You are on page 1of 232

Ten ebook jest chroniony znakiem wodnym

ebookpoint kopia dla:


Adam Bolewski adambolewski@gmail.com G04152269031
ebookpoint.pl
Redakcja: Filip Modrzejewski

Korekta: Teresa Kruszona

Projekt graficzny okładki: Paweł Panczakiewicz/Panczakiewicz Art.Design

Zdjęcie na okładce: Łukasz Giza

Opracowanie graficzne: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © Agora SA, 2022

Copyright © by Marcin Adamiec, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-268-3883-5

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś


przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić
nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej
w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie
zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej


SPIS TREŚCI
*** [Młody ksiądz stracił wiarę]
ANEGDOTY
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
CZARNE HISTORIE
I. Ksiądz Antonio Banderas
II. Synu, odmówiłeś już nieszpory?
III. Przyjmie pani Komunię Świętą? Wezmę
IV. Gosia, kocham cię, ale nie wiem, co dalej…
V. Biskup przeczytał coś bez składu i ładu
VI. Nagroda za trzydzieści lat kapłaństwa
VII. Miłe starsze małżeństwo
VIII. Wysyła S.O.S. w pustych butelkach po wódce
IX. Kawa jest najważniejsza
X. Showman
XI. Kurialista
XII. Co to za grób?
Moja czarna historia
Nota od Autora
Młody ksiądz stracił wiarę. Na początku bardzo się tym
męczył. Przecież każdy wie, że ksiądz, który przestaje
wierzyć, jest trochę jak tłumacz nagle zapominający
języka, z którego tłumaczenia żyje.

Po wielu bezowocnych próbach odzyskania wiary ten młody


ksiądz w końcu dostaje się na audiencję do samego papieża.
Podczas audiencji zdarza się cud, mężczyźnie udaje się
zamienić z papieżem kilka prywatnych słów. Ze ściśniętym
gardłem i ze łzami w oczach młody ksiądz wyznaje:
– Ojcze Święty, straciłem wiarę! Co mam robić?
Papież najpierw go przytula, trwa to chwilę. Z dystansu
wygląda to jak wzruszająca scena z Ewangelii, jakby sam Bóg
pocieszał swoje dziecko. Widać, nawet z daleka, że młody
ksiądz łka, tuląc się do papieża.
Po chwili papież delikatnie się odsuwa i patrząc młodemu
księdzu w oczy, odpowiada cicho:
– To udawaj.
I odchodzi.
Przyznam, że kiedyś ten żart mnie bardzo bawił. Aż do dnia,
kiedy sam jako młody ksiądz przestałem po prostu wierzyć
w Boga.
Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że doświadczyłem wtedy
na własnej skórze tego, co nazywa się „kryzysem Kościoła”.
Ten kryzys połknął mnie jak wielka ryba Jonasza i wypluł
na plaży daleko od miejsca, w którym rozpętał się nade mną
sztorm, a utrata wiary była jednym z etapów tego kryzysu.
Pewnego dnia odkryłem, że życie, które miało być
najpiękniejsze, najuczciwsze, najbardziej oddane i szczere,
dusi mnie jak sznur. Każdy kolejny dzień był smutniejszy
od poprzedniego.
Stałem się takim księdzem, jakim nigdy nie chciałem być. Nie
porywałem tłumów, byłem smutny i nudny. Nie byłem
szczęśliwy.
W wieku trzydziestu pięciu lat uświadomiłem sobie, że życie,
o którym mi mówiono, że ma być przedsionkiem nieba
i spotkaniem z żyjącym Bogiem, zamieniło się z czasem
w zwykłą karierę urzędniczą. Uświadomiłem sobie, że chociaż
kiedyś tak bardzo imponował mi Chrystus z Ewangelii, przez
lata, idąc na kolejne kompromisy, stawałem się coraz bardziej
kapłański i coraz mniej ludzki. Punktem zwrotnym był
wypadek samochodowy, w którym otarłem się o śmierć,
a później ciężka choroba.
Mój świat się zawalił. I nie umiałem go już poskładać.
Przestałem wierzyć w Boga. Zacząłem się dusić na plebanii.
Nie chciałem odprawiać mszy, bo czułem, że okłamuję ludzi.
Zanim jednak odszedłem z kapłaństwa, długo walczyłem.
Szukałem pomocy i wsparcia. Ale podobnie jak młodemu
księdzu z tej historii na początku książki mnie również nikt nie
pomógł. W końcu postanowiłem, że muszę zrozumieć, co się
we mnie stało i dlaczego.
Tak właśnie powstała ta książka, która składa się z trzech
części. Najpierw krótkie anegdoty, wycinki z życia
kapłańskiego, które znam od podszewki. Potem dłuższe
historie ludzi takich jak ja. Na koniec zaś moja droga.
Dlaczego w ten sposób? Może dlatego, że kształt tej książki
oddaje to, co się działo w moim sercu. Anegdoty to przebłyski,
jakie miewałem w początkach kapłaństwa. Wtedy nie
chciałem widzieć wielu trudnych rzeczy, ale bolesne fakty,
które towarzyszą tym krótkim historiom, są bezdyskusyjne.
Udawało mi się jednak o nich nie myśleć i je wypierać. Jednak
w miarę jak coraz bardziej wsiąkałem w życie w Kościele,
widziałem coraz więcej niepokojących rzeczy. Ale mówiłem
sobie: ja dam radę. Ja sobie poradzę. Nie poddam się. Kolejne
miesiące i lata przynosiły kolejne fakty i kolejne obserwacje.
A ja dalej uparcie mówiłem: „To niemożliwe”. Dopiero kiedy
wszystko się w moim życiu zawaliło, rozpadło, poddałem się.
I dopiero kiedy na własnej skórze przeżyłem to całe cierpienie,
zrozumiałem, że moje serce, moje przeczucia i moje
obserwacje mnie nie myliły. Tylko ja nie chciałem być szczery
z samym sobą. Długą drogę musiałem przejść od zabawnych
albo złośliwych spostrzeżeń do pełnych rozpaczy chwil, które
ostatecznie zadecydowały o moim odejściu z kapłaństwa…
ANEGDOTY
I

Jest taki żart. Wikary siedzi w samochodzie na parkingu


przed plebanią, silnik już chodzi. W końcu ksiądz ma
dzisiaj wolne. Ktoś, mijając auto, puka w okno. Wikary
opuszcza szybę. Przechodzień pyta wikarego:

– Gdzie ksiądz jedzie?


Wikary odpowiada:
– Jeszcze nie wiem.
Kiedyś się z tego śmiałem. Później sam tak robiłem. Byle
w dzień wolny albo w ferie uciec z plebanii. Dzień wolny
zwykle miałem we wtorek. Zaczynał się rano. Ale co można
robić we wtorek od rana? Pozostawało mi albo iść spać, albo
gdzieś jechać. To jechałem gdziekolwiek, byle nie przespać
całego dnia. W ferie lubiłem coś zaplanować i jeździć
autostradami. Poza tym kilka razy w roku miałem kilka dni dla
siebie. Mogłem wtedy wsiąść w samochód i jechać. Siadałem
sobie wygodnie w aucie i jechałem przed siebie. Jechałem,
jechałem i jechałem. Często bez sensu i bez planu.
Delektowałem się tą drogą. Co kilka zjazdów skręcałem
na parking, paliłem na każdym dwa albo trzy papierosy,
kupowałem kawę na stacji i obserwowałem ludzi, którzy
razem ze mną jechali autostradą. Czułem się dziwnie na tych
postojach. Dopiero później zrozumiałem dlaczego.
Tam, dokąd jechałem, nikt na mnie nie czekał. Co najwyżej
opłacony pokój w klasztorze albo hotelu. Ale na tych
wszystkich innych ludzi w drodze ktoś czekał. Oni się
do kogoś spieszyli, chcieli szybko dotrzeć do celu. Dlatego ich
postoje były krótkie i rzadkie. I mało który z nich kupował
sobie najdroższą kawę na stacji benzynowej czy
w przydrożnej restauracji. Czekała na nich ich własna kawa,
ich własny obiad, a tam, dokąd jechali, ktoś co chwila patrzył
w telefon. „Która godzina?”. „Kiedy już tu będzie?”. Co rusz
ktoś przesuwał w oknie firankę, bo usłyszał dźwięk silnika,
i zerkał, czy to już ten samochód, na który czeka.
Na mnie nie czekał nikt.
II

Kiedy chorowałem, najbardziej się bałem, że dostanę


pokój w domu księdza emeryta. Żebym tam mógł
w spokoju dojść do siebie. Dlaczego tak bałem się
takiego miejsca? Jedni ludzie boją się szpitala
psychiatrycznego, inni domu starców, a ja się bałem
domu księdza emeryta. Bałem się, że tam trafię i utknę
na zawsze.

Byłem w niejednej diecezji i w każdej się mówiło o tym


miejscu z dużym dystansem.
Dowiedziałem się nawet kiedyś, że w jednym domu księdza
emeryta dyrektor – żeby było taniej – kupował zawsze
w styczniu hurtem dziesięć trumien, by wystarczyło na cały
rok. W różnych rozmiarach. Zawsze w styczniu, w promocji.
Bo przecież i tak kilku umrze. Trumny więc będą sobie leżeć
w szopie i czekać na swojego staruszka…
Kiedy byłem chory, bardzo realnie się przeraziłem, że tam
zamieszkam. Ale ten strach przed schowaniem mnie w domu
księdza emeryta, choć miałem dopiero trzydzieści parę lat,
kazał mi też zobaczyć coś, czego dotąd nie zauważałem.
Kapłańską starość. Zauważyłem wtedy, że w polskim Kościele
bardzo niemiło się patrzy na proboszczów, którzy tak bardzo
się związali z parafiami, że na emeryturze chcą w nich zostać.
W niektórych diecezjach jest nawet niepisana zasada, że nie
można zostać na emeryturę w parafii, w której było się
proboszczem. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tej
zasadzie, uważałem, że jest całkiem mądra. I w sumie taka
ewangeliczna. Przychodzi siedemdziesiąt lat i ksiądz zostawia
całe swoje życie, znajomości, przyjaźnie i troski, żeby kolejny
raz umrzeć dla Chrystusa…
Byłem naiwny za młodu. Podczas choroby rozgryzłem, że tu
chodzi o pieniądze i władzę. Póki jest stary proboszcz, ludzie
mu chętnie przynoszą pieniądze na intencje, liczą się z jego
opinią i są gotowi szachować nowego proboszcza hasłem:
„W takim razie pójdziemy do starego proboszcza”. Takie
parafie z księdzem emerytem nazywa się „parafiami
z teściem”.
Jest też ogólnie przyjętą praktyką, że stary proboszcz nie może
mieszkać na plebanii, w miejscu, o które tyle lat przecież dbał.
Musi się wyprowadzić. Może zabrać, co chce, ale zostać nie
może. Od dnia, który biskup wyznaczy, to już nie jest jego
dom, musi oddać klucze i staje się w domu, w którym tyle
razy zasypiał i który być może pokochał, już tylko gościem.
I to gościem rzadkim, bo każdemu staremu proboszczowi pęka
serce, gdy odwiedza swoją starą plebanię i widzi, jak mieszka
tam nowy lokator.
Czasami starsi księża wynajmują sobie domek, w którym
mieszkają sami albo z gosposią. Czasami kupują coś swojego.
Bardzo rzadko wracają po latach do rodziny.
Jednak prędzej czy później, kiedy duchowny nie może już
o siebie zadbać, trafia do domu emeryta. Chyba że broni się
do końca albo nagle umrze. Każda diecezja ma takie miejsca
dla starych księży. Często w domach seniora oprócz starszych
duchownych przebywają inni; zawsze znajdzie się tam miejsce
dla księdza, wobec którego toczy się postępowania karne albo
który nie radzi sobie z alkoholem, hazardem czy innymi
„słabościami”.
Pensjonariuszy od ludzi i świata oddziela domofon,
najczęściej taki z numerami zamiast nazwisk, oraz brama
i kraty. Czasami ten dom jest gdzieś na uboczu, tak że ludzie
nawet nie wiedzą o jego istnieniu.
Pamiętam, jak odwiedzałem jednego zasłużonego proboszcza
w domu emeryta. Najpierw domofon i dociekliwe pytania,
po co w ogóle przyszedłem. Potem ktoś mi otwierał pilotem
wielką bramę. Drzwi do budynku też były zamknięte.
Musiałem więc znowu dzwonić przez domofon i czekać,
aż ktoś przyjdzie mi otworzyć. Mój proboszcz miał zepsuty
domofon, którego nikt nie naprawiał przez lata. Po co, skoro
i tak mało kto dawał radę przedrzeć się przez pierwszą bramę,
kraty, wysoki płot i nieustające pytanie: „O co chodzi?”.
W środku kraty i pozamykane pokoje. Mieli tam paru
„demencyjnych” księży, którzy próbowali uciekać. Jak ktoś
zachorował psychicznie albo był pod specjalnym nadzorem,
też tam mieszkał. Ten dom emeryta pełnił również funkcję
miejsca przymusowego odosobnienia, żeby nie powiedzieć:
więzienia o złagodzonym rygorze. Stąd łatwo sobie
uzmysłowić, że żadni goście nie byli mile widziani. I jeszcze
personel. Pracowało tam kilka sióstr zakonnych, po których
było widać, że uważają pracę z księżmi emerytami, a czasami
księżmi wariatami lub „zboczeńcami”, za zsyłkę i osobistą
klęskę. Wszystkie tam były rozdrażnione i poirytowane.
Zresztą nie dziwię się. Chciały naśladować Jezusa, służyć
biednym, pomagać prostytutkom stanąć na nogi, a nie
opiekować się starymi księżmi w domu starców. Mój
proboszcz gasł tam jak świeca. Z każdym miesiącem w tym
dziwnym miejscu ubywało mu sił i ochoty do życia. Póki miał
siłę, uciekał stamtąd. A pewnego dnia położył się do łóżka
i więcej nie wstał. Jego nazwisko wisiało na domofonie
jeszcze dwa lata po śmierci…
III

Każda diecezja zatrudnia kilka osób jako kierowców


biskupa. Kiedy biskupi uczestniczą w obradach, kierowcy
siedzą w hotelu albo spotykają się na kawie i następuje
wymiana ciekawych historii. Ponoć jeden z naszych
kierowców przywiózł z takiego spotkania historię, która
szybko obiegła całą diecezję. Nie wiadomo, komu ją
opowiedział, ale każdy, kto ją powtarzał, twierdził,
że jemu. Niektórzy nawet mówili, że wiedzą, o którego
biskupa chodzi. Ta historia dotarła do mnie na jakichś
kapłańskich urodzinach.

Pewien biskup wracał z bierzmowania. Był już czerwiec,


bardzo gorąco, kierowca w garniturze, biskup w sutannie.
Wiadomo, podczas takich wizyt obowiązuje dress code. Nie
było gorąco, było cholernie gorąco. W końcu kierowca
odezwał się do biskupa:
– Księże biskupie, połowa czerwca, gorąc straszny, może
by się wykąpać w jeziorku.
– Ale, panie kierowco, gdzie? No i jak? Ja w sutannie…
– Jest tu niedaleko takie spokojne jeziorko. Tam nikogo nie
ma. Podjedziemy, zrzucimy ciuchy w aucie i do jeziorka hops.
– Gdyby nie to, że mnie pan od lat już wozi, tobym się zdziwił
tą propozycją.
– Księże biskupie, to moje strony. W tym jeziorku zawsze się
kąpię, jak tu przejeżdżam. Wiem, jak tam podjechać, żeby nikt
nie widział.
Chwilę debatowali, w końcu biskup się zgodził.
Kierowca zaparkował w lesie, pięćdziesiąt metrów od plaży.
Rozebrali się do majtek w limuzynie i ruszyli nad brzeg. Tuż
nad wodą zdjęli jeszcze bieliznę, ale tak, żeby się nie widzieć
nawzajem, i zaczęli się pluskać. Nagle kierowca – zawsze
czujny! – wypatrzył, że zbliża się grupka dzieci na rowerach.
Były jeszcze daleko, ale nie ulegało wątpliwości, że jadą
w stronę ukrytej plaży, gdzie kąpie się kierowca z biskupem.
Biskup też zobaczył rowerzystów i się przeraził. Może przez
głowę mignęły mu nagłówki: „Nagi biskup w jeziorze!”?
Kierowca nie czekał, aż dzieci dotrą na plażę. Podpłynął
do biskupa, wziął za rękę i wyciągnął z wody, nie było czasu,
żeby się ubierać. Trzeba było biec w stronę auta. Dzieci
właśnie wjechały na plażę, zatrzymały rowery i przeżyły szok.
Kiedy kierowca zobaczył, że biskup w naturalnym odruchu
zasłania swą męskość, krzyknął:
– Nie tak, nie tak! Twarz, twarz trzeba zakryć! To na dole
wszyscy mają takie samo.
Dzieciaki krzyknęły, kiedy nadzy mężczyźni minęli ich
na plaży. Ale nie rozpoznały, co to za zamaskowani nudyści
biegli po piasku.
Wiem, że niektórzy próbowali zgadywać, który to mógł być
biskup. Ale w sumie: co za różnica?
IV

O co najtrudniej wśród księży? Wydaje mi się, że chyba


najtrudniej o współczucie, akceptację i autentyczną więź
między duchownymi. Na papierze wszystko ładnie
wygląda. Ale kiedy ktoś zachoruje albo ma jakieś
kłopoty, to szczerze mówiąc, nie ma co liczyć
na wsparcie kogokolwiek spośród swoich braci kapłanów.
Z reguły taki człowiek szybko odkrywa, że jest sierotą.

Najczęstszą chorobą trapiącą duchownych jest chyba choroba


alkoholowa. Jedna z najgorszych chyba chorób, jakie zna XXI
wiek. Większość znanych mi księży, którzy zachorowali,
mogła czuć się bezpiecznie, pod warunkiem ukrywania picia.
Gdy ich picie przestawało być tajemnicą, stawali się niegodni,
wykluczeni, zapomniani i opuszczeni.
Wytrzeźwieć można tylko dla kogoś. A księża, kiedy dotkną
dna, odkrywają, że nie mają dla kogo wytrzeźwieć,
bo przecież nikogo nie obchodzą.
W każdej diecezji można znaleźć rozpiskę, kto w jakiej był
parafii i ile lat. Często są to dane dostępne dla wszystkich
zainteresowanych. Wśród wielu duchownych można znaleźć
takich, którzy co roku zmieniali parafię, czasami nawet przez
sześć albo siedem lat z rzędu, żeby potem gdzieś zniknąć
na jakiś czas i w innym miejscu pojawić się znowu. Wszędzie
ten sam schemat, dłuższy okres trzeźwości. Potem ciąg
alkoholowy, zniknięcie, wytrzeźwienie, czasami jakiś odwyk,
a później nowa parafia. I tak w kółko. Rok w rok.
Niestety, w wielu diecezjach wciąż jedynym sposobem
pomagania alkoholikom jest posyłanie ich na przymusową
terapię i zmienianie im parafii po jakiejś większej wpadce. To
nie działa, ale co z tego. Każda diecezja ma takich
„pielgrzymów”, którzy przemierzają ją wzdłuż i wszerz. Bez
wsparcia, bez zrozumienia, bez nadziei na wyzdrowienie.
Znałem takiego księdza. Dobry był z niego człowiek, ale
nie umiał przestać pić. Wpadał regularnie w ciągi.
A biskup za każdy ciąg karał go odwykiem
i przeniesieniem. Szkoda jeszcze, że prądem go w kurii
nie raził.

Jak ten człowiek miał przestać pić, jak się miał pozbierać?
Przecież na śniadaniu wikarzy jak wilki węszyli. Nawet jeden
zapytał go kiedyś, czy to woda kolońska, czy on znowu pije.
Kiedy krzywo auto na parkingu postawił, proboszcz mówił
wikarym, że chyba pije.
Na wiosnę łzawił od pyłków, oni mówili między sobą, że to
wódka. Od niej łzawi. Ślubów nie mógł udzielać, a pogrzeby
tylko biedaków. Nie wolno mu było pracować z młodzieżą
i nie mógł jechać na pielgrzymkę z parafianami. A kiedy się
zaprzyjaźnił z kimś z rady parafialnej, to mu proboszcz
powiedział, żeby się tu z nikim nie spoufalał. Jak dziecku
zabronili mu zamykać pokój na klucz, a miał przecież
pięćdziesiąt lat. W końcu zapił z tego stresu. A był trzeźwy
siedem miesięcy.
Przestali z nim rozmawiać i zaczęli mu robić
niezapowiedziane rewizje w mieszkaniu. Gdy zapił drugi raz,
znowu się musiał spakować. I wyjechać. Jeden Bóg wie
dokąd. Ponoć na odwyk. A potem na kolejną parafię.

Podobny jest los tych, którzy zachorowali. Którzy mieli


wypadek, którzy dostali jakiegoś raka czy cokolwiek
innego. To ludzie, którzy po prostu znikają. Znikają
z listy dekretów i z serc tych, których mieli
za współbraci. Nie odwiedza się ich, nie pamięta o nich.
Biskup raz wpadnie do szpitala, żeby zrobić zdjęcie
na diecezjalnego Twittera. A potem umieraj, zdrowiej,
rób, co chcesz.

Gdy ciężko zachorowałem, to w ciągu kilku miesięcy liczba


moich przyjaciół księży zmniejszyła się do zera. Jeszcze rok
wcześniej bez trudu uzbierałem dwudziestu kapłanów, których
zaprosiłem na urodziny. Rok później, po wypadku
i po chorobie, nie chciałem już robić urodzin dla znajomych
księży. Nie miałem kogo zaprosić.
Zostałem sam. Całkiem sam. Ludzie, których nazywano
publicznie moimi braćmi, nagle nie mieli dla mnie czasu, nie
odbierali telefonów. I miałem wrażenie, że tylko mnie
obserwują. Czy wydobrzeję, czy może będzie stypa.
Bracia, sami bracia. Ale kiedy ktoś zachoruje, to gdzie znika
to braterstwo?
V

Jeden z moich przyjaciół odszedł z kapłaństwa. Mówił


mi, że ostatecznie popchnęła go do tego rozmowa
z przyjaciółką. Siedzieli kiedyś w parku i palili papierosy.
W końcu go zapytała:

– Słuchaj, a ty znasz jakiegoś szczęśliwego księdza?


On chwilę myślał i w końcu odpowiedział pytaniem:
– A ja?
Na to ona parsknęła śmiechem, potem zaczęła się śmiać jak
szalona.
– Przecież ty masz depresję! Zapomniałeś, że poznaliśmy się
w poczekalni terapeuty!?
– Masz rację, nie jestem szczęśliwy.
Potem jeszcze długo myślał i w końcu rzekł:
– Wiesz, jedyny ksiądz, o którym myślałem, że jest naprawdę
szczęśliwym księdzem, niedawno umarł. Ale u nas się mówi,
że przedawkował leki nasenne. I że to nie był wypadek.
Zrobiło się cicho. Potem ona w końcu się odezwała:
– Myślałam, że moje korpo to gówno. Ale twoja firma
przebija wszystko.

Znajomy opowiedział mi tę rozmowę. Najpierw obaj się


śmialiśmy, a potem, w miarę jak do nas docierała jej
prawdziwa treść, zrobiło się gorzko.

Ja też długo myślałem. Fakt, na FB jest cała masa kapłanów,


którzy się śmieją pełną gębą. Młodzi wikariusze się
uśmiechają i śmieją. Wygłupiają. Ale koło trzydziestki bledną
uśmiechy. A wśród czterdziestolatków śmiali się tylko ci,
o których się mówiło, że lubią wypić. Przynajmniej w mojej
diecezji.
Każdy ksiądz opuszcza seminarium jako człowiek, który
w swoim przekonaniu jest przyjacielem Boga, ludzi i samego
siebie. Jesteś święcie przekonany, że jesteś blisko wypełnienia
dwóch Przykazań Miłości. Przez pierwszych kilka lat
odkrywasz, że do Boga masz tak samo daleko albo tak samo
blisko jak każdy człowiek. Twoje modlitwy wcale nie są
lepsze, a więź z Nim silniejsza. Potem odkrywasz, że nie jesteś
przyjacielem ludzi. Z całym bólem uświadamiasz sobie,
że poza kilkoma pobożnymi sloganami niewiele możesz dać
innym. A na koniec odkrywasz, że nie jesteś też przyjacielem
siebie samego. Bo życie w kościelnych strukturach codziennie
coraz bardziej fizycznie i psychicznie cię wyczerpuje.
Niech tu wystarczy jeden przykład. Czterdziestoletni
mężczyzna mógł zostać prezydentem Polski, a w Kościele
czterdziestolatek często nie może wybrać, co zje dzisiaj
na obiad.
Najgorzej, kiedy odkryjesz to wszystko naraz.
Po tej rozmowie bardzo chciałem znaleźć jakiegoś
szczęśliwego księdza. Żeby sobie udowodnić, że się da. Ale
nie umiałem.
Czy znam jakiegoś szczęśliwego księdza? Długo myślałem,
że sam taki jestem.
Dzisiaj nie jestem już księdzem.
VI

Jeden z moich znajomych księży często mi powtarzał:


„Musisz mieć dystans. Dystans, dystans i jeszcze raz
dystans”. A potem dodawał: „Dystans, rozumiesz?
Z nikim nie przechodź na ty, mów ludziom po imieniu,
ale sam nie pozwalaj do siebie nigdy mówić inaczej jak
»proszę księdza«. Muszą ci mówić »księże to«, »księże
tamto«”.

Zżymałem się na niego. Uważałem, że ten dystans to głupota.


Ale on był starszy, mądrzejszy i do tego, jak pokazuje życie,
miał rację. Bo nie da się być księdzem bliskim ludziom.
Pęknie ci od tego serce. Albo się załamiesz, albo stanie się
inne nieszczęście.
To prawda, na początku się dziwiłem, skąd się bierze ta
filozofia dystansu, unikania bliskości, tytułowanie „proszę
księdza”, filozofia zamkniętych plebanii. Aż w końcu
zrozumiałem.
Ksiądz to nie Jezus. Nie może dać się przybić do krzyża
za swoich przyjaciół. Nie uzdrowi nikogo. Niewiele może dać.
Może czasem jakiś obiad postawi bezdomnemu i tyle. A jeśli
chce dać z siebie więcej, bardzo szybko przestanie być
księdzem.
Wielu z nas nauczyło się tej gorzkiej lekcji podczas brutalnych
przenosin z parafii do parafii. Niby nic takiego. Zwyczajna
praktyka. Co roku w Polsce kilkuset księży z nakazu biskupów
przenosi się do innej parafii. Ma to niby jakiś cel, ale trudno
powiedzieć jaki. Przynajmniej ja nie umiałbym go dzisiaj
wskazać.
Często o pierwszej parafii mówi się jak o pierwszej miłości.
Ale ja bym raczej powiedział, że pierwsza parafia to często
ostatnia parafia, na której potrafiłeś jeszcze kochać. Na drugiej
kochasz jeszcze troszeczkę. A na trzeciej wcale. Po sześciu
latach seminaryjnej pustyni jesteś wygłodzony emocjonalnie
i głodny kontaktów międzyludzkich. Chętnie się
zaprzyjaźniasz, łatwo pokochasz, przejmiesz się drugim
człowiekiem. Na pierwszej parafii współodczuwasz
z uczniami z trudnych rodzin, martwisz się powierzonymi
sobie ludźmi, próbujesz zrobić wszystko, żeby być z nimi.
Żeby im coś dać. Tak cię przecież uczono, że na tym polega
kapłaństwo – na dawaniu.
Na pierwszej parafii nic nie jest niemożliwe. Potem jednak
następuje zmiana. I wielki szok. Bo z dnia na dzień przenosisz
się pięćdziesiąt kilometrów dalej i kontakt się urywa. Niby nie
ma w tym nic dziwnego, księża tak mają, ale ja niestety nie
umiałem wytłumaczyć swojemu sercu, które pokochało tam
każdy kamień i każdy obraz w kościele, że teraz muszę coś
zacząć od nowa. Znałem tam każdego ucznia po imieniu.
Każdego dnia z całego serca modliłem się za tych ludzi i dla
nich żyłem. A tymczasem oni zniknęli, jakby umarli. Albo jak
gdybym ja umarł. Dlatego zwykle każdy ksiądz na kolejnej
parafii ma już znacznie mniej energii. A trzecia i każda kolejna
staje się anonimową masą ludzi, wśród której po prostu się
mieszka.
Pamiętam słowa pewnego proboszcza, który powtarzał przy
różnych okazjach, że zawsze czeka pięć lat, zanim się
zamelduje gdzieś na stałe. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy go
biskup przeniesie, i nie ma się co przyzwyczajać…
I tak człowiek boleśnie odkrywa, że nigdzie nie może zapuścić
korzeni, nigdzie trwale się zaprzyjaźnić. Bo ledwo zdąży
zarejestrować auto w jednym mieście, już idzie do innego
straszyć tam tablicami z sąsiedniego powiatu, a czasem nawet
województwa. I siłą rzeczy odkrywasz, że jedyną rzeczą, jaka
ci pozostaje, jest dystans. Inaczej pęknie ci serce, gdy znowu
się będziesz pakować.
Ponoć wybieramy tę drogę, żeby bardziej kochać. Niestety,
z każdym rokiem coraz boleśniej zauważałem, że o miłości
mogę tylko mówić. Mogę o niej czytać. Albo słuchać. Ale
kochać miałem zabronione. Jak zresztą wszyscy księża,
których znałem.
Dlatego dystans, dystans i jeszcze raz dystans. Drzwi
zamknięte na cztery spusty, przy drzwiach wideofon, żeby
człowiek wiedział, czy warto schodzić, i gdzie się da,
koloratka. Żeby się ludzie za bardzo nie spoufalali, żeby
kolejne przeniesienie nie złamało ci serca…
VII

Tę historię opowiedział mi znajomy. Długo o niej


myślałem.

Kiedyś dużo pił. W końcu żona wysłała go do Anonimowych


Alkoholików. Zapisał się na mityng przez jakąś stronę,
bo przecież epidemia… Kiedy przyjechał pod wskazany adres,
okazało się, że to kościół. Wnerwił się wtedy, bo on
do kościoła nie chodzi. Dzwoni więc do sponsora, czyli
do kogoś, kto przed nim przestał pić i ma nauczyć teraz
nowicjusza nie pić, i pyta, jak ma wejść na ten mityng. Na to
sponsor, gość, który go wspiera w trzeźwieniu, mówi:
– Mityng jest w salce katechetycznej. Idziesz, mijasz kościół
i otwierasz furtkę. Idziesz dalej. Stoi tam taki wielki dom.
I tam są drzwi. Wchodzi się po schodach. Ale uwaga. Tam
mieszka ksiądz. Tam nie idziesz. Do księdza nie. Do księdza
nie idziesz! – powtórzył to dwa razy. – Idziesz dalej,
obchodzisz róg budynku. I tam też są schody i jest wejście
do salki. Tam jest mityng.
Mój znajomy jakiś czas później na mityngu zapytał sponsora:
– Dlaczego, jak tu się idzie, to do księdza nie wolno iść?
Sponsor westchnął i powiedział:
– A po co do księdza? Co on ci da?
A sąsiad z krzesła obok dodał:
– Zresztą proboszcz się wnerwia, jak czasami ktoś tu przyjdzie
na mityng pierwszy raz i przez pomyłkę dzwoni na plebanię.
Wtedy zawsze mówi, że alkomaty mają spotkanie w salkach.
Z drugiej strony, w salkach.
Tak właśnie ludzie tam mówili: „Tylko do księdza nie idź!”.
VIII

Co się dzieję, kiedy pojawia się jakiś problem? Znika


się. Nie wiem, skąd się wzięła ta praktyka, ale to wciąż
jest sposób na większość kłopotów powodowanych przez
księży. Znika się ich. Nawet dzisiaj, w XXI wieku.
Znikają też biskupi, jak biskup pomocniczy z Krakowa
albo biskup kaliski.

Mnie też zniknęli. Nie mogłem się pożegnać, nie mogłem


powiedzieć, że jestem bardzo chory. Nie mogłem prosić
o modlitwę. Nic. Dostałem telefon i wyprowadziłem się
w niedzielę wieczór z plebanii. Jak złodziej. Do dzisiaj to
pamiętam. Pamiętam, jak w piątek do mnie zadzwonili z kurii
i kazali mi się wyprowadzić. To prawda, męczyłem się na tej
parafii. Zachorowałem tam na depresję. Z całego serca
chciałem stamtąd wyjechać. Ale nie spodziewałem się,
że będę musiał stamtąd uciekać pod osłoną nocy. Po prostu
miałem się wynieść. W samym środku depresji nakazano mi
przeprowadzkę. Żeby w poniedziałek mnie już nie było. Nikt
tego nie ogłosił, nikt nie powiedział ani słowa.
Gdyby nie jedna wspaniała rodzina i jej dobre serce, to nie
wiem, jak bym się wtedy wyprowadził. Byłem chory. Ledwo
powłóczyłem nogami. Oni sami zaproponowali mi pomoc
w przeprowadzce, a w tę straszną niedzielę, jak już było
ciemno, przyjechali i pomogli mi wynieść rzeczy
z mieszkania. Moi współbracia w kapłaństwie z plebanii
gdzieś zniknęli.
Dopiero z czasem do mnie dotarło, co się stało. Zniknąłem,
jakbym pił; zniknąłem, jakbym kradł albo zrobił coś złego.
A ja po prostu zachorowałem.
Z tych przenosin wynikło tyle, że potem jeszcze przez wiele
miesięcy podczas rekonwalescencji byłem konfrontowany
z okrutnymi pomówieniami na mój temat.
Wiele się nad tym później głowiłem. Dlaczego władza
kościelna „znika” niewygodnych księży. I do dzisiaj tego nie
rozumiem. Dlaczego kogoś, kto miał romans, przenosi się
na inną plebanię, daleko od tej kobiety. Dlaczego w niejasnych
okolicznościach przenosi się księży, którzy popadli w długi
albo piją? Dlaczego księża oskarżeni o pedofilię gdzieś
znikają? I nawet w diecezji nikt nie wie gdzie. Po prostu ktoś
do nich dzwoni z kurii i oni gdzieś się przenoszą. Do miejsca,
które nigdzie nie jest wzmiankowane, a taki ksiądz zostaje
jakby zapomniany przez innych księży. Nie mówi się o nim
i koniec.
Dlaczego nie pozwala się mówić prawdy? Stanąć przed
ludźmi, których się zawiodło? Ponieść konsekwencji, doznać
wstydu, upokorzenia, a być może nawet jakiejś kary, kiedy się
publicznie wyjaśni swoje błędy.
Dlaczego władza biskupia ukrywa każdego, kto zrobi coś nie
tak? Dlaczego nie ma miejsca na pogodzenie się, wyjaśnienie,
pokutę?
Ten, który zniknął, nie musi już naprawiać swoich błędów. Jest
gdzieś indziej. Może się wstydzi, ale co z tego. Tak samo
władza – nie musi się za niego tłumaczyć, temat zniknął.
Co najwyżej tylko przeprosić.
Tymczasem człowiek, który zniknął, chociaż był niewinny,
nigdy nikomu nie udowodni, że miał czyste sumienie. Przecież
skoro cię nagle przenieśli, to znaczy, że coś było nie tak,
prawda?
Ilu księży co roku gdzieś znika w naszym kraju? Jeden Bóg to
wie. Znikają nawet biskupi. Był, a nagle go nie ma. Gdzie
jest? Nikt nie wie. Nikt ci nie powie.

W psychologii taką strategię radzenia sobie z problemami


nazywa się wyparciem. I jest oceniana jako bardzo
ryzykowna. Przecież sam wypierałem moje problemy,
aż pewnego dnia urosły do takiego rozmiaru, że prawie
mnie zgniotły na śmierć. Podobnie dzisiaj dzieje się
w zakonach, diecezjach, religijnych wspólnotach.
Ignoruje się trudne sprawy, napięcia, błędy
aż do momentu, kiedy pękają jak jątrzący się ropień.
IX

W wiosce niedaleko mnie mieszkał dobry stolarz.


Wszyscy mówili na niego „Józek od schodów”. Chłop
był naprawdę porządnym, uczciwym stolarzem. Ludzie
zamawiali u niego schody nawet z rocznym
wyprzedzeniem. Było warto. U nas też robił schody.
Byłem wtedy nastolatkiem, ale zapamiętałem tego
poczciwego człowieka. Pamiętam, że strasznie mnie
nudził, bo ciągle gadał o swoich dzieciach, że ten taki,
a tamten taki. I o żonie sporo mówił. Nie żeby się
chwalił. Po prostu ich kochał. Nawet jako dzieciak to
wyczułem. Józek to był dobry człowiek. Naprawdę.

Wiele lat później przeżyłem niemały szok, kiedy odkryłem,


że Józek stolarz ma brata bliźniaka Jasia. A właściwie księdza
prałata Jana Łukasza, bo tak się ten ksiądz kazał tytułować.
Za plecami wszyscy w diecezji nazywali tego duchownego
„Monarchą”. Gdy przypadkiem znalazłem się na jubileuszu
kapłańskim prałata Jana Łukasza, zauważyłem, że znany mi
dotąd tylko ze słyszenia „Monarcha” ma brata bliźniaka.
Właśnie Józka. Byli do siebie dość podobni, z tym że Józek
miał na sobie zwykły, trochę sfatygowany garnitur, a Jan Józef
sutannę z purpurowymi guzikami. Zauważyłem, że Józek zajął
miejsce z rodziną w „świeckiej” części sali i sprawia wrażenie
strasznie zażenowanego. Chwilę z nim porozmawiałem i on
wtedy mi powiedział:
– Mój brat bliźniak Jasiek obchodzi dzisiaj czterdzieści pięć
lat kapłaństwa.
– W sensie, ksiądz prałat Jan Łukasz – dodałem.
– Tak, Jan Łukasz – odparł widocznie zawstydzony Józek.
Żeby go jakoś podnieść na duchu, dodałem:
– U nas w domu schody dalej świetnie wyglądają.
Józek się uśmiechnął.
„Monarcha” obchodził wtedy czterdzieści pięć lat
kapłaństwa. Dziwiłem się, że to taki nie do końca okrągły
jubileusz, ale jak mi wytłumaczył ktoś po „księżowskiej”
stronie sali, „Monarcha” od trzydziestej rocznicy święceń
kapłańskich coraz huczniej obchodził swoje jubileusze.

Ten jego tytuł naprawdę do niego pasował. Nie wiem, jak on


to zrobił, ale burmistrz miasteczka, gdzie był proboszczem,
słuchał prałata Jana Łukasza bardziej niż Boga. A jeśli Jan
Łukasz się na coś nie zgadzał, to burmistrz też się nie zgadzał.
Na przykład Jan Łukasz zmusił burmistrza do przechrzczenia
szkoły podstawowej na imienia Jana Pawła II, a gimnazjum
na św. Faustyny. Proboszcz swego czasu osobiście zjeździł
swoją parafię i wręczył burmistrzowi nazwy ulic, które trzeba
zmienić, bo ich patroni byli „komunistyczni”. Doprowadził też
do zwolnienia nauczycielki, która namawiała w gimnazjum
do wypisywania się z religii. Ale nie tylko burmistrz słuchał
„Monarchy”. Ludzie też. Nawet miejscowe dyskonty płaciły
„Monarsze”… podatek, bo raz w roku zamawiały msze
w intencji swoich pracowników i ich rodzin.
Na każdym oficjalnym spotkaniu – czy to dożynkach, czy
otwarciu czegokolwiek, jeden Bóg wie czego – jeśli był
„Monarcha”, należało go powitać. Kiedy pewien dyrektor
pominął księdza prałata podczas imprezy w domu kultury,
przywitał go sam burmistrz podczas swojej przemowy.
Tłumacząc, że dyrektor zapomniał o najważniejszym gościu,
księdzu prałacie Janie Łukaszu, dodał, że obrazy, które ksiądz
Jan Łukasz maluje w wolnym czasie, już dwa razy były
wystawiane w tutejszym domu kultury.
Długo można by opowiadać o „Monarsze”. Na przykład,
że nie wiadomo, czemu i po co zbudował sobie wielki dom
poza parafią, który nazywano „zameczkiem”, gdzie jeździł
na wakacje i w dni wolne ze swoją królową, Panią
Gospodynią.
Albo że część proboszczowska na plebanii miała położone
dębowe podłogi, meble, jak przystało na członka kleru, zostały
zamówione w firmie Kler, wnętrze zaaranżował projektant,
płytki do łazienki sprowadzono z Włoch. A część wikarego to
były dwa pokoje nad garażami z odklejającymi się panelami
i zużytymi meblami z lat dziewięćdziesiątych. No i oczywiście
wikary miał zakaz wchodzenia do mieszkania proboszcza.
Mógł odwiedzać „Monarchę” tylko trzy razy w roku –
w wigilię, na Wielkanoc i jak ksiądz Jan Łukasz miał
urodziny.

Siedziałem wtedy na tym jubileuszu. Józek stolarz


siedział po drugiej stronie sali, naprzeciw mnie.
Widziałem, jaki jest zniesmaczony tym całym blichtrem.
Tym, że na obiad podali owoce morza, dziczyznę i jakieś
francuskie specjały. A nie kotlety i kluski. Że zamiast
piwa jest drogie wino. Nie ma ciasta, są tylko jakieś
bonbony. Siedziałem tam i zastanawiałem się, dlaczego
Jasiek, człowiek z tej samej gliny co Józek, ten dobry
stolarz i ojciec, zamienił się w „Monarchę”.
X

Znajomy ksiądz opowiedział mi taką historię. Jako


młody wikary trafił na parafię i bardzo się tam starał.
Swoją pierwszą. Tam naprawdę czuł wiatr w żaglach.
Młodzież garnęła się do jego inicjatyw, w szkole dyrekcja
wypowiadała się o nim z uznaniem. Ludzie pomogli mu
odkryć, że ma wielki dar do spowiadania, stał się
cenionym spowiednikiem, do którego przyjeżdżali nawet
z sąsiednich miast, dzwoniąc najpierw z pytaniem, kiedy
ma dyżur. Zorganizował kilka pielgrzymek do Jerozolimy
i udało mu się z grupą parafian dostać na prywatną
audiencję do Ojca Świętego. W końcu jednak nadszedł
czas przenosin. Wielu ludzi mu dziękowało. Jedno, co go
zdziwiło najbardziej, to to, za co parafianie mu
dziękowali. Dziękowali mu za to, że często widywali go
w niedzielę na spacerach ze starym proboszczem.
Że często widywali ich w miasteczku, gdy razem gdzieś
jechali autem. Spotykali ich w sklepie, a na mszy zawsze
było widać, że się lubią. Dziękowali mu, bo był
pierwszym wikarym od chyba dwudziestu lat, który
rozumiał się z tym proboszczem. Dla nich to było ważne,
żeby zobaczyć, że księża mogą się przyjaźnić, a nie tylko
kochać jak bracia…

Widziałem wiele rzeczy podczas swojej kariery w Kościele.


Ksiądz z gospodynią, którzy we dwójkę wychowują wikarych;
wikarzy, którzy zamiast zjeść wigilijną kolację, idą
do restauracji, bo nie chcą siedzieć ze starym. Pamiętam
wikarych, którzy włamywali się do mieszkania proboszcza,
żeby nagrać, jak i z kim mieszka, albo proboszczów, którzy
nie pozwalali wikaremu wchodzić do swojego mieszkania.
Mógłbym wymieniać jeszcze długo. Ale po co.
Na koniec dodam, że ten ksiądz, nazywał się Paul, był
niemieckim księdzem. Zaimponował mi tym, że zaprzyjaźnił
się ze starym proboszczem. Niby takie zwyczajne, a jednak też
takie niezwykłe.
XI

Kiedyś mój przyjaciel w chwili szczerości pozwolił mi


zajrzeć do swojego pamiętnika. Pozwolił mi później te
słowa przepisać, bo one i do mnie pasowały…

„Chciałem iść za Jezusem w ubóstwie, a pewnego dnia


odkryłem, że ktoś sprząta mi pokój i pierze za mnie, a ja już
się do tego przyzwyczaiłem. Próbowałem z tym walczyć, ale
dzisiaj nie mam problemu z tym, że ta pani prasuje mi nawet
majtki. Chciałem naśladować Jezusa w nietroszczeniu się
o jutro, ale potrafiłem być tylko beztroski, bo miesięcznie
mogłem bez większego problemu zaoszczędzić cztery tysiące
złotych. Marzyłem, żeby żyć w czystości, a nie potrafiłem
uwolnić się przez te wszystkie lata od pornografii. Modliłem
się o Ducha Świętego, ale mówiłem nudne i słabe kazania,
bo mało przeżyłem. Słuchałem spowiedzi, ale raczej po to,
żeby choć chwilę pożyć cudzym życiem, jak podczas czytania
książki, niż z pragnienia jednania ludzi z Bogiem. Modliłem
się dużo, ale moje modlitwy były gadulstwem. Próbowałem
pomagać biednym, ale tak naprawdę po prostu liczyłem
na szybki awans i chciałem się wybić. W końcu pewnego dnia
uświadomiłem sobie, że jestem takim księdzem, jakim nie
chciałem się nigdy stać. Nie wierzyłem w to, co głosiłem,
dużo piłem i zacząłem palić, a na dodatek pewnego dnia
zacząłem mieć serdecznie gdzieś ludzi, którym miałem służyć.
Nie umiałem być księdzem według serca Jezusowego. Stałem
się zakłamany, obojętny i majętny. Zaprzeczenie
ewangelicznych ideałów”.
Powiedział mi też, że poszedł z tym do biskupa. Że jest złym
księdzem. Że ma straszny problem. Rozmowa była krótka,
biskup go zapytał:
– Jeździsz pijany autem?
– Nie.
– Masz dziecko?
– Nie.
– Molestowałeś kogoś albo miałeś bliski kontakt z nieletnim?
– Nie.
– Słuchaj. Nie zawracaj mi głowy takimi sprawami. Wiesz,
co się dzieje w diecezji? Skandale, odejścia, długi. A ty mi
tutaj z takimi pierdołami. Z Panem Bogiem, nie mam na to
czasu.
I tyle.
Nie umiałem się powstrzymać i głośno się odezwałem:
– Takie pytanie teraz, w 2021? „Miałeś kontakt z nieletnim”.
Jak to brzmi!
– Brzmi to bardzo źle.
Potem mój przyjaciel jeszcze dodał:
– Jak najdalej od biskupa. Ten facet w niczym nie pomoże.
Z tej szczerej rozmowy z biskupem tyle wyszło, że jakiś czas
później tego młodego księdza przenieśli na inną parafię.
XII

Stałem kiedyś w zakrystii ubrany już w ornat i czekałem


na mszę. Miałem jeszcze pięć minut. Kościelny poszedł
zapalić świece, a ja stałem i patrzyłem na zegar.
Aż odmierzy równą godzinę i będzie się mogła zacząć
msza.

Nagle cztery minuty przed wchodzi do zakrystii jakaś babcia.


Z kółka różańcowego. Mówię jej: „Szczęść Boże”, a ona nic.
Podchodzi do mnie i zaczyna wymachiwać rękami. W końcu
pytam:
– Czy coś się stało?
A ona łapie się za szyję i kiwa głową, ale ja nie rozumiem,
o co jej chodzi.
Dwie minuty przed mszą wszedł kościelny i spojrzał na tę
babcię. Zaraz chwycił, co się dzieje.
– Ta pani ma wylew.
– Co?
– Boże, ona ma wylew!
Ja mu na to:
– Ale ja mam mszę. – I dodałem: – Wspomożenie nasze
w Imieniu Pana.
– Który stworzył Niebo i Ziemię – odpowiada kościelny.
Zadzwonił mi jeszcze dzwonkiem na wyjście, organista zaczął
grać i Eucharystia się rozpoczęła.
Na szczęście kościelny miał łeb na karku i wiedział, co robić.
Jego ojciec miał kiedyś wylew, jak mi później powiedział. Nie
czekał na pogotowie, natychmiast zabrał starszą kobietę
na SOR.
Kiedy wróciłem po mszy do zakrystii, kościelnego jeszcze nie
było. Ale i tak odetchnąłem z ulgą, że jednak ktoś się tą
starszą kobietą zajął. Przecież mogła umrzeć w zakrystii.
Kościelny mi później powiedział, że nic się nie stało, przecież
musiałem odprawić mszę.
Jakiś czas później czytałem ten fragment z Ewangelii
o dobrym Samarytaninie. Kiedy potem myślałem o tej
przypowieści, ona tak jakoś sama z siebie zaktualizowała się
w moich myślach w następujący kształt: „Wielu kapłanów,
uczonych w Piśmie i faryzeuszy pytało Jezusa, co to znaczy
kochać bliźniego swego. On opowiedział im następującą
przypowieść:
– Pewna kobieta, Joanna, matka dwójki dzieci oraz babcia
czwórki wnucząt, chodziła do kościoła każdego dnia. Modliła
się za syna i jego żonę, którzy z dwójką dzieci mieszkali
w Warszawie, oraz za swoją córkę, która wprawdzie mieszkała
niedaleko z dwójką dzieci i mężem, ale chorowała na kobiece
sprawy. Tego dnia Joanna źle się czuła. Ale mimo to
postanowiła pójść się za nich pomodlić. Tuż przed mszą
zaczęła czuć duszności. Ostatkiem sił pozbierała się z ławki
i przerażona, że umiera, weszła do zakrystii. Ksiądz już miał
ornat i specjalnie się nie ucieszył, że widzi Joannę. Nie
przepadał za nią, Joanna podejrzewała, że dlatego, że jest stara
i biedna. Teraz jednak czuła, że umiera, i próbowała gestami
błagać o pomoc. Słowa księdza: »Mam mszę, przepraszam
bardzo, proszę przyjść po mszy«, zadzwoniły w jej uszach jak
wyrok śmierci.
Na szczęście kościelny, dobry człowiek, krzyknął:
– Boże, pani ma wylew! Jedziemy do szpitala!
Nazajutrz rano Joanna ze łzami w oczach witała swoje dzieci
przy łóżku. Jej syn w nocy przyjechał z Warszawy, a córka
całą noc czuwała z różańcem w ręku.
Kiedy Jezus skończył swoją przypowieść spojrzał
na zebranych kapłanów, faryzeuszy i uczonych w Piśmie
i zapytał:
– Jak myślicie, kto z tych ludzi wypełnił moje słowa? Kto
z tych ludzi umie kochać?”.
Tak, znałem tę pobożną kobietę, z której nieraz żartowaliśmy
na plebanii. Dewotka, różańcówa. Ciągle siedziała w kościele.
A najlepsze, że po wszystkim przyszła mi podziękować
za modlitwę…
XIII

Kiedyś bardzo lubiłem odwiedzać księgarnie.


Najbardziej te z literaturą religijną. Podczas wertowania
książek w diecezjalnej księgarni na Ostrowie Tumskim
odkryłem, skąd się wzięło zabawne zawołanie, a może
raczej motto, moje i wielu innych znanych mi
duchownych. Natrafiłem tam na książkę Eucharystia
i Wolność.

Otóż wiele lat temu we Wrocławiu odbył się Ogólnoświatowy


Kongres Eucharystyczny. To takie ogólnoświatowe spotkanie
katolików poświęcone Mszy Świętej. Te kongresy to gruba
sprawa. Często przyjeżdża na nie sam papież. Do Wrocławia
przybył Jan Paweł II, a hasłem tego kongresu stały się słowa:
„Eucharystia i Wolność”. Z reguły pada na takich spotkaniach
cała masa górnolotnych i niezbyt zrozumiałych słów. Jednak
hasło „Eucharystia i Wolność” stało się po tym kongresie
mottem, zawołaniem i stylem życia tysięcy polskich księży.
W tym i moim.
Eucharystia i wolność. A najlepiej poranna Eucharystia
i wolność. Po mszy jak tysiące księży w całym kraju, jeśli
tylko nie miałem obowiązków w szkole i nie musiałem
prowadzić żadnych lekcji, stawałem się naprawdę wolny.
Najpierw lepsze lub gorsze śniadanie. Później drzemka, słodka
i przyjemna, do dziesiątej. A może do jedenastej. Na wielu
plebaniach nie ma wspólnego obiadu. Idealnie. Wsiadasz
o jedenastej w samochód i jedziesz coś zrobić. Coś ważnego.
Zakupy, kogoś odwiedzić, do kina, na spacer, może siłownia?
Nieważne, cokolwiek.
Jeśli miałem pecha, to musiałem wrócić na wieczorną
kancelarię albo spowiedź. Ale to tylko na początku, z czasem
wszyscy szliśmy sobie na rękę. Dogadywaliśmy się tak, żeby
tylko jeden musiał rano wstawać, tylko jeden musiał
wieczorem iść spowiadać. Wtedy reszta miała wolne.
A kiedy obserwowałem kolegów, którzy byli już
proboszczami, to z rozbawieniem widziałem, jak wymieniali
się różnymi ciekawymi pomysłami, które miały pomóc
uwolnić się od namolności parafian. Dzięki dzisiejszej
technice łączyli plebanijny domofon ze swoim telefonem
i nawet będąc w innym kraju, mogli rozmawiać ze swoimi
parafianami, kiedy ci stoją pod drzwiami plebanii albo
dzwonią na parafialny numer. Trochę mnie to z początku
dziwiło, że kancelaria jest czynna tylko po mszy. Przez pół
godziny. A potem wolne. Eucharystia i wolność.
Wiem, że brzmi to złośliwie. Jednak każdy, kto teraz
zamieszka na plebanii, zrozumie szybko, że to motto
„Eucharystia i Wolność” doskonale obrazuje jedyny sposób,
żeby jakoś tam przeżyć.
XIV

Obejrzałem kiedyś zabawny film. Nie pamiętam tytułu.


Główną bohaterką była dziewczyna, której ojciec
prowadził katolicką parafię w USA. Oczywiście ta
parafia miała swojego proboszcza, ciężko chorego,
nielogicznego staruszka, który mieszkał w domu starców
na terenie tej parafii. W każdą niedzielę, święto czy jakiś
inny ważny dzień, który wymagał mszy, ojciec głównej
bohaterki jechał po starego duchownego, przywoził go
i ustawiał przy ołtarzu.

Tam schorowany ksiądz czytał mszę z mszału. Jego zastępca,


który był też stałym diakonem, przejmował resztę:
wprowadzenie do mszy, czytania, kazanie, rozdawanie
komunii itd. Czasami proboszczowi zdarzało się coś krzyknąć
albo udawać psa czy inne zwierzę podczas mszy. Miało to
dodać humoru temu filmowi, ale mnie nie bawiło naśmiewanie
się ze schorowanego człowieka, którego umysł już umarł, ale
którego parafianie nie chcieli puścić, jakby był jakimś
miasteczkowym talizmanem, atrakcją.
Faktem też jest, że póki ten schorowany ksiądz wegetował
w domu starców, był jakby ostatnim gwarantem, że wciąż
wszystko jest po staremu. Że będzie Pierwsza Komunia,
że będzie niedzielna msza, pasterka na Boże Narodzenie,
rezurekcja. Że nie będzie trzeba nic zmieniać. Główny bohater
tego filmu robił wszystko, żeby z jednej strony pilnować
księdza podczas mszy, by nie wygadywał tam dziwnych
rzeczy, a z drugiej on i wielu innych dokładali starań, żeby
duchowny im nie umarł albo zupełnie się nie zagubił
w demencji. Ci ludzie z każdą minutą stawali się coraz
bardziej śmieszni w tym trzymaniu się swojej dziwacznej
religijności.
Dla ojca głównej bohaterki, diakona stałego, ksiądz staruszek
był gwarancją pracy. Bez proboszcza diecezja nie chciałaby
wypłacać mu pensji. Bez niego nie mógłby też prowadzić tej
parafii w zastępstwie proboszcza, pacjenta z demencją
mieszkającego w domu starców.
Dla parafian to było wygodne. Kiedy była potrzeba, po prostu
brali księdza z domu starców i mieli mszę.
Ostatecznie prawie cała parafia – od szefa domu starców
po ministrantów, którzy podczas mszy prowadzili proboszcza
za rękę po prezbiterium – dbała o tego człowieka, który stał
się maskotką miasteczka, ostatnim katolickim duchownym,
który mieszkał w okolicy.

Ta komedia była dla mnie smutnym filmem, bo było mi


bardzo szkoda tego biednego księdza. Zobaczyłem w tym
duchownym z netflixowej komedii to, co się dzisiaj
dzieje z całym katolickim klerem. Co się stało ze mną.

Zobaczyłem tam przygniecionego przez struktury, nakazy,


zakazy, obowiązki i przywileje człowieka, który pewnego dnia
zapomina nawet już, jak się nazywa.
Jakbym widział siebie.
CZARNE HISTORIE
I

KSIĄDZ ANTONIO BANDERAS

Antoni poszedł od razu po maturze do seminarium.


Wszyscy byli tym bardzo zdumieni. Nie zapowiadał się
na księdza. A na pewno nie zanosiło się na to,
że wytrzyma w seminarium. Wytrzymał. Wytrzymał
sześć lat w „koszarach Kościoła”, jak się czasami mówi
o seminariach. Nie żeby tam było jakoś specjalnie ciężko.
Jest raczej absurdalnie. Oficjalnie wszystko było jak
od linijki, a każdy się uśmiechał. To był taki kościelny
akademik dla studentów teologii. Ale bliżej temu miejscu
było do więzienia. A zamiast doświadczenia duchowego
seminarium fundowało potężną dawkę frustracji
i zagubienia.

Nie lepiej było z wydziałem teologicznym, gdzie zaczął


studia.
W broszurze reklamującej wydział była mowa, że ten
szanowany uniwersytet pozwoli każdemu słuchaczowi
poszerzyć życiowe horyzonty i lepiej zrozumieć świat. Studia
teologiczne zaczynały się przecież od dwuletniego kursu
filozofii. Później broszura obiecywała pogłębione studia nad
Biblią, zapoznanie się z językami starożytnymi: greką, łaciną
i językiem hebrajskim. Obiecywała też pogłębioną analizę
wyznania wiary oraz historii Kościoła.
Broszura była świetna. Jednak rzeczywistość okazała się
zupełnie inna. Antoni zauważył to już na pierwszym roku. Ale
powiedział sobie, że z Chrystusem da radę. Przecież przyszedł
tu, bo poczuł powołanie. Studiując, zobaczył, że wydział
teologiczny to tak naprawdę zwykła przybudówka doklejona
na siłę w latach dziewięćdziesiątych do uniwersytetu. Odkrył
też bardzo szybko, dlaczego w całej Polsce wprowadzono
gdzie się da wydziały teologiczne na uniwersytetach. Nie dla
tradycji, nie dlatego, że przecież uniwersytety
w średniowieczu powstawały przede wszystkim jako miejsca
studiowania teologii. Miało to na celu tylko zrzucenie ciężaru
ich finansowania na państwo.
Co dziwniejsze, chociaż państwo płaci rachunki, to ma bardzo
mało do powiedzenia w sprawie zarządzania tymi wydziałami.
Każdy wydział podlega w pierwszej kolejności biskupowi
miejsca, a celem działalności wydziału nie jest refleksja nad
zjawiskiem religijności albo pogłębione poznawanie teologii,
ale produkowanie magistrów i doktorów, którzy potem będą
mogli pracować w szkołach lub na innych uniwersytetach,
katechizując za państwowe pieniądze.
A co do zgłębiania wiedzy, no cóż. Na jego wydziale
królowała metoda lubelska. Jak się Antoni dowiedział,
nazywało się tak tę metodę edukacyjną, ponieważ większość
księży profesorów studiowała w Lublinie na KUL-u.
I większość z nich po prostu czytała podczas zajęć swoje
notatki młodszym klerykom. Obowiązkiem kleryków zaś było
notowanie tych wykładów. Na egzaminach odpytywano
uczniów z tego, co zanotowali. I na tym polegało zgłębianie
teologii. Każdy student miał kiwać głową i notować.
Niektórzy wykładowcy nawet na czwartym roku sprawdzali
klerykom zeszyty z notatkami. Potem studenci mieli wszystko
wykuć na blachę i zdać. Przełożeni zaś szybko wyjaśnili
każdemu, kto przyszedł do seminarium i na wydział, że nie są
tu po to, żeby studiować, ale żeby sprawdzić, czy nadają się
na księdza. Przecież jedną z najważniejszych cnót kapłana jest
posłuszeństwo, które zaczyna się od posłusznego notowania
bez zadawania pytań.
Oprócz tego odkrył, że w seminarium i na wydziale przełożeni
i wykładowcy nie znoszą i boją się kleryków o wnikliwym
umyśle, inteligentnych czy asertywnych. Jakakolwiek
nadprogramowa aktywność zwracała uwagę i była proszeniem
się o kłopoty.
Wszyscy, którzy nie umieli się wpasować i nie zgadzali się
na bycie bezbarwnym, ubranym na czarno chłopakiem, budzili
zainteresowanie przełożonych. Ich potknięcia bardziej się
rzucały w oczy na tle pozostałych kleryków i bywały częściej
karane. Bardzo często nadmierny indywidualizm
i nieumiejętność zachowania dla siebie swoich myśli
prowadziły do wielu problemów, a czasami nawet
do usunięcia z seminarium przez przełożonych. Nawet
garnitur w niewłaściwym kolorze mógł spowodować kłopoty.
To z garniturem to nie żart. Kiedy Antoni wstąpił
do seminarium, nie miał czarnego garnituru. Chodził
w szarym, aż wezwał go jeden z przełożonych i poprosił, żeby
w końcu kupił sobie czarny, taki jak mają wszyscy, bo szary
tutaj nie pasuje… Antoni kiwnął wtedy głową. I kupił nowy
garnitur. A właściwie babcia mu kupiła. Dla Chrystusa.
Antoni przetrwał seminarium. Nie dał się wyrzucić. Dużo
notował, więc zdobył opinię solidnego studenta. Nigdy nie
odzywał się niepytany. Uchodził więc za pokornego. Idealny
kandydat. Ale było mu ciężko. Jego serce buntowało się
przeciw tym zasadom. Zakaz posiadania telefonu
komórkowego. Zakaz chodzenia w krótkich spodenkach
po seminarium. Nakaz golenia się. Obowiązek gaszenia
światła o dwudziestej drugiej. Obowiązkowe modlitwy. Nie
pasowało mu to. Czuł, że nie tędy droga. Ale dał radę.
Jednak wzbierała w nim złość. Ledwo panował nad frustracją,
którą przez całe sześć lat wyładowywał na seminaryjnej
siłowni i podczas cichych rozmów z podobnie sfrustrowanymi
kolegami. Założyli nawet na roku swoją grupę sfrustrowanych
reformatorów. Inni przezywali ich „gorzko”. Ze względu
na cierpkie uwagi i komentarze. Kiedy w końcu skończył
seminarium, kiedy pojechał już jako diakon na swoją pierwszą
parafię, to oprócz kupienia sobie najnowszego iPhone’a jako
rekompensaty za sześć lat bez komórki, zapuścił też brodę.
Później nieraz się zastanawiał, czy naprawdę wszystkie jego
problemy zaczęły się od tej nieszczęsnej brody.
Jego pierwszy konflikt z górą, z zasadami, ze wszystkim,
co mu wbijali do głowy, zaczął się właśnie od kłótni o brodę.
Ale najpierw była obrona pracy magisterskiej z teologii. Tego
dnia na korytarzu ich wydziału teologicznego spotkali się
wszyscy klerycy z roku Antoniego lub – jak już go wtedy
wszyscy nazywali – Antonia. Spacerowali lekko
podenerwowani w nowiusieńkich sutannach kupionych
specjalnie na prymicje. Na długim, wąskim korytarzu zebrało
się kilkunastu młodych mężczyzn, wszyscy w sutannach. Tego
dnia była obrona pracy magisterskiej, symboliczne
zakończenie ich formacji intelektualnej. Wielu z nich było
bardzo przystojnymi mężczyznami, ale niektórzy zdołali przez
ostatni rok, od święceń diakonatu, przytyć.
Przez ubiegłe trzy miesiące Antonio i cały jego rocznik
przebywali na praktykach diakońskich, podczas których
obserwowali wikarych i proboszczów w ich pracy
duszpasterskiej. Teraz mieli zdać egzamin magisterski
z teologii, a po nim czekały ich jeszcze tygodniowe rekolekcje
i święcenia kapłańskie.
Tylko wytrawne oko obserwatora dostrzegłoby, że chociaż
diakoni w tych czarnych sutannach są do siebie bardzo
podobni, to jednak tworzą dwie niemieszające się grupy.
I w tych dwóch grupach spędzali cały swój czas. W wyniku
różnych, często niejasnych wydarzeń uformowały się na tym
roku dwie główne grupy albo lepiej klany, jak to mówił
Antoni, i oba klany miały swoje nazwy. Jedna z grup nazywała
się „gorzko” ze względu na bardzo krytyczne podejście
do rzeczywistości kościelnej, a druga nosiła nazwę „słodko”,
bo jej przedstawiciele koncentrowali się głównie na piciu
kawy i spotkaniach.
Niekwestionowanym liderem „gorzko” był Antoni, który
właściwie od pierwszych miesięcy w seminarium miał
przydomek „Antonio Banderas”. Nazwały go tak dziewczyny
z wydziału teologicznego, które bardzo szybko zwróciły
na niego uwagę i chętnie przekręcały jego imię, nazywając go
„Antonio Banderas” lub „Banderas”. Jego koledzy to
podchwycili i bardzo chętnie też go tak nazywali.
W seminarium zresztą prawie każdy nosił jakiś przydomek.
Kiedy się o kimś mówiło, to zwykle nie używało się jego
imienia, ale ksywki, przydomka. Podobnie podczas rozmów
między przyjaciółmi zwykle nie używało się imion, ale
ksywek.
Każdy kleryk zawdzięczał swój pseudonim jakiemuś
zdarzeniu albo wyróżniającej go cesze. Na przykład na kogoś,
kto nie miał przyjaciół, mówiło się „Buka”, nawiązując
do budzącego strach potwora z Muminków, który rozpaczliwie
szukał przyjaciół. W seminarium było podobnie, bo im
bardziej ktoś nie miał przyjaciół, tym bardziej starał się
jakichkolwiek znaleźć, niczym Buka. Powód był bardzo
prozaiczny. Przełożeni zwykle nie dopuszczali samotników
do święceń.
Antoni, Słowianin z krwi i kości, zawdzięczał swój pseudonim
latynoskiej urodzie. Miał lekko ciemniejszą karnację, do tego
był dobrze zbudowany, miał piękny głos i genialnie grał
na gitarze. Kobiety, kiedy go widziały w sutannie, patrzyły
w niebo i pytały Boga: „Coś ty zrobił?”. Na praktyce zapuścił
brodę i wyglądał w niej obłędnie, jak prawdziwy Latynos.
Całe „gorzko” siedziało wtedy po jednej stronie korytarza,
czekając na wezwanie do sali, gdzie odbywał się egzamin,
a czekanie umilano sobie rozmową. Każdy chciał
opowiedzieć, co przeżył przez ostatnie trzy miesiące. Prym
w rozmowie wiódł Antonio. Po niewoli w seminarium
wszyscy czuli się, jakby byli na lekkim rauszu. Królowie
życia. Siedzieli na tym korytarzu i przekrzykiwali się
nawzajem:
– Ludzie, dobrze, że praktyka już się skończyła.
– A co, nie podobała ci się?
– Ja na mojej placówce byłem diakonem do picia dla
wikarego. Wypijaliśmy dwie duże butelki whisky w tygodniu.
Piliśmy w każdy wtorek i czwartek, a czasem w niedzielę.
– Serio, każdy tydzień? – Wzmianka o służebnej roli diakona
przy piciu alkoholu wzbudziła w grupie powszechną wesołość.
Szczególnie po sześciu latach obowiązkowej abstynencji.
Diakon miał usługiwać, to miał wpisane w swoje zadania
kościelne, więc kolega wypełniał ten obowiązek, dotrzymując
towarzystwa przy piciu alkoholu.
– Ta, po trzech miesiącach mam już kompletnie dość alkoholu.
Jak zrobiliśmy sobie kapłański Wielki Czwartek, to potem
naprawdę miałem swój Wielki Piątek.
– No, ja też to słyszałem. Ponoć wasz wikary dwa razy
wychodził z konfesjonału wymiotować tego dnia.
– Skąd wiesz?
– Sam się tym chwalił.
Ta historia wywołała różne reakcje. Niektórzy byli trochę
rozbawieni wielkotygodniowym pijaństwem, ale większość
pamiętała jeszcze Wielki Tydzień z zeszłego roku, który
spędzili w klasztorze. Tam nie było alkoholu ani papierosów.
Była modlitwa, cisza i post. Ale w tym roku większość z nich
odkryła, że święta na plebanii są, najłagodniej to ujmując,
bardzo dziwne.
Po chwili ciszy odezwała się następna osoba:
– To chociaż tyle, ja byłem na plebanii, gdzie nikt z nikim
za bardzo nie gadał. Każdy szedł wieczorem do swojego
pokoju i tam siedział.
– A proboszcz?
– Z reguły go nie było. A jak raz poszedłem do wikarego
na piwo, to oglądaliśmy mecz, wypiliśmy po trzy piwa, a on
się nawet nie odezwał.
– Dziwne.
– Myślicie, że to nam też grozi?
Jakoś nikt się nie palił, żeby odpowiedzieć na to pytanie.
Podobnie jak po poprzedniej ni to wesołej, ni to smutnej
historii zapanowała cisza. Ktoś zaczął szurać stopą
po podłodze, ktoś zagwizdał. Na szczęście z drugiej strony
korytarza całe „słodko” wybuchło śmiechem. Tam też
opowiadali sobie różne rzeczy. I ten śmiech jakoś wygonił
smutne myśli z tej strony korytarza.
Kiedy śmiech ucichł, kolejny diakon się odezwał i zaczął
opowiadać swoją historię:
– Ja jeździłem co tydzień na saunę z wikarym.
– Serio? Gdzie?
Oczy całej grupy wbiły się w mówiącego.
– Jest sauna dla księży. Na parafii przerobili salki na saunę.
I jeździliśmy tam.
– Ale chyba nie we wtorki?
– Nie, w środy. A czemu pytasz?
– Słyszałem o tej saunie, we wtorki jest tylko dla specjalnych
gości.
– Czyli jakich?
– Mówią, że dla tych, co lubią się wypinać.
– Że niby dla „lawendowych”?
W seminarium temat homoseksualizmu był prawie tabu.
Oficjalnie to zjawisko wśród kleryków nie występowało.
Wszyscy byli oficjalnie stuprocentowymi heteroseksualistami,
którzy zrezygnowali z założenia rodziny. Jednak każda
wzmianka o homoseksualizmie czy homoseksualistach prawie
zawsze budziła silne reakcje. Czasami wyzwiska, czasami
dziwne uśmieszki albo uporczywe milczenie. Trochę w myśl
przysłowia: uderz w stół, a nożyce się odezwą. Podobnie było
teraz. Nawet w „gorzko” nigdy nikt z nikim nie rozmawiał
o homoseksualizmie, a jednak niektórzy z członków tego
klanu podejrzewali innych o to, że mogą być gejami. A ci
podejrzewani robili wszystko, żeby te podejrzenia rozwiać.
Tak było i tym razem. Chłopak, który był w saunie, zaczął się
nerwowo tłumaczyć.
– Ja tam bywałem w środy i było OK, zawsze było trochę
wikarych i było bardzo fajnie – wyjaśnił zmieszany kolega
Antoniego.
– Serio ten proboszcz przerobił salki parafialne na saunę?
Antoni aż sapnął. Nie lubił kościelnego blichtru i często się
złościł na bogactwo Kościoła. Ta opowieść o saunie mocno go
ubodła. I wcale nie przez tę wzmiankę o ciepłych wtorkach.
Po prostu, ilu ludzi stać na prywatną saunę? Ta uwaga
Antoniego zupełnie zmieniła rozmowę i zaraz ktoś zaczął
opowiadać o tym, jakie audi ma proboszcz na parafii, gdzie
miał przyjemność być na praktykach.
W końcu na egzamin wezwali też Antonia. Długo tam siedział.
Wyszedł po dwudziestu minutach czerwony jak rak i głośno
przeklinał.
– Dali mi tróję z egzaminu magisterskiego! Tróję!
Co za kanalie!
– A powiedz, ile się uczyłeś – zapytał go ktoś.
– Nic, na parafii była kupa roboty: kancelaria, szkoła,
pogrzeby, śluby, młodzież. Kiedy miałem się uczyć?
– OK, a co źle powiedziałeś?
– Pomyliłem pelagianizm z nestorianizmem.
Ktoś aż jęknął, ale po cichu, bo był to dość poważny błąd.
Ktoś wtrącił, recytując wkute na pamięć formułki:
– Przecież pelagianizm to przekonanie, które stało się bardzo
popularne w Europie w V wieku. Pelagiusz zaprzeczał
istnieniu grzechu pierworodnego i twierdził, że samo
naśladowanie Chrystusa, a więc ludzki wysiłek, przezwycięża
grzech. Nestorianizm zaś był poglądem głoszonym przez
Nestoriusza, że Jezus narodził się z Maryi jako człowiek,
a dopiero później zamieszkał w nim Bóg, jak w świątyni.
Oznaczało to, że Maryja nie była jego zdaniem Matką Bożą,
ale tylko matką Chrystusa.
– To było tysiąc sześćset lat temu. Można się chyba pomylić,
co nie? – Antoni spojrzał rozżalony w sufit, jakby chciał
usprawiedliwić pomyłkę przed swoim aniołem stróżem,
i kontynuował: – A potem ten ciul rektor zapytał mnie, co chcę
im pokazać przez to, że zapuściłem brodę. I że to bardzo
niedojrzałe.
– Powiedziałeś mu coś? – zapytał ktoś.
– Nie, nic mu nie powiedziałem.
– Właściwie po co poszedłeś na ten egzamin z brodą? Wiesz,
że oni się zawsze czepiają, jak ktoś się nie ogolił.
Antonio się zamyślił i powiedział po chwili:
– Chyba chciałem im pokazać, że mam ich w dupie i że teraz
mogą mnie tam pocałować. Za tydzień będę księdzem i już mi
nic nie będą mogli zrobić. I coś wam powiem, miałem zamiar
się ogolić, ale tak się wnerwiłem na tego ciula rektora,
że do święceń pójdę z brodą.
Faktycznie, poszedł do święceń z brodą. Było mu nawet
do twarzy. Zresztą jemu było we wszystkim do twarzy,
z całego rocznika on był zdecydowanie najprzystojniejszy.
Jednak Antonio nie wziął pod uwagę pewnej rzeczy. Nie był
przecież pierwszym sfrustrowanym i zawiedzionym przez
seminarium księdzem. Przez wieki Kościół nauczył się
z takimi doskonale sobie radzić. Są sprawdzone sposoby, żeby
złamać takiego człowieka. No i jego też w końcu złamali.
Nikt nie wierzył, że Antoni na złość rektorowi przyjmie
święcenia z brodą. Ale tak zrobił. Nie żeby to miało jakiś
wpływ na cokolwiek, ale wywołało spore poruszenie.
Neoprezbiter z brodą? Biskup tylko się do niego miło
uśmiechał, nic nie powiedział i dał mu dekret na nową parafię.
Sława Antonia widać wyprzedziła jego samego, bo posłali go
od razu na trudną placówkę. Jak się później dowiedział, biskup
bez mrugnięcia podpisał dekret i skierował go do „Monarchy”,
zgadzając się z rektorem, że młody ksiądz jest taki bezczelny
i silny, że powinien sobie poradzić u proboszcza, którego
w całej diecezji nazywano „Monarchą”. Kto wie, może obaj
mieli nadzieję, że brodaty wikary da popalić temu
proboszczowi? W każdym razie z trudnych do wyjaśnienia
przyczyn, jeśli pominąć zwyczajną zawiść i zemstę, posłali
tego pełnego ideałów człowieka do bardzo smutnego miejsca.
Parafia „Monarchy” nie była zła, bo mieszkali tam źli
parafianie. Ludzie są wszędzie tacy sami – dobrzy i nie. Złe
parafie to złe plebanie: kiedy proboszcz mieszka z kobietą,
która próbuje traktować wikarych jak swoje dzieci, kiedy ktoś
na plebanii pije, kiedy ktoś ma tam jakieś problemy
psychiczne itd. Kombinacji jest wiele. Antonio dostał się
na plebanię, gdzie proboszcz i gospodyni stworzyli układ dość
podobny do małżeństwa. Samo w sobie nie jest to jakimś
wielkim problemem, ale taka sytuacja generuje wiele napięć.
Generują je niejasna pozycja pani gospodyni, która ma więcej
do powiedzenia na plebanii niż wikariusze, a często decyduje
nawet za proboszcza, dalej zazdrość, bo czemu proboszcz ma
kobietę i nikt nic nie mówi, a wikary nie może? No i co może
najważniejsze, konflikt ideałów z życiem. Młodzi księża są
pełni ideałów i zażarcie walczą o nie ze światem. Dlatego
nieraz spotkania ze starszymi kolegami, którzy już się w życiu
ustawili, wywołują silne i negatywne emocje u młodszych.
Podobnie było na parafii „Monarchy”. Starszy wikariusz był
człowiekiem, który już zupełnie zgorzkniał i wpasował się
w układ panujący na plebanii. Nie chciał mieć z nikim
kontaktu i z niczym do czynienia. Odprawiał mszę i znikał.
Antoni, gdy dostał dekret, od razu wiedział, że będzie ciężko.
Ale powiedział sobie wtedy: „Będę świętym księdzem.
Z Chrystusem dam radę”. I ciekawa rzecz, po prymicjach nie
kupił sobie osobówki, tylko busa, chciał pracować z młodzieżą
i zawsze gdzieś jeździć z ekipą ciekawych ludzi.
Po wakacjach zameldował się w nowej placówce. Już
w pierwszym miesiącu Antonia spotkały od razu dwa ciosy.
W samo serce jego młodzieńczych, kapłańskich ideałów.
Pierwszy wyglądał tak: pani Łucja, gospodyni i w pewnym
sensie partnerka proboszcza, zwróciła się do Antonia
z pytaniem:
– Czy ksiądz je dzisiaj z nami kolację? – Kobieta spytała go
o to wtedy drugi raz. Antonio był dopiero dwa tygodnie
na plebanii i nie rozumiał, o co chodzi kobiecie, którą
znielubił od pierwszego dnia.
– Tak, czemu nie? Przecież też tu mieszkam – odparł lekko
zły.
Pani Łucja się uśmiechnęła, chociaż młody wikary czasem
zachowywał się chamsko i złośliwie. Chłopak był wyjątkowo
przystojny. Nie wytłumaczyła mu, co to za kolacja. Poszła
do kuchni ją szykować.
Kiedy Antonio skończył odprawiać mszę, pogadał chwilę
z kościelnym i dziarskim krokiem pomaszerował na plebanię.
Stało tam już sześć całkiem eleganckich aut. Passaty, jakiś
wypasiony superb i tak dalej. Co się dzieje? – pomyślał. Kiedy
wszedł do jadalni, zrozumiał, co się dzieje. Uroczysta kolacja,
a przy wielkim stole w jadalni siedziało sześć par.
Proboszczowie ze swoimi gospodyniami. Jednego czy dwóch
znał. Jego proboszcz, lekko zażenowany, przedstawił go
swoim kolegom i ich gospodyniom. Kolacja trwała
w najlepsze, panie piły wino i głośno się śmiały. Pozwalały
sobie na niewybredne żarty o swoich proboszczach.
Wtedy Antonio po raz pierwszy spotkał się z rzadkim już
gatunkiem kobiet, jaki stanowią partnerki księży katolickich.
Wpadł akurat na wieczór, podczas którego panie
odreagowywały wszystkie upokorzenia, to całe ukrywanie się.
Dzisiaj piły i mówiły ostre słowa. Nie musiały nic ukrywać.
– Mój nie umie sobie nawet skarpetek wyprać.
– Mój w tamtym tygodniu jeździł cały dzień na dziurawej
oponie.
– Odkąd przyszliśmy na nową parafię dwa lata temu, ciągle
remontujemy…
Antonio słuchał i nie wierzył. Na takie coś go w seminarium
nie przygotowali. Zastanawiał się całą godzinę, czy
po powrocie na plebanię oni będą uprawiać seks. Jednak
czerwone policzki gospodyń, ich nerwowe żarty oraz pełne
napięcia milczenie księży świadczyło, że to całkiem możliwe.
Potem wiele razy opowiadał o tym spotkaniu każdemu, kto
chciał tego słuchać. Raz, kiedy się bardzo upił, złapał jakiegoś
księdza za koszulę, szarpał, patrzył mu w oczy i pytał głośno:
„Co to było?”.
Drugi szok Antonio przeżył, kiedy już trochę ochłonął
i zorientował się, że chorych w parafii dzieli się na trzy grupy.
Bogatych, klasę średnią i biednych. Ubogich oczywiście było
najwięcej. Tych przydzielono najmłodszemu wikaremu. Klasa
średnia to byli chorzy, których odwiedzał starszy wikary.
Proboszcz przychodził tylko do bogatych. Antonio raz
w miesiącu odwiedzał czterdziestu dziewięciu chorych.
Odwiedziny zajmowały mu cały dzień i nie zarabiał prawie
nic. Od kolegi wikariusza dowiedział się, że proboszcz
dostawał za każdą wizytę u chorego przynajmniej sto złotych.
Chrystus każdego z tych ludzi zna po imieniu. Nie poddam
się, myślał.
Ale fizycznie i psychicznie te odwiedziny chorych dawały mu
strasznie w kość. Po całym tygodniu parafialnej orki
przejeżdżona po miasteczku sobota dawała mu się naprawdę
we znaki. Sam nawet się nie zorientował, jak po kilku
miesiącach zaczął serdecznie tych sobót z odwiedzinami
u chorych nie lubić. Byle szybko przelecieć, za wiele nie
gadać i mieć wolne. Te comiesięczne wizyty wbrew
szczytnym ideałom bardzo szybko zaczęły Antonia nużyć
i frustrować. Być może było to też spowodowane tym,
że po raz pierwszy spotkał się z takim ogromem ludzkiej
biedy, na który nie umiał nic poradzić. Babcie pozamykane jak
więźniowie na wyższych piętrach kamienic. Niewychodzące
od lat na dwór, bo ledwo człapały po mieszkaniu. Ludzie
utrzymujący się z nędznych rent czy emerytur. Opuszczeni,
chorzy, samotni nie mieli nic, a on też nic nie mógł im dać.
Bardzo go męczyły te spotkania.
W gimnazjum dali mu osiemnaście godzin w tygodniu, czyli
cały etat. Oprócz tego miał obowiązki parafialne, pogrzeby
w czasie okienek w szkole. Proboszcz dogadał się
z dyrektorami i obaj wikarzy mieli okienka, „Banderas”
codziennie między dziesiątą a dwunastą, a drugi wikary
między dwunastą a czternastą. To były okienka na pogrzeby
i rzadko się zdarzało, żeby co drugi dzień nie wypadł jakiś
pogrzeb. Niby nic takiego, ale nie jest łatwo biec ze szkoły
na mszę, na cmentarz, obserwować tam te wszystkie emocje,
a potem wracać, by użerać się z uczniami.
Dzień zwykle wyglądał tak, że „Banderas” albo odprawiał
mszę o szóstej trzydzieści, albo spowiadał, później szedł
do szkoły, od poniedziałku do środy. Miał trzy razy po sześć
lekcji z okienkiem na pogrzeb od dziesiątej do dwunastej.
Średnio trafiały mu się dwa pogrzeby w tygodniu, parafia była
niestety wymierająca. Po powrocie ze szkoły szybki obiad,
na szczęście nie musiał go jeść z proboszczem, którego
znielubił jeszcze przed przyjazdem, ani z drugim wikarym,
który nie lubił „Banderasa”. Najprawdopodobniej za jego
młodzieńczy zapał.
W czwartki Antonio miał dzień wolny. Zwykle gdzieś jechał.
Byle dalej od „Monarchy”. W piątek miał dzień pogrzebowy,
czyli tego dnia wszystkie pogrzeby były jego, bo jego starszy
kolega swój dzień pogrzebowy miał we czwartki, połączony
z dyżurem w domu starców, który co tydzień odwiedzał
z Komunią Świętą. W piątki zawsze był jakiś pogrzeb.
W soboty zwykle były zbiórki z ministrantami, śluby
i oczywiście pogrzeby. No bo przecież ktoś musiał pochować
tych dwustu pięćdziesięciu ludzi, którzy rocznie umierali
w parafii Antonia. Proboszcz grzebał tylko bogatych. Reszta
była dla „Banderasa” i jego kolegi wikarego. Jakby tego było
mało, Antonio uwziął się i założył zespół a z młodymi
muzykami spotykał się o wiele za często. Proboszcz nawet
tego nie zauważył, ale kolega wikary skwitował pracę Antonia
z młodzieżą słowami:
– To nie ma sensu.
Codziennie późnym wieczorem przemęczony walił się
na łóżko. Ale codziennie dziękował Bogu, że jest księdzem.
Kochał to, co robił, i ludzie też go pokochali. Na początku
myśleli, że przysłano im jakiegoś misjonarza z Brazylii.
W domach mówili: „W końcu mamy porządnego księdza”.
Zdobył też szacunek w szkole. Kiedyś wydarzyła się tam
nietypowa sytuacja. Jakiś uczeń na lekcji religii wyciągnął
z piórnika prezerwatywę. Odpakował, najpierw chwilę
rozciągał, a później zaczął zakładać na głowę. W końcu udało
mu się kondoma naciągnąć na twarz. W klasie zapanowała
cisza. Wszyscy czekali na reakcję katechety.
Antonio wziął głęboki oddech, spojrzał na ucznia, pewnie
pomyślał najpierw: gimnazjum to stan umysłu, i powiedział:
– Serio, nie wiesz, na co zakłada się prezerwatywę?
To pytanie wywołało spazmy śmiechu u gimnazjalistów,
a katecheta od razu stał się najbardziej szanowanym
nauczycielem.
Zapowiadał się naprawdę świetnie. „Ksiądz z powołania” –
tak o nim mówili. Starsi zastanawiali się jednak, ile tak
pociągnie. Na początku wydawało się, że długo.

Jednak Antonio był tylko człowiekiem. W końcu musiał


pęknąć. Wytrzymał półtora roku. Tego dnia pojawiły się
pierwsze poważne rysy na posągu, jakim dotąd zdawał
się Antonio. On i jeszcze dwie pary siedzieli
w przyjemnej knajpce w sąsiednim miasteczku. Była tam
młoda nauczycielka ze szkoły, w której uczył, Asia, jej
narzeczony i jeszcze jedna para zaprzyjaźniona
z Antoniem. Spotkali się wtedy, żeby napić się alkoholu
i spędzić miło czas. Antonio za kołnierz nie wylewał,
a picie pozwalało mu rozładować napięcie i czuć się
swobodnie w każdym towarzystwie.

Zwykle był w stanie wypić nawet dużą butelkę koniaku


i następnego dnia normalnie funkcjonować. Kiedyś obudził się
rano w swoim pokoju i nie pamiętał, jak wrócił na plebanię.
Ku jego zdumieniu okazało się, że na kanapie śpi ktoś jeszcze.
Ktoś, czyli ksiądz z parafii oddalonej o pięćdziesiąt
kilometrów. Obaj nie mieli pojęcia, co zaszło. Dopiero
następnego dnia ich kierowca opowiedział, jak na kapłańskich
urodzinach, gdzie obaj dobrze się bawili, Antonio przekonał
swojego kolegę, żeby jechał do domu razem z nim, bo muszą
się jeszcze w aucie rozprawić z butelką whisky.
Tamtego wieczoru podczas spotkania ze znajomymi pękł już
po dwóch piwach. Rozkleił się. To była trzecia sobota
stycznia. Ostatnia sobota kolędy. Pierwsze dwa piwa brylował,
kpił. Wszyscy bardzo lubili jego poczucie humoru. Być może
dzięki tym kpinom, śmiechowi i radości wciąż znajdował
zdrowy dystans do świata i zatrutej atmosfery na plebanii.
Zaczęło się wesoło. Antonio przez cały czas opowiadał różne
zabawne historyjki z odwiedzin kolędowych. A to, że jakiś
ministrant wpadł do kałuży, wspomniał o zacięciu się
w windzie albo jak w jednym domu poczęstowali go
papieroskiem, a on zdjął komżę i sutannę i od razu wypalił
dwa, bo dla jednego by się nie opłaciło. Pod koniec drugiego
piwa Antonio opowiedział jeszcze historię z tamtego dnia.
Uważał, że to jest absolutny hit tegorocznej kolędy.
– No wiecie, „Monarcha” nie lubi kolędy. Czasami w ogóle
nie idzie i daje nam więcej kart albo bierze sobie te lżejsze. No
i dzisiaj przegiął pałę. Dostałem siedemdziesiąt osiem
kartotek. Przejrzałem, rok temu przyjęć było w tym rejonie
pięćdziesiąt jeden. Do tego miałem jeszcze wieczorną mszę
z kazaniem i umówiłem się z wami. To sobie myślę, no nie,
mam średnio pięć minut na wejście. Dzisiaj się nie cackam.
No i wpadałem do mieszkania, modlitwa, co słychać,
co słychać i gonię dalej. Ale teraz najlepsze. Tutaj zaczął się
śmiać. – W jednym mieszkaniu, gdy wchodzę, stoi jakaś
babcia. Ona nic nie mówi. Tylko pokazuje na swoje usta,
chyba że nie może mówić. I czegoś szuka. Myślę sobie, czego
ona szuka. O co jej chodzi. I tak mija minuta, potem druga,
w końcu zerkam na zegarek. Cztery minuty. Pora iść.
Pomachałem jej, a ona wtedy znalazła to, czego szukała.
Wiecie, przyłożyła sobie do szyi taki magnesik czy coś i nagle
jak jakiś robot powiedziała: „Koperta!”, i pokazała na stół.
A ja myślałem, że tam zjadę. – Wszyscy z zapartym tchem
słuchali tej historii, lubili jego poczucie humoru.
Po tej anegdocie zakończonej wybuchem śmiechu narzeczony
Asi wyszedł do toalety, a druga zaprzyjaźniona parka poszła
zapalić. I kiedy zostali sami, Asia go zapytała:
– Jak myślisz, ile było w tej kopercie?
– Co? – Wtedy zauważył, że ona jakoś tak dziwnie na niego
patrzy, z troską? I wcale nie wydawała się rozbawiona tą
historią.
– No ile ci dała?
– Nie wiem, wrzuciłem do torby, a potem dałem koperty
staremu. – Antonio uśmiechnął się do niej głupio, jakby chciał
przegonić tę jej widoczną troskę.
Asia tylko kiwnęła głową i patrząc mu prosto w oczy,
powiedziała:
– To nie była zabawna historia, ale smutna. Serio. Nie gniewaj
się, ale jak dla mnie nie ma w tym nic zabawnego.
W tym momencie Antonio się stropił, spojrzał Asi w oczy
i chyba po raz pierwszy w życiu się odsłonił. Powiedział
cicho:
– Nawet nie wiesz, jak smutne jest moje życie. – Na chwilę
zamknął oczy i po policzku spłynęła mu łza.
Nie widział więc, jak na chwilę oczy Asi zrobiły się jak dwa
spodki, a dziewczyna aż otworzyła usta z wrażenia.
Więcej już nic nie mówili, a po chwili Antonio doszedł
do siebie. Po powrocie jej narzeczonego i tej drugiej pary
rozmowa się nie kleiła. Dokończyli piwo i Asia, jako że była
kierowcą, po kolei ich odwoziła.
Najpierw swojego narzeczonego, bo mieszkał na miejscu,
w miasteczku, później tę parę, a na koniec Antonia. Mieli
jakieś dziesięć minut na rozmowę. On zaczął:
– Asiu, nie myślałem, że tak będzie, ja już nie daję rady.
– Wiem, od jakiegoś czasu czułam, że tylko udajesz
szczęśliwego.
– Tak, udaję, jestem nieszczęśliwy i nie widzę w tym
wszystkim sensu.
– Wiem, przykro mi. Bardzo jesteś nieszczęśliwy?
Chwilę milczał i w końcu powiedział cicho:
– Bardzo.
Nic więcej nie powiedział, wyszedł z samochodu, a ona
patrzyła, jak Antonio przygarbiony i smutny człapie
w kierunku plebanii. W końcu zniknął w ciemnym,
masywnym budynku. Była tym wstrząśnięta.
Wydawałoby się, że ta rozmowa nic nie zmieniła. W ciągu
następnego roku tak jakoś samo wyszło, że Antonio miał
prawie codziennie chwilę, żeby pogadać z Aśką. Przecież
przez trzy dni w tygodniu bywał w szkole, gdzie Aśka właśnie
zaczęła staż nauczycielski. Okazji do rozmów mieli aż nadto.
Oprócz tego to, czego nie mogli sobie powiedzieć w szkole
podczas przerwy albo okienka, przenieśli do sieci. Zaczęli
dużo do siebie pisać, a nawet czasami dzwonić. Kiedy Asi trzy
miesiące później zmarł ojciec, to właśnie do Antonia
zadzwoniła jako pierwszego.
Aż pewnego dnia, mniej więcej sześć miesięcy przed ślubem
Asi, Antonio uświadomił sobie, że się w niej zakochał.
Na amen. Obudził się ze snu i zrozumiał, że ją kocha. Kocha
z całego serca. Przeraził się siły tego uczucia. Poradził się
kogoś niezbyt mądrego, a ten mu wspomniał o klauzuli
miłości, która obowiązuje w niektórych zakonach. Jeśli siostra
zakonna się w kimś bardzo zakocha, szczególnie jeśli jest to
ktoś, z kim musi często przebywać, to może iść
do przełożonej, powiedzieć, że się zakochała, a ta powinna ją
przenieść. Najlepiej gdzieś daleko. Ten pomysł omówiony
przy wódce wydał się dobry i Antonio postanowił następnego
dnia, że wyjedzie. Dodał do tego chrześcijańską motywację
i postanowił zrobić coś iście rycerskiego. Poświęci się dla Asi
i Kościoła równocześnie, zrezygnuje z pracy i życia w Polsce
i wyjedzie na misję. Miał w sobie na tyle samozaparcia,
że przepchnął to. Jak w filmie, niczym jakiś święty. Przez tego
samego kolegę załatwił sobie zaproszenie do jakiejś diecezji
na krańcu świata, do samego środka Czarnego Lądu, gdzie –
jak miał nadzieję – łatwiej będzie być księdzem. W kurii
nawet się ucieszyli, że niepokorny ksiądz, ten od brody, chce
już wyjechać z Polski. Stąd i biskup się szybko zgodził.
Pobawił się jeszcze na jej weselu. Chociaż czuł się na nim
raczej jak na pogrzebie, swoim własnym. A ona tak dziwnie
na niego patrzyła…

Kiedyś na misje chętnych księży wysyłało się z marszu.


Jednak z czasem wysoka śmiertelność białych w Trzecim
Świecie zmusiła przełożonych do przemyślenia takiej
praktyki. Obecnie większość księży, zakonników
i zakonnic, jeśli chce wyjechać na misję, musi przejść
przynajmniej roczny kurs przygotowawczy w Warszawie.
Ten kurs to głównie nauka języka kraju, do którego ktoś
się wybiera, i kulturoznawstwo.

Normalnie procedura rekrutacji trwa przynajmniej rok albo


i dwa lata, w czasie których kandydaci na misjonarzy mogą się
zapoznać ze szkołą misyjną i panującymi w niej zasadami oraz
odbywają pielgrzymki do kurii, żeby tam nieraz wielokrotnie
prosić biskupa o zgodę na wyjazd na misję. Jeśli proszą o to
księża o nieposzlakowanej opinii, ten wstępny etap może
trwać latami. Żaden biskup nie chce puścić za granicę dobrze
pracującego księdza. Za to im bardziej problematyczny jest
duchowny, tym łatwiej o wyjazd. Konieczny był oczywiście
jeszcze pewien zbieg okoliczności. Antoni miał szczęście,
jakiś biskup z Afryki już dawno prosił ordynariusza Antonia
o białego księdza, więc można powiedzieć, że po prostu
zgłosił się do rozpisanej już rekrutacji. Polski biskup
ku zdziwieniu Antonia łatwo się zgodził.
Jak tylko „Banderas” znalazł się w Warszawie, a pojechał tam
już w sierpniu, przestał do Asi pisać, a ona również milczała.
Zajął się pilnie przygotowaniami do wyjazdu. Poszedł na ten
kurs z mocnym postanowieniem dalszego służenia
Chrystusowi. Myślał, że już nic go nie zdziwi ani nie zgorszy,
nie po tym wszystkim, co widział przez cztery lata na swojej
plebanii.
Tymczasem zdziwił się już w pierwszym tygodniu. Kiedy
zobaczył listę abonentów. Okazało się, że warszawskie parafie
mają abonament na misjonarzy. W Warszawie księży ubywa
lawinowo. I nie dlatego, że umierają, wcale nie, po prostu
odchodzą z kapłaństwa. I jest całkiem spora lista parafii
w stolicy, które mają niepisaną umowę, że szkoła misjonarzy
podsyła im kogoś na każdy weekend. Niektóre parafie są
jakby wyspecjalizowane w tym, że biorą tylko księży
z określonych diecezji, innym proboszczom jest to obojętne.
Byle ktoś przyjechał i cokolwiek pomógł.
Antonio dowiedział się tego od kolegów, którzy byli
zorientowani w temacie. Trafił od razu do francuskiego stołu,
przy którym siedziało trzech innych księży, którzy – podobnie
jak on – szykowali się do wylotu do francuskojęzycznej części
Afryki.
Ci koledzy szybko i brutalnie uświadomili mu obowiązujące
tu reguły i zasady. Dokładnie też wyjaśnili, że od teraz jest
odpowiedzialny sam za siebie. Uzasadniali to tym,
że naiwność może kosztować życie oraz że ten rok trzeba
wykorzystać nie tylko na naukę języka, ale też na zebranie jak
największej ilości pieniędzy. Już podczas pierwszego
śniadania trafił w sam środek rozmowy, która go bardzo
zabolała:
– Na Bemowie dają sto pięćdziesiąt złotych za godzinę
spowiadania i intencje są zawsze za stówę.
– Ta, ale ten ich stary chce, żebyś tam był w każdy weekend.
To kiedy masz żyć?
– Ja wolę Ursynów. Tam zawsze jest koniak w sobotę
wieczorem. I na kolędę cię zapraszają, posyłają.
Co uzbierasz, to twoje.
– Stary, ale najlepiej i tak mają ci z tarnowskiej. Tomek
przywiózł sto intencji ze swojej poprzedniej parafii.
I odprawia teraz po trzy dziennie. A na weekendy jeździ
pomagać do centrum.
– No, on to jest niezły kasiarz. Ponoć ludzie robią zbiórkę
na auto dla niego w jego rodzinnej miejscowości.
– To on im nie powiedział, że dostanie auto od fundacji, nową
toyotę?
– Chyba nie. – I wszyscy zaczęli się śmiać.
– O co właściwie chodzi z tą fundacją? – zapytał Antonio.
– O auto. To taka fundacja. Nie wiem skąd, ale oni kupują auta
misjonarzom.
– A wracając do Tarnowa, Tarnów to nie diecezja, to stan
umysłu. – Gdyby oni mogli, to nawet do żabki chodziliby
w ornacie.
I znowu wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Antonio był mistrzem wchodzenia w słowo. Kiedy śmiech
zaczął cichnąć, jakoś tak sam z siebie się odzywał i dalej
kierował rozmową:
– Cholera, miałem nadzieję, że się w końcu wyzwolę z tego
kasowania na misjach.
Wtedy jeden z przyszłych misjonarzy się uśmiechnął
i powiedział:
– Kolego, teraz jest jedna zasadnicza różnica, wcześniej
zbierałeś dla starego, a teraz dla siebie.
Zapanowała chwila ciszy, po czym odezwał się kolejny
z księży:
– Spójrz na to inaczej. Od swojego biskupa dostaniesz tylko
bilet na samolot i pomogą ci załatwić wizę. Fundacja kupi ci
auto, żebyś mógł jeździć po parafii. I koniec. Reszta jest
w twoich rękach.
– No przecież ludzie mi tam pomogą, jak będę czegoś
potrzebował, przecież jadę tam dla nich.
– Stary, gdzie ty żyjesz. Nikt ci nie pomoże. Biskupi dają
białym z reguły najbiedniejsze parafie, na których nie użyje
żaden miejscowy ksiądz. Musisz sobie kupić odpowiednie
ciuchy, musisz mieć na leki, na kogoś, kto ci będzie wokół
plebanii i u ciebie sprzątał. No i na remonty. Albo nawet
na zbudowanie plebanii. Żaden biały długo w tych ich
lepiankach nie wytrzyma. No i koniecznie klimatyzacja
i elektronika. Laptop, telefon, rzutnik, aparat. Do domu trzeba
dzwonić, zdjęcia wysyłać. Tam się jest całkiem samemu.
– No, nie jest już tak źle jak kiedyś, że miało się trzydzieści
dni urlopu co trzy lata. Albo że się nie mogło na pogrzeb
matki polecieć. Teraz chętnie białych puszczają.
– Bo zawsze wracają z torbą pełną dolarów.
– A wspólnota? – wtrącił Antonio.
– Jaka wspólnota? Mój znajomy misjonarz powiedział,
że dzisiaj tam, w Trzecim Świecie, nie chcą białym ufać.
Myślą, że mamy kupę kasy i koniec, kropka.
– A jak się rozchorujesz i nie będziesz miał pieniędzy, to
z tobą koniec. Wykitujesz na malarię albo inny syf i nikt nawet
nie zapłacze.
– Właśnie, trzeba mieć przynajmniej dziesięć tysięcy dolarów
na start. Żeby jakoś przeżyć do pierwszego żebrania
na urlopie.
– Właśnie, to jak, jedziesz ze mną na Bemowo?
– OK, jedno pytanie, to skoro tam jest tak ciężko, czemu
chcecie tam jechać? – spytał w końcu Antonio.
Wtedy cała trójka zamilkła.
Wreszcie jeden z nich zapytał Antonia:
– A ty czemu chcesz uciec z Polski?
I wszyscy się roześmieli.
Podczas kursu Antonio dowiedział się wielu ciekawych
rzeczy, na przykład jak po kilku latach w Trzecim Świecie
wylądować w USA albo w dowolnym miejscu na kuli
ziemskiej. Że najlepiej na misje jechać do dawnych kolonii
francuskich (katolicka część Kanady mówi po francusku) albo
angielskich (później można się dostać do USA i Australii,
a tam mają najlepsze papierosy i najlepszy internet
na świecie), a najgorzej do krajów byłego ZSRR. Dlaczego
trzeba mieć dobry aparat, że zawsze należy część pieniędzy
rozdać ludziom, wtedy ich nie razi, jeżeli mieszkasz
w najładniejszym domu w okolicy. I tak dalej. Najczęściej
powracającym tematem były oczywiście zastępstwa w USA;
kto się zwiąże z jakąś parafią w Nebrasce, Chicago albo
Teksasie, może misjonować do końca życia. Jeżeli tylko
możesz i znasz tam kogoś, rób wizę do USA – tak mówili
wszyscy. I jeszcze jedna nowa rzecz mocno go uderzyła.
Ukrywane motywacje większości przyszłych misjonarzy.
Swój pozna swego. Antonio domyślał się, że większość z nich
ma podobny jak on powód do wyjazdu. Ładnie to ubierali
w słowa, że Chrystus, że powołanie, że misja, ale prawda była
inna. Ktoś chciał się wyrwać z diecezji, gdzie pracowało tylu
księży, że bez protekcji nie było szans na probostwo, ktoś
uciekał przed kobietą, ktoś miał złamane serce po nieudanym
romansie, niektórzy coś poważnego przeskrobali, ale ani
myśleli o tym mówić. No i byli jeszcze zakonnicy i zakonnice,
którzy pragnęli wyrwać się gdziekolwiek ze swoich chorych,
toksycznych wspólnot i robić cokolwiek z tych rzeczy,
o których marzyli, wstępując do zakonu.
Pewnego dnia, kiedy tak stał na mszy z całą wspólnotą,
rozejrzał się po tych aspirantach do zostania misjonarzami
i pomyślał: Jezu, czy ci ludzie tak samo jak ja uciekają przed
sobą samym? Gdy zapytał o to swojego spowiednika, ten
po prostu zmienił temat.
Tymczasem Antonio wpadł w wir przygotowań do wyjazdu
do Trzeciego Świata. O tym, jak poważna to decyzja i jak
ryzykowna, jemu i jego znajomym przypominała ściana
chwały. Były tam zdjęcia i imiona absolwentów szkoły
misyjnej, którzy ponieśli śmierć podczas swoich wyjazdów.
Ktoś zginął jako męczennik, ktoś w wypadku samochodowym
albo jakimś nieszczęściu czy podczas napadu, ktoś umarł
z chorób. Okazało się jednak, że większość z tych ludzi
zginęła w banalny sposób. Najczęściej w wypadkach. Ot,
w kogoś wjechała ciężarówka, ktoś spadł ze zbocza, ktoś
zginął w wypadku awionetki albo utonął podczas powodzi.
Antonio zadał sobie trud, żeby dojść przyczyn śmierci
większości tych misjonarzy. Nie były to z reguły bohaterskie
historie. Raczej pechowe. Sporo też słuchał o warunkach
panujących na misjach. Po kilku miesiącach zaczął mieć
poważne wątpliwości, czy wyjazd to na pewno mądry pomysł.
Czy Chrystus naprawdę tego od niego chce? Na pewno reakcja
jego rodziców miała tutaj duże znaczenie. Matka, zawsze gdy
dzwoniła, prosiła go, żeby został w Polsce. Mówiła, że już się
pogodziła z tym, że nie będzie babcią, ale z tym, że on chce
jechać tak daleko, pogodzić się nie umie. Ojciec w ogóle nic
nie mówił.
Antonio urodziny obchodził w lutym. Minęło już prawie pół
roku w szkole misyjnej. Twardo się trzymał swojego
postanowienia i nie pisał do Aśki. Nie wysłał jej nawet życzeń
na Boże Narodzenie. Ona też milczała, chociaż tylko Bóg wie,
z jakim żalem Antonio czasami zasypiał, wyczekując
powiadomienia, że przyszła od niej wiadomość…
W marcu Aśka wysłała mu życzenia urodzinowe i zapytała,
jak się czuje. Chyba się domyślała, dlaczego tak się wycofał
z jej życia. Wiadomość od niej bardzo go poruszyła, tym
bardziej że okazało się, że rodzice nie mogą przyjechać
na jego urodziny do Warszawy. Antonio podziękował
za życzenia i zapytał o jej małżeństwo. Odpisała po trzech
godzinach:
„Chyba się pomyliłam co do mojego męża…”.
Odpisał: „Ja chyba też się pomyliłem, co do wszystkiego…”.
Spotkali się trzy dni później. Okazało się, że dawne
gimnazjum Antonia organizuje wycieczkę do Warszawy,
że Aśka też jedzie i chętnie się urwie ze zwiedzania Muzeum
Powstania Warszawskiego.
W lipcu Antonio miał już wizę i bilet na samolot, fundacja
wysłała kontenerowcem dżipa. Biskup przydzielił mu tam
parafię. Jednak samolot odleciał bez Antonia. Zanim niedoszły
misjonarz spakował swoje rzeczy, wyłączył telefon, usunął
konto na Facebooku i zniknął gdzieś z Asią. Odwiedził jeszcze
swoich rodziców.

To było dwa tygodnie przed wylotem do Afryki.


Przyjechał niezapowiedziany. Wszedł do mieszkania,
ojciec oglądał telewizję. Matka zaproponowała coś
do picia. Przez chwilę było tylko słychać głos lektora.

Kiedy matka zrobiła kawę i herbatę, usiadła obok męża i oboje


spojrzeli na swojego syna. Kiedyś byli dumni z tego,
że poszedł do seminarium. Ale z biegiem lat nabierali coraz
więcej dystansu do jego pracy i powołania. A kiedy Antonio
ogłosił, że jedzie na misję, przestali chodzić do kościoła.
W końcu matka odezwała się pierwsza:
– Synu, nie jedź tam. Proszę. Mamy tylko ciebie. Przestań się
w końcu oskarżać o śmierć brata. Nic nie mogłeś zrobić. Nikt
nic nie mógł zrobić.
– Dziecko – zaczął cicho ojciec – przed czym uciekasz
do Afryki?
– Ja właśnie w tej sprawie przyjechałem. Chciałem z wami
porozmawiać. Mam już wizę i bilet. Wczoraj dzwonił do mnie
biskup z Afryki. Powiedziałem mu, że nie przyjadę.
Matka otwarła szeroko oczy, a ojciec z uwagą zaczął się
w niego wpatrywać i zdołał tylko wydukać:
– Co, zostajesz w Polsce?
– Chyba tak, znaczy – nie wiem. Trochę mi się wszystko
skomplikowało.
– Co się skomplikowało?
– Mamo, tato – Antonio zaczął – ja… powiem prosto z mostu.
Zakochałem się w mężatce i nie chcę już być księdzem.
Antonio spodziewał się wszystkiego. Spodziewał się, że matka
zacznie rozpaczać. Spodziewał się, że ojciec powie mu,
że jego noga już więcej tu nie postanie. Albo czegoś równie
dramatycznego. Zapanowała jednak cisza, którą w końcu
przerwał ojciec:
– Pozostają w sumie tylko dwa pytania.
– Jakie? – zapytał nerwowo Antoni.
– Czy masz już jakąś nową pracę? I kiedy ją poznamy?
– Nie jesteście źli? Przecież odchodzę z kapłaństwa. Będzie
wstyd na całą parafię. Co ludzie powiedzą?
– Boisz się, że będą mówić, że wtedy umarł nie ten brat?
Że twój brat byłby lepszym księdzem, bo ładnie w kościele
czytał i na oazy jeździł? Boisz się, że źle o nas będą mówić?
Że tak cię wychowaliśmy, że się związałeś z mężatką?
– Tak.
Wtedy matka westchnęła i powiedziała cicho, patrząc mu
w oczy:
– Kiedy straci się jedno dziecko, potem rodzice boją się już
tylko jednego. Że stracą kolejne. Reszta nie ma znaczenia.
– Nie dbamy o to, co powiedzą inni. Kiedy umarł twój brat,
zostałeś z tym sam. My się załamaliśmy. Pocieszałeś nas,
zacząłeś chodzić do kościoła, modlić się. My nic nie
umieliśmy zrobić, potem poszedłeś do tego seminarium
i zostałeś księdzem.
– Ja już sam nie wiem, czemu zostałem księdzem – powiedział
cicho Antoni.
Przypomniał sobie te straszne chwile, kiedy czternaście lat
temu latem jego brat zginął w wypadku samochodowym.
Powoli czuł, jak ogarnia go coraz większy smutek. Czy jego
brat czternaście lat temu nie złożył papierów do seminarium
duchownego i nie przebąkiwał, że marzy mu się wyjazd
na misje? Czy on później nie zaczął w jego zastępstwie służyć
do mszy, nie zaczął chodzić na jego grupę oazową? Jakby
w zastępstwie, za zmarłego brata?
– Mamo, tato, powiem wam, że za Krzyśka zostałem tym
księdzem. Sam nie wiem czemu. Czemu tak zrobiłem.
Za moment rodzice siedzieli już przy nim, przytulali go,
płakali razem. A kiedy się wypłakali, ojciec powiedział:
– Kiedy ją nam przedstawisz? Jak ma na imię? I nie bój się,
pomożemy ci z pracą. Jesteś naszym synem. Kochamy cię tak
samo jak Krzyśka.

Potem było bardzo ciężko. Głównie ze względu na palący


wstyd. Antoni przez długi czas myślał o sobie bardzo
ostro. W środowisku księży nazywano go podwójnym
zdrajcą. Jego dawni koledzy księża mówili, że nie dość,
że odszedł z kapłaństwa, to jeszcze rozbił małżeństwo.
Niektórzy pewnie, gdyby mogli, toby go ukamienowali.

Z czasem jednak Antoni zrozumiał, że nie jest żadnym


Judaszem. Przecież Bóg nie po to dał człowiekowi życie, żeby
ten ciągle uciekał przed swoim sercem. I doszedł do wniosku,
że słowa: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni
i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”, Chrystus kieruje też
do niego i jego żony.
II

SYNU, ODMÓWIŁEŚ JUŻ NIESZPORY?

Gdy Tomka pytano, dlaczego został księdzem, zwykle


wskazywał na fragment Ewangelii, który dokładnie
na miesiąc przed osiemnastymi urodzinami usłyszał
podczas mszy. W tym fragmencie Ewangelii Jezus mówił
uczniom, że niektórzy ze względu na Królestwo
Niebieskie się nie ożenią. Odkąd Tomek usłyszał te słowa
Jezusa, był przekonany, że odnoszą się do niego. I że to
on nie powinien się żenić z żadną kobietą, ale wybrać
drogę celibatu, żeby naśladować Jezusa jako katolicki
ksiądz. Jednak kiedy sam zadawał sobie to pytanie, to
zwykle zaczynał swoją historię powołania od całkiem
innego wydarzenia.

Tomek wracał wtedy wspomnieniami do wakacji sprzed wielu,


wielu lat. A szczególnie do jednego wieczoru z przełomu lipca
i sierpnia. Sam nie wiedział czemu, ale miał takie przeczucie,
że wtedy stało się coś przełomowego w jego życiu. To było
mocne i żywe wspomnienie. Wracało często.
Grupa nastolatków już od godziny zapamiętale grała w piłkę.
To było gdzieś koło dziewiętnastej. Tomek grał wtedy, albo
przynajmniej tak mu się zdawało, mecz życia. Ledwo
co obronił rzut karny. Nawet po latach był z tego faktu
naprawdę dumny. Tamtego wieczoru wychodziło mu
wszystko. Koledzy patrzyli na niego z podziwem i klepali
z uznaniem po plecach. I wtedy zauważył znajomy punkt
na horyzoncie.
Punkt zbliżał się w stronę boiska i rozpoznał szybko, że to
jego matka właśnie jedzie na rowerze. Była dziwnie ubrana,
tak dość ładnie. Zatrzymała się po drugiej stronie boiska,
zsiadła z roweru i zaczęła go wypatrywać. Nawet po latach
pamiętał, że zrobiło mu się wtedy głupio. Zresztą matka
zawsze potrafiła go zawstydzić przed innymi. Może dlatego
tak się jej bał? Kiedy go wypatrzyła, pomachała na znak, że go
woła. Przez chwilę chciał ją zignorować, ale potem się
przestraszył, że ona może przecież wejść na boisko i narobić
mu wstydu. Krzyknął więc: „Zmiana bramkarza”, i poszedł
do niej. Wiedział, że koledzy czasem mu się dziwnie
przyglądają, ale już do tego przywykł. Zastanawiał się tylko,
o co może chodzić jego matce, czy coś się stało?
To też było jego pierwsze pytanie:
– Mamo, coś się stało?
Wtedy ona spojrzała na niego zmartwiona, często tak na niego
patrzyła, a on wtedy zawsze myślał, że znowu zrobił coś źle,
że pewnie ją czymś zranił. I powiedziała:
– Byłam na mszy. No i ciebie nie było, a masz dzisiaj przecież
służbę.
– Trudno, jutro pójdę – odparł szybko i chciał wracać
na boisko.
– Rozmawiałam z księdzem Krzysztofem, opiekunem
ministrantów.
– Serio? O czym? – Zdziwiło go to.
– O tobie. Mówił mi, że się o ciebie martwi, coraz częściej
opuszczasz służbę, to do ciebie niepodobne. – Znowu
spojrzała na niego smutnym wzrokiem.
– Przepraszam. – Nie chciał tego mówić, ale jakoś to samo
z niego wyszło.
– Mnie nie przepraszaj, Boga przeproś.
– Masz rację, muszę iść do spowiedzi, mamo.
– Dobrze, może wrócisz ze mną do domu? Odmówimy
wspólnie różaniec i oboje poczujemy się lepiej. Czuję,
że potrzebujesz tej modlitwy.
Kiwnął głową, że się zgadza, z nikim się nie żegnając, wsiadł
na rower i pojechał z mamą do domu. Kiedy już wspólnie
odmawiali różaniec, poczuł w sercu wielką radość. Matka
znowu wpatrywała się w niego z uwielbieniem i miłością,
zniknął ten smutny wyraz oczu. Jemu zrobiło się znacznie
lepiej. O wiele lepiej niż na boisku. Ta wspólna modlitwa
i ckliwe matczyne spojrzenie ukoiły jego serce i już wcale nie
przejmował się tym, co pewnie pomyśleli koledzy, kiedy ich
zostawił. Tego dnia postanowił, że nigdy więcej nie zawiedzie
matki, jak zrobił to kiedyś jej mąż i jego ojciec.
Dopiero trzy lata później pomyślał po raz pierwszy,
że chciałby zostać księdzem. Pomyślał, że Bóg wzywa go
do kapłaństwa. Był wtedy na mszy i usłyszał podczas czytania
Ewangelii słowa Jezusa, że niektórych Bóg czyni bezżennymi
dla Królestwa Bożego. Uświadomił sobie wtedy, że mimo
iż ma siedemnaście lat, w ogóle nie myśli o dziewczynach.
Rozmowy jego rówieśników o koleżankach nudziły go,
na żadną nie zwracał uwagi. Może to znak, że został
powołany? Od tego dnia starał się do kościoła chodzić
codziennie.
Na osiemnaste urodziny dostał w prezencie od mamy
i opiekuna ministrantów pierwszy brewiarz. Chociaż nigdy jej
nie zdradził swoich myśli, ona chyba też to czuła. Od tego
dnia, kiedy zdarzało się im siadać wieczorem do wspólnej
modlitwy, ona mówiła: „Ja mam różaniec, ale ty masz
brewiarz. Będę po cichu odmawiać moją modlitwę, a ty módl
się z brewiarza”.
Spodobał mu się ten pomysł i często im się zdarzało, że tak
siedzieli razem w pokoju, ona przesuwała paciorki różańca
i tylko bezgłośnie poruszała wargami, a on czytał brewiarz.
Mama wtedy zawsze wpatrywała się w niego z takim
uwielbieniem i to spojrzenie dodawało mu otuchy.
Na studniówkę nie poszedł. Uważał, że jest powołany
do kapłaństwa. Nie chciał nikomu robić fałszywych nadziei.
Matka to zrozumiała. Pojechał też na rekolekcje powołaniowe
do seminarium, ale nie musiał nic potwierdzać przed sobą.
Chciał tylko zobaczyć, jak wygląda seminarium. Przez trzy
dni z grupą kandydatów jadł z klerykami posiłki, brał udział
w kleryckich modlitwach, spotkaniach i rozmowach.
Wyjeżdżając z seminarium, był przekonany, że to jest miejsce
dla niego.
Kiedy wrócił z tych rekolekcji, matka wyznała mu
ze wzruszeniem:
– Jeżeli Bóg cię wybrał, z radością oddam cię Kościołowi.
Czasami łagodnie pytała go wieczorem, pięknie się
uśmiechając:
– Synu, nieszpory już odmówiłeś?
Wtedy, w klasie maturalnej, wybrał nawet cytat na obrazek
prymicyjny.
Złożył papiery do seminarium zaraz po maturze. Nikogo tym
nie zaskoczył, ludzie raczej byliby zdziwieni, gdyby tam nie
poszedł. Na rozmowę wstępną zawiózł go wikary. Dawał mu
masę dobrych rad i mówił, o co będzie pytał rektor.
Podpowiadał też, co odpowiedzieć, żeby dobrze wypaść.
Kiedy chłopak usiadł w biurze rektora, poczuł się mały. Widać
tam było splendor i powagę instytucji. Rektor zasiadł
po drugiej stronie dębowego biurka i najpierw prowadził lekką
rozmowę, a później zaczął zadawać pytania. Pytał oczywiście
o rodzinę, ale nasz przyszły ksiądz sprawnie odbijał piłeczkę.
Tylko trochę nagiął fakty, jego rodzice nie są wcale
rozwiedzeni, tylko tato rzadko bywał w domu, bo pracował
w Holandii. Jednak kolejne pytania nim wstrząsnęły:
– Powiedz, Tomku, chcesz być księdzem?
– Tak. Pragnę tego z całego serca.
– A dlaczego?
– Bóg mnie wezwał, czuję to podczas modlitwy. Mama
i ksiądz wikary też to zauważyli. Że mam coś takiego w sobie,
coś innego. To wygląda jak powołanie.
– Rozumiem. I naprawdę chcesz zrezygnować z założenia
rodziny?
– Przecież Jezus umarł dla mnie na krzyżu, więc chyba mogę
tyle zrobić, prawda? To chyba nie jest aż tak wielka rzecz?
Rektor się uśmiechnął. To źle. Wikary mówił, że jak rektor się
uśmiecha, to będą kłopoty.
– Tomku, zakochałeś się kiedyś?
– Tak. – Tutaj Tomek skłamał.
Wikary uprzedził go o tym pytaniu i powiedział, że na nie
trzeba odpowiedzieć twierdząco. Tomek odparł wówczas,
że to nieuczciwe, przecież się jeszcze nie zakochał. I usłyszał
w odpowiedzi: „To zakochasz się podczas pobytu
w seminarium”.
Chłopak dodał po chwili:
– Ale nie chcę o tym mówić.
– Rozumiem, nie ma sprawy. A jak u ciebie z pornografią?
Na dźwięk tego słowa Tomka aż zmroziło. Jeszcze nigdy nie
oglądał pornografii, brzydził się nią.
– Nie oglądam.
– Bardzo dobrze. I ostatnie pytanie. Czy jesteś
homoseksualistą?
Tomek zrobił się czerwony jak rak i wydusił z siebie:
– Jestem normalny.
Na tym skończyła się rozmowa.
Tomek był przekonany, że go nie przyjmą, że się kompletnie
zbłaźnił. Dlatego kiedy zobaczył swoje nazwisko na liście
przyjętych do seminarium, podziękował wszystkim patronom
– Matce Bożej, wikaremu i oczywiście mamie, która zawsze
w niego wierzyła.
Chłopak nie wiedział, że rektor pyta o homoseksualizm,
bo z Rzymu przyszły jakiś czas temu wytyczne, żeby nie
przyjmować do seminarium osób o „tendencjach
homoseksualnych”.
W seminarium – od końca września mógł już tam mieszkać –
Tomek czuł się jak ryba w wodzie. Nie miał żadnych
wątpliwości. Dużo się modlił, czytał, regularnie się spowiadał.
Odnalazł swoje miejsce na ziemi i był z tego powodu
naprawdę szczęśliwy. To, że się nigdy nie zakochał, że nie
interesowały go dziewczyny, uznał za najwyraźniejszy dowód
autentyczności swojego powołania. Bóg go wybrał. Jego,
chłopca z miasteczka o śmiesznej nazwie. To zakrawało
na cud.
Tomek był raczej typem samotnika. Nigdy nie miał przyjaciół.
Chyba jedynymi jego prawdziwymi przyjaciółmi, nie licząc
Jezusa, był jego wikary i mama. Przecież to mamie się
zwierzał ze swoich kłopotów w szkole. To mamie tłumaczył
całymi godzinami, dlaczego nie pójdzie na studniówkę. Lubił
z mamą oglądać filmy i z nią najlepiej mu się modliło.
Pierwsze dwa lata minęły i było cudownie. Jednak kłopoty
zaczęły się na trzecim roku. Wszystko miało swój początek
w lekturze Platona i Iliady. Nagle, sam nie wiedząc czemu,
Tomek na trzecim roku zainteresował się starożytnością,
czytał dużo greckich filozofów, przeglądał albumy
z pomnikami greckiej kultury, zaglądał do Iliady. Był nawet
taki czas, że częściej studiował Homera i Platona niż Biblię.
Nawet się z tego spowiadał, co jego spowiednik kwitował
śmiechem.
Roztkliwił tym starego księdza, który pamiętał jeszcze opinię
niektórych przedwojennych księży, że czytanie pogańskich
filozofów jest grzechem. Szkoda, że nie zapytał Tomka, czego
on w tych pismach szuka. Bo Tomek sam przed sobą twierdził,
że szuka odpowiedzi na uniwersalne pytania. Jednak
późniejsze wydarzenia pokazały mu, dlaczego tak bardzo
pasjonowała go przyjaźń Achillesa i Hektora, dlaczego tak
chętnie czytał o przyjaźniach Platona.
Na drugim semestrze trzeciego roku się zakochał. Miłość
przebudziła się w jego sercu i wstrząsnęła nim jak wybuch
wulkanu. Tomek, który nigdy nie złamał seminaryjnego
regulaminu i w swoich oczach uchodził za stuprocentowego
pewniaka do otrzymania święceń kapłańskich, zakochał się
w swoim koledze z pokoju, innym kleryku, który przez cały
semestr nie miał o tym pojęcia.
Zaczęło się niewinnie. Od rozmawiania. Ten jego kolega był
pierwszym człowiekiem na świecie, z którym podzielił się
tym, co nosił w sercu. Opowiedział mu, jak bardzo brakuje mu
wsparcia taty. Przecież tata na deklarację Tomka, że ten
wstępuje do seminarium i będzie służył w Kościele,
powiedział tylko jedno słowo: „Aha”, i zmienił temat. Tomek
opowiadał też Markowi, że nie wie czemu, ale widzi, że inni
ministranci w jego rodzinnej parafii bardzo go nie lubią.
Opowiadał, że niektórzy drwili z niego w szkole średniej
i przezywali ze względu na fryzurę „Kasztanem”. Wiele mu
opowiadał. Marek, jego socjusz, czyli współlokator, również
był bardzo szczery. Szczególnie dużo opowiadał o tym, że boi
się samotności. Że brakuje mu miłości kobiety. Czasami
opowiadał o swojej dziewczynie z liceum.
Młodzi mężczyźni nie raz, nie dwa długo rozmawiali, a Tomek
nagle zaczął się czuć inaczej. Nagle wszystko, co było szare,
stało się kolorowe. Że się zakochał, uświadomił sobie, gdy
pewnej nocy przypatrywał się ukradkiem śpiącemu koledze
i myślał, że chciałby leżeć obok niego w łóżku. Przeraziło go
to. Odkąd poczuł to pragnienie, nie tylko przeżył trudne
chwile. Dotąd uważał, że ma dar. Że jest wybrany do celibatu.
A tu nagle szok. Zakochał się, i to w sposób, który z całego
serca uważał za grzeszny. Tamtej nocy odwrócił się w stronę
ściany, ścisnął różaniec i zaczął się modlić. Od tamtej pory
stawał się wobec Marka coraz bardziej oschły, milczał przy
nim. I coraz częściej zasypiał odwrócony do ściany, w ciszy
odliczając, ile jeszcze dni będzie się musiał męczyć w tym
pokoju.
Tomek miał też trochę pecha, bo Bóg dał mu piękne, szkliste
oczy, w których zawsze malowały się tęsknota i smutek.
Czasami patrzył na Marka tak, że gdyby ten miał trochę
życiowego doświadczenia, wiedziałby, co mówi to spojrzenie.
Zdarzało się, że Tomek nie mógł spać całą noc i kiedy
modlitwy nie działały, wyobrażał sobie, jak cudownie byłoby
po prostu wstać i położyć się obok kolegi. Jednak przerażały
go konsekwencje. Za takie zachowanie wyrzuciliby go
z seminarium, co na to powiedziałaby jego matka!
Długo się męczył z uczuciem i któregoś dnia postanowił pójść
z tym do swojego spowiednika. Jednak stało się coś, co kazało
mu się zatrzymać. To właśnie jego ojciec duchowny
i spowiednik wygłosił kazanie, które Tomkiem wstrząsnęło.
Już jakiś czas temu w Rzymie uznano, że mężczyźni
o „tendencjach homoseksualnych” nie mogą być księżmi.
Pech chciał, że kiedy Tomek przeżywał katusze
nieodwzajemnionej miłości do Marka, w seminarium
postanowiono tę instrukcję z całą surowością wprowadzić
w życie. Zaczęło się właśnie od tego kazania.
Jego spowiednik, człowiek, któremu bezgranicznie ufał,
powiedział wtedy coś takiego:
„Wiem, że o tym się nie mówi, ale chcę to przypomnieć.
I jasno powiedzieć: seminarium to czas na stawanie
w prawdzie. Chciałbym dzisiaj coś powiedzieć
o homoseksualistach. W seminarium i w kapłaństwie nie ma
miejsca dla osób homoseksualnych. Tylko zdrowy na ciele
i umyśle mężczyzna, który rezygnuje z założenia rodziny,
może zostać księdzem. A więc nie impotent, nie aseksualny.
Nie upośledzony umysłowo. I również nie homoseksualista.
Bo jak wiecie, dopiero stosunkowo niedawno wykreślono
homoseksualizm z listy chorób WHO. Jeżeli ktoś z was ma
tendencje homoseksualne, powinien o tym porozmawiać
ze swoim ojcem duchownym i jeśli trzeba, również terapeutą,
żeby ocenić, na ile głębokie są te tendencje i czy nie są one
przeszkodą do zostania księdzem”.
Taki był mniej więcej przekaz tego kazania, które zmroziło
Tomka. Nie, on nie chciał odejść. Uważał, że Bóg go
powołał, to przecież jasne. Nie jest homoseksualistą.
Postanowił, że sam sobie z tym poradzi. Nikomu nic nie
powie. Ukryje to. Przemyślał też, dlaczego zakochał się
w Marku. Uznał, że to z tego powodu, że za bardzo się
otworzył, za dużo mu powiedział. Doszedł więc do wniosku,
że im bardziej będzie wszystko trzymał w sobie, im mniej
będzie mówił innym o swoich uczuciach, tym będzie
bezpieczniejszy, a jego powołanie bardziej umocnione. Stał się
jeszcze bardziej milczący.
Zrobił tylko jedną rzecz, której potem bardzo się wstydził.
Krótko przed wyjazdem na wakacje ukradł Markowi koszulkę.
On tego nawet nie zauważył. I chodził w tej koszulce całe
wakacje. Zupełnie tego nie rozumiał, ale nie umiał nic z tym
zrobić. Dopiero pod koniec sierpnia przemógł się i ją spalił.
Wtedy też przysiągł sobie i Bogu, że już nigdy nie pokocha
innego mężczyzny.
Zastanawiał się też, czy powiedzieć o tym mamie, ale bał się
wstrząsu, który to mogło wywołać. Ona widziała, że jest
strapiony, ale nigdy nie zapytała dlaczego. Pytała tylko
czasami z troską: „Synu, odmówiłeś już nieszpory?”.
Przed powrotem do seminarium, na czwarty rok, przytuliła go
i powiedziała mu łamiącym się głosem:
– Kochanie, moje dziecko. Bóg cię wybrał. Nie poddawaj się.
To diabeł chce cię zniechęcić.
Więc się nie poddał.
Po długim namyśle w te wakacje Tomek uznał, że zakochał się
w Marku, bo za bardzo się otworzył. Stracił zaufanie
do swojego spowiednika, przecież to ten ksiądz wzywał
podobnych jemu do odejścia z seminarium. Jak mógłby mu
wyznać prawdę? Przecież zostać księdzem było największym
marzeniem Tomka. I ich rozmowy już się nie kleiły, bardziej
przypominały te, które Tomek czasem prowadził z ojcem:
– Tak, tato, wszystko dobrze. Dobrze mi idzie.
– Dalej chcesz być księdzem?
– Tak, tato.
– A, to dobrze. To trzymaj się.
Tomek najchętniej zmieniłby swojego ojca duchownego, ale
dowiedział się od starszych kolegów, że na czwartym roku nie
powinno się już tego robić bez ważnej przyczyny. Przecież to
właśnie ojciec duchowny musi dać błogosławieństwo przed
święceniami. A tak się składało, że w połowie czwartego roku
mieli odbyć obowiązkową rozmowę z rektorem, od której
zależała cała ich przyszłość. I rektor zawsze pytał, do którego
ojca duchownego chodzisz. A jeśli się zorientował, że coś jest
nie tak, zaczynał węszyć. Tomek zamknął się już
na wszystkich ludzi wokół. Stwierdził, że jeżeli chce być
księdzem, że jeżeli nie chce złamać serca matce, to nie może
nikomu powiedzieć, co czuje.
Niestety, w te wakacje, oprócz noszenia koszulki, którą ukradł
Markowi, na Tomka spadł jeszcze jeden cios, który zachwiał
jego pewnością siebie. Odkrył homoseksualną pornografię.
Mimo wszystkich swoich wyrzeczeń, modlitw i próśb miała
mu towarzyszyć przez całe dalsze życie.
Po powrocie Tomek czuł, że ten jego pomysł, żeby zamurować
serce i otoczyć się wysokim murem, nie jest wcale dobry.
Niestety zdarzyło się jeszcze coś, co nauczyło go tak
funkcjonować. Rektor postanowił wcielić w życie watykańską
instrukcję o „zwalczaniu” homoseksualizmu w seminariach.
Trudno powiedzieć, czy skłoniło go do tego kazanie, które
jeden z ojców duchownych miał przed wakacjami, czy może
to był przypadek. A może sam rektor zainicjował to kazanie?
To przyszło nagle, jak wojna. Tomek siedział wtedy na kawie
w jakimś pokoju. Było tam kilku kleryków z jego roku.
Od samego początku seminarium starał się utrzymywać z nimi
poprawne relacje. Gadał dużo, śmiał się… Łatwo im się
rozmawiało. Należał już nawet do ich kawowego klubu.
Chociaż nudziły go te spotkania, pamiętał przestrogę
wikarego, że samotni klerycy, chłopcy, którzy z nikim się nie
przyjaźnią i nie spotykają, z reguły nie kończą seminarium.
Tomek znalazł więc sobie miejsce na roku. Grupa kawoszy,
która powstała, nie miała nazwy ani nie snuła żadnych planów.
Klerycy po prostu spotykali się w tym kręgu, żeby pogadać,
przeczekać seminarium i nie zwracać na siebie uwagi. Tomek
był dość spostrzegawczy i doskonale wiedział, że nie on jeden
chowa się w tej grupie z jakąś poważną tajemnicą. Ktoś
spotykał się potajemnie z dziewczyną, ktoś nie radził sobie
z pornografią, ktoś ukrywał, że ma ojca alkoholika, ale Tomek
nikomu nie zwierzył się z tego, że kocha trochę inaczej.
Tego dnia pili sobie kawę i zastanawiali się nad przyszłością
Kościoła, aż nagle ktoś wpadł do ich pokoju zdyszany i zaczął:
– Słyszeliście? Rektor z jednym prefektem przeszukują pokoje
chłopaków z piątego roku!
Najpierw zapanowało milczenie, ale w końcu ktoś zapytał:
– Ale jak to?
– Piąty rok siedzi w sali na parterze, a rektor robi rewizję
pokoi!
– Myślicie, że sprawdzają też komputery?
– Możliwe. Ponoć ktoś na nich doniósł. Jakiś kapuś!
– Ale czego szukają?
– Ponoć pedałów. – Chłopak, który przyniósł tę nowinę,
spojrzał znacząco na wszystkich i pobiegł do następnego
pokoju.
Tomek, chociaż zmartwiał, nie dał po sobie poznać, że też się
przestraszył.
Następnego dnia się okazało, że trzech kleryków z piątego
roku nie przyjmie za kilka miesięcy święceń diakonatu.
Zabrali papiery i wyjechali. Miał być jeszcze czwarty, ale
wstawił się za nim ktoś z góry. Jeden z tych chłopaków został
potem przyjęty w innym seminarium.
Było takie jedno seminarium, którego rektora nakryto jakiś
czas później w klubie gejowskim w Warszawie i ten kleryk
właśnie w tej diecezji został księdzem. Pozostali dwaj gdzieś
przepadli. Ich profile na FB i numery telefonów przestały
działać. Okazało się, że faktycznie ktoś z młodszych
roczników doniósł rektorowi, że ta trójka, a właściwie
czwórka, wprasza się na spotkania do młodszych kleryków,
dziwnie się zachowuje i proponuje wyjścia na kawkę czy
herbatkę tylko we dwójkę. Niektórzy te wyjścia nazywali
nawet „randkami”. Ponoć coś znaleziono w ich pokojach
i komputerach. Ale ani rektor, ani inni przełożeni nawet
słowem nie zająknęli się o tym, co to było. Pozostała jednak
śmierdząca plotka, że ich wyrzucono „za pedalstwo”.
Od tego wydarzenia zaczęła się w seminarium nagonka
na „wszelkie przejawy homoseksualizmu”. Widać rektor
postanowił „wyczyścić” seminarium z tego typu ludzi.
Nagonka trwała dwa miesiące, w jej wyniku zniknęło jeszcze
kilku chłopaków z młodszych roczników, powodów nikt nie
wyjaśnił. Na przykład z trzeciego roku z dnia na dzień zniknął
chłopak, który wyróżniał się tylko tym, że lubił chodzić
w rurkach i czasami stawiał włosy na żel. Spakował swoje
rzeczy i wyszedł bez słowa pożegnania. Ponoć w końcu
interweniował ktoś z kurii i rektor po trzech miesiącach się
uspokoił. Oczywiście tak się mówiło w seminarium. Jak było
naprawdę, nikt z przełożonych nie powiedział.
Dla Tomka ta cała sytuacja to był prawdziwy koszmar, który
odcisnął głębokie piętno w jego duszy. Chłopak miewał
koszmary, budził się cały zlany potem, że ktoś odkryje, co on
myśli, i jego też wyrzucą. Już w wakacje znalazł sposób, żeby
uratować swoje powołanie: nikomu absolutnie nic nie mówić.
Teraz też nic nikomu nie mówił. Ale tak się tym przejął,
że schudł i zaczął nawet chorować. Nieustanny stres sprawił,
że szczególnie podczas pobytu w domu przy okazji wyjazdów
na święta znowu sięgał po pornografię i fantazjował o innych
mężczyznach.
Za to jeszcze bardziej się nienawidził. Utwierdzał się jedynie
w przekonaniu, że jeżeli tylko nie pozwoli się nikomu
do siebie zbliżyć, będzie bezpieczny. Nie zawiedzie wtedy
matki, nie zrobi tego, co zrobił jego ojciec!
Nagonka w seminarium na szczęście ustała, trwała może trzy
miesiące. Więcej już nic podobnego się nie zdarzyło.
Tomek przyjął święcenia diakonatu, a później kapłańskie
i nastał wtedy chyba najszczęśliwszy czas w jego życiu.
Szczęśliwszy nawet niż pierwsze dwa lata w seminarium.
Uwielbienie matki, szacunek ludzi, radość proboszcza. To
wszystko sprawiało, że Tomek czuł się dosłownie
wniebowzięty. Jednak radość nie trwała długo. Skończyła się
na pierwszej parafii.
Młody ksiądz odkrył tam z przerażeniem, że nikt go nie lubi.
Ten dystans, który wytworzył, żeby się chronić, sprawiał,
że ludzie odnosili wrażenie, że jest odpychający. Dzieci
w szkole go nie słuchały i nawet otwarcie przedrzeźniały
na katechezie. Głosząc kazania, bał się mówić z serca,
bo mógłby powiedzieć za dużo. Ludzie wtedy odkryliby, kim
jest naprawdę. Dlatego zawsze czytał przygotowany tekst
z kartki, bez przekonania, bez entuzjazmu. To było
przemyślane, mądre, ale jednak bez serca.
Wikariusze go nie lubili, bo nie chciał pić alkoholu. Ale jak
miał pić, skoro wystarczało mu jedno piwo, żeby stracić nad
sobą kontrolę i później przez całe godziny przeglądać
pornografię. Z każdym dniem odkrywał, że ludzie odnoszą się
do niego nieufnie. Do jego konfesjonału były najkrótsze
kolejki. Nie umiał tego wyjaśnić, ale było mu z tego powodu
przykro. Okazało się, że z jakiejś przyczyny zupełnie nie radzi
sobie z młodzieżą i dziećmi. Był opiekunem ministrantów. Ale
krótko, bo chłopcy szybko znienawidzili młodego księdza.
Zaczęło się od tego, że wzbraniał się podawać chłopcom rękę
na przywitanie i zawsze dbał przynajmniej o metrową
odległość między nim a chłopcami, z którymi rozmawiał. Nie
dawał się wciągnąć w żadne luźne rozmowy, potrafił tylko ich
nauczać i upominać. Był fatalnym opiekunem ministrantów,
zdawał sobie z tego sprawę. Ale nie spodziewał się,
że ministranci się po roku zbuntują, pójdą do proboszcza
i zażądają zmiany opiekuna. Po roku proboszcz zabrał mu
funkcję i sam się tym zajął. To było dla niego wielkie
upokorzenie.
W szkole też mu nie szło. Ale tam jedynkami i uwagami
zmusił uczniów do słuchania. Wystawił dziesięć jedynek
na semestr. Nie dopuścił do bierzmowania czternaście osób.
W drugim roku kapłaństwa wywołał pierwszy skandal.
Uczennica wybiegła z jego sali z płaczem. Na lekcji było
bardzo głośno, a ona nie lubiła go od początku. Rozwalała mu
lekcje złośliwymi komentarzami, hałasowaniem
i prowokacyjnymi pytaniami. W końcu Tomek nie wytrzymał
i wypalił, że jest tak samo upośledzona jak jej brat, który ma
porażenie mózgowe.
Po pierwszych dwóch latach jako ksiądz czuł się już bardzo
źle. Wiedział, że mówi słabe kazania, nie radził sobie
w szkole, której zresztą się bał. Na żadnym duszpasterskim
polu sobie nie radził. W końcu zaczął też unikać kontaktów
z matką, która przy każdym spotkaniu pytała o brewiarz. Ktoś
jej pewnie powiedział, że odejścia księży zwykle zaczynają się
od nieodmawiania brewiarza.
I tak Tomek stawał się złym księdzem, sam nie wiedząc czemu
i jak.
Przełom nastąpił w czwartym roku kapłaństwa.
Po Wielkanocy pojechał do Wrocławia. Postanowił też pójść
do fryzjera. Wybrał przypadkowy salon na przypadkowej
ulicy. Kiedy usiadł do strzyżenia, stanął przy nim młody,
na oko dwudziestodwuletni mężczyzna, z zadbaną bródką
i wygolonymi włosami na skroniach.
– Jak ma być, proszę pana? – zaczął miło.
Tomek się uśmiechnął i powiedział:
– Nie mam pomysłu. A co pan radzi?
– Ja nie radzę, ja strzygę.
– To może by tak mnie ładnie postopniować?
– Zrobi się. – I młody fryzjer posłał mu do lustra sympatyczny
uśmiech.
Potem jeszcze chwilę rozmawiali, aż w końcu Tomek zapytał:
– To musi być pan bardzo rozchwytywany po damskiej
stronie, prawda?
– Wolę obsługiwać mężczyzn. – Młody mężczyzna znowu
posłał mu uśmiech.
– Naprawdę woli pan mężczyzn? – Tutaj ugryzł się w język
i zaraz poprawił: – Strzyc mężczyzn?
– Tak, z facetami się lepiej gada, kobiety mówią tylko
o dzieciach.
– Wielu mężczyzn pan obsługuje?
– To zależy.
– I naprawdę pan to lubi?
– Bardzo.
Tomkowi aż zaschło w gardle, nie wiedział, co powiedzieć.
Ale z przyjemnością łapał wzrok fryzjera w lustrze. Ich
spojrzenia się krzyżowały.
Na koniec zapłacił i dał jeszcze dwadzieścia złotych napiwku.
Dodał na do widzenia:
– Jestem bardzo zadowolony. Następnym razem też tu przyjdę.
Młody fryzjer się uśmiechnął i na odchodnym dodał:
– To niech pan pyta o Marko.

Tomek zakochał się od pierwszego wejrzenia. I nie mógł


tego zrozumieć. Przecież to była tylko niezobowiązująca
rozmowa. I aż tak go wzięło? Walczył z tym cały miesiąc,
aż włosy znów nadawały się do strzyżenia. Teraz też
poszedł do tego salonu. I poprosił o Marko. Chwilę
poczekał, a potem znowu miło rozmawiali.
Na zakończenie Marko wtarł mu żel we włosy. Tomek nie
spodziewał się, że to tak przyjemne doznanie. Okazało
się też, że ten chłopak również nie mógł zapomnieć
o pełnych smutku i tęsknoty oczach Tomka. Wreszcie,
kiedy ten się u niego strzygł już czwarty miesiąc z rzędu,
zaprosił go na kawę. Bo Tomek się wstydził zapytać.
Piąte strzyżenie odbyło się już u Marko, w jego
mieszkaniu.

Potem Tomka przenieśli na nową parafię, jego drugą. Tam


było jeszcze gorzej. Ale teraz miał odskocznię, jeździł
do Wrocławia. Prawie co tydzień. To była jedyna rzecz, która
go ratowała przed tymi wszystkimi pretensjami, jakie mieli
do niego wszyscy. Wszyscy – i na plebanii, i w parafii – byli
ciągle z niego niezadowoleni. Ludziom nie podobały się jego
starannie przygotowane kazania, w szkole go nie szanowali.
Wikarzy też go nie lubili. Na szczęście miał teraz kogoś, kto
go rozumiał. Jednak wszystko, co piękne, się kończy. Kiedy
znowu podpadł młodzieży, nie dopuszczając do bierzmowania
kilkunastu swoich uczniów, ktoś w nocy włamał się do jego
garażu i przebił mu wszystkie opony w samochodzie. Innym
razem, kiedy szedł przez miasto, ktoś za nim krzyczał: „Pedał!
Pedał! Wikary pedał!”. Uciekł wtedy na plebanię i się
rozpłakał.
Od tamtego dnia coraz częściej myślał o tym, żeby zerwać
z Marko. Co będzie, jak ludzie się dowiedzą? Co będzie, jak
biskup się dowie? Co będzie, jak mama się dowie? Te pytania
często nie pozwalały mu zasnąć.
A przecież Marko go kochał. I było nawet trochę jak
w greckich opowieściach o miłości, które Tomek kiedyś lubił
czytać. No i Marko jako jedyny człowiek widział i rozumiał
jego zranione i samotne serce. Rozumiał, że to łzy błyszczą
w oczach jego kochanka. Łzy człowieka, który nigdy nie mógł
być sobą.
I tylko przy Marko oczy Tomka przestawały błyszczeć łzami,
a zaczynały się śmiać.
Potem znowu Tomka przenieśli, po tej akcji z oponami. Miał
teraz do Wrocławia sto dziewięćdziesiąt kilometrów.
W nowym miejscu ludzie zaczęli o nim plotkować. Mówiło
się, że on jest ciepły, że ma fagasa we Wrocławiu, jakiegoś
fryzjera. Tomek nie miał pojęcia, jak to się stało. Nie minęło
wiele czasu, a wszystko doszło do jego matki. Ona zrobiła mu
scenę, rozpaczała, zawodziła. W końcu w sprawę włączył się,
jak w to później uwierzył Tomek, sam Bóg.
Gdy pewnego razu wracał z Wrocławia, przysnął
za kierownicą. I o drugiej w nocy w jakiejś wiosce,
osiemdziesiąt kilometrów od swojej parafii, miał poważny
wypadek. W szpitalu pytała go matka, pytał go biskup, co on
tam robił o drugiej w nocy. Nie przyszło mu do głowy
powiedzieć, że jest dorosłym mężczyzną i może robić,
co chce, póki nie łamie prawa. Spuścił tylko wzrok i się
zaczerwienił. Nic nie powiedział. Ten wypadek był
pretekstem, żeby zerwać z Marko. Tomek wybrał Boga,
wybrał Kościół, wybrał czystość. I postanowił, że już nigdy
nie powie komukolwiek, jak się czuje.

Trzy lata później, na czwartej parafii, jakaś


gimnazjalistka na katechezie zapytała go prowokacyjnie:

– Jest ksiądz gejem?


On wtedy coś pisał na tablicy. Udał, że się przesłyszał.
Odpowiedział pytaniem:
– Co proszę?
– Jest ksiądz gejem? – zapytała głośniej uczennica, żeby
wszyscy mogli ją usłyszeć.
Tomek obrócił się w jej stronę. Kreda wypadła mu z ręki. Sam
nie wiedział, jak się to stało, ale nagle usłyszał jakby nie swój
głos, który wydobył się z jego zaciśniętych ust:
– Ty szmato! – Potem podniósł rękę i wskazał jej drzwi,
a następnie krzyknął: – Wypierdalaj z klasy, szmato!
Dziewczynę zamurowało. Siedziała jak sparaliżowana,
a w klasie zapadła cisza. Wtedy Tomek podszedł
do uczennicy, stanął za nią, prawą ręką chwycił ją za bluzę,
lewą złapał jej plecak. Szarpiąc, doprowadził dziewczynę
do drzwi. Walnął plecakiem klamkę i pchnął drzwi. Wyrzucił
plecak, a potem wypchnął dziewczynę z klasy, na do widzenia
sycząc jeszcze siarczyste:
– Wypierdalaj!
Zamknął drzwi. Odwrócił się do klasy. Spojrzał na uczniów,
wszyscy mieli otwarte usta.
Nikt nic nie mówił. Tomek zobaczył, że jedna osoba trzyma
telefon wysoko i mruga na nim jakieś światełko. Wszystko
nagrane. Tomek usiadł na krześle przy biurku, ukrył twarz
w dłoniach i powiedział do siebie cicho:
– Mój Boże.
Nawet się nie przejął, gdy usłyszał głos jakiegoś ucznia
z klasy:
– Udostępnione.
Faktycznie filmik był przez godzinę dostępny w internecie pod
tytułem: „ksiądz wypier&a*a Asię z klasy”. Usłużny uczeń
również oznaczył ich oboje na swoim poście.
Tomek nie czekał na reakcję dyrekcji. Chwilę później wyszedł
z klasy i więcej nie wrócił do szkoły.
Oczywiście dostał dyscyplinarkę, ale rodzice uczennicy
zrezygnowali z procesu i obyło się bez sądu. Zaraz potem
biskup przeniósł go na jakąś inną parafię, gdzie Tomek już nie
musiał uczyć w szkole. Bo w kurii uznali, że Tomek po prostu
się wypalił jako katecheta.

Odnalazł się tam, o dziwo. Może dlatego, że w końcu


mógł zamieszkać sam na plebanii. Okazało się, że kiedy
minął stres związany ze szkołą, stał się mniej opryskliwy
i mniej arogancki wobec ludzi. Parafia, która miała być
dla niego zsyłką i karą, stała się miejscem, w którym
odzyskał spokój. Ludzie doceniali go przede wszystkim
za to, że nie pił.

Jego poprzednik, zanim został karnie zabrany z parafii, popadł


w stan głębokiego uzależnienia od alkoholu. Jak się
dowiedział później, nie zawsze tak było. Był czas, kiedy jego
poprzednik bardzo dobrze funkcjonował w tej wioseczce.
Ponoć na początku nawet przyjeżdżała do niego jakaś kobieta
z małym dzieckiem, a ludzie we wsi szeptali, że to dziecko
proboszcza. O ile na początku jej wizyty były częste
i długie, to z czasem zaczęły robić się coraz krótsze,
aż w końcu w ogóle ustały. Widać ta kobieta musiała być
bardzo ważna dla poprzednika Tomka, bo kiedy jej zabrakło,
jego poprzednik zaczął pić. I pił coraz więcej. W końcu
przesadził. Pojechał gdzieś pijany autem. Policjanci, którzy go
zatrzymali, nie dali się ubłagać. Kuria wyprzedziła skandal
i natychmiast odwołała proboszcza.
Tomek przyjechał tam trzy miesiące później. Po szkolnym
wybuchu przestał uczyć. Był z tego bardzo zadowolony.
Jeszcze bardziej się zdziwił, że za ten incydent dostał mały
awans, bo przecież został proboszczem. Bał się, że go wyślą,
żeby pomieszkał z mamą. Ale biskup poklepał go po plecach
i powiedział, że takie rzeczy mogą się zdarzyć. Przecież
katecheza jest pełna stresu…

Tomek bał się nowej parafii. Bał się, jak go ludzie


przyjmą. Bał się, że będą na niego krzywo patrzeć,
osądzać. Ale dla nich najważniejsze było to, że nie pił.
A że był trochę mrukliwy, to co z tego? Grunt, że nie pił.

Potem Tomek zyskał ich szacunek. Na pierwsze święta wyprał


wszystkie kościelne ubrania mszalne. Zaczął też sam sprzątać
kościół, z czasem przyłączyli się do niego parafianie.
Wysprzątał plebanię. Wprawdzie niechętnie pozwalał komuś
się odwiedzać, ale ludzie z ulgą przyjęli to, że ksiądz nie pije.
Tylko te oczy. Najpierw zauważyły to kobiety, później
i mężczyźni się z nimi zgodzili. Ksiądz Tomek miał strasznie
smutne oczy. Jakby chwilę temu przestał płakać.
Z czasem dni Tomka zaczęły wyglądać tak samo. Przekroczył
czterdziestkę, jego życie jakby się ustabilizowało. Czasami
tęsknił za czymś więcej, ale po przygodzie z Marko trzymał
ludzi na dystans. Nawet własną matkę. W trzecim roku
na swojej pierwszej parafii jako proboszcz i pięć lat
po zerwaniu z człowiekiem, którego wciąż kochał i za którym
tęsknił, stał się cud.
To był wtorek rano. Maj. Po mszy Tomek miał się zająć
ogródkiem na plebanii, później odgrzać obiad z niedzieli,
a wieczorem gdzieś pojechać na rowerze.
Jednak kiedy wyszedł z zakrystii, zobaczył, że pod plebanią
stoi samochód. Znał to auto. Rejestracja była wrocławska.
Zobaczył, że pod plebanią kręci się ktoś, kogo dobrze zna,
pamięta, za kim tęskni.
Sam się zdziwił, kiedy serce podskoczyło mu do gardła
i zaczęło bić jak szalone, zaschło mu w ustach. Zrobiło mu się
duszno. W pierwszej chwili chciał uciec. Ale wziął się w garść
i ruszył na plebanię.
Marko stał pod furtką i czekał. Uśmiechnął się, powiedział
cicho:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki.
– Mogę wejść?
Tomek tylko kiwnął głową i zaprosił go do środka.
Sam się zdziwił. Wcześniej nigdy nie pozwolił Marko się
odwiedzić.
Na plebanii zdjął sutannę i zaprosił go do kuchni. Przygotował
coś do picia i jedzenia.
– Wiesz, że nigdy nie widziałem cię w sutannie? Wiedziałem,
że jesteś księdzem, ale nigdy nie widziałem cię w tym stroju.
– I jak wyglądam?
– Dobrze.
Usiedli przy stole, Marko nie chciał jeść, ale napił się kawy.
Zapadło milczenie. Tomek myślał, że może tej ciszy nic nie
przerwie, Marko wypije kawę i pojedzie. Z jednej strony
bardzo się bał, a z drugiej serce biło mu jak szalone. Nie
wiedział, po co Marko przyjechał. A przecież tęsknił za nim.
Zamurowało go, tak jak wtedy w salonie fryzjerskim, i nic nie
umiał z siebie wydusić. Czekał, aż Marko zacznie. I Marko
zaczął. Nagle, ni stąd, ni zowąd, wybuchnął płaczem.
Uspokoił się dopiero, gdy Tomek złapał go za ręce.
– Mam raka – wydukał, kiedy w końcu się uspokoił. – Mam
raka. To glejak. Dowiedziałem się tydzień temu.
Te słowa uderzyły w Tomka jak piorun.
– Jak to raka? – spytał odruchowo.
– Mam raka. Nie wiem, co robić. Ja umieram. Tomek, ja
umieram.
Potem długo płakali. Kiedy skończyły im się łzy, Marko, już
spokojniejszy, powiedział:
– Przyjechałem tu z pytaniem do ciebie jako do księdza,
którego kocham. Powiedz mi, Tomek, wierzysz w Boga?
– Wierzę – odparł smutno Tomek.
– Powiedz mi, czy myślisz, że ten rak to jakaś kara Boża dla
mnie, wiesz, za to, że jestem gejem?
– Czemu tak uważasz?
– Nie powiedziałeś mi, że pięć lat temu sam Bóg ostrzegł cię
tym wypadkiem i kazał, żebyś ze mną zerwał?
– Powiedziałem.
– A może to było też dla mnie ostrzeżenie, żebym przestał
grzeszyć? Żebym się nawrócił? A ja nie posłuchałem i zesłał
na mnie raka? Przeklął mnie tak jak mój ojciec, który gardzi
mną za to, że jestem gejem? Powiedz mi, czy to kara Boża?
Wtedy Tomek usiadł jeszcze bliżej, przytulił go tak mocno,
że łzy Marko spływały też po jego policzku, i cicho zaczął:
– Zerwałem z tobą, bo się bałem mojej matki. Bałem się
biskupa i bałem się, co ludzie powiedzą. A wypadek miałem,
bo po prostu byłem przemęczony. Musiałem do ciebie jechać
trzysta kilometrów tam i z powrotem. To nie była kara Boża.
Marko, ja się po prostu bałem moich uczuć. Bałem się, co się
stanie, jak je wypowiem na głos. Bałem się.
– To mój rak to nie kara Boża?
– Bóg, nasz Ojciec, nikogo nie karze za miłość.
Długo jeszcze rozmawiali. Tomek tego dnia wylał morze łez.
Obiecał Marko, że nie zostawi go w chorobie.
Był przy nim do samego końca. Dwa lata później to on
odprawił pogrzeb młodego fryzjera, który zmarł na raka.
Młodego fryzjera, który nauczył go, co to znaczy miłość. Nie
miał odwagi tego powiedzieć z ambony, nie miał odwagi się
przyznać, że kochał Marko.
Przetrwał w zakrystii pytające spojrzenie proboszcza z parafii
Marko. Ten nigdy nie pomyślałby, że jeszcze jakiś ksiądz
będzie na tym pogrzebie.
Marko nie chodził do kościoła. I mówiło się o nim we wsi,
że jest innej orientacji. Stary proboszcz dziwnie patrzył
na Tomka, ale pozwolił mu poprowadzić ceremonię. Był
chyba nawet zadowolony, że nie musi się tym zajmować.
Tymczasem Tomek nie umiał powiedzieć w kazaniu, jak
bardzo kochał tego fryzjera. Nie zdradził, jak bardzo będzie
tęsknił. Przeczytał coś z kartki, żeby za dużo nie powiedzieć.
Szkoda.
Kiedy stał nad grobem, wyszeptał:
– Spoczywaj w pokoju, Marko. Kochałem cię najbardziej
na świecie.
III

PRZYJMIE PANI KOMUNIĘ ŚWIĘTĄ?


WEZMĘ

Ludzie na was czekają. Modlą się za was i czekają


na dobrych pasterzy. Na świętych kapłanów. Macie swoje
talenty, jesteście różni, ale wszyscy jesteście wybrani.
Każdy z was jest wybrany do pięknych i świętych rzeczy.
Teraz odmówimy wspólną modlitwę…

Łukasz i wszyscy jego koledzy z roku już od pół godziny


słuchali przemowy ich ojca duchownego. Opiekował się nimi
przez sześć lat i właśnie z dumą prowadził ostatnie spotkanie
przed ich wyjazdem z seminarium na parafie.
Łukasz przez wszystkie swoje kapłańskie lata lubił wracać
wspomnieniami do tamtego dnia. To było ostatnie wspólne
spotkanie jego rocznika w seminarium. Później już zawsze
kogoś brakowało.
Dwa dni przed opuszczeniem na zawsze murów seminarium
zebrali się w sali, w której spotykali się przez prawie sześć lat.
Wezwał ich ojciec duchowny jego rocznika. Spowiednik
i powiernik sam był wzruszony i przepowiadał im świetlaną
przyszłość w Kościele.
Łukasz dobrze zapamiętał to ostatnie kazanie ich ojca
duchownego.
Mówił im, że są dobrze przygotowani i że wszyscy do śmierci
mają szansę wytrwać w wierności przysiędze, którą złożą
podczas święceń. Powtarzał, że wychodzą na niwę pańską
w symbolicznych czasach. W momencie, kiedy diabeł znowu
szarpie ciało Kościoła. Przecież dopiero co papież Benedykt
ogłosił rok kapłański, a diabeł jak pełne furii zwierzę rzucił się
na Kościół. Szczególnie chciał zniszczyć kapłanów
i kapłaństwo, bo bez nich nie ma Kościoła i nie ma
Eucharystii. Na razie szatan rozsiewa jakieś plotki o potężnym
skandalu w USA. Tamtejsi księża mieli masowo molestować
dzieci.
W Polsce nikt w to nie wierzył. To musiało być kłamstwo
zmyślone w piekle.
Chociaż Łukasz chętnie wracał do tego uczucia apostolskiej
gorliwości, które zapłonęło w nim tamtego wieczoru,
zauważył, że z czasem treść wielu słów, które wtedy słyszał,
budzi w nim niesmak.

Pamiętał też, że tamtego wieczoru po raz ostatni


odmówili ich wspólną rocznikową modlitwę. Przez sześć
lat razem nauczyli się ją miarowo i równo recytować.
Brzmiała prawie jak marsz wojska:

„W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Za prorokiem


Izajaszem powtarzam: Boże mój, oto ja, poślij mnie. Będę
Twoim Głosem tam, gdzie nikt nie potrafi Cię już usłyszeć.
Będę Twoją miłością tam, gdzie nie ma już żadnej miłości.
Z Tobą pójdę tam, gdzie nikt nie chce Cię już przyjąć,
odszukam serca złamane i je opatrzę w Twoje Imię. Moje usta
każdego dnia będą głosić Twoje Imię, a moje oczy zobaczą
Cię wszędzie. Oto ja, poślij mnie. Poślij mnie do tych
wszystkich, którzy na Ciebie czekają. Amen”.
Po seminarium Łukasz już tej modlitwy nie odmawiał. Tak
jakoś wydawało mu się to nie na miejscu.
Mijały lata i Łukasz z coraz większym żalem i rozdrażnieniem
wspominał swoje seminarium.
Rzeczywistość, z jaką spotkał się i on, i jego koledzy, bardzo
szybko sprowadziła ich na ziemię z tego rozmodlonego stanu,
w jakim opuścili mury seminarium. Najpierw się przekonali,
że nikt na nich nie czeka. Albo może lepiej – ludzie już tak się
zawiedli na księżach, że przestali na cokolwiek liczyć. Byle
ksiądz odprawił mszę, za ślub i pogrzeb nie zdarł. I tyle.
Młodzi duchowni byli zszokowani, widząc, że młodzież
wypisuje się z katechezy, nie mieli też pojęcia, ile młodych
osób żyje ze sobą bez ślubu. Zdziwieni byli zmianą, jaka
nastąpiła w społeczeństwie, jeśli chodzi o obraz księdza. Sześć
lat temu pójście do seminarium to jeszcze był akt heroizmu
i odwagi. Sześć lat później zaczęły do Polski napływać
straszne informacje o potężnym skandalu pedofilskim
w amerykańskim Kościele. Stało się też coś jeszcze. Ich rok
święceń był pierwszym, w którym w ich diecezji więcej księży
odeszło z kapłaństwa, niż zmarło. Każdego roku liczba
aktywnych, pracujących księży zmniejszała się o kilka
z powodu śmierci i o kilka odejść z kapłaństwa, a były
przecież jeszcze przejścia na emeryturę. Na pytanie, co się
dzieje, że młodzi odchodzą, biskupi i starsi księża potrafili
tylko mówić: „To diabeł miesza”.
Łukasz miał sporo szczęścia, bo pierwsze lata kapłaństwa
spędził w parafii, gdzie jeszcze nie było widać tych
przerażających zmian. Później pomyślał, że może dlatego
konfrontacja z rzeczywistością tak go zabolała. W miasteczku,
gdzie pracował, dzieci i młodzież wciąż tłumnie chodziły
na religię, ministrantów nie brakowało, a kościół w niedziele
się zapełniał. Było dużo satysfakcjonującej pracy
duszpasterskiej. W tej parafii nie było widać, że Kościół
pogrąża się w coraz głębszym kryzysie. Może dlatego,
że proboszcz Łukasza był oddanym księdzem. Pomieszkująca
na plebanii mama proboszcza też nie stwarzała za wiele
problemów. Była zupełnie nieszkodliwa. Nie siedziała
wieczorami przy oknie plebanii i nie wypatrywała, o której
młodzi księża wracają na plebanię. Nie wchodziła niby
przypadkiem do ich pokoi, kiedy mieli gości, żeby sprawdzić,
kogo zaprosili. Nie zabraniała im prać w plebanijnej pralce.
Nie przeganiała młodych kobiet, które zaparkowały samochód
na parkingu przy plebanii. Nie robiła awantur o to, że ktoś
zjadł za dużo z lodówki. Była miła i nieszkodliwa. I było
po niej widać, że nie lubi plebanii. Woli swój domek na wsi.
Jednak nic nie trwa wiecznie. W końcu i o Łukaszu biskup
sobie przypomniał i postanowił dać mu szansę na rozwój
w innym miejscu. Zadzwonili do niego jakoś w maju
i zawezwali do kurii. Miał się stawić na galę „rozdania
Oscarów”, jak żartobliwie nazywano w jego diecezji
wręczanie nowych dekretów.
To miała być pierwsza zmiana parafii w życiu Łukasza. Kiedy
jechał do kurii po nowy dekret, czuł i strach, i nadzieję. Miał
nadzieję, że biskup doceni jego duszpasterskie zaangażowanie
i nienaganną postawę. Liczył w duchu na jakąś ciekawą
parafię. Ale też się bał. Wiele się już nasłuchał o innych
parafiach i o ich proboszczach. Jego koledzy często mu
przypominali, że jest na najlepszej parafii w diecezji. Gdzie
indziej nie jest tak kolorowo.
Na galę przyjechało w sumie dwudziestu trzech wikarych.
Szykowały się duże zmiany. Łukasz z niepokojem zauważył,
że bardzo wielu wikariuszy przyjechało z tak zwanych
trudnych parafii. Kiedy się przyjrzał kolegom, to aż się
zdziwił, że jest tyle parafii, na które nie chciałby trafić.
Na początku wszyscy śmiechem i głośnymi rozmowami
próbowali zagłuszyć lęk przed zmianami. Rozsiedli się w sali
plenarnej w kurii i czekali na biskupa. Kiedy ten wkroczył
do sali, każdy z nich wstał i ukłonili się wszyscy razem
na przywitanie. Potem biskup znalazł chwilę, żeby do nich
przemówić. Tutaj Łukasz przeżył pierwszy szok. Biskup
mówił im o nowych parafiach:
– Niektórzy z was idą na trudne parafie. Wiem o tym. Ale
bardzo was proszę, spróbujcie się dogadać z proboszczami
i innymi wikarymi. Nie przyjeżdżajcie do mnie od razu.
Chciałbym, żebyście tam pobyli przynajmniej dwa lata.
Pomyślcie, że ta parafia, ten trud, to tak jakby wasza droga
krzyżowa. Wybraliśmy przecież drogę za Chrystusem. Bez
Golgoty nie ma Zmartwychwstania.
Gadał potem jeszcze inne rzeczy, które wyleciały wszystkim
z głowy. Biskup lubił długo mówić. Łukasz, słuchając
monologu ordynariusza, zastanawiał się, czemu biskup, skoro
wie, że niektóre parafie są bardzo trudne, nic z tym nie robi.
Czemu nie zrobi tam porządku? Przecież nie ma trudnych
parafii, są tylko trudne plebanie. To takie, gdzie proboszcz
albo jest tyranem, albo ma kochankę, albo pije, albo ktoś
cierpi z powodów psychicznych.
W końcu szef wszystkich szefów zaczął rozdawać dekrety.
Łukasz modlił się, żeby dostało mu się coś normalnego, ale
wiedział, że szanse ma małe. Jednak dekret, który dostał,
sprawił, że jedyne, na co się zdobył, było krótkie jęknięcie
w duchu. Ugięły się pod nim nogi, kiedy zobaczył, że biskup
mianował go kapelanem szpitalnym w miasteczku
uzdrowiskowym. Bez żadnej pracy w parafii i szkoły. Jedyne,
co umiał powiedzieć, to ciche westchnienie: „Czemu ja?”.
Został kapelanem w trzech szpitalach, które znajdowały się
na terenie jego nowej parafii. Miał zamieszkać na plebanii, ale
jego głównym obowiązkiem miała być troska duszpasterska
o chorych.
Później Łukasz nieraz z ironią wspominał swoją tablicę
talentów. Pod sam koniec pobytu w seminarium jeden z ich
przełożonych stworzył z nimi tablicę talentów. Mieli się tam
określić, w jakim duszpasterstwie czują się najlepiej. Ten
ksiądz wrócił właśnie z Włoch z głową pełną pomysłów.
I zaczął od dwudniowych warsztatów. Udało mu się przekonać
rektora. Pokonał nieufność kleryków. W czasie dwóch dni
podczas licznych gier interaktywnych, ćwiczeń i rozmów
każdy z kleryków opracował swój profil zdolności
duszpasterskich, w skrócie: tablicę talentów. Łukaszowi,
co ciekawe, wyszło, że najlepiej nadaje się do zwyczajnego
życia parafialnego. Szkoła, grupy modlitewne, kółka
pomocowe, bez żadnych fajerwerków. Zwyczajna kapłańska
praca. Zresztą odkrył to już w seminarium, bał się dyżurów
w szpitalach odbywanych w ramach praktyk, nie lubił chodzić
do DPS-ów. Jednak nie była mu straszna szkoła i miał dryg
organizacyjny.
Kiedy Łukasz dopalał papierosa w kurialnym ogrodzie,
przypomniał sobie nawet, że przecież zaznaczył
w seminaryjnej ankiecie, że bardzo źle się czuje w szpitalach
i nigdy nie chciałby być szpitalnym kapelanem. Wówczas
pomyślał, że jedynym przełożonym, który interesował się jego
profilem duszpasterskim, był chyba ten profesor entuzjasta,
który go sporządził.
W ogóle odniósł wrażenie, że tegoroczne dekrety układano
albo dzisiejszego ranka, albo zrobiła to maszyna losująca. Nic
w nich się nie zgadzało, rzucali młodymi księżmi bez ładu
i składu. Hitem był jeden ksiądz, który świetnie znał język
migowy. Po raz drugi dali go na parafię, w której język
migowy nikomu nie będzie potrzebny. Do dużej wioski, gdzie
miał pomagać staremu proboszczowi. Niektórzy po dekretach
silili się jeszcze na gorzkie żarty. Inni milczeli i od razu
pojechali, byle jak najdalej od kurii i biskupa. Jedynym
słowem, jakie wszystkim cisnęło się na usta, było siarczyste:
„kurwa”. Zresztą w Polsce księża, kiedy bardzo chcą przekląć,
często zamieniają wulgaryzm na słowo „kuria” i mówią „kuria
twoja mać” albo po prostu „kuria mać”.
Kiedy kończył drugiego papierosa, do palarni przyszedł
na dymka któryś ze starszych kolegów, też uczestnik „rozdania
Oscarów”. To było jego czwarte rozdanie. Łukasz zapytał go,
co myśli o tych dekretach. Ten powiedział mu krótko:
– Ja myślę, że oni tam po prostu nie mają pojęcia, co robią.
Tak nie działa żadna firma. Obawiam się, że u nas na górze
panuje totalny chaos decyzyjny.
Tak to łagodnie ujął.
Gdyby spojrzeć na nową funkcję Łukasza, to na pozór nie
wydawała się aż tak straszna. Dostał w każdym szpitalu po pół
etatu, co w sumie dawało mu półtora etatu. Dodatkowo
intencje z parafii. W sumie będzie wyciągał na rękę prawie
pięć tysięcy miesięcznie, mając zerowe koszty utrzymania.
Ale czy po to został księdzem, dla kasy?
Kiedy był już tym kapelanem, okazało się, że każdy dzień
wygląda w szpitalu tak samo, tylko czasami zdarzały się takie
chwile, które mu uświadamiały, jakim jest beznadziejnym
kapelanem. Codziennie miał obchód w trzech szpitalach.
Chodził z Komunią Świętą i pytał w każdej sali chorych:
– Szczęść Boże, czy ktoś chce przyjąć Pana Jezusa?
Czasami nikt nie odpowiadał, czasami ktoś się odwracał
do ściany albo mówił po prostu: „Wezmę” albo: „Mogę
wziąć”.
Rzadko ktoś się spowiadał, a większość chorych traktowała go
z rezerwą. Wciąż trwał u nich ten mit, że w szpitalu ksiądz
niesie ostatnie namaszczenie, więc lepiej nie prowokować
Boga, bo jeszcze cię zabierze, jak pogadasz z jego posłańcem.
Nawet wierzący ludzie mówili, że jeszcze nie czują się tak źle,
żeby przyjąć ostatnie namaszczenie. Na nic zdawały się
tłumaczenia Łukasza, że ten sakrament można przyjąć wiele
razy. Dla większości chorych ostatnie namaszczenie było
ostatnim i raczej przyspieszało śmierć. Stąd też większość
osób, których tym sakramentem umacniał, była nieprzytomna.
W przekonaniu ludzi nie pomagały mu też pielęgniarki, które
liczyły mu skuteczność. Na przykład kiedy przyszedł jednego
razu namaścić nieprzytomnego pacjenta, jakaś pielęgniarka
powiedziała mu:
– Ja nigdy nie wezmę ostatniego namaszczenia. Ci, co ich
ksiądz maści, zwykle umierają.
– Nie rozumiem – odparł Łukasz.
– Ostatnich sześciu, co ich ksiądz u nas namaścił, wszyscy
umarli. Ale do rekordu daleko.
– Co proszę?
– Księdza poprzednik miał u nas kiedyś serię czternastu
namaszczeń zakończonych zgonami. Nasz lekarz nawet
żartował, że chyba trzeba to zgłosić, bo może w tym oleju jest
jakiś cyjanek. – Pielęgniarka się uśmiechnęła.
– To nie jest śmieszne, to jest poświęcony olej. Olej
błogosławieństwa. A poza tym, z reguły namaszczam
pacjentów na samym końcu ich drogi. – Łukasz nie wiedział
dlaczego, ale zwykle, kiedy się odezwał, to musiał w tym
wybrzmieć jakiś wyrzut albo złość. Pewnie dlatego personel
rzadko z nim rozmawiał.
– No bo póki są jako tacy, to nie chcą. Niektórzy nawet nam
mówią, że jak będzie bardzo źle, to mamy wołać księdza. Nie
wcześniej.
Drobne utarczki słowne z personelem to było nic
w porównaniu z rozmowami i spotkaniami z pacjentami. Te
sytuacje sprawiały, że jeszcze bardziej nienawidził swojej
funkcji. Tak jak wtedy, już w pierwszym miesiącu. Wszedł
do jednej z sal, na końcu leżała jakaś kobieta. Zapytał jak
zawsze:
– Czy ktoś chce przyjąć Pana Jezusa?
Po chwili odpowiedział mu głos:
– Tutaj, proszę do mnie podejść.
Posłusznie zbliżył się do młodej kobiety na łóżku.
– Chce pani przyjąć Pana Jezusa? – zapytał znowu.
– Nie.
– Chce się pani wyspowiadać?
– Nie.
– To jak mogę pomóc?
– Proszę księdza – zaczęła drżącym głosem – mam dopiero
dwadzieścia dziewięć lat i umieram. Dlaczego? Dlaczego ja
umieram? – I spojrzała mu w oczy.
To pytanie nim wstrząsnęło. Nie wiedział, co powiedzieć,
w końcu jąkając się, odparł:
– Ja nie wiem, Bóg to wie.
– Ten Bóg, który zesłał mi raka?
Łukasz znowu milczał i nie wiedział, co powiedzieć.
W końcu chora przerwała ciszę i dodała:
– Ja nie chcę umierać. Chcę żyć.
– To może udzielę chociaż namaszczenia chorych?
– Niech ksiądz już lepiej nic nie mówi. – Dziewczyna
zamknęła oczy. – Myślałam, że jest ksiądz jak ten ksiądz
Kaczkowski, że coś mi ksiądz pomoże. Ale chyba się
pomyliłam.
– Przepraszam.
– Pewnie przysłali tu księdza za karę. Rozumiem. –
I odwróciła się na bok, żeby już z nim nie rozmawiać.
Łukasz myślał o tym spotkaniu cały tydzień. Kiedy przez
następne dni wchodził do jej sali, kobieta zawsze leżała
odwrócona do ściany. I nie chciała już z nim rozmawiać.
Bardzo go to bolało. W końcu po tygodniu postanowił,
że powie jej, jaka jest prawda. Że kazali mu tu przyjść, a on
nie ma pojęcia, jak być kapelanem. Nie umie tego robić i się
na tym nie zna. Kiedy zdecydowany na tę rozmowę wszedł
do sali, okazało się, że jej już nie ma. Na dyżurce mu
powiedzieli, że umarła zeszłej nocy…
Potem przez następny miesiąc nic się nie działo. Aż pewnego
dnia zdarzyło się coś nietypowego. Łukasz podał komunikant
do ust jakiejś babci. Wydawało mu się, że ona kiwa głową,
że chce. Podał jej więc komunię. Tymczasem ona zaraz
zwymiotowała żółtą maź, a on zrozumiał, że się pomylił. Stał
nad staruszką i szukał przerażony kawałków hostii, a wszystko
było obrzydliwie żółte. Wtedy zjawiła się pielęgniarka
i zobaczyła tę dziwną sytuację.
– Co się stało? – zapytała zmęczonym głosem.
– Ta pani zwymiotowała hostię.
– To się Pan Jezus zdziwił. – Pielęgniarka zaczęła się śmiać. –
Na przyszłość niech ksiądz nie podaje opłatka nielogicznym
pacjentom. – Po tych słowach zaczęła czyścić pacjentkę.
Łukasz wyszedł z pokoju wstrząśnięty.
Czasami próbował rozmawiać z pacjentami. Ci jednak często
się zmieniali i za każdym razem musiał zaczynać rozmowy
od nowa. No ale ile można gadać o pogodzie i powtarzać te
same żarty.
Do tego dochodziła plebania i życie tam. Przed kilkoma
miesiącami jacyś ludzie oplakatowali miasto podobiznami
proboszcza i jego gosposi. Podpisano te plakaty: „Święta
rodzina”. Nikt z kurii na to nie zareagował. Tam, w centrali,
nikomu nie przeszkadzało, że ksiądz proboszcz mieszka pod
jednym dachem, a właściwie w jednym mieszkaniu, ze swoją
gosposią. Bo chociaż pani gospodyni miała oficjalnie
oddzielny pokój, to jednak od dawna spała u proboszcza
w mieszkaniu.
Tym, co najbardziej zdziwiło Łukasza, był fakt, że nikomu to
nie przeszkadza. Pamiętał, jak z jego roku usuniętego jednego
kleryka, a głównym powodem było to, że ten się wymykał
na potajemne randki. Oficjalnie odszedł, bo łamał regulamin
zbyt długimi wyjściami, ale każdy wiedział, że przełożeni
podejrzewali go o zbyt bliskie relacje z zaprzyjaźnioną
studentką. Na poprzedniej plebanii panowała atmosfera
nerwowej ostrożności wobec młodych kobiet. Tamtejszy
proboszcz już pierwszego dnia poinformował Łukasza,
że na tej plebanii panuje zakaz zapraszania do pokoju kobiet,
z którymi nie jest się blisko spokrewnionym. Dlatego to był
dla niego taki szok, że proboszcz mieszka ze swoją
intendentką w osobnym skrzydle plebanii.
Łukasz czuł się też opuszczony przez pozostałych dwóch
wikarych. Ci tak się dogadali, że z reguły brali msze rano,
a wieczorami prowadzili różne duszpasterskie spotkania.
Wszystko po to, by być zajętym między osiemnastą
trzydzieści a dziewiętnastą trzydzieści. Wtedy proboszcz jadł
z Panią Intendentką, bo tak on o niej mówił, kolację. Łukasz
z kolei zawsze miał msze wieczorem i chcąc nie chcąc,
po mszy musiał z nimi siedzieć przy kolacji. Na początku
próbował zostawać w swoim pokoju, ale Pani Intendentka
do niego wydzwaniała, a raz nawet po niego przyszła.
Powiedziała, że unikanie wspólnych posiłków jest niemile
widziane.
Jakby tego było mało, to tak zupełnie po ludzku od pierwszego
spotkania znielubił swojego nowego proboszcza. Za wiele się
więc nie odzywał, siedział i jadł. W ciągu pierwszych czterech
miesięcy przytył siedem kilo. Tyle, ile przez ostatnie pięć lat.
W szpitalach też nie miał lekko. Była to zasługa poprzedniego
kapelana, który posługiwał tam przez siedem lat. W tym czasie
dorobił się drogiego passata. Takiego, jakiego nie
powstydziłby się niejeden lekarz. Nic dziwnego, że kapelana
nazywano „Passatem”, a na Łukasza bardzo szybko zaczęto
mówić „Młody Passat”. Wprawdzie nie miał drogiego auta,
ale chorych odwiedzał w równie ekspresowym tempie.
Z pracownikami i dyrekcją szpitali też nie umiał się dogadać.
Próbował coś z tym zrobić, ale wszystko kończyło się
najczęściej podobnie jak jego plany związane
z zaangażowaniem się w organizację szpitalnych wigilii.
22 grudnia miała być wigilia dla chorych i personelu
we wszystkich trzech szpitalach. Łukasz dowiedział się o tym
już w październiku. Mimo licznych niepowodzeń postanowił
się odpowiednio przygotować i zaangażować w organizację
tych wigilii. Zdecydował się odwiedzić wszystkich trzech
dyrektorów i zaproponować im swoją koncepcję wigilijnego
wieczoru.
– Proponuje ksiądz wigilię szpitalną zrobić 20 grudnia?
– Tak, a w kolejnych szpitalach 21 i 22 grudnia.
– Podoba mi się ten pomysł, ale u nas zawsze było 22 grudnia.
– Tak, wiem, ale ja chciałbym spędzić ten czas z wami. Jeżeli
zrobimy wszystkie trzy wigilie w tym samym czasie, to nawet
nie zdążę złożyć nikomu życzeń i zaraz będę musiał jechać
na następny opłatek.
– To miłe, ale naprawdę ksiądz uważa, że tylko ze względu
na księdza wygodę możemy zmienić termin naszej wigilii?
– Pomyślałem, że może byłoby miło.
– Może i miło, ale wie ksiądz, zawsze tak było, a poza tym to
jest już wpisane w kalendarz.
– To co pan dyrektor myśli?
– Myślę, że to jest niemożliwe, rozumiem księdza pragnienie,
ale nie zmienimy tego terminu, bo ksiądz uważa, że tak będzie
lepiej.
– Rozumiem, to zapytam innych dyrektorów.
– To jest dobry pomysł.
Niestety, drugi dyrektor był tego samego zdania. Do trzeciego
Łukasz się nie wybrał. Wyszło więc, że 22 grudnia będzie miał
trzy wigilie w trzech szpitalach – o szesnastej, szesnastej
trzydzieści i siedemnastej. Pomyślał wtedy, że chociaż na tej
ostatniej spędzi cały wieczór, bo jak się dowiedział, „Passat”
i z tej trzeciej się prędko wymykał. Kiedy jednak w tygodniu
przed świętami o tym rozmawiał na plebanii, to okazało się,
że i na tej nie pobędzie. Proboszcz i drugi wikary musieli mieć
msze rano. Bo proboszcz już po obiedzie wyjeżdża na opłatek
z myśliwymi, z którego wróci dopiero 23 grudnia wieczorem,
a drugi kolega jest opiekunem harcerzy i 22 grudnia ma
opłatek harcerski z przekazaniem Betlejemskiego Światełka
Pokoju.
– Dlaczego tak późno będzie to światełko? – zapytał go
zdenerwowany.
– Bo zawsze tak jest.
No i nie miał wyjścia. Tego wieczoru były dwie intencje.
A po mszy trzeba było jeszcze spowiadać. I tak na trzeciej
wigilii spędził dwadzieścia minut, po czym pełen goryczy
pojechał odprawić mszę do kościoła parafialnego. Jak
„Passat”.

Następne bolesne wydarzenie miało miejsce miesiąc


później. Podczas kolędy. Tak się złożyło, że pewnego
dnia podczas wizyt kolędowych natrafił na dom jednego
z pracujących w szpitalu lekarzy. Okazało się też, że pan
doktor jest w domu i nawet rozpoznał księdza kapelana:

– Ksiądz kapelan, miło księdza widzieć – zaczął lekarz.


Łukasz aż się zdziwił, ten lekarz często go mijał na korytarzu
i rzadko odpowiadał na pozdrowienia. Przez chwilę
porozmawiali o czymś, aż w końcu Łukasz zapytał go o to, jak
ocenia pełnienie przez niego posługi kapelańskiej. I usłyszał:
– Mogę być szczery?
– Pewnie.
– Tylko niech się ksiądz nie obraża. Jak dotąd niewiele ksiądz
zrobił. Chodzi tylko ksiądz z komunią i ją rozdaje.
– Wiem, ale co ja jeszcze mogę zrobić? Trudno mi się
rozmawia z chorymi. I z personelem też.
– Cóż, z personelem to się nie dziwię.
– Dlaczego?
– Pracuję tu od trzydziestu lat. Poprzedniego kapelana
nazywali „Passat”. Był tu siedem lat. Zaliczał obchód
po szpitalu jak jakiś sprint. Przed nim mieliśmy alkoholika.
Wiecznie chodził podchmielony. Aż nagle zniknął. Znał go
ksiądz?
– Tak, wiem, o kogo chodzi. On już nie żyje.
– Alkohol?
– Tak.
– Dobra, przed nim był ten niedoszły lekarz. Wypytywał
pacjentów o zdrowie, a potem o leczenie. Krytykował nasze
leki i dawał różne dobre rady. W końcu jedna z pielęgniarek
nakryła go, jak obmacywał nieprzytomną kobietę. To był
koniec jego pracy u nas.
– Serio, aż tacy byli przede mną?
– A jeszcze wcześniej chodzili do nas tutejsi wikariusze. Ale
oni raz przyszli, raz nie. I zapomnij, jeśli chciałeś się do nich
dodzwonić. Tam na plebanii nikt nie odbierał telefonów. Ci
wikariusze, podobnie jak ksiądz, nienawidzili szpitala.
– Ja wcale nie nienawidzę szpitala.
– Niech ksiądz nie zmyśla, to widać, że się ksiądz u nas
męczy, chodzi ksiądz po szpitalu z taką miną, jakby to była
jakaś kara.
– Dziękuję za szczerość.
– Nie ma sprawy. Cieszę się, że mogłem pomóc. A przydałby
się nam w szpitalu ktoś taki jak ksiądz Kaczkowski. Ludzie
potrzebują dobrych księży. Personel też.
Tego wieczoru Łukasz pierwszy raz w życiu upił się sam.
Następnego dnia chodził po szpitalu na ciężkim podwójnym
kacu, moralnym i fizycznym. Personel jednak był
przyzwyczajony do takich widoków.

Potem przez jakiś czas znów nic się nie działo. Szara
codzienność, był jak robot do wydzielania Pana Jezusa.
Łukasz czuł się z tym strasznie.

Kiedy w jednym ze szpitali nastał nowy dyrektor, nawet tego


nie zauważył. Zresztą jak dotąd żaden z dyrektorów nic
od niego nie chciał. Młody ksiądz czuł się zupełnie
niepotrzebny. Kiedy więc ten nowy po miesiącu go wezwał
do siebie, czuł ukłucie podniecenia. Może coś się zmieni
na lepsze?
– Napije się ksiądz kawy?
– Tak, z przyjemnością. – Łukasz się uśmiechnął, ale dyrektor
nie odwzajemnił uśmiechu, tylko jakoś krzywo na niego
spojrzał.
– Wie ksiądz, czemu księdza zaprosiłem?
– Żeby się poznać? – zapytał Łukasz z nadzieją.
– Właściwie to nie. Wezwałem księdza, żeby udzielić księdzu
reprymendy.
– Słucham? – Łukasz myślał, że spadnie z krzesła. –
Reprymendy za co?
– Chodzi o czas pracy. Ma ksiądz wpisane w umowie pół etatu
jako kapelan, a ile ksiądz spędza na oddziałach?
Łukasz milczał.
– Sprawdziłem, średnio trzydzieści minut dziennie. Co nie
daje nawet ośmiu godzin w tygodniu, a powinno być
dwadzieścia. Rozmawiałem już z kadrami. Takie coś nie
wchodzi w grę. Wymagam, żeby zakontraktowany czas pracy
był odpracowany u nas.
– Przepraszam, ja nie wiedziałem – wydukał w końcu Łukasz.
– Nie wiedział ksiądz, że ma zakontraktowane u nas
dwadzieścia godzin pracy?
– Wiedziałem. Tylko ja, no… – Łukasz zaczął się jąkać.
– Powinien się ksiądz wstydzić. To jest – dyrektor szukał
przez chwilę słowa i w końcu powiedział: niechrześcijańskie.
– Przepraszam. Ale ja jestem też kapelanem w dwóch innych
szpitalach i do tego na parafii pracuję.
– To proszę omówić swoje obowiązki z innymi pracodawcami.
Nasza umowa jest, jaka jest. Nie zgadzam się
na niedotrzymywanie umów w tym szpitalu. I jeszcze jedno,
proszę księdza, pacjenci naprawdę potrzebują tutaj
duszpasterza, a nie spacerowicza.
– Jeszcze raz bardzo przepraszam. Zmienię swoje zachowanie.
– Mam nadzieję, że nie będziemy musieli wracać do tego
tematu.
– Dziękuję za te szczere słowa. – Łukasz miał nadzieję, że uda
mu się jakoś wyjść z twarzą z tej rozmowy, ale to ostatnie
zdanie zabrzmiało tak lizusowsko, że dyrektor aż się
wzdrygnął. I na koniec powiedział:
– Proszę od przyszłego tygodnia pilnować czasu pracy. Miłego
dnia!
Łukasz wstał i się pożegnał:
– Z Panem Bogiem.
Dyrektor nie odpowiedział, spojrzał na niego zimnym
wzrokiem i otworzył jakąś teczkę.

Łukasz nie miał odwagi prosić biskupa o zmianę


przydziału już po pierwszym roku. Wstydziłby się też
tego, co powiedzieliby jego koledzy. Mogliby go przecież
posądzić o tchórzostwo. Odczekał więc dwa lata
i pojechał do biskupa. Biskup, kiedy mu w końcu zgłosił,
że nie radzi sobie jako kapelan, poprosił go, żeby
wytrzymał jeszcze rok. Wtedy będzie mógł go bez
żadnych plotek czy gadania przenieść na inną parafię.
Przecież gdyby go przeniósł tak szybko, to w diecezji
by plotkowali, że widać coś się musiało stać złego
w parafii Łukasza. Dodał jeszcze tak trochę
manipulancko:

– A jak zostaniesz proboszczem i nie będzie ci się podobać, to


też po dwóch latach przyjedziesz prosić o zmianę?
Łukasz się zgodził, przecież ślubował posłuszeństwo. A poza
tym trochę się bał. Rzadko się zdarzało, że ktoś dobrze
wychodził na wymuszaniu zmian. Tacy księża byli potem
przez biskupa traktowani z rezerwą i pomijani podczas
rozdzielania dużych parafii. Zgodnie z zasadą, że kto już raz
sobie nie poradził, może i drugi raz sobie nie poradzić.
Ten trzeci rok był najgorszym rokiem w życiu Łukasza. Kiedy
później myślał o tamtym czasie, miał wyrzuty sumienia.
Można powiedzieć, że mottem tamtego okresu stał się dla
niego wierszyk, który sobie sam ułożył: „Pusta sala – radość
kapłana”.
Trzeciego roku w salach szpitalnych towarzyszyła mu głównie
złość i frustracja. Był zły, że kazali mu tu pracować. Że nikt go
nie przeszkolił, nikt go nie przygotował ani nie nauczył, co on
ma tam zrobić. Był świadkiem, jak personel szpitalny
regularnie się doszkala, podnosi kwalifikacje. On przez trzy
lata swojej posługi nie wziął udziału w ani jednym szkoleniu
dla kapelanów. Nie znał też żadnego księdza, od którego
mógłby się czegoś nauczyć. Raz zadzwonił do „Passata”. Ten
tylko coś mruknął i powiedział Łukaszowi, że ten etap życia,
jakim była kapelania, chce zostawić za sobą i więcej do niego
nie wracać.
W innych szpitalach, jak się zorientował, było z kapelanami
podobnie. Albo wikariusze chodzili tam na zmianę w ramach
dyżuru parafialnego, albo funkcję kapelana sprawował ktoś,
komu zdrowie nie pozwalało na normalne funkcjonowanie
na parafii. Rzadkością było powierzanie zdrowemu, młodemu
księdzu tej funkcji.
Na dodatek wszystkie klęski z pierwszego roku kapelanii
negatywnie nastawiły go do tej posługi. Skutecznie. Z czasem
przebił „Passata”.
W szpitalu, w którym dyrektor kazał mu zostawać na pół etatu,
po kilku miesiącach frustrującego długiego obchodzenia
szpitala znalazł sposób, jak omijać ten nakaz. Po prostu
do swojej zakrystii w szpitalnej kaplicy wstawił łóżko polowe.
I przesypiał tam dwie noce. Dwa razy po osiem godzin.
Pozostałe realizował w obchodach oraz mszach, które
odprawiał w tym szpitalu. Ten pomysł bardzo go ucieszył,
bo na plebanii normalnie był przez sześć dni w tygodniu,
z wyjątkiem dnia wolnego, pod telefonem. Na wypadek,
gdyby ktoś sobie życzył księdza. Takie wezwania zdarzały się
rzadko. Ale dyżur to dyżur. Łukasz nie mógł sobie w te
wieczory pozwolić nawet na drinka, bo faktycznie czasami
zdarzało się, że dzwonili ze szpitala i musiał jechać namaścić
umierającego.
Jednak od kiedy zaczął dwie noce sypiać w zakrystii jednego
ze szpitali, powiedział na plebanii, że nie będzie mógł w te
noce pełnić dyżuru w pozostałych szpitalach. Te dyżury
musieli wziąć na siebie pozostali dwaj wikariusze. Łukasz
miał z tego sporo satysfakcji. Ci dwaj dużo pili, i zawsze bez
niego. Przecież on musiał być trzeźwy każdej nocy, średnio
dwa razy w tygodniu miał wezwanie nocne. Teraz ta wątpliwa
przyjemność spadła na wikariuszy i skończyły im się wesołe
wieczory.
W trzecim roku w ogóle przestał się starać w szpitalnej
posłudze. Brał wszystko takie, jakie było. Przeszedł całe piętro
i nikt nie chciał z nim rozmawiać, nikt nie chciał komunii?
Świetnie! Oby tak dalej. Im więcej takich pięter w szpitalu,
tym lepiej. Szybciej będzie miał wolne. Udało mu się przebiec
przez oddział i nie napotkać nikogo z personelu? Jeszcze
lepiej. Nie wiedzieć czemu, ale na każdym oddziale zawsze się
musiał ktoś znaleźć, kto chciał go o coś zapytać. A to
o pogrzeb w rodzinie, a to poskarżyć się na proboszcza
w swojej parafii lub zapytać o chrzest, komunię, cokolwiek.
Łukasz znał te rozmowy na pamięć. Dobrze wiedział, o czym
będą. Z nikim nie był tu na ty. Jakoś nie lubił, jak świeccy
mówili mu po imieniu. Dlatego też wszystkie szpitalne
rozmowy i kontakty były sterylne i zimne.
Jedyną odskocznią był dzień wolny. Na brak pieniędzy Łukasz
nie narzekał. Po dwóch latach kupił samochód za gotówkę
i przez cały tydzień myślał, jak spędzić dzień, który będzie
miał wolny od szpitala. Zaczął więc szaleć. Skoki
ze spadochronem, kurs nurkowania, wypożyczenie
najdroższego auta w okolicy i przejechanie się nim na granicę
z Ukrainą i z powrotem. Miał też kalendarz w swoim
mieszkaniu i czerwonym flamastrem skreślał każdy dzień,
który już minął. Pamiętał też, żeby przypomnieć o sobie
biskupowi – że on już czwartego roku tu nie wytrzyma.
Biskup pamiętał, przeniósł go.
Zastąpił go nowy ksiądz, Łukasz nawet go nie znał i nie zadał
sobie trudu, żeby go poznać. Przenosiny zorganizował sobie
podobnie jak jego poprzednik. Wziął cały sierpień wolny
i wyprowadził się z parafii i ze szpitali z końcem lipca. Nie
chciał się spotkać ze swoim następcą, nie zostawił mu żadnych
informacji ani liściku. W sumie to niedziwne, czego miałby go
nauczyć?
Przecież Łukasz odpalał przed pierwszym obchodem stoper
na swoim smartwatchu, żeby obchodu nie odwalić za szybko.
Mimo to od samego początku odliczał minuty do końca. Żeby
jakoś zająć myśli, układał różne wierszyki i powiedzonka,
które nawet wstyd powtarzać. Miał też zasadę, że jak go
wzywali do umierającego, to gdy był tam sam, udzielał
namaszczenia chorych prędko, bez ceregieli, ale kiedy
wzywała go rodzina i ktoś był przy chorym, odgrywał rolę
pobożnego kapłana, modląc się nawet dziesięć minut. Przed
personelem nikogo nie udawał. Trzymał tylko dystans i w nic
się nie mieszał.
W lipcu, w ostatni dzień pracy, Łukasz odbył ostatni potrójny
obchód. Pobił tego dnia rekord prędkości, jeszcze nigdy tak
szybko nie zaliczył trzech szpitali. Z nikim się nie pożegnał,
nikomu nic nie powiedział. Kiedy wyszedł z ostatniego
szpitala i wsiadł do samochodu, poczuł ulgę. Ulgę i smutek.
Zmarnował trzy lata życia.
Niestety, na nowej parafii nie nastąpiła żadna wewnętrzna
odmiana. Choć wszystko było w porządku, było z kim
pogadać, a i szkołę dostał fajną. Znowu mógł być opiekunem
ministrantów. Niestety, frustracja nie przeszła i dawna
gorliwość nie chciała wrócić. Długo się nad tym zastanawiał
i doszedł do wniosku, że chyba dlatego, że to przeniesienie
na kapelana bardzo go zraniło. Przez te trzy lata zgorzkniał.
Zmienił się, stał się cyniczny, a radość z kapłaństwa gdzieś
uleciała. Starał się, ale choć na nowej parafii wszystko było
w porządku, wciąż się czuł, jakby dalej był tym kapelanem…
IV

GOSIA, KOCHAM CIĘ, ALE NIE WIEM,


CO DALEJ…

Gosia, kocham cię. Wiem to na pewno.


– Ja też cię kocham.
– Ale ja jestem księdzem.
– Wiem. I co teraz?
Kiedy Michał wyznał miłość kobiecie i stanął przed
dylematem, co dalej, był księdzem od dziewięciu lat. Zdawał
sobie sprawę ze swojego powołania, daru, którego dostąpił.
Po maturze nie poszedł do seminarium od razu. Był jeszcze
rok na studiach. Chciał sprawdzić, czy mu nie przejdzie. Nie
przeszło. Po roku postanowił dać Bogu szansę i wstąpić
do seminarium. Przyjęli go.
Dobrze przemyślał i wymodlił tę decyzję. Był tego pewien.
Zrozumiał, że naśladowanie Chrystusa to cel jego życia. Tylko
tak będzie mógł być szczęśliwy. Nie mówiąc o tym, że czuł,
iż został powołany. Miał wiele znaków i wewnętrznych
odczuć podczas modlitwy. Był pewien, że Bóg go wzywa.
Na swoje życiowe motto przed święceniami wybrał zawołanie
św. Pawła: „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii Bożej”.
W seminarium bardzo się wyróżniał. Nie tylko dlatego,
że kiedyś trenował boks. Dalej zresztą lubił siłownię i sport.
Wyraźnie się wyróżniał na tle swojego rocznika, w którym
większość chłopaków miała kłopoty z nadwagą. Każdego
roku, kiedy w rocznicę święceń kapłańskich spotykał się
z całym swoim rocznikiem z seminarium, zauważał, że nadal
odstaje od reszty. Jego koledzy wciąż tyli, niektórzy w wieku
trzydziestu lat mieli już podejrzenie cukrzycy. Michał zaś
wciąż uprawiał sport i nigdy nie pasował
do okolicznościowego, wspólnego zdjęcia, które robili sobie
co roku przy okazji spotkania w rocznicę przyjęcia święceń
kapłańskich. Ta rocznica była okazją, żeby znów się spotkać,
wprawdzie tylko na jeden wieczór, pogadać, pośmiać się
i zobaczyć, kto ile przytył przez ostatni rok. Kiedy na swój
mały jubileusz pięciolecia kapłaństwa wrzucili zdjęcie całego
rocznika z podpisem: „Walczymy o Królestwo Niebieskie”,
ktoś to cierpko skomentował: „Walczcie z nadwagą, bracia”.
Gosię poznał po ośmiu latach kapłaństwa. Wydawało mu się
wtedy, że wszystko się układa w jego życiu. Chociaż sporo pił.
Jednak jego harda postawa była ogólnie znana w diecezji
i doceniana przez biskupa. Doceniana w ten sposób, że biskup
nie obawiał się go posyłać na trudne parafie. Wiedział,
że Michał wytrzyma. Przecież kiedyś uprawiał boks. Przecież
mówiło się o nim, że jest nie do zdarcia.
Jego pierwszy proboszcz był zgorzkniałym mrukiem, który
uważał, że obowiązkiem kapłana jest siedzieć na plebanii
i służyć ludziom, którzy przychodzą. Co z tego, że przychodzą
głównie babcie, aby dać na mszę, albo ludzie, by zgłosić
pogrzeb czy chrzest. Proboszcz uważał, że to jest właśnie
najlepsze miejsce do głoszenia Ewangelii. Kancelaria
i ambona. A widomym znakiem, że Ewangelia przynosi
owoce, są ofiary składane na utrzymanie kościoła czy to
w zakrystii, czy w kancelarii. Prosta filozofia.
Michał nie chciał jednak siedzieć na plebanii. Nosiło go.
Toczył z proboszczem batalie o wycieczki z młodzieżą
i ministrantami. Często musiał wyjeżdżać z nimi kosztem
swojego urlopu. Spędził tam całe cztery lata. Po tej mordędze
poszedł na kolejną nieprzyjemną plebanię. Tam rządził Dr
Jekyll i Mr Hyde. Ksiądz proboszcz był od poniedziałku
do czwartkowego obiadu miłym i szczerym człowiekiem.
W czwartek przyjeżdżała na trzy dni ich weekendowa
gospodyni i przyjaciółka proboszcza, pani Łucja. Wtedy
proboszcz błyskawicznie przeistaczał się w sfrustrowanego
i złośliwego człowieka, a pani Łucja do niedzieli kontrolowała
wszystko i wszystkich na plebanii. O wszystkim decydowała,
a proboszcz jej przytakiwał. Michał na początku szczerze jej
nienawidził, ale pod koniec pobytu zrozumiał, co łączy Łucję
i proboszcza. Ona nigdy nie wyszła za mąż i znała się już
od dwudziestu lat z proboszczem. Michał podejrzewał,
że właśnie przez tę chorą przyjaźń nie wyszła za mąż, a on stał
się typowym przykładem rozdwojenia jaźni. Współczuł im
obojgu, współczuł tej chorej relacji. Szkoda tylko, że to
zatruwało też jego życie. I tak minęły Michałowi cztery lata.
Ostatnia jego parafia w Polsce to była tak zwana lodówka.
Tamtejszy proboszcz był zimny jak bryła lodu. Był też
okrutnym i złośliwym człowiekiem. Potrafił podczas śniadania
zwrócić któremuś z wikarych uwagę, że siorbie jak świnia.
Albo przy niedzielnym obiedzie powiedzieć, że czyjeś kazanie
było do dupy. Raz się nawet o coś obraził i przez dwa tygodnie
nie jadł z wikarymi posiłków. W końcu go przeprosili, chociaż
nie wiedzieli, o co jest wściekły. Wtedy wrócił do wspólnych
posiłków, ale powiedział:
– Przeprosiny przyjmuję, ale nie przebaczę wam chamstwa.
Ten zimny człowiek kochał tylko swojego psa. To był złośliwy
szpic, który z całego serca nienawidził wikarych. Dwa razy
nawet pogryzł jednego z nich. Proboszcz lubił go czasami
wypuszczać o dwunastej w nocy na korytarze plebanii,
a o piątej rano znowu wpuszczać do mieszkania.
Okazało się, że po ośmiu latach użerania się z emocjonalnie
pogubionymi ludźmi, z którymi musiał mieszkać, Michał
na tej parafii już nie ma siły. O ile wcześniej był prawdziwą
lokomotywą, przyciągał młodzież, ministrantów, lubili go
dorośli, o tyle na tej parafii nie robił nic poza tym, co miał
wpisane w grafik. I było mu z tym bardzo dobrze. Raczej nie
rozumiał tego spadku motywacji. Jednocześnie zauważył,
że za dużo pije. To była chyba jedyna rzecz, która sprawiała
mu przyjemność – picie z kolegami księżmi. Nawet raz mu się
zdarzyło, że pojechał na sąsiednią plebanię, to było jakieś pięć
kilometrów, i tam się bardzo wesoło zrobiło. Też się napił,
a jakże, zrobił kilka piw. No ale, niestety, rano miał mszę.
Wsiadł do auta i pojechał do siebie. Nikt mu nie powiedział
słowa. Wszyscy wiedzieli, że on jest kozak. Uznali, że skoro
tak zrobił, to znaczy, że zna tutejszą policję i może tak robić.
I znowu urósł w oczach kolegów. Prawdziwy bohater. Tak, już
wtedy krążyły o nim w diecezji legendy.
W jego pierwsze wakacje na „lodówce” zadzwonił kolega
Przemek.
– Siema, stary.
– Hejka, co jest?
– Dzwonię z takim pytaniem, co robisz w ostatnim tygodniu
sierpnia?
– Nic. – Faktycznie, Michał po raz pierwszy od ośmiu lat nie
organizował żadnych wakacji, niczego, był zupełnie wolny.
Jeszcze w styczniu, po tym, jak ugryzł go szpic proboszcza,
Cerber, powiedział sobie, że pierdoli parafię. Nic tu nie będzie
robił. Jakoś to wszystko przeczeka. Przeczeka rok, może dwa,
a potem zażąda normalnej parafii albo weźmie rok wolnego.
Albo pojedzie na jakieś misje. Cokolwiek.
– A nie chciałbyś wyskoczyć do Zakopanego?
– Z tobą?
– I z autobusem dzieci.
Michał, niewiele myśląc, zgodził się. Uznał, że to na pewno
będzie lepsze niż siedzenie u mamy przez całe lato.
Tak jak kolega powiedział, było tam, w Zakopanem, prawie
pięćdziesięcioro dzieci i kilku pełnoletnich animatorów.
Michał szybko się zorientował, do czego jest potrzebny.
Na miejscu przekonał się też, że jeszcze nigdy w życiu nie
widział takiego rozpierdolu. Okazało się, że wyjazd nie został
zgłoszony do kuratorium. Animatorzy to zwykłe nastolatki,
tyle że po osiemnastce, a program – jakaś lipa. Przemek wziął
na to pieniądze z miasta i zrobił wakacje dla dzieci z biednych
rodzin. Dla tych dzieciaków nawet wakacje w piekle byłyby
atrakcją, więc z Bogiem też mogły być.
To nie wszystko, pierwszego wieczoru Michał odkrył,
że na wakacjach z Bogiem jest jedynym trzeźwym opiekunem.
Przemek lubił siedzieć wieczorami przy ognisku
z animatorami i pić. Młodsi uczestnicy pili w pokojach,
opiekunowie zaś przeszukiwali je, żeby skonfiskować alkohol
i papierosy i przeznaczyć na własny użytek. Pierwszą noc
przesiedział sam na korytarzu, pilnując dzieciaków. Reagował
na hałasy i upominał, trzymał porządek. Nie stało się nic
szczególnego, chociaż Michał był zły, że dał się tak
wyfrajerować Przemkowi.
Drugiego wieczoru okazało się, że nie wszyscy animatorzy to
młodociani imprezowicze z osiedla. Około dwudziestej drugiej
na korytarzu, na który wystawił fotel i właśnie sobie drzemał,
pilnując dzieci, pojawiła się Gosia. Była to wysoka i bardzo
ładna blondynka. Zauważył już ją, bo grała podczas mszy
na gitarze. Tak, to były wakacje z codzienną, obowiązkową
mszą. Gosia była czymś wzburzona i zapytała, czy może
razem z nim popilnować dzieci.
– Pewnie. We dwójkę raźniej. A ty nie na ognisku?
– Oni dalej piją. Mają się za opiekunów, a właśnie obalają
kolejną flaszkę.
– A Przemek?
– Piweczko sobie pije i ze wszystkiego się śmieje.
Michał się strapił, głupio mu było przed tą dziewczyną
i wstydził się za kolegę księdza.
– Jak masz na imię?
– Gosia.
– Coś nie w porządku? – spytał czujnie.
Po chwili wahania dziewczyna odpowiedziała:
– Ten ciul Przemek położył mi rękę na kolanie i się do mnie
sprośnie uśmiechnął.
– Żartujesz?
– Nie, mówię prawdę. On się już przystawiał do ładnych
animatorek, zboczeniec jeden.
– I co zrobiłaś?
– Złapałam go za rękę, odsunęłam ją, wstałam i poszłam.
– Coś powiedział?
– Mówił, że to żart. Ciul. Mogę posiedzieć tutaj z księdzem,
OK?
– Jasne. Nie chcesz iść do pokoju?
– Po co, pewnie zwalą się tam pijani koło drugiej w nocy i tak
mnie obudzą.
Gosia pilnowała z nim dzieci całą noc. Rozmawiali.
Uśmiechali się. I się poznawali. Następnej nocy było to samo.
Gosia nie chciała iść na ognisko ani do swojego pokoju.
Powiedziała Michałowi, że opiekunowie śpią, jak chcą,
a wczoraj, jak przyszła do siebie, to nakryła w sąsiednim łóżku
parkę uprawiającą seks.
Dla Michała to był prawdziwy szok. Dopiero wówczas sobie
przypomniał, że niektórzy nazywali wakacyjne wyjazdy
Przemka z dziećmi i młodzieżą „wakacjami bez Boga”.
Trzeciego dnia Michał opierdolił Przemka. Był na tyle groźny
i przekonujący, że kiedy około dwudziestej pierwszej poszedł
usiąść na swoim fotelu, z którego pilnował porządku
w ośrodku, siedziało tam dwóch animatorów. Byli trzeźwi
i obiecali, że tej nocy będą trzymać wartę. Poszedł więc
do siebie, ciesząc się, że wreszcie się wyśpi. Kiedy przyszedł
do swojego pokoju, okazało się, że pod drzwiami siedzi
na walizce Gosia.
– Mogę spać u księdza w pokoju? – zapytała.
– A czemu? Coś się stało?
– Ktoś mi zarzygał łóżko. Ja tam nie będę spać.
– Ale ja jestem księdzem – wydukał Michał. Dziwne, ale sam
się zorientował, że głos mu zadrżał, gdy to mówił.
– Nie ma żadnego wolnego pokoju w hotelu, już sprawdzałam.
Ale rozumiem, jak się ksiądz nie zgodzi, to będę spać
na korytarzu.
– Serio?
– Serio.
Michał przez chwilę się zastanawiał i powiedział:
– OK, to weź mój pokój, a ja sobie czegoś poszukam.
– Ale ja nie chcę księdza wyrzucać.
– Wiesz – Michał się speszył – nie chciałbym, żeby potem
ktoś coś gadał, że wiesz…
– Co wiem? Że spalibyśmy razem? Ksiądz się boi? – Gosia się
uśmiechnęła.
– Nie, po prostu, wiesz. Nie wypada. – Po tych słowach
Michał wpuścił Gosię do siebie, a sam poszedł szukać
Przemka, żeby załatwić sobie inny pokój.
Przemek powiedział mu tylko, że on swojego pokoju mu
oddać nie może, a jak chce, to niech śpi w swoim aucie, skoro
oddał pokój tej rozpieszczonej blondynce.
Kiedy wrócił do pokoju, okazało się, że Gosia zdążyła już
poskładać wszystkie leżące luzem ciuchy Michała i poukładać
je na jego łóżku. A sama zwaliła się na drugie wolne łóżko
w pokoju i zasnęła.
Michał, zanim wziął sobie poduszkę i pościel, usiadł na chwilę
i wpatrywał się w twarz śpiącej Gosi. Mimo swojej postury,
mięśni, pozornej pewności siebie odkrył, że się trzęsie. Jego
ciało płatało mu figla. Uświadomił sobie nagle, że nigdy nie
spał z kobietą w jednym pokoju. Zanim wyszedł, pomyślał
jeszcze, że Gosia jest bardzo piękna.
Następnego dnia zaplanowane było wyjście w góry. Jednak
padało. Przemek zorganizował więc jakiś wypad autobusem
gdziekolwiek, a po powrocie zagonił animatorów do zabaw
z dziećmi na terenie ośrodka. Michała unikał. Zresztą
po południu poszedł do swojego pokoju i z niego nie
wychodził aż do późnego wieczora, ponoć spał. Siłą rzeczy
cała odpowiedzialność spadła teraz na Michała, do którego
animatorzy przychodzili po wytyczne i z pytaniami. Michał,
żeby być jakoś dla nich dostępny, wrócił do swojego pokoju.
Aż do początku ciszy nocnej ten pokój pełnił funkcję kozy dla
najbardziej niegrzecznych dzieci. Chwilami siedziało ich tam
nawet siedmioro. Gosia pomagała Michałowi jakoś zająć czas
tym dzieciakom i pilnowała ich, kiedy Michał musiał gdzieś
wyjść.
Wieczorem Przemek wrócił do życia i zagonił dzieci do pokoi
spać. Nawet nie przyszedł podziękować Michałowi. Ten już
miał serdecznie dość wakacji bez Boga. Tego wieczoru
jednak, zanim znowu poszedł spać do auta, spędził jeszcze
prawie trzy godziny, rozmawiając z Gosią w pokoju. Ona
opowiedziała mu o swojej rodzinie, o dziwnych akcjach
Przemka, o tym, jak beznadziejna jest ich parafia. Zwierzyła
się z tego, że boi się o przyszłość. A na koniec zaczęła
opowiadać o swoim ostatnim chłopaku.
Michał był przyzwyczajony do tego, że młoda kobieta
z czegoś mu się zwierza. Kobiety często przychodzą
do konfesjonału albo na plebanię i w cztery oczy zwierzają się
ze swojego życia uczuciowego. Pewnie to, że mogą to
opowiedzieć jakiemuś mężczyźnie, im pomaga. Michał lubił te
rozmowy, ale zawsze trzymał dystans. Pomagały w tym
koloratka i kratka w konfesjonale.
Ale tutaj nie mógł trzymać dystansu. Siedział na łóżku obok
i słuchał.
– Mój chłopak, wiesz, znaczy się, wie ksiądz, bardzo na mnie
naciska. Chce to zrobić. Mówi, że jesteśmy już dwa lata
i najwyższy czas.
– Chodzi o seks?
– Tak, on się skądś dowiedział, że ja już to robiłam, i czasami
pyta mnie, czemu go nie kocham jak tamtego.
– Serio? A kochasz go?
– Tak. Ale nie chcę jeszcze z nim iść na całość.
– Dlaczego? Jak myślisz?
– Bo poprzedni raz był taki strasznie do dupy. Bolało, bałam
się ciąży i nie miałam, no wie ksiądz…
– Domyślam się.
Michał słuchał tej historii i sam nie wierzył. Nie wierzył w to,
co się dzieje. W skroniach buzowała mu krew. Serce biło jak
szalone.
– Wiesz, znaczy się, wie ksiądz. Tamten poprzedni chłopak nie
był dla mnie dobry. On był siedem lat starszy, był przy forsie,
stawiał mi drinki, kupował prezenty. Nawet sama się nie
zorientowałam, jak zaczął mnie zabierać do hotelu
i zrobiliśmy to kilka razy.
– Za twoją zgodą?
– Tak, zgadzałam się, ale on był taki łapczywy, jakby chciał
mnie zjeść. Nie było w tym żadnej miłości. A potem nagle
zerwał ze mną kontakt. Długo nie umiałam nikogo sobie
znaleźć, teraz jestem z Rafałem, ale on jest podobny.
Ostatnimi czasy ciągle pyta, kiedy to zrobimy. A ja nie chcę.
Nie kocham go aż tak.
– Rozumiem.
– Dlaczego wszyscy faceci, których spotykam, chcą mnie
zaciągnąć do łóżka?
– Gosia, może dlatego, że jesteś taka ładna. Jesteś piękną
kobietą. Masz już dziewiętnaście lat. Naprawdę jesteś piękna.
– Dzięki. Ale ja w to nie wierzę. Pewnie mają mnie
za blacharę, co leci na kasę. To boli, wiesz? Znaczy się, wie
ksiądz.
– Naprawdę jesteś bardzo ładna.
Michał chciał to powiedzieć tak lekko, ale kiedy to
powiedział, poczuł, że zabrzmiało to jak wyznanie.
Potem zapanowała cisza. Mimo że nic nie mówili, Michał
poczuł, że atmosfera w pokoju zaczyna gęstnieć.
W końcu Gosia się odezwała:
– Naprawdę myśli ksiądz, że jestem ładna?
– Tak.
– Jak bardzo ładna?
– Tak ładna, że gdybym nie był księdzem, tobym się z tobą
umówił na randkę. – To znowu miał być żart, ale nie wyszedł.
– Może ja już pójdę – skwitował Michał.
Kiedy w samochodzie spojrzał na zegarek, zdziwił się. Była
pierwsza trzydzieści w nocy. Długo potem jeszcze nie mógł
zasnąć. Było mu tak przyjemnie słuchać Gosi, rozmawiać,
żartować, pocieszać, ale poczuł, że to wszystko zmierza
w niewłaściwą stronę. Próbując się jakoś ułożyć do spania
w aucie, był też zły. Był zły, że musi spać w samochodzie.
Że się nie umył drugi dzień z rzędu. Był zły na Przemka,
że wciągnął go w to bagno. Ale chyba najbardziej był zły
na to, że nie mógł, jak przystało na prawdziwego mężczyznę,
spać teraz tam, w hotelu, z Gosią. No i że ze strachu przed nie
wiadomo czym uciekł spać do auta na parking przed
ośrodkiem wypoczynkowym.

Następnego dnia po śniadaniu Gosia podeszła do niego


i zapytała:

– Odwiezie mnie ksiądz do domu?


– Czemu?
– To są naprawdę wakacje bez Boga. Mam już dość. Ktoś
zarzygał mi łóżko, ksiądz się do mnie przystawiał, a w pokoju
drugiego śpię. Muszę stąd wyjechać.
Michał kiwnął ze zrozumieniem głową.
Poszedł do Przemka. Powiedział mu tylko:
– Przemek, wyjeżdżam i odwiozę Gosię. A ty się doigrasz,
zobaczysz.
Nie mylił się, rok później dwie animatorki „wakacji
z Bogiem” oskarżyły jego znajomego o molestowanie
seksualne. Tak skończyła się kariera Przemka.
Michał i Gosia wracali przez Kraków. Lubił to miasto i to był
jego pomysł, żeby spędzić w nim kilka miłych chwil, żeby się
odtruć jakoś. Gosia się zgodziła. Tym bardziej że dzień
wcześniej powiedziała mu, że od października zaczyna studia
w Krakowie. Z tego powodu Michał uznał, że musi jej
pokazać najlepszą jego zdaniem kawiarnię w mieście. Jak już
szukali parkingu w Krakowie, Michał zaczął:
– Gosia, skoro spałaś już w moim pokoju, to chyba możesz
przejść ze mną na ty. Michał jestem. Zresztą to będzie bardzo
niekomfortowe, jak będziesz do mnie w kawiarni mówić
proszę księdza. Prawda?
Ona się uśmiechnęła i powiedziała:
– Nie ma sprawy, Michał.
I tego dnia wiele razy wypowiedziała jego imię.
Kiedy już ją podwoził pod blok, powiedziała mu jeszcze
na pożegnanie:
– Dziękuję, jesteś pierwszym facetem od dawna, z którym
mogłam normalnie pogadać. Bez żadnego przystawiania się.
Michał odpowiedział:
– Bo jestem księdzem. Ślubowałem celibat.
– To nie celibat, po prostu fajny z ciebie facet.
Michał później często wspominał ten dzień. Wyjazd
do Krakowa okazał się jego najpiękniejszym dniem w całym
tamtym smutnym i popieprzonym roku. Najpierw myślał,
że dlatego, że się uwolnił od patologicznych wakacji. Jednak
im piękniejszy w jego wspomnieniach stawał się ten dzień,
tym bardziej frustrujące i smutne zaczęły się stawać wszystkie
kolejne dni na plebanii, którą rządził zgorzkniały proboszcz
ze swoim złośliwym szpicem. Znalazł tylko jeden sposób,
żeby jakoś poprawić sobie humor: pisanie z Gosią.

To nie wszystko. Michał zdał też sobie sprawę,


że chociaż z zewnątrz wygląda na silnego faceta, to tak
naprawdę jest jak zwykła wydmuszka. Ma fajny
samochód, mówi niezłe kazania, nie przejmuje się opinią
innych ludzi, ale przecież jest zupełnie pusty w środku.
Odkrył, że w jego życiu nie ma nic, dla czego warto żyć.

Minęły dwa miesiące i pojawiło się to „coś”. Poczuł,


że zakochał się w Gosi. Nagle zaczęło go irytować
towarzystwo kolegów, to gadanie o niczym i picie na okrągło.
Zaczął nabierać przekonania, że cała ta praca duszpasterska
jest pozbawiona głębszego sensu. W końcu przestał też pić.
Bał się, że się komuś wygada, że się zakochał. Ale bez picia
spotkania z innymi młodymi księżmi stały się wręcz nie
do wytrzymania.
Przyjrzał się też swojemu proboszczowi, bardzo uważnie.
Facet miał sześćdziesiąt lat i był pełen goryczy. Czy to przez
samotność? Przestraszył się. Czy ja też taki będę? Przestraszył
się jeszcze bardziej, bo jako wikary nie spotkał dotychczas
proboszcza z prawdziwego zdarzenia. Zdał sobie też sprawę,
że jest już takim księdzem, jakim nigdy nie chciał być. Ma
gdzieś swoją parafię i parafian. Robi tylko tyle, ile musi. Jako
kleryk gardził tym typem leniwego i zepsutego wikarego,
jakim się powoli sam stawał.

Z Gosią pisali do siebie coraz częściej.

Przecież Gosia złożyła papiery do Krakowa, ulubionego


miasta Michała. On pomógł jej znaleźć tani pokój w jakiejś
kościelnej bursie studenckiej. Kiedy mu pisała, prawie przez
cały październik, że te studia to zły pomysł, że sobie nie
poradzi, to on ją przekonywał czasami do późnej nocy, że nie
może się poddawać. Że studia to dla niej brama do lepszego
życia.
Wreszcie kiedy Gosia na dobre już wprowadziła się do bursy
i zaczęła studia, samo tak jakoś wyszło, że powiedział jej,
że jedzie do Krakowa pospacerować i że fajnie by było się
spotkać. Ona się zgodziła.
Michał przyjechał do Krakowa i mieli tylko razem wypić
poranną kawę. Ona miała od dwunastej zajęcia na uczelni. Ale
nie umieli się rozstać. Była kawa. Potem spacer. Obiad. Kino
i jeszcze kolacja. W Krakowie spędzili razem cudowny dzień.
Chociaż chwilami Michał się bardzo spinał. Chyba gdzieś
w głębi serca czuł, że robi coś złego. Ale nie umiał przestać.
Nie umiał od niej uciec. Na przykład, gdy tak spacerowali
po mieście, zauważył, że ludzie na niego zerkają. Czyżby
zauważyli, że jestem księdzem? Wystraszył się. Jednak
po jakimś czasie zrozumiał, że ludzie patrzą na Gosię, która
była nieziemsko ładna. Przez ten dzień czuł, jak się w niej
jeszcze bardziej zakochuje. Coś jednak w jego głowie
kołatało, chyba sumienie, że źle zrobił, że się z nią spotkał.
W następnym miesiącu znowu pojechał do Krakowa. Podczas
jazdy samochodem położył jej rękę na kolanie i zapytał:
– Teraz ja się do ciebie przystawiam?
– Ty możesz. – Gosia uśmiechnęła się do niego.
Tego dnia pierwszy raz się pocałowali. Następne miesiące
minęły na ciągłych spotkaniach. W ferie zimowe spędzili
razem cztery dni w jakimś hotelu. To były cztery
najpiękniejsze dni w jego życiu. Nie mógł uwierzyć, że ktoś
go kocha i że on kogoś kocha.
Nie myśleli o przyszłości. Chociaż ona czasami wspominała,
że chciałaby mieć dwójkę dzieci, domek, pieska. Michał nigdy
nie rozwijał tego tematu. Zauważył za to, że każde rozstanie
z Gosią wpędza go w rozpacz. Życie boleśnie mu
przypominało, że nie da się być księdzem i spotykać z kobietą.
To rozdarcie sprawiło, że zaczął cierpieć na bezsenność.
W końcu wyznał Gosi miłość. Myślał, że jak to zrobi, to
będzie wiedział, co robić. Ale choć powiedział jej, że ją
kocha, to wcale nie wiedział, co dalej.
Zapytał w końcu:
– Co mam zrobić?
– Nie powiem ci, że masz odejść z kapłaństwa dla mnie. Ty to
musisz wiedzieć.
– Ale ja nie wiem – powiedział zrozpaczony.
– „Nie wiem” to też jest odpowiedź.
Okazało się, że nawet sypianie z Gosią nie rozwiało jego
wątpliwości. A raczej strachu. Bał się. Miał samochód
w kredycie. Oszczędności za wiele nie miał. Z wykształcenia
był teologiem. Nie wierzył w to, że znajdzie sensowną pracę
po odejściu z kapłaństwa. I do tego jeszcze ten wstyd. Kilku
jego kolegów odeszło z kapłaństwa. To był straszny wstyd, dla
nich, dla rodziny. Dla bliskich. W Polsce wciąż przecież patrzy
się na byłych księży jak na judaszy. Tak mu się wydawało.
Wreszcie nie mógł sobie nawet wyobrazić rozmowy z matką,
kiedy by jej wyznał, że odchodzi. Kochał Gosię. Ale strasznie
się bał.

Z jednej strony chciał być z nią, ale z drugiej bał się


odejść. Wmawiał sobie, że to Bóg zdecydował, że jest
potrzebny ludziom. Ale tak naprawdę odkrył wtedy,
że w środku mężczyzny, którym myślał, że jest, mieszka
chłopiec. I w końcu zachował się jak mały chłopiec.
Poszedł poskarżyć się tacie. Ale nie Bogu Ojcu, tylko
biskupowi. Stracił wtedy rachubę czasu, Gosia
studiowała i była na trzecim roku. Wynajmowała
kawalerkę, żeby łatwiej im się było spotykać. Ale
Michałowi wcale nie było łatwiej, z każdym dniem
bardziej i bardziej zżerały go wyrzuty sumienia i strach,
że jego romans się wyda.

W końcu więc poszedł do biskupa. Bał się tego spotkania.


Biskup chyba już wiedział, o czym będą rozmawiać, zanim
Michał zaczął roztrzęsionym głosem:
– Księże biskupie, zgrzeszyłem. Mam romans.
Odpowiedział krótkim i konkretnym pytaniem:
– Ona jest pełnoletnia?
– Tak, ona jest studentką w Krakowie.
Biskup kiwnął ze zrozumieniem głową.
– To się zdarza. Nie jesteś pierwszy. Nie bój się.
– Nie jest ksiądz biskup na mnie zły?
– Nie, jestem tylko zmartwiony. Co zamierzasz?
– Nie wiem, co robić.
– Chcesz być dalej księdzem?
– Tak. Ale nie wiem jak.
– To proste. Musisz się od niej uwolnić.
– Ale jak?
Wtedy biskup spojrzał na niego z troską, uśmiechnął się lekko
i powiedział:
– Kanada?
Tak się złożyło, że zaprzyjaźniony biskup z Kanady pytał go
niedawno, czy nie miałby jakiegoś księdza do pracy w jego
diecezji, na kontrakt. Czyżby właśnie znalazł się odpowiedni
kandydat?
– Mój znajomy, biskup z Kanady, pytał mnie, czy nie miałbym
jakiegoś księdza dla niego. Znasz angielski?
– Tak, znam.
– To świetnie. Jest koniec maja. Wystaw szybko oceny
i w połowie czerwca będziesz już za oceanem. Przejdziesz
szkolenie wprowadzające w ich sprawy diecezjalne.
Pobędziesz tam pięć lat, a później wrócisz. Co ty na to?
Michał sam się zdziwił, gdy usłyszał swój głos:
– Zgadzam się.
Potem musiał jeszcze tylko spotkać się z Gosią. Ona coś
przeczuwała. Tym bardziej że nalegał na spotkanie
w kawiarni, a nie u niej. Powiedział jej ze ściśniętym gardłem,
że nie może odejść. Że złożył przysięgę, że się zagubił. Bardzo
przeprasza, że ją zranił, ale on tak dalej nie potrafi.
Ona niewiele mówiła, powiedziała tylko na koniec jedno:
– Wiedziałam, że tak będzie.
Wstała od stolika. Próbowała trzymać fason.
Ale Michał widział, że trzęsie się jej broda. W kącikach oczu
pojawiły się łzy…
Nic z tym nie zrobił. Nie pobiegł za nią. Nie napisał. Nie
zadzwonił.
Pojechał jeszcze na rekolekcje. Później się spakował. Dostał
kwiaty w swojej ostatniej parafii, koledzy mu gratulowali.
Rodzicie byli nawet trochę dumni. W końcu misjonarz.
I poleciał.

W każde wakacje starał się przyjeżdżać do Polski


i zawsze jechał wtedy do Krakowa. Zaglądał
do wszystkich kawiarni, które odwiedzał wcześniej
z Gosią.

Miał nadzieję, że może będzie jak w romantycznym filmie.


Spotkają się w tej samej kawiarni po latach, wyznają miłość.
Nie miał odwagi napisać ani słowa, ale z czasem poczuł, że się
wtedy w kawiarni źle zachował. Że podjął niewłaściwą
decyzję, pozwalając jej wyjść samej. Odrzucił człowieka,
który go naprawdę kochał. Gdyby mógł, to cofnąłby czas. Ale
nie miał odwagi do niej napisać. A ona? Michał obawiał się,
że będzie z tego afera, że ona na niego doniesie, przedstawi go
w złym świetle. Będzie chciała się mścić.
Nie zrobiła tego, pozwoliła mu odejść. Nikomu nie
powiedziała. Zachowała to dla siebie. Przecierpiała
w samotności, przecież w domu i tak nie miała co liczyć
na zrozumienie. Jej matka była katechetką, ojciec szafarzem.
Nie wstąpiła też do klasztoru, jak się obawiał Michał.
Że pójdzie tam z rozpaczy. Chociaż może wtedy byłoby mu
łatwiej. Mógłby przynajmniej jakoś się usprawiedliwić, zwalić
chociaż część winy na nią, na jej niedojrzałość albo
dziwactwa. Ale w tej całej historii to on zachował się
niedojrzale. I to bolało.
A Gosia? Była silna. Wzięła się w garść, skończyła studia
i znalazła sobie kogoś. Dobrze trafiła. Wzięła ślub cywilny.
Ma fajną pracę i kiedy Michał ostatni raz słyszał o Gosi, była
w ciąży.
Nigdy do siebie już nie napisali…
V

BISKUP PRZECZYTAŁ COŚ BEZ SKŁADU


I ŁADU

Z pewnością jego matkę musiało dręczyć to pytanie,


dlaczego on się powiesił. Przecież zawsze mówił,
że wszystko dobrze. To pytanie – dlaczego? – musiało
dręczyć jego matkę i siostry, ale nikt nie chciał na nie
odpowiedzieć. Ba, nikt nawet nie chciał głośno mówić
o samobójstwie. Nagła, zbyt wczesna śmierć. Tylko tyle
umiał z siebie wydusić biskup. Ani słowem nie
wspomniał, że zgromadzeni biorą udział w pogrzebie
księdza, który się powiesił.

Koledzy zmarłego być może winili się, że mu nie pomogli,


że nic nie zauważyli, ale nie dali tego po sobie poznać. Jednak
było widać, że ci, którzy przyjechali, są bardzo zażenowani.
Zawstydzeni.

Najbliższa rodzina nie usłyszała ani wtedy, ani później


żadnych wyjaśnień i żadnych przeprosin. Po złożeniu
trumny w ziemi wszyscy niespokrewnieni z Krystianem
szybko się ulotnili. Stypa straszyła wieloma pustymi
miejscami. Większość księży nie zdobyła się na odwagę,
żeby tam pójść i spojrzeć matce Krystiana w oczy.

Najlepszy był biskup. Powiedział z ambony, że nie może iść


na stypę. Kondolencje złożył przez mikrofon. A potem gdzieś
zniknął.
Pewnie gdyby jego matka wiedziała wcześniej, że decyzja jej
syna o naśladowaniu Chrystusa doprowadzi do samobójczej
śmierci, nigdy nie pozwoliłaby swojemu dziecku jej podjąć.
Ale ci wszyscy najbliżsi, jak zresztą każdy, kto słyszy od syna
lub brata, że ten ma powołanie, wierzyli, że będzie inaczej,
że może to coś więcej niż fanaberia najmłodszego dziecka.
Że to iskra boża w ich życiu…
Jego decyzja o wstąpieniu do seminarium zaskoczyła
wszystkich. Nie był ani przez moment ministrantem, a jego
rodzina nie była przesadnie pobożna. Lata potem starszym
siostrom to właśnie on udzielił sakramentu małżeństwa.
Dopiero po jego święceniach zdecydowały się na ślub
kościelny. Jako dziecko widział też, że matka dużo płakała.
Dlatego przez całe życie robił wszystko, żeby jej nie martwić.
Na każde jej trudne pytanie zwykł odpowiadać z uśmiechem
i miłością: „Wszystko już dobrze”.
W seminarium uczył się chyba najlepiej na roku. I odnalazł się
w grupie moli książkowych. Kiedyś, gdy roczniki
w seminariach były liczne, na każdym roku była grupa kilku
naukowców albo zapalonych teologów. Kartą wstępu do tej
grupy były wysokie oceny i szerokie zainteresowania
naukowe. Krystian w seminarium zaszywał się w bibliotece
i pochłaniał teologiczne i filozoficzne książki, był głodny
wiedzy. Przełożeni doceniali jego zdolności naukowe
i sumienne przestrzeganie regulaminu seminaryjnego. Przez
sześć lat nie złamał go ani razu. Oprócz czwórki z zajęć
sportowych miał chyba piątki od góry do dołu.
Wszyscy przewidywali, że szybko pójdzie na studia
doktoranckie. I kto wie, może zostanie nawet biskupem.
W przekonaniu, że pisana jest mu kariera wykładowcy
teologii, szczególnie utwierdzał go znajomy profesor,
z którym się zaprzyjaźnił i u którego potem napisał szalenie
trudną pracę magisterską, której notabene poza promotorem
nikt nie przeczytał.
Dla seminarzystów Krystian był po prostu bezbarwnym
okularnikiem, który zasłynął tylko raz. Miał swoje pięć minut
na trzecim roku. Zyskał wtedy swój pseudonim.
Wtedy zdarzyła się zabawna i głupia sytuacja. W łazience ich
mieszkania kleryckiego zapchała się toaleta. Odkrył to kolega
Krystiana, który właśnie zrobił wielką kupę. Kiedy spuścił
wodę, okazało się, że odpływ się zatkał. Szybko zadzwonił
po konserwatora i uciekł. Krystian został w pokoju i czytał
jakąś książkę. Nie wiedział, co się stało. Po jakiejś godzinie
przyszedł konserwator. Spojrzał na kleryka pogrążonego
w lekturze i coś wybąkał na przywitanie. Krystian tylko skinął
głową i czytał dalej. Konserwator poszedł do łazienki i wtedy
chłopak usłyszał stamtąd słowo, którego bardzo nie lubił:
– Kurwa. – Potem konserwator zawołał: – Ej, ty, chodź no tu.
Krystian odłożył książkę i posłusznie poszedł do łazienki.
Konserwator stał obok toalety i patrzył na olbrzymią kupę,
która pływała w zapchanym kiblu.
– Słuchaj, przepcham kibel, ale tego gówna nie będę wyciągał.
– Wskazał palcem na pływający stolec. – Nie uczyli cię, że się
nie sra do zapchanego kibla? – kontynuował konserwator.
– Ale to nie moje – bronił się Krystian.
– Nieważne czyje, nie jest podpisane. Ale twój kibel.
Stali tak chwilę i patrzyli na olbrzymią kupę.
W końcu Krystian powiedział:
– OK. – I już wyciągnął rękę.
Wtedy konserwator go zatrzymał i powiedział:
– Stój, wyciągnij to tym. – Dał mu plastikową torebkę, którą
chłopak założył jak rękawiczkę.
Krystian wyciągnął kupę i wrzucił ją do wiadra, które stało
obok.
– Idź to wylać do toalety na korytarz. I spuść wodę.
Kiedy wrócił, okazało się, że kibel był już przepchany,
a konserwator zniknął. Zaraz potem wrócił jego kolega.
Krystian opowiedział mu z wyrzutem całą historię. Ten się
śmiał z tego, aż go rozbolał brzuch. Potem to wszystkim
opowiedział. No i od tego dnia nazywali go „Kupny”.
Z czasem większość kleryków zapomniała, dlaczego go tak
nazywają, ale chętnie powtarzali to przezwisko. Osoby, które
go nie lubiły lub zazdrościły mu ocen, nie wahały się
bezpośrednio do niego tak zwracać.
Niestety, ta historia go nie otrzeźwiła. Jego ulubiony profesor
przez następne lata powtarzał mu, że widzi w nim swojego
następcę. Że na pewno pójdzie na studia. Krystian odwiedzał
go raz w tygodniu i nawet pomagał pisać artykuły,
za co otrzymywał skromne wynagrodzenie. Profesor
obiecywał, że zadba, by Krystian poszedł na porządne studia
doktoranckie. Najlepiej do Włoch, bo Krystian właściwie
od pierwszego miesiąca w seminarium zawzięcie uczył się
włoskiego.
Później okazało się, że wydarzenie w toalecie było dla niego
jedynym trudnym momentem przez całe sześć lat. Krystian nie
miał wątpliwości co do swojej decyzji i – co czasami się
zdarza – podczas całych sześciu lat w seminarium ani przez
chwilę nie wątpił w swoje powołanie. Nie łączył rodzinnych
problemów związanych z alkoholizmem ojca ze swoją decyzją
o zostaniu księdzem. A w warunkach skoszarowania, jakie
panują w seminarium, czuł się jak ryba w wodzie. Krystian
lubił porządek. Może dlatego, że jako dziecko często miał
do czynienia z wybuchami niekontrolowanej furii ojca. Nikt
w domu nie wiedział, kiedy tato wróci pijany z pracy i będą
krzyki. Czasami były trzy miesiące spokoju, a czasami burza
trwała nawet przez dziesięć dni. W seminarium zaś wszystko
było jak w wojsku, zaplanowane co do minuty. Pobudka
o piątej trzydzieści, od szóstej do siódmej trzydzieści
modlitwy, potem trzydzieści minut na śniadanie, od ósmej
do trzynastej zajęcia, potem obiad, czas na spacer. Na spacer
można było wychodzić tylko parami. Od piętnastej trzydzieści
czas na naukę, o osiemnastej kolacja, o dwudziestej wieczorne
nabożeństwo, cisza nocna i spoczynek. Oprócz tego księża
prefekci jak żandarmeria w wojsku patrolowali dzień i noc
całe seminarium, pilnując, czy klerycy stosują się do zasad
seminaryjnych. Krystian czuł się tam bezpiecznie. Znał
zasady, wystarczyło ich przestrzegać, żeby było dobrze. Było
zupełnie odwrotnie niż w czasach jego dzieciństwa, kiedy
pijanego ojca nie obowiązywały żadne zasady. Przełożeni
bardzo go lubili, bo zawsze, kiedy ktoś go pytał, jak się
czuje, to mówił: „Wszystko dobrze”. Nikt nie podejrzewał,
że za tymi słowami kryje się poraniony człowiek.
Pierwsze zawirowanie i lęk przyszły dopiero po sześciu latach.
W przeddzień wyjazdu na praktyki duszpasterskie w parafii.
Miał spędzić tam następne kilka miesięcy jako ktoś w stylu
praktykanta, obserwując innych księży i ucząc się życia
na parafii. Krystian zaczął się bardzo niepokoić. Bał się
opuścić bezpieczne seminarium. W tych dniach wyjątkowo
często odwiedzał swojego promotora i długo rozmawiali.
Krystian zawsze drążył jeden temat:
– Boję się praktyk, wie ksiądz?
– Dlaczego?
– O wiele lepiej czuję się w bibliotece niż w klasie. Boję się
prowadzić lekcje, głosić kazania. Najlepiej czuję się sam
w bibliotece.
– Przecież po to zdobywamy wiedzę, żeby się nią dzielić.
Krystian tu się trochę skrzywił. Zdawał sobie sprawę, że ma
ogromną wiedzę, ale zauważył też, że nikogo za bardzo nie
interesuje to, co on wie.
– Jesteś świetnie przygotowany, poradzisz sobie – mówił
promotor.
– Tak ksiądz myśli?
– Tak, nie martw się. Jak tylko wprowadzisz się na swoją
pierwszą parafię jako wikary, zacznę chodzić do biskupa
w twojej sprawie. Żebyś jak najszybciej poszedł na studia,
a nie marnował się na jakiejś wsi. Zostało mi do emerytury
dziesięć lat i chciałbym, żebyś był w przyszłości moim
następcą. Nie spotkałem jeszcze równie zdolnego
i pracowitego kleryka.
– Serio?
– Tak, tak, tylko wytrzymaj ten rok. Biskup ma u mnie dług
i myślę, że się szybko zgodzi. Nic się nie bój. Kościół nie
może zmarnować twoich talentów.
– Naprawdę ksiądz tak myśli?
– Tak. Naprawdę. I myślę, że możesz mi już mówić
po imieniu. Jestem Andrzej. – I jego promotor się uśmiechnął.
– Zaproponowałbym ci brudzia, ale z tego, co wiem, nie
pijesz.
– Nie, nie piję. Dziękuję, Andrzeju.
Rozstali się, a ta rozmowa była później dla Krystiana otuchą
podczas trudnych miesięcy na parafii. Na szczęście jakoś
przetrwał ten czas. Zachował kamienną twarz i nikt nawet nie
zauważył, jaki jest spięty. Jego kłopoty podczas katechezy
i w kontaktach z młodzieżą zrzucono na karb ogólnego braku
doświadczenia.
Potem zaś przyszły nowe, wspaniałe wydarzenia. Przyjął
święcenia kapłańskie. Odbył prymicje. Odprawił swoją
pierwszą mszę, a potem bawił się świetnie podczas spotkania
rodzinnego, które wydano na jego cześć. Następne tygodnie
były dla niego niczym miesiąc miodowy. Wszystko się
udawało. Gdzie pojechał, ludzie wciskali mu pieniądze.
Do tego doszły jeszcze kościelne śluby jego sióstr, które miał
radość błogosławić. To wszystko uczyniło go naprawdę
szczęśliwym człowiekiem.
Jednak życie parafialne od września szybko sprowadziło go
na ziemię. Okazało się, że tak jak się obawiał, kazali mu uczyć
w szkole podstawowej. Marzyło mu się wykładanie
poważnych przedmiotów, a tutaj musiał uczyć dzieciarnię
przykazań. Bardzo źle się tam czuł.
Nikomu się nie przyznał, że bardzo źle się czuje w szkole
podstawowej i że w ogóle nie potrafi znaleźć wspólnego
języka z młodzieżą. Ale za to podczas rozmów przy stole
na plebanii nie ukrywał przed proboszczem i innymi
wikariuszami, że traktuje parafię jak zło konieczne i że chce
jak najszybciej iść na studia. Chwalił się, że dzięki wsparciu
księdza profesora Andrzeja szybko trafi na studia. Od razu
przy tym zaznaczał, że nie chce iść na studia do Lublina, bo on
nie po to się sześć lat włoskiego uczył, żeby teraz w Polsce
studiować.
W normalnym życiu ambicje naukowe nie są tym, co trzeba
ukrywać. Jednak wśród jego kolegów z miejsca wzbudziły
niechęć i zazdrość. Wszyscy też zdawali sobie sprawę, że on
naprawdę na te studia pójdzie, bo biskup każdego roku
konsultował z księdzem profesorem Andrzejem, komu
zaproponować studia doktoranckie.
Z tej niechęci pojawiło się jeszcze jedno przezwisko.
„Studencik”. Krystian nawet nie wiedział, jak to się stało, ale
już w listopadzie dzieci w szkole tak o nim mówiły. Kiedy
miał naprawdę złe samopoczucie, wtedy dzwonił do Andrzeja
i o wszystkim mu opowiadał. Ten wspierał go i obiecywał,
że jeszcze trochę. Już rozmawiał z biskupem. Niech się
Krystian nie martwi.
Zwykle w marcu, a najpóźniej z początkiem kwietnia,
zaczynają się podchody w sprawie lepszych stanowisk
w diecezji. Zmiany personalne ogłasza się zwykle w czerwcu.
Jednak ta układanka trwa długo i zaczyna się od ustalenia, kto
dostanie najciekawsze propozycje. Starsi celują w intratne
probostwa, młodsi w studia. Każda diecezja ma ograniczoną
liczbę księży, którym może sponsorować studia doktoranckie.
Te studia są furtką do niezależności finansowej, wyrwania się
spod kurateli proboszcza i uwolnienia od parafialnych
obowiązków. Nie dziwi to, że studia są marzeniem wielu
młodych księży. Szczególnie te zagraniczne.
Krystian cały marzec i kwiecień przesiedział jak na szpilkach.
Czekał na telefon z kurii. Na zaproszenie na rozmowę,
podczas której zostaną mu oficjalnie zaproponowane studia
doktoranckie. Te dwa miesiące były dla niego straszne.
Zwłaszcza że z końcem kwietnia dowiedział się nieoficjalnie,
że dwa wolne miejsca na KUL-u, jakie przypadały na jego
diecezję, zostały już rozdane. Zaszczyceni tym przywilejem
młodzi księża z radością ogłosili wszystkim, że byli już
w kurii i że zaczną studia od października.
Z końcem kwietnia zadzwonił do niego jego przyjaciel
Andrzej. Zaczął od razu mówić na temat:
– Cześć, Krystian. No, powiem prosto z mostu.
– Nie pójdę na studia?
– Pójdziesz, ale za rok.
– A czemu nie w tym? – Krystian aż zaklął w duchu. Miał
dość tej parafii. I szkoły podstawowej, gdzie uczył. I kolegów,
którzy drwili z jego zainteresowań naukowych.
– W tym roku mógłbyś pójść tylko do Lublina. Ale co to
za studia? Cierpliwości, cierpliwości.
Chociaż Andrzej mówił to wszystko lekkim, żartobliwym
tonem i wielokrotnie zapewniał, że nie musi się martwić,
że jest zbyt rozgarnięty, żeby marnował się na parafii, to
jednak Krystian, kiedy się dowiedział, że na studia na pewno
w tym roku nie pójdzie, poczuł wzbierającą złość. Poczuł,
że purpurowieje. Zrobiło mu się gorąco i przez chwilę miał
ochotę się rozpłakać. Nie docierały do niego słowa Andrzeja.
Liczyło się tylko to, że będzie musiał dalej siedzieć na parafii.
Po tej rozmowie Krystian się nawet obraził na Andrzeja
i przez miesiąc do niego nie dzwonił, nie odwiedzał go,
aż w końcu stary profesor sam zaprosił niedawnego studenta
do siebie. Wreszcie wyjawił Krystianowi, dlaczego nie
naciskał biskupa, żeby jego protegowany mógł w tym roku
pójść na studia.
– Mój kolega z Mediolanu załatwił mi jeden indeks. Dla
naszej diecezji. Nie dał rady tego zrobić na ten rok.
Oczywiście domyślasz się, kto dostanie ten indeks?
Andrzej się uśmiechnął.
– Tylko nikomu ani słowa.
Drugi rok na parafii był ciężki. Gorszy niż pierwszy. Krystian
za radą Andrzeja przestał się chwalić, że pójdzie na studia.
Starał się przykładać do lekcji w podstawówce, chociaż tej
pracy nienawidził. Jednak sympatii na plebanii ani w parafii
nie zyskał. Siedział tylko cicho i czekał na indeks
z Mediolanu. Tak jak mu podczas jednej z rozmów doradził
Andrzej. Wyglądało to dobrze. W lutym odbył rozmowę
kwalifikacyjną w Mediolanie. Chociaż zrobił to
w tajemnicy, to jednak ktoś się dowiedział, że był podczas
ferii zimowych we Włoszech i ponoć złożył podanie
o przyjęcie na studia doktoranckie w Mediolanie. Krystian
ledwo wrócił z zagranicy, a już w diecezji wszyscy mówili,
że ten cały „Kupny” za plecami kurii i biskupa załatwia sobie
studia w Mediolanie. Co bardziej złośliwi nawet pytali:
„A dekret na studia też sobie sam wypisze?”. Nawet jego
proboszcz nie wytrzymał i spytał go w rozmowie w cztery
oczy:
– Od kiedy to młodzi księża sami sobie organizują studia
za granicą. I to jeszcze za plecami biskupa. Nie słyszał ksiądz
o posłuszeństwie i obowiązku rezydencji?
– Biskup wie – odpowiedział Krystian.
– To ciekawe, bo pytałem biskupa i on był równie zaskoczony
jak ja, kiedy się dowiedziałem, że ksiądz był na feriach
w Mediolanie ubiegać się o indeks na tamtejszym
uniwersytecie.
– Dobrze ksiądz wie, że nasz biskup to stary człowiek.
I czasami się gubi. I może być proboszcz pewien, że bez
zgody biskupa tam nie pojadę. – Krystian uciął rozmowę
i poszedł do siebie.
Jeśli przez ostatnie kilka miesięcy było o Krystianie cicho, to
teraz znowu w całej diecezji było głośno o „Studenciku”,
który nie umie zapanować nad dziećmi pierwszokomunijnymi,
a za plecami biskupa leci do Mediolanu i składa podanie
na tamtejszym uniwersytecie.
Kiedy Krystian opowiedział o tym Andrzejowi, ten mu tylko
powiedział:
– Jak będziesz w Mediolanie, to się będziesz śmiał z tych
głupich plotek. A jak stamtąd wrócisz, to będziesz miał szanse
na biskupa. Więc się nie martw. Tylko nie rób żadnych
problemów.
Marzec minął spokojnie. Ale zaraz na początku kwietnia
zdarzyła się tragedia.
Do jego pokoju wpadł kolega wikary. Krystian się zdziwił, ten
człowiek go nie lubił i nigdy nie odwiedzał. Czasami nawet się
do niego pogardliwie zwracał per „Kupny”, a przy stole często
w jego towarzystwie chełpił się swoimi słabymi ocenami
i tym, że zdarzało mu się ściągać na egzaminach z teologii.
– Słyszałeś?
– Co się stało? – zapytał Krystian.
A jego kolega z nieukrywaną satysfakcją powiedział:
– Ksiądz profesor Andrzej umarł dzisiaj w nocy. Ponoć miał
zawał.
Krystiana aż zmroziło, jak to usłyszał.
– Naprawdę?
– Tak.
I wyszedł. Zostawił Krystiana samego z tą informacją.
To było druzgocące doświadczenie. Krystian się rozpłakał.
Umarł jedyny człowiek, który mógł się za nim wstawić. Przez
chwilę czuł się tak, jakby drugi raz stracił ojca. Ale kiedy
minął pierwszy szok, uświadomił sobie, że to Andrzej załatwił
mu indeks w Mediolanie. To Andrzej miał mu zapewnić zgodę
biskupa na ten wyjazd. Nagle poczuł przerażenie. Co, jeśli
kuria zablokuje jego studia?
Następne dni minęły mu jak na autopilocie. Wziął L4, żeby
nie chodzić do szkoły. Nie schodził na posiłki. Siedział
w swoim pokoju i trząsł się ze strachu, że nigdy nie pójdzie
na studia i już zawsze będzie zwyczajnym, marnym
wikariuszem. Pojechał na pogrzeb Andrzeja. Wszystko
pamiętał jak przez mgłę.
Ale inni widzieli lepiej. I wiele osób zauważyło, że na stypie
podszedł do kanclerza, bo do biskupa się wstydził, i zapytał:
– A co z moimi studiami w Mediolanie? Ksiądz kanclerz coś
wie?
Kanclerz mu wtedy nie odpowiedział. Spojrzał na niego
z pogardą, a potem z satysfakcją opowiadał w kurii, jak jakiś
wikary na pogrzebie profesora przyszedł żebrać o studia.
Kanclerz miał ostry język i zawsze kończył tę historię
słowami:
„Jakby to nie była stypa, tobym go wyśmiał”.
Ta historyjka, zresztą jak wszystko, co się w kurii mówi,
poszła w eter. W ciągu paru dni wszyscy, którzy znali
Krystiana z seminarium, usłyszeli, że ten bezczelnie
wykorzystuje czyjś pogrzeb, żeby się reklamować i pchać
na studia. A przecież nie on jeden w tej diecezji marzył
o doktoracie.
Przez następne dwa miesiące, aż do dekretów, mówiło się,
że „Studencik” na żadne studia nie pójdzie. Umarł jego
protektor, a na Mediolan ponoć ostrzyli sobie zęby inni młodzi
księża, lepiej ustawieni.
Te dwa miesiące były dla Krystiana prawdziwym horrorem.
Prześladowały go czarne myśli. Z nikim nie rozmawiał. Był
przekonany, że utknie w Polsce na jakiejś wsi do końca życia.
Do tego stał się znowu pośmiewiskiem. Z tego wszystkiego
raz nawet zdarzyło mu się wypić samemu pół litra wódki. Był
zszokowany. Nigdy wcześniej nie sięgał po alkohol, więc
kompletnie nie rozumiał, jak do tego doszło.
W maju stał się jednak cud. Zadzwonił do niego kanclerz i bez
żadnych wyjaśnień poinformował go, żeby nie planował nic
na wakacje, bo od 1 lipca czeka go dwumiesięczny kurs
włoskiego w Mediolanie i że w semestrze zimowym
rozpocznie tam studia. Kiedy minęła pierwsza euforia,
Krystian uświadomił sobie, że kanclerz musiał to wiedzieć
od dawna, ale widać postanowił go ukarać za jego ambicję.

Ale Mediolan był tego wart. Spędził tam siedem


pięknych lat. Po trzech latach, korzystając ze zmiany
biskupa w swojej diecezji, zmienił specjalizację. I zaczął
pisać doktorat na inny temat. Przesiadywał jednak nie
tylko na uniwersytecie. Od samego początku mieszkał
na włoskiej plebanii i pomagał we włoskiej parafii. Tam
było zupełnie inaczej niż w Polsce. Szybko stał się
szanowanym i lubianym księdzem. Zyskał nawet
przezwisko „Padre espresso”. Zasłużył sobie na to
zwyczajem, który wprowadził w parafii. W każdy
czwartek rano puszczał podczas porannej mszy
koszyczek, którego zawartość była przeznaczana zaraz
potem na espresso. Wszyscy uczestnicy mszy, czasem
pięć osób, a czasem nawet dwadzieścia, szli potem
po mszy do pobliskiej kawiarni na pyszne espresso.
Z czasem zawiązała się z tego sympatyczna grupka. Dla
ubarwienia tych spotkań Cristiano, jak go tam nazywano,
zaczął najpierw dla zabawy, a później już z prawdziwej
pasji układać włoskie rymowanki. Starał się zawsze
przygotować dwa lub trzy wiersze na czwartkowy
poranek. Z tego się potem nawet zrobiła mała książka,
którą wydał własnym sumptem.

Krystian nie utrzymywał bliskich relacji z polskimi księżmi.


Ale informacja o tym, że wydał tomik włoskich wierszy,
dotarła do Polski. A po jakimś czasie ktoś z kurialistów
podczas pobytu we Włoszech zadbał o to, żeby zdobyć jeden
egzemplarz. Zrobił to po to, żeby pokazać nowemu biskupowi,
czym zajmuje się jeden z jego studentów we Włoszech, no
i oczywiście, żeby się pośmiać. Wiersze Krystiana nie były
dobre, w większości to swobodne tłumaczenia polskich
poetów. Ktoś później skopiował niektóre strony tych wierszy,
przetłumaczył i sporo zazdrosnych kolegów Krystiana miało
z tego ubaw.
Niestety, po ośmiu latach studiowania, kiedy – jak oceniał –
zostały mu dwa lata do ukończenia doktoratu, zadzwonił jego
nowy biskup. To był już trzeci telefon szefa w ostatnich
miesiącach. Jego komunikat był krótki:
– Jeśli nie złożysz doktoratu do czerwca w dziekanacie,
odwołuję cię ze studiów i wracasz jako wikary do diecezji.
– Ale, księże biskupie, sam ksiądz biskup wie, jak trudno
napisać doktorat.
– Ja swój napisałem w cztery lata, a ty już tam jesteś osiem.
– Chciałem więcej pomagać na włoskiej parafii, gdzie
mieszkam.
– To świetnie się składa, bo u nas już też powoli brakuje
księży i mam nieobsadzone parafie.
– Księże biskupie, ale ja nie zdążę.
– To możesz się pakować i wracać. Dzwoniłem do twojego
promotora. Dowiedziałem się, że zamiast zajmować się nauką,
piszesz jakieś wiersze.
– Ksiądz Twardowski też pisał wiersze.
– Nie jesteś księdzem Twardowskim. Jeśli nie złożysz
doktoratu do czerwca w dziekanacie, od września jesteś znowu
wikarym, rozumiemy się?
– Tak.
– Powodzenia!
Krystian nie zdążył. Po telefonie biskupa się załamał. Spalił
swoje wiersze. Skończyły się poranne espresso w kawiarni.
Pokłócił się z promotorem. I po raz drugi w życiu się upił.
Zamknął się w pokoju i pił trzy dni. Wszyscy myśleli,
że gdzieś wyjechał, a on pił trzy dni. Potem się wyspał, umył,
spakował i wrócił do diecezji.
Od września był znów wikarym. I stał się pośmiewiskiem
całej diecezji. „Kupny” wrócił ze studiów bez doktoratu, za to
napisał tomik wierszy, które po przetłumaczeniu na polski
okazały się swobodnymi tłumaczeniami Mickiewicza
i Słowackiego. Krystian z bólem dowiedział się, że ktoś
przetłumaczył i skserował jego wiersze, a te rozeszły się
po diecezji. Oczywiście czytano je po to, żeby z niego drwić.
Jeżeli ktoś miał wątpliwości co do zasadności decyzji
biskupa, to Krystian poeta udowodnił wszystkim, że biskup
podjął właściwą decyzję.
Był trudnym wikarym. W szkole z pięciu miesięcy
przepracował dwa, resztę czasu był na zwolnieniu lekarskim.
Na plebanii prowokował konflikty. Z proboszczem, wikarymi
i parafianami wdawał się w kłótnie. Na dodatek z tej złości
spędził całe ferie zimowe, które miał zresztą wolne, siedząc
i pijąc w wynajętym pokoju w Krakowie.
Po pół roku, które miało wdrożyć Krystiana w funkcjonowanie
Kościoła w Polsce, po siedmioletniej przerwie biskup zrobił
z niego proboszcza. Wybrał jakąś maleńką parafijkę. Ludzie
ciepło go przyjęli, bo przez lata to raczej oni się opiekowali
wiecznie schorowanym, starym proboszczem. Ucieszyli się
więc, kiedy biskup skierował do nich młodego księdza, który
był tuż przed czterdziestką. Tymczasem w diecezji z tej okazji
zapanowała jeszcze większa wesołość. „Studencik”, poeta,
facet z naukowymi aspiracjami i wreszcie „Padre espresso”,
został proboszczem pegeeru. Jego upadek i niepowodzenie
wywołały powszechne zadowolenie wśród księży. Nikt mu nie
współczuł. Wszyscy pamiętali, jak się pchał do Mediolanu, jak
się wywyższał, jak ostentacyjnie zerwał kontakt z diecezją, jak
udawał włoskiego księdza podczas urlopów w Polsce.
Tylko czasami przyjeżdżała do niego jego zmartwiona
rodzina. Wygłaszał wtedy długie, pełne żalu przemowy.
Zresztą opowiadał to każdemu, kto chciał słuchać. Że w kurii
rządzą geje, tak, prawdziwe homoseksualne lobby, taka
dusząca Kościół ośmiornica, że biskup jest do niczego, że tak
dalej być nie może.
Nawet jeśli Krystian chciał dobrze, to już nie potrafił. Za wiele
frustracji w nim było. Zbyt wiele upokorzeń przeżył. Szybko
dał odczuć ludziom w swojej nowej parafii, że ich nie lubi
i że bycie proboszczem w ich wiosce traktuje jak osobistą
klęskę. Parafianie bardzo szybko zatęsknili za poprzednim
proboszczem, który może i był ciągle chory, niewiele umiał
zrobić, ale był też bardzo pokornym i dobrym człowiekiem.
Po pół roku na tej zsyłce, jak Krystian nazywał swoją parafię,
zaczął pić. W miarę jak pozwalał sobie na coraz ostrzejsze
słowa z ambony, jak na plebanii pękały kolejne butelki wódki,
ludziom kończyła się cierpliwość. Zaczęli jeździć do kurii i się
skarżyć. W końcu pojechała tam cała rada parafialna, z którą
Krystian wszedł w otwarty konflikt. Czarę goryczy przelał
filmik spod wiejskiego sklepu. Ktoś nagrał, jak Krystian
podjeżdża, wychodzi z auta, zataczając się, a później
z dwiema butelkami wódki odjeżdża w stronę plebanii.
Niebawem biskup odwołał go w trybie pilnym i wyznaczył mu
miejsce w domu profesorskim. Pewnie chciał dobrze, ale to
chyba Krystiana ostatecznie załamało. Przecież on całe życie
marzył, żeby mieszkać w tym domu jako pełnoprawny
profesor, wykładowca, szanowany ksiądz. A tymczasem trafił
tam chyba po to, żeby stać się kolejny raz pośmiewiskiem dla
wszystkich. Tym razem dla profesorów, którzy gdy go
mijali, to za bardzo nie wiedzieli, co powiedzieć, więc mówili
mu tylko grzecznie: „Szczęść Boże”. Dostał jakiś pokoik
na poddaszu.
Ani razu nie zszedł na wspólne śniadanie albo obiad. Msze
odprawiał w swoim pokoju. Z nikim nie rozmawiał. Tylko
z matką, która do niego dzwoniła. Mówił jej, że wszystko
będzie dobrze. Jakoś sobie poradzi. Przecież to nie koniec
świata. Ona nie pomyślała, że coś się może stać, Krystian
zawsze tak mówił, a przez te ostatnie lata, kiedy był
we Włoszech, mało ze sobą rozmawiali. Może przez to,
że miała dużo wnuków? A może po prostu Krystian nie chciał
wracać myślami do przeszłości? Trudno powiedzieć.
Niestety, na tym „wszystko dobrze” się skończyło. Nikogo nie
poprosił o pomoc. Nikt go nie wsparł. Nikt nic nie zauważył.
Po dwóch tygodniach, w czasie których nie odezwał się
do nikogo słowem, Krystian powiesił się w swoim pokoju.
VI

NAGRODA ZA TRZYDZIEŚCI LAT


KAPŁAŃSTWA

Henryk do samego końca nie wierzył, że go tak


upokorzą. Tak, wiedział, że o nim w kurii mówią. Dużo
i często. Ponoć wszyscy tam wiedzieli od dawna, że ma
długi. Ale tylko nieoficjalnie. Oficjalnie uchodził
za gorliwego kapłana. Henryk rzeczywiście z dumą mógł
patrzeć na swoje życie kapłańskie przeżyte w celibacie
i gorliwości. Jedyne, z czym sobie nie do końca radził, to
były pieniądze. Ale to chyba powinna być zaleta
w naśladowaniu Chrystusa, a nie wada. Tak sobie myślał.
Długo był przekonany, że biskup go nie ruszy. Każdy
może mieć pecha z pieniędzmi, powtarzał sobie.
Za długi? Karne przeniesienie? I to jego? Który był
zawsze tak gorliwy i oddany? To niemożliwe.

Jednak stało się. Pewnego dnia Henryk w wieku pięćdziesięciu


siedmiu lat został odwołany z dużej miejskiej parafii i wysłany
na przymusową emeryturę. Nikt nie podał przyczyny.
Zaangażowani parafianie dopiero pół roku później się
dowiedzieli, dlaczego zabrano im ich księdza. Nowy
proboszcz nieopatrznie opublikował sprawozdanie finansowe,
w którym znalazła się informacja, że parafia ma prawie milion
złotych długu. Napisał, że to w związku z nietrafioną
inwestycją remontową. Wtedy każdy już dodał sobie dwa
do dwóch i zrozumiał, dlaczego ich proboszcz musiał zniknąć.
Jednakże kiedy Henryka zabierali, biskup ani nikt w kurii nie
wyjaśnił parafianom – ani w ogóle nikomu – dlaczego tego
ludzkiego księdza odwołują z parafii i robią rezydentem, czyli
nikim, na drugim końcu województwa.
Kuria kazała Henrykowi się spakować i tyle. Jego odejście
z parafii ogłoszono w połowie sierpnia, nagle. Oficjalnie
podano informację, że to stan zdrowia uniemożliwia mu dalsze
prowadzenie parafii. Ledwo zdążył odprawić jeszcze swoją
mszę pożegnalną, na której zresztą nic nie umiał powiedzieć
ze wzruszenia i żalu. Pytany zaś prywatnie nic nie mówił.
Dopiero później wyszło, że dostał z kurii zakaz komentowania
decyzji biskupa.
A przecież to był dobry ksiądz. Co roku w parafii odbywało
się kilka cichych ślubów – owoc kolędy proboszcza i rozmów
z małżonkami o ich sytuacji rodzinnej. Jednego ślubu Henryk
nawet udzielił, wiążąc ze sobą dwoje osiemdziesięcioletnich
ludzi. Zaraz potem udzielił namaszczenia umierającemu panu
młodemu i komunii. Drugiej po jego Pierwszej Komunii. Była
przy tym najbliższa rodzina. Synowie pana młodego płakali
ze wzruszenia. Ludzie lubili posyłać dzieci do Pierwszej
Komunii w tej parafii. I jeszcze jedno – ten facet, Henryk,
krzywo patrzył na pieniądze. Nie lubił ich. I zawsze jak ktoś
mu po ślubie albo pogrzebie przyniósł kopertę, zaglądał
do niej i często oddawał część ofiary, mówiąc, że to za dużo.
W kurii nikt nie chciał wysłuchać naprędce skleconej delegacji
w obronie Henryka. Zresztą biskup i tak był na wakacjach,
więc ludzie odbili się od drzwi.
Kiedy ci sami ludzie przyszli do proboszcza poskarżyć się, jak
ich potraktowano w kurii, i prosić, żeby się nie poddawał,
żeby walczył, bo jest wspaniałym proboszczem, tylko cicho
powiedział:
– Ślubowałem posłuszeństwo.
Kiedy pół roku później niefortunna gazetka ze stanem
finansowym parafii ujrzała światło dzienne, dla
zaangażowanych parafian był to szok. Szokiem było to
brutalne przeniesienie dobrego i gorliwego księdza na jakąś
zsyłkę tylko z powodu pieniędzy. Po tym nieszczęsnym
artykule z ich gazetki wielu parafian nabrało nieprzyjemnego
i mocnego przekonania, że w Kościele to jednak rządzi
pieniądz, a nie Bóg.
Kiedy do ludzi doszło, co i dlaczego się stało z ich
proboszczem, było już za późno. Henryk zniknął i od pół roku
mieszkał w innym mieście. Miał tam tylko odprawiać
pogrzeby, spowiadać, mieć msze i najlepiej, żeby się
biskupowi na oczy nie pokazywał.
To prawda, że ludzie byli zszokowani. Jednak największy szok
przeżył Henryk. Do momentu, kiedy wręczono mu dekret
o przeniesieniu, nie wierzył, że będzie tak źle. Uważał,
że jakoś mu pomogą. Odratują. A oni za te długi go skreślili.
Zrozumiał wtedy, że dla kurii najgorszy ksiądz to ksiądz
dłużnik. I tak dla Henryka życie zamieniło się w dramat.
Został zdegradowany i z szanowanego księdza stał się nikim.
Rezydentem do i od niczego. W jego nowej parafii otoczyła go
aura niedotykalności. To był drugi cios. Bo ludzie w tej
miejscowości szybko sami sobie wyjaśnili, dlaczego Henryk
został księdzem rezydentem w ich parafii. Jedni mówili, że pił,
inni, że ma dziecko, a jeszcze inni, że pewnie jeszcze coś
gorszego. Nikt nie pomyślał nawet, że to za długi. I nikt nie
wierzył, że to z powodów zdrowotnych. Raz nawet usłyszał,
jak do jakiegoś chłopca, który wchodził do zakrystii, jego
matka zawołała z dworu:
– Tylko uważaj na tego starego księdza!
Henryk, chociaż miał pięćdziesiąt siedem lat, płakał, kiedy się
pakował. I na nowej parafii też często płakał. Szczególnie
nocami, bo zaczął cierpieć na bezsenność.

Podczas tych bezsennych nocy Henryk często wspominał,


od czego zaczęły się jego problemy. Wszystko
zapoczątkował przed pięciu laty dziwny guzek, który
pojawił się obok sutka. Zmiany nowotworowe. Kiedy to
usłyszał, poczuł się tak, jakby właśnie odczytano mu
wyrok śmierci. Odwiedził wtedy znajomego proboszcza.
Z Arkiem znali się od zawsze. Kiedyś często razem pili,
później, gdy zdrowie i ochota na alkohol już były nie te,
wciąż starali się przyjaźnić. Chociaż w ciągu roku mieli
okazję się spotkać ledwie pięć albo sześć razy. Henryk
wtedy po niespokojnej nocy zebrał się, pojechał do Arka
i na pytanie: „Co słychać?”, szczerze wyznał:

– Arek, mam raka.


– Jakiego? – To było pierwsze, życiowe pytanie jego
znajomego.
– Jakiś guzek mi wyrósł obok sutka. To rak.
– Ale ja się pytam: złośliwy czy nie?
– Jeszcze nie wiadomo.
– To może wyżyjesz, no nie? – Arek się uśmiechnął, ten
uśmiech dodał Henrykowi siły.
– Chyba muszę iść do biskupa i mu o tym powiedzieć. Lekarz
zalecił mi prowadzenie nieobciążającego trybu życia.
– Czekaj, czekaj. Zwariowałeś?
– Czemu? On jest moim szefem.
– No i co? Wiesz, jaki on jest. Nie słyszałem, żeby nasz biskup
komuś pomógł. Ten facet jest jak słoń w składzie porcelany.
– Tak, wiem, ale co mam zrobić?
– Nie mów nic biskupowi i spróbuj spokojnie się leczyć.
Inaczej zaraz cię zabierze z parafii.
– Będę mógł wtedy odpocząć.
– Tylko że nie będziesz miał wtedy dla kogo walczyć
o zdrowie i żyć.
– Masz rację. Nie chciałbym opuszczać mojej wspólnoty.
Może to zabrzmi banalnie albo niewiarygodnie, ale następny
rok Henryk spędził, jeżdżąc po szpitalach, walcząc o zdrowie
i… ukrywając to przed wszystkimi. Nie powiedział nikomu.
Nawet bratu. Tylko proboszcz Arek wiedział. Faktycznie,
Henryk schudł, osiwiał i postarzał się przez ten rok. Ale nikt
w całej diecezji i parafii, nikt z jego rodziny nawet nie
domyślał się, że Henryk ma raka, że każdego dnia drży, czy
operacja, czy leczenie przyniosą skutek, czy to będzie
nowotwór złośliwy, czy nie.
Ta trzymana w sekrecie choroba była dla niego potwornie
stresująca. Najgorsze było to, że poza Arkiem nie bardzo miał
komu opowiadać o swoich obawach, troskach i zwycięstwach.
Właściwie nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego,
dlaczego jest taki skryty. Dlaczego z nikim nie rozmawia
o tym, co czuje. Kiedy dowiedział się o chorobie, długo się
zastanawiał, komu o tym powiedzieć. Przypomniała mu się
jedna rozmowa w szkole, w której zaczynał nauczanie religii.
Wtedy właśnie zatrudniał się jako katecheta. Podczas
rozmowy wstępnej w nowej pracy trzeba podać numer
telefonu bliskiej osoby, którą pracodawca mógłby
poinformować w razie wypadku. Przy podpisywaniu umowy
zapytano Henryka o taki właśnie numer. On w pierwszej
chwili chciał podać swój numer domowy. Dotąd tak robił, ale
nagle go coś olśniło, uderzyło. Ma przecież trzydzieści pięć
lat. Jego rodzice są schorowani, brat ma swoje życie. No i jak
tu wszędzie podawać numer telefonu mamy? Bez sensu. Podał
więc numer stacjonarny w parafii, gdzie mieszkał.
– W razie wypadku proszę poinformować mojego proboszcza.
Jednak kiedy sam został proboszczem, zorientował się,
że podawanie numeru swojej plebanii jako kontaktu
alarmowego jest, delikatnie mówiąc, bez sensu. Więc
z początku proboszczowania podawał numer telefonu
proboszcza z sąsiedniej parafii. Kiedy przestał uczyć w szkole,
zapomniał, że ma problem z bliskimi. W sensie, że nie ma
wokół siebie nikogo bliskiego. Zauważył to dopiero
po diagnozie, kiedy się okazało, że nie ma nikogo, komu
mógłby powiedzieć o swojej chorobie.

Kilka tygodni później Henryk znowu odwiedził Arka.


Zupełnie nie radził sobie ze stresem. Bał się.

– Jak się czujesz? – zapytał Arek.


– Boję się. Nie umiem rozproszyć myśli, wciąć myślę
o śmierci i czuję się źle z tym, że nikomu o tym nie
powiedziałem.
– Takie nasze życie, ksiądz musi sobie ze wszystkim radzić
sam. Ale spokojna głowa, znam jeden sposób.
– Jaki? Chyba nie kobiety? – Henryk aż zadrżał, bo od matury
nie przytulał żadnej kobiety, czasem mu tego brakowało. Jego
ciału też, a lekarz coś wygadywał, że czasami taka
wstrzemięźliwość wywołuje raka…
– Na kobiety jesteśmy już za starzy. Ale jest coś lepszego.
– Co?
Wtedy Arek z uśmiechem wyjaśnił:
– Bóg dał nam hazard.
Henryk później nieraz z rozrzewnieniem wspominał swój
pierwszy wyjazd do kasyna. Chociaż wziął ze sobą ledwie
dwieście złotych, wygrał ponad tysiąc. I faktycznie: ta radość
i podniecenie, które ogarnęły go w kasynie, skutecznie
pozwoliły zapomnieć o raku i śmierci.
– To właśnie emocje są najcenniejsze w tej zabawie –
tłumaczył mu Arek, który przegrał tamtego wieczoru ponad
tysiąc złotych. Właśnie wracali do domu.
– Długo już grasz?
– Pięć lat.
– Dużo wygrałeś?
– Nie liczę, ale jestem jakieś dwadzieścia tysięcy złotych
do tyłu.
Oczywiście Henryk wtedy nie wiedział jeszcze, że Arek,
podobnie jak każdy hazardzista, kłamie, kiedy mówi o swoich
porażkach. Z czasem dopiero nauczył się kłamać.
W rzeczywistości Arek był już wtedy jakieś sześćdziesiąt
tysięcy w plecy.
– Skąd bierzesz pieniądze?
– Gram parafialnymi. – Arek się uśmiechnął. – Traktuję to
jako inwestycję w parafię. Jeśli kiedyś wygram, wszystko
wyremontuję.
– Naprawdę?
– Tak, i jeszcze jedno. Gdyby nie hazard, gdybym czasem
po prostu nie przegrał trochę pieniędzy, nie byłbym ludzkim
i dobrym księdzem. Serio. Hazard i modlitwa czynią mnie
lepszym człowiekiem.
Henryk zgodził się z tym. Wiedział, że jego kolega Arek jest
bardzo lubianym proboszczem, a ludzie patrzą na jego nałóg
przez palce. Wszyscy wiedzieli, że z niego niezły karciarz.
Jednak Arek sprawiał raczej wrażenie człowieka, któremu los
sprzyja. Był świetnym pokerzystą. I nie raz, nie dwa sporo
wygrał od swoich kolegów księży. Potwierdzał to podczas
partyjek z parafianami, ale wtedy grali o drobne pieniądze, lub
o jakieś przysługi. Raz Arek ograł kilku parafian tak potężnie,
że potem przez pół roku musieli na zmianę czytać podczas
niedzielnej mszy.
Jak dotąd największym zwycięstwem Arka było ogranie
sąsiedniego proboszcza i zdobycie jego uzbieranych na remont
dachu pieniędzy. Wygrał wtedy prawie czterdzieści tysięcy
złotych przeznaczonych przecież na cele parafialne. To
zwycięstwo przyniosło mu sporo sławy w jego parafii, plotki
o tym prędko się rozeszły. Dostał od wiernych spory kredyt
zaufania.
Gdy wracali skądś i rozmawiali, Arek zrobił Henrykowi
wykład w samochodzie:
– Ile przegrałeś?
– Dwa tysiące – odparł smutno Henryk.
– Nie szkodzi. Nie ma w tym nic złego.
– Żal mi tych pieniędzy.
– Właśnie, ale za to zapomniałeś o raku. I o to chodzi. – Arek
jak zawsze się uśmiechnął. – Powiem ci teraz o jednej
zasadzie dotyczącej hazardu.
– Jakiej?
– Z hazardem jest jak z twoją chorobą. Nikt nie może się
dowiedzieć, bo będą kłopoty. Można przegrywać, można grać,
tylko trzeba uważać.
– Jak to robisz?
– Inwestuję w grę jakieś pięć procent pieniędzy, które
otrzymuję na parafię. Jak je przegram, nic się nie stanie.
Zgubią się w kosztach.
– A czemu tak z tym trzeba uważać?
– Kuria nie lubi długów. Nic ich tam tak nie denerwuje, jak
robienie długów. A wiadomo, że największe długi robią
hazardziści. Mnie dobrze na mojej parafii, nie chcę jej
zmieniać. Dlatego jestem ostrożny i z parafianami gram tylko
na żarty, dla rozrywki. I słuchaj, Henryku, jest jeszcze druga
zasada w hazardzie.
– Jaka?
– Zawsze bierz kogoś ze sobą do kasyna. Bo można nieźle
popłynąć.
– To znaczy?
– Czasami karta nie idzie, masz złą passę, ale weźmie cię takie
coś, że grasz do ostatniego grosza. Przegrasz nawet ostatnią
koszulę, jeśli nikt cię nie powstrzyma.
– Miałeś już tak?
– Nie, bo nigdy nie gram sam, ale już takie coś widziałem.
– OK, będę uważał.
Faktycznie, wyjazdy do kasyna raz w miesiącu, w których
Henryk ogólnie był na plusie, w przeciwieństwie do Arka,
pozwalały mu zapomnieć o chorobie. Odstresować się i nie
martwić niepewną przyszłością. Później Henryk się
zastanawiał, czy to właśnie przypadkiem nie te wyjazdy
pomogły mu wyjść z choroby. Bo lekarz zalecił mu dużo
relaksu. Dzięki hazardowi, o paradoksie!, nie martwił się ani
problemami finansowymi parafii, ani beznadziejnym wikarym,
ani kryzysem Kościoła.

Niestety, zaraz po wyzdrowieniu Henryk stracił kompana


do gry.

Tak się złożyło, że Arek znał księdza z sąsiedniej diecezji,


który zasłynął jak bohater skandalu. To była gruba sprawa.
Na szczęście nie doszła do TVN-u, ale obiła się ludziom
o uszy. Pewien zacny proboszcz świętował pięćdziesiąte
urodziny. Jego koledzy księża zorganizowali imprezkę. Pod
pozorem cateringu po plebanii kręciły się dwie dziewczyny,
które tak naprawdę były wynajętymi prostytutkami. Jedna
z nich miała zająć się proboszczem jubilatem. Jednak coś nie
wyszło – nikt się tego nie spodziewał, ale chyba ze stresu,
bo plebania, bo księża – słowem: dziewczyna się zakleszczyła.
A właściwie proboszcz w niej. Kiedy przyjechało pogotowie,
okazało się, że ratownik zna proboszcza…
Było o tym głośno. Biskup potem niektórych uczestników
przeniósł na inne parafie. Arek też tam był, ten znajomy to był
jego kolega od kart. Jego biskup się o tym dowiedział i zmył
Arkowi głowę. Zagroził, że jeszcze jeden taki numer i pójdzie
na przyspieszoną emeryturę. Od epizodu z prostytutką Arek
bał się już jeździć do kasyn. Zostało mu tylko niewinne granie
z parafianami o drobne sumki.

Ta żenująca historia z nieudanego jubileuszu, jak się


później okazało, wyleczyła Arka z hazardu, ale Henryka,
niestety, zrujnowała. Krótko przed tą imprezką złożył
wniosek o dofinansowanie remontu jego zabytkowego
kościoła. Unia chciała pomóc, ale był warunek: sto
pięćdziesiąt tysięcy złotych wkładu własnego. Do tego
pomysłu zapaliła się rada parafialna, no i cała parafia.
Wszystkich ogarnął jakiś finansowy entuzjazm. Zebrali
sto pięćdziesiąt tysięcy w sześć miesięcy. Niestety, nie
dostali dofinansowania. Ta decyzja ze stolicy była dla
Henryka podobnym szokiem jak kiedyś diagnoza. Jednak
tym razem się poddał. Sam potem nie wiedział, jak to
było możliwe. Ludzie jakoś to przeżyli, nikt nie płakał.
Wikary powiedział: „Trudno”. Z kurii tylko ekonom
zadzwonił z pytaniem, czy będzie dofinansowanie. Kiedy
się okazało, że nie, to tylko zażartował:

– Masz teraz sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Zrób sobie


wakacje.
Henryk jednak był tym załamany. Chciał to wykrzyczeć,
komuś powiedzieć, wypłakać się, ale jakoś nikt za bardzo nie
miał ochoty dać mu tej możliwości. I tak minął jeden tydzień,
potem drugi, a trzeciego przypomniał sobie, że Arek przecież
kiedyś wygrał w karty pieniądze na remont dachu. Postanowił
zrobić podobnie.
Następne dwa tygodnie to jakby niekończący się rausz lub
amok. Henryk wziął sto tysięcy złotych i nikomu nic nie
mówiąc, postanowił je zainwestować w hazard.
W poniedziałek rano odprawił mszę w tej intencji i ruszył
w najbardziej szalone dwa tygodnie swojego życia.
W pierwszym tygodniu przegrał dwadzieścia tysięcy złotych
podczas wszelkiego rodzaju konkursów organizowanych przez
radia. Siedział cały czas w swoim pokoju i wysyłał esemesa
za esemesem. Chodził po mieście i w kolekturach kupował
losy na totolotka i inne gry losowe. W piątek podliczył straty.
Przegrał dwadzieścia tysięcy złotych. Coś mu mówiło,
że powinien się zatrzymać. Może powinien był zadzwonić
do Arka, ale postanowił, że wyjedzie do stolicy i tam się
odkuje. W niedzielę wieczorem wziął samochód i pojechał.
Za hotel zapłacił z góry. I przegrał w tydzień siedemdziesiąt
tysięcy złotych. Krupierzy się do niego uśmiechali, kręciły się
koło niego młode kobiety, dostawał darmowe drinki.
I przegrywał. Dziesięć tysięcy złotych poszło mu na koszty
pobytu w Warszawie. W piątek wrzucił do automatu ostatnie
pięć złotych. I nic nie wygrał. Bez grosza przy duszy wrócił
do siebie.
Tymczasem w poniedziałek przyszła korekta decyzji
z komisji. Przyznali im dofinansowanie. Okrągły milion
złotych. Kiedy Henryk odebrał telefon i zrozumiał, co zaszło,
aż usiadł z wrażenia i zbladł.
– Przegrałeś wkład własny? – To było pierwsze pytanie Arka,
kiedy mu o tym opowiedział.
– Tak.
– Ile?
– Sto tysięcy złotych.
Arek aż westchnął i dodał mu otuchy:
– Zdarza się. Wszystko się zdarza sługom ołtarza – dodał już
ciszej.
– Co teraz?
– Teraz musisz skądś wziąć sto tysięcy złotych.
– Sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Pozostałe pięćdziesiąt
poszło na bieżące wydatki.
– Na przykład?
– Kupiłem nowe ksero, nowe meble do kuchni, termomiks.
Poszedł cały wkład własny, który zbieraliśmy przez pół roku.
– No to dałeś czadu. Pół roku pracy w dwa tygodnie.
– Wiem.
– Ile masz czasu?
– Miesiąc.
– To musisz teraz te pieniądze skądś pożyczyć.
– Od kogo?
– Najlepiej pożyczać małe kwoty od wielu ludzi. Zacznij ode
mnie. Pożyczę ci pięć tysięcy.
– Dzięki, a reszta?
– Nie bój się. Pożyczymy. Ale jest jeden mały problem.
– Jaki?
– Będziesz musiał kłamać.
W ciągu następnych dwóch tygodni Henryk, fałszując swoją
kartę choroby, że niby potrzebuje na operację, i inne
dokumenty, pożyczył w sumie siedemdziesiąt tysięcy złotych.
Bez budzenia jakichkolwiek podejrzeń kurii czy
pożyczających mu pieniądze ludzi. Resztę pożyczył chyba
od mafii. Nie wiedział, kto to jest, ale przyjechał do niego
ktoś, z kim skontaktował go Arek. Smutny pan wręczył mu
neseser z siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami.
I powiedział, że za rok do oddania będzie sto tysięcy. Nie dał
mu żadnego pokwitowania. Arek tylko mu powtarzał, że te
pieniądze musi oddać w pierwszej kolejności i w terminie.
Remont się odbył, jak zaplanowano. Niestety, kosztował
o dwieście tysięcy złotych więcej. Te faktury postawiły parafię
w kłopotliwym położeniu. Biskup z radością brał udział
w pierwszej mszy po remoncie i chwalił zaradnego księdza.
Niestety, w ciągu następnych czterech lat z początkowych stu
pięćdziesięciu tysięcy zrobiło się prawie milion długu.
Chociaż proboszcz już nigdy nie był w kasynie. Po remoncie
spadła jednak ofiarność ludzi, a zaciągnięte kredyty pogrążyły
parafię finansowo. Różne instytucje i ludzie zgłaszali się
do kurii ze skargami. Kilka razy odcięto im prąd.
W końcu wezwał go biskup, a słysząc wymijające odpowiedzi
swojego księdza, zarządził kontrolę kurialną. Ekonom diecezji
przejrzał księgi. Potem złapał się za głowę. Prawie milion
długu! No i Henryka „przenieśli na rezydenta”, czyli nikogo,
na drugi kraniec diecezji. Z adnotacją w papierach, że nie
może nigdy więcej zostać proboszczem ani piastować żadnej
funkcji kierowniczej w diecezji. Piękna nagroda za trzydzieści
lat kapłaństwa.
Po kilku miesiącach Henryk się trochę pozbierał, sięgnął
po telefon i odszukał numer swojego brata. Z księżmi
tymczasem stopniowo coraz bardziej tracił kontakt. Arek się
nie odzywał, a inni, cóż, kiedy przestał być proboszczem,
właściwie przestał też być ich przyjacielem. Gdy zadzwonił
do brata, ten najpierw nie odebrał. Dopiero po drugim
nieodebranym połączeniu brat oddzwonił i zapytał, kto mówi.
– Tu Henio, twój brat. Nie masz mojego numeru?
– Zawsze dzwoniłeś do mnie ze stacjonarnego. Z parafii.
– Nie jestem już tam proboszczem.
– Naprawdę?
Zapanowało milczenie. Henryk długo się zastanawiał,
co powiedzieć, w końcu się zdecydował:
– Miałem raka. I wpadłem w długi. Dlatego mnie przenieśli.
– To już nie jesteś tam, gdzie byłeś?
– Nie.
Po drugiej stronie znów zapanowała cisza. Henryk słyszał, jak
jego brat przełyka ślinę. W końcu z telefonu dobiegło:
– Heniek, przyjedź do nas. U nas drzwi dla ciebie zawsze
otwarte. Kiedy mógłbyś być?
– A kiedy mogę?
– Nawet dzisiaj.
– Dobrze. Dam znać jutro, ale będę.
I wtedy Henryk usiadł w fotelu. I zadał sobie pytanie,
dlaczego przez ostatnie siedem lat dzwonił do brata tylko
na urodziny i w święta? Przecież to jest jego brat. Nie
wiedział, nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Ale jeszcze
bardziej teraz go to zabolało, że jest aż tak samotny. Że był
aż tak samotny, że jedynym człowiekiem, któremu się
zwierzył, był pogubiony hazardzista, ksiądz. Z żalem pomyślał
wtedy, że gdyby pogadał o swojej chorobie z bratem i rodziną,
nigdy nie odwiedziłby żadnego kasyna.
VII

MIŁE STARSZE MAŁŻEŃSTWO

Z końcem września do budynku w spokojnej okolicy


wprowadziło się starsze małżeństwo. Na osiedlu nikt ich
nie znał. Zamieszkali na parterze. Ona chodziła o jednej
kuli. On jeszcze dość żwawy, ale było widać, że jest
grubo po siedemdziesiątce. Szczerze mówiąc, nikt się
nimi nie interesował, aż pewnego dnia któryś z sąsiadów
rozpoznał tego starszego pana w kościele. A właściwie
zobaczył, że on odprawia mszę. Potem już szybko się
okazało, że to mieszkanie na ulicy Zbożowej wynajmuje
ksiądz z parafii znajdującej się niedaleko miasteczka.

To było puste mieszkanie należące do kuzyna gospodyni tego


księdza. Teraz miało nowych lokatorów. Sąsiedzi zapewne
spodziewali się, że starszych państwa będą odwiedzać ich
dzieci i wnuki, przecież wiele się mówi o dzieciach księży
i ich związkach, ale po jakimś czasie się zorientowali,
że kobieta była bezdzietna. Liczne rejestracje z sąsiedniego
województwa dowiodły, że starszy pan musiał być bardzo
lubianym księdzem.
Jego parafianie często odwiedzali go na Zbożowej i wcale nie
przeszkadzała im starsza pani. Zresztą po kilku miesiącach,
kiedy sprawa ucichła, a ksiądz Jan przemierzał z panią Anią
ulicę Zbożową, idąc do kawiarni, gdzie zawsze zamawiał dla
niej czekoladę, ludzie zaczęli na nich patrzeć z sympatią.
– Bo właściwie czemu ksiądz nie może mieć żony? – pytali
siebie nawzajem.
Janowi zbytnio nie zależało na tym, żeby kogoś poznać
w miasteczku, w którym zamieszkał z Anią. Wynajęli
po okazyjnej cenie mieszkanie jej kuzyna, który wyjechał
do Niemiec. Trochę je wyremontowali i szybko się
wprowadzili. Był przedtem na parafii, gdzie ludzie byli
szczodrzy, i wiedział, że nie musi się martwić o pieniądze.
Miał tylko nadzieję, że będzie żył dłużej od Ani. Nie z pychy
tak myślał. Zdążył w swoim życiu zobaczyć, jak
niesprawiedliwie Kościół obchodzi się z kobietami, które
przez lata żyły i pracowały na plebanii. Na własne oczy
widział, jak dziesięć lat temu z jednej parafii dosłownie
eksmitowano kucharkę proboszcza, gdy ten nagle umarł.
Kobieta miała już sześćdziesiąt lat. I od dwudziestu pięciu lat,
odkąd jej mąż zginął w wypadku samochodowym,
towarzyszyła temu kapłanowi w jego parafiach. Kiedy ten
nagle zmarł, została z niczym, na lodzie, bo okazało się,
że większość wspólnych oszczędności włożyli w remont
plebanii… Plebanii, z której wyprowadzić się jej kazał nowy
proboszcz.
Jan trochę rozumiał tę niechęć, a ściślej: jej przyczyny.
Do dzisiaj w dużych parafiach często mieszka lub pracuje
jakaś kobieta, która ma proboszcza owiniętego wokół palca.
Wikarzy często są bardzo uprzedzeni do takich stałych
kucharek. I bywają nieraz bardzo okrutni wobec tych kobiet.
Jan bardzo współczuł tamtej kobiecie, ale nie mógł wiele dla
niej zrobić. Mieszkał już wtedy od piętnastu lat z Anną. Ale
natychmiast zmienił swój testament i przepisał wszystko,
co miał, swojej gospodyni, która właściwie z czasem stała się
też jego partnerką i towarzyszką życia. Chociaż sam tak nigdy
o niej nie myślał.
Jak się poznali? Jak to się stało, że Anna, wtedy
czterdziestoletnia kobieta, pewnego dnia zaczęła u niego
gotować i sprzątać, a później po prostu się wprowadziła
na plebanię? To było przeszło dwadzieścia lat temu. Jan
chętnie to wspominał i zawsze był dumny z tego, co wtedy
zrobił.
Anna miała wówczas czterdzieści pięć lat i pomagała
na plebanii i w zakrystii, gdzie Jan od pięciu lat był
proboszczem. I miał nadzieję, że zostanie w tej parafii
do końca życia. Tylko że bardzo doskwierała mu samotność.
Annę z kolei dręczył mąż alkoholik. Kiedy Jan przyszedł
na parafię, Anna już tam pracowała. Była od niedawna
zakrystianką, przygotowywała wszystko do mszy, dbała
o czystość kościoła, prasowała ornaty, czasami przynosiła
obiad na plebanię. Przejęła niektóre obowiązki po swoim
mężu. On w czasach, kiedy mniej pił, był złotą rączką
na plebanii, dbał o kościół i pomagał poprzedniemu
proboszczowi. Niektórzy mówili o tym kościelnym, jej mężu:
„niedoszły ksiądz”.
Faktycznie, mąż Anny jako młody człowiek chciał zostać
księdzem. Nie zdał jednak matury i okazało się, że nie dane
mu było wstąpić do seminarium. Potem ożenił się z Anną,
dzieci nie mieli. Zaprzyjaźnił się bardzo z ich poprzednim
proboszczem. A ten znalazł w nim kompana do butelki.
Jan i Anna chyba od razu świetnie się rozumieli, a ona, kiedy
jej mąż wpadał w ciągi albo podnosił na nią rękę, uciekała
przed nim na plebanię albo chowała się w zakrystii. Parafianie
obserwowali to wszystko i szczerze mówiąc, nie bardzo
wiedzieli, co zrobić. Jedyne, co im pozostawało, to otaczać
szacunkiem ich niezwykłą zakrystiankę, którą czasami
porównywali do Jezusa na Golgocie. Nie było tajemnicą, że jej
mąż się rozpił na plebanii. I nikt nie uważał, że troska
i przyjaźń nowego proboszcza względem Anny może być
przesadzona. Ludzie byli nawet wdzięczni Janowi, że ma serce
dla Anny.
Po pięciu latach Bóg się zlitował i zabrał wiecznie pijanego
męża Anny z tego świata. Kiedyś, gdy wróciła do domu,
zastała męża martwego. Zapił się na śmierć. Anna bardzo to
przeżyła i bardzo się obwiniała. Mówiła, że gdyby wtedy była
w domu, być może jej mąż by nie umarł. Jednak Jan nie
pozwolił jej się załamać.
Czy to z żalu, a może ze strachu przed domem, gdzie jej mąż
zmarł, Anna przeniosła się po jego śmierci na kilka dni
na plebanię. Potem wróciła do siebie. Ale trudno jej było tam
mieszkać. Miała wrażenie, że każdy pokój śmierdzi
alkoholem, a każdy kąt przypomina jej sińce, które nabił jej
mąż. Po kilku miesiącach wdowieństwa została raz na noc
na plebanii, niebawem spędziła tam dwie noce z rzędu. Potem
cały tydzień. W parafii nikt nie powiedział złego słowa. Oboje
więc nabrali odwagi i Anna wprowadziła się na stałe.
Jan najpierw myślał, że biskup go wezwie i zdegraduje.
Przecież mieszka z kobietą. Ale szybko się dowiedział, że o ile
dla zwykłych katolików mieszkanie razem bez ślubu jest
grzechem ciężkim, o tyle dla księży już nie. Ksiądz może
mieszkać z kobietą bez ślubu. A właściwie to nawet musi,
bo przecież nie może się ożenić.
Jan z jednej strony się cieszył, że Anna się wprowadziła.
Odetchnął z ulgą, kiedy zorientował się, że reakcja parafian
jest pozytywna. Nie zauważył ani jakichś wrogich spojrzeń,
ani nie usłyszał złośliwych komentarzy. Nie spadła też
ofiarność wiernych. Jednak jego wrażliwe sumienie
podpowiadało mu, że popełnia grzech. Przecież pamiętał te
smutne spowiedzi, kiedy musiał odmawiać rozgrzeszenia
komuś, kto mieszkał z partnerem lub partnerką. Mieszkanie
bez ślubu razem to grzech ciężki, który można wybaczyć,
dopiero kiedy skończy się wspólne zamieszkanie. Zgadzał się
z tym, że jest to prawdziwy absurd, ale taka była praktyka
i oficjalna wykładnia. Wynikało z tego, że mieszkanie ze sobą
bez ślubu jest gorsze od aborcji i morderstwa albo zdrady
małżeńskiej. Bo te grzechy można wybaczyć w konfesjonale
od ręki, a mieszkania bez ślubu nie. Nawet gdyby ktoś tego
żałował.
Nawet wyszperał w Kodeksie Prawa Kanonicznego, że jest to
przestępstwo. W pewnym sensie ksiądz mieszkający z kobietą
pod jednym dachem je popełnia. Męczyło go to, chciał o tym
z kimś porozmawiać.
Porozmawiał w końcu z Włodkiem. Byli przyjaciółmi jeszcze
z czasów seminaryjnych. Włodek też mieszkał z kobietą, która
była dla niego ważna. Jemu też nikt nie robił z tego powodu
wyrzutów.
– Po prostu muszę się trzymać pewnych zasad.
– Jakich?
– No niestety, na wszystkie spotkania chodzę bez Jadzi.
Zawsze zapraszają tylko mnie. No ale Jadzia nie lubi
wychodzić, więc jej to jest nawet na rękę.
– A co z wakacjami?
– Zawsze spędzamy je razem. Zwykle jedziemy gdzieś na trzy
tygodnie. To są nasze najpiękniejsze dni.
– A co z grzechem?
Włodek się uśmiechnął, ale nie chciał na to pytanie
odpowiadać. Zobaczył jednak, że Jan bardzo się męczy.
– Co cię gryzie, przyjacielu?
– Przecież pary mieszkające ze sobą bez ślubu nie mogą
dostać rozgrzeszenia. A ja i Anna mieszkamy ze sobą bez
ślubu.
Włodek wtedy spojrzał mu głęboko w oczy.
– Powiem ci dwie rzeczy. Ja tam rozgrzeszam każdego, kto
żałuje, i nikomu nie odmawiam komunii. Myślę, że Chrystus
Pan prędzej będzie miał żal do tych gorliwców, którzy
zabraniają komunii, niż tych, którzy ją, w sensie Jego Ciało,
chcą dać każdemu. I druga rzecz. Może to głupie, ale kiedy
byłem młodszy, też się tym martwiłem. Że grzeszę. W końcu
się dowiedziałem: to prawda, że kiedy mężczyzna i kobieta
mieszkają ze sobą bez ślubu, to grzeszą. Ale według praktyki
Kościoła ksiądz, gdy mieszka z kobietą, nie grzeszy,
bo zakłada się, że on żyje w czystości.
– Co to znaczy?
– Że dopóki cię nie nagrają podczas, no wiesz czego, to nie
musisz się martwić biskupem.
– A co z sumieniem?
– Nic, ksiądz może mieszkać z kobietą. Ale tylko na plebanii
albo podczas urlopu. W każdym innym wypadku popełnia
przestępstwo.
– Włodek, to bez sensu.
– Janek, co ja ci poradzę, że tak jest? Przecież sam wiesz,
że sobie tego nie wymyśliłem.
– Wiem, ale mam czasem wyrzuty sumienia.
– To nie wyrzuty sumienia, Janek. To ukłucia pychy.
– Nie wiem.
– A ja wiem.
– Włodek, ale wiesz, tak do mszy iść, odprawiać ją, wiesz,
w pewnym sensie w stanie grzechu, no nie?
– Janek, celibat to nie nakaz Biblii, dobrze wiesz. To pomysł
ludzi. Tak nam kazali, jak byliśmy młodzi, i tak próbowaliśmy.
Jedni lepiej, inni gorzej. Każdy próbował. Ale tak się nie da.
Wiemy to obaj. Rozejrzyj się wokół, ilu z nas kogoś ma.
Większość ma albo jakąś kuzynkę, sąsiadkę, dobrą ciotkę,
katechetkę, zakrystiankę. I często są to kobiety, które nas
kochają i które my kochamy. Prawda?
– Prawda.
– A popatrz na tych, co są sami. Rzadko są dobrymi ludźmi.
Albo piją, albo są niedobrzy dla ludzi, albo coś innego złego
się u nich dzieje. Sam pamiętam, jaki byłeś umęczony, zanim
Ania u ciebie zamieszkała.
– Było mi ciężko.
– Właśnie, Janek. Odpuść. To nie sumienie cię męczy. Tylko
twoja pycha.
Jan lubił te rozmowy z Włodkiem. Dla nich obu zresztą były
cenne i wiele wnosiły w jego życie. I dzięki nim się przekonał,
żeby w sprawie Anny, w sprawie ich powoli zakwitającej
miłości słuchać serca, a nie umysłu. Rozejrzał się też wokół
siebie. I odkrył, że w sąsiedztwie pięciu księży z kimś
mieszka. Lub pomieszkuje. Dwóch było chyba gejami,
bo ciągle gadali o saunach, ładnie się ubierali i kochali kwiaty.
Dwóch piło, a jeden, ten najmłodszy stażem, wierzył jeszcze
w celibat…
Ostatecznie wszystkie jego wątpliwości rozwiała rozmowa
w sklepiku obok kościoła jakieś trzy miesiące po tym, jak
Anna zamieszkała u niego na stałe. Poszedł wtedy tam po coś.
– Szkoda, że nie macie dzieci. Taki duży dom ta plebania –
zaczęła sklepowa.
– Tak, duży.
– Tak właściwie, to dlaczego księża się nie żenią?
– Wie pani, że ja właściwie to nie wiem.
– Ale jak? Zakazali wam przecież, no nie, ale po co?
– Żeby być bliżej ludzi.
– Tak jak poprzedni proboszcz? On mieszkał sam. I wie
ksiądz, jaki on był.
– Pił.
– Mąż Ani się rozpił na plebanii. On był stary ministrant. I się
zakumplował z tym pijakiem w sutannie.
– Wiem.
– My to rozumiemy. W pewien sposób spłaca ksiądz dług
swojego poprzednika i za to szanujemy księdza. Niech się
ksiądz nie boi. My za wami murem. Nawet jakby się jeszcze
pojawiły dzieci.
Ale dzieci się niestety nie pojawiły. Było na to pewnie
za późno. On miał pięćdziesiąt lat, a ona czterdzieści pięć.
Przecież nie pojedzie jak ten biskup z Kazachstanu do kliniki
in vitro. Ta historia z biskupem z Kazachstanu też dała mu
do myślenia. Póki biskup wszędzie jeździł ze swoją partnerką,
nikt nic nie mówił. A kiedy wyszło, że oczekują dziecka – i to
jeszcze z in vitro – papież natychmiast go odwołał.
To prawda. Jan miło wspominał swoją parafię, w której
spędził pół życia. Służył ludziom i Bogu. A pewnego dnia
zrozumiał, że Bóg obdarował go Anną. Żeby mogła z nim
spędzić spokojnie drugą część życia, gdy pierwszą zniszczył
jej mąż pijak. I jemu podarował ją, żeby nie musiał błądzić
po tej wielkiej plebanii jak duch. I z czasem się pokochali.
Tutejsi parafianie zresztą woleli księży z gospodyniami, byle
byli pokorni i uczciwi. Ci, co żyli w celibacie, często mieli
problem z alkoholem albo po prostu byli niedobrzy dla ludzi.
Spędzili ze sobą ponad dwadzieścia lat i wspólnie zamieszkali
w domu kuzyna Anny, kiedy Jan poszedł na emeryturę
i musiał się wyprowadzić ze swojej ukochanej parafii.
W nowym domu byli już tylko dla siebie. Naprawdę i nie
od dziś się kochali, a w każdą niedzielę wspólnie chodzili
do ulubionej kawiarni. Te niedzielne kawy świetnie
zastępowały nieszpory.
Panie w kawiarni z reguły witały ich zza lady, gdy tylko
otworzyli drzwi, a kelnerka wręcz wołała do Anny:
– Dzień dobry, gorąca czekolada? A dla księdza co będzie?
– Dzień dobry. To, co zawsze. Kawa czarna, ale słaba. Wie
pani, ciśnienie już nie to. Aniu, a dla ciebie jakieś ciastko?
– Jasiu, wiesz, że mam cukier – przekomarzała się z nim
Anna.
Oboje lubili ten swój niedzielny rytuał. W niedzielę
o piętnastej szli do kawiarni na kawę. Kiedy było zimno,
jechali autem. Ale gdy była ładna pogoda, dreptali piechotą.
Po kawie zachodzili jeszcze na chwilę do kościoła, by się
pomodlić, i wracali do domu.
Na tutejszą plebanię Jan za bardzo nie chodził. Gdy był
proboszczem, lubił odwiedzać inne plebanie. Na niektóre
jeździł z Anią, na inne sam. Najchętniej do Włodka. Tutaj nie
lubił zachodzić. Panowała tam dziwna atmosfera, a kiedy Jan
przyszedł się przywitać, od razu wyczuł, że tutejszy proboszcz
i wikariusze go nie lubią. Pewnie za plecami go obgadywali.
Jan czasami się zastanawiał, czy może warto byłoby tam zajść,
przywitać się, porozmawiać. Aż pewnego dnia zobaczył, jak
mama jednego z księży, który pochodził z tej parafii, czekała
na syna w samochodzie pod plebanią, gdy ten pił kawę
z proboszczem. Powiedział wtedy sam do siebie: Kurwa, to się
nazywa szacunek do człowieka.
Na ogół nie klął, ale takie rzeczy wciąż go bolały i drażniły.
Mimo swoich siedemdziesięciu sześciu lat tak reagował.

Czasami siadywali z Anną przy kominku, pili herbatę,


uśmiechali się i długo rozmawiali. Jakoś nigdy nie
kończyły im się tematy do rozmowy.

– Zastanawiałaś się czasami, jakby to było, gdybyśmy byli


normalnym małżeństwem?
– Wiesz, nie wiem. Nigdy nie miałam normalnego
małżeństwa. Wiesz dobrze, że ostatnie blizny po moim mężu
zagoiły się dziesięć lat po jego śmierci.
– Wiem, a ja dopiero na starość zacząłem cię kochać.
– Przestań już, jesteś księdzem!
– No i co z tego? To znaczy, że nie mogę cię kochać?
– A Bóg?
– Bóg dał nam siebie, żebyśmy byli ze sobą szczęśliwi.
– Masz rację. Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie.
– A myślisz, że ja bym bez ciebie coś zdziałał?
– Żałujesz, że nie mieliśmy dzieci?
– I tak, i nie.
– Wiem, o co ci chodzi.
– Z jednej strony szkoda, że ich nie mieliśmy, że nie narodziło
się w naszych sercach to piękne uczucie, kiedy jest się ojcem
i matką.
– Tak, a z drugiej dobrze, że nie musieliśmy udawać, że jesteś
ich wujkiem albo że mam je z innym mężczyzną. Wiesz, tak
jak robi ten twój Włodek.
– Włodek się bał.
– Wiem, biskup nie rusza par, ale na dzieci patrzy złym okiem.
– Zabawne, że go zawiesili. Najgorszy biskup w Polsce. Ty
przynajmniej dotrwałeś do emerytury. Jak myślisz, gdzie jest
teraz ten biskup, co przed nim Włodek tak trząsł spodniami?
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ale teraz wiem, czemu był
taki cięty na tych, co mieszkają z kobietami.
– Zawsze ci to mówiłam, że on woli facetów.
– Ania, ale ty jesteś złośliwa. – I oboje wybuchnęli śmiechem.

Ale nie zawsze było im łatwo. Kiedyś przyjechał z nią


do swojego brata na urodziny. Zachęcił go do tego ten
Włodek, co tak się bał swojego biskupa. Mówił, że nie
można traktować gospodyni, jakby była psem albo szafą.

To był chyba jeden z najgorszych dni w życiu Jana. Jego brat


miał biblijne imię Jakub. Matka ich obu nazwała
po apostołach, ale tylko Jan poszedł za Jezusem, jak to kiedyś
ujęła. I tylko on był jej ulubieńcem. Jakub zawsze szedł
w odstawkę i nieważne, co zrobił, i tak nie miał szans
z młodszym bratem, najpierw najgorliwszym ministrantem,
później klerykiem, a na koniec księdzem. Czasami Janowi
przypominał się pewien wieczór, gdy przyjechał do brata
na urodziny. To było 7 października. Wtedy ostatni raz
odwiedził brata. Pojednał się z nim dopiero na pogrzebie, gdy
odprawiał mszę pogrzebową za swojego krewkiego brata.
Ania nie chciała jechać na te, jak się okazało, feralne urodziny.
Mówiła, że to zły pomysł, że ona nie jest przecież żadną
rodziną. Wtedy Jan powiedział do niej słowami Włodka:
– Nie jesteś szafą na plebanii ani psem tutaj. Jesteś kimś
bardzo ważnym dla mnie. Ja, ja cię kocham! Jedziemy!
Tak, w tamten ponury wieczór Jan po raz pierwszy powiedział
Annie, co czuje. W sumie nawet go to bawiło później,
że w wieku sześćdziesięciu lat powiedział w końcu komuś,
z kim nie jest spokrewniony, że go kocha. I to tak po ludzku,
nie po Jezusowemu. Chociaż w sumie może to było o wiele
prawdziwsze niż te wszystkie „kocham” z modlitw i kazań.
Kiedy przyjechali do Jakuba, razem pchnęli furtkę. Razem
podeszli do drzwi, zadzwonili. Jan zobaczył, jak poruszyła się
firanka w oknie. A potem drzwi otworzył Jakub. Kiedy Jan
zobaczył jego zaciśnięte wargi, rozbiegane oczy, już wiedział,
że będą kłopoty. I faktycznie, brat za chwilę zemścił się
za wszystkie upokorzenia, które – jak uważał – go spotkały.
Nie pozwolił się odezwać bratu. Zaczął z grubej rury:
– Matka w grobie się przewraca! Przyjechałeś tu ze swoją
kochanką?
Anna spuściła wzrok i instynktownie schowała się za Janem.
A Jakub wypuścił z siebie cały jad, jaki się zebrał przez te
wszystkie lata. Mówił coś o podwójnym życiu, świętoszkach
i na koniec nazwał Annę dziwką.
Kiedy skończył, Jan wręczył mu prezent i się odwrócił, Anna
płakała. Poszli do samochodu i wrócili na plebanię. Do śmierci
Jakuba z nim nie rozmawiał. A Jakub nigdy więcej do niego
nie zadzwonił.
Tak, kiedy ksiądz Jan rozmyślał o tych wszystkich
zdarzeniach, o latach kapłaństwa, to się zastanawiał, czy Panu
Bogu naprawdę chodziło o to, żeby księża mieszkali sami jak
palec na wielkich plebaniach. Kiedy szedł do seminarium,
mówili mu, że Kościół potrzebuje prawdziwych mężczyzn,
którzy zrezygnują z założenia rodziny dla chwały Królestwa
Bożego. Jednak jeśli tak było, to czemu najlepiej w tych
strukturach radzili sobie ci, którzy nigdy nie marzyli
o założeniu rodziny, a ci, co poszli z tak zwanego powołania
i faktycznie nie pozwalali nikomu, a szczególnie kobietom,
zbliżyć się do siebie, wiedli takie smutne życie?
Podczas rozważania tej sprawy, bo Jan wiele rozważań
i modlitw poświęcił swojemu wspólnemu życiu z Anną,
w końcu pogodził się z tym, że nie jest doskonały. I nie umie
sam żyć. Uznał, że ta więź z Anną jest w pewnym sensie
darem od samego Boga. Przecież Anna miała tylko sprzątać,
a jak się okazało, ta kobieta oczyściła jego serce bardziej niż
wszystkie wcześniejsze posty, śpiewane psalmy i odprawiane
nabożeństwa.
Niech to będzie jasne, Jan nie miał do siebie pretensji.
Pamiętał reakcję matki, kiedy jej wyznał, że chce zostać
księdzem. Ona tylko głęboko westchnęła i zapytała go, czy on
wie, na co się decyduje. Kiwnął wtedy głową i odparł,
że będzie służył Jezusowi, głosił Ewangelię, że nie da się
komunistom i inne podobne dyrdymały. W końcu matka mu
przerwała i wyjaśniła, co ma na myśli:
– Chodzi mi o samotność. Wiesz, co to znaczy być samemu?
Jan pamiętał, że się wtedy głupio uśmiechnął i powiedział,
że z Bogiem przecież nigdy nie będzie sam.
Dopiero dużo, dużo później zrozumiał, że jego matka
wiedziała, o co pyta, a on przecież nie miał pojęcia,
co powiedzieć. Ona znała samotność, jej mąż nigdy nie
doszedł do siebie po Oświęcimiu i zmarł w 1954. Zdążył
jeszcze nacieszyć się Pierwszą Komunią Janka i umarł.
I zostawił na tym świecie młodą, trzydziestokilkuletnią
wdowę, która już nigdy nie zaznała ciepła, jakie daje śpiąca
obok ukochana osoba.
Po latach Jan zrozumiał to troskliwe, mądre pytanie
i uświadomił sobie, że kiedy zostawał księdzem, nie miał
pojęcia, co to samotność. Poznał ją później, gdy był
po trzydziestce. Zobaczył wtedy, że chociaż Bóg go nie
opuścił, to on sam jest bardzo samotny. Dopiero Anna uleczyła
ten smutek i ból.
Bóg wysłuchał jego modlitw. Jan zmarł w Boże Narodzenie
2020 roku. Na COVID. Ledwie tydzień po Annie. Pochowano
go obok niej.
Pogrzeb z powodu obostrzeń był maleńki. Janka grzebał
Włodek. Annę zresztą też. Płakał na pogrzebie. Później
regularnie, tak jak wcześniej ich odwiedzał, tak i na ich grób
przyjeżdżał ze swoją Jadzią. A czasem nawet z synem, który
wciąż mówił do niego „wujku”.
Dziwna sprawa. Na grobie Janka i Ani zawsze są świeże
kwiaty i pali się światełko. Nawet jeśli Włodka tam dłużej nie
było.
VIII

WYSYŁA S.O.S. W PUSTYCH BUTELKACH


PO WÓDCE

Grzegorz nigdy się z nikim nie skonfliktował. Ludzie


zawsze go lubili. Nigdy nie spotkał się z niechęcią czy
z wrogością.

Pierwsze konflikty z ludźmi zaczęły się, gdy został


proboszczem. Jego pierwszym i największym wrogiem stała
się wówczas gospodyni byłego proboszcza. Kiedy przyszedł
na tę parafię, okazało się, że na plebanii rządzi
sześćdziesięcioletnia kobieta, która wcześniej gotowała jego
poprzednikowi. W miarę jak poprzedni proboszcz się starzał,
ona przejmowała coraz więcej obowiązków w parafii.
Chociaż Grzegorz starał się jakoś z nią dogadać, wytłumaczyć,
zmienić coś w jej zachowaniu, to jednak być może przez
różnicę wieku albo z innych powodów ta zasłużona gospodyni
w ogóle nie rozumiała, o co mu chodzi. A on nie mógł znieść,
że ona chce prać jego majtki, i do tego je prasować. Że ma
klucze od plebanii i zdarzało się jej o dwudziestej pierwszej
wpadać do kuchni, żeby przyprawić mięso na następny dzień.
Gospodyni, tak też się zdarzało, krzyczała na ludzi, którzy
przychodzili na plebanię w innym czasie niż godziny
urzędowania proboszcza w kancelarii, a szczególnie była
złośliwa wobec młodych kobiet.
Oprócz tego jej syn za poprzedniego proboszcza wydzierżawił
parafialne dziesięć hektarów za kilka worków kartofli.
Przecież za hektar płaci się tysiąc złotych na rok! A oni dawali
busa kartofli. Grzegorz wytrzymał pół roku. Później urządził
awanturę gospodyni, zwolnił ją, zabrał jej klucze, a jej synowi
wymówił dzierżawę.
Najpierw łzy zranionej kobiety wydały mu się zabawne. Śmiał
się w myślach, że płacze jak krokodyl. Ale z czasem się
okazało, że ta kobieta, której nie pozwolił ułatwiać sobie
życia, stała się jego największym wrogiem i źródłem licznych
problemów. Pisała na niego skargi. Wcale już nie zabawne.
Kropla drąży skałę i w końcu któreś z kolei pismo zranionej
kobiety sprawiło, że biskup wezwał Grzegorza do siebie,
do kurii.
Kiedy siedział w poczekalni, wspominał swoje ostatnie
spotkanie z ordynariuszem. To było dwa lata temu. Spotkali
się tuż po tym, jak Edward został biskupem. Grzegorz znał go
jeszcze z seminarium. Biskup był przecież tylko pięć lat
starszy od niego. Pamiętał, jak wtedy odwołał się
do niepisanego prawa, że z tymi, z którymi studiowałeś, jesteś
na ty. Zwrócił się więc do dawnego znajomego po imieniu:
„Edek!”. Tak jak w seminarium.
Biskup Edek odpowiedział mu wtedy ze śmiertelną powagą:
– Już nie jestem twoim kolegą Edkiem, teraz jestem twoim
biskupem.
Grzegorz pamiętał, jak wtedy poczerwieniał.
– Tak, wasza ekscelencjo.
– Nie, no nie przesadzaj, wystarczy „proszę księdza biskupa”.
– Tak, proszę księdza biskupa.
Nie żeby Edek był jakimś jego wielkim kolegą w seminarium.
Grzegorz go serdecznie nie lubił, za jego bezpłciowy sposób
bycia, za to jego przestrzeganie regulaminu i najlepsze oceny,
za idealną dykcję. Nadto, zanim Edek został biskupem,
przezywali go złośliwie „Kaczor”. Miał pewien defekt,
przypadłość: stawiał nogi jak kaczka. Ale mimo wszystko
zabolało go, że Edek zabronił mówić do siebie po imieniu.
Biskup Edek vel „Kaczor” byłby nawet zabawny, gdyby nie
to, że jego decyzje rujnowały życie mniej więcej jednemu albo
dwóm księżom na rok. Te decyzje nie były złośliwe czy
obliczone na cudzą krzywdę. Po prostu biskup chyba wierzył,
że się nie myli. Spotkanie z nim mogło się różnie skończyć.
Grzegorz dobrze znał historię Mirka, który pojechał do kurii
po jakieś plakaty, a wrócił jako nowo mianowany proboszcz
dużej parafii. Wtedy zmarł nagle poprzedni proboszcz tej
miejskiej wspólnoty, a biskup, kiedy ujrzał krzątającego się
po kurii Mirka, który był proboszczem w małej wsi, uznał,
że to sam Duch Święty mu go zesłał. Podszedł do niego
i zaczął z entuzjazmem:
– Mirek, Mirek, ja cię widzę na tej parafii. Będziesz tam
świetnym proboszczem.
– Ale księże biskupie, ja sobie dobrze radzę na mojej wsi. Ja,
do miasta?
– Tak, ty, właśnie ty! Tylko ty, Mirek. Bo kto w małych
rzeczach jest wierny, ten i w dużych będzie!
I faktycznie Edek zrobił Mirka proboszczem w dużym
mieście, choć ten był całe życie księdzem na wsiach.
Zrujnowało to zdrowie księdza Mirka, który zupełnie i nigdy
nie odnalazł się w stolicy diecezji. Wielu uznało nawet decyzję
biskupa za żart kosztem biednego Mirka. Sam biskup zaś nie
przyznał się do winy, że źle wybrał, tylko obraził się
na swojego dawnego kolegę z seminarium, księdza Mirka,
mówiąc, że dał mu wielką szansę, a on wszystko skiepścił.
Kiedy Grzegorz siedział w poczekalni przed gabinetem
biskupa, wspominał Mirka i miał nadzieję, że nie padnie ofiarą
podobnej komedii jak kanonik, który już piąty rok się męczył
na trzeciej największej parafii diecezji. Z jednej strony
w myślach żartował sobie z biskupa, który wciąż go bawił.
Z drugiej – czuł jednak niepokój. Edek był nieobliczalny.
Grzegorz domyślał się, dlaczego go zawezwano. Zdawał sobie
jednak sprawę, że efekt tej wizyty może być różny. W końcu
jego rozmyślania przerwała sekretarka biskupa i zaprosiła go
do gabinetu.
Ledwo Grzegorz usiadł, Edek zaczął:
– Jest na ciebie skarga. Parafianie się skarżą. Prosili, żeby nie
podawać ich imion. Ale to już piąta skarga na ciebie.
– Pewnie od tych samych ludzi. To nic nie znaczy.
– Przeczytam ci ją. Pominę wstęp.
„Ksiądz Grzegorz przyszedł na wesele do restauracji
X. Niezaproszony. (Grzegorz kiwnął głową, przecież w jego
parafii był niepisany zwyczaj, że proboszcz jest zawsze mile
widziany na weselu swoich parafian). Przyjechał swoim autem
o dziewiętnastej. Zaczął pić i tańczyć. Słyszeliśmy, jak
przeklina. Głośno klął. Koło dwudziestej drugiej zdjął
koloratkę i pił dużo wódki. Potem zatańczył z panią Y i tak
mocno nią szarpał, bo był pijany, że naderwał jej kręgi szyjne.
Nie odmawiał przez całe wesele nikomu kolejki. O wpół
do pierwszej w nocy ktoś go zabrał pijanego i zawiózł
na plebanię. Jego auto stało całą noc na parkingu przed
restauracją. A w niedzielę odprawiał mszę na ciężkim kacu
i było czuć od niego alkoholem i wymiocinami. Z bólem
dodam, że ksiądz Grzegorz często się tak prowadzi i nieraz
parafianie musieli go odwozić pijanego na plebanię”.
Edek na niego spojrzał i powiedział jak ojciec
do niegrzecznego syna:
– Grzesiu, wybacz, że zdrabniam twoje imię, ale już tak mam.
Wiem, że jesteś oddanym proboszczem i dużo dobra robisz.
Ale chyba musimy poważnie porozmawiać.
Rozmowa okazała się długim kazaniem Edka, jak zwykle
długim i nudnym, które zakończył groźbą, że jeżeli Grzegorz
dalej będzie się tak prowadził, to nastąpi zmiana proboszcza.
Potem Edek pożegnał Grzegorza, życzył błogosławieństwa
Bożego i zaprosił kolejną osobę do gabinetu, której też,
podobnie jak Grzegorzowi, miał zamiar pomóc.
Na tym skończyło się ich miłe spotkanie. Przez całą drogę
powrotną Grzegorz z niedowierzaniem powtarzał: „Jak oni
mogli Edka zrobić biskupem?”.
Tego dnia obiecał sobie, że nie pójdzie więcej na żadne wesele
w parafii. Dodał tylko do ogłoszeń tekst: „W związku
ze skargą na mnie, która trafiła aż do biskupa, że piję
na weselu alkohol, postanowiłem więcej nie chodzić na żadne
wesela, żeby nikogo nie gorszyć. Anonimowemu
donosicielowi dziękuję za troskę”.
Ludzie gratulowali mu po mszy tego ciętego oświadczenia. No
ale gorycz biskupiego upomnienia została na długo
w Grzegorzu. Jak można dorosłego mężczyznę traktować jak
małe dziecko? Jak chłopczyka, ministranta jakiegoś.
Tymczasem konsekwentnie przestał chodzić na wesela.
Na szczęście na komunie i stypy dalej chodził i o to nikt mu
już głowy nie suszył.

Co on może mi zrobić? Ten Edek biskup!? – Grzesiek


sączył whisky z kolegą księdzem i jak zwykle narzekał.

Chociaż przed ludźmi nigdy tego nie pokazał, to jednak


bardzo go bolała świadomość, że nie wolno mu chodzić
na wesela i tam sobie popić. Nie żeby był alkoholikiem, ale
jak można takiego czegoś zabronić prawie
pięćdziesięcioletniemu mężczyźnie? Międlił to i obracał
w głowie. Dobrze, że nie kazali mu Facebooka zamknąć.
– Bardzo dużo może ci zrobić – odparł jego znajomy
wykładowca. Jemu też Grzegorz opowiedział historię
z donosami. O ślubie, na którym za dużo wypił, i o groźbie
Edka.
– Na przykład co?
– Ile masz lat, Grzesiek?
– Czterdzieści siedem.
– Właśnie.
– Co: właśnie?
Jego o kilka lat starszy kolega był mrukliwym i sfrustrowanym
wykładowcą na uniwersytecie. A jednocześnie księdzem.
Grzegorz czasami mu zazdrościł kariery akademickiej i tego,
że nie był zależny finansowo od parafian. Mimo że był
strasznym mrukiem, Grzegorz lubił z nim pić. Wykładowca
był wysoko, ponoć jego nazwisko trafiło do Rzymu na giełdę
biskupią, ale ostatecznie nie zaproponowano mu biskupstwa.
Zwykle po kilku drinkach lubił powtarzać, że nie został
biskupem, „bo nie jest pedałem”. Grzegorz nie do końca
rozumiał niechęć swojego kolegi wobec gejów, ale faktycznie
ten uczony wykładowca miał jakąś alergię. O wszystko gotów
był obwiniać gejów. Dobrze, że w tym konflikcie Grzegorza
z jego dawną gospodynią nie dopatrzył się jakichś tęczowych
nawiązań.
– Pójdziesz tam, gdzie ci każe, a jak sobie ubzdura, że to wola
Boża, to może cię zawiesić albo zrobić coś głupiego,
kompletnie bez sensu. Pośle cię na południe, tam na pegeery,
skąd wszyscy młodzi uciekli do Wrocławia. I co tam będziesz
robić? Nawet do lustra się nie napijesz, bo nie będziesz miał
za co.
– Myślisz, że mógłby mnie tak potraktować?
– Edek jest cięty na skargi, sam wiesz. Dziwię się, że na ciebie
tyle ich napisali, a ty dalej tu siedzisz. I jest cięty na alkohol.
– Myślisz, że powinienem się martwić?
– Myślę, że z „Kaczorem” nigdy nic nie wiadomo. Ten facet
jest nieobliczalny. A jeden jego podpis może cię rzucić sto
kilometrów dalej i kosztować znacznie więcej niż tylko trochę
wstydu.
– Jakoś bym sobie poradził.
– Na pewno? Wiesz, że Mikołaj też tak miał. Podpadł im. Dali
go na biedną parafię pośrodku niczego. Ale on się nie poddał.
Rozkręcił tam firmę, bo w sumie co miał robić na parafii
z trzystu ludźmi. Nawet fajnie mu szło.
– Ale Edek kazał mu zamknąć firmę, wiem.
– Bo to gorszy, jak ksiądz zajmuje się zarabianiem pieniędzy.
– Co w ogóle z Mikim? – Bo tak nazywali Mikołaja, kiedy
razem studiowali w seminarium.
– Mówią, że pije.
Grzegorz kiwnął głową. Doskonale znał historię Mikołaja.
Grzegorz mieszkał na plebanii, która była świetnie zadbanym,
dziewiętnastowiecznym budynkiem, odprawiał msze
w odnowionym kościele, odpowiadał na zawsze miłe
pozdrowienia parafian. Miał tam jak pączek w maśle. I kiedy
tak starał się pilnować, często przypominał mu się Mikołaj,
który był jego serdecznym kolegą z seminarium. Dwa lata
młodszy, przebojowy, wysportowany i bardzo pewny siebie.
Miki był pewien, że Bóg go wezwał, i całe seminarium nie
miał co do tego wątpliwości.
Potem zaliczył trzy ciężkie parafie. Na jednej wykończył
proboszcza, jak mówiono. Był naprawdę twardy, potrafił przez
pół roku udawać, że proboszcz na jego trzeciej parafii nie
istnieje. Po prostu się do niego nie odzywał. Jednocześnie był
świetnym organizatorem. Hospicjum domowe, wyjazdy
młodzieży, wolontariat, ministranci. I po tym wszystkim,
po czternastu latach orania, organizowania i pracy, Edek dał
go na prowincjonalną parafijkę gdzieś daleko, bardzo daleko
od centrum. Mikołaj się nie załamał. Mimo że wcześniej
spotkało go tyle różnych przykrości.
Do dzisiaj wielu wspomina, jak biskup zabronił mu
organizować wolontariat, bo ten był wspierany przez jakąś
protestancką fundację. Edek swego czasu nazwał go
„niewdzięcznym wikarym” i krytykował publicznie za to,
że nie słucha proboszcza. Kiedy były Światowe Dni
Młodzieży w Panamie, kuria nie pozwoliła mu się zająć
organizacją przelotu do Panamy (mimo że miał kontakty
i mógł kupić bilety poniżej ceny rynkowej) i wszystko
powierzyła przydupasowi biskupa, który przepłacił za bilety
średnio po trzysta euro, dzięki czemu biskup i kurialiści
polecieli do Panamy za darmo. Wreszcie Mikołaja, silnego
faceta, dali na parafię z trzystu wiernymi. Wikary się nie
załamał. A ponieważ nie miał tam możliwości uczenia
w szkole, wpadł na pomysł, chcąc coś robić, żeby zamienić
plebanię w pensjonat. Okolica była ładna. Po roku udało mu
się rozkręcić biznes, na plebanii ciągle ktoś nocował. Zaczął
się przymierzać do zrobienia remontu za zarobione pieniądze
i marzył o otwarciu siłowni w wiosce. Wtedy zadzwonił
do niego Edek. Kazał mu zamknąć interes, bo dowiedział się,
że Mikołaj pozwala również niemałżeństwom spać w jednym
pokoju w prowadzonym przez siebie pensjonacie znajdującym
się na plebanii. Powiedział, że ma zamknąć pensjonat
natychmiast. I wcale go nie obchodziło, że będzie musiał
zapłacić kary. Dwa dni później zadzwonił jeszcze kanclerz
i zapowiedział Mikiemu, że go przeniosą z powrotem
do miasta na rezydenta, jeśli się nie zastosuje. Zamknął więc
biznes.
Ostatnio było coraz głośniej o tym, że Miki się teraz zapija.
Minął rok. Minął drugi. Mikołaj, jego dawny serdeczny
przyjaciel, pewnego dnia gdzieś zniknął. Grzegorz nie
wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Nikt nie wiedział,
gdzie przebywa, ale na stronie diecezjalnej wciąż figurował
jako ksiądz, tylko że bez podania, gdzie pracuje. Coś jeszcze
się zmieniło?
Tak, biskup Edek ponoć zaczął mieć kłopoty z alkoholem. Ale
nie takie jak Grzegorz. Bo ten miał tylko problem z tym,
że już za bardzo nie ma się z kim napić. Radni parafialni
zmęczyli się piciem z nim dość szybko. Mieli przecież pracę
i rodziny.
Koledzy? Grzegorz sam często w chwilach szczerości
powtarzał: „Jaki ksiądz ma kolegów? Ma się tylko takich
znajomych księży, z którymi się czasem spotykasz,
ewentualnie na urodziny, imieniny czasem jedziesz”.
Grzegorz miał też na szczęście blokadę. Nie umiał pić sam.
W przeciwieństwie do biskupa Edka, który ponoć nieźle
tankował. Oczywiście oficjalnie hierarcha był abstynentem,
ale jego kalendarz stał się pełen dwu-, trzydniowych wyrw.
Niby to był jego czas prywatny. A przecież Grzegorz nie raz,
nie dwa słyszał, że Edek pije w swoich apartamentach. I wtedy
miał taką gorzką myśl: kiedy proboszcz gorszy wiernych, to
trzeba zmienić proboszcza, ale gdy biskup gorszy księży, to
co trzeba zrobić? Tego Grzegorz nie wiedział.
Tymczasem odkąd przestał się upijać na weselach, skończyły
się też jego wizyty u Edka. Okazało się, że wrogowie księdza
po prostu przestali mieć materiał na donosy. Grzegorzowi
czasem brakowało tych wywijasów, tańców i rozmów
do późnej nocy z ludźmi, którzy po kilku kieliszkach nabierali
odwagi na pierwszą od lat rozmowę z księdzem…

Grzegorza wciąż odwiedzał jego znajomy profesor. Ten,


co utrzymywał, że tylko dlatego nie został biskupem,
bo jest heteroseksualny. Profesor bywał nieznośny,
a szczególnie taki się stał, kiedy ze względów
zdrowotnych musiał przestać pić. Obaj byli w pewnym
sensie na siebie skazani. Przez podobieństwo charakterów
i podobny poziom frustracji oraz tajonej złości na to,
co się dzieje w Kościele.

Siadywali we dwóch na plebanii i palili cygara, fajkę,


a czasem papierosy, jeśli Grzegorz nie był akurat w fazie
rzucania nałogu.
– Grzegorz, ileś zarobił na tej dzierżawie?
– Jakiej dzierżawie?
– No bo wymówiłeś dzierżawę tej byłej gospodyni twojego
poprzednika. I żeś ją zwolnił. Właściwie to czemu?
– Po pierwsze, rok mi dzierżawili pola. W sumie dziesięć
hektarów mam.
– W sensie parafia ma.
– No parafia.
– I ile oni ci dawali?
– No w sumie umowa była taka z poprzednim proboszczem,
że nie musiał kupować warzyw, owoców i mięsa. Oni dawali
„na stół”. No i ta wiedźma za tysiąc złotych miesięcznie
gotowała staremu obiady i dbała o plebanię.
– I czemuś nie chciał, żeby tak było dalej?
– Bo nie chciałem, żeby ta wiedźma mi łaziła po plebanii.
A gotować bardzo lubię. No i posprzątać też umiem.
– I żeś ją zwolnił i zerwał z nimi umowę?
– Oni nie mieli żadnej umowy. Tylko ustną ze starym
proboszczem.
– I co zrobiłeś?
– Wydzierżawiłem ziemię temu, co dał najwięcej. Z tego się
uzbierało przez te kilka lat ponad pięćdziesiąt tysięcy.
A drugie tyle zaoszczędziłem na tym, że zwolniłem tę babę.
Wiesz, ile mi ona krwi napsuła. Skargi na mnie pisała.
Na kolędę mnie nie chcieli wpuszczać, na mszę przestali
dawać. A jej syn, jak się raz upił, to chciał mnie pobić.
– Grzegorz, wiesz, zraniłeś tych ludzi. Za parę złotych.
– No może i tak.
– Miałeś bardzo wygodny układ.
– To było dla mnie stanowczo za dużo. Ta kobieta traktowała
mnie, jakbym był jej synkiem.
– Wiesz, rozumiem tych ludzi. Ich rodzina przez trzydzieści lat
angażowała się tutaj w parafii. Pomagali twojemu
poprzednikowi, starali się. A tyś przyszedł i kopnął ich
w dupę. Nie dziwię się, że krew ich zalała.
– Co cię wzięło dzisiaj na takie wspomnienia?
– A wiesz, bo do mnie przyszedł zupełnie przypadkiem jej syn.
Na mszę dał. I poprosił, żebym się modlił za jego matkę.
Ponoć chora jest.
– Wiedźma choruje? Co jej jest?
– Jakiś rak.
– A skąd się u ciebie wziął?
– Prowadziłem rekolekcje dla Męskiego Różańca.
– I on jest w tym?
– Tak. Potem ze mną gadał. On ma chyba ze czterdzieści lat,
co nie?
– No tak, Daniel, prawda?
– Tak, Daniel. No i ten Daniel mi mówił, że mają straszny
konflikt z proboszczem. Że ten nowy proboszcz ich
nienawidzi, zerwał z nimi umowę najmu ziemi, ich matkę
wyrzucił z plebanii, jakby kradła. Mówił, że ona przez tę
zgryzotę się w końcu pochorowała.
– Ten Daniel, co na mnie z pięściami się rzucił, z tobą gadał?
– Grzegorz, ja się mu nie dziwię. Bardzo ich upokorzyłeś. Z tą
ziemią, zwalniając ich matkę. No i jeszcze gadałeś z ambony
o tym donosicielu. Prawda?
– No gadałem.
– Wszyscy wiedzą, że to chodzi o nią.
– Minęły od tego cztery lata. Jeszcze parafianom nie przeszło?
– A ty mi co spotkanie od trzech lat opowiadasz, jak to
„Kaczor” zabronił ci na wesela chodzić, bo się ponoć na nich
urzynasz.
– No bo to bolało.
– Ich też boli to, co zrobiłeś.
– To co ja mam zrobić? Ziemi im nie oddam.
– Grzegorz, pojednaj się z tymi ludźmi. Ta kobieta cierpi.
Zraniłeś ją. Jej rodzinę też.
– No i co?
– Kościoła nie zmienisz. Diecezji też. Ale możesz
przynajmniej tym ludziom pokazać, że Ewangelia coś dla
ciebie znaczy.
– Od kiedyś się taki ewangeliczny zrobił? – Grzegorz zaczął
się coraz bardziej złościć.
Czuł, że jego przyjaźń z kolegą profesorem z wolna podupada.
Zbyt wiele ich dzieliło. Stopnie naukowe, skala i rodzaj
problemów, z którymi się stykali, czy choćby to, że profesor
od mniej więcej roku nie pił alkoholu.
Grzegorz odwrócił wzrok od przyjaciela i wyjrzał gniewnie
przez okno. W końcu wyrzucił z siebie z goryczą:
– Wiesz, jak oni mnie zranili? Nie umiesz sobie tego nawet
wyobrazić. Jak mnie przeproszą, to przebaczę. Ale się przed
nimi płaszczyć nie będę.
Jego gość tylko skinął głową i cierpko się uśmiechnął.
Na koniec cicho westchnął:
– Tak, twarde bywają serca kapłanów.
– Uczą się od swoich biskupów – odpowiedział smętnie
Grzegorz.
IX

KAWA JEST NAJWAŻNIEJSZA

Szwejk to głupie przezwisko. Ale lepsze takie niż żadne.


Tak naprawdę Konrad odwykł już od tego pseudonimu
z czasów seminarium. Teraz ludzie mówili do niego
„księże wikary” albo „proszę księdza”. Jednak wciąż się
zdarzało, że któryś z jego kolegów wikariuszy z plebanii
odezwał się do niego, używając seminaryjnego
przezwiska. Zawsze wtedy się uśmiechał i przypominał
sobie, w jaki sposób zyskał ten przydomek.
Od morawskich przyśpiewek, które lubił nucić.

Czasami też, gdy jechał gdzieś dalej samochodem, wracał


wspomnieniami do tych dawnych czasów, kiedy na co dzień
prawie każdy oprócz przełożonych zwracał się do niego
po prostu „Szwejk”. A tamte czasy może były nudne i nieraz
głupie, ale na pewno o wiele łatwiejsze niż to, co działo się
teraz w jego życiu.
To właśnie w seminarium zawiązała się nieformalna grupa
przyjaciół, o której Konrad lubił myśleć w trudne dni czy
kiedy akurat jechał odwiedzić przyjaciela księdza
Żukowskiego, od którego nazwiska wzięła się nazwa ich
barwnej grupy. Najbardziej wyrazista postać w tej ekipie miała
na nazwisko właśnie Żukowski. Stąd najpierw Konrad,
a później wszyscy inni zaczęli używać nazwy „Żuczki”.
Czemu nie „Żuki”? Konrad doszedł do wniosku, że to
zdrobnienie w zakodowanej nazwie pokazywało przy okazji,
że grupa nie miała nikomu szkodzić. Chodziło tylko o to, żeby
się nawzajem ratować przed okrucieństwem seminarium. Tę
grupę stworzyło pięciu młodych mężczyzn, którzy bronili się
przed kontrolą, a także wyrzuceniem z seminarium i próbowali
się wspierać.
Otyły chłopak, kleryk Żukowski, miał dobre serce i ujmujące
poczucie humoru. Wstąpił pełen nadziei do seminarium, ale
szybko się zorientował, o co tam chodzi. A z czasem wokół
niego, pełnego wewnętrznej siły, powstała nieformalna grupa
przyjaciół. To Konrad, którego nazywano „Szwejkiem”, zaczął
w seminarium zwracać się do kolegi „Żuk”. I to właśnie on
z czasem nazwał ich grupę „Żuczki”. Każdy z nich bardzo
chciał zostać księdzem, a żeby nim zostać, trzeba najpierw
przetrwać seminarium. Szybko się okazało, że taka grupa
wsparcia pozwala odreagowywać stres, złość i frustrację,
jakiej byli pełni z powodu życia odmierzanego linijką.
Chociaż pierwszym „żuczkiem” był kleryk Żukowski, to nie
on był przywódcą. Tam wszyscy byli równi. On raczej
wyznaczał pewne trendy w zachowaniu i inspirował innych
do radzenia sobie w trudnych chwilach.
„Żuk” z zewnątrz sprawiał wrażenie odpornego i niezłomnego
człowieka, który twardo zmierza do wyznaczonego celu, jakim
są święcenia kapłańskie. Zdawał się nic a nic nie przejmować
tym, co działo się wokół niego, i chyba przez całe seminarium
nikt nie widział go zdenerwowanego albo smutnego. Zwykle
w wolnym czasie leżał na kanapie, którą miał w pokoju. Kiedy
został diakonem i przestał się bać, nie wstawał z niej, nawet
jak przełożeni wchodzili do pokoju. Na pytanie, co dzisiaj
będzie robić, odpowiadał zawsze: „Będę leżeć”. A jak miał
dobry dzień, to jeszcze bekał. Jak sam później przyznał, za tą
nonszalancką postawą ukrywał się jego sprzeciw i bunt wobec
tego, jak wyglądało jego seminarium, które wciąż tkwiło
w XIX wieku. Obojętność jest przecież też objawem buntu.
Konrad był przyjacielem „Żuka” z rodzinnej parafii
i ministrantury. Wspólnie wstąpili do seminarium. Konrad,
„Szwejk”, pochodził spod czeskiej granicy i był jednym
z niewielu młodych ludzi, którzy potrafią jeszcze mówić
po morawsku, a kiedy miał dziewięć lat, jego rodzice
przeprowadzili się na północ, do Polski. „Szwejk” ubarwiał
kawowe spotkania śpiewaniem morawskich piosenek
i przeklinaniem po morawsku. I tak do święceń znakiem
rozpoznawczym „Żuczków” stały się morawskie
przekleństwa. To było, jak się okazało, duże ułatwienie w ich
życiu, bo dzięki temu mogli przeklinać w miejscach
publicznych nawet pod koloratką.
Obaj, „Szwejk” i „Żuk”, byli bardzo serdecznymi ludźmi
i przyciągali innych.
Następnym klerykiem, który do nich dołączył, był chłopak
przezywany „Hans”. Był nawróconym kibolem. Wstąpił
do seminarium po jakichś rekolekcjach i zawsze był jedną
nogą poza seminarium, pół relegowany, pół nie za swoje
ultrakatolickie poglądy, jak sprzeciw wobec komunii na rękę
czy otwartą niechęć wobec protestantów oraz narodowy
szowinizm. Jego marzeniem było zostać kapelanem
narodowców i piłkarskiej reprezentacji Polski. Swoją ksywkę
zawdzięczał zdaniu, które kiedyś wypowiedział na zajęciach.
Jeden z wykładowców spytał chłopaków, jakiego imienia
najbardziej nie lubią. Wtedy wstał Piotrek, takie nosił imię,
i wycedził przez zęby:
– Najbardziej nienawidzę imienia Hans.
Od tej pory wołano na niego „Hans”. I tylko później młodsi
klerycy dziwili się, dlaczego największego polskiego patriotę
w seminarium nazywają „Hans”. „Hans” był jakby
sekretarzem. Miał organizacyjny dryg, więc z czasem, żeby
jakoś zaznaczyć swój udział w spotkaniach, mianował się
intendentem grupy. Rozpisywał dyżury kawowe, czyli
po prostu kolejkę, według której spotykano się w pokojach
na kawę, dbał o to, żeby nie było dublowania się odwiedzin
rodziców. Z tego powodu, że w seminarium kuchnia była
kiepska, ważnym elementem żywieniowym było jedzenie
przywożone przez matki i ojców kleryków. „Hans” pilnował,
żeby nie zdarzały się takie sytuacje jak na początku
w seminarium, kiedy w ciągu jednego tygodnia odwiedzali ich
wszyscy rodzice, a potem przez następne tygodnie nie było
co jeść. Czasami „Hans” organizował też duże kawy, tak dla
picu, na które zapraszano gości spoza drużyny. Najlepiej, żeby
pojawił się jakiś ksiądz, który raczył ich barwnymi
historyjkami z życia diecezji.
Potem był jeszcze „Kobra”, ten chłopak przez wadę zgryzu
syczał, jak mówił. Na drugim roku kazali mu iść
do stomatologa, do święceń syczenie minęło, ale ksywka
została. Tenże „Kobra” był ich grupowym nerdem. Uwielbiał
grać w rozmaite gry. Często, kiedy do niego wpadali, „Kobra”
w coś grał. Miał zamożnych rodziców, więc zawsze miał
najlepszego laptopa, z którym zamykał się na noc w toalecie,
żeby grać do rana w diablo, skyrim czy gothika. Na początku
miał też playstation, ale rektor mu zabronił grać. I kazał
konsolę odwieźć do domu. „Kobra” miał w sobie coś z węża.
Lubił znikać. Kilka razy w roku wymykał się z seminarium
na nocne grille organizowane na kampusie uniwersyteckim
nieopodal. Mówił, że tam ewangelizuje. Dla przyjaciół był
jednak jak wąż Eskulapa.
Piątym pełnoprawnym „żuczkiem” był „Lupus”. Od nazwiska,
bo chłopak nazywał się Wilczyński, po łacinie lupus to „wilk”.
„Lupus” między innymi wniósł do grupy ulubione
powiedzenie swojego ojca. Stało się ono ich zawołaniem.
Brzmiało: „Rób, co ci każą, a myśl swoje”. Kiedy „żuczki”
kończyły kawę, zawsze któryś spontanicznie mówił:
– Rób, co ci każą.
Wtedy następowała pauza.
– A myśl swoje! – dopowiadał zgodnie chór.
I wszyscy wybuchali śmiechem.
„Lupus” był z całej piątki najbardziej religijny. Na czwartym
roku musiał iść do lekarza, bo kolana mu spuchły
od klęczenia. Uważał, że wstawanie po szóstej rano to grzech,
i regularnie wycinał sobie żyletką krzyż na wysokości serca.
Przyznał się do tego kiedyś po pijaku. Mówił, że zainspirował
go do tego błogosławiony Henryk Suzo. Skoro Henryk mógł
sobie wyryć nożem IHS, to i on może co jakiś czas wycinać
krzyż na swoim ciele.
Chociaż każdy z nich był z innej gliny, to dopełniali się w tej
grupie. Tym, co ich połączyło, było dobre serce „Żuka”,
później księdza Żukowskiego. I chociaż było w ich
rozmowach wiele jadu, frustracji i złości, później naprawdę
starali się być dobrymi ludźmi. A po zakończeniu nauki
w seminarium widywali się niekiedy, spotykali i jeździli nawet
czasem na rekolekcje. Z biegiem czasu zdarzało się to coraz
rzadziej i Konradowi vel „Szwejkowi” bardzo brakowało tych
przyjaźni i bycia razem.
Po święceniach drogi „Żuczków” zaczęły się rozchodzić.
Chociaż w pierwszym roku kapłaństwa starali się widywać, to
jednak czas i odległość zrobiły swoje. Porozrzucali ich
po wielkiej diecezji. W końcu doszło do tego, że tylko „Żuk”
i „Szwejk” regularnie się odwiedzali. Starali się to robić tak,
żeby było z noclegiem. Z reguły wypijali wtedy przynajmniej
litr czegoś mocnego. I sporo rozmawiali. Szczerze i od serca.
Starali się odwiedzać szczególnie wtedy, gdy działo się w ich
życiu coś trudnego.
– Stary, wiesz, że dowiedziałem się ostatnio, co zrobił
proboszcz mojej sąsiedniej parafii, jak był młody – zaczął
„Szwejk”.
– Donosił do SB? – zapytał Żukowski.
– Coś jeszcze lepszego.
– Dawaj.
– Słuchaj, więc raz, kiedy chodził po kolędzie, to musiało być
chyba w Katowicach, strasznie mu się chciało lać. No ale sam
wiesz, że jak tak łazisz w sutannie, komży, stule i do tego
jeszcze płaszczu, to nie jest łatwo się wysikać.
– No nie jest łatwo.
– No, niełatwo.
– Więc strasznie go cisło. I wiedział, że albo się wysika, albo
się posika. Więc siedzi u jednej babci, a to była końcówka lat
osiemdziesiątych. I pyta: „Ma pani tutaj może umywalkę?”.
Bo wstydził się zapytać o kibel. Babka wskazała mu łazienkę.
Ale kiedy tam wszedł, to zobaczył, że niestety jest tylko
umywalka. Nie ma toalety. Więc podniósł komżę, podniósł
sutannę, rozpiął spodnie i zaczął sikać do umywalki.
– Serio? I skąd to niby wiesz? Opowiadał wam?
– Nie, ktoś mi opowiadał, bo jak oddawał mocz, ta babcia
otworzyła drzwi do tej łazieneczki i mówi: „Proszę księdza,
czysty ręcznik”.
– „Szwejk”, ja w to nie wierzę.
– Sprawdziłem w jego życiorysie, naprawdę go przenieśli
w styczniu 1988 roku.
– Może był inny powód? Może to z tym sikaniem ktoś
wymyślił?
– A po co by taką historię wymyślać?
– Żeby ukryć prawdziwy powód przeniesienia? U nas też
czasem przenoszą w środku roku i dobrze wiesz, że zwykle
z naprawdę ważnych powodów. No nie?
– No tak.
Żukowski, chociaż wyglądał jak niedźwiedź, miał wrażliwe
serce. Zwykle rozmawiali o podobnych rzeczach. O tym, że źli
księża awansują wysoko i szybko. Wiedział, że jest mało
dobrych proboszczów, którzy chcą głosić Ewangelię, a dużo
takich, co tylko by remontowali. Zresztą proboszcz „Żuka” nie
chciał mu dać ani grosza na młodzież, ale na kuty misternie
płot wokół kościoła wygrzebał pół miliona złotych. Proboszcz
„Szwejka”, kiedy dowiedział się, że jego wikary z własnej
kieszeni dopłaca młodzieży do wyjazdów parafialnych,
powiedział mu, że jest niepoważny. I „Żuk”, i „Szwejk” się
zakochiwali. Nieszczęśliwie, bo przecież jako księża nie mogli
wyznać żadnej kobiecie swoich uczuć. Cierpieli więc razem,
opowiadając sobie, co czują. Wiele ich łączyło. I kiedy się
spotykali, mogli rozmawiać do rana.
– Żuk, cholera, wiesz, że znowu się zakochałem? – „Szwejk”
wrócił do rozmowy po chwili ciszy.
– W kim teraz?
– W mamie jednego z ministrantów. Ona ma trzydzieści lat.
Miała dwadzieścia, jak jej się Tomek urodził. A dwa lata
później jej mężulek pojechał do Anglii i nie wrócił. Ona
od ośmiu lat wychowuje tego chłopaka. Wiesz, że to jest
najaktywniejszy ministrant?
– I co? Jak ci idzie? Walczysz z tym?
– Miesiąc temu byłem u nich w domu, Tomek miał urodziny
i mnie zaprosił, a potem zadzwoniła do mnie jego mama, Jola.
– Ładna ta Jolka? – Tym razem to „Żuk” pytał, a nie zawsze
tak było. Swego czasu „Szwejk” uratował „Żuka” przed
wyznaniem swoich uczuć organistce na poprzedniej parafii.
„Żuk” zakochał się w niej zupełnie bezwiednie. Dopiero
„Szwejk” pomógł mu zauważyć, że te kawki z organistką,
wspólne wyjazdy na koncerty organowe czy inne tego typu
pomysły to zakochanie. „Żuka” ciągnęło do tej kobiety.
Na szczęście trzy miesiące po tym, jak „Żuk” się zorientował,
że jest zakochany, został przeniesiony na inną parafię.
– Tak, wiesz, skończyła studia i ma niezłą pracę. Utrzymuje
się sama.
– Opowiadaj, stary, jak się o tym opowie, to lżej. Też wiem,
jak to jest.
– Więc przyszedłem na te urodziny i się okazało, że Tomek nie
zaprosił więcej gości. Tylko mnie. Siedzieliśmy tam we trójkę
z godzinkę. Zjedliśmy kolację, a potem jej syn poszedł
do siebie odrabiać lekcje.
– I co się stało?
– No i wtedy Jolka się rozpłakała. Tak po prostu. I zaczęła się
zwierzać, że nie wychodzi jej z mężczyznami. Bo faceci albo
się boją jej dziecka i nie chcą się wiązać z matką
dziesięcioletniego chłopaka, albo że jak już to przeboleją, to
uciekają od niej, bo ona tyle zarabia. I właśnie miesiąc temu
zostawił ją kolejny facet. Chciała go już pokazać synowi, ale
on miesiąc temu zerwał z nią kontakty. I nie odbiera, nie
odpisuje na esemesy. Zapytała mnie, co źle robi, że tak działa
na facetów.
– Jezu, byliście tam we dwójkę?
– Tak, wiesz, jak ona płakała? A mi aż się serce kroiło.
Bo chociaż tego nie okazuję, Tomek to mój ulubieniec, a ona
jest po prostu ładna i bardzo się angażuje w sprawy
ministranckie.
– Przytuliłeś ją?
– Nie umiałem inaczej, co zrobisz, jak kobieta płacze przy
tobie? A jak zacząłem ją głaskać po włosach, to ona nagle
zaczęła opowiadać, jaki jestem ważny dla jej syna, że on
ciągle o mnie opowiada w domu, że jest we mnie zapatrzony,
i bardzo mi dziękowała, bo ona uważa, że jak Tomek się
będzie przy kościele trzymał, to wyrośnie na porządnego
chłopaka.
– Głaskałeś ją po włosach? – „Żuk” aż sapnął.
– Słuchaj, co było dalej. W końcu ona się wygadała, przestała
płakać, a ja tak siedzę, głaszczę ją po tych włosach
i zaczęliśmy patrzeć sobie w oczy. I ona zerwała się jak
oparzona. I zaczęła wołać: „O Jezu, o Jezu, o Jezu! Co ja
robię, ksiądz jest księdzem. Nie może ksiądz dotykać kobiety!
Przecież to grzech! Przepraszam, przepraszam, co ja robię!?”.
I znowu się rozpłakała. Wtedy wstałem i powiedziałem,
że muszę już iść, dodałem „z Panem Bogiem”, no
i wyszedłem.
– O, kurwa, „Szwejk”, ale akcja.
– Ta, Tomek, ten mały, nic się nie zorientował, ale teraz się
bardzo dziwnie czuję przy Jolce, a ona tak dziwnie patrzy
na mnie.
– Złożyła na ciebie skargę?
– Coś ty. Ale tydzień temu napisała mi esemesa.
– Co ci napisała?
– Że gdybym chciał, tobym znalazł bez problemu inną pracę
we Wrocławiu, a ona już miała propozycję etatu tam.
I że gdybym chciał o tym pogadać, to ona zaprasza.
– I co jej napisałeś?
– Że wybieram Chrystusa.
– A co ona?
– Nic.
– Kurwa, ale historia. I jak się z tym czujesz?
– Wiesz, że od tygodnia czytam tego esemesa nocami. I nie
wiem, co zrobić. Chciałbym jej odpisać. I do niej pójść.
Wiesz, że każdej nocy, kiedy jej nie odpisuję, coś we mnie
umiera?
– Wiem chyba, jak to jest. Ale czy nie powiedział nasz Pan,
że kto nie bierze krzyża i nie idzie za Nim, nie jest Go
godzien?
– Powiedział, ale stary, czy to na pewno o to chodzi? Jola
mnie potrzebuje. Jej syn mnie potrzebuje. Nie wiem, co mam
zrobić.
– Ale inni też cię potrzebują. – Chociaż „Żuk” powiedział te
słowa głośno, to jakby bez przekonania. Po nich nastąpiła
chwila ciszy.
W końcu „Szwejk” znowu się odezwał:
– A wiesz, że w poprzedniej parafii też mnie potrzebowali,
a jak miałem wypadek samochodowy, to pamiętali o mnie
tylko przez pierwsze dwa dni, jak wrzuciłem zdjęcie na FB
ze szpitala. Wiesz, ile mnie przez następne dwa miesiące
odwiedziło na plebanii ludzi, nie licząc moich rodziców?
– Ilu?
– Ty i jeszcze troje.
– I co zrobisz? Odpiszesz jej?
– Nie, nie odpiszę. Ale coś ci powiem.
– Co?
– Drugiej takiej próby nie wytrzymam. I coś jeszcze mnie
prześladuje.
– Co?
– Przypomniały mi się dwa pogrzeby.
– Myślisz o śmierci?
– Nie, ale przypomniał mi się pogrzeb mojego starego
proboszcza. Pół roku temu to było, nikt po nim nie płakał.
Wiesz, przywieźli trumnę do nas na parafię. Ludzie tak
z obowiązku poszli na mszę, no bo wypada. Część już nie
poszła na cmentarz, bo biskup na mszy długo gadał. Potem
była jeszcze stypa, ale byli prawie sami księża, bo okazało się,
że mój proboszcz nie miał za bardzo bliskiej rodziny. No
a sam wiesz, jak księża zachowują się na pogrzebie. Śmiali
się, żartowali, najedli się i wszyscy uciekli. Ja sam się po tym
pogrzebie źle czułem.
– A ten drugi pogrzeb?
– Pogrzeb mojego wujka. On umarł dziesięć lat temu. Na tym
pogrzebie było tak, jak powinno być. Wszyscy płakali,
bo wujek był dobrym człowiekiem, ja też za nim płakałem,
chociaż miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i niby wierzyłem
w życie wieczne, wiedziałem, o co w tym chodzi.
– I co to ma do rzeczy?
– Jak dostałem tego esemesa od Jolki, zrozumiałem, że jak jej
nie odpiszę, to mnie też kiedyś wrzucą do ziemi, zakopią,
nażrą się na stypie i nikt po mnie nie zapłacze.
– Jak zamykasz oczy, to widzisz jej oczy i pamiętasz, jaki
mają kolor?
– Tak.
– Znam to.
– Stary, idź po nową butelkę. Muszę się porządnie upić.
– Idę.

„Szwejk” nie odpisał Jolce. Trzy miesiące później jej syn


Tomek przestał służyć do mszy. Konrad, chociaż
zauważył zniknięcie chłopaka, nie zareagował. Wcześniej
walczył o każdego ministranta. Gdy któryś przestawał
służyć albo zaczynał znikać, był w stanie nawet
odwiedzić jego dom. Wyjaśnić z rodzicami,
z chłopakiem, co się stało. Choćby po to, żeby mieć
pewność, że nikt go nie dręczył. Tym razem nie
zadzwonił, a nawet odetchnął z ulgą. Tomek miał oczy
matki. Jeszcze wiele miesięcy później, gdy Jolka z synem
wyjechali do Wrocławia, gdzie zresztą mieszkała dalsza
ich rodzina, czytał często jej ostatniego esemesa.

„Poradziłbyś sobie we Wrocławiu. Widzę, że nie jesteś


szczęśliwy”.
Nie mógł zapomnieć oczu Jolki. I nie mógł odżałować szansy,
a może pokusy, którą tamtego wieczoru zesłał mu Bóg albo
diabeł.
Kiedy myślał o tym esemesie, to często później tak sam
z siebie przypominał mu się jeden z „żuczków”, jego
przyjaciel z seminarium „Kobra”. Zastanawiał się, co u niego
słychać, i zaczynał coraz lepiej rozumieć jego decyzję, która
przecież, kiedy o niej usłyszał, kazała mu usunąć jego numer
telefonu z komórki. „Szwejk” nie widział „Kobry” od trzech
lat, nie dzwonił do niego, nie pisał. „Kobra” też się nie
odzywał. Pewnego dnia jego bliski przyjaciel po prostu
zniknął. W sumie pseudonim zobowiązuje. „Kobra” odszedł
bezszelestnie, jak na węża przystało. Jego telefon zamilkł.
Konto na FB było nieaktywne.

Wszyscy, którzy znali „Kobrę”, ciągle wspominali tę


historię. „Kobra” rano odprawił mszę, zjadł śniadanie,
na którym żartował, rozmawiał z innymi księżmi. Nikt
niczego nie podejrzewał. Potem powiedział, że musi coś
załatwić na mieście, i wyszedł. Jak się później okazało,
poszedł do szkoły, gdzie spotkał się z dyrektorem.
Przedstawił mu zaświadczenie od psychiatry, że się leczy
i nie może dłużej pracować jako nauczyciel, bo to go
wykańcza psychicznie. Dyrektor chyba już wcześniej był
z nim dogadany, bo szybko podpisali papiery i ksiądz
katecheta zwolnił się za porozumieniem stron. „Kobra”
się pożegnał, poszedł do samochodu i odjechał
w nieznanym kierunku. Kiedy nie pojawił się po południu
na plebanii, zaczęli go szukać. Telefon nie odpowiadał.
A wieczorem z kurii zadzwonili do proboszcza
z pretensjami, czemu wikary „Kobra” się zwolnił
ze szkoły. Proboszcz już wtedy coś podejrzewał, wikarzy
nerwowo dzwonili do znajomych księży „Kobry”, ale
nikt nic nie wiedział. Kiedy weszli do pokoju „Kobry”,
wszystko stało się jasne. Poza sutanną, która wisiała
na wieszaku w szafie, nic nie zostało, mieszkanie
„Kobry” było puste. Ani jednej książki, żadnych ubrań.
I on je jeszcze wysprzątał, umył podłogi, starł kurze, było
gotowe na przyjęcie nowego wikariusza. Przez następne
tygodnie proboszcz i wikarzy zastanawiali się, jak mogli
przeoczyć to, że „Kobra” za każdym razem idzie do auta
z plecakiem, jakimś kartonem czy torbą. Że już
od miesiąca nikt nie był u niego. Wszyscy się też dziwili,
że nie wiedzieli, iż „Kobra” leczy się psychiatrycznie.
Nikomu o tym nie powiedział.
A co zrobił „Kobra”? Konrad dowiedział się tego od jego
siostry rok po odejściu „Kobry” z kapłaństwa. Spotkał ją
przypadkiem, a ona chętnie mu opowiedziała, co działo się
u jej brata po zniknięciu.
Tego dnia, kiedy zniknął, pojawił się w domu rodzinnym.
Opowiedział rodzicom, że właśnie uciekł z plebanii. Rozpłakał
się. I spędził u rodziców tydzień z wyłączonym telefonem.
Po tygodniu i wielu bolesnych rozmowach z ojcem, matką
i rodzeństwem, które na zmianę przyjeżdżało, żeby z nim
rozmawiać, ruszył w dalszą drogę. Jeszcze na plebanii znalazł
nową pracę. Zaciągnął się na półroczny rejs na wycieczkowcu.
Znał języki, był wygadany, przystojny i musiał odreagować.
A potem reszta potoczyła się sama. Okazało się, że na tego
marynarza ktoś czekał. I ta osoba się doczekała. Ponoć
„Kobra” wyznał jej miłość w ostatnim tygodniu swojego
pobytu na parafii i powiedział, że wróci do niej, gdy opłynie
świat. „Kobra” faktycznie opłynął kulę ziemską, a ta kobieta
na niego czekała. Żeby było romantycznie, ich pierwsza
prawdziwa randka była w Gdańsku.
„Szwejk” słyszał niedawno, że „Kobra” kupił właśnie
mieszkanie, a ona spodziewa się dziecka. Kiedy myślał
o swoim dawnym przyjacielu, zastanawiał się, czy on też
by sobie poradził, czy przebiłby się w świecie tak, jak to zrobił
jego dawny serdeczny przyjaciel. I zastanawiał się też, czy to
oburzenie na „Kobrę” było szczere, czy może dlatego tak się
wtedy na niego oburzył, usunął jego numer, podczas rozmów
z kolegami nazywał go zdrajcą, bo sam się bał, że coś
podobnego może mu się przytrafić.
X

SHOWMAN

Kacper siedział w swoim pokoju i czytał na głos dekret,


który dostał. Nowy – no, może nie taki całkiem nowy,
bo już roczny – biskup właśnie go awansował.
A właściwie to zniszczył. Podczas ostatniej roszady
biskupiej nazwisko Kacpra, o czym dowiedział się
nieoficjalnie od jakiegoś znajomego z nuncjatury,
znalazło się nawet wśród księży kandydatów na biskupa.
Ale był, niestety, za młody. Obszedł się smakiem, a przez
kilka tygodni marzył o tym, co by zmienił w Kościele,
gdyby miał władzę. Cieszył się wtedy bardzo, że tak go
docenili. Ten znajomy nawet powiedział mu po cichu,
że w następnym rozdaniu na pewno go na coś wybiorą.

Może dlatego obecny biskup zrobił wszystko, żeby go


zniszczyć? Ponoć wtedy w grę wchodziły trzy nazwiska: ktoś
z Rzymu, obecny biskup i właśnie Kacper. W każdym razie
wciąż nazywany „Showmanem”, czytając kolejny raz dekret,
wiedział jedno: na kolejnej liście z nazwiskami u nuncjusza
już go nie będzie. Po karierze!
W kuluarach złośliwi od jakiegoś czasu szeptali,
że „Showman” już niedługo trafi na śmietnik historii, ale on
się przyzwyczaił, że zawsze o nim gadali, jakby nie mieli
innego tematu. Kiedyś go posądzano o romans, w Panamie
miał ponoć być pijany na mszy z papieżem itp. Wiele było
tych plotek, wszystkie jednak łączyło jedno: były
nieprawdziwe.
Teraz w końcu się doigrał, jak mówili w diecezji. Zrobił
swoje, a właściwie to narobił długów, i pora, żeby za te długi
odpokutował. Najlepiej w miejscu, które będzie dla niego
czymś w rodzaju czyśćca. Wszyscy mali ludzie w diecezji
zacierali ręce. Wiadomo, kiedy czyjeś życie jest do niczego,
przyjemnie jest patrzeć na spadające z nieba gwiazdy.
A Kacper właśnie spadał jak gwiazda z nieba. Oj, z wysoka,
z wysoka. Jak Sowa z TVN Religia albo Kramer z Facebooka.
Nowy biskup właśnie zakręcił mu kurek z pieniędzmi,
u poprzedniego miał ku zazdrości wielu innych
nieograniczony kredyt.
„Showman”, tak nazywali Kacpra od seminarium. Gdzie się
pojawił, roztaczał aurę sukcesu. Dobrze zbudowany, mocny
zarost, mądre kazania, oddany ludziom. Dobry ksiądz. Gdyby
w Polsce było stu takich jak on, Kościół byłby inny. Niestety,
„Showman” był sam, zawsze sam. Może dlatego, że przy jego
blasku bledli wszyscy inni. A może po prostu nie było już
takich jak on. Albo nie było dla nich miejsca. Tego Kacper nie
wiedział.
„Ksiądz Kacper zostaje skierowany do ośrodka
rekolekcyjnego… jako kapelan”.
Biskup zsyłał go właśnie na drugi koniec Polski, gdzie miał
prowadzić ośrodek rekolekcyjny. Tak to się oficjalnie
nazywało. Nieoficjalnie był to luksusowy hotel na Mazurach
z piękną bazą wypoczynkową i starym, pokrzyżackim
kościołem, którym miał się opiekować niedawny duszpasterz
diecezjalny młodzieży. Piękne miejsce dla turystów, ale nie dla
kapelanów, tam się szło za karę. Przecież ilu gości hotelowych
przychodzi na codzienne nabożeństwa do zabytkowego
kościoła położonego na skraju kompleksu hotelowego? Jedyne
większe grupy wiernych gromadziły się podczas ślubów.
W sezonie zdarzały się soboty z czterema ślubami. No
i dlatego był potrzebny kapelan.
Że za długi? Kacper dalej w to nie wierzył. Wciąż
przywoływał rozmowę z nowym ordynariuszem.
Ten wezwał go dwa tygodnie temu. To był absurd. Absurd,
że facet wybrał taki sposób, żeby go zniszczyć, i że zrobił to
tak szybko. Widać musiał mieć już wszystko od dawna
zaplanowane. „Nowy”, jak czasem nazywali biskupa, podjął
Kacpra razem z ekonomem. I od razu przeszli do konkretów:
– Księże Duszpasterzu Młodzieży – naprawdę tak zaczął –
duszpasterstwo młodzieży jest winne diecezji pół miliona
złotych. Ksiądz je prowadzi już siedem lat. I jeszcze
w zeszłym miesiącu podjął ksiądz na działanie duszpasterstwa
młodzieży trzydzieści tysięcy złotych. Co ksiądz na to?
Kacper nic nie powiedział, otworzył tylko usta, ale nie wydał
dźwięku.
Nowy kontynuował:
– Nie będzie sobie ksiądz przyozdabiał kapłaństwa
diecezjalnymi pieniędzmi. – Jego głos był ostry, jak podczas
najbardziej zaciętych kazań, gdy pomstował na „tęczową
zarazę” albo „gender”. Prawie piszczał.
Ekonom z nachmurzoną miną potakiwał w milczeniu.
– Pół miliona złotych, jak można być tak niegospodarnym!
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie.
– Ja też kiedyś byłem duszpasterzem młodzieży – powiedział,
jakby Kacper mógł o tym zapomnieć, biskup szczycił się tym
przy wielu okazjach. – I zadaniem duszpasterza wtedy było
raczej pozyskiwać majętnych sponsorów, a nie żerować
na diecezjalnym budżecie. To właśnie takie niegospodarne
jednostki jak ksiądz narobiły nam tyle długów!
I tak dalej. Opierdol na maksa. A na koniec wręczył mu dekret
na Mazury.
Nadto biskup zajął mu trzy czwarte wypłaty kapelana
na poczet spłaty długu i zagroził, że będzie siedział
na Mazurach, aż odda przynajmniej połowę. Drugą mu już
daruje, nie będzie jak ten sługa z Ewangelii, co dusił drugiego
i mówił mu: „Oddaj, coś winien!”, ale te dwieście pięćdziesiąt
tysięcy to Kacper zapłaci.
Dał mu jeszcze wytyczne co do duszpasterstwa. Żeby nowy
duszpasterz nie musiał się martwić ani kłopotać, ma zwolnić
pracowników duszpasterstwa. Było ich troje: informatyk,
sekretarka i asystent Kacpra. Biskup dał mu na to dwa
tygodnie i w ogóle nie przejął się czymś takim jak okres
wypowiedzenia. Ma ich zwolnić najlepiej jeszcze dziś,
bo kuria nie zapłaci im już ani grosza. Byli to młodzi
zapaleńcy tuż po studiach, więc powinni sobie poradzić, ale ile
Kacper naszukał się takich oddanych ludzi. Kiedy
rozwiązywał z nimi umowę o pracę, wszyscy płakali. Ale nie
to było najgorsze. Gdy Kacper wychodził ze swojego
mieszkania – busa z rzeczami na Mazury posłał już wcześniej
– to poczuł całą siłę tego uderzenia. Do tej pory robił jeszcze
dobrą minę, wtedy uronił naprawdę swoją pierwszą łzę
goryczy, a miało ich jeszcze być wiele. Kiedy przed siedmiu
laty żegnał się ze swoją drugą parafią, to ludzie płakali.
Młodzież obsypała go prezentami, a potem przez wiele lat
cieszył się z licznych zaproszeń na śluby ludzi, których
zaprowadził do Boga. Teraz zgasił światło, klucze zostawił
w drzwiach. I tyle. Dobrze, że nie usłyszał jakiegoś
„spierdalaj” na do widzenia.
Swoją drogą, czego się spodziewał po innych mieszkańcach
konwiktu. Tak się żyło w konwikcie i koniec. Na mszy sami
bracia. Ale po niej po prostu znajome twarze, które czasami
mijał na korytarzu. Wyprowadzić pomogli mu się pracownicy
gospodarczy, a ostatniego dnia nikt nawet do niego nie zajrzał.
Chociaż Kacper przyznał przed sobą później, że mu się
należało. Bo jak na raka umierał jego sąsiad, jeden z księży
profesorów, to odwiedził go dwa razy. W tym ostatni raz dwa
miesiące przed jego śmiercią.

Kacper nie jest z Mazur. Jego diecezja jest na południu.


Nigdy się nie interesował, jakim cudem jego diecezja
po 1989 roku stała się posiadaczem pięknej działki
na Mazurach nad jeziorem. Na początku w starym
poniemieckim dworku, gdzie wcześniej był sierociniec,
urządzono dom rekolekcyjny. Ale na przełomie tysiącleci
ktoś tam wszystko ładnie przemyślał, jeden Bóg wie, jak
oni pozyskali Niemców i za ich pieniądze wyremontowali
dworek. Powstała prawdziwa perła. Hotel. Chociaż hotel
to za mało powiedziane. Powstało turystyczne
sanktuarium. Odremontowany gotycki kościół ściągał
nowożeńców aż z Warszawy, a baza hotelowa ludzi
z całego kraju. Oficjalnie był to dom rekolekcyjny.
Z kapelanem.

Kacper jechał na Mazury aż siedem godzin, podczas których


rozmyślał.
Najpierw liczył pieniądze. Uznał, że jeżeli weźmie się
w garść, to może spędzi na Mazurach dwa lata. Postanowił
schować honor do kieszeni. Będzie się przypominał znajomym
księżom, będzie się wpraszał na kazania i rekolekcje, uzbiera,
ile się da. Policzył swoje oszczędności i postanowił szybko
sprzedać samochód. Aż się wtedy zdziwił.
Wcześniej nie był taki zaradny, jeśli chodzi o pieniądze.
Zawsze ktoś mu je wciskał do ręki i wszystko się kręciło.
A przed czterema laty poprzedni biskup sam z siebie
zaproponował, że będzie dofinansowywał duszpasterstwo
młodzieży. To było w duchu nauczania papieża i Dni
Młodzieży z Krakowa. Przez lata Kacper nie musiał się więc
martwić o pieniądze – gdy mu zabrakło w budżecie, diecezja
pokrywała zobowiązania. Miał nieograniczony kredyt,
zarówno zaufania u biskupa, jak i u ekonoma, który kręcił
głową, ale faktury przyjmował i płacił. Niestety, przed rokiem
stary biskup, bardzo lubiący festiwale młodzieży i często
przywołujący św. Jana Pawła II, który zawsze miał serce dla
młodzieży, odszedł na emeryturę. Nowy biskup szybko
zauważył, że brakuje wielu milionów złotych, a pół miliona
jest winne duszpasterstwo młodzieży, jeden z największych
dłużników diecezji.
Kacper wiedział, że coś się święci. Nie podejrzewał, że biskup
może chcieć go zniszczyć, ale czuł, że między nimi jest duży
dystans. Nowy biskup zawsze i wszędzie pokazywał się
w sutannie, rzadko się uśmiechał i ponoć z nikim nie był na ty.
Kacper, przeciwnie, przez długi czas w ogóle nie miał sutanny.
Bo z dwóch wyrósł, tyjąc i tyjąc, a trzecią zgubił podczas
Światowych Dni Młodzieży w Panamie. Natychmiast
po zmianie biskupa wyczuł, że „Nowy” go nie lubi. Była też
poważna różnica: z poprzednim ordynariuszem często pił
kawę i stary wręcz domagał się regularnych wizyt, kiedy
Kacper referował mu, co się dzieje w duszpasterstwie
młodzieży. „Nowy” o nic nie pytał, więc Kacper postanowił
dla niego zrobić wdzięczny albumik, żeby przedstawić, jak
wygląda działalność duszpasterstwa. Oficjalnie umówił się
na wizytę i wręczył mu w biurze małą publikację, która była
raportem z ostatnich siedmiu lat. Potem tego bardzo żałował,
bo nowy biskup od razu pokazał pazury. Natychmiast zaczął
tym swoim skrzekliwym głosem:
– O, widzę, że zrobił sobie ksiądz laurkę. I to za dziesięć
tysięcy. Widziałem fakturę!
Kacper poczuł, co się święci. Próbował jakoś zmienić
kierunek rozmowy, puścić złośliwość mimo uszu. Zaczął coś
opowiadać, przedstawiać, jak przebiega praca duszpasterstwa.
Mówił, pokazywał zdjęcia, podawał liczby.
– W zeszłym roku zorganizowaliśmy rekolekcje
charyzmatyczne dla siedmiu tysięcy młodych ludzi w ramach
akcji „Gedeon”. W maratonach pielgrzymkowych bierze
w naszej diecezji udział co roku około pięciu tysięcy młodych
ludzi, rozkręciliśmy wolontariat wspierany przez Renovabis,
angażuje się w niego prawie ośmiuset młodych ludzi
w dwudziestu parafiach. Z tego ruchu wyszli już świeccy
misjonarze. Organizujemy festiwale religijne w wielu
miasteczkach diecezji. Tam pod namiotami jest czasami nawet
do dziesięciu tysięcy ludzi. To taki anty-Woodstock. Rozumie
ksiądz biskup, prawda? – Kacper mówił szybko, dużo,
z zapałem. Przed spotkaniem długo się modlił.
Biskup chyba słuchał. W końcu odezwał się nieprzyjemnie:
– Tylko ja tu widzę jeden problem, księże duszpasterzu.
– Jaki? – Robert wytrzymał przenikliwe spojrzenie „Nowego”.
– Wy tworzycie religijnych konsumentów.
Później Kacper często słyszał ten termin. Biskup uparcie
posługiwał się tą frazą podczas odpustów i spotkań z księżmi.
Mówił, że księża, szczególnie ci młodzi, wytworzyli
religijnych konsumentów. Takich, co tylko by brali religijny
towar. A Kościół potrzebuje świadków, potrzebuje ludzi
z otwartym sercem. Takich, co biorą, ale też dają.
– To znaczy?
– To znaczy dwie rzeczy, księże duszpasterzu. – Tak się
do niego zwracał biskup, widać zapomniał, jak ma na imię.
Z czasem wszyscy przywykli, że „Nowy” nie mówi nikomu
po imieniu, mówi „księże proboszczu”, „księże wikariuszu”,
„księże rektorze”, więc za plecami nazywano go „Biskupem
Nowym”. – Po pierwsze, ci młodzi ludzie wiszą w pustce. Oni
przyjdą, pośpiewają, a potem po prostu pójdą. I tyle. Wy ich
nie wiążecie z ich parafiami, tylko tworzycie jakieś
ponadparafialne struktury. Oni się nigdy nie odnajdą
w parafiach i żaden z nich będzie pożytek, bo to nie będą ani
szafarze, ani organiści, ani zakonnicy czy księża. Po prostu
sobie z wami pośpiewają i tyle.
– Ale oni tam poznają Jezusa!
– Proszę mi nie przerywać. Drugi problem jest taki, że tam
wszystko jest za darmo albo półdarmo. Wy sprawiacie
wrażenie, że Kościół ma furę pieniędzy. Uczycie ich brać.
A co z ofiarnością? Zbieracie na mszach młodzieżowych
koszyczek?
Takie pytanie zamurowało Kacpra.
– Nie.
– Właśnie. Kościół to parafie i ludzie, którzy je utrzymują.
W waszym duszpasterstwie nie ma ani jednego, ani drugiego.
Nie ma związku z parafią ani poczucia odpowiedzialności
za Kościół. Jest tylko zabawa i mile spędzany czas.
Kacper chciał jeszcze zapytać, a co z wiarą, co z Jezusem? Ale
biskup swoim słynnym chrząknięciem dał znak, że to już
koniec rozmowy.
Minęło potem kilka miesięcy, wydawało się, że wszystko
będzie w porządku, aż pewnego dnia ksiądz Kacper dostał
dekret na Mazury…

Trzy miesiące na Mazurach, licząc od przyjazdu


we wrześniu, były całkiem znośne. Kacper wyspał się
za całe poprzednie czternaście lat. Tyle już był księdzem.
Podczas Adwentu codziennie robił adwentowe
zamyślenie na FB, obserwowało go nawet pięć tysięcy
użytkowników. Chociaż pod choinkę dostał bardzo
nieprzyjemnego esemesa – jakiś gorliwy sługa z kurii
wysłał mu taką wiadomość: „Biskup prosi, żeby ksiądz
się skupił na posłudze w domu rekolekcyjnym, a nie
na umieszczaniu wiadomości w internecie.
Pozdrawiamy”.

Odpisywał też sumiennie na e-maile i pytania. Miał nadzieję,


że tego będzie więcej, że będzie żal i gniew, że ludzie pojadą
do kurii i będą żądali przywrócenia go do pracy, że będą pytać
o festiwale, rekolekcje i inne wydarzenia. Niestety – albo stety
– okazało się, że jego współpracownicy w terenie, wikariusze,
katecheci, jak gdyby siłą rozpędu, już bez niego, dotrwali
do stycznia. Nowy duszpasterz ponoć zaharowywał się
na śmierć, żeby wszystko dopiąć, i sam prowadził to,
co kiedyś Kacper robił z trójką ludzi. A więc w diecezji
rekolekcje, spotkania, wolontariaty i festiwale od września
do grudnia jeszcze się odbyły, w styczniu, wiadomo,
w kościele nic się nie dzieje, księża chodzą po kolędzie.
W lutym wszystko zaczęło powoli ruszać, ale pojawiły się
pierwsze pęknięcia. Strona internetowa nie była
aktualizowana, padły dyżury młodzieżowe, a w grudniu
„sylwester z Bogiem” też się nie odbył. Kacper liczył na to,
że na wiosnę, kiedy wszystko bez niego zacznie się walić,
może pozwolą mu wrócić albo chociaż biskup zrozumie,
że popełnił błąd. Nie doczekał się jednak tego, bo w marcu
rząd wprowadził pierwszy lockdown. I skończyła się wszelka
działalność młodzieżowa. Nikt nawet nie pisał, że czegoś nie
ma albo czegoś brakuje. Nikt nie pytał o festiwale, w ogóle
o nic już nie pytali. Szczerze mówiąc, nikt nie zauważył,
że Kacpra deportowali na Mazury. Serio! Nikt.
Duszpasterstwo działało bez niego przez kilka miesięcy,
a potem COVID wszystko wyłączył.
A Kacper? Nagle zauważył, że wokół niego zrobiło się pusto.
Kiedyś, gdy odpalał FB po dwóch dniach niezaglądania, to
aż się świeciło od wiadomości i powiadomień. Kiedy padł mu
raz telefon i dopiero po dwudziestu czterech godzinach znalazł
ładowarkę, jego komórka prawie eksplodowała. Tyle przyszło
wiadomości! A teraz? Cisza.
Biskup na odchodnym poprosił go (a prośba biskupa to
rozkaz), żeby w najbliższym czasie skupił się na kapelanii
i żeby na razie zawiesił swojego vloga, co potwierdził
świąteczny esemes z prośbą o milczenie w sieci. Swoim
bliższym znajomym Kacper powiedział, że będzie miał teraz
taki spokojniejszy rok. Musi odpocząć, stąd wyjazd
na Mazury. „Rok szabatowy”, tak to nazwał. A przecież czy
miał im powiedzieć, że biskup posądza go o narobienie
długów, a że nie może nic zrobić swojemu poprzednikowi,
który sobie wesoło pomieszkuje w jakiejś rezydencji, to
niszczy jego najbliższych współpracowników… I że stara
gwardia wystraszyła się, że ktoś tak nowoczesny jak Kacper
zostanie biskupem, więc chcą go zniszczyć. No przecież nie
powie świeckim takich rzeczy!
I tak został sam. Kapelania okazała się tak zła, jak się
spodziewał. Z kolei milczenie w sieci było dla niego trudne.
Samotność stopniowo dawała mu się we znaki. Miał Boga,
często to sobie powtarzał. Ale Bóg jest i kobietą, i mężczyzną.
Czasami roztrzaskuje skały siłą swojego głosu, a czasami nie
wiadomo czemu milczy zawzięcie. Mimo wielu modlitw
Kacper miał wrażenie, że na Mazurach Bóg milczy. Zresztą
wszyscy w jego życiu milczeli. Zawsze to on coś mówił.
A teraz, kiedy nie miał do kogo mówić, stało się wokół niego
cicho i smutno.
Rodzice zdążyli, niestety, odejść do Pana, gdy Kacper był
u szczytu. Siostra wyjechała gdzieś daleko, daleko od domu.
I rzadko do siebie dzwonili, a ostatnią ich jakby wspólną
rzeczą, okazją, była stypa ich mamy. Znajomi księża
na Mazury nie jeździli, a zresztą nie oszukujmy się, gdy masz
czterdzieści lat i jesteś księdzem, to z reguły nie masz
przyjaciół. Są tylko ludzie obok ciebie. Czasem ci pomogą, ale
zwykle nie.
Kacper miał więc sporo czasu, a z powodu epidemii jeszcze
więcej. Podczas lockdownu bezpośredni przełożony nie
pozwolił mu opuścić kompleksu hotelowego, tłumacząc to
tym, że jest przecież miejscowym kapelanem. To był ciężki
rok. A Kacper prawie nie głosił rekolekcji, więc pieniądze
za bardzo nie wpadały, tyle dobrego, że chociaż auto drogo
sprzedał.
We wrześniu jego siostra miała urodziny. Postanowił do niej
zadzwonić, tym bardziej że w tym roku ani nie wysłał jej
prezentu kurierem, ani nie dał rady się do niej wybrać. Wziął
telefon, wybrał numer siostry. Miał zamiar pożartować,
poprowadzić jakąś płytką rozmowę, ale kiedy usłyszał jej głos
w słuchawce, to się po prostu rozpłakał. Gdy skończyli
rozmowę godzinę później, wiedział, że jego siostra pięćset
kilometrów stąd też płacze. Ze wzruszenia. Na koniec
powiedziała mu, że to chyba najpiękniejszy prezent
na urodziny, jaki mogła dostać. Kiedy zapytał jaki, odparła:
– Czuję, że odzyskuję brata.
W ferie zimowe siostra z mężem i dwójką dzieci przyjechali
do Kacpra. Nie mogli przyjechać na Boże Narodzenie. Ten bez
problemu załatwił im apartament prezydencki. Dyrektor
zgodził na tych gości i obiecał, że nie weźmie od nich ani
grosza. Pogodnie stwierdził, że chociaż przez dwa tygodnie
wiatr nie będzie hulał po korytarzach.
Te tygodnie były dla Kacpra jak odzyskiwanie na nowo
rodziny. Wcześniej już coraz częściej rozmawiali przez
telefon, ale na Mazurach nastał ich czas, a nic nie zastąpi
przecież prawdziwego spotkania. Już pierwszego wieczoru
poszli na spacer z siostrą i porozmawiali na osobności. Kacper
zapytał:
– Dlaczego wyprowadziłaś się po śmierci rodziców tak
daleko?
– Janek dostał propozycję dobrej pracy w innym mieście,
a jego ciocia przepisała mu dom.
– Nie było ci szkoda naszego domu rodzinnego?
– Kacper, nie obraź się, nie przyjeżdżałeś często nas
odwiedzać. A kiedy nasi rodzicie zaczęli chorować, to jeszcze
rzadziej zajeżdżałeś. Ciągle gdzieś latałeś, organizowałeś
jakieś festiwale, a oni na ciebie czekali.
– Wiem.
– Byłam na ciebie wściekła.
– A już nie jesteś?
– Nie, teraz ci współczuję, jak widzę, że cię tu zesłali.
– No, zesłali. Ale dlaczego nie chciałaś mieszkać w domu
po rodzicach?
– Oni umierali w sumie przez dwa lata, Kacper. Mama umarła
na raka. Boże, to było straszne. A ciebie nigdy nie było.
Gdy jego siostra o tym mówiła, zaczęła płakać. Aśka
rozpłakała się rzewnymi łzami, jakby przeżywała to na nowo.
Kacper czuł, że to może dlatego, że ją wtedy zostawił z tym
wszystkim samą. Nie umiał znaleźć dla siebie
usprawiedliwienia. Poza wszystkim ciągle miał jakieś
obowiązki i wyjazdy. Jego ojciec zmarł, gdy był w Panamie
na Światowych Dniach Młodzieży. I wtedy na prośbę Kacpra
czekali z pogrzebem siedem dni.
– A jak umarła mama, tato po prostu zgasł ze smutku. Umarł,
bo nie chciał już żyć, tak ją kochał. Codziennie powtarzał,
że życie bez niej to nie życie. Słuchałam tego przez rok,
aż w końcu umarł.
– Nie wiedziałem wtedy, że jest tak źle.
– Właśnie. Nigdy cię nie było. Dlatego kiedy oni umarli, nie
chciałam już tam mieszkać. A ty nic nie powiedziałeś na to.
Sprzedaliśmy dom, zgodziłeś się, pamiętasz? I zrzekłeś się
swojej części. Pamiętam, jak wtedy mówiłeś, że masz Boga,
więc niczego ci nie braknie. Miałam ci ochotę tymi twoimi
bzdurami wytrzeć gębę. Tylko że nie miałam siły. Chcieliśmy
z Jankiem i dziećmi stamtąd wyjechać.
– Nie wiedziałem, że było aż tak źle – powtórzył.
– Bo nigdy cię nie było.
– Jesteś na mnie jeszcze zła?
– Teraz już nie. Bóg chyba nie mógł znieść tej twojej
gadaniny, więc cię tu schował, żebyś odpokutował za to,
że opuściłeś umierających rodziców.
Te słowa bardzo Kacpra zabolały.
W końcu zebrał się w sobie i wyjaśnił:
– Jezus powiedział, że trzeba opuścić ojca i matkę, żeby iść
za nim.
– Nie obraź się, Kacper, jestem wierząca, ale jestem tylko
kobietą i matką dwójki dzieci, wiesz, mnie się wydaje,
że chyba nie do końca zrozumiałeś, czego Jezus od ciebie
chce. Bo na pewno nie chodziło mu o to, żeby nie troszczyć
się o umierających rodziców, a potem przez rok nie dzwonić
do swojej siostry.
– Zraniłem cię, prawda?
– Bardzo mnie zraniłeś. Ale nie gniewam się już.
Wycierpiałam i przebaczyłam. – Aśka się uśmiechnęła,
spojrzała mu w oczy i dodała: – Nie sądzisz chyba,
że przyjechaliśmy z Jankiem na Mazury, żeby robić ci
wyrzuty. Przyjechaliśmy tu, bo cię kochamy. – W tym
momencie go przytuliła.
Wtedy Kacper odparł:
– Ja też ciebie kocham, kocham Janka i wasze dzieci, Kasię
i Nikolę. – I zapłakał.
XI

KURIALISTA

Adam pracował w kurii już cztery lata. Zrobili go


referentem do spraw duszpasterstwa i moderatorem
wspólnot odnowy w Duchu Świętym. Lubił swoją pracę.
Codziennie od ósmej do piętnastej, z półgodzinną
przerwą na kawę o dziesiątej trzydzieści i około
czterdziestominutową przerwą na obiad od trzynastej
trzydzieści do czternastej dziesięć, pomagał księżom,
zakonnikom i zakonnicom swojej diecezji prowadzić
ludzi do Boga. Wysyłał w tym celu wiele e-maili.
Prowadził diecezjalnego Facebooka, Twittera musiał
oddać, bo się nie wyrabiał, no i jeszcze organizował
różne wydarzenia w diecezji. A to jakaś objazdówka
krzyża papieskiego po parafiach, a to zawierzenie czegoś
albo kogoś takiej albo innej Matce Bożej albo Duchowi
Świętemu, a czasami nawet Jezusowi. Dużo też pisał.
Zajmował się redagowaniem i był jednym z głównych
autorów diecezjalnego kwartalnika, który każdy ksiądz
dostawał co trzy miesiące. Kwartalnik kosztował
czterdzieści złotych i jego zakup był obowiązkowy dla
każdego księdza w tej diecezji. Ostatni numer był
poświęcony duszpasterstwu ministrantów. A poprzedni
planom wskrzeszenia ruchu oazowego.

Z gabinetu nieprzerwanie dobiegał stukot klawiatury. Adam


redagował kwartalnik, wrzucał zdjęcia na profil FB, planował
diecezjalne inicjatywy.
Miesiąc temu biskup w uznaniu jego zaangażowania dał mu
premię.
W domu emeryta zmarł ksiądz, który tuż przed pójściem
na emeryturę kupił nowego golfa. Kiedy zmarł, auto dostało
się diecezji. Jest taki zwyczaj, że księża, którzy zamieszkali
w domu emeryta, prędzej czy później zapisują wszystko
biskupowi. Na golfa chrapkę miał dyrektor domu emeryta,
który – gdy jego podopieczny dostał wylewu – chętnie używał
tego samochodu. Jednak biskup postanowił docenić referenta
do spraw duszpasterstwa, chociaż niektórzy mówili, że to
kanclerz chciał utrzeć nosa dyrektorowi, który się ostatnimi
czasy bardzo zaprzyjaźnił z głównym ekonomem, i przekonał
biskupa, żeby przekazał auto młodemu kurialiście. Adam lubił
o tym myśleć. Fakt, że kanclerz upomniał się u biskupa
o samochód dla referenta, świadczył, że jego praca musiała
być w kurii doceniana.
Adam był oddany pracy i jeżdżeniu po parafiach. W pewnym
sensie to było całkiem fajne. Był trochę taką gwiazdą. Miał
swoje tournée, zwykle wyjeżdżał osiem, dziesięć razy
w miesiącu na jakieś spotkania, gdzie zawsze grał pierwsze
skrzypce. Często wpadało mu tam sto, a czasem nawet i tysiąc
złotych, chociaż to drugie rzadziej. Tysiąc zgarniał może raz
w miesiącu, ale setki wpadały jak szalone. I teraz to nowe auto
od diecezji. Służbowe. Poczuł się naprawdę doceniony.
I diecezjalne mieszkanie. W sumie każdego miesiąca
zostawało mu trzy do czterech tysięcy złotych na koncie. A nie
oszczędzał, bo kochał elektronikę. I czasem nie wiedział,
co z tymi pieniędzmi zrobić.
Ale coraz częściej bywało mu trudno. Oburzała go polityka
personalna diecezji. Pracując w kurii, Adam dużo wiedział.
Znał doskonale sposoby wyciszania, jakie kuria, a może raczej
biskup, stosuje, żeby przykrywać różne nieprzyjemne sytuacje.
Nie uchodziły jego uwadze wędrówki po parafiach
duchownych z problemami alkoholowymi. O wyczynach
niektórych księży można by pisać grube książki. Chociaż
współczuł tym chorym ludziom, to to, że kuria reagowała
zawsze za późno, bardzo go martwiło. Jednakże ani biskup,
ani nikt inny nie chciał nawet słyszeć o jakichś zmianach
w życiu parafii, w życiu księży, żeby ci ludzie nie byli tacy
samotni i podatni na frustrację i rozpacz. Zdaniem kurii,
dopóki nie było skarg i regularnie wpływały składki z parafii,
wszystko jest w porządku.
Ale chyba jeszcze bardziej męczyło go swoiste oderwanie
od świata, które jest cechą wspólną większości pracowników
kurii. A przede wszystkim tych decyzyjnych, z biskupem
na czele…
Adamowi marzyło się, żeby między księżmi panowały
bardziej braterskie i przyjacielskie relacje. Żeby była jakaś
wspólnota. Z przyjacielem Witkiem, z którym znał się
od seminarium, kiedy tylko się spotkali, snuli plany reform
i zmian, które pozwoliłyby diecezji odżyć. Odbyli wiele takich
rozmów. Kiedyś mogli tak debatować nawet do pierwszej
w nocy. Jednak ostatnimi czasy spotykali się coraz rzadziej.
Może dlatego, że ile można gadać ciągle o tym samym.
A może dlatego, że ostatnio Witek wykrzyknął:
– To może weź coś zmień. Siedzisz w tej kurii cztery lata.
Jesteś samodzielnym referentem i możesz codziennie
rozmawiać z biskupem. Zmień coś w końcu, zamiast pisać te
wszystkie posty i bzdury do tych debilnych kwartalników. To
jest gówno warte!
– Jak gówno warte, wiesz, ile mnie to kosztuje pracy?
– Tak, gówno wartej pracy. Nic z tego nie ma, Adam. Jak
przychodzą te wasze biuletyny, kwartalniki, poradniki czy Bóg
wie co, wiesz, co z tym robimy?
– Co?
– Palimy tym w piecu!
I wywiązała się między nimi kłótnia. To zdarzyło się przed
dwoma miesiącami. Od tej pory nie rozmawiali.

Adam długo o tym myślał. Przecież tyle razy chciał


w końcu coś zrobić, pójść do biskupa, porozmawiać
z nim. Miał nawet ułożone w głowie, co by mu
powiedział. Podczas modlitwy czuł, że może dzisiaj jest
ten dzień, żeby się zwrócić do biskupa i opowiedzieć mu,
jak wygląda sytuacja na plebaniach, w parafiach, jak cały
Kościół umiera przygnieciony bezsensownymi
przepisami i tradycjami. Jak z tygodnia na tydzień ubywa
ludzi na mszy, jak rozpadają się małżeństwa, jak
odchodzą kolejni księża.
Zadawałby tylko pytania…
Czy nie byłoby lepiej, gdyby proboszczowie mieli kadencje?
Czy naprawdę wszyscy księża powinni uczyć w szkołach i czy
w ogóle religia w szkole ma jakikolwiek sens?
Czy księża nie powinni raczej, podobnie jak zakonnice, robić
kursów związanych z pracą socjalną, psychologią i zajmować
się pracą na peryferiach, zamiast sowicie opłacaną katechezą?
Po co diecezji tyle budynków? Nie można by części zamienić
na mieszkania socjalne albo internaty? Przecież w kraju
panuje głód mieszkaniowy!
Czy na pewno ma sens istnienie małych parafii, gdzie samotny
proboszcz mieszka w wielkim, starym budynku i walczy tam
z diabłem samotności? Nie lepiej tworzyć zespoły
duszpasterskie?
Czy nie byłoby lepiej, gdyby księża, szczególnie w miastach,
mieszkali w blokach, żeby być bliżej ludzi, a nie
w luksusowych plebaniach?
Może warto zająć się tematem księży, którzy nie radzą sobie
ze sobą, i zaproponować im terapię?
Miał wiele takich pytań i pomysłów, mógłby mówić o tym
cały dzień. Na każde z tych pytań znał też odpowiedź. Chętnie
by ją przedstawił.

Nigdy jednak nie poszedł z tym do ordynariusza. Może


dlatego, że Adam kiedyś widział, jak podczas
uroczystego obiadu na jakiejś plebanii jego eminencja
po wszystkich przemówieniach zapytał księży, czy może
chcieliby mu coś powiedzieć jak synowie swojemu ojcu,
przecież on tyle dzisiaj mówił. Teraz chętnie posłucha.
Wtedy jeden z młodych księży wstał i się odezwał:

– Księże biskupie, chciałbym coś powiedzieć.


– Mów, synu – odezwał się biskup, sącząc kawę.
Oczy wszystkich zwróciły się na młodego wikarego. A ten
zaczął opowiadać, że kurialne wytyczne odnoszące się
do przygotowania młodzieży do bierzmowania są zupełnie
chybione. Tematy są za trudne, spotkań jest za dużo i jeszcze
ten nakaz, żeby skreślać młodych ludzi z listy za piętnaście
procent nieobecności. Wikary opowiadał łamiącym głosem,
jak trudno było mu skreślać uczniów, jak ciężko prowadzić
spotkania na trudne tematy i że w ogóle cały ten kurialny
program musi być przebudowany, bo jest daleki od życia.
W końcu biskup mu przerwał i zaczął:
– Co? Żartujesz chyba sobie. Papież nalegał na nas i mówił,
że musimy od siebie wymagać, nawet jakby inni nie
wymagali. Dlatego wymagam od tych młodych ludzi i będę
wymagał! Oni nie mogą tak sobie przyjąć sakramentu, jakby
to było jakieś pięć złotych! Jak w ogóle masz odwagę
krytykować podpisane przeze mnie dokumenty!?
No i zrównał młodego z ziemią. Adam dobrze wiedział, każdy
wiedział, że biskup to dobrotliwy i sympatyczny człowiek
do momentu, kiedy kiwasz głową z aprobatą. Sprzeciw się,
a spotka cię coś bardzo nieprzyjemnego.
Adam dobrze znał historię o „wesołym Piotrku”, jak go
nazywano w diecezji. „Wesoły Piotrek” był trochę naśladowcą
św. Franciszka. Niewiele miał, wszystkim się dzielił,
proboszcz pisał na niego skargi, bo w wigilię, zamiast siedzieć
przy świątecznym stole z nim i innymi wikarymi, wolał
kolację w DPS-ie. W końcu po dwunastu latach biskup zrobił
go proboszczem dużej parafii. Na nic się zdały błagania
Piotrka, że on się nie widzi w zarządzaniu. Ani żadne inne
argumenty. Dopiero kiedy załatwił sobie list od jednego
biskupa z Brazylii, że ten potrzebuje go u siebie, jego
ordynariusz zwolnił go z parafii i pozwolił jechać do Ameryki
Południowej. Ale miał o to wielki żal.
– Tu też są misje. A ty mi jedziesz do Rio de Janeiro,
by wylegiwać się na plaży. No ale co zrobić, jak chcesz, to
jedź. – Tak powiedział w kazaniu na mszy, podczas której
Piotrek dostał od niego krzyż misyjny.
Wszyscy myśleli, że to żart. Ale Adam wiedział, że biskup
mówi śmiertelnie poważnie i że wcale go nie ruszało to,
że Piotrek chce być księdzem w fawelach. Liczyło się to,
że nie robi tego, co mu biskup każe.
Kiedy Piotrek po sześciu latach wrócił z Brazylii jako „smutny
Piotrek”, chory na malarię i po wypadku samochodowym,
jego biskup nie miał dla niego czasu, nie zaproponował
parafii, nie podał pomocnej dłoni. Gdy „smutny Piotrek”
wydobrzał w końcu, bez mrugnięcia okiem jego szef pozwolił
mu wybrać kraj, gdzie chce dalej pracować, i bez gadania
napisał list do miejscowego biskupa. Jedno „nie zgadzam się”
wystarczyło, żeby „wesoły-smutny Piotrek” nie miał gdzie
wracać. W końcu wylądował w Teksasie.
Adam znał tę historię i jeszcze inne całkiem podobne.

Charakter ordynariusza najlepiej oddawał opowiadany


w diecezji żart:

Ile razy z jednego żartu śmieje się wikary?


Trzy razy – jak mu go opowiedzą, jak go zrozumie i jak
opowiada go sam.
A ile razy proboszcz?
Dwa razy. Jak mu opowiedzą i jak opowiada sam.
Bo proboszcz sam nie zrozumie, a wytłumaczyć sobie nie
pozwoli.
A ile razy z żartu śmieje się nasz biskup?
Jeden raz. Jak opowiada. Bo nasz biskup nie da sobie ani nic
powiedzieć, ani nic wytłumaczyć, ani nic nie rozumie. To
dlatego z reguły gada zawsze to samo.
Smutny jest ten żart, ale niestety prawdziwy.

Adam od dawna wiele się modlił, błagał na kolanach


o światło Ducha Świętego dla biskupa. Ale z roku na rok
było gorzej. Stary coraz bardziej zamykał się na świat.
I nikogo nie chciał słuchać. Z wyjątkiem klakierów,
którzy utwierdzali go w przekonaniu, że jest najlepszym
biskupem od chrztu Polski. Serio.

Nie mógł powiedzieć biskupowi, co widzi. Nie mógł mu


powiedzieć, co słyszy. Chyba że chciałby stracić te cztery
tysiące w miesiącu i golfa, którego właśnie dostał. Mimo
że oklaskiwano go w parafiach jak małą gwiazdę rocka, to
coraz częściej przyznawał sam przed sobą, że tkwi w układzie,
którego nie da się zmienić od środka. Albo lepiej: którego on
nie może zmienić. Bo zbyt wielu ludziom jest tu wygodnie.
W sumie, czego stał się świadomy, jemu też było wygodnie.
Kawa w kurialnej kawiarni była włoska, obiady mieli niezłe,
wszyscy mówili o nim, że jest porządnym księdzem, takim
z powołania. Miał rozpisany grafik co do dnia na cały rok,
bo był rozchwytywanym kaznodzieją. Chyba robił to,
co do niego należy. Powoli zaczynał wierzyć, że tak jest
w porządku. A pomysł, żeby pójść do biskupa, wstrząsnąć
nim, może podać się do dymisji, gasł zawsze, kiedy Adam
wsiadał do golfa – czarny turbodiesel w automacie, trzylatek,
do tego dość skromny z zewnątrz, nikt się nie czepiał. Albo
gdy logował się na swoje konto bankowe, żeby zapłacić
za jakiś gadżet, i zauważał, że chociaż ta nowa karta graficzna
albo ten mikrofonik kosztują ponad tysiąc złotych, to na jego
koncie nie widać po transakcji wielkiej różnicy.
XII

CO TO ZA GRÓB?

W pewnej dalekiej górskiej wiosce mały Tomek


regularnie spacerował z rodzicami po cmentarzu. Kiedyś
tego nie lubił, ale z czasem się przyzwyczaił. Szczególnie
że nie miał wyjścia, jego dziadek od lat opiekował się
tym wiejskim cmentarzem. Kosił tam trawę, naprawiał
płot, gdy zmurszał, i tak dalej. Kiedy stary góral nie miał
już tyle sił co dawniej, rodzice Tomka, chcąc nie chcąc,
zaczęli pomagać ojcu, tak jak kiedyś gazda zaczął
wyręczać w tej honorowej służbie swojego ojca. Siłą
rzeczy i Tomek zaczął bywać na cmentarzu. Z czasem
chłopak nawet to polubił i znalazł sobie tam małe hobby.
Przypatrywał się nagrobkom, czytał imiona i nazwiska,
datę śmierci. Niekiedy próbował sobie wyobrazić, jak
mogło wyglądać życie tych ludzi.

Czasami pytał rodziców albo dziadka o szczególnie ciekawe


przypadki. Kiedy między narodzinami a śmiercią minęło mało
lat. Kiedy jakiś grób był szczególnie okazały lub został
zniszczony albo miał ciekawą inskrypcję. Tomka bardzo
zainteresowały na przykład słowa z upamiętnienia:
„Właściciel tartaku”. Rodzice znali tego człowieka, bogatego
górala, który umarł na zawał na jakimś weselu. Jeszcze zdążył
polecić żonie, że on życzy sobie mieć taki napis. Idiotyczny.
Z tego nagrobka Tomek śmiał się w myślach przez wiele lat,
wyobrażając sobie, jak dumny góral staje przed Bogiem
i z wypiętą piersią mówi, że jest właścicielem tartaku. Bóg
chyba nie lubi tartaków, przecież krzyż był z drewna.
Między jego trzynastymi a czternastymi urodzinami
na cmentarzu pojawił się nowy grób. Tomek nie zauważył go
od razu. Dopiero po kilku miesiącach uderzyło go, że ten grób
postawiono dziwnie blisko drewnianego kościoła, wokół
którego rozrósł się cmentarz, a do tego zmarły leżał przy
trzech poprzednich proboszczach i miał przed imieniem:
„ksiądz”. Ale to nie był ich proboszcz. Przecież Tomek był
ministrantem i widywał regularnie tego zgryźliwego dziadka.
To co za księdza im tu pochowali? Zastanawiał się nad tym
długo. W końcu zapytał dziadka.
– Ten smutny grób? – odpowiedział pytaniem dziadek.
Tomek skinął głową. Tylko ktoś, kto pracuje na cmentarzu,
wie, że smutny grób to taki, na który nikt nie przychodzi.
– Tak, co to za ksiądz, dziadku?
– To ten chłopak od Janecków.
– Jakich Janecków? Nie znam ich.
– Niedziwne. Na końcu wsi jest zawalony dom. Wiesz, który
to, co nie?
– No tak.
– To dom Janecków.
– Dawno temu się zawalił?
– Jakieś trzydzieści lat temu. Krótko potem, jak Janecki
umarli.
– A na co umarli?
– Na starość, synku.
– A ten ksiądz?
– To był ich syn. Mieli jeszcze córkę, ale ona umarła, jak była
mała. Ich syn został księdzem. Ale sam nie wiem, czemu nie
w Krakowie. Tylko daleko, daleko stąd. Rzadko tu
przyjeżdżał.
– Ale dlaczego pochowali go tutaj, a nie w jego parafii?
Przecież ponoć proboszczów grzebie się na ich ostatniej
parafii?
– Z tego, co mi mówili, to dlatego, że tutaj leży jego siostra.
Umarła zaraz po wojnie i on ponoć chciał być pochowany
na tym samym cmentarzu.
– A gdzie ona leży?
– W grobie jego rodziców.
– To dlaczego pochowali go pod kościołem, a nie z rodziną?
– Nasz proboszcz się uparł, że ksiądz powinien być
pogrzebany pod kościołem, a te kilka metrów chyba nie zrobi
zmarłemu różnicy, prawda?
– Prawda, dziadku.
Dziadek nie chciał więcej rozmawiać o zmarłym. Kolejny raz
o tym grobie Tomek przypomniał sobie jako student. Miało to
związek ze skandalami pedofilskimi w Kościele, które nagle
wybuchły. Przestraszył się wtedy, że ten ksiądz, co leży na ich
cmentarzu, to może być pedofil, którego po cichu pogrzebali
daleko od jego parafii. Zaczął wtedy szperać, porozmawiał
jeszcze z dziadkiem, szukał w internecie. W końcu coś odkrył.
Może nie bardzo dużo, ale dość, żeby nie podejrzewać już
zmarłego z ich cmentarza o bycie przestępcą, i dość dużo,
żeby zacząć współczuć temu człowiekowi, który nawet
po śmierci nie mógł spocząć tam, gdzie pragnął.
Pierwsze, co odkrył, to to, że Janecki to nie były żadne
Janecki, ale Janeccy. Górale jakby z szacunku przekręcali ich
nazwisko, wymawiali po góralsku. Dowiedział się, że Janecki
z maleńkim Jankiem, co został później księdzem, i jego kilka
lat starszą siostrą w jakiś sposób „wysiedli” z transportu, który
wiózł Polaków na zachód z Ukrainy, ponoć z Wołynia. Może
stało się to przez chorobę tej dziewczynki? Bo ona umarła
w 1947, jak stało na nagrobku rodzinnym. Janek miał wtedy
dziewięć lat, a ona trzynaście.
W 1959 Janek wstąpił do seminarium, ale daleko, daleko stąd,
na północy. Normalnie wszystkie chłopaki z góralskich wsi
szły do seminarium w Krakowie, Janek nie. Tomek znalazł
informacje o nim w internecie, ale nic szczególnego tam nie
było. Jego droga przez parafie, tytuły, które uzyskał, data
pójścia na emeryturę i data śmierci. Ani jednej negatywnej,
okropnej wiadomości. Był zwykłym księdzem. Tomek jednak
nie dowiedział się, dlaczego Jana pochowali tutaj.
Na wiejskim cmentarzu.
Być może tajemnica ostatniej drogi Jana zostałaby na zawsze
w grobie, gdyby nie przypadek. Czy to przypadek, czy może
anioł, ale tamtego dnia coś pchnęło Tomka i odwiedził
cmentarz. Już na parkingu zauważył, że stoi tam samochód
z bardzo dziwną rejestracją. Kiedy wszedł na cmentarz,
zobaczył, że jakiś obcy człowiek stoi nad grobem księdza
Jana. Chwilę patrzył w jego stronę, ale piękny bukiet kwiatów
i znicze, które obcy postawił na grobie, pomogły mu podjąć
decyzję. Przecież przez ostatnie lata trochę się związał
ze zmarłym księdzem. Tomek przeczuwał, że ten grób skrywa
jakąś tragedię, że zmarłemu wyrządzono krzywdę.
I że właśnie on musi coś zrobić, żeby to wyrządzone zło
naprawić.
– Dzień dobry – zaczął grzecznie.
– Dzień dobry – odpowiedział nieznajomy.
– Opiekuję się grobem księdza Jana – zaczął z góralską
szczerością Tomek. – Jest pan pierwszym odwiedzającym jego
grób. Jestem Tomek.
– Miło mi, jestem Karol. Daleko kazał się Jan pochować.
Jechałem tu siedem godzin.
– Bo on jest stąd.
Na oko czterdziestoletni mężczyzna uśmiechnął się w zadumie
i zaczął:
– Jan miał smutne ostatnie lata i smutną śmierć.
– My tu nic nie wiemy – odpowiedział Tomek. – Opowie mi
pan coś o tym człowieku? Żal mi go, opiekuję się jego
grobem, kiedy tu jestem, myślę, że nasz proboszcz źle zrobił,
że nie pozwolił go pochować z rodziną. Taką miał ponoć
ostatnią wolę.
– Dużo się zła stało. – Mężczyzna pokiwał głową. I stojąc nad
grobem, zaczął opowiadać: – Pierwsze, co było złe, to ta cała
afera z seminarium. Janka nie przyjęli w Krakowie. Bo był
Ukrainiec z Wołynia, co z tego, że Polak. Że jego tata się
o Lwów bił. Dla tych w Krakowie najważniejsze było to,
że jego rodzice wysiedli z pociągu, który jechał ze Wschodu.
Nie chcieli Ukraińca w seminarium. Powiedzieli, że bez aktu
ślubu rodziców z parafii na Ukrainie nie przyjmą Janka. Ale
kościół i plebanię spalili w 1943.
– Czemu oni zamieszkali w naszej wsi? Nie mieli tu nawet
rodziny – zapytał Tomek, który wiele razy zastanawiał się,
dlaczego Janeccy, a nie Janecki, jak ich nazywano we wsi,
zamieszkali akurat tutaj.
– Janek mi to kiedyś opowiedział, mówił, że słabo to pamięta,
ale że on i jego siostra mieli tyfus i ktoś zabrał ich z pociągu,
a jacyś żołnierze zawieźli ich aż tutaj, bo gdzieś w okolicy był
sztab pułku czy dywizji i mieli lekarza. Tutaj ich leczyli. Ale
ona umarła.
– Skąd znał pan księdza Jana?
– To był mój proboszcz. Przez prawie całe moje życie. Wiele
mu zawdzięczam. – W tym momencie nieznajomy westchnął,
zamyślił się i na chwilę się zaciął.
I wtedy stało się coś, nad czym Tomek długo potem jeszcze
rozmyślał. W końcu doszedł do wniosku, że ten nieznajomy
człowiek przyjechał pojednać się ze zmarłym. A gdy Tomek
wtedy podszedł, zaczął z nim rozmawiać, to było tak, jakby to
sam Jan Janecki się zjawił.
Przez następne trzydzieści minut było jak w kinie. Tomek
mógł tylko kiwać głową i słuchać. Słuchać, jak ten nieznajomy
człowiek, który przyjechał z daleka, opowiada o swoim
zmarłym przyjacielu.
– Kapłaństwo Janka źle się zaczęło i źle skończyło. Nie chcieli
go przyjąć w Krakowie, więc poszedł na Pomorze.
Do diecezji, gdzie przesiedlili większość jego okolicy. I tam
go na starość złamali. Poszło o alkohol.
– Ksiądz Jan pił? – wtrącił Tomek.
– Właśnie to jest najlepsze. Był abstynentem i apostołem
trzeźwości.
– To dlaczego alkohol złamał mu życie?
– Poszło o pogrzeb właściciela sklepu monopolowego w jego
parafii. On był wtedy od dwudziestu dziewięciu lat
proboszczem. I wtedy umarł ten człowiek. Znałem ich obu.
Bo Jan był moim proboszczem i przygotował moje prymicje.
No i Janka poniosło na pogrzebie, tak mówili. Chociaż wydaje
mi się dzisiaj, że miał rację.
– Co zrobił?
– Zaczął kazanie pogrzebowe od przeczytania szesnastu
nazwisk ludzi, którzy zapili się w jego parafii na śmierć.
Potem dodał, że zmarły każdemu z nich chętnie sprzedawał
alkohol i dawał alkohol na kredyt. Pozwalał też sobie płacić
za wódkę ziemią albo czymkolwiek, co dało się spieniężyć.
I aktywnie wspierał picie alkoholików, a tym samym
przyczyniał się do ich śmierci. Janek dodał też, że nie chciał
się zgodzić na pogrzeb właściciela sklepu na cmentarzu
parafialnym, ale rodzina interweniowała w kurii, więc się
ugiął przed poleceniem biskupa.
– I co się stało później?
– Rodzina zmarłego złożyła na niego skargę. Biskup stanął
po ich stronie. I kazał Jankowi ich publicznie przeprosić.
– A co na to ksiądz Janek?
– Nie przeprosił.
– I biskup go za to odwołał.
– Janek miał powiedzieć przed radą parafialną, że biskup,
na którego mówią „Flaszka”, zawsze stanie po stronie
monopolu. To doszło do kurii.
– Mówili na waszego biskupa „Flaszka”?
– No, mówili. I „Flaszka” go odwołał. Janek nie przeprosił,
więc biskup odwołał go w trybie natychmiastowym z parafii
i posłał na emeryturę. I tu się zaczął dramat.
– Czemu?
– Janek myślał, że ludzie się za nim wstawią. Że będą
strajkować, do kurii jeździć, cokolwiek. Przecież kościół
wyremontował, dwadzieścia pielgrzymek odbył z parafianami,
kochanki nigdy nie miał, wszystkie pieniądze inwestował
w parafię. Ale nikt nawet się nie odezwał.
– Czemu?
– Mieli go dość. A ten cały handlarz wódką był lubianym
człowiekiem. Alkoholikom dawał wódkę na zeszyt, ale
na wesele też udzielił kredytu, jak było trzeba. Ludzie
odetchnęli z ulgą, jak biskup zabrał Janka, bo chrzciny dzieci,
przygotowania do ślubu, Pierwsza Komunia stały się
dramatem.
– Serio?
– Tak, na starość stał się bardzo zgryźliwy. Krzyczał na dzieci
i rodziców podczas przygotowań do Pierwszej Komunii,
podczas ślubnych kazań straszył rozwodami i regularnie
wtrącał na niedzielnych kazaniach, że młode kobiety, które
chodzą na dyskoteki, proszą się o gwałt.
Tomek aż się uśmiechnął w duchu, jego proboszcz miewał
podobne wypowiedzi.
– No ale bądźmy szczerzy, wielu księży tak gada i nic się nie
dzieje.
– Dlatego zabolało go strasznie, gdy tak go potraktowano.
Trudno powiedzieć, co go bardziej dotknęło, czy to, że biskup
go zdjął przez ten pogrzeb, czy to, że ludzie się nawet
ucieszyli, że w końcu go biorą. A facet poświęcił tej parafii
dwadzieścia dziewięć lat życia. Dbał o kościół, chrzcił dzieci,
nie miał kochanki, nie kradł. Był dobrym księdzem, chociaż
na starość stał się trudnym człowiekiem.
– I co było dalej?
– Właśnie, teraz najsmutniejsze. Wszyscy myśleliśmy,
że Janka to nawet nie ruszyło. Dopiero później się okazało,
że on przestał brać na emeryturze leki. Miał parę chorób.
I nawet roku nie przeżył. A w testamencie kazał się pochować
tutaj. U was. I zastrzegł, że nie chce biskupa na swoim
pogrzebie.
Umarł nagle, miał wylew. Spodziewał się takiej śmierci i się
do niej przygotował.
– Jak?
– Samochód sprzedał i wziął skubaniec auto na kredyt.
Uwierzyłbyś? W jego wieku! Pieniądze z konta gdzieś
rozdysponował, kurii nie zostawił nic.
Zapadła cisza, w końcu mężczyzna dodał:
– Nie pozwolił nikomu się ze sobą pożegnać, zerwał wszystkie
kontakty, a potem nagle umarł. Dopiero niedawno się
dowiedziałem, że to wszystko zaplanował. Kiedy mi znajomy
zdradził, że Janek przestał na emeryturze brać leki,
zrozumiałem, jak on cierpiał. Dlatego tu przyjechałem.
Odwiedziłem go kilka razy w domu emeryta, ale on zawsze się
uśmiechał i mówił, że nic się nie stało. Że może teraz w końcu
odpocząć.
– I nikt nic nie zauważył?
– Nikt.
Mężczyzna się zamyślił. I w końcu zaczął mówić dalej:
– Trzy lata temu, podobnie jak on, się poddałem. Konflikt
z przełożonym, wypalenie, samotność. Ale jestem za młody,
żeby umrzeć na wylew. Więc się spakowałem i wyjechałem.
Odszedłem z kapłaństwa. I przez ostatnie trzy lata miałem
straszne wyrzuty sumienia, bo byłem ostatnim księdzem
z mojej parafii. Janek często mówił o mnie, że jestem jego
następcą. I że cieszy się, że chociaż nie ma własnych dzieci, to
może być jakby ojcem mojego powołania. W ogóle on mnie
bardzo wspierał jako kleryka i jako młodego księdza i mimo
tego swojego marudzenia i durnego gadania z ambony był dla
mnie trochę wzorem. Dlatego tak mnie dręczyło, że nie dałem
rady. Gdy miesiąc temu dowiedziałem się o jego testamencie,
o tym, jak właściwie zabił sam siebie na emeryturze, dotarło
do mnie, że nie muszę się przed nim niczego wstydzić. Że tak
naprawdę jesteśmy do siebie bardzo podobni. Tylko każdy
z nas wybrał inną drogę odejścia. On odszedł w śmierć, a ja
w życie. Obaj nie umieliśmy sobie poradzić. Dlatego
przejechałem cały kraj, żeby odwiedzić jego grób.
– Żeby po prostu z nim pogadać?
– Tak, i dziękuję, że pan tu jest i mógł jakby w jego imieniu
pobyć ze mną. Naprawdę dziękuję.
Wtedy Tomek uśmiechnął się jeszcze i zapytał:
– Nie jest już pan księdzem?
– Nie, zrezygnowałem trzy lata temu.
– Dlaczego? Dlaczego odszedł pan z kapłaństwa. Wiem,
że wielu odchodzi, ale zawsze mnie to zastanawiało.
– Czy to jakoś denerwuje ludzi?
– Raczej zastanawia.
Po chwili milczenia nieznajomy zaczął:
– Było wiele powodów. Ale szczerze mówiąc, powiem panu,
co chyba zadecydowało. Kiedy byłem młody, to w okolicach
klasy maturalnej powiedziałem mojemu wychowawcy, że chcę
być księdzem. On się wtedy uśmiechnął i zapytał, jakim chcę
być księdzem. Odpowiedziałem, że świętym. On znowu się
uśmiechnął i opowiedział mi pewną historię.
W tym momencie mężczyzna wziął głęboki oddech
i popłynęła opowieść: – Nad dżunglą Nowej Gwinei leciał
samolot. Wielki, nowoczesny, leciał sobie jak gdyby nigdy nic
do Australii. W samolocie był papież, a z nim cała jego hołota.
Papież sobie drzemał, a księża w samolocie, którzy
towarzyszyli Ojcu Świętemu, i dziennikarze popijali sobie
drogą whisky i zajadali się kawiorem. Przecież za wszystko
płaci rząd Australii. Atmosfera w samolocie była przednia,
a drzemiący papież i balujący na pokładzie księża nawet nie
wyglądali przez okna. Wszędzie poniżej była dżungla, która
wszystko zakrywała. Nawet nie wiedzieli, że w pewnym
momencie przelecieli nad katolicką parafią schowaną gdzieś
w górach. Tamtejszy proboszcz też się nie domyślał, że ten
samolot, który być może dojrzał na niebie, to samolot
papieski. Nikt z lecących tym samolotem nie miał pojęcia,
że proboszcz tej parafii właśnie grzebie kolejne dziecko.
Bo w górach szaleje polio, a o szczepionce można tylko
pomarzyć. Tamci na górze bawili się w najlepsze, a ten na dole
odmówił niedawno powrotu do Europy mimo dreszczy
malarycznych. Tamci przy papieżu mieli schludne sutanny,
a ten na dole od dawna chodził w łachmanach, bo wszystko,
co przychodziło z Europy, łącznie z lekami, rozdawał swoim
parafianom. Ci z góry wrócili potem z pielgrzymki
do Australii i wypinali piersi po kolejne awanse. Mój brat
umarł w Nowej Gwinei i pochowali go w miejscu, w którym
nigdy nie byłem. I dlatego pytam cię, jakim chcesz być
księdzem? Tym z samolotu, co żre kawior i pije whisky, czy
tym, który żyje z biednymi?
Kiedy nieznajomy skończył opowiadać tę historię, Tomek
zauważył, że mężczyzna ma łzy w oczach.
– I którym księdzem pan był? – spytał cicho Tomek.
– Uświadomiłem sobie w salonie samochodowym, kiedy
właśnie podpisywałem umowę na nowiuśkie superauto, że już
mi bardzo blisko do tych księży z papieskiego samolotu.
Pamiętam słowa dilera w salonie. Zażartował, że dzięki
kapłańskiej zniżce mogę sobie pozwolić na kilka bajerów
i że mi naprawdę zazdrości takiego samochodu. Poczułem się
wtedy jak Judasz. I wiedziałem, że muszę coś zmienić.
Na tym ich rozmowa się zakończyła. Tomek nie bardzo
wiedział, o co jeszcze spytać. Postali trochę razem,
a na pożegnanie Tomek uścisnął rękę nieznajomego
i powiedział:
– Proszę się nie martwić, moja rodzina zajmuje się tym
cmentarzem, a ja bywam tutaj kilka razy w roku i zawsze
zapalam świeczkę na grobie księdza Jana. Nie jest tu sam.
Nieznajomy się uśmiechnął. Kiwnął głową i żegnając się,
dodał:
– Dziękuję. Naprawdę dziękuję.
MOJA CZARNA HISTORIA

W wielu miejscach Biblii mowa o tym, że Bóg


w grzmocie i burzy przemawia do ludzi. Nie wiem, czy
w moim wypadku był to Bóg, czy nie, ale wszystkie moje
problemy zaczęły się od grzmotu i huku. Grzmotu i huku
giętej i łamanej stali podczas kraksy samochodowej.
Wiele przemawia za tym, że to mógł być palec boży.
Bo jedną z głównych przesłanek, które pozwalają ten
palec zidentyfikować, są problemy, jakie potem ma ten,
kto tego doznał. Boże interwencje w życie zawsze
zmieniają wszystko i najczęściej nie tak, jak myśmy to
sobie zaplanowali.

Padał wtedy deszcz, a ja byłem bardzo zmęczony. Jechałem


samochodem. Dość szybko. Spieszyłem się. I wpadłem
w poślizg. Wyrzuciło mnie z drogi na jakimś zakręcie. Mój
samochód zaczął się obracać wokół własnej osi. Przy
osiemdziesięciu kilometrach na godzinę. Boże, dobrze, że tego
nie pamiętam, a potem uderzył idealnie bokiem, na szczęście
prawym, w betonowy przepust w rowie. Nie pamiętam
wypadku. Pamiętam tylko poślizg. I że z naprzeciwka jechał
na mnie bus. Ale zdążyłem wypaść z drogi, minęliśmy się
o sekundę. Potem starałem się odtworzyć ten wypadek, ale nie
mogłem. Jakieś wyobrażenie o nim dawały mi tylko
uszkodzenia auta. A te były poważne. Przez uderzenie
w głowę do dziś mam lukę w pamięci i bliznę szeroką
na palec. Wydaje mi się, że kiedy ślizgałem się po lewej
stronie, to szedłem na czołówkę z tym busem. Ale
na szczęście coś mnie zepchnęło z asfaltu do tego rowu.
Blizna na głowie przypomina do dziś, że moje życie mogło się
skończyć w jakiś deszczowy dzień.
Ze szpitala wypisali mnie tego samego dnia. Zgarnąłem
jeszcze mandat za zbyt szybką jazdę, bo to był powód
wypadku, i wróciłem na plebanię.
Wydawało się, że wszystko jest normalnie, miesiąc później
miałem już inne auto, a blizna zniknęła pod włosami. Ale coś
się stało. Nie umiałem zapomnieć tego busa, który na mnie
jechał. Nie umiałem zapomnieć huku, grzmotu. Fakt, że omal
nie zginąłem, kazał mi przemyśleć swoje życie. A to,
że zginąłbym przez jakieś banalne plakaty, które tego dnia
rozwoziłem, nie dodawało temu wypadkowi sensu.
Nie powiem, że byłem idealnym człowiekiem. Idealnym
chrześcijaninem i świetnym księdzem. Byłem po prostu
w porządku. Jednak ten wypadek mną wstrząsnął. Od tamtego
dnia ciągle mi się przypominało, że kiedy wybierałem drogę
Ewangelii, gdy chciałem iść za głosem powołania, robiłem to
przecież w przekonaniu, że jestem gotów oddać życie
za wiarę. Jak apostołowie. A oto okazało się, że prawie
oddałem życie za plakaty, które miały zawisnąć w gablotkach
parafialnych. Ta świadomość, że omal nie zginąłem, rozwożąc
jakąś makulaturę, którą pewnie połowa księży wyrzuci albo
zapomni powiesić, stała się w moim życiu kamyczkiem, który
wywołał lawinę zdarzeń, przemyśleń i reakcji. Ten huk, ten
grzmot. Do dzisiaj się zastanawiam, czy to był przypadek, czy
moje przemęczenie. A może ten huk, ten grzmot to był znak
z Nieba, że rozwożenie plakatów nie wpisuje się
w naśladowanie Chrystusa. Kiedy nabrałem dystansu,
zacząłem do tego podchodzić z humorem i nawet ułożyłem
taką zabawną historyjkę…

W kolejce do Raju spotyka się trzech księży, którzy


z tego powodu, że zmarli nagle, zostali przez system
kwalifikujący zmarłych zaszeregowani jako męczennicy.
Mają iść od razu do Nieba, tylko muszą opowiedzieć św.
Piotrowi, jak umarli. Piotr zaczyna od największego
i najgrubszego z nich:

– Jak umarłeś, bracie?


– Miałem kucharkę, która nigdy mnie nie słuchała i zawsze
gotowała za tłusto i za dużo. A potem mi ciągle mówiła,
że proboszcz bez brzucha to nie proboszcz. Umarłem więc
na zawał. Miałem też miażdżycę i nadciśnienie.
– Mimo pięćdziesięciu trzech lat? Przyjacielu, to nie jest
męczeństwo. A co z tobą? – św. Piotr zwraca się do drugiego
księdza, który jest przeciwieństwem pierwszego: szczupły,
wysportowany, młody.
– Ja zginąłem podczas skoku ze spadochronem, św. Piotrze.
– Czemu skakałeś ze spadochronem? Twój samolot spadał?
– Nie, po prostu chciałem zrobić coś szalonego. Wie św. Piotr,
urlop miałem.
– To też nie jest męczeństwo, bracie.
W końcu św. Piotr patrzy na mnie i pyta:
– A ty jak zginąłeś?
– W wypadku samochodowym. Rozwoziłem plakaty.
– To też nie jest męczeństwo. Muszę was przenieść do innej
kolejki.
– Do jakiej?
– Do kolejki, w której stoją ludzie, którzy umarli bez sensu
albo za nic. Jest dość długa.

Tymczasem odkrywałem, że cała masa rzeczy, które


robiłem, nie ma nic wspólnego z Ewangelią, a bardzo
dużo z byciem urzędnikiem.

Czy Jezus nie powiedział: zostaw umarłym grzebanie ich


umarłych, a ty chodź za mną? To czemu musiałem odprawiać
przynajmniej jeden pogrzeb w tygodniu, a z grabarzami byłem
w dobrej komitywie?
Czy św. Paweł nie pracował ciężko na swoje utrzymanie, a ja
świetnie zarabiałem, ucząc religii w szkole i kasując
„co łaska” za sakramenty?
Dlaczego kazania Jezusa zmieniały świat, a moje tylko
usypiały wiernych?
Dużo było takich pytań, a ten huk gniecionej i łamanej blachy
wciąż budził moje wątpliwości. I zgadzam się, że warto
umrzeć za przywilej noszenia krzyża na piersi. Ale czy warto
umierać za plakaty? Zgadzam się, że naśladowanie Jezusa to
wspaniała sprawa, ale czy bycie kościelnym urzędnikiem,
który pilnuje kościelnego majątku, to rzeczywiście droga
Ewangelii?
Pewnie gdyby nie ten wypadek, nie to dojmujące uczucie,
kiedy człowiek cudem ujdzie z życiem nie wpadłbym nigdy
na te pytania. Albo zadałbym je sobie znacznie później. To
wszystko nie pozwoliło mi już więcej rozwozić plakatów
i zacząłem bardzo mocno się zastanawiać, czy naprawdę robię
to, co powinienem.
W tym samym czasie z każdym dniem w moim życiu coraz
bardziej zachodziło słońce.
Miesiąc po wypadku zmieniłem parafię. W nowej wszystko
szło nie po mojej myśli i nic mi się nie udawało.
Po pierwsze, szkoła. Zacząłem uczyć w podstawówce. Po raz
pierwszy jako ksiądz miałem tyle do czynienia z dziećmi.
I powiem, że spotkanie z tymi dziećmi, dziećmi komunijnymi,
okazało się większym ciosem w moją psychikę niż niedawny
wypadek samochodowy.
Wtedy już zacząłem odczuwać, jak trudny jest dla mnie
celibat, a samotność stawała się nie do zniesienia. Nie
pomagał ani alkohol, ani papierosy, ani wir obowiązków.
Każdego dnia moje serce znajdowało kilka chwil, żeby
popłakać, że jestem sam.
A dzieci, dzieci mi o tym przypominały. Przygotowywałem
do komunii pociechy moich rówieśników. Spotkałem nawet
kilku znajomych z dawnych lat, którzy już mieli potomstwo.
I wielu innych różnych ludzi, których dzieci chodziły
do szkoły, gdzie uczyłem religii. Moje serce pytało mnie
każdego dnia, dlaczego twoje dziecko nie idzie w tym roku
do Pierwszej Komunii? Pamiętam też, jak kiedyś podeszła
do mnie dziewczynka z kwiatkiem. Wręczyła mi go
i powiedziała:
– Proszę, niech ksiądz da swojej żonie.
Wtedy do niej przybiegła jej koleżanka i krzyknęła:
– On nie ma żony. To jest ksiądz. Oni nie mają żon!
– Naprawdę? – Mała dziewczynka spojrzała najpierw
na koleżankę, a później na mnie i dopytała z zaciekawieniem:
– Ale czemu?
Wtedy jej koleżanka zrobiła dziwną minę i pokręciła głową,
że nie wie.
Mała spojrzała na mnie i zapytała ponownie:
– Nie masz żony? Czemu? A dzieci?
Milczałem.
I powiedziałem, że trzeba zacząć lekcje.
Jednak to szczere pytanie mnie prześladowało. Dziecko z tym
kwiatkiem w ręku swoim miłym gestem i jednym pytaniem
poruszyło mnie do głębi. I kiedy znalazłem się w swoim
pokoju na plebanii, nie umiałem odpowiedzieć na pytanie,
dlaczego nie mam żony, dziecka…
Innym razem dzieci się zgadały, nie pamiętam, nie wiem, czy
na przerwie, czy już na lekcji to było, żeby wołać do mnie
„tata”. Wydawałoby się, że to zabawne. Ale mnie to zraniło
i zagroziłem im uwagą w dzienniczku. Na dzieci takie groźby
działają. Wtedy natychmiast przestały tak do mnie mówić. Ale
to ich „tato, tato” brzmiało mi w uszach przez długi czas.
Ta podstawówka była dla mnie straszna. Wolałbym już, żeby
dzieci mnie nie lubiły i przede mną uciekały. Ale było
na odwrót. Jakby się zmówiły.
Wtedy zacząłem już marzyć o własnej rodzinie, coraz bardziej
pragnąłem kogoś pokochać. Być kochany. Być dla kogoś
ważny. Bo nie czułem się ani ważny, ani kochany, ani
potrzebny.
Ale było coś jeszcze. Nie byłem kryształowy. Z bólem
przyznawałem sam przed sobą, że z roku na rok jako ksiądz
staję się gorszym człowiekiem. Nie umiałem tego wyjaśnić.
Nie rozumiałem tego, ale czułem. Czułem, że staję się coraz
większym cynikiem, aktorem. Że z jednej strony coraz
bardziej brakuje mi zwykłej ludzkiej miłości, ciepła,
przytulenia, a z drugiej, że z każdym dniem staję się taki, jaki
nigdy nie chciałem być.
Pamiętam, że kiedy byłem w seminarium, zawsze złościłem
się na wikarych flirtujących z animatorkami, osądzałem
księży, których starsi ministranci odbierali pijanych z libacji
na sąsiedniej plebanii. Byłem zdegustowany starymi
proboszczami, zgorzkniałymi i zblazowanymi jak cholera.
Mówiłem sobie, że ja nigdy taki nie będę.
Jednak w chwilach szczerości musiałem przyznać, że nawet
się nie zorientowałem, jak w ciągu sześciu lat kapłaństwa
życie zaprowadziło mnie do miejsca, w którym – jak naiwnie
sądziłem – nigdy się nie znajdę. Jako ksiądz z bólem
uświadamiałem sobie zawsze po fakcie, że właśnie
przekroczyłem jakąś granicę. Pewnie mniej więcej tak jak
w wypadku małżeńskiej kłótni. Kiedy obiecujesz sobie, że się
nigdy więcej nie pokłócisz, a następna kłótnia i tak wybucha.
Pewnego dnia, sam nie wiedząc jak, znalazłem się w saunie
dla księży. Przyznam, że był to jeden z najbardziej
surrealistycznych momentów w moim życiu. Spotkałem tam
wielu lepiej i mniej znanych mi księży. Było nas tam chyba
z dwunastu. Jak apostołów. Wszyscy byli mili i uśmiechnięci.
Myślałem, że to braterstwo Chrystusowe. Takie, za którym
wtedy zaczynałem tęsknić, bo moja samotność duszpasterza
stawała się przytłaczająca.
Potem dopiero doszły do mnie plotki, że w tej saunie jest
specjalny „misiowy dzień”. Dla tych, którzy lubią więcej.
Może to była tylko plotka. Ale sam się sobie dziwiłem, że nie
byłem wcale oburzony tym, że ktoś zamienił salki parafialne,
w których kiedyś spotykała się młodzież, w saunę o szemranej
opinii. Nawet mnie kiedyś ktoś zapytał:
– Stary, ty serio byłeś w księżowskiej saunie? – Bo jak się
dowiedziałem później, o tej saunie wielu słyszało, ale nie
każdy mógł tam sobie po prostu pójść.
Na początku, kiedy obchodziłem Wielki Tydzień, spędzałem
go o chlebie i wodzie, spałem na podłodze i dużo płakałem.
Z czasem sporo się zmieniło i zacząłem bardzo hucznie
obchodzić Wielki Czwartek. Przecież to jest święto kapłanów.
A najlepiej świętuje się z dobrym koniakiem. I faktycznie,
zdarzało mi się wtedy podczas porannej Drogi Krzyżowej
w Wielki Piątek przeżywać swoją drogę kacową. Kolejna
granica została wówczas przekroczona.
Dawno temu nawet przez chwilę nie myślałem, że kupię sobie
drogie auto, aż tu się ocknąłem pewnego pięknego dnia, jak
jeżdżę po autosalonach i pytam o zniżki dla księży.
Nigdy nie odmawiałem przyjmowania pieniędzy, gdy ktoś mi
je wciskał do ręki. A przecież mogłem nie brać. Nie. Nie
robiłem tego. I wcale nie zauważałem, że u chorych, gdzie
dają pieniądze, siedzę dłużej, piję kawki i żartuję, a u biednych
jestem zimny, oględny i oficjalny.
Z całą ostrością zacząłem swoje wady zauważać po wypadku.
Wcześniej ich nie widziałem. Ale co z tego, że je widziałem,
skoro nic nie mogłem z nimi zrobić?
Czasami po lekcjach z dziećmi siadałem w swoim pokoju
i myślałem, czy po to zostałem księdzem, żeby każdego dnia
stawać się gorszym człowiekiem? Czasami, kiedy bolała mnie
głowa, po wypadku miewałem regularnie bóle głowy,
zastanawiałem się, czy warto było ryzykować życie dla…
plakatów. Wtedy z trudem przekonywałem siebie, że warto,
że dobrze zrobiłem.

Zawsze byłem uparty. Jako dziecko nie słuchałem


rodziców. Jako dorosły nie słuchałem swojego serca.
I Boga też nie.

Następny znak przyszedł po trzech miesiącach na nowej


parafii. To prawda, że nie umiałem się tam odnaleźć. Źle się
tam czułem, nie podobało mi się. Ale niektóre parafie takie są.
Nic nie poradzisz. Ja chyba jednak miałem pecha. W moim
pokoju musiało coś być nie tak. Może to był jakiś grzyb? Nie
wiem. W każdym razie dostałem przewlekłego zapalenia
zatok. Męczyłem się potem z nim przez osiem miesięcy.
Dopiero w lipcu mi przeszło. A zachorowałem w listopadzie.
Niby zatoki to nic takiego. Ale kiedy kaszlesz i ciągle czujesz
się zmęczony z powodu lekkiej gorączki, to wszystko się
komplikuje. I u mnie naprawdę zaczęło się komplikować.
Czasami bywałem niezdrów przez cały tydzień. I ciągle
brałem zwolnienie. Nie mogłem z tego wyjść. I dość szybko
się zorientowałem, że to moje mieszkanie mnie dusi. W nim
było coś nie tak. Czułem się tam, jakbym powoli umierał.
Przez tę chorobę i ciągłe złe samopoczucie zacząłem nabierać
awersji do tej plebanii. Robiłem się coraz smutniejszy, coraz
bardziej rozbity i pogubiony. Chociaż może to moje życie
mnie dusiło.
Wypadek, dzieci i choroba. To były już trzy znaki. Ale dalej
byłem uparty. Nie chciałem słuchać serca, które coraz częściej
się wyrywało. I wtedy stało się coś, co zmieniło wszystko.
Umarłem.

Koniec nastąpił w walentynki. Chętnie oddałbym tę scenę


do jakiegoś filmu. Bo kiedy patrzy się na nią z dystansu,
wydaje się nawet zabawna. Ale mnie wtedy nie było
do śmiechu.

Wyobraźcie sobie piękny park, to był zresztą park


zakochanych, położony w pięknym ogrodzie obok
zabytkowego pałacu gdzieś na Opolszczyźnie. Poszedłem tam
na spacer po wizycie u lekarza. Zapaliłem papierosa
i patrzyłem na świstek papieru, który trzymałem w ręku.
Mruczałem do siebie.
– Mój Boże! Wszyscy dostają na walentynki jakieś liściki,
czekoladki albo serduszka. A co ja dostałem? Boże! Dostałem
pieprzoną diagnozę depresji.
Ten lekarz to był psychiatra, który właśnie 14 lutego
po wywiadzie lekarskim zdiagnozował u mnie depresję. I to
nie taką zwyczajną. Moja wymagała natychmiastowego
podjęcia terapii na oddziale psychiatrycznym.
Trochę się wszystko przez te pół roku porąbało, co nie? Jak
w filmie. Wypadek. Dzieci dręczące moją duszę. Ciągłe
chorowanie. I wreszcie poważny epizod depresyjny, na tyle
poważny, że musiałem zacząć się leczyć psychiatrycznie.
Kiedy stałem w tym parku zakochanych w walentynki
z papierosem i diagnozą w ręku, zerkałem nerwowo w niebo
i pytałem sam siebie: co jeszcze, Boże, co jeszcze? Myślałem,
że gorzej być nie może. Ale to była dopiero połowa drogi
na dno.
W ciągu następnych dni spakowałem się i pewnej nocy
wyprowadziłem się z plebanii. Opuściłem parafię, gdzie
pracowałem. Dokonało się to w standardowy sposób.
W niedzielę jeszcze byłem, w poniedziałek już nie. Wtedy się
cieszyłem, że udało mi się uciec z pokoju, w którym się
dusiłem, z plebanii, gdzie wciąż chorowałem. Ale z czasem
do mnie doszło, że ta przeprowadzka wyrządziła mi kolejną
krzywdę. Od tamtego dnia ludzie zaczęli mówić, że biskup
mnie przeniósł, bo piję. Albo mam kobietę. Albo zrobiłem coś
bardzo złego. Mówili tak nawet w mojej rodzinnej
miejscowości. Strasznie mnie to bolało. I zacząłem się bardzo
wstydzić.
Terapia była straszna. To było jak operacja na duszy.
Na szczęście odniosła skutek. Udało mi się zrozumieć moje
cierpienie i stanąć na nogi. Pojawił się jednak jeden mały
problem. Choć dla mnie to było coś naprawdę poważnego –
gdzieś po miesiącu terapii przestałem wierzyć w Boga. Nie
brałem żadnych leków, więc to nie była kwestia ich
ewentualnego odstawienia. Po prostu terapia wypłukała
ze mnie wiarę. Najzwyczajniej.
Pamiętam tamten dzień. Stałem wtedy przed szpitalem
i paliłem papierosa. W pewnym momencie coś mnie tknęło.
Poczułem, że właśnie stałem się niewierzący. Zupełnie
przestałem wierzyć. Nie myślałem, że można stać się tak
głębokim ateistą. Zawsze myślałem, że ateiści to po prostu
ludzie, których te sprawy nie obchodzą, albo że oni po prostu
nie lubią księży. Ja jednak poczułem, że Boga nie ma, że Jezus
nie zmartwychwstał. I byłem tego śmiertelnie pewien.
Pamiętam, jak spojrzałem w niebo, wypuściłem z płuc
papierosowy dym i powiedziałem do siebie:
– Serio? To chyba jakiś żart.
Ale to nie był żart. Z dnia na dzień nie umiałem się już modlić.
A kapłańskie obowiązki stały się dla mnie prawdziwym
koszmarem. Przecież dalej miewałem dyżury w konfesjonale,
głosiłem kazania, publicznie czytałem Biblię. Często
wyobrażałem sobie, gdy odprawiałem mszę, że może zdobędę
się na odwagę i powiem: „Ludzie, ja nie wierzę w Boga. Serio.
Nic a nic. Może ktoś mi pomoże? Jakaś rada? Jak odzyskać
wiarę? Jakiś pomysł?”.
Ale nikomu się do tego nie przyznałem. I to bolało. Tak
po ludzku. Bo to nic przyjemnego udawać przed innymi
kogoś, kim się nie jest.
Odprawiałem msze jak robot. Spowiadałem, bo miałem dyżur
w konfesjonale. Z dnia na dzień stałem się zupełnym ateistą.
Na początku z tym walczyłem, ale w końcu się poddałem.
Zanim to się stało, odbyłem rozmowę, która istotnie wpłynęła
na moją dalszą drogę.

To był bar. Siedzieliśmy tam w trójkę. Ja, ksiądz


katolicki, i dwaj moi kompani, historyk sztuki oraz
strzelec podhalański. Piliśmy już chyba trzecie piwo.
Szczerze przyznam, że regulamin szpitala zabraniał pić
alkohol podczas terapii, ale ja przeczytałem regulamin
tydzień przed wypisem. No i jesteśmy w Polsce, prawda?

Więc to był bar. Pełno ludzi. I my, podpici, przekrzykujemy


się przy stoliku:
– Jesteś księdzem! Jak ci się podoba ta robota? – spytał
strzelec podhalański. Znał mnie od niedawna.
– Nie podoba mu się. Przecież ma depresję! – odpowiada
za mnie historyk sztuki z którym tego wieczoru wylądowałem
w tym barze.
– To nie jest śmieszne! Leczę się!
– Z depresji! – dodał mój historyk sztuki.
– Tak, chodzę codziennie do szpitala na oddział dzienny.
Na sześciogodzinną terapię! Codziennie!
– A masz jakiś pomysł, czemu dostałeś depresji? – zapytał
mnie dociekliwy strzelec podhalański. Może mimo młodego
wieku przeczuwał już, że każdy mundur jest szkodliwy dla
psychiki.
Spojrzałem na moich kompanów i zakrzyknąłem:
– Przez celibat!
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Potem we trzech śmialiśmy się z tego dialogu, gdy się
widzieliśmy.
Dla mnie to, co miało być żartem, z czasem zaczęło się stawać
odpowiedzią.

W ciągu następnych miesięcy w chorobie i cierpieniu


byłem zupełnie sam. Bez przyjaciół i bez Boga. W Boga
przestałem wierzyć, a przyjaciele księża, no, okazało się,
że za bardzo żadnych nie mam.

Ale dalej walczyłem. Postanowiłem pojechać na rekolekcje.


Tam się poddałem. Pojechałem, żeby odzyskać wiarę, ale
zrozumiałem, że muszę odejść z kapłaństwa, bo albo depresja
wróci, albo zacznę pić. Albo się zniszczę.
Kiedy siedziałem przez tydzień na rekolekcjach, migały mi
przed oczami kolejne obrazy, jak podczas wypadku
samochodowego. Widziałem siebie, jak wychodzę z rozbitego
auta pełnego plakatów. Przypomniałem sobie uśmiechy dzieci,
od których chciało mi się płakać. Przywołałem doświadczenie
choroby. Najpierw tej fizycznej, ciągłego kaszlu i gorączki.
Później depresji. Zajrzałem w swoje serce i szczerze
przyznałem przed samym sobą, że nie umiem już wierzyć
w Boga. Wreszcie ze smutkiem przyznałem, że wszyscy,
na których liczyłem, mnie opuścili. Tylko moja rodzina, którą
kiedyś dumnie opuściłem wzorem apostołów, była ze mną
każdego trudnego dnia.
Ostatniego dnia rekolekcji powiedziałem sobie: nie mogę tak
żyć. Poddałem się i postanowiłem odejść.
Przez następne miesiące czekałem na jakiś znak. Że mam
zostać. Dostałem tylko jeden. Podczas mszy hostia
wyślizgnęła mi się z rąk.
W końcu zacząłem szukać pracy. Napisałem CV. Ostatecznie
musiałem tych CV wysłać prawie czterdzieści. Było to
strasznie stresujące. Trudno było na rozmowach
kwalifikacyjnych przyznawać, że jest się księdzem. Ale
postawiłem na szczerość. I miałem krótką odpowiedź
na pytanie o motywacje: „Chcę się ożenić”.
Kiedy pierwszy raz tak powiedziałem, zdziwiła mnie reakcja
rozmówcy. Rekruterka zaczęła kiwać głową, że rozumie,
że samotność jest straszna. I nic więcej nie musiałem
dodawać, żeby wyjaśnić moje motywacje. Chyba dzięki tej
szczerości znalazłem w końcu pracę. Kiedy dostałem
informację, że chcą mnie zatrudnić, pomyślałem pierwszy raz
od dawna, że Bóg chyba istnieje. Chyba szczerość mi
pomogła.
W końcu dostałem list intencyjny od pracodawcy
i zapewnienie, że nie będą wspominać o mojej przeszłości.
Znalazłem mieszkanie. Ale bałem się odejść. Bałem się jak
cholera. Bałem się, że to się nie uda. Pamiętam, że w miarę jak
się decydowałem, czułem się coraz bardziej zaszczuty.
Obawiałem, się że ktoś na plebanii usłyszy, że odbywam
rozmowy kwalifikacyjne przez telefon. Martwiłem się,
że podczas rekrutacji spotkam kogoś z parafii, gdzie jestem
księdzem, a on na mnie doniesie. Bałem się też, że może się
mylę i kiedy odejdę, to w obcym mieście depresja wróci
i mnie totalnie złamie.
I właściwie tylko jedno mnie trzymało w mocnym
postanowieniu, żeby się nie poddać. Przekonanie, którego
nabrałem podczas terapii i rekonwalescencji oraz rekolekcji,
że jeśli zostanę na plebanii, jeśli nie odejdę z kapłaństwa, to
albo zapiję się na śmierć, albo umrę ze smutku, albo zwariuję.

Pamiętam, jak kiedyś widziałem człowieka, który


wychodził z aresztu śledczego. Przechodziłem rano koło
bramy aresztu i zobaczyłem, że otwarły się drzwi
i wyszedł nimi na chodnik zwyczajnie ubrany człowiek.
Ale kiedy drzwi się zamknęły, mężczyzna nie poszedł
przed siebie. Stał chwilę i się rozglądał. Jak gdyby nie
mógł uwierzyć, że może w końcu pójść, gdzie zechce,
i nie musi dzisiaj spać w swojej celi, słuchając po raz
kolejny narzekań na to czy na tamto. Ten facet stał tam
dłuższą chwilę, a potem wziął głęboki oddech
i z uśmiechem ruszył w swoją stronę.

Obserwowałem tę scenę z uwagą. Wtedy już sam czułem,


że moje życie to więzienie. Niezliczone przepisy, mnóstwo
nakazów, sytuacji, że coś się powinno, a czegoś nie,
dyscyplina, udawanie i cela, w której kazali mi mieszkać. Nie
tak to sobie wszystko wyobrażałem.
I kiedy nadszedł mój pierwszy dzień na wolności, poczułem
się jak ten człowiek przed aresztem śledczym. Kiedy robiłem
zakupy do mieszkania, kiedy wyglądałem przez okno mojego
wynajętego lokum, kiedy kładłem się spać, to nie mogłem
uwierzyć, że jestem wolny, lecz bałem się, że zaraz się obudzę
i ta wolność, moje nowe mieszkanie, moja nowa praca okażą
się tylko snem. Kiedy o siedemnastej trzydzieści zabiły
kościelne dzwony, aż się wystraszyłem. Pierwszy dzień
na wolności był dla mnie zupełnie nierealny.

Dwa lat później, w Wielki Piątek, znowu płakałem


podczas czytania o Męce Pańskiej. A w Niedzielę
Zmartwychwstania wstałem o piątej rano ze względu
na limit wiernych związany z koronawirusem, żeby
z moją narzeczoną dostać się do kościoła na rezurekcję.

Dopiero wtedy do mnie dotarło, że wcale nie odszedłem


od Jezusa, od Ewangelii, od modlitwy, ale od struktur, które są
największym ciężarem życia kapłańskiego, od życia, w którym
ludzkie zasady są ważniejsze od Ewangelii. Od życia, które
było jak mój pokój na plebanii. Niby są świeże panele, niby
wszystko jest. Ale pod panelami jest azbest, a za meblami
grzyb. I sam nie wiesz czemu, ale umierasz tam każdego dnia.
Teraz, kiedy na to wszystko patrzę, widzę, że miałem
szczęście. I że Bóg był zawsze ze mną. Bo nie uciekłem
w śmierć. Uciekłem od śmierci w życie.
Kościół ma zbliżać ludzi do Boga. Tymczasem dzieje się
coś odwrotnego. Na koniec takie mam na przemyślenie.
Kościół od Boga odpycha. Kościół rani, zamiast leczyć.
Dzieli, zamiast łączyć. Odrzuca, zamiast przyjmować. To
jest właśnie absurd. Absurd, który przeżyłem na własnej
skórze. Bo przestałem wierzyć w Boga jako duchowny.
A odzyskałem poczucie, że jestem Dzieckiem Bożym,
kiedy biskup zabronił mi przystępować do sakramentów.
NOTA OD AUTORA

Mam nadzieję, że nikogo nie zranię moją książką. Nie


napisałem jej, żeby się mścić.

Inspiracją dla mnie byli żywi, autentyczni ludzie, którzy


przeżywali życiowe kryzysy. Jednakże pisząc, starałem się tak
rozwijać opowieść, żeby opisani przeze mnie bohaterowie stali
się niezależnymi, odrębnymi od pierwowzorów postaciami.
Wszelkie podobieństwa są zupełnie przypadkowe
i niezamierzone. Moja książka nie jest kroniką, oskarżeniem
ani reportażem. Nie przedstawia faktów ani zdarzeń. Jest
opowieścią o tym, jak obecne struktury Kościoła niszczą
ideały powołanych przez Chrystusa, a często również i samych
powołanych. To struktury budowane przez niejasne finanse,
niewolniczą zależność od przełożonych, przymusowy celibat,
urzędniczą mentalność i jeszcze wiele innych czynników,
które są dalekie od Ewangelii i które gaszą Ducha.

You might also like