Professional Documents
Culture Documents
Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald
Luna. Nów - Luna Tom 1 - Ian McDonald
McDonald
LUNA: NÓW
PRZEŁ OŻYŁ
WOJCIECH M. PRÓCHNIEWICZ
Dla Enid
SPIS POSTACI
CORTA HÉLIO
Adriana Corta – zał ożycielk a i choego Corta Hélio
Carlos de Mad eiras Castro – oko Adriany (†)
Rafae l (Rafa) Corta – najstarszy syn Adriany; hwaejang Corta Hélio
Rachel Mackenzie – oko Rafy Corty
Lousika Asamoa h – keji-oko Rafy Corty
Robson Corta – syn Rafy Corty i Rachel Mack enzie
Luna Corta – córk a Rafy Corty i Lousik i Asamoah
Lucas Corta – drug i syn Adriany; jonmu Corta Hélio
Amand a Sun – oko Lucasa Corty
Lucasinho Corta – syn Lucasa Corty i Amand y Sun
Ariel Corta – córk a Adriany Corty. Renomowana prawniczk a przy Sąd zie Clav iusa
Carlinhos Corta – trzeci syn Adriany Corty. Mened żer ds. operacji powierzchniowych i zaszczytnik Corta Hélio
Wag ner „Lob inho” Corta – czwarty (wyd zied ziczony) syn Adriany Corty. Anal ityk i wilk księżycowy
Marina Calzag he – pracownica powierzchniowa Corta Hélio, później asystentk a Ariel Corty
Helen De Brag a – szefowa finansów Corta Hélio
Heitor Pereira – szef ochrony Corta Hélio
Dr Carolina Macarae g – lek ark a osob ista Adriany Corty
Nilson Nunes – steward w Boa Vista
MADRINHAS
Ivete – matk a zastępcza Rafy Corty
Monica – matk a zastępcza Lucasa Corty
Amalia – matk a zastępcza Ariel Corty
Flav ia – matk a zastępcza Carl inhosa, Wag nera i Lucasinho Cortów
Elis – matk a zastępcza Robsona i Luny Corty
MACKENZIE METALS
Rob ert Mackenzie – zał ożyciel Mack enzie Metals; prezes w stanie spoczynk u
Alyssa Mackenzie – oko Rob erta Mack enzieg o (†)
Duncan Mackenzie – najstarszy syn Rob erta i Alyssy Mack enzie, prezes Mack enzie Metals
Anastazja Woroncowa – oko Duncana Mack enzieg o
Rachel Mackenzie – najmłodsza córk a Duncana i Anastazji, oko Rafy Corty i matk a Robsona Corty
Apollonaire Woroncowa – keji-oko Duncana Mack enzieg o
Adrian Mackenzie – najstarszy syn Duncana i Apoll onaire; oko Jonathona Kayo de, Księżycoweg o Orła
Denny Mackenzie – najmłodszy syn Duncana i Apoll onaire; szef Tyg la Mack enzie i wyd ział u Mack enzie Me-
tals zajmująceg o się hel em-3
Bryce Mackenzie – młodszy syn Rob erta Mack enzieg o, dyrektor finansowy Mack enzie Metals, ojciec licz-
nych „ado ptowanych”
Hoa ng Lam Hung – ado ptowany syn Bryce’a Mack enzieg o i przez chwil ę oko Robsona Corty
Jade Sun-Mackenzie – drug a oko Rob erta Mack enzieg o
Had ley Mackenzie – syn Jade Sun i Rob erta Mack enzieg o; zaszczytnik Mack enzie Metals; przyrodni brat
Duncana i Bryce’a
Analiese Mackenzie – ciemna amor Wag nera w jego ciemnym aspekcie
Eoin Kee fe – szef ochrony Mack enzie Metals; zastąpił go Had ley Mack enzie
Kyra Mackenzie – uczestniczk a Księżycoweg o Bieg u
AKA
Lousika Asamoa h – oko Rafy Corty, późniejsza członk ini Kotok o
Abena Asamoa h – uczestniczk a Księżycoweg o Bieg u
Kojo Asamoa h – kol eg a z grupy stud enck iej Lucasinho Corty i uczestnik Księżycoweg o Bieg u.
Ya Afuo m Asamoa h – imprezowiczk a z Twé
Adofo Mensa Asamoa h – Omahene Złoteg o Stolca i szefowa Kotok o
TAIYANG
Jade Sun – oko Duncana Mack enzieg o
Amand a Sun – oko Lucasa Corty
Jad en Wen Sun – właściciel drużyny piłk i ręcznej Tyg rysy Słońca
Jake Teng long Sun – prezes efemerycznej firmy konstrukcyjnej Najmniejsze Ptak i
Fu Xi, Shennong, Żółty Cesarz – Trzech Dostojnych – skonstruo wane przez Taiyang trzy sztuczne intel ig encje
wysok ieg o poziomu
VTO
Walery Woroncow – zał ożyciel VTO, ostatnie 50 lat spęd ził w nieważk ości na pok ład zie cyk lera św. św. Pio-
tra i Pawła
Nikołaj „Nik” Woroncow – dowódca floty księżycowej VTO
Grig orij Woroncow – (chwil owy) amor i pomocnik w ukrywaniu się Lucasinho Corty
WILKI
Amal – przywódca Sinych Wilk ów Poł ud nik a
Sasza „Wołczonok” Ermin – przywódca stad a Magd al ena z Król owej Poł ud nia
Irina – sporad yczna stadna amor Wag nera Corty
JEDEN
W biał ym pomieszczeniu na skraju Sinus Medii siedzi sześcior o nag ich nastolat-
ków. Trzy dziewczyny i trzech chłopaków. Skór ę mają czarną, żółtą, brązową, biał ą.
Drapią się po niej nieustannie i zawzięcie. Spadek ciśnienia wysusza i powoduje
swędzenie.
Pomieszczenie jest ciasne, jak beczka, w któr ej ledwie da się stanąć. Młodziaki
tłoczą się na ławeczkach, przyciskają do siebie udami, kolanami napier ają na sie-
dzących naprzeciwko. Nie ma gdzie podziać wzroku, nie ma na co patrzeć poza
sobą nawzajem, oni jednak unikają kontaktu wzrokoweg o. Są zbyt blisko i zbyt ob-
nażeni. Każde oddycha przez przezroczystą maskę. Tlen posykuje, gdy komuś nie
trzyma uszczelka. Na drzwiczkach śluzy tuż pod oknem jest bar ometr. Pokazuje
piętnaście kilopaskali. Obniżenie ciśnienia do tego poziomu trwał o godzinę.
Jednakże na zewnątrz jest próżnia.
Lucasinho pochyla się i raz jeszcze patrzy przez małe okienko. Drug ą śluzę wi-
dać bez problemu, drog a do niej jest prosta i bez przeszkód. Słońce stoi nisko, cie-
nie są dług ie i intensywne, zwrócone ku niemu. Czarniejsze na czarnym reg olicie
mogą skrywać wiele zdradzieckich niespodzianek. Temperatura powierzchni wynosi
120 stopni, ostrzeg ał go chowaniec. Jak bieg po ogniu.
Bieg po ogniu, bieg po lodzie.
Siedem kilopaskali. Lucasinho czuje się opuchnięty, skór ę ma napiętą i jakby
brudną. Gdy ciśnienie spadnie do pięciu, otwor zy się śluza. Lucasinho żał uje, że nie
ma nad sobą chowańca. Jinji spowolniłby rozkoł atane serce, uspokoił drgający
mięsień w prawym udzie. Zerka w oczy dziewczynie naprzeciwko. Jest z rodziny
Asamoah; obok siedzi jej starszy brat. Palce kręcą amuletem adinkra na szyi. Cho-
waniec musiał ją ostrzeg ać. Na zewnątrz taki metal może się przyspawać do skór y.
Możliwe, że ona już zawsze będzie nosić bliznę w kształcie znaku Gye Nyame. Rzu-
ca mu zdawkowy półuśmiech. Mimo obecności sześciorg a nag ich atrakcyjnych na-
stolatków przyciśniętych do siebie udami w komor ze panuje całkowita seksualna
próżnia. Wszystkie myśli zwrócone są ku temu, co czeka za drzwiami śluzy. Dwoje
Asamoah, dziewczyna Sun, dziewczyna Mackenzie, przestraszony chłopak Wor on-
cow z hiperwentylacją oraz Lucasinho Alves Mão de Ferr o Arena de Corta. Bzykał
się z nimi wszystkimi oprócz dziewczyny Mackenzie. Cortowie i Mackenzie się ze
sobą nie zadają. I oprócz Abeny Maanu Asamoah, bo jej doskonał ość go onieśmie-
la. Za to jej brat… brat obciąg a najlepiej na świecie.
Dwadzieścia metrów. Piętnaście sekund. Jinji wypalił mu te liczby w mózgu. Od-
leg łość do drug iej śluzy. Czas, przez któr y nag ie ciał o człowieka może przetrwać w
wysokiej próżni. Po piętnastu sekundach – utrata przytomności. Po trzydziestu – nie-
odwracalne obr ażenia. Dwadzieścia metrów. Dziesięć kroków.
Lucasinho uśmiecha się do pięknej Abeny Asamoah. Wtem błyska czerwone
światło. Zrywa się na nogi, zanim śluza się do końca otwor zy. Ostatnie sapnięcie ci-
śnienia wyr zuca go na Sinus Medii.
Raz. Prawa stopa dotyka reg olitu i z głowy znikają wszystkie myśli. Oczy pieką.
Płuca palą. Rozr ywa go.
Dwa. Wydech. Wypuść powietrze. Zero ciśnienia w płucach, pouczał Jinji. Nie, nie
można, to śmierć. Wydech, inaczej płuca ci eksplodują. Stopa opada.
Trzy. Wypuszcza powietrze, któr e zamar za mu na twar zy. Woda na języku, łzy w
kącikach oczu się wyg otowują.
Czter y. Abena Asamoah wyr ywa się przed nieg o. Skór ę ma szar ą od szronu.
Pięć. Oczy zamar zają. Nie odważa się mrug ać, żeby powieki nie przymarzł y.
Mrug niesz, jesteś ślepy, jesteś ślepy, to już nie żyjesz. Wbija wzrok w śluzę obr a-
mowaną niebieskimi światełkami. Mija go chudzielec Wor oncow, pędzi jak opętany.
Sześć. Serce panikuje, walczy, płonie. Abena Asamoah rzuca się do śluzy, ogląda
za siebie, jednocześnie sięg ając po maskę. Nag le wytrzeszcza oczy, widząc coś za
plecami Lucasinho. Otwier a usta w niemym krzyku.
Siedem. Ogląda się. Kojo Asamoah przewrócił się, toczy się, koziołkuje. Kojo
Asamoah topi się w księżycowym oceanie.
Osiem. Lucasinho wyciąg a ręce i powstrzymuje jego pęd.
Dziewięć. Kojo Asamoah usił uje wstać na nogi, ale jest ślepy, pył przymarzł mu
do powiek. Wymachuje rękami, rzuca się naprzód, potyka. Lucasinho łapie go za
rękę. Podnoś się! Podnoś!
Dziesięć. Czerwień pulsuje w oczach: tunel światła i świadomości wycelowany w
krąg śluzy wejściowej. Tunel zamykający się z każdym pulsem czerwieni w rozpa-
dającym się mózgu. Wdech! – wrzeszczą płuca. Wdech! Podnoś się. Podnoś. W ślu-
zie pełno ramion i twar zy. Lucasinho rzuca się ku nim. Krew mu kipi. W żył ach
wrze gaz, każdy bąbelek jak rozżar zona do biał ości kulka z łożyska. Traci siły.
Mózg mu umier a, ale ramienia Kojo nie puszcza, ciąg nie je, holuje chłopaka, udrę-
czony, rozpalony. Czuje wstrząs, słyszy pisk błyskawicznie rosnąceg o ciśnienia.
W skurczonym polu widzenia ma plątaninę kończyn, skór y, tyłków, brzuchów,
ociekających skroploną parą i potem. Słyszy, jak sapnięcia zamieniają się w śmie-
chy, szlochy w obłąkańcze chichoty. Ciał a dyg ocą ze śmiechu. Zrobiliśmy Księży-
cowy Bieg. Pokonaliśmy Panią Lunę.
Kolejny przebłysk: czerwony kleks na środkowej linii drzwi śluzy, dziwny od-
cień czerwieni na biał ym tle. Wbija w to wzrok, w czerwoną tarczę, co skupia całą
jego świadomość na linii pomiędzy nią a nim. A gdy świadomość osuwa się w
ciemność, docier a do nieg o, co to takieg o. Krew. Zewnętrzne drzwi śluzy przytrza-
snęł y Kojo duży palec lewej nogi, zmieniając go w krwawą miazgę.
Robi się ciemno.
***
Skrzydlata kobieta szybuje wysoko w prądzie termicznym. Por anne światło barwi ją
na złoto. Ocier a się o sam dach świata, po czym wyg ina plecy, podkurcza ramiona,
macha stopami i spada lotem nurkowym niczym jaskółka. Sto, dwieście metrów w
dół, czarna kropka, któr a wypadła ze sztuczneg o świtu, mija fabryki i mieszkania,
okna i balkony, kolejki linowe i windy, kładki i mostki. W ostatniej chwili napina
palce, rozpościer a lotki z nanowł ókien i wyr ównuje lot. I znów w górę, wysoko,
błyskając skrzydłami w cor az jaśniejszym blasku. Trzy machnięcia skrzydłami i
jest kilometr w gór ze, jak złoty pył ek na tle monumentalneg o kanionu Kwadry
Oriona.
– Pizda jedna – mruczy Mar ina Calzag he.
Nienawidzi wolności latającej kobiety, jej wysportowania, idealnej skór y i napię-
teg o ciał a gimnastyczki. A najbardziej tego, że tamtą stać na marnowanie oddechów
na rozr ywki, podczas gdy Mar ina musi walczyć o każdy wdech. Musiał a sobie przy-
kręcić odr uch oddychania. Czib na gałce ocznej pokazuje nar astający dług tlenowy.
Każde napełnienie płuc kosztuje. Ma debet w banku powietrza. Pamięta to uczucie
paniki, gdy po raz pierwszy próbował a usunąć czib z oka. Nie dawał o się. Dźgnęł a
go palcem. Trzymał się gałki ocznej jak przyklejony.
– Wszyscy to noszą – powiedział pracownik Dział u Aklimatyzacji i Przeszkole-
nia LDC. – Od zieluniaka, co świeżo wysiadł z cykler a, aż po sameg o Orła.
Paski stanu Czter ech Żywioł ów się obudził y: woda, przestrzeń, dane, powietrze –
stany czter ech kont. Od tego momentu mier zył y i kasował y za każdy łyk, każdy
krok, każdy sen, każdą myśl i każdy wdech.
Kiedy docier a do szczytu schodów, już kręci jej się w głowie. Opier a się o niską
por ęcz i z trudem łapie oddech. Przed nią przer ażająca zatłoczona pustka rozświe-
tlona tysiącami świateł. Kwadry Poł udnika sięg ają na kilometr w głąb i obowiązuje
w nich odwrócony por ządek społ eczny: bog aci na dole, biedni na gór ze. Gołą po-
wierzchnię Księżyca bombarduje ultrafiolet, promienie kosmiczne, nał adowane
cząstki z rozbłysków słonecznych. Parę metrów księżycoweg o reg olitu z łatwością
pochłania to promieniowanie, ale wysokoenerg etyczne promieniowanie wzbudza
kaskadę fajerwerków cząstek wtórnych, któr e mogą uszkadzać ludzkie DNA. Dlate-
go habitaty wkopują się głęboko, a obywatele mieszkają pod powierzchnią najdalej,
jak się da. Powyżej Mar iny Calzag he znajdują się tylko poziomy przemysłowe, a
one są prawie całkowicie zautomatyzowane.
O sztuczne niebo obija się uwięziony srebrny dziecięcy balon.
Mar ina Calzag he zamier za sprzedać zawartość swojeg o pęcher za. Si – kupiec
kiwnięciem głowy zaprasza do kabiny. Mocz jest skąpy, ochrowy, z osadem. Co to,
krew? Sikupiec wycenia miner ał y i substancje org aniczne, i płaci. Mar ina przer zuca
środki na konto sieci. Oddech można przykręcić, spir acić wodę, jedzenie wykombi-
nować, ale transfer u siecioweg o się nie wyżebrze. Hetty, jej chowanka, kondensuje
się z obł oczka pikseli nad lewym ramieniem. Prosta darmowa skórka, lecz dzięki
niej Mar ina Calzag he jest z powrotem w sieci.
„Następnym razem”, szepcze, wchodząc z powrotem na górę, do łapacza wilg oci.
„Następnym razem, Blake, przyniosę leki”.
Ostatnie kilka kroków pokonuje na czwor akach. Siatka była drog ocenną zdoby-
czą, zgarnęł a ją i ukrył a, zanim zrecyklował y ją boty sprzątające Zabbalinów. Zasa-
da jest star ożytna i niezawodna. Plastikowa siateczka rozpięta między belkami. Cie-
płe wilg otne powietrze unosi się i w chłodzie sztucznej nocy twor zy nietrwał e
chmur y pier zaste. Para skrapla się na drobnej siatce i ścieka po włóknach do pojem-
nika. Łyk dla niej, łyczek dla Blake’a.
Ktoś jest przy siatce. Wysoki, po księżycowemu chudy facet pije z jej pojemnika.
– Oddawaj!
Zerka na nią i osusza pojemnik.
– To nie twoje!
Mar ina ciąg le ma ziemskie mięśnie. Zał atwi go nawet bez powietrza w płucach,
tego chudeg o, bladeg o, księżycoweg o chudzielca.
– Won stąd. To moje.
– Już nie. – Ma nóż w ręce. Na nóż nic nie por adzi. – Jeszcze raz cię tu zobaczę
albo zobaczę, że coś ubył o, to cię potnę i sprzedam.
Nic się nie da zrobić. Nic nie zmienią czyny, słowa, groźby ani genialne pomysły.
Facet z nożem ją zmiażdżył. Może tylko wycofać się chyłkiem. Każdy krok i każdy
szczebel brzmi hańbą. Na galer yjce, z któr ej patrzył a na fruwającą kobietę, pada na
kolana i rzyg a z wściekłości. Bezskutecznie, sucho, bezo wocnie. Nie został o w niej
ani krzty wilg oci, ani krzty pokarmu.
Na dnie na Księżycu. Na dnie, czyli na gór ze.
***
Lucasinho się budzi. Nad twar zą ma przejr zystą osłonę, tak blisko, że zachodzi parą
od oddechu. Panikuje, unosi ręce, żeby zedrzeć z siebie tę klaustrofobiczną rzecz.
Po czaszce rozlewa się mroczne ciepło, po potylicy, spływa ramionami, tuł owiem.
Koniec paniki. Sen. Ostatnią rzeczą, jaką widzi, jest jakaś postać w nog ach łóżka.
Wie, że to nie duch, bo na Księżycu nie ma duchów. Jego skał y je odpychają, a pro-
mieniowanie i próżnia rozpraszają. Duchy to kruche istoty, utkane z pary, cieni i
westchnień. Jednakże postać wyg ląda właśnie jak duch, szar a, ze splecionymi ręko-
ma.
– Madrinha Flavia?
Duch unosi wzrok i się uśmiecha.
***
Pan Bóg nie skar ze kobiety, któr a dopuszcza się kradzieży z desper acji. Mar ina co-
dziennie w drodze od sikupca mija uliczną świątynkę: ikonę Matki Boskiej Kazań-
skiej ozdobioną gwiazdozbior em pulsujących biolampek. W każdej z tych galar eto-
watych brył ek kryje się łyk wody. Szybko, z poczuciem winy, wtyka je do plecaka.
Czter y da Blake’owi. Jemu ciąg le chce się pić.
Zna go ledwo od dwóch tyg odni, ale ma wrażenie, że to całe życie. Nędza wydłu-
ża czas. I jest jak lawina. Jedno małe potknięcie por usza kamień, ten wykrusza ko-
lejny i nag le wszystko leci, usuwa się spod nóg. Jedna zer wana umowa. Jeden dzień,
kiedy agencja nie dzwoni. A maleńkie cyferki na skraju pola widzenia cały czas cy-
kają. Uciekają, umykają. I już – wspinał a się po drabinach, po schodkach, w górę
ścian Kwadry Oriona. Przez plątaninę mostków i kładek, ponad mieszkalne uliczki,
jeszcze wyżej, pomiędzy jeszcze bardziej strome schodki i drabinki (bo windy
kosztują – dlateg o na te najwyższe poziomy nie jeżdżą w ogóle), ku nadwieszonym
nad Kwadrą kostkom i labir yntom Bairr o Alto. Rzadkie powietrze pachniał o tu fa-
jerwerkami: sur owym kamieniem spieczonym na szkło przez budowlane roboty.
Kładki przeskakiwał y niebezpiecznie pomiędzy kotar ami służącymi jako drzwi ka-
miennych komór ek, w któr ych było tylko tyle światła, ile wpadło przez drzwi i
okna bez szyb. Jeden mylny krok – i lecisz z wrzaskiem prosto w dół, pomiędzy
neony Prospektu Gag ar ina.
Bairr o Alto zmieniał o się z każdą mijającą luną, a Mar ina zaszła daleko, zanim
znalazła pokoik Blake’a. „Mieszkanie do podnajęcia, za udział w czynszu”, brzmia-
ło ogłoszenie na poł udnikowej tablicy.
– Nie zostanę dług o – powiedział a, patrząc na jeden pokój z dwoma mater acami
z pianki pamięciowej, pustymi plastikowymi butelkami po wodzie i tackami po po-
siłkach.
– Nikt nie zostaje – odparł Blake.
Potem oczy wyszły mu z orbit i zgiął się w ataku chrypliweg o jał oweg o kaszlu
trzęsąceg o każdym żebrem i każdą kością jego wątłeg o szkieletu. Przez ten upo-
rczywy kaszel Mar ina nie przespał a nocy: trzy suche, jakby złośliwe kaszlnięcia.
Potem trzy następne. I następne. I następne. Przez wiele kolejnych nocy nie dawał o
jej to spać. To była melodia Bairr o Alto. Kaszel. Krzemica. Pył księżycowy zamie-
nia płuca w kamień. Oprócz par aliżu – gruźlica. Fagi spokojnie sobie z nią radzą.
Ale ludzie, któr zy mieszkają w Bairr o Alto, wydają całe pieniądze na wodę, powie-
trze i nocleg. Nawet najtańsze fagi to mar zenie ściętej głowy.
Marina. Chowanka od tak dawna się do niej nie odzywał a, że z zaskoczenia spada
z drabiny. Masz ofertę pracy. Upadek z paru metrów w tutejszym zwar iowanym cią-
żeniu to nic. Wciąż ma sny o lataniu – jest w nich nakręcanym ptakiem krążącym po
orbicie w mechanicznym modelu Układu Słoneczneg o, któr y wir uje w kamiennej
klatce.
– Bior ę.
W cateringu.
– Może być w cater ing u.
Wszystko może być. Przeg ląda umowę. Nisko się wycenił a, a i tak oferta ledwo
spełnia war unki. Będzie z tego powietrze-woda-węg iel-sieć i niewiele poza tym.
Płatność jest z góry. Będzie jej potrzebny nowy strój, prosto z drukarni. I kąpiel w
bani. Sama czuje, jak śmierdzą jej włosy. Aha, jeszcze bilet na pociąg.
Za godzinę musi być na Dworcu Centralnym. Wymrug uje podpis. Soczewka kon-
taktowa skanuje i przekazuje agencji wzor zec jej siatkówki. Chowańce nawiązują
kontakt, na koncie lądują pieniądze. Radość taka, że aż boli. Mag ia i moc pieniędzy
nie poleg ają na tym, co możesz sobie kupić, lecz na tym, kim pozwalają ci się stać.
Pieniądz to wolność.
– Bierz to – rozkazuje. – Przywróć normalne par ametry.
Duszność w płucach ustępuje od razu. Wydech jest przyjemnością. Wdech – roz-
koszą. Mar ina rozkoszuje się aromatem Poł udnika – elektryczności, prochu, ście-
ków i pleśni. A gdy docier a do punktu, w któr ym wdech powinien się kończyć, zo-
staje jeszcze miejsce. Zaciąg a się głęboko.
Tylko czasu mało. Żeby zdążyć na pociąg, trzeba będzie pojechać zachodnią win-
dą 83, to jest jednak w przeciwnym kier unku niż Blake. Winda czy Blake? Decyzja
nie wymag a namysłu.
***
Lucasinho znów się budzi. Próbuje usiąść, ból przewraca go z powrotem na łóżko.
Boli, jakby wszystkie mięśnie w ciele oder wano od kości czy stawów i nasypano w
to miejsce tłuczoneg o szkła. Leży na łóżku opatulony w ciśnieniową skór ę, taką
samą, jaką włożyłby na normalny, bezpieczny, zwykły spacer po powierzchni.
Może por uszać ramionami, dłońmi. Palce wędrują po ciele, inwentar yzując. Mię-
śnie brzucha jak pancerz, uda napięte i wyr zeźbione, tył ek fantastyczny w dotyku.
Ubolewa, że nie może dotknąć własnej skór y. Trzeba się dowiedzieć, czy jest w po-
rządku. Jest znany z tego, że ma piękną skór ę.
– Gówniano się czuję. Nawet oczy mnie bolą. Dostaję jakieś drag i?
Bezpośrednia stymulacja receptorów opioidowych w twojej istocie szarej okołowo-
dociągowej, odzywa się głos w głowie. Mogę to regulować.
– O, Jinji, wrócił eś!
Kamerdynerski, wyr afinowany sposób wyr ażania się jego chowańca jest nie do
pomylenia. Chowańce unikają wieloznaczności. Dostrzeg a chib w dolnym prawym
rogu pola widzenia. Cortowie nie muszą patrzeć na te cyferki, ale cieszy się, że je
widzi. Czib mówi, że żyje, jest przytomny, konsumuje.
– Gdzie ja jestem?
Jesteś w ośrodku medycznym Sanafil w Południku, mówi Jinji. Przeniesiono cię z
komory hiperbarycznej do skafandra uciskowego. Przeszedłeś serię farmakologicz-
nych śpiączek.
– Ile czasu? – Próbuje usiąść prosto. Ból rozdzier a każdą kość i każdy staw. – Bo
impreza?!
Jest przesunięta. Zaraz masz zaplanowaną kolejną śpiączkę farmakologiczną.
Wcześniej odwiedzi cię ojciec.
Ze ścian wysuwają się biał e przeg ubowe medyczne ramiona.
– Zar az, czekaj. Widział em Flavię.
Tak. Przyszła cię odwiedzić.
– Nic mu nie mów.
Nig dy nie rozumiał, czemu ojciec dokładnie w dzień jego szesnastych urodzin
wyg nał jego madrinhę, sur og atkę, z Boa Vista. Za to wie, że jeśli Lucas Corta dowie
się, że madrinha Flavia tu była, uder zy w nią z siłą stu złośliwości.
Nie powiem, mówi Jinji.
***
Trzeci raz budzi się Lucasinho. W nog ach łóżka stoi ojciec. Jest tak niski, drobny,
ciemny i udręczony, jak jego starszy brat potężny i radosny. Upozowany i wyg lan-
sowany ołówkowy wąsik i broda idealnie przystrzyżone, nic więcej; idealny, ale
ciąg le kontrolujący, czy zachowuje tę doskonał ość; ubrania, paznokcie, włosy,
wszystko nieskazitelne. Zimny, taksujący człowiek. Nad jego lewym barkiem cho-
waniec Toquinho, zawił y kłębek nut i skomplikowanych akordów, od czasu do cza-
su rozwijających się w na wpół słyszalną gitar ę szepczącą bossa novę.
Lucas Corta klaszcze. Pięć dobitnych klaśnięć.
– Gratuluję. Jesteś ter az Bieg aczem.
W rodzinie i poza nią wszyscy wiedzą, że Lucas Corta sam nig dy Bieg u nie od-
był. Ale powód jest tajemnicą, a Lucasinho słyszał, że ludzie, któr zy w tym grzebią,
ponoszą karę, i to dotkliwą.
– Zespół intensywnej opieki medycznej, okulistyka, lar yng olog ia, komor a hiper-
bar yczna, wypożyczenie powłoki uciskowej, tlen… – wylicza ojciec.
Lucasinho zeskakuje z łóżka. Medyczne boty zdjęł y mu powłokę ciśnieniową.
Wokół otwier ają się biał e ściany, automatyczne ramiona rozpościer ają przed nim
propozycje ubrań prosto z drukarki.
– Przejazd z Poł udnika do João de Deus…
– To ja jestem w João de Deus?
– Zar az masz być na przyjęciu. Powitanie bohater a. Postar aj się. I spróbuj chociaż
przez pięć minut nikomu fiuta nie wsadzać. Są wszyscy. Nawet Ariel udał o się na
trochę odkleić od Sądu Claviusa.
Najpierw rzeczy najważniejsze. Metalowe ćwieki lądują w otwor ach w przemy-
ślanych miejscach ciał a – a każdy to symbol mił osneg o zawodu. Jinji wyświetla mu
własny obr az, żeby mógł uczesać loki do góry – morską falę lśniących grubych
włosów w cał ej niskog rawitacyjnej okazał ości. Zabójcze kości policzkowe, a o
brzuch można by tłuc kamienie. Jest wyższy od ojca. Cała jego gener acja jest wyż-
sza od swoich rodziców, drug ieg o pokolenia księżycoweg o. Przystojny jest, że
szlag.
– On przeżyje – mówi Lucas.
– Kto? – Lucasinho waha się nad wybor em koszuli, decydując się w końcu na de-
likatny brązowy marg lowy wzor ek.
– Kojo Asamoah. Ma opar zenia drug ieg o stopnia dwudziestu procent powierzch-
ni ciał a, popękane pęcher zyki płucne i naczynia krwionośne, zmiany w mózgu. No i
palec u nogi. Nic mu nie będzie. W Boa Vista czeka cała deleg acja Asamoah z po-
dziękowaniami dla ciebie.
Może będzie z nimi Abena Asamoah. Może będzie tak wdzięczna, że da mu się
zer żnąć. Jasnobrązowe spodnie z dwucentymetrowymi mankietami i sześcioma za-
szewkami. Zatrzaskuje klamr ę paska. Skarpetki z pajęczeg o jedwabiu, dwukolor owe
mokasyny. To impreza, więc wystarczy sportowa mar ynarka. Wybier a tweedową,
maca kciukiem i palcem wskazującym kłujące włókna. Ze zwier ząt, niedrukowane.
Obłędnie drog i mater iał.
– Mog łeś zginąć.
Wkładając mar ynarkę, Lucasinho zauważa znaczek w klapie: Dona Luna, patron-
ka Księżycowych Bieg ów. I cał eg o Księżyca: Pani Życia i Śmierci, Światła i Ciem-
ności – jedna strona twar zy jak czarny anioł, drug a to naga biał a czaszka. Pani o
dwóch twar zach. Pani Luna.
– I co by rodzina wtedy zrobił a?
Skąd ojciec wiedział, że wybier ze mar ynarkę z tym znaczkiem w klapie? Ale wie-
szaki już chowają resztę ubrań w ścianach i dostrzeg a, że na każdej mar ynarce jest
znaczek z Doną Luną.
– Na twoim miejscu bym go zostawił.
– Ale nie był eś na moim miejscu – mówi Lucasinho.
Jinji wyświetla mu końcowy efekt jego decyzji. Eleg ancko, ale nieo ficjalnie, non-
szalancko, lecz z klasą i zgodnie z aktualnymi trendami, a obowiązują ter az eur o-
pejskie lata pięćdziesiąte XX wieku. Lucasinho Corta uwielbia stroje i eleg ancję.
– Jestem gotowy na przyjęcie.
***
– Zatem pojedynek.
Słowa Ariel Corty niosą się dobitnie po sali. Publiczność eksploduje. Pozwany
krzyczy: tak nie można! Jego pełnomocnik grzmi o nar uszeniu procedur. Aplikanci
Ariel – ter az, odkąd zapadła decyzja o pojedynku, są także sekundantami – błag ają,
proszą, krzyczą, że to szaleństwo, że zaszczytnik Alayo uma ją potnie. Publiczność w
ławkach szaleje. Sądowi dziennikar ze zapychają całe pasmo mater iał ami na żywo.
Rutynowa por ozwodowa ugoda w sprawie opieki nad dziećmi zamienia się w
dramatyczny teatr. Ariel Corta jest czoł ową prawniczką od małżeństw, wiązania i
rozwiązywania, w Poł udniku, a więc i na cał ym Księżycu. Jej umowy nikah mają w
szufladach członkowie każdeg o z Pięciu Smoków, wielkich księżycowych dynastii.
Aranżuje małżeństwa, ustala rozwody, znajduje luki w opancer zonych tytanem ni-
kah, neg ocjuje wykupy i ustala drakońskie alimenty. Sąd, publiczność, kibice, prasa
i komentator zy w sieciach społ ecznościowych, wszyscy mają niebotyczne oczeki-
wania co do sprawy Alyaoum kontra Filmus.
I Ariel Corta nie rozczar owuje. Zsuwa rękawiczki. Strząsa buty. Zrzuca sukienkę
od Dior a. Staje przed Sądem Claviusa w półprzejr zystych legg insach do pół łydki i
sportowym topie. Poklepuje po plecach swojeg o zaszczytnika Isholę. Barczysty,
okrąg łog łowy Jor uba, uprzejmy człowiek i brutalny wojownik. Najlepsi do poje-
dynków sądowych są właśnie zieluniacy, nowi imig ranci, wciąż dysponujący ziem-
ską masą mięśniową.
– Ishola, ja to zał atwię.
– Senhora, nie.
– Nawet mnie nie tknie.
Ariel podchodzi do trójki sędziów.
– Czy Wysoki Sąd wyr aża sprzeciw wobec mojeg o wyzwania?
Sędzia Kuffuo r i Ariel Corta mają dług ą wspólną histor ię, mentor a i uczennicy.
Pierwszeg o dnia na wydziale prawa powiedział jej, że prawo księżycowe opier a się
na trzech filar ach. Pierwszy: nie ma prawa karneg o, jedynie cywilne – wszystko jest
neg ocjowalne. Drug i: im mniej prawa, tym lepiej. Trzeci: sprytny ruch, zręczny po-
stęp, niebotyczne ryzyko są równie pełnoprawnym nar zędziem, jak log iczna arg u-
mentacja i umiejętność zadawania krzyżowych pytań.
– Pani mecenas, dobrze pani wie, że to jest Sąd Claviusa. Wszystko można tu pod-
dać próbie, łącznie z samym sądem.
Ariel zaciska palce prawej dłoni i pochyla głowę przed sędziami. Odwraca się
twar zą do zaszczytnika strony przeciwnej. Same mięśnie i blizny, weter an spraw
rozstrzyg anych w pojedynku sądowym, już ją zaprasza, żeby podeszła, żeby zeszła
na arenę.
– Zatem walka.
Publiczność ryczy z radości.
– Do pierwszej krwi! – woła Her aldo Muñoz, adwokat Alyaouma.
– Nie ma mowy! – krzyczy Ariel Corta. – Na śmierć i życie albo wcale.
Jej zespół, jej zaszczytnik zrywają się na nogi. Sędzia Nag ai Rieko próbuje prze-
krzyczeć wrzawę.
– Pani mecenas, ostrzeg am panią, że…
Ariel Corta stoi w pozie do walki, potężna i spokojna jak oko cyklonu głosów.
Reprezentanci strony pozwanej nar adzają się, głowy pochylone, co rusz strzelają ku
niej oczyma i wracają do szybkiej, prowadzonej półg łosem dyskusji.
– Za pozwoleniem Wysokieg o Sądu. – Muñoz wstaje. – Pozwany wycofuje wnio-
sek.
Cała sala rozpraw nr 3 wstrzymuje oddech.
– Zatem sąd orzeka na kor zyść powoda – mówi sędzia Zhang. – Pozwaneg o ob-
ciążyć kosztami.
Sąd eksploduje trzeci raz, tym razem jeszcze głośniej. Ariel syci się podziwem.
Ustawia się tak, żeby kamer y widział y ją ze wszystkich stron. Wyciąg a z tor ebki
dług i smukły tytanowy wapor yzator, rozciąg a go na pełną dług ość, odpala, zaciąg a
się i wypuszcza cienką smużkę biał ej mgiełki. Nar zuca żakiet na jedno ramię, wie-
sza buty na palcu i wychodzi z sądu w rynsztunku bojowym. Oklaski, twar ze, uno-
szące się nad nimi chmur y chowańców: chłonie to wszystko. Każdy proces to spek-
takl.
***
Widok na zewnątrz kosztuje, ale dostęp do rozr ywki kosztuje jeszcze drożej. Mar ina
siada więc na najniższym poziomie, w środkowym rzędzie, i robi miny do dziecia-
ka, któr y zerka na nią pomiędzy oparciami. Z Poł udnika do João de Deus jest tylko
godzina szybkim pociąg iem. Zabawianie dzieciaka wystarczy za rozr ywkę. Mar ina
pierwszy raz wyjeżdża z Poł udnika. Jest na Księżycu. Jest na powierzchni Księżyca,
pędzi po niej na mag netycznych szynach z prędkością tysiąca kilometrów na godzi-
nę, nic nie widząc, zamknięta w metalowej rur ze. Równiny, wzniesienia krater ów,
doliny, skarpy. Wielkie góry i krater y. Wszystko to poza tym ciepłym, perfumowa-
nym jaśminowo i malowanym pastelowo, pełnym ludzkich głosów wnętrzem.
Wszystko to szar e i zapylone. Wszystko pozbawione piękna. Nic nie traci.
Hetty ma cały czas dostęp do sieci, więc kiedy dziecku każą przestać przeszka-
dzać pani z tyłu, Mar ina zabija czas muzyką i zdjęciami. Siostra wrzucił a nowe
zdjęcia rodzinne. Nowa siostrzenica i star y siostrzeniec. Szwag ier Arun. Matka, na
wózku, z wpiętymi w dłonie rurkami. Uśmiecha się. Mar ina jest zadowolona, że nie
widzi pozbawionych powietrza gór i sur owych pustych mórz. W por ównaniu z bo-
gactwem liści, łag odnym goł ębim niebem, mor zem tak intensywnie zielonym, że aż
czuje się tę otchłań, Księżyc wyg ląda jak biał a czaszka. A tak Mar ina może sobie w
pociąg u udawać, że jest na Ziemi i zar az wysiądzie pomiędzy drzewa i wulkany
amer ykańskieg o Północneg o Zachodu.
We wtorek mama zaczyna nowy cykl. Kessie w życiu otwarcie nie poprosi o pie-
niądze, ale czuje się tę prośbę. To rachunki za leczenie mamy wyg nał y Mar inę na
Księżyc. Wielki boom na Księżycu! Wszyscy wyciąg ają ręce. Wszyscy w każdej se-
kundzie każdeg o dnia. Mar ina przeł yka złość. To nie po księżycowemu. Gdyby każ-
dy tu się zachowywał tak, jak się czuje, wieczor em w mieście był yby same trupy.
Pociąg zwalnia, wjeżdżając do João de Deus. Pasażer owie zbier ają rzeczy. Hetty
każe zgłosić się do ochrony na per onie 6, skąd prywatny tramwaj zabier ze ją na
miejsce. Czuje drgnienie ekscytacji – po raz pierwszy pomyślał a o tym, co się kryje
na końcu tej prywatnej linii – Boa Vista, leg endarny pał ac-ogród rodu Corta.
***
Przed salą nr 3 zebrał się cały orszak. Ariel Corcie nig dy nie brakuje wielbicieli,
natrętów, potencjalnych klientów i absztyfikantów wszelkiej płci. „Atrakcyjna” to
pierwsze słowo, jakim ją ludzie określają. Cortowie nig dy nie byli szczeg ólnie
piękni, ale w Brazylii nie ma brzydkich ludzi i każde dziecko Adr iany na swój spo-
sób przykuwa oko wdziękiem. U Ariel liczy się postawa, nosi się dumnie i swobod-
nie, z zimną pewnością siebie. Przykuwa uwag ę. Jej współpracownik Idris Irmak
przepycha się wśród cał usów i gratulacji.
– Mog łaś tam zginąć.
Nad głową Ariel roi się od kamer ek wielkości owadów.
– Nie mog łam.
– Pociąłby cię.
– Tak myślisz?
Dłonie Ariel por uszają się i łapią Idrisa za przedr amię. Zakłada mu dźwig nię na
łokieć. Drobny ruch i staw strzeli jak kor ek z butelki. Orszak traci dech. Kamer y
nurkują niżej, żeby mieć lepsze ujęcie. Sensacja. Sieci plotkarskie będą wzdychać
przez parę dni. Puszcza. Idris potrząsa obolał ą ręką. Wszystkie dzieci Cortów uczą
się brazylijskieg o jiu-jitsu. Adr iana Corta uważa, że każde dziecko powinno znać
jakąś sztukę walki, umieć grać na jakimś instrumencie, mówić w trzech językach,
przeczytać roczne sprawozdanie i tańczyć tang o.
– Pewnie, pociąłby mnie na plasterki. Myślisz, że bym ryzykował a, gdybym nie
wiedział a, że Muñoz skapituluje?
Idris rozkłada dłonie. Wyjaśnij.
– Alyaoumowie byli klientami roku Mackenziech, póki Betake Alyaoum nie ob-
raził Duncana Mackenzieg o, odmawiając ślubu z Tansy Mackenzie – mówi Ariel.
Asysta spija jej słowa z ust. – Mackenzie wycofali poparcie. A bez nieg o? Gdyby
Alyaoum mnie choć zadrapał, bior ą na siebie vendettę Cortów, a nie mają za sobą
domu Mackenzie. Nie mog li tego ryzykować. Cały czas parł am do tego sądoweg o
pojedynku, wiedząc, że muszą ustąpić.
Zatrzymuje się w drzwiach pokoju adwokackieg o i zwraca do swojej asysty:
– Wybaczcie. Mój siostrzeniec zar az ma imprezę z okazji Księżycoweg o Bieg u, a
przecież nie mogę pójść tak ubrana.
***
***
Mała Luna Corta jest ubrana w sukienkę-bombkę drukowaną w piwonie. Jest biał a,
zebrana u dołu, w jaskrawokarmazynowe kwiaty. Pierr e Cardin. Luna ma jednak
osiem lat i męczą ją eleg anckie stroje. Zrzuca z nóg buty i pędzi boso pomiędzy
bambusami. Jej chowaniec to także Luna – limonkowozielona ćma Actias luna z
wielkimi niebieskimi „oczami” na skrzydłach. „Ćmy luna są z Amer yki Północnej,
nie Poł udniowej, powtar zał a jej babcia Adr iana. „A w ogóle nie powinnaś nazywać
chowańca tak samo jak siebie. Ludzie mogą nie wiedzieć, z kim rozmawiają”.
Motyle wyr ywają się spod pokrywki i wir ują Lunie nad głową, niebieskie, błękit-
ne jak sztuczne niebo i wielkie jak jej dłoń. Dzieciaki Asamoah przyniosły je w pu-
dełku na przyjęcie i wypuścił y. Luna klaszcze z zachwytem w dłonie. W Boa Vista
nig dy nie widział a żadnych zwier ząt, bo babcia się ich brzydzi. Nie wpuści do Boa
Vista niczeg o włochateg o, łuskowateg o ani skrzydlateg o. Luna goni za wstęg ą po-
woli trzepoczących skrzydłami motyli, bieg nie nie po to, by je złapać; chce po pro-
stu być swobodna i unosić się w powietrzu jak one. Powietrze faluje, bambus zaczy-
na szeleścić, niesie się dźwięk głosów, muzyka i zapach jedzenia. Mięso! Luna nie
posiada się z radości. Rozkojar zona przez zapach grillowaneg o mięsa przeciska się
między falującymi wysokimi łodyg ami bambusa. Za nią, pomiędzy olbrzymimi ka-
miennymi twar zami orixas, spływa powolny wodospad.
Trzy i pół miliarda lat temu magma wyr wał a się z żyweg o serca Księżyca i zala-
ła Mare Fecunditatis; powoli spłynęł a w doliny, potwor zył a wały i magmowe tune-
le. Potem serce Księżyca umarł o, magma ostyg ła, a puste tunele po lawie został y,
zimne i ciemne niczym tajemne, skostniał e tętnice. W roku 2050 Adr iana Corta ze-
szła takim szybem po linie, opuściwszy się z tunelu wywierconeg o przez jej geolo-
gów pod Mor zem Obfitości. Jej latarka wydobył a z mroku cały ukryty świat – nie-
nar uszony tunel magmowy mający sto metrów wysokości, sto szer okości i dwa ki-
lometry dług ości. Pusty dziewiczy wszechświat, drog ocenny jak geoda. „To jest to”,
obwieścił a Adr iana Corta. „Właśnie tu powstanie moja dynastia”. W pięć lat jej ma-
szyny zaaranżował y w środku ogród, wyr zeźbił y wielkie jak kwartał y ulic twar ze
bog ów umbandy, zorg anizował y obieg wody oraz wypełnił y pustą przestrzeń bal-
konami i mieszkaniami, altanami i galer yjkami. To właśnie jest Boa Vista, rezyden-
cja rodziny Corta. Nawet ter az, w czasie imprezy, grunt drży – głęboko pod ściana-
mi pracują wrębiarki, koparki i spiekarki, budujące pomieszczenia i robiące miej-
sce dla pokolenia Luny i kolejnych.
Dziś jest przyjęcie z okazji Księżycoweg o Bieg u Lucasinho, zatem Boa Vista
otwor zył o swoje zielone serce dla księżycoweg o towar zystwa. Luca Corta lawir uje
między amorami i madrinhas, rodziną i świtą, Asamoah i Sunami, Wor oncowami,
nawet Mackenzie oraz ludźmi nienależącymi do żadneg o z wielkich rodów. Wyso-
kie trzecie pokolenie i niskie, przysadziste pierwsze. Suknie, garnitur y, mankiety i
halki, wieczor owe rękawiczki, kolor owe buty. Tuzin kolor ów skór y i oczu. Bog ac-
two i uroda. Przyjaciele i wrog owie. Luca Corta zna to od urodzenia, ten dźwięk
spadającej wody, ten szmer sztuczneg o wiatru w bambusach i gał ęziach. Nie zna in-
neg o świata. A w taki szczeg ólny dzień jak dziś podaje się mięso.
Kuchar ze rozstawili elektryczne grille pod przewieszką dolnej warg i Oxuma. Na-
dziewają mięso na szpady i obr acają je. Tłusty dym niesie się ku sztucznemu niebu,
nastawionemu dzisiaj na pog odne błękitne popoł udnie z przelotnymi chmur ami.
Słoneczne ziemskie popoł udnie. Kelner zy noszą między gośćmi wielkie tace mięsa
na szpadach. Luna staje na drodze jednej z kelner ek.
– O, jaka piękna sukienka – mówi kelnerka bardzo kiepskim portug alskim. Jest
niska, niewiele wyższa od Luny i kwadratowa. Za dużo się rusza jak na tutejsze cią-
żenie. Zieluniaczka, dopier o co wysiadła z cykler a. Jej chowaniec to tania skórka z
przenikających się czwor ościanów.
– Dziękuję – mówi Luna, przechodząc na globo, uproszczony ang ielski służący
za wspólny język. – Mnie też się podoba.
Kelnerka podsuwa Lunie tacę.
– Kurczak czy woł owina?
Luna bier ze tłusty soczysty szaszł yk z woł owiny.
– Nie pobrudź sobie sukienki, jest taka piękna. – Ma akcent norte.
– Mnie się to nie zdar za – odpowiada Luna z ogromną powag ą i oddala się, ska-
cząc po kamiennej ścieżce obok strumienia i jednocześnie odg ryzając drobnymi
biał ymi ząbkami kęsy krwistej woł owiny.
Jest Lucasinho, eleg ancko wystrojony, w klapie ma Panią Lunę, a w ręku kieli-
szek z blue moon martini. Otaczają go towar zysze z Księżycoweg o Bieg u. Luna po-
znaje jedną dziewczynę, Asamoah, i drug ą, Sun. Sunowie i Asamoah zawsze byli jak
członkowie rodziny. Łatwo też poznać dziwneg o bladeg o chłopaka, Wor oncowa.
Jak wampir, myśli Luna. A ta dziewczyna to pewnie Mackenzie. Cała w złocie.
– Śliczne masz pieg i – obwieszcza Luna, wciskając się w środek grupki wokół
Lucasinha. Patrzy dziewczynie Mackenzie prosto w twarz.
Śmieją się z jej bezczelności, a Mackenzie najg łośniej.
– Luna – mówi Lucasinho. – Idź z tym mięsem gdzie indziej.
Wypowiada to jak żart, lecz Luna wie, o co chodzi. Jest na nią zły. Przeszkadza
mu gadać z Abeną Asamoah. Pewnie chce ją namówić na seks. Co za nał og owiec! A
pod nog ami ma cały rządek odwróconych kieliszków. Nał og owiec i pijak.
– Po prostu mówię. – Cortowie mówią, co myślą. Luna wycier a usta wierzchem
dłoni. Mięso, a ter az słyszy muzykę. – Ja też mam pieg i!
Dotyka palcem swoich kortańsko-asamoańskich policzków i znów puszcza się
bieg iem. W poszukiwaniu muzyki przeskakuje po ułożonych w poprzek rzeki ka-
mieniach. Rozchlapuje wodę, wzbijając opadającą powoli pianę. Goście gruchają,
popiskują, usuwając się spod bryzgów, ale uśmiechają się. Luna wie, że jej urok
wszystkich obezwładnia.
– Tio Lucas!
Podbieg a i obejmuje go za nogi. Kto ma być tak blisko muzyki, jak on? Rozma-
wia z tą imig rantką, któr a podawał a jej mięso. Ter az ma tacę z niebieskimi koktajla-
mi. Luna przer wał a mu. Mierzwi jej ciemne kręcone włosy.
– Luna, coração, ter az leć. Dobrze? – Obr aca ją delikatnym dotknięciem ramie-
nia.
A odchodząc, słyszy jeszcze, jak mówi do kelnerki:
– Macie już nie podawać mojemu synowi alkoholu. Czy to jasne? Nie ma mowy,
żeby się upił i zbłaźnił na oczach wszystkich. Prywatnie może sobie robić, co chce,
ale nie może nar ażać dobreg o imienia rodziny. Jeśli do końca dnia ktoś mu da
choćby kropelkę, wszyscy, co do jedneg o, lądujecie w Bairr o Alto. Będziecie że-
brać o używany tlen i pić szczyny. Nic osobisteg o. Proszę to przekazać waszemu
menedżer owi.
Luna uwielbia wujka Lucasa, to, jak umie zniżyć się do jej wzrostu, jego drobne
gierki, sztuczki i żarty, któr e mają tylko dla siebie, choć czasami zdar za się, że jest
wysoki i odleg ły, w innym świecie, twardym, zimnym i wrednym. Luna widzi blady
strach w oczach imig rantki i strasznie jej szkoda tej kobiety.
Ręce łapią ją, unoszą wysoko, wyr zucają w powietrze.
– Hej, hej, anzinho!
I łapią ją, gdy opada, lekka jak piórko, z sukienką w piwonie zadartą aż na twarz.
Rafa. Luna przywier a do ojca.
– No, skarbie, zgadnij, kto ter az przyjechał. Tia Ariel. Idziemy jej poszukać?
Rafa ściska Lunę za rękę, a ta z entuzjazmem kiwa głową.
***
***
Może trochę mięsa? Może soku? Lucas osaczył tię Ariel. Wujek Lucas jest nudny,
kiedy tak z kimś gada, prawie przytykając do nieg o twarz. Wtem Luna wytrzeszcza
oczy, rozdziawia usta. Wydaje z siebie podekscytowany pisk.
Wąwozem kroczy postać w elastyku. Pod prawą pachą ma hełm, w lewej dłoni
plecak podtrzymywania życia. Stopy w bucior ach, a obcisły skafander to jedna
pstrokacizna – logo, paski odblaskowe, światełka nawig acyjne, odznaki z rajdów.
Jego chowaniec wyo strza się, piksel za pikselem, nawiązując poł ączenie z siecią
Boa Vista. Sypie się z nieg o pył, zostawia za sobą osiadający powoli srebrzysto-
czarny ślad.
– Carlinhos!
Carlinhos Corta widzi, że bratanica pędzi ku niemu, więc się cofa, ona jednak
zder za się z nim, chwyta za nogi, wzniecając ogromną chmur ę pyłu, któr y osiada na
pięknej kwiecistej sukience jak sadza.
Dwa kroki za Luną nadchodzi Rafa. Wymienia z młodszym bratem parę marko-
wanych ciosów, kończy żółwikiem.
– Przyjechał eś po wierzchu?
Carlinhos pokazuje na dowód hełm. W pstrokatym elastyku, roztaczając ostry
prochowy zapach księżycoweg o pyłu, robi na przyjęciu za pir ata. Stawia na ziemi
plecak z systemem podtrzymywania życia i łapie blue moo na, wychyla go jednym
haustem.
– To jest coś. Po dwóch godzinach jazdy lunicyklem i picia własnych szczyn…
Rafa kręci głową z podziwem dla szaleństwa.
– Któr eg oś dnia zginiesz przez te durne motor y. Może nie dzisiaj, może nie jutro,
ale któr eg oś dnia przydar zy się rozbłysk, a ty będziesz na motor ze, na zadupiu, pięć
godzin od wszystkieg o. I będzie. Smażona. Dupa. Kar ioki. – Każde słowo akcentuje
szturchańcem w ramię.
– A ty kiedy ostatni raz był eś na powierzchni? – Carlinhos na niby wali go pięścią
w brzuch. – Co to ja czuję? Brzuszek? Masz zero kondycji, irmão. Trzeba by cię do-
prowadzić do księżycowej sprawności. Za dużo siedzisz na spotkaniach. My robimy
w wydobyciu helu, a nie w księg owości.
Najmłodszy i najstarszy z Cortów pasjonują się sportem. Pasją Carlinhosa są po-
wierzchniowe rajdy na motocyklach. Jest pionier em tego ekstremalneg o sportu. Od
zera zaprojektował lunicykle i specjalne skafandry. Przer ył trasami całe Montes
Apenninus, opracował rajd na wytrzymał ość przez Mare Serenitatis. Natomiast
sport Rafy jest bezpieczniejszy i bardziej halowy. Jest właścicielem drużyny z Księ-
życowej Ligi Piłki Ręcznej. Zajmują w I lidze wysokie miejsce. To wspólna mania
Rafy i jego szwag ra, Jadena Wen Suna, właściciela Tyg rysów Słońca. Konkur ują ze
sobą z humor em i zacięciem.
– Zostaniesz na trochę po imprezie? – pyta Rafa.
– Przyznał em sobie urlop w nag rodę. – Carlinhos przez trzy luny siedział na
Mare Tranquilitatis i zdobywał hel.
– To przyjdź na mecz. Zobaczysz, co robimy.
– Przeg rywacie, z tego, co słyszał em? A gdzie nasz księżycowy bieg acz? Mówili
mi o tym chłopaku Asamoah. Dobra robota. Jakby kiedyś chciał popracować na ze-
wnątrz, to ja go bior ę.
– Lucas nie ma tego w jego życiowym planie.
Dwa kroki za Carlinhosem idzie drug i młody człowiek w skafandrze, równie
śniady, jak Carlinhos jasny, o pięknych kościach policzkowych i wąskich drapież-
nych oczach.
– Wag ner, irmão – mówi Rafa.
Drug a runda żółwików. Wag ner, najmłodszy z braci, uśmiecha się nieśmiał o.
Luna trzyma się nogi wujka Carlinhosa, cała umor usana księżycowym pył em.
– Niech no was zobaczę! – woła Ariel, przybywając z całą świtą. – Wspaniał e
chłopaki!
Pochyla się, żeby ich ucał ować, ale nie dotyka. Nie ma mowy, żeby ubrudzić so-
bie taką suknię.
Zjawia się Lucas, taktycznie spóźniony. Wita się z Carlinhosem uprzejmie, ale
zdawkowo. Potem skupia uwag ę na Wag ner ze.
– Uwielbiam przyjęcia. Ci dalecy krewni, któr ych się nig dy nie widuje…
– Wag ner jest tu na moje zaproszenie – mówi Carlinhos.
– Oczywiście – mówi Lucas. – Czuj się jak u siebie.
Pomiędzy Wag ner em a Lucasem przeskakuje łuk czystej nienawiści, potem Car-
linhos bier ze Wag ner a za łokieć i uprowadza w wir przyjęcia.
– Luna, leć do madrinhi Elis – mówi Rafa.
– Trzeba cię trochę otrzepać – mówi madrinha Elis.
Jest paulistaną, o grubych rysach i mocnej budowie, o całą głowę niższą od po-
kolenia urodzoneg o na Księżycu. Ziemskie ciał a są najlepsze na sur og atki. Corto-
wie tylko Brazylijkom dają rodzić swoje dzieci. Bier ze za rękę usmoloną Lunę i od-
chodzi od rozmowy dor osłych, żeby popatrzeć na muzyków.
– Lucas, nie tutaj – mówi łag odnie Rafa.
– On nie jest Cortą – stwierdza po prostu Lucas.
Czyjaś dłoń dotyka wierzchu jego dłoni. Podeszła do nieg o Amanda Sun.
– To było wredne, nawet jak na ciebie – drwi.
Amanda Sun jest z trzecieg o pokolenia, po księżycowemu wysoka, wyższa nawet
od swojeg o męża. Jej chowaniec to ideo gram czen, Grom, ciemnoczerwony. U Su-
nów tradycyjnie ubier a się chowańce w skórki z Księgi przemian.
– Dlaczeg o? To prawda – bur zy się Lucas.
Elity zdumiał y się, gdy Amanda Sun przeprowadził a się z Pał acu Wieczneg o
Światła do niedokończoneg o Boa Vista. Nikah niczeg o takieg o nie przewidywał a, a
małżeństwo było istotne i dynamiczne – zawier ał a więc spor o war unków, postano-
wień, klauzul unieważniających. Mimo to Amanda Sun przeniosła się do Boa Vista i
mieszka tu od siedemnastu lat. Wydaje się tu równie na miejscu, jak błog o spokojne
orixas czy płynąca woda. Elity, bo ich część wciąż się sprawą inter esuje, sądzą, że
ma jakiś dług oterminowy plan. Sunowie należeli do pierwszych osadników i razem
z Mackenziemi uważają się za star e rody, prawdziwą księżycową arystokrację.
Przez pół wieku walczyli z heg emonią Chińskiej Republiki Ludowej, któr a trakto-
wał a ród Sunów jako swój księżycowy przyczół ek. Wszyscy się zgadzają, że żaden
Sun nig dy nie weźmie ślubu bez por ządneg o namysłu.
Jednakże Lucas ostatnie pięć lat przemieszkał w swoim apartamencie w João de
Deus.
Muzyka – dyskretny bossa jazz – cichnie. Kieliszki zatrzymują się w pół drog i do
ust. Milkną rozmowy, słowa wypar owują, nie udają się pocał unki. Wzrok wszyst-
kich przykuwa drobna kobieta, któr a wył onił a się z drzwi pomiędzy ogromnymi ła-
godnymi twar zami orixas.
Wchodzi Adr iana Corta.
***
***
Adr iana Corta stoi drobna i eleg ancka pośród swoich wysokich dzieci i jeszcze
wyższych wnuków. Księżycowe ciążenie łag odnie traktuje wiek – skór ę ma gładką,
bez zmarszczek, mimo siedemdziesięciu dziewięciu lat trzyma się prosto, a por usza
się z gracją debiutantki. Wciąż stoi na czele Corta Hélio, choć od miesięcy nie wy-
chylił a nosa z Boa Vista. Nawet dla jego mieszkańców stanowi ter az rzadki widok.
Jednakże dla rodziny wciąż potrafi urządzić spektakl. Wita się ze swoimi dziećmi.
Trzy buziaki dla Rafaela i Ariel. Dwa dla Lucasa i Carlinhosa, jeden dla Wag ner a.
Luna wyr ywa się madrinhi Elis i bieg nie do vovo Adr iany. Ta wzdycha, widząc czar-
ne smug i na sukni w stylu Ceil Chapman.
Adr iana nie nosi znaczka z panią Luną. W młodych, szalonych latach opił a się
próżni więcej niż wszyscy księżycowi bieg acze z Boa Vista.
Lucas postępuje za ramieniem matki, gdy ta idzie wzdłuż szer eg u wnuków, ma-
drinhas, oko i gości. Z każdym potrafi zamienić słówko. Dłuższą rozmową wyr óż-
nia Amandę Sun i Lousikę Asamoah, keji-oko Rafy.
– No dobrze, a gdzie ten Lucasinho? – pyta Adr iana Corta. – Dawać tu bohater a.
Lucas uświadamia sobie, że syna nig dzie nie ma. Zag ryza złość.
– Zar az go znajdę, mamo. – Toquinho próbuje dzwonić, ale chłopak jest poza za-
sięg iem.
Adr iana Corta cmoka z dezaprobatą. Etykieta nie zostanie dopełniona, póki mu
nie pog ratuluje – to przyjęcie na jego cześć. Lucas podchodzi do muzyków, nieduży
ansambl: gitar a, fortepian, kontrabas i delikatnie szemr zące miotełkami bębny.
– Znacie Aguas de Marco?
– Oczywiście. – To standard, klasyka.
– Zag rajcie to pięknie. To ulubiony utwór mojej mamy.
Gitar zysta i pianistka kiwają do siebie, odliczają, ruszają w subtelny off-beat.
Marcowe deszcze, star a i przepiękna piosenka, któr ą Adr iana Corta śpiewał a swoim
dzieciom, gdy madrinhas je przynosił y i kładły jej na kolanach, śpiewał a im nad
łóżeczkami. To impresjonistyczny jesienny utwór o deszczu, patykach, drobnych
żyjątkach, o wszechświecie skrytym w tym, co małe, jednocześnie radosna i przesy-
cona saudade. Męski i żeński głos zmieniają się wersami; reagują nawzajem na
swoje syg nał y, żywo i radośnie. Lucas słucha uważnie, z pasją. Oddech ma płytki,
ciał o całe spięte. W kącikach oczu pojawiają się łzy. Muzyka zawsze bardzo go po-
ruszał a, a zwłaszcza star a, brazylijska. Bossa nova, MPB{1}. Muzyka do wind; mu-
zyka środka, nudziarstwo, bezjajeczny smoo th jazz. Ci, co tak mówią, nie mają
uszu, nie umieją słuchać. Nie słyszą saudade, błog ieg o smutku płynąceg o z przemi-
jania, któr y zao strza wszystkie radości. Nie słyszą milczącej rozpaczy, nie czują, że
pod powierzchnią piękna i leniwej błog ości dzieje się strasznie, strasznie źle.
Zerka na matkę. Kiwa głową do wijąceg o się rytmu, oczy ma zamknięte. Sprawił,
że zapomniał a o marnotrawnym Lucasinho. Lucas zajmie się nim później.
Punktem kulminacyjnym piosenki są dwie linie melodyczne grające ze sobą w ca-
poeirę, pojedynczymi słowami wcinające się w siebie nawzajem, robiące uniki i
przewroty. I gitar zysta, i pianistka są bardzo dobrzy. Lucas nig dy nie słyszał o tym
zespole, ale słucha ich z ogromną przyjemnością. Piosenka się kończy. Lucas prze-
łyka emocje. Klaszcze głośno i dobitnie.
– Brawo! – woła.
Doł ącza doń Adr iana, potem Rafa, Ariel. Carlinhos, Wag ner. Owacja rozchodzi
się falą wśród gości.
– Brawo!
Znów ruszają w obieg trunki, chwila zażenowania zapomniana, przyjęcie toczy
się dalej. Lucas podchodzi do gitar zysty na słówko.
– Dziękuję. Czujesz bossę. Mamãe się bardzo podobał o. Byłbym zobowiązany,
gdybyś mógł przyjść i wystąpić tylko dla mnie, w moim domu w João de Deus.
– Będziemy zaszczyceni, proszę pana.
– Nie wszyscy. Tylko ty. Niedług o. Jak się nazywasz?
– Jorg e. Jorg e Nardes.
Chowańce wymieniają się kontaktami. Nag le kelnerka, zieluniaczka z Północy, z
tacą w ręku, rzuca się na Rafaela Cortę.
***
Podoba jej się twardy strup na uchu Lucasinho. Przyjemnie jest go zrywać, niwe-
czyć gojenie, wypuszczać odrobinkę krwi. Abenie robi się od tego mokro pod balo-
wą suknią od Heleny Barber. Wrócili do sieci Boa Vista i Jinji już mógł pokazać
Lucasinho prezent od niej – chromowy kieł bieg nący łukowato wzdłuż górneg o
brzeg u małżowiny praweg o ucha. Super wyg ląda. Uwodzicielsko. Jednakże ona cią-
gle nie daje mu się nawet objąć w talii.
Zanim dotrą do okna, już wiedzą, że coś jest nie tak. Nie słychać muzyki, głosów,
nikt nie pluszcze się w basenie pod wodospadem. Krzyki, rozkazy wydawane po
portug alsku i w globo. Źrenica kamienneg o oka Xang ô patrzy z góry na ogrody
Boa Vista. Lucasinho widzi, że escoltas Cortów pilnują grupek gości. Zespół mu-
zyczny i kelner zy stoją z rękoma za głową. Drony ochrony przepatrują rzeźbione
ściany, ich laser y przez moment przeskakują po Lucasinho i Abenie.
– Co się dzieje? – pyta Lucasinho.
Jinji odpowiada w tej samej sekundzie, w któr ej Abena robi zszokowaną minę.
Była próba zamachu na życie Rafaela Corty.
***
Ostrze noża dotyka krtani Mar iny Calzag he. Jeśli się ruszy, jeśli się odezwie, roze-
tnie jej ciał o. Jest tak obłędnie ostre, że zadział ał oby bezboleśnie – nawet by nie po-
czuł a, że ma przeciętą tchawicę. Ale musi się ruszyć, musi się odezwać, żeby prze-
żyć.
Stuka palcami w nóżkę kieliszka stojąceg o do góry nog ami na tacy.
– Mucha – syczy przez zęby.
Muchy tak nie latają. Mar ina Calzag he zna się na muchach. Pracował a przy łapa-
niu much. Na Księżycu owady – zapylające, albo ozdobne motyle, jak te, któr e dzie-
ciaki Asamoah wypuścił y w powietrze Boa Vista – są koncesjonowane. Muchy, osy,
dzikie chrząszcze zag rażają skomplikowanym ekosystemom księżycowych miast i
tępi się je. Mar ina Calzag he zabił a milion much i doskonale wie, że one tak nie lata-
ją – po linii prostej celującej w odsłoniętą skór ę z boku podbródka Rafaela Corty.
Rzucił a się z kieliszkiem, złapał a muchę o milimetry od celu i uwięził a, stawiając
kieliszek do góry nog ami na tacy. W tym samym ułamku sekundy jej szyi dotknął
nóż, wydobyty ze szmer em z ukrytej mag netycznej pochwy. Na końcu noża – escol-
ta Cortów w szytym na miar ę garnitur ze, z idealnie złożoną poszetką w kieszeni na
piersi. A i tak wyg ląda jak bandzior. I tak wyg ląda jak śmierć.
Heitor Per eira kuca sztywno, żeby przyjr zeć się przedmiotowi w kieliszku. Jak
przystał o na pierwszą gener ację, jest wielki i kwadratowy. Ogromny weter an mar y-
narki wojennej gapiący się w odwrócony kieliszek – nawet śmieszne by to było,
gdyby nie te noże.
– Owad-asasyn – mówi. – Z AKA.
Ostrza natychmiast okrążają Lousikę Asamoah. Ich czubki o milimetry od jej
skór y. Luna krzyczy i płacze, wczepiając się w matkę. Rafael rzuca się na ochronia-
rzy. Faceci w garnitur ach otaczają go, unier uchamiają.
– Senhor, to dla pana bezpieczeństwa – mówi Heitor Per eira. – Ona może ukry-
wać broń biolog iczną.
– To jest dron – szepcze Mar ina Calzag he. – Widać ścieżki.
Heitor Per eira przypatruje się uważniej. Mucha obija się o szkło, lecz gdy mo-
mentami siada nier uchomo, na skrzydłach i pancer zu wyr aźnie widać złote wzorki.
– Puścić ją. – Głos Adr iany Corty jest cichy, za to ton tak rozkazujący, że każdy
ochroniarz się kuli.
Heitor Per eira kiwa głową. Noże chowają się. Lousika bier ze na ręce zapłakaną
Lunę.
– I ją też – rozkazuje Adr iana Corta.
Mar ina sapie, gdy nóż znika spod jej gardła i uświadamia sobie, że odkąd ochro-
niarz ją chwycił, nie oddychał a. Zaczyna się trząść.
Lucas krzyczy.
– Lucasinho?! Gdzie Lucasinho?
– Ja się tym zajmę. – Heitor Per eira kładzie dłoń na stopce kieliszka. Wyjmuje z
malutkiej kabur y pistolet impulsowy. Urządzenie jest wielkości kciuka, komicznie i
niemęsko wyg ląda w jego ogromnej łapie. – Proszę wył ączyć chowańce.
W cał ym Boa Vista chowańce z mrug nięciem znikają. Mar ina wył ącza mrug nię-
ciem swoją Hetty. Ten pedalski pistolecik ma dość mocy, żeby wył ączyć sieć w ca-
łym Boa Vista. Nic nie słychać, nic nie widać, ale mała elektroniczna muszka prze-
staje się ruszać.
Lucas Corta nachyla się blisko do swojeg o szefa ochrony i szepcze do nieg o:
– Próbowali zabić mojeg o brata. Dostali się do Boa Vista, do naszeg o domu, i
próbowali zabić mojeg o brata.
– Senhor Corta, sytuacja jest pod kontrolą.
– Sytuacja jest taka, że zamachowiec dotarł tak daleko, że od Rafy dzielił o go tyl-
ko szkło z kieliszka. Na oczach gości ze wszystkich Pięciu Smoków. Na oczach na-
szej matki. Trochę słabo jak na sytuację pod kontrolą, co?
– Zbadamy tę broń. Dowiemy się, kto za nią stoi.
– To za mało, rozumiesz? W każdej chwili może nastąpić kolejny atak. To miej-
sce ma być zabezpieczone. Koniec imprezy.
– Senhors, senhoras, doszło do nar uszenia bezpieczeństwa – obwieszcza Heitor
Per eira. – Musimy zabezpieczyć Boa Vista. Muszę państwa poprosić o opuszczenie
Boa Vista. Proszę się udać w kier unku stacji tramwaju. Można już bezpiecznie włą-
czyć chowańce.
– Znajdź mojeg o syna! – rozkazuje mu Lucas.
Koledzy Lucasinho kręcą się zag ubieni i zapomniani. Zdar zenia przyćmił y ich
Księżycowy Bieg i uratowanie Kojo przez Lucasinho. Ochrona Boa Vista zag ania
gości z ogrodów w stronę stacji. Inni eskortują grandów rodu Corta do środka. Lu-
cas mier zy Mar inę Calzag he lodowatym i żelaznym spojr zeniem. Ona cała dyg ocze
w szoku.
– Nazwisko?
– Mar ina Calzag he.
– Pracujesz w firmie cater ing owej?
– Pracuję, gdzie tylko się da. A jestem… był am… inżynier em produkcji.
– Od ter az pracujesz dla Corta Hélio.
Wyciąg a dłoń. Mar ina ją ujmuje.
– Por ozmawiaj z moim bratem Carlinhosem. Cortowie są ci zobowiązani.
I znika. Mar ina, wciąż otępiał a z szoku, próbuje dojść, co się stał o. Cortowie
chcieli poder żnąć jej gardło, ter az ma dla nich pracować. Ale – Cortowie. Blake,
wszystko będzie dobrze. Dostaniesz swoje leki. Nig dy już nie będziemy sprag nieni.
Będziemy swobodnie oddychać.
DWA
Luna Corta – dziewczynka-szpieg. Boa Vista ma pełno kryjówek, idealnych dla znu-
dzonej dziewczynki. Któr eg oś dłużąceg o się por anka Luna śledził a robota sprząta-
jąceg o i odkrył a ten tunel serwisowy. Ciąg nie ją do tuneli i kanał ów, jak wszystkie
księżycowe dzieci. Dor osły by tu nie wszedł, i dobrze, bo kryjówki i tajne przejścia
mają być tajne. Tunel zrobił się przyciasny, odkąd pierwszy raz się do nieg o wczoł-
gał a i odkrył a, że może z nieg o zajr zeć do prywatneg o pokoju matki, a także, jeśli
wstrzyma oddech, coś usłyszeć. Wierci się ukryta za oczami Oxossieg o, jak nieżyt
w zatokach łowcy i obrońcy.
– Przył ożyli mi nóż do gardła.
Ojciec coś mówi, lecz ona nie słyszy. Przyciska się bliżej do kratki wentylacyjnej.
Na twarz padają pyliste świetlne prążki.
– Rafa, oni przył ożyli mi nóż do gardła!
Luna widzi, że matka przesuwa palcami po szyi, wzdłuż zapamiętaneg o ostrza
noża.
– Tylko dla bezpieczeństwa.
– A zabiliby mnie?
Luna znów się wierci, żeby mieć w wąskim polu widzenia oboje rodziców.
Ojciec siedzi na łóżku. Wydaje się mały, skurczony, jakby uszło zeń powietrze i
światło.
– Bronili nas. Podejr zany był każdy, kto nie jest Cortą.
– Amanda Sun nie jest Cortą. Jakoś nie widział am noża przy jej gardle.
– Bo to była mucha. Wszyscy wiedzą, że to wy używacie broni biolog icznej.
– „My”?
– W sensie: Asamoah.
– Na imprezie byli jeszcze inni Asamoah. Abena Maanu na przykład. Nie widzia-
łam, żeby ktoś rzucał się na nią z nożem. „My” czy może tylko „niektór zy z nas”,
co?
– Po co to mówisz?
– Bo wy, Rafa, przył ożyliście mi nóż do gardła. I nie słyszę od ciebie ani słowa
zapewnienia, że byście mi go nie poder żnęli.
– Nig dy bym do tego nie dopuścił.
– A gdyby twoja matka dała rozkaz, to powstrzymałbyś ją?
– Jestem bu-hwaejangiem Corta Hélio.
– Rafa, nie obr ażaj mnie.
– Jestem zły, że nasza ochrona przył ożył a ci nóż do gardła. Jestem zły, że był aś
podejr zana. Jestem wściekły, ale dobrze wiesz, że tak wyg ląda życie tutaj.
– Wiem. Więc może ja wcale nie chcę żyć tutaj.
Luna widzi, że Rafa unosi wzrok.
– Wiem, jak wyg ląda życie w Twé. W Twé jest dobrze. I bezpiecznie. Wśród mo-
ich ludzi, Rafa. I chcę tam zabrać Lunę.
Luna aż się zachłystuje. Kanał jest tak ciasny, że nie może zatkać ust ręką, żeby
zag łuszyć ten hał as. Mog li ją usłyszeć. Potem myśli jednak, że w Boa Vista ciąg le
coś szur a i szeleści.
Rafa zrywa się na równe nogi. Kiedy jest wściekły, podchodzi blisko, tak blisko,
że czuć jego oddech. Tak blisko, że pluje ci w twarz. Lousika ani drgnie.
– Luny nie zabier asz.
– Nie jest tu bezpieczna.
– Moje dzieci zostają ze mną.
– Twoje dzieci?
– Co, nikah nie czytał aś? Może za bardzo się śpieszył aś, żeby wleźć do łóżka
dziedzica Corta Hélio?
– Rafa. Nie mów tak. To nieg odne ciebie. To niepodobne do ciebie.
Jego gniew już buzuje. Gniew to jego grzech główny. To ciemna strona jego
sympatycznej osobowości. Łatwo się pobudza do wszystkieg o: do śmiechu, do za-
bawy, do mił ości. I do wściekłości.
– A bo ja wiem? Może twoi planowali, że…
– Rafa. Przestań. – Lousika przyciska palce do jego ust. Wie, że jego gniew uspo-
kaja się tak szybko, jak wybucha. – Nig dy, przenigdy nie spiskował abym przeciwko
tobie, ani ja, ani moja rodzina, żeby przejąć Lunę.
– Luna zostaje przy mnie.
– Tak. Ale ja nie.
– Nie chcę, żebyś odchodził a. To jest twój dom. Przy mnie. I przy Lunie.
– Nie jestem tu bezpieczna. I Luna też. Tylko że nikah nie pozwala mi jej zabrać.
Gdybyś choć raz powiedział, że przepraszasz, że wasi escoltas rzucili się na mnie z
nożami, może wyg lądał oby to inaczej. Ale ty nie przepraszasz. Ty jesteś zły.
Ter az ojciec coś mówi, lecz Luna go nie słyszy. Nie słyszy niczeg o oprócz nar a-
stająceg o w głowie szumu, zapowiadająceg o najg orsze rzeczy na świecie.
Mamãe sobie pójdzie. Czuje ucisk w piersi. W głowie aż dzwoni od tego paskud-
neg o syku, jakby uciekał o powietrze i życie. Wyczołg uje się pośpiesznie z tunelu, w
któr ym usłyszał a zbyt dużo. Por ysował a sobie buty i rozdarł a sukienkę Pierr e’a
Cardina o szorstki kamień.
***
Zdechłe motyle unoszą się na wodzie, deszcz zrobił z nich coś przypominająceg o
krę. Lazur owa piana skrzydeł ek klei się do brzeg ów. Luna Corta siada wśród tru-
pów.
– Hej, hej, co się stał o? – Lousika Asamoah kuca obok córki.
– Motylki umarł y.
– One nie żyją dług o. Tylko jeden dzień.
– Podobał y mi się. Ładne były. To nie fair.
– Tak są zrobione.
Lousika zrzuca buty i siada na kamieniu obok Luny. Macha stopami w wodzie.
Błękitne skrzydełka oblepiają jej ciemne nogi.
– Ale mog liście zrobić, żeby żyły dłużej niż dzień – mówi Luna.
– Mog liśmy, ale co by jadły? Dokąd by poszły? Te motyle to ozdoba, jak flag i na
Święto Yama.
– Nie. One są żywe.
– Luna, co się stał o z butami? – pyta Lousika. – I z sukienką?
Luna patrzy na motyle kry powoli dryfujące z prądem.
– Ty wyjeżdżasz.
– Czemu tak myślisz?
– Słyszał am, jak mówił aś.
Żadne z pytań, któr e mog łaby zadać Lousika, nie ma tutaj sensu.
– Tak. Wracam do Twé, do mojej rodziny. Ale tylko na trochę. Nie na zawsze.
– Na ile?
– Nie wiem, skarbie. Nie dłużej, niż będzie trzeba.
– Ale ja z tobą nie jadę.
– Nie. Bardzo bym chciał a, strasznie bym chciał a, bardziej nawet niż sama wyje-
chać, ale nie można.
– Mamo, a ja jestem bezpieczna?
Lousika tuli Lunę do siebie, cał uje w czubek głowy.
– Jesteś. Tato cię obroni. Urwie głowę każdemu, kto spróbuje ci zrobić coś złe-
go. Ja jednak muszę wyjechać, póki pewne sprawy się nie wyjaśnią. Wcale nie chcę.
Bardzo będę tęsknić za tobą. Tato się tobą zao piekuje, i madrinha Elis. Elis nie po-
zwoli ci zrobić krzywdy.
Te słowa palą ją w gardle. Madrinhas, matki zastępcze. Wynajęte macice, któr e
stają się niańkami, potem nieo ficjalnymi ciotkami, rodziną. Lousika jest w stanie to
zrozumieć w przypadku mał ych rodzinnych fir emek, takich jak Cortowie, kiedy
trzeba budować biznes i nie ma czasu na ciążę, por ód, niemowlęctwo. Ale w kolej-
nym pokoleniu? Robić tradycję z wszecho becnej gromady poważnych, powściąg li-
wych madrinhas? Ona nie cierpiał a tego, że to wysoka madrinha Elis z brazylijski-
mi kośćmi policzkowymi nosił a jej dziecko i rodził a je. Była wstrząśnięta, gdy
Rafa powiedział jej o sur og atce, jakby to było oczywiste i ustalone. I to jest „po
Cortowemu”. Włóż to we mnie, niech we mnie rośnie, ja to donoszę i wycisnę na
świat. Nie potrzebuję Madonny Poczęcia, żeby poł ączyć twój plemnik z moim ja-
jeczkiem i powiedzieć „niech się stanie życie”. Nie potrzebuję patrzeć, jak wasze
boty ginekolog iczne wkładają zyg otę smukłej uśmiechniętej Elis, ani jak z każdym
dniem robi się szersza i okrąg lejsza. Nie potrzebuję wyników, obr azów USG, co-
dziennych informacji, jak rozwija się jej ciąża. I nie było mi potrzebne zamykanie
się w pokoju, płacz i ciskanie rzeczami, kiedy Elis poszła pod nóż. Luno, to powin-
nam być ja. To moją uśmiechniętą i wyczerpaną, zapłakaną twarz powinnaś zoba-
czyć jako pierwszą. Asamoah. Życie płynie, życie się przelewa, życie wytryskuje
wszystkimi naszymi płynami i sokami. Jestem zdrowa, płodna, wszystko zadział a-
łoby natur alnie, wspaniale, gładko. Ale to nie po Cortowemu.
Kocham cię, Luno, ale po Cortowemu cię nie pokocham.
Lousika obejmuje Lunę, koł ysze nią, uspokajając zar ówno ją, jak i siebie. Jedna
mucha-asasyn zbur zył a jej cały świat. To nie jest ogród bog ów i wodny pał ac. To
wyr yty w skale tunel. A wszystkie wypełnione światłem agrar ia jej rodziny, wszyst-
kie miasta, osiedla i fabryki, to kruche skor upki, marne obozowiska, broniące się
przed próżniowym niebem i morderczym słońcem. Wszyscy są w niebezpieczeń-
stwie. Cały czas. Nig dzie nie uciekniesz, nig dzie się nawet nie schowasz.
– Twój ojciec, nasz kontrakt i wszyscy mogą mówić, że jesteś Cortą, ale ty jesteś
Asamoah. Jesteś Asamoah, bo ja jestem Asamoah, i moja matka przede mną też. Tak
jest po naszemu.
***
Lucas Corta w sali posiedzeń zar ządu zmiata ręką ze stoł u wirtualne dokumenty.
– Nie mam na to czasu. Skąd się wzięł a? Kto ją zrobił?
Heitor Per eira pochyla głowę. Jest o głowę niższy i o dziesięć lat bardziej siwy
od wszystkich przy tym stole, z wyjątkiem Adr iany Corty i jej dyr ektor a finansowe-
go, Helen de Brag i, mroczneg o aspektu Corta Hélio.
– Cały czas analizujemy…
– Mamy najlepszy ośrodek R&D na cał ym Księżycu i nie da się stwierdzić, kto to
zrobił?
– Podjęli nadzwyczajne środki, żeby usunąć wszystko, co mog łoby zidentyfiko-
wać drona. Układy scalone są gener yczne, odcisk palca drukarki też niewidoczny.
– Czyli nie wiesz.
– Jeszcze nie wiemy. – Wszyscy przy stole słyszą, że Heitor owi drży głos.
– Nie wiesz, kto ją zrobił, nie wiesz, kto ją wysłał, nie wiesz, jak przeszła przez
ochronę. Nie wiesz, czy w tej chwili kolejna mucha nie zaatakuje mojeg o brata,
mnie albo naszej matki, Boże broń. Jesteś szefem ochrony i nie wiesz nic z tych rze-
czy?
Lucas wbija weń wzrok. Twarz Heitor a zaczyna drgać.
– Jesteśmy w trybie całkowiteg o bezpieczeństwa. Monitor ujemy wszystkie obiek-
ty większe od płatka skór y.
– A co, jeśli ona już tu jest? Ktoś mógł ją podr zucić wiele miesięcy temu. Przy-
szło ci to do głowy? Może właśnie budzi się dziesięć takich? Albo sto? Wystarczy,
że raz im się poszczęści. Wiem, jak dział ają nowoczesne trucizny. Zmuszają cię do
czekania. Czekania godzinami, w bólu; wiesz, że każdy kolejny oddech jest płytszy
niż poprzedni, wiesz, że nie ma odtrutki, wiesz, że umrzesz. Bardzo dług o patrzysz
na śmierć. Dopier o wtedy pozwalają ci umrzeć. I wiem, że ktoś próbował taką truci-
zną zatruć mojeg o brata. Tyle wiem. A ter az mów, co ty wiesz.
– Lucas, dosyć. – Adr iana Corta zajmuje miejsce u szczytu stoł u.
Od miesięcy stał o puste, zastępował ją tylko wielki i niestar anny portret na ścia-
nie, w skafandrze, jako Matki Boskiej od Helu, patrzący wzdłuż stoł u. Bezpośrednie
i śmiertelne zag rożenie dla jej dzieci sprowadził o ją do sali spotkań, w pełnym ma-
jestacie władzy. Rafa siedzi po jej prawicy, Ariel po lewicy. Lucas na prawo od bra-
ta.
– Mamãe, jeśli twój szef ochrony nie zapewnia nam bezpieczeństwa, to kto jest w
stanie?
– Heitor wiernie służy naszej rodzinie, dłużej niż ty chodzisz po świecie. – Żądło
autor ytetu jest nie do pomylenia z niczym innym.
– Tak jest, mãe. – Lucas pochyla głowę.
– To chyba oczywiste, kto to zrobił? – wypełnia bolesną ciszę Rafa.
– Oczywiste? – pyta Ariel.
– A któżby? – Rafa pochyla się nisko nad stoł em. Jego złość aż dymi. – Bob Mac-
kenzie nig dy mamãe nie wybaczył. A on dział a jak taka powolna trucizna. Nie dzi-
siaj, nie jutro; nie w tym roku, ani nawet w tym dziesięcioleciu, ale kiedyś, pewneg o
dnia. Mackenzie odpłacają po trzykroć. Uder zają w sukcesję. Chcą, mamo, żebyś
zobaczył a, jak wszystko, co zbudował aś, wali się w gruzy.
– Rafa… – zaczyna Ariel.
– Kyra Mackenzie – przer ywa Rafa. – Była na przyjęciu. Ktoś ją przeszukał czy
tylko machnęli ręką i ją wpuścili, bo jest kumpelą Lucasinho?
– Rafa, ty naprawdę myślisz, że Mackenzie chcą ryzykować otwartą wojnę? – pyta
Ariel. Pociąg a dług ieg o macha z wapor yzator a. – Naprawdę?
– Gdyby sądzili, że mogą złamać nasz monopol, to tak – odzywa się Lucas.
– To się znowu zaczyna, nie widzicie tego? – mówi Rafa.
Osiem lat wcześniej Corta Hélio i Mackenzie Metals stoczył y krótką wojnę ter y-
tor ialną. Powysadzane ekstraktor y jak kłębowiska złomu, por wane pociąg i i dosta-
wy, boty i AI por ażone bombardowaniem czarnym kodem. Luniar ze walczyli wręcz
lub na noże w tunelach Maskelyne, Jansena i na kamiennych mor zach Jasności i
Spokoju. Sto dwadzieścia ofiar, szkody na miliony bitsów. Na koniec obie strony
zgodził y się na arbitraż. Sąd Claviusa przyznał rację Corta Hélio. Dwa miesiące
później Adr ian Mackenzie poślubił Jonathona Kayo de, Księżycoweg o Orła, prezesa
Lunar Development Corpor ation, właścicieli Księżyca.
