Professional Documents
Culture Documents
Górecki Wojciech - Buran. Kirgiz Wraca Na Koń
Górecki Wojciech - Buran. Kirgiz Wraca Na Koń
Buran
Kirgiz wraca na koń
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie
publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to
dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Motto
I Ekshumacja
Złote włosy Dagny
II Pamięci Kaukazu
Człowiek, który nie zatrzymał wojny
Życie się sprawdza, śmierć się nie sprawdza
Uchwała w sprawie obcięcia ucha
III Kirgiz wraca na koń
Turkmenistan. Pustynia i pustka
Tadżykistan. Sala kultury aryjskiej
Kirgistan. Psychodrama nad Issyk-kulem
Uzbekistan. Świat w formalinie
Kazachstan. Państwo archipelag
Bibliografia i podziękowania
Transkrypcja nazw własnych
Przypisy
Kolofon
Kasiowi
Kaukaz Południowy i Azja Centralna
Я не была здесь лет семьсот,
Но ничего не изменилось… […]
Он прочен, мой азийский дом […].
Gdybyśmy zaczęli siebie zapewniać, że tych rzeczy nie pamiętamy lub nie chcemy
pamiętać, byłaby to nieprawda. Co gorsza, wpadlibyśmy w bardzo zły styl, niegodny
ludzi dorosłych […]. Chodzi o to, co potrafimy sobie powiedzieć, pamiętając.
Jerzy Stempowski
Człowiek, który nie zatrzymał wojny
Giorgi Zurabowicz Anczabadze urodził się w 1949 roku. Jako pierwszy z rodu –
w Tbilisi. I jako pierwszy rósł na Gruzina. Prawie nie mówił po abchasku.
Los, któremu się wymykał, dopadł go po śmierci ojca. Przybrał postać
akademickiego skryptu z historii Abchazji. Ojciec napisał go wraz z dwoma
abchaskimi profesorami, ale nie zdążył wydać i grupa gruzińskich historyków,
wyznawców Ingorokwy, zażądała wstrzymania druku. Dowodzono, że Abchazja
jest częścią Gruzji, więc oddzielny podręcznik nie ma sensu. W odpowiedzi
historycy abchascy, gorące głowy, zarzucili książce, że przeciwnie – za bardzo
skupia się na związkach Abchazji z Gruzją. Odpowiedzialny za podręczniki
minister powołał komisję. Giorgiemu, który miał trzydzieści pięć lat, doktorat
z historii Kaukazu i etat w Akademii Nauk, ale przede wszystkim bagaż własnego
nazwiska, przypadła rola łącznika i negocjatora.
Suchumi było dla niego odkryciem. Niby słyszał, co się tam dzieje, wiedział
o uśpionym konflikcie. Ale przybiła go skala frustracji. Abchazowie żyli obok,
odrębnie. Bali się Tbilisi i własnych, gruzińskich sąsiadów, których było prawie
trzy razy więcej od nich. Knuli. Abchaska elita okopała się w Instytucie Języka,
Literatury i Historii. Dzięki ojcu miał tam wejście. Przeciętny Gruzin z Tbilisi czy
Kutaisi, nawet jeśli rok w rok spędzał w Abchazji wakacje, nie miał szans
zorientować się, że coś jest nie tak.
Giorgi zadawał sobie pytanie, kiedy zaczęło się psuć. Przez większość historii
jakoś się ze sobą dogadywali. Tysiąc lat temu Królestwo Abchaskie
współtworzyło zjednoczoną Gruzję. Stało się to możliwe, bo władzę w Tbilisi
objęli spokrewnieni z abchaską dynastią Bagrationowie, którzy rządzili już
szeregiem gruzińskich państewek. Gdyby Gruzja rozwinęła się w silne,
scentralizowane królestwo, takie jak Francja czy Anglia, Abchazowie byliby dziś
pewnie Gruzinami. Może nie przetrwałby nawet język? Ale ziem nie udało się
scalić i pięćset lat temu zjednoczona Gruzja znów rozpadła się na odrębne
dzielnice, księstwa i hrabstwa. Przez kolejne trzysta lat Abchazja znajdowała się
poza tym konglomeratem.
Stosunek do Gruzinów długo był taki, jak Litwinów do Polaków w dawnej
Rzeczypospolitej: więksi i mocniejsi bracia, czasem zbyt szorstcy, ale bliscy,
swoi. Arystokracja chętnie mówiła po gruzińsku, choć nie traciła świadomości
narodowej. W literaturze gruzińskiej Abchazowie odgrywali z kolei role
pozytywnych bohaterów: dzielnych i prawych dżygitów, wiernych przyjaciół.
Pomiędzy Abchazami a Gruzinami byli jeszcze Megrelowie, ale ich odrębność
ograniczała się do języka i z czasem niemal zanikła (megrelski jest bliski
gruzińskiemu).
Dwieście lat temu wszystko wzięła Rosja. Giorgi znał te czasy już
z rodzinnych przekazów. Doszedł do wniosku, że zło zaczęło się w ostatnich
dekadach X I X wieku, kiedy po przegranej wojnie kaukaskiej i nieudanych
powstaniach Abchazowie całymi wsiami musieli uciekać do Turcji.
Na opuszczone ziemie napłynęli Rosjanie, Ormianie, Megrelowie. Oraz Gruzini.
Potem było tylko gorzej.
Przez dwa lata Giorgi krążył między Tbilisi a Suchumi. Namawiał,
przekonywał. Złapał się na tym, że z Abchazami rozmawia jak Gruzin,
a z Gruzinami – jak Abchaz. Skrypt jego ojca ukazał się z kosmetycznymi
poprawkami.
Nie był na wiecu we wsi Łychny. W marcu 1989 roku trzydzieści tysięcy
Abchazów – prawie jedna trzecia narodu – zebrało się i zażądało własnej
republiki. Takiej, jaką w ramach ZS RR miała Gruzja. Namiastki państwa. Petycję
do Moskwy podpisali nie tylko dysydenci czy intelektualiści, ale nawet
komunistyczne abchaskie władze. Dla Gruzinów to była zdrada, cios w plecy.
Na kontrwiecu w Tbilisi – politykę robiło się wtedy na ulicy – ludzie krzyczeli,
żeby zabrać Abchazji autonomię. Stary filolog Ingorokwa uśmiechał się zza
grobu.
Giorgi znów negocjował. W Tbilisi bronił Abchazów. Na wykładach,
odczytach i w gazetach tłumaczył, że się po prostu boją. Bo za Stalina osiedlono
im tylu Gruzinów, że stali się u siebie mniejszością. Bo kilka razy zmieniano im
alfabet. Bo przemianowano na gruzińską modłę dziesiątki miejscowości.
W Suchumi opowiadał o gruzińskim ruchu narodowym, w którym sam działał
i który na początku wcale nie odnosił się wrogo do innych. Bywał też na
wszystkich wiecach i mityngach – i abchaskich, i tych zwoływanych przez
miejscowych Gruzinów (oni również się bali. Był to strach kolonisty przed
zemstą tubylców). Jako historyk czuł, jak historia przyspiesza i zrywa się
z uwięzi.
Brał udział w poufnych misjach. W imieniu gruzińskiego rządu jeździł do
abchaskiej Rady Najwyższej, z Suchumi przywoził oferty tamtej strony.
Na naradach u pierwszego sekretarza Gruzińskiej Partii Komunistycznej
Dżumbera Patiaszwilego proponował telemosty i wymianę młodzieży. Ale szło
już ku wojnie. Kolejne rządzące Gruzją ekipy – nacjonalisty Zwiada
Gamsachurdii i nawróconego na demokrację Eduarda Szewardnadzego (był
sekretarzem przed Patiaszwilim, a potem ministrem spraw zagranicznych ZS RR ) –
nie zagłębiały się w istotę problemu i nie szukały rozwiązań. Wolały dawać
posłuch gruzińskim aktywistom, którzy powtarzali, że Gruzini są w Abchazji
gnębieni. Po wystąpieniach w obronie rodaków politykom i partiom od razu rosły
sondaże.
Gruzinom, mówi po latach Giorgi, zabrakło roztropności. Mieli uznane przez
sąsiadów granice i wsparcie Zachodu. Było ich cztery miliony, a Abchazów –
czterdzieści razy mniej. Ale nie chcieli słyszeć o federacji, którą proponowali
tamci. Dla siebie żądali wolności, innych trzymaliby pod butem. Abchazom,
którzy na początku wcale nie mieli zamiaru się oddzielać, zabrakło z kolei
cierpliwości. Broniąc się przed Tbilisi, postawili na Moskwę, a ta rozgrywała
swoją grę. Potrzebowała Abchazji, aby utrzymać przy sobie Gruzję i cały Kaukaz.
Dziel i rządź, polityczny elementarz.
Wojnę zaczęli Gruzini. W sierpniu 1992 roku ich armia przekroczyła Inguri
i ruszyła na Suchumi. We wrześniu następnego roku Abchazowie z pomocą
Rosjan odrzucili ją za rzekę. Razem z wojskiem uciekło ponad dwieście tysięcy
gruzińskich cywilów – niemal wszyscy. Większość już nie wróciła. Na Kaukazie
ziemię zabiera zwycięzca. Ale oni, mówi Giorgi, są przynajmniej w Gruzji.
Abchazowie rozpłynęliby się w Rosji, Turcji, Europie. To mógłby być koniec
narodu.
Wierzył w porozumienie jeszcze po wojnie. Włączył się w prace stałej
konferencji gruzińsko-abchaskiej, organizowanej przez Uniwersytet Kalifornijski.
Dał nazwisko kilku organizacjom pozarządowym. Pisał, wykładał, polemizował.
Ale pozycje stron się nie przybliżały. Gruzini odrzucali pomysł konfederacji
i wspólnego państwa, Abchazowie nie zgadzali się na powrót uciekinierów.
A kiedy wydawało się, że porozumienie jest możliwe, zawsze działo się coś, co
przerywało negocjacje. I jedni, i drudzy byli pewni, że czas pracuje na ich
korzyść.
Po kolejnej wojnie, rosyjsko-gruzińskiej (rok 2008), kontakty Gruzinów
z Abchazami ustały. Skończyły się oficjalne rozmowy i dyplomacja publiczna.
Dobrze przynajmniej, że Rosja nie przyłączyła Abchazji, jak zrobi to potem
z Krymem. Rosyjska granica biegłaby teraz po Inguri.
– Anglicy i Francuzi pogodzili się, o wojnie stuletniej dawno nikt nie
pamięta. – Giorgi szuka analogii w historii Europy. – Między Gruzinami
i Abchazami też będzie zgoda. Ale my tego nie dożyjemy. Nasz pociąg już
odjechał.
Parę miesięcy później spytałem o ten koncert Varujana Vosganiana. Czy nie był
niestosowny. Odpowiedział, że System to symbol ormiańskości i jej zbiorowy
ambasador. Przyjazd słynnej grupy zwiększył poczucie dumy narodowej. Rock
nie jest rzeczą niepoważną. A ci sami ludzie, którzy bawili się na koncercie,
następnego dnia poszli z kwiatami pod wieczny ogień na wzgórze Cicernakaberd.
Pisarz powiedział mi też, że dla Ormian pamięć to sprawa nie przeszłości, ale
teraźniejszości. W Księdze szeptów, panoramie ormiańskiego losu pierwszej
połowy X X wieku widzianej z perspektywy jego rodziny, „śmierć jest tylko
szczegółem, a ważniejsza niż śmierć, a zatem ważniejsza niż życie, jest pamięć”.
Bo przecież „krew płynie wolniej niż czas”. System of a Down, dodał, gra obok
swoich kompozycji starą Pieśń Sardarabadu o zwycięskiej bitwie z Turkami,
ormiańskim Cudzie nad Wisłą. Po tamtym zwycięstwie na Kaukazie mogła
powstać niepodległa Demokratyczna Republika Armenii, która przetrwała dwa
lata (1918–1920) – potem połknęła ją Armia Czerwona, zamieniając w Armenię
sowiecką (1920–1991). Kto jeszcze – Vosganian rozłożył ręce – gra ludowe
pieśni na rockowych koncertach?
Polski armenista profesor Andrzej Pisowicz przeczuwa, że mało żałobny
nastrój erywańskich obchodów był podświadomą – a może częściowo
świadomą – demonstracją zwycięstwa nad śmiercią: przetrwaliśmy i to jest nasza
zemsta. Pokonaliśmy oprawców, bo po tym wszystkim umiemy normalnie żyć.
Profesorowi, urodzonemu jesienią 1940 roku, przypomina to czasy niemieckiej
okupacji, podczas której urządzano wesela i przychodziły na świat dzieci.
Główny plac stolicy Armenii, cały czas zamknięty dla ruchu, był pełen ludzi.
Prawie wszyscy mieli znaczki z niezapominajką, symbolem obchodów.
Sprzedawano je na każdym kroku, w przejściach podziemnych i obok stoisk
z napojami, a wolontariusze rozdawali wersje z papieru z gratisową szpilką.
Migały torby i bluzy z nadrukami „Armenian Genocide” i „1915–2015. One
Hundred Years”. Ormiański mieszał się z rosyjskim, angielskim, francuskim.
Blisko Marriotta stała młodzież z pochodniami, zbierała się do marszu przez
miasto. Któryś z chłopaków rozwinął turecką flagę. Spalą? Wyglądało, jakby
mieli taki plan, ale nagle się zawahali. Ci, którzy byli najbliżej, zaczęli się
przekrzykiwać, a ten z flagą rozłożył ręce. I tak źle, i tak niedobrze. Nie palić – to
oddać pole przeciwnikowi. Flaga już zaistniała, załopotała na erywańskim
wietrze. Po tej demonstracji nie mogła spokojnie opuścić placu. Z kolei palić – to
wystawiać się na ostrzał. Pracują kamery i świat zobaczy ormiańskie
barbarzyństwo. A co powie tych kilku hipsterów z Turcji, którzy przyjechali
w dobrej wierze i – było nie było – są gośćmi, a teraz przystanęli obok, czekając
na rozwój wypadków?
Serce kontra rozum. Etnolog Lewon Abramian opisał to rozdarcie w eseju
Armenia między Azją a Europą, Wschodem a Zachodem, rozsądkiem a buntem.
Symboliczny „rozum” miał charakteryzować Armenię sowiecką, która
zapominała. „Serce” reprezentowała pamiętająca aż za dobrze diaspora.
Ci z placu Republiki byli miejscowi. Urodzili się w wolnej Armenii i nie znali już
ZS RR , ale dalej nie mieli ochoty na bunt.
