You are on page 1of 164

Jean

Hatzfeld (ur. w 1949 roku) - reporter, korespondent wojenny, pisarz.


Opisywał upadek komunizmu w Europie Środkowej, pracował jako korespondent
wojenny z objętych kryzysem zbrojnym krajów Bliskiego Wschodu oraz Haiti,
Konga, Algierii i Burundi, trzy lata spędził w byłej Jugosławii, gdzie został ranny
podczas ostrzału Sarajewa Doświadczenia te zaowocowały dwiema książkami:
L'Air de la guerre (1994) oraz La guerre au bord du fleuue (1999).
W 1994 roku wyruszył do Rwandy. Opublikował trzy książki poświęcone
rwandyjskiej wojnie domowej N 2000 roku Dans le nu de la u/e. Recits des ma lis
rtuandais (nagrodzoną m.in. Prix Pierre Milfe i Prix France Culture), w 2003 roku
Une saison de machettes, za którą otrzymał Prix Joseph Kessel i Prix Femina Essai,
oraz Strategię antylop (La strategie des antilopes), nagrodzoną w 2007 roku Prix
Medicis, jedną z najbardziej prestiżowych francuskich nagród literackich.
Jean Hatzfeld
Strategia antylop

Tytuł oryginału francuskiego LA STRATEGIE DES ANTILOPES

Cet ouvrage, publić dans le cadre du Programme d'Aide i la Publication BOY-


ŻELEŃSKI, bćnćficie du soutien du Ministóre des Affaires ćtrangires et
europeennes franęais et du Service de Coopćration et d'Action Culturelle de
l'Ambassade de France en Pologne.
Książka ta, wydana w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego BOY-
ŻELEŃSKI, korzysta z pomocy francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i
Europejskich i Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce.
Książka została wydana przy wsparciu CENTRE NATIONAL DU LIVRE
francuskiego MINISTERSTWA KULTURY.
Wstęp

Wieczorem 6 kwietnia 1994 roku samolot prezydenta Rwandy, Juvenala


Habyarimany, który schodził do lądowania w Kigali, stolicy kraju, został
zestrzelony przez nieznanych sprawców. Na pokładzie samolotu znajdował się
również Cyprien Ntaryamira, prezydent sąsiedniego Burundi.
Politycy Hutu, którzy sprawowali władzę w obu krajach, o ich śmierć obwinili
Tutsich. Tej samej nocy zaczęły się pierwsze masakry.
W 2000 roku francuski dziennikarz Jean Hatzfeld opublikował opowieści
ludzi, którzy ocaleli z rzezi w powiecie Nyamata. Książka nazywała się Dans le nu
de la vie, co można przetłumaczyć jako „Nagość życia".
Nyamata leży nieco na południe od Kigali. Na czternastu wzgórzach, które
wchodzą w skład powiatu, na początku 1994 roku mieszkało 119 tysięcy ludzi.
Masakry rozpoczęły się tu o godzinie jedenastej 11 kwietnia i zakończyły o
czternastej 14 maja. Podczas tych pięciu tygodni zginęło około 50 tysięcy z 59
tysięcy miejscowych Tutsich. Zabijali ich ochotnicy z bojówek interahamwe,
szkolonych przez wojsko rwandyjskie, oraz sąsiedzi Hutu codziennie od godziny
dziewiątej do siedemnastej, włączając niedziele i święta.
Jean Hatzfeld byt wieloletnim korespondentem wojennym dziennika
„Liberation". Ciężko raniony przez snajpera w Sarajewie, napisał dwie książki o
wojnie w byłej Jugosławii. Do Rwandy trafił, jak większość dziennikarzy, kiedy
było już po wszystkim, a masy Hutu uciekały do Konga przed nadciągającymi z
Ugandy partyzantami Tutsi.
Dziennikarze pisali głównie o dwóch milionach przerażonych Hutu, których
widzieli na drogach. Tutsi, którzy przeżyli, nie przyciągali uwagi. Hatzfelda
uderzyło milczenie ocalonych. Tak samo, przyszło mu na myśl, milczeli z początku
więźniowie uwolnieni z Buchenwaldu i Dachau: „Po wojnie ludzie, którzy przeżyli,
czują silną potrzebę dawania świadectwa. Po ludobójstwie przeciwnie - ci, co
przeżyli, dziwnie szukają ciszy".
Prawda, ocaleni Tutsi co dzień rozmawiali o masakrach - lecz tylko między
sobą. Hatzfeld był jednym z pierwszych, którzy zaczęli zbierać ich świadectwa. Jego
książka była próbą przerzucenia kładki nad przepaścią, którą ludobójstwo
otworzyło pomiędzy tymi, co je przeżyli, a światem.
Ocaleni patrzą na Hatzfelda ze zdziwieniem. Pochodzi z kontynentu, którego
mieszkańcy nie zrobili niczego, żeby uratować ich bliskich. Czemu więc teraz mają
służyć ich słowa? Dwa dni po zestrzeleniu prezydenckiego samolotu, kiedy w
Kigali zaczęli już ginąć Tutsi i umiarkowani Hutu, w Nyamacie pojawił się konwój
trzech opancerzonych transporterów Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Zatrzymał się najpierw przy kościele i klasztorze, a potem przy klinice położniczej
i szpitalu. Zabrał wszystkich Europejczyków - pięciu księży i trzy siostry zakonne.
Szwajcarskie zakonnice chciały wziąć ze sobą zakonnice Tutsi. Żołnierze ONZ
powiedzieli, że ich miejsce jest tutaj, w Rwandzie. Zakonnice Tutsi zginęły
niebawem.
Kiedy bojówkarze interahamwe zobaczyli odjeżdżający konwój, odkapslowali
butelki - opowiadał ktoś Hatzfeldowi. Było widać, że poczuli ulgę, jakby zniknęły
ostatnie przeszkody na ich drodze. Dwa dni później miejscowe władze zebrały
wszystkich mężczyzn Hutu na stadionie. Bojówkarze interahamwe, których wielu
przybyło z innych okolic, rozdzielali zadania. Od tego dnia zabójstwa w powiecie
Nyamata przybrały charakter masowy.
Raporty kanadyjskiego generała Romea Dallairea trafiały w próżnię. 21
kwietnia, kiedy masakry ogarnęły już cały kraj, Rada Bezpieczeństwa zredukowała
liczbę żołnierzy ONZ w Rwandzie z dwóch i pół tysięca do dwustu
siedemdziesięciu.
Dlaczego w Nyamacie europejscy księża opuścili swoich parafian bez słowa,
zanim jeszcze doszło tu do pierwszych mordów? „Biali nie chcą zobaczyć tego, w
co nie wierzą, a nie mogli uwierzyć w ludobójstwo, bo to zabijanie, które przerasta
wyobraźnię wszystkich" - powiedziała Hatzfeldowi Claudine Kayitesi, Tutsi, która
przeżyła.
To wiejskie kobiety pierwsze godziły się na rozmowę z Hatzfeldem. Ludzie
wykształceni, którzy z początku mieli więcej wątpliwości, żałowali później, że w
książce nie zmieściły się już ich świadectwa.
Hatzfeld nie kryje podziwu dla tych, którzy podzielili się z nim myślami o tym,
cżego doświadczyli, jak mówi Sylvie, w „nagości życia".
„Pokazać serce obcemu, mówić o tym, co czujemy - powiedziała mu Marie-
Louise Kagoyire - to wstrząsa nami ponad wszelką miarę".
Ludziom zwykle trudno uwierzyć w niebezpieczeństwo, które nadciąga -
zauważa Jean Hatzfeld. Do ostatka starają się zostać u siebie. Tak było podczas
wojny w Bośni, Libanie, Sierra Leone, Czeczenii. Kiedy jednak w pierwszych
dniach lata 1994 roku do Rwandy wkraczają inkotanyi, rebelianci Tutsi wyszkoleni
w Ugandzie, dwa miliony Hutu w ciągu kilku dni porzuca swoje domy i rusza w
stronę Konga. Po ludobójstwie, którego właśnie dokonali - pisze Hatzfeld - ich
strach nie daje się z niczym porównać. Za uciekającymi zostają niepochowane trupy
i nieuprawione pola, które zaczyna pochłaniać busz.
Rebelianci przychodzą na bagna Nyamaty, gdzie ukrywają się ostatni Tutsi.
Długo wołają na próżno: Ci, którzy przeżyli, milczą, schowani pod liśćmi. Boją się
kolejnego fortelu.
Jeszcze tydzień - mówi Hatzfeldowi ocalony Innocent Rwililiza - i nikt by nie
przeżył.
Latem 1994 roku rebelianci Tutsi obejmują władzę w Kigali. Dwa lata później
nowa armia rwandyjska przekracza granicę Konga, by zaatakować obozy
uchodźców. Zaczyna się fala powrotów. Pół miliona Hutu wraca do kraju. Tych,
którzy próbują uciekać w głąb puszczy, ścigają kongijscy rebelianci, sprzymierzeni
z nowym rwandyjskim rządem.
Liczbę Hutu, którzy wzięli udział w masakrach, ocenia się na około miliona.
W Rwandzie nie ma dosyć prawników, żeby osądzić taką masę morderców.
Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy zajmuje się tylko wysoko
postawionymi oskarżonymi, tymi, którzy podejmowali decyzje. Dla pozostałych
zaczyna się długie czekanie na proces w przepełnionych więzieniach.
Gdy Hatzfeld zbierał opowieści ocalonych, nie próbował rozmawiać z
zabójcami. Dopiero pytania czytelników kazały mu zastanowić się, co myśleli
tamci.
W Rwandzie niełatwo uzyskać świadectwa morderców. W więzieniu w Rilimie
Hatzfeld spotyka jednak grupę przyjaciół. Adalbert, Pancrace, Pio i inni razem
chodzili do szkoły, dopóki nie musieli przerwać nauki, żeby zacząć uprawiać
ziemię jak wszyscy Hutu w ich okolicy. Zanim nadeszła wiosna 1994 roku,
spotykali się prawie co wieczór, żeby się razem napić. W więzieniu spotykają się o
szóstej rano na dziedzińcu, żeby iść razem po wodę z jeziora, zjeść śniadanie czy
zagrać w siatkówkę.
Hatzfeld odwiedza ich codziennie. Towarzyszy mu jego przyjaciel i tłumacz,
ocalony nauczyciel Innocent Rwililiza. Adalbert, Pancrace, Pio - Innocent zna ich
wszystkich. Zanim nadeszła wiosna 1994, młodszych uczył w szkole, a ze starszymi
widywał się w barach. To zwykli ludzie - zauważa Hatzfeld - jakich opisywali
Primo Levi i Hannah Arendt. Żaden nie miał wcześniej zatargów z sąsiadami Tutsi
o miedzę, o krowę, która weszła w szkodę, czy o kobietę.
Czasem gawędzą niemal serdecznie, choć wzajemna nieufność nie gaśnie.
Powstaje nowa książka - Une saison de machettes (Sezon maczet). Czy słusznie
zrobił, decydując się udzielić głosu zabójcom? Hatzfeld nigdy nie pozbył się
wątpliwości.
Ocaleni bali się, że im nie uwierzy. Zabójcy - pisze Hatzfeld - nie boją się, że
może im nie uwierzyć. Boją się, że pewnego dnia ich słowa obrócą się przeciw nim.
A jednak - zauważa - sprawcy ludobójstwa w Rwandzie wydają się mniej poruszeni
od innych zbrodniarzy wojennych. Zbrodnia przybiera tutaj charakter absolutny.
Oznacza ostateczną transgresję. Przenosi zarówno ofiary, jak i sprawców w inną
przestrzeń, w strefę niewyobrażalnego, poza wszelkie punkty odniesienia, wszelki
sens. Monstrualność tego, co się stało, blokuje myśl, utrudnia słowa. Zdaniem
Hatzfelda to właśnie ten monstrualny aspekt dokonanej zbrodni, który nie przestaje
straszliwie dręczyć ocalonych, wydaje się uwalniać zabójców od poczucia winy.
Hatzfeldowi narzuca się to samo pytanie, które przed laty zadawał sobie Primo
Levi. Czy byliśmy świadkami racjonalnie przeprowadzonego planu, czy też jedynej
w swoim rodzaju manifestacji zbiorowego szaleństwa? Logiki zmierzającej ku złu,
czy też braku logiki? Oba aspekty ze sobą współistniały - konkludował Levi.
Ludobójstwo rwandyjskie, jak Szoah, było aktem szaleństwa - pisze Hatzfeld -
ale przede wszystkim ukoronowaniem długich przygotowań.
Przez wiele setek lat monarchowie Tutsi rządzili w Rwandzie. Zarówno
Niemcy, którzy w 1899 roku uczynili z Rwandy swój protektorat, jak i Belgowie,
którzy w roku 1919 przejęli w niej władzę, popierali i umacniali rwandyjską
monarchię.
Podziały przebiegające przez społeczeństwo rwandyjskie nie były jednak
oczywiste. Jeden był język, jedna religia, jedna kultura. Przynależność do dwóch
wielkich grup społeczno-zawodowych - hodowców Tutsi lub rolników Hutu - była
dziedziczna, a jednak Hutu, którzy posiadali większe stado bydła, uznawani
zostawali za Tutsich, zaś Tutsi pozbawieni krów mogli stać się Hutu. Wszyscy
mieszkali przemieszani i w każdym z rwandyjskich ubwoko, „klanów", odnaleźć
można było Hutu, Tutsich i Twa - spychaną na margines nieliczną ludność
pigmejską.
Nakładające się na siebie i przenikające się grupy etniczne, klany i kasty
Afryki stanowiły zagadkę dla dziewiętnastowiecznych europejskich antropologów.
Na użytek zachodniej nauki - i kolonialnej administracji - próbowali oni jednak
wtłoczyć złożone i dynamiczne afrykańskie tożsamości w sztywne ramy prostych
klasyfikacji. Antropologom sprawa wydawała się jasna - Tutsi i Hutu stanowili dwa
osobne plemiona.
Europejska myśl rasowa sięgała korzeniami oświeceniowej Francji. Umarłaby
zapewne śmiercią naturalną, jak wiele innych nieodpowiedzialnych
dziewiętnastowiecznych teorii - pisała Hannah Arendt - gdyby nie gwałtowna
ekspansja kolonialna. Dla zwolenników kolonii teorie rasowe okazały się
niezastąpioną bronią. Pozwalały postawić poza prawem tych, którzy znaleźli się po
złej stronie klasyfikacji rasowej. „Różnica pomiędzy tubylcem a złoczyńcą zanika -
pisał Al Carthill, brytyjski administrator Indii. - Jeden i drugi znajduje się poza
społeczeństwem".
To w koloniach - pisze Arendt w Korzeniach totalitaryzmu - Europa dokonała
dwóch podstawowych wynalazków, na których po latach miał oprzeć się nazizm.
Pierwszym z nich była właśnie rasa, drugim zaś biurokracja. Podczas gdy dzięki
idei rasy masakry przestawały być nazywane morderstwem, biurokracja
zdejmowała indywidualną odpowiedzialność z ich autorów. Pojęcie „masakry
administracyjnej" Hannah Arendt zapożyczyła właśnie od Carthilla. Brutalność
rasowej dominacji przyciągała z Europy najgorsze indywidua, zaś rozwój
biurokratycznej administracji działał jak magnes na ludzi zdolnych i
wykształconych. Ich połączenie - pisze Arendt - dało niewyobrażalną nigdzie dotąd
akumulację władzy i mocy zniszczenia.
W myśl teorii rasowych, określone cechy budowy ciała danej grupy ludzi
miały wiązać się z określonymi zdolnościami intelektualnymi i rysami charakteru.
Zafascynowani Darwinowską teorią ewolucji, antropolodzy próbowali
uszeregować narody od najbardziej do najmniej rozwiniętych. W twarzach Tutsich
dopatrywano się cech jakby bardziej europejskich. Zauważano, że wyróżniali się
także statystycznie nieco wyższym wzrostem. Różnice te nie były większe niż
istniejące na przykład pomiędzy klasami społecznymi we Francji, konkluzja była
jednak jednoznaczna. Tutsi górowali nad Hutu. Musieli być w sercu Afryki
elementem napływowym, który przed wiekami zawędrował tutaj skądinąd, zapewne
z doliny Nilu, i podporządkował sobie miejscowe plemiona.
W myśl ideologii, która ludom „wyższym" dawała „naturalne" prawa nad
„niższymi", wprowadzono w życie stosowne zarządzenia. Pod protektoratem
europejskim Hutu, którzy dotąd w monarchii Tutsi sprawowali część wysokich
urzędów, zostali pozbawieni swych funkcji. Lokalnymi naczelnikami mogli odtąd
być wyłącznie Tutsi, a ich pozycja miała być dziedziczna. Także studia dozwolone
były jedynie dla Tutsich, a Hutu wstępować mogli wyłącznie do seminariów
duchownych.
W języku kinyarwanda nie było słowa „plemię" ani określenia „przynależność
etniczna". Aby podzielić Hutu i Tutsich, Europejczycy zmienili sens słowa ubwoko,
które oznaczało klan - choć klany rwandyjskie były przecież mieszane. Gdy na
początku lat trzydziestych xx wieku Belgowie wprowadzili w Rwandzie dowody
osobiste z wpisem „Hutu" lub „Tutsi", przynależność, która dotąd bywała płynna,
zmieniła się w radykalną barierę.
Jean Hatzfeld nie bada winy kolonialnej administracji, stosującej zasadę „dziel
i rządź". Notuje tylko, że kiedy wykształceni Tutsi zaczęli wspominać o
niepodległości, Belgowie zmienili swoją politykę. Podczas rewolty w 1959 roku
poparli rolników Hutu, którzy obalili monarchię Tutsich. W skali kraju Tutsi
stanowili ledwie około jednej piątej ludności. Gdy w 1961 roku Rwanda została w
końcu niepodległym krajem, przywódcy Hutu ostatecznie zepchnęli ich na margines
- nie tylko dawnych arystokratów, ale i nauczycieli, urzędników, rolników.
Klasyfikacja etniczna szybko zapuściła w Rwandzie korzenie. Kategorie
etniczne, nadane Rwandyjczykom przez władze kolonialne, stały się poręcznym
narzędziem politycznych rewindykacji.
„Nasze kolonizowane społeczeństwa przyjęły bez żadnej krytyki ten zamknięty
rodzaj tożsamości, który wpajali nam kolonizatorzy - pisze Edouard Glissant,
pisarz i eseista martynikański. - Większość niegdysiejszych walk antyko- lonialnych
na świecie prowadzona była w myśl przekonania o istnieniu jakiejś tożsamości
absolutnej, i okazała się katastrofalna w skutkach: narodowych egoizmach i braku
relacji z Innym".
Tutsich piętnowano jako chytrych krwiopijców w przeludnionym kraju.
Wzgórza Rwandy były w istocie jednym z najgęściej zaludnionych miejsc na
świecie. Wolnych parceli uprawnych było coraz mniej. Jak dowodziła oficjalna
propaganda, stada krów należących do Tutsich tratowały żyzną ziemię rwandyjską.
Hutu z natury lepiej potrafili uprawiać rolę i to im należała się ziemia. Tutsi w myśl
tej doktryny nie byli w Rwandzie u siebie.
W sporach podsycanych wpierw przez kolonialne mocarstwa, a następnie
przez miejscowy reżim, używano w dużej mierze języka kolonialnej antropologii.
Juvenal Habyarimana objął urząd prezydenta w 1973 roku. Przez dwadzieścia
lat swoich rządów utwierdził system władzy Hutu oparty na konfiskatach dóbr
Tutsich, numerus clausus w szkołach i urzędach, a także na wybuchających
regularnie krwawych pogromach, których sprawcy nie byli karani. Francja
wspomagała Habyarimanę militarnie.
Yolande Mukagasana, pielęgniarka z Kigali, która w 1994 roku straciła męża i
troje dzieci, opowiadała przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym o szkole,
do której chodziła. Na jej przykładzie pani uczyła inne dzieci, jak odróżniać
Tutsich. „Udało im się wmówić nam, że do niczego się nie nadajemy - mówiła
Yolande. - Wyrośliśmy jedni na uległe ofiary, drudzy na potencjalnych katów".
Ludobójstwo w Rwandzie, jak w Niemczech - ciągnie Hatzfeld - było dziełem
totalitarnego reżimu opartego na podziale etnicznym, reżimu, który od dawna
utrzymywał się u władzy. To z tego właśnie powodu, jego zdaniem, tak trudno
odpowiedzieć na pytanie, co byśmy zrobili na miejscu Adalberta albo Leoporda.
Nie dlatego że nie możemy postawić się w sytuacji rolnika, który uprawia fasolę na
wzgórzach Rwandy. Dlatego że nie wychowaliśmy się w despotycznym reżimie
zbudowanym na podziale etnicznym.
Przez trzydzieści lat uchodźcy Tutsi napływali falami do sąsiedniej Ugandy,
gdzie organizowali zbrojne oddziały. W 1990 roku zaczęli atakować armię
rządową, składającą się w większości z żołnierzy Hutu. Siły Organizacji Narodów
Zjednoczonych nie potrafiły położyć kresu coraz bardziej zaciętym walkom.
„Wszystkie ludobójstwa współczesnej historii zdarzają się w czasie wojny -
pisze Hatzfeld. - Wojna tworzy stan bezprawia, uprawomocnia śmierć, normalizuje
barbarzyństwo, podsyca strach i fantasmagorie, ożywia stare demony, podważa
moralność i humanizm. Osłabia ostatnie mechanizmy obrony u przyszłych
sprawców ludobójstwa".
„Od 1992 roku programy wszystkich partii Hutu proponowały zabójstwa
Tutsich - powiedział Hatzfeldowi skazany na śmierć Joseph-Desire Bitero, szef
formacji interahamwe z Nyamaty. - Były dokładne i przemyślane. Odczytywano je
na mityngach, publiczność oklaskiwała je gorąco. Powtarzano je w radio... Wszyscy
mogli je dobrze usłyszeć i zrozumieć, a w pierwszym rzędzie biali i Tutsi". W
audycjach radiowych o Tutsich mówiło się „karaluchy", a humorystyczne piosenki i
skecze wzywały do ich eksterminacji.
Innocent Rwililiza wspomina, że nawet on się śmiał. „Przyzwyczailiśmy się -
mówi. - Nie zwracaliśmy już uwagi na groźby". A jednak zabójstwa zdarzały się
coraz częściej, i nie były karane.
Zapewne już od grudnia 1993 roku lokalni przywódcy partyjni, oficerowie i
notable wiedzieli o planach eksterminacji. W Kigali wiedziały o tym ambasady
obcych państw i sztab ONZ.
„Odpowiedzialni za ludobójstwo w Rwandzie nie są ubodzy i ciemni rolnicy
czy krwiożerczy i pijani interahamwe - powiada Innocent. - Odpowiedzialni są
ludzie wykształceni. Profesorowie, politycy, dziennikarze, którzy wyjechali do
Europy studiować rewolucję francuską i nauki humanistyczne... Jestem
nauczycielem, więc myślę, że wykształcenie jest potrzebne, żeby nas oświecić. Ale
ono nie czyni człowieka lepszym, ono czyni go bardziej skutecznym".
W1959 roku Hutu zabijali i przepędzali Tutsich bez wytchnienia, ale ani przez
chwilę nie wyobrażali sobie, że mogą ich eksterminować - ciągnie Innocent. - „To
intelektualiści dodali im odwagi, zaszczepiając myśl o ludobójstwie i uwalniając od
wahań".
Elie: „Jak przy pracach polowych, czekaliśmy na odpowiedni sezon. Śmierć
naszego prezydenta była sygnałem do ostatecznego chaosu. Ale tak jak przy
zbiorach, siew miał miejsce już wcześniej".
„Zrozumiałem - powiedział Jean-Baptiste - że słowa i czyny się dopasowały".
Hatzfeld przywołuje historyków Holokaustu, którzy wyliczają cztery etapy:
poniżenie, naznaczenie, koncentracja w obozach czy gettach i w końcu likwidacja.
Naznaczenie i koncentracja w Rwandzie nie były potrzebne - zauważa. Zabójcy
znali swoje ofiary. Każdy wiedział, kim są jego sąsiedzi. Tutsi zresztą ze strachu
sami skupiali się w grupy, wpierw w kościołach, a potem na bagnach czy w lasach.
Prawda - pisze Hatzfeld - że społeczeństwo miejskie ma ludobójstwo miejskie,
zaś społeczeństwo wiejskie ludobójstwo wiejskie. W kraju filozofii, jakim były
Niemcy, ludobójstwo stawiało sobie za cel oczyścić istotę i myśl, podczas gdy w
kraju rolniczym, jakim była Rwanda, miało oczyścić ziemię. Wiejskie ludobójstwo
rwandyjskie dorównało jednak wydajnością miejskiemu ludobójstwu
niemieckiemu. Wystarczyło sto dni, by zginęło osiemset tysięcy Tutsich i dziesiątki
tysięcy Hutu, którzy nie chcieli uczestniczyć w rzezi. Liczba zabitych, przyjęta przez
ONZ, nie jest jednak ścisła. Niektóre źródła mówią nawet o milionie ofiar. W
przeciwieństwie do władz hitlerowskich czy Czerwonych Khmerów w Kambodży,
zabójcy rwandyjscy nie próbowali prowadzić rachunków.
Większość krajów Afryki - zauważa Hatzfeld - stanowi mozaikę grup
etnicznych i kultur. Regułą jest jednak współpraca, nie konflikt. Pisarze afrykańscy,
jak Veronique Tadjo z Wybrzeża Kości Słoniowej czy Tierno Monenembo z
Gwinei, którzy pisali o tragedii Rwandy, nie mieli lepszego klucza, by zrozumieć,
co się stało, aniżeli pisarze z Europy.
„Ludobójstwa nie ma w obyczajach afrykańskich, przyszło skądinąd" -
powiedziała Hatzfeldowi Berthe Mwanankabandi, ocalona Tutsi. Ludobójstwo -
poprawia ją jednak Hatzfeld - nie jest w niczyich obyczajach, afrykańskich,
europejskich czy azjatyckich. Jest zawsze „poza".
Można zatem żałować, że Hatzfeld rozpoczyna swoją trzecią książkę
poświęconą Rwandzie, pytając swoich rozmówców, czym jest dla nich Afryka.
Można żałować, że ulega pokusie - prawda, że tylko raz - by zbudować cały
rozdział na próbach poszukiwania przeciwstawnych esencji „afrykańskości" i
„europejskości". To być może najmniej przekonujący fragment jego rwandyjskich
rozważań. Hatzfeld sam w końcu zresztą wycofuje się ze swego pytania. Trauma
rwandyjska nie ma odpowiedników gdzie indziej - zauważa. Pytanie, czym jest
Afryka, postawione ludziom, którzy wyszli z doświadczenia Rwandy, nie prowadzi
donikąd. Afryka, można by zresztą dodać, nie istnieje - istnieje gigantyczny
archipelag bardzo różnych regionów i zmieniających się kultur. Zaś idee, do
których odwoływali się rwandyjscy ideologowie ludobójstwa, pochodzą z
wielorakich źródeł.
A jednak Hatzfeld dotyka tu istotnej kwestii. Jest nią pytanie o to, jak reszta
świata patrzy na tragedię Rwandy. Czy podświadomie nie postrzegamy tego, co się
tam wydarzyło, przez pryzmat naszej wyobrażonej „Afryki", tego ciemnego punktu,
w którym zbiegają się najmroczniejsze europejskie fantazmaty? Mowa tu o tej
Afryce, którą Hegel nazywał „kontynentem poza historią", a Wiktor Hugo
„absolutem w potworności", o tej Afryce, którą po dziś dzień lubimy zwać
„Czarnym Lądem". Dziewiętnastowieczna antropologia umieszczała ją na samym
dole drabiny człowieczeństwa. W europejskiej wyobraźni ta właśnie Afryka stała
się sceną dla projekcji naszych własnych psychodram - metaforą najciemniejszych
obszarów ludzkiej duszy, miejscem powrotu tego, co wyparte, ucieleśnieniem
radykalnego Innego.
Nie przypadkiem tu właśnie Joseph Conrad kazał rozgrywać się swemu Jądru
ciemności. Tytuł jego powieści zapadł w popularną wyobraźnię. Brutalność nie była
jednak po stronie mieszkańców Konga. Militaryzm, nieustający podbój terytorialny
dokonywany w imię „przestrzeni życiowej", rasizm i eugenika, polityka
przymusowej pracy i „masakr administracyjnych" - nazizm był, według Hannah
Arendt, najpełniejszą realizacją mechanizmów realizujących się wcześniej w
koloniach. ,Exterminate all the brutes!" - notował Kurtz, bohater Jądra ciemności.
„Wyciąć w pień to bydło!".
Tragedia rwandyjska wydawała się jednak nagłym potwierdzeniem wszystkich
europejskich stereotypów ciążących na obrazie kontynentu. Zobaczono w niej
wynik niedoboru cywilizacji, cokolwiek by się miało kryć pod tym słowem - jakby
cywilizacja uniemożliwiała ludobójstwo, jakby uniemożliwiła Auschwitz.
Europejscy misjonarze zarzucali sobie powierzchowność ewangelizacji Rwandy,
jakby tysiąc lat chrześcijaństwa w Niemczech czemukolwiek zapobiegło.
Poszukiwania korzeni pozaeuropejskich masakr w moralnej niedoskonałości
lokalnych „kultur" czy „cywilizacji" może w istocie budzić jedynie zadziwienie.
Dotąd żyją między nami ludzie, którzy na przedramieniu mają wytatuowany numer.
Odwoływanie się do kulturowych stereotypów i posługiwanie
egzotycyzującym słownictwem gdy mowa o konfliktach, które toczą się poza
Zachodem Europy, nie jest jednak bez konsekwencji. Pisząc o „atawistycznych
nienawiściach etnicznych", dziennikarze zwalniali się z obowiązku wyjaśnienia
politycznych i ekonomicznych mechanizmów wojny, która toczyła się w Bośni.
Zwalniali jednocześnie swoich czytelników z obowiązku rozliczenia własnych
polityków z tego, co zrobili, by zapobiec masakrom. Wojna w Bośni toczyła się o
trzy godziny lotu samolotem od Paryża, Londynu czy Warszawy, a jednak
zepchnięto ją w inną czasoprzestrzeń - w obcy nam z definicji świat, rządzony obcą
nam, „atawistyczną", a więc z zasady niezrozumiałą logiką. W wojnie o bogactwa
naturalne wschodniego Konga, która już po rwandyjskiej tragedii zdążyła
pochłonąć pięć milionów ofiar, jedną z głównych stawek jest koltan, niezbędny do
produkcji telefonów komórkowych. Etykietka kolejnej „rzezi plemiennej" w Afryce
pozwala jednak zachodniej opinii publicznej przymknąć oczy na działania
zachodnich korporacji i milczenie zachodnich polityków. Wzdychając nad
„afrykańskimi ludobójstwami", kolejni francuscy prezydenci bagatelizują potrzebę
dyskusji o roli, jaką Francja odegrała w Rwandzie.
Słowa nie są zatem moralnie neutralne. Określenie „plemię", dawno zarzucone
przez antropologów, powraca nadal w Polsce, gdy mowa o Hutu i Tutsich, choć nie
użylibyśmy go na przykład w odniesieniu do Basków czy Walijczyków. To jedno
słowo wystarczy, by zepchnąć dyskusję z terenu polityki, zarezerwowanego dla
dzisiejszego Zachodu, zamieszkanego przez różne grupy etniczne, na teren
tradycyjnej antropologii, zarezerwowany dla „prymitywnych" obszarów świata,
zamieszkiwanych właśnie przez „plemiona". Otwiera się semantyczna pułapka,
która nie pozwala nam dostrzec współczesnego charakteru rwandyjskiego
konfliktu, jego zakorzenienia w naszej wspólnej rzeczywistości.
Ludobójstwa wprawia w ruch ekonomia, polityka, ideologia, historia.
Oczywisty jest obowiązek badania ich mechanizmów. Jednocześnie pozostaje
jednak strefa cienia, która nie poddaje się ani rozważaniom historyków, ani
intuicjom badaczy kultury. Przepaść, która wymyka się zrozumieniu. Jesteśmy w
obliczu doświadczenia, które zawiesza sens.
Różne drogi mogą doprowadzić do skrajnego miejsca człowieczeństwa. To
miejsce jest też bez wątpienia zawsze inne - a zarazem, być może, zawsze to samo.
Opowieści tych, którzy dotknęli rwandyjskiego ludobójstwa, ocalonych, ale i
zabójców, są bezcenne. Zakorzenione w szczególnym miejscu i czasie, są
jednocześnie poza wszelkim miejscem i czasem - w „nagości życia". To opowieści
o tym, czego nie da się opowiedzieć. Pieczołowicie otaczają refleksją wyrwę
ziejącą w doświadczeniu człowieka. Mówić o traumie, to mówić bowiem o tym, co
jest wokół. Dawać świadectwo tożsamości, pamięci, sensowi, które odbudowują się
na zgliszczach tego, co się wydarzyło.
Opowieść rozmówców Hatzfelda coś nam zabiera i coś nam zarazem daje.
Dotyka doświadczenia poza naszą wyobraźnią, a jednak jest nam bliska, jakby
mogła być naszą własną opowieścią.
Hatzfeld wciąż przyjeżdża do Rwandy. Przygląda się, jak Nyamata z wolna
powraca do życia. Życia pełnego powikłań - pozostały wdowy, które nie mają praw
do parceli po mężach, zgwałcone kobiety zarażone wirusem HIV, osierocone dzieci.
Otwarto jednak szpital i zbudowano antenę dla telefonów komórkowych. Rosną
kolejne wille.
W styczniu 2003 roku rząd Rwandy zwalnia z więzień szesnaście tysięcy
zabójców, którzy przyznali się do winy, lecz nie zdążono ich osądzić.
Dwanaście lat po ludobójstwie Strategia antylop powraca na wzgórza Nyamaty.
Powraca do świadectw ofiar, i do opowieści morderców. Opowiada o czasie, który
upływa, o powolnym konstruowaniu prywatnej i zbiorowej pamięci.
Oto nowy etap dziejów Rwandy, dla którego znów próżno by szukać
precedensów. Rwanda nadal porusza się po granicach ludzkiego doświadczenia. Na
wzgórzach Nyamaty mieszkają dziś obok siebie, w najbliższym sąsiedztwie, przez
płot, przez drogę, mordercy i ci, których bliscy zginęli od ich maczet.
Czym jest sprawiedliwość? Czym jest przebaczenie? Co ma oznaczać to
pojednanie, które wydaje się zarazem tak niezbędne i tak niewykonalne?
Olga Stanisławska
Jeszcze jakieś pytania?

„Gdy Szatan rozdzielał wśród ludzi siedem grzechów głównych, Afrykanin


wyciągnął łakomstwo i gniew. Nie wiem, czy wybierał pierwszy, czy ostatni, ani co
wzięli sobie biali i Azjaci, bo nie bywałam w świecie. Ale wiem, że ten wybór
będzie nam zawsze ciążył. Zachłanność wznieca w Afryce więcej swarów i wojen
niż susza czy niewiedza. I w zamęcie zdołała wzniecić ludobójstwo wśród tysiąca
wzgórz".
Claudine Kayitesi przerywa i lekko się uśmiecha, jakby chciała złagodzić
wymowę tych słów, po czym dodaje: „Cieszę się, że jestem Afrykanką, gdyby nie
to, niczym nie mogłabym się cieszyć. Ale na pewno nie jestem z tego dumna. Czy
można być dumnym, kiedy jest ci ciężko? Ale jestem po prostu dumna, że jestem
Tutsi, tak, zdecydowanie, bo Tutsi mieli zniknąć z powierzchni ziemi, a ja przecież
żyję".
Podczas mojej ostatniej wizyty, dziesięć lat temu, Claudine wraz z okoliczną
dzieciarnią zajmowała dawny dom kuzynki przy stromej drodze na wzgórze
Rugarama. Lepiankę o ścianach z mocno popękanej już gliny, krytą pordzewiałą
blachą, lecz otoczoną wspaniałym wonnym ogrodem, który pielęgnowała. W
szopie za domem trzymała cielę w zagrodzie i trochę garnków.
Później chłopi z sąsiednich pól wyszli na wolność, także zabójca jej siostry,
którego boi się spotkać po zmroku. Toteż zaraz po ślubie z ulgą opuściła to
miejsce, by przenieść się na ziemię męża, Jeana Damascene'a, którego poznała
jeszcze w szkole. Tak opowiada o pamiętnym ślubie: „Z mężem spotkaliśmy się
znów przed dwoma laty, na początku były miłe słowa, planowaliśmy ślub na Nowy
Rok, pobraliśmy się w lipcu. To było wielkie święto, najpierw śpiewał chór kobiet
we wzorzystych pagnes, jak z fotografii; włożyłam trzy tradycyjne suknie, mąż
miał na dłoniach białe rękawiczki, kościół udostępnił nam podwórze i dał obrusy,
trzy furgonetki przywiozły fantę, wino z sorgo i, rzecz jasna, skrzynki primusa.
Zabawa trwała trzy dni, nie do wiary. Teraz, po ślubie, los się do mnie uśmiecha, ale
tylko teraz. Bo wiem, że nie ma przyszłości po tym, co przeżyłam".
Dziś Claudine mieszka w nowym parterowym domku wśród dziesiątków
identycznych pawilonów owego moudougoudou. leżącego na kamienistym,
porośniętym krzewami zboczu, ponad szeroką drogą do Nyamaty, o kilka
kilometrów od Kan- zenze. Witając nas, kładzie na stoliku pęk sztucznych kwiatów z
materiału, by upiększyć naturalne bukiety, przepędza z podwórza ciekawską
dzieciarnię, zaciąga zasłony i siada w drewnianym fotelu z rozbawioną miną.
„Jeszcze jakieś pytania? - udaje zdziwienie. - Znów o te masakry. Mógłby pan
już przestać. Po co znowu o to pytać? Dlaczego mnie? Tak trudno odpowiadać. Już
od pierwszych słów książki mogą mi nie wierzyć. Tutsi dzielili bagna z dzikimi
świniami. Pili czarną wodę z sadzawki, nocą na czworakach szukali pożywienia, w
pośpiechu załatwiali potrzeby osobiste. Nawet gorzej, już wam mówili, żyli jak
zwierzyna łowna, pełzali w błocie, nasłuchiwali, czekali na maczety myśliwych. Ale
to było takie nienaturalne polowanie, bo cała zwierzyna miała zniknąć, choć nikt jej
nie zjadał. Można powiedzieć, że przeżyli wojnę Dobra ze Złem, widzieli to
wszystko na własne oczy, w całej nagości, że się tak wyrażę.
Powinnam uznać, że Dobro w końcu wygrało, bo pozwoliło mi uciec i
przeżyć, a teraz mam rodzinę i wsparcie. Ale tata, mama, siostrzyczki i wszyscy
konający, którzy szeptali w błocie, choć nikt nie słuchał ich ostatnich słów, oni
wszyscy nie muszą już odpowiadać na pańskie pytania. Wszyscy ścięci maczetą,
którzy błagali o jakiś ludzki odruch, wszyscy ci ludzie, którzy wiedzieli, że
odchodzą nago, bo przed końcem skradziono im ubrania. Wszyscy zmarli, gnijący
w gąszczu papirusów czy wystawieni na palące słońce, oni wszyscy nie mają komu
powiedzieć, że myślą inaczej".
Claudine ma swą tajemnicę, lecz nigdy się na nic nie skarży. Co rano schodzi z
mężem na pole, w południe rozpala ogień pod garnkiem, po południu wychodzi, do
koleżanek, do parafii, do Nyamaty. Nie domaga się już zadośćuczynienia, nie czeka
na sprawiedliwość. Z nikim nie współpracuje, niczego nie udaje, nie boi się słów.
Nie ukrywa swych lęków i nienawiści do zabójców ani tego, że zazdrości ludziom,
którzy mogą przedstawić dzieciom swych rodziców, ani żalu, że nie zdobyła
dyplomu pielęgniarki. „Nieraz posyłam życiu złe spojrzenie, ale nie spuszczam
oczu", kwituje. Złe spojrzenie kontrastuje z jej wesołą twarzą, sukniami szkarłatnej
barwy, dwójką hałaśliwych dzieci, które nie odstępują jej na krok.
Uprzedza pytanie i uśmiecha się: „Tak, spokój powrócił. Mam piękne dzieci,
dosyć żyzne pole, dobrego męża, który mi pomaga. Parę lat temu, po masakrze,
kiedy mnie pan poznał, byłam zwykłą dziewczynką, jedną z wielu sierot, bez
niczego, tylko ciężka harówka i złe myśli w głowie. A potem, dzięki mężowi,
stałam się panią domu, nie do wiary. Rano, kiedy się budzę, odwaga podaje mi rękę,
nawet po koszmarnej nocy czy podczas suszy. Życie się do mnie uśmiecha i jestem
mu wdzięczna, że nie zostawiło mnie na bagnach.
Ale nadzieja, że będę kimś, odeszła. Nigdy nie usłyszy pan, jak prawdziwa
Claudine odpowiada na pańskie pytania, bo trochę już brakuje mi miłości własnej.
Zaznałam bydlęcego życia, doświadczyłam okrucieństwa hieny i czegoś jeszcze
gorszego, bo zwierzęta nie są aż tak złe. Nazwano mnie insektem. Zgwałciło mnie
dzikie zwierzę. Zapędzono mnie w miejsce, o którym nie da się opowiedzieć. Ale
najgorsze jest jeszcze przede mną. Moje serce zawsze już będzie nieufne, ono już
wie, że przeznaczenie nie musi dotrzymywać najprostszych obietnic.
Dobry los podarował mi drugie życie i tego nie będę już odrzucać. Ale będzie
to tylko połowa egzystencji, tamta została przerwana. Ścigała mnie śmierć, kiedy za
wszelką cenę chciałam przeżyć. A potem męczyło życie, gdy chciałam rozstać się z
tym światem, skończyć ze wstydem, który mnie zadręczał.
Wchodziłam w życie z dziewczęcą ufnością bez granic. Zdradziło mnie. To
okropne nieszczęście, gdy zdradzą cię sąsiedzi, władza, biali. Po czymś takim
można się pogubić. Niektórzy mężczyźni rzucają motykę i przesiadują w barze,
kobiety zostawiają dzieci na pastwę losu i przestają o siebie dbać.
Ale kto mógłby znieść, że życie go zdradziło? To poważna sprawa, potem już
nie wiadomo, w którą stronę pójść. Dlatego od teraz będę stała z boku".
Wniebowzięci

W porze suchej prowincja Rilima, najbardziej jałowa w dystrykcie Bugesera,


gdzie na jednym ze wzgórz wznoszą się ceglane mury więzienia, omdlewa w
zapylonym, a jednak świetlistym powietrzu. Jednak gdy na początku stycznia
otwierają się ogromne wrota, tłum drepczących na dziedzińcu więźniów zdaje się
nie dostrzegać upału. Mają na sobie najrozmaitsze cywilne ubrania, ruszają
pospiesznie, jakby chcieli jak najszybciej opuścić to miejsce, mimo wszystko
uważają, by się nie rozpychać.
Na rozkaz znudzonych żołnierzy gromadzą się w cieniu eukaliptusowego
lasku, jedynej wyspy zieleni, z której korzystają strażnicy fortecy. Nie śpiewają jak
inni osadzeni, którzy nieco dalej w różowych uniformach, nawet nie patrząc w tę
stronę, w dwóch równych kolumnach krążą między zakładem karnym a jeziorem,
nosząc wodę. W szeptach nie da się ukryć podniecenia. Więźniowie, potulni i
pobudzeni zarazem, zaniepokojeni i uradowani, nie wiedzą, jak się właściwie
zachować. Nic dziwnego, gdyż ku zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza samych
zainteresowanych, po siedmiu latach niewoli zwolniono ich bez wyjaśnień.
Radio podało wiadomość trzy tygodnie wcześniej w lakonicznym komunikacie
prezydenta, wygłoszonym tak, jakby to była prognoza pogody. Zapowiadano w nim
uwolnienie pierwszej grupy czterdziestu tysięcy więźniów, zabójców skazanych za
akty ludobójstwa, z sześciu więzień w kraju.
Na dźwięk gwizdka więźniowie z Rilimy opuszczają mury zakładu, kłaniając
się uniżenie strażnikom, i schodzą po kamienistym zboczu, przeskakując zarośla.
Jest wśród nich, znowu razem, banda ze wzgórza Kibungo, która przyczyniła się do
powstania książki Une saison de machettes (Sezon maczet). Pio Mutungirehe,
najmłodszy, beniaminek, który już nie jest taki młody; Fulgence Bunani, niedoszły
wikary, któremu udało się cudem zachować białe sandały przez cały czas
uwięzienia; Jean-Baptiste Murangira, dumny z roli przewodniczącego
stowarzyszenia skruszonych, wyprostowany jakby połknął kij; Alphonse
Hitiyaremye, który nie przestaje gestykulować i słać wokół uśmiechy, strażnikom,
przechodniom, kolegom; Leopord Twagirayezu, przeciwnie, kroczy uroczyście;
Pancrace Hakizamungili, bardziej nieufny, rozgląda się bacznie, ale już myśli o
pierwszej butelce primusa; Adalbert Munzigura, tryskający energią, idzie na czele
orszaku, tak jak stał w pierwszym rzędzie zbrodniczych ekspedycji. Wszyscy
razem, z wyjątkiem Josepha-Desire Bitero z grupy skazanych na śmierć.
Pancrace wspomina ostatni dzień w więzieniu:
„Naprawdę nie wierzyłem, że będę miał tak niesamowite szczęście i wyjdę
kiedyś z więzienia. Słyszało się coś tam od odwiedzających, ale nie myślałem, że to
może być prawda. 2 stycznia 2003 roku, kiedy radio nadało mowę prezydenta,
byliśmy tak uradowani, usta się nam nie zamykały, nawzajem dodawaliśmy sobie
otuchy. W ostatnią noc były chóralne śpiewy. Niektórzy nie chcieli już nawet
niczego jeść. W więzieniu były dwie grupy, ci, którzy postanowili zeznawać, byli
wniebowzięci, a ci, którzy się wszystkiego wyparli, klęli i złorzeczyli".
Jego stary kompan lgnace Rukiramacumu:
„Myślałem o urwagwie, której się napijemy. Zdawało mi się, że nie
skosztujemy jej już nigdy w życiu, że zatrzasnęli za nami bramy już do końca
świata. Przed zwolnieniem, kiedy w więzieniu szalała epidemia, myśleliśmy, że
jeszcze chwila, a będą nas tu grzebać. Liczyliśmy zmarłych i tych, co zostali, a także
dni, które nam zostały.
Z uwagi na mój wiek wsadzili mnie na ciężarówkę dla starców i chorych. Do
Nyamaty dojechaliśmy już po zmroku. Baliśmy się wracać do domów przez las,
przez pierwszą noc koczowaliśmy na podwórzu merostwa. Rano wzięliśmy torby.
To był dzień targowy. Obeszliśmy targ z daleka, baliśmy się podejść bliżej, potem
zaczęliśmy się wspinać na wzgórze. Wśród ludzi, którzy schodzili na targ,
rozpoznawaliśmy ocalonych. Słyszałem groźne okrzyki, pogróżki, ale nie trwało
to długo. Byli też tacy, którzy mówili «dzień dobry», chociaż było wiadomo, że nie
ze szczerego serca".
Najmłodsi z bandy, Pio, Pancrace, Fulgence i Alphonse opuszczają więzienie
pieszo. Alphonse opowiada:
„Szliśmy w kolumnie liczącej dwa tysiące więźniów. Po drodze ludzie nas
pozdrawiali, ale też kpili i wyśmiewali, więc przestaliśmy śpiewać, żeby nie ściągać
na siebie uwagi. Myślałem sobie w duszy: Nie do wiary, tak się nad nami zlitować,
tak się nie robi".
Kolumna więźniów posuwa się drogą pokrytą grubą warstwą pyłu, pośród
jałowych pagórków, gdzie żółcie i szarość zastępują ochrę i zieleń wzgórz
Nyamaty. Więźniowie mijają wychudłe krowy, przeżuwające bez końca suchą
strawę w cieniu nielicznych drzew, i napotykają grupy ludzi niosących plastikowe
kanistry, podążających do jedynego strumyka w promieniu dwudziestu kilometrów.
Wkraczają w milczeniu w ten porośnięty krzewami kamienisty pejzaż -
urozmaicony polami kukurydzy i sorgo na skraju nielicznych bagnisk i jezior -
przemierzają dawne terytorium słoni, lwów, przepędzonych przez pierwsze fale
uchodźców, którzy sami uciekali przed wojnami w Burundi czy pogromami na
północy kraju, półpustynię, która później, dobrze to pamiętają, posłużyła za bazę
zbuntowanym oddziałom inkotanyich, nim rozpoczęli wojnę z rządem prezydenta
Habyarimany.
Ani pragnienie, ani zmęczenie nie spowalnia marszu byłych więźniów przez
surowe tereny, zamieszkałe od kilku dziesięcioleci przez rodziny żyjące tu z
nadzieją, że te jałowe ziemie, zasilane jedynie przez wody okresowe, te nędzne
domy o pordzewiałych dachach pozwolą im uniknąć etnicznego szaleństwa
sąsiednich regionów.
W Nyamacie, głównej osadzie dystryktu, ludzie ze zdumieniem przyjęli wieść
o uwolnieniu więźniów. Także ci, którzy występują w mojej pierwszej książce o
Rwandzie, Dans le nu de la vie (Nagość życia), ocaleni z bagien Nyamwizy, dobrze
pamiętają, jakim szokiem byta ta nowina.
Angelique Mukamanzi:
„Usłyszałam komunikat w radiu. Przywykaliśmy powoli do naszej nowej
egzystencji ludzi ocalonych, domowe zajęcia spychały złe myśli w niepamięć.
Wracaliśmy do życia, czas był po naszej stronie. Nagle, po tej nowinie, zmienił
gwałtownie bieg. Poczułam ciarki na całym ciele. Wspomnienia nagle ożyły.
Zbieraliśmy się w moudougoudou w małych grupkach znajomych, zastanawialiśmy
się, jak będzie, kiedy ci zabójcy się tutaj pokażą.
Pierwsi więźniowie, jakich zobaczyłam, kiedy szłam do Nyamaty, podążali do
swoich domów, unikając spojrzeń. Starali się iść jeden za drugim i kłaniali się
uniżenie. Ci ludzie tak wielu poćwiartowali swymi maczetami, że też powinni
umrzeć. Tylko tego chciałam".
Janvier Munyaneza:
„Wszystkich dziwiło, że wyglądają tak zdrowo. Byli czyści, wydawało się, że
utyli. Zauważyliśmy później, że podczas pracy jakoś dziwnie się pocą. Było widać,
że ze strachu starają się być mili.
Zanim przyszli, władze zorganizowały spotkanie, by nas przestrzec.
Zobowiązać, byśmy nie okazywali agresji, nie obrażali ich i zaczekali na proces,
gaęaęę, kiedy ich oskarżymy, ale bez uprzedzeń. Chłopcom Tutsi, którzy mówili o
zemście, władze groziły, że mogą zająć ich miejsce w Rilimie".
Claudine Kayitesi:
„Wyszłam z dziećmi, żeby im się przyjrzeć, szli równym szeregiem z torbami
na głowach, nie wymieniliśmy słowa. Dzieci były przerażone, myślały, że
więźniowie znowu zaczną knuć. Ja chciałam ich zobaczyć z czystej ciekawości.
Najpierw poznałam sąsiada, niejakiego Cambarelę. To on ściął moją starszą siostrę.
Mówili zawstydzeni: «Pokój, pokój! Jak się macie? Niech Bóg was błogosławi!
Bądźmy dla siebie braćmi. Będziemy się za was modlić». Patrzyliśmy na nich
zdumieni, zaciskając pięści".
Byli więźniowie nie mają czasu, by się rozpakować, gdyż w domu już czeka na
nich wezwanie na staż obywatelskiego pojednania, w obozowisku w regionie
Bicumbi, dokąd od razu wyruszają.
Alphonse w następujący sposób opisuje ten obóz szkoleniowy: „Uczono nas,
jak się zachowywać wobec rodzin, które ucierpiały. Okazywać pokorę, spokój
podczas głośnych zgromadzeń, unikać zwad z ocalonymi, którzy szukają zaczepki.
Unikać też szalejącego AIDS i innych chorób. Nauczyć się wypalać cegły dla wdów
pogrążonych w żalu i osieroconych dzieci.
Ale tematem pierwszej lekcji były nasze żony. Wychowawcy ostrzegli nas, że
wszyscy więźniowie spotkają się z prawdziwą plagą zdrad, nieślubnych dzieci,
wyprzedanych pól. Pouczono nas, że skoro państwo nam wybaczyło, my także
musimy przebaczyć naszym niewiernym żonom, które nie mogły przecież
wiedzieć, że przeżyjemy więzienie, i musiały ciężko pracować motyką bez
męskiego wsparcia.
W więzieniu wielu wściekało się na rozrzutne czy niewierne żony. Obiecywali
im najgorsze, ale instruktorzy surowo ich ganili. Powtarzali lekcję: zachować
spokój względem winnej małżonki, zachowywać się ugodowo wobec sąsiadów i
okazywać cierpliwość ludziom po ciężkich przeżyciach, słuchać władz.
Niezwłocznie zająć się opuszczonym polem".
Po zakończeniu kursu więźniowie mogą wreszcie wrócić na rodzinne wzgórza.
Alphonse wspomina:
„Wyszedłem z obozu z pakunkiem na głowie i maszerowałem, zdając się na
los. W Nyamacie ludzie otoczyli mnie kręgiem na głównej ulicy i zadawali pytania,
szybko się oddaliłem, żeby nie ściągnąć złego oka. Żona przyjęła mnie dobrze.
Dzieci podrosły i były uśmiechnięte. Ze względu na sąsiadów nie okazywaliśmy
zbytniej radości i nie zabiliśmy kurczaka, ugotowaliśmy tylko ziemniaki.
Kiedyś miałem kilka domów, nie licząc baru, ale żona wszystko sprzedała.
Miałem dużo zapasów - nic nie zostało. Od razu poszedłem na pole. Kiedyś to była
kwitnąca parcela, pełna pięknych bananowców; gdy tam dotarłem, ujrzałem
żałosny ugór, dzikszy od buszu. Przyciąłem kilka zdrowych drzew. Dałem sobie
dwa dni odpoczynku. Według zaleceń władz, powinienem teraz zaczekać
dziewiętnaście dni na wyniki testu na AIDS, nim wejdę w rolę męża.
W centrum nie było już tak wesoło jak kiedyś. Bieda i strach sprawiły, że w
barach umilkły żarty. Jednak widać było wyraźnie, że pouczono ostro obie strony.
Hutu musieli schować złość, Tutsi żądzę odwetu".
Pancrace:
„Ci, którzy nie mieli pieniędzy na ciężarówkę, poszli piechotą, gęsiego. W
drodze przez busz potworzyły się grupki znajomych z różnych wzgórz. Nie było
śpiewów, tylko czasem radosne okrzyki.
Od dziewięciu lat nie byłem w Nyamacie. Patrzyłem na reklamy, nowe marki
taxi-busów, osmalone mury, w mieście panował chaos. Nie traciliśmy czasu na
picie. W Nyarunazi zacząłem żegnać się z kolegami, tak już chciałem dotrzeć na
miejsce i założyć jakieś lepsze ubranie. Siostry kupiły trochę urwagwy i różne
dania z ziemniakami, niestety bez mięsa. Rodzina przyjęła mnie z radością. Ale żal
było patrzeć na szkody: podziurawiona blacha, belki stropowe stoczone przez
termity, popękane mury. Wszystkie bananowce uschły.
Nazajutrz siadłem na podwórzu i przyjmowałem znajomych. Chcieli się
dowiedzieć, jak wyglądało nasze więzienne życie, co z ludźmi, którzy się nie
przyznali, zwłaszcza z tymi, których nazwiska padały przed sądem. Niektórzy
przyszli przywitać się ze mną ze szczerego serca, inni tylko udawali grzeczność, a
tak naprawdę liczyli, że zostanę w więzieniu. Nocą, w ciemnościach byłem
niespokojny, czekałem do świtu, żeby pójść na pole. Dzień później chwyciła mnie
bagienna malaria, jednak zabrałem się do pracy. Przekopałem i wyplewiłem ziemię.
Pracowałem tak samo jak przedtem, ale czułem ból w stawach.
Z początku bałem się pójść do centrum Kibungo. Obawiałem się spotkań z
ludźmi, ryzykownych rozmów. Dopiero po miesiącu wypiłem pierwszą butelkę
primusa. Postawił mi jeden sąsiad. Piwo bardzo mi smakowało, w Rilimie było
tylko prawdziwą pokusą. Nawet nie marzeniem, to nie były wesołe czasy.
W naszym gronie przyjaźń nie osłabła, często się spotykamy, oprócz
Adalberta, który żyje sobie dostatnio w Kigali. A kiedy tu wraca, ma na sobie
odprasowane ubranie, hojnie stawia kolejki w barze i możemy sobie swobodnie
pogadać.
W więzieniu spaliśmy pokotem na siennikach, nawet nie było miejsca na
zakazane sny. Zapomnieliśmy o masakrach, męczących wspomnieniach, śniliśmy
tylko o latach dzieciństwa albo o tym, co przeżywaliśmy w więzieniu, o kłótniach i
chorobach. Ale od kiedy nas zwolniono, wspominamy o masakrach w
opowieściach, dlatego sny wracają tylnymi drzwiami, żeby nas zadręczać. W domu
śpisz na wolności, bardziej prawdziwie, a złe sny są teraz bardzo wyraźne: płonące
domy, polowania na bagnach, krew w kałużach, a przede wszystkim ludzie, za
którymi biegłeś.
Nie odwiedzałem ocalonych ludzi, obawiam się tego. Spotykaliśmy się na
drodze, udawało nam się wymienić słowa pozdrowienia bez złości i to nam
wystarczało. Nie dostrzegłem w ich spojrzeniach niczego groźnego. Tak naprawdę
myślę, że po prostu obie strony ostro napomniano.
Oskarżono mnie, skazano, a potem ułaskawiono. Nie prosiłem o przebaczenie.
W gruncie rzeczy nie warto, jeśli ta prośba nie może być spełniona".
Ci, którzy ocaleli, czekają zdumieni, niespokojni i wręcz przerażeni na
możliwe skutki tych powrotów. Claudine opowiada:
„Żaden więzień nie próbował prosić o przebaczenie. Tak bardzo boją się
rozmów, że kiedy ktoś się zbliża, rzucają szybko dzień dobry, żeby zapobiec
uściskowi dłoni. Udają niewiniątka, ale unikają bliższych kontaktów z nami.
Mogłabym patrzeć, jak rozstrzeliwują ich publicznie, jednego po drugim.
Machali maczetami do utraty tchu, w biały dzień. Wybaczyć im to nieludzkie. Może
taka jest wola Boga, ale nasza nie.
Kiedy wyszli, widać było, że przeszkolili ich w więzieniu; ale zmienić się, to
całkiem inna sprawa. Jeśli ktoś skorzystał z pierwszej okazji, żeby wywijać
maczetą, nie odmówi za drugim razem, gdy wezwie go nowa wojna. Gdy znów
zaczęli przechadzać się na wolności, wrócił mój sen: biegliśmy, zabójcy nas gonili,
dopadali ludzi, ja się wymykałam, odwracałam, widziałam zabitych, jak siedzą i coś
mówią do siebie, nie chcą już mnie znać. Później przywykłam do więźniów, sen
przestał mnie nachodzić. Staramy się pogodzić z tym sąsiedztwem".
Berthe Mwanankabandi:
„Ja poczułam się nieswojo, bałam się, poszłam więc do Butare. Po drodze
spotkałam znajomą z kościoła. Załatwiła mi pracę na dniówkę jako salowa w
szpitalu. Przysięgłam sobie, że nigdy już nie wrócę, by nie spotykać tych
złowrogich spojrzeń. Oczywiście wróciłam.
Żaden nawet słowem nie przeprosił, nie wysłał upominku. Mają to gdzieś albo
boją się, że usłyszą wyrzuty. Myślą, że skoro zostali uwolnieni na mocy aktu
prezydenta, nie muszą się już kajać i tłumaczyć przed zwykłymi chłopami. W głębi
duszy sądzą, że nie mają obowiązku naprawdę przepraszać, skoro nie zostali
naprawdę ukarani.
Pierwszy więzień, jakiego spotkałam, był wcześniej moim najlepszym
nauczycielem, nazywa się Jean. Zadrżałam, ja, a nie on. Miał na sobie bardzo
porządną marynarkę. Nie przywitał się, ja też nie. Poczułam się nieswojo i zeszłam
mu z drogi".
Innocent Rwililiza:
„Tak naprawdę, to kto mówi o przebaczeniu? Tutsi, Hutu, uwolnieni
więźniowie, ich rodziny? Nie, tylko organizacje humanitarne. Importują
przebaczenie do Rwandy i zawijają je w plik dolarów, żeby nas przekonać. Istnieje
Akcja Przebaczenie, tak jak istnieje Akcja AIDS, spotkania informacyjne, afisze,
lokalne przedstawicielstwa, bardzo mili biali w terenowych autach z
turbodoładowaniem. Te organizacje udzielają lekcji nauczycielom, pouczają
radnych gmin. Finansują plany pomocy. My zaś mówimy o przebaczeniu, bo tak
wypada i dlatego że dotacje też mogą się przydać.
Ale w naszych prywatnych rozmowach nie ma słowa «przebaczenie», jest zbyt
kłopotliwe. Dam przykład, widzisz Adalberta, który dowodził masakrą w Kibungo,
został ułaskawiony, przechadza się po Kigali, wymachuje maczetą na swojej
parceli. Ty pochodzisz z Kibungo, mieszkasz pół kilometra od niego, straciłeś tatę,
mamę, dwie siostry, żonę i synka. Spotykasz Adalberta w centrum, ty czy on: kto
wymówi słowo przepraszam? To nieludzkie. W gruncie rzeczy czas zmusza nas,
byśmy wszystko przełknęli".
Jeannette Ayinkamiye:
„Można pogodzić się z tym, że wypuścili ich z więzienia, bo na polach
potrzeba ludzi, ale najpierw należało wypłacić odszkodowania ofiarom. Po prostu
nie rozumieliśmy, dlaczego ich zwalniają i nie dają nic w zamian. Pytaliśmy: co się
znowu dzieje? Władze popierają Hutu, przestały się nami przejmować, wcale się z
nami nie liczą. A że nie mogliśmy okazywać złości, opowiadaliśmy dowcipy. Na
przykład: w gruncie rzeczy szczęście sprzyja Hutu - zabijają, ale ich nikt nie zabija;
uciekają do Konga, za darmo przywożą ich z powrotem; idą do więzienia,
wychodzą tłuści i wypoczęci; palą nasze domy, bez przeszkód wracają do swoich, a
żony czekają, żeby im ugotować i zabawić się w nocy".
lgnace, najstarszy z bandy zabójców:
„W pierwszych dniach na wolności praca na polu wycieńcza. Mdleją ci ręce.
Dostajesz zadyszki. Po dwóch miesiącach ramiona zaczynają przywykać i pracujesz
tak, jak przez całe życie. Zacząłem od napraw w domu - uszkodzonego stropu,
rozbitych dachówek. Posadziłem pataty i fasolę. Wstaję o piątej rano, idę prosto na
pole, w południe jem fasolę, drzemię na ławce. Wracam na pole, jestem w domu o
siedemnastej. Myję się i spaceruję aż do wieczora. Nie zbieramy tak dużo jak przed
tą masakrą, ale staramy się zaspokoić podstawowe potrzeby.
Moja żona Speciose zmarła, gdy byłem w więzieniu. Córka próbowała przejąć
parcelę, kiedy mnie nie było, musiałem ją z niej usunąć. Trzeba się znowu ożenić,
ciężko radzić sobie samemu. Zasiewy, gracowanie motyką, zajęcia domowe, ciężko
mi było jeść i zasypiać samemu. Z samotności ma się same złe myśli. Przyjemniej
już żyć w więzieniu, wśród kolegów, niż samemu na roli, z własnymi smutkami.
Poprosiłem stryja na swata, znalazł kobietę z dwójką dzieci. Przyszła, obejrzała
parcelę. Wygląda na zadowoloną, nie robi żadnych problemów.
Pierwszego dnia chwyciłem butelkę urwagwy. Bardzo mi smakowała, ale
brzuch nie dał rady i nie mogłem jej skończyć. Zresztą nie wolno nam było pić.
Nasza młodzież ma problemy z Tutsi, bo w czasie ekspedycji wykazała
najwięcej zapału. Ja nie miałem kłopotów: niczym się nie przejmuję, dostałem w
prezencie krowę na przywitanie, chociaż jestem Hutu. Nikt mnie nie zaczepiał,
niczego nie wymawiał".
Sylvie Umubyeyi:
„Pomyślałam: «Tysiące wdów Tutsi nie mają dość silnych ramion, by podnieść
motykę, harują teraz za dwoje na polach, nie otrzymują żadnej pomocy, żeby
wykarmić dzieci, a tysiące kobiet Hutu dostaje nagle w prezencie parę męskich
ramion. Najgorsze z kobiet są wynagrodzone». Zadzwoniłam do Butare, do moich
rodzinnych stron, powiedzieli mi: «Tu też wszystko zmierza do katastrofy. Ludzie
tylko o tym mówią. Ocaleni są niezadowoleni. Władze ostrzegają zbyt krewkich.
Najciężej doświadczeni całkiem się załamują. A twoja cioteczna siostra
zachorowała».
Któregoś dnia usłyszałam jakiś hałas na dworze. Wyszłam na ulicę i
dołączyłam do tłumu. Kiedy dostrzegliśmy w dali pierwszych więźniów,
poczuliśmy się nagle jak w dziewięćdziesiątym czwartym. Byliśmy wstrząśnięci, ale
nikt się nie ruszył. Zbliżali się. Przeszli szeregiem, jakby zawstydzeni czy
onieśmieleni, w milczeniu, dobrze ich przeszkolili. Odeszli, nie odwracając głów.
Zniknęli, a my przestaliśmy się bać.
Po południu jakiś pan wszedł do piekarni, trzymając za rękę chłopca. Kupił mu
fantę i słodką bułeczkę. Był cały spocony. Właśnie wyszedł z więzienia, poruszał
się jak starzec. Zaczęliśmy rozmawiać: «Tak mi smutno, mam syna, który rósł beze
mnie. Byłem silnym mężczyzną, teraz jestem słaby. Wszyscy mnie szanowali, teraz
nikt się ze mną nie wita. Zło zniszczyło mi życie».
Pomyślałam: «Cóż, ten człowiek mówi szczerze. Jeżeli wszyscy Hutu zawinili,
to wszyscy, po co się zastanawiać, co zrobił właśnie ten? Jeżeli wyraża skruchę,
jeśli proponuje mi przyjaźń, z głębi serca odpowiadam tak, bo życie musi toczyć
się dalej». Jeszcze się skarżył, opowiadając o swoich nieszczęściach, starał się być
miły, żalił się, ale o nic nie prosił, niczego nie proponował. Ci ludzie nie są w
stanie nas szanować ani prosić o przebaczenie. Dlaczego? Nie wiem".
Fatalne objawienie

