You are on page 1of 152

MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

IDA SIERPNIOWA
Środa 1 sierpnia 1979

Ida Borejko nie była ładna - niestety. Szczerze mówiąc uchodziła za brzydac-
two. Dość wysoka na swoje piętnaście lat, nieprzeciętnie chuda, garbiła plecy, żeby
ukryć biust, wskutek czego jej sylwetka przypominała pałąk zakończony od dołu ko-
ścistymi nogami o dużych stopach, a od góry - kędzierzawą, płomiennierudą rozczo-
chraną strzechą, skutecznie kryjącą oczy, szyję, barki i łopatki. Spod tej szalonej fry-
zury widać było niekiedy jakiś fragment twarzy o bardzo jasnej cerze i licznych pie-
gach, wśród których świeciły małe zielone oczy i duże białe zęby z lekkim przodozgry-
zem.

Są osoby, na których odzież leży zawsze jak ulana, szalik nigdy nie wylezie im z
kołnierzyka bluzki, zamek od spódnicy nie pęknie w chwili najmniej odpowiedniej, a
guziki nie oderwą się od płaszcza nawet w czasie huraganu. Ida nie należała do grona
tych szczęśliwców. Cokolwiek wciągnęła na grzbiet - zawsze wyglądała jednakowo nie-
dbale, a jej stroje miały tajemnicze i nieodparte tendencje do zwisania, wleczenia się
lub powiewania.

Wczesnym popołudniem w sierpniu Ida Borejko wędrowała właśnie aleją Wiel-


kopolską odziana w powiewający prochowiec, którego pasek jednym końcem tkwiąc w
szlufce, drugim pławił się w każdej niemal kałuży. Padał drobny dokuczliwy deszcz.
Odkryta głowa Idy świeciła w mglistym powietrzu jak złotoczerwona kula, a gołe łydki
były księżycowe blade i pokryte gęsią skórką.

Ida była wyraźnie ponura. Coś w jej sylwetce i ruchach kazało się domyślać, że
ma dość takiego życia, że przepełnia ją bunt i żądza odmiany, a świat cały budzi w niej
wyłącznie dezaprobatę. Ręce wbiła w kieszenie płaszcza, głowę wysunęła naprzód i,
przekraczając kałuże jak bocian, gniewnie zmierzała w stronę ulicy Nad Wierzbakiem.

W nowym bloku mieszkał tu stryj Józef Borejko. Ku niemu właśnie kierowała


swe kroki chuda krewniaczka. Kiedy ostrym rzutem ramienia wparła się w futrynę
drzwi na trzecim piętrze, postronny obserwator mógłby sądzić, że rudowłosa pannica
zamierza skorzystać z colta ukrytego w kieszeni prochowca. Ale Ida żywiła zamiary
pokojowe. Miała tylko bardzo zły humor - a zły humor przejawiał się u niej o wiele ja-
skrawiej niż u zwykłych nudziarzy.

Wszystko u Idy przejawiało się o wiele jaskrawiej. Przepełniały ją zwykle uczu-


cia skrajne i gwałtowne. Przesadzała we wszystkim. A najciekawszą cechą tej nieba-
nalnej panny było łaknienie intensywności. Ponieważ, jak dotąd, pozbawiona była
przeżyć szczególnie porywających, Ida podświadomie ubarwiała sobie tę monotonną,
szarą egzystencję, dramatyzując wszystkie wydarzenia i pozwalając wyobraźni mode-
lować je odpowiednio do potrzeb.

Na ścianie po prawej stronie drzwi bielał guzik dzwonka. Ida przytknęła doń
palec i zadzwoniła jak na alarm. Czy przyciskając guzik dzwonka, myśli się kiedykol-
wiek o dalekich następstwach tej czynności? Ida myślała akurat o zapachu, który do-
cierał zza drzwi aż na klatkę schodową. Był to słodki, cukrowo-owocowy aromat, sta-
nowiący najlepszy dowód, że ciotka Felicja jest w domu i działa.

Istnieją przynajmniej dwa potoczne poglądy na temat ludzkich losów. Jeden


mówi, że wszystko, co zdarzyć się ma w naszym życiu, zapisane jest gdzieś w górze i
zdarzyć się musi, choćbyśmy nie wiadomo jak się starali odmienić bieg swego prze-
znaczenia. Drugi pogląd przepełnia wiara w istnienie serii zazębiających się chaotycz-
nie przypadków; z poglądem pierwszym łączy go przekonanie, że na układ przypad-
ków człowiek też nie ma zbyt wielkiego wpływu. Tak czy inaczej, Ida stała oto przed
drzwiami i po raz trzeci przyciskała dzwonek. Ostre sygnały wywołały wreszcie z
kuchni ciotkę Felicję. Ida wcale jeszcze nie wiedziała, że miało to pośrednio spowodo-
wać niespodziewaną odmianę losu.

- Coś takiego! - powiedziała ciotka Felicja, ukazując się w otwartych drzwiach.


Atletyczne jej kształty opięte były fartuchem z falbankami, głowę o nieco końskiej
szczęce otaczała wykrochmalona biała chustka. Ciotka wyglądała jak zwykle przytul-
nie, majestatycznie i dostatnio. - Co ty tu robisz?! Przecież wyjechaliście wszyscy do
Czaplinka?!

- Wyjechaliśmy. Ale ja już wróciłam - odrzekła Ida głosem pełnym ukrytych


znaczeń i cisnęła w przejściu prochowiec na jakieś przydrożne krzesełko.

- Sama?

- Sama.

- Ale dlaczego? - dziwiła się ciotka, zamykając drzwi wejściowe, wieszając pro-
chowiec Idy i wiodąc ją samą w stronę kuchni. - Chodźmy tu, bo muszę mieszać.

- A co ciocia miesza?

- Wiśnie, Iduś. Wiśnie.

Pusty żołądek Idy skręcił się nagle kurczowo. A więc to konfitury wiśniowe
pachniały tak mocno, gorąco i słodko! Wielkie nieba! Ależ dobrze trafiła!
Ciotka stała już przed kuchenką, niewzruszona jak góra. Delikatnie ujęła w
dłoń dużą srebrną łyżkę i pomieszała powoli w dwóch ciężkich sagankach.

- Siadaj, Iduś - zachęciła, zmniejszając płomień pod sagankami. Były one pełne
ciemnoczerwonej, lśniącej konfitury, która od czasu do czasu wznosiła się lekko i wy-
dawała z purpurowej głębi ciche pyknięcie. Przed Ida, na dębowym stole, połyskiwały
rzędy wypełnionych, stygnących już słoików. Ich otwory szczelnie obciągał potrzasku-
jący celofan, przewiązany mocnym cienkim szpagatem.

- Że też się cioci tak chce... - westchnęła Ida i zatroszczyła się nagle: - A nie za
słodkie te konfitury? - Już samo słowo „konfitury” spowodowało, że musiała prze-
łknąć ślinę. Od trzech dni żywiła się suchym chlebem i topionymi serkami najpodlej-
szego gatunku. Ta właśnie okoliczność odnowiła w niej uczucia rodzinne i skłoniła do
złożenia wizyty w domu stryjostwa.

Ciotka bez słowa nałożyła do miseczki gorących, szklistych wiśni. Dała też Idzie
wielki kubek herbaty z wiśniowym sokiem. I uzupełniła to wszystko pulchną bułeczką
z wiśniami - rumianą, chrupiącą i jeszcze ciepłą.

Ida rzuciła się na jedzenie jak hiena.

- Wczasy namiotowe - mruknęła z pełnymi ustami. - Wczasy namiotowe, hy,


hy, hy.

Podczas gdy ona jadła, ciotka zawołała na herbatę swego męża, a stryja Idy, w
sypialni obok regenerującego siły poobiednią drzemką. Wkrótce pojawił się w ciepłej
kuchni, poziewując, drapiąc się w kark i klepiąc po piersi.

- O, Idzia - zauważył z wielkim zdziwieniem. - Cześć, mała. Co robisz w Pozna-


niu? Nie podobało ci się nad Jeziorem Drawskim?

- Nie podobało - odparła Idzia, z bulgotem przełykając herbatę.

- Z jakiego powodu?

- Z trzech powodów. Z powodu mojej siostry Gabrieli. I z powodu mojej siostry


Nutrii. I z powodu mojej siostry Pulpecji.

- Tak? Że co na przykład?

- O, przykładów mam bez liku - odrzekła Ida z silnym rozdrażnieniem. - Pulpa


jest potwornie rozpuszczonym bachorem, którego musiałam bezustannie pilnować.
Żeby się nie utopił. Nutria znów ma manię na mycie się kilka razy dziennie, w jeziorze
jej za zimno, więc naturalnie ktoś musi nosić jej wodę do namiotu i zagrzewać na bu-
tanie. Kto był tym kimś? Domowy kopciuszek, czyli ja. Wiecznie wyzyskiwana. Jeśli
zaś chodzi o Gabrielę, to, niestety, ojciec jest kompletnie zaślepionym wcieleniem su-
biektywizmu.

Stryjostwo spojrzeli po sobie w osłupieniu. To ich wzięło. Kompletnie zaślepio-


ne wcielenie subiektywizmu!

- Mówisz o swoim ojcu, a moim bracie? - upewnił się stryj Józeczek.

- O nim.

- A... kogo dotyczy owo zaślepienie? - badał stryj.

- Janusza Pyziaka. To jest chłopak Gabrieli. Przyjechał za nią specjalnie, a oj-


ciec uznał, że to zadziwiający zbieg okoliczności spotkać Pyziaka akurat na naszym
polu namiotowym. Potem, gdzie by się człowiek nie ruszył, zawsze wpadał na Gabę
całującą się z Januszem. Ale ojciec uparcie twierdzi, że Pyziak ceni w Gabusi wartości
jej intelektu.

- A nie ceni? - spytał stryj.

- Boże!!! - powiedziała Ida, zataczając oczami.

- Widzę, że jesteś rozgoryczona - zauważył stryj z pewną uciechą. Ida zareago-


wała na to stwierdzenie z niespodziewaną gwałtownością.

- Ja?! - krzyknęła, uderzając pięścią w stół. - Rozgoryczona? Dlaczego bym


miała być rozgoryczona? Czy dlatego, że jestem brzydka i nikt specjalnie dla mnie nie
przyjeżdża do Czaplinka? To miał stryj na myśli? - jej zielone oczka zdawały się
iskrzyć jak lampki elektryczne, Poza tym wyglądała, jakby oczekiwała odpowiedzi.

Stryj Józeczek począł gorączkowo myśleć, jak by tu pocieszyć bratanicę. Był on


ojcem osiemnastoletniej Joanny i nienowe mu się wydawały objawy demonstrowane
przez Idę. Był poza tym pełen najlepszej woli.

- Nie przejmuj się, Iduś - powiedział pocieszająco. - Jesteś naprawdę... przy-


stojna. Może nieco za szczupła... ale masz masę wdzięku i tego... no...

Ida oklapła jak stygnący suflet.

- Mdli mnie już od tych zdawkowych słów pocieszenia - powiedziała nienawist-


nie. - Lepiej by stryjek nic nie mówił, naprawdę. Nie ciągnijmy już tego tematu, krę-
pującego dla wszystkich. Tak czy inaczej... wróciłam do Poznania, bo w namiocie nie
można było już wytrzymać.
- Tylko mieszczuchy i cieplaje - rzekł stryj głosem zmienionym - nie mogą wy-
trzymać na łonie natury. Nie ma przyjemniejszych wakacji niż namiotowe.

- Rzeczywiście - odparła Ida z gryzącym sarkazmem. - Wszystko mokre: śpi-


wór, koce, materace, odzież i buty. Żadnego towarzystwa, bo tata specjalnie wybrał
ustronne pustkowie, żeby odpocząć od wielkomiejskiego gwaru. Paru łysych wędka-
rzy, to wszystko.

- Cudowne warunki! - zapalił się stryj. - Mówisz, że gdzie to jest? W Czaplinku?

- Gdzie tam - burknęła Ida. - Daleko za Czaplinkiem, w zupełnej głuszy, na naj-


bardziej prymitywnym polu namiotowym. Nie ma tam nawet sklepu, po byle co trze-
ba jeździć do Czaplinka. A kto jeździł oczywiście?

- Ty, oczywiście - odgadł stryj, siląc się na współczucie.

- Oczywiście nie ja, tylko Gaba. Bo jest starsza i mądrzejsza. Ale i o mnie nie za-
pomniano. Mogłam zmywać garnki. I nosić wodę. I to miały być wakacje! Więc kiedy
w sobotę obudziłam się w śpiworze zalanym deszczem i potem nie mogłam włożyć
dżinsów, bo były całkiem sztywne z wilgoci i zimna... nie wytrzymałam i wybuchnę-
łam. Powiedziałam, że wracam do domu. Rodzice zrobili awanturę... zaczęły się krzy-
ki...

- Iduś - rzekł stryj. - Twoi rodzice są ostatnimi osobami na tym globie, które
urządzałyby awanturę z krzykami. Kto krzyczał?!

Ida chrząknęła.

- No, więc niech będzie, że ja. I co z tego. Przynajmniej usłyszeli kilka słów
prawdy. Wyjechałam porannym autobusem i...

- Czekaj, wyjechałaś w sobotę? To co ty robiłaś przez te cztery dni?

- Jak to, co robiłam! Jak to, co robiłam! - zdenerwowała się Ida. - Co ja w ogóle
mogłam robić?! Na zmianę spałam i moczyłam się w gorącej wodzie. Przecież ja stam-
tąd wróciłam ciężko chora! Bolą mnie nerki, w uchu mi strzyka, serce mi bije...

- Jak bije, to dobrze - rzekł stryj z powagą. - Gdyby przestało, to ja też bym się
zaczął niepokoić.

- Bardzo śmieszne! - wybuchnęła Ida. -Mówię stryjowi poważnie, że z moim


zdrowiem jest źle!

- Nic nowego - rzekł stryj.


- Proszę?

- Zawsze byłaś hipochondryczka.

- Józeczku, daj jej spokój...

- Felicjo, nie broń jej. Przecież widzisz, że narozrabiała, a teraz się zaczyna ła-
mać. Niech się trochę podenerwuje - spojrzał na Idę surowo. - Czy uznałaś za stosow-
ne przeprosić rodziców? - spytał irytującym tonem sędziego.

Ida napchała w usta konfitur i milczała dyplomatycznie, ze Wzgardą.

- Ubm - zrozumiał stryj. - To już wiem, jaki będzie twój następny krok. Popro-
sisz mnie o pożyczkę.

- Kto, ja? - prychnęła Ida, która właśnie miała taki zamiar. - Na pewno nie.
Opływam w gotówkę. - Miała przy sobie osiem pięćdziesiąt i ani grosza więcej.

Stryj popatrzał jej w oczy i uśmiechnął się z niedowierzaniem. W rzeczy samej.


Ida nigdy dotąd nie opływała w coś takiego jak gotówka. Co więcej, nikt w jej rodzinie
nie opływał.

- Zarabiasz może jakoś? - spytał stryj z paskudnie wszystkowiedzącym


uśmieszkiem.

Ten uśmiech przesądził sprawę.

- A co stryj myślał? - odpaliła Ida z wściekłością. - Oczywiście, że zarabiam! I


może się stryj nie obawiać, nigdy w życiu nie poprosiłabym stryja o pieniądze! Nigdy!
Nigdy!

Nie wiedziała, że właśnie wkroczyła na decydujący zakręt swego życia. Następ-


nym bowiem jej posunięciem musiało być znalezienie pracy zarobkowej. Wybujała
ambicja nie pozwoliła oczywiście pannie Borejko zwrócić się z prośbą o pieniądze do
rodziców. Wyjechała więc z Czaplinka autobusem PKS, nie płacąc za bilet, i dopiero w
Poznaniu zaopatrzyła się w parę złotych, sprzedając zeszłoroczne podręczniki w anty-
kwariacie na Starym Rynku. Zamierzała wyjednać u stryja pożyczkę długoterminową,
ale po tym, co usłyszała dzisiaj, wolałaby umrzeć z głodu niż prosić o cokolwiek tego
szydercę.

Nie tylko ambicję miała Ida wybujałą. Upór też. Wszystkie właściwie cechy jej
charakteru - i te dobre, i te złe - były silnie wybujałe. Szarpały nią uczucia o wielkiej
mocy, a nieszczęście polegało na tym, że Ida zupełnie nie umiała ich ukrywać. Na-
miętnie pragnęła spotkać człowieka, który by wreszcie ją zrozumiał do głębi jej istoty -
i obdarzył przyjaźnią lub uczuciem. Lecz pragnienie to, zbyt silne, skazywało Idę na
wieczne rozczarowania. Nie miała przyjaciółki - ani w szkole, ani na podwórzu. Na
drobne nawet uchybienie ewentualnej kandydatki, na każdą najniewinniejszą plotkę,
złośliwość -Ida reagowała silnym oburzeniem, rozpaczą i potępieniem bez granic, wy-
rzucając winowajczynię ze swego serca. Która zresztą przyjaciółka zniosłaby takie wy-
buchy uczuć na zmianę z wyrzutami i słowami pogardy!

Podobnie, jeśli nie gorzej, rzecz się miała z chłopcami. Zeszłego roku niejaki
Waldzio nieśmiało ubiegał się o względy Idy, lecz rychło życie postawiło go w obliczu
próby: Ida zachorowała na świnkę. Nareszcie mogła się poczuć naprawdę chora! To-
też przeżyła świnkę tak intensywnie, jakby to były co najmniej suchoty lub dżuma. A
Waldzio tymczasem przestał ją odwiedzać. Bał się zarazić niemiłą chorobą dziecięcą i
jak poszedł, tak nie wrócił już nigdy. Może epidemia świnki, zataczająca wśród Borej-
ków coraz szersze kręgi, przeraziła go naprawdę, a może po prostu posłużyła za pre-
tekst do odzyskania swobody. Tak czy inaczej, Ida wzgardziła niecnym Waldusiem i
przeniosła czym prędzej swe względy na kolegę z klasy, Klaudiusza Krzyżanowskiego.
Niestety, czekało ją nowe rozczarowanie. Od początku Klaudiusz interesował się bar-
dziej biblioteką pana Borejki niż jego córką.

Mimo szczerych wysiłków Idy sprawa nie posuwała się naprzód ani trochę, a
straszliwy koniec nastąpił prędzej, niż mogła przypuszczać. W czerwcu tego roku obo-
je z Klaudiuszem chwalebnie skończyli swoją ósmą klasę i równie chwalebnie dostali
się do Liceum numer dwanaście. Kiedy razem odczytali w sekretariacie listę przyję-
tych, Ida, ucieszona nad życie perspektywą wspólnych lat na szkolnej ławie, już z roz-
pędu rzucała się Klaudiuszowi na szyję - wtedy, ach, nigdy nie zapomni tego okropne-
go momentu, Klaudiusz odskoczył jak oparzony, zawołał: „O Boże, Ida, odczep się ode
mnie ze swoimi czułościami!” - i rączym kłusem pobiegł do wyjścia, by odtąd nie po-
kazać się już u Borejków ani razu.

Stryj Józeczek nie gadał od rzeczy, nazywając Idę hipochondryczką. Przypisy-


wanie sobie urojonych chorób było oczywistą konsekwencją wspaniałego zdrowia
Idusi, jej przesadnego usposobienia i przede wszystkim - palącej potrzeby uzyskania
czyjegokolwiek współczucia. Od popadnięcia w lekomanię ustrzegł Idę wyłącznie
zdrowy rozsądek mamy.

Teraz jednak mama mokła w zimnym namiocie na odległym o dwieście kilome-


trów od Poznania pustym polu namiotowym. I nie było nikogo, kto by Idę przytulił i
powiedział jej, że zażycie pięciu dietek aspiryny może być szkodliwe. Zmarznięta i po-
grążona w fatalnym nastroju Ida tkwiła w swym prochowcu nad kuchennym stołem
już chciała łyknąć tę końską dawkę leku, gdy nagle olśniła ją myśl, że „samopoczucie
niekoniecznie musi być spowodowane początkami pneumonii. Być może przyczyną
był zwykły głód. Odłożyła paczkę z aspiryną i zdjęła płaszcz. Potem zaś raz jeszcze za-
częła przeszukiwać kuchenne szafki, by sprawdzić, czy nie znajdzie się tam jednak
czegoś do jedzenia.

Było w czym szukać. Mieszkanie Borejków położone na parterze starej kamie-


nicy, w śródmieściu Poznania, składało się z trzech różnej wielkości pokojów, obszer-
nej kuchni i takiejże łazienki. Kuchnia była wysoka, ciemnawa, zaopatrzona w liczne
szafy ścienne, zabudowy, zakamarki, skrytki i załomki. W przyległym pomieszczeniu
urządzono spiżarnię. Na szerokich półkach stały tam słoje wecka i twisty, w których
mama Borejko zapasteryzowała już lub zamarynowała na zimę plony tegorocznego
lata.

Ida zapaliła światło pod wysokim sufitem kuchni i zajrzała do spiżarni, pasąc
oczy pełną gamą barw migocących w słoikach. Zielony szpinak, niebieska kapusta, po-
rzeczki czarne i czerwone, żółte czereśnie i takaż fasolka szparagowa. Można by po-
myśleć, że w tym domu nikt nigdy nie będzie głodny.

A jednak Ida głodowała - i to już od czterech dni - i nie śmiała sięgnąć po zimo-
we zapasy. Zaprawy były świętym tabu dla czterech sióstr Borejko i ich ojca-łasucha.
Mama zabraniała im z całą mocą naruszania żelaznych zapasów witamin, dopóki nie
nastały zimowe chłody.

Teraz, wzdychając nad swoją słabością, Ida wzięła w dłoń słoik z konfiturą tru-
skawkową, potrzymała go przez chwilę, polizała przykrywkę - i wreszcie, zwalczywszy
pokusę, odstawiła z powrotem na półkę. Wyszła ze spiżarni krokiem bohaterki i raz
jeszcze rzuciła się do kuchennych szafek.

W kredensie, w jakimś zapomnianym kącie, znalazła wreszcie celofanową to-


rebkę z resztką makaronu kolanka i paczkę zupy fasolowej w proszku. Z tych dwóch
składników ugotowała paskudną szarą bryję i wylała ją na talerz. Usiadła na jednej z
dwu ław przy szerokim, drewnianym stole, który, zwykle oblepiony licznymi członka-
mi rodziny, teraz wydawał się zupełnie innym meblem. Zresztą całe mieszkanie wyda-
wało się teraz zupełnie innym mieszkaniem - puste pokoje, nieruchome firanki, błysz-
czące podłogi, gładko posłane łóżka oraz ułożone starannie książki, kiecki i zabawki
były w domu Borejków czymś zupełnie niezwykłym. Niezwykła była też cisza. Niedaw-
no trwał tu bezustanny ruch i gwar, przychodzili liczni goście do wszystkich członków
rodziny, dzwonił telefon, gwizdał czajnik, w którym bez ustanku ktoś gotował wodę na
herbatę; w jednym pokoju ryczał tranzystor Nutrii, w drugim dudnił telewizor, a w
trzecim koledzy Gabrysi prowadzili głośne dyskusje.

- A do mnie nikt nie dzwoni, nikt mnie nie odwiedza, nikt się nie interesuje na-
wet moim zdrowiem - powiedziała Ida, a głos jej odbił się echem od ścian przestron-
nej kuchni. - Ale to nic, to nic. Ja się nie będę nad sobą użalać.

Łyknęła zupy fasolowej. Brrr. Gdyby tu teraz umarła, ciało jej zgniłoby zapew-
ne do szczętu, zanim ktokolwiek by sobie o Idzie przypomniał. Ale to nic. Ona jest
twarda i dzielna. Twarda i dzielna. Teraz będzie czytać gazetę i może znajdzie coś w
ogłoszeniach „Nauka” lub „Praca”. I na pewno nie będzie płakać nad swoją samotno-
ścią.

Pociągnęła nosem. Łyknęła fasolówki i przewróciła drugą stronę gazety „Głos


Wielkopolski” sprzed dwóch dni. Kto wie, może znajdzie jakiś anons o doskonale płat-
nej a niefatygującej pracy. Przeważały kuszące oferty dla pomocy domowych. Ale tego
rodzaju zajęcie dla dumnej Idy było czymś nie do pomyślenia. Miała trudności ze
sprzątnięciem po sobie samej, głupawe zajęcia gospodarskie srodze ją upokarzały. Cóż
więc mówić o takiej pracy dla kogoś obcego! Udzielanie korepetycji z matematyki - co
sugerowało kolejne ogłoszenie - również Idzie nie odpowiadało; to raczej jej samej ta-
kowe by się przydały.

- Pilnie potrzebna pani towarzysząca starszej osobie - przeczytała z kolei i gwał-


townie przełknęła makaron. - O, sekundę! To by chyba było niezłe. Paszkiet, Krasiń-
skiego 10a m. 1. Ha! Nie do wiary!

Ulica Krasińskiego była jedną z przecznic Roosevelta - arterii, przy której stała
kamienica Idy. Od swojego domu do narożnika Krasińskiego Ida miała najwyżej dwa-
dzieścia metrów. Wyglądało to na prawdziwe zrządzenie losu.

Na dworze było jakoś dziwnie. Deszcz co prawda nie padał, ale nie dał o sobie
zapominać: ciężkie chmury posępnie zwisały nad achami - coraz niżej. Wilgotne po-
wietrze, pachnące mgłą i dymem, przesycała niezwykła srebrzysta poświata, w której
wszystko zdawało tracić naturalne barwy. Z wolna robiło się coraz ciemniej - choć mi-
nęła zaledwie godzina czwarta.

Wąską i szarą ulicę Krasińskiego spowijał letargiczny bezruch. Ani jednego


przechodnia, dziecka z rowerkiem, samochodu czy choćby bezpańskiego kota. W za-
rośniętych ogródkach nie drgnęła nawet gałązka, nie zaćwierkał wróbel. Dwa rzędy
pojedynczych staroświeckich domów z wieżyczkami, pięterkami i balkonami z kutego
żelaza - wszystko to tonęło w srebrnej, zamglonej szarości.

Ida szła gładką jezdnią jak we śnie, rozglądając się na boki w poszukiwaniu
domu numer dziesięć. Znalazła go wreszcie blisko skrzyżowania z ulicą Mickiewicza.
Budynek ten był dziwaczny, nieregularny, z oknami o łukowatych szczytach, wieżycz-
ką i kilkoma wejściami. Zdeptany trawnik z dwoma niewysokimi starymi drzewami
otaczał dom, oddzielając go od rozkopanej ulicy. Na chodniku piętrzyły się jakieś rury,
zwały ziemi, paliki, tablice ostrzegawcze i grube kable. Alę cały wykop sprawiał wraże-
nie obiektu z dawna opuszczonego i nie tkniętego od miesięcy ludzką ręką.

Z przeciągłym skowytem wypadł skądeś niesamowicie kudłaty kundel o cien-


kich nóżkach. Zakręcił się w kółko, usiadł, podniósł pysk ku niebu i zawył - upiornie a
przejmująco. Ida poczuła na plecach nagły lodowaty dreszcz. Zawahała się.

Dom numer dziesięć wyglądał zdecydowanie odstraszająco. Na pierwszym pię-


trze ktoś zapalił światło - okno, osłonięte purpurową kotarą, rzuciło w mgliste powie-
trze pasmo krwawego blasku. Ida mimo woli wyobraziła sobie, że ktoś tam właśnie
dusi kogoś poduszką, zadrżała i pomyślała, że lepiej pójdzie do domu. Byłaby to z
pewnością uczyniła, gdyby nie zaburczało jej w żołądku. Przecież wciąż była nieludzko
głodna.

„No nie, nie przesadzajmy - pomyślała sobie. - Dom jak dom, nawet całkiem
miły i po staroświecku przytulny...”

Pies znowu zawył jak upiór, ale Ida postanowiła go zignorować. Nie namyślając
się dłużej - żeby się przypadkiem nie rozmyślić - przebyła kładkę nad wykopem, prze-
szła kilka kroków po półkolistej ścieżce i dotarła do wejścia z numerem 10a.

Wąskie schodki o skrzypiących stopniach prowadziły na wysoki parter. Spory


drewniany podest poprzedzał szerokie dwuskrzydłowe drzwi, osadzone w rzeźbionej
futrynie. Pachniało tu pastą do podłogi i kawą, a także jakimś rosołkiem. Ida odrucho-
wo przełknęła ślinę i w tym momencie struchlała, bo zza drzwi mieszkania numer je-
den dał się słyszeć okropny krzyk:

- Nie! Nie! Zostawcie mnie! Zostawcie!

Huknęły rozgłośnie jakieś drzwi, wstrząsając drewnianą podłogą parteru.


Gdzieś bliżej stłumiony bas oznajmił grobowym tonem:

- Znów się ten głupek zamknął od środka.


Drżąc lekko. Ida zrobiła krok do tyłu, by dyskretnie zniknąć z podejrzanego
miejsca. Lecz w tej samej chwili jedno skrzydło drzwi raptownie się otwarło i przera-
żona panna Borejko stanęła nos w nos z małą rumianą staruszką o siwej czuprynce,
przystrzyżonej a la Maria Dąbrowska.

- A panna tu czego? - spytała szybko, mierząc Idę spojrzeniem taksującym i po-


dejrzliwym.

Była ubrana w długą czarną pelerynę z kapturem. Słowa wychodziły z jej ust
prędko i okrągło, a pomarszczone ręce były w ciągłym ruchu – to strzepywały pyłek z
peleryny, to poprawiały wycieraczkę pod progiem, to znów podciągały opadający kap-
tur.

- No? Czego panna stoi pod drzwiami i podsłuchuje? - przynagliła staruszka


groźnie.

Ida spłonęła rumieńcem oburzenia.

- Ja?! Ja... chciałam tylko zadzwonić...

- Ciekawe po co - surowo odrzekła staruszka i przetarła rękawem błyszczącą ta-


bliczkę koło dzwonka.

- W sprawie ogłoszenia... z gazety.

Staruszka zamarła, zataiła dech, unieruchomiła pracowite dłonie - i tylko jej


siwe brwi uniosły się do połowy różowego czoła.

- Panie Karolku! - wrzasnęła znienacka, nie spuszczając oka z dziewczyny. -


Pan tu pozwoli!

Z głębi mieszkania napłynęła najpierw won rosołu z kury, potem snach tytoniu
fajkowego, wreszcie dało się słyszeć powolne ciężkie stąpanie.

- Co tam znowu? - rzekł z ciemności ponury bas.

Pstryknięcie. Zapaliło się światło i ukazało stojącego pośrodku przedpokoju ły-


sego olbrzymiego starca o niezadowolonym obliczu. Starszy pan miał podpuchnięte,
błyszczące i ciemne oczy, ukryte pod zwisającymi brwiami; opuchniętą dłonią gładził
siwe wąsy, sponad których wyrastał srogi nos o lśniącym koniuszku.

- Hę? - spytał z niezadowoleniem na widok chudej dziewczyny drżącej w progu.


- A to kto?

- Z ogłoszenia - dziarsko zaraportowała staruszka. - Wyrzucić ją?


- A czemu Basia miałaby ją wyrzucać? - zirytował się starszy pan.

- No bo dotąd wyrzucaliśmy te wszystkie z ogłoszenia.

- My? - fuknął starzec. - Ja wyrzucałem. Nie Basia.

- No tak, pan wyrzucał, panie Karolku.

Pan Karolek westchnął potężnie jak chory hipopotam.

- Nieszczęsne podskubane indywidua - wyraził się ze wstrętem. - Jak już mam


na kogoś patrzeć przez pół dnia, to niech to chociaż nie będzie nieszczęsne indywidu -
um, oto jakie mam życzenie.

Ida zastanowiła się uczciwie, czy określenie „nieszczęsne indywiduum” można


odnieść do jej osoby - i doszła do wniosku, że tak.

- To przepraszam - bąknęła, wycofując się niezgrabnie.

- Wejdź no, panna, tu! - huknął pan Karolek. - Przecież mówiłem, żeby weszła!

- A wcale nie - wtrąciła staruszka tonem uściślenia.

- Basia niech się nie wtrąca, dobrze?! Panna niech wchodzi, a Basia niech wy-
chodzi.

- Niby czemu? - kłótliwie zaoponowała staruszka. - Właśnie że nie wyjdę. Zo-


stanę i dopilnuję, żeby pan Karolek nie strzelił jakiegoś głupstwa.

Najwidoczniej pozycja Basi w tym domu była bardzo mocna. Pan Karolek za-
mamrotał coś pod nosem, jakby się bał głośniej wyrazić niezadowolenie. Staruszka
tymczasem cofnęła się do przedpokoju, ostentacyjnie zdjęła okrycie i umieściła je na
błyszczącym wieszaku. Jej mina zdradzała ciekawość i nieugiętą wolę uczestniczenia
w dalszych wypadkach.

Ida już się zbierała w sobie, by przekroczyć próg - gdy nagle koło jej lewej łydki
smyrgnął mokry i szorstki, owłosiony przedmiot. Coś zimnego przejechało w pędzie
po jej kolanie i - podczas gdy Ida wydawała z siebie mimowolny wrzask - przedmiot
ów, jak czarna kula na czterech patyczkach, przemknął po podłodze przedpokoju, po
czym zniknął za jakimiś uchylonymi drzwiami.

- Lucyper! - krzyknęła Basia, tupiąc sporym czarnym kamaszem. - Ile razy ci


mówiłam, żebyś nie lazł do kuchni!
Pies, który uprzednio wył pod oknem, wystawił skruszony i szpetny pysk zza
drzwi, zrobił zeza, machnął czerwonym ozorem i przedreptał potulnie na wycieraczkę
ułożoną w kącie.

- Lucyper nie gryzie - niechętnie wyjaśniła Basia, widząc jak Ida się płoszy. -
Niech panna wchodzi, jak już koniecznie musi. Trudno.

Pan Karolek wykonał prawicą zachęcający królewski gest. Ida weszła wreszcie
do przedpokoju i zamknęła za sobą drzwi. Przedpokój był pięknym wykwitem archi-
tektury dziewiętnastowiecznej. Stanowił centralny punkt mieszkania - sześcioro drzwi
prowadziło zeń do sześciu różnych pomieszczeń, rozłożonych symetrycznie przy
trzech jego bokach. Każda linia i każda płaszczyzna miały tu sens, a wszystko razem
stanowiło harmonijną całość o pięknych proporcjach. Niestety, najwyraźniej niedaw-
no ktoś obdarzony specyficznym gustem podjął decyzję pomalowania ścian na kolor
zabielanej zupy pomidorowej. Odcień podłogi przypominał buraczki. Przedpokój ob-
wieszony był kotwiczkami ze sztucznego bursztynu i pseudoafrykańskimi maskami z
czarnego plastyku.

Natomiast pokój, do którego wprowadzono Idę, reprezentował smak zgoła od-


mienny. Był spokojnym staroświeckim gabinetem, uchylone drzwi prowadziły na we-
randę. W oknach wisiały ciemne portiery, pod ścianami stały szafy biblioteczne, sma-
kowicie wyładowane po brzegi. Tu i ówdzie na pociemniałej tapecie dał się dostrzec
jakiś sztych z Napoleonem albo pożółkła fotografia grupy studentów przed Collegium
Maius. Z przykurzonego sufitu zwisała nisko lampa z porcelanowym kloszem. Powie-
trze przesycał zapach fajkowego dymu i nikła woń kurzu pokrywającego książki. Pod
jedną ze ścian stało potężne politurowane biurko, w ścianie przeciwległej widniały za-
mknięte drzwi z błyszczącą mosiężną klamką. Pośrodku, przy stoliku nakrytym do
podwieczorku, piętrzył się masyw wytartego fotela o wysokim oparciu. Starszy pan
spoczął na tym meblu z westchnieniem ulgi.

- No, słucham - rzekł, wskazując Idzie krzesło i okrywając sobie nogi kocem. W
pokoju panował chłód.

- To ja słucham - odważyła się Ida, która wobec faktu, że nikt jej nie zabił, na-
brała nagle wigoru. - Przeczytałam ogłoszenie i przyszłam. Więcej nie mam nic do po-
wiedzenia.

- Pyskata czy coś - mruknął starzec do siebie i zamilkł na dłuższą chwilę. -


Ogłoszenie zamieściła moja córka - wyjaśnił wreszcie. - Wyjechała z mężem na jedną z
tych kosztownych i snobistycznych wycieczek śródziemnomorskich. Pojechali na mie-
siąc. Uznali, że jest mi potrzebna osoba do towarzystwa. Nie mam pojęcia, skąd im się
wziął ten pomysł.

- Stąd, że pan Karolek marudził - odezwała się z progu staruszka.

Stała sobie najspokojniej, oparta o futrynę, i pracowicie coś szydełkowała,


przytrzymując pod pachą kłębek granatowej włóczki.

- Ja marudziłem? Ja? Niech no Basia nie opowiada takich rzeczy.

- Marudził pan Karolek! Narzekał! A to, że mu nudno, a to, że go samego w


domu zostawiają... tak jakbym ja się wcale nie liczyła.

Pan Karolek najwyraźniej trafił na właściwą ripostę.

- Basia się liczy, ale w sensie negatywnym - odparł z lekkim ożywieniem. - Moje
zdrowie stale dzięki Basi podupada.

- Hi-hi-hi - zaśmiała się staruszka ironicznie. - Na spacery nie chodzi, bez prze-
rwy kopci fajkę, to nie dziwota, że chory.

Zepsuła starszemu panu humor.

- Czy ja mówiłem, że jestem chory? - spytał z wściekłością. - Nie, niczego po-


dobnego nie mówiłem. To mnie właśnie wpędza do grobu, te ciągłe Basi insynuacje.

Zapewne owa wymiana zdań rozwinęłaby się w normalną kłótnię, gdyby - wła-
śnie w chwili gdy Basia nabierała tchu - w przedpokoju nie zabrzęczał ostry dzwonek.

- Telefon! - ryknął pan Karolek, przykładając obie dłonie do ust jakby znajdo-
wał się w sercu puszczy.

Pani Basia ani drgnęła, natomiast zza zamkniętych drzwi, tych z mosiężną
klamką, zakrzyczał zrozpaczony, łamiący się, stłumiony głos.

- Zostawcie mnie w spokoju! Przecież mówiłem! Nie ma mnie! Po prostu mnie


nie ma!

- Nie ma go. Przecież mówił - powtórzył szyderczo starszy pan w stronę Basi,
na co ona natychmiast podążyła do przedpokoju, gdzie telefon wciąż dzwonił uparcie.
Staruszka podniosła słuchawkę i odezwała się sucho:

- Kto tam?

Przez chwilę słuchała w milczeniu.

- Nie, nie - powiedziała. Znów milczenie.


- A, ja tam nie wiem. Mówi, że go nie ma. Co? A proszę bardzo, do widzenia -
odłożyła z trzaskiem słuchawkę i wróciła do gabinetu, wzruszając ramionami.

- Kto? - spytał pan Karolek.

- A ona, ona - gderliwie odparła Basia.

- Coś podobnego - mruknął starszy pan i zbulwersowany sięgnął po fajkę, spo-


glądając przy tym na zamknięte drzwi. - No cóż. Niech nam Basia zrobi wreszcie
kawy. Panna pija kawę?

- Ja wszystko pijam - skwapliwie odpowiedziała Ida, W jej sercu zatliła się nie-
śmiała nadzieja, że może dadzą jeść.

- Kto dzwonił? - krzyknął nagle zza drzwi stłumiony głos.

- Paulina! - zawołał pan Karolek, osłaniając usta dłonią. Przez chwilę było ci-
cho.

Dzięki temu Ida wyraźnie posłyszała z przyległego pokoju odgłos wolnych kro-
ków oddalających się po skrzypiącej podłodze. Jęknęły sprężyny jakiegoś mebla, jakby
ktoś rzucił się nań w rozpaczy. Dał się słyszeć cichy szloch, a może tylko głębokie wes-
tchnienie - i wreszcie za drzwiami zapanował całkowity spokój.

Ciastka, które Basia podała do kawy, były najsmaczniejszymi ptysiami domo-


wej roboty, jakie zdarzyło się Idzie mieć w ustach. W małych szklanych czarkach po-
dano wyrafinowaną konfiturę z róży - jedyną rzeczą, jaką Ida mogłaby jej zarzucić,
była ta znikoma ilość tego specjału. Już choćby dla tych wyszukanych niesłychanych
frykasów panna Borejko zostałaby tu chętnie przez całe życie.

Starszy pan patrzał na mą z rosnącą przychylnością. Powiedział, ze podoba mu


się zdrowy, iście koński apetyt, z jakim „panna” zajada. Miło jest widzieć nareszcie
przy posiłku kogoś normalnego, o co bynajmniej niełatwo w tym domu. Zapytał
wreszcie, czy „panna” jest już zdecydowana zatrudnić się jako jego, Karolka Paszkieta,
dama do towarzystwa. Jego zięć, Fred, zostawił na ten cel specjalne fundusze.

Ida chciała zapytać, co pan Paszkiet rozumie przez „specjalne fundusze”, ale
delikatność uczuć wraz z pysznym ptysiem zamknęły jej usta. Uśmiechnęła się tylko i
skinęła głową.

- A więc tak? - spytał pan Paszkiet. - To dobrze. Ten dorobkiewicz ma i tak za


wiele pieniędzy. Niechże choć raz znajdą się w dobrych rękach.
- No, no - zauważyła Basia, przechodząc przez pokój z tacą wyładowaną po
brzegi.

- No co? - spytał cierpko pan Paszkiet.

Staruszka była najwyraźniej podobnego zdania o Fredzie, bo tym razem po-


przestała na cmoknięciu i wzruszeniu lewym ramieniem. Podeszła z tacą do zamknię-
tych drzwi.

- Podwieczorek! - zawołała, przykładając do nich ucho.

- Dajcie mi spokój! - wrzasnął głos z głębi tajemniczego pokoju.

- Co, podwieczorku nie chcesz?! - groźnie krzyknęła Basia.

- Nie!!!

- No to nie! - z oburzeniem powiedziała staruszka i kręcąc głową zawróciła do


kuchni.

Starszy pan ze zniecierpliwieniem spojrzał na zamknięte drzwi.

- Jest po prostu bezczelny -mruknął. - Nie powinien tak się odnosić do Basi -
pomilczał chwilę. - No, ja to co innego - rzekł wreszcie pod wąsem. - Ja mogę na nią
pohałasować, bo się lubimy. Kobiecina jest nieznośna, ale w końcu już niemłoda. -Tu
pan Karolek wyprostował się z miną młodzika. - Pamięta mnie jeszcze jako studenta -
westchnął. - No, tak, ale odbiegliśmy od naszych spraw. Więc jak, zgadza się panna?

Ida kiwnęła energicznie rudą głową.

- A co będę robić? - spytała,

- A bo ja wiem - zastanowił się pan Paszkiet.

- Dotrzymywać panu towarzystwa.

- No tak. Poczytać mi panna może. Czy coś.

- Proszę mi mówić ty - zaproponowała Ida.

- A to wypada? - upewnił się starszy pan. - Ile masz lat?

- Piętnaście.

- No, to może jeszcze wypada. A grasz w garibaldkę?

- Tak.

- A w remika?
- Też.

- A w szachy?

- Podobno nieźle.

- A jak z inteligencją u ciebie?

- Pochlebiam sobie, że nie najgorzej - odparła Ida już całkiem śmiało, na co


starszy pan zaśmiał się i klepnął w kolano.

- No, dobrze - rzekł wreszcie. - Może nie będzie to takie nudne, jak myślałem.
Inteligencja, wiesz, to niezmiernie ważna zaleta u damy do towarzystwa.

- Zwłaszcza płatnej - zauważyła Ida niby to od rzeczy, lecz z ukrytą myślą. Pan
Paszkiet jednakże nie pojął aluzji.

- Przyjdź jutro po południu - polecił. - Powiedzmy o czwartej. Popołudnia są


najnudniejszą rzeczą, jaką znam.

Późnym wieczorem tego samego dnia Ida siedziała przy kuchennym stole, piła
mleko i jadła suchą bułkę z kwaszonym ogórkiem, na które to produkty wydała aż pięć
złotych ze swych ostatnich ośmiu. Jałowość posiłku okraszała sobie myślą o tym, co
kupi za pieniądze zarobione u pana Paszkieta. Na razie, co prawda, nie miała o nich
żadnego pojęcia. Nie spytała w końcu, kiedy ujrzy choć część swego honorarium i jaka
będzie jego wysokość. Duma nie pozwalała jej przyznać się panu Paszkietowi do
swych obecnych tarapatów finansowych. Co do pana Karolka, dżentelmen ten, najwy-
raźniej przywykły do nieliczenia się z groszem, usunął jakby kwestię rachunków z pola
swej uwagi.

Zresztą sprawy pieniężne zeszły w umyśle Idy na dalszy plan. Jej myśl została
zaatakowana przez tajemnicę uwięzionego w zamkniętym pokoju nieszczęśnika. Kim
był? - przemyśliwała, gubiąc się w domyslach - Dlaczego nie chciał wyjść ze swego do-
browolnego wiezienia - może... może ona. Ida, mogłaby mu pomóc? Może kryje się za
tym jakaś romantyczna tragedia?

Zjadła do końca kwaszonego ogórka, splunęła do zlewu, napiła się wody i za-
częła nerwowo chodzić po kuchni. Była tak podekscytowana, ze nie mogła znaleźć so-
bie miejsca. Poszła do pokoju, potem znów wróciła do kuchni, zajrzała do łazienki, od-
kręciła kran i zaraz go zamknęła, posłuchała radia, to znów wyłączyła je gwałtownie - i
wreszcie pojęła, że nie uspokoi się, dopóki komuś nie opowie, co jej się przydarzyło.
Komu jednak miałaby opowiadać? Ach! Aniela Kowalik! Oto była osoba, która
mogła Idę zrozumieć.

Aniela należała wprawdzie do licznego grona przyjaciółek Gabrieli, ale udziela-


ła odrobiny zainteresowania także i Idusi. Nie był to wszakże jedyny powód, dla które-
go Ida odczuła potrzebę pogawędki z Anielą. Przecież przez cały ubiegły rok dzielna ta
dziewczyna pracowała jako pomoc domowa, zarabiając na życie i ucząc się jednocze-
śnie w Liceum Poligraficznym.

Tak, numer Anieli był w notatniku koło telefonu. Ida zadzwoniła od razu. Cze-
kało ją jednak rozczarowanie.

- Aniela wyjechała do ojca, do Łeby - wyjaśnił głos doktora Kowalika na drugim


końcu linii. Doktor Kowalik był krewnym Anieli. - Zabrała ze sobą moją żonę i dzieci,
a także parę osób z tej waszej Dyskusyjnej Grupy ESD. Powiedziała, że Grupa odbę-
dzie tam sympozjum na temat odpoczynku czy coś takiego.

- A, to ja wiem. Ale kiedy oni wracają, panie doktorze?

- Pojęcia nie mam, dziecko.

- To przepraszam. Dobranoc.

- Chwileczkę, Ida, a jak tam twoje zdrowie? Jak zwykle źle? - spytał doktor Ko-
walik z powagą.

- Tak, bez zmian - odparła Ida żałobnie;

- A jak się czuje mama? - doktor Kowalik był tym właśnie chirurgiem-cudo-
twórcą, który w styczniu ubiegłego roku operował mamę Borejko po perforacji wrzo-
du żołądka.

- Mama czuje się znakomicie, panie doktorze - odpowiedziała Ida zgodnie z


prawdą. - Kiedy ją ostatnio widziałam, jadła na śniadanie paprykarz rybny.

- Nie! - przeraził się chirurg.

- Ależ tak, w dodatku pod namiotem. Ja przestrzegałam, ale mnie tam nikt nie
słucha. Uważają mnie, panie doktorze, za hipochondryczkę i moje zdanie mają za nic,
za nic - użaliła się Ida. - No, to nie będę już pana zanudzać. Dziękuję i do widzenia.

Odłożyła słuchawkę i popadła w ciężką zadumę. Jakież to smutne. W gruncie


rzeczy, po piętnastu latach życia na tej planecie, nie ma do kogo zadzwonić. Nie ma do
kogo się udać - ani z radością, ani ze zmartwieniem, ani nawet po prostu z ciekawą
nowiną.
Czyżby było we mnie coś odpychającego? - pomyślała ze strachem i zwiewna
wizja Klaudiusza przepłynęła przez jej pamięć.

Czyżby rzeczywiście miała w sobie siłę odstręczającą każdego, kto się do niej
zbliży? Nawet siostry od niej stronią. Nawet rodzice z niej kpią. Nie interesują się czy
szczęśliwie dojechała z tego cholernego Czaplinka. To oczywiste. Kochają ją najmniej
ze wszystkich swoich córek. Dlaczego?? Czy dlatego, że ona, Ida, kocha ich tak moc-
no? Najmocniej ze wszystkich?

„No tak, no tak - myślała sobie Ida, tkwiąc beznadziejnie przy pustym stole, w
pustej kuchni pustego mieszkania. - Francuzi mówią, że zawsze jest ktoś, kto całuje, i
ktoś, kto nadstawia policzek. A ja? Ja nadstawiam oba policzki. I bez rezultatu. Bez
rezultatu”.

Czwartek 2 sierpnia

Większa część nocy przeszła Idzie na czytaniu. Zaczęła czytać po kąpieli - której
wciąż jeszcze nie miała dość po strasznych dwóch tygodniach spędzonych na polu na-
miotowym. Leżąc w łóżku sięgnęła po prostu na półkę Gabrysi i trafiła na zaczytany
egzemplarz „Dziwnych losów Jane Eyre”. Zanim się obejrzała, była już w połowie
tomu, a zegar wskazywał północ.

Ida skonstatowała to brzeżkiem świadomości. Książka pochłonęła ją do tego


stopnia, że biedaczka zapomniała nawet o głodzie, który dokuczliwie szarpał jej żołą-
dek. Na policzkach miała malinowe wypieki, w ustach paznokieć kciuka, a w wyobraź-
ni szare blanki Thornfieid Hali, wronie gniazda na potężnych drzewach cierniowych i
zmysłowy uśmiech pana Rochestera. O, biedna Jane! Jakże bardzo Ida jej współczuła!

O trzeciej niepostrzeżenie zasnęła - przy zapalonej lampie, z czołem wspartym


o stronicę 271. Spała jak pod narkozą, a obudziła się około dziesiątej rano.

Rozsądna panienka, jeśliby nawet dopuściła do podobnej orgii czytelniczej, te-


raz wstałaby i zaczęła pracowicie spędzać dzień. Ale nie Ida. Ida poszła tylko umyć
zęby, stwierdziła po drodze, że za oknem leje deszcz, a w pokoju jest smutny chłód,
ponownie zapaliła lampę nad tapczanem, wskoczyła pod kołdrę, otuliła się po uszy i
przeleciała dalsze pięćdziesiąt stron - z taką pasją, jakby od tego zależało jej życie.

Lekturę przerwała, gdy poczuła, że jej żołądek też się przecież obudził. Przypo-
mniała sobie, że z rzeczy jadalnych posiada tylko zimny wczorajszy makaron. Zgasiła
lampę, otuliła się ciepłym szlafrokiem taty, wzięła czule swoją „Jane Eyre” pod pachę i
poszła do kuchni. Tu zagotowała trochę wody, by przynajmniej napić się czegoś gorą-
cego. Kiedy szukała cukru, natknęła się na plastykową torbę pełną butelek po pepsi.
Uradowana obliczyła, że gdyby je sprzedać - czysty zysk wyniósłby około czterdziestu
złotych.

Już chciała pędzić do sklepu, gdy pan Rochester wyjrzał do niej z kart książki i
pociągnął ku sobie, jak magnes przyciąga opiłki. Sprawa butelek stała się absolutnie
nieważnym szczegółem. Ida zdjęła z półki puszkę z cukrem, po czym przeżywszy chwi-
lę wahania, szybko sięgnęła po jak najmniejszy słoik z fasolką szparagową.

Po dziesięciu minutach, rozczochrana i bosa, siedziała z książką przy kuchen-


nym stole i czytając bez wytchnienia, półgębkiem pojadała śniadanie. Składało się ono
z pocukrzonego wrzątku, zimnego makaronu i ciepłej fasolki.

O drugiej po południu szlochała nad ostatnią stroną powieści. Była w stanie


godnym pożałowania. Serce jej biło nierówno, nogi stały się sine i zimne, a w brzuchu
znów się czaiła głodowa pustka. Sprawa butelek wypłynęła sama przez się.

Deszcz lał obrzydliwie. Ida schowana pod starym parasolem mamy, pognała w
górę ulicy Roosevelta. Przy Dąbrowskiego, na rogu, mieścił się w podziemiach rozle-
gły sklep „Delikatesów”. Od kilku lat, co prawda, tytuł „Delikatesy” zdjęto cichcem ze
sklepowego szyldu, co było najzupełniej zrozumiałe dla każdego, kto musiał zaopatry-
wać się w tej placówce. Ale - choć pozbawiona treści i legalności - nazwa pachnąca do-
brobytem utrzymywała się wciąż w świadomości nie tracących nadziei klientów.

Ida stanęła w kolejce do stoiska z napojami i wyłączyła się z rzeczywistości,


wszystkie myśli oddając tej dzielnej Jane i kochanemu Rochesterowi. Nawet kiedy
ktoś kichnął jej prosto w kark, nie zwróciła na to szczególnej uwagi. Dopiero nosowe:

- Ach! Przepraszam! - z czymś się jej skojarzyło.

Odwróciła się. Klaudiusz... Tak, to był on. I tu imaginacja spłatała Idzie głupie-
go figla. Mianowicie wciąż nie chciała powrócić z Thornfieid Hali. A raczej nawet jak-
by przenosiła tam Klaudiusza, pod te cierniowe drzewa i mury pokryte bluszczem...
zaraz, czy one rzeczywiście były pokryte bluszczem?

Rozstrzygając tę kwestię gapiła się na Klaudiusza szczęśliwymi oczami, zaś


twarz jej, rozjaśniona uśmiechem i przysnuta mgiełką roztargnienia, miała wyraz dość
szalony. Klaudiusz zadreptał w miejscu, wytarł nos i schował chustkę. Nie bardzo wie-
dział, jak się zachować. Niepewny uśmiech zadrżał na jego pulchnych ustach. Klau-
diusz był ładnym chłopcem. Uroda jego była romantyczna i pociągająca: miał świetli-
ste szare oczy o marzycielskim wejrzeniu, kształtny nos i wysoko sklepioną czaszkę
pokrytą jasnymi jagnięcymi loczkami. Jego podbródek zarysowany był miękko i ła-
godnie, a wokół ust dawał się dostrzec wyraz bezbronnej wrażliwości.

Ida otrząsnęła się, zamrugała oczami i już była z powrotem w Poznaniu, przy
ulicy Dąbrowskiego, w PRL, w dwudziestym wieku. Klaudiusz wciąż uśmiechał się
niepewnie, co miało pokryć ogarniające go uczucie paniki. Idzie wydało się wszakże,
że jeśli ktoś się do niej uśmiecha aż tak często i długotrwale, to znaczy, że chce wyrazić
radość ze spotkania. Objawy sympatii spotykały Idę tak rzadko, że każdy uśmiech,
skierowany pod jej adresem, przyjmowała jak bezcenny skarb. A cóż dopiero uśmiech
Klaudiusza! Szczodra jej natura odpowiedziała natychmiast spontaniczną serdeczno-
ścią.

- Tak się cieszę, że cię widzę! - powiedziała z całego serca i pogłaskała Klaudiu-
sza po ramieniu obleczonym w cienki sweterek. - Nawet nie wiesz jak bardzo! Słuchaj,
czy ty lubisz książki o miłości? Ja właśnie... - tu urwała, widząc zbyt już wyraźnie po-
płoch na drogiej twarzy. - To jest, chciałam powiedzieć, że... przeziębiłeś się, biedaku.
To dlatego, że za lekko się ubierasz. Na taki deszcz! Jak chcesz, to wstąp do mnie, po -
życzę ci deszczowiec. Strasznie dawno u nas nie byłeś... to jest... - zaplątała się znowu,
bo Klaudiusz zaczął oglądać się na boki. - To jest... słucham?

Ostatnie słowo skierowała do ekspedientki, która już po raz trzeci zapytała ją,
czego sobie życzy.

- Ee, te butelki - odpowiedziała nieuważnie i wręczyła sprzedawczyni całą tor-


bę, zwracając się znów do Klaudiusza. Lecz nie znalazła go na miejscu, młodzieniec
bowiem wycofywał się wolno w stronę wyjścia.

- Poczekaj, już lecę - rzuciła w jego stronę pogodną informację, po czym, zapo-
minając o butelkach i należności za nie pospieszyła za chłopcem.

- Chwileczkę! - krzyknęła za nią ekspedientka, lecz Ida nie wzięła tego do sie-
bie. Znalazła się właśnie przy Klaudiuszu i chwyciła go mocno za rękaw.

- Prz-przepraszam cię... ale bardzo się spieszę - wyjąkał Klaudiusz z nerwowym


uśmiechem przypominającym grymas. - Nie mogę się sp-spóźnić... ani sekundy.

- Oj, to czekaj, pójdziemy razem - wesoło powiedziała Ida, wciąż nieświadoma


faktu, że wedle prawa Newtona każde działanie wywołuje przeciwdziałanie. Nato-
miast Klaudiusz zachowywał się tak, jakby był w pełni świadom, że im prędzej stąd
odejdzie, tym mniej będzie miał kłopotów.

- N-nie krępuj się mną - powiedział, rozglądając się bezradnie. - Przecież... coś
tam kupujesz.

Do Idy dotarło nagle, że Klaudiusz znowu chce się jej pozbyć. Straciła oddech.
Zielone oczy, zazwyczaj niewielkie, powiększyły się teraz i zaokrągliły z rozżalenia, a
drżące usta wygięły się w podkówkę.

- Dlaczego? - spytała bez śladu jakiejkolwiek dyplomacji. - Ja cię przecież tak


bardzo lubię!

W następnej chwili gotowa była sobie odgryźć język za to upokarzające wyzna-


nie. Oczy Klaudiusza wyraziły popłoch - nie można było błędnie odczytać ich wyrazu.

Dławiąc się ze wstydu, Ida odwróciła się na pięcie i odeszła bez słowa. Nawet
gdyby się obejrzała, nie ujrzałaby nikogo - wzrok jej przesłoniły łzy prawdziwego bólu.
To nic, że sprawa obiektywnie była niewielka. Kiedy się ma piętnaście lat, cierpi się
mocniej.

Ida ustawiła się ponownie w kolejce i stała tak bezmyślnie około pięciu minut,
nim wreszcie dotarła przed oblicze ekspedientki, która litościwie wcisnęła jej w zimną
dłoń parę monet i pustą torbę. Zacna kobieta nie wiedziała nawet, że zapewnia pannie
Borecko wyżywienie na trzy dni.

Punktualnie o czwartej po południu bardzo smutna Ida stała przed drzwiami z


metalową tabliczką „Karol Paszkiet” i apatycznie naciskała guzik dzwonka, bez śladu
zainteresowania czytając ozdobne literki na sąsiedniej, złocistej tabliczce. Układały się
one w napis: „Fred i Janina Frączakowie”.

- A, to ty - skonstatowała staruszka z siwą czupryną, pojawiając się w progu na


fali obłąkanego szczekania psa Lucypera. Najwidoczniej i ona postanowiła nie za-
szczycać Idy tytułem „panna”. Wycelowała w dziewczynę żwawe spojrzenie oczu wy-
pełnionych nieufnością – No chodź, pan Karolek już czeka.

Pan Paszkiet, odziany w aksamitną brązową kurtkę, okryty kocem po szyję, sie-
dział w fotelu zgarbiony jak puchacz i nawet nie spojrzał na wchodzącą. Za oknem wi-
dać było tylko rzęsisty deszcz. Drzwi na werandę były starannie zamknięte. Pokój wy-
dawał się mroczny i obcy. Idzie nagle zachciało się płakać. Odchrząknęła.
- Dzień dobry - powiedziała smętnie, podchodząc bliżej fotela.

- Dzień dobry - posępnym głosem odpowiedział pan Paszkiet. - Proszę siadać.


Chociaż właściwie nie wiem, po co. Nie mam ochoty widzieć nikogo. Nikogo.

Ida nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Milczała.

- Na rozmowę też nie mam ochoty - ciągnął ponuro starszy pan, wpierając nie-
ruchome spojrzenie w przeciwległą ścianę. - Więc nie wiem, co dziś będziemy robić.

- Może... zagramy w garibaldkę? - zaproponowała Ida i z zakłopotania wbiła


paznokcie w dłonie.

- E tam - rzekł pan Paszkiet. Ida dokładnie rozumiała jego stanowisko.

- Może pogawędzimy? - zaproponowała beznadziejnym tonem.

- Ano, możemy. Tak, możemy. Chciałbym wiedzieć, jak się nazywasz.

- Nazywam się Borejko. Ida.

- Ida? Rzadkie imię - stwierdził pan Paszkiet bez zainteresowania.

- To z powodu Id Marcowych. Urodziłam się bowiem piętnastego marca, a mój


ojciec jest filologiem klasycznym.

- Aha! Filologiem klasycznym! -pan Paszkiet z lekkim ożywieniem zwrócił się


do staruszki, stojącej czujnie przy drzwiach. - No i widzi Basta. Filologiem klasycz -
nym.

- To ona tak mówi - znaczącym tonem zauważyła staruszka.

- Basta pomstuje, że jestem łatwowierny i lekkomyślny - wyjaśnił starszy pan,


nabierając nieco werwy. - Mówi, że powinienem sprawdzić twoje dokumenty. Być
może jesteś - tak twierdzi Basia - członkinią młodzieżowego gangu albo przynajmniej
dzieckiem pary włamywaczy. Za kilka dni znikniesz, a wtedy te zbiry przyjdą tu z
kompletem podrobionych kluczy. Poderżną nam gardła, a potem dobiorą się do kasy
Fredra. Basiu, niech Basia nie daje mi znaków. Ida i tak wie, że Fred ma jakąś kasę.
Każdy ma jakąś tam kasę...

- Ja nie mam - wtrąciła szybko Ida.

- ...ale to jeszcze nie dowodzi, że musimy być wobec siebie nieufni. Niech już
Basia nie mruga, na litość Boską, bo zrobi się Basi z tego jakiś nerwowy tik.

Zdeklarowana antypatia staruszki nie była dla Idy zaskoczeniem. „Takie już
moje szczęście” - pomyślała zrezygnowana i wyjęła z torebki legitymację.
- Daj spokój, dziecko. W moim wieku można się już nie obawiać bandytów -
rzekł pan Paszkiet grobowym głosem. - Schowaj ten świstek, nie będę go oglądał.

- A ja obejrzę - oświadczyła sztywno Basia i obrażonym kroczkiem przydreptała


spod drzwi. - Sam pan Karolek o siebie nie zadba, to ja zadbam. - Odpisała numer le-
gitymacji oraz wszystkie dane Idy, łącznie z adresem i datą urodzenia. Po czym oddała
jej dokument.

Pan Paszkiet był już myślami przy innym temacie.

- Ciekaw jestem - powiedział - jak nazwałby cię ojciec, gdybyś przyszła świat w
lutym - poprawił się w fotelu i z lekką kpiną patrzył na swoją damę do towarzystwa.

- Kto go wie - odparła rudowłosa dama. - Moja starsza siostra rodziła się tego
samego dnia co Wergiliusz, z tym, że oczywiście on się urodził w siedemdziesiątym
roku przed naszą erą. Miała zostać nazwana Wergilią; podobno mama się uparła, że
to nie jest imię dla chrześcijanki. I samowolnie dała jej imię Gabriela. A kiedy się uro-
dziła moja młodsza siostra...

- Sekundę - przerwał zainteresowany pan Paszkiet. - Ile was jest w sumie?

- Sióstr?

- Tak.

- Cztery.

- Oho.

- Właśnie. No więc moja młodsza siostra... ale czy to pana interesuje?

- Wiesz, że nawet tak - zdziwił się pan Paszkiet. - Nie mam pojęcia dlaczego. A
więc? Twoja młodsza siostra?...

- Tak, miała być Tibullą. Ale ponieważ tatę wysłali w podróż służbową, mama
przemyciła Natalię.

- Wydaje mi się, że imię Natalia ma też źródłosłów łaciński - zauważył pan


Paszkiet. - Rzeczownik „natalis” oznacza dzień urodzin.

- A to możliwe, bo tata jakoś mało się złościł po powrocie. No, a nasza najmłod-
sza siostra jest Patrycją Lidią.

- I naturalnie wszystkie biegle znacie grekę i łacinę?


- Nie, tylko Gabriela. Ona ma wielki talent lingwistyczny. Ma w ogóle mnóstwo
różnych zalet i talentów - posępnie powiedziała Ida. - A ja nie. Mnie się nic nie udaje.
I właściwie jestem do niczego. Nic, tylko się powiesić.

- Typowe objawy depresji młodzieńczej - stwierdził pan Paszkiet ze znudze-


niem. - Tylko mi tu nie zacznij płakać albo się zwierzać. Cudze kłopoty już dawno
przestały mnie obchodzić.

„A to brzydko” - pomyślała Ida, ale nic nie powiedziała.

Duży zegar ścienny wybił połowę godziny. Pan Paszkiet ziewnął jak tygrys.

- Szczególnie mnie drażni, kiedy jakaś życiowa łamaga - zaczął urwał i nasilił
głos, obracając głowę w stronę zamkniętego pokoju - Kiedy jakaś życiowa łamaga za-
męcza wszystkich narzekaniem. Dlaczego po prostu nie weźmie się w garść?! - tu już
starszy pan niemal krzyczał.

- Może nie potrafi - bąknęła Ida ze znużeniem.

- Każdy potrafi! - huknął pan Paszkiet w stronę drzwi. - Żołnierz przed atakiem
bierze się w garść, zapomina o niebezpieczeństwie i rusza w ogień! Gdyby taki łamaga
dostrzegł niebezpieczeństwo w tym, że spłyca i marnuje własne życie…

- Co za okrutne stanowisko - zdenerwowała się Ida. - Co pan tak pogardliwie


mówi „łamaga”! Wszystkich pan pod to określenie podciąga, wszystkich ludzi nie-
szczęśliwych i załamanych...

Pan Paszkiet spojrzał na nią z jawną niechęcią.

- Też mi dama do towarzystwa - mruknął. - Zamiast zabawiać, to ona wyprowa-


dza mnie z równowagi!

- A mówiłam - przypomniała złowróżbnym głosikiem Basia, która pojawiła się


właśnie w pokoju, niosąc tacę z podwieczorkiem.

Mina Idy rozjaśniła się nieco na widok tego, co stało na tacy. Basia była praw-
dziwą artystką w sferze kulinarnej. Na dzisiaj przygotowała buchty drożdżowe z jago-
dami i śmietaną. Jej pomarszczona, okrągła i rumiana twarz pełna była godności i
utajonego samozadowolenia. Basia oparła tacę o stolik, zestawiła nań talerz pełen cia-
stek, filiżanki, talerzyki i dzbanek z kawą. Teraz, z jednym tylko nakryciem na tacy,
Basia podeszła pod drzwi zamkniętego pokoju.
Zastukała, lecz tym razem nikt jej nie odpowiedział. Zastukała raz jeszcze,
znacznie mocniej. Bez skutku. Ida z trudem powstrzymywała się od patrzenia na
drzwi. W powietrzu rosło napięcie.

- Krzysiu! -zawołała wreszcie staruszka głosem przyciszonym, lecz stanow-


czym.

Pan Karolek, który właśnie unosił do ust filiżankę z kawą, zawiesił rękę w poło-
wie gestu.

- Krzysiu, otwórz! To ja! - nie zniechęcała się staruszka. W głębokiej ciszy


brzęknęła filiżanka, którą pan Paszkiet odstawił gwałtownie na spodek. Wstał i ocię-
żale zbliżył się do drzwi.

- Krzysztof! - zawołał tubalnie i szarpnął klamkę. – Otwieraj – i załomotał pię-


ścią w drzwi. Jego głos był gniewny, lecz obrzmiała twarz wrażała troskę.

Przez chwilę wszyscy nasłuchiwali. Ida aż uniosła się w krześle, pożerana cieka-
wością. Wreszcie dał się słyszeć jęk sprężyn, jakieś stuknięcie. Kroki tajemniczego
Krzysia zaskrzypiały po podłodze i zza drzwi odezwał się niechętny głos:

- O co chodzi?

- Co z tobą, u licha - huknął pan Paszkiet z ulgą.

- Spałem. O co tyle hałasu...

- Otwórz drzwi! - zażądał starszy pan. - Basia przyniosła ci podwieczorek!

- Nie jestem głodny.

- Krzysiu!

- No, przecież proszę was... zostawcie mnie w spokoju...

- Dlaczego ty nie chcesz do nas wyjść?

Chwila napiętej ciszy.

- Bo nie mogę - powiedział wreszcie głos. – A teraz idę spać. - I tym stanow-
czym zdaniem tajemniczy głos najwyraźniej zakończył rozmowę. Kroki znów zaskrzy-
piały po podłodze, słychać było, jak ktoś całym ciężarem rzucił się na tapczan.

Ida była z siebie dumna: ani słowem nie zdradziła, jak bardzo ją obchodzi oso-
ba zamkniętego w pokoju tajemniczego Krzysztofa. Kiedy pan Paszkiet usiadł w swo-
im fotelu i skierował na nią nie widzące, pełne troski spojrzenie, Ida miała oczy spusz-
czone na talerzyk i z wielkim smakiem zajadała buchtę ze śmietaną. Starszy pan mil-
czał przez chwilę, potem westchnął i łyknął kawy.

- Dureń - powiedział.

Ida ugryzła się w język, żeby nie spytać, kto dureń i dlaczego. Pan Paszkiet mó-
wił przecież do siebie. Basia przeszła za plecami Idy wzdychając raz po raz i z nie -
tkniętą tacą opuściła gabinet. Ida sięgnęła po następną buchtę.

- Nadzwyczajne ciastka - zauważyła taktownie.

Pan Karolek milczał, bębniąc palcami po politurowanym bladego stolika.

- Waśnie doszłam do wniosku, że podwieczorki są tym, co mnie najbardziej


przyciąga jako damę do towarzystwa. Oprócz pensji, oczywiście - uzupełniła sumien-
nie Ida.

Subtelna aluzja do ewentualnej wypłaty pozostała nie zauważona, podobnie


zresztą jak wzmianka o ciastkach. Pan Paszkiet zajęty był własnymi niewesołymi my-
ślami.

- Ostatnio - szczebiotała Ida rozrywkowe - czytałam „Dziwne losy Jane Eyre”.


Napisała to Charlotta Bronte. Cóż to musiała być za wspaniała dziewczyna. Zna pan
może tę książkę?

- Nie - odburknął pan Karolek, popijając kawę.

Ida uznała, że kroczy słuszną drogą, należało oderwać pana Paszkieta od jego
trosk.

- Ta Jane Eyre - powiedziała tonem towarzyskiej rozmowy - przybywa jako gu-


wernantka do tajemniczego dworu. Jest tam wspaniały pan Rochester, w którym Jane
od pierwszej chwili się zakochuje. Jednakże nie wie, biedaczka, o żonie pana Roche-
stera, którą on ukrywa na strychu w zamkniętym poko... - tu biedna Ida pojęła, że styl
towarzyskiej konwersacji doprowadził ją prościutko pod zakazany temat i sprawił, że
omal nie popełniła fatalnej gafy. Spojrzała z trwogą na starszego pana. Nie, nie miał
na twarzy wyrazu oburzenia.

- Ja czytałem ostatnio Senekę - powiedział ponuro. - Traktat o krótkości żyda.


Znasz to może?

- Nie - z ulgą odparła Ida. - Wie pan, te klasyczne lektury z taty biblioteki nu-
dzą mnie śmiertelnie. Ja szalenie lubię literaturę kobiecą z dziewiętnastego wieku.
Zwłaszcza anglosaską.
- Wąska specjalizacja, hę? - mruknął pan Paszkiet. - W kółko o miłości?

- Tak! - przytaknęła Ida z entuzjazmem.

W sąsiednim pokoju nagle upadło krzesło i oboje - pan Paszkiet i Ida - unieśli
czujnie głowy, spojrzeli po sobie i udali, że nic się nie stało.

- W moim wieku Seneka oddaje nieocenione usługi - podjął pan Paszkiet. -


Zresztą i dla ciebie ta lektura byłaby pożyteczna. Seneka uprzytamnia nam bowiem, że
życie ludzkie dzieli się na trzy części: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przyszło-
ści nie jesteśmy pewni i nic o niej nie wiemy; nad teraźniejszością nie panujemy; a
więc tylko przeszłość od nas samych zależy. Żyjąc, należy więc pamiętać, że w każdym
momencie nasza teraźniejszość staje się przeszłością. A przeszłość przecież, moja dro-
ga, powinna być naszą ostoją, a nie gniazdem wstydu i wyrzutów sumienia. To mia-
łem na myśli mówiąc, że lektura Seneki przyda się zwłaszcza osobie młodej. Moja
przeszłość ostatnio zlewa się z teraźniejszością, a przyszłości pozostało niewiele...

- Kto jest u dziadka?! - wrzasnął nagle głos zza drzwi. Pan Paszkiet wstał i pod-
szedł bliżej.

- Nikt, kogo byś znał - odpowiedział spokojnie.

- Ale ja ją widziałem! Przez okno!

- Kogo?

- No jak to kogo?! Paulinę!

- Pewnie się pomyliłeś. Mam gościa, ale nie jest to Paulina.

- Wobec tego ona zaraz tu będzie! Proszę, niech dziadek nie otwiera, jeśli ktoś
zadzwoni! Dziadku! Ja nie chcę, żeby ona...

Brzęknął dzwonek, i zanim pan Paszkiet zdołał cokolwiek przedsięwziąć, Basia


już otwierała drzwi. Ida, wśród tylu wydarzeń rozniecających jej ciekawość, przestała
panować nad sobą. Zerwała się z krzesła i pobiegła zobaczyć, kto przyszedł.

A na progu, za otwartymi przez Basie drzwiami, ukazała się właśnie istota o


wstrząsającej urodzie. Była to dziewczyna mniej więcej osiemnastoletnia, wyposażona
przez naturę w zestaw akcesoriów godnych gwiazdy filmowej. Hoża piękność miała
smagłą cerę, rumiane policzki, usta jak wiśnie, oczy jak fiołki i wspaniałe złote włosy.
Na domiar złego ubrana była w prześliczną suknię o szerokich rękawach i powiewnej
spódnicy - białe romantyczne arcydzieło krawieckie, o jakiego posiadaniu na swym
kościstym grzbiecie Ida próżno by marzyła - z wielu powodów.
- Dzień dobry, czy zastałam Krzysia? - spytała melodyjnym głosem złotowłosa
istota i powoli poruszyła rzęsami wielkimi jak skrzydła motyla. Ida poczuła, że jej nie
znosi.

- Krzysio nie chce widzieć nikogo - powiedziała wrogim tonem Basia i zamie-
rzyła się, by zamknąć drzwi przed nosem panienki. Tę jednak cechowała odwaga i bły-
skawiczna orientacja. Czubek pantofelka, wciśnięty w szparę między drzwiami, uda-
remnił Basi jej demonstracyjny akt.

- Mnie na pewno zechce zobaczyć - szepnęły wiśniowe usta. - Proszę mu tylko


powiedzieć, że przyszłam...

- Widział przez okno - burknęła Basta. - I teraz sobie myśli, że mu się panna
Paulina naprzykrza...

- Basiu, dość! - z oburzeniem zawołał pan Paszkiet, wychodząc do przedpokoju


najszybciej jak mógł i mijając w przejściu Idę, jakby była meblem. - Paulinko, proszę
nie brać tego dosłownie...

„A jak”? - zdziwiła się Ida i oto z uczuciem trudnym do opisania ujrzała na wła-
sne oczy, jak to się robi, żeby za pomocą jednego promiennego uśmiechu owinąć wo-
kół palca kogoś nawet tak niezależnego jak pan Paszkiet. Starszy pan kłaniał się, prze-
praszał w imieniu Krzysia, tłumaczył go - dość zresztą nieudolnie, a nawet pocałował
Paulinę w rękę - którego to wyróżnienia skąpił, jak dotąd, swojej damie do towarzy-
stwa, choć ta niewiele była młodsza od Pauliny.

- Nie chce mi się wierzyć, żeby Krzysio unikał mnie celowo - powiedziała gład-
ko aksamitnooka piękność. - Proszę mu powiedzieć, że czekam na telefon... ale że
może mi się znudzić to czekanie. - Tu uśmiechnęła się znów, ale jakoś inaczej. Ida go-
towa była przysiąc, że ten uśmiech coś jej przypomina. Wytężyła pamięć i odnalazła
asocjację: tak uśmiechał się rekin na rycinie w Encyklopedii Powszechnej PWN.

- A... kto to jest? - spytała słodkim szeptem drapieżna Paulina i utkwiła w twa-
rzy Idy dwie czarne źrenice. Basie tknął jakiś nagły impuls.

- To nasza Ida. Przychodzi teraz co dzień.

Impuls okazał się nieomylny. Paulina błysnęła oczami, pożegnała się i zanim
pan Karolek zdołał odpowiedzieć, już jej nie było. Tylko stukot pantofelków trwał
jeszcze przez chwilę, jak pełne wdzięku wspomnienie.

- Cóż za urocze dziewczę! - powiedział pan Paszkiet, zamykając drzwi i uśmie-


chając się z sympatią.
- Bez wątpienia - odparła Ida, starając się nie okazać ogromu swej zawiści.

- Tak rzadko u współczesnych dziewcząt spotyka się podobny wdzięk i dystynk-


cję - ciągnął pan Karolek z rozmarzonym uśmiechem, całkowicie nieświadom faktu,
że bądź co bądź jego dama do towarzystwa też jest dziewczęciem współczesnym i
może się poczuć dotknięta.

- Ma pan słuszność - przytaknęła Ida, sięgając wyżyn samoudręczenia.

- Głupi ten Krzysiek, że się przed nią chowa! - oświadczył pan Paszkiet już bez
uśmiechu i gniewnym krokiem przeszedł pod drzwi zamkniętego pokoju. - Krzysztof.
- krzyknął.

- Co? - natychmiast odezwał się ponury, złamany głos zza drzwi.

- Paulinka powiedziała, że...

- Wiem na pamięć, co powiedziała Paulinka!

- Powiedziała, że może jej się znudzić czekanie na twój telefon!

- Cha, cha, cha.

- Krzysztof! Czy ty się śmiejesz?

- Nie - odwarknął głos, oddalając się w głąb pokoju. - Zostawcie mnie! To


wszystko!

Pan Paszkiet usiadł z rozmachem w swoim fotelu.

- Wiesz co - powiedział do Idy, ledwie ją dostrzegając przez mgłę irytacji. - Nie


będę cię trudził dziś dłużej. Idź sobie do domu czy gdziekolwiek, bo ja się teraz muszę
zdrzemnąć. Koniecznie muszę się zdrzemnąć.

Piątek 3 sierpnia

Kochana Córko!

Dzwonimy do Ciebie niemal co dzień - a zważ, że nie jest to łatwe na naszym


polu namiotowym; kierownik uprzystępnia nam swoje biurko tylko wówczas, gdy
czynna jest stołówka, wskutek czego osoba czekająca na połączenie traci gorący po-
siłek! - a tymczasem Ciebie nie ma w domu. Mama pogrąża się w czarnej rozpaczy,
przekonując nas wszystkich, ze z pewnością nie dotarłaś do Poznania. Dręczą ją
najgorsze przeczucia matczyne, o których twierdzi, że zawsze się sprawdzają. Nie
słucha zupełnie moich kontrargumentów, za pomocą których usiłuję jej wyjaśnić, że
quae nocent, docent.

Co do mnie, jestem spokojny. Dla istoty rozumnej, za jaką Cię uważam mimo
wszystkich Twych szaleństw, dotarcie z wakacji do domu autobusem PKS nie jest
zadaniem ponad siły. Mama jednak lekceważymoje racjonalne stanowisko, twier-
dząc, że nie doceniam wpływu przypadku na losy ludzkie. Liczne warianty działa-
nia tegoż czynnika (katastrofa autobusowa, rabunek, gwałt, a nawet morderstwo)
nachodzą biedną mamę w jej jakże licznych proroczych snach. Bądź tak dobra i ze
względu na jej zdrowie połóż wreszcie kres swemu milczeniu. Zadzwoń do nas (tel.
Siemczyno 3) lub daj znak życia, a najlepiej byłoby oczywiście, gdybyś zechciała
uznać swą pomyłkę i wrócić do nas, pod namiot. Cuiusvis hominis est errare, nul-
lius nisi łnsipientis in errore perseverare. Jak należy się spodziewać, miejski zaduch
udręczył Cię już ostatecznie i z tęsknotą myślisz zapewne o tych zielonych polach,
krystalicznym powietrzu leśnym i błękitnych wodach jeziora. Drobne niewygody
nie mogą być przecież tym, co odstrasza moją dzielną córkę od wypoczynku na ło-
nie natury! Czekamy na wieści od Ciebie lub na całą Twoją osobę -

bene vale! - Ojciec.

Idusiu przebrzydły,

jak możesz nie odzywać się do nas ani słóweczkiem! - czy nie przychodzi Ci
do głowy, że się możemy niepokoić? Biedny ojciec nie śpi po nocach, dręcząc się, że
spotkało Cię coś złego. Nie przekonują go żadne argumenty - jest pewien, że milcze-
nie Twoje spowodowane jest jakąś katastrofą życiową. - Proszę cię, kochanie moje,
odezwij się jak najprędzej, nie możemy się do Ciebie dodzwonić, chociaż ojciec każ-
dego dnia tkwi przy telefonie, tracąc przez to obiad. I ja się martwię, chociaż w głę-
bi serca pewna jestem, że nic Ci się nie stało. Odezwij się już, jeśli Ci wstyd za tamtą
awanturę, to jesteś głuptas. Już dawno się na Ciebie nie gniewamy! Czy masz co
jeść? Czy nie jesteś chora? Czy nie brak Ci pieniędzy? W razie potrzeby zwróć się do
stryja Józeczka.

Pogoda wciąż okropna. Zimno. Ojciec nadrabia miną, a mnie bolą nerki. Ca-
łuję Cię, maleńka, napisz albo zadzwoń, ale raczej nie przyjeżdżaj. Leje!

Ściskam Cię 100 razy - Mama.


Kochana Siostro!

Piszemy wszyscy listy do Ciebie, bo tata się nie może dodzwonić, przez co tra-
ci obiad. Przeczytałam już ,Jvanhoe” i „Jeźdźca bez głowy”. Tata myślał, że mi star-
czy na cale wakacje, ale nie starczyło. Nudzę się okropnie. Teraz czytam książkę
pana kierownika, jest ona o pewnym krulewiczu, który nazywa się Myszkin, a
książka ma w tytule brzydkie słowo. Ta książka jest nudna, więc dużo opószczam.
Najbardziej mi się podobało, jak pewna dama wrzuciła do ognia sto tysięcy rubli.
Rubel jest to jednostka monetarna w bratnim kraju naszych najlepszych przyjaciuł.
Wiem to na pewno, bo spytałam taty, co to jest rubel, i tata mi powiedział, co to jest
rubel. Idus, czy możesz mi przysiąc coś do czytania? Tatuś dodaje, że masz wybrać
książkę dla mnie, pamiętając, że jestem dzieckiem o pszyspieszonym rozwoju. Pszy-
spieszony rozwój to jest akceleracja. Spytałam taty, co to jest przyspieszony rozwój
i on mi właśnie powiedział, że to akceleracja. Szkoda, że go już nie mogę spytać, co
to jest akceleracja, bo on krzyczy, że zaraz oszaleje.

Całuję Cię sto milionów razy –

Twoja siostra Nutria.

Kochana

Tu Pulpa Tęsknie za Tobom. Nutria się ze mnom nie chce bawić (Gaba hodzi z
pyziakiem och kochana pszyjedź do mnie Nurtia tylko czyta i czy ta ja już nie czy-
tam Tu w kiosku nie majom swierstrzyka Zgóbiłam długopis i nie mogę rysować
Tata do ciebie dzwoni i nic nie je Może nie lubi kórczaków Chce do domu Papa cału-
sów

Pulpa

Ida,

przeklęty wariatuńciu, nigdy Ci nie przebaczę tego numeru! Nie dziwię Ci się
specjalnie, żeś zwiała, ale, do cholery jasnej, mogłabyś dać cynk, czy żyjesz! Nie
dość, że zmywam za Ciebie te wszystkie przeklęte gary, to jeszcze dzień i noc słu-
cham labidzenia, że na pewno nie żyjesz! Ojciec nie może się do Ciebie dodzwonić.
Traci przez to co dzień jeden z tych pysznych (tfu) obiadków. Wyślij telegram czy co.
Aha, gdyby do mnie były jakieś telefony, to wszystkie zapisuj. Grupa ESD wróci
lada dzień.
Ściskam Cię, ty podła

Gabriela

Ja też załączam pozdrowienia, boska Ido, i wyrażam żal, że Cię tu nie ma.
Nikt tak dobrze jak Ty nie oprawia ryb - a właśnie biorą jak wściekłe. Dziś rano zła-
paliśmy z Twoim Tatą kilka tłustych węgorzy. Nigdy w życiu nie złowiłem tylu ryb,
co tu. Jestem nieomal w szoku. Niestety, Gabrysia odmawia oprawiania tego, jak
mówi. paskudztwa. Wspominam Cię z tęsknotą -

niskie ukłony - Janusz Pyzidk.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Ida po przeczytaniu listów, było sięgnięcie po słu-
chawkę i zamówienie telegramu. Koszta tej decyzji oczywiście ponieść miał ojciec w
połowie przyszłego miesiąca przy okazji płacenia rachunku za telefon. Nie skrępowa-
na kwestią pieniężną córeczka pozwoliła sobie zatem na radosny słowotok. Zdumiona
telefonistka usłyszała od panny Borejko następujący barokowy tekst, podyktowany
głosem zrównoważonym, rzeczowym, wpadającym nawet w ton oficjalny:

WSZYSCY JAK JEDEN MĄŻ MACIE CHORĄ WYOBRAŹNIĘ! JESTEM


ŻYWA, NIEMAL ZDROWA I NIKT MNIE NIE UWIÓDŁ. DZIELNIE PRACUJĘ I ZA-
RABIAM, OD STRYJA NIE POŻYCZAM, NIE GŁODUJĘ, A ZRESZTĄ YENTREM NI-
MIS REPLERE NOCET, TATUSIU. NUTRIA, DAJ SPOKÓJ IDIOCIE, LEPIEJ PISZ
PAMIĘTNIKI, KSIĄŻKI CI NIE WYŚLĘ, BO PO PIERWSZE, NIE MAM CZASU, SE-
CUNDO - I TAK NIE DOJDZIE, TERTIO - PRZECIEŻ WKRÓTCE WRÓĆCIE DO
CIEPŁEGO DOMU, BO NIEPODOBNA WYTRZYMAĆ NA ŁONIE TAKIEJ NATURY,
W DOMKU SUCHO I MIŁO CHA CHA CHA, DOBRZE MI BEZ WAS I SAMI SOBIE
PATROSZCIE SWOJE OŚLIZGŁE WĘGORZE. CAŁUJĘ WAS W MOKRE DZIOBY,
WSZYSTKICH Z WYJĄTKIEM MEGO WIELBICIELA JANUSZKA. WASZA MĄDRA
I KOCHANA CÓRKA, SIOSTRA I SZWAGIERKA IN SPE - IDUSIA.

Ida odłożyła słuchawkę, zaśmiała się z satysfakcją, po czym popatrzyła na zega-


rek. Było wpół do dwunastej. Poszła do spiżarni i bez najmniejszych już skrupułów
wzięła z półki słoik z fasolką oraz drugi - z konfiturą truskawkową. Mama nie będzie
miała żalu. Przecież sama pisze, że martwi się o Idę.
Zjadła wszystko, co było w słoikach, i przeszukała kąty - w nadziei że znajdzie
kilka choćby butelek do sprzedania. Pan Paszkiet wciąż nie wspominał o pieniądzach,
więc trzeba było się jakoś ratować. Butelek nie znalazła. Mogłaby sprzedać książki, ale
żal jej było każdej. Jedno więc pozostało: rzemiosło i rynek.

Idusia miała fantazję, miała też smykałkę w palcach - do wszystkiego z wyjąt-


kiem szycia. Szycie, nie wiadomo czemu, stanowiło dla niej zagadnienie nie do poko-
nania. Gdyby istniał jakiś dostępny sposób na wykonanie odzieży klejonej z papieru.
Ida byłaby najładniej ubraną dziewczyną w województwie poznańskim. Wobec jednak
wspomnianej idiosynkrazji pomysłowość Idusi znajdowała ujście głównie w tworze-
niu taniej biżuterii. Wszystkie siostry i mama obdarowywane były z najróżniejszych
okazji i bez okazji wisiorkami, koralami i broszkami wykonanymi z gipsu, starych bu-
tów, fasoli, pestek od brzoskwini, orzeszków bukowych, piórek i kory. Ojciec bywał
uszczęśliwiany na przykład spinkami do mankietów (nigdy nie używał spinek) wy-
rzeźbionymi precyzyjnie w kości - z rosołu.

Podśpiewując, Ida wywlokła teraz ze skrytki torbę gipsu, kilo czerwonej farby w
proszku oraz puszkę lakieru nitro. Przez następne godziny tkwiła przy kuchennym
stole, słuchając przez radio koncertu Brahmsa i pracując z wielkim natchnieniem.
Kiedy spiker zawiadomił świat, że jest piętnasta trzydzieści, na stole leżało już dwa-
dzieścia pięć różowych wisiorków z gipsu uformowanego w pulchne, milutkie ser-
duszka z dziurką, a Ida cięła żyletką wąziutkie paski z kawałka starej torebki zamszo-
wej.

- Wysychajcie do jutra - powiedziała swoim serduszkom, kiedy wszystkie paski


zostały już przycięte i ułożone obok wisiorków. - Jutro rano się was polakieruje, na-
maluje monogramy i hajda na Rynek Jeżycki. A teraz lecimy do naszego tajemniczego
Krzysia.

Z poświstem wichury wpadła do przedpokoju pana Paszkieta i strzepując wodę


z rękawów prochowca powiedziała, że właśnie znów zaczęło padać. Pan Paszkiet sie-
dział przy swoim biurku i pisał coś w grubym zeszycie. Widok Idusi mile go zdziwił.

- A, to ty, doprawdy? - zawołał. - Byłem pewien, że nie będzie ci się chciało


wyjść z domu w taką pogodę!

- Ja też byłam pewna - powiedziała Ida, moszcząc się w krześle. Okno i drzwi
od werandy, zalane deszczem, dygotały od podmuchów wiatru. Gabinet był mroczny,
tylko lampa na biurku rzucała miły krąg żółtego światła na książki, dywan i fragment
fotela.

- Łupniemy sobie partyjkę garibaldki, co? - zaproponował starszy pan, z tru-


dem wstając od biurka i sadowiąc się w swoim fotelu, przy stoliku.

- Widzę, że pan dziś trochę weselszy - zaryzykowała Ida.

- E, nie. Może tylko mniej smutny - odrzekł pan Paszkiet. - Stawy mnie przesta-
ły boleć, bo zażyłem nowe lekarstwo. A w moim wieku dzień, kiedy człowieka nic nie
boli, należy uznać za szczęśliwy. Basiu! Czy prędko będzie kawa?

- Pan Karolek dostanie dziś mleko - powiedziała Basia tonem komendy wojsko-
wej, pojawiając się w pokoju ze zwykłą nagłością. Jej siwa czuprynka była dziś ukryta
pod białą chusteczką, policzki mocniej niż zwykle rumiane, jakby dopiero co odeszła
od pieca. - Szarlotka jeszcze ciepła - powiedziała z dumą, stawiając na stoliku talerz z
pachnącym ciastem. W ostatnie słowo jej wypowiedzi wdarł się przenikliwy głos
dzwonka.

- Telefon! - zakrzyknęli jednocześnie pan Paszkiet i Basia, ale za drzwiami nikt


się tym razem nie odezwał. Basia poszła więc do przedpokoju, pan Paszkiet zaś wstał i
podkradł się do zamkniętych drzwi.

- Nie, nie chce - mówiła Basia do słuchawki i z samego brzmienia jej wrogiego
głosu Ida domyśliła się, kto dzwoni. - Nie mogę, niestety. No, trudno.

- Krzysiu! - pan Paszkiet zapukał w drzwi. - Dzwoni Paulinka!

- Dziadku, przecież prosiłem - odezwał się zmęczony głos.

- Krzyś! - huknął z nagłym zdecydowaniem starszy pan. - Dość tego! Jeżeli nie
otworzysz natychmiast, zawołam ślusarza!

Przez chwilę trwała dramatyczna cisza. Pan Paszkiet aż przygryzł wąsa. Ida za-
marła w krześle, wpółuniesiona nad siedzeniem, z kawałkiem szarlotki w dłoni. W
progu stanęła Basia, przykładając dłoń do ucha.

- Dziadku... czy dziadek jest sam w pokoju? - spytał wreszcie glos zza drzwi.

- Już, już, za chwilę - powiedział pan Paszkiet, machając gorączkowo ręką w


stronę Idy. - Już, za chwilę. Basia sobie już idzie.

- I nie ma nikogo więcej?

Ida i Basia wymknęły się do przedpokoju.


- Nikogo - usłyszały głos pana Karolka. Szczęknął klucz w zamku. Pisnęły za-
wiasy.

- Nareszcie! - westchnienie pana Paszkieta. - Co ty wyprawiasz, Krzysiu...

- Proszę, niech dziadek sam zobaczy - odpowiedział młody, zgnębiony głos.

- Co mam zobaczyć, kiedy stoisz w cieniu?!

Skrzypnęła podłoga.

- Ach! - powiedział pan Paszkiet i zamilkł.

- No właśnie - rzekł Krzysio. - Sam dziadek widzi. Czy nie moglibyście wobec
tego zostawić mnie w spokoju?

- Ależ, Krzysiu! Ty musisz koniecznie iść do lekarza!

- Już byłem.

- To idź jeszcze raz!

- Po co? Żeby mi powiedział to samo?

- Ale co ci powiedział? Dlaczego ty nam nic nie mówisz... Krzysiu! Zachowuj się
po męsku! Przecież nie jesteś łamaga... przecież... Nie!

Rozległ się trzask zamykanych drzwi, klucz znów zazgrzytał w zamku i zapadła
cisza.

- Jest zdesperowany - powiedział pan Karolek, wychodząc do przedpokoju.


Trzymał się za serce i oddychał wolno, z trudem.

- Spokojnie, spokojnie - zaszeptała staruszka, zamknęła drzwi od gabinetu i po-


klepała pana Paszkieta po ręce. - Minie Krzysiowi, wszystko się jakoś ułoży... każdy
ma czasem taki zły okres...

- Jego zły okres trwa już przeszło tydzień - powiedział pan Paszkiet piszczącym
szeptem, zapominając o Idzie przytulonej do wieszaka, po prostu ignorując jej obec-
ność. - Basiu! On jest okropnie zmieniony.

- Zaraz tam zmieniony - pocieszająco zagderała staruszka. - Pan Karolek to za-


wsze przesadza. Czemu by miał być zmieniony?

- Nie przesadzam - gniewnie odpowiedział pan Paszkiet. - Jeżeli sam stamtąd


nie wyjdzie, sprowadzę mu lekarza.
- Ślusarza najpierw - podsunęła Basia praktycznie.

- Ślusarza, ślusarza. To nie do przeprowadzenia. Krzysio usłyszy i... jeszcze so-


bie co zrobi.

- Albo ślusarzowi - mruknęła Basia. Oboje zamilkli. Pan Paszkiet był żółtawo-
blady, jego twarz obwisła, a wąsy drżały. Wyglądał bardzo nieszczęśliwie. Idzie ścisnę-
ło się serce.

- Proszę pana - powiedziała porywczo. - Ja znam bardzo dobrego lekarza. Ura-


tował moją mamę. Ja mogę go poprosić, żeby tutaj przyszedł... on wszystko zrozumie.

Pan Paszkiet i Basia popatrzyli na nią ze zdumieniem.

- On na pewno przekona tego Krzysia, żeby otworzył drzwi... ja przepraszam, że


się wtrącam, może to nie moja sprawa, ale... - tu urwała, bo pan Paszkiet zrobił dziw-
ną minę.

Oj. A więc znów popełniła nietakt. Znów narzuca się komuś, komu była w naj-
lepszym razie obojętna. Policzki zaczęły ją palić.

- Basiu - odezwał się pan Paszkiet w tej samej chwili, nie spuszczając z Idy
zmrużonych oczu. - Kto tu potrzebuje damy do towarzystwa?

- Na pewno nie pan Karolek - arogancko mruknęła staruszka. - Mówiłam od sa-


mego początku.

- Zgadza się - rzekł pan Paszkiet i ujrzał, jak Ida Borejko blednie, dumnie unosi
podbródek i chwyta za klamkę od drzwi frontowych z wyraźnym zamiarem natych-
miastowego odejścia.

- Ej, stój, panienko, stój. Chciałem tylko powiedzieć, że to Krzysio potrzebuje


damy do towarzystwa.

Krzysio. Ida odwróciła się powoli.

- No, jak myślisz, namówisz go do wyjścia? - spytał pan Paszkiet, mrugając


szybko i gładząc wąsy.

- Kogo? - spytała Ida, której jeszcze nikt tego nie powiedział.

- Mojego wnuka. Ma osiemnaście lat. Może właśnie trzeba mu rozmowy z kimś


młodym? Może myśli, że ja go nie zrozumiem? Bardzo się boję o niego. Jest chyba po-
ważnie chory. No? Spróbujesz? Jesteś moją ostatnią nadzieją.
- Spróbuję - gwałtownie odpowiedziała Ida, czując w sobie dziwna moc. To było
zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. A więc jest komuś potrzebna! Ba, jest nawet
czyjąś ostatnią nadzieją! - Na pewno go stamtąd wydostanę! - powtórzyła tonem ślu-
bowania.

- No, no - mruknęła Basia sceptycznie. - Nie mów hop, póki nie przeskoczysz.

- A kiedy przeskoczysz - wpadła jej w słowo Ida, nagle roześmiana. - Kiedy


przeskoczysz, to i wtedy nie mów hop. Zobacz najpierw, w co wskoczyłeś, jak mawiał
Tuwim. Pani Basiu, gotowa jestem założyć się o tort, że Krzysio mnie posłucha.

- No więc naradźmy się - rzekł pan Paszkiet, przysuwając sobie kuchenny tabo-
ret i zamykając przezornie drzwi od kuchni. - Siadaj, Ida, a Basia też mogłaby wresz-
cie przestać się kręcić.

- Gdybym kiedyś przestała się kręcić, to marna pana Karolka dola - odpaliła
natychmiast staruszka. Podreptała jeszcze przez chwilę po przestronnej czystej kuch-
ni, przetarła jakieś szklanki, pobrzękała pokrywkami, wreszcie uznała, że jej honor nie
dozna uszczerbku, jeśli teraz mimochodem usiądzie. Przysunęła sobie trzeci taboret
do stołu.

Pan Paszkiet chrząknął i wyjaśnił, że Krzyś jest synem Janeczki i Freda. Miał
pojechać z rodzicami na wycieczkę Automobilklubu do Grecji i Turcji. Fred strasznie
się denerwował, bo Krzysia nie było do ostatniej chwili - jak pojechał w czerwcu na
wczasy wędrowne, tak nie wrócił aż do dwudziestego dziewiątego lipca. Trzydziestego
wycieczka Automobilklubu miała ruszać w drogę, a Krzysia wciąż nie było. Rodzice
postanowili zaczekać na niego jeszcze jeden dzień i rzeczywiście się doczekali. Krzysio
wrócił w nocy z trzydziestego na trzydziesty pierwszy, jakby celowo chciał spóźnić się
na wyjazd. Nikt go nie widział. Rano Basia odkryła obecność Krzysztofa, ale nie na
wiele się to zdało, bo chłopak nie chciał otworzyć drzwi i nie chciał wyjść ze swego po -
koju. Wykrzykiwał, że nie zamierza nigdzie wyjeżdżać i żeby mu dali spokój.

- Fred się wściekł - dodał pan Paszkiet nie bez uciechy. - Powiedział, że nie bę-
dzie gadał z tym lalusiem i żeby się Janeczka pospieszyła, to jeszcze zdążą dogonić
grupę. I zaraz pojechali. A Krzysio odtąd nie wystawił nosa z pokoju.

- Wystawiał, ale nocą - wtrąciła gderliwie Basia. - Przecież co rano mi prowian-


tów ubyło. Wanny też jak zwykle po sobie nie myje. Ręcznik w łazience zawsze rzuco -
ny na podłogę...
- Mogłaby też Basia nie wspominać o takich drobiazgach, kiedy chłopca spo-
tkało nieszczęście! - rzucił gorzko pan Karolek.

Staruszka pociągnęła nosem i umilkła.

Deszcz przestał padać tak nagle, jakby ktoś podciągnął szarą kurtynę. Rozbły-
sło czyste światło słoneczne i wypełniło w jednej chwili całą kuchnię, zapalając żółte
gwiazdki w szklankach, łamiąc się tęczowo na krawędzi kryształowej salaterki i złotym
blaskiem ślizgając się po mosiężnych okuciach pieca.

Ida czuła, jak porywająca historia nieszczęśliwego Krzysia wypełnia jej duszę
podobnym blaskiem. Oto jest więc nareszcie człowiek, który jej potrzebuje, którego
tylko ona może uratować, ona jedna. Prawdziwe życie, które dotąd tak skrzętnie ją
omijało, wdarło się teraz nagle w jej szarą egzystencję, przesycając ją tajemniczą tre-
ścią.

- On jest okropnie zmieniony... - mruknął pan Paszkiet, nerwowo stukając pa-


znokciami po białym drewnie stołu. - Przez te wakacje stało się z nim coś złego...

- Proszę pana, niech się pan nie martwi - szybciutko powiedziała Ida. - Ja coś
wymyślę, ja się jakoś do niego dostanę... - Zacisnęła powieki i zaczęła zastanawiać się,
w jaki sposób można wejść do pokoju, którego drzwi są zamknięte. - Przez okno! -
krzyknęła triumfalnie.

- Idiotyzm - stwierdził pan Paszkiet, podnosząc głowę i patrząc na Idę z niedo-


wierzaniem. - Przecież Krzysio cię zobaczy.

- To niech zobaczy.

- Przecież on nie chce tam wpuścić nikogo z nas.

- Ale ja nie jestem kimś z was. Jestem zupełnie obca osoba.

- To prawda - zdumiał się pan Paszkiet. - Basiu, jak Basia myśli...

Mina Basi wyrażała powątpiewanie i zgorszenie.

- Głupi pomysł.

- W pewnych sytuacjach głupie pomysły są zbawienne - oświadczyła Ida. - No,


jak się tam dostać? Nie ma sposobu. A ja sobie wejdę jak gdyby nigdy nic i zacznę z
nim rozmawiać. Powiem mu... zresztą, nie wiem, co mu powiem. Potem się zobaczy i
zaimprowizuje.
- Przecież okno może być zamknięte - wysunęła ostatni argument pani Basia. -
I co wtedy zrobisz?

- Poczekam, aż je otworzy. Kiedyś musi przewietrzyć pokój, no nie?

Do Basi chyba zaczął trafiać pomyśl Idy.

- Może byś mogła - zaczęła z nadzieją - namawiać Krzysia, żeby zjadł coś gorą-
cego...

- Pewnie - ucieszyła się Ida.

- Ja tu wszystko przygotuję, a ty mu tylko...

Pan Paszkiet szarpnął wąsa.

- Niech będzie - zdecydował. - Więc... kiedy?

Ida przez chwilę zbierała się w sobie, jakby miała skoczyć o tyczce.

- Czemu by nie zaraz? - powiedziała i zatrząsł nią dreszcz dziwnego przeczucia.


- Tak. Zaraz. Po prostu wstaję, wychodzę i przystępuję do akcji.

Wstała, wyszła, ale do akcji nie przystąpiła. Chodziła natomiast wzdłuż ulicy
Krasińskiego, usiłując wymyślić jakiś wiarygodny pretekst dla wtargnięcia przez okno
w głąb tajemniczego pokoju. Oczywiście, nie było to proste zadanie. Im dłużej myśla-
ła, tym bardziej duch w niej słabł. Łatwo było wyskoczyć ze zwariowanym pomysłem.
Dużo trudniej go zrealizować.

Tak, w realizacji pomysł z włażeniem przez okno do nieznajomego chłopca


dużo tracił na atrakcyjności. Zaczynał wyglądać idiotycznie. Krzysio, istota zagadkowa
i nieznana, może po prostu wyrzucić ją bez ceregieli lub, zdjęty słusznym gniewem,
wręcz pobić. Chodziła po mokrym chodniku i, zapuszczając się nerwowo w ścieżkę
koło domu, robiła wizję lokalną, czując przy tym, że chętnie odwołałaby całą tę akcję.

Ścieżka prowadziła do ogródka na tyłach. Obok drzwi na werandę widniało


okno, za czerwoną zasłonką w kwiatki był tajemniczy pokój Krzysia. W przyległej ścia-
nie domu widoczne z ulicy było jeszcze jedno okno z taką samą czerwoną tkaniną. Po-
kój Krzysia zajmował więc narożnik.

Pan Paszkiet i Basia tkwili wciąż na posterunku, przy zamkniętych drzwiach


werandy. Ida widziała ich, ilekroć kierowała pełne wahania kroki na tyły posesji. W
sąsiednim oknie, tym Krzysiowym, jedna połowa była uchylona. W nieruchomych fał-
dach zwisała za nią czerwona zasłonka, widać też było doniczkę z dużym kaktusem,
stojącą na parapecie.
Czas mijał. Ida zaczęła się denerwować. Który to już raz doszła do rogu ulicy
Mickiewicza, zawróciła i ruszyła chodnikiem wzdłuż domu. Właśnie przyszło jej do
głowy, że powinna dać sobie spokój z tą aferą, kiedy nagle ujrzała coś strasznego. Za-
nim jej umysł, zajęty myślami o sforsowaniu okna, zdołał zareagować na nową sytu-
ację - już uczyniły to organy wewnętrzne. Serce Idy zatrzęsło się jak myszka, żołądek
ścisnął mdląco, a do gardła dostał się jakby kłujący oset.

O jakieś kilkanaście metrów przed Ida, po tej samej stronie chodnika, szła kró-
lewskim krokiem Paulina, której posągowe iście kształty uwypuklały się należycie pod
obcisłym kombinezonem o najmodniejszej linii. Nad głową trzymała purpurową para-
solkę, wdzięcznie opartą o ramię, jakże harmonijnie komponującą się w całość z pur-
purowymi pantofelkami na bardzo cienkich obcasach. Wspaniała Paulina ze swoją
ciemną cerą i złotymi włosami wyglądała jak ilustracja wycięta z żurnalu mody. Ida
bynajmniej nie była zdziwiona, że oglądają się za tym cudem wszyscy przechodnie.

Lecz nie mogła obojętnie przejść do porządku nad faktem, że o pięć metrów za
Paulina, wpatrzony z fascynacją w jej długie nogi i resztę ciała, drobił osłupiały Klau-
diusz. Klaudiusz! Tak. Klaudiusz.

Ale oto nadeszła chwila popłochu dla biednej Idusi. Biały kombinezon Pauliny
migotał już coraz bliżej i bliżej - i coraz bliżej był już sunący za nią cień. Ida nie mogła
przecież tkwić tak na chodniku i czekać, aż ją Klaudiusz zobaczy. Z pewnością pomy-
ślałby, że prześladuje go i tropi... o, wielkie nieba! To nie do pomyślenia! Nigdy, nig-
dy, nigdy!... Trzeba natychmiast stąd zniknąć.

Jednym susem, jak wybitnie sprawna kangurzyca, znalazła się koło domu nu-
mer dziesięć. Następny sus wykonała w kierunku tylnych rejonów domostwa. Lecz
skoro tylko wylądowała za narożnikiem, poczuła, że nie jest sama. Pod nogami miała
Lucypcra, który zakwiczał jak prosię, gdy obcasy Idy zaplątały się w jego ogonie. Na-
tomiast pod plecami, zamiast muru, poczuła jakieś zimne ciało. Kiedy się odwróciła,
ujrzała małego, przybrudzonego chłopca, który jedną ręką osłaniał głowę, jakby w
obawie, że Ida go zaraz huknie w ucho, a drugą ściskał dłoń młodszego chłopca o po-
dobnie ubłoconym wyglądzie. Kiedy oczy chłopców spotkały się z zielonym spojrze-
niem Idy, obaj, jak ukłuci w pośladki, odskoczyli od ściany domu i w wielkim tempie
przebiegłszy trawnik dali nurka w krzaki okalające tylną część ogródka.

Ida nie poświęciła zabłoconym dzieciom więcej uwagi niż psu. Wychyliła się
ostrożnie zza narożnika domu i ujrzała tuż-tuż olśniewającą postać Pauliny oraz suną-
cego za nią Klaudiusza, na którego twarzy gościł uśmiech pełen rozmarzenia. Paulina
poszła w stronę bramy domu numer dziesięć. A więc znów zadzwoni do drzwi pana
Paszkieta. Że też taka piękna dziewczyna pozbawiona jest ambicji. Natomiast Klau-
diusz... Ida wychyliła się bardziej i natychmiast odskoczyła.

Klaudiusz, pogwizdując, z założonymi rękami przechadzał się po chodniku i


właśnie teraz niedbale wkroczył sobie na półkolistą ścieżkę, prowadzącą na tyły domu.
Za kilka sekund wpadnie prosto na nią, na Idę Borejko, która podgląda go w chwili
tak szczególnej. Rany boskie. Spojrzała w niebo, ale ponieważ stała twarzą do muru,
oczy jej zawadziły o okno Krzysiowego pokoju. Za uchyloną połówką lekko drżała
czerwona zasłona.

Pogwizdywanie Klaudiusza było bardzo blisko. Ida chwyciła się blaszanego pa-
rapetu, postawiła stopę na gzymsie podmurówki, podciągnęła się na rękach i już sie-
działa obok kaktusa. Wystarczyło tylko przełożyć nogi na drugą stronę okna i zesko-
czyć w dół, na podłogę. Zeskoczyła, czując na twarzy dotyk szorstkiej lnianej zasłony,
a w sercu dotkliwą obecność Klaudiusza. Tak jest, miała rację... już był pod oknem.
Stał sobie twarzą do ogródka, pogwizdywał i czekał na wyjście Pauliny. Podły niewol-
nik. Cóż za ohyda.

- Co ty tu robisz? - usłyszała nagle głos z głębi pokoju. Teraz dotarło do niej, że


słyszy to samo pytanie już po raz drugi. I że aż do tej pory demonstrowała pytającemu
chude łydki wystające spod zasłony okiennej. Wyplątała się pospiesznie z jej czerwo-
nych fałd.

Pod przeciwległą ścianą stal tapczan, a na nim siedział chłopak nakryty kracia-
stym pledem. Czarne gęste włosy spadały mu prostą grzywą na twarz. Trzymał obu-
rącz duży puszysty szalik i przyciskał go do prawego policzka.

- Co to znaczy? - spytał z rozdrażnieniem, obserwując kolejno kościste nogi,


łokcie i rudą, kudłatą głowę wyłaniającą się zza zasłony.

- Czekaj no - zbyła go Ida, która miała w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie.
- Muszę się przed kimś ukryć.

Wyjrzała przez szparkę w zasłonie. Krzysio zrzucił za jej plecami książki z tap-
czana, wstał niezgrabnie i przyciskając do twarzy swój żółty szalik, zbliżył się do okna.

Ida odwróciła się ze smutkiem.

- Tak, tak - powiedziała, z roztargnieniem, patrząc na Krzysia.


Krzysio odskoczył o metr do tyłu. Był wysoki, silny i zbudowany jak atleta - tym
dziwniejsze wydawało się Jego zachowanie. Obszedł trwożnie Idę, przyciskając wciąż
szalik do policzka. Wyjrzał przez okno.

- Ten blondyn? - mruknął.

- Tak - jęknęła Ida. - Czy jeszcze tam stoi?

- Stoi. Czeka na kogoś. Na ciebie?

- Niestety nie - burknęła Ida.

- O, odchodzi - rzekł Krzysio i podszedł do drugiego okna. Pomiędzy czerwony-


mi płaszczyznami zasłon widać było szary fragment ulicy. Na chodniku stał Klaudiusz
i z niecierpliwą miną patrzał na dom. W oczach miał wyraz dziwnego oczekiwania.

- Z przeproszeniem, ten facet wygląda jakoś głupawo - zauważył Krzysio.

- No, no, nie pozwalaj sobie! - rzuciła się Ida.

- Wybacz, ale to ty sobie pozwalasz. Wlazłaś mi tu przez okno i robisz fochy.

- O, już jest! - syknęła Ida, nie słuchając Krzysia więcej. Przykleiła się na po-
wrót do szpary w zasłonie. Krzysio też wyjrzał.

- No, nie! - mruknął.

Wspaniała sylwetka Pauliny płynnie oddalała się w stronę ulicy Roosevelta, a


Klaudiusz dreptał o pięć metrów za nią, najwyraźniej usiłując zdobyć się na odwagę.

Nic z tego nie wyszło. Przyjechała taksówka, na którą złotowłosa piękność ski-
nęła ręką Samochód zatrzymał się. Klaudiusz też.

- Tak, nogi to ona ma jak anioł - powiedziała gorzko Ida obserwując, jak Pauli-
na wsiada do fiata i miga purpurowymi obcasami.

- Za to charakter godny potępienia - mruknął Krzysio bezwiednie również nie


spuszczając wzroku z Pauliny. Taksówka odjechała. Klaudiusz popatrzał w ślad za nią
i zrezygnowanym krokiem powlókł się przed siebie.

- No, już poszedł - powiedział Krzysio zza szalika. - Możesz za nim lecieć. - W
jego głosie była pewna złośliwość. Odszedł w głąb pokoju i siadł na tapczanie.

Ida przełknęła urazę i nagły gniew. Przysiadła na parapecie. Rozejrzała się.


Kwadratowy narożny pokój był jasny dzięki oknom zajmującym niemal całe dwie
ściany. Czerwone zasłony łagodziły nieco dzienne światło i nadawały całemu wnętrzu
ciepłą przytulność. Niski tapczan, na którym siedział Krzysio, był stary i przykryty ja-
kąś wytartą narzutą. Poza tym stało tu jeszcze zawalone papierami biurko, półka na
podręczne książki i dwa trzcinowe krzesła, pociągnięte czerwonym lakierem.

- Przyjemnie tu u ciebie - powiedziała Ida, kiwając chudymi nogami i oglądając


plakat z Niemenem przypięty do ściany.

- Chciałbym, żebyś już poszła - rzekł Krzysio, wciskając się w róg tapczana i pa-
trząc na nią spode łba.

Ida wyobraziła sobie nagle parę staruszków, nasłuchujących z drugiej strony


masywnych drzwi. Uśmiechnęła się mimo woli.

- No, spływaj - przynaglił Krzysio.

- Dlaczego? - spytała Ida, grając na zwłokę.

- Niewygodnie mi tak trzymać szalik.

- To nie trzymaj - naiwnie poradziła mu Ida. - Po co go tak trzymasz i


trzymasz?

- Spuchła mi twarz - wyznał z zakłopotaniem.

- Tylko tyle! Mnie to nie przeszkadza, nie krępuj się.

Nic nie powiedział, ale szalika nie opuścił. Między ciemną grzywą i żółtą plamą
szalika widać było kawałek bladej twarzy i podłużne, ciemne, błyszczące oko. Idusi
zmiękło serce. Biedak.

- Chory jesteś? - spytała impulsywnie, podchodząc bliżej. Krzysio natychmiast


szarpnął się i przycisnął plecami do ściany.

- Troszkę - mruknął. - Nie podchodź. Wynoś się najlepiej.

- Zaraz pójdę - powiedziała łagodnie Ida. - No... a co ci dolega?

Chwila ciszy. Ida nagle poczerwieniała. Teraz mnie wyrzuci przez okno - prze-
leciało jej przez głowę.

- Nie wiem - odezwał się nagle Krzysio. Jego głos był bezradny i spłoszony.

- To na pewno grypa - stwierdziła Ida podchwytliwie.

- Nie, to na pewno nie grypa - burknął on.

- No to co wobec tego?

- Przecież ci mówiłem, że nie wiem.


- Ja też choruję - oznajmiła Ida dla towarzystwa. - Podejrzewam, że mam ane-
mię, alergię i reumatyzm. Aha, i nerwicę serca.

Podeszła do lusterka, wiszącego nad biurkiem, i obejrzała sobie gardło.

- I anginę - dodała.

Na biurku stały dwie buteleczki z takim samym lekarstwem, jakiego mama Bo-
rejko używała w chwilach szczególnie ciężkiej bezsenności. Aż dwie butelki! Po co mu
tyle? - pomyślała Ida i zdjął ją nagły lęk.

Odwróciła się gwałtownie. Krzysio siedział apatycznie w rogu tapczana i wci-


skał twarz w ten swój szalik. Całą twarz.

- Idź sobie - dobiegło niewyraźnie spod szalika.

- Dobra, dobra, już lecę - powiedziała Ida swobodnie i małpim ruchem ręki wy-
ciągniętej w tył złapała dwie buteleczki naraz.

- Ale ty naprawdę nie jesteś gościnny - ciągnęła, wciskając je do kieszeni pro-


chowca. - Tyle mam kłopotów, a ty mnie wyrzucasz.

- Jakich kłopotów? - spytał Krzysio głosem bez wyrazu.

- Przede wszystkim - zaczęła Ida, wyjmując rękę z kieszeni - umieram z głodu.


Nie jadłam obiadu od... zaraz... od pięciu dni. Jestem bez grosza, stary, bo zwiałam od
rodziców. Nie miałbyś przypadkiem czegoś do zjedzenia?

- Oj - przejął się Krzysio i poruszył się na tapczanie. - Mam, oczywiście, że


mam... Od pięciu dni nie jadłaś?...

- Obiadu - prawdomównie uzupełniła Ida.

- Tu mam jakieś ciastka, ale stare. Czekaj, ty na pewno wolałabyś coś ciepłego...
Mógłbym zorganizować obiad.

- Zorganizuj - zgodziła się Ida. A to się Basia ucieszy! Atletyczny Krzysio nie
wyglądał, co prawda, na zagłodzonego, widać nieźle podjadał sobie w nocy, kiedy wy-
chodził ze swego pokoju. Żeby tylko Basia okazała dość rozsądku i nie wpakowała się z
tacą do środka! Ale to już zmartwienie pana Paszkieta.

Wszystko poszło jak z płatka. Zawołana przez drzwi Basia odezwała się tak
szybko, jakby rzeczywiście czatowała po drugiej stronie z uchem przy dziurce od klu-
cza. Przyniosła obiad po krótkiej chwili; pewnie trzymała garnki na ogniu, żeby Krzy-
sio się nie rozmyślił, czekając zbyt długo.
- Jesteś jedynakiem, co? - spytała Ida.

Krzysio skinął głową i zawołał przez drzwi, żeby Basia postawiła tacę na podło-
dze i wyszła z gabinetu.

- Wiesz co, stary, u mnie w domu podobne numery by nie przeszły - oświadczy-
ła Ida, słysząc, jak staruszka posłusznie odchodzi, nie ofuknąwszy młodego osiłka za
jego wielkopańskie żądania.

- Odwróć się - zażądał Krzysio zamiast odpowiedzi. Żeby podnieść tacę i umie-
ścić ją na swoim biurku, musiał zrezygnować z zakrywania się szalikiem. Ida nie śmia-
ła spojrzeć na biedaka w tej sytuacji, choć ciekawość, co on tam ukrywa, omal nie
zwyciężyła w niej poczucia taktu.

- No, proszę cię - powiedział Krzysio zadowolonym głosem. - Siadaj, ja tylko za-
mknę drzwi.

Ida usiadła przy biurku. I w tym momencie coś ją złapało za gardło. Ujrzała
twarz Krzysia, który po przekręceniu klucza w drzwiach wracał teraz do biurka, nie
pamiętając o tym, że odsłonił twarz.

Była to twarz strasznie brzydka i w dodatku żałośnie zdeformowana. Gruby,


rozdęty policzek obciągał w dół kącik ust. Od szczytu policzka aż do skroni szerzyła się
wydatna, guzłowata wypukłość, zachodząca na oczodół. Krzysio był naprawdę odraża-
jący.

W tejże chwili spojrzał na jej twarz, białą jak papier, na przerażone oczy i gwał-
townie złapał szalik, leżący na biurku. Przycisnął go do policzka kurczowym ruchem.

- O faktycznie, ale spuchłeś, stary - powiedziała błyskawicznie Ida, opanowując


mdłości. Miała nadzieję, że zabrzmiało to w miarę normalnie. I ze zdołała na czas spę-
dzić z twarzy wyraz wstrętu. - Co jest, ząb cię boli?

- Nic mnie nie boli! - burknął chłopak, wciskając głowę w ramiona.

- No, co ty powiesz, spuchłeś jak bania i twierdzisz, że cię nie boli. Zaraz, a
może cię pszczoła ugryzła?

- Pszczoła! - spod szalika dobiegł gorzki śmiech.

- No to ja już wiem - westchnęła Ida. - Powinieneś pójść do lekarza, on ci po-


wie.

- Już powiedział - jęknął Krzysio.


- A... co? -spytała z zamierającym sercem.

- Co cię obchodzi. Jedz obiad, bo wystygnie - odparł niechętnie chłopiec.

Na tacy stał spory garnuszek kamionkowy, pełen gorącej zupy. W ogniotrwa-


łym naczyniu ułożone były gołąbki w pomidorach, obok stały dwa talerze - płaski i
głęboki. Ilość zupy jak i gołąbków znacznie przekraczała zapotrzebowanie jednej oso-
by. Basia widać domyśliła się, że oboje będą jedli. I rzeczywiście. Kiedy Ida ze sma-
kiem się oblizała, kiedy zatarła ręce i zaczęła nalewać zupę do talerza - Krzysio wyraź-
nie zgłodniał. Zajrzał nawet do garnuszka.

- Łyknij sobie - powiedziała od niechcenia, podając mu garnuszek z połową


zupy.

Łyknął bez protestów. Potem podzielili między siebie furę gołąbków i spałaszo-
wali je w milczeniu. Krzysio jadł wolniej - miał wyraźne trudności z poruszaniem
szczęką.

- To na pewno nie ząb? - spytała Ida po zjedzeniu gołąbków.

- Odczep się - mruknął niegrzecznie. - Przecież ci powiedziałem wyraźnie, że


nie ząb. To zwyrodnienie kości. Nieuleczalne. I wciąż postępujące. A teraz, jak już się
dowiedziałaś, przestań mi wreszcie zadawać pytania.

- Kto ci powiedział, że to nieuleczalne? - spytała Ida z uporem.

- Kto? Lekarka. Na wakacjach.

- Lekarka! Na wakacjach! - powtórzyła Ida szyderczo. - Stary, ależ z ciebie fra-


jer nieziemski! Ciekawa jestem, jak długo cię badała. Trzy minuty, co? Przecież to kpi-
na nie diagnoza. Musisz się zbadać u specjalisty.

- Słuchaj... jak ci na imię...

- Ida.

- Słuchaj, Ida... Ty idź już sobie, naprawdę. Zostaw mnie w spokoju. Wszyscy
mnie zostawcie w spokoju.

Było w jego głosie coś, co kazało go słuchać.

- To idę - podniosła się. - Dziękuję za gościnę. Może kiedyś będę mogła ci się
zrewanżować.

Krzysio westchnął ze zniecierpliwieniem, położył się na tapczanie i odwrócił


twarzą do ściany. Ida odsunęła zasłonę i wlazła na parapet. Zeskoczyła w dół, na traw-
niczek, raz jeszcze posłuchała, czy Krzysztof jej nie zawoła. Nie. Nie zawołał. Z pokoju
nie dobiegł żaden dźwięk.

Postała chwilkę, westchnęła i poszła do domu.

Późnym wieczorem w mieszkaniu Borejków zadzwonił telefon. Ida leżała wła-


śnie w wannie z gorącą wodą, pławiła się w pachnącej pianie i czytała „Przeminęło z
wiatrem”. Wyleciała do telefonu goła i mokra, owijając się po drodze ręcznikiem.

- Halo! - krzyknęła ze złością do słuchawki.

- Kto tam? - spytał odległy, skrzekliwy głos. Ida nie mogła sobie przypomnieć,
skąd ten głos zna. Wreszcie spłynęło na nią przeświadczenie, że jedna jest tylko wśród
znajomych osoba, rzucająca w słuchawkę „kto tam”, jakby znajdowała się po drugiej
stronie drzwi.

- Pani Basia?

- Czy to Ida Borejko? - spytała staruszka tonem kaprala.

- Tak, to ja...

- Będzie mówił pan Karolek.

Chwila ciszy. Ida poczuła, jak stygnący strumyk wody spływał jej z mokrego
karku wzdłuż kręgosłupa.

- Ida? - bas w słuchawce. - Tu Paszkiet. Dzwonimy tak późno, bo do tej pory


czekaliśmy.

- Na co?- spytała Ida z lekka dygocąc.

- Myślałem, że wpadniesz i opowiesz, jak poszło.

- Poszło nieźle - odparła Ida, łamiąc sobie głowę, jak tu uniknąć wyznania o
diagnozie wakacyjnej lekarki. - Namówiłam Krzysia, żeby zjadł obiad. Pogadaliśmy
sobie trochę...

- Miałem nadzieję, że uda ci się go nakłonić do wyjścia.

- To może nie być takie proste. Wie pan, myślę, że jeszcze jutro do niego wpad-
nę - powiedziała Ida i wstrząsnął nią dreszcz. - Proszę pana, chciałabym już skończyć
tę rozmowę. Zimno mi, właśnie się kąpałam.
Prawdę mówiąc, chciała skończyć rozmowę, bo poraziła ją nagle myśl, co bę-
dzie, jeśli doktor Kowalik - którego chciała poprosić o zbadanie Krzysia - potwierdzi
diagnozę wakacyjnej lekarki? Aż dotąd nie brała pod uwagę takiej możliwości. Ale, je-
śli to naprawdę nieuleczalne... Boże. Jak to powiedzieć panu Paszkietowi?!

Sobota 4 sierpnia

- Dzień dobry, panie doktorze. Tu Ida Borejko...

- Cześć. Jak zdrowie?

- Kiepsko, jak zwykle. Przepraszam, że przeszkadzam tak z samego rana...

- Na razie jeszcze nie przeszkadzasz. Obchód mamy za pół godziny.

- Mam pewną sprawę do pana. Medyczna.

- Ida. Bądźmy szczerzy, ty jesteś zdrowa jak koń.

- Ależ tu nie chodzi o mnie! Chodzi o pewnego chłopaka. Spuchła mu szczęka...

- To niech idzie do stomatologa.

- Lekarka mu powiedziała, że to zwyrodnienie kości.

- Musiałbym go zobaczyć, żeby powiedzieć coś bliższego. Ale, Iduś, nie jestem
specjalistą od tego regionu ciała. Mnie interesuje głównie kraina brzuszna, ewentual-
nie tarczyce.

- Od tarczycy do szczęki jest jakieś pięć centymetrów. Co to za odległość dla


pana?

- No więc co?

- No więc, czy nie chciałby pan pójść ze mną do niego?

- Wolałbym, żeby on przyszedł do mnie, skarbie. Jestem zajęty jak diabli. Z


opuchniętą szczęką może przecież chodzić.

- Cóż z tego, kiedy nie chce. Zamknął się w pokoju i tkwi tam już ponad ty-
dzień. Jest naprawdę okropnie zdeformowany, to wygląda, panie doktorze, właściwie
nie jak opuchlizna, tylko tak, jakby mu coś głowę rozpychało od środka.

- Skojarzenie prawidłowe. Tkanka łączna przerasta i rozpycha tkankę kostną.


To właśnie jest zwyrodnienie kości.

- Panie doktorze... czy to jest... zaraźliwe?


- Nie, skąd.

- Ufff... A czy to jest nieuleczalne?

- Skąd. Displasia fibrosa bardzo ładnie się operuje. Wypadki nawrotów są nie-
zmiernie rzadkie.

- Jest pan pewien?!

- No, moja droga!

- Oj, przepraszam. Upewniam się, bo zaraz polecę mu to powiedzieć. Może da


się namówić na wyjście z domu.

- Ech, ty Idusiu. Pójdziesz na medycynę?

- Boże święty! Nigdy w życiu. Pan nie ma pojęcia, jak ja się boję chorób.

- Ja też się boję, Iduś. Ale ty masz wyraźne zacięcie do terapii. Przemyśl jeszcze
moją sugestię. No, a ten młodzieniec...

- Tak?

- Jak ci się uda wyciągnąć go z domu, to przywlecz go tu, do szpitala. Czekam


na was w poniedziałek o jedenastej, w pokoju asystenckim. Zaprowadzę go na chirur-
gię szczękową i oddam w dobre ręce pani docent.

- Ach, panie doktorze kochany, pan jest naprawdę...

- No, teraz mi zaczynasz przeszkadzać. Cześć. Jak będziesz pisała do mamy, to


upomnij ją w moim imieniu w związku z tym paprykarzem.

Kochana Milko!

Pewnie się zdziwisz tym listem, bo ledwie wczoraj do mnie dzwoniłaś, pyta-
jąc o Idę. Ale zaszło tymczasem cos takiego, że obowiązek każe mi Cię o tym zawia -
domić. Otóż wczoraj byłam na Rynku Jeżyckim po wiśnie, bo wciąż smażę te konfi-
tury dla Józeczka. On bardzo lubi tak sobie pojeść zimą, do herbaty. Zresztą Joasia
też lubi. No, ale wracając do rzeczy, przechodzę przez Rynek Jeżycki, wiśni akurat
nie było, więc się rozglądam i co widzę? Twoją córkę Idę. Moja droga, nie zmartw
się tym za bardzo, nawet nie wiem, czy powinnam Ci o tym, pisać, ale chyba tak.
Gdybym mogła sama jakoś na to zaradzić, nie pisałabym do Ciebie, wiedząc, jak
bardzo delikatne masz zdrowie. No, więc Ida stała przy straganie i sprzedawała ja-
kieś wisiorki czy cos takiego. Przed nią był tłum ludzi, a ona wykrzykiwała: komu,
komu, bo idę do domu. Albo też, co gorsza, wrzeszczała na cały glos: ludzie. Ida Bo -
rejko zwariowała, takie cudne serduszka za jedne 30 złotych! Nie mogłam się do-
pchać przez tę ciżbę, chociaż wciąż próbowałam, bo przecież nie mogłam pozwolić,
żeby biedaczka tak bezcześciła nasze nazwisko, otoczone wszak w Poznaniu szacun-
kiem od pokoleń. Nawiasem mówiąc, handel szedł jej pierwszorzędnie, ludzie kupo-
wali to gipsowe paskudztwo jak świeże bułki. O mało nie zemdlałam, jak podszedł
milicjant. Już widziałam Twoją córkę w areszcie, ale ta, wyobraź sobie, co zrobiła!
Powiesiła milicjantowi serduszko na szyi i wrzeszczy: dla władzy bonifikata pięć-
dziesiąt procent! Milicjant tak się zbił z tropu, że kupił jeszcze dwa wisiorki. A Ida
szybko zwinęła majdan i zanim się kto obejrzał, uciekła z Rynku. Doprawdy, gdy-
bym Was nie znała i gdybym nie znała Idy od niemowlęcia, mogłabym pomyśleć, że
zrodzili ją przekupnie z targowiska. Ma w każdym razie talent do handlu. Kto wie,
może w przyszłości powinna iść na ekonomię jak Ty, droga Milko. Chociaż Tobie
akurat nic z tych studiów nie przyszło, to jednak Ida może zajść daleko.

Znasz mnie, kochana Milko, i wiesz, że postarałabym się oszczędzić Ci zmar-


twienia, ale tym razem naprawdę nie wiem, co robić. Idy nie ma w domu całymi
dniami, dzwonię bez skutku, więc jeśli mi nie napiszesz, co mam zrobić, będę chyba
musiała wtargnąć do niej nocą. Choć i to pewnie na nic, bo na przykład wczoraj o
jedenastej wieczór też jej nie było w domu, w każdym razie telefon nie odpowiadał.

Moja Joanna też nie wiadomo co robi nad tym morzem. Jestem pełna złych
przeczuć. Ach, Milu, czy mogłyśmy przypuścić przed laty, że tyle będzie kłopotów z
dorastającymi dziećmi? Ściskam Cię bardzo serdecznie.

Nie przejmuj się! -

Felicja.

PS. Póki co - powinnaś chyba zataić wybryk Idy przed Ignasiem. Może naj-
pierw spróbuj z nią pogadać po kobiecemu, naprawdę, kochanie, czas już chyba, że-
byś wróciła z tego Czaplinka. Fela.

Jakaż dziwna była pogoda tego lata. Deszcze i mgły, porywiste wiatry i zimne
noce, ciemne poranki i przytłaczające popołudnia. Dzisiejsze było nawet bardziej niż
przytłaczające! Nastrój grozy wisiał w atmosferze i potęgował się z kwadransa na kwa-
drans. Kiedy Ida szła ulicą Krasińskiego, czuła ciężki, wilgotny oddech wiatru pchają-
cego się przez wąwóz ulicy. Ciemnofioletowe chmury przykrywały szczelnie całe nie-
bo, przelewając się w miejscu i kłębiąc nad dachami jak brudny pył. Dalekie światło,
przesiane przez tę fioletową warstwę, przesycało powietrze niesamowitym stłumio-
nym blaskiem.

Przed domem pana Paszkieta znów słychać było wycie psa. Ida zatrzymała się
przed wykopem i popatrzała na boki. Jeśli to wył Lucyper, to chyba gdzieś w ukryciu.
Wycie było rozpaczliwe, wywołujące ciarki na plecach. Niekiedy przechodziło w żało-
sne skomlenie. Już Ida chciała wchodzić do bramy, kiedy głośniejszy skowyt kazał jej
sprawdzić, co się dzieje z nieszczęsnym stworzeniem. Poszła więc półkolistym chodni-
kiem do ogródka. Nie ogrodzony ten skrawek ziemi porastała nędzna trawa i kilka
krzaków bzu, zbitych w gąszcz przy krańcu trawnika. Wysoki, młody kasztan rósł już
na terenie sąsiedniej posesji.

To spod kasztana dobiegał właśnie skowyt psa! Ida znalazła się tam dwoma su-
sami.

- Co tu się dzieje?! - krzyknęła srogo do dwóch przybrudzonych chłopców, któ-


rzy na jej widok poderwali się do ucieczki. Jakiś odruch kazał jej przytrzymać mniej-
szego z nich. Starszy, widząc to, zawrócił i podszedł parę kroków.

- Pani go puści! - powiedział wrogo.

Ida zamiast odpowiedzi ścisnęła mocniej ramię malca. Błagalny skowyt psa ka-
zał jej odwrócić głowę w lewo. Lucyper przywiązany był do pnia drzewa, rozpłaszczo-
ny, okręcony kilkakrotnie sznurkiem. Jego przerażone oczy były pełne całkiem nie
zwierzęcego wyrazu prośby.

- Wy! - wrzasnęła Ida. - Wy mali zbrodniarze! Odwiązać psa! Natychmiast! -


nie panując nad sobą wytargała za ucho zasmarkanego chłopca, nie puszczając przy
tym jego ramienia.

- Pani go zostawi! - z groźbą powiedział starszy chłopiec.

- To odwiąż psa!

Chłopiec rozsupłał sznurki, kopnął lekko Lucypera i ze złością obserwował, jak


zwierzę umyka w stronę domu, kuląc ogon pod siebie.

- O, nie! - powiedziała zajadle Ida. - To wam nie ujdzie na sucho! Żebyście wie-
dzieli, że zaraz pójdę do waszego ojca!

Chłopcy roześmiali się ironicznie.


- Tak, tak! - krzyknęła Ida. - Już on wam pokaże! Już on was zleje za to, że mę-
czycie zwierzęta!

Drobne, szydercze drgnienie wokół ust starszego chłopca sprawiło, że zwątpiła


w skuteczność swych zamiarów. Chłopcy nie wyglądali na synów człowieka, który by
się przejmował losami jakiegoś kundla. Były to brzydkie dzieci - nie żeby obdarzone
jakimiś szpetnymi rysami. Brzydota kryła się w ich oczach - bezmyślnych, choć spryt-
nych, i w uśmieszkach pełnych gryzącej pogardy dla wszystkiego, i w spojrzeniach
rzucanych spode łba, jakby cały świat stanowił dla nich przykre wyzwanie. Łączyło ich
podobieństwo wyrazu, ale i podobieństwo rodzinne dawało się dostrzec na pierwszy
rzut oka. Mieli te same, jakby zamazane, a jednak ostre rysy, bladą cerę, wodnistonie-
bieskie oczy, osadzone blisko nosów, i cień goryczy wokół wąskich, skrzywionych ust.

- Dlaczego męczyliście psa? - spytała Ida cicho, już bez gniewu, jakby się go
wstydziła wobec tych, w końcu przecież - dzieci. Starszy chłopiec mógł być w wieku
Nutrii. Młodszy miał pewnie ze sześć lat. Nie odpowiedzieli.

- Gdzie mieszkacie? - spytała Ida już niemal łagodnie, puszczając ramię małe-
go.

- A gówno cię to obchodzi - odparował starszy, złapał brata za rękę i w jednej


chwili obaj zniknęli za krzakami sąsiedniego ogródka. Ida została pod kasztanem jak
głupia.

- Stara wariatka! - doleciało ją z dala, zza kępy porzeczek. - Rudy kościotrup!

Krzaki zakołysały się gwałtownie, rozległ się diabelski chichot i tupot czterech
nóg po asfalcie obwieścił ucieczkę wesołych braciszków.

Starą wariatką Ida nie czuła się w najmniejszym stopniu. Ale drugi epitet do-
tknął biedaczkę do żywego. Omal się nie rozpłakała. Rudy kościotrup! A więc te wła-
śnie jej cechy rzucają się w oczy nawet dzieciom! Jakie to szczęście, że nikt poza nią
tego nie słyszał. Gdyby tak Klaudiusz... rozejrzała się wokół z popłochem i wzrok jej
zawadził o Krzysiowe okno.

Tak jest, stał tam. Wszystko widział i słyszał. Tkwił w oknie z czerwoną zasłoną,
ze swoim żółtym szalikiem przy gębie. Myśl, że rozpieszczony ten mięczak był świad-
kiem jej upokorzenia, doprowadziła Idę do nagłego ataku gniewu.

- No? - spytała wrogo, podchodząc pod okno. - Gapimy się, co? Naszego psa
przywiązują do drzewa i dręczą, a my nic, tylko przeżywamy swoje urojone
cierpienia?!
- O co ci chodzi? - spytał Krzysio głosem męczennika. - Nie wiedziałem, że drę-
czą. Owszem, słyszałem, że pies wyje, ale...

- Ale nie wyjrzałeś i nie obroniłeś Lucypera! - przerwała mu Ida, drżąc ze złości.
- Bo jeszcze by kto zobaczył, że ci buzia spuchła!

- Słuchaj no, ty wścibska, głupia babo! - uniósł się Krzysio. - Może raczej licz
się ze słowami!

- Ja mam się liczyć ze słowami? - wściekła się Ida. - A kto tu wygaduje różne
chamstwa? Jak ci się wydaje, kto ty jesteś? Czemu niby taki jesteś ważny? O, cały
świat się wokół ciebie kręci! Wszyscy się zamartwiają! Dziadek! Basia! A ty sobie sie-
dzisz tygodniami w pokoju! Egoista!!!

Z głośnym stukiem rozchyliły się drzwi werandy. Pan Kaszkiet wyszedł z gabi-
netu.

- Ida, przestań! - włączył się do sporu. - Krzysio jest chory, nie trzeba go dener-
wować ani obrażać!

- No, wie pan! Czy to ja go nazwałam głupią babą?

- O, coś podobnego! - zdenerwował się Krzysio, wyglądając ze swego okna. -


Okazuje się, że wy się znacie! Ciekawe skąd? To spisek!

Pan Paszkiet z przerażoną miną zatkał sobie usta ręką.

- Spisek! - krzyknęła Ida cienkim głosem. - Ludzie, trzymajcie mnie, ten czło-
wiek ma paranoję. Słuchaj no, paranoiku, ponieważ i tak wszyscy już wiedzą, że spu-
chłeś, może byś tak wylazł wreszcie z tej pustelni i przestał robić dramat ze zwykłej
dysplazji!

- Z czego? - spytali jednocześnie Krzysio i pan Paszkiet, a Basia, podsłuchująca


za drzwiami werandy, aż się wychyliła na zewnątrz.

- Z dysplazji, hipochondryku paranoiczny! - wrzasnęła Ida ze złością. - Zwykła


dysplazja, zwyklusieńka! Pytałam doktora! W poniedziałek o jedenastej jesteśmy
umówieni w klinice na Przybyszewskiego. Przyjdę tu po ciebie i masz być gotów!

- Nie pójdę! - oświadczył Krzysio i zasłonił twarz szalikiem tak dokładnie, że


widać mu było tylko czoło.

- Pewnie! - krzyknęła Ida z sarkazmem.- Nie idź! Niech się dziadek zamartwi
na śmierć! I Basia! Ciebie to nie obchodzi, bo ty jesteś najważniejszy!
- A ty... a ty... najbardziej wścibska ze wszystkich głupich bab na świecie! - wy-
buchnął Krzysio bardzo żałośnie.

- Ludzie, trzymajcie mnie, co za ordynarny paranoik!

- Ida! - wtrącił się pan Paszkiet z gniewem. - Kiedy cię prosiłem o pomoc, nie
dawałem ci prawa do obrażania Krzysia!

- A więc dziadek prosił o pomoc tę jędzę! - zdenerwował się Krzysio.

- Jędzę! O nie! Tego już za wiele! - powiedziała Ida z lodowatą wzgardą. Dum-
nie uniosła podbródek i, odwróciwszy się na pięcie, odmaszerowała szybko, gryząc
wargi, żeby się nie rozbeczeć.

Poniedziałek, 6 sierpnia

Znów lało jak z cebra. Głośny szum deszczu i rytmiczny stukot kropel walących
w blaszany parapet obudziły Idę tego ranka i towarzyszyły jej przez cały czas, kiedy to
jadła swoje niewyszukane śniadanie i ubierała się flegmatycznie, czytając przy tym
tom trzeci „Przeminęło z wiatrem”.

Około dziesiątej w te ciche chwile wtargnął nagły dzwonek telefonu. Ida, która
już w sobotę powzięła silne postanowienie, że zapomni o Krzysiu-paranoiku i całej
jego rodzinie oraz że nigdy i za żadne skarby nie przejdzie już ulicą Krasińskiego, te-
raz nie wytrzymała i sięgnęła po słuchawkę, choć dobrze wiedziała, czyj głos w niej
usłyszy. Rzeczywiście dzwonił pan Paszkiet.

- Ida? - zahuczał. - Chciałbym cię przeprosić. Byłem wobec ciebie bardzo nie-
uprzejmy. A tymczasem dzięki tobie Krzysio wyszedł z pokoju!

- No, no - powiedziała Ida z przekąsem. - Coś nadzwyczajnego.

- Kąpie się teraz, biedaczek! I zjadł śniadanie! I tak się spieszył, bo powiada,
umówiłem się z Ida na jedenastą! - cieszył się w słuchawce pan Paszkiet. - Chciałem
iść z nim, ale on powiada, że lepiej będzie, jak zostanę w domu.

- No, to dobra nowina, a już myślałam, że nic nie będzie z leczenia - powiedzia-
ła Ida wspaniałomyślnie. -Proszę pana, to ja już wychodzę i spróbuję złapać taksówkę.
Żeby Krzysio nie czuł się głupio w tramwaju, jak się kto na niego zapatrzy.

Uszczęśliwiona sięgnęła po prochowiec, czując, że dusza jej ma skrzydła. Znów


była potrzebna! Znów niezastąpiona! O, błogosławione uczucie. Włożyła dłoń w rękaw
i usłyszała ciche grzechotanie w kieszeni - płaszcza.
W następnej chwili już trzymała oburącz buteleczki ze środkiem nasennym i
doświadczała zwykłej dla siebie odmiany uczuć. Ach. Jak mogła być tak okrutna dla
tego biedaka! Ileż ten biedny Krzysio musiał wycierpieć. Zamknięty w pokoju, przeko-
nany, że choroba jego jest nieuleczalna, oszpecony i bezradny. Kto wie, jakie były jego
zamiary? Dwie butelki środków nasennych! Brrr. Poleciała do łazienki i wysypała
wszystko do klozetu.

Ale przecież w końcu dobrze się stało, że zwymyślała go od paranoików! No,


pewnie. Gdyby nie zapomniała o tych tabletkach, zaczęłaby się nad nim wczoraj uża-
lać i Krzysio rozkleiłby się ani chybi. Wiadomo, jedynak. Wszyscy się nad nim trzęśli
od urodzenia. Takiemu to dobrze. Nie to, co Ida, urodzona między Gabrysia i Nutrią,
z lekka zaniedbana przez mamę wskutek nawału obowiązków, obdarzona jedną
czwartą tego starania i uwielbienia, którą miał do dyspozycji Krzysio tylko dla siebie.

Westchnęła, podniosła prochowiec z podłogi, spojrzała na zegarek i wyleciała z


domu jak oparzona. Deszcz chlustał z nieba całymi potokami, bulgocąc po kamien-
nych płytach trotuaru. Włosy Idy niemal natychmiast skręciły się w sprężyste loki.
Przemókłszy całkowicie, oklapły i spłynęły po obu stronach twarzy jak brązowe ta-
siemki. Za kołnierzem miała mokro, w butach też, w sercu jej kipiała gorąca radość.

Kiedy rozklekotaną warszawą podjechała pod dom numer dziesięć, przez siwe
smugi deszczu ujrzała wysoką postać kryjącą się w bramie, postać miała na sobie ska-
fander z kapturem naciągniętym głęboko na twarz i dodatkowo przesłaniała się żół-
tym szalikiem. Ida pomachała ręką, a Krzyś wypadł z bramy i popędził ku taksówce,
jak gangster wyjęty spod prawa.

- Jedziemy! - rzucił stylowo, kryjąc twarz i padając na siedzenie obok Idy. Za-
trzasnął drzwiczki. Ruszyli.

W oknie kuchni mignęły przejęte twarze staruszków. Ida pokiwała im z uchylo-


nego okienka, lecz nagle ręka jej uwiędła jak biały kwiat, gdy w polu widzenia pojawił
się pies Lucyper, uwiązany do linki, ciągnięty przez dwa drobne cienie rozmyte w
strugach deszczu. Taksówkarz zawrócił żmudnie, by wyjechać sprzed wykopu, a Ida
wywiesiła się z otwartych drzwiczek, wrzeszcząc co sil w płucach:

- Puścicie go czy nie?!... - lecz daremnie. Dwaj zbrodniczy braciszkowie zamarli


na moment, spojrzeli w jej stronę i zgodnie zawyli:
- Rudy kościooooo... - ich rozwlekły okrzyk zlał się w jedno ze skowytem Lucy-
pera, który, skorzystawszy z chwili ich nieuwagi, wyrwał się prześladowcom i pognał
do domu co sił, wlokąc za sobą sznurek.

- Halo, pan Paszkiet? Proszę pana, to ja, Ida.

- No, nareszcie. Już nie miałem siły czekać. Gdzie Krzysio?

- Niespodzianka, hę, hę. Akurat na oddziale chirurgii szczękowej zwolniło się


łóżko, więc ta pani docent przyjęła go od razu. Został w szpitalu, pokój numer cztery.

- Jak to, został od razu... Boże. A więc to naprawdę coś groźnego. Ja wiedzia-
łem... ja wiedziałem...

- Ale proszę pana, proszę pana, nic podobnego! Upewniłam się dwa razy.
Wszystko to fraszka. Badało go dwóch lekarzy i obaj powiedzieli to samo. Że to rze-
czywiście displasia fibrosa. Tak jak mówiłam, w pełni uleczalna. Chyba w czwartek
będą go operować, jeśli do tego czasu zdążą zrobić badania.

- Już w czwartek?! To niesamowite... Ida! Przecież tak trudno dostać się do


szpitala...

- Udało się nam po prostu.

- Jesteś nieoceniona.

- Dziękuję panu uprzejmie. Lepiej późno niż wcale. Proszę pana Krzysio prosi o
szczotkę do zębów, pantofle i coś do czytania. Ja się tam już nie pokażę, bo od zapa-
chu szpitala mnie mdli.

- Ja pójdę, zaraz. Muszę jeszcze porozmawiać z lekarzami.

- No to ja wobec tego zrzekam się opieki nad pańskim Krzysiem. Straszny z


niego histeryk, niestety. W ogóle czuję, że jeszcze się na niego gniewam.

- A na mnie się gniewasz?

- Nie, skąd.

- I przyjdziesz dziś po południu?

- A mam przyjść? Przecież pan podobno nie potrzebuje damy do towarzystwa.

- Kto tak mówił?

- Pan sam, osobiście.


- Musiałaś się przesłyszeć. Co ja bym robił bez ciebie? Wiesz co, Basta piecze
dziś napoleonki. Z myślą o tobie rzecz jasna.

- Proszę pana, to nie fair. Pan wie, że się nie oprę.

- To przyjdziesz?

- Niezawodnie.

Po południu gruba warstwa czarnych i białych chmur rozeszła się nieco i uka-
zała jaskrawo świecącą tarczkę słońca. Powiał nieco silniejszy wiatr, chmury przemie-
ściły się znowu: ich ruchliwe cienie zmieniły ulicę Krasińskiego w łaciaty, świetlisto-
szary tunel. Wszystkie kolory stały się nagle bardziej soczyste, a ruda głowa Idy, obla-
na nagłym ostrym blaskiem, zapłonęła jak małe ognisko na ciemnym tle domu numer
dziesięć.

Przy końcu ulicy zamigotał w słonecznej plamie czerwony sweterek. Zaraz też
dołączył do niego drugi. W jednej chwili Ida rozpoznała drobne sylwetki prześladow-
ców Lucypera; w następnej kryła się za załomem muru. Tym razem ich mam - pomy-
ślała.

Chłopcy szli jezdnią, skacząc po kałużach i waląc w nie długimi gałęziami o


świeżych zielonych liściach; zapewne zajęli się już kasztanem z ogródka. Znikli teraz
za zakrętem, a Ida podążała ich tropem, orientując się po skrawkach zieleni na asfal-
cie, w którą teraz pójść stronę.

Ulica Mickiewicza krzyżowała się po prawej stronie z Jeżycką. A wzdłuż Jeżyc-


kiej ciągnęło się nowe osiedle wieżowców i wielki plac budowy. Ida przystanęła przy
szpitalu Raszei i ścigała wzrokiem małe postacie w czerwonych sweterkach, które mi-
nęły właśnie ajencyjny kiosk z warzywami i dreptały asfaltową alejką między wieżow-
ce. Poszła za nimi.

Pośród wielkich bloków rozpościerało się puste, bezludne podwórko wylane


betonem. Wicher hulał między ogromnymi bryłami domów. Z przeraźliwym zgrzytem
kołysała się żelazna huśtawka, pomalowana czerwoną i żółtą farbą. Ida pomyślała, że
nie dziwi się, iż chłopcy wolą biegać po pełnych wdzięku zakamarkach w starej części
dzielnicy. Tu można było naprawdę uświerknąć z nudów.

Weszła za chłopcami do pierwszego z wieżowców. Na parterze długi wąski ko-


rytarz. Po obu jego stronach dziesiątki drzwi prowadziły do dziesiątków mieszkań.
Piekielni braciszkowie zadzwonili do drzwi po lewej stronie. Ida wychyliła się zza wę-
gła i obliczyła szybko, do których. Potem, kiedy chłopcy znikli w mieszkaniu, podeszła
ostrożnie i na palcach. Metalowa tabliczka głosiła: Lisieccy.

Teraz przeżyła chwilę wahania. Wejść? Nie wejść? Wreszcie pomyślała, że ro-
dzice tych chłopców być może nigdy jeszcze nie słyszeli o ich niewinnych zabawach i
że kiedyś przecie usłyszeć powinni - bo któż może odmienić takie bachory, jak nie sil-
ny ojciec o stanowczym charakterze - i w końcu zadzwoniła.

- Otwarte! - krzyknął zza drzwi kobiecy głos, więc Ida nacisnęła wąską, przykrą
w dotyku klamkę i uchyliła szarych drzwi.

Podświadomie oczekiwała widoku jakiejś nędznej izdebki, gdzie nad balią do


prania schylać się będzie uboga, lecz pracowita kobiecina; najlepszy to dowód, z jakie-
go typu literaturą obcowała Ida najchętniej, Lecz oto stała w mieszkaniu typu M-5, a
ściśle biorąc, w przedpokoju wyklejonym enerdowską tapetą. Drzwi na wprost ukazy-
wały wnętrze pokoju wytapetowanego w orientalny wzór. Okno przesłaniała nylonowa
firanka tkana w bogate girlandy kwietne. Błyszczący lakierem parkiet zastawiony był
dwiema wersalkami koloru bordo i błyszczącą meblościanką z barkiem. W kącie mi-
gotał barwami ekran telewizora „Junost”. Pośrodku, przy błyszczącym jak meblo-
ścianka stole, siedziały nad kawą i pączkami dwie młode jeszcze kobiety pogrążone w
ploteczkach.

- Dzień dobry - powiedziała Ida, lekko zbita z pantałyku. Siedząca na wprost


wejścia bezbarwna blondynka spojrzała na Idę z takim zdziwieniem, jakby nie spo-
dziewała się nikogo o tej porze. Na pewno to ona była matką dwóch uliczników. Miała
takie same blade oczy, lekko zamazane rysy i wąskie usta skrzywione w wyrazie gorz-
kiej wyższości.

- Dzień dobry - odparła niezachęcająco.

Na wersalce, stojącej przodem do telewizora, powstał nieznaczny ruch. Dwie


znajome łepetyny ukazały się nad jej oparciem, dwie pary wodnistych oczu spojrzały
na Idę z niepokojem.

Panna Borejko zapragnęła nagle wyjść i więcej tu nie wracać. Kolana jej zadrża-
ły od złowrogiego przeczucia. Gdyby teraz chłopcy wyskoczyli z jakimś epitetem... Wy-
konała niepewny ruch ręką i odwróciła się do drzwi.

- Ru-dy-koś-cio-trup!! - wrzasnęło za nią nienawistne unisono. Ida zacisnęła


zęby,
- Czy pani jest matką tych chłopców? - zwróciła się do blondynki. Kobiety przy
stole wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, jakby osłaniały się wspólną tarczą
przed atakiem z zewnątrz. Potem przeniosły wzrok na Idę i zlustrowały ją, z odcie -
niem szyderstwa, od stóp do głów - powoli i obraźliwie.

- Taaak, jestem matką - przemówiła wreszcie blondynka wrogim głosem o


ostrym brzmieniu. - A bo co?

Ida miała trudności z odpowiedzią.

- Oni wciąż się włóczą koło domu... moich znajomych - powiedziała bez przeko-
nania, czując, że jej słowa trafiają w nieprzenikniony pancerz.

Blondynka wybuchnęła śmiechem.

- Włóczą się?! - powtórzyła gniewnie, poważniejąc. - Teresa, słyszałaś? O, nie,


moje dzieci się nie włóczą, złociutka, to już na pewno!

- Sama widziałam - uparła się Ida. - Nie to jest jednak najgorsze.

- Nie to jest jednak najgorsze... - przedrzeźniała ją blondynka wykrzywiając


usta. - No, więc proszę, słuchamy. Co nie, Teresa?

Teresa zaśmiała się. Była w czymś podobna do matki chłopców, tyle że znacz-
nie grubsza.

- Oni męczą psa! - wytoczyła Ida swoje ostatnie działo.

- Taaak? - przeciągnęła blondynka. - Co mu robią?

- No... męczą go. Przywiązują do drzewa.

- Przywiązywać nic złego - wypowiedziała się ze znawstwem Teresa, zaciągnęła


się dymem z carmena i wypuściła z umalowanych ust zgrabne kółeczko.

- Tylko że właściciel tego psa jest innego zdania! - gwałtownie powiedziała Ida.

Blondynka westchnęła obłudnie.

- Znasz go? Tego właściciela?

- Tak.

- To mu powiedz ode mnie, żeby swojego kundla trzymał w domu.

- Przecież pies nie usiedzi przez cały dzień w domu! - powiedziała Ida ze zło-
ścią.
- Dziecko też nie usiedzi - bez namysłu odparła blondynka i energicznie zamie-
szała w szklance. - Chłopcy mają wakacje i ja im biegać nie zabronię. A kto mi się bę-
dzie wtrącał, może pożałować!

- O, ale jej dałaś! - doceniła z uciechą Teresa.

- I proszę mi tu więcej nie przychodzić i nie skarżyć na Marka i Jarka! Pół dnia
ciężko pracuję, więc po obiedzie chcę mieć trochę spokoju. Jarek, zrób no głośniej te-
lewizor, bo nie słychać.

Tak odpalona, Ida nie śmiała już powiedzieć nic więcej. Z uczuciem kompletnej
porażki wyszła gwałtownie z mieszkania Lisieckich.

Była już na dworze, kiedy z uchylonego okna na parterze usłyszała stłumiony,


gniewny głos blondynki, a zaraz potem głośny bek. Ida przystanęła i pomyślała z pew-
nym zadowoleniem, że może nie na darmo się ośmieszyła. Paskudni smarkacze zosta-
ną przecie skarceni za dręczenie psa. Ale już za chwilę jej zadowolenie znikło. Ryk
dzieci bowiem przybrał na sile, ich matka krzyczała głośniej i wreszcie stało się jasne,
że chłopcy dostają ostre bicie - i to wcale nie za znęcanie się nad zwierzęciem. To mat-
ka miała im najmniej za złe. Lanie było przede wszystkim za to, że obcy ludzie przy-
chodzą na skargę.

Kiedy po chwili obaj chłopcy wypadli na podwórze, zanosząc się bekiem, pierw-
szą ich czynnością na widok spiesznie odchodzącej Idy było spontaniczne wywalenie
języków. Co do czynności następnej też nie musieli się porozumiewać: złapali po ka-
mieniu i z prawdziwą nienawiścią cisnęli w donosicielkę, Ida odeszła, nie żywiąc do
nich urazy. „Na ich miejscu -pomyślała - też miałabym ochotę ujrzeć czyjś rozwalony
łeb”.

Kwestię, czy napoleonki mogą podziałać jak balsam na obolałą duszę, rozstrzy-
gnęła Ida w kwadrans później, Mogły. Obolała dusza Idusiowa rozprostowała się jak
zgnieciony celofan. Na pobladłe policzki wypłynęły rumieńce.

Na dworze szumiał nagły zimny deszcz. Pociemniało, więc Basia zamknęła


drzwi od werandy i zapaliła lampę stojącą na biurku. I zaraz w pokoju zrobiło się miło
i przytulnie - jak nigdy dotychczas. Przyjaźnie połyskiwały złocone grzbiety starych
książek, z zacienionych kątów jakieś szklane drobiazgi słały nikłe lśnienia, zegar na
ścianie miarowo migotał mosiężnym krążkiem wahadła,
Brązowy strumyk pachnącej, gorącej kawy zaciurkał w filiżance. Pan Karolek
odstawił gruby dzbanek i powiedział z przejęciem:

- Na twoim miejscu poszedłbym do tej Lisieckiej jeszcze raz. Ale już z milicjan-
tem. Ewentualnie zlałbym ich osobiście na ich własnym podwórzu. Zresztą, poczekaj.
To im na sucho nie ujdzie. Bandycka rodzinka. Lucyper muchy by nie skrzywdził. Oni
są gorsi od psa!

Na dźwięk swego imienia śpiący przy fotelu pies uniósł głowę i pacnął ogonem
o podłogę. Potem, widząc, że jego pan niczego nie żąda, wyraził spojrzeniem szczerą
miłość i znów zasnął.

Przez chwilę panowała cisza. Ida siedziała skulona w krześle z poręczami, kę-
dzierzawą głowę oparła na ręce, a spiczasty łokieć na kolanie. Patrzała w zamyśleniu
w prostokąt okna, wypełniony czystym, zimnym fioletem. Gdzieś w tym fiolecie trwał
nieustanny drobniutki szmer deszczowych kropli. Duży zegar tykał głośno w ciemnie-
jącym wnętrzu pokoju i dwa te odgłosy, nakładające się na siebie i splatające w har-
monijny szept, napełniały Idę poczuciem bezpieczeństwa. Lecz jednocześnie poczuła,
jak ciężar winy osuwa się znów na jej duszę. Przecież zaledwie o kilkadziesiąt metrów
stąd dwaj płaczący chłopcy wciąż kryli się na podwórzu, żeby ich nie zawołała roz-
złoszczona matka.

- Tata ma cztery tomy Korczaka - powiedziała. - Chyba sobie to poczytam.

- A, chciałabyś się zająć Lisieckimi? - zrozumiał od razu pan Paszkiet. - Ciężka


sprawa. Beznadziejna sprawa. Radzę ci zrezygnować już teraz, zanim zwątpisz w czło-
wieka.

- Nigdy nie zwątpię - gorąco zapewniła Ida.

- Weź no jeszcze jedno ciastko - powiedziała Basia szorstkim głosem, z powo-


dzeniem ukrywając, jak bardzo Idę lubi. - Ja tych Lisieckich znam, dziecko. Ja tu dużo
ludzi znam. Lisiecka pracuje w przedsiębiorstwie budowlanym, a Lisiecki pojechał na
roboty do Niemiec. Najął się do jakiejś budowy pod Lipskiem. Dorobi się, to za dwa
lata samochodem wróci. Teraz przyjeżdża czasem na dzień-dwa.

- Przez dzień-dwa synów nie wychowa - mruknął pan Karolek. - A skądże to


Basia czerpie te wszystkie informacje?

- A w kolejkach kobiety gadają. Co dzień gdzieś stoję, to i wszystkich się zna.


- Idusiu, dziecko, coś ci poradzę - rzekł pan Paszkiet, sięgając po karafkę z do-
mowym winem. - Nie rzucaj się na wiatraki. Jak świat światem zawsze istniały złe
dzieci...

- Nie złe. Źle wychowane - poprawiła go Ida.

- ...i źli rodzice. I nie ma na to żadnego sposobu. Co dom napsuł, tego już nikt
nie naprawi. I nie mówmy więcej o tych małych kryminalistach. Za wiele w nich tego
złego ziarna, żeby co dobrego miało z nich wyrosnąć.

- Co pan mówi! - oburzyła się Ida. - Jak tak można! Ja się nie znam na wycho-
waniu, ale jedno wiem: można im podsypać i dobrego ziarna.

- Zmarnieje - rzekł pan Paszkiet. - Nie mówmy już o tym więcej, bo mnie to nu-
dzi. Basiu, proszę siadać. Chciałbym teraz wznieść toast za zdrowie naszego kochane-
go Krzysia.

Sobota, 4 sierpnia

Iduś, Ty dziecko bez serca!

Czy słusznie się domyślam, że za bujne wiadomości od Ciebie będę musiał za-
płacić w połowie miesiąca? Nie powiedziałbym, żeby mnie ta perspektywa szczegól-
nie zachwycała. Milo było dowiedzieć się, że żyjesz, ale proszę Cię, nie przysyłaj już
więcej telegramów.

Zupełną sensację wśród Twych sióstr wzbudziła wiadomość, że pracujesz i


zarabiasz. (Robią zakłady - gdzie i za ile). Za to Mamę dotknęła znów seria snów
proroczych, tym razem na temat niebezpiecznych pracodawców, mających powią-
zania ze światem przestępczym. Koniecznie napisz, jaką to pracą się trudnisz.
Wczoraj Mamie przyśnił się milicjant, całujący ciotkę Felę. Uznała, że to fatalny
omen. Ja jednak myślę, że to po prostu wynik rozmowy telefonicznej, jaką Mama
wczoraj przeprowadziła z ciotką. Nawiasem mówiąc, Felicja również nic o Tobie
nie wie. Twierdzi, że ilekroć wpadnie na Roosevelta - to Ciebie nigdy nie ma w
domu. U nas wszystko cudownie. Odrobinę wilgotno, ale nikt z nas tym się nie
przejmuje. Dziewczynki mają trochę kataru, ale to nic, zważywszy, że przykra ta
dolegliwość trwa zazwyczaj tylko tydzień. Drobne przykrości wiejskiego życia. Za
to tutejszy małorolny sprzedaje nam po horrendalnych zresztą cenach prawdziwą
śmietankę i mleko. Czegoś podobnego dzieci nie miałyby w mieście za żadne pienią-
dze.
Twoja siostra Gabriela nieco przygasła. Domyślam się, dlaczego. Zapewne
ma cos ciekawego do powiedzenia naszemu Januszowi, a tymczasem on wybiera
moje towarzystwo. Cale godziny spędzamy na wodzie, łowiąc ryby, których jezioro
pełne jest po brzegi. Nigdy nie brałem się do wędkarstwa, sądząc, że jest to zajęcie
bez perspektyw. Tu zmieniłem zdanie. Jaka jednak szkoda, że nikt nie chce jeść tych
ryb.

No, trzymaj się, córko, deszcz właśnie przestał padać i Janusz zagląda do na-
szego namiotu, zapraszając mnie na połów. Napisz do nas koniecznie, tylko już nie
telegrafuj.

Salutem dicit -pater.

Idulku, kochanie!

Trochę się uspokoiłam, ale jeszcze mnie martwi, że nie wiem, CO właściwie
robisz - jesteś taka niedoświadczona i impulsywna - błagam Cię, uważaj na siebie
-a zresztą, kochanie, przyjedziemy za dwa tygodnie, mam nadzieję, że przez ten
czas nie narobisz głupstw. Tatuś nalega, żebyśmy zostali jak najdłużej, biedak jest
taki szczęśliwy z tymi rybami. Ale przecież trzeba się przygotować do nowego roku
szkolnego - zawsze mi się zdawało, że to obłąkany pomysł, żeby podstawowe szkoły
zaczynały rok szkolny w sierpniu. Ale teraz jakoś mi się ten pogląd odmienia. Kie-
dyż ja wreszcie będę w domu, w swoim łóżku!

Podlewaj kwiaty.

Całuję Cię - Mama.

Ida!!!!

Nigdy Ci, małpo, nie wybaczę, żeś mnie zostawiła z tymi garami. Myję je go-
dzinami i tylko dlatego tata odbił mi Pyziaka. Zmusza go, żeby z nim chodził na
ryby, na te przeklęte po stokroć ryby! Smarkate poprzeziębiane, chore i znudzone,
deszcz leje i na kolację co dzień są te plugawe węgorze. Mdli mnie od ryb. Mama jest
absolutnym aniołem. Z miłości do taty je ryby dwa razy dziennie i jeszcze się uśmie-
cha! Zastanawiam się czasem, czy to, co czuję do Janusza, jest aby na pewno praw -
dziwą miłością. Wiem jedno, że ja bym dla niego nie mogła jeść ryb dwa razy dzien-
nie. Może ta zdolność do poświęceń przychodzi z wiekiem. Naprawdę, mama boha-
tersko trwa na posterunku, gdyby nie ona, już dawno bym stąd uciekła, do Pozna-
nia lub do Łeby. Ale ja - w przeciwieństwie do Ciebie - mam poczucie obowiązku.
Nie zostawię Mamy z tym całym rybnym pegeerem. Bóg łaskaw, że jej żołądek nie
dokucza! Węgorze! - pomyśleć tylko. Jeszcze do niedawna była na diecie. Czy Grupa
ESD jeszcze nie przyjechała?

Jesteś potworkiem.

Gaba.

PS. Mama mówi, że za dwa tygodnie będziemy już w domu. Oby tylko pogo-
da nagle się nie poprawiła!

Kochana siostro.

Tu jest bardzo zimno i mokro i dziś w śpiworze miałam rzabę. Była ona zielo-
na w brązowe pryszcze. Mama krzyczała bardzo ze strachu. A Pulpa się rozpłakała,
jak wzięłam rzabę do ręki. Dlaczego ona się rozpłakała? (mam na myśli Pulpę a nie
rzabę). Gaba się nie rozpłakała, tylko zaczęła kwiczeć. A tatuś nie zaczął kwiczeć,
tylko wyszedł szybko z namiotu. Nie rozumiem. Taka ładna rzaba. Nikt jej nie lubił.
Pocałowałam ją w główkę, zęby się zamieniła w królewicza Myszkina. Ale życie to
nie bajka. Mam katar. Czy rzaba może zarazić się katarem? Byłoby mi przykro,
gdyby mogła. Ale tatuś mówi, że nie może. Czy dlatego, że nie ma nosa? (mam ma
myśli rzabę, nie tatusia). Z nudów piszę powieść o pewnej bardzo inteligentnej
dziewczynce, która miała śliczne złote włosy. Miała ona na imię Natalia, ale to
przypadkowa zbierzność. W pierwszym rozdziale Natalia przeżywa inwazję szczu-
rów. W drugim rozdziale następuje trzęsienie ziemi. W trzecim rozdziale wybucha
wojna światów z ufoludkami. Czwartego rozdziału jakoś nie mogę napisać. Tata
mówi, że brak mi fantazji. Mama mówi, że za dwa tygodnie wracamy. Pulpa mówi
rżę rzaba pisze się przez zet z kropką. Morzliwe.

Natalia

Kochana mam katar a Nótria w nocy hrapie i znuw zgóbilam nowy długopis
a tata powiedział że mam robić szkice wenglem Skont wziąć wengiel Ja chce do
domu

Pulpa
Boska Ido

Twój Tato twierdzi, ze lada dzień wrócisz. Jeśli tak, to bądź tak dobra i przy-
wieź ocet (w Czaplinku nie mają) oraz jak najwięcej słoików. Chcielibyśmy utrwalić
te węgorze w marynacie.

Padam do nóżek

Janusz P.

Środa 8 sierpnia

W kuchni było ciepło i przytulnie. Być może dlatego, że za oknem szalała burza,
a na piecyku gotował się prawdziwy obiad dla Idusi. Grzmoty w niebiosach nie były w
stanie zagłuszyć rozkosznego dla jej ucha bulgotania rosołu z kurczaka. Tak jest, z
kurczaka.

Ida Borejko mogła już sobie pozwolić na kurczaka, pomidory, pączki z cukierni
„Hanusia” i nawet na brzoskwinie z importu. Zarobiła paręset złotych na gipsowych
serduszkach - nie wiedziała dokładnie ile, bo zanim przeliczyła pieniądze, już je czę-
ściowo wydala. Ale to nie miało znaczenia. Ważne było, że już się skończyły czasy nę-
dzy.

Teraz pilnowała rosołku, próbując go od czasu do czasu i zastanawiając się, jak


to być mogło, że tak niedawno jeszcze uważała, iż kurczaki się jej przejadły? Odkąd
była sama, często nachodziła ją myśl, że gdyby przypadkiem spotkała na swej drodze
kurczaka, rzuciłaby się na niego i pożarła żywcem, razem z piórami i dziobem. Popiła
rosołku i wróciła do stołu, na którym rozłożone były listy od rodziny. Czytała je po raz
trzeci i cieszyły ją wciąż tak samo.

Za oknem gruchnął ogłuszający grzmot, błysnęło i zaraz deszcz lunął ze zdwo-


joną siłą. Ida uniosła czujnie głowę. Czy to dzwonienie to w jej uchu, czy w korytarzu?
O, znów. Ktoś jednak dzwoni do drzwi. O niebiosa, a więc stało się. Ciotka Felicja
wreszcie dopadła ją w domu.

Ida wstała niespiesznie - bo do czegóż było się spieszyć? - i zlustrowała kuch-


nię. Ciotka zapewne skarci ją za rozlaną na podłodze wodę i za brudne słoiki, ustawio-
ne w zlewie. Trudno. Ida wzruszyła ramionami i poszła otwierać.
No i co? Nie była to wcale ciotka Felicja. Na progu stała imponująca Paulinka.
Stała sobie i najspokojniej ociekała wodą, tworząc barwną całość składającą się z fioł-
kowych oczu, złotych włosów, białych kaloszków i cynobrowej peleryny.

- Cześć - powiedziała głosem melodyjnym i zaprodukowała swój tandetny nu-


mer z rzęsami.

- Hm. Cześć - odparła Idusia, bardzo zaskoczona.

- Czy nie przeszkadzam? Można wejść?

- Czemu nie - grzecznie odparła Ida. Bogu ducha winna Paulinka nie musi wie-
dzieć, że Ida jej nie znosi z przyczyn niskich i małostkowych, jak na przykład zawiść.

Zamknęła drzwi za wchodzącą.

- Może zdejmiesz tę pelerynę? - zaproponowała gościnnie.

- Dziękuję, ja tylko na moment - Paulina zsunęła kaptur ze złotych włosów i uj-


mujący uśmiech, jak z Encyklopedii Powszechnej PWN, wypłynął na jej wiśniowe
usta. - Chciałam z tobą porozmawiać - oświadczyła.

Idę zdjął lęk jak przed sprawdzianem z fizyki.

- Proszę - bąknęła. - A skąd wiedziałaś, że tu mieszkam?

- Często cię widuję - odparła Paulinka z prostotą. - Zresztą twoja siostra Gaba
chodzi do naszej szkoły.

- Ach, tak.

- Jak widzisz, dużo już wiem o tobie, cha, cha.

- Cha, cha - powiedziała Ida podejrzliwie. - I co?

- Proszę?

- O czym będziemy rozmawiać?

- O Krzysiu - powiedziała Paulina, celując Idę źrenicami okrągłymi i czarnymi


jak wylot strzelby. - Co się dzieje właściwie?

Ida otworzyła usta, namyśliła się i zamknęła je z wolna.

- No? - przynagliła Paulina.

- Nie mam chyba prawa o tym rozmawiać - wyrzekła Ida powoli. - Zwłaszcza z
osobami postronnymi.
- Po pierwsze, ty głupia smarkulo, ja nie jestem postronna - wycedziła Paulina
zimno. - A po drugie, o czym nie masz prawa rozmawiać?

- Słuchaj, odczep się. Jak chcesz coś wiedzieć, to idź do pana Paszkieta.

- Nie, ja tam już nie pójdę. Po tym jak ta stara mi powiedziała, że się narzucam
Krzysiowi... moja noga tam więcej nie postanie.

- A dajże ty mi spokój - zezłościła się Ida. - Dlaczego ja zawsze muszę być w coś
wplątana? - z kuchni napłynął zapach rosołu i Ida poczuła głód zmieszany ze zniecier-
pliwieniem. - Przepraszam cię na chwilę, muszę zajrzeć do kuchni, bo mi się obiad
wygotuje.

Zostawiła Paulinę w przedpokoju i poszła skontrolować, co z kurczakiem. Był


już miękki. Włoszczyzna też. Złote oczka pływały po powierzchni rosołu. Można by
było jeść. Diabli nadali Paulinę.

Ida odwróciła się od piecyka - o, a ta już tutaj! Stoi w progu kuchni i kapie
deszczówką ze swojej peleryny.

- Można usiąść?

- Proszę... - westchnęła Ida.

- Lubię rozmawiać w kuchni - powiedziała Paulina, zdejmując jednak pelerynę


i sadowiąc się przy stole. - Nauczyłam się tego od Krzysia. On zawsze przy najważniej-
szych rozmowach musi sobie podjadać. Co tam masz, kurczaka?

Coś podobnego! Aluzja była zbyt czytelna, by Ida mogła udać niezrozumienie.

- Kurczaka. Może skosztujesz? - powiedziała wzdychając.

- Z przyjemnością - uśmiechnęła się Paulinka. - Zobaczysz, jak nam się będzie


dobrze gadało.

Zjadła równiutko połowę kurczaka. Małe kęski znikały w jej wiśniowych ustach
jak w otworze odkurzacza, szybko i higienicznie. Jedząc mówiła o Krzysiu.

- Z powodu maleńkiego nieporozumienia nie widzieliśmy się przez całe waka-


cje. - Kęsek. - Koledzy wrócili z obozu wędrownego. - Kęsek. - I tak dowiedziałam się,
że Krzysio wrócił. - Znów kęsek kurczaka. - Nigdy się tak nie zachowywał. Dlaczego on
się zamyka? O co chodzi? W tym tkwi jakaś tajemnica.
- Nie martw się, już po wszystkim - powiedziała Ida, skubiąc bez zapału swoją
porcję. Sposób, w jaki Paulina pochłaniała pożywienie, był bez wątpienia elegancki,
ale skojarzenie z odkurzaczem odebrało Idzie apetyt.

Lecz oto fiołkowe oczy uniosły się znad talerza drapieżnym spojrzeniem i zawi-
sły na ustach panny Borejko.

- Ty coś wiesz! Powiedz mi! - zażądała Paulina.

- Krzysio jest w szpitalu, to wszystko, co mogę powiedzieć.

- W szpitalu!!!

- Nie denerwuj się. Jutro będzie operowany.

- Operowany! Dlaczego nikt mi nie mówił?!

- Bo Krzysio nie chciał, żebyś wiedziała.

- Ale ty wiesz o wszystkim! - Paulina gwałtownie odsunęła talerz z połową kur-


częcego szkieletu i resztkami marchewki. - Ida! Od razu to przeczułam! Proszę cię o
szczerość.

- Słuchaj, Paulina, może przejdźmy od razu do sedna sprawy. Bo ja na razie


niewiele rozumiem. Przyszłaś, zjadłaś mi kurczaka i nie mówisz nic do rzeczy, tylko
mącisz i mącisz.

- A więc dobrze. Przejdźmy do sedna sprawy! - twardo powiedziała Paulinka. -


Czy kochasz się w Krzysiu?

- Tyś chyba postradała zmysły.

- Kochanie, licz się lepiej ze słowami, dobrze?

- Dobrze. Więc odpowiadam ci kategorycznie i mam nadzieję, że ci to wystar-


czy. Krzysio jest rozkapryszonym bęcwałem.

Paulina nagle zaczęła płakać. I oto stała się rzecz dziwna. Nos się jej zaczerwie-
nił, a pod zapłakanymi oczami wystąpił różowy rzucik, dokładnie taki, jaki pojawiał
się na obliczu Idy w chwilach rozpaczy.

Był to dla panny Borejko sygnał, że złotowłosa piękność jest przecież takim sa-
mym człowiekiem jak wszyscy. Im bardziej Paulina szlochała, im częściej wycierała
bulgocący nos w chusteczkę, tym mocniej Ida jej współczuła.

- Przepraszam cię - powiedziała wreszcie, klepiąc płaczącą piękność po zimnej


dłoni. - No, nie becz. Nie chciałam ci zrobić przykrości. Naprawdę.
Paulinka zakryła twarz chusteczką i rozryczała się jak bóbr.

- Rety - przejęła się Ida. - Słuchaj, może napij się zimnej wody. Albo może wa-
leriany ci dam... no, czego płaczesz... no proszę, przestań...

- Ach! Ida! - wyrzuciła nagle Paulina z głębi łkających piersi. - Ja go tak ko-ko -
-cham! Ja go kocham nad życie!

No, tak. Idzie łzy stanęły w oczach. Było to naprawdę niebywale wzruszające.
Paulina z płaczu dostała czkawki i Ida musiała ratować ją zimną wodą oraz waleniem
w kark.

- No, dobra, rozumiem, kochasz go - przemówiła uspokajająco, kiedy wreszcie


Paulinka, wyczerpana płaczem, oparła się o ścianę. - Tylko po co tak się przejmujesz?

- Bo ja się boję, że on się obraził! - wyznała Paulina, krzywiąc usta jak dziecko.

Idzie przyszło do głowy, że chyba się obraził rzeczywiście. Ale nic nie powie-
działa.

- Przed wakacjami - ciągnęła Paulina - mieliśmy iść do kina i on już nie za-
dzwonił. Może dlatego, że... no, był taki chłopiec z naszej klasy... i ja się nie mogłam
zdecydować, którego z nich wolę. Potem oni nagle się ze sobą pokłócili i obaj przestali
do mnie dzwonić. A ja zrozumiałam, że kocham tylko Krzysia.

- Ale już było za późno - odgadła Ida.

- Tak. Słuchaj... Ja cię proszę. Gdyby kiedyś zgadało się o mnie spróbuj go
przekonać, że musi się ze mną zobaczyć. Obiecujesz?

- No dooobra... - powiedziała Ida. - Trudna to misja, ale ja nie mogę patrzeć,


jak ktoś płacze. Chcesz herbaty? Udało mi się dostać „Popularną”.

Czwartek 9 sierpnia

Była dziesiąta rano, kiedy słodko śpiącą Idę zaniepokoił jakiś chrobot. Śniło się
jej akurat coś wzniosłego i porywającego, czyjeś oczy szare i świetliste, jakiś lot w po-
wiewających różowych woalach i anielskie śpiewy - więc natrętny chrobot dobiegający
ze świata jawy zirytował ją nawet we śnie.

Otworzyła jedno zapuchnięte oko i uniosła głowę o trzy milimetry. I wtedy na-
gle, jak potężna eksplozja, wdarły się do mieszkania radosne wrzaski, łomot drewnia-
ków, pisk szczęścia, huk zatrzaskiwanych drzwi oraz okrzyki:
- Iduś! Iduś! Gdzie jesteś?! - i zanim śpiąca zdołała się rozczmuchać na dobre,
już na jej brzuchu siedziała Pulpa - tłuste różowe sześcioletnie stworzenie bez przed-
nich zębów - i podskakiwała z rozmachem, aż Idzie jęczały trzewia. Od strony głowy
atakowała ją dziesiątkami mokrych i zimnych pocałunków druga siostra, Nutria. Ga-
briela zaś z typową dla siebie brutalnością ściągała kołdrę z chudych nóg Idusi, zrzę-
dząc przy tym i dogadując. Mama weszła do pokoju na ostatku i ze śmiechem siadła
na krawędzi łóżka.

- Tośmy ją złapały na gorącym uczynku! - cieszyła się Gabńela, szarpiąc za


nogę. - No co, nie spodziewałaś się nas dzisiaj?

- Ano nie - przyznała Ida, unosząc się na łokciu i stękając pod ciężarem Pulpe-
cji. - Tak się zastanawiam, czy to przypadkiem nie sen.

- Skądże - zapewniła Ją Nutria swoim grubym głosem i cmoknęła Idę w rękę,


aż pomarańczowa grzywka spadla jej na nosek.

- A gdzie tata? - rozejrzała się Ida.

- Hę, hę - powiedziała Gabrysia. - Został. Z Januszem.

Ida spojrzała bacznie na starszą siostrę, sprawdzając, czy nie załamał jej fakt, iż
Pyziak wybrał ojca i węgorze. Ale nie. Gabriela zresztą nie była z tych, co się załamują.
To raczej ona wyglądała, jakby zdolna była połamać wszystko wokół. Gabrysia miała
lat osiemnaście, sylwetkę i mocne ręce koszykarki oraz jasne włosy przystrzyżone po
chłopięcemu. Okrągła jej twarz była opalona i rumiana.

- Jakim cudem tak się opaliłaś? - jęknęła Ida z zawiścią. - Przecież ciągle lało.

- Nie miałam nic do roboty, kiedy już umyłam te gary – wyjaśniła Gaba, śmie-
jąc się zaraźliwie. Zdjęła sweter przez głowę i cisnęła go w kąt. - Janusz znikał na całe
godziny, to się opalałam, jak tylko słońce wyjrzało. - Zdjęła spódnicę. - Uwaga, zama-
wiam, ja pierwsza się kąpię! - i z tymi słowami pognała do łazienki, zrzucając w biegu
podkoszulek i drewniaki.

- Ja druga! - wrzasnęła mama. - Gabuś, tylko się nie wyleguj w wannie!

Wiotka Nutria o pomarańczowej czuprynce i wielkich oczach już nabierała


tchu, by zaklepać sobie kolejkę przed Pulpecją, lecz nagle wpadła na jakiś pomysł i za-
tkała sobie usta ręką. Tak więc Pulpa - pyzaty, jasnowłosy cherubinek bez siekaczy
-mogła zebrać myśli rozproszone podskokami na siostrzanym brzuchu i wrzasnąć
triumfalnie:
- A ja tsecia! - i w poczuciu wygranej popatrzeć na Nutrię z góry

- Hi, hi - prychnęła na to Nutria. - A ja się będę kąpać ostatnia. I będę leżeć w


wannie godzinę. No? I kto ma lepiej?

- Mamo! Ona znów ma lepiej! - rozżaliła się Pulpa.

- Zaczyna się - jęknęła Ida. - A tak mi dobrze było samej!

I poczuła, że mówi nieprawdę. Nie było jej dobrze samej. Było jej paskudnie.
Zrozumiała to dopiero teraz, kiedy potrójny tajfun miłości siostrzanej zabarwił dzień
różowym optymizmem. Nareszcie w domu będzie normalnie.

- Przeklęte małpiatki - powiedziała i zepchnęła z siebie obie młodsze siostry. Po


czym rzuciła się do mamy ściskać i całować.

- No? No tak. Zbladłaś i schudłaś - stwierdziła mama z troską, odgarniając rude


sprężynki loków z Idusiowego oblicza.

- Za to ty przytyłaś - odpaliła Ida przekornie. - Masz już drugi podbródek!

- O ty podła żmijo! - mama wybuchnęła śmiechem. - Myślałam, że na powita-


nie usłyszę choć parę komplementów...

- Nie, no co się martwisz, bardzo ci do twarzy z tą tuszą... - zaśmiewała się Ida.


Żarty były o tyle bezbolesne, że mama Borejko była drobną kobietką, której otyłość
nie groziła w żadnym jeszcze momencie życia. - Słuchaj, mamo, a jak to się stało, że
ojciec was zwolnił z wakacji?

- A bo przyszedł wczoraj list od ciotki Feli.

- I to był powód? Nie do wiary.

- Uff. To znaczy, że się nie poczuwasz. Co za ulga.

- Zaraz, do czego miałabym się poczuwać?

- Do winy. Ciotka nam doniosła, że sprzedajesz na rynku jakieś paskudztwo,


kalając przy tym nasze nazwisko.

- Tak było, ale nie kalałam zanadto. Zarobiłam kupę forsy.

- To dlatego tak mało przebywałaś w domu?

- Nie, nie dlatego. Wychodziłam co dzień do pana Paszkieta.

- Proszę?

- Pracuję u niego. Jako dama do towarzystwa.


- Matko Boska!

- No, co jest?

- Ida, co to za pan Paszkiet? Czyś ty przypadkiem nie trafiła w jakieś złe towa-
rzystwo? Boże drogi, a ciotka Fela ostrzegała. To jednak należy wierzyć w przeczucia.
Mnie się nawet ten twój milicjant wyśnił...

- Mamo, uspokój się. Pan Paszkiet to prawdziwy dżentelmen starej daty. Bar-
dzo godna osoba. Erudyta. Senekę cytuje i tak dalej. Tata na pewno by go zaaprobo-
wał.

- Słuchaj, ja go też zaaprobuję, jeśli jest tym, za kogo się podaje. Chcę go po-
znać.

- Zrobione. Zabiorę cię z sobą.

- No - uspokoiła się mama. - Hej, Gaba! Pospiesz się z tą kąpielą! Albo przynaj-
mniej nie pluskaj tak kusząco! Och, Iduś, jak ja się stęskniłam za porządną gorącą ką-
pielą! Chyba będę się moczyć całymi dniami.

- Nie będziesz, bo woda jest tylko rano i wieczorem.

- Dlaczego?

- Nie pytaj mnie dlaczego. W gazetach pisało, że jest takie zarządzenie.

- Woda się skończyła! - zawrzeszczała z łazienki Gabriela. - Co robić? Mam całą


głowę w pianie!

Ida cmoknęła i wstała z pościeli.

- Ja też zaczynam wierzyć w przeczucia - oświadczyła, szukając pantofla. -


Wczoraj wieczorem coś mnie tknęło i nalałam wody do czterech wiader, jednej miski i
garnka pięciolitrowego. Gaba!!! Przestań skowyczeć! Zaraz ci spłuczę łeb wodą z czaj-
nika!

Ostatnia z panien Borejko zakończyła długotrwały i uciążliwy cykl kąpieli w mi-


sce. Była dwunasta w południe i dwa wiejskie kurczaki, przywiezione prosto od mało-
rolnego zdziercy, zdążyły już czarownic się zrumienić w piekarniku. Pachnące my-
dłem „For You”, wyszorowane do różowości, uczesane, przebrane w świeże sukienki
córki i mama zasiadły radośnie za kuchennym stołem. Gabrysia wyciągnęła z plecaka
błyszczący bochen wiejskiego chleba, zielone ogórki i masło w garnuszku. Pięć głod-
nych istot rzuciło się na posiłek, gadając z pełnymi ustami, śmiejąc się opętańczo, wy-
rywając sobie talerz z mizerią, chrupiąc chleb i zachwycając się prawdziwym masłem.
- Tata wróci jutro o tej porze, wspomnicie moje słowa! - wybił się nad wszystkie
donośny głos Gabrieli. - Po pierwsze, zanudzą się nawzajem na śmierć, po drugie, nie
potrafią sobie niczego sami ugotować, bo mama ich rozpuściła...

- O nieprawda, nieprawda! - wołała mama, stukając widelcem o stół.

- ...a po trzecie, nie zniosą samotności.

- Nie bądź taka pewna - wtrąciła Ida, pakując sobie w usta pół skibki chleba. -
Pyziaczek właśnie sobie odpocznie bez ciebie...

- Te, bo w dziób!

- Mama, ona mnie szczypie w dziób...

- Gaba, nie szczyp jej w dziób.

- Mama, a Pulpa beczy, bo jest głodna...

- Nieprawda, mamo, ja się śmieję, bo jeszcze mogę tyle zjeść! Mamo, powiedz
jej, żeby się nie śmiała! Bo mi trzęsie stołem i już mam plamę z masła na spódnicy!

- Cicho! - wrzasnęła nagle Ida, wymachując kurczęcą pałką. - Czy mi się zdaje,
czy ktoś dzwoni?

- Dzwoni - potwierdziła Gabriela. - No, czego się lenisz, idź otworzyć.

- Tak, ja pójdę, a ty mi zeżresz całą mizerię.

- Nie, słowo daję, nie zeżrę. Powinnaś otworzyć, bo ja jestem zmęczona po wa-
kacjach. No? No, idź już!!!

Ida, która siedziała najbliżej drzwi, zerwała się wreszcie i trzema susami znala-
zła w korytarzu. Otworzyła drzwi.

- Nie!!! - wrzasnęła przeraźliwie i ze śmiechu złapała się za brzuch, udając, że


pada na wznak.

- O co chodzi? - spytał urażonym tonem ojciec Borejko, wkraczając do przedpo-


koju z wielkim plecakiem, wędkami oraz siatką na ryby. - Czy w taki sposób należy wi-
tać starego ojca? Uważam, że to z twojej strony obrzydliwe. Proszę mnie natychmiast
zasypać pocałunkami.

Ida zasypała go bez namysłu.

- A Pyziaczek? - spytała między jednym a drugim soczystym, przeciągłym


cmoknięciem. - Został? Nareszcie sam?
- Skąd - ponuro przemówił Janusz Pyziak, dwumetrowy dryblas o stalowych
oczach i orlim nosie, wyłaniając się zza futryny. - Pyziaczek nie wytrzymał bez Gabusi
i przyjechał jak ostatni pantoflarz.

Piątek 10 sierpnia

- Halo! Ida? Tu Krzysztof.

- Cześć Co znów chciałbyś mnie nazwać głupią babą?

- Nie, no przestań, ile razy można przepraszać za jedną rzecz.

- No, przynajmniej raz można na pewno.

- Raz to ja cię już przeprosiłem! Przepraszam cie bardzo.

- Wobec tego ja cię też przepraszam. Za paranoika.

- Głupsssstwo.

- A czemu ty tak dziwnie cedzisz słowa?

- Bo policzek boli, jak mówię. Wczoraj mnie operowali.

- O!!! No... i co?

- No i boli.

- A... a jak się udało?,..

- Pokazowe. Nawet sami lekarze się zdziwili. Ida! Chciałem ci podziękować.


Gdyby nie ty...

- Ha! Widzisz!

- Wyglądam już jak człowiek. Nie ma nawet śladu, bo operowali od strony jamy
ustnej. Ida!... Ach, Idusiu!... Tak ci dziękuję. Wstyd mi, że tak cię traktowałem.

- Jak mnie traktowałeś?

- Jak bydlak.

- Tak, Krzysiu. Czekałam, aż to powiesz. Obecnie wszystko ci przebaczam.


Szczerze mówiąc, nie gniewałam się na ciebie ani przez chwilę.

- Ida?... Odwiedzisz mnie?

- Raczej nie. W szpitalach mam napady mdłości.

- Chciałbym cię zobaczyć. Chyba się za tobą stęskniłem czy coś.


- O Krzysiu! Byłabym zapomniała. Paulina u mnie była.

- Co?!...

- No, czego tak nagle umilkłeś? Krzysiu... ona chciałaby cię odwiedzić!

- Nigdy!!! Nie chcę jej widzieć! Ile razy mam to wam wszystkim tłumaczyć!

- Nie drzyj się.

- Jest podła! Jak tu przyjdzie, to się zamknę w ciemni rentgenowskiej.

- I co, znów tam będziesz siedział przez tydzień?

- Kto wie.

- No, jak chcesz, stary, ale ja tam już do ciebie nie wlezę przez okno. Hę, hę.

- Hę, hę. Ida! Poświęć się i przyjdź. Chciałbym cię zobaczyć.

- Krzysiu, zawracanie głowy. Zobaczymy się, jak wyjdziesz ze szpitala. Jednak


strasznie jesteś kapryśny. Typowy jedynak.

Pan Paszkiet stał w drzwiach prowadzących na werandę i przez pozłacaną lor-


netkę teatralną wpatrywał się uważnie w jakiś punkt w oddali. Nie drgnął nawet, kie-
dy Basia - zdziwiona i nieco niepewna - wprowadziła do gabinetu mamę Borejko.

Przez szumiącą ścianę deszczu, która srebrzyła się tuż za oknem werandy, nie-
wiele chyba było widać. Starszy pan, pochylony do przodu, stojąc na ugiętych nogach,
całą postawą mimowolnie wyrażał czujność i skupienie.

- Panie Karolku! - zrzędliwie odezwała się Basia, strzepując rękami kraciastą


tkaninę fartucha, który to gest oznaczał u niej bezradną irytację. Pan Paszkiet mach-
nął w tył jedną ręką i psyknął, nie odrywając oczu od szkieł.

- Przyszła Ida z mamusią - powiedziała Basia, a w jej tonie można było się do-
szukać odcienia życzliwego respektu. - Proszę bardzo, pani Borejko, niech pani spo-
cznie.

Mama uśmiechnęła się i tym swoim uśmiechem podbiła Basie do reszty. Sta-
ruszka aż się rozjaśniła i, żeby okazać pani Borejko całą swą sympatię, podsunęła jej
ukochany fotel starszego pana. Pan Paszkiet właśnie odwrócił się, nie opuszczając rąk
z lornetką, i zauważywszy pośrodku swego fotela drobną figurkę z siwiejącym kokiem
i błękitnymi oczami, zdziwił się nieznacznie.
- Witam panią - rzekł, z pewną niechęcią odstawiając lornetkę. Ida pospieszyła
z przedstawianiem, uśmiechami i ogólnym Wersalem. Bardzo jej zależało na tym,
żeby mama nie zniechęciła się przypadkiem do pana Paszkieta. A ten jak na złość był
dziś nieswój i roztargniony. Pocałował mamę w rękę, lecz wyraźnie powściągał nie-
cierpliwość, która gnała go do lornetki i werandy. Wyraził, co prawda, słowa uznania
dla Idy, zaproponował paniom kawę i zwrócił się do Basi, lecz nagle w ogrodzie wy-
buchł przeraźliwy skowyt psa. Pan Paszkiet zapomniał o kawie i Wersalu i z młodzień-
czą żywością skoczył ku oknu.

- Ha! - wrzasnął, przyciskając szkła do oczu. - Mam ich! Tym razem ich mam!
Ida, chodź tu, popatrz!

Ida najpierw spojrzała niepewnie na mamę, która z lekko uniesionymi brwiami


usiłowała wyrobić sobie opinię o chlebodawcy swojej córki. Potem zerwała się i złapa-
ła podaną jej lornetkę.

- Pod kasztanem! - nakierował ją pan Paszkiet, przytupując z niecierpliwości.

- Właściwie... - odezwała się mama dyskretnym półgłosem w stronę stojącej


obok Basi. - Na czym polegają obowiązki Idusi?... Bo trochę nie rozumiem...

- Są, zbrodniarze! - wrzasnęła Ida, widząc w szkłach wystającą zza krzaka łepe-
tynę starszego Lisieckiego. Za gęstą zielenią bzu widać było drugiego chłoptasia. Pies
wył wniebogłosy, a oni uważnie pochyleni, wykonywali nad nim jakieś zamaszyste ru-
chy.

Teraz i Basia, porzuciwszy panią Borejko z kolejnym pytaniem zawisłym na


wargach, podeszła żwawym kroczkiem do drzwi werandy.

- Lucyper wyje, jakby go obdzierali ze skóry! - powiedziała trwożnie.

- Nie wiadomo jeszcze, czy to Lucyper! - gorączkowała się Ida z lornetką przy
oczach. - Ja nie widzę dokładnie, bo liście zasłaniają.

- Przepraszam - spytała mama Borejko zagubiona w głębi fotela. - Kto to jest


Lucyper?

Nikt nie zwrócił na nią uwagi.

- To się nazywa eskalacja zbrodni - nerwowo powiedziała Ida. - Jeżeli to Lucy-


per...

- Lucyper - rzekł pan Paszkiet zgnębionym głosem. - On, na pewno. Zniknął


przed dwoma godzinami i to właśnie obudziło moją czujność.
- Jeżeli to on... - ciągnęła Ida - to na pewno dzieje się coś bardzo złego. Lecę
tam. Natychmiast.

- To ja też... za pozwoleniem pani Borejko - rzekł pan Paszkiet z namiastką


ukłonu. - Basiu, gdzie u licha jest mój parasol?!

- Ja poczekam, oczywiście - zapewniła starszego pana mama Borejko. Ze stanu


pewnego oszołomienia z wolna przechodziła w rozbawienie.

Zanim Basia przyniosła parasol, Ida już gnała przez trawnik, kuląc się pod cięż-
kimi biczami deszczu. Dopadła granicy posesji i przytaiła się za krzakiem bzu. Była
całkiem przemoczona, oczy zalewała jej woda spływająca z grzywki, sukienka lepiła
się do grzbietu. Przez szum ulewy słyszała głosy braci Lisieckich. Nie mówili wiele.
Pies już nie wył, tylko piszczał cichutko. Ida rozchyliła gałęzie bzu i wyjrzała wprost na
ociekającą wodą rozradowaną fizjonomię starszego z braci. Co oni tam robią? Rozchy-
liła gałęzie mocniej. Szelest liści zwrócił uwagę chłopca. Czujnie uniósł głowę. Z naglą
decyzją Ida runęła przez krzaki na wprost, zbierając na siebie całą wilgoć z liści i gałą-
zek.

- Ruda idzie! - wrzasnął przeraźliwy dyszkancik i w jednej chwili dwie drobne


figurki w pelerynach i kaloszkach pognały opętańczym galopem przez trawnik sąsied-
niej posesji ku przejściu na ulicę Mickiewicza.

Ida usłyszała skowyt psa. I jednocześnie pod swymi nogami ujrzała puszkę far-
by, pędzel i długą smugę zieleni, rozlaną na betonowej ścieżce. Pies zawył. Gdzież on
był, u licha? Ida przetarła oczy, rozejrzała się i serce jej zamarło. Lucyper czy nie Lu-
cyper?

Przywiązane do drzewa, bezsilnie zwisało drobne stworzenie, od stóp do głów,


od czubka nosa po cienki jak sznurek ogon, pokryte jaskrawozieloną farbą. Właściwie
Ida rozpoznała Lucypera tylko po oczach.

W kilkanaście minut później zaryczana Ida i Basia, zaciskająca usta w twardą


linijkę, i nasępiony, groźny pan Paszkiet, i nawet wciąż niczego nie pojmująca mama
Borejko - zgromadzili się w łazience, nad miednicą pełną jęczącego, zielonego nie-
szczęścia. Lucyper był zszokowany - trząsł się, piszczał boleśnie, wyrywał się, to znów
popadał w apatyczny bezwład - i z pewnością bardzo źle znosił kąpiel połączoną z szo-
rowaniem.
- Och, jak mi żal tego biedaka - zapłakiwała się Ida, podając milczącej, zajadłej
Basi kubki z wodą. Bardzo ostrożnie, lecz ruchami pełnymi stanowczości, ręce sta-
ruszki przesuwały się wzdłuż grzbietu Lucypera, zmywając z niego warstwę zielonej
farby. Przygnębiony pan Paszkiet przytrzymywał wyrywającego się zwierzaka i tylko
mama Borejko nie miała nic do roboty. Czuła, że jest tu zbędna i że może nawet prze-
szkadza. Więc wymknęła się cicho z łazienki i kręcąc głową, poszła do domu, myśląc
sobie, że ze wszystkich jej czterech córek Iduś ma największy talent do popadania w
przedziwne sytuacje.

Czyszczenie Lucypera przeciągnęło się. Kiedy wreszcie zdjęto z niego całą zie-
leń, został ponownie wykąpany, wysuszony i otulony ręcznikiem.

- Teraz niech śpi - westchnął pan Paszkiet, wchodząc do gabinetu i osuwając


się w swój fotel. - Ida, moje dziecko, bądź tak dobra i zamknij drzwi od ogrodu.
Strasznie się tu wyziębiło.

Deszcz już nie padał. Słychać było, jak na drewnianą podłogę werandy spadają
z głośnym stukiem ostatnie krople z dziurawej rynny. W powietrzu unosiła się lekka
mgiełka, która przeniknęła na wskroś wilgotną sukienkę Idy. Już miała przekręcić
mosiężną klameczkę drzwi, kiedy nagły ruch za krzakami bzu zwrócił jej uwagę.

Rozpoznała ciepły żółty kolor enerdowskich pelerynek. Tak. Lisieccy wyleźli z


krzaków i robili przegląd terenu, na którym przed dwiema godzinami zostawili swą
ofiarę i narzędzia zbrodni. W Idę jakby diabeł wstąpił. Przeleciała werandę, trawnik i
pasmo krzaków z szybkością kuli karabinowej, wyskoczyła na Lisieckich, zbiła z nóg
młodszego, który zaraz rozciągnął się na trawie, a starszemu wykręciła rękę. Trzymał
w niej pędzel ociekający farbą. Ida wyszarpnęła go z małej ręki, zaklęła i z rozmachem
pojechała po policzkach chłopca.

- No, co?! - zawrzeszczał, kiedy tylko złapał dech.

- Cicho mi bądź! - warknęła. - To tylko mały rewanż.

- Puść go!!! - krzyknął spod jej boku mniejszy Lisiecki i z całej siły kopnął ją w
kostkę.

- Au! - poderwała się Ida i machnęła pędzlem po czuprynie mniejszego.

A potem straciła nad sobą panowanie. Kiedy po jakimś czasie oprzytomniała,


za jej plecami pan Paszkiet wydawał okrzyki zgrozy, a przed nią pluł, kopał, gryzł i wy-
rywał się starszy Lisiecki pomalowany na zielono.
- Wynocha! - zawołała Ida, powstrzymując się, by nie przylać na dokładkę jed-
nemu i drugiemu. - Bierzcie swoją farbę! I pamiętajcie, żeby się trzymać z daleka od
psa! Jak wy jemu, tak ja wam! Jasne?

- Coś ty zrobiła, dziewczyno! - załamał ręce pan Paszkiet, który nie mogąc prze-
drzeć się przez krzewy, miał tylko okazję ujrzeć dwa zielone potworki, ryczące wnie-
bogłosy i oddalające się spiesznie w stronę ulicy. - I gdzie twoja wiara w człowieka?
Gdzie te wszystkie twoje teorie? Nie chciałbym cię martwić, ale ty chyba przeszłaś na
system represji.

- Proszę pana - odparła na to Ida Borejko, drżąc jak liść na wietrze z zimna i
zdenerwowania. - Stała się rzecz bardziej okropna, niż się panu zdaje. Ja wiedziałam,
że mi tego robić nie wolno. Ale, proszę pana, sprawiło mi wielką satysfakcję, że im za-
chlastałam te bezczelne gęby.

Pociągnęła nosem i wyszła zza bzu. Stanęła przed panem Kaszkietem mokra,
chuda i fioletowa z zimna.

- Gdybym mogła - powiedziała z mocą - zrobiłabym to jeszcze raz. Oto, co czuję


w tej chwili. I niech mi pan wierzy, dla mnie samej jest to największą niespodzianką.

Sobota 11 sierpnia

Ida opuściła popołudnie u pana Paszkieta z powodu kataru. Nie był to jednak
katar aż tak silny, by mógł przeszkodzić jej w udaniu się do kina; przyznała się sama
przed sobą, że się wymigała od pójścia na Krasińskiego, bo jej było wstyd za wczoraj.

Wróciła z kina o wpół do ósmej i zastała dom przepełniony gośćmi oraz rodzi-
ną. Nutria i Pulpecja, rozognione, same już nie wiedziały, pod którymi drzwiami mają
podsłuchiwać; miotając się w rozterce, wypełniały sobą cały przedpokój. Rodzice go-
ścili właśnie stryja Józeczka z Felicją i wiedli ożywioną dyskusję na temat wychowania
- który to temat jest, jak wiadomo, szczególnie pasjonujący, nie tyle dla wychowują-
cych, co dla wychowywanych. Za to w zielonym pokoju Grupa ESD oznajmiała swą
obecność wielkim wrzaskiem i wybuchami śmiechu. Odchodziły tam opowieści o ser-
cowych kłopotach Joasi.

Ida przepędziła rozgorączkowane siostrzyczki, kazała im ćwiczyć u siebie pięk-


ne pisanie, zamknęła za nimi drzwi i poszła do kolegów Gabrysi.

- Aaaa! - powitał ją chóralny okrzyk.


Grupa ESD była w komplecie. Gabrysia i kuzynka Joanna Borejko siedziały na
biurku. Pyziak rozkładał swe dwumetrowe ciało na podłodze koło kaflowego pieca.
Robert Rójek, zwany Robrojkiem, wesoły piegus o krępej, niewysokiej figurce, siedział
u stóp swojej Anieli, która - jako prezeska Grupy ESD - zajęła jedno z nielicznych
krzeseł. Drugie krzesło oddano Danusi - zgrabnej, przemądrzałej poetce. Na podłodze
obok niej siedział piękny jak Apollo, złotowłosy Pawełek Nowacki, którego zaborcza
Danka z zasady nie puszczała od siebie na krok.

Wszyscy byli pokryci charakterystyczną morską opalenizną, wszyscy nieco


schudli i wyprzystojnieli. Wszyscy też - co Ida skonstatowała z niemałym zdziwieniem
- ostrzyżeni byli jak Gabrysia, po chłopięcemu, bardzo krótko.

- Witam! - zawołała Ida przez nos, podnosząc rękę jak cezar.

Usiadła na blacie biurka i uczyniła wyjątek dla kuzynki Joanny, cmokając ją


zdawkowo w policzek. Joanna była pokryta opalenizną tak czekoladową, że można się
było niemal spodziewać słodkiego smaku po tym cmoknięciu.

- Ludzie, co z wami, czyście powariowali? Czy was, nie daj Boże, wypuścili z
kryminału? Dlaczego wszyscy pogoliliście sobie głowy?

- A bo te dziewuchy zaczęły - wyjaśnił Robert. - Nie chciały nam w Łebie goto-


wać obiadów. Nawet tata Anieli je prosił, a one nic, bezwstydnice, chociaż mieszkali-
śmy u pana Kowalika za darmo. Kazały nam chodzić do tej podrzędnej smażalni ryb.
Czy można przez cale wakacje jeść tylko ryby? - tu Robert urwał i spojrzał po zebra-
nych ze zdziwieniem, bo Ida Borejko, jej siostra Gabriela i nawet Janusz Pyziak dosta-
li nagle konwulsji. - Co wam jest? - chciał wiedzieć. - Czy ja powiedziałem coś niezwy-
kłego?

- Ja skonam - wyjęczała Gabrysia, kulając się ze śmiechu.

- Nie, no, o co chodzi?

- Nic, nic. Robrojeczku, mów dalej, my się zaraz-uspo-po-koimy...

- No, więc, Iduś, jak one nam nie chciały gotować, to myśmy im powiedzieli, że
skoro tak, to niech przestaną udawać kobiety. One to wzięły dosłownie, poszły do fry-
zjera i kazały się ostrzyc po męsku. Więc myśmy w tej sytuacji nie mogli nosić dłuż-
szych włosów. Sama rozumiesz. Myśmy się musieli dostosować do ogólnego trendu.

- Tak, tak, ale ja chciałam zauważyć, że teraz nasza Grupa wygląda bardzo nie-
jednolicie - zaterkotała Aniela Kowalik, zrywając się na nogi.
Żółte światło wiszącej lampy oblało jej głowę o króciutkich, lśniących czarnych
włosach. Poprawiła palcem okulary zjeżdżające po pochyłości zadzierzystego nosa i
oznajmiła krótko, wskazując palcem Idę:

- Ujednolicić!

- Co proszę? - spytała Ida, wycierając nos.

- Mówię, że trzeba cię natychmiast wziąć pod nóż.

- Proszę bardzo - zgodziła się Ida, której było dokładnie wszystko jedno, jaką
ma fryzurę, ponieważ - była tego pewna - w każdej jest jej jednakowo nie do twarzy.

- Ja to zrobię, ja - domagała się Danka Filipiak, zrywając się i obciągając pod-


koszulek z napisem „Pepsi”. - Ja bardzo ładnie strzygę. Dajcie mi tylko ostre nożyczki.

Grupa „Eksperymentalny Sygnał Dobra” powstała w styczniu ubiegłego roku i


znakomicie prosperowała do dziś mimo licznych przeciwności, jak donosy sąsiadki,
wizyty nauczycieli, posiedzenie Rady Pedagogicznej, wreszcie sugestie dyrekcji Li-
ceum nr 12, by grupa się rozwiązała.

Przez pierwszy okres Grupa ESD na swoich sobotnich zebraniach zajmowała


się głównie pogodnym flirtem i hałaśliwymi potańcówkami. Potem zaczęła intereso-
wać się sprawami poważniejszymi, mianowicie roztrząsaniem kwestii etycznych. Kie-
dy właśnie weszła w fazę dojrzewania programu i koncepcji - zażądano od nich roz-
wiązania się i wszystkim zrobiło się żal tego, co było, i tego, co dopiero zaczynało ma -
jaczyć w niewyraźnej perspektywie przyszłości. Grupa spotykała się więc nadal, trwały
dyskusje, omawiano lektury i pisano o nich żartobliwe referaty. Po roku górnolotnych
rozmów Grupa ESD odczuła jednak, że poziom dyskusji staje się za wysoki jak na cie -
pły miesiąc maj i że wysokości tej nie sprzyjają zbliżające się wakacje. To dlatego te-
mat wakacyjnego sympozjum w Łebie był całkowicie niefrasobliwy. Doktor Kowalik,
stryj Anieli, nie był za dobrze poinformowany. W rzeczywistości temat sympozjum
brzmiał: „Wszechstronny wpływ nieróbstwa na rozwój psychofizyczny nastolatka”.

PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA DYSKUSYJNEJ GRUPY ESD W DNIU 11


SIERPNIA 79 w lokalu przy ul. Roosevelta 5 Protokolant: Janusz Pyziak

Zebranie rozpoczęło się od ogólnych chichotów i klasycznej hebefrenii. W


chwilę po uroczystym zjedzeniu przez Grupę składkowej babki (posiłek jak zwykle
oszczędny ze względu na ciężkie czasy i szlachetne ubóstwo właściwe wszystkim
członkom Grupy) do lokalu wkroczyła członkini Ida Borejko, którą po krótkiej nara-
dzie postanowiono zuniformizować. Niewdzięcznej, lecz głównej roli uniformizator-
ki podjęła się członkini Filipiak i zuniformizowała członkinię Borejko Idę, używając
do tego celu:

a) nożyczek biurowych, które okazały się wyszczerbione,

b) nożyczek do manicure, które okazały się nieostre,

c) brzytwy pana Borejko, która okazała się zbyt ostra,

d) noża kuchennego, który mimo determinacji członkini Filipiak nie na


wiele się przydał, bo miał za długi czubek,

e) i raz jeszcze brzytwy pana Borejko, która okazała się operatywna po


przećwiczeniu podstawowych ruchów na średniej wielkości globusie plastykowym.

Opatrunki założyła członkini Borejko Gabriela.

Ida Borejko otrzymała pochwalę prezeski za wyjątkową cierpliwość, męstwo


i stoicyzm, z jakim przyjęła trzy rany cięte i jedną kłutą. Po uprzątnięciu sporej ilo-
ści rudych loków z podłogi lokalu członkinię Borejko Idę poddano ogólnym oględzi-
nom i stwierdzono, że jej wygląd po uniformizacji znacznie się poprawił.

Część naukowa zebrania rozpoczęła się zaraz potem. Członkini Ida Borejko
oświadczyła, ze referatu wygłosić nie możne primo, z powodu kataru, secundo,
gdyż zupełnie zapomniała o tym, ze w celach naukowych ma oddać się nieróbstwu i
przez pomyłkę pracowała jak dziki osioł. Na liczne zapytania zebranych udzieliła
wyczerpujących wyjaśnień, podając adres pracodawcy i streszczając zwięźle swoje
przeżycia w okresie pracy u wyżej wymienionego. Złożyła również dobrowolną sa-
mokrytykę, dodając, iż całkiem wywietrzało jej z głowy, że członek Grupy ESD nie
zaniedbuje rozsyłania Eksperymentalnych Sygnałów Dobra nawet w fazie ducho-
wej prostracji. Tu wywiązała się krótka dyskusja. Członkini A. Kowalik stwierdziła
kategorycznie, że nakłonienie chorego człowieka do poddania się operacji, więcej
nawet, uczciwe załatwienie mu bezpłatnego miejsca w szpitalu i nieustawnie w po-
mocy dla poszkodowanego psa imieniem Lucyper stanowi bez wątpienia przejaw
Dobra i jako taki świadczy jak najlepiej o lojalności członkini Borejko Idy wobec
Grupy ESD. W tym miejscu do dyskusji włączyła się Gabrysia, to jest członkini Bo-
rejko Gabriela, i uśmiechając się z właściwym sobie urokiem, powiedziała, że o opi-
nię w sprawie duchowego profilu Idy trzeba by właściwie spytać owych dwóch
chłopców, których, jak słyszymy, członkini Borejko Ida pomalowała w afekcie na
kolor zielony. Wzmianka o owych dzieciach ulicy wywołała burzliwą i chaotyczną
dyskusję, którą próżno bym usiłował tu streścić. Poirytowana Ida Borejko zamknę-
ła ją stwierdzeniem, że członkowie Grupy ESD lepiej by zrobili przechodząc od słów
do czynu i niech sami spróbują zawrzeć znajomość z tymi zielonymi potworkami.
Wyraziła też powątpiewanie odnośnie umiejętności pedagogicznych Grupy oraz jej
rzeczywistych zainteresowań społecznikowskich. Poradziła, by Grupa ESD spróbo-
wała czynić dobro w praktyce, w ciasnym kontakcie z ludźmi wychowującymi swe
dzieci w kulcie konsumpcji i zaniedbującymi ich rozwój duchowy. Zobaczymy, do-
dała, jak wam wtedy miny zrzedną.

Z kolei głos zabrała prezeska Kowalik, oświadczając, ze ona osobiście jest


głęboko poruszona wypowiedzią Idy. W rzeczy samej, dodała, i ona jako prezeska
od dawna odczuwała potrzebę konkretnego działania dla dobra społeczeństwa i
ludzkości, a pragnienie to nasiliło się w niej w czerwcu bieżącego roku, kiedy to ba -
wiła w Gnieźnie. Obecnie prezeska Kowalik odczuwa apogeum tej tendencji i nie za-
mierza dłużej zasypiać gruszek w popiele.

W dalszym ciągu swej poruszającej wypowiedzi prezeska wskazała na ko-


nieczność niesienia pomocy potrzebującym, wspomagania ludzi sponiewieranych
przez życie oraz służenia swymi umiejętnościami tam, gdzie sytuacja tego wymaga.
Pamiętajmy, dodała w podsumowaniu, że gdziekolwiek zbierze się choć kilka osób z
dobrymi chęciami, tam zawsze Dobro weźmie górę.

W zakończeniu prezeska zażądała, by Grupa ESD opracowała program zaję-


cia się losem zaniedbanych moralnie dzieci. Wniosek przyjęto przez aklamację.

Członkini Borejko Gabrysia dorzuciła w tym miejscu - błyskotliwie, jak to


ona... - „nihii adeo malum est, quin boni mixturam habeat”, co oznacza, jak wyja-
śniono niedouczonej części Grupy, że nic nie jest tak złe, żeby nie miało przymieszki
dobrego. Zdanie to, za ogólną aprobatą, postanowiono uczynić dewizą Grupy ESD.
Każdy członek Grupy zobowiązał się wykuć je na pamięć i nie zapomnieć przez całe
życie.

Termin następnego posiedzenia ustalono na dzień 12 bm.-ze względu na brak


pogody, okres wakacyjny i dużo wolnego czasu, jakim w związku z tym dysponują
członkowie Grupy.

Niedziela 12 sierpnia
Borejkowny stały przed kościołem Dominikanów, w ulewnym deszczu. Zatrzy-
mały się obie. Za każdą z nich nadciągała reszta rodziny. Pochód Boreików z Pyzia-
kiem zdążał wiec prosto i natknął się na strasznych bracia Lisieccy.

- Ty cholero, ty! - rzuciła się na Idę matka Jarka i Marka. - Ja cię na milicję po-
dam! Ja cię zniszczę!

- O co tu chodzi? - spytał uprzejmie ojciec Borejko, wyłaniając się zza kurtyny


deszczu w swoim wędkarskim skafandrze z kapturem i podchodząc błotnistą ścieżką
tuż za plecy Idy. - Czy pani mówiła coś do mojej córki?

- Córki!!! Pan wie, co ona zrobiła?

- O co tu chodzi? - mama Borejko zatrzymała się tuż za plecami męża, troskli-


wie ustawiając nad nim parasolkę. - Ignasiu, dlaczego tu stoisz i kim jest ta pani?

- Żebym to ja wiedział - odparł ojciec przez ramię.

- To słuchaj pan! - krzyknęła matka Lisieckich. - Ta pana córka pomalowała


moje dzieci na zielono! Teresa, poświadcz!

- Tak jest! - poświadczyła Teresa dramatycznym mezzosopranem.

- O co tu chodzi? - spytał z niepokojem Janusz Pyziak, stając za plecami mamy


Borejko. Tuż za nim zatrzymała się Gabriela w żółtej pelerynie żeglarskiej. Nutria i
Pulpecja, zwabione hecą, przelazły w swych kaloszach przez błotniste pobrzeża ścieżki
i zajęły stanowiska w pierwszym rzędzie, bacząc, by nic nie uronić z interesującego
spektaklu. Deszcz lał jednostajnie.

- Ta pani, drogi chłopcze - wyjaśniła mama Borejko przez ramię - twierdzi, że


Idusia pomalowała jej dzieci na zielono. Co też to ludziom nie przyjdzie do głowy. Ży-
cie jest naprawdę barwne i ciekawe. Wychodząc z domu nie wie się, ile zabawnych
niespodzianek czeka nas za każdym węgłem.

- Hm - odparł wieloznacznie Janusz Pyziak, którego Gabrysia z całych sił


uszczypnęła w ramię.

- I które to dzieci pomalowała rzekomo nasza córka? - spytał ojciec.

- O, te! Te! - krzyknęła pani Lisiecka, trzęsąc się ze złości.

- Te? - upewnił się tata Borejko, oglądając uważnie Jarka i Marka. - Ależ... te
dzieci nie są zielone.
- Bo je umyłam! - wrzasnęła matka piekielnych braciszków. - Szorowałam ich
cały wieczór proszkiem do naczyń!

- Hę, hę - wyrwał się Idusi rechocik zadośćuczynienia.

- Zniszczone buty! - krzyczała z rozpaczą matka Lisieckich. - Niemieckie! Golfy


po trzydzieści marek każdy! Wszystko zielone - nie do użycia! Ja was do sądu podam!

- Iduś, czy mogłabyś mi to jakoś wyjaśnić? - spytał ojciec Borejko Z prawdziwą


przykrością skonstatował, że stoi po kostki w kałuży.

- Mogłabym - odparła Ida. - Ci chłopcy pomalowali na zielono mojego znajo-


mego psa. Odpłaciłam im więc tą samą monetą. Był to jednak z mojej strony brzydki
poryw, żałuję, przepraszam i proszę o wybaczenie.

Pani Lisiecka stała z otwartymi ustami.

- Nie daj się, szyderę sobie robi! - szturchnęła ją w bok Teresa.

- Ja się nie dam! Ja nie pozwolę! - nabrała nowego rozpędu pani Lisiecka, - Po-
dam was do sądu za zniszczenie mienia!

- Ida, czy zniszczyłaś tej pani jakieś mienie? - spytał surowo tata Borejko i z
chlupotem poruszył stopami.

- To być może - przyznała Ida. - Nie przyglądałam się specjalnie, po czym chla-
stam.

- Zniszczyła, zniszczyła! - prędko wtrąciła pani Lisiecka, czując, że przeciwnik


mięknie. - Za grube pieniądze!

- Za jakie grube? - tata Borejko zawiesił głos z zainteresowaniem.

- No... nie wiem, ale...

- Proszę pani - mama Borejko wyjrzała pojednawczo zza pleców męża. - Proszę
się zastanowić, ile jesteśmy pani winni... i wpaść do nas wieczorkiem, to sobie to omó-
wimy ze spokojem. O, tu piszę adres. Proszę.

- Milu, jesteś niedościgniona jako mediator - zauważył ojciec z uznaniem.


Gniewna Lisiecka odeszła z Teresą w deszczową dal, ciągnąc za sobą opornych synów,
którzy pewnie woleliby jeszcze posłuchać, jak rudy kościotrup dostaje za swoje. - Nie
mam słów, by ci wyrazić mój podziw. Byłem już bezradny. Na domiar złego przez cały
czas stałem w głębokiej kałuży. Ida, moje dziecko, w domu wyjaśnisz nam okoliczno-
ści, w jakich udało ci się pomalować dwóch tak ruchliwych chłopczyków. Pieniądze,
które wyłożymy na pokrycie kosztów twego odruchu, będziesz oczywiście zwracać
nam na raty. Jest to konieczne ze względów pedagogicznych, sama rozumiesz.

- Rozumiem, tato - zgodziła się Ida i pomyślała, że czego jak czego, ale klasy i
wdzięku mają jej rodzice pod dostatkiem. - Nie wiecie wcale, jak was kocham - powie-
działa czule do ojca i matki.

- No, no, nie podlizuj się - odparł na to ojciec Borejko i znów udało mu się po-
wściągnąć uśmiech, który uporczywie wypływał mu na usta. - I tak cię w domu bezli-
tośnie skatuję. Nahajem po białych plecach.

Niedzielny obiad bezmięsny udał się mamie i Gabrysi nad podziw. Ugotowały
zupę kalafiorową, usmażyły stos naleśników z serem i cynamonem, a na deser upiekły
jabłka w kruchym cieście.

- Jedzonko było pycha - podsumowała Pulpa, kończąc trzeciego naleśnika i bio-


rąc się za deser. Tłuściutki podbródek Pulpy ociekał masłem, na czubku nosa widniał
kleks twarogu, a pulchne usteczka przypudrowane były cynamonem. - Szkoda, że się
jeszcze nie najadłam - westchnęła.

- Patrycjo, powinnaś zacząć już dbać o linię - zwrócił jej uwagę ojciec.

- Po co? - zdumiała się Pulpa.

- Żeby nie popaść w otyłość. Tłuste panienki nigdy mi się nie podobały.

- A dlaczego ja się mam tym martwić? - spytała Pulpa, w zamyśleniu oblizując


łyżeczkę.

- Powinnaś sobie ustalić jakąś dawkę maksymalną i...

- Ja nie wiem, co to jest maksymalna.

- Największa.

- A minimalna?

- Tatuś, a co to jest minimalista? - wtrąciła Nutria, entuzjastycznie spożywająca


jabłko w cieście.

- Oto początek maniakalnej serii pytań i odpowiedzi - oświadczył ojciec z odcie-


niem irytacji. - Minimalista jest to ktoś, kto poprzestaje na najmniejszych wymaga-
niach i aspiracjach.

- Ja już chyba cię nie mogę spytać, co to są aspiracje? - nieśmiało wybełkotała


Nutria poprzez kruche ciasto.
- Nie pytaj, radzę ci.

- To nie zrozumiem, co to jest minimalista.

- Ja ci dam przykład, to zrozumiesz - wtrąciła się Gabrysia. -W zakresie na


przykład dóbr materialnych minimalistą jest nasz tata.

- Gaba! - powiedziała mama z wyrzutem. Ojciec zmarszczył brwi.

- Nie uważam się za minimalistę pod żadnym względem – odparł dość ostro. -
Nie będę zmieniał swoich zasad tylko po to, by mieć poloneza i uchodzić w oczach
mojej córki za osobnika zaradnego.

Gabriela zaczerwieniła się po uszy.

- Dla mnie minimalistą jest taki człowiek - ciągnął ojciec - który wszystkie wy-
siłki obraca na gromadzenie dóbr materialnych, podporządkowując temu celowi
wszystko i zaniedbując wartości moralne. Kto się przed nimi zamyka, ten właśnie po-
przestaje na minimum.

- Wciąż nic nie rozumiem - zmartwiła się Nutria.

- Uważam, że pan ma całkowitą słuszność - wtrącił z zapałem Janusz Pyziak,


który się zasiedział i został zaproszony na obiad. - Podziwiam pana i podzielam pań-
skie poglądy.

- Drogi chłopcze, jeśli zamierzasz wytrwać przy Gabrieli, czekają cię nieustanne
wyrzuty z powodu minimalizmu.

Gabriela zaczerwieniła się jeszcze bardziej z przykrości.

- Przepraszam, tato, ja nie chciałam... - zerwała się z miejsca i nad głową Pyzia-
ka cmoknęła ojca w czoło. - Wiesz, że tak nie myślę... A że czasem jestem jadowita...

- To z powodu tęsknot minimalistycznych - podpowiedział jej Pyziak. - Ja bym


też prosił o całuska.

- Hehehe - ponuro odezwała się Ida.

- O, Iduś - zauważył ją ojciec. - Jak ty ładnie dzisiaj wyglądasz. Jakoś inaczej


niż zwykle. Co się stało?

- Dziękuję ci za wyszukany komplement - powiedziała Ida gorzko.

- Nic się nie stało. ESD obcięła mi włosy.


- Prawda, że jej ładnie? - spytała mama z ciepłym spojrzeniem. Wszyscy do-
mownicy oraz Pyziak wpatrzyli się teraz w Idusię, która popadła w silne zakłopotanie.

W rzeczy samej, nowa fryzura była bardzo korzystna dla Idy. Króciutkie mie-
dziane loczki błyszczały na jej nadspodziewanie kształtnej głowie, odsłaniając długą
szyję i piękne wysokie czoło. Oczy, nareszcie pozbawione przesłony rudej grzywki, wy-
dawały się nawet nieco większe. Strzyżenie ujawniło również, że Ida posiada brwi,
których zamaszyste, ciemne łuki zmieniały zupełnie wyraz jej twarzy.

- Przynajmniej nie wyglądasz na garbuskę - oceniła Gabrysia z uznaniem meta-


morfozę siostry. - Powinnaś jeszcze pomalować rzęsy. Na ciemny brąz. Jesteś przy-
stojna!

- Ja pierwszy to zauważyłem! - upomniał się Pyziak. - Już wczoraj! Wszystkie


zresztą kobiety w tym domu są niezwykle urodziwe i mają interesującą osobowość.

Radosne poruszenie przy stole.

- Wszystkie? - spytała Nutria ze szczęściem w oczach.

- Wszystkie? - ucieszyła się mama.

- Tak jest - rzekł Pyziak z mocą. - Wszystkie. Jak jeden mąż.

Ale Ida wcale nie czuła się urodziwa. Ostatecznie miała oczy. I dobrze widziała,
co odbija się w lustrze, kiedy w nie spojrzała przed wyjściem z domu.

Pan Paszkiet zadzwonił, żeby przyszła, bo ma dla niej niespodziankę, więc


umalowała już te rzęsy na brązowo, w myśl wskazań Gabusi, ale wcale nie czuła się le-
piej.

- Fiu, fiu - powiedział starszy pan, otwierając jej drzwi i ruszając siwym wąsem.
- No, no. Ależ ładna panna do nas przyszła. Jestem zupełnie zaskoczony. Co się z tobą
dzisiaj stało?

- Ostrzygłam się - odparła Ida z przygnębieniem. Nie należało do przyjemności


dowiadywać się co chwila z innych ust, że normalny jej wygląd nie budził w nikim
uznania. Jacyż ludzie potrafią być nietaktowni.

Basia wyjrzała ciekawie z kuchni, oceniła Idę w jej nowym wcieleniu i wydała z
siebie aprobujący pomruk.
- Jak się czuje Lucyper? - zmieniła temat zażenowana Ida. Zamknęła za sobą
drzwi wejściowe i z przyjemnością skonstatowała, że z kuchni płynie zapach ciasta
owocowego.

- Wciąż jest taki ogłupiały - odpowiedziała Basia, troskliwie nachylając się nad
koszykiem, stojącym obok jej stóp. Nieszczęsny psina spał w nim twardym snem isto-
ty zszokowanej. Spod okrywającej kosz ciepłej tkaniny wystawił tylko czarny pysk o
zrezygnowanym wyrazie.

- A Lisieccy, proszę sobie wyobrazić, doszli już do siebie - z pewną irytacją


oznajmiła Ida. - Żywiuteńcy i weseli jak dotychczas. Za mało ich jeszcze przemalowa-
łam, słowo daję.

- A żeby im nogi pokręciło - wyraziła życzenie Basia. - Że też na takie stworze-


nia kary nie ma.

- Ano nie ma. Na mnie jest - mruknęła Ida, pogłaskała psa po głowie i przeszła
do gabinetu za starszym panem.

Gabinet był dzisiaj pełen światła i przestrzeni. Story były rozsunięte, okno i
drzwi od werandy otwarte szeroko i wypełnione blaskiem. Przez całą długość pokoju
biegły szerokie smugi słońca, złocąc drżące w powietrzu drobinki kurzu.

- Zrobiła się śliczna pogoda - powiedziała Ida, mrużąc oczy. - Przed południem
lało jak nie wiem... - odwróciła się po krzesło i zobaczyła, że przy biurku pana Paszkie-
ta ktoś siedzi. Ktoś obcy.

Niezwykle przystojny chłopak o urodzie pana Rochestera. Tak jak pan Roche-
ster miał ciemne lśniące oczy. I nawet twarz miał smagłą i pociągłą. Nawet podbródek
miał kwadratowy. Nawet usta rzeźbione i nos klasycznego kroju. I nad zrośniętymi
brwiami krótko ostrzyżone ciemne włosy. Idusi zakręciło się w głowie z zachwytu i za-
kłopotania. A tymczasem niezwykle przystojny brunet wstał zza biurka i uśmiechnął
się ostrożnie.

- Cześć, wścibska babo - powiedział, podchodząc do Idy i ściskając jej rękę.

„Przecież to chyba... Krzysio!” - pomyślała wstrząśnięta Ida. On to był, on! Roz-


kapryszony, opuchnięty, szpetny i paranoiczny hipochondryk... Idusi zrobiło się gorą-
co.

- Cześć... - jęknęła słabo. - Nie poznałam cię... w pierwszej chwili. Bardzo się
zmieniłeś... to jest, przepraszam...
- Pewnie - zgodził się, dotykając ręką policzka. - Tu mi wydłubali z pół kilo ko-
ści, a w ogóle to ostrzygli mi dokładnie łeb przed operacją... ale ty też się zmieniłaś... -
dodał, obrzucając Idę ciepłym spojrzeniem. - Dopiero teraz widać, jaka jesteś napraw-
dę. A to dla ciebie - i podał jej bukiecik małych, jasnoczerwonych róż.

Ida jęknęła i aż nie miała odwagi wyciągnąć po nie ręki.

- Nie przyszło mi do głowy nic lepszego... wierszy pisać nie umiem, a zresztą,
tobie by się należała co najmniej oda... no i w ogóle... ale muszę ci przecież za wszyst-
ko podziękować. Gdyby nie ty!... Słowo daję miałem już takie głupie pomysły... z roz-
paczy...

Ida się wzdrygnęła.

- Ot i dureń! - drżącym głosem powiedział pan Paszkiet i pomaszerował przez


pokój na werandę.

- Tylko że gdzieś zgubiłem... zresztą to nieważne... no, co jest Ida! Bierz kwiaty,
czego się boczysz!

Pierwszy to raz w życiu Ida dostała kwiaty od chłopaka. Zachwyt ścisnął ją za


gardło, a w dodatku nie wiedziała, jak należy się zachować w takiej przemiłej sytuacji.
Gdyby miała postąpić zgodnie z tym, co czuła, zapewne padłaby teraz na kolana i po-
całowała Krzysia w rękę. Jej serce przepełniała przede wszystkim głęboka wdzięcz-
ność, a następnie szczęście, satysfakcja i pokora. Popatrzała na Krzysia zachwyconymi
oczami i przemówiła skromnie, rumieniąc się z wolna jak kurczak w piekarniku.

- I cóż takiego... co ja niby zrobiłam... ot, tak po prostu...

- Po prostu uratowałaś Krzysia - dopowiedział pan Paszkiet ze wzruszeniem,


sadowiąc się w trzcinowym fotelu na werandzie i błyskając w słońcu gładką kulą łysi-
ny. - Ale przestańcie się już krygować, idźcie sobie do kina. Krzysio kupił bilety na ja-
kiś krwawy dramat. Nawiasem mówiąc, szczególny to sposób wyrażania wdzięczności,
ale ja się nie wtrącam, bo, być może, mam przestarzałe poglądy.

Kiedy później Ida usiłowała sobie przypomnieć, na jakim to filmie była z Krzy-
siem - pamięć podsuwała jej jedynie jakieś niewyraźne kolorowe obrazki o tematyce
wojennej. Ani akcji filmu, ani tytułu, ani w ogóle niczego przypomnieć sobie nie mo-
gła, bo przez cały czas projekcji Krzysio obejmował ją za ramiona albo częstował gumą
do żucia, albo brał za rękę i serdecznie ją ściskał. Ida z wrażenia miała mgłę na mózgu.
Kiedy zaś wyszli z kina, Krzysio objął ją z zupełną naturalnością za plecy - jakby to ro-
bił już od dziesiątków lat. Idzie plątały się nogi i myśli, a koleżeńskie uczucia, jakie
dotychczas żywiła wobec Krzysia, wydały się jej nagle jakby niewystarczające.

Przez całą drogę powrotną Krzysio opowiadał, jak było w szpitalu - twierdził, że
okropnie nudno - i z jakich to powodów poprosił o zwolnienie do domu na własną od-
powiedzialność już na trzeci dzień po operacji.

Wieczór był chłodny i niebo szczelnie zaciągnęły ciemne chmury. Drobny


deszcz stukał o wierzch parasola i Ida pomyślała, że zaraz będzie lało i że może najroz-
sądniej będzie zaprosić Krzysia do domu. Siądą sobie w jakimś kącie i będą mogli po-
gadać ze spokojem.

Krzysztof zgodził się chętnie na jej nieśmiałą propozycję i - ucieszeni, że nie


trzeba będzie jeszcze się żegnać - weszli do bramy kamienicy numer pięć.

- Wszyscy, jak tu jesteśmy, możemy się uważać za tumanów - rzucał gromy Py-
ziak, kiedy Ida ze swym gościem wkroczyła do zielonego pokoju.

Jakże mogła zapomnieć! Posiedzenie Grupy ESD. Niestety, było za późno na


odwrót. Zgromadzeni już na nich spojrzeli z ciekawością i wychodzić teraz w popłochu
znaczyłoby narazić się na drwiny.

- No, nareszcie się zjawiłaś - burknął Pyziak z widocznym złym humorem, kie-
dy tylko stuk drzwi zmusił go do przerwania oracji. Stal pośrodku pokoju, stalowe
oczy błyszczały mu gniewnie, a garbaty nos zdawał się ostrzejszy niż kiedykolwiek. -
Nie mogliśmy czekać na ciebie w nieskończoność, więc zaczęliśmy przed półgodziną.
Kto to jest?

Stalowe spojrzenie spoczęło podejrzliwie na pięknym Krzysiu.

- Krzysio - odpowiedziała Ida słabym głosikiem. - Mój... znajomy... z miejsca


pracy.

- Ach, ten - mruknął Pyziak, marszcząc brwi. - Ręczysz za niego?

- Proszę? No, oczywiście.

- Co jest? - zdenerwował się Krzysio. - Jak się komu nie podobam, to proszę,
mogę wyjść. Co tu się w ogóle odbywa?

- Co on taki ciekawski? - zaszemrali Paweł i Robert.

- O! Wiecie! - poderwała się Gabrysia. - Krzysiu, siadaj obok mnie, proszę.


Wstydzilibyście się, koledzy ukochani. Na każdym posiedzeniu bolejecie nad rozkła-
dem więzi międzyludzkich, a sami jak postępujecie?
Speszona Grupa ESD milczała zgodnie. Pyziak był zazdrosny. Gabrysia poto-
czyła po wszystkich okiem pełnym przygany i dodała:

- Podejrzliwość jest ohydną cechą i źle świadczy nie o tym, kogo podejrzewamy,
tylko o nas, niestety. - Zwróciła się do Pyziaka: - Kontynuuj, mój drogi. Na czym to
skończyłeś? Że wszyscy jesteśmy tumany?

- Otóż to - złapał wątek Pyziak. - Tumany. A dlaczego? Dlaczego, pytam?

- My też jesteśmy ciekawi, dlaczego - zaśmiała się Aniela Kowalik żując gumę. -
Więc nam powiedz, Pyziaczku. Tylko już się nie wściekaj.

- Przepraszam, a czy już był referat o Schopenhauerze? – wtrąciła Ida.

Krzysio uniósł oczy do nieba i uśmiechnął się z ironią.

- Był referat, był - warknął Pyziak. - Wszyscy orzekli, że nudny. Więc go nie wy-
głosiłem do końca.

- To dlatego jesteś taki wściekły? - domyśliła się Ida, powodując niechcący


zbiorowy wybuch śmiechu.

- Bzdury! Wcale nie jestem wściekły! Zresztą, może to naprawdę nie było cieka-
we...

- Ależ było! Było! - podniosły się zewsząd uprzejme głosy.

- Tylko przydługie - wyjaśnił Robert Rójek, śmiejąc się całą swoją poczciwą gę-
busią. - Pyziaczek dawał nam przykłady argumentów i chwytów w sztuce prowadzenia
sporów na podstawie rozprawki „Erystyka”. Pasjonujące, ale mniej więcej do piątego
przykładu. A jest ich w sumie... trzydzieści sześć, zdaje mi się?

- Przymknij ryjek, ptaszyno. Nie zaszkodziłoby wam, gdybyście poznali wszyst-


kie trzydzieści sześć przykładów. Byłby możliwy przynajmniej jakiś poziom w tych
dyskusjach...

- Ale, Pyziak, kochanie, nie denerwuj się tak strasznie...

- Ja dla ciebie, Robertino, nie jestem kochaniem...

- A dla kogo jesteś, hy, hy, hy?

- Te, bo ci wstrzelę.

- Jak to, czyż nie lepie} przytoczyć któryś z tych trzydziestu sześciu argumen-
tów?
Krzysztof nachylił się do Idy.

- Ty, o co im chodzi, u licha? - zapytał szeptem. Ida, zła na siebie, że przycią-


gnęła Krzysia prosto w ten kocioł z obelgami, zamiast pójść z nim na liryczny spacer,
uśmiechnęła się niepewnie i wzruszyła ramionami.

- Przepraszam - rzekł Pyziak. - Ale zanim zacznę cokolwiek mówić, muszę do-
wiedzieć się czegoś o Krzysztofie. Na przykład, czy nie poleci on z gębą do dyrekcji Li-
ceum numer dwanaście.

Krzysio zerwał się z podłogi.

- Zdaje się, stary, że nie będziemy się lubić - powiedział porywczo. - Porzuć swe
obawy. Wychodzę.

- To ja też - podniosła się Ida solidarnie. - Wstydź się, Janusz. Wszyscy się
wstydźcie. Najpierw dużo gadania o tym, że każdy ma w sobie okruch dobra, a potem
coś takiego przy pierwszej okazji. W waszym podejrzeniu kryje się niewiara w dobro,
ot co.

- Chwileczkę, przepraszam, ja chyba zostałem źle zrozumiany - szybko powie-


dział Pyziak. -Naprawdę nie miałem namyśli niezłego...

- Wszystko to razem - przerwała mu Ida, bardzo w imieniu Krzysia urażona


-cała ta Grupa ESD opiera się na waszym ukrytym snobizmie. Schopenhauer! Za dużo
tu udawania. Za dużo referatów i pięknych deklaracji. A za mało prawdy i działania.

- O, tego już za wiele! - oburzyli się zebrani.

- To smarkula przemądrzała, no!

- Nie podoba się, to was nie trzymamy!

- Zresztą ty, Iduś, nigdy się nie udzielałaś zbyt intensywnie.

- Bo od początku czułam, że mój styl to nie gadanie - wypaliła Ida.

- Przestańcie, przestańcie - łagodziła Gabrysia, ale czy to nagły skok ciśnienia,


czy może bliskość burzy w naelektryzowanym powietrzu, czy wreszcie może łut praw-
dy, kryjący się w Idusiowych zarzutach - coś w każdym razie sprawiło, że w Grupę
ESD wstąpił duch agresji. Nastąpiła ogólna sprzeczka i Ida czym prędzej wyprowadzi-
ła Krzysia do kuchni.

Tu było cicho i spokojnie. Łagodny zmierzch spływał niebieskim cieniem na


sprzęty, tykał głośno duży stary budzik. Z pokoju dziewczynek dobiegały dalekie od-
głosy wspaniałej zabawy, u rodziców drzwi były zamknięte, bo tata pracował i potrze-
bował spokoju.

- Napijemy się kompotu, chcesz? - Ida usadziła Krzysia za stołem i podała mu


szklankę. - Przepraszam cię, stary, za tych szaleńców. Zapomniałam, że oni mają dziś
posiedzenie.

- Ida, o co tam chodzi? - spytał Krzyś, łykając kompot i patrząc niepewnie na


drzwi zielonego pokoju. - Co to niby za grupa? Dlaczego ESD?

- Eksperymentalny Sygnał Dobra. Ale teraz to już raczej tylko nazwa została...
Wymyślili taką zasadę, że na sygnał dobra da się uzyskać odpowiedź od dobrej części
duszy absolutnie każdego człowieka.

- Podoba mi się ta zasada - rzekł Krzyś z zapałem.

- Jasne. Bardzo dobra zasada. To jest w ogóle paczka bardzo fajnych ludzi i na-
prawdę mi przykro, że poznałeś ich akurat dziś... kiedy byli nie najfajniejsi.

- No, nic - powiedział Krzysio. - Przyszłość przed nami.

Spojrzeli na siebie oboje - z jednoczesnym uśmiechem. Milo było czuć, że lubią


się nawzajem. Miło było w tej cichej, ciepłej kuchni, przy pustym stole. Za oknem
osłoniętym przejrzystą firanką widać było ciemniejące burzowe niebo i mroczny ma-
syw odległych kamienic, rysujący się na tle granatowych chmur jak potężny łańcuch
górski. Ciemne oczy Krzysia i zielone Idy połyskiwały w półmroku, tworząc lśniące
odpowiedniki dla dwóch podłużnych refleksów na szklankach z kompotem.

- Ida, bardzo cię lubię - rzekł Krzysio uroczyście.

- A ja ciebie, Krzysiu.

- I dlatego powiem ci coś, czego nie powiedziałem jeszcze nigdy żadnej dziew-
czynie.

Idę oblał war wzruszenia. Zmysłowy uśmiech pana Rochestera mignął w jej
wyobraźni. „Będę musiała mu wyznać, że kocham Klaudiusza” - pomyślała w miłym
popłochu. Lecz niezależnie od Klaudiusza przyjemnie będzie usłyszeć słowa, których
Krzyś nigdy nie mówił żadnej dziewczynie.

- Tak? - zachęciła, rumieniąc się w mroku.

- Powiem ci - rzekł Krzysztof ciepłym głosem - na czym polega Zasada Szwung-


szajby.
Och. Przez chwilę Ida milczała, czując się bardzo przedziwnie.

- Zasada czego? - spytała wreszcie słabo.

- Zasada, Iduś, Szwungszajby - powiedział Krzysio wciąż tym samym głosem.

Idę przeszyło podejrzenie, że Krzysio z niej okrutnie drwi, lecz jego poważny
ton rychło ją uspokoił.

- Czy wiesz, co to jest szwungszajba? - spytał z przejęciem.

- Nie, Krzysiu - odparła Ida. - Niestety, nie mam pojęcia.

- Tak też myślałem - rzekł on. - Szwungszajba to koło zamachowe.

- Niestety, nic mi to nie mówi w dalszym ciągu.

- Bardzo wiele maszyn działa na zasadzie koła zamachowego - wyjaśnił Krzysio.


- To koło jest nieproporcjonalnie ciężkie w stosunku do innych elementów maszyny.
Żeby je poruszyć, trzeba w pierwszej chwili sporo energii, ale jak się już to koło rozpę-
dzi, to potem samo porusza maszynę. Rozumiesz?

- Tak, Krzysiu - potulnie odparła Ida. Rzeczywiście, wysiliwszy wszystkie siły


swego umysłu, zdołała sobie przypomnieć, że o kole zamachowym uczyli na fizyce i
udało się jej nie wyłączyć uwagi już po pierwszym zdaniu, wskazującym, że mowa bę-
dzie o czymś z dziedziny inżynieryjnej.

Następne słowa Krzysztofa świadczyły o tym, że przykład koła zamachowego


służy mu za początek wypowiedzi o charakterze bynajmniej nie inżynieryjnym

- Odniosłem przykład szwungszajby do dziedziny ducha - oznajmił. - Tak jak


koło zamachowe, raz wprawione w ruch, rozumiesz?... własnym rozpędem porusza
maszynę, tak i człowiek ma w sobie duchowy rozpęd.

- Duchowy rozpęd, Krzysiu?

- Duchowy rozpęd, Iduś. Który po każdym upadku, po każdej klęsce każe mu


się podnieść i wejść wyżej, i ruszyć przed siebie. Czy ty się może śmiejesz? Bo nie wi-
dzę w tym zmroku...

- Skąd, Krzysiu. Jak możesz! - zaprotestowała gorąco Ida.

- Bo ja, widzisz, dlatego o tym nikomu nie mówiłem, że jakoś wstyd mi gadać
tak górnolotnie. Bo może ja się wymądrzam... to zawsze jest śmieszne, jak kto gada za
wzniosie.
- Wcale nie zawsze - sprostowała Ida. - Wcale, ale to wcale nie zawsze, Krzysiu.
Śmieszne jest to tylko wtedy, kiedy się gada wzniosie, a myśli przyziemnie. Tak ja
uważam.

- No to się zgadzamy. Ja to przemyślałem, Iduś, bardzo poważnie. Jak leżałem


po operacji. Tak mnie ta szwungszajba, wiesz, olśniła. To dlatego chciałem, żebyś ko-
niecznie przyszła do szpitala. Chciałem ci to opowiedzieć. To ty świsnęłaś mi wtedy ta-
bletki, co?

- Jakie znów tabletki?

- Nie udawaj.

- Naprawdę, Krzysiu, pleciesz od rzeczy. Co dalej z tą szwungszajba?

- No, ona działa tak, że jakaś moja wina, czy też błąd, rozumiesz, którego żału-
ję, wyzwala we mnie siły, które mnie podnoszą. Jakby każda wina, którą sobie prze-
myślę, stawała się budulcem mojej siły. I mojej moralności.

- Więc, Krzysiu, znaczy to po prostu, że swoje błędy i porażki powinniśmy trak-


tować jak naukę?

- E, no wiesz...to podsumowanie ci jakby nie wyszło...Chociaż nie, jeśli mam


być szczery, chyba dobrze zrozumiałaś, o co mi szło. Ha! Niestety. Całe moje zawiłe
gadanie da się streścić w jednym ludowym przysłowiu, że nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło.

- Nie, nie, to już jesteś zbyt radykalny. Twoja Zasada Szwungszajby jest bardzo
mądra. Ty też jesteś bardzo mądry, Krzysiu.

- Ach, no skądże - sprzeciwił się Krzysztof, uśmiechając się jednak z tłumionym


zadowoleniem, jak każdy, kogo pochwalą za zalety, których posiadania jest pewien.

Znów oboje uśmiechnęli się w gęstniejącym mroku. Dzwonek u drzwi przerwał


te chwile duchowej bliskości. W jednej sekundzie mieszkanie ożyło, otwarły się z ło-
motem drzwi pokoju dziewczynek, mama też wyszła na korytarz, zapalono światło.

- To ja już pójdę - spłoszył się Krzysio.

- A ja cię odprowadzę - Ida także zerwała się ze stołka. Ale nie poszli nigdzie, bo
okazało się, że właśnie przyszła pani Lisiecka.

- Ale obrazek, co? - szepnęła Ida do Krzysia, kiedy oboje, utajeni w ciemnej
kuchni, patrzyli w oświetlony prostokąt drzwi.
Widzieli w nim scenkę godną pędzla naprawdę dobrego malarza realisty. Każ-
dy szczegół był tu ważny i znaczący. Pani Lisiecka ze swymi piekielnymi chłoptasiami
stała tuż za progiem, w tle mając zamknięte właśnie, biało lakierowane drzwi fronto-
we. Mama Borejko zaś, jasno oświetlona wiszącą nad nią żarówką, w otoczeniu swych
młodszych córek, umiejscowiła się naprzeciwko, jak odważnik na drugiej szalce wagi.

Pani Lisiecka była tą, która ubierała się zamożniej. Z pewnością jej budżet do-
mowy nie przeżywał Borejkowskich napięć. Z pewnością też nie cechowała jej Borej-
kowska beztroska finansowa. Pieniądze zarabiane rzetelnie przez pana Lisieckiego
pani Lisiecka wydawała z rozwagą na złotą biżuterię i bistor.

Mama Borejko, która właśnie dzisiejsze popołudnie i wieczór przeznaczyła na


porządki w księgozbiorze, odkurzanie regałów, przeglądanie starych papierzysk, pa-
miątek i fotografii - miała na sobie spłowiały kitelek kretonowy i sandały którejś z có -
rek. Beztroska i z lekka roztargniona, chwiejąc się pod dynamicznymi uściskami Nu-
trii i Pulpecji, witała z wdziękiem srogą panią Lisiecką, nic sobie nie robiąc z jej min i
spojrzeń.

- Ta pani z kokiem to twoja mama? - szepnął Krzysio do Idy.

- No, chyba to widać!

Mali Lisieccy stali nieruchomo i ponuro przed swoją matką, szczypiąc się cich-
cem i wymieniając ukradkowe kopniaczki. Co rzucało się w oczy bardzo wyraźnie - to
to, że byli oni na pewno ostatnimi z dzieci, którym wolno by było z rozpędu wskaki-
wać swej matce na plecy lub zwisać z jej ramienia, oplatając jej talię przybrudzonymi
nogami. A to właśnie, nic innego, czyniły ze swoją matką umorusane siostry Borejko.

- Symboliczny obraz - szeptał Krzysio w kuchni. - Forma i Treść.

W przedpokoju mama Borejko odplątywała sobie Nutrię z szyi.

- Nie mam pani dokąd poprosić - powiedziała zdyszanym głosem, klepiąc córkę
po chudym tyłeczku. - W moim pokoju porządki, w pokoju małych nieporządki, a u
dużych są goście.

- Nie szkodzi - odparła sztywno pani Lisiecką i poprawiła sztywne loki sztywny-
mi palcami.

- Chyba że do kuchni - zastanowiła się mama Borejko.

- Nie radzę - wtrąciła Nutria tonem informacyjnym. - W kuchni Ida siedzi po


ciemku z jakimś chłopcem. Co oni tam robią tak długo, mamusiu?
W tym momencie dał się słyszeć rumor, jakby upadł jakiś stołek. Ida z rykiem
wypadła na korytarz.

- Nutria, ty płazie! - wrzasnęła, hamując przed grupą Lisieckich. - Jak śmiesz?


Dobry wieczór pani.

Matka Lisieckich obrzuciła ją spojrzeniem pełnym jadu.

- Obliczyłam straty - powiedziała wojowniczo. - Wszystko razem wyniesie ja-


kieś osiemset złotych.

- O - powiedziała mama Borejko z lekkim przestrachem.

- To chyba za wiele - wybuchnęła Ida. - O ile pamiętam, Jarek i Marek nie byli
tego dnia spowici w złotogłów.

Pani Lisiecką zrobiła minę, która miała znaczyć, że tylko głęboko zakorzeniona
kultura osobista powstrzymuje ją od wytargania panny Borejko za te ryże kudły.

- Spokój, Ida, nie targuj się, proszę - powiedziała mama Borejko tonem sta-
nowczym. - Nutria, podaj moją torebkę i złaź ze mnie, bo się przewrócę. - Wysupłała
banknoty z chudej portmonetki, przeliczyła j podała je pani Lisieckiej. - Osiemset zło-
tych, proszę.

- Mama, przecież szkoda...! - zakrzyknęła wzburzona Ida.

- Pieniądze, Iduś, mają to do siebie, że zawsze je można zarobić - stwierdziła


mama z uśmiechem. - Natomiast na czyste sumienie nie ma innego sposobu niż po
prostu je mieć. - Skierowała swoje błękitne spojrzenie na przyjmującą banknoty panią
Lisiecką. - Czy to już wystarczy? Czy wliczyła pani w tę sumę także i straty moralne?

- N-no tak, wszystko - odpowiedziała pani Lisiecką, nie mogąc poskromić wy-
razu rozterki. Niepewnie schowała pieniądze. - Ja... oczywiście... - powiedziała -
...mogę pani wyszczególnić, co ile kosztowało.

Mama Borejko uniosła z uśmiechem brwi.

- Ależ nie trzeba - odrzekła lekko.

- To... do widzenia - bąknęła pani Lisiecką głosem zupełnie już miękkim i wy-
konawszy kilka niepewnych gestów, zdecydowała się wreszcie zamknąć torebkę i opu-
ścić mieszkanie Borejków.

Poniedziałek 13 sierpnia

- Czy wiesz, co mi się rzuciło w oczy przede wszystkim? - spytał Krzysio.


Ida poprawiła się w krześle z poręczami i zmrużyła rude rzęsy. W pokoju pana
Paszkieta słońce zapalało się i gasło, jakby ktoś włączali wyłączał potężny reflektor.
Przez otwarte drzwi werandy widać było rozwichrzone chmury, pędzące jak białe sta-
do po błyszczącym kobaltowym niebie.

- No, co ci się rzuciło w te oczy? - spytała.

- Po pierwsze, twoja mama ma niesłychaną klasę. A po drugie...

- Zakład, że wiem, co ci się rzuciło po drugie, Jarek i Marek.

- Tak jest. Ich zachowanie. Ty wiesz, że im chyba jeszcze nikt nigdy nie powie-
dział, co jest dobre, a co złe. I oni tego po prostu najzwyczajniej nie wiedzą.

- Stary, myślałam dokładnie to samo.

- Naprawdę?!

- Tak. Myślałam, że według twojej Zasady Szwungszajby mogliby wykorzystać


swój postępek z Lucyperem i zbudować na nim pewne własne doświadczenie na przy-
szłość. Mogliby zrozumieć, że nie wolno dręczyć nikogo, że nic nie usprawiedliwia
dręczenia drugiej istoty...

- No, ale oni nie mogą żałować swego błędu, ponieważ...

- Ponieważ, Krzysiu, oni w ogóle nie wiedzą, że postąpili źle.

- Tak jest, Ida. Ty masz łeb. No, a dlaczego nie sądzą, że postąpili źle?

- Bo dręczenie Lucypera sprawiło im zadowolenie. Poczuli się silni. Jeżeli cze-


goś żałują, to tego, że dali się przyłapać.

- Wielki Boże - wtrącił się pan Paszkiet ze swego fotela i potoczył po młodych
wzrokiem ponurym. - Czy wy już naprawdę nie macie o czym rozmawiać?! Słucham i
uszom nie wierzę! Basiu! Kiedy będzie kawa?!

- Kawy nie będzie - odpowiedziała Basia, wchodząc do pokoju z dzbankiem na


tacy. - Nie mam już dzisiaj ochoty wstawać o trzeciej w nocy, żeby panu Karolkowi pa-
rzyć ziółka na sen. Tu jest bawarka dla pana.

- Uch! - zirytował się pan Karolek. - Jeszcze to! Najpierw Ida z Krzysiem nudzą
mnie Lisieckimi, teraz Basia zaczyna z bawarka. Dlaczego ja muszę bez przerwy słu-
chać o tych małych sadystach?! Nienawidzę takich ludzi jak ci Lisieccy!

- Nawet ich pan Karolek nie zna, a gada takie rzeczy!


- Ja ich sklasyfikowałem na oko, moja Basiu. Wiem z doświadczenia, co to za
zimna, uboga duchowo rodzina bez skrupułów...

- Oj, panie Karolku, niech pan nie będzie taki ostry. Kto to słyszał ludzi niena-
widzić. To wszystko stworzenia Boże.

- Ja też nie ludzi właściwie nienawidzę, a tego zła, co w nich siedzi... no, czego
się śmiejecie, smarkacze? - fuknął pan Paszkiet, bo Ida i Krzysio rzeczywiście wymie-
nili uśmiechy.

- Przecież nienawiść też jest złem - powiedziała nagle Ida z miną, jakby coś
ważnego odkryła. - A jeśli nienawidzi się zła w złym człowieku... proszę pana... to wte-
dy...

- No? No? Co wtedy? - napuszył się pan Paszkiet.

- To wtedy nadaje się złu moc zarażania. Jak można zwalczyć zło, kiedy się jest
nim zarażonym?

- Ida, moje dziecko, ty już raczej skończ z tą medyczną terminologią, bo zaraz


spowodujesz epidemię.

- Pan Karolek niech się nie wykręca, tylko przyzna, że nasza Ida ma rację.

- Ja miałbym to przyznać? Cha, cha, cha! Niech Basia raczej im powie, żeby
przestali, bo ja dziś nie mam nastroju na pseudofilozoficzne brednie. Dlaczego na sta-
re lata muszę wysłuchiwać czegoś, co mnie męczy, nudzi i w najmniejszym stopniu
nie interesuje?

Ida siedziała skulona, ogryzając paznokieć i szklistym spojrzeniem wpatrując


się w okno.

- Jeśli nienawidzimy w dobrym celu, to tym samym przyznajemy, że dobry cel


uświęca złe środki - powiedziała na fali poprzednich rozmyślań.

- Rany boskie! - wybuchnął pan Paszkiet, trzaskając książką o stół. - Więc do-
brze! Macie rację! Powtarzam, macie rację! Tfu, babska logika. Macie rację! A teraz
wreszcie przestańcie mnie zanudzać. Proszę, żebyś podjęła swoje obowiązki! Masz
mnie bawić jakąś lekką, wesołą konwersacją. Za co ja ci płacę, u diabła?!

- Zadziwiające, jak bardzo można się pomylić co do człowieka - wygłosiła Ida


sentencjonalnie i pokiwała ostrzyżoną łepetyną.

Zbliżali się właśnie do rogu ulicy Roosevelta. Był wieczór. Pochmurno. Drobny
ciepły deszczyk przelatywał, cichł i zanikał - by po chwili pojawić się znowu.
- Słuchaj, a właściwie dlaczego myśmy się dotąd nie znali? - spytał jednocze-
śnie Krzysio. - Jak można nigdy się nie widzieć, kiedy się mieszka tak blisko siebie?

- Sprowadziliśmy się na Roosevelta dopiero rok temu - wyjaśniła Ida.

- Aha. A co to mówiłaś przed chwilą? Co do kogo się pomyliłaś?

- No, co do ciebie, oczywiście. Myślałam, że jesteś zupełnie inny.

- Tak? - podejrzliwie spojrzał Krzysio i kopnął kawałek cegły, który potoczył się
z grzechotem po nakrapianym deszczem asfalcie, - Myślałaś, że jaki jestem?

- Myślałam, że jesteś maminsynkiem i mazgajem - wyznała Ida pogodnie.

- Dziękuję ci uprzejmie - obraził się Krzysio. - Zapomniałaś tu wspomnieć o pa-


ranoi.

- Ej, przestań, stary, no, czego się nadymasz! Przecież ci mówię, że się omyli-
łam!

- Zresztą ja też myślałem, że jesteś zupełnie inna - kapryśnie rzekł Krzysio.

- Tak? - Ida zrobiła się czujna.

- Myślałem, że jesteś wścibska histeryczka o nieprzyjemnym charakterze. My-


ślałem, że jesteś wredna. I że jesteś trochę głupawa.

- Czytałam gdzieś, że każdy widzi świat na swoje podobieństwo - powiedziała


Ida ze słodyczą.

- Teraz zmieniłem zdanie - oświadczył Krzysztof.

- No, no.

- I nawet wiem dokładnie, kiedy nastąpiła we mnie ta zmiana - dodał, skręcając


za Ida na chodnik ulicy Roosevelta i nasilając głos, by przekroczyć prujący pod górę
autobus linii 69. - Było to w chwili, gdy jechaliśmy taksówką do szpitala.

- A niby czemu wtedy?

- Nie wiem. Potem, już w szpitalu, patrzyłem na ciebie i wiedziałem, że się nie
mylę. Jak kto się do ciebie uśmiechnie, to ty się cała rozpromieniasz. Tak jakbyś, ro-
zumiesz, tylko na to czekała, o tak - tu Krzysio zademonstrował, jak to Ida się rozpro-
mienia, co jej wyraźnie się nie spodobało.

- Naprawdę mam wtedy taką żółwią twarz?

- To wcale nie miała być żółwia twarz - rozczarował się Krzysio.


- A jaka?

- Słoneczna.

- To ci cholernie nie wyszło, stary.

- Bo to wcale niełatwo pokazać. Ty się tak rozjaśniasz, jakby ci się w środku za-
palała żarówka.

- O, to bym chętnie zobaczyła w twoim wykonaniu!

Krzyś już się nadymał, gdy do niego dotarło, że Ida kpi.

- Mniejsza z tym - powiedział. - Wiem w każdym razie, że w głębi duszy jesteś


inna, niż się wydajesz na oko.

- Stary, a czy nie myślisz, że właściwie to każdy jest inny, niż się wydaje na oko?

- To zupełnie możliwe - przyznał Krzysio. - Na tym zapewne polegają wszystkie


nasze pomyłki i zawody. Na przykład taka Paulina.. - tu urwał i przygryzł wargę.

Z gwizdem przejechał tramwaj numer 16.

- Mówiłeś coś? - spytała Ida, kiedy ucichło.

- Mówiłem - burknął Krzysio. - Że Paulina też mi się wydawała kimś innym, niż
jest rzeczywiście.

- Tak, tak - westchnęła Ida. - Rozumiem twoje zmartwienie. Moja pomyłka do-
tyczyła nie Klaudiusza, a raczej jego uczuć.

- Myślisz więc, że co do niego się nie myliłaś?

- On jest taki właśnie, jak myślałam. Nadzwyczajny chłopak, wybitnie zdolny.


Błyskotliwa inteligencja. On ma przed sobą wielką przyszłość, mówię ci.

- Oczywiście zdrowo przesadzasz, Iduś - powiedział Krzysio z pewnym niezado-


woleniem. - Przecież ja go widziałem. Nie wygląda na wieszcza.

- Powierzchowność o niczym nie świadczy, Krzysiu, skarbie.

- No, to prawda... Paulina na przykład jest prześliczna i można by przypusz-


czać, że jej dusza podobna jest do kwiatu. A tymczasem... jeśli to jest kwiat, to na
wskroś robaczywy.

- Na wskroś robaczywy! - wybuchnęła śmiechem Ida. - Co ona ci zrobiła, czło-


wieku! Teraz to ty przesadzasz.
- Przesadzam? Cha, cha, cha! No to posłuchaj - rzekł ponuro Krzysztof i w tym
momencie właśnie znaleźli się pod bramą Idy. Usiedli na wielkiej betonowej donicy z
szałwią. - Chodziliśmy ze sobą całą wiosnę, nawiasem mówiąc, z nią o niczym nie
można porozmawiać, bo rozmowy ją nudzą. Nie czyta nic poza lekturą obowiązkową.
Na szczęście lubi kino. Nie byłbym zresztą taki wymagający. Niechby i nie czytała,
niechby tylko była miła i lojalna. A ona nie była.

- Nie była?

- Nie była, Iduś - rzekł Krzysio drżącym nieco głosem. - Umawiała się jednocze-
śnie ze mną i z moim przyjacielem. I wszystko mu ze śmiechem opowiadała. Wyznał
mi to na początku wakacji. Rozumiesz - byliśmy przyjaciółmi. I on już nie wytrzymał
tej sytuacji. Ale ona! Ona! - ona mogłaby tak całymi latami. A kiedy jej powiedziałem,
że wiem wszystko, zgadnij, co zrobiła?!

Ida wysiliła wyobraźnię.

- Bo ja wiem - powiedziała wreszcie.

- Wyparła się wszystkiego! - zawołał Krzysio triumfalnie. - Powiedziała, że to


mój przyjaciel kłamał. I co ty na to?

- No, no, no.

- Teraz ona natrętnie za mną lata i domaga się, żeby ją wysłuchać. Nie mam
ochoty. Było, minęło. Wszystko skończone. - Tu głos Krzysia drgnął wyraźnie i zała-
mał się.

Ida spojrzała na niego ze współczuciem.

- A może faktycznie ten chłopak kłamał? - spytała pocieszająco.

- Ale co ty mówisz?! On?! To wykluczone.

- Patrz, ale ty nie dajesz Paulinie żadnej szansy. Nie chcesz nawet wysłuchać jej
racji.

- Jakich racji, jakich racji!

- Osądziłeś ją na podstawie poszlak. A gdzie dowody? Tak, Krzysiu, przemyśl to


sobie. Ostatecznie jesteś twórcą Zasady Szwungszajby. A to zobowiązuje.

Pożegnała Krzysia uściskiem prawicy i energicznie poszła do domu. W domu


jak zwykle gwizdał czajnik, wszędzie był hałas, śmiech, wrzawa i goście. W pokoju ro-
dziców stryj Józeczek rozmawiał z ojcem na tematy bibliofilskie. Kuchnię okupowały
mama i ciotka Fela, wymieniając poglądy na temat powideł. W zielonym pokoju sie-
dzieli Pyziak, Gaba i Joanna, a u dziewczynek odbywała się piekielnie hałaśliwa zaba-
wa w budowanie domku z mebli i koca, przy czym budowniczych było około pięciorga.
W cieniu falującego koca dawało się rozróżnić szczęśliwe twarzyczki różnych podwór-
kowych brzdąców, którymi Nutria dyrygowała z talentem, czując się nareszcie ważną,
starszą koleżanką.

Ida poszła do łazienki. Umyła ręce i przygładziła swoją nową fryzurę, poogląda-
ła swoje miny w lustrze i sama nie wiedząc jak i kiedy, popadła w zadumę o zabarwie-
niu sercowym. Na sercu było jej, mianowicie, jakoś rzewnie. Krzysio. Klaudiusz. I tak
dalej. Niesprecyzowane uczucia kłębiły się w jej sercu sprzecznymi falami i Ida, pa-
trząc w lustro po raz któryś z rzędu - lustra bowiem, wbrew szklanej swej naturze, wy-
wierały na Idusię wpływ magnetyczny - dostrzegła, że się rumieni. Reakcja ta była
prawidłowa, ale niejasny był dla Idy przedmiot tych rumieńców. Kto? Klaudiusz?
Krzysio? Niby dlaczego ten, a nie tamten? Niby dlaczego tamten, a nie ten? Niby dla-
czego którykolwiek z nich? Klaudiusz był przecież nieodwołalnie stracony a Krzysio
zachowywał się zawsze w sposób czysto koleżeński (niestety) W dodatku ona sama
dziś posiała w nim ziarno wątpliwości co do winy robaczywej Paulinki. Tak, uczyniła
to. Własnoręcznie. Ciekawe, dlaczego. No, bo przecież obiecała Paulinie, że się za nią
wstawi. Więc się wstawiła - choć w głębi duszy była pewna, że perfidna Paulin ka zdol-
na jest do imputowanych jej czynów.

Prawdopodobie Krzysio i Paulinka pogodzą się jednak. Okazuje się, że wcale


nie trzeba czytać czegokolwiek poza lekturami obowiązkowymi. Natomiast koniecznie
trzeba być prześliczną i miłą. Może nawet lojalność nie jest taka niezbędna.

- Ciekawe, czy się pogodzą.

Dobrze się stało, że ktoś zadzwonił do drzwi, bo Ida już-już miała się rozbeczeć.
Podświadomie spodziewała się ujrzeć na progu Krzysia. Ale kiedy otworzyła drzwi, jej
wzrok, skierowany na wysokość metra osiemdziesiąt, uderzył w mroczną pustkę. Mu-
siała opuścić oczy, by dostrzec na progu dwie żółte pelerynki, a w nich braci Lisiec-
kich.

Zaskoczenie było spore. Czego oni tu szukają? Popatrzeli na Idę w milczeniu,


oczy ich były jak zwykle bez wyrazu.

- No? - spytała Ida niezachęcająco.


Zignorowali ją. Bez słowa wcisnęli się do przedpokoju i stanęli pod lustrem, ra-
mię przy ramieniu, z wyrazem niezmąconej obojętności na bladych twarzyczkach.

- No, co jest? - warknęła Ida, którą świerzbiły ręce. Przyjrzała się Lisieckim, z
nie tajoną niechęcią.

- Zawołaj tę panią - polecił jej starszy, Jarek.

- Kogo? Mamę? - wypytywała Ida. - Mamuś! Pozwól tutaj!

Mama wyszła z pokoju stukając drewniakami. Zdziwiła się widokiem chłopców.

- A, to wy? Słucham, o co chodzi? Czy Ida znów kogoś pomalowała?

Braciszkowie spojrzeli po sobie, ujemnie oceniając rodzaj dowcipu, jaki im za-


demonstrowano.

- Proszę - przemówił Jarek, wyciągając w stronę pani Borejko rękę z kopertą.

- „Szanowna Pani!” - przeczytała mama z kartki, do której doczepiono spina-


czem trzy banknoty stuzłotowe. - „Obliczyłyśmy z siostrą jeszcze raz i to jednak wyno-
si pięćset złotych. Z poważaniem - B. Lisiecka”.

- Niech ja skonam - powiedziała Ida z podziwem.

- Cicho mi bądź - mruknęła mama Borejko. - Chłopcy, podziękujcie mamusi.


To doprawdy miło z jej strony.

Lisieccy stali wciąż bez ruchu i bez dźwięku; więc mama popatrzała pytająco na
Idę, potem uniosła brwi i dodała:

- A może chcielibyście zostać u nas chwilę? Jeśli tak, to proszę? Zdejmijcie pe-
leryny i idźcie do dzieci. Bardzo ładnie się tam bawią.

Jarek i Marek ciężkim krokiem podeszli do otwartych drzwi pokoju, po czym


krytycznie popatrzeli na kłębiące się stadko. Kwiki i wybuchy śmiechu wypełniały
mały pokoik. Ktoś walił klockiem o podłogę, jakieś samochody okropnie warczały.
Nutria musztrowała maluchów ze swadą kaprala, a cały domek z mebli chwiał się nie-
bezpiecznie w posadach, ponieważ mościła się w nim gruba Pulpecja. Dzieci, poowija-
ne starymi firankami, przebiegały z wrzaskiem z kąta w kat, jakaś zezowata dziew-
czynka weszła na stół i udawała, że śpiewa do mikrofonu, którym był plastykowy krę-
giel.
- E tam, chała - mruknął starszy Lisiecki krytycznie. – Idziemy - pociągnął bra-
ta za rękaw i obaj, krokiem znużonych wędrowców, powoli poszli do drzwi wyjścio-
wych.

- Dobranoc - przypomniał sobie Jarek i ukłonił się zdawkowo. Marek też wyko-
nał coś w rodzaju niechętnego ukłonu, po czym, nie mogąc najwidoczniej odmówić
sobie tej przyjemności przynajmniej na zakończenie, z całej siły zatrzasnęli za sobą
drzwi.

Środa 15 sierpnia

- U Lisieckich było dzisiaj pogotowie - powiedziała pani Basia owym szczegól-


nie znaczącym tonem, jakim zazwyczaj mówi się o chorobach i nieszczęściach.

- Tak? Ciekawe za czyją przyczyną - mruknęła Ida, popijając herbatę „Popular-


ną” z porcelanowej filiżanki i sięgając po domowe wafle. - Może Jarek i Marek tym ra-
zem pomalowali na zielono własną matkę?

- Nie, jeśli pomalowali, to na pewno nie matkę, matka jest w NRD. Pojechała
na tydzień odwiedzić męża. Ta jej gruba siostra zamieszkała u niej, żeby się zająć
chłopcami.

- Wobec tego pogotowie przyjechało po chłopców - stwierdziła Ida domyślnie. -


Ta gruba nie mogła ich obu naraz upilnować.

- A ciekaw jestem, skąd Basia ma takie dokładne informacje? - spytał z nieza-


dowoleniem pan Paszkiet.

- W kolejce kobiety mówiły. To była długa kolejka, do papierniczego. Więc


wszystkiego się dowiedziałam. Szkoda tylko, że papier się skończył tuż przede mną.

- Krzysiu - polecił pan Paszkiet. - Otwórz no. Ktoś dzwoni.

Domowe wafle, które Basia wypiekała w staroświeckich żeliwnych formach,


miały kształt liścia koniczyny i posmarowane konfiturą z róży smakowały niebiańsko.
Panna Borejko zjadła już prawie dwa takie cuda, kiedy znajome brzmienie głosu
wchodzącej osoby odebrało jej nagle apetyt.

Odwróciła się i ujrzała Paulinkę. Była piękna i elegancka jak nigdy dotąd. Idzie
po prostu zaparło dech z bezradnego podziwu i - co tu ukrywać - zawiści. Romantycz-
na sukienka, z jedwabiu w kolorze wina, z niesłychanie wyrafinowanym zestawem
zwiewnych jedwabnych szaliczków, podkreślała wspaniały koloryt cery i włosów tej
robaczywej Pauliny. Ida czuła, jak ona sama nagle gaśnie, szarzeje, niknie i zamienia
się w coś przypominającego rozdeptaną ćmę. Jakże boleśnie odczuwała w tej chwili
swoją brzydotę, chudość swoich nóg, długość rąk, kanciastość ramion, brak wdzięku i
towarzyskiej swobody. Jakże przykro było poczuć nagle, że nie jest już najważniejsza
dla pana Paszkieta i dla Krzysia, a nawet dla Basi, która - negatywnie, ale jednak - też
zajmowała się Paulinką. Co do Krzysia, wystarczyło na niego spojrzeć w tej chwili, by
wiedzieć, że w istocie nie potrzebuje od Pauliny mądrych rozmów i błyskotliwych
uwag na temat Schopenhauera. Naburmuszony i niechętny, Krzysztof nie odrywał
jednak od Pauliny zachwyconego wzroku. Zapomniał zupełnie, że Ida istnieje na tym
globie, w tym mieście, w tej dzielnicy, w jego domu wreszcie, na krześle obok. Idy nie
było. Nie było też dziadka ani Basi. Była tylko Paulina. Właśnie siadała, mieniąc się
barwami, na krześle podsuniętym jej przez pana Paszkieta - przez uśmiechniętego, ra-
dosnego pana Paszkieta! Jedna tylko Basia, kochana istota, założywszy ręce na brzu-
chu, nasępiwszy siwe brwi, wydymała policzki z wyrazem niechętnego oburzenia. Wy-
glądała, jakby z trudem opanowywała chęć pozbycia się elegantki - i to dowolnym
sposobem.

Tymczasem Paulina, z wdziękiem pełniąc rolę pępka świata, przysunęła krzesło


do stolika i radośnie skomentowała obecność na nim jej ulubionych wafelków domo-
wych.

- Strasznie dawno ich już nie jadłam! - upajała się dalej. - Nikt ich nie potrafi
upiec tak jak pani Basia!...

- Ida, weź sobie wafla - powiedziała na to staruszka głosem ponurym i znaczą-


cym, jakby chciała zademonstrować, której z obecnych dziewcząt lepiej życzy, i zasu-
gerować, że pośpiech byłby wskazany, bo Paulina pożre wszystkie wafle.

- Basiu, a śmietanka! - gorączkował się pan Paszkiet ze swego fotela. - Paulina


lubi przecież kawę ze śmietanką!

- Nie ma - z pasją odrzekła Basia.

- To mleko...

- Też nie ma.

- Ależ ja sam widziałem, w kuchni...

- Jak pan Karolek sobie życzy, ale to nie jest dobre mleko. Lucyper w nim pysk
maczał - powiedziała Basia grobowo i przewróciła oczami.
- Ależ doprawdy! - zaszczebiotała Paulinka, higienicznie pochłaniając wafel. -
Proszę sobie nie robić... - kęsek - kłopotu... przyszłam przede wszystkim... - kęsek - do
Krzysia... mam ważną sprawę... - kęsek. I - może, Krzysiu, przeszlibyśmy do twego po-
koju?

Ida nieomal zastanawiała się, dlaczego nie słychać buczenia przy tym uprząta-
niu wafli. „Ona też mnie nie dostrzega - pomyślała. - Nawet na tyle, żeby się ze mną
przywitać”. Nikt jej nie dostrzega. Gdyby teraz na przykład zwisła martwa w krześle,
nikt - no, może z wyjątkiem Basi, ale marna to pociecha - nie zauważyłby jej zgonu.
Gdyby teraz wstała i wyszła, też by nikt tego nie widział.

Wstała na próbę. Wzięła torebkę. Przyjemnie byłoby się przekonać, iż była nie-
sprawiedliwa. Zrobiła kilka kroków ku werandzie. Nikt na nią nie spojrzał. Więc wy-
szła. Zstąpiła ze schodków werandy i powlokła się ogrodem do wyjścia na ulicę. Nikt
za nią nie zawołał. Pewnie.

- Dzień dobry - rzekł na progu Jarek Lisiecki.

- Dzień dobry - odparł ojciec Borejko uprzejmie, lecz niewyraźnie, przełykając


ostatni kawał pieroga z jagodami. - Wy do kogo, młodzi ludzie? - Zupełnie ulotniło mu
się z pamięci, że widział już kiedyś tych chłopaczków. Blade i niewyraźne ich twarze z
niczym mu się nie kojarzyły.

- My do tej pani - burknął starszy chłopiec.

- Do mojej żony?- odgadł pan Borejko po dłuższej chwili szukania w myślach.

- Ja tam nie wiem, czy to pana żona - odrzekł chłopiec tonem starca wszech-
stronnie doświadczonego przez życie.

- Zapewniam cię, że tak, jeśli myślimy o tej samej osobie - oświadczył z galante-
rią ojciec Borejko. - Milu, pozwól tu na moment!

Mama nadeszła z głębi kuchni, wycierając ręce. Właśnie przed chwilą cedziła
ostatnią partię pierogów. W kuchni cała rodzina (oraz Janusz Pyziak, który się zasie-
dział i został zaproszony na obiad) bez wytchnienia pożerała pierogi, polewając je
śmietaną beztłuszczową.

- A, to wy -powiedziała do Lisieckich bez entuzjazmu, przewidując nowe kłopo-


ty. - O co chodzi tym razem?
- Przyszliśmy po forsę - wyrwał się mały Lisiecki i zaraz został uciszony przez
starszego celnym kopnięciem. Najwidoczniej miało się to odbyć bardziej dyploma-
tycznie.

- Chcemy pożyczyć z powrotem te pieniądze, co nasza mama oddała - upiększył


swe żądanie starszy Lisiecki. - Na tydzień.

- A-ale... - zająknęła się pani Borejko. - Ale co wasza mama na to powie? Czy
wie?

- Nie - mruknął Jarek. - Mama pojechała do Niemiec. Na tydzień. Ciotka Tere-


sa z nami została, ale rano ją zabrało pogotowie. To my teraz jesteśmy bez pieniędzy.

- I nie mamy co jeść! - wyrwał się znów mały.

- My byśmy za tydzień oddali. Mama przyjedzie i przywiezie dużo towaru, to


jeszcze byśmy kiełbasy przynieśli - kusił Jarek z doświadczeniem starego handlowca.

- Czekajcie, czekajcie - złapała się za głowę mama Borejko. - Wejdźcie no i za-


mknijcie drzwi.

Weszli.

- Więc jak to, jesteście zupełnie sami? Nie macie żadnej rodziny?

- Na wsi mamy.

- A sąsiedzi?

- Nie lubią nas.

- Hm, tak. A co się stało ciotce?

- Brzuch ją bolał w środku! - entuzjazmował się nagle mniejszy Lisiecki. - Wy-


cięli jej jakąś torebkę.

- Woreczek! - poprawił go po ojcowsku starszy brat. - Będzie w szpitalu dwa ty-


godnie. Pielęgniarka do nas przyszła i powiedziała.

- Ale forsy nie dała - wyjaśniająco wtrącił mały Marek.

- Rzeczywiście, jesteście w ciężkiej sytuacji - przyznała mama Borejko. - Dosta-


niecie pieniądze, naturalnie. Ale wiecie co?

- Co? - spojrzeli podejrzliwie bracia Lisieccy.

- Umówimy się tak, że co dzień zameldujecie się u mnie po parę złotych. Żebym
wiedziała po prostu, co się z wami dzieje. I żebyście nie wydali wszystkiego na gumę
do żucia. A teraz chodźcie za mną - to mówiąc pociągnęła chłopców do kuchni, posa-
dziła ich za wielkim stołem, dała pierogów i kompotu śliwkowego, uciszyła fukającą,
oburzoną Idę i zaśmiewającą się Pulpecję, wreszcie sama usiadła i zastanowiła się głę-
boko.

Bracia Lisieccy wsuwali pierogi beznamiętnie, lecz sprawnie. Ich apetyt wska-
zywał, że dość dawno nie jedli. Mama Borejko, przyglądając się im dyskretnie, przy-
znać musiała, że maniery ich nie pozostawiały nic do życzenia. Więcej, przewyższały
wszystko, na co stać było Nutrię i Pulpę, nawet gdyby się bardzo postarały - a nie sta-
rały się nigdy. Nad etykietalne nudziarstwo przedkładały radosne spożywanie piero-
gów palcami, gadanie z pełną gębą, wykradanie sobie nawzajem śliwek z kompotu,
targowanie się o jeszcze trochę śmietany i opowiadanie przy stole dowcipów o roba-
kach. Lisieccy pojadali godnie, w milczeniu, spałaszowali jednocześnie wszystko do
ostatniej okruszyny, jednocześnie odłożyli widelce, jednocześnie beknęli i uśmiechnęli
się mętnie, ukazując niebieskie od jagód ząbki.

- Dziękuję - powiedzieli zgodnie.

- To my dziękujemy - odpowiedziała, zataczając oczami.

Ida Borejko i zrobiła straszną minę rudego kościotrupa. Lisieccy wcale się nie
przestraszyli, tylko uśmiechnęli uprzejmie, jakby chcieli podziękować.

- Już mam skrystalizowany cały plan - oświadczyła nagle mama Borejko.

- Ja nie chciałem... - nie zrozumiał mały Marek, któremu się zdawało, że ktoś
mu zarzuca uczynienie plamy na obrusie.

- Przychodźcie wy co dzień na obiad do nas - ciągnęła mama. - I co dzień po


obiedzie dam wam pieniądze na zakupy. Kupicie sobie coś na kolację i śniadanie na-
stępnego dnia. Broń Boże gumę do żucia czy pepsi. Jak wróci pani Lisiecka, to już ja-
koś tam się rozliczymy.

Mama, która się z kimś rozlicza! Ida i Gabrysia wymieniły spojrzenia.

- Niezły pomysł - obudził się tata Borejko, unosząc wzrok znad Głosu Wielko-
polski”. - Słuchaj, Milu, kochanie, już od pewnego czasu chciałem cię zapytać, kim są
ci dwaj młodzi dżentelmeni?

Czwartek 116 sierpnia


Popołudnia w sierpniu pachną już jesienią. Powietrze przeniknięte jest szcze-
gólnym, ciepłożółtym światłem, w którym wszystko trochę odmienia swą barwę.

W ogródku przed werandą też tak było. Trawnik stał się rudy, a astry zagubiły
gdzieś swoje odcienie fioletu i jaśniały czystym różem. Drzewa stały nieruchome, ich
zieleń była ciemna i bezdźwięczna. Natomiast Ida, siedząc po turecku na trawie i wy-
stawiając swe piegi do słońca, wyglądała jak kolorystyczny zapis gry na trąbce - cała w
ostrych, jasnych tonach - od płomiennej głowy, poprzez żółty podkoszulek i białe por-
tki - po pomarańczowe tenisówki.

Siedziała bez ruchu, z zamkniętymi oczami, i słuchała, jak Krzysio czyta dziad-
kowi kartkę od rodziców. Pan Paszkiet, wypełniając swym olbrzymim ciałem trzcino-
wy fotel, wachlował się złożoną gazetą, bo choć siedział na werandzie, w cieniu, upał
mocno go męczył.

- Zejdź już z tego słońca - burknął, kiedy Krzysio skończył. - Ida, do ciebie mó-
wię! Upieczesz się na skwarek!

Ida z rezygnacją machnęła ręką, dając do zrozumienia, że jest jej wszystko jed-
no. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Słychać było ciche, suche stukanie. To Basia po-
rządkowała werandę, ustawiając pod ścianą puste gliniane doniczki. Nad kulawym
stolikiem brzęczały osy, zwabione słodyczą lepkich zielonych renklod i zapachem ro-
galików z konfiturą.

- To kiedy wracają? - spytała wreszcie Basia, ustawiając porządnie ostatnią do-


niczkę i rozglądając się wokół w poszukiwaniu jeszcze jakiegoś zajęcia dla swych pra-
cowitych rąk.

- Za dziesięć dni - powiedział pan Paszkiet bez humoru. - Kończy się sierpień,
kończą się wakacje. Ida pójdzie do szkoły i Krzysztof też... a ja znów będę siedział sam
w domu i nudził się jak mops.

- Mógłby się pan Karolek chociaż do nudy nie przyznawać.

- A to niby czemu? Nie wolno mi się nawet nudzić na stare lata?

- Ja tam nudy nie znam - powiedziała z dumą staruszka. - Nuda to grzech. Je-
stem ciągle zajęta. A jak już nie mam nic całkiem do roboty, to sobie siadam i pomyślę
trochę.

- A mnie nawet moje myśli nudzą.

- Niech się pan Karolek zajmie czymś pożytecznym. Dla innych, nie dla siebie.
- A Basia niech mnie nie poucza, dobrze?! Skaranie boskie, że też zawsze ktoś
musi mnie dręczyć.

- Proszę bardzo, ja mogę nic nie mówić - obraziła się Basia i weszła do domu.

Osy zabrzęczały jękliwie i lekki wiatr zaszeleścił w liściach. Z dala doleciały od-
głosy jakiejś sprzeczki i Ida uniosła czujnie głowę.

- Ktoś tam beczy - powiedziała nasłuchując. Lament dobiegał wyraźnie z ulicy.

- A co ty się tym przejmujesz - mruknął Krzysio i ziewając wyciągnął się na tra-


wie.

- Puszczaj! No, puszczaj! - wrzasnął dziecięcy głos, przytłumiony oddaleniem.

- Jakaś bójka, co takiego... - mruknął Krzysio, kiedy Ida wycelowała w niego


palec i zamarła, nasłuchując.

- To Lisiecki wyje - wydała diagnozę. - Ja na te dziateczki mam słuch absolut-


ny.

- Założymy się? - uśmiechnął się Krzysio, mrużąc oczy w pełnym słońcu.

- A daj mi spokój - mruknęła Ida, zrywając się z trawy.

- O kino czy o lody?

„Zakładaj się z Paulina” - miała Ida na końcu języka, ale nie powiedziała nic, bo
zrobiło się jej jeszcze smutniej niż dotychczas.

- Załóżcie się o jedno i drugie - pospieszył pan Paszkiet z dobrą radą, sięgając
po przejrzystą, dojrzałą renklodę i opędzając się od os machnięciami pełnymi irytacji.

- Ja się właściwie nie lubię zakładać - powiedziała Ida mrocznym głosem,


otrzepała portki, przemierzyła trawnik i poszła ścieżką w stronę ulicy Krasińskiego.

Miała rację, ryczał Lisiecki. Stwierdziła to od razu, kiedy tylko wyszła przed
dom. Mały Lisiecki znajdował się w silnym uchwycie grubego, spoconego trzydziesto-
latka o bladej twarzy. Grubas trzymał chłopca za ramię i systematycznie uderzał go po
łepetynie, dopełniając tę czynność krzykliwym kazaniem. Starszy Lisiecki skakał wo-
kół jak pchełka, czepiał się ręki grubasa, kopał go i próbował oderwać wielkie łapsko
od ramienia brata.

- Hę! - wrzasnęła Ida, dopadając grubasa i szarpiąc go za łokieć. - Co pan robi,


panie?!

Zwrócił na nią złe oczy.


- A ty czego się wtrącasz? - warknął paskudnym głosem. - Twoje dzieci czy co?

- Może moje! Może moje! - kłótliwie zatrajkotała Ida. - Niech go pan lepiej pu-
ści, bo zawołam milicjanta.

- To se wołaj - zaśmiał się grubas i palnął chłopca w czoło.

- A! - piskliwie krzyknęła Ida. - Jak pan może bić dziecko po głowie! Jak panu
nie wstyd! Jakby tak pana ktoś uderzył po głowie, co?

- Nieraz dostałem i nic mi nie było - oświadczył gruby z zadowoleniem.

- Przecież on jest od pana słabszy! Niech pan zobaczy, jaki mały! - nie ustawała
Ida.

- Ale wóz mi potrafił porysować, co? - celnie spytał grubas, sapiąc ze złości i po-
cąc się obficie. - Gwoździem, cholera! Żebym jeszcze tego nie widział! Ale widziałem!
Na własne oczy! Gwoździem, psiakrew, po prostu gwoździem!

Ida zamrugała w konsternacji. No, tak. Braciszkowie Lisieccy - o czym zapo-


mniała na chwilę - zdolni byli do podobnego uczynku. Zresztą, nie było trudno o do-
wody, starszy Lisiecki wciąż jeszcze ściskał w ręce potężny hufnal, zaś biały polonez
stojący na chodniku przed wykopem rzeczywiście miał ohydną rysę na lśniącym błot-
niku.

- Proszę pana - powiedziała spokojniej. - Rozumiem pański ból. Ale bić dziecka
po głowie jednak nie należy. Czy pan wie w ogóle co Janusz Korczak pisał na ten te-
mat? „Uderzyć dziecko niekarne, to uderzyć gorączkującego w malignie. To nie opera-
cja, a gwałt i chamstwo”. Tak, proszę pana. Bije pan bezbronnego, proszę pana. Po-
wtarzam panu, to gwałt i chamstwo.

Grubas, który podczas powyższej przemowy patrzył na Idę baranimi oczami,


teraz uchwycił się ostatniego słowa:

- Chamstwo? - wrzasnął. - Ja ci pokażę chamstwo! - zamachnął się wielką łapą


w jej stronę, lecz w ostatnim ułamku sekundy zmienił zamiar i palnął w ucho Lisiec-
kiego. - Mnie ojciec lał i wyrosłem na człowieka! - oznajmił sapiąc. - Temu tutaj wi-
docznie dawno nikt nie przyłożył! Znów zamach i uderzenie. Mały Lisiecki aż się za-
chwiał, a Idzie zrobiło się słabo.

- Krzysiu ratuj!!! - wrzasnęła przeraźliwie, po czym zwróciła się do grubego: -


Pan puści chłopca, i to już!!!

- Odwal się, ruda, mówię ci ostatni raz. A nie, to sama oberwiesz.


- Jak pan go nie puści - wściekła się Ida - to ja panu coś wypuszczę! Powietrze!
Z opon! Daj no, chłopcze, tego hufnala - to mówiąc, skoczyła przed maskę poloneza,
zaśmiała się jak szatan i zamierzyła błyszczącym ostrzem.

Piorunujący efekt tego gestu zdziwił nawet ją samą.

- Aaaa!!! Zostaw!!! - wrzasnął grubas, rzucając się na samochód i miłośnie osła-


niając go własnym ciałem. - Wariatka, jak babcię kocham!

- A pan minimalista! - obraziła go Ida.

- Zostaw! Rzuć to! Nie, co to za ludzie, co za społeczeństwo, co za młodzież! Ni-


czego nie uszanują! - tak wyrzekając, grubas czule gładził lakier, pieścił reflektory i
chuchał na szyby. Wreszcie otworzył drzwiczki wozu i usadowił się za kierownicą.

- Hołota! - splunął ze wzgardą i zapuścił silnik. Odjechał zaraz potem, rzucając


ostatnie złe spojrzenie. Ida została na chodniku z hufnalem i Lisieckimi. Podświado-
mie spodziewała się, że Lisieccy podziękują lub przeproszą, lub też zrobią jedno i dru-
gie. Zwróciła się ku nim - stali ramię przy ramieniu, a na ich twarzach jak zwykle nie
gościł żaden określony wyraz.

Zrobiła krok, a wtedy mały Marek nabrał tchu i triumfalnym głosem, z głębi
swych małych trzewi, na całe swe małe, dziecięce gardziołko, zaryczał:

- Rudy kościotrup!!!

Ogłupiała z poczucia krzywdy stanęła jak wryta. Ujrzała Krzysia, który właśnie
wyszedł zza narożnika domu, akurat w samą porę, by być mimowolnym, lecz ewident-
nym świadkiem jej upokorzenia.

Po upływie kwadransa bracia Lisieccy siedzieli na stopniach werandy i rytmicz-


nie pożerali wszystko, co znajdowało się w zasięgu ich rąk; pan Paszkiet, w pozie zdra-
dzającej zdziwienie i brak sympatii, przypatrywał im się ze swego fotela, jak jakimś
szczególnym okazom fauny. Basia, stojąc pod okapem werandy, dziergała szydełkiem
beżowy szalik, jednocześnie kiwaniem głowy wyrażając swoje ubolewanie; Krzysio zaś
leżał na trawie i się opalał.

Co do Idy, wróciła na swe poprzednie miejsce jak gdyby nigdy nic. A przecież
coś się w niej poważnie załamało. Świat widziała w tej chwili w ciemnych kolorach i
nurtowały ją wątpliwości co do przyrodzonej mu rzekomo harmonii i celowości
wszystkiego. Drobny incydent z Lisieckimi wstrząsnął całą istotą panny Borejko i spo-
wodował zachwianie się nikłych początków życiowej filozofii, jakich dopracowała się
Ida przez tych piętnaście lat życia.

Siedząc tak w pełnym blasku słońca, oddzielona od wszystkiego powiekami,


myślami i milczeniem, popadała w coraz głębszy smutek jakby z wolna osuwała się w
ciemną i zimną głębię studni.

- Co się znów z nią dzieje? - zahuczał z jakiejś wielkiej dali bas pana Paszkieta. -
Moja dama do towarzystwa zaniedbuje mnie już całkiem bez skrupułów. Nie czyta mi,
nie bawi, nie rozmawia. Ida, do ciebie mówię!

- O świetny pomysł! - zerwał się nagle Krzysztof. - Ida nam poczyta i ja już na-
wet wiem, co. Czekajcie chwilkę.

Wrócił ze swego pokoju z niedużą zniszczoną książką. Usiadł obok Idy i wcisnął
jej tomik w bezwładną dłoń.

- Dajcie mi spokój - mruknęła Ida, niechętnie otwierając oczy.

Popatrzała na okładkę. „Wesołe przygody Robin Hooda”.

- Dlaczego akurat to? - jęknęła.

- Bo są ku temu powody - odparł Krzysztof enigmatycznie; - Szwungszajba.


Iduś, Szwungszajba.

- A! Szwungszajba - połapała się Ida. Popatrzała na braci Lisieckich. Zażerali


się śliwkami rozłożeni na stopniach werandy. Otworzyła miękką okładkę.

- „Za dawnych czasów, gdy w wesołej Anglii panował dobry król Henryk II, w
sherwoodzkich borach, nie opodal miasta Nottingham, żył sławny rozbójnik imieniem
Robin Hood” - przeczytała głośno.

- O rozbójniku? - ocknął się nagle starszy Lisiecki i kuksańcem zwrócił uwagę


młodszemu, że należy się skupić.

- O rozbójniku - odpowiedział Krzysio pospiesznie. - Bardzo ciekawe przygody.

- Ja lubię filmy o bandytach! - z zapałem oświadczył mały Marek.

- Robin Hood nie był bandytą - sprostował Krzysztof. - Był dzielnym rozbójni-
kiem, który zawsze stawał w obronie ludzi słabszych i pokrzywdzonych. Ida, czytaj,
bardzo cię proszę.

Do wieczora przeczytali ze sto stron. Kiedy Idę zaczęło drapać w gardle, Krzysio
przejął obowiązki lektora. Potem znów się zmienili, dzięki czemu zasłuchani bracia Li-
sieccy ani na chwilę nie opuścili sherwoodzkiego boru. Rozdziawieni, nieruchomi, Ja-
rek i Marek nie odrywali wodnistych oczu od ust osoby czytającej i chłonęli każde słó-
weczko z takim napięciem, jakby dotąd nikt nigdy nie czytał im głośno. Pan Paszkiet,
który początkowo gniewnie sarkał i ganił dobór lektury, twierdząc, że jeszcze nie jest
zdziecinniałym staruszkiem, któremu trzeba opowiadać bajki - po pewnym czasie
znudził się własnymi sprzeciwami i ucichł, a nawet sam się zasłuchał i zadumał. Tylko
Basia, machnąwszy ręką, podreptała do swojej roboty i rychło dalekie grzechotanie
mytych naczyń obwieściło jej czynną obecność w kuchni.

Czerwone słońce dawno już znikło za dachami kamienic przy Mickiewicza, kie-
dy pan Paszkiet powiedział, że może na dziś już wystarczy. Ida i Krzysio słyszeć o tym
nie chcieli - mogliby czytać jeszcze i jeszcze, na zmianę i aż do rana, bo braciszkowie
Lisieccy po raz pierwszy mieli ludzkie twarze i ślad myśli w oczach. Ale pan Paszkiet
przypomniał, że Jarek i Marek powinni już iść do swoich łóżek, powiedział, że jest
zimno i że jutro przecież też będzie dzień. Lisieccy, dodał, mogą jutro przyjść tu o tej
samej porze. Jeśli zachowają się równie grzecznie jak dziś, pan Paszkiet nie będzie
miał nic przeciwko nim ani przeciwko Robin Hoodowi.

Lisieccy wymamrotali jakieś „dobranoc”, zakręcili się i nagle zdematerializowa-


li, spiesznie udając się przez krzaki w stronę swojego osiedla. Z głębi domu Basia za-
wołała, że pan Karolek może przyjść po swoje ziółka i niech już nie przesiaduje w
ogrodzie po zachodzie słońca, bo każdy wie, że to szkodzi na reumatyzm. Ida i Krzysz-
tof zostali sami, mocno pachniała maciejka, a lekki wietrzyk przewracał kartki „Robin
Hooda”. Światło, zapalone właśnie w gabinecie, wylało się żółtym prostokątem na de-
ski werandy i część trawnika i dopiero teraz Ida uświadomiła sobie, że faktycznie jest
wieczór.

- To idę - podniosła się, cała odrętwiała.

- Odprowadzę cię.

- Nie trzeba.

- Nie trzeba czy nie chcesz? Bo ja mam ochotę cię odprowadzić.

Poszli przez trawnik ku ulicy. Było cicho, spokojnie, mało ludzi. Z rzadka prze-
jechał jakiś samochód albo grupka chłopców na rowerach. Ida i Krzysztof powoli szli
chodnikiem - coraz wolniej, bo spokój i łagodność niebieskiego zmierzchu zdawały się
zapraszać do długiego spaceru.
- Dobrze poszło, co? - zapytał Krzysio. - Wyglądali, jakby po raz pierwszy słu-
chali głośnego czytania.

- Przecież tak chyba i było. Kto im ma czytać głośno, zastanów się. Mamusia? I
co ma czytać? Książek nie można dostać i pani Lisiecka na pewno nie będzie stawać
na głowie, żeby zdobyć dla dzieci coś do czytania. Podejrzewam, że oni w ogóle nie
mają książek.

- Ida, wyobraź sobie przez moment, ile jest w naszej dzielnicy dzieci, które tak
żyją i będą żyć. A ile jest ich w naszym mieście? A w województwie? A w całej Polsce?

- Brr - powiedziała Ida. - Ty wiesz, co to będą za dorośli?

Popatrzeli po sobie i zaśmiali się jednocześnie.

- Nie, ale poważnie - ciągnął Krzysztof. - Kim oni będą?

- Minimalistami - oświadczyła Ida.

- Jeżeli nie będą mieli rozbudzonej wyobraźni, to nie potrafią nawet porządnie
zbić budy dla psa. A co dopiero zaprojektować most albo osiedle. Czarno widzę przed
sobą, Iduś.

- Zdaje się, Krzysiu, że zaczyna ci się rysować jakiś wielki plan. To ja się przyłą-
czę. Grupa ESD ostatnio powzięła uchwałę, że należy opracować program pomocy dla
zaniedbanych dzieci.

- Grupa ESD mnie nie chce. Jeżeli będę coś robił, to niezależnie od tych prze-
mądrzalców.

- Utworzymy, Krzysiu, frakcję.

- O, ładnie. Frakcja Szwungszajba.

- Nie, lepiej będzie bez germanizmów, kolego. Frakcja Koło Zamachowe.

- Brawo!

- Na początek zajmiemy się Lisieckimi. A potem, zobaczysz, co będzie.

- Potem, Iduś, będzie rok szkolny.

- No to co. Trzy godziny nauki, a potem łobuzują po krzakach.

- Miałem na myśli nas. My też idziemy do szkółki.

- No trudno, Krzysiu. Odpowiedzialność za przyszłe społeczeństwo wymaga po-


święceń. Możesz raz czy drugi nie iść do kina. Czas musi się znaleźć.
Wyszli z Krasińskiego i skręcili w ulicę Roosevelta.

- O cześć! - powiedziała nagle Paulinka, która wpadła na nich jakby przypad-


kiem, w każdym razie wyglądała na prawdziwie zaskoczoną.

- Cześć - stropili się Ida i Krzysztof - każde z innego powodu.

- Co tu robicie? - niepewnie uśmiechnęła się piękność, jaśniejąc w łagodnym


zmierzchu zębami, lokami i białą sukienką. Krzyś zapatrzył się na nią, sam nawet nie
wiedząc, co ma wypisane na twarzy.

- Wracam do domu po pracy - wyjaśniła Ida skrupulatnie. - Krzyś mnie odpro-


wadzał, dosyć zresztą bezsensownie, bo mieszkam tuż obok. No, ale teraz pójdę już
sama - miało to zabrzmieć pogodnie, lecz nie zabrzmiało. Musiała być chyba w jej gło-
sie jakaś gorycz, bo nagle Krzysio z miną winowajcy oświadczył, że odprowadzi Idę
pod drzwi.

- Pójdę z wami - Paulina na to. - Nie mam akurat nic do roboty. Wyszłam sobie
na spacerek.

Następnych kilkanaście metrów przebyła Ida z takim trudem, jakby stąpała


boso po tłuczonym szkle. Pomiędzy nimi trojgiem zawisło napięcie i było to tak dla
wszystkich męczące, że mieli ochotę albo rozstać się natychmiast, albo pobiec galo-
pem do tej Idusiowej bramy, żeby już wreszcie ta męka się skończyła. Ale nie skończy-
ła się, nawet kiedy już zamajaczyła przed nimi czarna czeluść wejścia do kamienicy
numer pięć. Teraz żadne z nich nie chciało okazać, że zmęczone jest tą sytuacją. Pauli-
na szybko zapytała, o czym tak zapalczywie gadali, gdy na nich wpadła, i Krzysio za-
czął mętnie coś wyjaśniać, pomagając sobie rozpaczliwymi gestami. Lecz informacja,
że założyli właśnie z Ida dwuosobową frakcję pod nazwą Koło Zamachowe, nie powie-
działa Paulinie nic, a wyłącznie rozbudziła w niej określone podejrzenia.

- Czy ja też mogłabym należeć do tej frakcji? - domagała się odpowiedzi.

- W zasadzie tak - odparł Krzysio niepewnie. - Co myślisz. Ida.

- Ja nic nie myślę - odpowiedziała słabo panna Borejko. - Chciałabym już pójść
do domu. Cześć. Przemyślcie sobie sprawę frakcji, ale już beze mnie.

- No, to cześć, stara - zgodził się Krzyś.

- Cześć, kochanie - pomachała ręką Paulinka.

Ida weszła do bramy, z ulgą czując chłodny powiew na rozpalonej twarzy. Nie
zapalała światła, bo przez ciemnoniebieskie szybki, osadzone w ciężkich drzwiach
wejściowych, przenikały jeszcze resztki dnia. Po mrocznych schodkach weszła na po-
dest przed drzwiami swego mieszkania. Już łowiła uchem dudniące wrzaski Nutrii,
która zapewne teraz, siedząc w wannie, wyśpiewywała swoje ulubione piosenki, już
miała nacisnąć dzwonek, kiedy nagle spostrzegła, że ma w ręce Krzysiowego „Robin
Hooda”. Jakim cudem go zabrała? Zwykłe roztargnienie. Niewiele myśląc zawróciła i
pobiegła z powrotem. Krzysio chyba nie uszedł zbyt daleko. Nie uszedł rzeczywiście.
Stał wciąż pod bramą i gęsto się tłumaczył przed rozgniewaną Paulinka. Ida ujrzała tę
scenę wyraźnie, bo wahadłowe drzwi bramy były uchylone.

- ... i daję ci słowo, że nikt się tu w nikim nie kocha - mówił właśnie Krzysztof.

- Wiem, co widzę - przerwała mu kłótliwie Paulinka. - A widzę was razem. Zbyt


często.

- Daj spokój. Paulina. Po pierwsze, to takie biedne zakompleksione stworzenie.


Gdyby ona wiedziała, jak ty jej nie lubisz...

- Dobrze, dobrze. A po drugie?

- A po drugie, to właściwie jakim prawem ty właśnie robisz mi sceny?

- Ja ci, Krzysiu, nie robię scen. Ja bym tylko chciała się dowiedzieć, co cię łączy
z tą ryżą smarkulą.

- Nic cię to nie obchodzi! - zdenerwował się nagle Krzysio i zamachał rękami. -
I do widzenia, złotko! I przestań mnie zamęczać! I uważaj, żebym ja ci nie przypo-
mniał naszego wspólnego przyjaciela!

- Krzysztof!

- No co? - Krzysio tupnął nogą, wsadził ręce w kieszenie i odwróciwszy się


gwałtownie, poszedł szybko przed siebie.

Ida ujrzała jeszcze, jak Paulina, po krótkim wahaniu, idzie za nim a potem nie
widziała już nic, bo łzy zamazały jej obraz świata. Usiadła tam, gdzie stała, na schod-
ku, i rozbeczała się na dobre.

Ryża smarkula. Biedne, zakompleksione stworzenie. (Czyż można usłyszeć


określenie bardziej upokarzające?!) „Nigdy już nie potrafię z nim normalnie rozma-
wiać - pomyślała Ida z rozpaczą. - Nigdy już nie będę pewna siebie”.

Ciche łzy wciąż spływały po jej policzkach. W bramie było chłodno, ciemno i
ponuro. Takie same mroki panowały w duszy Idy Borejko. Żeby chociaż mogła się po-
gniewać na Krzysia czy Paulinę. Ale nie mogła. Wszystko, co mówili, było szczerą
prawdą. Pech polegał na tym, że Ida usłyszała to, czego usłyszeć nie powinna. Nikt
chyba nie miałby przyjaciół, gdyby słyszał, co oni mówią za jego plecami. Ci nawet nie
mówili niczego specjalnie złośliwego. Po prostu konstatowali fakty. Tak, fakty. Bied-
ne, zakompleksione stworzenie. Oto, kim jest Ida Borejko. Oto, jak ją widzą osoby po-
stronne.

Ida zmarzła. Ale w takim stanie wrócić do domu nie mogła. Dopiero by się za-
częło wypytywanie, pocieszanie, dobre rady i kpinki. No i to zwykłe, stereotypowe:
„Nie jesteś przecież taka brzydka”.

Wyszła na ciepłą, mroczniejącą ulicę. Deszcz już nie kropił, niebieski zmierzch
trochę zgęstniał. Była dziewiąta. Ida postanowiła przejść się dla odzyskania spokoju.
Gdybyż to miała jakąś przyjaciółkę. Jakąś bliską duszę, do której zapukałaby teraz,
żeby wygadać się i wypłakać. Ale nie. Nikogo. No, tak. Nawet nie miała dokąd pójść.
Biedne, nikomu niepotrzebne, ryże, zakompleksione stworzenie. Ach, czyż doprawdy
mógł być dziś w tym mieście ktoś jeszcze bardziej nieszczęśliwy?

Wzdychając raz po raz i hamując łkanie, Ida wlokła się w dół ulicą Roosevelta.
Później nigdy nie mogła dociec, czy to przeczucie, czy podświadomość, czy też zwykły
przypadek skierował jej kroki w stronę ulicy Jeżyckiej. Kiedy zorientowała się, że jest
na osiedlu wieżowców, więcej, że stoi pod blokiem i zagląda w oświetlone okno, skłon-
na była przypuszczać, że skierował ją tu Anioł Stróż braci Lisieckich.

Ujrzała bowiem małego Lisieckiego, który siedział na wersalce zielonkawy na


twarzy, trzymając się kurczowo za brzuch. Jarek schylał się nad nim, przytrzymując
przed twarzą braciszka niewielką emaliowaną miskę. Poza nimi, oczywiście, nikogo w
pokoju nie było. Główne drzwi zastała otwarte. Wtargnęła do pokoju dość gwałtownie,
zwracając ku sobie oczy starszego chłopca.

- Co się dzieje? - spytała podchodząc bliżej.

- Marek chyba będzie rzygał - wyjaśnił sytuację Starszy Lisiecki.

- Mówi się: wymiotować - pouczyła go Ida.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Co mu jest?

- Pewnie się przejadł. Jak wróciliśmy, to narzekał, że go boli brzuch. Nic mu nie
pomagało. To on najpierw leżał, potem zaczął krzyczeć, a potem...

- Krzyczeć? - przestraszyła się Ida. - Te, Marek, jak się czujesz?


Mały Lisiecki nie odpowiedział, tylko przerażająco łysnął białkami wywróco-
nych oczu i osunął się na podłogę.

- Przecież on zemdlał! - wpadła w panikę Ida. - Jarek, czy on na pewno nie uda-
je?

Jarek badawczo uszczypnął brata, który ani drgnął.

- Nie udaje. Ja bym się poznał.

- Nie wiem, co by mu pomogło... - zmartwiła się Ida.

- Nic już mu nie pomoże. Jak już nawet lekarstwo mamy nie pomogło...

Idusi stanęły nagle przed oczami dwie buteleczki proszków nasennych, które
skonfiskowała u Krzysia. Lekarstwo mamy? Rany boskie. Zrobiło się jej gorąco.

- Jarek... - wychrypiała. - Jakie to było lekarstwo?

- No, jakieś tam... z szuflady. Czy ja wiem.

- Przypomnij sobie, które to było! - zażądała Ida gwałtownie, z przerażeniem


patrząc na drobne ciałko, rozciągnięte na dywanie.

- No, nie wiem, no!

- Uch, ty głupku mały! Skup się! Może to lekarstwo mu właśnie zaszkodziło!


Gdzie ta szuflada?

Jarek zbliżył się do meblościanki i pokazał. We wnętrzu szuflady przelewało się


od pudełek, fiolek i buteleczek. Mama Lisiecka bardzo widać lubiła się leczyć.

- W jakim opakowaniu to było? - spytała Ida, przebierając bezradnie wśród


tego całego kramu.

- W takim jakby... pudełku - przypomniał sobie Lisiecki. - Może to to?

- Boże. Ile on tego mógł zjeść?

- No, dużo. Jadł i jadł, bo wciąż go bolało. Ja mu nawet mówiłem, żeby prze-
stał, ale on jadł i jadł...

Idę oblał zimny pot.

- Co ja mam zrobić? -jęknęła. - Macie telefon?

Przerażony już teraz Jarek pokręcił przecząco łepetyną. Ida rzuciła się do leżą-
cego chłopca. Był biały jak ser, oddychał ciężko, z trudem, a kiedy Ida wymacała
wreszcie puls - wyczuła tętno słabe i bardzo powolne.
- A czy ktoś z sąsiadów ma telefon? - spytała Ida, czując, że jej też puls słabnie -
ze strachu.

Lisiecki odparł, że na osiedlu w ogóle nie ma telefonu. A automat na rogu ze-


psuty. „A więc najbliższy telefon mam u pana Paszkieta - pomyślała. - Miejmy nadzie-
ję, że Krzysio jeszcze spaceruje z Paulina”. Najchętniej nie wróciłaby tam już nigdy w
życiu. Ale to nie był czas na odruchy urażonej ambicji. Uniosła Marka i ułożyła ostroż-
nie na twardej wersalce. Okryła go po uszy kocem, przykazała Jarkowi, żeby nie ruszał
się od brata ani na krok, tylko czekał na nią, bo ona na pewno zaraz wróci - i pognała
ile sił w chudych nogach na ulicę Krasińskiego.

Zadzwoniła do znajomych drzwi jak na alarm, choć pora była dość późna -
wpół do dziesiątej - i prawdopodobnie pan Paszkiet udał się na spoczynek. Spodzie-
wała się, że otworzy jej, jak zwykle, Basia, ale po dłuższej chwili dały się słyszeć w
przedpokoju kroki całkiem nie starcze, drzwi otworzono i Ida stanęła oko w oko z
Krzysiem.

- Gdzie telefon? - nie dała mu dojść do słowa, przepchnęła się obok i dopadła
do aparatu.

- Ale co się stało? Ale co się stało? - dopytywał się flegmatycznie Krzysio, idąc
za nią.

Ida nakręciła numer doktora Kowalika.

- Panie doktorze, dobry wieczór, tu Ida Borejko.

- Cześć - powiedział w słuchawce soczysty baryton doktora. - Co słychać?


Dzwonisz do mnie czy do Anieli?

- Do pana...

- Czyżby znów jakiś chłopiec ci spuchł?

- Nie, nie spuchł, panie doktorze. On się chyba otruł.

- Z miłości?

- Panie doktorze, ja nie żartuję. To jest chłopiec chyba sześcioletni. Najadł się
jakichś tabletek i stracił przytomność. Puls ma nierówny i bardzo słaby, wygląda
okropnie zielono. Ja nie wiem, co robić - roztrzęsła się nagle Ida.

- Hę - mruknął baryton w słuchawce. - Gdzie ty jesteś? U niego?

- W pobliżu.
- Dobra, podaj adres. Przyjdę i zobaczę. Boże, co ja mam z tą dziewczyną.

- Dziękuję, dziękuję panu! Lisieccy, Norwida sześć, mieszkania trzy, na parte-


rze, a zresztą ja mogę czekać przed bramą.

- Nie czekaj przed bramą, tylko leć zaraz do chłopaka i spowoduj wymioty.

- Proszę?!...

- Rób, co ci każę. Palec w gardło. Natychmiast! Bo ja nie wiem, czy złapię tak-
sówkę.

Doktor odłożył słuchawkę. Ida też odłożyła.

- Co się dzieje? - zadudnił z łazienki bas pana Paszkieta na dźwiękowym tle wa-
niennych plusków.

Ida nie traciła czasu na odpowiedź. Wybiegła z przedpokoju i błyskawicznie


znalazła się na ulicy. Tu dopiero zauważyła, że obok niej biegnie Krzysio.

Pozostawiony sam na sam z nieprzytomnym bratem, starszy Lisiecki mocno


zmiękł. Dawna jego bezczelność uleciała bez śladu i wpadająca do pokoju Ida ujrzała
przed sobą kupkę nieszczęścia - beczącą, zasmarkaną i szarą ze strachu. Na widok Idy,
która w tych warunkach stanowiła oazę otuchy i gwarancję bezpieczeństwa, Jarek
omal nie rzucił się jej na szyję. Odsunęła go ze zniecierpliwieniem.

- Krzysztof - powiedziała - prędko pomóż mi przenieść tego tam do łazienki.

Doktor Kowalik przyszedł zdyszany w chwili, gdy Ida i Krzysio wlekli małego
Marka z łazienki do pokoju.

- I co? - spytał szybko.

- Stało się - zaraportowała pobladła nieco Ida. - Ale nie odzyskał przytomności.

Doktor podszedł bliżej, pomógł ułożyć chłopca na wersalce, dotknął jego czoła.
Mały Lisiecki poruszył się i lekko westchnął.

- Gdybyśmy wiedzieli, co on połknął - mruknął doktor, badając chłopca. - Z


sercem jest nie najlepiej...

- Och!

- Ida, ty się zdecyduj, czy będziesz histeryzować, czy nie. W tym pierwszym
przypadku lepiej sobie idź. - Doktor otworzył swoją torbę podręczną i wyjął strzykaw-
kę, ampułki i gumową rurkę. - Podwiń mu rękaw - polecił.
- Ale ja... - zaczęła Ida i urwała. Miała zamiar wyznać, że boi się, zawsze się bała
i zawsze bać się będzie widoku krwi, ostrych igieł, narzędzi lekarskich, zastrzyków i w
ogóle wszystkiego, bo sama ma bardzo delikatne zdrowie - kiedy nagle poczuła, że
wszystko to nieprawda. Wcale się nie bała. Nie wiadomo jakim cudem - zupełnie się
nie bała!

Tak, nie do wiary, była to ta sama Idusia, która rok temu, kiedy mamę zabrało
pogotowie, dostała klasycznego ataku histerii; którą mdliło od samego zapachu szpi-
tala; która umierała na katar i bez ustanku trzęsła się o swoje zdrowie. Ona to teraz,
wyprostowana i z podniesionym czołem, trzymała gumowy zacisk na wątłym ramie-
niu Marka i obserwowała, jak doktor szuka dobrej żyły na tej bladej ręce. Ona to, na-
wet nie drgnąwszy, widziała jak ostra igła wbija się w skórę, jak przezroczysty płyn
wciska się z wolna w niebieską żyłkę i jak po wyjęciu igły ukazuje się kropelka krwi.
Krzysio odwrócił się i wyszedł do przedpokoju, a ona nic. Patrzała na cały zabieg z zu -
pełnym spokojem i czuła, że dokonał się w niej jakiś ważny przełom.

W przedpokoju Krzysio pocieszał beczącego Jarka.

- Nie załamuj się, stary - mówił mu właśnie, klepiąc go po łopatce. - Najgorsze


już minęło.

- Tak? - łzawo spytał Jarek. Podniósł zapłakane spojrzenie, trafił na uśmiech-


nięte oczy, po czym ryknął nagle a rozgłośnie, wparłszy mokre oblicze w brzuch Krzy-
sia i obejmując go w pasie rękami - z całej siły.

W pól godziny później doktor Kowalik przykrył kocem śpiącego Marka i po-
szedł sobie, prosząc na odchodnym Idę, by nie omieszkała znów go zawiadomić, kiedy
jej się trafi jakiś ciekawszy przypadek. Powiedział, że z Markiem wszystko już w po-
rządku i kiedy tylko nadejdzie matka chłopców, Ida może wrócić do swej stęsknionej
rodziny.

Ida nie wyjaśniała, gdzie obecnie znajduje się matka Lisieckich i z jakich to po-
wodów nie należy jej się spodziewać tego wieczora, Wiedziała, że doktor poczuwałby
się do obowiązku dyżurowania przez całą noc. A przecież małemu już nic nie groziło;
doktor sam to przyznał, dodając, żeby go wezwano w przypadku nagłego pogorszenia,
którego zresztą nie przewidywał.

- Wpadnę tu jutro z rana - dorzucił i uśmiechnąwszy się odszedł z miną zaafe-


rowaną.
Ida i Krzysio polecili starszemu Lisieckiemu, by się wykąpał (uczynił to bardzo
niechętnie), dali mu szklankę mleka (powiedział, że nie lubi) i kazali mu położyć się
do łóżka, co uczynił z ociąganiem, zapytując, kto będzie pilnował Marka, gdy on za-
śnie.

- Ja - mruknęła Ida.

- Nie, ja tu zostanę - sprzeciwił się Krzysio. - Ty wracaj do domu.

- Nie wiedziałbyś, co robić w razie czego!

- Ty też byś nie wiedziała.

- Szkoda gadać, zostaję - twardo zdecydowała Ida. - Ty idź do domu i zadzwoń,


z łaski swojej, do mojej mamy. Powiedz, co zaszło, i niech się nie denerwują. Wrócę
rano.

Jej glos był suchy, stanowczy i nieprzyjazny. Mówiąc patrzała zawsze w bok.
Przypisawszy powyższe objawy zmęczeniu Idy, Krzysio nie odczul zmiany w jej uczu-
ciach. A przecież Ida zaczynała właśnie bardzo go nie lubić, bo przypominał jej każ-
dym swoim słowem, każdym ruchem i w ogóle całym sobą, w jak wielkim stopniu
miał rację, nazywając ją biednym zakompleksionym stworzeniem.

- Spływaj - warknęła wrogo w jego stronę. - Zadzwoń tylko do mojego domu, o


to jedno cię proszę.

Poszedł posłusznie, a Ida zgasiła górne światło, usiadła z podwiniętymi nogami


na dywanie, między wersalką ze śpiącym Markiem a drugą, na której bezsennie prze-
wracał się Jarek.

- Śpij - rozkazała mu ostro.

- Nie mogę.

- Zamknij oczy, to będziesz mógł.

- Dobrze - zgodził się chłopak pokornie i Ida ze zdziwienia omal nie wstała, by
spojrzeć mu w tę bezczelną fizjonomię.

- Jak się czujesz? - spytała podejrzliwie.

- Ja? Źle.

- No? - zaniepokoiła się Ida. - Czyżbyś i ty zżarł jakieś pigułki?

- Taki głupi nie jestem. Tylko brzuch mnie boli.


- Jak to, ciebie też?!

- Uhm. Za dużo dziś zjedliśmy.

„Rzeczywiście” - pomyślała Ida. Odkąd przyszli do Borejków, bez ustanku ktoś


ich czymś opycha.

- A Marek nie umrze? - spytał chłopiec.

- Nie - burknęła Ida. - Nie przewiduję jego zgonu w ciągu następnych sześć-
dziesięciu lat. Chyba, że jutro zje znów pół szuflady lekarstw. Śpij już. Ja sobie poczy-
tam.

- To ta książka o rozbójniku?

- Uhm - mruknęła Ida, która rzeczywiście wciąż ze sobą targała Krzysiową


książczynę.

- A czy on bronił słabszych, jak silniejszy ich bił?

- Chyba wcale nie uważałeś, jak czytaliśmy. Jasne, że tak.

- A jeśli oni byli winni?

- Kto?

- Ci słabsi.

- Też bronił - niepewnie powiedziała Ida. - Słabszych zawsze trzeba bronić.

- Wcale nie czytasz - zauważył Jarek półgłosem. Leżał na wznak, przykryty pod
brodę, a boczne światło małej lampki zabarwiało na pomarańczowo lewą stronę jego
twarzy. - Mogłabyś poczytać mi na głos - znad brzegu kołdry błysnęły przezroczyste
oczy.

- Miałeś spać.

- Nie mogę, jak światło się pali.

Ida popatrzała przez chwilę na głęboko uśpionego Marka, dotknęła jego czoła,
złapała za puls. W porządku. Tętno równe i mocne.

- Wolałabym nie gasić światła - mruknęła. - Bo jakby z Markiem coś nie tak...

- To potrzymaj mnie za rękę - zamruczał cicho głosik spod kołdry.

- Za rękę! - sarknęła Ida. - I kto to prosi mnie o coś takiego! Jarek Lisiecki! I
któż to ma trzymać za rączkę Jarka Lisieckiego? Rudy kościotrup?!
Dobrze wiedziała, że niegodziwe było dręczenie smarkacza teraz, kiedy prze-
szedł ciężkie chwile. A przecież jej miłość własna, tak bardzo dziś obolała, nie potrafiła
zareagować inaczej na tę bezradną prośbę, która była przecież nie czym innym, jak
bezwarunkową kapitulacją.

Jarek umilkł, jakby go zamurowało. Zamknął oczy i usilnie starał się zasnąć. I
nie otwierał ich przez następne dwadzieścia minut, aż zasnął naprawdę. Idusia sie-
działa na dywanie, plecami opierając się o wersalkę, i czytała „Robin Hooda”, nie ro-
zumiejąc ani słóweczka. Tak zwykle bywa, kiedy przy czytaniu umysł ma się zaprząt-
nięty prawdziwym, poważnym zmartwieniem.

„Biedne, zakompleksione stworzenie” - myślała. Nikt i nigdy nie zatrze w niej


wspomnienia tych strasznych stów.

Obudziło ją jakieś stukanie. Otworzyła oczy, rozejrzała się nieprzytomnie i zdu-


miał ją widok obcego pokoju oraz śpiących chłopców po obu stronach. Lisieccy - przy-
pomniała sobie w następnej chwili. Spojrzała na zegarek. Pierwsza. Teraz popatrzała
na drzwi od przedpokoju. Ktoś się ruszał za matową szybą. Po chwili drzwi uchyliły
się cicho i w pokoju pojawił się spokojny ojciec Borejko. Za nim wszedł Krzysio.

- Jak tam Marek? - spytał półgłosem, podchodząc do wersalki.

- W porządku - burknęła Ida z urazą, nie patrząc w jego stronę. - Tato, a ty co


tu robisz?

- Spełniam obowiązek ojcowski - wyjaśnił tata Borejko. - Krzysio zadzwonił,


opowiedział, co się stało, i zakomunikował, że zastąpi cię o pierwszej. Chodź do domu.

- Nigdzie nie pójdę - zaoponowała Ida z czystej przekory.

- Zmykaj, zmykaj - powiedział Krzysio, sadowiąc się w krześle. - Ja już pospa-


łem. Teraz na ciebie kolej. No, co robisz miny? Przecież to logiczne, nie?

- Ona śpi na stojąco - zaśmiał się cicho ojciec. - Chodź, Iduś, wkładaj procho-
wiec. Widzisz, jaki tata przewidujący. O, zapnij guziki. Dobranoc, panie Krzysztofie.
Dziękuję za telefon.

W dwadzieścia minut potem Ida znalazła się w swoim łóżku, wyszorowana do


czysta w misce (wody w kranach już nie było) i nieludzko senna. Przewidujący tata
bowiem zaaplikował jej trzy pełne łyżeczki neospazminy, w przekonaniu, że Iduś,
przeszedłszy chwile tak palpitujące, nie będzie mogła samodzielnie zmrużyć oka.
Oczadziały od waleriany Iduś ledwie dowlókł się do łóżka i walnąwszy się w pościel,
obudził się po upływie jedenastu godzin. Dochodziło południe, co można było bez tru-
du stwierdzić, słysząc hejnał z Wieży Mariackiej, dobiegający z tranzystora Nutrii. Ida
usiadła, na łóżku i rozdzierająco ziewnęła. Z okna osłoniętego białą firanką w kropki
bil brylantowy błysk szalonego słońca. Wyglądało to na wspaniałą pogodę. Na tapcza-
nie Gabrysi nie było już pościeli. Żółte i pomarańczowe nagietki w glinianym, pęka-
tym wazonie rozprzestrzeniały gorzki zapach, skłaniając omdlałe od upału główki.

„A więc mamy południe?” - zdziwiła się Ida, słysząc w głębi mieszkania wiado-
mości dziennika radiowego. Dlaczego to ona tak długo spała?

„Marek” - poderwało ją nagłe przypomnienie. Rety, już południe! Obiecała so-


bie przecież, że już o siódmej rano będzie u Lisieckich; o tej porze miał tam przybyć
zdążający do pracy doktor Kowalik. Ależ zaspała! Zaklęła w duchu, łapiąc w locie ja-
kieś fragmenty odzieży i pędząc do łazienki.

W kuchni hałasowała maszyna dziewiarska. Ubrana i umyta już Ida wpadła


tam w wielkim pędzie, gorączkowo szukając kawałka chleba, który mogłaby łapsnąć i
popędzić na ulicę Norwida.

- Hej! A ty dokąd! - zawołała na jej widok mama, podnosząc znad maszyny si-
wiejącą głowę. Mama, która przed laty porzuciła pracę biurową, by zająć się wychowa-
niem swoich czterech córek, dorabiała dzierganiem swetrów dla spółdzielni „Świt”.
Teraz miała na warsztacie wiśniową spódnicę z cienkiej wełenki. - Ida, pytam, dokąd
tak się spieszysz? - powtórzyła.

- Oj... nie mam czasu ci opowiadać, mamo - jęknęła Ida, wygrzebując z pudła
na chleb jakąś podsuszoną kromkę. - Cześć, lecę do Lisieckich.

- Iduś! No, czekajże. Jeszcze nie wiesz, co zaszło.

Ida zatrzymała się z oczami w słup.

- Lisiecki umarł?! - jęknęła.

- Skąd. Zdrów jak rybka. Dzwonił Krzysio. Doktor Kowalik był tam rano, zba-
dał chłopca i stwierdził, że wszystko jest w porządku, tyle że mały musi jeszcze poleżeć
w łóżku. Doktor mówi, że widzi w tobie godną swoją następczynię.

- Hę, hę.

- Zaproponowałam, że zabierzemy chłopców do siebie, żeby mieli przynajmniej


jakąś opiekę, ale Krzysio powiedział, że to zbyteczne.

- Tak? Dlaczego?

- Bo sam już ich zabrał do dziadka, na Krasińskiego.


- Coś takiego! - powiedziała Ida, ugryzła kawał chleba i przysiadła na parape-
cie. - Dobrze, to ja już nie muszę nigdzie pędzić. Basia się nimi zajmie.

Mieszkanie było puste, cieniste i chłodne, choć na dworze słońce świeciło coraz
jaskrawiej, a powietrze nad jezdnią drżało od upału. Ida odeszła od okna.

- Żebyśmy to w Czaplinku mieli taką pogodę! - westchnęła.

- Masz, zjadaj to - mama postawiła na stole kubek zimnego mleka i kanapkę z


twarogiem. Usiadła do swojej maszyny. - Tata dziś rano powiedział z wyrzutem, że
gdybyśmy tylko trochę poczekali, mielibyśmy cudowne wakacje. No, jedz.

- A właśnie, gdzie są wszyscy?

- No gdzieżby. W Kiekrzu, nad jeziorem. Pojechali pierwszym porannym auto-


busem. Ojciec powiedział, że zostały mu już tylko cztery dni urlopu i on to wykorzysta
do maksimum.

- A ty, mamo?

- No, co ja. Ja nie lubię upału, przecież wiesz.

Ida ponuro siorbnęła mleka. No, tak. Przez chwilę miała nadzieję, że mama
zrezygnowała z wycieczki ze względu na nią. Ale skoro sama mówi, że to z powodu
upału...

„Biedne, zakompleksione stworzenie” - obudziło się w niej przytajone dotąd


zdanie. Mama spojrzała na jej wydłużoną minę, zaświeciła błękitnymi oczami i pocią-
gnęła córkę za rudy loczek nad czołem.

- No? - spytała.

- Co?!... - odburknęła Ida z oczami w kosmosie.

- No, więc naprawdę to zostałam ze względu na ciebie.

Ach, ta mama. Czy ona umie czytać w myślach?

- Serio? - spytała Ida z drżącym podbródkiem.

- No, jazda, wyznaj matce, co zaszło.

- Czy koniecznie musiało coś zachodzić?

- Przecież widzę cię na wylot. Ktoś ci zrobił dużą przykrość, tak? I teraz ci się to
przypomniało. Tak?

- Ehe - szepnęła Ida i dwie strużki łez poleciały po jej policzkach.


- Nie chcesz powiedzieć?

- Nie... mogę... - odpowiedziała drżącym głosem Ida i nagle chlusnęła przez nią
fala żałości, unosząc resztki jej opanowania jak źdźbła słomy. - Ach, mamo! - krzyknę-
ła, zanosząc się od płaczu. - Dlaczego ja jestem taka brzydka?!

W połowie czwartego szlochu, rozrywającego jej chudą pierś. Ida dosłyszała, że


mama coś mówi, klepiąc ją uspokajająco po ręce, więc urywanym głosem zawołała:

- Nie, nie pocie... szaj mnie... ja już nie mo... gę znieść tego pocie... szania! Jak
ty mi zaczniesz wma... wiać, że jestem ładna... to chyba się upiję!!!

- Ależ wcale nie jesteś ładna! - powiedziała mama spokojnie.

- Nie?!

- Przecież teraz nie możesz być ładna. Przechodzisz etap brzydkiego kaczątka.
Masz za długie ręce i nogi, jesteś trochę za chuda...

- Ach! Więc i ty to zauważyłaś! - wybuchnęła Ida nowym lamentem.

- Jak mogłam nie zauważyć - powiedziała mama z uśmiechem. - Ja cię przecież


bardzo uważnie obserwuję. Jedną mam tylko Idusię, no nie?

- Ach, mamo! - zapłakała Ida, rzucając się matce na szyję, przewracając stołek i
prując dwa rzędy włóczkowej spódnicy, leżącej na pulpicie maszyny.

- No, no, no - powiedziała mama, - Chodź ze mną. Coś ci pokażę.

Pocałowała Idę w bulgocący nos i wstała.

Pokój rodziców był przytulnym, kwadratowym pomieszczeniem o wielkich


oknach. Były tu dwa tapczany, mnóstwo książek, stary fotel oraz biurko ojca. Pod
oknem na niskim stoliku pysznił się wielki rododendron o błyszczących ciemnozielo-
nych liściach - przedmiot dumy Gabusi, która osobiście wyhodowała to paskudztwo.

- Siadaj tu - powiedziała mama i pociągnęła córkę na tapczan, w cień rododen-


drona. Sięgnęła na półkę i wyjęła spomiędzy książek grube albumy z fotografiami.

Ida znała je dobrze; wszystkie zresztą siostry Borejko uwielbiały te pożółkłe to-
miska, pełne starych fotografii jakichś zapomnianych ciotek i kuzynek. Były tu też i
dwa nowsze albumy, zawierające szczegółową ilustrowaną historię ich czterech -
Gaby, Idy, Nutrii i Pulpecji. Teraz jednak mama otworzyła album ze swego dzieciń-
stwa i młodości.
- Gdzieś tu powinno być takie zdjęcie - powiedziała, przeglądając sztywne kar-
ty. - Czekaj. Pięćdziesiąty pierwszy rok. O, już je mam!

Nieduża fotografia amatorska ukazywała przeraźliwie chudą dziewczynę o


cienkich jasnych warkoczykach sięgających ramion i cienkich długich nogach wystają-
cych spod pogniecionej spódnicy. Dziewczyna kuliła ramiona w sposób zdradzający
wielką nieśmiałość; uśmiechała się bojaźliwie, a jej okrągłe małe oczy wyrażały prze-
strach i smutek. Nieszczęsna ta istota stała niezgrabnie pod murkiem, podczas gdy na
dalszym planie widać było roześmiane, zagadane lub biegające beztrosko koleżanki.

- To ja - oświadczyła mama, z politowaniem patrząc na swój wizerunek sprzed


dwudziestu ośmiu lat. - Miałam wtedy tyle lat, co ty teraz. Trudno sobie wyobrazić
brzydsze stworzenie.

- Faktycznie - ucieszyła się Ida.

- A to zdjęcie zrobiono w siedem lat później. Proszę porównać. Na tej błyszczą-


cej dużej fotografii widniała mama, podobna już do siebie, ale młodsza i ładniejsza.
Miała puszystą fryzurę, szpilki na pięknych nogach, śmiały makijaż i sukienkę w
kształcie bombki. Śmiała się od ucha do ucha, ukazując wszystkie wspaniałe zęby, a
przez jej pierś biegła na ukos szarfa z napisem „Miss Juvenaliów 1958”. Późniejsza
mama Gabrieli, Idy, Nutrii i Pulpecji wymachiwała wielkim bukietem róż, a wokół
niej wiwatowały tłumy młodzieńców z transparentami „WSE pozdrawia najmilszą
Milkę”.

- Jakoś nie widzę tu taty - powiedziała zazdrośnie Ida, czyniąc przegląd tego
tłumu.

- Nie było go tu, w istocie - powiedziała mama. - Tkwił w Bibliotece Uniwersy-


teckiej, za co się na niego obraziłam. Byłam strasznie dumna z tego tytułu Miss.

Ida przestała chlipać. Dawno już jakoś nie oglądała maminego albumu. A nigdy
dotychczas jeszcze nie widziała obu tych zdjęć naraz. Kontrast był uderzający.

- Przez tych siedem lat, od tamtego zdjęcia ze szkoły - powiedziała - bardzo,


mamo, wyładniałaś. I stałaś się taka pewna siebie. Jakim cudem?

- Jakoś tak nagle... - zastanowiła się mama. - Kiedy zdałam do Szkoły Ekono-
micznej, zaprzyjaźniłam się z takim biednym zakompleksionym stworzeniem... Ida,
co ci jest, na Boga?

Ida była biała jak papier.


- Nic. Nic zupełnie. No i co z tym stworzeniem?

- Okazało się, że ta dziewczyna była znacznie bardziej nieśmiała niż ja. Zaczę-
łam ją osłaniać i wspierać. I, wiesz, kiedy się przestaje myśleć o sobie, wszystko staje
się prostsze.

- Dlaczego?

- Nie wiem, ale to prawda. Trzeba po prostu przestać siebie tak bardzo lubić.

- I to ci pomogło w zwalczaniu nieśmiałości?

- Też. Ale przede wszystkim zrozumiałam, że nie wolno mi jej okazywać. Posta-
nowiłam udawać osobę dziarską i bojową.

- I co?

- I wyobraź sobie, wszyscy zaczęli mnie uważać za osobę dziarską i bojową.

- Widzę, że już zmierzasz do wniosku, mamo. Więc jaki stąd wniosek?

- Ano taki, że jak cię widzą, tak cię piszą. Nikomu nie chce się wnikać w praw-
dziwą głębię naszej istoty.

- Mnie, mamo, dręczy problem odwrotny. Ktoś właśnie wniknął w prawdziwą


głębię mojej istoty. I nazwał mnie biednym zakompleksionym stworzeniem.

- Żartujesz!

- Nie.

- Ale mylisz się zasadniczo, Iduś. Ten ktoś wcale nie wniknął w prawdziwą głę-
bię twojej istoty. Gdzie tam! On tylko nazwał to, co się rzuca w oczy.

- Czy rzuca się w oczy, że jestem zakompleksiona?

- Tak jest, rzuca się silnie. Przede wszystkim dlatego, że się garbisz i trwożnie
patrzysz spode łba. Przez tyle miesięcy zakrywałaś twarz tą dziką fryzurą i nikt nie wi-
dział, jaki masz śliczny uśmiech. Powinnaś z tym skończyć. Wyprostować się i narzu-
cić otoczeniu przekonanie, że jesteś piękna i wspaniała.

- Cha, cha, oj, bo skonam - beznadziejnie powiedziała Ida.

- No, co ci szkodzi spróbować? Czy moje osobiste doświadczenie cię nie przeko-
nuje?

- Niekoniecznie. Może ty, mamo, naprawdę byłaś piękna?

Mama ryknęła śmiechem.


- Nie - wyznała. - Wcale nie byłam. Zresztą, spójrz na mnie. Nie byłam i nie je-
stem.

Ida spojrzała na mamę uważnie - tak uważnie jak nigdy w życiu. Zobaczyła
szczupłą twarz z ostrym podbródkiem, wysokim czołem i nosem jak guziczek. I aż ją
zatkało. Bo doświadczyła dwóch naraz wrażeń. Po pierwsze, zdała sobie sprawę, jak
bardzo ona sama podobna jest do matki. Po drugie, uprzytomniła sobie, że mama nie
jest ładna, ale że w jakiś tajemniczy sposób wydaje się piękna. Twarz mamy była my-
śląca, dobra i szlachetna, a błękitne oczy patrzały wesoło, mądrze i kochające. I kiedy
do zielonych oczu Idy napłynęły łzy zrozumienia i miłości - do skołatanej jej głowy
trafiła nagle prosta i banalna prawda, iż to piękna dusza sprawia, że twarz ludzka jest
piękna.

- Kocham cię, mamo - rozbeczała się nagle kozim sopranem, padając w matczy-
ne ramiona i lejąc jej łzy za dekolt sukienki. - Kocham cię okropnie. Proszę, pamiętaj
o tym zawsze, żeby nie wiem co...

- A ja ciebie kocham - powiedziała mama wzruszonym głosem i porywczo uści-


skała swoją zasmarkaną, chlipiącą córkę. - Zawsze o tym pamiętaj, żeby nie wiem co.
A teraz przestań już łkać, bo to zaraźliwe. Jazda, idziemy szorować garnki.

Nie ma lepszego sposobu na Izy roztkliwienia. No, może jeszcze tylko patrosze-
nie ryb. Ale ryb nie ma i długo ich nie będzie w tym domu.

- Kup bulek, jak by były - poleciła mama w kilka godzin później, wręczając
Idzie pieniądze i siatkę. - Pół kilo żółtego sera, jeśli będzie, masło, jakie będzie, i dużo
pomidorów.

- Wziąć, jakie będą?

- Oczywiście. Byle były.

Z takimi dyrektywami w pamięci Ida przespacerowała się upalną ulicą i weszła


do znanego sklepu „Delikatesy” przy Dąbrowskiego. I - jakby jakieś fatum uparte kie-
rowało jego krokami - tuż za Ida wszedł Klaudiusz. Zderzyli się nosami przy stoisku
warzywnym.

- A! - krzyknęła Ida jak oparzona.

- O... - jęknął Klaudiusz.

- Przepraszam.
- To ja przepraszam.

- To cześć - powiedziała Ida i odwróciła się na pięcie, pamiętając o radach


mamy. Wyprostowała plecy i dumnie uniosła podbródek. Klaudiusz nic nie powie-
dział, bo go z lekka przytkało. W rzeczy samej, Ida była jak odmieniona. W ciągu paru
godzin mama zdążyła jej uszyć nową sukienkę ze swojej starej. Była to bardzo wytwor-
na kreacja z nie spotykanego już obecnie czarnego jedwabiu w różowe motylki. Spód-
nicę miała długą do pół łydki, romantyczne bufiaste rękawy do łokci i schowane w
szwach kieszenie - jakby wymarzone dla rąk, z którymi nie wiadomo co zrobić. Poza
spódnicą, która była powiewna i szeroka, sukienka nie posiadała ani jednej części,
która mogłaby powiewać albo też wlec się po ziemi, pęknąć lub rozpruć się znienacka.

Krótka czupryna Idy była świeżo wymyta i błyszczała jak góra mosiężnych pier-
ścionków, a rzęsy, pociągnięte maminym czarnym tuszem, dodawały jej oczom tajem-
niczego blasku. Już stała w kolejce po nabiał, kiedy Klaudiusz zmaterializował się przy
niej.

- Ładnie wyglądasz - szepnął niepewnie. Serce Idy zatrzepotało po dawnemu.


Przełknęła ślinę, otworzyła usta i nagle powiedziała:

- Ja zawsze ładnie wyglądam. - Jej głos dźwięczał metaliczną siłą i pewnością.

- To prawda! - entuzjastycznie przyznał Klaudiusz i ciepłym spojrzeniem oble-


ciał całość czarnej sukienki.

- Natomiast ty jesteś jakiś blady - zauważyła Ida obojętnie. Klaudiusz nie wie-
dział, co odpowiedzieć.

- Co słychać u ciebie? - spytał po chwili, zaglądając Idzie w twarz. Ona oderwa-


ła wzrok od lady, gdzie pod papierem upstrzonym przez muchy psuł się biały ser.

- U mnie jak zwykle wszystko wspaniale - odrzekła z zadowoleniem.

- Dawno u was nie byłem - rzekł Klaudiusz niepewnie.

- Istotnie - przyznała Ida. - Poproszę pół kilo żółtego sera, jeśli jest.

- Nie ma - ze zmęczeniem odpowiedziała gruba ekspedientka.

- To masło, jakie jest.

- Śniadaniowe.

- Proszę ćwiartkę. A bułki są?

- O tej porze?
- A. To dziękuję.

- Nie ma za co - posępnie odpowiedziała ekspedientka.

- Słuchaj - wyszeptał Klaudiusz, kiedy Ida płaciła za masło. - Co robisz dziś po


południu?

Idą omal nie wybuchnęła gościnnością. Zagryzła prędko wargę.

- Jestem zajęta - oznajmiła.

- O. Szkoda.

- Czy ja wiem.

- A... wieczorem?

- A wieczorem - powiedziała Ida głosem już nieco bardziej miękkim - wieczo-


rem będę chyba w domu.

- To ja wpadnę. Można?

- Można, oczywiście.

- Pogadamy sobie... i tak dalej.

- I tak dalej - zgodziła się Ida. - No, proszę cię bardzo, wpadnij, Gdyby mnie
przypadkiem nie było, pogadasz sobie z którąś z moich sióstr. Albo z tatusiem.

- Z ta-tatusiem - powtórzył bezradnie Klaudiusz. Drobne kropelki potu wystą-


piły mu na różowe czoło.

- Zawsze bardzo lubiłeś rozmowy z tatusiem - dodała Ida perfidnie. - No, to


cześć, na razie. Bardzo się spieszę - przemknęła nieuważnym spojrzeniem po Klaudiu-
szu, uśmiechnęła się zdawkowo i poszła.

Pomidorów już nie kupiła, oczywiście. Ale na razie nikt jej tego nie wyrzucał.
Kiedy bowiem wpadła do domu z obłąkanym wrzaskiem:

- Mamo! Działa! Działa jak diabli!!! – mama Borejko natychmiast poddała się
bijącemu od Idusi tajfunowi szczęścia i razem z córką zaczęła skakać po kuchni.

Za to przy kolacji sprawa pomidorów nabrzmiała do wymiarów drastycznych.

- Serek?! - spytał ojciec Borejko z wyrzutem. Głębokim westchnieniem spróbo-


wał dać do zrozumienia, jak bardzo go zawiedziono.

- Serek - przytaknęła mama. - Ale ze szczypiorkiem!

- A gdzie, wybacz, kochanie, sałatka pomidorowa?!


- Iduś nie kupił pomidorów, kochanie. Jednakże spróbuj to nam wybaczyć.

- W imię czego?

- Per nexum sanguinis - wysiliła się mama na łacinę, świadoma, iż tylko tym
sposobem zdolna jest przebłagać swego Ignasia.

- Hm, hm - mruknął Ignaś, w samej rzeczy ułagodzony. - A ogóreczki są?

- A ogóreczki są.

- To wybaczam. Panie Klaudiuszu, pan pozwoli ogóreczka.

- Nie, proszę pana... to jest, ja bardzo dziękuję, ja nigdy nie bywam głodny...

- Wielka zaleta w dzisiejszych czasach. Ale, pozwoli pan, że nie uwierzę. Gabry-
siu, nałóż panu Klaudiuszowi należytą porcję. Cieszę się, że go tu znowu widzę. Jakoś
dawno pan nie był u nas, prawda?

- Ta-ak - zalał się rumieńcem Klaudiusz.

- Lubiłem te nasze pogawędki antyczne. Zaraz po kolacji pokażę panu mój


przekład Herodota.

- Tato! - groźnie powiedziała Gabrysia. - Przecież Klaudiusz przyszedł do Idy!

- Czy rzeczywiście? - zdumiał się ojciec.- No, ale... Idy przecież nie ma.

- Przyjdzie, przyjdzie, nic się nie bój - mruknęła Gabrysia.

I, jak się okazało, miała rację. Ida wleciała do domu w dziesięć minut później,
kiedy na stole były już tylko puste talerze z resztkami szczypiorku oraz pusta puszka
od sardyneli po nigeryjsku, którą mama zdecydowała się podać niemal w ostatniej
chwili. Rodzina siedziała przy stole, popijając herbatkę i gawędząc w najlepsze z
oswojonym już nieco Klaudiuszem.

- Witam - powiedziała Ida, wkraczając do pokoju po uprzednim obejrzeniu się


w lustrze, strzepnięciu czarnej sukienki, napuszeniu loczków nad czołem i przybraniu
pewnej siebie miny. Weszła, wywołała zdumienie na twarzy ojca i sióstr, musnęła
wzrokiem czerwieniejącego Klaudiusza i zwiewnie spoczęła na wolnym krześle.

- Jak ty wyglądasz?! - fuknął ojciec. - Co to za dziwaczny strój?

- Ignasiu, zlituj się - szepnęła mama.

Ida omal nie straciła swej bohaterskiej pewności siebie.


- Nie, no bo dlaczego ona nosi twoje sukienki... - tłumaczył się ojciec półgło-
sem, nie mogąc wciąż pojąć, czemu Milka daje mu takie dziwne znaki.

Na szczęście Klaudiusz przestał zwracać uwagę na pana Borejko, kiedy tylko


Ida usiadła obok.

- Gdzie byłaś? - chciał wiedzieć ojciec. - Pan Klaudiusz czeka na ciebie już od
godziny!

- Zakład, że w kinie - powiedziała Nutria, zajęta wkładaniem sobie łodyżek


szczypiorku za paznokcie. - Patrzcie wszyscy, jakie mam zielone pazurki. Jak Lisiecki.

- Tak, było się w kinie - pogodnie odparła Ida.

- No, no - naburmuszył się ojciec. - Niezbyt to ładnie wobec twego gościa. -


Jego sympatie były zdecydowanie po stronie miłośników Herodota. - W kinie, pomy-
śleć tylko. Zapewne znów z tym niesympatycznym Krzysztofem.

- Może tak, może nie - odrzekła na to roześmiana Ida, której bardzo po myśli
były docinki taty. - Zresztą, Krzysio nie jest wcale taki niesympatyczny, jak myślisz.

Mama spojrzała na nią ze zdumieniem i omal nie wybuchnęła śmiechem.

- Ja go lubię - szarżowała dalej Idusia.

Klaudiusz czerwieniał coraz bardziej, z chwili na chwilę, wreszcie wstał, za-


chrząkał i powiedział, że na niego już, niestety, czas. Ida uspokoiła się natychmiast.

- Coś ty - powiedziała z uśmiechem. - Przecież jeszcześmy nie pogawędzili.

Klaudiusz zbladł, zakaszlał się aż do zadyszki i przegarnął ręką blond loczki.

- Tu, zdaje się, będzie zaraz dość tłoczno. Przyjdą goście Gaby - ciągnęła Ida. -
No to przejdźmy się na spacerek.

- Ultra captum - rzekł ojciec zdumiony, kiedy Klaudiusz z miną zauroczonego


wstał i wyszedł za Ida, zapominając pożegnać się z resztą Borejków. Trzaśniecie drzwi
frontowych wyrwało ojca z osłupienia.

- Milko, czy umiałabyś jakoś wyjaśnić tę scenę? - zapytał. - Nie uważasz, że z


Ida coś dziwnego się zrobiło?

- Nic ponad to - odrzekła mama ze śmiechem, zbierając szklanki. - Nic ponad


to, że wkrótce skończy szesnaście lat.
piątek 17 sierpnia

Ido

Wybacz, ze piszę do Ciebie zaraz po naszym rozstaniu. Może to śmiesznie wy-


gląda, ale dopiero teraz przyszło mi do głowy to wszystko, co mógłbym Ci powie-
dzieć. Nie wiem nawet, czy zechcesz przeczytać ten list - na pewno śmiertelnie Cię
znudziłem na spacerze. Daj mi tę ostatnią szansę! Na spacerze zachowywałem się
jak idiota, bo po prostu nie mogłem z siebie wydusić ani słowa. Widziałem, jak byłaś
tym skrępowana - mówiłaś i mówiłaś, żeby mi dać czas na opanowanie nieśmiało-
ści. Tak, nie boję się przyznać - jestem nieśmiały. Był moment, że chciałem uciekać.
Ty z pewnością nie jesteś w stanie pojąć, jak się czuje człowiek nieśmiały, kiedy go
opanuje trema w dodatku. Zawsze się Ciebie trochę balem, ale nigdy tak Jak dziś.
Jesteś taka śliczna! Pod koniec spaceru już naprawdę nie wiedziałem, co zrobić, i
tylko dlatego chciałem Cię pocałować. Nie dziwię się, że mnie uszczypnęłaś tak bole-
śnie. Naprawdę, zupełnie się nie dziwię.

Dziwi mnie już w ogóle tylko jedna rzecz: znamy się od tak dawna, a ja do-
piero dziś pojąłem, że zawsze byłem w Tobie zakochany. Trudno mi przypuszczać,
że mogłabyś czuć to samo - na pewno myślisz, że jestem taki nudny i nieciekawy.
Ale może mogłabyś chociaż mnie lubić?

Nie będę miał odwagi odezwać się, póki nie dasz mi znać, ze się nie gniewasz.
Proszę, jeśli mi wybaczyłaś, napisz do mnie, a ja przyjdę.

Klaudiusz.

- Ida? Halo! To ty?

- No, ja, czego się drzesz.

- Tu Krzysztofl

- No i co z tego? Czego tak krzyczysz?

- Ja krzyczę? Nie, to Lisieccy krzyczą. Halo, mów trochę głośniej!

- Ale co mam mówić?

- No, co się u ciebie dzieje. Nie przyszłaś wczoraj po południu. Dziadek się nie-
pokoi... i ja tez.

- Czyżby?
- Tak jest.

- Krzysiu, ja, wiesz, nie bardzo mam czas na to, żeby być damą do towarzy-
stwa...

- Ida, albo ja źle słyszę, albo ty masz dziś jakiś inny glos, naprawdę. Czy ty nie
jesteś chora?

- Wprost przeciwnie. Jestem wesoła, zadowolona i szczęśliwa.

- Tak?

- Tak!!!

- A co, czyżby Klaudiusz przejrzał?

- A co, czyżby cię to interesowało?

- Mnie? Skąd!

- No więc właśnie.

- A więc jesteś na pewno wesoła, zadowolona i szczęśliwa?

- Krzysiu, bardzo cię proszę, nie krzycz. Słyszę cię doskonale. Jak ci się w ogóle
pracuje nad doskonaleniem Lisieckich?

- Brak mi twojej pomocy, Iduś. Zdecydowanie. Oni zresztą ciągle o ciebie pyta-
ją. Zwłaszcza ten starszy. Dopytuje się o ciebie, można powiedzieć, ze łzami w oczach.
Dziadek też. Jest w okropnym nastroju. Halo! Czy ty mnie słyszysz w ogóle?

- Słyszę, słyszę.

- Więc co będzie?

- Co ma być? Przyjdę, trudno.

- Halo, Ida! Sekundę, będzie mówił dziadek.

- Ekhem, khem, khem! Ida?

- Tak, dzień dobry panu.

- Słuchaj no, okropnie nawalasz. Nie wstyd ci?

- Bo ja, proszę pana, tego...

- Te mętne wykręty zostaw sobie na inną okazję. Zresztą i tak nic nie słyszę...
Krzysiu! Wyłącz, proszę, Lisieckich!... Tak. Więc słuchaj, pannico, masz dziś po połu-
dniu stawić się u mnie, zrozumiano? I chciałbym również, żeby przyszli twoi rodzice.
- Rodzice! A to po co?

- To moja rzecz. Rodzice oraz siostry. Mam ochotę je poznać.

- Ja nie wiem, czy pan dobrze czyni...

- Spokój, teraz ja mówię. Basia piecze tort, twierdzi, że przegrała z tobą zakład
o niego. Będą również ptysie.

- Ojej. Ale z jakiej to okazji?

- Czy musi być okazja? Czekam o czwartej, to wszystko. Sprawa jest pilna.

Jakoś inaczej wyglądało dziś mieszkanie pana Paszkieta. Drzwi od wszystkich


pokojów, zwykle starannie pozamykane w obawie przed przeciągami, teraz stały
otworem. Tym jednakże, co dziś przeciągało przez cały lokal, był nie wiatr, a rozhuka-
ny duet Lisieckich; z prawdziwie dziecinnym kwikiem, zaskakującym doprawdy w ich
ustach, gonili się oni i nosili na barana, a czynili to tak smacznie i zachęcająco, że Nu-
tria i Pulpecja nie zwlekając przyłączyły się do zabawy. Obie były prześlicznie uczesa-
ne i odziane wizytowo w białe sukienki z falbankami i kokardami pod szyją. Wygląda-
ły dokładnie na to, czym nie były, a mianowicie na nadzwyczaj grzeczne, ciche, dobrze
ułożone i nudne panienki. Mylne to wrażenie prysło w mgnieniu oka, kiedy z głośnym
wrzaskiem zaczęły gonić braci Lisieckich, a następnie burzliwie organizować ciuciu-
babkę.

- Nie przypuszczałam, że Jarek i Marek znajdą z nimi płaszczyznę porozumie-


nia - oświadczyła mama, patrząc na swoje młodsze córeczki wzrokiem wyrażającym
jednocześnie celową przyganę i niepohamowane uwielbienie.

Ojciec Borejko, w przeciwieństwie do żony umiejący spojrzeć na swoje potom-


stwo obiektywnie i z pewnym krytycyzmem, wstał nieznacznie z fotela i podążył za
szalejącą czwórką. Dyskretnym szeptem wyprawił Nutrię i Pulpecję do ogródka, doda-
jąc, że ucieszyłoby go, gdyby chłopcy udali się tam również.

Kiedy wszyscy czworo znikli posłusznie w drzwiach werandy, pan Paszkiet od-
chylił się w fotelu, nie umiejąc ukryć wyrazu głębokiej ulgi.

- Miłe dzieci - rzekł bez przekonania.

- Miłe - zgodził się tata Borejko. - Aczkolwiek ja osobiście wolę, kiedy są w pew-
nej odległości od centrum towarzystwa.

Pan Paszkiet spojrzał na niego z sympatią.


- Nie próbował pan jeszcze ptysiów - zauważył. - Polecam. Basia wyjątkowo się
dziś postarała. Panienki, proszę, zajmijcie się tortem - przyjrzał się Idzie z naglą uwa-
gą. - Ależ... - powiedział. - Jakże się nasza Ida zmieniła!

Ida, siedząca na kanapce obok mamy i Gabrysi, pokryła się wdzięcznym różem.
Chociaż pan Paszkiet nie powiedział tego wyraźnie, ona i tak wiedziała, że wygląda nie
najgorzej, jak na swoje możliwości. Spełniło się bowiem jej największe marzenie:
mama uszyła jej wczoraj romantyczną sukienkę z białego batystu z długimi rękawami
ujętymi w mankiet, powiewną spódnicą i karczkiem z angielskiego haftu. Haft ów zo-
stał odpruty od maminej wyprawowej pościeli, ale przecież nikt postronny o tym nie
wiedział i sukienka wyglądała nadzwyczaj stylowo.

Ida czuła, że nigdy w życiu nie była tak elegancka. Nie była to może elegancja
pełna - Idusia nie miała odpowiednich butów i czyniąc wybór między kaloszami, teni-
sówkami a sandałkami z brązowych rzemyków, musiała zdecydować się na te ostat-
nie. Czuła, że obuwie to psuje efekt jej nowej kreacji, wobec czego uporczywie chowała
nogi pod kanapkę.

Obok siedziała Gabrysia, swobodnie rozparta w swoich portkach ze sztruksu i


sportowej bluzce (za nic w świecie nie chciała przebrać się dziś za dziewczynę, twier-
dząc, że to nie jej styl i że ona idzie na tę przeklętą wizytę wyłącznie z łaski). Przyglą-
dała się swojej siostrze Idzie z niemal naukową ciekawością, rejestrując objawy znane
sobie sprzed roku, kiedy to świeżo obudzone uczucie do Janusza Pyziaka kazało jej
podejmować, daremne zresztą, próby przeobrażenia się w Romantycznego Motyla.
Musiała przyznać, że Iduś o wiele bardziej skutecznie podszedł do tego zagadnienia.

- Naprawdę, wyglądasz jak lalka! - szepnęła siostrze do czerwonego ucha, skry-


tego pod miedzianym loczkiem.

Krzysio, zajmujący dość niewygodne krzesełko za plecami dziadka, najwyraź-


niej też był tego zdania. Mówiąc ściśle, nie odrywał od Idy gorącego spojrzenia swych
ciemnych, aksamitnych oczu. Od czasu do czasu chrząkał, wiercąc się w krześle i
wzdychał. Ida czuła, że z całą pewnością wredny Krzysio nie nazwałby jej teraz bied-
nym zakompleksionym stworzeniem.

- Dziękuję panu - zwróciła się do pana Paszkieta ze swobodnym uśmiechem i


wdzięcznym gestem piegowatej dłoni. - Żałuję, że zazwyczaj przychodziłam tu zanie-
dbana. Po prostu... lubię ładnie wyglądać na jakąś specjalną okazję. A takiej dotych-
czas nie było...
Zawarta w powyższych słowach sugestia, że nie było tu osoby, dla której warto
się wysilić, wbiła się Krzysiowi w świadomość, jak szpilka w plecy.

- Phi! -mruknął pod nosem, lecz nie udało mu się w tej wypowiedzi zawrzeć
czegoś bardziej istotnego.

Mama, nie wiadomo czemu, wyjęła szybko chusteczkę i zaczęła markować wy-
cieranie nosa.

- Będę więc musiał częściej organizować takie niedzielne podwieczorki - rzekł


pan Paszkiet z galanterią. - Hm, hm. Chciałbym teraz powiedzieć, dlaczego dzisiejsze
zaproszenie, hm, hm wynikło tak nagle... Otóż, pomijając fakt, że od dawna już chcia-
łem poznać rodzinę, o której Ida tyle mi opowiadała...

- Doprawdy? - bąknął ojciec Borejko ze zdziwieniem.

- Tak... otóż, pomijając ten fakt... hm, hm... proszę państwa... Dziś rano mój
wnuk uświadomił mi, że dopuściłem się niesłychanego nadużycia.

Ogólne zdziwienie.

- Tak, nadużycia - powtórzył pan Paszkiet z mocą. - Jak państwo wiecie, zaan-
gażowałem naszą drogą Idę dnia pierwszego sierpnia. I niestety... wskutek mego prze-
klętego roztargnienia... nie, doprawdy aż mi wstyd o tym mówić...

- To ja powiem, dziadku - wyrwał się Krzysio. - Chodzi o to, że dziadek zapo-


mniał wspomnieć...

- Tak, niestety, niestety - przebił go starszy pan. – Zapomniałem uzgodnić z Ida


wysokość jej honorarium. Nie dość tego, zapomniałem na dobre o całej kwestii finan-
sowej. Kiedy dziś Krzysio opowiedział mi że Ida przez pewien czas była sama i że na-
wet głodowała...

- Powiedziałeś coś takiego? - warknęła nagle Ida, piorunując Krzysia dzikim


spojrzeniem znad angielskiego haftu.

- Przecież sama to mówiłaś... - obronnym tonem odrzekł chłopak.

- ... zrozumiałem, że jestem za to, niestety, odpowiedzialny - ciągnął pan Pasz-


kiet głosem bolesnym. - Ida z właściwą sobie subtelnością...

Krzysio zaczął energicznie przytakiwać, kiwając ciemną głową.

- ... nie wspomniała o zapłacie ani razu, a przecież ja traktowałem ją jak najgor-
szy despota, wciągałem w swoje kłopoty, wzywałem, nawet kiedy nie miała ochoty
przyjść... Jednym słowem, proszę państwa o wybaczenie. Wszystkich - ale przede
wszystkim Idusię.

Rozległy się teraz chóralne protesty Borejków, zapewnienia, że nic się nie stało,
że w ogóle nie ma o czym mówić, śmiech Gabrysi oraz zająkliwe wtręty nieludzko spe-
szonej Idy. Pan Paszkiet urwał te odgłosy jednym stanowczym gestem prawicy.

- Oto - rzekł, sięgając do kieszeni wytwornego żakietu - koperta z całym hono-


rarium. Mam nadzieję, że jej zawartość nie rozczaruje Idusi - położył kopertę na stoli-
ku, między ptysiami a tortem, i ignorując protesty zgromadzonych, ciągnął: - Ale to
jeszcze nie wszystko. Ida nie tylko sumiennie wypełniała swoje obowiązki służbowe.
W przerwach zdołała uratować Krzysia, skierować go na operację, wyrwać mego psa
Lisieckim, ocalić życie Markowi i skutecznie odmienić dusze tych małych potworków.

- W to ostatnie ośmieliłabym się wątpić - wtrąciła mama Borejko, niespokojnie


obserwując, jak Marek tłucze Pulpę po głowie kawałkiem kija.

- I niesłusznie - rzekł pas Paszkiet. - Ida, zechciej przeczytać ten list - podał jej
przybrudzoną kartkę, zgięta wpół i zaadresowaną „IDA”. - O tym, że Idusia wpłynęła
zbawiennie i na mnie, nie będę już wspominał... - ciągnął starszy pan i nagle urwał. -
A co, dobre? - spytał, patrząc na Idę z uśmiechem.

Ida czytała właśnie napis wewnątrz kartki i cicho kwiliła ze szczęścia, jednocze-
śnie mając w oczach łzy wzruszenia.

- Mamo... Gabuniu, popatrzcie... - wyjęczała, podając im kartkę.

- „Wcale nie jesteś Rudym Kościotrópem Jesteś Leprza i Grupsza nawet ot


Robin chuda” - przeczytała mama koślawy napis pod rysunkiem, świadczącym o jak
najlepszych intencjach twórcy. Rysunek przedstawiał opasłą babę z ogromnymi pier-
siami i nogami jak dwa salcesony, która to postać miała dziko pomarańczowe włosy,
znacząco i starannie zamazane kredką koloru czarnego.

Wyjącą ze śmiechu Gabę musiano długo uspokajać, żeby wreszcie pan Paszkiet
mógł przyjść do głosu.

- Wszystkie te zasługi naszej Idusi - rzekł - są nie do zapłacenia. Mogę tylko wy-
sunąć honorową propozycję, która uspokoi moje sumienie... nie, proszę bez prote-
stów, ja i tak powiem swoje... mianowicie... co to ja chciałem powiedzieć?

- Że jutro zaczyna się rok szkolny - podsunął szeptem Krzyś.


- O, właśnie, zaczyna się rok szkolny, a więc młodsze córeczki państwa trzeba
będzie przyprowadzać i odprowadzać. I ja to z chęcią zrobię. Jeśli, oczywiście, nie
wzgardzicie, państwo, moją ofertą.

- A niech Bóg broni! - odezwał się nagle głos spod drzwi. Stała tam Basia z tacą
i nowym dzbankiem parującej kawy. - Niech mu państwo nie odmówią, bo pan Karo-
lek z nudów już sam nie wie, co robi - podeszła do stolika i postawiła na nim tacę.

- Basiu! - huknął pan Paszkiet z nową irytacją, tak rozgłośnie, że Ida - czująca
się dotąd raczej nieswojo w niezwykłej dla siebie roli oblewanej miodem pochwał
ozdoby towarzystwa - teraz wreszcie odzipnęła i poczuła się jak w domu. - Jeżeli Basia
zaraz nie przestanie...

- To co? - wzruszyła ramionami staruszka i ujęła się pod boki. - Pan Karolek
beze mnie zginąłby jak nic! To ja, ja pierwsza się poznałam na Idusi! A pan tu tak się
rozgadał...

- Basiu!!!

- Że całkiem pan Karolek zapomniał o prezencie. Tym po nieboszczce.

- Wielkie nieba! - zawołał pan Paszkiet, łapiąc się za łysą głowę. -Rzeczywiście.

- Rzeczywiście, rzeczywiście! - pokiwała głową staruszka i cmoknęła z przyga-


ną. - I na pewno zapomniał pan, gdzie go pan schował!

- Ja? - oburzył się pan Paszkiet. - Co też Basia... och, och.

- Tu, w szufladzie - powiedziała Basia triumfalnie, wskazując na stolik sękatym


palcem. - Tu, o tu. I potem się nazywa, że ja mam osiemdziesiąt lat, a pan Karolek
młodszy.

Pan Paszkiet machnął tylko ręką, po czym wysunął szufladkę.

- To dla ciebie, Idusiu - powiedział wstając i całując w rękę swoją damę do to-
warzystwa. - Na pamiątkę twojej najbardziej nieopłacalnej posady.

Ida, niemal w panice, wzięła z jego rąk pakiecik w szeleszczącym papierze, dru-
kowanym w złote gwiazdki.

- Jejku - powiedziała dziecinnie, czując, jak strasznie, jak nieopisanie uwielbia


dostawać prezenty. - Co tam jest?

- A zobacz - poradził jej Krzysio, śmiejąc się jak głupi. Ida zajrzała do pudełka i
zobaczyła właśnie to, czego brakowało jej sukience do całkowitej doskonałości: prze-
śliczną staroświecką broszkę - dwie bursztynowe czeresienki, osadzone na srebrnych
gałązkach, ze srebrnym listkiem i takąż zapinką.

Nie potrafiła nic powiedzieć. Wzdychała tylko i wzdychała, jakby jej wzruszone
serce miało lada chwila ustać bez ciągłego dopływu tlenu. Mama też nic nie mówiła,
przypięła tylko broszkę do angielskiego haftu na kołnierzyku Idy i z uśmiechem spoj-
rzała na pana Paszkieta. A Krzysio klaskał rękami o kolana i powiedział to właśnie:

- He-he, ludziska, co za klasa dziewczyna!

I miał przy tym na myśli nie kogo innego, a właśnie ją, Idę Borejko.

Powtórzył to raz jeszcze tego dnia, około godziny wpół do ósmej, kiedy odpro-
wadzał Idę po długim, przez siebie zaproponowanym spacerze.

- Co z ciebie za klasa dziewczyna! - westchnął mianowicie, kiedy skręcili w ulicę


Roosevelta i światła zapalających się lamp jarzeniowych uwydatniły wdzięk białej su-
kienki. - Nie wiem, co się dzieje. Pewnie od dziś zacznę się w tobie kochać.

- Pewnie nie - powiedziała Idusia, przepełniona szczęściem, wspaniałomyślna i


wielkoduszna. - Chyba że potrafiłbyś się kochać w dwu dziewczynach jednocześnie.

- Proszę? - spytał Krzysio.

- W jednej już się kochasz - wytłumaczyła mu Ida. - W Paulinie.

Krzysio przystanął.

- Skąd wiesz?! - spytał niemal z przerażeniem. Ida zaśmiała się cicho.

- Przecież nie jestem ślepa, stary.

- Ja... nią pogardzam - rozpaczliwie powiedział Krzysio.

- Nie gadajcie głupot, kolego. Przestańcie się już boczyć i nie dręczcie Pauliny.
Ona was kocha nad życie.

- Skąd wiesz? - powtórzył, drżąc jak listek.

- Sama mi to powiedziała, Krzysiu. Wyraźnie. Wyraźniej już nie można. Powie-


działa mi to przez łzy, dokładnie tymi słowy, cytuję: „Ale ja go tak ko-ko-kocham. Ko -
cham go nad życie” - wygłosiła Ida z pełną ekspresją.
- Iduś! - jęknął Krzysio, ściskając jej prawicę. - Iduś! Uwielbiam cię! Wracaj
sama do domu, bo ja nie mam czasu! - i z tymi słowy porzucił pannę Borejko na środ-
ku chodnika, szybkim sprintem oddalając się w stronę ulicy Dąbrowskiego.

Zadowolona Ida pomachała za nim ręką, chwilę popatrzała, jak chłopak sunie
pod górkę na skrzydłach miłości, wreszcie pospieszyła do swojej bramy. I tu dopiero
nagle zatoczyła się ze śmiechu. Chichocząc dotarła do mieszkania, chichocząc naci-
snęła guzik dzwonka i, trzymając się za brzuch, padła na pierś swemu ojcu, który z
miną zdziwioną i kanapką serową w ustach otworzył jej drzwi i teraz patrzał na nią nic
nie pojmując.

- Ta-tato - wystękała Ida, śmiejąc się jak obłąkana. - Tato, czy wiesz, co się sta-
ło?

- Domyślam się - rzekł ojciec. - Rozum ci odjęło.

- Nie... ta koperta... ta koperta... - zaśmiewała się Ida. - Ta koperta z honora-


rium...

- No, co?!

- Została tam... na stoliku... Więc, tato... pan Paszkiet wciąż mi jeszcze nie za-
płacił!

Klaudiuszu!

Dziękuję Ci za Twój szczery list. Ja też - zaraz potem, jak się rozstaliśmy -
chciałam napisać do Ciebie i przeprosić Cię za ten rękoczyn. Ale się powstrzymywa-
łam, a to, co mną kierowało, to była fałszywa duma, niestety. Pomyślałam sobie, ze
jak napiszę, to ty sobie pomyślisz nie wiadomo co, no i nie napisałam.

Więc, jak widzisz, z nas dwojga Ty jesteś istota szlachetniejsza. Teraz Cię
przepraszam. Z całego serca. Żałowałam tego, co zrobiłam, już w trzy sekundy po
fakcie. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że mogę Cię uszczypnąć, i zapewniam
Cię, że naprawdę nie chciałam tego uczynić tak boleśnie. Zwłaszcza że przyczyna
tego odruchu nie była mi niemiła - jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.

Co się tyczy sprawy, którą poruszasz w liście mniej więcej w dwudziestej


pierwszej linijce od dołu - to ja też. Naprawdę. I to od dawna. Nigdy w życiu nie
uważałam, że jesteś nudny i nieciekawy. Przeciwnie. To siebie uważam za kogoś ta-
kiego. A raczej uważałam. Do wczoraj. Bo przecież nie jestem chyba nudna i niecie-
kawa, jeśli Ty się we mnie patrz dwudziesta pierwsza linijka od dołu. Możesz
sprawdzić, co też tam nagryzmoliłeś, w tej dwudziestej pierwszej linijce; bo na pew-
no masz brudnopis swojego listu, co? Ja mam już trzy - mojego.

Słuchaj, a nie poszlibyśmy sobie do kina? Wpadnij do mnie jak najszybciej!

Ida.

PS - Co do nieśmiałości: któż jej nie zna! Ale jest na to niezły sposób, wypró -
bowany przez osobę bardzo mi bliską: najpierw trzeba uwierzyć w siebie, a potem o
sobie zapomnieć.

PS 2. - Ta bliska osoba to moja mama, oczywiście.

PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA DYSKUSYJNEJ GRUPY „EKSPERYMENTAL-


NY SYGNAŁ DOBRA” W DNIU 21.8.79 w lokalu przy ulicy Roosevelta 5 protoko-
lant: Janusz Pyziak.

Dziś po raz ostatni nasza Grupa zebrała się w dawnym składzie i po raz
ostatni pod dawną nazwą.Na zebraniu obecni byli kandydaci:

1. Krzysztof Frączak (z polecenia Idy Borejko)

2. Paulina Jędryś (na prośbę Krzysztofa Frączaka)

3. Klaudiusz Krzyżanowski (z polecenia Idy Borecko).

Członkini Ida Borejko, na ostatnim posiedzeniu ESD wykluczona z Grupy,


obecnie, na ogólne żądanie, została przyjęta na jej łono i publicznie przywrócona do
praw, zaszczytów i łask.

Kandydat Krzysztof Frączak w przemówieniu pełnym ognia i zachwytów


przedstawił charakterystykę członkini Borejko Idy oraz wykaz jej godnych podziwu
uczynków, których był bezpośrednim obiektem lub naocznym świadkiem. Zebrani
uczcili Idę Borejko minutą wrzawy, od której wstrzymała się tylko kandydatka
Paulina Jędryś - pewnie przez nieśmiałość. Urocza ta członkini przejawiała od
pierwszych chwil sporą niesubordynację, kategorycznie odmawiając poddania się
zuniformizowaniu. Stwierdziła, że szkoda jej włosów na podobne wygłupy i że żąda,
by jej ktoś wreszcie wytłumaczył, o co tu, do cholery, chodzi.

Następnie członkini Ida Borejko zreferowała zebranym podstawy ideowe ru-


chu szwungszajbistów, precyzując ponadto Zasadę Szwungszajby, która ujęta afo-
rystycznie brzmi, jak następuje NIEMA TEGO ZŁEGO, CO BY NA DOBRE NIE WY-
SZŁOIda Borejko zilustrowała tę tezę licznymi przykładami z własnego bogatego
doświadczenia.

Zaraz potem glos zabrał naczelny ideolog Frakcji Koło Zamachowe, z pew-
nym zniecierpliwieniem prostując wszystkie nieścisłości i omyłki, jakich dopuściła
się członkini Ida Borejko, kiedy referowała jego wypieszczoną Zasadę Szwungszaj-
by. Dodał też, że - jakkolwiek przed rozpoczęciem posiedzenia omówił już tę sprawę
z prezeską Kowalik i uzyskał jej zgodę - teraz chciałby postawić formalny wniosek o
połączenie Dwuosobowej Frakcji Kolo Zamachowe z Dyskusyjną Grupą ESD, gdyż
w jedności siła, i to, czego Grupa ESD nie dokonała, mają szansę wypełnić zjedno-
czone ugrupowania.

Zebrani przyjęli wniosek Krzysztofa Frączaka z ogromnym entuzjazmem,


gdyż - zwłaszcza u żeńskiej części Grupy ESD - naczelny ideolog Kola Zamachowego
zdołał już sobie, nie wiadomo czemu, zaskarbić kredycik zaufania oraz przychyl-
ność.

Prezeska Kowalik w krótkich słowach wyraziła aprobatę, domagając się jed-


nak, by zasady ideowe obu grup zostały jakoś harmonijnie a demokratycznie połą-
czone. Postawiła też wniosek, by nowo powstała grupa przybrała nazwę: CZYNNO-
DYSKUSYJNE KOŁO ZAMACHOWE „SZWUNGSZAJBA”

Wniosek prezeski został przyjęty przez radosną aklamację. Następnie po-


wstał Klaudiusz Krzyżanowski, zawiadomił wszystkich, że jest nieśmiały, ale mimo
to coś powie, po czym zatkał się, nic nie powiedział i usiadł. Członkini Ida Borejko z
macierzyńskim uśmiechem wyszeptała mu do ucha słowa pocieszenia, po czym po-
wstała i dorzuciła jeszcze jeden wniosek, mianowicie, by na ścianie lokalu umieścić
w widocznym miejscu transparent w kolorze zielonym (nadzieja) z następującym,
przez nią samą wymyślonym hasłem, które by obowiązywało w Kole przez następ-
nei jak najdłuższe lata owocnej działalności: W KAŻDYCH WARUNKACH MOŻNA
DOKONAĆ RZECZY POŻYTECZNYCH

Zebranie zakończyło się jedzeniem lodów z biszkoptami i decyzją zorganizo-


wania grup zajęciowych dla zaniedbanych moralnie dzieci z okolicy.

Skład Komitetu: Aniela Kowftlik. Ida Borejko, Krzysztof Frączak oraz, na


własne żądanie, członek Paulina Jędryś.

- Ida? Halo, tu Krzysztof.


- Cześć, stary, cześć. No i co?

- Byliśmy z Paulina na osiedlu przy Norwida. Doszedłem do wniosku, że trzeba


kuć żelazo, póki gorące, bo ESD-owcy jeszcze się mogą pogrążyć w czczej gadaninie.

- Pewnie, że mogą.

- Więc poleciałem tam zaraz po zebraniu, żeby zbadać grunt.

- No i jak ci się badało?

- Stara, przecież my zapomnieliśmy o czymś bardzo ważnym. My tam mamy


pierwszorzędne znajomości, na tym osiedlu! My przecież znamy Lisieckich!

- O rety, faktycznie.

- Więc poszliśmy tam z Paulinką. Nawiasem mówiąc, biedna Paulinka wciąż


nie rozumie, o co nam właściwie chodzi. Poszła jednak ze mną, bo ona jest taka cu -
downa...

- Tak, Krzysiu, bez wątpienia. I co Lisiecka?

- No, mnie ona przecież nie zna. Więc z początku była okropna. Ale potem, jak
Jarek i Marek mnie zidentyfikowali... no, słowem, zrobiła się całkiem przyjemna. Jak
słyszy o tobie, to ma łzy w oczach.

- Łzy furii?

- Nie, wdzięczności. Za Marka. Powiedziała, że oczywiście służy nam pomocą i


że w ich wieżowcu jest nawet pomieszczenie koło pralni, gdzie można by zrobić dla
tych dzieci świetlicę, tylko po cichu, żeby się nie dowiedział Komitet Blokowy...

- Niech się Komitet Blokowy wypcha ze swoją pralnią. Jakim sposobem chcesz
utrzymać te dzieciaki w ciszy i spokoju?

- No, to ja już nie wiem. Jest jeszcze jeden pomysł, wysunięty przez dziadka.
Tylko właściwie musiałbym go omówić z rodzicami, bo nie jestem pewien, jak zare-
agują. Dziadek mógłby poświęcić na ten cel jeden z naszych pokojów. Zresztą, on już
sam ci to powie.

- Ekhem, khem, khem... Ida? Słuchaj, dziecko, weźcie pod rozwagę moją pro-
pozycję. Bardzo proszę.

- Ale to chyba niemożliwe, proszę pana... Czy pan wie, jakie dzieci bywają hała-
śliwe? Jakie męczące?
- Chyba nie bardziej niż Lisieccy razem wzięci. Byli u mnie niedawno, Krzysio
czytał im „Robin Hooda”. Jak się ich czymś zajmie, to są całkiem mili. Powiem ci na-
wet, że kiedy poszli do domu, do matki to zrobiło mi się jakoś smutno. Przyzwycza-
iłem się do gagatków czy co Lucyper też się już na nich nie gniewa. No, a poza tym...

- Tak?

- Mógłbym was wszystkich przynajmniej ciągle widywać. Bo inaczej, jak się za-
cznie nauka w tym waszym liceum, nikt nie będzie miał czasu, żeby odwiedzać zapo-
mnianych starców... No, więc jak będzie? Spytacie waszej prezeski?

- Jasne, że spytamy, proszę pana.

- Chętnie bym wam nawet pomógł w tej akcji. Gdyby to nie było zbyt nudne dla
dzieciaków, mógłbym im opowiedzieć to i owo z historii... No, dobrze. Wobec tego -
przemyśl sprawę, a teraz oddaję słuchawkę Krzysiowi.

- Halo, Ida! Słuchaj, ja teraz muszę odprowadzić Paulinę, ale potem chciałbym
jeszcze na chwilę wpaść do ciebie, omówilibyśmy kwestię lokalu dla dzieci…

- To, Krzysiu, może już jutro, wpadnij, bo ja też teraz omawiam niezwykle waż-
ną kwestię.

- Co? Jaką znów kwestię?

- Nieśmiałości. Cześć - powiedziała Ida, odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się


do uśmiechniętego Klaudiusza.

You might also like