You are on page 1of 197

W serii „Nawiedzenia i opętania” do tej pory ukazały się:

Nawiedzenia. Historie prawdziwe


Ed i Lorraine Warrenowie, Robert David Chase

Opętania. Historie prawdziwe


Ed i Lorraine Warrenowie, Robert David Chase

Udręczeni. Historia prawdziwa


Ed i Lorraine Warrenowie, Ray Garton, Carmen Reed, Al Snedeker

Przeklęty. Historia domu Smurlów


Ed i Lorraine Warrenowie, Robert Curran, Jack i Janet Smurl

Znękany. Przypadek Maurice’a Theriaulta


Ed i Lorraine Warrenowie, Michael Lasalandra, Mark Merenda,
Maurice i Nancy Theriault

Wiedźma. Historia rodziny Bellów


M.V. Ingram

Egzorcyzmy Anneliese Michel. Historia prawdziwa


Felicitas D. Goodman

Obecność. Historia opętania


Ed i Lorraine Warrenowie, William Ramsey i Robert David Chase

Poltergeist. Przypadek z Enfield


Guy Lyon Playfair

Duchy.
Historia seansów spirytystycznych, zjawisk paranormalnych i pogromców
duchów
Peter H. Aykroyd, Angela Narth

Na rozkaz diabła.
Ed i Lorraine Warrenowie i sprawa z Connecticut
Gerald Brittle
Tytuł oryginału
THE DEVIL IN CONNECTICUT

The Devil in Connecticut by Gerald Brittle. Copyright © 2021


by Ed Warren, Lorraine Warren, and New Line Productions, Inc.
This translation published by arrangement with Graymalkin Media,
LLC.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2021


Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja
Iga Wiśniewska

Korekta
Anna Grelewska

Skład i łamanie
Dariusz Nowacki

Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej


Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2021

eISBN 978-83-66989-83-2

Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
replika@replika.eu
www.replika.eu
SPIS TREŚCI

Strona tytułowa
Text/Seria wydawnicza.xhtml
Karta redakcyjna
Przedmowa

WSTĘP
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
EPILOG

ZDJĘCIA
Zdarzało się, że chciałam uciekać, tak byłam przerażona. Jednak
ufność, którą pokładam w Bogu, pozwoliła mi wytrwać. Czułam, że
Bóg mnie prowadzi. Trzeba wierzyć, że robisz to, czego chce Bóg.
– Lorraine Warren

Diabeł ma wielką moc. Jego siły są odwieczne i działają


nieustannie. To, co ludzie uważają za bajkę, jest prawdą. Diabeł
istnieje. Bóg istnieje. A jeśli chodzi o nas, o ludzi, to nasze
przeznaczenie zależne jest od tego, którego z nich wybierzemy.
– Ed Warren
WSTĘP

W lutym 1981 roku w Connecticut młody człowiek, Arne Cheyenne


Johnson został aresztowany i oskarżony o morderstwo.
W normalnych okolicznościach w lokalnej prasie pojawiłaby się
krótka wzmianka o takiej zbrodni, a sprawa szybko zostałaby
zapomniana. Ale w tym przypadku było coś osobliwego i w ciągu
miesiąca historia trafiła na pierwsze strony gazet na całym świecie.
Czytelnicy zainteresowali się tym konkretnym morderstwem,
ponieważ młody człowiek twierdził – w bezprecedensowej linii obrony
– że nie jest winny popełnienia tego przestępstwa, ponieważ był
opętany.
W owym czasie prasa nie wiedziała, jako że podstawowe fakty
nadal były utrzymywane w tajemnicy, że to morderstwo stanowiło
kulminację koszmarnej sprawy religijnej, która rozpoczęła się osiem
miesięcy wcześniej, w mieście Brookfield w stanie Connecticut.
Ta książka jest rekonstrukcją sprawy Opętania w Brookfield, od
jej niepokojących początków po tragiczny koniec. Wspomniane
miejsca, osoby, daty i wydarzenia można znaleźć w ogólnie
dostępnych rejestrach. Konkretne dane badawcze, które stanowią
większość tego tekstu, zostały zaczerpnięte bezpośrednio od ofiar
zdarzenia, od Warrenów, którzy byli głównymi śledczymi w sprawie,
oraz ze zdjęć i nagrań z miejsca zdarzenia, dokumentujących
zachodzące zjawiska nadprzyrodzone. Ponadto jest to niezwykły atak
na typową amerykańską rodzinę przypuszczony przez brutalne
duchy ciemności, ale tym, co czyni tę sprawę wyjątkową i odróżnia ją
od jej podobnych, jest fakt, że opętanie nie było kwestią pojawienia
się jakiejś przypadkowej demonicznej siły, ale dokonał go diabeł
o bardzo wysokiej randze. Rezultatem była czysta niegodziwość. Jest
to jeden z najgorszych przypadków opętania, jakie miały miejsce
w XX wieku.
– Gerald Brittle, luty 1983
Opętanie należy do faktów nadzwyczajnych, które zdarzają się
tylko za specjalnym przyzwoleniem Boga… Jest to podła imitacja,
rodzaj piekielnej parodii wcielenia Słowa, dozwolonej przez
Opatrzność, aby pokazać, co się stanie z człowiekiem, który woli
służbę Księciu Ciemności od służby Królowi Niebios.
– The Devil, ojciec Delaporte, Paryż 1871
ROZDZIAŁ PIERWSZY

B iała wieża kościoła wznosi się wysoko nad soczyście zielonym


zboczem wzgórza, wskazując z daleka urocze, historyczne
miasteczko Brookfield w stanie Connecticut.
Strzelista iglica należy do kościoła kongregacyjnego, który stoi
tam od czasu, gdy ponad dwa wieki temu na tym obszarze pojawili
się purytańscy osadnicy.
Brookfield jest stare jak sama Ameryka. Było świadkiem każdej
epoki amerykańskiej historii; jego synowie walczyli w każdej wojnie,
od Rewolucji po Wietnam.
Koloniści zaczęli zasiedlać ten obszar siedemdziesiąt pięć lat przed
spisaniem Deklaracji Niepodległości. Podstawowym zajęciem było
wówczas rolnictwo, a dla pierwszych osadników równie ważna była
religia – religia pełna ognia i siarki.
Pierwsi kongregacjonaliści purytańscy, którzy osiedlili się na tym
terenie, uznawali Biblię za niekwestionowany plan wiodący do
zbawienia i niekwestionowany przewodnik postępowania. Dla tych
grzeszników, którzy nie zrozumieli „wiadomości”, zbudowano dyby
i pręgierze. Nic dziwnego, że Brookfield pewnego dnia stało się polem
bitwy dobra i zła.
Sam początek wspólnoty miał charakter religijny. Do roku 1755
kongregacja rozrosła się na tyle, by ogłosić swoją niezależność,
a okolica stała się znana jako Newbury Parish.
Dwa lata później, we wrześniu 1757 roku, w miejscu dzisiejszego
kościoła kongregacyjnego Brookfield poświęcono dom spotkań.
Tamten jesienny dzień był podwójnie wyjątkowy, ponieważ budynek
nie tylko został poświęcony, lecz także pierwszą uroczystością, która
się w nim odbyła, było wyświęcenie młodego seminarzysty
o nazwisku Thomas Brooks. W 1788 oroku miasteczko od jego
nazwiska zyskało nazwę Brookfield.
Thomas Brooks zmarł w tym samym roku co George Washington,
w 1799, ale Brookfield świetnie prosperowało i rozrastało się. Wzdłuż
„Turnpike”, rogatki, która biegła przez centrum miasta, wybudowano
reprezentacyjne domy, szkoły, kościoły, stajnie i młyny.
To, co zaczęło się jako Newbury Parish, stanowi teraz Brookfield
Center. I na pierwszy rzut oka wydaje się, że na przestrzeni wieków
niewiele się zmieniło. Te same białe domy z desek, płoty z palików
i kamienne słupki do uwiązywania koni stoją wzdłuż dawnej
Turnpike, dziś znanej jako Route 25. Na wiosnę wciąż obficie kwitną
bzy i forsycje; jesień nadal eksploduje kolorami. W ciepłe, letnie,
sobotnie popołudnia dominującym dźwiękiem odbijającym się echem
po zboczach wzgórz jest brzęk lodu w mocnym ginie z tonikiem.
Dzisiejsze życie w Brookfield jest spokojne.
Jednakże dla pewnej rodziny mieszkającej dosłownie w cieniu
kościoła kongregacyjnego spokojne życie w Brookfield latem 1980
roku skończyło się gwałtownie i tragicznie.

Jest wieczór.
1 lipca 1980 r.
Łagodny dźwięk kościelnego dzwonu mówi miasteczku, że wybiła
godzina dwudziesta.
Na podwórzu domu Glatzelów zapada decyzja, żeby przed końcem
pracy w tym dniu pojechać po jeszcze jedną ciężarówkę ziemi.
Przez wysokie brzozy przemyka łagodny powiew, podczas gdy
zniszczona, czerwona wywrotka cofa się do wysokiej sterty. Łyżka
żółtej koparki napełnia naczepę żyzną ziemią Connecticut.
– Zabieraj – mówi stanowczo majster.
David Glatzel zmusza załadowaną po brzegi wywrotkę, by ruszyła
przed siebie i wydobywając z silnika diesla głośny, wysilony dźwięk,
wiezie ciemną glebę do domu.
– David – woła jego matka. – Chodź już, synku. Wystarczy na dziś.
Chłopiec wyładowuje ziemię.
– Idę, mamusiu – odpowiada.

Carl i Judy Glatzel mieszkają w dużym, beżowym domu


wybudowanym dwadzieścia pięć lat temu. Przeprowadzili się tutaj
z Norwalk, Connecticut, w 1969 roku. Dom Glatzelów stoi na
wzgórzu, nieco ponad półtora kilometra od Route 7 – słynnej starej
drogi – otoczony kawałem zalesionej ziemi. Od frontu rozciąga się
zachwycający widok na niebo, wzgórza i dramatyczne,
pomarańczowe zachody słońca.
Carl i Judy Glatzelowie są małżeństwem od dwudziestu siedmiu
lat. Mają czworo dzieci. Czterdziestosześcioletni Carl Glatzel jest
dużym, twardym mężczyzną z bujną, szarą brodą. Wygląda jak
skrzyżowanie komandora Schweppesa ze znanej reklamy napojów
i Świętego Mikołaja. Jest mechanikiem specjalizującym się
w ciężkich maszynach budowlanych i odpowiada za konserwację
drogich, skomplikowanych urządzeń. Ciężko pracuje, a w nocy śpi
jak zabity. To prostolinijny, uczciwy człowiek, który nie toleruje
wymysłów i lenistwa. Jego dzieci go uwielbiają, ale kiedy każe im
skakać, proszą o pozwolenie, żeby wrócić na ziemię.
Judy Glatzel to atrakcyjna blondynka o głęboko osadzonych
oczach, w ogóle nie wyglądająca na swoje czterdzieści cztery lata.
Z wyglądu drobna i krucha, jest matką nieznoszącą nonsensów.
Życie Judy koncentruje się na domu i rodzinie, a bycie gospodynią
przynosi jej satysfakcję. Choć cicha, jest bardzo spostrzegawcza
i momentalnie rozpoznaje kłamstwo.
Państwo Glatzel mają córkę i trzech synów. Debbie ma
dwadzieścia sześć lat i jest ich pierworodną; po niej urodziło się
trzech chłopców: Carl Junior, lat czternaście; Alan, lat trzynaście;
i David, jedenastolatek.
Debbie jest wysoka i smukła, z głębokimi, zielonymi oczami
i długimi, kasztanowymi włosami upiętymi w kucyk. Ma rozwiniętego
ponad wiek syna Jasona, rezultat krótkiego małżeństwa
z nastoletnich czasów. Jakkolwiek od niej wyższa, Debbie jest bardzo
podobna do matki.
Chłopaki Glatzelów są dużymi, krzepkimi dziećmi, które wyraźnie
wdały się w ojca. Ich osobowości się jednak różnią. Carl Junior
uwielbia motocykle i podnoszenie ciężarów. Jak większość chłopców
w jego wieku, nie może się doczekać prawa jazdy.
Alan, z drugiej strony, jest cichy i skłonny do popadania
w zamyślenie. To obserwator z zamiłowaniem do fotografii
i komputerów. Rodzina spodziewa się, że Alan wybierze karierę
pracownika umysłowego.
I wreszcie jest David – pulchny jedenastolatek. Ulubieniec
rodziny. Naturalny, o słodkim charakterze i wiecznie gotowy do
śmiechu, lubi przebywać na dworze, bawiąc się swoją flotą
zabawkowych ciężarówek i koparek.
Gdy David wraca do domu, Judy kieruje go prosto do wanny.
– Jak się wykąpię, to chciałbym zobaczyć Popeya – mówi David do
brata siedzącego w salonie.
Alan siedzi na kanapie przed telewizorem. To dwieście czterdziesty
pierwszy dzień kryzysu zakładników w Iranie, a w programie, który
ogląda, podano informację, że urzędnik z ambasady, Richard Queen,
być może w ciągu tygodnia wróci do domu.
Na dole, w warsztacie, Carl Junior pomaga ojcu w naprawie
silnika do jednego z ich skuterów śnieżnych o pojemności trzystu
czterdziestu centymetrów sześciennych. Jazda na skuterach
śnieżnych to jedna z ulubionych rozrywek rodziny, a oni posiadają
cztery maszyny.
Na krześle przed szafą na bieliznę stołową i pościelową stoi
Debbie. Obok, na podłodze, leży do połowy wypełniony karton.
– Mamo, używasz tych muślinowych zasłon? – pyta.
– Możesz je wziąć – odpowiada Debbie i podaje materiał matce,
która go składa, a następnie chowa do kartonu.
Debbie się pakuje; jutro ma zamiar rozpocząć zupełnie nowe
życie.
Wieczorem, gdy chłopcy są już w łóżkach, Carl i Judy Gratzel
odbywają długą, poważną rozmowę ze swoją córką. Debbie od wielu
lat nie mieszkała z nimi, ale krok, który zamierza zrobić, jest
poważny. Jej rodzice chcą się upewnić, że podjęła właściwą decyzję.
Debbie Glatzel to profesjonalna psia fryzjerka w schronisku
w pobliżu Newtown. Mieszka jednak w Bridgeport, około trzydziestu
kilometrów na południe, w domu Mary Johnson. Mary, rozwódka,
walczy, by wychować trzy córki i osiemnastoletniego syna, Arnego.
Debbie mieszka z nią już przeszło cztery lata. W tym czasie Debbie
i Arne zakochali się w sobie i na jesieni planują ślub.
Życie w Bridgeport przestało odpowiadać tak Debbie, jak
Johnsonom. Nie chodzi tylko o problemy Debbie z dojazdami do
pracy – samo miasto jest nieprzyjemne i o wysokim poziomie
przestępczości. Arne Cheyenne Johnson go nie znosi i chce się
wyprowadzić. Od dawna pragnął życia w jakimś lepszym miejscu –
nie tylko dla siebie, lecz także dla swojej matki i sióstr. Tu na ulicach
wciąż były walki, pijaństwo i wszystkim zagrażało niebezpieczeństwo,
więc bardzo chciał się stąd wyrwać.
I tak od sześciu miesięcy Arne i Debbie przeglądali gazety
w poszukiwaniu dużego domu na zalesionej działce na północ od
Bridgeport, w górze hrabstwa Fairfield, gdzie mile byłyby widziane
dzieci i zwierzęta. Wydawało się to niemożliwe, aż pewnego dnia pod
koniec kwietnia 1980 roku w Bridgeport Post znaleźli dokładnie to,
czego szukali.
Dom, położony w lesie, przy krętej wiejskiej drodze, znajdował się
tuż za granicą Brookfield, w Newtown. Miejsce wydawało się idealne.
Było tam wszystko, czego chcieli. Nawet George, ich sympatyczny
owczarek, był mile widziany.
– To wasz dom – z osobliwym naciskiem powiedziała Debbie
właścicielka. – Chcę, żebyście tu zamieszkali.
Budynek miał się zwolnić w lipcu.
Wynajęcie domu miało rozwiązać pewne złożone problemy. Mary
Johnson musiała utrzymywać troje własnych dzieci, plus
dziewięcioletnią bratanicę, nie mając męża ani nie dostając zasiłku
na dzieci. Z tego powodu Arne Cheyenne Johnson, odkąd nauczył się
chodzić, był głową rodziny. To on ją spaja. Rzucił szkołę w dziesiątej
klasie, by pomóc utrzymać rodzinę. Jego współczucie i poczucie
odpowiedzialności były wyraźne nawet, gdy był dzieckiem, gdy jako
roznosiciel gazet wziął swoje odłożone zarobki, dwieście pięćdziesiąt
dolarów, i kupił matce stary samochód, żeby nie musiała chodzić
prawie pięciu kilometrów wzdłuż autostrady do pracy na stanowisku
sprzątaczki w Holiday Inn.
Teraz Mary Johnson, w wieku czterdziestu dwóch lat, jest
nieuleczalnie chora na bolesną postać raka okrężnicy, co dodatkowo
komplikują problemy z tarczycą. Celem Arnego i Debbie jest
pracować, płacić rachunki i odciążyć panią Johnson, która
potrzebuje odpoczynku i opieki. Zdecydowali się zostawić główny
dom dla Mary i dziewczynek, a sami zamieszkać w mieszkaniu
w przybudówce.
– Wasze plany brzmią nieźle – zwraca się Carl do córki. – Ale
mówisz o wychowywaniu własnego syna, plus wzięciu
odpowiedzialności za trzy młode dziewczyny, teściową, która wymaga
kosztownej opieki medycznej, duży dom, pracę na pełen etat i męża.
To bardzo ambitne założenia!
– Wiem – przyznaje Debbie. – Ale przecież już teraz tak żyjemy,
poza tym, że nie jesteśmy z Arnem małżeństwem. Przeprowadzka nic
tu nie zmieni, a poza tym w mieście nie ma dla Arnego pracy
w ogrodnictwie.
– Dobrze, zatem porozmawiajmy o finansach. Jakie będą tam
miesięczne koszty utrzymania? I ile zapłaciłaś do tej pory?
– Umowa opiewa na pięćset pięćdziesiąt dolarów czynszu za
miesiąc, łącznie z rachunkami. Nie moglibyśmy sobie na to pozwolić,
gdybyśmy musieli płacić dodatkowo za opał, elektryczność i co tam
jeszcze – przyznaje szczerze.
– Masz to na piśmie?
– Mary ma dzisiaj podpisać umowę najmu – mówi mu Debbie.
– Jaką daliście kaucję? – pyta Judy.
– Dwumiesięczny czynsz – odpowiada Debbie. – Tysiąc sto
dolarów.
– Chryste! – woła Carl. – Skąd wzięliście takie pieniądze?
– Zrzuciliśmy się – odpowiada Debbie. – Arne i ja zapłaciliśmy
z własnych pieniędzy, a Mary dała to, co musiałaby w tym miesiącu
wydać na czynsz w Bridgeport.
– Wydałaś wszystko, co miałaś, prawda? – pyta Judy.
– Tak – niechętnie przyznaje Debbie. – Ale Arne ma pracę.
W przyszłym miesiącu zaczyna jako chirurg drzew. A do tego czasu
pracuje na część etatu razem ze mną w schronisku i ma też
prywatne zlecenia ogrodnicze.
– Może wstrzymalibyście się jeszcze kilka miesięcy, zanim
weźmiecie na siebie taki ciężar? – sugeruje Judy.
– Mamo, nie możemy. Wpłaciliśmy już pieniądze, a Mary zdała
dom w Bridgeport. Czy nam się to podoba czy nie, jutro musimy się
przeprowadzić.
– Jak dla mnie, to chyba liczycie na łut szczęścia – podsumował
Carl, sięgając po portfel. – A szczęściem nie zapłacicie za jedzenie. –
Odlicza pięć dwudziestodolarówek i podaje je Debbie. – Wiem, że
wszyscy ciężko pracujecie, ale to się wam przyda na początek.
Oddasz, gdy już się urządzicie. Ale na razie nie chciałbym, żeby wam
się noga powinęła.
– Dziękuję, tatusiu – z prawdziwą wdzięcznością mówi Debbie. –
Naprawdę was kocham.
Rozmowa jest skończona.
Carl i Judy kładą się do łóżka.
Debbie będzie spać na kanapie.
Chociaż tego nie wiedzą, właśnie mają za sobą ostatni normalny
dzień w życiu.
ROZDZIAŁ DRUGI

Ś roda drugiego lipca, dla Debbie Glatzel zaczęła się normalnie.


Wstała wcześnie i załadowała do bagażnika swojego samochodu
ubrania i kartony. Potem pojechała trzydzieści kilometrów do
Bridgeport po Arnego i Jasona, swojego syna oraz ich owczarka,
George’a. O dziesiątej trzydzieści znaleźli się na Route 25 i jechali do
domu w Newton.
Gdy tuż przed jedenastą wtoczyli się na podjazd, były trzydzieści
dwa stopnie i temperatura rosła.
– Mamo, to właśnie tutaj będziemy teraz mieszkać? – zapytał
Jason, entuzjastycznie wyciągając się na tylnym siedzeniu i wielkimi
oczami gapiąc się na dom.
– Tak jest – powiedziała Debbie. – Podoba ci się?
– Ojacie, no pewnie! – Wyskoczył z auta i pobiegł długim,
niewybetonowanym podjazdem, z rozbawionym psem depczącym mu
po piętach.
Debbie i Arne wysiedli równie podekscytowani. Arne Cheyenne
Johnson to niski, muskularny mężczyzna z gęstwiną jasnych włosów
i cichym głosem. Chociaż ma tylko osiemnaście lat, na jego twarzy
znać siłę. Nie ma lekkiego życia, a jego charakter ukształtowały
przeciwności. W jego przekonaniu sprawy zaczęły się teraz układać.
Arne i Debbie stanęli, chłonąc widok. Dom był jednopiętrowy,
pomalowany na wojskową zieleń, z beżowymi okiennicami.
Podzielony został na dwie części: prawa, stanowiąca główną bryłę,
była większa, a lewą tworzyła przybudówka wielkości mniej więcej
garażu na jeden samochód. Nad domem górowały okazały dąb
i klony w pełnym rozkwicie. W lesie śpiewały ptaki. W porównaniu
z syrenami i męczącymi dźwiękami miasta w Bridgeport, ten spokój
był do głębi kojący.
Zanim weszli do środka, Arne i Debbie zrobili sobie powolny
spacer wokół budynku. Przez ich entuzjazm zaczęło się przebijać
rozczarowanie. Wszystko porastała wysoka trawa, a podwórko było
istną gęstwiną wrzośca i innych krzaków. Czerwonawobrązowy dach
wymagał naprawy. Ze ścian łuszczyła się farba, wysuszone elementy
drewniane należało koniecznie pomalować. Drzwi frontowe ledwie się
trzymały. Po obu stronach schodków prowadzących do wejścia rosły
nieprzycięte cisy, częściowo zasłaniając okna frontowe.
– Jest gorzej niż myślałem – przyznał Arne.
– No, nie jest za ciekawie – zgodziła się Debbie. – Ale do końca
miesiąca będziemy musieli się tym wszystkim zająć. Poza tym
w środku jest w porządku.
Debbie rozejrzała się za synem.
– Jason, wchodzimy do środka. Chodź.
Arne otworzył drzwi i wkroczyli do dusznego, gorącego wnętrza,
w którym unosił się nieprzyjemny zapach stęchlizny.
Gdy Debbie zaczęła otwierać okna, żeby przewietrzyć, Arne wrócił
do drzwi frontowych i przytrzymując je, zawołał psa. Zwierzak dopadł
schodków, po czym się zatrzymał.
– Chodź, piesku! No chodź! – wołał Arne, ale biało-szary owczarek
szczeknął i cofnął się na środek trawnika.
Arne dał mu spokój, sądząc, że pies uznał, że w środku będzie mu
za gorąco.
W przeciwieństwie do elewacji, która zdecydowanie wymagała
uwagi, wnętrze wydawało się w porządku.
– Na razie nieźle – powiedziała mu Debbie. – Tammy, ta
dziewczyna, która mieszkała tu poprzednio, chyba wszystko zabrała.
– Dlaczego się wyprowadziła? – zapytał Arne.
– Chyba jakieś rozwodowe historie. Wróciła z córką do Bridgeport.
Dla niej samej czynsz był zbyt wysoki.
Na końcu korytarza Arne otworzył drzwi do prawej tylnej sypialni.
Debbie i Jason weszli za nim i odkryli wielkie, napełnione łóżko
wodne z lustrzanym baldachimem, zajmujące prawie cały pokój.
– O rany! – wykrzyknął Jason, szykując się, żeby na nie wskoczyć.
Debbie złapała go za ramię.
– Zapomnij – powiedziała. – Nie jest nasze, a jeśli się zepsuje, to
nie będzie nas stać, żeby je odkupić. Trzymaj się z dala!
Chociaż w domu nadal było gorąco, Debbie poczuła z korytarza
nagły, wyraźnie zimny powiew ciągnący od klapy na poddasze.
– No, i co myślisz? – spytał Arne.
– Myślę, że powinniśmy rozpakować samochód i zająć się
meblowaniem – krótko odparła Debbie.
– Nie, mam na myśli zamieszkanie tutaj… i płacenie wysokiego
czynszu za taką ruderę.
– Oszalałeś? Wprowadzamy się. Dzisiaj! Już!
– Debbie, nie musisz krzyczeć.
– Wcale nie krzyczę!
– Krzyczysz, Deb.
– Cholera jasna, przestań się mnie czepiać! – wrzasnęła.
– Nie nazywam się cholera jasna i nie czepiam się – zaprotestował
Arne.
– No, ciekawe! – krzyknęła. – Skończ z tym gównem i do roboty!
– Co ci się stało?
– Nic mi się nie stało, do diabła! Nic mi nie jest! Co, do diabła
ciężkiego, stało się z tobą? –zapytała napastliwie.
Debbie nigdy dotąd nie odzywała się w taki sposób. Arne patrzył
na nią przez dłuższą chwilę, a potem poszedł do samochodu.
Później Debbie wyszła i dołączyła do chłopaka, który wyciągał
kartony z auta. Czuła się okropnie.
– Przepraszam, że krzyczałam. Naprawdę nie chciałam. Nie wiem,
co mnie napadło.
– Debbie, nie ma sensu tak się wściekać.
– Arne, dziś jest nowy początek. Wszystkiego. Proszę, wybacz mi,
że na ciebie krzyczałam. Skarbie, nie jesteś na mnie zły?
– Nie, nie jestem – odparł. – Po prostu nie sądzę, żebym ja mógł
się wściec na ciebie; kocham cię.
Przez następną godzinę Arne, Debbie i Jason sumiennie
pracowali. Rozładowali auto, a potem wnieśli meble, które były
złożone w piwnicy. Wielu rzeczy im brakowało, ale to, co mieli, było
wystarczające.
Prawie jedną czwartą powierzchni piwnicy odgradzały ściany ze
sklejki, co wyglądało jak doskonałe miejsce na magazyn. Jednak ta
część była zamknięta na klucz, a Arnemu nie udało się jej otworzyć.
Był to kolejny irytujący szczegół, jak to łóżko wodne.
Na górze wyłaniał się kolejny problem. Podczas gdy Arne kręcił się
po piwnicy, Debbie odkryła, że pośród kluczy, które dała jej pani
Johnson, nie ma klucza do przybudówki. Zerkając przez zasłonę
widziała, że mieszkanko, do którego miała się wprowadzić razem
z Arnem, nadal było zajęte. Debbie wiedziała, że zajmowała je
bratanica właściciela, ale miała je opróżnić do pierwszego lipca.
Po omówieniu tej kwestii Arne i Debbie zdecydowali się zadzwonić
do pani Johnson. Przez telefon Debbie dowiedziała się, że gdy Mary
podpisywała umowę, właścicielka wspominała, że jej córka, która
z powodów zdrowotnych wyjechała na zachód, zmieniła plany i nie
zwolni tego mieszkania do połowy lipca. Arne i Debbie nie wierzyli
własnym uszom. Jednak mając jako alternatywę powrót do miasta,
postanowili podejść do tej sprawy spokojnie.
Gdy wrócili do domu, była dwunasta trzydzieści. Debbie zaczęła
rozpakowywać pudła i zapełniać szuflady komody, podczas gdy Arne
szorował łazienkę. Jason badał okoliczne lasy.
Koło pierwszej przyjechała matka Debbie. Jeszcze tutaj nie była
i obiecała, że przywiezie lunch i im pomoże. Wzięła ze sobą Davida,
Alana i młodego Carla.
Po lunchu Debbie i Arne zabrali Judy na oględziny domu, a potem
spytali ją o zdanie.
– Jak to się stało, że nie wzięliście tego miłego domu w Botsford? –
brzmiała ogólnikowa odpowiedź Judy. – Wszystko tam było: stawy,
stodoła, zagospodarowany ogród, nowoczesny dom.
– Ale po sąsiedzku z cmentarzem – odparła Debbie. – Poza tym
jedna ze stodół była w połowie spalona. Co to za farma ze spaloną
stodołą? Nie odpowiadało mi to miejsce. Podobało mi się, ale nie
mogłabym tam mieszkać.
– Cóż, Debbie, będę z tobą szczera: to miejsce wcale nie jest
lepsze. Nie podoba mi się! – powiedziała Judy wprost. – Jest w nim
coś dziwnego. To nie jest szczęśliwy dom.
– Oj, mamo, przywykniesz. Wiem, że jest tu ciemno i trzeba te
wnętrza trochę rozweselić, ale daj nam miesiąc i sama zobaczysz
różnicę.
Nagle podskoczyli na dźwięk ciężkich drzwi do piwnicy, które
zamknęły się z hukiem. Siła uderzenia była taka, że zadrżały szyby.
– Boże jedyny! – wykrzyknęła Debbie, otwierając drzwi. – Na górę!
Już!
Carl, Alan i David z opuszczonymi głowami wspinali się po
schodach z piwnicy, jak jeńcy wojenni pojmani na polu bitwy.
Debbie przypomniała im stanowczo, że mieli pracować, a nie się
bawić, i poleciła, żeby spytali Arnego, co jest do zrobienia.
Dla chłopców Glatzelów Arne był jak starszy brat. Ufali mu.
Arne niezwłocznie znalazł im stosowne zajęcia. Carl dostał
szpachelkę i zadanie oskrobania farby, przez którą nie dało się
otworzyć okien. Alan został wyposażony w miotłę i polecono mu
zamieść podłogi. David miał obejrzeć wszystkie szafy i szafki, by
sprawdzić, czy nie zostały w nich jakieś rzeczy.
Chłopcy zabrali się za zlecone prace, nie mając pojęcia, że oto są
ostatnie chwile ich niewinnego dzieciństwa. W ciągu godziny miało
dojść do incydentu oznaczającego początek niezrozumiałego,
diabelskiego ataku, który z czasem na zawsze zmieni życie każdego
członka rodziny Johnsonów i Glatzelów.
Przez większą część godziny panował spokój, w który nagle wdarł
się chichot chłopców. Co było nieuniknione, odkryli łóżko wodne.
Dorośli zastali Carla, Alana i Jasona kulających się po materacu,
żeby wywołać „fale”. David, jak zwykle nieśmiały, nie przyłączył się
do tych wygłupów i obserwował je z daleka.
Rozległy się ostre słowo Judy, chłopcy zeskoczyli z łóżka
i wymaszerowali z sypialni, a za nimi dorośli.
Jednak w pokoju został David. Podchodząc do stóp łóżka,
zauważył, że jego powierzchnia nadal leciutko faluje. Potem odwrócił
się do okna i zdał sobie sprawę, że zaczęło mżyć.
Nagle, w niepojęty sposób, David poczuł jakby dwie duże dłonie –
przypominające dłonie mężczyzny – naciskające mu na brzuch.
Chwilę potem został ciśnięty na łóżko. Wylądował płasko na plecach.
Ważący sześćdziesiąt osiem kilogramów przy stu pięćdziesięciu
dwóch centymetrach wzrostu, David jest ciężkim dzieckiem i żeby go
powalić trzeba niemałej siły.
David obrócił się pospiesznie, spodziewając się, że zobaczy Jasona
albo któregoś ze swoich braci, którzy zrobili mu taki dowcip.
Ale nic z tych rzeczy. Gdy David odwrócił się, żeby sprawdzić, kto
go popchnął, opadła mu szczęka.
Przed chłopcem, u stóp łóżka, z dzikim, złośliwym wyrazem
twarzy, stał mężczyzna, czy raczej obraz mężczyzny. Do Davida nagle
dotarło, że widzi przez tę postać!
Chłopiec zamarł z przerażenia. Cały drżał. Patrzył na widmo,
które z wolna uniosło rękę i wskazało dokładnie na niego.
Serce mu waliło, ciało dygotało, czuł się jakby tracił rozum. David
patrzył, jak postać się cofa i znika z widoku. Chłopak trząsł się
z zimna, które go ogarnęło na skutek strachu.
Powoli zgramolił się z łóżka, nie spuszczając wzroku z miejsca,
w którym pojawiło się to coś. Wciąż tam patrząc, wymknął się
z pokoju.
Stał w salonie, a w głowie mu się kręciło. Nie mógł zrozumieć, co
mu się przydarzyło. Wiedział tylko, że był przerażony, i że ten strach
był czymś prawdziwym.
Gdy Debbie go zawołała i poprosiła, żeby pomógł Alanowi zanieść
jakiś karton do sypialni z łóżkiem wodnym, David aż się zadławił.
– Nie! – krzyknął. – Nie! Nie wrócę tam!
– A tobie co się stało? – spytała Debbie.
– Nic – powiedział z rozdrażnieniem i ruszył do kuchni, gdzie
pracowała Judy.
– Mamo, chcę jechać do domu. Chcę zaraz jechać do domu!
– David, jeszcze trochę – odparła, nie odwracając wzroku znad
zlewu, który szorowała.
– Teraz! – nalegał. – Nie chcę tu być.
– David, przykro mi, ale nie!
Wystraszony i czując się zupełnie sam, David wybiegł na dwór
i odmówił powrotu do środka. Razem z psem usiadł na frontowym
trawniku pod drzewem, które chroniło od mżawki. Po twarzy chłopca
spływały łzy, gdy spoglądał na mroczny, teraz groźny dom.
Tymczasem w pokoju z łóżkiem wodnym doszło do kolejnego
dziwnego epizodu. Carl i Alan zatargali tam pudło i wsunęli je
w narożnik. Gdy już mieli wychodzić, drzwi się zamknęły – same.
Nieważne, jak kręcili i manipulowali klamką, nie mogli ich otworzyć.
Coś było nie w porządku. Czując się jak w pułapce, Alan i Carl
zaczęli wołać o pomoc. Dźwięk ich głosów powinien się nieść przez
pusty dom, ale nikt ich nie usłyszał. Gdy Alan znowu spróbował
przekręcić klamkę, działała idealnie.
– Nie słyszałaś, jak wołaliśmy? – spytał Alan Debbie.
– Nie – odparła. – A co?
– Zatrzasnęliśmy się w sypialni.
– No i fajnie. Ależ jesteś sprytny – skomentowała cierpko i poszła
do kuchni, w której nadal uwijała się jej matka.
– O co chodzi Davidowi? – spytała Judy.
– Pewnie się nudzi. Albo może ten upał go zmęczył –
odpowiedziała Debbie.
Judy bez komentarza przyjęła to wytłumaczenie.
– Wiesz co, zasuwam tu większą część popołudnia – rzekła Judy –
i co nieco odszorowałam… no, mniej więcej… ale marnie to wszystko
wygląda. Byłam wcześniej w salonie i polerowałam to długie lustro,
że mało mi ręka nie odpadła. Ale jest w nim jakaś mgiełka, głęboko
w środku; nie odbija jak trzeba. A gdy poszłam na tyły domu
ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Jesteś pewna, że chcesz się
w to pakować?
– Mamo, niczego nie jestem pewna. Wiem tylko tyle, że to lepsze
niż Bridgeport, i już utopiliśmy kupę kasy w czynszu. Po prostu
dołożymy starań, żeby wszystko się ułożyło.
W tej chwili do drzwi frontowych zastukała bratanica właścicielki.
Debbie wpuściła ją do środka.
– Cześć, jestem Camilla – powiedziała. Była przed dwudziestką,
miała brudne blond włosy, szczupłą figurę i pociągłą twarz.
Debbie przedstawiła siebie oraz swoją matkę i wymieniły uściski
dłoni.
– Co się stało temu chłopcu na dworze? Zawsze taki jest? –
spytała Camilla.
Judy i Debbie wyjrzały przez okno i zobaczyły, że David siedzi pod
drzewem, plecami do domu.
– To David, mój brat – wyjaśniła Debbie. – Nie czuje się dzisiaj
dobrze.
– No, a poza tym wszystko okej?
– Niezupełnie – odparła Debbie. – Na początek, sądziłam, że
wyprowadzasz się z tego mieszkania w przybudówce.
– Nie, sorki – powiedziała Camilla. – Jeszcze tego nie ogarnęłam.
Może w okolicach sierpnia.
– Sierpnia! – wykrzyknęła. – Ale my zapłaciliśmy za wynajem
sporo kasy. I wynajęliśmy cały dom!
– Będziecie to musieli ustalić z moją ciocią – odpowiedziała
Camilla.
– I tak zrobimy – zapewniła Debbie. – Dalej, to łóżko wodne
w sypialni na tyłach. Kiedy stąd wyjedzie? Chcemy tam wstawić
własne meble, a nie możemy.
– Tammy chyba mówiła, że jutro po nie przyjedzie.
– A gdzie mamy dzisiaj spać?
– No przecież na tym łóżku.
– Nie będę spać na żadnym obcym łóżku. Powiedz tej dziewczynie,
żeby jutro zabrała to cholerstwo, albo sama je wywlokę – oświadczyła
Debbie. – I jeszcze jedna rzecz: ten bajzel w piwnicy. Gdzie jest klucz
do składziku? Chcemy tam wstawić parę rzeczy.
– Och, nie wolno wam korzystać z tamtego pomieszczenia! –
wykrzyknęła Camilla. – Nikomu nie wolno tam wchodzić!
– Żarujesz? Płacimy za to miejsce, pamiętasz?
– Wynajęliście je, nie kupiliście. Poza tym ja nie jestem
właścicielką tego domu. O tych rzeczach będziecie musieli
porozmawiać z moją ciocią. Muszę już lecieć. Miło było cię poznać,
Judy.
Młoda kobieta wyszła przez drzwi frontowe i wróciła do
mieszkania w przybudówce.
– Przecież to jakaś bzdura. – Debbie była na granicy łez. – Miało
być dobrze, a wszystko jest nie tak. I ani myślę spać w cudzym
łóżku, zwłaszcza na materacu pełnym wody!
Gdy bratanica właścicielki sobie poszła, do drzwi zbliżył się David.
– Chcę jechać do domu – marudził. – Nie chcę tu siedzieć.
Możemy już jechać?
– Ja już mam dosyć! – wrzasnęła Debbie. – Nie mogę pracować.
Nie mogę nawet myśleć. Idę powiedzieć Arnemu, że dzisiaj tutaj nie
śpimy.
Potem kazała Davidowi zaczekać w samochodzie.
Ostatnim zadaniem przed zamknięciem domu było zwabienie psa
do środka, a Arne dosłownie musiał go tam wnieść. Na podłodze
w kuchni stały miski z suchą karmą i wodą. Arne i Debbie mieli
zamiar przyjechać wieczorem, żeby do niego zajrzeć, ale drzwi do
piwnicy na wszelki wypadek zostawili otwarte. Chociaż żal im go było
zostawiać, wiedzieli, że pewnie szybko zaśnie.
Wreszcie zapakowali chłopców i wszyscy wrócili do domu
Glatzelów w Brookfield. Mieli za sobą trudne, męczące popołudnie,
dodatkowo zepsute przez deszcz, i nastroje były ponure. David miał
najgorszy nastrój ze wszystkich. Zły i zrzędliwy, resztę dnia spędził
w swojej sypialni na samotnych rozmyślaniach.
Wieczorem, przy kolacji, choć Arne i Debbie nadal byli przybici, to
właśnie David stanowił prawdziwy problem. Normalnie wesoły,
roześmiany i pełen życia, teraz był ponury, markotny i nie chciał
rozmawiać. Wszelkie wysiłki, żeby go rozchmurzyć, spotykały się
z odpowiedzią „Dajcie mi spokój” albo „Nie muszę nic mówić.”
Wreszcie wstał i odszedł, zostawiając niemal nietknięty talerz.
David czuł, że nikt nie uwierzy w problem, z którym się zmagał.
Jednak wieczorem, gdy chłopcy poszli do łóżek, zwierzył się
Alanowi.
ROZDZIAŁ TRZECI

– Alan? Śpisz?
– Nie. A co?
– Boję się. Coś mi się dzisiaj przytrafiło. Powiem ci, ale obiecaj, że
się nie będziesz śmiać. I włącz lampkę, tę małą.
– Okej, nie będę się śmiać. – Chłopak włączył światło. – No to o co
chodzi?
– Coś mi się dzisiaj przydarzyło w tamtym domu.
– Mnie też. Utknęliśmy z Carlem w tej sypialni z łóżkiem wodnym.
Nie mogliśmy wyjść. Klamka się zacięła. A potem już działała
normalnie.
– Serio? – zapytał David z ulgą.
– No! Straszne to było. A tobie co się przytrafiło?
– Też coś strasznego. W tym samym pokoju! Alan, tam był jakiś
człowiek. Ale nie taki prawdziwy: człowiek duch. Popchnął mnie na
łóżko! – David podniósł głos, a potem obniżył go do szeptu.
– Jak wyglądał?
– Stary i w zwyczajnych ciuchach. Ale sprawiał wrażenie wariata.
I wskazał na mnie! I mówił! Ruszał się, jakby był prawdziwy. Znaczy,
był prawdziwy, ale się ruszał.
– David, przestań mnie straszyć.
– Alan, ja sam jestem wystraszony! Dlatego ci mówię. Nie mogę
spać. Cały czas o tym myślę.
– Nie wygłupiasz się? Bo to, co mówisz, jest dość odjechane. Jeśli
to sobie wymyśliłeś, to byłoby to… chore. Kumasz?
– Nie kłamię! W tym domu coś jest. Stąd to widzę!
– Znaczy co, że stąd to widzisz? Co takiego widzisz?
– Jest tam, z psem. – David zasłonił oczy dłonią i mówił dalej. –
George biega po domu tam i z powrotem. Kompletnie świruje.
Dokładnie teraz zbiegł po schodach do piwnicy.
– Widzisz, co się dzieje tam w środku, teraz, siedząc tutaj?
– Alan, wszystko widzę.
– O Boże. David, to poważna sprawa. Jesteś tego pewny? Znaczy,
jesteś pewny pewny?
– Tak, na bank.
– Okej. Mówisz, że pies tam jest i wariuje. A co z Arnem i Debbie,
i panią Johnson, i dziewczynami? Jutro się tam wprowadzają. Ich też
może dopaść to coś.
– Nawet o tym nie pomyślałem – przyznał David z lękiem. – Muszę
im powiedzieć. Tylko jak? Ty mi wierzysz, ale oni uznają, że mi
odbiło.
– Nie, nie uznają – zapewnił Alan. – Pomogę ci. Powiemy im, jak
jest.
David i Alan poszli do kuchni. Arne i Debbie wraz z Judy siedzieli
przy stole. Alan odezwał się pierwszy.
– David chce coś powiedzieć i myślę, że powinniście go posłuchać,
bo nie żartuje. Dawaj, David.
– Pamiętacie, jak pogoniliście Jasona, Carla i Alana z tego pokoju
z łóżkiem wodnym?
– Jasne – odpowiedzieli wszyscy.
– No, po tym, jak poszli, jak tam zostałem sam. Podszedłem do
okna, a gdy tam stałem, poczułem dwie ręce napierające na mój
brzuch… no, tak jakby ktoś mnie wpychał do basenu. Nie
wiedziałem, co się dzieje. Nic nie widziałem… wtedy. Potem mocno
mnie popchnął, a ja przewróciłem się na plecy na to łóżko.
– Kto? Kto cię popchnął? – spytała Judy, marszcząc brwi.
– Taki stary człowiek. Był jak duch czy coś – oświadczył David.
– David, coś ci się przyśniło i przyszedłeś nam o tym powiedzieć?
– zapytał Arne.
– Nie. To nie sen. To nie było teraz, tylko po południu.
Nikt nie wiedział, co na to powiedzieć.
– I tylko tyle? Znaczy, czy wydarzyło się coś więcej?
– Tak. Dużo więcej. Teraz się dzieje.
– Okej, stop! – zarządził Arne. – To nie ma za grosz sensu. Od
początku. Mówisz nam, że w domu, w tej sypialni z łóżkiem wodnym,
widziałeś ducha?
– Tak.
– Ile razy go widziałeś?
– Wtedy jeden. Ale widzę go teraz.
– Widzisz go? Jest tutaj? – spytał Arne.
– Nie. W tym domu z łóżkiem wodnym.
– Jak wygląda?
– Ma szare włosy… nie, białe. I mały, biały wąsik. Koło prawego
oka ma pieprzyk.
– I to wszystko, co widzisz? – spytała Judy. – Tylko głowę?
– Nie, widzę całego – przyznał David. – Ma na sobie koszulę
w czerwoną kratę. Rękaw po lewej stronie jest urwany i poszarpany.
Spodnie też ma poszarpane. Stare, niebieskie dżinsy, mocno sprane.
Na lewym kolanie jest dziura. Boję się go, mówiłem już Alanowi, bo
wygląda na wariata, jakby mógł próbować zrobić mi krzywdę.
– Jest nieprzezroczysty czy transparentny? – zapytał Arne.
– Jaki? – zdziwił się David.
– Czy prześwituje? – doprecyzowała matka.
– Widzę przez niego kawałek pokoju, ale nieduży. Jest taki
bardziej nieprzezroczysty.
– Gdy widziałem go po raz pierwszy – ciągnął David – to po prostu
stał, jakby chciał, żebym go zobaczył. Myślałem, że to jakaś figura.
Ale potem jego ręka, lewa ręka, zaczęła się ruszać. Podniósł ją
i pokazał na mnie palcem, i się gapił.
– I co potem? – spytała Judy.
– Potem się do mnie odezwał. Celował we mnie palcem
i powiedział; „Strzeż się!”.
– Strzeż się? – z niedowierzaniem powtórzyła Judy.
– To już za dużo – oświadczyła Debbie. – Alan, żarty sobie robicie?
Bo to wcale nie jest śmieszne!
– On mówi prawdę – upierał się Alan. – Mówi wam więcej, niż
powiedział mnie.
– David, co było dalej? – znowu włączył się Arne.
– W sumie to nic. Po prostu jakby się cofnął i rozpłynął.
– Powiedział jeszcze coś, poza tym „strzeż się”? – spytał Alan
brata.
– Nie. To wszystko, co mówił… przynajmniej tego popołudnia.
– A to co ma znaczyć? – drżącym głosem odezwała się Judy. – To
coś znowu do ciebie mówiło?
– Jej, mamo, to nie wszystko – wtrącił Alan. – David mówi, że
widzi, co się teraz dzieje w tym domu.
– I nie tylko to – złowieszczo dodał David.
– O czym tym opowiadasz? Co możesz zrobić? – z napięciem
spytała jego matka.
– Mamo, spokojnie – rzucił Alan.
– Cisza! – zarządził Arne. – Chcę usłyszeć całą resztę. Chcę
wiedzieć, co podobno się tam teraz dzieje.
– Mogę usiąść na kanapie? – spytał David, znowu markotniejąc.
Wszyscy wstali i poszli do salonu.
– Jest dobrze? – upewnił się Arne. – No to mów dalej. Kiedy znowu
coś do ciebie powiedział? I co się dzieje z George’em?
– Tej części nie powiedziałem Alanowi, bo on mi powiedział, żebym
nikomu nie zdradzał, że tam jest – zdradził David. – Wcześniej mi to
rozkazał, zaraz po tym, jak się położyłem do łóżka i zamknąłem oczy.
– Kto ci to powiedział? Ten stary człowiek? – upewniła się jego
matka.
– Już nie jest stary. Gdy słońce zaszło, to się zmienił. Teraz
wygląda inaczej. Nie widzę go zbyt wyraźnie. Ale teraz całe jego ciało
jest czerwone, twarz ma wielką i białą, czarne oczy. A z czoła
wyrastają mu rogi.
– Mój Boże! – wykrzyknęła Judy, wstrząśnięta słowami syna.
Zdenerwowana Debbie wzięła papierosa i ze stolika kawowego
podniosła zapalniczkę. Gdy nią pstryknęła, płomień z rykiem
wystrzelił do sufitu. Zniknął po sekundzie, ale wszyscy wytrzeszczali
oczy z zaskoczeniem.
– Jest tutaj! – krzyknął Alan.
– Nie – spokojnie zaprzeczył David. – Nadal jest w tamtym domu.
– David, powiedział ci, żebyś nam nic nie zdradzał. Mówił ci coś
jeszcze? – chciał wiedzieć Arne.
– Tak – niechętnie przyznał chłopiec. – Powiedział, żebym… żebym
zdjął obrazek ze świętym Michałem, który mam w pokoju. I chce,
żebyśmy pozbyli się z domu wszystkich krzyży. Powiedział, że jeśli
tego nie zrobię, to mnie ukarze.
– No, coś takiego – rzekła z zadumą Judy. – Posłuchałeś go?
– Nie. I nie mam zamiaru.
– A co z George’em? – spytał Alan brata. – Mówiłeś wcześniej, że
jest przerażony.
– Skąd miałbyś to wiedzieć? – zdziwił się Arne. – I w jaki sposób
ten duch jest w stanie do ciebie mówić, skoro go tutaj nie ma?
– Bo nie potrafię tego zatrzymać – przyznał szczerze David. – Gdy
zamykam oczy, widzę wnętrze tamtego domu tak, jakbym tam był.
Tak samo jest, jak zakryję oczy rękami.
Judy i Debbie nie miały więcej pytań. Siedziały przytulone na
kanapie, z rękami splecionymi na piersiach, oszołomione tym, co
słyszą. Arne zachował spokój, chociaż nawet Alan zaczynał się bać.
– Więc jeśli poproszę, żebyś zakrył oczy rękami, to będziesz mógł
zobaczyć George’a?
– Tak. Ale nie chcę. Nie chcę widzieć tego ducha.
– Okej – zgodził się Arne. – Ale możesz mi powiedzieć, co wiesz
o psie?
– Przedtem był w piwnicy. Bardzo mocno drapał w drzwi do tego
zamkniętego pomieszczenia na dole. To stamtąd wychodzi ten duch.
Drapał tak mocno, że jeden z pazurów zaczął mu krwawić. Ten duch
przemieszcza się między łóżkiem wodnym a tym pokojem na dole.
Gdy George go widzi, oczy robią mu się czerwone i biega w kółko.
Drapał też w drzwi wyjściowe. Nic więcej nie wiem.
– Arne, nie wprowadzamy się tam – nagle odezwała się Debbie. –
Pierwsze, co zrobimy jutro, to zabierzemy stamtąd nasze rzeczy.
Z samego rana zadzwonię do twojej matki i powiem, żeby się nie
przenosiła. Powinniśmy odzyskać pieniądze i zacząć szukać czegoś
innego.
Gdy Debbie mówiła, David wpatrywał się w przestrzeń.
– On… ten duch… – zająknął się – właśnie mi przekazał, że nie
wolno ci nic powiedzieć Mary Johnson, nigdy! On nie chce…
– Stop! – ucięła Judy. – Co, jakiś duch będzie mi mówił, co mam
robić?
– Zapomniałem wam wspomnieć – dodał David – że gdy do mnie
mówi, to go słyszę, nawet jeśli go nie widzę.
– Och, przepraszam. Proszę o wybaczenie. Nie zrozumiałam –
wyzłośliwiła się Judy. – Więc teraz siedzi ci w głowie!
– Wcale nie – zaprotestował David. – Po prostu go słyszę.
– O co chodzi z moją matką? – zapytał Arne.
– Ten duch mówi, że Mary Johnson nie może wiedzieć o jego
istnieniu. Mówi, że Mary jest jego. Że „zajmuje się jej sprawami” od
dawna i że ją złamie; chce, żeby dla niego pracowała.
Oświadczenie Davida było szokujące, porażające.
– Jeśli to wszystko prawda – drżącym głosem odezwała się Debbie
– to nie pozwolę, żeby Mary i dziewczęta wprowadziły się do tego…
tego domu.
– Chce wiedzieć, czy mu się sprzeciwiasz – natychmiast rzekł
David.
– On chce wiedzieć, czy mu się sprzeciwiam? – sardonicznie
odpowiedziała Debbie. – Nawet nie zamierzam na to odpowiadać!
– Duch właśnie powiedział, że jeśli zdradzisz cokolwiek Mary
Johnson, to pożałujesz.
– O, naprawdę? – prychnęła Debbie. – A co takiego proponuje?
Odpowiedź Davida znowu była niezwłoczna.
– Mówi, że jeśli powiesz Mary, że on tam jest, to do jutra do
północy oślepniesz.
– Boże… – wymamrotała Judy.
– Nie wiem, czy cokolwiek z tego jest prawdą – oświadczyła
Debbie. – W sumie to czuję się jak w Strefie mroku. Ale tak czy
inaczej nie pozwolę, żeby jakiś duch z rogami na głowie, który nie
lubi krzyży i gada o oślepianiu ludzi, dyktował mi, co mogę, a czego
nie mogę robić!
– Śmieje się z ciebie – relacjonował David. – „Przekonasz się
jutro”. Sprawi, że jutro o trzeciej po południu łóżko wodne się
zepsuje. Mówi „Zabierz ze sobą mopa, suko!”.
– Davidzie Michaelu Glatzelu! – huknęła Judy.
W tej chwili Arne zaczął gwałtownie dygotać.
– Przeszło po mnie takie okropne zimno, jak dotyk śmierci –
powiedział. – Już zniknęło, ale przez kilka sekund nie miałem w ciele
ani odrobiny ciepła.
– To zrobił ten duch – stwierdził David. – Żeby ci pokazać, kto
teraz rządzi. I że jeśli ktoś jeszcze dopuści się jakiejkolwiek
impertynencji, to w tym domu zapanuje nieustające pandemonium!
– Impertynencji? – Debbie była pod wrażeniem. – Nieustające
pandemonium? – David w szkole chodził na dodatkowe zajęcia
z czytania, ponieważ miał niewielką dysfunkcję w tym zakresie
i słownictwo nie było jego mocną stroną. – David, skąd znasz takie
słowa?
– One nie są moje, tylko jego – odpowiedział chłopiec. – Ja wam
tylko po nim powtarzam.
– David, a co to znaczy impertynencki? – spytała go Debbie.
– Nie wiem.
– A co znaczy słowo pandemonium?
– Nie wiem! – ze złością odpowiedział jej brat, wrażliwy na punkcie
swoich trudności ze słownictwem. – Tylko wam powtórzyłem, co mi
mówi.
– W porządku! Wystarczy! – włączyła się Judy. – Nie chcę słyszeć
już ani słowa o duchach, o tym duchu, nic! David, Alan, do łóżek.
I macie spać, a nie rozmawiać. Jutro ten nonsens przejdzie do
historii.
ROZDZIAŁ CZWARTY

