Professional Documents
Culture Documents
Melissa de La Cruz - Błękitnokrwiści 05 - Zbłąkany Anioł I Krwawe Walentynki
Melissa de La Cruz - Błękitnokrwiści 05 - Zbłąkany Anioł I Krwawe Walentynki
ZBŁĄKANY ANIOŁ
KRWAWE WALENTYNKI
Tłumaczenie Małgorzata Kaczarowska
Misguided Angel; Bloody Valentine
ZBŁĄKANY ANIOŁ
Dla Taty,
Alberta B. de la Cruz
(7 września 1949 - 25 października 2009),
który uważał, że dedykacje i podziękowania to najlepsze części
moich książek, ponieważ zawsze jest tam mowa o nim.
Misguided angel hanging over me,
Heart like a Gabriel, pure and white as ivory
Soul like a Lucifer, black and cold like a piece of lead.
Misguided angel, love you till I'm dead.
- Cowboy Junkies, Misguided Angel
11 listopada 2005 r.
Było nas siedmioro, kiedy zakon został powołany do życia. Zwołano radę, aby zająć
się rosnącym zagrożeniem ze strony Ścieżek Umarłych. Oprócz mnie na tym spotkaniu obecni
byli: słabowity kuzyn cesarza, Gemellus, westalki Oktylla i Alkione; dowódca cesarskiej
armii, generał Aleksandrus; oddany nam senator Panteliusz i uzdrowiciel Onbazjusz.
Dzięki długoletnim badaniom ustaliłem, że Alikone została najprawdopodobniej
odźwierną Bramy Obietnicy, trzeciej spośród Bram Piekieł. Doszedłem także do wniosku, że
ta właśnie brama kryje rozwiązanie zagadki ciągłej obecności naszych wrogów, którzy mieli
zostać całkowicie zniszczeni. Na tej bramie musimy się skoncentrować, ponieważ jest ona
najważniejsza ze wszystkich.
Przypuszczam, iż Alikone osiedliła się we Florencji i mam podstawy sądzić, że jej
ostatnim odnotowanym wcieleniem byłą Katarzyna ze Sieny, słynna włoska mistyczka,
„urodzona” w roku 1347. Jednakże po „śmierci” Katarzyny w życiu społecznym Florencji nie
pojawiały się już żadne znaczące kobiety. Zupełnie jakby nie pozostawiła żadnych dziedziców
swojego nazwiska, a jej linia po prostu wygasła w 1429 r., wraz z zakończeniem rządów
Giovanniego de Medici.
Od piętnastego wieku miasto było związane z rosnącym w siłę zakonem
petruwiańskim, którego założycielem był ambitny duchowny, Benedykt Linardi. Obecnym
zwierzchnikiem szkół i zakonów petruwiańskich jest ojciec Roberto Baldessarre. Nawiązałem
z nim korespondencję i jutro planuję udać się do Florencji.
Pościg
Odgłos kroków na bruku rozbrzmiewał echem wśród pustych ulic miasta. Tomasia w
safianowych ciżmach stąpała niemal bezgłośnie, słysząc za plecami stukot ciężkich butów
Andreasa i lżejsze kroki Giovanniego. Nie zwalniając, biegli jedno za drugim, blisko siebie,
przyzwyczajeni do tego rodzaju karności i przyzwyczajeni do wtapiania się w ciemność. Na
środku placu rozdzielili się.
Tomi wzniosła się na gzyms najbliższego budynku i przycupnęła, patrząc na rozległą
panoramę miasta: od budowanej właśnie bazyliki przez Most Złotników, aż do dzielnic za
rzeką. Wyczuła, że zbliża się do nich potwór i przygotowała się do ataku. Ich cel jeszcze nie
wiedział, Że jest śledzony, a Tomasia miała zamiar uderzyć szybko i niepostrzeżenie,
wymazując i niszcząc każdy ślad srebrnokrwistego. Zupełnie jakby bestia, przebrana za
pałacowego strażnika, nigdy nie istniała. Nawet umierając, nie mogła wydać żadnego
dźwięku. Tomasia nie ruszała się Z miejsca, czekając, aż bestia podejdzie bliżej i wpadnie w
ich zasadzkę.
Usłyszała, że Dre odchrząkuje, lekko zadyszany. Obok niego pojawił się Gio z
obnażonym mieczem, sygnalizując, że wampir znalazł się już w zaułku.
Teraz przyszła jej kolej. Tomasia zeskoczyła ze swojego posterunku, trzymając w
zębach sztylet.
Ale kiedy wylądowała na ulicy, nie zobaczyła ani śladu bestii.
- Gdzie...? - zaczęła szeptem, ale Gio położył palec na ustach, wskazując ciemną
uliczkę.
Tomi uniosła brwi. Coś niezwykłego. Srebrnokrwisty zatrzymał się, aby porozmawiać
z zamaskowanym nieznajomym. To dziwne: Croatanie nienawidzili czerwonokrwistych i
zwykle unikali ich albo torturowali dla rozrywki.
- Ruszamy? - zapytała, kierując się w tamtą stronę.
- Czekaj - rozkazał Andreas. Miał dziewiętnaście lat, był wysoki i dobrze zbudowany,
wyrzeźbione muskuły i gęste brwi sprawiały, że był zarazem przystojny i bezlitosny. Był ich
przywódcą, jak zawsze.
W porównaniu z nim Gio wydawał się drobny, niemal jak elf, Z urodą, której nie
mogły ukryć nawet postrzępiona broda i długie, nieposłuszne włosy. Trzymał dłoń na
rękojeści miecza, spięty i gotowy do skoku.
Tomi zrobiła to samo, przesuwając palcem po ostrzu sztyletu. Czuła się lepiej, mając
go przy sobie.
- Zobaczmy, co będzie dalej - zdecydował Dre.
CZĘŚĆ PIERWSZA
SCHUYLER VAN ALEN
I BRAMA OBIETNICY
U wybrzeży Włoch
Teraźniejszość
Jeden
Cinque Terre
Schuyler Van Alen najszybciej, jak mogła, wspięła się spiralnymi schodkami z
polerowanego brązu na górny pokład. Pochwyciła spojrzenie stojącego na dziobie jachtu
Jacka Force'a i skinęła głową, osłaniając oczy przed palącym śródziemnomorskim słońcem.
Gotowe.
To dobrze, przekazał i zajął się rzucaniem kotwicy. Był spalony słońcem i
rozczochrany, jego skóra miała kolor ciemnego orzecha, a włosy barwę lnu. Czarne włosy
Schuyler także były zmierzwione i zaniedbane po miesiącu wystawiania ich na słone morskie
powietrze. Miała na sobie starą koszulę Jacka, niegdyś białą i nieskazitelną, obecnie zszarzałą
i wystrzępioną na dole. Oboje otaczała aura luzu, typowa dla ludzi będących na wiecznych
wakacjach: leniwa, zrelaksowana bezcelowość ukrywała ich determinację. Miesiąc
wystarczył. Musieli działać. Musieli działać dzisiaj.
Mięśnie ramion Jacka napięły się, kiedy szarpnął linę, sprawdzając, czy kotwica
zaczepiła o dno morskie. Nie miał szczęścia.
Kotwica podniosła się, więc popuścił jeszcze kilka metrów liny. Podniósł prawą rękę,
sygnalizując Schuyler, żeby wrzuciła wsteczny bieg. Jack wypuścił jeszcze kawałek liny i
znowu szarpnął. Gruby biały warkocz zacisnął się na jego ręce, kiedy ciągnął kotwicę ku
sobie.
Schuyler, która dawniej żeglowała latem w Nantucket, wiedziała, że zwykły człowiek
użyłby do zarzucenia trzystukilogramowej kotwicy kołowrotu z silnikiem, ale oczywiście
Jack nie był w najmniejszym stopniu zwykłym człowiekiem. Pociągnął mocniej,
wykorzystując niemal całą swoją silę, a ośmiotonowy jacht hrabiny jakby naprężył się na
moment. Tym razem kotwica wytrzymała, znajdując zaczepienie na skalistym dnie. Jack
rozluźnił mięśnie i puścił linę, a Schuyler odeszła od steru, żeby pomóc mu owinąć ją wokół
podstawy kołowrotu. Przez ostatni miesiąc znajdowali niewielką pociechę w takich prostych
zadaniach. Pozwalało im to zająć się czymś konkretnym, podczas gdy planowali ucieczkę.
Ponieważ Izabela Orleańska ofiarowała im wprawdzie schronienie w swoim domu, ale
dawno temu, w innym wcieleniu, była ukochaną Lucyfera, Druzyllą, siostrą - żoną cesarza
Kaliguli. To prawda, że hrabina okazała im niezwykłą szczodrość, otaczając wszelkimi
luksusami - jacht na przykład był w pełni i obficie zaopatrzony. Ale z każdym dniem stawało
się coraz bardziej oczywiste, że zaproponowane przez hrabinę schronienie szybko przemienia
się w więzienie. Był już listopad, a oni pozostawali praktycznie znajdującymi się w jej mocy
więźniami, których nigdy nie pozostawiano samych, i którym nie pozwalano się oddalać.
Schuyler i Jack byli równie daleko od znalezienia Bramy Obietnicy, jak w dniu, kiedy
opuścili Nowy Jork.
Hrabina dawała im wszystko oprócz tego, czego potrzebowali najbardziej: wolności.
Schuyler nie przypuszczała, by Izabela, wielka przyjaciółka Lawrence'a i Cordelii i jedna z
najbardziej szanowanych wdów w europejskiej wampirzej społeczności, miała okazać się
srebrnokrwistym zdrajcą. Jednak po zdradzie Forsytha Llewellyna w Nowym Jorku wszystko
wydawało się możliwe. Tak czy inaczej, nie mogli pozwolić sobie na czekanie i sprawdzenie,
czy hrabina planuje uwięzić ich na stałe.
Schuyler spojrzała nieśmiało na Jacka. Byli razem już od miesiąca, nareszcie jako
oficjalna para, ale wszystko nadal wydawało jej się całkowicie nowe - jego dotyk, głos,
towarzystwo, lekki dotyk ręki na jej ramionach. Stała obok niego, opierając się o barierkę, a
Jack objął ją ramieniem, przyciągając bliżej, żeby pocałować w czubek głowy. Takie
pocałunki lubiła najbardziej, ciesząc się w głębi serca pewnością, z jaką ją trzymał. Należeli
teraz do siebie.
Schuyler pomyślała, że może to właśnie miała na myśli Allegra, kiedy powiedziała jej,
żeby wróciła do domu i przestała ze sobą walczyć, przestała uciekać przed swoim szczęściem.
Może to właśnie matka chciała jej przekazać.
Jack cofnął rękę, a Schuyler popatrzyła za jego wzrokiem, na niedużą szalupę, którą
„chłopcy” opuszczali z rufy na spienioną wodę na dole. Dwaj radośni Włosi, Drago i Iggy
(zdrobnienie od Ignazio), byli venatorami pracującymi dla hrabiny i wedle wszelkich znaków
na niebie i ziemi ich strażnikami więziennymi. Ale Schuyler polubiła ich niemal jak
przyjaciół. Myśl o tym, co ona i Jack planowali, sprawiała, że jej nerwy były nieźle skołatane.
Miała nadzieję, że uda im się nie zrobić krzywdy venatorom, ale wiedziała też, że w razie
czego nie mogą się wahać. Zadziwiał ją spokój Jacka, sama z trudem zmuszała się, żeby stać
nieruchomo i z niecierpliwości gimnastykowała nogi w kostkach, wspinając się na palce i
opadając.
Podeszła za Jackiem na krawędź pokładu. Iggy przycumował łódkę do jachtu, a Drago
wyciągnął rękę, żeby pomóc Schuyler. Ale Jack wślizgnął się pierwszy i odsunął Włocha,
dżentelmeńskim gestem oferując Schuyler swoją rękę. Przytrzymała się jej, przechodząc
przez barierkę do łódki. Drago wzruszył ramionami i wyrównał balans łodzi, podczas gdy
Iggy na dziobie pakował ostatnie zapasy - kilka koszy piknikowych i plecaki z kocami i
wodą.
Schuyler obróciła się, aby po raz pierwszy przyjrzeć się uważnie poszarpanemu
włoskiemu wybrzeżu. Od kiedy usłyszeli, że Cinque Terre to ulubione miejsce Iggy'ego,
nalegali na tę całodniową wycieczkę. Cinque Terre było fragmentem włoskiej riwiery, na
którym położonych było pięć średniowiecznych miasteczek. Iggy, o szerokiej twarzy i
okazałym brzuchu, opowiadał z nostalgią o czasach, kiedy biegał po ścieżkach na
krawędziach klifów, a potem wracał do domu na obiad, jedzony na tarasie z widokiem na
zachód słońca nad zatoką.
Schuyler nigdy nie była w tej części Włoch i nie wiedziała o niej za wiele - ale
wiedziała, jak mogą wykorzystać sentyment Iggy'ego do rodzinnego miasta na swoją korzyść.
Nie potrafił oprzeć się propozycji odwiedzenia tego miejsca i zgodził się, żeby spędzili dzień
z dala od pływającego więzienia. Było to miejsce idealne dla ich planów, ponieważ szlaki
kończyły się starożytnymi schodami, ciągnącymi się setki metrów w górę. O tej porze roku
ścieżki były opuszczone - sezon turystyczny się skończył. Jesień przyniosła chłodniejszą
pogodę i w popularnych latem kurortach nie było już prawie nikogo. Górskie szlaki mogły
odprowadzić ich daleko od jachtu.
- Spodoba ci się tutaj, Jack - powiedział Iggy, wiosłując energicznie. - Tobie też,
signorina - dodał. Włosi mieli problemy z wymawianiem imienia „Schuyler”.
Jack odpowiedział pomrukiem, unosząc wiosło, a Schuyler starała się wyglądać, jakby
nie mogła się doczekać. Powinni szykować się na udany piknik. Schuyler zauważyła, że Jack
patrzy z namysłem na morze, przygotowując się do tego, co miał przynieść ten dzień. Z
uśmiechem poklepała go po ramieniu. To miał być wyczekiwany oddech od życia na statku,
okazja do spędzenia dnia na wędrówce.
Powinni wyglądać jak szczęśliwa i pozbawiona jakichkolwiek trosk para, a nie jak
dwoje skazańców, planujących ucieczkę z więzienia.
Dwa
Ucieczka
- Schuyler poczuła, że humor jej się poprawia, kiedy wpłynęli do zatoki przy
miasteczku Vernazza. Widok zachwyciłby każdego i nawet pochmurne oblicze Jacka trochę
się rozjaśniło. Skalne półki były niesamowicie efektowne, a przycupnięte na nich domy
sprawiały wrażenie równie starych, jak otaczające je głazy. Zacumowali łódź i cała czwórka
wspięła się na szczyt urwiska, kierując się w stronę szlaku.
Pięć miast tworzących Cinque Terre połączonych było kamienistymi ścieżkami - na
niektóre z nich praktycznie nie dawało się wspiąć, jak wyjaśnił Iggy, kiedy szli wzdłuż
szeregu maleńkich otynkowanych domków. Venator był w wyśmienitym humorze i
opowiadał im historię każdego z mijanych domów.
- Ten tutaj moja ciotka Clara sprzedała w 1977 roku bardzo sympatycznej rodzinie z
Parmy, a tu obok mieszkała najpiękniejsza dziewczyna we Włoszech (odgłosy cmokania),
tylko... wiecie, czerwonokrwiste damy, potrafią być takie... wybredne... o, a tutaj...
Szli pomiędzy ogródkami i polami, a Iggy witał się z mijanymi mieszkańcami i klepał
zwierzęta, kiedy przechodzili przez pastwiska. Szlak prowadził tam i z powrotem od
trawiastych pastwisk do domów na samej krawędzi nadmorskiego urwiska. Kiedy wspinali
się naprzód, Schuyler widziała małe kamyczki, osypujące się ze zbocza.
Iggy podtrzymywał rozmowę, podczas gdy Drago przytakiwał tylko i uśmiechał się do
siebie, jakby odbył tu już za dużo wycieczek i nie chciał psuć zabawy przyjacielowi.
Rozwlekłe opowieści Iggy'ego zajęły większość poranka. Wspinaczka była męcząca, ale
Schuyler cieszyła się, że ma okazję rozprostować nogi i była pewna, że Jack także to docenia.
Za dużo czasu spędzili na łodzi, a chociaż mogli pływać w morzu, nie mogło się to równać z
porządną wędrówką na świeżym, lądowym powietrzu. Kilka godzin zajęło im dojście z
Vemazzy do Corniglii, a potem do Manaroli. Schuyler zauważyła, że przez cały dzień nie
widzieli ani jednego samochodu czy ciężarówki, żadnej linii telefonicznej ani trakcji
elektrycznej.
To jest to - przekazał Jack. - Tutaj.
Schuyler wiedziała, że Jack oszacował, iż znaleźli się niemal w połowie drogi między
dwoma miasteczkami. Nadszedł właściwy czas. Schuyler poklepała Iggy'ego w ramię i
wskazała na urwiste wyniesienie nad klifem.
- Lunch? - zatrzepotała rzęsami.
Iggy uśmiechnął się.
- Jasne! Tak się rozgadałem, że zapomniałbym się zatrzymać i coś zjeść!
Punkt, do którego zaprowadziła ich Schuyler, był ciekawie położony. Szlak wybiegał
na cypel, więc po obu stronach wąskiej ścieżki znajdowało się urwisko. Venatorzy rozłożyli
jeden ze śnieżnobiałych obrusów hrabiny na trawie pomiędzy głazami i cała czwórka
stłoczyła się na tej niewielkiej przestrzeni. Schuyler starała się nie gapić w dół, zajmując
miejsce jak najbliżej krawędzi.
Jack usiadł naprzeciwko niej, spoglądając ponad jej głową na wybrzeże poniżej.
Obserwował plażę, podczas gdy Schuyler pomagała rozpakować koszyk. Wyjęła szynkę
parmeńską, salami finocchiona, mortadelę i suszoną wołowinę. Wędliny w postaci długich
walców lub pocięte w małe plasterki zapakowane były w papier pergaminowy. W koszu
znajdował się też bochenek chleba z rozmarynem oraz brązowa papierowa torba, pełna
ciasteczek z migdałami i placuszków z dżemem. Aż szkoda, że to wszystko miało się
zmarnować. Drago wyjął kilka plastikowych pudełek zawierających włoskie sery, pecorino i
świeżą burratę, zapakowane w zielone liście. Schuyler odkroiła i skosztowała kawałek
burraty. Maślano - mleczny smak mógł swoją doskonałością rywalizować z rozciągającym się
wokół widokiem.
Na moment pochwyciła spojrzenie Jacka. Szykuj się, przekazał. Nadal uśmiechała się i
jadła, chociaż żołądek zaczął się jej zaciskać. Obejrzała się szybko, żeby zobaczyć, na co
patrzył Jack. Przy plaży w dole zacumowała niewielka motorówka. Kto mógłby zgadnąć, że
nastoletni północnoafrykański pirat z wybrzeży Somalii okaże się tak godnym zaufania
pomocnikiem? - pomyślała Schuyler. Nawet z tej odległości widziała, że przyprowadził to, o
co go prosili: jedną z najszybszych motorówek, jakimi dysponowali piraci, wysmukłą i z
groteskowo wielkim silnikiem.
Iggy otworzył butelkę wina Prosecco i cała czwórka z uśmiechem wzniosła toast za
skąpane w słońcu wybrzeże. Szerokim gestem wskazał rozłożoną między nimi ucztę.
- Zaczynamy?
Na ten moment czekali. Schuyler zaczęła działać. Odchyliła się do tylu i udała, że traci
równowagę, a potem pochyliła się do przodu i chlusnęła całą zawartością szklanki wina w
twarz Drago. Sprawiał wrażenie ogłupiałego, gdy alkohol zapiekł go w oczy, ale zanim
zdążył zareagować, Iggy klepnął go w plecy i zarechotał z całego serca, jakby Schuyler
opowiedziała szczególnie śmieszny dowcip.
Jack zerwał się, korzystając z tego, że Drago był chwilowo oślepiony, a Iggy zamknął
oczy ze śmiechu. Wyciągnął drewniany nóż z rękawa, obrócił go i wbił głęboko w pierś
Drago. Włoch rozciągnął się na ziemi, krwawiąc obficie z rany. Schuyler pomogła Jackowi
zrobić tę broń z obluzowanej deski, którą wyjął ze schodów, szlifując ją na kamieniu
wyłowionym przez nią podczas nurkowania. Deska była zrobiona z drzewa żelaznego i
zmieniła się w niebezpieczny i śmiercionośny sztylet.
Schuyler rzuciła się do drugiego venatora, ale Iggy zerwał się na nogi, zanim zdążyła
wstać. Tego nie brali pod uwagę. Tłuścioch umiał się naprawdę szybko ruszać. W jednej
chwili wyrwał ostrze z piersi przyjaciela, aby wykorzystać ją jako własną broń, i odwrócił się
do Schuyler. Jego oczy były całkowicie poważne.
- Jack! - krzyknęła, kiedy venator zaatakował. Nie mogła się ruszyć, Iggy rzucił na nią
zaklęcie unieruchamiające, kiedy sięgał po nóż, który teraz wznosił nad jej piersią. Za
moment miał przeszyć jej serce - ale Jack zanurkował pomiędzy nich i przyjął na siebie pełne
impetu uderzenie.
Schuyler musiała wyrwać się spod działania zaklęcia. Szarpnęła się do przodu,
wykorzystując każdy pozostały jej gram energii, walcząc z przytrzymującą ją niewidzialną
pajęczyną. Miała uczucie, że porusza się w zwolnionym tempie przez gęstą ciecz, ale znalazła
słaby punkt zaklęcia i przełamała je. Wrzasnęła i rzuciła się do Jacka, który leżał jak
pozbawiony życia.
Iggy był tam pierwszy i przewrócił go na plecy, ale cofnął się zdumiony. Cały i
zdrowy chłopak uśmiechnął się ponuro.
Jack zerwał się na nogi.
- Nieładnie, venatorze. Jak mogłeś zapomnieć, że anioła nie można zranić ostrzem,
które sam stworzył? - podwinął rękawy i stanął twarzą w twarz z przeciwnikiem. - Może
ułatwisz sobie życie? - zapytał łagodniej. - Proponuję, żebyś wrócił i powtórzył hrabinie, że
nie jesteśmy parą kolczyków, które może trzymać w szkatułce. Odejdź, a nie zrobimy ci
krzywdy.
Przez moment wydawało się, że venator rozważa tę ofertę, ale Schuyler wiedziała, że
jest zbyt starą duszą na tak tchórzliwe wyjście. Włoch wyjął z kieszeni paskudnie
wyglądające zakrzywione ostrze i skoczył w stronę Jacka, nieoczekiwanie zatrzymując się w
powietrzu. Przez sekundę wisiał nieruchomo, z dziwnym wyrazem twarzy, na której
malowały się jednocześnie zmieszanie i porażka.
- Niezła robota z tym unieruchomieniem - powiedział Jack do Schuyler.
- Zawsze do usług - uśmiechnęła się. Zebrała zaklęcie, które przed chwilą ją
sparaliżowało, i rzuciła je na venatora.
Jack zajął się resztą, potężnym gestem strącając grubego strażnika z urwiska, żeby
roztrzaskał się o skały na dole.
- Zajęłaś się zbiornikiem? - zapytał, kiedy pospiesznie schodzili na dół, do czekającej
na nich pirackiej łodzi.
- Jasne - skinęła głową. Dobrze zaplanowali swoją ucieczkę: Jack osadził kotwicę
jachtu tak głęboko w dnie morskim, że wyrwanie jej nie będzie możliwe, a Schuyler opróżniła
zbiornik paliwa. Poprzedniej nocy uszkodzili żagle i radio.
Przebiegli przez plażę do pirackiej łodzi, w której czekał ich nowy przyjaciel, Ghedi.
Schuyler spotkała go podczas jednej z nadzorowanych wypraw na targ w St. Tropez, gdzie
były członek samozwańczych „Somalijskich Marines” pomagał przy rozładunku świeżych
ryb w dokach. Ghedi tęsknił za dawnymi dniami pełnymi przygód i natychmiast skorzystał z
okazji, by pomóc dwójce uwięzionych Amerykanów.
- Zgodnie z zamówieniem, szefowo - uśmiechnął się Ghedi, odsłaniając rząd
olśniewająco białych zębów. Poruszał się zwinnie i szybko. Wyskoczył z motorówki - miał
zamiar wrócić później na targ promem.
- Dzięki, stary - Jack ujął ster. - Zajrzyj jutro na swoje konto.
Somalijczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej, a Schuyler pomyślała, że frajda z
kradzieży łodzi była dla niego niemal wystarczającą zapłatą.
Potężny silnik ożył z rykiem, przyspieszyli, oddalając się od wybrzeża. Schuyler
spojrzała na dwóch venatorów, unoszących się nieruchomo w wodzie. Pocieszyła się
pewnością, że obaj to przeżyją: byli starożytnymi istotami i żaden upadek z urwiska nie mógł
ich naprawdę uszkodzić. Jedyny cios otrzyma tylko ich duma. Ale potrzebują czasu, żeby
dojść do siebie, a przez ten czas ona i Jack będą już daleko.
Odetchnęła. Nareszcie. Teraz do Florencji, żeby zacząć poszukiwania odźwiernego i
zabezpieczyć bramę, zanim znajdą ją srebrnokrwiści. Mogli znowu wziąć się do roboty.
- Wszystko dobrze? - Jack prowadził motorówkę przez wzburzone fale z profesjonalną
łatwością. Wziął ją za ręką i mocno uścisnął.
Przytuliła jego dłoń do policzka, rozkoszując się dotykiem zgrubiałych odcisków na
jej skórze. Udało im się. Byli razem. Bezpieczni. Wolni. I nagle zamarła.
- Jack, za nami.
- Wiem. Słyszę silniki - powiedział, nawet się nie oglądając. Schuyler wpatrywała się
w horyzont, zza którego wyłoniły się trzy ciemne kształty. Kolejni venatorzy, na ścigaczach z
czarno - srebrnym herbem na szybach. Kształty rosły coraz bardziej i bardziej w miarę, jak się
do nich zbliżali. Najwyraźniej Iggy i Drago nie byli ich jedynymi strażnikami.
Ucieczka miała się okazać trudniejsza, niż przypuszczali.
Trzy
W głębinę
Pierwsze krople spadły na policzek Schuyler jak delikatne pocałunki. Miała nadzieję,
że to będzie tylko przelotny deszcz, ale rzut oka na ciemniejące coraz bardziej niebo
powiedział jej, że tak się nie stanie. Spokojny, błękitny dotąd horyzont nabierał szybko
odcieni szarości, czerwieni i czerni, skłębione chmury zbijały się w ciężką, jednolitą masę.
Deszcz, początkowo lekki, uderzył nagle w pokład w narastającym staccato. Rozległ się
grzmot, a niski, dudniący dźwięk sprawił, że dziewczyna podskoczyła.
Oczywiście musiało się rozpadać, żeby wszystko bardziej skomplikować. Schuyler
sięgnęła za plecy Jacka po niewielki łuk. Poprosili Ghediego, żeby go przygotował dla nich i
ukrył w schowku przemytników, znajdującym się w zęzie.
Przez miesiąc spędzony na morzu przygotowywali ucieczkę. Jack godzinami uczył
Schuyler tajników sztuki venatorów (takich jak podstępy czy rodzaje amunicji), a za zgodą
Iggy'ego i Drago pokazał jej także podstawy łucznictwa. Dzięki pewnej ręce i dobremu
wzrokowi okazała się w tym nawet lepsza od niego. Teraz wyjęła z plecaka kilka strzał z
drzewa żelaznego, wykonanych ręcznie w trakcie ich uwięzienia. Wybrała jedną i zajęła
pozycję strzelecką.
Ich prześladowcy nadal byli daleko z tyłu. Widziała ich wyraźnie pomimo wiatru i
mgły. Ugięła kolana i zastygła jak nieruchomy posąg na wzburzonym morzu, podnosząc łuk i
napinając cięciwę do granic możliwości. Kiedy była pewna, że dobrze wycelowała, wypuściła
strzałę. Ale ścigacz uniknął jej bez trudu.
Niezniechęcona sięgnęła po kolejną strzałę. Tym razem trafiła dokładnie w kolano
venatora, a ślizgacz zadygotał przez chwilę na powierzchni wody. Poczuła przypływ triumfu,
ale venator wyprostował się momentalnie, nie zwracając uwagi na odniesioną ranę.
W tym czasie Jack wpatrywał się prosto przed siebie, pewną ręką regulując szybkość.
Wyciskał wszystko, co się dało, z przegrzanego silnika, który pracował na zbyt wysokich
obrotach - wyrzucając fontanny iskier i wydając przy tym okropny, syczący dźwięk.
Schuyler znów się obejrzała. Ich piracka łódź robiła, co w jej mocy, ale niedługo i tak
ich dościgną. Venatorzy byli coraz bliżej, najwyżej w odległości kilkunastu metrów. Deszcz
wzmagał się, Schuyler i Jack przemokli do suchej nitki, a wiatr chłostał fale, sprawiając, że
łódź wznosiła się i opadała z niebezpieczną gwałtownością niczym kolejka górska.
Przesunęła stopy, mając nadzieję znaleźć lepsze oparcie wśród hektolitrów wody
wdzierających się na rufę. Zostały jej tylko dwie strzały i nie mogła ich zmarnować. Napięła
łuk. Nagle dostrzegła ognisty, płonący pocisk, wycelowany prosto w nią.
- Schuyler! - krzyknął Jack, ściągając ją w dół, podczas gdy coś eksplodowało w
powietrzu w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Boże, venatorzy byli niesamowicie szybcy -
nie zauważyła nawet, żeby któryś z nich do niej celował.
Jack jedną ręką trzymał ster, a drugą obejmował ją opiekuńczo.
- Ogień piekielny - mruknął, kiedy łódką wstrząsnęła kolejna eksplozja, tuż za
sterburtą. Pociski miały postać najbardziej śmiercionośnej broni w arsenale venatorów:
czarnego ognia piekielnego, jedynej rzeczy na świecie zdolnej do zniszczenia nieśmiertelnej
krwi, płynącej w ich żyłach.
- Ale dlaczego chcą nas zabić? - Schuyler, przekrzykiwała ryk fal, przyciskając do
siebie łuk. Hrabina nie mogła przecież życzyć im aż tak źle. Czyżby nienawidziła ich do tego
stopnia?
- Jesteśmy teraz przypadkowymi ofiarami - odparł Jack. - Trzymała nas przy życiu,
dopóki to było dla niej wygodne. Ale teraz, skoro uciekliśmy, jej duma została zraniona.
Zabije nas, żeby postawić na swoim. Żeby dowieść, że nikt nie może bezkarnie sprzeciwić się
hrabinie.
Łódź podskakiwała na wznoszących się falach, opadając z gwałtownym wstrząsem i
trzaskiem metalowych łączeń i gwoździ, trących o drewno i wodę. Trafiony silnik umilkł.
Wydawało się, że tylko siła ich woli utrzymuje motorówkę w całości.
Kolejny wybuch, tym razem bliższy, zachwiał łódką. Następny ich zatopi. Schuyler
wyskoczyła z ukrycia i z nadludzką szybkością wypuściła dwie ostatnie strzały. Zbiornik
paliwa najbliższego ścigacza eksplodował.
Nie mieli czasu się z tego cieszyć, ponieważ następny pocisk przeleciał tuż nad
dziobem, a Jack ostro obrócił ster w prawo, wpadając wprost na trzymetrową falę, która
przykryła ich w całości.
Piracka łódź wyłoniła się po drugiej stronie, jakimś cudem nietknięta.
Schuyler obejrzała się. Dwaj venatorzy byli tak blisko, że widziała zarysy ich gogli i
srebrne szwy na skórzanych rękawicach. Ich twarze nie wyrażały niczego. Nie obchodziło
ich, czy ona i Jack przeżyją, czy też zginą, czy są niewinni, czy winni. Wykonywali tylko
rozkazy, a rozkazy mówiły, że mają strzelać, aby zabić.
Załamująca się fala niebezpiecznie wytrąciła ściganych z równowagi, łódź pochyliła
się do przodu niemal do pionu, a potem z całej siły opadła na wodę. W każdej chwili mogli
się wywrócić. Nie mieli już strzał. Nie mieli już żadnych możliwości.
Musimy porzucić łódkę. Będziemy szybciej, jeśli popłyniemy - przekazała Schuyler.
Wiedziała, że Jack myślał tak samo, tylko trudno mu było to powiedzieć. Ponieważ jeśli
popłyną, będą musieli się rozdzielić. - Nie martw się. Jestem silna. Tak samo, jak ty. -
Wymieniła z ukochanym kwaśne uśmiechy.
Jack przytrzymał koło sterowe, zaciskając szczęki. - Jesteś pewna?
Spotkamy się w Genui - przekazała, mając na myśli nadmorskie miasto położone
najbliżej miejsca, w którym się znajdowali. Pięćdziesiąt kilometrów na północ.
Skinął głową, a w myślach Schuyler pokazał się obraz przesłany przez niego, na
dowód, że wie, o czym ona mówi. Zatłoczone miasto portowe otoczone górami, kolorowe
łódki kołyszące się w przystani. Stamtąd mogli przejść górskimi ścieżkami do Florencji.
Odpłyń tak daleko, jak zdołasz - Ja skieruję łódź na pozostałe ścigacze. - Jack przez
moment odwzajemnił jej spojrzenie.
Schuyler skinęła głową.
Odliczam.
Mogę to zrobić, pomyślała Schuyler. Wiem, że zobaczę znowu Jacka. Wierzę w to.
Nie było czasu na ostatni pocałunek czy jakiekolwiek ostatnie słowa. Bardziej
wyczuwała niż słyszała odliczanie Jacka - jej ciało zaczęło działać, zanim umysł zdążył
zarejestrować komendę. Na „trzy” skoczyła już z burty, nurkując głęboko w ciemną wodę,
odpychając się nogami od fali i planując kolejny oddech. Jako wampir mogła płynąć pod
wodą znacznie dłużej niż ludzie, ale musiała uważać, żeby nie marnować sił.
Nad powierzchnią usłyszała koszmarny trzask pirackiej łodzi zderzającej się z ich
prześladowcami. Ciemność morza wydawała się nieprzenikniona, ale po chwili oczy Schuyler
przywykły do niej. Odepchnęła się rękami, płynąc, napinając mięśnie bolące od walki z
oporem wody. Widziała unoszące się ku powierzchni bąbelki. Mogła wytrzymać pięć minut
bez powietrza i zamierzała wykorzystać ten czas. W końcu jej płuca zaczęły domagać się
tlenu, więc skierowała się ku górze - pragnęła teraz tylko odetchnąć - była tak blisko - tak
blisko - tak - jeszcze jeden ruch nogami i wynurzy się - tak...
Zimna, koścista dłoń chwyciła jej nogę, ciągnąc ją w dół, wlekąc z powrotem pod
wodę.
Schuyler wiła się i kopała. Zdołała się przekręcić na tyle, żeby zobaczyć, kto ją
trzyma. Poniżej venatorka unosiła się bez wysiłku w ciemnej wodzie. Napastniczka
oszacowała chłodno jej możliwości i nie wypuszczała z uścisku. Znajdujesz się pod opieką
hrabiny. Odrzucenie jej ochrony to działanie przeciwko Zgromadzeniu. Poddaj się lub
zostaniesz zniszczona.
Dłoń trzymała jej kostkę jak imadło. Miała wrażenie, że jej płuca zaraz eksplodują.
Zaczynało się jej kręcić w głowie, poczuła przypływ paniki. Przestań, powiedziała sobie.
Musiała się uspokoić.
Urok. Musi użyć uroku. PUŚĆ MNIE - zażądała, wysyłając przymus tak silny, że
czuła, jakby każde słowo przybrało fizyczną postać, każda litera atakowała mózg venatorki.
Dłoń na jej kostce lekko zadrżała. Tego właśnie Schuyler potrzebowała.
Wyrwała się w momencie, kiedy venatorka wysłała własny przymus. Schuyler zrobiła
unik i odesłała go, dziesięciokrotnie silniejszy.
ZATOŃ!
Przymus był jak uderzenie w żołądek, venatorka poleciała w głąb morza, jakby
ciągnięta przez tonącą kulę armatnią, przywiązaną do nóg. Dotrze na samo dno, a Schuyler
miała nadzieję, że zyska dość czasu na ucieczkę.
Z całej siły płynęła w górę, wreszcie wynurzyła się na powierzchnię i chwyciła
oddech. Deszcz, zimny jak palce nieboszczyka, chłostał jej policzki. Odważyła się spojrzeć za
siebie.
Ich mała motorówka stała w ogniu. Płonęła, a iskry z czarnych płomieni strzelały do
nieba.
Jack się wydostał, powiedziała sobie Schuyler. Na pewno. Musiał.
Kilka metrów dalej zobaczyła ostatni ścigacz, okrążający płonącą łódź. Zastanowiła
się, dlaczego venator nie popłynął za Jackiem. Chyba... Chyba że on już...
Nie mogła dokończyć tej myśli.
Nie była w stanie.
Zanurkowała pod fale. Port w Genui. Zaczęła płynąć.
Cztery
Dryf
Schuyler otaczała czerń, tak samo nieprzenikniona ponad nią, jak i poniżej niej.
Stwierdziła, że szybciej pływa pod wodą i nurkowała głęboko na coraz dłużej i dłużej.
Walczyła z prądem. Czuła się pozbawiona znaczenia jak kawałek drewna, jeszcze jeden
śmieć na powierzchni morza, zależny od kaprysów fal. Musiała walczyć z własnym
pragnieniem, aby poddać się, zatrzymać, zamknąć oczy, odpocząć i utonąć.
Sztorm przycichł na moment i Schuyler po wypłynięciu na powierzchnię dostrzegła
miasto rozciągnięte wzdłuż wybrzeża, pogodnie pastelowe budynki odległe o zaledwie
kilkaset metrów. Południowe słońce lśniło jasno, odbijając się od pięknych kafejek przy
nadmorskiej promenadzie. Sezon turystyczny dobiegł końca, a pogoda była chłodna, więc
wystawione na zewnątrz stoliki świeciły pustkami.
Schuyler gwałtownie młóciła wodę ramionami, starając się utrzymać głowę nad
powierzchnią. Boże, ależ była zmordowana! Znajdowała się tak blisko, ale nie miała
pewności, czy zdoła dopłynąć do brzegu.
Na tym polegał problem z darem velox, o którym uprzedzał ją Lawrence. Zaczyna się
wierzyć w swoje nadludzkie możliwości, ale velox wymaga odpoczynku i wymusi go, czy
tego chcesz, czy nie. Ostrzegł ją, że niektórzy wampirzy wojownicy przekraczali granice
swoich możliwości, a potem w krytycznym momencie ich siły się wyczerpywały, a oni sami
padali łupem srebrnokrwistych.
Nie miała już siły, nie mogła pokonać tych ostatnich kuszących metrów, dzielących ją
od celu.
Poddawała się wodzie bezwładna jak plankton. Cała siła opuściła jej ciało.
Przepłynęła około czterdziestu kilometrów w pół godziny, ale to nie wystarczyło, by dotrzeć
do pobliskiej plaży. Wypluła trochę słonej wody i odgarnęła włosy z oczu. Czuła rwanie w
wyczerpanych mięśniach. Nie mogła przepłynąć już ani metra...
Nagle zaświtał jej nowy pomysł... Nie mogła płynąć naprzód, ale mogła dryfować...
Po prostu leżeć, pozwalając falom, żeby ją niosły. Myśl o przepłynięciu w taki sposób reszty
dystansu wydała jej się niezwykle ironiczna po intensywności wcześniejszej ucieczki. No
dobrze, ale miała do wyboru: dryfować albo utonąć. Tak jak przypuszczała, powolne,
spokojne ruchy wymagały minimalnej energii, którą była w stanie jeszcze z siebie wykrzesać.
Po kilku minutach leniwego przemieszczania się poczuła, że woda wokół niej wibruje
i usłyszała charakterystyczny dźwięk motoru ścigacza. Na moment zmroził ją strach,
wyprostowała się w wodzie, rozglądając. Dostrzegła zbliżającą się znajomą łódź oznaczoną
nienawistnym czarno - srebrnym krzyżem, ale na pokładzie nie było żadnego venatora.
Schuyler wyskoczyła ponad falę.
- GHEDI! GHEDI! - Nie miała pojęcia, skąd pirat wziął się na pokładzie ślizgacza, ale
w tym momencie jej to nie obchodziło. Wiedziała tylko, że musi zwrócić na siebie jego
uwagę, zanim odpłynie zbyt daleko.
Nie usłyszał jej, a ścigacz zaczął się oddalać.
GHEDI. ZAWRACAJ. ROZKAZUJĘ CI.
Ślizgacz zawrócił i w następnej chwili znalazł się koło niej.
- Signorina! Tu jesteś! - Twarz chłopaka rozjaśnił promienny uśmiech.
Wdrapała się na pokład, szczęśliwa, że może wyjść wreszcie z wody.
