Professional Documents
Culture Documents
IDA SIERPNIOWA
Środa 1 sierpnia 1979
Ida Borejko nie była ładna - niestety. Szczerze mówiąc uchodziła za brzydac-
two. Dość wysoka na swoje piętnaście lat, nieprzeciętnie chuda, garbiła plecy, żeby
ukryć biust, wskutek czego jej sylwetka przypominała pałąk zakończony od dołu ko-
ścistymi nogami o dużych stopach, a od góry - kędzierzawą, płomiennierudą rozczo-
chraną strzechą, skutecznie kryjącą oczy, szyję, barki i łopatki. Spod tej szalonej fry-
zury widać było niekiedy jakiś fragment twarzy o bardzo jasnej cerze i licznych pie-
gach, wśród których świeciły małe zielone oczy i duże białe zęby z lekkim przodozgry-
zem.
Są osoby, na których odzież leży zawsze jak ulana, szalik nigdy nie wylezie im z
kołnierzyka bluzki, zamek od spódnicy nie pęknie w chwili najmniej odpowiedniej, a
guziki nie oderwą się od płaszcza nawet w czasie huraganu. Ida nie należała do grona
tych szczęśliwców. Cokolwiek wciągnęła na grzbiet - zawsze wyglądała jednakowo nie-
dbale, a jej stroje miały tajemnicze i nieodparte tendencje do zwisania, wleczenia się
lub powiewania.
Ida była wyraźnie ponura. Coś w jej sylwetce i ruchach kazało się domyślać, że
ma dość takiego życia, że przepełnia ją bunt i żądza odmiany, a świat cały budzi w niej
wyłącznie dezaprobatę. Ręce wbiła w kieszenie płaszcza, głowę wysunęła naprzód i,
przekraczając kałuże jak bocian, gniewnie zmierzała w stronę ulicy Nad Wierzbakiem.
Na ścianie po prawej stronie drzwi bielał guzik dzwonka. Ida przytknęła doń
palec i zadzwoniła jak na alarm. Czy przyciskając guzik dzwonka, myśli się kiedykol-
wiek o dalekich następstwach tej czynności? Ida myślała akurat o zapachu, który do-
cierał zza drzwi aż na klatkę schodową. Był to słodki, cukrowo-owocowy aromat, sta-
nowiący najlepszy dowód, że ciotka Felicja jest w domu i działa.
- Sama?
- Sama.
- Ale dlaczego? - dziwiła się ciotka, zamykając drzwi wejściowe, wieszając pro-
chowiec Idy i wiodąc ją samą w stronę kuchni. - Chodźmy tu, bo muszę mieszać.
- A co ciocia miesza?
Pusty żołądek Idy skręcił się nagle kurczowo. A więc to konfitury wiśniowe
pachniały tak mocno, gorąco i słodko! Wielkie nieba! Ależ dobrze trafiła!
Ciotka stała już przed kuchenką, niewzruszona jak góra. Delikatnie ujęła w
dłoń dużą srebrną łyżkę i pomieszała powoli w dwóch ciężkich sagankach.
- Siadaj, Iduś - zachęciła, zmniejszając płomień pod sagankami. Były one pełne
ciemnoczerwonej, lśniącej konfitury, która od czasu do czasu wznosiła się lekko i wy-
dawała z purpurowej głębi ciche pyknięcie. Przed Ida, na dębowym stole, połyskiwały
rzędy wypełnionych, stygnących już słoików. Ich otwory szczelnie obciągał potrzasku-
jący celofan, przewiązany mocnym cienkim szpagatem.
- Że też się cioci tak chce... - westchnęła Ida i zatroszczyła się nagle: - A nie za
słodkie te konfitury? - Już samo słowo „konfitury” spowodowało, że musiała prze-
łknąć ślinę. Od trzech dni żywiła się suchym chlebem i topionymi serkami najpodlej-
szego gatunku. Ta właśnie okoliczność odnowiła w niej uczucia rodzinne i skłoniła do
złożenia wizyty w domu stryjostwa.
Ciotka bez słowa nałożyła do miseczki gorących, szklistych wiśni. Dała też Idzie
wielki kubek herbaty z wiśniowym sokiem. I uzupełniła to wszystko pulchną bułeczką
z wiśniami - rumianą, chrupiącą i jeszcze ciepłą.
Podczas gdy ona jadła, ciotka zawołała na herbatę swego męża, a stryja Idy, w
sypialni obok regenerującego siły poobiednią drzemką. Wkrótce pojawił się w ciepłej
kuchni, poziewując, drapiąc się w kark i klepiąc po piersi.
- Z jakiego powodu?
- Tak? Że co na przykład?
- O nim.
- Oczywiście nie ja, tylko Gaba. Bo jest starsza i mądrzejsza. Ale i o mnie nie za-
pomniano. Mogłam zmywać garnki. I nosić wodę. I to miały być wakacje! Więc kiedy
w sobotę obudziłam się w śpiworze zalanym deszczem i potem nie mogłam włożyć
dżinsów, bo były całkiem sztywne z wilgoci i zimna... nie wytrzymałam i wybuchnę-
łam. Powiedziałam, że wracam do domu. Rodzice zrobili awanturę... zaczęły się krzy-
ki...
- Iduś - rzekł stryj. - Twoi rodzice są ostatnimi osobami na tym globie, które
urządzałyby awanturę z krzykami. Kto krzyczał?!
Ida chrząknęła.
- No, więc niech będzie, że ja. I co z tego. Przynajmniej usłyszeli kilka słów
prawdy. Wyjechałam porannym autobusem i...
- Jak to, co robiłam! Jak to, co robiłam! - zdenerwowała się Ida. - Co ja w ogóle
mogłam robić?! Na zmianę spałam i moczyłam się w gorącej wodzie. Przecież ja stam-
tąd wróciłam ciężko chora! Bolą mnie nerki, w uchu mi strzyka, serce mi bije...
- Jak bije, to dobrze - rzekł stryj z powagą. - Gdyby przestało, to ja też bym się
zaczął niepokoić.
- Felicjo, nie broń jej. Przecież widzisz, że narozrabiała, a teraz się zaczyna ła-
mać. Niech się trochę podenerwuje - spojrzał na Idę surowo. - Czy uznałaś za stosow-
ne przeprosić rodziców? - spytał irytującym tonem sędziego.
- Ubm - zrozumiał stryj. - To już wiem, jaki będzie twój następny krok. Popro-
sisz mnie o pożyczkę.
- Kto, ja? - prychnęła Ida, która właśnie miała taki zamiar. - Na pewno nie.
Opływam w gotówkę. - Miała przy sobie osiem pięćdziesiąt i ani grosza więcej.
Nie tylko ambicję miała Ida wybujałą. Upór też. Wszystkie właściwie cechy jej
charakteru - i te dobre, i te złe - były silnie wybujałe. Szarpały nią uczucia o wielkiej
mocy, a nieszczęście polegało na tym, że Ida zupełnie nie umiała ich ukrywać. Na-
miętnie pragnęła spotkać człowieka, który by wreszcie ją zrozumiał do głębi jej istoty -
i obdarzył przyjaźnią lub uczuciem. Lecz pragnienie to, zbyt silne, skazywało Idę na
wieczne rozczarowania. Nie miała przyjaciółki - ani w szkole, ani na podwórzu. Na
drobne nawet uchybienie ewentualnej kandydatki, na każdą najniewinniejszą plotkę,
złośliwość -Ida reagowała silnym oburzeniem, rozpaczą i potępieniem bez granic, wy-
rzucając winowajczynię ze swego serca. Która zresztą przyjaciółka zniosłaby takie wy-
buchy uczuć na zmianę z wyrzutami i słowami pogardy!
Podobnie, jeśli nie gorzej, rzecz się miała z chłopcami. Zeszłego roku niejaki
Waldzio nieśmiało ubiegał się o względy Idy, lecz rychło życie postawiło go w obliczu
próby: Ida zachorowała na świnkę. Nareszcie mogła się poczuć naprawdę chora! To-
też przeżyła świnkę tak intensywnie, jakby to były co najmniej suchoty lub dżuma. A
Waldzio tymczasem przestał ją odwiedzać. Bał się zarazić niemiłą chorobą dziecięcą i
jak poszedł, tak nie wrócił już nigdy. Może epidemia świnki, zataczająca wśród Borej-
ków coraz szersze kręgi, przeraziła go naprawdę, a może po prostu posłużyła za pre-
tekst do odzyskania swobody. Tak czy inaczej, Ida wzgardziła niecnym Waldusiem i
przeniosła czym prędzej swe względy na kolegę z klasy, Klaudiusza Krzyżanowskiego.
Niestety, czekało ją nowe rozczarowanie. Od początku Klaudiusz interesował się bar-
dziej biblioteką pana Borejki niż jego córką.
Mimo szczerych wysiłków Idy sprawa nie posuwała się naprzód ani trochę, a
straszliwy koniec nastąpił prędzej, niż mogła przypuszczać. W czerwcu tego roku obo-
je z Klaudiuszem chwalebnie skończyli swoją ósmą klasę i równie chwalebnie dostali
się do Liceum numer dwanaście. Kiedy razem odczytali w sekretariacie listę przyję-
tych, Ida, ucieszona nad życie perspektywą wspólnych lat na szkolnej ławie, już z roz-
pędu rzucała się Klaudiuszowi na szyję - wtedy, ach, nigdy nie zapomni tego okropne-
go momentu, Klaudiusz odskoczył jak oparzony, zawołał: „O Boże, Ida, odczep się ode
mnie ze swoimi czułościami!” - i rączym kłusem pobiegł do wyjścia, by odtąd nie po-
kazać się już u Borejków ani razu.
Ida zapaliła światło pod wysokim sufitem kuchni i zajrzała do spiżarni, pasąc
oczy pełną gamą barw migocących w słoikach. Zielony szpinak, niebieska kapusta, po-
rzeczki czarne i czerwone, żółte czereśnie i takaż fasolka szparagowa. Można by po-
myśleć, że w tym domu nikt nigdy nie będzie głodny.
A jednak Ida głodowała - i to już od czterech dni - i nie śmiała sięgnąć po zimo-
we zapasy. Zaprawy były świętym tabu dla czterech sióstr Borejko i ich ojca-łasucha.
Mama zabraniała im z całą mocą naruszania żelaznych zapasów witamin, dopóki nie
nastały zimowe chłody.
Teraz, wzdychając nad swoją słabością, Ida wzięła w dłoń słoik z konfiturą tru-
skawkową, potrzymała go przez chwilę, polizała przykrywkę - i wreszcie, zwalczywszy
pokusę, odstawiła z powrotem na półkę. Wyszła ze spiżarni krokiem bohaterki i raz
jeszcze rzuciła się do kuchennych szafek.
- A do mnie nikt nie dzwoni, nikt mnie nie odwiedza, nikt się nie interesuje na-
wet moim zdrowiem - powiedziała Ida, a głos jej odbił się echem od ścian przestron-
nej kuchni. - Ale to nic, to nic. Ja się nie będę nad sobą użalać.
Łyknęła zupy fasolowej. Brrr. Gdyby tu teraz umarła, ciało jej zgniłoby zapew-
ne do szczętu, zanim ktokolwiek by sobie o Idzie przypomniał. Ale to nic. Ona jest
twarda i dzielna. Twarda i dzielna. Teraz będzie czytać gazetę i może znajdzie coś w
ogłoszeniach „Nauka” lub „Praca”. I na pewno nie będzie płakać nad swoją samotno-
ścią.
Ulica Krasińskiego była jedną z przecznic Roosevelta - arterii, przy której stała
kamienica Idy. Od swojego domu do narożnika Krasińskiego Ida miała najwyżej dwa-
dzieścia metrów. Wyglądało to na prawdziwe zrządzenie losu.
Na dworze było jakoś dziwnie. Deszcz co prawda nie padał, ale nie dał o sobie
zapominać: ciężkie chmury posępnie zwisały nad achami - coraz niżej. Wilgotne po-
wietrze, pachnące mgłą i dymem, przesycała niezwykła srebrzysta poświata, w której
wszystko zdawało tracić naturalne barwy. Z wolna robiło się coraz ciemniej - choć mi-
nęła zaledwie godzina czwarta.
Ida szła gładką jezdnią jak we śnie, rozglądając się na boki w poszukiwaniu
domu numer dziesięć. Znalazła go wreszcie blisko skrzyżowania z ulicą Mickiewicza.
Budynek ten był dziwaczny, nieregularny, z oknami o łukowatych szczytach, wieżycz-
ką i kilkoma wejściami. Zdeptany trawnik z dwoma niewysokimi starymi drzewami
otaczał dom, oddzielając go od rozkopanej ulicy. Na chodniku piętrzyły się jakieś rury,
zwały ziemi, paliki, tablice ostrzegawcze i grube kable. Alę cały wykop sprawiał wraże-
nie obiektu z dawna opuszczonego i nie tkniętego od miesięcy ludzką ręką.
„No nie, nie przesadzajmy - pomyślała sobie. - Dom jak dom, nawet całkiem
miły i po staroświecku przytulny...”
Pies znowu zawył jak upiór, ale Ida postanowiła go zignorować. Nie namyślając
się dłużej - żeby się przypadkiem nie rozmyślić - przebyła kładkę nad wykopem, prze-
szła kilka kroków po półkolistej ścieżce i dotarła do wejścia z numerem 10a.
Była ubrana w długą czarną pelerynę z kapturem. Słowa wychodziły z jej ust
prędko i okrągło, a pomarszczone ręce były w ciągłym ruchu – to strzepywały pyłek z
peleryny, to poprawiały wycieraczkę pod progiem, to znów podciągały opadający kap-
tur.
Z głębi mieszkania napłynęła najpierw won rosołu z kury, potem snach tytoniu
fajkowego, wreszcie dało się słyszeć powolne ciężkie stąpanie.
- Wejdź no, panna, tu! - huknął pan Karolek. - Przecież mówiłem, żeby weszła!
- Basia niech się nie wtrąca, dobrze?! Panna niech wchodzi, a Basia niech wy-
chodzi.
Najwidoczniej pozycja Basi w tym domu była bardzo mocna. Pan Karolek za-
mamrotał coś pod nosem, jakby się bał głośniej wyrazić niezadowolenie. Staruszka
tymczasem cofnęła się do przedpokoju, ostentacyjnie zdjęła okrycie i umieściła je na
błyszczącym wieszaku. Jej mina zdradzała ciekawość i nieugiętą wolę uczestniczenia
w dalszych wypadkach.
Ida już się zbierała w sobie, by przekroczyć próg - gdy nagle koło jej lewej łydki
smyrgnął mokry i szorstki, owłosiony przedmiot. Coś zimnego przejechało w pędzie
po jej kolanie i - podczas gdy Ida wydawała z siebie mimowolny wrzask - przedmiot
ów, jak czarna kula na czterech patyczkach, przemknął po podłodze przedpokoju, po
czym zniknął za jakimiś uchylonymi drzwiami.
- Lucyper nie gryzie - niechętnie wyjaśniła Basia, widząc jak Ida się płoszy. -
Niech panna wchodzi, jak już koniecznie musi. Trudno.
Pan Karolek wykonał prawicą zachęcający królewski gest. Ida weszła wreszcie
do przedpokoju i zamknęła za sobą drzwi. Przedpokój był pięknym wykwitem archi-
tektury dziewiętnastowiecznej. Stanowił centralny punkt mieszkania - sześcioro drzwi
prowadziło zeń do sześciu różnych pomieszczeń, rozłożonych symetrycznie przy
trzech jego bokach. Każda linia i każda płaszczyzna miały tu sens, a wszystko razem
stanowiło harmonijną całość o pięknych proporcjach. Niestety, najwyraźniej niedaw-
no ktoś obdarzony specyficznym gustem podjął decyzję pomalowania ścian na kolor
zabielanej zupy pomidorowej. Odcień podłogi przypominał buraczki. Przedpokój ob-
wieszony był kotwiczkami ze sztucznego bursztynu i pseudoafrykańskimi maskami z
czarnego plastyku.
- No, słucham - rzekł, wskazując Idzie krzesło i okrywając sobie nogi kocem. W
pokoju panował chłód.
- To ja słucham - odważyła się Ida, która wobec faktu, że nikt jej nie zabił, na-
brała nagle wigoru. - Przeczytałam ogłoszenie i przyszłam. Więcej nie mam nic do po-
wiedzenia.
- Basia się liczy, ale w sensie negatywnym - odparł z lekkim ożywieniem. - Moje
zdrowie stale dzięki Basi podupada.
- Hi-hi-hi - zaśmiała się staruszka ironicznie. - Na spacery nie chodzi, bez prze-
rwy kopci fajkę, to nie dziwota, że chory.
Zapewne owa wymiana zdań rozwinęłaby się w normalną kłótnię, gdyby - wła-
śnie w chwili gdy Basia nabierała tchu - w przedpokoju nie zabrzęczał ostry dzwonek.
- Telefon! - ryknął pan Karolek, przykładając obie dłonie do ust jakby znajdo-
wał się w sercu puszczy.
Pani Basia ani drgnęła, natomiast zza zamkniętych drzwi, tych z mosiężną
klamką, zakrzyczał zrozpaczony, łamiący się, stłumiony głos.
- Nie ma go. Przecież mówił - powtórzył szyderczo starszy pan w stronę Basi,
na co ona natychmiast podążyła do przedpokoju, gdzie telefon wciąż dzwonił uparcie.
Staruszka podniosła słuchawkę i odezwała się sucho:
- Kto tam?
- Ja wszystko pijam - skwapliwie odpowiedziała Ida, W jej sercu zatliła się nie-
śmiała nadzieja, że może dadzą jeść.
- Paulina! - zawołał pan Karolek, osłaniając usta dłonią. Przez chwilę było ci-
cho.
Dzięki temu Ida wyraźnie posłyszała z przyległego pokoju odgłos wolnych kro-
ków oddalających się po skrzypiącej podłodze. Jęknęły sprężyny jakiegoś mebla, jakby
ktoś rzucił się nań w rozpaczy. Dał się słyszeć cichy szloch, a może tylko głębokie wes-
tchnienie - i wreszcie za drzwiami zapanował całkowity spokój.
Ida chciała zapytać, co pan Paszkiet rozumie przez „specjalne fundusze”, ale
delikatność uczuć wraz z pysznym ptysiem zamknęły jej usta. Uśmiechnęła się tylko i
skinęła głową.
- Nie!!!
- Jest po prostu bezczelny -mruknął. - Nie powinien tak się odnosić do Basi -
pomilczał chwilę. - No, ja to co innego - rzekł wreszcie pod wąsem. - Ja mogę na nią
pohałasować, bo się lubimy. Kobiecina jest nieznośna, ale w końcu już niemłoda. -Tu
pan Karolek wyprostował się z miną młodzika. - Pamięta mnie jeszcze jako studenta -
westchnął. - No, tak, ale odbiegliśmy od naszych spraw. Więc jak, zgadza się panna?
- Piętnaście.
- Tak.
- A w remika?
- Też.
- A w szachy?
- Podobno nieźle.
- No, dobrze - rzekł wreszcie. - Może nie będzie to takie nudne, jak myślałem.
Inteligencja, wiesz, to niezmiernie ważna zaleta u damy do towarzystwa.
- Zwłaszcza płatnej - zauważyła Ida niby to od rzeczy, lecz z ukrytą myślą. Pan
Paszkiet jednakże nie pojął aluzji.
Późnym wieczorem tego samego dnia Ida siedziała przy kuchennym stole, piła
mleko i jadła suchą bułkę z kwaszonym ogórkiem, na które to produkty wydała aż pięć
złotych ze swych ostatnich ośmiu. Jałowość posiłku okraszała sobie myślą o tym, co
kupi za pieniądze zarobione u pana Paszkieta. Na razie, co prawda, nie miała o nich
żadnego pojęcia. Nie spytała w końcu, kiedy ujrzy choć część swego honorarium i jaka
będzie jego wysokość. Duma nie pozwalała jej przyznać się panu Paszkietowi do
swych obecnych tarapatów finansowych. Co do pana Karolka, dżentelmen ten, najwy-
raźniej przywykły do nieliczenia się z groszem, usunął jakby kwestię rachunków z pola
swej uwagi.
Zresztą sprawy pieniężne zeszły w umyśle Idy na dalszy plan. Jej myśl została
zaatakowana przez tajemnicę uwięzionego w zamkniętym pokoju nieszczęśnika. Kim
był? - przemyśliwała, gubiąc się w domyslach - Dlaczego nie chciał wyjść ze swego do-
browolnego wiezienia - może... może ona. Ida, mogłaby mu pomóc? Może kryje się za
tym jakaś romantyczna tragedia?
Zjadła do końca kwaszonego ogórka, splunęła do zlewu, napiła się wody i za-
częła nerwowo chodzić po kuchni. Była tak podekscytowana, ze nie mogła znaleźć so-
bie miejsca. Poszła do pokoju, potem znów wróciła do kuchni, zajrzała do łazienki, od-
kręciła kran i zaraz go zamknęła, posłuchała radia, to znów wyłączyła je gwałtownie - i
wreszcie pojęła, że nie uspokoi się, dopóki komuś nie opowie, co jej się przydarzyło.
Komu jednak miałaby opowiadać? Ach! Aniela Kowalik! Oto była osoba, która
mogła Idę zrozumieć.
Tak, numer Anieli był w notatniku koło telefonu. Ida zadzwoniła od razu. Cze-
kało ją jednak rozczarowanie.
- To przepraszam. Dobranoc.
- Chwileczkę, Ida, a jak tam twoje zdrowie? Jak zwykle źle? - spytał doktor Ko-
walik z powagą.
- A jak się czuje mama? - doktor Kowalik był tym właśnie chirurgiem-cudo-
twórcą, który w styczniu ubiegłego roku operował mamę Borejko po perforacji wrzo-
du żołądka.
- Ależ tak, w dodatku pod namiotem. Ja przestrzegałam, ale mnie tam nikt nie
słucha. Uważają mnie, panie doktorze, za hipochondryczkę i moje zdanie mają za nic,
za nic - użaliła się Ida. - No, to nie będę już pana zanudzać. Dziękuję i do widzenia.
Czyżby rzeczywiście miała w sobie siłę odstręczającą każdego, kto się do niej
zbliży? Nawet siostry od niej stronią. Nawet rodzice z niej kpią. Nie interesują się czy
szczęśliwie dojechała z tego cholernego Czaplinka. To oczywiste. Kochają ją najmniej
ze wszystkich swoich córek. Dlaczego?? Czy dlatego, że ona, Ida, kocha ich tak moc-
no? Najmocniej ze wszystkich?
„No tak, no tak - myślała sobie Ida, tkwiąc beznadziejnie przy pustym stole, w
pustej kuchni pustego mieszkania. - Francuzi mówią, że zawsze jest ktoś, kto całuje, i
ktoś, kto nadstawia policzek. A ja? Ja nadstawiam oba policzki. I bez rezultatu. Bez
rezultatu”.