Siedem lat wcześniej, rankiem, w oparach mlecznej mgły, która unosiła się
jeszcze nad bezkresem namiotów i lepianek w obozie uchodźców u stóp wulkanu
Karisimbi, we wschodnim Kongu, niejaki Leopord Twagirayezu doznał objawienia,
maszerując aleją.
Rzucił na ziemię worek mąki, który niósł na ramieniu, i pobiegł do kościoła,
wymachując rękami, przeciskał się przez tłum, by jak najszybciej tam dotrzeć.
Wszedł do baraku o glinianych ścianach podpartych pniami drzew, z dachem
pokrytym liśćmi; tylko święte obrazki wycięte z parafialnego kalendarza,
poprzyklejane na ścianach, świadczyły wyraźnie, że jest to miejsce kultu. Rzucił się
do ołtarza, by się modlić, śpiewał na całe gardło z innymi owieczkami; padł na
kolana w promieniach słońca, które tymczasem powróciło. Ale wszystko na nic, nie
udało się odpędzić wizji, ani wieczorem tego samego dnia, ani w kolejnych. Zaczął
więc rozmawiać sam ze sobą, widziano, jak głosi kazania, wspominając bagna,
maczety, strugi krwi. Zaczął publicznie oskarżać się o zbrodnie, później
przepowiadał kary przypadkowo spotkanym ludziom.
Leopord miał w obozie opinię groźnego interahamwe. Z ładownicą
przewieszoną przez pierś, z karabinem w ręku krążył między rzędami domostw,
doglądając, jak organizacje humanitarne rozdzielają oliwę i sól. Trenował też
komanda do wojny partyzanckiej na zboczach wulkanu, toteż jego niespodziewane
diatryby tak bardzo dziwiły. Ale że nie doszło z tego powodu do zwady, wszyscy
przywykli; tym bardziej że zabójstwa, o które się oskarżał, dla nikogo nie były
tajemnicą, a szalonych kaznodziejów nie brakowało w obozie.
Około dwudziestu pięciu tysięcy Hutu obozowało od szesnastu miesięcy na
równinie Masisi, ostatniej przystani wielkiego exodusu, kiedy to wiosną 1994 roku,
po zakończeniu rzezi, sunęły drogą kolumny kobiet niosących dzieci czy dobytek,
chłopcy pędzili bydło, starcy wspierali się na kijach: pospiesznie opuszczali
Rwandę w asyście dziennikarzy, fotografów, korzystając czasem z doraźnej
pomocy. Potem przebyli rzekę Sebeya pod okiem doborowych oddziałów
francuskich, by dotrzeć do Gomy, pod opiekuńcze skrzydła organizacji
humanitarnych, i wreszcie rozproszyć się po równinach i płaskowyżach Kivu.
Leopord wywodził się ze wzgórza Muyange, o dziesięć kilometrów od
Nyamaty, które opuścił z rodziną w szalonej panice, po południu 14 maja. W tym
czasie nosił już ładownicę na piersi oraz maczetę i jak inni interahamwe eskortował
rodziny podczas exodusu.
Leopord miał cztery starsze siostry w Muyange, gdzie jego ojciec posiadał
duże gospodarstwo. W szkole był miernym i posłusznym uczniem. Ale gdy tylko
zakończył naukę, zaczął się wykazywać niezwykłą energią. „Był silnym, krzepkim
chłopcem, nigdy nie chorował, pracował ponad siły i nigdy nie męczył się w polu",
opowiada jego matka, Xaverine Nyirabuseruka.
W wieku młodzieńczym rośnie, nabiera krzepy, choć nie wygląda jak osiłek.
Jednego dnia potrafi do południa obrobić rodzinne poletko, po czym zatrudnia się
do pracy na sąsiednich polach, czasem idzie na wyrąb lasu, by trochę zarobić i
potem beztrosko wydać wszystko w barze. Pracę i picie przerywa tylko w niedzielę
- jest tenorem w chórze i nigdy nie opuszcza mszy, na którą chodzi ubrany w czarny
garnitur i krawat. Wybiera jedną z najpiękniejszych dziewczyn w okolicy i po
hucznym weselu sprowadza ją do siebie. Jego sąsiadka, Melanie Mukakabera,
wspomina: „Mieszkał przy czwartej ścieżce, ja przy piątej. Widywałam go co dzień,
chodził przez pola na przełaj jak włóczęga. Co mu tam zarośla, przeszkody,
sąsiedzi. Był nieśmiały, nie był zły, ale zapalał się w mgnieniu oka".
W kwietniu 1994 roku, jak prawie wszyscy Hutu, zapisał się do partii Juvenala
Habyarimany, chociaż bez przekonania. Lecz gdy gruchnęła wieść o zamachu na
prezydencki samolot, niezwykle podekscytowany dołączył do pierwszych grup
Hutu, które zbierały się na jego wzgórzu, i „od razu znalazł się w centrum,
domagając się zemsty", mówi jego sąsiadka Melanie. Naturalnie, gdy zaczęły się
rzezie, stanął na czele grupy na rynku w Nyamacie. Później, w więzieniu w Rilimie,
tak oto opisał ten pierwszy dzień: „Wszystko wskazywało na to, że będzie gorąco.
Wziąłem maczetę i poszedłem do centrum miasta. Wszędzie biegali ludzie. Na
placu targowym zobaczyłem mężczyznę, pędził w moją stronę. Biegł ze wzgórza
Kayumby, resztkami tchu, wystraszony, myślał tylko, jak uciec... Gdy znalazł się
obok mnie, uderzyłem go maczetą w szyję, w widoczną żyłę. Odruchowo, bez
namysłu. Nawet się nie zasłaniał, upadł bez jednego krzyku, bez jęku. Nie czułem
nic specjalnego, zostawiłem go. Rozejrzałem się w koło, wszyscy zabijali; przez
cały dzień tropiłem innych zbiegów... To było męczące, ale i wciągające, jak jakaś
nowa rozrywka. Nawet ich nie liczyłem... Nie traktowałem tego poważnie i wcale
nie zauważyłem podczas tej rzezi, że może ja sam staję się zabójcą".
Później dodał: „Wtedy nie uważaliśmy już Tutsich za ludzi ani za stworzenia
Boże. Przestaliśmy widzieć świat taki, jaki jest, to znaczy jako wyraz woli Boga.
Woleliśmy się ich pozbyć. Dlatego ci z nas, którzy modlili się skrycie, modlili się
za siebie, nigdy za swe ofiary".
*
Wróćmy do obozu, w trzy miesiące po swojej wizji Leopord wciąż napomina
tłumy i bije się w piersi, w końcu w listopadzie 1996 roku oddziały Frontu
Patriotycznego wyłaniają się z nocy spowijającej jezioro Kivu, otaczają obóz i
atakują przy użyciu dział. Wybuchy powodują panikę. Tak szybko, jak uciekali z
rodzinnych wzgórz, uchodźcy wpadają w jedyny otwarty korytarz pozostawiony im
przez żołnierzy Paula Kagame, korytarz prowadzący prosto do Rwandy. I oto
ogromny orszak, który zasilają szeregi ludzi z wszystkich obozów na płaskowyżu,
naciskany od tyłu przez oddziały z Kigali, zmierza w kierunku kraju.
Zaraz po powrocie na wzgórze Mayange Leopord wraz z kompanami trafia do
miejscowego aresztu. Czeka na egzekucję, gdyż przez te dwa lata wygnania
opowieści ocalonych z bagien wyrobiły mu krwawą reputację.
Lecz już na pierwszym przesłuchaniu wszystkich zaskakuje. W przeciwieństwie
do swych pobratymców, którzy kłamią w żywe oczy i próbują się wypierać swych
win, Leopord, pod wpływem objawienia, przyznaje się do wszystkiego. Bardziej
rozmowny niż w obozie, gdzie wyrażał skruchę przed rozbawioną gawiedzią,
opowiada prokuratorom o obławach, podaje nazwiska, opisuje proces
przygotowań, ze wszystkimi szczegółami, nie uchyla się od odpowiedzi, nie
próbuje nikogo wybielać.
Dlaczego właśnie on? Dlaczego w tej zmowie kłamstwa, amnezji i milczenia
otwiera śluzy pamięci? Dlaczego nie kalkuluje jak jego koledzy? W recenzji
powieści Jonathana Littella Łaskawe, Claude Lanzmann zwraca uwagę na pewną
sprzeczność. Bohater, Max Aue, członek ss - który „wypowiada się potoczyście na
dziewięciuset stronach, ten człowiek, który już nie wie, czym jest wspomnienie,
pamięta absolutnie wszystko... Przemawia jak księga, jak wszystkie historyczne
książki, które przeczytał Littell..." - w niczym nie przypomina esesmanów z krwi i
kości, których Claude Lanzmann na próżno próbował skłonić do normalnego
mówienia, gdy kręcił swoje filmy. Amerykański historyk Christopher Browning w
pasjonującym eseju Des hommes ordinaires (Zwykli ludzie) opisuje w jeszcze
bardziej precyzyjny sposób, jak policjanci z regimentu hamburskich rezerwistów,
odpowiedzialni za wymordowanie i deportację dziesiątek tysięcy Żydów do Polski i
Rosji, nie mogą mówić o swych zbrodniach. Skąd zatem bierze się gadatliwość
Leoporda? Czy podważa ona tezę Christophera Browninga o wręcz witalnej
potrzebie negacji, z jaką mamy do czynienia u nazistowskich zbrodniarzy? Czy
potwierdza wyjątek Maksa Aue? Mało prawdopodobne, gdyż kontekst, w jakim
mówi, i sama natura jego pełnych skruchy opowieści są, jak to później ujrzymy,
nieporównywalne. Dość, że opowiada i powtarza wszystko, gdy tylko
przesłuchujący zażąda, mówi nawet więcej i nikt nie potrafi go już powstrzymać.
W Rilimie powiedział: „Są tacy, którzy próbują okazywać żal, ale drżą przed
prawdą... Ja już w obozie w Kongu pierwszy raz poczułem, jak serce mi się ściska.
Modliłem się z nadzieją, że znajdę ulgę, ale bez skutku. Modliłem się, śpiewałem,
ale na końcu był wstyd. Zacząłem więc głośno żałować, nie przejmując się kpinami
kolegów. W więzieniu wyznałem całą prawdę. Wyszła ze mnie sama. Odtąd za
każdym razem, kiedy ktoś mnie poprosi, wypływa tak samo...".
Powtarza swe wyznania na procesie, zeznaje przed wieloma sądami, opowiada
przybyszom z zagranicy, których ściągnęła jego sława. Współpraca z wymiarem
sprawiedliwości pozwala mu uniknąć śmierci, więcej, zamienia ją na karę siedmiu
lat więzienia, niższą od wyroków towarzyszy z celi. To go nie uspokaja, jego
wyznania zmieniają się w niewyczerpany potok skruszonych słów, choć i wtedy nie
obywa się bez incydentów.
Na przykład jak wówczas, gdy wyszedł z więzienia, by dać świadectwo
prawdzie podczas pierwszego posiedzenia gaęaęy w wiosce w jego rodzinnych
stronach. Podłączono mikrofony, tłum czeka. Leopord wchodzi na podium w
różowym więziennym uniformie, wypinając pierś jak herold czy heros, pewny
swego sukcesu. Ku jego zdumieniu rozlegają się krzyki i obelgi, przerywając mu
już na wstępie. Okrzyki nienawiści Tutsich z powodu jego zbrodni, krzyki Hutu z
powodu jego zdrady. Leopord wraca do zakładu, zbity z tropu, a jednak bardziej niż
kiedykolwiek zdeterminowany.
Nieco później wyjaśnił: „Trudno prosić o przebaczenie z więzienia. Kiedy
wyjdę i zamiast z przebaczeniem spotkam się z szaloną wściekłością, nie okażę
złości. Powiem ludziom: «Cóż, przebaczenie to teraz wasza sprawa, jest po waszej
stronie, macie do tego prawo, zrobicie z nim, co chcecie. Ja mogę poczekać. Wrócę
do życia, które na mnie czeka, nie będę wam złorzeczył»".
Ani szok tej pierwszej burzliwej konfrontacji na rodzinnych wzgórzach, ani
groźby współwięźniów, czekających na proces, nie przekonały go, że powinien
milczeć. Przeciwnie, z pomocą kolegi, który lepiej niż on włada piórem, spisuje w
szkolnym zeszycie szczegóły zbrodni. Sporządza listy, wpisuje nazwiska swych
ofiar, daty i miejsca głównych ekspedycji, podkreśla podwójną kreską czyny swych
kompanów, ilu kto ma na koncie.
Gdy wraz z Pio, Pancraceem, Alphonse'em i innymi członkami bandy
opuszcza fortecę, ośmiela się dyskretnie wrócić na swe wzgórze. Żona rzuciła go
dla nieco mniej kłopotliwego rolnika. Sam uprawia rodzinną działkę, a że to mu nie
starcza, dorabia jako drwal i węglarz w lasach eukaliptusowych, wieczorem gasi
pragnienie w barze.
Evariste Niyibizi, radny gminny w Muyange, który zna Leoporda od dziecka,
opowiada: „Nie czuł swej własnej siły, niczego nie taił. Kiedy proszono go, żeby
pomógł w polu czy zaśpiewał, nie zwlekał ani chwili, kiedy go proszono, żeby
zabijał, robił tak samo, podobnie było z jego wyznaniami: oskarżać, pić, wypalać
węgiel, do wszystkiego przykładał się bardziej niż inni i wykazywał największy
zapał".
Prowadzi wspólne gospodarstwo z sąsiadką Bazizane Nyiradende, z ludu Twa,
której rodzina także wypala węgiel drzewny. To bywalczyni spelunek w Nyamacie,
gdzie strumieniami leje się urwagwa. Epickie sceny z życia tego stadła zostawiają
niezatarte wspomnienie w dzielnicy, bowiem kochankowie szarpią się po nocach,
tak jak w dzień razem pracują, a wieczorem piją na umór.
W gminie zbierają się pierwsze komitety gaęaęy. Zeznania ocalonych, którzy
często nie byli naocznymi świadkami mordów, są nieprecyzyjne, a zabójcy i ich
krewni kłamią, toteż komitety cenią sobie wyczerpujące relacje Leoporda, który z
entuzjazmem raz jeszcze wchodzi w rolę bezlitosnego oskarżyciela. Czy to grożąc
publicznie matce, że ją zadenuncjuje, czy stając przed sędziami, lub też na targu i w
barze. „Ludzie mówili, że Leopord chodzi od baru do baru i wszystko opowiada",
stwierdza Marie-Louise Kagoyire. „Kiedy się upił i był zamroczony, groził innym
pijakom, że ich wyda, jeśli nie dostanie butelki mutziga, najdroższego piwa",
poświadcza Melanie Mukakabera i dodaje: „A jednak, Bóg mi świadkiem, nikt nigdy
nie zarzucił mu, że składa fałszywe świadectwo albo się przechwala".
Właśnie to niepokoi i przeraża jego byłych kompanów od maczety. Zwłaszcza
trzech najpierw próbuje go udobruchać, potem padają groźby. Leopord wymienia
ich nazwiska w zeznaniach złożonych przed radcą Ćvaristeem. „Często przychodził,
bo czuł, że jest w niebezpieczeństwie. Mówił, że jest pewien, iż wkrótce go
zamordują, bo słyszał, że wielu kolegów źle mu życzy. Ci trzej byli bardziej
natarczywi od innych. Niejaki Sebutura zaproponował mu stado dorodnych kóz,
potem zaczął się odgrażać, niejaki Misigaro oferował niebagatelną sumkę,
Nzaramba też niezwykle nalegał. Ten ostatni jest najbardziej niebezpieczny,
ponieważ dużo może, wykłada na uniwersytecie w Kigali i boi się o swoją pozycję".
Wieczorem 15 września 2004 roku Leopord wraca z targu. W moudougoudou
zaczepia go sąsiad i proponuje butelkę primusa, żona Leoporda, Bazizane, wola go
na obiad, z ich podwórza słychać głośną pijacką kłótnię. Bazizane ucieka,
wzburzona, do domu swego brata, ale Leopord rusza za nią. Słychać dwa wystrzały,
Leopord osuwa się na ziemię. Kula przebiła skroń, druga serce, w środku ciemnej
nocy - czuć rękę zawodowca.
Zaniepokojona matka wybiega na podwórze i oskarża synową, „ale przede
wszystkim rozgląda się za szkolnym zeszytem, wcześniej przeze mnie
skonfiskowanym", stwierdza radca Ćvariste, który zjawia się na miejscu dwie
minuty przed nią.
Ponieważ często się bili i kłócili się na kilka minut przed zabójstwem, również
zapewne dlatego, że Bazizane jest z Twa i jest alkoholiczką, trafia na pół roku do
więzienia, po czym zostaje uniewinniona. Trudno sobie wyobrazić, uznali śledczy,
by zdołała w biegu, pijana, wycelować z karabinu w swego towarzysza.
Przesłuchują dwóch rolników i pracownika uniwersytetu, na których skarżył się
wcześniej Leopord. Dwaj pierwsi zostają aresztowani, potem zwolnieni z braku
dowodów, trzeci ma murowane alibi.
Jeśli nie oni, to kto? Czyżby zamordował go krewny jednej z ofiar Tutsi,
którego oburzała jego wielka sława i przechwałki zabójcy/donosiciela/pijaka? A
może zastrzelił go jakiś Hutu, któremu zagrażał? Czy to zabójstwo na zlecenie
jednego z notabli lub bogatego kupca, wykonane przez jakiegoś byłego policjanta
albo żołnierza? Z braku dowodów radca Ćvariste włożył akta do szafy pełnej spraw
nigdy nierozwiązanych. „Jednak - powiada - to Tutsich zasmuciła wieść o
zabójstwie, gdyż wiele się spodziewali po kolejnych rewelacjach Leoporda podczas
posiedzeń gaęaęy. Wciąż oczekują nowych rewelacji. Za to Hutu urządzali istne
bachanalia, śpiewali, zamawiali szaszłyki i całe skrzynki primusa, by uczcić to
wydarzenie".
Co myślą o tym koledzy z bandy, z którymi polował na bagnach, a potem
dzielił zbiorową celę w Rilimie? Na przykład Pancrace Hakizamungili, który
przyjeżdża tego ranka rowerem na targ, by sprzedać worek manioku i śmiejąc się z
tego pytania, odpowiada: „Cóż, Leopord okazał się niezwykle skuteczny w
zabijaniu. Chciał być równie skuteczny w gadaniu i oskarżaniu. Wszystko, co
mówił, było prawdą, opowiadał dokładnie, szczegóły się zgadzały. Ale kto mógłby
to znieść? To była diabelska prawda. Naród chce się teraz pojednać i to była
przesada".
W Kayumbie

Kiedyś przy wyjeździe z Kigali kolumny ciężarówek i taxi-busów wzniecały


obłoki pyłu nad grupami podróżnych, budkami handlarzy benzyną, kioskami
sprzedawców pączków, grupkami ludzi grających w igisoro, dzięki temu już z
centrum miasta widać było drogę do Bugesery. Dziś ten pył opadł. Nie ma ubitej
ziemi, nie ma kurzu, niemiecka firma wyrównała i pokryła asfaltem drogę, która
bez przeszkód przecina teraz region, biegnie przez sam środek Nyamaty i dalej, w
linii prostej, dociera do granicy z Burundi. Koniec z rozpadlinami, dziurami w
oponach, uszkodzonym zawieszeniem, bólem pośladków, zaschniętym gardłem.
Żegnajcie pasażerowie obładowani tobołkami, siedzący na poboczu i czekający na
okazję, że nadmiernie przeciążone auto zwolni lub drogę zatarasuje stado
kroczących majestatycznie krów, by czym prędzej wdrapać się na platformę.
O dwie godziny jazdy stąd betonowy most zastępuje teraz dawną żelazną
konstrukcję - z jej drewnianego pomostu spadała czasem do wody jakaś rozchwiana
deska, a kobiety pracujące na sąsiednich polach nadbiegały, by sprzedawać owoce
swej pracy unieruchomionym w kolejce handlarzom czy urwagwę pokrytym pyłem
podróżnym. Ów most jest teraz widomym znakiem, że wjeżdżamy oto do dystryktu
Nyamata.
W dole bagienne wody są tak samo barwne jak wcześniej, za sprawą kwiatów
olbrzymich nenufarów oraz kolonii czapli i ibisów. O świcie, nim ruch się nasili,
można tam zobaczyć, jak stada krępych czarnych hipopotamów wracają na krótkich,
bardzo chyżych nogach na swe błotniste leża, po nocy spędzonej na skubaniu trawy.
Za tymi dzikimi brzegami ciągną się ciemnozielone połacie plantacji trzciny
cukrowej, w tym uprawy należące do niejakiego Chicago, który zaopatruje Nyamatę
w piwo, plantacje byłego ambasadora w Paryżu czy innych ludzi interesu, którzy
stworzyli tu niedawno pierwsze latyfundia.
Dalej, jak okiem sięgnąć, bagna, nad którymi wznoszą się opary, wzlatują ptaki
i słychać wrzaski makaków talapoin. Te mokradła otaczają czternaście wzgórz
dystryktu Nyamaty. Na północy i na wschodzie bagna Butamwy, ciągnące się
wzdłuż rzeki Nyabarongo, na zachodzie bagna Nyamwizy na brzegach Akanyaru, a
na południu bagna Murago nad jeziorem Cyohoha. To na tych mokradłach
schroniły się dziesiątki tysięcy Tutsich, kiedy 11 kwietnia 1994 roku zaczęły się
rzezie. Inni, równie liczni, uciekli w lasy na szczytach wzgórz, także na Kayumbę.
Książki Dam le nu dela vie (Nagość życia) oraz Une saison de machettes
(Sezon maczet) to relacje z masakr, do których doszło na tych bagnach,
podmokłych terenach porośniętych papirusami, gdzie żyją antylopy sitatunga, dziki
oraz węże; opisują egzystencję Tutsich, którzy całe dnie siedzieli przykucnięci lub
leżeli w mule, pod liśćmi, a nocą szukali pożywienia na opuszczonych polach;
ekspedycje Hutu, którzy co rano zbierali się na stadionie piłkarskim i wyruszali stąd
ze śpiewem na ustach, brodzili po kolana w błocie, unosząc jedną ręką gałęzie, by
drugą zabijać ofiary, tak jak zwykli przycinać bananowce.
Jeśli nigdy nie wspomniałm o rzeziach w lesie Kayumby, to wcale nie dlatego,
że przeprowadzono je na mniejszą skalę czy w mniejszym stopniu nadawały się do
opisu. Powód jest prostszy. Na bagnach tysiące Tutsich przeżyły masakry, tysiące
ich sąsiadów Hutu wzięły w nich udział; wszyscy ci ludzie dzielą dziś wspomnienia
tych burzliwych czasów i razem muszą z tym żyć.
Zaś z lasów Kayumby prawie żaden Tutsi nie wyszedł żywy, a wielu łowców
Hutu przybyło tu z daleka. Toteż nie dzielą tego doświadczenia w taki sam sposób.
Ten epizod wydawał się czymś w rodzaju historii w historii, ubocznym wątkiem, i
trwał w mej pamięci do dnia, w którym dwa przypadkowe spotkania podczas
ostatniej podróży skłoniły mnie, by do niego wrócić. Mediatrice oraz Eugenie
należą do nielicznych ocalałych z tego lasu i są to jedyne kobiety, którym udało się
ujść stamtąd z życiem. Pierwsza była małą dziewczynką, kiedy ją poznałem w
salonie Marie-Louise, gdzie przyszła pożegnać się z właścicielką lokalu w ostatnim
dniu szkoły; drugą, młodą kobietę, spotkałem pewnego popołudnia na werandzie
baru U Wdów, w Kanzenze, gdzie zawsze warto zajrzeć, gdy wraca się z Kibungo.
W pewnej powieści wydanej ostatniej jesieni autor wkłada w usta jednego z
bohaterów - korespondenta wojennego i trochę pisarza, który wraca z długiego
pobytu na terenach ogarniętych wojną do Paryża i nie czuje się najlepiej - te słowa:
„Literatura nie jest jakimś wrodzonym darem, to raczej kwestia splotu okoliczności
i przypadków... spotkań, spiętrzenia sytuacji... To mnogość postaci i epizodów, które
autor ze sobą kojarzy, kiedy styka się z ludźmi, i których żaden historyk nie będzie
w stanie odtworzyć. To raczej celowe zejście z głównej drogi wydarzeń, tropienie
śladów, jakie pozostawiają zdarzenia... Opis metamorfozy...".
Te ślady i spotkania z ludźmi są źródłem mojej trzeciej książki, napisanej w
Nyamacie, gdzie w kilka lat później odnajdujemy wszystkie postaci z dwóch
poprzednich oraz duchy, które otaczają je teraz i wkradają się w ich teraźniejsze,
zadziwiające spotkania twarzą w twarz.
Leśne rekordy

Zaraz za placem w Nyamacie, między szereg odartych z tynku knajp wdzierają


się wąskie uliczki i pną ku dzielnicy Kayumba, na górującym nad osadą wzgórzu o
tej samej nazwie. Wielu dyrektorów szkół, sędziów i urzędników ma tam swoje
domy, głaskane przez podmuchy wiatru, z dala od panującej na dole duchoty.
W połowie wzniesienia, ponad ostatnimi zabudowaniami, uliczki zmieniają się
w ścieżki, ginące w lesie porastającym szczyt. To tam w czasie rzezi Eugenie
Kayierere zdobyła się na najbardziej niezwykły lekkoatletyczny wyczyn, o jakim
słyszał były dziennikarz sportowy. Wyczyn, który trudniej sobie wyobrazić niż
wspinaczkę czy żeglugę w ekstremalnych warunkach, całkiem niepojęty.
Eugenie nie jest jedyną osobą, której udało się dokonać czegoś podobnego,
gdyż wraz z nią z lasu uszło z życiem dwadzieścia innych osób. Jednak oprócz
Mediatrice, małej zrozpaczonej, jedenastoletniej dziewczynki, która zeszła ze
wzgórza po dwunastu dniach, by wmieszać się w tłum Hutu w Nyamacie, inni byli
krzepkimi, trzydziestoletnimi chwatami, w znakomitej formie, dzięki pracy w polu
czy ćwiczeniom.
Zaś Eugenie od czasu, kiedy była dzieckiem, nigdy nie biegała, by teraz
przeżyć sześć tygodni szalonych galopad, sprintów, maratonów i skoków, o których
mówi dzisiaj: „Robiliśmy rzeczy nieprawdopodobne, których nie sposób teraz
wyjaśnić współbraciom. Nawet sobie samemu. Jak można potknąć się o pień,
przekoziołkować trzy razy i ruszyć sprintem, zygzakiem, by raz jeszcze w ostatniej
chwili uniknąć świszczących za plecami maczet".
Las na Kayumbie jest rzadki, rosną tu kolczaste krzewy i karłowate
eukaliptusy, których korzenie pełzają po ziemi i splatają się ze sobą, tak trudno
wniknąć im w czerwoną kamienistą ziemię. W ciągu dnia pasterze, którzy
przypędzają tu bydło, bardziej po to by znalazło cień, niż przeżuwało niestrawne
rośliny, są jedynymi ludźmi, docierającymi w to miejsce, gdzie wysoko nad
głowami orły zataczają nieskończone kręgi. Ze szczytu z jednej strony rozciąga się
widok na lśniące w słońcu, kryte blachą dachy Nyamaty, drobne i rozproszone
wśród uprawnych poletek, nieco dłuższe i bardziej skupione wzdłuż ulic. Dalej zaś
widać żółtawą równinę Maranyundo, sięgającą odległych grzbietów. A z drugiej
strony pola, później pierwsze bagna otoczone wzgórzami Ntaramy, Kibungo i
Kanzenze. To tam uciekała Eugenie, podczas gdy Innocent wspinał się na szczyt od
strony Nyamaty.
Swe opowieści, nieodzowne, by zrozumieć tę książkę, oboje zaczynają od
pierwszego dnia rzezi. Eugenie jest wtedy w swym domu w Kanzenze i opuszcza
go, by dostać się do odległego o piętnaście kilometrów lasu: „Kiedy ujrzeliśmy
pierwsze płonące zabudowania, uciekliśmy z mężem i w panice zgubiliśmy się.
Biegłam za sąsiadami. W zaroślach otoczyli nas interahamwe, siedzieliśmy skuleni
przez cztery dni, nie ruszając się nawet za potrzebą, potem pospieszyliśmy dalej.
Szłam za moją przyjaciółką Vestine. Nazajutrz wczesnym rankiem dotarliśmy do
lasu na szczycie wzgórza. Obozowało tam sześć tysięcy ludzi".
Innocent Rwililiza, przed swoim domem w Gatare, dzielnicy Nyamaty:
„Kiedy burmistrz kazał nam opuścić dystrykt, moja żona poszła do kościoła.
Ja schowałem się za domem. Następnego dnia żołnierze zablokowali wszystkie
drogi do kościoła. Widziałem ludzi wspinających się na szczyt Kayumby,
poszedłem więc za nimi, dotarłem na wzgórze koło ósmej. Było tam już jakieś
sześć tysięcy osób.
Słyszeliśmy krzyki i wystrzały w Nyamacie. Myśleliśmy, że to tylko ludzie
umieszczeni na liście mają umrzeć, bogaci i wpływowi, że w dwa, trzy dni wytną
wszystkich ważnych z rodzinami i będzie można zejść. Ale po trzech dniach
zobaczyliśmy, jak na górę ruszają pierwsze ekspedycje.
Eugenie:
„Młodzi szli szeregiem, a za nimi reszta. Podchodzili od tyłu, od strony
Kanzenze, z Muramy, wzgórza obok, i, rzecz jasna, z Nyamaty, atakowali zewsząd.
Rozbiegliśmy się po lesie. Trwało to cały dzień, a nazajutrz zaczęło się od nowa i
trwało tak pięć tygodni".
Innocent:
„Zjawiali się o dziewiątej rano. Polowali do jedenastej. Potem mieliśmy chwilę
spokoju. Wracali po południu. Około piętnastej dołączały ekspedycje starszych,
tylko po to żeby dobijać rannych. Gdy nadchodziła szesnasta, ci, których nie zabito,
mogli mieć nadzieję, że przeżyją ten dzień. O siedemnastej mieliśmy już pewność.
To było życie na całą noc. Wiedzieliśmy, że to koniec, widząc, jak zabójcy kładą na
głowach tobołki pełne zagrabionych rzeczy, słysząc beczenie kóz, które pędzili, ich
docinki i żarty. Czasem ekspedycje, które wracały do domów z bagien,
przechodziły przez Kayumbę, tak na dokładkę. Dla nas oznaczało to kolejne
gonitwy i jeszcze więcej zabitych. Biegaliśmy mniej więcej przez sześć godzin
dziennie. Niektóre dni były gorsze od innych, ale nigdy, nigdy nie było dnia bez
ataku".
*
Eugenie:
„Pić mogliśmy tylko wieczorem. Była pora deszczowa, na początku blacha
leżała jeszcze na dachach i było nam łatwiej, wystarczyło poruszyć i woda ściekała.
Kiedy zrabowano blachę, lizaliśmy liście z drzew; najodważniejsi szukali wody na
mokradłach, od strony Nyabarongo. Wieczorem też zaczynaliśmy poszukiwania
manioku na opuszczonych polach w dole, słodkich patatów. Najsilniejsi przynosili
żywność osłabionym. Próbowaliśmy ustalić, kogo zabito, w jaki sposób i jak nam
udało się uniknąć ataków. Tak naprawdę mówiło się tylko o śmierci, o zabójcach i
ludziach, którzy tego dnia zginęli. Rozmawialiśmy szeptem, aż w końcu morzył nas
sen.
Przed świtem wychodziliśmy z zarośli. Kto mógł, załatwiał potrzebę i szedł na
szczyt wzgórza, by dołączyć do innych zbiegów w lesie. Młodzi wspinali się na
drzewa, żeby wypatrywać. Hutu nadchodzili w dwóch długich szeregach, tysiąc do
dwóch tysięcy zabójców, szli wolno, bez słowa. Gdy docierali na zbocze, zaczynali
śpiewać, żeby nas przerazić, było to bardzo skuteczne. Najbardziej przerażeni
uciekali pierwsi, od razu rzucali się za nimi. Rozbiegaliśmy się na wszystkie strony.
Uciekało się małymi grupkami, z ludźmi, których się znało, którzy byli
odważniejsi, z tymi, z którymi spędziło się noc. Oni deptali nam po piętach, kogo
złapali, ścinali.
Na początku zabójcy dobrze się bawili, bo ścinali maczetą bez większego
trudu. Pierwszymi ofiarami były matki z niemowlętami i starcy, potem uciekające
kobiety i dzieci. Matki karmiące piersią przeżyły najwyżej dwa czy trzy dni.
Na początku było nas sześć tysięcy, w końcu została dwudziestka.
Oczywiście nie wszystkich ścięto na Kayumbie, byli tacy, których schwytano,
gdy starali się dotrzeć do rzeki albo gdy szli do Burundi.
Wieczorem w kryjówkach zdarzały się flirty. Spaliśmy w małych grupkach,
mimo wszystko dochodziło do zbliżeń. A rano biegliśmy ze znajomymi. Znaliśmy
się dobrze. Jeśli ktoś biegł sam, szybko zostawał złapany, stawał się łatwą
zdobyczą. W grupie wspieraliśmy się nawzajem, sialiśmy też zwątpienie w
szeregach prześladowców. Ktoś dobrze znał zagajnik, inny zachęcał do biegu,
podpowiadał, jak zmylić pościg, jednego dnia ten stawał na czele, nazajutrz mógł
go zastąpić ktoś inny. Trzeba było dołączyć do grupy, której udawało się uciec.
Chłopców wypasających bydło czy drobnych złodziejaszków najbardziej ceniliśmy
jako przywódców grupy.
A kiedy już się zdawało, że zabójcy nas łapią, pierzchaliśmy na wszystkie
strony, by każdy mógł mieć szansę. Tak naprawdę przyjęliśmy strategię antylop".
Innocent:
„Byłem w sześcioosobowej grupie. Dołączyłem do nich pierwszego dnia,
przez przypadek. Wchodziłem sam na Kayumbę, kiedy zaatakowali mnie zabójcy.
Biegłem, w końcu wmieszałem się w grupę, przyjęli mnie dobrze. Mieli po
trzydzieści lat: pastor, bardzo miły, dobrze znał okolicę; kierowca, naprawdę
dzielny; rolnik, prawdziwy osiłek; i chłopak, który był żołnierzem w Ugandzie.
Biegaliśmy zawsze razem, w tym samym kierunku, wypatrywaliśmy się nawzajem,
gdy było trzeba rozbiegaliśmy się, potem nawoływali i znów łączyli w grupę.
Trzymałem się ich, bo bardzo szybko biegali i dobrze znali zbocza, ścieżki,
kryjówki: tu gęsty las za opuszczonymi domami, tam parów... Były żołnierz znał
techniki wojenne. Tkwić nieruchomo w ukryciu, nie pędzić w pułapkę, unikać
otwartych przestrzeni, umieć rozpoznać zasadzkę. Dzięki niemu zaczęliśmy w
sześciu i było nas wciąż sześciu wśród tych dwudziestu, którzy ocaleli.
Dziś grupa przestała istnieć, przyjaźń także. Nie spotykamy się, nigdy razem
nie weszliśmy już na Kayumbę, ani razu, by ramię w ramię iść między drzewami,
zobaczyć miejsca naszych gonitw i wspominać lub patrzeć w milczeniu. Nigdy nie
zamówiliśmy wspólnie szaszłyków w barze, by przywoływać dobre i złe chwile.
Wolimy wiązać się z ludźmi, którzy nie należeli do grupy, z ocalonymi z bagien czy
z jakichś innych miejsc. Nie wiem dlaczego.
Staramy się unikać. Kiedy dostrzegam pastora w samochodzie, naciska
klakson, pozdrawiamy się jak przyjaciele i odjeżdża. Ale żyjemy na własny
rachunek. Każdy trochę się tego wstydzi, nie wiem, jak to wyjaśnić. To coś jak
kamuflaż, myślę, że chcemy udowodnić sobie nawzajem, że jesteśmy uleczeni".
Eugenie:
„Trzeba było działać szybciej niż zabójcy. Ścigała cię jedna ekspedycja, kilka
kilometrów dalej inni zastawiali sidła, musiałeś zbaczać, zawracać, krążyć, nigdy
nie zwalniając.
Szybkość była najważniejsza, ale stan ducha także. Od samego rana, jeśli
zrywałeś się nie dość zdecydowanie, przegrywałeś partię. Twój sprint, uniki, skoki
już nie wystarczały. Trzeba było dołączyć do młodych, którzy mogli dodać ci
otuchy. Gdy ktoś tracił nadzieję, było jasne, że umrze jeszcze tego dnia lub
nazajutrz. Jednak najważniejsze nie były nogi czy płuca, nawet nie morale, tylko
szczęście. Mogłeś być najszybszy i najsprytniejszy, mieć wielką wiarę w siebie, a
jednak paść pod ciosami maczety przy pierwszym ataku. Wielu silniejszych ode
mnie chłopców nie miało szczęścia, zginęli.
Któregoś dnia wpadłam na grupę zabójców, ich żony piekły na ogniu kurczaki,
żeby nabrali sił. One też szły za nimi, by zbierać sorgo i chwytać bezpański drób.
Chwycili maczety. Jakaś stara kobieta zaczęła mnie przeklinać, mężczyzna
zamachnął się maczetą tuż nad moją szyją, w tym momencie jakaś kobieta, z tyłu,
zaniosła się płaczem. Mężczyzna gwałtownie odwrócił twarz w jej stronę,
skrzyczał ją, a ja skorzystałam z okazji, by uciec. Ocalił mnie płacz. Dlaczego
zapłakała? Nie wiem. Kiedy indziej natknęłam się na sąsiada, znaliśmy się od
dawna. Nasze spojrzenia zderzyły się zbyt gwałtownie, jego pierwszy cios chybił i
dzięki temu uciekłam.
Biegałam boso, cierniste zarośla kaleczyły mi stopy. Nogi puchły od kolców.
Nabrzmiałe, mogły odmówić posłuszeństwa, więc musiałam skulić się pod
krzakiem i czekać bez ruchu, aż dojdą do siebie, dzień, czasem dwa dni, pod liśćmi,
nie mogąc liczyć nawet na kroplę wody. Z nadzieją, że mnie nie wytropią".
Innocent:
„Kiedyś siadłem obok jakiejś kobiety, żeby odetchnąć. Kiedy tak opieraliśmy
się o głaz, zabójcy zaskoczyli nas od tyłu, zerwałem się, jakiś chłopak ruszył za
mną szybciej niż inni, był bardzo wytrwały. Słyszałem, jak sapie, lecz nagle
potknąłem się i spadłem w rosnące niżej krzaki. Zniknąłem w gęstwinie i chłopak
stracił mnie z oczu, zaklął, zniechęcony wrócił do polowania. Kiedy indziej
wpadłem na zabójców, wychodzących z pola kukurydzy. Nagle, tuż obok, byłem bez
szans. Cóż, położyłem na ziemi dwa banknoty po pięćset franków, które miałem
przy sobie, i rzuciłem się do ucieczki. Nie gonili mnie. A przecież mogli mieć te
banknoty i mnie. Siła ducha jest wymierna, prędkość i znajomość lasu także, ale
szczęście nie ma żadnej miary".
Eugenie:
„Miałam na sobie pagne, tkaninę zawiniętą na biodrach, i T-shirt. Rano
musiałam podciągnąć pagne i zawiązać na brzuchu, by oswobodzić nogi, wzmocnić
lędźwie, a także dlatego że mniej czuje się wtedy głód. W ogóle się nie wstydziłam.
Wiedzieliśmy dobrze, że nikt nie będzie patrzył i że nie ma już chętnych do
słuchania plotek. Czuliśmy się, jakbyśmy byli umarli, nie do końca byliśmy wtedy
ludźmi, wiedzieliśmy, że wszyscy wkrótce umrzemy i nikt nie będzie nam robił
wyrzutów ani z nas kpił. Zresztą, kiedy czas dawał nam chwilę wytchnienia,
wszyscy mężczyźni i kobiety ściągali ubrania i zaczynali szukać sobie nawzajem
wszy. Zjadały nas, mieliśmy swędzące strupy, żyliśmy jak zwierzęta i z czasem
zapomnieliśmy o wstydzie.
Wcześniej w ogóle nie umiałam biegać, uprawiałam rolę. Na wsi nigdy nie
miałam okazji do biegania. Rwandyjskiej kobiecie nie wypada biegać, mężczyzna
mógłby się gniewać. A jednak na Kayumbie biegałam z młodymi ludźmi i nigdy nie
dałam się wyprzedzić. To było polowanie, pędziło się zygzakiem po lesie, skakało
przez trupy. Szczęśliwcy omijali pułapki, pechowcy, którzy wpadli w panikę czy
zwolnili, padali pod ciosami w czekającej zasadzce. W gruncie rzeczy staraliśmy
się przechytrzyć tamtych i przemknąć między nimi, by dotrwać do końca dnia. Nikt
nie mógł prosić o łaskę, bo nikt się nie zatrzymywał, żeby cokolwiek mówić.
Któregoś dnia biegłam nieprzerwanie od dziewiątej do piętnastej, ekspedycja
ścigała nas w kierunku Rukiri, pędziliśmy na wszystkie strony, skręcali, robili
piruety, biegali w górę i w dół bez chwili wytchnienia. Wiedzieliśmy, że mkniemy
ku śmierci, ale chcieliśmy żyć jak długo się da, nawet jeśli to życie było tylko
nieustanną ucieczką. Zastawiali na nas pułapki, ale udało nam się wymknąć i
wróciliśmy na Kayumbę. Byliśmy tak wyczerpani, że padliśmy na polu sorgo
twarzami do ziemi. Na szczęście prześladowcom także zabrakło tchu, zrezygnowali
już wcześniej, choć my nie wiedzieliśmy o tym. Tego dnia polowanie zaczęło się od
stu, a skończyło przy trzydziestu, wszyscy inni zostali ścięci. Gdy minęły czasy
ludobójstwa, nie przyszło mi do głowy, by wziąć udział w zawodach w Kigali, ale
teraz myślę, że zdobyłabym wszystkie możliwe medale, nawet w Nairobi czy w
Ameryce.
Nocą widać było światła Nyamaty. Interahamwe krążyli w furgonetkach,
wymachując sztandarem i maczetami, jakby wygrali finał piłkarskich mistrzostw
świata. Słychać było śpiewy i okrzyki, także muzykę. Nad podwórzami wznosiły się
słupy dymu. Nie czuliśmy zapachu potraw, ale domyślaliśmy się, że są smaczne. Na
pewno pili primusa, jedli szaszłyki, opowiadali dowcipy, czas ich nie gonił.
Wiedzieliśmy, że świętują. Kiedy ucztowali, byliśmy zadowoleni, bo to znaczyło, że
przez jakiś czas nie ruszą na polowanie. Myśleliśmy sobie, niech tam pozostaną,
niech jedzą, tańczą, tak jest lepiej dla wszystkich.
Korzystaliśmy z okazji, by zejść na dół i szukać bulw manioku, zrywać banany,
przyrządzić jakiś posiłek. Nie była to wyszukana kuchnia, bo brakowało nam soli,
oliwy, naczyń. Jedliśmy rękami, na surowo. Kładliśmy się na strąkach fasoli lub
liściach. Cieszyliśmy się, kiedy padał deszcz, nawet przez całą noc, bo omywał nas
z brudu".
Innocent:
„Wieczorem było dobrze. Czuliśmy się tak, jakbyśmy znów byli dzicy, i
chcieliśmy tacy być. Prawie stawaliśmy się zwierzętami. Zazdrościliśmy
zwierzętom. Jedliśmy surowe bulwy manioku, wprost z ziemi, nie myjąc rąk,
zlizywaliśmy krople wody z liści. Iskaliśmy się, drapali strupy paznokciami, które
były tak długie, że wchodziły między zęby. Ale woleliśmy znosić to wszystko, niż
umrzeć. Nawet żyć nago przez całe życie, byle tylko go nie stracić. Zaczęliśmy żyć
jak małpy.
Pamiętam, że kiedyś rozmawialiśmy, o nas samych, właśnie o tym, że powoli
zmieniamy się w małpy. Ktoś zauważył: jedyne, co różni nas od szympansów, to że
one nie są zabijane. Myśleliśmy: dobrze, jeśli pozwolą nam teraz żyć jak
szympansom, czemu nie? Zgadzamy się na to nowe życie w lesie bez szemrania.
Szukać pożywienia, płodzić w zaroślach nowe dzieci, porozumiewać się na migi,
spać na gałęziach drzew, czuć bliskość, cieszyć się z oddali widokiem Nyamaty,
zgoda. Możemy tu zostać, na całe lata, w spokoju, aż po łagodną naturalną śmierć.
Ale nie biegać już całymi dniami, nie drżeć przed ostrzem maczety".
Eugenie:
„O jednym nie było mowy, o zalotach. Odmawialiśmy sobie miłości i seksu.
Ten zapał prawie wygasł u mężczyzn i kobiet. Zwłaszcza dlatego, jak sądzę, że nie
przywykliśmy jeszcze do smrodu i wszy. Poza tym czuliśmy się trochę jak bracia i
siostry, śmierć odpędzała tego rodzaju myśli. Nie było już samców i samic, jeśli
wolno mi użyć tego rodzaju słów. Zresztą w końcu przywykliśmy do takiej
egzystęncji.
Dzieliliśmy ten sam los, doświadczali tego samego zmęczenia i śmierci, nie
było o co się spierać. Zdarzali się skorzy do bójki, na przykład gdy szło o pataty,
ale to był wyjątek, bo każdy wiedział, że kłótnie przyspieszają śmierć. Nie było
wśród nas zdrajców, zabójcy mieli gdzieś, czy ktoś będzie z nimi współpracował, i
tak mogli nas łatwo wytropić, bo w lesie nie było zamaskowanych kryjówek. Nie
można też było liczyć na żadne negocjacje, ponieważ w biegu nie da się rozmawiać.
Odkryliśmy w sobie wiele nowych uczuć. Przede wszystkim ludzie starali się
być uczynni i dzielni: jak nie popełnić błędu w obliczu czyjegoś cierpienia czy
rozpaczy, jak wyzbyć się gestów czy zachowań, mogących sprowadzić na innych
zagrożenie. Jeśli ktoś wracał z niczym z pola, mógł liczyć na innych.
Nauczyliśmy się, jak żyć w towarzystwie nieuniknionej śmierci. Gardzić nią do
pewnego stopnia. Jeśli ktoś budził się zbyt słaby, żeby biec przez cały kolejny
dzień, nawet się nie ruszał, ale nikt w pełni sił nie wystawiał się dobrowolnie na
ciosy maczety. Nauczyliśmy się prawie już nie krzyczeć, gdy nadchodziła śmierć.
W pierwszych dniach nieszczęśnicy płakali i krzyczeli, zanim spadł cios. Potem
przestali. Nie prosili o litość, nie spodziewali się łaski, wielu rannych umierało bez
skargi, tylko jęczeli z bólu.
Uciekinierzy z innych stron pojawili się w lesie po jakichś trzech tygodniach.
Uciekli, przemierzywszy wiele lasów i rzek, bez przeszkód przebyli Nyabarongo,
przynieśli wieści o tym, co się dzieje tu i gdzie indziej. Ale narzekali, że Kayumba
okazała się pułapką. Mówili: w Kanombe też co dzień wycinają, ale przynajmniej
można stamtąd uciec. Na bagnach Nyamwizy uczestnicy obławy także zjawiają się
ze śpiewem na ustach, ale przynajmniej można ukryć się w mule, a nie dostawać
zadyszki, ganiając przez cały dzień. Byli bardzo zawiedzeni, ale nie mieli szansy na
powrót.
W lesie nie czuliśmy wstydu. Nawet kobieta, która rozdarła majtki o osty, nie
była skrępowana. Dopiero później pojawił się wstyd. Kiedyś, w samym środku
nocy, poszliśmy drogą do Cyugaro, udało nam się dotrzeć do bagien Nyamwizy na
czas ostatnich dwóch dni ludobójstwa. Tam uciekinierzy byli ubłoceni, ale bardziej
podobni do ludzi, zdrowsi, nie tak wyczerpani, bardziej rozmowni, a ich ubrania
jeszcze się nie wystrzępiły. Udało im się ocalić niemowlęta, stare kobiety. Poczułam
się zawstydzona. Ci z bagien patrzyli na nas jak na jakieś żałosne włóczęgi".
Innocent:
„Intelektualiści przeżyli największe upokorzenie. Znam pewną nauczycielkę
imieniem Elisabeth, która nie wytrzymała pełzania w zaroślach. Przez pierwszy
tydzień nie myśleliśmy, że polowania mogą tak długo trwać. Intelektualiści
próbowali filozofować na temat sytuacji. Byli bardziej spragnieni wyjaśnień niż
wody, inaczej niż rolnicy. Niektórzy spisywali nawet notatki na karteczkach, zanim
zgubili długopis i swoje papiery. Siadali z dala od chłopów, by wymieniać uwagi,
byli bardziej oszczędni w słowach i zdystansowani. Starali się odgrywać
przywódców, doradzali, jak dzielić żywność, udzielać pierwszej pomocy, czego
nauczyli się jako harcerze, przepowiadali przyszłość. Powoływali się na kolegów
Hutu, którzy to wszystko przecież zaplanowali, głosili zbawienne nadejście
inkotanyich czy interwencję z zewnątrz, twierdzili, że wkrótce pozwolą nam
schronić się za granicą.
Ale w miarę upływu dni stawali się coraz mniej wiarygodni, bo wszystkie ich
plany kolejno spełzały na niczym. Wysychało źródło ich wiedzy. Przeczytane
książki mogły na początku pomóc nam cierpliwie czekać i znosić to nagłe
nieszczęście, ale później tylko pogarszały sprawę. Filozofowanie, badanie historii
mogło nas tylko spowolnić i zniechęcić. Nie bolało nas, że tracimy nasze
intelektualne zwyczaje, spotkania czy odczyty, bo zbyt cierpieliśmy ze strachu przed
śmiercią. Ale bolało nas, że tracimy pozycję. W najgorszym momencie traciliśmy
szacunek ludzi. Nasze miejsce zajmowali silniejsi od nas niepiśmienni chłopcy,
zwykli nicponie, którzy mieli większą wprawę w bieganiu i szukaniu żywności.
Chłopi, którzy powtarzali: «Każdy dzień ma dosyć swojego strapienia», starali
się ocalić życie, a nie porównywać tego, co im się przydarza, z historią Żydów,
mwami czy dziejami kolonii. To ich wzmacniało. A im dłużej trwały łowy, tym
większego znaczenia nabierali pasterze i pospolici przestępcy. Wykazywali
największy spryt, zwłaszcza gdy trzeba było postarać się o żywność. Niektórzy
zdobywali nawet kurczaki.
Ci chłopcy byli bardzo cenionymi przywódcami grup i mogli sobie kpić, mieć
za nic nauczycieli, kiedy ci próbowali jeszcze się wymądrzać. Czas intelektualistów
się skończył. Musieliśmy być pokorni, naśladować rolników zawzięcie grzebiących
w ziemi i powielać sztuczki analfabetów".
Eugenie:
„Straciliśmy rozum i nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Rozmawiało
się wieczorami. Wiedzieliśmy, że Hutu ucztują, bawią się, śpiewają, a my
rozmawialiśmy. Wspominaliśmy ludzi straconych w ciągu dnia. Mówiliśmy o tym,
co się wydarzyło. Ktoś opowiadał, jak ten czy tamten zginął albo jak inny był
sprytny i zdołał się wymknąć. Opowiadaliśmy sobie o nieszczęściach dnia. Czasem
szeptem wymienialiśmy słowa otuchy albo pożegnania. To przynosiło ulgę.
Nie mówiło się o niczym innym. Nikt niczego nie wspominał, a już na pewno
nie dobrych chwil z przeszłości, nigdy. Nie mówiliśmy o rodzinie, o życiu sprzed
masakry, o nieobecnych. Jakbyśmy o tym zapomnieli, wymazali z pamięci. Wszyscy
staliśmy się do siebie podobni, dzieliliśmy to samo życie i tylko o nim
rozmawialiśmy".
Innocent:
„O czym myśleliśmy przez te wszystkie dni? Nie wiem. Byliśmy jak
marionetki, nic poza ucieczką, jedzeniem, odpoczynkiem i oczekiwaniem. Nasza
inteligencja została porażona. Już nie pamiętam dokładnie, nie znam odpowiedzi i
nawet nie chcę jej szukać. Nie mogę sobie przypomnieć, czy w ogóle wtedy
myślałem. To było zupełnie inne życie. Byliśmy zrozpaczeni i zastraszeni. Nie da
się odpowiedzieć, dlaczego myśli nie przychodziły do głowy. Może by się udało,
gdyby to trwało dłużej.
Czy myśleliśmy o przeszłości? Nie, tego jestem pewien. Wspominanie
poprzedniego życia: miałem dziesięć dorodnych krów, mój starszy syn zdawał
egzamin państwowy, dowcipy krążące w barze u Alphonsea... Nie, nie, nigdy czegoś
takiego nie słyszałem. Można było schować się samemu w zaroślach i o tym
myśleć, ale wspominać głośno - nigdy. Po prostu nie przychodziło nam to do
głowy. Jakbyśmy nie mieli do tego prawa.
Na początku czasami jeszcze rozmawialiśmy w ukryciu. Z jednej strony
marzyłem o życiu, z drugiej liczyłem dni do mojej śmierci, myślałem, że wkrótce
rozstanę się z rodzajem ludzkim, ale dziś nie umiem tego panu opowiedzieć.
Martwię się tym. To niepokojące, jak pamięć mnie zawodzi. Pozwala mi wprawdzie
przeżywać w myślach życie na Kayumbie i panu o nim opowiadać, ale nie mogę
przypomnieć sobie, o czym wtedy myślałem.
Wieczorem lub w nocy miewaliśmy chwile samotności. Myślałem wtedy o
żonie i synu, myślałem o wszystkim, co się stało, o Hutu, na których nazajutrz
wpadniemy, o tym, w jaki sposób będziemy prosić o łaskę i obiecywać, że
przestaniemy być Tutsi, jeżeli tylko przeżyjemy. Tak mówiliśmy sobie w duchu. Ale
przyznawać się do prawdziwych myśli, to było niemożliwe, bo nie rozumowaliśmy
już tak samo jak przedtem. Rozmawialiśmy sami ze sobą o wszystkim i o niczym, z
umarłymi o zmarłych, o Bogu, o własnej żonie. To nas wzmacniało, pozwalało
pokonać niemoc.
Myślę, że każdy z nas szukał w sobie kogoś, kto mógłby dodać mu otuchy,
kogoś śmielszego, w każdym razie bardziej godnego zaufania, by dowieść samemu
sobie, że życie jeszcze się nie skończyło, że nie jesteśmy małpami, że pośród
dziewcząt, z którymi biegamy, jest taka, z którą można by przecież mieć dzieci. Te
słowa kierowane do własnego wnętrza przynosiły ulgę.
Dziś Kayumba napawa mnie nadzieją. Lubię Kayumbę. Wspiąłem się tam dwa
razy, chodziłem wśród eukaliptusów, patrzyłem na miasto z wysoka jak kiedyś,
odnalazłem wszystkie nasze leśne ścieżki. Strach i panika zniknęły, nie boję się
wspomnień, koszmarów ani duchów. Lubię klimat Kayumby.
Kiedyś podczas rzezi powziąłem silne postanowienie: jeśli zejdę stąd żywy,
porzucę region na zawsze, wyjadę do Tanzanii, nigdy nie wrócę na wzgórze,
choćby na krótko, nawet gdybym miał tu jakiś interes, nie spojrzę więcej na
rodzinne pole, nigdy już nie spotkam się z nikim z czasów tej masakry.
Nigdy nie wyjechałem, nigdy nie opuściłem regionu, nawet na dzień, by udać
się do Cyangugu, a nawet jeszcze zbliżyłem się do lasu, bo mieszkam w dzielnicy
Kayumba w Nyamacie. I gdyby to było możliwe, zbudowałbym na górze domek i
zamieszkałbym w nim wraz z rodziną, by obsiewać poletko wśród eukaliptusów.
Tak, żyłbym sobie spokojnie w lesie. Zebrało się nas tam sześć tysięcy, w końcu
została dwudziestka. To naprawdę coś. Myślę, że Kayumba to jedyne miejsce na
świecie, gdzie mógłbym żyć długo i szczęśliwie, bo skoro nie ścięto mnie na
Kayumbie, to znak od losu".
Szczęście ocalonej