Osiemdziesięcioletni Garabed, bohater filmu Wschód słońca nad jeziorem
Wan, palił flagę Turcji raz do roku. Udawał się w tym celu pod turecki konsulat
gdzieś w U S A , a potem spokojnie czekał na policję. Kolejne rocznice Mec
Jeghern spędzał w areszcie. Dla jego zamerykanizowanego syna Wielka Zbrodnia
nie miała już znaczenia. A jeszcze bardziej zamerykanizowany wnuk zakochał się
w Turczynce (podobny wątek odnajdujemy u izraelskiej pisarki Savyon
Liebrecht. Tytułowa bohaterka sztuki Ruchele wychodzi za mąż nieświadomie
wiąże się z potomkiem oprawcy z Auschwitz, gdzie był więziony jej ojciec).
Flaga w końcu zapłonęła. Chłopaki podpalali ją bez złości, jakby z obowiązku,
choć gdy już się paliła, zaczęli wokół niej tańczyć i skakać. Wcześniej zamachali
do Turków, że niby nie bierzcie tego do siebie, to nic osobistego. Tamci
uśmiechali się niepewnie.
Akcja Kamiennych snów toczy się na przełomie roku 1989 i 1990. Istnieje jeszcze
Związek Radziecki, ale w Azerbejdżanie rząd dusz dzierżą już trybuni ludowi,
nawołujący do obalenia władzy i rozprawy z wrogami ojczyzny.
„Dziwne, że już od paru miesięcy na ulicach Baku nie tylko wieczorami, ale
nawet w dzień nie widziało się ludzi idących pojedynczo albo w parach. Teraz
ludzie chodzili tłumnie, stadami. I tylko te tłumy miały wyłączne prawo mówić,
krzyczeć i wychwalać. A jeszcze dziwniejsze było to, że liczba słów, które
wykrzykiwały owe istoty, nie różniła się zapewne od zasobu, którym jaskiniowcy
posługiwali się podczas polowań:
Swo-bo-da!
Dy-mi-sja!
Ka-ra-bach!”
Komuniści mają coraz mniej do powiedzenia. Aby utrzymać się na
powierzchni, prześcigają się w antyormiańskich i pantureckich deklaracjach.
Pewien poeta, który całe życie wysławiał Lenina, przyjmuje przydomek Uluruch
Turanmekan, czyli Najwyższy Duch Ziemi Turańskiej, i występuje na wiecach,
recytując ody do narodu.
Z chaosu i bezkarności korzystają rozmaite szumowiny kręcące swoje ciemne
interesy: siłą i podstępem przejmują mieszkania i domy, zawłaszczają majątki.
Słyszy się o morderstwach i upozorowanych samobójstwach. Łatwo o broń,
niektórzy zebrali całe arsenały.
Zaostrza się konflikt o Górski Karabach i do miasta docierają kolejne grupy
uchodźców. To Azerbejdżanie wyrzuceni z Armenii. W stolicy szukają
schronienia oraz odwetu. Za swój los mszczą się na bakijskich Ormianach.
Dochodzi do linczów i samosądów.
W przedostatnią niedzielę starego roku do szpitala trafia skatowany Sadaj
Sadygły, wybitny azerbejdżański aktor. Był świadkiem rozprawy nad ormiańskim
staruszkiem, ujął się za nim – i też wzięto go za Ormianina. Ciemni i zaślepieni
przybysze nie rozpoznali artysty, a może po chwili zorientowali się, kto to jest,
ale było im wszystko jedno.
Chirurg Farzani, który operuje aktora, wrócił do Baku po latach spędzonych
w Moskwie i już żałuje swojej decyzji. Nie rozumie rodaków i nie dziwi się
Sadajowi: „Zdaniem doktora tak właśnie postąpiłby każdy, kto uważa się za
człowieka. Jednakże mieszkańcy tego miasta, jakby zmówiwszy się, starali się
trzymać jak najdalej od tego, co zwie się człowieczeństwem. Zdawało się, że
zachowanie ludzkiej twarzy byłoby dla nich wręcz niezręczne”.
Poza krótkimi retrospekcjami nie opuszczamy szpitalnej izby Sadaja. Aktor
jest w śpiączce, ale poznajemy jego sny, w których przenosi się do swojego
dzieciństwa. Spędził je w wiosce Ajlis, leżącej we wciśniętym między Armenię
a Iran Nachiczewanie. Miejsce nie jest przypadkowe. Z tej samej, rzeczywistej
wsi pochodzi autor Kamiennych snów. Pseudonim Ajlisli, który z czasem zastąpił
mu nazwisko, oznacza „z Ajlisu” albo „ajliski”. Czy tworząc alter ego, nie bał
się, że podzieli jego los?
Wioska Ajlis nazywała się dawniej Agulis i żyła w niej duża społeczność
ormiańska, ale za pamięci Sadaja Sadygłego i Akrama Ajlislego – pisarz i jego
bohater są w jednym wieku, obaj urodzili się parę lat przed I I wojną światową –
zostali tam już prawie sami Azerbejdżanie. Aktor z czasem dowiaduje się, że
w 1919 roku większość Ormian wyrżnęli tureccy interwenci. Pomogli im
muzułmańscy sąsiedzi ofiar. Po dawnych mieszkańcach pozostały zrujnowane
kościoły. Ponoć kiedyś było ich dwanaście, ale młody Sadaj znał już tylko osiem.
Kamienne krzyże, relief z dziwną kobietą trzymającą dziecko, modlitwę starej
Ormianki i nieziemskie, żółtaworóżowe światło, które w pewnej godzinie rozlało
się nad okolicą – odczytywał jako przesłania z dalekich, nieznanych światów
i znak żywej obecności tamtych ludzi.
Obrazy z Ajlisu wróciły, gdy zamajaczył nowy konflikt – „kiedy na sprośno-
sprzedajnej, jak u starej kurwy, gębie starego świata ledwie zaczęły pojawiać się
pierwsze oznaki nikczemnie nieuniknionego zderzenia muzułmanów i Ormian”.
Żona dostrzegła, że aktora coś męczy, że jest nieswój. „Ale nieszczęście polegało
na tym, że Sadaj Sadygły nie żył teraz swoim życiem. Było to dziwne: on, który
nie miał w sobie nawet kropli ormiańskiej krwi (jeden dziadek odbył pielgrzymkę
do Karbali, a drugi – do Mekki), od pewnego czasu nosił jak gdyby w sobie
niejakiego bezimiennego Ormianina. A raczej nie nosił, tylko ukrywał. I wraz
z każdym kopanym, poniewieranym i zabijanym w tym wielkim mieście
Ormianinem on sam zostawał jakby skopany, sponiewierany, zabity”.
Po pogromie Ormian w podbakijskim Sumgaicie u Sadaja rodzi się pragnienie,
aby „pojechać do Eczmiadzynu, z błogosławieństwem samego katolikosa przyjąć
chrześcijaństwo, a potem zostać tam na zawsze jako mnich i modlić się, aby Bóg
wybaczył muzułmanom zło, jakie czynili Ormianom”. Znajomym i nieznajomym
powtarza, że to nie Ormianie są źli. Codziennie biega na dworzec i odprowadza
wzrokiem kursujący jeszcze pociąg Baku–Erywań.
W dniu, w którym zostanie pobity, Sadaj zwierza się ze swoich tęsknot żonie.
Ta nie wie, co myśleć, i dzwoni do ojca: „Każdy jeden Ormianin stał się mu
droższy od niego samego. Jakby oni wszyscy byli aniołami, a my żądnymi krwi
oprawcami. Myśli bez przerwy o tamtych Ormianach z Ajlisu i nijak nie może
zrozumieć, że współcześni Ormianie nie są dużo lepsi od naszych bezmózgów”.
Teść aktora, profesor Abasalijew, emerytowany psychiatra, bierze jego stronę:
„Nie chodzi o to, kim stali się dzisiejsi Ormianie, ale jacy jesteśmy teraz my”.
Abasalijew też pochodzi z Ajlisu i też brakuje mu tamtych Ormian. Kiedyś
powiedział Sadajowi, że „duchy tych, których zamęczyliśmy, nie dadzą nam
spokojnie żyć” – i nie wiadomo, czy miał na myśli pomordowanych w 1919 roku,
czy wszystkie ofiary przemocy i bezprawia. A odwiedzając zięcia w szpitalu
w kulminacyjnej scenie Kamiennych snów, zauważa: „Gdyby każdemu zabitemu
Ormianinowi zapalić choćby najmniejszą świeczkę, ich światło przyćmiłoby
blask księżyca”.
Sadaj Sadygły umiera, nie odzyskawszy przytomności, choć dawał oznaki
życia: raz zaszkliły mu się oczy, a raz zaczął mamrotać. Doktor Farzani
zrozumiał, że pacjent odpłynął w swój świat i tylko od niego zależy, czy wróci,
czy już tam zostanie.
W dniu śmierci aktora, 12 stycznia 1990 roku, podburzony przez Ulurucha
Turanmekana tłum podpala ormiański kościół w centrum Baku. Następnego dnia
zacznie się kolejny pogrom.
Książka jest poświęcona pamięci krajanów, „którzy zostawili po sobie
nieopłakany ból”.
Ale zanim Akram Ajlisli wydał Kamienne sny, do kraju wrócił Ramil Safarow.
W lutym 2004 roku niespełna dwudziestosiedmioletni wówczas Safarow,
starszy lejtnant azerbejdżańskiej armii, skierowany na natowskie kursy językowe
do Budapesztu w ramach programu Partnerstwo dla Pokoju, odrąbał głowę
młodszemu o rok kursantowi z Armenii, lejtnantowi Gurgenowi Margarianowi.
Zrobił to premedytacją. Wieczorem kupił w hipermarkecie siekierę i naostrzył
ją, a w nocy wszedł do pokoju Margariana – mieszkali w tym samym
akademiku – i zadał śpiącemu szesnaście ciosów.
W sądzie tłumaczył, że tamten naśmiewał się z niego i znieważył
azerbejdżańską flagę – ale nie znalazło to potwierdzenia. Sędzia András Vaskuti
dał wiarę temu, co Safarow powiedział w śledztwie: że osobiście nic do
Margariana nie miał.
I pewnie tak było – chciał po prostu zabić Ormianina. Wroga, najeźdźcę,
okupanta. Tego, który zajął jego rodzinną wioskę w powiecie dżebrailskim,
skazując wszystkich na tułaczkę (Dżebraił leży poza Karabachem i do wojny
mieszkali tam prawie sami Azerbejdżanie). Który zastrzelił kuzynkę i sąsiada.
I który drwi z rezolucji O N Z , nakazujących wycofanie się z nie swoich terytoriów
(o tych rezolucjach przypominała ciągle bakijska telewizja).
Zachód też nie był czysty. Bo jeśli uznał, że Karabach należy do nich, do
Azerbejdżanu, to po co zapraszał oficera okupacyjnej armii, karmił go, szkolił
i wyposażał? Żeby tamten jeszcze lepiej okupował? A może było coś na rzeczy
w opowieściach o chrześcijańskim spisku? Może ormiańskie lobby, którym
straszyli ich na okrągło w telewizji, naprawdę wszystkich kupiło? Jakim prawem,
dziwił się pewnie w duchu Safarow, sądzą go ludzie, którzy nie znają Kaukazu?
Którzy nie wiedzą, jak było? Którzy nigdy nie zrozumieją?
Dostał dożywocie z prawem ubiegania się o wcześniejsze zwolnienie po
trzydziestu latach. Sędzia Vaskuti zauważył, że oskarżony nie okazał cienia
skruchy. Apelacja utrzymała wyrok w mocy. W więzieniu Safarow nauczył się
węgierskiego i przetłumaczył dwie powieści: Zamknięte drzwi Magdy Szabó oraz
Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnára.
W sierpniu 2012 roku Węgry przekazały więźnia Azerbejdżanowi zgodnie
z międzynarodową konwencją, która umożliwia odbywanie kary w ojczyźnie. Ale
Safarow nie trafił już za kraty. Gdy jego samolot wylądował w Baku, prezydent
Ilham Alijew podpisał ułaskawienie. A minister obrony awansował Safarowa do
stopnia majora, podarował mu mieszkanie i kazał wypłacić zaległy żołd.
Alijew musiał wiedzieć, że wywoła międzynarodowy skandal, ale szykował
się do kolejnych wyborów i potrzebował spektakularnego sukcesu – a większość
rodaków uważała Safarowa za bohatera. Wiadomo, że na fali patriotycznego
uniesienia łatwo zapomnieć też o drożyźnie, łapówkarstwie, bezrobociu.
Kamienne sny były od dawna gotowe, ale Ajlisli zwlekał z publikacją. Miał
nadzieję, że antyormiańska histeria z czasem osłabnie. Gdy zobaczył wiwatujące
na cześć Safarowa tłumy, poczuł, że nie ma co czekać. Powieść (w tłumaczeniu
na rosyjski) ukazała się w grudniowym numerze moskiewskiego miesięcznika
literackiego „Drużba Narodow” (Przyjaźń Narodów).
Marzec 2004
Saparmurat Nijazow urodził się w 1940 roku. W czasie wojny stracił ojca,
w trzęsieniu ziemi – matkę i rodzeństwo. Z niewiadomych powodów nie zajęła
się nim dalsza rodzina i trafił do sierocińca. Później często wspominał, że nauczył
się tam życia. Nie mamy powodu mu nie wierzyć.
Uczył się nieźle, choć nie ciągnęło go do książek. To instynkt kazał mu się
kształcić. Dyplom inżyniera energetyka na politechnice w Leningradzie obronił
w wieku dwudziestu siedmiu lat. Od pięciu był już członkiem K P ZR –
Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Został etatowym działaczem.
Jego kariera nabrała tempa w latach osiemdziesiątych. Przeszedł drogę od
instruktora do pierwszego sekretarza partii w Aszchabadzie, a potem –
pierwszego sekretarza Republiki Turkmeńskiej i szefa turkmeńskiej Rady
Najwyższej. Jako pierwszy Turkmen zdążył zasiąść w Biurze Politycznym
Komitetu Centralnego K P ZR .
W Moskwie nie miał wysokich notowań: szarak, prowincjonalny aparatczyk.
Rzadko zabierał głos. Dlaczego awansował? Bo umiał się po wschodniemu
przylizać, zjawić w stosownej chwili z prezentem, uprzedzić rywali. Wiedział, na
kogo postawić, i czuł, skąd powieją wiatry. Ale także – bo nie miał krewnych,
a jego żona nie pochodziła z Turkmenii. Nie wiązały go klanowe zależności, nie
musiał dbać o stryjów, kuzynów, pociotków. A Gorbaczow ogłosił pieriestrojkę
i tuzinami zwalniał skorumpowanych sekretarzy. Potrzebne były nowe kadry.
Przyszły satrapa miał zostać reformatorem.