- Co tu robisz? Gdzie Jack?
Ghedi potrząsnął głową. Kiedy pożegnał się z nimi przy Cinque Terre, zobaczył
ścigających ich venatorów. Próbował ostrzec Schuyler i Jacka przez radio, ale sztorm odciął
łączność z satelitą. Pożyczył motorówkę i znalazł wrak pirackiej łodzi. („Czarny, bardzo
czarny dym. Niedobrze”.) W pobliżu nie było śladu Jacka, więc Ghedi zabrał porzucony
ślizgacz, najprawdopodobniej pozostawiony przez venatorkę, która ścigała Schuyler, a teraz
zapewne nadal próbowała wydostać się na powierzchnię.
Skoro Ghedi przypłynął na tym ścigaczu, to gdzie podział się drugi wraz z kierującym
nim venatorem? - zastanowiła się Schuyler. I gdzie się podział Jack?
***
Przez kilka godzin krążyli przy brzegu. Wkrótce miało zacząć zmierzchać. Schuyler
pomyślała, że Jack powinien już tu dotrzeć. Wampir dysponujący jego szybkością powinien
uporać się z takim dystansem w kilka minut. Ona sobie poradziła, a przecież to on był o wiele
lepszym pływakiem. Schuyler zostawiła Ghediego w porcie i sama wypłynęła na ścigaczu -
ich nowy przyjaciel zaczynał być zmęczony. Byłoby nie w porządku prosić go, żeby
towarzyszył jej w przedsięwzięciu, które wyglądało na coraz bardziej i bardziej beznadziejne.
Słońce ześlizgnęło się za horyzont, a światła miasta lśniły odświętnie na purpurowym
niebie. Z restauracji i kawiarni przy dokach sączyła się muzyka. Robiło się coraz zimniej, a
wiatr powiedział Schuyler, że cisza była krótkotrwała i sztorm niedługo rozpęta się na nowo.
Zaczynało jej brakować paliwa, ale zrobiła jeszcze jedno okrążenie. Poprzedniej nocy
ona i Jack obiecali sobie, że niezależnie od tego, co wydarzy się następnego dnia, żadne z
nich nie będzie czekało na drugie, jeśli zostaną rozdzieleni. Ich podróż musiała trwać, bez
różnicy, które z nich w nią się uda. Którekolwiek pozostanie, wypełni dziedzictwo
Lawrence'a.
No dobrze, Jack, pomyślała. Dość tego. Lepiej się pokaż, albo odpływam.
Wolała nie myśleć, co tak naprawdę oznacza jej decyzja. Bała się być sama teraz,
kiedy już wiedziała, jak to jest być z Jackiem. Ale on chciałby, żeby szła do przodu. Chciałby,
żeby go zostawiła, ruszała dalej bez niego. Zmarnowała już wystarczająco dużo czasu.
Poprosi Ghediego, żeby pomógł jej się dostać do Florencji, gdzie - zdaniem
Lawrence'a - znajdowała się Brama Obietnicy. Tak jak planowali z Jackiem, przedostanie się
przez góry. Żadnych pociągów, malutkich pensiones, wynajętych samochodów - żadnych
miejsc gdzie mogłaby zostawić ślady. Jack dołączy do niej później... chyba...
Schuyler starała się zbyt długo nad tym nie zastanawiać. Zimno i świadomość
czekającego ją zadania odrętwiały. Ciężar spoczywający na jej ramionach, przygniatał. Jak
mogła wyruszyć sama, nie wiedząc, co się z nim stało, nie wiedząc, czy w ogóle żyje?
W końcu coś wypatrzyła. Wyglądało jak dryfujące drewno, ale przykuło jej wzrok.
Niecierpliwie podpłynęła bliżej i zobaczyła, że to naprawdę kłoda drewna. Ale
przytrzymywała się jej pobielała dłoń, podczas gdy reszta ciała pozostawała zanurzona w
wodzie. Schuyler zbliżyła się i rozpoznała długie, szczupłe palce. Serce załomotało jej w
piersiach, zimno ogarnęło całe ciało. Strach. Potworny strach.
Jack nie mógł umrzeć, ale mógł zostać ranny. Był nieśmiertelny, ale jeśli byłoby za
późno na przywrócenie do życia jego fizycznej powłoki, musiałaby w jakiś sposób zachować
jego krew na następny cykl. Zanim on się odrodzi, ona zakończy swoje życie. Czy będzie ją
jeszcze kochał? Czy będzie ją w ogóle pamiętał? Tak czy inaczej, dokąd miałaby zabrać jego
krew? Byli wyrzutkami z wampirzej społeczności.
Pochyliła się i chwyciła go za rękę, odrywając ją łagodnie od kłody. Jego dłoń była
lodowato zimna, ale odwzajemnił jej uścisk. Żył. Wykorzystując całą siłę, jednym szybkim
ruchem wyciągnęła Jacka z wody i położyła za sobą na pokładzie ścigacza.
Oparł się o nią, zimny jak lodowiec. Czuła na plecach ciężar jego wyczerpania. Z
trudem objął ją w pasie, kiedy skierowała łódź w ciemność, płynąc do brzegu.
Gdyby spóźniła się choćby o minutę, kto wie, co by się z nim stało... Kto wie, co
mogło się stać... Kto wie...
Nie obawiaj się, najdroższa. Wiedziałem, że mnie znajdziesz.
Schuyler wmanewrowała ślizgacz pomiędzy dwie łodzie rybackie i przycumowała do
tej, która śmierdziała odrobinę mniej. Łodzie były puste, ponieważ sezon połowów już się
zakończył. Ich właściciele mieli wrócić dopiero w przyszłym roku. Pomogła Jackowi wdrapać
się na pokład i zaprowadziła go do niewielkiej kabiny, skrywającej niechlujną kanapę. Ironią
losu wydawało się to, że zaczęli dzień, planując ucieczkę z łodzi, tylko po to, żeby
wylądować na innej.
Pomogła Jackowi rozebrać się z mokrych ubrań, zdejmując kolejno koszulę, spodnie,
skarpetki i buty, wreszcie przykryła go jednym z cienkich, postrzępionych ręczników, które
znalazła w ładowni.
- Wybacz, wiem, że to dalekie od doskonałości, ale nic innego nie mamy.
Przeszukała statek w poszukiwaniu zapasów, w kambuzie natrafiła na niewielką lampę
naftową. Zapaliła ją, żałując, że nie daje więcej światła, a przynajmniej więcej ciepła.
Wewnątrz łodzi było niemal tak samo zimno, jak na zewnątrz.
- Wygodnie ci? - zapytała.
Skinął głową, nadal niezdolny odezwać się na głos, ani nawet w myślach.
Odwróciła się do niego tyłem i pozbyła własnych przemoczonych ubrań. Zawstydzona
jego obecnością owinęła się także ręcznikiem. Nieduży prysznic zawierał jeszcze trochę
wody, pozostałej zapewne po ostatnim rejsie, a Schuyler z przyjemnością skorzystała z okazji,
żeby opłukać się po tak ciężkim dniu. Była również szczęśliwa, że na łodzi znaleźli trochę
suchych ubrań, w które mogli się przebrać: koszule i spodenki kąpielowe. Musiało im to
wystarczyć.
Schuyler umyła się, ubrała, po czym pomogła Jackowi w pokonaniu kilku schodków
prowadzących do małej łazienki i zamknęła za nim drzwi.
W oddali rozległ się grzmot. Niedługo znowu zacznie padać. Wiatr zawył, uderzając o
iluminatory. Schuyler sprawdziła, czy zasuwa w drzwiach jest porządnie zamknięta.
Kiedy Jack wyszedł, utykając, spod prysznica, Schuyler z radością zauważyła, że
wygląda trochę lepiej. Jego policzki nabrały kolorów. Podniósł z kanapy koc.
- Chodź do mnie - szepnął, otwierając ramiona, tak żeby mogła zwinąć się koło niego,
opierając plecami o jego pierś. Czuła, że ciało Jacka zaczyna się rozgrzewać, więc masowała
cierpliwie jego ręce, aż wreszcie stały się całkiem ciepłe.
Cichym głosem opowiedział, co się z nim działo. Został na łódce chwilę dłużej, dając
Schuyler czas na ucieczkę i kierując się prosto na ścigacze. Ale venatorzy skorzystali z okazji,
żeby wedrzeć się na pokład i musiał podjąć walkę. Jedno z nich uciekło - kobieta, która
ruszyła w pościg za Schuyler. Drugie walczyło z nim na śmierć i życie.
- Nie rozumiem? - zapytała Schuyler.
- Miał ze sobą czarny miecz - powiedział powoli Jack, podnosząc ręce do ognia i
sprawiając, że płomień strzelił wyżej. - Musiałem użyć własnego. Albo ja, albo on. - Na
twarzy chłopaka pojawiła się udręka, więc Schuyler opiekuńczym gestem położyła dłoń na
jego ramieniu. Jack opuścił głowę. - Tabris. Znałem go. Dawno temu był moim przyjacielem.
Jack nazwał venatora jego anielskim imieniem. Schuyler wstrzymała oddech. Czuła
się winna wszystkiemu - całe to zabijanie było jej winą. To ona przekonała Jacka, że powinni
poszukać schronienia u hrabiny. To przez nią przyjechali do Europy. Ta misja była jej
dziedzictwem, nie jego: jej odpowiedzialnością, którą zrzuciła na jego barki. To ona
zaplanowała ich ucieczkę - nikt nie miał zostać w niej ranny. Nie zdawała sobie sprawy, że
hrabina posunie się do ostateczności - czarny miecz, dobry Boże! Gdyby Jack nie zwyciężył
venatora, to jego nieśmiertelne życie by się zakończyło.
Przyciągnął ją bliżej do siebie i wyszeptał gorączkowo w samo ucho:
- Tak się musiało stać. Dałem mu wybór. Wybrał śmierć. Śmierć czeka wszystkich,
wcześniej czy później. - Jack przytulił swoje czoło do jej czoła. Schuyler czuła pulsowanie
krwi w jego żyłach.
Śmierć czeka wszystkich? Przecież właśnie Jack powinien wiedzieć, że to nie jest
prawda. Błękitnokrwiści przetrwali wieki. Schuyler zastanowiła się, czy myślał w tym
momencie o Mimi - Azrael. Śmierć czeka wszystkich. Czy także Jacka? Czy Mimi skorzysta
ze swojego prawa, aby spalić i na zawsze unicestwić duszę Jacka?
Schuyler bardziej przejmowała się jego śmiertelnością niż swoją własną. Jeśli Jack
umrze, jej życie straci sens. Proszę, Boże, nie. Nie teraz. Daj nam trochę czasu. Ten
kawałeczek czasu, który mogą spędzić razem, niech trwa, jak tylko może najdłużej.
Pięć
Dzielony chleb
Schuyler zasnęła w ramionach Jacka, ale obudziła się, mrugając szybko, kiedy
usłyszała jakieś szelesty. Płomień lampy nadal drżał, za to deszcz ustał. Z zewnątrz dobiegał
tylko plusk fal uderzających o burtę. Jack położył palec na ustach. Cicho. Ktoś tu jest.
- Signorina? - w drzwiach pojawiła się mroczna sylwetka. Zanim Schuyler zdążyła
odpowiedzieć, Jack skoczył z miejsca, chwytając Ghediego za gardło.
- Jack! Przestań, co ty robisz? To Ghedi, pomógł mi! To on mnie wyciągnął z wody,
Jack! Puść go!
Ciemna twarz Ghediego poszarzała. W lekko drżących dłoniach trzymał koszyk.
- Szefie... - zaprotestował. - Przyniosłem jedzenie. Chleb. Kolację.
- Bardzo nam pomogłeś, człowieku - powiedział zimno Jack. - Może nawet za bardzo.
Komu naprawdę służysz?
Schuyler czuła, że ze wzburzenia płoną jej policzki. - Jack, proszę! Zachowujesz się
okropnie!
- Niech mi powie, kim naprawdę jest i dla kogo pracuje. Dla somalijskiego pirata
dwójka amerykańskich dzieciaków, od których dostał już zapłatę, nie byłaby warta nawet
szczurzego ogona. Dlaczego za nami popłynąłeś? Jesteś sługą hrabiny?
Ghedi potrząsnął głową i popatrzył mu prosto w oczy.
- Nie obawiajcie się, moi drodzy, ponieważ jestem przyjacielem profesora.
Schuyler z zaskoczeniem usłyszała, że Somalijczyk posługuje się doskonałym
angielskim, bez śladu wcześniejszego afrykańskiego akcentu.
- Profesora? - Jack lekko rozluźnił uścisk.
- Profesora Lawrence'a Van Alena.
- Znałeś mojego dziadka? - zapytała Schuyler. - Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?
Na targu?
Ghedi nie odpowiedział. Zamiast tego sięgnął do koszyka, wyjmując torbę z mąką, sól
i mały słoik sardynek.
- Najpierw musimy coś zjeść. Wiem, że nie potrzebujecie tego do przetrwania, ale
proszę, dotrzymajcie mi towarzystwa podczas posiłku, zanim wszystko wyjaśnimy.
- Chwila - odezwał się Jack. - Wymieniłeś imiona naszych przyjaciół, ale skąd mamy
wiedzieć, że jesteś prawdziwym przyjacielem? Lawrence Van Alen miał tyle samo wrogów,
co sprzymierzeńców.
- To prawda. Ale nie mam nic, co mógłbym powiedzieć lub pokazać jako dowód, że
jestem tym, za kogo się podaję. Sami musicie zdecydować, czy mówię prawdę. Nie mam
żadnego znaku, dokumentów, nic, co potwierdziłoby moją historię. Macie tylko moje słowo.
Musicie zaufać własnemu instynktowi.
Jack spojrzał na Schuyler.
Jak myślisz!
Nie wiem. Masz rację, że jesteś ostrożny. Ale serce mi podpowiada, że Ghedi jest
przyjacielem. Nie mam żadnego dowodu. Tylko przeczucie.
Zawsze w końcu musimy zdać się na nasz instynkt. Instynkt i szczęście - przekazał
Jack.
- Zaufamy ci dzisiaj, Ghedi - powiedział głośno. - Masz rację, musisz coś zjeść,
podobnie jak ona. Proszę... - puścił chłopaka i gestem wskazał ogień.
Ghedi pogwizdywał, w niedużym kambuzie ugniatając niewielkie placuszki
podpłomyków zwanych indżera. Znalazł metalową patelnię i zapalił palnik gazowy. Na
drugim piekł kilka sardynek na wolnym ogniu. Po kilku minutach podpłomyki napęczniały,
parując z małych nacięć. Ryby zaczęły dymić. Kiedy wszystko było gotowe, Ghedi
przygotował trzy talerze.
Chleb był trochę kwaśny i gąbczasty, ale Schuyler miała wrażenie, że to najlepsza
rzecz, jaką kiedykolwiek jadła. Dopiero świeży, apetyczny zapach w kajucie uświadomił jej,
jak bardzo jest głodna. Ryba okazała się wyśmienita, a wraz z kilkoma wyjętymi przez
Ghediego świeżymi pomidorami stanowiła sycący obiad. Jack z grzeczności zjadł kilka
kęsów, natomiast Schuyler i Ghedi jedli, jakby to miał być ich ostatni posiłek.
Schuyler pomyślała, że chyba jednak nie przez przypadek spotkała Ghediego na targu.
Przyglądała się ich nowemu towarzyszowi, maczając chleb w niedużej kałuży sklarowanego
masła na talerzu. Kiedy się zastanowiła, przypomniała sobie, że to pirat jako pierwszy się do
nich odezwał. Wydawało się wręcz, jakby tam czekał. Prawie się na nich rzucił, kiedy
przechodzili koło jego straganu, pytając, czy mógłby w czymkolwiek pomóc. Sprawiał
niezwykle przekonujące wrażenie i jakoś tak wyszło, że Schuyler najpierw opowiedziała mu o
ich uwięzieniu, a potem zaufali nowemu znajomemu na tyle, żeby poprosić go o dostarczenie
motorówki.
Ale kim właściwie był Ghedi? Skąd znał Lawrence'a?
- Wiem, że macie mnóstwo pytań - powiedział Somalijczyk. - Ale już późno. Wszyscy
potrzebujemy odpoczynku. Wrócę jutro i opowiem wam wszystko, co wiem.
Sześć
Osieroceni chłopcy
Miałem sześć lat, kiedy zabrali moją matkę - rozpoczął Ghedi następnego ranka.
Przyniósł śniadanie - kubki kawy espresso i świeży chleb w brązowej papierowej torbie.
Schuyler uniosła brwi, Jack spojrzał ponuro. Popijali kawę, słuchając. Na zewnątrz
mewy witały świt żałosnymi wrzaskami. Sezon rybacki zakończył się, więc nie musieli się
obawiać, że znajdzie ich właściciel łodzi, ale chcieli ruszać dalej tak szybko, jak to będzie
możliwe.
- Bandyci nigdy wcześniej nie zbliżali się tak bardzo do wybrzeża, ale słyszeliśmy, jak
opowiadali o nich mieszkańcy sąsiednich wiosek. Zabierali zawsze kobiety, zwykle młode
dziewczyny - Ghedi jakby przepraszającym gestem wzruszył ramionami. - Powiedziano mi,
że moja matka poszła nabrać wody ze strumienia, kiedy ją złapali. Moja matka była bardzo
piękna. Kiedy wróciła, była odmieniona - Ghedi potrząsnął głową, a jego oczy zalśniły
twardo. - Zachowywała się... inaczej. A jej brzuch był duży.
- Czyli została zgwałcona? - spytała łagodnie Schuyler.
- Tak i nie... Nie pamiętała żadnej przemocy. Tak naprawdę niczego nie pamiętała.
Mój ojciec rok wcześniej zginął na wojnie, a kiedy narodziło się dziecko, zabrało jej życie.
Żadne z nich nie przeżyło. Zostałem sam. Mój wuj zaprowadził mnie do misjonarzy, którzy
prowadzili sierociniec w Berberze. Było tam mnóstwo chłopców takich jak ja - sierot
wojennych, pozbawionych matek. A potem pewnego dnia przyjechał ojciec Baldessarre.
- Ojciec Baldessarre? - zapytała zaskoczona Schuyler. - Skąd go znasz? Właśnie jego
szukamy. - Wyjeżdżając z Nowego Jorku zabrała ze sobą notatki Lawrence'a. W posiadanych
przez nią dokumentach z jego akt nazwisko ojca Baldessarre pojawiało się w połączeniu z
Bramą Obietnicy. Dlatego odnalezienie księdza wydawało się dobrym pomysłem na początek
ich własnej podróży.
- Ojciec Baldessarre był zwierzchnikiem misji petruwiańskiej - wyjaśnił Ghedi. - Był
dla nas bardzo dobry i wybrał kilku chłopców, których zabrał ze sobą do Włoch, żeby posłać
ich do szkoły we Florencji. Ja także się wśród nich znalazłem. Początkowo nie chciałem
jechać. Bałem się. Ale chciałem pójść do szkoły. I polubiłem ojca Baldessarre. Nauczył nas
mówić po angielsku i wysłał większość chłopców, żeby zaczęli nowe życie w Ameryce.
Myślałem, że także tam trafię. Będę chodził do community college gdzieś w Kansas -
uśmiechnął się smutno i potarł ogoloną głowę.
- Pewnego dnia ojciec Baldessarre zatrzymał mnie po lekcjach. Miałem jedenaście lat
i uznał, że jestem dostatecznie duży, żeby pomagać im w ich prawdziwej misji. Powiedział,
że został mu powierzony potężny sekret. Zakon petruwiański nie jest zwykłym zakonem,
należący do niego bracia to strażnicy świętego miejsca.
Dwa lata temu, kiedy oficjalnie wstąpiłem do zakonu i przyjąłem święcenia, ojciec
Baldessarre otrzymał list od Lawrence'a Van Alena z prośbą o spotkanie. Profesor
najwyraźniej wiedział bardzo wiele o naszej misji, a ojciec Baldessarre uważał, że uczony
będzie mógł nam pomóc. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy, których nie można było wyjaśnić,
pojawiły się niepokojące mroczne omeny. Przygotowaliśmy się na to spotkanie, ale profesor
nie przyjechał, a ojciec Baldessarre zaczął się martwić. Był chory, rok wcześniej rozpoznano
u niego raka, i obawiał się, że nie ma wiele czasu. A potem, w zeszłym roku, nieoczekiwanie
odwiedził nas Christopher Anderson.
Powiedział nam, że profesor nie żyje, ale dziedzictwo przejęła jego wnuczka i to ona
pomoże nam w dalszej misji. Pokazał nam twoją fotografię, Schuyler. Powiedział, żebyśmy
ciebie wypatrywali i udzielili wszelkiej pomocy, jeśli tylko się pojawisz. Od tamtego czasu
czekamy na ciebie, szczególnie odkąd usłyszeliśmy, że wyjechałaś z Nowego Jorku.
Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, że jesteś przetrzymywana przez hrabinę. W ogóle nie
braliśmy tego pod uwagę.
Ghedi otarł czoło chusteczką.
- Ojciec Baldessarre nie mógł dłużej czekać. Mówił, że nieprawość staje się coraz
potężniejsza. Polecił mi znaleźć ciebie i przyprowadzić prosto do naszego klasztoru.
Przepraszam, że nie przedstawiłem się wcześniej, ale obawiałem się ujawnić, że jestem
petruwianinem, dopóki nie znaleźliście się na wolności.
- A gdzie jest teraz ojciec Baldessarre? - zapytała Schuyler. Na te słowa twarz
Ghediego zmroczniała. Sprawiał wrażenie wyczerpanego.
- Przykro mi, ale ojciec od nas odszedł.
- Kiedy? - Na twarzy Schuyler odmalowało się niedowierzanie. Byli tak blisko, ale
znowu trafili na ślepy zaułek. Jack nadal patrzył uważnie na Ghediego, nie odrywając oczu od
twarzy nowego przyjaciela.
- Dwa tygodnie temu, podczas jednej z misji w Afryce, zostaliśmy zaatakowani i
wymordowani przez bandytów. Uciekłem, dołączając na krótko do somalijskich marines. Nie
martwcie się, jestem zakonnikiem, nie piratem. Kiedy tylko wróciłem do Europy, zacząłem
cię znowu szukać.
- A teraz ją znalazłeś - wtrącił ostro Jack. - Co dalej?
- Zaprowadzisz nas do Bramy Obietnicy, prawda, Ghedi? - zapytała Schuyler,
wyrzucając kubek po kawie do śmieci i dziwiąc się, że przeczucie jak zwykle nie myliło
Lawrence'a. - Skoro ojciec Baldessarre nie żyje...
- Ja jestem odźwiernym - skinął głową Ghedi. - I zabiorę was do Florencji. Tam się
chcieliście udać, prawda?
Siedem
Wędrówka
Cudowne promienie słońca wlewały się do namiotu, ale mimo to Schuyler obudziła
się przeraźliwie zmarznięta. Tak bardzo przywykła do spania wtulona w Jacka, że poczuła się
trochę zagubiona, nie znajdując go przy sobie. Sięgnęła ręką w pustkę obok. Jego śpiwór był
jeszcze ciepły. Nie mógł wyjść dawno.
Kochanie? - wysłała pytanie.
Jestem niedaleko, nie martw się. Pośpij jeszcze.
Położyła głowę na kocu i zasnęła, śniąc o łąkach porośniętych dzikimi kwiatami.
Godzinę później wstała i zeszła do pobliskiego strumienia, na który natknęli się
poprzedniego wieczora. Całe dotychczasowe życie spędziła w cywilizowanych warunkach i
teraz dziwnie się czuła na łonie natury, oderwana i uwolniona od rutyny i tempa
współczesnego życia.
Zdjęła bluzkę i nieprzemakalne buty, rozbierając się do bielizny. Zamierzała uprać
ubranie w strumieniu. Nie mając mydła, uderzała tkaniną o kamień, żeby usunąć brud.
Podobnie postępowała w domu Hattie. Cordelia nie przepadała za nowoczesnymi sprzętami
domowymi.
W pewnej chwili poczuła, że ktoś stanął za nią. Obejrzała się i zobaczyła, że Jack ją
obserwuje. Uśmiechnął się, pierwszym szczerym uśmiechem, jaki widziała na jego twarzy,
odkąd opuścili Nowy Jork. Trudno im było cieszyć się swoim towarzystwem pod czujnym
okiem venatorów zatrudnionych przez hrabinę.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się. Jack także się wykąpał, ii jego włosy lśniły w słońcu.
Pomyślała, że jest przystojny jak młody bóg. Czy tylko jej się wydawało, czy też wygnanie i
wędrówka wpłynęły korzystnie na jego wygląd? Z każdym dniem mniej przypominał
ślicznego chłopca grającego w lacrosse'a, jakiego kiedyś poznała, a bardziej - starożytnego
niebiańskiego wojownika, którym był naprawdę.
- Przyniosłem ci prezent - powiedział, podając jej bukiecik fioletowych kwiatków.
Wpięła jeden z nich we włosy. Pomimo tego wszystkiego, czym byli zajęci, zawsze
znajdował czas, żeby pomyśleć o niej.
- Dziękuję.
Objął ją ramionami i chwilę później leżeli obok siebie w trawie. Wsunęła dłoń pod
koszulę Jacka, rozkoszując się dotykiem jego ciepłego i silnego ciała, napawając się tym, jak
mocno ją przytulał. Ale chociaż byli razem, nie potrafiła przestać martwić się o to, ile czasu
im pozostało...
Mamy cały czas świata.
Nie wiesz na pewno. A jeśli... Nienawidziła siebie za własny niepokój, ale nie potrafiła
go przezwyciężyć.
Przestań. Co będzie, to będzie.
Wiem.
Byli gotowi stawić czoła wszelkim konsekwencjom związanym z zerwaniem więzi.
Gniewowi Mimi. Wyniszczającej chorobie, która może osłabić Jacka, a nawet doprowadzić
do paraliżu. Zamierzali sobie ze wszystkim poradzić.
Ale boję się - przekazała.
Ja nie.
Na swój sposób miesięczny areszt okazał się przydatny. Dał im czas na sformułowanie
lęków i nadziei związanych z przyszłością, pozwolił określić granice ich nowego związku.
Snuli plany dotyczące nie tylko aktualnej sytuacji, rozpatrywali także mroczne warianty
przeznaczenia, jakie mogło ich oczekiwać. Schuyler wiedziała, na czym stoi. A Jack wiedział,
na czym jej zależy. Nigdy w całym życiu nie czuła się bardziej bezpieczna lub pewna czegoś
niż siły i rozmiarów jego miłości. Poszedł do Piekła i z powrotem, aby ją ratować, a ona dała
mu krew, która ocaliła jego życie.
Ale więź...
Stworzymy nową więź.
Nie masz żadnych wątpliwości związanych z odrzuceniem tamtej więzi? - Schuyler
nigdy wcześniej nie odważyła się zadać tego pytania, ponieważ nadal obawiała się
odpowiedzi. Nigdy nie wykorzystała ich bliskości w uroku, aby spojrzeć we wspomnienia
Jacka i przekonać się, czy w jakimś stopniu żałuje dokonanego wyboru. Szanowała jego
prywatność, ale wiedziała także, że nie mogłaby znieść świadomości, iż tlą się w nim jakieś
sentymenty wobec bliźniaczki. Gdyby znalazła coś podobnego w jego wspomnieniach,
umarłaby z zazdrości.
Żadnych. To jest więź, na którą sami się zdecydowaliśmy, a nie więź, o której ktoś
zdecydował za nas. Nie wierzę w przeznaczenie. Nie wierzę, że miłość jest z góry
przesądzona.
- Powinniśmy wracać - wyszeptała Schuyler. Nie mieli czasu. Nie mieli czasu ani na
miłość, ani dla siebie.
- Jeszcze chwilę - westchnął Jack, nie otwierając oczu. Jego ciepłe palce gładziły jej
nagi brzuch.
Schuyler uśmiechnęła się z rozczuleniem, pozwalając, aby jej włosy połaskotały jego
policzek. Pochwycił je w dłoń i przyciągnął ją, tak że ich usta znów się zetknęły. Rozchyliła
wargi, a jego dłoń wślizgnęła się pod jej stanik.
Pochyliła się nad nim, siadając na jego biodrach, ale w następnej chwili przewrócił ją
na wznak, odsłaniając jej białą szyję.
Przesunął palcem po jej gardle, a Schuyler zamknęła oczy w oczekiwaniu.
Czuła, jak całuje jej brodę, a potem nasadę szyi.
Wreszcie dotknął zębami jej skóry, a potem poczuła, jak jednym szybkim ruchem wbił
w nią kły.
Westchnęła. Nigdy jeszcze nie zrobił tego tak mocno, nie była w pełni gotowa na tak
głębokie wtargnięcie w jej ciało, ale uczucie było cudowne. Czuła, jak siła życiowa Jacka
miesza się z jej krwią, czuła bicie jego serca w swoim sercu - uderzały w jednym rytmie, gdy
trzymał ją w uścisku. Była oszołomiona i zamroczona, kręciło się jej w głowie, ale jej ręce
zamknęły się na jego plecach, przyciągając go bliżej.
Jeszcze - pomyślała. - Jeszcze.
W odpowiedzi Jack wypuścił ją na moment, a potem ukąsił po raz drugi. Tym razem,
gdy pocałował ją kłami, przeszywająca słodycz wypełniła Schuyler bolesnym, ale
rozkosznym uczuciem.
Była jego ukochaną i familiantką. Byli powiązani na tysiąc sposobów - maleńkich
niewidzialnych haczyków, które łączyły ich niezależnie od tego, co mogło postanowić Niebo
lub jego dawni mieszkańcy.
Dziewięć
Zasadzka
Kiedy Schuyler usłyszała kroki, było już niemal południe. Zbliżający się do niej i
Jacka ludzie sądzili, że mogą ich zaskoczyć, ale mylili się całkowicie. Choć oczy miała
zamknięte, a głowę opartą na piersiach Jacka, słyszała ich w odległości jakichś stu metrów -
trzask gałązek pod stopami, skradające się kroki w lesie, szeptane rozmowy.
Nie ruszaj się - przekazał Jack. - Zobaczymy, czego chcą.
Schuyler nie była przestraszona, ale zaniepokojona. Zbliżająca się grupa nie składała
się z venatorów, jednak wyczuwała w przybyłych rozpacz i strach. Wiedziała, że nie są
przyjaźnie nastawieni. Co właściwie myśleli, ona i Jack, pozwalając sobie na tak leniwy
poranek? Dzięki Bogu, że chociaż zdążyli się już ubrać.
Słyszała obok siebie oddech Jacka, czuła miarowy rytm jego serca.
- Wstawać - rozkazał szorstki głos.
Schuyler ziewnęła i przeciągnęła się, mrugając oczami, żeby udać senność. Usiadła,
rozglądając się. Jack poszedł w jej ślady. Z rozczochranymi włosami i zaczerwienionymi
policzkami wyglądali jak dwójka młodych ludzi, którym przerwano drzemkę.
Otaczała ich grupa mężczyzn uzbrojonych w strzelby i pistolety. Z ich postawy i
sposobu mówienia Schuyler wywnioskowała, że są rolnikami z którejś z okolicznych
miejscowości, prawdopodobnie najbliżej leżącego Santo Stefano. Prowincja pełna była ludzi,
którzy nigdy nie opuszczali swoich wiosek, przekazując tradycje i zawody z pokolenia na
pokolenie. Nowoczesny świat przyniósł im wprawdzie komórki i kafejki internetowe, ale
nadal mieszkali w kilkusetletnich domach bez ogrzewania i samodzielnie wypiekali chleb, a
także wyrabiali wędliny.
Mężczyźni gapili się na nich, nie opuszczając broni. Schuyler uświadomiła sobie, że
nie są źli. Są przerażeni i niepewni, ale nie są źli. Odetchnęła z ulgą.
Jack podniósł ręce.
- Nie robimy nic złego - powiedział płynnie po włosku.
- Nie wolno obozować w górach. Kim jesteście i skąd się tu wzięliście? - zapytał
żylasty mężczyzna o zwężonych oczach.
- Jesteśmy Amerykanami. Przyjechaliśmy z Nowego Jorku... Na wycieczkę po górach
- odpowiedziała Schuyler, odwołując się do ich poczucia gościnności. Włosi uwielbiali
amerykańskich turystów. I dolary, za które kupowali koszmarnie drogie lody.
Inny mężczyzna, ubrany w koszulkę z logiem Fiata i trzyma - jacy staroświecką
berettę, skinął głową.
- Nie lubimy obcych.
- Tylko przechodziliśmy, nie wiedzieliśmy, że tu nie wolno obozować - wyjaśniła
Schuyler. - Proszę... Puśćcie nas i pójdziemy swoją drogą.
Jack spróbował wstać, ale w jego głowę została wycelowana strzelba.
- Nie ruszajcie się.
- Bądźcie rozsądni - odparł spokojnie Jack, ale w jego głosie słychać było napięcie.
- Stul pysk.
Schuyler spojrzała na Jacka. Gdyby chciał, mógłby w jednej chwili zmieść ich
wszystkich z powierzchni ziemi.
Nie rób tego - przekazała mu.
Zamknęła oczy i skoncentrowała się. W uroku słyszała ich myśli.
To tylko dzieciaki, powinniśmy ich puścić, nie wiem, co Gino sobie myśli.
Tracimy czas, nie mogli zabrać MariEleny daleko.
Może oni coś wiedzą.
Co mamy z nimi zrobić?
To głupie.
Powinniśmy ruszać.
Zostawmy ich.
Zatrzymajmy ich, aż zaczną mówić.
Dziwne czasy. Obcy. Dziwne.
Nie, nie możemy im ufać.
Potrzebują naszej pomocy, uświadomiła sobie Schuyler. Są przestraszeni i
zdezorientowani, a przyczyną ich lęku jest dziewczyna. Nie, źle. Boją się o tę dziewczynę.
Mogła zobaczyć ją wyraźnie w ich podświadomości: młodziutką, rok czy dwa lata młodszą
od niej. Schuyler podjęła decyzję.
- Proszę, powiedzcie nam, co się stało - powiedziała. - Może będziemy w stanie wam
pomóc. Szukacie kogoś, prawda? Kogoś wam bliskiego. Jesteśmy przyjaciółmi ojca
Baldessarre.
Na dźwięk imienia księdza mężczyźni wyraźnie się uspokoili. Domysły Schuyler
okazały się słuszne. Zakon petruwiański znaczył wiele w tych stronach. Ojciec Baldessarre
był świętym i poważanym człowiekiem, którego imię miało ogromną moc. Ogromny kredyt
zaufania. Z bólem pomyślała, że przypomina jej dziadka.
- Pozwólcie, że wam pomożemy - ciągnęła. - Jesteśmy... odpowiednio wyszkoleni.
Powiedzcie nam, co się stało.
Mężczyźni popatrzyli po sobie, aż wreszcie przemówił najstarszy z nich.
- Zabrali moją córkę, MariElenę - powiedział i niezdolny do powstrzymania emocji,
zakrył twarz dłońmi, szlochając.
Luca, najmłodszy w grupie, udzielił dalszych wyjaśnień. Jego ojciec, bracia i wujowie
szukali MariEleny, która zeszłego wieczora została uprowadzona przez handlarzy żywym
towarem, stanowiących poważne zagrożenie w tej części świata. Pokazał Schuyler fotografię
ślicznej, ciemnowłosej dziewczyny o gęstych brwiach i nieśmiałym uśmiechu. Miała
piętnaście lat.
- Zwykle biorą dziewczęta z małych wsi we wschodniej Europie, ale ostatnio stali się
bardziej zuchwali. Przyszli nawet tutaj. Jak widzicie, życie tu nie jest ciężkie - wskazał
gestem zielony pejzaż włoskiej prowincji. - Ale jest nudne, jednostajne, brakuje w nim
niezwykłości. Mari spotkała go w kafejce internetowej. Był Rosjaninem, ale powiedział jej,
że chodzi do szkoły w Ameryce. Nazywała go swoim chłopakiem. „Uciekli” razem zeszłego
wieczora, ale nie sądzę, żeby mieli zamiar się pobrać. To przyszło kilka godzin temu. -
Chłopak wyjął telefon komórkowy i pokazał im wiadomość od MariEleny. Brzmiała ona
Aiuto - włoskie słowo oznaczające „pomocy”.
- To straszne, co stało się z twoją siostrą. Ale dlaczego nie poszliście na policję? -
chciał wiedzieć Jack.
- Ponieważ ona zwykle bierze łapówki od przemytników - wyjaśnił Luca. - Ale
uważamy, że nie mogli odejść daleko, skoro nie korzystają z dróg. Muszą być nadal tutaj, w
górach. Prawdopodobnie kierują się do Levanto, do portu.
- Co się stanie, jeśli jej nie odnajdziecie? - zapytała Schuyler, chociaż znała
odpowiedź.
Luca wzdrygnął się.
- To samo, co dzieje się ze wszystkimi dziewczętami. Zostanie sprzedana i
wywieziona daleko. Nigdy już jej nie zobaczymy.
Dziesięć
Ukryta
Tryglif: termin z obszaru architektury oznaczający fragment fryzu w porządku doryckim, w kształcie
prostokąta, dzielonego na trzy części pionowymi żłobieniami.
tryglifu. Symbol działał na nią hipnotycznie i usypiająco, ale poderwała się, słysząc odgłosy
kroków.
- To Ghedi. Nie mówmy mu, dopóki nie przekonamy się, ile wie.
Jack skinął głową i skierował pochodnię w stronę wejścia do groty, oświetlając drogę.
Zakonnik zbliżył się do nich, oddychając ciężko.
- Znaleźliście ją? - zapytał, rozglądając się nerwowo.
- Nie. Powinniśmy stąd iść. Skoro MariEleny tu nie ma, musimy powiadomić jej
rodzinę.
Ghediemu wyraźnie ulżyło. Cała trójka ruszyła w drogę powrotną.
- Czekajcie - Schuyler zatrzymała się. Usłyszała znajomy dźwięk - cichutki, niemal
bezgłośny jęk w oddali, stłumioną rozpacz kogoś cierpiącego. - Tam! - Pobiegła w najgłębszą
część groty, znajdując w ciemnościach drobną, skuloną sylwetkę. Związaną.
- MariElena - szepnęła Schuyler. Przykucnęła, kładąc dłoń na czole dziewczyny.
Gorące. Rozpalone. Należało mieć nadzieję, że przyczyną gorączki jest tylko znużenie.
Dziewczyna poruszyła się i znowu jęknęła. Ghedi przeżegnał się i przykląkł koło niej.
- Wiesz, gdzie jesteśmy? - zapytała Schuyler po włosku.
- W jaskini - odparła MariElena, nie otwierając oczu. - Koło wyschniętego strumienia.
Jack zdjął kurtkę i zarzucił ją na ramiona dziewczyny.
- Wiesz, dlaczego tu jesteś? - spytał.
- Przyprowadzili mnie tu - odparła bezbarwnym głosem.
- Kto to był? - chciała wiedzieć Schuyler. - Co z tobą zrobili? W odpowiedzi
MariElena zadrżała mimo woli, jakby ogarnięta atakiem choroby.
Schuyler przytuliła dziewczynę i starała się ją uspokoić.
- Wszystko dobrze, wszystko dobrze - wyszeptała. - Nic ci nie będzie. Jesteś już
bezpieczna.
Ale dziewczyna tylko potrząsnęła głową i zacisnęła mocniej usta.
- No już - powiedział Ghedi, kładąc chłodną chusteczkę na jej rozgorączkowanym
czole.
Schuyler osnuła MariElenę urokiem i skorzystała z okazji, żeby rzucić okiem na jej
wspomnienia. Chłopak wywiózł ją z miasta w góry. Zaprowadził prosto do lasu. A potem nie
było już nic. Mgła i opary. Dziewczyna obudziła się, związana, w jaskini.
Jack przeciął więzy i pomógł jej wstać, a Schuyler podtrzymała pod ramię. Ale
dziewczyna zachwiała się pomiędzy nimi i osunęła na ziemię.
- Zaczekaj, pomogę - Ghedi zbliżył się do MariEleny.
A potem wszystko zaczęło dziać się zbyt szybko, ponieważ następną rzeczą, jaką
zobaczyła Schuyler, był nóż z rękojeścią z kości słoniowej, który zakonnik przyłożył do
gardła nieprzytomnej dziewczyny.
- Co ty robisz? - krzyknęła Schuyler, rzucając się ku nim. Jack zrobił to samo.
- To, co muszę - odparł Ghedi, trzymając w ramionach dziewczynę bezwładną jak
szmaciana lalka i przyciskając lśniące ostrze do jej szyi. Cienka bluzka MariEleny była
rozpięta i Schuyler znowu zobaczyła przez moment tryglif. Tym razem był wypalony na
piersi dziewczyny. Splecione okręgi. Zwierzę. Pieczęć Lucyfera. Lśnił w ciemności niczym
światło ostrzegawcze.
Schuyler skoncentrowała się na wysłaniu potężnego przymusu, aby powstrzymać
zakonnika, gdy raptownie nieoczekiwane uderzenie rzuciło ją na ścianę jaskini. To nie był
Ghedi, który w tym momencie sprawiał wrażenie absolutnie zaskoczonego. To był ktoś
zupełnie inny.