C zwartek, trzeci lipca 1980 roku w domu Glatzelów zaczął się od


trzech konkretnych pytań, skierowanych do Davida.
– David, pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem? –
zapytała Debbie.
– Pamiętam – potwierdził. – O duchu.
– Zgadza się, ale czy wszystko, co nam wczoraj opowiedziałeś,
było prawdą?
– Wszystko.
– A czy ta istota, ten stwór, dzisiaj nadal jest w tamtym domu?
– Tak! Cały czas. Wie, że przyjeżdżacie.
Arne Cheyenne Johnson stał w kuchni i słuchał. Debbie
odwróciła się do niego.
– Nie sądzę, żebyśmy powinni się tam wprowadzać – powiedziała.
– Takie rzeczy naprawdę się czasem zdarzają. A David nie kłamie.
Przede wszystkim nie ma pojęcia o takich sprawach. Nawet nie
ogląda horrorów.
– Debbie, ja też uważam, że twój brat nie kłamie. Ale nie jestem
jeszcze gotów odpuścić. Stawka jest zbyt wysoka. Musi istnieć jakieś
racjonalne wytłumaczenie.
– No to jakieś wymyśl – rzuciła Debbie.
– Dobrze. – Arne westchnął. – David, chcę cię o coś zapytać
i chciałbym, żebyś był ze mną całkowicie uczciwy.
– Jasne, Arne – zgodził się chłopak. – Ale ja jestem uczciwy.
– Pewnie. Odpowiedz jednak na moje pytanie. Szczerze. Cokolwiek
powiesz, nie będę na ciebie zły. Słuchaj, są takie leki i tabletki, które
mogą sprawić, że mówisz albo nawet widzisz takie rzeczy, o których
opowiadałeś. Powiedz więc wprost. Czy wczoraj znalazłeś w domu
jakąś tabletkę i przez przypadek ją połknąłeś?
– Nie, Arne. Niczego bym nie wziął. Serio. Powiedziałem wam
o tym wszystkim, bo to by było nie w porządku, gdybym zatrzymał to
dla siebie. Ten duch nawet twierdził, że jeśli wam cokolwiek zdradzę,
to mnie ukarze. To była przysługa.
– W porządku, David, dobry z ciebie chłopak. Wierzę ci – oznajmił
Arne. – Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale musiałem sprawdzić.
– Mogę iść na dwór?
– Tak, możesz. I dziękuję.
– No, i co ty na to? – spytała Debbie.
– Nie wiem. Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– Dzwonię do twojej matki – zdecydowała Debbie. – A potem
pojedziemy do tego domu.
Debbie zadzwoniła do Bridgeport, do pani Johnson, ale nikt nie
odbierał. Uznawszy, że matka Arnego musiała już wyruszyć do
wynajętego domu, Arne i Debbie niezwłocznie też wyjechali.
Jednakże gdy dotarli na miejsce, pani Johnson jeszcze nie było.
Podeszli do drzwi frontowych, spodziewając się, że pies zacznie
głośno szczekać. Ale panowała cisza. Zastali go leżącego bezwładnie
na podłodze w salonie. Jego puszysta sierść była matowa i brudna,
wokół pyska miał zaschniętą ślinę, a na łapie krew. Biedne zwierzę
wyraźnie miało za sobą traumatyczną noc.
Arne ostrożnie podszedł do psa, nie wiedząc, jak ten może
zareagować. Ale George tylko polizał go po dłoni. Wokół pazurów na
prawej łapie była krew. Arne, czując się okropnie, wyprowadził
George’a na powietrze.
Gdy wrócił, Debbie pokazała mu drzwi frontowe od środka. Były
poznaczone na krzyż śladami zadrapań, a na podłodze widniały
zaschnięte ślady krwi. Niezwykłe słowa Davida zaczynały się
sprawdzać.
Sprawdzili piwnicę i znaleźli ślady pazurów na drzwiach do tak
zwanego składziku, dokładnie jak mówił David. Pies wyraźnie
próbował się dostać do tego pomieszczenia, szarpiąc za dolny
narożnik drzwi.
– Jak myślisz, co tam jest? – spytał Arne.
– Rany, Arne, daj spokój – odparła Debbie. – Chodźmy na górę
i zabierzmy nasze rzeczy. Wczoraj mama stwierdziła, że to nie jest
szczęśliwy dom, i miała rację. David miał rację. Uznajmy, że mieliśmy
szczęście, że tylko psu się dostało.
Arne nie wspomniał Debbie, że kiedy stali w piwnicy, wyraźnie
poczuł, jakby ktoś dwukrotnie popukał go palcem w ramię.
Poszli do salonu.
– Zajrzyjmy do tej bratanicy właścicielki, a potem zaczekamy na
moją matkę, gdziekolwiek jest. Musimy odzyskać pieniądze, bo bez
tego nic nie zrobimy.
Dokładnie w tej chwili na podjazd wjechała Mary Johnson. Jej
trzy córki siedziały obok niej na przednim siedzeniu; tylna kanapa
i bagażnik były wypełnione pudłami i walizkami. Dziewczęta były
rozradowane, tak samo Mary. Długo czekały na ten dzień. Arne
i Debbie nie od razu przekazali jej nowiny. Najpierw wypytali ją
o umowę najmu.
– Podpisałaś już umowę i przekazałaś właścicielce pieniądze?
– Tak – potwierdziła Mary.
– Masz rachunek? – zapytał Arne.
Mary przekartkowała swój notatnik i znalazła pokwitowanie za
czynsz.
– Nie dała mi rachunku za kaucję – zauważyła. – I jest coś jeszcze.
W umowie stoi, że cena najmu obejmuje rachunki, ale właścicielka
powiedziała mi, że rachunki są płacone osobno.
Przez kolejnych piętnaście minut Arne i Debbie wyszczególniali
powody, dla których nie powinni wynajmować tego domu. Wskazali
na wciąż zajęte mieszkanie w przybudówce; zaznaczyli, że koszty
utrzymania wzrosną o jakieś dwieście dolarów miesięcznie; i wreszcie
powiedzieli jej, co się przydarzyło Davidowi. Nalegali, żeby raz jeszcze
przemyślała sprawę i obiecywali, że razem postarają się o zwrot
pieniędzy za czynsz.
Arne i Debbie spodziewali się, że Mary to zrozumie. Niestety, tak
się nie stało.
– Nie mogę uwierzyć, że robicie mi coś takiego – zawołała. – Chyba
się nie spodziewacie, że uwierzę w tę historyjkę o Davidzie? Uważam,
że to kłamstwo. Wy może zmieniliście zdanie co do tego domu, ale ja
nie. Wprowadzam się. Poza tym w tej chwili nie mam innego wyjścia.
Wpakowałam w to miejsce wszystkie swoje pieniądze. Jeśli nie
chcecie tutaj mieszkać, to nie. Ale my się wprowadzamy!
Arne i Debbie osłupieli. Mary nigdy nie była taka uparta.
– Dajcie mi klucze – zażądała. – Jeśli chcecie mnie tu zostawić, to
proszę bardzo.
Byli w kropce. Żadna ze stron nie chciała się wycofać. Zatem,
dwadzieścia cztery godziny po tym, jak przyjechali do tego domu, aby
zacząć nowe życie, Arne i Debbie zaczęli się wyprowadzać. Wepchnęli
do samochodu Debbie wszystko, co dało się w nim zmieścić, ale i tak
musieliby wrócić z ciężarówką, żeby zabrać resztę rzeczy. Gdy
pracowali, do domu przyjechała bratanica właścicielki, a Debbie
zdecydowała się na konfrontację.
Debbie twierdziła, że zostali oszukani. Ponadto oświadczyła
młodej kobiecie, że nie będą mieszkać w tym domu, ponieważ jest
nawiedzony.
– To niedorzeczne – stwierdziła Camilla.
– Doprawdy? – zdenerwowała się Debbie. – Wczoraj mój brat
siedział pod tym drzewem, bo wystraszył się ducha starego człowieka
w tej sypialni z łóżkiem wodnym.
– To niech twój brat idzie do psychiatry – odcięła się Camilla.
– Z moim bratem wszystko jest w porządku! Widział w tej sypialni
starego człowieka z białymi włosami i wąsikiem. Przy oku miał
pieprzyk i był ubrany w czerwoną koszulę kratę oraz podarte dżinsy.
Do tego przeklina i nie lubi krzyży.
– Och, to tylko mój dziadek – odparła Camilla. – Jest
nieszkodliwy. Kręci się tutaj od lat. Nie ma co się go bać.
– Cóż, jak jednak wolałabym normalny dom, który nie jest
nawiedzony.
– To jakaś bzdura, żebyście mogli zerwać całkowicie poprawną
umowę – oświadczyła Camilla, po czym odwróciła się na pięcie.
Debbie wróciła do domu i zastała w nim Arnego, który kłócił się
z matką. Ten dom wydawał się prowokować animozje. Nie będąc
w stanie się z nikim dogadać, Arne i Debbie zabrali psa i pojechali
z powrotem do Brookfield.
Było południe, gdy dotarli do domu Glatzelów, gdzie klimatyzacja
była prawdziwym wytchnieniem. Gdy David przyszedł na lunch, Arne
uśmiechnął się do niego.
– Jak leci? – zagaił zwyczajnie.
– U mnie w porządku – odparł chłopak. – Ale u was nie. Ten duch
jest naprawdę wściekły i mówi, że wszystkim wam się dostanie, bo
powiedzieliście o nim Mary Johnson.
– Nie chcę tego słyszeć! – zawołała Debbie. – Powiedz temu
duchowi, żeby poszedł do diabła.
– To coś… ten stwór, jak go nazywacie, jest dla niego naprawdę
realny – włączyła się Judy. – Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?
– Zabawiać go, ignorować, cokolwiek – z frustracją odparła
Debbie. – Właśnie mieliśmy dużo przykrości, próbując rozwiązać ten
problem.
Po lunchu Debbie zadzwoniła do Kate Merlino, swojej najlepszej
przyjaciółki i sąsiadki z drugiej strony ulicy. Debbie zauważyła na
podjeździe Kate ciężarówkę jej brata i wiedziała, że ta ma gościa.
Zgodził się pomóc Debbie i Arnemu zabrać ich rzeczy z wynajętego
domu i umówili się za godzinę.
Arne i Debbie znowu pojechali do tamtego domu, żeby raz jeszcze
spróbować rozmówić się z Mary Johnson. Ale nic z tego nie wyszło.
Nie zamierzała rezygnować z pierwszej dobrej rzeczy, która przytrafiła
się jej od bardzo, bardzo dawna.
Całe życie Mary było ciężkie. W wieku czternastu lat wyrwała się
z bardzo trudnej sytuacji rodzinnej i wstąpiła do zgromadzenia
episkopalnego, żeby zostać zakonnicą. Cztery lata później, gdy miała
przyjąć śluby, zdecydowała: „Nie mogę zostać zakonnicą. Chcę mieć
rodzinę”.
W 1961 roku zdrowa i postawna Mary wyszła za mąż,
a w styczniu 1962 urodziła syna, Arnego Cheyenne Johnsona. Jego
drugie imię wzięło się z programu telewizyjnego i niosło ze sobą
nadzieję, że chłopiec będzie miał cichą siłę gwiazdy programu. Arne
urodził się z zapaleniem płuc i został ochrzczony w szpitalu, bo nikt
się nie spodziewał, że przeżyje. Ale chłopak przetrwał.
Rozwód i powtórne zamążpójście – i na świecie pojawiły się dwie
siostry Arnego, Leah oraz Megan. Leah przy narodzeniu również
zmierzyła się ze śmiercią, jako ofiara ostrej astmy. Megan urodziła
się z porażeniem mózgowym. Wiele lat zajęło jej przezwyciężenie
niepełnosprawności, ale przy stałej pomocy i zachęcie ze strony
Arnego pierwsze kroki zrobiła w ramiona brata.
W obliczu tych wszystkich trudności drugi mąż Mary ją zostawił.
Jednakże, w 1971 roku, Mary Johnson podjęła się odpowiedzialności
wychowania kolejnej dziewczynki, siostrzenicy. Mała miała na imię
Jennifer, a ciotka wychowywała ją wraz z pozostałymi dziećmi jak
własną córkę. W 1972 roku u pani Johnson stwierdzono raka
okrężnicy, a potem fatalny stan tarczycy.
Jednak kobieta się nie poddała. Jako surowa i dobra matka
wychowała dzieci w wierze baptystycznej. Kościół i szkółka niedzielna
dla jej syna i córek były obowiązkowe. Arne śpiewał solo w chórze
Kings Highway Baptist Church, a jego krewni słuchali go z dumą.
Dla nich Arne był głową rodziny.
Pod koniec 1976 roku Mary przyjęła sublokatorkę, Deborah
Glatzel, żeby pomogła w płaceniu czynszu. Przez lata Debbie udało
się zmniejszyć finansowy ciężar związany z utrzymaniem domu
i stała się częścią rodziny. Arne pokochał tę dziewczynę, która była
im wszystkim bliska.
Teraz, gdy Arne i Debbie stali w salonie wynajętego domu, który
tyle znaczył dla Mary, targały nimi sprzeczne emocje. Zupełnie nie
byli w stanie porozumieć się z tą kobietą.
Gdy Arne i Debbie w milczeniu zbierali resztę swoich rzeczy,
w powietrzu wisiała wrogość. Jeśli mieli jeszcze jakieś wątpliwości co
do swojej decyzji, rozwiały się wraz z przyjazdem Tammy, młodej
kobiety, która mieszkała w tym domu poprzednio i przyjechała po
swoje łóżko wodne.
– Czy jak tutaj mieszkałaś, to przytrafiło ci się coś osobliwego? –
spytała ją Debbie.
– Nie, raczej nie – nieprzekonująco odpowiedziała Tammy.
– Myślę, że kłamiesz – bez ogródek oświadczyła Debbie. – Zadałam
ci to pytanie, bo odpowiedź jest ważna. Problemem jest ten pokój,
właśnie ten, zgadza się?
– Taaa, trafiłaś w punkt – przyznała Tammy, siadając na łóżku. –
Zdarzały mi się tutaj dziwne rzeczy. Czasami, jak leżałam w łóżku, po
ciemku, cały pokój wypełniał się głosem, który mówił Taaaammy. Aż
miałam ciarki.
– Co jeszcze? – naciskała Debbie.
– Kury! Wyraźnie słyszałam na zewnątrz gdaczące kury. Co
prawda tylko w nocy, ale nikt w okolicy nie ma kur. Sprawdziłam. Na
stryszku czasem rozlegają się kroki i zawsze, jak przechodzę pod tą
klapą na poddasze, to mam gęsią skórkę. Światła żyją własnym
życiem – kontynuowała – a drzwi same się otwierają i zamykają:
otwierają się, a potem zatrzaskują, nawet gdy jestem tutaj sama.
– To nie wszystko – rzekła Debbie. – W tym domu naprawdę jest
jakiś duch, zgadza się? Jest tutaj duch mężczyzny z białymi włosami
i białym wąsem.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– No, mnie się taki nie pojawił. Jeśli jest tu jakiś duch, to zły.
Z tego, czego udało mi się dowiedzieć, kiedyś praktykowano tutaj
jakąś czarną magię. I myślę, że w tym zamkniętym pomieszczeniu na
dole jest jakiś bluźnierczy ołtarz.
– Dlaczego uważasz, że jest tutaj coś złego? – zapytała Debbie.
– Nie uważam, tylko wiem! Gdy coś się dzieje, to zawsze dokładnie
o trzeciej nad ranem – odpowiedziała dziewczyna. – Nawet jeśli
mocno śpię, jakimś sposobem to mnie budzi kilka minut wcześniej.
Najpierw albo słyszę swoje imię wołane z daleka – Taaammy – albo
taki ciężki oddech w tym samym pokoju. Brrr. Po prostu wiesz, że
ktoś tu jest. Albo coś. No i siedzisz… i czekasz. Wszędzie panuje
absolutny spokój. I potem się dzieje. To coś w pokoju pakuje się do
mnie do łóżka! Znaczy, jakieś zimne, wilgotne ciało kładzie się ze
mną na łóżku, dokładnie tu; coś fizycznego, co jest dostatecznie
ciężkie, żeby materac się ugiął i zaczął poruszać. O nie! –
wykrzyknęła nagle.
Spod ramy łóżka sączyła się woda, tworząc sadzawkę na
podłodze. Gdy Tammy się podniosła, dżinsy miała zupełnie
przemoknięte. Śrubokręt, który trzymała w tylnej kieszeni spodni,
przedziurawił materac.
Debbie zerknęła na zegarek. Była czternasta czterdzieści pięć.
Wkrótce potem na podjeździe pojawiła się Kate Merlino wraz
z bratem. Dzięki temu, że były cztery osoby do pracy, załadowanie
ciężarówki zajęło tylko dwadzieścia minut.
Przed odjazdem Arne i Debbie weszli do domu i spróbowali po raz
ostatni.
– Mary, nie jest za późno. W kolejne dwadzieścia minut
spakujemy cały dom.
Ale pani Johnson nie chciała o tym słyszeć.
Debbie podjęła jeszcze jedną próbę.
– Idź do sypialni na tyłach i porozmawiaj z Tammy. Proszę! W tym
domu jest problem, a ona go doświadczyła.
– Nie wierzę ci. Nie wierzę w ani jedno słowo – odparła Mary
Johnson. – Mam do powiedzenia tylko jedno: jeśli teraz stąd
wyjedziecie, to już nie wracajcie!
Arne zaczął coś mówić, po czym zrezygnował.
– Chodźmy, Debbie – rzucił.
Rozłam był całkowity.
ROZDZIAŁ PIĄTY

W związku z decyzją, by nie zamieszkać w tym wynajętym domu


w Newton, Arne i Debbie mieli jednocześnie poczucie winy
i ulgi. Martwili się o Mary i dziewczynki, ale żywili silne przekonanie,
że podjęli właściwą decyzję. Za jakiś czas, myśleli, mama Arnego też
dostrzeże prawdę.
Gdy wrócili do domu Glatzelów, zastali Judy siedzącą samotnie
przy stole kuchennym. Debbie od raz wiedziała, że coś jest nie tak.
– Carl czepia się dzisiaj wszystkich – wyjaśniła jej Judy. – Przez
całe popołudnie kłóci się i drze: nie tylko na mnie, ale też na Alana
i Jasona, a głównie na Davida. Naprawdę daje mu popalić, gada, że
jest stuknięty, przezywa go od Dracula i zombie, i wyskakuje
z wrzaskiem, żeby go przestraszyć.
– Carl robi coś takiego? – spytała Debbie ze zdumieniem.
Jej matka skinęła głową.
– Nie wiem, co go naszło. Arne, będziesz musiał z nim
porozmawiać. Carl cię słucha, a ja nie potrafię do niego dotrzeć. Ale
to David mnie martwi najbardziej – dodała. – Twierdzi, że ten duch
cały czas do niego mówi. Gdy was nie było, powiedział mi, jak to coś
doprowadziło Mary do złości w związku z tym domem, jaka była
wściekła i jak się z wami kłóciła. Szczegółowo opowiedział też, jak
Debbie rozmawiała z jakąś Tammy o duchu w sypialni z łóżkiem
wodnym i że przebiła je śrubokrętem. Czy to wszystko prawda?
– Tak – ze zdumieniem potwierdziła Debbie. – Co jeszcze mówił?
– Zaraz – zastanowiła się Judy, zaczynając odliczać na palcach. –
Że to coś „dźgnie” Davida za to, że nam powiedział; że „weźmie
odwet” na was, bo wyznaliście Mary Johnson prawdę o jego
istnieniu; że przeprowadzi „inwazję” na ten dom i urządzi tej rodzinie
piekło; że jutro w Norwalk David oparzy sobie rękę; i, właśnie, że
podczas jutrzejszego pikniku będzie padać. Chcesz wiedzieć coś
jeszcze?
Nagle do kuchni wszedł David. Twarz miał ściągniętą i bladą, oczy
wielkie z przerażenia.
– Mamo, on nadchodzi! Właśnie wyszedł! Idzie po mnie!
– David, kto taki? – spytała Judy.
– Idzie po mnie. – Chłopiec się rozpłakał. – Musisz go
powstrzymać!
– David, kto? Kto taki?
– On! To coś, ta postać z domu Mary. Idzie tu teraz! – krzyknął
rozgorączkowany. – Idzie po Route 25! Sunie szybko po czubkach
drzew!
Chłopiec zaczął dygotać, a Judy stanęła obok niego.
– Właśnie minął Brookfield Center Post Office! Jest coraz bliżej!
David był śmiertelnie przerażony. Z oczu płynęły mu łzy i zaczął
krzyczeć.
– Jest przy kościele! O nie! Jest nad Silvermine Road! Zaraz tu
będzie! Mamo, zatrzymaj go! On idzie po mnie! Już prawie tu jest!
Mamo, pomóż! – błagał dziko chłopiec.
– Mój Boże! Co ja mam zrobić? – krzyknęła Judy. – Woda
święcona! Mam wodę święconą! Użyję przeciwko niemu wody
święconej! – Pobiegła do swojej sypialni i złapała z komody
buteleczkę.
– Idzie tu! Przechodzi przez podwórze Kate Merlino! – histerycznie
wrzasnął David.
Potem, z szeroko otwartymi oczami i buzią, chłopiec cofnął się od
tylnych drzwi tak daleko, jak było to możliwe.
– Jest tutaj!
– Jest na tylnej werandzie!
– Jest… jest przy tylnych drzwiach!
Nagle rozległy się trzy mocne stuknięcia.
Arne i Debbie pobledli ze strachu, a Judy chlusnęła na drzwi
wodą święconą, mówiąc:
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego: zostaw nas w spokoju!
David, gapiąc się na drzwi kuchenne, doniósł z chwilową ulgą:
– To… to działa. On tego nie znosi. Cofnął się na podwórze.
Przez chwilę wydawało się, że wszystko będzie dobrze.
– O nie! – krzyknął chłopiec. – Teraz idzie od frontu. Będzie
próbował wejść drzwiami frontowymi!
Judy pobiegła do nich, pobłogosławiła je znakiem krzyża
i rozkazała:
– W imię Jezusa Chrystusa, wracaj, skąd przyszedłeś!
– Znowu się zatrzymał – relacjonował David, teraz już pewniej.
– Odszedł? – spytała go matka z desperacją.
– Nie. Chodzi wokół domu i szuka innego wejścia – odparł
chłopak.
Owa istota spróbowała wejść przez każde drzwi, okno i punkt
dostępu – łącznie z piwnicą i kominkiem. Judy gorączkowo pryskała
wodą święconą wszędzie i za każdym razem, gdy David jej kazał.
Czuła się głupio, ale jednocześnie była przestraszona, rozkazując
niewidocznym duchom, aby odeszły. Wierzyła jednak swojemu
synowi.
David powiedział wreszcie, że duch zaprzestał prób dostania się
do środka i zasiadł na leżaku w ogrodzie. Nie dało się ukryć, że leżak,
który spoczywał złożony na werandzie, w tajemniczy sposób rozłożył
się na trawniku.
Po jakimś czasie David przekazał, że duch odchodzi. Najpierw
przeszedł przez ulicę do domu państwa Merlino, gdzie obejrzał sobie
rzeczy Arnego i Debbie złożone w piwnicy, a potem „poleciał nad
czubkami drzew” do domu w Newtown.
To osobliwe doświadczenie sprawiło, że wszyscy byli roztrzęsieni
i wzburzeni. Wszyscy chcieli uznać ten epizod za niedorzeczny
i o nim zapomnieć. Ale ich strach był aż nadto realny. A co, jeśli ten
duch wróci? Co, jeśli dostanie się do domu, gdy ktoś będzie w nim
sam?
Na szczęście to popołudnie, ten incydent okazał się jedynym
takim przypadkiem. Do wieczora obawy zmalały, ale nadal trzeba
było się zająć większym problemem, którym był dom w Newton. Gdy
z pracy wrócił Carl Glatzel, Arne i Debbie wiedzieli, że będą musieli
mu jakoś wytłumaczyć swoją obecność. Dotąd nikt mu nie
powiedział o tym tak zwanym problemie z duchem.
Wiedząc, że jej ojciec nie wierzy w takie rzeczy, Debbie opisując
wydarzenia, które przekonały ich do rezygnacji z przeprowadzki, nie
ukrywała niczego.
– Spuściliście w kiblu pięćset dolarów, ponieważ jedenastoletni
dzieciak stwierdził, że w tym domu jest duch? – Carl nie wierzył
własnym uszom.
– Tak – przyznała Debbie – a oprócz tego usłyszeliśmy
oświadczenia dwóch kobiet, które tam mieszkały, plus dziwne
zachowanie psa i cały ten obłęd, który miał miejsce tutaj, w tym
domu, odkąd to wszystko się zaczęło.
– David, a co ty masz do powiedzenia? – zapytał Carl.
– To prawda – odparł chłopiec.
David równie dobrze mógłby się nie odzywać. Carl spojrzał na
niego.
– Nie kupuję tego – stwierdził po prostu. – Wszyscy sobie coś
ubzduraliście.
– No widzisz! Nawet tatuś uważa, że jesteś świrem – odezwał się
napastliwe Carl Junior. – Mama, Debbie, Arne, Alan, Jason i David,
wszystkim odbiło. Wszyscy są stuknięci. Ześwirowali!
Dyskusja szybko przerodziła się w wymianę wrzasków, którą
przerwał posiłek. Młody Carl, zwykle wycofany i cichy, dał popis
takiej złośliwości, że rodzina nie mogła w to uwierzyć. Jednak
sytuacja wkrótce się uspokoiła i zaczęła się rozmowa o pikniku
z okazji czwartego lipca.
O jedenastej nadszedł czas, by iść spać. Jason miał spać
z Alanem i Davidem w ich pokoju. Arne i Debbie następnych kilka
nocy planowali spędzić w śpiworach na podłodze w salonie.
O jedenastej piętnaście, gdy trzej chłopcy byli już w łóżkach, Debbie
poszła do nich, żeby zajrzeć do Jasona i powiedzieć dobranoc.
– Daj mamie buziaka i gasimy światło – rzekła.
Jason usiadł na łóżku i wyciągnął ramiona, by ją objąć.
Nagle Debbie krzyknęła okropnie i przyciskając dłoń do oka,
cofnęła się, walcząc z rozdzierającym bólem.
To był dziwaczny wypadek. Gdy Jason wyciągnął ręce do matki,
paznokciem trafił prosto w jej oko.
Ból był potworny. Czuła się, jakby wydłubano jej oko.
Debbie zawieziono szybko na ostry dyżur do New Milford Hospital,
gdzie opatrzono jej zadrapaną rogówkę. Lekarz zaaplikował jej krople
znieczulające, założył opatrunek na oko i podał jej adres okulisty,
który miał ją obejrzeć rano. Debbie, przybita tym wszystkim, co tego
dnia poszło nie tak, w drodze do domu zaczęła płakać zdrowym
okiem.
Gdy obudziła się rano, czwartego lipca 1980 roku, nic nie
widziała. Straciła kontrolę nad mięśniami zdrowego oka. Pamiętając
złowrogą przepowiednię sprzed kilku nocy, zastanawiała się, czy za
próbę ostrzeżenia Mary Johnson przed duchem jest skazana na
ciemność. Gdy Arne i Judy wieźli ją do specjalisty, modliła się cicho.
Godzinę później Debbie odzyskała wzrok. Jej prośby zostały
wysłuchane.
Kiedy wrócili od lekarza, David bawił się w ogrodzie.
– Debbie, wszystko w porządku? – spytał.
– Tak. Już dobrze widzę. – Chociaż nie chciała drążyć tego
tematu, czuła, że powinna zadać to pytanie. – David, wiesz, w jaki
sposób doszło do tego z moim okiem?
– Nie – odparł szczerze. – Nie widziałem tego. Ale ten duch bardzo
się wtedy śmiał i stwierdził, że on to zrobił.
– Duch, żeby go szlag – rzuciła Debbie z odrazą. – To nie jest
żaden duch, tylko jakaś przeklęta bestia!
– Nie jakaś tam bestia, właśnie mi powiedział – poprawił ją David.
– A gdzie jest teraz?
David odwrócił się i pokazał palcem.
– Stoi na tamtym wzgórzu i nas obserwuje. Gapi się na mnie całe
rano. Próbuje znaleźć sposób, żeby się dostać do domu.
– Przecież to jakaś bzdura – zirytowała się Judy. – Musimy
skończyć z tym nonsensem.
– Ale jak? – spytała Debbie.
Na to nikt nie miał odpowiedzi.
Tego popołudnia cała rodzina pojechała do Norwalk na piknik
z okazji Dnia Niepodległości. Przez kilka godzin nie myśleli
o nieprzyjemnych wydarzeniach ostatnich dni, a popołudnie było
bardzo udane, zwłaszcza dla dzieci. Gdy kończyli jeść obiad, Debbie
poczuła, że oko ma podrażnione od dymu z grilla, a David dorobił się
paskudnego oparzenia na ręce; potem zaczęło mżyć i trzeba było
zakończyć zabawę.
To był beztroski, relaksujący wypad i wszyscy dobrze się czuli.
Glatzelowie nie byli przygotowani na kłopot, który czekał na nich
w domu.
Kiedy wieczorem czwartego lipca wjechali na swój podjazd, przez
moment wydawało się, że w domu palą się wszystkie światła. Jednak
gdy podjechali do garażu, dom był ciemny i złowróżbny.
Carl Glatzel wszedł do środka. Odmawiał przyjęcia do wiadomości
tego, o czym mówiły jego żona i dzieci. Po prostu nie wierzył. Młody
Carl przejął postawę ojca i poszedł za nim.
Reszta rodziny także, ale David został w samochodzie. Wiedział
coś, czego nie wiedzieli pozostali.
Po jakichś dziesięciu minutach Arne wyszedł i znalazł Davida
siedzącego na tylnym siedzeniu ich kombi.
– Co się dzieje? – spytał, siadając obok niego.
– To coś, ta bestia… jest w domu. Dostał się przez strych. Jest
tam w tej chwili.
– A co tam robi?
– Czeka.
– Miałem na myśli dlaczego tam jest?
– Już ci mówiłem, przyszedł po mnie.
– Dlaczego po ciebie?
– Nie wiem!
Arnemu trudno było porozumieć się z Davidem. Jakkolwiek
chłopiec mówił z przekonaniem, to jednak o czymś niewidzialnym –
czyli o czymś, co wydawało się niemożliwe. Arne musiał po prostu
rozmawiać z nim na jego poziomie.
– David, nawet jeśli ta bestia tam jest, to znajdziemy sposób, żeby
się jej pozbyć. A mając wokół nas wszystkich, nic ci nie zrobi. Nigdzie
cię nie zabierze. Będzie miał mnie przeciwko sobie. Najpierw będzie
musiał pokonać nas wszystkich. Chodź, idziemy do środka.
– Nie ma opcji – oświadczył David. – Ja tam nie pójdę. Będę spać
w samochodzie. Nie rozumiesz, o czym mówię; nikt z was nie
rozumie. On chce mnie zabić. Tak powiedział!
Gdy Arne siedział z Davidem w aucie, do garażu wszedł Carl.
Podszedł do drzwi od strony chłopca i otworzył je.
– Dalej, synu. Idź do domu.
– Nie! – David pierwszy raz w życiu sprzeciwił się ojcu.
– Nie kłóć się ze mną. Rusz tyłek z tego auta i jazda do domu albo
cię wyciągnę i zaniosę!
Chłopiec wysiadł i wraz z Arnem oraz ojcem poszedł do środka.
W domu pozornie wszystko było normalnie. Jason, młody Carl
i Carl Senior wcześnie poszli spać. Jednak David odmówił położenia
się do łóżka i Judy pozwoliła mu zostać ze wszystkimi w salonie.
Około dziesiątej trzydzieści rozległy się trzy stuknięcia do drzwi
frontowych. Judy sądziła, że to Kate Merlino i otworzyła drzwi.
Jednak, co dziwne, nikogo za nimi nie było! Judy wyszła za próg
spojrzeć, czy ktoś tam jest, ale słyszała tylko cykanie świerszczy
i żaby rechoczące w stawku od frontu.
Przez kilka kolejnych minut panował spokój. Potem usłyszeli
bardzo cichy dźwięk jakby skrobania dobiegający z wnętrza ściany
salonu. Przez chwilę nasłuchiwali uważnie.
Nagle na strychu rozległo się głośne bum! Przez kilka sekund było
cicho, a potem usłyszeli, jakby ktoś chodził po strychu nad ich
głowami.
– Arne – szepnęła przerażona Debbie – tam ktoś jest!
Chłopak nie odpowiedział; cały czas nasłuchiwał.
Następnie na dole, w kuchni, rozległo się stłumione bum–bum–
bum. A potem znowu zaczęło się to skrobanie.
Kiedy wreszcie ustało, przez następnych kilka chwil był spokój.
Potem znowu dało się słyszeć te kroki, tym razem ciężkie stąpnięcia
po podłodze strychu. Następnie od okna w salonie dobiegła seria
delikatnych stuknięć.
I znowu jakiś hałas na strychu: coś więcej niż kroki. Ktoś tupał
tam z taką siłą, że aż wibrował dom.
– To obudzi waszego ojca! – powiedziała Judy. – Arne, lepiej się
szykuj, żeby dzwonić na policję. Carl nie da z siebie żartować; zabije
tego faceta.
Wszyscy czekali na dźwięk otwierających się drzwi sypialni i na
pojawienie się Carla. Ale ten nie wychodził, mimo że tupanie nie
ustawało. Jednak po paru minutach do salonu wszedł zaspany Alan.
– Nie słyszycie tego? – zapytał. – Tych hałasów na strychu?
– Słyszymy – odparł Arne, podnosząc się z fotela.
– Arne, gdzie idziesz? – spytała Debbie, wyraźnie zdenerwowana.
– Zobaczyć, co się tam dzieje – oznajmił.
– Arne, nie! – błagał David. – Tam nie ma żadnego człowieka. To
robi ta bestia!
– Daj mi latarkę – zwrócił się do Arne do Debbie.
Potem poszedł do holu i pociągnął za składane stopnie
prowadzące na stryszek. Judy wręczyła mu latarkę. Wspiął się na
górę, podczas gdy pozostali czekali u stóp drabinki.
Kiedy Arne włączył słabe światło na poddaszu, zobaczył tylko
jakieś pudła i dekoracje bożonarodzeniowe. Świecił latarką wszędzie,
gdzie mogło się coś ukrywać, ale niczego nie znalazł. Odwracając się,
usłyszał za sobą jakby jakieś szepty. Popatrzył w tamtą stronę,
a potem podszedł do miejsca, skąd uznał, że dochodziły. Na
ramionach pojawiła mu się gęsia skórka. Choć było gorący, letni
dzień, na strychu było zimno, a miejsce, w którym stał, było jeszcze
zimniejsze. Arne przekonał się, że niczego tam nie ma i zszedł na dół.
Jednak fakt, że nic nie zobaczył ani nie znalazł nie wróżył dobrze.
Nawet nie wiedzieli, że właśnie doświadczyli diabelskiej
manifestacji pierwszego stopnia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

U pały się nasilały. Wysokie temperatury i wilgotność sprawiały, że


każdy kolejny dzień był trudniejszy do zniesienia od
poprzedniego. Klimatyzacja była koniecznością. Tymczasem w nocy
system klimatyzacji Glatzelów się wyłączył.
Gdy rankiem piątego lipca 1980 roku Carl zszedł do piwnicy,
szykował się na jakąś grubszą naprawę. Tymczasem odkrył, że
główny przełącznik był po prostu ustawiony w pozycji OFF. Drzwi do
piwnicy były zamknięte na klucz; który z członków rodziny miałby to
zrobić? Carl włączył urządzenie i system zaskoczył. Później wypytał
wszystkich po kolei, kto wyłączył klimatyzację, ale nikt się nie
przyznał. Nie był zadowolony z tych odpowiedzi, ale dał sobie spokój.
Carl nie słyszał tego nocnego tupania na strychu. Gdy Judy
opowiedziała mu, co się działo, rzucił tylko „Znowu?”.
W zasadzie co kilka miesięcy w ciągu ostatniego roku lub dwóch
całą rodzinę dokładnie o trzeciej nad ranem budziło gwałtowne
łomotanie na zewnątrz domu. Judy opowiadała o incydencie, gdy
ktoś – lub coś – tłukł w okno ich sypialni tak mocno, że aż dziw, że
nie pękła szyba. Wtedy Carl wstał, ubrał się i poszedł na dwór,
dzierżąc w ręce naładowaną strzelbę, gotów jej użyć. Ale podobnie jak
przy innych tego rodzaju okazjach, nie udało mu się ustalić, kto lub
co było przyczyną tych hałasów.
Później, tego dnia, gdy reszty domowników nie było, Judy
rozmawiała z Davidem. Chciała dojść do sedna problemu.
– Skarbie, jak się czujesz? Nie masz gorączki?
– Nic mi nie jest – odpowiedział David.
– Opowiedz mi o tej rzeczy, którą widujesz. Jak to wygląda i gdzie
teraz jest?
– Nie wolno mi o nim rozmawiać – odparł jej syn – albo mnie
zabije, tak powiedział.
– Cóż, ale ja chcę wiedzieć, a jestem twoją matką. Ty jesteś moim
synem i masz prawo ze mną rozmawiać.
– Mamo, ja nie wiem. Boję się. Ta bestia mi powiedziała, że teraz
to ona jest moim ojcem i mam słuchać tylko jego i modlić się do
niego.
– Co takiego? – Judy zamurowało.
– Tak mi powiedział – powtórzył David. – A jeśli nie będę mu
posłuszny, to mnie dźgnie, tak powiedział; a kiedy indziej, że mnie
zastrzeli.
– Davidzie, posłuchaj – odparła Judy. – Nie obchodzi mnie to, co
twierdzi ta bestia. Po prostu odpowiedz na moje pytania. Po pierwsze,
chcę, żebyś jeszcze raz mi wyjaśnił, jak to coś wygląda. I gdzie jest
teraz?
– Przez cały dzień siedzi w piwnicy państwa Merlino. Odkąd nie
ma tego łóżka wodnego, to zajął materac Debbie. Mówi, że potrzebuje
miejsca na relaks. A co do tego, jak wygląda, to w ciągu dnia jak
stary człowiek. Ma białe włosy i wąsy i cały czas to samo ubranie, jak
mówiłem. Potem w nocy się zmienia. Już nie wygląda jak stary
człowiek. Nie widzę go zbyt wyraźnie, ale ma całkiem czerwoną skórę.
Ma też ogon, a z czoła wychodzą mu krótkie rogi. Ja go wtedy widzę
trochę zamazanego, a on nigdy nie podchodzi blisko. Jak jest
czerwony, w nocy, zawsze mówi, że kogoś „wypierdoli”. Uważa, że
Mary to najpiękniejsza kobieta na świecie i lubi być w tamtym domu,
bo lubi patrzeć na dziewczyny, kiedy nie mają na sobie ubrań.
Dotyka ich ciał, kiedy śpią.
– Dlaczego przychodzi do naszego domu?
– Zapytałem go o to – przyznał się David. – Stwierdził, że z dwóch
powodów. Jednym jest to, że chce się na nas zemścić, bo
wspomnieliśmy o nim Mary Johnson. Ale dodał też, że jest tutaj
znacznie dłuższej, niż sądzimy.
Z każdą odpowiedzią Davida jego matka była bardziej przerażona,
ale musiała kontynuować.
– Wczoraj powiedziałeś, że on po ciebie idzie. Dlaczego się na
ciebie uwziął? Co zrobiłeś?
– Nie wiem, co zrobiłem. Nic nie zrobiłem – odparł chłopiec. – Ta
bestia mówi tylko, że chce duszę i że nie dba o to, czyją. Twierdzi, że
dostanie jakąś duszę, nawet jeśli będzie musiał ją zabrać.
– Davidzie, czytałeś swój katechizm i wiesz o Jezusie…
– Mówi, że jest mocniejszy od Jezusa – przerwał jej David – i że
rządzi światem. O nie, o nie… – David zapadł się w fotelu
i z przerażeniem patrzył na środek pokoju. Potem odezwał się tak,
jakby ktoś tam był.
– Ja nie chciałem… ona mi kazała… Nie… Nie bij mnie!
Judy nagle usłyszała odgłos siarczystego policzka. Głowa Davida
odskoczyła na bok, a na jego twarzy pojawił się czerwony ślad. To
było niewiarygodne. Odruchowo się poderwała.
– Jak śmiesz bić mojego syna! – krzyknęła rozgniewana.
Sekundę później David znowu dostał w twarz.
– Mamo, nie… nie odpowiadaj mu… proszę!
Judy stała w milczeniu, bojąc się, że stanie się coś więcej. Ale
przestała dyskutować i tego dnia nie wydarzyło się już nic dziwnego.
Jednakże tej nocy dziwne zjawiska znowu się uaktywniły. Słychać
było skrobanie w ścianach i stłumione łupnięcia oraz ostre
postukiwania dochodzące z różnych części domu. Co dziwne,
niektóre dźwięki słyszeli wszyscy, a inne tylko niektórzy.
Zarówno Carl Senior, jak i Carl Junior wydawali się „niewrażliwi”
na to doświadczenie, poza łomotami. Młody Carl był szczególnie
zainteresowany znalezieniem przyczyny tego problemu i przeszukał
cały dom, próbując odkryć źródło tych hałasów.
Trudno było nawet określić, gdzie szukać wytłumaczenia
zjawiska, które miało miejsce wcześniej tego popołudnia. Judy, David
i Alan pracowali na podjeździe, gdy znienacka, w środku spokojnego
dnia, między drzewami powiał wiatr o sile nawałnicy, aż się pochylili
i chwiali na nogach. Zdumiewające było to, że dotyczyło to wyłącznie
drzew na ich terenie. U sąsiadów panowały zupełny spokój i cisza.
Najbardziej niepokojące w tym wszystkim było oświadczenie Davida:
„Bestia właśnie przybyła”. Trudno dyskutować z czymś takim.
Tego wieczoru, koło dziesiątej, nieregularnie występujące hałasy
ustały. Rodzina poszła spać wkrótce po jedenastej, a David, mimo
twardego oporu, został zmuszony do położenia się we własnym łóżku
i zgaszenia światła. Jednak nie mógł zasnąć: narastał w nim
śmiertelny strach. Był pewien, że wydarzy się coś strasznego.
Alan i Jason spali, a David czuł się kompletnie opuszczony.
Rozpaczliwie pragnął wstać, ale z przerażaniem myślał o opuszczeniu
swojego łóżka, jedynego bezpiecznego miejsca.
I wtedy się zaczęło.
– Daaaavid – odezwał się z oddali niski, silny głos.
Serce chłopca przyspieszyło.
Potem w pokoju usłyszał powolny, ciężki oddech.
– Daaaavid – znowu rozległ się ten głos, tylko tym razem wydawał
się być znacznie bliżej.
Chłopiec naciągnął kołdrę po sam nos i wpatrywał się
w ciemność. Wiedział, co to był za głos.
– Daaaavid – rozległo się jeszcze wyraźnej i tym razem ewidentnie
w pokoju. – David, mówię do ciebie. Odpowiadaj! – padł ostry rozkaz.
– Słyszę cię – zaskomlał chłopiec.
Widzisz mnie?
– Nie.
Chcesz mnie zobaczyć?
– Nie.
Chcesz, żebym sobie poszedł, prawda?
– Tak.
W takim razie pójdę. Odejdę na zawsze. Jeśli dasz mi jedną rzecz,
jakiej potrzebuję. Dasz mi ją?
David się zawahał.
– A co mam ci dać?
O nic nie pytaj, szumowino! Masz tylko odpowiadać! No więc, czy
dasz mi to, czego chcę? Jeśli powiesz tak, zawsze dam ci to, czego
będziesz chciał, a ty nigdy mnie już nie zobaczysz. Czy to nie jest
w porządku? Nie tego chcesz?
– Tak. To znaczy nie. Nie wiem, czego chcesz.
Chcę czegoś, czego nigdy nie używasz. Coś, o czym nie wiesz, że to
masz. Coś, czego nigdy nie będzie ci brakować. Jeśli mi odmówisz,
nigdy nie odejdę. Zawsze będziesz mnie widział. I przyprowadzę ze
sobą innych. Bardziej odrażających niż jesteś w stanie sobie
wyobrazić. Cały czas będziemy przy tobie i będziemy cię dręczyć. Czy
teraz powiesz tak?
– Nie wiem, czego chcesz!
Chcę twojej duszy, Davidzie. Powiedz tak i daj mi ją.
– Mojej duszy? Według Jezusa dusza to najpiękniejszy dar Boga
dla ludzi!
Nie mów mi nic o Jezusie! Nigdy nie wypowiadaj w mojej obecności
jego pierdolonego, przeklętego imienia, albo się nim zajmę. A teraz
dawaj mi swoją duszę, Davidzie. W tej chwili! Albo mnie zobaczysz!
A ja ją zabiorę!
Myśli Davida wirowały. Nie powiedział nic.
David, serdeńko, nie zrobiłbym ci krzywdy. Jestem twoim ojcem.
Ojciec nie skrzywdzi syna. No weź. Nie odmawiaj mi! Powiedz tak,
Davidzie. Powiedz tak!
David miał tylko jedenaście lat, ale czuł się silny w swojej wierze.
– Nie jesteś moim ojcem! Nie oddam ci mojej duszy!
Wtedy na chwilę zapadło milczenie.
Następnie ciemność na środku pokoju zaczęła się wypełniać
czerwonawym światłem. W tle David słyszał kwiczenie i stłumione
wrzaski. Usiadł na łóżku, z oczami wbitymi w jaśniejący, czerwony
blask.
Zaczęło narastać dziwaczne, potężne buczenie, aż nie było słychać
już nic innego. Ten niesamowity dźwięk przybierał na sile, aż stał się
nie do zniesienia. A wtedy – zniknął.
To, co zobaczył David, nie było starym człowiekiem. To, co stało
przed nim, żywe i wyraźnie widoczne, nieco większe od człowieka,
było bez wątpienia istotą diabolicznego pochodzenia. Łuskowata,
jasnoczerwona skóra nie była niczym okryta. Stwór miał pierś
człowieka i stał na rozszczepionych kopytach. U dłoni miał dziwną
liczbę palców, a z tyłu wił się ogon. Ale to twarz przyciągnęła uwagę
chłopca. Zupełnie biała, z głębokimi, czarnymi oczami, które
wyglądały jak tunele. Oczodoły były obwiedzione ciemnością.
Z wysokiego czoła wystawały rogi. Szpiczaste uszy przylegały do
głowy. Usta otoczone były kozią bródką i opadającym, czarnym
wąsem. Zęby wyszczerbione i połamane. Nadprzyrodzona istota
z wściekłością wpatrywała się w Davida. A trochę dalej, za nią,
chłopiec niewyraźnie zobaczył dwie następne!
Przerażony wydał dziki, mrożący krew w żyłach ryk, który obudził
wszystkich w domu.
Prawie dziesięć minut trwało, zanim udało się go uspokoić na tyle,
by był w stanie mówić.
– Widziałem go… Pokazał mi się… Proszę… Mamusiu, tatusiu…
nie pozwólcie, żeby mnie zabrał.
Carl pomyślał, że jego syn brzmi jak rozhisteryzowany kretyn.
Wyszedł z pokoju, mówiąc z obrzydzeniem:
– To nie jest mój dzieciak. Zabierzcie go do lekarza. Jest chory.
Nikt poza nim nie miał takich odczuć, nawet młody Carl. David
wykazywał zachowanie tak odmienne od jego zwyczajnej,
niewyszukanej osobowości małego chłopca, że nie mogli nie dać mu
wiary.
Arne zabrał chłopca do salonu, żeby spał wraz z nim i Debbie.
Reszta chłopców została odesłana do swoich łóżek z pozwoleniem na
palenie światła.
Tuż po północy znowu zaczęło się dudnienie. Głośne, mocne,
wibrujące trzaski na zewnątrz domu.
Judy poszła do sypialni po Carla. Ale on odmówił przyjęcia do
wiadomości tego, co się działo. Wiedział, że jego rodzina jest
przerażona, ale po prostu kazał wszystkim iść do łóżek i to
zignorować. Judy, wściekła, wyszła z sypialni.
Idąc do salonu, poczuła na ramieniu coś mokrego i oślizgłego.
– Widzisz to coś? Jest teraz w domu? – spytała Davida.
– Właśnie to minęłaś – odparł. – Napluł ci na ramię.
– Co ci się stało wcześniej? – zadała mu kolejne pytanie. Ale syn
nie odpowiedział. – David, co się stało w sypialni? – krzyknęła. –
Powiedz mi!
– Mamo, on przyszedł. Przyszedł. Był cały czerwony. I wredny.
Chciał mojej duszy.
Nagle spojrzał ze strachem na coś w pokoju i zaczął się zsuwać
z sofy, a potem powoli obszedł stolik kawowy.
To było niewiarygodne, ale moment później, przy wszystkich,
rozległ się dźwięk potężnego uderzenia, po czym David przewrócił się
na plecy tak, jakby dostał cios. Odbił się od fotela i wylądował na
podłodze.
Ledwie na nią spadł, jakaś niewidzialna siła mocno kopnęła go
w głowę, która odskoczyła w prawo. Chłopiec krzyknął z bólu
i przycisnął do niej obie ręce.
– Ta bestia mnie popchnęła – wymamrotał niewyraźnie, siadając.
– A potem kopnęła mnie w głowę.
Plask! Głowa Davida znowu odskoczyła na bok, najwyraźniej
w wyniku mocnego uderzenia w twarz.
– Dobry Boże! – krzyknęła Judy. – Przestań! Przestań bić mojego
syna, rozkazuję ci!
David, siedzący na podłodze, nagle pochylił się z głośnym jękiem,
jakby ktoś kopnął go w żołądek. Następnie szarpnęło nim w tył pod
wpływem jakiegoś uderzenia.
Skulił się na podłodze, ledwie oddychając z bólu.
– Nie rozkazuj mu więcej – zdołał wydusić.
Wszyscy stali oszołomieni, gdy David, walcząc o oddech, podniósł
się do pozycji siedzącej. Twarz i policzki miał opuchnięte i czerwone
w wyniku fizycznej przemocy, której doświadczył.
– David, gdzie on teraz jest? – spytał Arne.
– Stoi w kącie i patrzy. – David wreszcie odzyskał oddech.
– Czego od nas chce? – z rozpaczą spytała jego matka.
– Już ci mówiłem – odparł. – Chce mnie!
Judy usiadła na sofie, kryjąc twarz w dłoniach. Za nią, w ścianie,
znowu zaczęło się drapanie.
– Och, zamknijże się! – wrzasnęła.
W odpowiedzi przez dom przetoczyły się dwa stłumione łomoty.
– Mamo, nie rozmawiaj z nim – poprosił David. – On się z ciebie
śmieje, strasznie wrednie. Jeszcze pokaże, co może zrobić.
Zdołał się podnieść z podłogi i usiadł w fotelu, pocierając twarz
palcami.
– Czy to się dzieje naprawdę? – spytała Judy. – Czy wszyscy sobie
to wyobrażamy, coś nam się śni?
– Jak dla mnie to całkiem prawdziwe – z ironią skomentował
David, czym przywołał krótki, zmęczony uśmiech na twarz matki.
Jakkolwiek nikt poza Davidem nie widział dotąd fizycznej
manifestacji tej istoty, w nocy wszyscy odczuli jej obecność. Ktoś
szarpał Judy za włosy; dotykał uda Debbie; chwycił nadgarstek
Arnego dłonią zimną jak stal. W kuchni słychać było dźwięki jakichś
poruszeń, tak samo na stryszku.
Jednak podstawową ofiarą był David. Musiał na to patrzeć.
Musiał być świadkiem nienawistnych min, pełnych pogardy
i wściekłości. A przede wszystkim, musiał słuchać. Z tego, co zdołali
zrozumieć pozostali, demon nieustannie poniżał chłopca, strasząc go
karami fizycznymi lub próbując go złamać przekleństwami
i oskarżeniami tak przeciwko Bogu, jak ludzkości.
Chłopiec, wyczerpany, późno w nocy zaczął drzemać. Jednak
ledwie zasnął, jego głowa została uniesiona przez jakąś niewidzialną
rękę. Gdy otworzył oczy i zobaczył, co ma przed sobą, stracił oddech.
Istota trzymała go za twarz tak mocno, że aż pomarszczyły mu się
policzki. Nikt nie ośmielił się nic powiedzieć w obawie, że Davida
spotka większa krzywda.
Był zmuszony pełnić rolę pośrednika, dostarczając wiadomości od
tej istoty i powtarzając jej odpowiedzi. Próby porozumienia się z tym
czymś skutkowały tylko wulgaryzmami i uporem.
„Kim jesteś?” Odpowiedź: Ciągnij druta.
„Jak masz na imię?” Odpowiedź: Nie wasza sprawa.
„Jesteś duchem czy diabłem?” Odpowiedź: Przekonacie się.
„Kto cię tutaj przysłał?” Odpowiedź: Wasi najlepsi przyjaciele.
Debbie, na pytanie: „Dlaczego nie zostawisz nas w spokoju?”
usłyszała: Na kolana, gdy się do mnie zwracasz, ty żałosna dziwko.
Do wschodu słońca wszyscy postarzeli się o rok. Wraz
z nastaniem świtu David poinformował, że bestia wróciła pod ziemię
do domu w Newton. Jednak nie weszła do budynku, powiedział
David. Zanurzyła się głęboko w jakiejś studni czy szambie za domem,
na podwórzu, i stamtąd przemieszczała się pod ziemią poza
zasięgiem wzroku chłopca.
Jednak zanim opuściła Brookfield, przyrzekła, że nocą wróci.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