– Rafa, dosyć – mówi Adr iana Corta. Głos ma słaby, ale autor ytet niepodważalny.
– Walczymy z Mackenziemi w biznesie i pokonamy ich przez biznes. My robimy
pieniądze. – Wstaje od stoł u, sztywna, zmęczona na twar zy i w ruchach.
Dzieci i pracownicy kłaniają się i wychodzą za nią z sali.
Carlinhos wstaje, zaciska palce prawej dłoni i kłania się matce. Przez całe spotka-
nie zar ządu nie odezwał się słowem. Nig dy się nie odzywa. Jego miejsce jest w te-
renie, między ekstraktor ami, rafinator ami, wśród luniar zy. Sam jest luniar zem i wo-
jownikiem. Rafa przyćmiewa go wdziękiem, Lucas miażdży arg umentami, Ariel
obezwładnia elokwencją, ale żadne z nich nie potrafi chodzić po pyle tak jak on.
Lucas zatrzymuje na chwilę Heitor a Per eirę.
– Popełnił eś błąd – szepcze. – Jesteś już za star y. Już stracił eś to coś i już cię nie
ma.
***
W foyer przed salą spotkań czeka Wag ner Corta. Adr iana i jej orszak mijają go, nie
spojr zawszy, potem Lucas i Ariel. Ariel kiwa głową, wąski uśmiech. Carlinhos po-
klepuje brata po plecach.
– Cześć, bracie.
Wag ner był w jaskrawy sposób nieo becny przy stole.
– Mam z Rafą do pog adania.
– Jasne. Do João będziesz chciał się zabrać motor em?
– Mam co inneg o w planie.
– To do zobaczenia, Lobinho.
– Do pog adania o czym? – pyta Rafa. Przysiada na krawędzi praweg o oka Oxali.
Za nim powoli spada woda.
– Ta mucha. Chciałbym na nią spojr zeć.
Rafa dopilnował, żeby Wag ner dostał schematy od Heitor a Per eiry. Rafa w ogóle
pilnuje, żeby Wag ner dostawał wszystkie mater iał y ze wszystkich spotkań zar ządu.
– Wszystko masz.
– Z cał ym szacunkiem dla Heitor a i waszeg o R&D, ale są rzeczy, któr e ja zoba-
czę, a oni nie.
Rafa wie, że życie Wag ner a jest skomplikowane i upływa mu w cieniach na po-
graniczu rodziny, że jego wkład w Corta Hélio jest wielki, choć trudny do ocenie-
nia. Wie, że Wag ner jest znakomitym inżynier em od rzeczy mał ych i misternych.
Czasami Rafa zazdrości mu tych dwóch natur – ciemnej precyzji i jasnej kreatywno-
ści.
– Na przykład?
– Jak zobaczę, to będę wiedział. Ale muszę zobaczyć.
– Przekażę Heitor owi. – Sokrates, chowaniec Rafy, już wysłał powiadomienie. –
Powiedział em mu, żeby nic nie mówił Adr ianie.
– Dziękuję.
Wag ner jest w cieniu rodziny od tak dawna, że jego rodzeństwo wyewoluo wał o
sobie cały alternatywny protokół, żeby go informować, włączać we wszystko,
mimo że jest niewidzialny jak czarna dziur a.
– To kiedy się pojawisz, miudo? – pyta Rafa.
Adr iana ogląda się, czeka na nieg o.
– Jak będę miał coś do powiedzenia – odpowiada Wag ner. – Znasz mnie. Oddy-
chaj, Rafa.
– Oddychaj, Wilku.
***
– Ariel. – Lucas zwraca się do siostry na schodach Oxali; Ariel odwraca się. – Już
wracasz?
– Mam sprawy w Poł udniku.
– Tak, przyjęcie dla chińskiej deleg acji handlowej. Nie mógłbym cię prosić, że-
byś sobie to dar ował a.
– Powiedział am ci wyr aźnie na przyjęciu.
– Ale chodzi o rodzinę.
– Lucas, daj spokój.
Lucas marszczy brwi ze zdziwieniem. Ariel widzi, że on nie rozumie, co ona
mówi. On w stu procentach wier zy, że każdy jego uczynek jest dla rodziny, wszyst-
ko dla rodziny, tylko dla rodziny.
– Ja na twoim miejscu bym zrezyg nował. Bez namysłu.
– Lucas, ty masz łatwiej. Ludzie zainter esowali się moją kar ier ą. Moja skór a musi
być nieskazitelna. Muszę być czysta.
– Na Księżycu nikt nie jest czysty. Próbowali zabić Rafę.
– Nie. Nie rób tego. Nig dy.
– Może nie Mackenzie. Ale ktoś próbował. Jesteśmy Corta Hélio: dobrzy jeste-
śmy, ale tylko w jednej rzeczy. Wydobywamy hel. Dzięki nam na dole palą się świa-
tła. To nasza siła, ale i nasza słabość. A AKA, Taiyang, oni robią wszystko. Mają
dokąd pójść, jakby co. Nawet Mackenzie Metals się dywersyfikuje i wchodzi w nasz
główny biznes. Jeśli go stracimy, nie mamy dokąd pójść. Przeg rywamy wszystko. A
Księżyc nie toler uje przeg ranych. I jeszcze mamãe. To już nie to, co kiedyś.
Ariel do tej pory odwracał a od nieg o głowę, nie wchodził a w kontakt wzrokowy,
w któr ym Lucas jest mistrzem. Już jako dziecko wyg rywał ze wszystkimi, wszyscy
odwracali wzrok, kiedy patrzył. Ter az mówi sześć słów i ona nie jest w stanie od-
wrócić wzroku.
– Chyba nawet ty musiał aś zauważyć – dodaje Lucas.
Ariel przyjmuje kąśliwość. Od miesięcy nie była na zebraniu zar ządu.
– Wiem, że jej publicznymi wystąpieniami zar ządza Rafa.
– Rafa Corta. Złoty Chłopak. On tę firmę zar żnie. Ariel, pomóż mi. Pomóż mnie.
I mamãe.
– Skurwysyn z ciebie, Lucas.
– Nie. W cał ym Boa Vista jestem jedynym prawowiernym synem. Ariel, potrze-
buję coś mieć na tych Chińczyków. Niedużo. Jakiś maleńki haczyk, coś, za co moż-
na pociąg nąć.
– Zostaw to mnie.
Lucas kłania się. Gdy odwraca się od siostry, na jego twarz wypływa uśmiech.
***
Jedno światełko – drzwi zamknięte, dwa – rozł ączanie. Trzy – odjazd. Łag odne
drżenie skał y, kiedy silniki indukcyjne unoszą wag onik. I tramwaj odjeżdża. Z Boa
Vista do João de Deus jest tylko pięć kilometrów. Sądząc jednak po uściskach, poże-
gnaniach i, tak, łzach Rafy, równie dobrze mog łyby to być inne światy.
Lucas z niesmakiem patrzy na obnażone emocje brata. Drga mu kącik ust. U Rafy
wszystko jest wielkie. Zawsze tak było. Największy prześladowca, najg łośniej się
śmieje, urodzony z char yzmą, w złotym blasku; równie rozr zutny w złości, jak w
radości. Lucas dor astał w jego cieniu; powściąg liwy i dokładny, wycelowany i
schowany w kabur ę jak par alizator. Ale uczucia ma równie intensywne i głębokie,
jak starszy brat. Emocje to nie emocjonalność. Jedno to scenar iusz, drug ie to wyko-
nanie. Lucas Corta ma miejsce dla emocji. Dyskretny pokój, bez okien, biał y i prze-
stronny. Biał y i pozbawiony cienia.
Rafa przytula brata. Żenujące to i pozbawione godności. Lucas stęka udręczony.
– Wróci do ciebie. – Banał, ale tego się właśnie oczekuje w takich sytuacjach.
– Nie ufa mi.
Lucas nie rozumie emocjonalnej sraczki brata. Po to wymyślono kontrakty mał-
żeńskie. Zaufanie i mił ość to żaden budulec dla dynastii.
– Póki Luna tu będzie, ona będzie do ciebie wracać – mówi Lucas. – I ona to ro-
zumie. Lucasinha zatrzymuję tutaj, póki sytuacja z bezpieczeństwem się nie poprawi.
Wścieknie się. I dobrze, to mu posłuży. Niech ma coś, z czym może powalczyć. Bo
jak dotąd miał za łatwo w życiu.
Poklepuje Rafę po plecach.
Uspokój się. Weź się w garść. I puść mnie.
– Odzyskam Robsona.
Lucas powstrzymuje westchnienie irytacji. Nie no, znowu to. Rafa, kiedy jest sfru-
strowany, w biznesie, w spor cie, w towar zystwie czy w seksie, zawsze wraca do nie-
ustającej niesprawiedliwości – rozł ąki z pierwor odnym synem. Minęł y trzy lata, od-
kąd Rachel Mackenzie zabrał a Robsona do rodziny. Złamano umowy, demonstra-
cyjnie i z rozmysłem. Prawnicy cały czas debatują, czy to w istocie było wzięcie za-
kładnika. Ariel wyneg ocjował a pancerną ugodę dotyczącą kontaktów, lecz za każ-
dym razem, gdy Robson jedzie tramwajem z powrotem do Królowej Poł udnia albo
do Tyg la, Rafie otwier ają się star e rany i krwawią. W takich chwilach nawet Lucas
nie jest w stanie go osadzić.
– Rób, co musisz.
Lucas szanuje matkę we wszystkim z jednym wyjątkiem: ślepeg o podziwu dla
Rafy. Cudowny Rafa, następca tronu. Jest zbyt emocjonalny, zbyt otwarty, zbyt mięk-
ki, żeby stać na czele firmy. Serca nie mogą decydować o losie dynastii, dzięki któ-
rej pali się światło na Ziemi. Lucas jeszcze raz obejmuje Rafę. Już widzi jasno, jaką
ma misję. Będzie musiał przejąć kontrolę nad Corta Hélio.
***
Z Królowej Poł udnia do João de Deus są dwa przeskoki. Rafa ze swoimi escoltas
czekają w prywatnej poczekalni stacji BALT RAN-u. Dotąd zadowalał się elektro-
niczną ochroną. Dziś ma przy sobie biolog iczną: dwóch mężczyzn, jedną kobietę,
uzbrojonych i czujnych.
Kapsuła jest w szybie windy, informuje go Sokrates.
Zielone światełka. Otwier ają się drzwi. Wybieg a chłopiec, śniady, z szopą dre-
dów; składa się jakby tylko z rąk i nóg. Zder za się z Rafą, ten podnosi go do góry,
okręca ze śmiechem.
– Och synu, synu, synu!
Za chłopcem wysiada kobieta: wysoka, rudowłosa, biał oskór a. Zielonoo ka jak jej
dziecko. Z nieskończoną gracją podchodzi do Rafy i z cał ej siły go policzkuje. Dło-
nie ochroniar zy przeskakują na rękojeści noży ukrytych w dobrze skrojonych gar-
nitur ach.
– Są pociąg i, jakbyś nie wiedział.
Rafa wybucha tubalnym radosnym śmiechem.
– Pięknie wyg lądasz – mówi do żony.
Rzeczywiście wyg ląda fantastycznie jak na kobietę, któr a dopier o co leciał a nad
Księżycem w kubełku, jak ładunek rudy. Makijaż nieskazitelny; każdy włosek, każ-
da plisa i fałdka – nieskazitelna. Ona ma zresztą rację. Odkąd powstał y linie szyb-
kiej kolei, BALT RAN stał się przestar zał y; jest prymitywny, ale za to bardzo szyb-
ki. BALT RAN to transport balistyczny. Na pozbawionym powietrza Księżycu bali-
styczne trajektor ie dają się wyliczać co do milimetra. Dział o elektromag netyczne
przyśpiesza kapsuł ę. Wystrzeliwuje ją. A ciążenie ściąg a na dół. Drug ie dział o elek-
tromag netyczne na stacji docelowej łapie kapsuł ę i wyhamowuje. W trakcie – dwa-
dzieścia minut nieważkości. Cał ość powtar zać, aż znajdziesz się u celu. W kapsule
może być ładunek albo ludzie. Niezbyt wyg odnie, ale do wytrzymania; za to szybko
i nie boisz się, chyba że zaczniesz za dużo o tym myśleć. Rafa kiedyś to lubił ze
względu na seks w nieważkości.
– Chciał em, żeby mecz obejr zał. Pociąg iem by się spóźnił. – I do chłopca: –
Chcesz zobaczyć mecz? Moços – Tyg rysy. Jaden Sun mówi, że nas zał atwi, a ja mó-
wię, że skopiemy Tyg rysom dupę. A ty co myślisz?
Robson Corta ma jedenaście lat i sam jego widok, jego obecność, jego piękne
włosy, jego twarz, wielkie zielone oczy, to, jak rozchyla usta w ekscytacji, wypeł-
niają serce Rafy radością tak wielką, że aż bolesną, i jednocześnie poczuciem straty
tak dojmującej, że aż mdli. Kuca, żeby spojr zeć mu w twarz.
– Mecz. To jak?
– Oj, Raf, daj spokój.
Rachel Mackenzie wie, Rafa wie; oba komplety ochroniar zy wiedzą, nawet Rob-
son wie: tu nie chodzi o mecz piłki ręcznej. War unki kontraktu gwar antują Rafie do-
stęp do syna, kiedy tylko zechce. Nawet jeśli to oznacza, że rzuca się nim nad Księ-
życem jak piłką do szczypiorniaka. Rzucamy, łapiemy. Rzucamy, łapiemy.
– Jak chcesz, to możemy przy nim – mówi Rafa.
– Robbo, skarbie, idź może na chwilę do kapsuł y? Parę minut.
Kiwnięciem głowy Rachel posył a z chłopcem jedneg o ze swoich ochroniar zy.
Robson ogląda się na ojca. Zabójcze zielone oczy. Będzie łamać serca. Już ter az
jedno łamie.
– Robbo – powtar za pog ardliwie Rafa.
– Nie mam nic wspólneg o z tym, co się stał o na przyjęciu.
– „Co się stał o na przyjęciu”. Na przyjęciu stał o się to, że ktoś napuścił na mnie
muchę z neur otoksyną. Zanimbym umarł, przez wiele godzin miałbym konwulsje.
Srałbym pod siebie i lał.
– Stylowo. Ale to nie jest nasz styl. Mackenzie lubią, jak wróg przed śmiercią wi-
dzi naszą twarz. Powinieneś się rozejr zeć po waszych przyjacioł ach Asamoah; tru-
cizny, owady-asasyny, to bardziej do nich podobne.
– Chcę go z powrotem.
– War unki ugody…
– Chuj z war unkami ugody.
– Raf, zostaw to prawnikom. Nie znasz się na tym nic a nic.
– On nie jest u ciebie bezpieczny. Powoł uję się na klauzulę o bezpieczeństwie.
Oddaj mi Robsona.
– Nie jest bezpieczny u mnie? – Śmiech Rachel jest jak zgrzyt maszyn górniczych
o kamień. – Zwar iował eś? Raf, jak ciebie zabiją, i czy w ogóle, to mnie kompletnie
nie obchodzi, ale wiem, jak to jest na Księżycu, wiem, że na tobie nie poprzestaną. Z
kor zeniami i z gał ęziami, Rafa. Mam ci dać Robsona? Nie ma, kurwa, mowy. Zosta-
je ze mną. Mackenzie troszczą się o swoich. – Odwraca się do swojeg o ochroniar za.
– Wstukaj nowy przeskok. Jedziemy do Tyg la.
Rafa ryczy w nieartykuł owanej fur ii. Noże wyskakują z mag netycznych pochew –
i escoltas, i ochroniar ze.
– Wiesz co, twój brat ma rację – mówi Rachel Mackenzie. – Durny jesteś jak but.
Chcesz wszcząć z nami wojnę? Cofnijcie się, chłopcy.
Ochroniar ze Mackenziech otwier ają kapsuł ę. Gdy śluza się zamyka, Rachel doda-
je:
– Wiesz, coś ci powiem. Twojej siostry boję się bardziej od ciebie. Bo w odr óż-
nieniu od ciebie ona ma jaja.
Kapsuła jest w szybie windy, mówi Sokrates. Działo elektromagnetyczne się ładu-
je.
Rafa wali pięścią w beton, mocno. Z knykci tryska krew.
– Ja wiem, że to ty! – wrzeszczy. – Wiem, że to ty! Chcesz jego posadzić na tronie
Corta Hélio!
***
W drodze powrotnej do Poł udnika Mar ina Calzag he bier ze miejsce przy oknie, na
górnym pokładzie. Góry, krater y, wielkie i zapylone, ale wcale nie imponują. Tak
jak myślał a. Ogląda sobie telenowelę na kanale rozr ywkowym. Nie trzyma się kupy.
Albo trzyma się idealnie. Mił ość, zdrada i rywalizacja wśród elity. Elitą są kopacze
metali ziem rzadkich. Głupie to jest, źle zag rane i się powtar za. Ogląda to, bo ją
stać. Wysył a wiadomość do domu. Mama, Kessie, są nowiny, i to jakie. MAM PRA-
CĘ! Prawdziwą. W Corta Hélio. U tych gości od fuzji. Jeden z Pięciu Smoków. Zała-
twię wam tę kasę. Hetty wysył a, wtedy Mar ina wchodzi do menu zakupoweg o pocią-
gu, żeby znaleźć nową skórkę dla swojej chowanki. Słodkie małpy-roboty są słod-
kie, ale banalne. Bóg z mieczami. Par owa czar ownica. Orka-cyborg. Tak. Mrug nię-
ciem kupuje i domyślny kształt Hetty przeo braża się w opływową sylwetkę z płyn-
neg o metalu i czerni. Mar ina wydaje z siebie cichy ekstatyczny pisk. Masz pieniądze
– jesteś wolna. Wyg ląda znów przez okno, patrzy na łag odne szar e góry i doliny
poznaczone śladami butów i opon, próbuje sobie wyo brazić własne stopy tam, z
Carlinhosem Cortą i jego luniar zami. Cortowie nabier ają wielkie kubły pyłu, prze-
siewają go, sortują, wydobywają hel-3, a resztę wyr zucają. Jak przy łopacie.
„Pog adaj z Carlinhosem”, powiedział Lucas Corta. Mar ina pobieg ła. Pokryzyso-
we obietnice łatwo się zapomina, jeśli się człowiek o nie od razu nie upomni. Car-
linhos przyniósł jej herbatę i usadził ją pod kopuł ą jednej z licznych altanek, żeby
wyjaśnił a jemu i Wag ner owi, o co chodzi.
– To czym się zajmujesz?
– Studia podyplomowe robił am z symulowanej informatycznie biolog ii ewolu-
cyjnej w architektur ze ster owania procesami.
Carlinhos Corta, kiedy niczeg o nie rozumiał, miał taki odr uch, że opadał a mu
dolna warg a, dosłownie o milimetr, a między brwiami powstawał a ledwie dostrze-
galna pionowa zmarszczka. Uznał a, że to słodkie. Tyle że, kiedy Wag ner zrobił
identyczną minę, u nieg o to oznaczał o, że wgryzł się głęboko w jej słowa.
– Czyli produkcja, któr a bardziej przypomina biolog ię – powiedział.
– W dużym uproszczeniu. Badał am, na ile środowisko bog ate w energ ię słonecz-
ną, jak Księżyc, jest podobne do sucheg o, fotosyntetyczneg o ziemskieg o ekosyste-
mu, na przykład trawiastej prer ii, i czy można z tego wypracować nowe podejścia
produkcyjne zwiększające wydajność. Technolog ia zawsze jest zbieżna z biolog ią.
– To ciekawe – odparł Wag ner, przekrzywiając głowę, jakby ciężar gatunkowy
tych pomysłów wytrącił go z równowag i.
A to jest twój słodki gest, pomyślał a Mar ina.
– A doświadczenie na powierzchni jakieś masz?
– Jestem tu od ośmiu tyg odni. Nie widział am nic poza Poł udnikiem od środka.
Obaj bracia cały czas byli w elastykach. Linie odblaskowych kor alików szły
wzdłuż zar ysu mięśni. Mar ina wdychał a ich zapach, strzelniczy zapach księżycowe-
go pyłu i recyklowanych płynów ustrojowych. Księżycowy pot. Obaj byli luźni i
zrelaksowani w tych brudnych skafandrach. Budzili w niej tęsknotę i ból, serce ści-
skał o się jej tak samo, jak na widok sprzętów do snowboardu. Jej wszyscy kumple
jeździli w Snoqualmie i na Mission Ridg e. Śnieg był ich żywioł em. Raz zapropono-
wali, że ją zabior ą i nauczą, ale miał a pracę do napisania. Nie jakąś straszną, ale
dość pracochłonną. Wymag ał a czasu. Został a więc w mieszkaniu, gdy pakowali
auto, i popłakał a się w samotności, gdy pojechali. Pracę napisał a, ale odtąd już za-
wsze była Dziewczyną, Któr ą Ominęł a Deska. Propozycja już nig dy się nie powtó-
rzył a. Zawsze gdy widział a w sklepach gog le, rękawice i deski, gdy prog noza mó-
wił a o pierwszych opadach śnieg u w gór ach, czuł a bolesny brak i tęsknotę. Gdzieś
w równoleg łym wszechświecie istniał a Mar ina-snowboarderka; świeża i radosna.
Te oklejone nalepkami elastyki, te hełmy przyzywał y ją jak zapowiedź śnieg u. Oka-
zja pojawia się drug i raz. Nie zostań Dziewczyną, Któr ą Ominął Księżyc.
– Chcę pracować na powierzchni. Chcę tam być. Wszystkieg o się nauczę.
– Będziesz musiał a się nauczyć całkiem nowych fizycznych umiejętności – po-
wiedział Wag ner.
– Ja cię nauczę – odparł Carlinhos. – Zgłoś się tylko do Ośrodka Wydobywczeg o
Corta Hélio w João de Deus.
– Dobrze. – Bezg łośnym szeptem już kazał a Hetty zająć się szukaniem nocleg u.
– I naucz się portug alskieg o! – zawoł ał jeszcze na pożeg nanie. Ochrona zag ania-
ła gromadki gości i obsług i na stację tramwaju. – I dziękuję ci.
Mar ina rozpier a się w fotelu przy oknie. Posada, mieszkanie, całkowita odmiana
życia – wszystko to znajduje odbicie w jednym niedostrzeg alnym ruchu: wymrug uje
czib w dolnym prawym rogu pola widzenia i widzi, że wskaźnik tlenu pali się na
złoto. Oddycha na konto Cortów. Kiedy pociąg wjeżdża do Poł udnika, a śluzy spi-
nają się z drzwiami, dopija drug ą mojitkę. Wjeżdża schodami ruchomymi do hał a-
śliwej chao tycznej katedry Stacji Orion. Każdy strag an z herbatą czy wodą, każdy
sklep, każdy butik, każdy kramik z jedzeniem i kiosk z usług ami aż błyszczy od
rzeczy, któr e może kupić. Wtem przypomina sobie Blake’a, wysoko na dachu mia-
sta, wypluwająceg o płuca po kawałku. Orka Hetty rozsył a oferty po aptekach, uma-
wia się na cenę ter apii fag owej. Wielolekoo porna gruźlica to świeży przybysz z
Ziemi, przemknął się mimo ścisłej kwar antanny i szybko znalazł schronienie, kry-
jąc się jak biał a pleśń wśród wilg otnych zatęchłych dźwig ar ów na wysokich pię-
trach kwadr, wśród biedaków. Automat drukuje dwadzieścia biał ych tabletek. Ma-
łych biał ych tabletek.
Trzy bitsy za ekspresową windę; jeden bits za schody ruchome; jedzie w górę,
ponad płaskie dachy, schody i uliczki poziomów 80 i 90 Zachodniej Kwadry. Powy-
żej 110 nie jeździ nic mechaniczneg o. Wbieg a do Bairr o Alto wielkimi, energ iczny-
mi ziemskimi skokami; całe bieg i schodów za jednym zamachem. Tu sikupiec, tam
Matka Boska z Kazania, wciąż sprag niona świeczek i mił ości. Tu balkon, na któr ym
zazdrościł a fruwającej kobiecie.
Pokoik jest pusty. Wszystko zniknęł o – mater ac, butelki z wodą, Blake’owe śmie-
ci i szparg ał y. Plastikowe łyżki i taler ze. Wyczyszczone do ostatniej kropli flegmy,
do ostatnieg o pyłka kur zu. Złuszczona skór a to cenna substancja org aniczna.
Na pewno trafił a nie do tego domu.
Na pewno Blake się gdzieś przeprowadził.
Na pewno to się nie mog ło stać.
Mar ina opier a się o framug ę. Nie może oddychać. Nie wolno jej oddychać. Hetty
reg uluje jej dział anie płuc. Oddychaj. Nie powinna oddychać, nie wolno jej oddy-
chać. Oddychać niezasłużonym powietrzem, kiedy Blake odszedł.
– Co się stał o?! – woła do pozakrywanych kotar ami drzwi i pustych okien stło-
czonych kubików mieszkalnych. Bairr o Alto, na drabinach, w kor ytar zach, odwraca
się do niej plecami. – Gdzie byliście wtedy?
Mam nagranie, mówi Hetty. W soczewce Mar iny na pusty pokój nakładają się lu-
dzie. Zabbalini ze swoimi robotami. Padlinożercy. Dostrzeg a stopę, wyg iętą kostkę,
na końcu mater aca. Zabbalini podchodzą do niej, zasłaniają widok. Wideo jest zgar-
nięte z kamer y na ulicy, więc kąt jest niedog odny, a obr az w powiększeniu ziarnisty.
Zabbalini wychodzą z ciężkimi metalowymi zbiornikami w obu rękach.
– Zabierz to, zabierz! – wrzeszczy.
Hetty ucina wideo w momencie, gdy Mar ina widzi, jak boty zaklejają drzwi i
okna próżniową folią. Do ostatnieg o płatka skór y. Do ostatniej kropli krwi. I nic się
nie da zrobić. Nie ma się gdzie odwoł ać. Blake nie żyje, ale na Księżycu śmierć nie
zwalnia z dług ów. Zabbalini rozliczają jego dług i, zawzięcie odzyskując z jego cia-
ła wszystko, co org aniczne.
Zakaszlał się na śmierć, słuchając skrobania botów Zabbalinów pod drzwiami,
czekających, aż kaszel zamilknie.
– Czemu nic nie zrobiliście?! – krzyczy Mar ina do drzwi i okien. – Mog liście coś
zrobić. Nie było trzeba dużo. Parę decym od każdeg o. Co, umarlibyście, jakbyście
dali po parę decym? Co z was za ludzie?
W odpowiedzi: puste drzwi, odwrócone plecy, pośpiesznie umykające ramiona.
Księżycowi ludzie.
***
***
Gdy Ariel przybywa na przyjęcie dla chińskiej deleg acji handlowej, zachwyca się
nią już cały Księżyc. LDC wynajęł a tar as widokowy na osiemdziesiątym piętrze ro-
tundy, centralnej osi, przy któr ej spotyka się pięć prospektów Kwadry Wodnika. Wi-
dok rozciąg a się na całe kilometry. Pionowe ogrody spuszczają po łukach pomię-
dzy filar ami girlandy pnączy. Za nimi, w pustce dryfują światełka.
Ariel ma na sobie sukienkę koktajlową od Ceil Chapman. Wszyscy na nią patrzą.
Każdy chce wokół niej orbitować. Słyszy te szepty, widzi kiwanie głowami. Dla niej
być w centrum uwag i to jak tlen. Pociąg a z dług ieg o tytanoweg o waper a i wbija się
na przyjęcie.
Goście z Pięciu Smoków: Yao Asamoah ze Złoteg o Stolca; nieśmiał y, wycofany
Aleksiej Wor oncow; Ver ity Mackenzie tuląca do siebie przepiękną fretkę ang orską,
żywą, biolog iczną. Budzi nabożny podziw. Wei-Lun Sun orbituje po aphelium Chiń-
czyków.
Chińczycy, sami mężczyźni, wciąż o niezgrabnych i przesadnych ruchach. Nie
chce im się dostosowywać ciał do wymag ań księżycoweg o ciążenia. Nie zamier zają
tu być aż tak dług o. Kłaniają się, uśmiechają, ściskają dłoń Ariel, choć nie mają po-
jęcia, kim jest, nie licząc faktu, że cieszy się ogromną estymą wśród miejscowych.
Ariel czuje miłe łechtanie ekscytacji w dole brzucha. Jest szpieg iem w sukni od Ceil
Chapman.
Grandowie z LDC. Menedżer owie, dyr ektor zy finansowi. Prawnicy, sędziowie.
Sędzia Nag ai Rieko kiwa jej głową z drug iej strony sali. Wskazuje brodą Księży-
coweg o Orła. Wspominałam mu o tobie, mówi przez chowańca. Się zgadza. Ariel
unosi w odpowiedzi kieliszek. Witamy w Pawilonie Biał eg o Zająca.
A oto i Księżycowy Orzeł. Jonathon Kayo de, prezes Lunar Development Corpo-
ration, król, papież i cesarz, a tak naprawdę fig ur ant, jaskrawo upier zony ptak
ozdobny. Jego chowańcem jest sam księżycowy orzeł. Tylko jemu wolno mieć taką
skórkę. U jego boku oko Adr ian Mackenzie, zawsze pilnujący, by mieć strój o
oczko bardziej stonowany. Jego Chowaniec przybrał postać kruka.
– Słynna Ariel Corta – mówi Księżycowy Orzeł. Jak na urodzoneg o na Ziemi,
jest wielki: olbrzymi Igbo z Lag os. Jest równy wzrostem nawet drug iemu pokoleniu
luniaków. – Czy mogę na tobie poleg ać, że nie urządzisz tu żadnej walki?
– W takiej sukni? – rzuca kokieter yjnie Ariel, mimo to odwracając kieliszek do
góry nog ami; to znak, że walczyć będzie przez całe przyjęcie.
Orzeł tego gestu nie kojar zy, ale jego mąż, Australijczyk, dostrzeg a żart. Uśmie-
cha się niewyr aźnie.
– Postawił em na ciebie na celebryckiej giełdzie i wyg rał em – rzuca szeptem Jo-
nathon. Puszcza oko do swojeg o oko. – Tak sobie między sobą gramy, kto lepszy.
Dla hig ieny psychicznej. A on strasznie nie lubi przeg rywać.
– Nawet na Księżycu dziewczyna musi się rozebrać, żeby ktoś ją zauważył.
Księżycowy Orzeł rechocze. Tubalnie. Cała sala zamier a, potem rozchodzą się
po niej drobne falki śmieszków; ludzie śmieją się, bo śmieją się ważniejsi od nich.
– To prawda, o tak. Prawda, nie? – Żartobliwie szturcha Adr iana Mackenzieg o
pod żebro.
Adr ian krzywi się, przeł yka urazę. Plotki mówią, że manipuluje Orł em, chcąc
uczynić jego urząd bardziej politycznym, potężniejszym, bardziej prezydenckim,
jednocześnie cor az głębiej sadowiąc go w kieszeniach Mackenzie Metals.
– Wasza rodzina ma ten talent, wie, czym przykuć wzrok. Ty robisz spektakularny
coup du tribunal w samej bieliźnie. Twój bratanek ratuje mał eg o Asamoah na Księ-
życowym Bieg u. I jeszcze twój brat – bulwersujące. Naprawdę bulwersujące.
– Wyg ląda na to, że popełniamy jedno nar uszenie bezpieczeństwa po drug im. –
Ariel wydmuchuje pomiędzy światła spir alną smużkę pary.
Jonathon Kayo de pociąg a w dół powiekę.
– Oko Orła – żartuje.
Prowadzi Ariel pomiędzy girlandami hibiskusa na zewnętrzny balkon. Jednym
spojr zeniem każe Adr ianowi pozostać w środku. Balkon jest wysoko, owiewają go
prądy idąceg o z dołu ciepłeg o powietrza. Światło imituje zachód słońca. Niskie
złote światło, malwowe cienie, indyg o roztaczające się od dołu; całe dzielnice oży-
wają skrzącymi się wśród pyłu światełkami. Jonathon Kayo de odzywa się niskim
intymnym szeptem:
– Niezmiernie się cieszę, mając cię w gronie moich dor adców.
– To dla mnie zaszczyt.
– Mówię ter az od siebie: uważam, że to najwyższy czas, żeby Cortowie zdjęli ro-
bocze bucior y i zajęli należne miejsce w polityce. Polityka to nie jest brzydkie sło-
wo. Niemniej zbulwersował a nas ta próba zamachu. To było jak upiorny powrót do
lat sześćdziesiątych. Pojedynki, vendetta, morderstwa, dawno mamy to za sobą.
Orzeł oczywiście nie ma żadneg o prawa się wtrącać, możemy jedynie dor adzać i
ostrzeg ać. Był aby to wielka szkoda, gdyby perspektywy otwier ające się przed ro-
dem Corta nar aził o na szwank kilka posunięć dwóch wojowniczych braci.
Orzeł przechyla głowę, Ariel Corta splata palce. Audiencja skończona. Jonathon
Kayo de przeciska się z powrotem przez hibiskusową kotar ę. Ramiona jego agbady
obsypują suche płatki. Adr ian Mackenzie bier ze go pod rękę.
Ariel zostaje, opier a się o kamienną balustradę. Światełka dronów i pedikopte-
rów, iskierki latających ludzi, wysadzane klejnotami liczydła wind i kolejek lino-
wych; jest cała zanur zona w świetle, oddycha nim jak ryba wodą, wydychając bąbel-
ki światła.
Pociąg a ze swojeg o dług ieg o wapor yzator a i analizuje krótką rozmowę. Dwie
rzeczy. LDC wie zar ówno o próbie zamachu, jak i o przekonaniu Rafy, że to kolejna
faza w odwiecznej waśni Mackenzie-Corta. Do tego Księżycowy Orzeł odbył tę
rozmowę na wizji, słuchany przez chowańce. Chciał, żeby przekazał a ją do Boa Vi-
sta, w cał ości, ze wszystkimi obietnicami i groźbami. Możemy zostać królami Księ-
życa, tak jak jesteśmy królami helu, ale mamy się zachowywać jak królowie, nie jak
bandeirantes. Księżycowy Orzeł powier zył jej zadanie powstrzymania zapalczywe-
go brata.
Przyjęcie kusi, tak, będzie dziś skandalicznie flirtować, ale pozostał o jeszcze jed-
no zadanie do wykonania – zadanie dla rodziny Corta; zadanie dla bandeirante.
Kiwa głową na mężczyznę, któr y przez cały wieczór oscyluje na skraju jej pola wi-
dzenia. Ten wychodzi na balkon i staje na moment obok niej, patrzy na wieczną
krzątaninę.
– An Xiuying – mówi, nie spog lądając na nią, nie podkreślając tego żadnym ge-
stem.
I znika. Jest w Lunar Development Corpor ation urzędnikiem średnieg o szczebla
w garnitur ze za drog im na swoją pensję, któr y wynajął adwokata od kontraktów ni-
kah, zbyt drog ieg o na swoją pensję, by móc poślubić chłopaka z rodziny Sunów,
któr eg o kocha cał ym swoim hojnym i słabym sercem.
– Lucas – szepcze Ariel do Beijaflor a.
Brat odbier a natychmiast. Cały wieczór czekał na ten telefon.
– An Xiuying – mówi Ariel.
– Dziękuję.
– I nie proś mnie więcej o przysług i – dodaje Ariel i przer ywa poł ączenie.
Prostuje plecy, rozciąg a nag romadzone przez cały dzień napięcia i sztywności.
Pewność siebie to najbardziej powabny naszyjnik. Ariel pasuje do erotycznych klej-
notów siły. Pasuje do nich idealnie.
Ruch, hał as przy drzwiach. Postać w różowym ubraniu, za botami i nieustępliwą
żywą ochroną. Coś chce, na coś się skarży, czeg oś oczekuje. Petycja jakaś? Chiń-
czycy się oglądają.
– Senhora Corta? – Ariel nie zauważył a podchodzącej asystentki. Nag ły głos
przy uchu. Po to są asystenci, żeby pojawiać się niepostrzeżenie. Znaczek z orł em
na dekolcie jej sukni od Suzy Per ette informuje, czyją jest poddaną. – Czy zna pani
Lucasa Cortę junior a?
– Mój bratanek.
– Chce się z panią widzieć. Gdyby pani mog ła na zewnątrz. Jego strój nie jest od-
powiedni.
Różowa postać rozpoznaje ją. Co to on ma na sobie, ocieplacz do skafandra? Ale
tego przystojneg o draba nie da się z nikim pomylić. Nie do pomylenia są te kości
policzkowe jak u boga mił ości, ten szer oki, rozmiękczający serce uśmiech.
– Tia – mówi po portug alsku. – Uciekłem z Boa Vista. Mogę u ciebie przenoco-
wać?
***
***
Piłka ręczna! Dziś mecz! Piłka! João de Deus Moços kontra Tyg rysy Słońca.
Estádio da Luz jest jak Koloseum – stromo schodzące trybuny i loże wyr zeźbione
z goł ej skał y, piętrowo. Wyżej niż najtańsze miejsca są tylko lampy i roboty-ste-
rowce w kształcie śliczniusich postaci z komiksów manhua o brzuchach wytapeto-
wanych reklamami. Kibice siedzą blisko – gdyby piłkarz mógł na moment odwró-
cić uwag ę od gry, zobaczyłby ścianę piętrowo ułożonych twar zy. Poczułby się jak
gladiator na arenie. Piłkar ze jeszcze nie weszli na boisko. Kamer y przeskakują po
rzędach kibiców, rzucają wszystkim na soczewki ich twar ze. Na boisku popisują się
niesamowitymi umiejętnościami żong ler zy, cheerleaderki i cheerleader zy maszer u-
ją i wyskakują w powietrze – wspaniali, wysportowani chłopcy i dziewczyny. Kibice
oglądają ich na każdym meczu, ale to element rytuału. Muzyka i światła. Ster owce,
tłuste jak bożki, ustawiają się w cor az to nowy szyk. Gwizdy, okrzyki: LDC oczywi-
ście na czas meczu podniosła cenę tlenu. Za to zakłady dalej idą w pior unującym
tempie.
Ludzie z João de Deus może mieszkają w tunelach i nor ach, ale stadion do piłki
ręcznej mają najlepszy na Księżycu.
Rafa Corta rozsuwa szklaną ścianę dyr ektorskiej loży i wyprowadza Ana Xiuyin-
ga na balkon. Prawą dłoń ma oklejoną medyczną rękawiczką. Głupi był. Głupi i po-
chopny. Głupi, zapalczywy i emocjonalny. Robson powinien tu z nim być, w loży,
wysoko nad rzędami kibiców. To twoja drużyna, synu. Twoi gracze. Ale źle to roze-
grał. Źle od chwili, gdy zobaczył, jak z kapsuł y BALT RAN-u wysiada nieskazitelna
i przepiękna Rachel Mackenzie. Przypomniał o mu się wszystko, co w niej podzi-
wiał. Tę pewność siebie, tę dumę, tę intelig encję i żar. Małżeństwo dynastyczne. Ro-
zejm między Cortami i Mackenziemi przypieczętowany synem. Robson był głów-
nym punktem kontraktu małżeńskieg o, i to on ich rozdzielił, niczym lód rozsadza-
jący skał ę. Na chrzcie – pierwszym dla Kościoł a, drug im dla orixas – patrzył na
Mackenziech gruchających nad niemowlęciem jak stado śmietnikowych goł ębi.
Wampir ów. Pasożytów. Za każdym razem, gdy Rachel zabier ał a go do swojej rodzi-
ny – a każda wizyta trwał a dłużej od poprzedniej – nieufność i strach drążył y go do
szpiku kości. Zraniona ręka pulsuje w rękawiczce.
Ale dziś jest mecz. Dziś mecz! I ma na nim gościa z Ziemi. Jest mecz, a potem jest
inny mecz. Dziś wieczor em tylko ten drug i się liczy.
Rafa, wył ącz serce.
Dźwięki, obr azy, emocje sprawiają, że An Xiuying, wychodząc na balkon, nie-
znacznie się zatacza. Rafa unosi dłoń na powitanie widzów. Kibice odpowiadają ry-
kiem. Przyszedł patrão. Rafa widzi w sąsiedniej loży Jadena Wen Suna i wychyla
się, żeby przywitać swojeg o przyjaciela i rywala oraz szturchnąć go pod żebro, zo-
stawiając gościa, by chłonął atmosfer ę meczu. Ziemianin ściska por ęcz obur ącz;
kręci mu się w głowie od hał asu i słabeg o ciążenia.
Spiker podaje ter az skład drużyn. Każdy kibic może poprosić chowańca, żeby mu
to wyświetlił, ale to nie budował oby wspólnoty, klimatu, emocji. Po każdym nazwi-
sku – ściana krzyku. Najg łośniejszy ryk wita Muhammada Basrę, leweg o skrzydło-
weg o niedawno przetransfer owaneg o z CSK Sankt Jekatier ina.
– Co za emocje, senhor Corta – mówi An Xiuying.
– Wyjdą zawodnicy, to dopier o będzie.
Fanfar a! Na boisko wybieg ają goście. Ich kibice szaleją w swoich sektor ach, wy-
machują flag ami i trąbią. Jaden Sun w loży obok dźga powietrze pięścią i krzyczy
do zachrypnięcia. Jego Tyg rysy przer zucają się parę razy piłką, ćwiczą wyskoki,
podania i blokady barkiem. Bramkarz zawiesza na maleńkiej siatce miniatur ową
ikonę. Dlateg o właśnie piłka ręczna jest najważniejszym sportem drużynowym na
Księżycu: ciążenie może jest słabe, ale siatka zawsze napięta.
Muzyka! The Kids are Back. Motyw muzyczny Moços. Idą chłopcy, chłopcy,
chłopcy! Kibice zrywają się z miejsc. Ich głosy wzmag ają się, to już coś więcej niż
tylko krzyk. Zamknięte koloseum Estádio da Luz aż dyg ocze. Rafa Corta napawa się
tym. To spłukuje z nieg o złość i ból. Tę chwilę lubi najbardziej, bardziej nawet niż
zwycięstwo; chwilę, kiedy otwier a dłoń i tryska z niej czar. Widzicie, co wam daję?
Ale jestem samolubny, sam też mam z tego przyjemność. Sam też jestem kibicem,
tak jak wy.
Drużyna na boisku zaczyna rozg rzewkę. An Xiuying wychyla się za por ęcz. Rafa
widzi po ruchach na jego soczewce kontaktowej, że Chowaniec powiększa mu ob-
raz. Plecy Muhammada Basry. Nazwisko, numer, logo sponsor a.
– Pierwszy raz występują w tych strojach – mówi Rafa. – Nowa umowa, nowy
sponsor. Golden Phoenix Holdings.
Ta sama nazwa widnieje na plecach każdeg o João de Dios Moço.
An Xiuying odsuwa się od por ęczy. Ręce mu się trzęsą. Twarz ma bladą i lśniącą
od potu.
– Nie czuję się dobrze, panie Corta. Chyba nie wytrzymam do końca meczu.
Lucas już jest za nim. Koszula nieskazitelna, kanty ostre jak brzytwa, poszetka
idealnie równa.
– Przykro mi to słyszeć, panie An. Widowisko będzie wspaniał e. A może to logo
na naszych koszulkach pana zdenerwował o? Całkiem inter esująca firma ten Złoty
Feniks. Okazał o się, że zadziwiająco trudno ustalić, co właściwie robi. Mater iał y,
któr e zebraliśmy, sug er ują, że istnieje tylko po to, żeby przepuszczać finansowanie
na budowę infrastruktur y przez ciąg firm-wydmuszek zar ejestrowanych w rajach
podatkowych – w tym księżycowych. Nawet mnie trudno było dokładnie rozplątać
ten węzeł. Jeśli nie chce pan oglądać meczu – Tyg rysy wyg rają, chłopcy Rafy od
początku tego sezonu są w kiepskiej formie – to ewentualnie możemy por ozmawiać
o pana powiązaniach z Golden Phoenix. Rozumie pan, ja mogę to ujawnić. Wasz
rząd akur at ma kolejny okres wzmożonej walki z kor upcją. Kary są bardzo ostre.
Albo mogę nie ujawniać. Rafa może wymienić te koszulki. To zależy od pana. Mo-
żemy także por ozmawiać o tym, ile helu-3 planuje w przyszłości zamawiać China
Power Investment. Corta Hélio jest w stanie bez trudu zaspokoić wasze potrzeby.
Mecz trwa godzinę. Na pewno wystarczy czasu, by się dog adać.
Dłoń na ramieniu prowadzi Ana Xiuying a z powrotem do loży. Przed zamknię-
ciem drzwi Lucas kiwa głową starszemu bratu.
Rachel miał a rację, myśli Rafa. Jesteś bystrzejszy ode mnie. Nag le rozleg a się
gwizdek, piłka leci w powietrze. Czas start!
Godzina plus doliczony czas. Tyg rysy wyg rywają 31:15. Pog rom. Jaden Sun się
cieszy, Rafa Corta jest przybity. Lucas, gdy przewiduje wynik meczu, nig dy się nie
myli.
***
W tramwaju będzie jedna pasażerka. Ochrona Boa Vista jest już powiadomiona. Ob-
serwacja ma być dyskretna. Pod żadnym pozor em nie wolno jej przeszukiwać. Przy-
jeżdża na osobiste zaproszenie Adr iany Corty.
Wag on wjeżdża na stację Boa Vista. Kobieta, któr a wysiada z nieg o na gładki ka-
mień, jest wysoka nawet jak na księżycowe standardy; ciemna twarz, ciemne oczy,
chuda jak trzcina. Nosi obfity biał y strój – suknię z wieloma spódnicami, luźny tur-
ban. Kolor y: tkana złoto-zielona i niebieska stuł a; wiele zwojów ciężkich kor ali na
szyi, złote koła w uszach i na każdym palcu. Luźne ubranie podkreśla jeszcze jej
wzrost i chudość. Nie ma chowańca; to tak, jakby brakował o jej któr ejś kończyny.
Ochroniar ze prostują plecy. Bije od niej char yzma. Nawet im przez myśl nie przej-
dzie, żeby ją przeszukać.
– Irmã – wita ją Nilson Nunes, steward.
Kobieta potwierdza nieznacznym skinieniem głowy. W ogrodach Cortów zatrzy-
muje się. Unosi wzrok do paneli nieba, mrug a oślepiona sztucznym słońcem. Przy-
patruje się wielkim kamiennym twar zom orixas, wypowiada bezg łośnie imię każdej
z nich.
– Irmã?
Kiwnięcie głową. Dalej.
Adr iana Corta czeka w pawilonie São Sebastião, plątaninie filar ów i kopuł ek w
najwyższym punkcie pochył ej rury po lawie. Pomiędzy filar ami spływa woda. Dwa
krzesła, stolik. Samowar z miętową herbatą. Wstaje, ubrana w szar awar y i bluzkę z
delikatneg o jedwabiu.
– Irmã Loa.
– Senhora Corta. Przekazuję serdeczne pozdrowienia od zakonu oraz błog osła-
wieństwo od świętych i orixas.
– Dziękuję, siostro. Herbaty? – Adr iana Corta nalewa szklankę miętowej herbaty.
– Taka szkoda, że kawy nie daje się tu uprawiać. Chyba z pięćdziesiąt lat minęł o,
odkąd ostatni raz pił am arabikę.
Kobieta siada, ale szklanki nie dotyka.
– Przykro mi, że ostatnio pani rodzina miał a takie problemy – mówi.
– Przeżyliśmy – mówi Adr iana. Upija łyk miętowej herbaty i krzywi się. – Pa-
skudztwo. Ja się ciąg le o nich denerwuję. Bez przer wy. Rafa nie odpuści sobie Rob-
sona. Carlinhos nie może się doczekać, żeby wrócić w ter en. Ariel pojechał a do Po-
łudnika. Lucasinho uciekł. Lucas zablokował mu konta, ale to chłopaka nie po-
wstrzyma. Ojciec nie ma pojęcia, jak on jest do nieg o podobny.
Irmã Loa wyciąg a krzyż spomiędzy kaskad kor ali, unosi go do ust i cał uje ukrzy-
żowaneg o.
– Święci i orixas cię bronią. A Wag ner?
Adr iana Corta wymyka się kolejnym pytaniem.
– A wy? Jesteście już bezpieczne?
– Podatek oddechowy płaci święty i grzesznik zar ówno – mówi Irmã Loa. – Ka-
tolicyzm ciąg le jest nam przeciwny. Z drug iej strony święto Wniebowzięcia udał o
się jak nig dy. Pani mecenat to dla nas wielkie błog osławieństwo. Tak rzadko znaj-
duje się kog oś, kto myśli tak samo jak my, w perspektywie stuleci.
– Wy inwestujecie w ludzi, ja w technolog ię. Nasze dług oterminowe cele nie-
chybnie się spotkają. Ale najlepiej by było, gdyby zapoznał y się ter az, żeby się roz-
poznał y, kiedy spotkają się znowu, za setki… tysiące lat. Tak mało ludzi myśli dłu-
goterminowo. Naprawdę dług oterminowo. I my, i wy jesteśmy dynastią.
Zwabiona głosami, bieg nie z chlupotem przez strumyczki. Luna, bosonog a w
czerwonej krótkiej sukience.
– A ty kim jesteś? – pyta kobiety w bieli.
– To jest Irmã Loa z Sióstr Panów Chwili – mówi Adr iana. – Pije ze mną herbatę.
– Ona nie pije herbaty – informuje Luna.
– A to, co masz nad ramieniem, to ćma? – pyta Irmã Loa.
Luna kiwa głową, wciąż trochę boi się tej chudej damy w bieli, mimo jej uśmie-
chu.
– Ciąg nie ją do światła – kontynuuje Irmã. – Ma tylko jeden cel, więc łatwo ją od
nieg o odciąg nąć. Ćma jest taka delikatna, ale jest prawdziwą córką Yemanji. Ćma
jest pełna intuicji. Ciąg nie ją do mił ości i inni ją kochają.
– Ty nie masz chowańca – zauważa Luna.
– Nie używamy ich. Zaśmiecają umysł. Przeszkadzają w naszej komunikacji.
– Ale mojeg o widzisz.
– Anzinho, soczewki nosimy wszystkie. – Irmã Loa sięg a w fałdy turbanu i wciska
Lunie w dłoń jakiś drobny przedmiot: maleńkie plastikowe wotum, syr enka z
gwiazdą na czole. – Matka Boska od Wód. Będzie twoją przyjaciółką i poprowadzi
cię do światła.
Luna zaciska bog inię w pięści i odbieg a, skacząc przez wezbrane strumyczki.
– Miło z twojej strony – mówi Adr iana. – Ja myślę o wszystkich wnukach. Lunę
kocham najbardziej. Boję się o moje wnuki. Obawiam się o nie. Od łapci do łapci w
trzy pokolenia. Zna siostra takie powiedzenie? Pierwsze pokolenie wyr ywa się z bu-
tów biedaka. Drug ie buduje bog actwo. Trzecie to bog actwo trwoni. I znów ląduje w
butach biedaka. Dług oterminowe projekty, siostro.
– A dlaczeg o pani mnie tu zaprosił a, senhora Corta?
– Chcę się wyspowiadać.
Zdziwienie na nier uchomej twar zy siostry Loi.
– Z cał ym szacunkiem, senhora, ale nie widzę w pani kobiety, któr a miał aby wy-
kształcone poczucie grzechu.
– A wy, siostry, też nie jesteście relig ią, któr a miał aby wykształcone poczucie
grzechu. Siostro, ja jestem już star a. Mam siedemdziesiąt dziewięć lat. Biolog icznie
to nie jest bardzo dużo, ale jestem starsza niż większość rzeczy na tym świecie.
Pierwsza może nie był am, ale był am wśród nielicznych. Zaczynał am od zera,
dziewczyna znikąd, i zbudował am to wszystko tu, w niebie. Chcę tę histor ię komuś
opowiedzieć. Wszystko. Rzeczy dobre i złe. Naprawdę myślał yście, że to moje
wsparcie to zwykła ofiar a?
– Senhora Corta, prostota ducha to nie to samo co naiwność.
– Będziesz przychodzić do mnie raz na tydzień, a ja będę ci się spowiadać. Rodzi-
na będzie cię wypytywać – Lucas ma potrzebę mnie chronić – ale nie może się o ni-
czym dowiedzieć. Dopóki nie… – Adr iana nie kończy.
– Pani umier a, prawda?
– Tak. Trzymam to oczywiście w tajemnicy. Wie tylko Helen de Brag a. Ona prze-
szła ze mną wszystko.
– Stan jest zaawansowany?
– Bardzo. Ale ból jest pod kontrolą. Wiem, że obarczam cię wielkim ciężar em.
Od ciebie zależy, co powiesz Rafie, Ariel, ale przede wszystkim Lucasowi. Zwłasz-
cza Lucasowi, bo on będzie wiercił, wiercił i wiercił. Twoje kłamstwa muszą być
hermetyczne. Jeśli moje dzieci dowiedzą się, że umier am, skoczą na siebie z pazu-
rami. I Corta Hélio upadnie.
– Powinnam się za panią modlić, senhora Corta.
– Jak sobie chcesz. No to zaczynam.
TRZY
Nazwisko. Zacznijmy od mojeg o nazwiska. Corta. Nie jest portug alskie. Samo sło-
wo jest hiszpańskie i oznacza „tnie”. I w hiszpańskim też właściwie nie ma takieg o
nazwiska. Taki dźwięk, co turlał się po świecie, z kraju do kraju, z języka do języka,
aż stał się słowem, potem nazwiskiem, aż w końcu wyr zucił o go na brzeg Brazylii.
Kiedy się zgłaszasz do wyjazdu na Księżyc, LDC robi ci obowiązkowe badanie
DNA. Gdybyś miał a zostać, albo rodzić dzieci, LDC chce się ustrzec przed jakimiś
chronicznymi genetycznymi chor obami, któr e wyjdą później. Albo dopier o w na-
stępnych pokoleniach. I okazał o się, że moje DNA jest pozbier ane z cał ej Ziemi. Ze
Star eg o Świata, Noweg o, z Afryki, zachodnieg o Mor za Śródziemneg o, wschodnie-
go, od Tupi, z Japonii, z Norweg ii. Jestem jak planeta w jednej osobie.
Adr iana Corta. Adr iana – po babce ciotecznej, Adr ianie. Najwyr aźniejsze wspo-
mnienie babki – jak gra na org anach elektrycznych. Miał a maleńkie mieszkanko, a
na środku pokoju stał y te wielkie org any. Jedyna cenna rzecz, jaką miał a. Grał a, a
myśmy tańczyli doo koł a. Było nas siedmior o. Byr on, Emerson, Elis, Adr iana, Luiz,
Eden, Caio. Ja był am średnia. Najg or zej być średnią. Ale za to dużo ci uchodzi, bo
bracia i siostry robią ci za kamuflaż. W domu zawsze była muzyka. Matka nie umia-
ła na niczym grać, za to lubił a śpiewać, ciąg le gdzieś grał o radio. Wychował am się
na klasyce. I tutaj ją ze sobą zabrał am. Kiedy pracował am na powierzchni, puszcza-
łam ją sobie w hełmie. Tylko Lucas ma po mnie zacięcie do muzyki. Co za szkoda,
że nie ma głosu.
Adr iana Arena de Corta. Matka nazywał a się Mar ia Cecilia Arena. Pracował a w
opiece zdrowotnej, w katolickiej misji dobroczynnej. Ochronka dla dzieci, zero an-
tykoncepcji. Niesprawiedliwa jestem dla niej. Miał a pod opieką Vila Canoas; kiedy
odchodził a z pracy, cała favela przyszła ją pożeg nać. A ojciec – kiedyś opar zył so-
bie rękę przy spawaniu samochodu. Poszedł do niej, żeby mu ją opatrzył a, i przy-
spawał o go do niej na całe życie. Była tęga, ruszał a się powoli, sztywna w bio-
drach, a po urodzeniu Eden zrezyg nował a z pracy i w ogóle rzadko ruszał a się z
mieszkania. Nie mog ła nas wszystkich dog onić, więc tylko krzyczał a. Miał a potęż-
ny dudniący głos, któr y zawsze znajdował to dziecko, któr e akur at miał o ją usły-
szeć. I była taka dobra. Tato ją bardzo kochał. Miał a problemy z krążeniem i chor e
serce. Czemu ci z opieki zdrowotnej zawsze są najmniej zdrowi?
Ciąg le mi jej brakuje. Z nich wszystkich o niej najwięcej myślę.
Adr iana Mão de Ferr o Arena de Corta. Mão de Ferr o. Żelazna ręka. Co za nazwi-
sko, nie? Wszyscy byliśmy Żelazne Ręce, tak jak mój ojciec i wujowie. Bo to było
przezwisko dziadka, Diog o. Pochodził z Belo Hor izonte. Umarł przed moim uro-
dzeniem, a wcześniej od czternasteg o roku życia pracował w kopalniach rudy żela-
za, póki go nie zwolnili, bo był zag rożeniem dla siebie i innych. Przeszuflował
dziesięć milionów ton. A ja jeszcze więcej. Tysiąc razy więcej. Dziesięć tysięcy
razy. Jeśli ktoś ma być Żelazną Ręką, to właśnie ja. Kopalnie i metal. Mój ojciec był
dealer em samochodowym. Potrafił wymontować i wyr emontować silnik, zanim
jeszcze nauczył się jeździć. Przyjechał do Rio, kiedy w Minas Ger ais nastał a rece-
sja, znalazł pracę w warsztacie robiącym składaki – bier ze się dwa złomy po kasa-
cji, z jedneg o przód, z drug ieg o tył, spawa się i proszę, nowe auto! Ta robota mu
nie leżał a, bo ojciec zawsze był bardzo uczciwy. Kiedy oglądał telewizję, wystar-
czał a jedna informacja o kor upcji czy przekręcie i zaczynał krzyczeć na ekran. W
Brazylii w latach dziesiątych i dwudziestych krzyczał przez cały czas. Afer y przy
budowie stadionów olimpijskich! Ludzi pracujących nie stać na bilet autobusowy!
Zajął się handlem autami – czy to jest uczciwsze od robienia składaków? Tego mo-
ralneg o włosa nie mam ochoty dzielić na czwor o. Ale szybko dor obił się salonu sa-
mochodoweg o, potem zar yzykował i wykupił przedstawicielstwo Mercedesa. I to
była drug a najlepsza decyzja w jego życiu, zar az po wyjściu za mãe. Okazał o się, że
ma smykałkę do inter esów. Przeprowadziliśmy się do Barr a de Tijuca! Och! W ży-
ciu czeg oś takieg o nie widział am! Całe piętro w bloku wył ącznie dla nas. Był am w
pokoju tylko z jedną siostrą! A kiedy wychylił aś się z okna i wyciąg nęł aś szyję,
tam, daleko między innymi blokami, było widać mor ze!
Adr iana Mar ia do Céu Mão de Ferr o Arena de Corta. Mar yja z Niebios. Matka
Boska od Gwiaździsteg o Nieba. Matka pracował a w Abrig o Cristo Redentor,
wszystkich nas posył ał a na relig ię i na mszę, ale daleko jej było do dobrej katolicz-
ki. Kiedy chor owaliśmy, zapalał a świeczkę, wtykał a pod poduszkę szkaplerz, ale
także kupował a zioł a, modlitwy i ikony od mãe-do-santo. Na dwa fronty, jak to mó-
wił a. Im więcej bóstw się sprawą zajmie, tym lepiej. Dor astaliśmy pomiędzy dwoma
niewidzialnymi światami, światem świętych i orixas. Imię dostał am więc po katolic-
kiej świętej, któr a była także Yemanją. Pamiętam, jak matka zabier ał a nas na plażę
w Barr a na sylwestra. Tylko ten jeden raz w roku pokazywał a się na plaży. Normal-
nie bała się oceanu. Przez cały tydzień po Bożym Nar odzeniu robiliśmy kostiumy,
biał o-niebieskie, w świętych kolor ach. Mãe robił a super nakrycia głowy z drutów
obciąg niętych rajstopami, Pai je potem lakier ował u siebie w warsztacie. To jest dla
mnie zapach Noweg o Roku – lakier samochodowy. Mãe była cała na biał o, i kiedy
szliśmy na plażę, wszyscy z ogromnym szacunkiem się z nią witali. Był am taka
dumna, mama była jak wielki statek. W Rio na sylwestra szły miliony, za to u nas
było znacznie bardziej eleg ancko. To było nasze święto. Wszyscy obwieszali balko-
ny palmowymi liśćmi. Po Avenida Sernambetida jeździł y tam i z powrotem samo-
chody, w któr ych grał a muzyka. Na ulicy był taki tłum, że jechał y bardzo wolno,
dlateg o nawet małe dzieci były tam bezpieczne. Byli didżeje, masa jedzenia.
Wszystko, co lubi Yemanja. Mar ycha. Kwiaty. Biał e kwiaty, papier owe stateczki,
świeczki. Szliśmy nad samą wodę, wchodziliśmy w nią czubkami palców. Nawet
mãe wchodził a po kostki w zał amujące się fale, któr e wymywał y jej piasek spod
stóp. Kwiaty we włosach, świece w dłoniach. Czekał o się, aż zza mor za wyjdzie rą-
bek Księżyca. Wydawał o się, że się przelewa przez hor yzont. Wielki. Taki wielki.
Wtedy coś mi przeskoczył o w świadomości i zobaczył am, że on nie wył ania się zza
brzeg u świata, on powstaje z wody. Mor ze kipi, wrze, a Księżyc ściąg a z fal tę biel i
z niej powstaje. Zaniemówił am. Jak i wszyscy. Staliśmy nier uchomo, tysiące ludzi.
Biał o-niebieska linia wzdłuż brzeg u Brazylii. Potem wzeszedł Księżyc, wielki i ja-
sny. Prowadził a do nieg o srebrzysta drog a. Drog a Yemanji. Drog a, któr ą Pani Luna
zeszła na nasz świat. Pamiętam, jak pomyślał am, że drog i przecież prowadzą w
obie strony. Mogę i ja przejść tą drog ą, na Księżyc. Potem rzucaliśmy w wodę kwia-
ty, a fale je zabier ał y. Wstawialiśmy do papier owych stateczków świeczki-podg rze-
wacze i puszczaliśmy na fale. Większość tonęł a, ale niektór e płynęł y księżycową
drog ą do Yemanji. Nig dy nie zapomniał am, jak podskakują w tej srebrzystej smu-
dze.
Mãe nie wier zył a, że ludzie byli na Księżycu. To było niewyo brażalne. Księżyc to
osoba, nie kamienny satelita. Ludzie nie chodzą jak pchły po skór ze innych ludzi.
Wiele lat później, tuż przed moim wylotem, dalej nie wier zył a, kiedy zabrał am ją na
plażę. Wtedy już ledwo chodził a. Wypożyczył am samochód, przejechał yśmy te kil-
kaset metrów do plaży. Salon ojca dawno zbankrutował. Już nie byliśmy ludźmi od
aut. Ale mieszkanie został o, bo Pai spłacił hipotekę przed terminem. I znowu było
nas tam pełno: Byr on, Emerson, Elis, Luis, Eden, Caio, Adr iana. Wszystkie ptaki z
powrotem w gnieździe.
Mãe była już wielka jak Księżyc, ale ludzie, któr zy przybyli na sylwestra, i tak
oddawali jej szacunek, a auta trąbił y klaksonami. Była wielka i święta. Prowadził am
ją za rękę nad wodę, patrzył yśmy, jak z mor za robi się Księżyc, i wtedy powiedzia-
łam: „Niedług o tam będę”. Śmiał a się i nie wier zył a, potem jednak dodał a: „No do-
brze, to będzie mi łatwo wyjść na balkon i do ciebie pomachać”.
Adr iana Mar ia do Céu Mão de Ferr o Arena de Corta. A Outra. Outrinha. Inna. In-
niutka. Przeciętniar a. To najważniejsze z moich imion. To ono mnie uształtował o.
Średnia. Przeciętniar a. Ani najł adniejsza, ani najbystrzejsza, ani najbardziej elo-
kwentna. Nie ta, któr ej vovo pierwszej daje kasę na Wielkanoc. Adr iana Średnia.
Nogi miał am zgrabne, ale ogólnie był am za niska, a nos i uszy miał am za wielkie.
Wąskie oczy jak szparki i zbyt ciemną skór ę. Rodzice sądzili, że w ten sposób mi
pomag ają. Nie chcieli, żebym miał a jakiekolwiek złudzenia. Mówili: piękna nig dy
nie będziesz, nie będziesz wybranką i szczęściar ą, więc nie oczekuj, że świat sam
wejdzie ci w dłonie jak owoc. Będziesz musiał a na to zapracować. Wykor zystać
wszystkie siły i wszystkie talenty, żeby dostać to, co inni dostają za darmo, za urodę,
za uśmiech. Inna. Od pięćdziesięciu lat nikt mnie tak nie nazwał. Tylko ty na tym
świecie znasz to imię. Czuję, że zaciskają mi się zęby. I wszystko przez to przezwi-
sko. Pięćdziesiąt lat tu żyję i dalej to imię! To imię!
***
A więc: nie urodził am się w czepku i nie był am pupilką. A więc miał am za wielki
nos i za ciemną skór ę. Sama musiał am zapracować na swoją wyjątkowość. To ja
był am zdolna do wszystkieg o i na wszystko mog łam się odważyć. Wiedział am, że
nikt mnie nig dy nie złapie. W szkole zawsze pierwsza podnosił am rękę. Nig dy się
nie zamykał am, kiedy chłopcy mówili. To ja włamał am się do szkolnej sieci i
zmienił am wyniki egzaminów. A posądzili o to chłopaka, maniaka komputer ów. To
ja poprosił am Mał eg o Nortona, gwiazdę halówki uwielbianą przez wszystkie laski,
żeby wsunął mi rękę pod spódnicę. A on to zrobił i wszyscy byli w szoku. Cały czas
chodził am w kamuflażu, niewidzialna, bo otoczona ładnymi. Do żeńskiej drużyny
halówki już nig dy mnie po tym nie wzięł y. I co z tego? Odkrył am już własny sport,
brazylijskie jiu-jitsu. Matka nie pochwalał a. Za to ojciec lubił oglądać MMA w ka-
blówce, i to on znalazł mi dojo. Był am mała, podstępna, wredna, i potrafił am rzu-
cać dwa razy większymi chłopakami. A zepsuta był am jak nie wiem. Wcześniej niż
wszystkie ładne miał am każdeg o chłopaka, bo wiedzieli, że wszystko zrobię. I robi-
łam, ale nie tyle, ile sobie te ładne wyo brażał y. Wystarczał a sama leg enda. Ładne
odcięł y mnie od swojeg o towar zystwa i wszystkich imprez. Wielka mi strata. Knuł y
i kombinował y, jak mnie upokor zyć, ale żadna za choler ę nie umiał a wymyślić po-
rządnej towar zyskiej intryg i. Wieszał y na Faceboo ku różne rzeczy o mnie, a ja w
rewanżu po dziesięć razy hackował am ich konta, bo prog ramować umiał am lepiej
niż one wszystkie do kupy. A fizycznie mnie zaatakować albo oblać kwasem z aku-
mulator a się bały; był am szybka, twarda i rzucał abym nimi jak lalkami Barbie.
Szkoł a średnia to pole bitwy. Chyba zawsze tak jest, i wszędzie, nie?
Nawiasem mówiąc, faceci przeważnie byli w por ządku. Gadali o analu, ale faceci
zawsze gadają o analu. A wystarczy lodzik i są zadowoleni. Bali się mnie tak samo
jak dziewczyny.
Bulwersujące, nie? Dama w moim wieku gada o oralu i analu.
Papai był zachwycony, kiedy się dowiedział, że idę na inżynier ię wydobywczą.
Prawdziwa córa Minas Ger ais. Prawdziwa Żelazna Ręka. A mama była przer ażona
na dziesięć sposobów. Inżynier ia jest dla mężczyzn. W życiu nie znajdę sobie męża.
Nie będę mieć dzieci. Będę jeść paluchami, mieć brud za paznokciami i żaden facet
na mnie nie spojr zy. I to jeszcze w São Paulo, tym okropnym, okropnym mieście.
A ja uwielbiał am São Paulo. Uwielbiał am jego wredną brzydotę. Anonimowość.
Banalność. Niekończące się szer eg i wieżowców. Podobał o mi się w nim to, że nie
idzie na kompromis. A w por ównaniu z Księżycem to i tak jest piękne jak anioł. Na
Księżycu piękna nie ma za grosz. Sao Paulo było jak ja; nie ma na co popatrzeć, za
to pluje energ ią, pomysłami, złością i śliną.
Znalazłam sobie dobrych kumpli. Głównie facetów oczywiście – na inżynier ii
wydobywczej dalej rzadko się spotykał o kobiety, a poza tym lepiej rozumiał am, jak
dział ają faceci. Bo faceci są prości. Odkrył am, że jestem w stanie przyjaźnić się z
dziewczynami. Że przyjaźń kobiet to co inneg o niż przyjaźń mężczyzn. Dowiedzia-
łam się, że dziewczyny potrafią mi się podobać. Że mogę się w nich kochać. Był am
oportunistką, to prawda. Obnosił am się z tym. Znał am różne sztuczki. Myślę ter az o
tamtej młodej kobiecie, o jej odwadze i bezczelności – i podziwiam ją. Dopier o co
wprowadził am się na kampus, a już wymalował am się od stóp do głów w barwy na-
rodowe i wzięł am udział w nag iej przejażdżce rower owej ulicami Sao Paulo.
Wszyscy na mnie patrzyli, a nikt nie widział. Był am naga i niewidzialna. Ależ mi się
to podobał o. Boże, jakie ciał o miał am wtedy. Tyle rzeczy mog łam z nim jeszcze
zrobić!
***
Ter az opowiem ci o Lyoto. Imię… wytrał owane z sameg o dna. Wiesz, co to takieg o
trał owanie? Czasami zapominam, że są takie słowa ze star eg o świata. Nowe pokole-
nia w ogóle nie wiedzą, do czeg o je przyczepić. Nawiązania do zwier ząt – moje
wnuki tylko czoł o marszczą. Luna nig dy nie widział a na oczy krowy, świni czy
choćby kury, żywej i gdaczącej.
Lyoto. Już niezbyt dobrze go widzę, ale głos pamiętam. Miał poł udniowy akcent
– był z Kur ytyby. Moja pierwsza mił ość, jak się zdaje. O, uśmiechasz się. Nie flirto-
wał am z nim, nie podr ywał am go, nie uwodził am, nie grał am w seksowne gierki,
więc to musiał a być mił ość. Poznał am go w sekcji jiu-jitsu. Drużyny sportowe to
tylko seks, seks, seks, wszyscy to robią przez cały czas. Byliśmy na turnieju, ja w
żeńskiej drużynie, waga lekka, fioletowy pas. On był w wadze ciężkiej, czarny pas,
pięć pag onów. Widzisz, kateg or ię i pas pamiętam, a twar zy nic a nic.
Papai brał ze swojej ekspozycji najbardziej odbajer owaneg o mercedesa i przy-
jeżdżał na wszystkie krajowe turnieje. Daleko było, ale on to lubił. Potem obwoził
mnie po Jardins i zabier ał na obiad do jakiejś drog iej knajpy. Wysiadał am z tego
wielkieg o auta i czuł am się jak milionerka.
Aż nag le któr eg oś razu przyjechał, a ja nie wsiadłam i nie pojechał am z nim.
Chciał am iść na piwo z Lyoto, a potem na imprezę. Pamiętam smutną minę taty, kie-
dy zdał sobie sprawę, że nie będziemy jechać Rua Bar ão de Capanema i przeg lądać
menu restaur acji na ekranie w samochodzie. Zdaje się, że on dzięki temu też czuł się
jak milioner. I ciąg le przyjeżdżał na te turnieje, póki nie pojechał am do Ouro Preto
na podyplomówkę. To już było dla nieg o za daleko, zresztą i mnie powoli sztuki
walki przestawał y inter esować. Rok za rokiem te same fikołki na macie, tu w górę o
jeden dan, tam o jeden pas.
Lyoto już wtedy od dwóch lat nie żył. Byliśmy ze sobą przez ponad rok. Nie było
mnie przy tym, gdy go zastrzelili na Praça da Sé. Kiedy się dowiedział am, siedzia-
łam i pisał am pracę semestralną. Polityka nig dy mnie nie ciąg nęł a. Ja był am inży-
nier em, on humanistą. Dział aczem. Ja był am po prostu natur alną kapitalistką, któr a
nie ma pog lądów, bo nig dy się nad polityką nie zastanawiał a, tak mi mówił. Prag-
matyczką. A on miał teor ie. Nie dawał o się z nim dyskutować, bo wszystko miał
przemyślane; arg ument za arg umentem jak armia kolonialna. Padnie jeden szer eg,
to drug i idzie naprzód i strzela. Cały por ządek świata był zgnił y, przeżarty niespra-
wiedliwością społ eczną, rasizmem, seksizmem, nier ównością i złą polityką w spra-
wie płci. Ja myślał am, że Brazylia po prostu tak ma. Ale nawet ja widział am, że nad
kampusem uczelni lata cor az więcej helikopter ów, tych limuzyn ultrabog atych, lu-
dzi, któr zy mieszkają na szczytach wieżowców i nig dy nie dotykają ziemi. Zmiany
bombardował y nas jak mikrometeo ryty, jak setki drobnych ciosów. Znowu drożał y
bilety na autobus i metro. Kumple oznaczali rower y, bo wzmog ły się kradzieże, bo
zdrożał y bilety. Sklepy kupował y pancerne rolety, bo bezdomni śpią w przedsion-
kach. Więcej kamer na ulicach, bo wszędzie śpią bezdomni. Drony z kamer ami. W
São Paulo! Rozumiem, w jakimś eur opejskim kraju, albo w Zatoce, ale w Brazylii?
To nie po brazylijsku. A tam, gdzie drony, tam zawsze jest i policja. A gdzie policja,
tam przemoc. I codziennie cena chleba szła w górę. W górę i w górę. Nic tak nie
wyprowadza ludzi na ulice, jak cena chleba.
Lyoto był oddany sprawie. Poszedł na Praça da Sé, malował transpar enty, okupo-
wał różne miejsca. Uważał, że mnie nic nie obchodzi. A mnie dużo obchodził o, ale
nie los ludzi, któr ych nie znam. Nie to, że chińskie korpor acje wykupują całe pro-
wincje i wypędzają ludzi z ich ziemi. Nie uchodźcy ze wsi, któr ymi pog ardzali na-
wet favelados. Mnie obchodził o tylko to, co mam blisko. Rodzina, przyjaciele, ro-
dzina, któr ą kiedyś zał ożę. Zawsze i przede wszystkim: rodzina.
O nieg o, tak, się bał am. Oglądał am YouTube. Widział am, jak eskalują protesty.
Krzyki, potem kamienie, potem koktajle Moł otowa. I reakcja policji tak samo: tar-
cze, potem gaz łzawiący, potem kule. Powiedział am mu, że nie podoba mi się, że
tam chodzi. Powiedział am, że pewnie go aresztują, albo w ogóle wsadzą do więzie-
nia, zabior ą numer podatnika i nig dy nie dostanie kredytu ani por ządnej pracy. Po-
wiedział am, że bardziej obchodzą go nieznajomi niż bliscy. Ja. Rozstaliśmy się na
trochę. Ale seks został. Nikt się nig dy tak naprawdę nie rozstaje.
Z początku nie wiedział am, co się dzieje. W sekundę przyszło z dziesięć wiado-
mości. Matko Boska. Lyoto ranny, Lyoto cały, Lyoto zastrzelony. Wiadomości pię-
trzył y się jedna na drug iej. Roztrzęsione nag ranie z kamer y: ciał o wciąg ane do
drzwi sklepu. Potem syr eny, nadjeżdżające kar etki. Wszystko roztrzęsione, rozedr-
gane. Wszystko nieo stre. Gdzieś w oddali strzał y. Słyszał aś kiedyś strzał y? Pewnie
nie. Na Księżycu nie ma broni. Są nieg łośne i wredne. Cała ta informacja mnie
bombardował a, ale prawdy dojść nie był am w stanie. Próbował am do nieg o za-
dzwonić. Brak syg nał u. Potem plotki zaczęł y się konkretyzować. Lyoto został po-
strzelony. Zabrali go do szpitala. Do któr eg o? Wyo brażasz sobie, jak bezr adna się
poczuł am? Obdzwonił am wszystkich, któr zy znali Lyoto, albo jego koleg ów dzia-
łaczy. Szpital Sir io-Libanes. Ukradłam rower. Złamanie chipa śledząceg o zajęł o mi
parę sekund. Jechał am przez miasto jak szalona. Nie wpuścili mnie do nieg o. Cze-
kał am w izbie przyjęć, wszędzie była policja i kamer y telewizji. Nic im nie powie-
dział am, siadłam sobie z tyłu i czekał am. Policja chciał aby mnie wypytywać, a po-
tem dziennikar ze. Nasłuchiwał am i nasłuchiwał am, ale niczeg o się o nim nie do-
wiedział am. Potem przyszła rodzina. Nig dy ich nie poznał am, nie wiedział am na-
wet, że ma rodzinę, lecz od razu ich poznał am. Czekał am i czekał am i nadstawia-
łam uszu. Potem przyszła wiadomość, że zmarł na sali oper acyjnej. Rodzina była
zał amana. Lekar ze nie wpuścili do nieg o policji. Wszystkie dobre zdjęcia dostał y
się ekipom telewizyjnym. Nic już się nie dało zrobić. Nic się nie dało odzyskać.
Śmierć zabier a wszystko. Powoli pojechał am z powrotem na kradzionym rower ze.
Zginął Lyoto i pięć innych osób. Nie był pierwszą ofiar ą, więc jego nazwiska nikt
nie zapamiętał. Nikt nie pisał sprayem na mur ach i autobusach: „Lyoto Matsushita.
Pamiętamy”. Drug ieg o człowieka na Księżycu też nikt nie pamięta. Ale pamiętam,
że był am wstrząśnięta; odrętwiał a; przer ażona, ale przede wszystkim był am wście-
kła. Wściekła był am, że tak mało mu na mnie zależał o, że się nar ażał na śmierć.
Wściekła był am, że tak głupio zginął. Pamiętam gniew, ale już nie czuję tych mdło-
ści, tego spięcia wszystkich mięśni, ciśnienia za oczami, uczucia, że cała w środku
umier am. Star a jestem. Daleko odeszłam od tej studentki górnictwa na USP. Wście-
kłość ma jakiś okres poł owiczneg o rozpadu?
Zastanawiam się, co by Lyoto o mnie myślał, gdyby przeżył. Jestem bog ata i po-
tężna. Jedno moje słowo i na Ziemi gasną wszystkie światła, zapada mrok i zima. Ja
nie jestem w „górnym jednym procencie”. Jestem w jednym procencie jedneg o pro-
centu; tych, któr zy wyjechali z Ziemi.
Już po tyg odniu zapomnieliśmy o Lyoto Matsushicie, drug im męczenniku. Były
nowe zamieszki i nowe ofiar y. Rząd obiecywał i łamał wszystkie obietnice. Potem
przyszedł pierwszy z szer eg u kryzysów, a po każdym kraj i gospodarka upadał y
cor az niżej, aż walnęł y w dno i rozwalił y się tak, że były już nie do naprawienia.
***
Nie wiedział am wtedy, że Lyoto był jedną z pierwszych ofiar wojny klasowej. Wiel-
kiej, światowej i ostatecznej wojny klasowej; eksterminacji klasy średniej. Napędza-
na kapitał em gospodarka nie potrzebował a już pracowników, a mechanizacja wpę-
dził a klasę średnią w wyścig do dna. Robot robi coś taniej od ciebie i w miar ę do-
brze? Robot pracuje zamiast ciebie. Maszyny zmuszał y nas do walki cenowej z
nimi. Maszyny dostarczał y nawet aplikacje, któr ych używał aś do licytowania się z
nimi i ze sobą nawzajem. Jeśli był aś tańsza niż maszyna, miał aś co jeść. Po prostu.
Zawsze myśleliśmy, że maszynowa apokalipsa to będą roje morderczych dronów,
armie mechów wielkości kamienic i terminator y z czerwonym okiem. A nie rządek
bezo bsług owych kas w supermarkecie Extra na rogu i na stacji alkopaliwa; obsług a
banku przez sieć; automatyczne taksówki; automatyczny system selekcji chor ych w
szpitalu. Roboty wchodził y wszędzie po kolei i nas zastępował y.
I proszę, mamy najbardziej uzależnione od maszyn społ eczeństwo, jakie zrodził a
ludzkość. A na tych samych robotach, któr e doprowadził y Ziemię do nędzy, ja się
dor obił am, ja zbudował am dynastię.
Ojciec nie pamiętał lądowania Północnych Amer ykanów na Księżycu, ale mówił,
że star y Mão de Ferr o to oglądał. Pił w bar ze w Belo Hor izonte. W telewizor ze le-
ciał mecz piłki nożnej i Mão de Ferr o o mało co nie wywoł ał bójki, kiedy się
uparł, że knajpiarz ma przeł ączyć na lądowanie na Księżycu. „To jest histor ia”, po-
wiedział. „W życiu nic większeg o nie zobaczymy”. „Ściema”, wrzasnęli inni w ba-
rze. „Nakręcone w studiu w Hollywoo d”. On jednak dalej stał przed telewizor em i
gapił się na czarno-biał y obr az, czekając tylko, aż ktoś się odważy przeł ączyć z po-
wrotem na mecz. Ja natomiast pamiętam, jak Mackenzie postawili na Księżycu ro-
boty. Wtedy z kolei ja był am w bar ze, z kumplami z grupy ze studiów. Wrócił am na
ojczystą Ziemię, do Minas Ger ais, do DEMIN, górniczeg o instytutu, na studia pody-
plomowe. W Ouro Preto był am jeszcze większą osobliwością. Nie: unikatem. Jedy-
ną kobietą. Faceci byli srająco uprzejmi i wciąż ciąg nęli mnie do knajp. Nie chcia-
łam, żeby mnie pomijali. Więc wtedy właśnie był am z nimi na piwie. Barman ska-
kał po sportowych kanał ach i przez przypadek trafił na informacje. Zobaczył am
Księżyc, zobaczył am te maszyny, zobaczył am ślady kół. Wydarł am się na barmana:
„Ej, ej, zostaw to”. Tylko ja jedna w cał ym bar ze gapił am się w telewizor, patrzy-
łam, jak dzieje się histor ia. Australijska firma Mackenzie Mining Corpor ation wy-
słał a na Księżyc roboty, żeby szukał y metali ziem rzadkich dla przemysłu elektro-
niczneg o. Czemu tego nie oglądacie? Patrzył am w ekran, a w głowie coś mi się
rozjaśniał o. Cor az większym blaskiem. Jakby zacinał mi się oddech, a serce prze-
skakiwał o co trzecie, co czwarte uder zenie. To było poczucie, że coś niemożliweg o
staje się nie dość, że możliwe, to jeszcze osiąg alne. Przeze mnie. Potem informacje
zmienił y temat, to było zresztą pod sam koniec, kogo inter esuje nauka i kosmos.
Ważniejsze jest, co zrobił y gwiazdy telenowel i modelki. Wyszłam z baru do
ogródka, usiadłam na murku pod zapylonymi drzewami i gapił am się w noc. Zoba-
czył am Księżyc. Powiedział am do siebie: tam są już maszyny i zar abiają kasę.
Ojciec przyjechał mnie odwiedzić. Autobusem przyjechał. Od razu wiedział am,
że ma złe wieści. Do Ouro Preto był kawał drog i, ale dla nieg o taka jazda autem to
był aby przyg oda. Jego salon samochodowy upadł. Już nikt nie kupował luksuso-
wych mercedesów, nawet w Barr a. Zabezpieczył się: mieszkanie spłacił, mojej edu-
kacji też nic nie groził o. O ile przez najbliższe dwa lata będę się przykładać i posta-
ram się nie zapełniać lodówki piwem co weekend. Ale biznes się skończył, a w jego
wieku nie było już szans na przekwalifikowanie się na maszynową gospodarkę, a co
dopier o na znalezienie innej pracy. Był smutny, ale i dumny – zrobił wszystko, co
mógł, najlepiej, jak mógł. To wolny rynek go zał atwił.
I wtedy przyszła Matka Boska Gruźlicza i zmiotła ze stoł u wszystkie jego plany.
Caio, chłopaczek, najmłodszy brat. Caizinho, najsłabszy w miocie, tak o nim mówi-
liśmy. Nig dy się z domu nie wyprowadził, wydawał o się, że nieustannie ma trzyna-
ście lat. W miar ę jak znikał a praca, rozł aził y się małżeństwa i rozpadał y rodziny,
do domu po kolei wracał y wszystkie pozostał e z siedmiorg a dzieci mamãe Corta.
Wszystkie oprócz mnie. Tej, co się uczy, tej, co daje radę. Nag le Caio gdzieś wcią-
gnął prątka gruźlicy TDR – w autobusie, w szkole, na mszy. Wtedy były trzy rodza-
je gruźlicy: MDR, XDR, TDR. Wielolekoo porna, ekstremalnie lekoo porna, całko-
wicie lekoo porna. MDR jest odporna na antybiotyki pierwszeg o rzutu; XDR – nawet
na leki drug ieg o rzutu, czyli w praktyce toksyczną chemoter apię; TDR – wiadomo.
My nazwaliśmy ją Biał ą Damą. Weszła Caio do płuc i tam zapuścił a kor zenie.
Mamãe urządził a mu w pokoju sanator ium; zakleiła go folią. Tata zmajstrował
klimatyzator. Nie stać ich było na szpital, nie stać ich było na leki. Kupowali ekspe-
rymentalne środki na czarnym rynku, eksper ymentalne ruskie fagi, podejr zane ge-
ner yczne chemioter apie. Przyjechał am do domu. Widział am się z nim przez folię.
Niebezpiecznie było wchodzić do środka. Mãe wsuwał a mu jedzenie na tacach, któ-
re bracia kradli z McDonalda, przez gruby, podwójny plastik. Caio pakował odpady
w dwie foliowe torby. Widział am go, widział am ojca, śmiertelnie zmęczoneg o, wi-
dział am, jak mãe gada do swoich świętych i orixas. Widział am, jak bracia, siostry i
ich dzieci ściubią każdeg o reala, gdzie tylko się da: tu zahandlują złomem, coś ku-
pią, coś sprzedadzą, tam zorg anizują loter ię. Caio i tak miał umrzeć, ale nie mo-
głam winić rodziny, że wydaje ostatnie grosze na cień nadziei. Parę tyg odni od lą-
dowania Mackenziech na Księżycu w branżowych pismach i na branżowych stro-
nach pojawił y się pierwsze ogłoszenia pracy.
Od razu zaaplikował am.