Czwartek 2 sierpnia
Większa część nocy przeszła Idzie na czytaniu. Zaczęła czytać po kąpieli - której
wciąż jeszcze nie miała dość po strasznych dwóch tygodniach spędzonych na polu na-
miotowym. Leżąc w łóżku sięgnęła po prostu na półkę Gabrysi i trafiła na zaczytany
egzemplarz „Dziwnych losów Jane Eyre”. Zanim się obejrzała, była już w połowie
tomu, a zegar wskazywał północ.
Lekturę przerwała, gdy poczuła, że jej żołądek też się przecież obudził. Przypo-
mniała sobie, że z rzeczy jadalnych posiada tylko zimny wczorajszy makaron. Zgasiła
lampę, otuliła się ciepłym szlafrokiem taty, wzięła czule swoją „Jane Eyre” pod pachę i
poszła do kuchni. Tu zagotowała trochę wody, by przynajmniej napić się czegoś gorą-
cego. Kiedy szukała cukru, natknęła się na plastykową torbę pełną butelek po pepsi.
Uradowana obliczyła, że gdyby je sprzedać - czysty zysk wyniósłby około czterdziestu
złotych.
Już chciała pędzić do sklepu, gdy pan Rochester wyjrzał do niej z kart książki i
pociągnął ku sobie, jak magnes przyciąga opiłki. Sprawa butelek stała się absolutnie
nieważnym szczegółem. Ida zdjęła z półki puszkę z cukrem, po czym przeżywszy chwi-
lę wahania, szybko sięgnęła po jak najmniejszy słoik z fasolką szparagową.
Deszcz lał obrzydliwie. Ida schowana pod starym parasolem mamy, pognała w
górę ulicy Roosevelta. Przy Dąbrowskiego, na rogu, mieścił się w podziemiach rozle-
gły sklep „Delikatesów”. Od kilku lat, co prawda, tytuł „Delikatesy” zdjęto cichcem ze
sklepowego szyldu, co było najzupełniej zrozumiałe dla każdego, kto musiał zaopatry-
wać się w tej placówce. Ale - choć pozbawiona treści i legalności - nazwa pachnąca do-
brobytem utrzymywała się wciąż w świadomości nie tracących nadziei klientów.
Odwróciła się. Klaudiusz... Tak, to był on. I tu imaginacja spłatała Idzie głupie-
go figla. Mianowicie wciąż nie chciała powrócić z Thornfieid Hali. A raczej nawet jak-
by przenosiła tam Klaudiusza, pod te cierniowe drzewa i mury pokryte bluszczem...
zaraz, czy one rzeczywiście były pokryte bluszczem?
Ida otrząsnęła się, zamrugała oczami i już była z powrotem w Poznaniu, przy
ulicy Dąbrowskiego, w PRL, w dwudziestym wieku. Klaudiusz wciąż uśmiechał się
niepewnie, co miało pokryć ogarniające go uczucie paniki. Idzie wydało się wszakże,
że jeśli ktoś się do niej uśmiecha aż tak często i długotrwale, to znaczy, że chce wyrazić
radość ze spotkania. Objawy sympatii spotykały Idę tak rzadko, że każdy uśmiech,
skierowany pod jej adresem, przyjmowała jak bezcenny skarb. A cóż dopiero uśmiech
Klaudiusza! Szczodra jej natura odpowiedziała natychmiast spontaniczną serdeczno-
ścią.
- Tak się cieszę, że cię widzę! - powiedziała z całego serca i pogłaskała Klaudiu-
sza po ramieniu obleczonym w cienki sweterek. - Nawet nie wiesz jak bardzo! Słuchaj,
czy ty lubisz książki o miłości? Ja właśnie... - tu urwała, widząc zbyt już wyraźnie po-
płoch na drogiej twarzy. - To jest, chciałam powiedzieć, że... przeziębiłeś się, biedaku.
To dlatego, że za lekko się ubierasz. Na taki deszcz! Jak chcesz, to wstąp do mnie, po -
życzę ci deszczowiec. Strasznie dawno u nas nie byłeś... to jest... - zaplątała się znowu,
bo Klaudiusz zaczął oglądać się na boki. - To jest... słucham?
Ostatnie słowo skierowała do ekspedientki, która już po raz trzeci zapytała ją,
czego sobie życzy.
- Poczekaj, już lecę - rzuciła w jego stronę pogodną informację, po czym, zapo-
minając o butelkach i należności za nie pospieszyła za chłopcem.
- Chwileczkę! - krzyknęła za nią ekspedientka, lecz Ida nie wzięła tego do sie-
bie. Znalazła się właśnie przy Klaudiuszu i chwyciła go mocno za rękaw.
- N-nie krępuj się mną - powiedział, rozglądając się bezradnie. - Przecież... coś
tam kupujesz.
Do Idy dotarło nagle, że Klaudiusz znowu chce się jej pozbyć. Straciła oddech.
Zielone oczy, zazwyczaj niewielkie, powiększyły się teraz i zaokrągliły z rozżalenia, a
drżące usta wygięły się w podkówkę.
Dławiąc się ze wstydu, Ida odwróciła się na pięcie i odeszła bez słowa. Nawet
gdyby się obejrzała, nie ujrzałaby nikogo - wzrok jej przesłoniły łzy prawdziwego bólu.
To nic, że sprawa obiektywnie była niewielka. Kiedy się ma piętnaście lat, cierpi się
mocniej.
Ida ustawiła się ponownie w kolejce i stała tak bezmyślnie około pięciu minut,
nim wreszcie dotarła przed oblicze ekspedientki, która litościwie wcisnęła jej w zimną
dłoń parę monet i pustą torbę. Zacna kobieta nie wiedziała nawet, że zapewnia pannie
Borecko wyżywienie na trzy dni.
Pan Paszkiet, odziany w aksamitną brązową kurtkę, okryty kocem po szyję, sie-
dział w fotelu zgarbiony jak puchacz i nawet nie spojrzał na wchodzącą. Za oknem wi-
dać było tylko rzęsisty deszcz. Drzwi na werandę były starannie zamknięte. Pokój wy-
dawał się mroczny i obcy. Idzie nagle zachciało się płakać. Odchrząknęła.
- Dzień dobry - powiedziała smętnie, podchodząc bliżej fotela.
- Na rozmowę też nie mam ochoty - ciągnął ponuro starszy pan, wpierając nie-
ruchome spojrzenie w przeciwległą ścianę. - Więc nie wiem, co dziś będziemy robić.
- ...ale to jeszcze nie dowodzi, że musimy być wobec siebie nieufni. Niech już
Basia nie mruga, na litość Boską, bo zrobi się Basi z tego jakiś nerwowy tik.
Zdeklarowana antypatia staruszki nie była dla Idy zaskoczeniem. „Takie już
moje szczęście” - pomyślała zrezygnowana i wyjęła z torebki legitymację.
- Daj spokój, dziecko. W moim wieku można się już nie obawiać bandytów -
rzekł pan Paszkiet grobowym głosem. - Schowaj ten świstek, nie będę go oglądał.
- Ciekaw jestem - powiedział - jak nazwałby cię ojciec, gdybyś przyszła świat w
lutym - poprawił się w fotelu i z lekką kpiną patrzył na swoją damę do towarzystwa.
- Kto go wie - odparła rudowłosa dama. - Moja starsza siostra rodziła się tego
samego dnia co Wergiliusz, z tym, że oczywiście on się urodził w siedemdziesiątym
roku przed naszą erą. Miała zostać nazwana Wergilią; podobno mama się uparła, że
to nie jest imię dla chrześcijanki. I samowolnie dała jej imię Gabriela. A kiedy się uro-
dziła moja młodsza siostra...
- Sióstr?
- Tak.
- Cztery.
- Oho.
- Wiesz, że nawet tak - zdziwił się pan Paszkiet. - Nie mam pojęcia dlaczego. A
więc? Twoja młodsza siostra?...
- Tak, miała być Tibullą. Ale ponieważ tatę wysłali w podróż służbową, mama
przemyciła Natalię.
- A to możliwe, bo tata jakoś mało się złościł po powrocie. No, a nasza najmłod-
sza siostra jest Patrycją Lidią.
Duży zegar ścienny wybił połowę godziny. Pan Paszkiet ziewnął jak tygrys.
- Szczególnie mnie drażni, kiedy jakaś życiowa łamaga - zaczął urwał i nasilił
głos, obracając głowę w stronę zamkniętego pokoju - Kiedy jakaś życiowa łamaga za-
męcza wszystkich narzekaniem. Dlaczego po prostu nie weźmie się w garść?! - tu już
starszy pan niemal krzyczał.
- Każdy potrafi! - huknął pan Paszkiet w stronę drzwi. - Żołnierz przed atakiem
bierze się w garść, zapomina o niebezpieczeństwie i rusza w ogień! Gdyby taki łamaga
dostrzegł niebezpieczeństwo w tym, że spłyca i marnuje własne życie…
Mina Idy rozjaśniła się nieco na widok tego, co stało na tacy. Basia była praw-
dziwą artystką w sferze kulinarnej. Na dzisiaj przygotowała buchty drożdżowe z jago-
dami i śmietaną. Jej pomarszczona, okrągła i rumiana twarz pełna była godności i
utajonego samozadowolenia. Basia oparła tacę o stolik, zestawiła nań talerz pełen cia-
stek, filiżanki, talerzyki i dzbanek z kawą. Teraz, z jednym tylko nakryciem na tacy,
Basia podeszła pod drzwi zamkniętego pokoju.
Zastukała, lecz tym razem nikt jej nie odpowiedział. Zastukała raz jeszcze,
znacznie mocniej. Bez skutku. Ida z trudem powstrzymywała się od patrzenia na
drzwi. W powietrzu rosło napięcie.
Pan Karolek, który właśnie unosił do ust filiżankę z kawą, zawiesił rękę w poło-
wie gestu.
Przez chwilę wszyscy nasłuchiwali. Ida aż uniosła się w krześle, pożerana cieka-
wością. Wreszcie dał się słyszeć jęk sprężyn, jakieś stuknięcie. Kroki tajemniczego
Krzysia zaskrzypiały po podłodze i zza drzwi odezwał się niechętny głos:
- O co chodzi?
- Krzysiu!
- Bo nie mogę - powiedział wreszcie głos. – A teraz idę spać. - I tym stanow-
czym zdaniem tajemniczy głos najwyraźniej zakończył rozmowę. Kroki znów zaskrzy-
piały po podłodze, słychać było, jak ktoś całym ciężarem rzucił się na tapczan.
Ida była z siebie dumna: ani słowem nie zdradziła, jak bardzo ją obchodzi oso-
ba zamkniętego w pokoju tajemniczego Krzysztofa. Kiedy pan Paszkiet usiadł w swo-
im fotelu i skierował na nią nie widzące, pełne troski spojrzenie, Ida miała oczy spusz-
czone na talerzyk i z wielkim smakiem zajadała buchtę ze śmietaną. Starszy pan mil-
czał przez chwilę, potem westchnął i łyknął kawy.
- Dureń - powiedział.
Ida ugryzła się w język, żeby nie spytać, kto dureń i dlaczego. Pan Paszkiet mó-
wił przecież do siebie. Basia przeszła za plecami Idy wzdychając raz po raz i z nie -
tkniętą tacą opuściła gabinet. Ida sięgnęła po następną buchtę.
Ida uznała, że kroczy słuszną drogą, należało oderwać pana Paszkieta od jego
trosk.
- Nie - z ulgą odparła Ida. - Wie pan, te klasyczne lektury z taty biblioteki nu-
dzą mnie śmiertelnie. Ja szalenie lubię literaturę kobiecą z dziewiętnastego wieku.
Zwłaszcza anglosaską.
- Wąska specjalizacja, hę? - mruknął pan Paszkiet. - W kółko o miłości?
W sąsiednim pokoju nagle upadło krzesło i oboje - pan Paszkiet i Ida - unieśli
czujnie głowy, spojrzeli po sobie i udali, że nic się nie stało.
- Kto jest u dziadka?! - wrzasnął nagle głos zza drzwi. Pan Paszkiet wstał i pod-
szedł bliżej.
- Kogo?
- Wobec tego ona zaraz tu będzie! Proszę, niech dziadek nie otwiera, jeśli ktoś
zadzwoni! Dziadku! Ja nie chcę, żeby ona...
- Krzysio nie chce widzieć nikogo - powiedziała wrogim tonem Basia i zamie-
rzyła się, by zamknąć drzwi przed nosem panienki. Tę jednak cechowała odwaga i bły-
skawiczna orientacja. Czubek pantofelka, wciśnięty w szparę między drzwiami, uda-
remnił Basi jej demonstracyjny akt.
- Widział przez okno - burknęła Basta. - I teraz sobie myśli, że mu się panna
Paulina naprzykrza...
„A jak”? - zdziwiła się Ida i oto z uczuciem trudnym do opisania ujrzała na wła-
sne oczy, jak to się robi, żeby za pomocą jednego promiennego uśmiechu owinąć wo-
kół palca kogoś nawet tak niezależnego jak pan Paszkiet. Starszy pan kłaniał się, prze-
praszał w imieniu Krzysia, tłumaczył go - dość zresztą nieudolnie, a nawet pocałował
Paulinę w rękę - którego to wyróżnienia skąpił, jak dotąd, swojej damie do towarzy-
stwa, choć ta niewiele była młodsza od Pauliny.
- Nie chce mi się wierzyć, żeby Krzysio unikał mnie celowo - powiedziała gład-
ko aksamitnooka piękność. - Proszę mu powiedzieć, że czekam na telefon... ale że
może mi się znudzić to czekanie. - Tu uśmiechnęła się znów, ale jakoś inaczej. Ida go-
towa była przysiąc, że ten uśmiech coś jej przypomina. Wytężyła pamięć i odnalazła
asocjację: tak uśmiechał się rekin na rycinie w Encyklopedii Powszechnej PWN.
- A... kto to jest? - spytała słodkim szeptem drapieżna Paulina i utkwiła w twa-
rzy Idy dwie czarne źrenice. Basie tknął jakiś nagły impuls.
Impuls okazał się nieomylny. Paulina błysnęła oczami, pożegnała się i zanim
pan Karolek zdołał odpowiedzieć, już jej nie było. Tylko stukot pantofelków trwał
jeszcze przez chwilę, jak pełne wdzięku wspomnienie.
- Głupi ten Krzysiek, że się przed nią chowa! - oświadczył pan Paszkiet już bez
uśmiechu i gniewnym krokiem przeszedł pod drzwi zamkniętego pokoju. - Krzysztof.
- krzyknął.
Piątek 3 sierpnia
Kochana Córko!
Co do mnie, jestem spokojny. Dla istoty rozumnej, za jaką Cię uważam mimo
wszystkich Twych szaleństw, dotarcie z wakacji do domu autobusem PKS nie jest
zadaniem ponad siły. Mama jednak lekceważymoje racjonalne stanowisko, twier-
dząc, że nie doceniam wpływu przypadku na losy ludzkie. Liczne warianty działa-
nia tegoż czynnika (katastrofa autobusowa, rabunek, gwałt, a nawet morderstwo)
nachodzą biedną mamę w jej jakże licznych proroczych snach. Bądź tak dobra i ze
względu na jej zdrowie połóż wreszcie kres swemu milczeniu. Zadzwoń do nas (tel.
Siemczyno 3) lub daj znak życia, a najlepiej byłoby oczywiście, gdybyś zechciała
uznać swą pomyłkę i wrócić do nas, pod namiot. Cuiusvis hominis est errare, nul-
lius nisi łnsipientis in errore perseverare. Jak należy się spodziewać, miejski zaduch
udręczył Cię już ostatecznie i z tęsknotą myślisz zapewne o tych zielonych polach,
krystalicznym powietrzu leśnym i błękitnych wodach jeziora. Drobne niewygody
nie mogą być przecież tym, co odstrasza moją dzielną córkę od wypoczynku na ło-
nie natury! Czekamy na wieści od Ciebie lub na całą Twoją osobę -
Idusiu przebrzydły,
jak możesz nie odzywać się do nas ani słóweczkiem! - czy nie przychodzi Ci
do głowy, że się możemy niepokoić? Biedny ojciec nie śpi po nocach, dręcząc się, że
spotkało Cię coś złego. Nie przekonują go żadne argumenty - jest pewien, że milcze-
nie Twoje spowodowane jest jakąś katastrofą życiową. - Proszę cię, kochanie moje,
odezwij się jak najprędzej, nie możemy się do Ciebie dodzwonić, chociaż ojciec każ-
dego dnia tkwi przy telefonie, tracąc przez to obiad. I ja się martwię, chociaż w głę-
bi serca pewna jestem, że nic Ci się nie stało. Odezwij się już, jeśli Ci wstyd za tamtą
awanturę, to jesteś głuptas. Już dawno się na Ciebie nie gniewamy! Czy masz co
jeść? Czy nie jesteś chora? Czy nie brak Ci pieniędzy? W razie potrzeby zwróć się do
stryja Józeczka.
Pogoda wciąż okropna. Zimno. Ojciec nadrabia miną, a mnie bolą nerki. Ca-
łuję Cię, maleńka, napisz albo zadzwoń, ale raczej nie przyjeżdżaj. Leje!
Piszemy wszyscy listy do Ciebie, bo tata się nie może dodzwonić, przez co tra-
ci obiad. Przeczytałam już ,Jvanhoe” i „Jeźdźca bez głowy”. Tata myślał, że mi star-
czy na cale wakacje, ale nie starczyło. Nudzę się okropnie. Teraz czytam książkę
pana kierownika, jest ona o pewnym krulewiczu, który nazywa się Myszkin, a
książka ma w tytule brzydkie słowo. Ta książka jest nudna, więc dużo opószczam.
Najbardziej mi się podobało, jak pewna dama wrzuciła do ognia sto tysięcy rubli.
Rubel jest to jednostka monetarna w bratnim kraju naszych najlepszych przyjaciuł.
Wiem to na pewno, bo spytałam taty, co to jest rubel, i tata mi powiedział, co to jest
rubel. Idus, czy możesz mi przysiąc coś do czytania? Tatuś dodaje, że masz wybrać
książkę dla mnie, pamiętając, że jestem dzieckiem o pszyspieszonym rozwoju. Pszy-
spieszony rozwój to jest akceleracja. Spytałam taty, co to jest przyspieszony rozwój
i on mi właśnie powiedział, że to akceleracja. Szkoda, że go już nie mogę spytać, co
to jest akceleracja, bo on krzyczy, że zaraz oszaleje.
Kochana
Tu Pulpa Tęsknie za Tobom. Nutria się ze mnom nie chce bawić (Gaba hodzi z
pyziakiem och kochana pszyjedź do mnie Nurtia tylko czyta i czy ta ja już nie czy-
tam Tu w kiosku nie majom swierstrzyka Zgóbiłam długopis i nie mogę rysować
Tata do ciebie dzwoni i nic nie je Może nie lubi kórczaków Chce do domu Papa cału-
sów
Pulpa
Ida,
przeklęty wariatuńciu, nigdy Ci nie przebaczę tego numeru! Nie dziwię Ci się
specjalnie, żeś zwiała, ale, do cholery jasnej, mogłabyś dać cynk, czy żyjesz! Nie
dość, że zmywam za Ciebie te wszystkie przeklęte gary, to jeszcze dzień i noc słu-
cham labidzenia, że na pewno nie żyjesz! Ojciec nie może się do Ciebie dodzwonić.
Traci przez to co dzień jeden z tych pysznych (tfu) obiadków. Wyślij telegram czy co.
Aha, gdyby do mnie były jakieś telefony, to wszystkie zapisuj. Grupa ESD wróci
lada dzień.
Ściskam Cię, ty podła
Gabriela
Ja też załączam pozdrowienia, boska Ido, i wyrażam żal, że Cię tu nie ma.
Nikt tak dobrze jak Ty nie oprawia ryb - a właśnie biorą jak wściekłe. Dziś rano zła-
paliśmy z Twoim Tatą kilka tłustych węgorzy. Nigdy w życiu nie złowiłem tylu ryb,
co tu. Jestem nieomal w szoku. Niestety, Gabrysia odmawia oprawiania tego, jak
mówi. paskudztwa. Wspominam Cię z tęsknotą -
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Ida po przeczytaniu listów, było sięgnięcie po słu-
chawkę i zamówienie telegramu. Koszta tej decyzji oczywiście ponieść miał ojciec w
połowie przyszłego miesiąca przy okazji płacenia rachunku za telefon. Nie skrępowa-
na kwestią pieniężną córeczka pozwoliła sobie zatem na radosny słowotok. Zdumiona
telefonistka usłyszała od panny Borejko następujący barokowy tekst, podyktowany
głosem zrównoważonym, rzeczowym, wpadającym nawet w ton oficjalny:
Podśpiewując, Ida wywlokła teraz ze skrytki torbę gipsu, kilo czerwonej farby w
proszku oraz puszkę lakieru nitro. Przez następne godziny tkwiła przy kuchennym
stole, słuchając przez radio koncertu Brahmsa i pracując z wielkim natchnieniem.
Kiedy spiker zawiadomił świat, że jest piętnasta trzydzieści, na stole leżało już dwa-
dzieścia pięć różowych wisiorków z gipsu uformowanego w pulchne, milutkie ser-
duszka z dziurką, a Ida cięła żyletką wąziutkie paski z kawałka starej torebki zamszo-
wej.
- Ja też byłam pewna - powiedziała Ida, moszcząc się w krześle. Okno i drzwi
od werandy, zalane deszczem, dygotały od podmuchów wiatru. Gabinet był mroczny,
tylko lampa na biurku rzucała miły krąg żółtego światła na książki, dywan i fragment
fotela.
- E, nie. Może tylko mniej smutny - odrzekł pan Paszkiet. - Stawy mnie przesta-
ły boleć, bo zażyłem nowe lekarstwo. A w moim wieku dzień, kiedy człowieka nic nie
boli, należy uznać za szczęśliwy. Basiu! Czy prędko będzie kawa?
- Pan Karolek dostanie dziś mleko - powiedziała Basia tonem komendy wojsko-
wej, pojawiając się w pokoju ze zwykłą nagłością. Jej siwa czuprynka była dziś ukryta
pod białą chusteczką, policzki mocniej niż zwykle rumiane, jakby dopiero co odeszła
od pieca. - Szarlotka jeszcze ciepła - powiedziała z dumą, stawiając na stoliku talerz z
pachnącym ciastem. W ostatnie słowo jej wypowiedzi wdarł się przenikliwy głos
dzwonka.
- Nie, nie chce - mówiła Basia do słuchawki i z samego brzmienia jej wrogiego
głosu Ida domyśliła się, kto dzwoni. - Nie mogę, niestety. No, trudno.
- Krzyś! - huknął z nagłym zdecydowaniem starszy pan. - Dość tego! Jeżeli nie
otworzysz natychmiast, zawołam ślusarza!
Przez chwilę trwała dramatyczna cisza. Pan Paszkiet aż przygryzł wąsa. Ida za-
marła w krześle, wpółuniesiona nad siedzeniem, z kawałkiem szarlotki w dłoni. W
progu stanęła Basia, przykładając dłoń do ucha.