G dy Carl Glatzel wstał w niedzielę rano, szóstego lipca, zastał


żonę pogrążoną we śnie na sofie, a swojego syna Davida
śpiącego mocno na podłodze pomiędzy Arnem i Debbie, którzy wciąż
mieli na sobie ubrania z poprzedniego dnia. Choć nieświadom tego,
co nocą działo się w domu, nie budził ich, tylko poszedł do kuchni
i zaparzył dzbanek kawy.
Wreszcie do kuchni przyszedł młody Carl, a potem Alan.
– Pamiętasz, jak wieczorem David krzyknął? – zaczął Alan,
siadając przy stole. – No, to potem poszedł do salonu i musiało się
stać coś strasznego, bo pół godziny później, gdy byli z nim Arne,
Debbie i mama, to słychać było stamtąd, jakby ktoś dostawał lanie!
Chyba David, bo reszta cały czas mówiła „Arne, pomóż mu” albo „To
niemożliwe” i takie tam.
– Alan, nie chcę o tym słyszeć – oświadczył Carl.
– Kurde, toż mówiłem – z satysfakcją rzekł Alan – tym
sukinsynom odbiła szajba!
– Alan, milcz! – huknął jego ojciec. – Brzmisz równie niedorzecznie
jak oni wszyscy, a do tego masz naprawdę niewyparzoną gębę! Gdzie
nauczyłeś się takiego słownictwa, co? Jeszcze jedno przekleństwo
w tym domu, a nie będziesz jadł przez tydzień.
Zapach kawy i głośna rozmowa w kuchni obudziły pozostałych
i w rodzinie Glatzelów zaczął się dzień.
Jednak ci, których to dotyczyło, cały czas o tym myśleli –
zwłaszcza David, który nie miał jak uciec. Ten skądinąd piękny dzień
został więc skażony depresją i przygnębieniem. Judy miała nadzieję,
że zmieni się to po wizycie w kościele.
Jak zawsze Alan i David wraz z matką uczestniczyli w porannej
mszy niedzielnej. Młody Carl, od dawna odmawiający chodzenia do
kościoła, zostawał w domu, z ojcem, który nie był religijny. Arne,
Debbie i Jason również wybierali się na nabożeństwo.
Przed wyjściem trwało zwyczajne zamieszenie. Wszyscy ubierali
się jednocześnie. Jedyne wolne lustro było w pokoju Carla Juniora,
więc Debbie poszła tam, żeby się uczesać.
To naturalne, że człowiek czuje się bezpieczniej w świetle dnia niż
w mroku nocy. W dzień, z jakiegoś powodu, ludzie czują się odporni
na diabła. Zatem gdy Debbie stała, czesząc włosy, czuła się
bezpieczna. Jednak to uczucie nie trwało długo, bo uświadomiła
sobie, że nie jest w pokoju sama.
Skórzany pasek, leżący przed nią na komodzie, zaczął się unosić,
powoli, ale zauważalnie. Debbie cofnęła się, wciągając powietrze,
i patrzyła, jak pasek lewituje na wysokości około metra, potem
obraca się w pionie i upada na podłogę. Świadomość, że w pokoju
obecna jest jakaś niewidzialna siła, sprawiła, że zesztywniała
z przerażenia.
Tuż przed wyjściem David oznajmił, że on jednak nie idzie. Pod
presją przyznał, że bestia nie chce, by szedł.
Dla Judy było bzdurą to, że teraz musiała walczyć o władzę nad
własnym dzieckiem. Potem, w drzwiach kościoła, David znowu się
opierał, twierdząc, że bestia grozi mu zemstą, jeśli wejdzie do środka.
Mimo wszystko Judy dopilnowała, żeby wszedł i wziął udział
w nabożeństwie. To była jej jedyna nadzieja. Jednak w trakcie mszy
David skarżył się, że potężna ręka trzyma jego głowę skierowaną
w dół tak, że zamiast uczestniczyć w liturgii, był zmuszony się garbić
i patrzeć na własne buty.
Judy czuła, że to wszystko zaszło już za daleko. Tego popołudnia
omówiła problem z Debbie. Judy powiedziała o wszystkim, co leżało
jej na sercu, łącznie z obawą, że David był chory psychicznie.
– Do drugiego lipca zupełnie nic mu nie było – przypomniała jej
córka. Potem opowiedziała o lewitacji, której dziś rano była
świadkiem. – Z psychiką Davida nie ma żadnego problemu –
stwierdziła Debbie. – To jakieś zupełne pogwałcenie praw natury.
Judy zgodziła się, że dzieje coś niebywałego, ale prawdziwego.
– Co możemy z tym zrobić? – zadała pytanie.
Do pokoju wszedł David.
– Mamo, bestia kazała mi przekazać, że nie chce, abyście
rozmawiały o sposobach na pozbycie się jej. Mówi, że nie ma
żadnych!
– A kto powiedział, że o tym rozmawiamy? – spytała jego matka,
tłumiąc zaskoczenie. – Debbie i ja wymieniałyśmy się uwagami na
temat pieczeniu ciast.
– Nieprawda – zaprzeczył David. – Bestia jest tu w domu i cały
czas słucha. Powtórzyła mi, o czym mówiłyście.
– Jest w domu? – z gniewem spytała Judy. – Gdzie?
– Tutaj, w salonie – odpowiedział chłopak bez wahania. – Siedzi
w fotelu bujanym.
Judy szybko zerknęła na miejsce, które wskazywał jej syn.
– Dobry Boże – wyszeptała.
Fotel stojący na środku pokoju się kołysał.
– Dobrze, David, wracaj na dwór – poleciła mu matka.
Judy natychmiast poszła do swojej sypialni po małą butelkę wody
święconej, którą dziś rano napełniła w kościele. Wyciągnęła dłoń
w stronę fotela na biegunach.
– W imię Jezusa, wynoś się z tego domu i trzymaj z daleka! –
powiedziała żarliwie.
Fotel gwałtownie przestał się bujać.
– Skoro to coś rozumie taki język, to wezmę wiadro wody
święconej i zleję cały dom – poprzysięgła Judy.
Jednakże gdy wróciła do swojej sypialni, odkryła, że z toaletki
zrzucone zostały wszystkie jej perfumy i kosmetyki. Judy i Debbie
były zdumione, ale potem poczuły wielki lęk.
– Powinnam wezwać księdza? – spytała Judy.
– I co mu powiesz? – wytknęła jej córka. – Że sądzisz, że masz
w domu ducha? Myślisz, że ci uwierzy? Kościół katolicki nawet nie
uznaje istnienia duchów.
– To nie jest moja wyobraźnia; coś to zrobiło! – stwierdziła Judy,
wskazując na toaletkę.
– Wiem – przyznała Debbie. – Jeśli to się nie skończy, będziemy
musieli poszukać jakiejś profesjonalnej pomocy. Może kościół będzie
mógł jej udzielić; nie wiem. Ale uważam, że to za wcześnie, żeby
mówić księżom ze Świętego Józefa, że u nas straszy. Nie ma się co
wyrywać przedwcześnie, bo wyjdziemy na wariatów. Powinniśmy się
wstrzymać i zobaczyć, czy zdarzy się coś jeszcze. Jutro w pracy
porozmawiam z kilkoma osobami i może ktoś będzie miał jakiś
pomysł, co z tym zrobić.
– Cóż, masz trochę racji – przyznała jej matka – ale jeśli trafi się
kolejny taki epizod jak dziś w nocy, to idę prosto do kościoła
porozmawiać z jakimś księdzem.
Tego wieczoru przy kolacji atmosfera była gorąca. Młody Carl
oskarżył Davida, że wymyślił sobie historyjkę o duchu, żeby zwrócić
na siebie uwagę, a potem zarzucił pozostałym, że kłamią, żeby go
chronić. Debbie nazwał „zdrajczynią”, bo zostawiła Mary Johnson
i dziewczynki dlatego, że „nie podobał jej się kolor ścian”. Wreszcie
zagroził, że jeśli spotka Debbie albo Judy na drodze, to przejedzie je
swoim motocyklem. Ta irracjonalna awantura trwała kilka godzin.
Zacietrzewiony Carl chwilami nawet nie pamiętał, komu wygrażał
i zaczynał wyklinać od początku, czasami rażąco sam sobie przecząc.
Po tym, jak ta afera wreszcie ucichła, w domu zapanował
zwodniczy spokój. Arne i Debbie nie spali do późna, dyskutując
o własnych problemach. Decyzja o rezygnacji z wynajęcia domu
sprawiła, że byli spłukani i odcięła ich od Mary oraz dziewczynek. Ale
pomyśleli, że może coś się zmieniło i może Mary teraz byłaby gotowa
się wyprowadzić. Zdecydowali więc, że następnego dnia po pracy
podjadą do niej i spytają.
W pewnej chwili, gdy rozmawiali, David zaczął jęczeć, przez sen
kręcąc głową. Jęki szybko przeszły w zrozumiałe słowa: „Pomocy…
uciekaj… nie… nie… pomóż mi…”. Arne i Debbie wpatrywali się
w niego, gdy jego klatka piersiowa zaczęła się trząść. Usłyszeli
gwałtowny wiatr szumiący między drzewami, ale gdy Debbie wyjrzała
przez okno, wszystko było nieruchome.
Kilka chwil później coś uderzyło o podłogę stryszku. David
otworzył oczy, uniósł się w śpiworze i bez słowa popatrzył najpierw
na Arnego, a potem na Debbie.
– David, stary, tu ziemia – rzucił Arne.
Chłopiec, zesztywniały ze strachu, tylko kiwnął głową. Na ich
ramionach pojawiła się gęsia skórka, gdy usłyszeli dźwięki, jakby po
strychu chodziła grupa ludzi.
Nagle rozbłysnęło światło w korytarzu. Ale to była tylko Judy,
która zaspana weszła do salonu.
– Co się dzieje? – spytała, mrużąc oczy. – Słyszeliście te kroki na
strychu?
– To ten duch – oznajmił David. – We śnie widziałem, że wystrzelił
prosto z tej studni za domem Mary. Leciał wysoko nad drzewami
i coś niósł… pudła. Potem przyleciał tutaj. Przyniósł te pudła do nas
do domu.
– Pudła? – zdziwiła się jego matka. – Jakie znowu pudła?
– Są trzy – wyjaśnił chłopiec. – Normalne pudła. Jedno jest
czerwone, drugie czarne, a trzecie żółte.
– A co w nich jest?
– Nie wiem! – odpowiedział David z irytacją. – Są zamknięte.
Chodzi wokół nich.
– Nie słyszę żadnych kroków – rzekła stanowczo Debbie. – Mamo,
a ty?
Judy pokręciła głową.
– David, nie jestem przekonana co do tego, że jest tu jakiś duch –
stwierdziła Debbie. – Skoro jest taki wszechmocny, to niech to
udowodni. Powiedz mu, żeby włączył i wyłączył światła!
– Debbie, proszę, nie rób tego! On nienawidzi, gdy się go o coś
pyta. Przez ciebie zrobi coś złego – zaprotestował jej brat.
– W dupie mam, co zrobi! Jeśli naprawdę tu jest i jeśli jest taki
potężny, to niech włączy i wyłączy światła. A może nie potrafi?
Debbie dostała swoją odpowiedź. Światła w salonie przygasły, na
sekundę zgasły zupełnie, a potem błysnęły trzy razy. Demonstracja
była spokojna.
– Duch mówi „Chciałabyś usłyszeć pukanie?” – przekazał David.
Rozległy się cztery stuknięcia. Wydawały się dochodzić z podłogi
salonu.
– To już za dużo! – krzyknęła Debbie.
– Ostrzegałem, żebyś go nie podpuszczała – wytknął jej David.
Stukanie trwało, aż Debbie skapitulowała:
– Dobra! Dobra! Powiedz mu, żeby przestał.
Rozległo się jeszcze kilka stuknięć.
– Odpowiedział ci? – spytała.
– Taa, ale to było przekleństwo.
– Nieważne. Powiedz, co ci powiedziała ta bestia – uparła się
Debbie, gdy stukanie wciąż trwało.
– Powiedziała… – stukanie zrobiło się głośniejsze – powiedziała
„Pierdol się” – niechętnie zdradził chłopiec.
Irytujące stukanie ustało i wszyscy siedzieli w milczeniu, próbując
zrozumieć, co się dzieje.
Po pięciu minutach odezwał się David.
– Otwiera teraz jedno z tych pudeł, to czarne. Otworzył je od
góry… wyleciała masa robali… teraz kładzie to pudło na bok. Coś
tam jest… Węże… właśnie wypełzło stamtąd stado węży.
David zamilkł.
– Coś jeszcze? – spytała go matka.
– To wszystko – odparł, wciąż wpatrując się w to samo miejsce
nad swoją głową – tyle że jest tam mnóstwo małych węży, które jakby
się łączą i zmieniają w kilka dużych… teraz nie widać żadnego,
a bestia się śmieje. Stały się czymś innym, nie wiem czym… On do
tego mówi, ale nie rozumiem języka.
– To się musi skończyć – zdecydowała Judy. – Po prostu to
ignorujcie, jak robi wasz ojciec.
– Mamo, nic na to nie poradzę. On ciągle do mnie gada. I mnie
przeklina. I namawia, żebym się poddał.
– David, synku, proszę, połóż się, zamknij oczy i spróbuj tego nie
słyszeć – poprosiła Judy.
Znowu zaczęło się stukanie.
– Bestia właśnie mnie ostrzegła, że jeszcze nie skończyła. – David
spojrzał na matkę. –Że przyszykowała dla mnie karę i że pożałuję, że
się urodziłem.
– Powiedz temu czemuś, że jeśli spróbuje zrobić ci krzywdę… jeśli
tylko cię dotknie… to o świcie sprowadzę tutaj księdza! – zagroziła
Judy.
Judy, na prośbę Davida, zgodziła się zostać z nimi na noc
w salonie.
Wreszcie wszyscy zapadli w sen, ale tuż przed trzecią nad ranem
obudziły ich jakieś wibrujące dźwięki, które powoli urosły do niskiego
pomruku. Pomruk – jakby turbiny elektrycznej – robił się coraz
głośniejszy, aż nie było słychać nic innego. Wibracje wprawiły ołówki,
spinacze i inne małe przedmioty w pokoju we frenetyczne drgania.
Co się działo?
Dlaczego się to działo?
Wibrujący ryk zdawał się przenikać przez całe ciało.
Potem, nagle, ustał.
W każdym razie zniknął hałas. Dla Davida oznaczało to nadejście
nowej formy terroru – której nie potrafił sobie nawet wyobrazić.
Dokładnie w chwili, gdy umilkł ten pomruk, coś przyciągnęło uwagę
chłopca do drzwi. Poczuł się tak wstrząśnięty, że nawet nie był
w stanie krzyknąć.
Przed chłopcem pojawiło się nie tylko obłąkane oblicze bestii, lecz
także jeszcze dwa dodatkowe potwory.
Jeden stał po lewej stronie istoty, drugi po prawej, a oba były
wyjątkowo makabryczne.
Te nowe istoty były wysokie i chude, o żylastych ramionach, które
kończyły się serdelkowatymi, szponiastymi palcami. Skórę miały
czerwoną. Obie stały na rozszczepionych kopytach. Jak bestia, miały
rogi wyrastające z czół. Jedna miała rogi ostre, kilkucentymetrowe.
Rogi drugiej były większe, jak bawole, i wyrastały z boków głowy.
Choć ich wygląd był na pół ludzki, na pół zwierzęcy, istoty nie były
identyczne. Były „osobnikami” o cechach humanoidalnych, łatwymi
do rozróżnienia po ranach: jedna na środku czoła miała otwór po
kuli, a twarz pokrytą krwią; w piersi drugiej, dokładnie tam, gdzie
powinno być serce, tkwił nóż.
Tak jak pierwsza bestia, wyglądały na szalone i dzikie. Ich oczy
poruszały się niezależnie od siebie, czasami zezując, czasami
kierując hipnotyzujące spojrzenie na Davida. Gdy bez emocji
spojrzały na chłopca, mówiły wyłącznie o jednej rzeczy: jego duszy.
David, całkowicie przytłoczony tym, co zobaczył, zdołał wydusić
z siebie dwa słowa:
– Ma pomocników!
ROZDZIAŁ ÓSMY

C zy David miał urojenia? Czy cała ta rodzina doświadczała


masowej histerii? Czy mógł to być kolektywny sen? A może
jednak wszystko było z nimi w porządku? Czy to doświadczenie
mogło być prawdziwe? Czy faktycznie było czymś realnym?
Z takimi pytaniami zmagała się Judy Glatzel, gdy David
opowiadał, z przekonaniem i szczerze, czego, jak twierdził, był
świadkiem poprzedniej nocy. Judy praktycznie nic nie wiedziała
o zjawiskach nadprzyrodzonych, zatem musiała polegać na swoim
zdrowym rozsądku.
A tenże zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że jej rodzina
przechodzi bardzo ciężką, bardzo realną próbę, pełną dziwacznych
i przerażających wydarzeń.
Tym, co niepokoiło ją najbardziej, był podany przez syna opis istot
z rogami, kopytami i dziwną, czerwoną skórą. Opisywał
stereotypowego diabła. To było zbyt oklepane. Jeśli już, to właśnie
ten opis nie pozwalał jej uwierzyć w teorię ze zjawiskami
nadprzyrodzonymi.
Potrzebowała z kimś porozmawiać. Musiała mieć więcej
informacji. Coś musiało się wydarzyć, w taki czy inny sposób, co by
jej wskazało skutecznie, czy sprawa ma podłoże mentalne czy
duchowe, aby mogła odpowiednio postąpić i położyć temu kres.
O czwartej trzydzieści Arne i Debbie wrócili z pracy. Oboje byli
zmęczeni i brudni: zmęczeni po częściowo nieprzespanej nocy
i brudni po pracy w Schronisku Harper’s. Podczas gdy Debbie brała
prysznic, Judy spytała Arnego, czy podjechali zobaczyć się z jego
matką. To pytanie wyraźnie go przygnębiło. Tak, potwierdził,
podjechali, i to była katastrofa. Jego matka była niemal opętana
wściekłością na niego oraz Debbie i praktycznie się ich wyrzekła.
Próbowali jej opowiedzieć o kłopotach, których doświadczyli
w Brookfield przez ten tydzień i raz jeszcze ostrzec ją przed
potencjalnym niebezpieczeństwem. Ale Mary Johnson nie chciała
nawet słuchać. Stwierdziła, że w tym domu nie wydarzyło się
absolutnie nic i że to „idiotyczne” gadanie o duchach tylko straszy
dziewczynki. Debbie i Arne nie wiedzieli, że Mary nie mówi im
prawdy: ona i dziewczęta miały tam problemy od pierwszego dnia.
Gdy Debbie skończyła kąpiel, przyszła do kuchni.
– Nie uwierzycie – zaczęła – ale gdy rozbierałam się w łazience, coś
zaczęło mnie klepać po udzie. Naprawdę to czułam! Nawet się
rozejrzałam, by sprawdzić, czy kogoś tam nie ma.
Arne i Judy nawet nie skomentowali.
Po tym jak pod prysznic poszedł Arne, Judy spytała córkę, czy
dowiedziała się czegoś od swoich współpracowników.
– To ciężki temat, żeby w ogóle zacząć – mruknęła Debbie – ale
udało mi się porozmawiać z Suzy, drugą groomerką.
– Jest jakimś medium czy coś?
– Nie, ale wie, o co chodzi. Parę lat temu znała ludzi, którzy mieli
naprawdę nieprzyjemne przeżycia z jakimś duchem i dostali pomoc
od niejakich Warrenów, którzy się go pozbyli. Zapisałam sobie to
nazwisko.
Judy poczuła nagły przypływ nadziei.
– Słyszałam o tych Warrenach. Podobno są dobrzy. Suzy wie, jak
się z nimi skontaktować?
– Znała tylko ich nazwisko. Sugerowała, żeby popytać.
W tej chwili do tylnych drzwi zapukała Kate Merlino. Kate, dwa
lata starsza od Debbie, była szczupła, miała rozwichrzone, kręcone,
czarne włosy i uroczą twarz.
– Cześć! Deb, idziemy wieczorem na zakupy? – spytała.
– Nie mogę. Jestem skonana i chcę się wcześnie położyć.
– Co się stało? Jesteś chora? Wyglądasz okropnie! – zauważyła
Kate z wyraźną troską.
– Nie uwierzyłabyś.
– Spróbuj – zaproponowała Kate, siadając przy stole.
Debbie pokrótce opowiedziała jej całą historię, zaczynając od
incydentu z łóżkiem wodnym i dochodząc do stwierdzenia, że w tej
chwili czują, że mają wszelkie powody wierzyć, że w domu
w Brookfield jest jakiś duch, istota czy jak to tam nazwać.
Kate słuchała z ponurą miną.
– Mówisz, że o której wczoraj słyszałaś ten wiatr? – zapytała.
– Koło północy – odparła Debbie – ale nie widziałam, żeby na
zewnątrz się coś ruszało.
– No, ja tak – wyznała Kate. – Poszłam do łóżka za kwadrans
dwunasta. Koło północy usłyszałam, że zerwał się straszny wiatr.
Wiało koszmarnie, a drzewa gięły się tak, jakby była burza. Potem
przestało i wszystko wróciło do normalności. To było dziwne – na
tyle, że aż wstałam z łóżka – ale aż do teraz kompletnie się nad tym
nie zastanawiałam.
– A, i jeszcze coś! Te wasze rzeczy u nas w piwnicy. Odkąd tam
leżą, moje dzieci tam nie schodzą. Mówią, że się boją. I słyszałam
tam jakieś ruchy! W tym tygodniu parę razy mogłabym przysięgnąć,
że ktoś tam jest. A materac, który oparliście o ścianę między
kartonami, teraz leży na podłodze. Nie wiem, jak się tam znalazł. Ted
[mąż Kate] go nie ruszał.
– Wiemy, dlaczego materac jest na podłodze – westchnęła Debbie.
Potem wyjaśniła, że według Davida ten tak zwany duch na nim
odpoczywa.
Kate poprosiła, by Debbie i Arne natychmiast zabrali materac z jej
piwnicy. Zatem przenieśli go i oparli o ścianę domu Glatzelów. Kate,
zanim wyszła, obiecała, że mogą liczyć na jej pomoc. Jej uprzejma
propozycja była błędem: miała jej pożałować.
Gdy Debbie i Arne przenosili materac, Judy zaczęła szykować
kolację. Stanąwszy przy zlewie, odniosła wrażenie, że ktoś za nią stoi.
Nie tylko czuła czyjąś obecność, lecz także wydawało jej się, że jej
kark owiewa czyjś oddech. Bez oglądania się zrobiła szybki krok
w tył, żeby sprawdzić swoje przeczucie, ale na nic nie wpadła.
Chwilę później poczuła mocne uszczypnięcie w pośladek.
Odwróciła się na pięcie.
– Trzymaj swoje brudne łapy przy sobie! – rzuciła bez namysłu.
Natychmiast uświadomiła sobie, co zrobiła. Coś zmusiło ją do
reakcji.
Judy była zmęczona powątpiewaniem w siebie i w swoje zmysły.
Naprawdę coś się działo. Nagle zrozumiała, że jest sama w domu
pełnym niebezpieczeństw. Wtedy dotarło do niej, jak musi się czuć
David. Jego dziwaczne zachowanie wynikało z tego, że był
przerażony! Uświadomiła sobie, że musi przestać go bez przerwy
wypytywać i swoje sceptyczne podejście zmienić na bardziej
współczujące.
Zmęczeni kolejnymi nocami z brakiem snu Arne, Debbie, Judy
i David o jedenastej byli gotowi się kłaść. Jak zwykle, spali
w ubraniach. Na wszelki wypadek zostawili zapaloną jedną lampkę.
Kilka minut po tym, jak się położyli, do salonu ze swoimi
poduszkami przyszli Alan i Jason i uparli się, że będą tam spać.
Powiedzieli, że z szafy obok ich łóżek słyszeli „dziwne dźwięki”. David,
nie chcąc ich straszyć, nie powiedział, że w ciągu dnia bestia zabrała
ze strychu dwa nieotwarte pudła i wsadziła je do szafy w ich sypialni.
Wkrótce David zaczął narzekać, że jedna z tych trzech istot dźga
go palcem za każdym razem, gdy zamyka oczy. A gdy je otwiera,
mówił, cały czas go przeklinają i grożą śmiercią. Dręczyły go bez
ustanku przez jakąś godzinę. Nikt nie wiedział, co robić.
Potem zaczęło się stukanie w stolik kawowy. Do tego doszedł
dźwięk, jakby ktoś walił pięścią w ścianę. David pisnął ze strachu
gdy, jak powiedział, jedna z istot nagle na niego ruszyła, by
zatrzymać się dokładnie na czubku jego nosa.
Wreszcie Arne kazał Davidowi powiedzieć: „Jezus jest Panem
i Pan mnie uchroni”.
– Jezus jest Panem i Pan mnie uchroni – posłusznie powtórzył
chłopiec.
Następnym słowem, które dobyło się z jego ust było „Pomocy!”.
W kolejnej sekundzie leżał bezradnie na plecach. Kopał nogami,
wił się, wystawił język, po prostu ktoś go dusił!
Ni z tego, ni z owego David zaczął walczyć o życie, rozpaczliwie
próbując zerwać z gardła dwie niewidoczne dłonie.
Potem, zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić, atak się
skończył.
David leżał płasko na plecach, chwytając powietrze i kaszląc, aż
wreszcie udało mu się wziąć kilka głębokich wdechów. Na szyi miał
nie dające się z niczym pomylić ślady palców!
Tej nocy chłopak miał już spokój. Jednak, zważywszy na
okoliczności, było niemożliwe i nierozsądne, żeby ktokolwiek spał.

Następnego dnia Judy była wyczerpana i drażliwa. Gdy młody Carl


zaczął wyzywać Davida, że „widzi rzeczy”, ruszyła na niego jak
rozjuszona tygrysica. Carl Junior wykłócał się gwałtownie i złośliwie,
aż wreszcie doszło do tego, że nazwał własną matkę „cholerną
szmatą, którą powinno się wykończyć” i zasugerował, że sam to
zrobi.
Po południu Judy próbowała namówić Davida, żeby dokładnie
opisał, co się działo podczas tego incydentu z duszeniem. Był
całkowicie zastraszony przez te siły. Zdradził matce tylko tyle, że
pomocnicy stali przy drzwiach od frontu i od tyłu, a bestia była
w tym pokoju i stała za nim. Powiedział to, kończąc miskę pełną
lodów i tuzin czekoladowych ciasteczek. Patrząc na syna, który
mechanicznie wpychał sobie ciastka do ust, jak hazardzista
wrzucający kolejne monety do maszyny, Judy uświadomiła sobie,
dlaczego w domu nie zostały prawie żadne zapasy: przez ostatni
tydzień David popadł w istną obsesję jedzenia.
Judy nie miała już żadnych wątpliwości co do przyczyny
problemu. Porażający widok jej syna zaduszonego niemal na śmierć
za mówienie o Jezusie doprowadził ją do kresu. Tak więc ósmego
lipca Judy zaczęła szukać pomocy.
Musiała znaleźć kogoś, kto zna się na zjawiskach
nadprzyrodzonych i powie jej, w jaki sposób wyeliminować ten
problem. Próbowała ustalić numer telefonu albo adres Warrenów,
o których wiedziała, że są ekspertami w tej dziedzinie, ale jej się nie
udało.
Następnie zdecydowała się zadzwonić do ojca McDonnella,
starszego księdza, który przerabiał z Davidem katechizm,
przygotowując chłopca do pierwszej komunii świętej. Judy wybrała
numer na plebanię, ale potem zaczęła się zastanawiać. Co miała
powiedzieć ojcu McDonnellowi? Jaki przedstawić dowód? Rozłączyła
się po pierwszym sygnale i tego dnia już nigdzie nie dzwoniła.
Później, po kolacji, znowu poszło na noże. Jak zwykle młody Carl
wysuwał absurdalne oskarżenia, przed którymi pozostali próbowali
się bronić. Arne, któremu też się oberwało, nie włączył się do kłótni.
David również nie. Jak odkrył Arne, David wiedział coś, o czym nie
wiedzieli inni.
Ignorując krzyki, Arne zwrócił się do chłopca.
– David, gdzie jest teraz bestia?
– W kuchni, stoi za małym Carlem.
– A pomocnicy?
– Też są w kuchni – odparł David tak, jakby to było oczywiste.
– Co robią?
– Bestia wpatruje się w głowę małego Carla, a pomocnicy są przy
lodówce, pękając ze śmiechu.
– To oni zaczęli tę awanturę?
– Tak – potwierdził chłopak płaskim tonem. – Wszystkie zaczęli.
Aż do nocy ósmego lipca nikt nie widział tego, którego David
nazywał bestią. Tej nocy zobaczyła ją Debbie.
Kłótnia wreszcie się skończyła, ale z dużymi stratami
emocjonalnymi. Później Debbie miała wrażenie, jakby była śledzona,
co ją mocno zdenerwowało. Bała się, że gdy będzie sama, osaczy ją
jakaś złośliwa siła.
Ale nie tak to się stało. Oglądając telewizję wraz z Judy, Davidem,
Alanem i Arnem, Debbie przez przypadek zauważyła jakiś ruch nad
sobą. Spojrzała w górę, bez słowa, i zapatrzyła się na sufit. Nikt nie
zwrócił na to uwagi, aż pół minuty później David zobaczył, co się
dzieje. Podszedł do kanapy, na której siedziała Debbie.
– Debbie – odezwał się jej brat. – Hej, Debbie. Nie patrz na to.
Jednak dziewczyna nie odwróciła wzroku.
David złapał ją za głowę i zmusił, żeby ją pochyliła, w ten sposób
przerywając jej trans.
Siostra spojrzała na niego wielkimi oczami.
– David, czy to coś, ta bestia… ma wysokie kości policzkowe, długi
nos, szpiczaste uszy i oczy czarne jak smoła, w które się wpada?
David skinął głową.
– I ma rogi, tak? I kozią bródkę, i wąsik?
– Tak. On też ci się przyglądał, widziałem. Dlatego do ciebie
podszedłem.
Dla Debbie Glatzel zasadniczą kwestią nie był wygląd tej bestii,
ale raczej to, co się stało, gdy na nią spojrzała. Kiedy nawiązała z nią
kontakt wzrokowy, pojawił się w niej ogromny strach. Miała
wrażenie, że w niekontrolowany sposób zbliża się do tej istoty, że ten
stwór zaczyna się w nią wlewać. Chciała krzyczeć, że to ją przejmuje,
ale nie była w stanie użyć głosu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

N astępnego ranka, dziewiątego lipca, Judy poszła na plebanię


kościoła Świętego Józefa w Brookfield. Wtedy dotarła do niej
powaga sytuacji. W ponurej poczekalni ściskał jej się żołądek.
W pomieszczeniu czuć było lekką woń kadzidła. Na ścianie przed nią
wisiał wielki, drewniany krucyfiks, wzmacniając poczucie, że ta
wizyta jest czymś koniecznym.
Judy nie miała wątpliwości co do tego, czy powinna tam siedzieć.
Noc była absolutnym piekłem.
Była zmuszona patrzeć bezradnie, wraz z Arnem, Debbie
i Alanem, jak David był policzkowany, popychany i kopany na
zmianę. Judy, gdy to wspominała, słyszała mocne uderzenia
i okrzyki bólu syna, gdy odmówił odrzucenia Boga i oddania duszy
tym istotom.
– Jeśli mają dzięki temu przestać, to powiedz to, czego chcą! –
poradziła mu Judy.
Ale David odmówił. Potem krzyknął z przerażeniem.
– Mamo, pomocy! Ma pistolet! Zastrzeli mnie!
Słyszeli wszystko oprócz huku wystrzału, kiedy David został
odrzucony do tyłu i ściskając brzuch, przewrócił się na podłogę
w kuchni, jakby był martwy.
Judy pamiętała rozpacz na twarzy Arnego, gdy sprawdzał oznaki
życia jej syna i mówił kolejno o braku oddechu, pulsu i bicia serca.
A potem swoją wdzięczność, gdy David nagle otworzył oczy.
Wymęczona fizycznie i emocjonalnie, miała nadzieję, że kościół
położy kres pladze, która dręczyła jej rodzinę.
Dziesięć minut później ojciec McDonnell poprosił Judy do swojego
małego, wypełnionego książkami biura i zamknął drzwi. Uprzejme
maniery księdza i jego łagodny głos natychmiast ją uspokoiły. Ksiądz
McDonnell, zbliżający się do siedemdziesiątki, z siwiejącymi włosami
i łagodnym głosem, był proboszczem kościoła Świętego Józefa
w Brookfield. Jego rówieśnicy nazywali go księdzem księży. Kapłan
lubił spokój i jakość życia w Brookfield, a Brookfield lubiło jego.
Przez następne pół godziny Judy opowiedziała ojcu McDonnellowi
o niemożliwym problemie, z jakim borykała się jej rodzina.
Opowiedziała mu o przerażających istotach, które widział David
i podała mu opis ich wyglądu. Opowiedziała mu o stukaniach,
hukach, krokach, kłótniach, wściekłości, przepowiedniach i strachu,
który to wszystko budziło. Wyznała ojcu McDonnellowi, że jej rodzina
została ofiarą mocy, jakie ona sama ledwie rozumiała.
Ksiądz McDonnell powiedział Judy, że już słyszał o takich
rzeczach. Wyjaśnił, że mogą istnieć różne wytłumaczenia tych
zjawisk, w tym niestabilność psychiczna, ale zanim wyda jakikolwiek
osąd, będzie potrzebował więcej informacji. Nie wiedział, dlaczego
w jej rodzinę była wymierzona taka agresja, ale zasugerował, że
przyczyną wystąpienia takich sytuacji niemal zawsze są dwie rzeczy –
że albo ktoś coś zrobił, albo ktoś komuś coś zrobił.
Po tym jak Judy udzieliła szczegółowych odpowiedzi na pytania
zadane jej przez kapłana, wewnętrznie drżała. Ojciec McDonnell nie
mówił jej tego, co chciała usłyszeć. Chciała usłyszeć „Nie bądź
niemądra. Takie rzeczy nie istnieją”. Ale niczego takiego nie
powiedział.
– Czyli to możliwe, że Davida naprawdę prześladują jakieś duchy?
– zebrała się na odwagę, żeby zapytać.
– Musiałbym z nim porozmawiać – odpowiedział ksiądz.
– Ale mówi mi ojciec, że takie rzeczy faktycznie się zdarzają. Albo
przynajmniej, że się zdarzały?
– Historycznie tak, istnieje pewien precedens. Obawiam się
jednak, że nie docenia pani złożoności świata.
Judy zaczęła zadawać głębsze pytania, które ją dręczyły.
– Co to są za istoty, zakładając oczywiście, że tam są? Czy to
mogą być duchy?
– W żaden sposób nie potrafię tego określić – szczerze przyznał się
ksiądz. – Przypomnę tylko, że kościół wyróżnia jedynie dwa rodzaje
duchów: duchy dobra i duchy zła.
– Ojcze, David mówi, że widzi istoty z rogami i kopytami,
i wszystkimi cechami diabła. Szczerze mówiąc, trudno mi w to
uwierzyć; w zasadzie muszę się przyznać, że taki opis sprawia, że
wątpię w mojego syna, poniekąd, chociaż wiem, że nie kłamie. Po
prostu nie widzę w tym żadnego sensu.
Ojciec McDonnell nie bardzo chciał mówić więcej, ale kobieta,
która siedziała przed nim, wyraźnie była bardzo zdenerwowana.
Zasugerował, że jeśli problem był natury psychologicznej, to jego
przyjście do jej domu może tylko podsycić fantazje dziecka. Zatem
poradził Judy, by wzięła pół tuzina poświęconych świec i rozstawiła
je w domu. Jeśli problem faktycznie był natury duchowej, świece te
okażą się nieznośne dla podejrzanych istot i mogą spowodować, że
odejdą. Jeśli świece zadziałają, będą wiedzieć, o co chodzi. Jeśli nie,
i znowu zaczną się kłopoty, Judy ma do niego zadzwonić.
Judy z ogromną nadzieją wzięła do domu wielkie gromnice,
ustawiła je w każdym pokoju i zapaliła. Na ten moment gest ten był
zarówno pomocny, jak i uspokajający.
Tymczasem w tę właśnie środę, dziewiątego lipca, Jason obchodził
siódme urodziny. Judy zajęła się prostymi przyjemnościami,
pieczeniem urodzinowego ciasta i przygotowaniem popołudniowego
przyjęcia.
Zabawa okazała się miłym wytchnieniem. Przez krótką chwilę byli
jak normalni ludzie. Jason najbardziej ucieszył się z prezentu od
Arnego i Debbie, prawie półmetrowej figurki dinozaura. Jedynym
przykrym incydentem tego dnia była awaria lampy błyskowej
w aparacie, którym Arne miał robić zdjęcia.
Panowała nadzieja, że gromnice wreszcie przywrócą spokój w tym
domu, i tak się wydawało – aż do północy.
Wtedy znowu się zaczęło. Rozległy się trzy mocne stuknięcia do
drzwi frontowych, a po nich mocne, ostre stukanie w ściany
zewnętrzne. W środku dawało się wyczuć, że coś porusza się po
salonie, sprawiając, że miejscami robiło się tam zimno.
O świcie David powiedział, że bestia i jej dwóch pomocników
spędzili większą część nocy, wyzywając go i się z niego śmiejąc.
Twierdził również, że straszyli go kolejnymi postrzałami i biciem, bo
jego matka poszła do księdza i przyniosła do domu poświęcone
świece. Dziecku przekazano również, że jeśli on – ktokolwiek to był –
jutro przyjdzie do domu, to David dostanie niespodziankę, której
nigdy nie zapomni.
Ów on okazał się ojcem McDonnellem, do którego Judy
zadzwoniła następnego dnia po południu.
David był dręczony przez całą noc i jeszcze rano. Młodego Carla
nie dało się opanować, bez przerwy się awanturował i kłócił z braćmi.
Jason wrócił do domu, utykając, z posiniaczoną kostką, skarżąc się,
że coś go kopnęło. Judy ktoś ciągnął za włosy. Słychać było stukanie
i niezrozumiałe szepty. W korytarzu stanowisko zajęła jakaś zimna
obecność, blokując dostęp do pokojów chłopców. I coś w domu
fizycznie podniosło jedną z zapalonych świętych świec i rzuciło nią
o ścianę salonu, rozpryskując wszędzie czerwony wosk. Kosmetyki
Judy znowu znalazły się na podłodze, a na jej czystej, białej pościeli
były ślady sadzy w kształcie racic!
Ojciec McDonnell przyjechał po dziesięciu minutach od telefonu
Judy. Gdy tylko się pojawił, aktywność ustała. Tym niemniej Judy
zaprowadziła księdza do głównej sypialni i pokazała mu to, co zostało
z odcisków racic na pościeli, które wtedy już znikały.
Ale to z Davidem ojciec McDonnell chciał porozmawiać. Czuł, że
chłopiec mógł sobie wyobrażać wiele z tych rzeczy, które, twierdził, że
widzi. Jako nauczyciel wiedział, że bystre dziecko w nudnym
otoczeniu czasami fabrykuje zastępcze rzeczywistości jako wyraz
głębszych problemów psychologicznych. Tymczasem po wysłuchaniu
tego, co David miał do powiedzenia o rozgrywających się
wydarzeniach, ojciec McDonnell przekazał jego matce, że według
niego najlepsze, co można zrobić, to pobłogosławić dom i napełnić go
„aurą Chrystusa”. Ksiądz uwierzył, że w domu Glatzelów faktycznie
dochodzi do zjawisk duchowych.
Kapłan poszedł do swojego samochodu i przyniósł czarną torbę
podróżną. Wyjął z niej fioletową stułę, ucałował ją i umieścił sobie na
szyi. Potem sięgnął po mosiężne kropidło i pojemnik z wodą, na
którym widniał krzyż. Następnie, po łacinie, odmówił nad wodą
błogosławieństwo.
Zaczynając od piwnicy i przemieszczając się w górę, na stryszek,
ojciec McDonnell pobłogosławił każde pomieszczenie w domu. Nie był
to egzorcyzm miejsca – ta procedura była znacznie trudniejsza
i bardziej skomplikowana, i wymagała od księdza konkretnych
przygotowań – ale raczej przekazanie domu boskiemu duchowi.
Ojciec McDonnell wiedział, że jeśli w sprawę zaangażowane były
pomniejsze istoty, to błogosławieństwo je przegoni. Jednak silniejsze,
bardziej złośliwe duchy będą w stanie się sprzeciwić rozkazom Boga.
Tym niemniej, w takich okolicznościach rozwaga dyktowała, by
zacząć od procedur zachowawczych, bardziej radykalne zachowując
na potem.
Wreszcie udzielił błogosławieństwa Davidowi i polecił, by tego
wieczoru rodzina razem, grupowo, odmówiła Ojcze Nasz i modlitwę
do świętego Michała, jako że w obu zawarte było wyrzeczenie się zła.
W przypadku, gdyby zjawiska znowu się zaczęły, mieli odczytać na
głos również Psalm 23.
Jak się okazało, tej nocy dom Glatzelów wreszcie zaznał spokoju.
Bestia i jej dwóch makabrycznych pomocników, jak raportował
David, powróciła nad czubkami drzew do domu w Newtown.
Nawet Carl Senior wyraził zdziwienie tym, jak od wizyty księdza
zelżało napięcie. Nagle wszystko było normalne i zaczęli planować
rodzinne wyjście w weekend.
Po długim, szarpiącym nerwy epizodzie wszyscy byli fizycznie
i psychicznie zmęczeni i szybko poszli do łóżek. David spał we
własnym łóżku, wraz z Alanem i Jasonem, i nawet nie prosił
o zostawienie światła. Judy wróciła do łoża małżeńskiego, a Arne
i Debbie zaczęli myśleć o rozpoczęciu nowego życia.
Następnego dnia, w drodze do pracy, Arne powiedział Debbie, że
w nocy miał wyraźne wrażenie, że coś – albo ktoś – nad nim stoi, gapi
się, i że nie spał aż do świtu z lęku, że coś się stanie.
Jednak tego popołudnia to David miał do opowiedzenia
najbardziej niesamowitą historię. O trzeciej przyszedł do kuchni po
szklankę wody. Na podłodze obok lodówki stał ten duży model
dinozaura, który Jason dostał na urodziny. Zabawka była
„autentyczna w każdym detalu” – z ruchomymi stawami i szczęką.
Gdy chłopiec odwrócił się od zlewu, doznał szoku. Model
dinozaura ożył!
Zdumiony patrzył, jak duża na blisko pół metra zabawka zrobiła
kilka kroków w jego stronę i stanęła.
Jego prawa, przednia łapa obróciła się i wskazała na niego.
Zawiasowa żuchwa poruszyła się i rzekła „Strzeż się! Zostaniesz
dźgnięty!”. Potem plastikowa bestia zamarła.
David jak szalony wypadł z kuchni. Zabawka nie tylko się
poruszyła, nie tylko mu groziła, to znaczyło przecież, że duchy
wróciły! Jednak matka nie chciała mu uwierzyć. Już po wszystkim,
upierała się. Po wszystkim!
Gdy chłopiec wieczorem poszedł do łóżka, zrobił to pełen obaw.
Nie mógł zasnąć. Leżał w ciemnym pokoju, zupełnie rozbudzony
i czujny. Początkowo był po prostu podenerwowany; jednak to
uczucie z wolna przerodziło się w coś wróżebnego. Gdzieś głęboko
David wiedział, że stanie się coś okropnego.
I wkrótce, po północy się stało. Przybyli, jeden za drugim,
wysłannicy diabła.
Pierwsza pojawiła się bestia. Przeszła przez ścianę, jakby ta nie
istniała, i stanęła, w całej okazałości, u stóp łóżka Davida. Była
nieprzytomna z wściekłości. Błogosławieństwo księdza stanowiło
obrazę dla jego mocy.
Ty kanalio! Ty cuchnący człowieczku! Ty zdradzieckie ścierwo! Jak
śmiesz mnie obrażać! Jam jest potęgą! Jam jest wszystkim, co jest!
Nie ma Boga! Bóg to gówno! Ty jesteś gównem!
Oczy miał dzikie, gdy tak miotał przekleństwa na księdza i całe
„nieczyste” Królestwo Niebieskie.
Kiedy bestia rzucała swoje straszliwe obelgi, przybyli jej dwaj
krwawi pomocnicy. Materializowali się powoli, aż stali się równie
namacalni, co pierwsza istota. Wówczas również zaczęli wrzeszczeć
i wściekać się na chłopca.
Ledwie żywy ze strachu David próbował zawołać o pomoc, ale nie
miał głosu. To szaleństwo ciągnęło się bez końca. Czasami stwory
wyrzucały z siebie oskarżenia tak szybko, że David nie nadążał za
tym, co mówią. Czasami przemawiały w językach, których nie
rozumiał. A wiele razy to, co mówiły, nie miało dla niego żadnego
sensu.
Zrobimy cię jednym z nas.
Od dawna jesteś nasz.
Mamy twoją duszę.
Całymi godzinami nieprzerwanie płynęły przekleństwa,
bluźnierstwa, żądania, groźby, proroctwa, zawodzenie i mrożące krew
w żyłach wrzaski. Poniżenie było totalne.
Co jeszcze mogło się zdarzyć?
David Glatzel się dowiedział. A gdy to się stało, niemal zemdlał.
Bestia i jej dwaj pomocnicy zaintonowali bluźnierczy śpiew
i powtarzali go monotonnie, raz za razem. Wkrótce David zauważył,
że w pobliżu trzech śpiewających duchów pojawiła się kula
niebieskawego światła.
Robiła się coraz jaśniejsza, a potem wyciągnęła w promień
grubości ołówka, który następnie urósł do wielkości człowieka.
W promieniu kształtowało się coraz więcej szczegółów, aż w pokoju
zmaterializowała się kolejna istota! Była potworna pod każdym
względem. Wysoka na przeszło metr osiemdziesiąt, posiadała jedno
oko z przodu głowy, a drugie z tyłu. Nos miała odcięty, usta szeroko
rozwarte. Jej jaskrawoczerwone ciało było poznaczone śladami cięć,
z których sączyła się krew. W miejscu żołądka ziała dziura.
Wyglądała na obłąkaną.
Trzy pierwsze byty roześmiały się złym śmiechem, gdy po całym
pomieszczeniu zaczęły się przemieszczać inne kule światła.
Następnie kolejna, wielkości piłeczki golfowej, rozpoczęła proces
materializacji, by ostatecznie wydać z siebie piątą istotę. Jej ciało
było spalone, jakby skremowane.
Do tego spektaklu trzech berserków, śmiejących się istot i dwóch
niedawno zmaterializowanych potworów, dołączył szósty. Ten
odrażający stwór miał prawie dwa i pół metra wysokości i z tylko
jednym okiem nie wyglądał ani jak człowiek, ani jak zwierzę, chociaż
również stał na rozszczepionych kopytach i a z jego czaszki
wystawały rogi.
Potem pojawiła się siódma istota, może jeszcze straszniejsza od
pozostałych, z głową rozłupaną na środku. Z jej oczu płynęła krew.
Miała jedną rękę i zaledwie trzy palce. Jedna noga kończyła się
kopytem; druga była odcięta pięć centymetrów pod kolanem.
Gdy zaczęły się materializować całe grupy nieludzkich bytów,
David był przerażony. Niektóre miały rysy przypominające jaszczurki,
a inne, przywodzące na myśl gargulce, posiadały małe głowy
z groteskowo wystającymi ryjami. Ciała niektórych były częściowo
spalone; inne miały wydłubane oczy albo odcięte kończyny; jeszcze
inne były jak wysuszone trupy, z wystającymi kośćmi i czaszkami.
I cały czas nadciągały nowe, z upiornymi zniekształceniami
i powykręcanymi twarzami, ciałami i kończynami. W istocie David
widział istne legion diabłów!
Ostatecznie tej nocy pojawiło się czterdzieści nowych istot.
Każda była wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju potworem.
A co najgorsze, wszystkie zostały.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