Mój promotor ze studiów pomógł napisać wniosek o kredyt. Dzięki mojej pracy,
któr a mówił a o solarnej ekstrakcji metali ziem rzadkich z księżycoweg o reg olitu,
uznano mnie za cenny zasób dla Księżyca. Mackenzie Metals zaproponował o umo-
wę. Wniosek przeszedł, dostał am kredyt.
Poleciał am wtedy do domu. Stać mnie było na samolot. Pojechał am do Barr a, zo-
baczył am poprzer astane trawą chodniki projektu Niemeyera, krzaki na dachach do-
mów, powybijane okna. Avenida Sernambetida była cała obstawiona strag anami i
namiotami, a każda kamienica opleciona rur ami z wodą i kablami, jakby dławił y ją
pnącza. Na każdym stał y bater ie słoneczne i zbiorniki z wodą. Stadion piłkarski,
park olimpijski – powyr ywane krzesełka, brak poł owy dachu po ostatniej bur zy.
Miasto upadał o. Upadał a cała planeta.
W mieszkaniu gnieździł a się masa ludzi, ale ja i tak dostał am oddzielny pokój.
Caio wciąż mieszkał w swoim foliowym namiocie. Był ter az pod tlenem. Caio i ja,
każde w swojej komnacie, umier ający książę i księżniczka, któr a wrócił a do domu.
Cały dzień telewizja, cały dzień i całą noc ktoś przychodził albo wychodził, mężo-
wie, żony, partnerki, partner zy i ich rodziny, członkowie rodziny, któr zy w ogóle
nie byli żadną rodziną. A mamãe, gruba, że ledwo się telepał a, rządził a wszystkimi
swoim krzykiem. Tamtej nocy wyszłam na balkon i zobaczył am Księżyc. Yemanję,
moją bog inię – tylko że ter az ona nie powstawał a z mor za, lecz była daleko poza
światem, a świat się do niej zwracał z błag aniem. Świat się obr acał i mnie podtykał
jej pod nos. Przyciąg ał a do siebie całą wodę oceanów. I mnie razem z nią. Och tak,
mnie razem z nią.
***
Uwielbiał am ćwiczenia i przyg otowania. Bieg ał am, pływał am, ćwiczył am crossfit,
machał am sztang ą. Był am szczupła, wysportowana jak nie wiem, miał am cel w ży-
ciu. Sama podziwiał am własne mięśnie. Chyba musiał am być w sobie zakochana.
Był am już nie tylko Żelazną Ręką. Był am Żelazną Kobietą.
Poł udniowoamer ykański ośrodek szkoleniowy był w Gujanie, koło kosmodro-
mu Eur opejskiej Agencji Kosmicznej. Kiedy bieg ał am, słyszał am ryk odpalanych
silników Statków Transfer u Orbitalneg o. Trzęsło mną, aż tracił am słuch. Trzęsło
całą Ziemią i Niebem. Potem widział am zakrzywiającą się ku gór ze smug ę konden-
sacyjną, zakończoną maleńką ciemną igiełką startująceg o statku. Lecąceg o w górę,
poza Ziemię. Łzy mi ciekły za każdym razem.
Bo z księżycowym trening iem jest tak: trenuje się do startu, nie do pobytu na
Księżycu. Księżyc w ogóle mojeg o fantastyczneg o ciał a nie potrzebował. Księżyc i
tak zamier zał je powoli zjeść. Powoli obr ócić mnie na swoje podobieństwo.
Nie był am jedyną kobietą, ale prawie. Ośrodek w Kor ou był jak DEMIN na ster y-
dach. Księżyc miał wyg lądać jak gig antyczna uczelniana drużyna piłkarska w ko-
smosie. Uświadomili mi, że tam nie jest bezpiecznie. Księżyc ma tysiące sposobów,
żeby cię zabić, jeśli jesteś głupia, jeśli nie uważasz albo jesteś leniwa, ale prawdzi-
wym zag rożeniem są ludzie nao koł o. Księżyc nie jest jak świat. Raczej jak okręt
podwodny. Na zewnątrz czai się śmierć. Będę zamknięta z tymi ludźmi. Żadneg o
prawa, żadnej sprawiedliwości, tylko przeł ożeni. Księżyc jest pog raniczem; ale to
jest pog ranicze niczeg o. Nie ma dokąd stamtąd uciec.
Przyg otowania zajęł y mi trzy miesiące. Ćwiczenia w wir ówkach, w nieważkości
– w star ożytnym A319 nad poł udniowym Atlantykiem. Rzyg ał am za każdym razem,
gdy wchodził w lot nurkowy. Trening i w skafandrach, a skafandry były wtedy cięż-
kie i niezgrabne w por ównaniu z naszymi dzisiejszymi elastykami; spróbował abyś
zakręcać śruby w takich rękawicach! Dobra w tym był am. Dobra mała motor yka.
Trening i w niskim ciśnieniu, trening i w próżni. Inżynier ia produkcji niskociśnie-
niowej, inżynier ia produkcji próżniowej, robotyka, prog ramowanie drukar ek 3D.
Trzy miesiące! Na to i trzy lata był oby za mało. Trzy życia.
A potem przyszedł dzień na trzy tyg odnie przed startem. Pojechał am do domu.
Tato urządził imprezę na dachu. Kor zystał z każdej okazji, żeby zrobić churrasca-
rię. Wszyscy mi mówili, że super wyg lądam. Impreza była świetna, radosna, choć
przesiąknięta na wylot saudade. Bo to była jednocześnie stypa. Wszyscy wiedzieli,
że już nie wrócę.
Caio zmarł trzy dni przed startem. Nie czuł am ani straty, ani bólu. Pomyślał am:
czemu nie mog łeś poczekać? Tydzień, pięć dni przynajmniej? Czemu musiał eś we
mnie obudzić jakieś uczucia, kiedy mnie zaprząta wył ącznie wielki księżyc na nie-
bie i ta gwiazda na por annym niebie, któr a z każdym dniem robi się jaśniejsza –
zbliżający się do Ziemi cykler – a przede wszystkim ten czarny ptak, czekający na
wytoczenie na pas w Hang ar ze nr 6.
Złość zatem, po niej poczucie winy. Poprosił am o urlop okolicznościowy. Nie
dali. Nie mog łam przed samym startem nar ażać się na infekcje. Każdy zar azek w
okamgnieniu skolonizowałby zamknięte przestrzenie cykler a i bazy księżycowej.
Księżyc był jak ogromna hala czystej produkcji. Codziennie nas badali na wir usy,
pasożyty, owady. Na Księżycu nic takieg o nie ma prawa się znaleźć.
Spalili więc Caio, żeby zabić Biał ą Panią, kiedy ja jechał am hermetycznym auto-
busem do wahadłowca. Wsiadanie na pokład ćwiczyliśmy dziesiątki razy w hang a-
rze, ale i tak przykleiliśmy nosy do przyciemnianych szyb i patrzyliśmy na Trans-
fer, czarny i lśniący w promieniach słońca. Tak silne poczucie ludzkiej mocy, potę-
gi, sprawczości. Niektór zy mężczyźni płakali. Faceci tak łatwo się wzruszają.
Pozapinaliśmy się, w hełmach, w skafandrach, żadnych okien, ekrany wył ączone.
Robiliśmy to już dwanaście razy, lecz i tak męczył am się z tymi klamerkami, z od-
fajkowywaniem listy kontrolnej. Nie był am gotowa. Nikt nie był w stanie przyg oto-
wać się na coś takieg o. Nie mog łam się powstrzymać, żeby nie myśleć o zbiorni-
kach wodor u z tyłu i z przodu, zbiorniku z tlenem pod nog ami. Był am sztywna ze
strachu. Później odkrył am, że za tym strachem jest coś jeszcze – nie spokój, nie za-
chwyt, nie rezyg nacja i nie bezr adność. Raczej stanowczość i zdecydowanie.
Potem Transfer potoczył się, psztynk, psztynk, psztynk po pasie startowym, na
oponach rozpłaszczonych w jednym miejscu od dług ieg o stania. Poczuł am, że skrę-
camy, że samolot się zatrzymuje, a potem odpalają silniki. O rany! Co za moc! W
życiu czeg oś takieg o nie czuł aś, nawet jeśli latał aś BALT RAN-em. Jakby rozkrzy-
czał y ci się wszystkie części ciał a. Wtedy pojęł am, co się kryje za tą stanowczością,
któr a jest za strachem. Ekscytacja. Czyste podniecenie. To była najbardziej seksow-
na rzecz, jaką w życiu zrobił am.
Silniki zamilkły. Lekki wstrząs, to odczepił a się kapsuł a ładunkowa. Znaleźliśmy
się w nieważkości. Poczuł am, jak żoł ądek podchodzi mi do gardła, w gardle zapie-
kła kwaśna żółć. Rzyg anie w hełmie jest nie tylko obrzydliwe; można przez to zgi-
nąć. Utopić się. Potem poczuł am, jak podstawę żoł ądka przesuwa siła odśrodkowa i
wiedział am: chwycił nas hol i już nas ciąg nie na orbitę przesiadkową cykler a.
Szczyt przyśpieszenia, krew spłynęł a mi do palców stóp. I znów nieważkość. Wie-
dział am, że kolejny raz odrobinę ciążenia poczuję w przypominających wir ówkę
ramionach cykler a.
Dyg ot. Szarpnięcie, głośne szczęknięcia, brzęk metalu, wycie silników Zadoko-
waliśmy do cykler a. Odpięł y się pasy. Odepchnęł am się i poszybował am do otwar-
tej śluzy. Wydawał a się zbyt ciasna, nawet dla takiej drobnej osoby jak ja. Przecisnę-
łam się jednak, wszyscy się przecisnęli, cała dwudziestka czwórka.
W śluzie chwilę został am. Trzymał am się podpor y, zwalczał am mdłości, patrzy-
łam przez maleńkie okienko na wahadłowiec wiszący na tle wielkiej, błękitnej Zie-
mi. Zbyt wielkiej i zbyt bliskiej, żeby dało się zobaczyć, że cykler się od niej odda-
la. Za to ja to czuł am. Był am w drodze na Księżyc. Ja, Adr iana Mar ia do Céu Mão
de Ferr o Arena de Corta.
CZTERY
Dwa cał usy dla Adr iany Corty, po jednym w każdy policzek. Drobny upominek za-
pakowany w japoński zadrukowany papier, miękki jak płótno.
– Co to?
Lucas uwielbia przynosić matce prezenty, kiedy ją odwiedza. A w tym jest pilny:
co najmniej raz na tydzień wsiada do tramwaju do Boa Vista i spotyka się z nią w
pawilonie Świętej Barbar y.
– Otwórz.
Widzi, jak twarz matki powoli rozjaśnia zachwyt, gdy ostrożnie rozwija papier i
czuje char akter ystyczny aromat prezentu. Lucas uwielbia zar ządzać emocjami.
– Oj, Lucas. Nie trzeba było. To takie drog ie.
Adr iana Corta otwier a maleńki słoiczek i wdycha intensywny aromat kawy. Lucas
widzi, jak po jej twar zy przelatują dziesiątki lat i setki tysięcy kilometrów.
– Niestety nie jest brazylijska.
Kawa jest cenniejsza niż złoto. Złoto na Księżycu jest tanie, ceni się je tylko za
piękno. A kawa jest bardziej drog ocenna niż alkaloidy i dimorfiny. Drukarki potra-
fią syntetyzować narkotyki, ale żadna nig dy nie stwor zył a kawy, któr a nie był aby
gówniana w smaku. Lucasowi kawa nie smakuje. Zbyt gorzka, a poza tym oszukuje.
Smakiem nig dy nie dor ównuje zapachowi.
– Zatrzymam ją – mówi Adr iana, zamykając słoiczek i przyciskając go na mo-
ment do serca. – Na specjalną okazję. Będę wiedzieć kiedy. Dziękuję, Lucas. A do
Amandy dzwonił eś?
– Pomyślał em, że tym razem sobie dar uję.
Adr iana nie komentuje, nawet spojr zeniem. Małżeństwo Lucasa i Amandy Sun od
lat jest na liście tematów tabu.
– A Lucasinho?
– Odciął em mu kasę. Myślę, że Ariel mu trochę dała. W brudnej gotówce. Jak to
świadczy o rodzinie?
– Niech radzi sobie sam.
– Kiedyś będzie musiał wreszcie wziąć odpowiedzialność.
– Ma siedemnaście lat. Ja w tym wieku puszczał am się z każdym chłopakiem i z
każdą dziewczyną, jaka tylko podeszła. Musi się trochę wyszaleć. Ale bardzo do-
brze, że zablokował eś konto, to mu posłuży, niech trochę sam ruszy głową. Inicja-
tywę już wykazał – ten numer ze skafandrem ewakuacyjnym?
– Głową? Głowę to on ma taką sobie. Po matce.
– Lucas!
Lucas krzywi się na to upomnienie.
– Amanda to ciąg le rodzina. A o rodzinie się źle nie mówi.. Zresztą z Ariel też nie
masz powodu być niezadowolony. Jej fotel w Biał ym Zającu jeszcze się nawet nie
zag rzał, a ty już nar ażasz jej pozycję na szwank.
– Mamy umowę z Chińczykami. Pobiliśmy Mackenziech.
– To mi się bardzo podobał o, prawda. I niezły ruch z tymi koszulkami dla druży-
ny. Jesteśmy ci wdzięczni. Ale czasem są ważniejsze sprawy niż rodzina.
– Nie dla mnie, mamãe. Dla mnie nig dy.
– Wykapany ojciec. Prawdziwy syn twojeg o ojca.
Lucas przyjmuje pochwał ę, choć smakuje mu gorzko, jak kawa. Nig dy nie znał
ojca. Zawsze chciał być tylko synem swojej matki.
– Mamãe, mogę ci coś powiedzieć w zaufaniu?
– Oczywiście.
– Rafa mnie niepokoi.
– Niedobrze, że Rachel zabrał a Robsona do Tyg la. I to od razu po próbie zama-
chu. Można by wziąć to za spisek.
– Tak właśnie myśli Rafa.
Adr iana sznur uje usta, sfrustrowana kręci głową.
– Oj, Lucas, daj spokój.
– We wszystkim widzi paluchy Mackenziech. Sam mi to powiedział. Wiesz, jaki
jest Rafa, poczciwy Rafa, dowcipny Rafa, imprezowy Rafa. Komu jeszcze coś po-
wie w chwili słabości? Nie widzisz, że to zag rożenie dla firmy?
– Robert Mackenzie będzie chciał rewanżu za to, że stracił deal z Chińczykami.
– Pewnie, że tak. My byśmy tak samo chcieli. Ale Rafa to potraktuje jako kolejny
element osobistej vendetty Mackenziech.
– Lucas, czeg o ty chcesz?
– Zimnej krwi za ster ami.
– Zimnej krwi Lucasa Corty, tak?
– Rafa jest bu-hwaejangiem. Tego nie kwestionuję. Nie chciałbym w żaden spo-
sób umniejszać jego prestiżu. Ale może niektór e zadania mógłby deleg ować?
– Mów dalej.
– On jest twar zą Corta Hélio. I niech sobie będzie tą twar zą. Niech będzie symbo-
lem. Niech chodzi na spotkania, wyg łasza gadkę handlową. Niech siedzi w fotelu u
szczytu stoł u. Ale chcę, żebyś go, bardzo subtelnie, wył ączył a z podejmowania klu-
czowych decyzji.
– Czeg o ty chcesz, Lucas?
– Dobra firmy, mamãe. Wszystko dla dobra rodziny.
Lucas Corta żeg na się z matką dwoma cał usami: dwa razy, dla rodziny. Po jed-
nym w oba policzki.
***
***
Przez szczeliny w dachu przebijają świetlne ostrza, tak jaskrawe, że wydają się litą
mater ią. Wejścia do serca Tyg la strzeże świetlna palisada – odbłyski od luster sku-
piających słońce na wytapiaczach. Rachel tysiąc razy szła tędy, a i tak zawsze czuje
ciężar i żar tysięcy ton roztopioneg o metalu nad głową. To niebezpieczeństwo, to
bog actwo, to bezpieczeństwo. Roztopiony metal stanowi jedyną osłonę Tyg la przed
morderczym promieniowaniem. Mieszkańcy Tyg la nieustannie czują nad głowami
przelewające się roztopione metale; coś jakby posiadanie w rozbitej czaszce meta-
lowej płytki. Czeg oś delikatneg o, niestabilneg o. Któr eg oś dnia system zawiedzie i
metal spadnie, ale nie dzisiaj, nie za jej czasów, za jej życia.
Robson bieg nie przed nią. Zobaczył przed następną śluzą Hadleya Mackenzieg o,
swojeg o ulubioneg o wujka, choć jest między nimi tylko osiem lat różnicy. Hadley
to syn patriarchy Roberta z zimoweg o małżeństwa z Jade Sun. Czyli wujek, ale bar-
dziej jak starszy brat. Robertowi rodzą się wył ącznie synowie. „Księżyc ma męską
gębę”, żartuje star y potwór. Żart stał się prawdą dzięki selektywnej aborcji, mapo-
waniu embrionów, inżynier ii chromosomalnej. Hadley podr ywa Robsona w powie-
trze. Chłopiec leci wysoko, ze śmiechem, łapią go silne ramiona Hadleya Macken-
zieg o.
– Czyli wyg rał aś z Brazylijczykiem – mówi Hadley. Cał uje przyr odnią bratanicę
w oba policzki.
– Czasami naprawdę myślę, że to on jest dzieckiem – mówi Rachel Mackenzie.
– Nie mogę znieść myśli, że Robbo będzie tutaj dor astał – mówi Hadley.
Jest niski, sama stal i drut, węzły wyr zeźbionych mięśni i ścięg ien. Nóż Macken-
ziech; mocno pieg owaty od siedzenia pod lampami. Pieg i w pieg ach, istny lampart,
nie człowiek. Cały czas drapie się po ciele. Za dług o siedział pod kwarcówkami i
pracował nad witaminą D.
– To nie jest dobre miejsce, żeby się dzieciak uczył, jak żyć.
Wiadomość od Roberta Mackenziego, informuje Cameny, chowaniec Rachel.
Miny Hadleya i Robsona mówią jej, że dostali to samo.
– Rachel, skarbie. Cieszę się, że bezpiecznie przywiozłaś Robsona do domu. Bar-
dzo się cieszę. Przyjdźcie do mnie.
Głos jest cichy, wciąż ze śladami zachodnioaustralijskieg o akcentu – i niepraw-
dziwy. Robert Mackenzie ostatni raz wydawał takie dźwięki wiele lat temu, kiedy
obecnych w holu osób nie było jeszcze na świecie. Postać na soczewkach to nie Ro-
bert Mackenzie, lecz jego chowaniec, Rudy Pies, symbol miasta, któr e zrodził o
jego ambicję.
– Zaprowadzę was do nieg o – mówi Hadley.
Kapsuł a wiezie Rachel, Robsona i Hadleya do głowy Tyg la – dziesięć kilome-
trów naprzód. Rachel ma wrażenie, że mag netyczna poduszka kapsuł y wzmacnia
delikatną, choć wszecho becną wibrację. Powolne toczenie się Tyg la po tor ach jest
jak puls tego domu. Rachel Mackenzie jako dziecko była molem książkowym i na
tych ekranach, wśród tych światów utkanych ze słów, żeg lował a po wodnych oce-
anach z groźnymi pir atami i awanturnikami. W jej świecie, w któr ym mor za są ka-
mienne, to jest najbliższy odpowiednik żag lowca, jaki była w stanie sobie wyo bra-
zić.
Kapsuł a gwałtownie wytraca prędkość i dokuje. Otwier a się śluza. Rachel wdycha
zapach zieleni i zgnilizny, wilg oci i chlor ofilu. Ten wag on to ogromna szklana cie-
plarnia. W nieustannym blasku słońca i słabym księżycowym ciążeniu paprocie
osiąg ają niesamowitą wysokość – zielona kopuł a liści wyg inających się pod za-
krzywionymi żebrami dachu. Pasiaste światło, tyg rysie światło – słońce stoi nier u-
chomo, o włos od zenitu. Wszystkie paprocie kier ują się ku niemu. Pomiędzy liśćmi
rozleg ają się ptasie krzyki, mig ają wielobarwne piór a. Coś gdzieś pohukuje. To
wszystko jest jak rajski ogród, mimo to Robson łapie matkę za rękę. Gdzieś tu czai
się Bob Mackenzie.
Ścieżka wije się między stawikami i powoli gulg oczącymi strumykami.
– Rachel. Kochana!
Jade Sun-Mackenzie wita swoją-nieswoją wnuczkę dwoma cał usami. Robsonowi
przysług uje to samo. Jest wysoka, ma dług ie palce, jest równie eleg ancka i delikat-
na jak rośliny wokół niej. Wyg ląda, jakby od dnia zaślubin z Robertem Mackenzie,
19 lat temu, nie postar zał a się nawet o dzień. Stal, ciernie i napięta, żylasta wola.
– On już nie może się was doczekać.
Robson ściska dłoń matki.
– Był w paskudnym humor ze, odkąd Cortowie ukradli ten kontrakt z Chinami –
rzuca Jade przez ramię. Widzi, jak Robson zerka w górę na matkę. – Ale ty mu go
poprawisz.
Robert Mackenzie czeka w altanie utwor zonej ze splecionych paproci. Papużki fa-
liste i dług oo gonowe ćwierkają i pog wizdują w obłędnym zgiełku. Roboty-motyle
leniwie polatują na szer okich opalizujących skrzydłach z polimer u.
Leg enda mówi, że ten fotel utrzymuje Roberta Mackenzieg o przy życiu, ale wy-
starczy raz spojr zeć, by poznać prawdę – to nie fotel. To żelazna wola, któr a płonie
za tymi oczyma. Wola władzy, wola posiadania, wola pilnowania, by nikomu nie
pozwolić niczeg o sobie odebrać, choćby i tego cielesneg o wraku. Robert Macken-
zie siłą woli powstrzymuje śmierć. System podtrzymywania życia gór uje nad jego
głową niczym kor ona. Pulsują rurki, syczą i wir ują pompki, buczą silniczki. Na
wierzchu obu dłoni ma słabo gojące się wybroczyny w miejscach, gdzie skór ę
przebijają wenflony i kaniule. Nikt nie jest w stanie dłużej niż chwilę znieść widoku
rurki w jego gardle. Smrodu nie maskuje nawet aromat paproci i płynącej wody.
Rachel Mackenzie wywraca się żoł ądek. Ta woń kolostomii.
– Kochana.
Rachel pochyla się, żeby ucał ować zapadnięte policzki. Robert Mackenzie zauwa-
żyłby każde wahanie, każdy cień obrzydzenia.
– Robson. – Rozkłada ramiona, by go objąć.
Robson robi krok naprzód i pozwala ramionom się otoczyć. Cał usy od obrzydli-
wej star ej mumii, w oba policzki. Robert Mackenzie miał czterdzieści osiem lat,
gdy przedł ożył Mare Insularum nad Australię Zachodnią, na zawsze związując swo-
ją przyszłość i swoją rodzinę z Księżycem. Zbyt star y, żeby polecieć na Księżyc.
Nie przeżyje wynoszenia na orbitę, a co dopier o powolneg o zżer ania kości, naczyń
krwionośnych i płuc przez słabe ciążenie, a co dopier o nieustannej radioaktywnej
mżawki. Zostaw to miejsce dzieciakom i robotom. Jednak Robert Mackenzie przyle-
ciał i poł ożył fundamenty pod księżycowe społ eczeństwo, dobijające już do milio-
na. Ten stwór w fotelu z systemem podtrzymywania życia ma prawo się mienić
Księżycową Twar zą. Ma sto trzy lata, a jego ciał o monitor uje i konserwuje kilkana-
ście medycznych AI, lecz w bladoniebieskich oczach wciąż płonie ta sama siła.
– Dobry z ciebie dzieciak, Robson – dyszy mu w ucho star zec. – Dobre dziecko.
Dobrze, że jesteś tu z powrotem, u siebie, z dala od tych złodziei Cortów. – Blade
jak papier szpony tarmoszą chłopca. – Witamy w domu. – Robson uwalnia się ze
słabeg o uścisku. – Stąd cię nie wykradną.
– Mój mąż tak się zastanawiał – mówi Jade Sun. Stoi za nim z jedną ręką na ra-
mieniu starca. Dłoń jest smukła, wyr afinowana, paznokcie pomalowane, jednak Ro-
bert jakby obwisał pod jej ciężar em. – Jest jakiś powód, żeby Robson nie był już po
ślubie?
***
Cześć, mamo. Cześć, Kessie. Dzieci, jeśli to widzicie, też cześć. Trochę się nie od-
zywał am, ale mam powód. Tak jak pisał am w tym skleconym w pośpiechu mailu,
pracuję u Smoków. W Corta Hélio. Wydobycie helu-3.
Pracuję w Corta Hélio. Tak pomyślał am, że to powtór zę, żebyście zrozumieli, ja-
kie to ważne. Bo to od razu oznacza koniec obaw o tlen, wodę, węg iel, sieć, dlateg o
właśnie mogę wam to wysłać. Myślę, że i tak nie możecie sobie wyo brazić, jak to
jest nie musieć już nig dy martwić się o Czter y Żywioł y. To jak wyg rana na loter ii,
tylko w nag rodę nie dostajesz dziesięciu milionów dolar ów, a po prostu możesz da-
lej oddychać.
Jak tę robotę dostał am, tego nie mogę wam powiedzieć, bo to kwestia bezpie-
czeństwa – Pięć Smoków jest jak mafia, cały czas skaczą sobie do gardeł. Mogę za
to powiedzieć, że podleg am bezpośrednio Carlinhosowi Corcie. Kessie. Siostra, na-
prawdę powinnaś emig rować. Po Księżycu chodzą takie ciacha.
Jestem w grupie szkoleniowej do pracy na powierzchni. Księżycowe kroki. Masę
trzeba się nauczyć. Księżyc zna tysiąc sposobów, żeby cię zabić. To jest reg uł a nu-
mer jeden i ona rządzi wszystkim. Wszystko trzeba umieć: jak się por uszać, jak od-
czytywać znaki i syg nał y, kiedy włączać i wył ączać łączność, jak analizować dane
ze skafandra, wszystko to trzeba mieć w mał ym palcu, bo inaczej jedna duper ela,
któr ą przeo czysz, sprawi, że się ugotujesz, zamarzniesz, udusisz się albo napromie-
niujesz. Trzy całe dni zajmowaliśmy się tylko pył em. Jest piętnaście rodzajów pyłu
i trzeba znać fizyczne właściwości każdeg o z nich, od ścierności, przez własności
elektrostatyczne, po adhezję. Coś jak te pięćdziesiąt rodzajów popioł u z cyg ar, któr e
znał Sherlock Holmes, nie? Czas ładowania akumulator ów, nawig acja – zieluniaki
patrzą na tutejszy hor yzont i myślą, że wszystko jest dużo dalej, niż naprawdę jest. A
na powierzchni nawet jeszcze nie byliśmy. I jeszcze elastyki. Wiem, że mają być ob-
cisłe, ale czy na pewno dali mi dobry rozmiar? Dziesięć minut się w nieg o wbija-
łam. Wolał abym tego nie robić, jak będzie dehermetyzacja. A źle włożysz, to masz
siniaki tam, gdzie uciskają cię szwy. Chociaż jak ucieka powietrze, to kto się przej-
muje jakimiś tam siniakami.
Pewnie wystraszył am cię już na amen. Ale da się do tego przywyknąć. Nikt nie
byłby w stanie żyć w takim strachu przez cały czas. Jednak jeśli raz coś zrobisz byle
jak, Księżyc się nie zlituje. Carlinhos mówi, że w każdej grupie szkoleniowej ginie
przynajmniej jedna osoba. Uważam, jak tylko mogę, żebym to nie była ja.
Grupa: Oleg, José, Saadia, Thandeka, Patience i ja. Jestem jedyną Norte. Gapią
się na mnie. Obg adywaliby mnie, ale jedyny wspólny język to globo, a ja mówię po
ang ielsku od urodzenia. Nie lubią mnie. Carlinhos pracuje głównie ze mną, i to
mnie wyr óżnia. Jestem kimś specjalnym. Dlateg o instruktor zy myślą, że jestem
szpieg iem Cortów, a kursanci – że pupilkiem instruktor ów. Najmniej mnie nie lubi
Patience. Pochodzi z Botswany, ale podobnie jak reszta tej ekipy objechał a uczelnie
i firmy na cał ym świecie. Światach. Zieluniacy to chyba najbardziej wykształceni
imig ranci w histor ii. Patience gada ze mną, pijemy razem herbatę. José wolałby, że-
bym zdechła. Jakby mógł to zaaranżować tak, żeby go nie złapali, pewnie by to zro-
bił. Przer ywa mi za każdym razem. Nie mogę dojść, czy dlateg o, że jestem kobietą,
czy dlateg o, że z Amer yki Północnej. Pewnie jedno i drug ie. Syfiarz. W ekipie jest
jak w uczelnianej drużynie piłkarskiej. Wszystko na wysokim c. Testoster on w każ-
dym oddechu. I to nie tylko dlateg o, że to górnictwo; po prostu wszyscy są młodzi,
intelig entni, ambitni i zmotywowani. A jednocześnie to jest najbardziej wyzwolone
seksualnie społ eczeństwo w histor ii. W księżycowym globo nie ma nawet słów na
homo i heter o. Każdy jest gdzieś na spektrum pomiędzy tymi dwoma.
Wiecie co, powiem wam, co jest trudne. Trudny to jest portug alski. Co to w ogóle
za język? Trzeba brzmieć, jakby się miał o nieustannie zawalony nos i zatoki. I nic
się nie wymawia tak, jak się pisze. Sam zapis jest jeszcze w miar ę log iczny, ale ta
wymowa… Jest portug alski, potem brazylijski portug alski, potem brazylijski portu-
galski z Rio. I na koniec – księżycowa odmiana brazylijskieg o portug alskieg o z
Rio. Czymś takim mówi się w Corta Hélio. Zasug er ował am, że Hetty będzie mi
wszystko tłumaczyć – Jezus, jak na mnie popatrzyli! Więc czas się uczyć portug al-
skieg o. Czyli, adeus, eu te amo, e eu vou falar com você de novo em breve! {2}
***
Lucas Corta śmig a lekki i delikatny jak sen pomiędzy kolumnami liści. Woda ście-
ka, woda kapie, ciurka i faluje w strumyczkach i rurkach zasilających kolejne piętra
zbiorników hodowlanych. Kręci się spir alą wokół centralneg o słupa luster odbija-
jąceg o światło między poziomy farmy. Patrzy w górę: zieleń ciąg nie się bez końca,
aż zleje się z oślepiającą słoneczną monetą wierzchołka walcowatej farmy. Szyb ma
kilometr głębokości. Agrar ium Obuasi ma takich pięć, a Twé leży pośrodku penta-
gramu zawier ająceg o ich siedemdziesiąt pięć. Sał aty i inne war zywa do sał atek upa-
kowane tak ciasno, że owad się nie wciśnie. Gdyby na Księżycu były owady, ale
przecież nie ma, ani mszyc, ani gąsienic – żadnych szkodników. Krzaki ziemniacza-
ne wielkości drzew; fasola pnie się po siatkach na sto metrów. Liście roślin kor ze-
niowych, soczyście zielone zag ony szarł atu i blig ii. Jamy i pataty; tykwy i inne dy-
niowate: dynie wielkości motorków z Poł udnika. Wszystko karmione płynącą, ciur-
kającą, bog atą w substancje odżywcze wodą, naukowo poprzesadzane i rosnące
symbiotycznie w stabilnych mikroekosystemach. W Obuasi zbior y się zawsze udają,
a są tu czter y razy w roku. Ter az Lucas patrzy w dół. Daleko w dole, na galer yjkach
ponad zbiornikami z rybami, stoją dwie owadzie fig urki. Kwaczą kaczki, bekają
żaby. Jedna z tych maleńkich postaci to on sam.
– Jakość dźwięku jest niesamowita – mówi, wymrug ując obr az z soczewki.
– Dziękuję – mówi Kobby Asamoah. Potężny, wysoki i szer oki facet. Lucas Corta
to przy nim blady cień. Unosi rękę, mucha ląduje na niej.
– Mogę?
Jedna myśl – i mucha przefruwa z dłoni Kobby’ego na dłoń Lucasa. Przysuwa ją
do oczu.
– Mógłbyś nas wszystkich zabić we śnie. Podoba mi się to. – Lucas Corta ciska
muchę w powietrze i patrzy, jak wznosi się w snopie światła, zieleni i wilg otneg o
chlor ofilu, aż zniknie im z pola widzenia. – Kupuję.
– Czas życia urządzenia: trzy dni – mówi Kobby Asamoah.
– Chcę trzydzieści sztuk.
– Dziesięć możemy dać od ręki, resztę dodrukujemy.
– Zgoda.
Toquinho otrzymuje cenę od chowańca Kobby’ego Asamoah i wyświetla ją na
soczewce Lucasa. Jest aż nieprzyzwoita.
– Zatwierdzam płatność – zar ządza Lucas.
– Będą czekać na ciebie na stacji – mówi Kobby Asamoah. Jego wielka, szczer a
twarz por usza się znów. – Z cał ym szacunkiem, Lucas, ale czy to nie przesada, żeby
tak pilnować syna?
Lucas Corta śmieje się w głos. Śmiech Lucasa jest basowy, rezonujący niczym
muzyka na dzwony. Kobby Asamoah aż się płoszy. Milkną kaczki i żaby w farmie
rur owej numer 5 agrar ium Obuasi.
– A ktoś mówił, że to do pilnowania syna?
***
Heitor Per eira puszcza muchę po swojej dłoni, maleńkie haczykowate nóżki łasko-
czą go w ciemną, pomarszczoną skór ę. Obojętne jak obr óci dłoń, mucha Asamoah
zawsze wchodzi na samą górę.
Lucas mówi:
– Chcę, żebyście obserwowali go przez dwadzieścia czter y godziny na dobę.
– Oczywiście, senhor. A kogo?
– Mojeg o brata.
– Carlinhosa?
– Rafaela.
– Oczywiście, senhor.
– Chcę wiedzieć, kiedy się zajmuje pieprzeniem, pierdzeniem, pieniędzmi.
Wszystko. Matka ma nie wiedzieć. Nikt nie ma wiedzieć, poza tobą i mną.
– Dobrze, senhor.
– Toquinho wyśle ci protokoł y. Masz się tym zająć osobiście. Nikt inny. Codzien-
nie wysył asz raport, zaszyfrowany, do Toquinho.
Lucas odczytuje niesmak na twar zy Heitor a Per eiry. Jest był ym oficer em brazy-
lijskiej mar ynarki wojennej, któr y odszedł, kiedy Brazylia sprywatyzował a obronę.
Wypadł z łask na mor zu i zostawił je dla Księżyca, gdzie podobnie jak wielu był ych
wojskowych otwor zył prywatną firmę ochrony. Kiedy Adr iana wydzier ał a Corta
Hélio z klatki piersiowej Mackenzie Metals, czasy były krwawe, były bitwy o ter e-
ny, pojedynki o honor, walki między stronnictwami, a prawne spor y najszybciej i
najo szczędniej kończył nóż w ciemnym zaułku. Tylu ludzi chodził o sobie po gło-
wie, oddychał o nawzajem swoim powietrzem. Heitor obronił Adr ianę przed wielo-
ma takimi nożami. Jego lojalność, odwag a i honor są niekwestionowane. Po prostu
już przestał o się to liczyć. Corta Hélio wokół nieg o poszło do przodu. Jednak po-
garda, któr ą widzi Lucas, nie z tego wynika, jej obiektem nie jest też szpieg owska
mucha: Heitor wścieka się, że przez własne niedopatrzenie na imprezie sam na sie-
bie ukręcił bat. Lucas może ter az żądać od nieg o wszystkieg o, do końca życia.
– A… Heitor?
– Tak, senhor?
– Nie zawiedź mnie tym razem.
***
Archipelag zaschnięteg o nasienia leży w idealnym doł eczku leweg o pośladka Luca-
sinho Corty. Delikatnie unosi ramię Grig or ija Wor oncowa i wysuwa się z jego ob-
jęć. Mały Wor oncow jest ciężki. I wymag ający. Pięć razy już prawie zasypiał, czując
nag le ukłucie brody w policzek, szept w uchu, hej, hej tam, i pulsowanie twardnieją-
ceg o penisa napier ająceg o na wewnętrzną stronę uda.
Lucasinho zawsze wiedział, że Grig or ij go pociąg a – obłędnie przystojny, jak
powiedział a Afua z grupy, w jednej z tych dziewczęcych gier ek, w któr ych nig dy
nie znasz reg uł, ale za każde ich złamanie jest dotkliwa kara – nie wiedział za to, że
taki z nieg o wytrawny jebaka. Potrafił się pieprzyć godzinami. Miar owo, głęboko,
intensywnie. Niespożyty. A i w pieszczotach hojny. Nie był już w stanie nawet jęczeć.
Kto by pomyślał, że taka namiętność może się kryć w kumplu z zajęć, z któr ym
spotykali się co tydzień na seminar iach? Wspaniał e to było, świetne, najlepszy seks
z chłopakiem, jaki kiedykolwiek przeżył, ale już wystarczy, dobra? Dosyć.
A czym Lucasinho Corta odwdzięczy się za to, co dostał? Ciastem. Odkąd ojciec
zablokował mu kasę, niewiele poza tym może dać. Gdy Grig or ij chrapie, Lucasinho
przeszukuje lodówkę. Prawie tak pusta jak u Ariel, ale ciasteczka czekoladowe bez
mąki się skleci. Lucasinho zastanawia się nad kolejnym nocleg iem. Tu nie może
drug i raz zostać. Nie wytrzymałby. Wkrapla do ciasta trochę Grig or ijoweg o eks-
traktu THC. Ciąg nęli go wczor aj z waper a, leżąc obok siebie na kanapie, dzieląc się
dymem i pocał unkami. Ogląda się na Grig or ija rozciąg nięteg o na łóżku jak roz-
gwiazda. Jaki włochaty. Tak mówią o Wor oncowach. Zar ośnięci i dziwni. Odmie-
nieni przez kosmos. Lucasinho zna te leg endy. Ród Wor oncowów pochodzi od Wa-
ler eg o, patriarchy, olig archy, któr y zainwestował w prywatny kosmodrom w Azji
Środkowej. Gdziekolwiek to jest. To oni zbudowali hol orbitalny – dwa cykler y
kręcące się nieustannie w ósemkę pomiędzy Księżycem a Ziemią; BALT RAN, ko-
munikację kolejową. Kosmos ich odmienił. Zaczęli się rodzić dziwni – wydłużone,
cudaczne stwor y, przystosowane do nieważkości. Od lat nikt nie widział żadneg o
członka zał og i cykler a. Oni nig dy nie wysiadają. Grawitacja zgniotłaby ich jak mo-
tyle ozdobne. Ale i tak żaden nie jest aż tak dziwny jak sam Waler y, potwór, któr y
rozr ósł się i rozdął do tego stopnia, że wypełnia cały kadłub cykler a – choć leg en-
dy nig dy nie mogą się zgodzić, czy Świętego Piotra, czy Pawła, czy Aleksandra
Newskiego. Stąd właśnie wiadomo, że to prawda. W wymyślonych histor iach za-
wsze wszystko się zbyt idealnie zgadza.
Lucasinho macha dłonią nad panelem kuchenki, żeby ją oczyścić, zag ląda do cia-
stek. Ogląda się niespokojnie na Grig or ija. To nie pora budzić bestię. Jeszcze parę
minut. Wyciąg nąć, niech styg ną. Lucasinho najpierw czuje na skór ze cień, dopier o
potem dotyk włosów i mięśni Grig or ija.
– Hej.
– Hej.
– Co ty tu robisz?
– Piekę.
– Że co?
– Ciasteczka czekoladowe. Dobre. Z haszem.
– Zawsze tak pieczesz?
– Jak, znaczy?
– No, bez ubrania.
– Lepszy kontakt z tym, co się robi.
– I seksownie.
Serce Lucasinho zamier a. Grig or ij napier a na nieg o mocno, już twardnieje. Czy
on ma w środku tylko spermę? Lucasinho odłamuje okruszek styg nąceg o brownie,
odwraca się i wsuwa go między warg i Grig or ija.
I znów wracają do łóżka.
***
Mar ina ma balkon. Mały, ale i tak uzależnia. Pod koniec każdeg o dnia wraca z tre-
ning ów zmęczona do szpiku kości, obolał a od nowych umiejętności, któr ych jej
ciał o musi się nauczyć dla Corta Hélio – i idzie na balkon.
Mieszkanie, któr e przydzielił o jej Corta Hélio, jest na Zachodniej 23. w Kwadrze
Świętej Barbar y. Bairr o Alto było wyżej nad Prospektem Gag ar ina, tu za to jest
przewieszka. Właśnie ten zawrót głowy ją tak przyciąg a. No i dźwięki. Mówiące po
portug alsku ulice João de Deus brzmią inaczej niż Poł udnik. Okrzyki, powitania,
krzyki nastolatków chcących zwrócić na siebie uwag ę, głosy dzieciaków śmig ają-
cych tam i z powrotem Prospektem Kondakowej na motorkach o wielkich oponach.
Głosy są inne. Bzyczenie silniczków motos, wind, ruchomych schodów i chodni-
ków, stacji oczyszczania powietrza; odg łosy też są inne. Światło sztuczneg o nieba
też jest jaśniejsze, a widmo bardziej żółte niż w Poł udniku. W neonach dominuje
niebieski, zielony i złoty, barwy Star ej Brazylii. Nazwiska i słowa – wył ącznie por-
tug alskie. Inne i ekscytujące. João de Deus to kieszonkowe miasto – osiemdziesiąt
tysięcy ludzi w trzech kwadrach, każda o osiem godzin przesunięta w czasie wzglę-
dem sąsiadów – mañana, tarde, noche. Pod wieloma względami to miasto jest star o-
świeckie, wyr zeźbione z rur magmowych, któr ymi poprzecinana jest skór a Mare
Fecunditatis. Kwadra Świętej Barbar y ma trzysta metrów średnicy i Mar inie wydaje
się ciasna. Stropy ciężkie, niskie. Czuje odrobinę klaustrofobii. Ale przynajmniej
jest za mało miejsca dla fruwaczy, i za to jest wdzięczna. Nienawidzi tych wysporto-
wanych arog anckich aer onautów.
– O bloqueio de ar não é competamente despressurizado – mówi. Star a się mówić
w mieszkaniu po portug alsku. Zaprog ramował a Hetty, żeby nie reagował a na glo-
bo.
Daqui a pouco sair para a superfície da lua, odpowiada Hetty. Seu sotaque é pés-
simo. Chowanka nie dość, że mówi po portug alsku lepiej od niej, to jeszcze z ideal-
nym akcentem Corta Hélio.
Hetty przer ywa lekcję w poł owie.
Carlinhos Corta está na porta, mówi.
Włosy w por ządku, twarz w por ządku, poprawić ubranie, sprawdzić zęby, scho-
wać w ścianie niepościelone łóżko. W dwadzieścia sekund Mar ina jest gotowa na
przyjęcie szefa.
– O.
Carlinhos Corta ma na sobie szorty, buty-rękawiczki i kolor owe kor aliki wokół
łokci, nadg arstków, kolan i kostek. Nic więcej. Wita się z nią po portug alsku. Mar i-
na ledwo go słyszy. Wspaniale wyg ląda. Pachnie miodem i olejem kokosowym.
Piękny i groźny.
– Ubier aj się – mówi w globo. – Idziesz ze mną.
– Jestem ubrana.
– Nie, nie jesteś.
Senhor Corta está acessando a sua impressora{3}, mówi Hetty. Drukarka wyplu-
wa szorty (krótkie) i top (skąpy) oraz pięciopalczaste buty-rękawiczki. Polecenie
jest jasne. Mar ina wkłada to w łazience. Próbuje obciąg nąć top jak najniżej, a szorty
podciąg nąć jak najwyżej. Czuje się bardziej niż naga. W pokoju stoi szef, a ona nie
ma pojęcia, co on kombinuje, po co przyszedł, kim tak naprawdę jest.
– To dla ciebie. – Wyg arnia z drukarki garść zielonych kor alików. – Daję ci bar-
wę mojeg o orixy, Oguna. – Pokazuje, jak obwiązać nimi stawy, ile zostawić, żeby
dyndał o. Pięciopalczaste buty jakby przysysał y się do palców u stóp. – Bieg ać
umiesz, co?
Mar ina schodzi z nim w dół ladeiros. Klatki schodowe są wąskie i płytkie, trudno
się tu zbieg a. Przechodnie przyciskają się do ścian, witają go kiwnięciem głowy.
Bieg nie tuż za Carlinhosem wzdłuż Trzeciej, równoleg łej do centralneg o Prospek-
tu, ale poł ożonej trzy piętra wyżej. Śmig ają rower y i motorki. Mar ina czuje grillo-
waną kukur ydzę, gor ący olej, smażące się falafele. W maleńkich bar ach na pięć
miejsc, wyr ytych w sur owej skale, dudni muzyka. Niebo ściemnia się ku fioletowi i
czerwieni. Carlinhos skręca w lewo. Ter az są w sztucznym świetle. Gdy tunel do-
chodzi do inneg o, większeg o, słyszy jakby rozśpiewane głosy. Potem widzi grupę
bieg nących tunelem osób ciąg nących nad sobą chór ek chowańców. Naga skór a lśni
od oliwy, potu, farby. Kor aliki i frędzle na łokciach, na kolanach, nadg arstkach, na
szyjach i czoł ach. Śpiewają. Wszyscy śpiewają. Mar ina niemal staje jak wryta ze
zdumienia.
– No chodź, wchodzimy – mówi Carlinhos i wydłuża krok o pół metra.
Mar ina rzuca się za nim. Za dobra w bieg aniu nie jest, za to wciąż ma ziemskie
mięśnie, więc dog ania go z łatwością. Carlinhos skręca w poprzeczny tunel, szer oki
techniczny chodnik bieg nący lekko w prawo. Tej części João de Deus Mar ina nie
zna. Przed sobą ma ciasno zbity peleton bieg aczy. W księżycowym ciążeniu unoszą
się i opadają jak bieg nące gazele, jak rozfalowane ludzkie mor ze. Mar ina słyszy
bębny, gwizdki, brzęk sag atów na palcach, śpiew. Carlinhos dog ania ostatnich. Ma-
rina jest dwa kroki za nim. Bieg nący rozstępują się, żeby ich przyjąć, Mar ina z ła-
twością dostosowuje tempo.
– Jeszcze raz, dawaj! – woła Carlinhos i przyśpiesza.
Mar ina odbija się i wchodzi za nim w sam środek grupy. Pochłaniają ją rytmy,
ich rytm rytm serca rytm stóp. Śpiew woła do niej. Słów nie rozumie, ale chce się
przył ączyć. Czuje się rozszer zona. Zmysły, przestrzeń osobista nakłada się z prze-
strzenią bieg aczy wokół, choć jednocześnie ma wzmocnioną świadomość własneg o
ciał a. Płuca, nerwy, kości, mózg – jednoczą się. Por usza się idealnie, bez wysiłku.
Każdy zmysł nastrojony na swoją najwyższą nutę. Bębny słyszy kolanami, piętami.
Czuje pot na skór ze Carlinhosa. Koł ysanie kor alików na skór ze jest aż erotyczne.
Widzi każdy unoszący się w powietrzu pył ek kur zu. Rozpoznaje tatuaż na ramieniu
dziewczyny na czele; Saadia z ekipy odwraca się i wita ją, całkiem jakby to spojr ze-
nie było dotknięciem. Przez całe ciał o Mar iny przechodzi fala skoncentrowanej ra-
dości.
Słowa. Już je rozumie. Są po portug alsku, w języku, któr y wciąż nie do końca ro-
zumie, w dialekcie, któr eg o nie rozumie całkiem, lecz ich sens jest jasny. Święty Je-
rzy, władco żelaza, mężu mój. Święty, który uderzasz śmiało. Święty Jerzy, który masz
wodę, lecz kąpiesz się we krwi. Święty Jerzy, który masz dwa miecze. Jeden do cięcia
trawy, drugi do czynienia znaków. Święty Jerzy, który nosisz ognistą szatę, który no-
sisz koszulę z krwi. Który masz trzy domy. Dom skarbów. Dom bogactwa. Dom wojny.
Słowa lęg ną się w gardle, wychodzą na usta. Mar ina nie ma pojęcia, skąd się tam
wzięł y.
– Mar ina, dawaj – mówi po raz trzeci Carlinhos i razem suną przez ciżbę na
samo czoł o peletonu.
Przed Mar iną nie ma już nic, tylko tunel, któr y cały czas skręca. Powietrze owie-
wa skór ę chłodem. Mog łaby tak bez końca. Ciał o i umysł, dusza i zmysły są jedno-
ścią, większą i bardziej chłonną niż któr ykolwiek z elementów z osobna.
– Mar ina. – Głos woła ją od dłuższeg o czasu. – Zwalniaj. – Odpadają z czoł owej
pozycji, przesuwają się na tył stada. – Tutaj w prawo.
Aż boli, fizycznie boli, zostawić bieg aczy w tunelu, ale ból emocjonalny jest jesz-
cze gorszy. Mar ina staje, opier a dłonie na udach, pochyla głowę i zawodzi w smut-
ku. Słyszy, jak głosy, bębny, dzwoneczki bieg aczy znikają w oddali – czuje się jak
wyg nana z mag icznej krainy elfów. Puls za pulsem przypomina sobie, kim jest. I
kim on jest.
– Przepraszam. O rany.
– Lepiej się ruszaj, bo wszystko ci się zblokuje.
Zmusza ciał o do bolesneg o truchtu. Poprzeczny tunel prowadzi do Kwadry Świę-
tej Barbar y. Niebo jest już ciemne, w kwadrze jar zą się niskie kręg i ulicznych świa-
teł i tysiące okien. Mar inie jest zimno.
– Ile to czasu…
– Dwa pełne okrążenia. Szesnaście kilometrów.
– Nie zauważył am…
– Się nie zauważa. Na tym to właśnie poleg a.
– A dawno…
– Dokładnie nikt nie wie, ale na pewno przed moim urodzeniem. Idea jest taka, że
to się nig dy nie kończy. Jedni bieg acze odchodzą, przychodzą inni. Po kolei przez
wszystkich świętych. To mój kościół. To miejsce, gdzie dochodzę do siebie, gdzie
mogę na trochę zniknąć. Gdzie przestaję być Carlinhosem Cortą.
Dopier o ter az czuje w udach i łydkach ciężar tych szesnastu kilometrów. Tylko
podczas trening u przed wylotem trochę bieg ał a, a i to niechętnie. Ale tutaj to co in-
neg o. Jakąś częścią siebie już zawsze tam będzie, zawsze będzie biec niekończącym
się koł em litanii do świętych. Już nie może się doczekać, kiedy tam wróci.
– Dziękuję ci – mówi. Każde zbędne słowo zepsuł oby tę chwilę. – To co ter az ro-
bimy?
– Ter az – mówi Carlinhos Corta – idziemy wziąć prysznic.
***
***
Do Pawilonu Biał eg o Zająca Ariel Corta ubrał a się w reprint kostiumu Dior a z
1955 roku w kolor ze czekoladowym, oraz bluzkę z bufiastymi rękawkami z kor on-
ką z Chantilly, głęboko wyciętą, z falbankami. Do tego toczek z brązową jedwabną
różą, rękawiczki do poł owy przedr amienia, pasująca tor ebka i buty. Zgrane, ale nie
do końca dopasowane. Profesjonalne, ale nie sztywne od krochmalu.
Recepcjonistka prowadzi ją do centrum konfer encyjneg o. Hotel jest gustowny, a
obsług a dyskretna, choć daleko mu do najdroższych i najbardziej ekskluzywnych,
jakie ma w ofercie Poł udnik. W windzie, zgodnie z poleceniem, wył ącza Beijaflor a.
Jest taki poziom życia polityczneg o i towar zyskieg o, na któr ym ciąg łe podł ączenie
do sieci jest obciążeniem. Nag ai Rieko wita ją w foyer, gdzie dor adcy prowadzą to-
war zyskie rozmowy przy herbatce i baozi ze słodką fasolą. Czternaście osób, licząc
też odchodzące. Tyle wspaniał ych sukni, tyle goł ych ramion. Ariel czuje się tak,
jakby wpuszczono ją na tajemną dekadencką org ietkę – trochę nieprzyzwoicie, tro-
chę skandalicznie.
Rieko przedstawia ją po kolei. Jaiyue Sun, dyr ektor ds. rozwoju w Taiyang u; Ste-
phany Mayo r Robles, specjalistka od dydaktyki z Królowej Poł udnia. Profesor Mo-
nique Dujardin z Wydział u Astronomii Uniwersytetu Farside. Daw Suu Hla, z rodzi-
ny powiązanej z Asamoah więzami krwi i biznesu, Ataa Afua Asamoah, członkini
Kotoko, próbująca ujarzmić nadaktywną sur ykatkę. Modny szef kuchni Mar in Olm-
stead; Ariel mrug a zdziwiona, widząc go tutaj. „Wszyscy to robią”, odpowiada on.
Był w Biał ym Zającu przez czter y lata. Piotr Wor oncow z VTO. Marlena Leśnik z
Sanafil Health, dużej medycznej firmy ubezpieczeniowej. Szejk Mohammed el-Tay-
yeb, Wielki Mufti Meczetu Centralneg o Królowej Poł udnia, uczony i leg alista, słyn-
ny z powodu swojej fatwy zwalniającej zaaklimatyzowanych na Księżycu z obo-
wiązku pielg rzymki do Mekki. Kończący kadencję Niles Hanr ahan i V.P. Singh, po-
eta, jego następca. Sześć kobiet, pięciu mężczyzn, jedno neutko. Wszyscy prosper u-
jący, profesjonalni, zamożni.
– Vidhya Rao. – Małe starsze neutko energ icznie ściska dłoń Ariel. – Miło mi po-
znać, senhora Corta. Wasza rodzina dawno zasług iwał a na miejsce w Biał ym Zają-
cu.
– Cała przyjemność po mojej stronie – mówi Ariel, ale już przepatruje pokój,
czujna jak sur ykatka, rozg lądając się za towar zyskimi przewag ami.
– Dawno zasług iwaliście – powtar za Vidhya Rao. – Był em kiedyś doktor em ma-
tematyki na Farside, ale od dziesięciu lat jestem w zar ządzie Whitacre Goddard.
Uwag a Ariel przeskakuje z powrotem na neutko.
– Forward Rao.
Vidhya Rao klaszcze z radością w dłonie.
– Dziękuję. Jestem zaszczycony.
– Wiem, że jest coś takieg o, jak „forward Rao”, ale tak naprawdę go nie rozu-
miem. Mój brat za to reg ularnie na nich spekuluje.
– Myślał em, że Lucas Corta jest zbyt rozważny, żeby grać na kontraktach termi-
nowych.
– Bo jest. Mówię o Rafie. Lucas za to naleg a, żeby grał tylko swoimi pieniędzmi.
Rafa tyle razy tłumaczył jej forwardy Rao. Zbyt wiele razy. To instrumenty finan-
sowe, rodzaj kontraktu terminoweg o, wykor zystująceg o opóźnienie w komunikacji
między Ziemią i Księżycem wynoszące 1,26 sekundy – tyle czasu potrzebuje każdy
syg nał por uszający się z prędkością światła na przebycie 384 tysięcy kilometrów.
Dość czasu, by pomiędzy ziemskimi i księżycowymi rynkami pojawił y się różnice
cenowe, któr e można wykor zystać. Forward Rao to krótkoterminowy kontrakt kup-
na lub sprzedaży po ustalonej cenie, na księżycowej giełdzie LMX. Jeśli księżycowa
cena spadnie, zar abiasz. Jeśli wzrośnie, tracisz. Taka loter ia, zgadywanka, całkiem
przyzwoita i moder owana żelaznym prawem o nieprzekraczalnej prędkości światła.
Na tym kończy się rozumienie Ariel. Dalej jest już tylko voo doo. Dla AI, handlują-
cych z milisekundową rozdzielczością na elektronicznych rynkach, 1,26 sekundy
jest jak eon. Między Ziemią i Księżycem przelatują tam i z powrotem miliardy for-
wardów, tysiące miliardów dolar ów. Ariel słyszał a, że Wor oncowowie rozważają
uruchomienie automatycznej platformy handlowej w I punkcie Lag rang e’a, w poł o-
wie drog i między Księżycem i Ziemią, z opóźnieniem wynoszącym 0,75 sekundy.
– Lucas uważa, że nig dy nie powinno się inwestować w coś, czeg o się nie rozu-
mie.
– Lucas Corta to mądry człowiek – mówi Vidhya Rao z uśmiechem. Otwier ają się
drzwi do sali konfer encyjnej. W środku – niskie stoliki, przepaściste kanapy obite
hodowaną w kadziach skór ą, gustowne dzieł a sztuki.
– Pozwolisz?
– A nie powinniśmy zaczekać na Orła? – pyta Ariel.
– Nie, Orzeł nie jest zaproszony – wyjaśnia Vidhya Rao. – Naszym łącznikiem
jest Mar in. – Wskazuje brodą kuchar za-gwiazdor a.
– To jest bardzo nieo ficjalne spotkanie – mówi w drzwiach sędzia Rieko. Zostaje
na zewnątrz z Nilesem Hanr ahanem, a Ariel wchodzi za Vidhyą Rao do środka. Po-
tem obsług a hotelowa zamyka drzwi i rozpoczyna się posiedzenie Pawilonu Biał e-
go Zająca.
***
– Cześć.
Kojo Asamoah leży twar zą do ściany. Wokół uwijają się medyczne boty. Na
dźwięk głosu Lucasinho obr aca się, siada zdumiony.
– Cześć!
Machnięciem ręki odg ania medyczne machiny. Cyfrowo zaniepokojone groma-
dzą się rojami w rog ach pokoju. Dostęp do ośrodka medyczneg o tym razem nie był
taki prosty – odkąd Lucasinho jest Chłopakiem Bez Sieci. Ale Grig or ij Wor oncow
mu zał atwił. Zawsze był najlepszym prog ramistą w ich grupie.
– Co ty masz na sobie?
Lucasinho pręży się w ocieplaczu do skafandra. Rzeczy, któr e wydrukował a mu
Ariel, to same najlepsze marki, i modne, ale przymier zył je raz i schował z powro-
tem do plecaka. Zdążył już polubić styl ocieplacza. W nim jest smukłym buntowni-
kiem. Zwraca uwag ę. Oglądają się za nim, kiedy przechodzi. To dobrze. Może na-
wet zapoczątkuje modę.
Cał uje Kojo w usta, jak dziecko.
– Jak się czujesz?
– Nuda nuda nuda nuda nuda.
– Ale dobrze już?
Kojo odchyla się w tył, z rękoma za głową.
– Kawałki płuc jeszcze wykasłuję, ale chociaż leżeć na dupie już mogę. – Unosi
lewą stopę. Jest zamknięta w czymś, co przypomina but od elastyka, odchodzą od
tego rurki łączące się z podstawą łóżka. – Hodują mi nowy palec. Wydrukowali
kość i komórki macier zyste. Za miesiąc powinien być cały.
– Coś ci przyniosłem.
Lucasinho wyjmuje szczelny pojemnik z torby i otwier a go.
Boty medyczne falują z niepokojem, gdy czujniki rejestrują czekoladę, cukier,
THC.
Kojo podnosi się na łokciu i bier ze podane ciasteczko, wącha je.
– Co ty do tego dał eś?
– Czystą przyjemność.
– No, właśnie słyszał em, że coś takieg o sobie org anizujesz z Grig or ijem.
– A skąd słyszał eś?
– Od Afui.
– Tym razem prawdę mówił a.
Kojo siada w łóżku. Minę ma zdziwioną.
– Co zrobił eś z Jinjim?
– Nie noszę go.
Nie nosić chowańca to jak nie nosić ubrania. Albo skór y.
– Afua mówił a, że ukrywasz się przed rodziną. I że ojciec cię odciął.
– Tu też mówił a prawdę.
– Wow. – Kojo przypatruje się uważnie Lucasinho, jakby szukał grzechów albo
pasożytów. – No… ale przecież oddychasz jak gdyby nig dy nic?
– Tego ojciec by nie zrobił. Babka by mu do końca życia nie wybaczył a. Ona
mnie kocha. Z wodą też nie ma problemu, ale zamroził mi węg iel i dane.
– A z kasą jak sobie radzisz?
Lucasinho rozkłada wachlarz banknotów.
– Ciotka była miła.
– Nig dy nie widział em, pokaż. Mogę powąchać? – Kojo macha banknotami pod
nosem. Wzdryg a się. – Pomyśleć, przez ile rąk to przeszło.
Lucasinho siada na łóżku.
– Kojo, ile ty tu jeszcze będziesz?
– A bo co?
– Po prostu, skor o nie kor zystasz z mieszkania?
– Chcesz u mnie pomieszkać?
– Uratował em ci życie. – Od razu robi mu się przykro, że wyciąg nął tego asa.
Jest nie do przebicia. A to słabe.
– To po to przyszedłeś? Żeby się poukrywać u mnie?
– Nie, wcale nie… – wycofuje się Lucasinho. Ter az słowa to za mało. Podsuwa
mu ciasteczko. – Zrobił em je specjalnie dla ciebie. Naprawdę.
– Mam nie brać niczeg o rekreacyjneg o, póki ten paluch mi nie odr ośnie – mówi
Kojo i bier ze ciasteczko. Gryzie. Rozpływa się. – Człowieku, jakie to pyszne. –
Kończy ciasteczko. – Naprawdę super ci to wychodzi. – W poł owie drug ieg o mówi:
– Masz mieszkanie na pięć dni. Już ustawił em zamek na twoją tęczówkę.
Lucasinho podciąg a nogi na łóżko i zwija się w kłębek u stóp Kojo, jak fretka.
Ter az sam się częstuje. Boty medyczne buczą, polatują, rejestrują nar astający sto-
pień sfazowania pacjenta. Dwójka nastolatków opycha się ciasteczkami i chichocze
przez dług ie godziny.
***
Wysokie podwójne drzwi otwier ają się, deleg aci wstają z kanap i odpływają, zapę-
tlając rozmowy w nowe rozmowy. Pawilon Biał eg o Zająca dobiegł końca.
– No i, senhora Corta, co pani myśli o swoim pierwszym kęsie księżycowej poli-
tyki? – Bankier Vidhya Rao podkrada się do boku Ariel.
– Zadziwiająco banalny.
– Skupienie na sprawach banalnych utrzymuje nas przy życiu – zauważa Vidhya
Rao. Kucharz Mar in Olmstead bieg nie do foyer z windami, śpiesząc się, by podł ą-
czyć się z powrotem chowańca i wysłać meldunek Jonathonowi Kayo de. – Ale
oczywiście polityka nie musi być aż taka banalna. – Dotyka ramienia Ariel, zapra-
szając do wtajemniczenia, do spisku. – Rady mają kręg i wewnętrzne i zewnętrzne.
– Dopier o co usiadłam przy tym stole – mówi Ariel.
– Twoja nominacja nie była mile widziana przez wszystkich – mówi bankier. Za-
prasza gestem, żeby z nim usiadła.
Od dotyku hodowlanej skór y Ariel robi się gęsia skórka. Nie potrafi zapomnieć
o jej ludzkim rodowodzie.
– Był oby niepolitycznie wymieniać tu nazwiska – sug er uje.
– Oczywiście. Część z nas zawzięcie orędował a na rzecz przyjęcia ciebie. W tym
i ja. Z zainter esowaniem śledził om twoją kar ier ę. Jesteś wyjątkową młodą kobietą i
masz przed sobą świetlane perspektywy.
– Jestem o wiele zbyt dumna, żeby się zaczerwienić – mówi Ariel. – Ale ja też
mam taką nadzieję.
– Rany, to nie jest tylko zwyczajne chciejstwo – mówi Vidhya Rao. Oczy mu
błyszczą. – Zamodelowaliśmy to z bardzo dużą dokładnością. Forward Rao to naj-
mniej ważne z moich osiąg nięć. Tak naprawdę każdy bank inwestycyjny prag nie
jedneg o: zajr zeć w przyszłość. Przewidzieć, co wzrośnie, a co spadnie, to by nam
dało potężną przewag ę.
– „Nam”? – zauważa Ariel.
– Tak powiedział om? Prawda. Przez ostatnie siedem lat zajmował om się rozwija-
niem alg or ytmów modelowania rynków. Powstał y rynki-cienie, symulowane na
kwantowych komputer ach – na ich podstawie można stawiać uzasadnione hipotezy
co do zachowania prawdziwych rynków. Dokładność jest zadziwiająca, choć okaza-
ło się, że to nar zędzie jest mniej przydatne, niż myśleliśmy: dział ając na podstawie
tych informacji, odkrywamy karty, że się tak wyr ażę, i rynek reaguje przeciwko
nam, niszcząc przewag ę, jaką mógł mieć przez chwilę Whitacre Goddard.
– Ekonomia voo doo – mówi Ariel. – Czarna mag ia. – Rozsuwa wapor yzator na
pełną dług ość i zatrzaskuje. Zapala, zaciąg a się, wypuszcza zwój pary.
– Znaleźliśmy jednak bardziej praktyczne zastosowanie tej techniki – ciąg nie Vi-
dhya Rao. Pochyla się ku niej, domag a się, by spojr zał a mu w oczy. – Pror okowa-
nie. To oczywiście jest relig ijna bzdur a. Mam na myśli użyteczne praktycznie pro-
gnozy oparte na przesłankach wynikających z bardzo szczeg ół oweg o modelowania
komputer oweg o. Modelowania księżycowej gospodarki i społ eczeństwa. Mamy
trzy niezależne systemy, na każdym z nich chodzi ten sam model. Taiyang zbudowa-
ło trzy duże kwantowe komputer y, ja opracował om alg or ytmy. Nazywamy je
Trzech Dostojnych: Fu Xi, Shennong, Żółty Cesarz. Rzadko się ze sobą zgadzają,
trzeba też poszukiwać prawidłowości w tym, co mówią, ale z wysokim stopniem
pewności zgodził y się co do jednej osoby. Twojej osoby.
Ariel na zewnątrz jest chłodna i eleg ancka, po sądowemu, w środku jednak czuje,
jak zimna elektryczna iskra przeskakuje jej między sercem a pniem mózgu.
– Nie jestem pewna, czy mi się to podoba, być Wybraną i Jedyną bandy kwanto-
wych komputer ów.
– To nie jest nic aż tak tendencyjneg o. Zamodelowaliśmy oczywiście wszystkie
Pięć Smoków. Jesteście głównymi sił ami kształtującymi sytuację ekonomiczną i
polityczną. A ty pojawiasz się jako znacząca postać w rodzinie Corta. Znacząca po-
stać.
– Bu-hwaejangiem jest Rafa.
– A Lucas jest zakulisową władzą. Wiesz natur alnie, że planuje przejąć firmę.
Zdolni chłopcy, jeden i drug i, ale przewidywalni.
– A wyście przewidzieli moją nieprzewidywalność. – Ariel wypuszcza w powie-
trze kolejną strużkę pary. Nonszalancja i spokój. W środku jednak jest elektrycznie
czujna.
– Trzej Dostojni byli jednomyślni. A oni nig dy nie są jednomyślni. Będę szczer y,
Ariel. Chcemy zainwestować w twój potencjał. Złożyć ci ofertę.
– Nie mówisz ter az o firmie Whitacre Goddard.
– Mówię o ruchu, duchu, filozofii, różnor odności.
– Jeśli jeszcze doł ożysz walkę dobra ze złem, to koniec rozmowy. – Jednakże
mał emu neutku udał o się skupić na sobie jej uwag ę. Ciekawość jest w zmowie z
próżnością.
– Twoja matka zbudował a Księżyc. – Głos sędzi Reiko. Nie zauważył a, kiedy we-
szła do foyer. – Ale polityczne dziedzictwo LDC i Pięciu Smoków to praktycznie
feudalizm. Rody mag nackie i monarchia, rozdzielanie ter ytor iów i przywilejów,
zmonopolizowanie wody, tlenu, przydział u węg loweg o. Wasale i chłopi pańszczyź-
niani przypisani do sponsor ujących ich korpor acji. Jak Japonia za szog unatu albo
średniowieczna Francja.
Reiko siada obok Vidhyi Rao. Ariel zaczyna czuć się na celowniku.
– Trzej Dostojni zgadzają się, że taki model jest nie do utrzymania – mówi Vi-
dhya Rao. – Pięć Smoków osiąg nęł o szczyt potęg i – zyski z obr otu instrumentami
pochodnymi przez trzy kwartał y z rzędu przekraczał y zyski Pięciu Smoków. Ter az
na krzywej wznoszącej są korpor acje finansowe, takie jak Whitacre Goddard.
Ariel patrzy Vidhyi Rao w oczy, aż ten odwraca wzrok. Tak się u Cortów wyr aża
niechęć.
– Kobieta w Hamburg u, któr a wtyka kabel samochodu do punktu ładowania na
ulicy, dziewczyna w Akrze, któr a ładuje chip chowańca ze szkolnej ładowarki in-
dukcyjnej, chłopiec w Sajg onie, któr y gra swój set didżejski, człowiek z Los Ang e-
les, któr y jedzie HST do San Francisco. Wszyscy oni czerpią z helu rodziny Corta.
– Ładnie powiedziane, senhora Corta.
– Po portug alsku umiem jeszcze ładniej.
– Z pewnością. Ale fakt jest faktem. Przyszłość to finanse. Jesteśmy gospodarką
ubog ą w zasoby i bog atą w energ ię. To oczywiste, że nasza gospodarcza przyszłość
to nic nieważące cyfrowe walor y.
– Nic nieważące walor y robią się dziwnie ciężkie, kiedy spadają wam na głowę.
Chyba że Pięć Krachów niczeg o was nie nauczył o?
– Trzej Dostojni…
– My reprezentujemy ruch na rzecz niepodleg łości.
– A jakżeby inaczej – mówi Ariel Corta z kocim uśmiechem i powoli zaciąg ając
się z lśniąceg o waper a.
– Mamy własny pawilon. Towar zystwo Lunar iańskie.
– Znowu tylko gadanie.
– Słowa są lepsze niż noże.
– I chcecie mnie mieć.
– Towar zystwo Lunar iańskie pozyskuje ludzi ze wszystkich Pięciu Smoków i
wszystkich warstw społ ecznych.
– Jest o wiele bardziej demokratyczne niż Biał y Zając – wtrąca Vidhya Rao.
– Ja jestem Corta. My nie uznajemy demokracji.
Vidhya Rao nie jest w stanie powstrzymać pełneg o niesmaku skrzywienia. Nag ai
Reiko uśmiecha się.
– Więc chcecie mnie zaprosić do tego swojeg o towar zystwa – stwierdza Ariel.
Vidhya Rao prostuje się, szczer ze zdumiony.
– Szanowna senhora Corta. My nie zamier zamy cię zapraszać. My chcemy cię ku-
pić.
***
Lucasinho ma już łóżko, ma w garści pieniądze, może puścić się w miasto. Chłopak
od Cortów nig dy nie ma problemu ze znalezieniem imprezy. Przez znajomych i
znajomych znajomych docier a do mieszkania Xiao ting a Suna, na Trzydziestej w
Hubie Wodnika.
Reputacja go wyprzedza. Uciekłeś od ojca? Czyli zero sieci, zero węg la, zero bit-
sów? To gdzie śpisz?
U Kojo Asamoah. Póki mu paluch nie odr ośnie. Uratował em go.
Ale wtedy od razu leci kolejne pytanie: A co ty masz na sobie?
Xiao ting Sun ściąg nął do siebie Banyanę Ramilepę, nową narkodidżejkę. Miesza
i drukuje szyte na miar ę haje, nastroje i mił ości, prepar uje z nich fluidy do bater ii
wapor yzator ów. Lucasinho dryfuje przez imprezę, piękny w obcisłym różu, zaciąg a
się empatią, relig ijnym zachwytem, przyjemnością lepszą niż każdy seks, eufor ią,
błog ą melancholią. Przez dwadzieścia minut jest mocno, mocno zakochany w ni-
skiej poważnej Budiño o szer okich biodrach. Jest anioł em, jest bog inią, boską mi-
łością, będzie cał ymi dniami tylko siedział i patrzył na nią, siedział i patrzył. Potem
substancje chemiczne rozkładają się, siedzą i patrzą na siebie, a on ładuje do wapo-
ryzator a nowy fluid. Pod koniec imprezy chłopak i dziewczyna rysują mu marker a-
mi na ocieplaczu halucynacyjne stwor zenia.
Do mieszkania Kojo nikt z nim nie wraca.
Następneg o wieczor u na imprezę w Kwadrze Oriona przychodzą dwie dziewczy-
ny w ocieplaczach do skafandrów, fluo rescencyjnym zielonym i odblaskowym po-
mar ańczowym. Cały czas próbuje dojść, czy to jedna z nich była na imprezie u
Suna, gdy pojawia się przed nim krąg ła biał a blondynka i pyta: Pokażesz mi pienią-
dze?
Wyciąg a banknoty i rozkłada je w wachlarz jak uliczny sztukmistrz.
I to jest ile bitsów?
Pięć, dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto.
Zebrał się tłumek, banknoty przechodzą z rąk do rąk, badają ich faktur ę, spraw-
dzają, jak się gniotą.
A gdybym ci to zabrał?
A gdybym przedarł na pół?
Albo podpalił?
To koniec z tym banknotem, mówi Lucasinho. One nie mają żadneg o ubezpiecze-
nia.
Chłopaczek bier ze banknot pięciobitsowy i maże po nim ołówkiem. Jest z tych
moços, co wystawiają czubek języka, kiedy się skupiają. Nie jest przyzwyczajony do
odr ęczneg o pisania.
A gdyby tak zrobić?
Przer obił „Pięć” na „Pięć milionów”.
To niczeg o nie zmienia, mówi Lucasinho. Chłopak zostawił mu jeszcze jedną
wiadomość, zapisaną wzdłuż krawędzi pismem tak brzydkim, że ledwo się daje od-
czytać. Lokalizacja w Kwadrze Antar esa i godzina.
Kwadra Antar esa jest osiem godzin do tyłu, Lucasinho ma więc tylko chwilę,
żeby wrzucić ocieplacz do prania, chwilę się zdrzemnąć, wziąć prysznic i zamówić
jakieś węg lowodany dostępne za gotówkę – i już jest na samej gór ze Zachodniej
97., w mroku po zachodzie słońca, mijany przez ludzi pędzących na świetlistych ro-
wer ach. Wspinaczka jest dług a, kiedy windy i schody ruchome nie przyjmują papie-
rowych pieniędzy. Znalazł się na trasie do downhillu, miejskieg o wyścig u rower o-
weg o, szalonych pięciu kilometrów przez miejską architektur ę. Zygzakowanie po
pochylniach i schodach. Oszał amiające skoki, przeloty wysoko nad dachami do-
mów, z lądowaniem w wąskich uliczkach, i dalej, zakręty o 180 stopni, przyśpiesza-
nie na rampach do skoku i znów w powietrze. I dalej, dalej, w ciemności, dzięki
noktowizyjnym soczewkom, świetlistym strzałkom nasprejowanym na ścianach i
latarniom ulicy Zachodniej, cały czas dmuchając w gwizdek, żeby ostrzeg ać prze-
chodniów i nocnych spacer owiczów. Dłoń dziewczyny wciąg a Lucasinho do bramy,
gdy rozleg ają się gwizdki i przelatują dwa rower y, zostawiając mu na siatkówkach
świetliste powidoki.
O mój Boże, to ty?
To ja, odpowiada Lucasinho. Zrobił się sławny. Kupuje jej mejadrę{4} z jedneg o
ze strag anów na szczycie rajdu, nie dlateg o, że jest głodna, ale dlateg o, że chce zo-
baczyć, jak dział ają te pieniądze.
I trzeba to wszystko w głowie liczyć?
To nie takie trudne.
Razem patrzą, jak świetlne smug i ścig ają się wśród zaułków, nad dachami, po ga-
ler yjkach, to pojawiając się, to znikając w tunelach lub za węg łem. Daleko w dole,
na prospekcie Budar ina, wir ują wokół siebie maleńkie świetliste spir alki – to rowe-
ry za linią mety. Czasy się nie liczą. Nie liczy się, kto wyg ra. Nie liczy się nawet sam
wyścig. Liczy się teatr, odwag a, poczucie łamania zasad, sprawienie, by w bezpiecz-
ne konwencjonalne księżycowe życie spadło z nieba coś wspaniał eg o.
Dziś na imprezie jest o wiele więcej ocieplaczy. Dwóch gości maluje sobie ciał a
świecącą farbą używaną do rower ów. Obecność Lucasinho jakimś sposobem uszla-
chetnił a te zjazdy. Dwie dziewczyny przeciskają się ku niemu przez tłum. Są prze-
brane za eur opejskich mężczyzn z XIX wieku – fraki, stójki, cylindry i monokle.
Loczki przyklejone na czoł ach, zabójczy makijaż. W urękawiczonych dłoniach
mają laseczki. Ich chowańce to małe smoki, jeden zielony, drug i czerwony. Któr aś z
nich szepcze Lucasinho do ucha czas i miejsce. Czuje, że szarpie zębami za metalo-
wy kolec w jego uchu. Przyjemny, drobny ból. Abena Asamoah na imprezie po
Księżycowym Bieg u zlizał a jego krew z palców.
Dziewczyna, któr a go uratował a, z któr ą dzielił się mejadrą, nazywa się Pilar. Nie
jest z żadnej rodziny, ale wraca z nim do mieszkania Kojo i od razu zasypia w ha-
maku dla gości. Nadal jest jasno. Lucasinho śpi do lokalneg o rana i w ramach pre-
zentu pożeg nalneg o piecze dla niej muffinki.
Resztę muffinek zabier a na tę nową imprezę. Jest w Kwadrze Antar esa, po por an-
nej stronie miasta, odbywa się w siedmiu pokojach, gdzie mieszka grupa studencka.
Witają go dwie dziewczyny z poprzednieg o wieczor u, wciąż przebrane za dziewięt-
nastowiecznych młodych arystokratów.
Och, wypieki, mówi jedna.
Ale to już jest nuda, mówi drug a, przesuwając palcem po ocieplaczu Lucasinho, a
potem przytrzymując go przez moment pod jego brodą. Ma bardzo pełne i bardzo
czerwone usta. Trzeba by coś z tobą zrobić.
Resztę wieczor u poświęcają na metamorfozę Lucasinho Corty. Chichocze, gdy
go rozbier ają, ale jest na tyle próżny, by mieć z tego przyjemność.
Bo widzisz, to nie chodzi o to, kogo posuwasz.
Bo jesteś taki bi, taki ze spektrum, taki normalny.
Chodzi o to, kim jesteś.
I czym jesteś.
Malują go, smar ują kosmetykami, zmieniają fryzur ę, natryskują zmywalne tatu-
aże, bawią się jego kolczykami, ubier ają i rozbier ają. Stroje ze wszystkich epok i
żadnej, wynalazki studentów mody, dla konkretnej płci lub żadnej.
Oto jesteś ty.
Sukienka z lamy z lat osiemdziesiątych XX wieku, pasek w talii, bufiaste rękawy,
poduszki w ramionach. Rajstopy, czerwone szpilki.
Stuprocentowy ty.
Tłum kiwa głowami, potakuje, grucha. Lucasinho z początku myślał, że trafił na
wyr afinowany bal przebier ańców: tiurniur y i baletowe spódniczki, wplecione we
włosy lusterka i klatki dla ptaków; kapelusze, obcasy, rozdarte pończochy i podarta
skór a; wysoko wycięte trykoty, ochraniacze na kolanach. Wszyscy wystylizowani na
sto różnych sposobów, a każdy nieskazitelny. Potem dotarł o do nieg o, że to taka
subkultur a, gdzie każdy jest oddzielną subkultur ą.
Jeden z chłopaków ma lusterko w tor ebce w char akter ze rekwizytu – Lucasinho
przyg ląda się swojemu odbiciu. Wyg ląda fantastycznie. Nie jest dziewczyną, ale też
nie jest przebrany. Jest po prostu moço w sukience. Grzywkę ma zaczesaną do tyłu i
nażelowaną tak, że sterczy jak rafa. Dyskretny makijaż zmienia kości policzkowe w
brzytwy, a oczy w mrocznych morderców. Por usza się jak ninja na szpilkach. Nie
dziewczyna, ale niezupełnie chłopak.
Chyba mu się podoba, mówi Cylinder i Monokl.
On chyba wie, kim jest, dodaje Stójka i Laseczka.
Łapie go jedna z dziewczyn. Cześć, jesteś Lucasinho Corta, super ta sukienka, a
pokażesz mi papier owe pieniądze? I dodaje: Chcesz przyjść na imprezę?
Dokąd?
Podaje mu lokalizację, a Lucasinho, dopier o wróciwszy do mieszkania Kojo,
orientuje się, że to jest w Twé, stolicy Asamoah, i że może tam być Abena. A on tyl-
ko tego chce, tylko tego naprawdę chce, tak naprawdę prag nie tylko dziewczyny,
któr a wbił a mu w ucho metalowy kolec.
***
***
Snopy światła padają pomiędzy walczące postacie. Sala Noży jest jak tunel wśród
jasnych pylistych kolumn świetlnych. Dwóch mężczyzn, jeden wysoki, drug i mały,
atakują i tańczą, markują i napier ają, boso na tłumiącej odg łosy podł odze, raz w
świetle, raz w cieniu. Wyg ląda to pięknie jak balet. Rachel Mackenzie patrzy na nich
z mał eg o balkoniku przy drzwiach. Robson jest szybki i odważny, ale ma tylko je-
denaście lat, a Hadley Mackenzie jest dor osłym mężczyzną.
Na Księżycu nie ma prawa, jest tylko consensus, i consensus zakazuje broni pal-
nej. Kule kłócą się z hermetycznymi ciśnieniowymi konstrukcjami i skomplikowa-
nymi urządzeniami. Noże, pałki, gar oty, subtelne machiny i powolne trucizny, ulu-
bieni przez Asamoah miniatur owi biolog iczni asasyni; tym się zadaje ciosy na
Księżycu. Wojny są małe i toczone na wyciąg nięcie ręki. Rachel nie cierpi oglądać
Robsona w Sali Noży. A jeszcze bardziej nie cierpi, że mały ma do tego wielki ta-
lent i uwielbia lekcje z Hadleyem. A jeszcze bardziej – że to jest konieczne. Pięć
Smoków śpi niespokojnie na swoich skarbach. Hadley to rodzinny spec od pojedyn-
ków. W Tyg lu plotkuje się, że to Robert Mackenzie tak zar ządził, żeby mieć pod
kontrolą ambicje Jade Sun i dopilnować, by dziedzictwo przypadło czystej linii
Mackenziem. Nie ma lepszej osoby, któr a mog łaby nauczyć Robsona władania no-
żem, Rachel ubolewa jednak, że nie ma inneg o, lepszeg o sposobu na bliskość z Ha-
dleyem. Jakiś sport – jak obsesja jego ojca na punkcie piłki ręcznej – byłby zdrow-
szy, przydatniejszy i spożytkowałby energ ię Robsona.
Patrzcie na nieg o, drobny, ale ostry jak ostrze, któr e ma w prawej dłoni. Spodnie
do walk wiszą na szczupłych biodrach. Płaska pierś faluje, lecz oczy pilnują wszyst-
kieg o w dług iej sali. Okrzyk. Robson kopie, celując w rzepkę, kontynuuje szer okim
cięciem, z lewa na prawo, w górę. W oczy, w gardło. Hadley odskakuje unikiem,
wchodzi w zasięg ostrza i wykręca mu rękę. Robson krzyczy. Wypuszcza nóż. Ha-
dley łapie go, zanim spadnie na podł og ę. Dokręca, robi krok i Robson ląduje pła-
sko na plecach. Hadley, z nożami w obu dłoniach, rzuca się do gardła Robsona.
– Nie!
Ostrza zatrzymują się milimetr od brązowej skór y. Z czoł a Hadleya spada kro-
pelka potu, prosto w oczy Robsona. Hadley uśmiecha się szer oko. Krzyku Rachel
nawet nie usłyszał. Nie zatrzymał a jego ręki. Jest ich tylko dwóch. Nic inneg o nie
istnieje. Przemoc w intymności.
– Robbo, jak brzmi zasada? Jeśli bier zesz nóż…
– Musisz go użyć i zabić.
– Tym razem, i tylko tym razem, pozwolę ci żyć. Czeg o się nauczył eś?
– Nie wolno gubić noża.
– Nie wolno odpuszczać. Użyć przeciwko wrog owi jego własnej broni – odzywa
się ktoś przy drzwiach.
Rachel nie zauważył a wejścia Duncana. Jej ojciec jest po sześćdziesiątce, ma jed-
nak energ ię i postawę mężczyzny o dwadzieścia lat młodszeg o. Jest w prostym sza-
rym garnitur ze – konserwatywnym, jednor zędowym, doskonale skrojonym, ale bez
fajerwerków. Jego chowaniec, Esper ance, to prosta srebrna sfer a, jedyną jej ozdobą
są przebieg ające po powierzchni płynne falki. Nic w jego wystudiowanym minima-
lizmie i skromności ubior u nie obwieszcza, że jest prezesem Mackenzie Metals.
Wszystko w nim samym o tym krzyczy.
– I jak, dobrze mu idzie? – pyta.
– Spokojnie by cię pociął – odpowiada Hadley.
Duncan uśmiecha się kwaśno i krzywo.
– Rachel, przyprowadź go do mnie – mówi. – Chciałbym, żeby kog oś poznał.
– Pięć minut będzie stał pod prysznicem – odpowiada Rachel.
– Przyprowadź go do mnie – powtar za Duncan Mackenzie.
Robson zerka na matkę. Ta kiwa głową. Hadley unosi nóż. Pozdrowienie wojow-
nika.
***
Wujek Bryce zawsze budził w Rachel odr azę. Już Robert jest okropny, ale Bryce
Mackenzie, dyr ektor finansowy, to prawdziwy potwór. Jest gig antyczny. Wysoki na-
wet jak na drug ie pokolenie, a księżycowe ciążenie pozwolił o mu nabier ać masy.
Jest obrzydliwym człowiekiem-górą, opartą na dziwnych mał ych stopkach. Nie tyle
gruby, ile olbrzymi. Por usza się z lekkością i delikatnością często spotykaną u wiel-
kich facetów.
Bryce Mackenzie lustruje Robsona od stóp do głów, jak rzeźbę, jak raport.
– Taki ładny chłopak.
Młody ado ptowany przynosi miętową herbatę. Bryce Mackenzie właśnie tak for-
malizuje swoje związki – znajduje sobie chłopców wchodzących w dojr zał ość i ad-
optuje ich, a potem znajduje dla nich pracę w firmie. Wielu z nich się potem żeni, w
rodzinie lub poza, inni zostają ojcami. Bryce ma z nimi dobry kontakt i hojnie ich
wspier a. Nig dy nie zdar zył się żaden skandal. Na to Bryce jest zbyt sumienny. Chło-
pak od herbaty jest jednym z trzech amorów, któr zy aktualnie go obsług ują. Palce
stykają się ponad szklanką. Spojr zenie, uśmiech. Rachel wyo braża go sobie nad
Bryce’em, człowiekiem-górą, jak go ujeżdża. Wali w dupę.