W odpowiednim czasie Nijazow dał się wybrać na prezydenta republiki, jak
Gorbaczow – na prezydenta ZS RR . W sierpniu 1991 roku wsparł
antygorbaczowowski pucz Janajewa, ale na tyle ostrożnie, że po wszystkim mógł
umyć ręce. W porę ogłosił niepodległość, przemianował Turkmenię na
Turkmenistan i natychmiast rozpisał nowe wybory. Był jedynym kandydatem,
dostał 99,5 procent głosów. Za jego życia więcej wyborów nie było.
Rozpoczął od czystek. Objęły nomenklaturę, arystokrację plemienną,
inteligencję. Ludzi, którzy mogliby – kiedyś, w przyszłości, teoretycznie –
podnieść na niego rękę. Takich wtrącał do więzień, zmuszał do emigracji, zsyłał
do prowincjonalnych urzędów. Dmuchał na zimne. Elity nie były liczne,
w republice ukazywało się najmniej książek i uczyło najmniej studentów w całym
ZS RR (w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców). Opozycja i tak prawie nie
istniała – paru zbierających się po domach dysydentów. Tych Nijazow nie musiał
pacyfikować, tupnął nogą i towarzystwo rozpierzchło się po świecie. O wiele
bardziej bał się Moskwy. Szybko wziął na cel sowieckie pomniki (zostawił tylko
Lenina) i rosyjskie toponimy, usunął Rosjan z ważniejszych stanowisk.
W urzędach, szkołach i mediach rosyjski zaczął ustępować turkmeńskiemu i było
to coś więcej niż dekolonizacja. Nijazow chciał się pozbyć rosyjskiej mniejszości,
żeby Kreml nie zrobił z niej piątej kolumny (dużo Rosjan od razu wyjechało).
Potem zdusił w zarodku organizacje pozarządowe finansowane z Zachodu.
– Nie czytał Księcia Machiavellego ani traktatu o rządzeniu autorstwa Al-
Mulka, ale zachowywał się tak, jakby znał oba dzieła na wyrywki. Intuicyjnie
robił to, co każdy dyktator – powie mi po latach pewien turkmeński urzędnik.
– Osaczał ludzi jak pająk, krępował kokonem intryg, usuwał spod nóg punkty
oparcia – doda były minister, który popadł w niełaskę, a potem emigrował. –
A ofiara nie przeczuwała nawet, że uwziął się właśnie na nią.
Były komunista budował feudalną monarchię, która przypominała
dziewiętnastowieczne chanat Chiwy albo emirat Buchary. Innych wzorów nie
znali ani rządzący, ani rządzeni.
Chciał zmienić wszystko. Dotknąć każdej sfery życia. Przeorać kraj na wylot.
Zawładnąć turkmeńską przeszłością, teraźniejszością i przyszłością.
Wprowadził nowy kalendarz. Styczeń nazywał się odtąd turkmenbasza,
marzec – nowruz (od święta wiosennej równonocy), kwiecień – gurbansołtan.
Zmienił także nazwy dni tygodnia.
Ponumerował ulice w Aszchabadzie, zaczął od liczby 2000, symbolizującej
początek nowej epoki. Najważniejsze ulice starego miasta oraz główne arterie
w nowym zachowały swoje nazwy, pozostałe otrzymały kolejne numery
porządkowe.
Zlikwidował balet, operę i cyrk, obce, jego zdaniem, duchowi Turkmenów
(„Zabraniał tego, czego nie rozumiał” – powie mi pewien urzędnik). W telewizji,
radiu i miejscach publicznych mogła brzmieć wyłącznie turkmeńska muzyka
tradycyjna.
Zakazał mężczyznom noszenia długich włosów, wąsów i brody. Zakazał
złotych koronek – zęby Turkmenów powinny być śnieżnobiałe. Zdelegalizował
nieprokreacyjny seks.
Polecił uszyć największe na świecie buty i ustawić na jednym z placów. Miały
unaoczniać milowe kroki, jakie stawia naród pod jego kierownictwem.
Doniesienia o kolejnych reformach łatwo przebijały się do światowych
mediów. Ale trafiały do rubryk z ciekawostkami. Nawet jeśli dotyczyły nauki
(Nijazow rozwiązał Akademię Nauk), oświaty (ograniczył naukę języków
zachodnich, zmniejszył liczbę innych zajęć), kultury (zamknął prowincjonalne
biblioteki), zdrowia (zamknął szpitale poza stolicą) czy ochrony przyrody
(pozwolił wypasać bydło w parkach narodowych) – wszystko szło na karb
dziwactw Turkmenbaszy.
To dzięki neutralności, potwierdzonej – zupełny precedens – rezolucją O N Z
z 1995 roku. Nijazow uznał, że neutralny status zwalnia Turkmenistan
z przestrzegania traktatów i konwencji. Że pozwala zaryglować kraj niczym
oblężoną twierdzę (izolacjonizm miał swoje granice. Zakaz wjazdu nie
obejmował koncernów paliwowych, którym Serdar sprzedawał gaz i ropę, ani
firm budowlanych, które za te pieniądze stawiały dla niego nowy Aszchabad).
Że wolnoć Tomku w swoim domku. Miał rację. W kolejnych rankingach
demokracji, wolności mediów i praw człowieka Turkmenistan zamieniał się
miejscami z Koreą Północną, Somalią, Sudanem – ale nikomu nie przyszło do
głowy grozić sankcjami czy interwencją.
Pewien człowiek
kupując mleko na jednym z bazarów w Aszchabadzie
powiedział do mleczarki
mam nadzieję
że nie dolałaś wody do mleka
kobieta nie namyślając się wiele
odrzekła
czy ty myślisz że ja nigdy nie umrę
Turkmeńska prowincja: świat zza szyby samochodu, jedna czy druga wymiana
zdań (nie nazwiesz tego rozmową), uśmiech, spojrzenie, gest. Nam tyle musi
wystarczyć. Poza, rzecz jasna, lekturami.
Dla francuskiego podróżnika Gabriela Bonvalota (lata osiemdziesiąte
X I X wieku) najważniejszą cechą Turkmenów była ich wytrzymałość: „Co
sądzicie o ludziach, dla których trzydzieści godzin bez jedzenia to istna fraszka?”.
I dalej: „Turkmeni mają żołądki jak wielbłądy, czyli mogą jeść byle co”. Pisał też,
że „poruszają się wolno i z godnością właściwą wojownikom” oraz że „mają
świetne konie i dobre szable”. Swoje rozważania podsumował tak:
„O Turkmenach można by jeszcze powiedzieć wiele dobrego. Szkoda, że
przylgnęła do nich tak krzywdząca opinia. […] Życzymy im doprawdy lepszego
losu”.
Wspomniany już Wacław Nałkowski zauważył, że „Turkmeni (w liczbie około
1 miliona) są narodem tureckiego plemienia, u którego typ turecki, dzięki
niedostępności pustyni, zachował się najczyściej […]. Co do cech zewnętrznych,
to Turkmeni są smukli, ale dobrze zbudowani, łatwo znoszą głód oraz niewygody
klimatu i dalekich podróży. Zmysły wzroku i słuchu są u nich nadzwyczaj
rozwinięte”. I jeszcze: „Mimo srogości dla wrogów […] nie pozbawieni są
szlachetnych stron charakteru, które wyrażają się w wolnym stanowisku kobiety
(mimo, rzadkiej zresztą, poligamii), przywiązaniu do dzieci, zamiłowaniu
w poezji narodowych bardów, czci dla poległych bohaterów, wierności danemu
słowu (rewers pozostaje tam w ręku dłużnika, nie – wierzyciela), gościnności,
męstwie i nieograniczonym zamiłowaniu wolności”.
Austriak Gustav Krist, podróżnik i handlarz dywanów (początek władzy
radzieckiej, wczesne lata dwudzieste) skupił się na gościnności: „Będący
w największej nędzy Turkmen odda swemu gościowi ostatnią owcę, nawet jeżeli
gość ten jest pogardzanym niewiernym. Odda gościowi nie tylko ostatni kawałek
chleba, ale w razie potrzeby będzie go bronił z narażeniem życia nawet przed
swymi własnymi krewnymi i swymi współplemieńcami”.
Eric Enno Tamm, kanadyjski dziennikarz i politolog o estońskich korzeniach,
przejechał Azję Centralną i Chiny śladami marszałka Mannerheima (to już
początek naszego stulecia). W Aszchabadzie aresztowano go za nocny spacer –
nie wiedział, że cudzoziemców obowiązuje godzina policyjna. Mimo to zapisał:
„Najlepiej zapamiętałem z Turkmenistanu nie dziwaczną architekturę, a nawet nie
»wrota piekła«, ale ciepłe uśmiechy i przyjazne spojrzenia, z jakimi
niespodziewanie się spotykałem, wędrując po bazarach i fotografując. Nawet
młodsi rangą policjanci, kiedy spędzałem noc na posterunku, pozdrawiali mnie
słowami »salam alejkum« (pokój z tobą), przykładając prawą rękę do serca.
Po tym geście zawsze następował przyjacielski uścisk dłoni i serdeczny
uśmiech”.
Widać, że żyje się biednie. Dzięki hojności Serdara Turkmeni nie płacą
wprawdzie za sól, ale solą dzieci nie nakarmisz, na szczęście za darmo są też
woda, prąd i gaz (sąsiedzi rzeźbiarza Annamuradowa całymi dniami nie
wyłączają kuchenki, bo oszczędzają na zapałkach). Benzyna kosztuje dwa centy,
za bak płaci się dolara, ale takie cuda tylko w przeliczeniu, po czarnorynkowym
kursie: w manatach też jest tanio, ale już nie tak, tym bardziej, jeśli nie masz
pracy. Zamiast rozbijać się tam i z powrotem, musisz kombinować, jak przeżyć
i nie podpaść policji.
W oczy biła pustka. W ruinach Merwu, starożytnej Antiochii Margiańskiej,
a w czasach seldżuckich (X I I wiek) największym mieście muzułmańskiego
Orientu, ustępującym pod względem bogactwa jedynie Bagdadowi, nie było tego
dnia innych zwiedzających. Nie było też ogrodzenia, strażników, biletów. Drogą
między mauzoleami szły prowadzone przez poganiacza wielbłądy, w cieniu
najstarszej twierdzy wypasały się krowy. Tak samo pusto było w ruinach
Dehistanu niedaleko Morza Kaspijskiego i ruinach Nisy, partyjskiego miasta
sprzed ponad dwóch tysięcy lat, znajdujących się na obrzeżach Aszchabadu.
Pusto było także na granicy. Niepokojąco pusto. Małe przejście w pobliżu
Etreku wyglądało na wymarłe, a nam tego dnia kończyła się wiza.
– Dziś nie przejdziecie – powiedział celnik, który usłyszał, jak się dobijamy,
i uchylił drzwi do strażnicy. Okazało się, że z mostu nad graniczną rzeczką zsunął
się tir i zablokował przejazd. Dźwig miał dotrzeć pod wieczór.
– Musimy dzisiaj. Nie zdążymy już wrócić przez Aszchabad.
Celnik wzruszył ramionami i zawołał kolegę, który podstemplował nam
paszporty:
– Droga wolna. Nie żegnam się.
Ciężarówkę zobaczyliśmy po dobrej chwili – rzeczka płynie tu w niewielkim
kanionie i spod strażnicy nie ma widoku na most. Minęliśmy zawalidrogę, ale na
przeszkodzie stanęła podwójna metalowa siatka biegnąca wzdłuż rzeczki
i zwieńczona drutem kolczastym. Brama w siatce była zamknięta na kłódkę.
Posterunek z flagą Iranu stał na kolejnym wzgórzu. Krzyczeliśmy, ale nikt się
nie pojawił.
– Tamci zamknęli bramę – powiedział celnik. – Skorzystali z okazji i zrobili
sobie wolne.
– A co z nami?
– Nic. Przejdziecie jutro. Nie wasza wina. Dajcie paszporty. – Kolega
anulował nam stemple wyjazdowe inną pieczątką.
Następnego dnia dostaliśmy nowe stemple. Nikt nie wspomniał o nieważnej
wizie. Do dziś nie wiem, co nas uratowało: zdrowy rozsądek i dobra wola
pograniczników, luka w systemie czy polecenie z góry (w takim wypadku
należało założyć, że śledzono nas na okrągło, przy użyciu nowoczesnej techniki
i wyrafinowanej łączności – co najmniej od Dehistanu nikt za nami nie jechał,
a w strażnicy mieli telefon na korbkę i krótkofalówki).
Wyjeżdżałem przekonany, że już tam nie wrócę. Za każdym razem opuszczam
Turkmenistan z takim poczuciem.
Lipiec 2007
Grudzień 2011
W niskim grudniowym słońcu Aszchabad lśnił jak włości Królowej Śniegu. Było
jeszcze bardziej biało i marmurowo niż w czasach Nijazowa, bo
Berdimuhamedow nie ograniczył się do pałaców, biurowców
i apartamentowców – ustawił sporo własnych konstrukcji – ale cenił też detal,
który umykał szerokiemu spojrzeniu Turkmenbaszy. Wielopasmowe arterie
obramowano zatem marmurowymi krawężnikami i ustawiono przy nich białe,
stylizowane na antyczne kolumny, latarnie, znaki drogowe i światła (wszystkie ze
złotymi obwódkami). Śnieżnobiałe przystanki, składające się z części otwartej
i przeszklonej, klimatyzowanej, wyglądały jak pawilony wystawowe.
Zatrzymywały się przy nich białe autobusy. Przejścia podziemne otrzymały
marmurowe zadaszenia. Na chodnikach wyrosły białe (ze złoceniami) ławki
i białe kosze na śmieci, a gdzieniegdzie, chyba na pokaz, stanęły przeszklone,
otoczone kolumienkami i zwieńczone kopułami ze złotym gzymsem budki
telefoniczne, przypominające kapsuły do teleportacji z wysokobudżetowych
produkcji science fiction. Parki wzbogaciły się o marmurowe kwietniki
i marmurowe obeliski.
Berdimuhamedow wypełniłby kwestionariusz Prousta w kilka chwil. Ulubiony
kolor? Biały. Kamień? Marmur. Styl? Turkmeński architekt Rusłan Muradow
nazywa go „prezydenckim”, ale trafniejszy byłby „imperialny
pseudoorientalizm”. Dlaczego imperialny, to chyba jasne – w nowym
Aszchabadzie każda strzelająca w niebo kolumna, każda kipiąca od złota fasada,
każda fontanna, trwoniąca – na tych piaskach, na pustyni! – hektolitry wody,
krzyczą o potędze państwa i wielkości jego władcy. A pseudoorientalizm? Bo
w tym idealnym, wzniesionym od podstaw mieście, gdzie jedynym
ograniczeniem była wyobraźnia, w tych zwalających z nóg i wbijających
w ziemię konstrukcjach niewiele jest z lokalnej sztuki. To kompilacja gotowych
rozwiązań, zestaw ogranych od Dubaju i Baku po Moskwę i Vegas chwytów,
którymi modni architekci czarują nowobogacką międzynarodówkę, antologia ich
wzorników. Owszem, tu i tam dodano kopułę, strzelisty łuk, motyw
z turkmeńskiego dywanu, ale całość tak ma się do islamskiego Wschodu, jak
Myszka Miki do domowego gryzonia. To nie Orient, ale wyobrażenie o Oriencie,
orientalizacja Orientu, dokonana na własne życzenie i za własne pieniądze.