- Schuyler! - pełen niepokoju krzyk Jacka odbił się echem w grocie.
Wszystko w porządku - chciała przekazać, ale okazało się, że nie może. Nie mogła się
poruszyć ani odezwać, była sparaliżowana pod każdym względem. Walczyła, żeby uwolnić
się z okowów - ale to zaklęcie okazało się nie tak proste, jak tamto, rzucone przez Iggy'ego.
Kryły się w nim elementy czarnej magii, zakazane metody, które sprawiały, że więzy były
solidne jak skała.
Tym razem nie groziła im grupka pospolitych rolników poszukujących zaginionej
córki; wpadli w zasadzkę zastawioną przez wampira, dysponującego właściwą wampirom
szybkością i siłą.
- Poddaj się albo twoja dziewczyna zmieni się w śliczną pochodnię - napastnik
wyciągnął linę venatorów i gestem nakazał, by Jack związał sobie nadgarstki. W drugiej ręce
trzymał pochodnię płonącą czarnym ogniem.
Nie! - przekazała Schuyler, odzyskując głos w uroku, mimo że nadal była całkowicie
unieruchomiona.
Dlaczego to robisz? Pracujesz dla hrabiny?
Nie pracuję dla nikogo. Nie należę do Zgromadzenia. Działam na własny rachunek.
A więc do tego doszło, uświadomiła sobie Schuyler. Mimi wyznaczyła nagrodę za
życie Jacka, a ten wampir zamierzał ją zgarnąć.
Proszę, nie! Mamy pieniądze! Pozwól, że zapłacę za jego życie. Proszę! - przekazała
Schuyler.
Przykro mi, mała. Jestem pewien, że nie dasz rady przebić Mimi Force.
Łowca nagród przysunął się do Schuyler. Widziała z bliska jego dziką, ściągniętą
twarz.
- Pójdę z własnej woli. Wypuść ją - oznajmił Jack spokojnym, czystym głosem,
poddając się. Wampir zacisnął więzy, sprawiając, że krew odpłynęła z nadgarstków więźnia.
Kiedy uznał, że jego zdobycz jest zabezpieczona, wyszeptał kilka słów nad płomieniem, który
zgasł, zamieniając pochodnię w poszarzały kawałek węgla - szybko ukryty w kieszeni łowcy.
Ghedi obserwował z niepokojem wampirzego renegata, ale kiedy zrozumiał, że tamten
nie jest nim zainteresowany, jego twarz napięła się. Przygotowywał się do czekającego go
straszliwego zadania.
MariElena miała umrzeć.
Jack miał zostać zabrany.
Schuyler mogła tylko bezgłośnie krzyczeć.
Trzynaście
Czas anioła
Użalanie się nad sobą” nie istniało jako pojęcie w słowniku Mimi Force. Zamiast
przeklinać samotność i tęsknotę, spowodowane utratą zarówno brata bliźniaka, jak i
mężczyzny, którego kochała (po raz pierwszy w jej długim, nieśmiertelnym życiu były to
dwie różne osoby), zajęła się sprawami Zgromadzenia. Praca pomagała jej zagłuszyć rozpacz
i wściekłość, a nadzorowanie biurokratycznej administracji ogromnej, prężnej organizacji
dawało ukojenie.
Stara wiedźma, Cordelia Van Alen, nazywała obecne czasy „zmierzchem wampirów”
- zupełnie jakby ciężka aksamitna kurtyna opadała na scenę, a dla błękitnokrwistych
nadchodził czas na wielki finał. (Mimi zawsze uważała, że „wielki finał” to znacznie lepsze
określenie odrzucenia śmiertelnej powłoki - kojarzące się z wychodzeniem do ukłonów przed
stojącą i bijącą brawo publicznością, a nie kuśtykaniem w stronę zachodu słońca.)
Jeśli to rzeczywiście miał być ich koniec - jej koniec - to w takiej postaci był on
całkowicie nie do zaakceptowania. Mimi nie po to przeżyła tyle wcieleń, aby skończyć
zupełnie sama, bez poczucia bezpieczeństwa płynącego z obecności Jacka, bez czarującej
arogancji Kingsleya, utrzymującej ją w czujności. Nie zamierzała się tak łatwo poddawać.
Mimi otworzyła drzwi do nowego gabinetu. Tydzień po tym, jak Forsyth Llewellyn
zaginął po „tragedii na odnowieniu więzi” (tak wszyscy nazywali teraz tę parodię, jaką była
jej ceremonia) - Rada postanowiła wybrać nowego przywódcę. Ku zdumieniu Mimi, wśród
kandydatów pojawiło się jej nazwisko. Tydzień po niesławnej ceremonii Ambrose Barlow,
dziarski dżentelmen, liczący sobie sto jeden lat (aby umożliwić emerytowanym członkom
Rady dalszą służbę, udzielono im zezwolenia na przedłużenie cyklu), oraz Minerva Morgan,
znana z ciętego języka Starsza Rady, będąca niegdyś najbliższą przyjaciółką Cordelii Van
Alen, spotkali się z Mimi po szkole i wyłożyli jej swoją prośbę. Mimi odmówiła
kandydowania na stanowisko Regisa - nie w momencie, kiedy Charles pozostawał przy życiu
- ale zgodziła się przyjąć tytuł Regenta, sprawującego w Zgromadzeniu władzę pod
nieobecność przywódcy.
Usiadła w wygodnym, ergonomicznym fotelu biurowym, który zamówiła niedawno, i
wyświetliła na pulpicie bazę danych Komitetu. Miała przed sobą tony roboty: należało
wyszukać najsilniejszych członków Komitetu i awansować ich do osłabionej Rady,
nadzorować zespół venatorów, powołać nowy rocznik do młodszego Komitetu - lista spraw
zdawała się nie mieć końca.
Forsyth Llewellyn pozostawił po sobie chaos - najwyraźniej kiedy był u władzy,
interesowała go tylko Rada. W wielu podkomitetach (Zdrowia i Kontaktów z Ludźmi,
Centrum Transformacji) rozpaczliwie brakowało obsady.
Skoro mowa o Forsycie: nikt nie wiedział także, gdzie podziewa się Bliss. Mimi
przypuszczała, że uciekli razem. Krzyżyk na drogę. Po zniknięciu Forsytha venatorzy znaleźli
dowody na to, że poprzednik Mimi ukrywał ich największego wroga i odegrał kluczową rolę
w ataku Croatanów na katedrę. Forsyth był zdrajcą w Radzie, wężem pomiędzy nimi.
Jeśli zaś chodzi o Kingsleya, Mimi nadal widziała jego twarz na moment przedtem,
zanim został pochłonięty przez subvertio. Pamiętała, jak patrzył na nią z bezgraniczną
miłością. Gdzie był teraz? Czy jeszcze żył? Czy kiedykolwiek go zobaczy? Czasem, kiedy
zaczynała o nim myśleć, potrafiła godzinami wpatrywać się w przestrzeń lub w kursor
mrugający na ekranie komputera, podczas kiedy ból w jej sercu drżał i pulsował. Nic nie
mogło poprawić jej nastroju, absolutnie nic. Próbowała pogrzebać swoje problemy pod
astronomicznymi kwotami, nadużywając na zakupach kart kredytowych. Zatrudniła też armię
uzdrowicieli i terapeutów. Minął miesiąc, nic nie pomagało. Miała wrażenie, że bez
rozlicznych spotkań Komitetu i rozmów konferencyjnych, które pozwalały jej na chwilę uciec
od smutku, oszalałaby z rozpaczy.
Oczywiście, chociaż została Regentką, nadal musiała skończyć czwartą klasę.
Pilniejsze sprawy miały zaczekać do zakończenia egzaminów, tak przynajmniej twierdziła
Trinity, dla której nawet rządzenie społecznością nie było wystarczająco dobrą wymówką aby
zaniedbywać szkołę. Matka pozwalała Mimi poświęcać najwyżej kilka godzin dziennie na
działalność związaną z nowym stanowiskiem. Wystarczającym ciosem było zaginięcie Jacka i
to, że jest poszukiwany. Trinity nie zamierzała pozwolić, aby Mimi opuściła się w nauce.
Nawet jeśli Mimi początkowo miała opory przed przyjęciem tytułu Regenta, pomału
pomysł ten zaczął się jej podobać. Szczególnie w momencie, kiedy uświadomiła sobie, że
może go wykorzystać na swoją korzyść. Jako nieustraszona zwierzchniczka Zgromadzenia
mogła zrobić wszystko, co tylko chciała. Byt pierwszy tydzień listopada. Zajmowała nowe
stanowisko od miesiąca i nie zdążyła jeszcze wykorzystać władzy do zrobienia tego, czego
najbardziej pragnęła - sprawy Zgromadzenia ciągle miały pierwszeństwo. Ale dzisiaj nadszedł
wreszcie ten dzień. Dzisiaj odbędzie przyjacielską rozmowę z Oliverem Hazard-Perrym.
Kazała wezwać go z otchłani Repozytorium, a sekretarka właśnie zadzwoniła, żeby
powiedzieć, że Oliver jest już w poczekalni.
- Wpuść go, Doris - poleciła Mimi, przygotowując się na nieuniknioną w jej
mniemaniu walkę. Nędzny zausznik był jedyną nadzieją na odnalezienie jej zdradzieckiego
brata i miała zamiar wydusić z niego wszelkie informacje dotyczące miejsca pobytu Jacka.
Oliver wszedł do gabinetu. Ledwie go znała, a dawniej zwracała na niego uwagę tylko
dlatego, że kręcił się blisko jej rywalki do uczuć Jacka. Jednak nawet Mimi zauważyła, że
wygląda inaczej niż wtedy, kiedy widziała go po raz ostatni - może to coś w jego oczach,
nieobecna wcześniej ostrożna nieruchomość.
Ale z drugiej strony, czy był ktoś, kogo nie odmieniła tamta tragedia na ceremonii
odnowienia więzi? Sama Mimi kilka dni wcześniej spojrzała w lustro i z przerażeniem
zobaczyła wymizerowaną starą pannę z twarzą ściągniętą żalem. Dramatyczne przejścia
całkowicie zrujnowały jej wizerunek słonecznej dziewczyny z okładek magazynów. To
musiało się skończyć.
- Pani dzwoniła? - zapytał Oliver. Jego twarz była maską, za którą kryło się cierpienie,
więc zdziwiło ją, że potrafi jeszcze żartować.
Mimi odrzuciła włosy na plecy.
- Człowiek nie powinien się zwracać w ten sposób do przełożonego.
- Proszę o wybaczenie - uśmiechnął się Oliver. Usiadł na krześle z drugiej strony
biurka. - Czym mogę służyć?
Przeszła od razu do rzeczy.
- Wiesz, gdzie oni są.
Kiedy tylko jej brat opuścił miasto, Mimi wysłała za nim armię venatorów i
najemników, ale jak dotąd żaden nie zdołał doprowadzić Jacka przed oblicze sprawiedliwości.
Opuszczając Zgromadzenie, Jack wyrzekł się także jego ochrony, co sprawiło, że jego duszy
nie można było namierzyć w wymiarze uroku.
- Oni? - zapytał Oliver, unosząc brwi.
- Mój brat i jego... - Mimi nie mogła się zmusić, żeby wymówić to słowo. - Wiesz,
dokąd pojechali. Venatorzy powiedzieli mi, że odprowadziłeś ich na lotnisko.
Oliver zaplótł dłonie i spojrzał na nią twardo.
- Nie mogę tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć.
- Nie popisuj się. Wiesz, gdzie oni są i musisz mi to powiedzieć. Pracujesz teraz dla
mnie. Ośmielasz się sprzeciwić Kodeksowi? Wiesz, że karą za niesubordynację zausznika jest
dwadzieścia lat odosobnienia - warknęła, pochylając się nad biurkiem i obnażając koniuszki
kłów.
- A, więc teraz powołujemy się na zapisy Kodeksu?
- Jeśli będę do tego zmuszona - zagroziła Mimi. Jako archiwista w Repozytorium
Oliver znajdował się nisko w hierarchii ważności. Był przypadkową ofiarą - zaledwie kiepsko
opłacanym urzędnikiem. Tymczasem ona, Mimi Force, była teraz Regentką! Była jedyną
osobą, która utrzymywała Zgromadzenie w całości.
Oliver uśmiechnął się przebiegle.
- W takim razie na swoją obronę muszę przywołać paragraf piąty.
- Piąty? - w głowie Mimi zadźwięczał jakiś dzwonek ostrzegawczy, ale zignorowała
go. Była wszechpotężna, a on tylko grał na zwłokę. Zmiażdżyć ludzkiego karalucha! Nikt nie
ośmielał się sprzeciwiać Azrael, jeśli czegoś zapragnęła.
- Proszę wybaczyć, jeśli to zabrzmi protekcjonalnie, ale zgodnie z piątym paragrafem
Kodeksu Wampirów istnieje coś, co nazywa się poufnością wampirów i zauszników. Mam
prawo nie udzielać żadnych informacji dotyczących mojej byłej błękitnokrwistej pani.
Możesz sprawdzić w Aktach Repozytorium. Nie masz nade mną władzy.
Mimi podniosła z biurka lampę Tiffany'ego i cisnęła nią w Olivera, który uchylił się w
ostatniej chwili.
- Tylko bez nerwów, proszę.
- Precz z mojego gabinetu, śmieciu!
Oliver demonstracyjnie powoli wstał i pozbierał swoje rzeczy. Widać było, że bawi go
jej frustracja. Ale wychodząc, odezwał się jeszcze raz i tym razem jego głos brzmiał łagodnie.
- Wiesz, Mimi, jestem tak samo osamotniony, jak ty. Wiem, że niewiele to znaczy w
moich ustach, ale przykro mi z powodu tego, co cię spotkało. Bardzo kochałem Schuyler i
wiem, jak bardzo ty kochałaś Jacka.
Jack! Nikt nie ośmielał się wymienić przy niej tego imienia. Poza tym myśląc o swoim
bliźniaku, Mimi nie czuta miłości, ale dziwaczną mieszankę szoku i żalu. Miłość? Wszelka
miłość, jaka w niej pozostała, przemieniła się w jasno świecącą nienawiść, którą pieściła w
głębi swojej duszy, lśniącą szmaragdowym blaskiem.
- Miłość - syknęła Mimi. - Wy, familianci, nie wiecie niczego o miłości. To tylko
twoje urojenia, nigdy jej nie kochałeś. Czułeś tylko to, co zaszczepił w tobie święty
pocałunek. To nie jest prawdziwe uczucie. Nigdy nie było.
Oliver przez moment wyglądał na tak głęboko zranionego, że Mimi zapragnęła cofnąć
swoje słowa. Tym bardziej, że jego wyrazy współczucia były pierwszymi, jakie usłyszała,
odkąd straciła wszystkich, którzy byli jej bliscy. Ale mimo wszystko wyładowanie na kimś
swojej wściekłości przyniosło jej ulgę. Tym gorzej dla Olivera, jeśli próbował jej pomóc.
Dureń: wpakował się tylko na linię ognia.
Piętnaście
Przesłane wideo
Worek treningowy kołysał się w przód i w tył niczym wahadło, a Mimi poczęstowała
go kolejnym przynoszącym jej satysfakcję kopniakiem - w sam środek. Po wyjściu z gabinetu
przyszła prosto na siłownię. Nie potrzebowała niczyjej litości, a już na pewno nie litości
głupiego archiwisty z Repozytorium. Musiały nastać naprawdę ciężkie czasy, skoro człowiek
może współczuć wampirowi. Szczególnie wampirowi o jej rodowodzie i statusie. Dokąd
zmierzał ten świat? Przetrwała kryzys w Rzymie i zniosła podróż do Plymouth tylko po to,
żeby stać się obiektem współczucia czerwonokrwistego? Całkowity absurd. Znowu rąbnęła
worek, który zawirował, odlatując aż pod przeciwległą ścianę. Mięśnie bolały ją od
czterogodzinnego tłuczenia go na kwaśne jabłko.
Wyobraziła sobie zakrwawioną twarz Jacka, upokorzonego i błagającego o litość.
Jakąż przyjemność sprawi jej wyładowanie wreszcie całej furii. W każdej minucie każdego
dnia zżerało ją pragnienie zemsty, żyła nim i oddychała, a gniew stanowił jej siłę napędową.
Gdzie on był? Co robił? Czy w ogóle o niej myślał?
Dlaczego właściwie nie potrafi po prostu odpuścić, pomyślała, kiedy powracający
worek uderzył ją, wytrącając na moment z równowagi. Nie chciała już przecież mieć Jacka
dla siebie - tyle przynajmniej zrozumiała przed ołtarzem. On jej nie chciał, ale ona także go
nie chciała. Więc dlaczego tak obsesyjnie pragnęła jego śmierci? Ponieważ ktoś musiał
zapłacić za to, co się stało z Kingsleyem. Kingsley przepadł: był martwy lub uwięziony, co w
sumie na jedno wychodziło. Łatwiej było jej znosić morderczą wściekłość na brata niż
pochłaniający wszystko żal z powodu utraty ukochanego. Mimi nie mogła ścierpieć myśli, że
to Jackowi, nie Kingsleyowi, udało się ocaleć. Ze Jack był szczęśliwy gdzieś daleko, ze swoją
mieszanej krwi konkubiną, a ona została sama. Ktoś musiał zapłacić za wszystko, co straciła -
ktoś musiał. Skoro Mimi nie mogła być szczęśliwa, nie widziała absolutnie żadnego powodu,
by pozwalać na szczęście innym.
Nieustanna wściekłość była ponad wszystko męcząca i Minii potrzebowała fizycznego
wyczerpania, które zapewniały jej mordercze treningi. Zazwyczaj przychodziła z siłowni do
domu tak zdrętwiała i znużona, że mogła tylko leżeć z laptopem na kanapie, odpowiadając na
wiadomości w komunikatorach i aktualizując statusy na stronach społecznościowych. Tego
wieczora po powrocie do miejskiej rezydencji nikogo nie zastała, co jej nie zdziwiło. Trinity
jak zwykle wyszła gdzieś w celach towarzyskich. Dom był za duży dla nich dwóch.
Pokojówki trzymały się na dystans, a cisza była tak przybijająca, że przez większość
wieczorów Mimi surfowała po internecie, słuchając jednocześnie na cały regulator muzyki
wieży i telewizora.
Cisnęła przepocony kostium gimnastyczny do kosza na brudne rzeczy i wzięła szybki
prysznic. Nadal ubrana w szlafrok włączyła komputer i kliknęła na ikonę skrzynki mailowej,
przewijając listę nieprzeczytanych wiadomości. Na samej górze mrugał e-mail z nieznanego
adresu. Chociaż informatycy Komitetu błagali ją, żeby tego nie robiła, Mimi regularnie
ignorowała ostrzeżenia o internetowych wirusach, kryjących się w nieznanych
wiadomościach. W rezultacie system operacyjny jej komputera padał kilka razy na miesiąc.
Nie mogła nic na to poradzić, była zbyt ciekawa, żeby powstrzymać się przed ich
otwieraniem.
Otworzyła wiadomość. E-mail był pusty, zawierał tylko link. Mimi kliknęła go,
przygotowując się na wybuch komputerowego chaosu, zawieszenie systemu lub pojawienie
się pornograficznego wideo. Link prowadził do pliku wideo, ale nie takiego, jakiego się
spodziewała.
Na ekranie pojawił się niewyraźny film, trzymana w niepewnych rękach kamera
kilkakrotnie zmieniała kąt, aż wreszcie Mimi zobaczyła, że dwa ciemne kształty na środku
ekranu to para nastolatków, obmacujących się na kanapie.
Pomyślała, że to jednak jeden z „tych” filmików, i zamierzała zamknąć okno, ale coś
ją powstrzymało. Kiedy kamera przybliżyła obraz, zorientowała się, że nastolatki nie
uprawiają po prostu seksu. Twarz dziewczyny zasłaniały długie włosy, ale Mimi widziała jej
usta przyciśnięte do szyi chłopaka i krew spływającą po jej podbródku, podczas gdy jego
ciało drżało i wiło się w ekstatycznych spazmach.
To było aż za bardzo znajome - gwałtowne ruchy chłopaka, sposób, w jaki trzymała
go dziewczyna - na tyle łagodnie, żeby powstrzymać jego drżenie i na tyle mocno, aby
przytrzymać go w miejscu. Ile razy Mimi robiła dokładnie to samo, dokładnie w tej samej
pozycji? To było jak wyjęte z podręcznika Komitetu. Nie można było pozwolić, żeby głowa
familianta odchyliła się za daleko do tyłu, ponieważ groziło mu wtedy uduszenie lub
zadławienie się własnym językiem.
Mimi siedziała skamieniała i patrzyła, jak dziewczyna odsunęła się i przez moment
kamera zrobiła zbliżenie na jej kły barwy kości słoniowej. Zalśniły w świetle, piękne ostrą jak
igły urodą, znacznie delikatniejsze i bardziej niebezpieczne niż dowolne podróbki,
poprawiane komputerowo. W tym czasie chłopak opadł na kanapę, zamroczony, pokonany i
bezużyteczny na czterdzieści osiem godzin. Dziewczyna, której twarz nadal kryła się w
cieniu, pocałowała go czule w usta i wstała z kanapy.
Na dole ekranu wyświetlała się godzina i data. To ostatni weekend, pomyślała Mimi,
podczas gdy obraz zmienił się, pokazując duży pokój, w którym zgromadziło się więcej
nastolatków. Zaraz, zaraz! W tym pokoju było coś znajomego, widziała już te adamaszkowe
zasłony i Renoira na ścianie. Jeśli podeszło się za blisko do obrazu, uruchamiał się bezgłośny
alarm i majordomus przychodził, żeby cię przegonić. Była wiele razy w tym apartamencie.
Na ekranie widziała należący do rodziców Jamiego Kipa penthouse, a impreza była jego
urodzinowym after-party.
Mimi uczestniczyła w niej w ostatni piątek. Wyszła wcześniej, znudzona
towarzystwem. Najmłodsi członkowie Komitetu zachowywali się jak małe, gorliwe fretki,
nakręceni zakosztowaną po raz pierwszy krwią, a ona była nadal zbyt pełna złości, żeby
dobrze się bawić.
Kamera znowu odnalazła tamtą dziewczynę. Odwrócona plecami, w mgnieniu oka
zniknęła, żeby pojawić się po drugiej stronie pokoju koło reflektora, zaśmiewając się. To nie
był żaden trick, efekt specjalny, sztuczka montażu. Widać było wyraźnie, że dziewczyna stała
w jednym miejscu, a potem, bez żadnego rozsądnego wyjaśnienia, znalazła się gdzie indziej.
Dobry Boże, nie powiecie chyba... Kamera uchwyciła więcej wampirzych sztuczek. Durni
młodsi członkowie popisywali się: ktoś podniósł jedną ręką fortepian, inny gość imprezy
rozwiał się w mgłę. Zwykłe szczeniackie szpanowanie, wampiry pijane nowo odkrytymi
mocami, które przyszły do nich wraz z przemianą.
Żołądek Mimi zaczął się zaciskać w zimny supeł. Kto, do cholery, ich filmował?
Imprezy błękitnokrwistych były ściśle zamknięte: tylko dla wampirów i familiantów lub
przyszłych familiantów. Zgodnie z zasadami. To co właśnie zobaczyła, łamało wszelkie
prawa Kodeksu. To było zdemaskowanie. Film był dostępny online. Czy ktoś jeszcze go
widział? Mimi poczuła, jak włoski na jej szyi stają dęba.
Obraz pociemniał i pojawił się napis. Wampiry istnieją naprawdę. Otwórzcie oczy. Są
wśród nas. Nie wierzcie w ich kłamstwa.
Kochanka żyje!
Ze kto? Ze co? Mimi nadal próbowała przyswoić to, co przeczytała, kiedy obraz raz
jeszcze się zmienił. Pojawił się inny pokój i ta sama dziewczyna, związana, zakneblowana i w
opasce na oczach, nadal niemożliwa do rozpoznania. Po srebrnych niciach Mimi rozpoznała
linę używaną przez venatorów. O co tu chodziło? Co, do diabła, się działo? Kim była ta
dziewczyna?
Obraz przeszedł w czerń, na której pojawił się następny napis.
W wigilię znikającego sierpa...
Zobaczycie, jak spłonie wampir.
Zapaliła się zapałka, ogień ogarnął cały ekran. Smoliście czarne płomienie tańczyły
wokół hebanowego jądra. Czarny ogień piekielny.
Mimi wyłączyła laptop, zamykając go z trzaskiem. Stwierdziła, że cała drży. To był
żart, prawda? Ktoś z uczestników imprezy postanowił nakręcić „zabawny” filmik. Tylko o to
chodziło. To musiało być to. Pewnie Jamie Kip i Bryce Cutting posklejali to razem, żeby ją
nastraszyć. Nadal nie potrafili zaakceptować tego, że została Regentką. To był po prostu
wygłup.
Mimo to Mimi nie spała dobrze tej nocy. Chciała zapomnieć o tym, co wiedziała,
skasować otrzymane wideo i jak każda normalna nastolatka wrócić do liczenia znajomych
online. Ale nie mogła. Była przywódczynią. Odpowiadała za bezpieczeństwo każdego
wampira w Zgromadzeniu. Nie zamierzała pozwolić, żeby ktoś zginął na jej zmianie. Nie ma
mowy. Nie tym razem. Nie po tym, jak zaślepiony Charles zaprzeczał istnieniu
srebrnokrwistych... a Forsyth zdradził Radę. Cokolwiek to było - nowe zagrożenie ze strony
srebrnokrwistych czy może coś innego? - musiała być przygotowana, żeby sobie z tym
poradzić. Musiała podjąć działania. Ten film został do niej przysłany z jakiegoś powodu.
Szesnaście
Konspiracja
Czasem Mimi naprawdę trudno było patrzeć na braci Lennox. Zanadto przypominali o
ich wspólnej misji z Kingsleyem. Przez rok podróżowała po świecie z jego ekipą, trzymając
go na dystans przez cały czas, poza jedną nocą w Rio de Janeiro. Czas, jaki spędzili razem w
Nowym Jorku, był zbyt krótki i przyszedł za późno. Dopiero na samym końcu uświadomiła
sobie swoje prawdziwe uczucia, a teraz Kingsley przepadł. Mimi poczuła ukłucie żalu, ale
stłumiła je - nie miała czasu, żeby rozczulać się nad sobą.
Była szczęśliwa, że Sam i Ted nigdy nie poruszali tego tematu - bracia byli na to zbyt
taktowni. Poprosili ją, żeby spotkała się z nimi w kwaterze głównej venatorów, dawnej
kamienicy mieszkalnej na obrzeżach West Village. Był czwartek, do sierpa księżyca
pozostały tylko trzy dni i Mimi zaczynała się denerwować. Venatorzy robili wszystko, co w
ich mocy, ale jak do tej pory nie znaleźli niczego istotnego. Powinni już przynajmniej mieć
podejrzanego, jakieś poszlaki, cokolwiek. Byli błękitnokrwistymi - powiernikami sekretnej
historii, wampirami, które znały prawdę o świecie - nie zostali przyzwyczajeni do uczucia
zastraszenia, do braku orientacji w sytuacji.
Mimi podeszła do bramy i przycisnęła palec do zamka krwi w drzwiach frontowych.
Zaniedbane wnętrze było całkowitym przeciwieństwem gładkiej, wypolerowanej perfekcji
Force Tower. Wydęła wargi na widok zakurzonej poręczy, dziurawych schodów i odłażącej
tapety. Venatorzy wprowadzili się tutaj w dziewiętnastym wieku i wnętrze pozostawało
niezmienione od tamtego czasu. Przebłysk pamięci przypomniał jej wizytę w tym miejscu,
kiedy była debiutantką, a wszystkich w Zgromadzeniu wzywano na przesłuchanie w sprawie
zaginięcia Maggie Stanford.
- Chodź na górę! - zawołał pogodny głos. Stojący na najwyższym półpiętrze Ted
pomachał do niej. - Winda nie działa.
- Jasne - mruknęła Mimi.
Dormitoria zajmowały pierwsze i drugie piętro. Ponieważ venatorzy nieustannie
podróżowali, Rada zapewniała im zakwaterowanie. Wiele pokojów stało pustych. Aby służyć
jako venator trzeba było wykazać się niezwykłą odwagą, honorem i lojalnością wobec
Zgromadzenia w co najmniej pięćdziesięciu wcieleniach. Ale chociaż Rada obniżyła
wymagania, aby więcej wampirów mogło wstąpić do służby, venatorów nadal było zbyt mało.
Tylko bardzo nieliczni spośród współczesnych błękitnokrwisiych pragnęli zostać
venatorami. Było tak, jak mówiła Cordelia Van Alen - większości wampirów całkowicie
wystarczało życie trochę bardziej uprzywilejowanych czerwonokrwistych: ot, ludzie ze
szczyptą nieśmiertelności, trochę bogatsi i pozbawieni odpowiedzialności za cokolwiek. Mimi
zastanowiła się, dlaczego nie potrafi zapomnieć o Cordelii. Jak to możliwe, że Cordelia Van
Alen, usunięta z Rady za sianie paniki i propagowanie teorii spiskowych, okazała się tak
przenikliwa, podczas gdy ojciec Mimi, Charles Force, który od początku przewodził
wampirom, był tak mało spostrzegawczy?
Ted zaprosił ją do biura, które dzielił z bratem - ciasnego pomieszczenia pełnego
książek i przedopotopowego wyposażenia policyjnego, które bracia kolekcjonowali przez
lata. Poduszeczki z tuszem do pobierania odcisków palców, analogowe wykrywacze kłamstw,
pożółkłe etykiety do oznaczania dowodów, popsute binokulary. Szczególnie Ted miał słabość
do osobliwych środków dochodzenia sprawiedliwości, stosowanych przez
czerwonokrwistych. Venatorzy nie potrzebowali tych rzeczy, ponieważ większość ich pracy
odbywała się w cienistym świecie wymiaru uroku.
Mimo wszystko do pewnego stopnia posługiwali się podobnymi metodami, co ich
ludzcy odpowiednicy. Do ściany przyczepione były fotografie wszystkich gości obecnych na
imprezie u Jamiego Kipa tamtej nocy, podzielone ze względu na kolor krwi i pozycję: BK,
CzK, FAM, ZAU. Mimi popatrzyła na zdjęcia. W samym środku widniała fotografia z jej
portfolio modelki. Zastanowiła się, czy to znaczy, że ona także jest podejrzana. Praktycznie
nie znała Victorii, chociaż należały do tej samej elitarnej grupki towarzyskiej.
- Więc o co chodzi? - zapytała, opierając się o zagracone biurko, na którym teczki z
aktami piętrzyły się na wysokość piersi. Podniosła stalowe kajdanki i zaczęła się nimi bawić.
Sam obrócił krzesło, żeby na nią spojrzeć. Miał cienie pod oczami. Mimi
przypomniała sobie, że z dwóch braci Sam od początku bardziej się przykładał do tej sprawy i
najwyraźniej frustracja zaczęła odciskać na nim swoje piętno.
- Informatycy namierzyli komputer, z którego został przesłany plik - zaczął. -
Prześledziliśmy go przez sieć komputerów zombi, stąd aż do Moskwy, i ostatecznie
doprowadziło nas to do kafejki internetowej w East Village. Sprawdziliśmy listę wszystkich
gości z tego popołudnia, kiedy przesłano wideo, ale nic nie znaleźliśmy. Zwykłe
czerwonokrwiste dzieciaki bez powiązań ze Zgromadzeniem. - Westchnął. - Ale dobra
wiadomość jest taka, że udało nam się odnaleźć Victorię w uroku, więc mamy potwierdzenie,
że żyje. Jest przerażona i zakneblowana, ale żywa. Jest tylko jeden szkopuł: jej obecność jest
celowo zamaskowana, nie możemy jej namierzyć fizycznie.
- Może zaklęcie maskujące? - podsunęła Mimi.
- Próbowaliśmy wszystkich przeciwzaklęć do oris, ale jeśli to zaklęcie maskujące, to
nigdy wcześniej się z takim nie zetknęliśmy - powiedział Ted z niepokojem, opierając się o
framugę drzwi. - Ktokolwiek je rzucił, nie może ryzykować przenoszenia jej w inne miejsce.
Przypuszczamy, że dalej jest w pokoju, w którym nakręcono ostatnią scenę nagrania, więc
jeśli ustalimy, gdzie to jest, znajdziemy ją. Odtwarzaliśmy film wiele razy, żeby sprawdzić,
czy uda nam się znaleźć coś, co pozwoli ustalić lokalizację.
- Znaleźliście?
Ted potrząsnął głową i cisnął zgnieciony w kulkę papier do najbliższego kosza na
śmieci.
- Na razie nic. Ale zauważyliśmy coś interesującego. Pamiętasz tę awanturę o
wiadomości podprogowe w latach pięćdziesiątych? Nie? Nie byłaś wtedy w cyklu? Ale
słyszałaś o tym, prawda? Znaleźliśmy coś w tym rodzaju, tylko to nie miało służyć sprzedaży
coca - coli czy popcornu. Pokaż jej, Sam. To na samym początku.
Sam włączył ekran komputera i cała trójka podeszła, żeby się przyjrzeć. Odtworzył
film w superzwolnionym tempie, jedna trzysetna klatki na sekundę. Mimi patrzyła na
wypełniającą ekran ciemność i nagle, na ułamek sekundy, pojawił się obraz lwa parzącego się
z samicą.
- Jest jeszcze coś - Sam wcisnął klawisz przewijania. Następny obraz pojawił się w
środku ujęcia z imprezy. Pokazywał barani łeb na kiju, z otwartymi nieruchomymi oczami i
wywalonym językiem, w chmurze much. Ostatni obraz znajdował się na sekundę przed
zakończeniem wideo: kobra królewska, zwinięta i szykująca się do ataku.
- No więc? - Mimi niecierpliwie potrząsnęła kajdankami, które zadzwoniły, kiedy
nimi szarpnęła. Szukali zaginionej dziewczyny, a jej grupa operacyjna pokazywała obrazki z
National Geographic.
- Przypuszczamy, że to jakiś rodzaj szyfru, wiadomość. Poprosiliśmy Renfielda, żeby
na to spojrzał. Zobaczymy, czy Repozytorium znajdzie jakieś wyjaśnienie - odparł Ted.
- Dobrze. Nie wiem, czy to nam pomoże znaleźć Victorię, ale nie zaszkodzi - Mimi
odsunęła się od biurka i spojrzała na chłopców. Zawsze myślała o nich jako o chłopcach,
ponieważ teoretycznie, jako Azrael, jedna z Pierworodnych, była od nich starsza o stulecia,
nawet jeśli teraz byli Odwiecznymi i do tego venatora - mi starszymi od niej stażem. - Coś
jeszcze?
- Tak - Sam wyprostował się na krześle i pochylił do przodu.
- Znaleźliśmy Evana Howe'a. A w każdym razie wiemy, gdzie jest.
Mimi odłożyła kajdanki.
- Wie, gdzie może być Victoria?
- Wątpię. Ale skoro chciałaś, żebyśmy go sprawdzili, zrobiliśmy to. Uznaliśmy, że
pokaże się prędzej czy później, kiedy dojdzie do siebie po caerimonia. Wiesz, pierwsze
ugryzienie jest zawsze najtrudniejsze - mrugnął do niej Sam.
- I co?
Ted wyjął z kieszeni wizytówkę.
- Świadek widział go, jak zamawiał taksówkę do Newark.
- Newark? Czego miałby tam szukać? - prychnęła Mimi. Co rozpieszczony książę z
Upper East Side robiłby w znanym z szemranych interesów mieście w New Jersey? - Dla
kogoś takiego jak Evan nie ma tam nic ciekawego!
- Nic, poza opuszczonymi budynkami i krwawym domem.
- Ted podał Mimi wizytówkę.
- Niemożliwe - wzdrygnęła się Mimi, czytając. Na wizytówce ozdobne czerwone
litery układały się w napis Klub Familiantów.
- To jedyne logiczne miejsce, w którym mógłby być. Przykro mi - powiedział Sam.
- Nie znałam go. Nie jestem... Po prostu... - Mimi urwała. Krwawy dom? Evan Howe?
Ten sympatycznie wyglądający chłopak z dołeczkami w policzkach? Miał szesnaście lat...
Był taki młody...
- Chciałaś wiedzieć - wzruszył ramionami Ted. - Więc tam właśnie jest. Ale uwierz
nam na słowo, nie chcesz tam jechać. Nie warto. Ten ludzki dzieciak nie ma nic wspólnego z
porywaczami Victorii. Familianci nie są do tego zdolni, wiesz o tym. A jeśli tam pojedziesz,
nie znajdziesz niczego poza tą samą starą historią. Starą jak Rzym.
Dwadzieścia
Krwawy dom
Newark znajdowało się tuż za rzeką, rzut kamieniem od mostu, a ostatnio pracowało
nad poprawą wizerunku. Jednakże Mimi, podobnie jak wielu manhattańczyków, unikała
wypadów do New Jersey, chyba że chodziło o dotarcie na lotnisko (czyli był to tylko punkt
przesiadkowy w podróży). Nawet wtedy jeździła tylko do Teterboro. Kilka godzin wcześniej
wyszła z siedziby venatorów i nie odezwała się ani słowem, kiedy samochód mijał śliczne
nadbrzeżne dzielnice, zabierając ich coraz dalej i dalej w surowe rejony przemysłowe. Była
szczęśliwa, że nie musi być sama tego wieczoru.
- To tutaj - powiedział Oliver do kierowcy. - Proszę nas wysadzić przed wejściem. -
On także milczał w czasie całej czterdziestominutowej podróży i nie sprawiał wrażenia
nadmiernie zaskoczonego, kiedy powiedziała mu, gdzie będą szukać Evana.
Po wyjściu od venatorów Mimi zabrała Olivera z Repozytorium, w którym pracował
od wczorajszego popołudnia, oglądając nagranie raz za razem w poszukiwaniu wskazówek.
Powiedziała mu o trzech obrazach, znalezionych przez braci.
- Archiwiści to rozpracują. W Repozytorium jest wszystko - zapewnił ją Oliver.
- Chciałabym mieć twoją pewność - odparła. Miała nadzieję, że wizyta w krwawym
domu nie okaże się stratą czasu, nawet jeśli venatorzy uważali, że tak właśnie będzie.
Mimi wysiadła za Oliverem z samochodu i rozejrzała się dokoła z obrzydzeniem. Stali
wśród opuszczonych magazynów i parkingów. Na ulicy walały się potłuczone butelki i zużyte
strzykawki. Obok znajdowało się ogrodzone drutem kolczastym złomowisko, po którym
łaziło kilka psów stróżujących, wychudzonych i sparszywiałych. Wzdrygnęła się.
- Chodź, to chyba tutaj - Oliver ruszył pierwszy do najbliższego budynku. Mimi
zobaczyła stalowe drzwi oznaczone plamą czerwonej farby.
Drzwi uchyliły się lekko.
- Tylko dla członków klubu - warknął ochrypły głos. Oliver mrugnął do Mimi, która
powiedziała swoją kwestię.
- Jestem przyjaciółką klubu. Potrzebujemy pokoju.
Drzwi zatrzasnęły się, a potem otworzyły. Żująca gumę, twardo wyglądająca kobieta
w średnim wieku zagrodziła im drogę. Mimi słyszała o wampirach z marginesu - zazwyczaj
żyjących poza Zgromadzeniem - ale po raz pierwszy spotkała jednego z nich.
- Musisz zapłacić za noc z góry, a jeśli chcesz coś jeszcze z menu, musisz otworzyć u
nas rachunek.
Mimi podała jej kartę kredytową i wraz z Oliverem została wpuszczona do środka.
Znaleźli się w niewielkim holu, w którym w plamie czerwonego światła stały dwa fotele.
Właścicielka popatrzyła na nich.
- Chłopak czy dziewczyna?
Mimi wzruszyła ramionami, niepewna, o co ją pytają, więc Oliver przejął inicjatywę.
- Yyy, poprosimy dziewczynę.
Z chorą fascynacją patrzyli na postawioną przed nimi grupkę czerwonokrwistych
dziewcząt ze śladami świeżych ukąszeń na szyi, z których sączyła się krew. Wyglądały na
zamroczone, wykorzystane i wyczerpane. Ubrane były w wydekoltowane sukienki lub cienkie
koszulki nocne. Niektóre z nich musiały mieć najwyżej naście lat.
Mimi oczywiście wiedziała o istnieniu krwawych domów - rany, nie urodziła się
przecież wczoraj. Szli tam porzuceni familianci, żeby zakosztować świętego pocałunku z
jakimkolwiek wampirem. Była to odrażająca praktyka, caerimonia stanowiła święty i
intymny rytuał, którego nie wolno było marnotrawić. Wprawdzie święty pocałunek sprawiał,
że inny wampir nie mógł dotknąć naznaczonego człowieka, ale istniała starożytna czarna
magia, pozwalająca na usunięcie trucizny. Ten niebezpieczny proces bardzo osłabiał
człowieka, ale właściciele tego rodzaju miejsc nie dbali o to. Krwawe domy przyjmowały
byłych familiantów i błękitnokrwistych, którym nie przeszkadzało wykorzystywanie ludzi.
Jak łatwo zgadnąć, podobna działalność stała w niezgodzie z Kodeksem i była w najwyższym
stopniu nielegalna. Venatorzy przeprowadzali regularne naloty na takie kluby, ale obecnie, z
powodu ostatnich wydarzeń, ten obowiązek znajdował się na szarym końcu listy ich
priorytetów.
W powietrzu pachniało krwią i nieszczęściem, jakby zmarnowaną i roztrwonioną
miłością. Twarze familiantek były puste, a ich oczy szkliste i martwe.
- Ty się nadasz - Mimi z mdlącym uczuciem w żołądku wybrała jedną z najmłodszych
dziewczyn.
- Drugi pokój po prawej - warknęła burdelmama, wskazując schody.
Ruszyli przed siebie korytarzem. Trudno było mówić o pokojach - raczej o
pomieszczeniach oddzielonych kotarami, osłaniającymi pary w środku. Znaleźli swoje
miejsce i położyli dziewczynę na łóżku, które było po prostu materacem rzuconym na
podłogę.
- Mogliby chociaż szarpnąć się na futon z Ikei - skrzywiła się Mimi.
- Zostań tutaj - Oliver pomógł dziewczynie się położyć. - Pośpij. - Odwrócił się do
Mimi. - Nie pozwalają im tu odpoczywać.
Mimi skinęła głową. Wskazała korytarz naprzeciwko.
- Zajmij się tymi pokojami. Ja sprawdzę te tutaj.
- Dobra.
- Uważaj na siebie - rzuciła za nim.
- Nie mam się czego obawiać, wszyscy są tak naprani, że nawet nas nie zauważą -
odparł ponuro Oliver.
- Byłeś tu już? - zapytała Mimi. Oliver nie odpowiedział.
- Zawołaj mnie, jeśli go znajdziesz.
Mimi odchyliła pierwszą kotarę i zobaczyła wampira pożywiającego się jednocześnie
dwiema dziewczynami, rozciągniętego wraz z nimi na łóżku. Wampir, młody blondyn,
popatrzył na nią znad bladego gardła jednej z towarzyszek.
- Przyłączysz się? - uśmiechnął się. - Jest cudowna. Mimi zmarszczyła brwi i zasunęła
kotarę. W następnej klitce znalazła śpiącą błękitnokrwistą dziewczynę, skuloną przy ludzkim
chłopaku. Nie był to Evan, więc zostawiła ich w spokoju. Miała zajrzeć za kolejną zasłonę
(„Sprawdźmy, co kryje się w bramce numer trzy!” - pomyślała histerycznie), kiedy usłyszała
gorączkowy szept Olivera, przebijający się przez odgłosy jęków i siorbania.
- Tu jest.
Pobiegła na koniec drugiego korytarza. Zasłona była odchylona, a Oliver stał nad
bezwładnym ciałem Evana Howe'a. Chłopak zaginął niecały tydzień temu, ale już trudno
byłoby go poznać. Chudy jak szkielet, z brudnymi włosami i zapadniętymi policzkami, z
których znikły dołeczki. Mimi pomyślała, że to już nie jest właściwie Evan. Nie z tymi
martwymi, rozkojarzonymi oczami. Jeśli zbyt wiele wampirów pożywiło się jego krwią,
mogła dotknąć go łagodniejsza forma schizofrenii, na jaką cierpieli skażeni. Mimi
przypomniała sobie martwe oczy w baranim łbie i poczuła, że robi jej się zimno.
- Żyje - powiedział Oliver. - Evan, wstawaj.
Chłopak podciągnął się do pozycji siedzącej. Spojrzał pożądliwie na Mimi.
- No cześć, śliczna.
- Jestem Mimi Force - potrząsnęła jego ręką. - Evan, chcielibyśmy zadać ci kilka pytań
dotyczących Victorii.
- Kogo? - wybełkotał.
- Victorii Taylor. Twojej... dziewczyny? - ponagliła Mimi.
- A, Vix. Nie widziałem jej. Rzuciła mnie. - Jego oczy ożyły, nabierając czujnego
wyrazu na dźwięk imienia dziewczyny.
- Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? - zapytał łagodnie Oliver, klękając, żeby
porozmawiać z chłopakiem.
Evan osunął się niżej.
- Nie wiem.
- Pamiętasz imprezę u Jamiego Kipa? W zeszły weekend? - spytała Mimi.
- Jakiego Jamiego? Słuchaj, chcesz mnie ssać, czy nie? -I w głosie Evana pojawiła się
irytacja. Zaczął skubać krótką sukienkę Mimi. Odsunęła go stanowczo i wymieniła
zaniepokojone spojrzenia z Oliverem, który pomógł jej położyć chłopaka na materacu. Evan
natychmiast zasnął.
- Ile wampirów z niego piło? - szepnęła Mimi do Oliver a. Zaplótł ramiona i
potrząsnął głową.
- Obstawiam, że wielu... Jest całkiem rozbity. Dziwię się, że w ogóle pamiętał
Victorię.
- Nie zapomina się pierwszego razu - powiedziała Mimi. To była prawda,
przynajmniej w przypadku familiantów. Oni nigdy nie zapominali - nie mieli wyboru. A
błękitnokrwiści? Czy pamiętała pierwszego chłopaka, na którym przeprowadziła caerimonia?
Jak on się nazywał... Scott jakiśtam? Potrząsnęła głową.
- Sprawdź go - zaproponował Oliver.
Mimi skinęła głową. Zagłębiła się w uroku w podświadomość Evana. Zobaczyła, jak
budzi się w sobotni poranek na kanapie w penthousie Jamiego Kipa, samotny, zamroczony i
zdezorientowany, ale szczęśliwy. Przez weekend chodził jak we śnie. A potem to się
skończyło. Widziała już wcześniej takie spojrzenie: pierwszy przypływ miłości. Wybrał
numer na swojej komórce. Dzwonił do Victorii. Potrzebował jej. Kochał ją bardziej niż
kiedykolwiek. Poszedł do jej apartamentu, ale jej tam nie było. Obdzwonił jej wszystkich
przyjaciół. Nikt nie wiedział, gdzie się podziała. Minął dzień. Zaczął się niecierpliwić. Drżeć.
Tęsknić. Caerimonia związała go z nią na resztę życia. Pragnął doświadczyć tego znowu,
pozwolić jej pić swoją krew, ale Victorii nie było. Wtorek. Gorączkował się. Odchodził od
zmysłów. Środa. Nie wrócił do domu, nie poszedł do szkoły. Jak we śnie znalazł się przed
krwawym domem. Pozostawał tutaj od tamtego czasu. Venatorzy mieli rację: nie miał
absolutnie nic wspólnego ze zniknięciem Victorii. Był tylko kolejną przypadkową ofiarą.
- Evan, chcemy cię zabrać do domu. Twoi rodzice się o ciebie martwią - Mimi
potrząsnęła chłopakiem, budząc go.
- Nie jadę. Nie ruszam się stąd - potrząsnął głową. Jego spojrzenie na moment stało się
przytomne. - To jest teraz mój dom.
Mimi zeszła za Oliverem po schodach. Odebrała kartę kredytową i wyszli na
zewnątrz. Zauważyła, że drży. Ilu familiantów miała? Zbyt wielu, żeby ich zliczyć. Czy
niektórzy z nich wylądowali tutaj, kiedy z nimi skończyła? Czy skazała ich na taki los? Czy
ona robiła coś takiego ludziom? Chłopcom, których wykorzystywała? Nie kochała ich, ale nie
chciała też, żeby tak skończyli. Wiedziała, że jest nieostrożna i samolubna, ale nie była... nie
chciała...
- Nie - powiedział Oliver. - Wiem, o czym myślisz, ale to nie tak. Jasne, niektórzy z
nas się temu poddają, ale nie wszyscy. Można z tym walczyć. To się nazywa samokontrola.
Tylko najsłabsi tutaj kończą. Albo pechowcy. Wampirzyca Evana zniknęła po pierwszym
razie, kiedy tęsknota jest najsilniejsza. Po kilku razach zaczynasz się przyzwyczajać. Do
stałego wrażenia, że czujesz się niekompletny.
- Więc... niektórym familiantom nic nie jest? Nawet jeśli nigdy już tego nie spróbują?
- zapytała z nadzieją.
- Jasne. Nie każdy się uzależnia. To coś, z czym trzeba nauczyć się żyć, jak ze
smutkiem, który nigdy nie mija - wzruszył ramionami Oliver. - Przynajmniej tak słyszałem.
Stali na zewnątrz, na zaśmieconym chodniku. Mimi miała ochotę położyć
współczująco dłoń na ramieniu Olivera, ale nie wiedziała, czy odpowiadałby mu taki gest.
Zamiast tego odezwała się:
- Ty nigdy tak nie skończysz. Nie martw się.
- Mam nadzieję - odparł Oliver. - Ale nigdy nie mów nigdy. Przez chwilę Mimi
nienawidziła Schuyler Van Alen bardziej niż kiedykolwiek, ale tym razem nie miało to nic
wspólnego z Jackiem.
Zmiennokształtny
Florencja, 1452
Mimi zamrugała, otwierając oczy. Leżała na podłodze, cała w trocinach. Nad sobą
zobaczyła znajomą twarz. Zakasłała. Cokolwiek ją uderzyło - zabolało. Miała wrażenie, że
złamała trzy żebra i nawdychała się tony azbestu. Była zaskoczona, że jeszcze żyje -
wydawało jej się, że została rozerwana na milion kawałków, a potem poskładana z powrotem.
Co to było? Zaklęcie krwi? Na pewno. Nic innego nie byłoby w stanie znokautować jej w taki
sposób w wymiarze uroku. Ale jeśli to było zaklęcie krwi, jakim cudem ciągle tu była?
- Co się stało? - wykrztusiła, uświadamiając sobie, że jest nadal w sypialni na
poddaszu. Wyłamane drzwi leżały obok na podłodze. Rozejrzała się dokoła - Oliver miał
rację, pokój był wyłożony tą samą tapetą, jaka widniała na nagraniu. Z tym samym
skomplikowanym wzorem. Na środku pokoju, naprzeciwko siebie, stały krzesło z liną
venatorską owiniętą wokół nóg i kamera wideo. Tutaj sfilmowano Victorię. Ale teraz jej tu
nie było. Jak mogli przenieść dziewczynę gdzie indziej, nie odsłaniając jej obecności w
wymiarze uroku?
- Gdzie ona jest? Gdzie Victoria? - zachrypiała Mimi. W odpowiedzi Oliver wskazał
migoczący monitor komputera na biurku w pustym pokoju.
Na ekranie Victoria Taylor płonęła. Roztapiała się w czarnym ogniu. Jej wampirzą
skóra zwęglała się i łuszczyła, niszczona na zawsze krew przybierała barwę obsydianu.
Victoria znajdowała się w domu w Newport. Bracia Lennox wyłonili się z wymiaru
uroku i bohatersko próbowali ugasić płomienie, ale było już za późno. Nic nie mogło
powstrzymać ognia piekielnego od strawienia nieśmiertelnej duszy.
- Szlag by to! - krzyknął Sam Lennox, kopiąc płonące krzesło. Jego brat płakał, stojąc
obok.
Mimi poczuła, że kolana się pod nią uginają. Opadła na podłogę. Przypomniała sobie
wymiar uroku, Victorię, venatorów. Byli tak blisko. Venatorzy mogli ocalić Victorię, ale w
ostatniej sekundzie Lennoksowie zostawili ją, żeby spróbować ratować Mimi. Dostrzegli
kierujące się w jej stronę zaklęcie krwi. Teraz już było za późno. Naraziła całe Zgromadzenie
na niebezpieczeństwo, omal nie straciła życia - i po co? Nie zdołała ocalić Victorii, tak samo
jak nie zdołała ocalić Kingsleya.
- Boże...
W końcu z Victorii została tylko garść popiołu.
Mimi ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Zawiodła tak rozpaczliwie. Była
bezużyteczna. Równie dobra, jak srebrno - krwiści. Albo i gorsza.
Oliver w milczeniu wyłączył komputer. Na zewnątrz sierp księżyca wzniósł się
wysoko na niebie, świecąc w srebrnej chwale.
Kardynał
Florencja. 1452
Teraźniejszość
Dwadzieścia sześć
Zstąpienie anioła
Jak zapewne wiecie, dwa tygodnie temu w celu ratowania Victorii Taylor podjęłam
decyzję o zdjęciu na krótki czas zaklęć chroniących nasze Zgromadzenie. Niestety nie
zdołaliśmy dotrzeć do niej na czas, a ja sama zostałam zaatakowana przez zaklęcie krwi,
rzucone w wymiarze uroku. - Młoda Regentka ze smutkiem popatrzyła na zgromadzonych
venatorów i członków Rady. Jej głos był poważny. - Udało mi się przeżyć niszczące skutki
zaklęcia, jednakże Victoria nie miała tyle szczęścia. Została zamordowana.
W sali na dłuższą chwilę zapadła cisza. Nikt nie odezwał się, nie było słychać żadnego
dźwięku: nerwowego pokasływania, niecierpliwego szurania krzesła. Ze swojego miejsca z
tyłu sali Deming Chen uważnie obserwowała błękitnokrwistych. Była pod wrażeniem ich
umiejętności kontrolowania emocji, ale wyczuwała strach i gniew zgromadzonych.
To nie był dobry znak. Świadczył o tym, że Regentka, Mimi Force, nie ma poparcia
swojej Rady. Szkoda, ponieważ osoba zdolna do odbicia zaklęcia krwi bez jednego draśnięcia
musiała dysponować naprawdę potężną ochroną i była warta szacunku i podziwu. Kiedy
Mimi po raz pierwszy się z nią skontaktowała, Deming z zaskoczeniem przekonała się, że
plotki były prawdziwe. Władzę w Zgromadzeniu Nowojorskim sprawowała osoba będąca od
niedawna w cyklu i do tego nosząca w sobie duszę samej Azrael. Sprawy musiały przybrać
naprawdę poważny obrót, skoro głową Zgromadzenia mianowano Anioła Śmierci. Deming
tylko raz wcześniej spotkała Mimi, podczas Balu Czterystu niespełna dwa lata temu, kiedy
najmłodsze pokolenie ujawniło swoje nieśmiertelne wcielenia.
Deming w zasadzie lubiła Mimi, chociaż wciąż boleśnie pamiętała powstanie
błękitnokrwistych, jakby wydarzyło się wczoraj, a nie dawno temu. Azrael i Abbadon
dowodzili buntem przeciwko Wszechmogącemu - pomogli Niosącemu Światło zgromadzić
legion najlepszych i najjaśniejszych. Jesteśmy teraz bogami - oznajmiła Azrael. Możemy sami
rządzić Rajem. Potężna i wspaniała wojownicza królowa schlebiała im i przekonywała, że
zostali osobiście wybrani ze względu na swoją siłę. Jak mogli odmówić?
Deming rozejrzała się: żałosna grupa przed jej oczami składała się głównie ze starców
lub niesprawdzonych dzieci. Niektórzy członkowie Rady wyglądali, jakby ich czas w cyklu
już dawno upłynął, podczas gdy inni - choćby Regentka - dopiero zaczęli władać pełnią
wspomnień i mocy. Chociaż ona akurat nie powinna ich krytykować, sama niedawno
obchodziła siedemnaste urodziny.
To, że szeregi błękitnokrwistych do tego stopnia stopniały, było - łagodnie mówiąc -
niepokojące. Zewsząd docierały złe wieści: Zgromadzenie Europejskie po wydarzeniach w
Paryżu całkowicie zerwało kontakty z resztą świata. Odmawiali przesyłania wieści i dzielenia
się informacjami w obawie przed innymi zdrajcami w społeczności. W Ameryce Południowej
Rada wprowadziła stan wojenny, a kontakty międzyzgromadzeniowe zostały zawieszone.
Deming oczekiwała więcej po delegacji północnoamerykańskiej - Nowy Jork był
powszechnie uznawany za najpotężniejszą ostoję wampirów. To tutaj mieszkali Michał i
Gabriel. Ale Para Bez Skazy zniknęła Bóg wie gdzie i nikt nie wiedział, czy w ogóle
kiedykolwiek powrócą. Wampiry były pozostawione same sobie.
Deming opróżniła kubek kawy. Lot z Pudong na lotnisko Kennedy'ego trwał
osiemnaście godzin, a ona spędziła cały ten czas wertując raporty venatorów, czytając
wszystkie akta i analizując każdą decyzję. Poszukiwacze Prawdy postępowali zgodnie z literą
prawa i nie doszukała się żadnego popełnionego przez nich błędu, ale sytuacja wymagała
czegoś więcej niż rutynowych działań. Postarała się stłumić ziewnięcie. Prawie nie zmrużyła
oka i czuła nadciągającą potężną migrenę. Pomyślała ponuro, że można by się spodziewać, iż
nieśmiertelni będą odporni na zmianę czasu.
Na przodzie sali Regentka wymieniła jej imię i Deming z zaskoczeniem zauważyła, że
wszyscy patrzą na nią.
- Pozwólcie, że przedstawię venatorkę Deming Chen. Deming wielokrotnie
udowadniała, że należy do najskuteczniejszych Poszukiwaczy Prawdy. Zapewne pamiętacie,
że wraz ze swoją bliźniaczą siostrą, Dehuą, odegrała kluczową rolę w wielu krytycznych dla
naszej historii zwycięstwach: egipski terror, kryzys w Rzymie i wielka schizma to tylko kilka
spośród walk, w których jej miecz przyczynił się do naszego triumfu. Jesteśmy niezwykle
wdzięczni jej Zgromadzeniu, że zgodziło się przysłać Deming, aby nam pomogła.
Tak obszerne wprowadzenie przypominało raczej odczytanie życiorysu, ale Deming
zdążyła się do tego przyzwyczaić. Jako Kuan Yin, Anioł Miłosierdzia, była niezwykle
wyczulona na emocje i nastroje innych, a w rodzinnym Szanghaju słynęła z talentu do
odczytywania guānghuán, czyli tego, co w świętym języku nazywano affectus:
niedostrzegalnej dla oka barwnej poświaty stanowiącej barometr czyjegoś wnętrza. Jako jeden
z dwóch wampirów (drugim była jej siostra) potrafiła dostrzec to zjawisko bez pomocy uroku.
Czerwonokrwiści określali je własnym słowem, ale ci szarlatani, którzy przypisywali sobie
zdolność widzenia „aury”, tak naprawdę tylko zgadywali. Aby odczytać ją naprawdę,
konieczny był wzrok anioła.
Deming wstała i dołączyła do Mimi na podium.
- Pół roku temu została porwana wampirzyca z naszego Zgromadzenia - powiedziała,
podnosząc ze stołu pilota i wyświetlając na ekranie za nimi dwie fotografie. Na pierwszej
widniała związana Victoria w opasce na oczach, druga pokazywała skrępowaną w podobny
sposób ciemnowłosą dziewczynę. - Ojciec Liling Tang jest jednym z najbogatszych chińskich
przedsiębiorców, a porywacze Liling zażądali dwudziestu milionów dolarów za jej
uwolnienie.
Ponieważ chodziło o pieniądze, skoncentrowaliśmy się oczywiście na ludziach w
naszej społeczności. Jednakże ostatecznie odkryliśmy, że za jej porwaniem stoi jedno z nas.
Błękitnokrwisty.
Zgromadzeni nie okazali poruszenia, zupełnie jakby tego się spodziewali. Deming
ciągnęła:
- Miejsce pobytu zostało ukryte pod zaklęciem maskującym, ale po żmudnym
dochodzeniu zdołaliśmy ustalić, gdzie jest przetrzymywana i uratować ją przed wyznaczonym
terminem. - Przeglądałam akta dotyczące Victorii - oznajmiła. - Według nadzorujących
imprezę Strażników Victoria pojawiła się na miejscu o jedenastej wieczorem. Później nikt już
jej nie widział. W przeciwnym wypadku Strażnicy wychwyciliby jej obecność w uroku, kiedy
wychodziła. Dlatego osoba, która ją porwała, musiała być na przyjęciu, co oznacza, że
sprawcą był ktoś bliski - ktoś z kręgu jej przyjaciół. Ktoś z Duchesne. Ktoś, komu ufała.
- Deming zacznie uczęszczać do czwartej klasy w liceum Duchesne - włączyła się
Mimi. - Jej zadaniem będzie infiltracja grupy przyjaciół Victorii Taylor, obecnych tamtej
nocy na przyjęciu u Jamiego Kipa. Ponieważ nie chcemy siać paniki ani wzbudzać podejrzeń,
ta operacja pozostanie ściśle tajna.
- Mam pytanie. Jak znaleźliście Liling, skoro jej obecność w uroku była ukryta? -
odezwał się Ted Lennox. Deming spotkała go zeszłego wieczora: on i jego brat odebrali ją z
lotniska.
- Wysłaliśmy w wymiar uroku Wędrowca Śmierci. Na te słowa przez salę przeszedł
szmer.
- Wywołana przez urok śpiączka? Aby ukryć ślad duchowy? Ale potencjalne
zagrożenie dla duszy... - Ted potrząsnął głową. - Trzeba być naprawdę szalonym lub
naprawdę odważnym, żeby zrobić coś takiego. Kto się zgodził podjąć tak ryzykownego
zadania?
- Zrobiłam to sama - odparła chłodno Deming. To mogła być albo ona, albo Dehua, a
Deming zawsze była silniejsza z nich dwóch. Nie mogła pozwolić, żeby jej siostra
ryzykowała.
Wśród zgromadzonych rozległ się pomruk aprobaty. Wędrowcy Śmierci odzierali
swoją nieśmiertelną duszę ze wszystkiego, pozostawiając samą jej esencję i naśladując tym
prawdziwą śmierć. Ponieważ jej dusza nie pozostawiała śladu w uroku, Deming mogła
prześlizgnąć się pod każdym zaklęciem maskującym i znaleźć fizyczną lokalizację, w której
przetrzymywano zakładniczkę.
Regentka postukała w mównicę.
- Czy są jeszcze jakieś pytania? - rozejrzała się. Nie było żadnych. - Nie muszę chyba
przypominać, że jest to informacja wyłącznie do wiadomości Rady i zespołu pracujących nad
tą sprawą venatorów. Nikt inny w Zgromadzeniu nie może wiedzieć, że prowadzimy
wewnętrzne dochodzenie. Opinia publiczna została poinformowana, że Konspiracja zajęła się
złamaniem zasad bezpieczeństwa związanym z opublikowanym w sieci wideo. Reszta świata
pozostaje w błogiej nieświadomości naszego istnienia. Zniknięcie Victorii wytłumaczyliśmy
koniecznością przeniesienia jej do szwajcarskiej szkoły z pensjonatem. Taylorowie są
poinformowani o całej sytuacji i obiecali współpracować.
Spotkanie zakończyło się. Deming zbierała swoje rzeczy, kiedy podeszła do niej
Regentka. Deming była urzeczona urodą Azrael. Mówiło się wśród wampirów, że tylko
Gabriela była od niej piękniejsza, ale Deming od dawna nie widziała jej w nowym wcieleniu.
Za aktywnego życia Allegry Deming nie była jeszcze w cyklu. Świetlista skóra Regentki
miała w sobie kremową świeżość młodości, promieniując żywotnością, która kontrastowała z
głębokim smutkiem w szmaragdowych oczach.
- Masz wszystko, co ci potrzebne? - zapytała Mimi. - Jak chłopcy się do ciebie
odnoszą?
- Kwatery venatorów wyglądają jak wysypisko śmieci. Zupełnie jak u nas w domu -
uśmiechnęła się Deming. - Ale jakoś wytrzymam.
- Dobrze to słyszeć. Pamiętaj, że w szkole się nie znamy. Nie bierz do siebie tego, co
będę robiła albo mówiła.
- Postaram się pamiętać - odparła Deming. Skierowała się do drzwi, ale miała
wrażenie, że Regentka chce jeszcze coś powiedzieć, więc zatrzymała się na chwilę.
Mimi zaczekała, aż sala całkowicie opustoszeje.
- Jest jeszcze coś. Wiem, że niektórzy spośród nas uważają, że jako społeczność
jesteśmy zbyt łatwym celem. Lojalni wobec mnie venatorzy odkryli, że Josiah Archibald wraz
z kilkoma innymi członkami Rady planuje przewrót w celu rozwiązania Zgromadzenia.
Zamierzają zamknąć Repozytorium i przenieść pod ziemię Dom Kronik wraz z połową
zarejestrowanych rodzin. Pozwalam im wierzyć, że nie mam pojęcia o ich planach. Ale muszę
szybko znaleźć mordercę Victorii. Jeśli uda mi się ustalić, kto stoi za tymi nagraniami, będę
mogła odzyskać zaufanie Rady, uspokoić opozycję i na nowo zjednoczyć Zgromadzenie.
Deming skinęła głową. Mimi nie wspomniała o tym, kiedy wcześniej wyjaśniła
Deming czego od niej oczekuje i naprawdę szokujące było, że Zgromadzenie Nowojorskie
znalazło się w ta - i kim niebezpieczeństwie. Ale też żadne inne Zgromadzenie nie straciło
tylu nieśmiertelnych.
- Czy myślisz, że Rada może mieć coś wspólnego z zaklęciem krwi, które cię trafiło? -
zainteresowała się Deming.
- Venatorzy nie są jeszcze całkowicie pewni, nadal pracują nad rozwikłaniem
mechanizmu tego zaklęcia. Ale w tej chwili przypuszczamy, że tak, jego celem było usunięcie
mnie z czyjejś drogi - Mimi pochyliła głowę. - Rada ma dostęp do moich dzienników w
Repozytorium. Musieli się jakoś dowiedzieć, że planuję zdjęcie zaklęć ochronnych.
- Myślisz, że mogli być zamieszani w porwanie Victorii?
- Nie. Na pewno nie. Ale wykorzystali tę sytuację jako okazję do ataku na mnie.
- Mogę zapytać, jak odbiłaś to zaklęcie krwi? Regentka westchnęła.
- Sama nie jestem pewna. Zgodnie z tym, co mówią nasi lekarze, ono po prostu przeze
mnie przeleciało, zneutralizowane w momencie trafienia. Zupełnie jakbym miała na sobie
kamizelkę kuloodporną.
- Miałaś mnóstwo szczęścia. Widziałam ofiary zaklęcia krwi. Nie wyglądały za
ciekawie. - Deming oszczędziła Mimi szczegółów: zeskrobywania szczątków, spalenia krwi,
będącego aktem laski, ponieważ nieśmiertelna dusza została obrócona w nicość. Zaklęcia
krwi były paskudnymi małymi pułapkami, sposobem na skoncentrowanie uroku i skierowanie
jego działania na konkretną osobę, aby zniszczyć cząsteczki wampirzej krwi.
- Tak czy inaczej, rozwiązanie Zgromadzenia wydaje mi się wyjątkowo radykalnym
posunięciem - zauważyła.
- Chcą się mnie pozbyć, ponieważ wiedzą, że nigdy na to nie pozwolę - oczy Regentki
błysnęły. - Każdy wampir ma dbać tylko o siebie? Żadnych więcej urodzin w cyklu? Czy oni
nie pamiętają, do czego to poprzednio doprowadziło? Gdyby był tu Charles, nigdy nie
spróbowaliby niczego podobnego.
- Nie martw się. Znajdę tego mordercę - Deming położyła dłoń na ramieniu Mimi.
- To dobrze.
Deming w pierwszej chwili nie do końca zrozumiała zawiść w spojrzeniu Regentki,
ale nagle uświadomiła sobie, że Mimi jej zazdrości. Zazdrości, że Deming udało się uratować
zakładniczkę, podczas gdy ona poniosła porażkę - a karą za to było bezpośrednie zagrożenie
jej pozycji w Zgromadzeniu. Z pewnością nie to chciała osiągnąć, zdejmując zaklęcia
ochronne.
- To, co się stało z Victorią, nie było twoją winą - powiedziała Deming. - Nie
powinnaś się tym zadręczać. Nie martw się. Nie zawiodę. Nigdy nie zawiodłam.
Mimi uścisnęła jej rękę.
- No to postaraj się nie zawieść i tym razem. Starsi nie rozumieją, że jeśli uda im się
rozwiązać Zgromadzenie... Istnieje całkiem realna szansa, że nigdy nie zdołamy powrócić.
Dwadzieścia siedem
Nowa dziewczyna
Bryce zawisł nad jej ciałem, mroczny i wspaniały w świetle księżyca. Przesunęła
palcami po liniach twardych mięśni na jego brzuchu. Jego głębokie i uporczywe pocałunki
świadczyły o tym, że był chłopakiem, który zawsze dostaje to, czego pragnie. Każda inna
dziewczyna byłaby podekscytowana, ale Deming miała wrażenie, że całują się chyba od
godziny. Zaczynała się nudzić i niecierpliwić.
Na moment przerwał całowanie jej szyi i popatrzył jej w oczy.
- Coś nie tak? - zapytał ochryple, ponieważ przestała... co ona właściwie robiła? A
prawda, pilnie pojękiwała i wczepiała się palcami w jego włosy.
- Nie, skąd... - odparła i uznała, że czas przejść do rzeczy. To był jeden z powodów,
dla których była tak skuteczną venatorką. Nie potrzebowała używać uroku, żeby wyciągnąć z
ludzi prawdę. Po prostu ich uwodziła. Potrafiła ich doskonale wysłuchiwać, stawała się
ramieniem, na którym można się wypłakać, kimś, komu można się zwierzyć, kimś, kto
wszystko zrozumie. A teraz, kiedy Bryce leżał na niej, miała doskonałą okazję, żeby zapytać
go o coś, czego się nie spodziewał.
- Martwię się o Victorię, o to, co Stella wtedy powiedziała. Myślisz, że to prawda? Ze
wcale nie wyjechała do Szwajcarii, a Rada coś ukrywa?
- Kto wie? - odparł Bryce. - Znaczy, to nie byłby pierwszy raz, prawda?
- Dobrze ją znałeś?
- Vix? Tak samo, jak wszystkich - pochylił się, żeby pocałować ją w kark. Zadrżała
lekko z powodu podmuchu wiatru od okna, a Bryce wziął to za odpowiedź na jego czułe
pieszczoty i zdwoił wysiłki. - Znaczy, znaliśmy się. Była w tej samej paczce. Wiesz, jak to
jest - mruknął.
- Myślisz, że ktoś mógł mieć... bo ja wiem... mieć coś do niej? Może dlatego musiała
wyjechać? - zapytała Deming.
Bryce przycisnął jej ciało swoim, ale zamiast odpowiedzieć, Deming usztywniła się.
- Czasem jeśli dzieciaki mają problemy z kolegami, rodzice wysyłają je do innej
szkoły. Może Victoria miała z kimś problemy. .. Bo ja wiem, choćby z Piper?
Przerwał swoje działania i nie popatrzył jej w oczy. Przypadkowo wybrała imię Piper i
nie spodziewała się, że Bryce zareaguje w taki sposób. Czuła, że całe jego ciało nagle stało się
chłodniejsze. To było interesujące.
- Piper jej nie lubiła? - zapytała.
- Tego nie powiedziałem - przeturlał się na bok.
Teraz była już absolutnie pewna, że na coś trafiła. Jego affectus miał barwę ciemnego
cynobru i otaczał całe jego ciało, niemal jak fizyczna bariera. Był poruszony, martwił się.
Wiedział coś o Piper i Victorii. Deming poczuła, że serce mocniej jej bije, ale zachowała
nieruchomą twarz. Czy wreszcie zaczynała do czegoś dochodzić?
- Pokłóciły się? Victoria zrobiła coś, co wkurzyło Piper? - naciskała.
- Nic nie zauważyłem - Bryce podrapał się w nos. Wydawało się, że się kurczy, a jego
affectus zapulsował odcieniami szkarłatu i czernią, lśniąc w ciemności jak flara.
Deming zagłębiła się w urok, przepychając przez zaklęcia chroniące jego duszę przed
intruzami. Rozgarnęła mgłę jego pamięci. I wtedy zobaczyła wspomnienie, które
spowodowało jego zdenerwowanie. Noc imprezy, Piper Crandall kłócąca się z Victorią
Taylor. Nie wiedziała, o czym dziewczęta rozmawiają - Bryce stał za daleko, żeby je słyszeć -
ale widać było, że kiedy wychodziły razem, Piper była skrajnie zdenerwowana. Co oznaczało,
że to Piper była ostatnią osobą, która widziała Victorię żywą. Victoria wyszła z Piper, a
potem nikt już jej nie widział.
To było wszystko, czego potrzebowała. Deming wycofała się i pozbierała ubranie.
Musiała jeszcze raz przejrzeć akta Piper i sprawdzić, co przeoczyła.
- Dokąd idziesz?
- Przepraszam, zapomniałam ci powiedzieć. Muszę wracać do miasta, bo jutro mam
się spotkać z wujkiem - rzuciła, nie oglądając się za siebie.
Zostawiła Bryce'a samego w łóżku i na palcach zeszła na dół. Minęła północ, a
impreza się zakończyła. Większość błękitno - krwistych wyjechała lub wycofała się do którejś
z licznych sypialni. Kilkoro czerwonokrwistych drzemało na kanapach lub leżało na
podłodze, porzuconych przez swoich nowych panów.
- Cześć! - powiedziała, wpadając przy drzwiach wejściowych na Paula Rayburna. -
Diabelski chłopak.
- No cześć, co jest? - zapytał, zaskoczony jej widokiem. Dostrzegła, że nie miał na
szyi śladów ukąszenia, co oznaczało, że nie został wybrany. Był całkiem uroczy, ale Deming
zauważyła, że większość wampirzych dziewczyn na imprezie nie leciała na inteligentnych i
wrażliwych chłopaków. Uważały, że są „wodniści”. Ku swojemu zaskoczeniu poczuła z tego
powodu dziwną ulgę. Dlaczego miałoby ją obchodzić, gdyby inna wampirzyca naznaczyła go
jako swoją własność?
- Wychodzisz? - odpowiedziała pytaniem. Zamierzała przebiec drogę powrotną,
korzystając z velox, ale taka podróż by ją zmęczyła. - Jedziesz na Manhattan? Mógłbyś mnie
podrzucić?
- Właściwie... - rozejrzał się. - Czekałem na kogoś. Ale w porządku. Nie no, pewnie.
Czemu nie. Jestem samochodem brata.
- Świetnie - uśmiechnęła się. - Mieszkam w Village.
Trzydzieści trzy
Opowieść o dwóch przyjaciółkach
***
Kilka godzin później oddzwoniła wreszcie matka Stuarta Rhodesa. Rhodesowie byli
antropologami, obecnie przebywającymi na wykopaliskach w Egipcie. Z akt Stuarta Deming
wywnioskowała, że wychowywał się praktycznie sam. Gdy zaczęła się przemiana, został
właściwie pozostawiony bez nadzoru.
Amelia Rhodes nie sprawiała wrażenia szczególnie zaniepokojonej zniknięciem syna.
- To chyba jakiś głupi dowcip, prawda? - zapytała, przekrzykując ryk helikoptera. -
Rozmawiałam kilka dni temu ze Stuartem. Miał iść na jakąś imprezę i strasznie się tym
ekscytował. Wie pani, nie zapraszali go zbyt często.
- Obawiam się, że to nie jest dowcip. Regentka udzieliła mi pozwolenia na
poinformowanie pani, że to, co stało się ze Stuartem, spotkało wcześniej inną uczennicę
Duchesne, wampirzycę z naszej społeczności. - Deming wtajemniczyła rozmówczynię we
wszystkie krwawe szczegóły. - Stuart jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
- No cóż, czego pani od nas oczekuje? Nie prosiliśmy o niego.
- Nie składała pani wniosku w Domu Kronik o zezwolenie na posiadanie dziecka w
tym cyklu?
- Składałam, ale wieki temu. W jednym z przeszłych wcieleń pomyślałam, że
powinnam doświadczyć bycia matką. Ale zanim przyszła moja kolej, zdążyło mi się już
odwidzieć.
- Być może mogłaby mi pani powiedzieć coś o nim, to pomogłoby uratować mu życie.
Może pamięta pani, czy nie wspominał czegoś o przeszłych wcieleniach? Albo o tym, kiedy
po raz ostatni był w cyklu?
- Coś mówił, ale naprawdę nie pamiętam. Chyba gdzieś w Europie? Przykro mi.
Znajdziecie go, prawda? Zanim go spalą jak tę nieszczęsną dziewczynę. Całkiem się
przywiązałam do tego chłopaka. Z powodu naszej pracy ja i mój mąż nie widujemy się ze
Stuartem za często, ale tęsknimy za nim.
Trzydzieści siedem
Dom Kronik
***
Przez moment Deming była zbyt oszołomiona, by się poruszyć, ale szybko się
otrząsnęła. W ułamku sekundy nie tylko znalazła się w samochodzie Paula, ale też położyła
rękę na kierownicy.
- Zatrzymaj się - zażądała.
Paul podskoczył. Wyglądał na przerażonego tym, że pojawiła się znikąd.
- Jak ty...? - zapytał, w ostatniej chwili unikając zderzenia z rozpędzoną taksówką.
Deming skręciła kierownicę w kierunku krawężnika i samochód zatrzymał się gwałtownie.
- Ta dziewczyna, która z tobą była. Kto to? - Deming nie miała czasu na kolejne
kłamstwa czy bzdury. Chciała dotrzeć do sedna tej sprawy. Teraz. Musiała wybierać między
śledzeniem dziewczyny a konfrontacją z Paulem i wybrała to drugie wyjście.
- Jaka dziewczyna?
- Dziewczyna, która przed chwilą wysiadła z twojego samochodu. Victoria Taylor. -
Deming była pewna, że widziała Victorię. Studiowała jej fotografię niezliczoną ilość razy i
dokładnie zapamiętała twarz dziewczyny. Rozpoznałaby Victorię w dowolnych
okolicznościach.
- Victoria? - spytał kpiącym tonem Paul. - Czy ona nie miała być w Szwajcarii, czy
gdzieś tam?
- Kłamiesz. Kłamałeś od samego początku - powiedziała miękko Deming. - Ta cała
historia o Piper i romansie Bryce'a z Victorią była jednym wielkim kłamstwem.
Paul pochylił się nad kierownicą.
- Dobra, niech będzie. Kłamałem. Ale jeśli chcesz usłyszeć prawdę, musisz mi obiecać
to samo.
Deming z zaskoczeniem uniosła brwi.
- Nie rozumiem.
- Wiem, kim jesteś. Nie musisz tego przede mną ukrywać. Wiem, że jesteś jedną z
nich.
- Znaczy, z kogo? Popatrzył jej w oczy.
- Wiem, że Komitet to tylko przykrywka. Ze na świecie są ludzie, którzy nie umierają,
którzy powracają co kilkaset lat.
- Odbiło ci. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Boże, byli aż tak nieostrożni? Skąd
on wiedział o ich sekretach? To dopiero złamanie zasad bezpieczeństwa. Paul nie był ani
zausznikiem, ani familiantem. Skąd wiedział?
Paul odchrząknął i popatrzył przez okno, odpowiadając na niezadane przez nią
pytanie.
- Chodzę do Duchesne od kilku lat. Widziałem różne rzeczy. Słyszałem różne rzeczy.
Tacy goście jak Bryce Cutting są bardzo nieostrożni. Wiem, że większość dzieciaków w
szkole niczego nie zauważa, ale ja jestem inny. Wiem, kim jesteś. Nie przeszkadza mi to.
Deming potrząsnęła głową.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła spokojnie. - Chciałabym się dowiedzieć,
dlaczego Victoria Taylor była przed chwilą w twoim samochodzie.
- Czyli mamy impas - powiedział z uśmiechem Paul. - Chcesz, żebym powiedział
prawdę, ale nie chcesz mi wyświadczyć grzeczności i odwdzięczyć się tym samym.
Nagle Deming przypomniała sobie słowa z nagrania wideo. Wampiry istnieją
naprawdę. Otwórzcie oczy. Są wśród nas. Nie wierzcie w ich kłamstwa.
A potem słowa Paula: Ci, którzy nie zauważają mojego istnienia. To poniżające.
Złożyła jego zachowanie na karb zwykłej niechęci do grupy najpopularniejszych dzieciaków,
ale było w tym coś więcej. Miał klucze do szkoły, a Victorię ukryto na strychu Duchesne.
Nagle uświadomiła sobie dwie rzeczy, które niepokoiły ją, od kiedy dowiedziała się o
porwaniu Stuarta Rhodesa. Po pierwsze, na przyjęciu u Rufusa Stuart stał obok Paula
Rayburna. Byli przyjaciółmi. Po drugie, to było przyjęcie „degustacyjne”. Jedynymi
zaproszonymi ludźmi byli familianci i ci, którzy mieli właśnie stać się familiantami. A jednak
Paul Rayburn wyszedł z imprezy niewybrany przez nikogo. Bez śladów ukąszenia. To nie
powinno się zdarzyć. Zasady Komitetu zabraniały czegoś takiego. Paul widział zbyt wiele -
powinien zostać naznaczony.