– Robson, poznaj swojeg o męża – mówi Duncan.
Rachel wytrzeszcza oczy.
– To jest Hoang Lam Hung. – Dor osły, dobrze zbudowany mężczyzna. Dwadzie-
ścia dziewięć, trzydzieści lat.
– Jeden z twoich chłopaczków – mówi Rachel.
Urażony Bryce sznur uje pełne, miękkie warg i.
– Rachel – zwraca jej uwag ę Duncan.
Hung zbywa obr azę wzruszeniem ramion, choć w kąciku ust widać cień żalu.
– Oto nikah. – Bryce przesuwa po blacie wydrukowany kontrakt, któr y w tej sa-
mej sekundzie docier a do Cameny.
Uruchamia się prawnicza sub-AI i podsumowuje umowę w punktach.
– Chyba żartujesz – mówi Rachel Mackenzie.
– Standardowy szablon. Nic groźneg o, żadnych niespodzianek – mówi Bryce.
– A zapytał eś Robsona o jego prefer encje? – indag uje Rachel.
– To decyzja taty – mówi Duncan.
– A ty co myślisz? – pyta Rachel ojca.
Żał uje, że wyo brażał a sobie chłopaczka od herbaty ujeżdżająceg o nag ie cielsko
Bryce’a. Prowadzi to ją do wyo brażeń tak ohydnych, że aż zakrywa usta dłońmi.
– Jak powiedział Bryce, umowa jest standardowa.
– Potrzebny mi dzień czy dwa.
– A nad czym tu myśleć? – odzywa się Bryce.
Rachel jest bezr adna. W Tyg lu wola Roberta Mackenzieg o jest prawem, a ona jest
w samym sercu jego władzy. Nie ma do kogo się odwoł ać. Jade Sun zawsze stanie
po stronie męża. Nieważne, czy Hung jest łag odny, czy okrutny, to małżeństwo czy-
ni z Robsona zakładnika Mackenziech.
Duncan zdejmuje nasadkę z piór a. Cameny wyświetla okno podpisu cyfroweg o
na wirtualnym kontrakcie.
– Nig dy ci tego nie wybaczę, Bryce.
– Przyjął em, Rachel.
Dwa szybkie, zdecydowane dźgnięcia piór em i wykłuł aby mu oczy. Mimo to
podpisuje, a Cameny nanosi na dokument jej cyfrowe jin. I już, po wszystkim.
– Robson, synu, podejdź do swojeg o noweg o męża – mówi Duncan.
Hung stoi z otwartymi ramionami. Rachel klęka i przyciska Robsona do siebie.
– Kocham cię, Robbo. Zawsze będę cię kochać i nig dy nie pozwolę zrobić ci
krzywdy. Wierz mi.
Prowadzi chłopca za rękę przez pokój. Trzy kroki i zmienia się świat. Był syn,
jest mąż. Rachel staje blisko Hung a i szepcze teatralnie, żeby wszyscy słyszeli.
– Jeśli mu coś zrobisz, jeśli tkniesz go choćby palcem, zabiję cię i wszystkich,
któr ych w życiu kochał eś. Zapamiętaj. – Rachel mówi to do Hung a, ale patrzy na
Bryce’a.
Bryce znów por usza z niesmakiem wilg otnymi pełnymi ustami.
– Będę się o nieg o troszczył, pani Mackenzie.
– Już ja tego dopilnuję.
Hung kładzie rękę na ramieniu Robsona. Rachel ma ochotę poł amać mu wszyst-
kie palce, jeden po drug im. Strąca dłoń z ramienia syna.
– Ostrzeg ał am cię.
Ręka na jej ramieniu. Ojciec.
– Pozwól, Rachel.
Otwier ają się drzwi gabinetu, wychodzi dwóch ochroniar zy Duncana.
– Tato, myślisz, że co chciał am zrobić, co?
– Pozwól z nami, Rachel.
Rachel cał uje jeszcze syna i odwraca się od nieg o w pośpiechu, żeby nikt nie wi-
dział wyr azu jej twar zy. Nig dy, przenigdy nie pozwoli, by wuj, ojciec, dziadek do-
strzeg li rany po gwoździach, któr e wbili jej w serce.
– Mamo, co się dzieje? – Drzwi zasuwają się za nią, jednak wciąż słyszy krzyki
syna. – Co się stał o? Ja się boję! Ja się boję!
Nig dy nie odpuszczaj, tak mówił jej ojciec. Pokonaj ich ich własną bronią.
***
Śluza jest ogromna, na łaziki i busiki, lecz Mar ina i tak czuje, jak serce ściska jej
klaustrofobia, gdy zamykają się za nią wewnętrzne drzwi. Gdy dehermetyzuje się
komor a, wszystko obserwuje. Taki ma sposób na radzenie sobie z lękiem przed cia-
snymi pomieszczeniami – obserwację szczeg ół ów. Zatracić się we wrażeniach zmy-
słowych. Chrupanie pyłu pod butami. Abstrakcyjny, cichnący syk ulatująceg o po-
wietrza. Obciskanie ciał a przez elastyk, kiedy intelig entny mater iał przystosowuje
się do próżni. Chowańce nad ramionami ludzi z ekipy dziwnie wyg lądają. Też po-
winny mieć na sobie wirtualne elastyki.
Jose, Saadia, Thandeka, Patience. Oleg nie żyje. Zabił a go fizyka. Pomylił ciężar
z masą, szybkość z momentem pędu. Typowe dla zieluniaka. Wydał o mu się, że da
radę jedną ręką zatrzymać por uszającą się paletę z ładunkiem. Moment pędu wbił
mu w pierś kości wyciąg niętej ręki i przebił serce.
Oleg, Blake na gór ze Bairr o Alto. Przez krótki czas na Księżycu zginęł o w życiu
Mar iny tylu ludzi, co przez wszystkie lata na Ziemi. Śmierć Oleg a jeszcze pog łębił a
przepaść między nią a koleg ami z ekipy. Jose już w ogóle się do niej nie odzywa.
Mar ina wie, że ekipa myśli, że to przez nią. Przynosi pecha, przyciąg a złą karmę,
jest złym fatum. Zaczyna słyszeć nowe księżycowe słowo – apatoo, duch niezgody.
Księżyc to siedlisko wszelkich czar ów i zabobonów.
Mar ina zaś nie potrafi zapomnieć o Dług im Bieg u. Nie jest w stanie zrozumieć,
gdzie zniknęł y te godziny i kilometry. Nie jest w stanie zrozumieć, jak mog ła się
zatracić w czymś tak irr acjonalnym. Przecież to były tylko endorfiny i adr enalina –
a tu, leżąc w łóżku, dalej czuje rytm stóp, słyszy puls bębnów. Nie może się docze-
kać, kiedy tam wróci. Następnym razem wymaluje się cała.
Wir ujące czerwone światła. Śluza zdehermetyzowana, mówi Hetty. Ona i wszyst-
kie inne chowańce gasną z mig nięciem i przekształcają się w nazwiska członków
ekipy, unoszące się zielonym tekstem nad każdą głową. Zielony – wszystko prawi-
dłowo. Żółty – alarm: powietrze, woda, bater ie, zag rożenie środowiskowe. Czerwo-
ny – niebezpieczeństwo. Mig ający czerwony – poważne niebezpieczeństwo, bezpo-
średnie zag rożenie życia. Biał y – śmierć.
– Próba łączności – odzywa się Carlinhos.
Mar ina wypowiada swoje imię i krótki łamaniec językowy na dziś, sprawdzający,
czy nie jest oszoł omiona tlenem.
– Zrozumiał am – dodaje. Tyle tych rzeczy trzeba pamiętać.
– Śluza się otwier a – mówi Carlinhos.
Jego elastyk to patchwork nalepek, logo, ikon, ale pośrodku pleców ma Oguna,
święteg o Jer zeg o, jego osobistą orixę. Na ścianie obok zewnętrznych drzwi śluzy
jest ikona z Panią Luną. Czaszkowa poł owa jej twar zy jest cała wytarta od dotyku
tysięcy palców w rękawicach. Dotknij na szczęście. Dotknij, żeby oszukać śmierć.
– Oto Pani Luna. Bardziej sucha niż najsuchsza pustynia, gor ętsza niż najg or ętsza
dżung la, zimniejsza niż tysiąc kilometrów antarktyczneg o lodu. Jest każdym rodza-
jem piekła, jaki ktokolwiek sobie kiedyś wyo braził. Ma tysiące sposobów, żeby was
zabić. Okażcie tylko brak szacunku, a zrobi to od razu. Bez namysłu. I bez litości.
Zieluniacy ustawiają się w kolejce, żeby dotknąć Pani Luny. Pustynia, dżung la,
Antarktyda: to nie są rzeczy, któr e Carlinhos by poznał, myśli Mar ina. Brzmią jak
star ożytna mantra. Modlitwa luniar za. Mar ina przesuwa palcami po ikonie Pani
Luny.
Przez podeszwy butów czuje, że zewnętrzne drzwi śluzy unoszą się ze zgrzytem.
Szczelina szar ości między szar ymi drzwiami i szar ą podł og ą zaczyna ukazywać pa-
skudną maszyner ię: obozowisko łazików, robotów serwisowych, wież łączności, za
nimi zadarte ku gór ze rogi BALT RAN-u. Maszyny por zucone, maszyny rozwalone,
maszyny w naprawie. Ekstraktor, zbyt wysoki nawet dla tej ogromnej śluzy, odg ro-
dzony łańcuchami żółtych mig ających lampek, istna choinka ze światełkami syg na-
lizacyjnymi i nawig acyjnymi. Szer eg i paneli słonecznych powoli podążających za
Słońcem. Dalekie wzgór za. Powierzchnia Księżyca to złomowisko.
– Idziemy się przejść – mówi Carlinhos Corta i prowadzi ekipę pochylnią do
góry.
Mar ina wychodzi na powierzchnię. Nie ma żadneg o przeskoku, żadnej różnicy
między wnętrzem i zewnętrzem, nawet goła powierzchnia i gołe niebo nie robią
żadneg o wrażenia. Bliski hor yzont jest wyr aźnie zakrzywiony. Carlinhos prowadzi
ekipę kilometrowym kręg iem wyznaczonym świecącymi sznur ami. Przeszły tędy
setki zieluniaków, ślady pokrywają ślady pokrywają ślady. Ślady wszędzie: butów,
opon, delikatne tropy skradających się i wspinających robotów. Reg olit to palimp-
sest wszystkieg o, co kiedykolwiek po nim przeszło. Paskudny jest. W dzieciństwie
Mar ina, jak każdy dzieciak, któr y miał pod ręką lornetkę, celował a nią w King
Dong a – ogromneg o kutasa, dług ieg o na sto kilometrów, wydeptaneg o bucior ami i
oponami na Mare Imbrium przez robotników od infrastruktur y mających za dużo
wolneg o czasu. Już piętnaście lat temu był rozmazany i poprzecinany krzyżującymi
się śladami kolejnych misji. Ter az? Wątpi, czy cokolwiek ocalał o z tego przejawu
beztroskieg o studenckieg o humor u.
Mar ina patrzy w górę. I nag le przestaje zostawiać ślady.
Nad Mor zem Żyzności stoi widoczna w poł owie Ziemia. Mar ina nig dy nie wi-
dział a czeg oś tak niebieskieg o i tak prawdziweg o. Na widocznej półkuli dominuje
Atlantyk. Odr óżnia zachodni skraj Afryki, róg Brazylii. Może prześledzić wir oce-
anicznych sztormów wciąg anych w nieckę Kar aibów, gdzie kotłują się i urastają do
rozmiar ów bestii i potwor ów, a potem wylatują spir alą w łuk Golfsztromu, pędząc
w stronę niewidocznej Eur opy. Wschodni terminator zakrywa hur ag an. Mar ina z ła-
twością dostrzeg a jego spir alną struktur ę, z kropką oka pośrodku. Biał o-niebieski.
Ani śladu zieleni – mimo to nig dy nie widział a czeg oś równie żyweg o. Lecąc cykle-
rem VTO, patrzył a na Ziemię z bąbla obserwacyjneg o i zachwycał a się przewijają-
cym się przed oczyma splendor em. Płynące smug i chmur, obr acająca się planeta, li-
nia wschodu słońca wzdłuż krawędzi świata. Przez pierwszą poł owę lotu obserwo-
wał a, jak Ziemia maleje, przez drug ą – jak rośnie Księżyc. Ale Ziemi z Księżyca ni-
gdy dotąd nie widział a. Planeta Ziemia przysiada na niebie, o wiele większa, niż
Mar ina sobie wyo brażał a, a jednocześnie tak daleka. Jasna, zamyślona i zakazana,
poza zasięg iem. Wiadomości lecą do rodziny przez 1,25 sekundy. To jest dom – a ty
jesteś tak daleko od nieg o – takie przesłanie wyr aża Ziemia w pełni.
– Cały dzień będziesz tak stać? – Na prywatnym kanale trzeszczy głos Carlinhosa
i Mar ina uświadamia sobie, zażenowana i spłoszona, że wszyscy wrócili pod drzwi
śluzy, a tylko ona stoi jak głupia i gapi się w górę na Ziemię.
To jest kolejna różnica. Z cykler a patrzył a na Ziemię w dół. Na Księżycu Ziemia
jest zawsze u góry.
– Dług o tak stał am? – pyta Carlinhosa, gdy śluza się hermetyzuje.
– Dziesięć minut – odpowiada. Ostre strumienie powietrza zdmuchują pył ze ska-
fandrów. – Jak pierwszy raz wyszedłem, zrobił em dokładnie to samo. Stał em i się
gapił em, aż Sao Jorg e rzucił ostrzeżenie, że mam mało tlenu. Nig dy czeg oś takieg o
nie widział em. Był ze mną Heitor Per eira. Pierwsze moje słowa: „Kto to tam powie-
sił?”.
Carlinhos odpina hełm. Jest parę sekund, kiedy rozmowy mogą być prywatne.
Mar ina pyta:
– To co ter az robimy?
– Ter az – mówi Carlinhos Corta – idziemy się napić.
***
– On cię dotykał?
Mały łazik pędzi przez Oceanus Procellarum. Na każdy wybój i kamień wpada z
pełną prędkością, wyskakuje w powietrze i ląduje, wzbudzając powolne detonacje
pyłu. I znowu przyśpiesza, wyr zucając spod kół wielkie fontanny. Dwójka pasaże-
rów jest poo bijana i posiniaczona, ciąg le szarpie nimi tam i z powrotem w uprzę-
żach. Rachel Mackenzie wyciska z łazika maksymalne dopuszczalne osiąg i.
Ścig a ją Mackenzie Metals.
– Coś ci zrobił? – pyta ponownie, przekrzykując wycie silników i trzeszczenie
zawieszenia.
Robson kręci głową.
– Nie. Całkiem miły był. Zrobił kolację, rozmawialiśmy o jego rodzinie. Potem
nauczył mnie sztuczek karcianych. Pokażę ci. Naprawdę fajne. – Robson sięg a do
kieszeni na udzie skafandra.
– Jak dojedziemy – mówi Rachel.
Liczył a, że będzie mieć więcej czasu. Star annie przemyślał a fałszywe tropy i
przynęty. Kobiety Mackenziech umieją takie rzeczy. Cameny zar ezerwował a wag on
do Poł udnika. Rachel nawet włamał a się do śluzy, żeby ta zameldował a, że wyszły
dwie osoby. Robert Mackenzie już po dwudziestu kilometrach zatrzymał zdalnie ten
wag on. W tym samym czasie z Tyg la wyr uszył y dwa łaziki, w przeciwne strony.
Pierwszy pojechał nar zucającą się trasą, na północny wschód do farmy serwer ów
Taiyang u, w rowach Rimae Maestlin. Log iczna drog a ucieczki; Sunowie w księży-
cowej polityce rodzinnej zawsze uparcie stali na drug im bieg unie. Dla rodu Sun
gniew Roberta Mackenzieg o niewiele znaczy.
A Rachel pojechał a nielog iczną trasą, któr a pozornie zmier za na poł udniowy
wschód do star ej bieg unowej linii towar owej. Wzdłuż tor ów są rozsiane stacje
energ etyczne i skrytki z zapasami. Zgodnie z odwieczną tradycją – odwieczną jak na
Księżyc – Wor oncowowie muszą zatrzymać wag on dla każdeg o, kto błyśnie do nie-
go z tor ów. Co się dzieje potem, to jest neg ocjowalne, jednak tradycja ratowania i
udzielania pomocy wciąż trwa. Duncan Mackenzie zamówi sobie prywatnych
ochroniar zy, obstawi wszystkie główne stacje kolejowe – Poł udnik, Królową, Ha-
dley. Ale Rachel wcale tam nie jedzie. Nie jedzie nawet do linii kolejowej.
Łazik jest pozbawiony okien, powietrza, hermetyki, właściwie składa się z silnika
i układu napędoweg o. Ma zablokowany system automatyczneg o powrotu i zdalną
kontrolę. Podobnie jak wysłany w drug ą stronę wabik. Rachel zawsze była świetną
koderką. Rodzina tego talentu nie cenił a; jak i wszystkich innych jej talentów. Praw-
dziwym celem podróży jest odo sobniona stacja przekaźnikowa BALT RAN-u we
Flamsteed. Wyliczył a sobie sekwencję skoków. Jednakże łaziki Mackenzie Metals
wyr uszył y już ze stacji wydobywczych na poł udnie i wschód od tor ów. Cameny ma
ściszoną do szeptu, nie chce, by rozg łaszał a jej pozycję po sieci. Ma nadzieję, że
będą próbowali przechwycić ją przy linii kolejowej. Czas jazdy daje się precyzyjnie
wyliczyć. Równania są precyzyjne i zimne. Jeśli domyślą się, że chodzi o przekaź-
nik, złapią ją. Jeśli zał ożą, że o linię kolejową – ucieknie. Musi jednak poł ączyć się
z siecią, tym samym rozg łaszając swoją pozycję na cały Księżyc.
– Niedług o dojedziemy – mówi do syna.
Popatrzcie tylko na nieg o, w elastyku, przypięteg o w wąskim brzuchu łazika, sty-
kająceg o się z nią kolanami; popatrzcie tylko. Hełm zasłania włosy, maskuje kształt
twar zy, a jego szybka skupia całą uwag ę na oczach, jego oczach, pięknych zielo-
nych oczach. Nic w świecie – ani tym, szar ym świecie, ani tym drug im, wielkim,
niebieskim nad nimi – nie jest piękniejsze od tych oczu.
– Muszę z kimś pog adać. Włączam Cameny, ale ty Joker a nie puszczaj. Jeszcze
nie.
Gdy Cameny podł ącza się do sieci, czuje się tak, jakby się fizycznie otwier ał a; to
tak, jakby odetchnąć pełną piersią.
Chowaniec Ariel Corty moder uje poł ączenie. Proszę czekać. Potem w soczewce
Rachel pojawia się sama Ariel.
– Rachel. Co się stał o?
Ma nieskazitelny strój, makijaż, fryzur ę. Rachel zawsze miał a szwag ierkę za za-
rozumiał ą snobkę i kar ier owiczkę. Ma jednak w sobie dość uczciwości, by rozpo-
znać zawiść – ci Brazylijczycy to naprawdę mają wszystkie talenty i dary. Ariel wie-
le razy rozg romił a jej rodzinę w sądzie, ale ter az jest jej potrzebna. Rachel podsu-
mowuje ucieczkę. Cameny przesył a nikah.
– Przepraszam na moment. – Ariel na chwilę zastępuje Beijaflor. Wraca. – To
standardowy kontrakt małżeński związujący mojeg o bratanka małżeństwem z Ho-
ang iem Lam Hung iem na okres dziesięciu lat. Dość solidny.
– Wyciąg nij go z tego.
– Ten kontrakt jest prawnie wiążący, a zobowiązania precyzyjnie określone. Nie
mogę użyć żadnej z klauzul, żeby zwolnić Robsona ze zobowiązania. Mogę co naj-
wyżej unieważnić cały kontrakt.
– Zrób to. On ma jedenaście lat. Podpisał am to pod przymusem.
– Z prawneg o punktu widzenia nie mamy minimalneg o wieku upoważniająceg o
do czynności prawnych albo zawarcia małżeństwa. I według naszeg o prawa dział a-
nie pod przymusem nie musi być skuteczną obroną. Musiał abym wykazać, że nie
pytając Robsona o zgodę przed podpisaniem klauzul o czynnościach seksualnych,
nar uszył aś swoją umowę rodzicielską z nim. To by unieważnił o nikah. Reprezento-
wał abym Robsona przeciwko tobie. Musiał abym udowodnić, że jesteś złą matką.
Złą, kateg or ia wag owa – Lukrecja Borg ia. Jednak podejmując się ucieczki z Robso-
nem, postępujesz jak dobra matka. Par ag raf 22. Ale da się to obejść.
– Możesz mnie przedstawić w dowolnie złym świetle, nie obchodzi mnie to.
Czy naprawdę Ariel Corta, ten chodzący ideał, pozwala sobie na nieznaczny
uśmieszek?
– Będzie trzeba prać masę brudów.
– Mackenzie dor obili się na brudach.
– Ja tak samo. Robson musiałby mi wpłacić zaliczkę i podpisać umowę. Ale wi-
dzisz, znowu: tylko dobry rodzic por adził mu, żeby mnie zatrudnił. Poza protoko-
łem muszę cię uprzedzić, że skier owanie tego do sądu oznacza jasny i otwarty kon-
flikt między naszymi rodzinami. To będzie wypowiedzenie wojny.
– Wojna będzie i tak wypowiedziana, jeśli Rafa się dowie, że oddał am Robsona
bez walki. Rozwali Tyg iel goł ymi rękami, żeby go wydostać.
Ariel Corta kiwa głową.
– Trudno mi sobie wyo brazić bardziej nier ozwiązywalną sytuację. Całkiem jakby
twój dziadek specjalnie wybrał najbardziej prowokujące posunięcie.
Łazik szarpie. Uprząż Rachel aż strzela od nag łeg o hamowania. I znów. Coś ude-
rza w łazika, raz, drug i, trzeci. Czuje, choć nie słyszy, wibrację nar zędzi tnących,
wierteł. Nag le gwałtownie zwalniają.
– Co się dzieje? – pyta Ariel Corta. Wyr az obawy na jej idealnej masce.
– Cameny, pokaż mi! – krzyczy Rachel.
– Powiadomię Rafę – mówi Ariel.
Cameny nag le błyska widokiem z zewnętrznych kamer. Dron serwisowy uczepił
się łazika jak mały zębaty potwor ek. Manipulator y i noże dziobią kable i przewody
hydrauliczne. Łazik znów zwalnia – dron odcina kolejny akumulator. Skąd on się
tutaj wziął? Cameny obr aca kamer ami, widać uniesione do nieba rogi stacji prze-
kaźnikowej BALT RAN-u, otoczone gąszczem paneli słonecznych, niecał e dwieście
metrów stąd. Oto odpowiedź: jej rodzina przejęł a drona serwisoweg o z tej stacji.
Zapomnieli jednak, że ten łazik nie jest hermetyczny. Dwieście metrów w próżni
to spacer ek dla człowieka w skafandrze.
Rachel dotyka kolana Robsona. Ten się wzdryg a, oczy ma wytrzeszczone ze stra-
chu.
– Kiedy powiem „już”, wysiadasz za mną. Dalej musimy przejść pieszo.
Łazik z potwornym hukiem przewraca się na bok, ciskając nią w uprzęży. Pojazd
znier uchomiał przewrócony pod ostrym kątem. Dron odciął mu koło. Potem nisz-
czy ostatnią kamer ę.
– Robson, skarbie, JUŻ!
Odskakuje właz. Pył, wzgór za, płaskie czarne niebo. Rachel chwyta bok włazu i
wyskakuje. Zder za się z reg olitem, bieg nie. Ogląda się przez ramię, widzi Robsona
lądująceg o lekko jak koliber i bieg nąceg o. Dron przysiadł na wraku łazika. Rachel
myśli o Brysie Mackenziem, o nowotwor ze, jakby nowotwór mógł chodzić i polo-
wać.
Ter az bot podnosi się na manipulator ach, schodzi z wraku. Rozkłada nar zędzia
tnące i dług ie ostre plastikowe palce. Zjeżdża na powierzchnię, rusza ku niej. Nie
jest szybki, ale nieubłag any. A Rachel musi jeszcze zrobić parę rzeczy, zanim z
Robsonem katapultuje się w bezpieczne miejsce.
– Robson!
Bot z każdym krokiem zbliża się do chłopca ślizgająceg o się stopami po reg oli-
cie. Nie umie por uszać się w próżni, nie wie, jak to robić, żeby nie wzbijać oślepia-
jących go fontann pyłu. Ojciec zbyt dług o trzymał go w miękkim łonie Boa Vista.
Trzeba było zabrać go na wycieczkę na Ziemię, kiedy miał pięć lat, zgodnie ze
zwyczajem Mackenziech, myśli Rachel. Cza było, cza było.
Właz jest gotowy, mówi Cameny. Śluza osobowa jest w stanie zmieścić tylko jed-
ną osobę. Na Mor zach wyr zutnie systemu BALT RAN są prowizor yczne i przyg oto-
wane raczej do transportu towar oweg o.
– Właź! – krzyczy Rachel.
Robson gramoli się do włazu. Straszna niezdar a.
– Wlazłem!
Cameny zamyka właz. Ter az kolej Rachel, żeby przepompować się do kapsuł y.
Dług o to trwa. Czemu tak dług o? Gdzie ten robot? Nie ma czasu nawet się obejr zeć.
Oddycha z sykiem przez zęby, najwyższe skupienie. Cameny przyg otowuje sekwen-
cję startową.
Ból w prawej łydce jest tak ostry i precyzyjny, że nawet nie może krzyknąć. Noga
już nie utrzymuje jej ciężar u. Coś ma w niej przecięte. Wskaźniki w hełmie błyskają
czerwienią; aż sapie, gdy twor zywo skafandra zaciska się wokół uszkodzenia,
uszczelnia, uciska ranę.
Przecięte prawe ścięgno podkolanowe, informuje Cameny. Naruszona szczelność
skafandra. Krwawienie. Ten robot tu jest.
– Wpuść mnie – syczy Rachel.
Wtem przychodzi ból, gorszy niż sobie wyo brażał a, że może istnieć we wszech-
świecie; wrzeszczy. Potworny, przedśmiertny krzyk bólu. Trudno uwier zyć, że coś
takieg o może się wydobyć z ludzkieg o gardła. Ruch, skok, kolejne precyzyjne cię-
cie. Pada. Bot staje nad nią, cień na tle czarneg o nieba. Światła skafandra odbłyskują
od trzech wierteł opuszczających się na szybkę hełmu.
– Cameny! Startuj! Zabierz go stąd!
Sekwencja startowa uruchomiona, mówi Cameny. Prawdopodobieństwo twojego
przeżycia wynosi zero. Żegnaj, Rachel Mackenzie.
Wiertła zgrzytają o hartowaną szybę. W tej ostatniej chwili Rachel Mackenzie
znajduje w sobie tylko fur ię: fur ię, że musi zginąć, że musiał o to nastąpić na zim-
nym i brudnym Flamsteed, fur ię, że w dupę zawsze musisz dostać właśnie od rodzi-
ny. Szybka pęka. Gdy z hełmu wylatuje powietrze, czuje drgania gruntu, widzi mi-
gnięcie kapsuł y BALT RAN-u ponad wylotem wyr zutni.
Poleciał.
***
Rafa Corta jest jak grzmiący gniew, gdy idzie na czele swojeg o oddział u ochrony.
João de Deus to jego miasto – pracownicy Corta Hélio i personel pomocniczy koja-
rzą jego twarz, ale nie taką jak ikona fur ii i radości. Jest Xang o Sprawiedliwym,
Sao Jer onimo, sędzią i obrońcą. Odwracają od nieg o wzrok i schodzą mu z drog i.
Chłopak już wyszedł ze śluzy. Stoi samotnie w salce przylotów, wciąż w elastyku
i hełmie, umor usany pył em, z chowańcem nad lewym ramieniem.
– Nauczył mnie takiej sztuczki – mówi Robson. Joker przekazuje jego słowa do
świata poza hełmem. – Naprawdę dobrej.
Dłonie w rękawicach wyjmują z kieszeni na udzie talię kart. Robson rozkłada je
w wachlar zyk. Głos ma martwy, płaski, obcy. Joker przekazuje każdy niuans jego
tonu.
– Wybierz jedną.
Karty wypadają mu z palców. Zał amują się kolana, pada naprzód. Rafa już jest
przy nim, by go złapać.
– A matka? – Potrząsa rozdyg otanym chłopcem. – Gdzie twoja matka?
PIĘĆ
Duncan Mackenzie pędzi przez Tyg iel jak bur za. Ludzie mu ustępują, maszyny go
słuchają. Prezesa Mackenzie Metals nie będą wstrzymywać jakieś tam banalne pro-
cedur y bezpieczeństwa. Nie, kiedy jest w fur ii. Gniew Duncana jest szar y jak jego
garnitur, jego włosy i powierzchnia Księżyca. Esper ance też skurczył a się do kuli
szar eg o metalu.
Jade Sun-Mackenzie wychodzi mu naprzeciw pod śluzą prowadzącą do osobiste-
go wag onu Roberta Mackenzieg o.
– Twój ojciec przechodzi właśnie rutynową filtrację krwi – mówi. – Rozumiesz,
że tej procedur y nie można zakłócać.
– Chcę się z nim widzieć. – Głos Duncana jest zimny, jak gor ący jest metal nad
jego głową.
– Mój mąż ma ter az ważny i delikatny zabieg medyczny – powtar za innymi sło-
wami Jade Sun.
Duncan chwyta ją za gardło i wali jej głową w drzwi śluzy. Po biał ych drzwiach
powoli spływa tłusta kropla krwi. Rozcięta skóra głowy, możliwy uraz, mówi jej
chowaniec, Tong Ren.
– Zaprowadź mnie do nieg o!
Mam obraz, mówi Esper ance. Rzuca Duncanowi na soczewkę obr az widzianeg o z
góry star eg o dziada na diag nostycznej leżance.
Otaczają go pielęg niarki, żywe i automatyczne. Rurki i przewody pulsują czer-
wienią.
– To nie jest prawdziwe. Mog łaś to sama podeg rać Esper ance. Wy, skurwysyny,
jesteście podstępni.
– My. Skurwysyny? – szepcze Jade Sun.
Duncan Mackenzie rozluźnia uchwyt.
– Moja córka nie żyje – mówi Duncan. – Słyszysz? Moja córka nie żyje.
– Duncan, jest mi bardzo przykro. Stał o się coś straszneg o. Straszneg o. Błąd w
oprog ramowaniu.
– Ekipa ratunkowa znalazła na jej skafandrze precyzyjne nacięcia. Ten bot pod-
ciął jej ścięg na. – Duncan aż zakrywa usta dłońmi, sam przer ażony. Po chwili doda-
je: – A na hełmie znaleźli otwor y od wierteł. To musiał być bardzo specyficzny
błąd w oprog ramowaniu.
– W układach reg ularnie pojawiają się defekty od promieniowania. Jak wiesz, to
nag minny problem.
– Nie obr ażaj mnie, kurwa mać! – ryczy Duncan Mackenzie. – Nag minny! Na-
gminny! Co to, kurwa, za słowo? Moja córka nie żyje. Czy to ojciec tak zar ządził?
– Robert w życiu by czeg oś takieg o nie zrobił. Jak możesz w ogóle sug er ować,
że twój ojciec, mój oko, mój mąż, wydał rozkaz zabicia własnej wnuczki? To absur-
dalne. Absurdalne i obr aźliwe. Widział am raport. To był straszny wypadek, incydent
z robotem. Ciesz się, że chłopiec, jest cały i zdrowy.
– A Cortowie obnoszą się z nim jak ze świeżo zatrudnioną gwiazdą piłki ręcznej.
A ten debil Rafa w przer wach przysięg a, że poder żnie gardło każdemu Mackenzie-
mu, któr eg o zobaczy. Znaleźliśmy się przez to na krawędzi wojny.
– Robert nig dy nie zaszkodziłby firmie. Nig dy.
– Wkładasz mojemu ojcu w usta strasznie dużo różnych słów. Chciałbym sam je
usłyszeć od nieg o. Puść mnie.
Jade Sun robi krok naprzód. Jedyna drog a do śluzy prowadzi przez nią.
– Co powiedział eś?
– Dokładnie tak, jak mówisz. Robert nig dy nie zrobiłby krzywdy własnej wnucz-
ce.
– Czy to jest oskarżenie?
– Dlaczeg o nie pozwalasz mi zobaczyć się z własnym ojcem?
Duncan Mackenzie bier ze Jade Sun za ramiona, unosi, ciska nią mocno w drzwi
śluzy. Osuwa się. On zaś czuje dłonie na ramionach. Silne ręce odr ywają go od ła-
piącej oddech, wstrząśniętej kobiety. Duncan wyr ywa się, żeby stanąć twar zą w
twarz z napastnikami. Czter ech facetów w garnitur ach równie szar ych i służbowych
jak jego własny. Ogromni zieluniacy, aż ciężcy od ziemskich mięśni.
– Zostawcie nas – rozkazuje.
Czwórka ani drgnie, zerkają tylko na Jade Sun.
– To moje osobiste noże – mówi ona, wciąż blada i roztrzęsiona, na podł odze.
– Od kiedy?! – ryczy Duncan Mackenzie. – I kto ci pozwolił?
– Twój ojciec mi pozwolił. Od kiedy? Odkąd przestał am się czuć bezpieczna w
Tyg lu. Duncan, zdaje się, że powinieneś już iść.
Największy z noży, gig antyczny Mao rys ze zwał ami mięśni na karku, kładzie mu
rękę na ramieniu.
– Spierdalaj z tą łapą – mówi Duncan Mackenzie i strząsa ją z siebie.
Ale ich jest czter ech, są wielcy i nie są jego. Unosi ręce – nie będę robić proble-
mów. Ochrona cofa się o krok. Duncan Mackenzie poprawia poły mar ynarki i man-
kiety koszuli. Noże Jade Sun stają pomiędzy nim i jego macochą.
– I tak się spotkam z ojcem. I zar ządzam własne śledztwo, któr e ustali, co się tam
stał o.
Odwraca się i odchodzi, w hańbie i upokor zeniu, pomiędzy snopami światła z
metalurg icznych luster, ale ma jeszcze ostatnie słowo, à l’esprit de l’escalier.
– Ja jestem prezesem tej firmy. Nie ojciec. I nikt z waszej jebanej rodziny!
– Nasza jebana rodzina jest po tej samej stronie, co wasza jebana rodzina! – krzy-
czy Jade Sun. – Wor oncowowie to barbar zyńcy, Asamoah to wieśniacy, a Cortowie
to gangster zy wyciąg nięci prosto z faweli. Ten świat zbudowali Sunowie i Macken-
zie. I on należy do Sunów i Mackenziech.
***
***
***
Piłka skręca. Leci wspaniał ym szybkim łukiem z lewa na prawo, z wysokości rzu-
cającej ręki, lotem nurkowym prosto w dolny lewy róg bramki. Bramkarz nawet się
nie rusza. Piłka jest w siatce, zanim Rafa opadnie na parkiet.
Eleg ancja Księżycowej Ligi Piłki Ręcznej i popularność tej gry na Księżycu,
choć na Ziemi jest tylko olimpijską ciekawostką, poleg a na jej kontrowersyjnym
związku z grawitacją. Grawitacja pomag a i przeszkadza. Wielkość siatki, wymiar y
boiska i linii bramkowej ograniczają kor zyści z księżycoweg o ciążenia. Księżyco-
we ciążenie pozwala natomiast wykonywać takie numer y z podcinaniem i podkręca-
niem piłki, że umiejętności najlepszych graczy aż zapier ają kibicom dech.
– Miał eś łapać. – Rafa Corta się śmieje.
Robson ponur o wybier a piłkę z siatki. Jak ostro może konkur ować ojciec z sy-
nem? Jak bardzo się może napawać, kiedy z nim wyg ra?
– No, dawaj. – Tanecznym krokiem odchodzi w głąb boiska, ledwo muskając
parkiet stopami.
Boisko do szczypiorniaka w Boa Vista to ekstrawag ancja Rafy. Powierzchnia ide-
alnie sprężynuje. Nag łośnienie instalował ten sam inżynier, któr y zbudował pokój
odsłuchowy Lucasa, choć akustyka jest tu przystosowana do stymulowania przy-
śpieszających rytmów doping u, a nie do subtelności star oświeckiej bossy. Są cho-
wane trybuny, na prywatne mecze pomiędzy Rafą i jego rywalami z LHL. Najlepsze
boisko na cał ym Księżycu, ale Robson nie umie rzucać, nie umie bieg ać, nie umie
kozłować, nic nie umie. Rafa przechwytuje piłkę od kozłująceg o Robsona, chłopak
cofa się niezdarnie i po sekundzie znów musi wybier ać piłkę z siatki.
– Czeg o cię nauczyli u tych Mackenziech, co?
Ochrona Cortów prosto z kapsuł y BALT RAN-u odstawił a mał eg o do centrum
medyczneg o Boa Vista. Podczas ucieczki z Tyg la nie doznał żadnych fizycznych
obr ażeń, ale psycholog iczne AI zauważył y niechęć do odzywania się i kompulsyw-
ne pokazywanie sztuczek karcianych każdemu człowiekowi, któr y się choć odrobi-
nę nim zainter esował. Zalecił y dług ą ter apię pourazową.
Ter apia Rafy Corty jest bardziej namacalna.
– Nie nauczyli cię tego?
Rafa rzuca piłkę ostro i płasko. Trafia Robsona w ramię. Ten krzyczy.
– Nie nauczyli cię, jak robić uniki?
Robson ciska piłką w ojca. Jest w tym złość, ale nie ma techniki. Rafa zręcznie
zbier a piłkę z powietrza i odr zuca, podkręcając, w Robsona. Robson próbuje się ru-
szyć, piłka jednak trafia go z głośnym plaśnięciem w udo.
– Przestań! – mówi Robson.
– No to czeg o cię nauczyli?
Robson upuszcza piłkę i odwraca się plecami. Rafa zbier a ją i rzuca z bliska, z
cał ej siły. Stroje do piłki ręcznej są cienkie i opięte, trzask trafiającej w tył ek piłki
jest jak odg łos łamanej kości. Robson odwraca się, twarz ma wykrzywioną fur ią.
Rafa łapie piłkę po jednym odbiciu. Robson rzuca się, żeby mu ją zabrać, lecz piłki
już tam nie ma – Rafa przekozłował, zrobił obr ót i znów ją złapał. Ciska nią z cał ej
siły o podł og ę, aż echo niesie się po cał ej hali. Robson uchyla się przed piłką, któr a
odbił a mu się prosto w twarz.
– Co, boisz się piłki?! – krzyczy Rafa. Piłka znów wraca do jego dłoni.
Robson znowu się rzuca. Rafa obtańcowuje go, kozłując piłką. Robson obr aca
się, obr aca, ale nie nadąża. Kręci głową w jedną stronę, w drug ą. Bum! Rzuca się na
kozłowaną piłkę, a ta trafia go prosto w brzuch.
– Jak raz zaczniesz się bać piłki, już zawsze będziesz się bał – drwi Rafa.
– Przestań! – wrzeszczy Robson.
Rafa przestaje.
– Wściekły. Dobrze.
Piłka wraca, odbijana z ręki do ręki. BaDAM. BaDAM. BaDAM. Strzał. Robson
jęczy trafiony ciężką piłką. Krzyczy i rzuca się na ojca. Rafa jest wielki, ale szybki i
zręczny. Bez wysiłku oddala się tanecznym krokiem od syna. Drwiąca łatwość, z
jaką go omija, jeszcze podsyca gniew chłopca.
– Złość jest dobra, Robbo.
– Nie mów tak do mnie.
– Czemu nie, Robbo? – Kozłowanie, strzał, ból. Chwyt, odbicie, zawsze o ułamek
sekundy wyprzedza palce Robsona.
– Bo oni tak do mnie mówili.
– Wiem. Robbo.
– Zamknij się zamknij!
– Zmuś mnie, Robbo. Zabierz piłkę, a się zamknę.
Robson zgina się po trafieniu z bliska w brzuch.
– Twoja mama nie żyje, Robson. Oni ją zabili. I co chcesz z tym zrobić?
– Idź sobie. Daj mi spokój.
– Nie mogę, Robson. Jesteś Cortą. Twoja mamãe. Moja oko.
– Nienawidził eś jej.
– Ale była twoją matką.
– Zamknij się.
– I co chcesz z tym zrobić?
– Chcę, żebyś przestał!
– Przestanę, Robson. Obiecuję. Ale musisz mi powiedzieć, co chcesz zrobić.
Robson staje nier uchomy jak kamień pośrodku boiska. Dłonie trzyma nisko, parę
palców od ciał a.
– Chcesz, żebym powiedział, że chcę, żeby zginęli.
Piłka trafia go w plecy. Robson chwieje się, ale się nie rusza.
– Chcesz, żebym powiedział, że zemszczę się na nich za mamãe, choćby to miał o
zająć wiele lat.
W brzuch. Robson zgina się, ale nie upada.
– Chcesz, żebym przysiągł im zemstę i vendettę.
Brzuch, udo, bark.
– I ja to zrobię, wtedy oni tak samo, i ja jeszcze bardziej, i oni jeszcze bardziej, i
to się nig dy nie kończy.
Brzuch. Brzuch. Twarz. Twarz. Twarz.
– To się nig dy nie kończy, pai!
Robson zamier za się pięścią. Trafia małą, zwartą piłkę w bok, wystarczająco
mocno, żeby ją odbić. W okamgnieniu piłka jest z powrotem w dłoni Rafy.
– Wiesz, czeg o uczyli mnie w Tyg lu? – mówi Robson. – Czeg o się nauczył em od
Hadleya?
Rafa nie za dobrze widzi, co robi Robson, a ten szybkim skokiem wchodzi w za-
sięg jego ramion i przejmuje piłkę.
– Nauczyli mnie, jak zabrać komuś broń i użyć przeciwko niemu.
Ciska piłkę na przeciwną stronę boiska i wychodzi przy akompaniamencie po-
wolnych, cichnących odbić.
BaDAM. BaDAM. BaDAM.
***
Szpieg owska mucha, uczepiona pazurkami wnętrza praweg o oka Oxali, obserwuje
salę posiedzeń zar ządu Corta Hélio.
W soczewce Lucasa pływa obr az Mare Serpentis. Socrates i Yemanja wyświetlają
identyczną mapę Rafie i Adr ianie Cortom.
– Strefa poszukiwawcza na Mare Anguis. – Toquinho powiększa, obr ysowuje wy-
mienione obszar y. – Dwadzieścia tysięcy kilometrów kwadratowych mor za reg oli-
tu.
Lucas unosi palec i stuka w wyimag inowaną mapę. Na szar ości i pyle wyświetlają
się warstwy z danymi z badań selenolog icznych. Rafa zerka tylko na tę informację,
Lucas widzi za to, że matka mruży oczy w skupieniu.
– Pozwolił em sobie wykonać analizę kosztów i kor zyści. Corta Hélio wychodzi
na plus w trzecim kwartale po uzyskaniu koncesji na ten ter en. Sprzęt wydobywczy
możemy przer zucić z Condorcet. Tam złoże jest w osiemdziesięciu procentach wy-
czerpane i mamy zakonserwowany park maszynowy. Po dwóch latach roczne wydo-
bycie helu sięg nie pół miliarda dolar ów. Żywotność złoża na Mare Anguis szacuje-
my na dziesięć lat.
– Dokładna robota – mówi Rafa.
Gor ycz na języku i warg ach. Lucas dzięki mał ej muszce wie o prywatnych napa-
dach fur ii i rozwalaniu mebli. O ochroniar zu nieo dstępującym go na krok, nawet
wśród wód Boa Vista. O wahaniu Luny, kiedy ojciec chce ją wziąć na ręce i podr zu-
cić do góry. Złoty, bezpośredni Rafa osuwa się w mrok, robi się skłonny do na-
głych ataków złości na bankietach i przyjęciach. Wymyśla swojemu beznadziejne-
mu menedżer owi drużyny, beznadziejnej ekipie trener ów, beznadziejnym zawodni-
kom. Lucas dostrzeg a też ironię – człowiek, któr y nie powiedział jedneg o dobreg o
słowa o własnej żonie, póki żyła, wścieka się, kiedy zginęł a. Kanał y informacyjne
określił y śmierć Rachel Mackenzie jako wypadek, nag łą przypadkową dehermety-
zację. Delikatne kłamstewko. Prasa nie dociska. Dziennikar ze, któr zy podpadną Pię-
ciu Smokom, ryzykują własną przypadkową dehermetyzację. Mówimy o uśmie-
chach, o strojach, o romansach i wspaniał ych dzieciach, o małżeństwach i zdradach.
Ale smoka za ogon nie ciąg niemy.
– Ile czasu? – pyta Adr iana.
– Dwunasta ZMT w muku.
– Nie za dużo – mówi Rafa.
– Wystarczy – mówi Lucas.
– A ta informacja jest pewna? – dopytuje Adr iana.
Lucas widzi, jak przeskakuje wzrokiem po własnej wirtualnej mapie. Godzin na
powierzchni ma nastukane więcej niż wszyscy żyjący Cortowie, więcej nawet niż
Carlinhos. Może i od dziesięciu lat nie wkładał a hełmu, ale luniar zem się jest do
końca życia. Na pewno analizuje ter en, osłonę pył ową, log istykę, elektryczne skutki
przejścia Księżyca przez ogon ziemskiej mag netosfer y, prawdopodobieństwo bur zy
słonecznej.
– Prosto od Ariel. Dostał a cynk od kog oś z Pawilonu Biał eg o Zająca.
– Niezły cynk, choler a – zauważa Rafa.
Lucas słyszy w jego głosie energ ię, w oczach widzi zainter esowanie. Mięśnie mu
tężeją, prostuje się z nietypoweg o dlań przyg arbienia. Pod skór ą rozpala się na
nowo dawny złoty blask. Będzie mecz. Drużyny już są w tunelu, a kibice szaleją.
Wciąż jednak jest trochę podejrzliwy.
– Musimy dział ać już.
– Rozwag a – mówi Adr iana. Składa razem czubki palców, jak sklepienie kościa-
nej katedry. Lucas świetnie zna ten gest. Ona kalkuluje. – Za szybko, a demaskujemy
Ariel, a ja do końca życia walczę przed Sądem Claviusa o nieleg alne zajęcie działki.
Za wolno, a…
Prawo dotyczące stref wydobycia jest prymitywne: gor ączka złota i tyczki mier-
nicze, jak na amer ykańskim Północnym Zachodzie. Każdy, kto oznaczy tyczkami
czter y nar ożniki świeżo uwolnionej działki, ma 48 godzin na prawne zgłoszenie i
opłacenie koncesji w LDC. Jasny i prosty wyścig. Lucas widział go rozwrzeszcza-
neg o, ze słowotokiem i rozedrg aneg o na meczach Moços. To jest ten sam dreszcz.
On to właśnie uwielbia: ruch. Energ ię. Dział anie.
– Jakie mamy zasoby?
Lucas każe Toquinho podświetlić jednostki wydobywcze wokół doceloweg o
czwor okąta. Pomar ańczowe symbole znajdują się w różnych odleg łościach od na-
rożników: północno-zachodnieg o, północno-wschodnieg o i poł udniowo-wschod-
nieg o. Poł udniowo-zachodni wierzchoł ek jest ciemny.
– Uruchomił em już jednostki z północno-wschodnieg o Crisium. Ale ciężko bę-
dzie udawać, że to rutynowa realokacja albo reg ularna przer wa techniczna.
Lucas jest jonmu, nie powinien wydawać takich poleceń. Iskrzy złość, Rafa ją
opanowuje. Przeszedł próbę.
– Niepokoją mnie wierzchołki. – Toquinho zoomuje mapę.
– Nie mamy nic, co by tam zdążył o w mniej niż trzydzieści godzin – mówi Rafa,
odczytując znaczniki jednostek.
– Nic na powierzchni – podsuwa Lucas.
Rafa podejmuje piłkę.
– Pojadę pog adać z Nikiem Wor oncowem – mówi. Skłania głowę przed matką i
już jest w trybie aktywności: trzeba podejmować decyzje i dział ać.
– Jeden telefon zao szczędzi wiele godzin – mówi Lucas.
– To dlateg o ja jestem hwaejangiem, bracie. W biznesie najważniejsze są kontak-
ty.
Lucas pochyla głowę. Ter az pora na drobne ustępstwo. Niech matka widzi, że jej
synowie są jednością.
– Wyg raj to, Rafa – mówi Adr iana. Twarz ma pog odną, oczy jasne. Jakby od-
młodniał a o wiele lat.
Lucas widzi Adr ianę Cortę z czasów sweg o dzieciństwa, twórczynię imper ium,
zał ożycielkę dynastii; postać w drzwiach berçário. Szept madrinhi Amalii: „Lucas,
powiedz mamie dobranoc”. Zapach jej perfum, gdy pochyla się nad łóżkiem. Dalej
używa tych samych. Ludzie są wierni perfumom jak żadnym innym osobistym
ozdobom.
– Wyg ram, mãezinha. – Najbardziej czuł y ze zwrotów.
Niezauważona przez nikog o szpieg owska mucha wył ania się z jakieg oś zakamar-
ka i polatuje nad Rafą.
***
***
Wag ner spóźnia się do Poł udnika. Theo philus to małe miasteczko, tysiąc dusz na
północnym skraju wielkieg o pustkowia Sinus Asperitatis, po któr ym chodzą tylko
maszyny. Trzy lata temu zyskał o poł ączenie z siecią kolejową, trzysta kilometrów
pojedynczeg o toru – czter y wag ony dziennie do stacji przesiadkowej na Hypatii.
Trafienie mikrometeo rytem uszkodził o syg nalizację pod Torr icellim i uwięził o
Wag ner a na sześć godzin, chodząceg o tam i z powrotem, drapiąceg o się po skór ze,
pijąceg o litrami mrożoną herbatę i wyjąceg o w duchu – póki boty serwisowe nie
wymienił y moduł u na nowy. Wag on był zatłoczony, tylko miejsca stojące na godzi-
nę jazdy.
I jak, zmieniam się na waszych oczach? – myślał Wag ner. Pachnę inaczej, inaczej
niż człowiek? Zawsze sobie to wyo brażał.
Meteo ryt w Torr icellim pokrzyżował plany podróżne na poł owie półkuli za-
chodniej. Kiedy Wag ner docier a do stacji Hypatia – stanowiącej niewiele ponad
skrzyżowanie czter ech gwiaździstych linii z poł udniowych mórz z Równikową Je-
dynką – na per onach kłębi się tłum dojeżdżających do pracy i z niej wracających,
oraz dziadków odbywających pielg rzymkę po rozleg łych rodzinach. Całe plemiona
dzieci, rozbieg anych, rozkrzyczanych albo nar zekających na dług ie czekanie. Wy-
ostrzone zmysły Wag ner a aż bolą od ich głosów. Chowańcowi udał o się kupić mu
miejscówkę na Reg ionalny nr 37, za trzy godziny. Znajduje sobie ciemne i ciche
miejsce z dala od wszystkich tych rodzin, por ozr zucanych pudeł ek po makar onach i
kubków po napojach. Siada plecami do filar u, podciąg a kolana pod brodę i prze-
projektowuje swojeg o chowańca. Adeus, Sombra. Ola, Dr Luz. Filar y się trzęsą,
cała dług a hala dyg oce od przejeżdżających nad nią ekspresów. Roboty Zabbalinów
węszą wokół nieg o, szukając recyklowalnych mater iał ów. Telefony, wiadomości,
zdjęcia z Poł udnika. Gdzie jesteś, bo się zaczyna? Problemy z pociąg ami. Tęsknimy,
Wilczku. Od Analiese nic. Zna reg uł y. Jest jasna poł ówka życia i jest ciemna.
Dr Luz nie był w stanie zar ezerwować Wag ner owi miejsca przy oknie, więc nie
może spędzić podróży na gapieniu się na Ziemię. To dobrze, bo jest masa roboty.
Musi opracować sobie strateg ię. Nie może po prostu umówić się na spotkanie. Jeden
szept Cortów i Elisa Stracchi ucieknie. Przywabi ją sutą prowizją, ale cała histor ia
musi być przekonująca i ekscytująca. Ona i tak zrobi analizę przedinwestycyjną. Fir-
my pod firmami, zag nieżdżone konstrukcje, labir yntowe struktur y właścicielskie,
typowa księżycowa korpor acyjna org anizacja. Ale nie nazbyt skomplikowana, bo to
także budzi podejr zenia. Będzie potrzebować noweg o chowańca, fałszywej prze-
szłości w mediach społ ecznościowych, w sieci. AI Corta Hélio mogą to wszystko
sfabrykować, ale nawet im zajmie to trochę czasu. Trudno być dokładnym, gdy czu-
je nad sobą Ziemię, ciąg nącą, napier ającą, odmieniającą go z każdym kilometrem
tor ów. To jest jak pierwsze dni zakochania, jak mdłości z ekscytacji, jak ta chwila
eufor ii na pog raniczu upojenia, jak imprezowe pig uł y, jak zawroty głowy – lecz
wszystko to nietrafione analog ie; żaden z księżycowych języków nie potrafi wysło-
wić, jak to jest, odmieniać się, gdy Ziemia jest w pełni.
Wysiada na dworcu i prawie bieg nie. Jest wcześnie rano, gdy docier a do Domu
Sfor y. Amal czeka.
– Wag ner.
Amal przyjęł u kultur ę dwóch poł ówek o wiele głębiej niż Wag ner i przybrał u
sobie rodzaj gramatyczny Inneg o. „Czemu w ogóle zaimki mają być związane z
płcią?” – powiedział u. Przyciąg a Wag ner a do siebie, przyg ryza mu dolną warg ę,
ciąg nie, na tyle mocno, by zadać ból i podkreślić dominację. Jest przywódcą stada.
Potem prawdziwy pocał unek.
– Głodny jesteś, chcesz coś?
Postawa Wag ner a mówi o wyczerpaniu dobitniej niż słowa. Cał odzienne prze-
siadki przepalają ludzkie zasoby.
– No to idź, dzieciaku. Jose i Eiji jeszcze nie przyjechali.
W garder obie Wag ner zdejmuje ubranie. Bier ze prysznic. Idzie na paluszkach do
sypialni. Leg owisko jest już pełne. Wpełza do nieg o, na miękką tapicerkę, skór ę
pieści dotyk sztuczneg o futra. Ciał a stękają, wiercą się i mamr oczą przez sen. Wa-
gner wsuwa się pomiędzy nie, wtula, zwija w kłębek jak dziecko. Dotyk skór y ze
wszystkich stron. Oddechem dopasowuje się do rytmu. Nad splątanymi ciał ami stoją
chowańce – anioł y stróże niewiniątek. Jedność wilczeg o stada.
***
***
***
***
***
– On to źle robi.
Barman zamier a. Butelka blue cur açao czeka nad kieliszkiem. Kobieta odwraca
się z powolnością granitu i gapi się nań z drug ieg o końca baru.
– Najpierw się daje skórkę z cytryny.
Rafa Corta przesuwa się na drug i koniec baru do kobiety. Ubranie ma nieskazitel-
ne, tor ebka od Fendieg o na stołku obok to klasyka. Jej Chowaniec to wir ująca ga-
laktyka złotych gwiazd. Jest tur ystką. Dziesiątki błędów w fizycznej koo rdynacji,
niezdarności, źle wyliczonych reakcji i drobnych nieprzystosowań zdradzają ziem-
skie pochodzenie.
– Proszę wybaczyć… – Rafa unosi kieliszek i wącha. – Chociaż to jest dobrze.
Wor oncowowie upier ają się przy wódce, ale prawdziwy blue moon musi być z dżi-
nem. Siedem ziół minimum. – Unosi szczypcami spir alkę skórki z cytryny i wrzuca
do kieliszka. Brodą pokazuje butelkę cur açao. – Daj mi to. – Pstryknięcie palcami. –
Łyżeczka. – Odwraca łyżeczkę i ustawia ją dwadzieścia centymetrów nad kielisz-
kiem. Butelkę trzyma kolejne dwadzieścia centymetrów nad łyżeczką. – Tu chodzi o
rzeźbienie za pomocą grawitacji. – Nalewa. Cieniutka nitka niebieskieg o likier u
spada powoli jak miód na odwrotną stronę łyżeczki. – I pary pewnych rąk. – Cur a-
çao pokrywa łyżeczkę i spływa z jej krawędzi chao tycznymi strużkami i kroplami.
Błękit wije się przypominającymi dym spir alami w przezroczystym dżinie. Wstą-
żeczki rozpraszająceg o się błękitu spowijają żółtą wstążkę skórki cytrynowej. –
Sama dynamika płynów wszystko pomiesza. To jest zastosowanie teor ii układów
chao tycznych do miksolog ii.
Podsuwa koktajl kobiecie. Ta upija łyk.
– Dobry.
– Tylko dobry?
– Bardzo dobry. Świetneg o blue moo na pan robi.
– Nie dziwne. To ja go wymyślił em.
W loży w rogu grupa czter ech klientów w średnim wieku opija jakiś sukces ro-
dzinneg o biznesu. Ochroniar ze Cortów okupują stolik w dyskretnej odleg łości od
baru. Poza nimi jedynymi gośćmi są Rafa i ta kobieta z Ziemi. Rafa zawędrował do
tego baru, bo jest najbliżej klubu, ale podoba mu się tu. Star omodne podświetlenie
od dołu zamienia każdeg o drinka w klejnot, wyg ładza podbródki, wyo strza kości
policzkowe, tajemniczo ocienia oczy. Egzotyczne drewno i kwadratowe klubowe
kanapy w hodowlanej skór ze. Za bar em lustra, muzyka ściszona do szeptu i jeszcze
tar as wychodzący wysoko na centralny plac Kwadry Wodnika. Ze wszystkich stron
galaktyka miejskich świateł. Kiedy tur ystka weszła, był po dwóch caipir inhach. Od
razu się zdecydował. Nie ma picia samemu. Odtąd tylko blue moon.
Nazywa się Sohni Sharma. Jest na studiach podyplomowych w Nowym Jor-
ku/Mumbaju i kończy właśnie sześciomiesięczną praktykę w Ośrodku Obserwacji
Planet Uniwersytetu Farside. Jutro pętla księżycowa zag arnie ją do cykler a i z po-
wrotem na Ziemię. Dzisiaj musi alkoholem wypłukać Księżyc z myśli i z krwi. Albo
nie rozpoznaje jego imienia, albo jej mumbajska wyniosłość jest naprawdę impo-
nująca. Rafa przesuwa się w pustą przestrzeń towar zyską.
– Zostaw je nam – mówi Rafa, dotykając akcesor iów do koktajli. – I kubeł ek z lo-
dem na dżin. Zawoł am cię, jak się nam skończy szkło.
Przesuwa tor ebkę Fendieg o. Zaproszenie, by usiadł.
– Mówisz, że je wymyślił eś? – pyta po trzecim.
– Zapytaj w bar ze Sasser ides w Królowej Poł udnia. A wiesz, któr y składnik jest
najdroższy?
Sohni kręci głową. Rafa dotyka skórki cytrynowej.
– Tylko tego nie da się wydrukować.
– Bardzo pewne masz ręce – mówi Sohni, gdy Rafa po raz kolejny pokazuje
sztuczkę z łyżeczką i cur açao.
A potem aż sapie, gdy Rafa łapie kieliszek, wylewa dżin na podł og ę i z hukiem
stawia go do góry nóżką na kontuarze. W środku podświetlona brzęcząca mucha.
Rafa odwraca się do ochroniar zy, któr zy zamilkli przy swoich stolikach.
– Wiecie, co jest w tym kieliszku?
Escoltas zrywają się na nogi.
– Siadać! Siadać! – drze się Rafa. – Powiedzcie mojemu bratu, że od Ku Lua
wiem, że jego szpieg brzęczy mi nad głową.
– Senhor Corta, my nie…
– Nie pracujecie dla mnie – kończy za nią Rafa. – I co z tego? Dopuściliście ją do
mnie. Blisko. Wylatujecie. Jedno i drug ie.
– Senhor Corta… – znów zaczyna kobieta.
– Co, myślicie, że Lucas by was za coś takieg o nie zwolnił? Zostajecie, póki nie
ściąg nę zmienników z Boa Vista. Socrates. Dawaj Heitor a Per eirę. I brata. – Ogląda
się na rodzinę spłoszoną przy swoim stole. – Dokąd się wybier acie?
Mamr oczą nazwę knajpy, baru z kar ao ke.
– To dla was. Trzy tysiące bitsów. Zabawcie się jak nig dy.
Socrates przelewa pieniądze. Wychodzą z baru, gnąc się w ukłonach. Barman z
powrotem ustawia butelki, a Rafa idzie na bok, żeby por ozmawiać z szefem ochro-
ny, a potem, o wiele mniej spokojnym tonem, z bratem. Sohni opier a podbródek na
bar ze i gapi się na muchę.
– To jest maszyna – zauważa.
– Pół na pół – odpowiada Rafa. – Niedawno coś takieg o omal mnie nie zabił o.
Przepraszam, że cię wystraszył em. Nie powinnaś oglądać takich rzeczy. Nie wiem,
czy jestem w stanie ci to wynag rodzić. – Gestem zamawia czysty kieliszek i wlewa
doń schłodzony w lodzie dżin. Paseczek cytryny. Niteczki rozpuszczająceg o się cu-
raçao. – Widzisz? Ani drgną. – Przesuwa blue moo na po bar ze do Sohni. – Jedna
żona mnie zostawił a, drug a nie żyje, córka się mnie boi, a syna zmaltretował em, bo
był em zły na kog oś inneg o. Własny brat mnie szpieg uje, bo ma mnie za idiotę, a
matce niewiele brakuje, żeby mu uwier zył a. Właśnie przeg rał em kontrakt, wrog o-
wie mnie wyr uchali, ktoś próbował mnie zabić za pomocą muchy, a moja drużyna
piłki ręcznej jest ostatnia w tabeli. – Unosi swój kieliszek. – Ale blue moo na i tak
wynalazłem.
– Mog łabym to ja być asasynem – mówi Sohni. – Mog łabym ter az wyciąg nąć nóż
i rozpruć cię stąd dotąd. – Przesuwa palcem od podbródka do krocza.
Rafa zatrzymuje jej rękę.
– Nie mog łabyś.
– Taki pewien jesteś?
Rafa przechyla głowę i zerka.
– Może ich wywalił em, ale wcześniej i tak wszystkich tutaj przeskanowali.
– Nar uszył eś moją prywatność.
– Mogę ci to wynag rodzić.
– U was faktycznie wszystko jest kontraktem.
– „U was”?
– U was na Księżycu.
Rafa dalej nie puszcza jej dłoni. Sohni dalej jej nie zabier a.
– Wiem, powinnam czuć się wyr óżniona, że mog łam tu pracować, ale nie mogę
się już doczekać powrotu – mówi. – Nie podoba mi się ten twój świat, Rafaelu Cor-
to. Nie podoba mi się, jaki jest wredny, ciasny, brzydki, nie podoba mi się, że
wszystko tutaj ma cenę. – Unosi palec do oka. – I do tego nie mogę się przyzwycza-
ić. W życiu bym się nie przyzwyczaiła. Jesteście jak szczur y w klatce, jedno nie ta-
kie spojr zenie, jedno nie takie słowo i się zag ryzacie.
– Ja nie znam niczeg o poza Księżycem – odpowiada Rafa. – Na Ziemię nie mogę
polecieć. Zabił oby mnie. Nie od razu, ale by zabił o. Nikt z nas nie może tam pole-
cieć. Dla nas to jest dom. Tu się urodził em i tutaj umrę. A między jednym a drug im
są tylko ludzie, od góry do dołu. Ich najg orsze i najlepsze cechy. W sumie tylko sie-
bie nawzajem tu mamy. Ty widzisz kontrakty na wszystko. Ja widzę por ozumienie.
Tak wypracowujemy sobie, jak żyć razem.
– No dobrze. To mi wynag rodź. – Sohni uwalnia rękę i stuka palcami w butelkę z
dżinem.
Rafa chwyta ją za dłoń, tak stanowczo, że ona aż rozchyla usta, lekko zszokowa-
na.
– Nig dy się nade mną nie lituj – mówi i w tej samej sekundzie ją puszcza.
Szczęka jakiś mechanizm – znad baru wysuwa się markiza. Rozwija się nad całą
knajpą i gośćmi.
– Będzie deszcz – odzywa się Rafa, unosząc głowę. – Widział aś kiedyś deszcz na
Księżycu?
– A ty nie był eś na Siatce Farside, prawda?
– Jestem biznesmenem, nie naukowcem. – Lufa dżinu, chlup, skórka cytrynowa,
numer z łyżeczką i powolnym cur açao.
– To same tunele, kor ytar ze i klitki. Jakbym przez sześć miesięcy chodził a przy-
garbiona. Aż dziwne, że potrafię się znów wyprostować. – Sohni odwraca się na
stołku bar owym i podziwia niesamowity krajobraz. Kwadry Wodnika. – Od sześciu
lun nie sięg ał am wzrokiem tak daleko.
Nag łe bębnienie w markizę. Tam, gdzie nie sięg a, deszcz spada niczym szklane
ozdoby eksplodujące łag odnie na powierzchni tar asu.
– Ooo! – Sohni z zachwytem unosi dłonie do twar zy.
– Chodź. – Rafa wyciąg a rękę.
Sohni ją ujmuje. Wyprowadza ją w deszcz. Tłuste krople wychlapują im blue mo-
ony z kieliszków, rozpryskują się wokół stóp. Sohni zadzier a twarz ku deszczowi.
W parę sekund przemakają na wylot, drog ie ubrania lepią im się do ciał, skręcają
się. Rafa podprowadza Sohni do balustrady.
– Patrz – rozkazuje.
Centralna oś Wodnika jest mozaiką powoli spadających drżących kropel, skrzą-
cych się w nocnych światłach jak drog ie kamienie.
– Zobacz.
Rozjaśnia się sztuczne niebo, przez chwilę ich oślepia. Sohni przysłania oczy
ręką. Gdy odzyskuje wzrok, nad przepaścią osi widzi rozpiętą tęczę.
– Zobacz!
W dole, na Prospekcie Tier ieszkowej wszystko się zatrzymał o. Pasażer owie i
piesi stoją bez ruchu z rozpostartymi ramionami. Inni wybieg ają ze sklepów, klu-
bów, bar ów i restaur acji, przył ączają się do nich. Na tar asach i balkonach dzieci
szaleją i krzyczą w deszczu. Deszcz siecze Kwadrę Wodnika, bębni o każdy dach,
markizę, galer yjkę i kładkę.
– Własnych myśli nie słyszę! – krzyczy Sohni.
Niebo ciemnieje do czerni. Deszcz ustaje. Ostatnie krople spadają i rozpryskują
się na jej skór ze. Cały świat ocieka wodą i lśni. Sohni rozg ląda się oszoł omiona i
zachwycona.
– Inaczej pachnie – mówi.
– Pachnie czysto – wyjaśnia Rafa. – Pierwszy raz oddychasz powietrzem bez pyłu
i kur zu. Deszcz je oczyszcza. Dlateg o go puszczamy.
– Stać was na takie marnowanie wody?
– Ona się nie marnuje. Jest odzyskiwana co do kropli.
– Ale koszt? Kto za to płaci?
Ter az Rafa dotyka się palcem pod okiem.
– Pani płaci, ja płacę…
Sohni wytrzeszcza oczy, widząc obciążenie na swoim koncie wodnym.
– Ale to…
– Nic. Masz za złe?
– Nie. Wcale. – Wzdryg a się.
– Cała jesteś przemoczona – mówi Rafa. – Chodź, w klubie wydrukuję ci coś no-
weg o.
Mimo dreszczy Sohni się uśmiecha.
– To jest podr yw.
– Dokładnie.
– No to chodźmy.
Socrates daje barmanowi solidny napiwek, a Sohni i Rafa pędzą przez ociekające
wodą miasto do klubu PHO.
Mucha szpieg owska został a. Dalej brzęczy pod szklanym kloszem kieliszka.
***
***
– Mamãe?
Adr iana budzi się z cichym okrzykiem. Jest w łóżku, w jakimś pokoju, ale nie wie
gdzie, a jej ciał o nie chce reagować, bo jest nieważkie jak we śnie, niemater ialne
jak przeznaczenie. Nad nią jakaś postać, blisko niczym oddech, robiąca wdech wte-
dy, gdy ona robi wydech.
– Carlos?
– Wszystko w por ządku, mamo.
Gada jej w głowie.
– Kto to?
– Mamo, to ja. Lucas.
To imię, ten głos.
– Aaa. Lucas. A któr a godzina?
– Późna, mamãe. Przepraszam, że przeszkadzam. Dobrze się czujesz?
– Źle spał am.
Światło się wzmag a. Jest we własnym łóżku, w swoim pokoju, w swoim pał acu.
Ten wiszący nad nią i dyszący duch to Lucas, ma go na soczewce.
– Mówił em ci, powinnaś powiedzieć doktor Macar aeg. Coś ci na to da.
– Da mi z powrotem trzydzieści lat?
Lucas się uśmiecha. Adr iana żał uje, że nie może go dotknąć.
– Dobrze, to już nie przeszkadzam. Prześpij się jeszcze. Chciał em tylko, żebyś
wiedział a, że nie straciliśmy Mare Anguis. Mam plan.
– Bardzo bym go nie chciał a stracić, Lucas. Bardziej niż czeg okolwiek.
– Nie stracisz, mamo. Carlinhos z tymi jego durnymi motor ami już tego dopilnu-
je.
– Dobry z ciebie chłopak. Daj znać, co wyszło.
– Oczywiście. Śpij, mamo.
***
Mar ina jedzie z powrotem z trupem przypiętym obok. Na tyle blisko, że stykają się
udami i ramionami, ale to i tak lepiej, niż gdyby siedział naprzeciwko, twar zą do
niej. Skafander, pozbawiony twar zy hełm, ograniczająca ruchy uprząż – trudno się
tu odr óżnia żyweg o od trupa. Strach kryje się w samej świadomości, że za tą pustą
twar zą jest kolejna pusta twarz. Martwa twarz.
Przyczyną śmierci był nag ły i katastrofalny wzrost temper atur y ciał a, któr y ugo-
tował Paula Ribeiro we własnym skafandrze. Carlinhos miele dane, próbując dojść,
co się stał o. Jeśli luniarz, któr y ma nastukane tysiąc godzin na powierzchni, może
zginąć w niecał e trzy minuty, to każdy może. Także ona, Mar ina Calzag he, przypię-
ta do otwartej, niehermetycznej klatki pędzącej z prędkością stu osiemdziesięciu ki-
lometrów na godzinę przez wysoką napromieniowaną próżnię, oddzielona od niej
tylko delikatnym skafanderkiem i bąbelkiem szybki w hełmie. Już ter az tysiące
drobnych uster ek mogą się ze sobą zmawiać, rozmnażać, sprzymier zać. Mar ina
Calzag he przeł yka panikę jak żółć. Na Mor zu Spokoju omal nie zdjęł a z głowy heł-
mu.
– Dobrze się czujesz? – Carlinhos, na prywatnym kanale.
– Tak. – Kłamstwo. – Trochę w szoku jestem. I tyle.
– Dasz radę kontynuo wać?
– Tak. A bo co?
– Przekier owują nas.
– Dokąd?
– Ja chyba zrobię z ciebie grę imprezową – mówi Carlinhos. – Za każdym razem,
gdy zadajesz pytanie, ja walę lufę. Jedziemy łapać pociąg.
Mar ina nie zauważa żadnej zmiany w kursie łazika, jednak po godzinie hamują,
zar zucając, tuż przy Równikowej Jedynce. Unoszą się uprzęże, ekipa wysiada i wy-
machuje zdrętwiał ymi kończynami. Mar ina nieufnie stawia stopę na tor ach, chcąc
wyczuć drgania nadjeżdżająceg o ekspresu. Oczywiście nic. A zewnętrzne szyny, jak
pamięta z odpraw, są zar ezerwowane dla ruchomej huty Mackenziech – Tyg la. Eks-
presy jeżdżą po czter ech wewnętrznych, mag netycznych. Widzi obok nich szyny za-
silające. Dotknij takiej, a zginiesz czysto i natychmiastowo – a Carlinhosowi na wy-
świetlaczu urządzi się Święto Diwali.
– Jedzie – mówi Carlinhos.
Na zachodnim hor yzoncie zapala się świetlny atom, potem rozr asta się do trzech
oślepiających reflektor ów. Trzęsie się ziemia. Ekspres na poduszce mag netycznej,
przy tak bliskim hor yzoncie, dojeżdża do nich, zanim Mar ina jest w stanie objąć
umysłem jego wielkość, szybkość, jasność, groźną masę i całkowite milczenie.
Przemykają rozmazane okna, zwalniają. Zatrzymuje się. Dwie trzecie kilometrowej
dług ości to wag ony pasażerskie, a wag ony towar owe, kryte i otwarte, stanowią
ostatnią jedną trzecią. Carlinhos machnięciem przywoł uje ekipę do ostatniej platfor-
my. Mar ina z łatwością wskakuje pomiędzy ułożone na spieczonym reg olicie tory i
wdrapuje się po burcie otwarteg o wag onu. Motocykle. Wielkie, na pękatych opo-
nach, najeżone czujnikami i sprzętem łącznościowym, brzydkie i nieo pływowe, ale
na sto procent motocykle.
– Co… – zaczyna mówić, ale to tylko dał oby Carlinhosowi kolejną wyg raną w
alkoholowej grze.
– Jedziemy zaklepywać działkę – obwieszcza Carlinhos na kanale ogólnym.
Pomruki aprobaty ze strony star ych luniar zy, ekipy i tych, któr zy przyjechali z
motor ami.
– Lucas mówi, że jedziemy na Mare Anguis. Jest tam złoże i Mackenzie myślą, że
tylko oni o nim wiedzą. Ale my też wiemy i im wykradniemy. Mają w kieszeni flotę
księżycową VTO, ale my mamy te sprzęty. – Poklepuje kier ownicę pierwszeg o z
motor ów. – Eskadra Lunicyklowa Corta zdobędzie ten ter en. Ale najpierw jedziemy
pociąg iem.
Ryk aprobaty. Mar ina słyszy w nim i własny głos. Pociąg rusza naprzód, bez
szarpnięcia, bez skoku. Mar ina patrzy, jak łazik uruchamia się i zawraca, oddala od
Równikowej Jedynki, wioząc jedyneg o, martweg o pasażer a z powrotem do João de
Deus.
***
Flavia robi jedzenie. Pożywne, stuprocentowo weg etar iańskie jak większość księży-
cowej kuchni, Lucasinho jednak wydaje się mdłe niczym muzyka z gitar y pozba-
wionej basowych strun.
– Czosnek i cebula to coś złeg o? – pyta. – Albo chili?
– Są teolog icznie niesłuszne – odpowiada Flavia. – Budzą namiętności i prymi-
tywne instynkty.
Lucasinho grzebie w taler zu.
– Madrinha, a dlaczeg o odeszłaś?
Miał pięć lat, gdy Flavia wyprowadził a się z Boa Vista. Bardziej niż tęsknotę pa-
mięta dezo rientację, pustkę szybko wypełnioną ziarnem nowej normalności. Aman-
da, jego genetyczna matka, zar az przekazał a go Elis, któr a była wtedy w ciąży z
Robsonem.
– Jak to, ojciec nig dy ci nie powiedział?
– Nie.
– Twój ojciec i babka zwolnili mnie i zmusili do opuszczenia i ciebie, i Boa Vi-
sta. Nosił am Carlinhosa, nosił am Wag ner a, a na koniec ciebie. Wiesz chyba, co ro-
bią madrinhas?
– To matki zastępcze. Sur og atki.
– A dokładniej to sprzedajemy nasze ciał o. Sprzedajemy komuś samą esencję na-
szej kobiecości. To prostytucja. Rozkładamy nogi i przyjmujemy do macicy cudzy
embrion. Począł eś się w probówce, Luca, a nosił a cię obca kobieta, za pieniądze.
Duże pieniądze. Ale mój nie był eś. Był eś dzieckiem Lucasa Corty i Amandy Sun. A
Carlinhos był dzieckiem Carlosa i Adr iany Corty.
– Jeszcze Wag ner a nosił aś – mówi Lucasinho.
– To jest najo krutniejszy z zawodów. Jeszcze gdyby was zabier ali po urodzeniu,
może był oby łatwiej. Ale kontrakt mówi, że nie tylko was nosimy i rodzimy, mamy
też was wychowywać. Całe życie poświęcił am tobie i Carlinhosowi. I Wag ner owi.
Pod każdym względem był am wam matką. Poza jednym.
– Własneg o dziecka nie miał aś. To znaczy takieg o, któr e sama stwor zył aś.
– Nie wyo brażasz sobie, jak to jest: spędzać całe dnie z dziećmi, któr e się urodzi-
ło, któr e są twoje pod każdym względem, oprócz genów, ale nie są twoje i nig dy
nie będą.
– Ale mog łaś…
– Nie zrozumiesz, Luca. Nie masz szans. Te kontrakty są na wył ączność. Jedyny-
mi dziećmi, jakie wolno mi było mieć, byli synowie i córki Cortów. Ja cię kocham,
Luca. I Carlinhosa. I Wag ner a. Kocham was jak własne dzieci.
Lucasinho czuje dudnienie w głowie. Ucisk w czaszce. Ciśnienie za oczyma. To
ciężkie sprawy. Sprawy, któr ych nie potrafi rozł ożyć na czynniki pierwsze, sprawy,
któr e nie wpinają mu się w żadne wyuczone emocjonalne procesy. Flavia ma rację.
Nie zrozumie tego. To są uczucia dla dor osłych.
– „I Wag ner a” – zauważa. – Zawsze tak mówisz: „i Wag ner a”.
– Jesteś bystrzejszy, Luca, niż twój ojciec ma ochotę przyznać.
– Pai zawsze powtar zał, że on nie jest Cortą. Vovo nie może na nieg o patrzeć. A
jak skończył osiemnaście lat, wyjechał z Boa Vista.
– Wyjechał czy kazali mu wyjechać?
– To co ty w końcu zrobił aś?
– Wag ner jest w poł owie Cortą. Pół Corta, pół Vila Nova.
– To twoje nazwisko.
– Flavia Passos Vila Nova. Madrinhas bardzo dobrze zar abiają. Wystarczająco,
żeby zapłacić ginekolog owi za zapłodnienie i wszczepienie jeszcze jedneg o zesta-
wu embrionów.
– Vovo i Carlosa… – Lucasinho nie przechodzą te słowa przez gardło. Jajeczka,
nasienie, żenujące to wszystko. A jeszcze bardziej, kiedy chodzi o ciebie i twoją ro-
dzinę.
– Carlos nie żył już od dwudziestu lat. Ale próbek nasienia były jeszcze całe set-
ki. Z takiej począł się Carlinhos. Potem Adr iana Wspaniał a postanowił a, że chce
jeszcze jedno dziecko. Zabaweczkę, ostatnią pamiątkę po zmarł ym mężu. W wieku
pięćdziesięciu sześciu lat zachciał o jej się kolejneg o dziecka. A ja żadneg o swojeg o
nie mog łam mieć! Nie zasług iwał a na takie dziecko, na chłopczyka-zabaweczkę na
star ość. Więc decyzja była bardzo prosta.
Święci, orixas, exus i guias wbijają w Lucasinho swój plastikowy wzrok. Czuje
się podenerwowany i onieśmielony. A od zieloneg o bioświatła robi mu się niedo-
brze. Tak, to na pewno to zielone bioświatło. A nie okropne pytanie, któr e musi te-
raz zadać.
– Flavia… a ja?
– Masz kości policzkowe Sunów i oczy Cortów, Luca. Nie do pomylenia. – Flavia
widzi jego zaniepokojenie. – Mówił am, że ty tego nie zrozumiesz.
– Czyli urodził aś Wag ner a…
– Swoje dziecko. Tyle mi wystarczał o. Wy, Cortowie, ta duma was zaślepia. To
pierwszy i najcięższy z grzechów – pycha. W życiu nie przyszłoby wam do głowy,
że Wag ner może być synem Carlosa i Flavii, a nie Carlosa i Adr iany. Nig dy. Buta i
pycha! – Flavia unosi ręce, jakby potępiał a lub błog osławił a. – I w życiu byście się
nie dowiedzieli, gdyby Wag ner nie zachor ował na oskrzela i nie trafił do szpitala.
Adr iana się obawiał a, że to coś wrodzoneg o, że plemniki Carlosa albo jej jajeczka
zepsuł y się od dług ieg o przechowywania. Szpital zrobił badania genetyczne. I moje
oszustwo od razu się wydał o. Złamał am kontrakt, ale gdyby media zwiedział y się,
że ostatnie dziecko Adr iany Corty nie jest jej, wybuchłaby afer a stulecia. Cortowie
dali mi pieniądze za milczenie i zag rozili.
– Vo ci groził a?
– Sama Adr iana nie. Przyszli jej ludzie z dar ami. Helen de Brag a pokazał a mi
pieniądze. Heitor Per eira pokazał mi nóż. Wag ner został w Boa Vista, żeby wycho-
wać się na stuprocentoweg o Cortę. Ale Adr iana nie potrafił a go pokochać. Patrzył a
na nieg o i widział a kog oś, kto jest Carlosa, ale nie jej.
– Tak, zawsze była dla nieg o zimna. Oziębła. Ale to mój ojciec naprawdę go nie-
nawidzi.
– Mądry człowiek, twój ojciec. Wag ner jest zag rożeniem dla rodziny. Ja jestem
zag rożeniem dla rodziny i fakt, że ci to mówię, też jest zag rożeniem dla rodziny.
Serce Lucasinho podskakuje w panice.
– Gdyby wiedział, że ty… coś by ci zrobił?
– Nie zar yzykowałby. Nie chciałby cię stracić na zawsze.
– Akur at by się tym przejął. Jakoś nie widział em, żeby posłał za mną ochronę,
kiedy uciekłem z Boa Vista.
– Twój ojciec dokładnie wie, gdzie był eś i co robił eś. I gdzie ter az jesteś też do-
brze wie.
– Żał uję, że jestem pierdolonym Cortą. – Gwałtownym machnięciem ręki zmiata
ze stoł u świętych i wota.
Flavia pieczoł owicie ustawia je z powrotem.
– Patrzcie no na bog ateg o gówniar za. Uciekasz, a przyjaciele robią dla ciebie im-
prezy, ciotka rzuca ci furę kasy, kochankowie dają dach nad głową i koc na dupę.
Nienawidzisz być Cortą? Żał ujesz, że nig dy nie musiał eś handlować powietrzem z
płuc i szczynami z pęcher za? Żał ujesz, że nie musiał eś okradać botów recykling o-
wych albo dźgać kog oś nożem za wor ek maniokowych frytek? Zamknij gębę. Bo ci
mózg wypadnie. To ciasto, któr e przyniosłeś? Wtedy mog łabym cię dla nieg o za-
bić. Twoja rodzina zawsze brał a zieluniaczki na madrinhas, bo mają ziemskie kości
i ziemskie mięśnie. Sześć miesięcy wcześniej wysiadłam z cykler a, pracował am w
dziale robotyki w Taiyang u, w Królowej Poł udnia. Trafił a się mikror ecesja i wylą-
dował am na ulicy. Spał am w stropie, czuł am, jak promieniowanie siecze mnie jak
grad. Kradłam, dźgał am nożem, sprzedał am wszystko, co miał am, a potem powie-
dział am sobie: dosyć. Dosyć. Poszłam do Sióstr, bo wiedział am, co robią z genami.
Mãe-do-santo tylko na mnie spojr zał a, potem sprawdził a pięć, dziesięć, pięćdziesiąt
razy moją histor ię medyczną. I wysłał a mnie do Adr iany Corty, a ta wsadził a mi do
macicy Carlinhosa i już nig dy nie brakował o mi jedzenia, picia ani powietrza. Żał u-
jesz, że masz to wszystko. Matko Boska, wszyscy święci, kurwa mać, co z ciebie za
niewdzięcznik. – Flavia żeg na się i cał uje w kostki palców.
Lucasinho czuje, że twarz mu płonie ze wstydu i złości. Dość już ma tego, że
wszyscy mu mówią, co ma ze sobą zrobić. Wkładaj tę sukienkę. Rób taki makijaż.
Nie bądź z tą dziewczyną. Bądź dobrym synem. Madrinha Flavia wstaje z podł og i i
nastawia wodę we wnęce kuchennej. Stukanie tłuczka w moździer zu, potem mały
pokoik wypełnia gęsty zielony zapach.
Lucasinho już trzyma dłoń na klamce.
– A dokąd ty idziesz?
– Czy to ważne?
– Nie. Ale nie pójdziesz. Nie przyszedłbyś do mnie, gdybyś miał inne miejsce do
wybor u. A ja nie chcę, żebyś szedł. Proszę. – Flavia wręcza mu szklaneczkę z zioł o-
wą maté. – Siadaj.
– Wszyscy mi tylko rozkazują. Wszyscy tak dobrze wiedzą kim jestem, czeg o
chcę i kim mam być.
– Proszę.
Lucasinho wącha napar.
– Co to jest?
– Dobre na sen – mówi Flavia. – Późno jest.
– A skąd ty wiesz?
W mieszkanku nie ma zeg ar ów. Zakon ich nie pochwala – zeg ar y to noże krojące
czas, dzielące Wielkie Ter az na cor az drobniejsze plasterki: godziny, minuty, sekun-
dy. A filozofia Sióstr jest za ciąg łością, za czasem jednym i niepodzielnym, istnieją-
cym jednocześnie w cał ej rozciąg łości, jako czwarty wymiar, w myśli Olor una Je-
dyneg o.
– Takie mam wrażenie.
– Nie podoba mi się to – mówi Lucasinho, wąchając z niesmakiem zawartość
szklanki.
– Ktoś mówił, że to dla ciebie?
Lucasinho wypija. Zanim Flavia zmyje naczynia w aneksie kuchennym, już śpi,
zwinięty w kłębek na kanapie.
***
***
Jorg e ustawia gitar ę w wyćwiczonym, wyg odnym poł ożeniu. Lewa noga odrobinę
w przód, postawa w równowadze.
– Co mam zag rać, senhor Corta?
– Nic.
– Nic.
– Nic. To był pretekst, Jorg e, żeby cię tu ściąg nąć.
Po próbie z zespoł em ciężko mu się zasypiał o, w muzycznej wyo braźni wir owa-
ły srebrzyście pasaże i prog resje akordów, pomysły na rozeg ranie z perkusistą
trudneg o synkopowania. Chowaniec Gilberto zaszeptał do ucha: Lucas Corta. Trze-
cia trzydzieści czter y. Jezusie i Mar yjo. Jesteś mi potrzebny.
– Nie chcę, żebyś śpiewał.
Jorg e traci dech.
– Chcę, żebyś się ze mną napił.
– Senhor Corta, jestem bardzo zmęczony.
– Ale wiesz, Jorg e… ja nie mam nikog o inneg o.
– Twoja oko, Lucasinho…
– Nie mam nikog o inneg o.