Oryginalna jest w nowym Aszchabadzie tylko skala: ilość przechodząca w nową
jakość. Tę skalę docenili twórcy Księgi Guinnessa, uznając miasto za rekordzistę
w kategorii „największe zagęszczenie budowli wyłożonych białym marmurem” –
marmurowa powierzchnia 543 wziętych pod uwagę gmachów liczyła 4,5
kilometra kwadratowego.
Przez to zagęszczenie jeszcze bardziej odczuwało się pustkę. Samochodów
i ludzi było jakby więcej, ale bardziej niż przechodnie rzucały się w oczy kobiety
z ekip sprzątających, zwane w narodzie ninja (od chust, którymi w obronie przed
pyłem zasłaniały twarze); z miotłami na dwumetrowych kijach przemierzały ulice
i chodniki w poszukiwaniu zbłąkanego listka, paproszka, grudki ziemi. Nowy
Aszchabad był zbyt sterylny, aby można było tu żyć.
Sterylność zaczęła rozlewać się także na stare miasto, którego Nijazow nie ruszał.
Najpierw kazano zdjąć anteny satelitarne, bo podobno szpeciły widok bardziej niż
suszące się pranie (demontaż szedł opornie). Potem zaczęto surowo karać tych,
którzy palili na ulicy.
– Nikt nie ogłaszał, że wprowadzono taki zakaz – mówią mi w polskiej
ambasadzie. – O tym, że coś stało się nielegalne, ludzie dowiadują się tu
empirycznie.
Wreszcie prezydent podniósł rękę na legendę – zamknął Tołkuczkę, a handel
przeniósł na dalsze przedmieścia, na nowoczesny rynek Altyn Asyr (Złoty Wiek).
Kupcom wydzielono 2155 pomieszczeń sklepowych (w przyszłości powstanie
800 dodatkowych), doprowadzono wodę i prąd, założono monitoring. Wytyczono
parkingi.
Ale unijny dyplomata tłumaczy, że z Tołkuczką wcale nie chodziło o higienę,
tylko o rozbicie więzi społecznych, które się tam przez lata wytworzyły,
i o kontrolę nad światkiem ruchliwych i niebiednych handlarzy. A z zakazem
palenia nie chodziło o ochronę zdrowia, ale o to, że to nałóg towarzyski – wyjdzie
jeden z drugim na papierosa, zaczną rozmawiać, myśleć. Nie daj Boże, jeszcze
coś wymyślą. A z antenami to już sam rozumiem – nie chodziło o estetykę.
Sterylność objęła wszystko. Nowy prezydent wyprosił ostanie zagraniczne
organizacje, które cudem przetrwały rządy Turkmenbaszy: Lekarzy bez Granic
i Korpus Pokoju.
Kwiecień 2016
– Pięciotomowa historia Turkmenistanu jest dawno gotowa, ale nie może się
ukazać – mówi mi pewien urzędnik. – Ciągle ją przerabiają, tu coś dodadzą, tam
wykreślą. A potem władza zmienia kurs i wszystko zaczyna się od nowa.
Nie wiadomo na przykład, jak opisać relacje z Rosją – tą carską i tą
komunistyczną. Na co położyć akcent, a co ukryć, żeby nie rzucało się w oczy.
Choćby takie Geok-Tepe. Prezydent zrezygnował z obchodów, bo w pewnym
momencie uznał, że lepiej nie drażnić Moskwy, ale przecież nie zachował się jak
komuniści. Poległych nadal się oficjalnie wspomina, tyle że teraz 6 października,
razem z ofiarami trzęsienia ziemi i I I wojny światowej, podczas ceremonii
w Aszchabadzie. O stalinowskich represjach nie mówi się z kolei nic, podręczniki
ten okres pomijają. A w muzeum dywanów schowano do magazynów kobierce
z Breżniewem, Gagarinem i Fidelem Castro.
Nie wiadomo także, jak odnieść się do najazdów, którymi Turkmeni nękali
swoich osiadłych sąsiadów. Alaman, rozbójniczy wypad, uchodził przez wieki za
szlachetne i godne szacunku rzemiosło. Przeciwieństwem był katlaman,
oznaczający pospolite złodziejstwo. Kiedy na horyzoncie pojawili się Rosjanie,
Turkmeni podjęli z nimi walkę, stosując taktykę alamanu: nagłych ataków na
forty i umocnienia i natychmiastowych odwrotów na pustynię (niektórzy widzą
w tym analogię do wojny podjazdowej prowadzonej z białymi osadnikami przez
Indian). W Związku Radzieckim alamanem było wyniesienie czegoś z zakładu
pracy, a katlamanem – kradzież u sąsiada. Ale w przeszłości ofiarami alamanu
padali najczęściej Persowie, dlatego trzeba pisać tak, by nie urazić Teheranu.
Nie wiadomo wreszcie, jak najbezpieczniej ująć piętnastolecie po rozpadzie
ZS RR , czyli rządy Saparmurata Nijazowa.
Kazakbaj sam się odizolował, ale ma już swoje lata, jest emerytem. Siedzimy po
turecku w domu gościnnym, który postawił dla pielgrzymów, jemy gotowaną
baraninę i pijemy herbatę, a Kazakbaj ma na sobie pikowany środkowoazjatycki
kaftan, narzucił go na koszulkę i dres. Pielgrzymów teraz nie ma, zjeżdżają trzy
razy do roku, w ogóle nie ma nic, tylko ten dom – wielki, z porządną kuchnią
i pusty – przy nim meczet, dalej mauzoleum Widzącego Ojczulka i rozłożony
dookoła cmentarz. Poza tym – płaskowyż, nagie skały, pustynia. Żadnej wsi.
Z rzadka wędrowny pasterz.
Widzący Ojczulek (Gözli Ata), muzułmański mistyk i mędrzec, miał żyć
w tych okolicach na przełomie X I I i X I I I wieku. Słynął z cudów i dzięki nim
dostał rękę chańskiej córki. Tak chce legenda. Historycy lokują Ojczulka w wieku
X I V , co wyklucza wiele przypisywanych mu czynów, ale przecież nie odbiera
świętości. To stąd wziął się cmentarz na odludziu – wierzono, że w Dniu Sądu
święty zabierze swoich sąsiadów do raju.
Z Aszchabadu to świat drogi, najpierw czterysta kilometrów do Balkanabatu
(dawnego Nebitdagu), potem jeszcze sto kilkadziesiąt na północ. Ale droga
Kazakbaja była jeszcze dłuższa, prowadziła przez Moskwę, gdzie obronił
doktorat z genetyki i wiele lat wykładał, a potem przez placówki
dyplomatyczne – zgłosił się do turkmeńskiego M S Z zaraz po rozpadzie Związku,
znał języki i czuł się potrzebny. Wielu wróciło, żeby budować państwo.
W stolicy miałby teraz wystawy, teatry, koncerty, kolegów oraz uroczystości,
tu ma pustynię i mauzoleum. I trzy razy w roku pielgrzymów. Jego rodzina od
dawna opiekuje się Ojczulkiem, stary dom zbudowali w latach siedemdziesiątych,
zawsze mieli pieniądze. Kazakbaj go powiększył, a właściwie postawił na nowo,
ze starego zostały dwa pokoje, doprowadził wodę, prąd i gaz, wreszcie ufundował
meczet, w którym modli się pięć razy dziennie.
Najpierw próbował żyć na dwa domy, przyjeżdżać na parę dni i wracać,
nadzorować wszystko z doskoku. Teraz w Aszchabadzie bywa tylko, jak musi.
To naprawdę daleko, a jak zawieje wiatr i piasek zasypie szutrówkę, ostatnie
kilometry jedzie się na wyczucie. Za stary jest na takie wyczyny.
I coraz trudniej mu służyć dwóm panom.
Takiego muzeum nie ma, choć powinno powstać już dawno. Opowiadałoby
o rzece Jagnob i mieszkających nad nią Jagnobczykach. O tysiącletniej podróży
w czasie. Najlepiej byłoby urządzić je u wylotu doliny, w okolicy mostu na
Jagnobie we wsi Anzob.
Niełatwo tam dotrzeć, choć odległości nie są duże. Biegnąca przez Anzob
szosa z Chodżentu do Duszanbe – jedyna droga łącząca północ kraju ze stolicą –
jest czynna sześć miesięcy w roku. Wszystko z powodu pobliskiej przełęczy,
nieprzejezdnej między grudniem a czerwcem. Budowany przez lata tunel (kilka
razy był uroczyście otwierany) pozwala ominąć przełęcz, ale co jakiś czas zalewa
go woda. Ochrona wpuszcza wtedy do środka za łapówkę – jedzie się na własne
ryzyko. Jeśli utkniesz, musisz porzucić auto i drałować do wyjścia na piechotę.
A Anzob to dopiero początek.
Latem do pierwszych wiosek w głębi doliny można dostać się dżipem – pod
warunkiem, że nie pada i nie zejdzie lawina błotna albo nie wyleje Jagnob,
zasilany wodą z topniejących lodowców. Dalej pozostają koń, osioł albo własne
nogi. Kiedy spadnie śnieg, jedynym wyjściem jest śmigłowiec.
Niedaleko Anzobu Jagnob nagle znika, zapada się pod skały. Była rzeka – i nie
ma rzeki. Z podziemnego koryta wynurza się spory kawałek dalej. To metafora
losu Jagnobczyków.
Ich historia zaczyna się w 722 roku. Po klęsce powstania przeciwko Arabom
ostatni król Sogdiany, Dewaszticz, schronił się z niedobitkami w twierdzy Mug
(dzisiejszy zachodni Tadżykistan). Sytuacja była beznadziejna. Arabowie
wyrżnęli Sogdyjczyków w Chodżencie – uratowała się garstka kupców – a teraz
rozłożyli się pod Mugiem, czekając, aż obrońcom skończą się zapasy. Nie widząc
szans na ocalenie, Dewaszticz poddał się. Liczył, że najeźdźcy oszczędzą jego
towarzyszy – i tak się stało (według innej wersji udało mu się uciec wraz
z załogą, a według jeszcze innej popełnił samobójstwo, ale wszystko wskazuje, że
został przykładnie poćwiartowany przez Arabów). Po tym ciosie Sogdiana już się
nie podniosła.
Ludzie Dewaszticza, sogdyjska arystokracja, uszli w góry i zniknęli z oczu
kronikarzom. Aż do X I X wieku, kiedy do doliny Jagnobu zaczęli docierać
podróżnicy. Rosyjski przyrodnik Aleksiej Fiedczenko, uczestnik ekspedycji
z 1870 roku, zanotował: „W Anzobie i jeszcze ze trzydzieści wiorst dalej ludność
składa się z Tadżyków, ale mieszkańcy następnych wiosek należą do jakiegoś
szczególnego plemienia mówiącego językiem zupełnie dla Tadżyków
niezrozumiałym. Język ten, zachowany na niewielkim obszarze w górnym biegu
Jagnobu, już wymiera”. Kilkanaście lat później w niemieckim czasopiśmie
„Petermanns Geographische Mitteilungen” ukazał się artykuł Guillaume’a
Capusa Dolina Jagnobu i jej mieszkańcy.
Przyjęto, że Jagnobczycy są górskimi Tadżykami, choć pojawiały się również
teorie, że przywędrowali z Pamiru albo Kaszmiru. Ale gdy na początku X X wielu
w zachodnich Chinach odkryto sogdyjskie manuskrypty, okazało się, że jagnobski
wywodzi się z jednego z wymarłych sogdyjskich dialektów. Od tamtej pory bywa
nazywany nowosogdyjskim. A kiedy w ruinach Mugu odnaleziono archiwum
Dewaszticza, stało się jasne, że Jagnobczycy to potomkowie tamtych sogdyjskich
wojowników, a może także ocalałych kupców z Chodżentu.
O wojnie domowej w muzeum nie ma nic. Nie pada nawet słowo „wojna”.
Wybuchła wiosną 1992 roku, czyli wkrótce po rozpadzie ZS RR . Trwała pięć
lat. Starły się w niej cztery klany: chodżencki i kulabski, skupiające
postkomunistyczną nomenklaturę, oraz garmski i pamirski, łączące opozycję
demokratyczną i islamską (klany ukształtowały się w okresie sowieckim,
zajmując miejsce związków rodowo-plemiennych. Podziałowi sprzyjały warunki
geograficzne – wysokie góry i izolacja dużych obszarów kraju – oraz
niezakończony proces formowania narodu). Zginęło kilkadziesiąt, a może nawet
sto tysięcy ludzi. Ponad milion musiało uciekać, szukając schronienia na północy,
dokąd wojna nie dotarła, albo za granicą. Cały Tadżykistan liczył w tamtych
latach pięć milionów mieszkańców.
Zamiast o wojnie mowa jest o tadżyckich rozmowach pokojowych. Czytamy,
że zaczęły się wiosną 1994 roku i trwały czterdzieści miesięcy. Dowiadujemy się,
że 27 czerwca 1997 roku prezydent Emomali Rachmon i przywódca
Zjednoczonej Opozycji Tadżyckiej Said Abdułło Nuri podpisali w Moskwie
porozumienie, które doprowadziło do pełnej stabilizacji. Możemy obejrzeć pióro
Toison d’or, którym Rachmon, Nuri i przedstawiciel O N Z sygnowali jeden
z wcześniejszych dokumentów. Ale po co były rozmowy, czego chciały ich
strony, skąd wzięła się uprzednia niestabilność i co zawierało porozumienie –
o tym muzealna narracja milczy. Tak jakby najmniejsza wzmianka mogła obudzić
uśpione demony, rozchwiać budowaną z mozołem wspólnotę. Do muzeum
przychodzą różni. Lepiej nie rozdrapywać świeżych ran.
Na zdjęciach widzimy Rachmona i Nuriego (pierwszy w garniturze i pod
krawatem, drugi – w chałacie i tiubietiejce), delegacje obu stron wraz
z pośrednikami, okrągły stół. Potem jest już sam Rachmon. Ostatnie gabloty
poświęcone są wyłącznie jego osobie.
Wojnę wygrali wspierani przez Rosję i Uzbekistan postkomuniści. Ale w myśl
porozumienia trzydzieści trzy stanowiska w rządzie oraz trzydzieści procent
kierowniczych stanowisk we władzach lokalnych zajęli przedstawiciele
Zjednoczonej Opozycji. Do parlamentu dostała się Islamska Partia Odrodzenia
Tadżykistanu, założona i kierowana przez Nuriego, a po jego śmierci w 2006 roku
przez Muhiddina Kabiriego. W trzech kolejnych wyborach zdobywała dwa
mandaty (w obu izbach zasiada łącznie dziewięćdziesięciu dziewięciu
deputowanych).