Deming uświadomiła sobie coś więcej. Także impreza u Jamiego Kipa była zamknięta
- tylko wampiry, zausznicy, familianci i prawie-familianci. Evan Howe przyszedł tam jako
zwykły chłopak, a wyszedł jako familiant Victorii Taylor. Deming była gotowa się założyć,
że Paul Rayburn pojawił się także na imprezie Jamiego Kipa - kto wie, jak wielu imprezach -
i wyszedł niezmieniony. Nienaznaczony. Oto człowiek, który nie miał powodu być lojalny
wobec wampirów, a jednak stał się świadkiem ich tajemnic.
A potem w jego intensywnie błękitnych oczach zobaczyła wspomnienie, które tak
długo jej umykało. W noc imprezy u Jamiego Kipa Victoria pokłóciła się z Piper i wybiegła z
apartamentu. Wyszła na korytarz, gdzie Paul wynurzył się z cienia, zarzucił jej na głowę
czarny worek i wciągnął ją z powrotem do środka. Zaczekał na zmianę warty Strażników o
świcie, żeby wyślizgnąć się z porwaną. Dlatego nikt ich nie widział. Żadnych raportów.
Żadnych świadków.
Deming poczuła przypływ zgrozy z powodu tego odkrycia. Paul coś dla niej znaczył.
Kiedy wpadła na niego tego ranka, wiedziała, że jest w tym coś więcej niż tylko żądza krwi.
Czuła do niego coś, czego nie czuła nigdy wcześniej, w ciągu wieków swojego życia. Pociąg.
Uczucie. Podziw. Miłość? Może. Niewykluczone. Ale teraz nigdy się tego nie dowie.
- Paul, dlaczego? - zapytała Deming.
Uśmiechnął się.
- Od dawna podejrzewałem, że coś się dzieje, ale chciałem mieć pewność. Szczególnie
kiedy mój kumpel Stuart został zaproszony do tego całego „Komitetu”, a ja nie. To nie miało
sensu, że tylko on z nas dwóch został wybrany. Więc pewnego popołudnia ukryłem się w
bibliotece podczas jednego z ich zebrań i wszystko zobaczyłem i usłyszałem. Porozmawiałem
ze Stuartem - powiedziałem mu, że wiem, że zrobiłem też nagranie i zamierzam wrzucić je do
internetu, pokazać wszystkim prawdę. Cały świat powinien się dowiedzieć, kim jesteście.
Rządzicie wszystkim i nikt nawet o tym nie wie. To nie fair. Nie jesteście bogami.
- Nie, nie jesteśmy - zgodziła się miękko Deming, myśląc o starożytnej bitwie w
Niebie. - Nie jesteśmy. - Odebrali w tej kwestii bolesną lekcję.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? Myślisz, że zrobiłem coś złego? To nie tak. To był
pomysł Victorii, że odegra rolę zakładniczki. Serio myślisz, że człowiek zdołałby złapać
wampira? No więc powiedziałem Stuartowi, co zamierzam zrobić, a on jej to powtórzył.
Przyszła do mnie i poprosiła, żebym na razie nie wrzucał tego nagrania. Ze ma lepszy pomysł.
Powiedziała, że ona i Stuart są zakochani w sobie i chcą uciec ze Zgromadzenia, bo nie wolno
im być razem.
Byli „połączeni więzią” z innymi. A gdyby ci inni się dowiedzieli, Stuartowi i Victorii
groziłoby spalenie. Bali się tej całej - jak wy ją nazywacie? - Regentki? Mówili o Jacku
Force, o tym, że to, co zamierzano z nim zrobić, stanie się z nimi, jeśli ktoś się dowie. Więc
Victoria wpadła na ten pomysł z porwaniem. Powiedziała, że jeśli uda się zrobić tak, żeby
wszyscy uwierzyli, że nie żyją, nikt więcej nie będzie ich szukał. Powiedziała, że wie, jak
zmylić nawet venatorów.
Udzieliła mi szczegółowych wskazówek. Naprawdę zależało jej aby zaplanować
każdy krok. Powiedziała, że cały czas są obserwowani.
Deming skinęła głową. Jak inaczej Paul dowiedziałby się o Strażnikach? Poprzednio,
kiedy opowiadał tę zmyśloną historię o Victorii i Piper, nie zwracała większej uwagi na jego
affectus, ale teraz mu się przyglądała. Wszystko, co widziała, potwierdzało, że mówił prawdę.
- Wiem, że nie masz żadnego powodu, żeby mi wierzyć. Słyszałem o tobie. Stuart mi
powiedział. Jego tata jest w Radzie. Jesteś jakimś wampirzym superdetektywem, czy coś
takiego.
- Co jeszcze powiedział ci Stuart?
- Ze Victoria czeka na niego. Widzisz, ona była przez cały czas w mieście. Zamierzają
uciec do Zgromadzenia Europejskiego. Jutro wszyscy uwierzą, że Stuart nie żyje, a oni będą
wolni.
Więc jeśli to wszystko, co jej powiedział, było prawdą - a jego affectus to potwierdzał
- dokładając do tego fakt, że Victoria, wampirzyca, nie mogłaby zostać zmuszona przez
człowieka do posłuszeństwa wbrew swojej woli, to wszystko był głupi wybryk. Wybryk
wampirzych nastolatków, którzy zakochali się w niewłaściwej osobie i chcieli uciec ze
Zgromadzenia, oraz ludzkiego chłopaka, który chciał odkryć wielki sekret. Może największy
istniejący sekret.
- Słuchaj, wiem, o czym myślisz. Chcesz wymazać moją pamięć, czy coś w tym stylu,
prawda? Stuart i Victoria też chcieli, ale przekonałem ich, żeby tego nie robili. Proszę, nie.
Deming bawiła się wpiętymi we włosy pałeczkami.
- Nie, wymazanie pamięci nie pomoże. Wiesz zbyt wiele. Jeśli to zrobię, mogę...
uszkodzić twój mózg.
Paul rzucił spojrzeniem na zamknięte drzwi samochodowe.
- Więc zamierzasz zrobić coś innego. Ale może jest inny sposób? Nie chcę tego. Może
mógłbym zostać jednym z tych ludzi... jak ich nazywacie... zauszników?
- Zausznikiem trzeba się urodzić, nie można nim zostać. To nie jest wolny etat.
Zgromadzenie nigdy by na to nie pozwoliło. Przykro mi. Istnieje tylko jedno wyjście. -
Wiedziała, co musi zrobić. Coś, co powinno być zrobione już dawno temu. Może dlatego tak
bardzo ją pociągał, ponieważ wiedziała, że ostatecznie będzie zmuszona to zrobić.
- Nie - powiedział Paul, biorąc ją za rękę. - Nie traktuj mnie jak kogoś gorszego.
Potraktuj mnie jak równego sobie. Jestem tylko człowiekiem, ale nasza krew utrzymuje was
przy życiu. Bez nas jesteście niczym.
Lekko położył dłoń na jej policzku.
- Zróbmy to na moich zasadach. Podziel się ze mną sobą. Wiem o świętym pocałunku.
Wiem, co się wtedy dzieje. Co się ze mną stanie.
Jego affectus pulsował błękitem pełnego morza i bezkresnego nieba. Błękit był
kolorem prawdy. Kochał ją. Dlatego poczuła, że jej żołądek się zaciska, kiedy zobaczyła w
jego samochodzie Victorię Taylor. Zaufała mu, a on ją okłamał. Ale kłamał tylko dlatego,
żeby ochronić przyjaciół. Był tak rozdzierająco uroczy, że miała ochotę płakać. Deming
dotknęła jego szyi i wyszeptała:
- Ja też cię kocham.
Trzydzieści dziewięć
Władca marionetek
Zgodnie ze słowami Paula wszystko okazało się jedną wielką zmyłką. Tego wieczora
grupa operacyjna venatorów tłoczyła się w jego niewielkiej sypialni. Sam przeszukiwał
pamięć uroku, podczas gdy Ted z towarzyszącym im informatykiem zajmowali się
komputerem.
- Spójrz na to - Ted wskazał monitor.
Deming pochyliła się, odczytując e-mail. Nadawcą była Victoria Taylor.
Dzięki za wszystko, Paul. Zgromadzenie Europejskie zgodziło się nas przyjąć. Nie
mogę się doczekać, aż ja i Stuart zaczniemy nowe Życie. Jesteś prawdziwym przyjacielem. -
Victoria
Wszystko zostało przygotowane tak pieczołowicie, jak mała sztuka teatralna. Victoria
wystarała się o ciało z kostnicy. To właśnie ono było dziewczyną, która spłonęła w Newport.
W skrzynce były tuziny maili od Stuarta i Victorii. Planowali wyjechać z kraju w dniu
domniemanego spalenia Stuarta. Cała sprawa okazała się mistyfikacją, planem ucieczki, który
z pozoru miał wyglądać jak zagrożenie dla tajemnicy wampirów.
Na szczęście obrót spraw okazał się jak najbardziej pomyślny. Żaden wampir nie
ucierpiał. Wszyscy myśleli, że Wyssani to nowy film. Czerwonokrwiści nadal o niczym nie
wiedzieli.
- Zajmiecie się Victorią i Stuartem? - zapytała Deming.
- Zgodnie z tym, co piszą, mają się spotkać za godzinę na lotnisku Kennedy'ego.
Będziemy tam - odparł Ted.
- Strych?
- Sprawdzony. Odciski jego palców były na komputerze, a na włóknach w bagażniku
samochodu znaleziono ślady DNA Stuarta.
Deming uświadomiła sobie, że Stuart najprawdopodobniej był w bagażniku tej nocy,
kiedy wyjeżdżali z imprezy u Rufusa Kinga. Dlatego Paul sprawiał wrażenie
zdenerwowanego, kiedy poprosiła go o podwiezienie.
Sam Lennox powrócił z wymiaru uroku.
- Nie ma tu nic oprócz samotności i nudy - powiedział. - Żadnych śladów przemocy
czy wzburzenia. Wygląda na to, że dzieciak mówił prawdę.
Dokładnie tak, jak myślała. Deming skubnęła skórkę przy paznokciu. W odróżnieniu
od bajeczki, którą Paul sprzedał jej na temat Piper, tutaj wszystko było tak, jak to opisał.
Deming poczuła ulgę. Tym razem udało jej się dotrzeć do prawdy. Ale czy na pewno?
Pozostawała dręczącą wątpliwość. Wszystko za bardzo do siebie pasowało, było zbyt proste...
Wahała się - dlatego, że było prawdą, czy też dlatego, że Paul sfabrykował kolejne piętrowe
kłamstwo? Musiała mieć stuprocentową pewność.
- To za proste - mruknęła.
- O czym myślisz? - zapytał Sam.
- Słuchajcie, macie jeszcze te popioły ze spalonego ciała, prawda? Sprawdźcie ślady
krwi. Po prostu żeby upewnić się, że to nie była Victoria.
- Jasne - skinął głową Ted i zadzwonił do grupy venatorskiej w Repozytorium,
zlecając im przeprowadzenie testów.
- Pilnujcie też Rayburna - rozkazała Deming. - Niedługo powinien się obudzić. Kiedy
skończycie tutaj, spotkamy się przy Bleecker Street. Chcę jeszcze raz rzucić okiem na te
zaklęcia maskujące. Żeby mieć pewność, że wszystko sprawdziliśmy.
Czterdzieści
Wędrówka śmierci
Kiedy bracia Lennox spotkali się z Deming w kwaterze venatorów, jeden rzut oka na
ich ściągnięte twarze powiedział jej wszystko, co chciała wiedzieć. Opadła na najbliższy
zniszczony fotel.
- Miałaś rację. Ślady krwi nie pozostawiają wątpliwości. Victoria Taylor nie żyje. Jest
martwa od tygodni.
- Sprawdziliśmy też kroniki więzi - dodał Ted. - Victoria nie miała w tym cyklu
swojego partnera. Stuart podobnie. Oboje byli wolni, przynajmniej w tym życiu. Ale tak czy
inaczej, nie byli razem ani teraz, ani kiedykolwiek. To wszystko było kłamstwem. Wszystkie
e-maile były sfałszowane.
Deming zachowała spokój, chociaż ręce jej drżały.
- A Stuart Rhodes? Sam potrząsnął głową.
- Na lotnisku znaleźliśmy tylko urnę z prochami. Laboratorium nad tym pracuje, ale
mam przeczucie, że to Stuart. Wszystko wskazuje na to, że nie żyje od trzech dni. Nagranie
było fałszywe. Od samego początku nie mieliśmy szans go uratować.
- Gdzie jest Paul? - zapytała.
Choć wydawało się to już niemożliwe, Ted Lennox sprawiał wrażenie jeszcze bardziej
przygnębionego.
- Grupa operacyjna zgubiła go kilka godzin temu. Wyślizgnął się, nie mają pojęcia, w
jaki sposób. Słuchaj, kimkolwiek czy czymkolwiek ten gość jest, jest niebezpieczny. Nie jest
jednym z nas i zabił już dwoje wampirów. Potrafi stworzyć sobowtóra. W grę musi wchodzi
naprawdę czarna magia. - W pamięci uroku samochodu Paula venatorzy nie znaleźli żadnego
śladu dziewczyny, co oznaczało, że nigdy nie istniała.
- Zgodnie z tym, co mówiłaś, potrafi też zmieniać swój affectus. Lepiej uważaj na
siebie - ostrzegł Sam. - Jesteś pewna, że nie dasz sobie tego wyperswadować?
- Nie. Muszę to zrobić - odparła Deming. Co powiedział jej Paul? Słyszałem o tobie.
Miał czas się przygotować. Wiedział o niej wszystko. Wiedział, że polegała na swoim
talencie, naturalnej wiedzy o tym, czego odczytanie innym venatorom sprawiało trudności.
Wiedział, że będzie z tego powodu dumna, może nawet zarozumiała. Znalazł sposób
wykorzystania jej talentu przeciwko niej.
Ale nie brał pod uwagę jej zdolności do uczenia się na błędach. Mogła zostać
oszukana raz, ale mylił się, jeśli przypuszczał, że po raz kolejny nabierze się na historię
miłosną.
- Dobra. Nawet jeśli nie znajdziemy go po tej stronie, znajdziemy go w wymiarze
uroku. Zbierajmy się. Mamy w planach wędrówkę śmierci.
Dla każdego wampira wymiar uroku wyglądał inaczej. Dla Deming świat zmierzchu
przybierał postać pustego placu w środku Zakazanego Miasta w Pekinie. Minęły całe lata,
odkąd w prawdziwym świecie widziała Zakazane Miasto w podobnym stanie. Obecnie
tłoczyło się w nim tak wielu turystów, że trudno było ogarnąć rozmiary jego piękna. Ale w
wymiarze uroku starożytne, otoczone murami miasto pozostawało ciche i puste.
Przeszła przez bramę, przez dwór zewnętrzny do wewnętrznego, podążając Drogą
Cesarską, dostępną tylko dla cesarza, aż wreszcie stanęła na stopniach Pawilonu
Kształtowania Charakteru, co oznaczało, że znajdowała się głęboko w stanie
protoświadomości. W świecie rzeczywistym jej serce się zatrzymało. Kroczyła teraz po
granicy światów, po cienkiej linii oddzielającej żywych od umarłych.
Paul czekał na nią na schodach najdalszego pawilonu. W wymiarze uroku jego dusza
była chyba nawet piękniejsza od jego oczu. Uśmiechnął się do niej ze smutkiem.
- Wiedziałem, że mnie znajdziesz.
Deming podeszła do niego. Na jej plecach poruszały się skrzydła. Mogła pojawić się
przed nim w dowolnej postaci, ale przyszła do niego jako Anioł Miłosierdzia.
- Dlaczego ich zabiłeś?
- To długa historia - powiedział, kładąc jej dłoń na swoim policzku.
- Zaczęła się we Florencji? W piętnastym wieku?
Twarz Paula pojaśniała.
- Ależ tak. Doszłabyś do tego, prawda?
- Widziałeś akta Repozytorium w mojej torbie. Wiedziałeś, że się dowiem. Dlatego
tamtego popołudnia stworzyłeś iluzję. Tę dziewczynę w twoim samochodzie, która miała być
Victorią.
- Mmmhm.
- Więc powiedz mi, co się wydarzyło we Florencji?
- To naprawdę proste. Stuart i Victoria byli członkami sekty. Nazywali się
petruwianami. Naprawdę obrzydliwe towarzystwo. Rzeźnicy. Mordercy. Najgorszy rodzaj
oprawców. Zabijali w imię pokoju, w imię sprawiedliwości, w imię Boga. Zabili moją matkę.
- Musieli mieć swoje powody - zaprotestowała Deming. -Kodeks Wampirów nigdy nie
pozwoliłby...
- Kodeks Wampirów nie chroni niewinnych! - wybuchnął Paul. - Kodeks ma tylko
chronić wampiry. Nikt inny się nie liczy.
- Mylisz się. Kodeks został stworzony, aby chronić ludzi. Tak było od zawsze.
W tym momencie Deming przypomniała sobie symbol związku na nagraniu.
Srebrnokrwiści łączyli się z ludzkimi kobietami. Paul Rayburn był dzieckiem demona, istotą
zwaną nefilimem. Bękartem Croatana i czerwonokrwistej.
- Nie powinieneś istnieć - powiedziała. - Wampirom nie został dany dar tworzenia
życia.
Nawet córka Allegry przez niektórych w społeczności była uważana za Obrzydliwość.
Nikt nie wiedział na pewno, jakim cudem Schuyler pojawiła się na świecie.
- A jednak istnieję. I nie jestem wyjątkiem. Strzeżcie się, wampiry. Nie jesteście
jedynymi sierotami Wszechmogącego na tej Ziemi.
Paul uniósł dłoń i Deming zobaczyła, że trzymał zhanmadao, dwuręczną szablę
lśniącą ogniem piekielnym.
- Jest mi naprawdę przykro, ponieważ nie kłamałem, mówiąc ci o mojej miłości,
najdroższa venatorko. Ale nie mogę zostawić cię przy życiu. Kochanka zachowa swój sekret.
Deming wyjęła z włosów pałeczki i uniosła długie ostrze Miecza Łaski.
- Mnie także jest przykro. Moja miłość do ciebie także była prawdziwa.
Demoniczny chłopak uśmiechnął się.
- Tak, i uczyniłaś mnie swoim familiantem. Jakaż szkoda, że caerimonia nie pozwoli
ci mnie skrzywdzić. Moja krew płynie w twoich żyłach.
Miał oczywiście rację. Święty pocałunek zaszczepiał w wampirze lojalność, tak aby
po pierwszym ukąszeniu błękitnokrwisty nie był w stanie celowo skrzywdzić familianta.
Największym zagrożeniem było doprowadzenie do pełnego wysuszenia człowieka z powodu
żądzy krwi. Po dopełnieniu świętego pocałunku człowiekowi już nigdy nic nie groziło ze
strony jego wampira.
Deming popatrzyła na Paula. Kołnierzyk jego koszuli był rozpięty i znowu to
zobaczyła. Dokładnie na jego szyi. Tryglif z symbolami z pierwszego nagrania wideo. Miecz
przeszywający gwiazdę: znak Lucyfera. Symbol sojuszu. I wreszcie wizerunek jagnięcia.
Po raz pierwszy zobaczyła to, kiedy wzięła Paula w ramiona i zatopiła w nim kły.
Wybrała go, uczyniła swoją własnością. Postąpiła tak z miłości i z poczucia obowiązku.
Prosił ją, by tego nie robiła - ale tylko po to, żeby do końca utwierdzić ją w tym, czego od niej
chciał.
- Jest tylko jeden problem z tą zasadą - Deming uniosła miecz. - Nie jesteś
człowiekiem. - Więc to dlatego jego krew dziwnie smakowała. Jej gorycz brała się ze smaku
węgla świata podziemnego.
Paul próbował zablokować jej miecz, ale ostrze pękło na dwie części. Gwałtownie
wciągnął powietrze, opadając na kolana. Po raz pierwszy wyglądał na przerażonego.
- Pomyśl o swojej miłości - poprosił. Deming spojrzała na niego bez współczucia.
- Myślę - powiedziała i z całej siły zatopiła ostrze głęboko w jego sercu.
Kochanka
Florencja. 1452
Najwyższą wieżą we Florencji była nieukończona kopuła i po raz kolejny Tomi i Gio
wbiegli po murze na szczyt budynku.
- Niczego tu nie ma - potrząsnął głową Gio.
Tomi jeszcze raz przeszła wzdłuż krawędzi- Popatrzyła w górę, na nocne niebo
widoczne przez otwarty sufit. A potem uklękła i postukała w kamienną podłogę. Pod spodem
usłyszała pustkę. Sama kopuła mogła nie być ukończona, ale piętro poniżej było gotowe.
- Zejdziemy schodami - powiedziała Tomi. - Idź za mną.
Na najwyższym piętrze znaleźli pusty korytarz, Na końcu dojrzeli tajne drzwi. Tomi
popchnęła je, a one otworzyły się zgodnie Z jej wolą.
W środku znaleźli ludzką kobietę. Jedną z najsłynniejszych piękności Florencji, której
portrety malowali najlepsi, zakochani w niej, artyści.
- Simonetta! - wykrzyknęła Tomi. Simonetta de Vespucci była żoną szlachcica z
otoczenia Medyceuszy i plotkowano, że jest umiłowaną kochanką samego Lorenza de Medici.
Od dłuższego czasu nie widywano jej na mieście, a teraz Tomi poznała tego przyczynę.
- Nie zbliżajcie się! - krzyknęła Simonetta, osłaniając wydęty brzuch. Była w
dziewiątym miesiącu ciąży.
Kiedy objęła brzuch, Tomi zauważyła znak na jej ramieniu. Ten sam, jaki nosił
mężczyzna z Cytadeli.
Simonetta nie była kochanką Medyceusza.
- Kim jest twój kochanek? - zażądał odpowiedzi Gio. - Kto jest ojcem twojego
dziecka?
Tomi zrozumiała, o co Gio pyta naprawdę - w czyim przebraniu Książę Ciemności
znowu stąpa po świecie? Wiadomo już, że Niosący Światło powrócił. Ale w jakim kształcie?
Tomi nie była zaskoczona odpowiedzią Simonetty.
Kobieta wskazała Andreasa jako ojca swojego dziecka.
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZWIDLENIE DRÓG
Czterdzieści jeden
Zakon petruwiański (Schuyler)
Paul Rayburn nie żył. Dopełnił zemsty na mordercach matki, ale Deming wymierzyła
mu sprawiedliwość. Zrobiła to, co do niej należało. Czuła ból jego śmierci w swojej krwi i w
swojej duszy, ale jej determinacja pozostała niewzruszona. Popatrzyła na siedzących
naprzeciwko bliźniaczych venatorów.
- Powiedział, że na świecie są inni mu podobni. Musimy ich odnaleźć.
Sam Lennox skinął głową.
- Gdzie chcesz zacząć?
- Przeszukałam jego akta. W paszporcie miał pełno stempli z krajów Bliskiego
Wschodu. Od tego zacznę - powiedziała. Nefilimowie nie podlegali cyklom reinkarnacji. Ich
demoniczny rodowód czynił ich Odwiecznymi.
- Jedziecie ze mną? - zapytała.
- To ciekawsze niż siedzenie tutaj i czekanie na Jacka Force'a - wzruszył ramionami
Ted. - Poproszę Regentkę, żeby przydzielono do tego inny zespół.
- OK. Moja siostra dołączy do nas, kiedy tylko dotrzemy na miejsce - uśmiechnęła się.
- Polubicie ją. Jest taka sama, jak ja.
- No ekstra - Sam wymienił z bratem znaczące spojrzenia.
- Są dwie.
Podziękowania
Love is battlefield.
- Pat Benatar
Dla moich Czytelników - jesteście wspaniali.
KOLEJNA NOC
W WAMPIRYCZNYM MIEŚCIE
Nowy Jork
Listopad
Z przeprosinami dla Nicka Flynna.
Jeden
Holiday Cocktail Lounge
W barze Holiday Cocktail Lounge przy ulicy St. Mark's Place w East Village zawsze
panowało Boże Narodzenie. Z belek pod sufitem przez cały rok zwieszały się mrugające
lampki choinkowe, a srebrzyste łańcuchy oplatały bar i stojące z tyłu świąteczne drzewko, na
którym w przyćmionym świetle lśniły ozdoby. The Holidays, jak nazywali to miejsce stali
bywalcy, było barem z tradycjami. W czasach prohibicji sprzedawano tu potajemnie alkohol,
a lokal odwiedzali zarówno mieszkający po sąsiedzku poeta W. H. Auden, jak i przyjezdny
Lew Trocki.
Nikt nie był pewien, dlaczego bar przetrwał tak długo. Jego niegasnąca popularność
stanowiła ewenement w mieście, w którym normą stały się ogrodzone pluszowymi linami
oazy luksusu, serwujące butelki szampana po tysiąc dolarów za sztukę. Może tajemnica
tkwiła w robionych na zamówienie koktajlach - barmanka zawsze wiedziała, na co masz
ochotę - a może w ciepłym, przytulnym wnętrzu, witającym życzliwie każdego znużonego
wędrowca, który stanął w drzwiach. A może jeszcze w sposobie, w jaki ze starej szafy
grającej śpiewali Rolling Stonesi, z uczuciem i tęsknotą. Czas w The Holiday nie zatrzymał
się po prostu - czas znieruchomiał, zastygły w bursztynie, gęstym i lepkim jak tutejsza
wyrabiana na specjalne zamówienie whisky.
Interesujące, ale przez całe swoje długie istnienie bar nigdy nie był kontrolowany. Ani
razu nie zdarzyło się, żeby stadko nieletnich klientów zostało wpakowane do samochodów
policyjnych i odwiezione na najbliższy komisariat. Podczas gdy sąsiednie lokale regularnie
traciły zezwolenia i licencje, The Holiday rozkwitało niezagrożone, obsługując wierną
klientelę: młodych i modnych, starych i zmęczonych, zaprawionych w bojach dziennikarzy z
agresywnych tabloidów i tłumy turystów poszukujących „autentycznego” Nowego Jorku.
Kończył się listopad i za kilka tygodni całoroczny wystrój The Holiday miał znowu
okazać się najbardziej na czasie. W sezonie świątecznym właściciele lokalu lubili dodawać
nowe akcenty: intensywnie zielony wieniec na drzwiach, barwne makatki na ścianach,
przedstawiające Świętego Mikołaja i jego elfy, czy elegancką menorę w oknie.
Kiedy tego popołudnia, o wpół do szóstej, Oliver Hazard-Perry wszedł do środka, w
lokalu było pełno gości. Oliver odwiedzał ten bar, odkąd w wieku czternastu lat załatwił sobie
pierwszy fałszywy dowód tożsamości. Postawił kołnierz i przeszedł w głąb, mijając stałych
bywalców - mężczyzn o pociągłych twarzach i niskich głosach, którzy powoli sączyli drinki,
równie powoli rozpamiętując życiowe porażki.
Oliver zajął miejsce na końcu baru, z dala od rozpieranych energią dzieciaków z
college'u, które wcześnie zaczęły imprezę i gmerały teraz chwiejnie przy rzutkach. The
Holiday nie było atrakcyjnym miejscem dla rzeszy młodych speców od funduszy
hedgingowych, uwielbiających popisywać się czarnymi kartami American Express (tak czy
inaczej tutaj przyjmowano tylko gotówkę). The Holiday było bezpieczną przystanią dla
szukających schronienia rozbitków, ponieważ niezależnie od tego, co działo się na zewnątrz -
bankructwo, apokalipsa, zapaść gospodarcza - każdy mógł znaleźć pociechę i ukojenie w
serwowanych przy barze drinkach.
Właśnie dlatego Oliver stale tutaj wracał. Sam pobyt w The Holiday sprawiał, że czuł
się trochę lepiej.
- To co zwykle? - zapytała barmanka.
Oliver skinął głową, wdzięczny i mile połechtany tym, że został rozpoznany. Nigdy
wcześniej się to nie zdarzyło, ale z drugiej strony, nie licząc ostatniego tygodnia, nie bywał tu
zbyt częstym gościem. Barmanka przysunęła mu szklaneczkę słynnej whisky z The Holiday.
Oliver opróżnił ją, a potem następną i jeszcze następną. Pijąc whisky, przypomniał sobie, jak
Schuyler kiedyś mówiła mu, że smak tego alkoholu jest najbardziej podobny do smaku krwi.
Jak sól wymieszana z ogniem. Nieustannie rozdrapywał swój smutek, tak jak blizny na szyi.
Zdarzało mu się drapać je, aż zaczynały krwawić, po to tylko, żeby zobaczyć, o ile jeszcze
gorzej może się poczuć. Naprawdę powinien przestać pić whisky. Za bardzo mu o niej
przypominała. Ale z drugiej strony wszystko w tym przeklętym mieście przypominało mu o
niej.
Nie było żadnej ucieczki. Nocami śnił o niej, o spędzonych razem latach, o tym, jak
sypiali plecami do siebie. Przypominał sobie, jak pachniały jej świeżo umyte włosy, jak
mrużyła oczy, uśmiechając się. Rankami budził się jak zombi, apatyczny i niespokojny.
Wyjechała zaledwie miesiąc temu i nie miała nigdy wrócić. Na pewno nie do niego, już o to
zadbał. Praktycznie sam ją oddał, chociaż przecież nie należała do niego, ale inaczej nigdy by
nie odeszła. Rozumiał ogrom jej przywiązania, równie głębokiego, jak jego własne.
Zrobił właściwą rzecz - wiedział o tym - ale i tak bolało. Bolało, ponieważ wiedział,
że go kochała, powiedziała mu to. Tylko że to nie wystarczało - to nie była taka miłość, jaką
darzyła tamtego. Oliver nie chciał zajmować drugiego miejsca, być nagrodą pocieszenia, nie
American Express Centurion, jedna z najbardziej ekskluzywnych kart kredytowych na świecie
(wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
pragnął lojalności i przyjaźni. Pragnął całego serca Schuyler, a świadomość, że nigdy go nie
zdobędzie, była trudna do zniesienia.
Gdyby tylko mógł o niej zapomnieć. Ale nawet krew tęskniła za nią, za ciepłymi
wargami na szyi, za kłami przebijającymi skórę, za obezwładniającą falą rozkoszy. Całe jego
ciało odczuwało tę stratę. Pogrążało się w żałobie i rozpaczy wraz z jego duszą. Uniósł palec,
zamawiając następną kolejkę.
- Zwolnij, kowboju - uśmiechnęła się barmanka. - To już czwarty? Nie ma jeszcze
szóstej.
- Potrzebuję tego - mruknął Oliver.
- Dlaczego?
Potrząsnął głową, a barmanka odeszła, żeby zająć się klientami po drugiej stronie
baru.
Oliver dotknął spoczywającej w kieszeni wizytówki, przesuwając palcem po
tłoczonych literach. Wiodły do tajnego miejsca przeznaczonego dla takich jak on -
czerwonokrwistych porzuconych przez wampiry, familiantów umierających z pragnienia.
Przypomniał sobie własne odważne słowa, skierowane do Mimi, kiedy musieli odwiedzić to
miejsce - fałszywą brawurę, na jaką potrafił się zdobyć. Kłamał. Wiedział, że niedługo sam
tam wyląduje. Potrzebował choćby jednego ukąszenia - nie miało już znaczenia, że to nie
będzie Schuyler, pragnął tylko znowu stać się kompletny. Pragnął, żeby ktoś sprawił, że ból
przeminie. Pomógł mu zapomnieć. Oczywiście zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, z
ryzyka schizofrenii, zakażenia, uzależnienia. Z tego, że po jednej nocy może nie zechcieć
stamtąd odejść. Ale musiał spróbować. Wszystko było lepsze niż życie w tej okropnej
samotności. Przełknął z nienawiścią whisky, gwałtownie odstawił szklankę i znowu skinął na
barmankę.
- Nawet jeśli myślisz, że tego potrzebujesz, nie powinieneś tego robić - barmanka
spojrzała na niego kątem oka, przecierając kontuar. Pracowała w The Holiday, odkąd zaczął
się tu wślizgiwać jako ósmoklasista, a Oliver po raz pierwszy zauważył, że w ogóle się nie
zmieniła. Zawsze wyglądała tak samo, najwyżej na osiemnaście lat, z długimi, kręconymi
włosami i intensywnie zielonymi oczami. Skąpa, biała, marszczona bluzeczka odsłaniała
kawałeczek płaskiego, opalonego brzucha. Zawsze mu się podobała, ale nie miał odwagi
posunąć się dalej poza zostawianie szczodrych napiwków. Miał wrażenie, że podobnie byłoby
kochać się w gwieździe filmowej - szansa na odwzajemnienie uczuć zdawała się bliska zeru.
Ku jego zaskoczeniu, okazała mu zainteresowanie.
- Jestem Freya - wyciągnęła rękę.
- Oliver - odparł, ściskając ją mocno. Miała skórę miękką jak kaszmir. Próbował się
nie zarumienić.
- Wiem. Dzieciak z fałszywym dowodem z Hawajów - roześmiała się. - Dlaczego to
zawsze są Hawaje? Dlatego, że najłatwiej je podrobić? Pewnie tak. No, nie patrz na mnie z
takim zdziwieniem, wiem o tym od lat.
- Nigdy was nie skontrolowano?
- Niechby tylko spróbowali - Freya mrugnęła do niego. - Nie widziałam cię tu chyba
od roku, a teraz bywasz każdego wieczora. Co się stało?
Potrząsnął głową.
- Gdzie twoja przyjaciółeczka? - zapytała. - Zawsze przychodziliście razem.
- Wyjechała.
- Aha - skinęła głową Freya. - Jej strata. Oliver zaśmiał się głucho.
- Jasne.
Jej strata. Nie wątpił, że Schuyler za nim tęskni, miał pewność, że tak jest. Ale
wiedział, że z Jackiem jest szczęśliwsza. To była wyłącznie jego strata. Sięgnął po portfel i
wyłowił kilka dwudziestodolarowych banknotów.
Seksowna barmanka machnęła na nie ręką.
- Dzisiaj nie potrzebuję twoich pieniędzy. Zrób mi tylko przysługę i cokolwiek
zamierzasz, zrezygnuj. To ci nie pomoże.
Potrząsnął głową i położył na barze kilka dolarów jako napiwek.
- Dziękuję za drinki, ale nie mam pojęcia, o czym mówisz - mruknął, nie patrząc jej w
oczy. Co wiedziała o jego planach? Czemu ją to obchodziło?
Wyszedł w bezchmurną nowojorską noc. Jeszcze niedawno w taki wieczór on i
Schuyler włóczyliby się po mieście, prowadzeni tylko własnym widzimisię. Nie będą już pili
w środku nocy cappuccino w Cafe Reggio. Nie będą już wślizgiwać się do maleńkich pubów,
żeby posłuchać najnowszych piosenkarzy folkowych. Nie będą już kończyć nocy i witać
poranka śniadaniem w kawiarni Yaffa. Nie będą tego robić. Już nigdy. Naprawdę nigdy.
To nie miało znaczenia. Jego samochód z szoferem czekał przy krawężniku. Podał
kierowcy adres. Po dzisiejszym wieczorze zapomni o wszystkim, nawet o tym, jak miała na
imię. Przy odrobinie szczęścia zapomni, jak ma na imię on sam.
Dwa
Zatrute jabłko
Oliver nie spodziewał się, że krwawy dom, który przypominał burdel z przełomu
wieków, z pluszowymi sofami i przyćmionym światłem, będzie dysponować tak
nowoczesnym sprzętem medycznym. Żująca cygaro burdelmama odesłała go na najwyższe
piętro, tłumacząc, że musi przejść badania, zanim zostanie zarejestrowany jako tutejszy
familiant.
- Musimy mieć pewność, że nie zarazisz klientów jakąś nieprzyjemną chorobą -
wyjaśnił lekarz, świecąc w głąb gardła Olivera.
Oliver chciał skinąć głową, ale miał otwarte usta, więc zrezygnował. Potem został
pokłuty licznymi igłami pobierającymi jego krew. Po zakończeniu badania zaproszono go do
innego pokoju, gdzie czekał miejscowy psychiatra.
- Odwrócenie procesu familiaryzacji, czyli usunięcie naznaczenia przez wampira, nie
jest procesem fizycznym - wyjaśnił lekarz. - Trucizna w twojej krwi jest manifestacją miłości,
jaką czujesz do swojego wampira. Musimy wymazać tę miłość, aby usunąć jej wpływ na
twoją psychikę, a tym samym zlikwidować truciznę. Może to być bolesne, a efekty nie są w
pełni przewidywalne. Niektórzy familianci doświadczają wrażenia utraty podobnej do
śmierci. Inni tracą wszelkie wspomnienia związane z ich wampirem. Każdy przypadek jest
inny, podobnie jak inna jest każda relacja między wampirem a familiantem. - Lekarz zaczął
notować coś w zeszycie. - Czy możesz mi opowiedzieć o waszej relacji?
- Byliśmy przyjaciółmi - odparł Oliver. - Znałem ją przez całe moje życie. Byłem jej
zausznikiem. - Z ulgą zauważył, że lekarz nie zareagował na tę wiadomość. - Kochałem ją.
Nadal ją kocham. Nie tylko dlatego, że jest moją wampirzycą - jest w tym coś więcej.
- To znaczy?
- To znaczy, że kochałem ją, zanim mnie ukąsiła. - Oliver pomyślał o tym, jak
oszukiwał się, powtarzając, że zakochał się w Schuyler dopiero po jej przemianie. To nie była
prawda. Kochał ją przez całe życie. Okłamywał sam siebie, żeby poczuć się lepiej.
- Rozumiem. Czy inicjatywa świętego pocałunku wyszła od niej, czy od ciebie?
- Chyba od nas obojga. Nie pamiętam dobrze... Mieliśmy to zrobić wcześniej, ale
stchórzyliśmy, a potem... to się po prostu stało. Nie planowaliśmy tego, nie wtedy.
- Czyli to była jej inicjatywa.
- Chyba tak.
Lekarz polecił mu zamknąć oczy, a Oliver posłuchał bez wahania.
- Zaczniemy od początku. Przypomnijmy sobie wszystkie przyjemne wspomnienia i
odrzućmy je jedno po drugim. Wyrzeczmy się ich.
Głos lekarza rozbrzmiewał w jego głowie. Oliver uświadomił sobie, że działa na niego
przymus.
Nie jesteś z nią związany.
Nie należysz już do niej.
Wraz z monotonnym głosem lekarza do mózgu Olivera zaczęły napływać obrazy.
Pięcioletnia Schuyler - nieśmiała i milcząca. Dziewięcioletnia Schuyler - przekorna i
drażliwa. Piętnastoletnia Schuyler - piękna i spokojna. Hotel Mercer. Niezręczność i
niepewność. A potem jej dziecinna sypialnia, w której to się w końcu wydarzyło. Jej słodki
zapach - perfumy z jaśminem i kapryfolium. Ostrość kłów, przebijających jego skórę.
Oliver czuł wilgoć na policzkach. Płakał, to było zbyt wiele. Schuyler przenikała
każdą część jego duszy, jego krwi, była mu równie niezbędna jak skóra. Nie mógł się jej
wyrzec.
Co on w ogóle robił? To nie miejsce dla niego. To było sprzeczne z Kodeksem. Gdyby
w Repozytorium dowiedziano się o jego działaniach, zostałby wyrzucony z pracy. To
upokorzyłoby jego rodzinę i zrujnowało ich reputację. Nie mógł sobie przypomnieć, po co w
ogóle tu przyszedł. Zaczęła go ogarniać panika, rozejrzał się za wyjściem, ale litania ciągnęła
się, miarowo wbijając przymus w jego umysł.
Nie jesteś już jej familiantem.
Jesteś nikim.
Nie. Nie. To nieprawda. Oliver czuł się nieszczęśliwy i zdezorientowany. Nie chciał
się wyrzekać miłości do Schuyler. Nawet jeśli bolała go ona tak mocno, że nie był w stanie
spać ani jeść. Pragnął zatrzymać swoje wspomnienia. Jego szesnaste urodziny, na które
Schuyler namalowała jego portret i kupiła mu tort lodowy ozdobiony dwoma sercami. Nie.
Musiał się trzymać. Musiał... Musiał... Mógł się tego wyprzeć. Mógł posłuchać tego miłego,
spokojnego głosu i wszystkiego się wyprzeć. Pozbyć się tego.
Był nikim.
Nie było go.
Kiedy się obudził, zobaczył twarze obserwujących go lekarzy. Głos - nie był pewien,
czyj - powiedział:
- Przyszły wyniki badań. Jest czysty. Można go dać do kolejki.
Kilka minut później Oliver stał w holu wraz z grupą młodych familiantów. Chwiał się
na nogach. Głowa go bolała i nie potrafił sobie przypomnieć, co robi, ani dlaczego tu
przyszedł. Ale nie miał czasu na zagłębianie się we własnych splątanych myślach, ponieważ
zasłona nagle odsunęła się i do pomieszczenia weszła prześliczna wampirzyca.
- Bonsoir - przywitała się. Miała figurę modelki i królewską pewność siebie. Oliver
był pewien, że pochodziła ze Zgromadzenia Europejskiego, zdradzał ją nienagannie skrojony
strój podróżny i zmysłowy francuski akcent. Tuż za nią wszedł jej partner, wysoki i szczupły,
z szopą rozczochranych, ciemnych włosów i znudzonym wyrazem twarzy. Wyglądali jak para
wysmukłych kotów, kanciaści, w czarnych golfach, z papierosami Gauloises i ciemnymi
oczami.
- Ty - zamruczała wampirzyca, patrząc wprost na Olivera. - Chodź ze mną.
Jej partner wybrał oszołomioną nastolatkę i dwójka ludzi podążyła za parą wampirów
do jednego z luksusowych pokojów na najwyższym piętrze. Większa część krwawego domu
urządzona była skrajnie minimalistycznie, z cienkimi kotarami oddzielającymi
pomieszczenia. Ale ten ogromny pokój przypominał apartament w pięciogwiazdkowym
hotelu, z futrzaną narzutą na wielkim łożu, pozłacanymi ramami luster i barokowymi
meblami...
Wampir pociągnął dziewczynę na łóżko, zsunął z niej sukienkę i natychmiast zaczął
pić. Oliver patrzył, ale nie rozumiał. Nie był pewien, co robi w tym pokoju, wiedział tylko, że
został wybrany i ktoś go zechciał.
- Wina? - zapytała wampirzyca, unosząc kryształową karafkę ze szklanego blatu baru.
- Nie trzeba, dziękuję.
- Spokojnie, nie ugryzę cię - roześmiała się. - Jeszcze nie teraz. - Pociągnęła długi łyk
z kieliszka i popatrzyła, jak jej partner pije krew dziewczyny. - Wygląda przepysznie. -
Zgasiła papieros w perskim dywanie, zostawiając małą brązową dziurkę.
- Moja kolej - powiedziała, popychając Olivera na jeden z zabytkowych foteli. Usiadła
mu okrakiem na kolanach i pocałowała go w szyję. Pachniała ciężkimi, oleistymi perfumami,
a jej skóra przypominała pergamin. Nie była tak młoda, na jaką wyglądała. - Obróć się w tę
stronę - powiedziała, przesuwając go w bok. - On lubi patrzeć.
Zobaczył, że wampir unosi się na łokciach, uśmiechając się lubieżnie. Dziewczyna,
nieprzytomna i naga, leżała obok niego. Oliver nie drgnął. Teraz pamiętał, dlaczego tu
przyszedł.
Wampirzyca go wybrała. Kiedy zatopi kły w jego skórze, będzie miał to, czego
potrzebował... Znowu doświadczy świętego pocałunku... Jego ciało tego pragnęło... Pragnął
tego tak bardzo...
Zamknął oczy.
Gorący oddech wampirzycy pachniał papierosami. Miał wrażenie, że całuje się z
popielniczką, a gryzący zapach otrzeźwił go na moment.
Cokolwiek zamierzasz, zrezygnuj. To ci nie pomoże.
Zamrugał i zobaczył oczami duszy łagodną, życzliwą twarz. Kto to był? Przypomniał
sobie - Freya. Martwiła się o niego. Freya była tak piękna, piękniejsza niż siedząca na jego
kolanach wampirzyca, której wspaniały wygląd był zaledwie nędzną fasadą, kryjącą
zrujnowane wnętrze. Freya promieniała wewnętrznym żarem. Miała roziskrzone oczy.
Powiedziała mu, żeby dał spokój.
Co on tu robił?
Dlaczego tu był?
Wtedy sobie przypomniał... Krwawy dom. Zaraz. Co on zrobił? Potrafił żyć z żalem
po jej stracie. Mógł żyć z tęsknotą za... za kim on tęsknił? Nie mógł sobie przypomnieć... Ale
wtedy, z nagłym szarpnięciem, wszystkie wspomnienia zaczęły napływać z powrotem. Miał
wrażenie, że budzi się ze snu. Czuł, że wraca do życia. Potrafił żyć z tym bólem. Ale nie
potrafiłby sobie wybaczyć, gdyby zrobił coś takiego. Nie mógł zapomnieć. Nie zamierzał
zapominać. Nigdy nie zapomni... Schuyler...
Schuyler.
Freya.
Schuyler.
Wampirzyca ukąsiła go i odskoczyła z krzykiem, a jej twarz poparzył kwas w jego
krwi.
- Trucizna! Trucizna! On nadal jest naznaczony!
Oliver uciekł z pokoju tak szybko, jak tylko mógł.
Trzy
Sprzątanie
Kiedy powrócił do The Holiday, dochodziła czwarta nad ranem. Freya stała za barem,
dzwoniąc nożem o szklankę koktajlową.
- Ostatnia kolejka. Ostatnia kolejka przed zamknięciem. Uśmiechnęła się, widząc
Olivera.
- Wróciłeś. - Przyjrzała mu się uważnie. - Nie zrobiłeś tego.
- Nie. Choć prawie... - Nie zastanawiał się już nad tym, skąd ona wiedziała, gdzie był,
albo co zamierzał zrobić. - Nie zrobiłem, bo pomyślałem o tobie.
- Grzeczny chłopiec - uśmiechnęła się i wskazała schowek na miotły. - No już, pomóż
mi posprzątać. Odrobina ruchu dobrze ci zrobi. A potem będziesz mógł mnie odprowadzić do
domu.
Oliver wyjął miotłę i zaczął zamiatać podłogę, zbierając plastikowe słomki i wilgotne
serwetki. Pomógł zetrzeć ladę barową i wytrzeć kieliszki. Poustawiał je równo z tyłu na
półkach. Freya miała rację: praca fizyczna sprawiła, że poczuł się lepiej.
Ostatni ze stałych klientów wyszedł chwiejnie i zostali sami. Rozejrzał się,
uświadamiając sobie, że przez te wszystkie lata nie widział tu innych pracowników niż Freya.
Jak jedna drobna dziewczyna radziła sobie z całym interesem?
Kiedy bar był już wysprzątany i czysty, Freya narzuciła zieloną kurtkę wojskową, zbyt
obszerną i zwisającą na jej drobnych ramionach. Tego rodzaju kurtki nosili żołnierze z sił
specjalnych, zrzucani nad dżunglą. Taki strój kontrastował z jej delikatnymi rysami,
sprawiając, że wyglądała jeszcze bardziej czarująco. Naciągnęła kaptur na włosy.
- Chodź, mieszkam kawałeczek stąd.
Po drodze do mieszkania Freya zatrzymała się w koreańskim sklepie spożywczym na
rogu. Kupiła bukiet kwiatów, dwa pudełka świeżych owoców i pęczek mięty. W odróżnieniu
od nijakiego jedzenia, sprzedawanego zwykle w takich sklepach, wszystko, czego dotknęła
Freya, wydawało się promienieć: truskawki były czerwone i jędrne, melony lśniły
pomarańczowo, a mięta pachniała, jakby dopiero co zebrano ją na polach Prowansji.
Zaprowadziła Olivera do zapuszczonej kamienicy z popsutymi drzwiami
wejściowymi.
- Zapomnieli o nas przy rewitalizacji - zażartowała. Wszedł za nią po schodach na
trzecie piętro. Znajdowało się tu czworo drzwi, a Freya otworzyła czerwone.
- Na szczęście mam widok na ulicę. Tamte dwa mieszkania mają okna od podwórza.
Mieszkanie było niewielkie według dowolnych standardów, ale w porównaniu do
typowych nowojorskich nieruchomości wydawało się po prostu mikroskopijne. Na środku
pokoju stała staroświecka wanna na nóżkach, a w niedużej wnęce kuchennej widać było
podniszczone naczynia. Przy oknie znajdowało się łóżko z baldachimem, przykryte pasiastą
narzutą. Ale kiedy Oliver wszedł do środka, ze zdumieniem stwierdził, że pokój jest znacznie
większy, niż wydawało się od drzwi. Pomylił się całkowicie. Mieszkanie było obszerne i
luksusowe, z biblioteką pełną książek po jednej stronie i porządną jadalnią po drugiej.
- Siadaj - Freya wskazała mu ogromną kanapę, której z pewnością nie widział jeszcze
chwilę temu.
Na ścianie wisiały portrety, sprawiające wrażenie dzieł sztuki klasy muzealnej. Czy to
był Van Dyck? Bo tamten to na pewno Rembrandt. Ubogi nieład zniknął, Oliver siedział na
pięknej kanapie w elegancko umeblowanym salonie z trzaskającym ogniem na kominku.
Okna prowadzące na ewakuacyjną klatkę schodową nadal wychodziły na Avenue C, ale
Oliver mógłby przysiąc, że słyszy szum morza.
Freya zniknęła w sypialni na tyłach, żeby się przebrać (tego także nie zauważył od
drzwi - co się stało z łóżkiem z baldachimem i wanną na nóżkach? Czy tracił już zmysły?).
Wróciła ubrana we flanelową piżamę. Zapaliła gaz na kuchence - eleganckiej i nowoczesnej,
w niczym nieprzypominającej starego, białego szkaradzieństwa, które widział wcześniej - i
zaczęła rozbijać jajka.
- Potrzebujesz śniadania - mruknęła, siekając miętę.
Od kuchni zaczął się unosić apetyczny maślany zapach i chwilę później Freya
postawiła dwa talerze na stole w niedużym kąciku śniadaniowym. Oliver przyjął już do
wiadomości, że mieszkanie nie jest takie, jak się początkowo wydawało, więc nie zdziwiło go
pojawienie się kolejnego zestawu ślicznych i wygodnych mebli. Czy to był sen? Jeśli tak, nie
chciał się z niego budzić.
Spróbował. Omlet był miękki i aksamitny, a mięta nadawała mu ostry, interesujący
posmak. Pochłonął całą porcję w trzech kęsach.
- Byłeś głodny - zauważyła Freya, podciągając kolana pod brodę.
Skinął głową i wytarł ręce w lnianą serwetkę. Patrzył, jak dziewczyna powoli je swój
omlet, rozkoszując się każdym kawałkiem.
- Opowiedz mi o niej - powiedziała Freya, oblizując widelec.
- Była moją najlepszą przyjaciółką. - Opowiedział jej wszystko o przyjaźni z Schuyler,
od początku do gorzko-słodkiego końca. Przekonał się, że przy Freyi może mówić o
Schuyler, nie czując bólu. Śmiał się i rozkoszował wspomnieniami. Kiedy skończył
opowiadać, był już późny ranek. Mgliście pamiętał, że pomógł pozmywać naczynia, a potem
zasnął na jej łóżku.
- Jesteś za młody, żebyś miał być tak zagubiony i pogrążony w rozpaczy - wyszeptała
Freya, zanim zamknął oczy.
Kiedy obudził się po południu, leżał w jej ramionach.
Cztery
Nowi właściciele
Oliver wrócił do szkoły i do zwykłego życia. Czuł się znacznie lepiej i oczekiwał na
następne spotkanie z Freyą. Trudno było się z nią skontaktować, bo nie odbierała telefonu ani
nie oddzwaniała, ale szkoła i praca w Repozytorium pochłaniały cały jego czas. Dopiero
tydzień później powrócił do Holiday Cocktail Lounge.
Natychmiast zauważył, że to miejsce się zmieniło. Przede wszystkim w drzwiach stał
bramkarz z latarką, który krzywo popatrzył na jego fałszywy dowód.
- Hawaje, co? - zapytał sceptycznie goryl.
- Słuchaj, nie zamierzam niczego pić. Chcę się tylko zobaczyć z Freyą.
- Nie ma tu nikogo takiego.
- No daj spokój...
- Możesz zapytać Macka, powtórzy ci to samo - bramkarz oddał mu dowód. - Ale
zamówisz jednego drinka i wylatujesz.
Oliver podziękował skinieniem głowy i wszedł do baru. Bramkarz nie był jedyną
nowością. Za barem stała teraz trójka barmanów: dwóch starszych mężczyzn w muszkach i
śliczna dziewczyna o zimnej urodzie początkującej aktorki, ale pozbawiona całego wdzięku
Freyi. Nawet goście byli inni: wystrojeni i eleganccy, w podróbkach markowych ciuchów,
sączyli pastelowe drinki z kieliszków do martini. Oprawione w skórę menu zawierało nazwy
drogich alkoholi.
Znalazł się w morzu obcych. Gdzie się podziali kłótliwi dziennikarze z tabloidów,
starsi mężczyźni o pociągłych twarzach, dzieciaki bawiące się rzutkami? Skoro już o tym
mowa, gdzie się podziała tarcza do rzutek? I stół bilardowy? Nadal świeciły się lampki
choinkowe, ale dołączył do nich mechaniczny śpiewający Święty Mikołaj. The Holiday nie
przypominało już czarującej, niekonwencjonalnej oazy, stając się plastikową repliką tego,
czym było dawniej.
Oliver potrząsnął głową i przepchnął się do wymyślnego stołka barowego. Zamówił
wodę mineralną i czekał. Nawet jeśli The Holiday się zmieniło, Freya zawsze tu była. Musiała
tu być.
Godziny mijały. Goście wychodzili. Barmani patrzyli na niego niechętnie. Ale Oliver
został aż do zamknięcia baru.
Pięć
Miłość i odwaga
Oliver nie wiedział, jak długo czekał, stojąc na chodniku z bukietem lilii, ale około
czwartej nad ranem pojawiła się w końcu. Znowu miała na sobie tę samą obszerną kurtkę
wojskową, co tamtej nocy, ale tym razem nie założyła kaptura, a jej kręcone włosy tańczyły
na wietrze.
- Co ty tu robisz? - zapytała. Oliver z ulgą zauważył, że nie sprawiała wrażenie
rozgniewanej, tylko lekko rozbawionej. - Potrzymaj to - powiedziała, podając mu torbę z
zakupami i wyjmując klucze z torebki.
- Czekałem na ciebie w The Holiday. Nie pojawiłaś się tam - powiedział. - Czy
zrobiłem coś nie tak? Nie chciałaś się ze mną widzieć?
Freya potrząsnęła głową i otworzyła drzwi wejściowe. Weszli na górę wąską klatką
schodową.
- Jak mnie znalazłeś? - zapytała, kierując się do swojego mieszkania.
Oliver zmarszczył brwi. To nie było łatwe. Był pewien, że Freya mieszka pomiędzy
Siódmą Ulicą a Avenue C, ale obszedł cały kwartał i nie znalazł koreańskiego sklepu
spożywczego ani zapuszczonej kamienicy z czerwonymi markizami. Już miał się poddać,
kiedy uświadomił sobie, że jest na miejscu. Jakim cudem nie zauważył tego wcześniej?
- Naprawdę nie wiem. - Oliver rozsiadł się w jednym z wygodnych foteli. - Co się
stało z The Holiday? Zmieniło się. Nie ma cię tam.
- Sprzedałam je. Przeprowadzam się.
- Dlaczego?
- Przyszedł czas - odparła. Skrzyżowała ramiona. - Wyglądasz lepiej.
- Dzięki tobie - przyznał.
- Herbaty? - zapytała. - Jasne.
Zaczekał, aż zagotuje wodę, a kiedy stawiała przed nim filiżankę zaparzonej herbaty,
wziął ją za rękę i przytrzymał dłuższą chwilę. Tak bardzo jej pragnął. Popatrzyła na niego.
Przez chwilę stali, nie odzywając się.
- Wydawało mi się, że zrobiłam wszystko, co było konieczne - powiedziała wreszcie.
- Dlaczego trzymasz mnie na dystans? Nie jestem dzieckiem - przyciągnął ją do siebie,
a Freya usiadła mu na kolanach.
Zmierzwiła jego włosy.
- Nie, nie jesteś. Masz rację.
Nachylił się, żeby ją pocałować. Nigdy nie całował dziewczyny innej niż Schuyler.
Ale tym razem w ogóle nie myślał o Schuyler, tylko o Freyi.
Freya pachniała mlekiem, miodem i cudownie wiosennym zapachem. Poczuł, że
przysuwa się do niego, więc przyciągnął ją bliżej, żeby położyć dłoń na jej piersiach. Poczuł,
że serce zaczyna mu walić - tak bardzo się denerwował - co on właściwie robił - nie wiedział,
co powinien zrobić - nie planował tego - ale... usłyszał, że Freya westchnęła, ale nie było to
westchnienie rozczarowania... brzmiała w nim akceptacja i zaproszenie.
- Chodź - poprowadziła go do łóżka.
Rozebrała się i wślizgnęła pod kołdrę. Była piękna jak z obrazu Botticellego. Oliver
drżącymi dłońmi szybko rozpiął ubranie i dołączył do niej. Cały czas się denerwował - a jeśli
go wyśmieje? Jeśli zrobi coś nie tak? Czy w ogóle można zrobić coś nie tak? Nie był całkiem
niewinny, ale nie był też specjalnie doświadczony. A jeśli jej się nie spodoba to, co on... Jej
ciało było ciepłe i chętne, a on czuł się jak spragniony wędrowiec przy wodospadzie.
Wątpliwości zniknęły. Przestał się martwić. Przestał się denerwować.
To był dla niego pierwszy raz. Z Schuyler czekali na właściwy moment, a może
czekali, ponieważ wiedzieli, że właściwy moment nigdy nie nadejdzie. To się nie liczyło.
Teraz liczyła się tylko Freya.
Zadrżał, czując na swoim ciele ciepłe i lekkie dłonie. Jej miękkie wargi z czułością
całowały jego szyję. Przyciągnęła go jeszcze bliżej i złączyli się, a jej ciało falowało pod nim
jak woda. Spojrzał w jej oczy i usłyszał, jak woła jego imię.
Miał tyle do przeżycia, tyle do zobaczenia. Znajdował się wewnątrz i na zewnątrz
swojego ciała, wewnątrz i na zewnątrz swojej krwi. Unosił się pod sufitem, obserwując ich
dwoje, zachwycając się, jak smukłe i delikatne są ich splecione kończyny, jak piękny kształt
tworzą ich złączone ciała. Miał wrażenie, że Freya przenika go na wskroś, a on może robić
tylko to, co w tej chwili, czując ją wokół i wewnątrz swego ciała, wewnątrz swojej duszy.
Później, pokryty potem i drżący, otworzył oczy i zobaczył, że wciąż jest w tym
samym pokoju, z tym samym obdrapanym sufitem.
- Kocham cię - powiedział po raz kolejny. - Kocham cię, Freya.
Freya popatrzyła na niego z czułością.
- To nieprawda, skarbie. Ale nie będziesz już cierpiał.
Sześć
Ostatnie pożegnanie
Allegra Van Alen obudziła się z bolącą głową i przez chwilę nie była pewna, gdzie się
znajduje. Miała na sobie szpitalną koszulę, ale wiedziała, że jest nadal w Endicott, ponieważ
przez okno widziała w oddali oszalowaną białymi deskami kaplicę. Domyśliła się, że jest w
klinice dla uczniów, a jej przypuszczenia potwierdziła szkolna pielęgniarka, która przyniosła
talerz ciasteczek.
Pani Anderson była uwielbianą przez wszystkich opiekunką, Obserwowała uczniów
macierzyńskim okiem i zawsze pilnowała, żeby w jadalni nie brakło świeżych owoców.
Weszła, uśmiechając się z troską.
- Jak się czujesz, kochanie?
- Chyba jakoś przeżyję - powiedziała żałośnie Allegra. - Co się stało?
- Wypadek na boisku. Podobno uderzyła cię piłka.
- Auć - skrzywiła się, pocierając bandaże na czole.
- Masz szczęście, lekarz powiedział, że podobne uderzenie czerwonokrwistego by
zabiło.
- Ile czasu byłam nieprzytomna?
- Tylko kilka godzin.
- Czy mogłabym zostać dzisiaj wypisana? Mam jutro klasówkę z łaciny i muszę się
uczyć - jęknęła Allegra. Podobnie jak reszta szkoły, klinika była komfortowym miejscem.
Mieściła się w przytulnym domu w stylu New England, wyposażonym w białe wiklinowe
meble i barwne, kwieciste zasłony. Ale w tym momencie Allegra pragnęła nade wszystko
znaleźć się w zaciszu własnego pokoju, z czarno-białym plakatem Cure, staroświeckim
zamykanym sekretarzykiem i świeżo nabytym walkmanem, zostać sama i słuchać muzyki
Depeche Mode. Nawet w klinice słyszała dźwięki piosenek Boba Dylana, sączące się z
otwartych okien. Wszyscy pozostali w szkole słuchali tej samej muzyki sprzed dwudziestu
lat, zupełnie jakby życie w prywatnym liceum ugrzęzło w pętli czasowej lat sześćdziesiątych.
Allegra nie miała nic przeciwko Bobowi Dylanowi, ale nie potrzebowała do szczęścia jego
smęcenia.
Pani Anderson potrząsnęła głową, poprawiając poduszkę Allegry i pomagając
pacjentce oprzeć się na pierzastej wypukłości.
- Jeszcze nie. Doktor Perry przyjeżdża z Nowego Jorku, żeby cię obejrzeć. Twoja
matka nalegała.
Allegra westchnęła. To jasne, że Cordelia nalegała na coś takiego. Matka pilnowała jej
jak jastrząb, z uwagą wykraczającą poza zwykłą troskę macierzyńską. Dla Cordelii
macierzyństwo było czynnością przypominającą strzeżenie bezcennej wazy z okresu dynastii
Ming. Traktowała córkę jak zrobioną ze szkła i zawsze zachowywała się, jakby Allegrę jedno
załamanie nerwowe dzieliło od odesłania do czubków, nawet jeśli wszyscy widzieli, że
Allegra jest okazem zdrowia. Była lubiana, pogodna, wysportowana i pełna energii.
Mówiąc najłagodniej, Allegra dusiła się pod opieką Cordelii. Dlatego właśnie nie była
w stanie doczekać do osiemnastki, żeby wyprowadzić się z domu na dobre. Wszechobecna
troska matki o jej egzystencję sprawiła, że Allegra uparła się na przeniesienie z Duchesne do
Endicott. W Nowym Jorku nie było ucieczki przed wpływami Cordelii. A ponad wszystko
inne Allegra pragnęła wolności.
Pani Anderson zmierzyła jej temperaturę i zabrała termometr.
- Na zewnątrz czekają goście. Mam ich wpuścić?
- Jasne - zgodziła się Allegra. Głowa przestała ją aż tak boleć - nie była pewna, czy to
zasługa czekolady w słynnych ciasteczkach pani Anderson, czy też potężnej dawki środków
przeciwbólowych.
- No dobrze, drużyno, wchodźcie. Ale macie nie męczyć chorej. Nie chcę, żeby się jej
pogorszyło. Ma być cicho. - Życzliwa pielęgniarka uśmiechnęła się jeszcze raz i wyszła z
pokoju. Chwilę później szpitalne łóżko Allegry zostało otoczone przez całą żeńską drużynę
hokeja na trawie. Tłoczyły się wokół niej, zadyszane i rozczochrane, nadal w strojach
drużynowych: zielonych spódniczkach w szkocką kratę, białych bluzeczkach polo i zielonych
podkolanówkach.
- O mój Boże!
- Nic ci nie jest?
- Rany, myślałam, że ci utrąciło głowę!
- Następnym razem policzymy się z tymi idiotkami z Northfield Mount Hermon!
- Nie martw się, dostały czerwoną kartkę!
- Boże, kompletnie cię tam ścięło! Byłyśmy pewne, że już po tobie!
Radosna kakofonia wypełniła pokój, a Allegra uśmiechnęła się.
- Nic mi nie jest. Załapałam się na ciasteczka, chcecie trochę? - zapytała, wskazując
talerz na parapecie. Dziewczęta rzuciły się na ciasteczka jak wygłodniałe harpie.
- Moment! Nie powiedziałyście mi jeszcze najważniejszego. Wygrałyśmy? - zapytała
Allegra.
- A jak myślisz? Rozgromiłyśmy je. - Birdie Belmont, najlepsza przyjaciółka i
współlokatorka Allegry, zasalutowała żartobliwie, co pewnie zrobiłoby większe wrażenie,
gdyby nie trzymała w ręku ogromnego czekoladowego ciastka.
Dziewczęta szeptały konspiracyjnie, kiedy nagle przerwał im głos dochodzący zza
dzielącej pokój na pół zasłony.
- Macie tam ciastka? Nie zamierzacie się podzielić? Drużyna zachichotała.
- Twój sąsiad jest chyba głodny - szepnęła Birdie.
- Słucham? - zapytała Allegra. Do tej chwili nawet nie zauważyła, że dzieli z kimś
pokój. Chyba rzeczywiście oberwała w głowę naprawdę mocno i to nie była zwykła sportowa
kontuzja.
Rory Antonini, utalentowana dziewczyna grająca na pozycji pomocnika i mogąca się
poszczycić najlepszym procentem celnych podań w lidze, odsunęła zasłonę rozdzielającą
pokój.
- Cześć, Bendix - odezwały się chórem dziewczęta. Bendix Chase był
najpopularniejszym chłopakiem w ich klasie. Nietrudno się domyślić dlaczego: miał metr
dziewięćdziesiąt wzrostu i wyglądał jak młody blond olbrzym, mocno zbudowany i z
szerokimi ramionami. Miał twarz greckiego boga: cienkie brwi, regularny nos i ostro
wystające kości policzkowe. W policzkach rysowały się wyraźne dołeczki, a oczy barwy
chabrów lśniły wesołością. Leżał na szpitalnym łóżku z prawą nogą w gipsie. Pomachał do
nich z uśmiechem.
- Kiedy cię wypuszczają? - zapytała Darcy Sedrik, bramkarka, podając mu prawie
opróżniony talerz ciasteczek.
- Dzisiaj. W końcu mają mi zdjąć gips. Dzięki Bogu, mam już dość skakania po szkole
na jednej nodze - Bendix skinieniem głowy podziękował za ciastko. - A tobie co się stało? -
zapytał Allegrę.
- To tylko powierzchowna rana - odparła, wskazując na swój turban z bandaży i
naśladując brytyjski akcent.
- Przynajmniej masz jeszcze obie ręce - Bendix z uśmiechem docenił cytat z Monty
Pythona.
Allegrę zachwyciło, że tak szybko zauważył nawiązanie, ale postarała się nie okazać
emocji.
Nie chciała sprawiać wrażenia kolejnej z jego wielkookich fanek, ponieważ cała
drużyna hokejowa przeniosła się już na drugą połowę pokoju, żeby ozdobić gips chłopaka
niezliczonymi serduszkami oraz krzyżykami.
- Przykro mi, ale odwiedziny się skończyły - oznajmiła pani Anderson, pojawiając się
w wykrochmalonym białym fartuchu.
Rozległo się chóralne „Nieeeee”, kiedy pielęgniarka wyganiała dziewczęta na
zewnątrz. Później miała zamiar zaciągnąć oddzielającą pacjentów zasłonę, ale Bendix
poprosił, żeby zostawić ją na razie odsłoniętą.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Trochę tu klaustrofobicznie. No i masz po
swojej stronie telewizor - powiedział.
- Jasne - wzruszyła ramionami Allegra. Ona i Bendix znali się oczywiście, ponieważ
Akademia Endicott, podobnie jak Duchesne, była niewielką i zżytą społecznością
nieprawdopodobnie uprzywilejowanych dzieci elity. Jednakże, w odróżnieniu od pozostałej
części żeńskiej populacji, Allegra nie była zauroczona przystojnym blondynem. Jego
niezwykle amerykańska uroda wydawała się jej trochę zbyt ostentacyjna, nadmiernie
stylizowana na hollywoodzkiego gwiazdora. Bendix wyglądał jak Andy z Klubu winowajców,
tylko jeszcze przystojniejszy. W dodatku poza tym, że był przystojny, wysportowany i
podziwiany, był także - co zdumiewające u chłopaka o jego statusie i przywilejach -
sympatyczny. Allegra zauważyła, że nie tylko nie zachowywał się jak arogancki snob,
wypełniający korytarz rozdętym ego, ale odnosił się z autentyczną życzliwością do
wszystkich, nawet do jej brata Charlesa, a to już o czymś świadczyło.
Ale nawet jeśli najprzystojniejszy chłopak w Endicott leżał kilka metrów od niej,
oglądając wraz z nią teledyski (dlaczego, na litość boską, Eddie Murphy śpiewa? I co za
pasiastą koszulę ma na sobie?), Allegra nie zwracała na niego większej uwagi.
Dwa
Bliźnięta Van Alen
Doktor Perry przyjechał z Nowego Jorku i orzekł, że Allegra jest całkowicie zdrowa,
mogła więc następnego dnia wrócić do dormitorium. Przechodząc na przerwie z klasy do
klasy, zauważyła swojego brata, zmierzającego w jej stronę przez czworokątny dziedziniec.
- Przyjechałem, kiedy się tylko dowiedziałem - Charles Van Alen łagodnie ujął siostrę
pod ramię. - Kto to zrobił? Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Cordelia odchodzi od zmysłów...
Allegra przewróciła oczami. Jej brat bliźniak potrafił być potwornie nieznośny. Nie
tylko dlatego, że upierał się przy nazywaniu ich matki po imieniu, ale także dlatego, że
zachowywał się stale jak opiekun Allegry. Zabawne, biorąc pod uwagę, że była od niego
wyższa o kilka centymetrów.
- Nic mi nie jest, Charlie, naprawdę. - Wiedziała, że nie znosił tego dziecinnego
zdrobnienia, ale nie mogła się powstrzymać. Był ostatnią osobą, jaką miała ochotę widzieć w
tym momencie.
W odróżnieniu od Allegry Charles Van Alen wydawał się raczej niski jak na swój
wiek. Bliźnięta nie mogły bardziej różnić się od siebie, ponieważ on miał ciemne włosy i
chłodne szare oczy. W przeciwieństwie do niedbale ubranych kolegów zawsze nosił
zawiązany fular i przychodził do szkoły ze skórzaną teczką. Nie był szczególnie popularny w
Endicott, nie z powodu swoich aspiracji (chociaż sięgały daleko), ale przede wszystkim
dlatego, że bezustannie narzekał na szkołę i dawał wszystkim do zrozumienia, że nie byłoby
go tutaj, gdyby nie upór jego siostry. Większość uczniów uważała go za irytującego, nadętego
nudziarza, a on w odpowiedzi zachowywał się, jakby wszyscy byli jego podwładnymi.
Allegra wiedziała, że głównym źródłem jego braku pewności siebie jest niski wzrost.
Gdyby tylko potrafił przejść nad tym do porządku dziennego - lekarze potwierdzali, że nie
zaczął jeszcze na dobre rosnąć i że bez wątpienia w przyszłości będzie bardzo przystojny.
Teraz po prostu jego twarz była nie do końca ukształtowana. Za kilka lat nos Charlesa
przestanie się wydawać za duży, a rysy - przenikliwe oczy, szerokie czoło - nabiorą
królewskiej godności. Ale obecnie Charlie Van Alen był po prostu jeszcze jednym niskim
nerdem z klubu dyskusyjnego.
Allegra dziękowała losowi, że jej brat spędził weekend w Waszyngtonie na
egzaminach z elokucji. Inaczej mogła być pewna, że narobiłby zamieszania w klinice i
prawdopodobnie upierałby się przy przeniesieniu jej do lepiej wyposażonego szpitala w
rodzaju Massachusetts General Hospital. Jeśli chodziło o pilnowanie Allegry, Charlie
zachowywał się z równą przesadą, co Cordelia. Pomiędzy tą dwójką Allegra czuła się jak
porcelanowa lalka: cenna, krucha i niezdolna zadbać o siebie. Doprowadzało ją to do szału.
- Pozwól, że pomogę - sięgnął po jej plecak.
- Dam radę nosić własne rzeczy. Zostaw. To będzie wyglądać dziwacznie - warknęła.
Starała się nie czuć winna z powodu szoku i smutku, jaki odmalował się na jego twarzy.
Nie powinna w ten sposób odzywać się do swojego partnera, ale nie potrafiła nic na to
poradzić. Ponieważ Charles był oczywiście Michałem. Po tym, co stało się we Florencji, nie
mogło być cienia wątpliwości - od tamtej pory w każdym cyklu odradzali się jako bliźnięta.
Dom Kronik nalegał na tę praktykę, aby przeszłe wydarzenia nie mogły się nigdy powtórzyć.
Żeby od samego początku nie było żadnych wątpliwości, pytań, pomyłek.
A jednak każde kolejne wcielenie było gorsze od poprzedniego. Allegra nie potrafiła
znaleźć przyczyny, ale jasno czuła, że z latami coraz bardziej oddala się od niego. Nie tylko z
powodu tamtych wydarzeń... Kogo próbowała oszukać? Początkiem było to, co wydarzyło się
we Florencji. Nie mogła sobie wybaczyć. Nigdy. To była wyłącznie jej wina. A to, że on
nadal ją kochał - że zawsze będzie ją kochał - przez absolutnie całą wieczność - przez
wszystkie te lata i stulecia - sprawiało, że była mu bardziej niechętna niż wdzięczna. Jego
uczucie stało się ciężarem. Po tym, co zaszło między nimi, w każdym kolejnym cyklu coraz
głębiej dochodziła do wniosku, że nie zasługuje na jego miłość. Wraz z niechęcią
przychodziło poczucie winy i gniew. Nie znała przyczyny, ale coraz trudniej było jej czuć do
niego to, co on wciąż czuł do niej.
Cóż za ironia losu. Ona popełniła błąd, a jednak to on został ukarany. Taka myśl sama
w sobie oddziaływała przygnębiająco, a w dzisiejsze pogodne jesienne popołudnie Allegra
czuła się dalsza od swego brata niż kiedykolwiek.
- No, pozwól mi - nalegał, ciągnąc za pasek.
- Charlie, proszę! - krzyknęła i szarpnęła gwałtownie, wyrywając mu plecak z rąk z
taką siłą, że Charles zachwiał się i przewrócił na trawę.
Spojrzał na nią z wściekłością, podniósł się i otrzepał spodnie.
- Co w ciebie wstąpiło? - syknął.
- Po prostu... daj mi spokój, dobra? - uniosła ręce i w geście frustracji odgarnęła długie
jasne włosy.
- Ale ja... ja...
WIEM. Kochasz mnie. Zawsze mnie kochałeś. Będziesz ZAWSZE mnie kochał.
Wiem, Michale. Słyszę cię głośno i wyraźnie.
- Gabrielo!
- Nazywam się Allegra! - prawie krzyknęła. Dlaczego stale musiał ją nazywać tamtym
imieniem? Dlaczego musiał zachowywać się, jakby nikt nie zauważał, że ma obsesję na jej
punkcie? Jasne, blękitnokrwistych dzieciaków nie dziwiło jego zachowanie, ponieważ
wszyscy wiedzieli, kim oni są, nawet jeśli nie zostali jeszcze oficjalnie przedstawieni. Ale
czerwonokrwiści nie znali ich historii i nie wiedzieli, ile znaczą dla siebie, a to nie dawało jej
spokoju. Nie byli już w starożytnym Egipcie, żyli w dwudziestym wieku. Czasy się zmieniły.
A jednak Rada zawsze reagowała niezwykle powoli.
Czasem Allegra po prostu pragnęła doświadczać tego, co przynosiło życie, bez bagażu
całej nieśmiertelnej historii na ramionach - miała dopiero szesnaście lat, przynajmniej w tym
wcieleniu. Potrzebowała oddechu. W roku 1985, w Endicott w stanie Massachusetts,
zakochany w niej bliźniaczy brat wydawał się po prostu czymś chorym i obrzydliwym. Pod
tym względem Allegra zaczęła się zgadzać z czerwonokrwistymi.
- Facet się ciebie czepia, Legs? - zapytał Bendix Chase, który przechodził obok, przy
wtórze trzeciego dzwonka.
- Czy on powiedział do ciebie „Legs”? - zdziwił się Charles.
- Wszystko w porządku - westchnęła Allegra. - Bendiksie Chase, nie miałeś chyba
okazji poznać mojego brata, Charliego.
- Pierwszoklasista? - zapytał Bendix, ściskając dłoń Charlesa. - Miło cię poznać.
- Nie. Jesteśmy bliźniakami - odparł lodowato Charles. - Chodzę razem z tobą na
seminaria szekspirowskie.
- Na pewno jesteście spokrewnieni? - mrugnął Bendix. - Nie widzę rodzinnego
podobieństwa.
Charles poczerwieniał.
- Tak, na pewno. A teraz, jeśli nam wybaczysz... - odwrócił się, ciągnąc za sobą
Allegrę.
- No już, nie musisz się obrażać - powiedział łagodnie Ben-dix. - Upuściłeś książkę. -
Podniósł podręcznik, który Charles upuścił, padając na ziemię. Charles nie raczył mu
podziękować.
- Naprawdę nie musisz się obrażać, Charlie - zgodziła się Allegra. Odsunęła się od
brata i stanęła koło Bendixa, który objął ją ramieniem.
- Obawiam się, moja droga, że czeka nas sprawdzian z łaciny - oznajmił Bendix. -
Pozwolisz ze mną?
Allegra pozwoliła się poprowadzić popularnemu przystojniakowi. Nigdy by do tego
nie dopuściła, gdyby Charles nie okazał się tak irytujący. Dobrze mu tak. Zostawiła brata
stojącego samotnie na dziedzińcu i patrzącego, jak odchodzą.
Trzy
Jedyny przedmiot sprawiający trudność wampirom
Allegra na ogól uczyła się doskonale, ale zupełnie nie radziła sobie z łaciną. Miała
problemy z oddzieleniem zwulgaryzowanego przez czerwonokrwistych świętego języka od
jego prawdziwej wersji i bez przerwy jej się one myliły. Łacińskie deklinacje i trzy rodzaje po
prostu nie miały sensu. Nie potrafiła nie mieszać prawdziwej mowy nieśmiertelnych z jej
ludzkim, pospolitym wydaniem.
Patrzyła na gniewne, czerwone 3-, zakreślone kółkiem u góry kartki ze sprawdzianem.
Niech to szlag! Jeśli nie utrzyma dobrych stopni, Cordelia zabierze ją z Endicott i zapisze z
powrotem do Duchesne. Znajdzie się znowu w punkcie wyjścia: praktycznie jako więzień
matki i jej oczekiwań wobec przyszłości samej Allegry oraz jej działań na rzecz ich rasy.
Naprawdę, Cordelia przemawiała czasem jak demagog z okresu drugiej wojny światowej.
Allegra nie była wtedy w cyklu, ale czytała raporty Repozytorium.
- O, paskudnie - zauważył Bendix, rzucając okiem na jej klasówkę.
- A ty co dostałeś? - uniosła brwi.
Z zadowoleniem pomachał jej przed nosem swoją szóstką.
Czy on musiał być tak irytująco perfekcyjny? Allegra mało czego tak nie znosiła, jak
słowa „perfekcyjny” i ludzi, którzy je uosabiali. Nienawidziła, kiedy nazywali ją perfekcyjną,
kiedy dostrzegali tylko jej zewnętrzny wygląd, fale lśniących blond włosów, słoneczną
opaleniznę i nienaganną figurę. Nigdy nie rozumiała, dlaczego ktokolwiek miałby
przywiązywać wagę do tak nieistotnych szczegółów. Sama uważała, że wszyscy są piękni - i
nie miało to nic wspólnego z absurdalnie świętoszkowatym przekonaniem, że każdy ma
piękną duszę. Nie. Allegra naprawdę uważała, że większość spotykanych przez nią ludzi jest
piękna - kogo obchodziło kilka kilogramów za dużo, haczykowaty nos czy jakieś dziwne
znamię? Uwielbiała patrzeć na ludzi. Uważała, że są cudowni.
Jak się nad tym zastanowić, była równie okropna, jak Ben-dix. Miała idealną urodę i
do tego jeszcze zachowywała się wobec wszystkich życzliwie. Czasem naprawdę nużyło ją
bycie sobą.
- Mogę ci pomóc z łaciną, jeśli chcesz - zaproponował Ben-dix, kiedy zebrali rzeczy i
ruszyli do wyjścia z sali.
- Chcesz mi udzielać korepetycji? - To coś nowego. Czerwonokrwisty, który
proponuje nieśmiertelnemu wampirowi, że nauczy go nowych sztuczek. Charlie by ją
wyśmiał. Allegra potrząsnęła głową.
- Chyba sobie poradzę, dzięki. Muszę po prostu wykuć odmianę rzeczowników.
- Jak chcesz. Niedawno się tu przeniosłaś, więc może nie wiesz, ale jeśli nie utrzymasz
przyzwoitej średniej, będziesz mogła pożegnać się z drużyną hokejową i ze stanowymi
mistrzostwami - powiedział Bendix, przytrzymując jej otwarte drzwi.
Chłopak trafił w samo sedno.
Przez kilka następnych tygodni Allegra co drugi wieczór spotykała się z Bendixem w
głównej bibliotece na lekcję łaciny. To, co rozpoczęło się jako uczciwe starania obojga, aby
Allegra opanowała ten język, pomału przekształciło się w długie i obszerne dyskusje na
wszelkie możliwe tematy. Od jakości jedzenia w stołówce (koszmarne) przez rozważania o
kryzysie palestyńskim aż po kwestię, czy Ahracadabra w wykonaniu Steve Miller Band była
najlepszą, czy też najgorszą piosenką, jaka powstała (Bendix głosował na najlepszą, Allegra -
na najgorszą).