Stoją na balkonie. Mojito zmieszane tak, jak lubi Jorg e. Prywatny rum Lucasa.
Dochodzi czwarta, ale Kwadra Święteg o Sebastiana jest pełna gwar u i bieg aniny –
roboty i robotnicy, technicy, serwisanci. Powietrze – nier uchome, naelektryzowane
od zawieszoneg o pyłu. Jorg e czuje go na języku, w gardle. Zał ożyłby kuozhao,
żeby chronić swój głos, boi się jednak urazić tym Lucasa.
– Będę się rozwodzić z żoną – mówi Lucas.
Jorg e z wysiłkiem szuka stosownej odpowiedzi.
– Nie znam się na nikah u Pięciu Smoków, ale podejr zewam, że wykupienie się z
takieg o kontraktu musi nieźle kosztować.
– Bardzo dużo – mówi Lucas. – Absurdalnie dużo. A Sunowie są przyzwyczajeni
do walki w sądzie. Z CPC walczyli przez pięćdziesiąt lat. Ale ja jestem absurdalnie
bog aty. A Ariel to moja siostra. – Opier a się o balustradę.
– Jeśli nie kochasz żony…
– Myślisz, że mił ość ma z tym cokolwiek wspólneg o? To nie masz pojęcia, po co
się żenią Smoki. Nie. To było małżeństwo pragmatyczne, polityczne, dynastyczne.
Jak wszystkie. Najpierw ślub, potem mił ość. Jeśli ci się poszczęści. Rafie się po-
szczęścił o i ter az przeżywa męki. A u mnie, Jorg e, to święto.
– Nie rozumiem, senhor… Lucas.
– Odniosłem niesamowite zwycięstwo. Miał em świetny pomysł i popisowo go
zrealizował em. Pokonał em wrog ów i przyniosłem rodzinie bog actwo i potęg ę.
Dziś jestem ulubieńcem Czter ech Smoków. Dzisiaj to miasto należy do mnie. A ja
widzę tylko człowieka, któr y się kuli w jaskini, a jego imper ium to pył. W tej jaski-
ni się urodził em, w tej jaskini umrę, a woda, węg iel i powietrze, któr e pożyczył em,
żeby żyć, będą mi zabrane i spłacą dług. Stanę się częścią miliona żyć. Parszywe
zmartwychwstanie. My nig dy nie mieliśmy wybor u. Matka jeszcze miał a. Zamienił a
Ziemię na bog actwo. Ja tego wybor u nie miał em. Nikt z nas nie ma. Nie możemy
wrócić. Nie mamy takiej opcji. Mamy tylko tyle – pył, słońce i ludzi. Księżyc to lu-
dzie. Tak mówią. Ludzie to twój największy wróg i twoja największa nadzieja. Rafa
lubi ludzi. Rafa liczy, że będzie tu niebo. Ja wiem, że żyjemy w piekle. Jak szczur y w
tunelu pozbawione piękna.
– Lucas, mam ci coś zaśpiewać?
– Może i tak. Wszystko już jasne, Jorg e. Wiem dokładnie, co trzeba zrobić. Dlate-
go właśnie musiał em stracić Amandę. Dlateg o nie potrafię się cieszyć. Dlateg o nie
będę umiał cię dzisiaj słuchać. Jorg e… – Lucas przesuwa palcem po wierzchu jego
dłoni – …ale zostań.
***
– Budź się.
Ręce chwytają ją pod ramiona i unoszą. Była o krok od zaśnięcia i osunięcia się
pod wodę. Carlinhos kuca przy zbiorniku z wodą. Stuka w kieliszek Mar iny, lepki
od szafir owych resztek blue moo na.
– Słabe poł ączenie. Utonięcie. Na Księżycu. Głupio by wyg lądał o na świadectwie
zgonu.
– Musimy to uczcić. Należy mi się.
Mar ina była na ostatnich łykach tlenu, kiedy zza hor yzontu wyskoczył łazik z za-
opatrzeniem. Dyg otał a z zimna, a gdy Carlinhos podpinał ją do systemu podtrzy-
mywania życia, była sina z niedotlenienia. Łazik okręcił się na koł ach, przyśpieszył
do maksymalnej prędkości i wziął kurs na Beikou – farmę serwer ów Taiyang u na
krawędzi krater u Macrobius. Gdy Carlinhos pakował Mar inę do śluzy i dysze ze
sprężonym powietrzem oczyszczał y ją z pyłu, na zmianę tracił a i odzyskiwał a
przytomność wskutek hipotermii. Palce rozpinające elastyk. Palce ściąg ające go z
niej. Palce w intymnym kontakcie odczepiające rurki i cewniki, szarpnięciem rozr y-
wające zakrzepły żel nawilżający i zaschnięte odchody. Dłonie opuszczające ją do
wody, ciepłej ciepłej wody – co to takieg o? Woda ją otacza, penetruje, pieści. Woda
przywraca ją do życia.
Co to jest?
– Taki zbiornik. – Głos Carlinhosa. Te dłonie. To jego? – Mało brakował o, żebyś
tam umarł a.
– Przecież by nie wylądowali na mnie statkiem. – Ledwo była w stanie przecisnąć
słowa przez szczękające zęby. Wracał a do życia, a to była męka.
– Nie o to mi chodzi.
– Tak było trzeba.
– Uwielbiam, jak ty to mówisz – powiedział Carlinhos. – To takie norte, taka
święta racja. „Było trzeba” i tyle. – Przesunął palcem po powierzchni zbiornika. –
My zapłacimy za wodę.
Beikou jest ciasne i introwertyczne jak klasztor: Sunowie, Asamoah i pomniejsze
klany poł ączone splątanymi więzami skomplikowanych poliamor ii. W wąskich wy-
mag ających garbienia się tunelach dźwięczą głosy dzieci mówiących w pięciu języ-
kach; trzykrotnie przepuszczone przez płuca powietrze śmierdzi ciał ami i potem,
tym specyficznym kur zem z systemów komputer owych, kwaśnym moczem. Żeby
Mar ina mog ła tym oddychać, żeby mog ła się taplać w tym jaju z wodą w czelu-
ściach Księżyca, Corta Hélio musiał o podpisać kontrakty z Taiyang iem i AKA. Ma-
rina odchyla się w tył, jej włosy unoszą się na ciepłej wodzie. Może dosięg nąć ręką
do dachu ze spiekaneg o szkła. Patrzy z nieg o Ao Guang, Smoczy Król Mor za
Wschodnieg o, wymalowany w komiksowym stylu manhua. Woda chlupie jej wokół
piersi. Coś ją rozfalował o.
– Co ty robisz?
Znów się na moment zdrzemnęł a, otwier a oczy i widzi, jak Carlinhos strząsa z
siebie elastyk.
– Wchodzę.
Opuszcza się do wody. Wyg lądasz na zmęczoneg o, myśli. Jesteś fantastyczny, ale
śmiertelnie zmęczony. Por uszasz się jak star y krab. Dziennik aktywności Hetty zar e-
jestrował dwadzieścia osiem godzin na powierzchni. Elastyki są przewidziane na
dwadzieścia czter y. Powinniśmy oboje nie żyć. Chlapie Carlinhosowi w twarz wodą.
Jest tak zmęczony, że nawet nie robi uniku.
– Cześć.
– Cześć.
– I udał o się?
– Sąd Claviusa uznał nasze roszczenia i wydał koncesję. Już poszły zapytania
ofertowe na budowę.
Mar ina unosi drobną obolał ą pięść i wydaje równie drobny i zbolał y okrzyk ra-
dości.
– Wiesz co, może faktycznie należy się nam impreza – mówi Carlinhos. – Tu pę-
dzą naprawdę dobrą wódkę z ziemniaków.
– A o co chodził o z tym, że utopienie głupio wyg ląda?
– No… to chyba jeszcze głupsza przyczyna zgonu niż „wylądował na niej statek
VTO”?
– Ech, ty… – Znów ochlapuje go wodą.
Nie jest w stanie albo nie chce się uchylić. Ech ty, taki śliczny jesteś, kiedy jesteś
zmęczony, śmierdzący, szczeciniasty, obolał y, tak bym cię chciał a ter az, bo jesteś
tuż pod ręką, dotykasz moich kolan, łydek, stóp, jakbym tylko przesunęł a rękę tam
o parę centymetrów, a ty byś przesunął rękę tu o parę centymetrów, to by się stał o,
ale nie zrobię tego, bo jestem nieżywa i ty jesteś nieżywy, a poza tym jesteś Smo-
kiem, a ja tych Smoków zawsze się bał am, ale przede wszystkim dlateg o, że jeste-
śmy jak bliźnięta w macicy, zwinięte jedno przy drug im w ciepłej wodzie, a to by
było prenatalne kazir odztwo.
Wierci się obok nieg o. Opier ają się o siebie wyg odnie, trochę obolali, jak sta-
ruszkowie, skór a przy skór ze, rozkoszując się ciężar em i obecnością drug iej osoby.
Dług onog ie nastoletnie Sun – Mar ina nie odr óżnia ich płci, widzi tylko chudopaję-
czość – przechodzi, pochylając się, przez niskie drzwi, żeby im przynieść blue mo-
ony. Śmiech, muzyka pop, wrzaski dzieci, burczenie urządzeń, wszystko to niesie
się tymi tunelami, jakby to były piszczałki jakieg oś ogromneg o instrumentu.
– Corta Hélio. – To toast.
– Mor ze Węży. A jakbym się kimnęł a…
– To będę na ciebie uważać – odpowiada Carlinhos.
– A ja na ciebie.
***
Seks zawsze zaczyna się tak samo. Jeden kieliszek, schłodzony i zroszony. Jedna
miarka zimneg o dżinu. Trzy krople błękitneg o cur açao ze szklanej pipety. Żadnej
muzyki. Muzyka odwraca uwag ę Ariel Corty od seksu. Dziś jest ubrana w fanta-
styczną rozkloszowaną suknię Rappieg o, z halkami, płaski kapelusz New Look
Dior i rękawiczki. Usta czerwienią się od fire and ice Revlonu, ściąg nięte w skupie-
niu, gdy odmier za jedną po drug iej krople cur açao. Dziś używa dżinu z dziesięcio-
ma zioł ami, któr y dostał a od Dilmy Filmus. Gdy uspokaja się falka po ostatniej
kropli, Ariel Corta strząsa z siebie sukienkę. W księżycowym ciążeniu nie używa
się staników, a reszty bielizny nie uznaje. Rękawiczki, kapelusz, samonośne pończo-
chy z kor onką u góry, trzynastocentymetrowe szpilki od Rog er a Vivier a. Ariel Cor-
ta unosi urękawiczoną dłonią kieliszek z martini i upija łyk.
Chłopaki zdobyli działkę. Cynk od Vidhyi Rao był prawdziwy. Krótka, bezpiecz-
na rozmowa Ariel z Lucasem, na prywatnym szyfrowanym kanale, dowiodła trzech
rzeczy. Rafie – że ona też ma władzę. Matce – że Cortowie naprawdę są Piątym
Smokiem. Lucasowi – że ona też jest Cortą z krwi i kości. „Chcemy cię kupić”, mó-
wił o Vidhya Rao. Nie kupić, opłacić. Wynająć, a nie wziąć na własność. Taka jest
różnica między kupcem a konsultantem. Triumfujesz. Ariel Corta wznosi toast na
cześć samej siebie, na cześć wszystkich swoich klientów, podwykonawców i cał ej
koter ii. Kolejny łyk blue moo na. Beijaflor pokazuje Ariel ją samą, widzianą z dys-
kretnych kamer. Ariel pozuje, by lepiej podziwiać swoje ciał o. Jest wspaniał a.
Wspaniał a.
Zanim się rozbier ze, wapor yzuje kapsułkę Solo. Chemical Sisters, narkoprojek-
tantki obsług ujące całą elitę towar zyską, drukują je dla niej na zamówienie, na takie
właśnie seanse. Kapelusz na wyścieł any stojak, rękawiczki i pończochy cierpliwie
zwijane. Ariel wchodzi do pokoju seksu. Jej skór a, sutki, usta, cipka i odbyt aż
iskrzą od seksualneg o pożądania. Ściany i podł og a są wyścieł ane miękką biał ą
sztuczną skór ą. Czeka już kostium, star annie ułożony, także uszyty na miar ę z biał ej
sztucznej skór y. Najpierw kozaki – wysokie, obcisłe i zasznur owane ciasno, jeszcze
ciaśniej, gdy wtyka końce sznur owadeł do środka. Chodzi doo koł a po mał ym po-
koiku, pozwalając udom ocier ać się o siebie, łaskotać kor onką tył ek i cipkę. Klęka,
podniecając się wrzynającymi się w skór ę oczkami butów i dotykającymi poślad-
ków obcasami. Potem rękawiczki, do ramion, też z kor onką i obcisłe. Rozkłada pal-
ce, obleczone ciasno biał ą skór ą. Sztywny, wysoki kołnierz. Aż zapier a jej dech,
gdy zaciskają się sznur ówki, gdy wyzbywa się ruchomości i swobody. Na sam ko-
niec – gorset. To także jest cały rytuał – te wydechy, te star annie odmier zone zacią-
gnięcia pasków, aż ledwie jest w stanie oddychać. Małe piersi sterczą dumnie.
W wieku trzynastu lat Ariel Corta przeżył a org azm po naciąg nięciu na siebie ela-
styka. Odtąd nie miał a go na sobie, ale jego obcisłość, to, jak nieustępliwie cię dusi,
jak panuje nad ciał em, na zawsze ukształtował o jej seksualną grę. W życiu nikomu
nie powiedział a o przyg odzie ze skafandrem.
Knebel. Klasyczny, z czerwoną kulką pasującą kolor ystycznie do szminki. Zapina
go ciasno, jeszcze ciaśniej. To na takie okazje, przy któr ych kiedyś wcisnęł a sobie
do ust pół prześcier adła, żeby stłumić dźwięki swojej fantastycznej masturbacji. Nie
pozwala bąbelkom uciec z szampana. Ariel Corta pod kneblem pojękuje błag alnie.
Nie może już ster ować głosowo Beijaflor em, ale chowaniec grał w to tyle, tyle
razy. Przyg otowania zakończone.
Ariel powoli styka razem rękawiczki, włączając interfejs czuciowy; gładzi obie
piersi, sycząc w knebel od dotyku gęsteg o, miękkieg o futra. Obr ysowuje palcami
sutki, obłąkana z rozkoszy. W interfejsie coś przeskakuje, aż Ariel piszczy, dotyka-
jąc się ostrą szczeciną. Rękawiczki wybier ają to losowo: Ariel pada na kolana, śli-
niąc się w ekstazie, gdy dotyka miękkich, wrażliwych fałdów warg sromowych
ostrą szczotką, któr a zmienia się w winylowe guzki, a potem coś szorstkieg o i chro-
powateg o. Prawą ręką gładzi się dług imi, powolnymi ruchami, lewą zaś bada nagą
skór ę pomiędzy ciasno zasznur owaną skór zaną garder obą. Prawie eksploduje;
krew, kości, mięso i płyny utrzymywane w ryzach przez napiętą sztuczną skór ę. Te-
raz interfejs czuciowy daje inne wrażenia z każdej dłoni. Ariel klęczy, odchyla się w
tył, żeby palce miał y lepszy dostęp do rozpalonej maleńkiej cipeczki. Ostre obcasy
wrzynają się w tył ek, czuje jak pośladki rozpłaszczają się na miękko wyścieł anej
podł odze. Pod kneblem buzują entuzjastyczne przekleństwa. Beijaflor wyświetla ob-
raz z kamer: ona sama, rozł ożone uda, rozedrg ane palce, twarz wyg ięta ku gór ze,
rozszer zone oczy. Po policzkach płynie ślina przeciekająca po obu stronach knebla.
Czucie przeł ącza się na szpileczki – ter az palce po raz pierwszy dobier ają się do
łechtaczki. Przez knebel przebija się ekstatyczny pisk. Dzięki Solo wszystko jest te-
raz hiperwr ażliwe – łechtaczka, sutki, cipka i pączek odbytu. Każdy dotyk sprawia
jednocześnie ból i rozkosz. Ariel mamr ocze bezg łośnie. Beijaflor okrąża ją kame-
rą, zbliżenie na palce, na oczy, na poduszeczki ud ponad obcisłymi cholewkami ko-
zaków.
Gra wstępna zajmuje godzinę. Ariel kilkanaście razy docier a na sam skraj org a-
zmu. Ale to dopier o gra wstępna. Seks jest zrytualizowany niczym msza. Dźwięczy
drukarka, interfejs czuciowy się wył ącza. Roztrzęsiona, mokra od potu i śliny spod
knebla Ariel czołg a się do drukarki. Coco de Lune to najlepsza projektantka zaba-
wek erotycznych na Księżycu. Póki drukarka nie zag ra melodyjki, nig dy nie wiado-
mo, co jej przyniesie. Pewne jest tylko jedno: będzie zrobione na miar ę dla jej ciał a
i jej gustu, i że trzeba będzie wielu godzin, aby zgłębić wszystkie niuanse zabawki.
Ariel otwier a podajnik drukarki. Dildo i sznur eczek błyszczących kulek analnych.
Dildo jest dług ie i opływowe, klasyczna star oświecka rakieta kosmiczna, w kom-
plecie z czter ema statecznikami na dole. Każdy statecznik ster uje innym polem czu-
ciowym. Srebrna rakieta wydrukowana na wymiar dla jej pochwy. Ale nie penis. Ni-
gdy nie penis. Ariel nig dy nie wpuścił a do siebie żadneg o penisa.
Jesteś piękna, szepcze do niej Beijaflor jej własnym głosem. Kocham cię kocham
kocham.
Ariel jęczy pod kneblem, kładzie się na wznak na biał ej skór ze, rozkłada nogi.
Włóż go sobie, włóż na kilometr, mówi Beijaflor. Zerżnij się na śmierć.
Ariel powoli wsuwa samonawilżające się kulki do odbytu. Gorset i kołnierz
usztywniają ciał o, nie pozwalają dojr zeć, co robi z własnymi otwor ami. A Beijaflor
pokazuje zbliżenia, szepcze do uszu sprośności i wulg ar yzmy, jej własnym portu-
galskim. Wciska kulki jedną po drug iej, głęboko, zaczepia palec o uchwyt na końcu.
Delikatnie ciąg nie, czuje, jak ocier ają się o nią w środku. Podczas org azmu wycią-
gnie je, może powoli, a może wszystkie nar az. Potem wepchnie z powrotem, jedną
za drug ą.
Unosi dildo do oczu, dysząc z lęku i niepokoju, gdy jej własny głos instruuje ją
dokładnie, co ma z nim zrobić, jak głęboko, jak szybko, jak dług o, każdą kolejną
pozycję i każde pchnięcie. Zajmie to godziny. Wiele godzin. Na koniec Ariel wy-
czołg a się z pokoju seksu, ociekając potem, śliną, śluzem i żelem poślizgowym, i
powoli uwolni się z krępujących skór. Żaden kochanek, żadne ciał o nie umywa się
do doskonał eg o seksu, jaki potrafi przeżyć sama ze sobą.
Ariel Corta od trzynasteg o roku życia jest radośnie, entuzjastycznie i monog a-
micznie autoseksualna.
***
Facet schodzi nisko, celuje ciężkim kluczem w jej kolana. Mar ina odskakuje. Wła-
sna siła i bezwładność niosą ją wysoko, daleko. Wysoko i daleko, to niebezpieczne.
Moment pędu potrafi zabić. Opada na tyle ciężko, że traci dech w płucach, sunie,
uder za o belkę. Facet od Mackenziech umie się bić. Idzie ku niej, unosi klucz, by
walnąć ją w pierś. Mar ina kopie. But trafia w kolano. Chrzęst kości i krzyk na mo-
ment uciszają cały dok. Mężczyzna pada obezwładniony. Mar ina podnosi klucz.
– Mar ina! – Głos Carlinhosa. – Nie.
Mackenzie jest wysoki, sprawny – i jest mężczyzną. Ona jest niską kobietą, ale
jest zieluniaczką. Ma siłę trzech księżycowych facetów. Jednym ciosem pięści mo-
głaby mu zmiażdżyć klatkę piersiową.
Jak się ta bijatyka zaczęł a? Jak każda, jak pożar: łatwopalne temper amenty, bli-
skość, iskra, coś na podtrzymanie płomienia. Kontroler śluzy Beikou kazał ekipie
Cortów czekać w przedsionku śluzy na przejście zał og i łazików Mackenziech. Eki-
pa się wściekła: dość tych ciasnych tuneli, śmierdząceg o powietrza, stęchłej wody.
Chcieli do domu. Cierpliwość była na wyczerpaniu. Zał og a Mackenziech – sami
mężczyźni, jak zauważył a Mar ina – wyszli gęsieg o ze śluzy, wnosząc ostry zapach
księżycoweg o pyłu. Kiedy ich szef mijał Carlinhosa, dwa słowa: Corta – złodzieje.
Cierpliwość się urwał a. Carlinhos zar yczał, dał mu z główki i cały przedsionek
eksplodował.
Mar ina nig dy nie brał a udział u w bójce. Widywał a je w knajpach, w akademi-
kach, na imprezach, lecz sama nig dy udział u nie brał a. A tu jest celem. Ci ludzie
chcą jej zrobić krzywdę. Tych ludzi nie obchodzi, czy zginie. Gość od Mackenziech
wycofuje się z bójki, coś słabo pomrukuje zszokowany. Mar ina przysiada – im ni-
żej, tym większa siła – i rozg ląda się po pomieszczeniu. Prawdziwa walka nie wy-
gląda jak na filmach. Walczący schodzą do parter u, szarpią się, atakują pazur ami i
próbują sobie nawzajem rozwalić łby. Carlinhos leży na plecach. Mar ina łapie na-
pastnika za ramię. Ten wrzeszczy. Wywichnęł a mu bark. Podnosi go za kołnierz i
pasek skafandra, ciska na drug i koniec doku lekko jak kłąb ubrań, okręca się, szar-
żuje na pierwszeg o napotkaneg o Mackenzieg o. Wali nim o filar. Staje, dyszy. Ma
supermoce. Jest kobietą Hulkiem.
– A policja gdzie?! – krzyczy do Carlinhosa.
– Na Ziemi! – odkrzykuje, podcina napastnikowi nogi. Wbija pięść w twarz. Krew
tryska z rozbiteg o nosa, powoli opada czerwienią.
– Kurwa! – wrzeszczy Mar ina. – Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa! – Rzuca się w wir
walki.
Urok mocy jest straszny i uwodzi z wielką siłą. To zupełnie jak być mężczyzną
na Ziemi, mieć świadomość, że zawsze wystarczy ci siły. Kopie, łapie, unier ucha-
mia, łamie, rozwala. I koniec. Krew na spiekanym betonie. Bulg otanie, siorbanie.
Przyszła kontrola śluzy i rozdzielił a walczące strony par alizator ami i nożami, lecz
bójki mają okres poł owiczneg o rozpadu i ta już zdeg ener ował a się do pokazywania
palcami, fikania i pokrzykiwania. Kłótnia się skończył a, ter az dotyczy tego kto pła-
ci, kto komu wisi odszkodowanie. Ter az biją się prawnicze AI.
– Cała jesteś? – pyta Carlinhos.
Mar ina czuje od nieg o zapach brutalności. Robi się od tego gęsia skórka – wal-
czył beznamiętnie i bez skrupuł ów, jakby przemoc była jednym z wielu nar zędzi w
jego biznesie. Tak zresztą powiedział na lunicyklach: „Rafa uwodzi, Lucas knuje,
Ariel gada, a ja walczę”. Mar ina myślał a, że to przenośnia. A nie. On walczy, i to
świetnie. Zaczyna się go trochę bać.
Kiwa jednak głową. Przychodzi dyg ot, schodzi fizyczna i chemiczna fala. Zrobił a
ludziom krzywdę. Poł amał a kości, por ozbijał a twar ze i czuje się ter az tak czysta,
eufor yczna i żywa, jak wtedy, gdy Carlinhos zabrał ją na Dług i Bieg. Radość, inten-
sywność przeżyć: brudna, swędząca, zbrukana – krwawa dziwka. Sama siebie nie
poznaje.
– Jest busik. Jedźmy już do domu.
***
Może to zimno, może delikatna zmiana ciężar u na łóżku, a może drobne, dyskretne
odg łosy wzmacniane przez noc – w każdym razie Sohni Sharma, budząc się, wie, że
Rafa już wstał. Sam seks był tylko dodatkiem, deser em, dochowaniem należytej sta-
ranności. „Chodź ze mną z powrotem do klubu”, powiedział i może trzeba było się
w tych słowach dopatrzeć ostrzeżenia. Hał aśliwi faceci, niektór zy z nich pijani, we
własnym miejscu i we własnym czasie, lustrujący ją od stóp do głów, mier zący, wa-
żący i taksujący, rzucający Rafie cwane spojr zenia, podniesione brwi i uśmieszki.
Faceci, któr zy posiadają rzeczy. Potem przyszły informacje o koncesji – jakieś pra-
wo do wydobycia czeg oś, przejęty jakiś ter en – i mrok, któr ym emanował Rafa, w
bar ze przemienił się w złoty blask. Cały klub należał odtąd do nieg o. Drinki dla
wszystkich, moi przyjaciele, pijcie-pijcie. Krzykliwy, chłopięcy, poklepujący po tył-
ku. Chamski i triumfujący, a ona była trofeum i obietnicą. Nag rodą dla zdobywcy.
Obejmował ją ramieniem przez całą noc, do rana. Klub Właścicieli Drużyn Piłki
Ręcznej nie był bezpiecznym miejscem. Mimo to został a.
Bolą ją oczy, trzeszczą stawy, jest odwodniona jak powierzchnia Księżyca. Czy to
będzie straszne, lecieć księżycową pętlą na kacu?
Godzina? Piąta dwanaście. Panele słoneczne to pas indyg o na szczycie świata. Po-
winna się ruszać, zebrać rzeczy, ubrać się. Gdzie ten Rafa? Nie w sypialni, nie w ła-
zience, nie w gabinecie, nie w spor ym salonie, przez któr y przechodzi na palcach
naga. Powietrze wciąż czysto pachnie, wymyte. Siedzi na krześle na wąskim balko-
nie, na samym brzeżku krzesła. Ma na sobie, wbrew wszystkim zasadom klubowej
etykiety, tylko chowańca. Rozmawia ściszonym głosem, odwrócony plecami. To
rozmowa, któr a ma nie być podsłuchana. A więc musi ją podsłuchać.
„Ale Robson jest stuprocentowo bezpieczny. Przysięg am ci. Na Boga i Matkę Bo-
ską. Robson jest bezpieczny, Luna jest bezpieczna, w Boa Vista jest bezpiecznie. Nie
chcę z tobą walczyć, nie chcę musieć z tobą walczyć. Pomyśl o Lunie. Ona będzie
pomiędzy nami. Wróć do mnie. Wróć do Boa Vista, coração. Obiecał aś mi, że to
potrwa tylko trochę. Wróć do mnie. Nie dla dzieci. Dla mnie…”.
Naga, bosa, roztrzęsiona od alkoholu i od zdrady, któr ej się spodziewał a, ale i
tak boli, Sohni odwraca się, wychodzi, ubier a się, zbier a parę swoich rzeczy i na za-
wsze opuszcza Księżyc.
***
Na koniec Adr iana wyprasza Paulo z jego własnej kuchni. Jest jej kuchar zem, prze-
studiował całą technikę, to jego drukarki wyprodukował y zbiornik, sitko, pokrywkę
i tłoczek. On jednak tego nig dy nie przyg otowywał, nie próbował, nawet zapachu
nig dy nie czuł. Ale Adr iana – tak. Wychodzi niezadowolony. Aromat rozchodzi się
po klimatyzacji cał eg o Boa Vista. Co to tak pachnie?
To chyba będzie kawa.
Przed kuchnią Paulo ustawił a się cała służba. Co senhora Corta tam robi? Odmie-
rza to coś. Gotuje wodę. Wył ącza wodę. Coś liczy. Leje wodę do tego naczynia, z
dużej wysokości. Po co? Natlenianie, wyjaśnia Paulo. Potem jeszcze zamiesza: reak-
cja utleniania w pełni wydobywa smak. Ter az czeka. Jak to pachnie? Jak coś, czeg o
bym się nie tykał. Co ter az robi? Dalej czeka. Niezły rytuał to par zenie kawy.
Adr iana Corta naciska tłoczek. Brązowa crema unosi się na wierzchu francuskiej
praski. Jedna filiżanka.
Adr iana popija swoją ostatnią filiżankę kawy. Odpycha od siebie tę myśl. Jest
święto, małe i prywatne, ale prawdziwe, nie ten ekstrawag ancki karnawał, przy któ-
rym upier a się Lucas urządzający jej urodziny. „Nie tym razem”, szepcze do Mac-
kenziech i do śmierci. A jednak jej życie zaczyna wypełniać się takimi właśnie
ostatnimi rzeczami. Jak wzbier ająca woda wypełniająca tunel. Cor az wyżej – a
może to jej życie ku niej schodzi?
Kawa nie smakuje tak samo jak pachnie. Za to Adr iana jest wdzięczna. Gdyby tak
było, ludzie nie robiliby niczeg o, tylko pili kawę. Węch to zmysł wspomnień. Każ-
da kawa wywoł uje niezliczone wspomnienia, bezg raniczne wspomnienia. Kawa –
lek na pamięć.
– Dziękuję, Lucas – mówi Adr iana Corta i nalewa sobie drug ą filiżankę.
Praska jest pusta, został y tylko wilg otne fusy. Kawa to drog ocenna rzecz. „Rzad-
sza od złota”, szepcze Adr iana, przypominając sobie luniarskie czasy. „Od złota,
któr e wyr zucamy”.
Dwie filiżanki bier ze do pawilonu São Sebastião. Dwie filiżanki, dwa krzesła.
Jedno dla niej, drug ie dla siostry Loi. Kolejny łyk kawy. Jak ona mog ła lubić ten
ziemisty, gorzki, piżmowy napar? Jak ktokolwiek mógł to lubić? Kolejny łyk. To
napój wspomnień. Pijąc tę kawę, pije także z innej filiżanki – filiżanki sprzed czter-
dziestu ośmiu lat. Tamta kawa też była nag rodą. A dzieci okazał y się wspaniał e –
chłopcy wyr wali Mare Anguis z chciwych pazur ów Mackenziech. O tym, jak tego
dokonali, będą przez parę pokoleń opowiadać leg endy… lecz jej kawa zawsze przy-
wodzi na myśl Achi.
SZEŚĆ
***
Cała była pełna cieni ta Achi. Cień braku kor zeni. Cień wyg nańca z umarł eg o kraju.
Cień uprzywilejowania – tatuś inżynier oprog ramowania, mama z bog atej rodziny.
Takich uchodźców Londyn chętnie przyjmuje. Cień poczucia winy – że przeżył a, a
dziesiątki tysięcy innych zginęł y. Ale najmroczniejszym cieniem był cień pokuty.
Miejsca urodzenia i klasy nie mog ła już zmienić, ale mog ła odpokutować, będąc
pożyteczna. Ten cień siedział jej na plecach przez całe życie i krzyczał do ucha:
bądź pożyteczna, Achi! Studia na UCL, podyplomówka na MIT: Naprawiaj świat!
Odkup winy! To ten cień użyteczności kazał jej walczyć z dezertyfikacją, saliniza-
cją, eutrofizacją. Była bojowniczką przeciw -acjom. W końcu zag nał o ją to na Księ-
życ. Nig dzie nie można być bardziej pożytecznym niż tam, gdzie chronisz i karmisz
cały kraj.
Jeśli to były jej cienie i upior y, to jej przewodniczką, orixą, była Yemanja. Achi
była wodną dziewczyną. Rodzice mieszkali przy samym basenie olimpijskim – mat-
ka wrzucił a ją do wody parę dni po wyjściu ze szpitala. Najpierw zatonęł a, potem
popłynęł a. Pływał a, surfował a – dług ie brytyjskie letnie wieczor y na zachodnich
plażach. Zimna brytyjska woda. Była mała, drobna, ale nie bała się żadnej fali. Ja
dor astał am, słysząc w pokoju szum fal, ale nig dy nie zamoczył am w ciepłym Atlan-
tyku niczeg o więcej niż palce stóp. Moja rodzina to ludzie plaży, a nie ludzie oce-
anu. A ona na Księżycu strasznie za tym oceanem tęsknił a. Ekrany w pokoju zawsze
tak ustawiał a, żeby wyg lądał o, jakby mieszkał a na rafie kor alowej. Mnie się od tego
trochę niedobrze robił o. I jak tylko się dowiadywał a, że zbudowano jakiś nowy
zbiornik czy basen, gdzie dało się popływać, już tam była i cięł a wodę tam i z po-
wrotem. Tak natur alnie, tak pięknie się w niej por uszał a. Patrzył am, jak skacze, jak
odpycha się od wody, i chciał am, żeby został a tam na zawsze, z unoszącymi się na
wodzie włosami, z nieważkimi w wodzie piersiami, robiąca dłońmi i stopami drob-
ne i przepiękne ruchy, dzięki któr ym utrzymywał a się w miejscu, albo śmig ał a bły-
skiem na drug ą stronę basenu. Cały czas ją taką widzę – w wodzie.
Zapoznał a mnie ze swoimi cieniami, ja pokazał am jej swoje: Outrinha: Jane
Przeciętniar a: Panna Popatrz Na Mnie. Był yśmy jak Przeciętna Jane i Syr ena. Obie
bardzo się nawzajem potrzebował y, jeszcze przez wiele dni i przez wiele miesięcy.
Księżyc był wtedy szalonym miejscem. Ter az jest już star y, jak ja. Wtedy to było
królestwo młodych i ambitnych. Żeby przeżyć, konieczna była agresja. Bo Luna ro-
bił a, co mog ła, żeby cię zabić – jak nie siłą, to podstępem, jak nie podstępem, to
uwodzeniem. Na każdą kobietę przypadał o pięciu mężczyzn, a wszyscy byli młodzi,
z klasy średniej, wykształceni, ambitni i przer ażeni. Dla mężczyzn to nie było bez-
pieczne miejsce, a co dopier o dla kobiet. Im zag rażał nie tylko Księżyc, ale i ci
mężczyźni. A baliśmy się wszyscy, przez cały czas. Baliśmy się, kiedy pętla księży-
cowa zag arniał a kapsuł ę transfer ową – bo odtąd kier unek był tyko jeden – naprzód.
Potrzebował yśmy siebie nawzajem i trzymał yśmy się siebie, kleiłyśmy się do sie-
bie, już w skafandrach, przez całą drog ę w dół.
A seks w nieważkości? Przer eklamowany jak choler a. Wszystko lata nie tak jak
powinno. Wszystko ci się usuwa. Trzeba się przypinać i przywiązywać. Bardziej to
jak krępowanie się nawzajem sznur ami.
***
Wyszliśmy z doku pętli księżycowej – wtedy był tylko jeden hol transfer owy, na
bieg unowej orbicie. Stu dwudziestu zieluniaków. To star e wyr ażenie, jedno z naj-
starszych na Księżycu. Zieluniak. Brzmi właśnie tak, jak ktoś zaciekawiony, z wy-
trzeszczonymi oczyma, niewinny. Dokładnie tak wyg lądaliśmy.
Jeszcze przed oficjalnym przyjęciem LDC wszczepił a nam cziby do gał ek
ocznych. Mieliśmy dziesięć wdechów za darmo, potem zaczynał o się płacić. I odtąd
już zawsze płaciliśmy. Powietrze, woda, węg iel, dane. Czter y Żywioł y. Ty się tu
urodził aś, więc nie pamiętasz czasów, kiedy nie miał o się w oku tych cyfer ek. Ale
jedno ci powiem: kiedy pierwszy raz widzisz, jak zmieniają się te cyferki, bo coś się
ruszył o na rynku, to oddech więźnie ci w gardle. Nic bardziej ci nie mówi, że nie je-
steś na Ziemi, jak to, że robisz wdech po jednym kursie i wydech po innym. Potem
zag onili nas na badania lekarskie. Chcieli spojr zeć na moje kości. Człowiek w ogó-
le nie myśli o kościach. Dla zieluniaków wszystko jest nowe i bardzo wymag ające.
Uczysz się por uszać – nawet stać musisz się nauczyć. Musisz się nauczyć widzieć i
słyszeć. Uczysz się o krwi, o sercu, o pyle, o wszystkim, co ma prawdopodobną
szansę cię zabić. Ćwiczysz ewakuację, alarmy dehermetyzacyjne, uczysz się, po któ-
rej stronie drzwi lepiej być i kiedy można je bezpiecznie otwor zyć. Uczysz się, kie-
dy pomag ać ludziom, a kiedy ich zostawić. Uczysz się, jak żyć sobie wzajemnie na
głowie, jak oddychać czyimś powietrzem i pić czyjąś wodę. Dowiadujesz się, że
kiedy umrzesz, LDC cię sproszkuje i odzyska węg iel, wapń i kompost. Dowiadujesz
się, że nawet twoje ciał o nie należy do ciebie. Nic nie należy do ciebie. Od chwili
gdy wysiadasz z pętli księżycowej, wszystko jest tylko wynajmowane.
Nie zaprzątasz sobie głowy kośćmi, ale one też sobie powolutku znikają, pod
skór ą, godzina za godziną, dzień za dniem, luna za luną tracą masę i struktur ę. I
znowu, siostro, ty się tu urodził aś. To jest twój dom. Nig dy nie będziesz mog ła po-
lecieć na Ziemię. Ale ja miał am takie okienko, w któr ym mog łam wrócić. Miał am
dwa lata, po któr ych gęstość kości i napięcie mięśni posypią się na tyle, że ziemskie
ciążenie będzie dla mnie zabójcze. Dwa lata. Wszyscy tyle mieli – dwa lata. Dalej to
samo obowiązuje każdeg o zieluniaka, któr y przyleci do Poł udnika w poszukiwaniu
nowych możliwości. Każdy ma swój Księżycowy Dzień – dzień, kiedy trzeba zdecy-
dować: wracam czy zostaję.
Zajr zeli mi w kości. Zajr zeli Achi w kości. Potem zapomniał yśmy o kościach.
Zakwater owali nas w koszar ach. I mnie, i Achi. Koszar y dla zieluniaków to był
po prostu mag azyn podzielony ściankami dział owymi. Wspólne łazienki, wspólne
jedzenie w stoł ówce. Zero prywatności – czeg o nie widzisz, to słyszysz, a jak nie
słyszysz, to czujesz. Smród. Prądu, kanalizacji, pyłu i niedomytych ciał. Kobiety
oczywiście trzymał y się razem – Achi i ja pozamieniał yśmy się z ludźmi na kubiki,
żeby mieszkać obok siebie, potem je poł ączył yśmy. Wtedy, w nocy, urządził yśmy
sobie drobny rytuał i przysięg łyśmy sobie siostrzeństwo do końca życia, przy dziw-
nie smakujących koktajlach z chał upniczeg o spir ytusu. Ludzie siedzieli na Księżycu
dopier o od pięciu lat, a już pędził o się wódę. Zrobił yśmy ozdoby z odpadów tek-
stylnych, hodował yśmy kwiaty, hydroponicznie. Były imprezy, przyjęcia, a my by-
łyśmy centrum handlu tamponami. Trochę to wyg lądał o jak czarny rynek w więzie-
niu, tylko zamiast papier osów były tampony. Ludzie w natur alny sposób się do nas
dwóch garnęli. Kobiety, wiadomo, a potem faceci, któr zy mieli już potąd głośnych
krzyków i macho-przechwał ek: my tu jesteśmy zdobywcami świata, pog romcami
Księżyca, weźmiemy tę skał ę i wyr żniemy z niej milion bitsów. Wyr uchamy ten
cały Księżyc. Nig dy nie był am w wojsku, ale wyo brażam sobie, że na Księżycu w
tych pierwszych dniach musiał o być trochę podobnie.
Nie był yśmy bezpieczne. Nikt nie był. Dziesięć procent zieluniaków ginęł o w cią-
gu trzech miesięcy. W moim pierwszym tyg odniu śluza zmiażdżył a pracownika wy-
dobycia z Xinjiang. Potem dwadzieścia czter y osoby wyjechał y łazikiem z Kor ou,
trzy nie żyły, zanim jeszcze skończyliśmy szkolenie z pracy na powierzchni. W tym
gość, któr y leciał na Księżyc koło mnie. Nie przypomnę sobie, jak się nazywał.
Ciał a zrecyklowaliśmy i wykor zystaliśmy ponownie, jedliśmy war zywa i owoce,
któr e użyźnili, i nig dy się głębiej nie zastanawialiśmy nad tym, że w glebie jest czy-
jaś krew. Tylko tak przeżyjesz – trzeba sobie wybrać, czeg o nie widzisz i czeg o nie
słyszysz.
O księżycowym smrodzie już wspominał am. Ale najg or zej śmierdział o facetami.
Testoster onem. Cały czas oddychał o się seksualnym napięciem. Każda kobieta, co
do jednej, został a choć raz napadnięta. Mnie się też to zdar zył o. Raz. Starszy robot-
nik, luniarz, w śluzie, kiedy przebier ał am się w ubranie trening owe. Chciał wsadzić
rękę, gdzie nie trzeba. Złapał am go za nią i rzucił am nim przez całą śluzę. Jak przy-
stał o na drużynę mistrzowską brazylijskieg o jiu-jitsu. Ojciec byłby ze mnie dumny.
Już więcej nie miał am problemów, ani z nim, ani z żadnym innym, chociaż ciąg le
się bał am, że napadną mnie całą bandą. Pobiją, może nawet zabiją. Były kontrakty,
były reg ulaminy zachowania, ale ich przestrzeg ania pilnowali tylko menedżer owie
z firmy. Przemoc seksualna była kwestią dyscyplinarną.
Achi jednak nie znał a brazylijskieg o jiu-jitsu. Nie znał a żadnej sztuki walki, nie
miał a jak się bronić, kiedy facet usił ował ją zgwałcić. Nie udał o mu się, odciąg nęł a
go grupa innych mężczyzn. Miał szczęście. Gdybym ja go złapał a, tobym go pocię-
ła. Dobrze, że trafili się tamci. Rozumieli, że musimy sobie wypracować jakiś spo-
sób na życie razem. Księżyc nie może być kolejną Ziemią. Jeśli skoczymy sobie do
gardeł, wszyscy zginiemy. Zastanawiał am się jednak, czy gościa nie znaleźć i go
nie zabić. Cortowie zabijają nożami. Jak samo nazwisko wskazuje. Szybko, ostro,
mocno. Ale na Księżycu jest milion sposobów, żeby kog oś zabić podstępem. Dług o
i intensywnie nad tym myślał am: czy to ma być zemsta w tajemnicy, czy ma, umie-
rając, oglądać moją twarz? Postanowił am inaczej. Różne rzeczy można o mnie po-
wiedzieć, ale nie to, że jestem morderczynią.
Użył am subtelniejszej i wolniejszej broni. Znalazłam jego grupę ćwiczeń po-
wierzchniowych. Pomajstrował am przy termostacie jego skafandra. Miał o to wy-
glądać idealnie jak drobna usterka. Inżynier jest ze mnie dobry. Gość nie zginął. Bo
nie miał zginąć. Do moich trofeó w mogę zaliczyć jego odmrożony kciuk i trzy pal-
ce u nóg. Wszyscy wiedzieli, że to ja, ale nikt mi nic nie udowodnił. Odpowiadał a
mi taka leg enda. Jeśli dzięki niej faceci patrzą na mnie ze strachem, to tym lepiej.
Gość nazywał się Hanif. Jeszcze w łóżku w szpitalu przysiągł, że mnie zgwałci i
wypruje mi flaki. Ale zanim wyszedł stamtąd, obie już wyjechał yśmy na kontrakty.
Achi dostał a kontrakt u Asamoah, przy projektowaniu ekosystemów dla ich no-
weg o agrar ium w krater ze Amundsena. Mnie zaś kontrakt z Mackenzie Metals wy-
gnał na otwarte mor za. Ona został a kopaczem, ja luniar zem. Za dwa dni się rozsta-
niemy. Trzymał yśmy się bar aków I i A, naszych kubików i przyjaciół ek. Bał yśmy
się. Reszta kobiet wyprawił a nam imprezę; księżycowe mojito i śpiewy do kar ao ke
z tabletu. Ale zanim pojawił a się muzyka i picie – specjalny prezent dla Achi. Pracu-
jąc w AKA, będzie cały czas pod powierzchnią, będzie kopać, wybier ać skał ę i siać.
Nig dy nie będzie musiał a wychodzić na powierzchnię. Całą kar ier ę zawodową –
całe życie – może spędzić w grotach, szybach magmowych i ogromnych agrar iach.
Nig dy nie będzie musiał a oglądać goł eg o nieba.
Wykor zystał am cały mój wdzięk i reputację, ale wypożyczenie skafandra i tak
okazał o się astronomicznie kosztowne. Zapłacił am za trzydzieści minut w skor upo-
wym skafandrze do pracy na powierzchni. Był jak pancerny potwór przy mojej
zgrabnej kobiecie-pająku w elastyku. W śluzie, gdy unosił y się wrota, złapał yśmy
się za ręce. Poszłyśmy pochylnią w górę, pośród stu tysięcy śladów. Przeszłyśmy
parę metrów po powierzchni, cały czas trzymając się za ręce. Tam, za wieżami
łączności, liniami przesył owymi, za stacjami ładowania busów i łazików, za szar ą
krawędzią krater u, któr a zakrzywiał a się na bliskim hor yzoncie, za cieniami, któ-
rych nig dy nie tknęł o słońce – tam, tuż nad brzeg iem naszeg o mał eg o światka, zo-
baczył yśmy Ziemię. Pełną, niemożliwą i piękną ponad wszelkie słowa. Była zima i
Ziemia nadstawiał a nam półkulę poł udniową; oceaniczną poł owę planety. Widzia-
łam wielką Afrykę. Widział am ukochaną Brazylię.
Potem AI skafandra podpowiedział o mi, że umowa wypożyczenia dobieg a końca.
Odwrócił yśmy się plecami do błękitnej Ziemi i zeszłyśmy z powrotem w głąb
Księżyca.
Wieczor em pił yśmy za pracę, za przyjaciół, za mił ość i za kości. A z rana się
rozstał yśmy.
***
Kolejny raz widział am się z nią dopier o po sześciu lunach. Sześć lun spędzonych na
Mor zu Żyzności, na przesiewaniu pyłu. Stacjonował am w jednostce Mackenzie Me-
tals w krater ach Messier a. Była star a, ciasna, rozklekotana – wyr yte odkrywkowo
komor y, nad nimi zepchnięte spychaczami wały z reg olitu. Sto razy ewakuo wali
mnie na nowe, głębsze poziomy, bo był alarm radiacyjny. Za każdym razem, gdy
widział am w soczewce żółte słoneczko alarmu, czuł am, że kurczą mi się jajniki.
Tunele dniem i nocą dyg otał y od drgań maszyn wiercących, wgryzających się w
skał ę. Było tam osiemdziesięciu luniar zy.
Jeden był bardzo sympatyczny, nazywał się Chuyu. Projektant wydruków 3D.
Miły, dowcipny, wspaniał e rzeczy umiał robić swoim ciał em. Po jakimś miesiącu
śmiechu i świetneg o seksu poprosił mnie o przył ączenie się do jego amorium – on,
Chuyu, jego amor w Królowej, jego amor w Poł udniku i jej amor także w Poł udni-
ku. Dog adaliśmy war unki: sześć miesięcy, z kim będę, a z kim nie będę uprawiać
seksu, widywanie się z osobami spoza amorium, sprowadzanie innych do amorium.
Już wtedy było to coś jak nikah. Wyznał, że przez moją reputację tak dług o bał się
mnie spytać. Do Messier a też dotarł y plotki o tym, co zrobił am gwałcicielowi Achi.
„Amor owi bym tego nie zrobił a”, powiedział am. „Musiał abym być bardzo sprowo-
kowana”. Potem go pocał ował am. Amorium dawał o ciepło, dawał o seks, ale to nie
była Achi. Gadał yśmy przez sieć prawie codziennie, lecz i tak cierpiał am przez tę
rozł ąkę. Kochankowie to nie przyjaciele.
Dostał am dziesięć dni urlopu. Pierwsza myśl: spędzić go z Achi. Widział am roz-
czar owanie w oczach Chuyu, kiedy cał ował am go na pożeg nanie w śluzie autobuso-
wej w Messier ze. Ale to nie była zdrada – w kontrakcie napisał am, że nie będę upra-
wiać seksu z Achi Debasso. Był yśmy przyjaciółkami, a nie kochankami. Achi przy-
jechał a na stację kolejki w Hypatii, żeby się ze mną spotkać, i przez całą drog ę do
Królowej Poł udnia śmiał yśmy się i rozmawiał yśmy. Tyle śmiechu.
Takie atrakcje dla mnie zaplanował a! W Messier ze było ciasno i śmierdział o, za
to Królowa Poł udnia była głośna, intensywna, kolor owa. W zaledwie sześć lun
zmienił a się nie do poznania. Każda ulica była dłuższa, każda komor a wyższa, każ-
dy tunel szerszy. Achi powiozła mnie szklaną windą wzdłuż boku świeżo ukończo-
nej Kwadry Thoth, a ja zataczał am się od zawrotów głowy. Na samym dnie kwadry
był mały zag ajnik karł owatych drzewek – Achi wyjaśnił a, że kiedy w pełni urosną,
sięg ną do stropu. Była też kawiarnia. W tej kawiarni po raz pierwszy spróbował am
miętowej herbaty i od razu ją znienawidził am.
„Ja to zbudował am”, mówił a Achi. „To moje drzewa, mój ogród”.
Ja był am zbyt zajęta rozg lądaniem się po tych wszystkich światłach, tej masie
świateł, unosząc wzrok cor az wyżej.
Co za frajda! Herbata, potem sklepy. Musiał am sobie kupić sukienkę na imprezę.
Szłyśmy tamtej nocy na specjalną imprezę. Zamkniętą. Przejr zał am katalog i w pię-
ciu różnych drukarniach, zanim znalazłam coś, co się nadawał o, bardzo retro –
wtedy obowiązywał y lata osiemdziesiąte XX wieku, z poduchami, ściśnięte paskiem
– ale ukrywał o to, co chciał am mieć w ukryciu. Potem buty.
Impreza była wył ącznie dla ekipy Achi. Chroniona kapsuł a kolejki zawiozła nas
ciemnym tunelem do przestrzeni tak ogromnej i tak oślepiającej, że o mało co nie
zrzyg ał am się na swoją Balenciag ę. Agrar ium. Ostatni projekt Achi. Znalazłam się
na dnie szybu mająceg o kilometr wysokości i pięćdziesiąt metrów średnicy. Na po-
wierzchni Księżyca hor yzont jest blisko i wszystko się zakrzywia. Pod ziemią obo-
wiązuje inna geometria. Agrar ium było najbardziej prostą i równą rzeczą, jaką wi-
dział am od miesięcy. I jasną – pośrodku przez całą wysokość tunelu biegł lustrzany
rdzeń, lustra odbijał y jedno po drug im ostre światło Słońca, rozprowadzając je po
ścianach z tar asowo ustawionymi hydroponicznymi uprawami. U podstawy szybu –
mozaika akwar iów poprzecinanych kładkami. Powietrze było ciepłe, wilg otne, stę-
chłe. Aż w głowie się kręcił o od CO2. W takich war unkach rośliny rosły szybko i
wysoko – ziemniaki wielkości krzaków, a pnącza pomidor ów tak wielkie, że spo-
między plątaniny liści i owoców nie było widać ich szczytów. Uprawa hiperinten-
sywna – agrar ium było wielkie jak na jaskinię, ale małe jak na ekosystem. W akwa-
riach pluskał y ryby. Czy słyszał am żaby? Czy to kaczki?
Ekipa Achi zbudował a też nowy staw, z wodoo dpornych płyt i ram budowlanych.
Basen. Basen do pływania. Z nag łośnienia leciał Ghana-pop. Były koktajle. Naj-
modniejsze – żółte. Pasował y mi do sukienki. Koledzy Achi byli sympatyczni i wy-
lewni. Każdy po kolei komplementował moją suknię. Zdjęł am ją, buty i wszystko
inne, żeby wejść do basenu. Zanur zył am się w wodzie, rozkoszował am się nią. Nad
głową por uszał y mi się lustra. Podpłynęł a do mnie Achi, razem unosił yśmy się w
wodzie, śmiejąc się i chlapiąc. Ekipa od agrar ium wstawił a do basenu masę plasti-
kowych krzeseł ek, żeby było trochę płycej na jednym końcu. Achi i ja chlupotał y-
śmy nog ami w ciepłej jak krew wodzie i pił yśmy złotą żubrówkę.
Obudził am się z rana w łóżku obok niej, z głową obolał ą od wódki. Pamiętam
bełkotliwą, niezdarną mił ość. Dyg ot i szeptanie głupot, przytulanie. Palcówki. Achi
leżał a zwinięta na prawym boku, twar zą do mnie. W nocy skopał a z siebie koc. Z
kącika jej ust ściekał a na poduszkę cieniutka nitka śliny, drżąc w rytm oddechu.
Cały czas ją widzę.
Patrzył am tak na nią, słuchał am oddechu bulg ocząceg o w gardle w pijackim śnie.
Kochał yśmy się. Uprawiał am seks z moją najlepszą przyjaciółką. Zrobił am coś do-
breg o. Zrobił am coś złeg o. Zrobił am coś nieo dwracalneg o. Potem poł ożył am się,
przycisnęł am do niej, a ona coś wybulg otał a, wymamr otał a, przywarł a do mnie,
odnalazła mnie palcami i znów zaczęł yśmy.
***
Matka zawsze mówił a, że mił ość to najł atwiejsza rzecz na świecie. Mił ość to to, co
widzisz codziennie. Tak właśnie zakochał a się w ojcu – codziennie koło nieg o
przechodził a, kiedy spawał.
Po imprezie w Królowej nie widział am się z Achi przez parę lun. Mackenzie Me-
tals wysłał o mnie na prace poszukiwawcze na nowych ter enach, na Mare Vaporum.
A poza tym wyjazdem, i dla mnie, i dla Suna Chuyu stał o się oczywiste, że amorium
już mi nie leży. Nie dotrzymał am kontraktu, ale w tamtych czasach kontrakty nie
przewidywał y kar finansowych za pozakontraktowy seks. Wszyscy amorowie zgo-
dzili się anulować umowę i pozwolić mi wyjść z amorium. Żadnych win, żadnych
roszczeń. Kończy się prosty, automatyczny kontrakt.
Wzięł am parę tyg odni uzbier aneg o urlopu i pojechał am do Królowej. Dzwoni-
łam do Achi, ale ona była na nowej budowie w Twé, Asamoah zakładali tam swoją
główną siedzibę. Ulżył o mi trochę. Potem poczuł am się winna, że mi ulżył o. Seks
wszystko zmienił. Pił am, imprezował am, miał am przyg ody na jedną noc, dług ie
godziny kosztowneg o pasma przeg adywał am z mamą i tatą w Barr a. Cała rodzina
zebrał a się przed kamerką, żeby podziękować mi za pieniądze, zwłaszcza najmniej-
sze dzieci. Powiedział y, że inaczej wyg lądam. Że jestem dłuższa. Rozciąg nięta. Pro-
szę – na Ziemi wszyscy szczęśliwi i bezpieczni. Moje pieniądze zapewnił y im wy-
kształcenie. Zdrowie, śluby, dzieci. A ja tu tkwię na Księżycu. Outrinha Adr iana,
któr a nig dy nie miał a męża, ale się wykształcił a, zdobył a dyplom, zdobył a pracę i
przysył a kasę z Księżyca.
Mieli rację. Był am już inna. Już nig dy nie czuł am tego sameg o, patrząc na niebie-
ską perł ę Ziemi na niebie. Już nig dy nie wypożyczył am skafandra, żeby na nią po-
patrzeć, żeby tylko popatrzeć. A kiedy był am na powierzchni, nie zwracał am na nią
uwag i.
Mackenzie wysłali mnie do strefy wydobywczej Lansberg i tam zobaczył am coś,
co wszystko mi poprzestawiał o.
W krater ze Lansberg a chodził o pięć ekstraktor ów. Widział aś kiedyś ekstraktor?
Oczywiście, że nie, wybacz. Nig dy nie był aś na powierzchni. Paskudne maszyny,
wszystkie bebechy na wierzchu, i wtedy nie były bardziej eleg anckie. Mnie jednak
wydał y się piękne. Wspaniał e kości i mięśnie. Zobaczył am je pierwszeg o dnia na
reg olicie i mało nie padłam, takie objawienie mnie trafił o. I nie chodził o o to, co
miał y robić – ekstrahować z reg olitu metale ziem rzadkich – ale o to, co wyr zucał y.
O to, co wylatywał o par abolicznym łukiem po obu stronach każdej wielkiej, powol-
nej machiny.
I to było właśnie coś, co widywał am codziennie. Pewneg o dnia patrzysz na
chłopca w autobusie i płonie ci serce. Pewneg o dnia patrzysz na strug i odpadów
przemysłowych i widzisz niezmier zone bog actwo. W mojej głowie natychmiast po-
wstał plan, od razu cały i kompletny. Zanim wrócił am do łazika, był opracowany
do ostatnieg o szczeg ół u, tak misterneg o, precyzyjneg o i wspaniał eg o – i wiedzia-
łam, że to od razu zadział a. Ale żeby zadział ał, musiał am odciąć się od wszystkie-
go, co łączył o mnie z reg olitowymi odpadami i pięknymi pył owymi tęczami. Tak,
aby Mackenzie nie mog li mieć do tego żadnych roszczeń. Zwolnił am się od Mac-
kenziech i został am królową tor ów u Wor oncowów.
***
Pojechał am do Poł udnika, żeby wynająć sobie kryptę na dane i wyszukać najnow-
szą, najświeższą i najbardziej wyg łodniał ą kancelar ię prawną, żeby mi ochronił a to,
co zobaczył am w Lansberg u. I tam znów spotkał am się z Achi. Ściąg nęli ją z Twé,
żeby rozwiązał a problem z mikrobiotą w agrar ium Obuasi – zamienił a je w słup
śmierdzącej czarnej mazi.
Jedno miasto, dwie przyjaciółki, dwie amory. Poszłyśmy poimprezować. I okaza-
ło się, że nie jesteśmy w stanie. Suknie były przepiękne, koktajle odur zające, towa-
rzystwo wyuzdane, narkotyki oszał amiające, a my i tak w każdym klubie, bar ze, czy
na prywatnej imprezie lądował yśmy razem w kąciku i gadał yśmy. Imprezowanie
nas nudził o. A rozmowa była wspaniał a, bezg raniczna i fascynująca. Oczywiście
znowu skończył o się w łóżku. Nie mog łyśmy się go doczekać. Prześliczne i nie-
praktyczne stroje z lat osiemdziesiątych leżał y zgniecione na podł odze, czekając na
recykler.
Pamiętam, że Achi zapytał a: „A czeg o ty chcesz?”. Leżał a na łóżku i wciąg ał a
THC z wapor yzator a. Ja nie mog łam tego brać. Od razu par anoi dostawał am. A ona
dodał a jeszcze: „Marz śmiał o i nic się nie bój”.
Więc odpowiedział am: „Chcę zostać Smokiem”. Achi zaśmiał a się i walnęł a
mnie w udo, lecz ja w życiu nie wyg łosił am prawdziwszych słów.
Przez półtor a roku, któr e spędził yśmy na Księżycu, nasz mały świat się zmienił.
W tamtych czasach wszystko szło bardzo szybko. W parę miesięcy potrafiliśmy
zbudować całe miasto. Mieliśmy energ ię, mieliśmy sur owiec, mieliśmy ludzką am-
bicję. Czter y firmy wyr osły na ekonomiczne potęg i. Czter y rodziny. Najdłużej tu
byli Mackenzie. Doł ączyli do nich Asamoah, specjaliści od żywności i przestrzeni
do życia. Wor oncowowie w końcu całkowicie wyprowadzili się z Ziemi ze swoją
dział alnością, a mieli cykler, pętlę księżycową, komunikację autobusową i owijali
cały Księżyc tor ami. Sunowie walczyli z przedstawicielami Republiki Ludowej w
zar ządzie LDC, aż wreszcie uwolnili się od ziemskiej kontroli. Czter y firmy. Czter y
Smoki. A ja będę piątym.
***
Nie powiedział am jej, co zobaczył am w Lansberg u. Nie powiedział am jej o krypcie
na dane i bater ii prawniczych AI. Nie powiedział am o swoim wspaniał ym pomyśle.
Wiedział a, że coś przed nią trzymam w tajemnicy. W jej sercu pojawił się kolejny
cień.
Poszłam do nowej pracy, przy układaniu tor ów. Dobra była, łatwa, fizyczna i sa-
tysfakcjonująca. Na koniec każdej szychty widział o się wśród zadeptaneg o i rozjeż-
dżoneg o pyłu trzy kilometry lśniących tor ów, a na skraju hor yzontu oślepiającą
iskrę Tyg la, jaśniejszeg o od wszystkich gwiazd, jadąceg o już po wczor ajszych szy-
nach – i można było powiedzieć: „ja to zrobił am”. Praca miał a swoją miar ę: nie-
ubłag any postęp machiny Mackenzie Metals przez Mare Insularum, jaśniejszej od
wszystkich gwiazd. Tak jaskrawej, że mog ła wypalić dziur ę w przesłonie słonecz-
nej hełmu, jeśli była zbyt dług o w polu widzenia. Tysiące wklęsłych luster skupiają-
cych Słońce na wytapiaczach. Za dziesięć lat te tory okrążą Księżyc i Tyg iel będzie
nieustannie podążał za Słońcem. A ja wtedy będę już Smokiem.
Smażył am się dziesięć kilometrów przed Tyg lem, gdy zadzwonił a do mnie Achi.
Ting-czing i wszystko się rozpadło. Jej głos zag łuszył mój muzyczny miks do pra-
cy, jej twarz nał ożył a się na brzydkie szar e wzgór za Rimae Maestlin. Powiedział a
mi, że badanie okresowe dało jej jeszcze czter y tyg odnie.
Zabrał am się wag onem serwisowym z powrotem do Tyg la. Odczekał am dwie
godziny, kryjąc się w cieniu, mając nad głową wiele ton ciekłeg o metalu i dziesięć
tysięcy kelvinów słońca. Był to czas, aby uświadomić sobie par adoks. Ukrywam się
przed Mackenziemi, wyprzedzając ich; czaję się w najciemniejszym miejscu ich sto-
licy. Pojechał am powolnym pociąg iem towar owym do Poł udnika. Dziesięć godzin
uczepiona podestu serwisoweg o ledwo mog łam się obr ócić, a co dopier o usiąść.
Przesłuchał am całą swoją kolekcję bossa novy. Grał am na wyświetlaczu hełmu w
Connecto, aż wszędzie, gdzie spojr zał am, widział am kręcące się złote gwiazdki.
Przejr zał am offline wszystkie wpisy rodziny na mediach społ ecznościowych. Kiedy
dojeżdżał am do Poł udnika, do hipotermii brakował o mi dwóch stopni. Nie mog łam
tracić czasu na przepompowywanie się przez kolejne śluzy, żeby pojechać pocią-
giem, więc poleciał am szybkim i brutalnym BALT RAN-em. Wiedział am, że się
zrzyg am. Wytrzymał am do trzecieg o, ostatnieg o skoku. Warto było zobaczyć minę
gościa z obsług i, kiedy wysiadał am z kapsuł y w Królowej Poł udnia. Tak mi powie-
dzieli. Sama tego nie widział am. Ale skor o stać mnie było na kapsuł ę, stać mnie
było też na prysznic, żeby się umyć. A w Królowej Poł udnia są ludzie, któr zy za od-
powiednią ilość bitsów wyczyszczą ci rzyg i ze skafandra. Mówcie o Wor oncowach,
co chcecie, ale płacą naprawdę godziwie.
Zrobił am to wszystko, przecierpiał am nieskończone godziny w pociąg u jak księ-
życowy włóczęg a, hipotermię i strzelanie z procy puszką, w któr ej siedział am we
własnych rzyg ach, bo wiedział am, że jeśli Achi został y czter y tyg odnie, to mnie
niewiele więcej.
***
Spotkał yśmy się w kawiarni na dwunastym poziomie nowej Kwadry Chandra. Obję-
łyśmy się, wycał ował yśmy, trochę popłakał yśmy. Zapocona już był am jak nie
wiem. Pod nami wiercił y i kopał y koparki, co dziesięć dni nowy poziom. Trzyma-
łyśmy się na dług ość ramion i przyg lądał yśmy sobie. Potem pił yśmy na tar asie
miętową herbatę.
Nie od razu zaczęł yśmy rozmowę o kościach. Nie widział yśmy się przez osiem
lun, więc gadał yśmy, wymieniał yśmy informacje o znajomych, dzielił yśmy się
wszystkim. Rozśmieszał am Achi. Śmiał a się jak cichy deszcz. Powiedział am jej o
King Dong u, że luniar ze Mackenziech i królowe tor ów Wor oncowów wydeptują go
w pyle, jak mali chłopcy. Przytknęł a dłonie do ust w nieg rzecznej radości, a śmiał a
się oczyma. Takie głupie i niestosowne. Takie śmieszne.
Achi kończył się kontrakt. Im bliżej się jest Księżycoweg o Dnia, tym krótsze ma
się kontrakty, czasem wręcz na parę minut pracy, tu jednak chodził o o coś inneg o.
AKA nie odpowiadał y jej pomysły. Rekrutowali sobie ludzi bezpośrednio z Akry i
Kumasi. Ghańska firma bier ze ludzi z Ghany. Próbował a LDC sprzedać pomysły na
ich nowy port w Poł udniku – kwadry na trzy kilometry w głąb, rzeźbione miasto,
mieszkał oby się tam jak w ścianach gig antycznej katedry. LDC było uprzejme, ale o
funduszach na projekt rozmawiał a z nimi już od dwóch lun. Kończył y jej się
oszczędności. Budził a się i patrzył a na tykanie wskaźników Czter ech Żywioł ów na
soczewce. Zastanawiał a się nad przeprowadzką do mniejszeg o lokum.
– Mogę cię utrzymywać – powiedział am. – Mam kupę kasy.
I dopier o potem zaczęł yśmy rozmowę o kościach. Achi nie była w stanie zdecy-
dować, póki ja nie miał am wyników. Poczucie winy, cień mówiący, że zrobił o się
coś złeg o. Nie zniosłaby świadomości, że jej decyzja wpłynęł a na moją decyzję –
zostać na Księżycu czy wrócić na Ziemię? A ja nie chciał am, żeby tak robił a. Nie
chciał am tkwić na tym balkonie i pić herbaty, któr a smakuje jak szczyny. Nie chcia-
łam, żeby Achi zmuszał a mnie do pójścia na badania. Nie chciał am, żeby wisiał a
nade mną decyzja do podjęcia.
A potem – zachwyt. Tak wyr aźnie go pamiętam: błysk złota na skraju pola widze-
nia. Coś wspaniał eg o. Latająca kobieta. Fruwająca kobieta. Wisiał a na niebie z roz-
postartymi ramionami, jak krucyfiks. Matka Boska od Latania. Potem ujr zał am, że
skrzydła opalizują i poł yskują wszystkimi kolor ami tęczy, że są przezroczyste i
mocne jak u ważki. Na moment zawisła, potem złożył a cieniutkie skrzydełka i spa-
dła. Przekoziołkował a, leciał a ter az głową w dół, machnęł a nadg arstkami, napięł a
barki. Błysnęł y skrzydła, wyhamował y lot, potem rozł ożył a je na pełną rozpiętość i
wyszła z lotu nurkoweg o spir alą prosto w niebo, wysoko ponad Kwadrę Chandra.
– Och – powiedział am. Wstrzymywał am oddech. Dyg otał am z zachwytu.
Skor o można tu latać, czy trzeba czeg oś jeszcze? Ter az to spowszedniał o, każdy
może latać. Ale wtedy, w tamtym miejscu, dotarł o do mnie, ile można tu dokonać.
***
***
Tamtej nocy w moich snach unosił a się złota kobieta. Achi spał a przy mnie. Wzię-
łam pokój w hostelu. Łóżko było duże, powietrze najświeższe, jakie dało się zrobić
w Królowej Poł udnia, a od smaku wody nie cierpły zęby.
Och, ta fruwająca złota kobieta, kreśląca pętle wokół moich niepewności!
Królowa Poł udnia nie przeszła na org anizację trzyzmianową, więc nig dy nie ro-
bił o się tam zupełnie ciemno. Owinęł am się prześcier adłem Achi i wyszłam na bal-
kon. Oparł am się o por ęcz i patrzył am na ściany świateł. Za każdym światłem ja-
kieś życie i jakieś decyzje. Paskudny świat. Świat, w któr ym wszystko ma swoją
cenę. Wymag ający od każdeg o neg ocjacji. Przy budowie tor ów zauważył am wśród
luniar zy jedną nową rzecz – medalik albo mały, wetknięty do kieszeni amulecik.
Kobieta w szatach Matki Boskiej, pół twar zy to czarny anioł, a pół – naga czaszka.
Wtedy pierwszy raz zetknęł am się z Doną Luną. Pół twar zy martwe, pół twar zy
żyje. Księżyc nie jest martwym satelitą, jest żywym światem. Ukształtował y go takie
dłonie, serca i nadzieje, jak moje. Nie ma tu Matki Natur y, nie ma Gai przeciwsta-
wiającej się ludzkiej woli. Wszystko, co tu żyje, żyje dzięki nam. Dona Luna jest su-
rowa i nieubłag ana, ale także piękna. Mog łaby być tą kobietą, któr a fruwa na skrzy-
dłach ważki.
Stał am na tym balkonie, aż dach zaczerwienił się od wschodu słońca. Potem wró-
cił am do Achi. Znów chciał am się z nią kochać. Z czysto egoistycznych pobudek. Z
kochankami pewne rzeczy są łatwiejsze, z przyjaciółmi trudniejsze.
***
To Achi wpadła na pomysł, żeby zrobić z tego grę. Trzeba schować zaciśniętą pięść
za plecami, jak w grze w papier, nożyce, kamień. Policzyć do trzech. Potem otwie-
ramy dłonie i w nich coś jest – jakiś drobny przedmiot, któr y w oczywisty sposób
mówi o naszej decyzji. I nie wolno nic mówić, bo jeśli cokolwiek powiemy, choćby
jedno słowo, wpływamy na siebie nawzajem. Tylko w ten sposób była w stanie to
znieść – jeśli odbędzie się szybko, klar ownie i bez słowa. I w formie gry.
Wrócił yśmy do stolika kawiarni na tar asie, żeby zag rać w grę. Dwie szklanki
miętowej herbaty. Pamiętam, że powietrze oprócz standardowej woni elektryczności
i ścieków pachniał o także skalnym pył em. Co piąty panel nieba mrug ał. Niedosko-
nał y świat.
– Powinnyśmy chyba to szybko zrobić – powiedział a Achi i schował a dłoń za
plecy tak błyskawicznie, że aż zaparł o mi dech.
Ter az. To już. Wyciąg nęł am z torby mój drobiazg, zacisnęł am w pięści, schowa-
łam.
– Raz, dwa, trzy – powiedział a Achi.
Rozwarł yśmy dłonie.
Ona miał a nazar, oko pror oka, arabski amulet – koncentryczne łezki z niebie-
skieg o, biał eg o i czarneg o księżycoweg o szkła, jak oko.
W mojej dłoni był maleńki obr azek z Doną Luną: czarną i biał ą, żywą i martwą.
***
Ostatnie sprawy poszły szybko i sprawnie. Myślę, że wszystkie pożeg nania powinny
być krótkie. Kupił am Achi bilet na powrotny cykler. W tamtą stronę nig dy nie było
problemu z miejscami. Ona zaprowadził a mnie do centrum medyczneg o LDC.
Błysk światła i czib miał am już na stał e zrośnięty z okiem. Żadnych uścisków dłoni,
gratulacji, powitań. Postanowił am po prostu, że dalej robię to samo co dotąd.
Cykler okręci się wokół Farside i w trzy dni dotrze do pętli księżycowej. Trzy
dni – to pozwalał o skoncentrować nasze uczucia, pozwalał o nam zbyt wiele nie pła-
kać.
Pojechał am z nią pociąg iem do Poł udnika. Miał yśmy dla siebie cały rząd sie-
dzeń, zwinęł yśmy się na nich w kłębek jak małe, ryjące sobie norki zwierzaczki.
„Boję się”, powiedział a. Powrót miał być bolesny. Cykler powoli rozpędza cię do
ziemskieg o przyśpieszenia, potem łapie cię samo ziemskie. Możliwe, że wiele mie-
sięcy będzie tkwić na wózku inwalidzkim. Podobno najlepszym substytutem Księży-
ca jest dla powracających pływanie. Woda cię podtrzymuje, kiedy odbudowujesz z
powrotem masę mięśniową i kostną. A Achi uwielbiał a pływanie. Potem przyszły
wątpliwości. A co, jeśli pomylili jej wyniki z czyimiś innymi i ostatni moment już
minął? Będą próbować ściąg ać ją z powrotem na Księżyc? Tego by nie wytrzymał a.
To by ją zabił o tak samo, jak Ziemia miażdżąca kości i dusząca własnym ciężar em.
Zrozumiał am wtedy, że ona nienawidzi Księżyca, że nienawidził a go od zawsze:
tego zag rożenia, strachu, ale przede wszystkim ludzi. Że ciąg le, do końca życia,
będą na ciebie patrzeć te same twar ze. Czeg oś chcieć. Chcieć, chcieć i chcieć, bez
końca. Tak się nie da żyć, powiedział a. To nieludzkie. Tylko dzięki mnie Księżyc
był dla niej do zniesienia. Ja zostawał am, a ona wracał a.
Więc powiedział am jej o tym, co dotąd trzymał am w tajemnicy, o tym, co do-
strzeg łam na Lansberg u, o tym, co uczyni mnie Smokiem. Takie proste to było. Po
prostu inaczej spojr zał am na coś, co widział am cały czas. Hel-3. Klucz do gospo-
darki post-oil. Mackenzie Metals codziennie wyr zucał o hel-3 do śmieci. A ja myśla-
łam: jak to możliwe, że oni tego nie widzą. Przecież muszą… To niemożliwe, że-
bym tylko ja… Jednak rodziny, korpor acje, a korpor acje rodzinne to już w ogóle,
mają swoje osobliwe fiksacje i ślepe punkty. Mackenzie wydobywają metal. Ich spe-
cjalność to wydobycie metalu. Tym się zajmują, niczeg o inneg o sobie nie wyo bra-
żają, więc przeg apili coś, co mają pod samym nosem. Tak, to mi się może udać. Tak
właśnie powiedział am Achi: że wiem, jak to zrobić. Ale nie z Mackenziemi. Oni by
mi to od razu zabrali. Gdybym się postawił a, zasypaliby mnie papier ami. Albo zabi-
li. Taniej. Sąd Claviusa dopilnuje, żeby rodzina dostał a odszkodowanie, ale to bę-
dzie koniec moich planów dynastycznych. Bo jeśli mi się uda, to zał ożę dynastię.
Zostanę Piątym Smokiem. Mackenzie, Asamoah, Wor oncowowie, Sunowie. Corto-
wie. Podobał o mi się, jak to brzmi.
Opowiedział am jej o tym w pociąg u do Poł udnika. Ekran na fotelu przed nami
wyświetlał powierzchnię. Na ekranie, gdy się nie ma na głowie hełmu, powierzch-
nia zawsze wyg ląda tak samo – jest szar a, zer odowana, paskudna i zadeptana przez
ślady. A w pociąg u siedzieli robotnicy i inżynier owie, partner zy i partnerki, a nawet
dwójka mał ych dzieci. Były dźwięki, kolor y, picie, śmiechy, przekleństwa i seks. I
my, zwinięte w kłębek pod ścianą. I pomyślał am: o, tak właśnie wyg ląda Księżyc.
***
Pod wejściem do pętli księżycowej Achi dała mi prezent. Była to ostatnia rzecz,
jaką posiadał a. Wszystko inne sprzedał yśmy. Pod bramką stał o ośmior o pasażer ów,
żeg nanych przez przyjaciół, rodzinę, amorów. Nikt nie był sam. Pachniał o kokosa-
mi, a nie rzyg ami, potem i niemytymi ciał ami, jak na przylotach. Automat sprzeda-
wał miętową herbatę. Nikt jej nie tykał.
Prezent od Achi był zrobioną z bambusu tubą na rysunki. Kazał a mi ją otwor zyć
dopier o, kiedy poleci. Wylot był tak szybki jak egzekucja, jak to mówią. Zał og a z
VTO kazał a wszystkim przypiąć się w fotelach i już zamykał a drzwi kapsuł y, zanim
któr aś z nas zdążył a coś powiedzieć. Zobaczył am, jak składa usta do pożeg nania,
zobaczył am, jak macha ręką, potem śluza zamknęł a się, a winda powiozła kapsuł ę
na platformę holowniczą.
Próbował am sobie tę pętlę księżycową wyo brazić – wir ującą szprychę z włókna
M5, dwadzieścia centymetrów średnicy i dwieście kilometrów dług ości. Tam, w gó-
rze, wózek już jedzie w stronę przeciwwag i, przesuwając środek masy i wymusza-
jąc zejście cał eg o holu na orbitę styczną z powierzchnią. Biał a lina jest widoczna
dopier o w ostatnim, najniższym punkcie, jakby opuszczał a się pionowo w dół z
rozg wieżdżoneg o nieba. Hak zahacza kapsuł ę i por ywa ją z platformy. A tam wyso-
ko w gór ze jedna z tych jasnych gwiazd to wózek, któr y zjeżdża ter az po holu, po-
nownie przesuwając środek masy, aby cały układ wszedł na wyższą orbitę. W naj-
wyższym punkcie pętli hak się zwolni, kapsuł ę złapie cykler. Sama inżynier ia, sama
technika. Pozwalał a mi, jak amulety, nie dostrzeg ać przer ażającej pustki w sercu.
Próbował am nazywać te gwiazdy: cykler, wózek, przeciwwag a, kapsuł a, wioząca
moją amor, ukochaną, przyjaciółkę.
Pociecha w fizyce. Patrzył am, póki do bramki nie zjechał a kolejna kapsuł a. A nad
hor yzontem już bielał następny hol.
A potem poszłam kupić kawę.
***
Tak, kawę. Cena była absurdalna. Musiał am nar uszyć oszczędności. To był autentyk
– kawa importowana, a nie ulepiona w org anicznej drukarce. Importerka dała mi ją
powąchać. Aż łzy mi w oczach stanęł y. Sprzedał a mi też wszystkie akcesor ia – ta-
kich rzeczy po prostu na Księżycu nie było.
Zabrał am to wszystko do hotelu. Zmielił am do wskazanej grubości. Zag otowa-
łam wodę. Dał am jej ostyg nąć do odpowiedniej temper atur y. Nalał am z wysoka,
żeby się odpowiednio napowietrzył a. Zamieszał am. Robił am ją tak samo jak tę
kawę dla ciebie, siostro. Takich rzeczy się nig dy nie zapomina.
A kiedy się par zył a, otwor zył am prezent od Achi. Rozwinęł am rysunki, koncep-
cyjne szkice habitatu, któr eg o księżycowe uwar unkowania nig dy nie pozwolił yby
jej zbudować. Rura magmowa, powiększona i wyr zeźbiona w twar ze. Twar ze ori-
xas, wysokie na sto metrów, okrąg łe, gładkie i spokojne, patrzył y na tar asy z ogro-
dami i stawami. Z ich oczu i otwartych ust lała się woda. Po dnie wielkiej jaskini
były rozsiane pawilony i altany, pionowe ogrody sięg ał y od dna aż do sztuczneg o
nieba niczym włosy bog ów. Balkony – ona uwielbiał a balkony – krużg anki, arkady,
okna. Stawy. Baseny. W tym orixowym świecie dał oby się przepłynąć z jedneg o koń-
ca na drug i. A podpisał a go: miejsce zamieszkania dla dynastii.
Wszędzie wokół siebie masz ten dar od Achi.
Kiedy importerka roztarł a mi pod nosem szczyptę zmielonej kawy, zalał y mnie
wspomnienia z dzieciństwa: mor ze, uczelnia, koledzy, rodzina, święta, imprezy. Po-
dobno węch to zmysł najściślej związany z pamięcią. Kiedy powąchał am potem
kawę, któr ą sama zapar zył am, przeżył am coś noweg o. To nie były wspomnienia, to
była wizja. Zobaczył am mor ze, zobaczył am Achi, Achi-któr a-wrócił a, na desce po-
śród mor za. Była noc, a ona na niej wiosłował a, przez fale, ponad falami. Wiosło-
wał a przez srebrny ślad Księżyca na mor zu.
Wcisnęł am tłoczek, nalał am i zaciąg nęł am się aromatem kawy.
Napił am się jej.
Ciąg le nie smakował a tak samo, jak pachnie.
SIEDEM
***
***
Po obu stronach Lucasinho pojawiają się dwa garnitur y. Nie zna ich, ale wie, czyi
są.
Lucas Corta siedzi na kanapie, na któr ej spał Lucasinho. Schludny, precyzyjny, z
dłońmi lekko ułożonymi na udach. Flavia klęczy w rogu, pomiędzy świętymi. Oczy
ma wielkie ze strachu. Pierś jej faluje, widać, że walczy o każdy oddech. Dłonie
trzepoczą przy piersi. Lucasinho nig dy czeg oś takieg o nie widział, ale każdy, kto
się na Księżycu urodził, od razu wie, o co chodzi. Ma odcięty oddech. Dusi się,
choć wokół pełno powietrza.
– Oddaj jej powietrze! – wrzeszczy Lucasinho. Kuca obok madrinhi, obejmuje ją
ramieniem.
– Proszę bardzo – odpowiada Lucas. – Toquinho.
Flavia bier ze głęboki, chrapliwy wdech, zaczyna kaszleć i się dławić. Lucasinho
przytula ją. Flavia ma w oczach strach.
– Wag ner płaci za…
– Złożył em LDC lepszą ofertę – mówi Lucas. – Wydaje się, że to rozsądny krok.
Dla bezpieczeństwa. Jeśli nie oddychasz, to nie mówisz.
– Wal się – warczy Lucasinho.
– Tyle czasu był eś poza siecią, że pewnie nie wiesz, że odnieśliśmy wielkie zwy-
cięstwo. Corta Hélio. Twoja rodzina. Przejęliśmy nową działkę pod wydobycie
helu, na Mare Anguis. Sąd Claviusa uznał nasze roszczenia. Zabezpieczył em ci
przyszłość, synu. Co ty na to?
– Gratuluję.
– Dziękuję.
Madrinha Flavia oddycha już miar owo, ale wciąż się kuli, jakby każdy oddech
miał być ostatnim.
– Aha, jeszcze jedno. Zapomniał em. Włącz Jinjieg o. Ter az. Już możesz.
Pomyślnie uruchomiony, mówi Jinji. Masz z powrotem pełen dostęp do swoich
kont.
– Przyjemnie mieć z powrotem pieniądze, węg iel i sieć, co? – mówi Lucas. – To-
quinho.
Ciąg nut nad ramieniem Lucasa zawir owuje. Brzmią wirtualne dźwięki.
Otrzymałem cesję kontraktu, mówi Jinji. Na zasilanie konta Czterech Żywiołów
Flavii Vili Novy. Akceptujesz?
– Twoja madrinha się tobą opiekował a – stwierdza Lucas. – To chyba zupełnie
natur alne, że ter az ty się nią zao piekujesz.
Akceptujesz? – ponag la Jinji.
– Flavia – mówi Lucasinho. – Chodzi o twoje konto. Pai chce, żebym je przejął.
Muszę to zrobić. – Potem, do ojca: – Akceptuję. To i tak są twoje pieniądze.
– Tak. Ale pamiętasz, kiedy był eś mały, nig dy nie chciał em ci kupić żadneg o
zwier zątka, prawda? – Lucas wstaje, strzepuje ze spodni wyimag inowane pyłki. Ski-
nienie głowy, mięśniaki w garnitur ach ruszają ku drzwiom. – Jeszcze jedna sprawa.
Najważniejsza. Po to przyszedłem. Lubisz imprezować. Wszyscy lubią. Więc ja
mam dla ciebie zaproszenie na imprezę. Urodziny twojej babci. Przynieś tort. W
tym jesteś mistrzem. Nie obchodzi mnie, czy będziesz go robić w ubraniu, czy na
golasa, ale świeczek ma być osiemdziesiąt.
***
Yemanja budzi Adr ianę Cortę muzyką. Aguas de Marco, jej ulubiony utwór. Cover
w wykonaniu Elis i Toma.
Dziękuję, szepcze do chowańca i leży pod lekkim przykryciem, patrząc w sufit,
słuchając muzyki i zastanawiając się, czemu akur at dzisiaj zag rał tę piosenkę. Po-
tem przypomina sobie. Urodziny. Kończy dziś osiemdziesiąt lat.
Yemanja wybrał urodzinowe stroje – dla siebie potrójny półksiężyc, a dla Adr ia-
ny Pierr e’a Balmaina, rocznik 1953, żakiet z frakowym kołnier zem i dług imi ręka-
wami, obcisłą ołówkową spódnicę z wielką kokardą na lewym biodrze. Rękawiczki.
Tor ebkę. Eleg anckie to wszystko. W sam raz dla osiemdziesięcioletnieg o ciał a. Za-
nim się ubier ze, przez dwadzieścia minut pływa w nieskończonym basenie. Oddaje
cześć orixas za oknem, kadzidłem i dżinem. Bier ze leki, od któr ych, jak codziennie,
trochę chce jej się rzyg ać. Zjada pięć plastrów mang o, a Yemanja tymczasem infor-
muje ją o sprawach rodzinno-firmowych. Przemyka tysiąc obaw, ale dziś nie osiądą.
Nie w urodziny.
Pierwsza wita ją Helen de Brag a. Cał us, uścisk. Potem życzenia składa Heitor Pe-
reira. Specjalnie dla niej ubrał się w bajkowy mundur, ze sznur ami, guzikami, epo-
letami; wyg lądałby idiotycznie, gdyby nie nosił go z tak wielką godnością. Uścisk,
cał us.
„Dobrze się czujesz?” – pytają.
„Czuję radość”, odpowiada. Podg ryza ją śmierć, codziennie ubywa jej kawał ek,
nie rozstrzyg nęł a jeszcze kwestii sukcesji, mimo to obudził a się z rana przepełnio-
na radością. Radością z mał ych rzeczy, z tego, jak osobliwie słoneczna linia oświe-
tla twar ze orixas, z wody opływającej jej ciał o, gdy wchodzi do basenu, ze słodko-
kwaśneg o aromatu mang o, z szelestu eleg anckieg o ubrania. Rzeczy piękne i banal-
ne. Wciąż są w świecie nowe wrażenia do wchłonięcia.
Ter az przybieg ają wnuki. Robson chce jej pokazać nową sztuczkę karcianą. „An-
zinho, w tramwaju mi pokażesz”. Luna przynosi kwiaty, pasujący do stroju niebieski
bukiecik. Przyjmuje je, choć skór a jej cierpnie od dotyku czeg oś, co żyło, a ter az
jest martwe. Mocno pociąg a nosem, na co Luna chichocze:
– Violetas nie pachną, vo.