Pozbycie się oponentów zajęło Rachmonowi prawie dwadzieścia lat.
Na pierwszy ogień poszli ludzie z rządu, część zginęła w niejasnych
okolicznościach, innych oskarżono o wspieranie terroryzmu (ataki z 11 września
2001 roku spadły władzom w Azji Centralnej z nieba, odtąd wystarczyło zarzucić
przeciwnikom związki z talibami, by zamknąć usta krytyce). Trudniej było
z komendantami polowymi, włączonymi w struktury lokalnych administracji,
zwłaszcza na terenach sprzyjających opozycji. Niektórzy z nich nie pogodzili się
z porażką i czekali na moment do odwetu (w kraju dochodziło co jakiś czas do
ataków na siły rządowe), inni zajęli się przerzutem narkotyków. Jeszcze inni
siedzieli cicho, ale padli ofiarą intryg. Każdy miał broń i siatkę towarzyszy, każdy
mógł być niebezpieczny. Eliminacja kolejnych dowódców przypominała operacje
specjalne. A odległego i niedostępnego Pamiru w ogóle nie udało się wziąć pod
pełną kontrolę.
Islamska Partia Odrodzenia lawirowała między oczekiwaniami wyborców
a żądaniami władz. Na wiecach jej politycy głosili, że Tadżykistan to część
ummy, światowej wspólnoty muzułmańskiej, a w parlamencie głosowali za
zwiększeniem kontroli nad religią.
W czerwcu 2011 roku rozmawiałem z Kabirim w jego rezydencji w Duszanbe.
– Zachód jest przekonany, że tu może rządzić tylko świecki dyktator albo
skrajny islamista. I z dwojga złego wybiera dyktatora – zauważył. – A przecież
może być jeszcze świecki liberał albo islamista umiarkowany.
Mówił o sobie. Był gładko ogolony, znał biegle angielski (a także rosyjski
i arabski), miał doktorat z nauk politycznych. Przeciwnicy twierdzili, że za tą
fasadą kryją się radykalne masy członkowskie, ale Kabiri przekonywał, że jego
wyborcy to dobrzy ludzie, którzy chcą żyć w pokoju i przestrzegać prawa.
– Polityczny islam jest bardzo różnorodny – powiedział mi. – Nasza partia
wzorowała się na tureckiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (A K P ), ale podobają
się nam też islamiści marokańscy i doceniamy przykład Malezji. Nie zależy nam
na rewolucji, nastawiamy się na długi marsz.
Cztery lata później partia nie weszła do parlamentu (najpewniej w wyniku
fałszerstw), a jakiś czas później sąd uznał ją za organizację terrorystyczną
i zdelegalizował. Stało się to wkrótce po zabiciu przez siły rządowe wiceministra
obrony i byłego bojownika Zjednoczonej Opozycji, generała Nazarzody, który
okopał się ze zwolennikami w jednym z wąwozów (sprawa była niejasna i nie
wiemy, czy nie doszło do piętrowej prowokacji). Aresztowano dwustu partyjnych
aktywistów, niektórym udało się uciec. Kabiri otrzymał prawo pobytu w państwie
U E . Rachmon był już wystarczająco silny i nie musiał tolerować opozycji.
Trzecia droga mojego rozmówcy okazała się ślepą uliczką.
Tradycyjny pamirski dom nazywa się czid. Pierwsze rzuca się w oczy
kwadratowe okno w dachu. Właściwie to pięć kwadratów. Najniższy jest wycięty
w suficie, kolejny znajduje się wewnątrz niego, obrócony o czterdzieści pięć
stopni, trzeci jest wewnątrz drugiego. I tak aż do piątego, zaszklonego. Stojąc
w izbie i patrząc do góry, widzimy zawężającą się piramidę.
Kolejne poziomy sklepienia oznaczają ziemię, wodę, wiatr i ogień, wreszcie
niebo.
Pośrodku izby znajduje się miejsce na palenisko; okno jest po to, żeby dym
miał się którędy ulatniać (dziś mało kto korzysta z paleniska, ludzie montują
sobie piecyki).
Sklepienie izby podtrzymuje pięć słupów, które symbolizują pięcioro
świętych – Mahometa, jego córkę Fatimę i zięcia Alego oraz ich synów, Hasana
i Husajna (drugiego i trzeciego imama szyitów).
Jako w niebie – tak i na ziemi.
W każdym domu jest również portret Agi Chana I V . Może to być święty
obrazek, wycinek z gazety albo zdjęcie z pierwszej wizyty imama, 25 maja
1995 roku, gdy w Chorogu zebrało się sto tysięcy wiernych. Rocznica tamtego
spotkania obchodzona jest na Pamirze jako Ruzi Nur, Dzień Światła.
Wtedy wyglądało to, jakby przybył z kosmosu. Na archiwalnym zdjęciu
przemawia z trybuny ustawionej na miejscowym lotnisku (duża łąka, ograniczona
ścianą gór); przed nim siedzą tysiące i tysiące ludzi, każdy na swoim dywaniku
i bez butów (trzymają je na kolanach albo w reklamówkach). Kobiety razem
z mężczyznami. Nie widać tłumacza, więc zapewne mówił w farsi (zwykle
posługuje się angielskim).
W Tadżykistanie trwała wojna domowa, a Pamirczycy popierali opozycję.
Droga do stolicy była zablokowana. Odcięty od reszty kraju Badachszan
przypominał oblężoną twierdzę. Ale było co jeść. Z kirgiskiego Oszu szły przez
przełęcze karawany ciężarówek, wioząc mąkę, masło, ryż, sól, cukier, mleko
w proszku. Imam, który opłacał to wszystko z własnej szkatuły, nakazał tutejszej
samoobronie, aby złożyła broń. Z imamem się nie dyskutuje. Walki ominęły
Pamir, a Rachmon mógł zamknąć jeden front.
Imam pomagał nie tylko nizarytom. Sieć Rozwojowa Agi Chana, jedna
z największych fundacji świata, otworzyła biuro w Duszanbe (na prawach misji
dyplomatycznej), a potem w innych miejscach w regionie. Działa do dziś na rzecz
rolnictwa, ochrony zdrowia, a szczególnie edukacji. Uniwersytet Azji Centralnej
ma już kampusy w Chorogu i Narynie w Kirgistanie. W planach jest jeszcze
jeden, w Kazachstanie.
Najwięcej grantów i stypendiów trafia jednak na Pamir. A może tam
najbardziej rzucają się w oczy. W Górskobadachszańskim Wilajecie
Autonomicznym, który zajmuje prawie połowę kraju, mieszka mniej niż pięć
procent jego ludności: można nakarmić wszystkich głodnych, dać lekarstwa
wszystkim chorym i nauczyć wszystkie dzieci internetu i angielskiego.
Na Pamirze mówią o Adze Chanie I V Jego Wysokość albo Jego
Świątobliwość. Błogosławią, wymawiając jego imię. Dzięki niemu Pamir znów
może tańcować.
Jesienią 2017 roku piątym prezydentem został Sooronbaj Dżeenbekow, także były
premier, a z wykształcenia zootechnik. Wygrał wybory, których wynik był do
końca otwarty. Takie rzeczy zdarzają się tylko w Kirgistanie. Nigdzie indziej
w regionie prezydent nie odszedł też sobie ot tak, bo skończyła się kadencja.
Oni zszywają kraj. Setki, tysiące kierowców zbierają się codziennie na dworcach,
bazarach i rogatkach. Na tabliczkach mają wypisany kierunek – jeżdżą zwykle na
jednej trasie. Znają tam każdy zakręt i każdego milicjanta z patrolu. Jedni ruszają
o świcie, inni na noc. Wożą ludzi, ich historie, marzenia, dramaty. Wszystko
wiedzą, o wszystkim mają swoje zdanie.
Inaczej się nie da, wystarczy spojrzeć na mapę. Kirgistan to góry i parę gęsto
zaludnionych dolin. Dwie są najważniejsze: Czujska z Biszkekiem na północy
i Kotlina Fergańska z miastem Osz na południu. Z Biszkeku do Oszu latają
samoloty, ale nie ma pociągów, autobusów ani nawet marszrutek. Może się
pojawią, kiedy powstanie nowa trasa – ale to odległa przyszłość. Na razie
pozostają więc taksówki, które służą także jako poczta kurierska: można
przekazać coś przez kierowcę. Siedemset kilometrów krętej drogi pokonują
zwykle w dwanaście godzin.
Stali klienci mogą liczyć na miejsce przy kierowcy i podwózkę do domu.
Telefony szoferów mają wbite w komórkę. Wolą odłożyć swój wyjazd, żeby nie
jechać z nieznajomym. Jest dużo wypadków, lepiej nie ryzykować.
Każdy kurs to materiał na reportaż. Na przykład o Ajnurze. Ajnur – takie imię
może nosić tu i mężczyzna, i kobieta – ma sześćdziesiątkę i wychuchanego
passata o kilkusettysięcznym przebiegu. Długodystansowi taksówkarze lubią
mocne niemieckie auta z wielkim bakiem i jeszcze większym bagażnikiem, choć
powoli przekonują się do koreańczyków i chińczyków. Pasażerów do Oszu Ajnur
łowi pod biszkeckim hotelem Kazachstan.
– Nie oszczędzam na bezpieczeństwie – opowiada już w trasie. – Mogę mieć
same podróbki, ale opony i klocki hamulcowe kupuję oryginalne. I nie jeżdżę
dzień po dniu. Zarabiam mniej i młodzi się śmieją, ale po takiej trasie muszę
odpocząć. Inaczej siada mi refleks.
Zapytałem, co robi po przyjeździe. Odparł, że najpierw oporządza passata
żywiciela. Tankuje, sprawdza ciśnienie w oponach, uzupełnia płyny, odwiedza
myjnię („To wstyd, żeby ludzie wsiadali do brudnego”). Dopiero potem sam je
obiad. Nocuje u przyjaciela. Owszem, zrobią w nocy butelczynę, ale przecież
następnego dnia nie pracuje.
– Ten przyjaciel jest nasz, biszkecki – tłumaczy Ajnur sam z siebie. – Dali mu
kiedyś w Oszu robotę, dlatego tam wyjechał. Ale do dziś tkwi na południu jak na
wygnaniu.
Mało który taksówkarz nie lubi pogadać. Ale takiego także spotkałem. Zaraz po
wyjeździe z Oszu odpalił iPoda i całą drogę do Biszkeku słuchaliśmy kazań
charyzmatycznego kirgiskiego mułły.
– Dla jednych Manas to bajka, dla drugich mit, trzeci czytają go jak literaturę
faktu. Dla mnie jest lustrem, w którym odbija się cały naród – mówi mi reżyser
Bołot Alimbajew.
Jak wielu filmowców przed nim, Alimbajew marzy o ekranizacji dzieła.
– Pierwszą próbę podjęto w latach czterdziestych – opowiada. – Do
scenariusza przymierzał się Dżoomart Bokonbajew, który na motywach eposu
napisał już libretto opery. Ale zanim zabrał się do pracy, zginął w wypadku.
Potem za każdym razem, kiedy pomysł wracał, działo się coś złego. Klątwa
Manasa? Może to przesąd, w który się wierzy lub nie, ale może dotykamy innego,
niepojętego dla nas wymiaru rzeczywistości? W latach osiemdziesiątych
rozmawiałem o tym z wielkim historykiem Lwem Gumilowem – ciągnie. –
Powiedział, że filmu nie da się zrobić bez błogosławieństwa jednego
z manasczich. Trudno było mi to przyjąć. Dlaczego reżyser ma prosić o coś
ledwie piśmiennego wieśniaka (manasczi rodzą się zwykle w zabitych dechami
kiszłakach)? Teraz coraz częściej myślę, że Gumilow miał rację.
Alimbajew, absolwent moskiewskiej szkoły filmowej, wie, że sztuka to
odpowiedzialność. Szczególnie teraz, kiedy naród jest jak plastelina, a ci, którzy
ją ugniatają, nie zawsze mają dobre intencje i odpowiednie przygotowanie.
Rządni władzy politycy traktują urzędy jak łupy, a nie jak miejsce, z którego
można robić coś dobrego. Niedouczeni i zacietrzewieni mułłowie dzielą, zamiast
łączyć i jednoczyć. A szukający poklasku artyści małpują sztukę ludową, choć do
folkloru powinna nawiązywać tylko forma – treść powinna być uniwersalna.
Dla sześćdziesięcioletniego reżysera wzorem wciąż pozostają jego starsi
koledzy, drugie i trzecie pokolenie pisarzy, malarzy i filmowców sowieckiej
Kirgizji, którzy żyli dla idei, nie dla pieniędzy, i którzy myśleli po europejsku.
Naród odrzuca teraz ich dziedzictwo, wybiera kicz, zabobon, nacjonalizm.
– Jak tak dalej pójdzie, zapanuje już nawet nie islam, ale czysty tengryzm. –
Alimbajew bezradnie rozkłada ręce.
Na razie, jak mówi jeden z bohaterów filmu Nurbeka Egena Narodziny Manasa
jako przeczucie, Kirgiz rodzi się Kirgizem, żyje jak Rosjanin, a umiera jak Arab.
Znaczy to, że przyjściu dziecka na świat towarzyszą jeszcze tradycyjne obrzędy,
ale pogrzeb odbywa się już po muzułmańsku.
– Czytasz i nie wiesz, płakać czy się śmiać. – Erkin Mambietowa rozkłada na
stole zawartość owiniętej w celofan teczki: wycinki, kserokopie, dokumenty.
Wynika z nich, że jej ojciec Mambiet Kurenkiejew został oskarżony o działalność
w nielegalnej Partii Socjal-Turańskiej. Z jej polecenia miał szmuglować opium do
Chin, a za uzyskane pieniądze kupować broń i prowadzić antyradziecką agitację.
Trojka N K WD Kirgiskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej skazała go za to
na śmierć[3]. Wyrok wykonano 18 października 1938 roku. – Jaka agitacja, jaki
Socjal-Turan? – kręci głową. – Tatuś był niepiśmienny, zamiast podpisu stawiał
trzy krzyżyki. Gdzie mu było do pracy partyjnej? I jaki przemyt? W chwili
śmierci miał sześćdziesiąt siedem lat, a przełęcze na drodze do Chin mają po
cztery tysiące metrów. Czy oni naprawdę wierzyli, że sześćdziesięciolatek może
biegać po górach?
Decyzję trojki anulowano wkrótce po śmierci Stalina – stwierdzono, że
oskarżenia nie zostały udowodnione. A na kilka dni przed rozpadem ZS RR
Mambieta Kurenkiejewa pośmiertnie zrehabilitowano. Okazało się, że Partia
Socjal-Turańska nigdy nie istniała.