N astępnego ranka, w sobotę, Judy ze smutkiem i gniewem


słuchała, jak David relacjonował zamieszanie, którego był
świadkiem w nocy.
Natychmiast zadzwoniła do ojca McDonnella i powiedziała mu, co
się stało. Po tych rewelacjach ksiądz przyjechał w ciągu godziny.
Ojciec McDonnell nie miał wątpliwości, że w domu Glatzelów coś
się dzieje. Już widywał takie rzeczy i znał rozwiązanie. Ale nie był
odpowiednim człowiekiem do tej roboty. Był kiepskiego zdrowia: rok
wcześniej zasłabł podczas mszy i już nie odzyskał pełni sił. Co więcej,
nie był egzorcystą, nie w sensie klasycznym. W przeszłości
skutecznie pełnił tę funkcję, ale próba przegnania z domu Glatzelów
tej bardzo potężnej, nieludzkiej siły mogła się skończyć jego śmiercią.
Inni księża z parafii radzili, by podszedł do tej sprawy „na spokojnie”,
ale oni nie mieli doświadczenia w tego rodzaju sytuacjach. Zatem
ojciec McDonnell dźwigał ten ciężar sam.
Gdy tego popołudnia przyjechał do domu Judy, wszyscy czekali
na niego w salonie – oprócz Carla Seniora, który był w pracy i Carla
Juniora, który został na zewnątrz i szyderczo naśmiewał się
z pozostałych.
– W tej części Connecticut nie pierwszy raz dzieje się coś takiego –
obwieścił ksiądz Glatzelom. – Aby położyć temu kres, potrzebna jest
bardzo konkretna procedura religijna.
Wyjaśnił, że w kolejnym kroku przedstawi sprawę w diecezji
Bridgeport, w której będą musieli wyznaczyć odpowiedniego kapłana,
by doprowadził temat do końca. Tymczasem, powiedział ksiądz,
Glatzelowie mogą pomóc sobie sami. Kościół, zanim podejmie
działania, wymaga śledztwa i weryfikacji przypadku. Ten proces
może potrwać długo – nawet miesiące. By to przyspieszyć
rekomenduje, by rodzina skontaktowała się z Edem i Lorraine
Warrenami, badaczami doświadczonymi w teologicznych
konsekwencjach zjawisk duchowych, ich opinię kościelne władze
przyjmą.
Ojciec McDonnell nie wspomniał Judy, że domeną pracy
Warrenów była demonologia. Mówił o nich, posługując się niejasnym
terminem „badaczy parapsychicznych”, co Judy łatwiej było
zaakceptować.
Jakkolwiek kobieta miała nadzieję na natychmiastowe
rozwiązanie, to czuła teraz, że przynajmniej jest jakiś postęp. Uznała
za bardzo istotne, że już po raz drugi polecono jej tych Warrenów
jako ekspertów, do których powinna się zwrócić. Kate Merlino
zdradziła jej, że Warrenowie mieszkają w Connecticut, i że gdy jutro
porozmawia ze swoją teściową, to dostanie ich numer telefonu.
Dla Glatzelów dzień trwał bardzo długo. A kiedy przyszedł
wieczór, David oświadczył, że te tłumy duchów, które widział
poprzedniej nocy, zaczynają zbierać się w pokoju wokół niego. Ich
wygląd był przerażający. A jeszcze bardziej bicze i pałki, które
trzymały.
Przez całą, długą noc David był torturowany groźbami przemocy.
Zakrwawione ghule zbliżały się do chłopca z pałkami albo stalowymi
prętami w pazurach i wykonywały ruchy, jakby przygotowywały się
do zadania śmiertelnego ciosu. Ku przerażeniu rodziny David mrużył
oczy i kulił się.
Nagle chłopiec krzyknął:
– Pomocnicy… mają noże!
David nie miał się gdzie ukryć, gdy istota z raną postrzałową
w głowie i ta druga, z nożem w sercu, wysunęły się naprzód. Każda
wymachiwała kuchennymi nożem o długim ostrzu.
O czwartej nad ranem, trzynastego lipca, David otrzymał cios
nożem. Było to wypełnienie przepowiedni sprzed dwóch dni,
wypowiedzianej za pośrednictwem zabawkowego dinozaura.
Jedna istota dźgnęła chłopca w plecy, a druga w bok.
Rodzina obserwowała ze zgrozą, jak David z rozpaczliwym jękiem
upadł na podłogę. Nad nim, niewidoczni dla ludzkiego wzroku, ale
wyraźnie widoczni dla Davida, stali dwaj nieludzcy napastnicy,
przeklinając go i szydząc, gdy dziecko leżało, umierając.
Arne rozerwał koszulkę Davida. Ku ogólnej uldze, nie było
żadnych krwawiących ran. Widać było jednak dwa cienkie, czerwone
ślady, jeden na prawym boku, a drugi na środku pleców.
Ból był dla chłopca rozdzierająco prawdziwy. Jednak stopniowo
jego intensywność zaczęła słabnąć, a piętnaście minut później czuł
się już tylko obolały. Ciosy nożem zakończyły aktywność tego ranka,
ale nikt nie był w stanie przestać o tym myśleć.
Oprócz Judy, te ciągłe ataki na Davida najbardziej odbijały się na
Arnem. Robił, co mógł, aby ochronić chłopca, łącznie z osłanianiem
go własnym ciałem, by przyjąć uderzenia na siebie.
W przeciwieństwie do pozostałych, nie okazywał żadnego strachu
przed bestią i jej obłąkanymi wspólnikami. Wręcz rzucał im
wyzwanie.
– Zróbcie to mnie! – krzyknął Arne na duchy. – Ja przyjmę wasze
uderzenia, ten dzieciak nie jest w stanie się bronić.
Ale, jak doniósł David, bestie tylko śmiały się z niego drwiąco.
W tę niedzielę pojawił się chyba pierwszy promyczek nadziei. Kate
Merlino zdobyła numer telefonu Warrenów od swojej teściowej, która
ich znała, nie tylko z powodu ich roli jako śledczych w sprawie
Amityville na Long Island, lecz także dlatego, że byli osobami, do
których przez ostatnich trzydzieści pięć lat dzwonili wszyscy, którym
zdarzyło się wprowadzić do nawiedzonego domu w Nowej Anglii.
Szczęśliwie mieszkali zaledwie trzydzieści minut od Brookfield
Center.
Trzynastego lipca, o dziesiątej wieczorem, Kate Merlino
zadzwoniła do Warrenów w imieniu jej przyjaciół, Carla i Judy
Glatzelów. Napiętym, zestresowanym głosem szczegółowo
opowiedziała im o mękach, jakich jej sąsiedzi doznają w ich domu
w Brookfield i spytała, czy Warrenowie im pomogą.
Ed i Lorraine, każde przy swojej słuchawce, wysłuchali relacji tej
młodej kobiety, a potem odparli, że z przyczyn prawnych Glatzelowie
sami powinni do nich zadzwonić. Poprosili, by Kate im to przekazała.
Gdy rozmowa się skończyła, Lorraine Warren miała swojemu
mężowi do powiedzenia tylko jedno.
– Brookfield! Mówiłam ci!
Dziesięć minut po rozmowie z Kate do Warrenów zadzwoniła Judy
Glatzel. Zadali jej wstępne pytania. Judy wymieniła niewiarygodną
listę wydarzeń, które miały miejsce od drugiego lipca i zakończyła ją
słowami, że w sprawę zaangażowane są czterdzieści trzy różne istoty,
a jedna z nich oświadczyła, że chce duszy Davida. Powiedziała
Warrenom również, że rozmawiała z ojcem McDonnellem
z Brookfield, który uznał za konieczne pobłogosławić ich dom.
– Czy lekarz już widział pani syna? – spytał Ed.
– Regularnie chodzi na kontrole do pediatry – odparła Judy. – Ale
David nie jest chory, więc o tym jego lekarz nie wie.
– Jeśli przyjechalibyśmy wieczorem, to pozwoli pani, że
zabierzemy ze sobą lekarza?
– Oczywiście. Przywieźcie, kogo tylko chcecie, jeśli to miałoby
pomóc – odparła Judy z ulgą, że robią jakieś postępy.
Warrenowie wzięli adres i telefon Glatzelów i obiecali, że będą
w ciągu godziny.
Była dziesiąta trzydzieści wieczorem.
Ledwie Judy odłożyła słuchawkę, w sypialni chłopców rozległ się
rozpaczliwy krzyk. Debbie i Judy puściły się biegiem i zastały Jasona
na podłodze, rzucającego głową w przód i w tył. Po policzkach płynęły
mu łzy.
– Spadłem – chlipnął Jason. – Coś mnie zepchnęło z górnego
łóżka i upadłem na głowę.
– David, wiesz coś o tym? – zapytała surowo Judy.
– Jason był na górze i mówił, że dzisiaj czuł, jak dotyka go jakaś
ręka, i że ta ręka złapała go za kostkę tak, że się potknął. Bestia tu
stała i jak Jason mi opowiadał, co się stało, to nagle się wściekła.
Powiedział do Jasona „Ty zasrany gówniarzu!”, a potem podeszła
i zepchnęła go z łóżka, i zrobił sobie krzywdę.
– Gdzie jest ta bestia teraz?
– W salonie. Siedzi na kanapie koło małego Carla. Carl jej nie
słyszy, ale bestia mu mówi, żeby dziś w nocy narobił kłopotów.
– A gdzie są wszyscy pozostali pomocnicy?
– Czekają na dworze – odparł chłopiec. – Bestia posłała ich tam,
żeby czekali na tych ludzi, do których zadzwoniłaś, tych Warrenów,
i doktora Tony’ego, który ma z nimi przyjechać. Mówi, że pożałują, że
przyjechali, że za to, że próbują się mieszać, wywróci życie Warrenów
do góry nogami.
W odpowiedzi na telefon Judy Ed i Lorraine o dziesiątej trzydzieści
pięć wieczorem skontaktowali się z ojcem McDonnellem. Znali się już
z tym kapłanem i mieli dla niego wielki szacunek. Ojciec McDonnell
potwierdził, że był u Glatzelów, i że sytuacja wymaga uwagi
Warrenów. Potem opowiedział im dokładnie, co zrobił dotąd.
Lorraine wyznała kapłanowi, że dokładnie przed tygodniem, gdy
wraz z Edem jechali przez Brookfield Center, poczuła falę zła
emanującą z tej okolicy. Od tamtej chwili dręczyło ją przytłaczające
przeczucie. Powiedziała Edowi i jego asystentowi Paulowi Bartzowi,
że obawia się, że zbliża się niebezpieczna sprawa, i na podstawie
swoich zdolności określiła, że problem jest w Brookfield.
Jakkolwiek Ed i Lorraine Warren pracowali jako zespół śledczy, to
każde z nich miało swoje pole działania. Lorraine jest jasnowidzką
i potrafi rozpoznać w środowisku obecność złych mocy. W określaniu
natury niewidzialnych intruzów jest bezbłędna. Kapłan od lat po
cichu na niej polegał, gdy szło o określenie imion i liczby istot
podczas egzorcyzmów. Czasami pomaga policji znaleźć ukryte tropy
w pozornie nierozwiązywalnych sprawach, a jej mąż polega na jej
umiejętności potwierdzania, czy dany dom naprawdę jest
nawiedzony.
Ed nie ma mocy parapsychicznych, nie jest to też potrzebne mu
do pracy. Jest ekspertem w dziedzinie demonologii religijnej – badań
mocy diabelskich. Jego zadanie polega na określeniu, czy kłopoty
wywołują byty duchowe. Demonologia dla niego nie jest kwestią
wiary, ale potwierdzalnych dowodów: „Istnieje uporządkowany,
obserwowalny proces manifestacji duchowych, a kiedy naprawdę się
pojawiają, pracuję z Lorraine i kapłanem, aby położyć kres trudom,
jakich może doświadczyć osoba lub rodzina”.
Tego wieczoru, natychmiast po telefonicznej konsultacji z ojcem
McDonnellem, zadzwonili do swojego przyjaciela, doktora
Anthony’ego Giangrassa, i poprosili, by pojechał z nimi do Brookfield
zbadać potencjalny wybuch zjawisk. Lekarz zgodził się im
towarzyszyć.
Dla Eda i Lorraine Warrenów był to początek najgorszej sprawy
w ich życiu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY

G dy jechali do Brookfield Center była gorąca, parna noc, a szosę


zasnuwała mgła. Nikt nic nie mówił. Dla Eda i Lorraine
Warrenów była to druga znacząca konsultacja, którą w ciągu roku
mieli w stanie Connecticut. Poprzedniego lata, w sierpniu 1979 roku,
policja z Nowego Jorku oraz policja stanowa zwróciła się do nich, by
zbadali „niegodziwą” aktywność w Ridgefield, Connecticut,
zamożnym miasteczku na granicy stanu Nowy Jork. Z posiadłości
znanego piosenkarza rockowego dobiegały bluźniercze śpiewy, strzały
z broni palnej i dziwaczna muzyka. Warrenów sprowadzono po tym,
jak policjanta zaatakował tłum ludzi ubranych w czarne kaptury
i peleryny. Na terenie rezydencji piosenkarza odkryli pozostałości
rytualnego ogniska, stosy ceremonialne i ślady składania ofiar ze
zwierząt, wszystkie integralne elementy działalności kultu
satanistycznego. Miejscowi kpili z ustaleń Warrenów, aż kilka
miesięcy później ten sam piosenkarz wprowadził nowy nurt: satan
rock.
Gdy zbliżali się do domu Glatzelów, Ed przerwał milczenie,
mówiąc doktorowi Tony’emu, jak go nazywali, że w Brookfield jest to
drugi incydent w tym miesiącu. Kilka osób donosiło o przystojnym,
dobrze ubranym autostopowiczu na Route 25, który zaraz po wejściu
do samochodu zaczynał wygłaszać diatrybę o tym, jak trzeba czytać
Biblię i jak człowiek „był niebezpiecznie bliski zniszczenia tej ziemi,
którą dał mu Bóg”. Po tym, jak kończył swoje kazanie kierowca
odkrywał, że jego zawzięty pasażer zniknął – chociaż jego pas nadal
był zapięty.
O dwudziestej trzeciej trzydzieści zajechali do domu Glatzelów.
Budynek był ciemny i dało się odczuć atmosferę wyczekiwania. Ed
wszedł na cementowe schody prowadzące do drzwi frontowych,
potknął się niespodziewanie i boleśnie upadł. Lorraine weszła bez
problemu, ale w połowie schodów, na tym samym stopniu, potknął
się również doktor Giangrasso. Gdy podeszli do drzwi, z ciemności
chyłkiem podszedł do nich jakiś człowiek.
– Wszyscy tu powariowali – rozbrzmiał męski głos. – Nic się nie
dzieje. Wszystko sobie wymyślili. Powinniście wracać do domu.
To było młody Carl.
Ed, pukając, powiedział młodemu człowiekowi w mroku, że zanim
podejmie decyzję, chciałby usłyszeć, jak to wygląda z punktu
widzenia innych.
Drzwi otworzyła Judy.
– Dzięki Bogu, że jesteście! – zawołała.
Warrenowie i doktor Giangrasso zasiedli przy stole kuchennym
wraz z Judy, Davidem, Arnem, Debbie i Kate Merlino. Alan siedział
obok na taborecie, a młody Carl, który wszedł przez piwnicę, raz po
raz zerkał na obcych z salonu. Ciekawa była, w odczuciu Warrenów,
nieobecność ojca. Carl wyszedł godzinę wcześniej, bo nie chciał brać
udziału w ich „wariackim problemie”. Jednak, choć nie przyznałby
się do tego nikomu, owej nocy ten wariacki problem stał się dla niego
żywą rzeczywistością.
Ed Warren wyciągnął dyktafon i poprosił, żeby wszyscy podali
swoje imiona i nazwiska, adres i wiek. Następnie polecił, by Judy
opowiedziała o wszystkim od początku, a inni dorzucali szczegóły,
które mogła pominąć.
Judy zaczęła od sytuacji z wynajętym domem, drugiego lipca,
i opisała wydarzenia zachodzące od tamtego dnia. Warrenowie
słuchali, nie tylko po to, by poznać całą historię, lecz także by ocenić
jej wiarygodność, jednocześnie obserwując zachowanie
zaangażowanych w nią osób. Czy ich opowieść była spójna, czy
zmieniała się w trakcie relacjonowania? Czy wyrażali się wprost,
używając zwrotów subiektywnych, jak „czułem”? Czy szczegóły były
wyolbrzymione? Czy w ich wypowiedziach znać było specyficzną
wiedzę o czarnej magii? Czy historia była oryginalna, czy był to
zlepek ostatnich programów telewizyjnych?
Gdy Judy mówiła, Warrenowie szukali bardziej znaczących
wskazówek. Czy było to doświadczenie czysto wizualne, czy też
istniały czynniki zewnętrzne potwierdzające jej słowa? Ponieważ
praktycznie wszyscy siedzący przy stole mogli potwierdzić istnienie
zjawisk zewnętrznych, nie był to psychiczny problem jednostki. Tym
niemniej, by wykluczyć możliwość istnienia jakiegoś czynnika
medycznego lub psychicznego, doktor Giangrasso w salonie zbadał
Davida.
Doktor Anthony Giangrasso, lat pięćdziesiąt, to uznany lekarz
i biegły sądowy hrabstwa. Ed Warren mógł mieć pewność, że jeśli
z Davidem coś było nie tak, to doktor nie tylko to odkryje, lecz także
zaleci leczenie.
Jednak Warrenowie znaleźli się w tym domu jako badacze zjawisk
nadprzyrodzonych. Wiedzieli, że jeśli za problemem stoją moce
duchowe, to aktywność rozwija się w konkretny, sekwencyjny
sposób. Aby podjąć właściwą decyzję, potrzebowali czegoś więcej niż
wiary w słowa Judy Glatzel. „W końcu”, jak ujmuje to Lorraine,
„ludzie wierzą w mnóstwo rzeczy, które nie są prawdą”. Tak więc
szukali dowodu potwierdzającego istnienie inteligencji kryjącej się za
tymi wydarzeniami. Gdyby przyczyną była działająca inteligencja,
wyłoniłby się wzór. Następnym zadaniem byłoby określenie natury
tej inteligencji – ludzka czy nieludzka.
Spędziwszy całe dorosłe życie na zgłębianiu tej dziedziny,
Warrenowie już dawno się przekonali, że jeśli za zamieszanie
odpowiadają duchy, to nie zawsze są to duchy ludzkie.
„Gdy w domu pojawiają się zjawiska wywoływane przez
inteligencję duchową, to zwykle jest to kwestia klasycznego ducha –
błąkającej się duszy istoty ludzkiej”, mówi Lorraine. „Syndrom ducha
powstaje, gdy jakaś osoba umiera nagłą bądź traumatyczną śmiercią
i utknie z nierozwiązanymi sprawami. Aby dać światu znać o swojej
obecności, duch zmarłej osoby czasami się manifestuje lub
manipuluje środowiskiem fizycznym, żeby przyciągnąć uwagę do
swojego stanu udręki pomiędzy światami. Taki duch chce pomocy,
a Ed i ja asystowaliśmy setkom takich „zawieszonych” duchów
w przejściu do kolejnego wymiaru. Choć poważne, to zjawiska
generowane przez duchy ludzkie są przypadkowe i rzadko obejmują
poruszanie przedmiotów. Motywem takiej nieszczęśliwej istoty jest
wydobycie się z jej ciężkiego położenia, a nie wywoływanie lęku
i odstraszenie pomocy.
„Podczas, gdy duch ludzki jest samotną, pojedynczą,
nieszczęśliwą istotą niemającą praktycznie żadnej możliwości
wpływania na środowisko materialne”, dodaje Ed, „jest jeszcze inny
typ duchowej inteligencji, na który można się natknąć w tej pracy.
Jest to duch nieludzki – istota tak niegodna życia, że na zawsze
została pozbawiona możliwości fizycznej egzystencji. Jest inteligencja
demoniczna, nazywana tak ze względu na swoją bezgraniczną,
wieczystą nienawiść do człowieka i Boga. Nieludzki duch demoniczny
to istota innego rzędu. Jest oddana śmierci i destrukcji. Demon ma
moc manipulowania środowiskiem fizycznym i może wywołać
ogromne szkody i zniszczenia. Zjawiska powodowane przez
nieludzkiego ducha dzieją się w widoczny, teatralny sposób, który
zawsze ma na celu wywołanie strachu, zadanie ran i, jeśli to
możliwe, śmierci”.

Gdy Judy skończyła, własną relację z wydarzeń zdała Debbie, aż do


godziny wcześniej, nim jej syn Jason został zepchnięty z piętrowego
łóżka. Potem Arne opowiedział o ciężkiej nocy, którą miał ich
owczarek w wynajętym domu, o dźwiękach ze stryszku Glatzelów,
o drastycznej zmianie zachowania jego matki i o czymś, o czym nie
wiedział nikt inny: że w tym tygodniu, w domu sąsiadów, jakaś
niewidzialna istota fizycznie go podniosła, a potem zrzuciła ze
schodów frontowych.
– Tutaj zwykle jest tak spokojnie – dodała Kate Merlino. – Wszyscy
się dogadywali. A potem, ni z tego, ni z owego, nastąpił jakiś wybuch.
– Czy David mówił jakimś głosem poza własnym? – chciał wiedzieć
Ed.
– Ja nic takiego nie słyszałam – odparła Judy. – Dlaczego?
– Tak tylko pytam – rzekł Ed, próbując wykręcić się od
odpowiedzi.
– Zaraz, moment – wtrąciła się Debbie. – David przemawia
własnym głosem, ale używa języka, który nie jest jego. Ma w szkole
korepetycje z czytania i wyraża się bardzo prosto. Gdy w domu
pojawiło się to coś, David zaczął mówić – czy raczej powtarzać –
słowa, których nawet nie rozumie. Mówi przybyłem zamiast jestem
albo rozdrażniony zamiast zły. I jeszcze przeklina. David w życiu nie
powiedział brzydkiego słowa, ale gdy go pytamy, co odpowiedziało
nam to coś, jego odpowiedź jest pełna przekleństw.
Lorraine zwróciła się do Judy.
– Wspomniałaś, że zauważasz znaczącą zmianę w dwóch twoich
synach. A co z Alanem?
– Z Alanem wszystko w porządku – stwierdziła Judy, patrząc na
chłopca. – Ale David od tego pierwszego dnia jest humorzasty,
zgryźliwy i cały czas przestraszony. A mój najstarszy chłopak, Carl –
ciągnęła w desperacji – mówi rzeczy, które łamią mi serce, i nagle
zaczął używać potwornie plugawego języka. Ta zmiana działa się na
moich oczach. Z żadnym z nich nic nie jest normalnie.
– A co jest dla nich normalne? – spytał Ed.
– Zanim to wszystko się zaczęło, Carl był grzeczny, zrównoważony
i spokojny. Mogłam na nim polegać. Teraz sądzę, że mnie nienawidzi!
A David… to takie dobre dziecko. Bawi się godzinami, przychodzi po
szklankę mleka, potem biegnie na dwór i bawi się dalej. Jeśli chcę,
żeby mi pomógł, to pomoże, aż skończymy. Ale teraz, cóż… wszystko
się zmieniło… – Judy zamilkła.
– Czy ta aktywność trwa przez dwadzieścia cztery godziny na
dobę? – dopytywał Ed.
– Dziewięćdziesiąt procent dzieje się w nocy – odpowiedziała Judy.
– Po zachodzie słońca robi się naprawdę paskudnie, a jeszcze więcej
dzieje się późno w nocy i wcześnie rano. Potem, przed wschodem
słońca, zaczyna się uspokajać. Do świtu jest po wszystkim.
Dla Eda ta odpowiedź była znacząca.
Gdy do kuchni wrócili doktor Tony i David, lekarz oświadczył, że
David jest fizycznie i mentalnie stabilny, wskazując jednak, że
chłopiec zaczyna robić się otyły.
Ed upewnił się, czy Davidowi nic nie jest, po czym zaczął mu
zadawać pytania.
– Wracając do początków, rozumiem, że zostałeś popchnięty na
łóżko wodne. Naprawdę zostałeś popchnięty, czy to tylko sposób,
w jaki to opisujesz?
– Zostałem popchnięty. Poczułem, że na moim żołądku płasko
opierają się dwie dłonie; a potem, zupełnie znienacka, zostałem
pchnięty, mocno.
– Opowiedz mi więcej o tym mężczyźnie – poprosił Ed. – Czy jego
twarz ma oczy, nos, usta i uszy?
– Tak.
– Ma ręce i nogi?
– Tak.
– Dłonie i stopy?
– Ma powykręcane dłonie starego człowieka, ale nie ma ludzkich
stóp. Są zaostrzone, jak u zwierzęcia.
– Zaostrzone stopy? Masz na myśli racice? – zapytała Lorraine.
David nie zrozumiał tego słowa.
– Skarbie, to jak stopy jelenia – wyjaśniła mu Judy.
– Właśnie tak, miał stopy jelenia – potwierdził David.
– David, kiedy ten stary człowiek zaczął do ciebie mówić? –
spytała Lorraine.
– Już tego pierwszego dnia, jak zostałem popchnięty. Pokazał na
mnie i powiedział „Strzeż się!”.
– Strzeż się? Jesteś tego pewien? – zapytał Ed.
– Jestem pewien.
– Dobrze, wyjaśnij mi coś – kontynuował Ed. – Jaka jest różnica
między tym starym człowiekiem, a tą postacią, która przychodzi do
ciebie w nocy?
– To ten sam, tylko inaczej wygląda.
– Skąd wiesz?
– Bo widzę, jak się zmienia. W nocy ma rogi, niezbyt długie, które
idą prosto w górę, a potem na końcu trochę się zaginają. Ma duże,
okrągłe, czarne oczy. Wysokie kości policzkowe. Uszy blisko głowy,
zaostrzone na czubkach. Czarne wąsy i brodę. Białą twarz
z czerwoną skórą. Nadal ma te stopy jak jeleń, ale nocą ma jeszcze
ogon, tak jak inni.
– A ilu jest tam tych innych?
– Czterdziestu trzech, razem z tą bestią.
– Skąd wiesz, że właśnie tylu?
– Bo ich przywódca, bestia, woła każdego po numerze.
– Nie mają imion?
– Nie wiem – szczerze odparł David. – Ja nigdy żadnego nie
słyszałem.
– Co robią, kiedy są blisko ciebie? – dołączyła się Lorraine.
– Wszyscy stoją w kręgu i na mnie krzyczą, i mnie przeklinają,
całą noc.
– A skąd wziąłeś tę nazwę „bestia”? – zapytała.
– Tak go nazwaliśmy – wtrąciła się Debbie – bo zachowuje się jak
zwierzę.
David zrobił na Warrenach wrażenie. Mówił bardzo przekonująco,
a jego odpowiedzi były uderzająco zgodne z ich własną wiedzą na
temat zjawisk demonicznych.
Jeśli to wszystko okaże się prawdą, to w domu Glatzelów było
skrajnie niebezpiecznie. Zatem czując, że konieczny jest pośpiech,
Warrenowie zdecydowali się rzucić wyzwanie bestii, by dała znać
o swojej obecności.
– Davidzie – odezwał się Ed – mówisz, że ta istota, którą nazywasz
bestią, ma przy sobie około czterdziestu innych. Gdzie są teraz?
– Większość na górze, na stryszku, w krokwiach, gdzie jest
gorąco. Jego dwóch głównych pomocników jest na dworze od frontu.
Podłożyli wam nogi, gdy pan i doktor Tony wchodziliście na schody.
– Skąd o tym wiesz? – natychmiast spytał Ed.
– Bestia mi powiedziała – odparł David z zakłopotaniem.
– A gdzie bestia jest teraz?
– W salonie, siedzi w fotelu na biegunach. Fotel na biegunach jest
jego, tak mówi.
– Skąd wiesz, że tam jest? – zadała pytanie Lorraine.
Chłopiec siedział tyłem do salonu, a drzwi były zamknięte.
– Bo odkąd tu są, widzę przez ściany.
– Widzisz przez ściany?
– Początkowo nie widziałem, ale teraz już przez cały czas.
– Co on robi w salonie? – chciał wiedzieć Ed.
– Słucha, co mówimy. Nie lubi was. Nie chce, żebyście tutaj byli.
– To na pewno. Ale, skoro jest taki zainteresowany, to poproś,
żeby przyszedł do nas, do kuchni. Będzie lepiej słyszał. – Ed zamilkł
na moment. – Jest tutaj?
– Coś tu jest – ściszonym głosem odparła Lorraine. – Stoi koło
Davida.
– David, to prawda? – powiedział Ed.
David zerknął w prawo.
– Tak, jest tuż obok mnie.
– Lorraine, jak on wygląda? – zwrócił się Ed do żony.
– Nie pokazuje się wyraźnie – odparła. – Ale po prawej stronie
chłopca jest bardzo wyraźna duchowa obecność, szaro-czarna,
wysoka na ponad metr osiemdziesiąt.
– Ciekawe, czy chciałby mieć zrobione zdjęcie, skoro jest taki
odważny – zastanawiał się Ed.
– Mówi: „Ani się waż!” – poinformował David.
– A co, boi się?
– Na pewno nie ciebie, mówi.
– Myślę, że się boi, że ludzie się dowiedzą o jego istnieniu.
– Mówi: „Chcesz wylecieć przez okno?”.
– Tak. Bardzo chętnie. Ale nie sądzę, żeby był w stanie to zrobić.
– Twierdzi, że tak.
– A kiedy ma zamiar to zrobić? – spytał Ed, kontynuując
podpuszczanie.
– „Za jakieś dziesięć sekund, jeśli się nie zamkniesz”.
– Jakoś nie sądzę, żeby miał taką moc!
– Mówi, że skoro miał moc, żeby zepchnąć Arnego ze schodów, to
ma moc, żeby wyrzucić cię ze swojego domu.
– Swojego domu? Przekaż mu, że według mnie Bóg jest
potężniejszy niż on będzie kiedykolwiek.
– Mówi: „Nie, nie jest!”.
– Cóż, jeśli nie jest, to już dawno powinienem być za oknem.
Myślę, że potrafi co najwyżej dusić małych chłopców i kłuć ich
magicznymi nożami.
– Mówi: „Zgnij w piekle!”.
– Powiedz mu, że właśnie tam trafi, gdy sprowadzę tutaj księży.
– Nigdy, mówi. Nie wykurzy go żaden przeklęty ksiądz. Za to on
wykurzy każdego księdza, którego tu sprowadzicie!
– To się jeszcze okaże – odparł Ed. – Powiedz, jak on mówi sam
o sobie? Musi mieć jakieś imię. Jak ma na imię?
– Twierdzi, że Szatan.
Judy Glatzel wstrzymała oddech.
– Szatan? Cóż, Szatanie, skoro jesteś taki potężny, a nie jesteś
w stanie wyrzucić mnie przez okno, to skąd mam wiedzieć, że
naprawdę tu jesteś?
Nagle poczuli, jakby ktoś uderzył od spodu w całą podłogę.
– Bardzo imponujące – skomentował Ed oschle. Bojąc się, że
dyktafon mógł nie złapać tego dźwięku, prowokował bestię. – Ale
chciałbym, żebyś trzy razy zastukał w stół, żebym miał pewność, że
to nie pomyłka.
Zapadła długa cisza. Potem, na tyle głośno, że wszyscy dostali
gęsiej skórki, na stole rozległy się trzy stuknięcia. Z całą pewnością
dostatecznie wyraźne, by nagrały się na magnetofon.
Jeśli w istocie za tymi zjawiskami stała jakaś inteligencja, to
można ją było sprowokować do powtórzenia działania. Tak więc Ed
podpuszczał ją dalej.
– No wiesz, Szatanie, słyszałem duchy, które robiły to lepiej.
Jeszcze raz.
– Mówi, że nie będziesz mu wydawał poleceń – poinformował
David.
– O, doprawdy? Myślę, że po prostu nie może zrobić tego
ponownie. Myślę, że to zwykły duch. Na to stukanie w blat zużył
pewnie całą swoją energię. Cały dzień zejdzie, zanim zbierze jej tyle,
żeby to powtórzyć.
Podłogą wstrząsnęły trzy potężne uderzenia, a po nich rozległo się
stukanie w blat.
– Szatanie, skoro potrafisz zrobić coś takiego, to może nam się
pokażesz, tu i teraz?
– Powiedział brzydkie słowo – oświadczył David.
– No, skoro nie chcesz się pokazać, to skąd mam wiedzieć, że nie
jesteś zwyczajnym duchem?
Rozległy się kolejne stuknięcia.
– Śmieje się z ciebie – oświadczył David po dłuższej pauzie. –
Według niego zadajesz głupie pytania.
– A co jest głupiego w pytaniu, czy jest duchem?
– Mówi: „już ty wiesz!” i że jest wielka różnica, a on nie jest jakimś
zasranym człowiekiem!
– Och, jest różnica, naprawdę? – porozumiewawczo rzucił Ed. –
A konkretnie to jaka?
– Zaczyna się wkurzać – ostrzegł David. – Mówi, że rozmawia pan
z nim jak z głupcem, ale to my jesteśmy głupi.
– My?
– Mówi, że różnica pomiędzy nim a człowiekiem jest taka, że duch
ma duszę.
– A on nie ma duszy?
– Nie. Mówi, że nie ma!
Warrenowie skończyli przesłuchanie. Po dwóch godzinach mieli
już dobre wstępne pojęcie o sprawie i byli pewni, że nie jest wyssana
z palca.
Uznali Glatzelów za szczerych, wiarygodnych ludzi, rozsądnych
i dobrego charakteru. Ich profil psychologiczny był normalny; w grę
nie wchodziły alkohol ani narkotyki; a badanie lekarskie Davida nie
wykazało żadnej przyczyny medycznej tych zjawisk.
Historia Glatzelów była spójna w każdym szczególe. Aktywność,
którą opisali, pasowała do znanych przejawów zjawisk duchowych.
Za kłopotami wyraźnie stała inteligencja. W każdym razie udało
się rozpoznać jedną istotę, a istota ta dała się sprowokować do
zademonstrowania zjawisk zewnętrznych, które były dostrzegalne dla
ludzkich zmysłów i zostały nagrane jako późniejszy dowód.
Natura inteligencji tej istoty okazała się nieludzka. To w sposób
oczywisty nie był duch. Jeśli za te kłopoty odpowiedzialna była istota
duchowa, to sprawa była poważna i potencjalnie związana
z demonami. Wobec tego Warrenowie poparli radę ojca McDonnella,
by się modlić i czytać psalmy, co było właściwą reakcją na dalsze
wybuchy aktywności.
Poprosili również, by jedna osoba z rodziny prowadziła dziennik
zdarzeń, który mógł się okazać potrzebny w dokumentowaniu
postępu w sprawie.
Zrobiwszy wszystko, co mogli, Warrenowie wraz z doktorem
Giangrassem wyjechali od Glatzelów około wpół do drugiej w nocy,
obiecawszy, że wrócą następnego wieczoru.
Ale ledwie Ed i Lorraine weszli do swojego domu w Monroe,
Glatzelowie do nich zadzwonili. Byli atakowani! Warrenowie
natychmiast ruszyli z powrotem do Brookfield.
Powód ich pospiesznego powrotu został opisany w dzienniku
Debbie Glatzel, pod datą 14 lipca 1980 roku:

1:50 w nocy
W kuchni David, stojąc, został pchnięty nożem z przodu i z tyłu,
blisko serca. Skropiłam go wodą święconą i zrobiłam nad nim znak
krzyża. Cheyenne przeczytał Psalm 23.

2:30 w nocy
W kuchni David, siedząc na krześle, zaczął mieć bóle żołądka,
ostre, i zaczynał wymiotować, ale powstrzymałam go wodą święconą,
zrobiłam mu znak krzyża na gardle, a Chey przeczytał Psalm 23.

4:21 nad ranem


David został postrzelony w brzuch. Zrobiłam znak krzyża, a Chey
przeczytał Psalm 23.

Duchy powiedziały Davidowi, że pożałuje przyjazdu Warrenów.


I pożałował.
ROZDZIAŁ DWUNASTY

P o rozmowie z Glatzelami i po tym, jak nad ranem czternastego


lipca na własne oczy widzieli atak na Davida, Ed i Lorraine
Warrenowie nie mieli wątpliwości, że w Brookfield dochodzi do
manifestacji nadprzyrodzonych.
Demonologia jest działem teologii, a jako dyscyplina akademicka
ma własną literaturę i historię przypadków, które przez lata były
szczegółowo studiowane. Przedmiot ten jest nauczany wyłącznie
w seminariach i uczelniach papieskich w Rzymie.
Jednakże w styczniu 1975 roku, za zamkniętymi drzwiami
i wyłącznie dla zaproszonych osób, w Stanach Zjednoczonych, na
Uniwersytecie Notre Dame, odbyła się konferencja. Nosiła tytuł
Sympozjum teologiczne, psychologiczne i medyczne dotyczące zjawisk
określanych jako „demoniczne”, na której przedstawiono dwadzieścia
cztery odczyty akademickie1 potwierdzające poważną rzeczywistość
diabolicznych prześladowań i opętań.
Manifestacje nadprzyrodzone charakteryzują się występowaniem
pięciu kolejnych faz: wtargnięcia, inwazji, prześladowania, opętania
i śmierci. Demonolog Ed Warren wyjaśnia:
„Jako pierwszy występuje etap wtargnięcia – lub przyzwolenia –
gdzie zły duch zdobywa dostęp do istoty ludzkiej, czy to dany
dobrowolnie (rytuały satanistyczne), czy nieświadomie (klątwy).
Kluczowe jest, by pamiętać, że żeby takie zjawisko zaistniało, to
muszą zostać otwarte drzwi. Nie baw się czarną magią,
a prawdopodobieństwo, że będziesz miał problemy duchowe, będzie
niemal zerowe.
Następnie mamy etap inwazji, gdzie złe duchy fizycznie wkraczają
do domów lub życia ludzi i wywołują przerażające zjawiska. Z jakichś
dziwnych powodów istota dokonująca inwazji objawia się wyłącznie
po tym, jak da oczywiste, zrozumiałe ostrzeżenie o swoim przybyciu,
na przykład trzykrotne stukanie w drzwi.
Jeśli nie zostanie powstrzymana czy rozpoznana, aktywność
zintensyfikuje się do fazy prześladowania (lub obsesji), gdzie wroga
istota stara się przytłoczyć i stłamsić wolę osoby opętywanej.
Prześladowanie przybiera dwie formy, które mogą wystąpić
jednocześnie. Prześladowanie zewnętrzne polega na kpieniu
z ludzkiego intelektu przez manipulowanie środowiskiem fizycznym,
co prowadzi do całkowitego terroru; prześladowanie wewnętrzne to
oddziaływanie lub manipulowanie myślami i emocjami, co skutkuje
zmianami w zachowaniu bądź powoduje nieadekwatne reakcje na
zwykłe wydarzenia. W czasie tej fazy celem istoty jest całkowite
zdominowanie woli człowieka, aż do punktu, w którym próbuje zabić
siebie lub innych, lub przejdzie do kolejnej fazy.
Faza czwarta – i cel całej wcześniejszej aktywności – to diaboliczne
opętanie istoty ludzkiej. Jest to triumf nieludzkiej istoty. Usadowiony
w danej osobie zły duch tyranizuje jej fizyczne ciało, które przejął,
i nadal narzuca swoją wolę otaczającym go ludziom. Gdy dochodzi do
opętania, ludzki duch jest usuwany z ciała i zastępowany duchem
nieludzkim. Jako że duch nieludzki nie jest godny życia,
a w Ewangeliach nazywany jest »odwiecznym mordercą«, tragedia jest
jedynym możliwym wynikiem opętania.
Wreszcie piątą i ostatnią fazą jest śmierć. Zaczynając od, być
może, niezauważonego wkroczenia i pokonując kolejne etapy, od
inwazji, przez prześladowanie, po opętanie, piekielny plan – jeśli nie
zostanie udaremniony – może skutkować śmiercią. Jako duch
potępiony nieludzka istota próbuje doprowadzić do samobójstwa,
morderstwa, lub jednego i drugiego”.
Gdy Warrenowie przesłuchali taśmy, które poprzedniej nocy
nagrali w domu Glatzelów, byli pewni, że ta sekwencja jest w toku.
Wkroczenie wyglądało na wynik interakcji ze złymi mocami
w wynajętym domu w Newtown. Należało się dowiedzieć, dlaczego
upodobały sobie akurat Davida i młodego Carla.
Z całą pewnością doszło do inwazji. Tak zwana bestia dała
obowiązkowe ostrzeżenie: „Strzeż się!”. Ponadto już pierwszego dnia
ukazała się Davidowi – zły znak. „Im słabsza istota”, mówi Ed
Warren, „tym bardziej polega na niewidzialności; im silniejsza, tym
śmielej sobie poczyna. W połowie badanych przez nas przypadków
ludzie nigdy nie widzieli, co ich dręczy. Stukanie i inne dźwięki także
są oznakami inwazji, mającymi po prostu przerazić ofiary”.
Z całą pewnością doszło już do prześladowania, trzeciego etapu
złowieszczego planu. Zachodziły zjawiska wewnętrzne i zewnętrzne.
Makabryczne istoty regularnie ukazywały się dziecku, zastraszając
chłopca nie tylko psychologicznie, lecz także przy użyciu fizycznej
przemocy. Przedmioty materialne lewitowały, spadały
i przemieszczały się po domu; nawet ludzie bywali podnoszeni
i ciskani. W tej dotąd zżytej ze sobą rodzinie pojawiły się także
drastyczne zmiany nastroju i gwałtowne kłótnie.
Jednak tym, co Warrenów martwiło najbardziej, była szybkość
progresji i intensywność prześladowań. W wielu przypadkach, które
badali, przejście od jednej fazy do kolejnej zajmowało tygodnie,
miesiące, a czasami lata. Tutaj była to kwestia dni. Prześladowania
opierały się zarówno na wzbudzaniu przerażenia, jak i na fizycznej
przemocy. Zaś siła tej aktywności dalece wykraczała poza
zrozumienie.
Gdy Ed i Lorraine zbliżali się do końca taśmy, stało się jasne, że
David już przejawiał oznaki krótkotrwałego opętania! Widział przez
ściany, potrafił dokładnie opisać, co się działo gdzieś dalej, a jego
zadziwiające przeczucia zakrawały już o jasnowidzenie. To
wskazywało na interwencję jakiejś większej, potężnej siły w bieżące
życie dziecka, a Warrenowie podejrzewali, że coś przemawiało za
pośrednictwem chłopca, albo przynajmniej napełniało jego umysł
informacjami, których normalnie nie mógłby mieć.
Teraz najważniejszą troską Warrenów było ustalenie źródła
początkowego wtargnięcia. Wiedza o tym, w jaki sposób zaczęła się ta
sprawa, mogła im pomóc zatrzymać proces.
Drugi wywiad z Glatzelami, po południu czternastego lipca, obalił
teorię, że pierwotne wtargnięcie bądź też pozwolenie na wkroczenie
duchów w ich życie miało miejsce drugiego lipca w wynajętym domu.
Okazało się, że podobnie jak wielu innych Amerykanów, Glatzelowie
bawili się magią.
We wczesnych latach siedemdziesiątych XX wieku w Brookfield
High School oferowany był kurs czarownictwa i magii. W owych
czasach było wielkie zainteresowanie astrologią i sprawami
nadprzyrodzonymi. Debbie Glatzel wzięła ten kurs jako dodatkowy
i napisała krótką pracę o czarownictwie. To wzmocniło jej
zainteresowanie magią, a gdy skończyła szkołę, poszła krok dalej
i kupiła tablicę Ouija.
Jak większość ludzi, którzy nigdy nie bawili się tą tablicą,
uważała ją za zabawkę. Nie wiedziała, że Ouija może być, jak to ujęli
Warrenowie, „telegrafem w zaświaty”. Niestety, była jedną
z nielicznych osób, którym tablica naprawdę zadziałała.
– Była rozmowna – powiedziała Debbie Edowi i Lorraine. – Gdy
korzystałam z niej z kimś, zwykle z mamą, Alanem albo przyjaciółką,
dawała prawdziwe odpowiedzi. Była jednak bardzo pedantyczna;
mówiła, że nie będzie ze mną rozmawiać, jeśli nie będę jej dokładnie
odkurzać i trzymać pod łóżkiem, w powłoczce na poduszkę.
Powiedziała, że lubi mrok. Kiedyś powiedziała mi nawet, że chce,
żebym się z nią „kochała”, jakkolwiek by to miało wyglądać.
– To był inkub – wyjaśniła Lorraine. – Duch żądzy. Podał ci swoje
imię?
– Tak, jakieś takie dziwne, z dużą ilością z i k, ale nie byłam
w stanie go wymówić – odparła Debbie. – Twierdził, że umarł w lochu
za coś, czego nie zrobił.
– Mówił ci coś sensownego, czy to był tylko bełkot? – zadał pytanie
Ed.
– Wszystko było całkowicie sensowne. Którejś nocy, gdy byłam
w ciąży, zapytałam, czy urodzę chłopca czy dziewczynkę. Powiedział,
że chłopca. Dalej go wypytywałam i podał mi miesiąc, dzień i godzinę
narodzin oraz dokładną wagę, co do uncji! Gdy Jason przyszedł na
świat, okazało się, że wszystko, co mi powiedział, było prawdą!
– Co się stało z tą tablicą? – spytała Lorraine.
– Zrobiło się tak realnie, że aż mnie to przeraziło, i ją wyrzuciłam.
Wiedziałam, że coś z nią jest nie tak; to coś wydawało się mieć
własny umysł.
– Powiedziałaś, że napisałaś pracę o czarownictwie. Czy
kiedykolwiek przeprowadziłaś jakiś rytuał albo inkantację?
– Nie. To była praca historyczna.
– Co to ma wspólnego z Davidem? – zapytała Warrenów Judy.
– Obawiam się, że ta tablica Ouija była czymś więcej niż środkiem
komunikacji – wyjaśniła Lorraine. – Korzystanie z niej zadziałało jak
forma zgody na wkroczenie duchów do waszego życia.
– Czyli że to coś z tablicy sprzed lat teraz atakuje mojego syna? –
dopytywała Judy.
– Nie, niekoniecznie – odparła Lorraine. – Ale to otworzyło drzwi
do waszego wewnętrznego ja. Przez cały ten czas były otwarte.
Wcześniej czy później coś musiało przez nie przejść. Byliście przez to
podatni. Nazywamy to Prawem Zaproszenia. W tym wynajętym domu
mogły bez problemu mieszkać dziesiątki ludzi, ale ponieważ wy
byliście otwarci, to jakiekolwiek siły duchowe tam bytowały, zyskały
dostęp do was. Wiecie, że jesteście ich ofiarami, ponieważ
doświadczacie zjawisk zewnętrznych; życie innych po prostu jest
coraz gorsze i nikt nie wie, dlaczego.
Tego popołudnia Warrenowie przyjechali do domu Glatzelów, żeby
ustalić początki sprawy. Jednak problem, zamiast się zawęzić, stał
się jeszcze bardziej złożony. Ed i Lorraine dowiedzieli się, że bestia
i jej czterdziestu dwóch pomocników dosłownie przemieszcza się
pomiędzy Brookfield oraz wynajętym domem i że bestia pałała
sympatią do Carla Glatzela Seniora, którego nie chronił chrzest.
Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że chrzest to kombinacja rytuały
egzorcyzmu i oddania nowego, dziecięcego życia Bogu, co ma chronić
przed złem, z którym się człowiek nie narodził. Dowiedzieli się
również, że David już cztery lata temu powinien był przystąpić do
pierwszej komunii świętej, że Carl Junior ma awersję do religii i że
Arne oraz Debbie żyją jak mąż i żona, ale jeszcze nie mają ślubu.
Jednak zasadniczym pytaniem było, dlaczego ataki koncentrowały
się zwłaszcza na Davidzie i Carlu Juniorze. Wydawali się tylko
niewinnymi pionkami w znacznie większej grze. Niestety, powód ich
prześladowania okazał się jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic
w tej sprawie.
Ed Warren przed wyjazdem chciał jeszcze zobaczyć Davida, który
zaszył się w swojej sypialni. Ed zastał go siedzącego na podłodze
i przeglądającego komiksy.
Gdy drzwi się otworzyły, David nawet nie podniósł wzroku.
Przerzucił kilka kartek, a potem odezwał się nietypowo szyderczym
tonem:
– No proszę, czyż nie jest to sam pan wielki demonolog!
Ed był zaskoczony. Nikomu w tej rodzinie nie wspominał o swojej
pracy.
– Skąd o tym wiesz? – zapytał.
David popatrzył na niego z pogardą.
– Bujaj się, czubie!
– Davidzie, pomyślałem, że moglibyśmy chwilę porozmawiać –
spróbował Ed. Ale nic nie wskórał. David odmawiał odpowiedzi
i ignorował mężczyznę, aż ten wreszcie wyszedł.
Chłopiec był w nieznośnej rozterce. Naprawdę chciał pomóc, ale
się nie ośmielił. Bestia bez przerwy go zastraszała, a za współpracę
z ojcem McDonnellem i Warrenami był bity i torturowany.
Warrenowie wyjechali po godzinie, ale polecili, by w razie
kłopotów Judy natychmiast do nich zadzwoniła. A kłopoty się
pojawiły.
Tego wieczoru, tuż po dziewiątej, David dostał od bestii „kulkę”
w głowę za to, że był „krnąbrny” w kwestii usunięcia ze swojego
pokoju świętych przedmiotów i za karę za drugą wizytę Warrenów.
O dziesiątej czterdzieści sytuacja zrobiła się naprawdę ciężka
i Judy w desperacji zadzwoniła do Warrenów.
Zaczęło się, gdy David wraz z Arnem, Debbie i Alanem oglądał
telewizję. Nagle jego ręce i nogi zaczęły samoistnie drżeć.
– Pomocy! – krzyknął chłopiec.
Rodzina patrzyła ze zgrozą, jak powoli oczy mu się wywróciły.
Widać był tylko białka. Wtedy z ciała Davida zaczął się wydobywać
dziwny, jęczący dźwięk.
– Arne, dawaj wodę święconą, szybko! – rzuciła Debbie, nie
spuszczając oka z brata.
Gdy Arne wrócił do salonu, gałki oczne chłopca zaczęły powoli
wracać na miejsce. Teraz jednak miał całkowicie rozszerzone źrenice.
Wyglądał dziwnie i spojrzał na niego z czystą nienawiścią,
zatrzymując go w pół kroku.
– Polej go wodą święconą! – krzyknęła Debbie.
– Trzymaj te cuchnące szczyny z dala ode mnie! – odpowiedział
David głosem, który brzmiał raczej jak diabelska parodia, a nie głos
dziecka.
Wszyscy zamarli, gdy David usiadł jak gruby, wulgarny, mały
chłopiec-król rozkazujący swoim poddanym, z twarzą wykrzywioną
nienawistnym uśmieszkiem.
– Tylko się zbliż, Johnson – oświadczył – to cię zabiję!
– David, nie mów tak – poprosił Arne, zraniony i skonsternowany.
– Pierdol się, chuju! – brzmiała ordynarna odpowiedź chłopca.
– Arne, woda! – powtórzyła Debbie.
– W porządku, kolego, już idę. – Arne zrobił krok do przodu.
Usta chłopca się rozwarły i dobył się z nich wściekły, zwierzęcy
warkot.
David, nawet w chwilach swojej największej aktywności, ruszał
się zdecydowanie wolno, ale zanim Arne zdołał zrobić kolejny krok,
wystrzelił z kanapy i zacisnął ramię na szyi Alana. Potem sięgnął do
kieszeni i wyjął scyzoryk, który zręcznie otworzył jedną ręką,
i przyłożył krótkie ostrze do szyi brata.
– Wylej na mnie te szczyny, a z marszu zabiję tego małego gnoja –
ostrzegł David tym swoim pseudogłosem. – Nienawidzę cię!
Wszystkich was nienawidzę! Słyszycie? Bo go zabiję! Zabieraj się ode
mnie!
Arne cofnął się i postawił wodę święconą na pobliskim stole.
David strzelał oczami po całym pokoju i skupił wzrok na drzwiach
frontowych.
– Zabiję każdego, kto stanie mi na drodze! – ryknął, rzucając się
do wyjścia. Rzucił nóż, a potem błyskawicznie otworzył zamki i drzwi.
Ale Arne był szybszy. Złapał chłopca za ramiona, wciągnął go
z powrotem do środka i powalił na kanapę.
David leżał na plecach jak zwierzę zagnane w kąt. Arne bał się
podejść zbyt blisko.
– Co ty sobie wyobrażasz? – zapytał. – Jak możesz mówić do mnie
w taki sposób?
David tylko prychnął.
– Debbie, weź Biblię i podaj mi wodę święconą – powiedział
zdegustowany Arne.
David natychmiast wrzasnął i się poderwał, z twarzą wykrzywioną
nienawiścią. Gdy Arne ruszył w jego stronę, napluł mu w twarz,
a potem próbował uciec do kuchni. Debbie go przytrzymała. Brat
pociągnął ją na podłogę i siłował się z nią, póki Arne ich nie
rozdzielił. Ale ten miał już dość. Złapał Davida za koszulkę na piersi
i jednym ruchem posłał go przez pokój na kanapę.
Gdy Arne chlusnął na Davida wodą święconą i pobłogosławił go
znakiem krzyża, chłopiec nagle rzucił się na niego, obie dłonie
zaciskając na jego szyi, w autentycznej próbie zabójstwa. Debbie
pomogła zerwać ten chwyt, ale wtedy David znowu odpuścił,
warcząc, żeby trzymali się od niego z daleka.
Wreszcie, z pomocą Alana, znowu posadzili go na kanapie, gdzie
przewrócił się na plecy, zdyszany i wyczerpany.
Arne zaczął czytać Psalm 23:
– Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć
na zielonych pastwiskach, prowadzi mnie…
– Ten cały Pan to przygłup – oświadczył męsko-dziecięcy głos
w Davidzie.
– … nad wody, gdzie mogę odpocząć. Orzeźwia moją duszę,
wiedzie…
– Bóg wam nie pomoże. Ta dusza jest moja! – powiedział głos
i zaniósł się rechotliwym śmiechem.
– Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje
imię. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo ty
jesteś…
– Patrzcie! – krzyknęła Debbie.
Żołądek Davida zaczął się nadymać. Puchł, aż cały brzuch był
dwa razy większy niż normalnie.
Nie mogli zrobić nic, by powstrzymać tę groteskową deformację.
Wreszcie, gdy Arne dwukrotnie odczytał psalm, żołądek Davida
z wolna zaczął wracać do zwykłych rozmiarów. Ale to nie był koniec:
chłopiec przestał oddychać i siniał z braku tlenu.
Debbie go spoliczkowała, potrząsnęła nim i rozpoczęła sztuczne
oddychanie. Ale David nie reagował.
Arne zaczął desperacko uciskać mostek chłopca. Nadal nie było
żadnej reakcji. Debbie, nie wiedząc, co począć, polała czoło brata
wodą święconą, błagając Boga o pomoc, podczas gdy Arne wciąż
gorączkowo robił masaż serca.
– Myślę… myślę, że on nie żyje – wyszeptał.
– Mamo, dzwoń po karetkę! – wrzasnęła Debbie. – Pospiesz się!
Judy zdążyła wybrać numer, gdy David zaczął cicho pojękiwać,
potem z trudem otworzył oczy i wziął głęboki wdech. Wkrótce wrócił
do siebie.
Co ciekawe, atak ten ustał w chwili, gdy pod dom zajechali
Warrenowie. Ed i Lorraine, doktor Giangrasso oraz asystent Eda,
John Kenyhercz, wpadli do środka w chwilę po tym, jak napaść
ustała. David leżał na kanapie mokry od potu i fizycznie
wypompowany.
– Nie uwierzycie, co tu się działo! – zawołała Judy. Potem opisała
ostatnie wydarzenia. – Nie chcę tego mówić… naprawdę nie chcę…
ale myślę, że David jest opętany.
Ed spojrzał na generalnie normalne dziecko, siedzące na kanapie,
a potem odwrócił się do jego matki.
– Nie, na pewno nie – odpowiedział. – Być może coś przez niego
przemawiało; coś go może zaatakowało od zewnątrz; ale gdyby David
naprawdę był opętany, to nie myślałabyś, tylko byś wiedziała.

