz przewodnicząca Leninabadzkiego Obwodowego
Komitetu Wykonawczego (Chodżent nazywał się wtedy Leninabad), apelowała:
„Same kobiety żądają, aby raz na zawsze skończyć z parandżą! Uważam, że
nastał już czas, by podnieść kwestię uchwalenia ustawy zabraniającej noszenia
parandży i umożliwiającej pociągnięcie do najsurowszej odpowiedzialności tych,
którzy sprzeciwiają się ostatecznemu wyzwoleniu kobiet. W ten sposób
stworzymy warunki dla przyciągnięcia nowych szeregów kobiet do aktywnego
udziału w budowie społeczeństwa komunistycznego. Jestem przekonana, że taka
ustawa znajdzie jak najgorętszy odzew wśród kobiet nie tylko w Tadżykistanie.
Ich wykluczenie to faktyczne złamanie sowieckiej konstytucji, naruszenie
równouprawnienia kobiet. Co by powiedzieli mężczyźni, gdyby to ich zmusić do
założenia czegoś na kształt parandży!”.
Władza szturmowała pozycje tradycjonalistów. Wkrótce po apelu Awezowej
w prasie jak na zawołanie zaczęły ukazywać się artykuły zakończone
wezwaniem: „Kobiety Tadżykistanu i Uzbekistanu żądają uchwalenia ustawy
o zakazie noszenia, przechowywania i wykonywania czaczwanu i parandży!”.
Ale jeszcze w 1967 roku podróżujący po Tadżykistanie Ryszard Kapuściński
notował: „Przejeżdżamy przez wieś. Kobiety tadżyckie przystają, odwracają się
tyłem do samochodu i ręką zasłaniają twarz. Rewolucja uwolniła te twarze od
zasłon, kobiety zdjęły parandże, ale odruch pozostał”.

W parku imienia Kamala z Chodżentu, przylegającym do Muzeum Historycznego


i staro-nowego muru, zaczepiła mnie dziewczyna w hidżabie. Hidżab to nie
parandża – przypomina kaptur albo strój zakonnicy, który okrywa głowę
i zasłania szyję i piersi, ale pozostawia na wierzchu owal twarzy. W krajach,
gdzie hidżab nie jest obowiązkowy, oznacza deklarację – jestem wierząca, religia
jest dla mnie ważna. Parandża, tak jak różne odmiany burek, opatula ciało niczym
kokon, izolując kobietę od otoczenia; jedynie wokół oczu i nosa zwarta tkanina
ustępuje miejsca siatce, wykonywanej tradycyjnie z czarnego końskiego włosia.
To właśnie czaczwan, dosłownie „opaska na oczy”. Nakaz noszenia parandży
płynie nie tyle z samej religii, ile z lokalnych tradycji.
Zapadł zmrok, ale park był pełen ludzi, dymiły szaszłykarnie i grała muzyka.
Na trawnikach piknikowały rodziny i grupki przyjaciół. Mijał ostatni tydzień
ciepłego w tych stronach września i kończył się Kurban Bajram, wielkie Święto
Ofiarowania, czas wytchnienia. Kiedyś było stąd widać największy w Azji
Centralnej pomnik Lenina, który wznosił się zaraz za rzeką, ale przeniesiono go
dalej, żeby nie kłuł w oczy (a nie zburzono, by nie drażnić Rosjan), zresztą i tak
było ciemno; park kończył się nadrzecznym wałem, więc nie było widać także
Syr-darii. Na wale, na przedłużeniu głównej alejki, stała teraz kolumnada. Między
kolumnami ustawiono popiersia wielkich Tadżyków.
Dziewczyna w hidżabie nie była sama, towarzyszyła jej podobnie ubrana
koleżanka; musiały widzieć, jak fotografuję mauzoleum średniowiecznego
patrona parku (zbudowane od podstaw pół roku wcześniej), kręciłem się tam
dobrą chwilę, szukając najlepszego ujęcia:
– Turysta? – spytała płynnym angielskim. – Skąd jesteś? Jak ci się u nas
podoba?
Chodżencki dziennikarz uprzedzał, że ludzie boją się mówić, nawet
sprzedawcy w sklepach, tylko prości nie mają oporów. Ta dziewczyna na pewno
nie była prosta – inaczej skąd ten angielski – ale turyści to inna bajka, nie znają
miejscowych języków i za chwilę wyjadą, więc nie zrobią krzywdy, można sobie
pozwolić na szczerość, można się wygadać z nadzieją, że ktoś w świecie zaduma
się nad twoim losem.
– Studia skończyłam w Delhi – powiedziała. – Po powrocie chciałam
pracować naukowo, ale nie pozwolili, bo noszę hidżab. Żadna państwowa
instytucja nie przyjmie kobiety w hidżabie, a ja go dla kariery nie zdejmę. Uczę
angielskiego w prywatnej szkole.
Tego wieczora naprawdę czułem się turystą, nie planowałem spotkań. Ale
notes miałem pod ręką. Okazja czyni złodzieja.
– Znam Pakistan, Indonezję, Malezję – ciągnęła. – Na Zachodzie nie byłam,
ale od czasu do czasu tłumaczę Europejczyków, umiem was rozpoznać. Wiem, że
w Europie hidżab nikomu nie przeszkadza. Cóż, jesteście demokratyczni, a my,
niestety, mamy swoje niedostatki.
Dziewczyna była u siebie, ale ciągle nie mogła być sobą.

– Liczba chodzących do meczetu rośnie co roku o pięć procent – powie mi


w Duszanbe Abachon Sułtonnazarow z międzynarodowej organizacji
pozarządowej Instytut Wojny i Pokoju (Institute for War and Peace Reporting),
wspierającej niezależne dziennikarstwo. – Ludzie szukają w religii pocieszenia
i odtrutki na beznadzieję, brak pracy, nędzę, niesprawiedliwość. Ateiści zaczynają
praktykować, praktykujący czują potrzebę obnoszenia się z wiarą. Bezpieka łapie
co gorliwszych i wsadza do więzienia, a naród traktuje ich jak bohaterów, bo za
grosz nie wierzy władzy. Represje zawsze wzmagają opór.
– Islamizacja nie musi oznaczać radykalizacji, a radykalizacja nie musi być
polityczna – doda niezależny duszanbijski politolog Parwiz Mułłodżanow. –
Może odnosić się do ubrania, jedzenia, norm moralnych. Ale nasza władza nie
odróżnia ludzi pobożnych od ekstremy, której marzy się drugi Afganistan.
Jednych i drugich traktuje jak terrorystów.
Za kratki może trafić na przykład osiemnastoletni Roma, którego poznałem
w chodżenckiej marszrutce.
– Miesiąc temu przyjąłem islam – chwali się bezbłędnym rosyjskim (jego
mama jest Rosjanką). – Znaczy przyjąłem jako dziecko, ale od miesiąca
normalnie się modlę – wyjaśnia. W Tadżykistanie niepełnoletni może odwiedzić
meczet tylko dwa razy do roku, w największe święta; w świątyniach stoją kamery.
Wyjątek to uczniowie szkół koranicznych. Romie się to nie podobało, ale zakazu
przestrzegał, chciał pójść na studia i nie potrzebował kłopotów, prawo jest
prawem. – Milicja patrzy tu krzywo nawet na dziergane muzułmańskie
tiubietiejki – opowiada. – Nie są jednak zakazane, więc je noszę i będę nosił.
Władza z jednej strony buduje meczety, w kraju jest ich więcej niż szkół („To
duchowo wzmacnia nasz naród – usłyszę w Duszanbe od Sajfułły Safarowa,
wiceszefa prezydenckiego ośrodka analitycznego. – Państwo jest jednak świeckie.
Mamy świecko-islamski kompromis”). Z drugiej strony boi się religii i ma na nią
oko. Nie wolno studiować teologii muzułmańskiej za granicą. Duchowni muszą
mieć państwowy atest, który można cofnąć pod byle pretekstem. Można też
zburzyć nieprawomyślny meczet albo odebrać go wspólnocie i przeznaczyć
choćby na klub. Zabronione są długie brody (pewnego razu milicja zatrzymała
aktora, który zapuścił brodę na potrzeby spektaklu. Po długich wyjaśnieniach –
milicjanci do teatru nie chodzą – aktor dostał pisemne pozwolenie na noszenie
zarostu).
W porównaniu z innymi miastami Chodżent nie jest konserwatywny,
wydekoltowanych dziewczyn jest chyba więcej niż tych w hidżabach.
– Wyróżniamy się otwartością i tolerancją. – Malika Bojmuradowa
z miejscowej organizacji pozarządowej jest chodżencką patriotką. Na profilu
w rosyjskim serwisie społecznościowym w rubryce „miejsce zamieszkania”
wpisała: Aleksandria Eschate, Chodżent, Leninabad i Chudżand. – To dlatego, że
jesteśmy od stuleci osiadli i nigdy nie byliśmy koczownikami. I tradycyjnie
mieszkało tu wielu Rosjan.
Z Chodżentu wywodzi się duża część tadżyckiej inteligencji. W ZS RR
mawiano, że Chodżent rządzi, Kulab pilnuje, Garm handluje, a Pamir tańcuje
(południowy Kulab dostarczał kadr dla milicji, a ludzie z leżącego na północny
wschód od Duszanbe Garmu opanowali czarny rynek). Zwraca uwagę, że
wyliczanka nie objęła stolicy. W latach dwudziestych X X wieku Duszanbe było
pięciotysięcznym osiedlem i jeszcze kilka dekad później prawie nie było tam
rdzennej ludności: każdy skądś przyjechał. Stolica była przedmiotem rywalizacji
i jednocześnie główną nagrodą. Łupem, który przypadał zwycięzcy.

Muzeum Doliny Jagnobu w Anzobie

Takiego muzeum nie ma, choć powinno powstać już dawno. Opowiadałoby
o rzece Jagnob i mieszkających nad nią Jagnobczykach. O tysiącletniej podróży
w czasie. Najlepiej byłoby urządzić je u wylotu doliny, w okolicy mostu na
Jagnobie we wsi Anzob.
Niełatwo tam dotrzeć, choć odległości nie są duże. Biegnąca przez Anzob
szosa z Chodżentu do Duszanbe – jedyna droga łącząca północ kraju ze stolicą –
jest czynna sześć miesięcy w roku. Wszystko z powodu pobliskiej przełęczy,
nieprzejezdnej między grudniem a czerwcem. Budowany przez lata tunel (kilka
razy był uroczyście otwierany) pozwala ominąć przełęcz, ale co jakiś czas zalewa
go woda. Ochrona wpuszcza wtedy do środka za łapówkę – jedzie się na własne
ryzyko. Jeśli utkniesz, musisz porzucić auto i drałować do wyjścia na piechotę.
A Anzob to dopiero początek.
Latem do pierwszych wiosek w głębi doliny można dostać się dżipem – pod
warunkiem, że nie pada i nie zejdzie lawina błotna albo nie wyleje Jagnob,
zasilany wodą z topniejących lodowców. Dalej pozostają koń, osioł albo własne
nogi. Kiedy spadnie śnieg, jedynym wyjściem jest śmigłowiec.
Niedaleko Anzobu Jagnob nagle znika, zapada się pod skały. Była rzeka – i nie
ma rzeki. Z podziemnego koryta wynurza się spory kawałek dalej. To metafora
losu Jagnobczyków.

Ich historia zaczyna się w 722 roku. Po klęsce powstania przeciwko Arabom
ostatni król Sogdiany, Dewaszticz, schronił się z niedobitkami w twierdzy Mug
(dzisiejszy zachodni Tadżykistan). Sytuacja była beznadziejna. Arabowie
wyrżnęli Sogdyjczyków w Chodżencie – uratowała się garstka kupców – a teraz
rozłożyli się pod Mugiem, czekając, aż obrońcom skończą się zapasy. Nie widząc
szans na ocalenie, Dewaszticz poddał się. Liczył, że najeźdźcy oszczędzą jego
towarzyszy – i tak się stało (według innej wersji udało mu się uciec wraz
z załogą, a według jeszcze innej popełnił samobójstwo, ale wszystko wskazuje, że
został przykładnie poćwiartowany przez Arabów). Po tym ciosie Sogdiana już się
nie podniosła.
Ludzie Dewaszticza, sogdyjska arystokracja, uszli w góry i zniknęli z oczu
kronikarzom. Aż do X I X wieku, kiedy do doliny Jagnobu zaczęli docierać
podróżnicy. Rosyjski przyrodnik Aleksiej Fiedczenko, uczestnik ekspedycji
z 1870 roku, zanotował: „W Anzobie i jeszcze ze trzydzieści wiorst dalej ludność
składa się z Tadżyków, ale mieszkańcy następnych wiosek należą do jakiegoś
szczególnego plemienia mówiącego językiem zupełnie dla Tadżyków
niezrozumiałym. Język ten, zachowany na niewielkim obszarze w górnym biegu
Jagnobu, już wymiera”. Kilkanaście lat później w niemieckim czasopiśmie
„Petermanns Geographische Mitteilungen” ukazał się artykuł Guillaume’a
Capusa Dolina Jagnobu i jej mieszkańcy.
Przyjęto, że Jagnobczycy są górskimi Tadżykami, choć pojawiały się również
teorie, że przywędrowali z Pamiru albo Kaszmiru. Ale gdy na początku X X wielu
w zachodnich Chinach odkryto sogdyjskie manuskrypty, okazało się, że jagnobski
wywodzi się z jednego z wymarłych sogdyjskich dialektów. Od tamtej pory bywa
nazywany nowosogdyjskim. A kiedy w ruinach Mugu odnaleziono archiwum
Dewaszticza, stało się jasne, że Jagnobczycy to potomkowie tamtych sogdyjskich
wojowników, a może także ocalałych kupców z Chodżentu.

Po I I wojnie światowej w Tadżykistanie mówiło po jagnobsku dwa i pół tysiąca


ludzi – półtora w dolinie Jagnobu i tysiąc poza nią, w Duszanbe i innych
miastach. W dolinie mieszkało też dwa tysiące Jagnobczyków, którzy posługiwali
się tadżyckim.
Cud, że przetrwali. I tysiącletnie wygnanie, i władzę sowiecką. Wojsko
wkroczyło do doliny w 1970 roku, otoczyło wioski i zamknęło drogę ucieczki.
Żołnierze kazali się pakować, wkrótce nadleciały śmigłowce. Rzeczy, które nie
zmieściły się na pokładzie, lądowały w Jagnobie. Żywy inwentarz skupował za
bezcen państwowy akwizytor. Na płachetkach wyrwanej górom ziemi pozostały
niezebrane plony.
Wywieźli Jagnobczyków niedaleko – do Zafarobodu. Pod Chodżent. W linii
prostej niewiele ponad sto kilometrów. Równie dobrze mogli trafić na drugą
półkulę. Tam były góry i rześki wietrzyk, tutaj – równina i upiorne słońce. Tam
narowisty Jagnob, tu – leniwa Syr-daria z systemem kanałów, które niosły
zamuloną wodę i wypłukane z pól chemikalia. Do tego ta bawełna, niepodobna
do niczego, co Jagnobczycy uprawiali u siebie (oficjalnie przeniesiono ich, aby
uchronić przed trzęsieniem ziemi – które jednak nie nadeszło. Ale naprawdę
chodziło o plantacje bawełny. Brakowało na nich rąk do pracy, a plan trzeba było
wykonać).
W nowym miejscu padali jak muchy, wymierały całe rodziny. Niektórzy
próbowali uciekać, przedzierali się do doliny pojedynczo i w grupach, ale tam
czekały na nich milicyjne obławy. Zatrzymanych odsyłano pod strażą do
Zafarobodu.
W końcu władze przestały łapać uciekinierów. Za pieriestrojki nikt nie miał do
nich głowy. A niepodległy Tadżykistan zezwolił Jagnobczykom na powrót. Ale
nie wszyscy wrócili. Ludzie przywykli, docenili życie na równinie. Pozakładali
rodziny. I nie chcieli znów zaczynać od zera – po dwudziestu zimach ich
opuszczone kamienne domy były jedną ruiną.
Gdyby komunizm potrwał jeszcze jedno pokolenie, może nikt by nie wrócił.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Colin Thubron nagrał w Anzobie ludzi
rozmawiających po jagnobsku: „Słuchałem, nie dowierzając własnym uszom.
Uświadomiłem sobie, że to ostatnie, zniekształcone echa okrzyków bitewnych
sprzed dwóch i pół tysiąca lat, wznoszonych przez armie szachinszachów pod
Maratonem i Termopilami; że to wszystko, co zostało ze śpiewów kapłanów
zaratusztriańskich i rozmów perskich satrapów z Aleksandrem Wielkim. A teraz
mówią tym językiem zbiedniali pasterze kóz w Pamirze”.
W sześćdziesięciokilometrowej dolinie mieszka dziś od biedy dwieście, trzysta
osób. Latem trochę więcej, może nawet pięćset. Są tacy, którzy przyjeżdżają na
chwilę – na parę tygodni, najwyżej na kwartał – i z pierwszym przymrozkiem
czmychają do Zafarobodu.

Pierwszych mieszkańców doliny spotkałem za Anzobem. Trzech mężczyzn


prowadziło osła, który po bokach miał uwiązane stulitrowe beczki. Mężczyźni
szli po ropę do generatorów, po cukier i mąkę. Powiedzieli, że na początku doliny
i na jej końcu żyją zwykli Jagnobczycy, a w środku – Sogdyjczycy. Tak nazywali
tych, którzy zachowali swój język.
W kiszłaku Margeb – w Azji Centralnej na wsie mówi się kiszłaki – mieszkali
jeszcze Tadżycy. Tego dnia skończył się rok szkolny i dyrektor miejscowego
powszechniaka Bumiło Szodijew zaprosił mnie do siebie na obiad (zaszedłem do
szkoły, bo to serce wioski; obok meczetu, ale w meczecie mogą nie znać
języków). Po drodze dołączył jego kuzyn Szochnazar Alijew, który uczy
rosyjskiego. Usiedliśmy po turecku za niskim stołem; podłogę wyścielał dywan,
a pod ścianą leżały poduszki.
Bumiło wyciągnął wódkę – wyrósł jeszcze w ZS RR . Młodsi jeśli popijają, to
ukradkiem. Zagryzaliśmy kurutem, wysuszonymi na kamień kulkami sera
z krowiego i koziego mleka. Potem kobiety przyniosły zsiadłe mleko, ziemniaki
i cebulę, a Szochnazar dolewał herbaty.
– Za komunistów żyło się lepiej – powiedział Bumiło. – Ale teraz jest
swobodniej. Chcesz, to coś robisz, nie chcesz, to zbijasz bąki.
Nauczyciele zarabiają tu w przeliczeniu sześćdziesiąt–siedemdziesiąt dolarów.
Lepiej od nich mają tylko ci, którzy załapali się do anzobskiego kombinatu rud
rtęci i antymonu – wyciągają nawet sto pięćdziesiąt. Pieniądze dostają jeszcze
emeryci; reszta żyje z tego, co wyhoduje. Worek mąki kosztuje trzydzieści
dolarów, prąd – dziesięć miesięcznie. Niektórzy rzucają wszystko i wyjeżdżają do
pracy do Rosji.
Szkoła w Margebie to jedenastolatka: klasy jeden–dziewięć są w jednym
miejscu, a dziesiąta i jedenasta – oddzielnie (po jedenastej zdaje się egzamin
odpowiadający maturze). Dalej w dolinie są jeszcze cztery szkoły czteroklasowe.
Do piątej klasy można pójść w Margebie (jest internat), ale nie ma wielu
chętnych. Szczerze mówiąc, nie ma ich wcale. W dolinie zawsze jest co robić,
dzieciak w tym wieku może oporządzać krowy, kozy i barany albo pomagać przy
sianokosach. No i internat kosztuje. Rodzice z ambicjami – tacy też się zdarzają –
wolą wysłać pociechę do krewnych w Zafarobodzie czy Duszanbe.
Nauka w jagnobskich szkołach odbywa się po tadżycku. Do początków
X X I wieku były dwie godziny jagnobskiego w tygodniu. Podręczniki napisał
Sajfiddin Mirzojew (Mirzozoda) z Akademii Nauk, jeden z dwóch Jagnobczyków
z tytułem profesora (rodzina przeniosła się do Duszanbe z kiszłaku Garmen
jeszcze przed deportacją).
– Ministerstwo ot tak wykreśliło te dwie godziny z programu – wściekał się,
gdy go wtedy odwiedziłem. – Tak samo wyrzucili języki pamirskie ze szkół
w Górskim Badachszanie. To sprzeczne z konstytucją, ale nikt się nie przejął.
Rodzice cieszyli się, że dzieciom odpadnie jeden przedmiot.
Zanim profesor usiadł do podręczników, ułożył pierwszy w historii jagnobski
alfabet. Oparł go na cyrylicy, bo tak jest zapisywany tadżycki. Choć do języków
irańskich bardziej pasuje łacinka. Słownik jagnobsko-tadżycko-angielski
Mirzojew spisał łacinką, pracę wsparło National Geographic Society.
Dostałem od niego kilka książek. Wszystkie podpisał dla mnie po jagnobsku,
ale za każdym razem innym alfabetem: cyrylickim, łacińskim, arabskim
i starożytnym sogdyjskim.

Za Margebem drogę przegradzało osuwisko, wiodła przez nie wydeptana ścieżka.


Na zboczu pracował spychacz. Zbliżała się połowa czerwca, ale wcześniej bez
przerwy padało. Dopiero teraz oczyszczano przejazd po zimowych lawinach.
Tadżycy powiadają, że tam, gdzie kończy się droga, zatrzymuje się czas.
Jeden z robotników zapytał, dokąd idę. Powiedziałem, że do pierwszej wsi,
gdzie mówią po jagnobsku.
– To zatrzymaj się u mnie – zaprosił. – Mieszkam w tej wsi. Nazywa się
Machtamain. Mój dom jest za mostem, drugi od dołu, z tarasem. A ty z Rosji?
– Z Polski.
– Cześć, jak się masz kochanie, dobra, daj zapalić – wyrecytował. – Więcej nie
pamiętam.
– Skąd to umiesz?
– Służyłem w Legnicy. Powiedz synowi, to ci pokaże zdjęcia. Ja nocuję tutaj
w namiocie. Koło spychacza.
Czekało mnie paręnaście kilometrów marszu. Miałem mapę, ale nie była
potrzebna, droga nie oddalała się od Jagnobu, prowadziła w górę rzeki i pod górę,
ostatnie kiszłaki leżały na wysokości 2600–2700 metrów. Cały czas na wschód.
Minąłem tadżyckojęzyczny kiszłak Chiszortob, a potem kiszłak Warsaut,
gdzie od dawna nikt nie mieszka. Towarzyszyły mi nawoływania świstaków.
Do Machtamainu dotarłem przed zmrokiem. W ostatnim słońcu zobaczyłem
piętrzące się na zboczu domy i tarasowe poletka. Potem zabłysła jedna i druga
lampa. W wiosce był prąd, wytwarzano go chałupniczo za pomocą turbinek
pracujących na spływających do Jagnobu strumieniach. Tu i ówdzie terkotał
generator. Przez anteny satelitarne wdzierał się świat.
W pokoju, gdzie miałem spać, zatrzymał się już jeden podróżny. Miał na imię
Dżamaleddin i szedł w drugą stronę, z kiszłaku Kirionte, jednego z najdalszych,
do Margebu. Na piechotę to półtora dnia.
– W sprawie urzędowej – powiedział, gdy zapytałem, po co wyruszył. – Latem
naszą dolinę ma odwiedzić prezydent. Musimy wiedzieć, jak się przygotować.
Z pewnością był osobą szanowaną, innej nie powierzono by takiej misji, miał
też swoje lata. Zanim usiedliśmy do kolacji (lepioszka z herbatą, kilka
karmelków), długo się modlił.
– Nie, nam nie jest ciężko – zaprzeczył. – Mamy ziemniaki, pszenicę,
marchew i groch. Mamy mięso i mleko. Pieczemy chleb. Jest woda i czyste
powietrze. Kochamy naszą dolinę. A że nie mamy lekarza? U nas ludzie nie
chorują, ot ból głowy, przeziębienie, czasem plecy rwą od roboty. Na to wszystko
są zioła. A jak coś poważniejszego, to i lekarz nie pomoże. Wy macie lekarzy,
a ludzie też umierają. Wszystko w rękach Boga.
Notowałem jego opowieść i jagnobskie słowa, które od czasu do czasu
wtrącał. Liczebniki krzyczały o naszym indoeuropejskim pokrewieństwie. Były
jak oprawa oczu albo krój warg, po których można rozpoznać dalekiego kuzyna:
i,
du,
tiraj („Ale w niektórych kiszłakach mówią »sarai« – zaznaczył Dżamaleddin. –
Mamy jakby dwa dialekty”),
tfor,
pandż,
uchsz,
aft,
aszt,
nan,
das.
Rano Dżamaleddina już nie było, pewnie zerwał się przed świtem. Nie
zdążyłem poprosić, żeby zapytał syna nieobecnego gospodarza o album – chłopak
nie znał słowa po rosyjsku, a ja nie umiałem objaśnić, czego od niego chcę. Nie
obejrzałem fotografii z Legnicy.

Za Machtamainem kiszłak przechodził w kiszłak, tylko ludzi nie było. W Bedefie


żyły cztery rodziny, w Waginzoju jedna para staruszków, a w Szowicie – zupełnie
nikt (w Kirionte, jak opowiadał Dżamaleddin, rodzin żyło dwanaście, nie
najgorzej było ponoć jeszcze w Pekanie i Garmenie, gdzie dolina się rozszerza).
W niezamieszkanych kiszłakach z domów zostały gołe ściany, czasem
z fragmentem dachu. Gdzieniegdzie zachowały się detale – rzeźbiona kolumna,
kuty zawias, zatknięta nad gankiem i spróchniała ze starości para koźlich rogów.
Kamienne meczeciki na kilkunastu wiernych, trudno powiedzieć,
dwudziestowieczne czy starsze, zarastały trawą i rudym mchem (profesor
Mirzojew przypuszcza, że Jagnobczycy przyjęli islam od sąsiadów najwyżej
pięćset–sześćset lat temu). Cmentarze zapadały się w ziemię.
Zamieszkane domy wypełniała chińska masówka. Kobiety nie szyją już w tych
stronach ubrań i nie tkają dywanów, a mężczyźni nie lepią garnków. Wysiedlenie
tylko przyspieszyło śmierć rękodzieła.
W kiszłaku Dumzoj siedemdziesięcioletni Abdużobor naprawiał dom:
uszczelniał ściany i szykował belki do wzmocnienia dachu. Uwijał się jak młody.
Do doliny wrócił tej wiosny; w Zafarobodzie zostawił dwadzieścia hektarów
dobrej ziemi, ale starość chciał spędzić tutaj, nad Jagnobem. Na razie był
w Dumzoju jedynym mieszkańcem, na następny rok planował sprowadzić
rodzinę.
W izbie nie miał nic oprócz barłogu i piecyka-kozy do ogrzewania – gotował
na palenisku na dworze. Rzeczy trzymał w reklamówkach, wiszących na wbitych
w ścianę gwoździach. Z sufitu dyndała żarówka, prąd szedł z własnej turbinki.
Na wszelki wypadek na oknie czekała w pogotowiu lampa naftowa.
Grało radio nastawione na Duszanbe.
Abdużobor zaprosił na herbatę. Wodę zagotował na palenisku, po cukier
sięgnął do jednej z reklamówek. Zrobiłem zdjęcie, jak się krząta, a on wyjął
z kieszeni smartfon:
– To ja też zrobię.
W dolinie nie było zasięgu, Dżamaleddin po cichu liczył, że doczekają się
przed przyjazdem prezydenta. Abdużobor używał komórki jako kamery, którą
dokumentował przebieg remontu, i jako budzika. Miał aplikację, która
przypominała mu o godzinach modlitw.
– W mieście zgram sobie na płytkę. Będzie na pamiątkę. Rzadko mam tutaj
gości.

– My wielikije Piersy! – powiedział mi na przywitanie kierowca Johon,


z którym jechałem z Anzobu do Duszanbe. Jesteśmy wielkim Persami. Miał na
myśli Tadżyków
Jagnobczyków uważał za braci. Nie był w dolinie, ale znał ich historię.
Słyszał, że żyją w biedzie. Po drodze opowiadał, jak źle się powodzi Tadżykom –
perska przeszłość osładzała mu może teraźniejszą nędzę – ale wiedział, że można
mieć gorzej. W młodości pracował w milicji, potem kupił samochód i zaczął
wozić ludzi między Duszanbe a Chodżentem. Pieniądz trochę mniejszy, ale jesteś
panem swojego czasu.
– Czy u was też jest tyle portretów prezydenta? – spytał, gdy minęliśmy
kolejny plakat z Emomalim Rachmonem i cytatem z jego wypowiedzi. Podobizn
szefa państwa było mniej niż w Turkmenistanie, ale dużo więcej niż gdzie indziej
w regionie. Opinie Rachmona na temat wody („Woda jest źródłem życia”),
młodzieży („Młodzież to przyszłość społeczeństwa”), edukacji, gospodarki,
historii, służby zdrowia, wojska czy języka ojczystego biły w oczy w Duszanbe
i na prowincji, na rozstajach dróg i przełęczach.
– On może i nie jest zły, ale ma złych i chciwych doradców – ciągnął Johon,
nie czekając na odpowiedź. – I ma za dużo dzieci, aż dziewięcioro. Nasza władza
jest jak krokodyl, nigdy się nie nachapie i ciągle będzie jej mało.
W Azji Centralnej prezydenci zastąpili pierwszych sekretarzy, sekretarze
przyszli na miejsce emirów, a przed emirami byli chanowie. Prezydenci odwołują
się teraz do chanów i stawiają im pomniki, aby uzasadnić własne rządy i włączyć
młode państwa w prastare dzieje regionu. W czerpiącym z dawnej Persji
Tadżykistanie zrodziła się koncepcja sprawiedliwego szacha jako przywódcy
idealnego, który wiąże przeszłość z przyszłością. Współczesnym szachem
szachów miałby być Emomali Rachmon (do 2007 roku używał nazwiska
Rachmonow).
Muzeum Narodowe Tadżykistanu w Duszanbe

Historyczna część ekspozycji – są jeszcze części przyrodnicza i sztuk pięknych –


przedstawia dzieje tadżyckich ziem od wspólnot pierwotnych do dynastii
Samanidów.
Samanidzi doszli do władzy jako namiestnicy kalifów z Bagdadu. Panowali
w I X i X wieku. Ich najwybitniejszym przedstawicielem był Ismail I (lata rządów:
892–907). Władał imperium obejmującym oprócz znacznych obszarów
dzisiejszych Tadżykistanu i Kirgistanu także współczesne Uzbekistan,
Turkmenistan i Afganistan oraz środkowy i wschodni Iran, południowo-zachodni
Pakistan i południowy Kazachstan. Stolicą państwa była Buchara w dzisiejszym
Uzbekistanie.
Jak zauważyli iraniści Maria i Bogdan Składankowie, „Samanidzi nie
prowadzili agresywnej polityki, przeto wewnętrzne siły nie mające ujścia
w wojnach, pochodach i przewrotach mogły być spożytkowane w sposób bardziej
konstruktywny. Panowanie Samanidów było okresem wspaniałego rozwoju sztuk.
Okres ten nazywa się irańskim renesansem”. W duszanbijskim muzeum
znajdziemy portrety działających w państwie samanidzkim poetów Ferdousiego
i Rudakiego oraz jednego z największych uczonych wszech czasów, Awicenny.
Tadżycy uważają te postaci za część swojego dziedzictwa.
Na Samanidach narracja się urywa, następnym etapem jest przewrót
bolszewicki.
– W tym czasie niewiele się działo – tłumaczy przeskok politolog Parwiz
Mułłodżanow. – Po najeździe Czyngis-chana była tutaj pustynia. Jeszcze
w X I X wieku uprawiano trzy razy mniej ziemi niż sześćset lat wcześniej.
Mułłodżanow ma rację, ale twórcy ekspozycji wyraźnie nie chcieli skupiać
uwagi widzów na obcych rządach – a odebranie Buchary Samanidom przez
tureckich Karachanidów (rok 999) zakończyło irańskie panowanie w regionie.
Gdy w X I X wieku pojawiła się Rosja, tadżyckie ziemie były częścią rządzonego
przez uzbecką dynastię emiratu Buchary; w większości z Uzbeków składały się
też oddziały basmaczy, czyli bojowników-mścicieli, którzy po obaleniu emira
walczyli z czerwonymi, broniąc islamu i feudalnych porządków. Choć w ich
szeregach byli również Tadżycy, w muzeum wspomina się o basmaczach
zdawkowo, mimochodem (w Uzbekistanie traktowani są jak bohaterowie walki
narodowowyzwoleńczej).
– Występowali przeciwko Moskwie, a nasze władze są prorosyjskie – kwituje
politolog.
Okres radziecki przedstawiony jest jako czas modernizacji i rozwoju
przemysłu. Owszem, dzieląc region pomiędzy kształtujące się narody, komuniści
oddali Uzbekom Samarkandę i Bucharę (duża część ich mieszkańców do dziś
posługuje się tadżyckim). Tadżykom przyszło z tego powodu zakładać stolicę
w centralnie położonym kiszłaku. Ale własna republika – z początku
autonomiczna, a od 1929 roku związkowa – dawała namiastkę państwowości.
I gdyby nie ona, nie byłoby teraz niepodległego Tadżykistanu.
Samanidzi – Republika – Rachmon: tyle zostaje w głowie. Współczesne
państwo jest w tej opowieści prostą kontynuacją samanidzkiego imperium. Mówi
o tym korona na tadżyckich herbie i fladze, nazwa waluty – somoni, i imię
Ismaila Samaniego, nadane najwyższej górze w kraju (wcześniej był to Szczyt
Komunizmu). Stąd także pomnik Ismaila na centralnym placu Duszanbe, gdzie
kiedyś stał Lenin. Niektórzy widzą w nim podobieństwo do prezydenta.

O wojnie domowej w muzeum nie ma nic. Nie pada nawet słowo „wojna”.
Wybuchła wiosną 1992 roku, czyli wkrótce po rozpadzie ZS RR . Trwała pięć
lat. Starły się w niej cztery klany: chodżencki i kulabski, skupiające
postkomunistyczną nomenklaturę, oraz garmski i pamirski, łączące opozycję
demokratyczną i islamską (klany ukształtowały się w okresie sowieckim,
zajmując miejsce związków rodowo-plemiennych. Podziałowi sprzyjały warunki
geograficzne – wysokie góry i izolacja dużych obszarów kraju – oraz
niezakończony proces formowania narodu). Zginęło kilkadziesiąt, a może nawet
sto tysięcy ludzi. Ponad milion musiało uciekać, szukając schronienia na północy,
dokąd wojna nie dotarła, albo za granicą. Cały Tadżykistan liczył w tamtych
latach pięć milionów mieszkańców.
Zamiast o wojnie mowa jest o tadżyckich rozmowach pokojowych. Czytamy,
że zaczęły się wiosną 1994 roku i trwały czterdzieści miesięcy. Dowiadujemy się,
że 27 czerwca 1997 roku prezydent Emomali Rachmon i przywódca
Zjednoczonej Opozycji Tadżyckiej Said Abdułło Nuri podpisali w Moskwie
porozumienie, które doprowadziło do pełnej stabilizacji. Możemy obejrzeć pióro
Toison d’or, którym Rachmon, Nuri i przedstawiciel O N Z sygnowali jeden
z wcześniejszych dokumentów. Ale po co były rozmowy, czego chciały ich
strony, skąd wzięła się uprzednia niestabilność i co zawierało porozumienie –
o tym muzealna narracja milczy. Tak jakby najmniejsza wzmianka mogła obudzić
uśpione demony, rozchwiać budowaną z mozołem wspólnotę. Do muzeum
przychodzą różni. Lepiej nie rozdrapywać świeżych ran.
Na zdjęciach widzimy Rachmona i Nuriego (pierwszy w garniturze i pod
krawatem, drugi – w chałacie i tiubietiejce), delegacje obu stron wraz
z pośrednikami, okrągły stół. Potem jest już sam Rachmon. Ostatnie gabloty
poświęcone są wyłącznie jego osobie.
Wojnę wygrali wspierani przez Rosję i Uzbekistan postkomuniści. Ale w myśl
porozumienia trzydzieści trzy stanowiska w rządzie oraz trzydzieści procent
kierowniczych stanowisk we władzach lokalnych zajęli przedstawiciele
Zjednoczonej Opozycji. Do parlamentu dostała się Islamska Partia Odrodzenia
Tadżykistanu, założona i kierowana przez Nuriego, a po jego śmierci w 2006 roku
przez Muhiddina Kabiriego. W trzech kolejnych wyborach zdobywała dwa
mandaty (w obu izbach zasiada łącznie dziewięćdziesięciu dziewięciu
deputowanych).
Pozbycie się oponentów zajęło Rachmonowi prawie dwadzieścia lat.
Na pierwszy ogień poszli ludzie z rządu, część zginęła w niejasnych
okolicznościach, innych oskarżono o wspieranie terroryzmu (ataki z 11 września
2001 roku spadły władzom w Azji Centralnej z nieba, odtąd wystarczyło zarzucić
przeciwnikom związki z talibami, by zamknąć usta krytyce). Trudniej było
z komendantami polowymi, włączonymi w struktury lokalnych administracji,
zwłaszcza na terenach sprzyjających opozycji. Niektórzy z nich nie pogodzili się
z porażką i czekali na moment do odwetu (w kraju dochodziło co jakiś czas do
ataków na siły rządowe), inni zajęli się przerzutem narkotyków. Jeszcze inni
siedzieli cicho, ale padli ofiarą intryg. Każdy miał broń i siatkę towarzyszy, każdy
mógł być niebezpieczny. Eliminacja kolejnych dowódców przypominała operacje
specjalne. A odległego i niedostępnego Pamiru w ogóle nie udało się wziąć pod
pełną kontrolę.
Islamska Partia Odrodzenia lawirowała między oczekiwaniami wyborców
a żądaniami władz. Na wiecach jej politycy głosili, że Tadżykistan to część
ummy, światowej wspólnoty muzułmańskiej, a w parlamencie głosowali za
zwiększeniem kontroli nad religią.
W czerwcu 2011 roku rozmawiałem z Kabirim w jego rezydencji w Duszanbe.
– Zachód jest przekonany, że tu może rządzić tylko świecki dyktator albo
skrajny islamista. I z dwojga złego wybiera dyktatora – zauważył. – A przecież
może być jeszcze świecki liberał albo islamista umiarkowany.
Mówił o sobie. Był gładko ogolony, znał biegle angielski (a także rosyjski
i arabski), miał doktorat z nauk politycznych. Przeciwnicy twierdzili, że za tą
fasadą kryją się radykalne masy członkowskie, ale Kabiri przekonywał, że jego
wyborcy to dobrzy ludzie, którzy chcą żyć w pokoju i przestrzegać prawa.
– Polityczny islam jest bardzo różnorodny – powiedział mi. – Nasza partia
wzorowała się na tureckiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (A K P ), ale podobają
się nam też islamiści marokańscy i doceniamy przykład Malezji. Nie zależy nam
na rewolucji, nastawiamy się na długi marsz.
Cztery lata później partia nie weszła do parlamentu (najpewniej w wyniku
fałszerstw), a jakiś czas później sąd uznał ją za organizację terrorystyczną
i zdelegalizował. Stało się to wkrótce po zabiciu przez siły rządowe wiceministra
obrony i byłego bojownika Zjednoczonej Opozycji, generała Nazarzody, który
okopał się ze zwolennikami w jednym z wąwozów (sprawa była niejasna i nie
wiemy, czy nie doszło do piętrowej prowokacji). Aresztowano dwustu partyjnych
aktywistów, niektórym udało się uciec. Kabiri otrzymał prawo pobytu w państwie
U E . Rachmon był już wystarczająco silny i nie musiał tolerować opozycji.
Trzecia droga mojego rozmówcy okazała się ślepą uliczką.

Kult Rachmona rodził się stopniowo i nie urósł do rozmiarów turkmeńskich.


Związany z klanem kulabskim polityk doszedł do władzy na początku wojny
domowej. W roku 1992 został przewodniczącym Rady Najwyższej (ówczesnego
parlamentu), a dwa lata później – prezydentem. Podobnie jak Alaksandr
Łukaszenka, który także rządzi od 1994 roku, wcześniej był dyrektorem
sowchozu.
Popularność budował na porozumieniu ze Zjednoczoną Opozycją. „To ja
przyniosłem pokój!” – wołały plakaty z jego podobizną i hasłami o narodowej
jedności i wspólnym dla wszystkich Tadżykistanie. W powojennych latach nic nie
było cenniejsze niż pokój.
Umiał trafić do ludzi. Narzucił prawo ograniczające liczbę gości, których
można zaprosić na rodzinną uroczystość – wesele, pogrzeb, obrzezanie;
określające, jak długo można świętować. Wielu oburzyło się, że władza wchodzi
z butami w ich życie, inni się śmiali. Ale tadżycka biedota – znaczna część
społeczeństwa – była mu wdzięczna. Skończyło się zastawianie majątku
i zapożyczanie się, aby hucznie ożenić syna, aby z fasonem pożegnać dziadka.
Aby sąsiedzi nie obgadali (wystawne przyjęcia nie wzięły się z wrodzonej
skłonności do szpanu, z orientalnego zastaw się a postaw się. Były formą
wzajemnych ubezpieczeń. Hojny gospodarz mógł w potrzebie liczyć na rewanż,
a każdy prezent – jego wartość zapisywano – wracał w tej czy innej postaci do
darczyńcy. Ale po wojnie pieniądze najczęściej szły w błoto, dawne rachunki
były nie do wyrównania).
Z roku na rok wielkoformatowych plakatów przybywało i w pewnym
momencie zaczęto je wieszać nie tylko z okazji rocznic i świąt państwowych, ale
na stałe. Z czasem wrosły w otoczenie. Jednocześnie zaczęły się ukazywać
prezydenckie dzieła – Tadżycy w lustrze historii. Od Ariów do Samanidów
i wielotomowa Niepodległość Tadżykistanu i odrodzenie nacji. Była w nich mowa
o tradycjach muzułmańskich, ale też zaratusztriańskich, a zwłaszcza aryjskich.
O tym, co wyróżnia Tadżyków wśród narodów Azji Centralnej. Co pokazuje ich
wyjątkowość. Wszyscy wiedzieli, że Rachmon nie pisał tych książek sam,
a najpewniej tylko opatrzył je nazwiskiem. Ale dla narodu poetów, za jaki lubią
uważać się Tadżycy, ważna była idea: oto nasz prezydent pochyla się nad naszą
historią.
– Prezydent stał się czynnikiem państwowotwórczym – zauważyła badaczka
Azji Centralnej Paulina Niechciał.
Rozwielmożył się na dobre w połowie drugiej dekady wieku. Mógł rządzić do
końca życia, tyle kadencji, ile chciał, ale musiał czuć niedosyt. Widać uwierzył,
że to on stworzył państwo – przecież pozszywał je z kawałków, przepisał jego
historię i oparł na niej współczesność, wreszcie przegnał wrogów, jacy dybali na
jego władzę, a zatem również na jego Tadżykistan. Trudno wyobrazić sobie, by
nie patrzył nań jak na dziecko, które wydaje się jeszcze za małe, aby pójść własną
drogą. Po wszystkim, gdy alternatywą dla rządów Rachmona były już tylko chaos
i nowa wojna, parlament nadał mu więc tytuł Przywódcy Narodu – Twórcy
Pokoju i Jedności Narodowej, a potem dołożył jeszcze Założyciela Niepodległego
Tadżykistanu.
Lizusi, wazeliniarze i włazidupy tylko na to czekali. Zaroiło się od
poświęconych Przywódcy wierszy, piosenek i obrazów, a dramaturg Abdugaffor
Abdużabbor napisał sztukę, w której Rachmonowi objawia się anioł i oznajmia,
że nie każdego Bóg wybiera na padyszacha. Kandydatom na studia kazano pisać
na egzaminach eseje, wśród tematów zatwierdzonych przez ministerstwo znalazły
się takie: „Przywódca Narodu – obrońcą narodu”, „Podążając za Przywódcą”,
„Jestem dumnym Aryjczykiem”, „Strój ludowy symbolem kultury narodowej”.
Tadżycki Baćka zaczął zamieniać się we własny pomnik.

Wizja Rachmona przenika nową architekturę Duszanbe, wcielają ją w życie


twórcy gmachów wznoszonych w okolicy nowego pałacu prezydenckiego
i centralnego placu miasta (sam pałac to orientalna, a raczej zorientalizowana
wariacja na temat Białego Domu).
Muzeum Narodowe przypomina okręt z wysuniętym dziobem i nachylonym
kominem. Okalający główną bryłę gzyms opiera się na kolumnach zwieńczonych
głowami byków – jak w achemenidzkich pałacach w Suzie i Persepolis.
W ogrodzie stoją posągi bohaterów perskiej mitologii i bije sztuczny wodospad
(do najbliższego morza jest półtora tysiąca kilometrów).
Nad wejściem do położonej naprzeciwko muzeum rotundy, w której mieści się
amfiteatr, przyciąga wzrok – w muzułmańskim kraju! – stylizowany
zaratusztriański Faravahar.
Pałac Kochi Nawruz łączy funkcje centrum kongresowego, ośrodka rozrywki
(kręgle, bilard, dyskoteka), domu wesel i multipleksu. Bryłę wzorowano na
tradycyjnej czajchanie, ale jest to herbaciarnia wielkości hotelu. W środku mieści
się trzy tysiące ludzi, na ozdobienie jednej z piętnastu sal bankietowych zużyto
pięćdziesiąt ton kamieni szlachetnych, a kryształowy żyrandol w innej ma
dwadzieścia dwa metry wysokości (każda sala jest wykończona w innym stylu).
Łączna powierzchnia wszystkich pomieszczeń to trzydzieści pięć tysięcy metrów
kwadratowych. Rachmon urządził tam szczyt Szanghajskiej Organizacji
Współpracy.
Między Muzeum Narodowym a pałacem prezydenckim – jego oficjalna nazwa
to Pałac Narodów – wznosi się maszt flagowy, wysoki na 165 metrów.
Zawieszona na nim, wielka jak pół boiska flaga Tadżykistanu waży czterysta
kilogramów. Przez kilka lat był najwyższy na świecie, wyprzedzając maszty
z Aszchabadu i Baku. Potem palmę pierwszeństwa przejął
stusiedemdziesięciojednometrowy maszt w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. Pod
duszanbijską flagę wciąż przychodzą wycieczki. W pewnym sensie to już też
zabytek.
Nowa architektura napiera na aleję Rudakiego, główną arterię Duszanbe,
przecinającą miasto z południa na północ i zabudowaną klasycznym socrealem na
ludzką miarę. Aleja jeszcze się broni, choć tu i tam popracowały już buldożery,
a zwolnione miejsca wypełniły natychmiast Rachmonowe plomby z betonu
i szkła. Symbolizują narodowe odrodzenie.
Od drugiej, wschodniej strony atakuje bazar (dniem targowym był tu niegdyś
poniedziałek, po tadżycku – duszanbe). Jeszcze w pierwszej dekadzie X X I wieku
bazar trzymał się wyznaczonego placu, ale potem rozlał się na otaczające ulice,
anektując jezdnie, chodniki, pasy zieleni. Nie sposób normalnie przejść, trzeba
przeciskać się wśród tłumu przekupniów, wśród tragarzy z wózkami
i zostawionych gdzie popadnie samochodów, wśród harmidru i rozgardiaszu.
Kiedyś tak wyglądała tadżycka prowincja, jakaś Isfara, jakiś Pandżakent.
A bazarowi wciąż mało, wypuszcza swoje czujki coraz dalej. Jeszcze chwila,
a dojdzie do samej alei i spotka się tam z nową architekturą.
Wtedy dawne Duszanbe, europejskie miasto typu sowieckiego, przejdzie do
historii.

Muzeum Historyczno-Krajoznawcze miasta Kurgan-Tiube[2]

Muzeum znajduje się na wzgórzu usypanym w środku miasta, w otoczeniu


zieleni.
Legenda mówi, że w dawnych wiekach każdy przyjeżdżający tu kupiec musiał
zabrać ze sobą wiaderko ziemi i w tym miejscu ją wysypać („tiube” oznacza
wzniesienie, a „kurgan” – to kurhan). Miasto nie jest zabytkowe, chociaż ludzie
osiedlali się w tej okolicy od pradziejów. Sowieci zbudowali je na nowo.
A w czasie wojny domowej zostało zniszczone. Leży jakieś sto kilometrów na
południe od Duszanbe i tyle samo na północ od granicy z Afganistanem.
Najciekawszym eksponatem jest album ze zdjęciami. Pochodzą z lat
sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dokumentują różne
uroczystości – obchody rocznicy rewolucji, pochód pierwszomajowy,
zakończenie roku szkolnego, przyjazd ważnego gościa – i codzienne życie: ulice,
parki, sklepy, fabryki, jakiś mecz. Mężczyźni ze zdjęć są ubrani w koszule
i marynarki, niektórzy noszą krawaty; kobiety mają sukienki, a czasem żakiety.
Na pierwszy rzut oka mogliby być Polakami, Czechami, Niemcami z N RD –
Tadżycy nie są skośni i nie wyglądają na Azjatów. Dopiero po chwili
dostrzegamy, że ten i ów założył tiubietiejkę, a pojedyncze panie chodzą
w szarawarach (gdyby fotografie były kolorowe, uwagę zwróciłyby od razu
jaskrawe barwy sukienek i niespotykane u nas wzory na chustach). Ale nie widać
chałatów i kaftanów, nie widać hidżabów ani tym bardziej burek.
Dziś tak ubrani ludzie są w Kurgan-Tiube w mniejszości.
– Z roku na rok czuję się tu coraz bardziej obco, coraz mniej rozumiem
miejscowych – mówi G. z polskiej organizacji pozarządowej, która pomaga
rozwijać w tych stronach samorząd. – Z tymi, którzy wyrośli w ZS RR , nawet ze
starcami po wioskach, można jeszcze porozmawiać. Dogadać się. Z młodymi już
nie, inny świat. Chodzi o mentalność, nie o gorszą znajomość rosyjskiego.
W życiu nie myślałam, że będę tęsknić za Sowietem.
Nigdy nie było tu bogato. Za emiratu Buchary miejscowi panowie-bekowie
łupili chłopów-dechkanów, za komunistów kraj odstawał nawet od sąsiadów
z regionu, nie mówiąc o europejskiej części ZS RR . Ale był prąd, działały szpitale,
a dziesięciolatki kształciły nie gorzej od kazaskich czy mołdawskich. Sowieccy
Tadżycy mogli patrzeć z wyższością na rodaków z lewego brzegu granicznego
Pandżu (co czwarty mieszkaniec Afganistanu jest etnicznym Tadżykiem): tamci
zamiast cywilizacyjnych zdobyczy mieli szariat.
Poznali się bliżej – ironia losu – dzięki sowieckiej interwencji, rozpoczętej
w 1979 roku – nad Pandżem też wisiała żelazna kurtyna. Tutejsi, których armia
brała na tłumaczy, odkryli, ile stracili legend, zwyczajów, modlitw i jak zubożał
ich język („U nas nawet buchalterię w kołchozach prowadzono po rosyjsku” –
mówi politolog Parwiz Mułłodżanow). I zrozumieli, że są kolonią. Tadżyckie
przebudzenie zaczęło się nie od pieriestrojki, ale od Afganistanu. Było to
przebudzenie nie tylko narodowe, lecz także religijne.
W czasie tadżyckiej wojny domowej w Afganistanie schronili się przywódcy
demokratyczno-islamskiej opozycji z Saidem Abdułłą Nurim. Znalazły tam azyl
także dziesiątki tysięcy cywilnych uciekinierów. Natchnieniem był dla nich
Ahmad Szah Masud, etniczny Tadżyk, zwycięski dowódca walk z Sowietami,
a następnie z talibami, zabity w przededniu ataków terrorystycznych na U S A .
Czczony jest w Tadżykistanie do dziś, ale prywatnie, jak Piłsudski w czasach
P RL . W podręcznikach nie ma o nim słowa – może dlatego, aby nie porównywać
go z Rachmonem.
W nowym stuleciu to lewy, afgański brzeg Pandżu rozwijał się szybciej,
poprowadzono tam drogi i dociągnięto prąd. W ślad za wojskami U S A i koalicji,
które wyparły talibów (jak się okazało, nie na długo), do Afganistanu popłynęły
pieniądze na projekty rozwojowe, edukację, ochronę zdrowia. Prawy brzeg rzeki
coraz częściej tonął w ciemności. Opublikowany w 2011 roku raport International
Crisis Group (Międzynarodowej Grupy Kryzysowej) zaczynał się od diagnozy:
„Podstawowa ludzka i materialna infrastruktura Azji Centralnej – drogi,
elektrownie, szpitale, szkoły oraz ostatnie pokolenie wykształconych w ZS RR
fachowców, utrzymujących to wszystko w ruchu – powoli, lecz nieuchronnie
zanika. Wyposażenie się zużywa, a obsługa odchodzi na emeryturę albo umiera”.
Autorzy zaznaczyli, że choć pisali o całym regionie, najgorzej jest
w Tadżykistanie, a niewiele lepiej – w Kirgistanie.
W następnych latach często psuły się stacje pomp i niektóre prowincjonalne
szpitale straciły dostęp do bieżącej wody. Kraj z P K B na mieszkańca na poziomie
Beninu lub Czadu niewiele może z tym zrobić. Tym bardziej, jeśli włożył miliony
w maszt i nowe gmachy w stolicy, a korupcja też przecież kosztuje (gazety, póki
mogły, pisały, kto z otoczenia prezydenta opiekuje się tym czy innym biznesem).
W Duszanbe czy Chodżencie ktoś by się tym pewnie zajął, ale do takich miejsc,
jak Kurgan-Tiube, ręce już nie dochodziły. G. opowiada o kobiecie, u której
w jednym z takich szpitali bez żadnych badań zdiagnozowano cystę i zapisano na
operację. Kilka dni później w ramach jakiejś promocji chińscy lekarze robili
w mieście bezpłatne U S G . Okazało się, że ta kobieta jest w szóstym miesiącu
ciąży.
Według raportów O N Z połowa mieszkańców Tadżykistanu żyje poniżej progu
ubóstwa. Z powodu niedożywienia co czwarte dziecko w wieku do pięciu lat nie
osiąga prawidłowego wzrostu, a co ósme – prawidłowej wagi. Wiele nie chodzi
do szkoły albo rzuca naukę po kilku klasach, zwłaszcza dziewczynki. Ale
dokładnych statystyk nie ma.
– Tu można skończyć szkołę i nic nie umieć – mówi K., zaprzyjaźniona
z polską organizacją gospodyni wiejska spod Kurgan-Tiube. Sama z sowiecką
maturą łatwo odnalazła się w świecie grantów, donorów, projektów, ewaluacji
i gender balansu. W kuchni, do której nas zaprosiła, wiszą polskie pocztówki,
a K. nie może usiedzieć w miejscu: przetarła stół, postawiła herbatę, wyrównała
firankę, ukroiła ciasto, pobiegła po jabłka. – W czasie wojny nie było nauki –
ciągnie. – Nie da się nadrobić pięciu lat, straciliśmy pokolenie. Teraz niedouczeni
nauczyciele i niedouczeni mułłowie multiplikują przesądy i mity. Młode kobiety
wierzą, że wodę z kanału można pić bez przegotowania, wystarczy, żeby odstała
parę godzin. Młodzi mężczyźni, którzy chcą się rozwieść, wysyłają żonie
esemesa z trzykrotnie powtórzonym słowem „talak”, czyli rozwód, i uważają, że
dopełnili formalności.
(Socjolog Muzaffar Olimow zapewnia mnie, że rozwody przez Skype’a
i esemesy to legenda: może ktoś tak robił pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na
początku pierwszej dekady X X I wieku, dopóki nie wypowiedziały się religijne
autorytety. „Ale poziom wykształcenia naprawdę spadł na łeb na szyję –
potwierdza. – I nikt nie ma pomysłu, jak wyjść z zapaści”).
– To jest syzyfowa praca – mówi o swoim projekcie G. – Ludzie, których
przeszkoliliśmy, wyjeżdżają, bo zaraz znajdują robotę w Duszanbe albo w Rosji.
I zaczynamy od zera, a co roku trudniej o współpracowników. Mam poczucie, że
zawracam kijem Amu-darię.

– Rozwiązaniem jest islam – odpowiada kierowca Umar, z którym wracam


znad afgańskiej granicy. Odpowiada tak na wszystkie pytania: o upadek oświaty
i służby zdrowia, korupcję, nepotyzm, bezrobocie.
Umar nie jest ekstremistą, po prostu wierzy, że rządy oparte na islamie byłyby
sprawiedliwe, a w sprawiedliwym państwie nie ma miejsca na biedę i krzywdę.
Zresztą zaraz dodaje, że ma na myśli prawdziwy islam, a nie jakąś bandyterkę,
która lata po górach. Islamu oficjalnego, czyli wyznaczonych przez państwo
mułłów i imamów, Umar nie bierze pod uwagę, to dla niego funkcjonariusze od
religii, umoczeni jak cała reszta.
Wiosną 2015 roku Tadżykistan żył wyborami do parlamentu (tymi, w których
wycięto Islamską Partię Odrodzenia Tadżykistanu – ugrupowanie działało
legalnie jeszcze do jesieni) – i sprawą pułkownika Gulmuroda Chalimowa,
dowódcy sił specjalnych tadżyckiej milicji, który po dwudziestu latach służby
uciekł do Syrii i zaciągnął się do Państwa Islamskiego. Według Umara partia
uosabiała prawdziwy islam, a pułkownik – bandyterkę. Rachmon woli za
przeciwnika bandyterkę, z bandytami nie trzeba rozmawiać ani się układać, a do
tego można nimi straszyć: patrzcie, do czego dojdzie, jeśli zostawimy religię
samopas.
Przestrzeń niezależnego islamu zawęża się do ostatnich mistrzów duchowych,
iszonów, którzy w oderwaniu od świata gromadzą wokół siebie uczniów
i doradzają w życiowych sprawach pielgrzymom. Zostało ich paru i też nie są
bezpieczni, jednego oskarżono o nielegalny obrót ziemią, drugiego o bigamię,
kogoś o niezawodny terroryzm. Zdarzają się też łże-mistrzowie, w dzisiejszych
czasach nietrudno o podróbkę.
Szejch Timur-chan mieszka w górskiej wiosce i boi się prowokacji. Nasz
samochód kilka razy zatrzymują jego ludzie (im bliżej celu, tym bardziej
zaufani), wypytują, kim jesteśmy, i przy okazji sprawdzają, czy ktoś za nami nie
jedzie. Potem pokazują dalszą drogę i meldują przez krótkofalówkę następnym
patrolom, że już ruszyliśmy. Człowieka, który umawiał spotkanie, znają, ale
kierowca jest tutaj po raz pierwszy.
Zapytałem mistrza, czego oczekuje od Zachodu. Myślałem, że jakiegoś
wsparcia, pomocy, może stypendiów, ale on powiedział tylko:
– Pamiętajcie o nas i starajcie się nas zrozumieć.

Prawdziwi islamscy radykałowie tak jak pułkownik Chalimow wyjeżdżają


z kraju, przenoszą się do Afganistanu albo na Bliski Wschód – wiadomo
o kilkuset tadżyckich dżihadystach, którzy przewinęli się przez Państwo
Islamskie i inne ugrupowania. Z ideologią walczącego islamu częściej niż
w Tadżykistanie stykają się wcześniej w Rosji.
– Sezonowi migranci zarobkowi przebywają zwykle we własnym
towarzystwie, nieraz nie znają języka – tłumaczy Abachon Sułtonnazarow
z Instytutu Wojny i Pokoju. – Z dala od rodzin i krewnych łatwiej dać posłuch
podszeptom. Tym bardziej, jeśli agituje sąsiad z hotelu robotniczego czy kolega
z brygady. Niektórzy wracają zarażeni ekstremizmem. Innym problemem jest
alkohol, nadużywa go wielu emigrantów.
Przywożą także choroby. G. opowiada, że kiedy w jednym z kiszłaków
usłyszała o „chorobie rosyjskiej”, nie wiedziała, o co chodzi. Potem ktoś jej
powiedział, że tak nazywają A I D S . Na lotnisku w Kurgan-Tiube leżą ulotki
o pożytkach z prezerwatyw oraz szkodliwości alkoholu i narkotyków; inne
ostrzegają przed oszustami, informują o przepisach migracyjnych i podają, gdzie
szukać pomocy. Takie same ulotki i plakaty są na lotniskach w Chodżencie,
Duszanbe i Kulabie, przygotowały je po tadżycku i rosyjsku agendy O N Z
i organizacje pozarządowe. Do Rosji latają dziesiątki samolotów dziennie, obok
regularnych rejsów są czartery. Większe grupy zamawiają lot do konkretnego
miasta, gdzie czeka zajęcie.
Migracja rozchwiała tadżycką demografię. Na osiem i pół miliona obywateli
z górą milion wyjechało. Osiemdziesiąt pięć procent migrantów to młodzi
mężczyźni. Dziewięćdziesiąt pięć procent pracuje w Rosji.
Najczęściej migrują kawalerowie albo młodzi małżonkowie – rodzicom
zależy, żeby ożenić syna przed wyjazdem. Tacy zjawiają się w domu raz do roku,
na letnie wakacje, i starają się w tym czasie o kolejne dziecko. Żony zostają, ktoś
musi pilnować gospodarstwa.
Czasem migrant zapuszcza korzenie i wiąże się z kimś w nowym miejscu.
Jedni decydują się na rozwód – być może część wciąż załatwia to esemesem. Inni
latami żyją na dwa domy i dwie rodziny. Tadżyckie żony domyślają się, ale
siedzą cicho, przekazy od męża to jedyny dochód. Gdy pieniądze przestają
przychodzić, takim kobietom kończy się świat – niewiele umieją, nie mają
zawodu. Organizacja, w której działa G., pomagała im zakładać drobne biznesy:
wypiek chleba, przeróbki krawieckie, uprawa i sprzedaż warzyw.
Bez Rosji kraj by nie przeżył, według Banku Światowego przekazy od
emigrantów stanowią prawie połowę tadżyckiego P K B . To najwyższy wskaźnik
na świecie.
– Ludzie są u nas bardzo prorosyjscy, nawet jak zetknęli się w Rosji
z rasizmem. – Politolog Mułłodżanow widzi w tym syndrom postkolonialny
i kompleks niższości i od razu tłumaczy, skąd się bierze takie myślenie. –
Rozmawiałem z kolegą o rosyjskim kabarecie, w którym pokazywano Tadżyków
jak debili – wspomina. – Wzruszył ramionami i stwierdził: „Tu władza poniża nas
tak samo, ale tam przynajmniej dają zarobić”. To zamknęło dyskusję.
Mułłodżanow dodaje, że dla Tadżyków Moskwa pozostaje symbolicznym
centrum świata:
– W polu widzenia są jeszcze Iran, Afganistan i Chiny – mówi. – Zachód nie
jest już punktem odniesienia, najwyżej dla garstki inteligencji. Mało kto go zna
osobiście, dociera do nas przez rosyjską telewizję, która ciągle powtarza, jaki jest
zdegenerowany i wynaturzony.
– Kryzys z uchodźcami pokazał Tadżykom, że Rosja ma swoje wady, ale
w porównaniu z Zachodem jest bardziej ludzka – uważa z kolei socjolog
Muzaffar Olimow. – To Rosja daje nam pracę, w czasie wojny domowej Rosja
i Afganistan przygarnęły naszych uciekinierów, a w czasie wojny w Afganistanie
miliony uchodźców przyjął Iran. Dla was, takich bogatych, problemem było
paręset tysięcy Syryjczyków. Okazało się, że to wy jesteście rasistami.
(Podobne rzeczy mówi znajoma Kirgizka, wykształcona jeszcze w ZS RR .
Po jego upadku wyjechała na studia podyplomowe do Londynu i tam
uświadomiono jej, że jest Azjatką. Żyjąc w Kirgizji, była przekonana, że
Azjatami są jacyś Chińczycy, Wietnamczycy, Koreańczycy. Ona, choć żółta
i skośna, czuła się Europejką).

Władzom migracja jest na rękę. Łagodzi skutki chronicznego kryzysu, przysyłane


z Rosji pieniądze pozwalają kręcić się gospodarce. Wyjeżdżają najaktywniejsi,
którzy mogliby stanąć na czele protestów. Potem już o tym nie pomyślą.
Tadżycki dziennikarz Safwat Burchonow (w 2014 roku wyemigrował
z rodziną na Ukrainę) powiedział rosyjskiemu tygodnikowi: „W Rosji ludzie
bardzo się zmieniają i wracają zupełnie inni – zahukani, czujący strach przed
każdą władzą. Różnicę między byłym gastarbeiterem a człowiekiem, który nie
wyjeżdżał z Tadżykistanu, widać od razu. Pierwszy, nawet bogatszy, jest już
mentalnym niewolnikiem; na drugiego, choćby biedaka, nie ośmieli się
naskoczyć byle milicjant, bo tamten odpowie mu do słuchu”. Czasami bywa
dokładnie odwrotnie.
W Rosji migranci pracują tam, gdzie nie chcą miejscowi, na przykład
w Moskwie trudno o dozorcę nie-Tadżyka. Grożąc wydaleniem przybyszów,
Kreml może wymóc na Duszanbe prawie każde ustępstwo. W Tadżykistanie
stacjonuje rosyjska baza wojskowa i według umowy zostanie tam do 2042 roku.
Jedenaście lat dłużej Rosjanie mogą korzystać z kompleksu kontroli przestrzeni
kosmicznej „Okno”, który rejestruje obiekty pojawiające się do wysokości
czterdziestu tysięcy kilometrów nad Ziemią.
Rosja z jednej strony nie pozwala Tadżykistanowi zginąć, z drugiej ogranicza
jego rozwój, utrzymuje w zależności, drenuje.

W czasach radzieckich to Rosjanie przyjeżdżali tu do pracy. Uczestniczyli


w rozpoczętych w 1931 roku pracach nad nawodnieniem doliny rzeki Wachsz,
która przepływa w pobliżu Kurgan-Tiube. Dziś ta dolina to wielka oaza. Uprawia
się w niej bawełnę, udają się granaty, brzoskwinie i figi. Wszystko widać jak na
dłoni z tarasu kurgantiubińskiego muzeum.
W scenerii budowy rozgrywa się powieść Brunona Jasieńskiego Człowiek
zmienia skórę. Pisarz, który od 1929 roku mieszkał w ZS RR , stworzył ją po
rosyjsku. W ciągu pierwszych czterech lat doczekała się ośmiu wydań
i milionowego nakładu, a potem jeszcze dwóch ekranizacji. Była socrealistyczna
i produkcyjna, czyli taka, jakiej żądały władze, ale miała wyrazistych bohaterów,
żywe opisy, wciągającą intrygę, zaskakujące suspensy i zwroty akcji,
i nieoczywiste wątki romansowe. Liczyła prawie siedemset stron.
Jedna z rosyjskich bohaterek, komsomołka Maria Połozowa, tłumaczyła
inżynierowi Jimowi Clarkowi, który przyjechał na kontrakt ze Stanów, jak tworzy
się radzieckie społeczeństwo: „Nasze pokolenie, które zniszczyło społeczeństwo
kapitalistyczne, by wejść w socjalistyczne, na razie zmienia skórę. Jest to masowy
i chorobliwy proces”.
Nowa skóra została z czasem odrzucona, ale Jasieński nie miał szans tego
doczekać. Latem 1937 roku został aresztowany, a 17 września rok później
skazany na śmierć pod wyssanym z palca zarzutem o udział w kontrrewolucyjnej
organizacji terrorystycznej i tego samego dnia rozstrzelany. W jednym z ostatnich
wierszy napisał:

Krótko na styku przyszłych walk stałem!


Urwaną pieśń swą czyż kiedyś dośpiewam?
I słowa marnieją jak jabłka dojrzałe,
Których nie zerwie już nikt nigdy z drzewa.

W kilkutomowej Historii Orientu, wydanej w latach 2000–2008 przez


Rosyjską Akademię Nauk, Azja Centralna – podobnie jak Kaukaz Południowy –
omawiana jest do 1917 roku, a potem znika, by pojawić się znowu pod sam
koniec, przy współczesności. Zupełnie, jakby na krótko wyemigrowała, ale po
rozpadzie Związku Radzieckiego wróciła na swoje miejsce. Na Wschód.

Muzeum Historyczno-Krajoznawcze w Chorogu

W muzeum w Chorogu stoi pianino. Z podpisu dowiadujemy się, że sprowadzono


je wiosną 1914 roku dla córki dowódcy garnizonu. Dziś łatwiej byłoby
dostarczyć je na Księżyc.
Instrument pochodził z wytwórni Jacoba Beckera w Petersburgu. Pociągiem
mógł dotrzeć do Taszkentu, a nawet do Andiżanu w Kotlinie Fergańskiej. Stamtąd
już niedaleko do Oszu w dzisiejszym Kirgistanie – droga była na jeden, najwyżej
półtora dnia.
Za Oszem były już tylko góry. Siedemset trzydzieści kilometrów gór. Pierwsze
dwieście dało się pewnie pokonać konnym powozem. Dwadzieścia lat wcześniej,
w przededniu zajęcia Pamiru przez Rosję, saperzy przebili drogę przez przełęcz
Tałdyk (3615 metrów), pracami kierował późniejszy generał Bronisław
Grąbczewski. Projekt trzymany był w tajemnicy, żeby w razie czego zaskoczyć
Anglików, których posiadłości sąsiadowały z rosyjskimi. Możemy jednak
przyjąć, że załoga garnizonu w Chorogu znała to przejście.
Po Tałdyku, za wioską Sary-Tasz, gdzie można odbić w stronę Chin, nie było
już żadnej drogi, tylko pasterskie ścieżki i przemytnicze percie. W ogóle nie było
niczego oprócz gór i nieba, wiatru, który w tych przestworach wieje bez przerwy,
i oblodzonych strumieni i jezior. Oprócz traw i porostów. Do dziś oprócz szosy
nie ma tam prawie nic, niewiele się zmieniło od siedmiuset lat i podróży Marco
Polo: „Nie ma tam po drodze przez ten cały czas ani osiedli, ani gospód, lecz
podróżni muszą żywność zabierać z sobą. Z powodu wysokości i zimna nie
dojrzeć tam żadnego ptaka lecącego. I powiadam wam, że nawet ogień w tym
wielkim chłodzie nie jest ani tak jasny, ani tej barwy co gdzie indziej, i potrawy
nie gotują się tak dobrze”. Wenecjanin przebijał się przez Pamir dwanaście dni,
ale liczył przejście od jeziora Zorkul, skąd do Chorogu jeszcze świat drogi. I nie
wiózł ze sobą pianina.
Na przełęcz Kyzył-art (4282 metry) żołnierze musieli wnosić je na rękach.
Dalej zaczyna się płaskowyż – tam mogli korzystać z jaków. Pamirscy Kirgizi
jeszcze w latach trzydziestych przewozili cały dobytek na jakach i wielbłądach.
Przełęcz Akbajtał (4655 metrów), najwyższy punkt trasy, wygląda jak byle
pagórek. Jeśli Pamir jest dachem świata, to kominami są okoliczne góry, które
wznoszą się na sześć tysięcy.
Ostatnie sto kilometrów znów było lżejsze. Od miejsca, gdzie trasa schodzi się
z rzeką Gunt, pojawiają się już kiszłaki, a teren zaczyna opadać. Chorog leży na
wysokości 2200 metrów. Może ktoś wyjechał na spotkanie?
Nie wiadomo, ilu było żołnierzy-tragarzy, a ilu Kozaków-konwojentów.
Wiemy tylko, że droga z Oszu zajęła im dwa miesiące. Robili średnio dwanaście
kilometrów dziennie. Ale pod Kyzył-artem musieli poruszać się wolniej – tam
wyczynem było każde sto metrów. Ciekawe, co mówili między sobą o córce
komendanta.
Pianino służyło trzy lata. Potem carski garnizon uciekł przed bolszewikami do
Indii. Nowi gospodarze mieli swoje rozrywki i zasłonili instrument czerwonym
suknem. Ponoć raz ktoś je z niego ściągnął i zagrał kilka rewolucyjnych pieśni –
ale może to tylko legenda.
W 1916 roku, gdy w Chorogu gościł wybitny biolog Nikołaj Wawiłow, pianino
stało w klubie oficerskim, a kieszonkowa hydroelektrownia na Guncie dawała
prąd. Uczony wspomniał o tym w dzienniku. „Kadra oficerska Posterunku
Pamirskiego jest nad wyraz przedsiębiorcza i energiczna – notował. – [Prócz
pianina] znajduje się tu także biblioteka i pod samym Pamirem można spędzić
kilka dni w europejskich warunkach”.
Mniej więcej w tym samym czasie w niedalekim kiszłaku Sindiew rozegrał się
dramat: jeden z górali ukradł sąsiadowi ziemię uprawną, wywożąc ją nocą na
ośle. Rodzinie, która i bez tego nie dojadała, zagroziła śmierć z głodu. Historię
opisał w swojej powieści Jasieński, ale wydarzyła się naprawdę – syn
okradzionego dożył nawet niepodległego Tadżykistanu. W tamtych stronach
ziemię mierzyło się na tiubietiejki.
„Dechkanie robią pola na skalnych platformach koło strumyków – tłumaczył
Jasieński. – Ziemię przewożą workami na osłach, a czasem na własnym grzbiecie
z daleka i grubymi warstwami ubijają na gołej skale. Pola te otaczają szerokimi
wałami z kamieni, zebranymi przy oczyszczaniu terenu, żeby nie zmyły ich
wiosenne wody. W ten sposób powstaje malutkie – jak skrawek – poletko. Dużo
ziemi z powodu braku dróg się nie da ściągnąć”.
Koniec świata. Ostatnia zdobycz carskiej Rosji i ostatnia jej rubież.
Jednocześnie początek. Do Indii Brytyjskich było z Chorogu sto kilometrów,
a z okolic Iszkaszymu – kilkanaście (teraz jest dalej, bo za Korytarzem
Wachańskim ulokował się wykrojony z Indii Pakistan). Na wschodzie
rozpościerały się Chiny. Po drugiej stronie rzeki zaczynał się Afganistan.
Różne porządki mieszają się w Badachszanie do dziś. I nadal wszystko jest
możliwe.

Tutejsza ludność to kilkanaście narodów, zamieszkujących czasem jedną


miejscowość albo dolinę. Każdy ma własny język. Jazgulamowie z doliny
Jazgulamu mówią po jazgulamsku, Iszkaszymowie z osiedla Iszkaszym – po
iszkaszymsku. Najwięcej jest Szugnanów – skupiają się w jednej z pamirskich
krain, Szugnanie, i mówią po szugnańsku. Języki pamirskie należą do grupy
wschodnioirańskiej w przeciwieństwie do zachodnioirańskiego tadżyckiego.
Mimo to górale z różnych narodów porozumiewają się ze sobą po tadżycku.
Pamirczyków jest na świecie trzysta, może trzysta pięćdziesiąt tysięcy.
W Tadżykistanie żyje mniej więcej połowa. Pozostali zaludniają te same góry, ale
oddzielają ich granice: afgańska, chińska albo pakistańska. Niewielkie grupy
mieszkają w Rosji i na Zachodzie.
Większość pamirskich górali to ismailici, a dokładniej – ismailici-nizaryci.
Ismailizm jest jedną z gałęzi islamu szyickiego. Szyici uważają, że prawowitym
następcą proroka Mahometa i pierwszym imamem był Ali, mąż jego córki
Fatimy, obdarzony Boską Światłością i Łaską. Potem przywództwo wspólnoty
przechodziło na kolejnych imamów – potomków Alego.
Ismailici oddzielili się od reszty szyitów z powodu sporu o dziedzictwo po
szóstym imamie – uznali mianowicie prawa jego syna Ismaila, a następnie
Ismailowych potomków (pozostali szyici uważają, że scheda przeszła w ręce
brata Ismaila, po którym nastąpiło jeszcze pięciu imamów. Ostatni z nich, Mahdi,
zaginął w 941 roku, ale szyici wierzą, że w ukryciu nadal żyje i ujawni się na
końcu czasów).
Nizaryci, którzy dominują wśród wyznawców ismailizmu, wyodrębnili się
jako wspólnota na przełomie X I i X I I wieku. Tym, co poróżniło ich z innymi
ismailitami, była znowu sprawa sukcesji. Szybko stali się lokalną potęgą. Rządca
dwudziestego imama, Hasan ibn Sabbah, znany jako Starzec z Gór, utworzył
w północnym Iranie nizaryckie państewko ze stolicą w twierdzy Alamut. Ludzie
Starca, nazywani asasynami, zdobyli sławę przebiegłych skrytobójców,
bliskowschodnich braci japońskich ninja.
Po zdobyciu Alamutu przez Mongołów wielu ismailitów-nizarytów uciekło na
wschód, w kierunku Indii, gdzie mieszkali już ich współwyznawcy. Od 1957 roku
nizaryckim przywódcą i czterdziestym dziewiątym imamem jest książę Karim
Aga Chan I V , obywatel brytyjski, urodzony w Szwajcarii i mieszkający we
Francji. Przed nim, w latach 1885–1957, imamem był jego dziadek, Sułtan
Muhammad Szach Aga Chan I I I , który pełnił także krótko funkcję
przewodniczącego Ligi Narodów.
Doktryna ismailicka jest zawiła i ezoteryczna, pełną zna tylko krąg
wtajemniczonych. Pierwsi badacze dostrzegli w niej mieszaninę islamu
i buddyzmu, bo prości wyznawcy wierzyli w wędrówki dusz, których człowiek
miał mieć trzy albo cztery. Potem doszukano się elementów neoplatońskich
i gnostyckich. Osią jest nauka o kolejnych wcieleniach Boga, który objawił się
jak dotąd w osobach sześciu proroków: Adama, Noego, Abrahama, Mojżesza,
Jezusa oraz Mahometa. Ważną rolę odgrywa koncepcja nieograniczonej wolnej
woli.
Inni muzułmanie uważają ich w najlepszym razie za heretyków. Chodzi o tę
doktrynę, ale także o to, że ismailici nie mają meczetów, tyko domy modlitwy
i święte miejsca, że mułłów zastąpili im chalifowie, słynący na Pamirze jako
szeptuni i znachorzy, że piją alkohol. Że ich kobiety nie zakrywają głów i tańczą
z obcymi mężczyznami.
Może wiemy o nich tak mało, bo nadużywają takijji? Wspólna dla szyitów
praktyka – sunnici uważają ją za niemoralną – pozwala w chwili zagrożenia ukryć
swoją wiarę, a nawet wyrzec się na niby islamu. Ważne, by zdrady nie dopuścić
się w sercu. Takijja przydała się w czasach sowieckich. W okólniku z lat
czterdziestych czytamy: „Dla dobra wiary pamirskim ismailitom było wolno
robić wszystko, co tylko można: udawać przyzwoitych, radzieckich obywateli,
działać w radzieckich organizacjach, wstępować do partii. Ta dziwaczna sekta
pozwala swoim wiernym ukrywać i maskować swoje prawdziwe poglądy, być
ateistą albo chrześcijaninem, sunnitą albo szyitą, komunistą albo anarchistą, brać
udział w dowolnej demonstracji, odśpiewywać publicznie hymny ku czci cara
albo Międzynarodówkę, byleby tylko dla siebie odprawiać swoją modlitwę,
oddawać cześć Adze Chanowi i imamom, wypełniać ich wolę, płacić daninę
religijną”.

Tradycyjny pamirski dom nazywa się czid. Pierwsze rzuca się w oczy
kwadratowe okno w dachu. Właściwie to pięć kwadratów. Najniższy jest wycięty
w suficie, kolejny znajduje się wewnątrz niego, obrócony o czterdzieści pięć
stopni, trzeci jest wewnątrz drugiego. I tak aż do piątego, zaszklonego. Stojąc
w izbie i patrząc do góry, widzimy zawężającą się piramidę.
Kolejne poziomy sklepienia oznaczają ziemię, wodę, wiatr i ogień, wreszcie
niebo.
Pośrodku izby znajduje się miejsce na palenisko; okno jest po to, żeby dym
miał się którędy ulatniać (dziś mało kto korzysta z paleniska, ludzie montują
sobie piecyki).
Sklepienie izby podtrzymuje pięć słupów, które symbolizują pięcioro
świętych – Mahometa, jego córkę Fatimę i zięcia Alego oraz ich synów, Hasana
i Husajna (drugiego i trzeciego imama szyitów).
Jako w niebie – tak i na ziemi.
W każdym domu jest również portret Agi Chana I V . Może to być święty
obrazek, wycinek z gazety albo zdjęcie z pierwszej wizyty imama, 25 maja
1995 roku, gdy w Chorogu zebrało się sto tysięcy wiernych. Rocznica tamtego
spotkania obchodzona jest na Pamirze jako Ruzi Nur, Dzień Światła.
Wtedy wyglądało to, jakby przybył z kosmosu. Na archiwalnym zdjęciu
przemawia z trybuny ustawionej na miejscowym lotnisku (duża łąka, ograniczona
ścianą gór); przed nim siedzą tysiące i tysiące ludzi, każdy na swoim dywaniku
i bez butów (trzymają je na kolanach albo w reklamówkach). Kobiety razem
z mężczyznami. Nie widać tłumacza, więc zapewne mówił w farsi (zwykle
posługuje się angielskim).
W Tadżykistanie trwała wojna domowa, a Pamirczycy popierali opozycję.
Droga do stolicy była zablokowana. Odcięty od reszty kraju Badachszan
przypominał oblężoną twierdzę. Ale było co jeść. Z kirgiskiego Oszu szły przez
przełęcze karawany ciężarówek, wioząc mąkę, masło, ryż, sól, cukier, mleko
w proszku. Imam, który opłacał to wszystko z własnej szkatuły, nakazał tutejszej
samoobronie, aby złożyła broń. Z imamem się nie dyskutuje. Walki ominęły
Pamir, a Rachmon mógł zamknąć jeden front.
Imam pomagał nie tylko nizarytom. Sieć Rozwojowa Agi Chana, jedna
z największych fundacji świata, otworzyła biuro w Duszanbe (na prawach misji
dyplomatycznej), a potem w innych miejscach w regionie. Działa do dziś na rzecz
rolnictwa, ochrony zdrowia, a szczególnie edukacji. Uniwersytet Azji Centralnej
ma już kampusy w Chorogu i Narynie w Kirgistanie. W planach jest jeszcze
jeden, w Kazachstanie.
Najwięcej grantów i stypendiów trafia jednak na Pamir. A może tam
najbardziej rzucają się w oczy. W Górskobadachszańskim Wilajecie
Autonomicznym, który zajmuje prawie połowę kraju, mieszka mniej niż pięć
procent jego ludności: można nakarmić wszystkich głodnych, dać lekarstwa
wszystkim chorym i nauczyć wszystkie dzieci internetu i angielskiego.
Na Pamirze mówią o Adze Chanie I V Jego Wysokość albo Jego
Świątobliwość. Błogosławią, wymawiając jego imię. Dzięki niemu Pamir znów
może tańcować.

Chorog: hinduskie jedzenie, chińskie piwo, rosyjskie disco. O Tadżykistanie


przypominają portrety Rachmona.
– Ani mnie on ziębi, ani grzeje – mówi dwudziestolatek sprzedający na
bazarze piracką muzykę i filmy. – On ma swój biznes, my mamy swój.
Częścią pamirskiego biznesu jest przemyt narkotyków z Afganistanu. Przez
Tadżykistan jadą tranzytem. Odbiorcy są w Rosji i Europie.
– Granica afgańsko-tadżycka ma 1344 kilometry, z czego spora część
przypada na wysokie góry – rozkłada ręce Suhrob Kaharow z duszanbijskiego
biura BO M CA (unijny program na rzecz zarządzania granicami w Azji
Centralnej). – Nie da się jej ochronić. Nawet gdyby wszystko zaminować.
Kontrabanda trafia do Tadżykistanu przez rzekę na południe od Kulabu oraz
przez Pamir. Kaharow tłumaczy, że każdą partię wiezie po kolei kilku kurierów:
– Mają zabrać paczkę z punktu A i zostawić ją w punkcie B. Żaden nie zna
początku ani końca trasy.
Gdy brakuje kurierów, Afgańczycy przeprawiają się czasem na tadżycki brzeg
i porywają miejscowych. Jako wykupu żądają przerzucenia towaru.
– W niektórych rejonach Pamiru rządzą narkobaroni. – Kaharow nie owija
w bawełnę. – Ani Duszanbe, ani pamirskie klany nie mają nic do gadania. Mamy
porzekadło: „Nie potrzebuję miliona, dajcie mi metr granicy!”. Tamci ludzie
kontrolują dziesiątki kilometrów.
Na geologicznych mapach Tadżykistanu pustkowia Pamiru mienią się od
oznaczeń rud metali rzadkich i kamieni szlachetnych. Jedyna pamirska partia
polityczna – powstała jeszcze przed rozpadem ZS RR – nazywała się Lali
Badachszon: Rubin Badachszanu. Ale jeszcze cenniejsze są lodowce i górskie
jeziora, z których wypływają rzeki. W Azji Centralnej dwa kraje cierpią na
niedobór wody. Są to Turkmenistan i Uzbekistan. Dwa inne – Kirgistan
i Tadżykistan – przeciwnie. Na tym tle mogło dojść nawet do wojny. Tadżykistan,
który nie ma ropy ani gazu, ogłosił, że zbuduje w Rogunie na rzece Wachsz
najwyższą zaporę wodną świata i będzie produkował tyle prądu, że starczy na
oświetlenie wszystkich kiszłaków i jeszcze na eksport (do niedawna najwyższa na
świecie była Zapora Nurecka, licząca 300 metrów i znajdująca się także na
Wachszu). Uzbekistan zapowiedział, że do tego nie dopuści.
Uzbecki prezydent Isłam Karimow bał się, że nowa zapora zatrzyma całą
wodę, jaka zrasza tamtejsze pola. Aby powstrzymać budowę, blokował jadące
przez Uzbekistan pociągi (w jednym miejscu kazał nawet rozebrać tory)
i okresowo zamykał granice. Aż do śmierci w 2016 roku straszył, że wyśle do
Tadżykistanu wojsko, które zburzy to, co ewentualnie powstanie. Emomali
Rachmon jeździł po świecie i gorączkowo szukał inwestorów.
Kiedy spotykali się na szczytach międzynarodowych organizacji – sobie wizyt
nie składali – obejmowali się jak starzy przyjaciele: „Jak się masz, mój bracie?”,
„Co słychać u drogiego sąsiada?”. Choć wiadomo, że jeden drugiemu wsadziłby
nóż między żebra.
W Azji Centralnej ludzie, witając się, przykładają sobie często rękę do piersi.
Podobno w tej pozycji najłatwiej utrzymać kamień, chowany na wszelki wypadek
za pazuchą.

Do Duszanbe można stąd dolecieć albo dojechać długodystansową taksówką.


Samolot zależy od pogody. Pas startowy w Chorogu jest krótki, przyjmuje małe
maszyny. Takie nie wzbiją się ponad góry, muszą lecieć między szczytami.
Najmniejsza mgła zatrzymuje rejs. Auto jedzie kilkanaście godzin. Krótsza
i gorsza droga liczy pięćset dwadzieścia kilometrów, dłuższa i lepsza – sześćset
dwadzieścia. Kiedy zepsuje się samochód, pamirski kierowca może liczyć na
innych Pamirczyków. Tadżycy pomagają Tadżykom.
Do Oszu z Chorogu transportu nie ma. Długodystansowe taksówki kursują
tylko do Murgabu. To trzysta kilometrów, nawet nie połowa trasy. Potem można
wynająć dżipa z kierowcą (za kilkaset dolarów, turyści z Zachodu zepsuli rynek)
albo liczyć na okazję, która może pojawić się za tydzień.
Na mnie i przyjaciela czekał mikrobus. Znajoma Pamirka, która w Oszu miała
wujka, w Murgabie kuzyna, a w Chorogu brata, uruchomiła jednym telefonem
sieć krewnych i znajomych. Prowadzili nas za rękę, przekazywali jedni drugim.
Działali jak mafia. W zapomnianych przez świat peryferyjnych krainach, gdzie
więzy krwi były polisą na życie, a rodzina jedynym bogactwem, ludzie nauczyli
się żyć poza państwem. Musieli. To przypadek Sycylii, Bałkanów, Kaukazu.
Nasz mikrobus był starym sowieckim U A Z -em 452, trudno zresztą powiedzieć,
czy starym, ten model produkują do dziś bez większych modyfikacji, a zaczęli
w latach sześćdziesiątych. Przypomina pierwsze, obłe volkswageny transportery
i trochę pierwsze polskie nyski, ale jest wyżej zawieszony i mocniejszy. Wszędzie
da sobie radę, choć trzęsie jak diabli. Pasażerami byli miejscowi, Pamirczycy
i pamirscy Kirgizi, którzy jechali do Oszu na zakupy.
Ruszyliśmy o szóstej rano i do południa nic nie jechało z naprzeciwka.
Na obiad stanęliśmy w Kara-kule, małej osadzie nad jeziorem o tej samej nazwie.
Kilka chałup na krzyż, w jednej było coś w rodzaju jadłodajni. Wcześniej
stawaliśmy kilka razy na siusiu, panie na prawo, panowie na lewo, kierowca kazał
uważać, bo w okolicy grasowały ponoć wilki, ale może tylko straszył. Mnie
mdliło i poszła krew z nosa, to od wysokości, dostałem od kogoś sto gramów,
a od kierowcy czosnek, miałem rozgryzać po ząbku, wąchać i zapijać,
i rzeczywiście trochę ulżyło. Boże, jak oni wtaszczyli tutaj to pianino?
Na miejsce dotarliśmy o pierwszej w nocy.
Ale wcześniej była jeszcze granica, którą przekracza się na dwie tury.
Najpierw jest posterunek tadżycki, potem wjeżdża się na przełęcz Kyzył-art,
leżącą na samej granicy, a następnie z niej zjeżdża. Pod przełęczą odprawiają
Kirgizi.
Już po stronie kirgiskiej, ale jeszcze przed posterunkiem, stało samotne
gospodarstwo. Zajechaliśmy tam. Z domu wyszedł mężczyzna i przywitał się
z kierowcą. Chwilę pogadali, a potem odkręcili nasze tablice rejestracyjne
i założyli nowe.
Tadżykistan opuszczaliśmy na numerach tadżyckich, do Kirgistanu
wjechaliśmy na kirgiskich.
Kirgistan
Kirgistan. Psychodrama nad Issyk-kulem

– Jesteśmy brzydkim kaczątkiem regionu – powiedział pierwszy politolog. –


Prezydenci, którzy chcą rządzić do końca życia, traktują nas jak wybryk natury.
– Tylko u nas ludzie nie boją się władzy – zgodził się drugi. – Nasza władza
utraciła przez to swoją sakralność i samowystarczalność – dodał i nie wiadomo,
czy go to cieszyło, czy raczej martwiło.
– Gdybyśmy z dnia na dzień zniknęli z mapy świata, nikt by tego nie
zauważył – zakończył dyskusję trzeci. A przedstawiciel Fundacji Friedricha
Eberta, która sfinansowała konferencję, podziękował wszystkim za owocne
obrady.
Wiosną 2018 roku, w dwudziestym siódmym roku niepodległości,
Kirgistanem rządził piąty prezydent. Dwóch obaliły kolorowe rewolucje, dwoje
innych odeszło bez awantur po upływie swoich kadencji (była wśród nich
kobieta, jedyna na takim stanowisku nie tylko w Azji Centralnej, ale całej
Wspólnocie Niepodległych Państw). Doszło też do dwóch pogromów Uzbeków
(jeszcze w ZS RR , w roku 1990, i dwadzieścia lat później), przez dziurawe granice
nieprzerwanie płynęły narkotyki, a nad krajem wisiała groźba rozpadu na część
północną i południową. Czy demokracji nie da się pogodzić tu ze stabilnością?

Pierwszy prezydent, Askar Akajew, lubił powtarzać, że Kirgizi mają demokrację


we krwi – zeszła z nimi z gór Tienszanu i zagościła w koczowiskach. Miała
przejawiać się w powszechnych wyborach chanów i wiecach, zwanych
kurułtajami, które zbierały się, gdy trzeba było zdecydować o czymś ważnym.
Akajew był profesorem fizyki, autorem prac łączących optykę z informatyką.
Przewodniczył Akademii Nauk sowieckiej Kirgizji. Należał do partii
komunistycznej, ale przed pieriestrojką nie pełnił w niej istotnych funkcji.
Wybrano go na prezydenta, gdy istniał jeszcze Związek Radziecki. Jako jedyny
przywódca w regionie potępił pucz w sierpniu 1991 roku: sowieckiemu
generałowi, który w imieniu Moskwy kazał mu rozpuścić miejscową
samoobronę, odpowiedział, że jest u siebie i to on tutaj rządzi.
Potem wygrał wybory w niepodległym Kirgistanie.
W sierpniu 1996 roku robiłem z nim wywiad. Na spotkanie jechałem taksówką
i zatrzymała nas milicja: ulica była zablokowana, oczekiwano przejazdu kolumny
wiceprezydenta Iranu, który właśnie kończył wizytę, ale powiedziałem, że mi się
spieszy, więc nas przepuszczono. Pod pałacem, do którego mógł podejść każdy,
rosły półtorametrowe konopie samosiejki, klimat wyraźnie im sprzyjał (kilka lat
wcześniej włoski reporter Tiziano Terzani wypatrzył konopie na klombie pod
biszkeckim pomnikiem Lenina).
Spytałem Akajewa, dlaczego nie zgodził się na referendum w sprawie
przedłużenia kadencji. Okoliczni prezydenci mieli już podobne za sobą, nauczyli
się też liczyć kadencje po swojemu (jeśli w trakcie pierwszej uchwalano
konstytucję, to druga stawała się pierwszą, bo przecież prawo nie działa wstecz);
wreszcie w nowych referendach znieśli wszelkie ograniczenia i mogli
kandydować tyle razy, ile chcieli. Odpowiedział, że byłby to powrót do
przeszłości i zejście z drogi, którą wybrał jego naród.
Prezydent demokrata podąży jednak w końcu śladem kolegów. Sięgnie po
sprawdzony chwyt ze sposobem liczenia kadencji i wystartuje po raz trzeci,
a potem będzie próbował tak nagiąć konstytucję, by kandydować jeszcze raz.
Tymczasem w lutym i marcu 2005 roku odbędą się dwie tury wyborów
parlamentarnych, w których opozycja zdobędzie tylko kilka miejsc, ale bez trudu
przejdą córka i syn Akajewa. Przez kraj przetoczy się fala protestów, która
w nawiązaniu do gruzińskiej rewolucji róż i pomarańczowej rewolucji na
Ukrainie zostanie nazwana rewolucją tulipanową. W finale zebrany na
centralnym placu Biszkeku tłum ruszy na pałac prezydencki i weźmie go
szturmem i bez ofiar – milicja rozpierzchnie się w popłochu. Akajew ucieknie do
Kazachstanu, a następnie do Moskwy.
Dzisiaj pierwszy prezydent znów zajmuje się nauką. Wykłada na
Uniwersytecie Łomonosowa i kieruje projektami pod egidą Rosyjskiej Akademii
Nauk.

Drugi prezydent, Kurmanbek Bakijew, rządził pięć lat. Do władzy wyniosła go


rewolucja i rewolucja go zmiotła. Przegrał, bo uwierzył, że państwo to on i jego
rodzina.
Miał sześciu braci. Na południu, skąd pochodził, rodziny są liczne. Czterem
rozdał urzędy – jednego z nich zrobił szefem bezpieki, innego ambasadorem.
Dwóch pozostałych urządził w biznesie.
Dla syna z pierwszego małżeństwa stworzył Agencję Rozwoju, Inwestycji
i Innowacji. Żadna zagraniczna firma nie mogła działać bez jej zgody, od każdej
Maksim Kurmanbekowicz brał łapówki. Kirgizi nazywali go Księciem
i opowiadali dowcip: matka Maksima wybrała się na spacer po Biszkeku.
Zobaczyła nowiutki biurowiec ze szkła i aluminium i zapytała, kto go zbudował.
Usłyszała, że Maksim Bakijew. Potem zainteresowała się okazałą siedzibą banku,
wielogwiazdkowym hotelem i supermarketem. Okazało się, że wszystko należy
do Maksima. „No tak – westchnęła. – Widzę, że w tym kraju pracuje tylko mój
synek”.
Niezależnie od korupcji i nepotyzmu z miesiąca na miesiąc zawężała się
przestrzeń dla opozycji i niezależnych mediów. Krytycy Bakijewa padali ofiarą
napadów albo trafiali do więzienia. Niektórzy w dziwnych okolicznościach ginęli.
Do tego ciągle drożały usługi komunalne i spadał poziom życia.
Pierwsze protesty wybuchły już po dwóch latach. Nasiliły się wiosną
2010 roku, gdy władze zamknęły kolejne gazety. Swoje trzy grosze dołożyła
Rosja, wściekła, bo Bakijew ją wykiwał: obiecał, że zamknie amerykańską bazę
na lotnisku pod Biszkekiem (powstała po zamachach z 11 września, służyła do
przerzutu żołnierzy i sprzętu do Afganistanu), ale kazał tylko zmienić jej nazwę –
na Centrum Przewozów Tranzytowych – i przedłużył umowę z Waszyngtonem.
Przy okazji podniósł trzykrotnie opłatę za dzierżawę, a kontrakty na obsługę bazy
rozdzielił wśród ziomków. W odpowiedzi Moskwa podniosła cła na
eksportowane do Kirgistanu produkty naftowe, więc natychmiast zdrożała
benzyna, co podgrzało nastroje. Oliwy do ognia dolały reportaże o biznesowo-
mafijnym imperium Bakijewów, pokazane w popularnej w Kirgistanie rosyjskiej
telewizji.
Prezydent wiedział, że szykuje się rewolta, ale myślał, że potrafi ją stłumić.
Przeliczył się. W Tałasie na północnym zachodzie kraju omal nie zlinczowano
ministra spraw wewnętrznych – czarę przelało aresztowanie kolejnego działacza
opozycji. Potem zbuntował się Biszkek. Snajperzy otworzyli ogień i zginęło stu
demonstrantów (Bakijew dostanie za to zaocznie ćwierć wieku więzienia), ale
tłum nie zważał na kule. Zdobył siedzibę prokuratury, telewizję, parlament,
wreszcie pałac prezydencki. Jego gospodarz uciekł do Kazachstanu, a stamtąd na
Białoruś. Łukaszenka zagrał Rosji na nosie i dał Bakijewowi azyl.
Trzecia prezydent, Roza Otunbajewa, sprawowała urząd półtora roku. Na tyle ją
wybrano. Rządziła tymczasowo, do zakończenia reform ustrojowych i nowych
wyborów. Jako prezydent okresu przejściowego nie mogła wziąć w nich udziału.
Pochodziła z ustawionej sowieckiej rodziny i czuła się komunistką. Doktorat
z dialektyki marksistowsko-leninowskiej obroniła w Moskwie, potem wróciła do
Kirgizji. Wykładała na uniwersytecie i działała w partii, a po paru latach przeszła
do pracy w republikańskim rządzie. Wypatrzył ją tam Eduard Szewardnadze,
który za pieriestrojki kierował dyplomacją ZS RR . „Świetnie się nadawałam do
pokazywania za granicą. Byłam żywym przykładem młodego, postępowego
człowieka radzieckiego: wykształcona, znałam języki” – powie dziennikarce
z Polski. Zdążyła reprezentować ZS RR jako ambasador w Malezji i Brunei.
W niepodległym Kirgistanie była ambasadorem w U S A , Kanadzie i Wielkiej
Brytanii – i cztery razy szefową dyplomacji. A z ramienia O N Z zajmowała się
konfliktem w Abchazji.
Rozmawiałem z nią, gdy już odeszła z polityki. Skarżyła się, że Kirgizi nie
cenią wolności:
– Władza radziecka dała kobietom emancypację i ograniczyła rolę islamu –
powiedziała mi. – Wierzyłam, że tak już zostanie, ale po rozpadzie ZS RR
postawiono tu dwa tysiące meczetów, a religia znowu włazi w codzienne życie.
Nie chcę, aby dwunastolatki wydawano za mąż, aby nie uczono ich o zdrowiu
reprodukcyjnym i higienie. My, byli komuniści i byli ateiści, mocno to wszystko
przeżywamy.
Nigdy nie spotkałem kogoś tak oderwanego od własnego kraju. Otunbajewa
żyła nie w Kirgistanie, tylko w Związku Radzieckim, ale tym z propagandowych
haseł i reklamowych folderów. Wiara w Allacha była dla niej wschodnim
zabobonem, kultura narodowa zalatywała szowinizmem i prymitywem. Z pasją
mówiła za to o odziedziczonych po ZS RR teatrze, operze, balecie. I o liberalnej
demokracji, leku na wszystkie kirgiskie choroby.
– Można być mądrym i nic nie rozumieć – skwitował dziennikarz Ałmaz
Ismanow, kiedy powtórzyłem mu jej słowa.

Czwartym prezydentem był Ałmazbek Atambajew, biznesmen i poeta.


W internecie można znaleźć piosenkę Na przekór losowi, którą sam śpiewa (po
rosyjsku), akompaniując sobie na gitarze. W sowieckiej Kirgizji pracował
w administracji – z wykształcenia jest ekonomistą. Potem łączył zarządzanie
firmami z mandatem deputowanego.
Za czasów Bakijewa został ministrem, a nawet na krótko premierem, ale
wkrótce przeszedł do opozycji. Potem kierował rządem za prezydentury Rozy
Otunbajewej.
Rządził jedną, przewidzianą w nowej konstytucji kadencję (2011–2017).
Przynaglony przez Moskwę, wyrzucił Amerykanów z bazy pod Biszkekiem
i wprowadził kraj do kontrolowanych przez Rosję Unii Celnej i Eurazjatyckiej
Unii Gospodarczej. Na wzór rosyjski chciał złamać trzeci sektor, forsując ustawę
o zagranicznych agentach, ale napotkał taki opór, że musiał się wycofać. Nie
udało mu się też, choć próbował, podporządkować sobie mediów.
Pod koniec rządów doprowadził do kryzysu w relacjach z Kazachstanem,
oskarżając Astanę o mieszanie się w wewnętrzne sprawy Kirgizów. Być może
rzucając oskarżenia, był pijany. W przeszłości nieraz występował publicznie po
alkoholu. W Kirgistanie wciąż dużo się pije, islam nie przeorał jeszcze kirgiskiej
świadomości.
Po odejściu z urzędu Atambajew został wybrany na przewodniczącego
Socjaldemokratycznej Partii Kirgistanu, dominującej w kirgiskim parlamencie.

Jesienią 2017 roku piątym prezydentem został Sooronbaj Dżeenbekow, także były
premier, a z wykształcenia zootechnik. Wygrał wybory, których wynik był do
końca otwarty. Takie rzeczy zdarzają się tylko w Kirgistanie. Nigdzie indziej
w regionie prezydent nie odszedł też sobie ot tak, bo skończyła się kadencja.

– Będzie zły, to go obalimy. – Taksówkarz wzruszył ramionami. – Na razie


patrzymy. Przyglądamy się.
Spytałem, jak się podoba nowy prezydent, a wysłuchałem krótkiego kursu
najnowszej historii kraju. Akajew? Porządny chłop, ale dał sobie wejść na głowę.
Wszystkim kręciła jego żona. Bakijew? Przejechał się na podwyżkach. I ciągle
wyłączali prąd. Otunbajewa? Była O K , ale za krótko. Taka prezydent na pół
gwizdka. Atambajew? Jedyny, który dbał o drogi. Swój człowiek – taksówkarz
ciachnął się w szyję kantem dłoni – chociaż chytrus i cwaniak.
Jechałem tylko z lotniska. Na dłuższej trasie przerobilibyśmy komunę,
rosyjską kolonizację, a może nawet chanat Kokandu.

Oni zszywają kraj. Setki, tysiące kierowców zbierają się codziennie na dworcach,
bazarach i rogatkach. Na tabliczkach mają wypisany kierunek – jeżdżą zwykle na
jednej trasie. Znają tam każdy zakręt i każdego milicjanta z patrolu. Jedni ruszają
o świcie, inni na noc. Wożą ludzi, ich historie, marzenia, dramaty. Wszystko
wiedzą, o wszystkim mają swoje zdanie.
Inaczej się nie da, wystarczy spojrzeć na mapę. Kirgistan to góry i parę gęsto
zaludnionych dolin. Dwie są najważniejsze: Czujska z Biszkekiem na północy
i Kotlina Fergańska z miastem Osz na południu. Z Biszkeku do Oszu latają
samoloty, ale nie ma pociągów, autobusów ani nawet marszrutek. Może się
pojawią, kiedy powstanie nowa trasa – ale to odległa przyszłość. Na razie
pozostają więc taksówki, które służą także jako poczta kurierska: można
przekazać coś przez kierowcę. Siedemset kilometrów krętej drogi pokonują
zwykle w dwanaście godzin.
Stali klienci mogą liczyć na miejsce przy kierowcy i podwózkę do domu.
Telefony szoferów mają wbite w komórkę. Wolą odłożyć swój wyjazd, żeby nie
jechać z nieznajomym. Jest dużo wypadków, lepiej nie ryzykować.
Każdy kurs to materiał na reportaż. Na przykład o Ajnurze. Ajnur – takie imię
może nosić tu i mężczyzna, i kobieta – ma sześćdziesiątkę i wychuchanego
passata o kilkusettysięcznym przebiegu. Długodystansowi taksówkarze lubią
mocne niemieckie auta z wielkim bakiem i jeszcze większym bagażnikiem, choć
powoli przekonują się do koreańczyków i chińczyków. Pasażerów do Oszu Ajnur
łowi pod biszkeckim hotelem Kazachstan.
– Nie oszczędzam na bezpieczeństwie – opowiada już w trasie. – Mogę mieć
same podróbki, ale opony i klocki hamulcowe kupuję oryginalne. I nie jeżdżę
dzień po dniu. Zarabiam mniej i młodzi się śmieją, ale po takiej trasie muszę
odpocząć. Inaczej siada mi refleks.
Zapytałem, co robi po przyjeździe. Odparł, że najpierw oporządza passata
żywiciela. Tankuje, sprawdza ciśnienie w oponach, uzupełnia płyny, odwiedza
myjnię („To wstyd, żeby ludzie wsiadali do brudnego”). Dopiero potem sam je
obiad. Nocuje u przyjaciela. Owszem, zrobią w nocy butelczynę, ale przecież
następnego dnia nie pracuje.
– Ten przyjaciel jest nasz, biszkecki – tłumaczy Ajnur sam z siebie. – Dali mu
kiedyś w Oszu robotę, dlatego tam wyjechał. Ale do dziś tkwi na południu jak na
wygnaniu.

Podział na północ i południe to nie tylko geografia. Północ jest uprzemysłowiona,


zrusyfikowana i ateistyczna. Południe – rolnicze, z dużą mniejszością uzbecką
i silnym islamem. Na południu uważają tych z północy za karierowiczów,
prących do celu po trupach. Na północy mówią o południowcach, że są
prymitywni i chytrzy, oglądają uzbecką telewizję, słuchają uzbeckiej muzyki,
a nawet mówią między sobą po uzbecku.
Północ nie jest jednolita. Ludzie z Tałasu, gdzie zaczęła się rewolta przeciwko
Bakijewowi, uchodzą za buntowników i dysydentów. Ludzie z Karakołu dbają
ponoć o pozory i prestiż. Ludziom z leżącego bliżej środka kraju Narynu
przypisuje się bezwolność i fatalizm. Ludziom z Toktogułu (jedna trzecia drogi
z Biszkeku do Oszu) – zadzieranie nosa. Podobnie niejednorodne jest południe.
Na to wszystko nakładają się podziały na plemiona i rody. Badacze kirgiskiej
polityki wiedzą, które z nich żyją w zgodzie, a które drą ze sobą koty, znają
drzewa genealogiczne polityków. Od układów klanowych zależą sojusze
i koalicje, głosowania w parlamencie, nominacje.
Prezydenci reprezentują cały Kirgistan i muszą zadowolić wszystkich.
Przyjęło się, że północ i południe rządzą naprzemiennie. Na razie to działa.
Akajew był z północny, Bakijew – z południa. Atambajew z północy,
Dżeenbekow – z południa.
Rozy Otunbajewej, prezydent na pół gwizdka, nie wzięto w tych rachunkach
pod uwagę.

Ale oprócz podzielonych Kirgizów są jeszcze mniejszości narodowe. Najwięcej


jest Uzbeków. Mieszkają głównie na południu, wzdłuż granicy z Uzbekistanem.
W całym kraju Uzbeków jest około piętnastu procent – prawie jedna szósta
ludności.
W obwodzie oszyńskim stanowią już prawie trzydzieści procent.
W mieście Osz – niemal połowę. Być może jest ich nawet więcej niż
Kirgizów.
W Uzgenie ludność uzbecka przeważa. A niektóre wsie w okolicy są czysto
uzbeckie.
Ale brodaty Uzbek-taksówkarz, który wiózł mnie przez Osz parę lat po
ostatnich pogromach, jednak przesadził:
– Na południu jest nas dziewięćdziesiąt procent – stwierdził. I dodał: – To
nasze ziemie, ale rządzą Kirgizi. Mojego brata architekta zwolnili z pracy tylko
dlatego, że jest Uzbekiem. Na jego miejsce przyjęto Kirgiza, który nic nie umie.
Taksówkarz nie lubił nie tylko Kirgizów, ale także Rosjan.
– To Ruscy nauczyli nas oszustw, łapówek, korupcji – wyliczał. – Oni założyli
tutaj domy starców i domy dziecka, żeby dziwki miały dokąd oddawać swoje
bękarty. Ruski musi wypić, pojeść i wyspać się. My, Uzbecy, wolimy ciężko
pracować.

Mało który taksówkarz nie lubi pogadać. Ale takiego także spotkałem. Zaraz po
wyjeździe z Oszu odpalił iPoda i całą drogę do Biszkeku słuchaliśmy kazań
charyzmatycznego kirgiskiego mułły.

– Co nas łączy? – powtarza pytanie Emil Umietalijew. – Niewiele –


przyznaje. – Na pewno państwo i jego symbole, może trochę język i wspólnota
kultury. Ale dla większości to i tak zbyt abstrakcyjne.
Nawet nazwa nie łączy. Starsze, zrusyfikowane pokolenie określa się mianem
Kirgizów, a cały kraj nazywa Kirgizją. Młodsi, zwłaszcza ci, którzy czują się
patriotami, wolą mówić o Kyrgyzach – tak jest poprawnie po kirgisku – oraz
Kyrgyzstanie. Ponieważ w innych językach to trudne do wymówienia, przystają
na Kirgistan (ważna jest końcówka „stan”, czyli państwo). Od trzech dekad trwa
rywalizacja między Kirgizami a Kyrgyzami, która przechyla się na korzyść
ostatnich. Tak czy inaczej, za burtą pozostają Uzbecy, Ujgurzy, Dunganie.
Askar Akajew postawił na historię. Odległą. Za jego prezydentury świętowano
3000-lecie Oszu (data umowna, ale bliska rzeczywistości – choć trzeba pamiętać,
że historycznie Kirgizi byli nomadami i nie osiedlali się w miastach) i 2200-lecie
kirgiskiej państwowości (zupełna bzdura, tyle lat liczyła wzmianka o krainie
Kirgiz w jednej ze starożytnych chińskich kronik). Z kolei pod egidą O N Z
obchodzono tysiąclecie kirgiskiego eposu Manas.
Emil Umietalijew nosi się jak angielski lord: klubowa marynarka, szyta na
miarę koszula, designerskie buty. Biegły angielski. Za kierownicą (wypasiona
terenówka z limitowanej serii) zakłada białe skórzane rękawiczki. W przeszłości
był ministrem, współtworzył konstytucję. Nie schodzi z kirgiskiej listy
najbogatszych – biznes otwierał jeszcze w ZS RR . Dorobił się na turystyce, ale
serce wkłada w sieć szkół językowych i projekty edukacyjne. Jako wolontariusz
prowadzi warsztaty motywacyjne dla młodzieży.
– Czy Manas może zjednoczyć Kirgizów? – zastanawia się. – Tylko tych,
którzy interesują się polityką, historią idei. Dla reszty to szkolna ramota. Każdy
wyciera sobie nim gębę. Został do szczętu strywializowany.
Pytałem o te sprawy Umietalijewa, bo nazwał swój holding Kyrgyz Concept.
Kirgiska idea. Takiej Kirgistanowi brakuje.

Manas należy do najdłuższych eposów świata. Liczy pół miliona wierszy,


a w niektórych wersjach – nawet więcej. Opowiada o życiu legendarnego wodza
Manasa i jego potomków oraz walkach Kirgizów z Mongołami. Badacze
porównują go do encyklopedii, bo zawiera mnóstwo informacji o kirgiskich
zwyczajach, obrzędach, wyobrażeniach o świecie, relacjach społecznych, ubiorze,
rzemiośle, kuchni. O tym, jak rodził się naród.
Utwór nie ma jednego autora. Kształtował się latami, obrastając w nowe
wątki. Zręby fabuły powstały zapewne w wiekach X V I i X V I I , a może nawet
w X V I I I , ale niektóre fragmenty są z pewnością starsze. Aż do X X wieku epos
przekazywano wyłącznie ustnie. Do dziś uważa się, że należy go raczej słuchać,
niż czytać. Najwybitniejsi manasczi, czyli opowiadacze Manasu, przeszli do
historii. Jeden z nich, Sajakbaj Karałajew, znalazł się na banknocie o wysokim
nominale. Recytacja zajmowała mu kilka dni. Słuchacze zasypiali, budzili się,
a on przez cały czas, bez akompaniamentu, rytmicznie deklamował. Przymykał
oczy, zmieniał się na twarzy. Wpadał w trans.
Dar manasczi przychodzi z chorobą, której nie potrafi rozpoznać żaden lekarz.
Chory widzi w malignie któregoś z bohaterów dzieła, czasem nawet samego
Manasa. Potem choroba wraca, gdy opowiadacz sprzeniewierzy się powołaniu, na
przykład przestanie głosić epos. Zdarza się, że dar w ogóle przepada. Znany jest
przypadek dziewczyny, która straciła zdolność recytacji, gdy zaczęła się malować
(choć z reguły kobiet manasczich nie ma). Ludzi wybranych, którzy poświęcili
się eposowi, jest w całym kraju kilkunastu, najwyżej dwudziestu.
W okolicach Tałasu, wokół domniemanego grobowca Manasa
(w rzeczywistości pochowano tam córkę lokalnego władyki) urządzono kompleks
ku czci eposu: park z nawiązującymi do niego rzeźbami, muzeum, hipodrom. Nad
wszystkim góruje kolumna z posągiem wodza. Kilkanaście kilometrów dalej
znajduje się pole arabsko-chińskiej bitwy z 751 roku. Starcie otworzyło drogę do
islamizacji Azji Centralnej i na ponad dwanaście wieków powstrzymało
ekspansję Chin. W eposie wątek islamu pojawia się sporadycznie, częściej jest
mowa o wierzeniach tradycyjnych: kulcie przyrody, totemach i szamanizmie.
W związku z tym niektórzy mułłowie zarzucają dziełu – na razie ostrożnie
i nieśmiało, bo to narodowa świętość – brak wartości wychowawczych. Z kolei
zwolennicy religii narodowej, tengryzmu, czerpią z eposu pomysły na rozwój
kultu. Tengryzm również rośnie w siłę, ale rozwija się głównie wśród biszkeckiej
inteligencji (z cichym wsparciem pojedynczych przedstawicieli władz).

– Dla jednych Manas to bajka, dla drugich mit, trzeci czytają go jak literaturę
faktu. Dla mnie jest lustrem, w którym odbija się cały naród – mówi mi reżyser
Bołot Alimbajew.
Jak wielu filmowców przed nim, Alimbajew marzy o ekranizacji dzieła.
– Pierwszą próbę podjęto w latach czterdziestych – opowiada. – Do
scenariusza przymierzał się Dżoomart Bokonbajew, który na motywach eposu
napisał już libretto opery. Ale zanim zabrał się do pracy, zginął w wypadku.
Potem za każdym razem, kiedy pomysł wracał, działo się coś złego. Klątwa
Manasa? Może to przesąd, w który się wierzy lub nie, ale może dotykamy innego,
niepojętego dla nas wymiaru rzeczywistości? W latach osiemdziesiątych
rozmawiałem o tym z wielkim historykiem Lwem Gumilowem – ciągnie. –
Powiedział, że filmu nie da się zrobić bez błogosławieństwa jednego
z manasczich. Trudno było mi to przyjąć. Dlaczego reżyser ma prosić o coś
ledwie piśmiennego wieśniaka (manasczi rodzą się zwykle w zabitych dechami
kiszłakach)? Teraz coraz częściej myślę, że Gumilow miał rację.
Alimbajew, absolwent moskiewskiej szkoły filmowej, wie, że sztuka to
odpowiedzialność. Szczególnie teraz, kiedy naród jest jak plastelina, a ci, którzy
ją ugniatają, nie zawsze mają dobre intencje i odpowiednie przygotowanie.
Rządni władzy politycy traktują urzędy jak łupy, a nie jak miejsce, z którego
można robić coś dobrego. Niedouczeni i zacietrzewieni mułłowie dzielą, zamiast
łączyć i jednoczyć. A szukający poklasku artyści małpują sztukę ludową, choć do
folkloru powinna nawiązywać tylko forma – treść powinna być uniwersalna.
Dla sześćdziesięcioletniego reżysera wzorem wciąż pozostają jego starsi
koledzy, drugie i trzecie pokolenie pisarzy, malarzy i filmowców sowieckiej
Kirgizji, którzy żyli dla idei, nie dla pieniędzy, i którzy myśleli po europejsku.
Naród odrzuca teraz ich dziedzictwo, wybiera kicz, zabobon, nacjonalizm.
– Jak tak dalej pójdzie, zapanuje już nawet nie islam, ale czysty tengryzm. –
Alimbajew bezradnie rozkłada ręce.

Niektórzy twierdzą, że tengryzm to nie religia, tylko światopogląd. Że można być


tengrystą i muzułmaninem jednocześnie. Tak jak – zapewne – Czingiz Taipow.
Zapewne, bo Czingiz nie mówi o tym wprost. Jest czterdziestoletnim finansistą,
studiował w Stanach Zjednoczonych, współpracował z fundacjami z Europy
i wie, że religia to sprawa prywatna, nic nikomu do tego. Ale między wierszami
zdradza, że pości w ramadanie, a kiedy zabiera mnie do rodziny na podtałaską
wieś, na stole nie pojawia się żaden alkohol. Przy kolacji rozmawialiśmy o jego
bracie – myśliwym, który ciężko się rozchorował, i Czingiz upierał się, że to kara
za to, że brat zabijał zwierzęta dla przyjemności. W tengryzmie niszczenie
środowiska to ciężka przewina, pierwsza zasada tengryzmu mówi o jedności
człowieka i przyrody.

Tengryzm to współczesna nazwa pradawnych wierzeń turecko-mongolskich


koczowników. Wiemy o tych wierzeniach niewiele: nie doczekały się świętych
ksiąg, wieki temu wyparł je islam. Wiadomo, że czczono niebo, wyobrażone
w postaci boga Tengri, że naturę uważano za matkę, że pamiętano o przodkach.
Michał Syryjczyk, dwunastowieczny patriarcha Syryjskiego Kościoła
Ortodoksyjnego, pisał w swojej kronice: „[Turcy] uważają, że jedynym Bogiem
jest niebo. I gdy dowiedzieli się, że Arabowie [też] głoszą jedynego Boga,
przyjęli ich wiarę”. Na styku granic Kirgistanu, Kazachstanu i Chin wznosi się
siedmiotysięcznik Chan Tengri – Pan Niebios. O zachodzie słońca szczyt lśni
purpurą niczym pochodnia. To dlatego, że zbudowany jest z czystego marmuru
i tak jak lustro odbija światło.
Zamieszkujące ZS RR ludy tureckie, w tym Kirgizi i Kazachowie, przypomnieli
sobie o tengryzmie w ostatnich latach ZS RR , gdy tak jak inni mieszkańcy
imperium, zaczęli szukać odpowiedzi na pytanie, „skąd przychodzimy”. Owa
pierwotna, ekologiczna tożsamość była dla wielu atrakcyjniejsza niż zohydzony
przez Sowietów islam.
– Ale ludzi bardziej interesowały korzenie historyczne niż duchowe –
tłumaczy Sawietbek Abdrasułow, pięćdziesięcioletni filozof i autor książek
o ideach kirgiskości.
Abdrasułow uczył się w tamtym czasie w Moskwie. Kończył doktorat
o filozofii religijnej w dziewiętnastowiecznej Rosji. Któregoś dnia przyszło mu
do głowy, że czas zająć się religią i filozofią Kirgizów.
– Leżałem na podłodze w moskiewskim akademiku i próbowałem zrozumieć,
kim jesteśmy – opowiada. – Nagle: eureka! Wszędzie otaczały mnie kąty,
głównie proste, ale także ostre i rozwarte. Wszędzie w zasięgu wzroku przestrzeń
była złamana, ucięta, ograniczona. Była to przestrzeń człowieka osiadłego, dzieło
jego wyobraźni. Zdałem sobie sprawę, że dychotomia Zachód–Wschód jest mniej
ważna niż podział na ludy osiadłe i koczownicze.
Wytworem koczownika, tłumaczy Abdrasułow, jest jurta. Ona symbolizuje
świat i sama jest całym światem. Dzieli się na dwie części – męską i kobiecą,
a każda z tych dwóch jeszcze na dwie – honorową i zwykłą. Sacrum i profanum
w jednym, nie trzeba wznosić oddzielnych świątyń, bo jurta sama jest świątynią.
Kiedy koczownik wyrusza w drogę, zabiera swoją małą ojczyznę ze sobą, nie zna
ograniczeń przestrzeni i czasu, który jest cykliczny, a nie linearny. Dlatego nie
dręczy go nostalgia ani nie prześladuje poczucie utraty.
Istotą koczowniczego życia jest ruch. „Wyszliśmy z zimy” – mówią Kirgizi,
gdy nadchodzą pierwsze ciepłe dni i czas myśleć o przejściu na letnie pastwiska.
Tak samo wędrują ptaki i ryby, tak samo przesuwa się po niebie Księżyc.
Człowiek osiadły spotyka wszystkie pory roku w tym samym miejscu.
To przyroda ma dostosować się do niego, a nie on do przyrody. W osiadłym życiu
zamiast symbiozy jest ingerencja i podporządkowanie.
Takie rozważania doprowadziły Abdrasułowa do tengryzmu.

„Jurta jest bezsprzecznie jednym z największych wynalazków Azji – pisał Gustav


Krist w latach dwudziestych X X wieku. – Wobec swego okrągłego kształtu oraz
kopulastego dachu łączy w sobie wygodę z największą statycznością. W styczniu
podczas mego pobytu na Pamirze nad aułem bez przerwy wiały bardzo silne
wiatry, a jednak nie przewróciły ani jednej jurty. Szkielet jurty składa się
z mocnych, trzy- lub czterocentymetrowej grubości prętów drewnianych, które
wiąże się cienkimi rzemykami. Na te boczne ściany nakłada się wygięte pręty,
które zbiegają się u góry w obręcz wielkości koła od wozu. Pierścień ten, jako
najwyższa część dachu, służy za wentylator i ujście dla dymu. Wewnętrzna
średnica jurty wynosi przeciętnie osiem metrów, wysokość – od dwóch i pół do
trzech metrów. Ściany i dach przykrywa się z zewnętrznej strony grubymi
filcowymi derami, które przywiązuje się mocno wokoło powrozami. Wewnętrzna
ściana namiotu również przykryta jest derkami filcowymi w zwykłe kolorowe
wzory. […]
Latem układa się na ziemi w jurcie cienką filcową derkę i w ten sposób
podłoga jest gotowa. W zimie natomiast najpierw na gołej ziemi układają grubą
warstwę filcowych dywanów, na to nasypują warstwę suchej trawy lub nawozu
dziesięciocentymetrowej grubości i znów układają na tym warstwę filcu. Dzięki
temu nawet przy najniższej temperaturze nie ma się w jurcie uczucia chłodu.
Pośrodku jurty pozostawia się okrągłe miejsce, przeznaczone na ognisko.
Podczas pobytu w dolinach stoi tutaj mangał z węglem drzewnym, ale w górach,
gdzie węgla drzewnego dostać nie można, przez całą noc i dzień tli się suszony
nawóz zwierzęcy. Drzwi składają się z mocnej drewnianej ramy; w lecie są
otwarte, natomiast w zimie zamyka się je kilkoma zasłonami z filcu i dywanów.
Po kilku miesiącach mieszkania w jurcie kirgiskiej najzupełniej zrozumiałem
niechęć Kirgizów do zwykłych glinianych chat ludności osiadłej”.

Abdrasułow dodaje, że jurta wtapia się w krajobraz i przypomina wytwór


przyrody. Tak jak stożkowata kirgiska czapka, kalpak, czyli kołpak, która
przywodzi na myśl wysoką górę, a jej biały kolor symbolizuje lodowiec.
– A nasza flaga to czysta duchowość – mówi.
Na fladze znajduje się słońce (czterdzieści promieni oznacza czterdzieści
kirgiskich plemion) z wpisanym weń zwieńczeniem jurty: okręgiem przeciętym
krzyżującymi się potrójnymi liniami. Okręg z liniami nazywa się po kirgisku
tündük.
Kirgizi mieszkają dziś w zwykłych domach, ale na poziomie odruchów
pozostali nomadami, a pasterze do dziś rozbijają jurty na letnich pastwiskach.
Niedawna osiadłość to nie problem, większe zagrożenie Abdrasułow widzi
w islamie.
– Przodkowie przyjęli islam w postaci form i rytuałów, ale w głębi duszy
zachowali tengryzm – przekonuje. – Nigdy nie słynęli z ortodoksji. Okres
sowiecki wszystko to zamroził. W niepodległym Kirgistanie już nie ma dla
islamu barier. My, ludzie znający kirgiską kulturę, próbujemy ratować, co się da.

Na razie, jak mówi jeden z bohaterów filmu Nurbeka Egena Narodziny Manasa
jako przeczucie, Kirgiz rodzi się Kirgizem, żyje jak Rosjanin, a umiera jak Arab.
Znaczy to, że przyjściu dziecka na świat towarzyszą jeszcze tradycyjne obrzędy,
ale pogrzeb odbywa się już po muzułmańsku.

– Czytasz i nie wiesz, płakać czy się śmiać. – Erkin Mambietowa rozkłada na
stole zawartość owiniętej w celofan teczki: wycinki, kserokopie, dokumenty.
Wynika z nich, że jej ojciec Mambiet Kurenkiejew został oskarżony o działalność
w nielegalnej Partii Socjal-Turańskiej. Z jej polecenia miał szmuglować opium do
Chin, a za uzyskane pieniądze kupować broń i prowadzić antyradziecką agitację.
Trojka N K WD Kirgiskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej skazała go za to
na śmierć[3]. Wyrok wykonano 18 października 1938 roku. – Jaka agitacja, jaki
Socjal-Turan? – kręci głową. – Tatuś był niepiśmienny, zamiast podpisu stawiał
trzy krzyżyki. Gdzie mu było do pracy partyjnej? I jaki przemyt? W chwili
śmierci miał sześćdziesiąt siedem lat, a przełęcze na drodze do Chin mają po
cztery tysiące metrów. Czy oni naprawdę wierzyli, że sześćdziesięciolatek może
biegać po górach?
Decyzję trojki anulowano wkrótce po śmierci Stalina – stwierdzono, że
oskarżenia nie zostały udowodnione. A na kilka dni przed rozpadem ZS RR
Mambieta Kurenkiejewa pośmiertnie zrehabilitowano. Okazało się, że Partia
Socjal-Turańska nigdy nie istniała.

Mała Erkin (rocznik 1928) przeczuwała, co się stało z ojcem. Kilka miesięcy po
tym, jak go zatrzymano – przyjechali po niego z powiatu, powiedzieli, że chcą
wyjaśnić jedną sprawę – władze zarekwirowały im cały majątek. Ale łudziła się,
bo oficjalnej informacji nie dostali. Może siedzi gdzieś na Syberii
w zapomnianym obozie pracy, może trafił do szpitala, a może ktoś zgubił po
prostu jego papiery? Poza tym musi być przecież jakiś limit nieszczęścia.
W czasie wojny zginęli obaj jej bracia (jeden pod Stalingradem, drugiego,
służącego w jednostce lotniczej, nigdy nie odnaleziono), a zaraz po wojnie
samochód śmiertelnie potrącił matkę.
Dopiero gdy wychodziła za mąż – był rok 1950, Erkin skończyła już studium
nauczycielskie, pracowała w szkole – i sekretarz partii zapytał, dlaczego ukrywa,
że jest córką wroga ludu, przestała się oszukiwać. Aby nie psuć mężowi partyjnej
kariery, postanowiła na jakiś czas zniknąć. Wyjechała do Leningradu, zapisała się
do wyższej szkoły związków zawodowych. Po studiach wróciła do Kirgizji.
Właśnie zmarł Stalin i zaczynała się odwilż. Wkrótce sama wstąpiła do partii.
Resztę życia przepracowała w administracji, w wydziałach zajmujących się
kulturą. Najpierw w Biszkeku, który wtedy nazywał się Frunze, a potem
w rodzinnym Karakole – wówczas Przewalsku – mieście na wschodnim brzegu
jeziora Issyk-kul.
Akt zgonu ojca wydał jej dopiero niepodległy Kirgistan. Jako przyczynę
śmierci wpisano rozstrzelanie. Ale miejsca pochówku nie udało się ustalić.
W całym kraju znaleziono tylko jeden masowy grób ofiar represji – we wsi Czon-
Tasz pod Biszkekiem, na podwórzu dawnej cegielni. Teraz jest tam miejsce
pamięci, muzeum i cmentarz. Erkin Mambietowej marzy się przynajmniej
pomnik upamiętniający zamordowanych z ich obwodu. Lokalne władze niby są
za, ale sprawa się z jakichś powodów przeciąga.
– Chodzę po urzędach i straszę, że dopóki nie będzie pomnika, nie umrę.
Zamierzam przeżyć ich wszystkich – uśmiecha się łobuzersko.

– Byliśmy późnymi dziećmi – wspomina siostra Erkin, Żumakan (rocznik


1935), najmłodsza z rodzeństwa. – Bardzo późnymi. Pierwsza żona naszego ojca
była bezpłodna.
Dlaczego padło na niego? Trojki, jak wszystkie sowieckie instytucje, miały do
wykonania plan: tylu a tylu aresztować, tylu a tylu rozstrzelać. Z podziałem na
republiki, obwody, rejony. Mambiet Kurenkiejew był solidnym średniakiem.
Daleko mu było do najbogatszych – zresztą kułaków wytrzebiono już wcześniej –
ale biedy nie klepał. Miał własne konie i barany, i nie ciągnęło go do kołchozu,
choć przeciwko władzy radzieckiej nie występował. Mógł jednak uchodzić za
element niepewny.
– Miał posłuch wśród ludzi – opowiada Żumakan. – Był naturalnym
przywódcą. Kiedy po powstaniu 1916 roku Kirgizi uciekali do Chin, namówił
sąsiadów, żeby zostali na miejscu. To ich ocaliło. Wielu z tych, którzy uciekli,
zamarzło w górach, jeszcze dziś na przełęczy Bedel leżą niepozbierane kości.
Niektórzy wrócili, ale ich ziemie były już zabrane, gospodarzyli na nich Rosjanie
albo Kirgizi z innych plemion. Nasz kiszłak szczęśliwie przetrwał.
Bolszewicy nie tolerowali takich, którzy mieli własne zdanie i potrafili
przekonać do niego innych.

Powstanie nie mogło się udać. Nie chodzi o przytłaczającą przewagę Rosjan:
trwała I wojna światowa, większość rosyjskich sił walczyła w Europie,
a powstańcy mogli liczyć na pomoc nie tylko muzułmanów z regionu, ale także
Turków, a nawet niemieckich agentów, gotowych współdziałać z każdym
wrogiem caratu. Zryw był jednak nieprzygotowany, walkę podjęto spontanicznie.
Brakowało koordynacji i centralnego dowództwa. Lokalni wodzowie mieli różne,
sprzeczne ze sobą interesy.
Iskrą stał się carski ukaz z 25 czerwca 1916 roku o powołaniu na roboty
pomocnicze na zapleczu frontu „męskiej ludności tubylczej” w wieku od
dziewiętnastu do czterdziestu trzech lat. Branka miała objąć w całym regionie
ćwierć miliona mężczyzn. Dla kolonialnych rosyjskich urzędników i lokalnej
elity, która miała wpływ na układanie list poborowych, zaczęły się złote żniwa.
Za łapówki załatwiano odroczenia, zaniżano albo zawyżano wiek, przymykano
oko na dezercję. Do wojska – miejscowi nie służyli wcześniej w armii – szła
biedota, klanowy plebs albo ci, którzy podpadli komisjom rekrutacyjnym. Ludzie
chwycili za broń w akcie rozpaczy.
Ale złość narastała od dawna. Słowiańskie osadnictwo, które rozpoczęło się po
podboju tych ziem przez Rosję, przybrało masowy charakter. W 1897 roku
Rosjanie wraz z Ukraińcami i Białorusinami stanowili już prawie dziewięć
procent ludności Turkiestanu (tak nazywano wtedy Azję Centralną).
Po reformach premiera Rosji Piotra Stołypina, które ułatwiły chłopom nabywanie
ziemi, ich liczba jeszcze wzrosła. Wśród kolonistów byli uzbrojeni Kozacy, broń
rozdawano także wśród cywilów. Przybysze wypierali miejscowych z uprawnych
ziem i odwiecznych pastwisk, przejmowali źródła wody, grodzili trasy przegonu
bydła. Do tego ciągle rosły różne podatki, wprowadzano domiary.
Do pierwszego starcia doszło 4 lipca w Chodżencie. Walki szybko objęły
Kotlinę Fergańską – dzisiejsze północny Tadżykistan, południowy Uzbekistan
i południowy Kirgistan – gdzie do buntów dochodziło już w latach poprzednich.
Potem powstanie rozlało się na Siedmiorzecze (wschodni Kirgistan i południowo-
wschodni Kazachstan) oraz pozostały Turkiestan. Do walki ruszyły dziesiątki
tysięcy krajowców. Tu i ówdzie mułła ogłosił, że to dżihad, święta wojna
z niewiernymi. Dla koczowników była to jednak abstrakcja, oni bili się
o pastwiska.
Petersburg posłał do Turkiestanu Aleksieja Kuropatkina. Prawie
siedemdziesięcioletni generał od dawna był w niełasce, obwiniano go o klęskę
w wojnie z Japonią. Ale Azję Centralną znał jak mało kto, wcześniej służył tam
prawie dwie dekady. Teraz chciał dowieść, że zna swoje rzemiosło. Nie miał
litości. Kazał palić buntownicze kiszłaki, a jego Kozacy nie brali jeńców.
Do listopada powstanie stłumiono, choć w paru miejscach walki toczyły się
jeszcze w pierwszych tygodniach 1917 roku.
Nie wiadomo, ile było ofiar. Według szacunków – od pięćdziesięciu tysięcy do
grubo ponad pół miliona. Ilu było wśród nich Kirgizów? Sto tysięcy? Dwieście?
Najbardziej ucierpiała północ Kirgistanu, okolice Biszkeku oraz jeziora Issyk-kul
i Karakołu. Z sześćdziesięciu tysięcy tamtejszych kirgiskich gospodarstw
pozostało dwadzieścia tysięcy. Jedna trzecia. Do Chin uciekło trzysta trzydzieści
tysięcy mieszkańców Siedmiorzecza, w tym ponad dwieście tysięcy Kirgizów (na
początku X X wieku liczbę wszystkich Kirgizów szacowano na milion). Exodus
nazwano ürkün, po kirgisku – popłoch, panika, zamęt.

W czasach radzieckich o powstaniu mówiono różnie. Z jednej strony, uciskane


i wyzyskiwane warstwy niższe zbuntowały się przeciw caratowi, zryw można
było więc uznać za postępowy. Z drugiej – powstańcy podnieśli rękę na Rosjan.
Zdarzało się, że mordowali żony i dzieci osadników. Nie dało się tego pogodzić
z wersją o pokojowym przyłączeniu Turkiestanu do Rosji, przeczyło to tezie
o przyjaźni narodów. Na wszelki wypadek nie obchodzono więc rocznic ani nie
czczono pamięci poległych. Tematem zajmowali się uczestniczy konferencji
naukowych i autorzy niskonakładowych książek.
W niepodległym Kirgistanie odsłonięto pomnik powstańców, ukazało się wiele
opracowań. Taksówkarz, z którym jechałem kiedyś znad Issyk-kulu do Biszkeku,
mówił mi o tamtych wypadkach, jakby sam je pamiętał:
– Kirgizi z północnego brzegu umówili się z naszymi z południowego, że
sygnałem będą płonące ogniska. Niestety, wybuchł pożar i tamci z południowego
ruszyli do boju za wcześnie, zanim północ zdążyła się zebrać. Nie chcąc
zostawiać braci, północ wzięła, co miała pod ręką: myśliwskie strzelby, berdanki,
jakieś samopały. Kozacy strzelali do nas jak do kaczek. To był nasz Katyń –
opowiadał z przejęciem. Jednak dla ludzi z Tałasu, Narynu czy Dżalalabadu,
gdzie ofiar było mniej, to tylko jedna z wielu dat. Pytani, kręcą głowami. Wiedzą
o tragedii, ale z reguły nie zginął wtedy nikt z ich rodziny ani z sąsiadów.
W muzeum w Oszu można poznać historię lokalnego powstania andiżańskiego
z 1898 roku, ale o tym z roku 1916 nie ma ani słowa (Andiżan leży parędziesiąt
kilometrów od Oszu, w dzisiejszym Uzbekistanie, a Karakoł po głównej trasie –
blisko tysiąc. Bliższa ciału koszula).
Nie, rok 1916 też nie nadaje się na zwornik jednoczący Kirgizów
i Kirgistańczyków.
Na setną rocznicę nie było hucznych obchodów. Gdzieś otwarto wystawę,
gdzieś zawieszono plakat. Ukazała się okolicznościowa publikacja. Wszystko
ostrożnie, by nie drażnić Moskwy. Na pocieszenie prezydent Atambajew
ustanowił na pamiątkę powstania nowe święto – Dzień Historii i Pamięci
Przodków. Przypada 7 i 8 listopada. Wcześniej w tych dniach świętowano
rocznicę rewolucji październikowej. Teraz bolszewicki przewrót wspominany jest
oficjalnie jeszcze tylko na Białorusi i w nieuznanym Naddniestrzu.

Żumakan Mambietowa przepracowała trzydzieści lat w Muzeum Nikołaja


Przewalskiego pod Karakołem. Długo była dyrektorką.
– Teraz postawili młodszą, ale ludzie z przyzwyczajenia przychodzą do mnie.
Jestem szarą eminencją – śmieje się zupełnie jak jej siostra.
Mimo osiemdziesiątki wciąż oprowadza wycieczki. Zaczyna od pomnika
Przewalskiego, który stoi na końcu parkowej alei, na skarpie nad Issyk-kulem.
Ośmiometrowy monument ma postać tkwiącego w granitowej skale cokołu.
Na nim znajduje się medalion z popiersiem bohatera (prawy profil), napisem
„Pierwszy badacz przyrody Azji Centralnej” i prawosławnym krzyżem. Całość
wieńczy brązowa figura orła z rozpostartymi skrzydłami.
– Orzeł symbolizuje Przewalskiego – tłumaczy Żumakan. – Gałąź oliwna,
którą ptak trzyma w dziobie, oznacza pokojowy charakter misji badacza,
a rozwijający się spod orlich szponów rulon to mapa regionu. Dziesięć wykutych
w skale stopni, które wydają się prowadzić w głąb cokołu, symbolizuje z kolei
dziesięć lat, które Przewalski spędził w podróżach.
Obok pomnika znajduje się grób Przewalskiego. Sam wybrał to miejsce, gdy
jesienią 1888 roku, kilka miesięcy przed pięćdziesiątymi urodzinami, umierał
w Karakole na dur brzuszny. Miał za sobą cztery kilkuletnie ekspedycje, w czasie
których przeszedł Tienszan, zachodnie Chiny i Mongolię (trzydzieści dwa tysiące
kilometrów), opisał dzikiego konia, nazwanego koniem Przewalskiego,
zgromadził kolekcję fauny i flory. Właśnie zaczynał piątą wyprawę, ale nagle
poczuł się źle. Przypomniał sobie podejrzaną wodę, którą wypił przez
nieostrożność. Lekarze nie mogli mu pomóc. Był generałem, akademikiem, ale na
nagrobku zamiast tytułów kazał wykuć tylko jedno słowo: podróżnik.
– Kiedy przyjeżdżają Polacy, mówię im, że był Polakiem, choć to nieprawda –
Żumakan znów się uśmiecha. – Przewalski nie miał nawet polskich korzeni,
chyba że jakieś bardzo, bardzo odległe. Mało tego, zgłosił się na ochotnika do
walki z waszym powstaniem. Ale co mi szkodzi. Nam od tego nie ubędzie,
a ludzie się cieszą.

Na centralnym placu Biszkeku stał niegdyś pomnik Lenina. Kilka lat po


rozpadzie ZS RR zastąpił go monument Wolności. Przedstawiał uskrzydloną
kobiecą postać, unoszącą w ręku zwornik jurty (tündük). Po dalszych kilku latach
ustawiono w tym miejscu posąg Manasa, a monument trafił do magazynów.
Obrońcy tradycji, którzy szemrali, że tündük jest świętością i mogą go trzymać
wyłącznie mężczyźni, triumfowali. Lenin tymczasem ma się dobrze, choć nie
rzuca się w oczy – stoi spokojnie na skwerze na tyłach Muzeum Historycznego.
Samo muzeum, zanim jesienią 2016 roku zamknięto je na długi remont, było
rezerwatem komunizmu. Gości witała rzeźbiarska kompozycja – Lenin
z towarzyszami broni i łopoczącym sztandarem. Potem była historia Kirgiskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, ilustrowana płaskorzeźbami
przedstawiającymi rewolucjonistów i żołnierzy w czapkach budionówkach.
Z obrazów i fresków uśmiechali się traktorzyści i robotnice, dzieci machały
kwiatami, młodzież tańczyła, a brodaci starcy spoglądali z dumą na rozwijający
się kraj. Nie brakowało dybiącego na socjalistyczne szczęście imperialisty,
przedstawiał go reaganoidalny typ (zamiast twarzy – trupia czacha) w dżinsach,
koszulce w amerykańskie barwy i kowbojskim kapeluszu, siedzący okrakiem na
pocisku balistycznym pershing. Podżegacza otaczał wielobarwny tłum (Kirgizi,
Słowianie, prawosławny batiuszka – ten kraj to nasz wspólny dom!), wznoszący
transparenty z antywojennymi hasłami po rosyjsku i angielsku. Uważny
zwiedzający mógł znaleźć wśród tej propagandy informacje o kirgiskich klanach,
średniowiecznych zabytkach i narodowym eposie. Ale pozostawało wrażenie, że
korzenie Kirgistanu tkwią wyłącznie w rewolucji październikowej i narodowej
polityce Lenina.
Zachodziłem do tego muzeum zawsze, jak byłem w Biszkeku. Ekspozycja
nieznacznie się zmieniała. Otunbajewa przekazała na wystawę prezenty, jakie
dostała od zagranicznych gości, pojawiły się też eksponaty z rewolucji, która
obaliła Bakijewa. Za Atambajewa doszły nowe malunki. Ale przesłanie było takie
samo. Wzmacniały je cytaty z sowieckich dokumentów: „Wejście Kirgizji
w skład Rosji stało się początkiem zjednoczenia narodu kirgiskiego i miało
wielkie i pozytywne znaczenie dla jego dalszego rozwoju zarówno w wymiarze
społecznym, jak i kulturalnym – stało w jednym z nich. – Kirgiski naród, jęczący
pod despotyczną władzą miejscowej feudalnej, bejowsko-manapskiej elity
[bejowie, manapowie – przedstawiciele rodowej arystokracji – przyp. WG ]
i chanatu Kokandu, i doświadczający ciągłego zagrożenia zniewoleniem, znalazł
w narodzie rosyjskim swojego brata i obrońcę”.
Była w tym paradoksalna logika. W przeciwieństwie do Manasa, starożytnej
państwowości i chińskich kronik, sowiecką Kirgizję znali wszyscy, przynajmniej
z opowiadań. Kojarzyła się ze względnym dostatkiem, równością, stabilizacją.
Lenin uprawomocniał rządzących dużo skuteczniej niż Manas, dawał im o niebo
mocniejsze papiery. Dlatego kolejni prezydenci, choć na wiecach pletli
o schodzącej z gór demokracji, w najważniejszym muzeum w kraju, gdzie nie ma
dnia bez szkolnych wycieczek i dokąd trafiają wszyscy turyści, woleli zostawić
wszystko po staremu. To stąd w najbardziej wolnym i demokratycznym państwie
regionu wzięła się ta komusza enklawa, nie do pomyślenia w Kazachstanie czy
Tadżykistanie, nie mówiąc o Uzbekistanie i Turkmenistanie. Poza tym, gdyby
bolszewicy nie utworzyli republiki Kirgizji, dziś naprawdę nie byłoby
niepodległego Kirgistanu.

Reporter Tiziano Terzani, który przemierzał Azję Centralną w przededniu


rozpadu ZS RR , 10 września 1991 roku spotkał się w Biszkeku z historykiem
Imelem Mołdobajewem. W swojej książce zapisał: „Pytam o daty, fakty, lecz
szybko zdaję sobie sprawę z tego, co być może stanowi największy problem –
historia nie istnieje. Przeszłość jest jedynie narzędziem teraźniejszości i jako taka
jest przekazywana i upraszczana, aby służyć dzisiejszym interesom”.
– Nas uczyli rosyjskiej historii, nie naszej. Mówili o Puszkinie i Lermontowie,
a nie o naszych poetach – powie mi biszkecki taksówkarz, który wchodził
w dorosłość za późnego Gorbaczowa.
Człowiek bez przeszłości i pamięci, marzenie wszystkich dyktatorów.
Człowiek-plastelina, dający się ugniatać i formować na obraz i podobieństwo.
Takiego człowieka, odpowiednika karaibskiego zombie, opisał Czingiz Ajtmatow,
największy prozaik Kirgistanu, a być może całej Azji Centralnej. Nazwał go
mankurtem i poświęcił mu powieść Dzień dłuższy niż stulecie, która ukazała się
w 1980 roku. Sztukę tworzenia mankurtów przypisał plemieniu Żuańżuanów,
kojarzonemu z Mongołami. Polegała na krępowaniu jeńca, goleniu go na zero
i obłożeniu głowy wilgotną skórą z szyi świeżo zabitego wielbłąda. Pod
wpływem słońca skóra kurczyła się, zaciskając wokół czaszki, co przysparzało
niewyobrażalnych cierpień. Ból potęgowały odrastające włosy, które wbijały się
w głowę. Po kilku dniach nieszczęśnik albo umierał, albo tracił pamięć.
Mankurt „nie wiedział – pisał Ajtmatow – kim jest, z jakiego pochodzi rodu
i plemienia, nie wiedział, jak ma na imię, nie czuł się nawet istotą ludzką.
Pozbawiony świadomości własnego »ja«, mankurt z gospodarczego punktu
widzenia miał wiele ogromnych zalet. Nie był niczym więcej niż niemym
stworzeniem i dlatego był bezgranicznie uległy i niegroźny. Nigdy nie myślał
o ucieczce. Dla każdego właściciela niewolników najstraszniejszą rzeczą jest ich
powstanie. Każdy niewolnik jest potencjalnym buntownikiem. Mankurt stanowił
tu jedyny w swoim rodzaju wyjątek – z gruntu obca mu była jakakolwiek chęć
buntu czy nieposłuszeństwa. Nie znał takich uczuć i myśli. I dlatego nie trzeba go
było pilnować, trzymać przy nim strażników, a tym bardziej podejrzewać o jakieś
ukryte zamysły. Mankurt, jak pies, uznawał wyłącznie swego pana. Z nikim nie
nawiązywał żadnych kontaktów. Wszystkie jego myśli sprowadzały się do
zaspokojenia głodu. Innych trosk nie znał. Natomiast każde powierzone mu
zadanie wykonywał ze ślepym posłuszeństwem, gorliwie, do końca”.
W powieści Dzień dłuższy niż stulecie matka odnajduje syna zamienionego
w mankurta:
„Usiedli na ziemi.
– Poznajesz mnie? – zapytała matka.
Mankurt przecząco pokręcił głową.
– Jak ci na imię? – zapytała.
– Mankurt – odpowiedział.
– To teraz tak cię nazywają. A czy pamiętasz swoje poprzednie imię?
Przypomnij sobie, jak się nazywasz naprawdę.
Pastuch milczał. Matka widziała, że usiłował sobie przypomnieć, u nasady
nosa z wysiłku wystąpiły mu wielkie krople potu, oczy przesłoniła drgająca
mgiełka. Ale wydawało się, że stanęła przed nim głucha, nieprzenikniona ściana,
przez którą myśl jego nie była w stanie się przebić”.
Utwór, napisany w konwencji fantasy i dlatego strawny dla cenzury, był
oskarżeniem sowieckiego totalitaryzmu. Żuańżuanowie to przecież Sowieci,
którym mało było podbić i zniewolić narody – żądali nie tylko posłuszeństwa, ale
także miłości. Domagali się ofiary Pawlika Morozowa, sowieckiego pioniera,
który dla nowych panów wyrzekł się rodziny. My wszyscy, mówił między
wierszami Ajtmatow, jesteśmy mankurtami, nieznającymi własnej przeszłości
i tradycji i oddającymi się bez sprzeciwu w obce ręce. Przeciwieństwem homines
fabri, czyli ludzi czynu, kowali swojego losu.
Sowietom nie wystarczyła kontrola nad ciałem, chcieli kontrolować dusze.
„O ile łatwiej – pisał Ajtmatow – jeńcowi ściąć głowę albo wyrządzić mu jakąś
krzywdę, chcąc go zastraszyć, niż odebrać mu pamięć, zniszczyć jego rozum,
wyrwać korzenie tego, co tkwi w nim do ostatniego tchu jako jedyna pociecha,
coś, co odchodzi razem z nim i co jest niedostępne dla innych. Ale koczownicze
plemię Żuańżuanów, które wyniosło ze swojej okrytej mrokiem historii tradycje
najokrutniejszego barbarzyństwa, targnęło się również i na tę największą dla
człowieka świętość”.
Do współczesnej ruszczyzny – Ajtmatow pisał po kirgisku i rosyjsku – weszły
obok mankurta słowa „mankurtyzm” i „mankurtyzacja”. A także – całe
szczęście – „demankurtyzacja”.

Remont Muzeum Historycznego w Biszkeku powierzono tureckiej agencji


rządowej TI K A , odpowiedzialnej za pomoc rozwojową, kierowaną zwłaszcza do
państw turkojęzycznych. Czy w nowej ekspozycji miejsce komunizmu zajmie
panturkizm?
W stolicy Turcy zbudowali już meczet, setną kopię stambulskiego Meczetu
Sułtana Ahmeda. W kraju większość nowych meczetów to sześciany spod
sztancy, z jednym oknem i kopułą, zwieńczoną blaszanym półksiężycem.
Bardziej niż skromne, ale jest ich dużo, widać je w niemal każdej miejscowości.
Polski badacz Andrzej Wierzbicki zauważył, że pełnią funkcję tyleż religijną, co
etniczną. Oznaczają miejsca, gdzie żyją Kirgizi, zaświadczają o kirgiskości tej
ziemi. Islamizacja ma być lekarstwem na rusyfikację.

W Batkenie afera. Na polecenie ministra kultury pochowano tam, zgodnie


z kanonami islamu (Kirgiz umiera jak Arab), mumię kobiety z pierwszych
wieków przed naszą erą.
Archeolodzy znaleźli tę mumię jeszcze w latach pięćdziesiątych.
Za niepodległości nazwano ją carycą Anfisą. Była idealnie zachowana, miała
wysokie czoło, wydatne kości policzkowe i rzymski nos. Do jesieni 2017 roku
przechowywano ją w muzeum. Historycy uważali, że jest jednym
z najcenniejszych eksponatów w kraju.
Na pochówek nalegała część muzułmańskiego duchowieństwa. Zaangażowani
w tę sprawę mułłowie powtarzali, że zmarłych należy oddać ziemi, inaczej
popełnia się ciężki grzech. Poparli ich parapsycholodzy, z którymi w Kirgistanie
trzeba się liczyć. Według nich duch Anfisy rzucał przekleństwa na cały kraj.

Batken to najdalsze kirgiskie kresy. Miasto podobne do dużej, bezładnej wsi, leży
pośrodku cypla wciśniętego pomiędzy Uzbekistan a Tadżykistan. Miejscowy
uniwersytet wygląda jak prowincjonalna podstawówka, a miejscowe lotnisko –
jak zapuszczony tor dla gokartów.
Na przełomie lat dziewięćdziesiątych i pierwszej dekady X X I wieku
dwukrotnie próbowali przebić się tędy bojownicy z Islamskiego Ruchu
Uzbekistanu, którzy znaleźli gościnę u talibów i operowali z Tadżykistanu.
Chcieli dostać się do uzbeckiej Fergany i wzniecić tam islamską rewolucję.
Kirgiskie wojsko nie było w stanie ich pokonać, napastników zatrzymały dopiero,
po ciężkich bojach, wezwane na pomoc rządowe siły uzbeckie. Zabitych
żołnierzy upamiętnia pomnik.
W Batkenie pełno jest sklepików z alkoholem. Trunki można kupować na
butelki i na szklanki. Sklepowa otworzy nam każdą flaszkę i naleje, czego dusza
zapragnie – wódki, kirgiskiego brandy, miejscowej whisky, ziołowego balsamu –
wedle życzenia po pięćdziesiąt, sto, dwieście gramów. Dłuższa wizyta nie
skończy się dobrze, nie ma tam zagryzki, nie da się nawet przysiąść. Trzeba
wypić i uciekać do swoich spraw, inaczej wciągnie nas gra w bombonierkę:
spróbujemy tego, potem tego i jeszcze tego, co to jest pięćdziesiątka, śmiech na
sali, do tego wszystko tanie jak barszcz, tu nie restauracja, nie ma knajpianej
marży, więc jeszcze najwyżej po piwku na pożegnanie.
Snujący się po miasteczku brodacze w chałatach i muzułmańskich
tiubietiejkach na głowach omijają takie przybytki, ale mają przecież wśród ich
klientów znajomych, kumpli z podwórka, niewierzących kuzynów. Nieraz widać,
jak brodacz holuje podpitego kompana, jednej takiej parze robię zdjęcie, obaj
uśmiechają się przyjaźnie. Batken to miejsce dla fundamentalistów i alkoholików,
tutaj można albo pić, albo się modlić.

Po pogrzebie uczeni podnieśli raban i oskarżyli ministra o obskurantyzm –


zmumifikowana Anfisa zmarła kilkaset lat przed narodzinami islamu. Minister
oświadczył, że jego krytycy idą na pasku opozycji, która kopie pod nim dołki.
Sprawa zaczęła zataczać jednak coraz szersze kręgi, stało się jasne, że zniszczono
wysokiej klasy zabytek i szef resortu musiał podać się do dymisji. Z wywiadu,
jakiego udzielił, wynika, że znalazł się z tym pochówkiem między młotem
a kowadłem – nie było dobrego rozwiązania.
Ustępujący prezydent Atambajew – było już po wyborach, które wygrał
Sooronbaj Dżeenbekow – rezygnację przyjął. Powiedział, że jest zaszokowany
i zasmucony. Kazał służbom zbadać okoliczności. Jednocześnie dodał, że mumii
odkopywać nie należy.

Naryn składa się z jednej nieskończenie długiej ulicy, którą jeżdżą w kółko trzy
trolejbusy. Miasto jest klaustrofobiczne, ciągnie się wraz z rzeką dnem wąwozu,
góry z obu stron są na wyciągnięcie ręki. Z jedną ulicą to trochę przesada,
występują jeszcze uliczki równoległe i króciutkie prostopadłe, a tam, gdzie
wąwóz się rozszerza, rozłożył się uniwersytecki kampus. Ale wszystkie inne
wyglądają przy tej arterii – kiedy tam byłem, nazywała się Lenina i pewnie wciąż
się tak nazywa – jak liliputy, które obsiadły Guliwera.
Kirgizi z Narynu należą do plemion północnych, ale izolacja sprawiła, że do
Tałasu, Biszkeku i Karakołu jest im niewiele bliżej niż do Oszu i Dżalalabadu.
Historia ich oszczędzała: wpływ Rosji był tu słaby i wtórny, brak mniejszości
narodowych odsunął groźbę konfliktów. Burze przetaczały się daleko za
przełęczami. Tutejsza kirgiskość ma być wzorcowa, najczystszej próby, bez cienia
obcych domieszek. Coś za coś. Z Narynu nie pochodził żaden kirgiski
przywódca, żaden wybitny pisarz, malarz ani kompozytor.
Miasto i cały obwód skupiły się na sobie.
Pojechałem do Narynu, bo dowiedziałem się, że w okolicy żyje sporo
stulatków. Chciałem ich odszukać i zapytać o przeszłość i teraźniejszość.

Zacząłem od uniwersytetu. Przyjęła mnie Dżanara Baitgułowa, odpowiedzialna


za kontakty z zagranicą – otwarta, znająca świat i języki. Czemu nie została na
Zachodzie?
– Mało ludzi wyjeżdża stąd na stałe – odpowiada na niezadane pytanie. – To
zasiedziały region.
Rosja i Związek Radziecki przeminęły w tych stronach niczym buran.
– Wychodząc od nas, Rosjanie zabrali ze sobą swój świat. – Baitgułowa
próbuje streścić w paru słowach całą epokę. – Nagle wróciliśmy do X I X wieku,
tyle że mówiliśmy po rosyjsku. Jak kiedyś mieliśmy konie i barany, ale nie
wiedzieliśmy, jak żyć. Skończyły się wskazówki z Moskwy, a dawne więzy
społeczne już nie istniały. Ktoś sprzedał za pięć dolarów krowę i dalej głodował,
ktoś inny skupował na kredyt całe stada i dorabiał się milionów. Z czasem
wszyscy lepiej czy gorzej odnaleźli się w nowej epoce, jednak do dziś nie
wyzbyli się złudzeń, że prąd czy woda należą się każdemu, najlepiej za darmo.
W Biszkeku podwyżki prowadziły do rewolucji, tutaj kończyło się na
narzekaniach, ale kiedyś miarka może się przebrać. Jak mówi przysłowie, lepiej
nie budź we mnie Kirgiza.
Oprócz uczelni Baitgułowa działa w organizacji pozarządowej. Z małych
grantów organizuje dla swoich studentek dwu-, trzydniowe szkolenia. Z czego?
– Z kobiecości. Uczymy, jak się ubierać i malować, opowiadamy, jak działa
kobieca fizjologia. Najprostsze rzeczy, ale dla wielu to nowość. Dziewczyny,
zwłaszcza te ze wsi, zmieniają się po naszym kursie w oczach. Inaczej się
zachowują, nabierają pewności siebie. Sama się dziwię, że tak małym kosztem
można tak wiele zdziałać.
Rektorem Naryńskiego Uniwersytetu Państwowego też jest kobieta, Damira
Omuralijewa. W Kirgistanie nikogo to już nie dziwi.
Następnego dnia wyruszyliśmy z asystentką Baitgułowej na zachód, w stronę
Kazarmanu i przełęczy Kugart, gdzie zaczyna się obwód dżalalabadzki. To jedna
z najpiękniejszych dróg w Kirgistanie. W kraju, w którym dziewięćdziesiąt cztery
procent terytorium leży powyżej tysiąca metrów, a czterdzieści procent – powyżej
trzech tysięcy i nie brakuje pocztówkowych landszaftów, konkurencja w tej
dziedzinie jest silna.
Pytaliśmy o stulatków na przystankach i w przydrożnych sklepikach,
zaczepialiśmy przechodniów, zachodziliśmy do gminnych urzędów. Krąg
poszukiwań szybko się zawężał („Jest nas w Kirgistanie sześć milionów, prawie
wszyscy się znamy” – mówił mi półżartem jeden biszkecki profesor). Trafialiśmy
bez błądzenia.
Pierwsza staruszka miała – wtedy, we wrześniu 2014 roku – sto osiem lat
i nazywała się Dżumaby Bajalijewa. Druga skończyła sto dwa lata. Nazywała się
Buruł Omurmołdojewa, ale w wiosce mówili na nią Czon Murun Apa, czyli
Babcia Duży Nos. Obie chwaliły niepodległy Kirgistan. Mówiły, że nigdy nie
było im lepiej. Jedzenia jest pod dostatkiem, raz w tygodniu przychodzą z gminy
zapytać, czy czegoś nie potrzeba.
Są u siebie.

Dom pierwszej stał na obrzeżach Bajetowa, dziesięciotysięcznej (dwie szkoły


i dwa meczety) wsi rozrzuconej na płaskowyżu wysokim jak nasze Tatry.
Pierwsza nie miała dzieci, mąż zmarł niedługo po ślubie, tuż po powstaniu ZS RR
i umocnieniu się bolszewików. Pomagała niańczyć potomstwo braci, a potem
dzieci i wnuki tamtych dzieci. Powtarzała im, że trzeba żyć w zgodzie, wspierać
się i cieszyć się tym, co przynosi kolejny dzień. Sprzątała, prała, oporządzała
inwentarz. Wokół zawsze było pełno ludzi.
Szkół nie kończyła, w jej czasach dziewczynek nie kształcono. Nawet gdyby
chciała – nie miała butów. Latem możesz iść na bosaka choć do Narynu, ale zimą,
kiedy spadnie śnieg – zalega tu od października do kwietnia – kiedy mróz zetnie
całą ziemię i, nie daj Bóg, uderzy buran, nosa z domu nie wyściubisz. Pierwsze
buty dostała na swój ślub, następne sprawiła sobie po I I wojnie światowej.
Służyły długo, bo nigdzie nie jeździła, całe życie w Bajetowie.
W politykę nigdy nie lazła, od tego same nieszczęścia. Trzymała się z daleka
kiedyś i trzyma teraz. Kiedy w telewizorze zaczynają się kłócić, prosi bratowego
praprawnuka, żeby zmienił kanał. Lepiej, jak leci film przyrodniczy, ale jeszcze
lepsze jest radio, można sobie słuchać i robić coś pożytecznego.
Pamięta wszystko: rodziców, męża, braci, którzy zginęli na wojnie. Pamięta,
jak rodzili się, żenili i umierali kolejni członkowie rodziny. Na pamięć się nie
skarży, narzeka tylko na nogi, coraz trudniej jej kuśtykać po domu. I jeszcze na
ciśnienie. Męczy ją od dawna, zaczęło się jakoś po siedemdziesiątce.
Tak, miała szczęśliwe życie. Zawsze była potrzebna. Czy marzy o sto
dziesiątych urodzinach? Będzie, co ma być. Nie trzeba za dużo rozmyślać, bo to
sprawy Boże, nie ludzkie.

Drugą zastaliśmy w obejściu, doglądała dzieciarni.


– Moglibyśmy porozmawiać tutaj, ale wy pewnie na dłużej. Chodźmy do
domu – zarządziła.
Urodziła się w miejscowości Ak-Tałaa. Do wioski Togolok Mołdo, którą
trudno znaleźć na najdokładniejszej mapie Kirgistanu, przyjechała za mężem.
– Miałam siedemnaście lat i mówili, że jestem stara panna. Brat ożenił się
z trzynastoletnią dziewczynką – opowiada. Doczekała się córki i dwóch synów,
a potem armii wnuków. Mąż nie wrócił z wojny, został uznany za zaginionego.
Pracowała w polu w kołchozie: siała, kosiła, stawiała snopki. Jeszcze przed
wojną dyrektor wysłał ją na kurs traktorzystów. Gdy wjeżdżała nową maszyną do
Togolok Mołdo, miejscowi, którzy nie widzieli wcześniej traktora, wiali gdzie
pieprz rośnie. Potem skończyła kolejny kurs i została kombajnistką. Za swoją
pracę dostała pięć orderów. Była nawet posłanką do kirgiskiej Rady Najwyższej
i pomieszkiwała w stolicy, ale szybko ją wygryźli. Teraz ma cztery tysiące somów
emerytury. Ponad siedemdziesiąt dolarów. Na wsi to wystarczy.
Do dziś leczy dzieci i dorosłych. Daje im zioła, okadza dymem. Kiedyś za
kirgiską medycynę ścigali, teraz milicjanci sami proszą ją o pomoc. Leczenie,
mówi, trzyma ją przy życiu, czuje się wtedy rozluźniona i zadowolona. Ale trwa
to króciutko, potem wracają zniechęcenie i chandra. Męczy ją kaszel, bolą stawy.
– Za długo już żyję – śmieje się. – Coraz mniej mam wspólnego z tym
światem.
Czy uważa się za szczęśliwą?
– Nie bardzo – kręci głową. – Nie bardzo.

9
Pierwszy alarmujący mail przyszedł w styczniu 2009 roku:

Od tygodnia dostaję z nieznanych numerów S M S -y z pogróżkami. Próbowałem dzwonić na te


numery, ale nikt nie odbiera. Iść na milicję to strata czasu, żadnego rozgłosu nie chcę, żeby nie
pogarszać sprawy. Gdyby nie ostatnie przypadki z naszymi dziennikarzami, machnąłbym ręką.
Nie wiem, co robić, do kogo się zwrócić. Potrzebuję pomocy!

Nadawcą był Ałmaz Ismanow, kolega dziennikarz z Oszu, Kirgiz ożeniony


z Uzbeczką (w żyłach Dilii płynęły także krew ujgurska i kirgiska – ale uzbecka
dominowała). Przypadki, o których wspomniał, to seria głośnych wtedy pobić
i napadów. Ofiarami byli dziennikarze piszący krytycznie o ówczesnej władzy.

W czerwcu 2010 roku maile od Ałmaza zaczęły napływać codziennie.


Dwa miesiące wcześniej rewolucja zmiotła Kurmanbeka Bakijewa, ale nowa
władza nie czuła się pewnie. Na południu poparli ją liderzy uzbeckiej
mniejszości, którzy liczyli, że przy okazji wywalczą więcej uzbeckich szkół,
a może dwujęzyczne urzędy. Wzburzyło to wciąż silnych tam ludzi obalonego
prezydenta, a także kirgiskich nacjonalistów, którzy wmówili rodakom, że
Uzbecy chcą oderwać część kraju i trzeba dać im odpór. Z chaosu skorzystali
narkobaroni, którzy rzucili wszystkie siły na trasę Afganistan – Pamir – Osz.
Kurierzy pracowali w tamtych tygodniach na trzy zmiany.
Ałmaz pisał:
10 czerwca przyjaciel, któremu po dwóch córkach urodził się długo wyczekiwany syn,
zaprosił mnie do czajchany [lokalnej herbaciarni – przyp. WG ]. Czajchana znajdowała się
w uzbeckim kwartale. Od razu zwróciłem na to uwagę, ale przyjacielowi nic nie mówiłem.
Zaczęliśmy o 19.30. Równo dwie godziny później ktoś zadzwonił i powiedział, że na ulicy
wybuchła masowa bijatyka pomiędzy młodzieżą kirgiską a uzbecką i trudno stwierdzić, ile
osób bierze w niej udział. […] O 22.30 bijatyka toczyła się już pod naszą czajchaną, położoną
blisko hotelu Ałaj. Gospodarz zamknął bramę, wyłączył światło i zabronił nam wychodzić
[…]. Po półgodzinie jakoś daliśmy radę się wydostać i pojechać do domów. O pierwszej
w nocy w całym mieście wybuchła strzelanina i trwała do czwartej rano. […]
O szóstej obudził mnie telefon. Płonął rynek Frunzeński. Gadanie o tym, że metodycznie
niszczono tylko własność etnicznych Uzbeków, to bzdura. Grabiono i palono wszystko jak leci
[…]. Na ulicy ludzie wznosili barykady. […] Nie wiedzieliśmy, co się dzieje i czego się
spodziewać. Bliżej południa na dzielnicę wyszli pacyfikatorzy. Nie było wątpliwości, że to oni.
Zaraz rozniosły się wrzaski i krzyki. Wybuchła gwałtowna strzelanina. […] Przywarowaliśmy
w kącie pokoju. Syn, który ma półtora roku, gorączkował i marudził, chciał na dwór. Córka,
cztery lata, wszystko świetnie rozumiała i cicho siedziała z nami. Pytała tylko od czasu do
czasu, kto strzela i dlaczego. […] Kiedy strzały ucichły, zobaczyliśmy, że pod dom
podjeżdżają auta i ludzie w panice uciekają z mieszkań […]. Na końcu ulicy stał milicyjny
autobus. Rzuciliśmy się do niego. Dali 5 minut na spakowanie. Zdążyliśmy wziąć część
dziecięcych rzeczy, dokumenty, pieniądze. […] Wyjeżdżając z osiedla, natknęliśmy się na
szabrowników, którzy w skupieniu dzielili łupy. Wokół dopalały się domy. Widok nie dla ludzi
o słabych nerwach. […] Mieliśmy parę papużek nierozłączek, chcieliśmy zostawić je
z zapasem karmy, ale zrobiło się nam żal i zabraliśmy ze sobą klatkę […]. Za pół godziny
byliśmy u moich rodziców. […] Niechcący otworzyliśmy klatkę i jedna papużka wyleciała.
Postanowiliśmy wypuścić także drugą. Skoro znaleźliśmy się na wolności, im widać też była
pisana wolność. […] W nocy po Oszu jeździły auta bez numerów i jacyś ludzie krzyczeli przez
megafony, żeby uciekać, bo z Uzbekistanu ciągną uzbrojone tłumy. Z kolei w kwartałach
uzbeckich poszła plotka, że na Osz idą kirgiscy górale.
Na trzeci dzień zjedliśmy pierwszy ciepły posiłek. Zupę ryżową. Chleba było mało, cały
sczerstwiał i zarósł pleśnią. […] Syn strasznie się bał kanonad i strzałów. W jego repertuarze
pojawiło się słowo „dan!”, co oznaczało wystrzały. A córka nauczyła się słów: „pocisk”,
„zamieszki”, „strzelają”. Podejrzałem, jak straszy braciszka, że przyjdzie pan Zamieszek i go
zastrzeli. W jej rozumieniu to był zły człowiek. […]
Czwartego dnia skończyło się nam jedzenie […].
Piątego dnia przypadkiem dowiedziałem się, że pod nami otworzyli na chwilę dwa
prywatne sklepiki. Natychmiast poszliśmy i kupiliśmy 3,5 litra oleju bawełnianego, makaron,
cukierki, mydło, żarówki, papier toaletowy, kapustę, ziemniaki. Przepłaciliśmy, ale nawet
o tym nie myślałem. Nowi sąsiedzi podejrzewali, że jestem Uzbekiem. Przyszło mi zgolić
wąsy i brodę, żeby brali mnie za Kirgiza. U nas wąsy i brody noszą przede wszystkim Uzbecy,
Kirgizi rzadko. A ja noszę zarost jeszcze z czasów studenckich. Ogólnie było chujowo. […]
16 czerwca podjąłem decyzję, że za wszelką cenę wyjedziemy. Miałem dość strachu
o dzieci, o rodzinę. Bardzo się bałem o żonę, przecież jest mieszańcem. Okoliczni krzywo na
nią patrzyli i ciągle dopytywali o narodowość.

Dalej następował opis drogi na lotnisko („czuliśmy się jak w filmie”). Ludzie,
którzy chcieli wydostać się tą drogą z miasta, zbierali się w centrum. Ruszały
stamtąd wojskowe konwoje, które po uważaniu zabierały cywilów. Rodzinie
Ałmaza udało się zająć miejsca w ciężarówce, a potem dostać się na pokład
wojskowego iła-62. Maszyna leciała do Biszkeku.
W zajściach 10–16 czerwca w Oszu i południowo-zachodnim Kirgistanie
zginęło, według oficjalnych danych, kilkaset osób. Nieoficjalnie – ponad dwa
tysiące. Sto tysięcy Uzbeków schroniło się w Uzbekistanie, który utworzył
wzdłuż granicy prowizoryczne obozy. Trzysta tysięcy Kirgizów, Uzbeków,
Rosjan i osób innej narodowości uciekło na kirgiską północ. Zdecydowana
większość z czasem wróciła (z Uzbekistanu – niemal wszyscy).
Tymczasowy rząd Rozy Otunbajewej poprosił Rosję o przysłanie sił
pokojowych, ale Kreml odmówił. Nie chciał się mieszać w kirgisko-uzbeckie
spory. Gdyby w tamtym czasie ktoś napadł na Kirgistan, zająłby łatwo co
najmniej połowę kraju. Na szczęście nikomu na tym nie zależało.

W następnych mailach Ałmaz opisywał życie w stolicy:


Na lotnisku nikt na nas nie czekał, tylko zagraniczni dziennikarze z kamerami. Na własną rękę
dostaliśmy się do miasta. Znajomi wynajęli dla nas mieszkanie. […]
Córka powtarzała: „Zobacz, tato, tutaj nikt nie strzela i pracują wszystkie sklepy!”. […]
Wczoraj […] ktoś mnie nazwał „uchodźcą”. Dziwne uczucie znaleźć się we własnym kraju
w takim charakterze. […]
Boję się dzwonić do oszyńskich przyjaciół, żeby nie usłyszeć, że ten nie żyje, a tamtemu
wszystko spalili. […]
Nie głodujemy, mamy wszystko, co potrzeba. Tylko domu nie mamy.

W połowie września odwiedziłem go w Biszkeku. Rozmawialiśmy


o zamieszkach.
Ałmaz przekonywał, że były sprowokowane, Kirgizi i Uzbecy nie skoczyliby
sobie do gardeł sami z siebie. Ktoś zagrał na ich ambicjach i urazach, napuścił
jednych na drogich. Kto? Nie wiadomo. Może Moskwa? Mogła liczyć, że do gry
wejdzie Taszkent, wyśle do Oszu swoje wojska, a wtedy będzie pretekst do
interwencji i podporządkowania sobie Uzbekistanu, który od dawna stawał Rosji
okoniem. Albo że uciekający z Oszu Uzbecy rozpełzną się po całym
Uzbekistanie, przenosząc tam napięcia i niestabilność. Ale Taszkent zachował
zimną krew, uciekinierów zatrzymał w obozach i misterny plan spalił na
panewce.
Podobnie sprowokowane, twierdził Ałmaz, były starcia kirgisko-uzbeckie
wiosną 1990 roku, tyle że wtedy w ruch szły pałki i noże, a teraz – broń palna (do
zajść doszło na tle podziału ziemi, zginęło kilka tysięcy ludzi). Wówczas chodziło
o skłócenie dwóch republik, aby powstrzymać rozpad ZS RR . Gdyby to był
konflikt etniczny, tłumaczył, to wszyscy Uzbecy wynieśliby się z Oszu. A potem
nie byłoby wielonarodowych kwartałów ani mieszanych małżeństw.
Może jednak nie trzeba było prowokacji – wystarczyło osłabienie państwa.
Uzbecy z Kotliny Fergańskiej czują się w Oszu nie diasporą, ale ludnością
rdzenną. Tak samo jak miejscowi Kirgizi wierzą, że są u siebie. Pretensje do tej
samej ziemi to pierwsze źródło konfliktu. Drugim są pieniądze. Na południu
większość drobnych biznesów – sklepów, knajpek, usług – należy do Uzbeków.
Są majętniejsi od sąsiadów. Budzą zazdrość. Dochodzi do tego rywalizacja grup
przestępczych, walka o kontrolę nad trasami przerzutu narkotyków.
Biszkek boi się sąsiedniego, trzydziestomilionowego Uzbekistanu. W swoich
Uzbekach widzi piątą kolumnę i nie ma dla nich żadnej oferty. Próżno szukać
Uzbeków wśród ministrów czy parlamentarzystów. Piętnaście procent
społeczeństwa nie ma własnej reprezentacji. Nikt nie da gwarancji, że przy
kolejnym kryzysie zajścia się nie powtórzą.
Ałmaz postanowił, że na południe nie wrócą. Jeździł do Oszu, ale to już nie
jest jego miasto: wypalono mu duszę. Opowiada, że uzbecka starszyzna szybko
wydała za mąż dziewczyny, które straciły rodziców. Żeby miały opiekę. Teść na
ich zebrania już nie chodzi, przestali go zapraszać. Starszyzna ma mu za złe, że
oddał córkę Kirgizowi.

Późnym latem 2010 roku Osz wyglądał jak przekładaniec: kwartał cały, kwartał
spalony, dwa całe, pół spalonego. Centralny bazar też tak wyglądał. Przy wejściu,
gdzie sprzedawali pamiątki i wojłokowe kirgiskie dywany, budy były
w większości niezniszczone. W głębi, bliżej rzeki, rozciągało się pogorzelisko.
Pacyfikatorzy wiedzieli, który interes należy do Uzbeka.
W ruinach domów krzątali się gospodarze. Niektórzy wciąż nosili uzbeckie
czapeczki, inni unikali ostentacji. Uważne spojrzenie z reguły i tak pozwalało
odróżnić ich od Kirgizów, ale po co rzucać się w oczy?
Nie miałem sumienia podchodzić, wypytywać, zawracać im głowy.
Istnieje wiele barwnych opisów Oszu – podróżników przyciągała zwłaszcza
wznosząca się w środku miasta góra Salomona – ale wtedy przypomniały mi się
wspomnienia prostego żołnierza, syna rolnika spod Nieszawy. W pierwszych
latach X X wieku służył tu w carskim wojsku, a potem, już w wolnej Polsce,
nadesłał swą pracę na konkurs na pamiętnik chłopa, ogłoszony przez Instytut
Gospodarstwa Społecznego. Azję wspominał dobrze. Polubił jej kuchnię
i nauczył się nawet przyrządzać pilaw, a kiedy miał okazję, oglądał zabytki. Ale
najbardziej interesowali go ludzie. Podziwiał ich uczciwość: Mieszkańcy
Fergany, ci „z dala od miejsc, gdzie już żyli Rosjanie”, „w ogóle nie znali, co to
drzwi. Przechodziliśmy niektóre miasteczka, gdzie były sklepy z różnym
towarem i taki sklep nie posiadał nie tylko zamka, ale nawet drzwi, i nikt tego nie
pilnował […].
Albo w jednym większym miasteczku odbywał się targ, gdzie zatrzymalim się
obok tego miasteczka na dwugodzinny postój. Poszłem na ów jarmark i co mnie
najbardziej zadziwiło, widziałem na placu dwa stoły oddalone od siebie może
o dziesięć metrów, gdzie były rozmieszczone całe kupy bilonu, zaczynając od
srebrnych rubli i kończąc na kopiejce, ale samych srebrnych monet było na
każdym więcej jak pół korca, a w szufladach tych stołów były banknoty i złoto.
No i co powiecie, że te kupy pieniędzy na każdym stole obsługiwał jeden stary
człowiek […]. A ja po raz pierwszy widział takie banki na zwykłym stole, gdzie
setki ludzi zjechało się na jarmark”.
Nowi władcy – rosyjska armia podbiła kotlinę Fergany zaledwie ćwierć wieku
wcześniej – „w zabranych krajach wszelkimi siłami starali się paraliżować postęp
i oświatę rdzennej ludności”, czyli Sartów (Uzbeków i Tadżyków) i Kirgizów.
„Przez to i ta kraina nic nie zyskała od nowych panów, a dużo straciła”.

10

Bahtior zagrał uzbeckiego chłopaka, który zakochał się w Kirgizce. Wczuł się
w rolę. Kiedy opowiadał, jak rodzina i sąsiedzi zabronili mu się z nią spotykać, na
widowni podniósł się szmer oburzenia. Potem, gdy akcja przeniosła się do domu
dziewczyny – matka tłumaczyła jej, że Uzbecy są krwiożerczy i dwulicowi –
zapanowała cisza. Było jasne, że ten związek nie ma szans. Kirgizi brali czasem
za żony miejscowe Uzbeczki, w drugą stronę to nie działało. Wszyscy o tym
wiedzieli, ale po cichu każdy liczył na cud.
Po zakończeniu rozległa się burza oklasków i Bahtior powinien być dumny jak
paw, ale nawet się nie uśmiechnął.
– Co się dzieje? – spytała Elmira.
– To moja historia – odpowiedział. – Grałem samego siebie.

Elmira Nogojbajewa, politolog i działaczka pozarządowa, organizuje co roku


letnią szkołę społeczeństwa obywatelskiego. Uczestników szuka, jeżdżąc po
Kirgistanie. Zwraca uwagę na aktywnych studentów, wolontariuszy, blogerów.
Pamięta o Uzbekach i przedstawicielach innych mniejszości. Kilka dni
wypełniają prezentacje, wykłady i debaty.
Stałym punktem są odgrywane przez słuchaczy scenki, ilustrujące
dyskutowane zagadnienie. Tym razem tematem były lokalne stereotypy.
Bektur postanowił opowiedzieć o podziale swój–obcy i zaaranżował
z kolegami kirgiski bar w Chicago. Przy stolikach siedzą stali bywalcy (każdy
samotnie), do środka niepewnym krokiem wchodzi Nowy. Rozgląda się i dosiada
do pierwszego z gości.
– Skąd jesteś? – pyta.
– Z Biszkeku – słyszy (po rosyjsku).
Nowy kręci głową, bąka coś pod nosem, wstaje i idzie dalej.
– Skąd?
– Z Batkenu.
– Sytuacja się powtarza, choć tym razem odpowiedź pada po kirgisku.
Nowy bierze na cel ostatni stolik.
– Naryn?
– Naryn!
– Nareszcie rodak! – obaj padają sobie w objęcia.
Sala pęka ze śmiechu, choć sprawa jest poważna. Profesor filozofii Rachat
Stamowa dowodzi, że podziały rodowo-plemienne są największą przeszkodą
w budowie nowoczesnego narodu i zagrażają jedności państwa. Wciąż realny jest
rozpad na północ i południe, a nawet rozbiór Kirgistanu. Utrzymaniu podziałów
sprzyja niestabilna sytuacja, niski poziom życia i migracje. Bektur wywołał
dyskusję, która trwała do nocy.
Niewinna scenka znów zamieniła się w psychodramę.

Szkoła odbywa się w ośrodku wczasowym nad Issyk-kulem. Najczęściej we


wrześniu, bo nie ma już tłumów, a wciąż jest ciepło. W programie jest wyjazd do
miasteczka Czołpon-Ata, gdzie Elmira wynajmuje kuter wycieczkowy. Rejs po
jeziorze to okazja do gry „w wyprawę”. Uczestnicy muszą zgadnąć, co
zapakował do plecaka szef ekspedycji.
W Czołpon-Acie mają niezłe muzeum regionalne i tak zwany kamienny
ogród – rozciągające się nad linią domów gołoborze, będące naturalną galerią
rysunków naskalnych. Ale wszystko przebija kompleks Ruch Ordo, czyli siedziba
albo obóz ducha. To rodzaj parku tematycznego, a motywem przewodnim są
duchowość i sakralność. Na ogromnym, przylegającym do jeziora obszarze
znajdują się symboliczne kaplice pięciu wyznań (muzułmańska, żydowska,
buddyjska, prawosławna i katolicka), dom pamięci Czingiza Ajtmatowa (cały
kompleks nosi imię pisarza), świątynia Manasa w formie piramidy, „namiot
wiedzy” (ażurowa konstrukcja przypominająca dużą wiatę z portretami mędrców
Orientu i pomnikiem naszego Kopernika), kirgiska wioska (skupisko jurt). Prócz
tego – ekspozycje z symbolami ludów koczowniczych i górskich minerałów, sala
konferencyjna, muszla koncertowa z widokiem na jezioro. Całości dopełniają
rzeźby nawiązujące do utworów Ajtmatowa, pomniki wielkich ludzi (Nobel,
Hugo, Okudżawa i inni) oraz plansze poświęcone dawnym kirgiskim wodzom.
Z ukrytych w sztucznych skałach głośników sączy się relaksacyjna muzyka.
Pomysł, aby zebrać w jednym miejscu duchowy dorobek ludzkości i pokazać,
że jesteśmy jedną rodziną, mógł zrodzić się tylko tutaj, w kraju o niepewnej
tożsamości, szukającym na gwałt ideowych drogowskazów. Od każdego można
się czegoś nauczyć, stąd wśród postaci, które uhonorowano pomnikiem, znalazł
się na przykład Nursułtan Nazarbajew. Kirgizi lubią bliskich etnicznie Kazachów,
chociaż mają im za złe, że zadzierają nosa i traktują ich nieraz jak młodszych
braci. Ale kazaski prezydent, który zresztą ma nad Issyk-kulem rezydencję, to
twórca silnego państwa, ojciec regionalnego success story. Dobry wzór do
naśladowania.
Kompleks wyśnił sobie Taszkuł Kereksizow, biznesmen, polityk i filantrop.
Pochodził z tych okolic, z prostej i biednej rodziny, do milionów i wpływów
doszedł sam (był doradcą, a ponoć też nieformalnym księgowym pierwszego
prezydenta kraju). Nie szukał rozgłosu ani reklamy.
– Z nikim się nie konsultował i o nic nie pytał, dlatego wyszedł mu groch
z kapustą – mówi filozof Sawietbek Abdrasułow. – Nawet Disneyland ma swoją
logikę, Ruch Ordo nie ma żadnej. Jest to zarazem naiwne i postmodernistyczne.
Landrynkowe i podniosłe. Muzealne i rekreacyjne.
I szczere. Ludzie czują, że nie nabija się tu ich w butelkę, nie wciska kota
w worku. To nie Moda na sukces, tylko disco polo i Celnik Rousseau. W Ruch
Ordo zawsze są goście, przyjeżdżają rodziny z Biszkeku i staruszkowie z wiosek.
Nowożeńcy robią sobie sesje zdjęciowe, bo wszystko jest zadbane i błyszczące,
trawniki równo wystrzyżone, a w tle ma się góry albo jezioro. Tak samo wszyscy
walą na doroczne igrzyska koczowników, również przez biszkeckich
intelektualistów wyśmiewane. Odbywają się na czołponatyńskim hipodromie,
a w programie są wyścigi konne, konne mecze kok-boru (buzkaszi), w których
trzeba zabrać przeciwnikowi koźli tułów i wrzucić do bramki przeciwnika,
i stepowe odmiany zapasów. Te igrzyska to nowy pomysł na integrację
Kirgizów – i nie tylko, biorą w nich udział Turkmeni, Mongołowie,
Kazachowie – choć znów nie jest to raczej oferta dla osiadłych Uzbeków. Wokół
igrzysk zaczęli się już kręcić tengryści, gromadzą się na błoniach i modlą,
wznosząc ręce ku niebu.

Kiedy Elmira poprosiła, żebym przyjechał i spotkał się z jej podopiecznymi,


przyszła mi do głowy prowokacja. Miałem mówić o międzynarodowej pomocy
rozwojowej i pomyślałem, że przedstawię ją jako niekończącą się sztafetę.
– W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Polsce pomagał Zachód –
zacząłem. – Fundowano stypendia, przemycano sprzęt poligraficzny dla
podziemnej Solidarności. Potem Polska stanęła na nogi i mogła pomagać już
sama, na przykład Kirgistanowi. Od kilkunastu lat kierujemy tu granty
i realizujemy różne programy. Najwyższy czas, aby pałeczkę przejął Kirgistan.
Zapytali, czy się nie przesłyszeli. Jak mamy pomagać?! Jesteśmy biedni i nas
nie stać!
Odpowiedziałem, że pieniądze to najmniejszy problem – można dzielić się
doświadczeniem i przekazywać wiedzę. W Kirgistanie nieźle działa mały biznes,
radzi sobie trzeci sektor. Pozycja kobiety jest najwyższa w regionie (na ekrany
wchodził właśnie film Kurmandżan Datka o dziewiętnastowiecznej
przywódczyni Kirgizów z południa). Kazachowie skupują kirgiskie rękodzieło
i nieraz sprzedają dalej jako swoje. Tutejsza biżuteria może konkurować
z europejską. Sporo jest rzeczy, których nie ma u sąsiadów.
Załapali. Zaczęli zgłaszać na wyrywki pomysły seminariów, szkoleń, platform
internetowych i wizyt studyjnych. Doszli do wniosku, że muszą nauczyć się
o sobie opowiadać. Stworzyć swoją legendę i samemu mocno w nią uwierzyć.
W zanadrzu miałem jeszcze opowieść o podróży z Oszu do chińskiego
Kaszgaru. Jedna z kirgiskich współpasażerek, z którą jechałem w marszrutce,
miała wyjątkowo duże toboły. Zapytałem, co w nich jest, bo towar wozi się
przecież z Chin, nie odwrotnie. Powiedziała, że ciuchy, co trąciło absurdem.
Okazało się jednak, że znalazła niszę – sprzedawała stroje ludowe chińskim
Kirgizom i Kazachom, i podobno dobrze na tym wychodziła.
– Z takimi ludźmi damy sobie radę – podsumowała zajęcia Elmira.
W barku na podbiszkeckim lotnisku Manas można zamówić chińską zupkę
z torebki. Za parę groszy pani wysypie nam zawartość na talerz i zaleje
wrzątkiem z elektrycznego czajnika. Kiedyś często o tym opowiadałem, ale
przestałem, bo ludzie mówili, że badziewie i nie licuje z podróżą samolotem.
A przecież nie zawsze jesteśmy przy pieniądzach, a czasem mamy tylko kilka
minut i w restauracji nie zdążą nas obsłużyć. Przepłacając na różnych lotniskach,
mam tę zupkę przed oczami.
To nie badziewie, ale brak zadęcia i kompleksów. Kirgistan wciąż szuka na
siebie pomysłu, ale nie próbuje nikogo udawać, stroić się w cudze piórka.
Brzydkie kaczątka wyrastają czasem na piękne łabędzie.
Uzbekistan
Uzbekistan. Świat w formalinie

Oczy jak lufy karabinu.


Napierający byk (malarz drwi z perspektywy, byka oglądamy od góry,
widzimy jego grzbiet, ale jednocześnie mamy wrażenie, jakby się na nas rzucał)
przyszpila widza wzrokiem, bierze go na celownik. Pamięta się te oczy, bo
wybijają się z obrazu. Nie pasują, albo pasują za bardzo. Idealne czarne kółka,
wytyczone cyrklem białe obwódki. Takich oczu nie stworzyła biologia, nawet
przetrawiona przez artystę. To czysta technika.
Człowiek czuje się, jakby stał przed plutonem egzekucyjnym.

Nukus. Sawicki

Płótna nie sposób nie zauważyć. Hipnotyzująca groza kojarzy się z władzą
sowiecką, choć byka można odbierać jako czającą się w podświadomości sumę
naszych lęków, przewin, wyrzutów sumienia. Niebieskie tło przywodzi na myśl
senne marzenie. Ale służby nie miały wątpliwości, że obraz jest antyradziecki
i nie wolno pokazywać go ludziom. Został skazany na zapomnienie, podobnie jak
jego twórca Wasilij Łysenko.
Wiadomo o nim niewiele. Do niedawna historycy sztuki nie znali nawet jego
prawdziwego imienia. Okazało się, że przez lata żył kątem u siostry, w dzielnicy
domków jednorodzinnych obok taszkenckiej akademii medycznej. Sąsiedzi,
którym przedstawił się innym nazwiskiem, nie wiedzieli nawet, że był
malarzem – utrzymywał się z naprawy butów. W czasie najazdów milicji kładł się
w schowku pod podłogą. W końcu wpadł. Zabrali go do szpitala
psychiatrycznego i pewnie tam umarł – od razu w siedemdziesiątym czwartym
albo rok czy parę lat później. Służby doszły do wniosku, że zdrowy na umyśle
sowiecki obywatel nigdy by czegoś takiego nie namalował.
„Byka” i setki innych płócien uratował Igor Sawicki, który na skraju pustyni
Kyzył-kum stworzył jedno z najlepszych muzeów sztuki na świecie.

Sawicki urodził się w 1915 roku w Kijowie. W żyłach miał krew rosyjską, polską
i żydowską. W rodzinie byli prawosławni hierarchowie, wysocy wojskowi,
prawnicy, uczeni. Dziećmi zajmowały się francuskie guwernantki.
Po śmierci dziadka, slawisty i bizantynologa Timofieja Fłorińskiego, który
został rozstrzelany przez bolszewików, rodzina przeniosła się do Moskwy.
W stolicy nie było bezpieczniej. Obcego klasowo pochodzenia nie dało się skryć.
Jeden z wujów Igora został aresztowany i słuch po nim zaginął, krewni ze strony
matki musieli emigrować. Już w latach trzydziestych zatrzymano raz samego
Igora. Na Łubiance ciężko go pobito, ale potem wypuszczono.
Igor od dziecka rysował i po podstawówce uczył się w różnych miejscach
malarstwa i grafiki. Równocześnie, aby zacieśnić więzy z klasą robotniczą,
zdobył fach elektryka instalatora. W końcu udało mu się dostać do
Moskiewskiego Instytutu Artystycznego imienia Surikowa. Był rok 1941
i właśnie zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka, ale nie trafił na front, uratowało
go wątłe zdrowie. Wraz z uczelnią ewakuowano go do Samarkandy (kiedy
Niemcy podeszli pod Moskwę i Leningrad, wiele fabryk, a także szkół wyższych
i teatrów przeniesiono dalej na wschód – w Taszkencie znalazła się w tamtym
czasie wielka poetka Anna Achmatowa). W ciągu dwóch lat poznał elitę
artystyczną Uzbekistanu.
Po wojnie na krótko przyjechał do Moskwy, obronił dyplom, ale przy
pierwszej okazji wrócił do Azji Centralnej. W odległej republice, na pustyni
i w stepie, czuł się swobodniej niż w metropolii. Zachwycił go też uzbecki
krajobraz i tamtejsze kolory – kolekcjoner zwycięży w nim malarza dopiero
później. Przez siedem lat był dokumentalistą stałej ekspedycji archeologiczno-
etnograficznej Akademii Nauk ZS RR : sporządzał szkice i rzuty starożytnych
twierdz, odrysowywał ozdoby, naczynia, wzory. Potem pracował w nukuskim
instytucie badawczym. Zajmował się miejscową sztuką ludową. A w roku 1966
doprowadził do powstania w Nukusie muzeum i został jego szefem. Przywódców
sowieckiej Karakałpacji, republiki autonomicznej w zachodnim Uzbekistanie
(Nukus był jej stolicą) przekonał, że placówka podniesie prestiż regionu
i dowartościuje mały naród.

Karakałpacy są bliżsi Kazachom niż Uzbekom, a region graniczy


z Kazachstanem – ale sowiecka polityka „dziel i rządź” i tu odcisnęła ślad.
Sawicki był jednym z pierwszych, który zbierał i opisywał karakałpacką sztukę:
biżuterię, dywany, snycerkę. Za rzeczy, które znajdował po kiszłakach
i koczowiskach, płacił często z własnej kieszeni. Do muzeum ściągał także
eksponaty z wykopalisk – na terenie Karakałpacji znajdowała się stolica
starożytnego państwa Chorezm. Ale kolekcję zdominowały malarstwo i rzeźba.
Początkowo były to prace współczesnych artystów karakałpackich i uzbeckich,
z czasem pojawiła się rosyjska awangarda z lat dwudziestych i trzydziestych.
Rzeczy bardzo dobre i wybitne.
Sawicki, który sam już nie malował – zbyt poważnie traktował sztukę, by
uprawiać ją po godzinach – sięgnął po dzieła niesłuszne ideologicznie. Obrazy
kłujące w oczy w galeriach Moskwy, Leningradu, Kijowa, a nawet Taszkentu
w Nukusie przechodziły, tu cenzura nie była tak czujna (odstępców od
obowiązującego w Związku Radzieckim socrealizmu – realizmu
socjalistycznego – oskarżano o formalizm, co wiązało się zwykle z wyrzuceniem
ze związku artystów, odebraniem stypendium, pozbawieniem etatu).
Z tego czyśćca Sawicki zstąpił do sowieckiego piekła. Artyści
„formalistyczni” pozostawali na wolności i mogli się zrehabilitować, ba, niektóre
ich starsze albo mniej kontrowersyjne dzieła nadal pokazywano w muzeach,
a w najgorszym razie przechowywano w magazynach. O artystach zakazanych
i wyklętych, takich jak Łysenko, nie wolno było wspomnieć. Sawicki zamienił się
w detektywa i zaczął przemierzać Związek Radziecki śladem prześladowanych
twórców. Docierał do rodzin, pytał o spuściznę. Wszystko po cichu, w tajemnicy,
z polecenia kolejnych znajomych i znajomych znajomych.
Bywało, że po artyście nie zachowało się dosłownie nic. Pracownię ktoś zajął,
rozbite rzeźby i sztalugi trafiły na wysypisko. Czasem coś udawało się jednak
ocalić i wywieźć do Nukusu.
– Ten obraz Sawicki znalazł na strychu. Wdowa po malarzu załatała nim
dziurę w dachu. A ten, o tutaj, trzeba było sztukować. Ktoś oderwał ramy, aby
napalić nimi w piecu, i podarł samo płótno – opowiadał nam Raszyd, przewodnik,
pokazując uratowane dzieła. Sawicki za wszystko płacił, choćby pożyczonymi
pieniędzmi. Zaszczutym, pozbawionym środków do życia ludziom kupował
jedzenie i lekarstwa, załatwiał węgiel.
Prowadził podwójną księgowość, niektórych wypłat nie rejestrował. Czasem
uciekał się do fortelu. Obrazy Michaiła Szemiakina oznaczył jako prace
nieznanego artysty (Szemiakin był przymusowo leczony psychiatrycznie, jego
dzieła wiele razy konfiskowano. Utrzymywał się z dorywczych prac,
pomieszkiwał w prawosławnym klasztorze. W końcu został wydalony z kraju).
Rysunki Nadieżdy Borowej, przemycone z łagru w Mordowii, w którym
odsiadywała siedem lat jako żona wroga narodu, Sawicki przedstawił komisji
zakupowej z ministerstwa jako „sceny z życia więźniów w faszystowskich
obozach koncentracyjnych”.
Czuł, że nie ma wiele czasu. Swoje mieszkanie oddał znajomemu artyście,
sam zostawał na noc w muzeum. Sypiał po trzy, cztery godziny, urlopy spędzał na
poszukiwaniach eksponatów. W końcu rozchorował się na płuca. Jedni lekarze
mówili, że to rak, inni – że gruźlica, ale okazało się, że drogi oddechowe spalił
sobie oparami formaliny, którą czyścił przedmioty z brązu. Zmarł 27 lipca
1984 roku, tydzień przed sześćdziesiątymi dziewiątymi urodzinami. Rok później
w ZS RR zaczęła się pieriestrojka.

Zebrał ponad pięćdziesiąt tysięcy eksponatów. W ciągu następnych trzech dekad


muzeum, które otrzyma imię założyciela, dołoży kolejne trzydzieści tysięcy.
W salach mieści się mała ich część, ale kustosze na życzenie zwiedzających
przygotowują dzieła wybranego malarza albo rzeźbiarza, które można obejrzeć
dodatkowo.
Na grobie Sawickiego umieszczono napis: „Genialnemu ratownikowi piękna
od wdzięcznych potomków”.

Aral

Nukus jest rozwodniony i chaotyczny, planiści mieli tu pod dostatkiem wolnej


przestrzeni i żadnego pomysłu na jej zapełnienie. Wzdłuż zbyt szerokich ulic
tkwią samotnie gmachy urzędów (niepodległy Uzbekistan dodał do socrealizmu
i Breżniewowskiego funkcjonalizmu nutę pseudoorientalną), po pustych placach
hula wiatr. Tylko na bazarze jest trochę tłoczniej, większość straganiarzy rozkłada
towar wprost na ziemi albo na zbitych z desek chybotliwych stelażach.
Za śródmieściem i kolonią domków jednorodzinnych ciągną się osiedla
blokowisk i promzony (dzielnice przemysłowe).
Wszystko tonie w kurzu z pustyni i wyschniętego dna Jeziora Aralskiego.
„Miasto okazało się ponure i pozbawione charakteru” – pisał o Nukusie Colin
Thubron. Zastygli na pomnikach karakałpaccy i uzbeccy bohaterowie muszą czuć
się tutaj nieswojo. W ich otoczeniu kolekcja Sawickiego wygląda jak przyczółek
innej cywilizacji.
O dwie godziny jazdy na północ leży Mujnak, niegdyś spora osada rybacka i port.
Teraz do najbliższej wody jest siedemdziesiąt kilometrów, a czasami więcej –
jesienią lustro opada. Przeszłość przypominają porzucone na pastwę losu kutry,
zapadające się w piasek i suchą trawę. Ich cmentarzysko to obowiązkowy punkt
wycieczek, najważniejsza po muzeum Sawickiego atrakcja turystyczna
Karakałpacji.
Jeszcze na początku lat sześćdziesiątych Aral był czwartym co do wielkości
jeziorem świata. Tak dużym, że mówiono o nim – morze. Jego powierzchnia
wynosiła prawie siedemdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych. Tyle, co cała
Gruzja. Przez pięć i pół dekady zmniejszyło się dziewięć razy. Zbiornik podzielił
się najpierw na dwie, a następnie na cztery części. Hydrolodzy zauważyli, że
równocześnie podnosił się poziom Morza Kaspijskiego – może miało to związek?
Geolodzy dowiedli, że w przeszłości Aral już kilka razy wysychał, a potem znów
napełniał się wodą. Ale nikt nie miał wątpliwości, że za tę katastrofę odpowiada
przede wszystkim człowiek. Inaczej tempo zmian nie byłoby tak zabójcze.
Wodę wchłonęły kanały nawadniające. W Azji Centralnej ryto je od
starożytności, ale dopiero w ZS RR łopatę zastąpiła koparka, wysiłek lokalnej
wspólnoty – potęga supermocarstwa. Wiarę w naturalny porządek świata –
obsesja panowania nad przyrodą. Czterdzieści pięć procent wód Amu-darii
zabierał Kanał Karakumski, liczący półtora tysiąca kilometrów i przecinający
Turkmenię. Odchodziły od niego dalsze kanały, kanaliki i kanalątka. Niewiele
lżej okaleczono Syr-darię (Kanał Fergański). Budowano na hura, byle jak.
Od trzydziestu do siedemdziesięciu procent wody z kanałów szło w piach albo
parowało. Dla księżycowej gospodarki koszty nie grały roli. Pracę opłacano
w sowieckich rublach, a eksport plonów przynosił dolary. Wielkie budowy
załatwiały też problem bezrobocia.

Pustynia, która wyłoniła się spod Aralu, była pokryta solą. Każdy podmuch
wiatru wzbijał ją i roznosił po okolicy, trując ziemię i ludzi; deszcze wypłukiwały
wciąż nowe jej pokłady. Razem z solą na powierzchnię wylazło pół tablicy
Mendelejewa, efekt nawozów sztucznych, którymi faszerowano uprawy. W ciągu
dziesięcioleci chemikalia wniknęły w glebę, dostały się do wód gruntowych,
skaziły źródła rzek i spłynęły do Karakałpacji.
Rozmiar zniszczeń ujawnił się tuż przed rozpadem Związku. Ludzie zaczęli
przedwcześnie umierać, rodziły się zdeformowane dzieci. Pojawiły się tyfus,
padaczka i białaczka. Zimy stawały się coraz chłodniejsze, a lata – gorętsze.
W tym, co zostało z jeziora, było coraz mniej ryb. W solance pływały same
skarlałe, niewydarzone osobniki. Kto mógł – uciekał[4].
W maju 2018 roku rozpętał się pierwszy solny buran – wcześniej padały słone
deszcze. Nagle się ochłodziło, prędkość wiatru przekroczyła dwadzieścia metrów
na sekundę, a widoczność spadła do kilkunastu metrów. Nukus pokryła
kilkucentymetrowa warstwa soli. Lekki solny pył krążył w powietrzu godzinami.
Wiatr poniósł go do Buchary i odległego Aszchabadu.
Nie trzeba formaliny, żeby spalić sobie płuca.

Bawełna

Woda z kanałów była potrzebna bawełnie. Bawełna przyćmiła radziecką Azję,


stała się jej fetyszem i symbolem. Znalazła się w godłach czterech z pięciu
republik: Kirgiskiej, Tadżyckiej, Turkmeńskiej i oczywiście Uzbeckiej (do dziś
jest w godłach niepodległych Tadżykistanu, Turkmenistanu i Uzbekistanu).
Nazywano ją „białym złotem” i ciągle było jej mało.
Dziewiętnastowieczni podróżnicy pisali o kwitnących oazach i dolinach rzek,
które niosły życie w pustynie. O morelach, brzoskwiniach, jabłkach, figach,
migdałach i orzechach. O najsłodszych melonach i arbuzach (wysyłano je
karawanami daleko w świat, okładając lodem z lodowców). Podróżnicy
dwudziestowieczni opowiadali o bawełnie.
Szwajcarska pisarka Ella Maillart, która w 1932 roku spędziła w Azji
Centralnej kilka miesięcy, opisała wizytę u szefa taszkenckiej gazety „Prawda
Wostoka” (Prawda Wschodu): „Co chwila naszą rozmowę przerywają dzwonki
telefonu, wchodzący i wychodzący ludzie; cały czas mówi się o bawełnie i tylko
o bawełnie. Fotografia ciężarówki z rurą automatycznie zbierającą z pola
bawełnę. Wykresy na ścianach ukazujące, ile w procentach dostarcza tygodniowo
każdy region. Bardziej niż w redakcji gazety czuję, jakbym się znalazła w sztabie
generalnym operacji Bawełna. Za wszelką cenę do końca grudnia trzeba wykonać
Plan. Los całego Turkiestanu od tego zależy. Chłopi dostają zboże w zależności
od ilości dostarczonej bawełny”.
Egon Erwin Kisch zakończył swą książkę Azja odmieniona, wydaną także
w 1932 roku, tekstem zatytułowanym Wielki reportaż o bawełnie. Wybitny
reporter czuł, że powinien wytłumaczyć się z produkcyjnej tematyki. I tak jak
Ella Maillart („sztab generalny”, „operacja”) używał militarnego słownictwa:
„W Związku Radzieckim sama praca jest wielką sensacją, nie ukazują się tam ani
powieści detektywistyczne, ani relacje o zbrodniach, ani artykuły o modzie,
miłości, przestępstwach, gwiazdach filmowych, tańcach nagich girls i pikantnych
wypadkach, tylko raporty z frontu gospodarczego, z frontu polityki socjalnej
i kultury”.
Następcy już się nie tłumaczyli. Jedni pisali jeszcze o karakułach, inni –
o jedwabiu, ale najważniejsza była bawełna: jak powiększył się areał upraw
(kanały, kanały!). O ile wzrosła wydajność (liczbowo i w procentach). Jakie nowe
odmiany udało się wyhodować. Do tego obowiązkowo scenka rodzajowa i jakaś
legenda z Samarkandy. (Ryszard Kapuściński wspomniał o bawełnie, opisując
turkmeński kołchoz – ale skupił się na strojach robotnic z plantacji. A w tekście
z Uzbekistanu nie napisał o bawełnie nic).

Bawełna wygrała z ryżem. O polach zaoranych pod plantacje opowiadała już


Maillart. Potem zepchnięto ryż do przydomowych działek. A bawełną się nie
najesz, dziecka nie nakarmisz. Kiedy posypało się centralne radzieckie
planowanie i republiki, a nawet pojedyncze zakłady i kołchozy musiały się
utrzymać same, najgorzej miały monomiasta skupione wokół jednej fabryki oraz
gospodarstwa rolne nastawione na jeden rodzaj produkcji.
Poetka Diłorom Ischakowa przekonywała, że bawełna to uprawa niewolnicza.
Dlatego że producent sam nic ze swoim towarem nie zrobi. Jest zależny od
odbiorcy, pośrednika, skupu. To nie owoce, które sprzedasz przy szosie albo
z przyczepy na osiedlu. Na takich plantacjach aż się prosi o niewolników, którymi
można pomiatać, a oni nie oddadzą, bo nie mają czym, bawełną nie rzucą. Tak
było kiedyś w Ameryce, tak było do niedawna w Uzbekistanie.
Do harówki przy zbiorach zawsze brakowało ludzi (bawełnę można zbierać
mechanicznie – ale kombajnów też brakowało). W czasach sowieckich sprawę
załatwiały partia i organizacje młodzieżowe i studenckie, które ogłaszały czyn
społeczny. Niepodległe państwo zmusiło do pracy wszystkich. W porze
bawełnianych żniw uzbeckie miasta wymierały. Na plantacje wywożono
studentów (pod groźbą relegacji), budżetówkę (zwolnienie dyscyplinarne), nawet
starsze dzieci. Od obowiązku można się było wykupić za gotówkę, bawełną albo
znajdując zastępstwo, powstał więc czarny rynek takich usług. Podczas kampanii
dochodziło do gwałtów, samobójstw i nieszczęśliwych wypadków, nie licząc
banalnych chorób i kradzieży – przyjezdnych żywiono i kwaterowano byle jak.
Mimo powszechnej mobilizacji bawełny było coraz mniej. Uzbekistan
pozostał w gronie największych światowych eksporterów surowca, ale produkcja
spadła poniżej miliona ton. Zatruta woda i wyjałowiona gleba nie pozwalały na
więcej.
– Zamówiliśmy raport, z którego wynika, że ten system się nie opłaca –
opowiadał mi unijny dyplomata. – Przyuczony pracownik zbiera dziennie
pięćdziesiąt kilogramów, zawodowiec od stu do stu dwudziestu, a nawet sto
pięćdziesiąt. Owszem, trzeba mu płacić, ale przyjezdny też kosztuje. Państwu nie
chodzi o ekonomię, tylko o trzymanie narodu pod butem.
Przed rozpoczęciem żniw w 2017 roku uzbeckie ministerstwo pracy zabroniło
wysyłać na plantacje niepełnoletnich, a także lekarzy i nauczycieli. Potem władze
ogłosiły, że w ogóle rezygnują z pracy przymusowej przy bawełnie. Może znowu
powróci ryż.

Afera bawełniana, która przyspieszyła ponoć rozpad Związku Radzieckiego,


wzięła się z chciwości. Chciwa była Moskwa, która chciała jeszcze więcej
łatwych dewiz, żyłowała więc plany i wymuszała na Taszkencie coroczne
zwiększanie plonów (ponieważ bawełna służy też do produkcji prochu do broni
artyleryjskiej, dodatkowo naciskała zbrojeniówka). Chciwy był również Taszkent,
łasy na premie i nagrody.
Trudno powiedzieć, kiedy wyszło na jaw, że w uzbeckich sprawozdaniach coś
się nie zgadza. Według jednych sprawa zaczęła się, gdy do kombinatu Czerwony
Włókniarz w Sierpuchowie zamiast bawełny dotarły puste wagony. Konwojenci
liczyli, że za łapówkę dyrekcja pokwituje towar – w przeszłości pewnie tak
bywało, a może przekręty były bardziej finezyjne – ale ta odmówiła. Inni
wskazują na kobietę, która poskarżyła się w bucharskim K G B na łapówki
w miejscowej milicji (resorty ze sobą rywalizowały). Tak czy inaczej, był
początek 1983 roku, a na Kremlu zasiadał Jurij Andropow, który ogłosił walkę
z korupcją i potrzebował sukcesów. Sekretarz generalny nie lubił rządzącego
Uzbekistanem od ćwierćwiecza Szarafa Raszydowa, więc te tropy spadły mu
z nieba.
W tamtym czasie Uzbekistan produkował – na papierze – pięć milionów ton
bawełny rocznie. Ile naprawdę – nigdy się nie dowiemy. Kodeks karny
przewidywał za pripiski, czyli fałszowanie danych o wypełnieniu planu, do trzech
lat więzienia, ale okazało się, że w grę wchodzą jeszcze miliardowe wyłudzenia
i defraudacje. Kradli wszyscy, którzy decydowali o bawełnie. Dyrektorzy
kołchozów okradali robotników (dzieląc się, rzecz jasna, z władzami rejonów).
Władze republiki kładły rękę na środkach, które za nieistniejącą bawełnę
przelewała Moskwa. O miejscowych sekretarzach partii ludzie mówili tu:
„wezyr”, „emir”, „sułtan”.
Decydująca faza kilkuletniego śledztwa zbiegła się z pieriestrojką i głasnostią
(jawnością), więc szwindlami i machinacjami mogła się zająć prasa. Szef grupy
dochodzeniowej Tielman Gdlan sam wydał książkę Mafia czasów bezprawia,
w której podkreślał: „Wszystko, co jest tu napisane – to prawda. Nie ma ani
jednego wymyślonego bohatera, ani jednego wymyślonego epizodu. Więcej – nie
zostało zmienione żadne nazwisko. […] Jeśli w tekście pada słowo »pistolet« – to
chodzi o konkretny, jak własne pięć palców, przedmiot, który umie pluć ołowiem.
[…] »Milion« – znaczy 1 000 000 rubli (na nowe pieniądze)”. Na okładce
znalazły się precjoza należące do sekretarza partii z Buchary – wysypane ze
skrzyni kilogramy złotych pierścionków, obrączek, kolczyków i bransoletek.
Zarzuty postawiono dwudziestu dwóm tysiącom osób. Pracę straciło dwa
tysiące wysokich urzędników, w tym pięćdziesięciu dwóch sekretarzy komitetów
obwodowych partii (na sześćdziesięciu pięciu). Dwie osoby skazano na śmierć.
Twórca systemu Szaraf Raszydow uniknął kary. Wódz sowieckiego Uzbekistanu
zmarł nagle jesienią 1983 roku, gdy śledztwo dopiero ruszało. Podobno na atak
serca, choć prokurator Gdlan sugerował samobójstwo (popełniło je szesnastu
zamieszanych w aferę dygnitarzy).
Rodacy żegnali Raszydowa z honorami, jak bohatera. Grób wykopali mu
w sercu Taszkentu, na skwerze przed Muzeum Lenina. Któryś z mówców
powiedział: „Śpij spokojnie. Zrobimy im sześć milionów ton!”. Trzy lata później,
na żądanie Kremla, ciało przeniesiono po cichu na cmentarz komunalny i zdjęto
tablice pamiątkowe z domów, gdzie mieszkał.

Panowie samych siebie

Isłam Karimow, który objął władzę w 1989 roku i utrzymał ją aż do śmierci


w roku 2016 (został najpierw pierwszym sekretarzem, a następnie prezydentem),
wszystkich zrehabilitował. Ułaskawił skazanych, oddał odznaczenia i tytuły tym,
którym je odebrano. Raszydow dostał pomnik i prestiżową ulicę – dawną aleję
Lenina. Należało mu się, wykiwał Moskwę. Afera bawełniana stała się w nowej
narracji etapem walki narodowowyzwoleńczej.
Swoje ulice stracili w Uzbekistanie nie tylko Lenin, Kalinin czy Dzierżyński,
ale również Puszkin. Od razu zmieniono też alfabet – z cyrylicy na łaciński.
Desowietyzacja szła w parze z derusyfikacją, nie objęła jednak Raszydowa ani
pierwszego przywódcy komunistycznego Uzbekistanu Fajzułły Chodżajewa,
który zginął w stalinowskich czystkach. Obaj mieli być uzbeckimi Wallenrodami,
tajnymi agentami ojczyzny w obozie wroga. Uwiarygadniał się w ten sposób sam
Karimow, który też robił karierę w partii.
Wkrótce zniknęły pomniki przypominające ZS RR i dawniejsze panowanie
Rosjan. Usunięto wojenne monumenty i wszystko, co nawiązywało do wspólnych
rosyjsko-uzbeckich losów. W nowej narracji Rosja była zawsze najeźdźcą
i wrogiem, a Uzbekistan – ofiarą.

W Taszkencie otwarto Muzeum Pamięci Ofiar Represji. To jedyne takie miejsce


w regionie, a może w całym byłym Związku – podobne muzea w Gruzji
i państwach bałtyckich obejmują tylko czasy sowieckie. Właściwie powinno się
nazywać – muzeum kolonializmu.
Ekspozycja zaczyna się od roku 1717 i nieudanej rosyjskiej wyprawy na
Chiwę. Kolejne sekcje mówią o podboju całego regionu półtora wieku później,
buntach ludności (powstaniach w Taszkencie i Andiżanie, wielkim powstaniu
1916 roku), religijno-społecznym odrodzeniu z końca X I X wieku. Opisy są po
uzbecku – to muzeum dla miejscowych, leży w miłym parku nad wodą, a bilet
kosztuje grosze. Państwu zależy, żeby tu przychodzić. Po angielsku są tylko
tytuły sekcji: „Kolonialna polityka carskiej Rosji w Turkiestanie”, „Walka
w obronie ojczyzny”, „Ciężki los robotników sezonowych”. A po rosyjsku –
fragmenty dokumentów, dzienników i wspomnień. Na przykład taki: „Widzę jak
dziś generała Kaufmana, sprawującego sąd i po wszystkim, co się wydarzyło,
wymierzającego sprawiedliwość różnym ludziom – już to wziętym do niewoli
z bronią w ręku, już to przyłapanym na innych nieładnych rzeczach. [Był rok
1868, Kaufman właśnie zdobył dla Rosji Samarkandę i rozprawiał się z jej
obrońcami – przyp. WG ] Poczciwy Konstantin Piotrowicz, otoczony przez
wiernych oficerów, siedział na prostym taborecie i zaciągając się skręconym
papierosem, beznamiętnie ogłaszał: »rozstrzelać, rozstrzelać, rozstrzelać,
rozstrzelać!«”.
Rosja carska płynnie przechodzi w sowiecką: represje lat dwudziestych
i trzydziestych, walkę bolszewików z basmaczami (powstańcami),
przedstawionymi jako bohaterowie, likwidację kułaków (majętnych chłopów),
kolektywizację rolnictwa. Następnie mowa jest o represjach lat czterdziestych
i pięćdziesiątych i zesłaniu do Uzbekistanu narodów wygnanych ze swoich
ojczyzn: Koreańczyków z Dalekiego Wschodu, Tatarów Krymskich, Turków
z Kaukazu. Zwraca uwagę mapa sowieckich łagrów i czarny samochód marki
G A Z M -1, tak zwana emka, budzący grozę, bo jeździli nim funkcjonariusze
tajnych sowieckich służb.
Przegląd kończą katastrofa ekologiczna Aralu i afera bawełniana – jako
przykład represji lat osiemdziesiątych (Uzbekistan kozłem ofiarnym, na którego
zrzucono winę za krach systemu). W następnej sali jest już szczęśliwa
teraźniejszość: odrodzenie narodowych tradycji, rozkwit kultury oraz wstępująca
w życie młodzież, która nie zna kolonialnej udręki.

W Muzeum Historii Uzbekistanu, które mieści się w dawnym Muzeum Lenina,


kolonializm pokazano w szerszym kontekście. Dowiadujemy się o rozwoju
gospodarki, uzbeckiej nauce oraz trzęsieniu ziemi, które 26 kwietnia 1966 roku
zniszczyło Taszkent (przy okazji odbudowy powstało pierwsze w Azji Centralnej
metro, wyprosił je w Moskwie Raszydow). Ale dominuje historia dawniejsza, od
pradziejów do podbicia przez Rosję w ostatnich dekadach X I X wieku trzech
państw uchodzących za protouzbeckie: emiratu Buchary, chanatu Chiwy i chanatu
Kokandu (dwa pierwsze zostały protektoratami – kres położyli im bolszewicy –
trzecie włączono bezpośrednio do Imperium).
Emirat bucharski i chanat chiwański powstały na początku X V I wieku. Zostały
utworzone przez Szejbanidów – sturczoną dynastię pochodzącą od jednego
z wnuków Czyngis-chana. Szejbanidzi nadeszli z północy i rozbili rządzących
wówczas w Azji Centralnej Timurydów – dynastię, której założycielem był Timur
Chromy, znany również jako Tamerlan. Na początku X V I I I wieku od Buchary
oddzielił się Kokand.
Plemiona, które napłynęły z Szejbanidami i zmieszały się z żyjącymi tu od
starożytności ludami tureckimi i irańskimi, dały początek Uzbekom. Imię mieli
otrzymać po chanie Uzbeku (Ozbegu), jednym z wodzów Złotej Ordy. Ale
ładniejsza jest wersja, która wywodzi tę nazwę od słów „öz” (sam, swój) oraz
„bek” (pan, rządca). Wtedy tłumaczyłaby się jako „pan samego siebie”, „sam
sobie pan” albo „rządzący sobą”. Człowiek wolny.

Tamerlan i melodramat

Tamerlan urodził się na terenie obecnego Uzbekistanu. Zmarł w przyszłym


Kazachstanie, ale został pochowany w Samarkandzie. Uzbek? Wolne żarty. Jeśli
już, to sturczony Mongoł. Znał czagatajski, zwany teraz czasem starouzbeckim,
oraz ponoć mongolski i perski. Był Azjatą z Międzyrzecza (obszar pomiędzy
Amu-darią a Syr-darią) i muzułmaninem. W tamtych czasach – i jeszcze długo,
długo potem – narody, jakie znamy dzisiaj, nie istniały.
Trudno się tutaj od niego uwolnić. Konno albo na tronie, pręży się na
pomnikach we wszystkich miastach i miasteczkach. Spoziera z banknotów. Dał
imię niezliczonym ulicom, placom, parkom. Tak czy inaczej, wyrósł pod tym
samym niebem i oglądał te same góry i pustynie. Amir Temur – tak go tu
nazywają – to uzbecki patron, ojciec założyciel, zwornik narodowej ideologii.
Jego osoba przeraża i fascynuje. Sam stworzył imperium, które na przełomie
X I V i X V wieku rozciągało się od Jeziora Aralskiego po Zatokę Perską i od
Anatolii po Indie (a w planach miał wyprawę na Chiny). Nie oszczędzał
przeciwników. W podbitych miastach kazał sypać piramidy z obciętych ludzkich
głów. Burzył, ale także budował. To on wzniósł najwspanialsze meczety
i mauzolea Samarkandy. Miał wyrafinowany gust i chętnie bywał wśród artystów.
Pijał zakazane w islamie wino. Kapuściński napisał, że w pierwszej połowie dnia
pochłaniała go śmierć, a w drugiej – sztuka.
Prezydent Karimow odwoływał się do niego przy wielu okazjach. Raz
stwierdził: „Jeśli ktoś chce zrozumieć, kim są Uzbecy, jeśli pragnie pojąć siłę
i potęgę, prawość i nieograniczone możliwości narodu uzbeckiego, a także
ogarnąć jego wkład w rozwój świata i niezachwianą wiarę w przyszłość –
powinien przywołać obraz Amira Temura”.
Była to parafraza słów Tamerlana, który polecił wykuć na jednej z bram
Samarkandy napis: „Jeśli wątpisz w naszą potęgę, popatrz na nasze dzieła”.

Można po prostu pójść do kina. Rozpad Związku przyniósł tu, jak wszędzie,
filmy rozliczeniowe, inspirowane Pokutą Tengiza Abuładzego. Potem kręcono
obrazy biograficzne, poświęcone wielkim ludziom (na pierwszy ogień poszedł
Tamerlan). Wreszcie pojawił się uzbecki melodramat. To on najpełniej wyraża
oʹzbekchilik, czyli uzbeckość w wersji pożądanej przez państwo.
Mistrzem gatunku jest Bahrom Jakubow, urodzony w 1961 roku
i wykształcony w Taszkencie. Jego tematem są rodzinne kryzysy z zawsze
szczęśliwym finałem. Opowiada o nich prosto i kameralnie. Wszystko rozgrywa
się pomiędzy kilkorgiem osób, akcja toczy się w paru tych samych wnętrzach lub
w niewyszukanych plenerach. O uczuciach bohaterów dowiadujemy się
z wewnętrznych monologów, które odczytują głosy zza kadru. Ważne momenty
podkreśla muzyka, wykonywana często na tradycyjnych instrumentach. Czasem
pojawia się przybysz z zaświatów. Widz zostaje z morałem, który odnosi się do
codziennych wyborów – Jakubow ma ambicje wychowawcze. Jego kino można
usytuować pomiędzy włoskim neorealizmem a Bollywoodem.
Reżyser kręci zwykle dwa filmy rocznie. Można je znaleźć w internecie
w wersjach uzbeckiej i rosyjskiej. Najsłynniejszym jest Perfekcyjna synowa
(Supier kielinczak) z 2008 roku. Sardor i Diana pobierają się wbrew woli
najbliższych. Jego rodzice, prowadzący tradycyjny uzbecki dom, nie wierzą, że
dziewczyna wychowana w innych warunkach (rosyjskojęzyczna rodzina,
europejski styl życia) może być dobrą żoną. Diana robi wszystko, żeby ich do
siebie przekonać: ubiera się w tradycyjną suknię, uczy się gotować uzbeckie
potrawy, mówi tylko po uzbecku. Teściowa, nie wierząc w jej szczerość, knuje
intrygę: opłaca lekarza, który wystawia zaświadczenie, że młodzi nie mogą mieć
dzieci. Sardor przestaje się do żony odzywać, sądząc, że go oszukała; ta po
nieprzespanych nocach postanawia odejść. W ostatniej chwili dowiaduje się, że
jest w ciąży. W finałowej scenie Diana walczy z teściową o miotłę – nie chce
pozwolić, żeby starsza kobieta sama zamiatała podwórze, z kolei tamta
przekonuje, że najważniejsze jest bezpieczeństwo dziecka.
W materiale promocyjnym dystrybutor napisał: „W filmie ukazane jest całe
piękno uzbeckich tradycji narodowych, które przetrwały do naszych czasów
w codziennym życiu i w relacjach rodzinnych”. Łatwo zauważyć, że Diana osiąga
pełnię kobiecości – tytułową perfekcyjność – zachodząc w ciążę po
wcześniejszym odrzuceniu wszystkiego, co rosyjskie i europejskie. Teraz będzie
mogła przekazać prawdziwe wartości następnemu pokoleniu.
Malowidło z Muzeum Timurydów w Taszkencie przypomina plakat do filmu
Jakubowa. Jest tam wszystko, co powinno kojarzyć się z Uzbekistanem, a obrazy,
jak w kolażu, nakładają się na siebie i zazębiają. Mamy więc błękitne kopuły
meczetów, owoce moreli, ośnieżone górskie szczyty i samolot w barwach
narodowego przewoźnika. Mamy kobietę karmiącą dziecko i mitycznego ptaka.
Mamy tradycję i nowoczesność, przeszłość i przyszłość, naturę i kulturę.
W środku artysta umieścił fragment konnego pomnika Tamerlana z taszkenckiego
placu jego imienia, a u dołu, nieco z lewej – Islama Karimowa przemawiającego
z trybuny O N Z (w tle widzimy zarys siedziby Organizacji i maszty flagowe
z powiewającą na pierwszym planie flagą Uzbekistanu).
Najbardziej rzucają się w oczy Karimow i Tamerlan.

Karimow

Mało było takich dzieł. W przeciwieństwie do prezydentów Tadżykistanu,


Turkmenistanu czy nawet Kazachstanu, Karimow prawie nie pojawiał się
w przestrzeni publicznej, najwyżej na plakacie z odnowionym zabytkiem czy
nową fabryką albo w otoczeniu młodzieży. Jeśli chciał zostać drugim
Tamerlanem, to nie mówił tego głośno.
Urodził się w 1938 roku w Samarkandzie. Przy szkole, którą ukończył,
powstało muzeum, ale było wiecznie zamknięte. Nie znam nikogo, kto był
w środku. Zdaje się, że wpuszczali tylko umówione grupy – młodzież, delegacje
pracownicze. Oficjalnie nie było to zresztą muzeum Karimowa, tylko historii
szkoły. Ciekawskim musiała wystarczyć pamiątkowa tablica na ścianie
i patriotyczny kącik (flaga, godło, tekst hymnu i portret najsłynniejszego
absolwenta) przy wejściu.
Po studiach (mechanika, doktorat z ekonomii) Karimow pracował
w przemyśle, a potem w rządzie republiki, w sektorze planowania i finansów.
Kiedy afera bawełniana zmiotła całe partyjne kierownictwo, został sekretarzem
jednego z obwodów. Po niespełna trzech latach partia wysunęła go na pierwszego
sekretarza Uzbekistanu. Nie kibicował pieriestrojce. Na jednym z plenów
wygłosił referat, w którym było o pluralizmie i wolności słowa. Pod koniec, gdy
na sali zostali tylko sekretarze obwodowi, powiedział: „Zapomnijcie, o czym
mówiłem. To dla prasy. Nie będzie żadnych zabaw w demokrację, macie wziąć
ludzi za mordę. Bez waszej zgody nikt nie ma prawa ruszyć palcem.
Zrozumiano?!”.
Tego się trzymał do końca.

Z polityką zagraniczną szło mu trudniej, choć potencjał był spory.


Żaden kraj nie miał tak dobrego położenia – tylko Uzbekistan graniczył
z pozostałą czwórką państw i jeszcze z Afganistanem (i nie graniczył z Rosją).
Nikt nie miał tylu ludzi. U progu niepodległości liczba mieszkańców zbliżyła się
do dwudziestu milionów (czterdzieści procent ludności regionu)[5]. Ziemia kryła
złoto, miedź, uran oraz ropę i gaz. Gdy Karimow obejmował władzę, Taszkent
mógł liczyć na regionalne przywództwo. Ale wkrótce skłócił się ze wszystkimi
dookoła.
Z Tadżykistanem i Kirgistanem Karimow obchodził się jak z podwładnymi:
krzyczał, wyzywał, karał. Blokował tranzyt, kazał minować granice.
Pogranicznicy przesuwali swoje posterunki w głąb ich ziem. Tak samo próbowali
odepchnąć Kazachów, ale w odpowiedzi Nazarbajew postawił na nogi armię.
Kazachstan także chciał przewodzić w regionie, tyle że bardziej miękko: wciągał
do współpracy, proponował integrację, sojusze, bloki. Mógł sobie na to pozwolić,
bo jest rozległy i trudno go ominąć. Astana równoważyła Rosję Chinami,
a Chiny – Rosją. W końcu Karimow i Nazarbajew jakoś się ułożyli. Stanęło na
tym, że nie będą sobie szkodzić. A Turkmenistan sam się od wszystkich
odizolował.
Z Rosją była sinusoida. Najpierw przyjaźń i czułe słówka, chociaż na dystans,
bez rosyjskich baz i Rosjan na granicach (przez moment stacjonowali nawet
w Turkmenistanie). Potem, gdy Karimow zobaczył, że nic z tego nie ma, zaczęło
się ochłodzenie. Kulminacją był 11 września 2001 roku – po zamachach w U S A
Amerykanie zainstalowali się w bazie w Karszy niedaleko Samarkandy. Dryf
w stronę Zachodu przerwał Andiżan – krwawo stłumione protesty w maju
2005 roku. Zachód potępił masakrę, więc Karimow się obraził i na nowo
rozpoczął flirt z Moskwą. Ale pięć lat później ta zostawiła go sam na sam z falą
uzbeckich uciekinierów z Kirgistanu (chodzą słuchy, że Rosjanie, którzy mieli
dosyć tych zwodów – Uzbekistan dwa razy wstępował i dwa razy występował
z kontrolowanej przez Kreml Organizacji Układu o Bezpieczeństwie
Zbiorowym – próbowali go wtedy obalić). Więc znowu odwrót i ponowne umizgi
do Zachodu.
Karimow działał instynktownie i impulsywnie, choć brał pod uwagę ryzyko.
Nieźle radził sobie ze stresem. Umiał opierać się naciskom. Ktoś porównał go do
dowódcy na polu walki: dobrym jest ten, kto nie traci głowy i szybko podejmuje
decyzję, wybitnym – którego decyzje okazują się trafne. On zazwyczaj był tylko
dobry.
Manewrował, aby uniknąć uzależnienia, związania się z kimś zbyt mocno.
Miał na tym tle obsesję. Jego Uzbekistan musiał być samowystarczalny, więc
Karimow nie pozwalał zamknąć nierentownych fabryk i obciążał towary
z importu wysokim cłem. Niechętnie wpuszczał inwestorów. Jak mógł, utrudniał
wywóz dewiz. Choć teoretycznie państwo było bogate, ludziom żyło się coraz
biedniej.

Wiecznie się czegoś bał. Rosji – że go przechytrzy i osaczy. Sąsiadów – że jej


w tym pomogą. Zachodu – że zrobi kolorową rewolucję. Społeczeństwa – że się
zbuntuje. Elit – że zdradzą. Islamu – że przejmie rząd dusz i obali świeckie
państwo. Islamu bał się chyba najbardziej. Mówili o nim – człowiek, który boi się
własnego imienia.
Wszystkich podejrzewał i nikomu nie ufał. Nawet rodzinie. Starsza córka
miała zaszczyty, sławę i pieniądze. Jako ambasador reprezentowała kraj
w Hiszpanii i przy genewskiej O N Z . Jako artystka – projektowała biżuterię
i nagrywała płyty (śpiewała z Julio Iglesiasem i Montserrat Caballé).
Skandynawskie i rosyjskie firmy dały jej ponoć miliard dolarów za pomoc
w wejściu na uzbecki rynek. Problemy zaczęły się, gdy publicznie wspomniała,
że w przyszłości może zostać prezydentem. Trafiła do aresztu domowego i od
jesieni 2013 roku nikt jej nie widział. Nie była na pogrzebie ojca. Nie wiadomo,
czy jeszcze żyje.
Na początku 2018 roku jej syn Isłam Karimow junior poprosił o azyl
polityczny w Wielkiej Brytanii.

Strach. Dziennikarz N N

Ze strachu i podejrzliwości wzięła się potrzeba kontrolowania. Dla turystów


kontrole nie były dokuczliwe i mogły uchodzić za lokalny folklor. Na drogach
stanęły posterunki i trzeba się było co parędziesiąt kilometrów zatrzymywać
i pokazywać paszport, a czasem otwierać bagażnik. Przed wjazdem do Kotliny
Fergańskiej robiły się korki, tam milicja sprawdzała drobiazgowo każde auto.
Tuneli i mostów strzegli zamaskowani żołnierze z długą bronią. W Taszkencie
milicja obstawiła metro i przejścia podziemne, a na peron dworca wpuszczała
tylko z biletem, który kupowało się w kasie z oddzielnym wejściem. Jeden
milicjant przypadał w stolicy na sto mieszkań.
W centrach miast, zwłaszcza wokół zabytków, rozciągała się niewidoczna
strefa ochronna. Tam prawdopodobieństwo kontroli spadało prawie do zera i nikt
nie ścigał za robienie zdjęć w miejscu publicznym (o zakazie dowiedziałem się
w lutym 2018 roku, gdy nowy prezydent go zniósł). Ale wystarczyło się oddalić,
zboczyć w poplątane zaułki starej dzielnicy, nie daj Boże zainteresować się
osiedlowym meczetem, by napotkać czujne spojrzenie stójkowego.
A jednak dyplomata, który pracował kiedyś w Aszchabadzie, wspomina, że
wjeżdżając do Uzbekistanu, czuł za każdym razem powiew wolności.

Maciej Falkowski, wieloletni ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich, wrócił


z Uzbekistanu z przekonaniem, że życie musi być tam udręką: „I pewnie taki jest
cel systemu. Upodlenie ludzi poprzez nieustanne kontrole, maksymalne
skomplikowanie najprostszych czynności (na przykład kupienia benzyny,
załatwienia czegokolwiek w urzędzie czy wymiany waluty – oficjalny kurs jest
znacznie niższy od czarnorynkowego, ludzie wymieniają więc pieniądze
nielegalnie) ma sprawić, aby każdy podświadomie czuł się przestępcą, nie
zaprzątał głowy wywrotowymi myślami, tylko jak najczęściej robił rachunek
sumienia. To dlatego ludzie boją się rozmawiać, a obcokrajowców notorycznie
posądzają o szpiegostwo. Jeśli już zdecydują się na szczerość, to tylko w cztery
oczy. Natychmiast milkną, gdy na horyzoncie pojawia się ktoś trzeci.
Perspektywa spędzenia połowy życia na karakałpackiej pustyni jest mało kusząca.
Uzbekistanem rządzi strach”.
Właśnie, strach. W narodzie był on silniejszy niż niechęć do władzy,
zwłaszcza po masakrze andiżańskiej, w której zginęło, według oficjalnych
danych, 187 osób, a nieoficjalnie – nawet półtora tysiąca. Poszło o grupę
przedsiębiorców, których proces toczył się przed miejscowym sądem.
W Andiżanie wszyscy ich znali, bo dawali pracę i wspierali potrzebujących.
Władzom nie podobało się, że gromadzą wokół siebie ludzi i budują niezależne,
niekontrolowane przez nikogo środowisko. Ponieważ przedsiębiorcy nie kryli
swojej pobożności, zostali oskarżeni o członkostwo w nielegalnej muzułmańskiej
sekcie i religijny ekstremizm W dniu ogłoszenia wyroku przed sądem i na
przylegających ulicach zebrało się kilka tysięcy osób, tymczasem ogłoszenie
przesunięto, a milicja rozpoczęła zatrzymania wśród zgromadzonych. Wzburzony
tłum ruszył na areszt śledczy i uwolnił biznesmenów i innych więźniów. W ciągu
następnych godzin demonstranci, których liczba ciągle rosła, przejęli kontrolę nad
budynkami rządowymi, zdobywając broń i biorąc zakładników. Na wiecu na
głównym placu miasta padło żądanie dymisji Karimowa. Szturm był dobrze
przygotowany. Ściągnięte do Andiżanu wojska wewnętrzne otoczyły plac,
odcinając drogi odwrotu. Na dachach okolicznych domów umościli się snajperzy.
Protesty zakończyły dwie kolumny wozów bojowych, które wjechały w tłum
i otworzyły ogień. Kilkaset osób zdołało uciec i przedrzeć się do Kirgistanu.
Po pewnym czasie przyjęła ich Rumunia.
Karimow dmuchał na zimne. W grudniu 1991 roku w Namanganie, innym
mieście Kotliny Fergańskiej, został publicznie upokorzony. Uzbecką częścią
Fergany rządzili wówczas islamscy radykałowie. Rządzili – duże słowo. Fergana
zawsze była religijna i konserwatywna, nie lubiła nowinek. Kiedy Związek
Radziecki zaczął chwiać się w posadach, ludzie jeszcze mocniej skupili się wokół
meczetu. Ale oficjalni, namaszczeni przez władzę mułłowie nie mieli autorytetu,
a podziemnych znali nieliczni. Wtedy objawili się młodzi liderzy: Tahir
Jułdaszew i Dżumabaj Chodżyjew, nazywany Dżumą Namanganim. Powiedzieli,
że nie wolno pić alkoholu ani kraść państwowego, a nieposłusznych sądzili
według szariatu i wtrącali do lochów. Zbliżały się wybory, które nie były jeszcze
zwykłą formalnością i Karimow musiał pokazać, że jest z narodem i kontroluje
bieg spraw. Pojechał do Namanganu i stanął przed tłumem, ale zanim doszedł do
słowa, kazano mu się pomodlić ze wszystkimi i wysłuchać, co ma do
powiedzenia Juldaszew, gówniarz młodszy o trzydzieści lat. Prezydent przekonał
się wtedy o sile religii i zobaczył, co się stanie, gdy ludzie poczują wolność.
Kiedy rozprawił się z opozycją polityczną, wziął się za islam. Sam
pielgrzymował do Mekki i założył w Taszkencie uniwersytet islamski – z wiarą
nie mógł walczyć otwarcie – ale w jego państwie wystarczyło mieć w telefonie
modlitwę, aby zostać uznanym za wywrotowca i ściągnąć na siebie nieszczęście.
Niedługo po mitingu Jułdaszew i Namangani musieli uciekać. Znaleźli się
w Afganistanie, przystali do terrorystów, a potem zginęli na froncie świętej
wojny.
– Andiżan musiał być zmiażdżony, bo niósł ryzyko większej rewolty –
rozłożył ręce unijny dyplomata. – Taka jest logika reżimu. Przykładna rzeź daje
reżimowi kilkanaście lat spokoju, póki nie podrośnie następne pokolenie.
Nazywa się to – zarządzanie strachem.

– Nazarbajew powiedział raz Karimowowi: „Poluzuj gospodarkę, a będą cię


nosić na rękach”. Karimow odparł, że nie potrzebuje hołdów. Woli, żeby ludzie
błagali go na kolanach o chleb. Uważał, że głodnym narodem rządzi się łatwiej
niż sytym – dziennikarz N N mówił jak zawsze barwnie i dosadnie. – Była w tym
jakaś racja – ciągnął. – My, Uzbecy, jesteśmy robotni. Daj Uzbekowi normalnie
pracować, a poradzi sobie ze wszystkim. Zbuduje dom, kupi samochód, otworzy
knajpkę czy sklep, potem postawi dom dla syna, a na końcu dla wnuka. Będzie
płacił podatki i nie trzeba mu ulg ani kredytów. Ale jak już zabezpieczy całą
rodzinę, zacznie myśleć o czymś więcej. Gdyby dziś uwolnić gospodarkę, za
dziesięć lat pojawi się tu klasa średnia, która zażąda swobód w polityce. Najpierw
będzie cię nosić na rękach, a potem obali.
N N opowiadał o Karimowie, jakby go z bliska obserwował, podsłuchiwał,
a nawet siedział mu w myślach. Brałem to za orientalną konwencję i sztukę
mówienia przypowieściami. Ale prognozy dziennikarza z reguły się sprawdzały.
Po czasie okazywało się, że z tym czy owym mogło naprawdę być tak, jak
przedstawiał. Nie zdziwiłbym się, gdyby znał kogoś z otoczenia prezydenta,
każdy dwór to siedlisko intryg i walk frakcyjnych. Bywa, że ujawnia się jakiś
sekret, aby pogrążyć przeciwnika, albo specjalnie wypuszcza się próbne balony,
patrząc, jaka będzie reakcja w kraju i na świecie. Ale może była to jego
zawodowa intuicja.
Miał korespondentów w całym kraju. Żadnych dziennikarzy – po prostu
znajomych, którzy mieszkali i pracowali w różnych miejscach. Dawali mu znać,
gdy dowiadywali się o czymś ważnym – katastrofie, aresztowaniu, proteście. On,
dzięki łańcuchowi ludzi dobrej woli, starał się to sprawdzić. Potem wysyłał
artykuł do agencji prasowej za granicą. Stąpał po cienkim lodzie i mógł go
zdradzić byle drobiazg. Nie wypytywałem, skąd wie o tym czy tamtym.
Poznaliśmy się przez znajomego znajomych. N N nie rzucał się w oczy i nigdy
nie mogłem przypomnieć sobie jego twarzy, choć gdy podchodził na ulicy,
wiedziałem, że to on. Był w nieokreślonym wieku i często się uśmiechał. Kiedy
mówił, patrzył prosto w oczy. Wyglądało, że się nie boi. Przecież musieli o nim
wiedzieć, każdy konspirator zostawia ślady. A jednak za każdym razem, gdy się
do niego odzywałem, był na miejscu. Mógł być użyteczny, bo wszystko próbował
tłumaczyć, uzasadniać. A może z jakichś sobie znanych powodów potrzebował go
sam prezydent?
– Żal mi tego człowieka – rzucił podczas jednej z naszych rozmów, parę lat
przed śmiercią Karimowa. – Po ludzku żal. Od rana bombardują go informacjami,
od rana podejmuje decyzje, od rana w garniturze. To stary człowiek, a czasami
musi być na nogach parę dni. Potem nigdy nie może zasnąć. Głowa nie pozwala.

Tortury

Dzięki N N i jego kolegom ludzie interesujący się Uzbekistanem poznawali fakty,


które rządowe uzbeckie media pomijały albo wypaczały. Ale o śmierci Muzafara
Awazowa świat zaalarmował brytyjski ambasador. Niedługo po przybyciu
w 2002 roku do Taszkentu Craig Murray dostał kopertę ze zdjęciami
zmaltretowanego ciała. Chwilę trwało, zanim pojął, na co patrzy. Odruchowo się
pomodlił.
Zdjęcia trafiły do katedry patologii Uniwersytetu w Glasgow. Po dwóch
tygodniach przyszła ekspertyza. Awazow zginął przez ugotowanie: zanurzono go
we wrzącej cieczy. Na tułowiu i ramionach odznaczyła się linia, poniżej której
wszystko było wyparzone. Dzięki tej linii wiadomo, że nie było to utopienie ani
oblanie czymś żrącym. Przed śmiercią wyrywano mu paznokcie i ciężko bito,
zwłaszcza po twarzy.
Awazow należał do ogólnoświatowej islamskiej partii Hizb ut-Tahrir, uznanej
w Uzbekistanie za ekstremistyczną, ale potępiającej przemoc i działającej legalnie
w wielu krajach Zachodu. Śmierć zadano mu w więzieniu Dżasłyk
w Karakałpacji, utworzonym na dawnym poligonie, gdzie w czasach sowieckich
testowano broń chemiczną. Latem temperatura podnosi się tam do pięćdziesięciu
stopni, a zimą opada do minus dwudziestu. Znane są przypadki więźniów, których
pozostawiono na dworze na zamarznięcie. Do Dżasłyku trafiali najczęściej
więźniowie polityczni i religijni.
Zdjęcia zrobiła matka mężczyzny. Ciało przywieziono jej w zamkniętej,
metalowej trumnie, miała jej nie otwierać, a następnego dnia urządzić pogrzeb.
Na straży postawiono milicjanta. Gdy na chwilę przysnął, zajrzała do środka.
Swoje uzbeckie przeżycia Murray opisał w książce Morderstwo
w Samarkandzie.

Sto czterdzieści lat wcześniej do oddalonej od Dżasłyku o czterysta kilometrów


Chiwy, wtedy – stolicy chanatu, dotarł Ármin Vámbéry, urodzony pod
Bratysławą węgierski orientalista żydowskiego pochodzenia. Zarówno tam, jak
i do Buchary nie wpuszczano w tamtym czasie Europejczyków, dlatego Vámbéry
podróżował w przebraniu sunnickiego derwisza. Pomagała mu dogłębna
znajomość muzułmańskiego Wschodu.
Któregoś dnia był świadkiem egzekucji. W książce Podróż po Azji Środkowej
pisał: „Na zewnętrznym dziedzińcu zobaczyłem około 300 czowdurskich jeńców
[Czowdur to jedno z turkmeńskich plemion – przyp. WG ]. W łachmanach,
wycieńczeni głodem i długotrwałym strachem przed śmiercią wyglądali tak,
jakby wstali z własnych grobów. Rozdzielono ich już na dwie grupy: na tych,
którzy nie mieli jeszcze czterdziestu lat i można było sprzedać ich w niewolę albo
dać komuś w prezencie, oraz tych, którzy z uwagi na pozycję lub wiek zaliczali
się do aksakałów (siwobrodych) albo przywódców rodu i powinni byli ponieść
ogłoszoną przez chana karę. Pierwszych wyprowadzano skutych ze sobą
w grupach po 10–15 osób, pozostali cierpliwie oczekiwali na wykonanie wyroku
i wyglądali jak potulne owieczki w rękach katów.
W czasie, gdy pojedynczych jeńców prowadzili już na szubienicę albo na
szafot, zobaczyłem całkiem niedaleko, jak ośmiu starców na dany przez kata znak
położyło się na ziemi twarzami do góry. Związano im ręce i nogi, a kat wszystkim
po kolei wykłuwał oczy, klękając im na piersiach. Zakrwawiony nóż wycierał po
każdej operacji w białą brodę oślepionego starca. Jakże okrutna była scena, gdy
po tym straszliwym akcie uwolnione z pęt ofiary chciały wstać, pomagając sobie
po omacku rękoma! Niektórzy zderzali się głowami, inni bezwładnie padali na
ziemię, wydając głuche jęki. Wspomnienie o tym będzie wywoływać u mnie
dreszcze do końca życia”.
Dla pełnego obrazu trzeba dopowiedzieć, że poprzedniej zimy Turkmeni
ograbili ze szczętem uzbecką karawanę, zostawiając kupców na pastwę losu.
Z sześćdziesięciu ludzi przeżyło ośmiu. Egzekucja była odpłatą za tamten napad.
„Strasznej masakry jeńców nie należy postrzegać jako coś wyjątkowego –
kończy opowieść Vámbéry. – Zarówno w Chiwie, jak i w całej Azji Środkowej
nie wiedzą, co to takiego okrucieństwo. Takie czyny uważane są za całkowicie
naturalne, gdyż nie stoją w sprzeczności z obyczajem, prawem ani religią”.

Przy wylotówce z Taszkentu stała schludna starsza pani. W jednej ręce trzymała
plakat z napisem „Proszę mi oddać syna – żywego i zdrowego”. Drugą
zatrzymywała przejeżdżające samochody. Kobieta chciała się dostać do
niedalekiej kolonii karnej. Kierowcy, słysząc adres, odmawiali z poczuciem winy.
Był maj 2003 roku.
Tę historię przeczytałem w uzbeckiej gazecie, ale słyszałem już opowieści
o matkach, które przemierzały kraj w poszukiwaniu dzieci. Zatrzymywały się na
większych parkingach, rozdawały powiększone zdjęcia z legitymacji. Młode oczy
patrzyły z nich w przyszłość. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.
Autor obudował narrację dygresjami o wrażliwych chłopcach, omamionych
mirażem kalifatu i o łże-kalifach, wypaczających religijne dogmaty. Zakończył
morałem, że za naiwność też się płaci. Wszystko pewnie po to, by tekst mógł się
ukazać w oficjalnej prasie.
„Na pytanie, z jakiego artykułu kodeksu karnego Republiki Uzbekistanu
odbywa karę jej syn, kobieta, która wsiadła do mojego auta, rozwinęła całą
opowieść, mieszając słowa uzbeckie i rosyjskie: »Niekształcona jestem, nie znam
się na prawie. On się po prostu modli. Ja też jestem muzułmanką – dodała
szybko – ale teraz wszyscy nazywają go hizbuttahrirowcem. Sama nie wiem, co
to znaczy. Wiem tylko, że siedzi za to już czwarty rok i za to go męczą. Tak
powiedzieli mi ludzie, którzy znają się na rzeczy. Powiedzieli mi jeszcze, że on
teraz choruje. Chcę poprosić naczelnika więzienia, żeby wybaczył mojemu
chłopcu i wypuścił go. Naczelnik nie powinien odmówić, przecież jestem matką.
Oprócz syna nie mam nikogo na świecie. To jedyna bliska osoba«”.
Artykuł ukazał się pod zawiłym i wieloznacznym tytułem Dżihad prawdy
z moratorium na kłamstwo.

Inwestor. Nadzieja. Mirzijojew

Naczelnik nie mógł uwolnić więźnia, ale kobieta myślała racjonalnie.


Demokratyczne instytucje i spisane w kodeksach prawa były fasadą, służyły
reprezentacji. O wszystkim zawsze decydował człowiek. Trzeba go było znaleźć
i z nim załatwiać swój interes.
W sprawach dużego zagranicznego biznesu takim człowiekiem był prezydent.
Gdy się na coś godził, żaden urzędnik nie rzucał kłód pod nogi. Należało tylko
trzymać się reguł, które czasem zmieniały się w trakcie gry, co łatwo było
przeoczyć. Niektórzy mimo to ryzykowali i otwierali tu oddziały swoich firm.
Inwestora poznałem w Taszkencie na początku sierpnia 2016 roku, na miesiąc
przed śmiercią Karimowa.
– Zatrudniam trzy tysiące ludzi, choć wystarczyłoby ośmiuset, góra tysiąc.
Muszę, bo tak się umówiłem – powiedział mi. – Socjalu nie liczę, to już grosze.
Na przykład ostatnio kazali mi kupić uzbeckie telewizory do świetlicy. Ale jak
połowa załogi jedzie na bawełnę, a ja muszę im cały czas płacić, szczęśliwy nie
jestem. Chociaż z drugą połową ciągniemy tę samą robotę, co zawsze, więc
w sumie na jedno wychodzi.
Firma Inwestora produkowała na rynek wewnętrzny i na eksport. To, co szło
na Uzbekistan, sprzedawała po ustalonych, państwowych cenach, sporo poniżej
kosztów produkcji. Dewizy zarobione na eksporcie dzielono na dwie części.
Połowę kupowało państwo po oficjalnym kursie, drugą połowę – sieć marketów
Korzinka (Koszyczek) po kursie czarnorynkowym. Dopiero z tego były
prawdziwe pieniądze.
– Gdy w moim kraju pytają, czym się tutaj zajmuję, odpowiadam, że jestem
cinkciarzem. – Inwestor rozłożył ręce. – Biorą to za dowcip, a przecież mówię
prawdę.

Wtedy, latem 2016 roku, dolar kosztował oficjalnie nieco poniżej trzech tysięcy
uzbeckich sumów. Na czarno – dochodził do sześciu i pół tysiąca. Największy
banknot miał nominał pięciu tysięcy sumów, ale trudno go było dostać,
dominowały tysiącsumówki i pięćsetki. Za sto dolarów dostawało się nieraz
tysiąc banknotów. Pieniądze nosiło się w reklamówkach.
W ciągu dwóch lat kurs oficjalny zrównał się z czarnorynkowym. Latem
2018 roku doszedł do prawie ośmiu tysięcy, ale pojawiły się banknoty
pięćdziesięciotysięczne. Ekwiwalent stu dolarów zmniejszył się do kilkunastu
banknotów. Otworzono pierwsze kantory.
Zmian było więcej:
– zwolniono część więźniów politycznych i religijnych (niektórzy siedzieli od
dwudziestu lat);
– zakazano stosowania tortur w celu uzyskania dowodów w procesach;
– zburzono Areszt Śledczy numer 1, bardziej znany jako Więzienie
Taszkenckie (Tasztiurma). Powstało za czasów Katarzyny I I – emir Taszkentu
prosił carycę o pomoc w jego budowie – i stało się symbolem ucisku.
W sześcioosobowych celach trzymano od piętnastu do dwudziestu ludzi,
a w dziesięcioosobowych – od trzydziestu do pięćdziesięciu. Areszt mieścił się
przy ulicy Namangańskiej 1;
– milicja stała się „organami spraw wewnętrznych”, a milicjant –
„funkcjonariuszem” tychże;
– zniesiono wizy wyjazdowe. Obywatel nie musiał już walczyć o wklejkę do
paszportu, której odmawiano elementom niepewnym, studentom przed wojskiem,
niepokornym artystom.
Rozwiązano Służbę Bezpieczeństwa Narodowego. Członków kierownictwa
skazano na długie wyroki, a wieloletniego szefa, generała Rustama Inojatowa,
rzucono na odcinek rybołówstwa. Został doradcą szefa państwa do spraw rozwoju
hodowli ryb.

Autorem zmian był drugi prezydent Uzbekistanu Szawkat Mirzijojew, wcześniej


przez trzynaście lat premier. Reformy przyjęto z niedowierzaniem – był on
człowiekiem władzy i zaufanym Karimowa. Nie tylko nie odciął się od
poprzednika, ale rozwinął jeszcze jego kult. Nad grobem w Samarkandzie
postawił mu mauzoleum, nadał taszkenckiemu lotnisku jego imię, odsłonił kilka
pomników. W praktyce rozmontowywał system.
Mówią, że chciał wzmocnienia swojej władzy. Dziennikarz N N wiele razy
tłumaczył mi, że następca Karimowa będzie od niego słabszy i poluzuje reżym,
aby zyskać sprzymierzeńców – bazar, meczet, diasporę (ostatnią Mirzijojew kupił
naprawą relacji z sąsiadami: rozminował granice i otworzył nowe przejścia).
Nawet jeśli to prawda, dał ludziom nadzieję.
A może po prostu gorzej już być nie mogło.

Mahalla

Reformy nie dotknęły Taszkentu, stolica wygląda, jakby po odbudowie po


trzęsieniu ziemi zalano ją formaliną i zostawiono w charakterze pomnika.
Od trzydziestu czy czterdziestu lat zmieniło się niewiele: tu wyrósł biurowiec,
tam – hotel, gdzie indziej – piwny bar czy siłownia, ale nowinki giną
w monumentalnej urbanistyce szerokich alei i niekończących się blokowisk.
To świat bez ulicznych grajków, sieciowych fast foodów i prawie bez reklam,
z zapuszczoną infrastrukturą i dziurawym asfaltem, po którym jeżdżą łady
i koreańskie daewoo, składane w fabryce pod Andiżanem (cła na auta z importu
nie są dla ludzi).
W Azji Centralnej nie ma większego miasta, liczy dwa i pół miliona
mieszkańców, gdy drugie w kolejce kazaskie Ałmaty – niespełna dwa. W czasach
carskich rezydował tutaj turkiestański generał-gubernator, w radzieckich Taszkent
był głównym węzłem komunikacyjnym regionu. Trudno takiego kolosa
zrewitalizować, nawet prosty lifting to wyzwanie, ale ważniejsze były zastój,
marazm, brak powietrza. W Karimowowskim Uzbekistanie nikt nie chciał się
z niczym wychylić, niczym wyróżnić. Trzeba lat, żeby przewietrzyć Taszkent.

Mimo trzęsienia nie tak dużo zmieniło się od przedwojny. Podobny jest choćby
widok z samolotu. Aleksander Janta-Połczyński, który był tu w roku 1932 – tym
samym, co Ella Maillart i Egon Erwin Kisch – zanotował: „Taszkent, nad którym
zatoczyliśmy dwa koła, robi wrażenie ogromnych, bardzo zielonych ogrodów,
poprzecinanych na krzyż ścieżkami ulic”. Miasto kojarzyło mu się z Moskwą,
„jeszcze bardziej wiejską i bardziej gorącą”.
Do wielu miejsc na południe od centrum, w Cziłanzarze czy Mirabadzie,
pasowałby taki opis: „Topolami grodzone ulice o charakterze wiejskich,
zabrukowanych dróg. Po obu stronach w rowie, w tradycyjnym
i charakterystycznym dla tego kraju »aryku«, płynie woda, tak samo zakurzona
jak powietrze, jak zieleń topolowych drzew. Polewają ulice jak w Moskwie, tyle
że prosto z »aryków« wiadrami”.
Niezniszczona w trzęsieniu dzielnica, leżąca za medresą Kukeltasz i bazarem
Czorsu, tchnęła u Janty Orientem: „Kręte, wąskie, strome uliczki mają charakter
i wschodni, i południowy, wschodni poprzez turbany, tiubietiejki, kałpoki,
poprzez barwiste chałaty przechodniów i wreszcie parandżę i czadry, zasłony na
twarzach kobiet, południowy tam, gdzie zza glinianych ślepych ścian nie
przegląda nawet zieleń drzew, gdzie je zalewa z góry i wypełnia bez śladu cienia
paląca białość upału”. Podczas trzęsienia w tej dzielnicy „belki i ściany ledwie się
wzdrygnęły, zrzuciły kilka warstw kurzu i znów zastygły w bezruchu” (to już
Colin Thubron).
Dziś nie zobaczymy tu parandży ani czadoru (lekka narzuta okrywająca ciało),
zostały chałaty i tiubietiejki. I nie odrodziła się zniszczona przez bolszewików
kultura kupiecka. „Zakaz wolnego handlu zadał życiu tutejszemu głęboki,
nieuleczalny cios” – napisał Janta. Uzbeckie bazary przypominają dziś zwykłe
supermarkety.

Ślepe ściany i wysokie płoty są wieczne, tak się tu budowało i buduje. Dawniej –
aby kobieta nie musiała zasłaniać się w domu ani obejściu. Teraz – żeby nie
plotkowano. Żeby nie dawać pożywki złym językom. Dom jest moją twierdzą.
Okna mogą być tylko od podwórka (rzecz jasna, dotyczy to rodzinnych domów
w tradycyjnych dzielnicach, nie bloków czy kamienic).
Ulice, które przypominają tunele, spotkamy w wielu miejscach, na przykład
w Duszanbe, tam jednak bogacze łączą dyskrecję z ostentacją. Owszem, w środku
nic nie widać, ale trudno nie zauważyć marmurowej fasady, lwa z brązu przed
wejściem, kutych mosiężnych drzwi. W Taszkencie zakryć – to zakryć na dobre.
Ściany są tu bez ozdób, a bogactwa gospodarza domyślimy się najwyżej po
przepastnej bramie, która może zmieścić duży samochód.
Znawca Azji Centralnej, Rosjanin Arkadij Dubnow, mawia, że uzbecka
polityka przypomina uzbeckie domy. Z ulicy nie dowiesz się, co się dzieje
w środku. Niczego nie podejrzysz.
I nie poznasz po ludziach, o czym rozmawiają.

Polityka wkroczyła do mahalli – czyli sąsiedzkich wspólnot – za Karimowa.


W Uzbekistanie i w innych krajach, gdzie mieszkają muzułmanie, mahallą może
być wieś albo jej część, kwartał albo ulica w mieście, a nawet pojedynczy blok.
Dawniej każda mahalla miała własny meczet – a przynajmniej salę do modlitwy –
i łaźnię. Dziś ma osobowość prawną.
Karimow upaństwowił komitety mahallińskie, czyli tradycyjne samorządy.
Komitet stał się podstawową komórką kontroli i inwigilacji ludności. Jego
przewodniczący – etatowym konfidentem, przed którym nie chroniła ślepa ściana,
sąsiadów zaprasza się przecież do domu. Społeczeństwo wyręczyło milicję
i zaczęło pilnować się samo.
Ale mahalla to też samopomoc. Zawsze jest z kim zostawić dziecko i od kogo
pożyczyć sól. A przy budowie czy remoncie domu, naprawie lokalnej drogi albo
kopaniu studni pracuje cała wspólnota. Samorzutny czyn społeczny nazywa się
tu – i w Tadżykistanie – haszarem.
Doświadczył tego Olek Fedorowicz, dobry kolega, który pracował kiedyś
w ambasadzie w Taszkencie, a potem został tłumaczem prezydenta Lecha
Kaczyńskiego i zginął z nim 10 kwietnia. Kiedy szykował się do powrotu do
Polski – jechał z Taszkentu samochodem – zebrało się pół osiedla. Sąsiedzi
pomogli się spakować, zaopatrzyli na drogę, odprowadzili do granic mahalli.
Wspominał o tym haszarze miesiącami.

Czillia

Taksówkarz Mahmud, który wiózł nas z Taszkentu do Samarkandy, zamyślił się.


Spytałem, czy drogówka bierze tu w łapę, ale odpowiedź nie była prosta.
– Jedni milicjanci biorą, inni nie – powiedział w końcu. – Wolę, jak biorą,
wtedy szybciej załatwia się sprawę. Ci, którzy nie chcą wziąć, obrażają nas.
Przecież dajesz w najlepszej wierze. Ale takie jest życie. Popatrz na swoją dłoń:
każdy palec jest inny. Różnią się, chociaż stanowią jedność. Tak samo jest
z milicją – zakończył temat orientalnym porównaniem.

W Samarkandzie taksówki zatrzymują się na rogatkach, niedaleko ruin


średniowiecznego obserwatorium. Założył je wnuk Tamerlana Uług Beg, dobry
władca i wielki astronom, który opisał 1018 gwiazd. Tam można zacząć
zwiedzanie, a potem iść jak po sznurku: mauzoleum Danijara (nie wiadomo, kim
był), grodzisko Afrasijab (tam trzy tysiące lat temu zaczęła się historia miasta),
aleja mauzoleów Szach-i Zinda, czyli Żyjący Król, meczet Hazrat-Hyzr, przy
którym znajduje się mauzoleum prezydenta Karimowa, ogromny meczet Bibi
Chanum, plac Registan otoczony przez trzy medresy, wreszcie mauzoleum Gur-
i Mir, gdzie pochowano Tamerlana i jego najbliższych (następnego dnia po tym,
jak rosyjski archeolog i antropolog Michaił Gierasimow otworzył grobowiec
wodza, naruszając jego spokój, Hitler napadł na Związek Radziecki).
O zabytkach Samarkandy napisano biblioteki. I o jej kolorach. Płytki na
fasadach meczetów, mauzoleów i wieńczących je kopuł lśnią we wszystkich
odcieniach błękitów i granatów. Są więc lazur i turkus (kolor Turków), kobalt
i gencjana, chaber i cyjan, grynszpan i szafir, indygo i ultramaryna, i jeszcze
tonacje pośrednie. Dochodzą do nich gamy zieleni, żółci i brązów na mozaikach.
Karawanom przybywającym tu z pustyni Samarkanda musiała jawić się
przedsionkiem raju.
„Widziałem już tyle pięknych rzeczy na tym świecie, ale najpiękniejszy jest
i pozostanie Szach-i Zinda – wzdychał Gustav Krist. – Przynajmniej sto razy
odwiedziłem kiedyś to miejsce i zawsze potem marzyłem, żeby je jeszcze raz
zobaczyć”.
Stary mułła, który we wczesnych latach dwudziestych pokazywał Kristowi
nienaruszony jeszcze grób Tamerlana, skarżył się, że młodzi nie chodzą do
meczetu i islam upadnie, jeśli nie narodzi się nowy Timur. Dziewięćdziesiąt lat
później w mauzoleach Szach-i Zinda ludzie wciąż modlili się do dawnych
świętych. Kupowali bilety jak turyści, a potem zamierali przed grobowcami,
potrącani przez chińskie i amerykańskie wycieczki. Podobną scenę widziałem
w mauzoleum poety Rumiego w tureckiej Konyi, także zamienionym na muzeum.
Para biednie ubranych tureckich wieśniaków, która tkwiła wśród płynącego
zagranicznego tłumu (Rumi założył bractwo wirujących derwiszy i przez wielu
uważany jest za świętego), wyglądała jak przybysze z kosmosu.

Kończyła się czillia, czas czterdziestodniowego skwaru, kiedy powietrze stoi


w miejscu i nawet noc nie przynosi wytchnienia (z perskiego czillia oznacza
właśnie – czterdzieści dni).
Poszliśmy do czajchany na bazarze, żeby odpocząć i napić się piwa. Przy
sąsiednim stoliku siedział staruszek z czajnikiem zielonej herbaty. Mądrzy
wiedzą, że lepiej gasi pragnienie. Staruszek zapytał, skąd jesteśmy.
– Polacy! – ucieszył się. – Nasi sąsiedzi!
Okazało się, że w czasie wojny walczył w Polsce i doszedł pod sam Berlin,
a teraz ma prawie sto lat.
Uzbekistan nie graniczy z Polską, ale graniczył z nami Związek Radziecki.
Weteran miał pewnie w głowie tamtą mapę, albo jeszcze starszą, carską, gdy
Samarkanda i Warszawa były w jednym państwie, a pułkownik Leon
Barszczewski zakładał tu pierwsze muzeum.
Samarkanda sprzyja rozmowie. Thubron przypadkiem spotkał pod meczetem
Rosjankę, która trzydzieści lat była nauczycielką, a po rozpadzie ZS RR poczuła,
jakby napluli jej w twarz: „Męczyło ją odwieczne, niepojęte przeświadczenie
o świętości Rosji, o niesionej przez nią misji cywilizowania świata. Był to
fundament jej godności. Miała też typowo kolonialne oczekiwania, że ludzie będą
jej wdzięczni za coś, o co nigdy nie prosili. Mój naród popełnił ten sam błąd”.

Samarkanda jest niebieska, Buchara – koloru spalonej gliny. Samarkanda władcza


i wyniosła, Buchara – kupiecka, ale także mistyczna. Była jedną ze stolic islamu.
Stąd pochodził żyjący w I X wieku Al-Buchari, autor najważniejszego sunnickiego
zbioru hadisów (podań o słowach i czynach Proroka). W bucharskich medresach
uczyli się studenci ze wszystkich stron muzułmańskiego świata.
W Samarkandzie są zabytki, Buchara cała jest zabytkiem.
Wolę Bucharę, choć Tiziano Terzani porównał ją do pustej w środku muszli.
Może tak było w roku 1991, ale trzynaście lat po jego wizycie, gdy przyjechałem
tam po raz pierwszy, w stare mury wracało już życie. Otwarto staromiejskie
medresy, a w zaułkach kryły się czajchany dla miejscowych – bez szyldów
i menu po angielsku (w ogóle bez menu). W szesnastowiecznych halach
targowano pamiątkami i uzbecką konfekcją: Uzbekistan był ostatnią redutą
próbującą bronić się przed chińszczyzną. Prawdziwą wydmuszką jest Chiwa,
zrobiona na wysoki połysk i kusząca pozorną niedostępnością. Leży w oazie
Chorezmu, wziętej w kleszcze przez Kyzył-kum i Kara-kum, a parę kilometrów
za miastem zaczyna się Turkmenistan.
Do Buchary znów przybywają pielgrzymi, ich celem jest grób Bacha-ud Dina
Nakszbanda, który zmarł w pobliżu miasta w 1389 roku. Był mędrcem i świętym
człowiekiem, sufim, czyli muzułmańskim mistykiem. Dał imię sufickiemu
bractwu nakszbandijja, którego zwolennicy rozrzuceni są dziś od Turcji po
Malezję i od Rosji (Powołża i Kaukazu Północnego, gdzie konkurują z innym
bractwem, kadirijją) po Egipt i czarną Afrykę.
Colin Thubron odwiedził miejsce pochówku Nakszbanda krótko po rozpadzie
ZS RR : „Groby prześladowały mnie od pierwszych dni pobytu w Azji Środkowej.
Wszędzie je odnawiano, rekonstruowano. Były często odwiedzane przez
pielgrzymów. Czasem okazywały się bardziej skarbnicą plemiennej pamięci niż
miejscem pochówku. Znakiem przeszłości, której przywrócono godność. Sowieci
bezskutecznie próbowali amputować historię. Dziś każdy zabytek – grobowiec,
meczet, inskrypcję – traktowano jak kamień milowy na niewyraźnej, na wpół
zatartej drodze w głąb czasu. Zmarli okazali się łącznikiem, który pozwoli
żywym odzyskać dawno utraconą jedność”.
Grobu Hodży Nasreddina nie ma, choć w centrum Buchary stoi jego pomnik
na osiołku. Ale nie wiadomo, czy ludowy filozof i kpiarz, muzułmański Dyl
Sowizdrzał, w ogóle tu mieszkał – lokalna tradycja wiąże go raczej
z Chodżentem. Nie wiadomo nawet, czy naprawdę istniał. Jeżeli nie – to nie mógł
też umrzeć.
„Hodża Nasreddin był bardzo chory. Wszyscy myśleli, że jego dni są
policzone. Żona włożyła już szatę żałobną, zaczęła płakać i lamentować. Jeden
tylko Nasreddin zachowywał spokój.
– Hodżo – zagadnął go jeden z uczniów – jak to jest, że możesz stanąć twarzą
w twarz ze śmiercią z taką pogodą ducha, a nawet śmiać się od czasu do czasu,
podczas gdy my, w pełni sił, rozpaczamy tak bardzo z powodu twojego odejścia?
– To proste – odparł Nasreddin. – Leżę tu, patrzę na odwiedzających mnie
tłumnie sąsiadów i powtarzam sobie w duchu: »Nieszczęśnicy, wyglądają tak źle,
że kiedy Anioł Śmierci przyjdzie po mnie, z pewnością pomyli ze mną
przynajmniej jednego z nich i zostawi na tym padole starego Nasreddina jeszcze
na jakiś czas«”.
(Ze zbioru przypowieści zebranych przez Idriesa Shaha).

Z Samarkandy wracaliśmy do Taszkentu. Miejscowy taksówkarz podrzucił nas na


rogatki za darmo.
– Jesteście gośćmi – powtórzył, gdy mimo wszystko chcieliśmy zapłacić.
Zbliżał się uzbecki Dzień Niepodległości. Może wzruszyło go, że wiedzieliśmy
o tym i złożyliśmy mu życzenia?
Zajęliśmy miejsca w taksówce międzymiastowej i poszliśmy zjeść.
W czajchanie mieli płow (pilaw), ale nie sprzedawali piwa.
– Można kupić w tamtym sklepie i wypić tutaj – pokazał ręką gospodarz. –
Wiem, że wy, w Europie, musicie.

Kotlina

W lokalach w wilajecie fergańskim w karcie musiał być alkohol, inaczej


odbierano licencję. Miejscowy gubernator walczył w ten sposób z islamskim
fundamentalizmem.
Kotlina Fergańska, znana też jako dolina, zaczyna się za przełęczą Kamczik,
sto kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Taszkentu. Kończą się tam góry, stepy
i pustynie, kończą chwasty i piasek, kończy udręka, a zaczyna – raj. Bo kotlina to
jeden ogród, długi na trzysta kilometrów i szeroki na prawie dwieście, otoczony
Tienszanem od północy i Ałajem od południa. Nie zachwaściła go do końca
bawełna, kanały nie wypiły całej Syr-darii. Wieś przechodzi tu w wieś i mawiają,
że niegdyś można było dojść do samego Oszu, skacząc z dachu na dach.
„W Andiżanie bażanty tak się tuczyły, że czterech chłopa nie było w stanie
zmieścić posiłku przyrządzonego z jednego ptaka” – pisze w swojej powieści
Salman Rushdie.
Życie w raju ma swoją cenę. Większa część doliny należy do Uzbekistanu,
mniejsze kawałki przypadają na Tadżykistan i Kirgistan. Na mapach o niedużej
skali trudno się połapać, co do kogo należy – a są jeszcze enklawy: uzbeckie
i tadżyckie w Kirgistanie oraz kirgiska i tadżycka w Uzbekistanie. Wszystkie
widać tylko na dokładnych planach. Gdziekolwiek spojrzysz – zasieki,
posterunki, szlabany. Kolczasty drut.
Gdyby ruszyć ze środkowego Tadżykistanu na północ, trzymając się korytarza
pomiędzy 70 a 71 południkiem, po drodze minęlibyśmy: Kirgistan, znów
Tadżykistan, drugi raz Kirgistan, znów Tadżykistan, Uzbekistan, znów
Tadżykistan, drugi raz Uzbekistan, znów Tadżykistan, trzeci raz Uzbekistan,
trzeci raz Kirgistan, czwarty raz Uzbekistan, czwarty raz Kirgistan, wreszcie
Kazachstan. Wszystko na odcinku trzystu kilometrów. Taka podróż jest
oczywiście niemożliwa, drogę zagrodzą nam wody i pola minowe. Ale gdyby,
teoretycznie, biegła tamtędy autostrada, tydzień zajęłoby pokonanie samych
posterunków, a paszport zapełniłby się nam od pieczątek po paru przejazdach.
Polsko-włoska reporterka Monika Bułaj napisała, że państwa, które dzielą kotlinę,
są ze sobą splecione jak węże.
Kotlina Fergańska (na mapie nie uwzględniono wszystkich enklaw)
Przez kilka pierwszych lat po rozpadzie ZS RR , tak jak w poprzednich
dziesięcioleciach, granic nikt nie strzegł. Zaczęły obrastać infrastrukturą dopiero
po atakach Islamskiego Ruchu Uzbekistanu na kirgiski Batken, zamachach
w U S A i wybuchu nowej wojny w Afganistanie. Pierwszy oznaczył w terenie swą
rubież Uzbekistan, stawiając pod ścianą słabszych sąsiadów. Kirgizom z Oszu,
którzy całe życie jeździli do Dżalalabadu i Biszkeku przez uzbecki Chanabad[6],
przyszło budować drogowy bajpas. Tadżycy stracili połączenie między Duszabne
a Chodżentem przez Samarkandę i musieli na gwałt przebijać się przez góry
(najprostsza droga z Samarkandy do Taszkentu wiodła z kolei przez Kazachstan,
ale Kazachowie odpłacili Uzbekom pięknym za nadobne i też zamknęli przejazd).
Granice przecięły rzeki i kanały, pola uprawne i sady, wsie i osiedla. W potrzasku
znaleźli się mieszkańcy enklaw.
– Byliśmy braćmi, a teraz nie jesteśmy nawet dobrymi sąsiadami – powiedział
mi starszawy mężczyzna na przejściu kirgisko-uzbeckim w pobliżu Oszu.
Trudno ogarnąć to na trzeźwo.

Zapętlone granice wytyczyli bolszewicy. W imię prawa do samostanowienia


postanowili rozgraniczyć narody i w ramach ZS RR dać każdemu po republice –
z własnym rządem, symboliką, językiem. Tylko że żadne narody jeszcze wtedy
nie istniały.
Główny podział przebiegał na linii koczownicy – ludność osiadła. Pierwsi
dzielili się dalej na tych, którzy przemieszczali się po stepie (Kazachowie),
pustyni (Turkmeni) i górach (Kirgizi). Wśród drugich prym wiedli perskojęzyczni
Tadżycy, ale znaczący był też udział Uzbeków. Na to nakładały się podziały na
szczepy, plemiona, klany i mahalle – nieskończenie bogaty świat tożsamości
lokalnych. Między rodem a całym Turkiestanem nie było prawie nic. Uzbekowi
z Buchary bliższy był sąsiad Tadżyk niż przedstawiciel uzbeckiego plemienia
z Fergany albo Chorezmu. Bardziej swojski był bucharski Arab.
– Z Tadżykami dzieli nas tylko język – tłumaczył mi kiedyś niezawodny N N . –
Są nam bliżsi mentalnie, kulturowo i religijnie niż Kirgizi czy Kazachowie. Tak
jak wy, Polacy, wolicie Włochów od Rosjan, mimo że też jesteście Słowianami.
Prawdziwym celem bolszewików było rozbicie wspólnej, panturkiestańskiej
przestrzeni, aby jej ludy nie zjednoczyły się i – napędzane islamem – nie
powstały przeciw Moskwie. Przykład powstania 1916 roku i różnorodnego
etnicznie ruchu basmaczy pokazał, że jest taka groźba. Podział regionu był
zadaniem karkołomnym, stąd wzięły się graniczne zawijasy, enklawy oraz
mniejszości narodowe – uzbecka w Kirgistanie, Tadżykistanie i Turkmenistanie,
kirgiska w Tadżykistanie, turkmeńska i tadżycka (Buchara, Samarkanda)
w Uzbekistanie.
Bo narody z czasem się ukształtowały. Proces ruszył na dobre w 1924 roku,
wraz z wytyczeniem granic pierwszych republik (rządzili nimi przybysze
z centrali – miejscowi komuniści byli od reprezentacji). Nabrał tempa w roku
1936, kiedy ostatecznie zatwierdzono pięć republik związkowych (kazaską,
kirgiską, tadżycką, turkmeńską i uzbecką) oraz jedną autonomiczną
(karakałpacką). Według polskiego badacza Andrzeja Wierzbickiego w połowie
X X wieku przynależność narodowa zaczęła przeważać już nad identyfikacją
rodową i terytorialną.
Tak widział ten proces uzbecki poeta Jewgienij Abdułłajew, pochodzący
z Namanganu: „Poza granicami »europejskiego kręgu« narody nie powstawały.
Tworzono je – zajmowali się tym właśnie Europejczycy – z materiału, który
znalazł się pod ręką. Produkowano bez świadomości, że emancypacja plemion,
wspólnot religijnych, mas, nieuchronnie doprowadzi do tego, do czego
doprowadził eksperyment pewnego praskiego rabina z ulepionym przez niego
glinianym wielkoludem. I pewnego pięknego dnia, zamiast dalej zamiatać ulice,
Golem wymknie się spod kontroli. […] Takim samym sposobem Imperium
Rosyjskie, podbiwszy w sześćdziesiątych latach dziewiętnastego wieku Azję
Środkową, zaczęło lepić z gliny nowe narody i narodowości. […]
Oczywiście, że Uzbecy istnieli także przed przyjściem Rosji, tak samo jak
istniał Uzbekistan. Uzbekami zwano i koczowników, i mieszkańców miast.
Częściej Turków, ale czasami też Persów. Czasem Uzbeków nazywano Sartami[7],
a czasem Sartów – Uzbekami. A nieraz i tych, i tamtych – bucharczykami albo
kokandczykami, w zależności od miejsca, gdzie żyli. Dlatego że narodowość nie
była taka ważna. Ważny był ród, do którego należysz. Mahalla, w której
mieszkasz. Wiara, którą wyznajesz. Potem zakazali wiary. Za to pojawiły się
paszporty”.
Po 1991 roku Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan i Uzbekistan
same zaczęły pisać własną historię, uczyć dzieci z własnych podręczników,
emitować własny pieniądz. Nawet pokręcone granice musiały stać się własnymi –
i prawie że odwiecznymi. Nie było innego wyjścia. Trud budowania własnych
narodów spadł na barki niepodległych państw. Profesor Siergiej Abaszyn, jeden
z czołowych rosyjskich badaczy Azji Centralnej, dowodzi, że Uzbekistan zaszedł
na tej drodze najdalej.

Nie wiem, co nas podkusiło, żeby zwiedzić muzeum Hamzy w Kokandzie.


Widzieliśmy już pałac miejscowego chana, meczet piątkowy z kolumnami
z hebanu indyjskiego i inny meczet, po którym oprowadzał nas przypadkowo
spotkany staruszek, byliśmy na dwóch nekropoliach. Kiedy gmach dosłownie
przed nami wyrósł, spojrzeliśmy na siebie i odruchowo weszliśmy.
Hamza Hakimzoda był poetą i komunistycznym świętym. Do bolszewików
przystał, gdy tylko pojawili się w dolinie. Założył trupę teatralną i objeżdżał z nią
jednostki Armii Czerwonej, walczące na froncie turkiestańskim. Pisał
socrealistyczne wiersze i dramaty. Zginął z rąk wieśniaków w 1929 roku,
w wieku czterdziestu lat. Miał namawiać kobiety, aby zrzuciły parandże, co nie
spodobało się konserwatywnym mułłom – ale może któraś z nich wpadła mu
w oko i został z nią nakryty?
Niepodległy Uzbekistan odżegnał się od Hamzy, ale muzeum wciąż trwało.
Wtedy, jesienią 2003 roku, było to już bardziej muzeum samego muzeum,
skansen sowieckiej sztuki wystawienniczej, nieruszana od głębokiej komuny
ekspozycja, mówiąca nie tyle o Hamzie, co o czasach, w których powstała.
Po królestwie skrzypiących schodów, chybotliwych gablot, kryjących
zakurzone dokumenty i gazety („Nie dotykać eksponatów!”), witryn z pożółkłymi
fotografiami i portretów smętnych działaczy kultury oprowadzała nas młoda
przewodniczka, młoda, ale już stara, powtarzająca monotonnym głosem te same
frazy co koleżanki, które mogłyby być jej babciami.
Wśród gęsto poupychanych papierzysk wypatrzyłem mały afisz reklamujący
sztukę Hamzy, wystawianą ongiś przez łódzki teatr. Wyjąłem aparat, żeby zrobić
zdjęcie, ale przewodniczka, która odeszła już kawałek dalej, wpadła jednym
susem między mnie a gablotę, zasłaniając całym ciałem ekspozycję:
– Nie wolno!!! Żadnych zdjęć!!! To jest muzeum!!!
Powiedziałem, że w pałacu chana zapłaciłem i fotografowałem bez przeszkód,
więc tutaj też, jeśli trzeba, zapłacę.
– Łajdaki! – rzuciła o kustoszach z pałacu. – Wszystko za wasze dolary! My
nie z takich! U nas będzie porządek!
Jej oczy przypomniały mi rozjuszonego byka z obrazu Wasilija Łysenki
w muzeum na drugim krańcu Uzbekistanu.
Kazachstan
Kazachstan. Państwo archipelag

Jechałem kiedyś koleją z Aktau nad Morzem Kaspijskim – stacja znajduje się
spory kawał za miastem – do Astany. Liczącą niespełna dwa i pół tysiąca
kilometrów trasę pociąg pokonywał w dwie doby, zatrzymując się po drodze na
dwudziestu dziewięciu stacjach. Krajobraz prawie się nie zmieniał: step, step,
step. A raczej step-step, step-step. Miałem wrażenie, że żeglujemy po oceanie,
przemieszczając się od wyspy do wyspy.
Kiedy leci się z Ałmaty do, powiedzmy, Aktobe (Aktiubińska) – dobrze ponad
półtora tysiąca kilometrów w linii prostej, tyle, co z Warszawy na Sycylię – i nie
ma chmur, też widać tylko step i kilka–kilkanaście miejscowości. Trudno
wyobrazić sobie step ciągnący się od Polski do południowych Włoch
i praktycznie niezaludniony.
Azja Centralna to region tranzytowy, przejściowy. Region „pomiędzy”:
Europą a Azją, Rosją a Indiami, Chinami a Bliskim Wschodem. Zachodem
a muzułmańskim Południem. Bez dostępu do otwartego morza, sam jest wielkim,
lądowym akwenem, na którym od pradziejów krzyżowały się szlaki ludów
wędrujących między kontynentami. Nieraz przychodziły stamtąd śmierć
i zagłada, ale częściej – różne towary. Tak jest do dziś, choć jedwab został
z czasem wyparty przez ropę i gaz.
Spadkobiercami kultur, jakie przez wieki rozwijały się na tym obszarze, jest
pięć niepodległych państw. Do tego samego cywilizacyjnego kręgu należą
również zachodnie Chiny, północny Afganistan (do Hindukuszu) i może jeszcze
północny Iran. W czasach radzieckich region odcięty był od sąsiadów, ale dziś
odradzają się dawne kontakty. Otwarto zamknięte przez dziesięciolecia przełęcze,
na odnowionych drogach, wiodących na południe i wschód, znowu panuje ruch.
Teraz powoli zarastają drogi na północ i na zachód – z wyjątkiem tych do Turcji.
Dobrze mają się też chińskie korytarze transportowe.

Ryszard Kapuściński pominął Kazachstan. O podróży, którą odbył wiosną


1967 roku, powie po latach Romanowi Warszewskiemu: „Zawsze interesowałem
się trzecim światem i Kirgiz schodzi z konia miał być książką o tej części
ówczesnego Związku Radzieckiego, która była najmniej rozwinięta gospodarczo,
najbardziej nierosyjska i najbardziej tubylcza”. Kazachstan do tego opisu nie
pasował. Był zrusyfikowany i zsowietyzowany. Według spisu z 1970 roku
Kazachowie stanowili niewiele ponad trzydzieści procent mieszkańców
(Rosjanie – ponad czterdzieści). Na północy republiki prawie ich nie było.
Złożyły się na to: masowe osadnictwo słowiańskie (począwszy od przełomu
X I X i X X wieku), represje wobec kazaskiej inteligencji i bogatszego chłopstwa
w okresie stalinowskim oraz deportacje narodów. Lista zesłanych była długa,
objęła Polaków (w latach trzydziestych – z sowieckiej Ukrainy, następnie z ziem
zajętych w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow), rosyjskich i bałtyckich
Niemców, a także Koreańczyków, Kałmuków, narody Kaukazu Północnego.
Kazachstan stał się etnicznym laboratorium, miał narodzić się w nim modelowy
człowiek radziecki. Była to również kraina łagrów.
Sowiecki Kazachstan nie zaliczał się do Azji Środkowej, ta obejmowała cztery
pozostałe republiki. W razie potrzeby mówiono – „Azja Środkowa i Kazachstan”.
Dopiero pojęcie Azji Centralnej rozciągnięto także na eurazjatyckiego giganta
(jego północno-zachodnie rubieże należą geograficznie do Europy – tak jak
północno-zachodnie rubieże Turcji). Przeniesienie stolicy z Ałmaty do Astany
wzmocniło kazaski żywioł w północnej części kraju (Aleksander Sołżenicyn
i Władimir Żyrinowski – a po cichu pewnie także inni – chcieli przyłączyć ją do
Rosji).
Dziś nie ma już wątpliwości, że Kazachstan jest częścią regionu. Regionu
geograficznego i cywilizacyjnego – bo polityczny nigdy nie zaistniał. Nie
powstały organizacje regionalne, a poszczególne stolice budują swoje
państwowości w pojedynkę. Nawet w obliczu wspólnych zagrożeń – przemytu
narkotyków czy terroryzmu – państwa Azji Centralnej nie są skłonne do bliższej
współpracy.

Kazachstan to temat na oddzielną książkę. Jeśli kiedyś do niej usiądę, chciałbym


napisać o:
– obu stolicach, starej i nowej, czyli Ałmaty i Astanie, o rosyjskiej
europejskości pierwszej i eurokazaskości drugiej;
– prezydencie Nursułtanie Nazarbajewie i jego koncepcjach: trójjęzyczności
(żeby każdy absolwent szkoły średniej znał biegle kazaski, rosyjski i angielski),
Mengilik El (wiecznego państwa) oraz dialogu liderów religii światowych
i tradycyjnych;
– radzieckim poligonie atomowym pod Semejem (Semipałatyńskiem), który
do dziś – wiele lat po zamknięciu – kładzie się cieniem nad miastem i jego
mieszkańcami;
– Karagandzie i okolicznym łagrze o powierzchni Słowenii (w miejscowym
muzeum mówią, że warunki życia nie odbiegały tam od niemieckich obozów
koncentracyjnych, co w byłym ZS RR wciąż brzmi jak świętokradztwo);
– „stolicy” kazaskich Polaków, wsi Oziornoje (wielu zesłanych wspominało,
że gdy przybyli na miejsce, Kazachowie, którym nie pozwalano do nich podejść,
obrzucali ich kamieniami. Potem okazywało się, że to grudki suchego sera.
Pierwszy posiłek);
– błogosławionym księdzu Władysławie Bukowińskim (1904–1974), apostole
Kazachstanu, który spędził kilkanaście lat w sowieckich łagrach
(współtowarzyszy niedoli namawiał, aby chrześcijanie pracowali za
współwięźniów muzułmanów w ich święta – i odwrotnie);
– kosmodromie Bajkonur i hotelu dla kosmonautów;
– wielkiej kałuży, która pojawiła się nagle w jednej z kazaskich wsi i o tym, co
z tego wynikło;
– budowie mostu nad rzeką, której jeszcze nie było;
– koncercie gwiazdy pop Kajrata Nurtasa, który raz rozgrzał publiczność za
bardzo;
– profesorze Pawle Marikowskim (1912–2008), jednym z czołowych
radzieckich badaczy yeti i autorze książki o tragedii „dzikiego człowieka”
(poznałem go podczas pierwszego pobytu w Azji Centralnej);
– filmie Borat i jego odbiorze w Kazachstanie;
– rosyjsko-polskim pisarzu z Ałmaty, który czuje się Kazachstańczykiem
(a może nawet trochę Kazachem);
– symbolice kazaskich banknotów;
– i o wielu innych sprawach.

Film Andrzeja Fidyka Dojenie wielbłąda opowiada o brytyjskich filmowcach,


którzy uczą kazaskich, jak się robi telenowelę. We wrześniu 1995 roku
kilkudziesięcioosobowa brytyjska ekipa przyleciała w tym celu na parę miesięcy
do Ałmaty. Ekipa Andrzeja Fidyka dokumentowała ich pracę.
Prawdziwym tematem filmu o filmie okazał się „konflikt dwóch kultur, które
przypadkowo się zetknęły i wzajemnie nie rozumiały”. Kazachom nie podobał się
tworzony pod dyktando Brytyjczyków scenariusz, bo zamiast o „duchowej
kondycji narodu” mówił o narodzinach dziecka (naruszając tabu – obcy nie
powinni oglądać noworodka) czy o otwarciu prywatnej kawiarni. Goście
tłumaczyli, że telenowela nie jest sztuką, ale fabryczną produkcją.
A jednak „Pieriekriestok, czyli po polsku Skrzyżowanie – bo taki tytuł nadano
kazaskiej telenoweli – odniósł ogromny sukces, czego zresztą Brytyjczycy się
spodziewali (dlatego tak ostentacyjnie gardzili każdym odmiennym zdaniem na
ten temat). Przez cztery lata serial był najczęściej oglądanym programem
w kazaskiej telewizji, powstało w sumie około pięciuset odcinków. Okazało się,
że Wyspiarze z ich kolonializmem kulturowym mieli rację, twierdząc, iż
telenowela nie polega na hołdowaniu tradycji i pokazywaniu nadzwyczajnych
obyczajów, tylko zwyczajnie bazuje na sprawdzonych na całym świecie
standardach”.
Zupełnie jak u Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego, wielkiego pisarza
i podróżnika, który w wydanej w 1925 roku książce Po szerokim świecie napisał:
„[…] w przejawach romantyzmu znajduję ogólne ludzkie cechy psychologiczne,
ogólne od zamierzchłych czasów przechowane wierzenia, obyczaje, a wtedy
widzę na naszej planecie jedną, tylko jedną nację – nację ludzką”.
Ludzką nację.
Bibliografia i podziękowania

Najserdeczniej dziękuję Pani Hannie Krall za wszelkie uwagi, sugestie


i inspiracje.

Dziękuję polskim placówkom dyplomatycznym w państwach Kaukazu


Południowego i Azji Centralnej za wszechstronną pomoc i opiekę w trakcie
moich pobytów w regionie w latach 1996–2018.

Motta
Cytat z wiersza Anny Achmatowej Ja nie była zdiesʹ let siemʹsot… podaję za stroną internetową
w o r ld - ar t. r u (b it. ly /2 M o D P EL, dostęp: 1.08.2018). Tłumaczenie własne.
[Tadeusz] Boy-Żeleński, Kłamstwo Przybyszewskiego, „Wiadomości Literackie”, nr 39,
23.09.1928.
Cytat z Jerzego Stempowskiego za: List do niemieckiego przyjaciela, „Gazeta Wyborcza”,
9.02.2017.
Cytat z wiersza Jamesa Elroya Fleckera The Golden Journey to Samarkand podaję za stroną
internetową cu ltu r ed . co m (b it. ly /2 N 1 O Y Y n, dostęp: 1.08.2018). Tłumaczenie Jana
Daruka w: Norman Davies, Na krańce świata. Podróż historyka przez historię, tłum. Elżbieta
Tabakowska, Kraków 2017. Pozwoliłem sobie nieco to tłumaczenie przerobić. Za pomoc
dziękuję Ani Fabjańczyk.

Do części „Ekshumacja”

Złote włosy Dagny


[Tadeusz] Boy-Żeleński, Kłamstwo Przybyszewskiego, „Wiadomości Literackie”, nr 39,
23.09.1928. Artykuł ten – w nieco rozszerzonej wersji – ukazał się w książce Boya Ludzie żywi
(Warszawa–Kraków 1929). Stamtąd zaczerpnąłem cytat o Dagny oraz fragment epitafium
Stanisława Przybyszewskiego dla Dagny.
[Tadeusz] Boy-Żeleński, Literatura trumien, „Wiadomości Literackie”, nr 44, 8.10.1933.
Stamtąd pochodzi cytat o Władysławie Emeryku, a także listy pożegnalne Emeryka.
Krystyna Kolińska, Stachu, jego kobiety i jego dzieci, wyd. 2, Kraków 1978. Z tej książki
cytuję ustęp o włosach Dagny, a także fragment wiersza samej Dagny (też o jej włosach).
Tamar Tawadze, Hidden Tbilisi. Garetubani, Tbilisi 2013. Z tej książki zaczerpnąłem
informacje o tbiliskim Grand Hotelu.
Odbitki artykułów z tbiliskiej prasy z 1901 roku, w tym nekrologów Dagny Przybyszewskiej
i Władysława Emeryka z gazety „Tiflisskij Listok” z 8 i 12 czerwca (odpowiednio 26 i 30 maja
starego stylu) udostępnił mi Arkadi Czowelidze, za co mu bardzo dziękuję.
Fragment utworu Márqueza to: Gabriel García Márquez, O miłości i innych demonach, tłum.
Carlos Marrodán Casas, Warszawa 2001 (za podsunięcie mi tej książki bardzo dziękuję Justynie
Wodzisławskiej).
Za kontakt do Arkadiego Czowelidzego dziękuję Agnieszce Nowińskiej, a za umówienie
pierwszego z nim spotkania – Joannie Żeber.
Inspiracją do napisania Złotych włosów Dagny były dwa artykuły prasowe: Małgorzaty
Pawlak, Zgasła jutrzenka („Kaukaska Polonia” 2000, nr 4) oraz Anny Augustyniak, Dagny patrzy
na mnie („Wysokie Obcasy” [dodatek do „Gazety Wyborczej”] nr 26, 2.07.2011).

Do części „Pamięci Kaukazu”

Człowiek, który nie zatrzymał wojny


Najwięcej zawdzięczam wielokrotnym, długim rozmowom z profesorem Giorgim Anczabadzem,
któremu winny jestem niskie ukłony. Korzystałem też z jego książek, przede wszystkim z:
Gieorgij Anczabadzie, Gruziny i Abchazy. Istorija i sowriemiennostʹ, Tbilisi 2009 oraz Woprosy
gruzino-abchazskich wzaimootnoszenij, t. 1–2, Tbilisi 2006–2011. Spośród wywiadów z nim oraz
artykułów jego i o nim (a także o jego przodkach) muszę wymienić następujące: Gieorgij
Amiczba, Zurab Wianorowicz Anczabadzie – wydajuszczijsia istorik-kawkazowied, piedagog,
czełowiek, ab ig i. o rg, b it. ly /2 O N 0 u H y, dostęp: 14.04.2017; Wika Dumawa, W gostiach
u Wiki Dumawa istorik Gieorgij Anczabadzie, as ar k ia. in f o, b it. ly /2 M md N S C, dostęp:
14.04.2017; Gieorgij Kobaładzie, Kandidat „Gruzinskoj mieczty”, s v o b o d a. o rg,
b it. ly /2 B r 7 b x h, dostęp: 14.04.2017; Jelena Oragwelidzie, Zurab Anczabadzie: Gruzin i Abchaz
w odnom lice, „Wieczernij Tbilisi”, nr 35, 12.05.2010; Jelena Zawodskaja, Gieorgij Anczabadzie:
„Prawdu znatʹ wsiegda łuczsze”, ek h o k av k aza. co m, b it. ly /2 P mTf H q , dostęp: 14.04.2017.
Korzystałem także z biogramów zamieszczonych w wydawnictwie encyklopedycznym:
Abchazskij biograficzeskij słowarʹ, red. Wasilij Awidzba, Moskwa–Suchum 2015.
Wiedzę na temat sporów pomiędzy historykami abchaskimi a gruzińskimi oraz na temat
Królestwa Abchaskiego i jego składu etnicznego czerpałem – poza relacjami bohatera reportażu –
przede wszystkim z: Wiktor Sznirielman, Wojny pamiati. Mify, idienticznostʹ i politika
w Zakawkazje, Moskwa 2003.
Literatura na temat konfliktu abchasko-gruzińskiego jest bardzo obszerna i wciąż pojawiają się
nowe opracowania. Ich autorami są zarówno badacze abchascy czy gruzińscy – oraz rosyjscy –
jak i zachodni. Osoby zainteresowane tą tematyką mogą z łatwością znaleźć odpowiednie
wskazówki bibliograficzne. Z tego powodu nie wymieniam pozycji, z których korzystałem,
czyniąc wyjątek dla pracy wydanej przez wspomniany w reportażu Uniwersytet Kalifornijski: The
Role of Unofficial Diplomacy in the Peace Process. Materials of the Georgian-Abkhazian
Conference. March 1999 Sochi, ed. Paula Garb, Irvine 1999.
Trzy wymienione w reportażu filmy fabularne to: Drugi brzeg (reż. Giorgi Owaszwili, Gruzja
2009) i Wyspa kukurydzy (reż. Giorgi Owaszwili, Gruzja 2014) oraz Mandarynki (reż. Zaza
Uruszadze, Estonia–Gruzja 2013). Wnikliwe recenzje tych obrazów znaleźć można m.in.
w artykułach: Stanisława Budzisz-Cysewska, Abchazja w obrazach filmowych Giorgiego
Owaszwilego, „Nowy Prometeusz” 2016, nr 9 (lipiec) – autorce tej zawdzięczam porównanie
drogi, w którą wyruszył Tedo, bohater filmu Giorgiego Owaszwilego Drugi brzeg, do Via
Dolorosa; porównanie to pojawiło się w jej wypowiedzi na konferencji „Kaukaz po 1991 r.”,
Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa, 6–7 grudnia 2015 roku;
Bartłomiej Krzysztan, Szum rzeki i strzały wokół. Recenzja filmu „Wyspa kukurydzy”,
k u ltu r alib er aln a. p l, b it. ly /2 Lau r P E, dostęp: 14.04.2017.
Cytowana w tekście wypowiedź Owaszwilego pochodzi z artykułu Mariny Hegaj: W etoj
wojnie – my wsje proigrawszyje, car av an . k z, b it. ly /2 O Q x 4 s c, dostęp: 9.04.2017.
Za otwarte o każdej porze dnia i nocy domy w Tbilisi i Gurdżaani najserdeczniej dziękuję
Maćkowi Chrzanowskiemu, a także Emilii i Marcinowi Zarembom.

Życie się sprawdza, śmierć się nie sprawdza


Tytuł reportażu jest cytatem z wiersza Grób Tamerlana (Władysław Broniewski, Wiersze
i poematy, wyd. 3, Łódź 1984: Potem marmurem czarnym grobowca / pyszni się władca, pyszni
się sprawca. / Kroczy historia, coraz surowsza. / Życie się sprawdza. Śmierć się nie sprawdza).
Literatura na temat Wielkiej Zbrodni jest bardzo obszerna i obejmuje zarówno opracowania
naukowe i popularnonaukowe, jak i reportaże oraz dzieła literatury pięknej, jest też łatwo
dostępna.
Serdecznie dziękuję Varujanowi Vosganianowi – przede wszystkim za jego piękną i mądrą
książkę (Księga szeptów, Wrocław 2015), a także za korespondencję mailową i spotkanie
w Krakowie. Znakomitej tłumaczce tej książki Joannie Kornaś-Warwas i wybitnemu armeniście
i humaniście profesorowi Andrzejowi Pisowiczowi, dziękuję za pomoc w kontaktach z pisarzem
(Panu Profesorowi – dodatkowo za wiele inspirujących rozmów i listów, a także rzadko spotykaną
już dziś bezinteresowną życzliwość).
Dziękuję Łukaszowi Jabłońskiemu i Ewie Polak – za kontakty, gościnny dom w Erywaniu
i wiele inspirujących rozmów (Ewie dziękuję dodatkowo za informacje na temat uzbeckiego
melodramatu. Korzystałem z jej pracy magisterskiej, obronionej w Studium Europy Wschodniej
Uniwersytetu Warszawskiego: Ewa Polak, Wizerunek kobiety jako nośnik uzbeckiej tożsamości
narodowej – analiza filmów Bahroma Yoqubova, Warszawa 2014, mps. w posiadaniu autora).
Wspomniany współczesny film armeński, w którym pada porównanie dziewczyny do Araratu,
to Linia w reżyserii Mgera Mykyrtcziana (Armenia 2016).
Lewon Abramian, Armienija mieżdu Azijej i Jewropoj, wostokom i zapadom, buntarstwom
i błagorazumiem [w:] Politiczeskije i socyalnyje processy w Jewrazijskom prostranstwie.
W ożydanii nowoj paradigmy. 31 ijulia – 6 awgusta, Cachkadzor–Jeriewan 2009.
Film Wschód słońca nad jeziorem Wan (Sunrise over Lake Van, Armenia–Francja–Turcja–
U S A 2011) wyreżyserowali Artak Igitjan i Wahan Stepanjan.
Savyon Liebrecht, Ruchele wychodzi za mąż, tłum. Michał Sobelman. Spektakl Teatru
Żydowskiego w Warszawie w reżyserii Jacka Papisa, premiera 9.01.2014.

Uchwała w sprawie obcięcia ucha


Powieść Akrama Ajlislego Kamienne sny (Kamiennyje sny) dostępna jest w internecie (w języku
rosyjskim) pod adresem: mag azin es . r u s s . r u, b it. ly /2 w d J X V l, można ją też ściągnąć ze
strony pisarza: Akramaylisli.info.
Reakcje na powieść w Azerbejdżanie, Armenii i innych krajach zostały zebrane w kronice
Antitolerantnyj Azierbajdżan, ili chronika odnoj istierii (zestawił Sarkis Kantardżian): p r o za. r u,
b it. ly /2 N 1 Ln tl. Tam – a także na licznych informacyjnych stronach internetowych w różnych
językach – można znaleźć informacje i teksty źródłowe (dokumenty, wywiady, oświadczenia)
dotyczące pisarza i jego książki. Teksty rozporządzeń prezydenta Ilhama Alijewa zaczerpnąłem ze
strony: p r es id en t. az, b it. ly /2 N 1 0 0 N o i b it. ly /2 N 6 H M d m.
Sprawa Ramila Safarowa była szeroko opisywana przez media na całym świecie.
Opracowania na temat konfliktu karabaskiego (zarówno neutralne, jak i prezentujące punkty
widzenia stron) są szeroko dostępne. Z prac w języku polskim warto polecić choćby obszerne
studium Przemysława Adamczewskiego (Górski Karabach w polityce niepodległego
Azerbejdżanu, Warszawa 2012).
Cytat z powieści Czingiza Husejnowa Doktor N podaję za wywiadem z pisarzem: Pisatiel
Czingiz Gusiejnow o „litieraturnom szediewrie” Akrama Ajlisli, v es tik av k aza. r u,
b it. ly /2 L6 Q 2 s l, dostęp: 1.08.2018.
Książka Akrama Ajlislego Wielki korek (Grandioznaja probka) ukazała się w Baku na prawach
rękopisu w 2012 roku – niemal równocześnie z Kamiennymi snami i także po rosyjsku.
Najserdeczniej dziękuję Akramowi Ajlislemu za spotkanie, a H H za skontaktowanie mnie
z nim.

Do części „Kirgiz wraca na koń”

Turkmenistan. Pustynia i pustka


Tomiki czterowierszy poety z bazaru to: Amandurdy Annadurdy, Rubagylar, Aşgabat 2000 oraz
Rubagylar 2, Aşgabat 2000.
Przysięgę Turkmena wziąłem z Ruchnamy, ale była publikowana w wielu miejscach.
Dietstwo i junostʹ Wielikogo Serdara, naczało trudowogo puti. Nauczno-dokumientalnoje
izdanije, Aszchabad 2004.
Oficjalny życiorys Nijazowa w: Serdar, red. Wiktor Chramow, Aşgabat 2000.
Sławomir Gorak, Portriet Turkmienbaszy kak mifołogiczeskaja osnowa jego rieżyma,
„Wiestnik Jewrazii. Acta Eurasica” 2007, nr 2.
Korzystałem z przekładów pierwszego tomu Ruchnamy na rosyjski i polski: Saparmurat
Turkmienbaszy, Ruchnama, brak nazwiska tłumacza, Aszchabad 2003 oraz Saparmurat
Turkmenbaszy, Ruchnama, tłum. Nadzieja Iwaszkiewicz, Aszchabad 2005; a z przekładu drugiego
tomu – na angielski: Saparmyrat Turkmenbashy, Rukhnama. Second Book, brak nazwiska
tłumacza, Ashgabat 2006.
Postanowienie Rady Narodowej o uznaniu Ruchnamy za świętą księgę narodu podaję za:
Siergiej Diemidow, Postsowietskij Turkmienistan, Moskwa 2002.
Arto Halonen, Kevin Frazier, W cieniu świętej księgi, tłum. Sebastian Musielak, Wołowiec
2010.
O twórczości Babasary Annamuradowa zob: Babasary Annamuradow, Stankowaja skulptura,
monumientalnyje proizwiedienija, grafika, Moskwa 2011.
O turkmeńskiej przyrodzie: Priroda Turkmienistana, red. Wiktor Chramow, Aszchabad 2002.
O architekturze: Pamiatniki architiektury Turkmienistana, red. Władimir Pilawskij, Leningrad
1974; Annagiełdi Esienow, Istorija architiektury Turkmienistana, Aszchabad 2001; Rusłan
Muradow, Mietafory prezidientskogo stila, „Kurak” 2007, nr 2, a także przewodnik turystyczny:
Putiewoditiel po Aszchabadu, red. Wiktor Chramow, Aszchabad 2015.
O dywanach: Turkmienskije kowry, red. A. Babajewa, Aszchabad 2009.
Andrzej Majdowski, Kościół katolicki w Cesarstwie rosyjskim. Syberia, Daleki Wschód, Azja
Środkowa, Warszawa 2001.
Wacław Nałkowski, Gieografja malownicza. Z wrażeń podróżników, cz. 5: Azja, Warszawa
1911.
Gabriel Bonvalot, Przez Kaukaz i Pamir do Indii, tłum. Anna Kotalska, Łódź 1986.
Gustaw Krist, Buchara oraz sąsiednie kraje Centralnej Azji, tłum. Mieczysław Jarosławski,
Warszawa 1937 (fragment cytuję także w rozdziale o Uzbekistanie).
Eric Enno Tamm, Koń, który skacze przez chmury. Opowieść o szpiegowskiej misji,
Jedwabnym Szlaku i powstaniu współczesnych Chin, tłum. Hanna Jankowska, Warszawa 2014.
C.G. Mannerheim, Across Asia from West to East in 1906–1908, transl. Edward Birse, 2nd ed.,
Helsinki 2008.
Wiersze Andrzeja Madeja O M I pochodzą z tomików: Wyblakłe ikony, Sandomierz 2012
(Dialog eschatologiczny i Pustynia), Jakimś cudem, Wrocław 2016 (Homo Viator) oraz
Próbowanie soli, Poznań 2017 (Międzyreligijny dialog).
O wizycie Geoffreya Hoona: Priezidient Turkmienistana priniał priedstawitiela kompanii
„AgustaWestland”, „Niejtralnyj Turkmienistan”, nr 329, 2.12.2011.
O wizycie prezydenta Berdimuhamedowa w Malezji: Otkryta nowaja gława w letopisi
mnogostoronniego sotrudniczestwa Turkmienistana i Małajzii. W Kuała-Łumpurie sostojalisʹ
turkmieno-małajzijskije pieriegowory na wysszem urownie, „Niejtralnyj Turkmienistan”, nr 334,
8.12.2011.
Fragment przypowieści o zagubionej owcy z Ewangelii według św. Łukasza cytuję za: Pismo
Święte Nowego Testamentu, tłumaczył z języka greckiego ks. prof. dr Seweryn Kowalski, wyd. 17,
Warszawa 1980.
Informacje o bitwie pod Geok-Teke i wiele innych szczegółów dotyczących turkmeńskiej
kultury podaję za: Istoriko-kulturnoje nasledije Turkmienistana. Encykłopiediczeskij słowarʹ, red.
Owez Gundogdyjew, Rusłan Muradow, Stambuł 2000.
Adrienne Lynn Edgar, Tribal Nation. The Making of Soviet Turkmenistan, 3rd ed., Princeton
2006.
Colin Thubron, Utracone serce Azji, tłum. Dorota Kozińska, Wołowiec 2012 (fragmenty cytuję
także w rozdziałach o Tadżykistanie i Uzbekistanie).
Porównanie walki Turkmenów z kolonizującą Azję Centralną Rosją do walki Indian z białymi
osadnikami na amerykańskim Zachodzie powtarzam za Robertem Kaplanem (Robert D. Kaplan,
Na wschód do Tatarii. Podróże po Bałkanach, Bliskim Wschodzie i Kaukazie, tłum. Janusz
Ruszkowski, Wołowiec 2010).
Muhamiednazar Gapurow, Sowietskij Turkmienistan, Moskwa 1982.

Tadżykistan. Sala kultury aryjskiej


Przywoływany artykuł z muzeum w Chodżencie to: Mastura Awezowa, Okonczatielno unicztożytʹ
parandżu!, „Prawda”, 15.01.1940.
Apel kobiet tadżyckich i uzbeckich podaję za: L. Klimowicz, Koniec parandże!, „Ogoniok”,
29.02.1940.
Ryszard Kapuściński, Kirgiz schodzi z konia, wyd. 5, Warszawa 2007 (fragment cytuję także
w rozdziale o Uzbekistanie).
Cytat z Aleksieja Fiedczenki podaję za: Albiert Chromow, Jagnobskij jazyk, Moskwa 1972.
Guillaume Capus, Das Jagnau-Tal und seine Bewohner, „Petermanns Geographische
Mittheilungen” 1988, nr 29.
Książki Sajfiddina Mirzojewa to: Sajfiddin Mirzozoda, Jagnobi ziwok 2–3, Duszanbe 2007
oraz Jagnobi ziwok 4, Duszanbe 1998 (podręczniki do języka jagnobskiego), Sajfiddin Mirzozoda,
Farhangi Yaгnobī-Tojikī-Anglisī, Duszanbe 2008 (słownik jagnobsko-tadżycko-angielski) oraz
Sajfiddin Mirzojew, Leksika jagnobskogo jazyka, Duszanbe 1998.
Za wspólną podróż do doliny Jagnobu w czerwcu 2011 roku dziękuję Justynie Afek
i Michalinie Lisiak.
Maria i Bogdan Składankowie, Serce Azji, Warszawa 1976.
Z książek prezydenta Rachmona zob. np. Emomali Rachmonow, Tadżyki w zierkale istorii.
Ot Arijcew do Samanidow, Łondon [b.r.w., przed 2007].
Wypowiedź Pauliny Niechciał cytuję za jej wykładem „Nacjonalizm i kult władzy
w Tadżykistanie” wygłoszonym w ramach Festiwalu Azji Centralnej (Muzeum Azji i Pacyfiku,
Warszawa, 13.02.2016).
Abdugaffor Abdużabbor, Nazarkarda, Duszanbe 2017. (Tadżycki tytuł tłumaczy się jako
„Wybrany”).
Raport International Crisis Group to: Central Asia: Decay and Decline, „Asia Report”, nr 201,
cr is is g r o u p . o rg, b it. ly /2 P n zeA s, dostęp: 28.03.2018.
O tadżyckich dżihadystach zob.: Maciej Falkowski, Józef Lang, Homo dżihadicus. Islam na
obszarze byłego Z S RR a fenomen postsowieckich bojowników w Syrii i Iraku, „Raport O S W ”,
Ośrodek Studiów Wschodnich, Warszawa, wrzesień 2015, b it. ly /2 n T0 0 Eq, dostęp: 28.03.2018.
O migracji Tadżyków do Rosji i relacjach tadżycko-rosyjskich zob.: Wojciech Górecki, Coraz
dalej od Moskwy. Rosja wobec Azji Centralnej, „Prace O S W ”, nr 48, Ośrodek Studiów
Wschodnich, Warszawa, kwiecień 2014, b it. ly /2 M B 8 lL4, dostęp: 28.03.2018.
Wypowiedź Safwata Burchonowa z tekstu Bachtijara Amiedchanowa Wrodie nie biezdielniki,
„Profil”, 30.06.2008.
Bruno Jasieński, Człowiek zmienia skórę, tłum. Jerzy Brzęczkowski, Warszawa 1961.
O okolicznościach powstania powieści pisali szczegółowo Grażyna i Andrzej Miłoszowie –
dotarli także do ludzi, których Jasieński sportretował (Grażyna i Andrzej Miłoszowie, Uśmiech
bez parandży. Z reporterskich wędrówek po radzieckiej Azji, Warszawa 1973). Z kolei o obrazie
Tadżykistanu na kartach książki zob.: Mateusz Kłagisz, Podwójny portret Tadżykistanu
w powieści Brunona Jasieńskiego „Człowiek zmienia skórę”, „Przegląd Orientalistyczny” 2014,
nr 1–2.
Wiersz Brunona Jasieńskiego cytuję za programem spektaklu Krótko na styku, wystawionego
w Teatrze Studyjnym ’83 im. Juliana Tuwima w Łodzi (premiera – 1986 rok, scenariusz
i reżyseria – Paweł Nowicki).
Wspomniana Historia Orientu wydana przez Rosyjską Akademię Nauk to: Istorija Wostoka,
red. Rostisław Rybakow, t. 1–6, Moskwa 2000–2008.
Marco Polo, Opisanie świata, tłum. Anna Ludwika Czerny, wyd. 4, Warszawa 2010.
Osobie Bronisława Grąbczewskiego poświęcona jest książka Maxa Cegielskiego Wielki gracz.
Ze Żmudzi na dach świata, Kraków 2015.
Fragment dziennika Nikołaja Wawiłowa cytuję za: Nazarszo Nazarszojew, Na jużnom rubieże.
Rossijskije pograniczniki w Tadżykistanie, XI X –XXI ww, Moskwa 2017.
Poświęcony ismailitom radziecki okólnik cytuję za: Jerzy Rohoziński, Tadżykistan nie tylko
dla orłów, Polskie Radio, h ttp ://p o ls k ier ad io . p l/czas w o ln y /p r in t. as p x ?id = 2 2 3, dostęp:
6.06.2007

Kirgistan. Psychodrama nad Issyk-kulem


Tiziano Terzani, Dobranoc, panie Lenin!, tłum. Katarzyna Skórska, Marcin Wyrembelski, Poznań
2011 (książkę przywołuję także w rozdziale o Uzbekistanie).
Cytat z wypowiedzi Rozy Otumbajewej dla polskiej dziennikarki za: Ludwika Włodek,
Wystarczy przejść przez rzekę, Kraków 2014.
Informacja o patriarsze Michale Syryjczyku za: Ks. Marek Starowieyski, Słownik
wczesnochrześcijańskiego piśmiennictwa Wschodu. Literatury arabska, armeńska, etiopska,
gruzińska, koptyjska, syryjska, Warszawa 1999. Cytat z jego kroniki za: Istoriko-kulturnoje
nasledije Turkmienistana. Encykłopiediczeskij słowarʹ, dz. cyt., hasło „Tengrianstwo”.
Czingiz Ajtmatow, Dzień dłuższy niż stulecie, tłum. Aleksander Bogdański, Warszawa 1986.
Refleksję Andrzeja Wierzbickiego podaję za jego artykułem Wymiary tożsamości w Azji
Centralnej (ukazał się w tomie Tożsamość i pamięć historyczna w Azji Centralnej, red. Anuar A.
Galiev, Andrzej Wierzbicki, Piotr Załęski, Warszawa 2014; fragment cytuję także w rozdziale
o Uzbekistanie). Refleksja Rachat Stamowej pochodzi z jej artykułu Transformacyi kyrgyzskogo
nacyonalizma i istoriczeskaja pamiatʹ [w:] Tożsamość i pamięć historyczna w Azji Centralnej, dz.
cyt.
Wspomnienia chłopskiego syna spod Nieszawy cytuję za: Pamiętniki chłopów, red. Ludwik
Krzywicki, seria druga, Warszawa 1936 (pamiętnik nr 3). W nieznacznym stopniu
uwspółcześniłem pisownię i poprawiłem interpunkcję.
Najserdeczniej dziękuję Jarkowi Nowakowi, u którego koczowałem w Ałmaty i który
dwukrotnie dał się namówić na wspólną podróż po Kirgistanie (jego wspaniałym terenowym
autem na łódzkich numerach). Dziękuję także Maćkowi Dachowskiemu i Karolinie Pawłowskiej,
u których zatrzymywałem się w Biszkeku. Oddzielne podziękowania należą się Robertowi
Brudzyńskiemu, który od lat mieszka z rodziną w Azji Centralnej i wielokrotnie pomagał mi
w różnych okolicznościach. Bardzo serdecznie dziękuję także Markowi Menkiszakowi, jego żonie
Indirze oraz ich kirgiskiej rodzinie za pomoc logistyczną i okazjonalne tłumaczenia z kirgiskiego.

Uzbekistan. Świat w formalinie


Część informacji o osobie Igora Sawickiego oraz stworzonym przez niego muzeum w Nukusie
pochodzi z filmu Alego Chamrajewa Strastʹ Igoria Sawickogo / The passion of Igor Savitsky
z 2015 roku, dostępnego w serwisie YouTube (b it. ly /2 L5 n r 6 t), a także z książki uczennicy
Sawickiego Mariniki Babanazarowej, dyrektorki muzeum w latach 1984–2015 (Igorʹ Sawickij.
Chudożnik, sobiratiel, osnowatiel muzieja, Londyn, b.r.w.).
Ella Mailllart, Od Gór Niebiańskich do Czerwonych Piasków, tłum. Maryna Ochab, Warszawa
2007.
Egon Erwin Kisch, Azja odmieniona, tłum. Wacław Rogowicz, Warszawa 1959.
Wypowiedź uzbeckiej poetki Dilorom Ischakowej (nazwanej błędnie Iszahowar Dilarow) za:
Tiziano Terzani, dz. cyt.
Tielman Gdlan, Jewgienij Dodolew, Mafija wriemion biezzakonija, Jerewan 1991.
Relacja z plenum K C Komunistycznej Partii Uzbekistanu, a także uwaga o sposobie, w jaki
Islam Karimow podejmował decyzje za: Czetwiertʹ wieka uniżenija i stracha. 80-letiju Karimowa
poswiaszczajetsia, czastʹ wtoraja, f erg an an ew s . co m, b it. ly /2 n Q f R n a, dostęp: 13.08.2018.
Maciej Falkowski, U(z)bekistan: anatomia upadku, „Nowa Europa Wschodnia” 2016, nr 3–4.
Craig Murray, Murder in Samarkand. A British Ambassador’s Controversial Defiance of
Tyranny in the War on Terror, Edinburgh–London 2007.
Arminij Wambieri (Ármin Vámbéry), Putieszestwije po Sriedniej Azii [Reise in Mittelasien],
tłum. Z.D. Gołubiewa, Moskwa 2003.
Opowieść kobiety, która chce wydostać z więzienia syna, za artykułem: Dżychad prawdy s
moratorijem na łożʹ, „Zierkało X X I ”, nr 43, 30.10–5.11.2003 (tekst niepodpisany).
Cytowane fragmenty tekstów Aleksandra Janty-Połczyńskiego pochodzą z dwóch odcinków
reporterskiego cyklu Wzdłuż i wszerz przez Z S RR , opublikowanego w „Wiadomościach
Literackich”. Były to odcinki Z Magnitogorska do Taszkentu (nr 44) oraz Stary Taszkent
i Samarkanda (nr 45).
Idries Shah, Fortele niewiarygodnego hodży Nasreddina, tłum. Piotr Laskowski, Sebastian
Matuszewski, Warszawa 2004.
Salman Rushdie, Czarodziejka z Florencji, tłum. Jerzy Kozłowski, Poznań 2008.
Monika Bułaj, Nur. Zapiski afgańskie, Warszawa 2017.
Podział Kotliny Fergańskiej i wynikające stąd konsekwencje opisane są w analizie Ośrodka
Studiów Wschodnich: Marta Jaroszewicz, Kwestie graniczne w Azji Centralnej, Warszawa 2006;
Jewgienij Abdułłajew, N ARO D .U Z . Zapisi w szesti otstuplenijach [w:] Narody pieried zierkałom.
Essie, statʹji, oczerki, red. Irina Doronina, Moskwa 2014.
Wypowiedź Siergieja Abaszyna za: Jekatierina Iwaszczenko, Bog iz maszyny. Siergiej
Abaszyn – o tom, poczemu migranty iz Uzbiekistana tak miecztajut ob awtomobile,
f erg an an ew s . co m, b it. ly /2 M Ej7 Q o , dostęp: 13.08.2018.

Kazachstan. Państwo archipelag


Ostatni worek kukurydzy. Z Ryszardem Kapuścińskim, Anno Domini 1993, rozmawia Roman
Warszewski, w ar s zew s k i. in f o, b it. ly /2 P o g l0 b, dostęp: 13.08.2018.
Andrzej Fidyk, Aleksandra Szarłat, Świat Andrzeja Fidyka, Kraków 2017.
Film Andrzeja Fidyka Dojenie wielbłąda (ang. East of EastEnders) powstał w 1996 roku.
Antoni Ossendowski, Po szerokim świecie. Nowele, obrazki i szkice z podróży, Warszawa
1925.
Transkrypcja nazw własnych

Wszystkie obce nazwy własne starałem się zapisać po polsku jak najpoprawniej,
a jednocześnie w sposób nieutrudniający czytania. Nie było to łatwe nawet
w wypadku nazw pochodzących z alfabetów, które oddaje się w polszczyźnie
fonetycznie: czasem można robić to na kilka sposobów. Na przykład nazwisko
byłego prezydenta Armenii (w latach 2008–2018) zwykle zapisuje się jako
Sarkisjan (używam tej formy jako bardziej utrwalonej), ale u niektórych autorów
spotyka się pisownię Sargsjan. Należy też pamiętać, że Ormianie czy Gruzini
mieszkający na Zachodzie zapisują nazwiska w alfabecie łacińskim w sposób
przyjęty w danym języku, stąd wybitny pisarz ormiańsko-rumuński to Varujan
Vosganian.
Jeszcze więcej kłopotów niż alfabety gruziński, ormiański, a także kazaska,
kirgiska i tadżycka cyrylica przysparzały azerbejdżańska, turkmeńska i uzbecka
łacinka. W wypadku tych ostatnich używałem przede wszystkim form
utrwalonych w języku polskim, które weszły do uzusu, dlatego na przykład
wieloletni przywódca Azerbejdżanu, prezydent w latach 1993–2003, to Hejdar
Alijew, a nie Heydər Əliyev (w azerbejdżańskim obce nazwy konsekwentnie
zapisywane są fonetycznie – Wojciech Górecki to Voyçeh Quretski). Niektórzy
bohaterowie tej książki sami używają kilku wersji swojego nazwiska, na przykład
uzbecki reżyser Bahrom Jakubow teraz najczęściej zapisuje się w formie
Yoqubov, a tadżycki filolog pochodzenia jagnobskiego, Sajfiddin Mirzojew,
zmienił nazwisko na Mirzozoda. W takich sytuacjach należałoby podawać obie
formy, przeszkadzałoby to jednak w lekturze. Wyjątek robię właśnie dla profesora
Mirzojewa – Mirzozody.
Niektóre nazwy geograficzne weszły do polszczyzny i nie ma wątpliwości, że
pisze się Baku (azerb. Bakı), Aszchabad (turkm. Aşgabat) czy Taszkent (uzb.
Toshkent). Zasadę spolszczania przyjąłem także w wypadku nazw mniej
rozpowszechnionych, jak Mujnak (uzb. Moʻynoq, a w starej, cyrylickiej pisowni
Мўйноқ). Chciałem, by pisownia nie odbiegała od używanej w polskiej
literaturze X I X i X X wieku, a także współczesnej (chociaż dawniej polscy autorzy
zwykle podawali nazwy własne w brzmieniu rosyjskim, a nie miejscowym,
z kolei obecnie coraz częściej spotyka się transkrypcję angielską, na przykład
nazwę gruzińskiego miasta zapisuje się niepoprawnie jako Mtskheta zamiast
Mccheta). Starałem się kierować przy tym wytycznymi Komisji Standaryzacji
Nazw Geograficznych poza Granicami Rzeczypospolitej Polskiej. Należy
pamiętać, że niektóre nazwy były zapisywane w językach lokalnych w więcej niż
jednym wariancie, a w wypadku nazw na terenach zamieszkałych przez
mniejszości narodowe liczba wariantów mogła być jeszcze większa. Zachowanie
konsekwencji było więc bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.
Buran. Kirgiz wraca na koń Wojciecha Góreckiego to książka (nie waham się użyć tego
określenia) N I EZWY K ŁA !
Zarówno jeśli chodzi o zasób wiedzy o krajach Azji Centralnej, jak i formę, wciągającą
i niepozwalającą oderwać się od lektury.
Jestem pełna podziwu dla autora, który dotarł do niewiarygodnej liczby wydarzeń zarówno
aktualnych, jak i znacznie wcześniejszych, a także był w stanie zinterpretować je tak, by stały
się dla nas, czytelników, zrozumiałe. Są to przecież kraje mało przez nas znane, od lat nie były
dostępne dla wycieczek, zwłaszcza dopóki istniał ZS R R . Tym bardziej lektura książki
Góreckiego powinna nam je przybliżyć.
Nie da się ukryć, że warto przy okazji poznać inną książkę, a mianowicie wydaną pół
wieku temu Kirgiz schodzi z konia Ryszarda Kapuścińskiego. Te dwie pozycje komponują się
jakby w jedną całość, pozwalającą poznać pełny obraz tego regionu świata.
Alicja Kapuścińska
Przypisy

[1] Na przełomie lat 1989/1990 w Deir ez-Zor, docelowym punkcie marszów śmierci, wzniesiono
staraniem syryjskich Ormian kościół ormiański wraz z archiwum i muzeum (przechowywano tam
między innymi szczątki ofiar). 21 września 2014 roku terroryści z Państwa Islamskiego wysadzili
go w powietrze.
[2] W niepodległym Tadżykistanie nazwę miasta zapisywano w postaci Kurgonteppa, a w styczniu
2018 roku przemianowano je na Bochtar (z tadżyckiego – Baktria).
[3] Trojki – działające od sierpnia 1937 do listopada 1938 roku organy N K WD (Ludowy
Komisariat Spraw Wewnętrznych ZS R R ) powołane w celu szybkiego rozpatrywania spraw
przeciwko osobom oskarżonym o działalność antyradziecką. Ocenia się, że osądziły ponad 1,3
miliona osób, skazując na śmierć połowę z nich.
[4] Po północnej, kazaskiej stronie jeziora – granica biegnie mniej więcej środkiem dawnego
akwenu – sytuacja była mniej dramatyczna. A jedno z poaralskich jezior, znajdujące się w całości
w Kazachstanie i zasilane przez Syr-darię, dzięki intensywnym pracom hydrotechnicznym
(budowa zapór) zaczęło się pod koniec pierwszej dekady X X I wieku ponownie powiększać,
odnotowano tam także zmniejszenie zasolenia i odradzanie się populacji ryb.
[5] Według szacunków na początku 2018 roku Uzbekistan liczył niespełna trzydzieści trzy
miliony mieszkańców, co stanowiło już prawie połowę ludności Azji Centralnej (szacowanej na
około siedemdziesiąt milionów).
[6] W czasach ZS R R – Sowietabad.
[7] Sartowie – używane do początków X X wieku określenie, oznaczające najczęściej
rzemieślniczo-kupiecką ludność miejską południowego Turkiestanu.
WY D AWN I C TWO C ZA R N E sp. z o.o.
czar ne. com. p l
Sekretariat: ul. Węgierska 25A , 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
mateus z@czar ne.co m.pl, tomas z@czar ne.co m.p l
d ominik@czar n e.com.p l, ew a@czar n e.com.pl
ed yta@czar ne.com.p l
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
r edakcja@czar n e.co m.p l
Sekretarz redakcji: malg or zata@czar ne. com.p l
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
ag nies zka@czar n e.co m.p l, do r o ta@czar ne.co m.p l
zo f ia@czar ne.com.pl, mar cjan na@czar ne.co m.pl
magda. jobko@czar n e.co m.p l
Dział marketingu: lu kas z.s o bo lew s k i@czar ne.co m.p l
Dział sprzedaży: p iotr.bag ins k i@czar n e.com.pl
ag nies zka. w ilczak@czar n e.co m.p l, hon or ata@czar ne.com.pl
Audiobooki i e-booki: an na@czar n e.com.pl
Skład: d2d. pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, in f o @d2 d.p l
Wołowiec 2018
Wydanie I

You might also like