Ter az oko. W Boa Vista został a tylko jedna. Amanda Sun obejmuje swoją teścio-
wą i cał uje ją w oba policzki.
Potem madrinhas. Amalia, Ivete, Monica, Elis, któr a dog ląda Robsona, poprawia
mu węzeł krawata i kołnier zyk. Rafa, Lucas, Ariel i Carlinhos dawno wyprowadzili
się z Boa Vista, lecz ich madrinhas został y. Adr iana nig dy by się ich stąd nie pozby-
ła – Cortowie szanują swoje zobowiązania. Woli mieć je w jednym miejscu, pod
własnym niebem, niż rozr zucone po świecie, z głowami pełnymi plotek i tajemnic.
Tak jak tamta. Ta niewierna. Madrinhas jedna po drug iej podchodzą i wycał owują
swoją dobrodziejkę.
Na koniec pracownicy i służba. Trwa to w nieskończoność, ściskanie dłoni i
przyjmowanie życzeń w tym radosnym dniu, jednak Adr iana pracuje niestrudzenie –
tu słówko, tam uśmiech. Za nią przy wyjściu ze stacji ustawia się ochrona. Twor zą
bar ykadę z ciemnych garnitur ów pomiędzy Adr ianą i jej wnukami, jej najstarszymi
służącymi, jej ludźmi. Wszyscy, od dyr ektor finansowej po ogrodnika, przystroili
chowańce w odświętne skórki i kolor y.
Drzwi od stacji otwier ają się nag le. Dłonie wędrują do noży. Heitor Per eira bu-
rzył się przeciwko urządzaniu przyjęcia poza Boa Vista, Adr iana jednak się uparł a.
Corta Hélio nie będzie się tchórzliwie kryć w swojej twierdzy. Dłonie wracają na
miejsca. To Lucasinho, z tektur owym pudeł eczkiem.
– Wszystkieg o najlepszeg o, vo. – W pudełku jest tort, zielona kopułka misternie
ozdobiona bar okową kor onką lukru. – To się nazywa „tort szwedzkiej księżniczki”.
Nie wiem, co to znaczy „szwedzkiej”.
Cał ują się i obejmują. Kolczyki Lucasa wrzynają się babci w skór ę.
– W ubraniu czy bez? – pyta Adr iana. – Mam nadzieję, że bez.
Lucasinho pąsowieje. Ślicznie mu z tym rumieńcem.
– Czy ty masz makijaż?
– Mam, vo.
– Ta kontur ówka świetnie podkreśla złoty odcień w twoich oczach. Może byś tyl-
ko bardziej podkreślił kości policzkowe. Mocne strony urody. – Śliczny chłopak z
nieg o.
Goście zabior ą się dwoma tramwajami. W pierwszym towar zystwo, w drug im
Adr iana, najbliższa rodzina i ochrona. Podczas trzyminutowej jazdy Robson poka-
zuje vo nową sztuczkę karcianą, opartą na motywie ludzi uciekających z przecieka-
jąceg o habitatu: tu fig ur y cały czas uciekają z wierzchu talii. Wszyscy mają palce
trochę zielone i trochę lepkie od ciasta Lucasinho.
João de Deus to miasto pracujące, Adr iana nig dy nie poświęcił aby dzienneg o zy-
sku, żeby ogłosić ogólne święto, nawet w osiemdziesiąte urodziny, mimo to wielu
mieszkańców i zleceniobiorców wzięł o sobie parę minut wolneg o i przyszło po-
zdrowić Pierwszą Damę Helu. Patrzą ter az, jak flota motos wiezie Cortów Prospek-
tem Kondakowej i podjeżdża pod hotel, gdzie Lucas zorg anizował urodzinowy
obiad. Klaszczą, niektór zy machają. Adr iana odpowiada uniesieniem dłoni w ręka-
wiczce. Ster owce w kształcie zwier zątek z kreskówek manewr ują na wyciszonych
mikrowentylator ach ponad Kwadrą Sebastiana, niczym boski cyrk. Adr iana unosi
wzrok, gdy pada na nią cień M-Kata Xu. Uśmiecha się.
Ludzie Heitor a Per eiry pracowali od wielu dni przy dyskretnym zabezpieczeniu
hotelu. Od późneg o por anka dyskretnie skanowali gości. Oklaski; odwracające się
głowy; Adr iana pojawia się pośrodku przyjęcia, wir uje od twar zy do twar zy, od
sukni do sukni, od pocał unku do pocał unku. Jej synowie, jej przystojni chłopcy w
najlepszych garnitur ach. Ariel się spóźnia, Ariel zawsze się spóźnia na uroczystości
rodzinne. Lucas jest wyr aźnie zdenerwowany, ale nie jest stróżem siostry swojej. W
tym świecie policja nie istnieje, nawet rodzinna.
Rodzina bliska i daleka – serdeczne uściski od Lousiki Asamoah – ją zawsze naj-
bardziej lubił a ze wszystkich oko swoich dzieci. Krewni i powinowaci; rodzina Sore
od strony Carlosa, pomniejsze klany, sprzymier zone przez nikah. Potem elita towa-
rzyska. Księżycowy Orzeł przysłał przeprosiny – żaden z Orł ów nig dy nie pojawił
się na urodzinach Adr iany. Adr iana odtańcowuje eleg anckieg o walca pomiędzy
Asamoah z Twé, nieskazitelnymi Sunami z Pał acu Wieczneg o Światła i grandami
Wor oncowami; rody pomniejsze i niższe, gwiazdki towar zystwa i trendsetter zy, re-
porter zy i celebrytki, amores i oko. Są też wszyscy uczestnicy Bieg u Księżycoweg o
Lucasinho, onieśmieleni i trzymający się własnej orbity towar zyskiej. Adr iana Cor-
ta każdemu ma coś do powiedzenia. Kilwater po jej przejściu gener uje spir alę setek
nowych rozmów i nowych kontaktów.
Na sam koniec – polityka. Biur okraci z LDC, dziekani Uniwersytetu Farside.
Gwiazdy ser iali, muzycy z list przebojów, artyści, architekci, inżynier owie. Adr iana
Corta zawsze wypełniał a swoje urodziny inżynier ami. I media: reporter zy sieci spo-
łecznościowych, modowi komentator zy, ci, co twor zą treści, i ci, co je udostępniają.
Relig ia: kardynał Okog ie i wielki mufti el-Tayyeb, opat Sumedho oraz, cała w bieli,
siostra Panów Chwili. Irmã Loa dyga przed swoją chlebodawczynią.
U boku matki pojawia się Ariel. Cał us, przeprosiny, któr e Adr iana zbywa mach-
nięciem ręki.
„Dziękuję”.
„W życiu byś mi nie wybaczył a, gdybym nie zdążył a na twoją osiemdziesiątkę”.
„Nie za to ci dziękuję”.
Ariel rozsuwa swój waper na pełną dług ość i daje się por wać przyjęciu.
Adr iana unosi głowę w zachwycie, słysząc muzykę. Bossa nova. Goście rozstę-
pują się przed nią, gdy idzie do jej źródła.
„Ten sam zespół, co po Bieg u Księżycowym Lucasinho”, mówi. „Jak miło”.
Lucas pojawia się u jej boku. Podczas wszystkich towar zyskich fig ur i pir uetów
nie oddalił się od niej dalej niż o dwa kroki.
„Tylko twoje ulubione kawałki, mamãe. Same star e melodie”.
Adr iana gładzi Lucasa dłonią po policzku.
Dobry z ciebie chłopak, Lucas.
***
Wag ner Corta wkrada się spóźniony do restaur acji, cały czas nie czując się komfor-
towo w świeżo wydrukowanym garnitur ze. Rozmiar jest dobry, ale źle leży, ciśnie
tam, gdzie powinien być luźny, ocier a tam, gdzie powinien muskać.
– Lobinho! – Rafa wita go z otwartymi ramionami, wylewnie.
Żelazny uścisk, potężne klepnięcia po plecach. Krzywi się. Ludzki oddech. Wa-
gner jest w stanie zidentyfikować składniki wszystkich drinków, któr e trafił y bratu
do gardła.
– Są urodziny mamãe, nie mog łeś się chociaż ogolić? – Lustruje go od stóp do
głów. – Gdzie ty chował eś tego chowańca?
Wag ner jedną myślą wył ącza doktor Luz i przywoł uje Sombrę, choć wszyscy,
któr zy wiedzą o jego dwóch poł ówkach, potrafią poznać, że dziś jest wilkiem: po
tym, jak wierci się we własnej skór ze, jak patrzy, jakby słuchał wszystkich rozmów
nar az, po obfitej szczecinie na twar zy.
– Nie widział a cię przy powitaniu. – Rafa zgarnia drinka z tacy i wtyka Wag ner o-
wi w dłoń. – Postar aj się dotrzeć do niej, zanim trafisz na Lucasa. Nie jest dziś w
pobłażliwym nastroju.
Wag ner ledwie zdążył na ekspres – rozkoszował się każdą chwilą z Iriną. Gryzła
go. Ssał a mu ciał o tak mocno, że zostawał y siniaki. Szczypał a, szarpał a, aż krzy-
czał. Ciąg nęł a zębami za skór ę, delikatnie i czule. Seks był w tym najmniej istotny,
zdawkowy, oczywisty. Budził a w nim całkiem nowe odczucia i uczucia. Zmysły wi-
brował y mu przez całą noc. Wyjął garnitur z drukarki na stacji, przebrał się w toa-
lecie w pociąg u, ostrożnie naciąg ając koszulę i spodnie na świeże rany i siniaki. A
każde najmniejsze ukłucie bólu było jak ekstaza. Irina usłuchał a jego próśb i nie
zostawił a żadneg o śladu na dłoniach, szyi, twar zy.
– Coś znalazłem – mówi.
– Mów.
– Rozpoznał em jeden z procesor ów białkowych. Ty byś tego nie zobaczył, ale
dla mnie – jakby ktoś dał swoje nazwisko na neonie.
– Coś strasznie szybko mówisz, Wilczku.
– Przepraszam. Przepraszam. Spotkał em się z projektantką. Studiowaliśmy ra-
zem. W jednej grupie. Dała mi adr es skrzynki mailowej. Oczywiście niczyj. Ale
wrzucił em to stadu do rozpracowania.
– Powoli. Powoli. Co zrobił eś?
– Wrzucił em stadu do rozpracowania.
Stado z Poł udnika to agronomowie, luniar ze, robotycy, manikiur zyści, barmani,
sportowcy, muzycy, masażyści, prawnicy, właściciele klubów, inżynier owie kolejo-
wi, rodziny małe i duże; wielka rozmaitość umiejętności i wykształcenia; jednak
kiedy się zjednoczą i skupią na jednym zadaniu, dzieje się coś cudowneg o. Stado
jakby współdzieli swoją wiedzę, instynktownie uzupełnia się nawzajem i twor zy
idealny zespół, zjednoczony misją, gestalt nieo mal. Wag ner rzadko to widział, tyl-
ko raz brał udział, ale nig dy sam tego nie wykor zystał – do dzisiaj. Stado zebrał o
się, umysły, talenty i char akter y zlał y się i stopił y – i po pięciu godzinach miał na-
zwę pracowni, któr a zbudował a muchę-mordercę. Nie ma w tym nic nadnatur alneg o
– Wag ner nie wier zy w nadnatur alne rzeczy. To racjonalny cud. To nowy sposób na
człowieczeństwo.
– Jednor azowa firma konstruktorska Najmniejsze Ptaki – mówi Wag ner. – Siedzi-
ba w Królowej Poł udnia. Zar ejestrowana na Joachima Lisberg er a i Jake’a Teng lon-
ga Suna.
– Jake’a Teng long a Suna.
– To nic nie znaczy. Firma wyprodukował a jeden produkt, dostarczył a go i się
zlikwidował a.
– A wiemy, komu dostarczył a?
– Próbuję to ustalić. Chociaż bardziej mnie inter esuje, kto zamawiał.
– Masz jakieś ślady?
– Pewnie będę musiał osobiście pog adać z Sunem – odpowiada Wag ner.
– Dobra robota, Wilczku – mówi Rafa.
Kolejne bolesne klepnięcie w plecy. Odzywa się każdy znak po ugryzieniu. Rafa
poster ował Wag ner em tak, by przeciąć kurs matki przesuwającej się pomiędzy skła-
dającymi życzenia.
– Wszystkieg o najlepszeg o, mamãe.
Adr iana Corta zaciska usta. Potem nachyla się ku niemu, zapraszając do cał usa.
Dwa cał usy.
– Mógłbyś się ogolić, naprawdę – mówi, rozśmieszając swoją świtę. Gdy odpły-
wa w wir przyjęcia, szepcze mu do ucha: – Jeśli chcesz trochę zostać, to twoje daw-
ne mieszkanie w Boa Vista czeka.
***
Mar ina nie cierpi tej sukni. Krępuje, drapie, jest za obszerna i niewyg odna. Czuje
się w niej naga, bezbronna; jeden zbyt gwałtowny ruch i wszystko zjeżdża z ramion
pod nogi. A buty to już w ogóle. Ale są modne, stosowne, i choć nikt nie mrug nąłby
okiem, gdyby przyszła w spodniumie czy wręcz męskim garnitur ze, Carlinhos ja-
sno daje do zrozumienia, że Adr iana by to odnotował a.
Uwięzła w nudnym towar zystwie i nudnej rozmowie, zdominowanej przez gło-
śneg o socjolog a z Farside’a i jego teor ie o ponar odowej tożsamości wśród drug iej
i trzeciej gener acji Lunar ian.
Taki mądry jesteś, a nie potrafisz wymyślić lepszeg o słowa na mieszkańców
Księżyca niż Lunar ianie, myśli Mar ina. Przer zuca się w głowie określeniami: Księ-
życowi, luniacy, luniacy moo niacy księża lunatycy. Do dupy wszystkie. Ratunku,
błag a orixę od imprez.
Dostrzeg a Carlinhosa przeciskająceg o się przez tłum ciał, odświętnych chowań-
ców i szklanek z drinkami.
– Matka chce z tobą por ozmawiać.
– Ze mną? Co takieg o?
– Prosił a.
Już prowadzi ją za rękę pomiędzy gośćmi.
– Mãe, to jest Mar ina Calzag he.
Pierwsze wrażenie, jakie wywarł a na Mar inie, jest nieo dwracalnie skażone no-
żem przy szyi, wyg ląda jednak, że postar zał a się bardziej, niż sug er owałby kalen-
darz… nie, nie postar zał a się, raczej przywiędła, skurczył a się, zrobił a się przezro-
czysta.
– Sto lat, senhora Corta.
Mar ina jest ter az dumna ze swojeg o portug alskieg o, lecz Adr iana i tak przecho-
dzi na globo.
– Coś mi się zdaje, że rodzina znów jest wobec ciebie zobowiązana.
– Zrobił am po prostu to, co do mnie należał o.
– Jeśli powier zę ci kolejne zadanie, czy wykonasz je równie świetnie?
– Zrobię, co w mojej mocy.
– Mam takie zadanie. Chcę, żebyś się kimś opiekował a.
– Senhora Corta, niezbyt się nadaję do dzieci. Boją się mnie…
– To dziecko się nie przestraszy. Już szybciej ty jego.
Kiwnięcie głowy każe Mar inie spojr zeć na drug ą stronę sali – na Ariel Cortę, ja-
skrawy płomień pośrodku ciemno odzianych urzędników sądowych i technokratów
z LDC. Śmieje się, odr zuca głowę w tył, zamiata włosami, kreśli ideo gramy dy-
mem z waper a.
– Senhora, nie rozumiem.
– Chcę, żeby ktoś miał moją córkę na oku. Boję się o nią.
– Senhora Corta, jeśli potrzebuje pani ochroniar za, to są wyszkoleni…
– Gdybym chciał a ochroniar za, to już bym go miał a. Ochroniar zy to ja mam na
pęczki. Chcę mieć agentkę. Chcę, żebyś była moimi oczami, uszami, moim głosem.
Chcę, żebyś była dla niej przyjaciółką i przyzwoitką. Będzie cię nienawidzić, będzie
z tobą walczyć, będzie próbował a się ciebie pozbyć, będzie cię gnębić, pog ardzać
tobą i obr ażać. Ale ty będziesz przy niej trwać. Czy dasz radę?
Mar inie brak słów. Nie da się. Nie da się tego zrobić, nie da się odmówić. Stoi
przed Adr ianą Cortą w uwier ającej sukience i jedyne, co jest w stanie pomyśleć, to:
ale nie będzie tam Carlinhosa.
Carlinhos poszturchuje ją. Adr iana Corta czeka.
– Tak, senhora Corta. Dam radę.
– Dziękuję. – Uśmiech jest szczer y, a cał us w policzek ciepły, mimo to Mar ina
wzdryg a się, czując wieczny, czający się chłód.
***
***
Lucas nacier a spir alą ze skraju przyjęcia i wył uskuje Amandę Sun spomiędzy roze-
śmianeg o rodzeństwa i krewnych. Dotyka jej łokcia.
– Jedno słówko. Na osobności.
Prowadzi ją za łokieć do jadalni, już zastawionej do urodzinowej uczty, wokół
sięg ających sufitu lodowych rzeźb ze zrywającymi się do lotu ptakami. Przez waha-
dłowe drzwi do kuchni.
– Lucas, o co chodzi?
Mijają kuchnie, zlewy, tytanowe blaty robocze, chłodziarki i spiżarki, unoszące
się i opadające noże i krajalnice. Do chłodni.
– Lucas, co z tobą? Puszczaj. Boję się.
– Amando. Chcę się z tobą rozwieść.
Amanda się śmieje. Krótki, pobrzmiewający irytacją chichot, oznajmujący, że
uważa to za absurd. Za coś nie do pomyślenia. Jakby Księżyc zwalił się do Zatoki
Hudsona. Potem:
– O rany. Ty mówisz poważnie.
– Czy ja kiedyś mówię niepoważnie?
– Nie można powiedzieć, Lucas, że jesteś niepoważny. A ja nie mogę powiedzieć,
że ten pomysł nie wydał mi się pociąg ający. Ale nie jesteśmy w tych sprawach wol-
ni, prawda? Mój ojciec nie przejdzie do por ządku dzienneg o nad taką obr azą wobec
córki.
– To nie ja upier ał em się przy klauzuli o monog amii.
– Ale ją podpisał eś. Lucas, o co tak naprawdę chodzi? – Amanda patrzy mu w
twarz, jakby wypatrywał a chor oby lub obłędu. – O Boże. To mił ość, tak? Ty na-
prawdę się w kimś zakochał eś.
– Tak – mówi Lucas. – Chcesz, żebym złamał kontrakt, czy rozwiążemy go za
por ozumieniem stron?
– Ty się zakochał eś.
– Będę wdzięczny, jeśli do końca luny wyprowadzisz się całkowicie z Boa Vista –
woła Lucas zza drzwi chłodni.
Pracownicy restaur acji w skupieniu układają, komponują i dekor ują wykwintne
przekąski.
– Z Lucasinhem nie będzie problemu. Jest pełnoletni. – Lucas wycofuje się przez
kuchnię.
Amanda Sun za drzwiami śmieje się, śmieje i śmieje, aż musi, wyczerpana,
oprzeć dłonie o kolana. I śmieje się dalej.
***
– Cześć.
– No cześć.
– Czemu odbijasz moje wiadomości?
Abena Asamoah wierci w podł ożu czubkiem satynowej szpilki Rayne, odwraca
wzrok. Pociąg a za kolec w uchu Lucasinha.
– Cały czas go masz. I naprawdę ci dobrze z tym makijażem.
Dopadł ją przy cocktail-bar ze, zwabił do cicheg o kącika. Jakaś część umysłu
stwierdza: Luca, to jest nar zucanie się.
– Babcia też tak uważa.
Szczer zy zęby i widzi, że jest nić por ozumienia – u niej też wywoł ał minimalny
uśmiech.
– Więc gdybym naprawdę był w potrzebie, mógłbym do ciebie pójść – postukuje
w kolczyk.
– Oczywiście. Dokładnie tyle to oznacza.
– Tylko że…
– Co?
– Kiedy był em w Twé na tej basenowej imprezie, nawet nie chciał aś na mnie
spojr zeć.
– Kiedy był eś na tamtej imprezie, kleiłeś się do Ya Afuo m, a do tego oboje mieli-
ście Bóg wie czym zryte mózgi.
– Do niczeg o nie doszło.
– Wiem.
– A czemu to dla ciebie ważne, doszło czy nie doszło?
Abena bier ze głęboki wdech, jakby miał a tłumaczyć dziecku jakieś trudne poję-
cie, jak „próżnia” albo „Czter y żywioł y”.
– Po tym, jak uratował eś Kojo, wszystko bym dla ciebie zrobił a. Szanował am cię.
I to jak. Był eś odważny i dobry, nadal jesteś. Ale kiedy poszedłeś do szpitala do
Kojo, chciał eś tylko dostać się do jego mieszkania. Wykor zystał eś go. A z kolei
Grig or ijowi Wor oncowowi sam dał eś się wykor zystać, jak zabawka do seksu. Luca,
ja nie jestem pruder yjna, ale to było obrzydliwe. Potrzebował eś czeg oś i wykor zy-
stywał eś każdeg o, kto mógł coś dla ciebie zrobić. Przestał eś szanować innych ludzi,
przestał eś sam się szanować – i ja przestał am ciebie szanować.
Lucasinho czuje, że twarz mu płonie. Gor ączkowo wymyśla usprawiedliwienia,
tłumaczenia, obronę: zły był em na ojca, ojciec mi wszystko poblokował, nie mia-
łem dokąd pójść, nie był em w sieci, to byli tylko ludzie, do któr ych coś czuł em, ba-
dał em różne opcje, to był szalony czas, to było przez chwilę, nikomu nie zrobił em
krzywdy, a przynajmniej poważniejszej. Wszystko to brzmi jak ściema. Prawdy nie
zakwestionuje. Nie posunął Ya Asamoah, ale gdyby to zrobił, spędziłby u niej w
mieszkaniu kilka nocy; miękkie łóżko, ciepłe ciał o i śmiech. Jak z Grig or ijem, jak
z Kojo. Jak u własnej ciotki. Jest winny. Jedyna nadzieja na naprawę relacji z Abeną
to się przyznać.
– Masz rację.
Abena stoi ze splecionymi ramionami, wspaniale władcza.
– Masz rację.
Dalej milczy.
– To prawda. Był em okropny dla ludzi.
– Ludzi, któr zy o ciebie dbali.
– Tak. Ludzi, któr zy o mnie dbali.
– Upieczesz mi ciasto – mówi Abena. – Pieczesz ciasta na przeprosiny, tak? To
upieczesz mi?
– Upiekę.
– Mają być babeczki. Trzydzieści dwie. Chcę zrobić babeczkowe party dla moich
sióstr-abusua.
– A jaki smak?
– Wszystkie możliwe.
– Nie ma sprawy. Trzydzieści dwie babeczki. I puszczę ci przez sieć wideo, jak je
robię, żebyś była pewna, że robię je jak trzeba.
Abena piszczy z udawanym obur zeniem, ściąg a prawy but i wali nim Lucasinho
całkiem niedelikatnie w pierś.
– Nieg rzeczny chłopak.
– A ty chciał aś pić moją krew.
Alarm bezpieczeństwa, mówi mu Jinji do ucha. Proszę zachować spokój, ochrona
Corta Hélio jest w drodze. W cał ej sali dłonie wędrują do uszu, twar ze zadają pyta-
nia: co, gdzie? Kobieta w sukni od Tiny Leser przeskakuje przez bar, odpycha Abe-
nę i staje pomiędzy Lucasinho a zag rożeniem. W obu dłoniach ma noże.
– Co się dzieje? – pyta Lucasinho.
Po chwili, gdy goście odsuwają się od drzwi restaur acji, widzi wszystko. Na
przyjęcie chce się wbić Duncan Mackenzie z sześcioma korpor acyjnymi nożami za
plecami.
***
Heitor Per eira wychodzi naprzód, by stawić Duncanowi czoł o. Prezes Mackenzie
Metals zatrzymuje się o centymetry od wyciąg niętej dłoni. Unosi brwi, widząc
pstrokaty mundur Cortoweg o bezpieczniaka. Za oboma mężczyznami stają ich
uzbrojeni podwładni, z rękoma na nożach.
Rafa przeciska się przez szer eg ochroniar zy. Lucas jest krok za nim, po bokach
Carlinhos i Wag ner. Lucas rzuca spojr zenie synowi: Lucasinho przeciska się przez
swoją ochroniarkę, by stanąć razem z nimi.
– Co ty tu robisz? – pyta Rafa.
Cała sala zamarł a. Nikt nie sięg a po drinka ani po szklankę z herbatą.
– Przyszedłem złożyć życzenia waszej matce – odpowiada Duncan.
– Wykopiemy was stąd tak samo jak z Beikou! – krzyczy ktoś zza szer eg u ochro-
niar zy.
Rafa unosi dłoń – dosyć.
– Chłopcy, chłopcy. – Adr iana dotyka biodra Rafy; ten odpływa na bok. – Miło,
że przyszedłeś, Duncan. Ale tylu ludzi?
– Na zaufanie mamy ter az niedobór rynkowy.
Adr iana wyciąg a rękę. Duncan Mackenzie pochyla się, by ją ucał ować.
– Wszystkieg o najlepszeg o. – Potem, szeptem, po portug alsku: – Musimy por oz-
mawiać. Jak rodzina z rodziną.
– Musimy – odpowiada Adr iana w tym samym języku. Potem, rozkazująco: –
Przyg otować przy moim stole jeszcze jedno nakrycie. Obok mnie. I napoje dla ludzi
pana Mackenzieg o.
– Mamãe? – odzywa się Lucas.
Adr iana mija go, nie patrząc.
– Jeszcze nie jesteś hwaejangiem. Żaden z was nie jest.
***
***
***
***
***
Obcasy Ariel są piękne i niepraktyczne, ale przydają jej eleg ancji, gdy pędzi do
wyjścia. Jednak Mar ina jest sprawna jak na powierzchnię, jest Dług obieg aczką i ła-
pie Ariel za łokieć.
– Mnie też się to nie podoba, ale twoja matka kazał a mi…
Dłoń, chwyt, skręt i Mar ina musi iść jedyną ścieżką, któr a nie kończy się zwich-
niętymi stawami ani złamanymi kośćmi. Impreza zawir owuje i dziewczyna już leży
na plecach, bez tchu, na wywoskowanym parkiecie.
– Jak będziesz w stanie mnie tak zrobić, to może wtedy będę potrzebował a ochro-
niarki – mówi Ariel i wsiada do moto, któr e otwor zył o się przed nią jak dłoń.
– Nikt mnie z tego nie zwolnił – mruczy Mar ina, gdy ochrona Cortów podnosi ją
i stawia na nogi.
Ale moto już jest w poł owie Prospektu Kondakowej, pstrokate od reklam i ścig a-
ne przez balonowy bestiar iusz.
***
– Cześć.
– Cześć.
Abena dotyka ramienia Lucasinha.
– Jakieś plany?
– Bo?
– A nic. Idziemy w parę osób do klubu.
Mog ła mu wysłać wiadomość przez Jinjieg o, ale przyszła osobiście, żeby go do-
tknąć.
– Kto?
– Ja, moje siostry-abusua, Nadia i Ksenia Wor oncow.
Patrzą na nieg o, ubrane eleg ancko, w kolor owych butach, on zaś bardzo, bardzo
chciałby z nimi pójść, być z Abeną i wypatrywać okazji; zrehabilitować się, zaim-
ponować jej. Lecz w głowie upor czywie koł aczą mu dwa obr azy: dwaj gor yle ojca
po obu jego bokach. Flavia skulona wśród swoich świętych, walcząca o oddech.
– Nie mogę. Muszę pobyć trochę z moją madrinhą.
***
Imprezy mają okres poł owiczneg o rozpadu. Rozmowy tracą rozpęd. Wyczerpują
się tematy. Robią się męczące. Zaliczony każdy, kto miał być zaliczony. Kontakty się
skontaktował y, albo spełzły na niczym. Nikt już nie słucha muzyki. Obsług a zaczy-
na sprzątać. Za godzinę restaur acja otwier a się dla gości na wieczór.
Lucas ociąg a się z wyjściem, świadomy, że przeszkadza, że ledwo go toler ują,
chce jednak temu podziękować, tamtemu uścisnąć dłoń, innemu dać napiwek czy
premię. Zawsze doceniał dobrą robotę, zawsze uważał, że powinna być nag radzana.
– Mãe była zachwycona – mówi do restaur ator a. – Jestem bardzo z was zadowo-
lony.
Zespół zwija instrumenty. Wydają się zadowoleni z występu. Lucas dziękuje im
po kolei, Toquinho hojnie rozdaje napiwki. Szeptem do Jorg e:
– Momencik, jeśli możesz.
Jedno spojr zenie Lucasa i balkon się opróżnia.
– Znowu balkon – zauważa Jorg e.
Lucas opier a się o szklaną ścianę z widokiem na Kwadrę Święteg o Sebastiana.
Urodzinowe ster owce opadły na poziom gruntu, maleńkie ludziki próbują okieł-
znać latających bog ów sznur ami, kotwicami i spuścić z nich powietrze.
– Dziękuję, Jorg e – mówi Lucas tonem, któr y gasi wszelką żartobliwość i weso-
łość Jorg e. Głos ma zdławiony, udręczony.
– Dziękuję, senhor Corta.
– Senhor… – zaczyna Lucas. – Sprawił eś mojej matce wielką radość w dniu…
Nie. Nie to chciał em powiedzieć. Jestem bu-hwaejangiem Corta Hélio, mówię o
strateg ii na zar ządzie, zar abiam na życie gadaniem, a nie potrafię się wysłowić.
Miał em cały wstęp, Jorg e. Miał em powiedzieć o wszystkich moich powodach, o
przemyśleniach. O wszystkim.
– Kiedy marzną mi palce, kiedy nie wychodzi mi melodia, kiedy czuję, że coś jest
nie tak z muzyką, któr ą pamiętam, zawsze sobie powtar zam, że znalazłem się tutaj,
bo potrafię coś, czeg o nie umie nikt inny na tej sali – mówi Jorg e. – Nie jestem taki
jak oni. Jestem wyjątkowy. I wolno mi czuć dumę, że taki jestem. Ty, Lucas, masz
pełne prawo, żeby powiedzieć, co chcesz, co myślisz.
Lucas wzdryg a się, jakby ktoś wbił mu gwóźdź pomiędzy oczy. Ściska szklaną
por ęcz.
– Tak. Po prostu. – Patrzy na Jorg e. – Jorg e, wyjdziesz za mnie?
***
***
***
– No nie, to się po prostu nie nadaje – mówi Ariel i obstukuje Mar inę końcem wa-
per a w ramionach, w talii, w udach. Stuk puk-puk stuk.
Mar ina myśli, że mog łaby jej wbić twarz w potylicę. Fala krwi zalewa przodo-
mózgowie. I ustępuje.
– Coś nie tak z moim ubraniem?
– Ubier asz się jak ewang eliczka. To jest Sąd Claviusa, a moi klienci to najlepsze
osoby… no, najbog atsze. Mają oczekiwania. I ja mam oczekiwania. Mój zaszczytnik
się lepiej ubier a. Więc nie, nie, nie. – Ariel dar owuje sobie obstukiwanie. Widzi
lawę w oczach Mar iny.
„Za-kto?” – chciał aby zapytać Mar ina, lecz drukarka już buczy.
– O jedenastej mam sąd, o dwunastej przesłuchanie dłużnika, o trzynastej obiad z
koleg ami ze studiów – wymienia Ariel. – Spotkania z klientami, piętnasta do osiem-
nastej, ustalenia przedsądowe z Akindele o dwudziestej. Okoł o dwudziestej pierw-
szej muszę pojawić się na przyjęciu weselnym u Chawli, o dwudziestej drug iej Bal
Debiutantek Izby Prawnej. Ter az mamy dziesiątą, więc po prostu to wkładaj i posta-
raj się nie spaść z obcasów. – Marszczy czoł o.
– Co ter az?
– Twój chowaniec.
– Hetty zostaw w spokoju.
– Hetty. I co to niby jest?
– Orka.
– Zwier zę jakieś? Ryba?
– Moje zwier zę totemiczne. – Kłamstwo, ale Ariel się nie domyśli.
Hetty to o jedną drwinę za dużo. Hetty jest nie do ruszenia – związek pomiędzy
kobietą i jej chowańcem nie może podleg ać kaprysom czy modzie.
– Rozumiem. Relig ia. Zakładam, że do tego nie masz jakichś relig ijnych zastrze-
żeń? – Wręcza Mar inie zwój tkaniny, miękki i pachnący praniem, prosto z drukarki.
– Co się tak rozg lądasz?
– Patrzę, gdzie się można przebrać.
Mieszkanie Ariel jest mniejsze i bardziej puste, niż Mar ina sobie wyo brażał a.
Biel. Duże powierzchnie. Czy to ma być minimalistyczna ucieczka od niekończące-
go się potoku głosów, kolor ów, hał asów, ludzi, ludzi, ludzi? Jedyną ozdobą jest
rozbielone, zajmujące całą ścianę zdjęcie twar zy, któr a pewnie jest ikoną w jakiejś
nieznanej Mar inie hag iog rafii. Zamknięte oczy i rozchylone usta trochę Mar inę bul-
wersują. Klimat narkotyczny, org azmiczny.
Kładzie dłoń na klamce.
– Tam nie – mówi Ariel tak szybko, że Mar ina postanawia później zbadać tę kwe-
stię. – Tutaj.
Mar ina wbija się w sukienkę. Masa falban i kor onek jest aż dusząca. Gorset – ab-
surdalny. Jak ludzie się w czymś takim ruszają, jak oddychają? Gdzie schować
broń? Par alizator w dekolcie, nóż po wewnętrznej stronie uda. Żeby nie psuć linii.
– Nogi.
– Co nogi?
– Masz ogolić. Kiedyś ci się zrobi permanentną depilację.
– A w życiu.
Ariel podnosi parę prześwitujących pończoch.
– Nie ma sprawy.
Otwier ając drzwi do łazienki, Mar ina widzi, że Ariel wtyka jej star e ubranie do
recykler a.
– Ej!
– Codziennie nowy wydruk. Co najmniej. Mój brat to dzikus. Potrafi przez pół
luny nosić ten sam ocieplacz do skafandra.
Mar ina naciąg a pończochy na nowe, gładkie nogi. Wkłada buty. Nawet w księży-
cowym ciążeniu nie ustoi na nich dłużej niż przez godzinę. Są jak broń, nie obuwie.
Ariel lustruje ją od stóp do głów.
– Obr ót.
Mar inie udaje się pir uet. Podbicia stóp już ją bolą.
– Wyg lądasz swobodnie jak zakonnica na imprezie masturbacyjnej. Ale ujdzie.
Proszę. – Ariel unosi parę miękkich baler inek. – Pierwsze bankietowe wtajemnicze-
nie. Nosisz je w tor ebce i przy każdej okazji wkładasz. Tylko żeby nikt cię w nich
nie widział. No to do roboty.
Uśmiecha się naprawdę, nie tylko w wyo braźni Mar iny.
– Są takie rzeczy?
– Jakie?
– Imprezy masturbacyjne?
– Coração, jesteś ter az w Kwadrze Wodnika.
***
Siedzę w sądzie od trzech dni i dalej tego księżycoweg o prawa nie rozumiem. Zasa-
dę rozumiem, wszyscy rozumieją. Nie ma prawa karneg o, jest tylko cywilne. Sama
zawier ał am dziesiątki – setki – kontraktów: Hetty większość obsług uje w ogóle bez
mojej wiedzy. Przez powietrze i skał ę i ludzi przelatują ich miliardy na sekundę. Tu-
taj to jest Piąty Żywioł – kontrakt. A Sąd Claviusa wyg ląda, jakby służył do unikania
prawa. Bo najbardziej ich przer aża konieczność wprowadzenia jakieg oś noweg o
prawa – to by wszystkich zblokował o i odebrał o wolność neg ocjacji. Jak najwięcej
prawników, a prawa jak najmniej. Procesy sądowe to po prostu takie dłuższe neg o-
cjacje. Obie strony się targ ują, któr zy sędziowie będą orzekać i ile trzeba będzie za
to zapłacić. W ogóle bardziej przypominają producentów filmowych niż adwoka-
tów. Na pierwszych posiedzeniach gada się tylko o tendencyjności i jej kompenso-
waniu – nie ma zał ożenia, że sędziowie są bezstronni, więc sprawy sądowe i kon-
trakty muszą to uwzględniać. Czasami sędziowie muszą zapłacić, żeby orzekać w
danej sprawie. Wszystko jest neg ocjowane. Mam swoją teor ię, że to dlateg o Księżyc
jest tak otwarty pod względem seksualnym: tu nie ma etykietek typu homo, heter o,
bi, poli, A. Tu decydujesz, kim jesteś i co masz ochotę robić. Seks to też kontrakt,
między rżnącym i rżniętym.
Sąd Claviusa, brzmi szumnie, prawda? Marmur y, styl rzymski. No więc niestety.
Ten sąd to labir ynt tuneli, sal do spotkań i sal rozpraw, wszystko w najstarszej czę-
ści Poł udnika. Stęchłe powietrze, śmierdzi pył em księżycowym i pleśnią. Ale naj-
pierw trafia cię ten jazgot: setki adwokatów, sędziów, pozwanych i powodów, a
wszyscy krzykiem zachwalają swoje towar y i polują na zlecenia. Jak na giełdzie ze
star ych filmów – faceci w krawatach przepychają się i wykrzykują oferty kupna i
sprzedaży. Prawnicze targ owisko. Zatem: wynajął eś sobie adwokatów, sędziów, salę
rozpraw. Potem decydujesz, jak chcesz być sądzony – do kupienia są nie tylko ad-
wokaci i sędziowie, ale i systemy prawne. A, i właśnie: wreszcie się dowiedział am,
kto to jest zaszczytnik. Zaszczytnik to duży i silny facet, przeważnie zieluniak, bo
my jesteśmy silniejsi fizycznie. Rozstrzyg anie spraw przez pojedynek jest tutaj naj-
zupełniej leg alne, a jak nie chcesz sam walczyć, to kog oś bier zesz. I to właśnie jest
zaszczytnik. Podobno Ariel wywoł ał a ogromną sądową afer ę, bo zawnioskował a o
pojedynek sądowy i rozebrał a się do sportowych gatek przed cał ym sądem. Ciężko
to sobie wyo brazić. Ale z drug iej strony ona się specjalizuje w małżeństwach i roz-
wodach, więc może to nie jest aż takie dziwne.
No więc siedzę w sądzie z Ariel. Ona przez większość czasu siedzi w sali i gada z
innymi prawnikami i sędziami, a ja siedzę pod salą i gram z Hetty w różne gry.
Albo piszę do was. Albo próbuję ogarnąć to księżycowe prawo tak, żeby mi się
mózg nie zag otował. Można pomyśleć, że w tych kontraktach wszystko jest dopięte
na ostatni guzik, ale taki kontrakt kłóciłby się z księżycową zasadą, że wszystko jest
do neg ocjacji, że wszystko jest indywidualne. Dlateg o zawsze musi być jakaś luka,
bo każdy kontrakt musi zostawiać jakieś pole manewr u. Księżycowe prawo nie wie-
rzy w winę i niewinność, w bezwzględną rację czy brak racji. Pytam, czy to nie jest
oskarżanie ofiar y? Nie, mówi Ariel, w księżycowym prawie chodzi o osobistą od-
powiedzialność. Sama nie wiem. Mnie to wyg ląda jak kompletna anarchia, a jednak
udaje się coś zał atwić. Sprawy się rozwiązują. Decyzje zapadają, ludzie się do nich
stosują. Wydają się o wiele bardziej zadowoleni niż my z naszeg o prawa. Nikt tu nie
wnosi apelacji, to by oznaczał o, że w neg ocjacjach popełniono jakiś katastrofalny
błąd – a to byłby prawdziwy szok kultur owy. Dlateg o procesy ciąg ną się i ciąg ną, w
kółko się tylko gada, ale im to chyba pasuje. Jedno jest wspólne z ziemską praktyką
– większość spraw trzeba oprzeć o bufet.
***
Przepraszam. Kimnęł am się. Jest drug a w nocy, jestem na jakimś przyjęciu – chyba
przyjęciu, chociaż może to jest inaug ur acja czeg oś – a Ariel cały czas rozmawia.
Nie wiem, jak ona to robi – tak jest codziennie. Nie ma nic bardziej męcząceg o od
gadania. I nie ma ucieczki. Ja jestem wykończona. Nawet już nie jestem w stanie bie-
gać.
Słyszę, mamo, co mówisz. Mówisz: czyżby Mar ina nabrał a trochę szacunku dla
tej Ariel Corty? No… jako prawniczki to może i tak. Jako człowieka… wiecie co,
powiem wam: wyg ląda, że ona w życiu nie miał a żadneg o partner a ani nawet ko-
chanka na szybki numer ek. Ani jedneg o. Nig dy. Spokojnie jestem w stanie w to
uwier zyć.
***
***
Jorg e kończy Manhã de Carnaval akordem G dur 9, ogląda się na perkusistę. Ci-
chutki szelest mioteł ek. Ostatni numer na zakończenie.
Lucas oklaskuje ich w swojej loży po przeciwnej stronie klubu, skąpanej w błę-
kitnym bioświetle. G dur 9 to typowy dla bossa novy akord, klasyk, kwintesencja
saudade, melancholii ze słoneczneg o Rio. Nie do końca rozwiązany, więc satysfak-
cjonujący. Jego aplauz niesie się po sali. Tylko on klaszcze, nikt poza nim. Klub w
ogóle nie był pełny, a escoltas Lucasa podczas występu dyskretnie opróżniali salę –
tu poł ożyli rękę na ramieniu, tam szepnęli słówko czy sug estię. Jorg e wpatruje się
w światła.
Lucas podchodzi do sceny.
– Mogę?
Zespół zerka na nieg o. Jorg e kiwa głową. Okay.
W loży już czeka mojito, dokładnie takie, jak lubi.
– Dobry występ. Ale solo lepiej grasz. Zespół cię krępuje. Bez nich fruniesz pod
niebo. To dlateg o wyjeżdżasz do Królowej Poł udnia?
– Od wielu lun czekam na okazję, żeby grać solo. Jest na to rynek. Nie za duży,
ale wystarczy. Bossa szyta na miar ę.
– I słusznie.
– W sumie to ty mnie do tego natchnął eś.
– Cieszę się. Wolałbym nie myśleć, że to ode mnie uciekasz. – Lucas dotyka dłoni
Jorg e na szklance, delikatnie, płochliwie niemal. – W por ządku, skor o nie oddzwo-
nił eś, wiem, jaka jest twoja odpowiedź.
– Przepraszam. Źle zrobił em. Zaskoczył eś mnie trochę i się przestraszył em. Nie
wiedział em, co zrobić. Musiał em mieć czas, pomyśleć trochę.
– Jorg e, ja jestem już wolny. Uwolnił em się od tej strasznej nikah. Kosztował o
mnie to dwadzieścia baniek, a Sunowie będą się procesować o kolejne dwadzieścia
za szkodę na reputacji.
– Lucas, proszę, nie mów mi takich rzeczy.
– Myślisz, że ja to zrobił em dla ciebie? Nie. Za kogo ty się uważasz? Nie. Zrobi-
łem to dla siebie. Wiedz jednak, że cię kocham. Myślę o tobie i cały płonę w środku.
Chciałbym cię mieć w moim życiu. Chciałbym być obecny w twoim.
Jorg e pochyla się ku Lucasowi. Dotykają się głowami, splatają dłonie.
– Nie mogę. Twoje życie mnie przer asta. Twoja rodzina… jesteście Cortami, ja
nie będę w stanie do niej należeć. Nie będę w stanie siedzieć przy głównym stole, na
przykład na urodzinach twojej matki, obok ciebie, słuchać, jak wszyscy plotkują, i
mieć świadomość, że się na mnie gapią. W ogóle nie chcę, żeby na mnie tak patrzy-
li. Żeby ludzie mówili, kiedy gram: „O, to jest oko Lucasa Corty. No jasne, to dlate-
go go wzięli”. Wyjdę za ciebie, Lucas, i jestem skończony.
Lucas składa dziesiątki odpowiedzi, lecz wszystkie są złośliwe i okrutne.
– Ale ja naprawdę cię kocham. Pokochał em cię, jak tylko cię zobaczył em w Boa
Vista.
– Przestań, proszę. Muszę wyjechać do Królowej. Pozwól mi wyjechać, daj mi
żyć. Nie szukaj mnie. Wiem, że zrobisz, co zechcesz, ale odpuść sobie.
– A czy ty w ogóle…
– Co?
– Kochasz mnie?
– Czy kocham? Lucas. Za pierwszym razem, kiedy do ciebie przyszedłem, ledwo
nastroiłem gitar ę, tak mi się ręce trzęsły. Nie wiem, jak w ogóle wydobył em z sie-
bie głos. A kiedy poprosił eś, żebym został, wtedy, jak staliśmy na balkonie, myśla-
łem, że serce mi pęknie. W kółko myślał em, a co będzie, jeśli on chce mnie ze-
rżnąć? Ja też chcę. A w domu, jak walił em konia, kazał em Gilberto wyo strzyć ja-
kieś twoje zdjęcie, zsyntetyzować głos. Straszne, co? Czy ja cię kocham? Był eś
moim tlenem. Dzięki tobie się palił em.
– Dziękuję. Zar az, to nie tak. „Dziękuję” to za mało. Nie da się tego wyr azić sło-
wami.
– Lucas. Nie mogę za ciebie wyjść.
– Wiem. – Lucas wstaje, poprawia ubranie. – Przepraszam za tę publiczność. To
ja ich wszystkich zmusił em do wyjścia. Za bardzo się przyzwyczaiłem stawiać na
swoim. Obiecuję, że kiedy pojedziesz do Królowej Poł udnia, nie będę cię tam śle-
dził.
– Lucas.
Jorg e przyciąg a go do siebie. Cał ują się.
– Ale będę nasłuchiwał, co tam por abiasz – mówi Lucas. – Dał eś mi tyle radości.
Przed klubem odprawia ochroniar zy i samotnie idzie do Kwadry Sao Sebastião.
Na dziesiątym poziomie ponad Prospektem Ellen Ochoa przez mostek przebieg a
Dług i Bieg. Bębny, sag aty, śpiewy. Lucas ma w nawyku drwić z Carlinhosa za jego
poświęcenie dla Dług ieg o Bieg u, lecz dzisiaj te barwy, ten rytm, te piękne ciał a i w
nim por uszają jakąś czuł ą strunę serca. Umieć tak zatracić się w czasie i przestrzeni,
stać czymś, co nie jest tylko własną jaźnią, tym pancernym kościanym hełmem za-
mkniętym w kamiennym więzieniu. Słyszał, że niektór zy z Dług obieg aczy wier zą
ter az, że to oni napędzają obieg Księżyca wokół Ziemi. Taki kosmiczny kier at. Ileż
pociechy musi nieść taka wiar a.
Mieszkanie wita go i przyg otowuje mu martini z prywatneg o dżinu. Idzie do mu-
zyczneg o pokoju. Te nuty, te słowa, oddechy, pauzy i flażolety, uwięzione w ścia-
nach i podł odze. Na Księżycu nie ma duchów, ale gdyby były, to był yby właśnie ta-
kie: uwięzione słowa, szepty, pamięć kamienia. Tylko w takie duchy byłby w stanie
uwier zyć.
Nie mog ąc wysłowić tęsknoty, Lucas ciska kieliszkiem o ścianę. Pokój idealnie
odbija dźwięk tłuczoneg o szkła.
***
Kody jeszcze dział ają. Winda reaguje na jego polecenia. Czeka w mało używanej
poczekalni przy głównym wejściu do Boa Vista. Zostawia ślady butów w wielolet-
niej warstwie kur zu na podł odze; wyo braża sobie, jak skrzypią mechanizmy uru-
chomione po latach bezczynności. Kopuł a jest ustawiona na nieprzezroczystą, ma
szar y kolor kur zu, on wie jednak, że jest już na powierzchni. Pod dotykiem chowań-
ca ożywają kolejne systemy. Przesuwa palcami po kanapach z hodowlanej skór y, ry-
sując w kur zu smug i; obudzone fotele obr acają się ku niemu. Czuje w star ym kur zu
ludzki trop, iskrzenie elektryczności, słabiutki, zapar zony zapach powierzchni
przez lata sieczonych blaskiem Słońca.
Wag ner powoli, bardzo uroczyście, zdejmuje ubranie. Staje nagi na środku kopu-
ły, delikatnie balansuje na palcach, w postawie do walki. Ciał o ma w strasznym sta-
nie, całe fioletowe, pełne strupów i siniaków. Wilcza mił ość jest ostra. Oddycha
głęboko i miar owo.
– Rozjaśnij szkło.
Kopuł a robi się przezroczysta. Wag ner stoi nagi na powierzchni Mor za Żyzności
– kurz pod stopami zlewa się z pył em na reg olicie upstrzonym wiecznotrwał ymi
śladami butów i opon. Głazy, któr e stał y tak samo, zanim na Ziemi powstał o życie.
Daleka krawędź Messier a A.
Nie po to tu przychodził. Rozr zuca ręce szer oko i zadzier a głowę. Z góry świeci
nań pełna Ziemia.
Od zawsze wiedział, kiedy Ziemia stoi w pełni. Jako siedmio-, ośmio-, dziewię-
ciolatek skryty głęboko między ścianami Boa Vista leżał w łóżku i gapił się w sufit,
nie mog ąc usnąć, bo blask Ziemi jar zył mu się w głowie. Dziesięć, jedenaście, dwa-
naście lat – hiperaktywny, krnąbrny, skłonny do oszał amiających fantazji, gdy Zie-
mia stał a w pełni. Lekar ze przepisali mu leki na ADHD. Madrinha Flavia cisnęł a je
z powrotem do recykler a. Dziecko jest tknięte Ziemią i tyle. Żaden lek nie zgasi
tego wielkieg o światła na niebie. Trzynaście lat. Ziemska pełnia wyciąg nęł a go z
łóżka i zaprowadził a przez śpiące Boa Vista do tej windy, do tej kopuł y obserwa-
cyjnej. Zamknął drzwi, rozebrał się. To był wiek, kiedy wszystko się zmieniał o,
kiedy ciał o wydłużał o się i wypełniał o. Czuł się obcy we własnej skór ze. Stanął
nagi w blasku Ziemi, poczuł, jak go szarpie, rwie, rozdzier a na dwóch Wag ner ów.
Odchylił głowę w tył i zawył. Otwor zył a się śluza. Zaalarmował dziesiątki syste-
mów bezpieczeństwa. Heitor Per eira znalazł go nag ieg o, zwinięteg o w kłębek, dy-
gocąceg o i pojękująceg o.
Nig dy nikomu nie zająknął się słowem o tym, co widział w kopule.
Wag ner kąpie się w blasku Błękitnej Planety. Czuje, jak goi mu rany, łag odzi si-
niaki, uzdrawia go.
Nad Oceanem Spokojnym wiją się fraktalne zwoje biał ych chmur. Błękit ziem-
skich oceanów niezawodnie łamie mu serce. Nie ma nic bardziej błękitneg o. Nieste-
ty, nig dy nie będzie mógł tam pojechać. Jego Bóg jest daleki i nie można go do-
tknąć. Wilki to wyg nańcy z nieba.
Dolny rąbek Ziemi już tknęł a noc, cienka jak włos linia ciemności. Za parę dni
się podniesie i przesłoni jej twarz. Nadchodzi ciemna poł ówka osobowości Wag ne-
ra. Wyjedzie stąd, stado się rozproszy, onu zamieni się w ją i jego. Odkryje na nowo
umiejętność koncentracji i skupiania się, analizy i dedukcji – wróci do Analiese,
któr a zobaczy gojące się rany na jego skór ze i wprawdzie nie zada żadnych pytań,
ale będą wisiał y w powietrzu.
Wag ner zamyka oczy i syci się światłem dalekiej Ziemi.
***
***
***
Carlinhos trzyma nóż płasko w wyciąg niętej dłoni. Sabotażysta Mackenziech pod-
nosi ręce w geście poddania. Carlinhos Corta wie, jak się dba o nóż – jego ostrze
było tak zadbane i nao strzone, że gładko odcięł o tamtemu prawą rękę tuż poniżej
łokcia. Nie do przeżycia.
Wciska pedał i robi bączka, namier zając kolejny cel. Sao Jorg e zalewa mu HUD
fizjolog icznymi odczytami – oddech, ciśnienie krwi, adr enalina, tętno, aktywność
nerwowa, ostrość widzenia, sole, cukry, natlenowanie krwi. Carlinhos w ogóle tego
wszystkieg o nie potrzebuje. Aż płonie życiem.
Lunicyklowa kawaler ia skończył a pierwszą szarżę. Pięciu Mackenziech padło,
reszta w odwrocie. Podjeżdżają łaziki, żeby ich ewakuo wać. Zar ządzili odwrót. Car-
linhos wir uje nożem w powietrzu. „Zawrotka i jeszcze raz na nich”.
– Zostaw ich! – krzyczy Gilmar na wspólnym. – Uciekają.
Łaziki się rozpraszają, sabotażyści Mackenziech por zucają sprzęt, pakują się na
siedzenia i przypinają. Lunicykle dog onią ich bez problemu. Sao Jorg e rzuca na
HUD piktog ram podnosząceg o się zza hor yzontu statku Wor oncowów, przybywają-
ceg o na ratunek. Dobra, dobra, niech przyleci. O statek księżycowy to warto powal-
czyć.
Dwa łaziki przyśpieszają w fontannach pyłu; jeden z napastników klęka obok
trzecieg o, celując z czeg oś dług ieg o i metaloweg o. Podskakuje – odr zut. Głowa Fa-
bioli Mang abeiry eksploduje, ciał o spada z lunicykla; maszyna pędzi dalej, trup ko-
biety koziołkuje, sypiąc szkłem i włóknami, odłamkami kości i momentalnie za-
marzniętą krwią. Nazwisko na HUD-zie Carlinhosa bieleje.
– Mają, kurwa, jakiś kar abin! – krzyczy Gilmar.
Strzelec namier za kolejny cel. Bezg łośny odr zut. HUD Carlinhosa rejestruje wy-
rzuconą, rozżar zoną do czerwoności łuskę. Pocisk trafia Thiag o Endresa w bark.
Draśnięcie, nie w głowę, ale i tak śmiertelne. Elastyki potrafią się zasklepić, ale nie
po takim uszkodzeniu i nie tak szybko. Thiag o spazmuje na reg olicie, miota się, try-
skając w próżnię krwią, natychmiast krzepnącą w gęsty, poł yskujący lód. Kolejne
nazwisko robi się biał e.
Lufa przeskakuje na Carlinhosa. Ten zar zuca lunicyklem, sunie bokiem przez pył.
Po chwili widzi, jak Gilmar najeżdża na Strzelca. Uder za go centralnie, całą siłą.
Strzelec leci pod koła, wymachując rękoma i nog ami, lunicykl mocno podskakuje,
Gilmar osadza go z powrotem. Ostre klocki bieżnika rozpruwają elastyk, skór ę,
ciał o, żebra. Kar abin upada.
Carlinhos dog ania swój lunicykl. Jeszcze się nie zatrzymał.
– Za nimi, dawać za nimi!
Trzeci łazik zamyka się i przyśpiesza. Carlinhos staje w łag odnie osiadającym
pyle, z nożami w obu dłoniach, wrzeszczy.
– Zostaw ich, kurwa! – krzyczy Gilmar.
Carlinhos podchodzi do trupa Strzelca. Tkanina, kość, flaki. Duma nad nim przez
wiele uder zeń serca; kontempluje kruchość tej mazi i krwi, totalność zadaneg o
zniszczenia. Na Księżycu każda rana jest śmiertelna. Zgaduje, że to kobieta. Często
się zdar za, że strzelają najlepiej. Potem unosi bucior, by zmiażdżyć hełm i czaszkę.
Gilmar łapie go za rękę i odciąg a. Carlinhos rzuca się ku niemu, z nożami w pog o-
towiu.
– Carlo, Carlo, daj spokój. Koniec. Schowaj te noże.
Nie widzi. Kto to jest? Wskaźniki wszystkie poza skalą, cała szybka hełmu czer-
wona. Co oni tam mówią? Coś o nożach.
– Dobrze, już, już. – Uspokaja się.
Pył opadł. Reszta grupy czeka na nieg o w odleg łości oznaczającej coś pomiędzy
szacunkiem i strachem. Ktoś przyprowadził jego motor. Ziemia się trzęsie – zza ho-
ryzontu wył ania się statek, stoi na rombie rakietoweg o ciąg u, błyska światłami, trzy
łaziki uczepione brzucha. Carlinhos wymachuje nożami; drze się, bezr adny – choć
trzyma broń w obu rękach – wobec światełka na niebie. Zawraca. Znika.
– Dobrze, już. Nic mi nie jest. – Chowa noże, najpierw jeden, potem drug i.
***
Carlinhos wcześnie pokochał noże. Jego ochroniar ze mieli zabawę, któr a poleg ał a
na dźganiu się czubkiem noża pomiędzy palcami rozł ożonej płasko dłoni. Ośmio-
letni chłopak od razu zrozumiał ryzyko i powab tej gry. Dostrzegł drobne niebez-
pieczeństwo, prostą precyzję, zauważył, że noże nie mają w sobie nic skomplikowa-
neg o ani niepotrzebneg o.
Podobnie jak wszyscy bracia i siostry musiał brać lekcje brazylijskieg o jiu-jitsu.
„Nie przykłada się”, skarżył się Heitor Adr ianie. „Wyg łupia się, żartuje i nie bier ze
tego na ser io”. A Carlinhos nie brał tego na ser io, bo nie był w stanie tego ser io po-
traktować. Zbyt bliskie zwarcie, brak godności; nienawidził też dyscypliny mistrz-
uczeń. Prag nął broni szybkiej i niebezpiecznej. Prag nął eleg ancji i brutalności,
chciał mieć przedłużenie własneg o ciał a i własneg o char akter u.
Kiedy madrinha Flavia nakrył a go na drukowaniu sztyletów, Heitor Per eira po-
słał Carlinhosa do Szkoł y Siedmiu Dzwonów Mar iano Gabriela Demar ii w Królo-
wej Poł udnia. Uczyli tam wszystkich czarnych sztuk – kradzieży, skradania się i za-
bijania znienacka, podstępów, oszustw i trucizn, tortur i dręczenia, walki dwoma no-
żami. Carlinhos wrósł w kontraktowych ochroniar zy jak w nową, prawdziwą rodzi-
nę. Nauczył się walczyć jedną ręką i dwiema, nauczył się ataku, obrony, fint i uni-
ków; jak zwyciężyć i jak zabić. Wyr ósł na mężczyznę szybkieg o i smukłeg o, mu-
skularneg o, por uszająceg o się jak tancerz. „Corta znaczy po hiszpańsku »tnie«”, po-
wiedział Mar iano Gabriel Demar ia. „Ter az pora spróbować Drog i Dzwonów”.
W sercu Szkoł y Siedmiu Dzwonów znajdował się labir ynt dawnych tuneli serwi-
sowych. W środku, w ciemności, czaiło się siedem dzwonów, od któr ych szkoł a
wzięł a swoją nazwę. Przejdziesz przez labir ynt tak, aby nie zadzwonił żaden dzwon,
a ukończył eś szkoł ę. Carlinhos potrącił trzeci z nich. Wściekał się przez trzy dni,
po czym Mar iano Gabriel Demar ia wziął go i powiedział: „Nig dy nie będziesz
wielki. Jesteś młodszym bratem. Nig dy nie będziesz rządzić firmami ani budżetami.
Posłuchaj, chłopcze: wypełnia cię gniew. Rozdyma cię jak wrzód. Kretyn powie-
działby ci, żebyś ten gniew wykor zystał, ale w Szkole Siedmiu Dzwonów kretyni
giną. Nie jesteś najsilniejszy, nie jesteś najbystrzejszy, ale jesteś tym, któr y będzie
dla rodziny zabijał. Pog ódź się z tym. Nikt inny tego nie potrafi”.
Czter y razy jeszcze Carlinhos Corta przechodził Drog ę Dzwonów. Za piątym
przeszedł ją czysto i bezg łośnie. Demar ia dał mu w nag rodę parę identycznych,
ręcznie robionych noży z księżycowej stali; wyważonych, pięknych i nao strzonych
tak, że przecięł yby nawet sen.
Dopier o po pięciu latach zrozumiał prawdę Mar iano Gabriela Demar ii. Ten
gniew nig dy nie zniknie. I nig dy nie uda mu się go pokonać. To tylko takie ter apeu-
tyczne gadanie. Trzeba się z nim pog odzić. Po prostu.
W naprawionej bazie Carlinhos bawi się bez końca swoimi nożami – kręci nimi
na palcach, wir uje, podr zuca i łapie, podczas gdy na zewnątrz wiszą na wieszakach
pakowane próżniowo trupy – ich węg iel i woda są ter az własnością LDC. I nadal
jest bardzo, bardzo wściekły.
***
***
Moto zamyka się wokół Ariel Corty. Unosi rękę – kabina uchyla się o milimetr,
żeby dało się coś usłyszeć.
– Słucham?
– Mało mi nie ucięł aś palca! – Moto zamknęł o jej się gwałtownie tuż przed no-
sem.
– Dostał abyś odszkodowanie. Kochana, już o tym rozmawiał yśmy. Nie możesz ze
mną pojechać.
– Muszę z tobą pojechać – odpowiada Mar ina.
Z rana drukarka wypluł a do podajnika męski garnitur w stylu flamenco. Spodnie
bardzo Mar inie przypasował y, nie może się jednak powstrzymać od obciąg ania
krótkiej mar ynarki, żeby zakrył a biodra i tył ek. Ostatnio zajmował a się przepro-
gramowywaniem butów. Ale nie tych durnych szpilek. Z nimi nie da się nic zrobić.
Prawdziwych butów – w jednym miejscu dopisana linijka kodu dla wyg ody, w in-
nym – żeby lepiej pasował y, podeszwy o zmienionej przyczepności, żeby lepsze
było przyśpieszenie. Czół enka dla pracownika fizyczneg o.
– Rozkazuję ci.
– Ja nie melduję się tobie. Melduję się twojej matce.
– To się jej zamelduj. – Ariel zatrzaskuje moto.
Zanim zdążył a minąć pierwszą przecznicę, Hetty zawoł ał a kolejną taksówkę i
ustawił a, żeby jechał a za Ariel.
Gdy moto Mar iny się otwier a, Ariel teatralnie pali. Star y kontener, ulica Zachod-
nia 65. w Orionie, dość blisko centralneg o placu, ale wyblakły i nier zucający się w
oczy. Celowo, myśli Mar ina. Towarzystwo Lunariańskie, informuje ją Hetty.
– To jest prywatny klub – mówi Ariel.
– Kluby wpuszczają ochronę.
– Ten nie.
– Wejdę za tobą.
Ariel odwraca się, sycząc z fur ii.
– Na mił ość boską, raz zrobisz, o co cię proszę? Tylko raz?
Mar ina przeł yka satysfakcję. Trafiony-zatopiony.
– Dobrze. Dobrze. Ale jeszcze coś ci powiem.
– Co znowu? – pluje Ariel.
– Oczko ci poszło na lewej łydce.
Ariel przez moment wyg ląda, jakby miał a eksplodować, oczy wychodzą jej na
wierzch jak przy nag łej dehermetyzacji. Potem wybucha bezr adnym śmiechem.
– Bądź tak dobra i przeleć się do drukarki po nowe – rozkazuje. – Beijaflor już
tam posłał plik.
– A nie mog łabyś… – zaczyna Mar ina. I nie kończy.
Hetty prowadzi ją do najbliższej drukarki, piętro niżej. Ariel dokładnie ogląda
pończochy, potem rozpakowuje je i naciąg a.
– Nie można było znaleźć jakieg oś mniej publiczneg o miejsca? – sug er uje Mar i-
na. Widzi rzeczy, któr ych nie powinien widzieć żaden pracownik.
– Rany boskie, przestał abyś już być taka ziemska! – Ariel poprawia sukienkę z
nieo becnym spojr zeniem kobiety, któr a patrzy na siebie przez publiczne kamer y. –
Będę za godzinę.
***
Vidhya Rao czeka na Ariel w foyer. Ariel z niesmakiem rozg ląda się po siedzibie
Towar zystwa Lunar iańskieg o. Dywan mają. Nie cierpi dywanów. Ten jest w kolor ze
rzyg owej zieleni, poplamiony i wytarty od dziesięcioleci używania i zaniedbania.
Do kompletu poł atane kanapy z hodowlanej skór y, o kształcie tak star ożytnym, że
odsłużył swoje jako nowy, potem jako retro, aż wreszcie osunął się w nieo dwracal-
ną śmierć techniczną. Niskie lampy. Klimat studencki, konformistyczny, przypomi-
nający star oświecką salę zajęć z jakieg oś zapleśniał eg o przedmiotu. Pełno zaka-
marków, w któr ych – podejr zewa Ariel – powietrze od wielu lat krąży w kółko, jak
dżinn.
– Proszę. – Vidhya Rao wskazuje gromadkę kanap wokół niskieg o stolika. – Coś
do picia?
– Krwawą Mary – mówi Ariel i wyciąg a waper. Bot przynosi jej drinka, a dla
bankier a wodę. – Ktoś jeszcze będzie?
– Niestety, tylko ja – mówi Vidhya Rao. Kładzie dłonie na kolanach, palce wyg ię-
te, pełne ożywienia.
Ariel popija Krwawą Mary.
– Jak słyszę, skok na działkę się wam udał. – Vidhya Rao unosi szklankę. Ariel
odpowiada tym samym. – To osiąg nięcie. Przyznam. A matka? Dobrze się czuje?
– Trudno cokolwiek powiedzieć. Oznajmił a, że zmienia struktur ę firmy.
– Wiem.
– Wasi Trzej Dostojni to także przepowiedzieli?
– Nie. Jestem wielkim fanem serwisów plotkarskich.
– Ser Rao. Po co ja tu przyszłam?
– Pamiętasz, jak się poprzednio spotkaliśmy, powiedział om, że chcemy cię ku-
pić?
– Podaj cenę.
– Towar zystwo Lunar iańskie przyg otowuje publikację. Robimy to reg ularnie i
poświęcamy je różnym arg umentom na rzecz księżycowej samor ządności – ekono-
micznym, społ ecznym, politycznym, kultur owym, ekolog icznym. Chcielibyśmy
mieć słowo poparcia.
– Pod czym konkretnie miał abym się podpisać?
– Tym razem publikacja jest polityczna, a autor zy to ja, Maya Yeap, Roberto Gu-
tierr ez i Jur ij Antonienko. Proponujemy trzy alternatywne struktur y władzy po li-
kwidacji LDC i uzyskaniu samor ządności. Spektrum jest od pełnej demokracji
uczestniczącej po mikrokapitalistyczny anarchizm.
Ariel dopija Krwawą Mary. Najlepsze śniadanie na świecie.
– Zdaje się, że jak się ostatnio spotkaliśmy, mówił am, że jestem Cortą i że my nie
uznajemy demokracji.
– Dokładnie tak powiedział aś. To tylko papier. Nie prosimy cię, żebyś własną
krwią podpisywał a deklar ację niepodleg łości.
– Nie ma sprawy, o ile nie będę musiał a niczeg o czytać – odpowiada Ariel i od-
daje szklankę robociemu kelner owi.
***
– Mogę wejść?
„Lucas, proszę, daj spokój. Nie przekonasz mnie”.
„Nie chcę cię przekonywać”.
Stoi przed kamer ą domofonu Jorg e i czuje się cały potrzaskany jak subr eg olit –
tylko siłą woli trzyma się jeszcze w kupie.
„Wejdź. Wejdź, proszę”.
Nic nie mówi, ani słowem nie zdradza, jakim jest wrakiem – mimo to Jorg e
przyciąg a go do siebie, obejmuje, cał uje. Przytrzymuje. Trzyma go dług o, w cia-
snym, zatęchłym pokoiku, na wąskim łóżku.
Po wszystkim Lucas opier a głowę na brzuchu Jorg e. Jest wysportowany jak na
muzyka, nastrojony i napięty jak struny.
Mieszkanie jest nędzne, mieści się wysoko pomiędzy krokwiami Kwadry Świętej
Barbar y, pokoiki maleńkie i zag racone, powietrze wielokrotnie przeo ddychane.
Łóżko zajmuje całą sypialnię. Gitar a wisi na ścianie i patrzy, niczym ikona lub jesz-
cze jeden kochanek. Lucas czuje się przez nią nieswojo; otwór rezonansowy koja-
rzy mu się z okiem cyklopa lub otwartymi z przer ażenia ustami.
– Twoja matka jeszcze żyje?
– Nie, zginęł a w trzęsieniu w Arystarchu.
Lucas czuje łag odny rytm jego słów, oddechu i serca.
– Pracował a u was. Selenolog ia. Kamienie i pył.
Łag odne trzęsienia zdar zają się na Księżycu reg ularnie, wynikają z napięć pły-
wowych, naprężeń po uder zeniach meteo rytów, z rozszer zania cieplneg o, gdy zim-
na skor upa nag rzewa się po wschodzie Słońca; delikatne wstrząsy, dług ie, powolne,
przypominające ludziom pełzającym w nor ach pod jego skór ą, że Księżyc nie jest
tylko martwą kamienną czaszką na niebie. Grzechoczą, wzbijają pył. Raz na parę
lun zdar za się poważniejszy wstrząs, sięg ający na dwadzieścia, trzydzieści kilome-
trów w głąb, sprawiający, że ludzie w podziemnych miastach przer ywają pracę, że
pękają ściany i uszczelnienia, linie energ etyczne i szyny. Od tamteg o wstrząsu zawa-
lił a się baza badawczo-techniczna Corta Hélio w Arystarchu, grzebiąc dwieście
osób. Była zbudowana w pośpiechu i tanio. Niektór e wnioski o odszkodowania
jeszcze mielą się w Sądzie Claviusa.
Lucas odwraca głowę, by spojr zeć na Jorg e.
– Przykro mi.
– Ty masz szczęście – mówi Jorg e. – Masz szczęście, że ją jeszcze masz.
– Wiem. Będę się nią opiekować, będę jej bronić, to ja będę przy niej siedział i
trzymał ją za rękę.
– A kochasz ją?
Lucas siada prosto. W oczach błyska złość, Jorg e przez chwilę się boi.
– Zawsze ją kochał em.
– Niepotrzebnie zapytał em.
– Potrzebnie. Nikt nig dy mnie o to nie pytał. Co tydzień widzę się z mamãe, a ni-
komu nie przyszło do głowy zapytać mnie, czy robię to z obowiązku, czy dlateg o,
że ją kocham. To Rafa jest od kochania. Lucas Corta? Ciemna strona. Ten, co knuje.
Ale mój syn Lucasinho jest dla mnie wszystkim. Cudowny chłopak. Mój skarb. Tyl-
ko że kiedy z nim rozmawiam, nie jestem w stanie mu tego powiedzieć. Wychodzi
jakoś nie tak. Źle. Za ostro. Czemu wszystkim Rafom na świecie przychodzi to tak
łatwo?
Lucas siada na brzeg u łóżka. Pokój jest tak ciasny, że jego bose stopy wystają do
salonu.
– Pozwól chociaż, żebym zał atwił ci por ządne mieszkanie w tej Królowej.
– Dobrze.
– Coś za szybko się zgodził eś.
– Ja jestem muzykiem. Jeśli ktoś proponuje darmowy nocleg, to się nie odmawia.
– Chciałbym przyjść i cię posłuchać. Kiedyś.
– Kiedyś tak. Ale na razie nie. Jeśli możesz.
– Dobrze.
Jorg e przyciąg a Lucasa do siebie, ten zwija się wokół nieg o, przyciska brzuchem
do pleców, jajami do tyłka, przez parę chwil czuje się wolny od przeszłości, od
przyszłości, od histor ii i odpowiedzialności.
– Zaśpiewaj mi coś – szepcze. – Aquas de Marco.
***
Sławny kucharz Mar in Olmstead jest chor y. Sławny kucharz Mar in Olmstead nie
jest chor y. Szefowie kuchni – to najbardziej szkodliwy z zawodów. Niezdrowe go-
dziny pracy, miejsce pracy ciasne, nieprzyjemne, pełne wyziewów i opar ów. Ser yj-
nie znęcają się nad własnymi ciał ami. Ale wolneg o nig dy nie bior ą. Nig dy nie cho-
rują. Kiedy więc Mar in Olmstead prosi Ariel, by zastąpił a go w kwestii poinformo-
wania Orleg o Gniazda o przemyśleniach Pawilonu Biał eg o Zająca, bo jest chor y,
Ariel wie, że to owinięte w boczek kłamstwo. To Jonathon Kayo de chce z nią pog a-
dać.
Ochrona jest dyskretna i zaczyna dział ać już w chwili, gdy Beijaflor przywoł uje
moto, któr e zawiezie ją do Orleg o Gniazda. Ariel i Mar ina są dokładnie przeskano-
wane i sprawdzone, kiedy moto dokuje w windzie i wjeżdża po poł udniowo-zachod-
niej ścianie Placu Antar esa. Eleg ancki kamerdyner w bolerku i cylindrze zaprasza
Ariel, by szła za nim, w górę przez tar asowe ogrody.
Księżycowy Orzeł pije herbatę w Pomar ańczowym Pawilonie. Jego Orle Gniaz-
do to ciąg budek i altan ze spiekaneg o szkła, rozstawionych w piętrowych ogro-
dach, a każda urządzona na inny kolor. Pawilon Pomar ańczowy stoi na skraju plan-
tacji eleg anckich cytrusowych drzewek – pomar ańcze, kumkwaty, berg amotki,
wszystkie przykrojone do ludzkieg o wzrostu przez genetyków AKA. Widok jest
oszoł amiający – Gniazdo jest w poł owie centralnej rotundy, do któr ej schodzą się
drog i ze wszystkich habitatów Kwadry Antar esa, na tyle wysoko, by mieć panor a-
mę, na tyle nisko, by pozostać arystokratyczne. Widok aż zapier a jej dech. Jakby sta-
nąć na samej krawędzi wieczności. Kwadra Antar esa jest opóźniona o osiem godzin
względem Kwadry Wodnika i panele świetlne dopier o się budzą, rzucając złote
światło z końców zbieg ających się w dole pięciu Prospektów. Świt rozjaśnia się, py-
listy jak gwiazdy. To jest przedsmak Orła i sam Orzeł.
– Pani dor adca. – Jonathon Kayo de zrywa z drzewa berg amotkę. Wbija paznokcie
w zieloną skórkę, tryskają aromatyczne olejki. – Proszę powąchać.
– Nie do opisania.
– Nie da się, prawda? Wrażenia i emocje… nie da się ich wyr azić, chyba że nimi
samymi. – Odr zuca owoc. Ariel nie widzi, gdzie upadł. Może za krawędź. – Pozwo-
lisz?
Orzeł wskazuje mały kopulasty pawilonik na samym skraju okrąg łeg o ogrodu,
mieszczący tylko niski stolik i dwie ławy. Ariel sadowi się na ławie, w warstwach
kor onkowych halek. Dziś – suknia krojona z koła, od Dior a, ściśnięta w talii; jej
ostentacyjna kobiecość jest celowym wybieg iem. Kamerdyner przynosi miętową
herbatę dla Orła, a dla Ariel martini tak wytrawne, że aż warczy. Zawsze w któr ejś z
kwadr jest odpowiednia pora na drinka. Ariel wyciąg a i rozkłada waper.
– Mogę?
– Proszę bardzo.
Na niebie już jest ruch; nad kanionem bujają się wag oniki kolejek linowych, po
galer yjkach mkną rower y i skuter y; wysoko w gór ze, w biednej dzielnicy, Ariel wi-
dzi sylwetki pieszych na linowych mostkach. Drony i skrzydlaci ludzie błyskają w
złotym blasku.
– Najmocniej przepraszam, że nie mog łem być obecny na urodzinach twojej mat-
ki. Świat będzie ubolewał, że nie stoi już na czele Corta Hélio.
– Matka trzymał a dystans wobec świata, więc nie sądzę, żeby sieci plotkarskie
mocno po niej płakał y.
– Nie to, co ty – zauważa Jonathon Kayo de.
Ariel po raz pierwszy czuje jego fizyczną masę, ciężar, urodzony na Ziemi. Górę
mięśni. Trochę ją zastrasza.
– Więc mów, czeg o chcesz. Czeg o naprawdę chcesz.
Uśmiech Jonathona Kayo de’a mógłby oszoł amiać całe światy. Odstawia szklankę
z herbatą i radośnie klaszcze w dłonie.
– Prosto z mostu! Chcę ślubu.
– Wszyscy lubią śluby.
– Chcę ślubu pomiędzy Cortami i Mackenzie.
– Dopier o co unieważnił am nikah pomiędzy Hoang iem Lamem Hung iem Mac-
kenziem a Robsonem Cortą, ze względu na brak uwzględnienia przez rodziców
jego praw seksualnych, a Luna ma dopier o pięć lat.
– Mam na myśli Lucasinho. Z Dennym Mackenziem.
– A, kolejną z tych Bryce’owych sier otek.
– Tak.
– Mam ci powiedzieć, co odpowie Lucas?
– Odpowie, że zgoda, po tym, jak mu wytłumaczysz, że jeśli odmówi, każę LDC
skontrolować wydanie koncesji na Mare Anguis, bo jest podejr zenie nieprawidło-
wości.
– Corta Hélio ma głębokie kieszenie.
– Ale bez dna nie są. Na ile starczy wasz skarbiec, jeśli wprowadzimy tymczaso-
we embarg o na eksport waszeg o helu-3, póki nie zakończy się dochodzenie?
– A ile czasu pomieszkasz w tym pięknym pał acu, kiedy na Ziemi zrobi się ciem-
no?
Jonathon Kayo de nachyla się ku niej i bier ze ją za rękę. Skór ę ma miękką i bar-
dzo ciepłą.
– Ariel. Nic takieg o nie musi się przecież wydar zyć. Lucasinho wychodzi za Den-
ny’ego Mackenzieg o. Może nawet ty spisujesz nikah. I mamy pokój pomiędzy Cor-
tami i Mackenziemi. Dynastyczne małżeństwo. Ariel, mnie zależy na pokoju. Żeby
Księżyc był spokojny. Wiem, coście z Mackenziemi robili na Mare Anguis. Nie po-
zwolę na korpor acyjną wojnę na moim świecie. To będzie unia dwóch rodów. Po
prostu. Parka przepięknych książąt. Ja nawet zapewnię im apartament tutaj, w Rotun-
dzie Antar esa, żeby żadna strona nie mog ła ich sobie zawłaszczyć.
– Dwóch przepięknych zakładników.
– Ariel, jak możesz. Ile nikah sama spor ządził aś?
Ariel pociąg a z waper a. Jej martini stoi nietknięte na niskim stoliku.
– Czy Mackenzie Metals też zag roził eś podobnymi sankcjami?
Jest już pełny por anek, kolejny słoneczny dzień w Kwadrze Antar esa.
– Czasami zapominam, jakim nowicjuszem w realpolitik jest twoja rodzina.
Ariel powoli wypuszcza spir alę błękitnej pary. Rozpływa się nad oszał amiającą
przepaścią, nad poziomami i tar asami, przypor ami i filar ami, nad rozświetloną Han
Ying Plaza.
– Spierdalaj, Jonathon.
– Chcę, żebyś przekazał a, co mówił em, swojej matce.
– Nie jestem kablem mojej matki.
– Naprawdę? A ja myślę, że jesteś podstępnym mał ym pająkiem.
– Jeśli widzę gdzieś okazję dla rodziny, to ją wykor zystuję.
– Oczywiście. Zadział ał aś etycznie. Ja jednak wiem, że cynk o Mare Anguis nie
wyszedł z Pawilonu Biał eg o Zająca.
Ariel spokojnie upija pierwszy łyk martini. Chciał aby, aby zrestartował o jej ska-
mieniał e serce. On wie. Trzeba się przyznać do winy. Neg ocjować. Dłonie w ręka-
wiczkach odstawiają kieliszek. Płyn nawet nie zafalował.
– Żadne prawo nie zabrania dział ać Stowar zyszeniu Lunar iańskiemu. I nie daj
Boże, aby kiedykolwiek pojawił o się takie prawo. Za dużo praw to kiepska sprawie-
dliwość. Nie jest to nawet konflikt inter esów.
– Ale wchodzi w konflikt z moimi inter esami – inter esami LDC. Wy nie jesteście
obywatelami, jesteście klientami. Nie zapominajcie o tym. Ta praca, na któr ej poja-
wił o się twoje nazwisko – fascynująca. Bardzo fascynująca. I o zer owym znaczeniu
praktycznym. Politolog ia teor etyczna. My tu na Księżycu jesteśmy pragmatykami.
Klasa plotkarska, owszem, przeczyta. Ale gdyby wasze nazwisko zaczęł o pojawiać
się w kontekście spraw, któr e naprawdę ludzi inter esują, na przykład Czter ech Ży-
wioł ów? No cóż, wybuchłyby niepokoje, może nawet panika. LDC nie może tego
przeo czyć. Twoją ambicją jest zostać sędzią. Nie zaprzeczaj, Ariel. Ambicja ow-
szem, godna podziwu, ale nie zapominaj, że nominacje do Sądu Claviusa nadaje Lu-
nar Development Corpor ation.
– Jonathon, po raz drug i ci mówię…
– Mam spierdalać. Tak. Por ozmawiaj z matką. Przekonaj brata. Zaproś mnie na
wesele. Niech będzie wielkie i wystawne. Uwielbiam takie wesela.
Pojawia się kamerdyner. Audiencja dobieg ła końca. Jonathon Kayo de zrywa z
drzewa drug ą berg amotkę i wręcza ją Ariel delikatnie, jakby podar ował niemowlę
lub własne serce.
– Weź to, proszę. Umieść w samym sercu swojeg o domu, a zapach wypełni
wszystkie pokoje.
***
Może to jest przyjęcie Modieg o, albo spotkanie po latach studentów rocznika 79, ale
to już dziesiąta impreza w ciąg u pięciu dni, jest wpół do drug iej i Mar ina prag nie
tylko wrócić do domu, do łóżka, tak bardzo, że ma ochotę się rozpłakać. Siedzi w
sukni od Jacques’a Fatha przy bar ze, ze szklanką herbaty, śledzi Ariel przechodzącą
od grupki do grupki, od rozmowy do rozmowy. Ciąg le te same twar ze i takie same
rozmowy. Ich banał aż przytłacza. Mar ina podejr zewa, że właśnie na tym poleg a
trudność – w tych gadkach nie chodzi o to, co się mówi, lecz kto to mówi i do kogo.
Usił uje znaleźć milimetr luzu w swoich czerwonych oper owych szpilkach. Ściąg a je
ze stóp. Przyjemność jest tak wielka i tak natychmiastowa, że aż boli. Stopy ma całe
opuchnięte, obolał e, mięśnie uwolnione z wymuszonej baletowej pozycji rozluźnia-
ją się. Prawie krzyczy. Krzywi się, naciąg ając na stopy miękkie baler inki bez pięt.
Ariel przemyka pomiędzy swoją świtą.
Mar ina unosi wzrok znad baler inek i widzi nóż. Samą sug estię noża, ruch dłoni,
odg arnięcie poły ubrania, błysk metalu – u kog oś ze świty. Nóż. Wyciąg any.
Mięśnie zieluniaka. Mar ina zrywa się z krzesła. Sam ten ruch przenosi ją o ćwierć
dług ości sali. Rzuca się na napastnika, gdy ten celuje w serce Ariel Corty, potrąca
go tak, że atak się nie udaje. Nóż trafia przez warstwy kor onek Givenchy i gorset w
plecy Ariel. Krew. Na Księżycu krew tryska wysoko i powoli. Ariel pada. Napastnik
chwieje się, zbier a i zamier za do kolejneg o ciosu. Urodził się na Księżycu, jest wy-
soki, lekki, szybki – szybszy niż Mar ina. Przesuwa nóż w dłoni. Broń Mar iny uwię-
zła pod jej kretyńskim strojem. Szuka czeg oś pod ręką, znajduje. Z całą siłą wbija
mu pod podbródek wapor yzator. Do końca. Pięści odbijają się od szczeciny na pod-
bródku. Zamachowiec spazmuje. Mar ina trzyma waper, trzyma go mocno, trzyma w
pionie nadzianeg o na pal napastnika i patrzy mu w oczy, póki nie będzie przekona-
na, że nie ma w nich już życia. Puszcza swoją dzidę. Ciał o osuwa się na bok. Krew
ściekła po tytanowym wapor yzator ze na jej dłonie. Krew z rany Ariel trysnęł a na
twarz i sukienkę. Ariel leży w ciemnej kał uży, dyszy, drży. Świta stoi jak zawsze w
kręg u, spuszcza wzrok. Jesteśmy zszokowani. Jesteśmy przer ażeni. Nie wiemy, co
robić.
– Lekar za! – wrzeszczy Mar ina. Klęka obok Ariel. Gdzie ucisnąć, gdzie przytrzy-
mać, żeby zatamować krew? Tyle krwi. Luźne płaty skór y i ciał a. – Lekar za!
DZIEWIĘĆ
On był tu przez cały czas, siedział i czekał, aż go zawoł am, słuchał tych wszystkich
opowieści, tych dyg resji i uśmiechał się, bo to ja jestem inżynier em, to ja podobno
mam być konkretna do bólu i zwięzła. A on był do bólu cierpliwy. Carlos. Jeszcze
trochę będziesz musiał poczekać. Ale już niedług o.
Achi wyjechał a i nig dy już się z nią nie widział am ani nie rozmawiał am. Praco-
wał am. Miał am masę roboty. Nie było czasu, żeby za kimś tęsknić! Popatrzcie, ile
dokonał am! W ogóle za nią nie tęsknił am. Właściwie dobrze, że wyjechał a, mił ość
tylko by mnie rozpraszał a. A ja musiał am budować firmę.
Był am taka zajęta, że przeg apił am własny Księżycowy Dzień.
To nieprawda. I nieprawda, że nie tęsknił am za Achi. Tęsknił am tak strasznie, że
czuł am fizyczny ból. Czuł am pustkę. Brakował o mi jej uroczej powag i; drobnych
gestów dobroci, jak herbata przy łóżku co rano, jak eleg anckie poskładanie mojeg o
skafandra; ta jej schludność tam, gdzie ja był am fleją, jej dbał ość o szczeg ół y, to,
jak wszystko równo układał a i ustawiał a, kiedy był yśmy w hotelu czy w kapsule –
wszystko równoleg le do ścian pokoju. To, jak nie rozumiał a moich żartów i nie
mog ła opanować portug alskiej wymowy. Tyle tych rzeczy! Wszystkie upchnęł am
na dno pamięci i nie myślał am o nich, bo od razu zaczynał am myśleć o wszystkim,
co na zawsze tracę, zostając na Księżycu. Darmowe oddychanie. Słońce na odsło-
niętej twar zy. Spojr zenie w jasne niebo. Daleki hor yzont; Księżyc na skraju świata,
rysujący na oceanie srebrzystą drog ę. Oceany wody, nie pyłu. Wiatr. Posłuchaj go
tylko!
Pracował am jak opętana, modelował am, projektował am, planował am. Na pewno
się uda. To proste. Ale praca ma swoje granice – za dużo, a zeżre ci i żoł ądek, i du-
szę. Zrobił am sobie przer wę. W stylu Adr iany Corty. Moi kumple ze studiów górni-
czych na DEMIN byliby ze mnie dumni. Poszłam w trasę po dwunastu bar ach Kwa-
dry Oriona. W dziewiątym wpadłam przez drzwi. W dziesiątym przyjmował am za-
kłady, jak wysoką wieżę zbuduję z kieliszków po wódce. Piętnaście. W jedenastym
siedział am w loży z prześlicznym wielkoo kim chłopaczkiem z Santos i bełkotał am
mu o swoich planach i ambicjach, a on otwier ał szer oko piękne oczy i udawał zain-
ter esowanie. Do baru numer dwanaście w ogóle nie dotarł am. Był am w łóżku z
wielkoo kim chłopaczkiem z Santos. Seks był do niczeg o. Całą noc przepłakał am.
Był na tyle miły, że płakał razem ze mną.
Po Księżycowym Dniu przez dług i czas nie dzwonił am do rodziny. Bał am się, że
dojdę do wniosku, że podjęł am beznadziejną decyzję, ale nic już nie da się odkręcić.
Potem pomyślał am: w sumie w histor ii ludzkości mig racja przeważnie była biletem
tylko w jedną stronę. Star e portug alskie rodziny urządzał y pog rzeby dzieciom, któ-
re jechał y do noweg o życia w Brazylii. Ta cała sprawczość to tylko uspokajająca
bajka. Życie to szer eg drzwi, któr e otwier ają się tylko z jednej strony. Nig dy nie da
się wrócić. Tak wyg ląda ten świat i trzeba w nim żyć jak najlepiej umiemy. Słucha-
łam jednak dużo muzyki ze star eg o świata, muzyki, któr ą kochał a matka, piosenek,
któr e śpiewał a w domu, i to było jakby muzyka wzleciał a z tej błękitnej planety w
dole i osiadła wśród noweg o krajobrazu – ale nie chodzi o szar e wzgór za, skarpy,
wąwozy i całe to paskudztwo, lecz o ludzi. Na Księżycu oprócz ludzi nie ma nic
piękneg o.
***
Był am zatem kobietą księżycową. Oddaną nowemu światu i nowemu życiu. Miał am
pomysł, miał am pieniądze – jeśli zostajesz, oddają ci za bilet powrotny, potrącając
wszystkie zaleg łości i nieuniknione opłaty. Kupił am oblig acje zamienne LDC. Bez-
pieczne, pewne, wysokie odsetki. Miał am już flotę inżynierskich i prawniczych AI,
miał am model – nie mog łam się już doczekać, żeby przetestować go w prawdzi-
wym świecie. Jednej rzeczy nie miał am: pojęcia nie miał am. Konkretnie nie miał am
pojęcia, jak zrobić z tego biznes. Takieg o planu nie miał am. Na takiej inżynier ii się
dotąd nie wyznawał am – jak zbudować firmę i co potrzeba, żeby zadział ał a.
Wtedy poznał am Helen. Rozpuścił am po ciemnej sieci wici, że szukam dyr ektor a
finansoweg o – w mojej rodzinie nikt nie miał ręki do pieniędzy i ja nie był am wy-
jątkiem. Wszystko to odbywał o się w fantastycznej konspir acji, przez zaszyfrowane
wiadomości – jeszcze nie dor obiliśmy się wtedy chowańców – i tajemne spotkania
w herbaciarniach, w ostatniej chwili zmienianych na inne. Nie mog łam ryzykować,
że Mackenzie Metals odkryje mój plan. Myślisz, że ter az żyjemy w szalonym świe-
cie; ter az to jest nic, wtedy to były pionierskie czasy. Ale oto znalazła się jedna bab-
ka z Porto, znał a się na wszystkim, wiedział a, jakie pytania zadać, a jakich nie zada-
wać, ale wiesz co? Naprawdę zdecydował o to, że mówił a po portug alsku. Jasne, na-
uczył am się ang ielskieg o, uczył am się globo, któr e powoli robił o się wspólnym ję-
zykiem, szczeg ólnie że maszyny rozumiał y ten akcent – ale niektór e sprawy da się
wyjaśnić tylko we własnym języku. A my mog łyśmy w nim rozmawiać.
Po dziś dzień codziennie z nią pracuję. Jest moją najstarszą i najlepszą przyja-
ciółką. Nig dy mnie nie zawiedzie, choć wiem, że sama zawiodłam ją wiele razy. Po-
wiedział a: masz nig dy nie dyskutować o kasie. Nig dy. Nie płacisz ani grosza, póki
ja ci nie powiem. Nig dy. I jeszcze potrzebujesz inżynier a projektu. Tak się składa,
że znam jedneg o, chłopak z Brazylii, Paulistano, od trzech miesięcy na gór ze.
I to był właśnie Carlos.
***
Jezus, jaki to był zar ozumiał y typ. Wysoki, przystojny, dowcipny i zdający sobie z
tego wszystkieg o sprawę. Miał to paulistańskie poczucie wyższości: lepsze wy-
kształcenie, lepsze żarcie, lepsza muzyka, lepsze podejście do pracy. Cariocas
mieszkają na plaży, nic nie robią, piją całą noc. Nie tykają się pracy nawet przez
chwilę. Spotkaliśmy się w knajpie, zjedliśmy makar on shir ataki. Dziwisz się, że to
pamiętam? Pamiętam wszystko z tego spotkania. Była moda na luz z lat osiemdzie-
siątych. Gość przyszedł w chinosach i hawajskiej koszuli. Na wszystko, co powie-
dział am, reagował tak, jakby to była największa bzdur a, jaką w życiu słyszał. Był
bezczelny, wkur zający, seksistowski i potwornie mnie denerwował. Wręcz go tro-
chę znienawidził am.
Powiedział am:
– Masz problem ze słuchaniem wszystkich kobiet czy tylko tej jednej?
A on wtedy zaczął przez godzinę wył uszczać mi plan biznesowy, któr y stał się
później fundamentami Corta Hélio.
Och, jaka to była frajda, cały ten rok, kiedy uganialiśmy się po Księżycu za na-
szymi pomysłami. Bóg jeden wie, jak nam się udawał o pamiętać o oddychaniu.
Zwrot kasy za bilet to znaczna kwota, ale ulatnia się jak dym, nawet jeśli twój dyr ek-
tor finansowy i inżynier projektowy bior ą tylko na Czter y Żywioł y i śpią u kumpli
na podł odze. Spotkania, oferty, propozycje, obietnice. Odmowy – i świadomość, że
szybkie „nie” jest lepsze niż rozwleczone „być może”. Dreszczyk, kiedy w końcu
dopadliśmy prawdziwą inwestorkę z krwi i kości i posmakowaliśmy jej bitsów. Ja
postawił am sprawę jasno: żadnych inwestor ów i funduszy z Ziemi. Nie chcę znaleźć
się w takiej sytuacji jak Sunowie, w ciąg łych przepychankach o władzę z Pekinem.
Chcę być jak Mackenzie. To była prawdziwa księżycowa korpor acja. Bob Macken-
zie zlikwidował wszystko, co miał na Ziemi, przelał kasę na Księżyc i powiedział
reszcie rodziny: od ter az Mackenzie mieszkają na Księżycu. Wszyscy na górę albo
won. Ja też przywiązał am się do Księżyca; nie mog łam wrócić na Ziemię, nie
chciał am, żeby Ziemia przylatywał a do mnie. Będą klientami, nie właścicielami.
Corta Hélio będzie moim dzieckiem. Helen de Brag a jest moją najlepszą przyjaciół-
ką, jest w zar ządzie, ale właścicielką nie będzie nig dy.
My z Helen pracował yśmy nad finansami, a Carlos tymczasem budował prototyp
i biznes. Ówczesny Księżyc to było małe miasto, nie dał oby się zbudować i przete-
stować ekstraktor a, żeby nie rozniosło się to jak stąd do Farside i z powrotem, za-
nim nasadzimy hełmy na głowy. Dlateg o pojechaliśmy do Farside i wynajęliśmy
parę pomieszczeń od uniwersytetu. Właściwie to nie był jeszcze uniwersytet, a nie-
wiele ponad obserwator ium i labor ator ium badań nad patog enami. Umieszczone
najdalej od Ziemi jak się dało, żeby w razie jakiejś katastrofy wszystko zostawić,
rozhermetyzować i napromieniować. Tunele były o wiele za płytko – co noc wy-
obrażał am sobie, jak promieniowanie siecze mi jajniki. Wszyscy cały czas kaszleli.
Może od pyłu – ja jednak podejr zewał am, że to była pamiątka po labor ator ium pa-
tog enów.
Carlos budował prototypowy ekstraktor. Mówię „budował”, ale tak naprawdę to
wynajmował podwykonawców, boty, zespoł y kontroli jakości.
Pokazywał mi, a ja mówił am: nie, nie, to nie zadział a, tamto jest za mało wytrzy-
mał e, ten proces jest nieo ptymalny, gdzie jest dostęp serwisowy? Kłóciliśmy się jak
potłuczeni. Jak małżeństwo. Nadal go nie kochał am. Mówił am o tym Helen. Pewnie
doprowadzał am ją do szał u tym ciąg łym powtar zaniem, jaki jest durny, zar ozumia-
ły i uparty – a ona ani razu nie powiedział a mi, żebym się zamknęł a i po prostu się
z nim przespał a. Bo war iuję na jego punkcie. Chyba nie mógłby się bardziej różnić
od Achi. Ona awansował a z przyjaciółki na kochankę. On mógłby być kochankiem,
ale przyjacielem nig dy. To było zupełnie inne przyciąg anie, kompletnie niewłaści-
we, ale bardzo, bardzo prawdziwe. Myślał am o nim, leżąc w łóżku. Wyo brażał am
go sobie nag ieg o, wyo brażał am sobie, że robi coś głupieg o, niepodobneg o do nie-
go, romantyczneg o – na przykład, że pochyla się nad rysunkami, żeby zobaczyć, o
czym znowu gada ta durna baba – i znienacka mnie cał uje. Wyo brażał am go sobie,
kiedy robił am sobie dobrze. Musiał słyszeć. Jak to w ogóle dział a, takie pożądanie?
***
Powiem ci, gdzie pierwszy raz pocał owaliśmy się z Carlosem – w mał ej kopułce na
Mare Fecunditatis, któr ą dla mnie zbudował.
To nawet za bardzo nie była kopuł a, tylko parę kabin od łazików poł ączonych i
przysypanych warstwą reg olitu, z któr ych zrobiliśmy bazę do testów ter enowych.
Prototyp rozebraliśmy na części i powysył aliśmy je z Farside BALT RAN-em, pro-
gramując dla każdej kapsuł y losową sekwencję skoków, po któr ej lądował y tam,
gdzie miał y wylądować. Potem zwieźliśmy wszystko łazikami do naszej mał ej bazy,
ekipa poskładał a sprzęt do kupy, na kompletnym zadupiu, gdzie nikt nig dy nie pa-
trzy.
Przepalaliśmy wtedy kasę jak tlen. Został o nam na jedną próbę ter enową, jedną
reg ulację, i naszych VIP-ów. Musiał o zadział ać od razu. Cisnęliśmy się obok siebie
w kapsule i patrzyliśmy, jak ekstraktor telepie się po mor zu. Odpalił am głowicę
ekstrakcyjną, potem ślimaki separ ator ów. Na koniec wcisnęł am przycisk separ ator a,
lustra zakręcił y się, złapał y Słońce – i zalał am się łzami. To była najlepsza rzecz,
jaką w życiu widział am.
Pierwszy odczyt dostaliśmy po godzinie. Nie wiem, czy przez te sześćdziesiąt mi-
nut w ogóle oddychał am. Wyniki ze spektrometru gazoweg o: wodór. Woda. Hel-4.
Tlenek węg la. Dwutlenek węg la. Metan. Azot, arg on, neon, radon. Gazy, któr e moż-
na było sprzedać AKA i Wor oncowom. Ale nie o to nam chodził o, wypatrywaliśmy
jeszcze mniejszej szpilki na wykresie, o wiele mniejszej od pozostał ych. Powięk-
szył am osie. Stłoczyliśmy się wokół ekranu. Jest. Jest! Hel-3. Dokładnie tam, gdzie
miał być, w takich proporcjach, jak się spodziewaliśmy. Kochana malutka szpilecz-
ka na spektrog ramie. Siedzimy na helu. Rozdarł am się, zaczęł am skakać, tańczyć.
Helen pocał ował a mnie i też wybuchnęł a płaczem. Potem ja pocał ował am Carlosa.
I jeszcze raz. I jeszcze, i już nig dy nie przestał am.
Opiliśmy się razem tanią wódą z VTO, wszyscy stłoczeni w maleńkiej kapsule,
nawaliliśmy się groźnie i niebezpiecznie, a potem zaciąg nęł am Carlosa do swojej
koi i zaczęliśmy się kochać – po cichu, wśród tłumionych chichotów, zapamiętale, a
wszyscy wokół chrapali.
W tej koi poczęliśmy nasze miasto. Te dwie kapsuł y i ich osłona z reg olitu stał y
się przez lata i dziesięciolecia miastem João de Deus.
***
Nie od razu za nieg o wyszłam. Chciał am mieć por ządną nikah, a poza tym po Mare
Fecunditatis była masa roboty. Obdzwonił am VIP-ów i zar ezerwował am dla nich
bilety. W obie strony, Ziemia-Księżyc, sześć osób. Dwie z EDF/Areva, dwie z PFC
India, dwie z Kansai Fusion. Obr abiał am ich od miesięcy, telekonfer encje, prezenta-
cje, reklamy. Wiedział am, że szukają alternatywy dla amer ykańsko-rosyjskieg o du-
opolu na ziemski hel-3, przez któr y energ ia termojądrowa jest drog a i słabo się
rozwija. Jakby to była kolejna epoka ropy.
Ten etap był najbardziej ryzykowny. Dyr ektor zy z trzech pomniejszych ziem-
skich firm energ etycznych jednocześnie przylatują na Księżyc? Nawet Mackenzie
dojdą, o co tu chodzi. Pytanie nie brzmiał o: „czy zrobią ruch?”, ale: „kiedy?”. Jedy-
na nasza przewag a: na razie nie wiedzą, gdzie nas szukać. Jeszcze. Niemniej, jeśli
uda nam się zakończyć demonstrację, wyneg ocjować umowę i podpisać ją, zanim
Bob Mackenzie napuści na nas swoje noże, będziemy w stanie obronić tę umowę
przed Sądem Claviusa.
Ulokowaliśmy ich w najlepszym hotelu w Poł udniku. Zadbaliśmy o ich Czter y
Żywioł y. Francuskiemu wysłannikowi kupiliśmy wino, indyjskiemu whiskey, japoń-
skiemu też whiskey. Tak jak mówił am, przepalaliśmy kasę jak tlen.
W noc przed wyjazdem z VIP-ami na Mare Fecunditatis Mackenzie Metals nas
znalazło. Dostał am wiadomość z bazy na Fecunditatis. Luniar ze z logo Mackenzie
wysadzili prototyp ekstraktor a. Niszczyli zbiorniki na lotne gazy. Atakowali bazę.
Weszli do bazy… więcej wiadomości nie było.
Pamiętam, że siedział am w pokoju i nie wiedział am, co mam robić. Siedział am w
pokoju i nie wiedział am, co mam czuć. Cała odrętwiał a był am. Czuł am, że spadam.
Jak wtedy w nieważkości. Rzyg ać mi się chciał o. Przepadł ekstraktor, cała nasza
praca, ale co gorsza – dużo, dużo gorsza – zginęli ludzie. Ludzie, z któr ymi się
śmiał am, pił am, pracował am; ludzie, któr zy byli dla mnie bliższą rodziną niż praw-
dziwa rodzina. Zginęli, bo mi zaufali. To ja ich zabił am. Uświadomił am sobie, że
jesteśmy jak dzieci. Bawimy się w biznes. A Mackenzie są dor ośli i się nie bawią.
Byliśmy jak dziecięca krucjata, któr a nie ma o niczym pojęcia. Siedział am w poko-
ju i wyo brażał am sobie, jak noże Mackenziech wchodzą do windy, stają pod drzwia-
mi i za oknem.
Carlos mnie uratował. Sprowadził na ziemię. Był moją grawitacją. „Wyg rywamy
z nimi. Dopinamy te umowy i wyg rywamy”, powiedział. „Wyg rywamy, zakładając
Corta Hélio”.
Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszał am tę nazwę.
Carlos za własne pieniądze zatrudnił ochronę dla naszych ludzi i sprzętu. Ja za
własne pieniądze kupił am VIP-om bilety na pętlę księżycową i poinformował am
ich o zmianie planów. Obwozimy ich na holu nao koł o Księżyca, przer zucamy do
Farside, gdzie mamy drug i prototyp ekstraktor a helu.
Carlos bowiem pierwszeg o dnia, kiedy zar ządzał projektem, postanowił sobie:
nig dy nie budować tylko jedneg o prototypu.
Wsadziliśmy VIP-ów do kapsuł y, okrążyliśmy Księżyc, wylądowaliśmy na dru-
giej stronie i pokazaliśmy im, co potrafi nasz ekstraktor. Potem wzięliśmy wydoby-
ty hel-3 i odpaliliśmy na nim Farside’owy reaktor LDX.
Za resztę pieniędzy wynajęliśmy prawnicze AI, żeby spor ządził y wstępną wersję
umów na dostawy helu, i tego sameg o wieczor u je podpisaliśmy.
***
***
Ciąg le słał am kasę rodzinie. Wzbog acili się na mnie, stali się sławni. Pisali o nich
w piśmie „Veja” – siostra i brat Matki Boskiej Helowej. Żelaznej Ręki, kobiety, co
oświetla świat! Mieli wspaniał e domy, wielkie auta, baseny, prywatnych nauczycieli,
ochroniar zy i co nie tylko, aż któr eg oś dnia powiedział am „dość”. Ciąg le tylko bie-
rzecie i bier zecie, żrecie, imprezujecie i tyjecie za moje pieniądze, i ani słowa
wdzięczności, ani słowa pochwał y za to, czeg o tu dokonał am, ani krzty wdzięczno-
ści, ani słowa podziękowania. Wasze dzieci, moi siostrzeńcy i siostrzenice nawet
nie poznają mojej twar zy. Nazywacie mnie „Żelazną Ręką”, proszę, oto żelazny wy-
rok. Ostatni dar Księżyca. Przelał am na celowy rachunek pieniądze na bilet na Księ-
życ. W jedną stronę. Chcecie kasy Corta Hélio, to pracujcie dla Corta Hélio. Z Corta
Hélio. Albo się zaang ażujecie, albo już nig dy nie dostaniecie ode mnie ani jednej
decimy.
Przyjedźcie na Księżyc. Przyjedźcie i przył ączcie się do mnie. Przyjedźcie i zbu-
dujcie nowy świat i nową dynastię Cortów.
Nikt z mojej rodziny nie skor zystał z propozycji.
Zer wał am z nimi wszystkie kontakty.
Nie rozmawiał am z nimi od czterdziestu lat.
Moja rodzina jest tutaj. Dynastia Cortów.
***
Myślisz, że był am zbyt ostra? Pieniądze nieważne, i tak nikt z nich nig dy już nie bę-
dzie biedny. Ale myślisz, że nie powinnam zrywać z nimi kontaktu bez słowa? Czy
choćby bez namysłu? Mog łabym ci zaserwować wszystkie odwieczne tłumaczenia –
wszystko jest neg ocjowalne, kto nie pracuje, ten nie oddycha, na Księżycu trzeba
być sur owym. Tak, to prawda, Księżyc zmienia ludzi. I mnie zmienił: gdybym kie-
dykolwiek wrócił a na Ziemię, płuca by mi się zapadły, nogi zał amał y, kości popę-
kał yby na drzazgi. Te trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów się liczy. Gdy roz-
mawiasz z domem i słyszysz dwuipółsekundową zwłokę, zanim nadejdzie odpo-
wiedź – czujesz, jak się oddalasz. Tej przepaści już nig dy nie zasypiesz. Jest wbudo-
wana w samą konstrukcję wszechświata. To fizyka jest taka sur owa.
Od czterdziestu lat o nich nie myślał am. Ale ter az myślę. Dużo patrzę w prze-
szłość, różne rzeczy wył ażą z niej nieproszone. Powtar zam sobie, że niczeg o nie
żał uję, ale czy to prawda?
Mimo woli myślę, że to właśnie te lata stawiania firmy na nogi, więcej czasu w
elastyku niż w normalnym ubraniu, wsiadania i wysiadania z łazików, włażenia i
złażenia z ekstraktor ów, tulenia się z Carlosem w tej kapsule, ciąg łeg o prześwietla-
nia promieniowaniem…
Stadium jest bardziej zaawansowane, niż ci powiedział am. Wie tylko jedna osoba,
doktor Macar aeg. Wiem, że Lucas był u waszej matki; zna mój stan, ale nie ze
wszystkimi szczeg ół ami. Co ja mówię – widzisz? Eufemizmy. „Zaawansowany”.
„Szczeg ół y”. Siostro, ja już czuję śmierć. Widzę jej czarne oczka. Siostro, choćby
Lucas nie wiadomo co wam mówił, nie wiadomo czym groził, nie mówcie mu tego.
On będzie chciał coś zrobić, a tu nic się nie da zrobić. On zawsze musi sobie coś
udowodnić. A ja go uraził am. Strasznie go uraził am. Tyle muszę naprawić. A świa-
tło już gaśnie.
***
***
Śmierć i seks chodzą w par ze, prawda? Po pog rzebach ludzie się kochają. A czasa-
mi i w trakcie. Życie się dopomina. Więcej dzieci, więcej życia! Życie to jedyna re-
cepta na śmierć.
Zwyciężył am Roberta Mackenzieg o na sądowej arenie. Nie była to śmierć – nie
wtedy – ale to zwycięstwo wspaniale upor ządkował o mi myśli. Corta Hélio jest już
bezpieczne. Pora budować dynastię. Jedno ci powiem: nie ma większeg o afrodyzja-
ku, niż kiedy wynoszą cię z sądu na rękach, z nożem w dłoni. Od Carlosa nie mo-
głam się opędzić. Był jak opętany. Był jak maszyna z wielkim fiutem. Wiem, star ej
kobiecie nie wypada mówić takich rzeczy. Ale tak to było. Terminator-jebator. Był
bezlitosny. I niespożyty. To były najwspanialsze dni mojeg o życia, jedyne, kiedy
mog łam się w spokoju poł ożyć i myśleć, że jestem bezpieczna. Więc oczywiście
powiedział am: „Zróbmy sobie dziecko”.
Natychmiast zaczęliśmy rozmowy z kandydatkami na madrinhas.
Miał am czterdzieści lat. Opił am się spor o próżni, wchłonęł am masę promienio-
wania, wciąg nęł am nosem całe mor ze pyłu. Bóg jeden wie, czy coś tam jeszcze
dział ał o, nie mówiąc już o zdolności donoszenia normalnej, zdrowej ciąży. Zbyt
wiele tych ryzyk. Mnie potrzebne było inżynierskie rozwiązanie. Carlos zgodził się
ze mną. Płatna matka zastępcza. Sur og atka, ktoś o wiele ważniejszy niż tylko macica
do wynajęcia. Chcieliśmy, żeby stał a się członkiem rodziny, żeby zajęł a się tymi
aspektami opieki nad dzieckiem, na któr e nie mieliśmy czasu, ani, szczer ze mówiąc,
ochoty. Małe dzieci są męczące. Stają się ludźmi dopier o z piątym rokiem życia.
Zanim znaleźliśmy Ivete, gadaliśmy chyba z trzydziestoma młodymi, zdrowymi,
płodnymi Brazylijkami. Stąd właśnie moje kontakty z waszym zakonem. Brazylij-
czycy od razu powiedzieli: „Por ozmawiajcie z Mãe Odunlade. Ona ma drzewa ge-
nealog iczne i histor ię medyczną każdeg o Brasileiro i Brasileiry, któr zy trafiają na
Księżyc, a także całkiem spor o Arg entyńczyków, Per uwiańczyków, Urug wajczy-
ków, Ghańczyków, Iwor yjczyków i Nig er yjczyków. Ona wam znajdzie”. Znalazła,
wynag rodziliśmy ją za to i cóż… resztę tej histor ii już znasz.
Spor ządziliśmy kontrakt, jej systemy prawnicze przepatrzył y go, Mãe Odunlade
dała jej swoją aprobatę, dog adaliśmy się. Mieliśmy już parę embrionów, wybrali-
śmy jeden i zapytaliśmy Ivete, jak chce to zrobić. Czy chce pójść do przychodni na
implantację, czy wolał aby seks ze mną, z Carlosem czy z nami obojg iem? Żeby
wszystko było bardziej osobiste, z uczuciem, z jakąś więzią.
Spędziliśmy dwie noce w hotelu w Królowej Poł udnia, a potem wszczepiliśmy jej
embrion. Od razu się przyjął. Mãe Odunlade dobrze wybier ał a swoje madrinhas.
Ivete przyjechał a z nami do João de Deus, zapewniliśmy jej mieszkanie i pełną
opiekę medyczną. Dziewięć miesięcy później urodził się Rafa. W serwisach plot-
karskich pełno było zdjęć i aż huczał o – prawa do tych zdjęć były elementem wyna-
grodzenia Ivete – ale przychylne to te okrzyki nie były. Czuł o się dezaprobatę. Mat-
ka-sur og atka, wynajęta macica. Urządzili sobie weekendowy seans szaloneg o seksu
w hotelu w Królowej. Rozumiecie, trójkącik.
***
Rafa ledwo co był odstawiony od piersi, kiedy zaczęł am planować kolejne dziecko.
Zabraliśmy się do szukania nowej madrinhi. Jednocześnie zaczynał am wyo brażać
sobie to miejsce. João de Deus nie nadawał o się do zakładania rodziny. Ter az są
tam dzieci, ale wtedy to była osada górnicza, miasto na pog raniczu, sur owe, party-
zanckie i czerwone od krwi. Przypomniał am sobie o pożeg nalnym prezencie od
Achi. Bez problemu znalazłam tę bambusową tubę – dziesięć lat po jej wyjeździe.
Jak to szybko minęł o! Wodospady i kamienne twar ze; ogród wyr yty w sercu Księ-
życa. Zupełnie jakby umiał a widzieć przyszłość albo zajr zeć mi do serca. Zatrudni-
łam selenolog ów, znaleźli mi to miejsce, od miliardów lat ukryte w skale jak geoda.
Pał ac, dziecko, kolejne w drodze, w ośrodku medycznym w Poł udniku. Firma i na-
zwisko. Wreszcie stał am się Żelazną Ręką.
I wtedy zabili Carlosa.
Słyszał aś, co mówię? Carlos nie zginął. Zabili go. To było celowe dział anie. Był
plan, była zła wola. Nikt nig dy nikomu nic nie udowodnił, ale ja wiem, że to było
zabójstwo. Morderstwo. I wiem, kto to zrobił.
Przepraszam. Za bardzo się nakręcam. To było tak dawno, pół życia przeżył am
bez nieg o, ale widzę go tak wyr aźnie! Przychodzi i staje obok mnie, bardzo blisko –
tak, że widzę faktur ę jego skór y. Cerę miał straszną. Czuję jego zapach, bardzo spe-
cyficzny. Pachniał jak cukier. Słodko pachnący słodziak. I jego dzieci mają tak
samo, też słodko pachną. Słyszę go, słyszę ten cichutki świst, gdy oddycha przez
nos. Widzę uszczerbiony ząb. Wszystko to widzę w takich szczeg ół ach, a i tak nie
wydaje mi się realne. Nier ealne jak Rio. Ja naprawdę kiedyś tam mieszkał am? Por u-
szał am palcami stóp w wodzie oceanu? Tak krótko byliśmy razem. Przeżył am trzy
życia: przed Księżycem, z Carlosem i po Carlosie. Trzy życia tak odmienne, że wy-
dają się cudze.
Ciąg le ciężko mi o tym mówić. Nie wybaczył am. Nie rozumiem samej idei wyba-
czania – dlaczeg o miał abym przestać czuć coś, co naprawdę czuję, dlaczeg o miał a-
bym godzić się z niesprawiedliwością? Dlaczeg o miał abym przeł ykać całą krzyw-
dę, któr ą mu wyr ządzili, i mówić: „Carlos, to już nieważne. Przebaczył am im”.
Świętoszkowata bzdur a. Przebaczenie jest dla chrześcijan, a ja chrześcijanką nie je-
stem.
Pojechał na pięć dni na inspekcję nowych pól na Mare Imbrium. Kiedy jechał
przez Montes Caucasus, w łaziku zaszła niekontrolowana dehermetyzacja. „Niekon-
trolowana dehermetyzacja” – w ogóle rozumiesz, co to znaczy? Wybuch. To było
czterdzieści lat temu, maszyny mieliśmy gorsze niż ter az, ale łaziki już wtedy były
odporne i pancerne. Nie zdar zał y się im „niekontrolowane dehermetyzacje”. To był
sabotaż. Małe urządzonko, resztę zał atwił o ciśnienie w kabinie. Poleciał am tam stat-
kiem ratunkowym Wor oncowów. Części łazika rozr zucił o na pięć kilometrów. Nie
było nawet z czeg o węg la recyklować. Ty słyszysz mój głos? Słyszysz, że star am
się, żeby był spokojny, skoncentrowany, widzisz, jak dobier am słowa jak nar zędzia,
dokładne i praktyczne? Wciąż tylko w ten sposób potrafię opowiadać o Carlosie.
Postawił am tam znak. Słup z cięteg o laser owo tytanu. Nig dy nie skor oduje, nig dy
się nie odbarwi, nig dy nie będzie star y i zakur zony. Będzie tam stać przez eony. Tak
być powinno, myślę sobie. Tyle czasu wystarczy.
Robercie Mackenzie. Zabił eś Carlosa Matheusa de Madeiras Castro. Oskarżam
cię. Czekał eś cierpliwie i dług o myślał eś o tym, jak najbardziej mnie zranić. Znisz-
czył eś to, co kochał am najbardziej na świecie. Odpłacił eś mi po trzykroć.
***
Trzy miesiące później urodził się Lucas. Nig dy nie pokochał am go tak jak Rafę.
Nie był am w stanie. Stracił am Carlosa, dostał am Lucasa. Nier ówna wymiana. Tak
nie można, to niesprawiedliwe, ale ludzkie serca mało kiedy są sprawiedliwe. Ale to
Rafa słyszał szeptane nad swoim łóżeczkiem imię zabójcy ojca; to on dor astał w
tym cieniu, z sercem pełnym nienawiści. Cortowie tną. Nasze życie zaczyna się od
cięcia i na nim kończy.
Rafael, Lucas, Ariel, Carlinhos – mały Carlos. Wag ner. Dla nieg o nie umiał am
być dobra. Wbijamy sobie różne rzeczy do głowy, potem oglądamy się, minęł o
całe życie, a one rozr osły się w dog maty. I Ariel… czemu ja właściwie… Zresztą.
Nie ma sensu. Inżynier em się jest do końca życia. I całe życie mi zajęł o, zanim
uświadomił am sobie, że ludzkie życia to nie są problemy do rozwiązania. Moje
dzieci są osiąg nięciem, z któr eg o jestem najbardziej dumna. Pieniądze – na co tu
można je wydawać? Na szybszą drukarkę, większą jaskinię? Imper ium? Tu nie ma
nic poza pył em. Sukces? Ma najkrótszy okres poł owiczneg o rozpadu ze wszystkich
znanych substancji. Za to dzieci – myślisz, że skonstruo wał am je na tyle mocne,
żeby wytrzymał y dziesięć tysięcy lat?
Yemanja wytyczył dla mnie na oceanie srebrną drog ę. Szłam nią, aż doszłam na
Księżyc. To jest właśnie to, co mi odpowiada w orixas, ta ich osobliwa mądrość, to,
że nie ofer ują za wiele. Żadnej świętości, żadneg o nieba. Dają ci jedną okazję. Raz
przeg apisz i nig dy więcej się nie powtór zy. Skor zystasz, a będziesz mog ła polecieć
do gwiazd. I to mi się podoba. Moja mamãe też to rozumiał a.
Moja opowieść dobieg ła końca. Wszystko inne to już histor ia. Ale widzisz, co się
okazał o? Nie był am Przeciętniar ą. Nie był am Jane-outsiderką. Był am nadzwyczaj-
na.
Siostro, muszę przeprosić. Yemanja ma pilną rozmowę.
DZIESIĘĆ
– Hej.
– Cześć.
Carlinhos błąka się tam i z powrotem kor ytar zami, próbując znaleźć jedzenie,
herbatę, cokolwiek, żeby zabić czas oczekiwania, któr ym tak hojnie szafują ośrodki
medyczne. Ona chwiejnie wychodzi z pomieszczenia, gdzie przesłuchiwał ją Heitor
Per eira; pytania za pytaniami i kolejne pytanie, trzy godziny pytań. Szczeg ół y. Opo-
wiedz mi to jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze. Każdy drobiazg, per yfer yjny niuans
może pomóc znaleźć sprawcę. Czuje zmęczenie i mdłości.
Napastnik już dawno, dawno nie żył, kiedy dotarł a reszta ochrony. Ktoś rozg iął
jej palce i wyjął waper. Ktoś odciąg nął ją od kał uży krwi. Pierwsze pojawił y się
boty – przebieg ły po suficie, przyleciał y na śmig iełkach. Zbadał y Ariel Cortę, już
siną od utraty krwi, wbił y jej w ramiona rurki i przewody, ułożył y w pozycji usta-
lonej i zawoł ał y żywych sanitar iuszy. Grupa awar yjnie zakontraktowanych przez
Beijaflor a ochroniar zy-wolnych strzelców pozbył a się gości z przyjęcia. Corta
Hélio rzucił o do walki wszystkie swoje zasoby. Pod śluzą Kwadry Wodnika już par-
kował statek księżycowy Wor oncowów. Mieli zabrać Ariel do João de Deus. Żad-
nych pytań. Najemna ochrona odprowadził a nosze i lekar zy do ładowni statku. Ma-
rina dryfował a na ich orbicie, niczym krwawy satelita. Nig dy wcześniej nie leciał a
statkiem księżycowym. Głośno było. Wszystko się trzęsło. Czuł a się o wiele mniej
bezpieczna niż na lunicyklach Carlinhosa. Przez cały dwudziestominutowy lot było
jej niedobrze, potem, kiedy zwymiotował a dyskretnie w rogu windy zjeżdżającej na
plac Nossa Senhor a da Glor ia, zrozumiał a, że to od smrodu krwi z jej własnej su-
kienki.
Heitor Per eira przechwycił ją przy bramie i odciąg nął od ekipy ratunkowej.
Obejr zawszy się przez ramię, dostrzeg ła pomiędzy kłębiącymi się ludźmi matkę
Ariel i braci.
„Opowiedz mi wszystko”.
Kamer y już się roiły.
„Musimy wiedzieć wszystko”.
„Kurwa mać, ja uratował am jej życie”.
– Twoja… ten… sukienka.
Wciąż ma na sobie suknię od Jacques’a Fatha. Jest sztywna od zakrzepłej krwi,
cuchnie żelazem i śmiercią.
– Nie dali mi… – Ter az, kiedy przestał a się ruszać, napór zdar zeń, głosów i twa-
rzy grozi, że ją przewróci. Kręci jej się w głowie ze zmęczenia i szoku.
– Chodź, coś ci skombinujemy.
Duże drukarki są zajęte sprzętem medycznym i meblami dla Corta Hélio, za her-
baciarnią szpitala jest jednak małe publiczne urządzenie. Klienci gapią się na krew,
na Cortę.
– Co się gapicie?! – krzyczy Mar ina. – Co się, kurwa, gapicie?!
Recykler odmawia przyjęcia sukienki. Materiał zanieczyszczony, informuje ją Het-
ty. Proszę wezwać Zabbalinów do zrecyklowania.
– Proszę. – Carlinhos przynosi jej herbatę, gdy czeka na wydrukowanie. Klasycz-
ne casualowe ciuchy: bluza z kaptur em i legg insy. Baler inki.
– Mógłbyś? – Mar ina zsuwa ramiączka sukni.
– Już cię oglądał em – żartuje Carlinhos.
– Ale mógłbyś, na chwilę? – Sytuacja nie pozwala na żarty, na nic wesoł eg o.
Suknia przykleiła się do skór y. Mar ina zwilża ją styg nącą herbatą, żeby rozpuścić
zaschniętą krew. Całą bieliznę ma tak samo przesiąkniętą. Zdzier a ją z siebie w ka-
bince za herbaciarnią; wszystko won. Czuje, jak śmierdzi. Dławi się. Jeśli się ter az
por zyg a, to nie będzie w stanie przestać. Legg insy i bluza prosto z drukarki są aż
relig ijnie czyste w dotyku.
– No chodź.
Carlinhos bier ze ją pod rękę. Pozwala mu się zaprowadzić do cicheg o pokoju na
dziewiątym piętrze. Kanapy, dywany ze sztuczneg o futra, przestrzeń, żeby się poł o-
żyć, zwinąć w kłębek.
– Drinka?
Wyciąg a dłonie, w obu ma blue moo ny.
– Jak ty możesz… – płacze Mar ina. – OK. Przepraszam. Przepraszam.
Carlinhos siada obok niej, rozciąg a się na sofie. Mar ina kuli się, owija kolana rę-
koma.
– Zrobił aś, co trzeba.
– Po prostu zrobił am. Tyle. Nie zastanawiał am się. Nie było co myśleć. Trzeba
było dział ać.
– W takich sytuacjach coś przejmuje kontrolę. To nie ciał o i nie dusza, to coś
jeszcze. Może instynkt, ale my się z nim nie rodzimy. Coś szybkieg o i czysteg o.
Czyste dział anie.
– To nie jest czyste, Carlinhos – mówi Mar ina. – Nie nazywaj tego tak. Carlinhos,
ja go widzę. Gość był taki zaskoczony. Jakby w życiu się tego nie spodziewał. Po-
tem zły. Sfrustrowany, że zginie i nie zobaczy, czy plan się udał. Cały czas go wi-
dzę.
– Zrobił aś, co należał o.
– Cicho bądź.
– Robisz to, co trzeba zrobić. O to mi właśnie chodził o, kiedy mówił em, że to
jest „czyste”. Bo to była konieczność.
– Carlinhos, ja nie chcę o tym rozmawiać.
– Dobrze zrobił aś.
– Zabił am człowieka.
– Uratował aś Ariel. On by ją zabił.
– Carlinhos, nie ter az!
– Mar ina, ja wiem, jak się czujesz.
– Gówno wiesz – mówi Mar ina i nag le traci dech, bo widzi tę prawdę w jego
oczach, mięśniach, nawet w zapachu potu; nieuświadomioną, odczytywaną odr ucho-
wą prawdę. – O. No tak. Wiesz. Idź sobie. Idź sobie. Won. Śmierdzisz krwią.
Odpycha Carlinhosa. Mięśnie zieluniaczki ciskają nim mocno o ścianę, wystar-
czająco mocno, żeby miał siniaki.
– Mar ina…
– Ja nie jestem taka! – wrzeszczy. – Nie jestem taka jak ty. – I ucieka.
***
Wilk nie poluje sam. Ale Wag ner Corta tak. Uświadomił sobie pewną prawdę doty-
czącą własnej natur y, któr ej nie znają jeszcze towar zysze ze stada, mimo ciąg łej
gadki o tożsamości i dyskusji o dobor ze zaimków osobowych – on nie zmienia się
ze zwyklaka w wilka i z powrotem. Prawda, jest dwóch Wag ner ów Cortów, jasny i
ciemny, każdy z nich ma własną i odr ębną jaźń, inne cechy char akter u, umiejętności
i talenty. Tyle że zwyklak Wag ner Corta umarł dwanaście lat temu w kopule obser-
wacyjnej Boa Vista. Przeżył go wilk oraz ciemna osobowość.
Wtapia się w tłum kibiców po meczu cisnący się na 73. ulicy Kwadry Jastrzębia.
Jego chowaniec podobnie wtapia się w sieć bezpieczeństwa Królowej Poł udnia.
Wiele godzin siedział i prog ramował hack, któr y pozwala mu śledzić Jake’a Suna.
Całe dnie obserwował tego człowieka, jego rytuały i nawyki, prawidłowości i prze-
widywalne kroki. Rafa wydzwaniał do nieg o w kółko – Ariel; Ariel jest w stanie
krytycznym po ataku nożem. Przyjeżdżaj do João de Deus. Natychmiast. Musi to od-
sunąć od siebie, skoncentrować się. Skupić się na polowaniu.
Jake Sun idzie jedną przecznicę przed nim i piętro niżej, wraca z meczu na Are-
nie Taiyang. Tyg rysy-Moços 34:17. Znów łomot. Beznadziejny wynik chłopaków
Rafy. Rafa musi sobie pewne rzeczy przemyśleć. Kibice są w doskonał ym nastroju.
Jake Sun żartuje z kumplami, jest zadowolony, rozluźniony, niczeg o nie podejr ze-
wa. Wag ner zał atwi go bez problemu. Kumple proponują drinki, kolację. Jake od-
mówi. Jest umówiony z Zoe Martinez, swoją amor z Królowej Poł udnia. Ter az zje-
dzie windą na 33. ulicę. Wag ner wsiada do równoleg łej windy, trzyma się o poziom
wyżej. Mieszkanie Zoe Martinez jest w bocznej uliczce odchodzącej od 33., zacisz-
nej i dyskretnej. Wag ner przyśpiesza kroku i zbliża się do ofiar y. Ofiar a skręca w
zaciszny zaułek.
– Jake Teng long Sun.
Jake odwraca się i widzi nóż w dłoni Wag ner a. Błysk, ból, jakieg o Wag ner w ży-
ciu nie zaznał. Pada zesztywniał y na ziemię. Jakieś dłonie wbił y mu się w ciał o i
poszarpał y na strzępy wszystkie mięśnie. Obr aca się na plecy i widzi pierścień wy-
celowanych w siebie noży. Ochrona Sunów.
– Wilczku, jesteś o wiele zbyt przewidywalny. – Par alizator iskrzy mu w dło-
niach. – Trzej Dostojni tydzień temu przepowiedzieli, że przyjdziesz. Przepraszam
cię za to, ale zbyt blisko udał o ci się podejść.
Wąski zaułek eksploduje wyciem. Sunowi zabójcy przez chwilę są zdezo r iento-
wani. Chwila wystarcza. Postacie zeskakują z balkonów, wypadają zza drzwi, wyska-
kują zza por ęczy, z poziomu niżej. Ciał a padają, buty opadają im na głowy. Wag ner
przetacza się, robiąc unik przed nożem dźgającym go w oko. Czubek wbija się w
miękką nawierzchnię ulicy. W ułamku sekundy, któr eg o ochroniarz potrzebuje na
wyciąg nięcie go, kobieta w sportowym stroju podcina mu gardło. Dłonie chwytają
Wag ner a za nadg arstki, stawiają go na nogi. Dwoje asasynów Sunów padło, reszta,
widząc przewag ę, osłania odwrót Jake’a.
– Cały jesteś?
Wag ner jest obolał y od elektryczneg o mrowienia, ale może skupić wzrok i potra-
fi mówić. Irina, ta, co lubi gryźć. Sasza Ermin. Stado Magdalena.
– No, lecimy, lecimy. – Sasza Ermin.
Jego stado prowadzi Wag ner a ulicą. Jest cały bezwładny, wszystko go swędzi,
zlał się w spodnie.
– Szczeniaki. Musicie się jeszcze dużo nauczyć, żeby być stadem – mówi Irina. –
Za bardzo się przyzwyczailiście, że cały czas macie Ziemię nad głową. Kiedy ona
zachodzi, wcale nie przestajecie być wilkami.
A jednak sama wyg ląda inaczej, pachnie inaczej, ma inną fryzur ę, jest ubrana w
normalne sportowe ciuchy; tysiąc różnic świadczących o tym, że wcale nie jest wil-
kiem.
– Dowiedzieliśmy się, że wyszły zapytania ofertowe na zabicie ciebie – mówi
wysoki, muskularny facet w obcisłym sportowym stroju i butach do bieg ania.
Wag ner widział, jak na jednej ręce przeskakuje nad por ęczą i powala płatną za-
bójczynię kopniakiem w nery.
– Dziękuję – mówi. Słabe, ale nie ma bardziej prawdziweg o słowa.
– Musimy się lepiej zorg anizować; nie może być tak, że każdy przez cały czas
dział a w pojedynkę – mówi Sasza. – Chodź z nami do Domu Stada, poskładamy cię
do kupy.
– Muszę jechać do João de Deus – protestuje Wag ner. – Zobaczyć się z rodziną.
– Ter az my jesteśmy twoją rodziną – mówi Irina. Podaje mu upuszczony nóż.
***
Mar ina przynosi sobie herbatę z saloniku, żeby siedzieć i patrzeć, jak on śpi. Po
seksie zawsze w nag rodę dostawał a bezsenność. Mężczyźni od razu chrapali, mru-
czeli czy mamr otali, i tak przez całą noc, a ona musiał a wydobyć rękę spod brzu-
cha, przesunąć nogę, wysmyknąć się spod barku, i nie spać do rana.
Pije herbatę. W ciemnym pokoju, oświetlonym jedynie odrobiną światła z łazien-
ki i z ulicy, skór a Carlinhosa wyg ląda jak aksamit. Skór ę ma najpiękniejszą na świe-
cie. Jak wszyscy luniar ze, zgolił wszystkie włosy na ciele. Bo to wyjątkowo nie-
przyjemne, ściąg ać z siebie elastyk razem z włosami z pleców. Dotyka nieśmiał o
jego skór y, bojąc się go obudzić, podniecić; ale wystarczająco mocno, by poczuć tę
drzemkę, dotyk żywej elektryczności. Światło rzuca delikatne cienie na krajobraz
jego pleców, niczym niskie Słońce wydobywające z pamięci dawne krater y i doliny.
Bok, biodro, rzeźbiona krąg łość pośladka, wszystko pokryte siateczką cienkich li-
nii. Blizny.
Ten od uwodzenia, ten od knucia, ta od gadania. Ten od walki.
Oddycha jak niemowlę.
Jak dobrze mieć blisko siebie muskularneg o mężczyznę. Wysokieg o i umięśnio-
neg o, po księżycowemu wysokieg o; na tyle dużeg o, by mógł ją podnieść, ścisnąć,
unier uchomić. Uwielbia to. Wielki chłop, w sam raz, by przewrócić go na plecy i
dosiąść. Inni faceci – to wszystko były studenciaki, komputer owcy, inżynier owie,
maniacy planszówek, czasami bieg acze; deskor olkar ze, snowboardziści. Deskar ze.
Kiedyś jeden sportowiec. Pływak. Ten to miał kondycję. Ziemską. A to jest luniarz.
Mar ina widział a Carlinhosa nag ieg o, odświeżająceg o się po Dług im Bieg u, wkła-
dająceg o lub zdejmująceg o elastyk, albo w tym drog ocennym basenie w Beikou,
pod okiem i w szponach Ao Jung, lecz nig dy dotąd nie widział a w nim człowieka z
Księżyca – dopier o ter az, gdy leży na brzuchu, z odwróconą na bok głową, w jej
łóżku. Człowiek z Księżyca jest tak odmienny. Wyższy od niej o półtor ej głowy,
choć tutaj, w drug im pokoleniu wcale nie uchodzi za wysokieg o, a wśród smukłych
drzewek trzecieg o pokolenia jest poniżej średniej. Skór a opina zupełnie inne mię-
śnie, inny krajobraz, jak wszystkie krajobrazy ukształtowany przez grawitację. Pal-
ce stóp dług ie i giętkie – tu się chwyta palcami różne rzeczy. Łydki wypukłe i napię-
te – Mar inę mięśnie łydek bolał y przez całą lunę, póki nie nauczył a się księżycowe-
go kroku. Mięśnie ud – wyr zeźbione i dług ie, od bieg ania, ale jak na ziemskie stan-
dardy niedor ozwinięte. Mięśnie ud są za mocne na Księżyc – potrafią cię wyr zucić
na ścianę, cisnąć na ludzi, podr zucić pod sufit, żebyś rozwalił a sobie głowę. Tył ek
za to – wspaniał y. Miał aby ochotę się w nieg o wgryźć. Tu łydki i tył ek służą do po-
ruszania się, to one dają ci ten zamaszysty krok z Prospektu Gag ar ina. Dlateg o wła-
śnie w tym sezonie jest taki szał na lata pięćdziesiąte XX wieku – te spódnice i halki,
te pudełkowe żakiety falują ulicami jak ucieleśniona pokusa.
Brzucha nie widać, wie jednak, że jest mocny i napakowany. Kręg osłup chowa się
w głębokiej dolinie mięśni. Górna część ciał a, dla kontrastu, rozr ośnięta. Potężne
ramiona, mięśnie piersiowe, baloniaste bicepsy i tricepsy. Cięższy u góry. Na Księ-
życu silna góra przydaje się bardziej niż dół. Leży rozciąg nięty na łóżku jak poko-
nany superbohater z kreskówki. Oddycha ustami.
Dziwny mężczyzna. I wspaniał y. Przystosowany do tego świata, jego piękno wła-
śnie w tym przystosowaniu. Ale ja jestem równie silna jak ty, w szpitalu, kiedy mnie
przestraszył eś, pchnęł am cię na ścianę. Albo wtedy, kiedy się na mnie rzucił eś, a ja
cię przewrócił am, roześmiał eś się, bo nie zrobił a tego dotąd żadna amor, a wtedy ja
z kolei rzucił am się na ciebie.
Herbata zrobił a się letnia.
Bieg ła, kor ytarz za kor ytar zem, nie mog ąc uciec ze szpitala, z miasta, z Księżyca,
póki nie wcisnęł a się w jakiś ciasny zakamar ek; zwinęł a się w kłębek, owinęł a kola-
na rękoma, czując, jak z góry napier a na nią kamienne niebo; miliardy ton nieba.
On ją tam znalazł. Usiadł w kor ytar zu naprzeciwko niej, nie odzywał się, nie doty-
kał, nic nie robił, po prostu był. Kiedyś, na gór ze, w Bairr o Alto, w niebie rozpa-
czy, człowiek z nożem ukradł jej skraplacz i na jej oczach wypił jej wodę. Nóż wy-
grał, nóż zawsze wyg rywa. Był dla niej jak niemy wyr zut, póki napędzana strachem,
fur ią i adr enaliną nie zmier zył a się z innym nożem, póki nie wbił a człowiekowi w
mózg tytanoweg o pręta, aż wyszedł mu przez czaszkę.
– Carlinhos – powiedział a. – Boję się.
Boję się?
– Jestem taka jak ty.
W pokoju, pod tym samym kamiennym niebem przywier a policzkiem do kręg o-
słupa Carlinhosa. Czuje falowanie jego oddechu, rytm serca i krwi. Niesamowitą
faktur ę jego skór y. W ogóle nie czuje blizn.
– O rany, i co ter az?
***
***
– Dawno tu siedzisz?
Głos budzi Mar inę z ciepłej, dezynfekującej drzemki. Oddział y intensywnej opie-
ki aż zapraszają do snu. To ciepło, mruczenie i hipnotyzujący taniec maszyn, deli-
katny zioł owy zapach kojar zący się z lasem, z gór ami, z domem.
– A ty dawno jesteś przytomna?
– Od stu lat – mówi Ariel Corta.
Beijaflor podnosi górną część szpitalneg o łóżka. Włosy zwisają jej luźno wokół
twar zy, w nieł adzie, przetłuszczone. Skór ę ma matową, woskową, szar ą, oczy za-
padnięte. Od nadg arstków odchodzą rurki i kaniule, kończące się gładkimi biał ymi
ramionami medycznych urządzeń.
– Chyba nie powinnaś…
– Pierdolę co „powinnam” – warczy Ariel.
Po wybudzeniu jej ze śpiączki farmakolog icznej wokół kłębił a się rodzina. Nie
było godziny, żeby ktoś z rodziny, jedna osoba lub więcej, przy niej nie siedział, nie
trzymał jej za rękę, nie uśmiechał się, nawet kiedy pog rążał a się w dług im, zdro-
wotnym śnie zaprog ramowanym przez lekarskie konsylium. Minęł y godziny i dni,
potrzeby firmy odciąg nęł y ich stąd. Czuwanie zamienił o się w odwiedzanie. Tłum
mediów pod drzwiami odleciał, świta odpłynęł a. Na koniec na OIOM-ie wysiady-
wał a tylko Mar ina. Bała się samotności, bała się, że nie będzie w stanie uciec od
twar zy nadzianeg o na wapor yzator człowieka, odkrył a jednak, że ta warta jest spo-
kojna i uspokajająca. Z dala od ludzi i ich potrzeb. Mog ła spokojnie się godzić z
tym, co zrobił a człowiekowi, któr y usił ował zabić Ariel. Trochę czasu, a może uda
się w ogóle to usprawiedliwić.
– Wiesz co, wyg lądasz jak kupa – mówi Ariel. – I co ty w ogóle masz na sobie?
– Czyste rzeczy. Wyg odne. Podobają mi się. A ty możesz mówić.
Ariel śmieje się, sucho, warkliwie.
– O tak, mogę. Bądź kochana i skombinuj mi jakieś kosmetyki, co? Nie mogę się
tak pokazać Księżycowi.
– Już to przewidział am. – Mar ina wyciąg a kosmetyczkę spod krzesła i stawia ją
na łóżku.
To tylko podróżny zestaw Rimmel Luna, jedno oczko wyżej od budżetoweg o,
mimo to Ariel otwier a go niecierpliwie, z ekscytacją, jak gwiazdkowy prezent.
– Prawdziwy skarb z ciebie. – Spojr zenie Ariel łag odnieje, gdy patrzy Beijaflo-
rem na swoją twarz i ocenia efekty odbudowy.
Wylewne podziękowania za kosmetyki, za uratowanie życia – ani słowa, myśli
Mar ina.
– A gdzie to moja kochająca rodzina?
– Planuje ślub.
Ariel podskakuje, prostuje się, potem zgina się z powrotem w bólu.
– Dobrze się czujesz?
Z palców Ariel wypada szminka.
– Nie, kurwa, dobrze to nie jest. Chyba coś sobie nader wał am. Gdzie ten lekarz?
Żywy ma być. Chcę coś na ból.
– Już.
Pędem przybieg a pielęg niarka i odg ania Mar inę od łóżka. Ta dostrzeg a jeszcze
sfrustrowaną twarz Ariel, gdy łóżko ląduje z powrotem na płask, sprawdzane są
czujniki, podawana odpowiednia dawka. Kosmetyki są pakowane i parkowane na
stoliku poza jej zasięg iem.
– Dawaj je z powrotem – rozkazuje Ariel po wyjściu pielęg niarki.
Nakłada podkład, cień, kredkę; tusz do rzęs dług imi, dokładnymi pociąg nięcia-
mi. Ta przemiana twar zy to rytuał odzyskania władzy nad sobą, panowania nad oto-
czeniem, mimo niesłuchająceg o poleceń ciał a. Na koniec usta. Ariel kręci głową,
by pod każdym kątem ocenić odbudowaną twarz.
– Czyli siostrzeniec. A kto zał atwia nikah?
– Lucas.
– Lucas! Dzieciak ma przejebane. Dawać go tutaj. I to już. Coś już podpisał? Boże
broń przed swatami-amator ami.
– Lekar ze mówią, że jesteś jeszcze bardzo osłabiona.
– To zar az ich wywalę na zbitą mordę i wezmę takich, co mają trochę szacunku.
Co ja mam tu, kurwa robić, leżeć, gapić się w sufit i puszczać sobie Beijaflor em
muzykę dla ciężarnych? Nogi mam zepsute, nie mózg. To jest dla mnie ter apia. Be-
ijaflor, dawaj mi Lucasa.
Zewnętrzna łączność jest ograniczona ze wskazań medycznych, oznajmia Beijaflor
na wspólnym kanale. Ariel aż piszczy ze zdenerwowania. Wraca pielęg niarka i ucie-
ka z sali spłoszona, goniona wrzaskiem Ariel. Mar ina odwraca się, żeby ukryć roz-
radowanie.
– Mar ina, coração, dasz mi Lucasa?
– Już to zrobił am, senhora Corta.
– Ile razy mam ci powtar zać? Ariel.
***
Mar inę budzi okrzyk. Jest w kor ytar zu i bieg nie, a Hetty wciąż informuje ją o alar-
mie w pokoju Ariel Corty. Przeniesiono ją z OIOM-u do jednoo soboweg o pokoju
piętro wyżej, gdzie wcześniej mieszkali Cortowie. Piętro jest przestronne, spokojne
i bezpieczne. Boty chodzą, fruwają, węszą za wynikami Ariel, dryfują dalej. Pęd
Mar iny wrzuca ją do pokoju i zder za ze ścianą obok łóżka. Medyczne boty wyg lą-
dają z wnęk w ścianach, żeby ją zbadać. Powierzchowne zasinienia, brak poważnych
urazów.
– Nic ci nie jest?
– Nic.
– Bo słyszał am… Hetty mnie poder wał a.
– Nic a nic!
Łóżko znów unosi Ariel do pozycji siedzącej. Hetty wyświetla diag nostykę, Mar i-
na widzi jednak strach w jej wielkich oczach, w płytkim oddechu, widzi też niechęć
w skrzywieniu ust, niechęć, że zastał a ją w takim stanie: to niedopuszczalne.
– Nie, nie. Zostanę.
– Nic takieg o. Po prostu go zobaczył am.
– Bar osso… – zaczyna Mar ina.
Ariel podnosi rękę.
– Nic nie mów. – Wzdycha z udręką, zaciska pięści. – Cały czas go widzę. Tylko
coś się ruszy, jakiś bot, ktoś w kor ytar zu, albo ty – od razu myślę, że to on.
– To wymag a czasu. Przeżył aś traumę, bardzo poważną, musisz uzdrowić swoje
wspomnienia…
– Daj spokój z tymi ter apeutycznymi pierdoł ami.
Mar ina przeł yka kolejne słowa. Wychował a się wśród takich słów, o równowa-
dze, reg ulacji, odr odzeniu. Kręcił y się kryształ y, jar zył y się czakramy. Urazy szko-
dził y, traumy ranił y, złe słowa okaleczał y. Docier a do niej, że nig dy nie pochylił a
się nad głębszymi fundamentami tych pog lądów. To wszystko tylko analog ie. Być
może jednak uzdrawianie, gojenie się ran, dotyczy tylko ciał a, nie emocji. Może w
przypadku emocji zachodzi jakiś inny proces – o ile w ogóle mogą być „ranione”,
o ile „rana” nie jest po prostu kolejną przenośnią próbującą opisać coś, na co nie
mamy nazw ani słów, coś, co potrafimy wył ącznie przeżywać. A może w ogóle nie
ma takieg o procesu, jest tylko czas i psucie się pamięci.
– Przepraszam.
– Pierdzielenie. Autoter apia – burczy Ariel. – Czeg o ja potrzebuję: muszę móc
chodzić. Muszę móc się wysrać i odlać, żeby nie robił o mi się ciepło od jakieg oś
wor eczka na biodrze. Muszę wyleźć z łóżka. Muszę się napić martini.
„Zła jesteś”, chce powiedzieć Mar ina. Nie.
– Mój szwag ier, Skyler, był w wojsku.
– Naprawdę? – Ariel podnosi się na łokciach. Łóżko podąża za jej ruchem. Ludz-
ka histor ia. Ludzie, któr zy coś robią; to ją inter esuje.
– Pracował na Sahelu. To było w czasach, kiedy na każdy kryzys rzucał o się woj-
sko – obojętne, jakaś lekoo porna epidemia, uchodźcy, głód czy susza.
– Ludzie, co się tam u was na dole dzieje… ja ani słowa z tego nie rozumiem.
Mar inę przeszywa iskra wściekłości. Wyniosła, bog ata prawnicza menda. Bog ata
prawnicza menda z Księżyca. Dostał a nożem i jest spar aliżowana. Opanuj te emocje.
Uspokój się. Ulecz się.
– Był we wsparciu informatycznym. Każdy kryzys wymag a wsparcia informa-
tyczneg o. Ale i tak się nao glądał. Dzieci. Najg or zej oglądać dzieci. Tylko tyle mó-
wił. Nic więcej nie chciał gadać. Oni nig dy o tym nie gadają. Zdiag nozowali u nie-
go PTSD. „Nie”, mówił. „Nie jestem ofiar ą. Nie róbcie ze mnie ofiar y. Bo tylko tyle
będą we mnie widzieć ludzie. Zostanę tylko ofiar ą”.
– Ja nie jestem ofiar ą – mówi Ariel. – Ale chcę przestać go widzieć.
– Ja też – odpowiada Mar ina.
***
***
Ariel Corta sapie, zag ryza dolną warg ę z bólu i zsuwa się na krawędź łóżka. Mar ina
patrzy w udręce.
– Mogę?
– Nie, kurwa, nie możesz – warczy Ariel. Zsuwa się na sam brzeg, opuszcza nogi,
podciąg a po uda halki i poły dług iej sukni. – Nogi, dawać.
W kącie pokoju nogi warczą i podryg ują. Robotycy Corta Hélio zaprojektowali
je i zbudowali w niecał y dzień. Imper atyw „Ariel Corta ma chodzić” zawiesił
wszystkie inne projekty. Idą do łóżka, krokiem natur alnym, swobodnym, ludzkim, a
dla Mar iny przer ażającym. Są jak kości, z któr ych zsiadło ciał o. Przywier ają do
zwisających nóg Ariel, rozwier ają się jak potrzaski i zamykają, od stopy po udo.
– Ter az mi trochę pomóż.
Mar ina obejmuje ją ręką w talii, podpier a barkiem pod pachą i przytrzymuje, kie-
dy łącza neur onalne pełzną po kręg osłupie w poszukiwaniu gniazdka, któr e wstawi-
li tam chir urdzy. Jest tak lekka, jak myślał a: same kości i powietrze, choć Mar ina
czuje jej żylastą siłę. Pajączki drobią po skór ze pod zwiniętymi warstwami tkanin i
wbijają złącza do gniazdek. Ariel syczy z bólu. Dwie kropelki krwi.
– No dobra, próbujemy.
Mar ina cofa się. Ariel opuszcza stopy na podł og ę. Mechaniczne nogi uginają się,
przez moment wyg ląda na to, że Ariel się przewróci, po czym żyr oskopy i sił owni-
ki spinają się z jej motor yką i wyr ównują ciał o.
– Przytrzymaj sukienkę.
Robi krok naprzód. Ani śladu wahania, chwiejności. Robi obchód pokoju, Mar ina
niesie za nią tren sukni jak dworka.
– I jak się czujesz?
– Jakbym miał a siedem lat i próbował a chodzić w szpilkach mamãe. No dobra.
Doprowadź mnie do por ządku.
Mar ina pozwala sukni opaść, wyg ładza fałdy wszystkich warstw. W ogóle nie wi-
dać, że pod spodem są protezy. Ariel ogląda się Beijaflor em.
– Na razie ujdzie. – Przeszczepy już w pewnym stopniu przywrócił y jej kontrolę
nad pęcher zem i okrężnicą, lecz obfita suknia i tak skrywa wor eczek do kolostomii.
– Nie zamier zam do końca życia nosić sukni do ziemi. Chyba że rozpocznę nowy
trend. Trzymaj się z tyłu. Chcę mieć wejście.
Lucas klaszcze pierwszy, gdy Ariel przewalcowuje przez drzwi do pokoju spo-
tkań, Mar ina dostrzeg a jednak błysk gor yczy na jego twar zy. Cał usy. Potem córkę
obejmuje Adr iana, cofa się o krok, żeby podziwiać dokonania inżynier ów Cortów.
– Oj, skarbie.
– To tylko na chwilę – drwiąco rzuca Ariel. – Kosmetyka.
Trzecim członkiem rodziny, któr y przyszedł do ośrodka, jest Wag ner.
Dla Mar iny najbardziej intryg ujący z Cortów. Od czasu pierwszej imprezy w Boa
Vista widział a go tylko raz, na urodzinach. Tak jak Carlinhos, służy rodzinie z dala
od sali posiedzeń zar ządu, ale Mar ina wyczuwa, że to przez politykę, nie przez tem-
per ament. Ciemnoo ki, śniady, dług or zęsy, o ostrych kościach policzkowych; jego
chowaniec to kolczasta kula z oleistej, czarnej gumy. I pojawia się, kiedy nie ma
Rafy i Carlinhosa.
Ariel siada, krzyżuje nogi, rozkłada waper. Mar ina stoi za nią i podziwia spek-
takl.
– Lucas. Proszę. Oto por ządna nikah. – Chowańce błyskają, przesył ając dane. –
Ter az chłopak będzie bezpieczny i zadowolony. Nie czytaj, podpisz tylko i więcej
nie grzeb w rzeczach, któr ych nie rozumiesz.
– A Mackenzie się zgodzili?
– Się zgodzą. Albo będą przez wiele lat reneg ocjować każdą klauzulę, a Jonathon
Kayo de już nie może się doczekać wesela na bog ato.
Lucas pochyla głowę, lecz Mar ina i ter az widzi niechęć.
– Wag ner ma nam coś do powiedzenia – mówi Adr iana.
– Ariel, twoja ochrona – zauważa Lucas.
– Mar ina zostaje – mówi Ariel. – Powier zam jej swoje życie. Mam pełne zaufa-
nie.
Lucas patrzy na matkę.
– Dwojg u z moich dzieci uratował a życie – stwierdza Adr iana.
– Ja wiem, że nie jestem w centrum tej rodziny – odzywa się Wag ner. – Ale po
ataku na imprezie po Bieg u Księżycowym dog adał em się z Rafą. Przeprowadził em
małe dochodzenie. Moje szczeg ólne… usposobienie… oznacza, że widzę rzeczy,
któr ych nikt z was nie widzi.
Ariel zauważa uniesione brwi Mar iny.
Jest wilkiem, szepcze Beijaflor na prywatnym kanale.
Co takiego? – odszeptuje Hetty.
Mar ina przypomina sobie, jak ją przepytywał w Boa Vista.
Carlinhos zapytał, czy ma jakieś doświadczenie na powierzchni. Wag ner za to py-
tał o specjalności inżynierskie. Widzi w nim tę mroczną intelig encję i cień czeg oś
samotneg o, dzikieg o, wrażliweg o. Wilka.
– W jednym z procesor ów białkowych poczuł em trop czeg oś znajomeg o i wy-
śledził em projektantkę. Doprowadził a mnie do ludzi, od któr ych dostał a zamówie-
nie. Jednor azowa spółeczka-wydmuszka, ale jednym z zał ożycieli był Jake Ten-
glong Sun. Więc poszedłem do Jake’a Suna, w Królowej Poł udnia. Spodziewał się
mnie. Próbował mnie zabić. Stado Magdalena mnie uratował o.
Stado Magdalena? – szepcze Hetty do Beijaflor a, lecz Ariel ma inne pytanie.
– Spodziewał się ciebie?
– Powiedział: „Wilczku, jesteś o wiele zbyt przewidywalny. Trzej Dostojni ty-
dzień temu przepowiedzieli, że przyjdziesz”.
– Bog owie – mówi Ariel.
– Ariel – odzywa się Adr iana.
– Jestem członkinią Pawilonu Biał eg o Zająca. Należę też do Towar zystwa Luna-
riańskieg o.
– Czemu ja nic o tym nie wiem? – pyta Lucas.
– Bo nie jesteś moim stróżem – odwarkuje Ariel. Zaciąg a się mocno i głęboko z
wapor yzator a. – Vidhya Rao też do tego należy.
– Z Whitacre Goddard – mówi Lucas.
– Powiedział o mi o systemie analitycznych AI, któr y zrobił dla nich Taiyang.
Trzy duże kwantowe komputer y gener ujące bardzo dokładne predykcje na podsta-
wie szczeg ół oweg o modelu rzeczywistości. Nazwał o to „pror octwami”. Fu Xi,
Shennong i Żółty Cesarz. Trzej Dostojni.
– Sunowie to nasi sojusznicy – mówi Adr iana.
– Z cał ym szacunkiem, mamãe, ale Sunowie to sojusznicy siebie samych i nikog o
więcej.
– Ale po co by im było zlecać wyprodukowanie urządzenia do zabicia mojeg o
syna? – pyta Adr iana.
– Żebyśmy znaleźli się dokładnie w takiej sytuacji, jak ter az – odpowiada Lucas.
– Na skraju wojny z Mackenziemi.
***
Lucas budzi się na ułamek sekundy przed tym, jak dzwoni Toquinho. Ter aźniejszość
to złudzenie. Czytał o tym jako dziecko. Ludzka świadomość ma pół sekundy opóź-
nienia względem każdeg o wrażenia zmysłoweg o i każdej decyzji. Palec por usza się
podświadomie, mózg tylko zatwierdza dział anie, choć wydaje mu się, że je zaini-
cjował.
Helen de Braga, mówi Toquinho. Esperança Mar ia, jej chowaniec, pojawia się
przed nim w ciemności.
– Lucas, matka prosił a, żebym do ciebie zadzwonił a.
Czyli to już ten czas. Lucas nie czuje strachu, lęku, niepokoju. Przyg otowywał się
na tę chwilę, ćwiczył te emocje wiele razy.
– Czy możesz przyjechać do Boa Vista?
– Już jadę.
***
Helen de Brag a wychodzi po Lucasa na per on. Cał ują się oficjalnie.
– Kiedy się dowiedział aś?
– Od razu, jak doktor Macar aeg mi powiedział a, zadzwonił am do ciebie.
Lucas nig dy nie żywił zbyt wielkieg o szacunku dla doktor Macar aeg. Zbędny jest
ten jej zawód. Maszyny zajmują się medycyną o wiele lepiej. Precyzyjnie, bezo so-
bowo.
– Stan pana matki się pog orszył – mówi doktor.
Lucas kier uje na nią pełną moc sweg o lodowateg o spojr zenia. Aż się kurczy.
Jeszcze jedna rzecz, któr a maszynom lepiej wychodzi: prawda.
– Kiedy?
– Jeszcze przed urodzinami. Senhora Corta kazał a nam…
– Doktor Macar aeg, czy pani ma jakieś ambicje?
Doktor jest zbita z tropu i skonfundowana.
– To żaden wstyd, tak, mam ambicje dalej rozwijać swoją prywatną praktykę.
– Świetnie. Skromność jest bardzo przer eklamowana. Mam nadzieję, że się pani
uda wszystko to osiąg nąć. Matka na pewno musiał a mówić pani o swoim stanie, lecz
pani to przede mną zataiła. Jak pani myśli, jak powinienem na to zar eagować?
– Jestem prywatnym lekar zem senhory Corty.
– Tak, oczywiście, że tak. Czy są jakieś przeciwwskazania medyczne, żebym zo-
baczył się z matką?
– Jest bardzo słaba. Jej stan jest…
– Świetnie. A gdzie jest?
– Jest w obserwator ium na powierzchni – odpowiada doktor Macar aeg i usuwa
się z zasięg u uwag i Lucasa.
Na wypielęg nowanych trawnikach zgromadził a się cała służba z Boa Vista pod
wodzą Nilsona Nunesa. Lucas nie potrafi odpowiedzieć na ich pytania, jest jednak
Cortą, czyli władzą. Każdemu kiwa głową. Por ządni, zaufani ludzie. Potem madrin-
has, z każdą zamienić słowo.
– Ile czasu jej naprawdę został o? – pyta Helen de Brag ę.
– W najlepszym razie dni. A może tylko godziny.
Lucas opier a się na moment o poler owaną kamienną ścianę hallu windoweg o.
– Nie mogę winić jej doktor, że słuchał a poleceń.
– Prosił a, żeby zawoł ać ciebie i tylko ciebie, Lucas – mówi Helen de Brag a.
– Ej, ty! – krzyczy Lucas. Jego uwag ę zwrócił o mig nięcie czeg oś biał eg o. Irmã
Loa, któr ą przewiał o jak papier pomiędzy filar ami hallu. – Won z mojeg o domu!
– Jestem powierniczką duchową twojej matki. – Irmã Loa staje oko w oko z Luca-
sem Cortą.
– Jesteś oszustką i naciąg aczką.
Helen de Brag a dotyka ramienia Lucasa.
– Zakon przyniósł jej wielką pociechę – mówi Irmã Loa.
– Wezwał em ochronę. Nie mają polecenia być łag odni.
– Mãe Odunlade ostrzeg ał a mnie przed twoim zachowaniem.
Przyjeżdża Heitor Per eira z ochroniar zem w eleg anckim garnitur ze.
Loa odtrąca chwytające ją dłonie.
– Już wychodzę.
– Ta kobieta nie ma wstępu do Boa Vista – mówi Lucas.
– Nie jesteśmy twoimi wrog ami, Lucas! – woła Irmã Loa.
– A my nie jesteśmy waszym projektem – odpowiada Lucas i wsiada do windy,
zanim Helen de Brag a zdąży zapytać, o co mu chodził o.
***
Ostatnia kwadra Ziemi stoi nad Mor zem Żyzności. Adr iana ustawił a fotel tak, by pa-
trzeć prosto na nią. Ślady kół ek w kur zu sug er ują obecność ukrytych w ścianach
dyskretnych medycznych botów. Jednak ter az Adr ianie towar zyszy tylko mały stolik
z filiżanką kawy.
– Lucas.
– Mamãe.
– Ktoś tu niedawno był – dodaje Adr iana. Głos ma wątły i cichy, cień dawnej
woli. Lucas słyszy w nim prawdę: chor oba jest o wiele bardziej zaawansowana, niż
podejr zewa on czy nawet doktor Macar aeg.
– Wag ner – mówi Lucas. – Ochrona go widział a.
– Co robił?
– To samo co ty. Patrzył na Ziemię.
Przez profil Adr iany przemyka nieznaczny uśmiech.
– Za sur owa dla nieg o był am. Nic a nic go nie rozumiem, ale nawet się nie star a-
łam zrozumieć. Po prostu denerwował mnie sam jego widok. Nawet nie to, że coś
robił, po prostu, że był. Sama jego obecność mówił a mi: „Głupia jesteś, Adr iano
Corta”. Źle zrobił am. Postar aj się przywrócić go do rodziny.
– Mamãe, ale on nie…
– On tak.
– Mamãe, lekarka mi powiedział a…
– No tak, tak, znowu coś trzymał am w tajemnicy. Bo co byś zrobił? Poder wał
całą rodzinę? Ściąg nął wszystkich Cortów ze wszystkich kwadr? To ostatnia rzecz,
jaka jest mi potrzebna: stado Cortów, któr e stoi poważne i uroczyste i patrzy na
mnie wielkimi oczyskami. Fuj. Fuj.
– To przynajmniej Rafa…
– Nie, Lucas. – Adr iana wciąż potrafi sięg nąć po rozkazujący ton. – Weź mnie za
rękę, na litość boską.
Lucas ściska dłońmi wątły żag ielek skór y i zdumiewa się jego suchością i żar em.
Ta kobieta umier a. Adr iana zamyka oczy.
– Jeszcze parę ostatnich spraw. Helen de Brag a odejdzie na emer ytur ę. Dość już
uczynił a dla tej firmy. I chcę, żeby była daleko od nas, dla jej własneg o bezpieczeń-
stwa. Ona nie jest tu graczem. Bo o nas się boję, Lucas. Okropny czas, żeby umie-
rać. Nie wiem, co będzie.
– Mamãe, ja się zatroszczę o firmę.
– Wszyscy się zatroszczycie. Takie decyzje podjęł am. Nie próbuj ich odkręcać,
Lucas. Bo to ja tak wybrał am.
Zaciska pięść wewnątrz dłoni Lucasa. Lucas rozwier a dłoń.
– O ciebie się boję – mówi Adr iana. – Proszę, Lucas. Tajemnica tylko dla ciebie.
Będziesz wiedział, kiedy z niej skor zystać. W naszych początkach, kiedy wyg lądał o,
że Mackenzie zetrą nas z powierzchni Księżyca, Carlos zamówił broń odwetową.
Umieścił trojana w systemach ster owania wytapiaczami Tyg la. I on cały czas tam
jest, to bardzo cwany kawał ek kodu, ukrywa się, maskuje, adaptuje. Jest bardzo pro-
sty i eleg ancki. Potrafi przestawić lustra energ etyczne Tyg la. Obr ócić je przeciwko
niemu samemu.
– Boże drog i.
– Tak. Proszę, Lucas.
Krótka iskierka danych pomiędzy Yemanją i Toquinho.
– Dziękuję, mamãe.
– Nie dziękuj. Bo skor zystasz z tego dopier o, kiedy wszystko przepadnie, a rodzi-
na będzie zniszczona.
– Czyli nig dy.
Adr iana ze zdumiewającą siłą ściska jego rękę.
– A może chcesz kawy? Esmer alda Geisha Special, z Panamy. Taki kraj w Ame-
ryce Środkowej. Kazał am ją sobie ściąg nąć. Na co mam wydawać pieniądze?
– Nig dy nie gustował em w kawie.
– To szkoda. Ter az się chyba już nie nauczysz. Oj, Lucas, nie widzisz, co ja kom-
binuję? Siądź ze mną. Puść mi jakąś muzykę. Taki dobry masz gust. Ten chłopak, za
któr eg o chciał eś wyjść… świetnie był oby mieć muzyka w rodzinie.
– Dla nieg o taka rodzina to było za dużo.
Adr iana gładzi Lucasa po wierzchu dłoni.
– Ale dobrze zrobił eś, że się rozwiodłeś z Amandą Sun. Nig dy mi się nie podo-
bał o, że się kręci po Boa Vista. W ogóle mi się nie podobał a.
– Ale nikah zatwierdził aś.
Lucas czuje, że jej dłoń podskakuje.
– Zgodził am się, tak. Sądził am, że to jest konieczne dla dobra rodziny. A jedyne,
co jest konieczne dla rodziny, to sama rodzina.
Lucas nie wie, co powiedzieć, więc każe Toquinho puścić muzykę.
– To jest ten…?
– Jorg e. Tak.
Oczy Adr iany łag odnieją od łez.
– To chodzi właśnie o takie drobiazgi, wiesz. Kawa. Muzyka. Ukochana sukienka
Luny. To, że Rafa mówi mi o wynikach tej swojej drużyny, obojętne, złych czy do-
brych. Dźwięk wody za oknem mojej sypialni. Ziemia w pełni. Wag ner ma rację,
patrząc na nią, można się zatracić. To bardzo niebezpieczne; boisz się patrzeć, bo
por wie twój wzrok i przypomni ci o wszystkim, z czeg o zrezyg nował eś. To jest
okropne miejsce, wiesz, Lucas?
Lucas skrywa przed matką wzdryg nięcie urazy. I ponownie chwyta ją za dłoń.
– Ja się boję, Lucas. Boję się śmierci. Ona jest jak zwier zę, brudne, podstępne
zwier zę, któr e ścig a mnie przez całe życie. Piękna ta muzyka.
– Puszczę ci jego Aguas de Marco.
– Tak, puść.
***
Adr iana otwier a oczy. Odpłynęł a. Czuje zimny zawrót głowy. To mógł być ten
ostatni sen, a tyle jeszcze został o do powiedzenia. Zimny dyg ot w sercu już nie usta-
je. Lucas siedzi koło niej. Po twar zy domyśla się, że pracuje – Toquinho to wir pli-
ków, kontaktów i wiadomości. Muzyka się skończył a. Bardzo dobra była. Umie
śpiewać ten chłopak. Poprosił aby Lucasa, żeby puścił to jeszcze raz, ale nie chce
psuć tej chwili – jest przytomna, a on jeszcze nie zauważył.
Przenosi wzrok na Ziemię. Zdrajczyni. Yemanja pokazał a jej świetlistą drog ę wy-
tyczoną na mor zu, z tamteg o świata na Księżyc. Poszła nią. To była puł apka. Nie da
się wrócić. Tutaj, na suchym mor zu, nie ma żadnej świetlistej linii.
– Lucas.
Odr ywa się od pracy. Wspaniale uśmiecha. Drobiazgi.
– Przepraszam.
– Za co?
– Że cię tu sprowadził am.
– Nie sprowadził aś mnie tu.
– Nie bądź taki dosłowny. Czemu ty zawsze jesteś na „nie”?
– Tam na gór ze to nie jest mój świat. Tu jest mój świat.
– Świat. Nie dom.
– Mamãe, nie masz za co przepraszać.
Adr iana sięg a po kawę na stoliku, lecz filiżanka jest zimna.
– Każę zrobić nową – mówi Lucas.
– Poproszę.
Terminator na półksiężycowatej Ziemi leci przez Atlantyk; zwój tropikalneg o cy-
klonu pokrywa północ, północny-zachód, prążkowane pasma chmur w tropikalnej
strefie konwerg encji roztapiają się bezg łośnie w mroku. Zza hor yzontu wył ania się
skrawek zieleni, północno-wschodni czubek Brazylii. Nocna strona planety ma ko-
ronkowy wzór ze świateł. Ich skupiska i spir ale przypominają formacje meteo rolo-
giczne. Ci ludzie tam na dole.
– Czy ty wiesz, co się z nimi stał o?
– Z kim, Lucas?
– Wiem, że jak tak patrzysz na Ziemię, to myślisz o nich.
– Przeg rali, jak wszystko tam na dole. Bo co mog li zrobić?
– Nasz świat nie jest łatwy – mówi Lucas.
– Ich świat też nie. Myślał am o mojej mãe. W mieszkaniu, jak śpiewa. A pai w
swoim salonie samochodowym, pucuje auta. Tak ładnie błyszczał y w słońcu. Widzę
Caio. I nikog o inneg o. Nawet Achi już wyr aźnie nie widzę.
– Miał aś odwag ę – mówi Lucas. – Żelazna Ręka jest tylko jedna.
– Co za durne przezwisko! – mówi Adr iana. – To klątwa, nie imię. Puść mi to
jeszcze raz.
Adr iana opada w fotel. Otacza ją cichy jak szept głos Jorg e i jego zwinna gitar a.
Lucas patrzy, jak matka wśród słów i akordów odpływa w płytki sen. Wciąż oddy-
cha. Jest kawa, mówi Toquinho. Lucas bier ze filiżankę od pokojówki, lecz stawiając
ją na stoliku, widzi, że matka przestał a oddychać.
Bier ze ją za rękę.
Toquinho wyświetla par ametry życiowe.
Umarł a.
Lucas czuje, że oddech więźnie mu w piersi, lecz nie jest to tak straszne, jak sobie
wyo brażał; w ogóle nie jest straszne. Yemanja powoli blednie do bieli i zwija się.
Półksiężyc Ziemi wisi niezachwianie nad wschodnim hor yzontem.
***
***
Poł udnik uwielbia śluby, a żaden ślub nie będzie bardziej wystawny niż ślub Luca-
sinha Corty i Denny’ego Mackenzieg o. Księżycowy Orzeł udostępnił na imprezę
swoje ogrody: drzewka przystrojono kokardkami, biolampkami, mrug ającymi
gwiazdkami. Berg amotki, kumkwaty, karł owate pomar ańcze pomalowano na srebr-
no. Pomiędzy gał ęziami powieszono papier owe lampiony. Ścieżkę wysypie się płat-
kami róż. AKA przywiozło sto biał ych goł ębi, żeby je spektakularnie, z łopotem,
wypuścić. Są zaprog ramowane, by żyć do dwudziestu czter ech godzin. Prawa doty-
czące szkodników są bardzo sur owe.
Kontrakty będą podpisywane w Pomar ańczowym Pawilonie. Za szczęśliwą dwój-
ką nowo zaślubionych chłopców wysoko na niebie Placu Antar esa zatańczy skrzy-
dlaty balet fruwaczy, kreślący ideo gramy przyczepionymi do kostek serpentynami.
Mieszkańcy Placu Antar esa mogą zgłaszać się do Orła po drobne dofinansowanie
na przystrojenie budynków. Z balkonów zwisają proporce, nad kładkami zwieszają
się girlandy serpentyn, mostki ociekają sznur ami świateł, jak na Święto Diwali. W
przestrzeni powietrznej placu por uszają się balony w kształcie nietoper zy z komik-
sów manhua, motyli i kaczek. Cena miejsca na balkonach z najlepszym widokiem
dochodzi do sześciuset bitsów. Najlepsze punkty na galer yjkach i kładkach dawno
zar ezerwowano. Wył ączne prawa do zdjęć dostał po zaciekłej licytacji Gupshup, ale
war unki kontraktu są bardzo ostre. Drony mają zachowywać przyzwoity dystans,
nie dopuszcza się też bezpośrednich wywiadów z oboma oko.
Czter ystu gości obsług iwać będzie dwadzieścia osób personelu cater ing oweg o i
osiemdziesiąt kelnerskieg o. Uwzględnione zostaną wszystkie diety kultur owe, reli-
gijne i wszelkie możliwe nietoler ancje. Będzie podawane mięso. Krąży żart, że Lu-
casinho sam zrobił weselny tort, w swoim niepowtar zalnym stylu. To nieprawda:
najdłuższą tradycję w tortach dla oko i w ogóle księżycowych tortach ma cukiernia
Ker Wa. Kent Nar asimha z baru Pełnia w poł udnikowym Holiday Inn stwor zył na tę
okazję specjalny koktajl. Nazwał go Chłopięcy Pąs. Składa się z desig nerskieg o,
specjalnie wydestylowaneg o dżinu, pianek, kostek galar etki, któr e się rozpuszczają,
uwalniając spir ale kolor u i smaku, oraz płatków złota. Bezalkoholowe koktajle i
zioł owe wody dla tych, co nie piją alkoholu.
Prześwietlanie wszystkieg o przez ochronę zaczęł o się tydzień temu. Dział y bez-
pieczeństwa Cortów i Mackenziech współpracują na bezprecedensową skalę. Ogro-
dy Jonathona Kayo de’a przeskanowano co do pyłku kur zu i płatka złuszczoneg o
naskórka.
Trzy dni do ślubu roku! W co ubior ą się chłopcy? Oto rozkładówki z ostatnimi
strojami Lucasinha. Bog aty student. Tweed i brązowe spodnie na bieg owej imprezie.
Dwa tyg odnie w roli ikony mody, kiedy wszyscy ubier ali się w ocieplacze do ska-
fandrów i mazali po nich mazakami. Osiemdziesiąte urodziny babki; jej pog rzeb,
jakże smutny i jakże szybko. Powrót na scenę mody – kto mu robi makijaż? Ma
ogromny wpływ na ten sezon. Uważajcie, chłopaki! Wszyscy będziecie tak się ma-
lować. Denny Mackenzie – a kogo to obchodzi? Jakiś Mackenzie miał kiedyś styl?
No ale kto będzie projektował garnitur y? Tego nie można zostawić chowańcom.