1 Wystąpienia te zebrano następnie w książce Demon Possession, pod redakcją Johna


Warwicka Montgomery’ego; Minneapolis, Bethany Fellowship, 1976.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

P iętnastego lipca, wcześnie rano, Warrenowie wyjechali od


Glatzelów przekonani, że aby ta bardzo niebezpieczna sytuacja
nie eskalowała do diabolicznego prześladowania albo, co gorsza,
opętania, należało podjąć jakieś formalne działania.
Rozsądnie nie omówili swoich obaw z rodziną. Zamiast tego udali
się do Brookfield, do ojca McDonnella. W ich profesjonalnej ocenie
konieczny był egzorcyzm.
Ojciec McDonnell, chcąc nie chcąc, doszedł do tego samego
wniosku. Początkowo w sprawie Glatzelów ważna była ostrożność,
jednak teraz okazywało się, że nie ma alternatywy.
Chociaż nikt z rodziny Glatzelów nie został poinformowany
o rozmowie Eda i Lorraine z ojcem McDonnellem, duchowa
aktywność w ich domu ustała nagle i niewytłumaczalnie. David
powiedział, że bestia wraz z pomocnikami wycofała się do domu
w Newtown i tam została.
– Powiedziała ci, dlaczego odchodzą? – spytała Judy.
– Powiedział tylko, że za dużo z nami kłopotów – odparł David.
Następnego dnia, gdy do Glatzelów zajrzał ojciec McDonnell,
spodziewając się, że będzie musiał zarekomendować w diecezji
przeprowadzenie egzorcyzmu, z ulgą się dowiedział, że nie ma czego
egzorcyzmować. Tym niemniej ostrzegł wszystkich, by zachowali
czujność – palili święte świece i nie przestawali się modlić. By
umocnić Davida, zostawił książki, które miały być dla niego pomocą
w przygotowaniu do przyjęcia pierwszej komunii świętej tego lata.
Dla większej ochrony dał mu relikwię świętego Jana Bosco, który
poświęcił życie nauczaniu dzieci.
Począwszy od piętnastego lipca w domu Glatzelów zapanował
spokój. Wyglądało na to, że jest po inwazji i wszystkim ogromnie
ulżyło.
Jednak Arne i Debbie obawiali się, że bestia mogła tylko
skierować swoją energię gdzie indziej – konkretnie na jego matkę
i dziewczęta. W niedzielę pojechali do domu w Newton.
Ta wizyta nie należała do przyjemnych. Mary Johnson była
osobliwie dla niej zgorzkniała i wroga. Odrzuciła wszelkie sugestie, że
w tym domu może im grozić coś nadprzyrodzonego.
Wprawdzie Mary i dziewczynki nie doświadczyły jakichś
większych kryzysów, ale ich życie w wynajętym domu trudno było
nazwać normalnym. Bratanica właścicielki nadal zajmowała
przybudówkę, dziewczęta skarżyły się, że nie wolno im wchodzić do
garażu, do zamkniętego schowka w piwnicy, do ogrodu, na podwórze.
W dodatku nie wolno im było spuszczać ich psa, Peppera, żeby sobie
pobiegał; a dziewczęta zostały oskarżone o to, że rozrzuciły gałązki na
podjeździe, przez co w aucie poszła guma.
Sprawy w domu były tak samo niepokojące, zwłaszcza dla dwóch
najmłodszych – dziewięcioletniej Jennifer i dwunastoletniej Megan.
W domu „się bały”. W środku nocy słyszały głośne stukanie do drzwi
i okien. Pepper całymi nocami piszczał i bez wyraźnego powodu
warczał oraz szczekał na drzwi do piwnicy. Dotąd zdrowe rośliny
doniczkowe zwiędły i uschły. Dziewczynki przyznały się wreszcie, że
sypiają na podłodze w pokoju ich matki. Natomiast Leah, najstarsza,
tak jak Carl Junior, niczego nie słyszała, niczego nie widziała
i niczego nie czuła. Miała sypialnię dla siebie i oświadczyła, że
pozostałe dwie dziewczynki są „wariatkami” i „wymyślają sobie”.
Mary Johnson zgadzała się z Leah, przez co młodsze były jeszcze
bardziej rozbite.
Jednak matka Arnego nie mogła zaprzeczyć, że tego popołudnia
była świadkiem dziwnego incydentu. Nie chciała sama iść do piwnicy
i tydzień czekała, żeby ktoś z nią poszedł, żeby zabrać kilka pudeł.
Nawet Arne nie palił się do zejścia na dół, ale pomyślał, że jeśli
pomoże matce, to ta może złagodnieje. Gdy Mary dostała to, czego jej
było trzeba, Arne ruszył przodem po schodach. W połowie drogi
poczuł na kostkach uścisk lodowatych dłoni. Moment później jedna
z nich szarpnęła go za stopę, przez co spadł ze schodów.
Jego matka była przerażona.
– Coś cię złapało za kostkę! – powiedziała niedowierzająco.
– Wiem – sucho odparł Arne.
Wypad do domu w Newton był dla niego i Debbie słodko-gorzkim
doświadczeniem: jego siostry chciały, żeby do nich wrócili, ale matka
nie. Kiedy młodzi wychodzili, czuli się jak ludzie patrzący na siebie
przez płot: byli rodziną podzieloną barierą, której nikt nie chciał.
Tymczasem w domu Glatzelów wciąż panował spokój. Do piątku,
dwudziestego piątego lipca, rodzina była przekonana, że męka, której
doświadczyli, należy już do przeszłości.
Nie wiedzieli, że przez cały czas byli obserwowani i że bestia czeka
tylko, by narzucić Davidowi śmiertelne więzy.
Pierwsza oznaka była niewinna. David, w sobotę wieczorem leżał
w łóżku, gdy z oddali usłyszał głos dziewczyny: „Daaaaaviiiiiiid…
Pomocy… pomóż mi, Daaaaaviiiiid…”.
Ten głos nie był przerażający, jedynie niepokojący. Jednak nie
miał zamiaru się nim przejmować i tej nocy spał dobrze.
Następnego dnia coś przydarzyło się Alanowi. Był w domu sam,
siedział przy stole w kuchni i układał pasjansa. Było zupełnie cicho.
Nagle z głównej sypialni rozległ się wyraźny syk węża – dużego węża.
Alan pomyślał, że to brzmi jak kobra. Wkrótce potem w korytarzu
usłyszał jakieś szepty. Słów nie dało się zrozumieć, ale poczucie
obecności było dla chłopca dostatecznie przerażające. Gdy kilka
godzin później z miejskiej plaży do domu wrócili Judy, David, Jason
i młody Carl, zastali zapłakanego Alana.
Następnie w domu zaczęły się pojawiać wielkie, tłuste muchy.
Zbierały się na szybach i w narożnikach sufitu. Gdy potraktowane
zostały sprejem na owady, opadały na podłogę i po prostu znikały.
Trafione packą przez moment leżały nieruchomo, a potem znowu się
podrywały. Nie mogły pochodzić z zewnątrz, bo w domu była
klimatyzacja i okna były zamknięte.
David wyjaśnił później, że te nadzwyczaj wielkie muchy były tymi
„robakami”, które wypuściła bestia, gdy otworzyła czarne pudło.
„Widywał” je cały czas, jak wirowały między pomocnikami, ale teraz
latały także w wymiarze fizycznym.
Judy, zaniepokojona tymi incydentami, zadzwoniła do Warrenów.
Powiedzieli jej, że takie szepty zwykle słychać na samym początku
samego końca sprawy. Mają wzbudzać strach. Ed kazał jej zmówić
modlitwę w korytarzu, by zneutralizować tę moc i polecił ignorować
to zjawisko, by nie znalazło dla siebie oparcia. Warrenowie nie
wiedzieli, dlaczego aktywność znowu się zaczęła.
Znacznie później okazało się, że to ojciec McDonnell stanowił
zagrożenie dla intruzów. Ksiądz stanowczo zarekomendował
egzorcyzm, by pozbyć się tych istot na zawsze. Ewidentnie o tym
wiedziały i nie manifestowały swojej obecności – przynajmniej nie do
niedzieli dwudziestego siódmego lipca. Tego wieczoru ojciec
McDonnell wyjechał do Irlandii.
W ową niedzielę po południu zadzwonił do Warrenów
i poinformował, że nie będzie go do września. Gdyby pojawiły się
dalsze trudności, to za kilka dni z urlopu wraca jego wikariusz, ojciec
Evan Sheehan, i zajmie się prowadzeniem spraw parafii. Na razie na
miejscu był nowo wyświęcony ksiądz, ojciec Dominic Rossi. Obaj
kapłani wiedzieli o sprawie w Brookfield, ale gdyby problemy
narastały, to Warrenowie będą ich musieli wprowadzić w detale.
Ledwie samolot ojca McDonnella oderwał się od ziemi, w domu
Glatzelów wybuchły problemy. Tym razem dostało się nawet Carlowi
Seniorowi. Gdy tego wieczoru wszyscy zasiedli do kolacji, świeżo
upieczone ciasto czekoladowe stojące na blacie kuchennym zaczęło
przerażająco rosnąć, aż dotknęło spodu szafki kuchennej,
rozmazując na niej polewę, po czym się zapadło, zupełnie zniszczone.
Później tego samego wieczoru kasetka z przyborami do makijażu
należąca do Judy uniosła się ze stołu i uderzyła Davida w pierś.
Ledwie znalazła się z powrotem na stole, a uniosła się znowu, tym
razem by trafić chłopaka w ucho. Wtedy Debbie zaniosła ją do
łazienki, ale zaraz wyfrunęła stamtąd ze świstem i uderzyła Davida
po raz trzeci.
Arne już miał zabrać tę kasetkę z powrotem do łazienki, gdy
zobaczył szare widmo w czarnej otoczce. Było z grubsza wielkości
człowieka, ale bez określonych cech, poza dwojgiem dużych,
ciemnych „oczu”, które się w niego wpatrywały. To coś nie było
ludzkie. Gdy Arne odwrócił się, żeby zawołać Debbie, zniknęło.
Później, za kwadrans druga w nocy, wszystkich obudziło coś, co
brzmiało jak wybuch w pokoju Davida i Alana. Zanim Carl i Judy
tam dobiegli, w pobliżu łóżka Alana zaczęła się intensywna, jakby
furkocząca wibracja. Był to ten sam dźwięk, który słyszał David, gdy
bestia po raz pierwszy mu się pokazała.
Buczenie wkrótce przeniosło się na środek pokoju. Alan
powiedział, że to nagra i włączył swój magnetofon.
– Nie będzie działał – powiedział David.
Alan z frustracją przekonał się, że jego brat miał rację:
magnetofon nie działał.
Buczenie zatrzymało się u stóp łóżka Davida. Dźwięk umilkł, ale
David siedział i intensywnie wpatrywał się w przestrzeń.
– Co widzisz? – zapytał Alan.
Jego brat milczał przez kilka chwil.
– Koło mnie jest duża kula niebieskiego światła i robi się coraz
większa – odpowiedział wreszcie.
David z otwartą buzią cofnął się na skraj łóżka.
– To on! – powiedział. – Zbliża się.
Wszyscy stali jak wrośnięci w ziemię.
– David, proszę, co się dzieje? – chciała wiedzieć jego matka.
Chłopiec powoli odwrócił głowę i spojrzał na nią z szyderczym
uśmieszkiem. Jego oczy nie mrugały; usta się nie otwierały.
– Jego dusza – oznajmił obcy głos – jest moja!

Rano Judy zadzwoniła do Eda Warrena.


– W nocy bestia wróciła i przejęła nad nim władzę. Mówi, że skoro
nie ma ojca McDonnella, to ona rządzi. I że nikt – ani wy, ani ksiądz,
ani nawet sam Bóg – nie zdoła jej powstrzymać. – Potem Judy oddała
słuchawkę Davidowi.
– Powiedział, że już zostanie i że zabierze jakąś duszę, i nie dba
o to, czyją – relacjonował David. – Mówi, zaczekaj tylko, a wszyscy
pożałujemy. Każdy, kto tutaj przyjdzie, nawet księża, zostaną pobici
i spotkają ich tortury. Mówi, że nikt nie zdoła pomóc. Sprawi, że
wszyscy się od nas odwrócą – nawet kościół. Sprawi, że wyjdziemy na
głupców i łgarzy. Że każdy zdradzi każdego. I że będzie śmierć. Nic
nie zadziała, a za rok on nadal tu będzie… tylko że będzie znacznie
gorzej!
– Zdradził, kto umrze? – spytał Ed.
– Powie nam, gdy przyjdzie czas.
Chociaż nikt nie mógł tego wiedzieć, David przedstawił
niefortunny scenariusz, który miał się spełnić.
Tej nocy, po dwóch tygodniach ciszy i spokoju, David znowu
został zaatakowany. Jak na początku, gdy był policzkowany albo
popychany, było to słychać, a efekty widać. Teraz jednak w tych
działaniach była nowa intensywność: wyglądało to tak, jakby bestia
naprawdę próbowała chłopca zabić.
Typowy incydent miał miejsce w poniedziałek, dwudziestego
ósmego lipca. Judy zastała Davida w salonie, leżącego na plecach,
walczącego rozpaczliwie, żeby się uwolnić. Coś go brutalnie dusiło.
Jej krzyki przerwały atak, ale ledwie chłopiec zdołał stanąć na nogi,
dostał cios w żołądek tak mocny, że zgiął się wpół i zwymiotował.
Po południu David z krzykiem przebiegł przez dom, a potem upadł
twarzą w dół na podłogę w kuchni, wijąc się z bólu. Później
powiedział, że dwóch pomocników tłukło go batami. Gdy dali mu
spokój, jego ciało faktycznie było poznaczone pręgami.
Judy się załamała. Była zmęczona oblewaniem wszystkiego wodą
święconą, jakby została jakąś fanatyczką religijną; była zmęczona
tym wszystkim. Nie mogła zrozumieć, co takiego zrobiła jej rodzina,
żeby sobie na to zasłużyć, ani dlaczego te istoty nie odchodzą.
Debbie zadzwoniła do Świętego Józefa i rozmawiała z ojcem
Rossim, który zaprosił ją wraz z matką, by przyszły na plebanię
dokładnie omówić sprawę.
Po godzinnej rozmowie młody ksiądz był bardzo zaniepokojony
historią Glatzelów. Zrobił, co mógł, by obalić ich przekonanie, że to
siła duchowa powoduje w ich życiu takie spustoszenie. Obie kobiety
wydawały się szczere i ksiądz nie wiedział, co myśleć.
Judy i Debbie jednak wyszły z plebanii z poczuciem, że ksiądz im
nie uwierzył. Nie wiedziały, że ojciec Rossi zwyczajnie grał na zwłokę,
żeby udzielić im odpowiedniej rady.
Tego wieczoru, przemyślawszy sobie to, co usłyszał od pań
Glatzel, ojciec Rossi zadzwonił do Warrenów. Odkładając słuchawkę
po skończonej rozmowie, młody kapłan był bardzo zmartwiony.
W zasadzie to nawet nie chciał spać sam na plebanii.
Ojciec Rossi zadzwonił do swojego przyjaciela, ojca Marca
Cabrery, przebywającego na parafii w pobliżu Norwalk, i spytał, czy
mógłby przyjechać na kilka dni do Świętego Józefa i dotrzymać mu
towarzystwa.
Ojciec Cabrera dotarł wkrótce po północy. Wówczas żaden z nich
tego nie wiedział, ale razem mieli doświadczyć diabelskiej furii.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Ś wiat zewnętrzny nie miał dla Glatzelów żadnej pomocy. Żyli


w najprawdziwszym, ale zupełnie prywatnym piekle. Cała radość
w ich życiu zmieniła się we łzy udręki i frustracji.
David codziennie widział, jak jego koledzy bawią się na dworze
i bardzo pragnął do nich dołączyć. Jednak mama nie pozwalała mu
już wychodzić z domu. Ataki na niego trwały dzień i noc, tak samo
na zewnątrz, jak w środku. Jeśli nie był bity fizycznie, był
torturowany mentalnie. Co gorsza, cokolwiek manipulowało
chłopcem, doprowadzało go do tak ekstremalnej nienawiści
i wściekłości, że ani na chwilę nie można było zostawić go samego.
To, co wyglądało z jego oczu, nie było niewinnym dzieckiem: to było
twarde, zimne spojrzenie mordercy. Sprawy eskalowały tak bardzo,
że Judy nie chciała zostawać sama z najmłodszym synem – czy też
z tym, co z niego zostało.
Do końca lipca diaboliczna aktywność w domu Glatzelów trwała
nieprzerwanie – dwadzieścia cztery godziny na dobę. Napięcie było
tak nieznośne, że trzydziestego lipca Judy ponownie zadzwoniła na
plebanię. Tym razem błagała ojca Rossiego, żeby przyjechał do jej
domu.
Tego popołudnia przyjechali obaj, ojciec Rossi i ojciec Cabrera.
Jednak w ich obecności nic się nie wydarzyło. David nie pomagał:
ledwie księża się pojawili, uciekł z domu i się ukrył. Jego matka
wyszła na idiotkę – współczesną mamuśkę z przedmieść w lśniącej
kuchni, tak znudzoną życiem, że zaczęła sobie wymyślać historie
o duchach.
Judy przeprosiła i poszła szukać Davida i znalazła go zamkniętego
w samochodzie. Wyglądał na rozzłoszczonego i niebezpiecznego, ale
nie dbała o to. Wywlokła go siłą, żeby kapłani mogli z nim
porozmawiać. Jednak gdy tylko oczy chłopca spoczęły na
duchownych, wyrwał się matce z wrzaskiem „Wyrzuć stąd tych
skurwysynów, zanim ich pozabijam!”. Potem zamknął się na klucz
w łazience i uciekł przez okno.
To szokujące zachowanie dało księżom pojęcie o tym, co się dzieje.
Żaden z nich nie miał zamiaru zbywać czy dyskredytować słów Judy
Glatzel; przeciwnie, szukali informacji. Ponieważ ojciec Rossi już
rozmawiał z Judy, teraz była kolej ojca Cabrery.
Młody ksiądz zaczął od wypytania o rodzinne tło medyczne
i psychologiczne. Przekonał się, że wprawdzie w historii psychicznej
nie ma niczego godnego uwagi, ale ewidentnie doświadczali mnóstwa
poważnych obrażeń fizycznych. Półtora roku wcześniej, wiosną 1979
roku, po podróży do północnej części stanu Nowy Jork, Judy upadła
w drzwiach kuchni i przez miesiąc była przykuta do łóżka z powodu
dolegliwości nerwu kulszowego. Co osobliwe, pierwszego dnia, gdy
była w stanie się podnieść i chodzić, w tym samym miejscu
przewrócił się jej mąż. Nagle on też nie mógł się ruszyć; również
zapadł na rwę kulszową. Judy zauważyła także, że odkąd drugiego
lipca zaczęły się ich kłopoty, kilku członków rodziny wyczuwało
w kuchni, dokładnie w tym miejscu, „zimny punkt”.
W 1977 roku David jeździł na sankach i wrócił do domu z długim
na stopę kołkiem wbitym w brzuch – uraz był tak poważny, że trzeba
było usunąć śledzionę.
Cztery lata wcześniej młody Carl spadł z roweru. Gdy jego ojciec
wszedł na SOR i zobaczył poobdzieraną twarz syna i złamaną
żuchwę, zemdlał.
Potem Judy zrobiła ciekawą dygresję. Wypadek Davida w 1977
oraz jej i Carla rwa kulszowa w 1979 zdarzyły się zaraz po ich
corocznym wypadzie na skuterach śnieżnych do Long Lake, w stanie
Nowy Jork. Od 1976 roku spędzali tam weekend z tymi samymi
ludźmi. Kapłani poprosili Judy o ich nazwiska.
– Czy ci ludzie zajmowali się magią? – zapytał ojciec Rossi. –
Braliście udział w jakimś seansie czy czymś takim?
– Nie – zaprzeczyła Judy – tylko jeździliśmy razem na skuterach.
Ojciec Cabrera spytał, czy w tamtym czasie ktoś z rodziny
eksperymentował z magią.
– Tylko w 1973 – powiedziała Judy – i to była jedynie tabliczka
Ouija.
– A w jakim celu była używana ta tabliczka? – chciał wiedzieć
ojciec Rossi.
– Do zabawy – odparła Judy. – Wszyscy są ciekawi przyszłości.
Następnie ojciec Cabrera poruszył temat wykraczający poza magię
– grzech – który sprawia, że z religijnego punktu widzenia ludzie są
podatni na podszepty diabła.
Judy nie miała nic do ukrycia i we własnym salonie w pełni
wyspowiadała się przed oboma kapłanami. Poza pewnymi wyjątkami
było oczywiste, że wszyscy Glatzelowie prowadzą przykładne życie.
Najważniejszym problemem była konieczność przystąpienia do
sakramentów: chrztu dla Carla Seniora, pierwszej komunii świętej
dla Davida, bierzmowania dla Carla Juniora i ślubu dla Arnego
i Debbie. Tym niemniej, zdaniem obu księży, nie były to rzeczy, które
mogłyby sprowokować diabelską interwencję o skali, o jakiej była
mowa.
– Twierdzisz, że ten domniemany duch przemawia do Davida. A co
mówi? – spytał ojciec Cabrera.
Judy odparła, że bestia ustami Davida ujawniła grzechy i głęboko
skrywane tajemnice każdego członka rodziny. To było porażające,
powiedziała, słyszeć, jak David wypluwa żałośnie prawdziwe
szczegóły doświadczeń seksualnych i prywatnych rozmów, o których
w żaden sposób nie mógł niczego wiedzieć.
– David mówi nam o rzeczach, które wydarzyły się przed jego
narodzinami! – ciągnęła Judy. – Opisuje dokładnie krewnych,
których nigdy nie widział, nawet nieżyjących. I nie tylko zdradza
upokarzające szczegóły z naszej przeszłości – mówi, co wydarzy się
dziś, jutro i pojutrze. Nie mamy już sekretów. A każda jego
przepowiednia się spełnia.
Po przedstawieniu więcej niż obszernego tła, Judy opisała całą
gamę zjawisk, którch doświadczyła ona i jej rodzina.
Wymięta i wyczerpana po dwóch bezsennych nocach, Judy była
szczera. Obaj kapłani jej uwierzyli i obiecali pomoc. Teraz dopilnują,
aby ojciec Sheehan, który w czasie nieobecności księdza McDonnella
był odpowiedzialny za kościół, został poinformowany o sprawie, aby
można było podjąć kroki w celu zakończenia tych tortur.
Na podjeździe odbyli jeszcze jedną rozmowę.
– Założę się, że moja matka nagadała wam różnych bredni
o duchu w domu. Wszystkim to opowiada. Nic takiego się tu nie
dzieje. Ja niczego nie widziałem ani nie słyszałem. Przecież bym
wiedział, mieszkam tutaj – powiedział młody Carl. – Nawet mój ojciec
jej nie wierzy. Jedyne, co jest nie tak z Davidem, to że jest chory
psychicznie. Zawsze był. Moja matka się tego czepiła, żeby nie
musieć tego przyjąć do wiadomości. Jest stuknięta. Ja tu jestem
jedyny normalny. Każdy wam to powie.
Na szczęście księża przejrzeli chłopaka. Po powrocie na plebanię
poinformowali ojca Sheehana o niepokojącej sytuacji w domu
Glatzelów. Tego wieczoru zadzwonił do Warrenów, żeby zasięgnąć ich
opinii. Ed i Lorraine, którzy spędzili z Glatzelami sporo czasu,
zaproponowali spotkanie.
Następnego dnia, trzydziestego pierwszego lipca, ojcowie Sheehan
i Rossi pojechali do Monroe, do domu Warrenów. Ojciec Shaeehan
początkowo był sceptyczny wobec opętania i egzorcyzmu, i całego
„nonsensu” z diabłem oraz jego wybrykami.
– Wychowałem się we włoskiej rodzinie i zetknąłem się ze
wszystkimi możliwymi przesądami dotyczącymi diabłów, demonów
i piekła – powiedział Edowi i Lorraine – i nic z tego nie ma dla mnie
sensu. Ludzie nie mają większych szans na układy z diabłami niż
z aniołami. One nie istnieją na płaszczyźnie ziemskiej. Jako ksiądz,
jako człowiek, nigdy nie widziałem ani jednej rzeczy, którą choćby
roboczo można by nazwać zjawiskiem nadprzyrodzonym.
Warrenowie wiedzą, że kapłani to często najwięksi krytycy
dogmatów teologicznych, zwłaszcza w obszarach, w których trudno
odróżnić magię od wiary.
– Przekonaliśmy się, że to się sprawdza w przypadku większości
ludzi. Jednak w tej sytuacji opinie nie wystarczą – wyjaśnił ojcu
Sheehanowi Ed Warren. – W tym wypadku powinnością księdza jest
działanie. Glatzelowie mają kłopot natury religijnej. Zamierzają
poprosić księdza o pomoc, a gdy do tego dojdzie, ksiądz musi podjąć
świadomą decyzję, co zrobić.
– Nie prosimy, by uwierzył nam ksiądz na słowo. Za dzień czy dwa
będzie ksiądz musiał pojechać do tamtego domu i samemu się
przekonać. Możliwe, że coś przeoczyliśmy; może inaczej to ksiądz
nazwie, ale ocena będzie spoczywać na barkach księdza. Uważamy,
że powinien ksiądz iść tam przygotowany i z otwartym umysłem:
księdza wiedza, wyszkolenie i zdrowy rozsądek pomogą.
Na szczęście tłumaczenia Eda Warrena ojciec Sheehan uznał za
sensowne. Przed wyjściem kapłani odbyli raczej intensywny kurs
demonologii. Każdy zabrał ze sobą naręcze książek poświęconych
temu tematowi, by przez kolejnych kilka dni się z nimi zapoznać.
To, co dla księży było tylko teorią, dla Glatzelów stanowiło
bolesną rzeczywistość. Jakkolwiek mówi się, że „najlepszą ochroną
diabła jest anonimowość”, to, co nawiedziło dom, wydawało się nie
przejmować utrzymywaniem swojej obecności w tajemnicy. Za
każdym razem, gdy bestia była obecna, czuć było straszliwe zimno.
Po zachodzie słońca po całym domu krążyła jakaś mroczna postać.
A na zdjęciach wykonanych polaroidem widać było kule światła
i nieostre, duchowe formy.
We wczesnych godzinach porannych pierwszego sierpnia sytuacja
osiągnęła nowy, złowrogi poziom.
Bestia i jej dwaj groteskowi pomocnicy było rozwścieczeni
wprowadzeniem w sprawę kolejnych dwóch księży. W odpowiedzi
bestia wystosowała ultimatum oraz złowieszczą przepowiednię. Wraz
z czterdziestką innych istot, zgromadzonych tak, by David je widział,
zażądała, by chłopiec „poddał” swoją duszę tak, żeby oni mogli
skończyć z całą tą aferą.
Nawet wtedy David się nie złamał.
– Nie! – odmawiał z uporem. – Nie zrobię tego! Odczepcie się ode
mnie!
Wreszcie zapanowała cisza, a David siedział i słuchał uważnie.
– Co ci mówią? – spytała go matka, wyraźnie zmartwiona.
– Przez dłuższy czas wszyscy na mnie wrzeszczeli, a potem
przestali. Potem wszyscy pomocnicy się na mnie gapili. Ich władca
mi powiedział, że chce, żebym z nim poszedł, a ja odmówiłem. Teraz
jest naprawdę wściekły. Nie wiem, co zrobi. Ale stwierdził, że
skończyła mu się cierpliwość, i że już dłużej nie będzie taki miły.
Powiedział, że zabierze moją duszę i duszę Cheyenne’a. Jeśli mu ich
nie oddamy, to sam je sobie weźmie… albo nas zabije! Będziemy mieć
ręce pełne roboty. Mówi, że wejdzie w nasze ciała! A jeśli ktoś stanie
mu na drodze, to go zabije!
– Nikt nikogo nie zabije! – powiedział rozgniewany Arne. – Bo w tej
chwili się go pozbędziemy!
Arne Cheyenne Johnson, niesiony oburzeniem, sięgnął po Biblię,
która leżała na stoliku kawowym. Jednak zanim ją chwycił, książka
się odsunęła. Arne zrobił znak krzyża, pozwalając, by David chwycił
małą, zniszczoną książeczkę.
– Gdzie on teraz jest? – spytał chłopaka Arne.
– Nie widzisz go? Jest przy oknie – przed zasłonami.
Tylko Debbie była w stanie dostrzec niewyraźną postać.
– Pozbędziemy się go, jak nie tak, to inaczej – oświadczył Arne,
podnosząc aparat polaroid. – Skoro chcą dowodu, że tutaj jest, to
pokażemy im zdjęcie!
– Cheyenne, nie! Mówi, żebyś sobie odpuścił! – krzyknął David.
– O, naprawdę? To mu powiedz, żeby sam sobie odpuścił!
Arne odłożył aparat i złapał butelkę wody święconej.
– Szatanie, rozkazuję ci odejść. Ja rozkazuję ci odejść z tego
domu! Precz! Rozkazuję ci odejść – huknął Arne, chlustając wodą
święconą na zasłony.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Arne złamał podstawową zasadę,
że człowiek może rozkazywać takim duchom tylko w imię Boga. Był
to jeden z prostodusznych, ale tragicznych błędów, które popełnił.
– Gdzie jest teraz? – zapytał.
– Na zewnątrz, zagląda do środka. Właśnie zastukał w okno.
– Dobrze! To teraz go wykończymy! – z przekonaniem oświadczył
Arne. – Nie będę mu więcej czytał psalmów. Nie będę mu więcej
odmawiał paciorków. Przeczytam mu Biblię. Przeczytam stronę po
stronie, od początku do końca. Będę mu ją czytał tak długo, aż nie
będzie mógł tego znieść! „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię.
Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad
powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami”.
– Chey, to nic nie daje. Wrócił. Zobacz, siedzi w bujanym fotelu –
poinformował David.
I tak najwyraźniej było; wszyscy widzieli, że mebel kołysze się
w przód i w tył.
– Nie ma go tam – stanowczo oświadczył Arne.
Rozległ się huk.
– Właśnie stanął kopytami na podłogę – poinformował David.
Potem rozległy się trzy stuknięcia.
– Okej – warknął Arne. – Dostanie kolejną kąpiel!
Chlapnął wodą święconą na fotel, który przestał się kołysać.
Arne, sfrustrowany, rozejrzał się po pokoju, a potem nagle stanął
jak sparaliżowany, wpatrując się w drzwi frontowe. Po raz pierwszy
zobaczył bestię.
Manifestacja zdawała się składać tylko z głowy, która wydawała
się równie duża, co same drzwi. Oczy miała wielkie i czarne,
bezdenne. Wysokie kości policzkowe, coś jakby kozią bródkę i ostre,
połamane zęby – widoczne, bowiem postać bezgłośnie się z niego
śmiała. Cała ta głowa lśniła, przechodząc od różu, przez brąz, do
szkarłatnej czerwieni. Wreszcie przerażające oblicze rozmyło się
w kulę światła, a następnie zniknęło.
– Cheyenne, uważaj! – nagle krzyknęła Debbie.
Arne się odwrócił. Fotel bujany unosił się w górę.
Chłopak rzucił się naprzód i przycisnął „lewitujący” mebel do
podłogi.
– Chey, za tobą! – ostrzegł David. – Idzie na ciebie. Zaraz cię
walnie!
Arne, teraz zwrócony do środka pomieszczenia, uznał, że jeśli
bestia go uderzy, to on jej odda.
Widząc, że dłoń Arnego składa się w pięść, David powiedział:
– Jest półtoramtera od ciebie… metr… Jest przed tobą. Teraz!
Arne na ślepo wyprowadził potężny cios. Natychmiast stracił
czucie w całym ciele i zalało go straszliwe zimno.
– Trafiłeś go! Walnąłeś go w szczękę! Przewrócił się! – oznajmił
zdumiony David.
Na drugim końcu pokoju rozległy się trzy stuknięcia.
– Cheyenne, patrz! Ma Davida – krzyknęła Judy.
Arne odwrócił się i zobaczył, że chłopiec jest odciągany, coś go
trzyma z tyłu za koszulkę, ramiona ma wyciągnięte do góry.
– Pomocy! – chlipnął chłopiec, zaczynając się podnosić z podłogi. –
On mną rzuci!
Arne chlusnął w jego kierunku wodą święconą. David został
postawiony z powrotem na nogi.
W pokoju nagle zrobiło się zimno. Jednak po kilku minutach
temperatura wróciła do normy. Potem temperatura zaczęła rosnąć,
aż zrobiło się nieprzyjemnie gorąco. W ciągu dziesięciu minut
osiągnęła dwadzieścia cztery stopnie, a potem znowu spadła do
normalnego poziomu.
Aktywność również ustała, chociaż nie w nocy. Spokój mieli przez
jakieś półtorej godziny; potem, zgodnie z zapiskami Debbie, David
znowu został zaatakowany.

5:00 rano
David właśnie się położył, ledwo żywy ze zmęczenia, gdy ta istota
zaatakowała go o 5:07, dusząc go. Oczy mu wyszły i język, i walczył
o oddech. Próbował uwolnić gardło. Spryskaliśmy go wodą święconą
i pobłogosławiliśmy. Wszyscy byliśmy tego świadkami. Wszyscy się
zastanawialiśmy co [się stanie], jeśli zostawimy go z tym duszeniem
samego, ale zdecydowaliśmy inaczej. Co, gdyby się nie ocknął?

5:35 rano
David został zaatakowany, tak samo jak o 5:07.

5:40 rano.
Wszyscy usłyszeliśmy taki buczący dźwięk, jakby statku
kosmicznego. David, Chey i ja podeszliśmy do okna. Na zewnątrz,
przed ogrodzeniem, unosił się jakiś czerwony punkt. Nagle zniknął.

6:00 rano
David został zaatakowany po raz ostatni, dostał cios w lewe oko.
Wszyscy słyszeliśmy uderzenie. Było mocne. Wreszcie o 6:30 David
zasnął.

Ten ostatni atak przypuszczalnie był najważniejszy, ponieważ


widział go Carl Glatzel.
Jakkolwiek Carl Senior od czasu do czasu stykał się w swoim
domu z jakimiś niewyjaśnionymi incydentami, to odmawiał przyjęcia
tego do wiadomości, co gniewało jego żonę i dzieci. Dlaczego im nie
pomaga, zastanawiali się. Nie obchodzą go?
W głębi serca Carl bardzo się tym martwił. Jednak nie
uzewnętrzniał swoich uczuć. Rodzina szukała u niego siły
i przewodnictwa, a w jego głowie przyjęcie problemu do wiadomości
było jednoznaczne z utwierdzaniem ich w tej „głupocie”. „Jak ktoś
ma słaby umysł, to tak się dzieje”, powiedział im.
Poza tym, choć nie dało się zaprzeczyć, że w domu panował
chaos, Carl wiedział, że nic nie może z tym zrobić. Arne zachowywał
się dokładnie tak, jak zachowywałby się on sam, a Judy robiła to, co
on by zrobił. Nie mógł dodać niczego od siebie.
Ale wtedy zobaczył, jak jego syn, David, otrzymał cios w twarz,
zadany z przemyślaną złośliwością przez jakiegoś niewidzialnego
tchórza o sile mężczyzny i podłości maniaka.
Miał dość. Widzialne czy niewidzialne, to, co się działo, było złe
i musiało zostać powstrzymane.
– Judy, gdy wrócę dziś z pracy, to chcę zastać w tym domu
księdza – po raz pierwszy w życiu powiedział Carl – i nie wyjdzie stąd,
póki ten koszmar się nie skończy.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

T ego ranka, jak zwykle, Arne wyszedł pięć minut wcześniej, żeby
rozgrzać silnik samochodu Debbie, zanim pojadą do pracy.
Debbie szykowała się do wyjścia, gdy usłyszała, że z salonu woła
ją David. W jego głosie słychać było wielki niepokój i pytał, gdzie jest
Arne.
Siostra powiedziała, że jest na zewnątrz, w samochodzie.
– Nie! – krzyknął David. – Niech tam nie idzie! Bestia… i jej dwóch
pomocników… powiedzieli, że się na nim odegrają. Zamierzają rozbić
auto!
Na stromym podjeździe Arne siedział w wozie i czekał na Debbie.
Nagle, niespodziewanie, silnik ryknął, choć samochód był na luzie
i warkotał sobie normalnie. Arne próbował wcisnąć pedał gazu, ale
przekonał się, że był już wciśnięty w podłogę. Pociągnął hamulec
ręczny i przekręcił kluczyk. Ale bez skutku: silnik nadal ryczał.
Ponownie spróbował wcisnąć gaz i wyłączyć zapłon, jednak silnik
dalej wściekle wył. Arne złapał za klamkę, żeby wyjść z auta – ale ta
nie zadziałała!
Gdy znowu podniósł wzrok, zobaczył, że w połowie podjazdu coś
stoi. To była bestia. I pokazywała na ogromny dąb po lewej stronie.
Nagle samochód ruszył. W ciągu kilku sekund się rozpędził. Arne
stanął na hamulcu, ale ten nie reagował. Nie mógł też poruszyć
kierownicą. Pędził prosto na dąb.
– Gdy wyszłam z domu, auto już jechało w dół wzgórza –
powiedziała później Debbie. – Paliły się światła hamowania, ale
samochód nie zwalniał. Koła z lewej strony zjechały z jezdni i zaczęły
drzeć pobocze. Pełnym gazem gnał w stronę drzew. Wtedy zaczął się
zsuwać na bok.
Na sekundę przed tym, jak Arne już miał się zderzyć z wielkim
dębem, koła po lewej stronie wbiły się w torf i mokrą ściółkę, a wóz
przechylił się na bok. Zsunął się bezpiecznie i zatrzymał zaledwie
kilka metrów od drzewa, ledwo uchodząc przed czymś, co
prawdopodobnie byłoby śmiertelnym wypadkiem.
Po piekle w nocy i koszmarnym poranku strach w domu
Glatzelów był dosłownie wyczuwalny. Było piątkowe popołudnie,
pierwszy sierpnia. Judy zadzwoniła do Warrenów i na plebanię,
chcąc wyjaśnić, że doszło do ataku i błagać, aby tej nocy ktoś z nimi
został, ponieważ bestia ewidentnie miała zamiar kogoś zabić w akcie
zemsty za to, że David nie chciał oddać swojej duszy.
Ojciec Sheehan zgodził się przyjechać wieczorem, podobnie Ed
i Lorraine. Judy poczuła głęboką ulgę. Jednak ledwie odłożyła
słuchawkę, musiała zmierzyć się z wybuchem furii Carla Juniora,
który podsłuchiwał przez drugą słuchawkę.
– Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? Nie życzę sobie, żeby ci
cuchnący Warrenowie tu przyjeżdżali! – wrzasnął. – A już na pewno
nie chcę w moim domu kolejnego pieprzonego księżulka!
Judy była zła.
– Pilnuj swojego nosa – powiedziała do czternastoletniego syna. –
Przyjdzie tu każdy, kogo tu zechcę. A ty nie masz w tej kwestii nic do
powiedzenia!
– To także mój dom. Mam swoje prawa. Jeśli któryś z tych
zasrańców tutaj przyjdzie, to mu pokażę, do czego służy strzelba –
pogroził rozwścieczony chłopak, trzaskając wszystkimi drzwiami,
przez które przechodził. Jego matka natychmiast sprawdziła szafkę
na broń, w której trzymali pół tuzina shotgunów i strzelb
myśliwskich. Była zamknięta na klucz i żadnej sztuki nie brakowało.
Judy martwiła się jednak, że bestia i jej pomocnicy będą nagle
udawać martwych, ponieważ pomoc była w drodze. Jednak nic z tych
rzeczy. Kłopoty zaczęły się o osiemnastej pięć, wraz z trzema
głośnymi stuknięciami w drzwi frontowe. David w swej niewinności
otworzył, mając tuż za sobą Debbie. Nikogo nie zobaczył.
Pół godziny później do domu wrócił Carl, zmęczony i wynędzniały
jak reszta rodziny. Z ulgą przyjął wiadomość, że na noc przyjedzie
jeden z księży od Świętego Józefa.
Ojciec Sheehan spędził dzień na czytaniu o demonologii.
Przekonał się, że to interesująca dziedzina teologii, jednak nadal nie
był pewien jej prawdziwości.
Fala upałów, która charakteryzowała lato 1980 roku, swój szczyt
osiągnęła w sierpniu. Gdy kapłan wjechał na podjazd Glatzelów
wkrótce po dwudziestej pierwszej, nad stawkiem przed domem
podnosiła się parująca mgła. Zaparkował swoje auto obok innych
koło domu, potem wysiadł i przez chwilę przyglądał się budynkowi.
Scena była taka normalna, tak współczesna i zupełnie niegroźna.
Ojciec Sheehan ruszył w kierunku drzwi frontowych. Nagle
w powietrzu rozległ się wściekły, wibrujący, zwierzęcy warkot. Ksiądz
poczuł się zagrożony. Zamarł w miejscu, wypatrując groźnego
zwierzęcia, jednak w tej chwili słyszał tylko zwykłe odgłosy żab
i świerszczy. Zrobił kilka ostrożnych kroków, a potem bez dalszych
incydentów podszedł do drzwi domu.
Otworzył mu Alan. Po wstępnych uprzejmościach wskazano mu
fotel w salonie. Carl i Judy, ich synowie oraz Arne, Debbie i Jason
już czekali. Co dziwne, Carl Junior zachowywał się grzecznie,
przynajmniej przez kilka minut; następnie, zanim ojciec Sheehan
zdążył się odezwać, coś w chłopaka wstąpiło.
– Słuchaj no, bo nie będę powtarzał. Wszyscy ci ludzie są
stuknięci – powiedział, podnosząc się ze swojego miejsca. – Sami to
sobie wymyślili, absolutnie wszystko. To nie z tym domem jest coś
nie w porządku, ale z nimi! Przez ostatni miesiąc doprowadzają mnie
do szału z tymi swoimi duchami i bajkami. Trzeba do nich wezwać
lekarza albo gliny, i tyle. Ale ja nie będę tutaj siedział i znowu
wysłuchiwał ich kłamstw. Rzygać mi się od tego chce. Rzygać!
Chłopiec z prychnięciem wyszedł z pokoju.
– David, jak się dziś miewasz?
Z tym pytaniem księdza zachowanie chłopca też uległo nagłej
zmianie.
David potrząsnął głową i z szyderczym uśmiechem spojrzał na
Judy.
– Zabieraj stąd tego tłuściocha! – warknął do niej.
– Tak zwracacie się do księży? – spytał ojciec Sheehan.
– Ty? Ty się nazywasz księdzem? Ha! Nie rozśmieszaj mnie –
odparł David ku ogólnemu zażenowaniu.
Po takim powitaniu kapłanowi trudno było znaleźć w sobie
współczucie dla tych ludzi. Jednak wziął się w ryzy i przez
następnych czterdzieści pięć minut zadawał rodzinie pewne trudne
pytania, z wyraźnym sceptycyzmem, przez co brzmiał raczej jak
psycholog, a nie ksiądz. Czy David jest chory lub doświadczył
problemów psychicznych? Czy bierze jakieś leki? Czy David i Carl
byli szczęśliwymi dziećmi? Czy Glatzelowie surowo karali synów? Czy
ktoś w domu nadużywał alkoholu lub brał narkotyki? Czy chłopcy
lubią horrory? Czy bili się z dziećmi w sąsiedztwie? W końcu ksiądz
zasugerował, że rodzina przesadnie reagowała na serię
odosobnionych, zwyczajnych wydarzeń.
Glatzelowie poczuli się urażeni. Było oczywiste, że kapłan nie
uwierzył w ani jedno słowo dotyczące tej sprawy.
Arne, jako osoba „z zewnątrz”, wstawił się za rodziną i opowiedział
ojcu Sheehanowi o ich próbach rozwiązania tej sprawy na drodze
wiary i przy zastosowaniu środków religijnych. Debbie do jego słów
dodała fragmenty ze swojego dziennika z tego tygodnia.
– Carl, co o tym sądzisz? – spytał ksiądz głowę rodziny. – Masz na
to jakieś wytłumaczenie?
– Nie wiem, co wywołuje to wszystko – rzekł Carl – ale mogę
księdzu powiedzieć, co się dzieje. Wystarczy spojrzeć na ciało tego
dzieciaka: cały jest w śladach pobicia przez coś. Nie wiem, co to jest,
ale zostawia ślady.
Ojciec Sheehan wstał i podszedł do Davida, który siedział
w bujanym fotelu. Znajdował się jakieś trzy kroki od chłopca, gdy
z ciała dziecka nagle dobiegł ochrypły warkot.
Kapłan zrobił się biały na twarzy. Powoli się wycofał i znowu
usiadł w swoim fotelu.
– Kto to zrobił? – spytał, wyraźnie roztrzęsiony.
– Nie wie ksiądz? – odparł David. – Słyszał to ksiądz na zewnątrz,
prawda?
Ojcu Sheehanowi odjęło mowę.
– Co się stało na zewnątrz? – zainteresował się Carl.
– Gdy ksiądz przyjechał, bestia była na dworze – wyjaśnił mu syn.
– A kiedy ruszył w stronę domu, warknęła na niego.
Carl spojrzał na kapłana, czekając na odpowiedź.
– To prawda – przyznał, kiwając głową. Jego twardy sceptycyzm
nagle się zawalił.
By lepiej zrozumieć, ksiądz wypytał Davida o liczbę, pochodzenie,
wygląd i motywy wrogich istot.
Początkowo chłopak nie chciał odpowiadać, bojąc się ataku ze
strony bestii. Jednak Judy go przekonała, że ojciec Sheehan
przyjechał, żeby pomóc. David żył w potwornym strachu i bardziej
niż ktokolwiek pragnął zakończyć ten problem. Wobec tego otworzył
się i powiedział księdzu, że żadna z tych istot nie była ludzka; że
w prawdziwym życiu nigdy nie widział czegoś takiego, jak bestia; że
nienawidził je wszystkie, zwłaszcza bestię; i że najbardziej na świecie
chciał, żeby sobie poszły.
Przekazał także pewne informacje, których rodzina dotąd nie
znała. Istoty czerpały siłę z gorąca i chętnie siedziały na gorącym
dachu albo na stryszku. Ujawnił też, dlaczego krzesła kuchenne
zawsze były poodsuwane od stołu: istoty tam siadywały i odbywały
„narady”, podczas których omawiały, co robić dalej, w językach,
których David nie rozumiał. Gdy przebywały w domu, zawsze
otaczały rodzinę i śpiewały, co skutkowało kłótniami, których
w zeszłym miesiącu było tak dużo. Powiedział, jak bestia rozsyłała
pomocników, by dla niej pracowały i sprawdzały różne rzeczy. Były
wysyłane jako wartownicy na wyjazd na autostradę, na róg
Silvermine Road, na Pocono Road, na wiadukt i koło kościoła
kongregacyjnego; inne przemieszczały się tam i z powrotem między
Brookfield a wynajętym domem w Newtown.
Za każdym razem, gdy któryś z członków rodziny wychodził
z domu, zawsze towarzyszył mu co najmniej jeden z pomocników.
Bestia często chodziła z ojcem Davida do pracy; te istoty lubiły Carla
i dawały mu spokój, bo był „frajerem” – nie został ochrzczony.
Ponieważ w sprawę zaangażowani zostali księża i Warrenowie, to
istoty były również z nimi.
Bestia pluła do jedzenia rodziny, głaskała kobiety po udach,
wyłączała gorącą wodę i klimatyzację, sprawiała, że domowe
zwierzaki ze sobą walczyły, waliła w ściany i przewracała święte
świece. Młodego Carla wykorzystywała do wyrażania swojej woli
i twierdziła, że dusza Davida należy do nich. Istoty nienawidziły
Jezusa, nienawidziły Bożego Narodzenia, nienawidziły ludzi,
nienawidziły siebie nawzajem i ciągle mówiły o śmierci. Później,
z tego, co zdołał zrozumieć chłopiec, ktoś miał zostać dźgnięty
nożem, a najczęściej wspominano o Arnem.
Oprócz bestii ich wygląd się nie zmieniał. Nie musiały jeść, pić ani
korzystać z toalety. Znały przeszłość i przyszłość; znały treść książek;
oglądały nawet telewizję. Z całą pewnością miały jakiś zamysł,
twierdził David, i można to było zmienić wyłącznie przez „egzorcyzm”.
Chłopak, posługując się terminami i konceptami, których nawet
nie rozumiał, nagle powiedział zbyt dużo. Dokładnie wtedy, na
oczach księdza, coś zaczęło go dusić.
– Mamo, ratuj, on próbuje mnie zabić! – tak brzmiały ostatnie
słowa, które zdołał z siebie wydobyć.
Ojciec Sheehan był przerażony. Dziecko było duszone na jego
oczach. Judy zaczęła potrząsać synem, podczas gdy ksiądz kopał
w swojej czarnej torbie podróżnej i wyciągnął święty olej, który zabrał
„na wszelki wypadek”. Nakładając go na czoło Davida, ksiądz modlił
się głośno po łacinie.
Duszenie ustało, ale David oszalał. Rzucał się i krzyczał z „bólu”,
który sprawiał mu kapłan. Gdy ojciec Sheehan zaczął się zbliżać,
oczy chłopca wyglądały jak oczy przerażonego zwierzęcia i pokój
wypełniło wściekłe, nienaturalne warczenie.
– Zabieraj się ode mnie! – powiedział schrypnięty, męski głos
w Davidzie. Chłopak zdołał się uwolnić i uciec do swojego pokoju.
To było istne pandemonium i księdza ogarnął wielki strach. Tak
samo Carla, który dotąd nie był świadkiem tych upiornych napaści.
Wykazując się prawdziwą odwagą, kapłan zabrał swoją czarną
torbę i poszedł korytarzem, by poszukać chłopaka i udzielić mu
odpowiedniego błogosławieństwa. Ale gdy dziecko – czy raczej to, co
z niego korzystało – spojrzało na niego, pomieszczenie wypełniło
warczenie i ksiądz musiał się wycofać.
Ojciec Sheehan, roztrzęsiony, wrócił do salonu, usiadł z resztą
wystraszonej rodziny i zaczął zadawać pytania na temat.
Rozmawiając z nimi teraz jak z ludźmi mającymi poważny problem,
zrozumiał zakres ich okropnych obaw.
Pół godziny przed północą przyjechali Warrenowie i zapoznali się
z Carlem Glatzelem, którego dotąd nie spotkali. Nie byli zaskoczeni,
gdy się dowiedzieli, że David został zaatakowany w obecności
księdza; jednak zmartwiła ich intensywność wybuchu i gwałtowność
reakcji Davida.
Ed Warren i ojciec Sheehan wrócili do pokoju, żeby porozmawiać
z chłopcem. Powątpiewający wyraz twarzy młodego księdza zdążył już
zniknąć.
Zastali Davida leżącego twarzą w dół na łóżku. Z jego ciała
wydobywały się rozmaite syknięcia i jęki. Ed wszedł pierwszy; kapłan
ostrożnie wsunął się za nim i stanął w nogach łóżka. Jakkolwiek
chłopiec nie podniósł nawet głowy, żeby na nich spojrzeć, to ledwie
do pokoju wszedł ksiądz, rozległo się zwierzęce warczenie.
– Warren, chyba ci, kurwa, mówiłem, żebyś trzymał się ode mnie
z daleka – przemówił głos w dziecku.
Ręka Davida nagle się poderwała i uderzyła Eda w twarz.
Demonolog cofnął się nieco.
– A w sumie to kto mówi? – zapytał.
Nie dostał odpowiedzi.
– No dobra, David, to porozmawiam z tobą – stwierdził Ed. –
Ojciec Sheehan ci pomoże. Zrobi…
Obaj się przerazili, gdy chłopiec, nie poruszając nawet palcem,
uniósł się jakiś metr nad łóżkiem – plecami do sufitu – a potem
wylądował na stojąco na podłodze. Odwrócił się, wypadł przez drzwi
i zamknął się w łazience.
Na wypadek, gdyby David miał sobie zrobić krzywdę żyletką, Ed
zawołał Carla, który otworzył drzwi pomieszczenia.
– Ojcze, proszę o wybaczenie – ze wstydem powiedział chłopak,
gdy wrócił do swojej sypialni.
Dla księdza rzeczywistość stanęła na głowie. Jak ci ludzie sobie
z tym radzili?
Był szczerze wstrząśnięty tym, co zobaczył. Praktycznie każdy
incydent, którego doświadczył z Davidem, okazał się dziwaczny
i wyraźnie nienaturalny.
– Miałeś rację – zwrócił się do Eda, gdy pospiesznie opuszczali
pokój. – Takie rzeczy naprawdę się zdarzają. Teraz w to wierzę.
Warrenowie zostali przez kolejną godzinę, w trakcie której
rozmawiali z rodziną i ojcem Sheehanem o ostatnich oświadczeniach
istoty i omawiali incydenty z kilku ostatnich dni.
Później Carl i ksiądz Sheehan odprowadzili Eda i Lorraine do
samochodu. Warrenowie uznali Carla za opanowanego, silnego
fizycznie człowieka, o dobrej moralności, cieszącego się szacunkiem
rodziny.
– Podobne rzeczy widuje się w książkach i w filmach – powiedział
im – ale w życiu by człowiek nie pomyślał, że coś takiego go spotka.
– Jak pan sądzi, co jest przyczyną tych problemów? Czy to może
być kwestia pobudliwości pańskiej rodziny? – spytała Lorraine.
– Nie, nie wierzę w to.
– A widział pan, żeby David się kiedyś tak zachowywał?
– To, co widziałem, to nie był mój syn – odparł Carl. – David to
grzeczny dzieciak. Nigdy nie podnosi głosu i ze wszystkimi się
dogaduje. A teraz zachowuje się jak jakiś potwór. Opowiada
o rzeczach, których sam nawet nie rozumiem, a jestem jego ojcem.
Coś tu jest nie tak, coś jest naprawdę nie tak!
– A te istoty, o których mówi? – spytał ojciec Sheehan. – Wierzysz
mu?
Carl spojrzał na dom, a potem odszedł kawałek, poza zasięg
słuchu.
– Tak. W zasadzie to wiem, że mówi prawdę.
– Jak to wiesz? – spytał ksiądz.
Nadeszła chwila, w której Carl musiał zdecydować, co jest
ważniejsze: jego osobista duma czy pomoc synowi.
– Wiem, bo widzę tę istotę, którą nazywa bestią. A ona widzi
mnie. Widziałem ją tego wieczoru, gdy wy – pan i pani Warren –
przyjechaliście tutaj po raz pierwszy, w połowie lipca. Ogólnie jak
śpię, to śpię. Nic mnie nie budzi. Tej nocy, gdy tu byliście, spałem
twardo. Biorę nadgodziny, żeby trzymać się z dala od tego domu
wariatów, więc byłem wykończony. No, i bez żadnego powodu tej
nocy się obudziłem. Kompletnie przytomny. Wiedziałem, że nie śpię,
bo spojrzałem na zegarek. Była dokładnie pierwsza piętnaście. Potem
do mnie dotarło, że to dziwne, jak niby spojrzałem na zegarek bez
włączania lampki? Cały pokój był skąpany w jasnym, niebieskawym
świetle. Lampy się nie świeciły. Usiadłem, próbując określić źródło
tego światła. I wtedy to zobaczyłem: twarz na ścianie. To nie była
ludzka twarz. To było coś innego: głowa, długa na ponad pół metra,
wielkości takiego okrągłego stolika na patio. Była włochata
i czerwona. Miała brodę. Uszy blisko czaszki. Miała nos, wąsy i duże,
czarne jak węgiel oczy, które mrugnęły. Nie mogę powiedzieć, żeby
mnie wystraszyła; wątpiłem w to, co widzę. Więc odwróciłem wzrok,
żeby się samemu przetestować, a gdy znowu tam spojrzałem, twarz
nadal tam była. No i wtedy się wkurzyłem, głównie sam na siebie.
„Co jest?”, pomyślałem. Czy coś mi się śniło? Znowu spojrzałem na
zegarek. Była pierwsza siedemnaście. Nasłuchiwałem i słyszałem
rozmowy w kuchni. To mnie upewniło, że nie śpię. Znowu
spojrzałem, a ta twarz dalej była na ścianie. Ale tym razem
zobaczyłem, że ma połamane zęby. Widziałem to, bo uśmiechnęła się
do mnie diabelsko: jakby mówiła „Gołąbeczku, zrobię z tobą co chcę,
a ty nie zdołasz mnie powstrzymać”. Potem zbladła, tak samo jak to
światło w pokoju. Położyłem się z powrotem, ale zaraz poczułem kilka
solidnych uderzeń w podłogę domu od spodu. „Jak dla mnie to zbyt
dziwne”, pomyślałem; „nawet nie będę się nad tym zastanawiał!” I to
był koniec. Znowu zasnąłem, a gdy się obudziłem, świtało.
W tygodniu dotarło do mnie, że dzieci widzą tę samą istotę i tak
samo ją opisują: czarne oczy, połamane zęby, broda i cała reszta. Od
tego czasu zauważam, jak coś dziwnego skrada się po lesie na tyłach,
ale nigdy nie widziałem tego na tyle długo, żeby to rozpoznać, więc
nie zaprzątałem sobie tym głowy.
– Czy ktoś dziś powiedział coś, co było nieprawdziwe albo
przerysowane dla efektu? – zapytała Lorraine.
– Nie – odparł Carl. – Mówią, jak jest, niestety. Zresztą, po co
mieliby kłamać? Użerają się z tym noc po nocy, odmawiając
modlitwy, walcząc z Davidem i tak dalej. Tam się toczy istna wojna.
Inaczej nie potrafię tego nazwać.
– W tym szaleństwie naprawdę jest metoda. To jest istota
duchowa, ale nie duch. To, co się tutaj zakorzeniło, to bardzo
potężna inteligencja nieludzkiego porządku. Wszyscy tutaj
doświadczacie zjawisk diabolicznych. Innymi słowami, panie Glatzel,
mamy tutaj do czynienia z diabłem – oznajmiła Lorraine.
Carl milczał przez długą chwilę.
– I co dalej? – zapytał wreszcie.
– To już będzie zależeć od ojca Sheehana i władz kościelnych –
odparła kobieta. – Technicznie rzecz biorąc, nasza robota jest
skończona, chociaż zostaniemy z wami do końca. Naszym zadaniem
jest określić, czy sprawa faktycznie jest zasadna. W tych
okolicznościach, przykro mi to mówić, ale jest.
– Jednak zakończenie tego to już inna sprawa – włączył się Ed. –
Istnieją metody radzenia sobie z takimi problemami, ale nie
gwarantują powodzenia na dłuższą metę. Ostatecznie zależy to od
siły i mocy zaangażowanej w to istoty, oraz efektywności procedur
religijnych użytych do jej usunięcia. Jednak nie ma wątpliwości, że
to, co jest w waszym domu, jest ogromnie niebezpieczne – dla pana,
dla pańskiej rodziny, i dla kapłana, który będzie musiał się z tym
skonfrontować – i nie ma tu miejsca na żaden błąd. Pomyłka bądź
błędne założenie może skutkować poważnymi obrażeniami,
zrujnować życie, a nawet doprowadzić do śmierci.
ROZDZIAŁ SZESNASTY

S prawa Brookfield wymknęła się spod kontroli. Bestia i jej groźny


legion wdarli się w życie rodziny Glatzelów i żadna forma oporu
nie mogła ich skłonić do odejścia.
Sprawa pogarszała się nie wyraźnymi skokami, ale przez stałe
zwiększanie presji. Do pierwszego tygodnia sierpnia 1980 życie
w domu Glatzelów stało się kombinacją strachu, zmęczenia i zjawisk,
które każdego członka rodziny popychały na skraj ludzkiej
wytrzymałości.
Nie było żadnej ulgi, żadnej przerwy. Rzeczy niemożliwe działy się
każdego dnia, śmiało i bezkarnie. Nastroje panowały okropne.
Dręczące ich istoty wydawały się turbodoładowywać złośliwość, aż
przechodziła do straszliwego gniewu i nienawiści. A chyba
najbardziej był tym dotknięty młody Carl, który wciąż pozostawał
pełen wrogości i nie zgadzał się z niczym. Głównymi celami jego
nienawiści były Judy i Debbie. Podważał każde ich słowo. Kiedy
broniły się werbalnie, Carl atakował je fizycznie. Od jego
nieustannych ciosów obie były posiniaczone.
U źródeł jego zachowania leżała próba wyparcia prawdy o chaosie
panującym w domu.
– Może powiesz, że nie! Sama wiesz, że kłamiesz! Sama przyznaj,
że nic się nie dzieje! – domagał się, grożąc im pobiciem.
Jak zauważa Ed Warren, „Prawda jest wrogiem. Zaprzeczanie
prawdzie to jeden ze sposobów diabła, a zachowanie młodego Carla
jest tego klasyczną ilustracją”.
Jednak znacznie gorszy problem stanowił David. Nacisk, który był
na niego wywierany, cały czas rósł.
Godzinę po godzinie, dzień po dniu, przez przeszło miesiąc
chłopak był celem okrutnego, przemyślanego ataku irracjonalnych
mocy ciemności, które przejęły dom. W pierwszym tygodniu sierpnia
David znalazł się u kresu wytrzymałości. Zaszła w nim wyraźna
zmiana.
Opierał się, opierał i opierał, i znowu się opierał, a teraz już nic
mu nie zostało. Wyprany z emocji, osłabiony, przestraszony,
zagrożony i pozbawiony wszelkich pozorów normalnego ja, David stał
się duchowo wynędzniały. Chłopiec, którego rodzina znała jako ich
roześmianego, uroczego misia, który uwielbiał górki piasku
i opowiadał im przyciężkie dowcipy, wyczytane w „Weekly Reader”,
zniknął. David stracił ducha. Jego ciało było już tylko oddychającą
skorupą, on sam był gotów się poddać. Gotów stać się „jak oni”;
gotów dać się przemienić w marionetkę diabła.
I tak, szóstego sierpnia 1980 roku, David Michael Glatzel został
opętany przez diabła.
Ostatni krok do tragedii został postawiony, gdy trzej księża
z kościoła Świętego Józefa i w Brookfield zaczęli się aktywnie
zajmować położeniem kresu napaściom na to dziecko. Nie tylko
zarekomendowali egzorcyzm, lecz także po pierwszym sierpnia
niemal każdego dnia do domu Glatzelów przyjeżdżał któryś
z młodych kapłanów, żeby poprowadzić modlitwę i błogosławieństwo.
Jednak gdy tylko wychodzili, ataki na chłopca stawały się jeszcze
bardziej brutalne.
Sen był luksusem, którego David nie doświadczał. Spotykały go
wyłącznie tortury. Na noc przed dokonaniem się pełnego opętania
chłopiec dziko krzyczał z bólu na stole kuchennym, gdy istoty,
w przerażającym pokazie nadprzyrodzonej mocy, siłą odwróciły głowę
chłopca o sto osiemdziesiąt stopni, aż patrzył w tył!
– Co jeszcze zrobią temu dziecku? – zapytała Judy z rozpaczą.
Dowiedziała się następnego ranka.
O świcie szóstego sierpnia David był słaby i wymęczony. Po raz
pierwszy od bardzo dawna poszedł do swojej sypialni i mocno zasnął.
Po tym, jak Arne i Debbie powlekli się do pracy, Judy ucięła sobie
drzemkę. Ku jej uldze, gdy się obudziła, jej syn nadal spał. W sumie
to chrapał tak głośno, że brzmiał jak prosię.
Godzinę później zaczął krzyczeć przez sen.
– Ratunku! Mamo! Ratuj mnie!
W jego błaganiu była totalna desperacja i matka próbowała go
obudzić. Ale się nie ocknął. Gdy z jego ciała dobiegło jakby psie
warknięcie, cofnęła się przestraszona. Była zrozpaczona, ale nic nie
mogła zrobić.
Koło południa z pokoju chłopca usłyszała płacz i koszmarne,
udręczone jęki.
– David? – zawołała z przestrachem, ale nie doczekała się
odpowiedzi. – David? – zawołała znowu, ruszając do jego sypialni.
W połowie drogi się zatrzymała. Uderzył ją odrażający smród
wymiotów. W powietrzu słychać było słabe szepty.
– David? David, odezwij się! – zażądała.
Z jego pokoju nagle dobiegł głęboki, ochrypły śmiech.
Judy wstrzymała oddech i cofnęła się. Spadło na nią paraliżujące
poczucie zagłady – tego rodzaju, które się czuje, gdy człowiek wie, że
stało się coś strasznego. Jednak to był jej syn i musiała coś zrobić.
Wzięła głęboki wdech i z lękiem podeszła do drzwi na końcu
korytarza.
Zebrawszy całą odwagę, otworzyła je, przeszła przez próg
i spojrzała na syna.
Kolana jej zmiękły. Judy Glatzel nigdy, przenigdy nie zapomni
tego, co ujrzała.
To, co zobaczyła, przypominało Davida tylko z grubsza. Cała jego
twarz była fizycznie zmieniona. Głowę miał napuchniętą. Kości
policzkowe umiejscowione wyżej. Nos, dotąd szczupły, był krótki
i szeroki, z nozdrzami skierowanymi w górę jak u świni. Usta miał
spuchnięte i ciekła z nich pienista ślina, która następne spływała po
podbródku. Półotwarte wargi zesztywniały w grymasie nienawiści,
język wystawał na zewnątrz. Mięśnie wokół oczu napięły się,
sprawiając, że powieki były zmrużone. Tęczówki nie miały już swojej
barwy – stały się zupełnie czarne. Głowa kiwała mu się w przód
i w tył. Siedział na środku łóżka, z ramionami zwisającymi
bezwładnie, jakby były połamane albo sparaliżowane.
Judy nic nie powiedziała. Po prostu stała i wpatrywała się
z niedowierzaniem w tę straszliwą, odrażającą scenę. Przekroczyła
granicę łez, granicę strachu.
– Kim jesteś? – spytała wreszcie z całkowitą pogardą.
Jedyną odpowiedzią był ochrypły śmiech.
– David? – zapytała z rozpaczą. – David, czy to.. czy to ty?
Stworzenie siedziało, gapiąc się na Judy szklistymi,
niemrugającymi oczami. Ten widok wykręcał jej żołądek.
Z ciała chłopca wydobył się charczący głos.
– Davida tutaj nie ma! – Jego wargi się nie poruszały.
– Co? – krzyknęła w panice.
– David odszedł… jego dusza… jest moja! – oświadczyły powolny,
głęboki głos.
Judy wrzasnęła histerycznie, wycofując się z pokoju. Potem
w korytarzu padła na kolana i zaczęła wylewać łzy rozpaczy.
Na krzyk matki przez tylne drzwi wpadł Alan. Zastał ją łkającą na
podłodze.
Judy uniosła do niego zalaną łzami twarz.
– David… zajrzyj do niego! Popatrz na moje dziecko… na moje
piękne dziecko…
Alan sądził, że jego brat nie żyje. Pognał do sypialni, a kilka
sekund później wyłonił się z niej, biały jak prześcieradło.
– Alan, to coś ze mną? – z nadzieją w głosie spytała go matka. –
Alan, powiedz, że to coś ze mną. Powiedz mi, że to się nie dzieje!
Powiedz mi! Powiedz, że nie!
– Mamo, nie mogę – odparł, dławiąc się własnymi łzami. – To jest
prawdziwe. Też to widziałem.
Z sypialni dobiegł kolejny zwierzęcy jęk, napełniając Judy i jej
syna potwornym lękiem.
Alan pomógł matce się podnieść i zaprowadził ją do kuchni. Oboje
dygotali ze strachu i nie wiedzieli, co począć. Wreszcie, po długiej
chwili milczenia, Alan podszedł do telefonu, mając zamiar zadzwonić
do ojca i do księdza. Ale potem przy aparacie zobaczył numer
Warrenów. Wybrał go drżącymi palcami.
– Panie Warren, mówi Alan Glatzel. Hm… niech pan lepiej
porozmawia z moją matką – nagle stracił rezon.
Judy odkaszlnęła, zanim wzięła słuchawkę.
– Pamięta pan ten wieczór, gdy powiedział pan, że David nie jest
opętany, bo gdyby był, to nie miałabym co do tego wątpliwości? No,
to teraz jest! To coś go opętało. Powiedziało mi nawet, że Davida tam
nie ma! Wygląda upiornie. On… O mój Boże! Wyszedł ze swojego
pokoju i idzie do nas! Szybko, przyjedźcie!
Opętane dziecko stanęło przed swoją matką. Chłopiec wyrwał jej
telefon i cisnął go na podłogę.
– Ty śmierdząca szmato! – przez usta Davida przemawiał męski
głos. – Wiesz, na co zasługujesz, prawda? Prawda, suko? Zasługujesz
na śmierć!
W jednej chwili złapał ją rękami za szyję. Alan stał oszołomiony,
póki sobie nie uświadomił, że istota, która opętała jego brata,
próbuje zabić ich matkę. Zerwał jej chwyt, a wtedy mściwa furia
skierowała się na niego.
Istota z zajadłą determinacją ścigała Alana po pokoju. Gdy
zagoniła go do narożnika, zaczęła wymachiwać pięściami i pluć mu
pogardliwie w twarz. Z ciała Davida dobiegały pochrząkiwania
i skrzeczenie. Judy od tyłu złapała go za ręce i powstrzymała ten
atak. Jednak ta rzecz w chłopcu była wściekła i warczała jak pies.
Obróciła się błyskawicznie, próbując ugryźć kobietę w nadgarstek
i się uwolnić.
Alan przesuwał się między krzesłami kuchennymi, aż wraz
z matką znaleźli się po jednej stronie kuchennego stołu, a to coś po
drugiej.
Dysząc jak zwierzę z wywalonym ozorem, istota gapiła się na nich
z jadowitą wściekłością.
– Nienawidzę was – powiedział jeden głos.
– Nienawidzimy was – dodał drugi.
– Jest ich dwóch! – krzyknął Alan.
– Ha! Żebyś tylko wiedział, grubasku – złowieszczo odpowiedziała
istota.
– Kim jesteś? Czym jesteś? – zapytał Alan.
Ale istota w Davidzie nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.
Chciała tylko dostać w swoje łapy jego i Judy.
– Gdzie jest mój brat? – Alan nie odpuszczał.
– My go mamy – usłyszał odpowiedź.
– Gdzie? Gdzie on jest? – drążył chłopak.
– W piekle! – wrzasnęła istota.
Kuchnia wyglądała jak pole bitwy, z poprzewracanymi krzesłami
i stołem wysuniętym niezgrabnie na środek pomieszczenia. Stał
jednak w taki sposób, że Judy zdołała nad nim sięgnąć i chwycić
butelkę wody święconej, którą trzymała na ladzie.
– Chyba tego nie lubisz, co? – zapytała bez tchu, w nadziei, że
dobrze robi.
– Ani się waż! – powiedziała istota, cofając się.
– O, ależ jak najbardziej się poważę – odparła Judy. – Gdzie jest
mój syn? Oddaj mi mojego Davida!
– Nigdy!
Judy nalała sobie wody święconej na dłoń, a potem chlusnęła nią
na opętane ciało swojego syna.
Efektem były dzikie wrzaski i wicie się z bólu. Wszędzie, gdzie
trafiły krople wody, pojawiły się czerwone plamy.
– Piecze… piecze – zaskrzeczał w dziecku głos kobiety.
Istota nagle odpuściła i uciekła korytarzem do pokoju Davida.
Alan i Judy nie odezwali się ani słowem: byli zbyt wstrząśnięci.
Słuchawka telefonu leżała na podłodze, bucząc bezsensownie.
Wtedy rozległ się głos:
– Mamo! Mamusiu, źle się czuję.
To był David!
Judy natychmiast ruszyła mu na pomoc, ignorując ostrzeżenie
Alana:
– Mamo, to nie jest David! To nie jego głos!
Gdy tylko pojawiła się w drzwiach, ta obłąkana istota złapała ją za
piersi, wciągnęła do pokoju i znowu zaczęła dusić.
– Ty pierdolona blond kurwo – ryczał męski głos. – Już ja ci
pokażę. Zedrę ci twarz. Złamię twój pieprzony kark. Będę cię zabijał
i zabijał!
Alan ruszył matce na pomoc, ale gdy tylko znalazł się z pobliżu tej
istoty, został powalony dobrze wymierzonym ciosem w szczękę.
Jednak w tej samej chwili Judy zdołała się wyrwać i uciec do kuchni,
z Alanem deptającym jej po piętach. Nic ich nie ścigało. Po
pomieszczeniu niósł się śmiech, wzmagając przerażenie.
Nie mogąc znieść kolejnej napaści fizycznej, Judy i Alan uciekli na
dwór, w jasne światło dnia.
– Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? – krzyknęła Judy.
Ale jej syn nie miał odpowiedzi. Mógł tylko spróbować ją
pocieszyć, obejmując ją ramieniem, kiedy szlochała.
Wkrótce na podjeździe Glatzelów ryknął czarny samochód. Ze
środka wyskoczyli Warrenowie i podbiegli do Judy oraz Alana.
– Gdzie on jest? – natychmiast zapytał Ed.
– W domu – odpowiedziała Judy. – Lepiej niech pan tam sam nie
idzie. Jest niebezpieczny.
Judy nie musiała tego mówić. Warrenowie widzieli już opętania
i zawsze było tak samo: obrzydliwie, brzydko i bardzo niebezpiecznie.
Nie mówiąc nic więcej, małżeństwo weszło do domu.
– Lorraine, gdzie on jest? – spytał Ed żony, polegając na jej
jasnowidzeniu.
– W salonie – bez wahania wskazała Lorraine. – Ed, to paskudny
przypadek – dodała.
Przeszli przez kuchnię i stanęli w drzwiach salonu. Tam, w fotelu
na biegunach, który bestia uważała za swój, z opuszczoną głową
i podbródkiem opartym o pierś, siedziało owo opętane dziecko.
Jednak okropne zjawisko jego opętania nie było widoczne, dopóki Ed
nie wezwał Davida po imieniu. Wówczas istota w chłopcu powoli
podniosła wzrok na Warrenów i tragedia stała się oczywista. Patrzyło
na nich coś z innego porządku rzeczy.
– O mój Boże – wymamrotała Lorraine, cofając się i odwracając.
Doszło do najgorszego, a Warrenowie mogli tylko obserwować
i potwierdzić, że zaistniało opętanie.
– David, możesz ze mną mówić? – spytał Ed.
Istota wpatrywała się w niego, emanując intensywną nienawiścią.
– Chcę rozmawiać z Davidem – nalegał Ed.
– Wynocha z mojego domu! – powiedziała wreszcie istota.
– Chcę rozmawiać z Davidem – powtórzył Ed.
– Nie!
– Kim jesteś?
– Jam jest ten, który cię odwiedził. To ja porozrzucałem zdjęcia.
Ta wzmianka była ważna, bo w tym tygodniu Ed znalazł zdjęcia
i notatki ze sprawy Glatzelów porozrzucane po swoim gabinecie.
Istota ewidentnie nawiedziła go w formie duchowej.
– Jesteś sam? – zapytał Ed.
Po chwili ciszy padła enigmatyczna odpowiedź.
– Jesteśmy wieloma.
– Ilu was jest? Ilu was jest w tym dziecku?
– Czterdziestu i trzech.
– Kto rządzi?
– Ja! – istota wyraźnie poczuła się obrażona tym pytaniem.
– Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś Davidem? – Ed rzucił
wyzwanie.
Na podłodze leżała piłeczka tenisowa. Istota w Davidzie spojrzała
na nią i pokazała palcem. Piłka natychmiast przemknęła przez pokój
i uderzyła o ścianę.
– Ukradłeś ciało tego dziecka – oskarżyła ją Lorraine. – Jego ciało
nie należy do ciebie. David ma prawo do…
– Zamknij ten swój ohydny pysk, ty napuszona nierządnico!
– Nie odejdziesz z ciałem tego opętanego chłopca. Nie pozwolimy
na to – oświadczył Ed.
– A kto mnie powstrzyma? – wyzywająco spytała istota.
– Księża cię wygnają.
– Nie wygna mnie żaden ksiądz!
– To prawda – zgodził się Ed. – Ale potęga Boga jest większa niż ty
czy ja. A mocą Boga, mocą Chrystusa, wrócisz tam, skąd przybyłeś!
Oświadczenie Eda miało tylko jeden skutek: rozwścieczyło bestię.
Nagle wyrzuciła z siebie ciąg niewyobrażalnych bluźnierstw
przeciwko Bogu, Jezusowi i Marii. A z każdą wulgarną proklamacją
sprawa nabierała bardziej irracjonalnej gwałtowności.
Nagle ten strumień przekleństw ustał, zastąpiony przez paskudne
torsje. Oczy chłopca się wywróciły, a przez jego ciało przebiegł dygot.
Na oczach Warrenów fizyczne rysy chłopca wróciły do normalności.
– Co tutaj robicie? – chwilę później zapytał David.
– Nie wiesz?
– Nie, właśnie się obudziłem.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

T o, co zaczęło się drugiego lipca 1980 roku wraz ze słowami


„Strzeż się!”, szybko przeszło przez klasyczne stadia wkroczenia,
inwazji, prześladowania wewnętrznego i prześladowania
zewnętrznego, aż w toku stale pogarszającej się aktywności doszło do
kulminacji w formie opętania Davida Glatzela przez diabła.
Jakkolwiek to, co spotkało chłopca było rzadkie, to nie
niespotykane. W każdym stuleciu odnotowuje się przypadki
opętania; w istocie większe sprawy, dotyczące diabelskiego opętania,
występują gdzieś na świecie w każdym dziesięcioleciu. Zjawisko to
zawsze cechuje się intensywnymi bluźnierstwami religijnymi,
gwałtowną nienawiścią wobec ludzi i strasznymi demonstracjami
nadnaturalnej mocy.
Na rodzinę Glatzelów dosłownie zstąpiło piekło. David codziennie,
począwszy od szóstego sierpnia, był bezkarnie opętywany przez
jednego lub więcej wulgarnych, bluźnierczych duchów. A napaści,
czy to fizyczne, czy mentalne, były doprowadzane do skrajności.
Jedna z istot w dziecku ciągle powtarzała Judy, jaka ta jest „sexy”
i robiła inne lubieżne uwagi wobec niej i Debbie, przez co obie
kobiety bały się, że zostaną ofiarami jakiegoś strasznego,
perwersyjnego ataku.
Bestia, gdy opętała Davida, szydziła z fałszywych usprawiedliwień
dla opętania chłopca, twierdząc, że ma ona pełne prawo do jego
duszy i ciała. Robiła obrzydliwe uwagi o Jezusie i Marii oraz bardzo
przeciwko nim bluźniła. Twierdziła, że nic jej nie skłoni do odejścia.
Nieważne, jak bardzo będą próbować, księża nie zdołają jej przegnać.
Ostatecznie to ona przegna księży.
Glatzelowie nienawidzili tego potwora, a on nienawidził ich.
Jednak, skoro przywdział ciało Davida, nie mogli go uderzyć; jako
ducha nie mogli go zabić; a przy przejawianej przez niego sile, gdy
z nim walczyli, zawsze doznawali obrażeń. Zachowywał się jak
terrorysta przetrzymujący zakładników. Najlepsze, co mogli zrobić, to
go nie drażnić, żeby ich nie krzywdził ani nie zabił Davida.
„Gdy doszło do opętania”, powiedziała Lorraine Warren, „w domu
Glatzelów panowało ciągłe pandemonium. Przy ośmiorgu ludzi,
którzy tam mieszkali, wydarzenia te miały jakiś wpływ na każdego.
Ich życiem stały się żal, depresja i łzy. Ale nie tylko David był
przyczyną tych wszystkich kłopotów. W miarę rozwoju sprawy owa
negatywna siła zaczęła też przejmować młodego Carla. Gdy ta istota
opętywała Davida, to niezmiennie atakowała kogoś fizycznie. I oto był
młody Carl, w samym środku awantury – śmiejący się histerycznie
i ją dopingujący. Nawet dołączał się do bicia. To było potworne, nie
do pojęcia. Obie kobiety były poobijane. David chodził cały
w siniakach. Tak samo Alan i Jason. A Arne nie tylko było
posiniaczony – ta istota w Davidzie naprawdę próbowała go dopaść!
„Chwała Bogu, że Arne tam był. Uspokajał sytuację.
W przeciwieństwie do pana Glatzela, który większość czasu pracował,
Arne był jedyną osobą fizycznie na tyle silną, żeby stawiać jakiś
sensowny opór. A Arne nigdy się tej istoty nie bał – rozumiał, czym
była. Glatzelowie twierdzą zgodnie, że gdyby nie jego obecność w tym
domu, na pewno ktoś by zginął. Bestia była duchem śmierci, a Arne
Cheyenne Johnson cały czas pilnował, by nie zdołała nikogo zabić.
Nie ma się co dziwić, że chciała się na nim zemścić”.
W owym czasie największym rozczarowaniem dla Glatzelów był
brak oficjalnej pomocy ze strony władz kościelnych.
„Z początkiem sierpnia sprawa ta stała się odpowiedzialnością
diecezji Bridgeport, szczególnie spoczywając na biskupie i jego
doradcach. Jednak co zrobili dla Glatzelów? Zupełnie nic!”,
oświadczył Ed Warren. Zostawili ich samych sobie.
„Urzędnicy w kancelarii wiedzieli o tej sprawie w ciągu tygodnia
od jej rozpoczęcia, w lipcu. Wówczas widząc, że kłopoty mogą
postępować, chciałem umieścić Davida w katolickim szpitalu, gdzie
można by podjąć kroki, aby go »wyleczyć«”, powiedział Ed Warren.
„Jednak ta sugestia została zbyta. Potem chciałem z Midwestu
sprowadzić egzorcystę, żeby pomóc tej rodzinie. Jednak z powodu, że
byłby to ktoś spoza diecezji, na to również się nie zgodzili.
Ostatecznie kościół nie podjął żadnego działania, aż szambo wybiło
i dziecko zostało opętane.
Cały ciężar został przerzucony na trzech świeżo wyświęconych
księży z Brookfield. Młodzi kapłani zobaczyli, co się działo w tym
domu, i byli tym ekstremalnie wstrząśnięci. To, czego świadkiem
w domu Glatzelów był ojciec Sheehan, zmieniło całkiem jego poglądy
na życie. Pozostali dwaj księża byli tak samo poruszeni;
i powinienem powiedzieć, zniechęceni tym, jak w tej sprawie postąpili
ich przełożeni. Znać było w ich oczach rozczarowanie. Dla wszystkich
była to istna męka. Judy prawie codziennie dzwoniła do biura
parafialnego, prosząc i błagając o pomoc. Księża natychmiast jechali
do jej domu, w dzień czy w nocy, i konfrontowali się z tą istotą. Ale
mieli związane ręce. W tej sprawie konieczny był duży egzorcyzm –
zdawali sobie z tego sprawę. Jednakże oni nie byli egzorcystami;
a nawet gdyby byli, w takich przypadkach należało zastosować
Rituale Romanum, a ten można było przeprowadzić wyłącznie za
zgodą biskupa diecezjalnego. Zaś biskup nawet nie odbierał
telefonów ode mnie.
Wreszcie sprawy zaczęły wyglądać tak źle, a presja stała się tak
wielka, że ósmego albo dziewiątego sierpnia ojcowie Sheehan i Rossi
udali się bezpośrednio do biskupa Curtisa i poprosili, by rozważyć
egzorcyzmowanie Davida Glatzela, i to jak najszybciej. Na szczęście
kilka dni później doszło polecenie, by zacząć zbierać dokumentację
i by doradzić rodzinie, jakie kroki należy podjąć w celu
przeprowadzenia dużego egzorcyzmu. Polecenie było całkowicie
pozbawione wrażliwości: rodzina walczyła z diabłem o życie, a kościół
się bawił w politykę. Tym niemniej był to krok naprzód. Jedenastego
sierpnia przekazałem ojcu Sheehanowi nagrania na taśmach
i zdjęcia dziecka atakowanego oraz opętanego, plus list polecający
z potwierdzeniem faktu, że w domu Glatzelów zachodzą zjawiska
nadprzyrodzone. Doktor Giangrasso przedstawił również szczegółowy
raport ze swoją oceną stanu fizycznego Davida. Następnie ojciec
Sheehan wszystkie te materiały przekazał do kancelarii diecezji do
wglądu”.
Wydawało się, że to znaczący krok naprzód, jednak Glatzelowie
cały czas byli udręczeni, a ziarna ostatecznej tragedii zostały zasiane.
Zostali zostawieni sami i mieli sobie poradzić z poważnym
problemem, o którym prawie nic nie wiedzieli. W konsekwencji
popełniono błędy, chociaż z najlepszymi intencjami. W swoim czasie
mieli za to zapłacić.
Arne Cheyenne Johnson cały czas opierał się tej złowrogiej istocie,
która opętała i prześladowała Davida. Uważał ją za dręczyciela
i tchórza, i powiedział jej to. Za każdym razem blokował jej brutalne
działania, a także bronił Davida. Nie miał dla tego potwora żadnej
tolerancji. Rzucił mu wyzwanie; w zasadzie rozkazał mu odejść.
Z całym wigorem egzorcysty nakazał mu odejść. I to był jego błąd.
W nocy dwunastego sierpnia David został wychłostany za
noszenie nowego medalika. Miał już trzy. Przez jakiś czas dla
ochrony zakładali mu różaniec na szyję, ale rano był zapętlony na
jego gardle.
Tego wieczoru chłopiec zdarł medaliki z szyi, oświadczając:
– Mój ojciec nie życzy sobie, żebym nosił to pierdolone gówno! Nie
róbcie tego więcej! Jestem posłuszny mojemu ojcu, nie wam! Jesteście
padliną! Jesteście ścierwem! Za to, co robicie, sprawimy, że
zdechniecie w piekle!
David znowu był opętany.
– Ty pomiocie blond kurwy, cuchnącej kretynki… Ty zdziro… Ty
ohydna zdziro… Ty…
– David, przestań! – rozkazał Carl Senior.
Ale Davida tam nie było. Wściekłość eskalowała w furiacki potok
obelg. Istota w chłopcu, z płonącymi oczami, wkrótce zaczęła mówić
tak szybko, że nie dało się jej zrozumieć. Grzmiąc, oszalała
z nienawiści, ruszyła w stronę Judy, żeby ją pobić. Carl zrobił krok
i ją zablokował.
– Dosyć tego! – krzyknął, uderzając wykrzywioną twarz.
Ale to nie był jego syn i nagle ta obłąkana furia skupiła się na
Carlu. Wypluwając przekleństwa, istota uniosła ręce, żeby go
uderzyć, ale złapał ją za nadgarstki. Jednak to, co pozornie było
słabym chłopcem, uwolniło się w mgnieniu oka. Wywiązała się
szamotanina, a Carl przekonał się, że walczy z czymś, czego siła
dorównywała jego własnej.
– Wynoś się z mojego syna! – wrzasnęła Judy. – Wynocha!
– Nigdy! – ryknął demon, w miarę walki jakby nabierając sił.
Carl obrócił ciało Davida i pochwycił je w potężny, niedźwiedzi
uścisk. Z ciała chłopaka dochodziły piski i stęknięcia, gdy ojciec
ściskał go z siłą adekwatną do swego gniewu.
– Carl! Przestań! Zabijesz go! Połamiesz mu żebra! – histerycznie
krzyknęła Judy.
Poluzował uścisk, ale ciało chłopca pozostało bezwładne.
Zaciągnął go na fotel i strzelił w twarz, żeby go ocucić.
– Mamo, poproszę szklankę wody – powiedział David, jakby nic się
nie wydarzyło.
Judy, pełna ulgi, że już po wszystkim, podała synowi szklankę.
– Dziękuję, mamo – rzekł David, po czym chlusnął jej wodą
w twarz. Z ciała chłopca dobiegł złośliwy rechot.
Noc się zaczęła.
Judy zadzwoniła do Warrenów i powiedziała, że David został
opętany, a ta istota nie chciała go zostawić. Obiecali, że zaraz wyjadą
i kazali Judy natychmiast dzwonić na probostwo.
Podczas rozmowy ze Świętym Józefem przekazano jej, że trwa
procedura mająca doprowadzić do egzorcyzmowania Davida. Jedną
z rzeczy, która będzie konieczna, jest jego ocena psychiatryczna.
Umówiono już wizytę na następny dzień, u lekarza w Fairfield
County.
Gdy Judy wróciła do salonu David siedział sztywno
wyprostowany, wpatrując się w Carla. Po tym jak weszła przez drzwi,
przeniósł spojrzenie na nią.
– Nie chcę, żeby ci Warrenowie tutaj przyjeżdżali! Flaki mi się
wywracają na ich widok! Rozumiesz, blondi? – To było kompletnie
dobijające. Judy zadzwoniła z pomieszczenia na drugim końcu
domu, za zamkniętymi drzwiami. – I idziemy do doktora, prawda?
Doktora Dolittle. Co za gówno. Nie uwierzy ci. Zobaczysz! Zrobię
z ciebie kretynkę!
– Sam zrobisz z siebie kretyna – odcięła się Judy.
– Zobaczymy!
– No, to się zgadza: nie masz jaj, żeby pokazać się komuś, kto się
liczy. Wynoś się z mojego syna. Wynoś się! Wracaj do piekła, skąd
przyszedłeś!
I tak to szło. To była nieustająca, ohydna bitwa, bez chwili
wytchnienia.
Zazwyczaj gdy mieli przyjechać Warrenowie albo któryś z księży,
David był atakowany przed ich przybyciem – i po wyjściu. Tej nocy
było tak samo. Ciało chłopca wiło się po podłodze, drgając od ciosów.
Sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli.
Arne Cheyenne Johnson nie tolerował niesprawiedliwości. Serce
wyrywało mu się do chłopca. Wziął na siebie stawianie istocie oporu
i bronienie Davida przed atakiem. Arne stał się prawdziwym
przeciwnikiem dla diabła.
Ustawił się nad chłopcem, który teraz leżał na podłodze.
– Rozkazuję ci opuścić ciało tego dziecka! Natychmiast! – huknął.
– Spieprzaj.
– Rozkazuję ci opuścić ciało tego chłopca!
– Ty… rozkazujesz… kurwa! – prychnęła pogardliwie istota.
– Ja ci rozkazuję! Jezus ci rozkazuje! Bóg ci rozkazuje! Wszyscy
rozkazujemy ci odejść!
– Jesteś gównem! Jezus to gówno! Bóg to gówno! Wszyscyście
gówno! Wszyscy jesteście tacy sami! Gówno! Zwykłe gówno! –
odpowiedziała istota z własną, pokręconą logiką i ochrypłym
śmiechem.
– Boisz się Jezusa. Jesteś zwykłym bydlęciem! Zwierzęciem!
Zawsze będę z tobą walczył. Masz tylko tyle mocy, żeby pastwić się
nad małymi chłopcami.
– Zamknij ryj! Zamknij ryj! Zamknij ryj! – ryknęła z wściekłością.
– No co jest? Trafiłem? Co? – drażnił się Arne. – Wielki mi bohater!
Znęcasz się nad dziećmi, ty gnido. Może spróbujesz się ze mną? Co?
No dawaj! Boisz się, że trafisz na lepszego?
– Zabiję cię!
– Nikogo nie zabijesz. Nie pozwolę na to.
– Nie możesz mi rozkazywać! Jestem czymś więcej, niż ci się śniło!
Zniszczę cię! Zniszczę!
Warrenowie przyjechali w samym środku tej konfrontacji. Istota
w Davidzie szybko wpadła w morderczą wściekłość.
– Wypierdalać stąd! Wynocha! Zabierajcie się stąd, zasrańcy! Nie
macie prawa tu być! Ja tu rządzę! Zabierzecie ze sobą tę dziwkę! Już
mi was wystarczy! Wynocha! Wynocha!
Warrenowie byli na to przygotowani i Ed, bez słowa, chlusnął
istocie wodą święconą w twarz. Natychmiast się cofnęła, wrzeszcząc
i wyjąc. Jak ujął to Ed: „Z czymś takim nie ma co się wdawać
w dyskusję. Żaden z tego pożytek. Nie pozwala się takim istotom na
mówienie. Nie pozwala się na myślenie i działanie. Istota, która kogoś
opętała, nie ma interesu w przebywaniu w tej osobie, a człowiek
korzysta ze wszystkich możliwych środków, żeby ją pognębić, aż
wreszcie odejdzie”.
Po chwili jęków i szlochów David zapadł w sen. Godzinę później,
gdy twarzą w dół spał na sofie, zauważyli, że jego ramiona „dryfują”
w powietrzu. Zaraz potem uniosły się też jego nogi, tak że chłopiec
był wygięty w łuk, opierając się na brzuchu. Potem jego nogi zaczęły
się obracać, jedna zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara,
druga odwrotnie. Trwało to dziesięć minut.
Tuż po północy kłopoty znowu się zaczęły. Najpierw w powietrze
uniosła się lewa ręka Davida. Potem zaczął kopać się w głowę, co go
obudziło. Kopniaki powtarzały się co kilka sekund.
– Przestańcie! Przestańcie natychmiast! – nakazał Arne
niewidzialnym siłom w pokoju.
Uderzenia w głowę ustały. Jednak przez chłopca przemówiła jakaś
inna grubiańska istota, posługując się bełkotliwym językiem, który
brzmiał jak angielski mówiony od tyłu: dosyć typowa cecha opętania.
– Kim jesteś? – spytała Debbie, spoglądając w oszalałe oczy brata.
Nie dostali werbalnej odpowiedzi. Zamiast tego na prawej nodze
Davida pojawiła się czerwona plama. Szybko nabierała szczegółów,
aż odpowiedź stała się szokująco oczywista: na nodze chłopca
widniała twarz diabła! Po dziesięciu minutach plama się rozmyła.
Noc jeszcze się nie skończyła. O trzeciej nad ranem doszło do
kolejnych zdarzeń. Rodzina zaczęła się bać tej godziny, nazywając ją
czasem „południem dnia demonów”. Zaczęło się, gdy Arne wszedł do
salonu: potknął o jakąś niewidzialną przeszkodę i z głośnym hukiem
przewrócił się na podłogę. Ten hałas obudził Davida. Kilka sekund
później na sofie pojawiło się wgłębienie, jakby ktoś na niej siedział.
Zgodnie ze słowami Davida, który teraz mówił wyraźnie jako on,
bestia właśnie usiadła.
Wobec tego chłopiec wstał z sofy i poszedł do kuchni, ale nagle
zawrócił. Powiedział, że w drzwiach jest ten pomocnik z nożem
w sercu, i inne istoty też tam są. Kilka sekund później David został
pchnięty i upadł na plecy.
W dzienniku Debbie widnieje następujący opis:
David leżał na podłodze w salonie. Jego ciało zaczęło się rzucać
z boku na bok. Potem nogi zaczęły się poruszać w górę i w dół.
Uwiesiłam się na nich i zaczęłam razem z nimi unosić się i opadać.
Nie mogłam tego powstrzymać, więc Alan spróbował mi pomóc, a ta
istota unosiła nas oboje. Razem ważyliśmy ponad sto trzydzieści
kilogramów. A jednak nogi Davida cały czas nas unosiły, tam
i z powrotem. Potem coś nastąpiło Davidowi na plecy, więc mama
musiała go polać wodą święconą, co zadziałało, choć z oporami.

Koszmarne wydarzenia tej nocy ustały, ledwie ciemność przeszła


w brzask. W południe zadzwoniła załamana Kate Merlino. Jej pies,
Punky, leżał na jezdni przed jej domem. Cały grzbiet psiaka był
zmiażdżony. Weterynarz powiedział, że nigdy nie będzie chodził
i prawdopodobnie umrze. Tak spełniła się przepowiednia sprzed
kilku dni.
– Bestia twierdzi, że to ona zrobiła – poinformował David, ledwie
jego matka odłożyła słuchawkę. – Śmiała się przez całą waszą
rozmowę, a potem mi powiedziała, że podniosła psa i rzuciła go pod
samochód, żeby ukarać panią Merlino za to, że nam pomaga.
Zaczął się kolejny dzień. Nie skończył się lepiej. Tego popołudnia
Judy zabrała syna na wizytę u psychiatry. Niestety dość długa
podróż okazała się bezużyteczna.
– Po tych wszystkich okropnych rzeczy, przez które
przechodziliśmy z Davidem, miałam nadzieję, że może ten lekarz
będzie w stanie nam pomóc – opowiadała później. – Byłoby świetnie,
gdyby potrafił wytłumaczyć to, co się działo z Davidem, z medycznego
punktu widzenia. Jedyne, czego chciałam, to zakończyć ten problem.
Nie macie pojęcia, przez co przechodziliśmy! Gdy dotarliśmy do jego
gabinetu, ujrzeliśmy liczne tabliczki z napisem „ZAKAZ PALENIA”,
ale lekarz miał wszędzie porozkładane fajki. Potem nie mógł sobie
przypomnieć Davida i w stertach papierów szukał kartki, na której
miał zapisane nazwisko mojego syna. Żałosne! W trakcie wizyty
z Davidem wszystko było w porządku. Był sobą, a gdy jest sobą, to
nie można prosić o lepsze dziecko. Lekarz zadał mu masę pytań,
takich jak: co najbardziej lubi robić, jaki jest jego ulubiony kolor
i czy lubi swojego ojca. Potem poprosił, żeby David opowiedział mu
o bestii, a zwłaszcza o tym, co te wszystkie istoty mu robią. Doktor
cały czas powtarzał „Och, doprawdy?” w taki sztuczny sposób.
Widziałam, że uważa, że to my bijemy syna, bo na całym ciele ma
siniaki. Następnie kazał Davidowi narysować tę bestię, co nie wyszło
mu najlepiej. I wreszcie pokazał mu kartkę z plamami atramentu,
pytając: „Czy to wygląda jak diabeł? A to? Albo to?”, a David
odpowiadał, że wyglądają jak motyl albo jak spadochron, albo jak
kaczka od tyłu. Na koniec powiedziano mi, że David jest zdrowy.
Wszystko było z nim w zupełnym porządku. Wszytko, przez co
przeszedł ten dzieciak, nie miało miejsca. Pręgi po biciu nie istniały.
W zasadzie to my powinniśmy wrócić na terapię rodzinną. Potem
rzucił mi rachunek na siedemdziesiąt dolarów. A ja zabrałam ze sobą
dwadzieścia, na wypadek, gdyby wizyta okazała się droga! Zrobiliśmy
z siebie idiotów, tak jak zapowiadała ta istota. To było beznadziejne.
– Szkoda, że tego lekarza nie było z nami w samochodzie, jak
wracaliśmy do domu – dorzucił Alan. – David nam powiedział, że
bestia siedzi na tylnej kanapie, a wszyscy pomocnicy jadą na dachu.
Gdy mijaliśmy zakład pogrzebowy niedaleko domu Warrenów,
prędkościomierz oszalał. A pomocnicy zajęli całą pakę kombi mamy.
Walczyła, żeby utrzymać się na drodze – samochód miał na jezdni
tylko tylne koła! Rany, ale ludzie się na nas gapili! A jak
dojechaliśmy do budki na autostradzie, to kiedy mama wyciągnęła
rękę, żeby zapłacić za przejazd, pomocnicy podnieśli cały samochód
i przenieśli go o półtora metra do przodu. Facet w budce powiedział,
że mamy jechać.
Następny dzień, trzynastego sierpnia 1980 był dla Glatzelów
szczególny. Jednak tortury nie ustały. Pięknie ozdobione ciasto
zostało zniszczone, po domu niosły się dźwięki pękającego szkła
i skrzypiących desek, a David był fizycznie dręczony ze zdwojoną
mocą.
Sprawili, że jego ciało przez pół godziny podskakiwało w górę
i w dół. Często tak szybko, że ruch się zlewał. Chłopiec rozpaczliwie
wołał o pomoc, ale nikt nie był w stanie tego przerwać.
– Dlaczego? Dobry Boże, dlaczego? – z udręką zapłakała Judy.
David miał już dwanaście lat. Zniszczone ciasto było dla niego. To
były jego urodziny.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

–P an Johnson? Ksiądz zaprasza. Proszę ze mną.


W domu rekolekcyjnym w Stamford panowały spokój
i cisza. Arne Cheynne Johnson za zakonnicą w białym habicie
poszedł korytarzem do wypełnionego książkami gabinetu.
– Ojcze, to pan Johnson – powiedziała siostra i zamknęła drzwi.
Ojciec Francis Virgulak, dobiegający czterdziestki ksiądz katolicki,
powitał Arnego uściskiem dłoni i powściągliwym uśmiechem,
a potem wskazał mu krzesło. Arne nie wiedział o tym księdzu nic,
poza tym, że roztaczał aurę kompetencji.
Informacje dotyczące opętania Davida Glatzela, przekazane do
kancelarii przez księży w Brookfield, zostały zweryfikowane w ciągu
tygodnia, a odpowiedzialność za sprawę przekazano księdzu
Francisowi Virgulakowi, który był zarówno doradcą teologicznym
biskupa, jak i teologiem diecezji. Pełnił funkcje administracyjne
w diecezji, a ponadto był szefem programu odnowy w Duchu
Świętym – ezoterycznej gałęzi teologii zajmującej się przewodnictwem
duchowym i problemami natury mistycznej.
Pierwotnie z ojcem Virgulakiem planowali się spotkać Judy, David
i Arne. Mieli nadzieję, że tego dnia uda się wskazać jakieś
rozwiązanie tej sprawy – być może przez technikę nakładania dłoni.
Jednak zabranie Davida do budynku użyteczności religijnej było
niemożliwe. Arne przeprosił za nieobecność chłopca. Ksiądz rozumiał
problem. Jednocześnie chciał porozmawiać z Arnem – ponieważ ten
rzucił wyzwanie diabelskiemu duchowi w Davidzie. Ponadto
Warrenowie polecili go jako najlepszego rzecznika tej sprawy.
W trakcie drogi z Brookfield Debbie nastawiona była
pesymistycznie. Wątpiła, że ktokolwiek uwierzy w to, co się dzieje
z jej bratem.
Jednakże, jak przekonał się Arne, tak się nie stało. Ojciec
Virgulak był dobrze zaznajomiony z tematem demonologii
i rozmawiali dwie godziny. Ksiądz przede wszystkim zainteresowany
był wyglądem Davida, wzorcami głosowymi w momentach opętania
oraz tym, co istota mówiła jego ustami.
Dogłębnie wypytawszy Arnego, kapłan zapewnił go wreszcie, że
kościół posiada wypracowane przez wieki procedury radzenia sobie
z opętaniem demonicznym i że to, co ich spotkało, zasadniczo nie
jest niczym nowym.
Gdy ich dyskusja dobiegła końca, ojciec Virgulak udzielił Arnemu
błogosławieństwa, a potem dał mu srebrny krzyżyk do noszenia na
szyi, poświęcone sole do zastosowania na Davidzie i figurkę Madonny
do postawienia w domu.
– Jedna rzecz wydała mi się bardzo dziwna – wspominał później
Arne – że podczas błogosławieństwa miałem pochyloną głowę
i zamknięte oczy, ale czułem ruchy dłoni księdza nad moją głową,
chociaż ani razu mnie nawet nie dotknął.
Przed wyjściem kapłan zalecił, by nadal byli czujni i powiedział, że
w ciągu kilku kolejnych dni podejmie konkretne kroki, by położyć
kres temu problemowi i uwolnić Davida od opętania.
W drodze powrotnej do domu Arne przekazał Debbie szczegóły
spotkania. Po raz pierwszy od rozpoczęcia się tej sprawy mieli
powody, by poczuć nadzieję i przypływ sił. W istocie, dla Arnego
i Debbie ten dzień był podwójnie dobry. Tego ranka Arne dostał
pracę na cały etat z pełnym ubezpieczeniem jako chirurg drzew,
w Bethel, jakieś dziesięć mil od Brookfield. To był piątek, piętnastego
sierpnia 1980 roku.
Arne i Debbie podzielili się swoim optymizmem przy rodzinnej
kolacji, ale ich dobry nastrój szybko został zepsuty. Bestia
zintensyfikowała tortury zadawane Davidowi oraz, co być może miało
jeszcze większe konsekwencje, zaczęła dręczyć ojca Virgulaka.
Przez weekend David był opętany niemal przez cały czas. Jego
ciało służyło na zmianę jako cel tortur fizycznych i jako pojazd dla
bestii, która za jego pośrednictwem mówiła i działała, tym razem
osiągając nowe szczyty wulgarności.
Nikt nie powiedział chłopcu, że Arne dostał od księdza Virgulaka
srebrny krzyżyk do ochrony. Ale w stanie opętania doskonale o tym
wiedział.
– Johnson, nie życzę sobie, żebyś nosił jakiś pieprzony krzyżyk od
jakiegoś pieprzonego księżulka! – ustami Davida przemówił głęboki,
męski głos.
Na poparcie tej deklaracji istota wbiła świdrujący wzrok w pierś
Arnego, gdzie srebrny krzyżyk oddzielił się od łańcuszka, śmignął
przez pokój i uderzył Debbie w czoło.
W kolejnych dniach to zjawisko się powtarzało. David w stanie
opętania potrafił spojrzeć na jakiś przedmiot i sprawić, że przelatywał
przez pomieszczenie. Długopis, zapalniczka, resorak – w zasięgu
opętanego dziecka wszystko stawało się śmiertelną bronią.
„Wpatrywał się w jakąś rzecz i nagle była w powietrzu i leciała
prosto na ciebie”, opowiadała Debbie. „Wszyscy oberwaliśmy po kilka
razy, zanim zaczęliśmy zbierać małe przedmioty i chować je do
szuflad, bo z reguły dostawaliśmy w głowę, a to groziło utratą oka.
No i, oczywiście, przy każdym trafieniu bestia się śmiała”.
Święte sole nie pomogły. Zamiast powstrzymać ataki na ciało
Davida, sprawiły, że chłopak – albo to, co w nim było – szalał z bólu.
Rodzina nie była w stanie znieść dziwacznego zawodzenia, które było
tego skutkiem, i sole nie zostały użyte nigdy więcej.
Figurka Matki Boskiej okazała się bezużyteczna. „Miała jakieś
trzydzieści centymetrów wysokości, cała była biała, na czarnej
podstawie podklejonej filcem”, wspomina Judy. „To była Madonna
z Dzieciątkiem Jezus, a Arne postawił ją na gzymsie nad kominkiem.
Cóż, kiedy bestia była w Davidzie, uwzięła się na tę figurkę i zmieniła
ją w obiekt seksualny. Musiałam patrzeć i słuchać hańbiących
rzeczy, gdy ten stwór bawił się nią w najbardziej plugawy sposób,
cały czas męskim, głębokim głosem wypowiadając straszne
wulgaryzmy, jak „ssij mnie” albo „ruchaj mnie” i „Błogosławiona
Dziewica to jebana kurwa”. Ten stwór był odrażającym, chutliwym
zboczeńcem – między innymi. Mówił o upodleniach seksualnych,
o których większość dorosłych nigdy nawet nie słyszała. Grzech
i rozpusta, żądza i śmierć, a do tego nienawiść do Boga – jak już
zaczął, to mówił tylko o tym. Wciąż było mi niedobrze”.
Gdy David nie znajdował się pod wpływem jawnego opętania,
mówił przytomnie o tym, jak bestia i jej czterdziestu paru
pomocników przychodzą i odchodzą. Kiedy z chłopcem dało się
racjonalnie porozmawiać, jednym z pierwszych zadawanych pytań
było: „Gdzie oni są?”.
David zwykle odpowiadał: „Bestia jest u Mary; ten jednooki jest
w sypialni; numer trzydzieści sześć na dachu; dwóch głównych
pomagierów u Warrenów; ten spalony jest w piwnicy…”.
Teraz jednak mówił co innego. Na pytanie o miejsce przebywania
istot David odpowiadał każdorazowo: „Bestia i wszyscy pomocnicy są
z ojcem Virgulakiem w kancelarii”.
Pytany, po co tam są, David mówił zawsze: „Żeby powstrzymać
egzorcyzm”.
Oświadczenia Davida bywały skrajne, a Glatzelowie, jakkolwiek
woleliby ich nie słyszeć, wiedzieli, że cokolwiek mówił, niemal zawsze
okazywało się to prawdziwe. Zatem myśl, że ta piekielna istota może
storpedować plany przeprowadzenia egzorcyzmu – jedyną i ostatnią
nadzieję rodziny – napełniała ich wątpliwościami i rozpaczą.
„Musicie zrozumieć”, powiedziała Judy, „że przy Davidzie nigdy
nie rozmawialiśmy o egzorcyzmie, bo się baliśmy, że jeszcze bardziej
przez to ucierpi. Wszystkie informacje miał od bestii. Z ojcem
Virgulakiem spotkał się wyłącznie Arne, tymczasem David opisał
dokładnie jego wygląd i był w stanie szczegółowo opisać jego gabinet
i prywatne pokoje, chociaż nigdy tam nie był”.
Czy David spał, czy nie, opętanie i tortury fizyczne nie miały
końca. Gdy spał, z jego ust dobiegały zachrypnięte głosy. Mówiły
o zabijaniu, śmierci i piekle. Arne, Debbie, Judy i Alan często zbierali
się wokół chłopca i odmawiali nad nim modlitwy, w daremnej próbie
namówienia pętających go istot do odejścia.
Półgodzinne nagranie zrobione podczas jednego z tych
desperackich czuwań, z Arnem prowadzącym modły, ujawnia wielką
troskę i uczucie wobec chłopca. Deklaracje „David, kochamy cię”
i „Jezus przegania was od tego dziecka” są przeplatane odgłosami
dławienia się, uderzeń i jęków bólu śpiącego chłopaka.
Warrenowie udokumentowali koszmarne manipulacje na ciele
Davida, do których dochodziło nawet, gdy spał. Ed wyjaśnił:
„Lorraine i ja widzieliśmy, jak przez te moce ciało Davida napuchło
do upiornych rozmiarów. Głowę miał wielkości piłki do koszykówki.
Jego brzuch nadął się jak balon, był trzy razy większy niż normalnie,
podobnie ramiona, nogi i nawet palce. Rozdęcie było tak wielkie, że
ciało Davida nie mogło więcej znieść i słychać było dźwięk pękającej
skóry. Wydawało się, jakby miał eksplodować”.
Nie można zatem uznać za zaskoczenie, że te nocne sesje,
rozpoczynające się jako czuwania modlitewne, często zmieniały się
w amatorskie próby egzorcyzmu. Arne, przytłoczony niekończącą się
udręką Davida, na cierpienia swojego młodego przyjaciela reagował
nie szokiem czy wściekłością, ale współczuciem.
Nocą szesnastego sierpnia, ze łzami w oczach, Arne pochylił się
i umieścił srebrny krzyżyk podarowany mu przez ojca Virgulaka na
czole Davida.
– W imię Jezusa Chrystusa, wyjdź z ciała Davida! – powiedział. –
Wyjdź z niego, a weź mnie. Jestem od niego silniejszy. Będę z tobą
walczył. Zostaw Davida i wejdź we mnie!
Krzyżyk zostawił na czole chłopca ślad, który szybko zniknął, ale
słowa Arnego zostały wysłuchane. Miał zapłacić za swój
spontaniczny, podobny Chrystusowi gest. Miała go spotkać kara, nie
tego dnia ani w ten weekend, ale dokładnie sześć miesięcy od tej
daty, o szóstej sześć wieczorem. Tego dnia Arne Cheyenne Johnson
miał się stać żywym trupem.
W niedzielę, siedemnastego sierpnia, ze Stamford do Warrenów
przyjechał ojciec Francis Virgulak, by omówić to, co było już
nazywane Sprawą Opętania w Brookfield. Wyjaśnił, że w tym
przypadku będzie służył jako teolog, co ucieszyło Eda i Lorraine.
Znali i podziwiali ojca Franka, jak go nazywali, od 1972 roku, gdy
pracował z nimi nad uwieńczonym powodzeniem egzorcyzmem domu
w pobliżu Hartford, na ulicy nazywanej ironicznie ulicą Belzebuba.
Tematem spotkania w domu Warrenów było opracowanie strategii
egzorcyzmu. „Istnieją dwie szkoły”, powiedział Ed. „O ile mi wiadomo,
mieliśmy do czynienia z oczywistym przypadkiem opętania
diabolicznego. Wystąpiły wszystkie stadia; w odpowiednim porządku;
i mieliśmy niezbite dowody zjawisk mających miejsce podczas
poszczególnych stadiów – a potwierdzali je także trzej księża.
Mieliśmy wszystko jak podane na srebrnej tacy, a co do mnie, to
uważałem, że biorąc pod uwagę poziom okrucieństwa i przemocy, do
których dochodziło w tym domu, najlepszym i najszybszym
rozwiązaniem było przeprowadzenie dużego egzorcyzmu, żeby z tym
skończyć raz, a dobrze.
Z drugiej strony ojciec Virgulak chciał pójść ścieżką
konserwatywną i zacząć od mniejszego egzorcyzmu, a potem uciec
się do Rituale Romanum, jeśli będzie taka konieczność. Zamiast
przeprowadzić formalne wypędzenie tych istot, chciał się uciec do
charyzmatów, w których pozytywna moc Boga jest wszczepiana
w dom, aby zastąpić negatywną moc diabła. Ciemność jest
zastępowana światłem. Uważał, że najlepiej będzie odprawić w domu
Glatzelów sumę. Ojciec zaproponował, że sam ją poprowadzi,
a ponieważ wydawał się zafiksowany na tym podejściu, zgodziliśmy
się go wesprzeć. Msza została zaplanowana na środę, dwudziestego
sierpnia. Wcześniejsze trzy dni były potrzebne na przygotowania”.
Po sześciu tygodniach nieustającego kryzysu Glatzelowie wreszcie
mieli otrzymać pomoc. W porównaniu z przerażającą koncepcją
egzorcyzmu mszę uznali za znacznie bardziej pożądaną. Zatem
między siedemnastym a dwudziestym sierpnia rodzina wszystkie
swoje nadzieje pokładała w wierze, że suma rozwiąże ich problem.
Jednak ostrzeżenia udzielone przez bestię stłumiły ich entuzjazm.
Ponownie oświadczyła, że żadnego egzorcyzmu nie będzie i że
pozbędzie się księży.
– Jesteś Ojcem Kłamstw – powiedział jej Arne w niedzielę
wieczorem. – Nie wierzymy ci. Wszyscy, aż do samego końca,
będziemy walczyć przeciwko tobie. Możesz być tego pewien. Nie
przestaniemy, póki nie znikniesz!
– Jeśli staniecie mi na drodze, zniszczę wasze życie – pogroziła
bestia, mówiąc przez usta Davida.
Pomimo to, że bestia odgrażała się, że nie dopuści do odprawienia
mszy w domu, suma zaczęła się zgodnie z planem, w środę,
dwudziestego sierpnia, o trzeciej po południu.
Celebrował ojciec Virgulak, a towarzyszyli mu ojcowie Sheehan,
Rossi i Cabrera. Msza była kulminacją długich, starannych
przygotowań. Musiała ją zatwierdzić kancelaria diecezji, należało
wyszukać i wybrać odpowiednią liturgię, a zaangażowani w nią
księża musieli mieć czas na kilkudniową modlitwę.
Podczas tych przygotowań nie obeszło się oczywiście bez zaczepek
ze strony bestii.
– Nie zostawajcie sami. Nie podróżujcie sami. Nocą niech ktoś śpi
z wami w pokoju – przed rozpoczęciem mszy prywatnie poinstruował
ksiądz Virgulak pozostałych trzech kapłanów.
Za ołtarz posłużył długi, drewniany stół. Obrus na ołtarz został
przywieziony z kościoła w Brookfield i starannie udrapowany.
Ustawiono świece kościelne, a także złote kielichy i ampułki
z rżniętego szkła napełnione winem, wodą i świętymi olejami.
W centrum ołtarza umieszczono historyczny krzyż pochodzący
z pierwotnego kościoła Świętego Józefa w Brookfield.
W nabożeństwie brali udział Carl i Judy Glatzelowie, Carl Junior,
Debbie, Alan, David, Arne Cheyenne Johnson oraz Ed i Lorraine
Warrenowie. Jason został odesłany do Kate Merlino, na wszelki
wypadek.
„David dobrze się zachowywał”, wspomina Ed Warren. „Opętanie
było mu zazwyczaj narzucane każdego wieczoru przed mszą, ale tego
popołudnia wydawał się czysty. Jednak zanim księża zaczęli, chodził
nerwowo od pokoju do pokoju, za każdym razem zerkając na ołtarz.
Martwiłem się, że może pod niego zanurkować i wszystko
poprzewracać, ale do niczego takiego nie doszło. To młody Carl nie
wytrzymał. Jakieś pięć minut przed tym, jak mieliśmy zaczynać,
zrobił się bardzo nieprzyjemny. »Zabieram się stąd, nie potrzebuję
tego«, powiedział. »Nie zatrzymacie mnie w tym pokoju; jak będę
chciał pójść na mszę, to pójdę do kościoła!«. Potem zdarł krawat
z szyi, wybiegł na dwór i już nie wrócił”.
Rodzina przeszła do salonu i zajęła miejsca. David usiadł na sofie
między swoim ojcem a Edem Warrenem. Po konsekrowaniu ołtarza
kadzidłem księża, w szatach w kolorze purpury (symbolizujących
żałobę), rozpoczęli sumę.
Jakieś dziesięć minut później David zaczął się dławić. Ojciec
Virgulak spojrzał znad ołtarza i zrobił przed Davidem znak krzyża.
Atak natychmiast się skończył.
Ceremonia posuwała się naprzód, z odczytaniem modlitwy
o wybawienie od zła w miejsce homilii, a następnie przeszła do
Komunii Świętej. Znowu groziły im kłopoty, jako że z ciała Davida
wydobyło się warczenie. Ojciec Virgulak skropił chłopca wodą
święconą z kropielnicy i znowu zapanował spokój.
Ci, którzy byli przygotowani na przyjęcie komunii, przystąpili do
niej. Przeczytano dodatkowe modlitwy, zwracając się do Jezusa
o interwencję i prosząc w imieniu Davida i jego rodziny o uwolnienie
z więzów ciemności. Wreszcie David został namaszczony świętymi
olejami. O czwartej po południu suma się zakończyła.
„To było tak, jakby zniknęła ciężka, gęsta atmosfera”, powiedziała
Lorraine Warren. „Czuło się różnicę. Wszyscy to odczuliśmy. Mogłam
przekazać ojcu Virgulakowi, że pod koniec w domu nie było już
żadnych duchowych mocy. To jednak nie oznaczało, że te istoty
zostały wygnane. Znaczyło to tylko tyle, że się wycofały. Nikt nie był
w stanie przewidzieć, czy te duchy będą respektować aurę świętości
zaimplementowaną w tym domu przez mszę świętą, czy też zignorują
ją i wrócą. To mógł pokazać tylko czas”.
Tym niemniej, po sumie wydawało się, że wszystko jest
w porządku. Zrobiono zdjęcia Davida, który stał przed ołtarzem,
trzymając krzyż, i uśmiechał się swobodnie.
Ale czy tak miało zostać?
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

P o sumie odprawionej dwudziestego sierpnia chaos, panujący


dotąd w domu Glatzelów, został zastąpiony przez spokój. David
nie był już opętany, a wszystkie dziwne zjawiska ustały. Gdy
w weekend przyjechali z wizyta Warrenowie, usłyszeli same dobre
wiadomości. Przez trzy dni nie było żadnego nadnaturalnego
incydentu. David tak się cieszył swoją nowo odkrytą wolnością, że
z pieniędzy, które dostał na urodziny, kupił Warrenom prezent. Była
to mała, ceramiczna kaczka, którą sam zapakował. Do prezentu
dołączył karteczkę z napisem „Dziękuję za wszystko. David”.
Mimo atmosfery nadziei i optymizmu pozostawała zasadnicza
kwestia: czy faktycznie było po wszystkim, czy to tylko zwodnicza
cisza przed burzą? Obowiązywał siedmiodniowy okres oczekiwania.
„Jednym stałym efektem przeprowadzenia mszy w domu
Glatzelów”, powiedział Ed Warren, „było to, że skończyło się walenie
w ściany, wybuchy i lewitacja dużych przedmiotów. Ustało
dziewięćdziesiąt dziewięć dużych manipulacji na przedmiotach
fizycznych. Wiedzieliśmy, z doświadczenia, że jeśli za zamieszanie
odpowiadają pomniejsze istoty demoniczne, to wówczas msza może
potencjalnie stanowić formę egzorcyzmu. Jednak jeśli w grę wchodzą
wyższe siły diaboliczne, to poddadzą się wyłącznie rozkazowi
wydanemu za pomocą formalnego egzorcyzmu. W takim wypadku
istoty się wycofają i na kilka dni porzucą swoje działania, ale potem
wrócą z podwójną mocą”.
Co się wydarzyło podczas tego siedmiodniowego okresu?
Aktywność wróciła – i to gwałtowna! Pod koniec tygodnia David
znowu był całkowicie opętany.
Nawrót rozpoczął się skrycie; w zasadzie nawet nie w domu
Glatzelów. Zaczął się po drugiej stronie ulicy, u ich sąsiadki, Kate
Merlino, która odebrała dziwny, obsceniczny telefon.
„Nikt nie zajrzałby do mojej sypialni, nawet gdyby próbował”,
powiedziała Kate. „W poniedziałek rano, gdzieś za piętnaście
dziewiąta, na moim stoliku przy łóżku zadzwonił telefon. Firany
i zasłony były zaciągnięte. Leżałam w koszuli nocnej. Obudziłam się
pięć minut wcześniej i jeszcze nie wychodziłam z pokoju. Ale ten
głos, głęboki, ochrypły szept oznajmił, że jest ze mną i że mnie widzi.
Żeby to udowodnić, dokładnie opisał, co miałam na sobie, łącznie
z kolorem bielizny pod moim szlafrokiem i koszulą nocną. Potem
kontynuował i mówił rzeczy takie, jak Chcę twojego ciała! Wezmę
sobie twoje ciało! Nie poprzestał na tym, ale wymienił najróżniejsze
zboczone rzeczy, które chciał zrobić. Gdy spytałam, kto mówi, ten
głos odpowiedział groźnym, rozkazującym tonem: Nie pomagaj
Glatzelom! Ten telefon tak mnie przestraszył, że się rozłączyłam,
zadzwoniłam na policję i powiedziałam im, co się wydarzyło. Przysłali
do mnie policjantkę i nie pozwoliłam jej wyjść, póki nie byłam
całkowicie ubrana. Nigdy w życiu się tak nie bałam”.
Kate Merlino nie była sama. Tego samego dnia, wieczorem, równie
przerażający telefon odebrali księża na plebanii. Głos na linii
powiedział im „trzymajcie się z daleka od mojego domu!”. Ten telefon
wywołał duże zaniepokojenie, ponieważ ten głos wydawał się należeć
do Carla Glatzela Seniora. Ale to nie był on.
Były też inne telefony. Po tym, jak aparat zadzwonił jakoś dziwnie
w domu Glatzelów, odebrał Alan, a zachrypnięty męski głos oznajmił
mu, że dostanie nożem i że zrobi to David. Również inne osoby
w Brookfield – ludzie, którzy nie mieli z tą sprawą nic wspólnego –
zgłaszali wulgarne telefony.
Jednak nowa odsłona tortur pojawiła się, gdy David zaczął gdzieś
w oddali słyszeć głos dziewczynki, która zawodziła: „David, pomóż
mi!”. Potem, kiedy spał, przemówił przez niego jakiś wysilony głos
i powiedział: „Strzeżcie się! Jutro w pracy Arne umrze!”. Alan nagrał
to na taśmie.
Następnego dnia Arne, który cieszył się ze swojej nowej pracy
chirurga drzew, pracował na wysokości trzydziestu metrów, na
wiązie, gdy nagle puściły liny. W ciągu kilku sekund spadł
dwadzieścia metrów w dół przez gałęzie, póki jego uprząż nie
zahamowała upadku. „O mało nie zginąłeś” , powiedział mu potem
kierownik.
Równie niebezpieczna była sytuacja, do której doszło w centrum
Bethel. David od ponad miesiąca był uwięziony w domu i rodzina
uznała, że teraz można go bezpiecznie zabrać ze sobą na zakupy.
„Czekaliśmy na czerwonym świetle w centrum miasta”,
relacjonowała Debbie, „razem z Alanem, Jasonem i Arnem z tyłu,
i moją matką, i Davidem na przedniej kanapie. David nagle zrobił się
niespokojny i miał w oczach taki odległy wyraz. Zaraz potem złapał
za kierownicę i nacisnął na pedał gazu. W ciągu kilku sekund
gnaliśmy z pełną szybkością w dół główną ulicą. Arne też zaraz złapał
za kierownicę, a ja wcisnęłam hamulec. Ledwie byłam w stanie
odepchnąć Davida, bo swoją stopą dociskał moją na pedale gazu,
podczas gdy lewą próbowałam wcisnąć hamulec. Na całe szczęście
udało się nam zatrzymać tuż przed tym, jak wjechalibyśmy w grupę
ludzi na skrzyżowaniu. Potem ta istota w Davidzie się roześmiała,
głębokim, męskim głosem. Wtedy wiedzieliśmy, że już po wszystkim”.
W tę niedzielę, wieczorem, znowu wystąpiły różne zjawiska.
W domu słychać było wibrujące pomruki; na ścianach pokoi
pojawiały się kwadratowe, mrugające światła; na rodzinnych
zdjęciach twarze były zasłonięte głową bestii; pusta i niepodłączona
pralka niespodziewania zalała piwnicę; pojawiały się jakieś duchy,
wiele z nich w łachmanach.
Do poniedziałku, dwudziestego piątego sierpnia, David znowu był
całkowicie opętany. Pierwsze słowa, które wypowiedziała bestia po
tym, jak przejęła ciało chłopca, były skierowane do Arnego.
– Zabiję cię i następnym razem mi się powiedzie!
Ale to nie było wszystko, co miała do powiedzenia. Rozwścieczona
mszą świętą kazała im przestać – dziwnym, mistycznym językiem,
którego nikt z nich nie zrozumiał. „Jesteśmy w rodzinie osłuchani
z włoskim, holenderskim i językami słowiańskimi”, powiedziała Judy,
„ale to był jakiś inny język, dziwaczny, i nie brzmiał jak żadna ludzka
mowa”.
Wydawało się, że puściły wszystkie hamulce. W odpowiedzi na
modlitwy odmawiane w jej obecności, istota, która opętała dziecko,
robiła znak krzyża od tyłu i wrzeszczała: „Ojcze nasz, któryś jest
w piekle, ta dusza należy do Szatana!”.
Ataki na ciało Davida odzyskały dawną zajadłość. Był dźgany
nożem, strzelano do niego, bito pałką. Którejś nocy bestia zmusiła
ciało chłopca, by przez godzinę robiło przysiady. Potem dała mu
spokój, a on zwymiotował.
Gdy bestia nie korzystała godzinami z ciała Davida, to używała go
do furiackich ataków na innych członków rodziny. W chwilach
opętania dziecko czekało, z nożem czy pogrzebaczem, na dogodną
chwilę. W domu dochodziło do dzikich, obłąkanych scen przemocy.
Zawsze czyjeś życie było w niebezpieczeństwie. Kiedyś Arne złapał go
za nadgarstek w samą porę, by nie dopuścić do morderstwa: David
próbował wbić Alanowi w brzuch nóż do steków. Wściekła bestia
krzyknęła: „Opętam cię za to!”.
I faktycznie, opętała Arnego. Jak wyjaśniała Debbie: „Wieczorem
po tym incydencie z nożem siedzieliśmy z Arnem i rodzicami przy
stole w kuchni. Nagle, ni z tego, ni z owego, dostał takich
paskudnych konwulsji jak te, które miał David, gdy został opętany
po raz pierwszy. Gdy się skończyły, twarz Arnego była wykrzywiona,
skórę miał naciągniętą na kościach tak, że wyglądała jak zwierzęcy
pysk. Potem wydobyło się z niego warczenie. »O mój Boże«,
powiedziałam »a teraz jeszcze Arne!«”.
Opętanie Arnego nie trwało nawet minuty. Był to jednakże dopiero
pierwszy z sześciu epizodów opętania, z których ostatni skończył się
tragicznie. Tymczasem zjawiska trwały, a ich skala była
oszałamiająca. Jeden szczególnie porażający Debbie w opowieściach
nazywała „szponem”:
„W nocy, gdy leżałam na swoim śpiworze, czasami czułam, że
dotyka mnie jakaś zimna ręka. Rano często miałam zadrapania na
skórze, których nie było, gdy się kładłam. Którejś nocy w sierpniu
poczułam jakiś ruch przy ramieniu. Sięgnęłam w dół i dotknęłam
czegoś naprawdę zimnego i pokrytego łuską. Gdy otworzyłam oczy,
żeby spojrzeć, już tego nie było. Następnej nocy się to powtórzyło, ale
tym razem paliło się światło i to zobaczyłam. To był duży, łuskowaty,
zielono-szary szpon wystający przez podłogę. Miał trzy szponiaste
palce z paznokciem na każdym. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić,
ten jaszczurczy szpon przeciągnął pazurami po moim ramieniu
i zostawił na nim faliste linie. Potem schował się w podłodze. To nie
był pojedynczy przypadek – zdarzyło się to kilka razy. Arne też
widział ten szpon; i sam też miał dziwne zadrapania na piersi. David
powiedział, że to jest pazur numeru 40. Numer 40 był niemal
dwuipółmetrowym ghulem, który podobno pilnował piwnicy”.
Tę fazę nawrotu charakteryzowały nowe, wysoce intensywne
zjawiska i głębsze, bardziej nasilone opętanie. A choć przez Davida
przemawiała i działała ta sama bestia, co wcześniej, to teraz
przejawiała inteligencję, której poprzednio nie było widać przez jej
nieokrzesanie. Gdy Judy mówiła jej, że księża ją wyegzorcyzmują
i będzie musiała być posłuszna rozkazom Boga, odpowiadała na
przykład:
– Nigdy! Nigdy nie posłucham rozkazu Boga. Nigdy nie zostanę
egzorcyzmowany! Lepiej rządzić w piekle, niż służyć w niebie! –
cytując Raj Utracony Miltona (Księga I, wiersz 263).
Było oczywiste, że przy tym nasileniu opętania i występujących
zjawisk potrzebny jest prawdziwy egzorcyzm. Tak więc tydzień po
sumie ojciec Virgulak i Warrenowie znowu się spotkali. Ksiądz zdążył
się już skonsultować z innymi kapłanami w Brookfield
i przygotowywał rekomendację do biskupa.
„Biorąc pod uwagę, jak bardzo poważna była ta sprawa”,
powiedział Ed Warren, „ojciec Virgulak uznał, że nie można dłużej
zwlekać. Próba odprawienia pomniejszego egzorcyzmu spełzła na
niczym. Istniała przytłaczająca potrzeba przeprowadzenia dużego
egzorcyzmu, a on sam zarekomendował jak najszybsze
przeprowadzenie Rituale Romanum nad tym chłopcem. Ale to mogło
mieć miejsce wyłącznie w przypadku, gdyby sprawa spełniała
kryteria wyznaczone przez kościół:
– Czy dana osoba ujawniła ukrytą lub przyszłą wiedzę?
– Czy dana osoba mówi w obcych językach, wcześniej jej
nieznanych?
– Czy dana osoba wykazała nadprzyrodzone moce lub
spowodowała działania wyraźnie wykraczające poza granice ludzkich
możliwości?
– Czy opętująca istota zidentyfikowała się z imienia bądź dała
jakiś niepodważalny znak diabolicznej obecności?
Odpowiedź na każde z tych pytań była twierdząca”, mówił dalej
Ed. „David regularnie wieszczył, a wiele z jego przepowiedni mamy
nagranych na taśmie. Jeśli chodzi o język, to sam słyszałem, jak
mówi trzema głosami, ale nie własnym, oraz raz, gdy mówił wspak.
Mówił po angielsku w sposób niezwykle wyszukany bądź bardzo
prostacki, posługiwał się również »magicznym językiem«, znał łacinę,
a nawet cytował wersy z literatury. Przykładem nadprzyrodzonych
zdolności Davida było widzenie przez ściany, a rozdymanie się jego
ciała wskazywało na działania przekraczające ludzkie możliwości –
w sferze fizycznej. Co do identyfikacji, ta istota nazwała się
Szatanem, jakkolwiek nie ujawniła jeszcze swojego imienia; jednakże
powodowana dumą umieściła swój wizerunek, w postaci czerwonej
plamy, na nodze Davida. Sprawa spełniała wszystkie cztery kryteria
wymagane przez kościół – chociaż wystarcza jeden punkt, by
usprawiedliwić potrzebę przeprowadzenia dużego egzorcyzmu. Od
prawa kanonicznego nie ma wyjątków”.
„Przez cały czas byliśmy w kontakcie z ojcem Frankiem”,
wspominał Ed. „Glatzelowie ciągle do nas dzwonili i przekazywali
najnowsze wieści. Miałem ochotę skierować ich z tymi telefonami do
biura biskupa, gdzie powinny trafiać. Po sześciu tygodniach kryzysu
i udręk, łącznie z pełnoprawnym przypadkiem opętania
diabolicznego, jedyną osobą z władz Diecezji Bridgeport, która
w ogóle pofatygowała się do domu Glatzelów, był ojciec Virgulak,
w dniu nabożeństwa. Uznałem to za przejaw wielkiej obojętności. Na
pewno nie tak powinno wyglądać krzewienie słowa Bożego. Zaczęło
mnie męczyć przeczucie, że szykuje się tragedia. Ta sprawa nie była
prawidłowo prowadzona. Tym niemniej, gdy tego popołudnia ojciec
Virgulak wyszedł od nas, miał wszystkie dane niezbędne do tego, by
w ramach prawa kanonicznego żądać dużego egzorcyzmu. Wziął
taśmy i zdjęcia jako dowody dodatkowe. Gdyby to nie pomogło, to
znaczyłoby, że coś jest nie w porządku, bardzo nie w porządku”.
W czasie dyskusji z Warrenami ojciec Virgulak wspomniał, że
kapłani napotykają na „niespodziewane trudności” ze względu na
swoje zaangażowanie w tę sprawę; stykają się z tajemniczymi
zjawiskami, jak wizyty jakichś istot w czerni, co przytrafiło się
również jemu. Potrzeba i konieczność przeprowadzanie dużego
egzorcyzmu była oczywista.
Dwa dni później ojciec Virgulak zadzwonił do Warrenów
z informacją, że podjęto decyzję o egzorcyzmowaniu Davida. Po
konsultacji z kapłanami w Brookfield „uwolnienie” zostało
wyznaczone na wtorek, drugiego września, w kaplicy szkolnej
w Świętym Józefie.
Słowo uwolnienie, jak z osłupieniem dowiedzieli się Warrenowie,
oznaczało, że biskup nie udzielił zgody na Rituale Romanum!
Odbędzie się prawdziwy egzorcyzm, ale przy zastosowaniu innej
liturgii, czy też rytu.
Lorraine Warren wyjaśnia: „Żeby przygotować się do tej ciężkiej
procedury kapłani przez tydzień podczas cichych mszy modlili się za
uwolnienie dziecka; odbyli trzydniowy post i modlitwę [„Niektóre
duchy wygnać można tylko modlitwą i postem”, św. Marek, IX];
i poprosili swoich wiernych o dodatkową modlitwę w szczególnej,
niezdradzanej intencji. Dzięki temu do trzynastego września na
Wschodnim Wybrzeżu rozciągnęła się ogromna siatka modlitwy”.
Jeśli chodzi o Glatzelów, to obchodziło ich tylko to, że egzorcyzm
miał się odbyć. Musiał się odbyć: ich życie było nie do zniesienia i nie
byli w stanie wytrzymać więcej.
Drugiego września, we wtorek, w centrum Brookfield odbył się
klasyczny egzorcyzm.
Przeprowadzony został przy ołtarzu kaplicy szkolnej w Świętym
Józefie. O trzynastej przyjechał ojciec Virgulak i spotkał się z ojcem
Sheehanem, Rossim i Cabrerą. W roli egzorcysty miał wystąpić
ksiądz Virgulak; trzej pozostali kapłani mieli mu asystować. Była to
ważna chwila w życiu wszystkich czterech księży, a po krótkiej
rozmowie udali się do kaplicy, aby się pomodlić.
„Od wielu dni David był kompletnie poza kontrolą”, mówi Ed
Warren, „a w miarę zbliżania się terminu egzorcyzmu jego
zachowanie stawało się coraz gorsze. Gdy o trzynastej trzydzieści
przyjechaliśmy z Lorraine do Glatzelów, żeby ich zabrać do kościoła,
David był całkowicie opętany i trzymał swoją babcię – która
przyjechała z innego stanu – terroryzując ją nożem. Istota, która go
opętała, mówiła jego ustami i na nasz widok wpadła w szał, grożąc
mi i obrzucając Lorraine przekleństwami. Ojciec Davida wziął na
siebie odwrócenie jego uwagi, złapał go za nadgarstek i odebrał mu
nóż. Kilka sekund później, warcząc, plując i gryząc, istota w Davidzie
atakowała wszystkich. By zabrać go do kościoła, musieli go powalić,
obezwładnić i przywiązać prześcieradłami do krzesła”.
Wprawdzie ciało chłopca było skrępowane, jednak istota w nim
nie. Wciąż mówiła i wrzeszczała. Usta Davida się nie poruszały,
powieki nie mrugały, mięśnie się nie napinały, ale z jego ciała
wylewały się wściekłe pogróżki i oskarżenia, wypowiadane
ochrypłym, męskim głosem:
Nigdy się mnie nie pozbędziecie! Gnoje, nigdy nie wygracie!
Księżulkowie nie dadzą rady! Nigdy się nie poddam! Wszyscyście
gówno!
Mamusiu, proszę, rozwiąż mnie. Proszę, mamusiu, to boli.
Dorwę was!
Wygraliście! Puśćcie mnie! Dam wam, czego chcecie!
Pożałujecie tego! Jeszcze się przekonacie!
Ta właśnie dzika furia, to diabelskie dynamo, o drugiej po
południu we wtorek przerwało klasztorną ciszę kaplicy. David był
opętany, a to, co go posiadło, było maniakalnie wściekłe. Chłopiec,
teraz uwolniony z więzów, został zawleczony do kaplicy przez swojego
ojca i Eda Warrena. Siła opętanego dziecka była ogromna.
David został doprowadzony do ławki w przednim rzędzie, gdzie na
stojąco czekało na niego czterech kapłanów. Mieli na sobie czarne,
codzienne sutanny, a na nich białe komże i fioletowe stuły – odzienie
zgodne z zasadami. Obecni byli Carl i Judy Glatzelowie, a także
Debbie, Arne i Alan. Carl Junior odmówił przyjścia, a syn Debbie,
Jason, został w domu z babcią – która nic nie wiedziała o sprawie
i była teraz zaszokowana i przerażona.
Warrenowie zachowywali się z profesjonalną wprawą. Zadaniem
Lorraine było określić obecność i naturę istot. Ed był obecny jako
ekspert w dziedzinie demonologii; miał chronić księży, kierować
działaniami i zapewnić ukończenie egzorcyzmu, nieważne, co by się
działo.
Zaplanowany rytuał zaczynał się od namaszczenia wszystkich
osób świętymi olejami dla ochrony; potem miało się odbyć czytanie
modlitw i psalmów; rozpoznanie istot; wygnanie tych istot przez
egzorcystę; i wreszcie ostatnie błogosławieństwo i dziękczynienie za
uwolnienie „śmiertelnej duszy z niewoli Wiecznego Wroga”.
Teoretycznie był to spokojny rytuał. Gdyby doszło do jakiegoś
zamieszania, to nie za przyczyną ludzi.
Namaszczenie olejami przebiegło bez incydentów. Następnie
rozpoczęło się czytanie modlitw wstępnych:

W imieniu Jezusa Chrystusa, naszego Pana i Zbawiciela,


umocnieni wstawiennictwem Niepokalanej Matki Bożej,
Błogosławionego Michała Archanioła, Błogosławionych
Apostołów i wszystkich Świętych, podejmujemy się
odpierania ataków i oszustwa diabła.

Jednak istota pętająca Davida nie zostawiła tego bez wulgarnego


komentarza: „Jezus to… Maria to…”.
Pod koniec modlitwy wprowadzającej David wyrwał się z uścisku
Eda Warrena i próbował fizycznie zaatakować księży. Opętane
dziecko zostało pochwycone, obezwładnione i posadzone z powrotem
na ławce, prychające, warczące i wyrywające się.
Czytania trwały:

Niechaj powstanie Bóg, niechaj rozproszą się jego


wrogowie; niech uciekną przed nim ci, którzy nienawidzą
Pana Wszechmogącego. Jak rozwiewa się dym, tak niech
zginą bezbożni w obecności Boga.

– Zamknijcie się, wy świętoszkowaci durnie! Banda matkojebców!


Brudne świnie!
– Cisza! – zażądał ojciec Virgulak.
– Podobało ci się, jak nadmuchałem twoją żarówkę…?
Hahahahahaheeee…
Ksiądz był zaskoczony. Kilka wieczorów wcześniej żarówka w jego
lampce biurkowej z jakiegoś powodu wybuchła, pokrywając go
odłamkami szkła.
– Cisza! – powtórzył ojciec Sheehan.
– Nie waż mi się rozkazywać! Ty małpo! Ty wieprzu! Ty pierdolony
brudasie! A masz!
Ojciec Sheehan nagle się wzdrygnął. Istota wykonała cięcie, a gdy
podciągnął nogawkę spodni, po jego nodze spływała krew.
Ojciec Virgulak czytał modlitwy niepomny na krzyki i jazgot
pętającej istoty. Gdy nie udało mu się przerwać mu słownie, David
znów się uwolnił i został przygwożdżony u stóp ołtarza. Po blisko
godzinie chłopiec nadal przejawiał niezmordowaną siłę i ciągły opór
wobec egzorcyzmu.
Ed, Arne i Alan trzymali Davida u stóp ołtarza, a ojciec Virgulak
zaczął odczytywać egzorcyzm:

Ujrzyjcie Krzyż Pana, umykajcie, nieprzyjaciele.


Wypędzamy was, kimkolwiek jesteście, duchami
nieczystymi, wszystkimi siłami szatańskimi, wszystkimi
piekielnymi najeźdźcami, wszystkimi nikczemnymi
legionami, zgromadzeniami i sektami; w imieniu i mocą
naszego Pana Jezusa Chrystusa odstąpcie od tego baranka
Bożego.

Istota w Davidzie dostała szału. Pluła obficie na ojca Virgulaka,


ojca Sheehana i Eda Warrena. Gryzła i przeklinała, wrzeszczała
i wyła. Po kościele bez ustanku niósł się echem strumień bluźnierstw
i wulgaryzmów. Na szczęście drzwi były starannie zamknięte.
Ojciec Virgulak raz za razem wracał do formuły egzorcyzmu.
Istota zaś odpowiadała litanią grzechów, o których popełnienie
oskarżała wszystkich dookoła, jednocześnie zarzucając kapłanom
wszystkie możliwe perwersje seksualne. Bestia wymieniała imiona
członków ich rodzin i groziła, że się na nich zemści.
Pomimo wulgarnych przekleństw, potoków kłamstw i inwektyw,
egzorcyzm był kontynuowany:

Odejdź, Szatanie! Porzuć zuchwałość. Cofnij się od


wybrańców Bożych. Zaprzestań swojej nikczemności.
Zaprzestań swojej bezczelności. Zatrzymaj swoją zgubną
nieprawość. To jest przykazanie, jakie dał ci Bóg Najwyższy!
Bóg Ojciec ci nakazuje; Syn Boży ci nakazuje; Duch Święty
ci nakazuje! Nakazuję ci, w imię Boga Wszechmogącego,
Stwórcy, byś uczynił znak swego odejścia i zniknął ze świata
odkupionego Przenajdroższą Krwią Pana naszego Jezusa
Chrystusa.

Z ciała Davida dobiegło ohydne stęknięcie. Zaraz potem na tyłach


kościoła dało się słyszeć szelest kartek śpiewników; potem dźwięk
kroków; potem, na koniec, otwieranie i zamykanie drzwi.
Oto był znak. Teraz najważniejsza była Lorraine Warren i jej dar
widzenia.
– Wszystkie pomniejsze duchy odeszły – raportowała. – Poddały
się. Zostały przegnane.
Patrząc uważnie na żałosną postać opętanego chłopca, który
chwytając powietrze, leżał na podłodze u stóp ołtarza, Lorraine
mówiła dalej:
– W dziecku zostały teraz cztery duchy. To te najsilniejsze… to
one tym wszystkim dyrygowały… ale jeden… tylko jeden z nich jest
władzą.
– Jest obecne obżarstwo… żądza… jest tam istota wysokiego
porządku, używająca imienia Gaytois… ale głęboko, w oddali, jest ta
ostatnia… władza. Pierwsza trójka to demony. Ostatni… ten, który
doprowadził do tego wszystkiego… ten, który jest za to
odpowiedzialny… Ojcze, to jest diabeł!
W chwili, gdy Lorraine wypowiadała ostatnią sylabę, z Davida
buchnął wrzask.
– Nigdy się mnie nie pozbędziecie! – oświadczył głos. – On jest mój!
Jego dusza jest moja! Jest mój!
O ile pierwsza godzina egzorcyzmu była bitwą, o tyle druga
okazała się wojną. Wszyscy byli pokryci śliną, zwłaszcza kapłani.
Wszyscy byli pokopani, pobici i pogryzieni. Wszyscy musieli znosić
kłamliwe oskarżenia i straszliwe, porażająco zdeprawowane
bluźnierstwa przeciwko Chrystusowi, Marii i kościołowi.
W samym środku tego wycia ojciec Sheehan szepnął do Lorraine
Warren, że w kieszeni koszuli Davida jest duży, składany nóż. Choć
Lorraine ledwie słyszała księdza, to bestia krzyknęła:
– To mój nóż i już ja wiem, co z nim zrobić!
Ewidentnie fizyczny przedmiot zniknął z kieszeni chłopca, gdy Ed
Warren po niego sięgnął. Rozległ się złośliwy śmiech bestii.
To, co posiadło Davida, miało ogromną siłę i moc, i robiło
wszystko, by przerwać egzorcyzm, uciekając się też do oszustwa.
Gdy ksiądz nie ustawał w wydawaniu rozkazów, David zaczął
mówić własnym głosem.
– Mamusiu, proszę. Proszę. Wszyscy robią mi krzywdę. Ja chcę
stąd iść. Mamusiu, ja tu nie chcę być. Niech przestaną mnie
krzywdzić. Chcę wyjść z tego kościoła. Mamusiu, proszę, już będę
grzeczny. Obiecuję. Tylko zabierz mnie stąd.
To błaganie okazało się na tyle zwodnicze, że ojciec Virgulak
pochylił się i przemówił do chłopca, a ta istota w nim nagle złapała
jego stułę i zaczęła go dusić. Ksiądz nie popełnił tego błędu po raz
drugi.
Po dwóch godzinach rytuału bestia zaczęła zniekształcać ciało
Davida. Napuchł, nadął się i dławił niemal na śmierć.
– Mamo, proszę! Oni mnie zabiją! Każ im przestać! Mamusiu,
jesteś tu? Zabierz mnie stąd, zanim mnie zabiją!
Twarz chłopca zrobiła się sina. Oczy i język mu wystawały.
Jednak ojciec Virgulak nie ustawał w rozkazach wypędzenia. David
dławił się, a z jego ciała jednocześnie dochodziły przeciągłe piski
torturowanego zwierzęcia.
Ojciec Virgulak spojrzał w dół na ten groteskowy widok i cofnął
się. Wybałuszone oczy były oszalałe i dzikie. Język był tak
spuchnięty, że nie przepuszczał powietrza. Diabeł zaiste stanowił
antytezę życia. Zabijał.
Dla kapłana był to punkt krytyczny. Bardzo ryzykowali, wdając
się w rozgrywkę na wysokim, mistycznym poziomie. Jeśli będą
kontynuować, to za kilka minut chłopiec albo zostanie
egzorcyzmowany, albo umrze.
O czwartej po południu ksiądz Virgulak przerwał egzorcyzm. Nie
mógł ryzykować śmierci Davida. Zrobił nad obezwładnionym
chłopcem znak krzyża.
– Dominum vobiscum – powiedział. Pan z tobą.
Zgodnie z przewidywaniami furia się rozpłynęła. Bestia,
przynajmniej tym razem, wygrała. David Glatzel nadal był opętany.
Jednak nie wszystko poszło na marne: z dziecka udało się
wypędzić legion pomniejszych istot, które już nie wróciły. Dowód na
to znaleziono na tyłach kościoła, gdzie na podłodze leżały
porozrzucane śpiewniki.
Jednakże cztery główne istoty zostały. Jak czytamy w dzienniku
Debbie Glatzel, drugiego sierpnia działo się, co następuje:

21:45
David wpadł jakby w jakiś trans i zaczął z nami walczyć. Także
pluć. Odkopnął dwie butelki wody święconej oraz uderzył mnie
książką w szczękę, gdy nie uważałam, i zrobił mi krzywdę. Potem
zastaliśmy go na brzuchu na podłodze w salonie, jak podskakiwał
w górę i w dół. Potem Carl [Junior] tak samo jak David został
przewrócony na plecy i zaczął płakać. Powiedział, że ta istota kopnęła
go w brzuch. Bardzo go bolało.

Wynik próby egzorcyzmu z drugiego września: istoty nie zostały


usunięte. Należało przeprowadzić kolejny egzorcyzm.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

D ni, które nastały po próbie egzorcyzmu z drugiego września,


pełne były wielkiego napięcia i trudności. Problemu nie udało
się rozwiązać. Nie udało się przywrócić normalności i porządku.
David wciąż był opętany.
Jednakże częstość i długość każdego epizodu opętania, podobnie
jak ilość brutalnych ataków fizycznych, zmalała o połowę.
Przynajmniej jeden pozytywny objaw.
Jeśli chodziło o negatywy, to tych czterdzieści kilka istot, które
wcześniej miały swój udział w tych atakach, nie do końca odeszło.
Jedynym efektem egzorcyzmu było usunięcie ich z ciała chłopca.
David mówił, że nadal przebywają z nim w pokoju.
Jak wyjaśnił Ed Warren, obecnie zasięg problemu wykraczał poza
opętanie. „Po próbie egzorcyzmu przeprowadzonej drugiego września,
reakcja tych strasznych zjawisk dotknęła nas wszystkich, łącznie
z kapłanami. Wyobraźcie sobie, że budzicie się na poduszce
przesiąkniętej krwią! To właśnie przydarzyło się jednemu z księży.
»Gdy odwróciłem głowę, z poduszki trysnęła krew. Miałem ją na całej
twarzy«, powiedział nam. Ta tak zwana bestia, w czarnej postaci,
ciągle naprzykrzała się kolejnemu księdzu. Kapłan cierpiał na silne,
świdrujące bóle głowy; kolejny zaczął tracić głos; ostatni był tak
przybity, że musiał sięgnąć po leki. Nigdy nie zostawali sami”.
Jednak sprawa była znacznie poważniejsza. Dom Glatzelów był
zagrożony – i było to zagrożenie długoterminowe. Celem był
zwłaszcza, wymieniony z imienia, Arne Cheyenne Johnson.
Arne pozostał niezłomny. Księża i Warrenowie przychodzili
i odchodzili, ale Arne nigdy, nawet o krok, nie ustąpił diabłu
w Davidzie. Za swój zawzięty opór doznał pełnego gniewu i furii tej
rujnującej, diabolicznej istoty.
– Opętam cię – usłyszał Arne w ciągu tego tygodnia.
I zgodnie z tą zapowiedzią, podczas niedzielnej mszy, tak się stało.
„Siedziałem z Debbie, Jasonem i Glatzelami”, opowiadał Arne.
„Trwało nabożeństwo, a ja nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Jeden z tych duchów, które widywałem – cały czarny, z rękami
i nogami – był przy ołtarzu, wraz z księdzem odprawiającym mszę.
Parodiował kapłana. Następne, co pamiętam, to że stoję przed
kościołem, a Debbie mnie pyta, dlaczego to zrobiłem. Nie miałem
pojęcia, o czym mówiła”.
„Arne siedział z nami spokojnie w ławce”, wyjaśniła Debbie.
„Dokładnie w chwili, gdy ksiądz unosi hostię w powietrze, Arne
zaczął przeklinać – czy raczej powinnam powiedzieć, że coś zaczęło
przeklinać za jego pośrednictwem, bo usta miał otwarte, ale wargi się
nie poruszały. Sukinsyn… ja chcę stąd wyjść… zabierzcie mnie z tego
pierdolonego kościoła… Ludzie zaczęli się odwracać, ale Arne nie
panował nad sobą. Był jakby w transie. Po paru kolejnych
bluźnierstwach musiałam go wywlec za drzwi. Gdy go
wyprowadziłam na zewnątrz, spytałam, czy wie, co tam wygadywał.
Powiedział, że nie. Przepraszał przez cały dzień, ale nie wiedział, co
się z nim działo. To było dramatyczne. Ta istota zrobiła z Arnego
durnia przed wszystkimi”.
To drugi epizod opętania, którego doświadczył Arne. Incydent ten
mógłby zostać uznany za przemijający, gdyby nie złowieszcza
przepowiednia, która na początku tygodnia przyszła za
pośrednictwem Davida.
Przyszedłem po duszę. Wezmę, co moje. Opętam Arnego i zabiję
nożem.
To nie był koniec przepowiedni. Istota utrzymywała, że Arne
zostanie „zatrzymany za przestępstwo”. Potem wyrzuciła z siebie ciąg
nazwisk (później się okazało, że byli to prawnicy i urzędnicy sądowi
w sprawie), oświadczając wreszcie, że Arne zostanie uznany za
winnego, bez procesu, i trafi do więzienia.
Zniszczę twoje życie.
Mówił poważnie.

Konieczna była druga próba egzorcyzmowania Davida. Po namyśle


datę wyznaczono na poniedziałek, ósmego września, 1980. Jak
wyjaśnia Lorraine Warren: „Zdecydowaliśmy się na tego ósmego, bo
mieliśmy nadzieję na cud. Ósmego września dochodzi do wielu
cudownych ozdrowień, w tym spontanicznych egzorcyzmów. W tym
dniu nie zdarzają się opętania, na całym świecie. Jest to dzień
narodzenia Błogosławionej Dziewicy Marii, źródła potężnej,
mistycznej mocy. Wszyscy wierzyliśmy, że tego dnia ta sprawa się
zakończy, albo zwycięstwem, albo przegraną”.
Nie spodziewano się żadnych kłopotów, zatem miejsce
uroczystości zostało zmienione, ze szkolnej kaplicy na klasztor
Świętego Józefa, kolonialny budynek naprzeciwko kościoła
kongregacyjnego.
Tego popołudnia, ósmego września, gdy inne dzieci w Brookfield
zaczynały nowy rok szkolny, David Glatzel został przez swoją matką,
siostrę i Alana przywieziony do klasztoru. Czekali tam już
Warrenowie i czterech kapłanów.
Kiedy wszyscy już byli na miejscu, drzwi zostały zamknięte na
klucz, zasłony zaciągnięte, a David posadzony w wielkim fotelu.
Celem – prostym i złożonym jednocześnie – było odczytanie
opętanemu dziecku rytu egzorcyzmu od początku do końca, bez
przerw i zakłóceń. Procedura miała zająć godzinę.
Ostatecznie potrwała dwie godziny. Zgodnie z przewidywaniami,
David tego dnia nie został opętany. Był zmęczony, ale współpracował.
Księża stanęli przed nim w półkolu i zaczęli odczytywać modlitwy
wstępne. David od razu im powiedział, że duchy nie były obecne.
Były w domu i robiły zamieszanie. Postępowanie zostało wstrzymane,
a Ed Warren pojechał do domu Glatzelów, by pozbyć się stamtąd
tych istot.
„Gdy wszedłem do domu, zastałem tam dwoje krewnych
Glatzelów, starszych ludzi, jak z wielkimi oczami siedzieli w kuchni”,
powiedział Ed. „Od razu było po nich widać, że coś się stało.
Poszedłem do salonu, a ten czarny fotel bujany kołysał się mocno.
Nikt na nim nie siedział. Potem przeszedłem się korytarzem
i zajrzałem do wszystkich pokojów. Wszystko wydawało się
w porządku, poza sypialnią państwa Glatzelów. Łóżko było jakby za
wysokie. Kiedy spojrzałem uważniej, zobaczyłem, że lewitowało jakieś
kilkanaście centymetrów nad podłogą. Wszedłem do pokoju
i natychmiast poczułem się przytłoczony poczuciem strasznego zła.
Nagle łóżko zaczęło gwałtownie dygotać, tłukąc nóżkami o podłogę.
To było szokujące. Trwało jakieś trzydzieści sekund. To był znaczący
pokaz siły. Gdy się skończył, pozbycie się istot z domu było po prostu
kwestią umieszczenia w nim poświęconego przedmiotu z klasztoru.
Na półce nad kominkiem postawiłem małą figurkę świętego Józefa.
Pożegnałem się z ludźmi w kuchni i wróciłem do kaplicy”.
Po powrocie Eda David poinformował, że wszystkie duchy są teraz
w klasztorze. Potwierdzały to dziwne łomoty i poruszanie się mebli,
w pomieszczeniu i poza nim. Zajęcie się tym nieoczekiwanym
zamieszaniem zajęło całą godzinę.
Wreszcie, o trzeciej po południu, egzorcyzm zaczął się na serio.
Ponowiono to samo długie czytanie, którego próbowano drugiego
września. Jednak scena w klasztorze bardzo odbiegała od
poprzedniej. Tym razem nie było trudności. Modlitwy i psalmy
zostały wyrecytowane bez przeszkód. Nie było plucia, gryzienia,
przeklinania ani wrzasków.
Wszyscy spodziewali się jakichś problemów, jeśli nie konfrontacji,
ale do niczego nie doszło.
O szesnastej odczytano na głos ostatnią modlitwę dziękczynną
i błagalną:

Boże nieba, Boże ziemi, Boże aniołów, Boże apostołów,


Boże, który ma moc dawać życie po śmierci i odpoczynek po
pracy, pokornie błagamy Cię, abyś nas wybawił od wszelkiej
tyranii duchów piekielnych, z ich sideł, od ich szalonej
niegodziwości. Racz, o Panie, ochraniać nas swoją mocą
i zachować nas w zdrowiu i rozumie. Prosimy Cię przez
Jezusa Chrystusa Pana naszego. Amen”.

Następnie ojciec Virgulak udzielił Davidowi oficjalnego


błogosławieństwa. Było po wszystkim. Dokonało się.
Teraz liczył się efekt.
Czy to powstrzyma opętanie chłopca? Czy nastąpi cudowny
koniec?
Odpowiedź mieli poznać przed północą.

Zachowanie Davida było monitorowane od chwili, gdy wyszedł


z klasztoru. Jeśli wysiłki tego popołudnia zakończyły się sukcesem,
to nie będzie więcej opętań. Ostatecznym znakiem końca kłopotów
będzie brak kolejnych zdarzeń. Aktywność ustanie. Na zawsze.
Po dziewięciu tygodniach koszmaru David był znękany
i zmęczony. Nic nie wiedział o tych upiornych epizodach opętania,
których doświadczał; cierpiał tylko z powodu ich konsekwencji. Dla
Davida Glatzela ósmy września oznaczał po prostu dzień bez bólu.
Tej nocy w domu Glatzelów zebrali się obserwujący tę sprawę, by
czekać i patrzeć. Warrenowie spędzili z rodziną popołudnie,
wieczorem zmienili ich kapłani ze Świętego Józefa.
O 22:30 do domu przyjechała Lorraine wraz z Paulem Bartzem,
jednym z asystentów badawczych Eda. Ed miał tego wieczoru własne
sprawy i nie był obecny. Wkrótce potem pojawił się ojciec Virgulak.
Nie doszło do opętania, nie wystąpiły też żadne zjawiska. David
siedział przy stole, całkowicie normalny, rysując maszyny
budowlane. Różnica między chłopcem opętanym a normalnym była
niewiarygodna.
O 23:30 David poszedł do salonu i usiadł z pozostałymi chłopcami
na kanapie. Miał za sobą cały ten rytuał religijny i czuł się zmęczony.
– Byłoby cudownie, gdybyśmy po prostu położyli Davida do łóżka,
a rano byłoby po wszystkim – powiedziała Debbie.
Nikt nie odważył się skomentować.
O północy nie działo się nic dziwnego. David był sobą. Gawędził
z innymi o naprawie dziury w murze w ogrodzie. Miał zamiar to
zrobić, gdy tylko „dorośli przegonią bestię”.
Piętnaście minut później chłopiec się podniósł i zaczął chodzić
z kąta w kąt. Nie wyglądał już na zmęczonego. Wręcz przeciwnie,
wydawał się pobudzony. Kiedy coś do niego mówili, jego odpowiedzi
były opryskliwe i chwilami niemiłe. Tak samo się zachowywał przed
opętaniem.
– David, idź do łóżka – poleciła Judy.
– Nie jestem zmęczony! – odparł ostro, wracając do salonu, gdzie
jego bracia i Arne siedzieli z Paulem Bartzem. Trzydziestotrzyletni
Paul pracował z Warrenami już blisko dziesięć lat. Dziś miał za
zadanie obserwować Davida. Gdyby chłopiec został opętany, miał
natychmiast zadzwonić do Eda.
W kuchni zaparzono więcej kawy i czekanie trwało. O 00:20
w salonie wybuchła głośna, żywiołowa wymiana zdań. Ojciec
Sheehan poszedł tam, usiadł i obserwował.
O 00:25 przez pokój przeleciał papierowy samolocik i uderzył ojca
Sheehana w pierś. Rzucił go David. Gdy ksiądz spojrzał na chłopca,
napotkał płonący wzrok.
Następnie, o 00:30, już dziewiątego sierpnia, doszło do
najgorszego. David został opętany.
Alarm podniósł Paul Bartz.
– Zaczyna się!
Całe ciało Davida wibrowało. Oczy mu się wywróciły i kilka chwil
później przestał być sobą.
– Wynocha! – wrzasnęła na księży istota, która go opętała. David
poderwał się i odezwał wściekłym, męskim głosem: – Won stąd! Nie
dostaniecie go!
Popłynął potok oskarżeń i wulgaryzmów. Kobiety zostały nazwane
zdzirami, dziwkami, puszczalskimi i prostytutkami. Na mężczyzn
spadły oskarżenia natury seksualnej: księża zostali nazwani ciotami.
Ojcu Virgulakowi, Lorraine Warren i Judy Glatzel za udział
w egzorcyzmie istota groziła śmiercią.
Paul Bartz zadzwonił do Eda Warrena. Gdy minutę później wrócił
do salonu, David szalał. Arne i Carl Senior ze wszystkich sił
próbowali utrzymać chłopca, który szarpał się i wyrywał do księży,
zwłaszcza do ojca Virgulaka.
Zaczęło się.
Kapłani, jeden po drugim, nakładali fioletowe stuły, zdecydowani
dotrwać do końca tego ataku.
David miał taką siłę, że trzeba było dziesięciu minut walki tylko
o to, by położyć go na podłodze, gdzie dało się go kontrolować.
Musiało go przytrzymywać czterech mężczyzn.
Ojciec Virgulak nakreślił w powietrzu znak krzyża; następnie,
z drugim kapłanem u boku, rozpoczął egzorcyzm.
– Jestem potężniejszy niż Bóg!
– Cisza! – ryknął ksiądz Virgulak, unosząc nad chłopcem niewielki
krucyfiks.
Ze swojej pozycji na podłodze chłopiec napluł na krzyż, trzy metry
dalej.
– Nigdy mnie nie wyegzorcyzmujesz, ty synu kurwiącej się
kretynki!
Kapłan ponownie rozpoczął proces od próby namaszczenia Davida
olejami świętymi. Gdy zbliżył się do dziecka, istota w nim wybuchła
obłąkanym śmiechem.
– To nie ten olej, ty święty głupcze!
Miała rację. Ksiądz przez przypadek otworzył niewłaściwą fiolkę.
David tak walczył, pluł i gryzł, że samo natarcie mu czoła olejem
zajęło dziesięć minut. Strużka spłynęła chłopcu do ust; natychmiast
splunął olejem kapłanowi w twarz.
Pół godziny później fizyczna walka trwała nadal. Na pomoc
zawołano Alana i Carla Juniora.
Ojciec Virgulak czytał nad chłopcem egzorcyzm. Ale od pierwszego
słowa napotkał opór. Każde zdanie wypowiedziane przez księdza
spotykało się z ordynarną repliką lub było po prostu zakrzyczane.
O 1:30 w nocy postęp był minimalny. Mentalny i fizyczny opór
istoty w dziecku był równie silny, co na początku. Cały czas walczyła.
Samo przytrzymywanie Davida na podłodze okazywało się
monumentalnym zadaniem, a w tym czasie z jego ust płynęło
cuchnące szambo upokarzających i degradujących kłamstw
o wszystkich obecnych.
Przez kolejnych trzydzieści minut jedynymi większymi odmianami
były tyrady oskarżeń i wyzwisk skierowanych najpierw przeciwko
ojcu Virgulakowi, a potem ojcu Sheehanowi. Potem istota zaczęła
robić uwagi odnoszące się do rodzin kapłanów i aluzje co do swojego
wpływu na ich życie.
Pech z tym twoim bratem.
Okłamałeś siostrę.
Twojego ojca to zabiję.
Oślepię twojego siostrzeńca.
Do drugiej w nocy ojciec Virgulak zdołał dotrzeć do tego punktu
rytuału, gdzie napomina się istotę i nakazuje jej odejść. To wywołało
kolejną falę brutalnego oporu. David doznał nagłego przypływu siły,
wyrwał się i zaczął wpadać w szał berserka. Opanowanie chłopca
zajęło dużo czasu.
Odpowiedzią na rozkazy egzorcyzmu, czytanego linijka po linijce,
był ciągły werbalny opór. Gdy wrzaski i walka fizyczna nic nie dały,
z chłopca zaczęła się wylewać ślina i flegma. Potem całe jego ciało
zostało wprawione w wibracje. Następnie był atak duszenia. David
posiniał i przestał oddychać. Jego klatka piersiowa napuchła.
O trzeciej nad ranem opór bestii – zarówno fizyczny, jak mentalny
– nie osłabł. To ludzie byli zmęczeni.
– Wynoś się z mojego brata! – krzyknęła Debbie. – Wynoś się!
Wynoś się!
Wpadła w histerię i trzeba ją było wyprowadzić z pokoju.
Ojciec Virgulak się nie poddawał.
– Kim jesteś? Jak brzmi imię tego, który cię wezwał? Jak się
nazywasz?
Odpowiedzią był bunt i plugawy język.
– Władzą Boga nakazuję ci powiedzieć, kim jesteś, lub
wypowiedzieć imię Jezusa!
– Nie… nigdy!
Rozkaz został powtórzony cztery razy. Wreszcie istota się złamała.
– Moje imię… brzmi… Legion… nas jest… wielu…
Czy to znaczyło, że był jeden – czy wielu? Nim noc się skończyła,
zarówno Ed Warren, jak i ci w Brookfield poznali odpowiedź.
Osoby, które tej nocy zgromadzone były wokół Davida, nie
wiedziały, że kolejna, ważna część egzorcyzmu, miała miejsce
czterdzieści kilometrów dalej.
Był to gabinet Eda Warrena. Będąc w nim sam, Ed, między drugą
a trzecią w nocy, miał wizytę istoty bardzo wysokiego i otchłannego
porządku; poznał przyczynę tych wszystkich kłopotów. Tej nocy Ed
zobaczył diabła, który opętał Davida.
To nie był przypadek: został wezwany! Przez Eda Warrena.
Rozmyślnie, w celu „związania” bestii.
„Gdy zadzwonił Paul Bartz i powiedział, że ledwie minęła północ,
David został opętany” mówi Ed Warren, „wiedziałem, co trzeba
zrobić. Ta istota musiała zostać spętana. Trzeba ją było zmusić do
posłuszeństwa. Pętanie to zasadnicza część egzorcyzmu rzymskiego,
w którym istota nie tylko jest wypędzana z ciała, lecz także rozkazuje
się jej – bądź pęta – prawem bożym nie nękać już więcej konkretnego
człowieka. Istota diaboliczna, która nie jest związana przez
egzorcystę, może opętać ponownie – i ponownie. Zatem wiązanie jest
zabójczym uderzeniem. Jednak w Brookfield ta procedura nie mogła
się odbyć. Nie została autoryzowana. Rytuał rzymski nie został
zatwierdzony ze względu na kościelną politykę i biurokratyczną
bezduszność. Wobec tego postanowiłem doprowadzić tę istotę do
siebie – oczywiście w imię Boże – i związać ją mistycznym prawem,
któremu musi być posłuszna: »Nie będziesz posiadać innego
stworzenia Bożego jako swojego«. Jeśli zdołałbym spętać wiodącą
istotę, tak jak już to robiłem w innych przypadkach, wówczas
kapłani byliby w stanie egzorcyzmować inne duchy w chłopcu. To
byłby pełen egzorcyzm i skutkowałoby uwolnieniem Davida z niewoli
na stałe. Liczyłem jednak, że duch, który się pojawi, nie będzie aż tak
złożony”.
Ed, stosując się do kroków zalecanych w tajemnej księdze
religijnej, wydał tej istocie rozkaz, by się pojawiła. Poczuł, że
w pokoju zrobiło się bardzo zimno. Ponieważ bestia potrzebowała
gorąca, aby się zamanifestować, Ed wiedział, że nadchodziła.
Powietrze wypełnił smród gnijącego mięsa. Potem rozległo się
odległe drapanie. Gdy w pomieszczeniu zapanował śmiertelny spokój,
serce Eda wypełniło się poczuciem wielkiego niebezpieczeństwa.
Potem, nagle, istota tam była.
Istota, która się pojawiła, była tak straszliwa, tak całkowicie obca,
tak przytłaczająco potężna, że nie da się jej dokładnie opisać. To, co
stanęło przed Edem Warrenem w odległości pięciu metrów, nie było
ludzkie nawet w przybliżeniu.
Była to pulsująca masa, czarna jak smoła, wysoka na ponad dwa
metry. Ciało miała błyszczące. Ale to głowa najbardziej przyciągała
wzrok.
Była dwukrotnie większa od ludzkiej, również pulsująca i czarna.
Nie miała jednej twarzy, tylko wiele!
Były na niej cechy, które dałoby się uznać za oczy, nos i usta, ale
nic nie trzymało się w jednym miejscu. Co kilka sekund ta twarz się
zmieniała; a z każdą zmianą była równie groteskowa. Niektóre były
okaleczone. Inne prezentowały to, co ludzie uważali za odrażające,
włochate ropnie na skórze, spuchnięte oczy, rozerwane usta. Inne
były nieopisanie potworne, z wyszczerbionymi rogami przebijającymi
się z kości policzkowych, czoła czy skroni. Jeszcze inne wyglądały
jakby zwierzęco, z dużymi, gadzimi oczami wielkości piłek do
baseballa i jaszczurczymi pyskami. Ed Warren ujrzał coś, co dalece
przekraczało granice ludzkiego doświadczenia.
„Tym, co zobaczyłem”, opowiadał Ed, „był pełen przegląd twarzy,
które David tak żywo opisywał przez całe lato. Jego opisy były
dokładne. Nie wiedział tylko – bo dla niego każda linia dziedziczenia
była postrzegana jako jedna istota – że były to czterdzieści trzy istoty
w jednej! A każda z tych twarzy miała znaczenie. Każde cierpienie,
którego doświadczyli David i jego rodzina, wychodziło na jaw:
nienawiść, wściekłość, przemoc, wulgaryzmy, obżarstwo, oszustwo,
złośliwość, duma, zdrada, bluźnierstwo i śmierć. W zasadzie każda
z tych twarzy była ciężko szokująca; ale jako całość, istota ta była
przytłaczająca. Nie było jak sobie z nią poradzić. Spętanie okazało się
niemożliwością. Zabiłaby mnie, gdybym tylko zaczął. Cofnąłem się od
tego ducha, który na moich oczach robił się coraz większy,
i uwolniłem go od rozkazu, którym go wezwałem. Zwlekał kilka chwil,
a potem odszedł”.
Tymczasem w Brookfield zadanie wyegzorcyzmowania tej zgubnej,
wieloaspektowej, diabolicznej mocy z Davida trwało bez wytchnienia.
– Szatanie, weź moje życie! Weź moją duszę! Weź mnie, Szatanie!
Weź moją duszę! – te błagania były wykrzykiwane głosem Davida,
a w każdym razie brzmiał jak on, w sprzeciwie wobec narastających
nakazów egzorcyzmów.
Emocje były potężne, a nerwy napięte.
– Mamusiu, mamusiu, proszę, tu David Michael Glatzel. Proszę,
każ im przestać. Już więcej nie wytrzymam. Każ im przestać.
Mamusiu, proszę. Szybko. Muszę odpocząć. Umrę! Umręęęęęę…
Raz za razem piekielna istota doprowadzała chłopca niemal do
śmierci, szantażem próbując wymusić na kapłanach, by przerwali
swoje działania. Wiele razy mało brakowało, by ta taktyka przyniosła
efekty. Tak wyglądała sytuacja o 4:30 rano.
– On zabija moje dziecko! On go zabija! – krzyknęła Judy,
wreszcie się łamiąc.
– Zabiję go! Zabiję! Przysięgam, że go zabiję! – obiecała diaboliczna
istota.
David leżał na podłodze, zimny jak głaz.
Wyglądało to tak, jakby chłopiec doznał ataku serca. Puls i bicie
serca były niewyczuwalne. Skóra zrobiła się biała. Ciało leżało bez
ruchu, jakby pozbawione życia. Minęła pełna minuta, gdy osoby
zgromadzone w pokoju musiały uznać, że to się dzieje naprawdę.
W tym wyjątkowo złym momencie Arne Cheyenne Johnson
powtórzył tragiczny błąd, który popełnił już wcześniej. Przez całą noc
trzymał Davida za ręce i nogi; całą noc walczył i wygrał z fizyczną siłą
tej istoty. Teraz chłopiec leżał bezwładny, blady, umierający.
Rozpaczliwie pragnąc ocalić życie dziecka, wykrzyknął:
– Pozwól mu żyć! Zabierz mnie za niego! Wejdź we mnie!
Z wnętrza ciała Davida natychmiast rozległ się głęboki, chrypliwy
śmiech.
– Durnie! Głupcy!
Czyn Arnego sprawił, że Lorraine zalała się łzami.
„Natychmiast wyczułam, że Arne Cheyenne Johnson popełnił
ogromny błąd – że w jakiś sposób będzie musiał zapłacić za to, że
rzucił takie wyzwanie. Nawet ksiądz nie powiedziałby czegoś takiego.
Arne zrobił to bezinteresownie, by pomóc Davidowi, nawet kosztem
siebie. Jednak nie był świadomy odpowiedzialności, którą wziął na
swoje barki, wypowiadając takie zaproszenie. Nie wiedział, że ta
istota – zamiast uwolnić Davida – mogła po prostu opętać ich obu –
każdego z nich na swój sposób. Ojciec Virgulak musiał przerwać,
wziąć Arnego na stronę i stanowczo go upomnieć, by nigdy więcej nie
wypowiadał podobnych słów”.
Do 5:30 istota uciekła się do wszelkich możliwych zabiegów,
zarówno na poziomie fizycznym, jak i intelektualnym, aby zakłócić
i powstrzymać egzorcyzm. Wreszcie doczekali się oznak osłabienia.
Opór osłabł. Przez całą noc bestia walczyła o dominację nad ludźmi.
Nie udało się jej. Nie zdołała się uwolnić i narzucić swojej woli
wszystkim obecnym; nie udało jej się spełnić własnych gróźb i zabić
Davida; a przede wszystkim nie udało się jej przerwać egzorcyzmu.
Przegrała każdą bitwę. Nie była w stanie zrobić nic więcej. Fizyczna
siła chłopca zaczęła się zmniejszać. Odpowiedzi świadczyły
o racjonalizacji, a nie o oporze.
– Nie potrzebuję ciała tego małego grubasa, żeby tu być! Byłem
tutaj wcześniej i będę później!
Nadszedł czas.
To, co opętało Davida Glatzela, mogło albo zostać i skapitulować
pod naciskiem rozkazów egzorcysty, albo mogło zrezygnować
z opętania i się wycofać. Ta druga możliwość wiązała się z większym
niebezpieczeństwem, ponieważ jeśli odeszłaby bez pozwolenia,
utraciliby kontrolę. Opętanie mogłoby się zakończyć, ale sprawa jako
taka nie.
– W imię Jezusa Chrystusa, rozkazuję ci opuścić ciało tego
chłopca! Precz! Zostaw go w spokoju!
– Jego dusza należy do mnie!
– Jego dusza należy do niego. To rzecz Boga, nie twoja –
powiedział ojciec Virgulak. – Przestrzegaj nakazów Bożych, które
zostały ci dane! Zostaw to naczynie Pana! Wyjdź z ciała jego owieczki!
Opuść tę siedzibę Bożego Stworzenia i wracaj, skąd przybyłeś!
W odpowiedzi rozległo się nagłe sapnięcie. Ciało Davida,
przytrzymywane za ręce i nogi, wygięło się w głęboki łuk i zamarło
w takiej pozycji. Chłopiec przestał oddychać. Minęły kolejne chwile
pełne niepokoju. To jednak znowu był pokaz obliczony na
wprowadzenie zamieszania.
David został pokropiony wodą święconą i jego ciało spadło na
podłogę. Jednak z ciała chłopca dobiegło zwierzęce zawodzenie
wywołane „oparzeniami” po wodzie święconej. Miało to wywołać
współczucie, ale nie zadziałało.
– Pan ci nakazuje! Jego syn ci nakazuje! Jego Duch Święty ci
nakazuje! Porzuć swoją pychę! Zaprzestań swojej niegodziwości!
Odejdź od tego chłopca! Twoje siły są słabe wobec mocy Bożej!
Odrzuć nieprawość swojego czynu! Zwolnij swój haniebny uścisk!
Oddaj Bogu to, co jest jego! Odejdź i zostaw to dziecko na zawsze!
Rozkazuję ci w imieniu Jezusa Chrystusa!
– Jego dusza należy do mnie!
– Odstąp od niego!
– Nigdy!
– Odstąp od niego!
– Nie!
– Odstąp od niego!
– Jego dusza… jest moja!
– Odstąp od niego!
– Przestań! Zamknij się! Zamknij się!
– Odstąp od niego! Przestań i odstąp od niego!
– Zabiję cię za to!
– Nikogo nie zabijesz. Odstąp od niego!
– Opętam następnego!
– Nikogo już nie opętasz. Odstąp od niego!
– Nie masz żadnej władzy!
– Odstąp od niego!
– Nie jestem ci winien posłuszeństwa!
– Bóg Ojciec ci rozkazuje! Syn Boży ci rozkazuje! Duch Święty ci
rozkazuje! Odejdź od tego chłopca!
Zamiast sprzeciwu zapadła cisza. Istota, która opętała Davida,
walczyła bezwzględnie do końca i była teraz osłabiona, wyczerpana
i pobita. Ale do tej pory nie poszła na żadne ustępstwa.
W świetle poranka powolnymi, ledwie dostrzegalnymi etapami
chłopiec, którego rodzina znała jako Davida, zaczął do nich wracać.
Grymas, jaki wykrzywiał twarz dziecka, zniknął. Tak samo
nadnaturalna siła jego rąk i nóg.
Ojciec Virgulak natychmiast zwrócił się do istoty, której groźny
ślad nadal był wyraźny w oczach chłopca.
– Kim jesteś? Władzą Trójcy Świętej rozkazuję się podać swoje
imię albo dać znak swojego odejścia!
W odpowiedzi od Davida dobiegły tylko udręczone westchnienia.
Ksiądz Virgulak kucnął przy leżącym na podłodze chłopcu.
– Mocą Chrystusa rozkazuję ci: podaj nam swoje imię lub daj
znak swojego odejścia!
Tym razem doczekali się odpowiedzi. Nie był to ryk ani wrzask, ale
głos odległy i ledwie słyszalny. Były to zaledwie trzy słowa, ale te trzy
słowa mówiły wszystko:
– Jam… jest… diabłem.
Była 6:15 rano, dziewiątego września 1980 roku. To był ostatni
egzorcyzm.
Opętanie Davida Michaela Glatzela się skończyło.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

J ohn Anderson, komendant policji w Brookfield:

„W październiku 1980 roku dostaliśmy telefon od Eda


i Lorraine Warrenów z Monroe. Powiedzieli, że są
zaangażowani w sprawy pewnej rodziny mieszkającej tutaj,
w Brookfield: że chodzi o opętanie demoniczne kogoś z tej
rodziny, i że jest to sprawa potencjalnie bardzo
niebezpieczna”.

CBS Morning News


20 marca 1981 r.

Ze względu na ponurą naturę sytuacji i jej potencjał, by w małej


społeczności wywołać niepokój, sprawa opętania w Brookfield nie
została w żaden sposób nagłośniona. Glatzelowie i Warrenowie
zachowali milczenie. Tak samo urzędnicy kościelni uznali, że
szczegóły opętania mają „status tajemnicy spowiedzi”, były to zatem
informacje zastrzeżone i nie należało ich upubliczniać. Cała sprawa
została utrzymana w całkowitej tajemnicy. I tak by zostało, gdyby nie
ostateczna kulminacja wydarzeń, straszliwa tragedia, do której
doszło sześć miesięcy później.
Tragedia przybrała formę morderstwa. Przy użyciu noża. Miała
miejsce w Brookfield, szesnastego lutego 1981 roku.
Człowiekiem oskarżonym o tę zbrodnię był Arne Cheyenne
Johnson. Został aresztowany tego dnia o 19:25, godzinę po tym
fatalnym wydarzeniu. Znaleziono go, gdy szedł wzdłuż szosy i zgodnie
z opisem był „zamroczony”. Pół godziny później został oskarżony
o morderstwo.
Policja stwierdziła, że osiemnastoletni Arne Cheyenne Johnson
z premedytacją zabił człowieka przy użyciu długiego noża, który
znaleziono na miejscu zbrodni. Obecni w momencie zabójstwa byli
jednak świadkami czegoś zupełnie innego.
W zwykły lutowy dzień bez ostrzeżenia spełniły się złowieszcze
groźby i przepowiednie bestii z minionego lata.
Jak do tego doszło? Jakie było powiązanie między przypadkiem
opętania z lata i morderstwem z użyciem noża, które miało miejsce
w lutym?
Duch został rzekomo wyegzorcyzmowany we wrześniu. Co się
działo w miesiącach, które poprzedzały tę katastrofę?
Prawda jest taka, że to, co zaczęło się drugiego lipca 1980 roku,
nie skończyło się dziewiątego września. Był jeszcze jeden akt tego
mistycznego dramatu, który musiał zostać odegrany – scena śmierci.
Połączony efekt wszystkich procedur religijnych
przeprowadzonych tego lata – błogosławieństw, sumy,
skoordynowanych prób egzorcyzmów – był taki, że udało się wyrwać
Davida z opętania, przerwać straszliwe, fizyczne ataki na jego ciało
i zakończyć intensywne zjawiska w domu Glatzelów.
Tym niemniej, mimo wszystkich tych działań, duch nie został
wyegzorcyzmowany całkowicie.
Kapłani odeszli. Duch nie.
Jak wyjaśnił Ed Warren, „Choć różne procedury egzorcyzmów
wreszcie powstrzymały tę istotę przed opętywaniem Davida, sam ten
duch nie został egzorcyzmowany – przynajmniej nie w takim sensie,
jak się to słowo zazwyczaj rozumie. Problem leżał w samej
procedurze. Od samego początku potrzebny tam był wyszkolony
egzorcysta, skierowany do tego przypadku przez diecezję i mający
władzę, by przeprowadzić wielki egzorcyzm – Rituale Romanum. To
było jedyne rozwiązanie: nigdy nie było innego. To, co opętało
Davida, musiało zostać w pełni egzorcyzmowane, a następnie
spętane zakazem ponownego opętania tego dziecka i nakazem dania
tej rodzinie spokoju na dobre.
Zamiast tego urzędnicy diecezjalni, odpowiedzialni tylko przed
sobą, trzymali się z boku. Diabeł w Connecticut? W naszej diecezji?
Nikt nie może się dowiedzieć! Zajmiemy się tym po swojemu. To po
swojemu oznaczało za późno. Po drugim września, gdy potrzeba
właściwej procedury była krytyczna, diecezja nadal odmawiała zgody
na wielki egzorcyzm, jak i na oddelegowanie do sprawy egzorcysty –
człowieka starszego, pobożnego, z darem wnikliwego spojrzenia,
który już wcześniej rozkazywał diabłu. Ze względu na dumę, politykę
czy też brak zainteresowania to wielkie zadanie spoczęło na czterech
młodych kapłanach, którzy poważnie przez to ucierpieli. Gdyby ktoś
z kancelarii zszedł ze swojego tronu i raczył dostrzec wielkie zło,
które działo się w Brookfield, mogłoby z tego wyniknąć coś
pozytywnego. Tymczasem odbyły się dwie żarliwe próby
przeprowadzenia mniejszego egzorcyzmu. Rezultatem tych
„zbawczych” procedur było powstrzymanie wiadomej istoty od
opętywania Davida. Jednak istota ta nie została spętana i wygnana.
Nadal mogła swobodnie opętać kogoś innego. Katastrofie nie udało
się zapobiec – jedynie ją odroczyć.
Konieczny był kolejny egzorcyzm. Jednak, w co trudno uwierzyć,
kancelaria zamknęła akta tej sprawy. Ojciec Virgulak został od niej
odsunięty i odesłany do Rzymu, podobnie jak ojciec Cabrera.
Miejscowym księżom kazano wracać do ich zwykłych obowiązków.
Polityka urzędników diecezjalnych była taka, że skoro bestia
przestała nękać Davida, to ich rola się skończyła. I okopali się na tej
pozycji. Zamiast współpracy była wrogość; zamiast pokoju stała się
tragedia. Metafizyczna bomba zegarowa nadal tykała”.
Słowa Eda Warrena potwierdziła rodzina Glatzelów. Judy
podsumowała to jednym zwięzłym zdaniem: „Kościół nas opuścił”.
„Tydzień po tym ostatnim egzorcyzmie, który odbył się w naszym
domu”, powiedziała Judy, „późnym wieczorem limuzyną przyjechał
tutaj jakiś mnich. Wraz ze swoim szoferem wszedł do środka i został
półtorej godziny. Tej nocy był u nas również ojciec Virgulak. Mnich
był nadęty i nieuprzejmy. Ed Warren nazwał go »oficjalnym
kościelnym demaskatorem«. Oświadczył, że wszyscy jesteśmy
szaleńcami i że David nie był opętany: a jego szofer o wszystkie
kłopoty obwiniał Debbie. Powiedział, że jedynym diabłem, jaki
istnieje, jest Rockefeller i oszuści z Waszyngtonu. Oświadczył, że
egzorcyzm wcale nie był tu potrzebny, a potem wyszedł. Obraził
mnie, moją rodzinę i ojca Virgulaka. Od tego momentu nie
otrzymaliśmy od diecezji już żadnej pomocy. Wypięli się na nas i nic
nie mogliśmy na to poradzić. Bestia miała wolną rękę i robiła, co
chciała”.
Choć może się to wydawać niezrozumiałe, taka właśnie sytuacja
panowała po lecie 1980 roku. Katastrofa była jej skutkiem.
„We wrześniu”, wspomina Debbie Glatzel, „bestia jeszcze kilka
razy opętała Davida, tylko po to, żeby nam pokazać, że tam jest. Ale
pod koniec miesiąca i na początku października bardziej
zainteresowała się młodym Carlem i zmieniła go w agresywnego
obłąkańca. Znowu żyliśmy w istnym piekle. Nikt z nas nie potrafił
powstrzymać bestii; księża zostali poprzenoszeni, w rezultacie
wszyscy staliśmy się jej ofiarami. Carl, na przykład, wycelował we
mnie naładowaną strzelbę i groził, że przefasonuje mi twarz; Alana
posłał do szpitala z raną kłutą w brzuchu, bo dźgnął go
pogrzebaczem; a moja matka cała była czarno-niebieska od siniaków
po próbach kończenia tych awantur. Przez większość czasu
wściekłość Carla skupiała się jednak na Arnem, mojej matce i na
mnie. Arne był jego ulubionym celem: zniszczył wszystkie jego
ubrania; pociął jego kasety z muzyką; niszczył wszystkie pudełka
papierosów, jakie znalazły się w domu; zniszczył jego buty robocze
tego samego dnia, gdy Arne je dostał, napełniając je smarem. Carl,
czy raczej działająca przez niego bestia, robił wszystko, co tylko
mógł, żeby go złamać, ale Arne się nie poddał. Udźwignął wszystko.
Przez to bestia się zawzięła i w końcu go zniszczyła”.
W połowie października chaos w rodzinie doszedł do takiego
poziomu i był tak groźny, że policja do domu Glatzelów wzywana była
raz, czasem dwa razy w tygodniu. Młody Carl tylko dzięki
wstawiennictwu Warrenów nie został zabrany do aresztu dla
nieletnich.
„Policjanci nie wiedzieli, dlaczego ciągle muszą jeździć na
wezwania do domu Glatzelów i zaczęli tracić cierpliwość”, powiedziała
Lorraine Warren. „W październiku trzeba było ich poinformować,
możliwie dyskretnie, że w rodzinie Glatzelów od lipca toczy się
sprawa natury teologicznej, która wymaga zaangażowania kościoła.
Wyjaśniono im, że przyczyną kłopotów nie są ludzie, ale raczej
niewyegzorcyzmowana siła, która ich dręczy. W sprawie tej należało
się spodziewać wystąpienia aktów przemocy, powiedziano
policjantom, nie można nawet wykluczyć możliwości śmierci.
Poproszono ich, by mieli tę rodzinę na oku, ale nikogo nie
aresztowali, chyba że będzie to bezwzględnie konieczne. Na szczęście
policja przystała na to i nękanie młodego Carla ustało samo
w listopadzie”.
Czternastego października 1980 roku Mary Johnson wraz
z siostrami Arnego uciekła z wynajmowanego domu w Newtown.
Przez całe lato i aż do jesieni, dzień po dniu, kolejne małe incydenty
doprowadziły do tego, że dziewczynki były tak przerażone, że
odmawiały przebywania w tym domu bez matki. Mary i dziewczynki
nie tylko widywały różne rzeczy, słyszały różne rzeczy i czuły różne
rzeczy, dom doprowadził także do zmiany ich osobowości. Straszliwie
się kłóciły. Nic nie szło dobrze. Do tego zamieszkanie w tym domu do
października zdążyło je zrujnować finansowo. W rezultacie zmuszone
były wrócić do Bridgeport, gdzie mieszkają obecnie.
W drugiej połowie listopada Arne i Debbie również się
przeprowadzili. Praca Debbie w schronisku w Newport została
zawieszona, ale właściciel polecił ją Alanowi Bono, nowemu
managerowi Schroniska Brookfield przy Route 7, w pobliżu domu
Glatzelów. Pod koniec października pan Bono zatelefonował do
Debbie i zaproponował jej pracę oraz mieszkanie za darmo, jeśli się
u niego zatrudni. Mieszkanie było jednym z czterech
w apartamentowcu, którym zarządzał wraz ze schroniskiem. Debbie
przyjęła pracę i mieszkanie.
„Pan Alan Bono był bardzo miłym człowiekiem”, powiedziała
Debbie. „Miał trzydzieści dziewięć lat i ostatnich siedemnaście
spędził w Australii. Jego opowieści były fascynujące. Jakiś rok temu
wrócił do Ameryki i zarządzał tym przedsiębiorstwem w imieniu
szwagra. Jednak zupełnie nie znał się na pracy w schronisku; tak
naprawdę to nie znosił zwierząt. Błagał, żebym wzięła tę pracę.
Początkowo się nie zgodziłam, bo kojce były brudne, a zwierzęta nie
miały prawidłowej opieki. Ale potem znowu zadzwonił i tym razem
zaproponował mieszkanie. Biorąc pod uwagę ciągłą wojnę z Carlem
Juniorem, przyjęłam tę pracę, żebyśmy mogli z Arnem wynieść się
z tego domu i zacząć wspólne życie”.
Zatem pod koniec listopada Arne, Debbie i Jason przenieśli się do
mieszkania przy Toute 7. Arne nadal pracował w pełnym wymiarze
godzin jako chirurg drzew, a Debbie zarządzała schroniskiem. Przy
podwójnym dochodzie i braku czynszu mogli zacząć oszczędzać i na
wiosnę planowali się pobrać.
Jednak nie było żadnej wiosny. Nie było żadnego ślubu.
Przeprowadzka do nowego mieszkania stała się początkiem
katastrofy. Arne znalazł się na miejscu zbrodni. Ofiarą był Alan
Bono.
W domu Glatzelów do grudnia aktywność się uspokoiła. Tak,
bestia nadal była obecna w swoich czterdziestu trzech formach.
Wiedzieli, że tak jest, bo ciągle mówiła do Davida, opowiadając mu
o przyszłości, co potem przekazywał rodzinie. Z nadejściem zimy
istota była po prostu czającą się obecnością.
– David, co dziś porabia bestia? – pytała Judy.
– Mówi, że po prostu czeka.
– Na co? – dopytywała.
– Nie powiedziała mi – zawsze odpowiadał chłopiec.
To, że ta istota tam została, jest znaczącym powiązaniem między
sprawą opętania w lecie i morderstwem z lutego. Skoro została, to
znowu mogła kogoś opętać. I zrobiła to. Jednak ofiarą nie był David.
Nie był nią młody Carl. Ofiarą był Arne Cheyenne Johnson.
Latem Arne doświadczył dwóch wyraźnych ataków opętania,
z czego drugi poskutkował tą upokarzającą sceną w kościele.
Czwartego listopada został opętany po raz trzeci.
Pojechał wraz z Debbie do wynajętego domu w Newtown, żeby
zajrzeć do pani Johnson i dziewczynek, w nadziei, że uda się
naprawić ich wzajemne relacje. Jednak gdy dojechali na miejsce,
przekonali się, że nikogo tam nie ma, Mary i dziewczęta uciekły
bowiem dwa tygodnie wcześniej. I Arne, i Debbie ucieszyli się,
widząc, że zrezygnowały.
Debbie nie chciała zostać w środku i wyszła na dwór, gdzie
natknęła się na bratanicę właścicielki i jakąś jej znajomą. Gdy chwilę
później z domu wyszedł Arne, był opętany. To stało się nagle
i nieoczekiwanie w chwili, gdy zamknął drzwi i postawił stopę na
pierwszym schodku.
„Najpierw Arne zaczął gwałtownie dygotać”, opowiadała Debbie.
„Potem jego twarz przybrała taki sam nienawistny wyraz, jaki przez
całe lato widzieliśmy u Davida. To już nie był Arne. Tam stała bestia,
znowu, jak pan domu. Prawie zemdlałam. Wróciło do mnie całe to
piekło i koszmar, o którym dotąd udawało mi się nie myśleć.
Wszystko nie trwało nawet minuty, ale dowiodło, że ten duch wcale
nie odszedł i może opętać każdego z nas, jeśli przyjdzie mu na to
ochota”.
Minęły kolejne dwa miesiące, zanim Arne został opętany po raz
czwarty, w połowie stycznia. Tym razem jedynym świadkiem była
Debbie. Istota posiadła Arnego tak całkowicie, jak w poprzednich
trzech przypadkach. Podobnie jak wtedy, nie dało się z nim w żaden
sposób porozumieć. To, co w niego weszło, było zbyt wściekłe. Przez
długich pięć minut, gdy trwało opętanie, dosłownie ignorował
Debbie, ale pięścią wybił dziurę w mocnej, drewnianej skrzyni.
„Nawet znawca karate by czegoś takiego nie zrobił”, zauważyła
Debbie, „a następnego ranka na dłoni Arnego nie było najmniejszego
śladu”.
Ale to dwa ostatnie opętania Arnego doprowadziły do katastrofy.
Miały miejsce w odstępie dziesięciu minut. Podczas obu doszło do
próby morderstwa. Szósty i ostatni epizod opętania przyniósł śmierć.
Po stronie Arnego nie było żadnej intencji ani premedytacji, żeby
zrobić komuś krzywdę: jego ciało po prostu nie należało do niego
i zostało wykorzystane jako narzędzie do zabijania. Ofiara była jego
przyjacielem.
Dlaczego do tego morderstwa doszło akurat szesnastego lutego,
wtedy nie było wiadomo. Jednak ta data nie była przypadkowa:
w tym dniu musiała nastąpić śmierć. Ofiara była nieistotna,
ponieważ tym, czego szukała piekielna istota, była ludzka dusza.
W zasadzie ofiarą miała być Debbie Glatzel, ale zamiast niej zginął
Alan Bono.
Powodem, dla którego istota wybrała działanie za pośrednictwem
Arnego, było skumulowane zło. Ciężar morderstwa został nałożony
na niego jako bezpośrednia odpłata za to, że rzucił bestii wyzwanie
w czasie, gdy opętała Davida Glatzela.
Ostatecznie to morderstwo nie było po prostu morderstwem; była
to diabelska egzekucja.
Wieczorem przed morderstwem Arne i Debbie pojechali do Bridgeport
po Leah, Megan i Jennifer – siostry Arnego. Była niedziela. Następny
dzień, urodziny George’a Washingtona, w Connecticut był świętem,
więc dziewczęta nie musiały iść do szkoły i miały zostać na noc
u Arnego i Debbie. Relacje między nimi wróciły do normalności, gdy
tylko Mary wyprowadziła się z wynajmowanego domu.
W poniedziałek szesnastego lutego 1981 roku Arne Cheyenne
Johnson wstał jak zwykle o siódmej. Do pracy jechał na ósmą. Tym
niemniej, pierwszy raz od dawna czuł się źle. Miał pulsujący ból
głowy, podrażniony żołądek i dusiło go w piersi. Po prostu nie był
w stanie funkcjonować i o siódmej piętnaście zadzwonił, że jest
chory. Debbie dała mu dwie aspiryny oraz antybiotyk, po czym wrócił
do łóżka. Jednak przy rejwachu i szczebiocie swoich młodszych
sióstr nie mógł zasnąć i chwilę po dziesiątej wstał. Czuł się już
wyraźnie lepiej, ale na pewno nie dobrze.
Tymczasem schronisko działało jak zwykle. Debbie miała
zaplanowane kilka strzyżeń i dziewczynki bardzo chciały popatrzeć.
Przedstawiła je Alanowi Bono, który później zaprosił wszystkich,
łącznie z Arnem, na lunch.
„Alan nie był żonaty i prawie cały czas żywił się w restauracjach”,
powiedziała Debbie. „Lubił zapraszać ludzi na lunch, żeby mieć
towarzystwo. Był samotny. I melancholijny – codziennie mówił
o śmierci. Arne i ja zaprzyjaźniliśmy się z nim po prostu po to, żeby
miał jakichś przyjaciół. Ale bardzo dużo pił – był alkoholikiem. Picie
sprawiało, że nie był w stanie prowadzić schroniska, co zresztą
bardzo go bolało. Zwierzęta były kompletnie ignorowane. Nie miały
jedzenia, wody, nawet ogrzewania. Kilka umarło. O jedenastej przed
południem w dniu morderstwa Alan był już na wpół zamroczony
białym winem.
„W porze lunchu zabrał nas do pobliskiej restauracji, gdzie
wszyscy zamówiliśmy hamburgery i colę, poza Alanem, który wziął
kilka karafek wina. Nalegał, żebyśmy się z nim napili. Arne nie
chciał, ale wszyscy wypiliśmy po lampce. Alan dolewał, aż
zostawiliśmy pełne kieliszki.
Po lunchu zatrzymaliśmy się przy sklepie zoologicznym, by kupić
szampon i inne rzeczy dla psów, które miałam ostrzyc po południu.
To dziwne, ale gdy tam byliśmy, na ramię Arnego wspięła się wielka
papuga i siedziała tam przez cały czas, kiedy robiliśmy zakupy.
Dziobała ludzi, którzy podeszli zbyt blisko. Zajechaliśmy też do
monopolowego i Alan kupił dużą butelkę czerwonego wina, żeby mieć
co pić przed kolacją.
Po powrocie Arne poszedł się zdrzemnąć, ja zabrałam dziewczynki
do pomieszczenia groomerskiego, a Alan poszedł do biura na dole,
„popracować” nad tym winem.
Zaczęłam czuć, gdy wróciliśmy po lunchu do schroniska – że
wydarzy się jakaś tragedia”.
O czwartej po południu przeczucie nadchodzącej tragedii ogarnęło
także Judy Glatzel. Co pół godziny dzwoniła do schroniska,
nalegając, by Debbie i Arne natychmiast wracali do domu Glatzelów.
Debbie wyczuła, o czym mówi jej matka i obiecała, że wraz z Arnem
i dziewczynkami przyjadą na szóstą, na kolację.
Arne wstał przed piątą po południu i czuł się już lepiej. Dzień był
piękny. Zajrzał do Alana, który siedział w biurze na parterze. Alan
spytał, czy dałby radę naprawić głośnik w jego sprzęcie stereo. Arne
zabrał się za to, podczas gdy na tyłach Debbie i dziewczynki strzygły
pudla.
O piątej trzydzieści pies był ostrzyżony, a pomieszczenie
wysprzątane, gdy znowu zadzwoniła Judy. Polecenie było jasne:
natychmiast do domu!
„Powiedziałam jej, że jest coś bardzo, bardzo nie w porządku”,
wspomina Judy. „Wiedziałam, że wydarzy się jakaś tragedia, i że jeśli
będziemy razem, to może uda się jej zapobiec”.
Jednak do tej chwili Alan Bono był już kompletnie pijany (w chwili
zgonu miał we krwi 3,3 promila alkoholu przy dopuszczalnym
poziomie 1) i uparł się, że mają zostać i zjeść z nim kolację. Debbie
protestowała, ale zrobił taką paskudną scenę, że w końcu
skapitulowała i zamówiła trzy pizze.
Tuż przed szóstą Debbie i dziewczynki wyszły, żeby odebrać
zamówienie. Tymczasem Arne poszedł do mieszkania, zajrzeć do
George’a, ich owczarka, i zmienić robocze buty na zwykłe. Co
ciekawe, buty, które włożył, należały do Davida!
Była szósta, gdy Debbie i siostry Arnego wróciły z niechcianą
pizzą. Zastały Arnego w biurze, wraz z Alanem Bono, który nadal pił
wino. Stereo działało i wyglądał na zadowolonego.
„Zaproponowałam, żebyśmy zjedli w mieszkaniu Alana”,
wspomina Debbie. „Już to widywałam i wiedziałam, że Alan upije się
jeszcze bardziej i zaśnie. Chciałam, żeby stało się to w jego
mieszkaniu, nie w naszym. Więc poszłam na górę, wyłożyłam pizze
na jego stole kuchennym i zawołałam wszystkich, gdy byłam gotowa.
Alan przyszedł ostatni. Przyniósł ze sobą to swoje wino. Włączył też
muzykę, bardzo głośno. Nie było za przyjemnie”.
Alan Bono było tak pijany, że ledwie trzymał się na nogach. I nie
był zainteresowany jedzeniem. Ledwie wszyscy usiedli, włączył
telewizor, mimo że dudniła muzyka rockowa. Jednak telewizor nie
działał i Alan zaczął walić w odbiornik i wrzeszczeć na niego.
Debbie powiedziała, żeby się uspokoił, ale nie zwracał na nią
uwagi. Zaczął tłuc pięścią w ścianę tak mocno, że wybił dziurę
w płycie gipsowej.
Wprawdzie nikt nie zjadł więcej niż kęs pizzy, ale Arne i Debbie
wstali i powiedzieli dziewczynkom, że muszą już iść.
„Żadne z nas nie chciało, żeby dziewczynki przebywały
w towarzystwie tego pijanego, agresywnego człowieka”, wspomina
Debbie, „i oboje czuliśmy, że najlepiej będzie, jak wsiądziemy do
samochodu i pojedziemy prosto do moich rodziców. Na pewno nie
zamierzaliśmy brać udziału w tym obrzydliwym przedstawieniu”.
Arne ruszył w dół po schodach, a Debbie tuż za nim. Na dole
znajdowały się drzwi do biura. Arne zajrzał tam, żeby wyłączyć
ryczące stereo. Gdy wyszedł na korytarz, Debbie trzymała otwarte
drzwi frontowe. Ale dziewczynek nie było. Na górze Alan Bono
blokował im drogę. Właśnie wtedy doszło do piątego opętania Arnego.
„Arne minął mnie, gdy trzymałam drzwi otwarte dla dziewczynek,
a potem się zatrzymał, jakieś pół metra dalej”, relacjonowała Debbie.
„Krzyknęłam na dziewczynki, żeby schodziły. Potem odwróciłam się
do Arnego. Gdy go zobaczyłam, zawołałam: »O nie!«. To nie Arne tam
stał! Była w nim bestia! Oczy, usta, wszystko się zmieniło. Potem
usłyszałam, że wydobywa się z niego okropne, niskie warczenie.
Sekundę później znalazłam się na ziemi”.
Istota w Arnem natychmiast fizycznie zaatakowała Debbie.
Upadła na ziemię w progu, kopana brutalnie w brzuch, klatkę
piersiową i głowę. Coś próbowało ją zabić, szybko, z porażającą siłą.
„Krzyknęłam »Jezu, miej litość nade mną!«”, opowiadała Debbie.
„Byłam w desperacji. Zaraz miałam zginąć. Nie byłam w stanie się
bronić. Prosiłam tylko Boga, żeby powstrzymał tę istotę, zanim
zatłucze mnie na śmierć”.
Ta maniacka scena została przerwana przez piętnastoletnią Leah,
która zdążyła zejść do połowy schodów, przechodząc od jednej chorej
sytuacji do drugiej.
„Wrzasnęłam »Arne, Arne, przestań!«, wspominała Leah. „Ale to
nie był Arne, bo zęby miał wyszczerzone i szalone oczy. Wyglądał jak
Hulk. To było okropne”.
Tymczasem Debbie wykorzystała fakt, że bestia przez moment
straciła koncentrację i zdołała się podnieść. Po tym, jak Leah go
zaskoczyła, zachowanie i wygląd Arnego w jednej chwili wróciły do
normy. Zapytał siostrę, która stała na trawniku, płacząc: „Skarbie,
co się stało?”.
Wtedy ze schodów zeszła Megan, a za nią Jennifer. Tuż za
Jennifer był Alan, który na dole schodów wepchnął się przed
dziewczynki i zablokował im drogę.
„Pan Bono był wściekły, bo wyszliśmy”, wspominała Leah, „stanął
przed Jenny i wrzeszczał: »Wracać mi tu! Nigdzie nie jedziecie! Nikt
nigdzie nie idzie!«. Był kompletnie pijany, a Jenny zaczęła wołać
o pomoc”.
Tymczasem dziewięcioletnia Jennifer prześlizgnęła się obok Alana
i właśnie miała zacząć uciekać, gdy mężczyzna złapał ją mocno za
ramię. Jego uścisk był tak silny, że Jennifer zaczęła krzyczeć z bólu,
nie tylko ze strachu.
„Alan, daj spokój, wszystko gra”, powiedział Arne, jak pamięta
Debbie. „Ale Alan nie odpuszczał”.
Dziewczynka było kompletnie przerażona. Szarpała się
i próbowała uwolnić, ale bezskutecznie. Jej strach, jak się okazało,
był uzasadniony.
Próby przekonania Alana, żeby puścił Jennifer, spełzły na niczym
(z punktu widzenia prawa przymusowe unieruchamianie nieletniego
jest przestępstwem, tak więc to Alan Bono doprowadził do zbrodni).
– Puść ją! – prosiła Debbie.
On jednak cały czas trzymał dziewczynkę i domagał się, żeby
wrócili na górę.
W tej chwili Arne podszedł do niego. Nie użył siły, położył mu dłoń
na ramieniu.
– Daj spokój, Alan – rzekł. – Puść ją. Wszystko jest w porządku.
Ale Alan nie puścił. Rozzłościł się jeszcze bardziej. A dziecko wciąż
krzyczało z bólu i strachu.
– Alan, do cholery, puśćże ją! – krzyknęła Debbie, a potem
pociągnęła go za włosy.
Alan, zaskoczony, rozluźnił chwyt, a Jennifer pobiegła prosto do
samochodu.
„Meg i Jenny były wystraszone i płakały”, relacjonowała Debbie,
„więc kazałam im wsiąść do auta i nie wychodzić”. Dziewczęta
posłuchały bez szemrania.
Niestety, ta nieprzyjemna scena nie skończyła się po ucieczce
Jennifer. Alan, teraz mając obie ręce wolne, pijany i wściekły,
próbował wszcząć bójkę z Arnem.
Właśnie wtedy doszło do szóstego opętania. Okazało się fatalne
w skutkach.
Ten niezwykły dramat, który rozpoczął się drugiego lipca 1980
roku, miał się zakończyć tragedią przed schroniskiem dla zwierząt
w Brookfield, szesnastego lutego 1981 roku, tuż po osiemnastej.
Spełniła się straszna przepowiednia z poprzedniego lata.
Na trawniku przed schroniskiem, przy ulicy, skąd wszyscy mogli
to widzieć, Alan Bono zaczął wzywać Arnego do walki. Gdy go złapał,
zaczęła się szarpanina. Arne, żeby się obronić, chwycił nadgarstki
przeciwnika. Wywiązała się brutalna bójka. Biorąc pod uwagę, że
Alan był pijany, to miał zaskakującą siłę.
Leah i Debbie próbowały to skończyć, rozdzielając ich. Debbie
odważnie wepchnęła się pomiędzy obu mężczyzn, podczas gdy Leah
złapała Arnego w pasie i próbowała go odciągnąć.
„Nie mogłam go ruszyć”, wspomina Leah. „Był jak posąg. Ze
wszystkich sił ciągnęłam go do tyłu, ale na próżno”.
Kilka sekund później Debbie umknęła spod pięści. Była
przerażona. Zobaczyła, że obaj mężczyźni, z pięściami ponad
głowami, wpatrują się w siebie hipnotycznie. A Arne był opętany! Na
twarzy miał ten odrażający grymas bestii! „Z Arnego dobywały się
dwa głosy”, dodała.
„To prawda”, potwierdziła Leah. „Jeden był taki skrzeczący,
a drugi to było takie ciężkie, zwierzęce warczenie”.
Ale wtedy, nagle, ten okropny spektakl skończył się tak szybko,
jak się zaczął. Przynajmniej tak się wydawało. Obaj mężczyźni
opuścili ręce, a Arne zaczął się cofać. Oczy mu płonęły, twarz miał
wykrzywioną.
Debbie chciała do niego podejść, lecz natychmiast zatrzymało ją
ogniste spojrzenie i wściekłe, gardłowe warknięcie.
Tymczasem Alan Bono stał w miejscu, uderzał pięścią o dłoń
i powtarzał:
– No chodź tu! Będziemy się bić! Będziemy się bić!
Na te słowa Arne, nadal opętany, przestał się cofać. Z jego ciała
wybuchł zwierzęcy ryk, niemal triumfalny.
Sekundę później Alan znalazł się na ziemi – twarzą w dół. Nie
wydał z siebie żadnego dźwięku. Nie skulił się. Po prostu upadł.
Arne odszedł i zniknął za budynkiem. Debbie i Leah podbiegły do
Alana i histerycznie zawołały o pomoc. Myślały, że stracił
przytomność od alkoholu albo ma atak serca.
„Ale gdy odwróciłam Alana na plecy”, stwierdziła Debbie,
„zobaczyłam odrobinę krwi. Podciągnęłam mu koszulkę
i krzyknęłam. Miał dwie rany kłute!”.
Gdy Alan Bono upadł i uderzył o ziemię, Megan i Jennifer leżały
w samochodzie na podłodze przed tylnym siedzeniem. Niczego nie
widziały. Jednakże, gdy Arne odszedł z miejsca zbrodni, Jennifer
otrzymała dramatyczną wiadomość, którą wypowiedział męski głos:
Oto kara za to, że Arne rzucił mi wyzwanie. Jeśli zrobi to jeszcze
raz, zabiję go! