Professional Documents
Culture Documents
BURZLIWA L1
OGOD
Konstanty Puzyna należy Oo
nielicznych krytyków, którzy
rzeczywiście żądają czegoś
istotnego od teatru. Niezależ
u zyna
ność sądu, dobre pisarstwo,
świetny polemiczny styl po
zwalają mu przekonywająco
toczyć walkę z wszystkim,
co jest tylko pozorem praw
dziwego sukcesu.. A więc z
.współczesnym kiczem”, łat
wym powielaniem stereoty
IWA
pów „wszystkich, formalnych
i treściowych, które — ponie
waż stały się stereotypami —
niczym nikomu nie grożą.
Żadną nową myślą, żadnym
podważaniem przyzwyczajeń i
DA
nawyków”. „Kicz dzisiejszy to
sztuka wtórna, nieautentycz
na, za to wprawnie operująca
wszystkimi chwytami, jakie
wymyśliła awangarda i wszy
stkimi problemami, które pa-
Konstanty Puzyna
BURZLIWA
POGODA
PUZYNA
B urzlitua
pogoda
KONSTANTY PUZYNA
Burzliwa
pogoda
Felietony teatralne
pa ń s t w o w y in s t y t u t w y d a w n ic z y
O kładkę i obw olutę projektow ał
ADAM ZAŁĘSKI
Biblioteka Narodowa
Warszawa
30001008565189
191 i £05235
NA POCZĄTEK
5
więcej, kształt był nowy, wart zatem zapisu. Cóż jednak
warte żmudne ‘zapisy dziesiątej wody po kisielu?
Opis teatrologiczny rzadko już miewa sens dzisiaj,
w epoce kiczu. Och, bardzo kulturalnego kiczu. Któż to
jednak powiedział, że kicz jest sztuką w złym guście?
Przeciwnie. Z ły gust dostrzegamy w kiczu dopiero wów
czas, gdy minie moda na gusty, jakie reprezentował.
W momencie, gdy powstaje, kicz stara się być właśnie
w jak najlepszym guście. Ambicją kiczu jest śtać się p o-
d o b n y m do tego, co uchodzi w danym okresie Za do
brą sztukę. I wszystkim się podobać. Nikogo nie urazić,
niczego, broń Boże, nie powiedzieć — ale wywołać wra
żenie, że tu się mówi rzeczy ważne, głębokie, ostre,
nowe. Kicz to mistrzowskie powielanie stereotypów. Wszy
stkich, formalnych i treściowych, które — ponieważ stały
się stereotypami — niczym nikomu nie grożą. Żadną nową
myślą, żadną obserwacją, żadnym podważeniem przyzwy
czajeń i nawyków. Widzowie takich zakłóceń przecież nie
lubią, wydziały kultury też raczej nie. Ryzyko zbyt jest
dzisiaj ryzykowne. Chcąc zaś podobać się wszystkim, trze
ba dawać im to, do czego już przywykli, o czym słyszeli,
do czego zdołali się ijako tako przyzwyczaić — ale poda
wać jako nowość, awangardowość, „gust współczesny”,
żeby ich lenistwo estetyczne i poznawcze dodatkowo mile
połechtać. Kicz dzisiejszy to sztuka wtórna, nieauten
tyczna, za to sprawnie operująca wszystkimi „chwytami”,
jakie „wymyśliła” awangarda i wszystkimi „problemami”,
które parę lat temu rozważała sztuka prawdziwa. Opisy
wanie przedstawień tego rodzaju jest zwykłą stratą czasu.
Wystarczy, jak przy nadawaniu życzeń telegramem, na
pisać: wzór nr 3. I dodać ewentualnie: ozdobny.
Od kilku lat teatr nasz żywi nas takim właśnie kiczem.
Postawangardowym i asekuranckim. Nie tylko w sceni
cznych realizacjach współczesnej dramaturgii zachodniej,
jak podszeptują niektórzy. Ofiarą kiczu pada dziś częściej
Shakespeare, Słowacki, Żeromski, Wyspiański. Kicz tea
tralny lubi bowiem zasłaniać się wielkimi nazwiskami
i „wielką” — szczególnie narodową — problematyką: tu
najłatwiej mamić widza pozorami artyzmu, pozorami lo
giki, pozorami odwagi tak, żeby nic nie powiedzieć,
a wszystkich zjednać i skłonić do braw. I ludzie powoli
przywykają: bardzo dobry mamy teatr, taki kulturalny!
6
I taki ambitny, same największe dzieła wystawia. Spo
łecznie usypiające (działanie sztuki sterylizowanej, stępia
jące wrażliwość nie tylko już estetyczną, ale moralną i po
znawczą, potęguje nadto telewizja, powielająca masowo
te same recepty. W dość licznych wprawdzie środowiskach
wciąż zapóźnionych kulturalnie, jak np. wieś, nawet upo
wszechnianie kiczu może jeszcze podnosić ogólny poziom
kultury; w dużych ośrodkach jednak, szczególnie w krę
gach młodej inteligencji, faworyzowanie sztuki wtórnej
i pustej bez prób przeciwdziałania grozi, powiedzmy to
jasno, powolnym równaniem w dół. A teatr, sztuka miej
ska, do tych przede wszystkim odbiorców dzisiaj prze
mawia.
Co w takiej sytuacji teatralnej ma do roboty krytyk?
Przeciwdziałać, oczywiście — ale jak? Nic nie pomoże
prawienie morałów. Opisywać kicz jako kicz właśnie, nie
z teatrologicznego już, lecz socjologicznego punktu w i
dzenia? Po trosze robił to Boy, może nawet nie całkiem
świadomie. On także miał do czynienia głównie z zale
wem kiczu. Lecz był to inny kicz. Nie tylko mniej kul
turalny, a bardziej prymitywny i szmirowaty. Codzienny
repertuar międzywojennej Warszawy stanowiła farsa i ko
media (rzadziej poważna sztuka) psychologiczno-obycza-
jowa, dziejąca się współcześnie, w mieszkaniach „jak
żywe”, opowiadająca o ludziach „jak żywych”, w zwykłej
realistycznej poetyce. Ponieważ miało to być „samo ży
cie", Boy po prostu porównywał je rz życiem rzeczywi
stym. Wyszło mu z tego kilkanaście tomów znakomitej
kroniki obyczajowej tamtych lat. Dzisiejszy kicz niestety
opiera się takim prostym zabiegom. Nie jest obyczajowy
ani realistyczny: to niepewne, trudne i na razie w złym
guście. Jest moralistyczny i filozoficzny, abstrakcyjny
i umowny, romantyczny i poetycki. Dzieje się „wszędzie”
i „zawsze”. Ma na podorędziu całą garderobę poetyk. I całą
gamę tonów, od surrealistycznej groteski do rzeczowości
„teatru faktu” . Trudniej go analizować jedną konsekwen
tną metodą, wciąż wyślizguje się z ręki.
Ale może mimo Wszystko spróbować przyszpilić go „ży
ciem”? Tylko rozumianym inaczej: nie „życiem” jako po
toczną prawdą codzienności, którą odzwierciedlać ma teatr,
lecz „życiem” jako rzeczywistymi zainteresowaniami w i
dzów? Widzów najaktywniejszych intelektualnie, nie wa-
7
pniaków ani takich, co chcą jedynie pójść z żoną w nie
dzielę na coś kulturalnego. Może zacząć od prostych, głu
pich pytań: co to znaczy? co to dziś znaczy? co to znaczy
dla nas? dlaczego mamy na to chodzić? Po co, po cholerę?
Dlaczego nie do kina, tylko tu? Dlaczego ta sztuka jest
w takiej scenografii, ten aktor w takim kostiumie, to
przedstawienie w takim mieście? O co idzie? O nic? Dla
czego o nic? Niby wszyscy recenzenci stawiają takie py
tania. A przecież nieprawda, nie stawiają.
Dobrze, spróbuję. Nie będzie to łatwe, wiem. Niektóre
spektakle wypadnie po prostu ominąć. (Większość zresztą
niewarta jest nawet pytań. Czasem więc zamiast o przed
stawieniu napiszę o jakiejś sprawie ogólniejszej. Czasem
ciekawsza będzie może widownia od sceny, recepcja od
kształtu. Wypadnie chodzić własnymi drogami, unikać pre
mier prasowych, przegapić niejedno Wydarzenie Arty
styczne, niejedną Czołową Scenę. Zachować niezależność.
A przede wszystkim — wydobywać na światło dzienne
to, co jest twórczością autentyczną, nie powielaniem ste
reotypów. Spektakle, które można iby przeciwstawić bez
barwnym falom kiczu.
Mało idziś takich przedstawień, epoka teatru żywego
i ważkiego jest poza nami. Ale świat zmienia się gwał
townie, z dnia na dzień. Kto w ie,.czy jutro nie pojawi
się wielkie, wstrząsające arcydzieło, problem poruszający
nas wszystkich raptownie i ostro. Czekajmy.' Chociaż na
razie, na początek, powiedzmy sobie lepiej: żadnych złu
dzeń.
5 I V 1969.
CZASEM COS ŻYWEGO
9
pretacji i strasznie są dumni, kiedy zmienią w tekście
układ scen lub pozbawią Leara siwej brody — albo robią
happening, z Pani Dulskiej, byle pokazać, że są odważni
i nowatorscy. Trzeba już niemałej świeżości, żeby starą
sztukę przeczytać i wystawić po prostu tak, jakby była
dziś napisana.
Scenka szkolna na (Miodowej, to oświetlony krąg par
kietu pośrodku amfiteatralnej widowni. Z tej widowni,
spomiędzy swoich kolegów i koleżanek, wstają kolejno
chłopcy i dziewczęta i schodzą w krąg światła, aby grać.
Jest ich siedmioro: Maria, Anna, iChłopicki, oficerowie,
Wiarus. Brak dekoracji i rekwizytów, kostiumy to pry
watne ubrania. Znika z Warszawianki nastrojowy, natu-
ralistyczny sztafaż teatru z końca ubiegłego stulecia. Nie
ma salonu w stylu Cesarstwa, biało-złotych ścian, białego
popiersia Napoleona, czarnego klawikordu, okien z tiu
lową firanką i miasta w śniegu za oknami. Nie ma mu
zyki, Maria nie gra na klawikordzie. Nie ma tłumu osób,
„generałów, oficerów, obywateli w strojach z roku 1830”,
co „grupami chodzą i rozmawiają ożywienie półgłosem”.
Znikają drobne scenki-łączniki, znikają postacie drugopla
nowe, pożegnanie Anny z ukochanym odgrywa Anna
sama, jakby wspominała rozstanie, leo już nastąpiło i do
piero teraz zaczynała rozumieć jego pełny sens. Znika
też słowolejśtwo, wszystko to, co jest martwą retoryką,
dłużyzną i nudą, choć 'kiedyś było może poezją. Zostaje
to, co istotne: tekst oczyszczony, rzeczowy, klasyczny
w racinowskim nieomal sensie. Proste układy sytuacyjne,
surowe, funkcjonalne, bez minoderii i ozdóbek. I sześć
osób zamkniętych w kole parkietu, w reflektorach biją-
cych z góry białym nieruchomym światłem, jakby świe
ciły na stół operacyjny. Zostaje n a g a Warszawianka.
Teraz jednak zmienia się raptem wszystko: podteksty
psychologiczne, relacje między postaciami, konflikty i ich
przebieg. Tradycyjna Warszawianka rozgrywa się cała za
sceną: na polu bitwy, gdzie ważą się losy listopadowego
powstania. Ludzie w salonie rozmawiają ze Sobą, ale po
zornie: w istocie wszyscy monologują, myślą jedynie
o tym, co dzieje się ta m . Dlatego główny wątek pro
wadzi Maria, jej złe przeczucia, jej fortepian. I Stary
Wiarus, ponieważ przychodzi s t a m t ą d . W spektaklu
Andrzeja Przybylskiego przeciwnie, wszystko dzieje się
10
<vyłącznie tu , na scenie, w kręgu ibiałego światła. Bitwa
nie ma znaczenia, wfszyscy — nie tylko Chłopicki —, wie
dzą już, że jest przegrana. Wiarus staje się jedynie natrę
tem, przybyszem w płaszczu, czyli z z e w n ą t r z ; mil
czy, bo nikt nie zamierza go nawet wysłuchać. Krąg bia
łego światła jest kręgiem zamkniętym. Zamiast dramatu
przeczuć, oczekiwania i gorzkich samotnych monologów
oglądamy dramat namiętności i odpowiedzialności, poje
dynek czterech mężczyzn i dwu dziewczyn ostry, bez
pardonowy, bez sentymentalnej łezki. Trwa do końca,
pełen napięcia, zgęszczony, rozedrgany i wielotonowy;
toczy się bez krzyku, z hamowaną gwałtownością, w sło
wach i popod słowami. A główną postacią jest Chłopicki:
on roznieca i prowadzi tę grę.
Pierwsze kwestie spektaklu, to te o dziewczynach. Ofi
cer: „Ja się kocham w młodszej, w blondynce tej, panie
generale.” Chłopicki: „Starsza mi się podoba więcej.”
I już wchodzimy w centrum rozgrywki: Chłopickiego
o Marię. Twardej rozgrywki: zginął przez nią Marii na
rzeczony. U Wyspiańskiego Chłopicki wie, że wysłał mło
dego oficera na śmierć, lecz Józef żądny sławy sam się
przecież napraszał. A Chłopicki nie wiedział, że to narze
czony Marii; jest zaskoczony, pełen rosnącego poczucia
winy, Maria podoba mu się może, tylko tyle. Ale jeśli
Chłopicki wis dział? Nie jest to wykluczone, i Zdzisław
Wardejn, jedyny aktor zawodowy w tym studenckim
spektaklu, gra Chłopickiego, który wiedział. Wiedział —
i gotów posłać na śmierć jeszcze parę pułków za jedno
„tak” Marii. Dziewczyna na odległość ręki jest ważniej
sza, niż czyjeś tam życie. Wszystko, co mówi Chłopicki,
mówi dla Marii właśnie, świadomy, że ona słyszy. Jest
agresywny, szyderczy, drwi z wojny, dowództwa, ofice
rów, z siebie; gra coraz inne role, jak Talma, o którym
wspomina. Zmienia tonacje, prowokuje, wciąż nieoczeki
wany, wciąż zamaskowany. Mógłby być może mniej za
chwycony sobą — Wardejn oczywiście, nie Chłopicki.
Zato fascynuje tym właśnie, że co chwila, mówi prawdę,
choć drwi.
A Maria szamoce się między fascynacją i nienawiścią.
Ona też wie, co zrobił Chłopicki z jej narzeczonym i to
jest już prawie nieważne. Ważne, żeby nie ulec. Wymóc
przyznanie się tego łajdaka stokroć bardziej atrakcyjnego
11
i sławnego, niż jej poczciwy Józef, pokonać i powiedzieć
„nie”. Przyprze do muru przeciwnika, kiedy wymówi
nazwisko narzeczonego, a generał szyderczo powie: „Bo
że!” Maria odczeka jeszcze — i w (tyradzie „Znaj, czyją
Zbrodnia winą” ukryje swoją Odpowiedź, swoje „nie".
A wtedy Chłopicki widząc, że przegrał, że -dalsze odwle
kanie decyzji nic nie da, ulega naciskom oficerów, któ
rym tak długo się wywijał. Obejmuje dowództwo i rusza
w bitwę — walczyć, może i zginąć, stać go na to. Życie
niewiele jest warte, kiedy nie ma Sensu.
To chyba idiotyzm, taka Warszawianka — myślałem
przez pierwszy kwadrans przedstawienia. Znów nacią
gane „nowatorstwo”. Romans Chłopickiego? Też pomysł!
I raptem dostrzegłem drugą warstwę sprawy: drugą, rów
noległą i równoczesną, rozgrywkę Chłopickiego z ofice
rami. I jego wyznania. Chłopicki dlatego przecież gra
o dziewczynę, że resztę już przegrał. Nie wierzy w zwy
cięstwo, w swoje zadanie, w swoje siły. Kiedyś był Ce
sarz, pod jego sztandarami można było iść i zwyciężać.
Była radosna pewność sukcesu, teraz jest tylko bezrad
ność. I odpowiedzialność. Ucieka przed nią Chłopicki
w- erotyczną grę — tym bardziej tu bezwzględny, im bar
dziej tam słaby. Odpowiedzialność zwala na Radziwiłła:
„Książę ich tam postawił... Ja tu nie rządzę, Radziwiłł
niech rządzi.” Nie chce jej podjąć: „Ja prosty żołnierz
jestem... dokażę cudów, jeno mnie rozkażcie.” Widzi tylko
personalne rozgrywki w dowództwie, bo one go uspra
wiedliwiają. Mówi młodym oficerom: „Pomnij, przyjdziesz
do władzy — a przyjdziesz koleją; na pióropusz ci gwia
zdę narodu zawdzieją; wspomnij — że będzie człowiek —
co ciebie podkopie.” I jeszcze: „Nam trzeba powiązać
języki... język to nam szyki miesza, a tu potrzeba ręki,
nie języków.” I jeszcze: „Tu trzeba wiary.” Pełno takich
kwestii u Chłopickiego. Niczego wam nie przypominają?
Chłopcy na Miodowej grają w dzisiejszych, prywat
nych ubraniach. Mają po dwadzieścia parę lat. Wardejn
jest trochę starszy, o pokolenie — tyle, żeby zaznaczyć
różnicę życiowych doświadczeń między Chłopi ckim a ofi
cerami, którzy żądają decyzji. Ale nie tylko między Chło-
pickim a oficerami. Na historię skrachowanych „orłów
napoleońskich” nakłada się cienkim konturem historia
wielu ludzi z początku lat pięćdziesiątych. A młodzi?
12
Oni także nie mają już złudzeń, .może mniej ich mają
niż Chłopicki. Nie toną jednak w rozgoryczeniu, aseku-
ranctwie, histerii. Myślą praktycznie. W trudnym mo
mencie domagają się przynajmniej lecyzji.
Nie ma .tu żadnych łatwych „aluzji” pod brawko. Jest
po prostu analogia sytuacji ideowej i psychologicznej,
dostrzeżona i wydobyta. Warszawianka na Miodowej,
przekształcona tak śmiało w swoich wewnętrznych, aktor
skich mikrostrukturach — pozostała przecież Warsza
wianką .Wyspiańskiego, „pieśnią z roku 1831”. Nie za
gubiła tamtej, listopadowej problematyki. Stała się tylko
nagle sztuką współczesną. Zobaczy ją może sto, może
dwieście osób z bardzo wąskiego kręgu. Ale wolę ją od
wielu spektakli z Sali Kongresowej. To rzadki dziś teatr:
o coś w nim chodzi. O nas.
19IV 1969.
=-OlV s
NIE Z TEJ ZIEMI
14
fora z końca XVIII wieKu, siedziałem oboK takiej star
szej pary, szalenie kulturalnej. W połowie uwertury §iwy
pan powiedział: „Lubię tę uwerturę, tyle razy już jej
słuchałem, zawsze z przyjemnością.” Jego towarzyszka,
mniej obyta muzycznie, szepnęła nieśmiało: „Cyrulika to
Mozart napisał, prawda?” Siwy pan milczał chwilę, jak
by się zastanawiał — może zresztą po prostu słuchał
muzyki. Potem powiedział z wyższością: „Nie, skądże.
Rossini.”
iW tej sytuacji trzeba będzie zacząć od pieca. Otóż Ko-
mische Oper, to najświetniejszy dziś na ś w i e c i e teatr
muzyczny. Nie przesadzam, i nie ja jeden tak sądzę.
W dodatku teatr żywy, nie żadne dostojne mauzoleum.
Choć nie awangardę reprezentujący, lecz raczej pewną
postawę współczesnego klasycyzmu — w tym sensie,
w jakim mówiło się o klasycyzmie Thomasa Manna, na
wet kiedy żył jeszcze. Postawę, którą nie nowość pasjo
nuje, ale doskonałość.
W teatrze, i to muzycznym, taka postawa to piekło
trudności. Od organizacyjnych poczynając, na muzyczno-
-aktorskich kończąc. Trzeba tu żelaznej woli, dyscypliny,
niewiarygodnej pracy, długofalowej, bez zmiany dyrek
tora co dwa sezony, jak to u nas. I trzeba reżysera-
-mistrza, reżysera z Craigowskich niemal marzeń. Taki
się tutaj znalazł. „Felsenstein — pisał Leon Schiller w ro
ku 1953 — jest rzeczywiście najbardziej twórczym, naj
bardziej oryginalnym, najwszechstronniej utalentowanym
i wykształconym ze wszystkich światowej sławy reżyse
rów operowych, znanych nie tylko mnie, ale poważnym
fachowcom i znawcom tej sztuki. Jest przede wszystkim
pełnowartościowym artystą teatru.” * Teatru muzyczne
go _ podkreślam. Bo wbrew skromnej swej nazwie Ko-
nische Oper nie jest wcale operą w tradycyjnym sensie
słowa. Ani — tym mniej — operetką.
Opera tradycyjnie rozumiana, to dziś w najlepszym
razie koncert z udziałem wokalistów w kostiumach
i z wstawkami baletowymi. W gorszych przypadkach
opera przypomina raczej pegeer: same krowy na scenie —
stoją i ryczą, aż się serce kraje. Nic podobnego u Felsen-
15
steina. Najbliższy gatunkiem byłby mu może musical
w jego amerykańskim, pełnosprawnym teatralnie kształ
cie. Tylko na znacznie wyższym poziomie gustu, myśli,
kultury. Komische Oper to teatr „wysokiej” komedii
(haute comedie), wyprowadzonej z muzyki i poddanej
muzyce, gdzie aktorzy grają jak w najlepszych teatrach
dramatycznych, tyle że śpiewają, nie mówią. A ich cia
ło — ruch, gest, mimika, krok — staje się całkowicie
jednorodne z mową, to Iznaczy ze śpiewem. I wszystko,
>d prostego ruchu ręki do scen zbiorowych o wielu drob
nych, jakby polifonicznie prowadzonych akcjach — pul
suje nieustannym rytmem, wielkim radosnym oddechem
muzyki. Brzmi to właściwie całkiem prosto, prawda? Do
brze, dobrze — spróbujcie to zrobić!
Nikt tu nie czepia się wzrokiem batuty dyrygenta, nie
potrzebuje. Głosy nie są może wielkie, ale płyną lekko,
bez .wysiłku. Słowo jest nie tylko zrozumiałe — każde
słowo, co polscy artyści dramatyczni osiągają dość rzad
ko, a operowi nawet już nie próbują. Słowo jest, co
więcej, muzyczne, jest znaczeniem i dźwiękiem, krągłym
i pełnym. iZdanie z takich słów złożone brzmi jak pasaż
fortepianowy, Słychać w nim każdą nutę. Aktorstwo jest
psychologiczne, ujmuje subtelnością, pomysłowością, na
syceniem. W. teatrze dramatycznym nazwałbym je tra
dycyjnym „przeżywaniem”, tyle że zwróconym w całości
na zewnątrz, nie do wewnątrz. Ale „przeżywanie” ze sto
perem w ręku? A tu stoperem jest muzyka. I źródłem
zarazem: z niej wyprowadza Felsenśtein całą psychologię
postaci, cały wewnętrzny sens fabuły, cały dramat. Jak
ślicznie czyta partyturę! Ileż wrażliwości, inwencji, hu
moru wkłada w budowę każdej drobnej sytuacji. Jak
przylega mu ta sytuacja do sensu libretta, libretto do
muzyki, muzyka do pulsowania emocji aktorskich. I ta
swoboda na scenie, ta łatwość — w aktorstwie, w śpie
wie, w płynności scen, przechodzących jedna w drugą,
jak w normalnej komedii. Łatwość, mój Boże: nie ma nic
trudniejszego niż łatwość.
Oto klasycyzm Felsensteina. Schiller nazwał go reali
zmem, i chyba miał rację, choć realizmem nazywano
wówczas wszystko, co chciano pochwalić. „Jego realizm —
pisał — doskonały i pełen artystycznego umiaru jest tego
gatunku, co gra śpiewana genialnego Szaliapina, bezspor-
,18
nie odtwarzająca i sugerująca prawdę życiową, prosta,
soczyście naturalna, emocjonalna, zarazem na chłodno
trzymająca się ram muzyki, jej rytmu, melodii, jej stylu
i jej ducha.” Od tamtych czasów Felsenstein chyba się nie
zmienił. Nadal szuka w partyturze jej stylu i jej ducha,
i do nich dobiera styl inscenizacji. W Cyruliku sewilskim
Paisiella obraz sceniczny — wnętrza, światło, kostium,
ruch, sytuacje — przypomina XVIII-wieczne sztychy; jest
wprawdzie barwny, ale nie barwę się dostrzega, lecz ry
sunek. W Sinobrodym Offenbacha scena pęka od ciężkie
go, mieszczańskiego „przepychu” Drugiego Cesarstwa, wy
gląda jak wielki antykwariat, który wylewa się aż na
proscenium; ale wszystkie te tympanony, kurtyny, malo
widła, złote ramy, balkony i loże nie tworzą architektury,
lecz kompozycję absurdalną, dyskretnie surrealistyczną,
a galopada perypetii „nie z tej ziemi” podmalowana jest
niezgorzej współczesnym, czarnym humorem. Nie ma
przy tym w obu spektaklach żadnej stylizacji: jest pewna
rzeczywistość, tworzona w „stylu i duchu” partytury,
z zabawą w teatr u Offenbacha, serio u Paisiella. Jest
wielka kultura historyczna i obyczajowa, wyczulenie na
kontrasty środowiskowe i klasowe w rysunku charakte
rów, na cienkie nieraz niuanse, u nas już zapomniane
przez teatr, ba — pogardzane, bo niełatwe. I mogłoby to
wszystko być piękne i martwe. Gdyby nie prawda uczuć,
prawda emocji. Świeża, współczesna.
Bo Komische Oper to teatr uczuć, nie problemów. Ale
niejedno można powiedzieć uczuciami. W Sinobrodym
sceny na dworze króla Bobeche ujawniają całą tradycję,
z jakiej wyrasta Felsenstein: mistrzowską „Massenregie”
Reinhardta (który wielokrotnie powracał do Offenbacha),
karykaturę . ekspresjonistyczną, doświadczenia Berliner
Ensemble, z którym teatr Felsensteina rozwijał się zresztą
równolegle i z którym ma najwięcej myślowych zbież
ności. Pozostał z tego tylko pewien język, operetkowy
dwór Offenbacha nie jest już przecież problemem dla
nikogo. Tu jednak nie jest operetkowy: staje się gogo-
lowski, zaludniony tłumem łysych, siwych, trzęsących się
pokrak, otaczających króla Bobeche, z którego Werner
Enders robi żwawego starca o mentalności dziesięcio
letniego dziecka zatrzymanego w rozwoju, z nagłymi ata
kami furii w stylu i rysunku brechtowskiego Artura Ui.
2 — Burzliwa pogoda 17
Cały ten tłum durni, oportunistów, sklerotyków i tabe-
tyków, podrygujący w zmiennych, beztroskich rytmach,
intryguje, basuje władcy, likwiduje niewygodnych, wy
powiada wojny, r z ą d z i , choć od dawna winien leżeć
w grobie. Niemal widać, jak się próchno z nich sypie.
A siłą tej gogolowskiej wizji jest pasja uczuć, jaka ją
przenika: nieczęsto udaje się scenie przekazać pod czyimś
adresem taki ładunek pogardy.
Ale nie tylko dla teatru uczuć warto dziś popatrzeć na
Felsensteina. Także dla owej doskonałości, która mu przy
świeca. Dla precyzji zegarka, z jaką działa tu każdy
szczegół i każdy człowiek. IMoże pouczylibyśmy się trochę
owej niemieckiej Griindlichkeit, z której tak lubimy po
kpiwać: solidności, rzetelności, dokładności, umiłowania
dobrej roboty? Nie tylko w teatrze. W życiu. Bo trzeba
powiedzieć wprost: w naszym bałaganie, niechlujstwie,
brakoróbstwie i tumiwisizmie, w ciągłej improwizacji „aby
do jutra” — teatr Felsensteina to rzecz nieosiągalna. Choć
by pojawił się talent miary Felsensteina. Choćby otrzy
mał scenę, dotacje, poparcie i opiekę władz, wolną rękę
w polityce kadrowej, realne gaże dla ludzi. Aby stworzyć
polską Komische Oper trzeba by przebudować całą men
talność społeczną. A to z kolei znaczy: przekreślić jej
historyczne przyczyny, zmienić jej aktualne uwarunko
wania... Nie, nie ma co marzyć o polskim Felsensteinie.
Ale warto obejrzeć to zjąwisko tak księżycowe, niedzi
siejsze, nierealne, niemożliwe. Przynosi ulgę.
10 V 1969.
2* 19
mamy do czynienia z teatrem mało obchodzącym ludzi;
publiczność wynosi z niego w najlepszym razie dość
nieokreślone „przeżycia estetyczne” , lub poczucie „kultu
ralnie spędzonego wieczoru” . Jeżeli mówić o politycznoś
ci teatru w węższym już, konkretniejszym sensie sło
wa — taki martwy teatr jest zatem apolityczny. Pusty
po prostu.
Zauważcie panowie: nie tylko zwęziłem już zakres ter
minu. Przesuwam także — świadomie — Waszą uwagę ze
sceny na widownię. Padło tu słowo „społeczeństwo” , tak,
ale ja obciąłbym mówić konkretniej: ó grupie paruset lu
dzi,'do których dziś wieczorem zwraca się teatr. Panowie
mówiliście przede wszystkim o rępertuarze politycznym
i o jego scenicznej interpretacji. To jednak tylko cząstka
zagadnienia. Najmniej ważna.
Sztuka polityczna w rozmaitych warunkach rozmaicie
„gra” politycznie — przypomniał przed chwilą pan Krecz
mar. Znowu Słusznie. Bo w teatrze politycznym podsta
wowa jest sprawa odbioru. Teatr polityczny — ciągle
w tym węższym sensie słowa — istnieje w każdej epoce,
ale jest szalenie zmienny. W każdym momencie i w każ
dym miejscu Europy czy świata co innego może nagle
stać się teatrem politycznym. Pan Bohdan Korzeniewski
powiedział, że Dziady to jest wielki teatr polityczny. Jest,
oczywiście, ale potencjalnie: to przecież tylko tekst. Na
scenie Dziady jedynie b y w a j ą wielkim teatrem poli
tycznym. Parę lat temu widzieliśmy w Warszawie mały
festiwal Dziadów, cztery przedstawienia z kilku miast
Polski: były to, w moim przynajmniej odczuciu, spekta
kle zgoła niepolityczne. N ikt z nas natomiast nie wątpi,
że inscenizacja Schillera w roku 1932 i 1934, a nawet
inscenizacja Bardiniego w roku 1955, to były manifestacje
teatru politycznego.
Panowiel Wydaje mi się, że teatr polityczny to wcale
nie ten teatr, który posługuje się tekstem, gdzie mowa
o problemach politycznych, o polityce i politykach. Wię
cej — że głównym problemem teatru politycznego nie jest
problem politycznej dramaturgii, ani nawet jej politycz
nej interpretacji scenicznej.' Że najważniejszy jest tu pro
blem kontaktu między sceną a widownią, spięcia, które
sprawia, że 'widownia zaczyna się angażować politycznie
w spektakl.
20
Ten moment, bardzo trudno uchwytny, prawie nie
możliwy do określenia teoretycznego, często będący nie
spodzianką nawet dla inscenizatora, jest chyba konstytu
tywny dla zjawiska zwanego teatrem politycznym. Gra
o to, by je uzyskać, bywa absorbująca jak hazard. Wła
śnie dlatego twórcy wielkiego teatru politycznego, tacy
jak Meyerhold czy Piscator, niezbyt wielką przykładali
wagę do sprawy „wierności autorowi”, zgodności insceni
zacji z intencjami utworu. Pozwalali sobie nawet na po
ważne odejście od myśli autorskiej, byleby wywołać tę
właśnie iskrę, tę reakcję polityczną widowni, która de
cyduje o zaistnieniu teatru politycznego.
Reakcja taka może być raz pozytywna, raz negatywna
na tej samej sztuce, to oczywiste. Nawet — na tym sa
mym przedstawieniu, w innym miejscu i czasie pokaza
nym. Więcej — może być pozytywna w obu wypadkach,
ale znaczyć zupełnie co innego. Przykład Meyerholda
i Piscatora jest tu szczególnie wyrazisty. I może wart
przypomnienia, skoro to chyba najważniejsza dziś trady
cja teatru — a nie tylko dramatu — politycznego. Teatru
awangardowej lewicy, tej, dla której, podobnie jak dla
naszych romantyków, pojęcia postępu i wolności były
nierozdzielne. Otóż obaj oni, Meyerhold i Piscator, stwo
rzyli model teatru formalnie bardzo zbliżony. Kreowali
go w tym samym dziesięcioleciu 1922— 1932, choć ich
działalność trwała znacznie dłużej. Poprzez ten model
wyrażali idee niemal identyczne: agitowali — mówiąc
najogólniej — na rzecz rewolucji proletariackiej. Ale
Meyerhold działał w ZSRR, gdzie ta rewolucja zwycię
żyła, Piscator w Niemczech, gdzie przegrała. Ta sama —
pozytywna — reakcja widowni na spektakle artystycznie
i ideowo analogiczne była w pierwszym wypadku reakcją
prorządową, w drugim opozycyjną.
W obu była warunkiem zaistnienia teatru polityczne
go — ona, nie same sztuki, nie same nawet spektakle.
Na to, żeby się pojawiła, potrzebne są chyba dwie rzeczy:
widz musi m ó c i musi c h c i e ć reagować politycznie.
Co to oznacza? Widz czasem w ogóle nie może reagować
politycznie. Drakońskie ograniczenia swobody wypowiedzi
teatru w czasach caratu, o jakich wspomniał przed chwi
lą pan Bohdan Korzeniewski, jeszcze nie uniemożliwiały
całkowicie takiej reakcji. Widz, jak Pan słusznie zauwa-
21
żył, reagował patriotycznie — a więc wówczas: politycz
nie —• na sam dźwięk mowy poiskiej, bo w zaborze ro
syjskim mógł ją słyszeć publicznie jedynie z ambony i ze
sceny. Bywa jednak, 'że (władza wywiera tak silną presję
już nie na teatr tylko, ale na publiczność, że sala po
prostu boi się reagować politycznie. Zdarza się to często
w państwach policyjnych, szczególnie po stłumionych
przewrotach: w Rosji po 1905, iw -Hiszpanii po 1937. Wte
dy teatr polityczny jw ogóle przestąje być możliwy. Każ
dy: nie tylko opozycyjny, także prorządowy. Można wów
czas grać sztuki mówiące otwarcie o polityce i politykach,
a widz będzie je odbierał apolitycznie. Będzie myślał:
śliczne dekoracje, jaki zabawny był ten aktor w rudej
peruce.
Bywa wreszcie i .tak, że widz tylko nie chlce reagować
politycznie, choć nikt bezpośredniej presji na niego nie
wywiera. Kiedy widz c h c e reagować? Wtedy, kiedy ma
poczucie ważności swojej reakcji. Kiedy czuje, że jako
członek społeczeństwa ma w tym społeczeństwie coś do
powiedzenia. Jeśli wpływa realnie na życie społeczeń
stwa zarówno listem do redakcji dziennika, jak inicja
tywą organizacyjną, wypowiedzią na zebraniu, decyzją
w pracy — wtedy i na widowni może reagować politycz
nie, ponieważ czuje, że ma to jakiś sens. Kiedy dojdzie
do wniosku, że jego reakcje nie mają żadnego znaczenia,
przestąje reagować politycznie. Bo i po co?
Panowie! Dużo gada się u nas o repertuarze politycz
nym, o sztukach tzw. „teatru faktu”, o potrzebie zaanga
żowanej dramaturgii itd. Nie ,mówi się natomiast o spra
wie podstawowej: jak reaguje widz? Jakie jest właściwie
nasze społeczeństwo? Czego pragnie, co myśli, co je guzik
obchodzi, co obchodzi naprawdę? A przecież właśnie teatr,
który potrafi dzisiaj nawiązać rzeczywisty, nie 'lipny, dia
log z widownią, jest teatrem politycznym. Nawet kiedy
gra, powiedzmy, Skiza. Teoretycznie i to jest możliwe,
choć dziś akurat Skiz nie' ma wielkich szans na takie od
działywanie. A le wyobraźmy sobie przez chwilę Skiza
zagranego nagle w doborowej obsadzie na scenie Teatru
Polskiego w Warszawie w roku 1951: te gromy, bijące
w teatr z jednej, i tę frekwencję z drugiej strony! Na
dziś zaś dajmy inny przykład: niech to będzie jakiś spek
takl studenckiego kabaretu, niedotarty, naiwny czasami,
22
kiepski aktorsko, ale bezbiędnit łapiący kontakt z w i
dzem. Muszę przyznać, że od dłuższego już (czasu intere
suje mnie niemal wyłącznie taki teatr: teatr polityczny,
ale teatr, który niekoniecznie mówi o polityce, i którego
mechanizm polega na czym innym, niż pokazywanie po
lityki na slcenie. Teatr żywy.
Nie sądzę, żeby nasza scena mogła dziś nawiązać sku
tecznie do modelu, który kształtowali Meyerhold i Pisca-
tor. Teatr bezpośredniego działania politycznego, otwartej
agitacji, jest dzieckiem innego układu sił społecznych
i politycznych. U nas grozi już drętwą mową, a nie obie
cuje niczego więcej. Chciałęm przypomnieć raczej, że teatr
polityczny jest zmienny jak kameleon, ponieważ w małym
stopniu polega na tym, co się dzieje na scenie, w o wiele
większym stopniu — na tym, co się dzieje za jej murami.
W społeczeństwie. I jedyną szansą uzyskania teatru na
prawdę politycznego, nie z nazwy, lecz z ducha, jest roz
budzenie politycznej aktywności społeczeństwa. Tym żyw
sza ona bywa, im bardziej społeczeństwo czuje się gospo
darzem we własnym domu, podmiotem a nie przedmio
tem polityki. Bo „dopóki masy — pisał Brecht — są
tylko przedmiotem polityki, dopóty nie potrafią potrakto
wać tego, co się z nimi dzieje, jako doświadczenia. Widzą
w tym jedynie zrządzenie losu; uczą się tyle z katastrofy,
ile królik doświadczalny uczy się biologii.” Ta myśl wy-
daje mi się istotna, panowie.
15 X I 1968.
DZIEJE GRZECHU
24
Wchodzimy na widownię. Kurtyna podniesiona, na pu
stej scenie majaczą zawieszone w półmroku piękne malar
skie „objets” Mariana Kołodzieja: jakby oddarte fragmen
ty wielkiego reliefu z brązu i sczerniałego złota, skłębione
od niewyraźnych motywów, błyska wśród nich porcela-
nowo-różowa twarz kobieca, zatarta, wtopiona w tę po
giętą, chropawą fakturę metalu — przez czas? przez - po
żar? Pośrodku obrotówika, wypukła jak półkula globu.
Gaśnie widownia. Przy rampie <w smudze reflektora po
jawia się Irena Eichlerówna. Mówi — i scena wypełnia
się jej głosem, jakby na koncertowym Steinwayu wziął
ktoś pierwsze akordy. Mówi prozę Krasińskiego, „poe
maty prologów”, niezbyt zresztą zainteresowana ich tre
ścią; za to mówi prosto, surowo, „muzycznie” — tak, ale
bez śpiewnej maniery, którą tylekroć nużyła. I choć nie
ma tu nic do grania, wiemy od pierwszych słów: to jest
aktorka, takim tonem powinna brzmieć scena.
Ale nie brzmi. Na afiszu jest kilkadziesiąt osób, na sce
nie ani jednej r o l i . Nawet Kucówna, talent tak wrażli
wy i autentyczny, zdaje się trochę bezbarwna, chociaż
rola Żony jest przecież jakby dla mej pisana. Orcio Nar-
dellego ledwie poprawny, Leonarda nawet nie dostrze
głem. „Pełno ich, a jakoby nikogo nie było”. Spektakl
jednak, jak zawsze u Hanuszkiewicza, ma tempo, zryw,
rytm, sceny realne i wizyjne przenikają się płynnie, ob-
rotówka kręci się jak za dawnych (trochę zbyt daw
nych) dobrych czasów, postacie wyjeżdżają na niej cicho
i szybko — więc pierwszą część przedstawienia śledzimy-
z uwagą, czekając co dalej. Dalej jest niestety rewo
lucja.
Potężne u Krasińskiego sceny w obozie zbuntowanych,
niewątpliwe szczyty literatury romantycznej — to w Na
rodowym długa i bardzo niedobra opera. Wokół rozpiętej
na krzyżu dziewczyny w kostiumie bikini miota się bez
radny tłum ludzi, podlanych czerwono-niebieskim sosem
(te światła!), usiłując wydusić z siebie trochę ekspresji.
Trzeba odwagi Hanuszkiewicza, aby szacowny zespół Tea
tru Narodowego namawiać do orgii i ekscesu, toteż mę
czarnie aktorów udzielają się silniej niż bluźnierstwo, nie
nawiść, spontaniczność i upojenie wolnością, które miały
wybuchnąć w tych scenach. Na szczęście wyczyny tłumu
pokrywa muzyka Kurylewicza, ukrytego ze swym zespo-
25
łem wśród dekoracji, można więc zamknąć oczy i posłu
chać dobrego jazzu.
Aż wreszcie następuje scena centralna: starcie Henryka
z Pankracym, racji starego szlacheckiego świata z racjami
rewolucji. I choć słyszymy zdania, nie słyszymy ich sensu.
Są tylko tyrady, pusta retoryka, nie uwierzytelniona ak
torsko, nie przechodząca przez rampę. Nie dowiadujemy
się nawet, czemu Pankracy cały Czas szuka Henryka, by
się z nim zmierzyć. Zmierzyć się mogą na scenie albo
istotne racje, albo przynajmniej silne indywidualności.
Jednych i drugich zabrakło.
Nie ma więc rewolucji w tym przedstawieniu. Wyparo
wała. A rewolucja w Nie-Boskiej jest sprawą najważniej
szą, bez niej nie ma dramatu. Kreśli ją jednak Krasiński
trochę poza fabułą, poza biegiem akcji: w obrazach z obozu
buntowników, gdzie jest tłem dla peregrynacji Henryka,
w słownych refleksjach Pankracego, w jego starciach na
argumenty z Henrykiem i Leonardem. Jeśli zabraknie
racji aktorskich i reżyserskich, sama fabuła sprawy nie
uniesie.
W finale na obracającym się wolno globie-pobojowisku
przesuwa się przed nami trup hrabiego Henryka w zło
tym (!) kontuszu, a potem trup Pankracego. Obaj zginęli,
ale to przecież nic nie znaczy. Czy przegrały także ich
nacje? W programie czytamy, że były to „racje cząstkowe,
ograniczające się do wzajemnej krytyki własnych zbrod
ni”. Zapewne ma słuszność Maria Janion, utrzymując, że
taki sceptyczny obiektywizm był założeniem i stanowi
skiem Krasińskiego. Ale to słuszność historyka literatury.
Może podobne stanowisko jest dzisiaj emocjonalnie bliskie
i niejednemu z nas, nie przeczę. Bynajmniej nie przeczę.
Dodałbym tylko nieśmiało, że wnioski z tego typu postawy
płyną zwykle zachowawcze. Nie warto przecież burzyć,
niszczyć i zabijać, jeżeli zyski z wszelkich przewrotów
nie przewyższają strat, choćby potencjalnie. Wtedy trzeba
chwalić status quo. Ale i to prawda, że nie ma się o co
kłócić, skoro „dialektyka racji cząstkowych” pozostała na
kartkach programu.
Na scenie zaś pozostała fabuła. Dość atrakcyjna, choć
osobliwa. Hrabia Henryk się żeni, żona rodzi mu dziecko.
Ale hrabia zaczyna uganiać za Dziewicą. iZ pewnych na
pomknień można by wnosić, że to Poezja, lecz Ewa Pokas
26
jest tak atrakcyjnie c i e l e s n a , że myślimy od razu:
znamy takie poezje! Gonitwy po obrotówce przynoszą
smutne efekty: opuszczona żona wariuje z rozpaczy i umie
ra, dziecko dorasta samotne, niekochane i przewrażliwione,
aż wreszcie również dostaje obłędu. Dalej jest jeszcze go
rzej. Hrabia wpada w fatalne towarzystwo. Trafia mię
dzy rozwydrzonych chuliganów oraz kobiety lekkich oby
czajów i ogląda ich zwyrodniałe zabawy z nagą dziew
czyną na krzyżu, którą gra znów Ewa Pokas, więc wia
domo od razu, kogo hrabia tam szukał. Oczywiście herszt
rzezimieszków nachodzi go potem w pałacu i pewno szan
tażuje, bo wybucha awantura. Hrabiemu okrążonemu
w pałacu przybywają na pomoc krewni i inni posiadacze,
chuligani szturmują, bitwa przeradza się w rozruchy spo
łeczne, cały glob spływa krwią. W zamęcie walki hrabia
na chwilę przed śmiercią biegnie za białym widmem
zmarłej żony, chyba zatem ' poniewczasie rozumie swój
błąd i straszne jego skutki. To przynajmniej jest pociesza
jące.
■A mimo wszystko lubię Hanuszkiewicza. Ma upór, am
bicję, temperament, odwagę chwytania za dzieła najwięk
sze, najtrudniejsze. Ma także żyłkę efekciarską, czasem
i akcenty szmirowate — ale i to wolę niż taką kultural-
ność, co to szczęki bolą od ziewania. Miewa przedstawie
nia fatalne, miewa jednak i wybitne, jak choćby Don Juan
Moliere’a w Powszechnym, zupełnie niedoceniony przez
krytykę, a ostry i ciekawy. Także intelektualnie. Nie
spłaszczony, nie pusty. Bo mimo wszystkich niedomyśleń
Hanuszkiewicz nie jest bezmyślny. W programie Nie-
-Boskiej czytamy w krótkim tekście „Od reżysera” : „Spró
bujm y więc odpowiedzieć na pytanie, co się w N ie-Boskiej
dziś dokonuje; i jakie ma to dla nas znaczenie” . Moja
odpowiedź nie jest może zbyt słodka. Ale jest to odpo
wiedź serio, nie złośliwostki za plecami.
2 4 V 1969.
z a s t ó j w d r a m a c ie
28
gicznie żałosne, Bryll ciągle jeszcze lepsze robi wrażenie
w lekturze, a sztuki dawniejsze po prostu bardzo się ze
starzały. Nawet Gałczyński, nie mówiąc o Dwóch teatrach,
które nie myszką już trącą, ale szczurem, i to pokaźnym.
Choć więc teatry robiły co mogły, lecz bez świętego za- .
pału. Im także trudno się dziwić. Powiedzmy szczerze: to
wszystko, co pokazano, Bogiem a prawdą mało nas dziś
obchodzi. Jest rok 1969, rok nie najłatwiejszy — a czas
leci szybko.
.Więc dramaturgia „nie nadąża”? Cóż, dobra dramaturgia
nigdy nie nadąża, dobra dramaturgia w y p r z e d z a . Ta
kiej ostatnio nie widać. Ale i ta gorsza ledwie popiskuje.
Autorzy rzadko już mają problemy, najwyżej mają po
mysły, i to ledwie na pierwszy akt. O sprawności w bu
dowie teatralnych sytuacji, w prowadzeniu dialogu, w sto
pniowaniu napięcia, w myśleniu rolami — nie ma co
nawet marzyć: nikt dziś u nas tego nie umie. Na konkurs
dramatyczny, rozpisany z okazji 25-lecia PRL przez Mi
nisterstwo Kultury, nadesłano 89 sztuk; jury przyznało
6 wyróżnień i żadnej nagrody, a jako jeden z jurorów
mogę zapewnić, że był to werdykt bardzo wyrozumiały.
W drugim, analogicznym konkursie, rozpisanym równo
cześnie przez Stołeczną Radę Narodową, nie przyznano —
nic. „Autorzy nadesłanych prac mogą je odbierać w Wy
dziale Kultury PRN m. st. Warszawy (pokój 112)” — prze
czytaliśmy w „Życiu Warszawy”. Oczywiście nikt rozsądny
nie wierzy w konkursy, nie tak się rodzą dramatopisarze.
Plony jednak wydają się znamienne: demonstrują po
wszechną bezradność.
Ciekawe, że i na Zachodzie zastój w dramacie jest wy
raźny. Skończyła się szumna „awangarda lat pięćdziesią
tych”, wątpliwa jako awangarda, ale wnosząca przecież
pewne ożywienie. Milczą dwaj najwięksi dramaturgowie
współcześni, Beckett i Genet. Durrenmatt, dawniej pełen
inwencji fabularnej, przerabia Shakespeare’a i Strindber-
ga. Ionesco, Miller, Frisch, Osbome, Albee od dawna nie
mają nic do powiedzenia, choć piszą. Arrabal jest wtórny,
dziesiąta woda po różnych kisielach. Nowych nazwisk nie
wiele, prócz Handkego i kilku Murzynów nie ma nawet
interesujących zapowiedzi. Problemowo — pustkowie nie
mal równie smętne, jak u nas, trochę tylko wyższy po
ziom rzemiosła. Coraz mniej sztuk dobrze napisanych,
29
coraz więcej luźnych scenariuszy. Pisanych byle jak,
z założeniem, że dopiero reżyser coś z tego upitrasi.
Co to oznacza? Rezygnację? Czy może — zmianę orien
tacji?
A popyt na sztuki rośnie. Scen coraz więcej na świecie,
nowych sztuk, nawet kiepskich, ‘od dawna nie wystarcza.
Teatry zatykają dziury klasyką, dławią się nią jak kaczka
serem. Współczesność tymczasem rozkwita tuż obok, u kon
kurencji: w kinie. Rok w rok oglądamy kilka lub kilka
naście filmów znakomitych i kilkaset zupełnie dobrych.
Pochodzą z różnych krajów, z wielkich ;wytwórni i z pół-
prywatnych, niemal chałupniczych, inicjatyw. Pulsują
świeżą, żywą obserwacją — psychologiczną, polityczną,
ekonomiczną, obyczajową. Stawiają pytania, nie boją się
trudnych problemów, mówią potocznym ludzkim językiem,
ingerują w życie, narzucają mody, gusty, zbiorowe psy
chozy. Sondują nastroje społeczne, łapią znakomicie drob
ne przemiany w stosunkach międzyludzkich, prawie
nieuchwytne, niewyrażalne jeszcze w słowach: jedno Po
większenie więcej tu wnosi niż wszystkie sztuki Osborne’a,
Millera, Frischa i Albeego do kupy.
Ludzie chodzą do kina z przyjemnością, masowo, nie
mogą się dopchać. Nie trzeba seansów specjalnie „orga
nizować” ani „upowszechniać” . Bo filmy są współczesne
naprawdę. Coś znaczą, czegoś chcą. I mają konstrukcję,
role, napięcie, rytm, sens. Mają więc — scenarzystów.
Ktoś przecież robi tu kanwę fabularną, buduje konflikty,
pisze dialogi. A zatem można. Nie, nie o polskim filmie
to mówię, mówię o filmie w ogóle. Można dziesiątkami ro
bić na świecie żywe, współczesne, problemowe filmy —
a nie można napisać paru nowych, dobrych sztuk dla
teatru? Dlaczego?
Tegoroczny wrocławski festiwal nie bardzo zapewne się
udał. Jest jednak potrzebny. Choćby po to, żeby raz jesz
cze się przekonać, jak. źle stoimy z dramaturgią, jak bar
dzo jest ,/współczesna” tylko z nazwy. Właśnie taka ro
bocza konfrontacja szczególnie silnie uzmysławia anachro
nizm. I prowokuje wreszcie do pytań bardziej zasadniczych,
niż pretensje do organizatorów, że nic lepszego nie ścią
gnęli, i do pisarzy, że sztuki piszą rzadko i kiepsko. Bo
postawmy sprawę inaczej: a może my w ogóle anachro
nicznie pojmujemy dzisiaj sprawę dramaturgii? Może trzy-
)30
mamy się pojęć o niej z czasów, które dawno minęły?
Może szukać trzeba gdzie indziej — i w ogóle czego in
nego szukać niż utworów literackich noszących nazwę
dramatu? Nie są to wcale retoryczne pytania. Odpowiedzi
już się tu i ówdzie rysują, tylko nam się nie chce ich
dostrzec.
14 6 1969.
PISAĆ NA SCENIE
32
jest w rakich razach wspólnota języka, nie ilość osób. Ina
czej przecież teatr nie mógłby być sztuką — najwyżej
„środkiem przekazu” dla dzieła artysty: dla pisarza.
Pan Friedenthal z „Die Welt” chyba tak właśnie sądzi
w głębi ducha. Dlatego wygłupił się z tym obrazem.
Zdenerwował się, jak większość ludzi, kiedy ktoś im w y
wraca przyzwyczajenia. Wielu z nas sądzi podobnie: teatr
a r t y s t y c z n y winien grać dobre sztuki, a sztuka tea
tralna, to rzecz napisana na papierze przez pojedynczego
faceta, zwanego dramaturgiem. Wtedy jest dobra, nawet
jeśli jest 'zła. Inaczej dobra być nie może. Czy to jednakże
pewnik, czy tylko przyzwyczajenie? I czy w teatrze chodzi
o utwór literacki, czy o spektakl?
Kilka miesięcy przed US zeszła ze sceny jednego ż tea
trzyków nowojorskiego Off-Off-Broadway inna bomba se
zonu, Viet Rock. Też — co charakterystyczne — o Wietna
mie. A więc o tzw. problemie dnia, obchodzącym wszyst
kich, bo precedensowym, w dodatku szczególnie jaskrawo
ukazującym łajdactwa polityczne naszych czasów. Teksto
wo rzecz była całkiem podobna do US: tragi-szydercza
opowieść o siedmiu amerykańskich żołnierzach, montaż
luźnych epizodów, piosenek, pantomimy, tańca i efektów
techniczno-inscenizacyjnych. Napisała i wystawiła Viet
Rock Megan Terry, lecz choć to szósta jej sztuka, przy
puszczać można, że była ledwie współautorką, zważywszy
atmosferę i styl pracy zapaleńców z Off-Off. Coraz wię
cej amatorskich i półzawodowych zespołów, ciągle rozsy
pujących się i organizujących w nowe grupy, montuje
tam spektakle robiąc wszystko wspólnie, od tekstu po
sprzedaż biletów. To samo dzieje się dziś w Anglii. Roz
wój „pisarski” pani Terry także wydaje się znamienny.
Ubiegłego lata podczas seminarium dramaturgicznego uni
wersytetu Brandeis zmontowała ze studentami w ciągu
5 tygodni spektakl pod nazwą Massachusetts Trust —
wściekłą historyjkę w guście Jarry’ego, z obfitymi aluzja
mi do Lyndona Johnsona, wyborów i zabójstwa Boba Ken
nedyego. I tu już ogłoszono publicznie, że to utwór wspól
ny. W sierpniu bieżącego roku podobnym trybem ma
powstać utwór następny.
Przykłady z Zachodu można by mnożyć. Ale i u nas
znalazłoby się co nieco, i to nie tylko z ostatnich paru
lat. Cofnijmy się na chwilę do roku 1957, do słynnego
i — Burzliwa pogoda 33
Króla Ubu w warszawskiej studenckiej „Stodole”. Nie
którzy jeszcze pamiętają wrzawę prasową wokół tego wy
darzenia — najpierw entuzjastyczną, potem w tonie ostrze
żenia politycznego: no, no, tylko bez takich! Z tekstu
Jarry’ego, klasyka absurdaIno-szyderczej groteski, pozo
stał w „Stodole” tytuł, podtytuł czyli Polacy, postacie,
trochę kwestii i kanwa fabularna, ia i to znacznie zmie
niona pod koniec sztuki. Tę kanwę przetkali za to adap
tatorzy, Choiński i Gałkowski, plątaniną aktualnych dowci
pów politycznych, pure-nonsense’u, aluzji do polskiej lite
ratury i historii oraz sparodiowanych cytatów, z dodatkiem
piosenek i czysto sytuacyjnych gagów. Spektakl, choć ama
torski, był jako całość znakomity, tekst natomiast w ogóle
nie nadawał się do lektury. Miałem go w ręku: wyglądał
jak rozczochrana, niechlujna, częściowo niezrozumiała pół-
grafomania. Bez znajomości przedstawienia nie mówił
nic.
W styczniu 1958 roku pięciu młodych aktorów ■ — Dobro
wolski, Gołaś, Stoor, Leśniak, Wyszyński — pokazało
w Sali Prób warszawskiego Teatru Dramatycznego nie
mniej głośny spektakl własny pod nazwą Koń. Składał
się głównie z gagów, blackoutów i scenek pantomimićz-
nych, tekstu tam było niewiele, wspominam jednak Konia,
bo był to ojciec dzisiejszej „Owcy”, która od paru lat
zbiera nadkomplety we wszystkich miastach kraju. „Owca”
powstała po dziesięcioletniej przerwie; z dawnego zespołu
został tylko Stoor i inicjator — Dobrowolski, ale nowa
grupa jest niemniej zgrana, a program w całości oparty
na tekście mówionym. Zrobionym przez samych aktorów,
obliczonym na własne głosy, rytmy, temperamenty, skoja
rzenia. Warto go posłuchać, rzadko dziś w Polsce możemy
ze sceny usłyszeć dialog w języku, którym naprawdę
mówimy.
I znowu — dobre przedstawienie, żywy teatr. To już
nie zespół studencki, to zawodowcy. Ale ■co znamien
ne — nie zinstytucjonalizowani: dobrali się sami, doga
dali i robią spektakle „na boku”, na własną rękę. Dal
szego analogicznego przykładu dostarczają dwaj aktorzy
Teatru „Wybrzeże”, Leszek Kowalski i Andrzej Szaciłło,
obaj weterani teatrów studenckich, działający pod firmą
gdańskiego kabaretu „To Tu”, z którego niestety pozostała
już tylko nazwa. W roku 1965 zrobili oni spektakl nazwa-
34
ny Tajna misja. Nie da się tego Streścić, bo zasada byja
tu czysto Skojarzeniowa, nie podlegała żadnej „logicznej’,'
logice. Na scenie obwieszonej dziwacznym rupieciem, jak
w kramie ze starzyzną, dwaj panowie w wytartych, kie
dyś eleganckich wizytowych surdutach i sztuczkowych
spodniach toczyli dziwną, zajadłą rozgrywkę. Na twarzach
mieli dziecinne papierowe maski z ogromnymi nochalami
i bujnym wąsem; zdejmowali je czasem. Na „piętrze”,
n a d grającymi siedział przy starym pianinie znudzony
klezmer w rozchełstanej koszuli, podartej na plecach, i po
pijał piwo z butelki; niekiedy z kamienną obojętnością
odgrywał nagle jakiś „kawałek”; widać było, że wynajęto
go za grosze do tej tandetnej, biednej, jarmarcznej impre
zy. Impreza mówiła o wielkim świecie dyplomacji, wojen,
intryg i „tajnych” układów, utaplanych w polskim trady
cyjnym sosie: o mitach mocarstwowych, przedmurzu, roz
noszeniu na szablach, nieoddaniu ani guzika. Tekst był
niewiarygodnym, skojarzeniowym cocktailem cytatów z na
szej literatury, gdzie Trans—Atlantyk i Słoń mieszały się
z Krzyżakami, Trylogią i innymi szacownymi dziełami,
podartymi na strzępy i wymieszanymi w nową całość,
piekielnie śmieszną i zupełnie absurdalną, ale bynajmniej
nie bezsensowną. Co więcej, spoistą, jednolitą, stopioną
bez reszty z aktorstwem i koncepcją spektaklu. Grano to
przedstawienie jeszcze w marcu tego roku na Festiwalu
Teatrów Małych Form w Szczecinie: nic się nie zesta
rzało, było nawet śmieszniejsze na tle prasowych unie
sień nad filmowym Panem Wołodyjowskim i innymi,
mniej kostiumowymi, przejawami sarmackiej krzepy.
Cały czas mowa, jak chyba zauważyliście, o spekta
klach szczególnych: gorących, zaangażowanych, atakują
cych na różne sposoby problematykę dnia. Tę, która już
wyciekła z większości dramatów pisanych przy biurku,
bo zbyt jest ryzykowna, bo się n i e o p ł a c a . No do
brze — powiecie — ale to przecież tylko spektakle ka
baretowe. Nawet — w gruncie rzeczy — US, nawet Viet
Rock. A kabaret artystyczny zawsze pracował w oparciu
o teksty własne, montowane w całość dopiero w trakcie
prób. Żadna to nowość — i w ogóle co to ma wspólnego
z problemem dramatu i teatru dramatycznego?
Otóż ma. Po pierwsze słowo ^kabaret” , pojęte czystd
formalnie jako luźna i heterogeniczna budowa utworu,
traci sens: w takim znaczeniu kabaretem będą także
Dziady, a „prawdziwym” dramatem — Pani Dulska. Po
drugie zaś kabaret tradycyjny operuje wprawdzie skła
danką, ale teksty po Bożemu zamawia u rutynowanych
dostawców z zewnątrz, podobnie jak tradycyjny teatr
dramatyczny. Wszystkie „Podwieczorki przy mikrofonie”
i estradki „U Kierdziołka” tak postępują. Nowością na
tomiast przedstawień, które wyliczam, jest z e s p o ł o -
w o ś ć t w o r z e n i a . Tworzenia wspólnie wszystkich
elementów spektaklu, z tekstem włącznie. Daje to jedno
litość, żywość, brak martwych miejsc, wewnętrzne napię
cie, siłę wyrazu; pozwala z punktu reagować na nowe zja
wiska, robić rzeczy nie zawsze może głębokie, ale zawsze
współczesne. Wymaga jednak ogromnego zbiorowego wy
siłku. Wymaga t w o r z e n i a właśnie. \
Potrzeba na to grupy ludzi o wspólnym języku arty
stycznym, wspólnym myśleniu i odczuwaniu. Grupy, któ
ra posiada własną ideologię i która innym ludziom chce
coś konkretnego powiedzieć. Potrzeba, krótko mówiąc,
zespołu. Dlatego działalność tego typu rodzi się i rozwija
niemal wyłącznie poza teatrem-przedsiębiorstwem, gdzie
zespół w prawdziwym znaczeniu jest .dziś prawie nieosią
galny. Szczególnie u nas. Sztywna i bezwładna struktura
organizacyjna, stosy papierkowych przepisów, angażowa
nie ludzi na zasadzie konkurencji rynkowej, czyli handlu
żywym towarem, przeciążone plany usługowe, kontredans
dyrektorów — sprawiają, że zespoły są tu tylko sumą
osób, nie zwartą jednostką artystyczną. Tworzyć spektakle
wraz z tekstem można by pewnie w dawnej Reducie czy
w III Studio Wachtangowa, lecz przecież nie w Teatrze
Polskim w Warszawie.
Że jednak można i w stałym teatrze zawodowym, ale
zorganizowanym na innych zasadach i nie obciążonym
nadmiarem usług, pokazuje Apocdlypsis cum figuris, osta
tnie, może najdojrzalsze, przedstawienie Teatru-Labora-
torium we Wrocławiu. Grotowski właśnie ma zespół. Wie
le lat pracy w to wpakował i rozwój zespołu jest dlań
ważniejszy niż same nawet spektakle. Od dawna też
traktuje tekst jak luźny scenariusz widowiska, choć do-
35
tychczas grywał gotowe dramaty. Obchodził się z nimi
swobodnie, bo swobodnie, ale zawsze. W Apocalypsis zro
bił nowy krok na tej drodze. Bardzo ciekawy krok.
Przedstawienie zaczęło się rodzić z niejasnej potrzeby:
wystawić Ewangelie. Nastąpiły wspólne lektury: Ewan
gelii, potem Starego Testamentu, Jana od Krzyża, innych
tekstów z podobnego kręgu. Dyskusje, rozważania: co cię
zafrapowało w tym tekście, co w tamtym, co czujesz
w związku z tym zdaniem, co byś zrobił teraz, co teraz.
Naprowadzanie wzajemne, zarysy jakichś sytuacji, reakcje
na nie, pierwsze luźne sceny, jeszcze nie wiadomo ku cze
mu zmierzające. Wreszcie prawie pełny zarys spektaklu.
Ciągle bez tekstu. I teraz dopiero, na końcu — teksty,
tam, gdzie słowo okazało się konieczne. Zupełnie inne
teksty, wcale nie te, z których wyszła początkowa inspi
racja!
No cóż, tak to naprawdę wygląda: tekst sztuki nie tylko
można tworzyć zespołowo, na scenie — można go tworzyć
nawet w końcowym etapie prób, zamiast od niego zaczy
nać. Większości teoretyków dramatu włosy w tym mo
mencie zjeżą się ze zgrozy. Ale fakt pozostaje faktem.
I nie odosobnionym. Podobne procesy obserwujemy dziś
w kinie. Od szeregu lat, szczególnie po eksperymentach
cinema-verite, film odchodzi od klasycznego schematu pro
dukcji: utwór literacki — scenariusz — realizacja. Coraz
częściej scenariusz powstaje „na planie” , w trakcie krę
cenia — w momencie przystąpienia do realizacji jest le
dwie zarysem pomysłu. Aktorom pozwala się mówić ich
własnymi słowami, zamiast słowami scenarzysty. Całe par
tie bywają improwizowane, kręcone „na żywo” , jak naj
lepsza scena w kiczowatym skądinąd film ie Leloucha
Kobieta i mężczyzna: scena z dziećmi w restauracji. Coś
znaczą wszystkie te zjawiska. Kultura jest systemem na
czyń połączonych; teatr, który tego nie widzi i nie czuje,
sam sobie kopie grób.
Więc co? Pisać „na planie” , na scenie? Przekreślić nor
malną dramaturgię jako anachronizm? Nie, oczywiście.
Sztuki pisane przy biurku będą, rzecz jasna, i muszą po
wstawać nadal. Są wciąż niezbędne. Może nawet za parę
lat wygrają następną rundę — jeśli staną się lepsze.
37
Warto jednak zdać sobie sprawę, że nie jest to dla teatru
szansa jedyna. I że im bardziej teatr będzie utwierdzał
się w poczuciu swej artystycznej autonomii, tym częściej
tekst literacki będzie schodził do roli pomocniczego ele
mentu spektaklu, a nie jego zasady nadrzędnej, organi
zującej i narzucającej mu wszystkie sceniczne działania.
5 VII 1969.
PESTKA
39
wie. Referat nosił tytuł Między buntem a ucieczką, mie
liśmy go nawet drukować w „Twórczości”, trzeba było
tylko całość po ludzku napisać. Lecz nim to zrobiliśmy,
powiał wiatr historii i nasi autorzy zostali zgodnie w y
klęci jako formaliści. Marginesowi w dodatku: ot, dzi
wactwa.
W następnych, stalinowskich latach, nad Gombrowiczem
zapadło milczenie. Pamiętam, jak wypatrzyłem kiedyś
Ferdydurke w antykwariacie na Nowym Świecie. Spóźni
łem się na pociąg do Krakowa, ale nawet nie zauważyłem
z radości. Mieć t o wreszcie na własność — tylko ktoś,
kto pamięta atmosferę roku 1951, może wyczuć smak
i barwę tego szczęścia. Inni, młodsi, już nie zrozumieją;
w sześć lat później, w 1957, wznowił Ferdydurke PIW,
każdy może ją dziś przeczytać. Klasyka.
W tymże roku 1957 przyniosłem dyr. Marianowi Melle
rowi do Teatru Dramatycznego pożółkły egzemplarz „Ska-
mandra” z tekstem Iwony. Poszła w próby. Wiraż ze Sta
nisławem Marczakiem, moim ówczesnym współtowarzy
szem w kierownictwie literackim Teatru, zaprosiliśmy
listownie — pół żartem, pół serio — autora na premierę
i małą popremierową wódkę pod te karaski, którymi dła
w i się Iwona. Mógł ibył się trochę rozkrochmalić, szło
przecież nie tylko o prapremierę Iwony, lecz w ogóle
o debiut Gombrowicza w teatrze. Odpisał krótko, rzeczo
wo, dosyć sztywno. Zdaje się, że zrobiliśmy mu „gębę”:
nie znał nas osobiście, nie wiedział, co ma zagrać w od
powiedzi.
Prapremiera zebrała u recenzentów same pochwały, ale
po problematyce Gombrowicza przeszła trochę poślizgiem.
Jedna Krafftówna była idealna, trudno będzie teatrom
znaleźć drugą taką Iwonę. Inni — Łuczycka, Jaworski,
Kalinowski — bardzo byli zabawni, lecz jakby nie z tej
sztuki: grali właściwie tradycyjną farsę, coś między Fler-
sem a baśniowym Nagim królem Szwarca. Kostiumy i de
koracje również podsuwały im taką tonację. Może i kli
mat okresu zaciążył na spektaklu: osławiona „gra z przy
mrużeniem oka”, antypsychologizm; groteska i antywery-
styczna umowność plastyki — hyły wówczas synonimami
„nowoczesności”. Dziecinne to było, pewnie, ale chyba
konieczne, zrozumiała reakcja po ciężkim, naturalistycz-
40
nym socrealizmie. Niemniej już na premierze pogady-
waliśmy sobie z Janem Kosińskim, że na dobrą sprawę
trzeba by tę Iwonę robić zupełnie inaczej. Bez baśnio-
wości i bez farsy, w realistycznym, ‘wytwornie urządzo
nym salonie, we frakach i wieczorowych sukniach, jakby
rzecz działa się na którymś z istniejących jeszcze dwo
rów królewskich, szwedzkim czy angielskim. I z całą
powagą trzeba by grać dramat psychologiczny właśnie,
gdzie wszyscy wzajemnie się stwarzają i przekształcają
tylko dlatego, że patrzą na siebie, mówią do siebie, czują
wzajemnie swoją obecność i muszą się do niej ustosun
kować. Gdzie każdy każdemu „robi gębę”, każdy kręci
się niepewnie pod spojrzeniami innych, coś ukrywa, tai
swoje kompleksy i głupawe myśli, chowa je we wstydli
wych chichotach. Gdzie niedorzeczność sytuacji, jaką stwa
rza samą swoją obecnością niemrawa, ofermowata, mil
cząca Iwona, prowokuje każdego do gestu samoobrony
lub agresji, a gest ten pociąga za sobą gesty następne, już
nieuniknione, choć coraz bardziej niedorzeczne.
Bo taką właśnie psychologię proponuje Gombrowicz tea
trowi. Łatwo dostrzec, że naszym aktorom jest ona naj
zupełniej obca. Tkwią w tradycyjnej, XIX-wiecznej psy
chologii charakteru, psychologii w każdym razie indywi
dualnej — albo w „bebechowatej” wersji Stanisławskiego,
albo z dodatkiem popłuczyn po psychoanalizie, jakimi ją
przyprawiają Amerykanie. W Iwonie prawie nie ma psy
chologii indywidualnej, jest psychologia zbiorowa. Wszyscy
tęsknimy za autentycznością, ale wśród innych ludzi osią
gnąć jej nie sposób, a na bezludnej wyspie — także nie:
Robinson albo nie miał już w ogóle tego problemu (bo
to przecież inni go nam stwarzają) albo — co bardziej
prawdopodobne — dalej grał siebie, przed samym sobą,
siebie w roli Robinsona. Jest tylko gra, gra luster i gra
masek, wielkie więzienie Formy, z którego rozpaczliwie
chcemy się wyrwać — bezskutecznie. Gdyby odrzucić
wszystkie formy i gesty, za które się chowamy przed
innymi, nie pozostanie z nas nic, jak z cebuli, kiedy ze-
chcemy zdjąć z niej wszystkie warstwy, aby zobaczyć, co
jest „w środku”. Nic nie ma „w środku” .
Dla aktora znaczy to: nie ma charakteru, jest tylko sy
tuacja. Nie ma samotnego monologu, monologuje się także
41
p r z e d k i m ś . Nie ma sensu pytać, jak Stanisławski,
co robił bohater przed wejściem na scenę. Wchodząc na
scenę jestem nikim, nie ma mnie jeszcze; a jeśli nawet
kimś jestem, już urobiony w międzyludzkiej wirówce,
zaraz się to zdeformuje, wykrzywi, rozsypie. Bo oto wcho
dzi partner. Jego wzrok sprawia, że robię jakiś gest, przy
bieram jakąś pozę, a ona wywołuje gest przeciwnika —
i już jesteśmy związani, zaczynamy grać do siebie, wobec
siebie, z powodu siebie, przeciw sobie: zaczynamy istnieć.
Żywioł teatru, jaki fascynuje Gombrowicza, tkwi więc
nie tylko w jego sztukach, ale i w prozie — bo tkwi
w jego problematyce człowieka. Jest to żywioł aktorstwa,
żywioł gry — zawsze zbiorowej, zawsze międzyludzkiej,
zawrsze opartej na bezustannym, napiętym, czujnym k o n
t a k c i e . Dlatego tak obcy naszym aktorom, którzy o ze-
społowości lubią gadać, ale jej nie uznają, od dawna nie
prowadzą dialogu tylko wygłaszają kwestie, o pełnym
kontakcie na scenie zapomnieli, grają samotnie, przed
siebie lub pod siebie, jakby wciąż występowali w tele
wizji. Dlatego są tacy nudni. Teatr Gombrowicza mógłby
ich może wyrwać z gabinetu figur woskowych, przywró
cić scenicznemu życiu. Podobnie, jak myśl, że człowiek
jest funkcją zbiorowości, w której żyje. I że wszystkie
samotności i frustracje nic innego nie znaczą.
Sama psychologia „gęby” i „pupy” , masek i luster jest
w psychologii zbiorowej oczywiście tylko jedną z możli
wości. Pewnym indywidualnym wariantem. Sprawdza się
najlepiej w środowiskach silnie skonwencjonalizowanych,
już odczuwającyh konwencję jako przymus. Tak się za
chowujemy, kiedy zaciska się na nas sztywny gorset oby
czaju, zasad moralnych, tradycji, reguł, etykiety. Kiedy
dławi nas wszechwładne Heideggerbwskie irsię” : to s i ę
mówi, to s i ę myśli, tego s i ę nie robi. Kiedy każde
wykroczenie przeciw „się” jest gafą, nietaktem, skanda
lem, wyzwaniem. I ikiedy to spostrzegamy. Wtedy drze
my drwiną idiotyzm gorsetu, by dostrzec, że w pogoni
za autentycznością już wpakowaliśmy się w nowy. Gene
tycznie i socjologicznie łatwo wyjaśnić u Gombrowicza
takie spojrzenie na życie: to i ziemiaństwo, z którego
pisarz pochodzi, a które już go drażni i śmieszy, i „Z ie
miańska” pełna Wielkich Artystów, nie mniej, choć ina
czej, uplątanych w pozy i miny, która młodego autora
42
utwierdza w jego diagnozach. Nie sądźmy jednak, że po
dobne środowiska są już przeszłością tylko, lub tylko mar
ginesem: sztywny konwenans zachowań zna równie pa
łac jak wieś, równie kawiarnia literacka jak wojsko, rów
nie dyplomacja jak zebranie partyjne, równie kler jak
hippisi. Gombrowicz świetnie przy tym wie, gdzie taka
mechanika zagra najostrzej, najczyściej. Iwona nie bez
powodu dzieje się na królewskim dworze, a Operetka...
Operetka zaczyna się przed I wojną światową, w la
belle epoąue, „coś tak około 1910 roku”; ale w dodatku
jest to po prostu operetka. Tak, prawdziwa! Konwenans
obyczajowy epoki i środowiska beau monde’u pomnożony
tu został przez konwenans gatunku teatralnego najbar
dziej zastygłego, anachronicznego i niedorzecznego z mo
żliwych. Rozkwitłego w tej właśnie epoce, będącego nie
mal jej symbolem. „Operetka w swym boskim idiotyzmie,
w niebiańskiej sklerozie, we wspaniałym uskrzydlaniu się
swoim za sprawą śpiewu, tańca, gestu, maski jest dla
mnie teatrem doskonałym, doskonale teatralnym — zwie
rza się Gombrowicz w przedmowie. — Nic dziwnego, że
w końcu dałem się skusić...”
Wyszło z tego teatralne i językowe cacko. Te rozkoszne
refreny, ta galopada bzdury: „myśliwiec jam, co w tropy
dam, pum pum i już, i już jest ma, ha, ha, ha, w ramio
na me, ja kocham się, ah, ah, 1’amour!” Gdyby jakiś
Lutosławski napisał do niej równie mistrzowską muzykę,
nowoczesną a utrzymaną w klasycznym wiedeńskim stylu,
pełną jadowitego humoru, ale i głębokiej powagi — by
łaby to sceniczna bomba, sukces na wiele sezonów. A na
wet coś więcej: przykład. Kontynuując myśl Gombrowicza
można by może podjąć próbę odrodzenia całej operetkowej
konwencji. Zrobić zalety z jej wad! Z niedorzeczności, sko
stnienia, banału, dysproporcji formy i treści, płochego
wdzięku, sentymentalnego bełkotu, z arii i arietek po
traktowanych serio tworzy się przecież niejako sama —,
kanwa wielkiej współczesnej komedii absurdu. Nie jednej.
Znać zresztą na Operetce ślady lektur pisarza właśnie
z kręgu tak zwanego (myląco) „teatru absurdu” . Siady
Witkacego z Bezimiennego dzieła i Szewców, a także śla
dy Tanga, co zabawne, bo Tango samo przecież w dużej
mierze z Gombrowicza, z Ferdydurke głównie, wyrosło.
Ale to drobiazg, dygresja. Ważniejsze, że podniósłszy kon-
43
wenans do drugiej potęgi, Gombrowicz na dodatek wy
strzela w Operetce pomysłem bezbłędnie operetkowym:
antynomię autentyczności i Formy przekłada tym razem
na antynomię Nagości i Stroju. Marzy o nagości Alber
tynka, nowa Iwona — tymczasem jej adoratorzy, zgor
szeni, zazdrośni i snobistyczni, ciągle chcą ją ubierać,
w coraz bogatsze, wspanialsze, wymyślniejsze stroje. Wo
kół trwa nieustanna rewia mody, którą rozkręca mistrz
Fior — Christian Dior plus kwiat (fiore) po włosku. I nie
jest to bynajmniej „czysta” widowiskowość, ale — znów —
aktorska .psychologia zbiorowa: ludzie kostiumem mówią
sobie impertynencje i komplementy, ubierają się do sie
bie, wobec siebie, z powodu siebie, przeciw sobie.
Fior organizuje wreszcie bal maskowy, gdzie już i ko
stium rośnie do drugiej potęgi: zamiast ubiorów zjawiają
się przebrania, a na nich worki, bo ma to być niespo
dzianka. Pod przebraniami snują się intrygi, działają zło
dzieje i spiskowcy. Na koniec wybucha rewolucja i cały
Strój czyli Forma rozsypuje się w oszalały bełkot galan
teryjny: książę — lampa, księżna — stolik, ryj maski
gazowej i krynolina... Bo w dodatku część osób się ukry
wa. A z trumny wstaje zaginiona w zamęcie Albertynka.
Naga nareszcie: radosne wcielenie młodości, autentycz
ności, biologii, wciąż odradzającego się życia. Kurtyna
w porę zapada. W porę, ponieważ wiemy przecież, że po
pierwszym olśnieniu nagością biedną Albertynkę znów
zaczną wszyscy ubierać.
W Ślubie z kolei ta ciągła międzyludzka gra urasta do
rytuału. Przeradzała się weń już w Iwonie, ale nieśmiało
jeszcze. Tu kreacyjna siła gestu staje się prawie sakralna,
nabiera własności magicznych: gest Henryka zamienia
karczmarza we władcę, ojca w króla, sprostytuowaną po-
sługaczkę w czystą dziewicę. Ślub bowiem dzieje się we
śnie: „we śnie ukazuje się Henrykowi — żołnierzowi we
Francji podczas ostatniej wojny — jego dom w Polsce
i rodzice” . Polski w Ślubie jednakże nie ma, rzecz może
iziać się wszędzie. Cała „polska” problematyka Gombro
wicza, tak dla niego istotna, problematyka poszlacheckich
skamielin, kompleksów zaścianka, fałszywego patrioty
zmu — w sztukach pisarza jest w ogóle nieobecna. Nato
miast prawa snu działają w Ślubie istotnie: dom, rodzice,
14
narzeczona w okupowanym kraju są splugawieni i po
niżeni (lęk Henryka), a jednocześnie oczyszczeni i uwznio-
śleni (tęsknota Henryka), sam Henryk jest postacią z wła
snego snu i jednocześnie wie, że tylko śni — a metafory,
w które jego nieświadomość układa akcję sennego dra
matu, apelują do elementarnych archetypów, od motywu
ojca-króla poczynając.
Aktorska psychologia Formy zyskuje tu nowe piętro
komplikacji i wzbogacenia: ową podwójność. Już nie wszy
stko jest grą, skoro wszystko jest snem. Postacie raz są
plugawe n a p r a w d ę , raz wzniosłe n a p r a w d ę , to
znów zgrywają się tylko na wzniosłość lub plugawość,
kiedy im to — jak w Iwonie — narzuca sytuacja; raz
działają we śnie niby w życiu, raz gubią się w nim, nie
mogą się połapać, gdzie są, kim są... Znakomicie wyraża
te komplikacje język Ślubu, mieszanina zwykłej „rozsąd
nej” prozy z refleksyjnym białym wierszem serio, to znów
ze wzniosłym wierszem-parodią o szekspirowskiej frazie,
albo z kwestiami o niby gwarowych przekręceniach, zgru
bieniach, wykoślawieniach słów. Bezbłędny słuch języ
kowy Gombrowicza objawia się tu raz jeszcze: od czasów
Leśmiana nikt tak nie władał polszczyzną, to pewne.
A całość układa się w przedziwny stop antynomii,
w „dialektykę szyderstwa i apoteozy”. Umyślnie użyłem
zwrotu z języka Grotowskiego: jego Apocalypsis cum figu-
ris w swojej zewnętrznej, formalnej strukturze cała prze
cież, jak w pestce, zawarta jest już w Ślubie. Łącznie
z plugawą, atmosferką „popijawy”, z kreowaniem Ciem
nego na Zbawiciela przez zebranych z narzucaniem sobie
ról, zderzeniami tonacji i języka, szyderstwem i wznio
słością, bluźnierstwem i sakrą. Snu tylko nie ma w Apo
calypsis i treści wewnętrzne są inne — ale jak wygląda
łyby one bez Slubul
Tak, niejedno można wyhodować z Gombrowicza w tea
trze. W dramacie wyrósł już z niego Indyk i Tango,"
i Chłopcy Grochowiaka, i Zegary Łubieńskiego. Echa Gom
browicza nieraz słyszymy ze sceny. Tylko jego samego
nie widać. Po Iwonie w Dramatycznym* zagrano co praw
da jeszcze Ślub w studenckim teatrze STG w Gliwicach.
Było to na początku lat sześćdziesiątych. Grali tylko ama
torzy, ale inscenizowali zawodowcy: Jerzy Jarocki i Kry-
45
styna Zachwatowicz. Potem Gombrowicz wyraził się-nie
przychylnie o jakichś krajowych sprawach i ponownie
zapadło nad nim milczenie.
Dziś jednak odszedł człowiek, zostały tylko utwory. Nie
sądzę, by komukolwiek zależało na tym, aby się na nie
boczyć. Są częścią polskiej kultury, żyją w niej, pusz
czają zielone odroślą. Bardzo łatwo wypluć tę pestkę; ale
szkoda.
30 VIII 1969.
POWRÓT CHRYSTUSA
47
ście i mimice, ruchu i intonacji, układach i pochodach,
psychicznych reakcjach i kontr-reakcjach partnerów. Przy
wołuje aluzją sceny biblijne i dzisiejszy obyczaj wiejski,
symbole liturgii i chuligańską popijawę, eleganta z przed
mieścia i Dawida przed Arką. Mnoży i zderza znaczenia:
twarz aktora wyraża co innego niż równoczesny gest ręki,
a jeszcze co innego niesie w tymże momencie reakcja
przeciwnika; w głosie jest groźba, w oczach radosna ja
sność, w spazmatycznym skurczu ciała — ból. Ekspresja
olśniewa wirtuozerią, każdy znak precyzją rysunku, ale
wszystko to nasuwa się na siebie, ulatnia się, ucieka. Po
łowę spraw rejestrujemy ledwie kątem oka, zapadają
w świadomość, aby je jednak opisać szczegółowo trzeba
by każdą sekwencję aktorską obejrzeć wielokrotnie i każ
dej poświęcić ze dwie szpalty druku, podobnie jak przy
analizie wszystkich sensów zwrotki dobrego wiersza.
A dopiero suma tych sensów daje sens. Sens wielo
warstwowy, natłok znaczeń pełen sprzeczności świadomie
akcentowanych, rozegranych z całą logiką i jasnością, aby
w sumie złożyły się w niejasność. Mówiąc językiem ma
larskim wszystkie obrazy Apocalypsis operują złamanym
kolorem. Albo jeszcze inaczej: w Apocalypsis uderza gę
stość. Gęstość poetycka i gęstość myślowa. A le i prostota
zarazem. O wiele łatwiej zrozumieć ten poemat, niż zra
cjonalizować takie rozumienie.
Liczni nieprzekonani spośród krytyków i ludzi teatru
uśmiechną się tu, oczywiście. Nie powiedzą już wpraw
dzie głośno, że to, panie, tylko bełkot, mętniactwo, bez
czelność i w gruncie rzeczy chucba. Krzyczeli to wiele
lat i nawet trudno im się dziwić: język Grotowskiego,
trudny, odarty z banału, jaskrawy, szyderczy i ekstatyczny
nie mieści się w ich przywiędłych schematach. Opór, jaki
musieliby pokonać, jest dla nich znacznie większy, niż
dla normalnej publiczności. Tej najmłodszej szczególnie,
wychowanej w innym już świecie, na innych lekturach,
innym filmie, innej plastyce. Tej publiczności nie peszy
niejasność ani drastyczność, jest nieuprzedzona i wrażli
wa — i często, jak chcial Artaud, „metafizykę chłonie
przez skórę” . Wzbierająca fala młodych i ich — ciekawa
socjologicznie — fascynacja Grotowskim niepokoi ostatnio
niejeden „autorytet” , lecz sprawia, że oponenci przycichli.
Światowa sława wrocławskiego zespołu dodatkowo za-
48
tyKa im usta. Ba, bąkają już czasami, że owszem, cie
kawe. Aż miło spojrzeć na tę rejteradę. Lecz — wracając'
do Apocalypsis — nawet uśmieszek przeciwników nie
byłby tu taki rozsądny, jak myślą: czy łatwo określić
jednym zdaniem, o czym mówi Jałowa ziemia Eliota,
a choćby Bal u Salomona Gałczyńskiego? No — o czym?
Niejasna fabuła Apocalypsis opowiada o powrocie Chry
stusa. O powrocie dziś, pomiędzy nas. Chrystusa kreuje
dla draki pięć przypadkowo zebranych osób — czy fał
szywego jednakże? Ów Chrystus przechodzi ponownie całą
swoją Chrystusową drogę i — przegrywa. Czy jednak prze
grywa, czy to pewne? Siła emocjonalna i myślowa Apoca
lypsis tkwi w owych 'znakach zapytania. Gdyby Grotow
ski powiedzieć chciał tylko, że Bóg umarł, powtórzyłby
za Dostojewskim prawdę banalną już i powtarzania nie
wartą; dotknąłby może paru drażliwszych katolików, re
szta widzów opuściłaby spektakl obojętnie. Ale pytanie,
c z y Bóg umarł, trafia w splot problemów zgoła nie-
błahych. Tym bardziej, że w metaforycznym języku Apo
calypsis Bóg czy Chrystus nie musi oznaczać koniecznie
judeo-chrześcijańskiego Boga osobowego. Może oznaczać
bardzo wiele bardzo różnych ludzkich spraw.
Może na przykład oznaczać pewną nieświadomą potrze
bę psychiczną, nie tylko indywidualną, także zbiorową:
potrzebę ojcowskiej opieki, albo wszechludzkiej miłości,
albo wyższej sprawiedliwości, albo odkupienia win. Ina
czej mówiąc: archetyp. Archetyp to słówko dziś modne
w krytyce, a sam Grotowski niegdyś co chwila nim sypał.
Nie jest zresztą zbyt jasne w Jungowskim rozumieniu nie
świadomości zbiorowej. Trafniejsza wydaje mi się wy
kładnia, według której archetypem jest właśnie sama po
trzeba, wspólna różnym kulturom i epokom, a wyraża
jąca się poprzez określone wątki, czyli motywy; na ogół
jednak przyjęto nazywać archetypami po prostu owe mo
tywy, czy też, jak powiada Levi-Strauss, daleki zresztą
od entuzjazmu w tej materii, „pewne tematy mitologiczne,
z którymi wedle Junga zdają się wiązać określone zna
czenia”. Takim tematem niewątpliwie jest Chrystus, jako
mit chrześcijaństwa oczywiście, nie postać historyczna.
Pytanie czy Chrystus umarł jest zatem wiwisekcją na mo
tywie, który ukształtował całą naszą europejską kulturę.
A poprzez tę wiwisekcję — pytaniem o dzisiejszą żywot-
4 — B urzliw a pogoda 49
ność pewnego splotu archetypów. Czy żyją w nas nadal
jako wewnętrzna potrzeba, czy umarły?
Wiwisekcja przebiega chłodno i gwałtownie zarazem.
Mit Chrystusa poddaje Grotowski próbie bluźnierstwa,
próbie cynizmu, wreszcie próbie argumentacji słownej,
tej najostrzejszej dotąd, tej z Karamazowych. Aby obe
drzeć mit ze wszystkich złotych szat, w które spowiła
go religia, tradycja, przyzwyczajenie. Aby stanął przed
nami nagi i tak się bronił.
Scena jest równie naga. Nie, nie ma sceny. Jest pusta
sala bez okien, o czarnych ścianach. W kącie na podłodze
dwa reflektory świecą skosem ku górze, pod ścianami
nieregularnie rozrzucone stoją cztery’ proste ławki dla
publiczności. Mieści się na nich zaledwie trzydzieści osób;
widzowie to czy może świadkowie, którymi mamy tu zo
stać? Na podłodze, rozrzuceni w nieładzie, leżą aktorzy,
wyczerpani i apatyczni, jakby po przepiciu. Ubrania mają
białe, współczesne, dość neutralne, czasem tylko trochę
charakteryzujące postać: ten, który będzie Judaszem (Zy
gmunt Molik) wygląda jak Maniuś-elegant, ale koszula
wylazła mu ze spodni w pijackim niechlujstwie, a przy
szły Szymon-Piotr (Antoni Jahołkowski) siedzi pochylony,
jak pasterz drzemiący wśród owiec, otulając się białym
kocem-płaszczem, który nabierze znaczeń kapłańskiej kapy,
kiedy Szymon stanie się mistrzem ceremonii i głównym
antagonistą Chrystusa.
Podnosi się dziewczyna (Elisabeth Albahaca), zaczyna
mówić cicho, coraz głośniej, przechodzi w- śpiew po hisz
pańsku. Jej tekst po polsku powtarza Jan (Stanisław
Ścierski): „Zaprawdę, zaprawdę powiadam, jeślibyście nie
jedli ciała syna człowieczego i nie pili krwie jego, nie
będziecie mieć żywota w sobie”. I dalej: „Albowiem ciało
moje prawdziwie jest pokarm, a krew moja prawdziwie
jest napój”. W tych pierwszych kwestiach pada już wy
jaśnienie wielu osobliwych drastyczności spektaklu: jedze
nie ciała i picie krwi pojmowane są tu „prawdziwie”
właśnie, tj. dosłownie. W konsekwencji i miłość — po
jęcie dla historii Chrystusowej kluczowe — traktowana
będzie dosłownie: jako erotyka. Erotyka mistyczna, rzecz
jasna, jak w tekstach Jana od Krzyża, gdzie mistyka
i erotyka są tym samym, a sprawa ma nawet barwę dość
szokującą: Bóg jest kochankiem, Nim, Jan jest kochanką,
50
Nią (duszą). Sięga ta tradycja aż do Pieśni nad pieśniami,
najbardziej zmysłowego poematu religijnego, jaki znamy;
Apocalypsis zaczerpnęła i z niego garść niezgorszych cy
tatów, choćby ten: „Miły mój sięgnął rękę swoję dziurą”
(tak!). Oczywiście erotyką stanie się w tym kontekście
również przeciwieństwo miłości, nienawiść. Osnuje się na
tej kanwie, cielesnej i drastycznej, cała dialektyka pro
wokacji i bluźnierstwa z jednej, a fascynacji i tęsknoty
z drugiej strony. Cała wiwisekcja mitu.
Leżą więc, znużeni, wyczerpani — fizycznie, ale i du
chowo. Świat jest pusty, nie warto nawet czekać na Godo
ta. Coś się jednak pojawia, jakiś ruch: dziewczyna, która
śpiewała. Biega teraz nerwowo między leżącymi, tuląc
do piersi jak niemowlę bochenek chleba. To budzi zain
teresowanie. Podbiega Jan, rozkłada na ziemi biały rę
cznik, dziewczyna kładzie na nim chleb, zawijają go. Jan
wyciąga coś znad pasa, nie do końca, dziewczyna przy
pada, siorbie głośno — „piersiówka” z wódką? — potem,
przygięty, siorbie Jan. Dziewczyna wpycha mu w ręce
nóż, Jan uderza nim w ziemię, porywa bochenek, bierze
go po,d siebie, leży wykonując szybkie, niedwuznaczne
ruchy. Dziewczyna biega zdenerwowana, mężczyzna pod
rywa się, ucieka z chlebem, ona go dopada, próbuje wy
rwać chleb. Szamoczą się, mężczyzna odrzuca ją na zie
mię. Kładzie się na wznak, przyciska chleb do podbrzu
sza, znów kilka ruchów bioder, aż napięty i wygięty opada
W orgazmie na podłogę. Leży, dyszy. Dziewczyna wyrywa
chleb, odbiega, kładzie bochenek na ziemię i dwukrotnie
uderza weń nożem — każde uderzenie wywołuje jęk leżą
cego mężczyzny, jakby to w niego trafiała.
Oto krótka sekwencja aktorska, takimi sekwencjami
miękko przechodzącymi jedna w drugą, płynie i narasta
przedstawienie. To także przykład' wieloznacznej aktor
skiej metaforyki. Chleb jest tu pokarmem, dzieciątkiem,
Hostią, a prymitywny improwizowany posiłek gdzieś w po
czekalni na dworcu przechodzi w bluźnierczy eksces ero
tyczny, kończąc się intencjonalnym morderstwem — dzie
cka, mężczyzny, Boga?
Profanacja Hostii ożywia zebranych. A może by się
zabawić? Przywołać Zbawiciela? Kreować go na nowo,
skoro inaczej nie można i zobaczyć, co to da?
Szymon-Piotr mówi: „Wstańmy”. Rozdziela role, na-
4* 51
znacza: „Mana Magdalena”, „Judaszu, wskaz Go”. Nazwa
ny Judaszem wskazuje Łazarza (Zbigniew Cynkutis). Nie,
to na nic, z tym nie będzie^ zabawy. Szymon idzie w kąt
i wyciąga z półmroku postać, której dotąd nie zauważy
liśmy w ogóle: spłoszonego wiejskiego przygłupka. To
Ciemny (Ryszard Cieślak). Kuli się w czarnej, trochę za
dużej jesionce, nogi ma bose, w ręku białą laskę, choć
widzi. Ciemny znaczy po prostu: jedyny ciemno ubrany,
ale także: niejasny, zagadkowy, nieznany, także: ociemnia
ły, nie widzący realnego świata, wreszcie: „ciemny”, nie
rozumiejący życia tak jak ludzie „światli”, naiwny. Jest
przeciwstawiony innym, od barwy po „wnętrze” aktorskie:
ma odmienną skalę wartości, dobro i zło to dlań odczucia
proste i spontaniczne, jest „niezepsuty”. Może to także
wsiowy „nawiedzony” (jurodiwyj), a może nawet i Sza
tan? Wszystkie te znacizenia gra, sugeruje Cieślak: to
wielka jego rola, chyba świetniejsza niż poprzednia, Ksią
żę Niezłomny, choć pozornie mniej efektowna.
Od razu staje się przedmiotem prowokacyjnego ataku.
Fale szyderczego śmiechu „towarzystwa” biją weń po
każdym „kreującym” zdaniu Szymona-Piotra: „Urodziłeś
się w Nazarecie. — Jesteś dziecko. — Dla nich umarłeś
na krzyżu. — Jesteś Bogiem. — Dla nich umarłeś. —
A oni Cię nie poznali”. Chór intonuje znaną pieśń Wisi
na krzyżu. Wszyscy się już wciągnęli w tę drakę, ale pod
drwiną czujemy napięcie: a jeśli...? Ciemny też trochę
się wciąga, może chńałby po prostu uczestniczyć, choćby
własnym kosztem. Ale to nie takie proste: zebrani to go
atakują, to odtrącają, nie dostrzegają, ostentacyjnie bawią
się sami. Wtedy biega niespokojnie wkoło nich, przystaje
przed jednym czy drugim, patrzy mu w oczy i pogwizduje
cicho, jakby wabił ptaki, jakby prosił. Na próżno, jest
ciągle na z e w n ą t r z , nawet biega po zewnętrznym
tylko kole. A tu płyną serie dalszych prowokacji, pokus,
gier, umizgów, szyderstw. Wreszcie Szymon-Piotr dosiada
Ciemnego i cwałuje na nim, poganiając, z rozwianą białą
kapą, wśród dzikich okrzyków reszty. „Jeźdźcem Apoka
lipsy jest papież, pędzi na barkach apostoła” — napisał
o tym Helmut Kajzar *. No, nie apostoła, tylko Chrystusa,
ponadto zaś ten sens, choć dopuszczalny, nie jest jedyny:
* „ T e a tr ” 1969 nr 16.
52
ważniejsze jest tu zwyczajne, a dosłowne, ^robienie w -ko
nia” Ciemnego. I rozjątrzenie go, zerwanie do galopu,
aby poniósł.
Istotnie Ciemny teraz szaleje. Zwala Piotra na ziemię
i sam cwałuje dalej, cały w Skurczu czy spazmie unie
sienia, tupocząc bosymi nogami w synkopowanym rytmie,
jakby ten bieg był jakimś tańcem, dionizyjskim i rozpacz-
’iwym zarazem. Jest tańcem: to i-Dionizos, i Dawid przed
Arką Przymierza, i ciągle Chrystus; mówił mi kiedyś Gro
towski, że jeden z późniejszych od Ewangelii apokryfów
wspomina o Jezusie (tańczącym.
Taniec urywa się nagle, Ciemny pada. Coś się w nim
jednak poruszyło, niemal uwierzył. Teraz draka rozsypuje
się na luźne, prawie niepowiązane epizody, jakby zebrani
nie bardzo wiedzieli, co począć z rozpętaną przez siebie
aferą i trochę na chybił trafił szukali kontynuacji. Stru
myk akcji, biegnący dotąd kapryśnie, zawile, ale wartko,
rozlewa się w różne strony, iworzy odrębne jeziorka, za
toczki, zwalnia, utyka. Zjawiają się jakieś opowiastki Ju-
dasza-cwaniaczka o pannach głupich i mądrych, urwane,
bez pointy, dwuznaczne, trochę 'bezsensowne, „brudne” ;
jakieś cytaty biblijne; elementy dziecinnych zabaw; na
gły wybuch wściekłego, orgiastycznego tańca wszystkich
zebranych, śpiewających Guantanamerę, (modny w ubie
głym roku przebój, niemal co wieczór .grany na dancingu
we wrocławskim hotelu „Monopol”... -Nadchodzą też mo
menty zluźnienia zupełnego, kiedy nic się nie dzieje.
Wszystko to współtworzy jednak atmosferę, .rozbudowuje
dramaturgię napięć emocjonalnych, jaką niosą kolejne
sekwencje aktorskie.
Nie ma w nich „ostrych kantów”, twardego zderzania
się scenek-kloćków, jak .u Brechta. Montaż, jest „orga
niczny”, nie „mechaniczny”: przechodzą w siebie nawza
jem, jak chmury, fale, kłęby dymu. A wśród nich poja
wiają się tu i ówdzie sekwencje— „figury” ewangeliczne,
jakby przemieszane w chronologii przypomnienia tego, co
działo się kiedyś w historii Chrystusowej.
Przypomnienia dla widza, ale przede wszystkim — już
coraz bardziej serio — dla Ciemnego. Szymon-Piotr przy
wołuje np. scenę przebicia boku Ukrzyżowanego. Rzuca
nagle: „I widziałem wodę wychodzącą z prawego boku
świątyni, alleluja”, na co wszyscy odpychając się nawza-
53
jem .przypadają do Ciemnego, obnażają mu bok i kolejno
wpijają’się weń ustami, ssając i chłepcząc. Pęcznieją przy
tym dziwnie, jak pijawki. Ostatni zwala się na ziemię
i mówi z bulgoczącym pogłosem, jakby miał pełne usta
jakiejś śluzowatej cieczy: „Gorzała w nim siedzi, a nie
krew”. Wskrzeszenie Łazarza to cała zabawa na podłodze
w stypę, z płaczkami, w stylu wschodnim. Ciemny zafa
scynowany wpatruje się w nią, bierze go to. Wreszcie
mówi poważnie, z siłą: „Łazarzu, ja tobie mówię, wstań!”
Łazarz wstaje, idzie na niego groźny, zaczepny, jak chu
ligan nim uderzy. Mówi długi tekst z Księgi Hioba i ze
słów bije pretensja o wskrzeszenie, o zakłócenie tego, co
naturalne, śmierci, przez interwencję przygłupka. Mówiąc,
trzyma w ręku bochen, ten przedtem przebity. Nadłamuje
go, grzebie w nim ręką jakby kopał dół, wygarnia miąższ,
zgniata i dwukrotnie wali pecyną z chleba w twarz Ciem
nego: kamienuje go chlebem, ale i trupem własnym, packą
szarą, bezkształtną i lepką. Wzrok- rozjaśnia mu się, jakby
ulgą był ten rozrachunek za idiotyczne złamanie ludzkiego
prawa do grobu.
Atak trwa jednak. Nowy argument przeciw Chrystu
sowi i Ciemnemu nasuwa Maria Magdalena; lecz tu ar
gument nagle się załamie'. Jan mianowicie (dla wielo
znacznej erotyki tej sceny ważne, że to Jan właśnie)
w pewnej chwili napuszcza Ciemnego na prostytutkę. Pro
wadzi go do dziewczyny: „Idź, pokażę Ci potępienie wiel
kiej wszetecznicy, która siedzi nad wodami, z którą nie
rząd uprawiali i opili się winem jej nierządu”. Ciemny
podchodzi, oboje patrzą na siebie. Obejmują się łagodnie,
odchodzą w kąt sali, tam gdzie ńa podłodze świecą sko
sem w górę, reflektory. Stają tuż przed nimi, cali opro
mienieni i prześwietleni ich światłem, sala nagle mrocz
nieje. Ruchy mają teraz zwolnione i senne, jakby odkry
wali na nowo własne ciała, zdziwieni, onieśmieleni, cisi.
Wydają się ruchomą rzeźbą. Jan zrzuca kurtkę, zostaje
pośrodku sali półnagi, idzie w -miejscu ku nim, sprężony,
wyczekujący, czujny, lekki. Przypomina rogacza z sone
tu LIX Ronsarda, z Amours de Cassandre. Ciemny i Ma
gdalena odchylają się wolno w przeciwne strony, jej ciało
wygina się w luk, Jan przyspiesza, biegnie coraz szybciej,
jeszcze szybciej. Słychać jego dyszący oddech, cichy tupot \
nóg i — ledwie dosłyszalne zawodzenie wiatru. Gdzieś
54
daleko ujadają psy, świat ogromnieje, nieruchomy. W pół
mroku nie widać nawet, którzy z aktorów robią głosem
-to foniczne tło. Ciało Magdaleny rozpręża się nagle, oboje
opadają zluźnieni i w tejże chwili biegnący skręca się
i staje, jakby trafiony strzałą. Przechodzi na drugą stronę
sali i znów powoli rozpoczyna swój bieg ku kochankom,
e oni znów odchylają się z wolna. Teraz Ciemny jest lu
kiem, ona cięciwą — skupieni wewnętrznie, w aureoli
światła, promienni, niemal mistyczni. Niebywałe jest w tej
sekwencji nie tyle pradawne skojarzenie polowania z ero
tyką, ile nieśmiała jej c z y s t o ś ć , mimo całej drastycz
ności obrazu. To może najryzykowniejsza aktorsko i naj
głębiej liryczna scena miłosna, jaką widziałem w teatrze.
Począwszy od tej sceny Ciemny niedostrzegalnie za
czyna wygrywać. Naiwnością, czystością, pokorą, dobro
cią. Nic mu nie można zrobić. Nasila się teraz znowu
główny wątek — prowokacji Szymona. Prowokacji i oskar
żeń. Najpierw parozdaniowe, potem coraz dłuższe, poja
wiają się teksty Wielkiego Inkwizytora. „Dwadzieścia już
wieków minęło od czasu, jak przyrzekł przyjść i założyć
królestwo swoje. Dwadzieścia już wieków minęło od czasu,
gdy prorok jego pisał, że przyjdzie rychło, a o godzinie
i dniu przyjścia on sam nawet nie wie, tylko ojciec w nie
bie. Ale ludzkość oczekuje go z niezmienną wiarą i z daw
nym wzruszeniem. O, z większą bodaj wiarą, bo już skoń
czyło się obcowanie człowieka z niebem” . I dalszy atak
na argumenty: „Człowiek urodził się buntownikiem, zali
buntownik może być szczęśliwy?” I jeszcze: „Przecz żeś
przyszedł nam przeszkadzać” . Ciemny broni się biernie,
łagodnie:
Skoro nie mam nadziei, bym jeszcze powrócił
Skoro nie mam nadziei
Skoro nie mam nadziei, bym wrócił
Nie usiłuję walczyć o te sprawy
Po cóż by stary orzeł rozpościerał skrzydła?
To tekst Eliota. Ciemny mówi tu już jak Chrystus, ale
jest jeszcze Ciemnym: nie przyjmuje wyzwania, we
wnętrznie się cofa. Odpowiedź nie pada nawet bezpo
średnio na atak, przedzielają ją inne sceny. Opowiadając
poemat Grotowskiego, upraszczam trochę jego dramatur
giczną strukturę, i tak przecież relacja jest tasiemcowa.
55
A le tu oez gaaulsiwa nie aa rady. Skoro wielu inteli
gentnych w końcu ludzi ni w ząb nie rozumie języka
Teatru Laboratorium, trzeba raz wreszcie pokazać, jak to
się czyta. I jak się „pisze na scenie” . Trzeba też, choćby
wyrywkowo, pokazać metaforykę aktorską, która unerwia
Apocalypsis. Takiej metaforyki nie uprawia u nas żaden
inny zespół. Nie jest w stanie. Łatwo grzebać ręką w bo
chenku, trudniej narzucić skojarzenie tak odległe, jak
grób. Komuż zresztą chciałoby się pakować w każdą
„użytkową” premierę tyle zbiorowego wysiłku myśli
i wyobraźni? Na co dzień żyjemy banałem, wolimy nim
żyć.
A jest jeszcze w Apocalypsis siła ekspresji aktorskiej,
również niezwykła i o szczególnym charakterze. Bo prze
waga gestu, sytuacji, ekspresji ciała nad słowem mogłaby
sugerować, że to technika pantomimy. Lecz w pantomimie
jest to technika zewnętrzna niejako, chłodny ciąg znaków,
bardziej wymagający sprawności warsztatu niż przeżycia.
W zespole Grotowskiego natomiast przeżycie aktorskie,
niesłychanie intensywne, programowo dotyczy autentycz
nych, prywatnych spraw grającego. Nie poznajemy ich
oczywiście, a przecież i tak — powiadają niektórzy — to
niemal ekshibicjonizm. Nie, jednak nie: samoobnażenie
aktora jest tu nie większe niż u wielu pisarzy i tak samo
poddane twardym rygorom kompozycji. Większe bywa
natomiast, niż u „zwykłych” aktorów, gdzie przeżywanie
jest raczej pracą wyobraźni na temat roli, niż świadomym
wyzwalaniem siebie z utajonych urazów, wspomnień,
z dawnych przeżyć, z zahamowań. Dlatego jednak tak
duża u aktorów Grotowskiego jest siła i p r a w d a wy
razu, dlatego tyle tu twórczości rzeczywistej. Choć specy
ficznej: działania- aktorskie wyglądają niemal na psycho
analityczne przeniesienia, „działania zastępcze” . Stąd może
intensywnie erotyczna barwa przedstawień, wrażenie cią
głej gry agresji i oddania, sadyzmu i masochizmu, ofiary
i odwetu. Cała Apocalypsis rozedrgana jest tą dialektyką.
Mrok. To Szymon-Piotr usiadł na reflektorze, przesłonił
drugi płaszczem. Zgasły. Zapadamy w ciemność. Ktoś
chodzi, słychać krok i pogwizdywanie, znów cicho. Długa
pauza. Migotanie świec, wnoszą ich duży płonący pęk,
■stawiają przed Ciemnym, który siedzi na ziemi. Reszta
spektaklu przebiegnie już przy świecach. Nim pojmiemy,
56
co znaczy ta znuana i ta cezura ciemności, paaają słowa:
„Oto oblubieniec idzie, wynijdźcie przeciw niemu” i C iem-
ny odzywa się jak Chrystus. Ale teraz jest już nim na
prawdę, wcielenie się dokonało. „Jeden z was mnie wy
da” — nnówi Ciemny. Jan na prośbę Szymona pyta: „Kto
to jest, Chryste?”, a Ciemny chwyta palcami płomyk
świecy i szybkim ruchem robi znak na czole Szymona.
„Panie! A ja?” — woła Judasz i Szymon odpowiada mu:
„Judaszu, synu Iszkariota, jesteśmy razem” ; tak, to Szy
mon, kapłan-oskarżyciel, jest tu zdrajcą idei, Judasz-
-cwaniaczek to tylko nieważne narzędzie. „Panie, dokąd
idziesz?” — pyta Szymon. Zaczyna' się Golgota.
Golgota to najpierw śpiewy liturgiczne: „Chwała wiel
kiemu i sprawiedliwemu”, „Baranku boży” — a potem
wielki lament Ciemnego. Właściwie to raczej Ogrójec. La
ment biegnie długimi zachłyśnięciami wersetem Eliota, jak
tkaniem: „Jeżeli słowo przepadło, przepadło...”, ,;Ludu
mój, ludu”, „Nie tutaj czas ni miejsce, idę nadaremno” .
Świece, częściowo pooddzielane od głównego pęku, mi
goczą po sali. Jedna stoi samotnie na ziemi i pod koniec
lamentu Ciemny w ekstazie udręki zwala się na wznak
z rozrzuconymi ramionami, głową tuż przy niej. Obecni
skupiają się u jego stćp, patrzą, grupa z płonącymi świe
cami. I ta jedna świeca u wezgłowia... Ukrzyżowali go
wreszcie.
Podnoszą się znowu śpiewy, uroczyste, celebrujące, ze
brani stąpają cicho, z szacunkiem. Ale już zjawia się
w śpiewie akcent radości: „Kyrie elejson”, „Sursum cor-
da”. Skoro go ukrzyżowali, wygrali: zdobyli męczennika,
przedmiot kultu, zdobyli Boga. Boga więc mają, i obrzą
dek, i świątynię, a skoro' jest świątynia, to i pokupczyć
w niej można. Padają pojedyncze okrzyki, zachęcające,
jak na targu: „Babę. — Brzuch sprzedam. — Sprzedam
matkę modlącą się. — Siebie sprzedam. — Świeże ciało
Boga. — Świeże mięso sprzedam.” Już życie nabrało sen
su, już jest fajnie.
Ale Ciemny, który uwierzył, teraz im tego nie prze
puści. Zrywa się w furii, smaga ich zwiniętym ręczni
kiem, oszalały z bólu i rozpaczy. Biczuje ich, wygania
kupców ze świątyni, uchodzą z sali jeden po drugim.
Tylko Jan przeciwstawia się nagle, ręka Ciemnego zawisa
w powietrzu. Namiętna opowieść Jana, opowieść Simone
5T
Weil o pokoiku na poddaszu, gdzie kiedyś zapukał On —
jest odrzuceniem miłości Ciemnego. I miłości Chrystusa
oczywiście, mistyka i erotyka są przecież wciąż tym sa
mym. Ciemny nowym histerycznym zrywem wygania Ja
na i opada bezsilny na ziemię. Przed nim palą się świece,
będzie ich teraz ubywać. Na drugim końcu sali, także za
świecą, siedzi Szymon-Piotr. Tylko on został. Patrzą na
siebie. To już ostatni pojedynek.
Znów wraca Dostojewski, najbardziej gorzkie z oskar
żeń: „Zamiast dawnego, twardego prawa — wolnem ser
cem miał człowiek odtąd rozstrzygać sam, co jest dobre
a co złe, mając przed sobą twój obraz, twój wzór. Ale
czyś ty nie pomyślał, że w końcu odrzuci nawet twój
obraz i twoją prawdę, jeśli go się obciąży tak strasznym
brzemieniem, jak wolność wyboru?” Ciemny milczy, pa
trzy na Szymona, a między nich wkracza dziwaczny po
chód. Jan i Magdalena. Wnoszą miednicę, nalewają wody,
wchodzą do niej kolejno bosymi nogami, myją je, wycie
rają, owijają się czarnymi chustami, zabierają miskę i w y
chodzą, śpiewając: „On wie, co udręczenie, on zna, co
smutku łzy” — dwie wiejskie baby, wyruszające na po
grzeb, rzeczowe, zdecydowane, złe. Cisza. Szymon znów
atakuje: „Słuchaj więc: nie z tobą jesteśmy, lecz z innym,
oto nasza tajemnica! Dawno już nie jesteśmy z tobą, lecz
z innym, już kilkanaście wieków”. I teraz zaczyna się
drugi wielki Eliotowski lament Ciemnego, najtragiczniej
szy, najbardziej rozpaczliwy. Historia „daje za późno to,
w co już nie wierzymy”. Powrót Chrystusa może być tyl
ko marzeniem. Już nie nastąpi.
Szymon gasi świece, jedną po drugiej, kiedy Ciemny
nagle zaczyna śpiewać. „Cogitavit Dominus dissipare...”
W połowie śpiewu gaśnie ostatnia świeca. Głos wznosi się,
potężnieje, wypełnia ciemność — wielki, czysty, rozdzwo
niony jękiem Hioba na gruzach: „lerusalem, lerusalem,
convertere ad Dominum, Deum tuum” . — Milknie. I w czar
ną ciszę, która nas otacza, padają nagle twarde, zimne
słowa Szymona: „Idź i nie przychodź więcej” . Zapala się
światło. Sala jest pusta, siedzi tylko publiczność.
Tak, chyba po raz pierwszy Grotowski utrafił w jakiś
żywy nerw współczesności. Póki swoich ukochanych ar
chetypów szukał w obozie oświęcimskim (Akropolis), czy
w historii Kordiana — wyraźnie pudłował. W Kordianie
58
np. chciał odnaleźć polski mit wyzwoleńczy, archetyp na
szej nieświadomości narodowej. Obawiam się jednak, że
go już tam nie ma, albo nigdy nie było. Na scenie została
więc tylko biografia bohatera opowiedziana dziwacznie,
w ostrej niezgodzie z tradycją i prócz irytacji prof. Ku
backiego żadnych żywszych reakcji rodaków nie wywołała.
Nawet Faust wg Marlowe’a, jedno z najświetniejszych
teatralnie wczesnych przedstawień Grotowskiego, dla mnie
osobiście dźwięczał pusto. Nic mnie to wszystko nie ob
chodziło. Dopiero na Apocalypsis patrzyłem z fascynacją
nie tylko profesjonalną, choć katolicyzm i chrześcijaństwo
są mi właściwie dalekie. Patrzyłem poruszony.
Ludzie wolno podnoszą się z ławek. Idą przez parkiet
schlapany stearyną, przez drobne kałuże wody, przez roz
sypane grudki chleba. Nie rozmawiają, nie dyskutują, nie
dowcipkują. Milczą. Jak gdyby to nie był teatr, który
jutro odegra tę samą opowieść. Jak gdyby tutaj, w tej
małej, czarnej sali tym razem naprawdę coś się stało.
1 X 1969.
60
prostu Mickiewiczem, ucharakteryzowanym na pomnik,
z książką w ręku. Nie jest wcale głównym przeciwnikiem
Konrada, to Konrad sam sobie jest przeciwnikiem. Co
więcej, Geniusz po dawnemu wprawdzie wyraża ciśnienie
tradycji, ale stanowi już tylko jej element, jak Karmazyn
i Hołysz. I jak dni tworzy drobny epizod, nie zaś cen
tralny moment dramatu. Centralna staje się rozmowa
Konrada z Maskami, to znaczy z sobą i ze światem. Bo
i cóż nas dzisiaj obchodzi krakowski kult Mickiewicza
anno 1902? Epizod z Geniuszem włączono więc w drwiący
przegląd tradycji narodowej z I aktu, gdzie rozgrywa się
cała „komedia dell’ arte”, czyli rozpętane przez Konrada
i improwizowane przez Aktorów widowisko „Polska współ
czesna”; akt II (i ostatni), to już tylko scena z Maskami,
modlitwa Konrada i Aktorzy powoli rozchodzący Isię po
spektaklu.
Ma rację prof. Górski: spektakl Maciejowskiego nie jest
wierny literze tekstu, choć zmienia głównie jego układ.
W iem y jest za to właśnie „intencji poety”. Zależy tylko,
jaką intencję uznamy za ważną. Maciejowski chce przy
wrócić Wyzwoleniu f u n k c j ę analogiczną do tej, jaką
nadawał mu autor 'kiedyś w społeczeństwie, które odeszło
w przeszłość. I robi to z pełną świadomością, że w innym
mieście i do innych widzów się zwraca.
Wyzwolenie, jak pamiętamy, dzieje się współcześnie, „na
scenie teatru krakowskiego”. Pierwszy wniosek Maciejow
skiego jest logiczny: jego Wyzwolenie dzieje się dzisiaj,
na scenie szczecińskiej. Oglądamy ją od tyłu, od kulis. Te
kulisy, z prawej, to trzy fragmenty dekoracji do Dziadów,
realizowanych parę lat temu na tejże scenie — obrócone
tyłem, z białymi napisami „Dziady — lewa”. Na jednym
ktoś nagryzmolił „44”. Podest w głębi, i lewej, zna także
publiczność szczecińska: pochodzi z Ryszarda III. Pamięta
i zegar, zjeżdżający z góry: ten „grał” w Indyku. Graciar-
nia, pozornie chaotyczna, zgrabnie organizuje skojarze
nia — i te sceniczne, miejscowe, i te literackie — a za
razem jest to po prostu scena w teatrze z zamarkowaną
byle czym dekoracją, scena przed próbą. Z boku, tuż przy
proscenium, siedzi już suflerka z egzemplarzem, w trak
cie spektaklu powie kilka kwestii Chóru. Przy podeście
Konrad powtarza rolę. Mruczy tekst, wychodzi na przód
sceny, zaczyna, myli się, wraca. Zaczyna ponownie.
61
Drugi wniosek Maciejowskiego jest oardziej wątpliwy:
Konrad to po prostu jeden z Aktorów. Dla Wyspiańskiego
dość istotny przecież był fakt, że Konrad do teatru przy
chodzi z zewnątrz. Z Dziadów, ale i z życia. W misję swą
wierzy, cały jest nią; działa, nie roli się uczy. Dlatego
kończy tragicznie, zatrzaśnięty w murach pustego teatral
nego gmachu. I łatwo zrozumieć, po co Wyspiańskiemu
potrzebne były Erynie w finale. Maciejowskiemu są zbęd
ne — i to już też jest logiczne. Ostatnią kwestią jego
spektaklu są słowa Konrada: „Czy jesteś, Polsko, tylko ze
mną? Sztuka mnie czarów siecią wiąże. (...) Jak wyjdę
z kręgu czarów Sztuki?” Tragizm Konrada zamyka się
w tym pytaniu: nie ma takiego wyjścia — dla aktora.
Szczeciński Konrad-Aktor tkwić więc będzie dalej po
środku świata, z którym się zmaga. Gra rolę Konrada,'
gra klasykę — nic więcej. Chce czynu, ale skazany jest
na sztukę i od początku wie, że nie wygra. Nie tyle wal
czy, ile szamocze się, szuka, bije z myślami. Nie wyjdzie
z kręgu czarów Sztuki. Lecz nas prowokuje do tego, od
nas, widzów, żąda działania. To jego najgłębsza wiara: że
czarem Sżtuki i wolą, pragnieniem zmian obudzi sumienia
w tym drugim, zewnętrznym świecie, świecie widzów.
I choć poprzesuwały się akcenty, jest to wszystko, wciąż
bardzo Wyspiańskie. Ale i współczesne: ten krzyk jest już
nasz, z tego pokolenia.
Jak Osiem i pół Felliniego spektakl Maciejowskiego opo
wiada o tworzeniu spektaklu, o sztuce, która nie powstaje,
której się nie da napisać. Bo musiałaby być Czynem, nie
teatrem. „Cóż tam, jest jaka sztuka?” — pyta Reżyser.
„Nic” — odpowiada Konrad. Ale chce tworzyć „teatr no
w y”. „Inny?” — pyta Muza. „Zobaczysz — mówi Kon
rad. — Patrz i uważ.” A potem nagle: „Muzo, chcę Naród
przedstawić.” Jak u Felliniego są tu cztery plany: „pry
watne” rozmowy Konrada z Aktorami, Robotnikami, Re
żyserem, improwizowana przez Aktorów „komedia dell’
arte”, jakieś przedstawienie normalne, którego nie widzi
my, a po którym rozchodzą się Aktorzy w finale i roz
grywające się w tym samym czasie marzenie czy rozra
chunek wewnętrzny Konrada: scena Masek. Tak to zresztą
wygląda już u Wyspiańskiego, ale skojarzenie z Fellinim
62
nadaje sprawie wyraźniejszy kierunek i barwę: plany na
kładają się na siebie, przenikają, zacierają. Są tu i nie
jasności płynące z niedomyśleń, Fellini jest precyzyjniej
szy — ale widz współczesny, już na Fellinim i Bergmanie
wychowany, przełyka to gładko, pochłonięty płynnością,
zwartością, rytmem. I zaskakującą w tej inscenizacji zja-
dliwością sarkazmu Wyzwolenia. Bo ostre skróty — rzecz
trwa ledwie półtorej godziny — upuściły z tekstu sporo
litrów młodopolskiej wody, lecz obnażyły nagle namiętną
jego publicystyczność: walkę z narodem o naród.
Zaczyna się ona już w owym przeglądzie tradycji naro
dowej, jaki prezentuje „komedia dell’ arte”. Aktorzy na
kładają maski, szydercze, szopkowe. Przez „polonez grany
dźwiękiem słów” przewija się cyniczny refren: „Dla Re
publiki trzeba żyć!” i drugi refren Karmazyna i Hołysza,
gdzie tradycyjne solidar.ystyczne „kochajmy się” splata
Wyspiański z naszym „aby do jutra”: „Niechaj swojego
swój uściska, to jutro będzie, co ma być.” Potem Prezes
powiada: „Pogodni zasiądźmy do wspólnego stołu i pa
miętajmy jedno:' nie wymawiać nigdy słowa «Polska»”,
a inny krzyczy: „Jedno ino wciąż wołajmy: Polska, Pol
ska!” i Chór co chwila skanduje: „Polska, Polska!” Potem
Kaznodzieja woła: „Bóg Polskę we mnie głosi!”, Prymas
żąda posłuszeństwa dla Rzymu, aż wreszcie wchodzi Sta
rzec i pokazuje Córkom scenę, kulisy, paludamenty, most
świetlny: „To najszerszy myśli polskiej lot. Widzicie więc,
jakie polska myśl ma skrzydła.”
Pojawiają się teraz sceny z aktu III, złe przeczucia:
„serce mnie boli”, „zginiecie”. Nadchodzi Geniusz-Pomnik,
wabi do grobu. Konrad atakuje — aż wreszcie pada z krzy
kiem: „Poezjo, precz! Jesteś tyranem!” W drugiej części
spektaklu podniesie się z tegoż miejsca, by rozpocząć scenę
z Maskami.
Rozegra się ona właściwie w jego umyśle. Wszystkie
Maski ubrane Są ciemno i zwyczajnie, tak jak Konrad: są
jego zwielokrotnieniem. Siedzą na krzesłach, czytają ga
zety. Płachty gazet, zza których się wychylają, co chwila
przesłaniają im twarze. Starczą za maski. Znaczące, zna
mienne. Bo te Konradki, to oportunizmy, które czają się
w duszy samego Konrada, z którymi się szamocze, by je
63
odrzucić. Tworzą wraz z nim wizję znakomitą plastycznie,
niemal kafkowską, a przy tym prostą, surową, bez ład-
nostek. Z wszystkich Wyzwoleń, .jakie widziałem, ta scena
Masek jest najlepsza.
Prowadzi ją znakomicie Wacław Ulewicz. Prowadzi całe
przedstawienie, ,tu jednak ma kulminantę. Jest współcze
snym młodym człowiekiem, jak i jego przeciwnicy: wszyscy
razem mogliby znaleźć się na ulicy, nie zwróciliby uwagi.
Jest również urzekający aktorsko, ponieważ opanował
tekst tak, że mówi nim jak własnym. Nie drwię: to bardzo
już rzadkie w teatrze. Posłuchajcie aktorów warszawskich:
prawie zawsze słychać, że mówią zdania c u d z e , wy
uczone. W ustach Ulewicza tekst nareszcie nie klekocze
jak sztuczna szczęka. Rytm przeżyć aktorskich i ich ner
wowa wrażliwość zbiegają się całkowicie z rytmem i sen
sem zdań. Dzięki temu ataki mają impet, zmienność, za
skakujące wolty. Brzmią gorąco, niemal prywatnie. Ale
to ich siła. Mówi przecież Konrad do Masek: „M yśl się
dla was gubi, bo nie widzicie myśli. (...) Tak jest, do
tąd nie widzicie myśli' mojej, tylko mnie, a nie o mnie
chodzi.” Ulewicz idzie tym — najsłuszniejszym — tro
pem: nie bawi się w „budowanie postaci” , prowadzi
myśl.
Myśl biegnie'zygzakami, wpada w skrajności i sprzecz
ności, ale jest jasna: to myśl .człowieka żywego obija się
o mury załgania, frazesu, martwoty, cynizmu. „W y chcecie
żyć i nie ma podłości, której byście do ręki nie wzięli.”
A le z drugiej strony „co jest mi wstrętne i nieznośne, to
jest to robienie Polski na każdym kroku i codziennie. To
manifestowanie polskości. Bo to tak wygląda jakby Polski
nie było, Polaków nie było... Jakby ziemi nawet nie było
polskiej i tylko trzeba było wszystko pokazywać, bo wszy
stkiego zostało na okaz, po trochu; pokazywać, jakby sre
bra stołowe w zastawie. (...) Po co, na co? Bez tych mani
festacji wszystko jest: i ziemia, i kraj, i ojczyżna, i ludzie.”
„Tylko naród się zgubił” . To nasza wina. „Musimy zro
bić coś, co by od nas zależało, Zważywszy, że dzieje się
tak dużo, co nie zależy od nikogo” . Wszystko, co . twór
cze, jest artyzmem i podlega logice sztuki: „artystami są
wszyscy” . Co nas łączy? „Chyba akcesoria i godła” . „Nie-
64
nawidzimy się wzajem i to nie jesi nasze najgorsze zło.
Niemal to jest nasze najlepsze”. Potrzebna jest „cenzura
narodowa”, by „nie przefilozofować Polski”. A może zbęd
na? Bo potrzebna jest też wewnętrzna swoboda myśli:
„Dlaczego wy czujecie się poddani i w jarzmie, a ja nie?”
A dlatego, że naród, to dla mnie nie słowa — „ja tym
żyjęl”. „Wy śpicie. Po cóż macie się budzić?” „Powinniście
mnie zabić, zabić. A wy westchniecie, że to przykre.”
I potem, może zresztą przedtem, nie pamiętam: „Niech
żyje partia!” „Dopiero co mówiłeś przeciw partii” — re
plikuje Maska. „A cóż ty myślisz — mówi Konrad — że
ja nie jestem partią?” Zabawne jest to przesunięcie zna
czeń: widownia podkłada oczywiście inny sens pod te sło
wa, niż kiedyś Wyspiański. Inny, a przecież ten sam, jeśli
przyjmiemy, że dziś partia chce być rzecznikiem tego, co
w społeczeństwie żywe, zaangażowane, zwrócone w przy
szłość, zbuntowane przeciw asekuranctwu, frazesom, mar
twemu tradycjonalizmowi. Jeśli nie przyjmiemy, wypo
wiedź, rzecz jasna, będzie antypartyjna, indywidualistycz
na. Podobnie jak naczelna dewiza Konrada, którą formu
łuje Muza: „Wyzwolin ten doczeka się dnia, kto własną
wolą wyzwolony.”
Oto publicystyka Wyzwolenia, nagle ożywiona. Co praw
da myśli Konrada to tylko ogólniki, ostrości pozorne. Lecz
niekiedy i pozorne ostrości zdają się nazbyt ostre. Macie
jowski odszedł już z teatru szczecińskiego, w którym pra
cował lat dziesięć, którym kierował od 1963 roku. Reżyse
ruje w Narodowym. Ma pewnie mniej kłopotów, może
i większe reżyserskie możliwości. Ale... W Szczecinie zo
stawił zalążek zespołu. I w Wyzwoleniu, i w Henryku IV
Shakespeare’a wyraźnie rysował się już pewien zbiorowy
styl, wspólny język aktorski: jasne podawanie myśli, ner
wowa wielobarwność, ironia i autoironia, namiętności
gwałtowne i autentyczne, ale hamowane, jakby wstydzące
się siebie. U starszych czuło się jeszcze trochę wysilenia,
naginania do tej poetyki, u młodszych — pełną już swo
bodę. -Znów się to wszystko chyba rozsypie, jak tylekroć
przy zmianach kierownictwa. A przecież teatru nie robi
się z dnia na dzień. Można tak czasem zrobić spektakl; na
teatr trzeba lat.
5 — Burzliwa pogoda 65
Cóz, istotną myślą Wyzwolenia jest, jak wiadomo, ma
rzenie, żebyśmy stali się wreszcie narodem takim, jak
inne. Normalnym. Nie tylko Konrad jest „niewolnikiem
wielkiej myśli jednej”, wszyscy nimi po trosze jesteśmy.
Ale na co dzień nie zawsze z tego marzenia wyciągamy
właściwe wnioski.
1 X I 1969.
5* 67
Jest obecnie jednym z najczęściej grywanych naszych
autorów, chętniej nawet wystawianym na scenach zawo
dowych niż studenckich i amatorskich, co także jest
oznaką „klasycznienia”. Czterdzieści dwie premiery od
roku 1964 do czerwca 1969, w tym siedem prapremier;
w jednym tylko sezonie 1966/67 dziesięć premier w tea
trach zawodowych, 210 przedstawień, 62 604 widzów —
oto miara sukcesu po latach zapomnienia.
Sukcesu czy mody? Na razie nie jest to pewne. Mnożą
się jednak także premiery zagraniczne; ostatnio doszła nas
wiadomość, że zagrano właśnie Witkacego w Nowej Ze
landii! To efekty narastającej fali przekładów. Do naj
ważniejszych dotąd należy znakomicie opracowana edycja
amerykańska wyboru dramatów, dokonana przez C. S. Du-
rera i 'D. C. Geroulda (The University of Washington
Press), zachodnioniemiecki przekład Nienasycenia (Piper
Verlag), postępujące tomik po tomiku francuskie wydanie
dramatów u Gallimarda i drugie, lozańskie (La Cite-
-Editeur) zapowiadane jako Theatre complet. Coraz czę
ściej napotykamy sztuki Witkiewicza w zagranicznych
antologiach dramatu awangardowego; pojawiają się i in
ne objawy zainteresowania, nieraz zaskakujące, jak nu
mer 3-4/1966 norweskiego pisma „Teaters Teori og Tek-
nikk”, poświęcony w całości teoriom teatralnym Witkacego
i Artauda. Rosną też stosy prac magisterskich i doktor
skich na temat Witkacego, nie tylko w kraju; znam już
koło ośmiu zagranicznych. Wyszła książka o powieściach
Witkiewicza (J. Speina), powieść osnuta na motywach bio
grafii Witkacego (W. Terlecki), książkę o jego prozie i dra
macie ukończył dla PIW-u Jan Błoński. Mnożą się studia
i ' szkice w czasopismach. Wśród tych prac co najmniej
kilka znacznie posuwa naprzód wiedzę o Witkacym, szcze
gólnie na terenach, które najmniej były dotąd penetro
wane: filozofii i teorii kultury. Ba, przez cały rok aka
demicki 1967/68 na Wydziale Filozofii UW prowadzono
seminarium poświęcone ontologicznym i estetycznym po
glądom Witkiewicza. Nie wiem, czy ktoś jeszcze z naszych
pisarzy XX wieku dostąpił takiego zaszczytu.
A jednak, kiedy myślimy o teatrze, pytanie „sukces czy
moda” narzuca się nadal. Spektakle sypią się jak groch,
ale przeważnie są przerażająco bezmyślne i puste. Jakby
właśnie teatr wciąż jeszcze nie mógł się wyrwać z atmo-
63
sfery kawiarnianych legend. Szczególnie legendy zapo
mnianego awangardysty, dość swoiście pojętej: legendy,
„teatru Czystej Formy” , legendy „polskiego teatru absur
du” , legendy „teatru wyzwolonego całkowicie z wszelkich
konwencji” (Mieczysław Jastrun). A vHęc takiego, w któ
rym panuje „groteska”, wszystko wolno i o nic nie chodzi.
Trzeba przyznać ze smutkiem, że ten rodzaj inscenizacji
Witkacego nie jest tylko wymysłem lat sześćdziesiątych.
Ma siwobrodą tradycję, jeszcze z lat dwudziestych, kiedy
to teatr polski, nie od dziś trapiony niedorozwojem umy
słowym, często podobnie pojmował „awangardę” i ' „eks
peryment artystyczny” . Tak właśnie wyglądała, o ile mo
żemy się domyślać, prapremiera Pragmatystów w war
szawskim teatrzyku Elsynor (1921). Z badań Janusza De
glera wynika, że w trójkątnym pokoju wszystko było trój
kątne, gest i ruch aktorów rozwijał się wyłącznie po li
niach łamanych, a tekst — dla celów „formalnego piękna” ,
oczywiście —■„ględzono na jednej nucie jakiejś idiotycz
nej melancholii” , co zaświadcza w recenzji Wandurski, też
w końcu awangardysta. Podobną tendencję do beztroskie
go „udziwniania” widać na nielicznych zachowanych zdję
ciach z M etafizyki dwugłowego cielęcia, inscenizowanej
przez Wiercińskiego w Poznaniu (1928). Wiemy również,
że aktorzy w tym spektaklu mieli kwestie refleksyjne i fi
lozoficzne mówić emocjonalnie, a uczucia grać „zimno” .
Czyli po prostu — na odwrót.
Te nieskomplikowane recepty wciąż cieszą się niezmier
nym wzięciem. Wariantów mają dziś wiele. Są przecież
odważne artystycznie i wcale nie „udziwniają” dla epa
towania snobów, tylko wyrażają środkami scenicznymi
Witkiewiczowskie poczucie Dziwności Istnienia, a ponadto
Czystą Formę, perwersję i deformację.
To, co z tego wychodzi na scenie, jest przede wszystkim
.śmiertelnie <nudne. Przedstawienie pęka od „pomysłów” ,
ale nic się nie dzieje, bo rozsypała się cała dramaturgia
utworu. Aktorzy nie wiedzą, kogo grają, co z czego wy
nika, jaka jest wewnętrzna logika postaci i wypadków —
i widz oczywiście też nie wie. Jednej sztuki od drugiej
odróżnić nie sposób, wątpliwe wydaje się nawet, czy insce-
nizator porządnie przeczytał to, co w sztuce napisane,
lakby jej intelektualna zawartość mało go obchodziła,
a ważna była jedynie recepta, „sposób” — bo Witkacego
69
robi się dziś właśnie „sposobem”, czyli, jak mówiono daw
niej, „numerem”.
Nawet dziwność tego numeru przestaje jednak być
dziwna, skoro wszystko jest dozwolone. Słusznie zauważył
kiedyś Jan Kosiński na temat wystawiania Ionesco, że
z „teatrem absurdu” jest podobnie jak z tym koniem, co
w starym angielskim dowcipie wchodzi do baru i prosi
o whisky. Musi to być zwykły koń i izwykły bar. Jeśli
koń będzie zielony, a bar podobny do pojazdu Marsjan
z science-fiction, cały dowcip leży. W podobny sposób
nasi inscenizatorzy kładą Witkacego. Nawet w tej żało
śnie sprymitywizowanej intelektualnie wersji, jaką jest
przykrojenie Witkiewicza do schematu „teatru absurdu”,
nie umieją go pokazać w sposób dramaturgicznie zabaw
ny, wciągający, zmuszający do czekania w napięciu, co
dalej.
Przykład z koniem potwierdza się choćby w przedsta
wieniach Małego dworku. Począwszy od spektaklu Wandy
Laskowskiej i Józefa Szajny w warszawskim Teatrze Dra
matycznym (1959). W tej najpopularniejszej na scenach
zawodowych, bo najłatwiejszej sztuce Witkiewicza, zjawia
się, jak pamiętamy, w ziemiańskim dworku duch dzie
dziczki, śp. Anastazji Nibek, i zachowuje się jakby nigdy
nic: rozmawia, żartuje, bawi się z córkami, nawet wódkę
goli. Na to, żeby taki gag był zabawny i <z dreszczykiem,
duch oczywiście musi być przyzwoitym, tradycyjnym du
chem, a dworek normalnym, realistycznym dworem, nie
mal z Fredry czy z Blizińskiego. Tymczasem Szajna
w Dramatycznym zrobił do Dworku scenografię umowną,
nierealną i dziwną, ładnie stylizowaną na ekspresjoni-
styczne, niespokojne, rozchwiane, zgeometryzowane kom
pozycje z lat dwudziestych — i podciął w ten sposób całą
osnowę fabularną sztuki. W świecie, jaki zaaranżował na
scenie, zjawić się mógł nie tylko duch, nawet Nowosilcow
w ciąży; też by to widza nie zaskoczyło. Wystarczy z kolei
spojrzeć na zdjęcia z innych spektakli Dworku, np. w Ko
szalinie (1963), aby dostrzec, jak powraca ten błąd: sceno
grafia jest tam inna, podejście do sprawy — to samo.
Jeszcze żałośniej zniszczono dramaturgię spektaklu
w prapremierze sztuki Oni w warszawskim teatrzyku
„Centon” (1963). W środek sztuki wmontowano miano
wicie inną sztukę Witkiewicza, Pragmatystów, na zasadzie
70
tzw. kompozycji szkatułkowej. Miał 'to być sen aktorki
Spiki Tremendosa: w pewnym momencie Spika kładzie
Się na łóżku i zasypia, następują Pragmatyści, po czym
Spika budzi się i dalej toczą się Oni. Bo niby jak absurd,
to czemu nie? Obie sztuki oczywiście z miejsca straciły
sens. Spróbujcie w Męża i żoną wstawić Pana Beneta jako
sen Justysi, zobaczycie ręzultat. A Spektakl był wprawdzie
studencki, ale robili go zawodowcy: Jadw iga Marso
i Krzysztof Pankiewicz. To, że aktorzy na ogół nie rozu
mieli co mówią, nie miało już większego znaczenia.
Najgroźniejsze w tym nurcie teatralnej recepcji Witka
cego wydają się trzy nazwiska: Tadeusz Kantor oraz wła
śnie Józef Szajna i Krzysztof Pankiewicz. Najgroźniejsze,
bo ci trzej scenografowie, coraz chętniej parający się sami
inscenizacją i reżyserią, to nasi najciekawsi dzisiaj i naj
wybitniejsi plastycy teatralni, o bogatej inwencji i nie
banalnej wyobraźni wizualnej; drogi, którymi kroczą, na
tychmiast więc zapełniają się naśladowcami. Wszyscy trzej
w dodatku upodobali sobie Witkacego i chętnie do niego
powracają. Ale dla samego Witkiewicza jest to niedobra
miłość.
W gruncie rzeczy cała trójka — i liczni jej epigoni —
reaguje tylko na drobną cząstkę tego, co zawierają sztuki
Witkiewicza: na jego wyobraźnię plastyczną. Myślą filo
zoficzną, społeczną, polityczną, historiozoficzną Witkacego,
ani psychologią jego bohaterów i konstrukcją dramatur
giczną utworów zdaje się nie interesować. Traktuje przy
tym ową wyobraźnię z całą swobodą jako odskocznię do
własnej, jeszcze bujniejszej twórczości — i nie byłoby
w tym nic złego, gdyby ta twórczość nie była tak bardzo
plastyczna właśnie, a tak mało dramaturgiczna. Znako
mite obrazy, jakie budują ci plastycy na kanwie Witka-
cowskich sztuk, roją się niestety od tautologii wobec tek
stu, mordują go gadulstwem i typowo malarskim rozgry
waniem utworu pisarza poprzez ekwiwalenty wizualne
w przestrzeni, ale nie w czasie, w nagromadzeniu, ale nie
w narastaniu. Po podniesieniu kurtyny często wiemy już
wszystko, wystarczy chwilę popatrzeć na obraz i spuścić
kurtynę z powrotem. Cała sztuka jest zbyteczna, tym bar
dziej że inne, ważniejsze jej treści przeważnie zostają za
tarte.
I gdybyż choć przyznawali się jawnie, że są to ich wła-
71
sne wariacje na Tematy z Witkacego. Tak jak Grotowski
pisze na afiszach: „Słowa Christopher Marlowe, scenariusz
i realizacja Jerzy Grotowski”. Wtedy przynajmniej w oczach
publiczności nie uchodziłby za sztukę Witkacego dziwny
utwór pt. Der Schrank, wystawiony przez Kantora w Ba-
den-Baden (1966), gdzie według relacji prasowych tekst
Małego dworku — bo on to stał się tutaj materiałem lite
rackim — został poszatkowany i wymieszany jak kapusta
w beczce, przepraszam, w szafie. Ani nie uchodziłaby za
sztukę Witkiewicza Kantorowska Kurka wodna (1967), cie
kawy zresztą spektakl półhappeningowy (pół, bo zacho
wujący luźną kanwę literacką i kształt przedstawienia
teatralnego, czym prawdziwy happening się brzydzi).
Znikłby w ten sposób pewien istotny kłopot: dezinfor
macja.
Takiej jednak szczerości na afiszu inscenizatorzy jesz
cze z reguły się boją. Boją się posądzenia p megalomanię,
o wypychanie siebie przed autora dramatu, bo stara' teza,
że teatr ma wobec literatury funkcję służebną, mocno tkwi
•w ludzkich głowach i nawet twórcy, którzy jej przeczą
w praktyce, nie lubią mówić o tym głośno. Boją się także
dlatego, że nasi krytycy ciągle nawołują do „wierności
autorowi”, jak księża do wierności małżeńskiej — z po
dobnym zresztą rezultatem. Witkacoplastycy wolą więc
udawać, że są „wierni Witkacemu”, zasłaniając się w razie
czego odpowiednimi cytatami z jego prac o Czystej For
mie w teatrze i uwagą we wstępie do Tumora Mózgo-
wicza, że wypowiedziom swoich postaci autor nie przy-
daje żadnego obiektywnego znaczenia. Toteż zaraza się
szerzy, bo inni, mniej obkuci w estetyce Witkiewicza,
wierzą na słowo, że tak właśnie trzeba. Tego, że sztuki
Witkacego bardzo się różnią od jego postulatów z teorii
estetycznych i że, co więcej, treści zawarte w tych sztu
kach zdają się dziś o wiele ciekawsze, głębsze i bardziej
współczesne niż teoria Czystej Formy — wszyscy oni jak
by w ogóle nie dostrzegali. Inscenizują własny model Czy
stej Formy lub inny „sposób” na Witkacego w ogóle. —
nie zaś owe nieszczęsne sztuki, niedoczytane i zlekce
ważone.
Spójrzmy choćby na Witkacego w ujęciu Pankiewicza.
Nie widziałem jego Pragmatystów w Olsztynie (1968), któ
rych sam także reżyserował; być może całość była tam
7B
bardziej spójna i sensowna niż w „Cem onie” , gdzie kilka
kostiumów było zresztą rewelacyjnych w pomyśle. Wi
działem za to Wścieklicą w Teatrze Ziemi Mazowieckiej,
w reżyserii Krystyny Berwińskiej i'Pankiewiczowskiej
scenografii (1967). Scena była cała zawalona pootwiera
nymi szafami i mnóstwem innych gratów, jak w wielkim
lamusie; wśród nich, w nich i na nich kłębili się aktorzy.
Kompozycja plastyczna była świetna, ale nie dowiedzieli
śmy się do końca, dlaczego jest to dekoracja do W ściekli-
cy, a nie do Mątwy albo np. do Nory Ibsena. Wanda, na
uczycielka wiejska, miała na nogach szpilki i czarne siat
kowe pończochy, tzw. popularnie burdelówki, co zapewne
miało określać jej charakter osobisty; ale w dodatku miała
tych nóg cztery. Kiedy chodziła, dwie „luźne” nogi niknę
ły pod suknią; kiedy siadała, ostentacyjnie zakładała trze
cią na drugą lub czwartą na trzecią. Abraham Mlaskauer, >
lichwiarz wiejski, miał na odmianę trzy pary rąk; dwie
dodatkowe podwiązane były na nitkach do dłoni aktora.
Kiedy rozkładał ręce charakterystycznym gestem żydow
skiego handlarza, inne ręce powtarzały ten gest. Pozostałe
kostiumy również konsekwentnie oparto na takich zwielo-
krotnieniach części ciała: jedna z pań miała np. trzy pary
piersi...
„Sposób” polegał tutaj na uzwierzęceniu ludzi. Wanda
była czworonogiem, trochę krową, z akcentem na element
erotyczny; Mlaskauer owadem, trochę karaluchem, z ak
centem na obrzydliwość tej istoty, wydedukowaną zapew
ne z jej zawodu i z mlaskającego nazwiska. Są to jed
nak — w najlepszym razie — brutalizujące tautologie wo
bec tekstu i roli. Aktor nie ma już co grać, wszystko
zostało od razu powiedziane — albo gra postać trochę
inną i wtedy kostium przestaje się tłumaczyć, zaczyna
być tylko „udziwnieniem” . Co gorsza, taki kostium jest
sam w sobie bardzo atrakcyjną zabawką dla widza: nikt
nie słucha już tekstu, nie śledzi akcji, każdy patrzy zafa
scynowany na scenicznego „pajaca” .
Pomysły tego typu nie tylko mordują sztukę; ponadto
chodzą stadami, stają się sztampą, natrętną i bez sensu.
We wcześniejszej (1965) prapremierze Szalonej lokomo
tyw y w studenckim Teatrze 38 w Krakowie też pojawiła
się „krowa” : jednej z dziewcząt piękne krowie rogi wy
łaniały Się spomiędzy długich blond włosów, na szyi dyn-
73
aał dzwonek na sznurku. Tylko dlaczego? Żadna z kobiet
w tej sztuce nie jest „krowiasta” nawet w tej mierze
co Wanda. I dlaczego jeden z mężczyzn nosił na płaszczu
biustonosz, inna dziewczyna miała na głowie niemiecką
„pickelhaubę” , a Konduktor — hitlerowską czapkę z „ga
pą” ? Bóg raczy wiedzieć. Z treści Lokomotywy nie tylko
to nie wynika, ale także tej treści nie pogłębia ani wzbo
gaca. Przeciwnie — infantylizuje.
Inny przykład, już nie plastycznego, lecz aktorskiego
szukania „sposobiku” przynoszą Oni w reżyserii Witolda
Skarucha i scenografii Franciszka Starowieyskiego. We
wrocławskim Teatrze Kameralnym (1965) było to jeszcze
przedstawienie żywe, proste i sensowne. Odniosło duży
sukces, inscenizację powtórzono zatem w Teatrze Kam e
ralnym w Warszawie (1966) i tu zaczęło się ulepszanie
czyli udziwnianie. Pewnie pod wpływem „Warszawki” ;
to środowisko artystyczne jest niestety tyleż snobistyczne
ile głupkowate. Aktorzy zaczęli więc dorabiać do tekstu
coraz nowe gagi, rzekomo śmieszne, choć ni przypiął, ni
przyłatał; za to wszystkie partie filozoficznych czy inte
lektualnych rozważań, które u Witkacego tak są istotne
dla sensu akcji i w ogóle sztuki, i które podawać trzeba
przecież serio, z inteligencją, żywością i zaangażowaniem,
podobnie jak analogiczne partie w komediach Shawa —
aktorzy odklepywali pośpiesznie, nie usiłując ich nawet
zrozumieć, robiąc natomiast oko do widowni: „m y oczy
wiście nie traktujemy tego poważnie, jesteśmy przecież
inteligentni, i wy też; trudno, musimy to przelecieć, ale
poczekajcie, zaraz znów zrobimy jakiegoś witza” . Scenę
pocałunku — na złotej kanapie w kształcie secesyjnego
łabędzia — wystylizowano niemniej secesyjnie w baleto
wej pozie, ułożonej przez choreografa Witolda Grucę: wy
kazano tym ujęciem trochę ironicznej wrażliwości na mło
dopolską nadekspresję uczuciową Witkacowskiej erotyki,
ale zarazem zupełny brak zrozumienia dla roli tej erotyki
w Witkiewiczowskim świecie, w życiu jego bohaterów,
w ich histerycznych i rozpaczliwych poszukiwaniach
„przeżyć istotnych” , w obronie przed uniformizacją, w po
goni za metafizyką, która dogasa. „Cierniowa jest droga,
po której Witkacy brnie przez polskie teatry” — wes
tchnął słusznie ktoś z recenzentów, nie tego zresztą przed
stawienia.
74
Po takich — nagminnych — doświadczeniach ze sce
nicznym Witkacym oddycha się z ulgą trafiając na spek
takl skromny. Bez wybuchu twórczości, bez „pomysłu” .
Taki, jak Szewcy Włodzimierza Hermana w studenckim
wrocławskim „Kalamburze” (1965), niewątpliwie najlepsze
dotąd Witkiewiczowskie przedstawienie, jakie widziałem'
Siłą jego nie był tylko sam tekst — choć najświetniejsza
to przecież i najdrapieżniejsza tnyślowo sztuka Witkace
go — ale przede wszystkim zaleta nieefektowna, za to
elementarna: reżyser i -zespół po prostu zrozumieli ten
tekst i zawierzyli mu. Zagrali po Bożemu to tylko, co zo
stało napisane, zagrali z inteligencją, temperamentem, iro
nią i wyczuciem Stylu, z wrażliwością na język: i składnię,
na wszystkie treściowe bogactwa w nich ukryte. I wy
grali. Spektakl zyskał zgodne uznanie całej bodaj kry
tyki, a także publiczności: objechał szereg miast Polski,
pobił rekord ilości przedstawień wśród inscenizacji Witka
cego (92). To zjawisko pocieszające. I znamienne: sygna
lizuje coraz jaśniejszą świadomość, że Witkacego trzeba
grać zgoła inaczej, że jego rzeczywiste wartości myślowe
i artystyczne wciąż czekają na sceniczne odkrycie. Św ia
domość ta nie jest jeszcze w pełni udziałem ludzi teatru.
Wyraźnie za to ogarnia ludzi s p o z a teatru.
Taki nurt w recepcji scenicznej Witkacego — granie
zwyczajne, „po Bożemu” , z zaufaniem do myśli i języka
autora — również ma swoją tradycję, sięgającą aż w lata
dwudzieste. Sądząc z fotografii, tak mógł wyglądać Tumor
Mózgowicz Trzcińskiego w Krakowie (1921). Na pewno
zaś reprezentowało ten właśnie nurt Nowe Wyzwolenie
Węgierki w warszawskim Teatrze Małym (1926). Wystar
czy spojrzeć na zdjęcia: oto Wiesław Gawlikowski jako
Ryszard III, w koronie i zbroi, z mieczem w ręku, siedzi
w fotelu, przy okrągłym stole nakrytym serwetą i zasta
wionym serwisem do kawy. Spokojnie rozmawia sobie
z resztą osób. Rozmówcy są ubrani współcześnie, atmo
sfera rodzinnej herbatki, żadnych osobliwości. Ale to jest
właśnie ten bar i ten koń, które muszą być zwyczajne,
aby dowcip wystrzelił. Warto rzucić teraz okiem na zdję
cia z Nowego Wyzwolenia Szajny w Krakowie (1967),
gdzie trudno się nawet domyślić, którą z postaci jest R y
szard. Czy to u Szajny, czy raczej u Węgierki płynie ze
sceny autentyczny powiew absurdu?
75
Wielu czytemiKom wydam się może w tym momencie
zażartym obrońcą tradycjonalizmu w inscenizacji, staro
świeckiego „realizmu” i nieszczęsnej „wierności autoro
wi” . A wrogiem awangardy, nowego języka współczesnej
plastyki, swobody w wykorzystywaniu tekstu dramatycz
nego do własnej wypowiedzi inscenizatora. Paradoks chce,
że jest akurat odwrotnie. I może dlatego nie boję się zająć
w tej sprawie takiego ‘właśnie stanowiska. Raz mogę sobie
wystąpić jako zapluty karzeł reakcji. Bo wysoko cenię
i Szajnę, i Kantora, i Pankiewicza, ale wtedy kiedy patrzę
na nich z innego punktu widzenia niż recepcja Witka
cego. Tej recepcji nie przynoszą dziś oni pożytku, prze
ciwnie — zaczynają na jej rozwój wpływać hamująco.
Nie przez zbyt swobodny stosunek do tekstu, ale przez
uporczywe nierozumienie lub bagatelizowanie wielu istot
nych cech Witkacowskich struktur dramatycznych. Nie
przez nowoczesny język plastyczny, ale przez mizerny,
wąziutki skrawek Witkiewiczowskiej problematyki, jaki
tym językiem na razie wyrażają. Lub sądzą, że wyrażają.
A za nimi ich różnorodni naśladowcy. I dlatego w recepcji
Witkiewicza postawa znacznie bardziej tradycyjna zy
skuje — o ironio! — szanse popchnięcia jej naprzód.
Och, nie chodzi mi bynajmniej o rozsądne czy bezsen
sowne podejście do „teatru absurdu” , ico mógłby sugero
wać- przykład z koniem. To już w ogóle pożółkłe za
gadnienie. W Witkacym odkrycia domagają się dziś inne
zgoła treści, znacznie głębsze i istotniejsze pokłady jego
myśli. Pozwolę tu sobie powtórzyć — powtórzyć z na
ciskiem — to, co mówiłem przeszło dwa lata temu podczas
I Międzynarodowego Festiwalu Festiwali Teatrów Stu
denckich we Wrocławiu, kiedy na zorganizowanym wów
czas seminarium szkicowałem etapy scenicznej recepcji
Witkacego w Polsce: pozostanie on dramaturgiem modnym,
ale wciąż w pełni nie odkrytym, dopóki teatry nie zain
teresują się serio tym, o czym mowa w poszczególnych
jego sztukach. I dopóki nie odstawią na półkę jego prac
na temat Czystej Formy, a nie sięgną w zamian po to,
co myślał na temat filozofii, historii, teorii rozwoju spo
łecznego i teorii kultury.
77
Tak, ale... Metr w Sevres przechowuje się pieczołowicie,
a Turandot Wachtangowa dawno nie istnieje. Pozostały
zaledwie opisy i 'zdjęcia — i jeszcze pamięć uczestników,
coraz mniej licznych. Taki jest los teatru: żyje jedynie
w dniu dzisiejszym. Nie zna klasyki jak literatura, malar
stwo, muzyka; w bibliotekach i muzeach przechowywać
można szczątki spektaklu, nie spektakl. Można go wpraw
dzie zrekonstruować i wznowić. Jednego przecież odtwo
rzyć się nie da: publiczności sprzed lat. A teatr jest sztu
ką zgoła dziwaczną: odbiorca stanowi tu element dzieła,
wpływa na jego kształt, chociaż dzieło jest niby ukoń
czone. Naprawdę jednak nigdy nie jest ukończone. Wie
każdy aktor, jak głębokie zmiany zachodzą w spektaklu,
gdy zmienia się publiczność lub wydarzenia poza teatrem
zmieniają jej reakcje, odczucia, namiętności. Spektakl
zmienia wtedy barwę, rytm, ba — nieraz cały sens. Bo
i oni, aktorzy zmieniają się wtedy, choć czasem nie zdają
sobie z tego sprawy.
W żadnej sztuce, poza jazzem na jam sessions, nie ma
podobnej osobliwości: wszędzie dzieło istnieje niezależne
od odbiorcy, odbiór się zmienia, dzieło nie. W teatrze
natomiast dzieło, to żywi ludzie — na scenie i na w i
downi. Czy, jeśli wolicie, precyzyjniej: żywi ludzie na
scenie w nieustannym sprzężeniu zwrotnym ze zmienną
widownią. Obie strony są tu jakby pod prądem — i wy
starczy gdzieś przerwać obwód, by dzieło zgasło jak ża
rówka. Dlatego nigdy nie jest ukończone: zmienia się
wraz z tymi, co współtworzą prąd. I dlatego jest nie
trwałe: ginie wraz z nimi.
Jak więc rekonstruować spektakl, jeżeli to prawda?
Można odtworzyć wiernie jego kształt zewnętrzny, lecz
kopia będzie już martwa. Można odtworzyć wewnętrzny
sens, intencję, ducha dzieła, lecz wtedy trzeba robić nową
inscenizację, zewnętrznie odmienną. Ruben Simonow,
zmarły w tym roku kierownik Teatru im. Wachtangowa,
biorąc się w roku 1963 do rekonstrukcji Turandot, za
wahał się w wyborze. Rozumiem go dobrze: grał Truffal-
dina w tamtej, dawnej Turandot, kochał ten spektakl,
wierzył w jego żywotność, jak każdy z nas wierzy w ży
wotność tego, co kształtowało naszą młodość. Ale wie
dział też, że nie ma już widowni, która uskrzydlała Wach
tangowa: widowni z roku 1922, której parę lat przedtem
78
stary świat zawalił się na głowę, widowni co przeszła
głód, tyfus, salwy i rekwizycje wojny domowej i nadal
nie liczyła na sielankę, ale rwała się z entuzjazmem do
wszystkiego, co jest postępem,, nadzieją, awangardą, nową
sztuką.
Simonow poszedł na kompromis. Spróbował ocalić
kształt zewnętrzny spektaklu, zmieniając jednak i uwspół
cześniając to, co w nim było do tamtej widowni adreso
wane bezpośrednio. Wniosek wydawał się rozsądny. A prze
cież Turandot Wachtangowa popękała mu w rękach.
Może szkoda, że podjął tę rekonstrukcję z dojrzałymi,
rutynowanymi aktorami swego teatru, a nie z młodzieżą
ze szkoły teatralnej. Bo siłą spektaklu Wachtangowa było
to, co dziś jest siłą wielu spektakli studenckich: młodość.
Ona właśnie dawała Turandot rozmach, spontaniczność,
świeżość, rytm. Zaświadcza to Aleksandr Mackin, uroczy
zresztą człowiek, sam wciąż młodzieńczy i rozkochany
w dawnej Turandot, który o rekonstrukcji Simonowa
pisał w naszym „Dialogu” bezpośrednio po premierze.
„Pamiętam — wspomina — Turandot z okresu jej mło
dości, stopniowego dojrzewania, rozwoju i nieustannych
zmian. Młodzi wachtangowcy zadziwiali techniką, ale mimo
tej wirtuozerii czuło się, że jest to przedstawienie debiu
tantów, grane przez przemiłe dziewczyny i chłopców za
dziornych i nieśmiałych zarazem, z dopiero kształtującym
się, niedopracowanym stylem gry. W środowisku teatral
nym nazywano ich zresztą dyletantami: zachowują się
swobodnie na scenie ponoć dlatego, że nie wiedzą w ogóle,
jak się zachowywać.” *
iNowa Turandot — powiada Mackin — zyskując doj
rzałych aktorów straciła zadzionność, impet, wybuchową
radość gry. Stała się powściągliwa, uładzona. Ma też mniej
improwizacji. Stąd Maski prowadzące spektakl —- Tar-
jaglia, Brighella, Pantalone i Truffaldino —- są dziś dość
podobne do siebie, gdy kiedyś oyły ostro indywidualne,
a plan komiczny i plan dramatyczny baśni Gozziego roz
szczepiają się teraz wyraźnie, gdy dawniej, były jednością
właśnie dzięki ciągłej aktorskiej improwizacji. „I może
dlatego trudno kogokolwiek z aktorów wyróżnić.” Role
przybladły.
• „ D i a l o g ” 1964 n r 2.
76
Ale chyba nie tylko dlatego, że improwizacji jest zbyt
miało. Bo blady jest nawet Altum Władimira Szlezingera,
nawet Pantalone Ju rija Jakowlewa — najlepsza zresztą
z postaci przedstawienia, najzabawniejsza, najostrzej ryso
wana. A to przecież wielcy aktorzy. Jakowlew jako Major
w Damach i huzarach Fredry, Szlezinger jako Pan K a
zik, postać dopisana Fredrze przez reżysera — to kome
diowe rewelacje, to bomba. Czemu wachtangowcy nie
przywieźli nam tego znakomitego fredrowskiego przed
stawienia, które w Moskwie idzie kompletami od 1959
roku?! Ale to nawias. Otóż jeśli ci właśnie aktorzy wy
padli w Turańdot anemicznie, to może również dlatego,
że przygniotła ich sama idea rekonstrukcji arcydzieła.
Ciężar odpowiedzialności, ciężar legendy i oczekiwań —
nowych widzów, dawnych uczestników, kolegów akto
rów — sparaliżował grających nie mniej niż pierwowzór,
w którym mieli się wiernie pomieścić. I stało się z nimi
to, co z Łomnickim w Panu Wołodyjowskim: świadomość,
ż e ' ma grać Wołodyjowskiego i sprostać wyobrażeniom
32 milionów Polaków dała ten efekt, że wybitny przecież
aktor charakterystyczny stworzył w filmie postać w ogóle
nijaką.
Lecz także inne kłopoty aktorskie widać w spektaklu
Simonowa. Choćby w rytmie. Rytm był pasją Wachtan-
gowa, całą Turańdot budował na rytmie i muzyce. U Si
monowa niby jest rytm, ale go nie ma: aktorzy już go
nie czują, jest dla nich — parafrazując Słowackiego —
bardziej wędzidłem niż taktem. Kłopoty mają także z po
chyłym podestem: chodzą po nim niepewnie, Turandot-
-Borysowa zachwiała się raz groźnie, prawie potknęła.
W latach dwudziestych, latach scenografii kubistycznej
i konstruktywistycznej oraz cyrkowej niemal ekwilibry-
styki aktorskiej taki podest był fraszką: u Tairowa
i Meyerholda aktorzy biegali jak wiewiórki po dużo za
wilszych konstrukcjach. Dzisiejsi nie mają tej zaprawy.
Przywykli do zwykłych umeblowanych wnętrz z podłogą
i dywanem. Inne czasy. z
Rwie się u Simonowa ponadto coś, co nazwać by można
filozofią formy Wachtangowa. Aktorzy np. nie przebie
rają się na scenie, powiewają tylko ku widzom elemen
tami kostiumów, po czym znikają podczas małego „nu
meru” Tartaglii i wracają przebrani. Tak samo w finale:
80
nie zdejmują kostiumów. Przebieranka jest markowana,
nie jest już p r a w d ą . Wspaniała scenografia Niwiń
skiego wznowiona została tylko częściowo: wielu rozwią
zań, znanych ze zdjęć i projektów, brak tu w ogóle. Two
rzyła kiedyś tę scenografię barwna konstrukcja stała, co
chwila zmieniająca wyraz dzięki długim, kolorowym smu
gom materiału, opuszczanym na cugach i przeróżnie dra-
powanym. Draperie pozostały, ale konstrukcję wykonano
z bezbarwnego, przezroczystego plastiku. Mniejsza o gu
sty wznawiającego scenografię Nikołaja Winogradowa, re-
wiowo-dancingowe, dalekie Niwińskiemu, co widać także
w zmodernizowanych kostiumach Turandot i jej niewolnic,
dość cukierkowych, wyraźnie skłóconych np. ze znakomi
tym, autentycznym kostiumem Adelmy. Ale, co gorsza,
plastik odbiera scenografii całą jej poetyckość. Dawniej,
gdy w akcie III wygasała głąb sceny, a na pierwszym
planie opuszczała się wąska draiperia błękitna, była —
nocą; teraz plastik martwo odbija światła reflektorów,
a draperia na tym tle traci sens metafory, zostaje ozdóbka.
W wielu jednak partiach spektaklu błyska wciąż auten
tyczna inwencja, liryzm i humor Wachtangowa. Choćby
w intermedium, gdzie słudzy (zanni) parodiują mimicznie
całe przedstawienie, uprzedzając ciąg dalszy i piętrząc pa
rodię na parodii. Albo w improwizowanych kalamburiadach
słownych, gdzie aktorzy bawią się z widzem... polszczyzną.
Nauczyli się jej bezbłędnie. I plotą zabawnie na temat
zespołu „No to co” (no to co?) i Czesława Niemena: jak
się odmienia to nazwisko, Niemena? Niemna? N i e m n ie
o to pytajcie — woła Tartaglia — bo sami Polacy nie
wiedzą. Ta uciecha z gry słów i aktualna improwizacja
na byle temat — to najprawdziwszy Wachtangow. No,
i finał. Aktorzy defilują przed widownią, potem stają,
kłaniają się rytmicznie samymi głowami, Maski zaciągają
kurtynę, kłaniają się przed nią, rozchylają ją na boki,
zespół znów kłania się głowami w prawo, w przód, w lewo,
i trwa ten kpiący balet, aż wygaśnie fraza muzyczna.
Tak było u Wachtangowa i tak jest u Simonowa. Tylko
potem spada u niego druga, zwykła kurtyna, a gdy idzie
w górę, aktorzy kłaniają się dalej — już normalnie. Znów
pęka Wachtangowa myślenie formą. Scena i widownia
były dla niego jednością, brawa publiczności także wkom
ponował w spektakl; gdyby trwały dłużej niż muzyka,
6 — Burzliwa pogoda 81
łatwo taki finał powtarzać, od początku lub od połowy,
jak przy koncertowych bisach. Simonow odtwarza finał
wiernie, ale ostatnią kurtyną przekreśla cały jego sens.
Rekonstrukcja zatem, z takim pietyzmem podjęta, wy
pada w efekcie rpłowicznie. Nie całkiem jest wierna, ani
duchowi, ani literze pierwowzoru. A przecież warta była
trudu. Ja np. należę do pokolenia, które Turandot Wach
tangowa nie oglądało, nie mogło widzieć. Znam ją za to
dosyć dokładnie. Redagując trzy lata temu polskie w y
danie pism Wachtangowa w serii „Teorie współczesnego
teatru”, przegrzebałem się przez sporą porcję zdjęć i opi-
sów tej inscenizacji, nad tekstami Wachtangowa też stra
wiłem niejeden wieczór. Ale po zobaczeniu spektaklu
Simonowa zrozumiałem z niej dużo więcej, mimo wszyst
kich połowiczności rekonstrukcji.
Oprócz maniaków dłubiących w historii teatru istnieją
zresztą — omal nie zapomniałem! — zwykli widzowie,
ludzie normalni. Oni, ich dzisiejsze potrzeby i gusta, są
właściwym adresatem Simonowa. Zobaczą ci widzowie
miłe, lekkie przedstawienie. Dość wątłe w fabule i treści,
bardziej grawitujące ku rewii i operetce, niż ku poetycko-
ści i awangardzie, ale umiejące rozbawić, rozmarzyć i set
kom osób, szczególnie starszych, niewątpliwie przypaść
do smaku.
8X 11969.
«•
83
nizacyjnie, sprowadzone do srodkow najprostszych. Taki
właśnie „m ały” spektakl biegniemy zobaczyć. Na ulicy.
Nie, nie chodzi tylko o spektakl w plenerze. Bread and
Puppet głosi walkę z wojną, zabijaniem ■(ludzi i zwie
rząt), z głodem, nędzą, uciskiem, cynicznym, businessem
politycznym, z mechaniczną bezmyślnością cywilizacji,
której cele są — powiada Schumann — „podejrzane” ,
Skoro ludzkich uczuć i ludzkiego bólu wcale nie biorą
w rachubę. A takie idee żądają czegoś więcej, niż mocnej
wiary w elementarną dobroć człowieka. B y głosić Ewan
gelię, trzeba wyjść na ulicę, to prosta konsekwencja spo
łecznej agitacji. Dlatego w weimarskich Niemczech po
dejmowały tę praktykę skrajnie lewicowe zespoły prole
tariackie, różne Agitpnop-Buhnen. Dlatego nad sceną uli
czną dumał Brecht w Messingkauf.
Lecz przedstawienia uliczne to także ważna, bo skrajna,
próba sił współczesnego teatru. Wiek X X rozchwiał prze
cież jego poetykę, ponieważ zakwestionował jego funkcję
społeczną, w X I X stuleciu jeszcze oczywistą. Cała Wielka
Reforma szamocze się z tym kłopotem. Łamie barierę
rampy, otacza scenę widzami lub widzów sceną, wprowa
dza aktorów z widowni lub rozsadza ich między publicz
nością, przenosi spektakle do przypadkowych pomieszczeń
lub w plener —■byle odkryć wreszcie nową formułę umo
wy aktor-widz, nową zasadę kontaktu. Jednego tylko nie
tyka: samych widzów. Dopiero nawrót do starej jarmar
cznej tradycji, jaką jest teatr uliczny, rusza ich z pluszo
wych foteli. Nie ma już ludzi, co przyszli „spędzić kul
turalnie wieczór” , wbili się w ciemne ubrania i najlepsze
suknie, kupili bilet i siedzą oto przykuci do krzeseł, ska
zani na teatr do końca, czy przynajmniej do przerwy.
Tu, na ulicy, publiczność jest swobodna i płynna, można
stanąć, popatrzeć, pójść dalej. Więcej:, jest przypadkowa.
Ludzie spieszą się, kupują masło, szukają Urzędu Skar
bowego lub sklepu z obuwiem. Ani im w głowie teatr.
Przykuć uwagę takich przechodniów, zatrzymać ich, spra
wić, aby zostali — na to trzeba nie byle siły wyrazu.
I trzeba mieć coś do powiedzenia. To już nie klituś-baj-
duś tradycyjnych scen, to gra va banque, na całego.
Są! Na trawniku za szarym gmaszyskiem czernieje nie
wielki tłum, ze dwie setki ludzi. Przezorni — oblatani
kibice sportowi — siedzą w gałęziach kilku bezlistnych
84
już drzew. Z przodu rozsiadła się w trawie dzieciarnia,
część myszkuje między dorosłymi, przebiega, wraca. Co
chwila ktoś dochodzi, choć miejsce wyznaczono ostrożnie,
trochę na uboczu, nie na ulicy, niestety. Aktorzy na
wzgórku, dobrze widoczni, boki pagórka także pokryła
publiczność. Już się zaczęło, przyszliśmy pod koniec pierw
szej opowieści.
To baśń lalkowa, ale baśń polityczna. Nazywa się King-
story Twice. Dwaj aktorzy rozpięli czerwone płótno-pa-
rawan, zza niego, górą, ukazują się lalki. Przyniesiono je
w zwykłym koszu. Są te same, co w Wołaniu, grają jedy
nie inne „role” i jest ich znacznie mniej. Słowo pada od
dzielone od postaci: jak w starojapońskim teatrze bunra-
ku aktor tylko porusza lalką, tekst mówi komentator
z boku. To Schumann, długowłosy brodacz. Stoi z ogrom
nym bębnem, uderza weń czasem pointując scenę, akcen
tując walkę albo śmierć.
Bębni właśnie i coś woła, ale wiatr zwiewa mi słowa.
Przysuwam się bliżej. Staję na samym pagórku, z boku,
tak aby widzieć obie strony czerwonego parawanu:, pu
bliczność, grające lalki i aktorów za zasłoną, jak poru
szają nimi, wyjmują nowe z kosza, składają te zbędne.
Spośród tłumu wybucha metaliczny dźwięk, a zebrani
oglądają się i rozstępują: od WSSP idzie herold waląc
w miedziane talerze, a za nim wielka błękitna postać ze
srebrną twarzą i głową, z której sterczą srebrne papie
rowe kolce — ni to promienie, ni włosy. W ogromnych
dłoniach trzyma dwa miecze. To Chronos z Wołania, ale
teraz jest to Wielki Wojownik. Staje przed parawanem.
Schumann znów mówi, a jego słowa powtarza po polsku
jeden z aktorów zespołu, młody Polak w skórzanym płasz
czu. Są to proste, krótkie zdania: zapowiadają i komen
tują czynność, która nastąpi. „Potem Wielki Wojownik
zabił Pierwszego Ministra" — pokazuje się kukiełka, Wiel
ki Wojownik zamierza się mieczem, cios, werbel, kukieł
ka opada bezwładnie. Wszystko będzie się już powtarzać,
to finał, tylko inne będą kukiełki i inaczej będą umierać.
„Potem Wielki Wojownik zabił Kapłana...” A potem zabił
jeszcze paru dostojników, a potem Króla, a potem wy
mordował Lud. A potem został sam i umarł w samotności
i opuszczeniu. Wielki ojownik garbi się, chwieje, powoli
osuwa na trawę. Werbel, koniec.
85
Tłum faluje, ludzie rozmawiają, witają się ze znajo
mymi, gawędzą z aktorami, równie naturalnymi, poważ
nymi i prostymi, jak przed chwilą, gdy grali. Ale Schu
mann znów bębni, zaczyna się nowa opowieść. To Reite-
ration, rzecz o Wietnamie. Jeszcze prostsza, prowadzona
na tej samej zasadzie rodem z bunraku, ale bez lalek, bez
czerwonej zasłony, prawie bez koloru. Najbardziej przej
mujący spektakl o Wietnamie, jaki zdarzyło mi się wi
dzieć.
Czy to przypadek, że stworzyli go Amerykanie? Nam
łatwiej byłoby podjąć ten temat, ale nie tykamy go w tea
trze: kilka prób na scenach studenckich dało bądź drętwą
chałę, jak parę lat temu w „Pstrągu”, bądź — jak w Wiet
namie ukrzyżowanym Rozhina z „Gongu II” — efekciar
stwo natrętne, puste i krzykliwe. A zdawałoby się, że
tragedię Wietnamu rozumiemy lepiej niż Zachód: i nas
wyniszczyła wojna, bo broniliśmy się do końca, i my
wiemy zbyt dobrze, jak się sprzedaje małe narody dla
wielkich interesów. A jednak nie umiemy mówić o Wiet
namie. Może dlatego, że budzi w nas ta sprawa ludzkie
współczucie, a nie poczucie winy? Zaś właśnie z poczucia
winy rodzi się tragedia.
Reiteration to tragedia grana na jednej strunie, cicha,
spokojna, prawie niema. Staje na trawie mężczyzna w dżin
sach i wiatrówce, całkiem „prywatny”, oraz kobieta, bar
dziej już symboliczna, w czerni i jasnej papierowej masce.
„Człowiek żegna się z matką” — mówi Schumann, a akto
rzy grają to, co mówi, w skupionych, powolnych gestach.
„Człowiek wyjeżdża do dalekiego kraju.” — „Ponieważ
kraj jest niebezpieczny, bierze ze sobą broń” (ktoś podaje
mężczyźnie drewniany MP). — „Ponieważ kraj jest nie
bezpieczny, bierze ze sobą gazmaskę.”
Gazmaskę, tak mówi Polak-tłumacz: urodził się w Sta
nach, jego polszczyzna pochodzi sprzed wojny, od rodzi
ców. Nadal płyną refrenowe powtórzenia, rzeczowe i su
che. „Ponieważ kraj jest niebezpieczny, bierze ze sobą
samolot” : i oto podają mężczyźnie drewniany dziecinny
samolocik, który on chowa do torby. „Człowiek zostaje
ranny”: werbel brzmi sucho jak seria, Człowiek podrywa
się z ręką ku górze, kobieta podchodzi, przewiązuje' mu
rękę białą przepaską. „Człowiek przybywa do wioski. Oto
wioska” — i Schumann unosi w górę białą maskę, maskę
86
WiemamKi. .Kobieta Bierze ją i naKłada zamiast poprzed
niej: jest teraz Wioską. Bierze garnek: „Wioska gotuje
nipę”. „Samolot nadlatuje”: mężczyzna wolno robi samo
lotem półkole nad głową, jak dzieci w zabawie, a kobieta
schyla się patrząc w górę i ciałem zatacza podobne, uchy
lające się półkole: „Wioska się boi”. Podają jej małą ku
kiełkę, którą tuli: „dzieci się boją”. Potem Schumann
mówi: „Człowiek się boi”, a Człowiek nastawia lufę pi
stoletu.
Te gesty niespieszne i milczące, cięte tylko czasami
krótkim staccato bębna, .wydają się niemal ceremonią
ofiarną: gest każdy nabiera znaczenia i jakby — ciężaru.
Opowieść płynie z wolna, jednostajna, szara, nieuchronna
i powszednia: tak to jest po prostu, nic więcej. Człowiek
nastawia lufę pistoletu, więc „ludzie chowają się do do
mów”: kobieta rozpościera przed twarzą kartkę papieru
z rysunkiem domku. Znów nadlatuje samolot. „Dom zo-
staje zburzony”: kobieta drze kartkę. „Zbiory zostają za
trute”: kobieta nakrywa trawę białą płachtą. „Dzieci umie
rają”: kobieta czule składa na ziemi kukiełkę dziecka.
„Garnek jest pusty”: kobieta podnosi garnek i pokazuje
go widzom. Potem bierze małe nożyczki, wznosi je w górę,
podchodzi do mężczyzny i przebija go nimi, a ten pada
i umiera, prawdziwie, zwyczajnie. Kobieta zdejmuje
maskę Wioski, nakłada poprzednią. „Matka dostaje list” :
dają jej kartkę papieru. „Matka czyta”: kobieta podnosi
kartkę do oczu i powoli odwraca, pokazując nam napis.
Znany, zawsze ten sam: „Z przykrością zawiadamia
my.”
A dalej cała historia się powtarza, tylko krótsza. I Wio
ska już nie zabija mężczyzny nożyczkami. „Człowiek staje
przed sądem” — mówi Schumann. Następuje dialog krótki,
jak grecka stirhomytia, powolny dialog . Wioski i męż
czyzny: „Dom został zburzony — Nie moja wina Pola
zostały zatrute — Nie moja wina Dzieci pomarły —
Nie moja wina — Garnek jest pusty — Nie moja wina.”
Teraz kobieta pyta: „To twoja broń? — To twoja ma
ska? — To twój samolot?” i po każdym: „Tak” oddaje
mężczyźnie rekwizyt. Gdy ten ma już wszystkie, wiąże
mu oczy tą samą białą przepaską, którą bandażowała mii
ramię. Cofa się w głąb, mężczyzna wydaje krótki, nie
wyraźny krzyk. Spomiędzy siedzących na trawie aktorów
87
wstaje dziewczyna w zamszowym płaszczu, w ręku ma
drewniany MP. Podrywa go w górę łoskot bębna, męż
czyzna pada. Leży. Dziewczyna wraca na miejsce. Ko
bieta podchodzi, schyla się, zdejmuje mężczyźnie buty,
duże, żołnierskie, niezdarne. Wkłada je sama, sznuruje
długo — jeden, drugi. Nakrywa Człowieka białą płachtą,
a inni znoszą go na bok. Kobieta stoi w swej masce
Wietnamki, kamienna. Milczy. Składają jej w ramiona
dziecko, garnek, podarty obrazek domku. Trwa z nimi
w objęciach, nieruchoma, aż zerwą się oklaski.
To niby wszystko. A przecież siły tragicznej, jaką ma
ta prostota i skupienie, nie umiem opisać. Wokół biegają
dzieci, ludzie podchodzą, zasłaniają, nie opodal zgrzytają
tramwaje, huczy miasto — lecz w ogóle się tego nie do
strzega. Jakby aktorzy skreślili z pola uwagi wszystko,
co nie jest nimi i ich tragiczną opowieścią. „Ludzie lu
dziom zgotowali ten los” — tak brzmi motto Medalionów
Nałkowskiej. Mogłoby być mottem Reiteration. Ale w cza
sie teraźniejszym. Nie „zgotowali”, lecz „gotują” — cią
gle, codziennie. Tak to jest po prostu, nic więcej. I może
dlatego właśnie dźwięczy w tym spektaklu jakieś naiwne,
pełne bólu, zdumienie. Jest ta tragedia jak płacz dziecka
w wypalonym domu, niemy płacz.
I przecież przypomina dziwną zabawą dzieci — dzieci
poważnych, skupionych, smutnych i mądrych. A także
to, co robiły wędrowne trupy ludowych komediantów od
średniowiecza po wiek XIX, wędrujące z turoniem i szop
ką, jak ci z lalkami i maskami. Ale nie ma tu banalnej
już stylizacji: aktorzy nareszcie n i e u d a j ą dawnych
komediantów, lecz po prostu p o s t ę p u j ą jak oni. Jak
by nic się nie stało, jakby byli wśród wiejskich chałup,
nie w centrum Wrocławia czy nowojorskiej metropolii.
Dlaczego w świecie filmu, radia, TV, cywilizacji techni
cznej i masowych środków przekazu ten podwórkowy
przekaz staje się nagle znów żywy? Dlatego, że rzadki?
Czy dlatego, że zaspokaja jakąś istotną ludzką potrzebę?
Publiczność rozchodzi się z wolna, grupami, rozmawia
jąc półgłosem. Niemłoda, biednie ubrana kobieta grzebie
w portmonetce. „Trzeba im przecie coś dać” . Jak muzy
kantom na podwórku! Albo jak w kościele na tacę, kiedy
spełniła się ofiara. Gest bezbłędny: ta kobieta pojęła spek
takl natychmiast, choć może swego odruchu nie umiałaby
88
wytłumaczyć. Pojęła głębiej i pełniej, niż niejeden — po
żal się Boże — intelektualista.
Są tu i tacy. Dyskutują," mędrkują. Ze zwieszoną głową
idę po trawie, gdy dolatuje mnie okrzyk: „Daj spokój,
stary. Takie przedstawienie to ja ci zrobię w godzinę”.
Przechodząc, rzucam okiem, tak, ta reakcja jest również
prawidłowa. Chłopcy są z warszawskiej PWST, z reżyserii.
Już nasiąkają artystyczną chucbą „środowiska”. Za kilka
lat będą w SPATiFie zapijać swoje kicze.
29 X I 1969.
FERMENT
90
wódowe i rozpłynęło się w nim. Składanka satyryczna
dawno stała się receptą jałową: nie te czasy po prostu.
Została legenda — i jej ciężar. Młodzi chcieliby czegoś,
lecz czego, nie wiedzą. „Może by coś pod Grotowskiego?
A może montaż poezji arabskiej? Albo coś o hitleryzmie,
o okupacji, to chodliwe. No, to róbmy”. Ale. teatru w ten
sposób się nie zrobi, nie ma cudów.
Inaczej na Zachodzie: tam teatr studencki teraz dopie
ro dojrzał, nabrał rozmachu. Minęły czasy, kiedy brylo
waliśmy na festiwalach, bo pokazywaliśmy spektakle na
bite polityką i polemiką, drwiną i wesołością, otwarte na
świat —• a oni nieśmiałe inscenizacje Ionesco i Ghelde-
rode’a, albo szkolne przedstawienia klasyków greckich
i debiutujących pisarzy, które humanistyka na Sorbonie '
czy na uniwersytetach amerykańskich uważała za poży- •
teczny dodatek do programu nauczania. Teraz oni są górą.
Dawno zdobyli samodzielność artystyczną i myślową. Wię
cej — słowo „studencki” zaczyna być mylące. Oznacza
dziś raczej patronat niż skład zespołów. Pełno w nich
młodych zawodowców: muzyków, plastyków, reżyserów,
tancerzy, mimów, nawet aktorów. Coraz więcej tu też
całych grup półzawodowych lub zawodowych, „niezależ
nych”, afiliowanych jedynie. Ruch stał się po prostu tea
tralnym ruchem młodej inteligencji, narastającym z roku
na rok. Ogarnął kulę ziemską od Kanady po Argentynę,
od Nigerii po Japonię. Różnie w różnych krajach wy
gląda, wszędzie jednak tworzy czołówkę teatru zaanga
żowanego, tego, który chce zmieniać świat, a nie — jak
teatry akademickie — „kulturalnie” przelewać z pustego
w próżne. I mimo barier tradycji i mowy, sprzecznych
stanowisk politycznych, odmiennych sytuacji społecznych,
w jakich działa — mówi coraz bardziej wspólnym języ
kiem.
Kontestacja podniosła mu jeszcze temperaturę politycz
ną: dostał wypieków. Namnożyło się spektakli politycz
nych sensu stricto, namiętnych, ostrych, rozjątrzonych.
Ujawnił to ostatni wrocławski festiwal, najciekawsza na
sza teatralna impreza roku. Impreza jedyna tego typu
w Europie: Międzynarodowy Festiwal Festiwali Teatrów
Studenckich, konfrontujący co dwa lata spektakle już
wyróżnione na innych przeglądach. Pierwszy taki festi
wal odbył się w roku 1967, kiedy masowe rozruchy stu-
91
dencKie określane dzisiaj przez prasę terminem „contesta-
tion” (spór, zakwestionowanie) nie przetoczyły się jeszcze
przez zaskoczony świat. Obecny jest drugi — i wyraźnie
już widać różnicę klimatu.
Młodzi artyści są rozpolitykowani, rozgrzani. Nie w y
starczają im prywatne nocne dyskusje, upominają się
o publiczne, po każdym przedstawieniu. Nie ma na to
niestety czasu ani sal, program festiwalu napchany jest
jak tramwaj o czwartej. Ale nasi nie mają też wielkiej
ochoty. Miny ich zdają się mówić słowami Sajetana
z Szewców: „Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy,
hej. Wszystko je wygadane do cna”. Cudzoziemcy prze
ciwnie: chcą się wygadać. Zespół „Neuę Biihne” z Frank
furtu nad Menem odczytuje przed spektaklem długi apel,
gdzie zarzuca (delikatnie) festiwalowi, że zbyt jest na
stawiony na zjawiska ściśle artystyczne, a nie na dysku
sję polityczną. Przedstawia się też jako grupa lewicowa,
socjalistyczna, badająca obecnie „możliwości rozwoju sztu
ki w warunkach późnego kapitalizmu”. Wesołość, jaką na
sali wywołuje to oświadczenie, jest dla zespołu zupełnie
niezrozumiała.
Spektakl — Woyzeck Buchnera z paralelnie prowadzo
ną, wziętą z gazet sprawą greckiego robotnika, który
z niewiadomych przyczyn zamordował przechodnia — ma
ton ostro antykapitalistyczny, istotnie. Ale jest tępą piłą,
długą, niezdarną i śmiertelnie nudną. To także prawidło
wość: najbardziej rozpolitykowani są ci, co.przywieźli naj
gorsze przedstawienia. Podobną chałą jest Brechtowski
Wyjątek i reguła z Parmy: bardzo stary i bardzo ama
torski, bebechowato-sentymentalny teatr. Znów ostro an
tykapitalistyczny, ale zbyt niedojrzały politycznie, by zro
zumieć i uwspółcześnić chłodną Brechtowską parabolę,
którą bebechowate „przeżywanie” zamienia w głupiutki
„klasowy” melodramat. Śmiertelnie nudni są też Holen
drzy z Wageningen, choć robią, co mogą, by ożywić mar
twą wierszowaną publicystykę sztuki Petera Weissa Śpiew
o luzytańskim straszydle, gwałtownie atakującej portu
galski reżim w Mozambiku. Gadają za to gromko: „Stu
dencki teatr może być rewolucyjny, musi być rewolucyj
ny, będzie rewolucyjny”, a wszelkie bunty „choć pozor
nie pełne chaosu, gdziekolwiek by były, w końcu pro
wadzą do wolności”.
92 >
Dziecinady tutaj więc dużo, nieudolności — bardzo bo
jowej — też. Najciekawsza pod tym względem wydaje się
sztuka Aleksandra Popowića Drugie drzwi na lewo (Za
grzeb), cocktail najpopularniejszych motywów kontesta
cji: konfliktu pokoleń, ataku na Władzę, Rodziców (to
symbole) i inne czynniki represyjne, wołania o swobodę
seksualną... Cocktail znowu nużący przez swoją preten
sjonalność i fatalne aktorstwo, histeryczno-epileptyczne,
przypominające najgorsze zlewki po Grotowskim bez ele
mentarnych choćby umiejętności technicznych. Za to
w scenach zbiorowej erotyki dziewczyny rozbierają się
do pasa, a pod koniec para kompletnie goła wykonuje
,/pływające” ruchy za plastykową zasłoną — ma to być
symboliczne akwarium. Pojawiają się też napisy „Ńo
pasaran” i fragmenty filmu z pogrzebu Palacha. Wszystko
razem chce być wyzwaniem, ale wydaje się trochę śmiesz
ne, trochę niesmaczne. Jan Palach nie jest argumentem
dla walki, z rodzicami, nawet jeśli rodzice są symboliczni.
Tym mniej — dla walki o swobodę seksualną. Ładne
piersi z kolei są takim argumentem, ale w mieszkaniu;
na scenie trzeba grać.
Nie wszystkie przecież z tych politycznych spektakli są
chałą. Trzy są znakomite. Dwa spektakle Bread and Pup-
pet Theaten Reiteration, rzecz o Wietnamie i Wolanie
ludu o mięso, też w wymowie ostro antywojenne. A po
nadto Czerwona strefa zespołu Nouvelle Compagnie z Awi-
nionu: fascynujący obraz intelektualnej szamotaniny zre
woltowanej młodzieży francuskiej, namiętna, rozżarta dy
skusja, brawurowo rozgrywana przez trzech mężczyzn
i dwie dziewczyny na prostym treteau pośrodku widowni,
tak aby widzowie wzajemnie patrzyli sobie w twarz.
Zrobił ten spektakl i gra w nim Andre Benedetto, autor
sztuki i kierownik zespołu, komunista. Jest to „historia
zbuntowanego kumpla z przedmieścia, kumpla w skórza
nej .bluzie”, który zginął. Dzieje się w jego rozharatanym
mózgu, „w szczątkach pamięci”. „Oto przed wami próba
psychicznego uchwycenia popiołów buntownika, aby ogar
nąć sprawę”. Krzyżują się tu autentyczny tragizm z gorz
kim, wisielczym humorem, argumenty i slogany, rasizm,
kolonializm, rewolucja, Mao-Tse i Lao-Tse („obaj Chińczy
cy”). Lecz nad wszystkim unosi się mit Guevary: legenda
93
oohatera, nie zaś — co charakterystyczne — konkretna
sprawa modelu partyzantki, jaką rozwijał.
Kukła Guevary jest szóstym aktorem. Leży na ziemi.
A kiedy w pewnej chwili czwórka młodych ludzi zapada
w ponurą zadumę, potrząsając trzymanymi w ręku łań-
uchami, rytmicznie i obrzędowo, jakby zaklinała nie
wolę — piąty aktor chwyta kukłę i prowadzi ją ku nim.
Kukła kolejno wyciąga dłoń na powitanie — i kolejno
ipadają łańcuchy, twardo, dźwięcznie: trupi łachman prze
mówił. Znakomita scena i świetne przedstawienie. Naj
mocniejsze, podobnie jak Reiteration i Wołanie, bo arty
stycznie najmniej tradycyjne.
Przeważa zatem lewica. Dobra i kiepska. Atak na ka
pitalizm jest niestety na ogół płytki, stereotypowy lub
retoryczny, znacznie krzykliwszy i znacznie bardziej po
wierzchowny niż ten, który rozwijał poczciwy stary Brecht.
Czyżby tylko tyle wynikało dla teatru z kontestacji?
Tylko temperatura uczuciowa? Oczywiście do Wrocławia
zjechały głównie zespoły lewicowe lub lewicujące, obraz
nastrojów ideowych jest tu może niepełny. Ale dla stu
denckich t e a t r ó w na Zachodzie bardziej chyba mia
rodajny, niż się zdaje. W teatrze na kontestacji wygrywa
właśnie tradycyjna lewica, bo skrajne postawy kontesta
cyjne nie bardzo teatrem dają się wyrazić. Barwna „pod
kultura” hippies jest na to zbyt bierna i kontemplacyjna;
jeśli zobaczycie jakichś hippies na scenie, będą to na
pewno przebierańcy, kiepski „pomysł” reżysera. Grupy
anarchizujące z kolei mogą zdemolować teatr albo stać
na scenie i krzyczeć, im jednak również trudno robić spek
takl, to znaczy t w o r z y ć . Nie do zrealizowania jest tu
taj pełna postawa „odrzucenia”, znana z odezwy grupy
Cohn-Bendita, „wściekłych” z Nanterre: „Towarzysze, ka
pitalistyczne, burżuazyjne społeczeństwo, podobnie jak
biurokratyczne państwa komunistyczne, przeżyło się. Od
rzućcie reguły gry”. W społeczeństwie można to jeszcze
zrobić za cenę anarchii; w teatrze nie można w ogóle.
Odrzucić reguły gry, znaczy tu tylko: zaproponować nowe.
Jeśli się ich nie ma w zanadrzu, trzeba albo zlikwidować
teatry, albo — iść na kompromis. Walczyć z modelem
istniejącym w imię innego modelu, też już istniejącego.
Modyfikowanego najwyżej, ulepszanego — to wszystko.
A jednak nowe reguły gry także się już rysują. Tylko
94
w warstwie czyste artystycznej i w innych spektaklach,
niż te rozpolitykowane. Bo atak na kapitalizm jest u kon-
testatorów banalny, .ponieważ, jak zauważa Raymond
Aron, formułują oni program rewolucji nie w języku kry
tyki społeczno-ekonomicznej, lecz socjo-ikulturowej. Poli
tycznie są pewno utopijni i romantyczni, chcąc — jak kie
dyś ekspresjoniści — zaczynać od Nowego Człowieka. Ale
teatralnie tu właśnie może leżeć ich siła. Już przecież —
od paru lat — atakują problem aktora. Problem dla od
nowienia teatru podstawowy. I trzeba będzie do niego
powrócić. Bo dopiero ten atak, nie zaś sam ferment poli
tyczny, pozwala mi twierdzić, że teatr studencki na Za
chodzie stał się wobec scen tradycyjnych naprawdę Drugą
Siłą.
10 I 1970.
z a ł ą c z n ik d o a p o c a l y p s i s
96
Słusznie. Ale me na niej skupiasz opu>, tylko na fabule.
Za mało pokazujesz tego, oo czysto aktorskie, metaforyki
ciała i gestu. Przykład z chlebem jest połowiczny: meta
foryczna gra znaczeń dotyczy tu rekwizytu, a taka funk
cja rekwizytu czy kostiumu jest częsta i w normalnym
teatrze, jest łatwa. Trzeba ją było dobitniej pokazać w ak
torstwie”. Mówił to ktoś, kto widział przedstawienie. Ktoś
inny, kto go nie widział, powiedział: „Wiesz, sądząc z two
jej relacji jest to spektakl właściwie dość tradycyjny.
Solidna dramaturgia, dobrze zagrana. Tyle, że nie spi
sana przedtem na papierze. Czy to wszystko, czy coś ci
tu wyciekło?”
Wyciekło zapewne. Uwagi pochodzą co prawda od wiel
bicieli Grotowskiego, a tym zawsze będzie mało. Istotnie
jednak, pisząc o Apocalypsis, zająłem się głównie fabułą
i dramaturgią spektaklu, tą kolektywną dramaturgią two
rzoną na scenie przez aktorów i reżysera z samych aktor
skich działań, która tradycjonalistom nijak nie mieści się
w głowie. Wypreparowałem przede wszystkim wątek
Ciemnego i „apostołów”, opowiadając jego dramaturgiczny
przebieg. Ale to trochę tak, jakbym z Ulissesa opowiedział
wątek Blooma, Dedalusa i Molly, pokazując jeszcze, jak
nakłada się nań mit homerycki. To dopiero kanwa, szkie
let dzieła. Albo, jeśli wolicie, scenariusz Apocalypsis, zre
konstruowany z gotowego widowiska.
Gdyby istniał w literackim zapisie, miałbym ż głowy
połowę roboty: krytyk, piszący o zwykłym spektaklu nie
streszcza przecież sztuki, zakłada, że czytelnik ją zna lub
może sobie przeczytać. 'Dzisiaj jednak i ja mogę już tak
postąpić: odwołać się do własnego zapisu przedstawienia.
Nazwijmy go więc tekstem Ai (tak robią naukowcy, ludzie
□oważni) i spróbujmy spojrzeć teraz na Apocalypsis w in
nym, pionowym przekroju. Na trzy specyficzne jej cechy:
•wieloznaczność, .równoczesność i „prawo powszechnej ana
logii”.
Brzmi to tajemniczo. Powróćmy zatem na chwilę do
dramaturgii. Sześć osób. Jedna z nich, zwana potem Szy-
monem-Piotrem, dla zabawy „kreuje” Ciemnego, wiejskie
go przygłupka, na Chrystusa, aby, gdy ten uwierzy, ata
kować go zajadle bluźnierstwem i argumentacją, a w koń
cu odepchnąć go i przekreślić. Ciemny jednak staje się
Chrystusem naprawdę. Nie wiadomo tylko: prawdziwym
7 — Burzliwa pogoda 97
czy fałszywym. Jeśli fałszywym, Szymon-Piotr reprezen
tuje racje Kościoła, jego słuszną czujność w demaskowa
niu fałszywych Mesjaszów, podszeptów Szatana. Jeśli
prawdziwym, możliwości są dwie. Szymon reprezentuje
Kościół-instytucję, złożony mechanizm władzy ziemskiej,
dla którego powrót Chrystusa i jego ewangelicznych za
sad byłby ruiną. Albo też Szymon — skoro w dodatku
operuje argumentacją nie teologiczną, lecz świecką, z Do
stojewskiego — reprezentuje po prostu świat laicki, obcy
już i niechętny idei Chrystusowej. Otóż w Apocalypsis te
trzy możliwości — i kilka innych, drobniejszych — nie są
bynajmniej dane widzowi do wyboru. Śledzić je mamy
równocześnie i odbierać łącznie, dopiero razem tworzą
sens. Chociaż są sprzeczne. Sporo znamy dzieł wieloznacz
nych, choćby Hamleta, teatr jednak zwykle narzuca jedną
interpretację. A przynajmniej każę wybierać: albo — albo.
W Apocalypsis nie ma „albo — albo”, jest tylko „i — i”.
Jak w fizyce światła, gdzie teorie korpuskulama i falowa
dopiero łącznie objaśniają zjawisko, aczkolwiek także są
sprzeczne.
Ta zasada „ i — i” schodzi z kolei w budowę sytuacji,
w pracę aktora. Dobrym przykładem jest tu scena miło
sna, którą dokładnie opisałem w Ai, nie rozkładając jej
jednak na elementy. Zawiera porównanie erotyka — łowy,
a rozgrywa się między Ciemnym, Magdaleną i Janem.
W planie ruchu i gestu Jan gra zatem zwierzynę — roga
cza czy jelonka, Ciemny i Magdalena na przemian łuk
i cięciwę. W planie „psychicznym” Ciemny z Magdalena
grają po prostu akt seksualny, a Jan w swoim zdyszanym
biegu k u kochankom — niejako ich libido. W planie fa
bularnym Jan, który napuścił przygłupka na prostytutkę,
dopinguje ich teraz, podniecony i zazdrosny zarazem.
W planie wreszcie historii biblijnej jest to Jan, Magda
lena i Chrystus pogrążeni w poplątanej erotyce we troje.
Jej drastyczność wzmagają — ale i łagodzą, przesłaniają —
tamte plany. I znów w spektaklu są to plany łączne i rów
noczesne; w opisie tylko układają się kolejno.
Jesteśmy już przy aktorskiej metaforyce, zejdźmy w nią
jeszcze głębiej. Gdzieś w początkowych sekwencjach spek
taklu Ciemny biegając nerwowo wokół zebranych wspina
się nagle na palce i zawisa niemal .w .powietrzu z rozpo
startymi rękami, głową wtuloną w ramiona i dłońmi mięk-
98
ko opadającymi w dół. Jest to moment, błysk: obraz ptaka
wzbijającego się do lotu i obraz Ukrzyżowanego. Pozornie
niczemu tu nie służy. Ukrzyżowanie nastąpi dużo później,
obraz ptaka przypomni się może, kiedy Ciemny powie
tekstem Eliota: „Po cóż ma stary orzeł rozpościerać skrzy
dła?” A le też później. Ta (figura poetycka odsłania nam
jednak nie tylko równoczesność dwu odległych znaczeń,
nagle skojarzonych aktorskim gestem, i ich dalekie powią
zania z innymi partiami Spektaklu. Pokazuje też, jak
w równoczesność zmienia się rzeka czasu. Ciemny nie jest
tu jeszcze wicale Chrystusem, a już jest ukrzyżowany: w y
padki dzieją się w czasie, ale są wciąż obecne, poza cza
sem, przed czasem, po wiekach.
Są obecne jako obrazy poetyckie, mnożące się, migaw
kowe, pozornie luźne. Te obrazy nie posuwają naprzód
samej akcji, ale oplatają ją nieustannie migotliwą siecią
odległych .analogii. Przypominają owe „senne przędziwa”
u Norwida, wsnute w jawę, w rzeczywistość jak w tka
ninę: „Lecz nić ich ciągnie się i nie zrywa — nad światło
szybka i migotliwa — spostrzeże ją człek, a nie zobaczy!”
Obrazy Apocalypsis widz także często spostrzeże tylko,
a nie zobaczy; dopiero po wielu tygodniach wyłaniają się
nagle z głębi pamięci, dziwnie wtedy ostre i wyraziste.
Dlatego nawet analizując jedną tylko scenę trudno w y
łapać wszystkie jej sensy i powiązania. Oto Szymon-Piotr
dosiada Ciemnego i galopuje na nim jak na koniu. Sens
tej sceny podałem częściowo w Ai, przeoczyłem jednak
pewien wcześniejszy obraz, kiedy Ciemny wskakuje na
plecy Szymona i zwisa mu przez ramię, z głową na jego
piersi. Jest to znów obraz-moment: Dobry Pasterz z ba
rankiem. A cała scena „robienia w konia” Ciemnego wiąże
się kompozycyjnie z tym obrazem: jest jego odwróconym
przypomnieniem. Szyderczym.
Poprzez takie aktorskie metafory, przywołujące się
i ulotne, niejasno rysuje Grotowski „prawo powszechnej
analogii”. Wszystkie zjawiska świata odbijają się w sobie
nawzajem, to tylko my zazwyczaj przeoczamy te związki.
Płynie czas, istnieje historia i współczesność, natura i kul
tura, fakty psychiczne i fizyczne, lecz ukryte analogie
wiążą je w jedność pełną i w gruncie rzeczy nieruchomą.
Nieustanne łączenie odległych obrazów w spoisty system
analogii tkwi oczywiście u podstaw wszelkiego myślenia
7»
99
poetyckiego: na analogii opiera się przecież metafora. Cza
sami jednak myślenie takie nabiera szczególnych odcieni.
Kiedy dotyczy nie tylko dzieła, ale i świata poza nim.
Zasada „powszechnej analogii” pochodzi od Swedenborga,
odnajdziemy ją też w późniejszej tradycji ezoterycznej,
oraz — co równie znamienne — u surrealistów, Bretona
i *Artauda. Również u Joyce’a się przewija. I myślę, że
nie bez powodu Apocalypsis ją właśnie podsuwa naszej
wyobraźni.
Natłok aktorskich obrazów, ostrych, momentalnych,
przelotnych, jaki rozwija przed nami zespół Teatru-
-Laboratorium, jest chyba nie tylko bogactwem, nadmia
rem, radością tworzenia i kojarzenia. Jest może czymś
więcej: marzeniem o tajemnej logice świata, o owej „jed
ności w wielości”, której szukamy od stuleci. Bezskutecz
nie, ale cóż z tego?
27 X II 1969.
101
nie bardzo rozszyfrowana nawet. Stosunki międzyludzkie
niby pokazano, ale w granicach zewnętrznych schematów.
Zdawkowo. Toteż komediowość sytuacji, cała wynikająca
w Zemście z psychicznej złożoności fredrowskich ludzi
i iz ich cienkich, splątanych powiązań — zamokła, jak
proch na panewce. Nie wypala.
Dwie sceny istotnie śmieszą: pisanie listu z Dyndalskim
i pierwsze spotkanie Wacława z Podstoliną. Tu wszystko
gra: i psychologia, i sytuacja, i tekst. I w efekcie — akto
rzy. Pyrkosz— Gześnik w duecie z ciepłym, prostym Dyn
dalskim Młodnickiego pokazuje, że stać by go było na
więcej,-gdyby w innych scenach nie „nagrywał” pieniac-
kiego temperamentu, na co brak mu siły, uważniej za to
cieniował swoje kwestie. Jak Podstoliną z Wacławem.
Peszek zrobił wreszcie z Wacława żywego chłopaka, nie
papier, a to udaje się rzadko. Podstoliną Lutosławskiej,
wdzięczna, rokokowo-powiatowa, ma i finezję, i skalę od
cieni. Ale i ona byłaby lepsza, gdyby nie tanie, wulgarne
gagi z nóżką. A pełno w przedstawieniu takich farsowych
gagów. Też doczepionych i też nieśmiesznych. Jakby gdzieś
wewnątrz spektaklu nastąpiło skłócenie zasadnicze: mię
dzy rogatą duszą Fredry a wysiłkami Krasowskiego, żeby
się nam poeta rozchmurzył i rozhulał.
Fredro niestety nie chce. Znużony kartkuję program.
Spektakl jest dość dawny, z marca 1968, więc w nowym
programie zdążono przedrukować fragmenty premierowych
recenzji. Przecieram oczy: peany! Waldorff, Bajdor, Kral,
Koenig, Kelera, Gawlik, Milewski licytują się w entuzja
zmie. „Arcyinscenizacja”, „nowatorstwo”, „wnikliwość
i precyzja interpretacyjna”, „nowe pokłady komizmu”,
„umiejętność tworzenia sytuacji, z których tekst fredrow
ski organicznie, integralnie i naturalnie by wynikał”,
„dowcipne i śmieszne, ale ani cienia farsy”, „uczłowiecze
nie postaci”, „pełna, odbrązowiona prawda”. Jak Boga
kocham! Ba, Cześnik, Rejent i Papkin to „kreacje wzor
cowe”, więcej — „zasługują na nazwanie ich dokonaniami
historycznymi”. Gładko płyną te komplementy. Ale ostatni
przestaje już śmieszyć. Historia... Za rok spektaklu nie
będzie, a recenzje zostaną. Jako jedyne świadectwo. A sko
ro tak, trzeba jednak zgłosić votum separatum. Niech bę
dzie choć jeden sprawiedliwy w tej Sodomie zachwytu.
Z furią zatapiam się w lekturze. Krasowski „odmitologi-
lOz
zował cały zawarty w Zemście obraz szlacheckiej Polski”
{Gawlik). „Wpisuje postaci tej sztuki w .bardzo szeroko
rozbudowany w przedstawieniu kontekst socjologiczny. Jest
to świat szlacheckiej Polski widziany oczyma co rzetel
niejszych kronikarzy, a więc zobaczony z perspektywy do
kumentów, 'listów, pamiętników...” (Bajdor). „Odwołał się
Krasowski do «literatury faktu»: do pamiętników Kito-
wicza, Ochockiego i tuzina innych świadków” (Kelera).
I nagle wiem już, gdzie przebiega generalne pęknięcie
spektaklu. I co je wywołało.
Pamiętacie, jak kończy Fredro spis osób? „Mularze, haj
duki, pachołki etc.” W programie wrocławskim po mura
rzach zjawia się nowość: „szlachta Gześnika” (5 osób)
i „szlachta Rejenta” (4 osoby). To właśnie skutki lektur
Kitowicza, Ochockiego, pewnie i Paska. To owa pełna, od-
brązowiona prawda. Barwnie ją komentuje wniebowzięty
recenzent „Kierunków” : „Na wielkopańskiej klamce wie
szają się całe strąki drobnoszlacheckiej gołoty. Zwolennicy!
Przyjaciele domu! Stronnicy jaśnie pana... Papkinowie
wielcy i. mali. Trzymani łaską i groźbą. Potakiewicze dla
każdego głupstwa”. To oni urządzają pogoń za Wacławem
i wielką bitwę przy murze, 'tworzą „western sarmacki
Krasowskiego”. Dobrze, tylko... Gdzież to szlachta, choćby
i szaraczkowa, bijała się z murarzami, kochani? Od tego
były hajduki i pachołki, służba — i Fredro, zapewniam,
wiedział lepiej.
U Fredry Papkin wysyła w bój tylko „kilku służących
z kijami” . A bójka nie iest zajazdem, choć Fredro też sły
szał, co to zajazd. Nie ma w sobie nic z westernu, jak
zajazd w Panu Tadeuszu czy burdy pana Kmicica. Choćby
dlatego, że jest pozorowana. Słudzy obu pieniaczy znają
się przecież od lat, w jednym zamku mieszkają. I znają
swoich panów. Po co mają się bić, o co? Udają tylko. Stąd
w wielkiej scenie przesłuchania u Rejenta murarze kręcą:
nic im się nie stało, ale przecież nie mogą powiedzieć, jak
było. A Rejent naciska: „Znak, drapnięcie?” Bo może by
się dało wytoczyć Cześnik jwi proces o pobicie ludzi.
Może. z
U Krasowskiego wszyscy leją się, aż trzeszczy. Któryś
łapie cegłę i wali nią w łeb murarza-osiłka. Ten pada,
wstaje zamroczony i znów dostaje cegłą w łeb: stary gag
filmowy, niezawodny. A le kiedy murarze, jeden z prze-
103
wiązaną głową, drugi z sińcem jak śliwka, stają przed
Rejentem, pytania o drapnięcie brzmią bez. sensu. Bez
sensu jest cała scena. Gorzej: dalszy ciąg akcji. Mając tak
poharatanych ludzi Rejent natychmiast przecież wytoczył
by proces, wygrał, puścił Cześnika z (torbami i wszystkie
intrygi ślubno-majątkowe byłyby zbędne.
A „Papkinowie wielcy i mali”? Tylu zabijaków w do
mu, a Cześnik na ich wodza w bójce wyznacza Papkina?
Przecież wie, że to tchórz i błazen. I po co wysyła go do
Rejenta jako sekundanta, skoro ma pięciu innych, lep
szych? Przecież wie, że Papkin to nie tylko tchórz, ale
naiwny i przekupny. A Rejent chytry. Lecz Cześnik
m u s i posłać Papkina, choć nim gardzi i choć boi się
skutków. Bo może <w takiej misji wysłać jedynie szlachci
ca. Czyli albo Papkina, albo ramola Dyndalskiego. Nie ma
wyboru. U Fredry. U Krasowskiego ma — i znów dalsza
akcja leży jak długa.
Oto dlaczego komediowość Zemsty nijak Krasowskiemu
nie wypala. I dlaczego motywacje psychologiczne są po
wierzchowne, rwące się, pełne uproszczeń, łatane gagami.
Zamiast rozświetlić od wewnątrz świat Zemsty Krasowski
zamalował go Kitowiczem, westernem i Kurosawą. Chciał
Zemstą odbrązowić, zbrutalizować, udrapieżnić. Pokazać"
szlachtę zbiedniałą, obdartą, wylataną, prymitywną, dzi
ką. Gdyby na użytek takiej koncepcji odważył się prze
budować wiązania konstrukcyjne komedii, pokazałby dzie
ło trochę inne, lecz może wewnętrznie spójne, koherentne.
Niestety! Tylko sam podciął sobie nogi, dopisując Cześni-
kowi i Rejentowi dwie zgraje stronników-obdartusów.
Bo w dodatku nawet nie zauważył, jak podnosi obu
pieniaczom pozycję majątkową. U Fredry oni są goli na
prawdę. Nie stać ich na stronników, nie stać na zajazd —
ba, gdyby! Mają tylko po pół zamku, pieniactwo i honor
szlachecki. Lecz jak często ludzie niepewnej już pozycji —
czepiają się kurczowo form, pozorów, snobizmów, wytwor
nych manier. Tak, wytwornych właśnie! To jedna ze zja-
dliwości psychologicznych Zemsty. Błyska nie tylko
w układach sytuacyjnych, lecz nawet w języku: „jak
w dezertej Arabiji złotosiejny wzrok Febowy” taki prze
cież ma komediowy sens, a podobne przykłady można
rzucać garściami.
Krasowski to także przeoczył. Sprymitywizował wszyst-
104
kich, ledwie Podstolinę i parę młodych częściowo oszczę
dził. Co zyskał w zamian? Właściwie nic. Można oczywi
ście obniżać status społeczny postaci, nie żadne to przecież
karmazyny, jak chciał kiedyś Osterwa. Ale i nie dwa
gangi chuliganów z Targówka. A ponadto niby dlaczego
nędza czy dostatek, zdziczenie czy kultura braci szlachec
kiej mają być dzisiaj problemem? Nie mamy już więk
szych zmartwień? Więc po co? Że taka to ta nasza sar
macka tradycja?
Ano, może i prawda. Może nawet prawda na dziś. Jak
większość wyznawców sarmatyzmu, i tamci XVIII-wieczni
w swej masie były to zapewne twarde, zuchwałe, prymi
tywne i konserwatywne chamy, co pod sztandarem god
ności sarmackiej wojowały o zwykłą prywatę. Żle jednak,
kiedy w klasyce socjologia przekreśla psychologię, a śred
nia statystyczna — przypadki indywidualne. Teoria typo-
wości z lat pięćdziesiątych dała w sztuce wyniki zbyt ża
łosne, by do niej nawracać.
Pech chce, że Fredro był bardzo dobrym komediopisa
rzem. Zemsta to już nie utwór, to organizm. Wyrosły
w odrębnej, zamkniętej kulturze obyczajowej, w świecie,
którego już nie ma, z trudem przystosowuje się do gustów
współczesnej sceny i widowni. Ale zniesie niejedno, byle
szanować jego prawa. Bicia cegłą po łbie niestety nie w y
trzymuje. A przeszczepy z Kitowicza odrzuca. Odrzuca
uparcie. I umiera na scenie, nie przyjąwszy ich jako ra
tunku.
24 J 1970.
.106
Jedyna taką w dorobku Witkacego. Opowiada historię
chłopa, który zrobił karierę w sejmie, „zapędził w ow czy.
róg ministra skarbu”, „cały sejm wybebeszył na ochotniczą
armię”, a potem „zrobiwszy swoje na szerokim świecie,
jak prawdziwy gospodarz powrócił do swojego obowiązku”
i znów orze ziemię w Niewyrypach Dolnych, podczas gdy
wieś go błaga, by został wójtem, a dyplomaci — by kan
dydował na prezydenta Rzeczypospolitej. W roku 1925,
kiedy rzecz miała prapremierę, opinia uznała ją dość zgod
nie za satyrę na Witosa i był to jeden z powodów tea
tralnego sukcesu tej sztuki, największego, jaki osiągnął
Witkacy za życia. Pisarz twierdził co prawda, że karyka-
turowanie leadera „Piasta” nawet mu do głowy nie przy
szło. Lecz moment był gorący, wkoło Witosa wrzało, za
rok miał po raz trzeci zostać premierem i stracić tę tekę
w parę dni później, gdy Piłsudski dokonał majowego za
machu. Witkacy, świadomie czy nie, wleciał w sam środek
rozgrywki. Cóż, tak to bywa w teatrze, kiedy się wszyscy
rozpolitykują. A my w Polsce mamy szczęście do burzli
wej pogody.
Mało ważne to dzisiaj zresztą, Witos, nie Witos. Cie
kawsze, że w rodzimy temat chłopskiego awansu wpisał
Witkacy raz jeszcze swoją teorię rozwoju społecznego.
Dawne epoki — sądził — były czasami nierówności spo
łecznej, ale i wielkich indywidualności; demokratyzacja
przyniesie ich kres, mechanizację życia, zanik uczuć meta
fizycznych, szarzyznę społeczeństwa konsumpcyjnego. Mo
żliwości jednostki maleją z roku na rok, ograniczane przez
mechanizmy polityczne i społeczne, coraz bardziej złożone
i coraz bardziej anonimowe. Na razie jednak — powia
dał — mamy okres przejściowy i szansę (na krótko) zy
skują wszyscy: chłop i bankier, artysta i morderca. Każdy
może się wybić.
Koszaliński Jan Maciej myśli podobnie jak Witkacy.
Niewesoło. Na tych myślach polega jego dramat. Stąd
szamotanina, wahania, nagłe decyzje i wolty, wreszcie
finałowa wygrana w wyborach, która jest taktycznie zwy
cięstwem, zaś psychicznie klęską. „Nijakiej woli, psiakość
zatracona, mi nie ostawili...” A Wścieklica to chłopisko
silne, ambitne, zajadłe, arywista i selfmademan. A le także
rozdarty intelektualista; trochę mu się w głowie kiełbasi,
lecz widzi i rozumie wiele. Barwny i niegłupi jest ten
107
sceniczny portret Witkacego w chłopskim wcieleniu. I za
razem portret pierwszego pokolenia wiejskiej inteligencji,
dla której otwarła się wreszcie droga do najwyższych sta
nowisk państwowych.
Sporadyczne przed wojną, podobne kariery są dziś u nas
powszechne, wszyscy takich znamy. Że zaś na dodatek
w grze o stanowiska zmienia się bardziej intensywność
i komplikacja niż zasady, a Witkacy miał oko bystre —
więc oklaski sypią się często. Na Warszawskich Spotka
niach Teatralnych spektakl koszaliński przyjęto najbar
dziej owacyjnie ze wszystkich prezentowanych przedsta
wień. Lecz i w terenie, w objeździe, ma on dobrą pu
bliczność: słoma, kury i ambicje polityczne, któż tego nie
pojmie! Nawet dyskusje o Bergsonie, w tej słomie toczone,
ciekawią i bawią. I właściwie wcale nie dziwią: nie o ta
kich rzeczach rozprawia się dziś na wsi między podorywką
a oglądaniem red. Wilhelmiego w pudełku telewizora.
„Swinarski” neonaturalizm inscenizacji godny jest w tym
kontekście żywej uwagi. Bo Witkacego nasze teatry gry
wają już masowo, sezon w sezon — ale reżyserzy partolą
go na potęgę. Sięgają piętą do ucha, wysilają się na „teatr
integralny”, zabawy formalne, „groteskę” (to dno!), na
„pikasy”, na surrealizm z zagranicznych folderów — tylko
nie bardzo wiedzą, jaki to pisarz. Nie „czują” jego wra
żliwości, rzadko też rozumieją, co ma do powiedzenia
Witkacy-intelektualista. Wścieklica Macieja Prusa to obok
studenckich Szewców w „Kalamburze” (1965) drugi do
bitny przejaw zmiany orientacji w tej mierze. Wreszcie
spektakl zrobiony z sensem, cały wyprowadzony z tekstu
konkretnej sztuki, nie z recept na Witkacego „w ogóle”.
Zwyczajny, „realistyczny”. I chyba rysuje się tutaj pewna
cezura pokoleniowa. Średnia generacja łapie za Witkace
go z różnych względów, ale głównie dlatego, że ma kom
pleksy. Zżera ją komercyjne efekciarstwo, więc chce być
„awangardowa”, nie zostawać w tyle, „dotrzymać kroku”.
Najmłodsi, dojrzewający w latach sześćdziesiątych, słusz
nie lekceważą tamte wyłysiałe awangardy, Witkacego na
tomiast zaczynają czytać bez wysiłku.
Prus z całą powagą pokazuje wieś, jaką nakreślił Witka
cy i jaka przestała być literackim paradoksem. Mental
ność, uczucia, ambicje są tu już inteligenckie, odruchy,
gest, strój, obyczaj — jeszcze chłopskie. „Intelektualny”
108
dialog zderza się więc natychmiast z akcją, postaciami
i scenerią, dając nieustanny komizm, absurdalny i natu
ralny zarazem. Bez wygłupów, „pomysłów”, wyduszania
śmiechu na siłę. I mimo że aktorzy grają dramat, nie
farsę. Czy raczej „życie” grają po prostu.
Technicznie są zresztą wątli, Kłopockiemu jako Wście-
klicy brak siły i indywidualności aktorskiej, więc choć
„nagrywa” wściekły temperament, niezbyt mu wierzymy,
znacznie lepsza aktorsko jest Ewa Nawrocka (Rozalia),
pod koniec ładnie dogania ją też, słaba początkowo, Ewa
Milde-Prus (Wanda). Wszyscy jednak mają trafny rysunek
roli, prowadzeni wrażliwie, z pełnym wyczuciem ironii
i autoironii, ale w pierwszym rzędzie tego, co serio. Myśli
i konfliktów. I grają ofiarnie. W scenie kłótni obie panie
■biorą się za kudły, aż miło. Tarzają się w słomie, obrzu
cają się nią, rozwścieczone. Nie dbają o fryzurę, o szmin
kę — wolne od obrzydliwej minoderii gwiazd, co zawsze
muszą być „śliczne”. Wstają brudne, osypane pyłem, ze
słomą we włosach — i widz oddycha z ulgą: no, wreszcie
trochę prawdy.
Sceneria też gna. Dyplomaci we frakach, agitujący Wście-
klicę, brodzą w słomie, jednemu długie żółte źdźbło zawi
sa na cylindrze. Przypadkowo. Bo Wścieklica podczas roz
mowy z nimi przerzuca słomę widłami. Niestety mecha
nicznie: „aby przerzucać”. Podobnie rąbie „aby rąbać”,
ipodobnie ludzie w III akcie biegają „aby biegać”: zadania
aktorskie, dobrze pomyślane, bywają reżysersko puszczo
ne. Byłyby śmieszniejsze, gdyby z a w s z e miały wyraźny
cel, choćby absurdalny: gdyby np. Wścieklica w scenie
z dyplomatami uparcie budował na samym środku stóg,
który się ciągle osuwa. Cudowny za to jest moment, gdy
Valentina, stołeczna kokota w wytwornej toalecie jak
z Witkacowskich obrazów, siedzi w słomie na korycie,
z niesmakiem patrząc na kurę, która przystanęła i obser
wując ją ciekawie: obie „ogrywają” się nawzajem bez
pudła.
Kurom w ogóle należą się osobne brawa. Za takt, dy
skrecję, obycie ze sceną. Za cichutkie pogdakiwanie, two
rzące nastrojową ścieżkę dźwiękową dialogom. I za in
wencję aktorską. Zaraz na początku, uprzedzając burzliwy
romans Wścieklicy z Wandą, kogut z kurą podczas war
szawskiego występu ryzykują nawet akt erotyczny. Nie
109
przeszarżowują jednakże, utrzymują się świetnie w kli
macie spektaklu. Choć jest w tym przecież i aluzja, i sex,
i autentyczna improwizacja, i happening, i coś z Oh, CaL-
cutta, tylko w znacznie lepszym guście. A w finale, gdy
już przed aktorami stoi kosz kwiatów, kogut obchodzi go
wkoło i w nagłym podskoku skubie gałązkę asparagusa:
dobry, stary komik, co na końcowe bisy zawsze chowa
jeszcze jakiś „greps”.
Podkreślam te przypadkowe uroki, bo wnoszą szczególny
ton w naturalistyczną scenerię przedstawienia. Świeżość
niespodzianki? Nie tylko. Spoza wsiowej codzienności,
chłopsko-politycznej i kulturowo-słomiano-kurzej wyłania
się czasem osobliwe drugie dno: przewrotna dziwność,
liryczna, smutno-śmieszna, nie bardzo uchwytna. Licho
wie, jak to nazwać. Prowadzałbym na ten spektakl wszy
stkich reżyserów, biorących się do Witkacego. Żeby prze
stali partolić. Żeby z r o z u m i e l i . Ale nie warto. Zro
zumieją najwyżej, że teraz jest modne grać Witkacego
w kurniku. I że właśnie do tego ich namawiam.
14111,970.
111
w scenie z Laurą, Laura— Kucówna śpiewa wiersz Kor
diana ze sztambucha, Kordian, iktóry już zszedł ze sceny,
wraca jako wspomnienie Laury i śpiewają oboje. Potem
„panicz się zastrzelił”, scenka w James-Park, erotyczna
kotłowanina Kordiana z niezbyt odzianą Wiolettą, na zie
mi, w guście filmowych „prześcieradłowców”, wreszcie
Kordian chwyta mikrofon i trzymając przy ustach śpiewa
do widowni, aby nie było wątpliwości, co oglądamy. Wo
kół tańczy Chór czterech panienek w powiewnych tiu
lach — elfy, zwblfy i syfilidy, jak mówił Majakowski.
A prowadzi show sam Hanuszkiewicz, alter ego Kordiana,
oznaczony w programie gwiazdkami i mówiący partie
Doktora, Chmury, diabłów i co mądrzejsze kwestie Kor
diana. Te najgłupsze, rzecz jasna, przerobiono na piosenki
w myśl starej uwagi Beaumarchais, że „to, co zbyt głu
pie, aby się dało powiedzieć, śpiewa się jako arie ope
rowe”. Wszystko toczy się żwawo, zgodnie z przyjętą re
cepturą, nie nudzimy się bynajmniej, o nie! Tylko...
Ten show j a k o s h o w jest nazbyt tandetny. Scena
z Wiolettą i tańczące panienki, to, uczciwszy uszy, trochę
szmira. Piosenkom ani Kucówna, ani (Nardelli nie podołali
interpretacyjnie i z poezji zrobił się komunał. Niechluj
stwo dykcji i powierzchowność podawania tekstu w całym
spektaklu ściera do reszty motyle barwy wiersza; jedynie
przesłanie z Lambra, którym Hanuszkiewicz-aktor kończy
przedstawienie, brzmi pełniej i czyściej. A ponadto bra
wurowy pomysł reżysera urywa się wpół drogi: póki
trwa życie prywatne Kordiana, można sobie poestradować,
ale śpiewać narodową tragedię polityczną? I Hanuszkie
wicz łamie się, jak sam Kordian u drzwi cara. Opada go
Strach, Imaginacja, Obie Władze... (Rezygnuje. Po scenie
na Mont Blanc show znika, oglądamy zwykłe przedsta
wienie.
Lepsze — twierdzą niektórzy. Tak, zwarte, ostre, spraw
ne. Dość jednak banalne, zrobione według utartej recepty
na szekspirowską kronikę. W dodatku wykrzyczane raczej
niż grane, bo rzecz trwa w sumie krótko i na grę brak
czasu. Jerzy Kamas (Car) i Seweryn Butrym (Wielki Ksią
żę) zdobywają sobie przecież scenę IX aktu III, gdzie mogą
pokazać trochę solidnego, tradycyjnego aktorstwa. Inni
mniej mają szczęścia.
112
Jak łatwo się domyślić, Warszawa huczy. Tym razem
nie z zachwytu, choć ludzie walą na to, jak na Kleopatrę
z Liz Taylor. Huczy z oburzenia: tak zbezcześcić świętość
narodową, toż to skandal, powinny być jakieś granice!
Nawet recenzje są kwaśne i zgorszone. Głównie tym sho-
wem i „big-beatem”. Beat wymienia prawie cała krytyka.
Pojmuję, że dla ludzi poważnych jazz i beat to taki sam
młodzieżowy hałas, ale skoro już, drodzy koledzy, musicie
o tym pisać, rzućcie choć okiem na muzyków: to, co ma
w ręku Kurylewicz, to jest puzon, a nie gitara. Nie tylko
jednak show przyrządzony z Wieszcza stanowi kamień
obrazy. I mimo, że nic by mi nie zrobiło większej przy
jemności, niż wziąć się do obrony Hanuszkiewicza teraz,
kiedy nagle wszyscy psy na nim wieszają, mój klient słabe
da je mi szanse wygranej.
Taki jest niecierpliwy, pośpieszny w robocie! Tak mu
brakuje skupienia, jednolitości wizji, przemyślenia funkcji
pomysłu! A inwencji ma wiele, pomysły czasem świetne,
jak ów szereg podchorążych na placu Saskim: sprzężone
kukły, zjeżdżające nagle ze sznurowni, dziarskie, za po
ciągnięciem sznurka wykonujące „na prawooo patrz!” jed
nym mechanicznym ruchem, by później, znów podciągnięte
w górę, rzucić- na tylną ścianę cienie wiszących nóg, nóg
wisielców, ponure memento dla buntu. A tuż obok chwyty
pretensjonalne, bo nieuzasadnione. Rama sceny obita su
rowymi deskami, nagi mur tylnej ściany pełen rur i prze
wodów, drewniana estradka, drabina — na co to wszystko
w Kordianie? Nawet surowością przecież nie jest — prze
ciwnie, minoderią. Podobnie jak caryca, dodana carowi.
Podobajmy się! W scenografii — awangardystom, w pio
senkach — nastolatkom, w baleciku panienek — dyrekto
rom, w części „poważnej” — prof. Jakubowskiemu. Kiedy
jednak chcemy podobać się wszystkim, trudno dogodzić
komukolwiek.
Eklektyzm pełen niespójnych sugestii — zamiast bogac
twa znaczeń rodzi oczywiście gafy. Nad nieszczęsną dra
biną głowi się cała widownia. Najpierw jest to Mont Blanc,
zgoda. Ale potem drabinę taszczy ze sobą Kordian, kiedy
idzie mordować cara. Więc Wiech przypuszcza, że Kor
dian forsuje Zamek przez lufcik na pierwszym piętrze,
Zagórski — że car kryje się przed zamachowcem na paw
laczu... Jeszcze gorzej z papieżem. Mówi Kordianowi:
114
domaga się zabicia cara, wszyscy mu basują, podnieceni.
I tu pojawia się Prezes-Machalica. U Słowackiego Prezes,
jak pamiętamy, to stary reakcyjny wapniak na ciepłym
zapewne stanowisku, u Hanuszkiewicza to człowiek w sile
wieku, jedyny mądry, odpowiedzialny realista polityczny.
Wykreślono mu większość tekstu, prawie nic nie mówi,
zadumany. Wreszcie rzuca: „A kiedy się na Polskę wszyst
kie ludy zwalą, wielu przeciw postawisz wojska? wielu
ludzi?” I zapaleńcy biorą uszy po sobie. A tyle gadali!
Kordian sam więc idzie zabić cara. Lecz też się zała
muje. Nie ze słabości, ani wskutek zaplątania się w świa
domości pokolenia, w sprzecznościach między żądzą walki
a wiarą w legalizm. Tak było u Słowackiego. Tu jest ina
czej. Car pojawia się na szczycie drabiny (!), Nardelli
wspina się, wznosi dłoń do ciosu i osuwa się w dół. Car
ani drgnie: nic go nie obali. Czyli: Kordianowie są dzie
cinni. Możemy ich rozumieć, współczuć im, kochać ich, ale
rację ma Prezes, nie oni. I właściwie to powinniśmy ko
chać Prezesa z jego rozsądkiem. „Everybody loves some-
body sometimes” — mówi piosenka, więc i Hanuszkiewi
czowi się nie dziwię. Czyżby jednak nie było już nic do
wyboru, prócz dziecinnych Kordianów i zwykłego oportu-
nisty? Ajii w Kordianie, ani w życiu?
Szkoda może, że Hanuszkiewicz się zawahał. Że całego
Kordiana nie przerobił na show albo musical. Nie zadawał
bym wtedy głupich pytań. A i spektakl byłby artystycznie
bardziej jednolity. Zresztą przydadzą się musicale, skoro
mamy kochać Prezesów: oni z reguły popierali operetę.
Okazja z Kordianem na razie przepadła, ale nic straconego.
Są jeszcze Dziady. Wdzięcznym tematem na show byliby
także dekabryści. Może ktoś da się namówić i zrobi.
„Quando, quando, quando, quando?”
2811.1970.
116
kilka klasycznych arcydzieł, ukazali w oryginalnym ujęciu
sporą grupę dzieł współczesnej literatury (...) rozgłosili po
Polsce nazwiska utalentowanych aktorów, dotąd szerszej
publiczności nie znanych (...) Powinni za to ponieść odpo
wiedzialność”.* Pewnie. .Wybitnych przedstawień im się
zachciewa, bezczelni.
Jedno z takich bezczelnych przedstawień Starego od
dawna chciałem opisać. Ale że trudne w opisie, bo bardzo
wielowarstwowe i bardzo cienko komponowane, więc
zwlekałem, licząc, że uda mi się obejrzeć je powtórnie.
Nie zdążyłem. A to najwybitniejsze przedstawienie minio
nego Roku Wyspiańskiego. Może więcej nawet: najwybit
niejsze, obok Apocalypsis Grotowskiego, przedstawienie
roku 1969.
Myślę oczywiście o Sędziach i Klątwie Konrada Swinar-
skiego. O Sędziach przede wszystkim. Ta krótka tragedia
rzadko bywa grywana, głównie z uwagi na jej tematykę.
Od półwiecza z coraz to innych względów wydaje się nie
zręczna, nietaktowna, niewygodna. Lecz nawet bojowi en
decy w rodzaju Grzymały-Siedleckiego nie mieli wątpli
wości, że to arcydzieło. U Wyspiańskiego dramaturgicz
nie drugie po Weselu: tak znakomicie zbudowanej sztu
ki nie znajdziemy .już w jego twórczości. Ani tak suro
wej, o takiej dyscyplinie wyobraźni i takiej sile tragicz
nej.
Pamiętacie monolog Samuela po śmierci Joasa? To py
tanie: „Gdzie on jest?”, zaskakujące, jakby bez sensu, sko
ro stary trzyma Joasa w ramionach. I głupkowatą odpo
wiedź Nauczyciela: „Niby tego, omdlał”, a potem szept
Samuela, nisko nad ciałem: „Tu go nie ma. Tu go nie ma”.
I wreszcie ten krótki, olśniewający pasaż: „Ty nie umie
raj. Tyś jest Mozart, tyś jest Rubinstein, tyś jest Joachim,
ty nie umieraj, tyś jest tysiące tysięcy, ty skarb, ty mój
skarb, ty pałace, ty raj, ty Eden — ty żyj” . To szczyty
poetyckie Wyspiańskiego. Nawet w Weselu nie ma partii,
gdzie by słowo pod takim ciśnieniem sprężono.
Po tych rwanych, coraz krótszych zwrotach, po tych
zdyszanych, chrapliwych „ty, ty” wdziera się Wiktor Są
decki na aktorską wyżynę: tragizmu dławionego, wpycha-
• „T eatr” 1970 nr 3.
117
nego z powrotem do gardła. Dobry w całej roli, wyniosły,
twardy, pełen godności — tu, w tym momencie, jest
wstrząsający. Mało kto chyba przypuszczał, że w tym po
prawnym aktorze charakterystycznym można by odkryć
tragika. Ale Swinarski to wielki reżyser, światowej już
klasy: drwiącą inteligencję łączy z zaskakującą siłą na
miętności. I bardzo pięknie pracuje z aktorami. Prowadzi
ich uważnie, mocną ręką, nie pozwalając na żadną dziurę,
puste miejsce, „zasmarowanie” wynikłe z lenistwa czy nie
domyślenia.' Potrafi ich wrażliwość rozwibrować jak stru
ny wiolonczeli, z absolutnym słuchem nie tylko na psycho
logię zachowań, lecz i na każde słowo tekstu, rytm zda
nia, zakręt składni. Więc zespół Starego gra mu jak or
kiestra pod dobrą batutą, 'kiedy nagle okazuje się, że ma
nie tylko sprawność, ale i to n .
Jewdocha Izabeli Olszewskiej jest zaskoczeniem jeszcze
większym niż Samuel: cała pulsuje siłą i prawdą .tragicz
ną, prawdą namiętności tajonych, hamowanych, ale biją-
cych jak blask ognia z każdego gestu — prostego, zupełnie
naturalnego, bez cienia patosu, sztampy, „konwencji” . Po
dobny stężony dynamizm ma Natan Antoniego Pszoniaka,
choć mniej w nim odkrywczej obserwacji. A obok świetna
kreacja Jerzego Nowaka: Jukli, wewnętrznie rozświetlony,
wrażliwy, delikatny, mądry, liryczny. I takiż Joas, nowa
wielka rola chłopięca Anny Polony, bliska jej Orcia
z Nie-Boskiej, a przecież inna, jakby jeszcze cieńsza w ry
sunku. Pod koniec zaś do obu tych barw — ciemnej, ziem
skiej, tragicznej i jasnej, lirycznej, „pomylonej”, nie z tego
świata — włącza się trzecia tonacja w koncercie: groteska
sędziów. Obcych, głupich, z innej klasy — mieszczańskich
inteligentów z pobliskiego miasteczka, nie rozumiejących
w ogóle, co tu zaszło.
Swinarski w Sędziach pozornie na tym kończy. Na tra
gedii namiętności i na aktorskim koncercie z szyderczym
akordem finału. Stapia się z Wyspiańskim, sam niemal
niewidoczny. Klątwa jednak, choć słabsza aktorsko, do
rzuca Sędziom dość złożony komentarz — i pełny sens
spektaklu odsłania się dopiero po przerwie. Wtedy też
dostrzeżemy kilka drobnych szczegółów, dorysowanych
Wyspiańskiemu mimochodem, marginalnie, niby tylko dla
widowiskowego efektu. Już w scenerii Sędziów coś zresztą
warto zauważyć: to, co z uwag autora Swinarski opuszcza,
ans
Opuszcza emolemaiy austriackie: szyld z orłem dwugło
wym na żółtym polu, poczerniały portret Franza Josepha.
I. trochę przygaszą kolory. Nie bieli izby siwo, nie lakie
ruje zielono stołu, ławek i balustrady. Dorzuca za to plamę
biało-czerwoną: na piętrze na drewnianych galeriach po
obu bokach sceny suszy się bielizna i wietrzą dwie czer
wone pierzyny. Pułapu brak, nad niską ścianą tylną błę
kitnieje horyzont. Powraca ta konstrukcja w Klątwie: tyl
na ściana izby zmieni się w mur, a boczne galerie podwór
ka żydowskiej karczmy — w rusztowania wokół kościoła
i plebanii. Pracują na nich murarze. Remont.
Obraz jest teraz inny, lecz pozostaje niejasne wrażenie
jedności. Tak, to ten sam świat. Ilekroć plebanię nachodzi
Wójt lub Chór czyli wieś, na murze pojawia się Żandarm
z psem ^bokserem na. smyczy. Stoi, patrzy. Nie ma go
w tekście Klątwy, ale znamy go z Sędziów: wpadał do
karczmy natychmiast po strzale. Nieraz głowiono się, jak
scenicznie uprawdopodobnić w Sędziach ów brawurowy
skrót czasowy Wyspiańskiego: błyskawiczne wykrycie
zbrodni. Swinarski wyjaśnia rzecz ex post, poprzez Kląt
wę. świecie, na który patrzymy, Żandarm jest zawsze
w pobliżu. Czuwa. I ma. swoją wymowę to, że rak spraw
nie pełni czynności służbowe, gdy chodzi o zwykłe mor
derstwo, a pozostaje widzem, gdy wieś kamienuje Młodą.
•Nie ingeruje. Bo takie zbiorowe samosądy właśnie żan
darmom bywają zwykle na rękę: rozładowują ludzką roz
pacz i nienawiść, osłabiając brzydkie myśli o innym bun
cie, lepiej skierowanym.
I oto narasta przed nami coraz pełniejszy społeczny
fresk. Znacie ten kraj? Zabory. Wieś w nędzy, zabobonna,
głodująca, rozwarstwiona socjalnie, od żebraków do za
możnego Wójta i Młodej, co się uważa za panią i pomiata
biedakami, bo awansowała: żyje z księdzem. Fanatyczna
procesja ze śpiewem i chorągwiami ciągnie pod kościół,
by przebłagać Boga; świetna, bardzo „swinarska” sekwen
cja, choć za dużo tu kalek, syfilityków i debili, wymowa
byłabj ostrzejsza, gdyby byli to zwykli ludzie, ciemni
i zrozpaczeni, lecz zdrowi. Procesję obserwują murarze na
rusztowaniach, obcy pewnie, może z miasteczka. Nie ule
gają histerii tłumu; spokojnie pociągają wódkę z butelki,
ale do śpiewu się dołączają, czemu nie? Gdzieś niedaleko,
przy trakcie, karczma żydowska, krąg obyczajowo odmien-
119
ny, na wyższym szczeblu kultury, światlejszy, choć też nie
wolny od fanatyzmu. Zaplątany, jak wieś, we własne kla
sowe konflikty i religijne zakazy. I też rozwarstwiony: od
nędzarza Juklego do „bogacza” Samuela. W karczmie ciem
ne afery handlowe i dwie spłoszone wiejskie dziewczyny,
idące za pracą do miasta, gdzie trafią w ręce sutenera.
Pojedynczy inteligenci, „działacze społeczni”, durni, ża
łośni: Nauczyciel, Aptekarz, Sędzia. A na szczycie Żan
darm, najwyższa instancja.
Owszem, wiem, że w zaborze austriackim nie było żan
darma w każdej wsi, że ucisk policyjny był tu akurat
najmniejszy. Lecz Swinarskiemu nie chodzi o Galicję. Dla
tego przecież usunął z Sędziów symbole austriackiego pa
nowania, że chodzi mu o m o d e l społeczny całego kraju
pod zaborami. Wiejskiego, półkolonialnego kraju, gdzie
policyjne rządy utwierdzają stagnację, zacofanie ekono
miczne, nędzę, wyzysk i mętne afery, a efektem jest po
stępująca ciemnota, zdziczenie, twarde bariery klasowe
i wyznaniowe, nietolerancja, szukanie kozłów ofiarnych
i wreszcie zbrodnia. Indywidualna w Sędziach, zbiorowa
w Klątwie. Ale podłoże to samo.
Taki fresk społeczny rysował się może już Wyspiańskie
mu. Choć mniej uogólniony, bardziej na prawach luźnych
przykładów. Obie sztuki mają przecież pokrewny zamysł.
Wychodzą niemal od reportażu, od notek prasowych
o zbrodniach w Gręboszowie i Jabłonicy, by realistycznie
ukazując zdarzenie, obyczaj i świat pojęć moralnych pol
skiej wsi dźwignąć rzecz do wymiaru tragedii na wzór
grecki. Ale u Wyspiańskiego tragedią i społeczeństwem
rządzi Bóg. Groźny, karzący, bezwzględny, choć sprawie
dliwy w egzekwowaniu norm ludziom narzuconych. A lu
dzie szamocą się w Boskiej pajęczynie, lecz ulegają, bo
w normy te wierzą. Sędziowie w finale Sędziów są gro
teskowi także dlatego, że są już zbyteczni: wszyscy tu
przecież stają się sobie Sędziami. Jewdocha osądza Natana
i siebie, Joas — Natana i Samuela, Samuel — siebie, Ju-
kli — ich wszystkich. Wieś w Klątwie osądza Młodą, ale
i Młoda w końcu wydaje na siebie wyrok. I wszystkie
wyroki są zgodne — bo wszyscy wierzą w ten sam kodeks
moralny. Karczma i wieś, Żydzi i katolicy. Bóg nie musi
ruszyć palcem. Wystarcza, że jest i widzi.
Jeśli jednak osadzimy te normy tak silnie w konkrecie
120
społecznym, jaK to (zawsze) robi Swinarski? Jeśli kostium,
postać, sytuacja ma wciąż wyraźne klasowe odniesienia?
Czy Bóg zniknie? Lub stanie się po prostu zabobonem?
Łatwo się tu pomylić, znając antyklerykalizm Swinarskie-
go czy świadomie bluźniercze użycie symboli liturgicznych
w Nie-Boskiej. Ale nie bluźni ktoś, kto nie ma z Panem
Bogiem swych własnych rozrachunków. Nie, Swinarski nie
jest socrealistą z hodowli lat pięćdziesiątych. Kłębi się
w nim metafizyka nie gorzej, niż w Grotowskim. Jego
rówieśniku zresztą, pokrewnym mu i formacją umysłową,
i typem wyobraźni, choć różnią się obaj ostro w metodach
pracy, zainteresowaniach, rozumieniu teatru. Grotowski
pracuje tylko z własnym zespołem, Swinarski reżyseruje
na wielu scenach, od Krakowa po Berlin, Moskwę i Nowy
Jork; Grotowski stawia na nową technikę aktorską i zbio
rowe „pisanie na scenie”, Swinarski — na dobrą gotową
dramaturgię; Grotowski jest awangardystą, szuka nowej
formuły teatru, Swinarski uwspółcześnia jedynie teatr
tradycyjny. I kiedy pierwszego trapi problematyka raczej
egzystencjalna, drugiego pasjonuje społeczeństwo: boli go
konkretna ludzka krzywda, nędza, wyzysk. Co do Boga
natomiast, ich stanowiska wydają się bliskie: jest to dla
obu sprawa co najmniej wieloznaczna. Sprawa jednak nie
tyle z kręgu wiary, ile — nieświadomości zbiorowej, reli
gioznawstwa, antropologii społecznej. I nie wiadomo, czy
to jeszcze stary chrześcijański Bóg, czy coś zgoła innego:
niejasny ferment myślowy otulony metafizyką, ciemna
chmura zbiorowych pragnień, coraz bliższa.
W Sędziach Świniarskiego Bóg jest obecny niemal do
tykalnie. Zawisa nad sceną, schodzi na widownię, opływa
nas, gęstnieje. Trudno opisać to wrażenie, jedno z silniej
szych, jakich doznałem w teatrze, osiągnięte najczystszym
ze środków: intensywnością aktorskiego przeżycia. I mil
czeniem, milczeniem tego, od którego wszyscy czekają
przebaczenia. Na próżno. Dopiero Klątwa skończy się krzy
kiem: „Bóg wyrzekł słowo!”. Ale Słowo, choć jest cofnię
ciem klątwy — deszczem — okazuje się zwykłą operą:
gromami z blachy, błyskawicami z prądnicy.
Może to nie ironia Swinarskiego, może po prostu Wy
spiańskiemu nie wyszło. Klątwa jest jeszcze młodzieńcza,
przegadana, z okropnym wierszem i niejaką naiwnością
121
dramaturgiczną; daleko jej do dojrzałości Sędziów, ostat
niej sztuki poety, kiedy wiedział on, już, że Bóg wstrząsa
jący może w teatrze tylko milczeć. Faktem jest jednak, że
Swinarski Wyspiańskiego tu nie ratuje, pozwala mu się
pirotechnicznie wygłupiać. I że Klątwą zamyka spektakl,
a nie Sędziami.
Bóg zatem, gdy się w końcu odzywa, odzywa się jako
teatralny deus ex machina. A kiedy milczy? Jest presją
elementarnych moralnych zasad, uwewnętrznionych na
tyle głęboko, że ludziom Sędziów i Klątwy zdają się pra
wem obiektywnym, wiecznym, z nieba płynącym. Ucie
leśniają je sobie w postaci surowego siwego pana, co spo
czywa na poduszkach z pękatych obłoków. Lecz, by prze
stało być Bogiem, wystarczy nazwać je inaczej. Na przy
kład opinią publiczną.
Opinia publiczna to przecież ta właśnie presja, przeło
żona na język socjologii. To nacisk norm moralnych świa
domie lub nieświadomie wyznawanych przez większą część
społeczeństwa. Opinia publiczna jest jego sercem, jego gło
sem, poczuciem ładu i prawa. Nawet gdy milczy, zawsze
widzi i pamięta. Tak, wyrodnieje ta opinia niekiedy, tam
gdzie nędza i żandarmi. Staje się obskurancka, fanatyczna,
ślepa, okrutna. Popycha wtedy tłum do rozbijania żydow
skich sklepów, do linczu Murzynów, albo kamienowania
grzesznicy, jak w Klątwie. A le na co dzień, gdy jest zdro
wa, inaczej wymierza sprawiedliwość. Potrafi, jak w Sę
dziach, łamać winnych skuteczniej i szybciej, niż wyrok
sądowy. Sprawia, że się wahamy, nim podłożymy komuś
świnię. I chroni uczciwych, kiedy zawiodą ustawy, prze
pisy, znajomości, kiedy wydaje się, że facet jest zgubiony.
Niejednego już naiwniaka, co się wychylił, ocaliła i sam
on czasem nie wie, czemu i komu zawdzięcza, że jednak
dano mu żyć.
Tak właśnie chroni Juklego, wędrownego handlarza —
nędzarza. Bosy, obdarty, trochę pomylony, bezbronny, ma
„jasno w sumieniu”, nic więcej. Wie jednak, że stoją za nim
„skrzydlate Trony, i skrzydlate Cherubiny, i skrzydlate Se-
rafy, i skrzydlate Aniołkowie, i skrzydlate Archangieły,
a wszystkie z żelaznymi pstrymi pałaszami”. Możemy się
uśmiechnąć na ten obraz, naiwnie ludowy, bezbłędnie pod
barwiony folklorem żydowskim i świetlistą chasydzką mi-
i22
styką, jeden z najpiękniejszych, jakie namalował Wyspiań
ski, piórem na odmianę, nie pędzlem. Możemy się uśmiech
nąć, ale Wyspiański nie śmiał się, gdy to pisał. Jest i w tym
jakiś ślad jego wielkości. Dziwnie -dziś wyrazisty na tle
różnych drobnych łobuziaków. I Swinarski tutaj także się
nie uśmiecha.
18 IV .1970.
124
Kwentnie przez Axera realizowana. Tradycyjna, ale spraw
dzona w praktyce i łubiana zarówno przez aktorów, jak
przez tę właśnie część inteligencji warszawskiej, która
zapełnia co wieczór salę na Mokotowskiej. Axer-reżyser
jak mało kto w Polsce umie pracować z aktorem, chwyta
każdy fałsz dialogu, wymaga roboty sprawnej, precyzyj
nej, czystej, dba o cieniowanie, podtekst i kontakt, ale
nie wykracza w swych wymaganiach poza aktorstwo psy-
chologiczno-konwersacyjne, niekiedy wyostrzone grotesko
wym przerysowaniem. Daje więc wygrać się aktorom
w tej sferze, w której czują się względnie najswobodniej.
Nie narzuca im również zbyt silnie jednolitych środków
wyrazu, raczej wyzyskuje ich warsztatowe odrębności
w ramach przedstawienia, jakby były to różne barwy, nie
różne szkoły gry. Wybiera sztuki „dobrze napisane”, bien
faites, kameralne, z dobrymi rolami, nie żadne tam ro
mantyczne rozczochraństwa z poetycką wyobraźnią i tłu
mem statystów. Mogą to być sztuki z różnych parafii,
ich myśli nie muszą się układać w żaden problemowy
ciąg. Każda sztuka jest sprawą odrębną, samą dla siebie.
Nie stanowi materiału dla własnej wypowiedzi teatru, nie
jest — pozornie — jego celom podporządkowana; prze
ciwnie, to teatr podporządkowuje się utworowi literackie
mu, szukając po prostu trafnej interpretacji tego, co autor
chciał powiedzieć.
Przynajmniej Axer tak twierdzi. W swoich (znakomi
tych!) felietonach. Od lat podkreśla, że o teatrze w jego
rozumieniu decyduje autor.' I aktor. W praktyce, rzecz
jasna, aktor bywa ważniejszy, boć bliższa koszula ciału.
A cała formuła jest spokojnie akademicka i w myśl reguł
dobrego akademizmu, taktownie eklektyczna. Lecz dzięki
temu również elastyczna, jak guma. Toteż Współczesny
z rozważnym dystansem znosi od lat wybuchy kolejnych
awangard, spatifowskie „nowe fale”, sezonowe zapały po
lityki kulturalnej. Nie wpada w panikę, nie rozlepia ma
nifestów. I ewoluuje sobie we własnym zakresie, pół kroku
za innymi.
A współczesność na frontonie wypisaną? Cóż — oznacza,
jak widzimy, przede wszystkim aktorstwo żywe, sprawne,
bez sztampy i — nowinki repertuarowe. Różne, ale naj
wyższej . jakości. Jak w berlińskich Kammerspiele przed
wojną, tą poprzednią, głuptasie — powiedziała mi raz
125
moja ciocia, bardzo kulturalna pani, co nie opuszcza żad
nej premiery na (Mokotowskiej. Z najwyższą jakością ostat
nio jest jednak pewien kłopot: nie ma co grać. Albo moż
na, ale nie warto, albo warto, ale nie można. Pojawiają
się więc we Współczesnym podniośli klasycy, oczywiście
najwyższej jakości i w bardzo dobrym guście, sama Dich-
tung und Wahrheit: Goethe, Schiller. A obok zwyczajne
bulwarowy, przyzwoitym nazwiskiem sygnowane. Te co
raz częściej, niestety. Ale trudno: skoro o randze i wadze
teatru decydują z a w s z e — jak utrzymuje A xer — auto
rzy, czyli dramat współczesny, trzeba ponosić konse
kwencje.
Myśli autorów z przyzwoitym nazwiskiem same jednak
układają się w ciąg problemowy. Play Strindberg np. wy
raźnie kontynuuje poprzednią pozycję repertuarową Współ
czesnego, Play Scibor, to jest, przepraszam, Rodep. W sztu
ce Ścibora, dość zgrabnej jak na nasze umiejętności dra-
matopisarskie, dwaj panowie przez dwa akty wyrywają
sobie jedną panią z uporem godnym może lepszej sprawy,
ale w końcu imponującym, jak każde maniactwo. W sztuce
Diirrenmatta z kolei dwaj panowie przez dwa akty wy
rywają się jednej pani, równie bezskutecznie, ale już
mniej imponująco. Są to .w dodatku ci sami panowie:
Łomnicki i Łapicki. Pani stanowi na razie zmienną x,
żeby nam się Play nie nudziła. Kombinacje- jeszcze nie
wyzyskane — pani i pan wyrywają sobie drugiego pana,
pani wyrywa się obu panom itd. — pozwalają czekać
z ufnością na dalsze nowości repertuarowe.
Spokojni o rozwój Teatru zajmijmy się więc Diirren-
mattem. Przerobił Taniec śmierci, bo tekst Strindberga
mocno się zestarzał, zaś jawna przeróbka wydaje się —
powiada — uczciwsza, niż zwykłe reżyserskie skróty
i zmiany. Bóg z nim, adaptowania starych tekstów i tak
uniknąć się nie da, skoro nie ma co grać. Szkoda tylko,
że ze sztuki ongiś wybitnej zrobił taką myślową tandetę.
Co mu się stało? B ył przecież kiedyś pisarzem.
Strindberg opowiada o parze małżonków, którzy wza
jemnie zmarnowali sobie życie i żyją już tylko nienawiścią
do siebie, odcięci od świata, zamknięci we wspólnych czte
rech ścianach. Nie była to w zamierzeniu sztuka społeczna.
Była sztuką o jednostce ludzkiej i jej doli, o odwiecznej
walce płci, o biologii i śmierci. A le pisało się wtedy sztuki
126
realistyczne, a realizm znaczył jeszcze „obserwacja” . Ob
serwacja współczesnego świata. I w Tańcu śmierci po
dziś dzień pulsuje ona, jak krew. Strindberg pisał to stu
dium udręki w czasach, kiedy nie tylko rozwód był rzeczą
oburzającą (choć możliwą), lecz nawet ujawnienie roz
kładu pożycia; kiedy ciśnienie obyczajowej pruderii zmu
szało do obłudy, załgania, duszenia w sobie niechęci; kiedy
finansowa współzależność małżonków wiązała ich całko
wicie, przepuszczony przez męża posag odbierał kobiecie
resztę materialnej samodzielności, a dom był wspólną
kosztowną instytucją, ‘zawiłym ceremoniałem posiłków,
przyjęć, wizyt krewnych, przyjmowania kolegów męża,
więzieniem złożonym z salonu, pokoju dziecinnego i kuch
ni. Bez tych splątanych związków nie sposób było istnieć,
a ich rozbicie równało się towarzyskiej anatemie. Rozpacz
liwy krzyk Strindberga był wówczas wyzwaniem, obelgą,
atakiem. Dziś jest to odległy koszmar, obyczaje nawet na
mieszczańskim Zachodzie zmieniły się tak dalece, że nie
bardzo już umiemy pojąć, na czym polegało strindber-
gowskie piekło. A le Diirrenmatt, chcąc je uwspółcześnić,
postąpił jak niektórzy debile filmowi: oskrobał konflikty
z realiów. To znaczy: z uwarunkowań. Bo denerwował go
styl Strindberga, ów „plusz razy nieskończoność” , jak to
drwiąco i nie bez racji nazywa. I została mu historyjka
tocząca się w próżni, za to „współczesna” , bo „egzysten
cjalna” : ludzie nienawidzą się nawzajem i są przeraźliwie
samotni, bo takie jest życie.
Mieszczańskie życie — dodaje Diirrenmatt i myśli, że
jest szalenie postępowy. Ja k b y nie było dziś tysięcy szczę
śliwych m i e s z c z a ń s k i c h małżeństw, którym dawno
rozwiązał ręce model rodziny otwartej, ideały autentyzmu
w uczuciach, wolne związki, rozwody i separacje, inna
organizacja codziennego życia. I jakby w statystyce roz
wodów nie przodowały w Europie kraje socjalistyczne:
Węgry i Rumunia, zaraz po nich N RD , Jugosławia, CSR,
ZSRR i tylko jedna mieszczańska Dania w tym peletonie.
Strindberg wiedział co mówi, chociaż odwracał czasem
przyczyny i skutki: o szczęściu małżeńskim decydują także
warunki, rzeczy prozaiczne. Antymieszczańska „filozofia”
Play Strindberg to niby-sartryzm dla mieszczańskich pa-
niuś, co już nie myślą jest, lecz kiczem. Chociaż taki głę
boki i inteligentny, aż wstyd głośno powiedzieć, że głupi.
127
A głupi jak but. Ma jednak asekurację: to przecież pół-
parodia. „Mieszczańska tragedia małżeńska — notuje Dur-
renmatt — przeradza się w komedię na temat mieszczań
skiej tragedii małżeńskiej: Play Strindberg”. Przeradza się
tak, że zamiast psychologii i realiów leją się kaskady ste
reotypów. Okrągłe, zręczne, krótkie kwestie-formułki, któ
rymi mają żonglować aktorzy. ,Bo ma to być „czysta gra”,
nic więcej. Gra w komunały? W dwadzieścia lat po Łysej
śpiewaczce Ionesco można by chyba coś jeszcze... Więc
jest coś jeszcze: gra toczy się na ringu bokserskim, za
miast w salonie. Z podziałem na rundy, w ostrym białym
świetle. Biedny Strindberg wygląda jak fotel, z którego
zostały sprężyny. Niby istotne, lecz na nic już nieprzy
datne.
Bulwarówka, choćby pusta, musi jednak mieć role. Tu
są także. Trzy. I Krafftówna z Łomnickim i Łapickim
stanowią zasadniczą atrakcję wieczoru. Krafftówna nie od
dziś wydaje mi się jedną z najświetniejszych naszych ak
torek, o żywiołowej vis comica, subtelnych środkach, czy
stym rzemiośle i pięknej skali: od farsy do tragizmu. Jej
Alicja jest najbliższa Strindberga. Zewnętrznie raz kome
diowa, raz tragikomiczna, wewnętrznie właściwie tragiczna.
Głęboko uczuciowa, budowana na psychologicznym prze
życiu, które co chwila dochodzi do głosu, kontrowane
brawurowymi ruladami parodii; ale to postać parodiuje
stereotyp, nie aktorka parodiuje postać. Łomnicki na od
mianę bliższy jest Durrenmatta. Wymyślił sobie wirtuo-
zerski zewnętrzny „numer” i gra nim Edgara zimno, tech
nicznie, „ringowo” właśnie: z brutalnym krzykiem na
„sztucznym” głosie, napiętym i bardzo nużącym widza na
początku, zluźnionym i mniej drażniącym _później, z do
branym umiejętnie, też „sztucznym”, gestem, ruchem, ma
ską. Ludziom teatru podoba się najbardziej, bo jest to
popis rzemiosła. Mnie mniej, wolę Krafftównę. I Łomnic
kiego, kiedy gra rolę, a nie kiedy gra Swiderskiego grają
cego starca. Skoro jednak Diirrenmatt gra Strindberga
grającego tragedię, to może tak właśnie trzeba? A Łapicki
nie gra nikogo, po prostu asystuje jako Łapicki. Bardzo
dobrze to robi, tylko to jeszcze inny teatr. W formule
teatralnej Współczesnego nie chodzi jednak przecież o jed
nolitość aktorskiego stylu. Chociaż Wajda-reżyser bardziej
tę prawdę obnażył, niż to zazwyczaj czyni Axer. Prawie
128
sparodiował dyskretne praktyki teatru na Mokotowskiej.
No, ale jak parodiować to parodiować.
Kończę, trzeba zadzwonić do cioci: jeszcze nie widziała
Play Strindberg, a całe aktorskie trio mogę jej z czystym
sumieniem polecić. I scenografię Wajdy: scenę-ring i tło
z metalowych luster, w których odbija się publiczność. To
ładny trik filmowy: ring zdaje się otoczony widzami.
1 złośliwość zarazem: w bulwarówce Diirrenmatta publicz
ność Współczesnego wciąż ogląda swoje własne odbicie.
O, tak. Ale chyba jest zbyt szacowna, inteligentna i kultu
ralna, by to zauważyć.
2 V.1970.
9 — Burzliwa pogoda
WIOSNA W KONFEKCJI
130
starsze panie wbijają się w mini, az szwy trzeszczą. Ani
im w głowie pomyśleć, że mini to jednak nie dla nich, że
zresztą żadna to nowość, że zmarszczek z twarzy nie usu
nie, przeciwnie — podkreśli. A le co tam! Nie wahamy się
długo, kiedy się starzejemy. Chcemy być młodzi i modni.
•Za każdą cenę, nawet za cenę śmieszności.
Widowisko jest okrutne, chociaż pocieszające: sygnali
zuje potrzebę przemian i odnowy w teatrze, już powszech
ną. Nerwowe wysiłki naszych pań, to jest, chciałem po
wiedzieć, inscenizatorów, budzą we mnie jednak różne
ciepłe uczucia. Pragnąłbym coś pomóc, doradzić, przynieść
jakąś szydełkową czapeczkę czy co. K rytyka przecież win
na być konstruktywna. Więc od paru miesięcy układam
dla teatrów katalog ciuchów najbardziej chodliwych. Dane
zbieram sobie z przedstawień reżyserów cenionych, zwra
cających uwagę, chwalonych. Zarówno niektórych przy
więdłych, jak i niektórych najmłodszych, co wymaga może
wyjaśnienia. Przywiędli mianowicie próbują odmłodzić się
na siłę, najmłodszym natomiast marzy się nowy teatr, są
jednak chwiejni, podatni na „pomysł” i schemat, szukają
czasem po omacku, pełni raczej przeczuć niż myśli —
a pracować muszą, chcąc nie chcąc, w teatrze tradycyj
nym, z kiepskimi aktorami starego chowu. Wyniki więc
tu i tam bywają te same.
■Warto je poklasyfikować. Przydadzą się innym. Brak
poradników, leksykonów, katalogów odczuwamy powszech
nie. Spisuję zatem tylko rozwiązania, które się powtarzają,
i to powtarzają niezależnie od tekstu, od głównego pro
blemu spektaklu, nawet — od indywidualności reżysera.
Chwyty już zautomatyzowane i zautonomizowane, zasty
gające w stereotyp. To co „się nosi” . Układa się z nich
wcale przejrzysty model „młodego” kiczu na najbliższe
dwa sezony. *A mamy przecież i stary, niemodny, co
dzienny...
Zacznijmy od inscenizacji. Oczywiście spódnica może być
luźna, obcisła lub kloszowa, a kołnierzyk zmieniony, jeśli
ktoś woli inny.
Nr 1. SP O N T A N IC Z N O ŚĆ . Scena odsłonięta, bez kur
tyny, aktorzy schodzą się, łażą, gadają prywatnie, palą
papierosy i z wolna wchodzą w role: spektakl powstaje
„w naszych oczach” . Chwyt rodem z Turandot Wachtan-
gowa (1922), bardzo modny. Wariant nie spontaniczny, lecz
9«
131
„świadomy” : próba teatralna, przechodząca w spektakl
właściwy.
Nr 2. SCENO-WIDOWNIA. Aktorów i publiczność na
leży zjednoczyć we wspólny kolektyw. Osiągamy to po
przez wbieganie aktorów z widowni, zejścia przez widow
nię i okrzyki z sali, najlepiej z balkonu. Numer sprzed
I wojny światowej, mocno - nadużyty w latach dwudzie
stych, zarzucony, dzisiaj znowu odkryty.
Nr 3. AGRESYWNOŚĆ. Niewątpliwie wyraża nasz bru
talny wiek XX. Teatr zresztą winien atakować widza, bu
dzić go z uśpienia, z gnuśnej konsumpcyjności. Wybrane
kwestie kierujemy wprost do pierwszych rzędów, w tonie
otwartej zaczepki: treści zgoła ludziom obojętne zyskują
wtedy znamiona wyzwania. Dobrze też czasem ryknąć
coś przez megafon. Pomocna bywa również metoda „po
oczach”: ostrym reflektorem ze sceny omiatamy nagle
twarze widzów.
Nr 4. TEATRALNOŚĆ. Aktorzy w ogóle nie schodzą ze
sceny: zamiast zejść, aktor staje pod ścianą twarzą ku
niej, lub całkiem prywatnie siada sobie z boku. Oznacza
to: scena jest naszą jedyną rzeczywistością, niczego nie
ukrywamy, rzeczywistość sztuki jest tylko „grana”. Bar
dzo nowoczesne.
Nr 5. SYNKRETYCZNOŚĆ. Jeżeli sztuka dzieje się
w mieszkaniu inżyniera z kombinatu „Azoty”, dobrze jest
wyrazić niektóre kłopoty inżyniera pantomimą postaci
w strojach brazylijsko-meksykańskich, z trupimi czaszkami
zamiast twarzy. Korzystamy swobodnie z dorobku wszyst
kich kultur świata.
Nr 6. SYMBOLICZNOŚĆ. Najistotniejsza dla reżysera,
który chce wyglądać młodo i modnie. Nie inscenizujemy
płytkich historyjek indywidualnych bohaterów, lecz ko
lektywną świadomość ludzkości. Każda postać realna win
na mieć drugi sens, symboliczny. A nawet kilka. Posłu
gujemy się tu kostiumem, charakteryzacją lub aluzją
sytuacyjną. Jeśli np. bohaterka jest łączniczką w party
zantce, kostium zawierać winien elementy ubioru Anty
gony, Joanny d’Arc, Marii Konopnickiej i czołgisty. Jeśli
bohaterzy jedzą kolację, można rozsadzić ich na wzór Apo
stołów z Ostatniej Wieczerzy Leonarda. Reżyser nowo
czesny widzi świat poprzez archetypy i dąży do kreowania
współczesnego mitu. Boże, co ten Grotowski narobił!
132
Nr 7. AFABLL ia RNOSO. Jasne prowadzenie fabuły mo
żemy sobie darować, fabuła jest staroświecka i preteksto
wa, porównaj francuską „nową powieść” sprzed dziesięciu
lat. Chodzi o głębsze rzeczy niż anegdota. Dobrze jest na
wet ją rozbić, tasując sceny tak, aby nie wynikały z siebie
ani chronologicznie, ani przyczynowo. Łączymy je na pra
wach luźnych skojarzeń, jak w marzeniu sennym. Może
być nudno, to nie wada, lecz artystyczny wyraz powszech
nej frustracji.
Nr 8. KUKŁY. Duże, parometrowe, lub tylko głowy —
na głowach aktorów, na kijach albo trzymane wprost
w dłoni, ludzkie lub zwierzęce. Po wizycie Bread and
Puppet Theater chwyt z miesiąca na miesiąc modniejszy.
Używać najlepiej łącznie z nr 6 i 5.
. Nr 9. BIG-BEAT. Kiedy wystawiamy klasykę wierszem
i nie bardzo wiemy, co zrobić z monologami, albo brak
nam czasu na rozgryzanie zawiłości języka, bo za godzinę,
mamy próbę w telewizji, a za dwa dni jedziemy do filmu
na zdjęcia — najlepiej drętwe partie sztuki zaśpiewać.
Tekst się zatrze, muzyk nam napisze, co trzeba, a powo
dzenie pewne. Muzyka winna być oczywiście beatowa lub
(gorzej) jazzowa, partie śpiewane wyodrębnione z akcji
(Brecht nas tego dawno nauczył). Konieczny mikrofon
w ręku śpiewającego, pożądane długie włosy. Chwyt wście
kle młodzieżowy i wcale nie płytki: beat jest poezją na
szych czasów, młodą poezją epoki. Wyraża najpełniej ta
jemniczą duszę młodzieży, a ponadto jest jak mrugnięcie
okiem: sie rozumiemy, no nie?
Nr 10. SEX. Czołowy problem epoki, brawurowe wy
ważanie otwartych dawno drzwi. W kinach od ładnych
kilku lat bohaterzy kochają się na goło przy lada okazji
i nie robi to już wrażenia nawet na przedszkolakach, ale
teatr ciągle jest pełen wstydliwości i dziwacznych oporów.
Niemniej kilka rozwiązań do szerszego użytku uzyskaliśmy
i choć nieśmiałe, wypada je cenić za odwagę, młodzieżo-
wość i walkę z pruderią widowni. Są to: a) całowanie się
na leżąco, na ziemi, co jest zastępczą figurą aktu seksual
nego, a na podłodze wychodzi bardziej antymieszczańsko
niż na łóżku, b) topless. Wpuszczenie w spektakl dziew
czyny z nagimi piersiami bardzo modernizuje całość. Jeśli
to aktorka, otulamy ją mgiełką z tiulu, żeby zachować
pozory. Jeśli nie-aktorka, pokazujemy biust-w całej krasie
133
przesłaniając natomiast twarz (niaską, bandażem po oczy
itp.). Chronimy w ten sposób incognito dziewczyny. Grać
nie musi, może po prostu spacerować po scenie. Uwaga:
nie za długo, bo efekt maleje.
Przejdźmy teraz do problemów pracy aktora w spekta
klu młodym i modnym.
Nr 11., EKSPRESYJNOŚĆ. Wrzask nieustanny lub prze
bijany szeptem. Oznacza: a) gwałtowny protest przeciwko
światu, b) ostrość i bezkompromisowość, c) niepokój,
d) wrażliwość. Dykcja naszych aktorów sprawia, że chwyt
ten daje ponadto całkowite zatarcie tekstu, co w wypadku
polskiej sztuki współczesnej bywa efektem skądinąd cen
nym. Szalenie modne.
Nr 12. THRILLER. Krzyczeć ze strachu lub wściekłości
należy tak, żeby ciarki szły po widowni: na najwyższych
rejestrach histerii. Modne, lecz ryzykowne: ludzie, niego
dziwcy, niekiedy chichoczą.
Nr 13. KONDYCJA LUDZKA. Aktorzy igrają ważniejsze
sceny pełzając i miotając się ipo ziemi, trochę też chodzą
na kolanach. Chwyt podstawowy.
Nr 14. NOWA FUNKCJA PRZEDMIOTU. A by uniknąć
staroświeckiego „przeżywania”, należy konflikty wewnętrz
ne przełożyć na zmagania z jakimś przedmiotem, które
wyrażą rzecz symbolicznie. Np. Kordian przed zabiciem
cara zmaga się nie z sobą, lecz z drabiną. Niezła jest także
zamiana przedmiotu na inny o zbliżonym polu skojarze
niowym: zamiast łoża Heliogabala — wanna, zamiast lek
tyki — taczki. Grać w nich można już po staremu. Przed
miot winien być surowy i prymitywny. W cenie są łań
cuchy, kubły, deski, balie.
I jeszcze chwyt nadrzędny, nieraz użyteczny:
Nr 15. PARODIA. Całość ujmujemy w parodystyczny
cudzysłów. Jesteśmy wtedy głębsi, bo ironiczni (tak, jak
ja w tym momencie), a ponadto nikt nie powie, żeśmy się
wygłupili. Parodiować można też cokolwiek, bez chwy
tów 1— 14.
Tak oto, z grubsza biorąc, wyglądają nasze starsze panie
w mini. Najsmutniejsze, że prawie wszystkie ich szmatki
pochodzą ze spektakli wybitnych, gdzie miały sens, funk
cję, logikę, uderzały świeżością i wyrazem. Tylko jeszcze
nie były „chwytami”. Znamy niestety uwagę Heinego
o poetach, co przyrównują kobietę do kwiatu: pierwszy
134
z nich był geniuszem, następni — grafomanami. O, jakże
potrafią obrzydzać teatr nasi — nie grafomani nawet, lecz
bardzo kulturalni powielacze stereotypów. Zdolni, inteli
gentni, wrażliwi, ale puści. Właśnie Borowski takich nie
znosił, razem z ich polowaniem na ciuchy: na chwyty,
„pomysły”, „rozwiązania” .
W ogóle sztuki nie znosił i dlatego może jego sztuka ma
po dziś dzień taką siłę. Nie on jeden zresztą. „Sztuka?
Rzygam tym” — powiedział kiedyś Picasso, dobre pół wie
ku temu. „Ł ’art? Je m’en fiche”. Bo sztuka autentyczna
potrzebuje wprawdzie artyzmu, ale zaczyna się tam, gdzie
o żadne już artyzmy nie chodzi.
30 V 1970.
O ST A T N I DR a MATOPISARZ
1.36
I tu wybucha wrzawa. Zrozumiała. Ale znowu załgana.
Gdybyż perswadowano, że „pisanie na scenie” to tylko
nowy kłopot, że nie daje większej gwarancji sukcesu, niż
stare metody, a na eksperymenty nas nie stać. Że prak
tykę taką uniemożliwia po prostu model organizacyjny
naszych „normalnych” teatrów. Że, aby zmienić model,
czy chociaż przydać mu elastyczności, trzeba by wrzucić
do kosza połowę obowiązujących przepisów, pozostałym
zaś przywrócić trochę zdrowego sensu, taki zaś precedens
mógłby wywołać straszliwą eksplozję w wielu resortach,
pomijając nawet pytanie, kto by zaczął. To już przyznają,
byłyby kontrargumenty. W teatrach-przedsiębiorstwach
„pisanie na scenie” i tak zresztą skazane jest na poło-
wiczność. Nie zrodzi kolektywnej dramaturgii, ta bowiem,
jak nazwa wskazuje, wymaga kolektywu, zaś biurokracja
z reguły niszczy więzi ideowe tego typu i skutecznie ha
muje ich powstawanie. Praktycznie biorąc, całe hasło
zwiększa więc tylko nieco swobodę reżysera, podporząd
kowując mu całkowicie scenariusz widowiska i jego, jak
mówią docenci, strukturalizację. I narzuca reżyserowi peł
ną za to odpowiedzialność. Czyli po prostu równa go
w prawach i obowiązkach z reżyserem filmowym. Żadna
to znowu rewolta. Ale tu właśnie wytacza się armatę za
łgania: Teorię Sztuki. Po raz setny powraca beznadziejne
pytanie czy ISTOTĄ sztuki teatru jest spektakl czy litera
tura dramatyczna?
Każdy widz wie, że spektakl: po to przecież, by go zo
baczyć, przychodzi do teatru. Dramat mógłby sobie spo
kojnie przeczytać w domu, w wygodnym fotelu, bez kło
potu z biletami, mrozem, deszczem, tramwajem, taksówką.
Każdy człowiek teatru też to wie. Wie ponadto, że na
spektakl składa się wiele tworzyw, a hierarchia ich waż
ności jest historycznie zmienna. Że dziś w każdym przed
stawieniu układa się inaczej, raz problematykę wyznacza
tekst literacki, raz działanie aktorskie, raz wizja pla
styczna. Nie ma już reguł. Nawet krytycy to wiedzą. Ale
bywają sytuacje, kiedy nam nagle wygodniej nie wiedzieć
czegoś, co wiemy. Wszyscy miewacie takie chwile, praw
da? Więc przeciwnicy gromią mnie, że lekceważę litera
turę w teatrze, słowo — czyli właśnie istotę sprawy, tkan
kę myślową, treść. Jakby żywy balet nie rodził więcej
myśli, niż martwy tekst. I że tylko podsycam reżyserską
137
graromanię, której pełno wokoło. Zalpewne, grafomania to
grozi, bardziej niż inne rozwiązania. Co jednak mają do
rzeczy grafomani? I dlaczego ci literaccy, za biurkami,
mają być lepsi? Bośmy do nich przywykli?
W tej nieco żenującej polemice Różewicz przychodzi
w sukurs samą swoją robotą. Jest dramaturgiem, nie re
żyserem. O poecie tej miary nikt nie powie, że grafoman.
Ani, że lekceważy słowo, on, tak na słowo wyczulony.
A niedawny wrocławski XI Festiwal Polskich Sztuk Współ
czesnych nasuwa w dodatku myśl, że to jedyny nasz dra
maturg j e s z c z e ż y w y . Tylko jego Stara kobieta wy
siaduje (1968) i częściowo Akt przerywany (1965) ratowały
w tym roku honor Festiwalu. Dwa spektakle dramaturgii
otwartej, którą w połowie dopisali na scenie Jerzy Jarocki
i Kazimierz Braun. Reżyserzy.
Starą kobietę zaliczyć trzeba do czołowych przedstawień
sezonu. I do najwybitniejszych prac Jarockiego. Jeszcze
Wam o niej opowiem — innym razem. Akt przerywany
Teatru im. Osterwy w Lublinie nie reprezentuje tej klasy,
ma jednak sporo świeżości i inwencji: aktorzy grają
m. in. eseistyczne rozważania z didaskaliów, rozbudowują
napomknienia Różewicza w drwiące sceny pantomimiczne,
improwizują część dialogów. Czyli można, jeśli się ludziom
chce. Braun uzupełnia tekst wierszami Różewicza, a nawet
dużymi fragmentami jego rozmowy ze mną o dramaturgii
otwartej z „Dialogu”, co oczywiście jest ważną zaletą
przedstawienia, szkoda tylko, że nikt mnie nie zagrał jako
postaci. No, cóż robić. Są za to inne pomysły i gagi. Dość
jednak nierówne, aktorstwo niestety także słabiutkie
i w sumie pozostaje wrażenie pewnej pustki. Ale może
nieuniknione. Akt bowiem, to sztuka o niemożności na
pisania sztuki. To nieudana komedia „dobrze napisana”,
której różne części, warianty scen i gorzkie komentarze
autora zsypał Różewicz prowokacyjnie na kupkę, aby po
kazać, że według tradycyjnych reguł można napisać tylko
jeszcze jedną wersję starego schematu, która nic istotnego
z naszego życia nie jest już w stanie uchwycić. ,
Oto więc jedna z przyczyn jałowości dzisiejszego dra
matu: albo stare schematy, albo niemożność. Nacisk no
wych treści, nowych więzi społecznych, nowych napięć na
widowni — powinien wprawdzie rodzić nowe reguły. Rodzi
jednak niemożność właśnie, ponieważ jest — prawdopo-
138
dobnie — z a d u ż y . I za gwałtowne są kontrnaciski,
usiłujące ten nacisk rozproszyć, przechwycić, utaić. Sprze
czne bodźce, zbyt silne, dają bezruch. A poddaje im się
łatwiej dramat literacki, powoli i samotnie tworzony na
papierze, niż dramat pisany na scenie, zespołowo, z pod
trzymywaną wzajemnie pasją i z doraźnym, bliskim celem:
premierą.
Tego wszystkiego Różewicz wydaje się świadom. „Sy
tuacja w teatrze współczesnym jest trudna, a nawet chwi
lami bez wyjścia — pisał już w Akcie przerywanym. —
I nie wystarczy tu trepanacja Dziadów i Mazepy, nie wy
starczą groteskowe, sztubackie dowcipy, nawet nasza sce
nografia jest bezsilna.” On sam też jest zresztą bezsilny.
A le przynajmniej tego nie kryje.
Przeciwnie, próbuje zrobić ze słabości siłę. Począwszy
od Kartoteki prowadzi uporczywą destrukcję tradycyjnych
reguł dramatu. Drwi z nich, przedrzeźnia, rozbija wiąza
nia, wyławia z gruzu obtłuczone szczątki i mieszając różne
obce ciała składa nowe całości: dziwne, otwarte, kalekie
collages. Z podartą akcją, z niby-konfliktami, z zamarłym
chichotem. Zawsze współczesne, nie lękające się satyry,
publicystyki, plotki ze sklepu, szarych realiów codzien
ności: to właśnie Różewicz ukuł termin „nasza mała sta
bilizacja”. Są w tych kompozycjach wycinki z gazet i cy
taty z encyklopedii, i jakaś zwykła scena, zgrabna, za
mknięta, a obok inna z dialogiem ledwie naszkicowanym,
byle jakim, i znakomite wiersze, gdzie każde słowo jest
wyważone, niezbędne, jedyne, i pantomima zapisana w di
daskaliach, i białe plamy czekające na reżysera. Luźny
scenariusz, jaki tworzą, wygląda na chaotyczne usypisko
form, lecz w istocie przestrzega pewnej zasady: „kontra
punktu obrazów poetyckich”, którego logika jest „także
logiką pewnego rytmu wewnętrznego, rzeczy utajonych,
przeczuć nawet, intencji...”
Pełno tu jednak kompromisów. Różewicz sam się przy-
znaje do niekonsekwencji, „braku techniki” (przed którą
się broni), „grzesznych chętek, aby dogodzić reżyserom,
scenografom, a nawet organizatorom widowni”. Więcej:
przyznaje się również do „niewiedzy i bezradności, które
są także jedną z cech dramaturgii otwartej” . (Bo montaż
Różewicza podszyty jest cały ironią: wobec reguł dramatu,
wobec teatru, wobec materii literackiej, wobec siebie
139
wreszcie i świata. Zbyt już poplątanego. Stąd bezradność.
Całe przecież nasze życie — pisał w Poemacie otwartym
(1955) — to takie „składanie, które się złożyć nie może”.
Nieskładność tego składania w dramacie nie jest co
prawda, podejrzewam, tak znowu prostym odbiciem na
szego życia. Ani istotnie strukturalną cechą dramaturgii
otwartej: pod innym piórem ta dramaturgia mogłaby być
zgoła inna, a równie otwarta. Ani wreszcie nie jest bra
kiem techniki. Liryki Różewicza „składane” są przecież
bez pudła, niemal klasyczne w prostocie, celowości, rygo
rze wyobraźni, świadomości efektu. „Niewiedza i bezrad
ność” w dramacie wydają się być raczej pewnym szcze
gólnym kłopotem samego Różewicza. Kłopotem o dość
głębokich przyczynach. Szukać by ich trzeba aż w bio
grafii AK-owskiego „straconego pokolenia”, co właśnie
na Różewiczu wycisnęła najtrwalsze może znamię ze wszy
stkich pisarzy jego generacji. Już chyba wówczas, przed
ćwierćwieczem, nastąpiło to porażenie. I trwa.
Jest mianowicie w Różewiczu głęboka niewiara w dzia
łanie, w walkę postaw. Patrzy Różewicz na taką walkę
z gorzką pobłażliwością, jak na pozór, złudzenie, dzieci
nadę. Jestem tylko ja i świat, który się na mnie wali, jak
kamienica ipo wybuchu. Nie bronię się nawet, nie mam
szans. Jestem obiektem ataku, w najlepszym razie —
świadkiem i świadectwem. Nie przeciwnikiem, nie gra
czem. Taka postawa w liryce jest równię dobra, jak każ
da inna. Gorzej z dramatem. Bo dramat to nie tylko okre
ślona technika literacka, której odrębność zresztą lubimy
grubo przeceniać. To przede wszystkim pewna filozofia
ludzkiej aktywności. Awangardowy czy tradycyjny, otwar
ty czy zamknięty, dramat sceniczny musimy w końcu,
chcąc nie chcąc, budować z akcji i aktorów. A oba te sło
wa nie bez racji pochodzą od łacińskiego ago, działam.
Można, rzecz jasna, kwestionować sensowność działania,
którym zaprzątnięte są postacie: robili to dramaturgowie
nagminnie, od tragików greckich po „teatr absurdu”. Mo
żna działanie zamienić, jak Beckett, w nieruchome oczeki
wanie, bo z aktorskiego punktu widzenia oczekiwanie jest
nadal działaniem, wewnętrznie dość nawet dynamicznym.
Niewiara w działanie jako walkę i rozgrywkę daje nato-
niast niewiarę w — dramat. Niedosyt napięcia „drama
tycznego”, który odczuwa wielu widzów na sztukach Ró-
140
żewicza, i ironia, i nieskładność, i zawzięta destrukcja
starych schematów, są w dużej mierze indywidualną po
chodną tej niewiary. Coraz dziś jednak powszechniejszej.
Oto jeszcze jeden, trochę inny, przyczynek do problemu
niemożności dramaturgów: kto wie, czy nie ujawnia ona,
jak bardzo ezujemy się u b e z w ł a s n o w o l n i e n i .
W Starej kobiecie, najgłębszej i najbogatszej sztuce Ró
żewicza od czasu Kartoteki, destrukcja reguł i heteroge-
niczność form zaszła chyba najdalej. Może — do kresu?
Bo Różewicz sam wydaje się już znużony swoim ironicz
nym śmietniskiem, które w Kobiecie jest i tematem,
i kształtem. Nową sztukę, Przyrost naturalny, jedynie na
szkicował w artykule (1968). Jako projekt do konkretyzacji
bezpośrednio w teątrze. „Wielokrotne próby zapisu prze
rywałem zniechęcony świadomością, że lepiej to wszystko
improwizować razem z zespołem.”
Czyli pisać na scenie. Tak, ale z kim? Zespołu Różewicz
przecież nie ma. „Jestem sam i jestem zmuszony do pisa
nia utworu literackiego, do opisywania tego, co łatwiej
byłoby przekazać w bezpośrednim kontakcie z żywymi
ludźmi.” Szuka teraz wspólników poza „normalnym” tea
trem: pertraktuje z Grotowskim, z teatrami studenckimi.
Trafnie szuka. Tym bardziej, że „normalni” grywają go
niechętnie, rzadko, bez przekonania. Nie dla nich taka
robota.
Może istotnie nie dla nich. Ale przypadek Różewicza wart
jest naszej wspólnej uwagi. Hasło pisania na scenie głoszą,
jak widać, już i pisarze. Ci, którzy jeszcze czegoś chcą.
Którzy odrzucili reguły starego dramatu, próbowali bu
dować poprzez destrukcję i, aby pójść dalej, potrzebują
obecnie pomocy teatru. Różewicz potrzebuje jej szczegól
nie. W „kontakcie z żywymi ludźmi” — może uwierzy.
A jeśli się całkiem zniechęci, jeśli zamknie się w swojej
liryce, jak we własnym dziecinnym pokoju, nareszcie
u s i e b i e — stracimy ostatniego dramaturga, który jest
jeszcze żywy. Zostaną debilaty: debaty jubilatów i debili.
No, można co prawda i tak.
4 V II 1970.
CZARNA' PLAŻA
142
cięż co dzień, od ćwierćwiecza. Więc może nie tylko obra
zy tu nieruchomieją? Może i świat współczesny zamarł
„na krawędzi” w gorączkowym, rozbieganym bezruchu?
U Jarockiego, na scenie, obrazy Starej kobiety zastyga
ją ostrzej jeszcze, niż u Różewicza.‘ Są świadomym nawro
tem do dwudzielnej kompozycji Naszej małej stabilizacji,
a nawet i do wczesnych liryków poety. Takich, jak Bur
sztynowy ptaszek, gdzie „akcję” i metaforę wiersza two
rzą trzy nieruchome obrazki, nasuwane jeden na drugi.
Tekst Kobiety sugeruje inną trochę strukturę. Jest taśmą
luźnych epizodów, wątków, scenek, choć też rozdzielonych
na dwa obrazy. Ale Jarocki z pomocą drobnych zaledwie
przesunięć w scenariuszu i mistrzowskiej, polifonicznej
rozbudowy aktorskich działań zwiera te epizody w układ,
znany z wczesnych wierszy Różewicza, aby zbudować
sceniczną metaforę o wyraźnie dwustopniowym sensie.
Tylko ona narasta. Nie akcja.
Obraz pierwszy jest płaski, jak płótna Matisse’a. Roz
grywa się na przodzie sceny, z aktorskimi zwrotami do
widzów, w płytkim wnętrzu starego hoteliku zamkniętym
vis a vis nas ścianą, tapetą zieloną w białe listki wino-
gradu, niemal nosem tkwimy w tej tapecie. To hotelowa
kawiarnia z wysokim oknem zasłoniętym pokrzywioną ża
luzją i z jednym tylko staroświeckim stolikiem. Siedzi za
nim Stara Kobieta, obsługuje ją Kelner — i dialogi tej
pary wypełniają prawie cały obraz, linearne jak ruch na
tle ściany w listki.
Stara przypomina tłumok podartych, kiedyś wytwor
nych sukien, wdzianek, żakietów, nałożonych jedno na
drugie. 'Ma na głowie kapelusz z kwiatami, pod nim rudą
perukę, pod nią siwą; kolejno je zdejmuje. Twarz biało-
szara, wargi i dziąsła ostro czerwone — to niemal mumia,
szminką przywrócona życiu. Obrzydliwa, dziwaczna, pro
wokacyjnie świntusząca. Opętana jest obsesją rozmnaża
nia, chce rodzić, rodzić. I jeść. Motyw ten narasta aż do
poematu o Brzuchu, wykrzykiwanego w twarz publiczno
ści, agresywnie i szyderczo — a pod koniec obrazu prze
chodzi w ekstatyczną groteskę niemal cyrkową: Stara
włazi na stolik, wskakuje na żyrandol i uwieszona na nim
huśta się ponad całą sceną. Lata nad nią domagając sie
miłości. Gdy spadnie wreszcie ciężko jak worek, powiej
że teraz nie ma czasu: „teraz wysiaduję, siedzę na jajach,
143
oczywiście w przenośni, gamoniu. Muszę rodzić bez prze
rwy”.
W przenośni, no tak. Stara wyraża bowiem kurczowy
witalizm dzisiejszego świata, na przekór rosnącej obawie
ludzkości przed samozagładą. Mieści w sobie cały zalew
„pocieszających” informacji: o zawrotnym przyrbście de
mograficznym, o przedłużaniu życia, hodowli komórek
w probówkach, sztucznym zapładnianiu, przeszczepach,
wciąż nowych zdobyczach biologii, chirurgii, hormonologii,
gerontologii. To postać zbiorcza, wymienna, bardziej me
tafora, niż postać. Jarocki rzecz jeszcze podkreśla: Starą
grają u niego kolejno trzy aktorki, Ina Nowicz, Maria
Zbyszewska (to ona mówi poemat o Brzuchu) i Maja Ko
morowska (to ona lata na żyrandolu). Tak samo ubrane,
a przecież inne. Pod koniec drugiego obrazu pojawiają się
na śmietnisku wszystkie trzy: poj mierny wówczas, że są
ich tysiące.
Byłoby lepiej zapewne, gdyby kostium nosiły nieco inny,
gdyby ta potrójna Stara wyglądała na zwykłą, prostą
babę, a nie na wykolejoną damę „z wyższych sfer”. I gdy
by kawiarnia była, jak chciał Różewicz, wielka, dworco
wa, współczesna, z mnóstwem stolików „z metalu, szkła
i kolorowych tworzyw”. Jarocki i Wojciech Krakowski,
scenograf niedoceniany, a jeden z najświetniejszych, ja
kich mamy, trochę zbytecznie przesuwają obraz pierwszy
w czas ogólnikowo secesyjny, zaprzeszły, a Starą — w Wa
riatkę z Chaillot pana Giraudoux, z którą nie ma ona nic
wspólnego. Ale pewnie nie chcą stawiać za mocnych kro
pek nad i. Tym bardziej, że sprawę Starej oplata od po
czątku wątek obsługującego ją Kelnera, który za kropkę
wystarczy.
Wątek Kelnera to łańcuszek gagów prawie kabareto
wych, rozgrywanych przez Edwarda Lubaszenkę z cu
downą, śmiertelną powagą. Dziwnie zresztą znajomych.
W ściereczkę do naczyń Kelner wyciera nos, a po uwadze,
że na szklance jest szminka, pluje w szklankę, czyści rę
kawem i stawia mówiąc: „Czysta jak łza. Pogodę mamy
.dziś piękną”. Wody, rzecz jasna, zabrakło: „zasoby wodne
na ziemi straszliwie zmalały”. Zamiast kawy Kelner na
pełnia szklankę suchymi fusami z dzbanka, Kobieta zrzę
dząc wyciąga je palcem ze szklanki i układa w kupkę na
stole. „Gorzkie to — powiada. — Cukru”. Kelner sypie ły-
J44
żeczkę do szklanki. „Więcej”. Kelner sypie coraz szybciej —
do szklanki, poza szklankę, na stół, aż wysypie całą cukier
nicę. Obojętny, nie jego cukier przecież. Woda, oczywiście,
jest: za chwilę Lubaszenko wyciąga z kąta gazetę kom
pletnie mokrą. Wyżyma ją, rozkłada, zagłębia się w lektu
rze. Okna otworzyć nie chce, ale wie dlaczego. Kiedy na
ciągłe zrzędzenie Starej otworzy je Lekarz, runie z okna
lawina śmieci. Całe jest nimi zawalone, doszły już chyba
do piętra. Zasypują Lekarza, który miękko opada pod
okno. Nie broni się, siedzi cicho, gmera w śmieciach ręką.
Wchodzi Cyryl, drugi kelner, ze śmietniczką i szczoteczką:
zmiata z podłogi dwa papierki, z obrzydzeniem zsypuje
na kupę, wychodzi. Zaspa śmieci, to już nie dla niego, to
za wiele. Ciemnieje w oknie i pod oknem, czarna, ze
skrawkami niebieskimi, pomarańczowymi, białymi. Wszys
cy udają, że jej nie widzą.
Nie, to nie przysłowiowa satyra na kelnerów, szczyty
naszej odważnej publicystyki. Gagi tego obrazu są jak
proste dwumiany algebry: łatwo podstawić tu inne realia,
każdy ich znajdzie dziesiątki w swojej zawodowej dzie-
dżinie. I wzory się sprawdzą. Ta algebra jest nasza, pol
ska, dzisiejsza. Niby błahe, gagi Różewicza i Jarockiego
wywołują co chwila cierpkie iskrzenie, na które reaguje
my nerwowym chichotem, jakby nas złapał prąd: to muska
nas lekkie a drażniące pytanie, czemu my właśnie dajemy
się tak zwariować.
Ale to tylko wstępny stopień metafory. Obraz pierwszy
był płaski, jak u Matisse’a, obraz drugi budowany jest
w głąb, jak u Breughla. I jego techniką: szeregiem równo
czesnych akcji na coraz dalszych planach. Rozsunęła się
na boki ściana z tapetą. Przed nami wielki plener z błę
kitnym horyzontem: czarne śmietnisko. To, które wwa-
lało się przez okno. „Może pobojowisko. Olbrzymi śmie
tnik. Poligon. Nekropol. Jednak plaża. Plaża nadmorska”.
Na piątym, dalekim planie stoi dziurawy, brudno-biały
kosz plażowy, a obok, pod równie dziurawym, szarozie
lonym parasolem stolik kawiarniany z pierwszego obrazu-
siedzi przy nim Stara Kobieta-Zbyszewska, robi na dru
tach, czasami jeszcze coś powie. Na czwartym planie no
środku, drugi kosz, w którym Cyryl goli Pana, prowadząc
uprzejme rozmowy o „krawędzi”. Na trzecim, a potem
na pierwszym opalają się trzy dziewczyny w kąpielowych
10 — Burzliwa pogoda
145
kostiumach, wdzięczne, jak z ilustrowanych magazynów,
które oglądają. Szczebioczą, przeciągają się, plotkują, po
tem opadają Ślepca i lepią z nim bałwana ze śmieci —
najpierw z nim, potem z niego, wieńcząc dzieło czerwo
nym emaliowanym garnkiem, wsadzonym mu siłą na gło
wę; na koniec zatłamszają w śmieciach obdartego skrzyp
ka, którego zgrzytliwej melodii wysłuchały wraz z nami.
Zasypują go, udeptują, rozkoszne i rozbawione.
Na czwartym planie, obok kosza z Panem, wznosi się
i urywa podest-plaftorma. Jakby molo. Od czasu do czasu
wjeżdżają nań wózkiem Zamiatacze, w pomarańczowych,
odblaskowych kamizelkach i czapkach, jakie noszą ro
botnicy drogowi, i wysypują nowe porcje śmieci. Spy
chają je do długiego rowu-zapadni na planie drugim.
Wśród śmieci są i trupy ludzkie, aktorzy i kukły: dziew
czyna z nagimi piersiami, cała w bandażach, żywa choć
martwa, żołnierz-kukła w mundurze, martwy lecz „jak
żyw y”, jacyś cywile. A w rowie-okopie niekiedy budzi się
ruch. Ze śmieci wygrzebują się ludzie-półtrupy, rzucają
się na siebie, obejmują, walczą ze sobą lub z kukłami,
zajadle, lecz ruchem zwolnionym, niby w sennym tańcu.
Duszą się, mordują, znów osuwają w dół. Parę razy z po
destu do rowu wpada Ślepiec, wciąż błądzący po śmietni
sku, zawsze jednak wypełza ponownie. Nad wszystkim
trwa błękitne, spokojne, plażowe niebo.
Dialogi są tu już prawie nieistotne, odległe, wtopione
w obraz. Liczy się w nich tylko jedno: są nadal „kultu
ralne”, z normalnego, cywilizowanego świata, z kawiarni,
biura, od fryzjera. Mówią o polityce, przyrodzie, Bogu,
filozofii, wizycie wicekróla z małżonką, biuście, odżywia
niu. Jakby wszystko było w zupełnym porządku. Raz
słychać narastający gwizd odrzutowca i milkną rozmowy,
ale gwizd się oddala. Raz gdzieś następuje ściszona eks
plozja, może próbny wybuch atomowy, a może wystrze
lenie sputnika, bo Stara zaraz potem mówi o Synku: „w y
szedł ze mnie — w kosmos — w próżnię — jak z kabiny”.
Zamiatacze niekiedy omiatają śmiecie miotełką z piór,
powtarzając gest kelnera Cyryla z obrazu pierwszego, albo
biorą .do ust wody z kubka i spryskują, żeby się nie ku
rzyło. Ludzie jeden po drugim lądują w rowie, toną, giną.
Pan, Cyryl, wreszcie Kelner. Wszystko wśród bezmyślnych
konwersacji i z utrzymaniem zasady „nie dostrzegać”.
148
Aż wychodzi z rowu Młodzieniec, dziecko-kwiat o dłu
gich jasnych lokach, w romantycznym błękitnym kostiu
mie i koronkowym żabocie. Z kwiatem w dłoni. Rozgląda
się naiwnie, zjada cukierka, szuka kosza do śmieci, wresz
cie z wahaniem rzuca papierek na ziemię. Pojawia się na
to Stróż Porządku, w mundurze amerykańskiej Military
Police, oczywiście. Chodzi o papierek, ciśnięty „z preme
dytacją” na „drogę, uprzątniętą na przejazd Królewskiej
Pary”. „Mamy świadka, który może panu wszystko przy
pomnieć” — policjant wskazuje na Ślepca siedzącego
z boku, prawie nie widocznego. Młodzieniec zdziwiony nie
rozumie. Łagodnym ruchem podaje kwiatek policjantowi,
jakby chcąc go udobruchać. Policjant cofa się gwałtow
nie — c o to? co to? Ucieka: w tym świecie takie gesty
są już niepojęte. I teraz Slepiec-konfident bierze Młodzień
ca pod ramię. Długim spacerem po śmietnisku, gdzie błą
dzą już tylko trzy Stare Kobiety nawołujące Synka, prowa
dzi jasnowłosego do podestu-urwiska. Popycha lekko: „Idź,
młodzieńcze, śmiało, powodzenia”. Światło gaśnie. Zapala
się znowu. Scena pusta, jest tylko „śmietnisko jak morze” .
Wymarłe. Kurtyna nie spada, aktorzy nie wychodzą na
oklaski.
Wysypujemy się z sali, czując za plecami tę czarną pla
żę. To już nie krajowa algebra. To drugi stopień metafory:
świat współczesny, nasza wspaniała cywilizacja. Oświęcim
i Cyklon B, Wietnam i napalm, zdobycie Kosmosu kosztem
dewastowania Ziemi, dymiące ogniska „małych wojen”
i cmentarzyska samochodów, tysiące hektarów lasu schną-
ce od wyziewów przemysłowych, rzeki zatrute fenolem
i skażone radioaktywnym pyłem atole Pacyfiku, maku
latura i zbrojenia, wyścig techniki i rosnące Pireneje
złomu. Świat zdehumanizowany, gdzie cywilizacja krok
za krokiem pożera przyrodę i kulturę. I świat „na krawę
dzi”, kłębiący się, lecz unieruchomiony. Dwa nasuwające
się na siebie zdjęcia Starej kobiety są przecież jawną pu
blicystyką, choć przemawiają językiem poezji. Poezji obra
zu plastycznego bardziej, niż słowa czy aktorstwa. Chłod
na, spokojna, pełna gorzko ironicznego dystansu, ta poezja
zamyślona, a tak malarsko n a o c z n a porusza jednak
silniej, niż plakaty, demonstracje i protest-songi. Niż krzyk.
I nie żaden to katastrofizm, panowie, nie trzęście portka
mi. Ani beckettyzm, choć metaforę Różewicza niewątpli-
10*
147
wie zrodziły Radosne dni Becketta, gdzie Winnie powoli
zapadała się w piasek, udając, że tego nie widzi. Stara
kobieta jest tylko przestrogą. Beckett mówił o jednostko
wej ludzkiej doli, o życiu człowieka, które od chwili doj
rzałości zaczyna być umieraniem, grążeniem się w ziemi.
A le śmieci, to nie ziemia ani piasek, nie natura ani los.
To produkt naszej własnej działalności. Jeśli pogrążamy
się w nich biernie i bezmyślnie, sami jesteśmy sobie
winni. I od nas tylko zależy, czy ostrzeżenie, jakie nam
rzuca wrocławski Teatr Współczesny, pozostanie rzucaniem
grochu o ścianę.
18 V II 1970.
149
— Wyjątki potwierdzają regułę — rzuciłem banalnie,
lecz nieodparcie. — Owszem, zdarzają się dobre role, ale
rzadko. Czasem zalśni też jakiś młody talent, szybko jed
nak przygasa, zamiast się rozwijać. Świetne inscenizacyj
nie spektakle aktorsko zazwyczaj są szare. Poziom prze
ciętny wygląda żałośnie, nawet w zakresie umiejętności
zawodowych: od braku słuchu na tekst i kontaktu z par
tnerem poczynając, a kończąc na wadach dykcji, pustych
oczach i drewnianym ciele. Jednolitość aktorskiej styli
styki zdarza się coraz rzadziej nawet w obrębie jednego
przedstawienia; t e a t r ó w o wspólnym stylu gry nie
mamy już w ogóle.
— Zaraz, zaraz — powiedział brodacz w okularach. —
Ale przecież ludzie chodzą do teatru na sztuki i na akto
rów, no nie? A pan mówi, że nowych sztuk nie ma, akto
rów też. To na co chodzą?
Przemknąłem nad tym pytaniem, zaciągając się papie
rosem. Właściwie łapałem oddech, jak pływak, co mało
nie utonął.
— Czyli przyszłość teatru widzi pan w rozwoju insce
nizacji — usłyszałem z sali. Ktoś rzucił mi koło ratunko
we, na to czekałem.
— Zdziwi się pan — powiedziałem. — Nie. Wierzę wła
śnie w aktora. W jednolite kolektywy aktorskie.
Znowu cisza. W porządku. Zacząłem nabierać rozpędu.
— Wiem, oczywiście, że wierzę w utopię, przynajmniej
w Polsce roku 1970. Ale ideał utopijny miewa nieraz swój
sens. Bywa busolą, kiedy nie może być celem. Bo wszyst
ko dobrze, póki mówimy o przedstawieniach. Świetne, złe,
skaczemy sobie do oczu i przestajemy dostrzegać widok
z lotu ptaka. A widok ten niepokoił już inicjatorów Wiel
kiej Reformy w początku stulecia. I choć zrewolucjoni
zowali inscenizację i spenetrowali wiele ślepych uliczek,
widok mało się zmienił. Nie miejmy złudzeń: teatr dawno
utracił pozycję, jaką miał w wiekach poprzednich, mimo
że ilościowo rozmnaża się jak myszy. Tkwi już w przed
sionku muzeum, gdzie kilkadziesiąt lat temu utknęła opera.
Jego funkcje kulturotwórcze maleją; są dziś o wiele mniej
sze, niż filmu, muzyki, powieści. Wciąż oczywiście może
upowszechniać kulturę gotową, jako środek masowego
przekazu. Więcej nawet: może wciąż dawać dobre, n o w e
spektakle, wystawiać nowe, niechby i świetne, sztuki, może
150
mieć nadal publiczność — na Aidzie też zawsze jest pełno.
Lecz w czołówce sztuk już nie kroczy. Wszystko trafia
do niego z opóźnieniem, prawie nic w nim nie powstaje —
tu i tylko tu. Mówię ciągle o tradycyjnym teatrze-przed-
siębiorstwie. Wie je nudą z zawodowych scen świata. Aby
zaś ten stan zmienić, trzeba by poddać teatr przebudowie
gruntownej. Od podstaw.
Zakotłowało się. No, oczywiście, musiało. — Jakiej prze
budowie? Organizacyjnej? Aktorskiej? Co to ma do akto
rów? Mówił pan o aktorach!
—• Jakiej, nie mam pojęcia — odparłem lekko. — Na
razie nikt nie wie. Wysiłek Wielkiej Reformy okazał się
połowiczny, teatr nie stał się ludziom tak potrzebny, jak
filmy i nagrania. Łatwo jednak powiedzieć, kiedy mógłby
się stać: gdyby na zawodowej scenie dramatycznej poja
wiły się zespoły równie porywające, jak Beatlesi. Łatwo
także powiedzieć, co to są „podstawy” teatru. To aktor
i widz. Próbowaliście kiedyś pomyśleć, bez czego teatr
przestaje być teatrem? Może przecież istnieć bez kurtyny,
rampy, foteli, bez sceny, bez budynku; może istnieć bez
scenografii, muzyki, świateł, bez słów (pantomima, balet),
nawet bez aktora bezpośrednio widzialnego (teatr lalek).
Bez aktora w ogóle — znika. Bez widza też. Dlatego wszel
ka odnowa teatru pozostaje połowiczna, dopóki nie zacznie
przekształcać jednego z tych dwu elementów.
_Widza także? — spytała dziewczyna w zielonej bluzce.
Ktoś się roześmiał, ja nie. To samo pomyślałem.
_ . z widzem — powiedziałem, nie bardzo w to wie
rząc _ _ sprawa jest względnie prosta: zmienia się sam,
kiedy nowa formuła teatru przekona go i przyciągnie.
Ruszyć aktora o wiele, wiele trudniej. Podejrzewam, że
wysiłki Wielkiej Reformy o niego się głównie rozbiły. O tę
ciężką, niemrawą skałę, o której nawet Axer, co także wie
rzy w ’ aktorów (ale w innych, niż ja) i co życie strawił
na pracy z nimi, powiada, że stanowią... zaraz — w y
ciągnąłem z teczki numer „Teatru” — stanowią „co tu
dużo gadać, z małymi wyjątkami, ostoję konserwatyzmu
(nie tradycjonalizmu, to byłoby już lepsze) w teatrze” *.
Właśnie dlatego, że są niezbędni. A zmiany rzadko leżą
w ich bezpośrednim interesie. \
* „ T e a tr” 1970 n r 3.
1S1
Odłożyłem poczytne czasopismo Jerzego Koeniga. —
Dziś jeszcze trudniej — powiedziałem — ruszyć ich z miej
sca, niż przed pół wiekiem. Dawniej byli niezbędni teatro
wi, lecz i teatr był im niezbędny. Dziś nie jest. Mają film
i telewizję i znacznie bardziej ich to, zdaje się, absorbuje.
W teatrze są na etatach, a tam dorabiają. Trudno im się
dziwić: muszą żyć. Zaś film i TV zapewniają im w do
datku popularność. Wśród milionów ludzi w całym kraju,
nie — jak teatr — wśród setek we własnym mieście.
I utrwalają kreację na taśmie. Zostaje, nie ginie. Zostaje
w najlepszym swym kształcie, który osiągnąć trzeba tylko
raz, nie co wieczór przez pięćdziesiąt, sto przedstawień.
Rozumiecie, co to za przynęta?
Wyciągnąłem z kolei „Współczesność” z teczki, jak ma
gik królika z cylindra. — Otóż ma Jan Kłossowicz rację,
że aktorzy w rezultacie nieustannie „huśtają się pomiędzy
wymaganiami przeciwstawnych technik widowiskowych”.
W teatrze żąda się od nich wyrazistości, w kinie staje się
ona rażącym przerysowaniem, mały ekran TV potrzebuje
naturalności, intymności i zbliżeń, ze sceny takiej natu
ralności nie widać ani słychać. By sprostać sprzecznym
żądaniom, często w tym samym dniu, by wytrzymać hu
śtawkę, aktorzy wypracowują więc sobie styl pośredni,
neutralny, nieokreślony. Nijaki.
„Są naprawdę dobrymi aktorami — pisze Kłosso
wicz — tylko nie są już aktorami t e a t r a l n y m i , są
aktorami w o g ó l e”. I dodaje: „Coraz częściej będziemy
musieli teraz oddzielać aktorstwo jako dziedzinę sztuki,
od teatru”.* Może. Czy jednak mogą być dobrzy tacy akto
rzy „w ogóle” ? Sami powiedzcie: macie sportowca, który
chce grać w mistrzostwach piłkarskich Europy, jechać
w Wyścigu Pokoju i trenować w półciężkiej na Olimpia
dę. Co to za gość?
— Dyletant.
— No, jasne. Nie ma cudów. A sprzeczne wymagania,
to jeszcze nie wszystko. Bardziej mordercze od wymagań
są w filmie i TV ułatwienia. Mikrofon pozwala aktorowi
lekceważyć emisję głosu, często i dykcję. Taśma filmowa
i telerecording każą nagrywać głos osobno, czyli lekcewa
żyć płynne mówienie w ruchu, oddech, organiczną jedność
* „Współczesność” 1970 n r 14.
1152
tonu i mimiki. Sceny kręci się na wyrywki, w porządku
dowolnym — czyli może w ogóle nie dojść do zagrania
przez aktora całości jednym ciągiem, do narastania roli,
do obliczania sił i środków. Załatwi to montażysta i ope
rator. Czasem ta dwójka w ogóle „robi” aktorowi rolę.
Widzieliście może, jak w Niebezpiecznych związkach V a-
dima zrobiono aktorkę z Anette Stroyberg? Genialnie:
gdyby zamiast niej grał manekin, wypadłby niewiele go
rzej. No, a do ułatwień człowiek się przyzwyczaja. Szcze
gólnie kiedy jest przemęczony, zagoniony, żyje nerwami.
Idzie wtedy po linii najmniejszego oporu, aż nagle — na
scenie — zaczynają mu sprawiać trudność rzeczy elemen
tarne.
— Tak, ale u nas w mieście — wtrącił chudzielec z Wą
sami — studia telewizyjnego nie ma, do filmu naszych
aktorów też jakoś nie biorą. A mimo to są słabi. Więc
może nie dlatego tak jest?
— Och — powiedziałem — przyczyn jest oczywiście
dużo więcej. Różnych, bardzo zawiłych. Zawsze zresztą
byli i będą aktorzy słabi, lepsi, dobrzy, znakomici. Ale
ci dobrzy i lepsi u was, w terenie, długo dziś przecież nie
usiedzą. Kiedy się zaczną wybijać, złowią ich teatry z wię
kszych ośrodków. A tam trafią od razu w tryby tej samej
machiny. Właśnie lepszych i dobrych ona przede wszyst
kim wyniszcza.
— A znakomitych? — spytała drobna blondynka w dżin
sach. — Tych chyba mniej, prawda?
— Tak, oni są odporniejsi, oczywiście. Psychicznie i war
sztatowo. A ponadto rozsądniej gospodarują własnymi si
łami. .Zagnają w filmie czy T V dobrą rolę, wybierają. Do
brzy i średni natomiast łapią wszystko, jak leci. Póki jest
na nich koniunktura, bo jutro może się skończy. I w za
mian za zarobki i popularność zdzierają się w kilka lat.
Zapadło milczenie. Welony dymu gęstniały, zeszły niżej.
Spod ściany ktoś zapytał: — To jakie jest wyjście?
‘— Kłossowicz powiada, że nie ma na to rady. Że nawet
oddzielenie aktorów teatralnych od aktorów filmu i T V
nic nie da. Bo o obniżaniu się poziomu rzemiosła sce
nicznego decydują „obiektywne fakty społeczne” : rosnąca
masowość i atrakcyjność telewizji i kina, „a także, oczy
wiście, bodźce ekonomiczne” , czyli honoraria, wielokrotnie
153
wyższe w obu tych dziedzinach, niż teatralne gaże. Ale nie
byłbym ja takim defetystą: przemiany przemianami, a teatr
mógłby się bronić, gdyby nie żerowały na nim instytu
cje nie tylko atrakcyjniejsze, lecz i bogatsze. „Obiektyw
ne fakty społeczne” można również kształtować. W zgodzie
w y ł ą c z n i e z interesem filmu i telewizji, albo w zgo*
dzie t a k ż e z interesem teatru. W interesie teatru zaś
leży dziś niewątpliwie separacja. Jak ją przeprowadzić,
to inna sprawa. Dość kłopotliwa, bo głównie finansowa.
I administracyjno-strukturalna. Ale nie prawda, że sepa
racja też nic by nie dała.
Powiedziałem wam na początku, że teatrów o wspólnym
stylu gry nie mamy w ogóle. Skłamałem. Mamy — dwa.
Grotowskiego i Tomaszewskiego. U obu aktorzy grają wy
łącznie na własnej scenie: u Grotowskiego, bo on twardo
tego wymaga i przestrzega, u Tomaszewskiego — bo sam
gatunek sceniczny, pantomima, chroni zespół przed tele-
-filmowymi zakusami. Otóż są to dzisiaj dwa najświetniej
sze nasze zespoły. Na ich występy, gdziekolwiek się zja
wią, za granicą czy w kraju, pchają się ludzie drzwiami
i oknami. Ba, widzowie jeżdżą do Wrocławia z całej Pol
ski, żeby u Grotowskiego czy Tomaszewskiego zobaczyć
spektakl, niekiedy po raz drugi i trzeci. Choć język i pro-'
blematyka tych spektakli bynajmniej nie jest łatwa, to
nie „Syrena”. Specjalizacja w aktorstwie okazuje się, jak
widzicie, nadal możliwa. A rezygnacja z popularności via
masowe środki przekazu na rzecz zawziętej, zespołowej
pracy nad rzemiosłem i stylem samym aktorom tych dwu
teatrów już się po latach opłaca. Zawodowo i finansowo.
Owszem, także finansowo.
Więc sytuacja nie jest beznadziejna. Wymaga jednak
rozwagi. I wysiłku. Bo nie odnowimy teatru bez odbudo
wy aktorstwa. Jest ono w stanie opłakanym. A to grozi
tym, że publiczność zacznie z teatru odpływać. Po co ma
chodzić, po co płacić (drogo) za bilet, skoro w domu, na
telewizyjnym ekranie, może zobaczyć tych samych akto
rów l e p s z y c h , niż są w teatrze? Tak, lepszych, bo
„aktorzy w ogóle” bronią się tam lepiej. W teatrze, nie
stety, aktor do wszystkiego jest aktorem do niczego. I wi
dzowie, już obojętniejący dla teatru tradycyjnego, zdra
dzający go bez żalu dla „Skaldów” czy westernu, dobrze
czują to, co my, krytycy, przestaliśmy dostrzegać: że
154
kolejne inscenizacyjne i dram aturgiczne aw angardy od
lat przesłaniają tylko bezwład zawodowego aktorstw a, sy
m ulując przemiany, które po paru sezonach okazują się
pozorem.
—■No, toś pan nas załatwił, redaktorze — powiedział
brodacz w okularach. — Z wahaniem podrapał się po po
liczku. — A le m nie się zdaje, że skoro nie ma n a co,
a chodzą...
W estchnąłem. — Poddaję się — powiedziałem. —>Chodzą.
8 V III 1970.
ODKRYĆ, KIM JESTEŚCIE
156
de, agresywne, dynamiczne. I są to rzeczywiście z e sp o -
ł y, kolektywy aktorskie, czasem swoiste komuny — osia
dłe lub wędrujące.
Ta wewnętrzna więź, to ich największa siła. Spektakle
robią wspólnie, „creation collective” jako metoda coraz bar
dziej się upowszechnia. Kanwy fabularnej dostarcza zwykle
szef zespołu, zarazem reżyser i adaptator lub autor. Wy
pełniają ją wszyscy. Logicznym efektem tego jest odradza
nie się aktorskiej improwizacji, świadomie ćwiczonej jako
niezbędna umiejętność. Bo tu „aktor jest nie tylko inter
pretatorem, lecz samodzielnym twórcą, zdolnym do teatral
nego odbicia życia społecznego” — oświadcza program
Theatre Creation z Lozanny, może szumnie, ale znamiennie.
Właśnie ten teatr w ubiegłym roku pokazał we Wrocła
wiu takie ćwiczenia z improwizacji. Na tematy zadawane
przez publiczność. Zaproponowano m. in. „macierzyństwo”.
Nie porozumiewając się ze sobą dwie dziewczyny zaczęły
grać matkę i córkę; z miejsca wkroczyły w konflikt o to,
że córka chce wyjść za chłopaka z innej sfery, a reszta
aktorów podjęła role członków rodziny, przekazując sobie
prowadzenie, motywu, jak kolejne instrumenty w.impro
wizacji jazzowej. Wyszła im historyjka o strasznych miesz
czanach, z konfliktem pokoleń, obyczajów, poglądów, z wy
raźnym rysunkiem charakterów. Może w schemacie nie
nowa, ale przecież grana i m ó w i o n a bez namysłu, ri
postą na ripostę, jasnymi, pełnymi zdaniami. Wymaga to
zapasu obserwacji, szybkiego refleksu i poczucia konstruk
cji dramatycznej. Wymaga umiejętności formułowania my
śli. I jeszcze — samych myśli. Własnego stanowiska.
Sprawność intelektualna tego rodzaju przydarza się ra
czej rzadko aktorom tradycyjnym. W zespołach tworzą
cych zbiorowo jest, przeciwnie, nagminna. Bo konieczna.
Improwizacja popycha w paru kierunkach. Bardziej tra
dycyjny odnawia konwencję dell’arte, jej stare wątki i typy
ludzkie, wzbogacane często dorobkiem Chaplina i Buster
Keatona. Tak postępuje np. San Francisco Mime Troupe,
wyzyskując odpowiedni repertuar klasyczny — Goldonie
go, Skapena Moliera, Mandragolę MacchiavelLa, Świecz
nik Giordana Bruna — i (rzadziej) nowe scenariusze. Inni
wolą tworzyć nowe, takie jak Scrabble, zmajstrowany parę
lat temu w Londynie przez Claude Chagrina. Ale jeden
z głośniejszych dziś teatrów „radykalnych”, kalifornijski
157
El Teatro Campesino, używa improwizacji ao ciekawszych
zadań. Powstał w Delano, kiedy w 1965 wybuchł strajk
chłopski przeciw właścicielom winnic, do którego włączyło
się NFWA, Narodowe Zrzeszenie Robotników Rolnych,
w większości Meksykańczyków z pochodzenia, tworzących
tzw. ruch chicano. Zespół zaczął od małych „actos”, 15-mi-
nutowych, całkowicie improwizowanych, podejmujących
temat strajku, NFiWiA i powodów, dla których chłopi
powinni poprzeć akcję. Potem przeszedł do „actos” bar
dziej złożonych scenicznie i myślowo, a w 1968 wystawił
pełną już sztukę swego kierownika Luisa Valdeza, osnutą
wokół postaci słynnego bohatera rewolucji w Meksyku,
jak można się domyślać z tytułu Ścięcie Pancho Villa. Ten
Teatr Chłopski, w Polsce jeszcze nie znany, przypomina,
jaką siłą jest sprawna aktorska improwizacja jako na
rzędzie n a t y c h m i a s t o w e g o społecznego działa
nia.
Nawrót do myślenia z kręgu dell’arte spycha oczywiście
cały ciężar spektaklu na barki aktorów. Odrzuca się ułat
wienia maszynerii teatralnej, świateł, scenografii, kostiu
mów. Z biedy przeważnie, ale i z założenia. Jak kiedyś
u Copeau a potem u Dullina, ubóstwo pomaga w krystali
zacji stylu. Aktorzy grają w dżinsach i trykotowych ko
szulkach, z użyciem najprostszych rekwizytów. Nie po
trzebują nawet sceny. Na festiwalu wrocławskim, chociaż
do dyspozycji było kilka, scen, najciekawsze zespoły sku
piły się w małej sali WDK, gdzie jest tylko parkiet i krze
sła dla widzów, dowolnie grupowane. Coraz więcej zespo
łów wychodzi w plener: występuje w trakcie pochodów,
gra na ulicy, na placach, w parkach miejskich. Czasem
montują sobie wtedy z desek jakieś podium, proste tre-
teau, jak w dawnym teatrze jarmarcznym.
„Tak, deski na dwóch kozłach, drżące pod stopami mło
dości, która na nie wbiegnie. Dosłownie to, o czym marzę
i co kiedyś urzeczywistnię — pisał przed pół wiekiem
Copeau do Claudela. — Trzeba w tym celu szkolić akto
rów i nieustannie tym się właśnie zajmuję. Nie ma akto
rów.” Nadal ich nie ma właściwie. Mało zmieniło się na
zawodowych scenach od owego 1 grudnia 1916 roku, kiedy
Jacques Copeau zaklejał list do autora Punktu przecięcia.
Ale w tereny, gdzie przedzierał się Copeau (i, z innego
krańca, Meyerhold) teatralna Druga Siła wkracza dzisiaj
158
szerokim frontem. Już świadoma, że nie tylko trzeba
„szkolić aktorów”, że co więcej, trzeba ich szkolić i n a
c z e j . I w imię czego innego, niż reforma tradycyjnej
sceny.
Trening improwizacji wpływa na lekkość rysunku roli.
Nie buduje się drobiazgowych charakterów, kreśli się ra
czej czytelny kontur postaci. Psychologia indywidualna
mało kogo zajmuje; aktorzy ukazują raczej pewne prze
życia zbiorowe, stany, uczucia. Albo argumenty rozbite
na głosy. I każdy może zagrać każdą postać, drugorzędne
są tzw. „warunki”. Nawet płeć. Już dawniej w tych ze
społach mężczyźni grywali czasem role kobiece i prze
ciwnie, ale teraz w jednym spektaklu przerzucają się swo
bodnie z postaci męskiej w kobiecą i znów w męską pra
wie bez zmian' charakteryzacji czy kostiumu. Płeć prze
stała być przymiotem (czy ograniczeniem) aktora, stała się
sprawą, którą się gra lub nie. Aktor to już tylko instru
ment. Przekreślono jeszcze jeden element naturalizmu
w teatrze, tak — zdawało się — naturalny, że nawet nie
przychodził nam do głowy.
Spontaniczność tych przemian jest godna uwagi, wynika
bowiem z szerszych procesów kulturowych. Związki nie
łatwo uchwycić, są zresztą bardzo różne w różnych kra
jach. Pewne jednak prawidłowości ibiją w oczy, pozwa
lając snuć przypuszczenia. Stawka na zespół aktorski, na
l u d z i , to chyba odruchowa odpowiedź na rosnącą tech-
nicyzację życia, na sztukę produkowaną maszynowo, na
ogłupiające działanie technik masowego przekazu. Neutra
lizacja seksu to znów paradoksalny wynik zalewu porno
grafii. Odpowiedź — lekceważeniem. Ale odbija także peł
ne już zrównanie kobiety i mężczyzny w świadomości naj
młodszego pokolenia. Dziewczyna w pracy to tylko ko
lega, dziewczynie można oddać gdy uderzy, nawet ubrać
się można identycznie. Wyrazem tych samych zjawisk jest
moda uni-sex, Lansowana przez młodzieżowe magazyny
Londynu. „Mniejsza o długowłose peruki, które mierzą
panowie przed lustrami — opowiadała mi znajoma kilka
miesięcy temu. — Mniejsza o bluzki i apaszki. Ale jak
w dziale bielizny zobaczyłam męsko-damskie mini-majtki,
przezroczyste i w czerwone groszki, to myślę, wiesz, że oni
trochę jednak przesadzają.” Podzielam ten pbgląd, nie
mniej w teatrze zasada uni-sex wydaje się pożyteczna:
159
podważa tradycyjną taryfę ulgową dla dziewczyn ładnych
i seksownych, co nic nie umieją.
A młodzież wysportowana, zdrowa, rehabilitacja na
gości i ciała, które przestało być rzeczą wstydliwą, nawet
pewien dla niego sentyment, jak dla najcenniejszego daru,
tak łatwo zmienianego w mięso armatnie, w obiekt tortur'
i bestialstwa policji — wszystko to stanowić może po
średnie, niezbyt świadome, przyczyny postępującego roz
kwitu mimu. Bezpośrednie przyczyny leżą oczywiście
w nawrocie ku delFarte; to po prostu dalsza konsekwencja.
Ale i w niechęci do słów, do ich wytarcia i załgania przez
reklamę i propagandę; w znużeniu gadaniną. Coraz mniej
mówi się słowem, coraz więcej gestem i ruchem. Oto
przykład jaskrawy: świetna angielska Travelling Compa
ny „The Group” pokazała we Wrocławiu kolektywny spek
takl Dziura, zaczynający się od tego, że ktoś wpada w dziu
rę na chodniku, a dokoła gromadzą się przechodnie. Inspi
racją była komedia pod tymże tytułem, pióra Normana
F. Simpsona, filozofującego absurdalisty z końca lat pięć
dziesiątych. Sztuka, dość rozwlekła, cała stoi grą słów
i znaczeń; „The Group” przełożyła to wesołe gadulstwo na
krótki mimodram, gdzie pada nie więcej niż kilkanaście
zdań. Eksplozję rytmu, inwencji i komizmu, jaka tu na
stąpiła, trudno właściwie opisać, nie wszystkie zresztą sko
jarzenia są dla Polaka czytelne. Lecz filozofujący nonsens
s ł o w n y przekładać na mim, to ambicje zawrotne.
A przecież wyszło!
Ciało staje się równorzędnym z mową instrumentem
wyrażania pojęć. Fascynuje jednak także ono samo: możli
wości ruchu, ruch naturalny, jego ciche spokojne piękno.
Poszukiwanie tej naturalności wywołało u nas interesu
jące nieporozumienie w związku z holenderską Danse
Groep Pauline de Groot: pewien znawca baletu tłumaczył
mi zniecierpliwiony, że układy są tu takie monotonne...
Bo w tradycyjnym balecie układ jest sprawą nadrzędną',
wypełnia się go ruchem; w tym zespole, przeciwnie, ukła
dy są tylko swobodnym wynikiem ruchu, nawracającego
z uporem do zbliżonych figur, szukającego jakby naj
prostszej drogi od impulsu do gestu. Tak, ruch jest tu
monotonny, powtarzalny, pulsujący jak fala — bo cieka
wy sam siebie.
160
I ciekawy muzyki. Zamiast ją — tradycyjnie — ilu
strować, prowadzi z nią dialog: raz dźwięk bywa impul
sem, ruch odpowiedzią, to znów fraza ruchu prowokuje
dźwięk, który ją pointuje, zamyka. Niekiedy bardzo długo
ruch rozwija się w ciszy, lecz, od czasu niezapomnianego
„baletu bez muzyki” Jerome Robbinsa wiemy przecież,
jak wspaniałą materią m u z y c z n ą bywa w teatrze ci
sza. A w Danse Groep nie ma w dodatku podziału na balet
i orkiestrę: przy instrumentach zmieniają się sami tance
rze. Dialogują więc z sobą nieustannie, tańcząc i muzyku
jąc. Zaś dźwięk pasjonuje ich nie mniej niż ruch. Przede
wszystkim barwa i faktura dźwięku: jego dziwność, świe
żość, osobliwość. Jest to właściwie tylko perkusja. Deli
katne uderzenia w wiszące puszki, blaszki, łańcuszki;
pociągnięcia Szczotką po strunach rozpiętych na desce;
grzechot, szelest. Dźwięk pojedynczy, to znów kaskady
dźwięków, rytmy wygasające i wzbierające. Płyną na
wrotami, podobnie jak ruch, lecz wcale nie równolegle
z nim.
To także zjawisko powszechne: aktorska fascynacja fak
turą przedmiotu — i fakturą dźwięku. Oraz wyczulenie
na rytm. W Danse Groep bardzo już wyrafinowany, w in
nych zespołach prostszy. Ale i tu widać prawidłowość.
U Francuzów np. przeważają rytmy ostre, szybkie, ner
wowe, w mowie i w montażu dość prostoduszne właściwie;
to samo (podobno) u Meksykańczyków z Teatro Campesino.
U Anglosasów pojawiają się rytmy trudniejsze i ciekaw
sze — zwolnione, wzdłużone, przewrotne, z nagle wybu
chającymi przyspieszeniami, zmianami taktu lub świadomą
arytmią. Znów majaczą za tym sprawy obyczajowe: cała
ta młodzież od dziecka chowa się na muzyce, żyje wśród
nagrań. Nie tylko beatu i jazzu, także wielkiej klasyki,
z Bachem i (Mozartem na czele. Kulturę muzyczną wspiera
tu zresztą rzeczywisty słuch i świetne poczucie rytmu. Bar
dzo niepolskie to wciąż cechy, niestety. Wystarczy posłu
chać, jak toporem rąbane są piosenki po Opolach i Sopo
tach, jak koszmarnie fałszują wierni w kościołach, jak goś
cie na imieninach wyją „Góralu, czy ci nie żal?”. Oj,
żal.
U młodych „niezależnych” rytm jest sprawą tak oczy
wistą, jak oddech. Autentyczna jednak jest także ich urze
kająca ciekawość świata. Ciekawość praw polityki i wla
162
senów pływackich i kortów tenisowych, klubów tanecz
nych i płytotek. I przyspieszenia potrzeba. Przyspieszenia
przemian w kulturze i obyczaju, w mentalności społecznej
i w strukturach administracyjnych, sztywnych jak pas
cnoty. Przede wszystkim zaś w ekonomice i polityce. Bez
tych przemian nie ujedziemy daleko, także w teatrze.
A nasze starsze panie w mini są żałosne. Teraz widać
to chyba lepiej. Nie da się przecież dogonić młodego teatru
Zachodu zrzynając chwyty i pomysły. Warto go obserwo
wać i wyciągać wnioski, na pewno. Lecz autentyczności
czy choćby jej poszukiwań nie można podrobić, moi dro
dzy. Ani młodości. Nie jest ona, wbrew pozorom, tak bar
dzo zależna od wieku, ale nie osiąga się jej makijażem.
22 V III 1970.
u»
NIEWIELKA, CICHA STYPA
164
Stereotypowo, nawiasem mówiąc, rozumianej. Mówić
o Polsce dzisiejszej jak Mickiewicz, jak Wyspiański, w ich
ton wysoki uderzyć — to dla publicystyki naszej znaczy
mówić cokolwiek, ale ich słowami. Aluzjami do ich utwo
rów, form, metafor. Cytatami. Żeby było w i d a ć . Otóż
Bryll właśnie to zrobił. Dźwięczą w Rzeczy listopadowej
jawne, nieraz kunsztowne, pogłosy Mickiewicza, Wyspiań
skiego, Słowackiego, Norwida, czasem odezwie się nawet
Broniewski czy Baczyński. W oczytanym słuchaczu po
głosy te budzą ciąg literackich asocjacji, radosne „wiem,
wiem!” i poczucie dumy, że to o nas. Stąd tak powszechny
zachwyt: wszystkim się zdawało, że wieszcze grają jeszcze,
a to echo grało.
Łatwo zauważyć, że takie rozumienie tradycji jest
w istocie pseudoklasyczne. Przyklasnąłby mu każdy Osiń
ski, obruszyłby się Mickiewicz, daleki od postulowania
stylizacji. Rzeczywiste przedłużenia tradycji rosną, jak
zwykle, nie z chęci kontynuowania, ale zaprzeczenia. Ze
sprzeciwu wobec idei, z polemiki, z ataku. Znany to pa
radoks twórczości. Tak atakował Mickiewicza Słowacki
i Wyspiański, dziś wymieniani z nim jednym tchem; tak
wojował z Wyspiańskim Witkacy. Czysto estetyczny po
dziw i chęć dorównania wielkim wzorom, grożą natomiast
Bryllowi tym, co przyniosły Rostworowskiemu: „literacko-'
>cią”, wtórnością po prostu.
A szkoda byłaby, bo Bryll ma nie tylko słuch poetycki
i sprawność wiersza, ma także własny ton, jeszcze nie za
głuszony przez romantyczną echolalię. Zgryźliwy, sarka
styczny, bolesny. Obrazowanie przepaja mu tęsknota za
czystością — schodów i sumień — ale wyrażana poprzez
jej negatyw: napastliwą plugawość, gruby rechot Mar
chołta. Wzniosłości jakby się wstydził, zaraz ją bowiem
przywala kapuchą kiszoną, słoniną, wódą i rzygowinami:
puśćmy pawia, skoro pawiem narodów byłaś... I znowu
wystrzela antyfoną 'do sosny mazowieckiej lub matki po
ległych. Poległych w warszawskich 'kanałach, w błocie _
a przecież czystszych niż my, żywi. To obraz typowy dla
Brylla. Ta dusza anielska w czerepie’ rubasznym wstydzi
się również trochę swoich Norwidów i Słowackich, stąd
antyinteligenckie pozy, cyniźmik spod budki z piwem
i drwiąco-cwana pokora: ja tam nie wiem...
Brzmią równie ostentacyjnie, jak cytowanie wieszczów.
165
Nabolałym inteligentom wydać się mogą plebejskie, lecz
chłopu, oczywiście, miastowe. Wyraża się bowiem o tym
„kwaśnym, przaśnym” bigosie coś z mentalności formacji
neo-miejskiej, którą zrodziły masowe powojenne migracje
kolejnych pokoleń młodych ze wsi i z małych miasteczek.
Formacja ta nie ma jeszcze chyba nazwy, ma jednak po
czucie odrębności, czasem — wyobcowania. Pełna sprzecz
ności i kompleksów, zapewne przejściowa jako zjawisko
socjologiczne, tworzy już potężną grupę, jeśli nie warstwę,
społeczną — prężną, dynamicznie dążącą ku górze. I może
najpełniej wyraża i ją, i Brylla na jej tle — Brylla w uwi
kłaniu zarazem i w polemice — zdapie z Kurdesza, często
cytowane: „Kiedyż się odważą — mówić w Polsce «karie-
ra» myśląc o ojczyźnie — zamiast «Ojczyzna» wrzeszcząc'
myśleć o karierze...” A także inne zdanie, ostro wyraża
jące poczucie tymczasowości, prowizorki: „Naucz się wresz
cie, że w tej jałowiźnie — w tej szparze ciemnej między
tym, co było — a tym, co może będzie, prawda jest ba
nałem — poezja glindą.”
Tu właśnie Bryll jest najciekawszy, najautentyczniejszy:
w społecznym Sturm und Drangu, który — może nie cał
kiem świadomie — wyraża w poetyckim rzucaniu mię
sem, w wyrazie jaki daje pewnym narastającym nastro-
. jom i gwałtownym, choć przyduszonym, konfliktom na
szych dni. Zaś sejsmografem bywa czułym. Lecz głównie
w samej tkance wiersza. Lepiej go czytać, niż oglądać:
na scenie. wychodzi z tego ciągle retoryka, werbalizm,
w budowie dramatu jest dość bezradny, postacie rysuje
blado i płasko, to tylko rezonerzy. Większe konstrukcje
myślowe, jakich wymaga utwór sceniczny, trącą intelek
tualną łatwizną. Czy może łatwowiernością: Bryll daje
się chyba nabierać na pewne bałamuctwa w wielkim stylu,
które już przeżyło tylu, a on jeszcze nie. Rzecz listopadowa
np. krzyczy wielkim głosem, że Zachód nas nie ceni i nie
rozumie, choć tacy jesteśmy bohaterscy i tyleśmy jako
naród wycierpieli. Czy wyobrażacie sobie Serbów, którzy
fiszą rozdzierające narodowe dramy o tym, że nie cenią
ich Duńczycy, a nawet Belgowie? Znam, znam subtelne
różnice sytuacji, ale i tak nie jest to problem, tylko wy
głup. Znamienny jednak: podnosi do rangi sprawy naro
dowej kompleksy prowincjonalne, z całym bagażem po
czucia niższości i kompensacyjnej wzgardy. Anglik czy
166
Francuz oczywiście wzruszy ramionami, ale gorzej, że
i rozsądny Polak skazany jest na to samo.
Kurdesz w zamyśle wydaje się dużo dojrzalszy. Bo
skromniejszy. Fabuła już trochę narasta, wątła, nie tkwią
ca jednak w miejscu, jak w Rzeczy. Stylistyka jest taka
sama, lecz wcale nie gorsza. Minęło tylko olśnienie sprzed
dwu lat i recenzenci już się nudzą, wybrzydzając, że Bryll
się nie rozwija. Ledwie półgębkiem też napomykają,
o czym mówi ta sztuka, wystraszeni.
Obyś żył w ciekawych czasach, powiada chińskie przy
słowie. Trudno jednak zaprzeczyć, że Bryll sję trochę pod
kłada, zbyt zajadle wspinając się na cokół wieszczów.
Wciąż dogaduje: a to Polska właśnie! Tymczasem Kurdesz
nie Polski naprawdę dotyczy, lecz konkretnego środowiska:
dygnitarza z piękną partyzancką przeszłością, który zje
chał do małej dziury spotkać się z towarzyszami walk
i szumnie witany na dworcu, fetowany na zabawie u za
przyjaźnionej Gospodyni, udaje się na polowanie, gdzie
w gronie kombatantów, rodziny i reporterów telewizyj
nych pogrąża się we wspólnych smętnych rekolekcjach,
co to się z nas zrobiło. Ta konfrontacja marzeń z rzeczy
wistością, młodości górnej z wiekiem klęski, przyprawiona
niesłodkim Bryllowskim językiem, jest głównym tematem
sztuki. Ale nie łudźmy się: znakomita większość Polaków
żyje zgoła czyim innym. Na polowanka z bigosetn, wódką,
hejnałem i telewizją po prostu ich nie stać. A w party
zantce nie byli.
Ostrość i odwaga spojrzenia Brylla jest przecież nie
wątpliwa: uderza w miejsce najboleśniejsze. Kurdesz za-
daje bowiem proste pytanie: dobrze, bohaterska bojowa
przeszłość, ale co nam proponujecie na dziś? A tu rzeczy
wistość skrzeczy. „Za długo staliśmy — przebierając nóżka
mi. Teraz, gdy lawina — spod stóp nam wystrzeliła,
nikogo nie zbawi — ni maska błazna, ni kapłańska mina. —
Trudno. Jak bańka pękła mydlana kraina — naszej skisłej
Arkadii...” Główny bohater, zwany Gościem, to już dostoj
na mumia własnej młodości, obstawiona cwaniakami, ka
rierowiczami, pochlebcami. Lecz jeszcze nie załgana, uczci
wa, choć w wódce topiąca niemoc i gorycz. „Ja chciałem.
Cóż z tego, że chciałem?” — to jego ostatnie słowa. Słowa
kapitulacji. Bo rzeczywiście — cóż z tego?
[Tak też, z godnością, zadumą i taktem gra Gościa Krzy-
J67
sztof Chamiec w warszawskim „Ateneum”, które po Kra
kowie ponownie wystawiło Kurdesz. Pomny 'krakowskich
doświadczeń Warmiński-reżyser unikał wszelkich satyrycz
nych wyjaskrawień, jakich podobno nadużyła poprzednia
inscenizacja. Zrobił spektakl spokojny i skromny, „litera
cki”, cały nastawiony na czyste brzmienie tekstu — i oka
zał się dobrym adwokatem poety. Sporo skreślił, główne
postacie — Gościa i Młodego — niewątpliwie uszlachetnił:
i Chamiec, i Kowalski stonowali role i wzajemne inwekty
wy tak bardzo, że wypadli może bladziej, niż oczekiwaliś
my, znając ich aktorstwo. Policzyłbym im to jednak za za
sługę: gorycz Brylla, dość monotonna, zyskuje na sile, gdy
nie wszystkich obluzga równomiernie. Ostrość problemu
nie na tym zresztą polega, że Młody jest trochę karierowi
czem, a Gość trochę oportunistą. Tkwi głębiej. I dalej:
w finale.
Warmiński bardzo słusznie przywrócił z wcześniejszej
wersji finał, którego nie było już w tekście publikowanym
w „Dialogu” (6/69), ani w przedstawieniu krakowskim.
Na scenę, gdzie po odjeździe Gościa został tylko Dzienni
karz i dwaj Komentatorzy, aluzyjne diabły z Kordiana
ze swym kotłem, w którym ważą polski bigos, wbiega On
i Ona, para młodych. Obcy, nie z tego towarzystwa. I bio-
rą gorzkie żale sztuki w ironiczny cudzysłów: po prostu
się śmieją. „Wszystkie te wasze gadania, poemy — to dla
nas echa. Co na waszej skórze — spisano złego, na eme
ryturze — wspomnijcie sobie...” A Komentatorzy ich z ko
lei oglądają sceptycznie: każde pokolenie rusza naprawiać
Polskę, a potem mija parę latek i nic. Więc lepiej pocze
kać, zobaczyć „czy to lawina, czy zaledwie kamień”.
Ano, zobaczymy wszyscy. Niemniej pokoleniowa zmiana
warty została zapowiedziana. Jest nieunikniona. Jeśli zaś
młodzi potrafią zrozumieć mechanizmy, które połamały
bohaterów sztuki,’ będą się .starali je zmienić. Choćby po
to, żeby nie biadolić kiedyś tak, jak towarzystwo z Kur
de sza. Jest w tym pewna nadzieja.
5 I X 1970.
1 Na p o c z ą t e k .......................................................................■ 5
2 Czasem coś żywego . ■............................................. . . 9
3 Nie z tej z i e m i .........................................................................14
4 Kilka słów o teatrze p o lity c z n y m .......................................... 19
5 Dzieje g r z e c h u ............................................. 24
6 Zastój w dramacie ................................................................. 28
7 Pisać na s c e n i e ............................................ . . . 32
8 Pestka . u ................................................... 39
9 Powrót C h r y s t u s a ..................................................................47
10 Ostre oczywistości . .............................................................. 60
111 Na przełęczach bezsensu ............................................. 67
12 Kopia z pamięci . . .............................................................. 77
13 Niemy płacz . . ........................................... 83
14 Ferm ent ...................................................................................... 90
15 Załącznik do A p o c a l y p s i s ............................................. 96
16 Dowcip z c e g ł ą ....................................... 101
17 Wreszcie z sensem . . . ,............................................ 106
18 Show na Z a m o y s k ie g o ..........................................................111
19 Archangieły, a wszystkie zp a ła s z a m i..................................116
20 Autor! Autor! .......................................................... 124
21 Wiosna w konfekcji . . . ' ................................................ 130
22 Ostatni d r a m a t o p i s a r z ............................................. 136
23 Czarno p l a ż a ............................................................................. ,142
24 Dyskusja a k a d e m i c k a .......................................................... 149
25 Odkryć, kim j e s t e ś c i e ..........................................................j55
26 Niewielka, cicha s t y p a .......................................................... 16 4
27 Od a u t o r a .................................................... 169
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971 r.
Wydanie pierwsze
Nakład 2500+257 egz. Ark. wyd. 9,1. Ark. druk. 10,75
Papier druk. mat. ki. V, 65 g, z form. 82X104/32
Oddano do składania 1 września 1970 r.
Podpisano do druku w styczniu 1971 r.
Druk ukończono w lutym 1971 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, uL Rewolucji 1905 r. nr 45
Nr zam. 1996/A/70. K-39
Cena zł 20.—
Cena zł 20.
rę lat temu rozważała sztuka
prawdziwa.” Zebrane w ni
niejszym tomie recenzje i e-
seje, drukowane w latach
1968—1970 głównie na łamach
„Polityki”, są właśnie próbą
odnalezienia we współczes
nym teatrze „sztuki prawdzi
wej”, niezbyt często pojawia
jącej się wśród Głośnych Wy
darzeń Artystycznych.
„Może zacząć od prostych
głupich pytań, co to znaczy?
Co to dziś znaczy dla nas
dlaczego mamy na to chodzić?
Po co, po cholerę? Dlaczego
nie do kina, tylko tu? Dla
czego ta sztuka jest w takiej
scenografii, ten aktor w ta
kim kostiumie, to przedsta
wienie w takim mieście? O
co idzie? O nic? Dlaczego p
nic?” Artykuły Puzyny de-)
monstrują rzadką umiejętność,
stawiania pytań najprosl
szych.
Biblioteka Narodowa
Warszawa
30001008565189