Pewnego wieczora Bendix pochylił się nad podręcznikiem do łaciny i westchnął. Jasne
kosmyki opadały mu na oczy, a Allegra musiała zdusić w sobie chęć odgarnięcia ich z jego
czoła.
- Ktoś od ciebie przyjeżdża w dzień odwiedzin w przyszłym tygodniu? - zapytał. -
Jesteś z Nowego Jorku, prawda?
Allegra jednocześnie skinęła i potrząsnęła głową.
- Oczywiście przyjedzie matka. Nigdy by czegoś takiego nie ominęła. Mój ojciec...
wyjechał. - To było najprostsze wyjaśnienie nieobecności Lawrence'a. - A ty?
- Nikt. Matka ma zebranie rady nadzorczej, więc musi zostać w San Francisco. Ojciec
nie zajmuje się takimi drobiazgami. Przeszkadzałyby mu w pracy artystycznej.
- Twój tata jest artystą?
- Robi odlewane rzeźby. Nie sprzedał jeszcze ani jednej, pewnie dlatego, że wyglądają
jak złom. Ale nie mów mu tego.
- To brzmi, jakbyś żadnego z nich specjalnie nie lubił - Allegra poczuła przypływ
współczucia. Była bardzo przywiązana do Lawrence'a i Cordelii. Tylko że Lawrence'a nie
widziała od lat, a Cordelia przemieniła się w szorstką, nerwową starszą damę.
- Tak to wygląda. Owszem, lubię swoich rodziców, ale oni nigdy nie mają dla mnie
wiele czasu. Ups, naprawdę to powiedziałem? Nie cierpię użalać się nad sobą.
Allegra uśmiechnęła się i otworzyła podręcznik do łaciny. - Jeśli chcesz, podzielę się z
tobą Cordelią. Uwielbia poznawać moich przyjaciół. Ale nie mogę mówić w imieniu
Charliego.
- Właśnie, czym ja podpadłem twojemu bratu? Nigdy mu nic nie zrobiłem -
powiedział zakłopotany.
- Och... on... przejdzie mu - odparła Allegra. Odkaszlnęła. - No więc... Wracamy do
łaciny?
- Słuchaj, czy wy w końcu ze sobą chodzicie? - zapytała Birdie, kiedy Allegra krótko
po północy wróciła do pokoju.
- Chodzimy? Z kim? O czym ty mówisz? - Allegra zarumieniła się lekko, odkładając
książki. Ostatecznie nie doszli do deklinacji. Spędzili wieczór, rozmawiając o zaletach
dorastania w San Francisco w porównaniu z Nowym Jorkiem. Allegra, urodzona obywatelka
Manhattanu, upierała się, że jej miasto jest nieskończenie lepsze pod każdym względem -
oferty kulturalnej, muzeów, restauracji. Bendix na obronę swojego miasta nad zatoką
przywoływał jego mglistą pogodę, nieodłączne piękno i liberalną politykę. Żadne z nich nie
zdołało przekonać drugiego.
- Chodzi ci o mnie i Bena? - zapytała Allegra. - Myślisz, że jesteśmy parą?
- O, czyli to już „Ben”? Niedługo będziesz go nazywać „Benny” - droczyła się z nią
przyjaciółka, zwijając ziołowego skręta. Allegrze nie przeszkadzało to, chociaż pokój
śmierdział potem dymem, a Birdie miała zwyczaj używać zbyt dużo odświeżacza powietrza
na wypadek kontroli. W efekcie w pokoju pachniało jak w toalecie.
Allegra skrzywiła się.
- Skąd. Nie ma szans. Jesteśmy kumplami. Sublokatorka wypuściła pierścień dymu.
- Daj spokój, wszyscy widzą, jak się zachowujecie wobec siebie.
- Co? Żartujesz chyba.
- Poza tym wyglądacie razem perfekcyjnie - uśmiechnęła się Birdie. Znała dobrze
narzekania Allegry na to słowo na „p”.
- Dobry Boże! - wzdrygnęła się Allegra. Nie patrzyła na Bena pod takim kątem.
Dobrze jej się z nim rozmawiało i dobrze się czuła w jego towarzystwie. Poza tym nie mogli
przecież być razem - nie mogła żywić do niego tego rodzaju uczuć. Birdie była
czerwonokrwista, po prostu nie wiedziała, o czym mówi.
- Serio? Znam większe nieszczęścia niż chodzenie z Bendixem. Jego rodzice właśnie
sprzedali swoją firmę za chyba dwa miliardy dolarów. Nie czytałaś dzisiejszej gazety? -
Birdie rzuciła Allegrze „Wall Street Journal”.
Allegra przeczytała zamieszczony na pierwszej stronie artykuł, szczegółowo
omawiający nabycie przez Allied Corporation zespołu rodzinnych firm należących do grupy
Chase'ów. Zaskoczyła ją skromność Bendixa. Wspomniał, że matka nie przyjedzie na dzień
odwiedzin z powodu „służbowego spotkania”. Tak naprawdę chodziło o walne zebranie
udziałowców.
- Są niesamowicie nadziani. Nic dziwnego, że nosi nazwisko po matce. Po prostu śpią
na forsie.
- Birdie, nie bądź ordynarna - skarciła ją Allegra. Nawet w Endicott zbytnie
zainteresowanie cudzym stanem posiadania było w złym guście. Ale po przeczytaniu artykułu
poczuła, że jeszcze bardziej polubiła Bena. Nie dlatego, że dowiedziała się, jak bardzo jest
bogaty - nie dbała o pieniądze, chociaż zawsze miała ich pod dostatkiem - ale dlatego, że przy
tak ogromnej fortunie pozostawał skromny i zwyczajny.
A po dzisiejszej rozmowie miała wrażenie, że Bendix Chase nie miałby nic przeciwko
oddaniu części tego, na czym zależało większości ludzi, gdyby w zamian mógł dostać
odrobinę więcej tego, na czym jemu naprawdę zależało.
Cztery
Stowarzyszenie Poetów i Awanturników
Allegra właśnie zasypiała, kiedy usłyszała hałasy pod oknem. Zamrugała oczami,
zdezorientowana. Słyszała cichy, klikający dźwięk. Kamyki. I chichoty. Podeszła do okna.
- Co się dzieje? - zapytała, lekko poirytowana.
Pod jej oknem stała grupka zakapturzonych nieznajomych. Najwyższy z nich
zaintonował mrocznym i złowieszczym głosem:
- Allegro Van Alen, twoja przyszłość oczekuje na ciebie. Prawda. Zapomniała,
chociaż Birdie ostrzegała ją tydzień te'
mu. To była ta noc, kiedy Stowarzyszenie Petologów - najbardziej prestiżowe tajne
stowarzyszenie Endicott - werbowało nowych członków. Zauważyła, że łóżko jej
współlokatorki jest puste, co oznaczało, że Birdie, która oczywiście należała do
stowarzyszenia, brała już udział w nocnym święcie.
- Zaraz schodzę - zawołała Allegra, ale w tym momencie inna grupa zakapturzonych
uczniów wpadła do pokoju i założyła jej kaptur na głowę. Została właśnie oficjalnie porwana.
Po zdjęciu kaptura Allegra zobaczyła, że znajduje się na polanie w lesie. Płomienie
ogniska strzelały wysoko, a ona klęczała wraz z grupą innych nowicjuszy.
Zakapturzony przywódca podał jej złoty kielich wypełniony czerwonawym napitkiem.
- Napij się z kielicha wiedzy - rozkazał. Ich palce zetknęły się, kiedy podawał jej
puchar, a Allegra starała się nie śmiać, wypijając łyk. Wódka zmieszana z 7-Up. Niezłe.
- Głupio wyglądasz w tej szacie - wyszeptała, ponieważ rozpoznała jego głos w
momencie, kiedy pierwszy raz się do niej odezwał.
- Cśśś! - odparł Bendix, także tłumiąc śmiech.
Podała kielich osobie obok, zastanawiając się, kto jeszcze został wybrany. Kiedy
wszyscy nowi członkowie napili się z kielicha, Bendix wzniósł toast.
- Oto spożyli oni ogień oświecenia! Witamy was wśród Petologów, nowoczesnych
poetów i awanturników! Zatańczmy pomiędzy drzewami jak bachusowe nimfy! - Gdzieś z
tyłu ktoś uderzył w gong, budząc echa w lesie.
- Bachusowe nimfy? - zapytała sceptycznie Allegra.
- To grecka tradycja - wzruszył ramionami. Starsi członkowie zdjęli kaptury, ale
większość z nich pozostała w płaszczach. Wśród zebranych zaczęły krążyć kolejne
plastikowe puchary, wypełnione wódką i 7-Up.
- Czy to właśnie robią Petologowie? - zapytała Allegra, rozglądając się po
rozbawionym, pijanym towarzystwie. - Ignorujecie ciszę nocną i tańczycie wokół ogniska?
- Nie zapominaj o tanich drinkach. To bardzo ważne - Bendix z powagą skinął głową.
- To wszystko? O to jest tyle zamieszania? - roześmiała się. Petologowie byli otoczeni
w szkole bezbrzeżnym, pełnym zazdrości podziwem.
- Mniej więcej. A, i w każdym semestrze wyprawiamy bal. Oczywiście na jednym z
nich ubranie jest opcjonalne.
- Oczywiście.
- A później urządzimy doroczny Konkurs Kiepskiej Poezji.
- Czyli to właściwie tylko... wygłupy? - zapytała Allegra, chociaż już znała
odpowiedź.
- Czemu? A co takiego ważnego wy robicie w tym waszym Komitecie?
Wiedział, że jest członkinią Komitetu. Oczywiście w Endicott działała jego filia,
ponieważ do szkoły uczęszczała spora grupa błękitnokrwistych uczniów. Rozejrzała się po
nowo przyjętych członkach i z rozczarowaniem stwierdziła, że wśród zarumienionych twarzy
nie widzi swojego brata. Wiedziała, że Charlie nie zostałby wybrany, ale mimo wszystko było
jej nieprzyjemnie. Petologowie stanowili jedną z przyczyn, dla których jej brat tak bardzo
nienawidził tej szkoły. W Endicott nikomu nie zależało na byciu członkiem Komitetu.
Wszyscy chcieli należeć do Petologów.
- Mniej więcej to samo - wzruszyła ramionami Allegra.
- No, tak myślałem. Ktoś naprawdę powinien przywrócić stare zwyczaje. Wiesz,
trumny, morderstwa, walka o władzę - poruszył brwiami i pociągnął długi łyk z ogromnego
pucharu.
- O, a oto i przedstawiciel Teksasu. Forsyth, pozwól na słówko? Przepraszam -
powiedział do niej Bendix i podszedł, żeby porozmawiać z Forsythem Llewellynem, który
pełnił funkcję opiekuna stowarzyszenia z ramienia szkoły.
Allegra uniosła kieliszek, a Forsyth grzecznie skinął jej głową. Uczył pierwsze klasy
angielskiego i widywała go czasem na kampusie. Oczywiście pamiętała go. Nigdy nie miała
zapomnieć nikogo z tych, którzy byli w cyklu we Florencji.
Impreza trwała od dobrej godziny, kiedy Bendix podniósł głos.
- Proszę o uwagę! Proszę o uwagę!
Zebrani uciszyli się, ale odczekał, aż uwaga wszystkich będzie skupiona na nim.
- Przyszedł czas, aby oddać cześć naszemu założycielowi, wsłuchując się w jego
słowa.
Starsi członkowie stowarzyszenia unieśli kieliszki ku niebu i jednym głosem
wyrecytowali następujący wiersz:
- Ptak, autorstwa Killingtona Jonesa. Wątpię, czy kiedyś jeszcze usłyszę / Pieśń taką
piękną, jak śpiewa ptaszę. / Z jasnym pierzem i czerwonym dziobem / buduje gniazdo, by
złożyć w nim głowę, / Jeden Bóg może tworzyć takie cuda / Lecz napisać zły wiersz i mnie
się uda.
- Właśnie! - rozpromienił się Bendix. - Niech rozpocznie się Konkurs Kiepskich
Wierszy!
Allegra z rozbawieniem słuchała, jak kolejni aspirujący poeci recytowali koszmarne
strofy przed gwiżdżącą publicznością.
Bendix rzucił wszystkich na kolana swoim poematem Ostatnia pieśń rybaka
dryfującego na krze lodowej u brzegów starej Norwegii. Było to dzieło jednocześnie tragiczne
i komicznie okropne, a zdobyło pierwsze miejsce.
Kiedy było już po wszystkim, podszedł do niej.
- Gratulacje. Jesteś zabawny - powiedziała, szturchając go palcem w pierś.
Złapał ją za rękę i odwzajemnił spojrzenie.
- Ben, przestań - uśmiechnęła się. - Puść - powiedziała, chociaż podobało jej się, jak
trzymał ją mocną ręką. Lubiła Bena - tak, teraz to był dla niej Ben, ponieważ Bendix brzmiało
zbyt serio i nie pasowało do jego niepoważnego charakteru - i nie przeszkadzało jej, że
nazywał ją Legs, nie miała nic przeciwko temu. To było niepoważne. Nie pasowało do niej.
Zobaczył w niej coś, czego nikt inny nie dostrzegał. Dla błękitno-krwistych zawsze była
Gabrielą, Pełną Cnót, Odpowiedzialną, ich Królową, ich Matką, ich Zbawicielką. Ale dla
Bendixa Chase'a nie była nawet Allegra Van Alen, tylko Legs. Dzięki temu czuła się młoda,
niebezpieczna i nierozważna. Te wszystkie cechy nie pasowały do Gabrieli.
Poza tym był naprawdę, naprawdę uroczy.
- Chodź tutaj - wyszeptała, przyciągając go bliżej za krawędź zabawnej peleryny,
którą miał na sobie.
- Co?
Przyciągnęła go bliżej, a kiedy zrozumiał, czego ona chce, jego spojrzenie
złagodniało. Miał najmilsze niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Ten chłopak był
tak śliczny, najpiękniejszy na świecie - a kiedy uniosła twarz do niego, pochylił się, żeby
spotkać ją w pół drogi. Jego ramiona otoczyły jej talię, przyciskając ją mocno.
To był tylko pocałunek, ale od razu wiedziała, że na tym się nie skończy.
- Strasznie długo ci to zajęło, Legs - wymruczał Ben.
- Mhm... - zgodziła się. Nie chciała się spieszyć. Ale co to szkodziło? Był tylko
człowiekiem. To był tylko flirt, w najgorszym razie Ben zostanie jej familiantem. Miała ich
już bardzo wielu w swoim nieśmiertelnym życiu.
Allegra wracała do dormitorium, wciąż promieniejąc od pocałunku Bena, kiedy
wpadła na swojego brata.
- Gdzie byłaś? - zażądał odpowiedzi Charles. - Szukałem cię. Nie przyszłaś dzisiaj na
zebranie Komitetu.
- Tak? To było dzisiaj? Zapomniałam. Byłam zajęta.
- Czym? Nie mów mi, że zostałaś przyjęta do tego ich durnego stowarzyszenia? -
warknął.
- To nie jest głupie, Charlie. Znaczy, oczywiście jest niemądre, ale nie jest głupie. A to
różnica - odparła.
- To tylko żałosna ludzka kopia Komitetu. My byliśmy pierwsi.
- Możliwe - wzruszyła ramionami. - Ale oni urządzają znacznie lepsze imprezy.
- Co się z tobą stało? - naciskał Charles. Przez moment Allegra go pożałowała.
- Nic, Charlie. Proszę, nie tutaj - znowu potrząsnęła głową.
- Allegro, musimy porozmawiać.
- Nie mamy o czym rozmawiać. O czym mielibyśmy rozmawiać?
- Cordelia... Ma przyjechać w niedzielę na dzień odwiedzin.
- Więc pozdrów ode mnie matkę - z tymi słowami Allegra zniknęła w dormitorium. Ta
noc przyniosła tyle obietnic. Przez chwilę, żartując z Petologami, całując Bendixa, potrafiła
uwierzyć, że jest tylko zwykłą, szesnastoletnią dziewczyną. Ale rozmowa z Charlesem
rozwiała jakiekolwiek złudzenia co do tego, że mogłaby się choć raz w życiu dobrze bawić.
Pięć
Syn swojej matki
Jedyną rzeczą, jaką Charles Van Alen lubił w swojej matce - oczywiście matce w tym
cyklu - było to, że Cordelia jako jedyna nie nazywała go tym głupim zdrobnieniem.
- Charlesie, przypuszczałam, że twoja siostra zaszczyci nas dzisiaj swoją obecnością -
powiedziała, nalewając herbatę. W dzień odwiedzin szkolny kampus świecił praktycznie
pustkami, ponieważ sponsorzy Endicott - ci, którzy płacili astronomiczne czesne - przybyli,
żeby zobaczyć swoje potomstwo i zabrać je na obiad do najdroższych restauracji miasta.
Cordelia przyjechała tego popołudnia czarnym lincolnem i zabrała Charlesa prosto na
elegancką herbatkę w najbardziej prestiżowym hotelu.
Poprawił się na niewygodnym krześle. Czemu ta kobieta upiera się przy tak
absurdalnych zwyczajach?
- Zeszłego wieczora zostawiłem jej wiadomość z przypomnieniem. Ale ostatnio jest...
dość zajęta.
- Czyżby? - Cordelia wydęła usta. Była drobna, o ptasiej urodzie, ale z ostrym
językiem. Nawet jeśli jej wpływy w Radzie zmalały, nadal pozostawała dostatecznie ważna,
aby powierzono jej rolę matki Michała i Gabrieli w tym cyklu. - A czy mógłbyś mi zdradzić,
co tak zajmuje naszą Allegrę?
Charles spojrzał gniewnie.
- Ma nowego chłopaka... Którego może uczynić familiantem. - Nigdy nie przyznałby
się do zazdrości o czerwonokrwistego, ale znajdował się na granicy wytrzymałości. Najpierw
jej zimna obojętność. Teraz manifestacja złego smaku. Allegra wyślizgiwała mu się, a on nie
miał pojęcia dlaczego. Rozpaczliwie pragnął ją przy sobie zatrzymać. To była jedyna rzecz,
jakiej kiedykolwiek pragnął.
Ale najwyraźniej Allegra pragnęła czegoś wręcz przeciwnego. Zostaw mnie. Nie tutaj.
Idź już. Tylko w ten sposób się do niego odzywała. Nie mógł tego wytrzymać. Zupełnie jakby
go nienawidziła. Dlaczego? Co takiego zrobił? Nic, poza tym, że ją kochał. Nie chciał
powiedzieć Cordelii, że nie wie, gdzie jego siostra spędza weekend, że nie wie, gdzie ona jest
i prędzej szlag go trafi, niż upadnie tak nisko, by poszukiwać jej w wymiarze uroku. Allegra
była jego sercem. Powinna przyjść do niego. Powinna chcieć być z nim. Ale jednak tak się nie
działo. Okazywała to całkowicie jasno.
- To tylko zauroczenie. Po prostu żądza krwi. Nic, czym należałoby się martwić -
uspokoiła go Cordelia. - Powinieneś zostawić ją w spokoju. Sporo przeszła.
Charles wiedział, co jego matka ma na myśli - że Gabriela potrzebuje czasu, aby się
uleczyć. Nawet jeśli Florencja stała się odległym wspomnieniem, tamten ból nadal
pozostawał. Musiał podjąć wtedy odrażające działania - choć oczywiście należało za to winić
także Lawrence'a. Minęło już prawie pięćset lat. Czy ona już nigdy nie będzie taka, jak
dawniej? Nie znała nawet całej prawdy.
- Im bardziej będziesz naciskać, tym bardziej ona będzie stawiała opór. Najlepiej
zrobisz, pozwalając jej podjąć własne decyzje. Ona na pewno cię wybierze.
- Tym razem jest w tym coś innego - powiedział niepewnie, mieszając herbatę. -
Obawiam się... że ona naprawdę może go kochać.
- Nonsens. Jest człowiekiem. To nic nie znaczy. Wiesz o tym - nie zgodziła się z nim
Cordelia. - To tylko chwila zabawy. Wróci do ciebie. Zawsze tak robiła. Zaufaj mi, Charlesie.
Musisz pozwolić, aby sprawy toczyły się własnym rytmem. Nie wtrącaj się w to, bo tylko
oddalisz ją od siebie. Allegra potrzebuje teraz swobody.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, matko - odparł ponuro Charles. - Nie będę się
wtrącał. Ale jeśli się mylisz, nigdy ci tego nie wybaczę.
Sześć
Święty pocałunek
Jean Michel Basquiat (1960-1988) - amerykański artysta, prekursor miejskiego graffiti. Jako malarz,
uważany za przedstawiciela nowego ekspresjonizmu; łączył prymitywną sztukę afrykańską ze współczesną
sztuką ulicy. Zaprzyjaźniony m. in. z Madonną i Andym Warholem, zmarł po przedawkowaniu heroiny.
dreszcz, przesuwając dłońmi po jego skórze.
Miała właśnie zdjąć górę od piżamy, kiedy powstrzymał ją, łagodnie odsuwając jej
ręce i rozpinając zębami guziki. Roześmiała się, kiedy z zaskoczeniem zauważył pod spodem
stanik.
- Podstępna sztuczka.
- Pomyślałam, że nie powinieneś mieć za łatwo.
- Hmmmm.
Zsunął ramiączka stanika, a potem jego twarz wtuliła się między jej piersi, a ona
przyciągnęła go, tak że jej ręce znalazły się na krawędzi jego szortów. Całowała jego szyję i
pierś, czując, jak przytula się do niej całym ciałem. Oplotła go w pasie nogami.
Żadne z nich się nie odzywało, aż w końcu Allegra wyszeptała:
- Muszę ci coś o sobie powiedzieć.
- Co takiego? - spytał ochryple.
Teraz nadeszła właściwa pora. Po to przyszła do jego pokoju. Uniosła głowę, żeby
mógł ją dobrze zobaczyć, a potem wysunęła kły.
Patrzył na nią ze zdumieniem, ale bez strachu.
- Jesteś...
- Wampirem. Tak. Nie boisz się?
- Nie - potrząsnął głową. - Może powinienem, ale mam wrażenie... Ze widzę
prawdziwą ciebie. Ze po raz pierwszy widzę, kim naprawdę jesteś. I jesteś piękna.
Piękniejsza, niż mi się to wydawało możliwe.
- Kiedy wampir po raz pierwszy pije czyjąś krew, naznacza takiego człowieka jako
swojego familianta. Będziesz... należał do mnie - wyjaśniła. Boże, jak bardzo go pragnęła.
Czuła zapach jego krwi przez skórę, mogła z góry powiedzieć, że będzie przepyszna i pełna
życia - pełna jego niezwykłej i potężnej siły życiowej. Pragnęła, żeby stał się częścią niej,
chciała znaleźć się wewnątrz niego. Pragnęła go teraz.
- Legs, chcesz, żebyśmy się ustatkowali? - zażartował.
- To coś więcej - powiedziała łagodnie. - Będziesz mój przez całe życie. Nigdy nie
pokochasz innej. - Dlaczego zdradzała mu wszystkie sekrety świętego pocałunku?
Wystarczyło go ukąsić i będzie po wszystkim. A jednak pragnęła... pragnęła dać mu szansę.
Możliwość wyboru swojego losu. - Nie skrzywdzę cię - obiecała.
- A może bym tego chciał? - popatrzył na nią. - Żebyś mnie trochę skrzywdziła.
- Ben, to nie jest żart. Czy naprawdę chcesz, żebym... ? Skinął głową. Wybrał.
- Zgadzam się. Cokolwiek by to miało być. Skoro to znaczy, że zawsze będę z tobą.
Pocałowała nasadę jego szyi. Zatrzymała się na moment, pozwalając, by jej kły
podrażniły go, kłując skórę. Czuła, jak narasta w nim oczekiwanie i w odpowiednim
momencie ukąsiła go z całej siły. Napiął mięśnie i przyciągnął ją bliżej, obejmując w pasie
tak, że ich ciała się złączyły.
Wypiła jego krew.
To było cudowne, cudowniejsze, niż sobie wyobrażała. Było bosko, a ona widziała
każde jego wspomnienie, poznawała każdy jego sekret - chociaż nie miał ich zbyt wiele - był
jak otwarta książka - wypełniona światłem i miłością...
A potem stało się coś strasznego.
Wszystko było nie tak. Krew... Co takiego było w jego krwi? Boże, co to było?
Trucizna? Czy został już naznaczony przez inną wampirzycę? To niemożliwe - nie widziała
żadnego znaku, nic, co by wskazywało...
Nie. To nie była trucizna.
To była wizja z wymiaru uroku.
Zobaczyła...
Trzymała w ramionach niemowlę. To była jej córka... Pochwyciła jej imię... Schuyler?
Gdzieś już słyszała to imię. Była przepełniona radością, światłem i szczęściem... nigdy
wcześniej nie czuła się tak szczęśliwa ani tak bardzo żywa. Spojrzała w górę, na stojącego
obok niej Bena, który uśmiechał się i trzymał ją za rękę, ale potem...
Pojawiła się druga wizja... kilka lat później...
Leżała na szpitalnym łóżku. Lekarze mówili, że jest w śpiączce. Ze nie ma szans na
poprawę jej stanu. Obok niej szlochał Charles. Jego czarne włosy były przetykane siwizną.
Nie ma szans na poprawę? Ale dlaczego? Co się stało? Co się z nią działo? I gdzie był Ben?
Dlaczego leżała na szpitalnym łóżku? Co było z nią nie tak? Czy umarła? Ale
wampiry nie umierają. Więc w takim razie - co mogło się wydarzyć? I ten wyraz rozpaczy na
twarzy jej brata. Nigdy nie widziała go tak załamanego.
Gdzie się podziało jej dziecko? Gdzie było jej cudowne, czarnowłose dziecko?
Dziecko z czarnymi włosami Charlesa i niebieskimi oczami Bena. Gdzie była jej śliczna
córeczka? Gdzie był jej mąż?
Co to było?
Co to miało znaczyć?
Czy widziała przyszłość?
Poczuła gwałtowne szarpnięcie i znalazła się z powrotem w sypialni chłopców, gdzie
siedziała okrakiem na swoim pierwszym familiancie.
- Nie przestawaj... - Bendix patrzył na nią z sennym rozmarzeniem. Zaczął już na
niego działać usypiający efekt caerimonia osculor. - Dlaczego przestałaś... ? - wyszeptał. A
potem zasnął.
Allegra ubrała się i zabrała swoje rzeczy. Co takiego widziała? Co się przed chwilą
wydarzyło? Wiedziała tylko, że musi się stąd wydostać tak szybko, jak to możliwe.
Siedem
Chora z miłości
Przez dwa tygodnie Allegra nie wstawała z łóżka ani nie przyjmowała żadnych gości.
Odmawiała jedzenia, odmawiała chodzenia na lekcje i pozostawała głucha na błagania
nauczycieli, szkolnego pedagoga, współlokatorki i koleżanek z drużyny. Mistrzostwa w
hokeju na trawie odbyły się bez udziału Allegry (Endicott przegrało 2:4). Nie chciała się z
nikim widzieć. Szczególnie z Benem, który przysyłał jej tuziny róż i zostawiał niezliczone
wiadomości na automatycznej sekretarce. Spędzała całe godziny skulona pod kwiecistą
kołdrą, samotna i zrozpaczona. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, ale wiedziała, że nie ma
siły stawić czoła życiu. Nie mogła spojrzeć w oczy Benowi. Nie chciała o niczym myśleć.
Pragnęła tylko spać. Albo leżeć w ciemności z otwartymi oczami.
W końcu zgodziła się przyjąć jednego gościa.
Charles usiadł na fotelu typu butterfly, czujnie przyglądając się siostrze. Milczał przez
dłuższy czas, obserwując jej splątane włosy, ciemne kręgi pod oczami, niebieskawy kolor
warg, znamionujący odwodnienie. Sangre azul utrzymywała ją z trudem przy życiu.
- Ty mi to zrobiłeś - wychrypiała Allegra. - To twoja wina.
Nie znała wyjaśnienia. Tylko Charles był wystarczająco potężny. Musiała istnieć jakaś
przyczyna tego, co się wydarzyło. Na pewno stał za tym Charles.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - pochylił się do niej. - Allegra. Popatrz na siebie.
Co się stało?
- Zatrułeś jego krew! - oskarżyła go.
- Nie zrobiłbym czegoś takiego. A gdyby został naznaczony, znalazłabyś się w
szpitalu, nie tutaj. - Wstał i odsłonił zasłony, wpuszczając światło do pokoju. Allegra skuliła
się, oślepiona nagłą jasnością. - Czy to właśnie się stało? Uczyniłaś tego człowieka swoim
familiantem? - Zacisnął pięści, widziała, ile wysiłku kosztowało go wypowiedzenie tych
ostatnich słów.
- Przysięgnij, że nie miałeś z tym nic wspólnego - powiedziała. - Przysięgnij.
Charles potrząsnął głową. Nigdy nie widziała, żeby był tak smutny.
- Nigdy nie skrzywdziłbym nikogo, na kim ci zależy i nigdy nie stanąłbym na drodze
twojego... szczęścia. Chciałbym tylko, żebyś nie uważała mnie za zdolnego do takiej
podłości.
Zamknęła oczy i wzdrygnęła się. Mówił prawdę. A jeśli Charles mówił prawdę,
musiała spojrzeć tej prawdzie w oczy. Tamta wizja była ostrzeżeniem.
- Co zobaczyłaś, Allegro?
Odwróciła się od niego do ściany. Nie mogła mu powiedzieć. Nie potrafiła. To było
zbyt straszne.
- Co cię tak bardzo przeraziło? - zapytał łagodnie Charles. Ukląkł przy jej łóżku,
składając dłonie.
Allegra zamknęła oczy i znowu zobaczyła okropną wizję. Teraz rozumiała jej
znaczenie. W tym śnie nie była martwa. Spała. Będzie tak spać przez lata. Dziesięć lat, nawet
dłużej. Będzie się starzeć we śnie, a jej córka będzie dorastać bez matki. Jej córka będzie
dorastać samotnie, jako sierota, kolejna podopieczna Cordelii.
A jeśli chodziło o Bena - co się z nim stało? Co znaczyło to, że nie pojawił się w
drugiej wizji? Była pewna, że to on jest ojcem jej dziecka. Miało jego łagodne, niebieskie
oczy. Był przy narodzinach córki. W głębi serca Allegra wiedziała, że tak się stanie, nawet
jeśli rozum mówił jej, że to niemożliwe. Na świat miało przyjść ich dziecko. Półkrew.
Obrzydliwość. Grzech przeciwko Kodeksowi Wampirów. Kodeksowi, który pomogła
stworzyć i o którego przestrzeganie zawsze dbała. Wampirom nie była dana zdolność
tworzenia życia, tym błogosławieństwem zostały obdarzone tylko ludzkie dzieci
Wszechmogącego. A jednak to się stało... ale jak?
Gdzieś w głębi serca, w głębi swojej krwi, znała odpowiedź. Odpowiedź kryła się w
jej przeszłości... w przeszłym życiu, którego nie potrafiła sobie przypomnieć.
Co się stanie z Benem? Czy Charles go zabije? Gdzie on był? Dlaczego nie pojawiał
się w drugiej wizji?
Nigdy wcześniej nie widziała niczego podobnego. Nie miała daru widzenia, jakim
dysponowała Obserwatorka.
Charles wziął ją za rękę.
- Cokolwiek to jest, cokolwiek się stało, cokolwiek widziałaś, nie masz się czego
obawiać. Nie musisz się niczego obawiać z mojej strony. Nigdy - wyszeptał. - Wiesz o tym...
- Charlie... - westchnęła, otwierając oczy.
- Charles.
- Charles. - Spojrzała na niego, w jego niebieskoszare oczy, przesłonięte gęstymi
czarnymi włosami. W końcu powiedziała to, co czuła od tak dawna, a dotąd dusiła to w sobie.
- Nie zasługuję na twoją miłość. Już nie. Nie po tym...
Potrząsnął powoli głową.
- Oczywiście, że zasługujesz. Byłaś moja od początku czasu. Należymy do siebie. -
Mocniej ścisnął jej rękę, ale w tym geście była czułość, nie dominacja.
Allegra nareszcie zrozumiała. Istniał sposób, żeby to zatrzymać. Żeby zatrzymać tę
opadającą w dół spiralę, po jakiej się ześlizgiwała. Aby powstrzymać tę straszną przyszłość
przed zaistnieniem. Aby ocalić życie Bendixa, ponieważ wiedziała na pewno, że w drugiej
wizji on już nie żył. Musiała powstrzymać tragedię, która wydarzy się na pewno, jeśli nadal
będzie kochać swojego familianta. Bo kochała Bendixa, wiedziała to teraz, umiała nazwać
swoje uczucie. To nie była zwykła żądza krwi, łącząca wampira z familiantem, ale miłość. Jej
własna krew, nieśmiertelna błękitna krew w jej żyłach próbowała powstrzymać ją przed tym
uczuciem. Pokazała jej wizję przyszłości, aby wiedziała, co się stanie, jeśli nie zrezygnuje z
tej miłości.
Ta miłość zniszczy ją. Zniszczy wszystko. Zabierze życie jego i jej, pozostawiając ich
córeczkę samotną i bezbronną na świecie.
Nie musiała kochać Bendixa. Nie musiała zapaść w śpiączkę, leżeć bezużytecznie. Jej
córka - poczuła przeszywający smutek, chociaż opłakiwała dziecko, które jeszcze się nie
narodziło - jej córka nigdy nie będzie istnieć. To się nigdy nie zdarzy.
Istniał sposób, żeby wszystkie te wydarzenia nie zaistniały. Wystarczy, że odnowi
więź z Charlesem. Zajmie przynależne jej miejsce u jego boku, raz jeszcze stanie się jego
Gabrielą. W tej chwili zaakceptowała swoją decyzję, podjęła na nowo ciężar tego
wszystkiego - ich historii, bezpieczeństwa Zgromadzenia, ich dziedzictwa. Była Królową i
Zbawicielką wampirów. Przez moment poczuła się jak dawniej. Tak bardzo próbowała uciec
przed dawnym życiem, że zapomniała, iż nigdzie we wszechświecie nie znajdzie ucieczki od
tego, co musi zrobić. Od swojej powinności.
W tym momencie zdecydowała, że nigdy już nie spotka się z Bendixem. Aby ochronić
jego, aby ochronić siebie, musiała się z nim pożegnać. Wszystko między nimi było
skończone. Zawsze będzie go kochać, ale nie zrobi nic, aby spełnić tę miłość. Po jakimś
czasie zapomni. Miała przed sobą cały czas świata.
Charles nadal trzymał ją za rękę.
Nie miała racji, odsuwając Charlesa, odtrącając go, kuląc się pod jego dotykiem. Teraz
to widziała. Jego wieczna miłość nie była ciężarem, była cudem. Jego serce należało do niej.
Ciążyła na niej odpowiedzialność, której mogła sprostać. Dopilnuje, żeby było bezpieczne.
Czule dotknęła jego policzka. Michał.
Tylko tyle miała do przekazania, ale on zrozumiał.
OGNISTY PIERŚCIEŃ
Florencja
Grudzień
Jeden
Coś niebieskiego
Schuyler Van Alen nigdy nie wyobrażała sobie siebie w roli panny młodej, dlatego
była trochę speszona, gdy znalazła się w centrum uwagi w eleganckim salonie, który
odwiedziła tego ranka. Początkowo czuła się onieśmielona i nie na miejscu w sklepie z
marmurową posadzką i przyćmionym oświetleniem, ale życzliwe sprzedawczynie szybko ją
uspokoiły. Kiedy wyjaśniła, czego szuka, okazały się niezwykle chętne do pomocy. Wszyscy
uwielbiali śluby, a Florencja była jednym z najbardziej romantycznych miejsc na świecie, w
jakich mogła się odbywać ceremonia.
Ona i Jack przyjechali dopiero kilka dni temu, ale Schuyler poruszała się już bez trudu
po mieście, wykorzystując wznoszącą się nad okolicą marmurową katedrę Santa Maria del
Fiore oraz łuki Mostu Złotników jako punkty orientacyjne. Miała wrażenie, że znajduje się na
planie filmowym. Florencja była nie tylko po prostu piękna, ale aż malownicza, wręcz
oszałamiała urodą swoich pejzaży. Ponieważ kończył się już listopad, po krętych uliczkach
spacerowało w chłodzie stosunkowo niewielu turystów-amatorów sztuki, a w atmosferze
miasta pobrzmiewała nuta melancholii.
Przez cały tydzień Jack był tajemniczy i milczący, a tego ranka wyszedł w pośpiechu,
nie mówiąc jej, gdzie się wybiera. Schuyler pozwalała mu zachować własne sekrety,
ponieważ sama także planowała niespodziankę. Nawet jeśli ich ceremonia miała być prosta,
kompletnie różna od zaplanowanego przez Mimi wystawnego widowiska w nowojorskiej
Katedrze Świętego Jana Bożego, Schuyler czuła silną, głęboko kobiecą potrzebę sprawienia,
żeby ten dzień był niezwykły. Na ceremonię połączenia więzią potrzebowała odpowiedniej
sukni. Nadal nie miała dostępu do swojego konta bankowego - Komitet o to zadbał - ale
wiedziała, że Jack nie będzie miał jej za złe takiego wydatku.
- Jaka jest pani wymarzona suknia? - zapytała opiekuńcza sprzedawczyni, krytycznie
przyglądając się strojowi Schuyler: stare trampki Converse, sprane dżinsy i pognieciona
męska oksfordzka koszula. - Romantyczna? Klasyczna? Cygańska? Seksowna? - Nie czekając
na odpowiedź, właścicielka strzeliła palcami i niebawem armia sprzedawczyń wnosiła do
przymierzalni kolejne suknie ślubne, jedną piękniejszą i bardziej wymyślną od drugiej.
Schuyler w dzieciństwie nie snuła słodkich marzeń o swoim ślubie, nigdy nie bawiła
się w urzeczywistnianie barwnych fantazji, wymieniając przysięgę ślubną z chichoczącą
przyjaciółką, udającą aktualny obiekt westchnień. Śluby wymagały pracochłonnych
przygotowań i skomplikowanych planów. To był dzień, który miał przemieniać zwykłą
dziewczynę w księżniczkę, a Schuyler nigdy nie miała zapędów monarchistycznych.
Przymierzyła pierwszą suknię, z bogato haftowanym gorsetem i trzymetrowym
trenem. Oglądając się w lustrze przypomniała sobie ceremonie odnowienia więzi na Upper
East Side, na które ciągnęła ją babka. Wszystkie były takie same: panny młode jak spod
sztancy, w kosztownych koronkowych sukniach lub w morzu tiulu, nieodróżnialni panowie
młodzi, oszałamiający i pewni siebie w czarnych muszkach. Sama ceremonia, jak zrozumiała
później, niewiele różniła się od podobnych ceremonii czerwono -krwistych, z rozwlekłymi
przemówieniami, obowiązkowym czytaniem z Pierwszego Listu do Koryntian (Miłość
cierpliwa jest, łaskawa jest, śluby nudne są), obustronną przysięgą i wymianą obrączek.
Później, jeśli rodzina pozostawała w zgodzie ze starymi prawami Zgromadzenia, miało
miejsce stonowane przyjęcie w dobrym guście, z eleganckimi gośćmi tańczącymi przy
dźwiękach Lester Lanin Orchestra. Jeśli rodzina była zdecydowanie nowoczesna, odbywała
się bombastyczna, hałaśliwa impreza, z udziałem piosenkarzy z nocnych klubów oraz
fotoreporterów uwieczniających cały ten lśniący i migoczący bałagan.
- Nie, ta jest zbyt przeładowana dla ciebie, signorina - zacmokała sprzedawczyni,
sięgając po inną suknię. Była prosta, z odsłoniętymi plecami, ale Schuyler miała wrażenie, że
próbuje być w niej kimś innym. A na swojej ceremonii pragnęła ponad wszystko wyglądać
tak, jak zawsze, tylko trochę lepiej.
Podobnie jak wiele dziewcząt, przyjmowała za pewnik, że wyjdzie za mąż - pewnego
dnia, w przyszłości, za kogośtam. Przecież wszyscy brali ślub. Ale nigdy nie przekształciło
się to w prawdziwe pragnienie, zamiar czy też cel działania. Przede wszystkim była o wiele za
młoda. Dopiero co skończyła siedemnaście lat. Ale to nie był zwykły ślub, a oni żyli w
dziwnych czasach. Jednak przede wszystkim Schuyler oddała serce niezwykłemu chłopakowi.
Jack Force był kimś więcej niż mogła sobie zamarzyć, był znacznie lepszy niż jej
marzenia, ponieważ istniał naprawdę. Czasem humorzasty i odległy, z wrodzonym brakiem
cierpliwości i impulsywnością, będącymi częścią jego mrocznej natury - zdecydowanie nie
należał do ideałów. Ale kochała go bardziej, niż wydawało jej się to możliwe. Nie był
ideałem, ale dla niej był idealny.