Gdyby nawet istniał jakiś przewodnik po regionie, o barze Eugenie Kayierere,


oddalonym od głównego szlaku do Kanzenze, nie byłoby bez wątpienia nawet
najmniejszej wzmianki. A jednak nigdy nie brakuje tu gości. Ten bar o glinianych
ścianach nie ma nawet szyldu, stoi w rzędzie pięćdziesięciu takich samych domów
owego moudougoudou, którego żadne drzewo czy ogród nie chroni przed błotem i
pyłem.
Na zewnątrz ustawiono dwie ławy pod daszkiem z podziurawionej blachy,
która jest słabą ochroną podczas niepogody. W mrocznej sali, między małym
salonem i sypialnią właścicieli, wisi na ścianie półka, są dwie inne ławy, a w głębi
stoją rzędem gąsiory i butelki, w których zatknięto „słomki", kawałki trzciny do
picia urwagwy. Nikt tu nie trwoni pieniędzy na primusa czy fantę.
Eugenie spędza czas w sali, nalewając gościom i uzupełniając naczynia z
urwagwą, lub też słucha jednym uchem rozmów podchmielonych mężczyzn.
Czasem, wczesnym popołudniem, można ją też zobaczyć na przystanku, z którego
odjeżdżają autobusy do Kanzenze, lub w barze U Wdów, który prowadzi jej
przyjaciółka Maria, gdzie popija piwo w gronie koleżanek.
Ani jej apatyczne ruchy, ani krągła sylwetka nie zdradzają, że przed
dwunastoma laty stać ją było na lekkoatletyczne wyczyny w lesie Kayumby.
Najdziwniejsze jest to, że na jej twarzy nie widać śladu tych doświadczeń. To
ciekawe, ale większości ocalonych kobiet uśmiech nie schodzi z twarzy. Życzliwy
uśmiech Marie-Louise, kpiący Berthe, urzekający uśmiech Sylvie, radosny
Francine. Lecz między jednym uśmiechem a drugim ich twarze pochmurnieją, choć
nie wiadomo, czy to smutek, rozpacz, melancholia czy nienawiść. Z niezwykle
łagodnej twarzy Eugenie można, jak się wydaje, wyczytać jedynie życzliwość i
szczęście.
Rodzice Eugćnie opuścili stolicę w 1973, w roku zamachu stanu prezydenta
Habyarimany, by osiedlić się na spokojnym wzgórzu Kanzenze. Ojciec był
murarzem, matka uprawiała pole, Eugenie dzieliła czas między szkołę i pracę na
polu.
Była ładna i swą urodą urzekła Jean-Claudea Harelimanę, właściciela sklepiku
przy głównej ulicy oraz paru żyznych kawałków ziemi w Kayenzi, niedaleko
bagien. Poślubia go w 1990 roku, w wieku siedemnastu lat. Mijają dwa lata, a
Eugenie nie zachodzi w ciążę, potem trzeci, dość niespokojny i czwarty, alarmujący.
Pięć lat później, w przeddzień rzezi, nadal nie mają dzieci. W panice pierwszych
ekspedycji Eugenie i jej mąż gubią się w środku nocy, los prowadzi ją do lasu
Kayumby.
Dziś Eugenie stwierdza: „Gdybym urodziła dziecko, jak wszystkie żony w
Rwandzie, nie przeżyłabym w lesie. Tam w górze przekleństwo stało się
błogosławieństwem, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Wszystkie matki ścięto,
wszystkie bez wyjątku, z niemowlętami i starszymi dziećmi. Bo z dzieckiem
uczepionym ręki czy na plecach biegły zbyt wolno. Ja nie".
Tak więc w ostatnim dniu rzezi, gdy jej mąż, Jean-Claude Harelimana,
korzystając z chwili spokoju, zjawia się w lesie, znajduje tam ocalałą żonę i zabiera
ją wraz z ostatnimi uciekinierami na bagna, by czekać na rychłe przybycie
inkotanyich i exodus Hutu.
Eugenie mówi dalej: „Kiedy zdałam sobie sprawę, że przeżyłam i jestem u
boku męża, pomyślałam, że przydarzyło nam się coś niezwykłego. Nikt nie miał
tego szczęścia, przeżyliśmy oboje, w dwóch oddalonych miejscach, nie widząc się i
o niczym nie wiedząc... Ale nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, na czym polegała
niezwykłość tej sytuacji. Dotarłam na bagna w łachmanach. Później, kiedy
wróciłam do domu, poczułam wstyd. Nie było już dachu, żadnych ubrań w domu,
nie było rodziców ani sąsiadów. Żadnych dzieci, rzecz jasna, które można byłoby
wychować, czy choćby opłakiwać. Mąż zmienił się bardziej niż ja, te masakry
bardziej go dotknęły, widziałam, że dzieje się z nim coś niedobrego. Zachowałam
nawyki z lasu, choćby jedzenie patatów bez obierania i bez talerza. Nie trwało to
długo, natura przypomniała mi o dobrych manierach, jednak straciłam ducha. Gdy
spotykałam znajomych na drodze, pytaliśmy się nawzajem, kto umarł, kto żyje,
wspominaliśmy i wypytywali o rodziny. Wiedziałam, że ludzie zaczną życie od
nowa, będą mieli nowe dzieci. A ja zostanę z dawnymi smutkami. Czułam się
jeszcze bardziej przygnębiona".
Któregoś dnia rozmawiamy na łące, z dala od moudougoudou, na trawie stoją
butelki piwa. Eugenie opowiada: „Dostała mi się więc dobra partia, mężczyzna z
dobrą pozycją. Przez pięć lat dzieci nie było, ale że nic nie mogłam poradzić,
cierpiałam w milczeniu.
Mąż starał się to wytrzymać, znosić docinki, zachować cierpliwość i nie
wpadać w gniew. Nie powiedział ani słowa. Ale członkowie rodziny nie kryli
niezadowolenia. Gderali, że ród wkrótce zaginie, bo nie mogę dać dzieci, jak
powinnam, że za nic dostałam posag. Oskarżali mnie i podejrzewali, czułam się
zbyt upokorzona, by odczuwać strach. Zerkali na inne dziewczyny, które wyszły za
mąż w tym samym roku i rodziły jak trzeba. Całkiem straciłam wiarę. Dlatego
kiedy poczułam pierwsze oznaki ciąży, w kilka miesięcy po rzezi, byłam
pesymistką. Ale później te sygnały zaczęły się powtarzać i zrozumiałam, że
wydarzy się coś niezwykłego".
Jaki cud macierzyństwa, jaki metaboliczny wstrząs sprawił, że w dziesięć
miesięcy po powrocie z Kayumby Eugenie rodzi dziecko? W niecały rok później
przychodzi na świat drugie, czwórka braci i sióstr dołącza do nich tak szybko, jak
to możliwe, w domu w moudougoudou. I na tym nie koniec. Szczęśliwa matka
mówi: „Dla rwandyjskiej kobiety nie mieć dzieci to prawdziwy dramat. Dla
ocalonych ludobójstwo to też straszna tragedia. Los ocalił mi życie na Kayumbie, a
potem pozwolił dać życie. Ludobójstwo obdarzyło mnie szczęściem, mam na myśli
dzieci. Jednak wiem, że nie mogę mówić o tym normalnie, przez szacunek dla
zmarłych".
Dziewczynka, która pomyliła drogę

Dzisiejszy obiad to zapowiedź rozkoszy podniebienia: kurczak marynowany w


mleku, gotowany w pomidorach i pieczony na ogniu, jak tylko Marie-Louise i
Janviere, jej kucharka, potrafią go przyrządzić; a do tego, rzecz jasna, gęste puree z
bananów i fasoli. Zaproszona na obiad kobieta, której dotąd nie znałem, już siedzi
przy stole: postawna, korpulentna dama, która od chwili przyjścia nie przestaje się
uśmiechać i mówi ładną francuszczyzną z kongijskim akcentem. Marie-Louise
wskazuje na nią.
- Przedstawiam ci Mediatrice, właśnie skończyła liceum. Czeka na wyniki, by
się dowiedzieć, gdzie może kontynuować naukę.
- No proszę! Brawo! Co chciałaby pani studiować?
- Obojętne, co. Choćby medycynę albo literaturę, wybór będzie zależał tylko
od mojej średniej.
- Nie zapytasz, dlaczego w tym wieku dopiero kończy liceum? - wtrąca Marie-
Louise.
- Tak, oczywiście, przypuszczam, że przerwała pani naukę z powodu
ludobójstwa... - ryzykuję.
- Ależ nie - woła ze śmiechem Marie-Louise. - To dlatego że zgubiła się w
lesie.
- Na tak długo? W jakim lesie? Chyba nie na Kayumbie?
- Na samym początku tak - mówi Mediatrice. - Później w ciemnym lesie
równikowym.
Nagle uświadamiam sobie, że jest tą dziewczynką, o której opowiadali mi
Eugenie i Innocent, i przypominają mi się historie o Japończykach zaginionych w
dżungli na wyspach Pacyfiku po drugiej wojnie światowej, których odnajdywano
piętnaście czy dwadzieścia lat później, jak snuli się wśród drzew, nic nie wiedząc o
kapitulacji i pokoju. Niewiarygodne opowieści.
„Urodziłam się w Mayange, była nas szóstka, trzech braci i dwie siostry.
Byłam ulubienicą taty, który mnie rozpieszczał. Rodzice od wczesnego ranka
pracowali w polu, najęty pasterz pilnował krów, mieliśmy dużo mleka. Była też
wielka plantacja bananów i kiedy rodzice odkopywali urwagwę, dzielili się z
sąsiadami - było to wtedy prawdziwe święto. Mieszkaliśmy w glinianym domu z
blaszanym dachem, typowym dla Bugesery. Dzieci chodziły czyste. Mama bardzo o
nas dbała. Była inteligentna, chodziła do szkoły, powtarzała z nami lekcje
matematyki i francuskiego, zwłaszcza słownictwo.
Tata uciekł przed masakrą w Ruhengeri w 1959 roku. Zaczął handlować na
targu, mama chodziła tam na zakupy i tak się sobie spodobali. Rodzina ze strony
matki sprzeciwiała się małżeństwu, ale tata bardzo się starał i postawił na swoim.
I tak tata, jak to jest tu w zwyczaju, sprowadził mamę na swoją parcelę w
Mayange. Był pogodny, barczysty, bardzo wysoki, uprzejmy i serdeczny dla
sąsiadów. Dużo pracował i najlepiej radził sobie w handlu, chyba że wszędzie było
krucho. Mama była dobroduszną, tęgą i rumianą kobietą, najchętniej śmiałaby się z
wszystkimi.
Przywykliśmy do tego szczęśliwego życia. Nic nas nie trapiło, może tylko
segregacja w szkole, kiedy nauczyciel pytał każdego o pochodzenie etniczne, ale to
nie było groźne. Żyliśmy razem z Hutu, nie okazując sobie nawzajem wrogości.
Pierwszy raz poczuliśmy zagrożenie w 1992 roku, kiedy wypędzili nas z domu
w Mayange. Zabili krowy, spalili okoliczne domy, tata przeniósł nas do jednego ze
swych domów w Nyamacie. Dla dzieci życie znów toczyło się jak dawniej,
chodziliśmy do szkoły, bawiliśmy się. Rodzice szli rano na pole w Mayange i
przynosili żywność. Ale mama się zmieniła, czuła, że wszystko traci, i zaczęła się
martwić, nie była już tak uśmiechniętą kobietą jak dawniej. Próbowała opowiadać
nam bajki lub uczyć rachunków, ale jej głos nie był już tak radosny. Kiedy tata
wracał z baru, opowiadał, jak grożono mu w Ruhengeri, o podpaleniach i mordach.
6 kwietnia spadł samolot Habyarirriany. 11 kwietnia w południe żołnierze
zebrali się na placu targowym i zaczęli strzelać. Tata uciekł z innymi dziećmi do
kościoła, myśląc, że tam będzie spokojniej, tak jak było wtedy w kościołach w
Ruhengeri. Ja się spóźniłam i poszłam za starszą siostrą. Schowałyśmy się w domu
jednego handlarza, przez cały dzień słyszałyśmy krzyki umierających ludzi.
Wieczorem poszłyśmy na wzgórze, do lasu Kayumby. Biegłyśmy pomiędzy
leżącymi na ziemi trupami, a ponieważ nigdy wcześniej nie widziałyśmy umarłych,
wołałyśmy do nich: «Wstawajcie, uciekajcie z nami!».
Na górze czekała nas zabawa w chowanego, o czym opowiadała już chyba
panu Eugenie. Bardzo dobrze radziłam sobie w tłumie, ale że byłam mała, biegłam
zawsze na końcu. Chociaż liczyliśmy każdy wieczór, który udało się przeżyć, co do
jednego, dzisiaj te dni na Kayumbie liczą się bardziej niż lata, są jak cała wieczność.
Kiedyś wpadliśmy w zasadzkę, a moje nogi odmówiły posłuszeństwa. Na
szczęście napastnicy woleli ścigać grupę kobiet, nie tracąc czasu, by ściąć małą
dziewczynkę. Zostałam całkiem sama, zrozpaczona, zgubiłam starszą siostrę.
Myślałam o strasznej śmierci, która mnie czeka. Postanowiłam zejść do Nyamaty,
nawet gdyby mieli mnie tam ściąć jak innych, chciałam jeszcze raz zobaczyć mamę
albo tatę.
Na podwórzu spotkałam kobietę Hutu o imieniu Fortunee, która wynajmowała
dom mojego ojca. Dała mi słodkiego patata i ukryła mnie. Przez całe dnie
słyszałam krzyki i śpiewy, interahamwe pytali, czy nie jestem Tutsi, a dobra pani
odpowiadała, że nie. Kiedy na Kayumbie rozległy się wystrzały karabinów,
wszyscy postanowili uciekać przed oddziałami inkotanyich.
Byłam bardzo wystraszona, jak wszyscy Hutu. Wpadli w panikę, na ulicach
panował zamęt. Pani powiedziała: «Jeśli zostaniesz, bo czujesz się Tutsi, jakiś
zabójca może się domyślić i ściąć cię z wściekłości, zanim sam ucieknie. Idź lepiej
z Hutu». Poszłam za jedną rodziną, po drodze mnie odpędzili, więc dołączyłam do
innej. Starałam się ich trzymać z dziecięcym uporem. Po drodze spotkałam inne
dzieci, jedliśmy na opuszczonych polach, spaliśmy jedno przy drugim na liściach. Z
Kibuye popłynęliśmy pirogą do Kivu, aż do Konga.
Któregoś ranka ktoś rzucił podejrzenie, że jestem Tutsi. Tak naprawdę to
zdradziły mnie dzieci ze szkoły. Otoczył mnie tłum, zadawali dużo pytań, pytali o
nazwisko ojca. Postanowili mnie zabić i całą gromadą poprowadzili do jednego
interahamwe, eksperta w ścinaniu. Zawołał: «To ciebie, robaczku, mam ściąć?
Myślałem, że będziesz większa». Zaśmiał się, sięgnął do kieszeni i dał mi sto
franków, żebym kupiła banany. Zaraz przygarnęła mnie jakaś rodzina. Myślę, że
byli zadowoleni, wiedzieli, że zarobię dla nich parę groszy, wynajmując się do prac
domowych u ludzi.
Później kobiety w Kongu zaczęły poszukiwać sierot, by je u siebie zatrudnić.
Wzięła mnie mama Giroud z Gizizy. Spędziłam u niej dwa lata, jako boyeste, była
to kobieta o bardzo dobrym sercu, która pozwalała mi dzielić miskę z jej własnymi
dziećmi.
Ataki inkotanyich zaczęły się we wrześniu 1996 roku, musiałam się schronić w
obozie dla uchodźców. Ostrzeliwali nas. Którejś nocy słychać było straszne
wybuchy, wszędzie pełno zabitych, ludzie rzucali się wprost do jeziora,
rozbiegaliśmy się w panice. Pognałam w stronę wysokich drzew. Po drodze
widziałam dużo trupów. Biegłam za panią o imieniu Marie, spotkałyśmy jakąś
grupę uciekinierów, nie wiedziałyśmy wtedy, że bardzo wielu ludzi z naszego
obozu wróci bez przeszkód do Rwandy. A ja ukryłam się w wielkiej dżungli
równikowej.
Była to przerażająca, mroczna puszcza, którą niełatwo opisać. Ogromne
drzewa zakrywały niebo, liany tarasowały drogę, sępy i hieny pożerały trupy
nieszczęśników. Ciągle krzyk ptaków, wszędzie długie węże o najróżniejszych
barwach. Wrzaski szympansów, makaków, wyjców przez całe dnie i noce. Ale
przekonaliśmy się, że zwierzęta z lasu nie są agresywne. Wyglądały na dobrze
odżywione i wypoczęte, oczywiście oprócz pawianów, które atakowały kobiety,
kiedy je było czuć. Dotarliśmy na tereny Batimbo, bardzo złych ludzi, którzy zabili
wielu z naszej grupy. Prowadzili nas interahamwe lub byli żołnierze, ale pochód
posuwał się bezładnie, gdyż nawet przywódcy nie wiedzieli, jak orientować się w
mroku wielkich drzew. Przez rok maszerowaliśmy w stronę Rangi. Potem przez
kolejny rok odpoczywaliśmy w niewielkim obozie, z którego nas przepędzono i
pomaszerowaliśmy dalej. Kolejne regiony nosiły nazwy Wakilele, Bakili, Nakele,
Masisi.
Jedliśmy owoce dzikich drzew, niektórzy nieszczęśnicy umierali po zjedzeniu
trujących lub ze zmęczenia czy chorób. Szliśmy bez określonego celu, przed siebie.
Szliśmy, żeby się nie zatrzymać. Mogliśmy tak iść razem przez wiele tygodni, by
potem rozpierzchnąć się w panice. W gruncie rzeczy było nam wszystko jedno,
nasz los zależał od przypadku i ataków.
Na naszej drodze stawali często żołnierze FPR, którzy bywali groźni. Z tyłu
naciskali na nas straszni interahamwe. Mordowali się nawzajem. Nie warto było
wybierać żadnej ze stron. Jeśli ktoś nie miał szans, by dać się schwytać żywcem,
musiał uciekać. Lud Mai Mai, Batimbo, Bayenga, interahamwe, wszyscy, których
spotykaliśmy, uważali nas za nic, za łachmaniarzy, których trzeba zabić. Widziałam
tysiące martwych ludzi - zmęczenie, choroby, zatrucia. A karabiny tępiły nas bez
litości.
W dżungli zachowywaliśmy się jak szaleńcy, widywaliśmy zjawy, słyszeliśmy
złorzeczenia upiorów, uciekaliśmy przed nimi, zatykając uszy, by nie słyszeć
mistycznych wrzasków, obawialiśmy się ataku duchów. Niektórzy ich posłuchali i
odeszli, by nigdy nie wrócić. Budowaliśmy szałasy z liści, niepodobne do ludzkich
domostw. Gdy ruszaliśmy w dalszą drogę, budowaliśmy następne. To było życie
tymczasowe, prawie zwierzęce.
W drodze nigdy nie wspominałam o moim dzieciństwie, nigdy nie
wymówiłam słowa «Tutsi», bo gdyby rodzina, która mnie przygarnęła, zaczęła coś
podejrzewać, zostałabym ścięta. Z dwóch śmierci trzeba było wybrać tę lżejszą, a to
znaczyło zostać wśród Hutu jako Hutu.
Z upływem lat coraz rzadziej na nas polowano. Zatrzymałam się w Masisi.
Przygarnęła mnie rodzina z Niarunza, na południu kraju, plantacje były tam dobrze
utrzymane, mogłam jeść orzechy kokosowe i owoce mango do woli. W 2001 roku
ludzie zaczęli mówić, że w Rwandzie panuje pokój, że dobrze jest zwłaszcza
Tutsim. Zaczęłam myśleć o powrocie. Rodzina protestowała, że to wciąż
ryzykowne. Porozumiałam się po kryjomu z pewnym Kongijczykiem zwanym Papa
Chance, który miał mi pomóc. Pracowałam w polu dwa razy dłużej, żeby zebrać
potrzebne pieniądze. Wyruszyliśmy. W połowie drogi, w Novombo, natknęliśmy się
na ciężarówki Czerwonego Krzyża. Czekałam, nie odzywając się słowem, przez
tydzień razem z innymi uchodźcami. Ludzie z organizacji humanitarnej dali nam
koce, mąkę, jakieś formularze do wypełnienia i wsadzili na ciężarówki. Wysiadłam
nad rzeką Nyabarongo.
Miałam wrażenie, że środa będzie dobrym dniem, by wrócić do Nyamaty, bo
to dzień targowy. Był 13 marca 2002 roku. Zapukałam do drzwi naszego domu,
mieszkali w nim nieznajomi ludzie, którzy sprzedawali urwagwę. Powiedzieli mi,
że jakaś pani zwróciła się już o zwrot domu. Pomyślałam o siostrze.
Nyamata zmieniła się. W dniu, w którym uciekałam, domy płonęły, a dachy
były zdjęte. Teraz domy znów wyglądały normalnie, ale wszystkie twarze
wydawały się obce.
Udałam się do władz dystryktu. Wezwano mego wuja, a on mnie nie poznał.
Kiedy ludzie zaczęli mi opowiadać, kto ze znajomych nie żyje, pierwszy raz
zapłakałam, bo nie miałam wcześniej pojęcia, kto zmarł, a kto przeżył. Wróciłam
na pole w Mayange. Czułam się winna, że tak długo uciekałam z Hutu, nie śmiałam
o tym mówić, choć mi to ciążyło, bałam się jednak, że będą mną gardzić albo mnie
podejrzewać. Później postanowiłam zamieszkać u mojej starszej siostry Dorothee w
Nyamacie.
Kiedy stąd uciekałam, miałam za sobą trzy klasy szkoły podstawowej, po
powrocie, w czwartej, musiałam się wstydzić. Uczniowie w szkole kpili: «Nasza
gruba paniusia, która wróciła z Konga...». Poszłam do starszego brata, nauczył
mnie odmiany czasowników i rachunków, jedna nauczycielka bardzo mnie polubiła,
bo stawiałam pytania, pomogła mi się przemóc i chęć do nauki wróciła. Dziś mam
to już za sobą, wie pan, skończyłam liceum.
W głowie kłębią mi się wspomnienia z czasów przed ucieczką i po niej,
doprowadzają mnie do łez. Kiedy coś mi nie idzie, jestem zasmucona. Boję się
wojny, wszystkich wojen, nawet tych daleko, nawet w telewizji. Wszyscy, którzy
przeżyli w Rwandzie dziewięćdziesiąty czwarty, wiedzą, co znaczy przekleństwo
wojny w Afryce. Cieszę się, że jestem Afrykanką. Lubię afrykańskie piosenki z
Konga czy z Rwandy. Myślę, że Afrykanie to najmilsi ludzie na świecie. Ale za
bardzo sobie wszystkiego zazdroszczą. To nie biali rozniecili rzezie, żaden biały
nie podniósł maczety w Nyamacie i nie zmusił do tego ani jednego Hutu. To
zazdrość i strach przed biedą. Życzliwość i złość to wrodzone cechy Afrykanów.
Kiedy świętujemy, wszyscy sąsiedzi są mile widziani, wystarczy drobna sprzeczka i
ci sami ludzie palą domy i wyciągają maczety. Stają się chciwi, źli, odrzucają
własną cywilizację, liczy się tylko ich pochodzenie, dlatego wyrzuca się ich poza
nawias współczesnego świata.
Dziś wiem jednak coś więcej o przynależności etnicznej. Być Tutsi i być Hutu
to wcale nie to samo. Hutu to najgroźniejszy wróg Tutsich. O tym właśnie myślę,
idąc na moje pole w Mayange. Pamięć przechowuje wszystko, zwłaszcza najgorsze
wspomnienia. W Kongu zastanawiałam się nad wzajemną wrogością różnych grup
etnicznych, nauczyłam się też żyć z każdym, nie okazywać smutku, jeść surową
żywność bez soli. Przywykłam nosić łachmany na brudnym ciele usianym strupami,
zadowalać się byle czym, trudzić się w polu, błądzić po ciemnym lesie z
przewrotnymi małpami.
Przeżyłam osiem lat, nie mogąc powiedzieć słowa o moim pochodzeniu, o
rodzinie, o moim dzieciństwie, o moich prawdziwych myślach, ani słowa o mnie.
Żyłam sama, zawsze sama, nie ośmielając się płakać z powodu tej samotności, nie
mogąc nigdy przywołać imienia kochanej osoby. Czasem czułam się tak samotna,
że próbowałam rozmawiać sama ze sobą. Siadałam na uboczu, wymawiałam
własne imię, szeptem, czule. Szukałam właściwych słów, ale nie miałam sobie nic
do powiedzenia.
Miałam jedenaście lat, kiedy uciekłam z Nyamaty, a dziewiętnaście, kiedy tu
wróciłam. Dzieciństwo mnie ominęło, młodość mnie nie chciała. Straciłam mamę,
tatę, braci i siostry. Szkolne piosenki gdzieś się rozpłynęły, zabawy, uczucia, stroje,
szaleństwa młodości. Żadne ze wspomnień nie uleciało z mojej pamięci. Straciłam
to pierwsze życie, choć je obiecywano. Lecz czuję w sobie spokój i siłę. Mam dość
odwagi, by złapać to drugie życie, wierzę w obietnice. O, nie, jeśli szczęście się
zjawi, wcale się nie odwrócę. Przecież Bóg czuwa, brzemię jest już lżejsze, dobry
los może gdzieś czeka. Szczęście to żyć w radości, w spokojnej rodzinie".
Na głównej ulicy

Rozsądna Mediatrice chce wykorzystać pierwsze popołudnie wakacji, by


przygotować sobie studencką wyprawkę. Udaje się zatem na główną ulicę, by zrobić
zakupy w jednym z dwóch nowych sklepów papierniczych Nyamaty.
To dzień targowy. Przed barem U Rose, obszernym lokalem, który zwie się
teraz Gaęaęa, jak głosi zawieszony na frontonie malowany szyld, zamiast dawnych
furgonetek parkują pick-upy z podwójną kabiną i klimatyzowane auta terenowe,
ludzie przybyli z Kigali stoją obok zajęci rozmową. Na rwandyjskiej prowincji nie
sposób nie rozpoznać mieszkańców Kigali: fryzury modne w Kongu, pantofle na
wysokich i chwiejnych obcasach, nieco przykurzony krzykliwy makijaż, starannie
zawiązane krawaty i ciemne garnitury, nawet w lecie. Na całym świecie mieszkańcy
metropolii lubią podkreślać swoją wyjątkowość, lecz w żadnym innym kraju nie
troszczą się tak bardzo, by uniknąć najmniejszego ryzyka pomylenia ich z
prowincjuszami. Zapewne dlatego, że wywodząc się w większości z diaspory Tutsi,
mieszkańcy Kigali od chwili powrotu do kraju nie radzą sobie z uczuciem
niepokoju, nie mogą pogodzić się z tą krwawą przeszłością, która jest, a zarazem
nie jest ich przeszłością.
Do baru U Rose wchodzi się przez ciemną salę, gdzie stoi za barem i wystawia
rachunki właścicielka, która wróciła z długiego wygnania w Nairobi i przywiozła
typowe dla Kenii maniery. Dalej wychodzi się na rozległe patio pośród zielonych
ścian, z rzędem niewielkich boksów ustawionych wokół widocznej dla wszystkich
okrągłej werandy.
Dziś nikt nie może rościć sobie prawa do werandy, gdyż zajął ją wojskowy
komendant regionu i popija właśnie piwo ze swymi oficerami. Przy stole obok jakiś
biały - gatunek wyjątkowo rzadki w Bugeserze - zapewne francuski szef firmy
doprowadzającej wodę, odpoczywa w towarzystwie majstrów. Sieć dystrybucji
wody pitnej budowana przez Francuzów to kolejny krok po tym, jak Niemcy
wyasfaltowali drogę, a wcześniej Unia Europejska sfinansowała łącza elektryczne i
telefoniczne, a Kościół zielonoświątkowy ufundował szpital... Istnieje też projekt
nowego targu, być może prawdziwego stadionu, a w przyszłości prac
zmierzających do osuszenia bagien... Nyamata, tak jak cały kraj, przyciąga mannę
ze współczującego albo cierpiącego na poczucie winy Zachodu, bynajmniej nie
zdając sobie sprawy z ryzyka uzależnienia.
Naprzeciwko baru U Rose, po drugiej stronie ulicy, odbywa się dwa razy w
tygodniu, w środy i soboty, targ. Jest nader uczęszczany, tak że Hutu chodzą już tam
bez oporów. Handlarze z Nyamaty twierdzą, że nie da się go jednak w żaden sposób
porównać do niegdysiejszych targów, które ściągały kupujących z promienia stu
kilometrów. Może to prawda, gdy chodzi o atmosferę, ale aktywność jest równie
gorączkowa. Każdy centymetr kwadratowy ubitego placu jest wykorzystany przez
rolników, hurtowników i rzemieślników, szanujących tajemniczy korporacyjny
system, jak na wszystkich afrykańskich targach. Wyżej, po lewej, można znaleźć
warzywa, banany, maniok, fasolę. Niżej, po prawej, buty. Pośrodku tkaniny i
ubrania. Tu drób, tam ryby, różne rodzaje mąki, radia z drugiej ręki, nowe i
używane baterie. Kozy i węgiel drzewny sprzedaje się teraz na boisku piłkarskim,
przy którym odżył bazar wyrobów garncarskich i plecionych mat.
Spośród niemiłych nowości odnotujmy wizerunki prezydenta republiki na
niegdyś jakże barwnych parasolkach, ocieniających handlarki, damy dbające o cerę
czy dzieci przytroczone do pleców swych mam. Czarne plecaki, obrażające
poczucie estetyki, i góry plastikowych japonek o grubych podeszwach, równie
mało eleganckich jak ich połyskliwe barwy. Wreszcie sterty zachodnich ciuchów
zwanych second hand, zebranych w trakcie bliżej nieokreślonych akcji
miłosierdzia, które odsprzedaje się po śmiesznie niskich cenach, co zagraża
miejscowym producentom tkanin.
Na szczęście dziś krawcowe trudzą się jeszcze nad swymi singerami czy
butterfly'ami, czarnymi, bogato zdobionymi maszynami do szycia. Handlarki
wystają przy straganach z kuponami barwnych materiałów. Uznane krawcowe -
spodnie i garnitury na miarę - mają wygodniejsze lokale i warsztaty w okolicy.
Stragan Jeannette jest pusty. Widząc moje zdumienie, jej koleżanki wybuchają
śmiechem: „Niech się pan nie martwi, panna Jeannette dziś rano wreszcie urodziła,
ale na pewno wróci do pracy w sobotę".
Zbierać wieści o ocalonych, śledzić ich losy, znaczy stale powracać do tematu
rzezi. Ale losy Jeannette Ayinkamiye są jak jakiś serial, a ludobójstwo prześladuje
ją co dzień.
Podczas naszego pierwszego spotkania Jeannette była młodą chłopką.
Powiedziała wtedy takie zdania: „Osoba, która tak długo patrzyła na straszne
cierpienie, nigdy już nie będzie mogła żyć wśród ludzi jak kiedyś, gdyż zawsze
będzie musiała mieć się na baczności. Nie będzie im ufać, nawet jeśli nic nie
zrobili...". A także słowa, które później często powtarzałem, odpowiadając na
pytania czytelników książki Dans le nu de la vie (Nagość życia): „...Nie wierzę
ludziom, którzy mówią, że po raz ostatni zetknęliśmy się z takim okrucieństwem.
Jeśli doszło do ludobójstwa, może dojść do kolejnego, w dowolnej chwili w
przyszłości, gdziekolwiek, w Rwandzie czy gdzie indziej. Jeśli powód wciąż
istnieje, a my go nie znamy".
Przed dwoma laty rozstałem się z Jeannette w Kanazi, gdzie znalazła
schronienie w ładnym domku z wypalanej cegły, użyczonym jej przez organizację
humanitarną. Wynajmując się do pracy na okolicznych polach, karmiła gromadę
sierot. A teraz, co u niej? „Od czasów masakry jestem nieszczęśliwa - odpowiada. -
Życie się odwróciło, gdy tylko coś mi się nie udaje, od razu mam złe myśli. Na
przykład kiedy coś mi się trafi, łapię to, lecz zaraz muszę wypuścić, bo nie mam
dość odwagi".
Brak ci odwagi? „Nie lubię o tym mówić, to mnie niepokoi. Zaczynam się
bać".
Nie opisując wszystkich perypetii, ukażmy jej życie w ogólnych zarysach:
„Ziemia pękała od suszy, motyka zbyt mi ciążyła... Musiałam wykarmić tak
wiele dzieci, których nie urodziłam. Nie było kandydata, który chciałby mnie
wesprzeć... Porzuciłam rolnictwo... Spróbowałam obwoźnego handlu przyprawami,
które kupowałam na bazarze i sprzedawałam na lokalnych targach... Niejaki
Anastase użyczył mi maszyny i mogłam szyć na jego werandzie. Lubiłam tę pracę.
Nawet coś zarabiałam, ale z powodu suszy klienci zniknęli... Zatrudniłam się jako
sprzedawczyni w sklepie, prowadzonym przez stowarzyszenie na rzecz kobiet w
trudnej sytuacji, sprzedawałam cukier, ryż i oliwę. Ale że ludzie nie mieli pieniędzy,
nie szło to najlepiej i musiałam zrezygnować, odchodząc, nawet nie założyłam
kłódki na drzwiach... W radiu ogłoszono, że zatrudniają do lokalnych brygad
obrony, chciałam włożyć mundur, by dostawać pensję, ale ćwiczenia były zbyt
wyczerpujące i odeszłam... Stowarzyszenie na rzecz kobiet w trudnej sytuacji
złożyło skargę na policji o splądrowanie sklepu, uznano, że ponoszę za to
odpowiedzialność. Ponieważ nie mogłam niczego zwrócić, uciekłam na wzgórza i
ukryłam się, a potem zostałam schwytana, przesiedziałam wiele dni w więzieniu...
W nocy skradziono mi maszynę do szycia. Moja młodsza siostra umarła od
jakiegoś zatrucia... To wszystko.
Na szczęście później czas ruszył z miejsca. Jest coraz lepiej, nie czuję się już
przeklęta... Dostałam nową maszynę. Życie nadal niesie ze sobą komplikacje, jednak
przynosi także dobre chwile... Nazywa się Sylvestre Bizimana. Wozi ludzi
rowerem... byłam jego klientką i nieraz wieczorem odwoził mnie do Kanazi z
targu, gdzie szyłam... Spodobaliśmy się sobie... Zaszłam w ciążę... Okazał mi
czułość... Pobierzemy się, gdy zgromadzimy trochę grosza, żeby wszystko opłacić,
bo on tylko wynajmuje swój rower do pracy... Organizacja humanitarna usunęła
mnie z ceglanego domu, ponieważ nie jestem już sierotą i zaszłam w ciążę...
Mieszkam w Gatare, w glinianym domu z blaszanym dachem... Długi się piętrzą,
kłopoty co dzień stukają do drzwi, ale zawsze możemy się najeść do syta kleiku z
sorgo... Niebo wybrało mnie na matkę i urodziłam, to naprawdę coś...".
W Nyamacie tylko wesołe kolory tkanin, czerwień, błękit, żółć, zieleń,
przydają nieco życia ulicom. Rwanda jest w istocie krajem półtonów, jest także
krajem łagodnych dźwięków i subtelnych smaków. Tutejsza kuchnia jest najmniej
korzenna w Afryce. Muzyka może rywalizować w sentymentalizmie z portugalskim
fado, melodyjne, klasyczne pieśni liturgiczne nigdy nie popadają w patos. Nazywa
się Rwandę krajem tysiąca wzgórz i nie chodzi o to, by podkreślić różnorodność
pomnożoną przez tysiąc, lecz by zaznaczyć, że tysiąc wzgórz na tak niewielkim
terytorium nie pozostawia miejsca na pustynie, rozległe płaskowyże, dziewicze
puszcze i imponujące pejzaże. Nawet Burundi, kraj sąsiedni i niemal bliźniaczy,
oddycha bezmiarem wód jeziora Tanganika i rozbrzmiewa bębnami tradycyjnych
orkiestr.
Rwanda to także kraj poufnych rozmów. Co robią dwaj mężczyźni w
rwandyjskim barze, kiedy pragną wymienić kilka prywatnych uwag? Wstają, biorą
się za ręce, szepczą na uboczu i wracają, by usiąść jak gdyby nigdy nic. Jeśli dwie
kobiety się kłócą, jedna z nich wysyła sąsiada lub sąsiadkę jako pośrednika, by
rozwiązali spór szeptem. Gdy ustala się zapłatę za zbiory, za najemną pracę, za
pomoc - żadnych dysput, rytuałów, żadnej ochoty, by się potargować: padają jasne
argumenty, szybko dobija się targu. „Szantaże", owe słynne pogłoski wzgórz,
stanowią temat wielu konwersacji; legendarne otrucia wiążą się z kultem sekretu.
Posiłek najczęściej spożywa się w rodzinie, z dala od spojrzeń sąsiadów, ludzie nie
zapraszają się do domów, chyba że przy okazji ważnych uroczystości. Ukrywa się
swe krowy w anonimowym stadzie, którego strzeże w buszu pastuch ubrany w
łachmany. Ukrywa się kochankę, swoje „drugie biuro". Wstydliwe pocałunki,
uprzejme pozdrowienia reguluje ściśle ustalony kodeks rytuałów, rozmawia się
głosem słodkim, prawie pieszczotliwym. Mówi się w języku kinyarwanda,
lakonicznym, o niewiarygodnie złożonej gramatyce, który rozumieją tylko
mieszkańcy Burundi i który jest całkiem nie do przeniknięcia dla władających
swahili, francuskim czy angielskim.
Łagodność pejzaży, nieśmiałość ludzi zaskakują tych, którzy odkryli kraj za
sprawą niebywale brutalnych rzezi. Dyskrecja budynków przy głównej ulicy:
żadnych krzykliwych szyldów ani zabawnych czy poetyckich haseł, które nagle
rozbudzają umysł, żadnych zadziwiających fresków na ścianach czy ciężarówkach
jak we wszystkich innych miastach regionu Wielkich Jezior, w Zanzibarze, w
Kampali, czy zwłaszcza w Kinszasie, i dalej w Kano albo Wagadugu. Fasady
malowane na zielono - we wszystkich odcieniach zieleni - eukaliptusów, krzewów
kawowych czy bananowców; lub w barwie ochry, brązu, czerwonawej ziemi,
pastelowe i słodkie, to prawdziwa rozkosz dla oczu.
Co nowego od mojego ostatniego pobytu na głównej ulicy, długiej na
kilometr, dość szerokiej, by umożliwić ruch furgonetek i ciężarówek, jazdę
rowerem, przejście pieszym i stadom bydła, na ulicy, na której skupia się całe życie
Nyamaty? Wiele nowych aptek dowodzi dobrej kondycji sektora medycznego.
Jeszcze więcej przedstawicielstw bankowych, proponujących minikredyty - ostatnia,
modna inicjatywa światowych i ONZ-owskich banków, które oscylują między
pomocą humanitarną i lichwą - wydają się świadczyć o nieśmiałych początkach
ożywienia gospodarczego,
Młynarze, zbyt liczni w suchej porze, wyczekują na klientów przy
elektrycznych młynkach. Piekarnie-kafeterie oferują jeden i tylko jeden rodzaj
chleba, pączki i ciastka, wszystkie niemal identyczne. Na przykład nie da się
przekonać Sylvie, która otworzyła piekarnię na przyjemnej werandzie przy
głównym skrzyżowaniu, by Gaspard, jej utalentowany czeladnik, zaczął piec inne
ciasta, spróbował innych smaków czy kształtów chleba i ciastek.
Rozmnożyły się zwłaszcza taxi-rowery i bynajmniej nie wpłynęło to na
elegancję pojazdów: ciężkie czarne ramy, ozdobne, chromowane tarcze na kołach i
trzy czy cztery lusterka wsteczne, siodełka dla pasażera z czerwonej lub niebieskiej
skóry, obszyte czarnymi frędzlami. Można też dostrzec taksówki-motorowery czy
taksówki-motory, bardziej luksusowe niż w Kigali. Pierwszy przystanek znajduje
się przy wjeździe, naprzeciwko dworca taxi-busów; główny przystanek ocienia
nadal ogromna akacja na skrzyżowaniu z barem u Chicago; trzeci, na końcu,
obsługuje drogę do Kanazi i można stąd pojechać o wiele dalej, do Ngendy. Dzisiaj,
od świtu, rowerzyści ani przez chwilę nie przestają pedałować, przewożąc
pasażerów, zwierzęta czy fasolę, nawet po pięć dwudziestopięciokilogramowych
worków, przytroczonych sznurkiem ponad tylnym kołem. Przemierzają Nyamatę i
okolice, czasem do późnej nocy, odwożąc ostatnich klientów barów, często
dziesiątki kilometrów dalej, na przecięte łożyskami rzek kamieniste zbocza, które
zniechęciłyby najbardziej wytrwałych kolarzy peletonu Tour de France, i to bez
żadnego zastrzyku ze sterydów.
W dniu targowym, jeśli siądziecie na zacienionej ławce, na przykład pod
daszkiem sklepu Theoneste'a, z którym zawsze można się pośmiać, macie wrażenie,
że lada chwila zjawią się tu wszyscy znajomi z wszystkich czternastu wzgórz.
Proszę, ta na przykład to Angelique Mukamanzi, trzyma za rękę małego Cedrica.
Przeżyła ciężkie chwile, co widać było na jej obrzmiałej twarzy, teraz odnalazła
wdzięk i kokieterię, zapewne odkąd poznała swojego porucznika. Trochę dalej stoi
Christine Nyiransabimana, można by ją rozpoznać z odległości stu metrów, jest
wiecznie roześmiana, na przekór wszystkiemu. Tryska dobrym humorem i jest
czwarty raz w ciąży z pewnym starszym sierżantem.
Jean-Baptiste Munyankore przejeżdża na czarnym rowerze, dumny jak paw.
Nogi naciskają pedały wolno i miarowo, plecy wyprostowane, ramiona
nieruchome, dłonie wsparte na kierownicy, twarz obojętna, choć jedzie z Nitaramy,
która znajduje się o piętnaście kilometrów stąd, a połowa drogi prowadzi przez las.
Ma na sobie najnowszy zielony garnitur, haftowaną koszulę, okulary w złotej
oprawce i filcowy kapelusz z podwiniętym rondem. Nic nie mogło by go
powstrzymać, zwłaszcza od kiedy jest na emeryturze po pięćdziesięciu pięciu latach
nauczania w szkole podstawowej w Cyugaro.
Jak co rano w dzień targowy, już o świcie odprowadził swą żonę Bellancile na
pole i zostawił ją tam z motyką w ręku. Pouczył małego pastuszka pilnującego
bydła, potem wrócił do domu, włożył marynarkę, wsunął do kieszeni długopis i
notes, po czym wsiadł na rower.
Po śmierci pierwszej żony na bagnach Jean-Baptiste skarżył się na samotność,
aż w końcu zaczął poszukiwać drugiej. „Czekałem cierpliwie trzy lata, ale nikt nie
może dać sobie rady bez żony, szczególnie jeśli chodzi o prace domowe, jedzenie i
sprzątanie - wyjaśniał podczas naszej ostatniej wizyty w jego domu. - W gruncie
rzeczy, gdy byłem sam, czułem się, jakbym nie istniał. Jednak los mi sprzyjał i nie
szukałem długo, bo zatrudniłem swata. Rozpuścił wieści, bez przeszkód doszło do
małżeństwa". W ciągu pięciu lat do jedenastu dzieci z pierwszego małżeństwa, dziś
już dorosłych lub zabitych podczas ludobójstwa, doszło dwóch przyrodnich braci i
siostra, Diogene, Jean i Jeanne-d'Arc, które nie miały być ostatnimi i które, jak
przyznawał, „mogą skomplikować sytuację na polu, bo żona jest jeszcze młoda i
płodna".
Na razie Jean-Baptiste mknie na rowerze, a jego głównym celem jest pobranie
pensji w sekretariacie szkolnym dystryktu. Potem w parafii czeka go spotkanie
terapeutyczne, prowadzone przez włoskich psychologów; następnie złoży
kondolencje zaprzyjaźnionej nauczycielce i dokona wnikliwej inspekcji koziego
targu, szukając dorodnej czarnej kozy, która została ukradziona przed kilkoma
tygodniami, co doprowadza go do pasji, gdy tylko o tym pomyśli. Ale najwięcej
czasu zajmują mu przypadkowe spotkania - tyle lat nauczania sprawiło, że dla
pokoleń jego byłych uczniów, w większości bardzo wdzięcznych i zadowolonych,
jest rzeczą naturalną postawić mu primusa.
Banda z Kibungo zjawia się na rowerach całym peletonem, w odświętnych
ubraniach, jakby jechali na wesele. Pio ma na sobie czarny garnitur, wiezie swą
żonę Josiane do przychodni na echografię. Powiemy o nich później, ich
małżeństwo jest nader tajemnicze. Pancrace włożył granatową koszulę z satyny,
wiezie siostrę, która zamierza nabyć środki przeciw robakom dla mamy. Fulgence
jedzie sam, w białych sandałach, z ogromnym posrebrzanym krucyfiksem na szyi,
na rowerze objuczonym dwoma workami ziarna, które chce sprzedać na placu,
gdzie już czeka na niego żona.
Nie ma mowy o tym, by udali się do baru w którejś z bocznych uliczek, zbyt
jeszcze się boją prowokacji i zwady. Piją urwagwę wieczorem u siebie, na
wzgórzach, ale popołudnie spędzą, włócząc się bez celu i gawędząc z kolegami.
Trzy lata wcześniej, zaraz po wyzwoleniu, nie ośmieliliby się zejść do Nyamaty, a
już na pewno chodzić po głównej ulicy. Zresztą nie mieli wtedy rowerów ani
pięknych ubrań.
Jak rozmawiać?

Trudność, często niemożność mówienia o swym doświadczeniu innym,


dzielenia się nim z kimś, kto tego nie przeżył. Oto co, między innymi, wyróżnia w
drastyczny sposób zachowanie ludzi, którzy uczestniczyli w ludobójstwie.
Zdecydowanie odmienne od bliższego nam zachowania tych, którzy przeżyli
wszystkie inne katastrofy (wojny, czystki etniczne, okupacje) czy klęski naturalne
(trzęsienia ziemi, erupcje wulkanów lub susze).
Zaraz po tego typu tragediach, bez względu na rozmiar strat, okrucieństwo i
barbarzyństwo, które mogły wywołać, ocaleni w sposób spontaniczny starają się
dać świadectwo, opowiedzieć, często z zapałem, jak najwięcej o tym, czego
doświadczyli. Palestyńskie dzieci, mężczyźni z Sierra Leone, kobiety z Czeczenii,
Bośni czy Sri Lanki, wszyscy oskarżają, piętnują, żądają, wskazują palcem,
wymachują pięścią, wszyscy protestują, żalą się, domagają, nie przestają obwiniać
drugiej strony.
Po przeżyciach z czasów ludobójstwa ocaleni i zbrodniarze wybierają
milczenie, z trudem przychodzi im opowiadanie o eksterminacji, której
doświadczyli. Ulegają takiej samej pokusie milczenia, czasem na zawsze.
Zbrodniarze z powodów zrozumiałych, ocaleni z bardziej złożonych i nader
poruszających racji. Nikt nie zapomniał wstrząsu, którym były rewelacje ujawnione
podczas procesu Eichmanna, ani Simone Veil opowiadającej nagle, po latach
milczenia, o swej deportacji do Auschwitz. Wszyscy mają świadomość tajemnic,
które przetrwały w niezliczonych żydowskich i nieżydowskich rodzinach, na długo
zatruwając im życie.
Zatem jakże trudno musi być opowiadać o tym nie jakiejś obcej osobie, ale
sąsiadowi, dawnemu koledze, dziewczynie z czasów sprzed. Zabójcy w rozmowie z
ocalonym, z własnymi dziećmi i przyjaciółmi, ocalonemu w rozmowie z mordercą
jego rodziny? Co można powiedzieć temu, kto was ścigał lub kogo wy ścigaliście z
maczetą, komuś, kto was opuścił i zdradził? Jak się zachować, kiedy rwandyjski
los, wyjątkowy w całej historii współczesnej, zmusza rodziny ofiar i rodziny
zabójców czy prowodyrów, by zaraz potem znowu razem żyły. Gdy ten los każe im
wejść w te same role na przeludnionym terenie. W tych samych miejscach, co
przedtem - na przyległych parcelach, na kościelnych ławach, chodzić tymi samymi
ścieżkami przez las, by udać się na targ, niecierpliwić się razem w długiej kolejce w
szpitalu czy krzyczeć na skraju boiska piłkarskiego w Nyamacie, kiedy padnie gol,
pracować jedni dla drugich, co wiąże się z nieodpartą koniecznością rozmawiania.
Co sobie powiedzieć? Jak prowadzić dialog o tym, co teraz dzielą, o tej niemal
udanej próbie eksterminacji?
lgnace Rukiramacumu:
„Pamiętam każdy szczegół, mimo mego wieku. Tak naprawdę, zabójca może
odegnać wspomnienia, gdy wie, że poniósł klęskę, ale nie może ich zabić. Kłamie,
to naturalne, lecz na niewiele się to zdaje. Grzęznąć we własnych kłamstwach to
rzecz ryzykowna, bo czas może sprawić, że sam w nie uwierzysz i postradasz
zmysły. Ten, kto pogodzi się choćby z częścią prawdy, odciąża swoją pamięć.
Zastępuje złe wspomnienia dobrymi i to bardzo mu służy.
Ale prawdy, tej najprawdziwszej, nie da się przekazać. Przekonać kogoś z
Tutsich, że mówi się prawdę, jest rzeczą niemożliwą. Nawet jeśli przedstawi się
wszystkie szczegóły zdarzenia, nie będzie przekonany. W tak trudnej sprawie nie da
się porozumieć. Chcesz opowiedzieć, jak zabiłeś jego krewnego, gniewa się, jeśli
unikasz odpowiedzi, również się gniewa i nabiera podejrzeń.
Nie można mówić o masakrze wprost, bo jeśli ujawni się bolesne szczegóły,
może to być zbyt wielkim szokiem dla ocalonego i zagrażać zabójcy. Rozmawia się
o tym, ale nie bezpośrednio, raczej oględnie, w sposób powierzchowny. Hutu
obawia się Tutsich z powodu swoich przewin, Tutsi lęka się władz, nikt nie ośmiela
się już wypowiedzieć prawdy, mówić o zemście czy gniewie".
Alphonse Hitiyaremye:
„Często spotykamy się całą ekipą z Kibungo: Pancrace, Pio, lgnace, Fulgence...
Odwiedzamy się, popijamy i wspominamy. We własnym gronie czujemy się
swobodnie i możemy komentować różne wydarzenia na bagnach czy w Kongu.
Lubimy dzielić dobre i złe chwile. Ale przy Tutsich jesteśmy skrępowani.
W gruncie rzeczy Tutsi wiedzą mniej o tym, co się stało, niż ci, którzy ich
zabijali, bo wciąż tylko uciekali. Dziś pytają o szczegóły rzezi. Po pierwszych
słowach wpadają we wściekłość. Potem się uspokajają i czekają na dalsze
informacje. Opowiadamy więcej, ale prawdziwej prawdy, nastroju, że tak powiem,
nie da się przedstawić.
Nie da się przekazać tych uczuć, opowiedzieć, jak mocno się to przeżywało.
Jaki był śmiech podczas ekspedycji, jak w dobre dni pijało się primusa, zabijało
krowy i śpiewało na bagnach, jak dobieraliśmy się do nieszczęśnic, gdy któraś
wpadła nam w ręce, jaka była zabawa wieczorem, gdy parodiowało się konających
i różne sytuacje. Nikt by tego nie zniósł. Powiedzieć, że wszyscy brali w tym udział
oprócz paru starców, kobiet i małych dzieci, to także prawda, którą trzeba dozować.
Czasami w barze zaczepi cię jakiś Tutsi. Zacznie ci opowiadać niestworzone
historie, jak zjadłeś jego krowy i tak dalej. Musisz zachować dystans, wystarczy
małe potknięcie, a sprawa może nagle stać się bardzo poważna.
Za wiele zrobiliśmy błędów na tych wyprawach. Trudno teraz wyważyć zło,
które wyrządziliśmy, i zło, które możemy wyrządzić, opowiadając o tym. Rozmowa
z rodziną Tutsich to nieporozumienie, rzecz niemożliwa, trzeba tego unikać. Wolę
wspominać o tym w barze. Stukamy się butelkami ze szczerego serca, prawimy
komplementy, proponujemy sobie nawzajem pomoc przy obsianiu pola. To sposób,
by mówić o tym, ale od innej strony".
Pancrace Hakizamungili:
„Po wyjściu z więzienia przewieziono nas do obozu w Bicumbi. Spędziliśmy
trzy miesiące w dobrze wyposażonych blaszanych hangarach, mogliśmy kupować
urwagwę. W pierwszym miesiącu udzielano nam lekcji i notowałem wszystko
długopisem w zeszycie. Wbijano nam do głowy historię Rwandy, kolejnych
królów, czasy kolonii i republiki. Wszystko to było dla mnie nowe, rzecz jasna z
wyjątkiem ludobójstwa.
Uczyli nas, jak okazywać pokorę i zrozumienie na wzgórzach. Niektórzy Hutu
nie mogli usiedzieć spokojnie w ławkach, ale lekcje dyscypliny ich uspokoiły.
Mówili nam: opuściliście wzgórza z twarzami zabójców, musicie tam wrócić z
twarzami owieczek. Napotkacie Tutsich zagniewanych i żądnych odwetu.
Zobaczycie sąsiadów znających wasze przewinienia, a ci, którzy wiele przeszli, są
nieprzewidywalni. Jeśli usłyszycie złe słowa, nie otwierajcie ust, odwróćcie głowę,
wezwijcie na pomoc zaufaną osobę, na przykład lokalne władze, lub uciekajcie od
razu».
Uczyli nas, jak znosić ciężkie życie, które nas czeka, suszę, niedostatek, jak
okazywać cierpliwość ocalonym. Nigdy nie mówić wprost o ludobójstwie, nigdy
nie przedstawiać szokujących faktów. Nie wyrażać samemu skruchy, chyba że na
posiedzeniu gaęaęy. Unikać przechwałek czy żartów, także zbędnego gadulstwa.
Były to naprawdę użyteczne lekcje".
Fulgence Bunani:
„W dziewięćdziesiątym czwartym skończyliśmy z Tutsimi, padły ostre słowa.
Nie chcieliśmy już słuchać ich zalęknionych pozdrowień. Mówiliśmy, że to
karaluchy, w barze śmialiśmy się z ich bliskiego końca. W czasie rzezi śpiewaliśmy
szalone pieśni, w kapeluszach z trzciny na głowach, wyzywaliśmy ich, wznosząc
zakrwawione maczety, szydziliśmy, kiedy błagali o łaskę.
Teraz rozmawiamy. O tym, jak leci, czy wszystko w porządku, jak rodzina, jak
idzie praca w polu... Mówi się o zasiewach, unikając złych słów. Staramy się być
uprzejmi dla wszystkich. Ocalonych bardzo dziwią nasze pojednawcze słowa. Ale
gdy coś się nie powiodło, trzeba się przecież zmienić".
Consolee Murekatete:
„Kobiety żywią więcej urazy i potrafią współczuć bardziej niż mężczyźni.
Mężczyznom wolno rzucać w koło obelgi, a kobiety między sobą muszą się
hamować, w każdym razie rwandyjskie kobiety. Ale szeptem rozmawiamy o tym
codziennie.
Kobiety Hutu mówią o tym dziesięć razy częściej niż kobiety Tutsi. Niektóre
pogodziły się z winą mężów. Oskarżają ich nawet o to, co zrobili na bagnach, o to,
że zaprzepaścili dawne dobre życie, że ścinali zaprzyjaźnionych sąsiadów. Ale inne
z niczym się nie godzą. Wszystkiemu zaprzeczają. Podważają nawet zeznania swych
mężów. Nie mogą odżałować tego, co straciły. W duchu myślą o zemście i
utrudniają kobietom dobrej woli nawiązywanie kontaktów".
Marie-Louise Kagoyire:
„Kiedy rozmawiam z jakimś Hutu, staram się ukryć, co czuję, to znaczy złe
myśli. Kiedy mówimy o pracy, ustalamy szczegóły, i tyle; jeśli on potrzebuje mnie
lub ja jego, wszystko w porządku. W rozmowie można wspomnieć o masakrach,
lecz tylko w formie żartu, aluzji, to nie może być wprost.
Nie wiem sama, czego jeszcze powinnam dowiedzieć się o ludobójstwie. Ale
muszę uważać, rozmowa z Hutu to delikatna sprawa. Jeżeli coś powiem, jeżeli go
zranię, poczuje się zagrożony, odwróci plecami, i to ja na tym stracę. W gruncie
rzeczy przykro jest słuchać zabójcy, gdy kłamie. Tak samo przykro, jak wtedy,
kiedy mówi prawdę. Będzie zawstydzony, jeżeli powie prawdę, będzie tak samo
zawstydzony, gdy skłamie.
Kiedyś, gdy byłam mała, uważaliśmy za zaszczyt, że jesteśmy Tutsi, nawet w
biedzie. To był prawdziwy przywilej. Później poczuliśmy się zdradzeni: ścigano
nas, grożono, upokarzano, poczuliśmy się winni, że jesteśmy Tutsi. To było
przekleństwo. Teraz nie czuję już obawy ani wstydu; przeciwnie, jestem bardzo,
bardzo dumna, że jestem Tutsi. Szczycę się, że moi rodzice byli Tutsi, że wydano
mnie za mężczyznę z naszego plemienia. Że ludzie widzą we mnie kobietę Tutsi.
Oczywiście, nie mogę tego głośno mówić".
Cassius Niyonsaba:
„Surowe zasady polityki pojednania zakazują ocalonym mówić o masakrach,
tak jak im się podoba. Mogą to robić tylko wtedy, gdy mają złożyć zeznania,
podczas ważnych uroczystości, żałoby czy na posiedzeniach gaęaęy. Na przykład
nie wolno mi powiedzieć publicznie, że nigdy nie poślubię kobiety Hutu.
Odstępcom grożą kary.
Organizacje humanitarne prowadzą seminaria i próbują nauczyć Tutsich i Hutu
normalnie rozmawiać. Wydają miliony dolarów, by skłonić nas do przebaczenia i
związać przyjaźnią. Ale ocaleni nie chcą sprzedać swego słowa za marne
odszkodowanie, dlatego te działania nie odnoszą skutku. Nie chcą dzielić się tym
doświadczeniem w byle jaki sposób.
Między sobą ocaleni oczywiście o nim rozmawiają. Z innymi to niemożliwe,
nawet z obcokrajowcem sprawa nie jest prosta. Jedni są w stanie zrozumieć, ale inni
mogą kpić lub okazać agresję. Zamiast się narażać, lepiej zamknąć serce.
Część Hutu stara się być uprzejma, bo są zawstydzeni, ale inni szepczą między
sobą, żeby znów wszystko zacząć. Tutsi myślą o zemście. Gdyby wargi powtórzyły,
co podpowiada serce, wybuchłaby panika, ludzie zaczęliby się mścić i wzajemnie
wyrzynać. Lepiej przemilczeć żal i schować urazę albo dzielić się nimi tylko z
towarzyszami niedoli".
Francine Niyitegeka:
„Na targu handlujemy ze sobą bez problemów. W barze rozmawiamy o
uprawach, pogodzie, o pojednaniu; popijamy razem, wymieniamy różne uwagi,
byle nie o tym.
Do Hutu prawda nie dociera. Wspominają masakry tylko z wyrachowania, żeby
uniknąć więzienia i grzywny, gdy stoją przed gaęaęą, bo donieśli na nich koledzy.
Nie powiedzieliby słowa o rzeziach, gdyby nie mieli z tego korzyści. Mówią, bo
zmusza ich prawo, i liczą na ułaskawienie. Kiedy się upiją, docinają sobie nawzajem
lub obwiniają kolegów, którzy zostali w więzieniu. Byli więźniowie żartują nawet
czasem, że mogą zacząć od nowa, jeśli susza potrwa, bo życie w więzieniu nie jest
tak uciążliwe jak życie na wyschniętym polu.
Ale nigdy o nic nie pytają nas, Tutsich: jak to było, które rany jeszcze się nie
zabliźniły, kto zginął, jak wyglądało wtedy nasze życie, jak żyjemy teraz, bez
wsparcia i życzliwości zmarłych? Wcale nie są ciekawi, wcale.
Jeśli Tutsi pyta o szczegóły, Hutu uchyla się od odpowiedzi. Nie sposób się
nawet dowiedzieć, w którym miejscu ściął twoją krewną, gdy chcesz poszukać jej
kości, by je złożyć w chrześcijańskim grobie.
My też zaczynamy mieć skłonność do zapominania. Wieczne rozpamiętywanie,
wracanie do tych historii i porównywanie faktów może przynieść nowe problemy, a
mamy dosyć trosk. Ale Hutu wypierają się dosłownie wszystkiego. Najchętniej
mówiliby tylko o tym, jak dobrze jest teraz. Toteż wolimy żartować. Im więcej
rozmawiamy, tym bardziej starają się być mili i ustępujemy wobec tej uprzejmości.
To łagodzi gniew, nieufności nie, ale gniew tak".
Jean-Baptiste Munyankore:
„Z Hutu nie wolno nam mówić o ludobójstwie wprost. Podczas posiedzeń
gaęaęy można o wszystko spytać, ale gdzie indziej jest to zakazane. Podczas tych
posiedzeń my opowiadamy, wypytujemy, oskarżamy, oni odpowiadają i na tym
koniec. Nie sprzeczamy się. Podczas zwyczajnej rozmowy nie można spytać ich o
żaden kłopotliwy szczegół. Wszyscy wymieniają tylko uprzejmości i dla nikogo te
słowa nic nie znaczą. W barach nikt nie ośmiela się zadać pytania, jak to naprawdę
było, chyba że się upije. Ja, w moim wieku, nie mogę dawać ludziom złego
przykładu. Nie możemy się nawzajem prowokować. Gdybyśmy się odważyli, może
byłoby to korzystne, ale wolimy unikać zwady, trochę się litujemy, trochę boimy i
wstydzimy, staramy się spełniać wolę władz.
Kiedyś, na przykład, dwóch ludzi przyszło prosić mnie o przebaczenie. Nie
przyszli z dobrej woli, tylko po to by uniknąć więzienia. To trudne, odwiedzić ojca,
żeby mu opowiedzieć, jak ścięło się jego córkę, tak samo jak ojcu trudno pytać, jak
właściwie ją zamordowano. Więc nikt nic nie powiedział, wymieniliśmy tylko
uprzejmości. Przynieśli butelkę, obiecaliśmy sobie sąsiedzką pomoc w polu.
Słuchać ich czy nie słuchać, było mi wszystko jedno. Wysłuchałem ich, by sobie jak
najszybciej poszli i zostawili mnie samego z mym żalem. Na odchodnym ci ludzie
dodali, że byli dla mnie łaskawi, bo oszczędzili mnie na bagnach. Udałem, że jestem
im wdzięczny".
Sylvie Umubyeyi:
„Moje odczucia się zmieniły. Dziesięć lat temu, kiedy opowiadałam, co
przeżyłam w czasach ludobójstwa, byłam tak przerażona, że nie mogłam mówić.
Gdy do tego wracałam, emocje były zbyt silne, traciłam wiarę w siebie i wpadałam
w panikę, nie byłam w stanie rozmawiać. Było zbyt wcześnie. Dzisiaj już potrafię,
nauczył mnie tego pewien belgijski psycholog.
Uwolniłam serce, nie od strachu, ale od wstydu. Kiedy opowiadam i
wspomnienia kłębią mi się w głowie, milczę przez chwilę, myśląc o przyszłości, o
tym, co dobrego mnie czeka, emocje wtedy opadają, zbieram się na odwagę i
odzyskuję głos.
Po ludobójstwie straciłam wiarę we wszystko. Cóż, zaufanie do ludzi zniknęło
na zawsze, ale wiarę w siebie odzyskałam. Tak, mam w sobie wiele nadziei i mogę
już rozmawiać.
Poszłam kiedyś do więzienia w Butare, gdzie przebywa wielu najważniejszych
sprawców ludobójstwa. Rozmawiałam z nimi o traumatycznych przeżyciach, o ich
wyznaniach i o pojednaniu. Byłam zaskoczona, ci intelektualiści mówią bardzo
rozsądnie. Wspierają się nawzajem, piszą listy do rodzin swych ofiar, może
szczerze, może z premedytacją. Szykują się do wyjścia. Są zrównoważeni, bardzo
uprzejmi i chętnie podejmują otwartą dyskusję, byle nie o własnej oczywistej winie.
W niczym nie przypominają Hutu ze wzgórz. Tamci okazują tchórzostwo i są
zawstydzeni. Gdy napotykają smutne spojrzenia sąsiadów i słyszą złorzeczenia
wdów, szybko wpadają w gniew, reagują zbyt ostro.
Myślę sobie: tak dłużej nie może być, rolników Hutu jest tak wielu, ich ręce są
nam niezbędne, żeby wyżywić wszystkich. Wiedzą zbyt wiele rzeczy, których nie
mogą ujawnić. Jeśli powiedzą za dużo, spotkają się z niechęcią, z wrogością
kolegów, może własnych synów, którzy sami też mogą poczuć się zagrożeni.
Trzeba pomóc im mówić, w każdym razie tym, którzy tego chcą. Cóż to za mania
mieszkańców Rwandy, by zawsze cierpieć z jakichś niejasnych powodów.
Któregoś dnia przyjęliśmy niewielką delegację Hutu z Północy. Mieszkają tam
Hutu akazu, z rodu Habyarimany, Hutu czystej krwi, zabili wszystkich Tutsich tak
dawno, że jeszcze im się zdaje, że mamy spiczaste uszy. Była to delegacja w ramach
pojednania, z wizytą w Miejscu Pamięci i przemówieniami. Nie mieliśmy sobie nic
do powiedzenia, prócz paru uprzejmości.
Zasiedliśmy do pożegnalnego posiłku. Jedliśmy w prawie całkowitej ciszy.
Mój sąsiad powiedział: «Nigdy nie sądziłem, że będę kiedyś siedział i jadł obok
kobiety Tutsi. Gdy wrócę do siebie, nikt mi nie uwierzy». Zaśmialiśmy się, a on
dodał: «Wydawało mi się, że wszyscy Tutsi z Bugesery myślą tylko o tym, by nas
pozabijać i się zemścić». Odpowiedziałam: «A ja sądziłam, że wszyscy Hutu z
Północy myślą tylko o tym, by wyciąć wszystkich Tutsich, i to już od 1959 roku,
kiedy ochoczo zabrali się do dzieła». Dobrze nam się rozmawiało. Czuliśmy się
swobodnie, gdyż byliśmy sobie obcy; ja nie wiedziałam, co robił podczas masakry,
on nie wiedział, w jaki sposób udało mi się przeżyć.
Wkrótce potem ten człowiek przysłał nam drugą delegację, cały autobus pełen
Hutu z Północy. Pomyślałam: wie, tak samo jak ja, że nasze losy będą na zawsze
złączone w Rwandzie. Będziemy sąsiadami, musimy ze sobą rozmawiać.
Jak to już panu kiedyś mówiłam, w rwandyjskiej tradycji sąsiad bardzo się
liczy. Przecież tylko on wie, kiedy wstałeś, czego ci potrzeba, w jaki sposób
możecie sobie pomóc. Więc gdy nie chcesz więcej znać swojego sąsiada lub gdy on
cię unika, kiedy chcesz z nim mówić, odczuwasz ogromny brak. Same słowa nie
przyniosą nigdy przebaczenia ani zapomnienia, bo to niemożliwe, ale mogą
przynieść ulgę. Natomiast milczenie prowadzi do wzgardy, rodzi podejrzenia.
Roznieca strach i nienawiść, pokusę, by chwycić rękojeść maczety.
Rozmowa wcale nie daje pewności, że znowu nie zaczną. Ale jeśli będziemy
milczeć, na pewno znowu spróbują. I jeśli to ja, Tutsi, mam zrobić pierwszy krok,
gdyż Hutu, z którym rozmawiam, jest zbyt skrępowany, spróbuję, chociaż jestem
ofiarą, ponieważ ja także mogę na tym wygrać. Moje serce nie może żyć w
wiecznym zagrożeniu".
Angelique Mukamanzi:
„Nie mam już sobie za złe tego, że przeżyłam. Ale czułabym się upokorzona,
gdybym musiała rozmawiać teraz z Hutu, którzy wszystko widzieli, kpili z naszych
łachmanów, z naszych myśli, z błota, któreśmy pili, z soku bananowców, który się
zlizywało. To byłoby bolesne. Czułabym się zhańbiona, opowiadając o tym, jak
pełzaliśmy po polach, by jeść surowe warzywa rękami, jak czasem dochodziło do
zbliżeń obok ciał zabitych.
Jeszcze nie powiedziałam prawdy o rzeziach mojemu Cedricowi. Ma dopiero
pięć lat. Ale nie powiem mu wszystkiego naraz. Syn już i tak stawia dużo pytań:
dlaczego jego mama nie ma taty, dlaczego nie ma mamy. Nie rozumie, czemu nie
spotykamy się z rodziną w niedzielę. Może poczuć wstyd, gdy usłyszy, że jego
dziadka ścięto maczetą w kałuży błota, może się też przerazić. Trudno odgadnąć, co
mały chłopiec wie o ludobójstwie, o którym dzieci nigdy przecież nie powinny
mówić. Dowie się wszystkiego, bo już zaczyna słuchać, o czym ludzie gadają".
Innocent Rwililiza:
„Wcześniej spotykaliśmy się u Marie-Louise, co wieczór, żeby sobie pogadać.
Był to nawyk, prawie obowiązek przed powrotem do domu. Wspominaliśmy, co kto
wycierpiał, jak wyszedł z tego cało, kto zginął, jaka była bieda i rozgoryczenie.
Ciągle rozmawialiśmy o tym samym i trochę nas to męczyło. Później w barze
zjawili się ludzie, którzy nie doświadczyli masakry, zaprzyjaźniliśmy się z nimi, nie
chcieliśmy ich krępować naszymi opowieściami. Potem nasza grupa się rozpadła,
rozeszliśmy się bez urazy.
Dziś można spotkać Titea w barze u Chicago, Dominique'a w małym lokalu
naprzeciwko przystanku taxi-busów, Innocenta w Kebissi. Oczywiście nikt nie
zapomniał. Ale w gruncie rzeczy zrozumieliśmy, że powtarzając w kółko to samo,
nie będziemy w stanie normalnie egzystować. Wielu z nas nie chce już niczego
opowiadać, bo woli zmienić życie.
Emmanuel z dawnej bandy z Kayumby działa we władzach gminy, Theoneste
robi intratne interesy przy asfaltowej drodze, Eugenie prowadzi bar, ja jestem
dyrektorem szkoły. Niektórzy z powodzeniem zajmują się handlem, zostają nawet
posłami w Kigali, niektóre kobiety dobrze wyszły za mąż, przytyły i noszą
eleganckie suknie.
Nie chcą już słuchać docinków o dawnych łachmanach i wszach. Milczą, by
zapomnieć o tym, przed czym uciekali. Im więcej opowiadasz o swoim ocaleniu, o
tym, jak przeżyłeś, tym bardziej pogrążasz się w oczach innych. Ocalony zrobił
wszystko, by przeżyć, nie żeby żyć, wielu obawia się, że przez to utraci szacunek
kolegów. Najgorzej jest z ludźmi, którzy zapłacili za życie lub których zmuszono,
by donieśli na swych współbraci przed sądem w Kigali czy Butare, a także z
kobietami, które zostały zgwałcone lub odepchnęły własne dziecko uczepione
łydek, żeby szybciej uciekać. Oni nie chcą opowiadać tego byle komu, zwłaszcza
obcokrajowcom czy szyderczym Hutu. Co najwyżej w żartach, żeby poczuć ulgę,
pokazać swoją siłę albo udać sąsiedzką zażyłość.
Jeśli Tutsi rozmawia o masakrach ze złoczyńcami Hutu, to tylko po to by
dowiedzieć się od nich czegoś o ekspedycjach, poznać nazwiska ofiar, gdzie zostały
ścięte, pogrzebane, co mówiły, gdyż on sam niewiele widział ze swojej kryjówki.
Ale dlaczego nas tak traktowano i jak udało nam się przeżyć, o tym nie chce
rozmawiać.
Tak czy owak, ocaleni nie mają gdzie o tym mówić. W czasie mszy śpiewają,
modlą się, i tyle. W barze mówią o tym pół żartem przy butelce primusa - trzeba
być ostrożnym, bo Hutu nie chcą nawet o tym słyszeć, łatwo ich rozzłościć. W radiu
i telewizji dużo się o tym mówi. Wielu ludzi próbuje wyjaśnić sprawę ludobójstwa,
zwłaszcza w dniach żałoby, ale stara się omijać zbyt przygnębiające fakty, nazwiska
czy okrutne szczegóły. Opowiada się o tym jak o korzystnej lekcji dla obu stron.
Dla Hutu, by ich przekonać, że nie wolno do tego wracać, że mają być ulegli i zająć
się pracą. Dla Tutsich to lekcja zrozumienia, że oni także pomimo swojego smutku
powinni zgodzić się na pojednanie, że muszą być wyrozumiali i pokorni.
Tak naprawdę pierwsze skrzypce grają Tutsi przybyli z zagranicy, z dawnej
diaspory. Cierpieli na wygnaniu, wrócili po masakrze, żeby odzyskać domy, kupić
jak najwięcej krów i robić interesy. Częściej spierają się o swą własność niż o czasy
ludobójstwa. Nie ufają Hutu, ale się ich nie boją i na tym korzystają. Z Hutu
wymieniają tylko miłe słówka, unikając swarów, zajmuje ich tylko przyszłość,
rządzą teraz krajem.
A ocaleni odczuwają zawód, muszą się podporządkować, więc szemrzą między
sobą. Nie wolno im wyrażać gniewu, smutku, żalu ani wszystkiego szczerze
wypowiedzieć, by przypadkiem nie urazić Hutu i nie sprowokować władz. To boli,
kiedy nie można nam otworzyć serca.
Szczerze mówiąc, ocaleni nie mają w ogóle okazji, by publicznie wyrazić
swoje prawdziwe uczucia i domagać się choćby niewielkiego zadośćuczynienia.
To prawdziwa udręka. Na przykład Claudine mówi ci w tajemnicy, że
nienawidzi Hutu, Francine przyznaje, że drży, gdy mija się z Hutu na drodze, Berthe
nie chodzi już na msze z obawy, że będzie musiała siedzieć obok jakiegoś Hutu.
Cassius nie jest w stanie odezwać się słowem do dziewczyny Hutu. Marie-Louise nie
dogląda już pól z obawy, że spotka tam sąsiadki Hutu. Ocaleni muszą znosić takie
sytuacje. Gdyby otworzyli serca i ujawnili uczucia, poczuliby ulgę, lecz
oznaczałoby to chaos dla kraju".
Berthe Mwanankabandi:
„Przepaść między tym, co przeżyliśmy, a tym, co się teraz o tym mówi, stale
się pogłębia. Opowiada się gładko, jak gotową historię o krwawych perypetiach.
Zawartość się zgadza, fakty są coraz bardziej precyzyjne, szczegóły zgodne z
prawdą. Lecz prawdziwa atmosfera zniknęła, bo nie możemy odtworzyć naszych
dawnych uczuć. Brakuje tego, co działo się w duszy ocalonych ludzi. Nie da się
opowiedzieć o odczuwanym lęku, jest coraz mniej namacalny.
Ludzie nie mówią już o tym, co działo się w ich głowach. Na przykład gdy pan
mnie spyta, o czym myślałam, mogę tylko powiedzieć: może o wielu rzeczach, o
Bogu czy śmierci Boga, o tym, gdzie się schować, o strachu przed maczetą lub
samotnością, o tym, że nie chcę już żyć. Czułam się osaczona. Co wieczór
szykowałam się na śmierć, która miała przyjść nazajutrz. O czym myślałam
naprawdę? Mogę wygłaszać różne opinie, które zamieści pan w książce, mogę
szukać właściwych słów, by pana zadowolić, lecz nigdy naprawdę nie wyrażę tego,
nad czym rozmyślałam tak długo w kryjówce na bagnach czy nocą, siedząc wśród
ludzi.
Być może moje myśli gdzieś się ulotniły, może przestałam się zastanawiać nad
czymkolwiek, może pragnienie przeżycia nie przypominało już prawdziwych
myśli. Nie byliśmy już do końca tymi samymi ludźmi i dlatego zapomnieliśmy
wszystko. Ktoś, kto nie przeżył czasów ludobójstwa, nigdy nie dotknie ostatecznej
prawdy, ponieważ ocaleni mają luki w pamięci".
Szatańska prawda

Więzień Joseph-Desire Bitero, w przeciwieństwie do reszty osadzonych nie ma


trudności z opowiadaniem, podkreśla tylko, że to niebezpieczne. Nie chodzi o
wysoki wyrok, gdyż po jego beznamiętnych zeznaniach złożonych podczas procesu
sąd skazał go już na karę śmierci; ani o groźby rodzin ofiar, które są bezsilne. Ma
na myśli niebezpieczeństwo w bardziej egzystencjalnym wymiarze.
Joseph-Desire Bitero nie urodził się zły i nie wzrastał w atmosferze
nienawiści, przeciwnie. Jak wielu wielkich zabójców w Historii, był w pewnym
okresie życia człowiekiem wykształconym, towarzyskim, dobrym ojcem i kolegą.
Był kiedyś grzecznym chłopcem, przemiłym nauczycielem, nigdy nie kłócił się z
sąsiadami Tutsi. Żadnych śladów traumatycznych przeżyć w jego statecznym życiu
w Gatare, spokojnej dzielnicy Nyamaty, do chwili, gdy jego kuzyn burmistrz
namawia go do wstąpienia do partii prezydenta Habyarimany. Robi karierę w
szeregach ruchu młodych, potem milicji interahamwe, na czele której planuje na
trzy miesiące naprzód, a potem przez siedem tygodni prowadzi ekspedycje w
dystrykcie Nyamaty, w wyniku których zabito ponad pięćdziesiąt tysięcy Tutsich z
populacji liczącej pięćdziesiąt dziewięć tysięcy osób.
Ostatnim razem widziałem się z nim cztery lata temu, w ogrodzie przyległym
do więzienia, w cieniu akacji, której gałęzie uginały się pod ciężarem wspaniałych
gniazd wikłaczy.
Od tamtych czasów nic się nie zmieniło - ani upał w ogrodzie, ani przenikliwy
świergot ptaków, ani on, Joseph-Desire Bitero. Zbliża się teraz do mnie chwiejnym
krokiem, w nieskazitelnie wyprasowanym różowym mundurze i niezwykłych
bokserskich butach ze skóry. Mimo lat spędzonych w oddziale dla skazanych na
śmierć ma wciąż tę samą masywną sylwetkę. Z jego ust nie schodzi dobroduszny
uśmiech, puszcza oko jak wtedy, gdy był charyzmatycznym przywódcą. To właśnie
jest jego dramat, wydaje się, że jego wizja zdarzeń nie zmieniła się na jotę od
chwili ostatniego uderzenia maczetą. Wydaje się, gdyż nie sposób dociec, czy to
zaślepienie jest udawane i wymuszone, ani dostrzec w tym śladu drwiny.
Najwyraźniej nie nabrał żadnego dystansu, ani przez chwilę nie bierze pod uwagę,
że my, ludzie z zewnątrz, możemy w miarę upływu lat patrzeć na sprawę inaczej.
Lubi myśleć o sobie jak o opozycjoniście, kombatancie, który został pokonany
przez wroga i znosi to z godnością: „Kiedy się wygra, chciałoby się śpiewać, a gdy
się przegra, ma się chęć zapłakać", lubi powtarzać. Niestrudzony orator, nie
uświadamia sobie jałowości swych słów. Najwyraźniej tęskni za czasami, gdy
nauczał w szkole, a później przemawiał do swych oddziałów na stadionie
piłkarskim i wierzył w lepszy świat bez Tutsich.
Wytrawny polityk, uważa, że jest tylko trybikiem w straszliwej machinie,
kozłem ofiarnym, na nowo pisze historię z charakterystycznym dla wszystkich
rewizjonistów perwersyjnym upodobaniem do szczegółów i nawet nie wyobraża
sobie, jak żałosne są jego wysiłki, gdyż nawet jeśli dziś imponuje więźniom i
cieszy się uznaniem wśród tych, którzy stąd wychodzą, nie rozumie, że wszyscy ci
uwolnieni zabójcy wcześniej czy później zostawią go samego z jego wywodami.
Odporny na wszelkie wyrzuty sumienia, nie jest w stanie ocenić, jak widzą go inni.
Lecz to, co mówi dziś o niebezpieczeństwie przywoływania wspomnień, jest
interesujące, podkreśla bowiem bezwiednie absolut ludobójstwa.
Joseph-Desire Bitero:
„Każdy cywilizowany człowiek musi brać odpowiedzialność za swe własne
czyny. Jednak w życiu zdarzają się czasem sytuacje, do których nie można się
głośno przyznawać. Byłem dowódcą interahamwe w dystrykcie, w chwili gdy
zaczęły się rzezie. Nie pacyfikowałem wiosek i nie otaczałem bagien, nie używałem
maczety częściej niż inni, ale biorę na siebie tę odpowiedzialność. Nie każdy potrafi
pogodzić się z taką prawdą. Wyznanie tak ciężkiego grzechu wymaga czegoś więcej
niż odwagi. A opowiadanie w szczegółach tak niezwykłych rzeczy to prawdziwe
piekło. Dla tego, który mówi. I dla tego, kto słucha. Bo społeczeństwo może później
znienawidzić cię do granic, jeśli obnażysz prawdę, w którą nie chce uwierzyć:
prawdę, która jest dla niego nie do pomyślenia.
My, skazani na śmierć, rozmawiamy zwłaszcza o latach spędzonych w Kongu,
bo były bardzo ciężkie. Mówimy też o naszych aktach procesowych. Czasem zdarza
się nam także podjąć temat masakry, na przykład po jakiejś audycji w radiu czy
kiedy przeczytamy artykuł w gazecie. Wtedy wymieniamy prawdy o czasach
ludobójstwa, które tylko my możemy wypowiedzieć.
Mówię na przykład: to Front Patriotyczny masakrował Hutu w obozach na
terenie Konga. Wiele starych kobiet i niemowląt Hutu poległo niewinnie w Kivu. Ja
mogę o sobie mówić, że jestem rewizjonistą, bo byłem szefem interahamwe i
siedzę w więzieniu. Ale kto w Rwandzie może to o sobie powiedzieć oprócz
osadzonych czy ludzi z zagranicy, jak ten francuski sędzia czy francuscy pisarze?
Książki na ten temat są naprawdę dobre. Wiele o nich rozmawiamy z kolegami, bo
cała nasza prawda wyłania się z tych stron. W oddziale skazanych na śmierć
czytamy je, i to po wiele razy. Zachęcamy autorów. Dobrze wyjaśniają, że my, Hutu,
zaplanowaliśmy wybicie Tutsich tylko dlatego, by bronić się przed atakami
inkotanyich. Że ludobójstwo było przemyślane, ale że można było go uniknąć.
Za bardzo się baliśmy, to prawda. Myśleliśmy, że inkotanyi, gdy tylko zasiądą
na tronie, zaczną się wywyższać bardziej niż kiedykolwiek. Odeślą Hutu znów na
ich parcele i odbiorą im prawo głosu. Powiedzieliśmy sobie, że nie życzymy sobie
więcej, by nami pomiatano, że nie chcemy już myć klimatyzowanych aut ministrów
Tutsi, jak kiedyś nosiliśmy ich królów w lektykach. Wychowano mnie w strachu
przed powrotem przywilejów dla Tutsich, przed harówką za darmo i klękaniem
przed nimi, potem strach rozpoczął swój krwawy marsz. Osiągnąłem wiek męski w
najgorszym momencie historii Rwandy, przez całe życie uczono mnie
bezwzględnego posłuszeństwa, etnicznej nienawiści. W dobrej kompanii, z
kolegami, często wracamy do tego. Można się spierać i bić o miejsce na łóżku czy
o miskę papki, ale nie o idee.
Człowiek jest człowiekiem, nawet w oddziale skazanych na śmierć. Jeśli ma
sposobność przemilczeć straszną prawdę, być może szatańską, spróbuje milczeć na
zawsze. Nawet jeśli ta cisza spycha go do roli dzikusa".
To tylko obraz

Kino przyjechało! Pogłoski na ten temat krążyły od miesięcy, a tego ranka w


Nyamwizie, na skraju bagien, wreszcie je zobaczyliśmy.
Gdy zjawiliśmy się na szczycie wzgórza, które wznosi się nad leniwym
zakolem rzeki, trzydzieści furgonetek parkowało już nieopodal całej wioski
namiotów. Technicy krzątali się wokół buczących generatorów. To coś zupełnie
innego niż niezliczone ekipy filmowe, które już wcześniej przemierzyły region.
Teraz jest to amerykańska superprodukcja, saga rodzinna sławnego haitańskiego
reżysera, filmowana po trzech latach prac nad scenariuszem i wielomiesięcznym
rekonesansie we wszystkich zakątkach kraju. Imponujący chrzest kinematografii w
regionie, który nie wie, jak wygląda kino.
Sto metrów niżej, na stromym zboczu, drugie obozowisko chroni członków
ekipy przed skwarem. Mają na sobie płócienne marynarki z krótkimi rękawami,
kauczukowe buty z cholewami i modne ogrodniczki, trzymają w dłoniach walkie-
talkie i butelki wody mineralnej.
Na samym dole scena nad wodą: kamera na szynach, statyści udający trupy
leżące w mule, nawoływania przez głośnik, nagi dzieciak usmarowany błotem,
który w miarę kręcenia kolejnych ujęć wychodzi, chowa się i znów wyłania z
gąszczu papirusów. Nagle słychać krzyk, potem drugi. We francuskiej gazecie,
która relacjonuje pracę na planie, można przeczytać, że niektórzy z ocalonych nie
są w stanie znieść zbyt silnych emocji. W rzeczywistości to kobiety z obsługi
technicznej nie mogą patrzeć na zbyt drastyczne sceny i otacza je teraz cały tłum
zatrudnionych przez producenta psychologów. Później słychać gniewny pomruk
tłumu. Ten sam dziennik: miejscowi chłopi nie mogą powstrzymać wzburzenia i
wściekłości na widok maczet. W rzeczywistości dowiedzieli się właśnie, że
honorarium w wysokości dwudziestu dolarów, nie lada gratka w czasie suszy, dla
którego są tu już od piątej rano, zostanie przyznane tylko zatrudnionym w
charakterze statystów.
Mimo tych incydentów i upału, ani słowo nie pada z ust setek kucających na
trawie gapiów, tak bardzo są zdumieni całym tym przedsięwzięciem i nie mogą
pojąć, dlaczego każe się ubłoconemu dziecku odgrywać i powtarzać w kółko scenę
rzezi. Będzie to przez wiele kolejnych dni tematem komentarzy.
Siedząc u boku Innocenta Rwililizy, dyskutuję z nim o scenach z filmu i
opowiadam, jak bardzo zaskoczeni byli po czasie liczni moi przyjaciele
fotografowie i dokumentaliści, którzy podczas masakry byli w Nyamacie, robili
zdjęcia porzuconych i zdewastowanych domów, nie zdając sobie sprawy, że
piętnaście kilometrów dalej, na bagnach, ruszyły obławy. Później mówimy o tym,
jak dalekie od prawdy są zdjęcia i dokumenty filmowe z czasów ludobójstwa, z
czym musi się brutalnie zderzyć każdy reżyser kręcący film na ten temat.
Opowiadam mu, że pomimo iż druga wojna światowa była konfliktem
sfotografowanym i sfilmowanym na wszystkie możliwe sposoby, od Stalingradu po
El-Alamejn, poprzez Pearl Harbor i Drezno, po Zagładzie, która była historią w
historii, pozostało zadziwiająco mało obrazów, scen aresztowań i deportacji, a
jeszcze mniej obrazów funkcjonowania samej maszynerii śmierci na polach Europy
Wschodniej czy w obozach. Innocent uważa, że to dobrze.
W następne dni, ciekaw ich reakcji, rozmawiam o tym z wieloma ocalonymi.
Zaskakują mnie, ponieważ oni także wyrażają zadowolenie z tego powodu. Jednak
ich wyjaśnienia, podobnie jak uwagi Innocenta i Berthe Mwanankabandi, okazują
się wyjątkowo klarowne.
Innocent:
„Ocalony nie jest już panem swej pamięci, nie może się uwolnić od
kłopotliwych wspomnień. Wspomnienia wstydliwe, takie jak wszy, gwałt czy
zdrada, można odłożyć na bok, przenieść na inne miejsce. Ale nie da się ich usunąć.
Jeśli ocalony spróbuje, wyłonią się z większą siłą i jeszcze gorszym skutkiem. W
efekcie musi próbować żyć z wszystkimi obrazami, które kłębią się w jego głowie,
nie pytając go o zdanie. Na szczęście tylko on może widzieć niektóre z nich.
Najbrzydszych i najstraszniejszych nie pokazuje ludziom, których tam nie było.
Nawet jeśli inni ocaleni przechowują w pamięci identyczne sceny, nie można się
nimi wymieniać jak słowami. Jednak przemijający czas go uspokaja. Czuje się
bezpieczniejszy. Obrazy rzadziej wracają, zaczyna odczuwać ulgę.
Co roku w okresie żałoby pojawia się wiele obrazów z czasów ludobójstwa:
zwłaszcza trupy i szkielety, w telewizji, w gazetach czy na wystawach. Mogę na nie
patrzeć, bo pochodzą z czasów po ludobójstwie. Obrazów samej masakry nie ma
prawie wcale. Nie dziwi mnie, że nie zachował się właściwie żaden dokument z
czasów zagłady Żydów albo Ormian. Nie ma zdjęć, ponieważ nie ma miejsca dla
fotografów tam, gdzie dokonuje się zbrodni, na bagnach czy w lesie. Nie ma
żadnego przejścia, którym ktoś obcy mógłby się przedostać między zabójców,
zabitych i czekających na śmierć. Nie ma miejsca dla osoby z zewnątrz, która w
oczywisty sposób nie mogłaby przeżyć.
To wielkie szczęście, bo nie mógłbym znieść obrazów przedstawiających rzeź.
Wyobraża pan sobie zdjęcie Eugenie, która biegnie przez las, podciągając swój
zawinięty na biodrach pagne do talii, czy Marie-Louise, która chowa się w budzie z
psem, nie zważając na ekskrementy? To byłoby poniżające. Albo zdjęcie grupki
ludzi błagających o litość pod papirusami, osób okaleczonych maczetą, które
czołgają się, by zwilżyć wargi wodą, czy choćby wygłodniałych starców, którzy
grzebią w ziemi, szukając kawałków manioku? Sceny z naszego małpiego życia na
Kayumbie czy gadziej egzystencji innych na bagnach byłyby nieludzkie, to byłaby
dodatkowa udręka dla ocalonych, a w dodatku niczemu by to nie służyło. Gdyż takie
obrazy niczego więcej nie wyjaśniłyby ludziom, którzy tego nie przeżyli, byłyby
tylko ilustracją makabrycznego tańca śmierci".
Berthe:
„Kiedy kryliśmy się pod papirusami, rozmawialiśmy sami ze sobą.
Zadawaliśmy sobie pytania: czy umrę dziś, czy jutro, czy bardzo będę cierpieć od
ostrza maczety przed zgonem? Czy to zło będzie trwać? Zawsze wracały te same
uczucia: napięcie oczekiwania, strach i jeszcze raz strach. Kto mógłby
sfotografować tego rodzaju emocje na bagnach? Kto mógłby zrobić zdjęcie matki,
która przyciska niemowlę do piersi, słysząc, jak grupka interahamwe już chodzi po
mokradłach? Uciekinierzy wymieniali między sobą spojrzenia, były to spojrzenia
zachęty lub trwogi. Byli tak spanikowani i przerażeni, że przekazywali to sobie
wzrokiem. Kto mógłby sfotografować tego rodzaju spojrzenia, oczy ludzi
patrzących na porozrzucane trupy, kiedy wieczorem wychodzili z błota? Czy można
zgodzić się na obecność fotografa na bagnach, jak na weselu, gdy wiadomo, że
wszyscy zostaniemy ścięci?".
Innocent:
„Ludobójstwo trzeba fotografować, zanim zaczną się rzezie. By pokazać
przygotowania, twarze przywódców, stosy maczet, ciche przyzwolenie francuskich
żołnierzy czy belgijskich księży, starannie opracowaną taktykę ekspedycji. Moim
zdaniem tylko obrazy zwiastunów wydarzeń i opracowanych z premedytacją
planów mają sens i mogą uświadomić ludziom z zewnątrz działanie tego
mechanizmu.
Ludobójstwo można też fotografować po fakcie. Pokazywać trupy, znękane
twarze ocalonych, aroganckie czy zawstydzone oblicza zabójców, kościoły pełne
kości, ucieczki do Konga, do Kanady, więzienia czy oficjalne zagraniczne delegacje
odwiedzające Miejsce Pamięci. By przekonać niedowiarków i przeciwstawić się
tym, którzy wszystko negują.
Ale sekrety ludobójstwa należą do ocalonych, to oni muszą je w sobie nosić,
tego nie dzieli się z byle kim".
Ze śmiercią i z umarłymi

Marie-Louise Kagoyire:
„Zostałam wydana na śmierć, chybiła, ale czułam, jak krąży wokół, czułam
jej dotyk. Później straciła swą wagę. Jest mniej przejmująca, bardziej naturalna.
Wcześniej, gdy chwytała kogoś na wzgórzu, to był wstrząs. Ale że w czasie rzezi
widzieliśmy tylu martwych, dziś nie jest już tak dotkliwa. Jeśli serdeczny przyjaciel
czy przyjaciółka umiera, jestem zbulwersowana. Jeśli jest to ostatni starzec z rodu,
jestem zasmucona. Ale nie wystraszona, nie. Na pogrzebach nie odczuwamy już
lęku jak kiedyś".
Berthe Mwanankabandi:
„Na bagnach nie było litości dla zmarłych. Nie myślało się o tym, żeby ich
pochować. Było ich zbyt wielu. Te trupy prawie nie przypominały nam już żywych,
ich nagość poruszała nas w okropny sposób. Nie urządzaliśmy pogrzebów
nieszczęśnikom, którzy zostali ścięci. Nazywaliśmy ich nieszczęśnikami. Śmierć
była codziennością, towarzyszyła nam od rana do wieczora, tak że nie
przejmowaliśmy się już trupami. Jeśli nadarzyła się okazja, można było rzucić
trochę błota na zwłoki znanej osoby, na przykład krewnego. Ale gdy chodzi o
innych, zbyt nam się spieszyło, by się nimi zajmować.
Rzecz jasna, wcześniej, kiedy nie wiedziałam jeszcze, co to ludobójstwo, zbyt
mocno bałam się śmierci, by spojrzeć jej prosto w twarz, była zbyt niezwykła.
Przychodziła na wzgórze co dwa czy trzy lata po kogoś i towarzyszyliśmy mu z
płaczem aż do grobu.
Pod koniec masakry miałam już za sobą tyle spotkań z nagimi i gnijącymi
trupami, tyle ich widziałam w wodzie obok różnych moich kryjówek, przez tyle
przeskoczyłam, że śmierć nie robiła na mnie żadnego wrażenia. To znaczy nie
zwracałam już najmniejszej uwagi na tajemnicę śmierci. Wieść o zgonie sąsiada
specjalnie mnie nie wzruszała.
Tak było całe lata po czasach ludobójstwa. Grzebało się zmarłych byle jak, nie
kopiąc głęboko, nie zbierając kwiatów, nie zakładając odświętnej sukni. Czuliśmy
się uwolnieni od śmierci. Później obcokrajowcy przyszli nam z pomocą.
Członkowie akcji humanitarnych nauczyli nas znów szanować szczątki naszych
bliskich zabitych na bagnach, skłonili, by ich szukać, myśleć o nich jak o
normalnych zwłokach. Mieliśmy znów chodzić w orszaku pogrzebowym, okazywać
ludzkie uczucia, urządzać ceremonie. Namawiali nas do tego, jakby się bali, że na
zawsze zobojętniejemy na przerażający majestat śmierci.
Czasem sen wiedzie mnie znowu na bagna. Raz jeszcze widzę wszystkich tych
zakrwawionych, leżących w mule ludzi. Widzę we śnie rodziców, młodsze siostry,
znajomych. Widzę żyjących, którzy przypominają tych zmarłych. Wydaje się to tak
zwyczajne, czuję taki spokój. To dobrze. Jestem z nimi, a oni śpią słodko jak
umarli. Straszliwy lęk czeka mnie po przebudzeniu, lęk czy żal, jakbym właśnie
wróciła ze świata zmarłych".
Angelique Mukamanzi:
„Ścigano mnie jak zwierzę, ale znów jestem człowiekiem. Moja ludzka natura
każe mi patrzeć w przyszłość. Dlatego pamięć czasem mnie oszukuje. Oddala złe
myśli, by dać mi chwilę wytchnienia, sortuje wspomnienia i odrzuca zbyt ciążące
smutki. Nie chce obracać się stale wokół życia na bagnach i to jest normalne.
Jeśli je panu opowiem, na pewno czegoś zabraknie. Tylko ci, którzy zginęli
tropieni jak zwierzyna, mogliby się ośmielić sięgnąć do tych wspomnień i
opowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie ludzkiej zwierzyny łownej".
Francine Niyitegeka:
„Śmierć przestała być dla mnie straszna, nie czekam na jej przyjście, ale się jej
nie boję. Śmierć daje także wytchnienie. Na bagnach widzieliśmy, jak nagle martwi
uwalniają się od gróźb, gonitwy, a zwłaszcza od maczet. Widzieliśmy spokojne
trupy, można im było zazdrościć tego spokoju, ale chowaliśmy się nadal, bo nie
sposób było zaprzestać unikania śmiercionośnych ciosów. Strach przed maczetą i
cierpieniem przewyższał strach przed śmiercią. Wybiegając z kryjówki rankiem,
skakało się przez trupy, żeby się tylko ukryć, i nikt nie myślał, żeby ich pochować.
Wieczorem, po powrocie, byliśmy zbyt zmęczeni, żeby w ogóle myśleć.
Teraz wielu ludzi chce nadrobić stracony czas. Pogrzeby są bardziej uroczyste
niż przed ludobójstwem. Widać pewne zmiany, ludzie organizują to teraz inaczej,
zwłaszcza ci, którzy byli w Europie, gdzie są piękniejsze orszaki i groby. Albo ci,
którzy oglądają pogrzeby na filmach w telewizji.
Gdy jestem na pogrzebie, nie odczuwam już niepokoju. Kiedy czas mi się
dłuży, rozmawiam albo żartuję z kolegą. Ale gdy składają w Miejscu Pamięci kości
ofiar z dziewięćdziesiątego czwartego, znalezione na przykład w rowie, wtedy
naprawdę czuję drżenie serca.
Zabójcy osaczyli mnie pod papirusami. Wyrwali mi synka z ramion. Ścięli go i
rzucili do wody. Dostałam maczugą w głowę. Kiedy się ocknęłam, brakowało mi
łez, żeby płakać, i słów, żeby się pocieszać. Nie potrafiłam się już nawet smucić.
Mój mały został ścięty. Bolała mnie głowa. Na bagnach nawet w duchu nie
zadawaliśmy sobie już pytań. Tylko jedno: czy jutro będzie wielka obława? Czy
zetną mnie jak jego? Pytania o bieżące troski, że się tak wyrażę. Próby zrozumienia,
co się właściwie dzieje, tworzenia filozoficznych konstrukcji, myślenie o wstydzie
czy rozpaczy matki, która wydaje dziecko maczetom zabójców, to się nie zdarzało.
Śmierć i strach w nas nasłuchiwały w ciszy i nie pozwalały nam zadawać
pytań. Trupy z bagien nie były zmarłymi, do jakich przywykliśmy".
Berthe Mwanankabandi, w kilka miesięcy później:
„Życie na bagnach, bez żadnej sensownej myśli o życiu i śmierci,
przeskakiwanie co rano przez stare trupy, a co wieczór przez nowe, zaludnia głowę
wspomnieniami, które nie mają końca. Te nagie ciała wydane na pastwę czasu,
poćwiartowane ciała starych kobiet, młodych dziewcząt i wszystkich innych, to był
prawdziwy koszmar.
Tak, można opowiadać o zmarłych, dawać świadectwo, mówić szczegółowo o
pościgach i ucieczkach, o krzykach i strachu. Ale nie można opowiedzieć o śmierci,
bośmy jej przecież uniknęli.
Ocalonemu brakuje czegoś ważnego, by mógł zdać sprawę z czasów
ludobójstwa. Można mówić o wszystkim, co się widziało i słyszało: ciosy, upadki,
ostatnie szepty, leżące wszędzie trupy.
Jednak o śmierci możemy mówić tylko w sposób pośredni. Mogę powiedzieć:
widziałam tę osobę całkiem nagą, gnijącą w błocie, słyszałam śmiechy zabójców,
krzyki nieszczęśnicy, słyszałam nawet, jak żelazo rozcina jej mięśnie. Ale uczucia
nieszczęsnej kobiety na widok maczety, to jak patrzy w oczy zabójcy, jej nieme
słowa, gdy upada ścięta, co myśli, kiedy ją rozbierają czy gwałcą - o tym nie wolno
mi powiedzieć słowa. Zmarli odeszli ze swymi sekretami, których tylko ich zwłoki
pozwalają się domyślać.
Opowiadanie nie przywróci im życia, ponieważ nie możemy pokonać ich
śmierci. To tylko sposób na to, by przywrócić im godność i okazać uczucie. By jak
najlepiej uszanować ich pamięć, a gdy zdarza się okazja, pokazać, jak ich cenimy.
Właśnie dlatego tak ważne jest dla mnie, by opowiadać o ekspedycjach śmierci
wtedy, kiedy nas proszą, w rocznicę wydarzeń, kiedy zmarli stają się bezimienni: na
przykład podczas kwietniowej żałoby czy posiedzeń gaęaęy pod drzewem, albo gdy
zjawi się obcokrajowiec, jak pan.
Podczas przypadkowych spotkań nie ma mowy o tym, by w sposób naturalny
mówić o zmarłych, to znaczy naprawdę otwarcie i szczerze; a przecież tak dobrze
znanych i ukochanych zmarłych należy przywołać w pierwszej kolejności, by
opowiedzieć o ludobójstwie".
Sylvie Umubyeyi:
„To oczywiste, że śmierć nie jest już dla mnie tym samym, co kiedyś. Nie
przeraża mnie już tak, jak powinna. Przed masakrą zbyt bałam się śmierci, by
ośmielić się choćby zbliżyć do trumny. Teraz, gdy słyszę o czyimś odejściu, idę do
szpitala lub na cmentarz i mówię sobie: cóż, był chory, przyszedł jego dzień, jego
czas już się skończył, umarł. Przestała być to dla mnie delikatna sprawa, śmierć
utraciła metafizyczny wymiar. Gdy słyszę pieśni liturgiczne, gdy widzę odświętnie
ubranych ludzi w kondukcie pogrzebowym, kiedy wychwalają osobę zmarłego, nie
czuję żadnego wzruszenia. Niecierpliwię się. Widzieliśmy ciała, które rozbierano,
psy zjadające trupy, dziewczyny, które gniły z kijem między nogami. Byli częścią
pejzażu, jak drzewa i cała reszta. Ludobójstwo zabiło świętość śmierci w Rwandzie.
Śmierć mnie już nie przeraża. Myślę sobie: skoro mam tam pójść, to pójdę.
Mówię to całkiem szczerze. Chyba że miałabym być ścięta maczetą. Tak, boję się
maczet. Gdy widzę rolnika z maczetą na ramieniu, wpadam w panikę. Ale nie boję
się umrzeć, przeciwnie, właśnie na to czekam".
*
Innocent Rwililiza:
„To, że nie możemy pochować zmarłych, nie miało żadnego znaczenia. Nie
czuliśmy żalu, nie mogliśmy tracić na to czasu, musieliśmy biec. My też byliśmy
kandydatami do śmierci i wiedzieliśmy dobrze, że wkrótce będziemy tacy sami jak
oni. Godziliśmy się z faktem, że nie możemy okazać im żadnych ludzkich uczuć i że
nikt nie będzie w stanie zrobić więcej dla nas, gdy przyjdzie nasza kolej.
Rozumieliśmy, że nasza śmierć nie będzie miała większego znaczenia, tak jak
ostatnie dni życia. Zdarzało nam się jeść tuż obok trupa, spać pod tym samym
krzakiem. Odczuwaliśmy pewien lęk, że nie zajmujemy się zmarłymi jak zwykle,
ale wtedy to było normalne.
Na samym początku trapiło mnie to, ale nie za bardzo; wielu zmarłych nie
znałem albo znałem ich niezbyt dobrze. Dziś nie mam już żadnych wyrzutów
sumienia. Gdybym natknął się na ciało żony czy rodziców, może mówiłbym o tym
inaczej. Czasem, gdy z jakimś przyjezdnym idę do Miejsca Pamięci, patrzę na
czaszki leżące rzędami na półkach i sam się dziwię, że zwracam uwagę na
szczegóły, na przykład na uzębienie. Jak gdybym bezwiednie próbował rozpoznać
czaszkę żony czy syna, którzy zostali ścięci w kościele.
Berthe mówi prawdę, są fakty i uczucia, które jesteśmy w stanie opisać, i inne,
o których tylko zmarli mogliby opowiedzieć, gdyby tutaj byli. To coś, czego nie
wolno nam opisywać w ich imieniu. Dlaczego? Gdyż tylko oni odczuli ludobójstwo
w całej rozciągłości, że się tak wyrażę. Mówić za tych, którzy odeszli, jest rzeczą
niemożliwą, ponieważ każdy na własny sposób opowiada o swych doświadczeniach.
Marie-Louise tak, Berthe inaczej, Jean-Baptiste w jeszcze inny sposób. Zmarli
mieliby swój własny sposób opowiadania, zupełnie odmienny, gdyż mówiąc,
trzymaliby śmierć za rękę.
Na przykład zmarły, który prosił o łaskę, a zabójca odmówił, czy inny, który
patrzył, jak na jego szyję spada fatalny cios, i poczuł strugę krwi lub wydał ostatnie
tchnienie, leżąc nagi w błocie, albo wypowiedział słowa, których nigdy wcześniej w
życiu nie wymówił, on opowiedziałby śmierć do ostatnich granic i postawił kropkę.
Jednak na ogół ocaleni mogą mówić o ludobójstwie z przyzwoleniem
zmarłych, zawsze to podkreślając. Ponieważ zmarli żyją w naszych opowieściach.
Są martwi dla żyjących, ale dla ocalonych nigdy nie zniknęli, chodzi mi o to, że
jakaś silniejsza więź łączy ich z ocalonymi niż z innymi ludźmi. Słuchają nas,
zsyłają szczęście lub nieszczęście. Wspomnienie mojej pierwszej żony Rose i
naszego dziecka przydaje zawsze godności moim słowom".
Jean-Baptiste Munyankore:
„Pod koniec straciłem na bagnach całą moją rodzinę. Zostałem z parą
sąsiadów, z którymi uciekałem od początku, był to pewien stary nauczyciel,
podobnie jak ja, i jego żona. Ukrywaliśmy się we troje, razem szeptaliśmy i
wymienialiśmy spojrzenia w ukryciu. Wieczorem dołączały do nas ich dzieci,
przynosząc żywność wygrzebaną na opuszczonych polach. A my, jako starsi,
udzielaliśmy im rad.
Pewnego dnia jego żona została zabita metr od mojej kryjówki. Słyszałem
żądanie pieniędzy, wołanie o litość, ciosy. Nie odezwałem się, nie podniosłem oczu,
niczego nie widziałem. Dopiero po ich odejściu spojrzałem na kobietę, nagą, we
krwi i błocie.
Zostaliśmy z tym panem we dwóch. W ciągu dnia chowaliśmy się w tych
samych kryjówkach, a nocą szliśmy na wzgórze, by się przespać. Różniliśmy się
bardzo, ja byłem optymistą, on wielkim pesymistą, uzupełnialiśmy się w ten sposób.
Spaliśmy bok w bok. Rozmawialiśmy na leżąco, nigdy nie patrząc sobie w twarz.
Jeden spoglądał na prawo, drugi na lewo, wypatrywaliśmy niebezpieczeństwa ze
wszystkich stron i zarazem unikaliśmy wzroku drugiego. Wspominaliśmy ściętych
za dnia i to, w jaki sposób zginęli. Zastanawialiśmy się, czy in- kotanyi nadchodzą,
wymienialiśmy słowa otuchy.
Co wieczór żegnaliśmy się, na wypadek gdybyśmy mieli nie spotkać się
następnej nocy. Patrzyliśmy na siebie tylko wtedy, gdy rozlegały się w dali pierwsze
wystrzały zabójców, by razem zerwać się na nogi. Leżąc w kryjówce,
wpatrywaliśmy się w wodę, dobrze wiedząc, że nasze spojrzenie może przyciągnąć
wzrok zabójcy, nie chcieliśmy też patrzeć na siebie z tym przerażeniem w oczach.
Spoglądaliśmy na siebie tylko w chwili, gdy wychodziliśmy już z papirusów.
Powoli stawaliśmy się jedną osobą. Po śmierci jego młodszego brata, który miał
zostać ministrem w Kigali, ten pan zaczął szybko podupadać na duchu. Któregoś
dnia, w gąszczu papirusów, wstał, zaczął skakać i biec, nie zważając na
interahamwe. Ścięto go, gdy uciekał, a ja nie ruszyłem się z miejsca. Zostałem sam,
ale nadal powtarzałem słowa, które sobie szeptaliśmy.
Niczego nie można było zrobić dla zmarłych. Jednak czasem, kiedy masakry w
ciągu dnia nie były tak straszne i wracaliśmy na spokojne wzgórze, układaliśmy
ostrożnie zwłoki na skraju bagna i lekko przysypywaliśmy je liśćmi. Nie było ich
wiele.
Wieczorem, kiedy ludzie jeszcze dogorywali, czasem modliliśmy się razem z
nimi, żeby przyjęto ich w niebie. Próbowaliśmy się z nimi żegnać. Pamiętam słowa
siostrzeńca i siostry, także innych, których nazwiska zapomniałem. Na przykład
moja siostra powiedziała: «Gdy odejdę, weź moje dzieci, są twoje».
Konający dzielili się na dwie kategorie, w zależności od charakteru. Zdarzali
się tacy, którzy krzyczeli ze strachu przed śmiercią, błagali interahamwe lub padali
jak martwi, zanim zostali zabici. Tak bardzo bali się śmierci, że zanosili się
krzykiem, nim otrzymali pierwszy cios maczetą, przyciągając w ten sposób uwagę
zabójców.
I odwrotnie, byli tacy, którzy umierali spokojni, dodając innym otuchy.
Mówili: «Do widzenia, nie poddawajcie się, dla mnie to już koniec, ale wy nadal
uciekajcie». Dzielni starcy oddawali ducha, mówiąc, że wreszcie znajdą
wytchnienie, że chcieliby nam choć trochę ulżyć. Zdarzali się i tacy, którzy chcieli
popełnić samobójstwo. Mówiliśmy im, by wytrzymali do dnia śmierci, ale nie
chcieli już słuchać.
Pamiętam dwóch starszych ludzi, których opuściła odwaga, byli głusi na nasze
wezwania. Widzieli, że wielu młodych poległo i że wkrótce nikt nie będzie już
mógł przynieść im jedzenia. Myśleli, że zostaną pozbawieni wsparcia, czuli się
pokonani przed ostatecznym ciosem, bali się skończyć jak żebracy. Nie chcieli
narażać się na drwiny i wyzwiska ze strony zabójców, prosić o łaskę, by ścięli ich
za jednym zamachem. Tłumaczyli nam, że mają dość upokorzeń. Wypili butelkę
skoncentrowanego środka owadobójczego i skonali w cierpieniach. Inny starzec nie
chciał któregoś ranka opuścić domu, by ukryć się na bagnach. Powiedział: «Nie
będę już czołgał się w błocie, zostaję tutaj». Siadł na krześle, spokojny, patrząc na
pole jak dawniej. Wieczorem był już ścięty, nadal tkwił nieruchomo na krześle.
30 kwietnia nadeszła straszliwa obława. Wieczorem zabójcy zostawili na
bagnach tyle trupów i ludzi w agonii, że tym, którzy czołgając się, docierali do
brzegu, wydawało się, że też są trupami. Zewsząd słychać było krzyki konających.
Nie czuliśmy się już naprawdę żywi, choć pełzaliśmy w błocie.
Nie odczuwam żalu, że nie pochowałem wtedy zmarłych jak należy. Śmierć
utraciła swoją tajemnicę. Nic tylko biegaliśmy, chowaliśmy się, odpoczywali. Chcąc
po prostu przeżyć, nie czuliśmy już szacunku do niczego, a zwłaszcza do śmierci.
Nie było już godności i prawdziwego smutku. Widząc co dzień tak wiele śmierci,
tak wiele zgnilizny, trudno było wierzyć w prawdy z katechizmu.
Dzisiaj śmierć znormalniała. Kiedy ktoś umiera, jestem smutny, wkładam
garnitur i płaczę jak inni".
Eugenie Kayierere:
„Nigdy nie widziałam, jak kogoś ścinają, nie było czasu, by patrzeć, biegło się
zbyt szybko. To działo się za plecami. Słyszałam i wyczuwałam ciosy, lecz nigdy
nie byłam świadkiem.
Jednak niektórzy leżeli jeszcze żywi i błagali, pokazywali nogi i ręce obcięte
maczetą, wołali do biegnących, ale nikt nie śmiał się zatrzymać, bo trzeba było
uciekać. Czasem skakało się przez konających. Chcieli, żeby ich dobić, żeby ich
napoić. Prosili o zioła łagodzące ból. To było niemożliwe.
Wieczorem, gdyśmy się znów spotykali, ci, którzy na nieszczęście nie byli
jeszcze martwi, szeptali czasem: «Dobij mnie, ulżyj w cierpieniu». Przykrywaliśmy
umierających gałęźmi, ale nikt nie był w stanie zadać ostatecznego ciosu. Można
było wlać im w usta parę kropel wody i szeptać słowa otuchy, to wszystko.
Ścigano nas, biegaliśmy całymi dniami, czuwaliśmy w bezsenne noce, potem
cierpieliśmy przez całe lata, to fakt. Ale nasza niedola zatrzymuje się u bram
śmierci. To, co jest za tą bramą, należy do umarłych.
Opowiadać o tym, w jaki sposób zmarli byli traktowani, ścinani w straszny
sposób, byłoby dla nich hańbiące. Opowiadać w szczegółach, jak rozbierano ich do
naga czy okaleczano, jak wili się na ziemi czy jak prosili o łaskę i krzyczeli,
wymiotowali i krwawili, to byłoby dla nich upokarzające. Trzeba być dobrym dla
zmarłych, szanować ich intymność. Opowiedzieć, co się samemu przeżyło, zgoda.
Ale nie to wszystko, co przeżyli inni, zwłaszcza zmarli".
*
Elie Mizinge:
„Na bagnach Nyamwizy papirusy bardziej czuć było śmiercią niż mułem. To
jedyna rzecz, która nam przeszkadzała, ale nie na tyle, żeby nas wystraszyć i
powstrzymać rękę z maczetą. Czuliśmy odór, nie śmierć. Prawdę mówiąc, śmierć
prześladowała mnie tylko w celi.
My, zabójcy, nie zapominamy żadnego z naszych fatalnych występków.
Istnienia, które odebraliśmy, stoją w naszej pamięci szeregiem. Ci, którzy twierdzą
inaczej, to kłamcy. W więzieniu przypomniałem sobie zabitych na mokradłach i
pomyślałem: ściąłeś tylu ludzi, teraz twoja kolej. Za każdym razem, kiedy
pomyślałem o trupach na bagnach, drżałem ze strachu, bardziej niż podczas ataku
malarii. Później mnie ułaskawiono i strach zniknął. Poczułem się uleczony".
lgnace Rukiramacumu:
„Trupy tak szybko gniły, że nie poznawaliśmy tych, których wcześniej
dopadliśmy. Spotykało się śmierć prawie na każdym kroku, a jednak nigdy nikt nie
myślał o własnej czy o śmierci swych bliskich. Stawała się czymś powszednim i
nierzeczywistym zarazem, nie zwracaliśmy na nią uwagi. W czasach ludobójstwa
ani razu nie pomyślałem, że któregoś dnia może przyjść także po mnie.
Prawdę o ludobójstwie przechowują zabójcy, którzy ją zniekształcają i starają
się ukryć, oraz umarli, którzy ją ze sobą zabrali".
Alphonse Hitiyaremye:
„Chociaż zabiłem tylu ludzi i widziałem wielu innych, którzy zabijali, śmierć
nie porusza mnie bardziej niż kiedyś. Jeżeli teraz mnie przeraża, to jedynie dlatego
że omal nie umarłem, kiedy byłem w Kongu. W czasach rzezi nie myślało się o
strachu przed śmiercią. Właśnie to wydaje mi się czymś niezwykłym.
Ocalonemu wydaje się, że śmierć wciąż go ściga. Ktoś spojrzy na niego
krzywo albo usłyszy krzyk i zaraz odskakuje na bok. Nam to także przeszkadza. A
zabójca, gdy wróci na swe pole, nie czuje się prześladowany, nawet przez smród
śmierci, z którym się na co dzień spotykał".
Krzyk ptaków

Jego ziemia przez wiele lat leżała odłogiem, więc Innocent Rwililiza, nie
mogąc sobie poradzić w pojedynkę, postanowił powierzyć uprawę parceli na
wschodnim stoku wzgórza Kibungo Marthe Mukashumbie, kobiecie Hutu
porzuconej przez męża. Ta, szczęśliwa, że trafia jej się taka gratka, doprowadziła
do ładu stary dom o ścianach z gliny i słomy, zamieszkała tam z szóstką swoich
dzieci i zaczęła harować jak wół, i to dosłownie: karczować pole, orać, siać.
Dziś droga dzieli te dwa hektary na dwa pola: w górnej części rośnie fasola, a
w dole młoda, kwitnąca plantacja bananów ciągnie się aż do niewielkiego lasku,
wyznaczającego granice parceli. Innocent i Marthe, zadowoleni ze współpracy,
planują założenie plantacji krzewów kawowych, które uprawiało się w regionie
przed czasami ludobójstwa.
Pewnego popołudnia gawędziłem na tej nowej plantacji bananów z ojcem
Boniface'em, z dala od niedyskretnych uszu owieczek tego księdza z Kibungo,
człowieka trochę bojaźliwego. Nagle pojawiła się gromada dzieciaków. Najmniejsi,
trzy czy czteroletni, niosą dwulitrowe plastikowe butelki, najwięksi
dwudziestolitrowe kanistry, prawie tak ciężkie jak oni. To pora czerpania wody -
wychodząc ze szkoły, dostrzegli cysternę na skraju pola i natychmiast przybiegli.
By się od nich uwolnić, obiecujemy, że jeśli pozwolą nam spokojnie porozmawiać,
odwieziemy ich później ciężarówką wraz z zapasami wody.
W dwie godziny później wracamy na drogę i, ku memu wielkiemu zdziwieniu,
dzieciaki wciąż siedzą dookoła pojazdu, milczące i nieruchome, nie do końca
pewne intencji białego, z kanistrami i butelkami u stóp. Wszyscy boso, niektórzy
tylko w majtkach, swetrze czy skrawku materiału na biodrach, kilka dziewcząt
ubranych w szkolne sukienki. Na mój znak rzucają się szturmem do cysterny,
pomagając sobie nawzajem napełnić naczynia.
Gdy tylko samochód rusza, słyszę nieznany mi szczebiot: coś w rodzaju chóru
czy symfonii śmiechów. Patrzę przez tylną szybę, stoją i kucają przy burcie,
trzymając się, czego mogą, radośni, promienni, wybuchają śmiechem, chichoczą,
parskają, szczerzą zęby. Nigdy nie zbliżyli się tak bardzo do muzungu, nigdy nie
jechali samochodem, wielu taka okazja nie zdarzy się przez lata, gdyż nikt w
Kibungo nie posiada auta, a teraz jadą. Cieszą się, rozkoszują wstrząsami,
podmuchami wiatru, warkotem silnika i intonują pieśni, francuskie szkolne
wyliczanki lub kantyczki, śpiewają wszystko, co tylko znają.
Oczywiście zjeżdżamy z drogi, która pnie się prosto do wioski, na inną,
równie wyboistą, oplatającą wzgórze. Wznosi się, to znów opada, znika wśród
drzew, których gałęzie smagają pasażerów, omija jakiś pień, rwie się nagle, gdy
wkracza na nią stado bydła. Z tyłu śpiewy na całe gardło i śmiech, ramiona
wzniesione w triumfalnym geście pozdrowienia, kierowanym do ludzi wracających
z pól.
Gdy zapadł zmierzch i dotarliśmy na górę, rozeszli się do domów, ciągnąc za
sobą naczynia. Kiedy po raz ostatni patrzyli na ciężarówkę, mimo mroku szczęście
rozjaśniało ich oczy.
Centrum Kibungo rozpościera się na płaskim szczycie wzgórza, ciągnie
wzdłuż drogi, która pnie się po stromym zboczu od strony rzeki, po czym rozwidla
się i schodzi bądź na prawo, łagodnie, w kierunku Nyarunazi i N'taramy, aż do
wyasfaltowanej już szosy do Nyamaty; bądź w lewo, w stronę bagien i domów Pio
oraz Fulgence'a, a także Alphonse'a, o wiele dalej, w tropikalnej dżungli.
Nikt już prawie nie mieszka w centrum Kibungo, bowiem Tutsi, którzy niegdyś
w większości je zajmowali, postanowili wyprowadzić się do moudougoudou, gdzie
czują się lepiej wśród swoich, jedni blisko drugich. Ich stare, mniej czy bardziej
zdewastowane domy służą teraz za składy czy stodoły. Natomiast Hutu wolą
mieszkać na swych polach, tam gdzie zawsze żyli, bliżej swych upraw, z dala od
sąsiadów, nim oni także zostaną zmuszeni, by przenieść się do moudougoudou.
Kibungo budzi się więc w pierwszych promieniach słońca wśród odgłosów
zwierząt: niecierpliwe porykiwanie krów w zagrodach i tych, które mają więcej
szczęścia i stadem przemierzają centrum, kierując się w stronę pastwisk w buszu.
Beczenie kóz - nie słychać szczekania, w Afryce psy nie pracują i niewiele jedzą - i,
rzecz jasna, gwar ptaków osiadłych (turaki, kolibry, suimangi) i przelotnych
(wikłacze, bociany, jaskółki). Chmary ptaków, z ulgą, czy też niepokojem
witających odradzający się dzień, które na drzewach, w zaroślach, pod okapami
wydają się teraz prawdziwymi mieszkańcami tego miejsca.
Jeśli nie liczyć pijaków, którzy nocą padli gdzieś pod domem, i
przemykających pasterzy, zawsze w łachmanach, bo stale ocierają się o kolczaste
gałęzie i nie chcą zwracać uwagi na bogactwo swego pracodawcy, pierwszymi
ludzkimi istotami wyłaniającymi się o świcie są kobiety. Układają niemowlęta w
cieniu na zwiniętych w gniazdo pagnes, wyciągają maszyny do szycia, wypuszczają
drób. Rozkładają na klepisku kawałki materiału, by później długimi żerdziami
rozbijać na nich fasolę. Stawiają pod ścianą worki pełne manioku, by na żarnach
zetrzeć go na mąkę, rozpalają ogień...
Mężczyźni idą na pola i wracają rowerem lub pchając drewniane taczki.
Przewożą pęki bananów do fermentacji urwagwy, otwierają stolarnię czy warsztat
mechaniczny, włączają prądnicę na mazut, zerkają na niebo i niepokoją się o
pogodę jak wszędzie na świecie, tyle że tu szybują w górze metafizyczne lęki przed
możliwą karą.
Przed ósmą napływają zewsząd czeredy uczniów, dziewczynki na niebiesko,
chłopcy w strojach khaki, i idą w stronę dawnego trójkąta kolonialnego: trzech
budynków z wypalanej cegły: szkoły, kościoła i merostwa, otaczających kamienisty
plac, na którym chłopcy przez cały dzień grają w piłkę. Najsilniejsi roszczą sobie
wyłączne prawo do tej szkolnej, skórzanej, która fruwa między grupami graczy,
ściągającymi tu od wschodu do zachodu słońca, podczas gdy mniejsi używają piłek
ze związanych sznurkiem liści bananowca. Mali wirtuozi uprawiają żonglerkę, na
widok której łowcy głów z naszych szkółek piłkarskich otwieraliby szeroko usta ze
zdumienia.
Natomiast dorośli nie chcą korzystać z prawdziwego boiska, położonego
nieco dalej na skraju drogi, choć jest porośnięte trawą i ma pełnowymiarowe
bramki, było to bowiem miejsce zgromadzeń uczestników obław. Na przykład Pio:
uwielbia futbol, grał nawet w więzieniu, kiedy nie było epidemii. W niedzielę
zdarza mu się zejść do Nyamaty, żeby obejrzeć w telewizji derby Kigali, ale tutaj
już nie gra. Wymawia się pracami w swoim nowym domu, by nie powiedzieć
wprost, że nie ośmiela się grać.
Jean-Damascene, ocalony z bagien, również nie zakłada już korków, od kiedy
przeniesiono go do szkoły podstawowej w Kibungo, a przecież zawodowe kluby ze
stolicy składały mu kuszące propozycje, jeszcze gdy grał w obronie Bugesery
Sport. Zadowala się sędziowaniem meczów dzieciarni. Dzięki młodym, przybyłym
z daleka graczom, których skuszono wysokimi premiami, i staraniom kilku
dynamicznych notabli - przedsiębiorcy Eugenea Higiro, pielęgniarza Dede-
Leonarda, dyrektora więzienia Muligo - na stadionie w Nyamacie w niedzielę
drużyna Bugesera Sport znów raduje tłumy.
Ale w Kibungo nikt nie ma już ochoty na wspólną grę.
Po południu powoli napływają ludzie i centrum się ożywia. Wrócili z pól, byli
w domu coś zjeść, zmienić ubranie i zamierzają spędzić tutaj resztę dnia. Uprzejma,
wesoła Fifi właśnie teraz otwiera swój bar i uzupełnia zapasy urwagwy, ikigage,
primusa i mutziga, czasem nawet kanyangi, zakazanego bimbru, destylowanego z
urwagwy.
Elegancka Francine otwiera swój lokal w weekendy. Gości tam zwłaszcza
hodowców, przyjaciół jej męża Theophilea, który nie przestaje tyć, od kiedy, z
powodu braku dyplomu, odebrano mu mandat radnego i musiał zająć się bydłem.
Ci, którzy przychodzą tu na primusa, piją w środku, ci, którzy w większym gronie
zamawiają urwagwę, siadają na ławach na zewnątrz; inni krążą, czekają, aż jakiś
sąsiad wyciągnie w ich stronę butelkę.
Nie ma dnia, by lgnace, nie bacząc na swoje sześćdziesiąt pięć lat ciężkiej
pracy w polu, nie przebył pięciu kilometrów buszu, które dzielą jego dom od
centrum. Nie potrafi już usiedzieć w domu jak kiedyś. A przecież mieszka w
cudownym miejscu, na końcu ścieżki ginącej wśród dzikiej roślinności.
Jego wielki murowany dom kryty beżową dachówką, którą kładzie się na
warstwie trzciny, jak w wielu domach Hutu w regionie Gitaramy, jest wciąż
świadectwem dawnego dostatku, mimo spękanych ścian i innych oznak pobytu w
więzieniu jego właściciela. Stoi w cieniu umunzenze na szczycie wzgórza Nganwa,
wysoko ponad rzeką Akanyaru, ponad wieloma hektarami upraw na stromym
zboczu. Rozciąga się stąd jeden z najpiękniejszych widoków w regionie.
Za polem, wyplewionym z maniakalną troską, na którym jak dzień długi
pracuje jego żona, a czasem jeden czy dwóch najemnych pracowników, czerwoną
ziemię zbocza przecinają koryta wyschniętych potoków i porastają krzewy usiane
żółtym kwieciem. Niżej jasna zieleń plantacji bananów i bardziej seledynowa palm,
a dalej czarne plamy, ślady pożaru torfowiska. I wreszcie fascynujący ogrom
bagien, przecinany niewidocznymi stąd i prawie nieruchomymi zakolami rzeki
Akanyaru i rozpościerający się niczym morze liści aż po mglistą zaporę gór.
Rano słońce rzuca skośne olśniewające blaski na tę paletę zieleni. Po południu
miażdży ją rozedrganym światłem. Wieczorem, kiedy spada za grzbiety, roznieca
pomarańczową żółć, po czym topi równinę w dziwnym, różowym blasku. Ten
bezmiar papirusów, nenufarów, trzcin i kimbazi, krępych wodnych drzew, w
deszczowe dni wygląda jeszcze inaczej, pod szarym niebem i prawie grafitową
czernią obłoków nad górami.
Łatwo zrozumieć argument, jaki Ignace wysuwał na swoją obronę,
stwierdzając, że z racji podeszłego wieku nie musiał co rano dołączać do
ekspedycji w Kibungo. On, tak jak paru jego dawnych sąsiadów, mógł udać się do
roboty wprost z domu i tropić Tutsich, nie nadkładając drogi.
Na podwórzu jego domu rozbrzmiewa koncert kolibrów, słychać też, z
sąsiedniego domu, krzyki jego córek, gdy naprzykrzają się nowej żonie Ignacea.
Ale gdy schodzi się nad wodę, rozbrzmiewają śpiewy innych ptaków, klangor
flamingów czy śmiechy turaków, którym odpowiadają świsty koczkodanów,
pochrząkiwania dzikich świń i inne nieznane dźwięki.
W tym cudownym pejzażu można się zapomnieć. Czasem nie sposób się
nadziwić, że posłużył za dekorację jednej z najstraszniejszych rzezi ostatniego
stulecia. Przychodzą na myśl obrazy Claudea Lanzmanna z filmu Sobibór, sielskie
widoki lasów, w których dziś nie ma już nawet śladu po tamtym obozie. Zdarza się
też, że po raz tysięczny stawiamy sobie pytanie, jak rzezie mogły trwać całe siedem
tygodni, na tak otwartej przestrzeni, na równinie doskonale widocznej z wszystkich
okolicznych wzgórz i gór, z nieba, z samolotu czy helikoptera, a żadna ONZ-
owska, burundyjska czy francuska armia nie wystrzeliła ani jednego pocisku, by to
wszystko przerwać.
Powracają wówczas pytania bez odpowiedzi, które stawiamy bez końca a
propos Zagłady. Dlaczego w Niemczech poddanych dywanowym nalotom lotnictwa
aliantów, które zamieniały w gruzy obszary przemysłowe i miasta, ani jeden pocisk
nie spadł na doskonale widoczną linię kolejową, przecinającą polskie i niemieckie
kartofliska, jedną z tych, którymi z całej Europy ściągały bydlęce wagony do
sześciu obozów Zagłady? Lub czemu żaden z osiemdziesięciu pięciu konwojów
wiozących francuskich Żydów do owych obozów nie doznał uszczerbku, nie było
aktów sabotażu francuskiego ruchu oporu, który wykoleił przecież lub
unieruchomił dziesiątki pociągów przewożących amunicję, żywność, oddziały
wojska, a czasem więźniów politycznych? Dlaczego nie zaatakowano żadnego
pociągu na dworcu czy w szczerym polu, by dzięki partyzanckiej akcji uwolnić
stłoczonych w wagonach Żydów, a zarazem zyskać istotną wiedzę o trwającym
właśnie procesie eksterminacji?
lgnace wydaje się najbardziej tajemniczy ze wszystkich członków bandy. Nie
sposób wyczytać myśli z jego pomarszczonej twarzy, wiecznie kpiącego, czy wręcz
szyderczego uśmiechu. Jest chytry, nieraz cyniczny, lecz czasem także zadziwiająco
szczery, gdy mówi o masakrach i o sobie samym, na przykład gdy przed czterema
laty powiedział nam w Rilimie: „Prawda... nie warto wyznawać jej przed sądem,
przed ludźmi ani przed samym sobą. Nawet w głębi duszy gorzej jest wspominać
niż zapomnieć. Dlatego próbuję milczeć przed samym sobą. Przyjdzie czas na
prawdę o tych sprawach wykraczających poza zwykłe zbrodnie".
Innocent Rwililiza sądzi, że właśnie lgnace jest najgorszy ze wszystkich, że to
największa zakała. Jest mniej agresywny w stosunku do Josepha-Desire Bitero,
który był jego przyjacielem aż do czasu pierwszych ekspedycji, a potem, jako szef
interahamwe, wkroczył na czele swych oddziałów do kościoła, gdzie zabito jego
żonę i dziecko. Innocent instynktownie odsuwa się od Ignace'a, kiedy tłumaczy
naszą rozmowę, zapewne z powodu wspomnień z dzieciństwa, sądzi bowiem, że
lgnace uosabia wrodzoną i odwieczną nienawiść Hutu do Tutsich. Nie znam go tak
dobrze, ale nie uważam, by był gorszy od innych.
Uciekając przed głodem z regionu Gitarama, Ignace osiedlił się w latach
siedemdziesiątych w Kibungo, najpierw pracował jako murarz, potem karczował
ziemię. Dobrze mu szło i szybko się wzbogacił. Jako jeden z pierwszych rozpoczął
uprawę tytoniu i kawy, co w owych czasach było ryzykowne; niestrudzony w polu,
twardy w interesach, szorstki dla rodziny, nie oszczędzał żony, synów ani
najemnych pracowników. Już wtedy znany był ze swego trudnego charakteru,
budził lęk i zazdrość. Opowiadają, że w niedzielę zjawiał się w Kibungo w porze
mszy, w garniturze w prążki z kieszeniami pełnymi banknotów, kupował parę
kurczaków albo kazał sobie zabić koźlę, które zabierał do domu i dawał żonie,
żeby je upiekła. Obżerał się potem do wieczora, wypijając całe litry urwagwy.
Był też bohaterem licznych skandali. Ignace nigdy nie przepuścił okazji, by w
barze prowokować Tutsich, grozić im, przepowiadać rychłą apokalipsę. Tą
niechęcią do Tutsich przesiąknął w młodości, gdyż przez trzydzieści lat żył pod
panowaniem mwami Tutsi, na jałowym polu, i jak wielu z jego pokolenia, obwiniał
królów Tutsi o upokarzającą biedę, której się nie zapomina.
Dziś narzeka bardziej niż inni, drwi z udawanej skruchy swych kamratów i
nadaje najmłodszemu synowi imię Habyarimany, bo nie przeszkadza mu jego
reputacja. Z nonszalancją i lekką ironią chodzi teraz z pasterskim kijem Tutsich,
hoduje dwie krowy ankole i ich cielęta w zagrodzie za domem, nie waha się usiąść z
butelką w dłoni na ławie u Fifi i napić się z grupą ocalonych. Z rezygnacją
rozpamiętuje swój los, złorzeczy tym, którzy doprowadzili do klęski.
Któregoś dnia wygłosił takie słowa: „Mówiliśmy sobie, że działamy na rzecz
Dobra, rzecz jasna dobra Hutu. Teraz czas wytyka nas palcem za Zło, które
wyrządziliśmy Tutsim. Klęska zmieniła dobrych patriotów w najgorszych
zbrodniarzy. Oto, czym jest Historia. To wielki błąd, gdy nie usłyszysz, kiedy puka
do drzwi".
Poniżej jego pola, gdy przedrzemy się przez trzciny, trafimy na ujście
niewielkiego potoku do rzeki Nyabarongo. W oparach nad wodą zdaje się tam
unosić Akonakamashyoza, wysepka znana z mitologicznych opowieści, którą
Rwandyjczycy umieściliby chętnie na hipotetycznej trasie turystycznej wokół źródeł
Nilu.
Na razie po płaskiej tafli wody suną czarne barki. Hodowcy Tutsi popychają je
długimi żerdziami zagłębionymi w mule, a na pokładzie piętrzą się góry
wydobytego z wody pokarmu dla łakomych krów, ryczących na brzegu. Mogą to
też być rybacy Hutu, którzy oddają ryby czekającym na nabrzeżu żonom, by
uwędziły je i sprzedały na targu w Kibungo.
Odbywa się on późnym popołudniem, w głębi głównego placu. Prócz
nielicznych warzyw z ogródków, pomidorów czy dyń, które ceni się tak samo nisko
jak ryby - mięso albo nic, jak mówią w Afryce - można tam znaleźć woreczki soli,
świece i plastikowe butle z oliwą. Nie ma tu nic, co mogłoby wyjaśnić tak tłumne
zbiegowisko, chyba że muzyka: kongijskie soukous płynące z postawionych na
ziemi radiomagnetofonów. Jest to targ Hutu, krąży tu młodzież w koszulkach z
naszytym napisem Diarra, Ronaldinho, Cisse, pośród chłopek i ich mężów. Wielu z
nich niedawno wypuszczono z więzienia w Rilimie, nie pozwalają sobie na śmiechy
czy tańce.
Tutsi gromadzą się na drugim krańcu placu, z dala od muzyki, są bardziej
milczący, ale tak samo nie stronią od szklanki. Stada zwierząt wracają z pastwisk i
przemierzają osadę, by dotrzeć na polany, gdzie będą czekać na świt pod okiem
małych pasterzy. Z dala dobiega echo gruchania synogarlic i nawoływania kukułek,
gdyby pójść dalej, można by usłyszeć całą faunę bagien.
W Kibungo, leżącym o dwieście kilometrów od równika, na wysokości tysiąca
czterystu metrów, noce zapadają wcześnie i są chłodne, a w środku pory deszczowej
wilgotne i zimne. U Fifi zapalają się lampy naftowe, a Francine wystawia na
podwórze kosze z węglem drzewnym. Butelki alkoholu krążą wolno, stan lekkiego
upojenia nakłada się na znużenie po całym dniu pracy.
Niektórzy wybierają tę chwilę, by wrócić do siebie i odpocząć. Inni korzystają
z okazji, by zjawić się dyskretnie i w ciemności wmieszać w tłum, jak Rose, mama
Adalberta. Niepocieszona po ucieczce syna gdzieś na przedmieścia Kigali, a może
wściekła na ludzi, którzy ją wciąż oskarżają, w ciągu dnia prawie już nie opuszcza
swego pola.
Rozmawia się o pastwiskach, ale ton głosu może się zmienić, gdy mowa o
drzewach wyciętych bez wiedzy właściciela czy o kosztach kształcenia dzieci, w
ogóle nie dyskutuje się jednak o wydarzeniach z przeszłości. To także czas małych
szantaży i wielu przemilczeń.
To niesprawiedliwe

W czwartek rano odbywa się w Nyamacie gaęaęa. Główna ulica opustoszała,


kłódki wiszą na drzwiach sklepów, taxi-busy stoją nieruchome; wydaje się, że tylko
uczniowie już się obudzili. Nawet sekty religijne nie ośmielają się naruszać
porządku obywatelskich zgromadzeń. Wokół, na polach i drogach, nikt, prócz
dzieciaków pędzących stada bydła, nie zakłóca atmosfery wyczekiwania. Gaęaęa w
dzielnicy Kayumba odbywa się nieopodal collegeu Apebu, w Kibungo na łące przy
kościele, a w N'taramie na ładnej polance naprzeciw Miejsca Pamięci. W Mayange
ludzie udają się do jedynego lasu na tej pylistej równinie, tam gdzie rozdaje się
worki z pomocą humanitarną.
We wszystkich tych miejscach, na długich stołach w cieniu majestatycznych
umuniyinya piętrzą się stosy akt, nad którymi z namaszczeniem zasiada pięć osób.
Tu rozpoznajemy kapelusz z szerokim rondem na głowie Benoit, tam Consolee
Murekatete, żonę Alphonse'a zabójcy, która przewodniczy obradom trybunału.
Ludzie z okolicy przychodzą w gronie znajomych i siadają w grupach. Mężczyźni
najczęściej ubrani są jak do pracy w polu, chyba że spodziewają się zabrać głos;
kobiety przywiązują niemowlęta na plecach lub przyciskają do piersi, kiedy tylko
zapłaczą.
W języku kinyarwanda gaęaęa oznacza „miękką trawę", na takiej siadali
niegdyś kręgiem wieśniacy, pod gałęziami umuniyinyi, podczas posiedzeń
tradycyjnych sądów. Ich początki sięgają czasów pierwszych królestw Tutsi w xvi
wieku. Przez czterysta lat to te ludowe trybunały ogłaszały wyroki, podobnie jak w
wielu innych krajach Czarnej Afryki, do czasu wprowadzenia sądów kolonialnych.
Nigdy później nie zniknęły z wiosek, nadal rozstrzygały pomniejsze spory o
szkody wyrządzone przez bydło, o granice pola, wyznaczenie posagu czy dysputy
zbyt delikatnej natury, by można je było przedstawić zawodowym sędziom, jak
rzucanie uroku, zdrada, pokątny handel siłą roboczą...
W czasach panowania mwamich Tutsi strony sporu musiały odpowiedzieć na
pytania zgromadzonych, następnie wódz ogłaszał wyrok. „Jak opowiadają najstarsi
- wyjaśnia Innocent - wyroki gaęaęy nigdy nie miały być surowe, lecz zmierzać do
pogodzenia stron. Z wyjątkiem kradzieży krów, rzecz jasna. I tylko król mógł
wyrokować o śmierci".
W1998 roku w hotelu Urugwiro po raz pierwszy spotykają się prawnicy i
ministrowie, którzy dyskutują o nierozwiązywalnych kwestiach prawnych, jakie
niosą ze sobą zbrodnie ludobójstwa. W istocie cały rwandyjski system prawny
wyleciał w powietrze podczas rzezi i masowych ucieczek, dziesiątki tysięcy
więźniów gniją w zakładach karnych; miliony ludzi żyją na wolności na wzgórzach
w nieustannej obawie przed oskarżeniem i karą; setki tysięcy ocalonych
rozpaczliwie czekają na jakiś gest ze strony wymiaru sprawiedliwości.
To podczas tych spotkań wykluła się idea wskrzeszenia tradycyjnych posiedzeń
gaęaęy, których teoretycznym celem miało być: położenie kresu bezkarności,
doprowadzenie do narodowej zgody i zaangażowanie rwandyjskiej wspólnoty w
działania wymiaru sprawiedliwości. Począwszy od 2003 roku, w wyniku wyborów
wyłaniają się komitety gaęaęy składające się z dziewiętnastu członków, ludzi
nieposzlakowanych czy inyangamugayo, osób, które pospiesznie szkoli się na
sędziów.
Pierwszy etap prac sądu, składanie zeznań przez świadków, rusza w Nyamacie
rok później, a zgromadzenia odbywają się w każdy czwartek rano. „Nie chciałam
przeoczyć niczego - wyjaśnia Marie-Louise. - Przychodziłam o ósmej i słuchałam.
Gdzie ścinano ludzi, jak brzmią nazwiska zabójców, wszystkich szczegółów
związanych z zamordowaniem mojego męża Leonarda Rwerekany. Każdy zabójca
wyjawiał tylko niewielką cząstkę prawdy, gdyż więcej mu nie kazano. Niemniej i to,
co opowiadali, było użyteczne. Nie spodziewaliśmy się nawet tego".
Claudine, przeciwnie, bierze udział tylko w dwóch czy trzech posiedzeniach.
„Przykucnęłam i słuchałam. Zabójcy mówili ze łzami w oczach, jak to ukradli szafę
i sprzęty domowe. Że ich zmuszano. Że nikogo nie ścięli. Niczego nie widzieli. Że
się zmienili na lepsze. Że żaden nie uderzył nawet krowy. Że jest im przykro i są
nieszczęśliwi. Usłyszałam, że zadają mi pytania, odpowiedziałam, że prawie
niczego nie widziałam na własne oczy, i odeszłam. Drugiego dnia pewien znany
Hutu, niejaki Aldo Moro, zawołał: «Ha, dajcie mi chwilkę, a wyznam wam całą
prawdę». Podniósł się i powiedział: «Oto ci, którzy stali u mego boku podczas
rzezi». I wskazał na kolegę: «Wstawaj jak ja, bo ze mną by- łeś», wskazał na
drugiego: «Ty też wstawaj, i ty ze mną byłeś», i wskazywał tak wszystkich Hutu,
jednego po drugim. Wśród ludzi zawrzało. Zewsząd padały groźby, okrzyki,
niektórzy wybuchali śmiechem. Potem rozeszliśmy się. Nie chciałam tam wracać.
Mieszkam w Kanzenze, to zbyt daleko, by warto było się trudzić dla tego rodzaju
głupstw".
Englebert Munyambonwa wpadł tam tylko na chwilę. „Chciałem się
dowiedzieć, kim jest zabójca mojej siostry, a zwłaszcza gdzie leżą jej kości. Ale ci
kłamcy wszystko pogmatwali. Znowu poczułem się upokorzony, już tam nie wrócę.
Wtedy siedziałem w mule po szyję, dziwnie się teraz czuję, kiedy słucham
zabójców".
Stary Ignace nie czuje się tam wyobcowany, ale trochę niepewny. „Nim
wyszedłem z więzienia, surowo mnie napomniano, bym ujawnił prawdę podczas
posiedzeń gaęaęy. Chodzę tam co tydzień. Dwa razy opowiadałem coś o naszych
ekspedycjach. Kiedy powiesz więcej, możesz sprowokować kolegę, który cię
obwini. Jeśli powiesz za mało, oburzy się jakiś Tutsi i zechce cię oskarżyć. Musisz
kluczyć i pokornie zginać kark, czekając na pytania".
Po kraju krąży dowcip. Podczas posiedzenia gaęaęy ocalony oskarża kogoś o
udział w masakrze. Ten zaprzecza. Inny ocalony wstaje i obwinia go o te same
zbrodnie. Oskarżony zaprzecza. Wstaje trzeci, czwarty, ale nie mogą go zbić z
tropu. Przewodniczący wpada w złość: „No, powiedz wreszcie, jak długo jeszcze
masz zamiar zaprzeczać prawdzie i kpić sobie z sądu? - I ty o to pytasz? -
odpowiada oskarżony, odwracając się w jego stronę. - Przecież wszystko wiesz,
byłeś wtedy ze mną".
Niektóre posiedzenia ograniczają się do sennych monologów. Inne,
przeciwnie, wywołują niezwykle gwałtowne starcia, psychodramy, ataki nerwowe;
prowokują gesty wściekłości czy przejawy dobroci. Na północy i na zachodzie,
gdzie Tutsi już przed masakrą byli bardzo nieliczną mniejszością i teraz czują się
jeszcze bardziej odizolowani, posiedzenia gaęaęy przekształcają się niekiedy w
okrutne farsy. A to jakieś komando Hutu, z maczetami na ramieniu, odwiedza
rodzinę Tutsi w przeddzień złożenia zeznań. To znów wdowa cierpiąca nędzę godzi
się przyjąć parę worków fasoli w zamian za milczenie. Czasem arogancja sędziów
zdumiewa obcokrajowca, bezradnego wobec drwin, którymi audytorium reaguje na
ataki szału starszych osób czy zmieszanie i zawstydzenie dziewcząt. W innych
miejscach, na przykład w Nyamacie, gdzie populacja Tutsi jest silniejsza, obrady
wyglądają lepiej.
W Nyamacie przewodniczący gaęaęy nazywa się Andre Kamanda. Jest
prawnikiem z uniwersyteckim dyplomem zdobytym na wygnaniu, należy do
pokolenia anglojęzycznych dogmatycznych i błyskotliwych technokratów, którzy
wrócili do kraju w ślad za oddziałami Frontu Patriotycznego, tuż po ludobójstwie,
podobnie jak mer, prokurator, naczelnik policji i komendant garnizonu. Po trzech
latach prowadzenia rozpraw w cieniu drzew Andre Kamanda zgromadził dziesięć
tysięcy akt, dotyczących szerokiego spektrum spraw, od kradzieży blaszanego
dachu po zmasakrowanie pięćdziesięciu osób, czego efektem było wydanie
pięćdziesięciu wyroków więzienia.
„Bardzo wielu Hutu wszystkiemu zaprzecza - mówi były więzień Alphonse
Hitiyaremye. - Nawet jeden na stu nie przyznaje się do winy. To zrozumiałe. Jeśli
jednak godzą się na jakąkolwiek współpracę i złożą choć po części szczere
wyznania, podadzą trochę szczegółów, mogą uniknąć więzienia". Alphonse dodaje:
„Podczas posiedzeń gaęaęy ważną rolę odgrywają więźniowie zwolnieni dekretem
prezydenta. Chcą odwdzięczyć się państwu i z chęcią denuncjują swoich towarzyszy,
którzy z nich drwili, kiedy siedzieli w więzieniu".
A sprawiedliwość? Czy idea prawa unosi się nad tym potokiem namiętnych lub
wyrachowanych zeznań? Na ile prawomocne mogą być wyroki tych ludowych
sądów, w niewielkim stopniu nadzorowanych przez zawodowych prawników? Czy
istnieje równość wobec prawa dla milionów oskarżonych i oskarżających?
Alphonse odpowiada pierwszy: „Doświadczyliśmy raczej łaski niż kary.
Ponieważ łaska była bardziej potrzebna w nowej sytuacji kraju, z powodu wojny,
ziemi leżącej odłogiem, głodu i problemów z żonami na wolności. Państwo uznało,
że wielu brało udział w rzeziach, nie podzielając do końca dawnych idei, i że lepiej
potępić rządzących niż rolników-zabójców. Uważa, że chłopi zachowali jednak w
sobie trochę niewinności i są bardziej potrzebni na polach".
Ignace Rukiramacumu:
„Kara więzienia jest nieporównywalna do popełnionych zbrodni.
Rozstrzelanie nas wszystkich nie było łatwe. Żywienie za darmo w Rilimie było
zbyt kosztowne, kiedy susza spadła na wzgórza. Władze pomyślały: jeśli nadal będą
jedli w więzieniu, a pola zarosną, jeśli ocaleni nie będą mieli co kupić, nie znajdą
ludzi do pracy na polach, jeśli rodziny będą cierpiały głód, sytuacja stanie się
bardzo poważna. Pojednanie w naturalny sposób sprzyja zasiewaniu pól".
filie Mizinge:
„Ścinanie ludzi maczetą bez zaczepki z ich strony, bez stawiania sobie pytań,
dlaczego się to robi. I co tak naprawdę oznacza ściąć tyle ludzi w ten sposób. To
umysłowy wstrząs, tego się nie da osądzić. W obliczu takich przestępców prawo nie
może nic sensownego zrobić, najwyżej ich zabić albo ułaskawić. Mnie
oszczędzono, trafiłem do więzienia; kiedyś mnie uwolnią. Byłem zły, jestem dobry,
będę świecił przykładem. Zdam się na los, będę żył bez konfliktów aż do sądu
Bożego".
Marie-Louise Kagoyire:
„Osądziliśmy winowajców przed trybunałami. Oczywiście nie wszystkich,
którzy na to zasługiwali, ale zawsze jakąś część. Tak, istnieje sprawiedliwość po
czasach ludobójstwa, lecz taka, która zmierza do pojednania. Jest potrzebna
sędziom, zabójcom i ofiarom, resocjalizuje winnych i zapobiega zemście, jest
łaskawa dla morderców i korzystna dla rozwoju kraju. Sprzyja przyszłości.
Zadowala władze i zagranicznych darczyńców, cóż, że pozostaje gorycz
ocalonych".
Claudine Kayitesi:
„W sądach niesprawiedliwość zjada sprawiedliwość. Oczywiście, nie wszyscy
zabójcy zasługiwali na egzekucję, ale na pewno część. Ci, którzy palili żywcem
noworodki, ci, którzy ścinali bez chwili wytchnienia, ci, którzy dowodzili
obławami liczącymi tysiąc osób, oni wszyscy powinni zniknąć z naszego życia.
Państwo postanowiło ich ocalić. Gdyby spytano mnie o zdanie? Kazałabym
rozstrzelać głównych propagatorów i przywódców. To nie zostało zrobione, były
naciski z zagranicy, władze uległy i wybrały drogę narodowego pojednania. Teraz
nie możemy już złagodzić naszego bólu, nawet jeśli mamy co jeść. Tak naprawdę
sprawiedliwość nie przejmuje się uczuciami ludzi ocalonych".
Berthe Mwanankabandi:
Po co szukać okoliczności łagodzących w przypadku ludzi, którzy ścinali
maczetą codziennie, nawet w niedzielę? Co tu można złagodzić? Liczbę ofiar?
Metodę zabijania? Śmiechy zabójców? By oddać sprawiedliwość, trzeba by zabić
zabójców. Ale to wyglądałoby jak nowe ludobójstwo, to byłby chaos. Zabić ich czy
ukarać, jak na to zasługują - to niemożliwe; przebaczyć im - to nie do pomyślenia.
Bycie sprawiedliwym jest nieludzkie.
Nie ma miejsca na sprawiedliwość po czasach ludobójstwa, ponieważ
przekracza to ludzki rozum. Trzeba przyznać pierwszeństwo polom, zbiorom,
krajowi, a więc także zabójcom, którzy są liczni i stanowią siłę, oraz ich rodzinom.
Czym stałby się kraj ziem leżących odłogiem, bez szkół, bez murowanych domów,
w pożądliwych oczach sąsiednich państw? To nie jest ludzka sprawiedliwość, to
polityka sprawiedliwości. Możemy mieć tylko żal, że oni sami nigdy nie okazują
skruchy ani dobrego serca".
Innocent Rwililiza:
„Sprawiedliwość oznacza stosowanie prawa, a prawo powaliłoby ten kraj na
ziemię. Co pięćdziesiąty winowajca został ukarany i kraju na więcej nie stać. Kiedy
zabójca zostaje oczyszczony z zarzutów lub ułaskawiony w imię pojednania, ani on
i jego otoczenie, ani krewni jego ofiar nie mają poczucia, że było to sprawiedliwe.
Ta frustracja Tutsich i bezkarność Hutu zmieni się w straszną tajemnicę,
przekazywaną z rodziny na rodzinę, z pokolenia na pokolenie, i w przyszłości
ucierpi na tym życie na wzgórzach. Ale teraz tak trzeba. Ocaleni skarżą się na
niesprawiedliwość, ale przecież widzą, co w zamian zyskują: poczucie
bezpieczeństwa i sytości. Kiedy się mścisz z drżącą ręką i wygłodniałym brzuchem,
niewiele możesz wygrać.
Nie można zburzyć społeczeństwa Hutu, liczącego ponad sześć milionów
osób, które ciężko pracują, okazują wielką pokorę i posłuszeństwo, by zadowolić
kilkaset tysięcy słabych, niestałych, zgorzkniałych Tutsi. Ich teraźniejsza rola
ocalonych zniknie, kiedy przeminie jedno pokolenie.
Ponadto jest jeszcze inna, trochę przewrotna prawda: jeżeli my, ocaleni, nie
możemy liczyć na sprawiedliwość ani zadośćuczynienie, podczas gdy więźniów, tak
dobrze wykarmionych przez międzynarodowe organizacje, wypuszcza się na
wolność, to dlatego że pozostajemy do pewnego stopnia głusi na słowa
pojednania".
Czary

Ciężka, niewdzięczna jest uprawa roli, z goryczą powtarza Jean-Baptiste


Murangira od chwili wyjścia z więzienia w Rilimie. Uskarża się tym bardziej, że
przed ludobójstwem nie wątpił ani przez chwilę, że jego pozycja na zawsze zapewni
mu dostatnie życie. Urodził się w zamożnej rodzinie Hutu, po szkole średniej objął
funkcję szefa biura do spraw ludności w urzędzie gminy w Nyamacie. Do pracy
zakładał nienagannie wyprasowane spodnie i koszulę. Potem nabył żyzną parcelę w
Rugundze, którą uprawiali najemni pracownicy. Poślubił kobietę Tutsi, Speciose
Mukandahunga, z którą zamieszkał w domu z suszonej cegły na zboczu N'taramy, w
sąsiedztwie rodzin Tutsi, które serdecznie go przyjęły.
Podczas rzezi pragnie dwóch rzeczy: ocalić swą żonę Tutsi przed maczetami
kolegów i zachować pozycję. Udało mu się tego dokonać dzięki zbrojnym
wyczynom podczas ekspedycji, gdzie wykazał dużą skuteczność, jeśli nie
entuzjazm, jak mówią naoczni świadkowie.
Po powrocie z Konga, jesienią 1996 roku, Jean-Baptiste, uprzedzając swe
aresztowanie, udaje się dobrowolnie do sądu w Nyamacie i proponuje
prokuratorom strzępki wyznań, które mają zaświadczać o jego żalu, wyrzutach
sumienia, oportunizmie czy o wszystkim tym naraz. Sąd skazuje go na piętnaście lat
więzienia, lecz ten wysoki wyrok go nie zraża i nadal stara się zmazać swoją winę.
W zakładzie karnym w Rilimie odzyskuje do pewnego stopnia dawne przywileje,
gdyż wkrótce staje na czele stworzonego pod egidą rządu stowarzyszenia
skruszonych, do którego przystępują także członkowie jego bandy. Takie
stowarzyszenia mają usprawiedliwić kolejne fale amnestii, które następują po sobie,
począwszy od stycznia 2003 roku, i z których jako pierwszy korzysta.
Po reedukacji w obozie w Bicumbi, gdzie okazuje się wzorowym uczniem,
Jean-Baptiste wraca w towarzystwie Pio na swe wzgórze w N'taramie, by spotkać się
z rodziną, od której w więzieniu nie miał żadnych wieści. Pierwsze zaskoczenie
przerasta wszelkie jego nadzieje - po przybyciu stwierdza, że jego żona Speciose
czeka nań zajęta pracą na polu o tej samej powierzchni, co kiedyś, zatem nie
podzieliła go ani nie sprzedała; bez kochanka czy gromadki nieślubnych dzieci.
Po chwili dowiaduje się mniej przyjemnych nowin. Choć jego żona zdołała
zachować całe pole, musiała jednak porzucić ich dom w N'taramie i wszystkie inne
dobra, by przeżyć te lata, znajdując schronienie w zwykłej lepiance z blaszanym
dachem, zamieszkanej niegdyś przez robotników rolnych. W dodatku część ich
dzieci zniknęła bez wieści, inne zaczną wkrótce złorzeczyć ojcu, wyrzucać mu jego
zbrodnie, zwłaszcza dlatego że nie stać go już na opłacanie czesnego, by mogły
kontynuować naukę. A jego współpraca z wymiarem sprawiedliwości bynajmniej
nie przekonuje sąsiadów Tutsi, którzy nie bardzo wierzą w jego skruchę.
Ma zakaz obejmowania urzędów publicznych, jest zbyt biedny, by zająć się
handlem, i z motyką na ramieniu musi wraz z żoną i najstarszym synem chodzić
ścieżką, którą oni sami udają się na pole już od ośmiu lat.
Pobudka o piątej rano, papka z sorgo, potem gracowanie, pielenie, sianie
ziarna pod palącym słońcem czy w strugach deszczu. Ziemia niczego nie wybacza
neoficie. Przy każdym naszym spotkaniu sylwetka Jeana-Baptiste'a jest nieco
bardziej skurczona, dłonie są jeszcze mocniej spękane, włosy siwieją, a głos brzmi
coraz bardziej płaczliwie. Koniec z poranną kawą i słuchaniem radia, koniec ze
spokojnymi rankami na podwórku przed wyjściem do biura; koniec z pieczonym
mięsem w niedzielę, białymi koszulami, popijaniem piwa z kompanami w barze,
oficjalnymi inauguracjami, zaproszeniami na śluby.
Ciężka harówka nie zmienia jednak w niczym jego postępowania. Tak jak inni
byli więźniowie Jean-Baptiste nie zamierza prosić rodzin ofiar o wybaczenie, choć
w jego przypadku powodem jest zapewne raczej strach niż cynizm; trzyma się
wcześniej ustalonych zeznań. Niemniej angażuje się gorliwie w politykę pojednania,
tak jak w więzieniu działał w stowarzyszeniu skruszonych. Nie przepuszcza
żadnego spotkania, znów żałuje za grzechy, zeznaje. Zaświadcza o swej dobrej
woli, gdy tylko spotka kogoś na drodze do kościoła czy centrum N'taramy, i -
koniec końców - udaje mu się wzbudzić litość sąsiadów i dołączyć do kręgu
mężczyzn popijających urwagwę. Gdy zbliżają się obrady gaęaęy, nie stara się
ukrywać. Nie jest tak rozmowny jak Leopord, jednak z większym zapałem niż cała
reszta bandy trzyma się ustalonej linii obrony, pomniejsza swoją rolę, buduje sobie
niezbite alibi i oczyszcza się z winy, opisując jednak w szczegółach przebieg
ekspedycji i ochoczo oskarżając swoich towarzyszy.
Któregoś ranka schodzi na pole tą ścieżką co zawsze. Po pierwszym uderzeniu
motyką czuje, jak dotkliwy ból rozchodzi się wzdłuż kręgosłupa. Nogi od razu
odmawiają posłuszeństwa, klęka, pada na bok, zaczyna się pocić, majaczy. Żona i
syn odprowadzają go do domu i kładą na łóżku, z którego nie może już wstać.
Z początku myśli, że to przemęczenie albo atak malarii, „ale później, kiedy
poczułem, że choroba atakuje szkielet, rozpoznałem objawy, zrozumiałem, że to
zwykłe otrucie", mówi.
Otruty, ale jak? Odpowiada: „Tu, na rwandyjskich wzgórzach, to rzecz dobrze
znana. Sprawca zakopuje kreskę trucizny na drodze upatrzonej osoby. Gdy ta
przekroczy linię, trucizna wgryza się w kręgosłup i przenika do kości". A kolejne
osoby? „Trucizna działa tylko na pierwszą, inne uchodzą cało. To bardzo wymyślne
czary". Otruty, ale przez kogo? „Gdy zbliżało się posiedzenie gaęaęy, wielu
kolegów patrzyło na mnie złym okiem. Z powodu zeznań i możliwych
konsekwencji". A złe spojrzenia rodzin ofiar Tutsi? „Nie, zemsta Tutsich byłaby
czymś gorszym, to mógłby być chaos. Odpowiedzieć na rzezie śmiercią byłoby dla
nich rzeczą zbyt ryzykowną. Żaden Tutsi nie ośmieliłby się zwrócić do truciciela w
związku z ludobójstwem, żaden truciciel nie mógłby czegoś takiego próbować".
Co mówi lekarz? „Kiedy w Rwandzie ktoś zostaje otruty, nie warto wydawać
pieniędzy na lekarza. Nie potrafi zaradzić czarom. Tylko tradycyjna medycyna
może pomóc. Kazałem wezwać starą mamę z buszu, która jest znana z tego, że leczy
zatrute kości. Obejrzała mnie, obmacała, zażądała dwóch tysięcy franków za
uleczenie. Na dziedzińcu przyrządziła napój z magicznych ziół, wymawiając
zaklęcia".
Mimo wysiłków znachorki Jean-Baptiste niknie w oczach, jego głos gaśnie,
resztka mięśni, które jeszcze trzymają się kości, zanika, cierpi na okropne bóle
głowy, prawie nie może się ruszyć ani spać. W wiosce prognozy są raczej
pesymistyczne - przeżyje, nie przeżyje najbliższej pory deszczowej - ale nie można
powiedzieć, by to wszystkich smuciło. Mijają trzy miesiące i w N'taramie dobiegają
końca posiedzenia gaęaęy, te najważniejsze, podczas których sporządza się listy
podejrzanych. W tym czasie zioła znachorki walczą z chorobą w ciele Jeana-
Baptistea. Ku zdumieniu otoczenia, pewnego pięknego dnia udaje mu się usiąść,
potem wsparty na kiju ośmiela się wykonać kilka chwiejnych kroków na oczach
zaniepokojonej żony.
Speciose, dzielna kobieta, znów schyla się z motyką. Pełna godności,
osamotniona, czuła matka, nigdy nie użala się nad swym losem. Jedni odrzucają ją
za to, że płynie w niej krew Tutsich, co wielu uznaje za powód wszelkich
nieszczęść, inni zaś gardzą nią, ponieważ została ocalona przez swego męża Hutu
za cenę krwi bliskich. Wzbudza nieufność, czuje się odepchnięta, nie opuszcza
parceli. Wystrzega się ludzi, przestała z nimi rozmawiać. Jednak gdy odwiedziliśmy
Jeana-Baptiste'a, odprowadziła nas do samochodu, nie przestając gawędzić, i
zasugerowała z nieco ironicznym uśmiechem: „Teraz los się maskuje, może
trucizna ocaliła go przed ćzymś jeszcze gorszym. Może Jean-Baptiste powinien
znów wrócić do więzienia w Rilimie, by za grubymi murami uniknąć złych
spojrzeń, bronić się przed szantażem. Żeby odsunąć oskarżenia i uśpić swoją winę,
a potem wrócić na pole jako pracowity rolnik, nabrać sił i zdrowia niezbędnych
porządnemu mężowi".
Rozgoryczona Consolee

Któregoś ranka, przed trzema laty w ogrodzie naczelnika więzienia w Rilimie,


dyskutowaliśmy o postawie kobiet w czasie masakr. Alphonse odciął się wtedy od
swych pobratymców, wskazując na wyróżniające się zachowanie własnej żony.
Opowiadał: „Moja żona mówiła: «Naprawdę, chodzić tak dzień w dzień, dzień w
dzień, to przesada. Trzeba wreszcie skończyć wszystkie te okropności». W końcu
nie chciała już dzielić ze mną łóżka, spała na ziemi, stwierdzała: «Ścinasz ich tylu,
że nie jesteś w stanie policzyć. Boję się, to hańba. Zamieniasz się w zwierzę, nie
sypiam ze zwierzętami»".
Zaciekawiony tym aktem sprzeciwu, niewyobrażalnym w przerażającej
atmosferze tamtego czasu, bardzo chciałem poznać Consolee Murekatete. By złożyć
jej wizytę, trzeba było zaczekać na zwolnienie Alphonse'a, gdyż wszystkie kobiety
Hutu stosowały się ściśle do zasady milczenia tak długo, jak długo ich mężowie
przebywali w więzieniu.
Ich dom stoi przy drodze do Nyamabuye, biegnącej powyżej rzeki
Nyabarongo, której wilgotne opary sprzyjają wzrostowi tropikalnej roślinności,
bujniejszej tutaj niż w okolicach Kibungo. Jadę tam w okropnym skwarze i
spotykam Consolee na podwórzu. Razem z synem długimi żerdziami rozbijają
strąki fasoli, wykonując ruchy tyle majestatyczne, ile wyczerpujące w swej
rytmicznej zamaszystości. W tym czasie Alphonse w chłodnym pokoju zajmuje się
odważaniem i sortowaniem piętrzących się ziaren.
Ociekająca potem Consolee przerywa pracę, by ugościć mnie w pełnym
worków salonie. Rozmawiamy przez chwilę o dzieciach, o fasoli, o lokalnych
posiedzeniach gaęaęy, którym przewodniczy. W końcu przechodzimy do czasów
mordów i jej kłótni z Alphonse em.
Jak można się było spodziewać, mówi, że jest zakłopotana, podejmując ten
temat, i nie potwierdza swego dawnego buntu, nie próbuje się jednak uchylić od
odpowiedzi: „Alphonse całymi dniami krążył po bagnach i za bardzo czuć go było
błotem i krwią. Ten smród mógł naprawdę przerażać, ale co było robić. Odepchnąć
własnego męża - to w Afryce zbyt poważna sprawa. Sprzeciw mógł oznaczać
koniec. Nie można było całkiem uniknąć małżeńskich pieszczot, ale nie było tak
samo jak kiedyś. Całkiem inaczej, trochę z przymusu, ale był przecież moim
mężem i musiałam się godzić, kiedy miał ochotę".
Potem dodaje: „Powiem panu coś... Tak naprawdę, nie widzę wielkiej różnicy
w zachowaniu mężczyzn i kobiet Hutu w całym tym zamieszaniu. Mężczyźni byli
zawzięci w ścinaniu na bagnach, kobiety z równym zapałem plądrowały domy i
pola. Mogę powiedzieć bez owijania w bawełnę, jak wyglądało życie małżonek
zabójców".
Zachęcam ją tym bardziej, że dotąd stykałem się tylko z tym, że prawie
wszystkie kobiety Hutu, tak samo jak młodzi Hutu, którzy w czasach rzezi byli
dziećmi lub nastolatkami, wszystkiemu zaprzeczają. Możliwe skutki
wypowiedzianych słów, groźby, na jakie mogą się narazić, i niejasne poczucie winy
przerażają ich do tego stopnia, że zdają się w całości na mężczyzn, opowiadających
o sprawie na swój sposób.
Consolee Murekatete:
„Atmosfera zmieniła się nagle w dniu, w którym spadł samolot. Było wielkie
poruszenie, młodzi biegali na wszystkie strony, ludzie stracili poczucie
bezpieczeństwa, dawny spokój i współpraca uleciały jak ptak. Trzeciego dnia
władze zwołały zgromadzenie w centrum Nyamabuye. Mężczyźni wyruszyli na
pierwszą ekspedycję, wrócili po południu z głośnym śmiechem. Śpiewali i klaskali
w dłonie. Jakby to było wesele, tyle że mieli na sobie ubłocone robocze portki.
Wychodzili co dzień wczesnym rankiem, śpiewając, by dodać sobie animuszu i
odwagi. Czuło się, że śpiewają także dlatego, że cieszy ich to nowe życie, które się
właśnie zaczyna. Alphonse wychodził z innymi. Był wesoły i podniecony. Całkiem
się zmienił, bo przestał uprawiać ziemię, zapomniał o troskach, nawet już nie
patrzył na pole.
W centrum w południe nie było już tylu ludzi co zwykle, ponieważ ekspedycje
trwały dłużej niż poranne zajęcia w polu. Wieczorem szykowało się posiłek o tej
samej porze, co zawsze, tyle że jedzenie było bardziej obfite, oczywiście dlatego że
zabijało się krowy. Mężowie i żony ucztowali, wszyscy pili, rozmawiali i nadal
śpiewali. Jedliśmy mięso, dużo mięsa, zdarzało się, że zostawało na rożnie. Wielu
mężczyzn gromadziło pieniądze, plądrowali, co tylko się dało. Handlowali, robili
zapasy, towary wymieniali na alkohol z kolegami, którzy nie zajmowali się
handlem, bo i tak uważali się już za bogatych. Ludzie się upijali - mężczyźni,
kobiety, wołano nawet dzieci.
Kiedy mężczyźni wychodzili na ekspedycje, kobiety, które zostawały w domu,
czuły się nieswojo, ale nie skarżyły się. Sytuacja była niepewna. Siedziało się w
domu, nie wychodziło już prawie z obejścia, chyba żeby naczerpać wody. Można
było odwiedzić tę czy inną rodzinę, spotykać się raz u jednych, raz u drugich, by
pomówić o tym, co dzieje się na wzgórzu, ale to mogło być niebezpieczne. Kiedy
chciało się przemierzyć długi dystans po ziarna czy nowiny, trzeba było iść z
mężczyzną. Obawialiśmy się, nie wiedząc właściwie czego.
Kobiety nie są przystosowane do takich warunków. Nie czuły się dobrze,
pozbawione swych codziennych zajęć; dla nich sytuacja nie była tak ciekawa.
Jednak nie wszystkie odczuwały to w ten sam sposób. Niektóre wyglądały na bardzo
zadowolone, ponieważ wieczorem mężowie przynosili łupy i dużo żywności, czuły,
że los im sprzyja, przywykały do swojego nowego, korzystnego położenia.
Niektóre kobiety szły okradać Tutsich chowających się po domach czy w zaroślach
albo plądrować gospodarstwa, zanim zrobią to ich mężowie, i ukrywać gdzieś łupy.
Inne im zazdrościły i dochodziło do sprzeczek. Jedne korzystały, inne nie
korzystały, to zależało tylko od charakteru.
Ale w gruncie rzeczy nikt się nie litował nad naszymi dawnymi sąsiadkami
Tutsi. Żadna nie współczuła kobietom Tutsi gwałconym przez naszych mężów.
Dokonywali przecież tych bezeceństw w papirusach na bagnach, z dala od spojrzeń i
groźby szantażu.
To odmienne życie przygnębiało jednak niektóre kobiety. Ja się trochę bałam.
Byłam niespokojna, że leje się tyle krwi. Wiedziałam, że wcześniej czy później
przyjdzie kara, więc miałam się na baczności. Lecz trzeba było słuchać, to
normalne. Żadna kobieta nie mogła sprzeciwić się mężowi, inaczej oberwałaby
bardziej niż zwykle. Alphonse wracał wieczorem bardzo rozochocony. Wcale nie
traktował mnie źle, nie wydzierał się tak jak jego koledzy na żony. Ale to, co
mówił, budziło trwogę. Nie był już taki miły jak kiedyś, czuć było od niego
primusa i śmierć. Stał się w ogóle bardziej brutalny. Zatracił gdzieś całkiem nawyki
zwykłego rolnika. Nie wypuszczał już maczety z dłoni, jego umysł nie chciał
słuchać mądrości, dlatego musiałam być bardzo ostrożna.
Po powrocie z obozu w Kongu los się na nas zemścił. Alphonse miał zostać na
zawsze w Rilimie. Ja nie miałam niczego. Pewna rodzina Tutsi na dwa lata zajęła
naszą parcelę, zapasy zrabowano. Najmowałam się więc do pracy u innych Tutsi w
zamian za jedzenie. Wielu z ich diaspory wróciło do kraju z pieniędzmi, nabywali
ziemie po nieżyjących. Czasy im sprzyjały, kupowali parcele i zatrudniali ludzi do
pracy. Ludzie ze sobą nie rozmawiali, strach nie odstępował nas na krok, lżono nas
i opluwano. Między kobietami Hutu też nie brakowało zajadłych kłótni. Zazdrościły
tym, których mężowie co rano szli na pole, podczas gdy one swoich mężów
odwiedzały w więzieniu, choć nie zawinili bardziej niż tamci. Odwiedziny w
Rilimie to były dwa dni marszu i czekania.
Alphonse zmienił się po wyjściu z więzienia. Był bardzo osłabiony, zamknął
się w sobie, stale się zamartwiał. Był kiedyś najbogatszym człowiekiem w
Nyamabuye i tęsknota pomieszała mu zmysły. Dziś życie jest łaskawsze, znów jest
bardzo miły. Praca w polu i pożycie małżeńskie wyglądają jak dawniej, tyle że lata
przecież nie te same. Nigdy już nie będziemy zamożni, ale może uda nam się
dogadać z sąsiadami. Dostałam niezapomnianą lekcję. Człowiekowi nie można
ufać. Już zawsze będzie mi się kojarzył z niewyobrażalnym złem".
Czarne wizje Afryki

Który z białych pisarzy po powrocie z Afryki nie śnił, że to on właśnie napisał


książkę Pożegnanie z Afryką? Co za duma, móc stwierdzić po przebudzeniu, że
stworzyliśmy to arcydzieło, a zwłaszcza jakież piękne złudzenie, że przeżyliśmy we
śnie, jak Karen Blixen, owe niewyobrażalnie piękne afrykańskie lata. Chwile
wzajemnego porozumienia z Afrykanami, chwile szczęścia w Kenii, harmonii
między ludźmi i ich krajem, piękno pejzaży, dzikich zwierząt, woni. Niezrównana
idylla, wyśniona z otwartymi oczami i rozpływająca się zaraz na stronach
sielankowej literatury.
Dziś, po wielu podróżach do Afryki, wydaje mi się coraz bardziej
prawdopodobne, że jedno z wiecznych nieporozumień, które istnieje zapewne od
chwili pierwszego spotkania Afrykanina z człowiekiem Zachodu, wynika z dwóch
diametralnie różnych sposobów rozumienia zmiany.
Biały człowiek odczuwa atawistyczne, gorączkowe i namiętne pragnienie
zmiany. Ledwie siądzie za kierownicą nowego peugeota 307, a już zerka przez
szybę na nowy model 308. Jako młodzieniec śni, że zmieni świat, w każdym razie
swój własny. Na brzegu morza marzy o kolejnych wakacjach w górach. Jeśli jest
szefem restauracji, co pół roku zmienia menu. Ledwie się ożeni, a już chce mieć
kochankę. Jeśli jest chłopem, robi wszystko, by wyhodować nową rasę bydła. Będąc
matką, wychowuje najmłodszą pociechę inaczej niż pierworodnego. Jako prezes
klubu sportowego wymienia połowę graczy już po trzeciej porażce, a drugą
połowę po zakończeniu rozgrywek. Sezonowe rytuały mody i głód coraz to
nowych technologii to ilustracje tylko niektórych objawów tej obsesji zmian.
Zachód lubi zmieniać skład ekipy, bez względu na to, czy wygrywa, czy przegrywa.
Afrykanin, przeciwnie, niechętnie zmienia ekipę, nawet jeśli ta przegra.
Afrykanin kochał peugeota 504, „wielbłąda pustyni", który był solidny,
niezawodny, ładny, a zwłaszcza funkcjonalny, mówi o nim z nostalgią i wciąż nie
rozumie, dlaczego wstrzymano jego produkcję. Wcześniej kochał niezawodną
taksówkę buszu, model 404, który jeszcze wspomina, zresztą nie bez racji. Jeśli jest
chłopem, hoduje krowy zebu, od zarania dziejów przystosowane do klimatu, i nie
ufa krzyżówkom, do jakich zachęcają go agronomowie. Spożywa mafe czy iassę
dzień w dzień, z tym samym upodobaniem. Bardziej ceni słowa starszych i
czarowników niż mowę młodych, dynamicznych kadr, uwielbia rodziny
wielopokoleniowe, wierzy raczej radiu niż telewizji, pokłada ufność w tysiącletnich
prawach i tradycjach, których nie próbuje zniekształcać ani obchodzić. Bardziej
zajmuje go woda niż ropa. Czy jest ministrem, czy gwiazdą wciąż wraca do swojej
wioski, by odwiedzić rodzinę i doglądać skrawka pola.
Jednak Afrykanin, nomada z pochodzenia, wielki podróżnik wobec
Nieskończoności, nie obawia się ani ruchu, ani nowości. Jest z natury
komunikatywny i porozumiewa się w wielu językach. Jako emigrant przystosowuje
się do nowego otoczenia, choćby wrogiego, i wykazuje zadziwiającą inteligencję w
każdej nowej sytuacji. Lotność jego umysłu pozwala mu przyjmować
technologiczne zmiany, czasem nawet z pominięciem całych etapów. W Nyamacie
ludzie w kilka miesięcy przeszli od jednego trzeszczącego telefonu na poczcie,
gdzie godzinami czekało się na swoją kolej, by uzyskać ledwie słyszalne
połączenie trwające kilka sekund, do telefonów komórkowych i e-maili, nie znając
wcześniej telefonów stacjonarnych, faksu, automatycznych sekretarek i internetu.
Nie mają z tym żadnego problemu, ale też specjalnie ich to nie fascynuje ani nie
cieszy.
Afrykanka wymyśliła pagne. Istnieje niewiele wynalazków tak genialnych jak
pagne. Jest to kawałek wielobarwnej tkaniny, na którym się śpi, którym można się
owinąć w chłodną noc. Służy za ręcznik, za spódnicę, którą zawiązuje się na
biodrach po przebudzeniu, za szal zarzucany na ramiona w porze deszczowej. W
pagne zawija się dziecko na plecach, można zeń zrobić tobołek, gdy idziemy do
miasta albo wyruszamy w podróż. Kładzie się go na trawie czy na podwórzu, by
pogawędzić z koleżankami, zawiesza w oknie w czasie sjesty.
Pagne to część ślubnej wyprawy, towarzyszy uchodźcom w obozach,
imigrantom w ośrodkach. Wykwitają wiosną na ulicach Montreuil, ubarwiają
pamiątkowe zdjęcia z międzynarodowych konferencji. Stanowią zawsze miły
prezent. Są piękne, niedrogie, trwałe, można je wykorzystywać na tysiąc różnych
sposobów. Nie mogą jednak powstrzymać inwazji zalewających afrykańskie rynki
żakietów, garniturów, torebek, walizek, zasłon, dziecięcych wózków, dywanów i
ręczników made in China.
Miałem w Nyamacie bardzo dobrego kolegę, doktora Georgesa Magerę.
Studiował z powodzeniem medycynę w Paryżu i w Pradze, przemierzył z torbą
lekarską niemal całą Afrykę, pracował także w Kinszasie, gdzie przez wiele lat
należał do grona siedmiu osobistych lekarzy prezydenta Mobutu. Opowiada zresztą
na ten temat żarty i anegdoty, od których słuchacze skręcają się ze śmiechu. Po
powrocie do kraju doktor Magera, chory na nowotwór gardła, przez co nie mógł
normalnie przełykać, postanowił żywić się wyłącznie piwem, które wlewał w siebie
od rana do wieczora. Był wychudzony i cały dygotał, a jednak pozostał otwarty na
ludzi i tryskał humorem. Nie przeszkadzało mu to jednak kierować regionalnym
szpitalem, nastawiać złamanych kości, odbierać nieskończonej liczby porodów,
walczyć z epidemiami malarii na zapadłych wioskach.
Któregoś wieczoru pożyczył ode mnie marynarkę pod pretekstem, że w
najbliższą sobotę wybiera się na ślub. W rzeczywistości wkrótce potem zabrał ją do
trumny. Lecz przymierzając marynarkę, powiedział: „Widzisz, ten wielki świat
dzieli się na ludzi zapiętych na guziki i udrapowanych. Ja zaliczam się raczej do
tych pierwszych - czemu jednak ci idioci chcą zawsze narzucać innym swoje
zdanie?".
Ta mania zmian na Zachodzie sprawia, że Afryka nie jest w stanie się
przyłączyć, może pomyśleć podróżnik. Afryka w żaden sposób nie mieści się w tej
ciasnej koncepcji nowoczesności, nie potrafi przystosować się do przyspieszenia i
radykalnych zwrotów narzucanych przez Zachód. I jak każdy, kogo zmuszają, by
wziął udział w grze, w której czuje się słabszy, reaguje nie w porę albo z
opóźnieniem, myli się w swych wyborach, ma niewłaściwe odruchy i nie może
oprzeć się pokusie, by przy pierwszej lepszej okazji naruszyć reguły gry, widzi
bowiem, że stoi na z góry przegranej pozycji, albo też czuje się wykluczony. To
poczucie wykluczenia prowadzi do ogólnego zamętu i ludzie, szukając spokoju i
jakichś pewników, znajdują schronienie w sektach religijnych, pielęgnowaniu
swoich dialektów i przynależności etnicznej, w czymś w rodzaju kulturowego
zaplecza, które przy najmniejszym zagrożeniu z zewnątrz kończy się eskalacją
przemocy.
Bez względu na to, jaka jest natura owego zamętu, wynika on zawsze z
poczucia odrzucenia przez współczesny świat, w którym Afrykanin nie może się
czuć swobodnie. Prowadzi to do zamieszek, starć, zniszczeń, niekończących się
wojen, powtarzających się masakr. I trudno nie pomyśleć, że właśnie ten zamęt
mógł zaszczepić w Afryce coś w rodzaju wirusa samozniszczenia, którego
skrajnym przejawem jest ludobójstwo Tutsich.
Ale czy oni, na wzgórzach Nyamaty, mają podobne odczucie?
Po pierwsze, jak patrzą na swoją Afrykę i jak widzą siebie jako Afrykanów?
Jak widzą nas? Czy czują się nieszczęśliwi, niezrozumiani, niekochani,
manipulowani? Jak przeżywają to podskórne przyciąganie/odpychanie w stosunku
do zachodniego świata? Czy burzliwe zdarzenia, jakie przeżywają, są chwilowe, są
oznaką zbyt gwałtownej czy, przeciwnie, zgubnej adaptacji? Czy myślą, że
przechodzą właśnie chaotyczny czas przemian czy że zostali przez wszystkich
opuszczeni?
Innocent Rwililiza:
„To świetny żart, stwierdzić, że Afryka jest upośledzonym kontynentem.
Afryka to przede wszystkim kolebka ludzkości. To nie byle co, być przodkiem
wszystkich homo sapiens, być u źródeł poznania, w miejscu, z którego wyszły
wszystkie cywilizacje świata. Afryka miała szansę, by rozwinąć się jako pierwsza i
zaproponować swoją filozofię całej planecie, straciła ją, a przecież nikt jej nie
ukradł.
Poza tym Afryka ma wspaniały klimat, jak nigdzie na świecie. Ziemia sprzyja
ludziom, słońce grzeje, deszcz pada: rzucasz ziarno i krzew kiełkuje z ziemi. Masz
w bród pożywienia. Afrykanin już od rana może się czuć szczęśliwy, natura go
rozpieszcza. Nie musi walczyć ze śniegiem, zimnem, głodem, przeludnieniem,
zatruciem środowiska, wszystkimi tymi klęskami, jak Niemcy z Północy czy
Chińczycy. Jego ambicja na tym ucierpiała, stracił nawyk zmagania się z
przeciwnościami losu. Nie czuje się pokonany na polu intelektualnym. Bardzo
szybko się uczy, bez wątpienia o wiele szybciej niż inni, nie cierpi na brak
pomysłów czy odwagi, lecz nie ma dość uporu. Im bliżej równika mieszka, tym
mniej ma wytrwałości, nie powinno się tego mówić, ale my o tym wiemy, to widać.
W Afryce demokracja staje się coraz powszechniejsza, zamachy stanu są coraz
rzadsze, dzieci chodzą do szkoły, wierzący mogą wyznawać swoją religię. Wielu
Afrykanów zmienia się za granicą, naśladują europejskie czy amerykańskie
zwyczaje, wracają z otwartym umysłem i znajomością technicznych nowinek,
wynalazków, choćby komputerów. Afrykanie zachowują się coraz lepiej w opinii
białych, którzy okazują zadowolenie i płacą. Jednak uzależniają się od pomocy
humanitarnej, kredytów Banku Światowego, programów Międzynarodowego
Funduszu Walutowego. Szczęśliwcy korzystają z okazji, żeby się wzbogacić, reszta
biednieje i wszyscy zazdroszczą białym. Mówiąc szczerze, modernizując się,
naśladujemy białych: planowanie, informatyzacja, demokratyzacja; kosztem naszej
cywilizacji, gdyż brakuje nam tego, co nazywa się techniczną kreatywnością.
Afrykanie przejmują wszystkie technologiczne nowości, dostosowują się do norm
międzynarodowych, korzystają z subwencji, a równocześnie szemrzą, że nie chcą
już pomocy, że mają dość słuchania białych, którzy powinni jak najszybciej opuścić
ich kraj.
Gdy zbyt mocno im to doskwiera, oburzają się, ale nie mają odwagi
protestować, sarkają, ale nawet nie próbują się spierać z białymi. Aż wreszcie
któregoś dnia demolują wszystko, mordują się nawzajem, plądrują i dewastują to,
co napotkają na swej drodze, gdyż zbyt długo nosili w sercu niezadowolenie.
Przychodzi dzień gniewu. W dodatku niszczą to, co posiadają i czego potrzebują, bo
przecież nie mają dość sił, by wyszaleć się i porozbijać wszystko z dala od swego
kraju, jak czynią Amerykanie czy Europejczycy. Afrykanie dają upust brutalności i
swojemu barbarzyństwu w domu i tu załatwiają swe własne problemy.
Rola białego w Afryce polega na udzielaniu pomocy i wykorzystywaniu.
Sprzedaje samochody z przyciemnianymi szybami, wznosi piętrowe budynki,
których my nie odważylibyśmy sobie nawet wyobrazić, zaprasza nas na swoje
uniwersytety, wydaje miliony dolarów, by zapobiec AIDS, nawadnia całe kilometry
plantacji. Nie wiem, czy jest przyjacielem, czy wrogiem czarnych. Jest zasadniczy,
dobrze zorganizowany, a w duchu bardzo chytry. Afrykanin zakopuje ziarno w
ziemi i cieszy się tym, co wyrośnie. Biały kopie pod ziarnem, wydobywa diament
czy fosfaty i zaraz podsuwa kontrakt.
Biały nie domyśla się, jak bardzo zazdroszczą mu Afrykanie, a w każdym razie
Afrykanie z prowincji, i jak się go obawiają. Widzisz na przykład zgromadzenie w
liczbie tysiąca osób, które odbywa się w wiosce, są tam wysocy urzędnicy,
profesorowie, ważne osobistości, ludzie elegancko ubrani w towarzystwie żon
lśniących od biżuterii. Przypadkiem przechodzi jakiś biały. Ma na sobie pomiętą
koszulę i spodnie, bose stopy w sandałach. Nikt nie wie, kim jest, co myśli i co
posiada, lecz mówca na pewno przerwie, kiedy go zobaczy; biały będzie ważniejszy
od wszystkich w grupie, póki się nie oddali i nie zniknie z oczu.
Wielu czarnych jest zadowolonych z koloru swojej skóry. Dla wielu innych jest
to kłopot. Wiedzą, że białym czarna skóra nie wydaje się dość czysta. Żartują sobie:
«Białą skórę myjesz, golisz i jest biała. Czarną skórę możesz trzeć latami i nic się
nie zmieni, dlatego biali uważają nas za trochę leniwych matołków» i wybuchają
śmiechem, popijając piwo, czekając na kolejny dowcip.
Kiedy sytuacja w Afryce się komplikuje, czarna skóra nie ułatwia sprawy,
nawet w oczach czarnych. Na przykład w szkole każdego roku uczniowie są
zażenowani, gdy nauczyciel mówi o różnorodności rysów twarzy i cech
morfologicznych ludów na całym świecie. Zawsze znajdą się malcy, którzy będą
pytać, dlaczego czarni mają mniej delikatne nosy, włosy czy skórę niż inni. Tego
rodzaju absurdalne pytania będą nadal wyrządzać krzywdę naszym dzieciom, póki
nie przestaniemy zachowywać się jak dzicy, używając maczet i karabinów.
Nigdy nie podróżowałem. Obce zwyczaje znam tylko z książek czy telewizji. Z
tego, co widzę, za granicą jest dobrze. Tutaj też jest dobrze. Ale Afrykanie nie
potrafią utrzymać nerwów na wodzy, gdy słyszą o zmianach klimatu. Pustynia się
poszerza, pora deszczowa nie zawsze przychodzi, parcele się kurczą, żywność ma
zbyt niską lub zbyt wysoką cenę. Afrykanów bardziej niepokoi ocieplenie planety
niż wirus AIDS.
Nie sądzę jednak, by Afrykanów zniechęcała bieda albo by obawiali się całej
tej globalizacji. Problemem jest pożądliwość. Zazdroszczą po prostu sąsiadom,
mieszkańcom miast, białym; a kiedy dochodzi do waśni, tracą panowanie nad sobą,
wściekłość niszczy wszystko. Afrykanie wcale nie dążą do samozagłady z rozpaczy
czy z powodu nędzy. To łakomstwo wznieca wojny. A co gorsza, ludzie, którzy tutaj
dążą do takiego zniszczenia, potrafią w Europie czy w Ameryce rozwijać się
znakomicie. Na co dzień stykają się z demokracją, potrafią korzystać z postępu,
gromadzą pieniądze, chodzą szykownie ubrani, poprawnie się wysławiają, a kiedy
wracają do kraju, utwierdzają ludzi w ich pierwotnych instynktach, by czerpać zyski
za naszymi plecami.
Nie wiem prawie nic o plagach, które trapią kraje Sahelu i pustyni, takie jak
Mali czy Etiopia. Ale wiem, że Kongo mogłoby rozwijać się lepiej niż
Skandynawia; Wybrzeże Kości Słoniowej czy Sierra Leone także. Nikt nie zmusza
Afrykanów, by rozszarpywali się nawzajem tam czy gdzie indziej. Żadna klątwa nie
każe im wszystkiego niszczyć, żaden fatalizm, jak bieda, niesprawiedliwość czy
choroba, jedynie pożądliwość. Zresztą to nie najbiedniejsi wszystko niszczą, są zbyt
zajęci przekopywaniem pola motyką albo staniem w kolejkach po worki z pomocą
żywnościową.
To, co lubię w Afryce, to klimat, kiedy jest łagodny, i rodzina. Tu gości się
krewnych, nawet jeśli zjawiają się nieproszeni i nie zamierzają prędko odejść.
Można znaleźć schronienie u starszego brata, przygarnie cię bez słowa protestu.
Często się odwiedzamy i wymieniamy żywność. Zawsze znajdzie się miska dla
młodszej siostry i łóżko dla stryja. To bardzo dobrze. Patrzymy, jak dzieci rosną, i
stale mamy nowe, bo nie wiemy, ile z nich przeżyje epidemie, a nigdy nie może
nam ich zabraknąć.
Lubię też bary. Kiedy w Afryce mężczyzna nie odwiedzi baru, ludzie mówią, że
jest zbyt chory albo za biedny. Żartujemy bez przerwy. W barze co wieczór
dyskutujemy z kolegami o świecie, jakby świat nas słuchał, i to bardzo nas bawi.
Cieszy mnie ta sytuacja. Ale nasze braterstwo jest chaotyczne. Czas ludobójstwa
nauczył mnie, że Afrykanie nie są wcale bardziej solidarni od białych. Co zrobili
nasi bracia z Ugandy, Burundi, Konga w dziewięćdziesiątym czwartym? To
straszne, być ściganym na bagnach przez własnych sąsiadów, ściętym maczetą,
kobietą zgwałconą przez młodych ludzi, starcem ograbionym przez dzieci i nie
otrzymać najmniejszego wsparcia ze strony sąsiednich krajów".
Eugenie:
„Bóg stworzył mnie Afrykanką i za to Mu dziękuję. Myślę, że przywilejem
Afryki są piękne zbiory. Rolnictwo i hodowla to nasza szansa, obietnica dostatniego
życia. Afrykanin bardzo ciężko pracuje na polu. Kiedy pada deszcz, gdy klimat jest
łagodny i wszystko rośnie, ma powód do radości. Ale gdy ziemia wysycha,
zaczynamy pożądać zapasów sąsiada, a jeśli wielu się rozpali, wszczynają wojnę.
Wojna przeraża ludzi znacznie bardziej niż wszystkie technologiczne wynalazki
białych. Nigdy nie wiemy, co tak naprawdę knują biali. Są zbyt przebiegli, żeby się
odsłonić. Za to afrykańscy przywódcy rozniecają gniew i nienawiść wśród
rolników.
W Afryce możesz uciec od rodziny, od swego kraju, religii, ale nie możesz
uwolnić się od swojego ludu. Gdy Afrykanin słyszy wokół groźby, kiedy zaczyna
się bać, szuka oparcia w przodkach, na swoim wzgórzu, w swoich zwyczajach, a
kiedy strach narasta, znajduje schronienie właśnie tam, w swojej grupie etnicznej.
Gdy w dali słychać odgłosy wojny, spieszy do swoich pobratymców, by umrzeć w
ich gronie.
Kiedy byłam dzieckiem, cieszyłam się, że jestem Tutsi. Potem, w lesie
Kayumby, zobaczyłam, że to przekleństwo, czułam się zdradzona przez własne
życie. Teraz jestem dumna z mojego pochodzenia. Ale wiem, że jestem jego
więźniem. Afryka jest ogromna, bardzo stara i doświadczona, jednak ludobójstwo
nauczyło mnie, że grozi jej zdziczenie".
Claudine:
„Biali mówią, że Afrykanie nie są zdolni zaplanować czegoś na większą skalę,
dochować tajemnicy, pracować w zorganizowany sposób. Ale w dziewięćdziesiątym
czwartym Hutu zdołali tego dokonać, i to bez problemu. Doskonale zaplanowali
masakrę. To ludobójstwo pokazuje, że Afrykanie mogą być równie dobrymi
pracownikami jak inni, kiedy dostrzegają w tym jakiś interes.
Afryka to ziemia rolnictwa i wojny. Rolnictwo jest jej szansą, wojna
nieszczęściem. Mieszkam w moudougoudou i cóż mogę wiedzieć o wszystkich
przewinach i zasługach białych w Afryce, ale wiem, że rolnictwo i wojna określają
nasz własny los, los wszystkich Afrykanów. Nie wiem, jakie kombinacje białych
kryją się za afrykańskimi wojnami. Ludzie mówią, że to oni rozniecili konflikty
etniczne, na przykład w Rwandzie. Jednak to sami Rwandyjczycy chwycili za
maczety, żeby pozbyć się innych Rwandyjczyków, ani jeden biały nie podniósł
maczety.
Rwanda była małym krajem tysięcy wzgórz, stała się krajem tysięcy
problemów. Kiedyś życie w Rwandzie było bardziej szczęśliwe, toczyło się
spokojnie w rodzinie i wśród sąsiadów. Razem uprawialiśmy piękne pola,
dzieliliśmy się. Kiedy pojawiał się spór, starsi go rozstrzygali i powracał spokój.
Gdy dochodziło do represji, trzymaliśmy się razem. Kiedy byłam mała, żyło nam
się lepiej. Było dosyć żywności, zdrowie dopisywało, łatwiej było o wykształcenie,
zbieraliśmy więcej, niż było potrzeba, hodowaliśmy dorodne krowy. Nawet wojny
nie były tak straszne.
Dziś hodowla zanika z braku pastwisk i dlatego, że prowadzi do zatargów z
Hutu. Upraw będzie coraz mniej, bo brakuje ziemi. Bardzo trudno jest się dostać na
uniwersytet. Ludzie nie widzą żadnych korzyści, nie wierzą w proponowane zmiany.
Jesteśmy na marginesie ogromnego świata i wielkich odkryć planety. Mamy trochę
nadziei, że dzieciom będzie lepiej, nie brakuje nam sił, by jakoś dawać sobie radę,
ale sami nie odczuwamy już przyjemności, tylko tęsknotę i zazdrość. I dlatego
stajemy się gwałtowni.
Afryka to kontynent skrajności. Są Afrykanie bogatsi od Amerykanów i inni,
którzy mieliby tyle, co zwierzęta, gdyby zabrać im majtki. Podobno w Kigali
Rwandyjczycy oglądają filmy w telefonach komórkowych czy na komputerze, ale w
Kibungo większość nigdy nie używała telefonu, nie widziała ani jednego filmu,
nawet w telewizji. Stąd tak skrajne zachowania ludzi. Dajmy na to, szykuje się
święto, ślub albo chrzciny. Zaprasza się wszystkich sąsiadów, stroją się, chętnie
przychodzą, są weseli, żartują, cieszą się szczęściem panny młodej. Robi się
gorąco, zaczynają się droczyć i dochodzi do sprzeczki, sporu o bydło czy o posag,
sąsiedzi kłócą się o głupstwa. Nazajutrz ci sami ludzie wyciągają maczety i
pochodnie, wracają, by spalić dom. Źródłem tego wszystkiego jest skrajna
chciwość.
Biali mówią o biedzie, zniechęceniu czy niewiedzy, ale to właśnie chciwość.
Kiedy Hutu zabijali Tutsich, nie wydawali się biedni, zniechęceni czy nieświadomi.
Bali się inkotanyich, ale ponad wszystko żywili wielkie nadzieje, że opanują kraj,
ogołocą pola Tutsich i zjedzą ich krowy.
Trudniej jest być czarnym niż białym i również dlatego czarni są tacy niestali.
Nie tylko ludobójstwo wpłynęło na moją opinię. Afrykanie dzielą się butelką i
dobrym słowem, a równocześnie mordują się wszędzie, w Kongu, w Ugandzie, w
Burundi. Biali patrzą na nas jak na dzikich i przestają nas szanować.
Jestem Rwandyjką i boję się Rwandyjczyków. Jestem Afrykanką i boję się
Afrykanów. Dla Afrykanina szczęściem są zwłaszcza dzieci. Mieć piękne dzieci, żyć
na łonie rodziny, być poważanym, okazywać swoją siłę. Móc liczyć na dodatkowe
ręce do pracy w polu, szykować posag i zachować wiarę w przyszłość. W Afryce
dziecko to nie tylko bogactwo, to ostatnia nadzieja, na co, tego już nie wiemy.
Myślisz o szczęściu, gdy patrzysz, jak twoje potomstwo rośnie w zgodzie i zdrowiu.
Dla Afrykanina szczęściem jest także rodzinna gościnność, wsparcie sąsiadów,
współdziałanie w codziennych pracach i porozumienie. Jesteśmy szczęśliwi, gdy
możemy zaproponować komuś pomoc w zbiorach czy wyjawić swe troski
sąsiadowi lub krewnemu. Lecz kiedy twoi krewni zostali ścięci, kiedy drżysz, że
twoje dzieci mogą spotkać kogoś na drodze, i kiedy nie ufasz sąsiadom, jakie mogą
być korzyści z życia w Afryce? Kiedy słyszysz dziwne szepty koło moudougoudou,
gdy z dala dobiegają odgłosy masakry, tracisz spokój.
Wolałabym być biała, tak, mieć białą skórę, tu w Kanzenze czy gdziekolwiek
indziej. Mówię to szczerze. Lubię moją skórę bardziej od wszystkich innych, skórę
mojego męża i dzieci. Jest piękna i gładka, nie sądzę, by biały odcień był bardziej
pociągający, przeciwnie. Ale tamta jest mniej uciążliwa, bardziej umiarkowana,
przynosi więcej korzyści niż czarna".
W tym momencie zawahałem się i przerwałem tę dyskusję z Claudine. Wydało
mi się to nielojalne wobec innych Afrykanów, na przykład przyjaciół z Bamako czy
Nairobi, z Nouadhibou czy Lubumbashi, wypytywać dalej o ten rozległy i
kosmopolityczny kontynent ludzi, którzy mieli za sobą tak drastyczne
doświadczenie ludzkiej eksterminacji.
Zbyt widoczna blizna

„W życiu mi się układa. Mam widoki na lepszą przyszłość. Zapisałem się do


ośrodka szkolenia w Gitaramie i uczę się mechaniki ciężkich pojazdów, bo w
liceum zupełnie mi nie szło z powodu tej rany. Powtarzałem lekcje, a już nazajutrz
niczego nie mogłem sobie przypomnieć. Kiedy dużo czytałem, strasznie bolała
mnie głowa, krew leciała mi z nosa, byłem pośmiewiskiem dla innych, robiłem się
agresywny i wolałem trzymać się na uboczu. Mieszkam jeszcze kątem u ciotki z
Gatare. To długo nie potrwa, z powodu jej syna, który ma problemy. Ciotce trochę
przeszkadzam, bo uważa, że nic nie robię w domu".
Oto w jaki sposób Cassius Niyonsaba podsumowuje ostatnie wydarzenia w
swym życiu, gdy spotykam go przypadkiem na łące nieopodal dawnego kościoła, w
którym mieści się teraz Miejsce Pamięci Nyamaty. Z chęcią przyjmuje zaproszenie
na butelkę primusa w parafialnym barze. Panuje tam przyjemny chłód, bar
prowadzą pełne wdzięku siostry. Ogród na zapleczu lokalu, z szeregiem
bambusowych siedzisk, jest znanym miejscem schadzek, a kakofonia dźwięków z
kościelnego kurnika chroni przygodnych kochanków przed niedyskretnym uchem.
Po raz pierwszy spotkałem Cassiusa przed siedmiu laty, w tym samym Miejscu
Pamięci. Miał wówczas dwanaście lat, spędzał tu całe popołudnia po wyjściu ze
szkoły i czekał, aż zapadnie noc, by wrócić do domu. Stał oparty plecami o ścianę,
z bezużyteczną piłką u stóp, naprzeciwko rzędów starannie ułożonych czaszek, i
wydawało się, że może patrzeć na nie bez końca. Kiedy indziej siadał obok
strażnika na placu przed kościołem i odpowiadał na pytania zagranicznych gości
przybyłych ze stolicy. Lubił opowiadać im o swoich losach i o masakrze, z której
wyszedł cało.
Teraz ten dzieciak zmienił się w krzepkiego zucha o szerokich barach, mimo
upału jest ubrany na amerykańską modłę - kraciasta koszula, dżinsy, tenisówki - i
mówi niskim głosem. Ale blizna przecinająca skórę na jego głowie jest wciąż tak
samo widoczna.
Z rzezi w kościele, którą przeżył w wieku siedmiu lat, Cassius przypomina
sobie tylko cztery wyraźne sceny: „Mamę, którą ścięto na moich oczach, a zaraz
potem miała być moja kolej. Ostrze maczety nad moją głową. Kryjówkę z liści w
lesie, gdzie siedziałem w dzień. Ranę, ponieważ tak gniła, że jeszcze dziś
odruchowo drapię to miejsce, jakby owady wżerały mi się w głowę".
A poza tym: szarpaninę, wrzaski tłumu w środku, krzyki ludzi na zewnątrz,
ciosy, strugi krwi, jakąś kobietę Hutu, która nachyla się nad nim w zaroślach, by
zwilżyć ranę wodą... Kolejność wydarzeń jest nieokreślona i, jak mówi: „Aż huczy
mi w głowie, kiedy wspomnienia zderzają się ze sobą". Ten natłok myśli tłumaczy,
dlaczego przedstawia słuchaczom wiele różnych wersji, kiedy próbuje
uporządkować wspomnienia i wyjaśnić zarówno sobie, jak i innym, w jaki sposób i
z czyją pomocą wyszedł cało z tej jatki, która pochłonęła pięć tysięcy osób, w
dodatku ciężko ranny, by zniknąć na wiele tygodni, prawdopodobnie w lesie, potem
trafić do sierocińca, gdzie w trzy miesiące później znalazła go ciotka. Nikt nigdy
nie pomógł mu wyjaśnić tej tajemnicy.
Cassius zachowuje natomiast piękne i żywe wspomnienia z wczesnego
dzieciństwa. „Rodzice wysłali mnie do babci w N'taramie, żebym pilnował stada.
Zżyłem się z nią i z ciotką. Mieliśmy cztery mleczne krowy i cielaki. Byłem
dobrym pasterzem, potrafiłem znaleźć lepsze pastwiska w buszu i chronić krowy
przed kleszczami. U babci miałem co jeść i w co się ubrać. Nie zaniedbywałem
szkoły. Lubiłem pilnować stada na pastwisku, bo można było grać w piłkę z innymi
dzieciakami.
Później ludobójstwo przerwało moje dzieciństwo, wszystko mi zabrało. Po
nim było już ciężko uczyć się, założyć rodzinę, zbudować dom, znaleźć
odpowiednie zajęcie. Jeśli dostanę robotę jako mechanik samochodowy, będzie mi
trochę lżej, ale zawsze już będę stał z boku. Teraz radzę sobie jakoś w życiu, ale nie
jest lekko".
Toteż Cassius nie próbuje już walczyć z poczuciem odrzucenia, przeciwnie,
sam oddala się od ludzi, woli być samotnikiem i świadomie poświęca teraz całą
swoją energię rozpamiętywaniu ludobójstwa, o którym wiele słyszał, wiele
przemyślał i nauczył się opowiadać o nim szczerze, gładkimi zdaniami, kiedy go
tylko poproszą. Stwierdza na przykład: „W moim wieku powinny mnie zajmować
mecze piłkarskie, filmy przygodowe, żarty i picie z kolegami. Ale ja spędzam
wolny czas inaczej. Codziennie myślę o dziewięćdziesiątym czwartym, zwłaszcza
gdy uświadamiam sobie, że nie jestem taki jak inni. Myślę o mojej kryjówce, o
mojej ranie, zabitej rodzinie. Przecierpieć to, co przecierpiałem, to nie byle co, nie
chcę uronić niczego z tego, co się stało. Interesują mnie filmy dokumentalne na
temat ludobójstwa, audycje radiowe, uroczyste obchody, dni narodowej żałoby,
lubię muzykę, jaką wtedy grają. Różnię się od kolegów. Czuję samotność, kiedy się
do nich zbliżam, odchodzę, gdy widzę, że są zbyt radośni.
Nie mam prawdziwych przyjaciół, prócz paru ocalonych, z którymi mogę
rozmawiać o ludobójstwie. Dziewczyny rozmawiają ze mną, ale nie próbują się
zbliżyć. One też mnie nie pociągają. Chętniej spędzam czas w tym miejscu niż na
romantycznych spacerach. Całkiem brakuje mi chęci. Dziewczęta lubią wyszukane
żarty, ja nie mam nastroju, żeby tak żartować, i nie śmieszą mnie dowcipy kolegów.
Dziewczyny trzeba prowokować słowami, by dotrzymywały ci towarzystwa i
chciały do ciebie przychodzić. Ja nie mam na to ochoty.
Jednak myślę, że kiedyś się ożenię, z szacunku dla rodziców, ponieważ jestem
jedynym z rodziny, który przeżył, i nie chcę, by nasz ród zaginął. Dla Afrykanina to
byłoby nie do zniesienia. Ale lepiej nie żenić się z normalną dziewczyną, z którą nie
mógłbym dzielić się uczuciami tego, który przeżył. Ktoś, kto tego nie doświadczył,
nie jest w stanie sobie wyobrazić, co znaczy rana, w której tygodniami roi się od
robactwa. To po prostu przekracza ludzkie pojęcie. Ludzie mogą cię pocieszyć i
pomóc, ale naprawdę wysłuchać, to całkiem inna sprawa.
Moja blizna jest zbyt widoczna. Przecina całą głowę, przyciąga spojrzenia.
Chciałbym ją ukryć, bo mi przeszkadza. Ale nawet w pasterskim kapeluszu z
szerokim rondem nie da się tego zrobić. Gdy czasem czegoś zapomnę, niektórzy
powiadają: «No tak, ma coś z głową, to widać». Gdy zrobię jakieś głupstwo,
mówią: «To nic, przyjacielu, to nie twoja wina, to ta rana na głowie». Niektórzy
szepczą: «Jego nie trzeba nawet pytać o pochodzenie, ma to wypisane na czaszce».
Myślę, że to wstyd, być tak naznaczonym. W każdej chwili jesteś narażony na
drwiny; gdy mijasz dzieci zabójców, mogą się z ciebie śmiać. Wydaje mi się, że
stąd ta moja nieufność do dziewcząt, mogą przecież między sobą rozmawiać o
mojej ranie. Wolę trzymać się z boku, by nikt jej nie zauważył. Lubię spacerować,
nie wiem, co to zmęczenie, chętnie maszeruję drogą, przez busz, wchodzę do lasu,
patrzę z wysoka na wzgórza. Lubię pejzaże, pewnie chętnie bym podróżował.
Niektórzy ocaleni wolą raczej zapomnieć, ponieważ pozostali normalnymi
ludźmi. Tak naprawdę niczego nie zapominają, tylko wymazują część wspomnień,
żeby móc patrzeć w przyszłość. Nie chcą sprowadzać swego życia do
rozpamiętywania. Albo wolą milczeć, bo widzą, że ludzie mają dość opowieści o
tym, co im się przydarzyło. Czują, że przeszkadzają, boją się, że inni zaczną ich
unikać. I tak są już przegrani. Lub też lękają się władz, obawiają się, że mogą
naruszyć obowiązujące zasady postępowania, uprzejmie wysłuchują porad
przedstawicieli akcji humanitarnych. Uczą się, jak należy odnosić się do innych, by
uniknąć represji, liczą na korzyści i starają się dostosować do polityki narodowego
pojednania.
Ale jeśli ktoś został straszliwie zraniony, nie dba o to. Nie zważa na dobre
maniery, nie chce się z nikim bratać. Nie chce spotykać Hutu, patrzeć, jak
winowajcy wracają do swych rodzin, ważą worki z ziarnem, gromadzą dobra.
Widzi zwłaszcza swą bliznę i myśli o przykrych następstwach, jakie się z nią wiążą
w jego nowym życiu. Wie, że musi cierpieć w samotności. Wszędzie gdzie spojrzy,
widzi ludobójstwo, po prostu dlatego że wciąż czuje wzrok innych na swojej bliźnie
ocalonego.
Rzecz jasna mówi o tym. Korzysta z każdej okazji, żeby to powtarzać. I
opowiada ciągle tę samą historię, jak ja. Ona go nigdy nie znudzi. Prawdziwym
szczęściem byłby spokój. Gdyby można było ominąć kłopoty i nieszczęścia. A ja
nie widzę wokół niczego innego".
Gwieździste niebo

Powiedzieć ocalonym: „Interesujecie nas także teraz, kiedy udało wam się
przeżyć". Zatrzymać się na chwilę, spotykać z ludźmi i opisywać perypetie tych,
którzy starają się zacząć wszystko od nowa, tych, którzy próbują iść naprzód, a
nawet uciekać w przyszłość, tych, których ogarnia niepokój, opowiedzieć o ich
lękach, rozterkach. Opisać, jak zachowują się w obecności innych, jak za każdym
moim pobytem inaczej opowiadają o sobie, zwracać uwagę na to, w jaki sposób
wspominają, i wyobrazić sobie ich wspomnienia.
Z nadejściem nocy od razu pojawia się przyjemny chłód i zalega cisza. Pył
znów opada z powietrza na ziemię. Siedząc na schodkach przed domem Marie-
Louise, z butelką primusa w dłoni, patrzę, jak po drugiej stronie ulicy strażnicy
zaczynają obchód stacji benzynowej.
Drzemią przez cały dzień, wsparci o ścianę gdzieś w kącie, za drzwiami albo w
cieniu blaszanego daszku, z kapeluszem zsuniętym na twarz, i budzą się do życia w
mroku jak sowy, by strzec magazynu, siedziby organizacji humanitarnej, a czasem
tylko nowej ciężarówki. W łachmanach jak pasterze, z długimi kijami w dłoniach,
niezbyt rozmowni, są to często starcy, którzy nie mają krewnych, samotni wdowcy,
czasem nierozgarnięci lub takich udają, ludzie po przejściach, którym ta praca
pozwala się wyżywić.
Niekiedy pochodzą z bardzo daleka, jak stróż baru Kebissi. Kiedy w masakrze
zginęła jego żona i dziewięcioro dzieci, człowiek ten uciekł z Bisesero, osady w
regionie Kibuye, niespokojnej strefy, gdzie przeprowadzono operację „Turkus", co
zrodziło polemikę na temat interwencji armii francuskiej. Kiedy zapada zmrok, ten
milczący człowiek zjawia się bezszelestnie, opiera o ścianę werandy i rozpoczyna
czuwanie. Nie tyka alkoholu, nie miesza się do rozmów, patrzy przed siebie w
ciemność, czasem zaczyna coś szeptać niezbyt zrozumiale, choć można się
domyślać, że mówi o swych stronach.
Z werandy baru Kebissi widać Nyamatę i jej maleńkie światła, a dalej różowe
wzgórza w ostatnich blaskach słońca, potem ich cienie. To dobre miejsce, by po
kilku pierwszych piwach i po znoju gorącego dnia podziwiać melancholię
zmierzchu. Z ciemności wyłaniają się powoli stali klienci, którzy wracają z biura,
skończyli właśnie kolację czy opuścili inny bar na dole i wylewnie witają się ze
wszystkimi. Kebissi - kiedyś Kayumba Bizness Center - lokal uczęszczany przez
grupę intelektualistów z dzielnicy, leży wysoko na zboczach Kayumby. Mama
Mwungera prowadzi tu mały sklepik, jej córka Mukamana podaje trunki na
werandzie, gdzie pierwsi przybysze rozpierają się w fotelach, inni siedzą na
taboretach, z butelką w zasięgu ręki na niskim stoliku, żartują, plotkują, śmieją się
do późna w nocy, próbują naprawiać świat, jak nigdzie indziej, zwłaszcza ten, który
jest daleko.
Pogodzić się z tym, że historia tego ludobójstwa jest moją obsesją, tak jak w
nieuchronny sposób inne tego rodzaju historie. Przyznać, że to niebywałe zdarzenie
tak przyciąga moją uwagę, to może wywołać zawrót głowy. Nie kryć podniecenia,
które odczuwam, przemierzając wzgórza furgonetką. Wspomnieć o niesmaku,
nieprzyjemnych emocjach, od których nie sposób się już uwolnić, którym
towarzyszy wrażenie, że przeżywa się z bliska, w sposób wcześniej niewyobrażalny
katastrofę Historii, znaną wcześniej jedynie z książek, filmów i gazet, katastrofę,
która wywraca wszystko do góry nogami i sprawia, że dziennikarz musi zboczyć z
drogi. Obserwować ślady mijającego czasu, który oddala wstrząsające przeżycia
ocalonych, wydaje się sprzyjać wszystkim, choć o ileż bardziej zabójcom, lecz nie
uśmierża nienawiści ani lęku, tylko je nieco przesłania.
Przed barem Marie-Louise zaczyna się główna ulica. Ten dom, o który zadbała
w najmniejszych szczegółach, nie przypomina jednak jej dawnych domów w
Nyamacie. Przed ludobójstwem wraz z mężem Leonardem, najbardziej liczącym się
kupcem w mieście, zajmowała wspaniałe domostwo otoczone ogrodem i
budynkami gospodarczymi, na drugim końcu głównej ulicy. Po masakrze, po
dramatycznych przejściach podczas swej ucieczki do Burundi, wynajęła budynek
organizacji humanitarnej i zamieszkała w obszernym, również pełnym kwiatów
domu, trochę na uboczu, przy ścieżce na wzgórze. Bez ogrodu, bez drzew dookoła,
bez zabudowań gospodarczych i kurników, jedynie kilka ciasnych pomieszczeń, jej
mieszkanie, pokoje dla sierot, przyjaciół, gości i sala komputerowa.
Marie-Louise, wdowa, ranna podczas ucieczki, znowu zaczyna robić interesy w
zdewastowanej Nyamacie. Kazała wyplewić pole, jej sklepik bardzo szybko zmienił
się w najbardziej ożywiony bar w mieście, lecz najlepsze czasy dla tej postawnej,
eleganckiej damy należą do przeszłości, bowiem, jak powiada: „Wstawiłam drzwi
do sklepiku; klienci wrócili, ale nadzieja odeszła. Z Leonardem ciągle coś
planowaliśmy, dobrze nam się wiodło, byliśmy lubiani i szanowani. Teraz ponuro
patrzę na życie, zewsząd wyglądam niebezpieczeństw. Nie ma już tego, który mnie
kochał...". Toteż postanowiła wydzierżawić parcelę, pozbyć się bydła, sprzedać
biżuterię, zamknąć się w nowym domu i walczyć z melancholią u boku ludzi,
których kocha, zwłaszcza przygarniętych sierot, Engleberta i Jeana-Baptiste'a, jej
prawej ręki, oraz, rzecz jasna, wraz z komputerami, jej nową pasją.
Ciekawość i eklektyczne zainteresowania Marie-Louise są dość zadziwiające.
Skończyła tylko szkołę podstawową, niezbyt dobrze mówi po francusku, zna
zaledwie podstawy handlu i oto z dnia na dzień postanawia zająć się informatyką:
doskonali francuski, uczy się języka informatycznego, tworzenia stron, zapoznaje z
oprogramowaniem, łączami internetowymi i otwiera pierwszą kafejkę internetową
w Nyamacie; umieszcza na dachu antenę satelitarną, kupuje telewizor z płaskim
ekranem, kolekcję filmów DVD dołączonych do dziennika „Le Monde" oraz inne
klasyczne arcydzieła, dzięki czemu jej dom staje się ważnym miejscem spotkań
kinomanów.
Jedynie jej kucharka Janviere i wyborny stół przypominają niegdysiejszy
splendor. Ludzie o tym wiedzą, chłopki w drodze na targ zatrzymują się przed jej
bramą, proponując jagnię czy worek wyjątkowo pięknych bananów, podobnie jak
amatorzy dobrej kuchni, którzy przechodzą tędy właśnie w porze obiadu. Ambicją
Marie-Louise jest teraz dać sobie radę w nowej dla niej roli kobiety ocalonej.
Wszystko wydaje się z nią takie proste, jej smutek, lęk, nienawiść, i dlatego tak
przyjemnie jest zjawić się wieczorem, postawić jej coca-colę i pogawędzić o tym i
owym. Czasem w towarzystwie Engleberta, zanim się upije i stanie agresywny.
Englebert, jak wielu jemu podobnych, metodycznie organizuje swój czas
snucia się bez celu i jeśli nie wróci po zmroku, znaczy to, że wpadł na szklaneczkę
do podrzędnego baru przy ulicy, gdzie mieści się ambulatorium, jednego z tych
lokali o brudnych zielonych ścianach, w których pałą się świeczki i gdzie dopija się
urwagwę pozostawioną w ciągu dnia przez klientów, ponieważ ten żółtawy płyn
fermentuje bez końca.
Nieco dalej na tej samej pustej ulicy stłumione okrzyki świadczą, że zbliżamy
się oto do Anfield Room. W tej ruderze o zabitych deskami oknach ogląda się co
wieczór transmisje z meczów piłkarskich ligi angielskiej i hiszpańskiej na drugim
wielkim kolorowym ekranie w regionie. W tym kotle przesyconym wonią
tropikalnego potu fani cisnący się na ławkach z nagim, lśniącym torsem krzyczą i
dyskutują o wyczynach afrykańskich gwiazd, takich jak Makelele, Eto'o, Essien,
Drogba, grających w renomowanych klubach, których koszulki, sprzedawane na
targu, zastępują te z napisem Ronaldo, Zidane czy Beckham. Na stadionie na końcu
ulicy kibice, których nie stać na bilet, zwłaszcza ci najmniejsi, bez opamiętania, z
obłędem w oczach kopią piłkę, gdy starsi się już nią znudzą.
Na skrzyżowaniu ulicy, przy której stoi ambulatorium, oraz głównej ulicy
Nyamaty znajduje się magazyn Chicago, hurtownika piwa. Chicago, bardziej niż
Marie-Louise czy Theoneste, jego sąsiad, jest żywym dowodem istnienia czegoś w
rodzaju kupieckiego atawizmu. Niegdyś bogaty kupiec z Gikongoro, ocalony z
rzezi, po powrocie z wygnania w Burundi osiedlił się w Nyamacie, zrujnowany,
chory i zabiedzony. Pożyczył parę groszy i korzystając ze swego dychawicznego
gruchota, zajął się handlem, by w kilka lat później mieć największy brzuch,
najelegantszą żonę i największą ciężarówkę w promieniu stu kilometrów. Do późna
w nocy pod jego magazyn podjeżdżają rowerzyści i ładują na bagażniki całe
skrzynki primusa, by zaopatrzyć bary i restauracje.
Ale Chicago o niczym nie zapomina. Na werandzie hurtowni stoją krzesła, na
których przyjaciele, często niezbyt majętni, mogą usiąść i nie czekają długo, aż ktoś
wsunie im w dłoń butelkę. Tite, wirtuoz futbolu w latach sześćdziesiątych,
Dominique z bandy z Kayumby, Jean, były sędzia, ludzie z centrum, którzy lubią
gawędzić w tym strategicznym miejscu. Tego wieczoru smakują wśród głośnych
komentarzy ostatni produkt Amstela, czerwone piwo, które Chicago sprowadził z
Bujumbury. Widać stąd plac targowy i żarzące się kosze z węglem drzewnym,
wokół których krzątają się cienie obsługujące spóźnionych klientów, nim spoczną
na swych pagnes, by nazajutrz wstać w chwili otwarcia targu. W dali, w świetle
neonów w oknach salonów fryzjerskich, grupy młodzieży słuchają muzyki,
nigeryjskiego jujube czy ostatnich hitów coupe-decale, afrykańskiego hip-hopu z
Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przejście od mowy do pisma nie polega tylko na zamianie tego, co
powiedziane, na to, co napisane. To także zamiana tego, co zostało wyrażone
wprost w obecności drugiej osoby, na to, co mówi się, będąc z samym sobą: jest nas
co najmniej dwoje, gdy rozmawiamy w Nyamacie, w Kibungo czy w Rilimie, jest
się samemu w Paryżu, gdy pisze się, co zostało tam powiedziane. W chwili, gdy
robi się to w samotności przy stole, osoba, która mówiła w Nyamacie, nieuchronnie
znika za swymi zdaniami. Autor pracuje nad jej słowami, zastanawia się nad nimi,
wbrew sobie zmienia ich pierwotne przeznaczenie, dokonując ich transkrypcji na
użytek czytelników. Kiedy je zapisuje, słowa wcześniej nietknięte i autentyczne
zmieniają nieco sens, ponieważ zostają przeniesione na papier. Umieścić
świadectwa w książce i nadać im porządek oznacza zmienić świadków w bohaterów
książki.
Tym, co niepojęte w ludobójstwie, nie jest groza, odraza. Dlaczego miałoby
tak być? Niepojęte jest zniszczenie części wspomnień wraz ze zgładzeniem ludzi.
To destrukcja wspomnień milionów Żydów w Europie czy Tutsich w Rwandzie,
ponieważ ich pamięć została zniszczona i tylko ci, których zgładzono, mogliby
powiedzieć coś o tej destrukcji. W Nyamacie większość ocalonych sądzi, że
powinni mówić za umarłych, ale że nie są w stanie tego zrobić, nawet w imieniu
krewnego czy sąsiada zabitego w gąszczu papirusów tuż obok, nawet z miłości do
niego czy z przyjaźni. Mimo wszystko próbują, gdyż bez umarłych nie czują się
wiarygodni. Pismo nie może zastąpić świadectwa zmarłego, ale w pewien sposób
pomaga ocalonemu wprowadzić go do historii. Pisać, to także prześledzić to, co nie
zostało powiedziane.
Jak zapisać słowa innych? Nigdy wcześniej nie zadawałem sobie tego pytania i
dopiero po publikacji książki Dans le nu de la vie (Nagość życia) odkryłem, jak
bardzo zajmuje ono czytelników. Jak skondensować, wybrać, zmontować,
zbudować tekst na podstawie ustnych przjekazów? To niełatwe, a może być bardzo
złożone, lecz jest to naturalne zadanie pisarza, zwłaszcza jeśli powoduje nim impuls
literacki, jeśli jego celem jest wprowadzenie czytelnika w świat ludobójstwa, jeśli
pragnie przekazać historię. By owa książka później żyła własnym życiem, a jej
bohaterowie wiedli swą egzystencję jak ci, prawdziwi czy fikcyjni, z wszystkich
innych książek, i by słowa w niej zawarte mogły znaleźć drogę do czytelników.
Historia, ludzie, spotkania, zdania i obrazy mieszają się w tekście, który w
odmienny sposób oddaje przebieg wydarzeń. Taka literatura jest bardziej zawiła,
rozwija się powoli, spóźnia, jest bardziej metaforyczna, bardziej natchniona, ale z
tym samym skutkiem potrafi przekazać informację z jednego punktu w drugi, gdy
linia prosta, droga bezpośrednia, którą posługują się zwłaszcza dziennikarze, jest
zamknięta; a dzieje się tak zawsze po każdym ludobójstwie, w Europie, w Turcji, w
Rwandzie, ponieważ dziennikarze i w tym samym stopniu, jeżeli nie bardziej, ich
czytelnicy czy telewidzowie zderzają się z wydarzeniem wykraczającym daleko
poza zwyczajny bieg rzeczy.
Co myślą o tym ludzie w Nyamacie? Nie można udzielić odpowiedzi za nich,
ale zapewne raczej dobrze niż źle, gdyż inaczej nie można by napisać tej książki po
dwóch poprzednich. Dans le nu de la vie powstawała w ciężkiej, pełnej nieufności
atmosferze. Biały, Francuz, który całymi dniami wędruje po wzgórzach, by
zadawać pytania wciąż tym samym osobom, najczęściej chłopkom, musiał być
podejrzany. Ale los mi sprzyjał i splot szczęśliwych przypadków pozwolił mi
zachować umiar, zaś publikacja książki uspokoiła nastroje. Francuz nie tylko nie
zdradził, ale w dodatku wszyscy przyznali, że wiele dowiedzieli się o ludobójstwie
z lektury tej książki, nawet ludzie, którzy sami to przeżyli, gdyż przeczytali i
rozpoznali w swych własnych opowieściach idee czy odczucia dotąd
niewypowiedziane lub trzymane w sekrecie, często niejasne, gdyż zbyt bolesne czy,
jak sądzili, nie do wyrażenia, nieprawdopodobne, podejrzane dla innych.
Dzięki temu odkryciu można było pomyśleć o napisaniu Une saison de
machettes (Sezonu maczet). Owszem, w atmosferze całkowitego niezrozumienia,
gdyż trzeba było każdego ranka, całymi miesiącami odwiedzać więzienie i
rozmawiać z zabójcami, co przekraczało możliwości zrozumienia ocalonych,
przedstawicieli władz, rodzin i krewnych zabójców. W czasie mych licznych
podróży nikt nigdy nie pytał mnie, co zamierzam albo co wynika z tych moich
wizyt w Rilimie; nikt nie okazał najmniejszego zaciekawienia tym, co mogą mówić
zabójcy. Po publikacji niemal nikt nie przywoływał ich słów zamieszczonych w
książce i wszyscy starali się komentować i oceniać jedynie tekst pomiędzy ich
wypowiedziami, fragmenty odnoszące się do Historii i ukazujące analogię między
ludobójstwem Żydów i Tutsich.
Oczywiście, sami zabójcy nie zajrzeli do pierwszej książki i tylko pobieżnie
przejrzeli drugą. Przyjęli ją jak jakiś obojętny, nieoczekiwany prezent,
podziękowali jak za każdy dar z zagranicy, bez słowa krytyki. Po uwolnieniu z
więzienia nikt nie robił im z tego powodu przykrości, ani administracja, ani
sędziowie, chociaż te opowieści pozostają w całkowitej sprzeczności z ich
zeznaniami z procesu. Kiedy stwierdzili, że ta książka w niczym im nie zagraża,
niczemu nie starali się przeczyć, tym bardziej że byli przygotowani na dożywotnie
więzienie.
W tym miejscu książki korzystam z okazji, by wrócić do kwestii zadziwiającej
wylewności zabójców, zwłaszcza Leoporda, jakże odmiennej od milczenia,
kłamstw, zaprzeczeń, luk w pamięci charakteryzujących wszystkich innych
zabójców z czasów ludobójstwa, o czym wspominałem na wstępie. Dlaczego akurat
ci zgodzili się wspominać i opowiadać? Wyróżnić się na tle innych Hutu, Niemców,
Khmerów, Turków? Czyżby to były jakieś niezwykłe osobowości? Z pewnością nie,
ta skłonność umysłu jest odbiciem wyjątkowych warunków, w jakich, z wolna, w
miarę upływu czasu, zaczynali mówić. Żyli w więzieniu pośród siedmiu tysięcy
pobratymców, nie wiedząc, że zostaną wypuszczeni znacznie wcześniej, niż mogli
przewidywać, i sądzili, że pozostaną tam na zawsze, chyba że umrą podczas
epidemii. Ponadto zostali już osądzeni i nie wydawało im się, by ich opowieści
mogły im w czymkolwiek pomóc czy zaszkodzić. Tym bardziej iż byli przekonani,
że żadnego z ich słów nie przekażę nikomu na zewnątrz, ani sędziom, ani sąsiadom,
ani ich rodzinom, a tylko umieszczę w książce, która zostanie wydana tak daleko
stąd, że nawet nie zaprzątali sobie tym głowy.
I, co jeszcze ważniejsze, do chwili, w której zgodzili się mówić, nie mieli
jeszcze ani razu okazji zetknąć się z rodziną ofiary czy z obcokrajowcem, nie byli
na bagnach, bowiem w kilka godzin uciekli ze swych wzgórz, by schronić się w
obozach na terenie Konga, skąd wrócili, by natychmiast trafić do więzienia. Toteż w
chwili, gdy spotykam się z nimi w Rilimie, żyją w zamkniętym świecie, w którym
kłamstwa i milczenie przestają być użyteczne. Owszem, wiedzą, że ich czyny budzą
we mnie odrazę i że nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnego odruchu sympatii,
jednak już w Rilimie uznali, że moim celem nie jest rzucanie oskarżeń.
Paradoksalnie, nadal godzą się o tym rozmawiać, także po zwolnieniu z więzienia, z
rozpędu, że się tak wyrażę. Są serdeczni i otwarci, nigdy słowem nie nawiązują do
książki. W ich domach, tak jak w więzieniu, tylko Innocent jest zawsze świadkiem
rozmowy, bowiem przywykli do niego, ale gdy tylko zbliża się ktoś inny, nawet
kolega z czasów rzezi czy więzienia, stają się ostrożniejsi lub milkną.
Jednak próba zamknięcia ich w jakiejś jednej kategorii byłaby nieuczciwa. Na
każdym etapie pracy nad Une saison de machettes i nad obecną książką każdy z nich
reagował odmiennie. lgnace, z początku najbardziej oporny, najbardziej przebiegły,
okazał się w końcu najbardziej interesujący i najdokładniejszy. W odróżnieniu od
takiego, dajmy na to, Pio, który był jednym z najbardziej skorych do rozmów w
więziennym ogrodzie, a później, podczas ostatnich wywiadów, stał się cynicznym
kłamcą. Czy lgnace, starszy, biedniejszy, jest bardziej rozgoryczony i świadomy
klęski? Czy Pio nabrał wigoru dzięki małżeństwu, dzięki odziedziczonej plantacji
bananów, dzięki meczom piłkarskim? Nie wiem i bynajmniej nie przejmowałem się
stanem ich ducha, zadowalając się słuchaniem i spotkaniami z nimi, takimi, jakimi
byli.
Z ocalonymi, którzy występują w pierwszej książce, moje relacje są szczere, o
wiele bardziej złożone i nieprzewidywalne. Wszyscy włączyli się w pracę nad
książką, każdy na swój sposób, później wszyscy ją przeczytali, w każdym razie
fragmenty zawierające ich własne opowieści, i mówili o tym. Wypytywali ich o to
przyjaciele, krewni, koledzy i często obcokrajowcy.
Niektóre kobiety, jak Edith, niezmiennie przyjazna, czy Odette, z którą dialog
jest trudny, nie chciały kontynuować rozmów, nie starając się nawet tego wyjaśnić.
Sylvie zmienia nastroje jak sukienki, raz jest egzaltowana, dokładna, pełna
pesymizmu, kiedy indziej nieobecna, unika odpowiedzi, to znów staje się frywolna,
tryska optymizmem i wydaje się wszystko bagatelizować. Lubi prowokować nie
dlatego, by podkreślić swoją oryginalność czy z zamiłowania do sprzeczności, po
prostu nie chce odgrywać tylko jednej roli i zaznacza w ten sposób złożony stan
swego ducha. Inaczej niż Francine, która zaczyna każdy wywiad, jakby to był
kolejny odcinek jakiegoś serialu, który stara się opowiedzieć, nie pomijając
żadnego szczegółu. W przypadku innych ta książka zmieniła ich sposób zachowania
przed mikrofonem, choćby Marie-Louise, która zaczyna nagle powtarzać
zasłyszane slogany, gdy tylko włączę magnetofon, po czym wybucha śmiechem,
kiedy zwracam jej na to uwagę. Innocent, który zaczął głębiej rozważać swoje
odpowiedzi i z chęcią uczestniczył w powstawaniu książki, czy Jean-Baptiste,
czerpiący wielką intelektualną przyjemność nie tylko z refleksji nad tym, co mówi,
ale także z rozważań nad samym sobą jako świadkiem, i przed każdym wywiadem
musi założyć odświętne ubranie oraz wypić primusa.
Najdziwniejsza, szczególnie w ostatnich latach, jest Berthe. W pewien sposób
ona także jest najbardziej sama czy samotna, mimo iż żyje wśród swych sióstr i
dzieci. Ma najbardziej melancholijne usposobienie. Mówi głosem łagodnym i
cichym. Opowiada o sobie w sposób coraz bardziej precyzyjny i to jej się wyraźnie
podoba, nie jako forma terapii, raczej próba ustalenia, kim jest i kim mogłaby być:
wspaniałą młodą kobietą, zasługującą na życie, które mogło być naprawdę
pasjonujące.
Jeannette, Claudine, Angelique, Janvier są równie naturalni jak kiedyś. Ta sama
naiwność Jeannette, którą zawsze przerasta to, co się jej przydarza; niezmienna
ostrożność Janviera, zwłaszcza od czasu, gdy nie mogąc odbudować rodzinnego
stadła, zaciągnął się do armii; wciąż taka sama trzeźwość umysłu Angelique czy
skłonność do kpin Claudine. Tyle że mijają lata, coraz więcej nas łączy, zawiązuje
się przyjaźń, zaś oni spotykają się stale z oficjalnym językiem, jakiego się używa,
by mówić o ludobójstwie w radiu, w kościele, na posiedzeniach gaęaęy - podobnie
jak Hutu, którzy posługują się na przykład bez oporów słowami „ocalony" oraz
„ludobójstwo", niegdyś nie do wymówienia. Tyle że nie poruszają ich już tak
bardzo stawiane im pytania ani wspomnienia przez nie wywołane, nie dziwi ich już
historyczne znaczenie ludobójstwa Tutsich, a zainteresowanie, jakie wzbudzają
niektórzy z nich po publikacji poprzednich książek, sprawia, że przywykają do tego
rodzaju dialogu.
Nocą gwiazdy tak bardzo zbliżają się do Nyamaty, że nie tworzą już sklepienia,
lecz mnogość iskrzących się ogni, które czasem mrugają, czasem oślepiają, są
niemal gorące tak jak na pustyni. Gdy wiatr rozproszy chmury, bez względu na to,
jaki kształt ma księżyc, gwiazdy oświetlają pozbawione latarni ulice, drogi bez
samochodów, jakby nie można już było zostawić tych wzgórz w ciemnościach. To
dziecinnie łatwe, odnaleźć Wielki Wóz i znane konstelacje, pomimo zamieszania,
jakie wywołują spadające gwiazdy, przemykające w dali niczym błyskawice czy
sunące wolno po niebie, które mijają się, nigdy nie zderzając. To prawdziwa
rozkosz dla oka, obserwować bez końca ich niebiańskie igraszki. A jednak nikogo
nie wydaje się to tutaj cieszyć, ani dorosłych, którzy gawędzą na podwórzach
domów, ani młodych urwisów, knujących coś za żywopłotem czy dalej, w
zagajniku, ani przechodniów sunących chwiejnie po ulicach lub żwawym krokiem
wracających do domu.
Przez całą noc ludzkie sylwetki przechodzą przed barem Marie-Louise,
szepcząc w półmroku. Krowy kroczą powoli, kołysząc się na boki, najedzone do
syta albo wyczerpane całym dniem na pastwisku, i porykują głucho, jedna za drugą.
W dali szczekanie bezpańskich psów zastępuje ptasi jazgot. Szczekają pojedynczo
lub całymi sforami, a odpowiada im żałosny jęk szarego szakala, jednego z tych,
które widuje się często na szlaku.
Bóg nie porzucił Rwandy

Lisa Rosenthal podała herbatę na trawniku przed swym domkiem w Kfar Blum,
kibucu na wzgórzu, na północy Izraela, w gorącym i zielonym regionie nieopodal
wzgórz Golan i granicy z Libanem. Przyjemne popołudnie dobiegało końca i
patrzyliśmy na grupkę ludzi kibicujących amatorskiemu meczowi siatkówki. Nieco
dalej młodzież flirtowała ze sobą, sącząc milk shaki w wygodnych leżakach.
Lisa Rosenthal zamieszkała w tym kibucu, gdzie wszyscy zwracają się do niej
czule po imieniu, w 1963 roku, kiedy to, jak wspomina, była wielka powódź.
Urodziła się w Pradze, miała osiemnaście lat, gdy została deportowana do obozu
zagłady w Birkenau, ale ocalała. Ta postawna elegancka dama, erudytka mówiąca
pięcioma językami, niezwykle barwna postać jak cała ta inteligencja starej Europy
Wschodniej (dziś nie sposób sobie nawet wyobrazić, jak bardzo będzie jej
brakować współczesnej Europie), opowiedziała mi o swych losach, o rodzinie, o
studiach, łapance, deportacji, o tym, jak uprawia ogród ze swoją przyjaciółką i
rodaczką Iriną. Wspomniała też o długich latach samotności, mimo iż żyje teraz
otoczona szacunkiem i czułością innych mieszkańców kibucu. W pewnym
momencie mówi:
- Nie czuję się już Czeszką, nie czuję Izraelitką, żyję na uboczu, w kibucu. Nie
czuję się też już, rzecz jasna, Żydówką. Szczerze mówiąc, czuję się trochę samotna.
- Nie czuje się już pani Żydówką? Tutaj? Co to znaczy?
- Chcę powiedzieć, że nie czuję się już Żydówką jak kiedyś, w rodzinie:
modlitwy w synagodze Maisela, strudle z makiem, śluby i święta Jom Kippur czy
Purim w restauracji Shalom, w mojej dzielnicy Josefov. Po wyjściu z Birkenau
sama idea Boga wydawała mi się groteskowa. A czytanie Tory bezużyteczne. Mój
judaizm, jak cała reszta, zniknął.
W dwadzieścia lat później, pewnie za sprawą smutnej ironii w jej głosie, słyszę
wciąż te słowa o wierze zniszczonej wraz z całą resztą w obozie.
Bardzo wielu ludzi, którzy przeżyli Shoah, także to wyrażało, każdy na swój
sposób. W swym dialogu z pisarzem i rodakiem Fernando Cameronem, Primo Levi
mówi: „Ponieważ był Auschwitz, nie może być Boga. Auschwitz jest dowodem na
nieistnienie Boga. To dylemat. Nie znajduję, szukam. Ważne, by na tę drugą
czynność postawić bez wahania".
Gdy zapytałem o te zdania Innocenta Rwililizę, który jak większość
Rwandyjczyków zna historię ludu żydowskiego jedynie z Biblii, co wyklucza
znajomość ostatnich stuleci, raz jeszcze przeczytał je uważnie, po czym
odpowiedział: „Z jednej strony to ma sens, oczywiście. To prawdziwy dylemat. My
także go znamy. Na Kayumbie wzywaliśmy Boga od rana do wieczora, w końcu
przestałem, widząc tylko maczety. I jak wielu innych ja także stawiałem sobie
pytanie o istnienie Boga na początku rzezi, kiedy jeszcze w coś wierzyliśmy, i na
końcu, gdy nie wierzyliśmy już w nic. Ponieważ podczas masakry po prostu nie
myślało się już o tym, by wierzyć.
Z drugiej strony, Bóg jest kimś, kogo nie można nie znać, kogo nie można
obrazić, w każdym razie tutaj. My, czarni, wierzymy w Boga jeszcze mocniej niż
wy, biali. Ten włoski filozof miał prawo mówić o jego nieistnieniu, ale nikt w
Afryce nie zechce go wysłuchać".
W Afryce ateizm wydaje się niezrozumiały. Idea świata bez Boga, choć tak
rozpowszechniona, tutaj jest niepojęta, a masakry w niczym tego nie zmieniły. W
trzynaście lat później nie sposób spotkać w regionie Nyamaty choćby jednej osoby,
która głosiłaby otwarcie swój ateizm jako konsekwencję ludobójstwa.
Jednak wtedy, jak podkreśla Innocent, wydarzenia rzeczywiście ogołociły z
wiary wiele osób i do dziś stanowi to dla nich problem, jak dla Cassiusa, który
wyjaśnia: „Może Bóg nie mógł zmagać się z wszystkimi winowajcami. Ciągle w
Niego wierzę, bo niewiara byłaby zbyt ryzykowna. Ale nie jest już naszą jedyną
nadzieją i przestałem na Niego liczyć tak jak kiedyś".
Rankiem 11 kwietnia 1994 roku, gdy trzy nieskazitelnie białe wozy pancerne
międzynarodowej brygady MINUAR przyjeżdżają po białe zakonnice oraz księży
do parafii i zaczynają się masakry na placu targowym, pierwsze odruchy wiernych
z ludu Tutsi są całkowicie różne od zachowań Hutu. Tutsi od razu zwracają się do
Boga, pędzą, by schronić się w kościołach Nyamaty i N'taramy. Ci, którym się to
nie udaje, uciekają do lasów i na skraj bagien. Tworzą się tam zgromadzenia
modlących się i śpiewających ludzi, do czasu pierwszych ekspedycji.
Natomiast Hutu omijają kościoły i świątynie, prócz tych, które zajęli Tutsi,
gdzie idą, by ich zabić. Adalbert tak wspomina swoją ostatnią wizytę w kościele w
Kibungo: „W niedzielę rano wróciliśmy, by pójść na mszę, o wyznaczonej
godzinie. Oni się nie zjawili. Uciekli już do buszu. Popędzili przed sobą krowy.
Byliśmy zawiedzeni, zwłaszcza że to niedziela. W gniewie wypadliśmy za drzwi
kościoła. Zostawiliśmy Pana i nasze modlitwy wewnątrz, by szybkim krokiem udać
się do domów. Zmieniliśmy odświętne ubrania na robocze, chwyciliśmy maczety i
maczugi. I poszliśmy zabijać". A później dodaje: „Na bagnach mianowano mnie
szefem zabójców... W więzieniu mówiono, że jestem charyzmatycznym przywódcą,
bo śpiewałem z zapałem. Lubiłem śpiewać Alleluja...".
Natomiast Alphonse tak pamięta swoje wejście do kościoła w Ntaramie,
pękającego w szwach od uciekinierów Tutsi: „W czwartek, gdyśmy tam wkroczyli,
ludzie leżeli w półmroku. Ranni, na widoku, między ławkami; zdrowi ukryci pod
ławkami; martwi w przejściach, do samego ołtarza. Tylko my zakłócaliśmy spokój.
Oni czekali na śmierć w ciszy kościoła. Dla nas nie miało już znaczenia, że
znajdujemy się w domu Boga...".
Jego żona Consolee Murekatete przeżywała tę sytuacje zupełnie inaczej:
„Bałam się. Myślałam o Boskiej karze. Czułam, że te nieludzkie rzezie sprowadzą
na nas nieszczęście, a cała ta krew pomstę z nieba. Wiedziałam, że Bóg może
interweniować w każdej chwili, jak w Biblii. Myślałam o Egipcie, o Gomorze.
W dniu, w którym opuściliśmy dom, nie zabierając niczego, by ruszyć do
Konga pośród świstu kul, ucieczka wydawała się gorszym przekleństwem niż
śmierć. Straciliśmy majątek, zapasy, dach nad głową, porzuciliśmy pola
odziedziczone po przodkach i naszą parafię, by spędzać noce jak potępieńcy przy
drodze, wśród złorzeczeń, wydani na pastwę chorób. Pomyślałam wtedy: oto czas
zemsty, apokalipsy i mroku".
Jeśli nawet Hutu oddalają się od Boga, nie posuwają się do tego, by całkiem się
Go wyrzec. Zdrowy rozsądek każe im zachować z Nim kontakt, choćby potajemnie,
skoro nie można inaczej, jak wyjaśnia Fulgence: „Działałem przy kościele,
organizowałem spotkania wiernych na wzgórzu Kibungo... Podczas masakry
postanowiłem się więcej nie modlić. Wykluczyliśmy Tutsich z dzieła stworzenia,
spośród ludzi, a nawet spośród zwierząt. Wydawało mi się, że nie należy mieszać
Go do tego... Jednak gdy ogarniał mnie strach, nagle w środku nocy, jeśli w ciągu
dnia zbyt wiele się działo, prosiłem Boga, by wyświadczył mi tę łaskę i pozwolił
przestać choć na kilka dni".
Lub, jak potwierdza lgnace: „Na pewien czas przestaliśmy być zwykłymi
chrześcijanami, musieliśmy zapomnieć o nakazach, których uczyliśmy się z
katechizmu. Trzeba było przede wszystkim słuchać naszych szefów. A Boga
dopiero potem, długo, długo potem, gdy będziemy się spowiadać i pokutować po
zakończeniu roboty".
Tylko Leopord, człowiek skłonny do przesady, mówi o całkowitym zerwaniu:
„Niektórzy twierdzą dzisiaj, że podczas rzezi modlili się o przebaczenie. Zmyślają.
Śpiewali te swoje Alleluja tylko wtedy, gdy udało im się wypłoszyć jakiegoś Tutsi.
Nikt ani razu nie słyszał tam Ave Maria, próbują tylko wcisnąć się przed kolegów w
kolejce po skruchę. Tak naprawdę myśleliśmy, że możemy już dać sobie radę bez
Boga. Dowód - zabijało się nawet w niedzielę i nikt tego nie zauważał".
W Nyamacie, pozbawionej księgarni jak większość małych afrykańskich miast
- w Kigali są tylko dwie - szkolne podręczniki i Biblia to dla wielu jedyna lektura.
Co ciekawe, to Stary Testament jest tekstem jeśli nie najczęściej cytowanym przez
księży, to w każdym razie najbardziej znaczącym i najczęściej czytanym przez
wiernych; a ci ostatni, kiedy się modlą, zwracają się przede wszystkim do Jahwe,
wszechmogącego, wiecznego Boga, który jest nieprzejednany i groźny, którego
wybuchy gniewu i bliska zażyłość z Abrahamem, Mojżeszem czy Salomonem są im
dobrze znane, natomiast znacznie rzadziej modlą się do Jezusa czy Matki Boskiej,
wyraźnie mniej popularnych.
Ta uprzywilejowana relacja z Bogiem zemsty sprawia, że dziś trudno jest
usłyszeć, że ktoś wyparł się wiary, dowiedzieć o duchowych rozterkach czy
wątpliwościach, które mogły ogarniać ocalonych na mokradłach, gdyż, jak
podkreśla Jean-Baptiste Munyankore: „Na bagnach niektórzy szemrali, że Bóg
przestał istnieć, skoro nie dał żadnego znaku swojej obecności. Ale nikt nie
ośmielił się wyrażać głośno swojego sprzeciwu, gdyż zawsze wiedzieli o Jego
wielkiej mocy i mimo wszystko było to zbyt ryzykowne".
Berthe, Claudine i Angelique, które w czasach masakry były dziewczynami,
najlepiej wyrażają ten duchowy zamęt.
Angelique:
„Byłam ochrzczona, ale niezbyt gorliwa w wierze. Powtarzałam to, co
wszyscy, ale o nic nie prosiłam. Jednak w pierwszych dniach ludobójstwa zrobiłam
się bardzo pobożna, naprawdę, modliłam się co dzień, stale zwracałam się do Boga,
ale nie tak jak kiedyś. Gdy musieliśmy cały dzień kryć się w wodzie, modliliśmy
się, by zapomnieć o strasznej groźbie maczet, ale w głębi duszy nie modliliśmy się
już o ocalenie. Im więcej widzieliśmy trupów pośród trzcin, tym mniej wierzyliśmy
w istnienie Boga, zwłaszcza że tak bardzo prosiliśmy, by podał nam dłoń.
Nie mieliśmy już nadziei, ale modliliśmy się nadal. Modliliśmy się, by mieć
jakieś towarzystwo, by nie stracić odwagi i dalej móc samotnie ukrywać się w
błocie. Gdyż tylko słowa modlitwy same cisnęły się na usta. W końcu przestaliśmy
się modlić. Nie myśleliśmy już o wierze czy niewierze, bo właściwie nie
myśleliśmy już wcale. Nie mówiliśmy już niczego, co by miało jakikolwiek sens".
Claudine:
„Po wyzwoleniu trzeba było wrócić do chrześcijańskich nawyków. Straciłam
całą rodzinę, nie wiedząc, jak kto zginął. Któregoś dnia podczas suszy zmęczenie i
smutek dopadły mnie na polu, poczułam się zbyt samotna i nie wiem, jak to się
stało, ale zaczęłam się modlić, by odnaleźć choćby jednego krewnego. W kilka dni
później spotkałam na drodze starszego brata, żył, a ja o tym nie wiedziałam. Oto
jak znów stałam się chrześcijanką.
Ale dopiero po pięciu latach poczułam trwogę przed Bogiem. Wcześniej
myślałam, że masakry mogą znów się zacząć, i bałam się tylko maczet. Najpierw
musiałam odnaleźć spokój, uwierzyć w bezpieczne życie na wzgórzach, poznać
mojego męża, człowieka bardzo pobożnego. Trzeba odnaleźć wewnętrzny spokój,
by powróciła religijna obawa przed śmiercią.
Należę do Kościoła zielonoświątkowy jak mąż. Atmosfera nie jest już tak
przyjemna jak kiedyś. Słyszę, jak Hutu śpiewają, że Bóg wszystko wybaczył. Znam
jednego rolnika, który ściął moją siostrę, wypuszczono go z Rilimy ot tak, nie
musiał się z niczego tłumaczyć. Ma złość wypisaną na twarzy, w barze przechwala
się, że nie boi się ludzi ani Boga, nawet tego, że może wrócić do więzienia. Gdy
spotykamy się na drodze, podajemy sobie ręce. Godzę się na to, by nie narazić się
Panu Bogu, by nie spojrzał złym okiem na moją rodzinę. Bardziej się Go obawiam
niż ostrzeżeń władz. Modlę się, myśląc o tym, co będzie dalej, o lepszy los dla
mojej rodziny. Gdy chodzi o życie na ziemi, nie spodziewam się już niczego od
nieba".
Berthe:
„Jako dziecko modliłam się co niedzielę, byłam ochrzczona i przyjęłam
wszystkie sakramenty. Na bagnach zaczęłam się modlić, by mnie oszczędzono.
Modliliśmy się rano, po czym kryliśmy się w papirusach. Stare kobiety lubiły
modlić się także wieczorem i odmawiały litanie z różańcami w dłoniach. Im dłużej
trwały rzezie, tym trudniej było się modlić. Podczas ekspedycji interahamwe
śpiewali, że Bóg opuścił Tutsich albo że porzucił Rwandę i nie wróci przed końcem
masakry, a my sami zaczynaliśmy w to wierzyć.
30 kwietnia, w dniu straszliwej rzezi, za bardzo się bałam, przestałam się
modlić. Najpierw pomyślałam, że szatan jest silniejszy od Boga, odwrotnie niż nas
uczono. Później przestałam przejmować się Bogiem i szatanem, nie miałam już ani
wątpliwości, ani pewności, nie miałam już w co wierzyć, najwyżej w to, że zostanę
ścięta. Nie mogłam już liczyć na niczyje wsparcie, nie miałam o czym myśleć,
najwyżej by przetrwać jeszcze dzień z dziećmi, które miałam przy sobie.
Wyszliśmy żywi z bagien. Trzeba było żyć dalej i strach przed Bogiem
naturalnie powrócił. Myślałam, że skoro udało mi się ocaleć, powinnam znów stać
się wierząca, że dość nacierpiałam się ze strony Hutu, bym miała w dodatku narażać
się na straszny gniew Boga. Ale nie chodzę już na mszę w niedzielę. Jeśli ktoś
pamięta zabójców w świątyni, z maczetą w ręku, cofa się, widząc drzwi kościoła;
lub jeśli słyszy, jak teraz jeden przez drugiego przekrzykują się w chórze, by
wymazać grzechy, nie mówiąc słowa o tym, co zrobili.
Myślę, że jeśli modlitwa nie mówi prawdy, nie da się jej dzielić. Moim
zdaniem ocaleni idą do kościoła, by poczuć się mniej samotnie w towarzystwie
współbraci. Zabójcy chodzą tam, by się uśmiechać i uprzejmie zagadywać innych. A
Kościół trzyma się polityki pojednania narzuconej przez władze w Kigali. Bo w
kościele trzeba przecież przełknąć słowa księdza, jakiekolwiek by były.
Przyjmujemy to, w co nie wierzymy, gdyż siedzimy wśród innych wiernych w
miejscu świętym. Ale zaraz po wyjściu z kościoła nie ma po tym śladu.
Kiedyś religia była częścią wychowania. Rwandyjscy uczniowie bardzo się
przykładali, a księża chodzili dumni, wszyscy ich szanowali. Teraz wiemy, że to
ksiądz zebrał ludzi, których ścięto w kościele. Przez trzy dni powtarzał, żeby
zachować spokój i się modlić. A któregoś ranka odjechał z kościoła białym
pojazdem, nie żegnając się słowem ze swoimi wiernymi, nawet nie życząc im
szczęścia. Kiedyś dziedziczyło się religię po rodzicach i jeśli ochrzczono cię jako
katolika, miałeś też katolicki pogrzeb. Dziś to wszystko się zmienia. Wierni przez
pół roku chodzą do adwentystów, a jeśli to im nie odpowiada, przechodzą do
zielonoświątkowców, kiedy i to się nie sprawdza, wracają do dominikanów.
Niektóre stare kobiety zmieniają Kościoły trzy razy do roku.
Wielu dawnych wiernych opuściło Kościół jak ja, wielu szuka pociechy w
innych Kościołach. Na tym wzgórzu w ciągu pięciu lat powstało pięć świątyń".
A jeszcze więcej w Nyamacie. Kiedy Marie-Louise zbudowała ceglany dom
przy wjeździe do osady, liczyła na spokój. Jakież musiało być jej przerażenie, gdy
w niedzielę usłyszała za murem odgłosy mszy nagłośnionej przez potężną
aparaturę. To Świątynia Syjonu, sekta z zamożnych dzielnic stolicy, postawiła swój
namiot na ziemi niczyjej. Kaznodzieja, kabotyn, który obwołuje się trzynastym
apostołem, przemawia w obecności fanatycznych tłumów, szalejących orkiestr,
histerycznych owieczek, a tym seansom płaczów i lamentów towarzyszą głośne
wrzaski.
Zjawiają się tam lekarze i pielęgniarki, żony bogatych kupców, trenerzy
drużyny piłkarskiej, ładne kobiety, wielu młodych, wielu Hutu. Przy głównej ulicy
Kościół Odnowy (Restauration's Church) rywalizuje ze świadkami Jehowy, a z
oddali, ze wzgórza Mayange odpowiada im Kościół Wstrzemięźliwych. I tak jedna
sekta rywalizuje z drugą, od osady do osady, poprzez busz, aż do więzienia w
Rilimie, co poświadcza Joseph-Desire Bitero, siedzący w oddziale skazanych na
śmierć:
„Tylko Bóg nas nie opuszcza. Tylko On nas wspiera i pomaga uwolnić się od
trosk, które nas dręczą na ziemi. Dlatego więźniowie modlą się najbardziej żarliwie.
W oddziale skazanych na śmierć mamy nadzieję na jak najdłuższe życie. Robimy
wszystko, by nie czuć się samotnie. Żyć w więzieniu, unikając ostatecznej kary,
można jedynie dzięki łasce Boga. Tutaj Kościoły i sekty krążą od rana do wieczora.
Więźniowie często zmieniają religię, idą za tym, kto więcej obiecuje w kazaniach.
Wiele sekt rozdziela żywność i ubrania, zachwala się lepiej niż inne, nie tylko głosi
przebaczenie, udziela też rozgrzeszenia. Paraduje jak pawie".
W kulminacyjnym punkcie kazania kapłan Świątyni Syjonu, ubrany w obcisłe
spodnie i koszulę z żabotem, rozpoczyna pasjonujący seans egzorcyzmów. Raz
wzywa na scenę zarażonych wirusem HIV, kiedy indziej kaleki. Obmacuje ich,
wrzeszczy do nieba: „Niech odejdą demony AIDS, niech odejdą demony paraliżu!",
elektryzuje tłumy, chór śpiewa Alleluja, kaznodzieja skacze, podryguje, w końcu
zapowiada natychmiastowe uzdrowienie wiernych. Jednego dnia obiecuje ślub
ocalonym wdowom, innego grzmi: „Niech odejdą demony ludobójstwa!", i wzywa
na estradę zabójców, obiecuje im bilet do raju.
Marie-Louise tak komentuje to kłopotliwe sąsiedztwo: „Nie wydaje mi się, by
ludzie szli tam naprawdę z potrzeby serca, myślę, że gromadzą się, by poczuć
uniesienie i zapomnieć. Atmosfera jest gorąca, muzyka radosna, często chodzi tam
młodzież. Widzą w tym pewne korzyści. Nie muszą czytać Biblii, długo się modlić,
mają tylko śpiewać Alleluja i czasem odmawiać modlitwę pokutną. Wiernych
chrzczą w sadzawce nazywanej Jordanem, mówią im, że ta woda zmywa wszystkie
grzechy i oczyszcza z chorób. Zabójcy ustawiają się więc na czele kolejki. Liczą na
to, że zgromadzeni będą się za nich modlić, pomogą im uzyskać łaskę".
Wykwit sekt religijnych w Afryce nie jest czymś nowym, zwłaszcza w tej
subsaharyjskiej strefie, która traci swe tradycyjne cechy. Organizują one prawdziwe
niedzielne widowiska, czasem komiczne, czasem groteskowe. Rwanda, niegdyś pod
opieką solidnego flamandzkiego kleru, od chwili pospiesznej ucieczki episkopatu w
czasach ludobójstwa nie może się im oprzeć, podobnie jak sąsiednie kraje.
Innocent Rwililiza, kiedy ma już w żołądku cztery czy pięć primusów i
powracają bolesne wspomnienia żony i syna zamordowanych w kościele, mówi:
„W pierwszych dniach na Kayumbie był chłopak, który biegał z radiem na baterie.
Wieczorem słuchaliśmy, chcieliśmy przecież usłyszeć, że papież czy jakiś
arcybiskup zakazuje Hutu ścinania dzieci, przynajmniej w kościołach. Ale ten polski
papież nie otworzył ust, dopiero później, by bronić swego biskupa Misago, gdy
jego ornat splamiła krew Tutsich. Jego Ekscelencja Misago uczył mnie w szkole
pedagogicznej. Był najbardziej inteligentnym, świetnym nauczycielem, bardzo
miłym, bardzo cierpliwym, miał wielką wiedzę, uczył się Biblii w Rzymie, splamił
się w Gikongoro".
Mniej gwałtowna, ale bardziej rozgoryczona Marie-Louise: „Chrześcijanie nie
okazywali wiele człowieczeństwa w czasach ludobójstwa. Nie wyrzekłam się Boga i
mam ciągle różaniec, ale nie czuję się już dobrze w tej religii. Przestałam chodzić
na msze. Kiedyś bardzo to lubiłam, śpiewy rozgrzewały mi serce. Cieszyły mnie
chrzciny i śluby. Teraz idę i czekam, aż ceremonia się skończy. Nie czuję już zapału
ani ludzkiej bliskości. Kościół stał się teatrem. Ocaleni przychodzą dziękować za
życie. Zabójcy pokornie czekają na eucharystię. Jeśli zabili dziesięć czy piętnaście
osób, łykają trzy hostie, ale nie stać ich choćby na jedno słowo przepraszam dla
zabitych".
Inni zabójcy nie tracą już czasu na takie rzeczy i usprawiedliwiają się, jak
lgnace: „Kto chodzi do kościoła, spodziewa się, że spotka go jakieś dobro. Prosi o
deszcz, o dobre zbiory, o kolejne dzieci, o zdrowie, pojednanie z ludźmi. To strata
czasu, przepraszać w modlitwach za popełnione morderstwa, które ci doskwierają i
ściągają na ciebie złe spojrzenia. Modlić się za przeszłość, to na nic. W niedzielę
wolę szukać szczęścia na polu, niż wkładać odświętne ubranie i iść na mszę".
Boniface, siedząc na werandzie baru w Nyarunazi, nieco wyżej na zboczu
wzgórza, z butelką bananowego wina w dłoni, tak na to odpowiada: „Nie mogę się z
tym zgodzić, ale to rozumiem. Ja także wracam ze świata umarłych. Jestem
księdzem, który ocalał".
Boniface, chudy, z dobrotliwym uśmiechem, twarzą pomarszczoną od trosk,
oczyma pożółkłymi od malarii i alkoholu, nosi kapelusz z szerokim rondem i
pasterski kij, podartą marynarkę i ubłocone pasterskie spodnie. Jego głos jest
poważny i łagodny zarazem: „Byłem hodowcą, nauczycielem, byłem Tutsim i
praktykującym katolikiem. W spokoju uprawialiśmy pola, nie obawiając się innych
chrześcijan. Poszedłem ze swoimi na bagna, na dobre i na złe. Co dzień coraz
więcej z nas zabijano, a jednak nie mogłem uwierzyć, że Bóg zgodzi się na
zniknięcie swego ludu Tutsi. Prosiłem o łaskę, bym mógł przeżyć kolejny dzień.
Gdy w końcu wyszedłem cało z mętnej wody, pomyślałem: skoro Bóg wysłał
do mnie anioła, odwdzięczę się. Chwyciłem pasterski kij i ruszyłem do miasta, by
zdobyć wykształcenie teologiczne. Zostałem wikarym w Kibungo, odprawiam
nabożeństwa przy ołtarzu. Oczywiście, muszę się hamować i jakoś to znosić, gdy
widzę naprzeciwko tych, którzy ścigali nas z maczetami.
W kazaniach mówię o Bogu, o okazywaniu współczucia, o pojednaniu.
Atmosfera jest dobra, śpiewy, czytanie Pisma, wierni słuchają z uwagą. Ale gdy
tylko wspomni się o masakrze, powie o bagnach, Hutu się oburzają, twarze im się
krzywią i to koniec. Na mszy nie mówi się o zabójstwach, żeby nie zrazić Hutu.
Mogą wstać podczas homilii, wyjść i nigdy nie wrócić. Gdybym chciał bawić się w
prowokatora, kościół byłby pusty.
Wszędzie jest tak samo, wszyscy księża unikają tematu ludobójstwa. Toteż
głoszę potrzebę przebaczenia, miłość bliźniego, zachęcam do sąsiedzkiej pomocy
podczas suszy. Uczę cierpliwości, ponieważ wiara przygasła, nalegam. Gdybym nie
wierzył, że Bóg wyjdzie cało z każdej sytuacji, moje ocalenie byłoby bezcelowe".
Pio i Josiane

Pod koniec sierpnia Innocent Rwililiza wysłał mi list do Paryża:


Mój drogi Jeanie,
u nas wszystko w porządku, jest bardzo gorąco, niedługo będziemy zbierać
fasolę, na początku września. Wszyscy Pańscy znajomi czują się dobrze i bardzo
chcieliby znów Pana zobaczyć. Nie będę się rozwodził, chcę Panu tylko opisać ślub
Pio.
W sobotę 13 sierpnia o dziesiątej rano Pio, w towarzystwie rodziny, przyjaciół
z więzienia i ludzi z jego rodzinnej prowincji (Gitaramy), wsiada do pick-upa
Hilux, by odwiedzić Umwrerwę Josiane (ocaloną z ludobójstwa), oświadczyć się jej
i podarować jej rodzinie prezent. Zaproszeni sąsiedzi i krewni narzeczonej,
oburzeni, że Pio uczestniczył w mordach, przyjmują go chłodno, tak jak całą ekipę.
Toczą się rozmowy i Pio dostaje narzeczoną za krowę. Nie wykonują żadnych
wrogich gestów, ale ludzie nie przestają szemrać. Pio ma na sobie czarny garnitur i
czarne półbuty. Wygląda elegancko, choć ma trochę zmęczoną twarz, jak Pan
zobaczy na zdjęciu. Josiane ma na sobie wspaniałą białą suknię, wypożyczoną w
Nyamacie, wygląda pięknie jak wszystkie narzeczone.
O godzinie piętnastej ślubny orszak złożony z dwóch samochodów dociera do
kościoła w Nyamacie ze sporym opóźnieniem, co będzie kosztowało Pio pięć
tysięcy franków. Drużba, chłopak, którego ojciec siedzi w więzieniu w Rilimie z
wyrokiem śmierci za udział w zabójstwach, dba o wygląd Pio. Ładna dziewczyna,
ocalona z rzezi tak jak Josiane, zajmuje się panną młodą. I tak jest do końca,
niewiele słów ze strony orszaku panny młodej i radosna grupka otaczająca pana
młodego, są tam, rzecz jasna, koledzy z więzienia, także Pancrace i fotograf. Jest
też moja żona Epiphanie i jej córka Reza, zastępując nieobecnego Rwililizę
Innocenta. Pio bardzo się cieszy, bo tydzień temu przekazał mu Pan słówko za
pośrednictwem Ćpiphanie, która inaczej niż reszta ocalonych jest wesoła i się nie
boczy.
Po religijnej uroczystości orszak rusza drogą do Nyarunazi, gdzie w nowym
domu Pio, który Pan już widział, czeka ślubne przyjęcie. Jest co pić, nawet primus i
skrzynka mutziga. Pio ma dom z gliny, kryty dachówką, jak Pan wie. Otynkuje go
później, teraz musiał szybko się ożenić, by ludzie przestali gadać, zwłaszcza
podczas gaęaęy, mogłoby to zaprzepaścić jego związek z Josiane, a nawet narazić
go na powrót do więzienia.
To wszystko, czego się dowiedziałem o ślubie Pio od mojej małżonki, gdyż ja
w tę sobotę musiałem stawić się na egzamin. Na koniec pozdrowienia dla
wszystkich i do zobaczenia.
Innocent Rwililiza
Gdy po raz pierwszy Pio wspomniał o swych zaręczynach, siedzieliśmy na
pniach nieopodal jego domu w budowie, w połowie zbocza, pomiędzy drogą i
domem jego matki, który stoi na samym szczycie, powyżej plantacji bananów, a
przed nami roztaczał się widok na odległe wody rzeki wijącej się wśród bagien. Pio
wyszedł właśnie z więzienia w Rilimie, gdzie spędził ponad siedem lat. Mówił o
wysychających bananowcach, o braku urwagwy, skurczach, które łapią go podczas
pracy w polu, o przyjemności, którą jest gra w piłkę z kolegami, o pierwszych
spotkaniach z ocalonymi. W pewnej chwili stwierdził:
- Buduję ten dom, żeby się ożenić. Będzie z suszonych cegieł i dachówki,
takiej, jaką wypala się wszędzie w Nyabarongo.
Wygląda to trochę gorzej niż blacha, ale daje więcej chłodu i jest tańsza.
- A narzeczona?
- Już znalazłem. Mieszka na tym wzgórzu, znamy się jeszcze ze szkoły. Przed
masakrą była małą dziewczynką. Dorosła, kiedy byłem w więzieniu. Jest drobna,
nie bardzo czarna, nie za wysoka, bardzo miła. I wie, co to praca.
- Nie zastanowił jej pański pobyt w więzieniu?
- Nie. Rozmawialiśmy o wydarzeniach z dziewięćdziesiątego czwartego,
niczego nie pomijając, i powiedziała: „Tak, tak właśnie było, po co się wciąż tym
zamartwiać, życie toczy się dalej, nikt już nic na to nie poradzi". Mówiliśmy też o
moim życiu w więzieniu, stwierdziła: „Każdy mógł z dnia na dzień trafić do
więzienia, jeśli nie ten, to kto inny, to był wybór opatrzności, dziś nie stanowi to już
problemu". Jej ojca ścięto na bagnach, mieszka z matką w Gasagarze, niedaleko
domu Alphonsea. Matka uprawia spore pole, nie jest ani bogata, ani biedna. Ona ma
na imię Josiane, to ocalona Tutsi.
I Pio wybuchnął śmiechem. Dziwny śmiech, trudny do zinterpretowania. Rzecz
jasna, ani Innocent, który wychował się na tym samym wzgórzu i był tam
nauczycielem, ani ja nawet przez chwilę nie wierzymy w to małżeństwo między
jednym z najbardziej wytrwałych zabójców z bagien i młodą dziewczyną, która
wyszła stamtąd żywa. Jednak w następnych tygodniach gwałtowne reakcje matki
Pio, gdy ją o to pytano, rozbawiona mina Pancrace'a, grymasy jednych i plotki
rozpowszechniane przez drugich w barach w Kibungo siały w krąg zwątpienie, do
chwili pojawienia się zapowiedzi.
Co zatem myśleć o tym ślubie? Czy jest to pierwszy cud procesu pojednania?
Trudno to sobie wyobrazić, widząc gniewne czy ponure spojrzenia członków obu
społeczności, gdy wspomni się przeszłość, gdy w centrum Kibungo słyszy się
szepty na temat tej idylli. Triumf młodości, potęga uczucia? Szekspirowska
namiętność? Niewiele na to wskazuje, bowiem jeśli Josiane wykazała upór i
odwagę godną Julii, on bynajmniej nie odgrywał na bagnach roli Romea, który
mści się za swego przyjaciela Merkucja. Wywijał tam maczetą dzień w dzień przez
sześć tygodni, rozgarniając kępy papirusów, pod którymi ukrywała się wśród wielu
innych rodzina Josiane.
Jednak intryga zawiązała się bez wątpienia na bagnach. Pio temu zaprzecza,
Josiane także, trzymając się słowo w słowo opowieści męża, jak wszyscy z ich
otoczenia, kiedy godzą się napomknąć cokolwiek na ten temat. Wszyscy z
wyjątkiem Fifi, jedynej osoby, która ośmiela się przedstawić oryginalną wersję
historii. Jej opowieść, choć bardzo precyzyjna i wiarygodna, bardziej gmatwa
zagadkę, niż ją rozwiązuje.
Fifi, tak naprawdę Clementine Mukankusi, którego to nazwiska używa, gdy
naucza w pobliskiej szkole podstawowej, w weekendy prowadzi najbardziej
ożywiony bar w Kibungo. Urodziła się tutaj, w rodzinie Hutu, jest koleżanką
przewodniczącego stowarzyszenia ocalonych Iboka, który jest Tutsi. W młodości
znała dobrze Pio i Josiane ze szkolnej ławki; w kwietniu i maju czasów ludobójstwa
młoda dziewczyna, której nikt nie pytał o zdanie, patrzyła, jak jej przyjaciele Tutsi
uciekają na bagna, a później, co rano, jak przyjaciele Hutu wyruszają na zbrodnicze
ekspedycje. Dziś wyznaje, że nie chciałaby za męża nikogo z tego czy drugiego
ludu i nie potrafiłaby wybrać między atmosferą klasy pełnej dzieci w szkole, gdzie
pracuje, i towarzystwem upijających się urwagwą mężczyzn w swoim barze. Mówi
wprost o swej rozterce i nie boi się zwady ani „szantażu" wzgórz.
Oto dwie wersje przyczyn zawarcia tego małżeństwa, zaproponowane kolejno
przez Pio, męża, oraz Fifi, przyjaciółkę obojga małżonków, wersje, które się
uzupełniają albo sobie przeczą i odsłaniają niezwykłą tajemnicę.
Pio:
„Poznaliśmy się w szkole podstawowej w Kibungo. Nasze domy dzieliło
dwieście metrów, razem chodziliśmy do szkoły. W niedzielę szliśmy razem do
kościoła filialnego w Kibungo, żeby się pomodlić. Śpiewałem w chórze, Josiane
nie. Spotykaliśmy się, ale z powodu różnicy wieku nie sympatyzowaliśmy ze sobą".
Fifi:
„Rodzina Pio jest Hutu, rodzina Josiane Tutsi, nie zbliżały się do siebie,
patrzyły na siebie złym okiem. Ale Pio i Josiane polubili się w szkole i co rano
siadali w jednej ławce. To była szkolna miłość, nie namiętna jak miłość dorosłych.
Ale choć byli wtedy mali, bardzo się zbliżyli. Siedziała tuż obok, to było
rozbrajające".
Pio:
„Podczas masakry myślałem, że Josiane ukryła się z rodziną na bagnach, ale
nigdy jej nie widziałem. Nawet gdybym ją znalazł, nie śmiałbym jej ocalić. Okazać
łaskę znajomej na mokradłach to w oczach kolegów byłoby zbyt wiele. To mogło
być ryzykowne, cierpiałaby jeszcze bardziej, gdyby koledzy zabili ją powoli, dla
przykładu. W głębi duszy myślałem, że została ścięta jak inni. Nie mogłem już jej
żałować jako dawnej przyjaciółki ze szkoły, byłem zbyt zajęty ekspedycjami, za
bardzo podniecony".
Fifi:
„Jak mówią wszyscy, którzy dobrze znają oboje małżonków, i co sama mogę
powtórzyć, bo to wszystko prawda, pewnego ranka Pio natknął się na Josiane,
unosząc papirusy. Powstrzymał maczetę. Ponieważ był kiedyś jej dobrym
przyjacielem, nie zabił jej od razu. Rozejrzał się dokoła. Na szczęście nie było w
okolicy wielu jego kompanów. Niczego nie podejrzewając, kontynuowali swe
dzieło, zaś on ukrył ją w znanym sobie miejscu. Prócz Pio i Josiane, dziś nikt nie
wie, gdzie to dokładnie było. Wydaje mi się, że zabrał ją do szałasu, gdzie spali
kiedyś najemnicy z Ruhengeri, znam to miejsce. Później Pio nadal normalnie
chodził na ekspedycje jak wszyscy w jego wieku, a wieczorem odwiedzał Josiane w
jej kryjówce. Mógł też sprawić, że stała się kobietą. W każdym razie to tam umocnił
się ich wcześniejszy związek.
Igraszki na bagnach to była rzecz powszednia. Wielu kolegów Pio wyciągało
dziewczyny z wody, by wykorzystać je w zaroślach i ruszyć na dalsze poszukiwania.
Nawet w kilku naraz, gdy ich naszła ochota, a jeśli odpowiadała jakiemuś
kawalerowi, mógł nawet zabrać ją do swojego domu. Tyle że Pio nie ściął Josiane
po fakcie".
Pio:
„Kiedy inkotanyi zaczęli nam zagrażać, musiałem uciekać, zabrałem ze sobą
rodzinę. Najpierw poszliśmy do Gitaramy, naszej rodzinnej prowincji. Nic nie
wiedziałem o losach Josiane; myśleliśmy, że prawie wszyscy Tutsi zginęli, nie
mogłem wiedzieć, że żyje. W Kongu zaczęliśmy nowe życie w obozach, zdawało
się, że zostaniemy tam na zawsze. Nie mieliśmy nadziei, że znów zobaczymy
Rwandę, toteż nikt już nie myślał o tych, którzy zostali w kraju, żywi czy martwi".
Fifi:
„Gdy zabójcy zaczęli przegrywać wojnę, Pio poszedł do szałasu, by ze
smutkiem powiedzieć Josiane, że musi odejść. Pożegnali się w tajemnicy. Przez dwa
lata ukrywał się w Rutobwe, rodzinnej wsi rodziców niedaleko Gitaramy.
W dniu ucieczki Pio Josiane wyszła z szałasu i bez słowa dołączyła do grupy
ocalonych z Nyamaty. To był tłum, panika, błoto, łachmany i rozpacz, nie sposób
było poznać ludzi po tylu nieszczęściach, nikogo nie mógł dziwić powrót Josiane
do świata żywych. Potem wróciła z mamą na parcelę i przez dwa lata czekała na
wieści o Pio, nie wiedząc, czy żyje".
Pio:
„Po powrocie z Konga udałem się do Nyarunazi, potem zostałem oskarżony i
zatrzymany. Spędziłem kilka tygodni w miejskim areszcie, później przewieziono
mnie do centralnego więzienia w Rilimie. Spędziłem tam siedem lat, wieści ze
wzgórz nie docierały za bramę. Zapomniałem o Josiane. Nie miałem żadnej nadziei
na uwolnienie; więzienne zajęcia całkiem mnie pochłaniały. Podczas procesu
postanowiłem złożyć zeznania, przyznałem się do winy jak koledzy i wraz z całą
bandą zostałem uwolniony".
Fifi:
„Kiedy Pio zobaczył długie kolumny dawnych uciekinierów, którzy wracali z
Konga do domu, przyłączył się i powrócił do Nyarunazi. Oskarżono go o wiele
zabójstw i zamknięto w więzieniu.
Josiane żyła z mamą na swojej parceli. Dowiedziała się o jego uwięzieniu i
zaraz postanowiła go odwiedzić. By dotrzeć do Rilimy, wmieszała się w grupkę
kobiet Hutu, dzięki pomocy niejakiej Mukandekezi, sąsiadki, dobrej znajomej Pio, i
wielokrotnie odwiedzała go po kryjomu. Zanosiła mu żywność, chcąc upewnić go
o swej wierności i wyrazić wdzięczność".
Pio:
„Ani razu nie wspomniałem Josiane, miałem głowę zaprzątniętą nagłym
zwolnieniem z więzienia i tym nowym życiem. Ale w kilka dni po powrocie
spotkałem ją przypadkiem u niejakiego Edouarda Twagirimany, rolnika
osadzonego wraz ze mną w Rilimie, któremu złożyłem wizytę. Josiane przyszła
tam w towarzystwie siostrzenicy Edouarda, Mukandekezi. Oboje byliśmy
zaskoczeni, przywitaliśmy się z radością, życzliwie. Po dwóch tygodniach przyszła
na moje pole, żeby się przywitać, także z sąsiadką Mukandekezi. To mnie
poruszyło. To naprawdę niezwykła rzecz, gdy ocalona dziewczyna odwiedza
uwolnionego zabójcę, nie dbając o szantaże. Dlatego bardzo ją polubiłem i
zacząłem darzyć uczuciem.
Po dwóch wizytach zasięgnąłem języka, by dowiedzieć się, czy jest pracowita.
Zapewniono mnie, że mogę być spokojny. Postanowiłem zaproponować jej ślub.
Jakiś wojskowy z Kanzenze, Tutsi, już wcześniej prosił ją o rękę, ale odmówiła".
Fifi:
„Oczywiście Josiane bardzo się ucieszyła, gdy usłyszała wieść o uwolnieniu
Pio. Ponieważ on w pierwszych dniach nie mógł swobodnie chodzić po okolicy,
postanowiła odwiedzić jego dom w towarzystwie przyjaciółki Mukandekezi. To
podczas tej wizyty Pio i Josiane porozumieli się co do ślubu; być może w ten
sposób każde z nich chciało wyrazić wdzięczność. Pio za to, że odwiedzała go w
Rilimie i przynosiła żywność. Josiane - ponieważ oszczędził ją na bagnach. Ale być
może obiecali to sobie już dużo wcześniej, w kryjówce".
Pio:
„Zaręczyny odbyły się bez przeszkód. Obie rodziny porozumiały się co do
daty i trunków. Niejaki Mwumvaneza obiecał mi krowę dla rodziny żony. Ale
ponieważ odmówił w ostatniej chwili, gdy dowiedział się o pochodzeniu etnicznym
narzeczonej, musiałem pożyczyć krowę od Kayinamury, szefa mojej delegacji, pod
warunkiem, że oddam mu ją po ceremonii. Wszystko zostało uzgodnione.
Przynieśliśmy do domu Josiane skrzynkę primusa, skrzynkę mutziga, dwa
kanistry urwagwy i siedem ikigage, wina z sorgo. Wszystko na mój rachunek,
rodzina nie chciała się dołożyć. Miałem do dyspozycji tylko jedną furgonetkę
Hilux. Wielu gości musiało iść pieszo, co nie było dla nich problemem, bo często
chodzili tą drogą.
Strona Josiane także dobrze się przygotowała, załatwili samochód, żeby
przewieźć najważniejszych gości. Dotarliśmy do kościoła o godzinie piętnastej,
spóźnieni, za co musiałem zapłacić pięć tysięcy franków. Dzień skończył się jak
zwykle, obie rodziny odnosiły się do siebie nieufnie i wymówiły się od zakupu
sprzętów do nowego domu państwa młodych, jak to jest w zwyczaju, nie chciały się
też dołożyć do weselnych trunków".
Fifi:
„Kiedy Josiane powiedziała o planowanym ślubie, jej rodzina stanowczo się
sprzeciwiła. Krewni stwierdzili: «Nie możemy wydać cię za jednego z zabójców
twojego ojca i brata». Powtarzali, że jeśli wyjdzie za niego za mąż, nie dostanie
posagu i nikt nie będzie jej pomagał. Zapowiedzieli, że się jej wyrzekną, ostrzegli,
że ją przeklną. Ale dziewczyna nie chciała ustąpić, odpowiedziała: «Co mi tam
wasze złorzeczenia, mówicie, że ma złą reputację, bo to interahamwe, ale żaden
odpowiedni kandydat Tutsi ze wzgórza nie prosił mnie o rękę. Nie jestem już małą
dziewczynką. Wolę poślubić tego, który ocalił mi życie, niż jednego z tych, którzy
odwracają się do mnie plecami».
Bojąc się, że może dojść do ślubu bez zgody rodziny, mama w końcu uległa.
Wiedziała też, że po wszystkich tych plotkach o ich potajemnej miłości kolejni
kandydaci już się nie pojawią, a córka ma swoje lata. Ale tak naprawdę Josiane
znalazła wsparcie tylko u swojej ciotki, która mieszka w Kigali i dobrze się jej
powodzi. To ona wynajęła furgonetkę i kupiła napoje. Wolała w ostatniej chwili za
wszystko zapłacić, z obawy, że rodzina okryje się hańbą.
Jednak to rodzina Pio bardziej się sprzeciwiała, zwłaszcza mama i siostry.
Krzyczały: «Tutsi są leniwe, do niczego na polu, mają gładkie rączki, podzielisz się
tylko ziemią, a ona będzie jadła i z nas sobie drwiła. Będzie nas podsłuchiwać i
zdradzi bez wahania». Mama zagroziła nawet, że oskarży syna o zbrodnie na
posiedzeniu gaęaęy, by wrócił do więzienia i zerwał związek z Josiane. Ale Pio
zaczął już suszyć cegły na swój przyszły dom i nawet nie chciał ich słuchać.
Zaręczyny odbyły się więc wbrew woli obu rodzin. Jako koleżanka starszego
brata Josiane przyjęłam zaproszenie na ślub. Obie strony wciąż sobie coś
wyrzucały. Padało wiele przykrych słów, jednak do niczego nie doszło. Rodziny nie
dały w prezencie żadnych domowych sprzętów. Pio darował za Josiane pożyczoną
krowę. To były dwa wrogie obozy. Niewielka grupka ludzi odprowadziła Josiane
do domu Pio, większość wolała pić dalej w barach w Nyarunazi".
Pio:
„Po ślubie wszystko potoczyło się źle. Na polu moja rodzina okazywała nam
nienawiść. Zwłaszcza moja siostra Catherine, wdowa po interahamwe zabitym przez
Front Patriotyczny w dziewięćdziesiątym czwartym, bez przerwy narzekała i
wyklinała Josiane. Później matka próbowała odebrać mi część parceli, na której
postawiłem dom. Ten kawałek ziemi przekazał mi ojciec na łożu śmierci, wszyscy
o tym wiedzą w Nyarunazi. Zaczęły otwarcie grozić Josiane, żeby ją zastraszyć i
sprawić, by wróciła do swojego domu.
Sytuacja stała się bardzo poważna 10 października 2005 roku. Wczesnym
rankiem mama wtargnęła do mojego domu z wyostrzoną maczetą. Wyciągnąłem
własną, popchnąłem mamę, upadła na plecy, zaczęła wzywać pomocy. Jako że nikt
nie nadbiegał, podniosła się, ze złości ścięła cztery pęki bananów. Chciała mnie
sprowokować, żebym popełnił straszliwy błąd. Żebym wrócił do więzienia, a one
mogły przepędzić Josiane. Ale Josiane zachowała spokój, w ostatniej chwili
chwyciła mnie za ramię. Słowem nie odpowiedziała na zaczepki i poszła na pole.
Od tego dnia mam się na baczności, uważam, by zawistni ludzie nie skrzywdzili mej
żony, póki nie pogodzą się z prawdą, że ja dziedziczę tę ziemię i mogę się ożenić, z
kim chcę".
Fifi:
„Matka i Pio kolejno oskarżali się przed lokalnym sądem o napaść i
procesowali o podział majątku. Matka podjudzała sąsiadów na wzgórzu, podczas
posiedzeń gaęaęy, chciała, by jej syna ponownie skazano za zbrodnie. Potem się
uspokoiła, bo wieść o całej sprawie dotarła także do poirytowanych władz.
Josiane nie da się usunąć z parceli, jest uparta. Zajmuje się domem albo
pracuje w polu. Przywykła do pracy na roli. Jest bardzo miła dla sąsiadów Hutu.
Jest wesoła, żartuje, śmieje się już z nimi, jakby była Hutu. Pio i Josiane złożyli
wizytę jej rodzinie. Jej brat, nauczyciel, zaczął tolerować Pio, napili się razem. Ale
rodzina Josiane nigdy nie odwiedza matki Pio z obawy, że narazi się na wstyd, gdy
ta odmówi przyjęcia tradycyjnych prezentów".
Pio:
„Czasy rzezi nie naznaczyły mnie w jakiś straszny sposób. Nauczyłem się
godzić z tym, co zdarzyło się na bagnach. Stałem się lepszym człowiekiem niż
kiedyś, choć mam ten sam charakter. Wciągnięto mnie w nieznane zło, poprawiono
w więzieniu, nauczyłem się unikać sporów z ocalonymi. Rozmawiam z ludźmi bez
ukrytych myśli, odsuwam od siebie chęć zemsty. Josiane urodzi nasze pierwsze
dziecko, nie mogę się doczekać, kiedy powiększy się moja rodzina. Nie mam już
całej plantacji bananów z powodu sporu o spadek; parcela się skurczyła, ale jest
żyzna, daje także fasolę, dużo słodkich patatów. Jeżeli susza nas nie prześladuje,
sprzedajemy urwagwę dwa razy w miesiącu. Josiane jest szwaczką, ale
przyzwyczaja się do pracy w polu. Razem możemy zebrać tyle, ile trzeba".
Fifi:
„Co sobie wyznali w sekrecie w szałasie? Co sobie obiecali? Nigdy tego nie
powiedzą. To zbyt wstydliwe i zbyt niebezpieczne. Dla Josiane - gdyż w ten sposób
ocaliła życie, kiedy jej tata i bracia zostali ścięci na bagnach; dla Pio - bo oszukał
swą bandę, a przecież wziął udział w tylu ekspedycjach. Przeżyli szkolną miłość,
bagna ich połączyły, później związał ich dług wdzięczności, a teraz nadzwyczaj
tajemnicza miłość".
Spróbujmy ich pogodzić

Spalone domy, zrabowane pokrycia dachów, trupy leżące na ulicach,


wałęsające się bydło, odgłosy trzaskających drzwi, góry odpadków... Latem 1994
roku Nyamata wyglądała tak żałośnie, że dziennikarze, którzy mieli okazję to
oglądać, dziesięć lat później, podczas uroczystych obchodów rocznicowych, nie
rozpoznawali tego miejsca. Obraz zniszczeń spowodowanych ucieczką, w sumie
dość podobnych do zniszczeń wojennych, rodził też nieodparte wrażenie, iż jest to
wynik jakiejś masowej dezercji, i tego przykrego uczucia nie mógł złagodzić fakt,
że na miejscu stacjonował oddział inkotanyich z Frontu Patriotycznego.
Oddziały te pojawiają się tu 14 maja. Zatrzymują się na skraju bagien,
pomagają opuścić to miejsce około dwu i pół tysiącu ludzi w atmosferze, którą tak
opisuje Francine:
„Kiedy inkotanyi ujrzeli w końcu, jak wychodzimy, podobni do ubłoconych
włóczęgów, wyglądali na zażenowanych, a przede wszystkim na bardzo
zdziwionych, jakby zadawali sobie pytanie, czy przez cały ten czas na bagnach
pozostaliśmy ludźmi. Wyraźnie krępował ich nasz wygląd, chude ciała i smród.
Mimo ewidentnej odrazy starali się okazać nam największy szacunek... Widać było,
że przychodzi im to z trudem. Próbowali być mili, ale ledwie ośmielali się do nas
odzywać, jakbyśmy nie byli już w stanie niczego zrozumieć. Oprócz, rzecz jasna,
cichych słów pociechy...".
Większość ocalonych zostaje odprowadzona do obozowiska na końcu głównej
ulicy, inni dość szybko rozchodzą się po polach, znajdują schronienie, a czasem
zapasy w porzuconych domostwach. Innocent wspomina:
„Spałem w małym domku, nie miałem znikąd pomocy, czekałem do wieczora,
by rozejrzeć się za butelką. Ale los nie był dla wszystkich ocalonych jednaki.
Niektórzy znaleźli krewnych albo pracę. Nieliczni zachowali dość sił, by podjąć
owocne poszukiwania, znajdowali całe worki ziarna czy zakopane motory,
zagubione krowy, a nawet ukryte pieniądze. Udało im się wzbogacić na panice
uciekinierów".
Uciekinierzy Hutu szli do Konga ogromną kolumną, liczącą pięćdziesiąt
tysięcy mężczyzn, kobiet, dzieci, tych samych którzy wcześniej ograbili domy i
splądrowali pola pięćdziesięciu tysięcy zabitych maczetami Tutsich.
Tego samego lata wygnańcy Tutsi z Burundi i Tanzanii wkraczają do Nyamaty.
Ich głośne przybycie, autobusami, kontrastuje z panującą tu przykrą atmosferą.
Śpiewają, naciskają klaksony, wymachują chorągiewkami jak kibice piłkarscy.
Pochodzą z tego regionu, cieszą się, że wrócili do kraju po latach wygnania, i nagle
wpadają w przygnębienie, mogąc na własne oczy ocenić rozmiary zniszczeń. W
większości związani z Frontem Patriotycznym zaraz obejmują wakujące etaty: w
merostwie, w trybunale, w zarządzie wojskowym, na komisariacie policji, w dwóch
liceach, w wielkim barze naprzeciwko targu, w szpitalu i w kościołach.
Ale trzeba będzie czekać ponad dwa lata, by wraz z powrotem z Konga
pięćdziesięciu tysięcy Hutu wzgórza straciły swój upiorny wygląd. Uchodźcy
wracają w kolumnach, pod strażą żołnierzy, którzy bardzo szybko kierują ponad
siedem tysięcy z nich do więzienia w Rilimie, a innych zwalniają na skraju leżących
odłogiem pól, gdzie nad ich głowami zawiśnie miecz Damoklesa i gdzie napotkają
ocalonych Tutsich, z którymi znowu będą sąsiadować.
Cóż za dantejski los czeka ocalonych, skazanych na sąsiedztwo z zabójcami ich
rodzin! Jakież okrucieństwo Historii! Toteż mnożą się plany pojednania
przygotowane przez będący u władzy Front Patriotyczny, europejskich i
amerykańskich darczyńców, organizacje humanitarne, ONZ-Owskie instytucje
czuwające nad pogrążonym w żałobie krajem czy Kościół. Lecz jaki jest efekt ich
wysiłków, tych planów pięcioletnich czy jeszcze bardziej długofalowych działań
zmierzających do pojednania, mniej lub bardziej cynicznych czy godnych
pochwały? Jak wygląda to pojednanie, słowo o wielu wymiarach: religijnym,
politycznym, psychoanalitycznym?
Wyobraźmy sobie obcokrajowca, który zjawia się w Nyamacie, gdzie czeka
przewodnik. Zatrzymuje się w pokoju w parafii prowadzonej przez księdza Hutu lub
w nowym hotelu, który otworzył Emmanuel, Tutsi. Spaceruje po targu, idzie na
mszę, jest urzeczony śpiewem. Na stadionie, stojąc za barierką w gronie
roześmianych kibiców, ogląda mecz drużyny Bugesera Sport, która rzuca wyzwanie
wszystkim pierwszoligowym bogatym klubom ze stolicy. Nazajutrz gości na lekcji
w szkole podstawowej. Jego przewodnik pokazuje mu wszędzie Tutsich i Hutu
żyjących obok siebie, potwierdza, że między tymi ludźmi nie dochodzi do zwady.
Obcokrajowiec może poprosić o spotkanie z merem, porozmawiać z nauczycielem
liceum czy przewodniczącym gaęaęy: wszyscy opowiedzą mu o poważnej
atmosferze zgromadzeń, chęci do nauki, gładkim przebiegu procesów, słowem, o
postępującym procesie pojednania.
Ta iluzja będzie trwała przez dwa czy trzy dni, aż pojawią się wyraźne
pęknięcia na fasadzie. Na przykład po wyjściu z kościoła wierni rozdzielają się na
dwie grupy i gromadzą po przeciwnych stronach placu, by komentować kazanie
oraz wieści z ostatniego tygodnia; potem wracają do domów, nie zamieniając słowa
z drugą grupą. Na targu chłopki nie rozmawiają ze sobą, tylko wymieniają ponure
spojrzenia. W barze weterynarzy czy kierowców jeden z klientów pije sam na
uboczu, a gdy próbuje się włączyć do rozmowy, nikt nie chce go słuchać. Gdzie
indziej ktoś odmawia podania ręki albo nie chce przyjąć ofiarowanej butelki
urwagwy.
Poza Nyamatą, im dalej powędrujemy na wzgórza, tym bardziej rzucają się w
oczy oznaki niechęci. Ludzie przechodzą nagle na drugą stronę drogi, mamroczą
obelgi czy drwiny pod adresem przechodnia. Wracając z targu, zbierają się pod
lasem, by przemierzyć go razem. Przychodzą mi na myśl słowa Sylvie Umubyeyi
wypowiedziane podczas naszego pierwszego spotkania: „Jedni boją się wzgórz,
choć mają tam swoje pola. Inni boją się spotkać Hutu na drodze. Są Hutu, którzy
ocalili Tutsich, ale nie ośmielają się ujawnić z obawy, że ludzie im nie uwierzą. Są
tacy, którzy boją się odwiedzin czy nocy. Są niewinne twarze, których się można
przestraszyć, i inne, pełne obaw, że mogą przerazić kogoś jak twarze zbrodniarzy.
Jest strach przed groźbami, panika wspomnień".
Obcokrajowiec wspina się do centrum Kibungo, gdzie rolnicy schodzą się, by
odetchnąć po całym dniu pracy. Tu grupka Tutsich zajętych rozmową. Sto metrów
dalej zgromadzenie Hutu. Tłumacz zawsze może wskazać na wyjątki: lgnace, który
hoduje cielęta, prosi o radę hodowców Tutsi, Fifi gawędzi z koleżankami Tutsi.
Jednak gdy tylko obcokrajowiec zacznie dyskutować z ludźmi, będzie się czuł coraz
bardziej nieswojo - takie uczucie już go nie opuści, może się zmienić w lęk lub coś
w rodzaju mdłości - i to przez cały pobyt, być może nawet po powrocie do domu.
Co myślą ludzie o tym sąsiedztwie i aktualnym motywie przewodnim:
„pojednaniu"? Czy rozmawiają o tym między sobą i przy jakich okazjach?
Ponieważ pojednanie jest kamieniem węgielnym autorytarnej polityki, słowem
kluczem zagranicznych darczyńców, spodziewałem się zdawkowych, pozbawionych
większego znaczenia odpowiedzi. Ku memu wielkiemu zdumieniu, Hutu i Tutsi - w
każdym razie ci, którzy przyczynili się do powstania dwóch poprzednich książek -
odpowiadali szczerze, ze swobodą, która daje do myślenia.
Ignace Rukiramacumu:
„Odzyskać zaufanie, pobierać się między sobą, o tym nie ma już mowy. Ale
można się razem napić, darować sobie krowy, pomagać na polu, to zależy tylko od
charakteru. Hutu łatwiej jest się pojednać niż Tutsim, bo łatwiej im stać się znów
normalnymi ludźmi. Mniej stracili. To strata wyniszcza od środka i nie pozwala
zapomnieć.
Pojednanie to konieczność dla Rwandyjczyków, którzy nie posiadają innej
ziemi poza swoim krajem. Będzie uciążliwe, ale się powiedzie, ponieważ władze
starają się zachować bezstronność i nakazują wszystkim podobną postawę".
Alphonse Hitiyaremye:
„Udało mi się przystosować do nowego życia. Przekopałem pole, musiałem
zamknąć bar, bo nie przynosił zysków. Nigdy już nie będę tak bogaty jak kiedyś, ale
trudno. Zabójcy szybciej znajdują nowe miejsce w życiu niż ocaleni. Łatwiej godzą
się z ciężką pracą w polu, bo nie stracili po drodze ducha jak inni. Gdy susza się
przedłuża, obsiewają nawet wilgotne koryta rzek, nawadniają nowe pola,
magazynują plony, by sprzedać je za korzystną cenę, destylują urwagwę i napędzają
rynek.
Tutsi nie pracują już tak dobrze jak kiedyś, to widać. Wciąż się zamartwiają.
Starają się trudzić w ten czy inny sposób, lecz łatwo tracą zapał. Kiedy deszcz nie
nadchodzi, opuszcza ich odwaga.
Hutu znaleźli w sobie nowe siły, przedtem myśleli, że z nimi koniec, przecież
ich żony rodziły już bez nich dzieci, i oto zostali zwolnieni. Sądzą więc, że
pojednanie jest dla nich korzystne.
Przystąpiłem do dwóch spółdzielni rolnych, które skupiają plantatorów trzciny
cukrowej znad rzeki Nyabarongo, w sumie osiemdziesięciu trzech rolników Hutu i
Tutsi, wraz z hodowcami warzyw jest nas stu trzydziestu. Organizujemy loterie,
żeby zwiększyć sprzedaż, popijamy razem, dobrze nam się rozmawia. Ale nie
można mówić o przyjaźni.
Państwo dotrzymało obietnicy i żądza zemsty nie przeważyła nad chęcią
pojednania. Nie da się jej całkiem wymazać z umysłów ocalonych. Wiem to, nie oni
mi wybaczyli, lecz państwo. Ocaleni, nawet kiedy się z nami dzielą, nie czują się
bezpieczni u boku zabójców, boją się, że coś znowu się stanie. Zaufanie zostało
wygnane z Rwandy. Minie wiele pokoleń, zanim tu powróci.
Nie zastanawiam się, dlaczego zgodziliśmy się na to wszystko. Popchnęły nas
do tego bardzo sprawne władze. Dostaliśmy rozkazy, żeby zejść na bagna, potem
wracaliśmy tam już bez żadnych poleceń. Zatem to dzisiaj delikatna sprawa,
wskazać, który z nas popełnił jakie zło. Prosić o przebaczenie konkretną osobę nie
ma sensu, to z góry skazane na porażkę.
Myślę, że Tutsi kryją swoją urazę, ponieważ zostali ostro napomniani. Mnie
teraz dobrze się żyje, w zgodzie z ludźmi, w poczuciu bezpieczeństwa.
Pancrace Hakizamungili:
„W więzieniu wielu zabójców nie może się pogodzić, że ich pokonano i że nie
mogli dokończyć ludobójstwa. Słynni planiści tęsknią za utraconą pozycją w
pięknych dzielnicach Nairobi czy Paryża. Nic im nie doskwiera, jedynie nostalgia, i
liczą na chaos, żeby wrócić do kraju. Ci wszystkiemu zaprzeczają.
Prawda nigdy nie kłamie, gdy się jej nie przekręca. To fakt: żołnierze Frontu
Patriotycznego rozstrzelali wielu Hutu na wzgórzach, potem w obozach w Kongu.
Wielu Hutu zmarło też na skutek chorób w więzieniu. Jednak ich strat nie da się
porównać do strat Tutsich. Hutu nie byli ścinani w ramach planu eksterminacji, nie
patrzyli, jak ich niemowlęta rozbija się o ścianę, czy jak ich matkom skraca się
nogi. Dziś dobrze widać, że nie jesteśmy tak słabi i przerażeni jak ci, co ocaleli.
Negacjoniści starają się podsycać nienawiść, psuć sąsiedzkie stosunki, czekając
na swój dzień. Zależyim na tym, by podjudzać ocalonych i zerwać porozumienie".
filie Mizinge:
„Strach przed złym traktowaniem, oto wróg pojednania. Ludzie z nakazu
prezydenta Habyarimany głosili, że jeśli Tutsi wrócą na tron, Hutu będą cierpieć tak
jak ich przodkowie pod panowaniem mwamich, że będą zmuszani do pracy bez
wynagrodzenia w gotówce czy plonach. Że stada bydła znów będą tratować ich
pola, a pasterz nie zechce nawet użyć kija. Dlatego postanowili położyć kres
populacji Tutsich. To już przeszłość.
Teraz sytuacja wygląda znacznie lepiej, ponieważ nikt nie zamierza innymi
pomiatać. Ocaleni nie mogą zapomnieć o mordach, i to jest zrozumiałe. Miano
mnie rozstrzelać za to, co zrobiłem. Drżałem ze strachu w celi, ale okazano mi
łaskę. Staram się pojednać z sąsiadami".
Fulgence Bunani:
„Polityka pojednania jest bardzo korzystna. W pełni nas zadowala. Ale może
okazać się krucha, jeśli nowe władze osłabną, jeżeli dojdzie do wojny z Ugandą czy
Kongiem, jeśli biali wrócą, żeby podsycać waśnie. Toteż wielu ciągle ma się na
baczności. Wolą milczeć, nie sieją już nienawiści, ale nie sieją też ziarna".
Na co się uskarżacie życie to tylko życie
o czym marzyliście w tamtym waszym świecie?
Żeby się dobrze najeść dobrze wyspać kochać.
Jedzenie spanie miłość
macie to wszystko
od chwili powrotu.
Historia
się skończyła
bądźcie szczęśliwi jak inni
historia to tylko chwila
teraz
jest życie.
Właściwie dlaczego chcieliście tu wrócić?
Wyjść z historii
żeby wkroczyć w życie
spróbujcie tego, sami zobaczycie.
Charlotte Delbo,
Miara naszych dni. Auschwitz i później
Marie-Louise Kagoyire:
„Tak, godzimy się na koabitację, ale staramy się o tym nie myśleć, by nie
przysparzać sobie dodatkowych trosk. Pojednanie? Nie potrafię dokładnie
zdefiniować tego słowa. Jednak koabitacja jest formą pojednania. Tyle że zaufanie
w przyszłości jest nie do pomyślenia. Czasem spotykam nieznajomego, patrzę na
jego sylwetkę, oceniam tuszę, przyglądam się rysom twarzy i zastanawiam się: Na
przykład ten pan, z jakim zapałem by zabijał, gdyby się znalazł na bagnach?
Naszej rodzinie dobrze się powodziło. Mój mąż Leonard był silny, bardzo
szanowany. Doglądałam dwóch sklepów, pól, wiodłam naprawdę dobre życie.
Potem wydano mnie na śmierć, ukryłam się w budzie, ocaliłam życie i wszystko
straciłam. Godzę się na tę drugą, ciężką egzystencję, jestem w stanie porozumiewać
się z Hutu, ale odrzucam przyjaźń. W gruncie rzeczy bronię się, by nie ułatwiać
sprawy wrogom, gdyż jeśli okażę słabość, będą zadowoleni. Nikt nie może liczyć
na takie porozumienie jak kiedyś, nawet oni".
Berthe Mwanankabandi:
„Hutu nie rozumieją, że my chcemy wiedzieć. Nie są wypaleni, żyją w
rodzinach, wśród swoich. Podczas posiedzeń gaęaęy są traktowani łaskawie.
Okazują wstyd, ale tylko przez chwilę, po czym idą i dalej kłamią.
Niektórzy mówią, że się poprawili, inni rzucają groźne spojrzenia i zgrzytają
zębami. Strach nigdy nas nie opuszcza, zwłaszcza kobiet, które zostały zgwałcone.
Kiedy widzę rolnika wracającego z pola z wyostrzoną maczetą na ramieniu,
powstrzymuję się czasem, żeby nie uciekać. Przyzwyczajamy się. Wszystkiego
można się nauczyć, zwłaszcza jeśli to lekcja obowiązkowa, jak polityka pojednania.
O przeszłości mówi się mniej. Nie przez zapomnienie, jednak czas przynosi
poprawę sytuacji. Ale gdy przyjdzie susza, gdy pieniądze stopnieją, kiedy brakuje
jedzenia, strach znów staje u drzwi... Gdy poczujesz znużenie, kiedy ziemia przynosi
tylko troski, gdy nie masz już krewnych, którzy mogliby przyjść z pomocą,
wszystkie wspomnienia z czasów ludobójstwa wracają i znowu nie dają ci spokoju.
Nie sądzę, by przyszłe pokolenie mogło pojednać się łatwiej niż nasze, gdyż
dzieci słyszą wiele o tym, co się stało, także od rodziców. Tak ciężko matce
opowiedzieć o tym swemu dziecku. Może kiedyś, gdy odejdą wszyscy ocaleni.
Angelique Mukamanzi:
„Państwo trzyma nas silną ręką. I gdy widzimy, że nie możemy się nawzajem
zabijać, że nie możemy cały czas się wadzić, wolimy choć po części zapomnieć.
Rozsądek każe nam żyć. Hutu starają się być uprzejmi. Tutsi wykazują chęć zgody.
Życie wraca na zwykłe tory, ale wojna nie powiedziała ostatniego słowa".
Jeannette Ayinkamiye:
„Władze postanowiły nie przetrzymywać więźniów, bo nie widziały w tym
żadnych korzyści, podobnie jak księża. To dziwne, ale życie nie daje mi wyboru.
Tylko władze mogą mnie ochronić. Jestem zbyt słaba, by karać winowajców, więc
wolę przebaczenie. Jesteśmy posłuszni, godzimy się ze szczerego serca. Rzecz
jasna, prócz tych chwil, kiedy strach przed suszą czy chorobą znowu roznieca
wspomnienia masakry".
Janvier Munyaneza:
„Każdy może się zmienić, my także. To nie wstyd się zmieniać, jeśli nie
zapomni się o bliskich, o tym, jak umarli. Przewiny Hutu stają się mniej poważne,
kiedy los nam sprzyja. Gdy ktoś odnajdzie krowy, zbierze obfite plony, odnajdzie
męża i patrzy, jak jego dzieci rosną, czuje, że nieszczęścia odchodzą, wspomnienia
tak bardzo już nie dokuczają. Ale gdy sześćdziesięcioletnia matka, która nie ma już
dzieci, musi sama chodzić czerpać wodę, lepiej nie wymawiać przy niej słowa
«pojednanie»".
Sylvie Umubyeyi:
„Czemu nie mielibyśmy się pojednać? Uważam, że to możliwe. Żyć w zgodzie
jak kiedyś, to nie, tego się nie da zrobić. Ale czemu nie mielibyśmy pogodzić się w
osiemdziesięciu procentach? Te brakujące dwadzieścia procent to zaufanie.
Z innymi uczuciami nie mamy problemu, to wystarczy, żeby pójść do przodu.
Wcześniej za bardzo się bałam. Kiedy widziałam zabójcę, myślałam o
zmarłych rodzicach, o wszystkim, co straciłam. Już to panu mówiłam: kiedy za
dużo się myśli o strachu przed ludobójstwem, traci się nadzieję. Traci się to, co
udało się ocalić z życia. Ja staram się mieć nadzieję, że będę kiedyś szczęśliwa. Nie
chcę chować w sercu urazy i umrzeć z tego powodu. Ktoś, kto po masakrze został
sierotą, stracił krewnych, wszystkich bliskich, nie ma już domu, pracy, nie może
godzić się na żadne pojednanie; podobnie jak stara matka. Mnie nic nie dolega,
mam ładne dzieci, mogę jeździć po kraju i opowiadać. Moje życie zostało przecięte
na pół, ale jestem pewna, że chcę je kontynuować. Jeżeli nawet nie ufam już
sąsiadom, ufam samej sobie".
Innocent Rwililiza:
„Wierzę w pojednanie, zwłaszcza z samym sobą. Pierwszego ranka
zobaczyłem przez okno, jak sąsiad wychodzi ze strzelbą. Wiedziałem, że mnie
szuka. Uciekłem, moja żona schowała się w kościele. Nigdy więcej jej nie
zobaczyłem, miałem poczucie winy. Lecz czas mnie przekonał, że to szczęście, nic
innego, kazało mi zboczyć z drogi do kościoła. Im bardziej pojednamy się sami ze
sobą, tym łatwiej będzie nam myśleć o pojednaniu z innymi. Powtórnie się
ożeniłem. Moja nowa żona pomogła mi w trudnych chwilach. Teraz mam czworo
nowych dzieci, na ulicy ludzie mnie pozdrawiają, jestem dyrektorem szkoły i
koledzy darzą mnie szacunkiem, to oznaki pojednania.
Pojednać się z Hutu znaczyłoby pobierać się między sobą, darować sobie
krowy, chętnie ze sobą rozmawiać, nie ma co o tym marzyć. Przecież ścinali do
utraty tchu, nie zadając sobie żadnych pytań. Właśnie to jest najbardziej niezwykłe.
Żadnych pytań w rodzaju: Jeśli zetnę ich wielu, czy mój problem zniknie? Czy nie
zabraknie mi kiedyś sąsiadów, gdy ich zostawię na bagnach? Jeśli tak będę zabijał,
czy mnie też nie zabiją? Nie, naprawdę, nie sposób zrozumieć, że nie próbowali się
nad tym zastanawiać.
Ale musimy zbliżyć się do Hutu. W gruncie rzeczy Tutsi nie pragną mieć kraju
wyłącznie dla siebie, nie mogliby przeżyć bez Hutu. Hutu używają maczety
przeciwko Tutsim, ale korzystają z niej też w walce z naturą. Wiem, że Hutu,
synowie rolników, są niezbędni, by Tutsi mogli dostatnio żyć. Hutu są silniejsi,
bardziej wytrwali w polu, lepiej rozumieją ziemię, umieją sobie radzić z niepogodą,
mają rolnictwo we krwi. Kiedy susza spada na pola, potrafią co rano przejść pięć
kilometrów, żeby siać na mokradłach.
Ziemia Tutsich zmieniłaby się w pastwiska dla bydła, parcele leżałyby
odłogiem, podupadłyby targi i wyniknęły z tego tylko waśnie, gdyż każdy Tutsi
chce być sprytniejszy od innych. Zostałyby ugory, koczownicze życie, głód i
średniowiecze.
Hutu potrzebują Tutsich z powodu mięsa i mleka. A także dlatego że nie
potrafią tak dobrze planować jak Tutsi, chyba że chodzi o rzezie, rzecz jasna. Ale
Tutsi są bardziej zależni od niezrównanych pracowników Hutu.
Ocaleni Tutsi nie mają żadnej przyszłości, mówię to panu jako jeden z nich. Za
trzy czy cztery dekady nie będzie już o tym mowy, ci, którzy przeżyją choroby,
umrą ze starości. Ich dzieci pozostaną, ale co będą myśleć o ciężkim losie
rodziców? Czy będą chciały dźwigać to brzemię? Ocaleni nie skarżą się już tak
bardzo jak dziesięć lat temu. Znoszą wszystko, okazują uległość, powtarzają słowa
pełne życzliwości, starając się ukryć rozgoryczenie.
Tutsi z diaspory dbają, by ocaleni nigdy się nie zemścili. Wiedzą, że sprawnie
rządzą. Wykazują cierpliwość i nie wadzą się z Hutu. Zwłaszcza w Kigali, gdzie jest
więcej umiarkowanych Hutu, z którymi można się łatwiej porozumieć. Tutsi z
diaspory niczego nie zapomnieli, ani panicznej ucieczki, ani nędzy na wygnaniu, ani
masakry ich rodzin, nie są to zdrajcy czy niewdzięcznicy. Ale wolą przedstawiać
ludobójstwo jako coś w rodzaju ludzkiego kataklizmu. Jako straszliwy wypadek
Historii, po którym trzeba ogromnych wysiłków, żeby usunąć szkody. Wynaleźli
politykę pojednania, ponieważ na dziesięciu Rwandyjczyków ponad siedmiu to
Hutu. To straszne, ta większość tuż po ludobójstwie, ta sama, która chwyciła za
maczety.
Pojednanie powinno oznaczać wzajemne zaufanie. Polityka pojednania oznacza
równy podział nieufności".
Claudine Kayitesi:
„Ludzie żyją spokojnie, ale tak naprawdę unikają się nawzajem. Atmosfera jest
niepewna. W obu obozach ludzie wypatrują zagrożeń. Można okazywać pokorę,
życzliwość, można się dzielić, współpracować ze sobą. Ale wierzyć im, to nie do
pomyślenia. Pojednanie to polityka państwa. Przyjmujemy je ze strachu, jesteśmy
posłuszni, godzimy się na to, by móc znieść trudy życia.
Istota ludzka nie może zapominać o swojej naturze. Tęsknimy za czymś, co jest
prawdziwym życiem. Jeśli jesteś rolnikiem, chcesz, by ci się wiodło. Jeśli jesteś
matką, chcesz być płodna; jeśli jesteś żoną, chcesz być atrakcyjna. Oto dlaczego
godzę się dzielić życie na wzgórzach z zabójcami. To wybór, trochę przymusowy".
Kiedyś było tak dobrze

Iluż wiejskich nauczycieli, zwłaszcza tych, którzy mają do czynienia z trudną


młodzieżą z przedmieść, może tylko pomarzyć o takim rozpoczęciu roku
szkolnego, kiedy brzmi gong w rozświetlonym porannym słońcem, już gorącym
powietrzu na dziedzińcu szkoły imienia Nelsona Mandeli w Kanzenze.
Ten gong - wielka cynowa tarcza na stojaku - króluje pośrodku podwórza,
obok masztu, na którym powiewa flaga. Wokół trzy budynki z cegły. W górze,
blisko domu Eugenie, pawilon klas licealnych; w dole budynek szkoły
podstawowej; dalej kuchnia, gdzie w trzech ogromnych kotłach kucharki co rano
gotują dla siedmiuset uczniów kleik; na pierwszym planie pawilon, w którym
mieści się gabinet dyrektora szkoły.
Innocent Rwililiza przyjeżdża z Nyamaty co rano, korzystając z taxi-roweru
(wieczorem, siedząc na ławce i popijając primusa, wygląda furgonetki, która
mogłaby go odwieźć do domu), kładzie na biurku dyrektorską aktówkę. Spogląda
na plan zajęć i stara się zaradzić nieobecności kilku nauczycieli, wychodzi na pełen
uczniów dziedziniec i chwyta drewniany młotek. Na dźwięk gongu wszyscy
uczniowie jak olimpijscy sprinterzy pędzą do drzwi klas, stają w kolejce pod
surowym i rozbawionym okiem trzymających wskazówki pań nauczycielek i każdy
kładzie dłonie na ramionach poprzednika, mimo różnic wzrostu, które są wynikiem
niedawnych perypetii.
Rozgardiasz z wolna milknie, cichną śmiechy, sylwetki nieruchomieją.
Uczniowie wchodzą ze śpiewem na ustach do klasy, a nauczycielki gładzą każdą
kędzierzawą czuprynę.
Nie ma się jednak co łudzić, że ta szkolna idylla prowadzi w promienną
przyszłość. Nigdy nie pozwoliła uniknąć konfliktów i wojen w wieku dorosłym-
Ignace i Jean-Baptiste, Innocent i Joseph-Desire, Pio i Berthe siedzieli w tych
samych ławkach, ale po latach nie powstrzymało to jednych od ścigania drugich z
maczetą w dłoni.
Gdy dzieci głośno recytują, Innocent nachyla się nad garnkiem i wdycha woń
papki z sorgo, pilnuje dostaw do szkoły w ramach światowego programu
żywnościowego, wysłuchuje rodziców. Sam nie ma już lekcji, ale w weekendy
wraca na uniwersytet, by prowadzić jednodniowy kurs dla studentów. Innocent
idealizuje świat wiedzy i idei. Z braku książek nie czyta więcej od innych, ale zna na
pamięć wszystko, co przeczytał. Postarał się, by przysłano mu z zagranicy
podręczniki do psychologii dziecięcej i rozprawy pedagogiczne, dydaktyczny zapał
nie opuszcza go nawet w barze, gdzie głosi swe przekonania, mocno gestykulując,
rozpala się, gdy ktoś się mu sprzeciwi, a zwłaszcza gdy ktoś próbuje drwić z jego
antyklerykalizmu.
Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, stał pod akacją przy głównym
skrzyżowaniu i poprawiał tekst kolegi, którego właśnie napotkał. Jest kimś w
rodzaju pisarza publicznego i pomaga innym redagować listy, a kiedy sam chce do
kogoś napisać, wchodzi do sklepu papierniczego, kupuje tyle stron papieru, ile mu
będzie trzeba, i pisze od razu, bez wahania i skreśleń.
Uwielbia wyjaśniać. Gdy powołano do życia gaęaęy, przemierzał region na
motorze i prowadził szkolenia w zagubionych osadach Bugesery, w szkołach i w
więzieniu. Podczas kampanii wyborczej, gdy starał się o mandat radnego gminy
Kibungo, uwielbiał perorować przed gronem chłopów i chłopek pod drzewami.
Jednak obawia się władzy, nigdy się nie opiera, czasami władza budzi w nim
paniczny lęk, gdyż, jak powiada: „Zabójcy odejdą. Biali także. Władze pozostaną".
W zależności od humoru, odwiedza wszystkie bary, od najbardziej
podejrzanych, jak lokal Fifi w Kibungo, do najlepszych, jak bar Rose w Nyamacie.
Nie mówi: „Wpadnę na jednego", tylko: „Idę bronić swych racji w barze".
Ceni swój zawód także dlatego, że będąc nauczycielem, cieszy się poważaniem
wśród ludzi. Na drodze, w lesie, gdy u kogoś gości, nie przepuszcza okazji, by
podyskutować z dzieckiem, cierpliwie je pouczać. Ten impulsywny, zalękniony,
podejrzliwy człowiek uspokaja się w kontakcie z dziećmi, kiedy może znów wejść
w rolę wychowawcy. Ani masowe zabójstwa, ani niedawny zamęt, ani publiczne
funkcje, jakie chętnie mu się dziś powierza, nie zmieniły w niczym jego
nauczycielskiej pasji.
Oczywiście dlatego że już wcześniej mógł uznać swe życie za spełnione.
Innocent Rwililiza:
„Kiedy byłem mały, zawsze pomagałem ojcu podczas wakacji. Chodziłem z
nim na pole, nie wracaliśmy razem do domu, zostawałem tam nawet pół dnia.
Lubiłem pracę na roli.
Gdy miałem cztery czy pięć lat, szedłem z rodzicami, żeby pilnować
młodszych braci i sióstr leżących w koszykach, jeszcze nie pracowałem motyką,
tylko się przyglądałem. Później, w wieku jedenastu lat, przekopywałem już ziemię z
rodzicami. Wcześnie zostałem dobrym rolnikiem, pracowałem na rodzinnym polu
albo u sąsiadów, jednego dnia oni przychodzili do nas, w pięć czy sześć osób;
innego dnia my szliśmy do nich. Było przyjemnie. W grupie mogliśmy obsiać
więcej ziemi za jednym razem i liczyć na znacznie lepsze zbiory. Kiedy
kończyliśmy siać, kobiety szykowały papkę z sorgo, piliśmy, mężczyźni
rozmawiali, dzieci słuchały, było wspaniale.
Moi rodzice przybyli do Kibungo z Ruhengeri. Dostali dwa hektary z Funduszu
Rozwoju, z małym domkiem nad polem.
Te domy o glinianych ścianach rozpadały się po roku i trzeba je było budować
od nowa z gliny zmieszanej ze słomą, a dach kryło się blachą, jak wszystkie w
regionie. Rodzice mieli ogródek warzywny, uprawiali sorgo, kukurydzę, fasolę i,
oczywiście, zielone banany, najważniejszą roślinę dla rwandyjskich rolników,
zapewniającą urwagwę. Uprawiali też obowiązkową kawę, gdyż belgijskie prawo z
1905 roku nakładało na wszystkich właścicieli rolnych obowiązek zasadzenia
trzystu krzewów kawowych, jeżeli pole leżało blisko drogi. Poza tym mieliśmy
chyba cztery krowy.
Chodziłem do szkoły podstawowej w Cyugaro. O wschodzie słońca wstawało
się, brało woreczek z jedzeniem i szło jakieś pięć kilometrów z innymi dziećmi ze
wzgórza, niektórzy robili po dziesięć, czy nawet piętnaście kilometrów. Lekcje
mieliśmy do szesnastej - rachunki, francuski, bo wszystkiego uczyliśmy się po
francusku, religia, bo każdy musiał być chrześcijaninem. W szkole była piłka i
każdy kopał ją przynajmniej raz w roku. Były też miejscowe gry, piłką zrobioną z
liści bananowca, kijami.
Wieczorem, około siedemnastej, musiałem iść na bagna i przynieść wody do
domu. Kopało się jamę, filtrowało wodę przez trawę i napełniało bańkę. Na
bagnach widywało się małpy, dziki, żółwie i wielkie pytony. Mój ojciec nigdy nie
polował, jego rodzinny region, Ruhengeri, nie jest regionem myśliwych. Mama
rozpalała ogień pod kociołkiem, codziennie jedliśmy fasolę, słodkie pataty i w
sezonie maniok. Mięsa nigdy nie było na stole, tylko na Nowy Rok.
Krowy dawały mleko i nawóz, no i pieniądze ze sprzedaży, gdy coś się którejś
stało. Kiedy pilnowaliśmy krów i kóz w buszu, bawiliśmy się, budowaliśmy szałasy,
robiliśmy huśtawki z lian. Trenowaliśmy judo, to było ciekawe. Zdarzały się bitki
wskutek nieporozumień i wielkie przyjaźnie, jak u wszystkich dzieci. Kradło się
maniok z cudzych pól i po kryjomu piekło w ognisku. To były uczty.
Wieczorem śpiewaliśmy, słuchaliśmy bajek i kołysanek. Jeśli tata trochę
zarobił, szedł prosto do baru, a my korzystaliśmy z okazji, bo wtedy mama nam
opowiadała. Znała wiele legend, mitów, w których ludzie są zwierzętami, a
zwierzęta ludźmi, chyba tak jak w waszych, różne przysłowia, wyliczanki. Kiedy
tata zostawał w domu, zamartwiał się jak wszyscy chłopi, kładł się, a mama musiała
się nim zajmować. Wtedy opowiadały nam babcie, bo nie mieliśmy radia.
Do Nyamaty chodziło się sprzedawać kawę, trzeba było uważać, kiedy tata
wychodzi, bo mógł dostać pieniądze od hurtownika i kupić koszulę, zabawkę czy
cukierki. Czasem w sobotę, kiedy nie było szkoły, szedłem, z mamą na targ coś
wymienić albo z okazji święta, na przykład na Boże Narodzenie. To był ogromny
targ, tysiące ludzi przychodziło tu z daleka, wielu powodziło się znacznie lepiej niż
teraz. Jedliśmy bułki maślane i patrzyliśmy na samochody. Wszystkie moje
wspomnienia z dzieciństwa są radosne. Zbieraliśmy dość bananów i kiedy tata
odkopywał trunek, robiło się gorąco.
W szkole byłem dobrym uczniem. Prymusem we wszystkich przedmiotach.
Lubiły mnie dzieci i nauczyciele. Tata wiedział, że nie mam konkurencji w klasie, i
często przychodził pomagać mi na swój sposób, wkładał mi w rękę słodycze, starał
się przynosić jedzenie, jeśli rano nie zdążyłem zabrać. Mama była dobra, tata
skromny, inny niż wszyscy chłopi. W porównaniu do innych dzieci ze szkoły
podstawowej miałem dużo szczęścia, ale później, w liceum, wśród dzieci, które
miały wysoko postawionych rodziców, nie znaczyłem wiele.
Uczęszczałem do liceum w Rilimie, potem do Szkoły Wyższej w Byumbie. Na
rozpoczęcie roku jeździłem do Rilimy na rowerze taty. Później, w ciągu roku
szkolnego, wskakiwało się na ciężarówki wożące węgiel drzewny albo szło pieszo
z walizką na głowie. Zajmowało to cztery godziny na przełaj przez busz.
Spotykaliśmy słonie, antylopy i małpy, widziałem nawet lwa. Byłem mocny we
wszystkich przedmiotach, ale miałem zamkniętą drogę na uniwersytet, był tylko dla
dzieci ludzi z kręgów władzy czy z akazu. Chłopskie dziecko nie miało prawa zająć
miejsca dziecka burmistrza czy prefekta. Hutu czy Tutsi, każdy mały wieśniak miał
stać w drugim szeregu za cywilizowanymi dziećmi, to rządowe prawo powtarzano
przez radio. Pomimo dobrych ocen, mogłem wybrać tylko dwa zawody:
nauczyciela, by zyskać szacunek wśród ludzi, lub inżyniera agronoma, aby
otrzymać służbowy motor, który mu przysługiwał.
Bardzo wcześnie odkryłem, jak trudno jest być Tutsim. Wieczorem, nim
zasnęliśmy w rodzinnym gronie, starsi opowiadali, jak wypędzono ich z Ruhengeri,
mówili o obalonych przywódcach, o zabójstwach, napaściach i podpaleniach, a my
słuchaliśmy w ciemności. Śpiewało się żałobne pieśni o królach mwami, słuchało
się legend Tutsich. Tutsi wyróżniali się śpiewem i dowcipem, ich żarty uważano za
bardziej wyszukane, zwłaszcza gdy było dość trunku. Liczyli się też ze względu na
krowy. Byli hodowcami i lubili mleko. Hutu mieli lepsze potrawy, bardziej obfite,
gdyż ciężko pracowali. Ale gdy chodzi o mleko, to była specjalność Tutsich.
Z jednej strony, tak, byliśmy dumni, że jesteśmy Tutsi, gdyż to oznaczało
szlachectwo, umiarkowanie, pewną wyższość. Tutsi uważali się za coś lepszego, za
zgrabniejszych, nie tak czarnych, zwłaszcza dziewczęta, które miały się za
najpiękniejsze, nawet gdy były grube i miały ciemną cerę. Z drugiej strony, nie,
czuliśmy się niepewnie, gdyż bywaliśmy już ofiarami rzezi, wiedzieliśmy, że coś
nam grozi, musieliśmy ukrywać dumę, żeby nie jątrzyć Hutu. Być pokornym na
zewnątrz, pewnym siebie wewnątrz, oto nasz charakter. Czuliśmy się lepsi, gdyż
przez cztery wieki zasiadaliśmy na tronie, i szeptem przechwalaliśmy się między
sobą, lecz lęk nas nie opuszczał.
Hutu i Tutsi żyli jak dobrzy sąsiedzi, ale w gruncie rzeczy obawiali się siebie,
starali się unikać zbliżenia. Na przykład nigdy nie pobierali się między sobą, nigdy
na tym samym wzgórzu. Zamożny Hutu, jak choćby Jean-Baptiste Murangira,
musiał pokonać pieszo ponad sto kilometrów, by znaleźć żonę Tutsi. Pomagaliśmy
sobie nawzajem i wymienialiśmy trunki, ale kryliśmy urazę i nie ujawniali swych
myśli. Przełykało się złe słowa, ale nie podejrzenia.
Jako dziecko po raz pierwszy przeżyłem chwile przerażenia w dzień po
obaleniu prezydenta Kayibandy. Tego dnia przez radio padały krwawe groźby,
zebraliśmy się w jakieś pięćdziesiąt osób wokół mężczyzny, który miał odbiornik.
Na drugim brzegu rzeki Akagery widać było pożary. Miałem dziewięć lat, już
byłem ostrożny, jak wszyscy mali Tutsi, i nigdy nie zapomniałem tej straszliwej
chwili.
Po studiach zatrudniono mnie jako nauczyciela w szkole w Kibungo, na moim
wzgórzu. Nie musiałem już zginać karku w polu, żyłem ze szkolnej pensji, to było
przyjemne. W regionie Kibungo domy są porozrzucane na bardzo żyznej ziemi.
Rodzina Rose, mojej pierwszej żony, mieszkała niedaleko od naszego domu. Rose
była najpierw moją uczennicą, potem wyjechała na studia do Konga. Po powrocie
zwracała na siebie uwagę, zostaliśmy przyjaciółmi, bo pracowaliśmy razem i
znaliśmy się od dziecka. Miała naprawdę dobre wykształcenie, była inteligentną i
bardzo oczytaną dziewczyną. Jej ojciec był dyrektorem szkoły. W dodatku odbyła
daleką podróż. Rose podobała mi się, zazdrościłem jej, zbliżyliśmy się, zaszła w
ciążę. Pobraliśmy się szybko, bo jej tata był oburzony i nie chcieliśmy, żeby plotki
rozniosły się po wzgórzach. Dałem prezent za żonę w Kibungo, ślub odbył się w
gminie, a wesele w ośrodku kultury. Goście dopisali, były śpiewy i uczta.
Tata Rose wcale się nie cieszył, że jestem jego zięciem. Ten przez wszystkich
poważany pan wysoko cenił swą córkę, wyjątkową na wzgórzu. Rozpuścił wieści w
regionie, żeby ją dobrze wydać, na zięcia wolał kogoś lepszego od nauczyciela - to
zrozumiałe. Mimo to nie okazywał mi niechęci. W końcu obaj byliśmy ze
środowiska nauczycielskiego i obaj tak samo obawialiśmy się jatki, było to w
dziewięćdziesiątym trzecim, na rok przed ludobójstwem.
Zamieszkaliśmy z Rose w dwupokojowym domu w Gatare, dzielnicy
nauczycieli z Nyamaty, gdyż rodzinna parcela zrobiła się za ciasna. Za pierwszą
pensję kupiłem rower, by jeździć do pracy w Kibungo. Niecierpliwie czekaliśmy na
narodziny syna, wiedliśmy szczęśliwe życie mimo strasznych gróźb. Bardzo
kochaliśmy się z Rose. Jako chłopak marzyłem o niej. Wciąż o niej marzę, coraz
częściej. Życie usuwa wszystko na swej drodze, oprócz tego uczucia, wspomnienie
o Rose nie słabnie. Myślałem, że pamięć o niej w końcu zaginie. Ale nie, dzisiaj to
masakra się z wolna zaciera, ona nie.
Coraz częściej śnię o nas, może dwa razy na tydzień. Widzę nas w Kibungo, w
szkole, na drodze w lesie. Widzę nas w naszym domku w Nyamacie, jak jesteśmy
razem szczęśliwi".
Co nam pozostało?

Alphonse Hitiyaremye:
„Kiedy wyszedłem, bałem się nawet spojrzeć na ocalonych. Z czasem
nabrałem odwagi, ośmielam się do nich zbliżyć i żal za to, co zrobiłem, wydaje się
bardziej ludzki. Nie jestem już tym samym Alphonse'em co kiedyś, coś się jednak
zmieniło na gorsze. Zły czas wpłynął na moje myśli. Postarzałem się przez te
burzliwe lata. Więzienie osłabiło zdolność koncentracji.
Jak panu mówiłem, łatwiej nam było wymachiwać maczetą, niż znosić kpiny i
ciągłe napominanie. Tej prawdy nie może zrozumieć ktoś, kto nie był wtedy z nami,
ale teraz ona mnie dręczy.
Zabijałem, siedziałem w więzieniu, w końcu poczułem lęk. Strach przed Złem
nigdy mnie nie opuszcza. Ale przede wszystkim zmieniła się moja sytuacja życiowa.
Straciłem majątek i nie potrafię już handlować jak kiedyś, cofam się przed
podjęciem decyzji, nie potrafię szybko obracać gotówką, nie zatrudniam siły
roboczej. Nie jestem już taki dobry w interesach jak przed tą masakrą. Nie czuję się
swobodnie. Szkoda mi powodzenia, które utraciłem".
Pancrace Hakizamungili:
„Myślę, że jestem teraz lepszy niż przed rzezią, ponieważ już wiem, kim
byłem, jak bardzo byłem zachłanny i żądny krwi. Ale się poprawiłem. Stałem się
lepszy dzięki tym złym doświadczeniom, wiem, że nie ma już we mnie złej woli.
Razem z kolegami zostałem wciągnięty w to barbarzyństwo, słuchałem
bezwzględnych władz, brałem udział w ekspedycjach z maczetą w ręku. Wróciłem
na swoją parcelę pozbawiony wszystkiego, poznałem przykre konsekwencje mych
czynów.
Ale przecież moja osobowość nigdy się nie zmieniła. Byłem pobożnym,
dobrym chłopcem, jestem jeszcze bardziej pobożny i jeszcze lepszy, to wszystko.
Zostałem oczyszczony przez zło, że się tak wyrażę".
Fulgence Bunani:
„Nie myślę o ekspedycjach, rzadko o ludziach, których zabiłem. Myślę przede
wszystkim o moim zwierzęcym zachowaniu. Często mnie to zaskakuje. Ludzie mają
naturalny pociąg do złych czynów, nawet o tym nie wiedząc. Wystarczy tylko, że
popchnie ich bezwzględna władza, przestraszą się żołnierzy, usłyszą o szantażu i
szybko popełnią błąd. Dziczeją, nie widząc wcale, że są dzicy.
Powodowało mną zło: napić się primusa do woli, jeść krowy rano i
wieczorem, zabijać Tutsich bez żadnego powodu. Zabijać bez dyskusji, co najwyżej
żartować o igraszkach lub gratulować sukcesu.
Zabijać bez wahania, nawet nie dbając o to, że ubrudzisz się błotem czy krwią.
Zabijać, nie stawiając sobie żadnych pytań o to, dla kogo czy po co się zabija, to nie
daje spokoju, jeśli w tym brałeś udział".
Pio Mutungirehe:
„Nikt nie jest zły od urodzenia. Byłem przerażony atakami inkotanyich i bałem
się, że wrócą złe czasy panowania Tutsich. Zazdrościłem im, że mogą się
wzbogacić. Politycy sprowadzili mnie na złą drogę.
Powiedziałem panu w Rilimie: ten zabójca, który zawinił i przelewał krew, to
ja, ale jego okrucieństwo jest mi całkiem obce. Przyznaję się do winy, ale nie
rozumiem wściekłości tego, który na moich nogach biegał po bagnach z
wyciągniętą maczetą. Jednak, żeby nie kluczyć i nie kłamać, wiem, że to naprawdę
byłem ja.
Zawsze byłem bardzo koleżeński. W szkolnej ławie, w drużynie piłkarskiej, w
barze, w Rilimie. Jestem tym samym człowiekiem, co kiedyś, nawet się
poprawiłem. Poślubiłem kobietę Tutsi. Całe to zamieszanie wpłynęło w końcu
korzystnie na moją psychikę. Chcę zamknąć ten fatalny okres, będę spokojnie
czekał, kiedy mi przebaczą. W każdym razie nie widzę już przeszkód, by żyć w
dobrych stosunkach z Tutsimi".
Ignace Rukiramacumu:
„Starość mnie prześladuje, bieda mnie prześladuje, wyrzuty sumienia także.
Czuję się, jakbym był zewsząd osaczony. Wcześniej byłem bardziej zrównoważony.
Rozmawiałem swobodnie z ludźmi, bo troski mnie omijały, dostatek i spokój ducha
były na wyciągnięcie ręki. Ludzie mówili o mojej plantacji tytoniu, osiągałem
wysokie ceny, i to nawet w Kigali. Potem wszystko się popsuło.
Dziś uprawa tytoniu wymaga za wiele zachodu, pieniędzy brakuje, nie mam już
tyle sił. Synowie szarpią się ze mną o swoją część pola, córki szukają zwady z moją
nową żoną. Hutu krytykują mnie za to, co wyznałem w sądzie, spojrzenia Tutsich
obwiniają o to, co zrobiłem. Jednak widzę, że moja psychika próbuje sobie radzić z
całym tym zamętem".
...Chłopiec podał mi kwiat rano
kwiat który zerwał dla mnie pocałował kwiat
nim go ofiarował
i chciał bym ja także go pocałowała uśmiechnął się to było na Sycylii chłopak
koloru lukrecji wszystkie rany się leczy Pomyślałam tak tego dnia
i powtarzam to czasem lecz chyba nie dość często żeby w to uwierzyć.
Charlotte Delbo,
Miara naszych dni. Auschwitz i później
Marie-Louise Kagoyire:
„Nie, nie prześladuje mnie żadna obsesja od czasów ucieczki do Burundi, co
najwyżej niektóre głośne dźwięki czy płacz budzą we mnie grozę. Ale życie
odebrało mi bardzo wiele. Byłam szanowaną przez wszystkich kobietą, nie
brakowało mi niczego, miałam wielki dom i, jak panu mówiłam, schowałam się w
psiej budzie u sąsiada Hutu, kładąc się na ekskrementach. W ciągu trzech dni
straciłam do siebie szacunek.
Byłam całkiem załamana. Ale teraz nie czuję już upokorzenia, mogę bez
oporów o tym opowiadać. Poważanie, jakie miałam wśród ludzi, i moja pozycja
zniknęły, ale szacunek, który jestem winna samej sobie, przywraca mnie do życia.
Nie jest to życie szczęśliwe, ale godne, mam skąd czerpać siły, by nie pokazać, że
mnie tak dotknięto.
Długo zbierałam się na odwagę, teraz czuję, że życie powraca. Podczas
ucieczki do Burundi myślałam, że wszystko straciłam, że będę odtąd żyć w
ubóstwie, nie zważałam na to, chciałam tylko żyć pośród ocalonych. Powtarzałam
sobie: żyć, byle gdzie, byle jak, bieda jest bez znaczenia, jeśli będę mogła żyć
wśród ocalonych. Bez męża, bez dzieci, bez rodziny i wielkiego domu, cóż. I sama
sobie złożyłam jedną obietnicę: zostanę w przyszłości mamą ocalonych dzieci.
Obietnica spełniona. Widzi je pan w tym domu - Mimi, Jeana-Paula i całą
gromadę. Kiedy patrzę, jak śmieją się przy stole, dowcipkują, jak dobrze się czują,
jestem szczęśliwa. Kiedy znajomi przychodzą z wizytą i z serca przyjmują, co im
ofiaruję, zapominam i jestem bardzo zadowolona. Każdy przynosi, co może,
siedzimy długo, opowiadając nowiny czy żartując. Czuję się wtedy tak błogo. Nie
zależy mi już, by gromadzić majątek, nie myślę o korzyściach i troskach płynących
z sukcesu. Lubię się dzielić, lubię życie w przyjaźni jeszcze bardziej niż kiedyś. Ale
szczęście to teraz rzecz zbyt skomplikowana".
Innocent Rwililiza:
„Zmieniłem się. W dwa miesiące po masakrze nastąpiłem na minę. Nie mogę
biegać, czasem w domu dopada mnie lęk. Podczas ludobójstwa ratowałem się,
pędząc przez cały dzień niczym antylopa, teraz nie potrafiłbym już uciec przed
zagrożeniem. Oczywiście, to się nie może powtórzyć w Rwandzie. «Oczywiście»,
«nie może» - co znaczą te słowa w Afryce? Naturalnie to mnie przeraża.
Nie jest mi trudno wspominać, że byłem ścigany. Kiedy rozmawia się z ludźmi
z zagranicy, którzy starają się pojąć ludobójstwo, bez oporów opisuje się wstydliwe
sytuacje. Ale w gruncie rzeczy nie czułem się wtedy wcale upokorzony. Wielu
towarzyszy zginęło, nie chcąc się zhańbić, zwłaszcza stare kobiety, które nie
chciały biegać w pagnes podciągniętych do brzucha, czy mężczyźni, którzy nie
chcieli szukać manioku na czworakach.
Mnie to nie dotyczyło. Życie sprawiło, że musiałem zachowywać się jak
zwierzyna łowna i nie było innego wyjścia. W dodatku to dotyczyło wszystkich,
byliśmy do siebie zbyt podobni, by czuć zażenowanie. Na Kayumbie pędziło się
zygzakiem, trzeba było poświęcić całą energię na bieganie, by ocalić życie, i nie
mieliśmy już sił, by stawiać sobie kłopotliwe pytania. Wiedzieliśmy, że wszyscy
umrzemy, ale wciąż uciekaliśmy.
Dopiero później poczułem się upokorzony; gdy wychodziłem z lasu, by
wrócić do społeczeństwa. Zachowałem nawyki stamtąd: nie prałem ubrania,
kładłem się, gdzie popadło. Dzieci, które znały mnie jako szanownego pana
nauczyciela, patrzyły, jak wdrapuję się na drzewa, by zrywać banany, albo jak
łapczywie jem rękami słodkie pataty. Albo schylam się nagle, by napić się wody z
kałuży, na oczach przechodniów. Wstydziłem się, nie mogąc pozbyć się tych
zwyczajów. Uciekłem do Kigali, gdzie wkrótce potem nastąpiłem na minę przy
drodze. Tak, czułem się skończony, całkiem do niczego. Zdradzony przez
wszystkich, wyrzucony poza nawias.
Los okazał się bezlitosny, naprawdę, żałowałem, że tak biegałem, by uniknąć
ciosów. Przeżyłem cztery samotne lata, byłem sam, nie miałem nawet boyeste, która
przyrządzałaby mi posiłki. Czekałem na świt z butelką w dłoni, piłem bez
towarzystwa, sam prałem ubrania w sobotę, trzy pary spodni i trzy koszule, w
rękach. Byłem w szoku, nie myślałem o niczym, na nic się nie skarżyłem.
Dziewczyny litowały się nade mną i proponowały pomoc, ja myślałem, że drwią
sobie ze mnie. Koledzy próbowali mnie pocieszać, ale trzymałem się z boku. W
głębi duszy czułem się poniżony i odrzucony przez wszystkich, a przecież tak nie
było.
Ale dziś dochodzi do tego jeszcze inne, gorsze upokorzenie. Kiedy patrzę na
rodziny Hutu, którym się powodzi, gdy widzę zabójców trudzących się w polu,
plewiących i zbierających plony. Kiedy widzę Hutu, którzy starają się dostać na
studia czy zdobyć dobrą posadę, w odświętnych ubraniach w niedzielę, w pięknych
ślubnych orszakach, zadaję sobie pytanie: dlaczego my, choć tyleśmy biegali,
znowu jesteśmy z tyłu i trzeba nas pocieszać? Jesteśmy zagubieni, mamy marne
zbiory, cierpimy niedostatek. Dlaczego my, którzy co rano poświadczaliśmy nasze
przywiązanie do życia, tak iż co wieczór padaliśmy z wyczerpania, otrzymujemy w
zamian tak niewiele? Dlaczego fortuna nie puka do naszych drzwi? Te wstydliwe
pytania nie dają mi spokoju.
Wiara w życie powoli wraca. Jestem dyrektorem szkoły, moja nowa żona
obdarza mnie dziećmi, ludzie stawiają primusa, by podyskutować, inni zapraszają
na śluby, dostałem trzy krowy w prezencie. Ale intelektualnie niczego nie zyskałem,
doświadczenie ludobójstwa niczego mi nie przyniosło, żadnej wzbogacającej
wiedzy o wszechświecie. Jeśli coś zyskałem, to trochę nienawiści, jeżeli wolno mi
się tak wyrazić. Kiedyś uważałem, że Hutu są podobni do Tutsich. Teraz już nie...
prawdę mówiąc, jest mi trudno powiedzieć głośno, co naprawdę odczuwam.
Owszem... jest coś takiego, zdobyłem coś, co określam jako umiejętność
wnikliwej oceny i skłonność do podejrzewania każdego. Z jednej strony wydaje ci
się, że ktoś jest twoim wielkim przyjacielem, dajecie sobie krowy i rozmawiacie jak
bracia, a potem ten ktoś ściga cię z maczetą. Z drugiej strony zdarza się, że spadasz
na dno przepaści, a jakaś kobieta godzi się wyjść za ciebie, chociaż wie, że nie masz
nic, brak ci nawet odwagi. Troszczy się o ciebie, wyciąga z kłopotów, gdy jesteś
nieszczęśliwy, ogołocony z wszystkiego i okazujesz agresję. To lekcja: nie wiemy,
co znaczą ludzie, jak bardzo mogą cię rozczarować czy pomóc.
Los się do mnie uśmiechnął. Ocaliłem życie, moja nowa żona Epiphanie
bardzo mnie wspiera, jak już powiedziałem. W Nyamacie spotykam się z ważnymi
ludźmi bez obaw. Odzyskuję szacunek. Nie jestem już zahamowanym, nic
nieznaczącym nauczycielem Tutsi, którym byłem i który mógłby skończyć życie,
pijąc urwagwę z rolnikami po pracy, nawet nie schodząc ze wzgórza.
Jednak coś się we mnie złamało. Nie jestem już tak wesoły i skory do żartów,
brakuje mi energii. Ciągle zdarza mi się zrażać ludzi i popełniać gafy. Przestałem
się hamować. Brakuje mi wytrwałości. Zaczynam coś i zaraz zostawiam nie
wiadomo czemu. Żyję na mym poletku z dnia na dzień, przestałem się przejmować,
co ludzie o mnie pomyślą w danej sytuacji. Kiedy ktoś zwróci mi na to uwagę,
odpowiadam: «Co mnie to obchodzi, że kogoś zawiodę? Przestałem się o to
troszczyć».
Z Kayumby zostały mi pewne nawyki. Wyniosłem stamtąd kilka postanowień,
w części ich dochowuję, na przykład, by nigdy więcej nie wejść do kościoła. Inne
zarzuciłem, jak to, by nie zamienić nawet słowa z Hutu.
Wyniosłem też stamtąd ogromną ciekawość. Wcześniej, gdy ktoś wspomniał o
planach ludobójstwa, nie wierzyliśmy, myśleliśmy, że nasze życie, życie wszystkich
chłopów, jest ustalone na zawsze. Byliśmy w stanie uwierzyć, że dojdzie do jakiejś
utarczki, ale nie w to, że zapanuje chaos. Ta moja naiwność nie daje mi spokoju.
Przeżyłem masakrę i moje teorie musiały zostać podane w wątpliwość,
filozoficzne myślenie nie przekonuje mnie już tak jak kiedyś, nie ufam klasycznym
ideałom, nie darzę należnym szacunkiem logiki. Nauczyłem się brać pod uwagę to,
co nie do pomyślenia, spodziewać się wszelkich niespodzianek, myśleć w wiecznym
stanie pogotowia. Doszukuję się zdrady za każdą wypowiedzianą myślą. Żadne
wyjaśnienie już mi nie wystarcza. Nieufność rozbudza moją ciekawość. Chcę
zawsze wiedzieć, co kryje się za tym, co się zdarza".
Englebert Munyambonwa:
„Kiedyś lubiłem czytać książki, gazety, lubiłem rozrywki, ping-ponga. W piłkę
nie, ale w ping-ponga bardzo dobrze grałem, jak prawdziwy mistrz. Od czasu do
czasu kochałem się z dziewczynami. Byłem też łasy na ładne ubrania. Przyglądałem
się sobie i mówiłem: «Klasa!». Byłem szczęśliwy, ale to wszystko minęło.
Pracowałem jako inżynier w Kigali i w Duali, sporządzałem plany, byłem
szefem pracowni. Potem wróciłem w rodzinne strony, w okolice Kayenzi.
Mieszkałem z ojcem, matką i młodszą siostrą; bracia pracowali w biurze, w
mieście. Prawie niczego nam nie brakowało. Krowy, drzewa owocowe, które może
pan jeszcze zobaczyć wokół domu, gęsty gaj palmowy. Żyło nam się naprawdę
dobrze. Byliśmy szczęśliwi, nie było u nas biedy.
Kiedyś tyle nie piłem. Teraz tak, bo brak mi zajęcia. Po ludobójstwie tak
bardzo się zmieniłem, że nie mogę się oprzeć. Moi bracia i siostry zostali
zmasakrowani. W zaroślach na bagnach myślałem, że zdechnę jak zwierzę.
Poniżony, nie, nie czułem się poniżony. Byłem zbyt wystraszony, okropnie bałem
się żelaza, jak inni. Jadłem surowe warzywa, leżałem w mule, nie mogłem się już
modlić, nie dbałem o to, po prostu nie chciałem, by mnie ścięto. I los mnie
oszczędził.
Zostaliśmy ocaleni, ale nie mogę powiedzieć, by wszystko było w porządku.
Straciłem rodzinę, nie mam żony, potomstwa, okoliczne pola leżą odłogiem albo
pracują na nich nieznani mi ludzie. Patrzę na mijane postaci jak na jakieś widma.
Jestem bardzo samotny. Próbowałem uprawiać pole, ale to były całe dwa hektary,
przyszła susza, nie miałem żony do pomocy. Rzuciłem to, przestałem nawet
zajmować się ogródkiem.
Teraz nic mnie już nie cieszy. Mam pięćdziesiąt dziewięć lat, nie mam
pieniędzy, straciłem pracę i ludzki szacunek. Sprzedałem nawet drzewa i blachę z
dachu, żeby mieć na trunki. Czuję się zbyt samotny. Nie wiem, gdzie jeszcze
mógłbym szukać oparcia. Śpię, gdzie popadnie, czasem pod gołym niebem.
Szczęście mnie omija. Budzę się co dzień rano i choć uniknąłem maczet, choć
jeszcze nie brak mi wigoru, chociaż czytałem klasyków i znam się na geometrii,
staję się coraz większym pesymistą. Co jest nie tak? Nic mnie już nie cieszy.
Zaczynam coś i zaraz rzucam. Jestem silny, ale nie mam dość przekonania, by
dokończyć choćby najmniejszy projekt. Unikam tych, którzy mi robią wyrzuty,
uciekam przed ludźmi, którzy przypominają mi, kim kiedyś byłem. Odrzucam
dobre rady, boję się kpin i napomnień. Nie chcę, by mi przeszkadzano. Przez cały
dzień przemykam się chyłkiem, chyba że spotkam kogoś, kto mnie potrafi
zrozumieć, z kim mogę się napić i porozmawiać bez zbędnych docinków.
Wstaję o piątej rano. To nawyk z dzieciństwa, kiedy musiałem przed szkołą
pognać krowy do wodopoju na bagnach. Teraz nie mogę już spać po piątej, choć
nie mam nic do roboty, boję się snów. Wstaję i wychodzę. Złe języki mówią, że
wychodzę tak wcześnie, by za darmo napić się urwagwy, gdy jeszcze fermentuje. To
plotki. O piątej jeszcze nie piję, spaceruję, rozmyślam o tym, zanim zacznę pić".
Sylvie Umubyeyi:
„Miałam wszystko, nie liczyłam na więcej, potem wszystko straciłam.
Rodziców, ich uczucie, ich rady, przyjaciół, majątek, pracę. Na jakiś czas straciłam
także smak życia. Później odnalazłam nadzieję. Wróciła odwaga, chęć do życia
także. Lubię muzykę, lubię dobrze zjeść, śpię dobrze jak dawniej. Potrafię
kokietować, chodzę na spacery, rozmawiam z ludźmi, spotykam przyjaciół. Podczas
ucieczki do Burundi straciłam ducha, teraz go odzyskałam. Moje życie jest pełne
trosk i nadziei. Wiem, że mogę liczyć na pomoc otoczenia, że potrafię rozwiązać
moje małe problemy. Czekam, jestem spokojna. Ponieważ żyję, życie nie może
mnie męczyć, jakżeby mogło? Szczęście, czemu nie? Odzyskać kiedyś prawdziwy
spokój ducha".
Berthe Mwanankabandi:
„Na bagnach żyliśmy jak świnie, to życie na zawsze nas napiętnowało.
Oczywiście, nie wrócimy do tego, ale wiemy, że tak właśnie było. Nie patrzymy już
na to bydlęce życie jak kiedyś. Wynieśliśmy stamtąd szereg drobnych nawyków, na
przykład: by nie filtrować wody przed wypiciem, nie dbać, jak kiedyś, czy potrawa
się dogotowała, jeść szybko, nawet na oczach sąsiadów.
Czas powoli to zmienia, prawie wyzbyłam się już tej niedbałości. Jednak
wspomnienia zależą także od tego, jakie życie wiedziesz. Kiedy się trudzisz, kiedy
samotność i susza mocno doskwierają, czujesz się raczej jak ktoś, kto ocalał, ktoś,
kto zdołał przeżyć. A kiedy zbierasz plony, gdy troski o jutro odchodzą, czujesz się
pewniej, bardziej pogodzony z losem.
Na bagnach zabójcy wyzywali nas, chcąc nas upokorzyć. Ale ponieważ było
nas wielu schowanych w papirusach, nikt nie czuł się bezpośrednio dotknięty.
Przede wszystkim odczuwaliśmy grozę. Ona przepędzała z umysłów obelgi. W
głębi duszy nie czuję się już upokorzona tym bydlęcym życiem, chyba że słyszę
drwiny zabójców czy kłamstwa rewizjonistów.
Miałam wielkie szczęście, że mnie nie zgwałcono. Nie muszę się tego
wstydzić. Ale rozgoryczenie to całkiem inna sprawa, nigdy mnie nie opuszcza,
podobnie jak samotność. Nie pamiętam już tej dziewczyny, którą byłam przed
rzezią. Po tym wszystkim zostałam całkiem sama, czułam tylko rozpacz. Zdawało
mi się, że tylko ja czuję się tak samotna. Myślałam, że tylko ja mogę zrozumieć
sytuację, w jakiej się znalazłam. Nie mogłam znaleźć bratniej duszy pośród
ocalonych, nawet wśród przyjaciół, z którymi dzieliłam zły los. Moją jedyną
przyjaciółką była moja własna zasmucona osoba.
Kiedyś, jak wszystkie rwandyjskie dzieci, myślałam o Dobru i Złu. Wierzyłam
w godne pochwały uczynki, przyzwoitość, prawość. Na mokradłach nauczyłam się,
że cała ta wiara może zniknąć podczas pierwszego poranka maczet: na przykład
wiara w cnotę, nagrodę za dobre czyny czy zasłużoną radość. Teraz nie ufam już
moralistom, zbawiennym naukom i podniosłym słowom.
Wiem, że ta masakra jest czymś wyjątkowym, nie znam historii, nie wiem, jak
oceniać jej wagę. Mnie także dotknęła. Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać do
tego, co mówiłam panu podczas ostatniej wizyty. Co odpowiedzieć na nowe pytania
o rzezie? Ich wspomnienie już mniej mi dokucza. Nie zostaję już co dzień sama z
moim strachem. Przestałam oddalać się od ludzi. Jednak uważam, że te
wspomnienia są rzeczą niebezpieczną. Moje wcześniejsze życie zatrzymało się w
miejscu. Teraz ruszyło naprzód, w inną stronę. Wszystko, na co wtedy czekałam, w
tym drugim życiu już się nie przydarzy.
Moi rodzice mieli dziesięć krów, przycinali bananowce na wielkiej plantacji i
kładli gotówkę na stole, by ją przeliczyć po powrocie z targu. To była duża rodzina,
jedenaścioro dzieci i najemnicy pracujący w polu. Słuchaliśmy sztuk teatralnych i
muzyki przez radio i sypialiśmy czasem u zamożnych sąsiadów. Byłam
rozpieszczana. Dobrze się uczyłam, rodzice mieli dość pieniędzy na dalszą
edukację, skończyłabym liceum, poszłabym na studia do Gitaramy, a może nawet
do Kigali, i byłabym kobietą, której się powodzi, jak tylu innym.
Dziś budzę się o brzasku, by odymić ziemię i nakarmić dzieci; a myśli kłębią
się w głowie. W mej duszy gości nienawiść, strach. Czasem ogarnia mnie
wściekłość i opuszcza radość. Znaleźć męża, mieć szczęśliwą rodzinę, tego nie
mogę sobie wyobrazić.
Nie staram się wyjść za mąż, oto prawdziwy powód braku kandydatów. Dla
ocalonej sieroty wybór dobrego męża to niełatwa sprawa. Jeśli sam nie ma
problemów i cię nie zrozumie, nic z tego nie będzie; jeżeli cię rozumie, ale sam ma
problemy, wcale nie będzie lepiej. Jeśli się przestraszy, że przez twoje problemy nie
będziesz przykładną żoną, wycofa się. Wyrzuty mogą zrodzić się z każdego
powodu. W Rwandzie to rodziny godzą zwaśnione pary. To ryzykowne, samemu
wybrać sobie męża, nie mając krewnych, u których można by znaleźć wsparcie, bez
mamy, na której ramieniu można położyć głowę. Jestem zbyt zapalczywa, zbyt
wiele wycierpiałam, by narażać się na to, że mąż mnie nie pocieszy, gdy będę
niepocieszona. Wolę już lęki samotnej kobiety, wolę dawać życie nieślubnym
dzieciom, oczywiście, żadna kobieta nie może z tego zrezygnować.
Na bagnach powtarzaliśmy sobie, że jeśli los nas ocali, nie będziemy już
więcej sprzedawać kurczaków, sami będziemy sobie dogadzali. Nie dotrzymaliśmy
słowa, bo tak naprawdę mamy gdzieś delikatne mięso. Bardzo lubiłam dojrzałe
banany, ale ich nie tykam; słucham radia, ale nie cieszy mnie muzyka czy teatr.
Obiecywaliśmy też sobie, że jeśli przeżyjemy, wszystko będziemy robili z zapałem,
bez żadnych zahamowań. To była pierwsza z zapomnianych obietnic".
Francine Niyitegeka:
„Mój narzeczony Theophile nie zwlekał długo ze ślubem. Znów urodziłam
piękne dzieci. Z wiekiem moje blizny są mniej widoczne na skórze. Stado pasie się
na bujnej łące nad rzeką, żyjemy spokojnie, w dobrych stosunkach z sąsiadami z
moudougoudou. Czas dobrze się ze mną obchodzi. Ale choć czuję ulgę, nigdy nie
jestem spokojna.
W głębi duszy ja także się obawiam, że podążam z tyłu za losem, który był mi
dany. Jeśli ktoś poczuł się trupem pod papirusami, w tym błocie, obok wszystkich
innych, porównując się do martwych ciał, zawsze będzie czuł lęk. Przed czym? Nie
umiem powiedzieć, nawet sobie samej. Jeśli ktoś taki w duchu pogodził się z
końcem, jeśli zrozumiał, że nie przeżyje któregoś etapu, spojrzał w pustkę w swym
wnętrzu, nigdy nie zapomni. Bo tak naprawdę jeśli dusza opuściła go choć na
chwilę, będzie mu bardzo trudno powrócić do życia".
Słownik

Akazu. W języku kinyarwanda „domownicy", Słowem tym określa się w


istocie najbliższe otoczenie człowieka sprawującego władzę. Od 1993 roku
używane, by wskazać ścisłe grono ludzi planujących ludobójstwo, notabli z
Północy skupionych wokół prezydenta Juvenala Habyarimany; była wśród nich
jego żona Agathe Kanziga oraz jej trzej bracia.
Ankolś. Krowa średniej wielkości, szczupła i dobrze umięśniona, którą
wyróżniają wspaniałe rogi w kształcie liry i niewielki garb na grzbiecie,
upodabniający ją do krów indyjskich. Sierść często w kolorze beżowym lub w
szare, czarne i białe plamy. Jej hodowlą zajmują się Tutsi, bardziej w celach
handlowych niż do spożycia. Choć krowy te niemal całkiem wyginęły podczas
ludobójstwa, ich pogłowie osiągnęło obecnie wyższy poziom niż przed 1994
rokiem, co świadczy o sile tradycji. Rząd przeprowadził reformę rolną, której
celem była modernizacja hodowli i zwiększenie opłacalności przez zwiększenie
konsumpcji; władze starają się też uregulować kwestię przemieszczania się stad, by
zapobiec sporom między Hutu i Tutsi, wynikającym ze szkód czynionych przez
bydło na polach. Pierwszym efektem tej reformy jest migracja zwierząt i pasterzy
ku wielkim trawiastym równinom Tanzanii i Konga.
Boyeste. Żeński odpowiednik boya, mała służąca.
FPR. Front Patriotyczny Rwandy. Organizacja założona przez Tutsich na
początku 1988 roku na bagnistych terenach Ugandy, FPR rozpoczął operacje
wojskowe w 1990 roku, skorzystał z zamachu na prezydenta Habyarimanę, by
przeprowadzić wielką ofensywę w pierwszym dniu ludobójstwa i ostatecznie pod
dowództwem Paula Kagame, obecnego prezydenta republiki, zająć kraj 4 lipca 1994
roku. FPR przekształcił się wówczas w regularną armię Rwandy.
Gaęaęa. Te ludowe trybunały stosują się do prawa, które rozróżnia trzy
kategorie zbrodniarzy z czasów ludobójstwa. Planiści, ideolodzy i wielokrotni
zabójcy należą do pierwszej z nich i podlegają sądom instytucjonalnym. Zabójcy
wykonujący rozkazy i ich wspólnicy to druga kategoria, osądzana przez gaęaęy we
właściwych sektorach (wzgórzach). Wreszcie trzecia kategoria, rabusie, którzy
korzystali z okazji, są sądzeni przez gaęaęy lokalne (w osadach, dzielnicach).
Gaęaęy lokalne zbierają też zeznania, sporządzają listy obwinionych i dzielą ich na
kategorie. Do gaęaęy w sektorach trafiają prośby o apelację.
Igisoro. Popularna gra z użyciem pionków, prowadzona w błyskawicznym
tempie.
Inkotanyi. Znaczy „niezwyciężony". Określa się tak buntowników z FPR.
Interahamwe. Oznacza „jedność". Nazwa ekstremistycznych oddziałów milicji
Hutu, utworzonych z inicjatywy klanu Habyarimany. Oddziały te były szkolone
przez rwandyjską armię, lokalnie także przez żołnierzy francuskich. Złożone z
kilkudziesięciu tysięcy aktywistów, zwerbowały setki tysięcy zabójców w okresie
masakry. Część została zdziesiątkowana jesienią 1996 roku podczas ofensywy
oddziałów FPR w Kongu lub rozproszona. Część powróciła wraz z uchodźcami
Hutu, by oddać się w ręce nowej administracji.
Moudougoudou. Modelowe osiedla budowane na zlecenie rządu po czasach
ludobójstwa. Ich celem było nie tylko zapewnienie dachu nad głową ludziom,
których domy zostały zburzone, ale też skupienie ludności, by zapewnić jej
bezpieczeństwo. Osiedla te mogą liczyć od trzydziestu do ponad trzech tysięcy
domów, w zależności od koncepcji i hojności darczyńców.
Muzungu. Znaczy etymologicznie: „ten, kto zajął miejsce". W języku
potocznym określa się tak białego.
Mwami. Król Tutsi.
Primus. Najbardziej popularna marka piwa, pochodząca z Belgii. Warzy się je
w Gisenyi, mieście na zachodzie Rwandy. Jest sprzedawane wyłącznie w butelkach o
pojemności 0,751. Jest lekko gorzkie, o normalnej zawartości alkoholu, dość tanie,
pije się je w letniej temperaturze, małymi łykami wprost z butelki. Dzieli świat
rwandyjskich amatorów piwa na dwa rywalizujące obozy. Jego zwolennicy i
zwolenniczki za nic nie zgodziliby się skosztować droższego mutziga warzonego w
Burundi czy słodkawego amstela, który jest jego największym konkurentem.
Sitatunga. Antylopa żyjąca częściowo w środowisku wodnym o maści
czekoladowej lub szarobrązowej, u samców występują dodatkowo białe pręgi, ma
wydłużone i rozdzielone na końcu kopyta, co pozwala jej szybko przemieszczać się
w mule, lecz sprawia, że jej krok na suchym terenie wygląda dość zabawnie.
Wychodzi o świcie i o zmierzchu, by żywić się liśćmi papirusów, ale w razie
niebezpieczeństwa może godzinami kryć się w wodzie.
Talapoin. Niewielka gwiżdżąca małpa z rodziny makaków. Prawdziwy
akrobata, chętnie żyjący w wodnym środowisku, w wielkich gromadach na bagnach.
Turak. Gatunek wielkiej wielobarwnej papugi, której głowę zdobi czarny
kokieteryjny czub, u zielonych turaków z Rwandy ma on kolor migdałowy. Licznie
występuje w populacji ptaków zamieszkujących busz na skraju bagien, gdzie
znajdujemy też suimangi o długich ogonach, słowiki rdzawe, prawdziwych
chórzystów, oraz czerwone, żółte i czarne dzierzyki.
Twa. Lud nazywany Bakas w Gabonie, Mbutis w Kongu, Akkaz w Republice
Środkowej Afryki, najczęściej jednak zwany Pigmejami. Twa są obok Hutu i
Tutsich trzecią grupą etniczną Rwandy. To mniejszość stanowiąca mniej niż 1%
ludności. Są niewielkiego wzrostu, unikają miast, spychani są na margines
społeczeństwa przez kolejne władze. Twa tradycyjnie pracują w lasach i zajmują się
rzemiosłem. Około jednej trzeciej ich populacji zostało zgładzone przez
interahamwe podczas ludobójstwa.
Umuniyinya. Ogromne drzewo o bujnym listowiu, zwane „drzewem
posłuchań", w którego cieniu odbywają się posiedzenia gaęaęy.
Umunzenze to równie potężne drzewo, rosnące na skraju bagien.
Urwagwa. Wino bananowe, trzy razy tańsze od piwa i trzy razy mocniejsze.
Stąd jego wielka popularność na wzgórzach, pomijając fakt, że bywa wyśmienite.
Wytwarza się je, zakopując banany na trzy dni pod ziemią, by przejrzały, a
następnie wyciskając sok, który miesza się z mąką z sorgo i pozostawia na trzy dni,
by doszło do fermentacji. Może być słabsze lub mocniejsze, gorzkie albo kwaśne,
w zależności od umiejętności producenta, i musi zostać spożyte w ciągu kilku dni.
Pije się je z butelki, w której zanurza się trzcinę zwaną „słomką" i podaje z rąk do
rąk. Hutu są uważani za znacznie lepszych producentów urwagwy od Tutsich, co nie
znaczy, że więcej piją. W czasie suszy, kiedy brak bananów, jest zastępowana przez
ikigage, wino z sorgo, które również upija, ale nie jest tak smaczne.
Wikłacz. To prawdziwy artysta, a jego gniazdo, tworzące harmonijną kulę
zawieszoną na drzewie i kołyszące się przy najmniejszym podmuchu wiatru, jest
prawdziwym cudem tkackich umiejętności. Kolonia licząca wiele tysięcy ptaków
prowadzi swe prace budowlane na drzewach wokół więzienia w istnej kakofonii
przenikliwych krzyków.
Chronologia

1921 Belgijski zarząd mandatowy nad Rwandą.


1931 Wprowadzenie dokumentu tożsamości, określającego pochodzenie
etniczne, który będzie obowiązywał do 1994 roku.
1959 Tajemniczy zgon ostatniego wielkiego króla Tutsi, Mutary Rudahigwy.
Bunty chłopów z plemienia Hutu, które wywołują exodus setek tysięcy Tutsich.
1961 Zwycięstwo Hutu w pierwszych wyborach parlamentarnych.
1962 Proklamacja niepodległości Rwandy.
1973 Wojskowy zamach stanu majora Juvenala Habyarimany, który przez
dwadzieścia lat będzie wybierany na prezydenta.
1990 Pierwsze militarne sukcesy FPR, założonego przez Tutsich na bagnach
Ugandy.
1993 Podpisanie zawieszenia broni między rwandyjskim rządem a FPR w
Aruszy.
1994 6 kwietnia, godzina 20.00 Katastrofa samolotu z prezydentem Hutu
Juvenalem Habyarimaną na pokładzie nad lotniskiem w Kigali; sprawcy i
okoliczności zamachu do dziś budzą kontrowersje.
- 7 kwietnia rano Początek mordów na demokratycznych politykach, wśród
nich ginie też premier Hutu Agathe Uwilingiyimana; oddziały FPR natychmiast
wracają do kraju. Milicja interahamwe opanowuje stolicę. Początek ludobójstwa,
które potrwa sto dni.
- 22 czerwca Rusza operacja „Turkus". Pod koniec rzezi, w oczekiwaniu na
wzmocnienie sił pokojowych, armia francuska dostaje mandat ONZ, by wkroczyć
do północno-wschodniej części Rwandy i utworzyć tam strefę bezpieczeństwa,
zwaną „turkusową". Ta dwuznaczna misja (chodzi o ochronę ludności?
umożliwienie ucieczki kacykom i milicji reżimu, który dopuścił się ludobójstwa?)
wciąż budzi kontrowersje. Operacja została zakończona 21 sierpnia.
- 4 lipca Zajęcie centrum Kigali przez FPR.
- 15 lipca 500 000 uchodźców Hutu przekracza granicę z Kongiem. W
następnych tygodniach w obozach na wschodzie Konga dołącza do nich trzy razy
większa liczba uciekinierów.
- 3 października Rada Bezpieczeństwa ogłasza raport, w którym określa się
masakry w Rwandzie mianem ludobójstwa.
1996 listopad Oddziały FPR wkraczają do wschodniego Konga, co zmusza
prawie dwa miliony uchodźców Hutu do powrotu do Rwandy.
1997 17 maja Oddziały armii rwandyjskiej wkraczają do Konga, pokonują
1500 kilometrów i zmuszają do ucieczki Mobutu Sese Seko, wynosząc do władzy w
Kinszasie Laurenta-Desire Kabilę.
2001 marzec Uchwalenie ustawy zasadniczej, powołującej do życia trybunały
gaęaęy.
2002 1 stycznia Proklamacja 111 Republiki w Rwandzie i umocnienie władzy
prezydenta Paula Kagame.
2003 1 stycznia Prezydencki dekret w sprawie oskarżonych o zbrodnie
ludobójstwa. Zezwala on na warunkowe zwolnienie skazanych z drugiej i trzeciej
kategorii (zabójców i wspólników zabójców, jeśli nie sprawowali
odpowiedzialnych funkcji), którzy złożyli wyczerpujące zeznania i odbyli połowę
zasądzonej kary.
2006 Powołanie komisji w Kigali, mającej zbadać, jaką rolę odegrała Francja
podczas ludobójstwa. W odpowiedzi, w listopadzie, sędzia Bruguiere wszczyna
śledztwo w sprawie zamachu na Juvenala Habyarimanę, obarczając
odpowiedzialnością otoczenie obecnego prezydenta Paula Kagame i formułując
dziewięć aktów oskarżenia, także wobec szefa sztabu armii, Jamesa Kabarebe.
W Nyamacie
1959 Nad rzeką Nyabarongo pojawiają się pierwsze ciężarówki z uchodźcami
Tutsi, uciekającymi przed pogromami w mieście Ruhengeri.
1963 Pierwsze zakrojone na wielką skalę masakry Tutsich dokonywane przez
żołnierzy.
1973 Przybycie Hutu, uciekających masowo przed suszą i nędzą. Kolejne
epizodyczne masakry.
1994 7-8 kwietnia Dochodzi do gwałtownych starć. Podzielą one definitywnie
dwie społeczności.
- 11 kwietnia Po czterech dniach oczekiwania żołnierze z obozu w Gako, do
których dołączają niezwłocznie interahamwe, rozpoczynają systematyczne rzezie
na ulicach Nyamaty. W wioskach lokalne władze gromadzą rolników i zachęcają do
atakowania Tutsich.
- 14 kwietnia Trwająca dwa dni rzeź, dokonana za pomocą maczet. Ginie około
pięciu tysięcy Tutsich, którzy schronili się w kościele w Nyamacie.
- 15 kwietnia Masakra około pięciu tysięcy uciekinierów w kościele w
N'taramie, o trzydzieści kilometrów od Nyamaty.
- 16 kwietnia Początek zorganizowanych polowań na bagnach Nyamwizy i w
lesie Kayumby, gdzie schronili się ocaleni.
- 12 maja Pierwsze wystrzały zbliżających się do regionu żołnierzy FPR.
Dziesiątki tysięcy Hutu uciekają całymi rodzinami drogą do Gitaramy, w kierunku
Konga. Koniec ludobójstwa w gminie.
- 14 maja FPR wkracza do osady i zaczyna poszukiwać ocalonych na bagnach.
Pięćdziesiąt tysięcy trupów leży w kościołach, na bagnach i w lesie Kayumby.
2002 sierpień Pierwsze posiedzenia gaęaęy.
2003 5 maja Powrót większości zabójców do swoich domów.

You might also like