Wszyscy uwielbiamy te projektanckie AI – Loyale, San Damiano, Boy de la Boy,
Bruce and Bragg, Cener entola. Kto zgarnie kontrakt? A na kosmetyki…
Dwa dni do ślubu roku! Wiecie, co sprawia, że Smoki są o tyle lepsze od nas
wszystkich? Klasa. Cortowie w czasie przyg otowań do ślubu pokazali klasę, że
szok. Niecał y miesiąc od potworneg o zamachu na Ariel Cortę, a ona nie tylko cho-
dzi na mechanicznych nog ach, ale jeszcze w szpitalnym łóżku przyg otowywał a ni-
kah! W dodatku zaledwie dwa tyg odnie temu cał ym Księżycem wstrząsnęł a i zalał a
go smutkiem wieść o śmierci Adr iany Corty. Ale czy można lepiej niż oni pokazać
niezłomność? Wystroić się w garnitur, w suknię, upiększyć – ślub roku! Po tym wi-
dać klasę.
Do ślubu roku został jeden dzień. Ter az o twojej pozycji społ ecznej mówi jedno:
jesteś na liście gości czy nie jesteś. Nikt oczywiście nie chce powiedzieć, ale Gup-
ship przywoł ał parę przysług, tu i ówdzie zag roził, jeszcze gdzie indziej nacisnął,
rozdał tonami buziaki i kotki-miniaturki i – proszę państwa, tylko my wam powie-
my, kto jest na liście gości, a kto nie jest! Przyg otujcie się na szok!
Dzień ślubu roku. Zaczyna się od drobnej przepychanki. Tropiciele gwiazd, któ-
rzy por ezerwowali sobie najlepsze punkty obserwacyjne, kontra dmuchane nietope-
rze, motyle i dobre wróżby. O umówionej por ze mieszkańcy placu Antar esa jedno-
cześnie spuszczają proporce z balustrad swoich balkonów i dają im powoli opaść,
twor ząc jeden nieprzer wany arr as peł en symboli szczęścia i najlepszych życzeń.
Ochrona zajmuje pozycje, gdy windami nadciąg ają pierwsi goście. Skanowane są
zaproszenia, goście kier owani są do recepcji, gdzie witają ich specjalnie skompo-
nowane przez bar Pełnia drinki Chłopięcy Pąs. Jonathon Kayo de i Adr ian Macken-
zie wspaniale robią za wodzir ejów. Latające kamer y roją się i kłębią w przepisowej
odleg łości, walczą o zbliżenia sław. Pół godziny przed podpisaniem kontraktu go-
ście zostaną wprowadzeni do Pomar ańczoweg o Pawilonu. Chor eo grafia jest subtel-
na, acz precyzyjna, a przypisanie miejsc ryg or ystycznie przestrzeg ane. Asysta rzuca
w powietrze fontanny różanych płatków Dwadzieścia minut. Przybywają rodziny:
Duncan Mackenzie, jego oko Anastazja i Apollonaire Wor oncowe. Córka Tara, jej
oko, ich niesforni synowie i córki. Bryce Mackenzie, człapiący z determinacją o
dwóch kulach, w towar zystwie tuzina ado ptowanych. Hadley Mackenzie, wyprosto-
wany i bardzo przystojny. Robert Mackenzie nie jest w stanie opuścić Tyg la, ale
przesył a przeprosiny i życzenia dla młodej pary, z nadzieją na pokojowy sojusz po-
między dwoma wielkimi domami. Reprezentuje go Jade Sun-Mackenzie.
Cortowie: Rafa i Lousika, Robson i Luna. Lucas – sam. Ariel i ta jej nowa escolta,
któr a zajmuje miejsce wśród rodziny, od czeg o pomiędzy gośćmi przechodzi
szmer. Carlinhos, na któr ym pięknie leży garnitur. Wag ner i jego oko Analiese Mac-
kenzie, jakby podenerwowany; jego towar zysze ze stada – trzydziestu, w ciemnych
barwach, sami jak orszak ślubny, groźni, jak przyprawa zao strzająca smak przesło-
dzoneg o srebrnokokardkoweg o ogrodu.
Zajmują miejsca, mały zespół gra Blooming Flowers and Full Moon Night.
Ter az do ślubu roku potrzebni są już tylko dwaj panowie młodzi.
***
Lucasinho słyszał, że mężczyzna powinien się rozbier ać od dołu, a zatem ubier anie
powinno mieć odwrotną kolejność. Koszula, świeżo z drukarki. Srebrne spinki.
Złoto jest chamskie. Krawat – goł ębioszar y, w falki, zawiązany na misterny węzeł
Eldredg e’a o pięciu zwojach. Jinji mu go pokazał, codziennie przez godzinę ćwi-
czył wiązanie. Bielizna – pajęczy jedwab. Czemu nie robią z tego wszystkich ubrań?
Bo ludzie nic by nie robili, tylko zachwycali się dotykiem. Skarpety tak samo, do
pół łydki. Nie może być widać kostki, to śmiertelny grzech. Ter az spodnie. Lucasin-
ho deliber ował nad nimi cał ymi dniami, w końcu decydując się na Boy de la Boy.
Odr zucił pięć innych projektów. Mater iał jest szar y, o ton ciemniejszy od krawata, z
ledwie widocznym kwiatowym adamaszkowym wzor em. Krój – bez mankietów,
ostre kanty, dwie zaszewki. Dwie zaszewki to jest ter az nowy trend. W ogóle wszyst-
kieg o po dwa, to jest trend – w mar ynarce dwa guziki z przodu, dwa guziki na ręka-
wach, podcięcie z przodu. Czter ocentymetrowe klapy zaczynające się u samej góry.
Maleńka butonierka. Poszetka złożona tak, by wystawał y dwa trójkątne rogi. Złożo-
na w kwadrat już lunę temu była niemodna. Fedor a z wąskim rondem, dwucentyme-
trową jedwabną wstążką i kokardą – będzie trzymać ją w ręku, nie na głowie. Nie
chce, żeby psuł a mu fryzur ę.
– Pokaż.
Jinji pokazuje mu siebie sameg o, widzianeg o z hotelowych kamer. Odwraca się,
pręży, wydyma usta.
– Jaki ja jestem zajebisty.
Przed fryzur ą makijaż. Lucasinho zakrywa kołnierz ręcznikiem, siada przy stoli-
ku, każe Jinjiemu zrobić zbliżenie na twarz. Neseser z kosmetykami też jest na za-
mówienie, z Coter ie. Rozkoszuje się rytmem tego rytuału, nakładaniem kolejnych
warstw, doskonaleniem, cieniowaniem, retuszem i niuansem. Mrug a obr ysowanymi
blendą oczyma.
– O, tak. Tak.
Ter az, przy tym samym stole, włosy. Lucasinho star annie stawia je do góry,
wzmacnia zaczesywaniem do tyłu oraz nanosząc w strateg icznych miejscach lakier,
piankę, żel, cement do włosów. Potrząsa głową. Fryzur a por usza się jak żywa istota.
– Sam bym za siebie wyszedł.
Ostatnia rzecz. Po kolei zakłada wszystkie kolczyki. Ostatnie spojr zenie przez
Jinjieg o. Lucasinho Corta bier ze głęboki wdech i wychodzi z Home Inn przy placu
Antar esa.
***
Czekające moto otwier a się, by go przyjąć. Na polecenie Jinjeg o wbija się w ruch na
Hang Yin Plaza. Hotel jest w samym centrum, od Orleg o Gniazda dzieli go tylko
jazda windą. Nic nie pozostawiono przypadkowi. Ludzie na placu oglądają się, wy-
trzeszczają oczy, rozpoznają go. Niektór zy kiwają głową lub machają rękami. Luca-
sinho poprawia krawat i zadzier a głowę. Przestrzeń nad placem to istna kaskada ko-
lor owych proporców, balony manhua falują i poszturchują się nawzajem. Na kład-
kach aż kłębi się od ludzi, słyszy, jak ich głosy niosą się echem w dół placu Antar e-
sa.
Bo tam na gór ze odbywa się ślub roku. Po drug iej stronie placu, naprzeciwko
drzwi Home Inn jest sklep AKA, ekskluzywny przybytek dla rekreacyjnych kucha-
rzy. Lucasinho wysiada i idzie ku niemu. Ruch opływa go samoo rg anizującymi się
falami rozchodzącymi się od placu gwiaździście w pięć prospektów. W witrynie
tace z jaskrawymi war zywami, wyeksponowana lodówka z mięsem, w niej glazur o-
wane kaczki i drobiowe wędliny; ryby i żaby na lodzie; w głębi zamrażarki pojem-
niki z fasolami i soczewicami, bukiety sał at pod odświeżającą wodną mgiełką. Za
ladą siedzą dwie kobiety w średnim wieku, koł yszą się we współdzielonej wesoł o-
ści. Obie mają typowych dla Asamoah adinkrowych chowańców: gęś Sankar y,
gwiazdka Ananse Ntontan.
Ich śmiech cichnie, gdy do sklepu wchodzi Lucasinho.
– Jestem Lucas Corta junior – przedstawia się.
Wiedzą to. Towar zyskie kanał y od tyg odnia mało co pokazują poza jego twar zą.
Robią wystraszone miny. Lucasinho kładzie kapelusz na kontuarze. Wyciąg a z lewe-
go ucha metalowy kolec, kładzie obok kapelusza.
– Proszę to przekazać Abenie Maanu Asamoah. Będzie wiedzieć, co to znaczy.
Proszę Złoty Stolec o azyl.
***
Jesteśmy jak Ziemia i Księżyc, myśli Lucas Corta. Bryce Mackenzie to ciężka plane-
ta, a ja – mały, zwinny satelita. Por ównanie sprawia mu przyjemność. Kolejna drob-
na przyjemność – to ten sam hotel, z któr eg o uciekł Lucasinho. Dwa drobne uśmie-
chy. I to będzie cała przyjemność z tego spotkania.
Bryce Mackenzie człapie ku sofie, kula, stopa, drug a kula, drug a stopa, jak jakaś
star ożytna, czwor onożna machina górnicza. Lucas ledwie może na to patrzeć. Jak
on w ogóle może na siebie patrzeć? Jak mogą patrzeć na nieg o liczni amors i ado p-
towańcy?
– Drinka?
Bryce Mackenzie opada ze stęknięciem na sofę.
– Rozumiem, że nie. Pozwolisz, że ja się napiję? Obsług a Holiday Inn ma płaco-
ne za godziny, a znasz mnie. Lubię z każdej sytuacji wydobyć maksimum wartości.
A te Chłopięce Pąsy robią całkiem niezłe.
– Twoja wesoł ość jest nie na miejscu – mówi Bryce Mackenzie. – Gdzie chłopak?
– Lucasinho powinien właśnie docier ać do Twé.
Goście, rodziny, wreszcie sam celebrans. Jego rola sprowadza się do świadka
przy podpisywaniu nikah, Jonathon Kayo de jednak postanowił odeg rać ją z cał ym
majestatem Księżycoweg o Orła. Gdy Ariel zaproponował a, żeby to on przewodni-
czył, udał zaskoczenie, wręcz kokieter yjnie. „Nie, ależ, nie powinienem, ale, no…
cóż, no dobrze”.
Przystroił się w galową agbadę, zdobioną złotymi insyg niami, specjalnie zamó-
wionymi na tę okazję.
– On ma koturny? – szepnął Rafa do Lucasa.
Raz zauważone przesłonił y wszystko. Bez butów na gig antycznych platformach
Orzeł byłby o głowę niższy od pary, któr ej udziela ślubu. Rafa ugotował się wła-
snym żartem. Zamknął oczy, zacisnął usta, lecz i tak trząsł się od tłumioneg o śmie-
chu.
– Przestań – syknął Lucas. – Zar az muszę tam pójść i przekazać mu młodeg o. –
To jednak zar aźliwe. Nie można się oprzeć. Lucas stłumił cichy chichot i dyskretnie
otarł łzy z oczu.
Orkiestra uder zył a w The Blooming of Rainy Night Flowers. Bryce Mackenzie
wstał i zajął pozycję przy Pomar ańczowym Pawilonie. Odwrócił y się wszystkie
głowy. Denny Mackenzie przeszedł usłaną płatkami róż ścieżką. Szedł niezdarnie,
nieśmiał o, niepewnie. Nie wiedział, co ma zrobić z rękami. Bryce Mackenzie pro-
mieniał. Jonathon Kayo de wzniósł ręce jak kapłan.
– Czas start – szepnął Rafa do brata.
Wtem chowaniec każdeg o z Cortów jednocześnie szepnął: Dzwoni Lucasinho.
Po trzydziestu sekundach serwis plotkarski Gupshup rozesłał wieść po cał ym
Księżycu. „Lucasinho Corta, zbieg ły pan młody”.
– Był eś w kontakcie ze swoim synem? – pyta Bryce Mackenzie.
– Nie miał em z nim kontaktu.
– Cieszę się niezmiernie. Miał em wrażenie, że dział aliście w zmowie.
– Nie gadaj bzdur.
Bryce Mackenzie kręci głową na boki w tiku zdradzającym irytację.
– Pytanie brzmi: jak będzie wyg lądać rekompensata za szkody?
– To są jakieś szkody?
Kolejny tik: rozszer zenie nozdrzy, słyszalne sapnięcie.
– Straty wizer unkowe mojej rodziny, szkoda dla reputacji Mackenzie Metals, po-
krycie kosztów procesu, któr y wytoczy nam Gupshup.
– No i napoje też chyba niemał o wyniosły – mówi Lucas.
Spotykał się z Brycem dwa razy, za każdym razem na towar zyskim gruncie, nig -
dy w biznesie, ale jego trick, jego malandragem ma już rozpracowaną. To onie-
śmielanie postur ą, nie mięśniami, ale samą masą. Bryce Mackenzie dominuje nad
każdą salą, jak źródło grawitacji; jedno potknięcie i przeg rywasz. Wiem, na czym
poleg a twój numer, myśli Lucas. Ale ty jesteś Ziemią, a ja Księżycem. Aż w głowie
mu się kręci od własneg o potencjał u. Wszystko jest już jasne, jasne jak nig dy.
– Niepoważne – mówi Bryce. Poci się. Wielki spocony facet.
– Grożenia sądem nie przestraszy się ani twoja, ani moja rodzina. Co proponu-
jesz?
– Drug i termin ślubu. Dzielimy się kosztami. Możesz dać mi gwar ancję, że twój
syn tym razem się pojawi?
– Żadnej gwar ancji nie daję – mówi Lucas. – Nie mogę się wypowiadać w imie-
niu syna.
– Jesteś jego ojcem czy nie jesteś?
– Jak powiedział em, nie mogę się wypowiadać w imieniu Lucasinha. Ale cał ym
sercem popier am jego decyzję – mówi Lucas. – A od siebie jeszcze dodam: pierdol
się, Bryce.
Trzeci tik: zag ryzienie górnej warg i. Tamte to było rozdrażnienie. Ter az to fur ia.
– Świetnie.
Noże Bryce’a wchodzą z foyer i pomag ają mu wstać z kanapy, stawiają go na ku-
lach i zadziwiająco zgrabnych stopach. Przechodzi, stuk-puk, obok Lucasa. Jest i
trzecia przyjemność, uświadamia sobie, drobna, wredna, ale rozkoszna: nar azić
Bryce’a Mackenzieg o na niedog odności.
W drzwiach Bryce odwraca się jeszcze, unosi palec, z przeg ubu dynda zawieszo-
na na pętli kula.
– A, zar az. Jeszcze jedna sprawa. – Robi krok naprzód i policzkuje Lucasa.
Nie ma w tym zbyt wiele siły, Lucas zatacza się zszokowany, widząc bezczelność,
patrząc na implikacje.
– Podaj sekundantów i zaszczytnika, jeśli chcesz mieć zastępstwo. O miejscu i
czasie zdecyduje sąd. Mackenzie żądają zapłaty krwią.
***
Wokół Abeny Maanu Asamoah jeden po drug im ukazują się chowańce Kotoko. Za-
pier a jej dech. Nie spodziewał a się aż takieg o wrażenia. Adinkry jar zą się na so-
czewce, co sekundę pojawia się kolejny. Otacza ją pierścień świetlistych afor y-
zmów. Abena z szacunkiem przyg otował a swój pokój. Członkowie rady mogą być
ludźmi, któr ych spotyka się w tunelach, w farmach rur owych, na ulicach, na osie-
dlach, lecz Kotoko to coś więcej niż jego elementy. To ciąg łość i zmiana, rodzina i
rozmaitość, abusua i korpor acja. Każdy może się por adzić Kotoko, w domyśle za-
wsze jest jednak pytanie: dlaczeg o tego potrzebujesz? Pochował a nieliczne szparg a-
ły, poskładał a meble, poustawiał a biolampki, czarną, czerwoną i biał ą w trójkąt na
podł odze, żeby stanąć pośrodku nieg o. Wykąpał a się.
Ostatni pojawia się Sunsum, chowaniec Omahene. Abena wzdryg a się. Wywoł ał a
potężne siły.
– Abena – mówi Adofo Mensa Asamoah. Chowańce mówią głosami swoich
klientów. – Co słychać? Pozdrowienia ze Złoteg o Stolca.
– Yaa Doku Nana – odpowiada Abena.
– Ooo, posprzątał aś, jak ładnie – mówi Akosua Dedei z Farside.
– Ładny klimat dają te lampki – dodaje Kofi Anto z Twé.
– No dobrze, to o co potrzebujesz nas pytać i dlaczeg o? – dopowiada Kwamina
Manu z Mampong u. Niejawne pytanie.
– Złożył am obietnicę – mówi Abena, palcami machinalnie skręcając naszyjnik z
Gye Nyame. – I ter az muszę jej dotrzymać, choć nie wiem, czy miał am w ogóle
prawo cokolwiek obiecać.
– Chodzi o Lucasinha Cortę – mówi chowaniec, któr eg o Abena kojar zy z Lousi-
ką Asamoah.
– Tak. Wiem, że jesteśmy dłużnikami Cortów za Kojo na Bieg u Księżycowym,
ale co, jeśli Mackenzie zwrócą się przeciwko nam, tak jak przeciwko Cortom?
– Poprosił o azyl – odzywa się Abla Kande z agrar ium Cyr illus.
– Ale czy mog łam mu go zao fer ować?
– Co by sobie Księżyc o nas pomyślał, gdyby się okazał o, że nie dotrzymujemy
obietnic? – mówi Adofo Mensa.
Głosy pierścienia chowańców wokół szepczą chór em: Fawodhodie ene obre na
enam. Niezależność to odpowiedzialność.
– Ale Mackenzie… no wiecie, nie jesteśmy największą z rodzin, ani najbog atszą,
ani najpotężniejszą.
– Pozwól, że coś ci opowiem. – Omahene Adofo. – To prawda. AKA nie jest ani
najbog atszym, ani najstarszym z Pięciu Smoków. Niczeg o nie eksportujemy, nie za-
palamy świateł na Ziemi jak Cortowie, nie żywimy ziemskieg o przemysłu jak Mac-
kenzie. Nie jesteśmy przemysłowcami ani gig antami informatyki. Kiedy przylaty-
waliśmy na Księżyc, nie mieliśmy polityczneg o poparcia jak Sunowie, majątku jak
Mackenzie ani dostępu do transportu jak Wor oncowowie. Nie byliśmy z Azji, nie
byliśmy z Zachodu. Byliśmy z Ghany. Ghańczycy lecą na Księżyc! Co za absurd!
Księżyc jest dla biał ych i Chińczyków. Ale Efua Mensah miał a wizję, dostrzeg ła
możliwości, pracował a, walczył a i wykłócał a się – i jesteśmy. A wiesz, co zobaczy-
ła w tej wizji?
– Być może wzbog acisz się, kopiąc ziemię łopatą. Na pewno się wzbog acisz,
sprzedając łopaty – odpowiada Abena.
Każde dziecko uczy się przysłowia, gdy tylko dostanie gniazdko, soczewkę i cho-
wańca. Zawsze uważał a to za nudne i poczciwe przysłowie, mądrość ludowa star ych
ludzi. Sklepikar ze i ogrodnicy, nie gwiazdor zy jak Cortowie, nie Mackenzie z ich
przystojnymi luniar zami, nie Wor oncowowie, co mają świetne zabawki.
– Drog o zapłaciliśmy za naszą niezależność – mówi Adofo. Jej chowańca twor zą
Syjamskie Krokodyle i Ese Ne Tekrema, adinkry jedności i współzależności. – Nie
oddamy jej. Nie damy się zastraszyć Mackenziem.
– Czy komukolwiek – dodaje Kwamina Manu.
– Czy jesteś zadowolona z odpowiedzi? – pyta Omahene Adofu.
Abena pochyla głowę i łączy palce w przyjętym na Księżycu geście.
Chowańce Kotoko jeden po drug im mrug ają i gasną. Ostatnia zostaje Lousika
Kande Asamoah-Corta.
– Nie jesteś, prawda?
– Co nie jestem?
– Zadowolona z odpowiedzi.
– Jestem, tylko że…
– Co? Nie pocieszył a cię odpowiedź?
– Boję się, że nar aził am rodzinę na niebezpieczeństwo.
– Ile ludzi mieszka na Księżycu?
– Co? Półtor a miliona mniej więcej.
– Milion siedemset. Wyg ląda, że to dużo, ale nie na tyle dużo, żeby się nie oba-
wiać o pulę genową.
– Chów wsobny, akumulacja mutacji, dryf genetyczny. I silne promieniowanie tła.
Przer abiał am to w szkole.
– I każdy z nas ma inny mechanizm, żeby sobie z tym radzić. My dopracowaliśmy
system abusua i wszystkie te zasady, z kim możesz uprawiać seks, a z kim nie. Ty
jesteś co?
– Bretuo. Aseni, Oyoko i oczywiście moją własną abusua.
– Sunowie żenią się z kim popadnie, poł owa Księżyca ma geny Sunów. Cortowie
mają swój dziwaczny system madrinhi, ale to wszystko są sposoby, żeby pula geno-
wa była otwarta i czysta. Ale Mackenzie to co inneg o. Zamykają rodzinę, trzymają
w garści, boją się rozcieńczenia linii genetycznej, zatracenia tożsamości. Żenią się
między sobą i krzyżują. Jak myślisz, skąd mają tyle pieg ów? Ale to jest ryzykowne,
bardzo ryzykowne, więc muszą pilnować, żeby dzieci rodził y się zdrowe. A do in-
żynier ii genetycznej bior ą nas. Od trzydziestu lat. To nasza tajemnica, ale to dzięki
temu Mackenzie nam nie zag rażają. Boją się dwug łoweg o dziecka.
Abena szepcze modlitwę do Jezusa.
– Asamoah dzierżą sekrety wszystkich rodów. Ale Lucasinha pilnuj, wiesz. Mac-
kenzie nas nie ważą się tknąć, ale noże mają dług ie i urazy dług o pamiętają.
***
Zabbalini ostrożnie podnoszą i zbier ają zdechłe goł ębie zaśmiecające ogród Jona-
thona Kayo de’a. Moment wypuszczenia był ster owany zeg ar em: klatki otwor zył y
się wszystkie jednocześnie, goł ębie wyfrunęł y, łopocząc ponad głowami rozcho-
dzących się gości. Ariel ostrożnie, pomrukując silniczkami, stąpa pomiędzy gniją-
cymi płatkami róż. Nie dowier za swoim mechanicznym nog om na tym śliskim szla-
mie. Tak jak matka, brzydzi się mater ii org anicznej. Wszystko co org aniczne tak
szybko parszywieje.
Jonathon Kayo de przyjmuje ją w swoim mieszkaniu z widokiem na ogród.
Drzewka cytrusowe wciąż przystrajają wstążki i posrebrzone owoce, na trawnikach
wciąż walają się resztki jedzenia. Boty są pracowite, ale czter ystu gości spor o potra-
fi po sobie zostawić.
– No tak, straszny bał ag an – mówi Jonathon Kayo de, witając się z Ariel.
– My wynajmujemy ludzi, żeby po nas sprzątali – mówi Ariel.
– Nie miał em okazji wspomnieć o tym podczas „wydar zenia”, ale cieszę się bar-
dzo, widząc cię na chodzie. I bardzo ci pasuje ta dłuższa spódnica. Był em już w paru
miejscach. Ślub roku się nie udał, ale ciotka pana młodeg o wylansował a nową
modę. A jak tam chłopak?
– Asamoah udzielili mu azylu.
– Zawsze byliście tak blisko z nimi. Cortowie i Asamoah.
– Jonathon, chcę, żebyś do tego nie dopuścił.
Kręci głową, dotyka palcem czoł a.
– Ariel, wiesz równie dobrze jak ja, że…
– Jeśli LDC chce, żeby coś się wydar zył o, albo nie wydar zył o, LDC ma swoje
sposoby.
Siadają po przeciwnych stronach niskieg o stolika. Bot przynosi dwa Chłopięce
Pąsy.
– Wiesz, naprawdę w nich zasmakował em – mówi Orzeł.
Ariel nie ma ter az na nic smaku. Orzeł próbuje drinka. Siorbie hał aśliwie.
– W Sądzie Claviusa od dwóch lat nie było sprawy, któr a rozstrzyg ał aby się w
pojedynku – mówi Ariel.
– Niezupełnie. – Kayo de odstawia szklankę. – Alayo um kontra Filmus.
– Nig dy nie doszłoby do walki. Dobrze o tym wiedział am. Malandragem. Mój
sposób na wyg rywanie. Te dwie sprawy są zupełnie inne. Tam, to był rozwód, a tu,
jak w średniowieczu, wyzwanie, satysfakcja, honor.
– No, Bryce Mackenzie trochę twojemu bratu przywalił.
– Jonathon, możesz to jeszcze odwoł ać – mówi Ariel.
– Na pewno niczeg o się nie napijesz? – pyta Księżycowy Orzeł, unosząc szklan-
kę. Nad jej brzeg iem zag ląda Ariel w oczy. Przeskakuje wzrokiem na koniec salonu,
raz, drug i, trzeci.
Ariel wytrzeszcza oczy.
– Oj, dla mnie to jest jeszcze za wcześnie. – W środowisku prawniczym chodził
dyżurny żart, że Adr ian Mackenzie wiąże Księżycoweg o Orła jak baler on w stylu
shibari. Poważnie.
„Chcą krwi”, mówi Jonathon samymi ustami.
– Kto reprezentuje Lucasa?
– Carlinhos.
Rozdziawia usta wstrząśnięty. Twój oko nie powiedział ci, że żądają krwi z serca?
– Oni mianowali zaszczytnikiem Hadleya Mackenzieg o. Musieliśmy dać kog oś o
podobnym statusie.
Nie daje Orłu odwrócić wzroku. Możesz to przer wać, uratować dwóch młodych
ludzi.
– Jonathon?
– Ariel, ja nie mogę ci pomóc. Ja nie stanowię prawa.
– Wyg ląda na to, że twor zy się nowa rodzinna tradycja: pierdol się, Jonathon. –
Ariel każe nog om wstać. Unosi tor ebkę. Podnosi głos do sądoweg o poziomu, by
dotarł do przeciwleg łej ściany salonu. – I ty, Adr ian, też się pierdol. Mam nadzieję,
że mój brat pokroi twojeg o na plasterki.
***
Wrócił na czas walki do Boa Vista. Ja bym nie była w stanie, myśli Ariel. Nawet w
najg orszych chwilach, kiedy czuł a się, jakby ktoś ją rozpruł, sięg nął do środka i
zbezcześcił, kiedy bała się, że jej zgrabne nogi już nig dy jej nie uniosą, kiedy przy
każdym zamknięciu oczu widział a nóż, nie pozwalał a matce, by przeniosła ją do
Boa Vista. Ty też widzisz ten nóż, Carlinhos. Wiem. Cały czas. U mnie był z tyłu, u
ciebie jest przed tobą. Mnie by par aliżował strach.
Leży na brzuchu w Pawilonie Nossa Senhor a da Rocha. Piana z kaskady Oxuma
zbier a się na krawędzi kopuł y i skapuje z niej. Masażysta obr abia mu ciał o, wbija
palce głęboko we włókna mięśni. Carlinhos stęka, odg łosy, jakie wydaje, przypo-
minają seksualne jęki. Ariel czuje obrzydzenie na samą myśl, że inna osoba może
tak intymnie dotykać czyjeg oś ciał a. Jej ciał a też ktoś dotknął, jeszcze intymniej niż
w masażu czy seksie.
Carlinhos odwraca głowę, uśmiecha się szer oko do siostry.
– Ola.
– Tym razem, Carlo, nie okazał am się złotousta.
Twarz Carlinhosa błyskawicznie smutnieje. Krzywi się przy kolejnej energ icznej
akcji masażysty. Piękny jesteś, myśli Ariel, tak, że ogarnia mnie zimne przer ażenie
na samą myśl o nożach przecinających to idealne ciał o.
– Przykro mi.
– Nie ma za co, to nie twoja wina – odpowiada Carlinhos.
– Mogę jeszcze spróbować… nie, już nic nie mogę. Słowami nic się nie zał atwi.
Będą mieli swój pojedynek.
– Wiem.
Ariel cał uje brata w kark.
– Zabij go, Carlo. Zabij go powoli, żeby bardzo cierpiał. Na oczach ich wszyst-
kich, tak, żeby zobaczyli, jak się wykrwawia i razem z nim ginie wszystko, co
chcieli nam zrobić. Zabij go dla mnie.
***
***
***
Wag ner unosi noże, odr uchowo znajdując środek ciężkości. Patrzy na te przedmioty
w dłoniach. Dopier o co wyszedł z pełni ciemnej fazy, więc skupia się i koncentruje
najintensywniej na świecie. Mógłby godzinami obsesyjnie analizować linię ostrza
czy metalurg ię.
– Coś zbyt dobrze się z nimi czujesz – zauważa Carlinhos.
– Straszne są. – Wag ner odkłada je z powrotem do walizki. – Przyjdę. Nie chcę
tam być, ale przyjdę.
– Ja też nie chcę.
Bracia obejmują się. Carlinhos zaproponował Wag ner owi pokój w mieszkaniu,
wilk jednak poszedł do stada. Kiedy Ziemia jest ciemna, Dom Stada też jest ciemny i
zimny. W poprzednią noc, po przyjeździe z Theo philusa, spał niespokojnie w stad-
nym barł og u, maleńki, rozł ożony jak najszer zej, ale wciąż jeden; dręczył y go upo-
rczywe sny, w któr ych stał nagi pośrodku Oceanu Burz. Analiese nie wier zy, gdy
mówi, że musi jechać do Poł udnika w sprawach rodzinnych, ale nie znajduje żadne-
go oczywisteg o kłamstwa, do któr eg o mog łaby się przyczepić.
– Mogę coś dla ciebie zrobić? – pyta Wag ner. Śmiech Carlinhosa peszy go.
– Cała reszta tylko mnie przepraszał a, mówił a, że czuje się winna. Nikt – nikt! –
nie zapytał, czy może coś dla mnie zrobić.
– A mogę coś?
– Straszną mam ochotę na mięso – mówi Carlinhos. – To możesz zrobić.
– Mięso.
– Ty możesz jeść mięso?
– W tym aspekcie przeważnie nie, ale dla ciebie, irmão…
Sombra znajduje churrascarię, nieprzyzwoicie drog ą. Pyszni się wieprzowiną
rzadkich ras oraz masowaną i nacier aną dżinem, uspokajaną muzyką woł owiną z
karł owatej rasy Kur og e Washu. W szklanych gablotach wiszą tuszki, małe, jakby
należał y do domowych zwier zątek. Ceny są obłędne. Carlinhos i Wag ner zajmują
lożę, gadają, maczają płatki pierwszor zędneg o mięsa w sosach, przez większość
czasu jednak przyjacielsko milczą, jak to mężczyźni, któr zy są ze sobą blisko i już
wszystko sobie powiedzieli.
***
***
Boty kończą odkur zanie areny sądowej na moment przed przybyciem przeciwni-
ków. Od dziesięciu lat nikt jej nie używał. Powietrze jest przefiltrowane, ani śladu –
prawdziweg o czy wyimag inowaneg o – star ej krwi. Wydaje się, że jest tu zimno,
choć arenę doprowadzono do temper atur y ludzkiej skór y. Jej sercem jest ring, pię-
ciometrowy krąg sprężynująceg o parkietu, idealneg o do tańca lub do walki. Ławy
dla świadków i sędziów to wąskie galer ie tuż przy ring u. I przeciwnicy, i sędziowie
mają siedzieć w zasięg u krwi tryskającej z tętnic. Na tym poleg a mor alność poje-
dynku sądoweg o – brutalność dotyka wszystkich.
W ławach Mackenziech: Duncan i Bryce Mackenzie. Ten ledwie się mieści w wą-
skiej galer ii. W zastępstwie Roberta Mackenzieg o i tym razem Jade Sun-Mackenzie,
matka zaszczytnika. W ławach Cortów – Rafa, Lucas, Wag ner i Ariel. Z Ariel jej
escolta, Mar ina Calzag he. Ariel zbił a wniosek drug iej strony z ostatniej chwili, by
zmusić do stawiennictwa Lucasinha, Robsona i Lunę. Sądzą sędziowie Remy, El-
Ashmawi i Mishr a – żaden z nich nie pracował dotąd z Ariel Cortą.
Sędzia Remy przywoł uje salę do por ządku. Sędzia El-Ashmawi odczytuje pozew.
Sędzia Mishr a pyta, czy będzie zawarta ugoda lub zostaną wystosowane przeprosi-
ny. Ani jedno, ani drug ie, odpowiada Lucas.
Formalności uspokajają, nadają por ządek, przydają dystansu do tego, co stanie
się w tym drewnianym ring u.
Wchodzą sekundanci. Ze strony Mackenziech Denny Mackenzie i Constant Duf-
fus, zastępca szefa ich ochrony. Ze strony Cortów Heitor Per eira i Mar iano Gabriel
Demar ia. Każda ze stron przedstawia swoje noże sędziom. Ci przyg lądają się im
bardzo dokładnie, choć żaden nie ma zieloneg o pojęcia o nożach i aprobują po jed-
nym z każdej skrzynki. Mar iano Gabriel Demar ia, zanim odłoży nóż na miejsce, ca-
łuje jego rękojeść.
Przeciwnicy wychodzą ze swoich boksów pod areną. Wchodząc na środek, obaj
patrzą najpierw w górę, potem rozg lądają się nao koł o, analizując miejsce i jego
ograniczenia. Mniejsze niż myśleli. Będzie blisko, szybko i brutalnie. Carlinhos ma
kremowe spodenki, Hadley szar e. Oba kolor y kontrastują ze skór ą. Są cyfrowo
nadzy, pozbawieni chowańców. Biżuter ia to słabość, Carlinhos nosi jednak na pra-
wej kostce pojedynczy zielony sznur eczek, amulet Sao Jorg e. Otaczają go sekun-
danci.
Mar ina chowa twarz w dłoniach. Nie może na nieg o patrzeć, musi na nieg o pa-
trzeć. To chłopak, wielki, uśmiechnięty chłopak, któr y wędrował sobie z pokoju do
pokoju, nie wiedząc, że każde drzwi zamykają się za nim, a każdy kolejny pokój jest
mniejszy, aż w końcu wyląduje tutaj, na arenie do zabijania. Robi jej się niedobrze;
mdłości czuje we wszystkich kościach i ścięg nach. Carlinhos klęka, Heitor i Mar ia-
no pochylają się nad nim. Coś szepcze. Hadley Mackenzie po drug iej stronie ring u
podskakuje, odbija się, pociąg a nosem, rozg ląda, istny wir energ ii i celowości. Za-
rżnie Carlinhosa, myśli Mar ina. Nig dy dotąd nie zaznał a takieg o strachu, ani kiedy
mamę zdiag nozowano, ani kiedy Transfer toczył się na wyr zutnię w Biał ych Pia-
skach.
Sąd przywoł uje walczących do siebie. Carlinhos, dwa metry dziesięć, jest wyższy
od Hadleya, ale cięższy. Mackenzie to same żyły i stal. Sędzia Remy zwraca się do
nich:
– Sąd prag nie was poinformować, że choć niniejsza walka jest całkowicie zgodna
z prawem, Sąd Claviusa potępia taką praktykę. Jest ona barbar zyńska i nieg odna wa-
szych rodzin i korpor acji. Możecie kontynuo wać.
Mar iano Gabriel Demar ia wręcza Carlinhosowi nóż. Waży go w dłoni, bada
chwyt, ocenia wyważenie i szybkości. Wypróbowuje ciężar i zamach, celując czub-
kiem kolejno w dziewięć kier unków. Chwyt mocny, ale elastyczny. Sił owo, niesił o-
wo. Markowanie, wypady, pir uety – niesił owo. Cała siła na cięcia. Nóż jest ostatecz-
nym przedłużeniem wszystkich zmysłów, wyo strzonych, wypatrujących w ciemnym
labir yncie niewidocznych dzwonków.
– Sekundanci wyjść.
Heitor i Mar iano wracają na ławkę przy ring u, pod galer ią dla świadków. Nie ma
tu żadnych rund, nie ma czasu na pozbier anie się, na słuchanie dobrych rad w rogu
areny. Walczy się, póki nie ma zwycięzcy.
Carlinhos pochyla głowę przed rodziną. Po policzkach Mar iny Calzag he toczą
się wielkie, powolne, grube łzy.
– Podejść.
Carlinhos i Hadley spotykają się pośrodku ring u, unoszą noże na powitanie.
– Walka.
Walczący przybier ają postawę, balansują, ręce uniesione. Rzucają się na siebie.
Carlinhos okręca się, próbuje pociąg nąć za sobą Hadleya, wybić go z fazy, Macken-
zie jest jednak szybki i ostry, tak szybki, że Carlinhos na moment traci tempo. Wy-
cofuje się. Mar ina nig dy nie widział a walki na noże. Jest paskudna, brutalna i ostra.
Nie ma w niej nic piękneg o, nie ma zręcznych cięć i pchnięć, par owań i ripost, wy-
kor zystania ostrza do obrony i ataku zar azem, jak w szermierce. W sztuce noża
pierwszy kontakt jest ostatnim. Każde trafienie – śmiertelnym. Tnij, rozbrój, dźgnij,
obezwładnij. Szybkość jest oszał amiająca. Szybciej niż myśl. Hadley jest wyszcze-
rzony jak czaszka, całkowicie skoncentrowany. I jest też szybszy, lżejszy, zwinniej-
szy. Finta, pir uet, powrót. Zerka na pozostał ych Cortów. Rafa ma zamknięte oczy.
Ariel – dłonie przy ustach. Wag ner jest jak maska stuprocentoweg o skupienia. Lu-
cas – jak czaszka. Po stronie Mackenziech takie same miny.
Nie może patrzeć. Nie może odwrócić wzroku.
Tego morderczeg o tempa nikt nie wytrzyma. Widzi, że Carlinhos ma coś nie tak
z równowag ą. Jego reakcje są minimalnie spowolnione. Na skór ze lśni pot. Oczy
skupione, twarz zacięta. To jest jak taniec, jak morderczy two-step. Blisko, szybko,
ledwie dostrzeg alne cięcia i pchnięcia: w rękę trzymającą nóż, w ścięg na nogi. Wy-
soko, nisko. Carlinhos markuje, Hadley blokuje ostrzem, tnie Carlinhosa w biceps,
łukowatym cięciem skręcającym ku mięśniom brzucha. Carlinhos już odtańcowuje
spod ostrza, na brzuchu zostaje krwawa kreska. Nie zauważa. Płonie adr enaliną, nie
czuje bólu, nie czuje niczeg o poza jednością walki. Jednak rana na bicepsie jest głę-
boka. Traci krew. Traci kontrolę. Przeg rywa pojedynek. Carlinhos odskakuje, zy-
skując dystans. Hadley przeskakuje, by go skrócić, ale Carlinhos w tej sekundzie
przekłada nóż do lewej ręki. Zaskoczenie dział a tylko przez chwilę, ale wystarcza,
by zmusić Hadleya do odwrotu. Hadley potrząsa głową, jakby miał skurcz w szyi, i
też przer zuca nóż z prawej do lewej.
Bose stopy ślizgają się w kał uży ciepłej, słodkiej krwi Carlinhosa.
Carlinhos widzi wszystkie możliwości następneg o ataku, jakie ma Hadley Mac-
kenzie, wszystkie jednocześnie, i w każdej nóż rozcina mu ścięg na ramienia, roz-
braja go, przecina ścięg na w nodze, przewraca na ziemię i patroszy.
I tu ginie.
Aż nag le widzi drug ą stronę, coś zupełnie spoza sztuki noża. Sztuka malandra-
gem. Kto przychodzi z brazylijskim jiu-jitsu na walkę na noże? Carlinhos odr zuca
nóż, ten wbija się w drewnianą bandę areny, drga. Wzrok Hadleya przeskakuje na
nóż – w tym samym ułamku sekundy Carlinhos wchodzi mu w gardę, blokuje dłoń-
mi zamach i łamie mu rękę w stawie łokciowym.
Trzask niesie się echem wokół areny. Nóż upada.
Carlinhos wykręca Hadleyo wi złamaną rękę za plecy. Są ter az blisko jak kochan-
kowie. Podnosi upuszczony nóż i tym samym płynnym ruchem wbija mu go w gar-
dło, przebijając tętnicę.
Cała sala zrywa się na nogi.
Na twar zy Hadleya maluje się łag odne zaskoczenie, potem rozczar owanie. Z pa-
skudnej rany tryska krew, dłonie miotają się bezr adnie. Carlinhos kładzie go, dła-
wiąceg o się i rzucająceg o, na podł odze, w kał uży krwi.
Carlinhos ryczy. Odr zuca ramiona w tył, zaciska pięści, ryczy. Kopie deski gale-
rii, raz za razem, wali pięściami w ścianę. Ryczy. Staje na wprost rodziny, wytrząsa
pot z włosów i wrzaskiem obwieszcza zwycięstwo.
Mar ina chowa twarz w dłoniach. Nie jest w stanie znieść tego widoku. To jest
Carlinhos. Taki zawsze był Carlinhos.
Hadley już znier uchomiał; ter az na sali rozleg a się drug i głos, wysokie zawodzą-
ce wycie, tak niesamowite i nieludzkie, że aż trudno dojść jego źródła, póki Jade
Sun nie rzuci się ku bar ierce. Duncan Mackenzie łapie ją, przytrzymuje. Ona lamen-
tuje dalej, nieartykuł owanie, nieprzytomna z rozpaczy. Sekundanci Mackenziech za-
krywają trupa.
– Sprawa jest rozstrzyg nięta. – Sędzia Mishr a przekrzykuje wrzaski i lamenty. –
Posiedzenie Sądu zakończone.
Heitor Per eira i Mar iano Gabriel Demar ia próbują sprowadzić Carlinhosa pod
arenę. Strząsa ich z siebie i przechodzi przez parkiet, żeby dalej krzyczeć przed
Mackenziemi. Całe ciał o spływa mu potem pomieszanym z krwią. Oskarżycielsko
dźga palcem Jade Sun, Bryce’a Mackenzieg o.
Mar ina mało nie dostaje zawał u.
– Sekundanci, proszę powstrzymać waszeg o zaszczytnika! – krzyczy sędzia El-
Ashmawi.
Heitor i Mar iano chwytają Carlinhosa pod ręce i ciąg ną do wyjścia. Jade Sun plu-
je. Na Księżycu ślina leci daleko. Pecyna śliny trafia Carlinhosa w bark. Odwraca
się, wierzg a nogą, pryskając na nią krwią z podł og i. Krew obryzguje jej twarz, opa-
da plamkami na innych Mackenziech.
– Zabierzcie go! – wrzeszczy Rafa.
Mar ina już uciekła z widowni. Przyciska czoł o do ściany, licząc, że jej solidność
i chłód powstrzymają pulsowanie mdłości. Bieg ną escoltas, żeby odprowadzić Cor-
tów do czekająceg o transportowca; szklana ściana oddziela Cortową poł ówkę kor y-
tar za od poł ówki Mackenziech. Ich noże otaczają rodzinę, mimo to Mar ina widzi,
jak Duncan Mackenzie ścier a krew z twar zy swojej macochy.
– Oj, Carlinhos – szepcze Mar ina. – A mog łam cię pokochać.
***
Pierwszy ekstraktor Corta Hélio staje w niecał e dziesięć minut od zwycięstwa Car-
linhosa w Sądzie Claviusa. Trzydzieści sekund później z sieci znika drug i. W trzy
minuty łączność traci cała linia frontu z północneg o Imbrium.
W kapsule pasażerskiej statku VTO Pustielga, rozświetlają się chowańce Lucasa,
Carlinhosa i Heitor a Per eiry. W pociąg u do Stacji Hypatia, Sombra alarmuje Wa-
gner a Cortę. W Poł udniku, w moto jadącym do mieszkania, Beijaflor i Hetty powia-
damiają swoje klientki.
Atak na Corta Hélio.
Stawki za wynajęcie statku księżycoweg o VTO są wysokie nawet dla Smoków,
Rafa wiedział jednak, że niezależnie od tego, kto kogo zabije w Sądzie Claviusa,
najważniejsze będzie szybkie wywiezienie rodziny w bezpieczne miejsce. Zanim
statek zdąży opaść na lądowisko w João de Deus, padają Wschodnie i Zachodnie
Mor ze Deszczów oraz Środkowy Spokój.
– Właśnie straciliśmy Zachodni Spokój – mówi Heitor Per eira, gdy statek opusz-
cza kapsuł ę na ciąg nik. – Mam łączność z Poł udniowym Spokojem. Przeł ączam
was.
Na soczewkach wszystkich obecnych pokazuje się widok z hełmu – zniszczona li-
nia frontu. Kamer a przesuwa się po wrakach i złomie, odłamkach plastiku i metalu
rozsianych szer oko po reg olicie; zniszczonych pięć ekstraktor ów, łazik rozbity jak
czaszka przez spadające belki.
– Widzicie to?! – krzyczy jakaś kobieta. Znacznik chowańca podpisuje ją jako
Kiné Mbaye, Mor ze Spokoju. – Mordują nas!
Za nią błysk na niebie, świetlny rozbłysk. W stronę kamer y leci, wir ując, wielki
kawał konstrukcyjnej kratownicy. Kobieta klnie po francusku. Obr az znika. Znacz-
nik robi się biał y.
– Carlinhos! – Rafa potrząsa bratem.
Po fur ii i szale z areny zapadł w katatonię. Sekundanci zawlekli go do boksów dla
zaszczytników, gdzie medyczny bot poł atał mięśnie brzucha, biceps, i wpakował mu
końską dawkę środka uspokajająceg o. Sekundanci zmyli z nieg o krew, wbili go w
normalne ubranie, wyprowadzili do Pustielgi.
– Co się dzieje?
Carlinhos usił uje zog niskować wzrok na twar zy brata.
– Straciliśmy cały front na Poł udniowym Spokoju – mówi Heitor Per eira. Twarz
ma szar ą. Śluzy spinają się, wyr ównują ciśnienie, pasażer owie wychodzą do hallu. –
Trzydzieści osób.
– Carlinhos! Ty tu jesteś luniar zem.
– Pokażcie – odzywa się Carlinhos. Zanim przyjedzie winda, przeg ląda wideo
Kiné Mbaye trzy razy. – Zatrzymać wszystkie fronty.
– Co się… – zaczyna Rafa, ale przer ywa mu Lucas.
– Już wydał em rozkaz.
– Na dług o ich nie zatrzyma. Przeliczą trajektor ie na nowo i tyle. – Carlinhos po-
patruje po twar zach pozostał ych pasażer ów windy, jakby sprawdzał, czy ktoś
oprócz nieg o do tego doszedł. – Strzelają do nas kapsuł ami BALT RAN-u. Widać na
nag raniu z Poł udnioweg o Spokoju, jak się puści w zwolnionym tempie, chwilę
przed wybuchem. Ten błysk to nie jest błysk, to jest trafienie kapsuł ą BALT RAN-u.
– Nie mamy gdzie się ukryć – stwierdza Rafa.
– To nie jest coś, co się zał atwia na pstryk – mówi Lucas. – Trzeba ustalić współ-
rzędne wszystkich naszych ekstraktor ów, co do jedneg o, por ezerwować kapsuł y,
powyliczać trajektor ie. Mieli to zaplanowane od dawna.
– Kto? – pyta Heitor Per eira.
Lucas rzuca się na nieg o.
– A jak myślisz, durny dziadu?
Prospekt Kondakowej, Kwadra São Sebastiao, mówi winda.
– Co można zrobić?
– Przelicytować ich – mówi Lucas. – Gener ał a Kasy nikt nie pokona. – Wydaje
Toquinho polecenia. Pauza. Nig dy dotąd nie było takiej pauzy.
Rachunki Corta Hélio są chwilowo niedostępne, mówi Toquinho.
Drzwi windy otwier ają się.
– Dlaczeg o? – pyta Lucas.
Nasze systemy bankowe są przeciążone atakiem i odmawiają usług, wyjaśnia To-
quinho.
Hall windowy się trzęsie. Wszystkie żywe dusze na Prospekcie Kondakowej za-
dzier ają głowy – odr uch ludzi, któr zy mieszkają w jaskiniach.
– Jeszcze tego nam brakował o – mówi Rafa. – Trzęsienie.
– Żadne trzęsienie – prostuje Carlinhos. – Ładunki kumulacyjne.
***
Jedna kobieta i jeden mężczyzna, eleg ancko i bardzo modnie ubrani, wysiadają z
ekspresu nr 28 i przepompowują się przez śluzy Stacji Twé. Sprawnie i energ icznie
przemykają wśród pasażer ów, wydaje się, że mają ustalony cel gdzieś w słynnych
ze skomplikowania labir yntach Twé. Ktoś ich prowadzi. Z publicznej drukarki wyj-
mują dwa zamówione wcześniej plastikowe noże, ząbkowane, ostre, gotowe, by ra-
nić. To asasyni, wynajęci, żeby namier zyć Lucasinho Cortę i zabić go. Ich chowańce
orientują się na Jinjieg o. Chłopak jest widoczny publicznie i bezbronny. Idą za nim
przez tunele i agrar ia, przez kładki ponad głębokimi przepaściami agrar iów, przez
pochylnie, wijące się spir alnie wśród osiedli mieszkalnych, z każdym krokiem
skracając dystans.
Lucasinho cały ranek spędził w pokoju, czekając na wieści z Sądu Claviusa, drę-
czony poczuciem winy. Ojciec co rusz powtar zał mu, że to nie chodzi o ślub. Cho-
dzi o policzek. Wykalkulowaną obr azę, wyzwanie na pojedynek. Że to jest pomię-
dzy nim i Bryce’em Mackenziem. Ślub był tylko pretekstem.
„Przyjadę”, powiedział Lucasinho.
„Nie przyjedziesz”, rozkazał Lucas.
„Chcę to zobaczyć”.
„Nikt nie chce tego zobaczyć”, odparł Lucas. „Zostań w Twé. W Twé jesteś bez-
pieczny. Wszystko ci powiem”.
Próbował siedzieć, próbował chodzić, próbował grać w gry, przeg lądać serwisy
społ ecznościowe, próbował coś piec. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie mógł się
skupić. Ze strachu robił o mu się niedobrze. Potem Jinji zaświecił się wiadomością
od Lucasa. Carlinhos wygrał. Nic więcej.
Carlinhos wyg rał. Lucasinho czuje się lekki. Uwolniony. Radosny. Musi komuś
powiedzieć, musi się z kimś zobaczyć. Wiadomość przez chowańca to za mało.
Abena, spotkaj się ze mną. Prawie bieg nie tunelami Twé. Dwójka asasynów przer zu-
ca informacje pomiędzy chowańcami. Cel się rusza. To o wiele prościej niż włamy-
wać się do systemów bezpieczeństwa w mieszkaniu. Przetną mu drog ę na Skwer ze
Nkrumah i tam go zał atwią, w miejscu publicznym. Wydaje im się, że ich kanał y
łączności są bezpieczne. Już. Dłonie opadają na ukryte noże. Idą tak, by zajść Luca-
sinha z dwóch stron.
Zagrożenie, mówi Jinji. Zagrożenie! Lucasinho zamier a, okręca się na samym
środku Rawlings Plaza, próbuje zobaczyć, kto z tych setek ludzi chce go zabić. Wi-
dzi idąceg o ku niemu mężczyznę z ręką na nożu. Jest blisko. Kobiety za nim jeszcze
nie widzi.
Widzi ją jednak robot na dachu. AI AKA skor elował y sobie przybycie tej dwójki
pasażer ów, uruchomienie drukarki na Kuffuo r oraz zdar zenia na powierzchni. Ka-
zał y botowi zabezpieczającemu, bystremu pająkowi przemykającemu niepostrzeże-
nie po zag raconych sufitach ciasnych tuneli Twé, śledzić asasynów śledzących Lu-
casinha Cortę. Bot namier za cele i atakuje. Wskakuje kobiecie na kark i wbija weń
igłę z neur otoksyną. Jej płuca się blokują, a bot odskakuje od niej, koziołkuje nad
barkiem Lucasinho i przywier a mężczyźnie do twar zy. Ten nawet nie zdąża pod-
nieść do nieg o rąk, uchylić się czy zasłonić. Toksyna AKA BTX jest szybka i pew-
na. Po obu stronach Lucasinha Corty padają ciał a, a pająk ucieka gdzieś pomiędzy
niską architektur ę Rawlings Plaza. AKA nie lubi mieszać się do polityki innych
Smoków, ale musi, gdy Złoty Stolec nakazuje dział ać szybko i zdecydowanie.
Już nic ci nie grozi, mówi Jinji. Niedługo przybędzie pomoc.
***
Wag ner bardzo polubił odludny filar na końcu per onu na Stacji Hypatia. To miejsce
pomiędzy światami – światem pełni i światem ciemności, a ter az także pomiędzy
czasami – przeszłym i przyszłym. Każdy Smok, choćby pół-Smok jak on, żyje w
cieniu przemocy, lecz sam nig dy nie widział, jak jeden człowiek zabija drug ieg o.
Wciąż czuje zapach krwi. Będzie go czuł do końca życia. Wyo braża sobie, że
śmierdzi tą krwią, że czują to wszyscy pasażer owie pociąg u. Wag ner wie, że ma w
sobie wilka, jednak na sądowej arenie zobaczył wewnątrz Carlinhosa coś o wiele
gorszeg o od wilka – coś, czeg o nie zna, czeg o się boi; coś, co zawsze w nim miesz-
kał o, a on tego nie widział. Coś, co zadaje kłam wszystkim spędzonym razem chwi-
lom, wszystkim wspólnym braterskim przeżyciom.
Kiedy walczą Smoki, gdzie jest miejsce dla wilka?
Rozświetla się Sombra, telefon od Analiese.
– Wag ner, gdzie jesteś?
– Na Hypatii.
– Wag ner. Wracaj do Poł udnika.
– Co się stał o?
– Wracaj do Poł udnika. Nie idź tutaj. Nie idź do domu.
Ten powstrzymywany pośpiech w jej głosie, ściszony ton, syczące spółg łoski,
wszystko to bur zy jego koncentrację i jeży włosy na rękach i karku.
– Ana, co się dzieje?
Ścisza głos do szeptu.
– Są tutaj. Czekają na ciebie. O Boże, zmusili mnie, żebym obiecał a…
– Ana, kto…
– Mackenzie. Zmusili mnie, powiedzieli, że albo jestem rodziną, albo nie jestem.
Nie wracaj. Chcą zabić wszystkich Cortów.
– Ana…
– Ja jestem rodziną. Nic mi nie jest. Nic mi nie jest, Wag ner.
Słyszy zalękniony, stłumiony szloch.
– Uciekaj!
Połączenie przerwane, mówi Sombra.
– Oddzwoń.
Nie mogę, Wagner.
Na per onach kłębią się rodziny. Dziecięce głosy odbijają się echem, echo zachę-
ca je do głośniejszych krzyków. Pudełka po makar onach podskakują w prądach
osobliwych wiatrów, uciekając botom sprzątającym. Tam na gór ze walczą Cortowie
i Mackenzie. Na dole, na stacji, ludzie przesiadają się, jadąc do pracy, rodziny, przy-
jaciół, po mił ość, po rozr ywkę. Gdyby zobaczyli człowieka skuloneg o pod filar em,
z kolanami pod brodą, czy przyszłoby im do głowy, że on walczy o własne życie?
Analiese został a tam. Nie ma pojęcia, co się z nią stał o.
„Uciekaj”, mówił a.
Wag ner wstaje spod filar u i przechodzi na drug ą stronę per onu. Przeciwny kier u-
nek. Czyli wyg nanie, z wilkami do towar zystwa.
***
Prospekt Kondakowej znów się trzęsie. Pył strząśnięty z wysokieg o dachu opada
mig otliwymi chmur ami, delikatnymi jak mgła. Ruch uliczny zamier a. Ludzie naj-
pierw patrzą w górę, potem po sobie nawzajem.
Wtargnięcie uzbrojonych sił przez śluzy Święta Barbara i São Jorge, przekazuje
każdemu jego chowaniec. Bezpieczeństwo wind naruszone.
– Wchodzą przez dach – stwierdza Rafa.
Uzbrojone wrogie siły na głównej stacji.
– Pokaż – rozkazuje Carlinhos.
São Jorg e pokazuje mu ludzi w kamizelkach przeciwko broni biał ej, przepompo-
wujących się przez śluzy z pociąg ów i ustawiających w szyk na per onach. Mają po
dwa skrzyżowane noże i par alizator y w kabur ach. Reg ularna inwazja, jak wojsko.
Pasażer owie podnoszą brwi zdezo r ientowani: co to, kręcą tu odcinek Serc i Cza-
szek? Pasażer owie pociąg ów i cywile nie są leg alnymi celami.
– Ilu?
Pięćdziesięciu. Dziesięciu w śluzie Święta Barbara i São Jorge. Po pięciu w win-
dach São Sebastião. Kwadrą Święteg o Sebastiana wstrząsa kolejny wybuch. Śluza
awaryjna straciła hermetyczność. Kamery uszkodzone.
Panele nieba mig ocą. One nig dy nie mig ocą. W górę i dół ulicy niesie się okrop-
ny jęk strachu. Najg orszy lęk: lęk przed uwięzieniem w ciemności, z któr ej ucieka
powietrze. Wrogie siły w kwadrze São Sebastião. Wrogie siły idą Prospektami Kon-
dakowej i Tierieszkowej.
– Wszystkich nas tu zar żną – mówi Carlinhos. – Heitor, daj Rafie i Lucasowi po
dwóch escoltas. Rafa…
– Ja muszę iść do moich dzieci. Chyba są w Boa Vista…
– Z tej strony kwadry nie ma wejścia na stację. Musisz pójść obwodowym tune-
lem i wyjść na Zachodnią 12. Wejście jest z Prospektu Sier owej. Lucas.
– Ogłaszam alarm. Powszechna ewakuacja.
– Dobry z ciebie człowiek. Ale ty też musisz się ratować.
– Zostaję z rodziną.
– Luca, ty nie jesteś od walki. Pokroją cię na plasterki.
– Carlo, próbowali zabić Lucasinha. Próbowali zabić mojeg o syna.
– Ter az ty jesteś Corta Hélio. Przykro mi, Rafa. Ratuj firmę. Masz jakiś plan?
– Zawsze mam plan.
– No to dawaj, dawaj.
Panele nieba mrug ają. Siedem krótkich błysków, jeden dług i. Powszechna ewaku-
acja. Coś, czeg o najbardziej się boisz, właśnie się wydar zył o. Promieniowanie, po-
żar nie do opanowania, dehermetyzacja, zawalenie dachu, atak. Inwazja. Ratować
się, zejść do schronów, uciekać. Alarm powtar za tysiąc chowańców na Prospekcie
Kondakowej, na wszystkich poziomach, prospektach, we wszystkich kwadrach João
de Deus. Kwadra na moment nier uchomieje w szoku, po czym eksploduje ruchem.
Motos lawir ują w tłumie, odwożąc pasażer ów na najbliższe miejsce zbiórki. Prze-
chodnie puszczają się bieg iem; fruwacze opadają we wskazane przez chowańce
punkty zbiór ek. Pustoszeją sklepy, kawiarnie, bary, kluby. Spanikowani pijacy gapią
się w niebo, jakby miał o na nich runąć. Nauczyciele zbier ają zapłakanych uczniów i
zag aniają ich pędem do schronów. Gdzie mãe, gdzie pai? Rodzice nawoł ują dzieci,
zgubione maluchy płaczą w panice, boty lokalizują zabłąkanych i zapędzają w bez-
pieczne miejsce. Rodziny poł ączą się później, jeśli będzie jakieś „później”. W kwa-
drach nocnej i wieczornej gwałtownie budzą się śpiący, wstają ranne ptaszki, zrywa-
ją się odsypiający nocne zmiany. Strach, ogień, lęk przed zawaleniem. Opróżniają
się biur a i mieszkania, stopy tupią po galer iach i kładkach. Tłum ludzi zbieg a scho-
dami, zeskakuje z niższych pięter niskog rawitacyjnymi skokami.
Sylwetki w bojowych pancerzach posuwają się Prospektem Kondakowej, nie
zwracając uwag i na uciekających ludzi. Za ich plecami wybuchają biur a Corta
Hélio, jedno po drug im, sypią plastikiem, tanim drewnem, odłamkami mebli.
– São Jorg e, wydrukuj mi zbroję.
Będzie dostępna w publicznej drukarce na Wschodniej 15. za trzy minuty.
– Heitor, daj moje noże.
Heitor otwier a cer emonialną skrzynkę. Światło z paneli nieba odbłyskuje od
ostrzy z księżycowej stali. Pojawia się oddział ochrony Corta Hélio. Zdyszany, nie-
uzbrojony, zdezo r ientowany, zbyt nieliczny.
– Ty i ty, z Rafą i Lucasem. Heitor, weź pięciu i się cofnij. – Carlinhos nie może
sobie pozwolić na piątkę. Widział jednak trupy wśród gruzów wysadzanych biur.
Mackenzie niszczą mater ię i duszę Corta Hélio. – Nadaj ogólne wezwanie: każdy
pracownik Corta Hélio ma się zgłosić do ciebie. Prowadzisz ich do schronu pod
Wschodnim Sebastião. Tam ich Mackenzie nie ruszą.
– Myślisz?
– Schrony to świętość. Nawet oni nie wysadzą schronu. Idź już.
Heitor Per eira woła ludzi do siebie. Bieg ną Prospektem Kondakowej, z rękoma
na rękojeściach noży. Odwag a i beznadzieja. João de Deus jest za wielkie, zbyt róż-
nor odne, rozciąg nięte po zbyt wielu strefach czasowych, a Mackenzie już weszli w
nie zbyt głęboko. João de Deus przepadło.
– Rafa!
Lucas jest już piętro wyżej, wchodzi po stromych drabinkach z dwoma ochronia-
rzami, pod prąd strumienia uciekających. Jak na kog oś, kto jest od knucia, całkiem
sprawnie się rusza.
– Uciekaj stąd!
– Carlo!
Lucas woła z wysokości dwóch pięter. Ulice i prospekty już pustoszeją, pod ślu-
zami schronów walają się por zucone motos, nieużyteczne boty bieg ają bez ładu i
składu.
– Ja mogę ich spalić. Mackenziech. Roberta, Jade, Duncana, Bryce’a. Wszystkich.
Mogę ich wszystkich spalić.
– Luca, my nie jesteśmy tacy jak oni.
Lucas kiwa głową i już wspina się dalej po drabinie. Rafa zerka po raz ostatni i
nurkuje w poprzeczną uliczkę. Carlinhos wkłada pancerz kuloo dporny. Wsuwa noże
do mag netycznych pochew.
– Gramy na czas – mówi swojej ekipie Carlinhos.
Ośmiu escoltas. Noże Mackenziech idą szer eg iem dwudziestką, wymiatając Pro-
spekt Kondakowej.
– Czas na ucieczkę dla innych. Drog o sprzedajmy ten czas. Dobra, za mną.
Puszcza się bieg iem. Żołnier ze twor zą klin. Carlinhos wydaje bojowy okrzyk, a
jego głos odbija się od ścian pustej Kwadry Święteg o Sebastiana.
***
Rafa bieg nie. Łopocą poły mar ynarki i krawat. Buty ma w strasznym stanie. Awar yj-
ne światła pulsują i rotują na żółto. Podł og a obwodoweg o tunelu jest zasłana po-
rzuconymi butelkami po wodzie, bębenkami i frędzlami w barwach orixas. Dług i
Bieg ostatecznie dobiegł końca.
***
Przed wyjściem z mieszkania Ariel wypycha tor ebkę gotówką. Swoją i Mar iny.
– Lucas mówił, że konta są zablokowane – mówi. – A to dział a wszędzie.
– W pociąg u też?
– Dziesięć minut temu zar ezerwował am bilety.
Corta Hélio się wali. João de Deus jest atakowane. Carlinhos walczy. Rafa próbu-
je się przedostać do Boa Vista. Nikt nie wie, gdzie jest Lucas. Wag ner jest w Poł u-
dniku, Lucasinho w Twé. Ariel i Mar ina chcą do nieg o dotrzeć i poprosić o azyl.
Mar ina nie może uwier zyć, jak szybko to wszystko się rozsypał o.
Do Stacji Poł udnik jest dwadzieścia poziomów. Kilometr. Może tam czekać na
nich sto śmierci. Moto? Motos są szybkie, ale da się do nich włamać. W windach i
na schodach ruchomych może się kryć dziesiątka noży. Każdy człowiek z setki ludzi
na ulicy może być wynajętym asasynem. Może już w tej sekundzie drony namier zają
to mieszkanie, a kanał ami pełzną mordercze boty i owady z neur otoksyną.
– Bierz nogi – mówi Mar ina. – Idziemy na piechotę.
Ariel zamier a w poł owie drog i do ladeiry.
– No! – krzyczy Mar ina.
– Nie mogę. Nogi mi nie dział ają.
Mar ina przewidział a wszystkie zag rożenia i wszystkie hackerskie numer y poza
tym najbardziej osobistym i upokar zającym.
– Zdejmuj je. – Kolejne polecenie może im rozkazać, żeby wprowadził y Ariel
prosto pod noże.
– Nie dam rady rozł ączyć. – Ariel syczy z wysiłku i strachu. Mar ina wyciąg a nóż.
– Przepraszam, ale…
Pierwsze cięcie, spódnica ląduje na ziemi. Drug ie i trzecie odcina elastyczne
przewody zasilania. Sił owniki pozbawione energ ii, nogi uginają się. Ariel macha
rękami, pada, Mar ina ją łapie.
– Zdejmij to ze mnie, zdejmij, zdejmij! – krzyczy Ariel, szarpiąc się z unier ucho-
mionymi protezami.
– Zar az, bo jeszcze cię skaleczę. – Mar ina ostrożnie, szybko manipuluje czub-
kiem noża, podważając plastikowe zatrzaski i zaciski. Wściekłe skupienie. – Nie ru-
szaj się!
Został y dwie złączki. Mieszkanie Ariel jest w dyskretnej bocznej uliczce, ale to
kwestia minut, zanim ten, co włamał się do ster ownika nóg, przyjdzie sprawdzić,
czemu jego plan się nie powiódł. A uliczka jest ślepa.
– Mam. – Otwier a ostatnie zaciski.
Ariel wysuwa się z protez.
– Dasz radę po drabinie? – pyta Mar ina.
– Mogę spróbować. A bo?
Mar ina pokazuje brodą drabinkę techniczną z tyłu uliczki.
– No, nie wiem, czy dam radę na sam dół.
– Nie idziemy na dół. Doo koł a stacji co metr będzie stał Mackenzie. Idziemy na
górę.
Do dzielnic biedoty, na najwyższe piętra, do Bairr o Alto. Miasta ludzi, któr ych się
nie widzi. Tam, gdzie najwybitniejsza księżycowa prawniczka matrymonialna i jej
ochroniarka mogą rozpłynąć się na dachu świata.
– Pomog ę ci. Ale najpierw… – Mar ina dotyka się palcem wskazującym między
oczami. Wył ączyć chowańce. Beijaflor znika chwilę po Hetty. – Ty pierwsza.
– Pomóż mi – rozkazuje Ariel, szamocąc się z żakietem.
Mar ina pomag a jej go zdjąć. Ariel rozbier a się do legg insów do pół łydki i spor-
toweg o stanika – to strój do walki.
– Dawaj tor ebkę – mówi Ariel.
Mar ina odkopuje ją na bok, poza jej zasięg.
– Jak poniesiesz? W zębach?
– Kasa może się przydać.
– Bardziej niż całe gardło?
Ariel podciąg a się po drabinie o dwa, trzy, czter y szczeble.
– Za daleko to nie ujdę.
– Mówił am: pomog ę ci. – Mar ina kuca przy drabinie pod zwisającą z niej Ariel.
Zar zuca sobie spar aliżowane nogi na ramiona. – Pochyl się i oprzyj na moich bar-
kach. Musimy to robić razem. Lewe ręce. Prawe ręce. Moja prawa stopa, potem
moja lewa.
Razem, na bar ana, wspinają się po drabinie. Mięśnie zieluniaczki i księżycowe
ciążenie zmniejszają ciężar Ariel, ale nie do zera. Mar ina szacuje go na jakieś dzie-
sięć kilog ramów. Jak wysoko da radę wejść z takim obciążeniem na ramionach?
Jedno piętro i już ją wszystko boli.
Dwa poziomy. Trzy. Do dachu świata pozostał o sześćdziesiąt. A co Mar ina tam
zrobi? Sama nie wie. Czy Cortowie zginą, czy przetrwają, czy ich imper ium upad-
nie, czy przetrwa, tego nie wie. Czy znajdzie sobie jakieś miejsce w Bairr o Alto, czy
przeżyje, czy będą na nią czekać Mackenzie, tego nie wie. Wie tylko tyle: lewe ręce,
prawe ręce, lewa stopa, prawa stopa. Lewe ręce, prawe ręce, lewa stopa, prawa sto-
pa, szczebel po szczeblu, piętro za piętrem, Mar ina i Ariel wspinają się na wyg na-
nie.
***
Pokój muzyczny płonie. Fale płomieni liżą ściany i przeskakują po nich, po dosko-
nał ym akustycznie parkiecie. Idealne mechanizmy za ścianami strzelają i trzaskają.
Dym wir uje, powiewy z wentylacji układają go w upior y i diabły, podszyte ogniem.
Kłąb opar ów i dymu bucha płomieniem jak ognista kula. Włącza się system prze-
ciwpożar owy, hermetyzuje pomieszczenie i zlewa je halonem.
***
Pierwszy par alizator trafia Carlinhosa w plecy. Od razu cały sztywnieje, wszystkie
mięśnie w spazmach. Krzyczy z wysiłku, usił ując utrzymać noże w dłoniach. Macha
nimi, dyg ocze, odcina druciki łączące strzałki z par alizator ami. Okręca się, robi za-
mach. Mordercy odstępują. Jest ter az sam. Cały jego oddział to powyg inane kon-
wulsyjnie trupy w kał użach krwi na Prospekcie Kondakowej. Noże Mackenziech
tańczą wokół nieg o, lecz Carlinhos Corta walczy dalej. Zbroję ma pociętą i popęka-
ną, najeżoną strzałkami w miejscach, gdzie par alizator y trafił y w kevlar, nie w cia-
ło. Zabił już pięciu Mackenziech, lecz z każdą sekundą pojawiają się kolejni.
Walczył krok za krokiem, jeden Mackenzie po drug im, aż pod śluzę wschodnie-
go schronu. Heitor Per eira nie żyje, jego escoltas padli razem z nim, schron jest
jednak peł en ludzi, zamknięty i bezpieczny.
Noże tłoczą się wokół nieg o, szydzą i dźgają nożami. Już się nie wydostanie. Już
nie. Drug i strzał z par alizator a powala go na kolana. Trzeci rozbraja. Czwarty za-
mienia w drgającą mar ionetkę z mięsa, całą usianą iskrzącymi strzałkami. Przepa-
dła cała siła, zręczność, przepadły noże. Umrze na kolanach w jaskini pod po-
wierzchnią Księżyca. Przetrwał a tylko fur ia. Jeden z noży podchodzi i ściąg a hełm.
Denny Mackenzie. Podnosi nóż Carlinhosa i zachwyca się kształtem i linią ostrza.
– Ładny, nie powiem.
Odchyla Carlinhosowi głowę w tył i przecina mu gardło aż po tchawicę.
Kiedy ciał o się wykrwawi, noże rozbier ają je do naga. Ciąg ną do kładki na Za-
chodniej 7. i zwieszają za pięty z mostu.
Pięć minut później wychodzą pierwsze kontrakty. Dla wszystkich pracowników,
podwykonawców i agentów Corta Hélio, któr zy przeżyli. War unki i stawki wyna-
grodzenia w zamian za przejście do Mackenzie Metals. Pieniądze są więcej niż go-
dziwe. Mackenzie odpłacają po trzykroć.
***
***
Per on stacji tramwajowej w Boa Vista jest zasłany trupami jak śmieciami. Padł tu
cały oddział noży Mackenziech. Wieżyczki wyr zutni strzał ek okręcają się i mier zą
w Rafę z szybkością i precyzją, od któr ej oddech więźnie mu w gardle. Wahają się.
Gdyby Mackenziem udał o się włamać do systemów ochrony, Rafa już by nie żył.
Nie doszedłby nawet do bramy. Odwracają się. Błyskawicznie. Swój. Przechodź.
Sokrates próbuje wywoł ać Robsona i Lunę, lecz w Boa Vista padła sieć.
Rafa wychodzi ze stacji, spodziewając się okropności. Podłużna dolina jest
opuszczona. Woda przelewa się pomiędzy obojętnymi twar zami orixas, szemr ze w
strumieniach, bulg oce w stawach i wodospadach. Bambus faluje, delikatny wietrzyk
por usza liśćmi. Linia słoneczna ustawiona na wczesne popoł udnie.
– Ola Boa Vista!
Jego głos powraca dziesiątkiem ech.
Może im się udał o. A może leżą martwi, w kał uży krwi, pomiędzy kolumnami, w
komor ach.
– Ola!
Puste pomieszczenia, jedno za drug im. Boa Vista nig dy mniej nie przypominał o
pał acu. Mieszkanie matki, przestronne, wychodzące na ogród pokoje. Salony go-
ścinne, sala zar ządu. Mieszkania służby. Apartament, któr y zajmowali kiedyś z Lo-
usiką, kanał, do któr eg o wczołg iwał a się Luna, żeby się chować i ich podsłuchiwać.
Myślał a, że nikt o tym nie wie. Wszystko puste. Przechodzi przez drzwi do pomiesz-
czenia techniczneg o. Jakaś ręka łapie go, wali nim o ścianę i przewraca na ziemię.
Stoi nad nim madrinha Elis, z czubkiem noża o centymetr od jego lewej gałki
ocznej. Cofa nóż.
– Przepraszam, senhor Rafa.
– Gdzie oni są?
– W schronie.
Boa Vista się trzęsie. Z sufitu sypie się pył. Basowy huk ładunków bur zących jest
nie do pomylenia.
– Chodź ze mną.
Madrinha Elis bier ze Rafę za rękę. Pomieszczenie za pomieszczeniem, labir ynt
ciąg le rozr astających się kor ytar zy Boa Vista. Schron to wielki zbiornik ze stali,
aluminium i hartowaneg o szkła, pomalowany w czarno-żółte pasy w uniwersalnym
kodzie oznaczającym niebezpieczeństwo. Madrinhas i służba Boa Vista kulą się ner-
wowo na ławeczkach; Robson i Luna podbieg ają do okna, przyciskają dłonie do
szyby. Chowańce mogą się ter az poł ączyć siecią lokalną; Rafa opada na kolana i
przyciska twarz do okna.
– Dzięki bog om, o, dzięki bog om, jak się o was bał em.
– Papai, ty tu przyjdziesz? – pyta Luna.
– Za minutkę. Muszę tylko sprawdzić, czy nie został ktoś jeszcze.
Boa Vista znów się trzęsie. Schron koł ysze się na sprężynowych amortyzator ach.
Jest tak zaprojektowany, by zapewnić bezpieczeństwo i powietrze dwudziestu oso-
bom, choćby Księżyc zaatakował ich najg orszym, co ma.
– Ja mogę to zrobić, senhor Rafa – mówi madrinha Elis.
– Już i tak dużo zrobił aś. Wchodź do środka. No już.
Otwier a się zewnętrzna śluza. Madrinha Elis rzuca Rafie ostatnie pytające spoj-
rzenie. On kręci głową.
– Wrócę zanim się zor ientujecie – mówi Rafa do Luny. Dotykają się dłońmi
przez szkło.
Zdążył sprawdzić całe poł udniowe skrzydło, oprócz biur firmy i pomocniczych
pomieszczeń po północnej stronie ogrodów.
– Ola!
Kolejny wstrząs. Trzeba się pośpieszyć. Uzdatniacze powietrza, recykling wody,
energ ia, ogrzewanie. Wszystko jest. Nowa eksplozja, potężniejsza niż kiedykolwiek,
strząsa liście z drzew. Z pawilonu São Sebastião sypie się tynk. Po twar zy Oxossie-
go Łowcy przebieg a pęknięcie.
Jasne.
Wszystko jasne. Głupio zrobił, że tu przyszedł. Luna i Robson nie potrzebowali,
żeby ich ratował. Zajęł y się nimi madrinhas, spokojnie i skutecznie. To on stanowi
obciążenie i zag rożenie. Jeśli wejdzie do schronu, Mackenzie rozprują go, żeby się
do nieg o dostać. To po nieg o idą, do nieg o wysadzają sobie drog ę. Boa Vista to pu-
łapka. Kolejny wybuch, najsilniejszy jak dotąd. Pęknięcie na twar zy Oxossieg o po-
szer za się do szczeliny. Kopuł a pawilonu São Sebastião zwala się do wody. Rafa
bieg nie.
Tramwaj chwilowo nie kursuje, mówi AI śluzy. Tunel jest zablokowany. Zawalenie
stropu na trzecim kilometrze.
Rafa gapi się tępo na śluzę, jakby osobiście go obr aził a. Skończył y mu się pomy-
sły. Śluza ewakuacyjna. Może uciec tak samo jak kiedyś Lucasinho, w skor upowym
skafandrze awar yjnym. João de Deus już stracone, ale w Rur yku jest mag azyn, o
dwie godziny bieg u skafandrem na pełnej szybkości. Weźmie się łazika, pojedzie
się do Twé. Przeg rupuje się, wycofa. Zbier ze się rodzinę i zorg anizuje kontratak.
Bieg nie do windy prowadzącej do śluzy. Najsilniejsza jak dotąd detonacja prze-
wraca go; jakby unosił a Boa Vista i ciskał a nim o ziemię, jak wojownik przetrąca-
jący wrog owi kręg osłup. Ściana hallu wind rozsypuje się w drobny mak. Ogłuszo-
ny, oszoł omiony falą uder zeniową Rafa rozumie, co oznaczają te latające śmieci.
Wysadzili śluzę. Boa Vista jest otwarte na próżnię.
Fala ciśnienia odwraca kier unek. Z Boa Vista ucieka atmosfer a. Ogrody eksplo-
dują. Fala obdzier a drzewa ze wszystkich liści, wszystkie luźne przedmioty ciąg nie
w stronę szybu śluzy i rozsypuje fontanną śmiecia, liści, mebli ogrodowych, szkla-
nek do herbaty, płatków kwiatów, ściętej trawy, zgubionej biżuter ii, gruzu z wybu-
chów. Drzwi i okna wyg inają się i pękają. Boa Vista jest jak tornado szklanych i me-
talowych odłamków. Wyją alarmy dehermetyzacyjne, cor az ciszej, w miar ę jak spa-
da ciśnienie. Rafa przywier a do filar u pawilonu São Sebastião. Siecze go morder-
czy wiatr. Latające odłamki szkła tną ubranie, przecinają skór ę. Płuca mu płoną,
mózg się gotuje, oczy zalewa krew, gdy uchodzą z krwiobieg u ostatnie resztki tlenu.
Bier ze ostatni, płytki, bezpowietrzny oddech. Umrze tutaj, ale się nie puści. W
oczach mu ciemnieje, siły się kończą. Już się nie utrzyma. Nie ma sensu. Nie ma na-
dziei. Z ostatnim bezg łośnym krzykiem puszcza się i unosi go wir.
***
Kapsuł a pętli księżycowej przelatuje nad odwrotną stroną Księżyca. Gdyby były w
niej kamer y lub okna, Lucas Corta mógłby gapić się w zachwycie na poł ówkę dru-
giej strony wypełniającą mu niebo, jasną jak diament. Nie ma jednak okien, nie ma
kamer, w ogóle skąpo jest z łącznością, rozr ywką, oświetleniem nawet. Toquinho
jest rozł ączony, trzeba było poświęcić wszystko, żeby Lucas mógł dalej oddychać.
Energ ii nie wystarcza nawet, żeby zadzwonić do Lucasinha, by chłopak wiedział, że
Lucas wciąż żyje. Obliczenia mają mały marg ines, ale są dokładne. Nie wymag ają
wiar y. To obliczenia.
Krawat Lucasa uwolnił się spod mar ynarki i unosi się w nieważkości.
Plan Taiyang u jest tak prosty, że aż dziecinny. Lucas ma w kapsule czas, aby go
przemyśleć, a wywnioskował go w jednej chwili z wyznania Amandy. Nig dy się ni-
komu nie zwier zaj. To błąd, za któr y odpłaci po trzykroć. Nig dy go nie cenił a. Su-
nowie zawsze uważali Cortów za niższą klasę brudasów. Prymitywnych gauchos.
Dor obkiewiczów z faweli. Mackenzie Metals niszczy Corta Hélio. Planeta Ziemia
patrzy i boi się o swoje elektrownie na fuzji helowej. Mackenzie Metals ma zapasy
helu-3 z czasów, kiedy walczyli z Corta Hélio o ten rynek, ale prawdziwa dług a per-
spektywa to opcje Taiyang u na zakup ter enów w pasie równikowym. Wył ożyć księ-
życowy równik panelami słonecznymi wypalonymi z reg olitu, pasem szer okim na
sześćdziesiąt kilometrów po obu stronach Równikowej Jedynki, i przesył ać prąd
mikrofalami na Ziemię. Taiyang od zawsze opier ał się na informacji i energ ii.
Księżyc jako stał a orbitalna elektrownia, na odnawialnych źródłach energ ii. To naj-
kosztowniejszy i największy prog ram rozwoju infrastruktur y, jaki zna ludzkość, ale
w tym klimacie par anoi po upadku Corta Hélio i skurczeniu się dostaw helu-3 z
Księżyca, inwestor zy będą zar zynać się nawzajem, żeby tylko rzucić kasę Taiyang o-
wi na stół. To będzie ostateczne zwycięstwo Sunów w dług iej wojnie z Chińską Re-
publiką Ludową. Wspaniał y plan. Lucas otwarcie go podziwia.
Jego piękno poleg a na prostocie. Uruchomić parę prostych motywacji, a ludzka
pycha zał atwi resztę. Patent z morderczą muchą był znakomity; prosta zmyłka, któ-
ra wbił a klin pomiędzy Cortów i Asamoah, ale wskazywał a na Mackenziech. Lucas
nie wątpi, że i awar ia oprog ramowania, przez któr ą zginęł a Rachel Mackenzie,
wzięł a się z serwer a Taiyang u; i że atak nożem, któr y okaleczył Ariel, wyszedł z
Pał acu Wieczneg o Światła. Delikatne pchnięcia. Pętle sprzężeń zwrotnych. Cykl
przemocy. Spiskuj za twoich wrog ów, żeby wyniszczyli się nawzajem. Od dawna
Sunowie to knuli? Dział ają w skali dziesięcioleci, planują na stulecia.
„Wszystko jest aż za łatwe, kiedy da się przewidzieć następny ruch wrog a”, po-
wiedział a wtedy Amanda. Wag ner wspominał, a Ariel potwierdzał a, że Taiyang
zbudował dla Whitacre Goddard kwantowy system komputer owy. Trzech Dostoj-
nych. Superdokładne prog nozy na podstawie szczeg ół oweg o modelowania rzeczy-
wistości. Sprawdza się w Whitacre Goddard, Sunom też się będzie sprawdzał. Jesz-
cze bardziej.
Ale nie przewidział, że Lucas przeżyje.
Uruchamia się Toquinho, jako szczątkowy interfejs, w marnej rozdzielczości,
tyle, by Lucas mógł wpiąć się do czujników i systemów ster owania kapsuł y. Kapsu-
ła odezwał a się, cel odpowiedział. Daleko w przestrzeni cykler VTO Piotr i Paweł,
prawie na przeciwnym krańcu swojej pętli, okrążającej drug ą stronę Księżyca i po-
wracającej ku Ziemi, namier zył kapsuł ę i przejął ster owanie. Krawat Lucasa opada,
gdy mikroprzyśpieszenia szarpią kapsuł ą; silniki główne unoszą ją na orbitę kon-
taktową. Ter az cykler jest już w zasięg u kamer kapsuł y – Toquinho pokazuje mu za-
pier ający dech widok na podświetlony słońcem statek: pięć pierścieni habitatów
ułożonych wokół osi zawier ającej napęd i systemy podtrzymywania życia, ukor o-
nowanych panelami słonecznymi.
Za dziesięć milionów w zur yskim złocie Lucas znajdzie tam azyl na tak dług o,
jak będzie trzeba, by wykalkulować swój powrót i zemstę.
Silniki bekają i pykają, ramiona dokujące wyciąg ają się, żeby chwycić kapsuł ę i
wpuścić Lucasa Cortę do środka.
***
Księżycowe społ eczeństwo przyjęł o hawajski system określania każdeg o dnia księ-
życoweg o miesiąca odr ębną nazwą powiązaną z fazą Księżyca. Dlateg o luna (mie-
siąc księżycowy) ma 30 dni i nie dzieli się na tyg odnie.
1 – Hilo
2 – Hoaka
3 – Ku Kahi
4 – Ku Lua
5 – Ku Kolu
6 – Ku Pau
7 – Ole Ku Kahi
8 – Ole Ku Lua
9 – Ole Ku Kolu
10 – Ole Ku Pau
11 – Huna
12 – Mohal u
13 – Hua
14 – Akua
15 – Hoku
16 – Mahealani
17 – Kul ua
18 – Lā’au Kū Kahi
19 – Lā’au Kuū Lua
20 – Lā’au Pau
21 – ’Ole Kū Kahi
22 – ’Ole Kū Lua
23 – ’Ole Pau
24 – Kāloa Kū Kahi
25 – Kāloa Kū Lua
26 – Kāloa Pau
27 – Kāne
28 – Lono
29 – Maul i
30 – Muku
{1} MPB, Música popular brasileira, brazylijska muzyka pop – nurt post bossa
novy, któr y pojawił się pod koniec lat 90. XX w. i łączy typowe brazylijskie style z
jazzem i rockiem, przeważnie w stylu akustycznym i „studenckim” (przyp. tłum.).
{2} Do widzenia, kocham cię, niedług o znów się odezwę (port.) (przyp. tłum.).
{3} Śluza nie jest całkowicie zdehermetyzowana. / Za chwilę wyjście na po-
wierzchnię Księżyca. / Masz fatalny akcent. / Carlinhos Corta za drzwiami. / Pan
Corta kor zysta z twojej drukarki (port.) (przyp. tłum.).
{4} Mejadra – arabska potrawa ze smażoną panier owaną cebulą i soczewicą
(przyp. tłum.).
{5} Boże, zbaw nas ode złeg o (port.) (przyp. tłum.).
{6} A na Ziemi pokój ludziom dobrej woli (port.) (przyp. tłum.).