- Dziadku... czy dziadek jest sam w pokoju? - spytał wreszcie glos zza drzwi.
Skrzypnęła podłoga.
- No właśnie - rzekł Krzysio. - Sam dziadek widzi. Czy nie moglibyście wobec
tego zostawić mnie w spokoju?
- Już byłem.
- Ale co ci powiedział? Dlaczego ty nam nic nie mówisz... Krzysiu! Zachowuj się
po męsku! Przecież nie jesteś łamaga... przecież... Nie!
Rozległ się trzask zamykanych drzwi, klucz znów zazgrzytał w zamku i zapadła
cisza.
- Jego zły okres trwa już przeszło tydzień - powiedział pan Paszkiet piszczącym
szeptem, zapominając o Idzie przytulonej do wieszaka, po prostu ignorując jej obec-
ność. - Basiu! On jest okropnie zmieniony.
- Albo ślusarzowi - mruknęła Basia. Oboje zamilkli. Pan Paszkiet był żółtawo-
blady, jego twarz obwisła, a wąsy drżały. Wyglądał bardzo nieszczęśliwie. Idzie ścisnę-
ło się serce.
Oj. A więc znów popełniła nietakt. Znów narzuca się komuś, komu była w naj-
lepszym razie obojętna. Policzki zaczęły ją palić.
- Basiu - odezwał się pan Paszkiet w tej samej chwili, nie spuszczając z Idy
zmrużonych oczu. - Kto tu potrzebuje damy do towarzystwa?
- Zgadza się - rzekł pan Paszkiet i ujrzał, jak Ida Borejko blednie, dumnie unosi
podbródek i chwyta za klamkę od drzwi frontowych z wyraźnym zamiarem natych-
miastowego odejścia.
- No, no - mruknęła Basia sceptycznie. - Nie mów hop, póki nie przeskoczysz.
- No więc naradźmy się - rzekł pan Paszkiet, przysuwając sobie kuchenny tabo-
ret i zamykając przezornie drzwi od kuchni. - Siadaj, Ida, a Basia też mogłaby wresz-
cie przestać się kręcić.
- Gdybym kiedyś przestała się kręcić, to marna pana Karolka dola - odpaliła
natychmiast staruszka. Podreptała jeszcze przez chwilę po przestronnej czystej kuch-
ni, przetarła jakieś szklanki, pobrzękała pokrywkami, wreszcie uznała, że jej honor nie
dozna uszczerbku, jeśli teraz mimochodem usiądzie. Przysunęła sobie trzeci taboret
do stołu.
Pan Paszkiet chrząknął i wyjaśnił, że Krzyś jest synem Janeczki i Freda. Miał
pojechać z rodzicami na wycieczkę Automobilklubu do Grecji i Turcji. Fred strasznie
się denerwował, bo Krzysia nie było do ostatniej chwili - jak pojechał w czerwcu na
wczasy wędrowne, tak nie wrócił aż do dwudziestego dziewiątego lipca. Trzydziestego
wycieczka Automobilklubu miała ruszać w drogę, a Krzysia wciąż nie było. Rodzice
postanowili zaczekać na niego jeszcze jeden dzień i rzeczywiście się doczekali. Krzysio
wrócił w nocy z trzydziestego na trzydziesty pierwszy, jakby celowo chciał spóźnić się
na wyjazd. Nikt go nie widział. Rano Basia odkryła obecność Krzysztofa, ale nie na
wiele się to zdało, bo chłopak nie chciał otworzyć drzwi i nie chciał wyjść ze swego po -
koju. Wykrzykiwał, że nie zamierza nigdzie wyjeżdżać i żeby mu dali spokój.
- Fred się wściekł - dodał pan Paszkiet nie bez uciechy. - Powiedział, że nie bę-
dzie gadał z tym lalusiem i żeby się Janeczka pospieszyła, to jeszcze zdążą dogonić
grupę. I zaraz pojechali. A Krzysio odtąd nie wystawił nosa z pokoju.
Deszcz przestał padać tak nagle, jakby ktoś podciągnął szarą kurtynę. Rozbły-
sło czyste światło słoneczne i wypełniło w jednej chwili całą kuchnię, zapalając żółte
gwiazdki w szklankach, łamiąc się tęczowo na krawędzi kryształowej salaterki i złotym
blaskiem ślizgając się po mosiężnych okuciach pieca.
Ida czuła, jak porywająca historia nieszczęśliwego Krzysia wypełnia jej duszę
podobnym blaskiem. Oto jest więc nareszcie człowiek, który jej potrzebuje, którego
tylko ona może uratować, ona jedna. Prawdziwe życie, które dotąd tak skrzętnie ją
omijało, wdarło się teraz nagle w jej szarą egzystencję, przesycając ją tajemniczą tre-
ścią.
- Proszę pana, niech się pan nie martwi - szybciutko powiedziała Ida. - Ja coś
wymyślę, ja się jakoś do niego dostanę... - Zacisnęła powieki i zaczęła zastanawiać się,
w jaki sposób można wejść do pokoju, którego drzwi są zamknięte. - Przez okno! -
krzyknęła triumfalnie.
- To niech zobaczy.
- Głupi pomysł.
- Może byś mogła - zaczęła z nadzieją - namawiać Krzysia, żeby zjadł coś gorą-
cego...
Ida przez chwilę zbierała się w sobie, jakby miała skoczyć o tyczce.
Wstała, wyszła, ale do akcji nie przystąpiła. Chodziła natomiast wzdłuż ulicy
Krasińskiego, usiłując wymyślić jakiś wiarygodny pretekst dla wtargnięcia przez okno
w głąb tajemniczego pokoju. Oczywiście, nie było to proste zadanie. Im dłużej myśla-
ła, tym bardziej duch w niej słabł. Łatwo było wyskoczyć ze zwariowanym pomysłem.
Dużo trudniej go zrealizować.
O jakieś kilkanaście metrów przed Ida, po tej samej stronie chodnika, szła kró-
lewskim krokiem Paulina, której posągowe iście kształty uwypuklały się należycie pod
obcisłym kombinezonem o najmodniejszej linii. Nad głową trzymała purpurową para-
solkę, wdzięcznie opartą o ramię, jakże harmonijnie komponującą się w całość z pur-
purowymi pantofelkami na bardzo cienkich obcasach. Wspaniała Paulina ze swoją
ciemną cerą i złotymi włosami wyglądała jak ilustracja wycięta z żurnalu mody. Ida
bynajmniej nie była zdziwiona, że oglądają się za tym cudem wszyscy przechodnie.
Lecz nie mogła obojętnie przejść do porządku nad faktem, że o pięć metrów za
Paulina, wpatrzony z fascynacją w jej długie nogi i resztę ciała, drobił osłupiały Klau-
diusz. Klaudiusz! Tak. Klaudiusz.
Ale oto nadeszła chwila popłochu dla biednej Idusi. Biały kombinezon Pauliny
migotał już coraz bliżej i bliżej - i coraz bliżej był już sunący za nią cień. Ida nie mogła
przecież tkwić tak na chodniku i czekać, aż ją Klaudiusz zobaczy. Z pewnością pomy-
ślałby, że prześladuje go i tropi... o, wielkie nieba! To nie do pomyślenia! Nigdy, nig-
dy, nigdy!... Trzeba natychmiast stąd zniknąć.
Jednym susem, jak wybitnie sprawna kangurzyca, znalazła się koło domu nu-
mer dziesięć. Następny sus wykonała w kierunku tylnych rejonów domostwa. Lecz
skoro tylko wylądowała za narożnikiem, poczuła, że nie jest sama. Pod nogami miała
Lucypcra, który zakwiczał jak prosię, gdy obcasy Idy zaplątały się w jego ogonie. Na-
tomiast pod plecami, zamiast muru, poczuła jakieś zimne ciało. Kiedy się odwróciła,
ujrzała małego, przybrudzonego chłopca, który jedną ręką osłaniał głowę, jakby w
obawie, że Ida go zaraz huknie w ucho, a drugą ściskał dłoń młodszego chłopca o po-
dobnie ubłoconym wyglądzie. Kiedy oczy chłopców spotkały się z zielonym spojrze-
niem Idy, obaj, jak ukłuci w pośladki, odskoczyli od ściany domu i w wielkim tempie
przebiegłszy trawnik dali nurka w krzaki okalające tylną część ogródka.
Ida nie poświęciła zabłoconym dzieciom więcej uwagi niż psu. Wychyliła się
ostrożnie zza narożnika domu i ujrzała tuż-tuż olśniewającą postać Pauliny oraz suną-
cego za nią Klaudiusza, na którego twarzy gościł uśmiech pełen rozmarzenia. Paulina
poszła w stronę bramy domu numer dziesięć. A więc znów zadzwoni do drzwi pana
Paszkieta. Że też taka piękna dziewczyna pozbawiona jest ambicji. Natomiast Klau-
diusz... Ida wychyliła się bardziej i natychmiast odskoczyła.
Pogwizdywanie Klaudiusza było bardzo blisko. Ida chwyciła się blaszanego pa-
rapetu, postawiła stopę na gzymsie podmurówki, podciągnęła się na rękach i już sie-
działa obok kaktusa. Wystarczyło tylko przełożyć nogi na drugą stronę okna i zesko-
czyć w dół, na podłogę. Zeskoczyła, czując na twarzy dotyk szorstkiej lnianej zasłony,
a w sercu dotkliwą obecność Klaudiusza. Tak jest, miała rację... już był pod oknem.
Stał sobie twarzą do ogródka, pogwizdywał i czekał na wyjście Pauliny. Podły niewol-
nik. Cóż za ohyda.
Pod przeciwległą ścianą stal tapczan, a na nim siedział chłopak nakryty kracia-
stym pledem. Czarne gęste włosy spadały mu prostą grzywą na twarz. Trzymał obu-
rącz duży puszysty szalik i przyciskał go do prawego policzka.
- Czekaj no - zbyła go Ida, która miała w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie.
- Muszę się przed kimś ukryć.
Wyjrzała przez szparkę w zasłonie. Krzysio zrzucił za jej plecami książki z tap-
czana, wstał niezgrabnie i przyciskając do twarzy swój żółty szalik, zbliżył się do okna.
- O, już jest! - syknęła Ida, nie słuchając Krzysia więcej. Przykleiła się na po-
wrót do szpary w zasłonie. Krzysio też wyjrzał.
Nic z tego nie wyszło. Przyjechała taksówka, na którą złotowłosa piękność ski-
nęła ręką Samochód zatrzymał się. Klaudiusz też.
- Tak, nogi to ona ma jak anioł - powiedziała gorzko Ida obserwując, jak Pauli-
na wsiada do fiata i miga purpurowymi obcasami.
- No, już poszedł - powiedział Krzysio zza szalika. - Możesz za nim lecieć. - W
jego głosie była pewna złośliwość. Odszedł w głąb pokoju i siadł na tapczanie.
- Chciałbym, żebyś już poszła - rzekł Krzysio, wciskając się w róg tapczana i pa-
trząc na nią spode łba.
Nic nie powiedział, ale szalika nie opuścił. Między ciemną grzywą i żółtą plamą
szalika widać było kawałek bladej twarzy i podłużne, ciemne, błyszczące oko. Idusi
zmiękło serce. Biedak.
Chwila ciszy. Ida nagle poczerwieniała. Teraz mnie wyrzuci przez okno - prze-
leciało jej przez głowę.
- Nie wiem - odezwał się nagle Krzysio. Jego głos był bezradny i spłoszony.
- No to co wobec tego?
- I anginę - dodała.
Na biurku stały dwie buteleczki z takim samym lekarstwem, jakiego mama Bo-
rejko używała w chwilach szczególnie ciężkiej bezsenności. Aż dwie butelki! Po co mu
tyle? - pomyślała Ida i zdjął ją nagły lęk.
- Dobra, dobra, już lecę - powiedziała Ida swobodnie i małpim ruchem ręki wy-
ciągniętej w tył złapała dwie buteleczki naraz.
- Tu mam jakieś ciastka, ale stare. Czekaj, ty na pewno wolałabyś coś ciepłego...
Mógłbym zorganizować obiad.
- Zorganizuj - zgodziła się Ida. A to się Basia ucieszy! Atletyczny Krzysio nie
wyglądał, co prawda, na zagłodzonego, widać nieźle podjadał sobie w nocy, kiedy wy-
chodził ze swego pokoju. Żeby tylko Basia okazała dość rozsądku i nie wpakowała się z
tacą do środka! Ale to już zmartwienie pana Paszkieta.
Wszystko poszło jak z płatka. Zawołana przez drzwi Basia odezwała się tak
szybko, jakby rzeczywiście czatowała po drugiej stronie z uchem przy dziurce od klu-
cza. Przyniosła obiad po krótkiej chwili; pewnie trzymała garnki na ogniu, żeby Krzy-
sio się nie rozmyślił, czekając zbyt długo.
- Jesteś jedynakiem, co? - spytała Ida.
Krzysio skinął głową i zawołał przez drzwi, żeby Basia postawiła tacę na podło-
dze i wyszła z gabinetu.
- Wiesz co, stary, u mnie w domu podobne numery by nie przeszły - oświadczy-
ła Ida, słysząc, jak staruszka posłusznie odchodzi, nie ofuknąwszy młodego osiłka za
jego wielkopańskie żądania.
- Odwróć się - zażądał Krzysio zamiast odpowiedzi. Żeby podnieść tacę i umie-
ścić ją na swoim biurku, musiał zrezygnować z zakrywania się szalikiem. Ida nie śmia-
ła spojrzeć na biedaka w tej sytuacji, choć ciekawość, co on tam ukrywa, omal nie
zwyciężyła w niej poczucia taktu.
- No, proszę cię - powiedział Krzysio zadowolonym głosem. - Siadaj, ja tylko za-
mknę drzwi.
Ida usiadła przy biurku. I w tym momencie coś ją złapało za gardło. Ujrzała
twarz Krzysia, który po przekręceniu klucza w drzwiach wracał teraz do biurka, nie
pamiętając o tym, że odsłonił twarz.
W tejże chwili spojrzał na jej twarz, białą jak papier, na przerażone oczy i gwał-
townie złapał szalik, leżący na biurku. Przycisnął go do policzka kurczowym ruchem.
- No, co ty powiesz, spuchłeś jak bania i twierdzisz, że cię nie boli. Zaraz, a
może cię pszczoła ugryzła?
Łyknął bez protestów. Potem podzielili między siebie furę gołąbków i spałaszo-
wali je w milczeniu. Krzysio jadł wolniej - miał wyraźne trudności z poruszaniem
szczęką.
- Ida.
- Słuchaj, Ida... Ty idź już sobie, naprawdę. Zostaw mnie w spokoju. Wszyscy
mnie zostawcie w spokoju.
- To idę - podniosła się. - Dziękuję za gościnę. Może kiedyś będę mogła ci się
zrewanżować.
- Kto tam? - spytał odległy, skrzekliwy głos. Ida nie mogła sobie przypomnieć,
skąd ten głos zna. Wreszcie spłynęło na nią przeświadczenie, że jedna jest tylko wśród
znajomych osoba, rzucająca w słuchawkę „kto tam”, jakby znajdowała się po drugiej
stronie drzwi.
- Pani Basia?
- Tak, to ja...
Chwila ciszy. Ida poczuła, jak stygnący strumyk wody spływał jej z mokrego
karku wzdłuż kręgosłupa.
- Poszło nieźle - odparła Ida, łamiąc sobie głowę, jak tu uniknąć wyznania o
diagnozie wakacyjnej lekarki. - Namówiłam Krzysia, żeby zjadł obiad. Pogadaliśmy
sobie trochę...
- To może nie być takie proste. Wie pan, myślę, że jeszcze jutro do niego wpad-
nę - powiedziała Ida i wstrząsnął nią dreszcz. - Proszę pana, chciałabym już skończyć
tę rozmowę. Zimno mi, właśnie się kąpałam.
Prawdę mówiąc, chciała skończyć rozmowę, bo poraziła ją nagle myśl, co bę-
dzie, jeśli doktor Kowalik - którego chciała poprosić o zbadanie Krzysia - potwierdzi
diagnozę wakacyjnej lekarki? Aż dotąd nie brała pod uwagę takiej możliwości. Ale, je-
śli to naprawdę nieuleczalne... Boże. Jak to powiedzieć panu Paszkietowi?!
Sobota 4 sierpnia
- Musiałbym go zobaczyć, żeby powiedzieć coś bliższego. Ale, Iduś, nie jestem
specjalistą od tego regionu ciała. Mnie interesuje głównie kraina brzuszna, ewentual-
nie tarczyce.
- No więc co?
- Cóż z tego, kiedy nie chce. Zamknął się w pokoju i tkwi tam już ponad ty-
dzień. Jest naprawdę okropnie zdeformowany, to wygląda, panie doktorze, właściwie
nie jak opuchlizna, tylko tak, jakby mu coś głowę rozpychało od środka.
- Skąd. Displasia fibrosa bardzo ładnie się operuje. Wypadki nawrotów są nie-
zmiernie rzadkie.
- Boże święty! Nigdy w życiu. Pan nie ma pojęcia, jak ja się boję chorób.
- Ja też się boję, Iduś. Ale ty masz wyraźne zacięcie do terapii. Przemyśl jeszcze
moją sugestię. No, a ten młodzieniec...
- Tak?
Kochana Milko!
Pewnie się zdziwisz tym listem, bo ledwie wczoraj do mnie dzwoniłaś, pyta-
jąc o Idę. Ale zaszło tymczasem cos takiego, że obowiązek każe mi Cię o tym zawia -
domić. Otóż wczoraj byłam na Rynku Jeżyckim po wiśnie, bo wciąż smażę te konfi-
tury dla Józeczka. On bardzo lubi tak sobie pojeść zimą, do herbaty. Zresztą Joasia
też lubi. No, ale wracając do rzeczy, przechodzę przez Rynek Jeżycki, wiśni akurat
nie było, więc się rozglądam i co widzę? Twoją córkę Idę. Moja droga, nie zmartw
się tym za bardzo, nawet nie wiem, czy powinnam Ci o tym, pisać, ale chyba tak.
Gdybym mogła sama jakoś na to zaradzić, nie pisałabym do Ciebie, wiedząc, jak
bardzo delikatne masz zdrowie. No, więc Ida stała przy straganie i sprzedawała ja-
kieś wisiorki czy cos takiego. Przed nią był tłum ludzi, a ona wykrzykiwała: komu,
komu, bo idę do domu. Albo też, co gorsza, wrzeszczała na cały glos: ludzie. Ida Bo -
rejko zwariowała, takie cudne serduszka za jedne 30 złotych! Nie mogłam się do-
pchać przez tę ciżbę, chociaż wciąż próbowałam, bo przecież nie mogłam pozwolić,
żeby biedaczka tak bezcześciła nasze nazwisko, otoczone wszak w Poznaniu szacun-
kiem od pokoleń. Nawiasem mówiąc, handel szedł jej pierwszorzędnie, ludzie kupo-
wali to gipsowe paskudztwo jak świeże bułki. O mało nie zemdlałam, jak podszedł
milicjant. Już widziałam Twoją córkę w areszcie, ale ta, wyobraź sobie, co zrobiła!
Powiesiła milicjantowi serduszko na szyi i wrzeszczy: dla władzy bonifikata pięć-
dziesiąt procent! Milicjant tak się zbił z tropu, że kupił jeszcze dwa wisiorki. A Ida
szybko zwinęła majdan i zanim się kto obejrzał, uciekła z Rynku. Doprawdy, gdy-
bym Was nie znała i gdybym nie znała Idy od niemowlęcia, mogłabym pomyśleć, że
zrodzili ją przekupnie z targowiska. Ma w każdym razie talent do handlu. Kto wie,
może w przyszłości powinna iść na ekonomię jak Ty, droga Milko. Chociaż Tobie
akurat nic z tych studiów nie przyszło, to jednak Ida może zajść daleko.
Moja Joanna też nie wiadomo co robi nad tym morzem. Jestem pełna złych
przeczuć. Ach, Milu, czy mogłyśmy przypuścić przed laty, że tyle będzie kłopotów z
dorastającymi dziećmi? Ściskam Cię bardzo serdecznie.
Felicja.
PS. Póki co - powinnaś chyba zataić wybryk Idy przed Ignasiem. Może naj-
pierw spróbuj z nią pogadać po kobiecemu, naprawdę, kochanie, czas już chyba, że-
byś wróciła z tego Czaplinka. Fela.
Jakaż dziwna była pogoda tego lata. Deszcze i mgły, porywiste wiatry i zimne
noce, ciemne poranki i przytłaczające popołudnia. Dzisiejsze było nawet bardziej niż
przytłaczające! Nastrój grozy wisiał w atmosferze i potęgował się z kwadransa na kwa-
drans. Kiedy Ida szła ulicą Krasińskiego, czuła ciężki, wilgotny oddech wiatru pchają-
cego się przez wąwóz ulicy. Ciemnofioletowe chmury przykrywały szczelnie całe nie-
bo, przelewając się w miejscu i kłębiąc nad dachami jak brudny pył. Dalekie światło,
przesiane przez tę fioletową warstwę, przesycało powietrze niesamowitym stłumio-
nym blaskiem.
Przed domem pana Paszkieta znów słychać było wycie psa. Ida zatrzymała się
przed wykopem i popatrzała na boki. Jeśli to wył Lucyper, to chyba gdzieś w ukryciu.
Wycie było rozpaczliwe, wywołujące ciarki na plecach. Niekiedy przechodziło w żało-
sne skomlenie. Już Ida chciała wchodzić do bramy, kiedy głośniejszy skowyt kazał jej
sprawdzić, co się dzieje z nieszczęsnym stworzeniem. Poszła więc półkolistym chodni-
kiem do ogródka. Nie ogrodzony ten skrawek ziemi porastała nędzna trawa i kilka
krzaków bzu, zbitych w gąszcz przy krańcu trawnika. Wysoki, młody kasztan rósł już
na terenie sąsiedniej posesji.
To spod kasztana dobiegał właśnie skowyt psa! Ida znalazła się tam dwoma su-
sami.
Ida zamiast odpowiedzi ścisnęła mocniej ramię malca. Błagalny skowyt psa ka-
zał jej odwrócić głowę w lewo. Lucyper przywiązany był do pnia drzewa, rozpłaszczo-
ny, okręcony kilkakrotnie sznurkiem. Jego przerażone oczy były pełne całkiem nie
zwierzęcego wyrazu prośby.
- To odwiąż psa!
- O, nie! - powiedziała zajadle Ida. - To wam nie ujdzie na sucho! Żebyście wie-
dzieli, że zaraz pójdę do waszego ojca!
- Dlaczego męczyliście psa? - spytała Ida cicho, już bez gniewu, jakby się go
wstydziła wobec tych, w końcu przecież - dzieci. Starszy chłopiec mógł być w wieku
Nutrii. Młodszy miał pewnie ze sześć lat. Nie odpowiedzieli.
- Gdzie mieszkacie? - spytała Ida już niemal łagodnie, puszczając ramię małe-
go.
Krzaki zakołysały się gwałtownie, rozległ się diabelski chichot i tupot czterech
nóg po asfalcie obwieścił ucieczkę wesołych braciszków.