Mała Erkin (rocznik 1928) przeczuwała, co się stało z ojcem. Kilka miesięcy po
tym, jak go zatrzymano – przyjechali po niego z powiatu, powiedzieli, że chcą
wyjaśnić jedną sprawę – władze zarekwirowały im cały majątek. Ale łudziła się,
bo oficjalnej informacji nie dostali. Może siedzi gdzieś na Syberii
w zapomnianym obozie pracy, może trafił do szpitala, a może ktoś zgubił po
prostu jego papiery? Poza tym musi być przecież jakiś limit nieszczęścia.
W czasie wojny zginęli obaj jej bracia (jeden pod Stalingradem, drugiego,
służącego w jednostce lotniczej, nigdy nie odnaleziono), a zaraz po wojnie
samochód śmiertelnie potrącił matkę.
Dopiero gdy wychodziła za mąż – był rok 1950, Erkin skończyła już studium
nauczycielskie, pracowała w szkole – i sekretarz partii zapytał, dlaczego ukrywa,
że jest córką wroga ludu, przestała się oszukiwać. Aby nie psuć mężowi partyjnej
kariery, postanowiła na jakiś czas zniknąć. Wyjechała do Leningradu, zapisała się
do wyższej szkoły związków zawodowych. Po studiach wróciła do Kirgizji.
Właśnie zmarł Stalin i zaczynała się odwilż. Wkrótce sama wstąpiła do partii.
Resztę życia przepracowała w administracji, w wydziałach zajmujących się
kulturą. Najpierw w Biszkeku, który wtedy nazywał się Frunze, a potem
w rodzinnym Karakole – wówczas Przewalsku – mieście na wschodnim brzegu
jeziora Issyk-kul.
Akt zgonu ojca wydał jej dopiero niepodległy Kirgistan. Jako przyczynę
śmierci wpisano rozstrzelanie. Ale miejsca pochówku nie udało się ustalić.
W całym kraju znaleziono tylko jeden masowy grób ofiar represji – we wsi Czon-
Tasz pod Biszkekiem, na podwórzu dawnej cegielni. Teraz jest tam miejsce
pamięci, muzeum i cmentarz. Erkin Mambietowej marzy się przynajmniej
pomnik upamiętniający zamordowanych z ich obwodu. Lokalne władze niby są
za, ale sprawa się z jakichś powodów przeciąga.
– Chodzę po urzędach i straszę, że dopóki nie będzie pomnika, nie umrę.
Zamierzam przeżyć ich wszystkich – uśmiecha się łobuzersko.
Powstanie nie mogło się udać. Nie chodzi o przytłaczającą przewagę Rosjan:
trwała I wojna światowa, większość rosyjskich sił walczyła w Europie,
a powstańcy mogli liczyć na pomoc nie tylko muzułmanów z regionu, ale także
Turków, a nawet niemieckich agentów, gotowych współdziałać z każdym
wrogiem caratu. Zryw był jednak nieprzygotowany, walkę podjęto spontanicznie.
Brakowało koordynacji i centralnego dowództwa. Lokalni wodzowie mieli różne,
sprzeczne ze sobą interesy.
Iskrą stał się carski ukaz z 25 czerwca 1916 roku o powołaniu na roboty
pomocnicze na zapleczu frontu „męskiej ludności tubylczej” w wieku od
dziewiętnastu do czterdziestu trzech lat. Branka miała objąć w całym regionie
ćwierć miliona mężczyzn. Dla kolonialnych rosyjskich urzędników i lokalnej
elity, która miała wpływ na układanie list poborowych, zaczęły się złote żniwa.
Za łapówki załatwiano odroczenia, zaniżano albo zawyżano wiek, przymykano
oko na dezercję. Do wojska – miejscowi nie służyli wcześniej w armii – szła
biedota, klanowy plebs albo ci, którzy podpadli komisjom rekrutacyjnym. Ludzie
chwycili za broń w akcie rozpaczy.
Ale złość narastała od dawna. Słowiańskie osadnictwo, które rozpoczęło się po
podboju tych ziem przez Rosję, przybrało masowy charakter. W 1897 roku
Rosjanie wraz z Ukraińcami i Białorusinami stanowili już prawie dziewięć
procent ludności Turkiestanu (tak nazywano wtedy Azję Centralną).
Po reformach premiera Rosji Piotra Stołypina, które ułatwiły chłopom nabywanie
ziemi, ich liczba jeszcze wzrosła. Wśród kolonistów byli uzbrojeni Kozacy, broń
rozdawano także wśród cywilów. Przybysze wypierali miejscowych z uprawnych
ziem i odwiecznych pastwisk, przejmowali źródła wody, grodzili trasy przegonu
bydła. Do tego ciągle rosły różne podatki, wprowadzano domiary.
Do pierwszego starcia doszło 4 lipca w Chodżencie. Walki szybko objęły
Kotlinę Fergańską – dzisiejsze północny Tadżykistan, południowy Uzbekistan
i południowy Kirgistan – gdzie do buntów dochodziło już w latach poprzednich.
Potem powstanie rozlało się na Siedmiorzecze (wschodni Kirgistan i południowo-
wschodni Kazachstan) oraz pozostały Turkiestan. Do walki ruszyły dziesiątki
tysięcy krajowców. Tu i ówdzie mułła ogłosił, że to dżihad, święta wojna
z niewiernymi. Dla koczowników była to jednak abstrakcja, oni bili się
o pastwiska.
Petersburg posłał do Turkiestanu Aleksieja Kuropatkina. Prawie
siedemdziesięcioletni generał od dawna był w niełasce, obwiniano go o klęskę
w wojnie z Japonią. Ale Azję Centralną znał jak mało kto, wcześniej służył tam
prawie dwie dekady. Teraz chciał dowieść, że zna swoje rzemiosło. Nie miał
litości. Kazał palić buntownicze kiszłaki, a jego Kozacy nie brali jeńców.
Do listopada powstanie stłumiono, choć w paru miejscach walki toczyły się
jeszcze w pierwszych tygodniach 1917 roku.
Nie wiadomo, ile było ofiar. Według szacunków – od pięćdziesięciu tysięcy do
grubo ponad pół miliona. Ilu było wśród nich Kirgizów? Sto tysięcy? Dwieście?
Najbardziej ucierpiała północ Kirgistanu, okolice Biszkeku oraz jeziora Issyk-kul
i Karakołu. Z sześćdziesięciu tysięcy tamtejszych kirgiskich gospodarstw
pozostało dwadzieścia tysięcy. Jedna trzecia. Do Chin uciekło trzysta trzydzieści
tysięcy mieszkańców Siedmiorzecza, w tym ponad dwieście tysięcy Kirgizów (na
początku X X wieku liczbę wszystkich Kirgizów szacowano na milion). Exodus
nazwano ürkün, po kirgisku – popłoch, panika, zamęt.
Batken to najdalsze kirgiskie kresy. Miasto podobne do dużej, bezładnej wsi, leży
pośrodku cypla wciśniętego pomiędzy Uzbekistan a Tadżykistan. Miejscowy
uniwersytet wygląda jak prowincjonalna podstawówka, a miejscowe lotnisko –
jak zapuszczony tor dla gokartów.
Na przełomie lat dziewięćdziesiątych i pierwszej dekady X X I wieku
dwukrotnie próbowali przebić się tędy bojownicy z Islamskiego Ruchu
Uzbekistanu, którzy znaleźli gościnę u talibów i operowali z Tadżykistanu.
Chcieli dostać się do uzbeckiej Fergany i wzniecić tam islamską rewolucję.
Kirgiskie wojsko nie było w stanie ich pokonać, napastników zatrzymały dopiero,
po ciężkich bojach, wezwane na pomoc rządowe siły uzbeckie. Zabitych
żołnierzy upamiętnia pomnik.
W Batkenie pełno jest sklepików z alkoholem. Trunki można kupować na
butelki i na szklanki. Sklepowa otworzy nam każdą flaszkę i naleje, czego dusza
zapragnie – wódki, kirgiskiego brandy, miejscowej whisky, ziołowego balsamu –
wedle życzenia po pięćdziesiąt, sto, dwieście gramów. Dłuższa wizyta nie
skończy się dobrze, nie ma tam zagryzki, nie da się nawet przysiąść. Trzeba
wypić i uciekać do swoich spraw, inaczej wciągnie nas gra w bombonierkę:
spróbujemy tego, potem tego i jeszcze tego, co to jest pięćdziesiątka, śmiech na
sali, do tego wszystko tanie jak barszcz, tu nie restauracja, nie ma knajpianej
marży, więc jeszcze najwyżej po piwku na pożegnanie.
Snujący się po miasteczku brodacze w chałatach i muzułmańskich
tiubietiejkach na głowach omijają takie przybytki, ale mają przecież wśród ich
klientów znajomych, kumpli z podwórka, niewierzących kuzynów. Nieraz widać,
jak brodacz holuje podpitego kompana, jednej takiej parze robię zdjęcie, obaj
uśmiechają się przyjaźnie. Batken to miejsce dla fundamentalistów i alkoholików,
tutaj można albo pić, albo się modlić.
Naryn składa się z jednej nieskończenie długiej ulicy, którą jeżdżą w kółko trzy
trolejbusy. Miasto jest klaustrofobiczne, ciągnie się wraz z rzeką dnem wąwozu,
góry z obu stron są na wyciągnięcie ręki. Z jedną ulicą to trochę przesada,
występują jeszcze uliczki równoległe i króciutkie prostopadłe, a tam, gdzie
wąwóz się rozszerza, rozłożył się uniwersytecki kampus. Ale wszystkie inne
wyglądają przy tej arterii – kiedy tam byłem, nazywała się Lenina i pewnie wciąż
się tak nazywa – jak liliputy, które obsiadły Guliwera.
Kirgizi z Narynu należą do plemion północnych, ale izolacja sprawiła, że do
Tałasu, Biszkeku i Karakołu jest im niewiele bliżej niż do Oszu i Dżalalabadu.
Historia ich oszczędzała: wpływ Rosji był tu słaby i wtórny, brak mniejszości
narodowych odsunął groźbę konfliktów. Burze przetaczały się daleko za
przełęczami. Tutejsza kirgiskość ma być wzorcowa, najczystszej próby, bez cienia
obcych domieszek. Coś za coś. Z Narynu nie pochodził żaden kirgiski
przywódca, żaden wybitny pisarz, malarz ani kompozytor.
Miasto i cały obwód skupiły się na sobie.
Pojechałem do Narynu, bo dowiedziałem się, że w okolicy żyje sporo
stulatków. Chciałem ich odszukać i zapytać o przeszłość i teraźniejszość.
9
Pierwszy alarmujący mail przyszedł w styczniu 2009 roku:
Dalej następował opis drogi na lotnisko („czuliśmy się jak w filmie”). Ludzie,
którzy chcieli wydostać się tą drogą z miasta, zbierali się w centrum. Ruszały
stamtąd wojskowe konwoje, które po uważaniu zabierały cywilów. Rodzinie
Ałmaza udało się zająć miejsca w ciężarówce, a potem dostać się na pokład
wojskowego iła-62. Maszyna leciała do Biszkeku.
W zajściach 10–16 czerwca w Oszu i południowo-zachodnim Kirgistanie
zginęło, według oficjalnych danych, kilkaset osób. Nieoficjalnie – ponad dwa
tysiące. Sto tysięcy Uzbeków schroniło się w Uzbekistanie, który utworzył
wzdłuż granicy prowizoryczne obozy. Trzysta tysięcy Kirgizów, Uzbeków,
Rosjan i osób innej narodowości uciekło na kirgiską północ. Zdecydowana
większość z czasem wróciła (z Uzbekistanu – niemal wszyscy).
Tymczasowy rząd Rozy Otunbajewej poprosił Rosję o przysłanie sił
pokojowych, ale Kreml odmówił. Nie chciał się mieszać w kirgisko-uzbeckie
spory. Gdyby w tamtym czasie ktoś napadł na Kirgistan, zająłby łatwo co
najmniej połowę kraju. Na szczęście nikomu na tym nie zależało.
Późnym latem 2010 roku Osz wyglądał jak przekładaniec: kwartał cały, kwartał
spalony, dwa całe, pół spalonego. Centralny bazar też tak wyglądał. Przy wejściu,
gdzie sprzedawali pamiątki i wojłokowe kirgiskie dywany, budy były
w większości niezniszczone. W głębi, bliżej rzeki, rozciągało się pogorzelisko.
Pacyfikatorzy wiedzieli, który interes należy do Uzbeka.
W ruinach domów krzątali się gospodarze. Niektórzy wciąż nosili uzbeckie
czapeczki, inni unikali ostentacji. Uważne spojrzenie z reguły i tak pozwalało
odróżnić ich od Kirgizów, ale po co rzucać się w oczy?
Nie miałem sumienia podchodzić, wypytywać, zawracać im głowy.
Istnieje wiele barwnych opisów Oszu – podróżników przyciągała zwłaszcza
wznosząca się w środku miasta góra Salomona – ale wtedy przypomniały mi się
wspomnienia prostego żołnierza, syna rolnika spod Nieszawy. W pierwszych
latach X X wieku służył tu w carskim wojsku, a potem, już w wolnej Polsce,
nadesłał swą pracę na konkurs na pamiętnik chłopa, ogłoszony przez Instytut
Gospodarstwa Społecznego. Azję wspominał dobrze. Polubił jej kuchnię
i nauczył się nawet przyrządzać pilaw, a kiedy miał okazję, oglądał zabytki. Ale
najbardziej interesowali go ludzie. Podziwiał ich uczciwość: Mieszkańcy
Fergany, ci „z dala od miejsc, gdzie już żyli Rosjanie”, „w ogóle nie znali, co to
drzwi. Przechodziliśmy niektóre miasteczka, gdzie były sklepy z różnym
towarem i taki sklep nie posiadał nie tylko zamka, ale nawet drzwi, i nikt tego nie
pilnował […].
Albo w jednym większym miasteczku odbywał się targ, gdzie zatrzymalim się
obok tego miasteczka na dwugodzinny postój. Poszłem na ów jarmark i co mnie
najbardziej zadziwiło, widziałem na placu dwa stoły oddalone od siebie może
o dziesięć metrów, gdzie były rozmieszczone całe kupy bilonu, zaczynając od
srebrnych rubli i kończąc na kopiejce, ale samych srebrnych monet było na
każdym więcej jak pół korca, a w szufladach tych stołów były banknoty i złoto.
No i co powiecie, że te kupy pieniędzy na każdym stole obsługiwał jeden stary
człowiek […]. A ja po raz pierwszy widział takie banki na zwykłym stole, gdzie
setki ludzi zjechało się na jarmark”.