Schuyler dała się namówić chętnym do pomocy sprzedawczyniom na inną sukienkę,
obcisłą, bez ramion i prostą w kroju, z rzędem malutkich guziczków z tyłu. Kiedy zwinne
palce zapinały kolejne pętelki, zastanawiała się nad tym, jak bardzo zaskoczyły ją
oświadczyny Jacka, chociaż się ich spodziewała. Nie była przygotowana, że stanie się to tak
szybko, ale rozumiała potrzebę pośpiechu. Mieli niezwykle mało cennego czasu. Za kilka dni
Jack miał wrócić do Nowego Jorku, aby stawić czoła swojemu przeznaczeniu, a ona mogła go
już nigdy nie zobaczyć. Starała się nie poddawać strachowi, koncentrując się zamiast tego na
ulotnym szczęściu, które miało poprzedzać kolejną rozłąkę.
Postanowili trzymać samą ceremonię w tajemnicy przed petruwianami z klasztoru.
Nie byli pewni, czy zakonnikom można ufać, a samej uroczystości nie chcieli dzielić z
nieznajomymi. Schuyler tylko w ogólnych zarysach orientowała się, co planował Jack.
Wspomniał coś o starym kościele w odległej dzielnicy i ceremonii przy blasku świec. Tylko
tyle wiedziała - oraz to, że nie będzie już lepszego czasu i miejsca. To miejsce i ten czas - to
wszystko, co mieli.
- Bellissima - zagruchały sprzedawczynie, kiedy Schuyler podziwiała swoje odbicie w
lustrze. Suknia leżała na niej idealnie i wyglądała zachwycająco.
A jednak coś było nie tak. Suknia wydawała się zbyt oficjalna. Ze smutkiem
potrząsnęła głową. Podziękowała i uściskała każdą sprzedawczynię, po czym z pustymi
rękami wyszła ze sklepu.
Schuyler odwiedziła niemal wszystkie sklepy przy placu, ale nie znalazła niczego
odpowiedniego. Wszystkie kreacje ślubne miały za wiele paciorków albo były zbyt fałdziste,
zbyt opięte lub zbyt wydekoltowane. Szukała czegoś prostego i eleganckiego, sukni
zwiastującej nowy początek, ale także symbolizującej słodycz oddania. Miała zamiar
zrezygnować z dalszych poszukiwań.
- Jackowi przecież jest obojętne, co ona włoży - może wystarczyło to, co już miała. -
może ta biała bawełniana sukienka? - kiedy natrafiła na niewielki sklep z tkaninami, ukryty w
półmroku zaułka przy Moście Złotników.
Niemłoda sprzedawczyni uśmiechnęła się.
- Czym mogę służyć, signorina?
- Czy mogłabym obejrzeć tamten materiał? Ten na górnej półce? - Schuyler wskazała
tkaninę, która wpadła jej w oko w chwili, gdy weszła do sklepu.
Starsza kobieta skinęła głową, wspięła się na skrzypiącą drabinę i zdjęła wskazaną
belę. Położyła ją na ladzie i ostrożnie rozwinęła.
- To rzadki wenecki jedwab, robiony przez tkaczy z Como metodą niezmienioną od
trzynastego wieku - wyjaśniła sprzedawczyni.
- Jest przepiękny - wyszeptała Schuyler. Dotknęła tkaniny z szacunkiem. Cienki,
delikatny jedwab był w dotyku miękki i zwiewny. Myślała, że jej suknia będzie biała - nie
była taką buntowniczką, by zrywać z tradycją - ale wybrany przez nią materiał mienił się
najbledszym odcieniem niebieskiego. W pierwszej chwili wydawał się mieć barwę kości
słoniowej, ale przyglądając się bliżej, można było dostrzec pod światło kobaltowy blask.
Hattie nauczyła ją podstaw krawiectwa, a Schuyler w momencie, w którym zobaczyła
tkaninę, wiedziała, że tego właśnie szukała przez cały dzień. Zapłaciła za materiał z bijącym
sercem i policzkami zarumionymi z podniecenia. Kiedy wieczorem wróciła do pokoju, Jacka
jeszcze nie było. Wyciągnęła z szafki z przyborami igłę i nici i wzięła się do pracy. Najpierw
przygotowała wykrój z muślinu - suknia miała być w stylu rustykalnym, z fałdą opadającą z
ramienia i spływającą luźno aż do ziemi. To wszystko.
W tę sukienkę wszywała wszystkie swoje marzenia i sny, powiązane jej krwią i
miłością. Czuła wszechogarniające ją radość i oczekiwanie. Nie po raz pierwszy Schuyler
dziwiła się, jak może być tak szczęśliwa.
Kiedy skończyła, palce miała obolałe, a ramiona zmęczone. Był już środek nocy, ale
Jack jeszcze nie wrócił. Rozebrała się i przymierzyła suknię. Jedwab w dotyku przypominał
wodę. Z niepokojem odwróciła się do lustra, niepewna, co zobaczy. A jeśli źle wybrała? A
jeśli Jackowi się nie spodoba? A jeśli suknia będzie źle leżała?
Nie. Martwiła się niepotrzebnie. Przytłumiony niebieski kolor podkreślał barwę jej
oczu, które lśniły jeszcze jaśniej. Suknia prześlicznie opadała z ramienia, a Schuyler
zdecydowała, że powinna mieć do niej rozpuszczone włosy.
Dopiero w tym momencie naprawdę zrozumiała, że zostanie panną młodą. Przycisnęła
dłoń do ust, starając się ukryć uśmiech. Ale to było zbyt wiele - szczęście musowało w niej,
ze śmiechem okręciła się przed lustrem.
Zatrzymała się, słysząc odgłos kroków. Jack wracał. Szybko zdjęła suknię ślubną,
powiesiła z tyłu szafy i włożyła zwykłe ubranie.
Nie wierzyła w stare przesądy, ale nie chciała, żeby zobaczył ją w tej sukni przed
dniem ceremonii. No dobrze, może była troszkę przesądna.
Dwa
Mroczny pierścień
Byli razem dopiero od kilku miesięcy, ale Schuyler na pamięć znała dźwięk kroków
Jacka. W odgłosach kroków zbliżających się do pokoju usłyszała coś dziwnego - zupełnie
jakby ktoś z całych sił starał się naśladować Jacka. Zaalarmowana Schuyler wyjęła z ukrytej
pochwy miecz matki, mocno ściskając ozdobioną klejnotami rękojeść. Stanęła przy drzwiach
i czekała. Kroki urwały się nagle i zapadła cisza. Wyczuła, że ktokolwiek znajdował się za
drzwiami, wiedział już, że odkryła mistyfikację. Spróbowała wyrównać oddech i opanować
nerwy.
Kiedy wiekowe zawiasy w otwierających się drzwiach nawet nie skrzypnęły, Schuyler
uświadomiła sobie, że intruz rzucił na pokój zaklęcie ciszy. Nikt nie usłyszy jej wołania o
pomoc. Chociaż pomoc nie będzie jej potrzebna. Potrafiła się obronić. Kiedy w szparze
pojawił się czubek miecza, wstrzymała oddech i znieruchomiała, szykując się do ataku.
Odziany w czerń venator wszedł do pokoju, bezgłośnie stąpając po surowej
drewnianej podłodze. Czarno-srebrny krzyż na ubraniu zdradzał jednego z podwładnych
hrabiny, a Schuyler poczuła przypływ absurdalnej wdzięczności, że nie jest to ktoś ze
Zgromadzenia Nowojorskiego.
Uniosła broń. Niestrudzenie ścigający ich venatorzy stanowili udrękę w jej życiu.
Nigdzie i nigdy nie czuła się bezpieczna, a okazja do stanięcia twarzą w twarz ze swoim
lękiem i do walki z widocznym, realnym wrogiem była dla niej ulgą.
Mężczyzna w czerni ciął z zamachem mieczem, ale Schuyler zdołała zablokować cios,
mimo że zasięg broni napastnika był większy od jej zasięgu o kilkadziesiąt centymetrów.
Bezpośrednia walka na miecze nie mogła skończyć się dla niej dobrze, więc Schuyler krążyła
po pokoju, utrzymując się tuż poza zasięgiem broni przeciwnika. Jeśli podejmie walkę na jego
warunkach, zostanie schwytana w kilka sekund.
Venator zaatakował znowu. Tym razem, zamiast odparować uderzenie, Schuyler
skoczyła w górę, lądując na drewnianej kratownicy pod wysokim, łukowatym sklepieniem.
Chwilowo bezpieczna, popatrzyła z góry na intruza. Przysiadł, szykując się do skoku, ale
zanim zdążył się odbić, Schuyler gwałtownie cięła podtrzymującą ją konstrukcję. Grube
drewno pękło jak miękkie gałązki, a na venatora posypały się potężne belki. Skakała z
miejsca na miejsce, przecinając kratownicę, a na dół sypał się deszcz drewnianych odłamków,
rozpryskując drzazgi we wszystkich kierunkach.
Gdyby nie zaklęcie silencio, takie zniszczenia wywołałyby hałas zdolny obudzić całe
miasto. Dach zadrżał, ale nie zapadł się. Tymczasem venator zdołał wspiąć się na stos drewna
i zbliżał się szybko. Schuyler błyskawicznie odwróciła się i podcięła najbliższą kolumnę,
ciskając nią w napastnika.
Venator spojrzał w górę, kiedy pierwsze drzazgi wbiły mu się w ramię. Z nieludzką
szybkością ochronił się przed zgnieceniem, wbijając miecz w twarde drewno. Teraz miała
szansę. Schuyler skoczyła na venatora, całym ciężarem lewej stopy lądując na trzymających
miecz dłoniach i przesuwając je tak, że ostrze pękło na dwie części. Schuyler uniosła własny
miecz i przycisnęła do jego szyi.
- Poddaj się! - zażądała, a jej głos zabrzmiał echem w pokoju. Łamiąc jego miecz,
złamała także zaklęcie.
Venator popatrzył na nią pogardliwie.
- Możesz mnie zabić, ale tym samym przypieczętujesz los swojego przyjaciela - uniósł
dłoń i otworzył ją, ukazując venatorski kamień na łańcuszku. Wewnątrz kamienia dostrzegła
obraz.
Kamień pokazywał Olivera Hazard-Perry'ego, związanego i w opasce na oczach.
Schuyler westchnęła głośno.
- To jakaś sztuczka. Oliver jest w Nowym Jorku... - powiedziała, nie cofając ostrza.
- Przybył do Włoch pół godziny temu. Złapaliśmy go na lotnisku.
-Ale po co miałby przyjeżdżać do Włoch, jeśli... - W tym momencie Schuyler
zrozumiała tajemnicze zachowanie Jacka. Kilka dni temu zapytał, czego by sobie życzyła
podczas ceremonii, a ona odpowiedziała, że pragnęłaby tylko, żeby jej przyjaciele mogli być
przy niej w tym najważniejszym dniu jej życia. Chociaż wiedziała, że to niemożliwe i że to
niemądre, chcieć czegoś, czego nie można mieć. Oliver pracował w nowojorskim
Repozytorium, a nikt nie wiedział, gdzie się podziała Bliss. Ale Jack potrafił spełnić nawet
takie marzenie. Jej ukochany zaprosił ich przyjaciół na ceremonię.
Poczuła ciepło w sercu, ale szczęście z powodu odkrycia sekretu Jacka musiało
zaczekać. Oliver stał się zakładnikiem. Jej najdroższy, cudowny przyjaciel - czuła ściskanie w
gardle na myśl o jego szczodrości. Przyjechał, aby świętować jej ceremonię połączenia
więzią. Przybył jako gość, po to tylko, żeby zostać ofiarą.
Schuyler trzymała miecz przy gardle venatora.
- Czego chcecie w zamian za jego życie? Poszukiwacz prawdy uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że się dogadamy. Można było darować sobie całe to zamieszanie. -
Wyjął z kieszeni aksamitną saszetkę i wytrząsnął obrączkę z białego metalu. - Daj to
Abbadonowi - polecił i wyszeptał kilka słów do jej ucha. - Dopilnuj, aby jej nie zdejmował.
- Czemu ona ma służyć? - zapytała Schuyler, wpatrując się w obrączkę.
- Zaklęcie powstrzyma go przed powrotem do prawdziwej postaci. Kiedy znów się
spotkamy, nie będzie mógł przytłoczyć nas swoją siłą i oboje znajdziecie się w naszej władzy.
W tym pierścieniu została zaklęta twoja miłość do Abbadona. Tak długo, jak długo go
kochasz, ta obrączka będzie w stanie kontrolować jego moce.
Cofnęła się. Moc obrączki miała przemienić najgłębszą, najważniejszą część jej duszy
w okowy, kajdany. Planowali uwięzić Jacka za pomocą jej szczerej miłości do niego.
- Nie. Nie mogę. Nie zrobię tego.
- Zrobisz to, albo dopilnujemy, żeby twój przyjaciel umarł, a jego śmierć była długa i
bolesna. Jeśli powiesz Abbadonowi prawdę albo spróbujesz szukać pomocy, twój przyjaciel
zginie natychmiast. Weź widzący kamień i noś go na szyi. To nam pozwoli widzieć to, co ty
widzisz i słyszeć to, co mówisz, nawet w wymiarze uroku. Daj Abbadonowi ten pierścień.
Albo poświęć życie przyjaciela. Będziemy cię obserwować.
Venator kilkoma słowami przywrócił pokój do pierwotnego stanu.
Trzy
Spotkanie
Drzwi otwarły się znowu, gdy tylko mężczyzna w czerni zniknął za oknem. Tym
razem to był Jack. Schuyler pospiesznie wsunęła obrączkę do aksamitnej saszetki, ale zgodnie
z poleceniem venatora założyła na szyję widzący kamień.
Na przystojnej twarzy Jacka malował się niepokój. Chłopak z ciężkim westchnieniem
usiadł na łóżku i zdjął buty.
- Co się stało? - Schuyler uklękła za nim, żeby łagodnie pomasować jego ramiona.
Mięśnie miał twarde i napięte.
- Venatorzy hrabiny niedługo się tu zjawią. Obawiam się, że petruwianie nas zdradzili
- powiedział.
- Ghedi? - zapytała z przerażeniem.
- Nie, on jest naszym przyjacielem. To on mnie ostrzegł. Ale nie możemy czekać z
ceremonią do soboty. Musimy wyjechać tak szybko, jak to możliwe. Jeśli tu zostaniemy,
dopadną nas.
Gdyby tylko mogła mu powiedzieć, że venatorzy już ich znaleźli...
- Przepraszam - spojrzał na nią, odczytując napięcie na jej twarzy. - Wiem, że nie na
takie wieści panna młoda czeka przed ceremonią.
- Nie, nie... to nie to... - pragnęła powiedzieć mu o wszystkim, ale nie miała wyboru.
Musi zrobić to, co rozkazał venator, inaczej Oliver umrze. Wyjęła z kieszeni saszetkę i jak we
śnie podała ją Jackowi.
- Co to jest? - zapytał. Jej dłonie zadrżały.
- Chciałam zaczekać i dać ci to podczas ceremonii, ale skoro zostało nam tak niewiele
czasu... Czy mógłbyś ją teraz włożyć?
W odpowiedzi Jack z szerokim uśmiechem wyciągnął ku niej dłoń, a Schuyler
wsunęła obrączkę na jego palec. Wyszeptała słowa, które polecił jej wymówić venator.
- Ta obrączka jest symbolem mojej wierności, wiąże cię ze mną, a moja miłość będzie
cię trzymać na wieki.
Już. Zrobiła to.
Przez długą chwilę trzymała go za rękę, kreśląc palcem dwa koła na jego dłoni. Ten
gest był częścią szyfru, którego używali, przebywając „pod opieką" hrabiny. Dwa koła
znaczyły, że są obserwowani. Wymyślili sekretne znaki, aby porozumiewać się ze sobą i
planować ucieczkę pod okiem venatorów.
Jack popatrzył na obrączkę na palcu, ale jego twarz nie zdradzała niczego. Czy
zrozumiał, co powiedziała? Czy pamiętał ich szyfr? Musiał pamiętać.
Od tego zależało życie Olivera.
Przerwało im pukanie do drzwi.
- Jack? Schuyler? Macie gościa - odezwał się Ghedi. Wymienili czujne spojrzenia.
Schuyler przygotowała się na najgorsze - czy venatorzy wrócili tak szybko? Ale osoba, która
pojawiła się w otwartych drzwiach, była jej dobrze znana i kochana, więc Schuyler
natychmiast rzuciła się przywitać nowo przybyłą. -Bliss!
- Sky! - Bliss Llewellyn wpadła do pokoju, potrząsając miedzianymi lokami.
Poruszała się z nową energią, a Schuyler ucieszyła się, że przyjaciółka wygląda tak dobrze - z
zarumienionymi policzkami i roziskrzonymi zielonymi oczami. Coś się w niej zmieniło - na
rękach nie miała charakterystycznych znaków sangre azul. Schuyler nie wiedziała, co działo
się z Bliss, wiedziała jednak, że dziewczyna przezwyciężyła ciemność, która próbowała ją
pochłonąć. Bliss poradziła sobie z tym i wyglądała lepiej niż kiedykolwiek, a Schuyler była
za to wdzięczna losowi.
Mocno uściskała przyjaciółkę.
- Przyjechałaś.
-Jasne. Jak tylko Jack powiedział, że zamierzacie się pobrać, uznałam, że muszę tu być
- uśmiechnęła się Bliss. - Wiem, że to miała być niespodzianka, Jack, ale naprawdę nie
mogłam czekać, przepraszam. Mam złe wieści.
- Co się stało? - zapytała Schuyler, mając przeczucie, że zna już odpowiedź.
Bliss zaplotła ramiona.
- Widziałam Olivera przy odprawie paszportowej. Pomyślałam, że spotkamy się przy
odbiorze bagażu, a potem razem pojedziemy do hotelu. Czekałam na niego, ale nie przyszedł.
Rozejrzałam się i miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Sądząc po wyglądzie, venatorzy.
Wszędzie ich było pełno. Udało mi się wyślizgnąć, ale myślę, że złapali Olivera. - Bliss
wyjaśniła, że telefon od Jacka zastał ją i Jane Murray w Chicago. Ponieważ miała być
nieobecna tylko przez kilka dni, zostawiła Obserwatorkę na tropie poszukiwanej przez nich
piekielnej sfory. - Wiecie, dokąd go mogli zabrać?
- To Zgromadzenie Europejskie. Chcą nas dostać - wyjaśniła Schuyler. - Hrabina chce
naszej śmierci. Pozostała wierna swojemu bratu, Lucyferowi.
Bliss skinęła głową. Zagrożenie ze strony Niosącego Światło zawsze czaiło się w
pobliżu.
- Schuyler, czy możesz odszukać Olivera w uroku? Musimy się dowiedzieć, gdzie jest,
a ty masz w sobie jego krew. Będziesz w stanie znaleźć go szybciej niż ja - odezwał się Jack.
Schuyler zamknęła oczy. Wiedziała, że Jack ma rację, ale miała poczucie, że
zmierzają prosto w pułapkę. Venatorzy chcieli, żeby udało im się znaleźć Olivera.
Manipulowali nimi jak marionetkami, ale Schuyler nie miała wyboru. Nie mogła powiedzieć
Jackowi o tym, co stało się wcześniej, o niebezpieczeństwie, jakie groziło mu z powodu
noszonej na palcu obrączki. Mogła tylko mieć nadzieję, że pamiętał znaczenie jej sygnału i że
jakimś sposobem zdołają przechytrzyć venatorów. Już raz im się to udało.
Sięgnęła do świata duchowego, poszukując swojego przyjaciela i byłego familianta.
Ollie... gdzie jesteś? Słyszysz mnie? Nic nie miało prawa się stać ani Oliverowi, ani Bliss. Jej
drogim przyjaciołom, którzy przyjechali do Włoch, aby celebrować jej ceremonię połączenia
więzią. Cokolwiek by się stało, Schuyler przysięgła sobie, że ich ochroni.
Oliver?
Tu jestem.
Nic ci nie jest?
Na razie nie. Gdzie jesteś?
Idę po ciebie.
Schuyler otwarła oczy.
- Trzymają go w Villa Malavolta, dawnej Villa Feri, w pokoju na wieży.
- Idę tam - Jack sięgnął po kurtkę. Schuyler potrząsnęła głową.
- Nie sam. My też idziemy.
- Możesz nas potrzebować - zgodziła się Bliss. - Nawet jeśli jestem teraz tylko
człowiekiem. - Machnęła ręką, widząc ich zdziwienie. - Później wyjaśnię. To długa historia.
Jack spojrzał na Schuyler i potrząsnął głową.
- Nie mogę tak ryzykować. Nie mogę ryzykować ciebie.
- Jack - powiedziała miękko Schuyler. Wzięła go za rękę i spojrzała na zdradziecką
obrączkę, którą miał na palcu. - Już jestem w niebezpieczeństwie, najdroższy, a ty nie możesz
zawsze mnie chronić. Potrafię sama się obronić.
I muszę tam być, żeby obronić ciebie, pomyślała, choć nie mogła tego wypowiedzieć
ani przesłać, by nie dotarło to do venatorów.
Cztery
Książę świata podziemnego
Schuyler zadrżała, gdy Jack znikał w wymiarze uroku. Będzie bezbronny, tak jak
chcieli tego venatorzy. Co się z nim stanie? Musiała wierzyć, że sobie poradzi. Ze będzie
potrafił zadbać o siebie i że zrozumiał to, czego nie mogła mu powiedzieć.
Zanim wyruszyli, Jack poprosił ją, żeby zaufała mu i postępowała zgodnie z planem.
Zamierzał zwabić venatorów w wymiar uroku i unieszkodliwić ich, podczas gdy ona i Bliss
miały uwolnić Olivera. Jack jasno dał Schuyler do zrozumienia jedną rzecz: cokolwiek się
wydarzy, musi mu zaufać. Nawet jeśli będzie się działo coś dla niej niewytłumaczalnego.
Poprosił, żeby mu to obiecała, a ona się podporządkowała.
- Gotowa? - zapytała Schuyler, patrząc na sufit.
- Jesteś pewna, że dasz sobie radę? - Bliss z niepokojem obrzuciła wzrokiem grube
deski. Schuyler wróciła myślami do wcześniejszej walki z venatorem. Nie zdawała sobie
sprawy z prawdziwej potęgi miecza Gabrieli, dopóki omal nie podcięła całego dachu, bez
najmniejszego wysiłku.
- Myślę, że uda mi się zrobić małą dziurkę - uśmiechnęła się, unosząc miecz.
Ostrze wykroiło nierówny otwór w suficie. Schuyler wskoczyła piętro wyżej i
spojrzała w dół, na Bliss.
- Dołączysz do mnie? - zapytała.
Bliss spochmurniała, a Schuyler uświadomiła sobie, że jej przyjaciółka nie dysponuje
już siłą, która dla niej była naturalna. - Przepraszam - powiedziała, sięgając w dół i wciągając
Bliss do siebie.
Otaczało je morze pustych twarzy. Schuyler napotkała nieruchome spojrzenie
najbliższego venatora. Wydawało się, że mężczyzna jest w transie. Serce zaczęło jej mocniej
bić. Plan Jacka się powiódł. Zwabił venatorów w wymiar uroku. Teraz nadeszła jej kolej, aby
dokończyć akcję ratunkową.
- Rozdzielmy się i sprawdźmy, czy wszyscy tam są - rzuciła Schuyler.
Przepchnęły się przez zamarły w katatonii tłum. Ciało osoby przebywającej w
wymiarze uroku pozostaje nieruchome i bezwładne w świecie rzeczywistym. Patrzyła w oczy
każdemu mijanemu venatorowi, Bliss robiła to samo. Armia była nieszkodliwa. Nieszkodliwa
tylko pod warunkiem, że wszyscy znajdują się w wymiarze uroku. Nie spodziewała się, żeby
Poszukiwacze Prawdy pozostali całkiem bezbronni. Musiał być tu ktoś, kto tylko udawał,
naśladując martwotę. Musiała go znaleźć, zanim on ją znajdzie.
- Umgghh.
Dźwięk rozległ się w kompletnej ciszy. To z pewnością Oliver. Znajdował się gdzieś z
tyłu, niewidoczny za nieruchomymi ciałami. Schuyler i Bliss rzuciły się w jego kierunku z
przeciwnych stron pokoju. Schuyler roztrącała gwałtownie śpiących venatorów, którzy
porwali jej przyjaciela i grozili mu śmiercią.
Znalazła Olivera zakneblowanego i związanego na starym drewnianym krześle.
Bliss zjawiła się przy nim w tej samej chwili. Obejrzała się przez ramię.
- Wydaje mi się, że wszyscy są wyłączeni, Sky. - Ostrożnie szturchnęła jednego z
venatorów w ramię, wpatrując się w jego martwe oczy.
- Rozglądaj się, z pewnością nie jesteśmy sami - rzuciła Schuyler, wyjmując knebel z
ust Olivera.
Zakasłał i wziął głęboki oddech, a potem podniósł głowę.
- Dzięki - powiedział cicho. Rozejrzał się zmęczonym wzrokiem, zdezorientowany. -
Bliss, czy to ty?
-Jedyna i niepowtarzalna - uśmiechnęła się Bliss. - Dobrze cię widzieć - dodała,
szturchając go w ramię.
- Musimy się stąd wydostać. - Schuyler przecięła sznury wokół piersi Olivera. - Dasz
radę iść? - zapytała.
Podniósł się i skinął głową. Chwyciła go za rękę i poprowadziła w stronę otworu w
podłodze.
- To było proste - zauważyła Bliss, gdy przekradali się między nieprzytomną armią.
- Nie całkiem - rozległy się ciche słowa.
Schuyler odwróciła się. Rozpoznała ten głos.
Jeden ze śpiących venatorów skoczył w ich kierunku. Ten sam, który wcześniej ją
zaatakował.
- Wasza trójka pomoże mi wszystko zakończyć - oznajmił i machnięciem ręki sprawił,
że wszystko ogarnęła ciemność.
Kiedy Schuyler otworzyła oczy, usłyszała dzikie wycie w oddali.
Znajdowali się w wymiarze uroku.
Sześć
Klątwa Abbadona
Jack uniósł pięść i armia mrocznych duchów zatrzymała się na chwilę. Skrzeczenie
ich szalonych głosów brzmiało ogłuszająco. Poskręcane kształty zmieniały się, rozpływając i
znowu formując, jakby przerażające tornado przemieszczało się w kilku kierunkach
jednocześnie. Wyczuwał przerażenie venatorów. Poszukiwacze Prawdy żyli od wielu
wieków, byli weteranami konfliktów zarówno wśród ludzi, jak i istot nadnaturalnych, ale
stwory ciemności pozostawały nieodparcie przerażające. Pozwolił, aby mroczna masa zawisła
na moment nad jego wrogami.
Potworne wycie ucichło na chwilę, kiedy Jack skoncentrował się na dowódcy
venatorów. Zwrócił się do mężczyzny, który wcześniej z niego drwił.
- Wypuść Olivera, a oszczędzę twoją armię. Możecie bez strat powrócić do hrabiny.
Dowódca skrzywił się.
- Nie ma dla nas powrotu, przyjacielu. Zostaliśmy wysłani, aby sprowadzić cię za
wszelką cenę. Może moja armia jest na twojej łasce, ale ja mam twoich przyjaciół.
W tym momencie zmaterializowały się trzy sylwetki: Oliver, Bliss i Schuyler, każde
pilnowane przez venatora. Ten, który trzymał Schuyler, miał w ręku miecz lśniący czarnym
ogniem. Oliver i Bliss byli lekko zielonkawi. Ludzie, żyjące dusze, mogli wkraczać w wymiar
uroku, ale fizjologia i fizyczność sprawiały, że cienisty wymiar był dla nich nieprzyjemnym
miejscem. Efekty uboczne obejmowały zawroty głowy i mdłości.
Dowódca venatorów uśmiechnął się, zaciskając wargi.
- Poddaj się, Abbadonie. Pozwól, aby hrabina pomogła ci odnaleźć drogę powrotną do
Niosącego Światło.
- Nie... Jack, nie! - krzyknęła Schuyler. - Nie pozwól, żeby cię zabrali!
Więc tego chciała Druzylla. Jego dawnej wierności. Okazji, aby mógł odkupić winy w
oczach dawnego władcy. Ponieważ Lucyfer był także i jego dowódcą.
Jack powoli pokręcił głową. Ciemność stanowiła ogromną, ale nieukierunkowaną
potęgę. Wezwane przez niego istoty mogły z najwyższą łatwością rozrywać ciała i broń, ale
nie byłyby w stanie ocalić jego przyjaciół przed szybkim ciosem noża. Nie mógł ich ochronić.
Nie mógł ochronić swojej ukochanej. Wiedział, co musi zrobić. Popatrzył na obrączkę na
palcu.
Venator znów się odezwał.
- Wybór należy do ciebie. Poddaj się, a puścimy ich wolno. Stań do walki, a oni umrą.
Jack nie wahał się. Otworzył pięść, uwalniając gniew Ciemności. Spojrzał wprost w
oczy wroga i ryknął:
- A WIĘC NIECH UMIERAJĄ!
Bliss wrzasnęła, a Oliver zamachnął się na trzymającego go mężczyznę, uderzając go
mocno w pierś. Ale Schuyler przez chwilę stała nieruchomo.
Nie wiedziała, w co powinna wierzyć. Musiała zaufać Jackowi. Musiała uwierzyć, że
miał powód, aby tak postąpić. Dlatego musiała uwierzyć, że poświęcenie ich stanowi część
jego planu. Obiecała, że mu zaufa. Niezależnie od tego, co się stanie. Nawet jeśli stanie się
coś, co będzie dla niej nie do pojęcia.
- Zacznij od niej - warknął Jack, wskazując Schuyler. Spojrzała w jego ściągniętą
gniewem twarz. Przez moment odwzajemnił jej spojrzenie, a Schuyler wzdrygnęła się, widząc
tak wielką nienawiść w jego oczach.
To był podstęp, na pewno. Kłamał. Prawda? Zaczynała wpadać w panikę, ale zmusiła
się, żeby myśleć chłodno. To musiało być kłamstwo, ale z jakiegoś powodu Jack chciał, żeby
uwierzyła, iż jej nie kocha. W tym momencie zrozumiała. Jack wiedział. Wiedział o obrączce
i o związanej z nią klątwie, podtrzymywanej przez najgłębsze uczucie w duszy Schuyler:
miłość do niego. Musiała znaleźć sposób, żeby przestać go kochać. To była najtrudniejsza
rzecz w jej życiu, ale zmusiła się, żeby uwierzyć w kłamstwo. Postarała się uwierzyć w nie z
całego serca. Jack nie kochał jej. Jack nigdy jej nie kochał. Jack chciał jej śmierci. Jack...
I tak jak tego pragnął, jej miłość do niego na moment zadrżała.
Klątwa została złamana, a powstrzymująca moc obrączka upadła na ziemię, dymiąc.
Przemiana nastąpiła momentalnie. Jack zniknął, a zamiast niego stał Abbadon, Anioł
Zniszczenia, unosząc ohydną głowę i łopocząc mrocznymi skrzydłami.
Z potworną siłą Abbadon pochwycił strażnika z czarnym mieczem. Broń wygięła się i
rozpękła na części. Abbadon uniósł słabego i zdezorientowanego venatora za kark, ciskając
nim w kierunku mrocznego wiru.
Schuyler działała równie szybko, obracając się, aby powalić venatora, którego
pojawienie się rozpoczęło ten okropny wieczór. Wślizgnęła się między Olivera a ostrze
venatora, nisko opuszczając swoją broń, aby odparować cios. Venator odrzucił sztylet i
sięgnął po dłuższe ostrze. Ale Oliver, wreszcie pozbawiony więzów, poczuł pulsującą w
żyłach adrenalinę. Momentalnie dojrzał niechroniony punkt venatora i uderzył. Tamten
odwrócił się, unosząc miecz, ale ten ruch sprawił, że odsłonił prawy bok.
Schuyler cięła w odsłonięte miejsce, a jej ostrze przebiło zbroję mężczyzny. Venator
zachwiał się, zdezorientowany kolejnymi ciosami, nieprzygotowany na siłę jej miecza.
Spróbował odzyskać równowagę, ale nagły i nieoczekiwany kopniak Bliss popchnął go na
ziemię. Upadł, pokonany.
Schuyler pochyliła się, łapiąc oddech, kiedy Jack położył czule rękę na jej ramieniu.
- Skończone - powiedział. - Jesteśmy bezpieczni. Chodźmy stąd.
-Jack... - nie mogła znaleźć słów. Nawet jeśli wygrali walkę, miała poczucie, że go
zawiodła. Nawet jeśli to było oszustwo, nawet jeśli to było coś, co musiała zrobić, aby mógł
odzyskać moc, pragnęła teraz, żeby uwierzył, że nigdy nie przestała go kochać. Nawet na
tamten moment. Zdołała oszukać zaklęcie i złamać klątwę, ale uczucie w jej sercu pozostało
niezmienne.
- Wiem - powiedział cicho. - I mam nadzieję, że ty wiesz...
- Nie musisz nic mówić - wyszeptała. Łzy napłynęły jej do oczu, kiedy zobaczyła
zielone oczy Jacka lśniące zwykłym ciepłem. Zbyt przerażające byłoby uwierzyć w jego
gniew i obojętność. To był jej największy lęk: że uczucie Jacka do niej okaże się fałszywe, że
ich miłość była tylko snem. Ale teraz, kiedy trzymał ją w ramionach, Schuyler uświadomiła
sobie, że jej lęki są tylko sennym koszmarem, a ich miłość pozostała prawdziwa.
- Przepraszam, że musiałaś przez to przejść. Wybacz mi -powiedział, wtulając twarz w
jej włosy. Dłonią podtrzymywał jej głowę delikatnie, ale z zaborczą siłą, która zawsze budziła
w niej skrywany dreszcz.
Potrząsnęła głową. Przeszli próbę, której razem sprostali. Ich przyjaciele byli
bezpieczni, a ich miłość okazała się silniejsza niż jakakolwiek klątwa. Nic nie mogło ich teraz
zatrzymać.
Kiedy znowu zamrugała oczami, znaleźli się wszyscy z powrotem w świecie
rzeczywistym, w tunelach pod pałacem.
Siedem
Próba generalna
Wznoszę toast - oznajmił Oliver, stojąc z uniesionym kieliszkiem wina. Przy stole
zebrali się tylko we czwórkę: młoda para i dwoje przyjaciół, którzy przejechali pół świata,
aby być z nimi tego dnia. Stawili czoła przemocy i złu, a teraz byli gotowi, aby świętować.
Schuyler z uśmiechem oparła się o Jacka, czekając na słowa Olivera. Kiedy uciekli z
Villa Malavolta, pozostawiając armię venatorów na usługach hrabiny rozgromioną, leżącą
pokotem i nie stanowiącą już dla nikogo zagrożenia, Jack poprowadził ich z powrotem na
ulice miasta. Ulokowali przyjaciół w hotelu i umówili się, że po kilku godzinach na
odświeżenie się i odpoczynek spotkają się w lokalnej trattorii na obiedzie.
Kiedy szli do restauracji, Oliver odciągnął Schuyler na bok, biorąc ją pod ramię.
- Nie będzie miał nic przeciwko? - uśmiechnął się, wskazując Jacka.
Schuyler potrząsnęła głową.
-Jasne że nie, Ollie. Tak bardzo cieszę się, że cię widzę! - ścisnęła mocniej jego ramię.
Zadziwiała ją naturalność, z jaką się zachowywała, okazując swoją radość. Kiedy zaledwie
kilka miesięcy temu rozstawali się na lotnisku, zastanawiała się, czy kiedykolwiek go
zobaczy, a teraz serce jej rosło, gdy widziała, że jest szczęśliwy i zdrowy. - Wyglądasz
inaczej. Wyglądasz lepiej. Co takiego zrobili z tobą ci venatorzy? - zażartowała.
- Nic, z czym bym sobie nie poradził - zapewnił ją. - Ale masz rację. Zmieniłem się.
Opowiedział jej o Freyi, czarownicy, która uleczyła jego serce i jego krew.
- Nie jestem już naznaczony - wyjaśnił.
- Wyczułam to - skinęła głową Schuyler. Przyjrzała się jego szczerej, życzliwej
twarzy. - Tak bardzo się cieszę.
Wrócili do dawnego układu, jako dwoje przyjaciół, których uczucia były elegancko
poukładane w taki sam sposób, jak niegdyś. Oliver miał rację. To musiały być czary.
- Więc to coś poważnego? - uśmiechnęła się. Oliver pokręcił głową.
- Nie. Prawdopodobnie już nigdy jej nie zobaczę, ale to nie szkodzi. Nie martw się o
mnie - powiedział, całując ją czule w czoło.
- Hej! - zawołał Jack. - Tylko pan młody ma prawo całować pannę młodą!
Schuyler i Oliver zachichotali i weszli za Jackiem i Bliss do małej knajpki. Kiedy
właściciel dowiedział się, że następnego dnia biorą ślub, wyprawił dla nich prawdziwą ucztę:
delikatne wołowe carpaccio i grilowana cukinia, carbonara z białymi truflami, ravioli z
nadzieniem z gruszek i sera pecorino oraz kruchy stek florentyński. Na deser podano patery z
tortem Sachera i tartą Tatin, a także najlepsze tiramisu, jakie Schuyler kiedykolwiek jadła.
A teraz Oliver stanął na środku restauracji i odchrząknął.
- Wznoszę toast - oznajmił. - Wznoszę toast za wspaniałą parę. Chciałem w tej
doniosłej chwili powiedzieć coś prostego i eleganckiego, odwołam się zatem do słów poety.
Oto wiersz napisany z okazji ślubu. - Zaczął czytać fragmenty wiersza Franka O'Hary. Była to
budująca opowieść o miłości i przyjaźni, której zgromadzeni słuchali z uwagą. - Wiersz ten
jest tak długi, ponieważ nasza przyjaźń także trwa długo, jak na to życie i te czasy -
uśmiechnął się Oliver. - A ja zamierzam przeciągnąć ją na tyle, na ile tylko się da.
- Brawo, brawo! — zawołał Jack, a Schuyler stuknęła się z Oliverem kieliszkiem.
Oliver usiadł z powrotem przy dźwięku gromkich braw, ponieważ także inni goście
restauracji zasłuchali się w muzykę jego słów.
Następnie wstała Bliss.
- Ollie, trudno cię będzie prześcignąć - skarciła go. Odchrząknęła. - Chciałam tylko
powiedzieć, że to dla mnie niesamowity zaszczyt, że mogę tu dzisiaj być. Kochamy cię, Sky,
a ponieważ kochamy Sky, kochamy również ciebie, Jack. Dbajcie o siebie nawzajem. Bądźcie
dla siebie dobrzy. Składamy wam najlepsze życzenia z głębi serca. Nie zapomnijcie o nas i
nie wahajcie się prosić nas o pomoc, gdybyście jej potrzebowali. - Urwała, a Schuyler
pomyślała o licznych niebezpieczeństwach, którym niebawem będą musieli stawić czoła. Jej
przyjaciele wiedzieli, że po ceremonii ona i Jack będą musieli się rozdzielić, że to tylko
krótka chwila, oaza szczęścia poprzedzająca długą i mroczną opowieść o rozstaniu i
nieznanych zagrożeniach.
Pojutrze każde z nich wyruszy z Włoch we własną niebezpieczną podróż. Oliver wróci
do Nowego Jorku, w którym miały miejsce tajemnicze porwania wampirów. Bliss uda się na
poszukiwania nieuchwytnej piekielnej sfory. Schuyler pojedzie do Aleksandrii, aby wypełnić
testament dziadka, a Jack będzie musiał się zmierzyć ze swoją bliźniaczką i swoim
przeznaczeniem, aby przekonać się, czy zdoła wygrać walkę z samą Śmiercią.
Ale Bliss nie wspomniała o żadnej z tych mrocznych spraw. Nie musiała: wszyscy
myśleli o tym samym. Czystym głosem zawołała:
- Za zdrowie Schuyler i Jacka!
Później nastąpiły szczęk kieliszków i składanie życzeń. Bliss gorąco uściskała
Schuyler. Schuyler przyciągnęła do siebie Jacka, a Bliss zrobiła miejsce dla Olivera, tak że
cala czwórka złączyła się w nierozerwalnym kręgu.
Osiem
Ślubny poranek
Z całego serca dziękuję mojej rodzinie. Mike'owi i Mattie. Mamie. Ainie, Steve'owi,
Nicholasowi i Josey. Chitowi i Christinie. Mamie i Tacie J. oraz wszystkich pozostałym
Johnstonom. Tęsknię za tobą, Tato. Dziękuję moim wspaniałym redaktorom, Christianowi
Trimmerowi i Stephanie Lurie oraz wszystkim pracownikom wydawnictwa Hyperion.
Dziękuję mojemu cudownemu agentowi, Richardowi Abate. Dziękuję wszystkim, którzy od
tak dawna śledzą losy błękitnokrwistych. Na razie arrivederci. Niedługo znów się spotkamy.