Starą wariatką Ida nie czuła się w najmniejszym stopniu. Ale drugi epitet do-
tknął biedaczkę do żywego. Omal się nie rozpłakała. Rudy kościotrup! A więc te wła-
śnie jej cechy rzucają się w oczy nawet dzieciom! Jakie to szczęście, że nikt poza nią
tego nie słyszał. Gdyby tak Klaudiusz... rozejrzała się wokół z popłochem i wzrok jej
zawadził o Krzysiowe okno.
Tak jest, stał tam. Wszystko widział i słyszał. Tkwił w oknie z czerwoną zasłoną,
ze swoim żółtym szalikiem przy gębie. Myśl, że rozpieszczony ten mięczak był świad-
kiem jej upokorzenia, doprowadziła Idę do nagłego ataku gniewu.
- No? - spytała wrogo, podchodząc pod okno. - Gapimy się, co? Naszego psa
przywiązują do drzewa i dręczą, a my nic, tylko przeżywamy swoje urojone
cierpienia?!
- O co ci chodzi? - spytał Krzysio głosem męczennika. - Nie wiedziałem, że drę-
czą. Owszem, słyszałem, że pies wyje, ale...
- Ale nie wyjrzałeś i nie obroniłeś Lucypera! - przerwała mu Ida, drżąc ze złości.
- Bo jeszcze by kto zobaczył, że ci buzia spuchła!
- Słuchaj no, ty wścibska, głupia babo! - uniósł się Krzysio. - Może raczej licz
się ze słowami!
- Ja mam się liczyć ze słowami? - wściekła się Ida. - A kto tu wygaduje różne
chamstwa? Jak ci się wydaje, kto ty jesteś? Czemu niby taki jesteś ważny? O, cały
świat się wokół ciebie kręci! Wszyscy się zamartwiają! Dziadek! Basia! A ty sobie sie-
dzisz tygodniami w pokoju! Egoista!!!
Z głośnym stukiem rozchyliły się drzwi werandy. Pan Kaszkiet wyszedł z gabi-
netu.
- Ida, przestań! - włączył się do sporu. - Krzysio jest chory, nie trzeba go dener-
wować ani obrażać!
- Spisek! - krzyknęła Ida cienkim głosem. - Ludzie, trzymajcie mnie, ten czło-
wiek ma paranoję. Słuchaj no, paranoiku, ponieważ i tak wszyscy już wiedzą, że spu-
chłeś, może byś tak wylazł wreszcie z tej pustelni i przestał robić dramat ze zwykłej
dysplazji!
- Pewnie! - krzyknęła Ida z sarkazmem.- Nie idź! Niech się dziadek zamartwi
na śmierć! I Basia! Ciebie to nie obchodzi, bo ty jesteś najważniejszy!
- A ty... a ty... najbardziej wścibska ze wszystkich głupich bab na świecie! - wy-
buchnął Krzysio bardzo żałośnie.
- Ida! - wtrącił się pan Paszkiet z gniewem. - Kiedy cię prosiłem o pomoc, nie
dawałem ci prawa do obrażania Krzysia!
- Jędzę! O nie! Tego już za wiele! - powiedziała Ida z lodowatą wzgardą. Dum-
nie uniosła podbródek i, odwróciwszy się na pięcie, odmaszerowała szybko, gryząc
wargi, żeby się nie rozbeczeć.
Poniedziałek, 6 sierpnia
Znów lało jak z cebra. Głośny szum deszczu i rytmiczny stukot kropel walących
w blaszany parapet obudziły Idę tego ranka i towarzyszyły jej przez cały czas, kiedy to
jadła swoje niewyszukane śniadanie i ubierała się flegmatycznie, czytając przy tym
tom trzeci „Przeminęło z wiatrem”.
Około dziesiątej w te ciche chwile wtargnął nagły dzwonek telefonu. Ida, która
już w sobotę powzięła silne postanowienie, że zapomni o Krzysiu-paranoiku i całej
jego rodzinie oraz że nigdy i za żadne skarby nie przejdzie już ulicą Krasińskiego, te-
raz nie wytrzymała i sięgnęła po słuchawkę, choć dobrze wiedziała, czyj głos w niej
usłyszy. Rzeczywiście dzwonił pan Paszkiet.
- Ida? - zahuczał. - Chciałbym cię przeprosić. Byłem wobec ciebie bardzo nie-
uprzejmy. A tymczasem dzięki tobie Krzysio wyszedł z pokoju!
- Kąpie się teraz, biedaczek! I zjadł śniadanie! I tak się spieszył, bo powiada,
umówiłem się z Ida na jedenastą! - cieszył się w słuchawce pan Paszkiet. - Chciałem
iść z nim, ale on powiada, że lepiej będzie, jak zostanę w domu.
- No, to dobra nowina, a już myślałam, że nic nie będzie z leczenia - powiedzia-
ła Ida wspaniałomyślnie. -Proszę pana, to ja już wychodzę i spróbuję złapać taksówkę.
Żeby Krzysio nie czuł się głupio w tramwaju, jak się kto na niego zapatrzy.
Kiedy rozklekotaną warszawą podjechała pod dom numer dziesięć, przez siwe
smugi deszczu ujrzała wysoką postać kryjącą się w bramie, postać miała na sobie ska-
fander z kapturem naciągniętym głęboko na twarz i dodatkowo przesłaniała się żół-
tym szalikiem. Ida pomachała ręką, a Krzyś wypadł z bramy i popędził ku taksówce,
jak gangster wyjęty spod prawa.
- Jedziemy! - rzucił stylowo, kryjąc twarz i padając na siedzenie obok Idy. Za-
trzasnął drzwiczki. Ruszyli.
- Jak to, został od razu... Boże. A więc to naprawdę coś groźnego. Ja wiedzia-
łem... ja wiedziałem...
- Ale proszę pana, proszę pana, nic podobnego! Upewniłam się dwa razy.
Wszystko to fraszka. Badało go dwóch lekarzy i obaj powiedzieli to samo. Że to rze-
czywiście displasia fibrosa. Tak jak mówiłam, w pełni uleczalna. Chyba w czwartek
będą go operować, jeśli do tego czasu zdążą zrobić badania.
- Jesteś nieoceniona.
- Dziękuję panu uprzejmie. Lepiej późno niż wcale. Proszę pana Krzysio prosi o
szczotkę do zębów, pantofle i coś do czytania. Ja się tam już nie pokażę, bo od zapa-
chu szpitala mnie mdli.
- Nie, skąd.
- To przyjdziesz?
- Niezawodnie.
Po południu gruba warstwa czarnych i białych chmur rozeszła się nieco i uka-
zała jaskrawo świecącą tarczkę słońca. Powiał nieco silniejszy wiatr, chmury przemie-
ściły się znowu: ich ruchliwe cienie zmieniły ulicę Krasińskiego w łaciaty, świetlisto-
szary tunel. Wszystkie kolory stały się nagle bardziej soczyste, a ruda głowa Idy, obla-
na nagłym ostrym blaskiem, zapłonęła jak małe ognisko na ciemnym tle domu numer
dziesięć.
Przy końcu ulicy zamigotał w słonecznej plamie czerwony sweterek. Zaraz też
dołączył do niego drugi. W jednej chwili Ida rozpoznała drobne sylwetki prześladow-
ców Lucypera; w następnej kryła się za załomem muru. Tym razem ich mam - pomy-
ślała.
Teraz przeżyła chwilę wahania. Wejść? Nie wejść? Wreszcie pomyślała, że ro-
dzice tych chłopców być może nigdy jeszcze nie słyszeli o ich niewinnych zabawach i
że kiedyś przecie usłyszeć powinni - bo któż może odmienić takie bachory, jak nie sil-
ny ojciec o stanowczym charakterze - i w końcu zadzwoniła.
- Otwarte! - krzyknął zza drzwi kobiecy głos, więc Ida nacisnęła wąską, przykrą
w dotyku klamkę i uchyliła szarych drzwi.
Panna Borejko zapragnęła nagle wyjść i więcej tu nie wracać. Kolana jej zadrża-
ły od złowrogiego przeczucia. Gdyby teraz chłopcy wyskoczyli z jakimś epitetem... Wy-
konała niepewny ruch ręką i odwróciła się do drzwi.
- Oni wciąż się włóczą koło domu... moich znajomych - powiedziała bez przeko-
nania, czując, że jej słowa trafiają w nieprzenikniony pancerz.
Teresa zaśmiała się. Była w czymś podobna do matki chłopców, tyle że znacz-
nie grubsza.
- Tylko że właściciel tego psa jest innego zdania! - gwałtownie powiedziała Ida.
- Tak.
- Przecież pies nie usiedzi przez cały dzień w domu! - powiedziała Ida ze zło-
ścią.
- Dziecko też nie usiedzi - bez namysłu odparła blondynka i energicznie zamie-
szała w szklance. - Chłopcy mają wakacje i ja im biegać nie zabronię. A kto mi się bę-
dzie wtrącał, może pożałować!
- I proszę mi tu więcej nie przychodzić i nie skarżyć na Marka i Jarka! Pół dnia
ciężko pracuję, więc po obiedzie chcę mieć trochę spokoju. Jarek, zrób no głośniej te-
lewizor, bo nie słychać.
Tak odpalona, Ida nie śmiała już powiedzieć nic więcej. Z uczuciem kompletnej
porażki wyszła gwałtownie z mieszkania Lisieckich.
Kiedy po chwili obaj chłopcy wypadli na podwórze, zanosząc się bekiem, pierw-
szą ich czynnością na widok spiesznie odchodzącej Idy było spontaniczne wywalenie
języków. Co do czynności następnej też nie musieli się porozumiewać: złapali po ka-
mieniu i z prawdziwą nienawiścią cisnęli w donosicielkę, Ida odeszła, nie żywiąc do
nich urazy. „Na ich miejscu -pomyślała - też miałabym ochotę ujrzeć czyjś rozwalony
łeb”.
Kwestię, czy napoleonki mogą podziałać jak balsam na obolałą duszę, rozstrzy-
gnęła Ida w kwadrans później, Mogły. Obolała dusza Idusiowa rozprostowała się jak
zgnieciony celofan. Na pobladłe policzki wypłynęły rumieńce.
- Na twoim miejscu poszedłbym do tej Lisieckiej jeszcze raz. Ale już z milicjan-
tem. Ewentualnie zlałbym ich osobiście na ich własnym podwórzu. Zresztą, poczekaj.
To im na sucho nie ujdzie. Bandycka rodzinka. Lucyper muchy by nie skrzywdził. Oni
są gorsi od psa!
Na dźwięk swego imienia śpiący przy fotelu pies uniósł głowę i pacnął ogonem
o podłogę. Potem, widząc, że jego pan niczego nie żąda, wyraził spojrzeniem szczerą
miłość i znów zasnął.
Przez chwilę panowała cisza. Ida siedziała skulona w krześle z poręczami, kę-
dzierzawą głowę oparła na ręce, a spiczasty łokieć na kolanie. Patrzała w zamyśleniu
w prostokąt okna, wypełniony czystym, zimnym fioletem. Gdzieś w tym fiolecie trwał
nieustanny drobniutki szmer deszczowych kropli. Duży zegar tykał głośno w ciemnie-
jącym wnętrzu pokoju i dwa te odgłosy, nakładające się na siebie i splatające w har-
monijny szept, napełniały Idę poczuciem bezpieczeństwa. Lecz jednocześnie poczuła,
jak ciężar winy osuwa się znów na jej duszę. Przecież zaledwie o kilkadziesiąt metrów
stąd dwaj płaczący chłopcy wciąż kryli się na podwórzu, żeby ich nie zawołała roz-
złoszczona matka.
- ...i źli rodzice. I nie ma na to żadnego sposobu. Co dom napsuł, tego już nikt
nie naprawi. I nie mówmy więcej o tych małych kryminalistach. Za wiele w nich tego
złego ziarna, żeby co dobrego miało z nich wyrosnąć.
- Co pan mówi! - oburzyła się Ida. - Jak tak można! Ja się nie znam na wycho-
waniu, ale jedno wiem: można im podsypać i dobrego ziarna.
- Zmarnieje - rzekł pan Paszkiet. - Nie mówmy już o tym więcej, bo mnie to nu-
dzi. Basiu, proszę siadać. Chciałbym teraz wznieść toast za zdrowie naszego kochane-
go Krzysia.
Sobota, 4 sierpnia
Czy słusznie się domyślam, że za bujne wiadomości od Ciebie będę musiał za-
płacić w połowie miesiąca? Nie powiedziałbym, żeby mnie ta perspektywa szczegól-
nie zachwycała. Milo było dowiedzieć się, że żyjesz, ale proszę Cię, nie przysyłaj już
więcej telegramów.
No, trzymaj się, córko, deszcz właśnie przestał padać i Janusz zagląda do na-
szego namiotu, zapraszając mnie na połów. Napisz do nas koniecznie, tylko już nie
telegrafuj.
Idulku, kochanie!
Trochę się uspokoiłam, ale jeszcze mnie martwi, że nie wiem, CO właściwie
robisz - jesteś taka niedoświadczona i impulsywna - błagam Cię, uważaj na siebie
-a zresztą, kochanie, przyjedziemy za dwa tygodnie, mam nadzieję, że przez ten
czas nie narobisz głupstw. Tatuś nalega, żebyśmy zostali jak najdłużej, biedak jest
taki szczęśliwy z tymi rybami. Ale przecież trzeba się przygotować do nowego roku
szkolnego - zawsze mi się zdawało, że to obłąkany pomysł, żeby podstawowe szkoły
zaczynały rok szkolny w sierpniu. Ale teraz jakoś mi się ten pogląd odmienia. Kie-
dyż ja wreszcie będę w domu, w swoim łóżku!
Podlewaj kwiaty.
Ida!!!!
Nigdy Ci, małpo, nie wybaczę, żeś mnie zostawiła z tymi garami. Myję je go-
dzinami i tylko dlatego tata odbił mi Pyziaka. Zmusza go, żeby z nim chodził na
ryby, na te przeklęte po stokroć ryby! Smarkate poprzeziębiane, chore i znudzone,
deszcz leje i na kolację co dzień są te plugawe węgorze. Mdli mnie od ryb. Mama jest
absolutnym aniołem. Z miłości do taty je ryby dwa razy dziennie i jeszcze się uśmie-
cha! Zastanawiam się czasem, czy to, co czuję do Janusza, jest aby na pewno praw -
dziwą miłością. Wiem jedno, że ja bym dla niego nie mogła jeść ryb dwa razy dzien-
nie. Może ta zdolność do poświęceń przychodzi z wiekiem. Naprawdę, mama boha-
tersko trwa na posterunku, gdyby nie ona, już dawno bym stąd uciekła, do Pozna-
nia lub do Łeby. Ale ja - w przeciwieństwie do Ciebie - mam poczucie obowiązku.
Nie zostawię Mamy z tym całym rybnym pegeerem. Bóg łaskaw, że jej żołądek nie
dokucza! Węgorze! - pomyśleć tylko. Jeszcze do niedawna była na diecie. Czy Grupa
ESD jeszcze nie przyjechała?
Jesteś potworkiem.
Gaba.
PS. Mama mówi, że za dwa tygodnie będziemy już w domu. Oby tylko pogo-
da nagle się nie poprawiła!
Kochana siostro.
Tu jest bardzo zimno i mokro i dziś w śpiworze miałam rzabę. Była ona zielo-
na w brązowe pryszcze. Mama krzyczała bardzo ze strachu. A Pulpa się rozpłakała,
jak wzięłam rzabę do ręki. Dlaczego ona się rozpłakała? (mam na myśli Pulpę a nie
rzabę). Gaba się nie rozpłakała, tylko zaczęła kwiczeć. A tatuś nie zaczął kwiczeć,
tylko wyszedł szybko z namiotu. Nie rozumiem. Taka ładna rzaba. Nikt jej nie lubił.
Pocałowałam ją w główkę, zęby się zamieniła w królewicza Myszkina. Ale życie to
nie bajka. Mam katar. Czy rzaba może zarazić się katarem? Byłoby mi przykro,
gdyby mogła. Ale tatuś mówi, że nie może. Czy dlatego, że nie ma nosa? (mam ma
myśli rzabę, nie tatusia). Z nudów piszę powieść o pewnej bardzo inteligentnej
dziewczynce, która miała śliczne złote włosy. Miała ona na imię Natalia, ale to
przypadkowa zbierzność. W pierwszym rozdziale Natalia przeżywa inwazję szczu-
rów. W drugim rozdziale następuje trzęsienie ziemi. W trzecim rozdziale wybucha
wojna światów z ufoludkami. Czwartego rozdziału jakoś nie mogę napisać. Tata
mówi, że brak mi fantazji. Mama mówi, że za dwa tygodnie wracamy. Pulpa mówi
rżę rzaba pisze się przez zet z kropką. Morzliwe.
Natalia
Kochana mam katar a Nótria w nocy hrapie i znuw zgóbilam nowy długopis
a tata powiedział że mam robić szkice wenglem Skont wziąć wengiel Ja chce do
domu
Pulpa
Boska Ido
Twój Tato twierdzi, ze lada dzień wrócisz. Jeśli tak, to bądź tak dobra i przy-
wieź ocet (w Czaplinku nie mają) oraz jak najwięcej słoików. Chcielibyśmy utrwalić
te węgorze w marynacie.
Padam do nóżek
Janusz P.
Środa 8 sierpnia
W kuchni było ciepło i przytulnie. Być może dlatego, że za oknem szalała burza,
a na piecyku gotował się prawdziwy obiad dla Idusi. Grzmoty w niebiosach nie były w
stanie zagłuszyć rozkosznego dla jej ucha bulgotania rosołu z kurczaka. Tak jest, z
kurczaka.
Ida Borejko mogła już sobie pozwolić na kurczaka, pomidory, pączki z cukierni
„Hanusia” i nawet na brzoskwinie z importu. Zarobiła paręset złotych na gipsowych
serduszkach - nie wiedziała dokładnie ile, bo zanim przeliczyła pieniądze, już je czę-
ściowo wydala. Ale to nie miało znaczenia. Ważne było, że już się skończyły czasy nę-
dzy.
- Czemu nie - grzecznie odparła Ida. Bogu ducha winna Paulinka nie musi wie-
dzieć, że Ida jej nie znosi z przyczyn niskich i małostkowych, jak na przykład zawiść.
- Często cię widuję - odparła Paulinka z prostotą. - Zresztą twoja siostra Gaba
chodzi do naszej szkoły.
- Ach, tak.
- Proszę?
- Nie mam chyba prawa o tym rozmawiać - wyrzekła Ida powoli. - Zwłaszcza z
osobami postronnymi.
- Po pierwsze, ty głupia smarkulo, ja nie jestem postronna - wycedziła Paulina
zimno. - A po drugie, o czym nie masz prawa rozmawiać?
- Słuchaj, odczep się. Jak chcesz coś wiedzieć, to idź do pana Paszkieta.
- Nie, ja tam już nie pójdę. Po tym jak ta stara mi powiedziała, że się narzucam
Krzysiowi... moja noga tam więcej nie postanie.
- A dajże ty mi spokój - zezłościła się Ida. - Dlaczego ja zawsze muszę być w coś
wplątana? - z kuchni napłynął zapach rosołu i Ida poczuła głód zmieszany ze zniecier-
pliwieniem. - Przepraszam cię na chwilę, muszę zajrzeć do kuchni, bo mi się obiad
wygotuje.
Ida odwróciła się od piecyka - o, a ta już tutaj! Stoi w progu kuchni i kapie
deszczówką ze swojej peleryny.
- Można usiąść?
Coś podobnego! Aluzja była zbyt czytelna, by Ida mogła udać niezrozumienie.
Zjadła równiutko połowę kurczaka. Małe kęski znikały w jej wiśniowych ustach
jak w otworze odkurzacza, szybko i higienicznie. Jedząc mówiła o Krzysiu.
Lecz oto fiołkowe oczy uniosły się znad talerza drapieżnym spojrzeniem i zawi-
sły na ustach panny Borejko.
- W szpitalu!!!
Paulina nagle zaczęła płakać. I oto stała się rzecz dziwna. Nos się jej zaczerwie-
nił, a pod zapłakanymi oczami wystąpił różowy rzucik, dokładnie taki, jaki pojawiał
się na obliczu Idy w chwilach rozpaczy.
Był to dla panny Borejko sygnał, że złotowłosa piękność jest przecież takim sa-
mym człowiekiem jak wszyscy. Im bardziej Paulina szlochała, im częściej wycierała
bulgocący nos w chusteczkę, tym mocniej Ida jej współczuła.
- Rety - przejęła się Ida. - Słuchaj, może napij się zimnej wody. Albo może wa-
leriany ci dam... no, czego płaczesz... no proszę, przestań...
- Ach! Ida! - wyrzuciła nagle Paulina z głębi łkających piersi. - Ja go tak ko-ko -
-cham! Ja go kocham nad życie!
No, tak. Idzie łzy stanęły w oczach. Było to naprawdę niebywale wzruszające.
Paulina z płaczu dostała czkawki i Ida musiała ratować ją zimną wodą oraz waleniem
w kark.
- Bo ja się boję, że on się obraził! - wyznała Paulina, krzywiąc usta jak dziecko.
Idzie przyszło do głowy, że chyba się obraził rzeczywiście. Ale nic nie powie-
działa.
- Przed wakacjami - ciągnęła Paulina - mieliśmy iść do kina i on już nie za-
dzwonił. Może dlatego, że... no, był taki chłopiec z naszej klasy... i ja się nie mogłam
zdecydować, którego z nich wolę. Potem oni nagle się ze sobą pokłócili i obaj przestali
do mnie dzwonić. A ja zrozumiałam, że kocham tylko Krzysia.
- Tak. Słuchaj... Ja cię proszę. Gdyby kiedyś zgadało się o mnie spróbuj go
przekonać, że musi się ze mną zobaczyć. Obiecujesz?
Czwartek 9 sierpnia
Była dziesiąta rano, kiedy słodko śpiącą Idę zaniepokoił jakiś chrobot. Śniło się
jej akurat coś wzniosłego i porywającego, czyjeś oczy szare i świetliste, jakiś lot w po-
wiewających różowych woalach i anielskie śpiewy - więc natrętny chrobot dobiegający
ze świata jawy zirytował ją nawet we śnie.
Otworzyła jedno zapuchnięte oko i uniosła głowę o trzy milimetry. I wtedy na-
gle, jak potężna eksplozja, wdarły się do mieszkania radosne wrzaski, łomot drewnia-
ków, pisk szczęścia, huk zatrzaskiwanych drzwi oraz okrzyki:
- Iduś! Iduś! Gdzie jesteś?! - i zanim śpiąca zdołała się rozczmuchać na dobre,
już na jej brzuchu siedziała Pulpa - tłuste różowe sześcioletnie stworzenie bez przed-
nich zębów - i podskakiwała z rozmachem, aż Idzie jęczały trzewia. Od strony głowy
atakowała ją dziesiątkami mokrych i zimnych pocałunków druga siostra, Nutria. Ga-
briela zaś z typową dla siebie brutalnością ściągała kołdrę z chudych nóg Idusi, zrzę-
dząc przy tym i dogadując. Mama weszła do pokoju na ostatku i ze śmiechem siadła
na krawędzi łóżka.
- Ano nie - przyznała Ida, unosząc się na łokciu i stękając pod ciężarem Pulpe-
cji. - Tak się zastanawiam, czy to przypadkiem nie sen.
Ida spojrzała bacznie na starszą siostrę, sprawdzając, czy nie załamał jej fakt, iż
Pyziak wybrał ojca i węgorze. Ale nie. Gabriela zresztą nie była z tych, co się załamują.
To raczej ona wyglądała, jakby zdolna była połamać wszystko wokół. Gabrysia miała
lat osiemnaście, sylwetkę i mocne ręce koszykarki oraz jasne włosy przystrzyżone po
chłopięcemu. Okrągła jej twarz była opalona i rumiana.
- Jakim cudem tak się opaliłaś? - jęknęła Ida z zawiścią. - Przecież ciągle lało.
- Nie miałam nic do roboty, kiedy już umyłam te gary – wyjaśniła Gaba, śmie-
jąc się zaraźliwie. Zdjęła sweter przez głowę i cisnęła go w kąt. - Janusz znikał na całe
godziny, to się opalałam, jak tylko słońce wyjrzało. - Zdjęła spódnicę. - Uwaga, zama-
wiam, ja pierwsza się kąpię! - i z tymi słowami pognała do łazienki, zrzucając w biegu
podkoszulek i drewniaki.
I poczuła, że mówi nieprawdę. Nie było jej dobrze samej. Było jej paskudnie.
Zrozumiała to dopiero teraz, kiedy potrójny tajfun miłości siostrzanej zabarwił dzień
różowym optymizmem. Nareszcie w domu będzie normalnie.
- Proszę?
- No, co jest?
- Ida, co to za pan Paszkiet? Czyś ty przypadkiem nie trafiła w jakieś złe towa-
rzystwo? Boże drogi, a ciotka Fela ostrzegała. To jednak należy wierzyć w przeczucia.
Mnie się nawet ten twój milicjant wyśnił...
- Mamo, uspokój się. Pan Paszkiet to prawdziwy dżentelmen starej daty. Bar-
dzo godna osoba. Erudyta. Senekę cytuje i tak dalej. Tata na pewno by go zaaprobo-
wał.
- Słuchaj, ja go też zaaprobuję, jeśli jest tym, za kogo się podaje. Chcę go po-
znać.
- No - uspokoiła się mama. - Hej, Gaba! Pospiesz się z tą kąpielą! Albo przynaj-
mniej nie pluskaj tak kusząco! Och, Iduś, jak ja się stęskniłam za porządną gorącą ką-
pielą! Chyba będę się moczyć całymi dniami.
- Dlaczego?
- Nie bądź taka pewna - wtrąciła Ida, pakując sobie w usta pół skibki chleba. -
Pyziaczek właśnie sobie odpocznie bez ciebie...
- Te, bo w dziób!
- Nieprawda, mamo, ja się śmieję, bo jeszcze mogę tyle zjeść! Mamo, powiedz
jej, żeby się nie śmiała! Bo mi trzęsie stołem i już mam plamę z masła na spódnicy!
- Cicho! - wrzasnęła nagle Ida, wymachując kurczęcą pałką. - Czy mi się zdaje,
czy ktoś dzwoni?
- Nie, słowo daję, nie zeżrę. Powinnaś otworzyć, bo ja jestem zmęczona po wa-
kacjach. No? No, idź już!!!
Ida, która siedziała najbliżej drzwi, zerwała się wreszcie i trzema susami znala-
zła w korytarzu. Otworzyła drzwi.
Piątek 10 sierpnia
- Głupsssstwo.
- No i boli.
- Ha! Widzisz!
- Wyglądam już jak człowiek. Nie ma nawet śladu, bo operowali od strony jamy
ustnej. Ida!... Ach, Idusiu!... Tak ci dziękuję. Wstyd mi, że tak cię traktowałem.
- Jak bydlak.
- Co?!...
- No, czego tak nagle umilkłeś? Krzysiu... ona chciałaby cię odwiedzić!
- Nigdy!!! Nie chcę jej widzieć! Ile razy mam to wam wszystkim tłumaczyć!
- Kto wie.
- No, jak chcesz, stary, ale ja tam już do ciebie nie wlezę przez okno. Hę, hę.
Przez szumiącą ścianę deszczu, która srebrzyła się tuż za oknem werandy, nie-
wiele chyba było widać. Starszy pan, pochylony do przodu, stojąc na ugiętych nogach,
całą postawą mimowolnie wyrażał czujność i skupienie.
- Przyszła Ida z mamusią - powiedziała Basia, a w jej tonie można było się do-
szukać odcienia życzliwego respektu. - Proszę bardzo, pani Borejko, niech pani spo-
cznie.
Mama uśmiechnęła się i tym swoim uśmiechem podbiła Basie do reszty. Sta-
ruszka aż się rozjaśniła i, żeby okazać pani Borejko całą swą sympatię, podsunęła jej
ukochany fotel starszego pana. Pan Paszkiet właśnie odwrócił się, nie opuszczając rąk
z lornetką, i zauważywszy pośrodku swego fotela drobną figurkę z siwiejącym kokiem
i błękitnymi oczami, zdziwił się nieznacznie.
- Witam panią - rzekł, z pewną niechęcią odstawiając lornetkę. Ida pospieszyła
z przedstawianiem, uśmiechami i ogólnym Wersalem. Bardzo jej zależało na tym,
żeby mama nie zniechęciła się przypadkiem do pana Paszkieta. A ten jak na złość był
dziś nieswój i roztargniony. Pocałował mamę w rękę, lecz wyraźnie powściągał nie-
cierpliwość, która gnała go do lornetki i werandy. Wyraził, co prawda, słowa uznania
dla Idy, zaproponował paniom kawę i zwrócił się do Basi, lecz nagle w ogrodzie wy-
buchł przeraźliwy skowyt psa. Pan Paszkiet zapomniał o kawie i Wersalu i z młodzień-
czą żywością skoczył ku oknu.
- Ha! - wrzasnął, przyciskając szkła do oczu. - Mam ich! Tym razem ich mam!
Ida, chodź tu, popatrz!
- Są, zbrodniarze! - wrzasnęła Ida, widząc w szkłach wystającą zza krzaka łepe-
tynę starszego Lisieckiego. Za gęstą zielenią bzu widać było drugiego chłoptasia. Pies
wył wniebogłosy, a oni uważnie pochyleni, wykonywali nad nim jakieś zamaszyste ru-
chy.
- Nie wiadomo jeszcze, czy to Lucyper! - gorączkowała się Ida z lornetką przy
oczach. - Ja nie widzę dokładnie, bo liście zasłaniają.
Zanim Basia przyniosła parasol, Ida już gnała przez trawnik, kuląc się pod cięż-
kimi biczami deszczu. Dopadła granicy posesji i przytaiła się za krzakiem bzu. Była
całkiem przemoczona, oczy zalewała jej woda spływająca z grzywki, sukienka lepiła
się do grzbietu. Przez szum ulewy słyszała głosy braci Lisieckich. Nie mówili wiele.
Pies już nie wył, tylko piszczał cichutko. Ida rozchyliła gałęzie bzu i wyjrzała wprost na
ociekającą wodą rozradowaną fizjonomię starszego z braci. Co oni tam robią? Rozchy-
liła gałęzie mocniej. Szelest liści zwrócił uwagę chłopca. Czujnie uniósł głowę. Z naglą
decyzją Ida runęła przez krzaki na wprost, zbierając na siebie całą wilgoć z liści i gałą-
zek.
Ida usłyszała skowyt psa. I jednocześnie pod swymi nogami ujrzała puszkę far-
by, pędzel i długą smugę zieleni, rozlaną na betonowej ścieżce. Pies zawył. Gdzież on
był, u licha? Ida przetarła oczy, rozejrzała się i serce jej zamarło. Lucyper czy nie Lu-
cyper?
Czyszczenie Lucypera przeciągnęło się. Kiedy wreszcie zdjęto z niego całą zie-
leń, został ponownie wykąpany, wysuszony i otulony ręcznikiem.
Deszcz już nie padał. Słychać było, jak na drewnianą podłogę werandy spadają
z głośnym stukiem ostatnie krople z dziurawej rynny. W powietrzu unosiła się lekka
mgiełka, która przeniknęła na wskroś wilgotną sukienkę Idy. Już miała przekręcić
mosiężną klameczkę drzwi, kiedy nagły ruch za krzakami bzu zwrócił jej uwagę.
- Puść go!!! - krzyknął spod jej boku mniejszy Lisiecki i z całej siły kopnął ją w
kostkę.
- Coś ty zrobiła, dziewczyno! - załamał ręce pan Paszkiet, który nie mogąc prze-
drzeć się przez krzewy, miał tylko okazję ujrzeć dwa zielone potworki, ryczące wnie-
bogłosy i oddalające się spiesznie w stronę ulicy. - I gdzie twoja wiara w człowieka?
Gdzie te wszystkie twoje teorie? Nie chciałbym cię martwić, ale ty chyba przeszłaś na
system represji.
- Proszę pana - odparła na to Ida Borejko, drżąc jak liść na wietrze z zimna i
zdenerwowania. - Stała się rzecz bardziej okropna, niż się panu zdaje. Ja wiedziałam,
że mi tego robić nie wolno. Ale, proszę pana, sprawiło mi wielką satysfakcję, że im za-
chlastałam te bezczelne gęby.
Pociągnęła nosem i wyszła zza bzu. Stanęła przed panem Kaszkietem mokra,
chuda i fioletowa z zimna.
Sobota 11 sierpnia
Ida opuściła popołudnie u pana Paszkieta z powodu kataru. Nie był to jednak
katar aż tak silny, by mógł przeszkodzić jej w udaniu się do kina; przyznała się sama
przed sobą, że się wymigała od pójścia na Krasińskiego, bo jej było wstyd za wczoraj.
Wróciła z kina o wpół do ósmej i zastała dom przepełniony gośćmi oraz rodzi-
ną. Nutria i Pulpecja, rozognione, same już nie wiedziały, pod którymi drzwiami mają
podsłuchiwać; miotając się w rozterce, wypełniały sobą cały przedpokój. Rodzice go-
ścili właśnie stryja Józeczka z Felicją i wiedli ożywioną dyskusję na temat wychowania
- który to temat jest, jak wiadomo, szczególnie pasjonujący, nie tyle dla wychowują-
cych, co dla wychowywanych. Za to w zielonym pokoju Grupa ESD oznajmiała swą
obecność wielkim wrzaskiem i wybuchami śmiechu. Odchodziły tam opowieści o ser-
cowych kłopotach Joasi.
- Ludzie, co z wami, czyście powariowali? Czy was, nie daj Boże, wypuścili z
kryminału? Dlaczego wszyscy pogoliliście sobie głowy?
- No, więc, Iduś, jak one nam nie chciały gotować, to myśmy im powiedzieli, że
skoro tak, to niech przestaną udawać kobiety. One to wzięły dosłownie, poszły do fry-
zjera i kazały się ostrzyc po męsku. Więc myśmy w tej sytuacji nie mogli nosić dłuż-
szych włosów. Sama rozumiesz. Myśmy się musieli dostosować do ogólnego trendu.
- Tak, tak, ale ja chciałam zauważyć, że teraz nasza Grupa wygląda bardzo nie-
jednolicie - zaterkotała Aniela Kowalik, zrywając się na nogi.
Żółte światło wiszącej lampy oblało jej głowę o króciutkich, lśniących czarnych
włosach. Poprawiła palcem okulary zjeżdżające po pochyłości zadzierzystego nosa i
oznajmiła krótko, wskazując palcem Idę:
- Ujednolicić!
- Proszę bardzo - zgodziła się Ida, której było dokładnie wszystko jedno, jaką
ma fryzurę, ponieważ - była tego pewna - w każdej jest jej jednakowo nie do twarzy.
Część naukowa zebrania rozpoczęła się zaraz potem. Członkini Ida Borejko
oświadczyła, ze referatu wygłosić nie możne primo, z powodu kataru, secundo,
gdyż zupełnie zapomniała o tym, ze w celach naukowych ma oddać się nieróbstwu i
przez pomyłkę pracowała jak dziki osioł. Na liczne zapytania zebranych udzieliła
wyczerpujących wyjaśnień, podając adres pracodawcy i streszczając zwięźle swoje
przeżycia w okresie pracy u wyżej wymienionego. Złożyła również dobrowolną sa-
mokrytykę, dodając, iż całkiem wywietrzało jej z głowy, że członek Grupy ESD nie
zaniedbuje rozsyłania Eksperymentalnych Sygnałów Dobra nawet w fazie ducho-
wej prostracji. Tu wywiązała się krótka dyskusja. Członkini A. Kowalik stwierdziła
kategorycznie, że nakłonienie chorego człowieka do poddania się operacji, więcej
nawet, uczciwe załatwienie mu bezpłatnego miejsca w szpitalu i nieustawnie w po-
mocy dla poszkodowanego psa imieniem Lucyper stanowi bez wątpienia przejaw
Dobra i jako taki świadczy jak najlepiej o lojalności członkini Borejko Idy wobec
Grupy ESD. W tym miejscu do dyskusji włączyła się Gabrysia, to jest członkini Bo-
rejko Gabriela, i uśmiechając się z właściwym sobie urokiem, powiedziała, że o opi-
nię w sprawie duchowego profilu Idy trzeba by właściwie spytać owych dwóch
chłopców, których, jak słyszymy, członkini Borejko Ida pomalowała w afekcie na
kolor zielony. Wzmianka o owych dzieciach ulicy wywołała burzliwą i chaotyczną
dyskusję, którą próżno bym usiłował tu streścić. Poirytowana Ida Borejko zamknę-
ła ją stwierdzeniem, że członkowie Grupy ESD lepiej by zrobili przechodząc od słów
do czynu i niech sami spróbują zawrzeć znajomość z tymi zielonymi potworkami.
Wyraziła też powątpiewanie odnośnie umiejętności pedagogicznych Grupy oraz jej
rzeczywistych zainteresowań społecznikowskich. Poradziła, by Grupa ESD spróbo-
wała czynić dobro w praktyce, w ciasnym kontakcie z ludźmi wychowującymi swe
dzieci w kulcie konsumpcji i zaniedbującymi ich rozwój duchowy. Zobaczymy, do-
dała, jak wam wtedy miny zrzedną.
Niedziela 12 sierpnia
Borejkowny stały przed kościołem Dominikanów, w ulewnym deszczu. Zatrzy-
mały się obie. Za każdą z nich nadciągała reszta rodziny. Pochód Boreików z Pyzia-
kiem zdążał wiec prosto i natknął się na strasznych bracia Lisieccy.
- Ty cholero, ty! - rzuciła się na Idę matka Jarka i Marka. - Ja cię na milicję po-
dam! Ja cię zniszczę!
- Te? - upewnił się tata Borejko, oglądając uważnie Jarka i Marka. - Ależ... te
dzieci nie są zielone.
- Bo je umyłam! - wrzasnęła matka piekielnych braciszków. - Szorowałam ich
cały wieczór proszkiem do naczyń!
- Ja się nie dam! Ja nie pozwolę! - nabrała nowego rozpędu pani Lisiecka, - Po-
dam was do sądu za zniszczenie mienia!
- Ida, czy zniszczyłaś tej pani jakieś mienie? - spytał surowo tata Borejko i z
chlupotem poruszył stopami.
- To być może - przyznała Ida. - Nie przyglądałam się specjalnie, po czym chla-
stam.
- Proszę pani - mama Borejko wyjrzała pojednawczo zza pleców męża. - Proszę
się zastanowić, ile jesteśmy pani winni... i wpaść do nas wieczorkiem, to sobie to omó-
wimy ze spokojem. O, tu piszę adres. Proszę.
- Rozumiem, tato - zgodziła się Ida i pomyślała, że czego jak czego, ale klasy i
wdzięku mają jej rodzice pod dostatkiem. - Nie wiecie wcale, jak was kocham - powie-
działa czule do ojca i matki.
- No, no, nie podlizuj się - odparł na to ojciec Borejko i znów udało mu się po-
wściągnąć uśmiech, który uporczywie wypływał mu na usta. - I tak cię w domu bezli-
tośnie skatuję. Nahajem po białych plecach.
Niedzielny obiad bezmięsny udał się mamie i Gabrysi nad podziw. Ugotowały
zupę kalafiorową, usmażyły stos naleśników z serem i cynamonem, a na deser upiekły
jabłka w kruchym cieście.
- Patrycjo, powinnaś zacząć już dbać o linię - zwrócił jej uwagę ojciec.
- Żeby nie popaść w otyłość. Tłuste panienki nigdy mi się nie podobały.
- Największa.
- A minimalna?
- Nie uważam się za minimalistę pod żadnym względem – odparł dość ostro. -
Nie będę zmieniał swoich zasad tylko po to, by mieć poloneza i uchodzić w oczach
mojej córki za osobnika zaradnego.
- Dla mnie minimalistą jest taki człowiek - ciągnął ojciec - który wszystkie wy-
siłki obraca na gromadzenie dóbr materialnych, podporządkowując temu celowi
wszystko i zaniedbując wartości moralne. Kto się przed nimi zamyka, ten właśnie po-
przestaje na minimum.
- Drogi chłopcze, jeśli zamierzasz wytrwać przy Gabrieli, czekają cię nieustanne
wyrzuty z powodu minimalizmu.
- Przepraszam, tato, ja nie chciałam... - zerwała się z miejsca i nad głową Pyzia-
ka cmoknęła ojca w czoło. - Wiesz, że tak nie myślę... A że czasem jestem jadowita...
W rzeczy samej, nowa fryzura była bardzo korzystna dla Idy. Króciutkie mie-
dziane loczki błyszczały na jej nadspodziewanie kształtnej głowie, odsłaniając długą
szyję i piękne wysokie czoło. Oczy, nareszcie pozbawione przesłony rudej grzywki, wy-
dawały się nawet nieco większe. Strzyżenie ujawniło również, że Ida posiada brwi,
których zamaszyste, ciemne łuki zmieniały zupełnie wyraz jej twarzy.
Ale Ida wcale nie czuła się urodziwa. Ostatecznie miała oczy. I dobrze widziała,
co odbija się w lustrze, kiedy w nie spojrzała przed wyjściem z domu.
- Fiu, fiu - powiedział starszy pan, otwierając jej drzwi i ruszając siwym wąsem.
- No, no. Ależ ładna panna do nas przyszła. Jestem zupełnie zaskoczony. Co się z tobą
dzisiaj stało?
Basia wyjrzała ciekawie z kuchni, oceniła Idę w jej nowym wcieleniu i wydała z
siebie aprobujący pomruk.
- Jak się czuje Lucyper? - zmieniła temat zażenowana Ida. Zamknęła za sobą
drzwi wejściowe i z przyjemnością skonstatowała, że z kuchni płynie zapach ciasta
owocowego.
- Wciąż jest taki ogłupiały - odpowiedziała Basia, troskliwie nachylając się nad
koszykiem, stojącym obok jej stóp. Nieszczęsny psina spał w nim twardym snem isto-
ty zszokowanej. Spod okrywającej kosz ciepłej tkaniny wystawił tylko czarny pysk o
zrezygnowanym wyrazie.
- Ano nie ma. Na mnie jest - mruknęła Ida, pogłaskała psa po głowie i przeszła
do gabinetu za starszym panem.
Gabinet był dzisiaj pełen światła i przestrzeni. Story były rozsunięte, okno i
drzwi od werandy otwarte szeroko i wypełnione blaskiem. Przez całą długość pokoju
biegły szerokie smugi słońca, złocąc drżące w powietrzu drobinki kurzu.
- Zrobiła się śliczna pogoda - powiedziała Ida, mrużąc oczy. - Przed południem
lało jak nie wiem... - odwróciła się po krzesło i zobaczyła, że przy biurku pana Paszkie-
ta ktoś siedzi. Ktoś obcy.
Niezwykle przystojny chłopak o urodzie pana Rochestera. Tak jak pan Roche-
ster miał ciemne lśniące oczy. I nawet twarz miał smagłą i pociągłą. Nawet podbródek
miał kwadratowy. Nawet usta rzeźbione i nos klasycznego kroju. I nad zrośniętymi
brwiami krótko ostrzyżone ciemne włosy. Idusi zakręciło się w głowie z zachwytu i za-
kłopotania. A tymczasem niezwykle przystojny brunet wstał zza biurka i uśmiechnął
się ostrożnie.
- Cześć... - jęknęła słabo. - Nie poznałam cię... w pierwszej chwili. Bardzo się
zmieniłeś... to jest, przepraszam...
- Pewnie - zgodził się, dotykając ręką policzka. - Tu mi wydłubali z pół kilo ko-
ści, a w ogóle to ostrzygli mi dokładnie łeb przed operacją... ale ty też się zmieniłaś... -
dodał, obrzucając Idę ciepłym spojrzeniem. - Dopiero teraz widać, jaka jesteś napraw-
dę. A to dla ciebie - i podał jej bukiecik małych, jasnoczerwonych róż.
- Nie przyszło mi do głowy nic lepszego... wierszy pisać nie umiem, a zresztą,
tobie by się należała co najmniej oda... no i w ogóle... ale muszę ci przecież za wszyst-
ko podziękować. Gdyby nie ty!... Słowo daję miałem już takie głupie pomysły... z roz-
paczy...
- Tylko że gdzieś zgubiłem... zresztą to nieważne... no, co jest Ida! Bierz kwiaty,
czego się boczysz!
Kiedy później Ida usiłowała sobie przypomnieć, na jakim to filmie była z Krzy-
siem - pamięć podsuwała jej jedynie jakieś niewyraźne kolorowe obrazki o tematyce
wojennej. Ani akcji filmu, ani tytułu, ani w ogóle niczego przypomnieć sobie nie mo-
gła, bo przez cały czas projekcji Krzysio obejmował ją za ramiona albo częstował gumą
do żucia, albo brał za rękę i serdecznie ją ściskał. Ida z wrażenia miała mgłę na mózgu.
Kiedy zaś wyszli z kina, Krzysio objął ją z zupełną naturalnością za plecy - jakby to ro-
bił już od dziesiątków lat. Idzie plątały się nogi i myśli, a koleżeńskie uczucia, jakie
dotychczas żywiła wobec Krzysia, wydały się jej nagle jakby niewystarczające.
Przez całą drogę powrotną Krzysio opowiadał, jak było w szpitalu - twierdził, że
okropnie nudno - i z jakich to powodów poprosił o zwolnienie do domu na własną od-
powiedzialność już na trzeci dzień po operacji.
- Wszyscy, jak tu jesteśmy, możemy się uważać za tumanów - rzucał gromy Py-
ziak, kiedy Ida ze swym gościem wkroczyła do zielonego pokoju.