Nowi władcy – rosyjska armia podbiła kotlinę Fergany zaledwie ćwierć wieku
wcześniej – „w zabranych krajach wszelkimi siłami starali się paraliżować postęp
i oświatę rdzennej ludności”, czyli Sartów (Uzbeków i Tadżyków) i Kirgizów.
„Przez to i ta kraina nic nie zyskała od nowych panów, a dużo straciła”.
10
Bahtior zagrał uzbeckiego chłopaka, który zakochał się w Kirgizce. Wczuł się
w rolę. Kiedy opowiadał, jak rodzina i sąsiedzi zabronili mu się z nią spotykać, na
widowni podniósł się szmer oburzenia. Potem, gdy akcja przeniosła się do domu
dziewczyny – matka tłumaczyła jej, że Uzbecy są krwiożerczy i dwulicowi –
zapanowała cisza. Było jasne, że ten związek nie ma szans. Kirgizi brali czasem
za żony miejscowe Uzbeczki, w drugą stronę to nie działało. Wszyscy o tym
wiedzieli, ale po cichu każdy liczył na cud.
Po zakończeniu rozległa się burza oklasków i Bahtior powinien być dumny jak
paw, ale nawet się nie uśmiechnął.
– Co się dzieje? – spytała Elmira.
– To moja historia – odpowiedział. – Grałem samego siebie.
Nukus. Sawicki
Płótna nie sposób nie zauważyć. Hipnotyzująca groza kojarzy się z władzą
sowiecką, choć byka można odbierać jako czającą się w podświadomości sumę
naszych lęków, przewin, wyrzutów sumienia. Niebieskie tło przywodzi na myśl
senne marzenie. Ale służby nie miały wątpliwości, że obraz jest antyradziecki
i nie wolno pokazywać go ludziom. Został skazany na zapomnienie, podobnie jak
jego twórca Wasilij Łysenko.
Wiadomo o nim niewiele. Do niedawna historycy sztuki nie znali nawet jego
prawdziwego imienia. Okazało się, że przez lata żył kątem u siostry, w dzielnicy
domków jednorodzinnych obok taszkenckiej akademii medycznej. Sąsiedzi,
którym przedstawił się innym nazwiskiem, nie wiedzieli nawet, że był
malarzem – utrzymywał się z naprawy butów. W czasie najazdów milicji kładł się
w schowku pod podłogą. W końcu wpadł. Zabrali go do szpitala
psychiatrycznego i pewnie tam umarł – od razu w siedemdziesiątym czwartym
albo rok czy parę lat później. Służby doszły do wniosku, że zdrowy na umyśle
sowiecki obywatel nigdy by czegoś takiego nie namalował.
„Byka” i setki innych płócien uratował Igor Sawicki, który na skraju pustyni
Kyzył-kum stworzył jedno z najlepszych muzeów sztuki na świecie.
Sawicki urodził się w 1915 roku w Kijowie. W żyłach miał krew rosyjską, polską
i żydowską. W rodzinie byli prawosławni hierarchowie, wysocy wojskowi,
prawnicy, uczeni. Dziećmi zajmowały się francuskie guwernantki.
Po śmierci dziadka, slawisty i bizantynologa Timofieja Fłorińskiego, który
został rozstrzelany przez bolszewików, rodzina przeniosła się do Moskwy.
W stolicy nie było bezpieczniej. Obcego klasowo pochodzenia nie dało się skryć.
Jeden z wujów Igora został aresztowany i słuch po nim zaginął, krewni ze strony
matki musieli emigrować. Już w latach trzydziestych zatrzymano raz samego
Igora. Na Łubiance ciężko go pobito, ale potem wypuszczono.
Igor od dziecka rysował i po podstawówce uczył się w różnych miejscach
malarstwa i grafiki. Równocześnie, aby zacieśnić więzy z klasą robotniczą,
zdobył fach elektryka instalatora. W końcu udało mu się dostać do
Moskiewskiego Instytutu Artystycznego imienia Surikowa. Był rok 1941
i właśnie zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka, ale nie trafił na front, uratowało
go wątłe zdrowie. Wraz z uczelnią ewakuowano go do Samarkandy (kiedy
Niemcy podeszli pod Moskwę i Leningrad, wiele fabryk, a także szkół wyższych
i teatrów przeniesiono dalej na wschód – w Taszkencie znalazła się w tamtym
czasie wielka poetka Anna Achmatowa). W ciągu dwóch lat poznał elitę
artystyczną Uzbekistanu.
Po wojnie na krótko przyjechał do Moskwy, obronił dyplom, ale przy
pierwszej okazji wrócił do Azji Centralnej. W odległej republice, na pustyni
i w stepie, czuł się swobodniej niż w metropolii. Zachwycił go też uzbecki
krajobraz i tamtejsze kolory – kolekcjoner zwycięży w nim malarza dopiero
później. Przez siedem lat był dokumentalistą stałej ekspedycji archeologiczno-
etnograficznej Akademii Nauk ZS RR : sporządzał szkice i rzuty starożytnych
twierdz, odrysowywał ozdoby, naczynia, wzory. Potem pracował w nukuskim
instytucie badawczym. Zajmował się miejscową sztuką ludową. A w roku 1966
doprowadził do powstania w Nukusie muzeum i został jego szefem. Przywódców
sowieckiej Karakałpacji, republiki autonomicznej w zachodnim Uzbekistanie
(Nukus był jej stolicą) przekonał, że placówka podniesie prestiż regionu
i dowartościuje mały naród.
Aral
Pustynia, która wyłoniła się spod Aralu, była pokryta solą. Każdy podmuch
wiatru wzbijał ją i roznosił po okolicy, trując ziemię i ludzi; deszcze wypłukiwały
wciąż nowe jej pokłady. Razem z solą na powierzchnię wylazło pół tablicy
Mendelejewa, efekt nawozów sztucznych, którymi faszerowano uprawy. W ciągu
dziesięcioleci chemikalia wniknęły w glebę, dostały się do wód gruntowych,
skaziły źródła rzek i spłynęły do Karakałpacji.
Rozmiar zniszczeń ujawnił się tuż przed rozpadem Związku. Ludzie zaczęli
przedwcześnie umierać, rodziły się zdeformowane dzieci. Pojawiły się tyfus,
padaczka i białaczka. Zimy stawały się coraz chłodniejsze, a lata – gorętsze.
W tym, co zostało z jeziora, było coraz mniej ryb. W solance pływały same
skarlałe, niewydarzone osobniki. Kto mógł – uciekał[4].
W maju 2018 roku rozpętał się pierwszy solny buran – wcześniej padały słone
deszcze. Nagle się ochłodziło, prędkość wiatru przekroczyła dwadzieścia metrów
na sekundę, a widoczność spadła do kilkunastu metrów. Nukus pokryła
kilkucentymetrowa warstwa soli. Lekki solny pył krążył w powietrzu godzinami.
Wiatr poniósł go do Buchary i odległego Aszchabadu.
Nie trzeba formaliny, żeby spalić sobie płuca.
Bawełna
Tamerlan i melodramat
Można po prostu pójść do kina. Rozpad Związku przyniósł tu, jak wszędzie,
filmy rozliczeniowe, inspirowane Pokutą Tengiza Abuładzego. Potem kręcono
obrazy biograficzne, poświęcone wielkim ludziom (na pierwszy ogień poszedł
Tamerlan). Wreszcie pojawił się uzbecki melodramat. To on najpełniej wyraża
oʹzbekchilik, czyli uzbeckość w wersji pożądanej przez państwo.
Mistrzem gatunku jest Bahrom Jakubow, urodzony w 1961 roku
i wykształcony w Taszkencie. Jego tematem są rodzinne kryzysy z zawsze
szczęśliwym finałem. Opowiada o nich prosto i kameralnie. Wszystko rozgrywa
się pomiędzy kilkorgiem osób, akcja toczy się w paru tych samych wnętrzach lub
w niewyszukanych plenerach. O uczuciach bohaterów dowiadujemy się
z wewnętrznych monologów, które odczytują głosy zza kadru. Ważne momenty
podkreśla muzyka, wykonywana często na tradycyjnych instrumentach. Czasem
pojawia się przybysz z zaświatów. Widz zostaje z morałem, który odnosi się do
codziennych wyborów – Jakubow ma ambicje wychowawcze. Jego kino można
usytuować pomiędzy włoskim neorealizmem a Bollywoodem.
Reżyser kręci zwykle dwa filmy rocznie. Można je znaleźć w internecie
w wersjach uzbeckiej i rosyjskiej. Najsłynniejszym jest Perfekcyjna synowa
(Supier kielinczak) z 2008 roku. Sardor i Diana pobierają się wbrew woli
najbliższych. Jego rodzice, prowadzący tradycyjny uzbecki dom, nie wierzą, że
dziewczyna wychowana w innych warunkach (rosyjskojęzyczna rodzina,
europejski styl życia) może być dobrą żoną. Diana robi wszystko, żeby ich do
siebie przekonać: ubiera się w tradycyjną suknię, uczy się gotować uzbeckie
potrawy, mówi tylko po uzbecku. Teściowa, nie wierząc w jej szczerość, knuje
intrygę: opłaca lekarza, który wystawia zaświadczenie, że młodzi nie mogą mieć
dzieci. Sardor przestaje się do żony odzywać, sądząc, że go oszukała; ta po
nieprzespanych nocach postanawia odejść. W ostatniej chwili dowiaduje się, że
jest w ciąży. W finałowej scenie Diana walczy z teściową o miotłę – nie chce
pozwolić, żeby starsza kobieta sama zamiatała podwórze, z kolei tamta
przekonuje, że najważniejsze jest bezpieczeństwo dziecka.
W materiale promocyjnym dystrybutor napisał: „W filmie ukazane jest całe
piękno uzbeckich tradycji narodowych, które przetrwały do naszych czasów
w codziennym życiu i w relacjach rodzinnych”. Łatwo zauważyć, że Diana osiąga
pełnię kobiecości – tytułową perfekcyjność – zachodząc w ciążę po
wcześniejszym odrzuceniu wszystkiego, co rosyjskie i europejskie. Teraz będzie
mogła przekazać prawdziwe wartości następnemu pokoleniu.
Malowidło z Muzeum Timurydów w Taszkencie przypomina plakat do filmu
Jakubowa. Jest tam wszystko, co powinno kojarzyć się z Uzbekistanem, a obrazy,
jak w kolażu, nakładają się na siebie i zazębiają. Mamy więc błękitne kopuły
meczetów, owoce moreli, ośnieżone górskie szczyty i samolot w barwach
narodowego przewoźnika. Mamy kobietę karmiącą dziecko i mitycznego ptaka.
Mamy tradycję i nowoczesność, przeszłość i przyszłość, naturę i kulturę.
W środku artysta umieścił fragment konnego pomnika Tamerlana z taszkenckiego
placu jego imienia, a u dołu, nieco z lewej – Islama Karimowa przemawiającego
z trybuny O N Z (w tle widzimy zarys siedziby Organizacji i maszty flagowe
z powiewającą na pierwszym planie flagą Uzbekistanu).
Najbardziej rzucają się w oczy Karimow i Tamerlan.
Karimow
Strach. Dziennikarz N N
Tortury
Przy wylotówce z Taszkentu stała schludna starsza pani. W jednej ręce trzymała
plakat z napisem „Proszę mi oddać syna – żywego i zdrowego”. Drugą
zatrzymywała przejeżdżające samochody. Kobieta chciała się dostać do
niedalekiej kolonii karnej. Kierowcy, słysząc adres, odmawiali z poczuciem winy.
Był maj 2003 roku.
Tę historię przeczytałem w uzbeckiej gazecie, ale słyszałem już opowieści
o matkach, które przemierzały kraj w poszukiwaniu dzieci. Zatrzymywały się na
większych parkingach, rozdawały powiększone zdjęcia z legitymacji. Młode oczy
patrzyły z nich w przyszłość. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.
Autor obudował narrację dygresjami o wrażliwych chłopcach, omamionych
mirażem kalifatu i o łże-kalifach, wypaczających religijne dogmaty. Zakończył
morałem, że za naiwność też się płaci. Wszystko pewnie po to, by tekst mógł się
ukazać w oficjalnej prasie.
„Na pytanie, z jakiego artykułu kodeksu karnego Republiki Uzbekistanu
odbywa karę jej syn, kobieta, która wsiadła do mojego auta, rozwinęła całą
opowieść, mieszając słowa uzbeckie i rosyjskie: »Niekształcona jestem, nie znam
się na prawie. On się po prostu modli. Ja też jestem muzułmanką – dodała
szybko – ale teraz wszyscy nazywają go hizbuttahrirowcem. Sama nie wiem, co
to znaczy. Wiem tylko, że siedzi za to już czwarty rok i za to go męczą. Tak
powiedzieli mi ludzie, którzy znają się na rzeczy. Powiedzieli mi jeszcze, że on
teraz choruje. Chcę poprosić naczelnika więzienia, żeby wybaczył mojemu
chłopcu i wypuścił go. Naczelnik nie powinien odmówić, przecież jestem matką.
Oprócz syna nie mam nikogo na świecie. To jedyna bliska osoba«”.
Artykuł ukazał się pod zawiłym i wieloznacznym tytułem Dżihad prawdy
z moratorium na kłamstwo.
Wtedy, latem 2016 roku, dolar kosztował oficjalnie nieco poniżej trzech tysięcy
uzbeckich sumów. Na czarno – dochodził do sześciu i pół tysiąca. Największy
banknot miał nominał pięciu tysięcy sumów, ale trudno go było dostać,
dominowały tysiącsumówki i pięćsetki. Za sto dolarów dostawało się nieraz
tysiąc banknotów. Pieniądze nosiło się w reklamówkach.
W ciągu dwóch lat kurs oficjalny zrównał się z czarnorynkowym. Latem
2018 roku doszedł do prawie ośmiu tysięcy, ale pojawiły się banknoty
pięćdziesięciotysięczne. Ekwiwalent stu dolarów zmniejszył się do kilkunastu
banknotów. Otworzono pierwsze kantory.
Zmian było więcej:
– zwolniono część więźniów politycznych i religijnych (niektórzy siedzieli od
dwudziestu lat);
– zakazano stosowania tortur w celu uzyskania dowodów w procesach;
– zburzono Areszt Śledczy numer 1, bardziej znany jako Więzienie
Taszkenckie (Tasztiurma). Powstało za czasów Katarzyny I I – emir Taszkentu
prosił carycę o pomoc w jego budowie – i stało się symbolem ucisku.
W sześcioosobowych celach trzymano od piętnastu do dwudziestu ludzi,
a w dziesięcioosobowych – od trzydziestu do pięćdziesięciu. Areszt mieścił się
przy ulicy Namangańskiej 1;
– milicja stała się „organami spraw wewnętrznych”, a milicjant –
„funkcjonariuszem” tychże;
– zniesiono wizy wyjazdowe. Obywatel nie musiał już walczyć o wklejkę do
paszportu, której odmawiano elementom niepewnym, studentom przed wojskiem,
niepokornym artystom.
Rozwiązano Służbę Bezpieczeństwa Narodowego. Członków kierownictwa
skazano na długie wyroki, a wieloletniego szefa, generała Rustama Inojatowa,
rzucono na odcinek rybołówstwa. Został doradcą szefa państwa do spraw rozwoju
hodowli ryb.
Mahalla
Mimo trzęsienia nie tak dużo zmieniło się od przedwojny. Podobny jest choćby
widok z samolotu. Aleksander Janta-Połczyński, który był tu w roku 1932 – tym
samym, co Ella Maillart i Egon Erwin Kisch – zanotował: „Taszkent, nad którym
zatoczyliśmy dwa koła, robi wrażenie ogromnych, bardzo zielonych ogrodów,
poprzecinanych na krzyż ścieżkami ulic”. Miasto kojarzyło mu się z Moskwą,
„jeszcze bardziej wiejską i bardziej gorącą”.
Do wielu miejsc na południe od centrum, w Cziłanzarze czy Mirabadzie,
pasowałby taki opis: „Topolami grodzone ulice o charakterze wiejskich,
zabrukowanych dróg. Po obu stronach w rowie, w tradycyjnym
i charakterystycznym dla tego kraju »aryku«, płynie woda, tak samo zakurzona
jak powietrze, jak zieleń topolowych drzew. Polewają ulice jak w Moskwie, tyle
że prosto z »aryków« wiadrami”.
Niezniszczona w trzęsieniu dzielnica, leżąca za medresą Kukeltasz i bazarem
Czorsu, tchnęła u Janty Orientem: „Kręte, wąskie, strome uliczki mają charakter
i wschodni, i południowy, wschodni poprzez turbany, tiubietiejki, kałpoki,
poprzez barwiste chałaty przechodniów i wreszcie parandżę i czadry, zasłony na
twarzach kobiet, południowy tam, gdzie zza glinianych ślepych ścian nie
przegląda nawet zieleń drzew, gdzie je zalewa z góry i wypełnia bez śladu cienia
paląca białość upału”. Podczas trzęsienia w tej dzielnicy „belki i ściany ledwie się
wzdrygnęły, zrzuciły kilka warstw kurzu i znów zastygły w bezruchu” (to już
Colin Thubron).
Dziś nie zobaczymy tu parandży ani czadoru (lekka narzuta okrywająca ciało),
zostały chałaty i tiubietiejki. I nie odrodziła się zniszczona przez bolszewików
kultura kupiecka. „Zakaz wolnego handlu zadał życiu tutejszemu głęboki,
nieuleczalny cios” – napisał Janta. Uzbeckie bazary przypominają dziś zwykłe
supermarkety.
Ślepe ściany i wysokie płoty są wieczne, tak się tu budowało i buduje. Dawniej –
aby kobieta nie musiała zasłaniać się w domu ani obejściu. Teraz – żeby nie
plotkowano. Żeby nie dawać pożywki złym językom. Dom jest moją twierdzą.
Okna mogą być tylko od podwórka (rzecz jasna, dotyczy to rodzinnych domów
w tradycyjnych dzielnicach, nie bloków czy kamienic).
Ulice, które przypominają tunele, spotkamy w wielu miejscach, na przykład
w Duszanbe, tam jednak bogacze łączą dyskrecję z ostentacją. Owszem, w środku
nic nie widać, ale trudno nie zauważyć marmurowej fasady, lwa z brązu przed
wejściem, kutych mosiężnych drzwi. W Taszkencie zakryć – to zakryć na dobre.
Ściany są tu bez ozdób, a bogactwa gospodarza domyślimy się najwyżej po
przepastnej bramie, która może zmieścić duży samochód.
Znawca Azji Centralnej, Rosjanin Arkadij Dubnow, mawia, że uzbecka
polityka przypomina uzbeckie domy. Z ulicy nie dowiesz się, co się dzieje
w środku. Niczego nie podejrzysz.
I nie poznasz po ludziach, o czym rozmawiają.
Czillia
Kotlina
Jechałem kiedyś koleją z Aktau nad Morzem Kaspijskim – stacja znajduje się
spory kawał za miastem – do Astany. Liczącą niespełna dwa i pół tysiąca
kilometrów trasę pociąg pokonywał w dwie doby, zatrzymując się po drodze na
dwudziestu dziewięciu stacjach. Krajobraz prawie się nie zmieniał: step, step,
step. A raczej step-step, step-step. Miałem wrażenie, że żeglujemy po oceanie,
przemieszczając się od wyspy do wyspy.
Kiedy leci się z Ałmaty do, powiedzmy, Aktobe (Aktiubińska) – dobrze ponad
półtora tysiąca kilometrów w linii prostej, tyle, co z Warszawy na Sycylię – i nie
ma chmur, też widać tylko step i kilka–kilkanaście miejscowości. Trudno
wyobrazić sobie step ciągnący się od Polski do południowych Włoch
i praktycznie niezaludniony.
Azja Centralna to region tranzytowy, przejściowy. Region „pomiędzy”:
Europą a Azją, Rosją a Indiami, Chinami a Bliskim Wschodem. Zachodem
a muzułmańskim Południem. Bez dostępu do otwartego morza, sam jest wielkim,
lądowym akwenem, na którym od pradziejów krzyżowały się szlaki ludów
wędrujących między kontynentami. Nieraz przychodziły stamtąd śmierć
i zagłada, ale częściej – różne towary. Tak jest do dziś, choć jedwab został
z czasem wyparty przez ropę i gaz.
Spadkobiercami kultur, jakie przez wieki rozwijały się na tym obszarze, jest
pięć niepodległych państw. Do tego samego cywilizacyjnego kręgu należą
również zachodnie Chiny, północny Afganistan (do Hindukuszu) i może jeszcze
północny Iran. W czasach radzieckich region odcięty był od sąsiadów, ale dziś
odradzają się dawne kontakty. Otwarto zamknięte przez dziesięciolecia przełęcze,
na odnowionych drogach, wiodących na południe i wschód, znowu panuje ruch.
Teraz powoli zarastają drogi na północ i na zachód – z wyjątkiem tych do Turcji.
Dobrze mają się też chińskie korytarze transportowe.
Motta
Cytat z wiersza Anny Achmatowej Ja nie była zdiesʹ let siemʹsot… podaję za stroną internetową
w o r ld - ar t. r u (b it. ly /2 M o D P EL, dostęp: 1.08.2018). Tłumaczenie własne.
[Tadeusz] Boy-Żeleński, Kłamstwo Przybyszewskiego, „Wiadomości Literackie”, nr 39,
23.09.1928.
Cytat z Jerzego Stempowskiego za: List do niemieckiego przyjaciela, „Gazeta Wyborcza”,
9.02.2017.
Cytat z wiersza Jamesa Elroya Fleckera The Golden Journey to Samarkand podaję za stroną
internetową cu ltu r ed . co m (b it. ly /2 N 1 O Y Y n, dostęp: 1.08.2018). Tłumaczenie Jana
Daruka w: Norman Davies, Na krańce świata. Podróż historyka przez historię, tłum. Elżbieta
Tabakowska, Kraków 2017. Pozwoliłem sobie nieco to tłumaczenie przerobić. Za pomoc
dziękuję Ani Fabjańczyk.
Do części „Ekshumacja”
Wszystkie obce nazwy własne starałem się zapisać po polsku jak najpoprawniej,
a jednocześnie w sposób nieutrudniający czytania. Nie było to łatwe nawet
w wypadku nazw pochodzących z alfabetów, które oddaje się w polszczyźnie
fonetycznie: czasem można robić to na kilka sposobów. Na przykład nazwisko
byłego prezydenta Armenii (w latach 2008–2018) zwykle zapisuje się jako
Sarkisjan (używam tej formy jako bardziej utrwalonej), ale u niektórych autorów
spotyka się pisownię Sargsjan. Należy też pamiętać, że Ormianie czy Gruzini
mieszkający na Zachodzie zapisują nazwiska w alfabecie łacińskim w sposób
przyjęty w danym języku, stąd wybitny pisarz ormiańsko-rumuński to Varujan
Vosganian.
Jeszcze więcej kłopotów niż alfabety gruziński, ormiański, a także kazaska,
kirgiska i tadżycka cyrylica przysparzały azerbejdżańska, turkmeńska i uzbecka
łacinka. W wypadku tych ostatnich używałem przede wszystkim form
utrwalonych w języku polskim, które weszły do uzusu, dlatego na przykład
wieloletni przywódca Azerbejdżanu, prezydent w latach 1993–2003, to Hejdar
Alijew, a nie Heydər Əliyev (w azerbejdżańskim obce nazwy konsekwentnie
zapisywane są fonetycznie – Wojciech Górecki to Voyçeh Quretski). Niektórzy
bohaterowie tej książki sami używają kilku wersji swojego nazwiska, na przykład
uzbecki reżyser Bahrom Jakubow teraz najczęściej zapisuje się w formie
Yoqubov, a tadżycki filolog pochodzenia jagnobskiego, Sajfiddin Mirzojew,
zmienił nazwisko na Mirzozoda. W takich sytuacjach należałoby podawać obie
formy, przeszkadzałoby to jednak w lekturze. Wyjątek robię właśnie dla profesora
Mirzojewa – Mirzozody.
Niektóre nazwy geograficzne weszły do polszczyzny i nie ma wątpliwości, że
pisze się Baku (azerb. Bakı), Aszchabad (turkm. Aşgabat) czy Taszkent (uzb.
Toshkent). Zasadę spolszczania przyjąłem także w wypadku nazw mniej
rozpowszechnionych, jak Mujnak (uzb. Moʻynoq, a w starej, cyrylickiej pisowni
Мўйноқ). Chciałem, by pisownia nie odbiegała od używanej w polskiej
literaturze X I X i X X wieku, a także współczesnej (chociaż dawniej polscy autorzy
zwykle podawali nazwy własne w brzmieniu rosyjskim, a nie miejscowym,
z kolei obecnie coraz częściej spotyka się transkrypcję angielską, na przykład
nazwę gruzińskiego miasta zapisuje się niepoprawnie jako Mtskheta zamiast
Mccheta). Starałem się kierować przy tym wytycznymi Komisji Standaryzacji
Nazw Geograficznych poza Granicami Rzeczypospolitej Polskiej. Należy
pamiętać, że niektóre nazwy były zapisywane w językach lokalnych w więcej niż
jednym wariancie, a w wypadku nazw na terenach zamieszkałych przez
mniejszości narodowe liczba wariantów mogła być jeszcze większa. Zachowanie
konsekwencji było więc bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.
Buran. Kirgiz wraca na koń Wojciecha Góreckiego to książka (nie waham się użyć tego
określenia) N I EZWY K ŁA !
Zarówno jeśli chodzi o zasób wiedzy o krajach Azji Centralnej, jak i formę, wciągającą
i niepozwalającą oderwać się od lektury.
Jestem pełna podziwu dla autora, który dotarł do niewiarygodnej liczby wydarzeń zarówno
aktualnych, jak i znacznie wcześniejszych, a także był w stanie zinterpretować je tak, by stały
się dla nas, czytelników, zrozumiałe. Są to przecież kraje mało przez nas znane, od lat nie były
dostępne dla wycieczek, zwłaszcza dopóki istniał ZS R R . Tym bardziej lektura książki
Góreckiego powinna nam je przybliżyć.
Nie da się ukryć, że warto przy okazji poznać inną książkę, a mianowicie wydaną pół
wieku temu Kirgiz schodzi z konia Ryszarda Kapuścińskiego. Te dwie pozycje komponują się
jakby w jedną całość, pozwalającą poznać pełny obraz tego regionu świata.
Alicja Kapuścińska
Przypisy
[1] Na przełomie lat 1989/1990 w Deir ez-Zor, docelowym punkcie marszów śmierci, wzniesiono
staraniem syryjskich Ormian kościół ormiański wraz z archiwum i muzeum (przechowywano tam
między innymi szczątki ofiar). 21 września 2014 roku terroryści z Państwa Islamskiego wysadzili
go w powietrze.
[2] W niepodległym Tadżykistanie nazwę miasta zapisywano w postaci Kurgonteppa, a w styczniu
2018 roku przemianowano je na Bochtar (z tadżyckiego – Baktria).
[3] Trojki – działające od sierpnia 1937 do listopada 1938 roku organy N K WD (Ludowy
Komisariat Spraw Wewnętrznych ZS R R ) powołane w celu szybkiego rozpatrywania spraw
przeciwko osobom oskarżonym o działalność antyradziecką. Ocenia się, że osądziły ponad 1,3
miliona osób, skazując na śmierć połowę z nich.
[4] Po północnej, kazaskiej stronie jeziora – granica biegnie mniej więcej środkiem dawnego
akwenu – sytuacja była mniej dramatyczna. A jedno z poaralskich jezior, znajdujące się w całości
w Kazachstanie i zasilane przez Syr-darię, dzięki intensywnym pracom hydrotechnicznym
(budowa zapór) zaczęło się pod koniec pierwszej dekady X X I wieku ponownie powiększać,
odnotowano tam także zmniejszenie zasolenia i odradzanie się populacji ryb.
[5] Według szacunków na początku 2018 roku Uzbekistan liczył niespełna trzydzieści trzy
miliony mieszkańców, co stanowiło już prawie połowę ludności Azji Centralnej (szacowanej na
około siedemdziesiąt milionów).
[6] W czasach ZS R R – Sowietabad.
[7] Sartowie – używane do początków X X wieku określenie, oznaczające najczęściej
rzemieślniczo-kupiecką ludność miejską południowego Turkiestanu.
WY D AWN I C TWO C ZA R N E sp. z o.o.
czar ne. com. p l
Sekretariat: ul. Węgierska 25A , 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
mateus z@czar ne.co m.pl, tomas z@czar ne.co m.p l
d ominik@czar n e.com.p l, ew a@czar n e.com.pl
ed yta@czar ne.com.p l
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
r edakcja@czar n e.co m.p l
Sekretarz redakcji: malg or zata@czar ne. com.p l
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
ag nies zka@czar n e.co m.p l, do r o ta@czar ne.co m.p l
zo f ia@czar ne.com.pl, mar cjan na@czar ne.co m.pl
magda. jobko@czar n e.co m.p l
Dział marketingu: lu kas z.s o bo lew s k i@czar ne.co m.p l
Dział sprzedaży: p iotr.bag ins k i@czar n e.com.pl
ag nies zka. w ilczak@czar n e.co m.p l, hon or ata@czar ne.com.pl
Audiobooki i e-booki: an na@czar n e.com.pl
Skład: d2d. pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, in f o @d2 d.p l
Wołowiec 2018
Wydanie I