- No, nareszcie się zjawiłaś - burknął Pyziak z widocznym złym humorem, kie-
dy tylko stuk drzwi zmusił go do przerwania oracji. Stal pośrodku pokoju, stalowe
oczy błyszczały mu gniewnie, a garbaty nos zdawał się ostrzejszy niż kiedykolwiek. -
Nie mogliśmy czekać na ciebie w nieskończoność, więc zaczęliśmy przed półgodziną.
Kto to jest?
- Co jest? - zdenerwował się Krzysio. - Jak się komu nie podobam, to proszę,
mogę wyjść. Co tu się w ogóle odbywa?
- Podejrzliwość jest ohydną cechą i źle świadczy nie o tym, kogo podejrzewamy,
tylko o nas, niestety. - Zwróciła się do Pyziaka: - Kontynuuj, mój drogi. Na czym to
skończyłeś? Że wszyscy jesteśmy tumany?
- My też jesteśmy ciekawi, dlaczego - zaśmiała się Aniela Kowalik żując gumę. -
Więc nam powiedz, Pyziaczku. Tylko już się nie wściekaj.
- Był referat, był - warknął Pyziak. - Wszyscy orzekli, że nudny. Więc go nie wy-
głosiłem do końca.
- Bzdury! Wcale nie jestem wściekły! Zresztą, może to naprawdę nie było cieka-
we...
- Tylko przydługie - wyjaśnił Robert Rójek, śmiejąc się całą swoją poczciwą gę-
busią. - Pyziaczek dawał nam przykłady argumentów i chwytów w sztuce prowadzenia
sporów na podstawie rozprawki „Erystyka”. Pasjonujące, ale mniej więcej do piątego
przykładu. A jest ich w sumie... trzydzieści sześć, zdaje mi się?
- Te, bo ci wstrzelę.
- Jak to, czyż nie lepie} przytoczyć któryś z tych trzydziestu sześciu argumen-
tów?
Krzysztof nachylił się do Idy.
- Przepraszam - rzekł Pyziak. - Ale zanim zacznę cokolwiek mówić, muszę do-
wiedzieć się czegoś o Krzysztofie. Na przykład, czy nie poleci on z gębą do dyrekcji Li-
ceum numer dwanaście.
- Zdaje się, stary, że nie będziemy się lubić - powiedział porywczo. - Porzuć swe
obawy. Wychodzę.
- To ja też - podniosła się Ida solidarnie. - Wstydź się, Janusz. Wszyscy się
wstydźcie. Najpierw dużo gadania o tym, że każdy ma w sobie okruch dobra, a potem
coś takiego przy pierwszej okazji. W waszym podejrzeniu kryje się niewiara w dobro,
ot co.
- Eksperymentalny Sygnał Dobra. Ale teraz to już raczej tylko nazwa została...
Wymyślili taką zasadę, że na sygnał dobra da się uzyskać odpowiedź od dobrej części
duszy absolutnie każdego człowieka.
- Jasne. Bardzo dobra zasada. To jest w ogóle paczka bardzo fajnych ludzi i na-
prawdę mi przykro, że poznałeś ich akurat dziś... kiedy byli nie najfajniejsi.
- A ja ciebie, Krzysiu.
- I dlatego powiem ci coś, czego nie powiedziałem jeszcze nigdy żadnej dziew-
czynie.
Idę oblał war wzruszenia. Zmysłowy uśmiech pana Rochestera mignął w jej
wyobraźni. „Będę musiała mu wyznać, że kocham Klaudiusza” - pomyślała w miłym
popłochu. Lecz niezależnie od Klaudiusza przyjemnie będzie usłyszeć słowa, których
Krzyś nigdy nie mówił żadnej dziewczynie.
Idę przeszyło podejrzenie, że Krzysio z niej okrutnie drwi, lecz jego poważny
ton rychło ją uspokoił.
- Bo ja, widzisz, dlatego o tym nikomu nie mówiłem, że jakoś wstyd mi gadać
tak górnolotnie. Bo może ja się wymądrzam... to zawsze jest śmieszne, jak kto gada za
wzniosie.
- Wcale nie zawsze - sprostowała Ida. - Wcale, ale to wcale nie zawsze, Krzysiu.
Śmieszne jest to tylko wtedy, kiedy się gada wzniosie, a myśli przyziemnie. Tak ja
uważam.
- Nie udawaj.
- No, ona działa tak, że jakaś moja wina, czy też błąd, rozumiesz, którego żału-
ję, wyzwala we mnie siły, które mnie podnoszą. Jakby każda wina, którą sobie prze-
myślę, stawała się budulcem mojej siły. I mojej moralności.
- Nie, nie, to już jesteś zbyt radykalny. Twoja Zasada Szwungszajby jest bardzo
mądra. Ty też jesteś bardzo mądry, Krzysiu.
- A ja cię odprowadzę - Ida także zerwała się ze stołka. Ale nie poszli nigdzie, bo
okazało się, że właśnie przyszła pani Lisiecka.
- Ale obrazek, co? - szepnęła Ida do Krzysia, kiedy oboje, utajeni w ciemnej
kuchni, patrzyli w oświetlony prostokąt drzwi.
Widzieli w nim scenkę godną pędzla naprawdę dobrego malarza realisty. Każ-
dy szczegół był tu ważny i znaczący. Pani Lisiecka ze swymi piekielnymi chłoptasiami
stała tuż za progiem, w tle mając zamknięte właśnie, biało lakierowane drzwi fronto-
we. Mama Borejko zaś, jasno oświetlona wiszącą nad nią żarówką, w otoczeniu swych
młodszych córek, umiejscowiła się naprzeciwko, jak odważnik na drugiej szalce wagi.
Pani Lisiecka była tą, która ubierała się zamożniej. Z pewnością jej budżet do-
mowy nie przeżywał Borejkowskich napięć. Z pewnością też nie cechowała jej Borej-
kowska beztroska finansowa. Pieniądze zarabiane rzetelnie przez pana Lisieckiego
pani Lisiecka wydawała z rozwagą na złotą biżuterię i bistor.
Mali Lisieccy stali nieruchomo i ponuro przed swoją matką, szczypiąc się cich-
cem i wymieniając ukradkowe kopniaczki. Co rzucało się w oczy bardzo wyraźnie - to
to, że byli oni na pewno ostatnimi z dzieci, którym wolno by było z rozpędu wskaki-
wać swej matce na plecy lub zwisać z jej ramienia, oplatając jej talię przybrudzonymi
nogami. A to właśnie, nic innego, czyniły ze swoją matką umorusane siostry Borejko.
- Nie mam pani dokąd poprosić - powiedziała zdyszanym głosem, klepiąc córkę
po chudym tyłeczku. - W moim pokoju porządki, w pokoju małych nieporządki, a u
dużych są goście.
- Nie szkodzi - odparła sztywno pani Lisiecką i poprawiła sztywne loki sztywny-
mi palcami.
- To chyba za wiele - wybuchnęła Ida. - O ile pamiętam, Jarek i Marek nie byli
tego dnia spowici w złotogłów.
Pani Lisiecką zrobiła minę, która miała znaczyć, że tylko głęboko zakorzeniona
kultura osobista powstrzymuje ją od wytargania panny Borejko za te ryże kudły.
- Spokój, Ida, nie targuj się, proszę - powiedziała mama Borejko tonem sta-
nowczym. - Nutria, podaj moją torebkę i złaź ze mnie, bo się przewrócę. - Wysupłała
banknoty z chudej portmonetki, przeliczyła j podała je pani Lisieckiej. - Osiemset zło-
tych, proszę.
- N-no tak, wszystko - odpowiedziała pani Lisiecką, nie mogąc poskromić wy-
razu rozterki. Niepewnie schowała pieniądze. - Ja... oczywiście... - powiedziała -
...mogę pani wyszczególnić, co ile kosztowało.
- To... do widzenia - bąknęła pani Lisiecką głosem zupełnie już miękkim i wy-
konawszy kilka niepewnych gestów, zdecydowała się wreszcie zamknąć torebkę i opu-
ścić mieszkanie Borejków.
Poniedziałek 13 sierpnia
- Tak jest. Ich zachowanie. Ty wiesz, że im chyba jeszcze nikt nigdy nie powie-
dział, co jest dobre, a co złe. I oni tego po prostu najzwyczajniej nie wiedzą.
- Naprawdę?!
- Tak jest, Ida. Ty masz łeb. No, a dlaczego nie sądzą, że postąpili źle?
- Wielki Boże - wtrącił się pan Paszkiet ze swego fotela i potoczył po młodych
wzrokiem ponurym. - Czy wy już naprawdę nie macie o czym rozmawiać?! Słucham i
uszom nie wierzę! Basiu! Kiedy będzie kawa?!
- Uch! - zirytował się pan Karolek. - Jeszcze to! Najpierw Ida z Krzysiem nudzą
mnie Lisieckimi, teraz Basia zaczyna z bawarka. Dlaczego ja muszę bez przerwy słu-
chać o tych małych sadystach?! Nienawidzę takich ludzi jak ci Lisieccy!
- Oj, panie Karolku, niech pan nie będzie taki ostry. Kto to słyszał ludzi niena-
widzić. To wszystko stworzenia Boże.
- Ja też nie ludzi właściwie nienawidzę, a tego zła, co w nich siedzi... no, czego
się śmiejecie, smarkacze? - fuknął pan Paszkiet, bo Ida i Krzysio rzeczywiście wymie-
nili uśmiechy.
- Przecież nienawiść też jest złem - powiedziała nagle Ida z miną, jakby coś
ważnego odkryła. - A jeśli nienawidzi się zła w złym człowieku... proszę pana... to wte-
dy...
- To wtedy nadaje się złu moc zarażania. Jak można zwalczyć zło, kiedy się jest
nim zarażonym?
- Pan Karolek niech się nie wykręca, tylko przyzna, że nasza Ida ma rację.
- Ja miałbym to przyznać? Cha, cha, cha! Niech Basia raczej im powie, żeby
przestali, bo ja dziś nie mam nastroju na pseudofilozoficzne brednie. Dlaczego na sta-
re lata muszę wysłuchiwać czegoś, co mnie męczy, nudzi i w najmniejszym stopniu
nie interesuje?
- Rany boskie! - wybuchnął pan Paszkiet, trzaskając książką o stół. - Więc do-
brze! Macie rację! Powtarzam, macie rację! Tfu, babska logika. Macie rację! A teraz
wreszcie przestańcie mnie zanudzać. Proszę, żebyś podjęła swoje obowiązki! Masz
mnie bawić jakąś lekką, wesołą konwersacją. Za co ja ci płacę, u diabła?!
Zbliżali się właśnie do rogu ulicy Roosevelta. Był wieczór. Pochmurno. Drobny
ciepły deszczyk przelatywał, cichł i zanikał - by po chwili pojawić się znowu.
- Słuchaj, a właściwie dlaczego myśmy się dotąd nie znali? - spytał jednocze-
śnie Krzysio. - Jak można nigdy się nie widzieć, kiedy się mieszka tak blisko siebie?
- Tak? - podejrzliwie spojrzał Krzysio i kopnął kawałek cegły, który potoczył się
z grzechotem po nakrapianym deszczem asfalcie, - Myślałaś, że jaki jestem?
- Ej, przestań, stary, no, czego się nadymasz! Przecież ci mówię, że się omyli-
łam!
- No, no.
- Nie wiem. Potem, już w szpitalu, patrzyłem na ciebie i wiedziałem, że się nie
mylę. Jak kto się do ciebie uśmiechnie, to ty się cała rozpromieniasz. Tak jakbyś, ro-
zumiesz, tylko na to czekała, o tak - tu Krzysio zademonstrował, jak to Ida się rozpro-
mienia, co jej wyraźnie się nie spodobało.
- Słoneczna.
- Bo to wcale niełatwo pokazać. Ty się tak rozjaśniasz, jakby ci się w środku za-
palała żarówka.
- Stary, a czy nie myślisz, że właściwie to każdy jest inny, niż się wydaje na oko?
- Mówiłem - burknął Krzysio. - Że Paulina też mi się wydawała kimś innym, niż
jest rzeczywiście.
- Tak, tak - westchnęła Ida. - Rozumiem twoje zmartwienie. Moja pomyłka do-
tyczyła nie Klaudiusza, a raczej jego uczuć.
- Nie była?
- Nie była, Iduś - rzekł Krzysio drżącym nieco głosem. - Umawiała się jednocze-
śnie ze mną i z moim przyjacielem. I wszystko mu ze śmiechem opowiadała. Wyznał
mi to na początku wakacji. Rozumiesz - byliśmy przyjaciółmi. I on już nie wytrzymał
tej sytuacji. Ale ona! Ona! - ona mogłaby tak całymi latami. A kiedy jej powiedziałem,
że wiem wszystko, zgadnij, co zrobiła?!
- Teraz ona natrętnie za mną lata i domaga się, żeby ją wysłuchać. Nie mam
ochoty. Było, minęło. Wszystko skończone. - Tu głos Krzysia drgnął wyraźnie i zała-
mał się.
- Patrz, ale ty nie dajesz Paulinie żadnej szansy. Nie chcesz nawet wysłuchać jej
racji.
Ida poszła do łazienki. Umyła ręce i przygładziła swoją nową fryzurę, poogląda-
ła swoje miny w lustrze i sama nie wiedząc jak i kiedy, popadła w zadumę o zabarwie-
niu sercowym. Na sercu było jej, mianowicie, jakoś rzewnie. Krzysio. Klaudiusz. I tak
dalej. Niesprecyzowane uczucia kłębiły się w jej sercu sprzecznymi falami i Ida, pa-
trząc w lustro po raz któryś z rzędu - lustra bowiem, wbrew szklanej swej naturze, wy-
wierały na Idusię wpływ magnetyczny - dostrzegła, że się rumieni. Reakcja ta była
prawidłowa, ale niejasny był dla Idy przedmiot tych rumieńców. Kto? Klaudiusz?
Krzysio? Niby dlaczego ten, a nie tamten? Niby dlaczego tamten, a nie ten? Niby dla-
czego którykolwiek z nich? Klaudiusz był przecież nieodwołalnie stracony a Krzysio
zachowywał się zawsze w sposób czysto koleżeński (niestety) W dodatku ona sama
dziś posiała w nim ziarno wątpliwości co do winy robaczywej Paulinki. Tak, uczyniła
to. Własnoręcznie. Ciekawe, dlaczego. No, bo przecież obiecała Paulinie, że się za nią
wstawi. Więc się wstawiła - choć w głębi duszy była pewna, że perfidna Paulin ka zdol-
na jest do imputowanych jej czynów.
Dobrze się stało, że ktoś zadzwonił do drzwi, bo Ida już-już miała się rozbeczeć.
Podświadomie spodziewała się ujrzeć na progu Krzysia. Ale kiedy otworzyła drzwi, jej
wzrok, skierowany na wysokość metra osiemdziesiąt, uderzył w mroczną pustkę. Mu-
siała opuścić oczy, by dostrzec na progu dwie żółte pelerynki, a w nich braci Lisiec-
kich.
- No, co jest? - warknęła Ida, którą świerzbiły ręce. Przyjrzała się Lisieckim, z
nie tajoną niechęcią.
Lisieccy stali wciąż bez ruchu i bez dźwięku; więc mama popatrzała pytająco na
Idę, potem uniosła brwi i dodała:
- A może chcielibyście zostać u nas chwilę? Jeśli tak, to proszę? Zdejmijcie pe-
leryny i idźcie do dzieci. Bardzo ładnie się tam bawią.
- Dobranoc - przypomniał sobie Jarek i ukłonił się zdawkowo. Marek też wyko-
nał coś w rodzaju niechętnego ukłonu, po czym, nie mogąc najwidoczniej odmówić
sobie tej przyjemności przynajmniej na zakończenie, z całej siły zatrzasnęli za sobą
drzwi.
Środa 15 sierpnia
- Nie, jeśli pomalowali, to na pewno nie matkę, matka jest w NRD. Pojechała
na tydzień odwiedzić męża. Ta jej gruba siostra zamieszkała u niej, żeby się zająć
chłopcami.
Odwróciła się i ujrzała Paulinkę. Była piękna i elegancka jak nigdy dotąd. Idzie
po prostu zaparło dech z bezradnego podziwu i - co tu ukrywać - zawiści. Romantycz-
na sukienka, z jedwabiu w kolorze wina, z niesłychanie wyrafinowanym zestawem
zwiewnych jedwabnych szaliczków, podkreślała wspaniały koloryt cery i włosów tej
robaczywej Pauliny. Ida czuła, jak ona sama nagle gaśnie, szarzeje, niknie i zamienia
się w coś przypominającego rozdeptaną ćmę. Jakże boleśnie odczuwała w tej chwili
swoją brzydotę, chudość swoich nóg, długość rąk, kanciastość ramion, brak wdzięku i
towarzyskiej swobody. Jakże przykro było poczuć nagle, że nie jest już najważniejsza
dla pana Paszkieta i dla Krzysia, a nawet dla Basi, która - negatywnie, ale jednak - też
zajmowała się Paulinką. Co do Krzysia, wystarczyło na niego spojrzeć w tej chwili, by
wiedzieć, że w istocie nie potrzebuje od Pauliny mądrych rozmów i błyskotliwych
uwag na temat Schopenhauera. Naburmuszony i niechętny, Krzysztof nie odrywał
jednak od Pauliny zachwyconego wzroku. Zapomniał zupełnie, że Ida istnieje na tym
globie, w tym mieście, w tej dzielnicy, w jego domu wreszcie, na krześle obok. Idy nie
było. Nie było też dziadka ani Basi. Była tylko Paulina. Właśnie siadała, mieniąc się
barwami, na krześle podsuniętym jej przez pana Paszkieta - przez uśmiechniętego, ra-
dosnego pana Paszkieta! Jedna tylko Basia, kochana istota, założywszy ręce na brzu-
chu, nasępiwszy siwe brwi, wydymała policzki z wyrazem niechętnego oburzenia. Wy-
glądała, jakby z trudem opanowywała chęć pozbycia się elegantki - i to dowolnym
sposobem.
- Strasznie dawno ich już nie jadłam! - upajała się dalej. - Nikt ich nie potrafi
upiec tak jak pani Basia!...
- To mleko...
- Jak pan Karolek sobie życzy, ale to nie jest dobre mleko. Lucyper w nim pysk
maczał - powiedziała Basia grobowo i przewróciła oczami.
- Ależ doprawdy! - zaszczebiotała Paulinka, higienicznie pochłaniając wafel. -
Proszę sobie nie robić... - kęsek - kłopotu... przyszłam przede wszystkim... - kęsek - do
Krzysia... mam ważną sprawę... - kęsek. I - może, Krzysiu, przeszlibyśmy do twego po-
koju?
Ida nieomal zastanawiała się, dlaczego nie słychać buczenia przy tym uprząta-
niu wafli. „Ona też mnie nie dostrzega - pomyślała. - Nawet na tyle, żeby się ze mną
przywitać”. Nikt jej nie dostrzega. Gdyby teraz na przykład zwisła martwa w krześle,
nikt - no, może z wyjątkiem Basi, ale marna to pociecha - nie zauważyłby jej zgonu.
Gdyby teraz wstała i wyszła, też by nikt tego nie widział.
Wstała na próbę. Wzięła torebkę. Przyjemnie byłoby się przekonać, iż była nie-
sprawiedliwa. Zrobiła kilka kroków ku werandzie. Nikt na nią nie spojrzał. Więc wy-
szła. Zstąpiła ze schodków werandy i powlokła się ogrodem do wyjścia na ulicę. Nikt
za nią nie zawołał. Pewnie.
- Ja tam nie wiem, czy to pana żona - odrzekł chłopiec tonem starca wszech-
stronnie doświadczonego przez życie.
- Zapewniam cię, że tak, jeśli myślimy o tej samej osobie - oświadczył z galante-
rią ojciec Borejko. - Milu, pozwól tu na moment!
Mama nadeszła z głębi kuchni, wycierając ręce. Właśnie przed chwilą cedziła
ostatnią partię pierogów. W kuchni cała rodzina (oraz Janusz Pyziak, który się zasie-
dział i został zaproszony na obiad) bez wytchnienia pożerała pierogi, polewając je
śmietaną beztłuszczową.
- A-ale... - zająknęła się pani Borejko. - Ale co wasza mama na to powie? Czy
wie?
Weszli.
- Więc jak to, jesteście zupełnie sami? Nie macie żadnej rodziny?
- Na wsi mamy.
- A sąsiedzi?
- Umówimy się tak, że co dzień zameldujecie się u mnie po parę złotych. Żebym
wiedziała po prostu, co się z wami dzieje. I żebyście nie wydali wszystkiego na gumę
do żucia. A teraz chodźcie za mną - to mówiąc pociągnęła chłopców do kuchni, posa-
dziła ich za wielkim stołem, dała pierogów i kompotu śliwkowego, uciszyła fukającą,
oburzoną Idę i zaśmiewającą się Pulpecję, wreszcie sama usiadła i zastanowiła się głę-
boko.
Bracia Lisieccy wsuwali pierogi beznamiętnie, lecz sprawnie. Ich apetyt wska-
zywał, że dość dawno nie jedli. Mama Borejko, przyglądając się im dyskretnie, przy-
znać musiała, że maniery ich nie pozostawiały nic do życzenia. Więcej, przewyższały
wszystko, na co stać było Nutrię i Pulpę, nawet gdyby się bardzo postarały - a nie sta-
rały się nigdy. Nad etykietalne nudziarstwo przedkładały radosne spożywanie piero-
gów palcami, gadanie z pełną gębą, wykradanie sobie nawzajem śliwek z kompotu,
targowanie się o jeszcze trochę śmietany i opowiadanie przy stole dowcipów o roba-
kach. Lisieccy pojadali godnie, w milczeniu, spałaszowali jednocześnie wszystko do
ostatniej okruszyny, jednocześnie odłożyli widelce, jednocześnie beknęli i uśmiechnęli
się mętnie, ukazując niebieskie od jagód ząbki.
Ida Borejko i zrobiła straszną minę rudego kościotrupa. Lisieccy wcale się nie
przestraszyli, tylko uśmiechnęli uprzejmie, jakby chcieli podziękować.
- Ja nie chciałem... - nie zrozumiał mały Marek, któremu się zdawało, że ktoś
mu zarzuca uczynienie plamy na obrusie.
- Niezły pomysł - obudził się tata Borejko, unosząc wzrok znad Głosu Wielko-
polski”. - Słuchaj, Milu, kochanie, już od pewnego czasu chciałem cię zapytać, kim są
ci dwaj młodzi dżentelmeni?
W ogródku przed werandą też tak było. Trawnik stał się rudy, a astry zagubiły
gdzieś swoje odcienie fioletu i jaśniały czystym różem. Drzewa stały nieruchome, ich
zieleń była ciemna i bezdźwięczna. Natomiast Ida, siedząc po turecku na trawie i wy-
stawiając swe piegi do słońca, wyglądała jak kolorystyczny zapis gry na trąbce - cała w
ostrych, jasnych tonach - od płomiennej głowy, poprzez żółty podkoszulek i białe por-
tki - po pomarańczowe tenisówki.
Siedziała bez ruchu, z zamkniętymi oczami, i słuchała, jak Krzysio czyta dziad-
kowi kartkę od rodziców. Pan Paszkiet, wypełniając swym olbrzymim ciałem trzcino-
wy fotel, wachlował się złożoną gazetą, bo choć siedział na werandzie, w cieniu, upał
mocno go męczył.
- Zejdź już z tego słońca - burknął, kiedy Krzysio skończył. - Ida, do ciebie mó-
wię! Upieczesz się na skwarek!
Ida z rezygnacją machnęła ręką, dając do zrozumienia, że jest jej wszystko jed-
no. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Słychać było ciche, suche stukanie. To Basia po-
rządkowała werandę, ustawiając pod ścianą puste gliniane doniczki. Nad kulawym
stolikiem brzęczały osy, zwabione słodyczą lepkich zielonych renklod i zapachem ro-
galików z konfiturą.
- Za dziesięć dni - powiedział pan Paszkiet bez humoru. - Kończy się sierpień,
kończą się wakacje. Ida pójdzie do szkoły i Krzysztof też... a ja znów będę siedział sam
w domu i nudził się jak mops.
- Ja tam nudy nie znam - powiedziała z dumą staruszka. - Nuda to grzech. Je-
stem ciągle zajęta. A jak już nie mam nic całkiem do roboty, to sobie siadam i pomyślę
trochę.
- Niech się pan Karolek zajmie czymś pożytecznym. Dla innych, nie dla siebie.
- A Basia niech mnie nie poucza, dobrze?! Skaranie boskie, że też zawsze ktoś
musi mnie dręczyć.
- Proszę bardzo, ja mogę nic nie mówić - obraziła się Basia i weszła do domu.
Osy zabrzęczały jękliwie i lekki wiatr zaszeleścił w liściach. Z dala doleciały od-
głosy jakiejś sprzeczki i Ida uniosła czujnie głowę.
„Zakładaj się z Paulina” - miała Ida na końcu języka, ale nie powiedziała nic, bo
zrobiło się jej jeszcze smutniej niż dotychczas.
- Załóżcie się o jedno i drugie - pospieszył pan Paszkiet z dobrą radą, sięgając
po przejrzystą, dojrzałą renklodę i opędzając się od os machnięciami pełnymi irytacji.
Miała rację, ryczał Lisiecki. Stwierdziła to od razu, kiedy tylko wyszła przed
dom. Mały Lisiecki znajdował się w silnym uchwycie grubego, spoconego trzydziesto-
latka o bladej twarzy. Grubas trzymał chłopca za ramię i systematycznie uderzał go po
łepetynie, dopełniając tę czynność krzykliwym kazaniem. Starszy Lisiecki skakał wo-
kół jak pchełka, czepiał się ręki grubasa, kopał go i próbował oderwać wielkie łapsko
od ramienia brata.
- Może moje! Może moje! - kłótliwie zatrajkotała Ida. - Niech go pan lepiej pu-
ści, bo zawołam milicjanta.
- A! - piskliwie krzyknęła Ida. - Jak pan może bić dziecko po głowie! Jak panu
nie wstyd! Jakby tak pana ktoś uderzył po głowie, co?
- Przecież on jest od pana słabszy! Niech pan zobaczy, jaki mały! - nie ustawała
Ida.
- Ale wóz mi potrafił porysować, co? - celnie spytał grubas, sapiąc ze złości i po-
cąc się obficie. - Gwoździem, cholera! Żebym jeszcze tego nie widział! Ale widziałem!
Na własne oczy! Gwoździem, psiakrew, po prostu gwoździem!
- Proszę pana - powiedziała spokojniej. - Rozumiem pański ból. Ale bić dziecka
po głowie jednak nie należy. Czy pan wie w ogóle co Janusz Korczak pisał na ten te-
mat? „Uderzyć dziecko niekarne, to uderzyć gorączkującego w malignie. To nie opera-
cja, a gwałt i chamstwo”. Tak, proszę pana. Bije pan bezbronnego, proszę pana. Po-
wtarzam panu, to gwałt i chamstwo.
Zrobiła krok, a wtedy mały Marek nabrał tchu i triumfalnym głosem, z głębi
swych małych trzewi, na całe swe małe, dziecięce gardziołko, zaryczał:
- Rudy kościotrup!!!
Ogłupiała z poczucia krzywdy stanęła jak wryta. Ujrzała Krzysia, który właśnie
wyszedł zza narożnika domu, akurat w samą porę, by być mimowolnym, lecz ewident-
nym świadkiem jej upokorzenia.
Co do Idy, wróciła na swe poprzednie miejsce jak gdyby nigdy nic. A przecież
coś się w niej poważnie załamało. Świat widziała w tej chwili w ciemnych kolorach i
nurtowały ją wątpliwości co do przyrodzonej mu rzekomo harmonii i celowości
wszystkiego. Drobny incydent z Lisieckimi wstrząsnął całą istotą panny Borejko i spo-
wodował zachwianie się nikłych początków życiowej filozofii, jakich dopracowała się
Ida przez tych piętnaście lat życia.
- Co się znów z nią dzieje? - zahuczał z jakiejś wielkiej dali bas pana Paszkieta. -
Moja dama do towarzystwa zaniedbuje mnie już całkiem bez skrupułów. Nie czyta mi,
nie bawi, nie rozmawia. Ida, do ciebie mówię!
- O świetny pomysł! - zerwał się nagle Krzysztof. - Ida nam poczyta i ja już na-
wet wiem, co. Czekajcie chwilkę.
Wrócił ze swego pokoju z niedużą zniszczoną książką. Usiadł obok Idy i wcisnął
jej tomik w bezwładną dłoń.
- „Za dawnych czasów, gdy w wesołej Anglii panował dobry król Henryk II, w
sherwoodzkich borach, nie opodal miasta Nottingham, żył sławny rozbójnik imieniem
Robin Hood” - przeczytała głośno.
- Robin Hood nie był bandytą - sprostował Krzysztof. - Był dzielnym rozbójni-
kiem, który zawsze stawał w obronie ludzi słabszych i pokrzywdzonych. Ida, czytaj,
bardzo cię proszę.
Do wieczora przeczytali ze sto stron. Kiedy Idę zaczęło drapać w gardle, Krzysio
przejął obowiązki lektora. Potem znów się zmienili, dzięki czemu zasłuchani bracia Li-
sieccy ani na chwilę nie opuścili sherwoodzkiego boru. Rozdziawieni, nieruchomi, Ja-
rek i Marek nie odrywali wodnistych oczu od ust osoby czytającej i chłonęli każde słó-
weczko z takim napięciem, jakby dotąd nikt nigdy nie czytał im głośno. Pan Paszkiet,
który początkowo gniewnie sarkał i ganił dobór lektury, twierdząc, że jeszcze nie jest
zdziecinniałym staruszkiem, któremu trzeba opowiadać bajki - po pewnym czasie
znudził się własnymi sprzeciwami i ucichł, a nawet sam się zasłuchał i zadumał. Tylko
Basia, machnąwszy ręką, podreptała do swojej roboty i rychło dalekie grzechotanie
mytych naczyń obwieściło jej czynną obecność w kuchni.
Czerwone słońce dawno już znikło za dachami kamienic przy Mickiewicza, kie-
dy pan Paszkiet powiedział, że może na dziś już wystarczy. Ida i Krzysio słyszeć o tym
nie chcieli - mogliby czytać jeszcze i jeszcze, na zmianę i aż do rana, bo braciszkowie
Lisieccy po raz pierwszy mieli ludzkie twarze i ślad myśli w oczach. Ale pan Paszkiet
przypomniał, że Jarek i Marek powinni już iść do swoich łóżek, powiedział, że jest
zimno i że jutro przecież też będzie dzień. Lisieccy, dodał, mogą jutro przyjść tu o tej
samej porze. Jeśli zachowają się równie grzecznie jak dziś, pan Paszkiet nie będzie
miał nic przeciwko nim ani przeciwko Robin Hoodowi.
- Odprowadzę cię.
- Nie trzeba.
Poszli przez trawnik ku ulicy. Było cicho, spokojnie, mało ludzi. Z rzadka prze-
jechał jakiś samochód albo grupka chłopców na rowerach. Ida i Krzysztof powoli szli
chodnikiem - coraz wolniej, bo spokój i łagodność niebieskiego zmierzchu zdawały się
zapraszać do długiego spaceru.
- Dobrze poszło, co? - zapytał Krzysio. - Wyglądali, jakby po raz pierwszy słu-
chali głośnego czytania.
- Przecież tak chyba i było. Kto im ma czytać głośno, zastanów się. Mamusia? I
co ma czytać? Książek nie można dostać i pani Lisiecka na pewno nie będzie stawać
na głowie, żeby zdobyć dla dzieci coś do czytania. Podejrzewam, że oni w ogóle nie
mają książek.
- Ida, wyobraź sobie przez moment, ile jest w naszej dzielnicy dzieci, które tak
żyją i będą żyć. A ile jest ich w naszym mieście? A w województwie? A w całej Polsce?
- Jeżeli nie będą mieli rozbudzonej wyobraźni, to nie potrafią nawet porządnie
zbić budy dla psa. A co dopiero zaprojektować most albo osiedle. Czarno widzę przed
sobą, Iduś.
- Zdaje się, Krzysiu, że zaczyna ci się rysować jakiś wielki plan. To ja się przyłą-
czę. Grupa ESD ostatnio powzięła uchwałę, że należy opracować program pomocy dla
zaniedbanych dzieci.
- Grupa ESD mnie nie chce. Jeżeli będę coś robił, to niezależnie od tych prze-
mądrzalców.
- Brawo!
- Pójdę z wami - Paulina na to. - Nie mam akurat nic do roboty. Wyszłam sobie
na spacerek.
- Ja nic nie myślę - odpowiedziała słabo panna Borejko. - Chciałabym już pójść
do domu. Cześć. Przemyślcie sobie sprawę frakcji, ale już beze mnie.
Ida weszła do bramy, z ulgą czując chłodny powiew na rozpalonej twarzy. Nie
zapalała światła, bo przez ciemnoniebieskie szybki, osadzone w ciężkich drzwiach
wejściowych, przenikały jeszcze resztki dnia. Po mrocznych schodkach weszła na po-
dest przed drzwiami swego mieszkania. Już łowiła uchem dudniące wrzaski Nutrii,
która zapewne teraz, siedząc w wannie, wyśpiewywała swoje ulubione piosenki, już
miała nacisnąć dzwonek, kiedy nagle spostrzegła, że ma w ręce Krzysiowego „Robin
Hooda”. Jakim cudem go zabrała? Zwykłe roztargnienie. Niewiele myśląc zawróciła i
pobiegła z powrotem. Krzysio chyba nie uszedł zbyt daleko. Nie uszedł rzeczywiście.
Stał wciąż pod bramą i gęsto się tłumaczył przed rozgniewaną Paulinka. Ida ujrzała tę
scenę wyraźnie, bo wahadłowe drzwi bramy były uchylone.
- ... i daję ci słowo, że nikt się tu w nikim nie kocha - mówił właśnie Krzysztof.
- Ja ci, Krzysiu, nie robię scen. Ja bym tylko chciała się dowiedzieć, co cię łączy
z tą ryżą smarkulą.
- Nic cię to nie obchodzi! - zdenerwował się nagle Krzysio i zamachał rękami. -
I do widzenia, złotko! I przestań mnie zamęczać! I uważaj, żebym ja ci nie przypo-
mniał naszego wspólnego przyjaciela!
- Krzysztof!
Ida ujrzała jeszcze, jak Paulina, po krótkim wahaniu, idzie za nim a potem nie
widziała już nic, bo łzy zamazały jej obraz świata. Usiadła tam, gdzie stała, na schod-
ku, i rozbeczała się na dobre.
Ciche łzy wciąż spływały po jej policzkach. W bramie było chłodno, ciemno i
ponuro. Takie same mroki panowały w duszy Idy Borejko. Żeby chociaż mogła się po-
gniewać na Krzysia czy Paulinę. Ale nie mogła. Wszystko, co mówili, było szczerą
prawdą. Pech polegał na tym, że Ida usłyszała to, czego usłyszeć nie powinna. Nikt
chyba nie miałby przyjaciół, gdyby słyszał, co oni mówią za jego plecami. Ci nawet nie
mówili niczego specjalnie złośliwego. Po prostu konstatowali fakty. Tak, fakty. Bied-
ne, zakompleksione stworzenie. Oto, kim jest Ida Borejko. Oto, jak ją widzą osoby po-
stronne.
Ida zmarzła. Ale w takim stanie wrócić do domu nie mogła. Dopiero by się za-
częło wypytywanie, pocieszanie, dobre rady i kpinki. No i to zwykłe, stereotypowe:
„Nie jesteś przecież taka brzydka”.
Wyszła na ciepłą, mroczniejącą ulicę. Deszcz już nie kropił, niebieski zmierzch
trochę zgęstniał. Była dziewiąta. Ida postanowiła przejść się dla odzyskania spokoju.
Gdybyż to miała jakąś przyjaciółkę. Jakąś bliską duszę, do której zapukałaby teraz,
żeby wygadać się i wypłakać. Ale nie. Nikogo. No, tak. Nawet nie miała dokąd pójść.
Biedne, nikomu niepotrzebne, ryże, zakompleksione stworzenie. Ach, czyż doprawdy
mógł być dziś w tym mieście ktoś jeszcze bardziej nieszczęśliwy?
Wzdychając raz po raz i hamując łkanie, Ida wlokła się w dół ulicą Roosevelta.
Później nigdy nie mogła dociec, czy to przeczucie, czy podświadomość, czy też zwykły
przypadek skierował jej kroki w stronę ulicy Jeżyckiej. Kiedy zorientowała się, że jest
na osiedlu wieżowców, więcej, że stoi pod blokiem i zagląda w oświetlone okno, skłon-
na była przypuszczać, że skierował ją tu Anioł Stróż braci Lisieckich.
- Dlaczego?
- Pewnie się przejadł. Jak wróciliśmy, to narzekał, że go boli brzuch. Nic mu nie
pomagało. To on najpierw leżał, potem zaczął krzyczeć, a potem...
- Przecież on zemdlał! - wpadła w panikę Ida. - Jarek, czy on na pewno nie uda-
je?
- Nic już mu nie pomoże. Jak już nawet lekarstwo mamy nie pomogło...
Idusi stanęły nagle przed oczami dwie buteleczki proszków nasennych, które
skonfiskowała u Krzysia. Lekarstwo mamy? Rany boskie. Zrobiło się jej gorąco.
- No, dużo. Jadł i jadł, bo wciąż go bolało. Ja mu nawet mówiłem, żeby prze-
stał, ale on jadł i jadł...
Przerażony już teraz Jarek pokręcił przecząco łepetyną. Ida rzuciła się do leżą-
cego chłopca. Był biały jak ser, oddychał ciężko, z trudem, a kiedy Ida wymacała
wreszcie puls - wyczuła tętno słabe i bardzo powolne.
- A czy ktoś z sąsiadów ma telefon? - spytała Ida, czując, że jej też puls słabnie -
ze strachu.
Zadzwoniła do znajomych drzwi jak na alarm, choć pora była dość późna -
wpół do dziesiątej - i prawdopodobnie pan Paszkiet udał się na spoczynek. Spodzie-
wała się, że otworzy jej, jak zwykle, Basia, ale po dłuższej chwili dały się słyszeć w
przedpokoju kroki całkiem nie starcze, drzwi otworzono i Ida stanęła oko w oko z
Krzysiem.
- Gdzie telefon? - nie dała mu dojść do słowa, przepchnęła się obok i dopadła
do aparatu.
- Ale co się stało? Ale co się stało? - dopytywał się flegmatycznie Krzysio, idąc
za nią.
- Do pana...
- Z miłości?
- Panie doktorze, ja nie żartuję. To jest chłopiec chyba sześcioletni. Najadł się
jakichś tabletek i stracił przytomność. Puls ma nierówny i bardzo słaby, wygląda
okropnie zielono. Ja nie wiem, co robić - roztrzęsła się nagle Ida.
- W pobliżu.
- Dobra, podaj adres. Przyjdę i zobaczę. Boże, co ja mam z tą dziewczyną.
- Nie czekaj przed bramą, tylko leć zaraz do chłopaka i spowoduj wymioty.
- Proszę?!...
- Rób, co ci każę. Palec w gardło. Natychmiast! Bo ja nie wiem, czy złapię tak-
sówkę.
- Co się dzieje? - zadudnił z łazienki bas pana Paszkieta na dźwiękowym tle wa-
niennych plusków.
Doktor Kowalik przyszedł zdyszany w chwili, gdy Ida i Krzysio wlekli małego
Marka z łazienki do pokoju.
- Stało się - zaraportowała pobladła nieco Ida. - Ale nie odzyskał przytomności.
Doktor podszedł bliżej, pomógł ułożyć chłopca na wersalce, dotknął jego czoła.
Mały Lisiecki poruszył się i lekko westchnął.
- Och!
- Ida, ty się zdecyduj, czy będziesz histeryzować, czy nie. W tym pierwszym
przypadku lepiej sobie idź. - Doktor otworzył swoją torbę podręczną i wyjął strzykaw-
kę, ampułki i gumową rurkę. - Podwiń mu rękaw - polecił.
- Ale ja... - zaczęła Ida i urwała. Miała zamiar wyznać, że boi się, zawsze się bała
i zawsze bać się będzie widoku krwi, ostrych igieł, narzędzi lekarskich, zastrzyków i w
ogóle wszystkiego, bo sama ma bardzo delikatne zdrowie - kiedy nagle poczuła, że
wszystko to nieprawda. Wcale się nie bała. Nie wiadomo jakim cudem - zupełnie się
nie bała!
Tak, nie do wiary, była to ta sama Idusia, która rok temu, kiedy mamę zabrało
pogotowie, dostała klasycznego ataku histerii; którą mdliło od samego zapachu szpi-
tala; która umierała na katar i bez ustanku trzęsła się o swoje zdrowie. Ona to teraz,
wyprostowana i z podniesionym czołem, trzymała gumowy zacisk na wątłym ramie-
niu Marka i obserwowała, jak doktor szuka dobrej żyły na tej bladej ręce. Ona to, na-
wet nie drgnąwszy, widziała jak ostra igła wbija się w skórę, jak przezroczysty płyn
wciska się z wolna w niebieską żyłkę i jak po wyjęciu igły ukazuje się kropelka krwi.
Krzysio odwrócił się i wyszedł do przedpokoju, a ona nic. Patrzała na cały zabieg z zu -
pełnym spokojem i czuła, że dokonał się w niej jakiś ważny przełom.
W pól godziny później doktor Kowalik przykrył kocem śpiącego Marka i po-
szedł sobie, prosząc na odchodnym Idę, by nie omieszkała znów go zawiadomić, kiedy
jej się trafi jakiś ciekawszy przypadek. Powiedział, że z Markiem wszystko już w po-
rządku i kiedy tylko nadejdzie matka chłopców, Ida może wrócić do swej stęsknionej
rodziny.
Ida nie wyjaśniała, gdzie obecnie znajduje się matka Lisieckich i z jakich to po-
wodów nie należy jej się spodziewać tego wieczora, Wiedziała, że doktor poczuwałby
się do obowiązku dyżurowania przez całą noc. A przecież małemu już nic nie groziło;
doktor sam to przyznał, dodając, żeby go wezwano w przypadku nagłego pogorszenia,
którego zresztą nie przewidywał.
- Ja - mruknęła Ida.
Jej glos był suchy, stanowczy i nieprzyjazny. Mówiąc patrzała zawsze w bok.
Przypisawszy powyższe objawy zmęczeniu Idy, Krzysio nie odczul zmiany w jej uczu-
ciach. A przecież Ida zaczynała właśnie bardzo go nie lubić, bo przypominał jej każ-
dym swoim słowem, każdym ruchem i w ogóle całym sobą, w jak wielkim stopniu
miał rację, nazywając ją biednym zakompleksionym stworzeniem.
- Nie mogę.
- Dobrze - zgodził się chłopak pokornie i Ida ze zdziwienia omal nie wstała, by
spojrzeć mu w tę bezczelną fizjonomię.
- Ja? Źle.
- Nie - burknęła Ida. - Nie przewiduję jego zgonu w ciągu następnych sześć-
dziesięciu lat. Chyba, że jutro zje znów pół szuflady lekarstw. Śpij już. Ja sobie poczy-
tam.
- To ta książka o rozbójniku?
- Kto?
- Ci słabsi.
- Wcale nie czytasz - zauważył Jarek półgłosem. Leżał na wznak, przykryty pod
brodę, a boczne światło małej lampki zabarwiało na pomarańczowo lewą stronę jego
twarzy. - Mogłabyś poczytać mi na głos - znad brzegu kołdry błysnęły przezroczyste
oczy.
- Miałeś spać.
Ida popatrzała przez chwilę na głęboko uśpionego Marka, dotknęła jego czoła,
złapała za puls. W porządku. Tętno równe i mocne.
- Wolałabym nie gasić światła - mruknęła. - Bo jakby z Markiem coś nie tak...
- Za rękę! - sarknęła Ida. - I kto to prosi mnie o coś takiego! Jarek Lisiecki! I
któż to ma trzymać za rączkę Jarka Lisieckiego? Rudy kościotrup?!
Dobrze wiedziała, że niegodziwe było dręczenie smarkacza teraz, kiedy prze-
szedł ciężkie chwile. A przecież jej miłość własna, tak bardzo dziś obolała, nie potrafiła
zareagować inaczej na tę bezradną prośbę, która była przecież nie czym innym, jak
bezwarunkową kapitulacją.
Jarek umilkł, jakby go zamurowało. Zamknął oczy i usilnie starał się zasnąć. I
nie otwierał ich przez następne dwadzieścia minut, aż zasnął naprawdę. Idusia sie-
działa na dywanie, plecami opierając się o wersalkę, i czytała „Robin Hooda”, nie ro-
zumiejąc ani słóweczka. Tak zwykle bywa, kiedy przy czytaniu umysł ma się zaprząt-
nięty prawdziwym, poważnym zmartwieniem.
- Ona śpi na stojąco - zaśmiał się cicho ojciec. - Chodź, Iduś, wkładaj procho-
wiec. Widzisz, jaki tata przewidujący. O, zapnij guziki. Dobranoc, panie Krzysztofie.
Dziękuję za telefon.
„A więc mamy południe?” - zdziwiła się Ida, słysząc w głębi mieszkania wiado-
mości dziennika radiowego. Dlaczego to ona tak długo spała?
- Hej! A ty dokąd! - zawołała na jej widok mama, podnosząc znad maszyny si-
wiejącą głowę. Mama, która przed laty porzuciła pracę biurową, by zająć się wychowa-
niem swoich czterech córek, dorabiała dzierganiem swetrów dla spółdzielni „Świt”.
Teraz miała na warsztacie wiśniową spódnicę z cienkiej wełenki. - Ida, pytam, dokąd
tak się spieszysz? - powtórzyła.
- Oj... nie mam czasu ci opowiadać, mamo - jęknęła Ida, wygrzebując z pudła
na chleb jakąś podsuszoną kromkę. - Cześć, lecę do Lisieckich.
- Skąd. Zdrów jak rybka. Dzwonił Krzysio. Doktor Kowalik był tam rano, zba-
dał chłopca i stwierdził, że wszystko jest w porządku, tyle że mały musi jeszcze poleżeć
w łóżku. Doktor mówi, że widzi w tobie godną swoją następczynię.
- Hę, hę.
- Tak? Dlaczego?
Mieszkanie było puste, cieniste i chłodne, choć na dworze słońce świeciło coraz
jaskrawiej, a powietrze nad jezdnią drżało od upału. Ida odeszła od okna.
- A ty, mamo?
Ida ponuro siorbnęła mleka. No, tak. Przez chwilę miała nadzieję, że mama
zrezygnowała z wycieczki ze względu na nią. Ale skoro sama mówi, że to z powodu
upału...
- No? - spytała.
- Przecież widzę cię na wylot. Ktoś ci zrobił dużą przykrość, tak? I teraz ci się to
przypomniało. Tak?
- Nie... mogę... - odpowiedziała drżącym głosem Ida i nagle chlusnęła przez nią
fala żałości, unosząc resztki jej opanowania jak źdźbła słomy. - Ach, mamo! - krzyknę-
ła, zanosząc się od płaczu. - Dlaczego ja jestem taka brzydka?!
- Nie, nie pocie... szaj mnie... ja już nie mo... gę znieść tego pocie... szania! Jak
ty mi zaczniesz wma... wiać, że jestem ładna... to chyba się upiję!!!
- Nie?!
- Przecież teraz nie możesz być ładna. Przechodzisz etap brzydkiego kaczątka.
Masz za długie ręce i nogi, jesteś trochę za chuda...
- Ach, mamo! - zapłakała Ida, rzucając się matce na szyję, przewracając stołek i
prując dwa rzędy włóczkowej spódnicy, leżącej na pulpicie maszyny.
Ida znała je dobrze; wszystkie zresztą siostry Borejko uwielbiały te pożółkłe to-
miska, pełne starych fotografii jakichś zapomnianych ciotek i kuzynek. Były tu też i
dwa nowsze albumy, zawierające szczegółową ilustrowaną historię ich czterech -
Gaby, Idy, Nutrii i Pulpecji. Teraz jednak mama otworzyła album ze swego dzieciń-
stwa i młodości.
- Gdzieś tu powinno być takie zdjęcie - powiedziała, przeglądając sztywne kar-
ty. - Czekaj. Pięćdziesiąty pierwszy rok. O, już je mam!
- Jakoś nie widzę tu taty - powiedziała zazdrośnie Ida, czyniąc przegląd tego
tłumu.
Ida przestała chlipać. Dawno już jakoś nie oglądała maminego albumu. A nigdy
dotychczas jeszcze nie widziała obu tych zdjęć naraz. Kontrast był uderzający.
- Jakoś tak nagle... - zastanowiła się mama. - Kiedy zdałam do Szkoły Ekono-
micznej, zaprzyjaźniłam się z takim biednym zakompleksionym stworzeniem... Ida,
co ci jest, na Boga?
- Okazało się, że ta dziewczyna była znacznie bardziej nieśmiała niż ja. Zaczę-
łam ją osłaniać i wspierać. I, wiesz, kiedy się przestaje myśleć o sobie, wszystko staje
się prostsze.
- Dlaczego?
- Nie wiem, ale to prawda. Trzeba po prostu przestać siebie tak bardzo lubić.
- Też. Ale przede wszystkim zrozumiałam, że nie wolno mi jej okazywać. Posta-
nowiłam udawać osobę dziarską i bojową.
- I co?
- Ano taki, że jak cię widzą, tak cię piszą. Nikomu nie chce się wnikać w praw-
dziwą głębię naszej istoty.
- Żartujesz!
- Nie.
- Ale mylisz się zasadniczo, Iduś. Ten ktoś wcale nie wniknął w prawdziwą głę-
bię twojej istoty. Gdzie tam! On tylko nazwał to, co się rzuca w oczy.
- Tak jest, rzuca się silnie. Przede wszystkim dlatego, że się garbisz i trwożnie
patrzysz spode łba. Przez tyle miesięcy zakrywałaś twarz tą dziką fryzurą i nikt nie wi-
dział, jaki masz śliczny uśmiech. Powinnaś z tym skończyć. Wyprostować się i narzu-
cić otoczeniu przekonanie, że jesteś piękna i wspaniała.
- No, co ci szkodzi spróbować? Czy moje osobiste doświadczenie cię nie przeko-
nuje?
Ida spojrzała na mamę uważnie - tak uważnie jak nigdy w życiu. Zobaczyła
szczupłą twarz z ostrym podbródkiem, wysokim czołem i nosem jak guziczek. I aż ją
zatkało. Bo doświadczyła dwóch naraz wrażeń. Po pierwsze, zdała sobie sprawę, jak
bardzo ona sama podobna jest do matki. Po drugie, uprzytomniła sobie, że mama nie
jest ładna, ale że w jakiś tajemniczy sposób wydaje się piękna. Twarz mamy była my-
śląca, dobra i szlachetna, a błękitne oczy patrzały wesoło, mądrze i kochające. I kiedy
do zielonych oczu Idy napłynęły łzy zrozumienia i miłości - do skołatanej jej głowy
trafiła nagle prosta i banalna prawda, iż to piękna dusza sprawia, że twarz ludzka jest
piękna.
- Kocham cię, mamo - rozbeczała się nagle kozim sopranem, padając w matczy-
ne ramiona i lejąc jej łzy za dekolt sukienki. - Kocham cię okropnie. Proszę, pamiętaj
o tym zawsze, żeby nie wiem co...
Nie ma lepszego sposobu na Izy roztkliwienia. No, może jeszcze tylko patrosze-
nie ryb. Ale ryb nie ma i długo ich nie będzie w tym domu.
- Kup bulek, jak by były - poleciła mama w kilka godzin później, wręczając
Idzie pieniądze i siatkę. - Pół kilo żółtego sera, jeśli będzie, masło, jakie będzie, i dużo
pomidorów.
- Przepraszam.
- To ja przepraszam.
Krótka czupryna Idy była świeżo wymyta i błyszczała jak góra mosiężnych pier-
ścionków, a rzęsy, pociągnięte maminym czarnym tuszem, dodawały jej oczom tajem-
niczego blasku. Już stała w kolejce po nabiał, kiedy Klaudiusz zmaterializował się przy
niej.
- Natomiast ty jesteś jakiś blady - zauważyła Ida obojętnie. Klaudiusz nie wie-
dział, co odpowiedzieć.
- Istotnie - przyznała Ida. - Poproszę pół kilo żółtego sera, jeśli jest.
- Śniadaniowe.
- O tej porze?
- A. To dziękuję.
- O. Szkoda.
- Czy ja wiem.
- A... wieczorem?
- To ja wpadnę. Można?
- Można, oczywiście.
- I tak dalej - zgodziła się Ida. - No, proszę cię bardzo, wpadnij, Gdyby mnie
przypadkiem nie było, pogadasz sobie z którąś z moich sióstr. Albo z tatusiem.
Pomidorów już nie kupiła, oczywiście. Ale na razie nikt jej tego nie wyrzucał.
Kiedy bowiem wpadła do domu z obłąkanym wrzaskiem:
- Mamo! Działa! Działa jak diabli!!! – mama Borejko natychmiast poddała się
bijącemu od Idusi tajfunowi szczęścia i razem z córką zaczęła skakać po kuchni.
- W imię czego?
- Per nexum sanguinis - wysiliła się mama na łacinę, świadoma, iż tylko tym
sposobem zdolna jest przebłagać swego Ignasia.
- A ogóreczki są.
- Nie, proszę pana... to jest, ja bardzo dziękuję, ja nigdy nie bywam głodny...
- Wielka zaleta w dzisiejszych czasach. Ale, pozwoli pan, że nie uwierzę. Gabry-
siu, nałóż panu Klaudiuszowi należytą porcję. Cieszę się, że go tu znowu widzę. Jakoś
dawno pan nie był u nas, prawda?
- Czy rzeczywiście? - zdumiał się ojciec.- No, ale... Idy przecież nie ma.
I, jak się okazało, miała rację. Ida wleciała do domu w dziesięć minut później,
kiedy na stole były już tylko puste talerze z resztkami szczypiorku oraz pusta puszka
od sardyneli po nigeryjsku, którą mama zdecydowała się podać niemal w ostatniej
chwili. Rodzina siedziała przy stole, popijając herbatkę i gawędząc w najlepsze z
oswojonym już nieco Klaudiuszem.
- Gdzie byłaś? - chciał wiedzieć ojciec. - Pan Klaudiusz czeka na ciebie już od
godziny!
- Może tak, może nie - odrzekła na to roześmiana Ida, której bardzo po myśli
były docinki taty. - Zresztą, Krzysio nie jest wcale taki niesympatyczny, jak myślisz.
- Tu, zdaje się, będzie zaraz dość tłoczno. Przyjdą goście Gaby - ciągnęła Ida. -
No to przejdźmy się na spacerek.
Ido
Dziwi mnie już w ogóle tylko jedna rzecz: znamy się od tak dawna, a ja do-
piero dziś pojąłem, że zawsze byłem w Tobie zakochany. Trudno mi przypuszczać,
że mogłabyś czuć to samo - na pewno myślisz, że jestem taki nudny i nieciekawy.
Ale może mogłabyś chociaż mnie lubić?
Nie będę miał odwagi odezwać się, póki nie dasz mi znać, ze się nie gniewasz.
Proszę, jeśli mi wybaczyłaś, napisz do mnie, a ja przyjdę.
Klaudiusz.
- Tu Krzysztofl
- No, co się u ciebie dzieje. Nie przyszłaś wczoraj po południu. Dziadek się nie-
pokoi... i ja tez.
- Czyżby?
- Tak jest.
- Krzysiu, ja, wiesz, nie bardzo mam czas na to, żeby być damą do towarzy-
stwa...
- Ida, albo ja źle słyszę, albo ty masz dziś jakiś inny glos, naprawdę. Czy ty nie
jesteś chora?
- Tak?
- Tak!!!
- Mnie? Skąd!
- No więc właśnie.
- Krzysiu, bardzo cię proszę, nie krzycz. Słyszę cię doskonale. Jak ci się w ogóle
pracuje nad doskonaleniem Lisieckich?
- Brak mi twojej pomocy, Iduś. Zdecydowanie. Oni zresztą ciągle o ciebie pyta-
ją. Zwłaszcza ten starszy. Dopytuje się o ciebie, można powiedzieć, ze łzami w oczach.
Dziadek też. Jest w okropnym nastroju. Halo! Czy ty mnie słyszysz w ogóle?
- Słyszę, słyszę.
- Więc co będzie?
- Te mętne wykręty zostaw sobie na inną okazję. Zresztą i tak nic nie słyszę...
Krzysiu! Wyłącz, proszę, Lisieckich!... Tak. Więc słuchaj, pannico, masz dziś po połu-
dniu stawić się u mnie, zrozumiano? I chciałbym również, żeby przyszli twoi rodzice.
- Rodzice! A to po co?
- Spokój, teraz ja mówię. Basia piecze tort, twierdzi, że przegrała z tobą zakład
o niego. Będą również ptysie.
- Czy musi być okazja? Czekam o czwartej, to wszystko. Sprawa jest pilna.
Kiedy wszyscy czworo znikli posłusznie w drzwiach werandy, pan Paszkiet od-
chylił się w fotelu, nie umiejąc ukryć wyrazu głębokiej ulgi.
- Miłe - zgodził się tata Borejko. - Aczkolwiek ja osobiście wolę, kiedy są w pew-
nej odległości od centrum towarzystwa.
Ida, siedząca na kanapce obok mamy i Gabrysi, pokryła się wdzięcznym różem.
Chociaż pan Paszkiet nie powiedział tego wyraźnie, ona i tak wiedziała, że wygląda nie
najgorzej, jak na swoje możliwości. Spełniło się bowiem jej największe marzenie:
mama uszyła jej wczoraj romantyczną sukienkę z białego batystu z długimi rękawami
ujętymi w mankiet, powiewną spódnicą i karczkiem z angielskiego haftu. Haft ów zo-
stał odpruty od maminej wyprawowej pościeli, ale przecież nikt postronny o tym nie
wiedział i sukienka wyglądała nadzwyczaj stylowo.
Ida czuła, że nigdy w życiu nie była tak elegancka. Nie była to może elegancja
pełna - Idusia nie miała odpowiednich butów i czyniąc wybór między kaloszami, teni-
sówkami a sandałkami z brązowych rzemyków, musiała zdecydować się na te ostat-
nie. Czuła, że obuwie to psuje efekt jej nowej kreacji, wobec czego uporczywie chowała
nogi pod kanapkę.
- Phi! -mruknął pod nosem, lecz nie udało mu się w tej wypowiedzi zawrzeć
czegoś bardziej istotnego.
Mama, nie wiadomo czemu, wyjęła szybko chusteczkę i zaczęła markować wy-
cieranie nosa.
- Tak... otóż, pomijając ten fakt... hm, hm... proszę państwa... Dziś rano mój
wnuk uświadomił mi, że dopuściłem się niesłychanego nadużycia.
Ogólne zdziwienie.
- Tak, nadużycia - powtórzył pan Paszkiet z mocą. - Jak państwo wiecie, zaan-
gażowałem naszą drogą Idę dnia pierwszego sierpnia. I niestety... wskutek mego prze-
klętego roztargnienia... nie, doprawdy aż mi wstyd o tym mówić...
- ... nie wspomniała o zapłacie ani razu, a przecież ja traktowałem ją jak najgor-
szy despota, wciągałem w swoje kłopoty, wzywałem, nawet kiedy nie miała ochoty
przyjść... Jednym słowem, proszę państwa o wybaczenie. Wszystkich - ale przede
wszystkim Idusię.
Rozległy się teraz chóralne protesty Borejków, zapewnienia, że nic się nie stało,
że w ogóle nie ma o czym mówić, śmiech Gabrysi oraz zająkliwe wtręty nieludzko spe-
szonej Idy. Pan Paszkiet urwał te odgłosy jednym stanowczym gestem prawicy.
- I niesłusznie - rzekł pas Paszkiet. - Ida, zechciej przeczytać ten list - podał jej
przybrudzoną kartkę, zgięta wpół i zaadresowaną „IDA”. - O tym, że Idusia wpłynęła
zbawiennie i na mnie, nie będę już wspominał... - ciągnął starszy pan i nagle urwał. -
A co, dobre? - spytał, patrząc na Idę z uśmiechem.
Ida czytała właśnie napis wewnątrz kartki i cicho kwiliła ze szczęścia, jednocze-
śnie mając w oczach łzy wzruszenia.
Wyjącą ze śmiechu Gabę musiano długo uspokajać, żeby wreszcie pan Paszkiet
mógł przyjść do głosu.
- Wszystkie te zasługi naszej Idusi - rzekł - są nie do zapłacenia. Mogę tylko wy-
sunąć honorową propozycję, która uspokoi moje sumienie... nie, proszę bez prote-
stów, ja i tak powiem swoje... mianowicie... co to ja chciałem powiedzieć?
- A niech Bóg broni! - odezwał się nagle głos spod drzwi. Stała tam Basia z tacą
i nowym dzbankiem parującej kawy. - Niech mu państwo nie odmówią, bo pan Karo-
lek z nudów już sam nie wie, co robi - podeszła do stolika i postawiła na nim tacę.
- Basiu! - huknął pan Paszkiet z nową irytacją, tak rozgłośnie, że Ida - czująca
się dotąd raczej nieswojo w niezwykłej dla siebie roli oblewanej miodem pochwał
ozdoby towarzystwa - teraz wreszcie odzipnęła i poczuła się jak w domu. - Jeżeli Basia
zaraz nie przestanie...
- To co? - wzruszyła ramionami staruszka i ujęła się pod boki. - Pan Karolek
beze mnie zginąłby jak nic! To ja, ja pierwsza się poznałam na Idusi! A pan tu tak się
rozgadał...
- Basiu!!!
- Wielkie nieba! - zawołał pan Paszkiet, łapiąc się za łysą głowę. -Rzeczywiście.
- To dla ciebie, Idusiu - powiedział wstając i całując w rękę swoją damę do to-
warzystwa. - Na pamiątkę twojej najbardziej nieopłacalnej posady.
Ida, niemal w panice, wzięła z jego rąk pakiecik w szeleszczącym papierze, dru-
kowanym w złote gwiazdki.
- A zobacz - poradził jej Krzysio, śmiejąc się jak głupi. Ida zajrzała do pudełka i
zobaczyła właśnie to, czego brakowało jej sukience do całkowitej doskonałości: prze-
śliczną staroświecką broszkę - dwie bursztynowe czeresienki, osadzone na srebrnych
gałązkach, ze srebrnym listkiem i takąż zapinką.
Nie potrafiła nic powiedzieć. Wzdychała tylko i wzdychała, jakby jej wzruszone
serce miało lada chwila ustać bez ciągłego dopływu tlenu. Mama też nic nie mówiła,
przypięła tylko broszkę do angielskiego haftu na kołnierzyku Idy i z uśmiechem spoj-
rzała na pana Paszkieta. A Krzysio klaskał rękami o kolana i powiedział to właśnie:
I miał przy tym na myśli nie kogo innego, a właśnie ją, Idę Borejko.
Powtórzył to raz jeszcze tego dnia, około godziny wpół do ósmej, kiedy odpro-
wadzał Idę po długim, przez siebie zaproponowanym spacerze.
Krzysio przystanął.
- Nie gadajcie głupot, kolego. Przestańcie się już boczyć i nie dręczcie Pauliny.
Ona was kocha nad życie.
Zadowolona Ida pomachała za nim ręką, chwilę popatrzała, jak chłopak sunie
pod górkę na skrzydłach miłości, wreszcie pospieszyła do swojej bramy. I tu dopiero
nagle zatoczyła się ze śmiechu. Chichocząc dotarła do mieszkania, chichocząc naci-
snęła guzik dzwonka i, trzymając się za brzuch, padła na pierś swemu ojcu, który z
miną zdziwioną i kanapką serową w ustach otworzył jej drzwi i teraz patrzał na nią nic
nie pojmując.
- Ta-tato - wystękała Ida, śmiejąc się jak obłąkana. - Tato, czy wiesz, co się sta-
ło?
- No, co?!
- Została tam... na stoliku... Więc, tato... pan Paszkiet wciąż mi jeszcze nie za-
płacił!
Klaudiuszu!
Dziękuję Ci za Twój szczery list. Ja też - zaraz potem, jak się rozstaliśmy -
chciałam napisać do Ciebie i przeprosić Cię za ten rękoczyn. Ale się powstrzymywa-
łam, a to, co mną kierowało, to była fałszywa duma, niestety. Pomyślałam sobie, ze
jak napiszę, to ty sobie pomyślisz nie wiadomo co, no i nie napisałam.
Więc, jak widzisz, z nas dwojga Ty jesteś istota szlachetniejsza. Teraz Cię
przepraszam. Z całego serca. Żałowałam tego, co zrobiłam, już w trzy sekundy po
fakcie. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że mogę Cię uszczypnąć, i zapewniam
Cię, że naprawdę nie chciałam tego uczynić tak boleśnie. Zwłaszcza że przyczyna
tego odruchu nie była mi niemiła - jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.
Ida.
PS - Co do nieśmiałości: któż jej nie zna! Ale jest na to niezły sposób, wypró -
bowany przez osobę bardzo mi bliską: najpierw trzeba uwierzyć w siebie, a potem o
sobie zapomnieć.
Dziś po raz ostatni nasza Grupa zebrała się w dawnym składzie i po raz
ostatni pod dawną nazwą.Na zebraniu obecni byli kandydaci:
Zaraz potem glos zabrał naczelny ideolog Frakcji Koło Zamachowe, z pew-
nym zniecierpliwieniem prostując wszystkie nieścisłości i omyłki, jakich dopuściła
się członkini Ida Borejko, kiedy referowała jego wypieszczoną Zasadę Szwungszaj-
by. Dodał też, że - jakkolwiek przed rozpoczęciem posiedzenia omówił już tę sprawę
z prezeską Kowalik i uzyskał jej zgodę - teraz chciałby postawić formalny wniosek o
połączenie Dwuosobowej Frakcji Kolo Zamachowe z Dyskusyjną Grupą ESD, gdyż
w jedności siła, i to, czego Grupa ESD nie dokonała, mają szansę wypełnić zjedno-
czone ugrupowania.
- Pewnie, że mogą.
- O rety, faktycznie.
- No, mnie ona przecież nie zna. Więc z początku była okropna. Ale potem, jak
Jarek i Marek mnie zidentyfikowali... no, słowem, zrobiła się całkiem przyjemna. Jak
słyszy o tobie, to ma łzy w oczach.
- Łzy furii?
- Niech się Komitet Blokowy wypcha ze swoją pralnią. Jakim sposobem chcesz
utrzymać te dzieciaki w ciszy i spokoju?
- No, to ja już nie wiem. Jest jeszcze jeden pomysł, wysunięty przez dziadka.
Tylko właściwie musiałbym go omówić z rodzicami, bo nie jestem pewien, jak zare-
agują. Dziadek mógłby poświęcić na ten cel jeden z naszych pokojów. Zresztą, on już
sam ci to powie.
- Ekhem, khem, khem... Ida? Słuchaj, dziecko, weźcie pod rozwagę moją pro-
pozycję. Bardzo proszę.
- Ale to chyba niemożliwe, proszę pana... Czy pan wie, jakie dzieci bywają hała-
śliwe? Jakie męczące?
- Chyba nie bardziej niż Lisieccy razem wzięci. Byli u mnie niedawno, Krzysio
czytał im „Robin Hooda”. Jak się ich czymś zajmie, to są całkiem mili. Powiem ci na-
wet, że kiedy poszli do domu, do matki to zrobiło mi się jakoś smutno. Przyzwycza-
iłem się do gagatków czy co Lucyper też się już na nich nie gniewa. No, a poza tym...
- Tak?
- Mógłbym was wszystkich przynajmniej ciągle widywać. Bo inaczej, jak się za-
cznie nauka w tym waszym liceum, nikt nie będzie miał czasu, żeby odwiedzać zapo-
mnianych starców... No, więc jak będzie? Spytacie waszej prezeski?
- Chętnie bym wam nawet pomógł w tej akcji. Gdyby to nie było zbyt nudne dla
dzieciaków, mógłbym im opowiedzieć to i owo z historii... No, dobrze. Wobec tego -
przemyśl sprawę, a teraz oddaję słuchawkę Krzysiowi.
- Halo, Ida! Słuchaj, ja teraz muszę odprowadzić Paulinę, ale potem chciałbym
jeszcze na chwilę wpaść do ciebie, omówilibyśmy kwestię lokalu dla dzieci…
- To, Krzysiu, może już jutro, wpadnij, bo ja też teraz omawiam niezwykle waż-
ną kwestię.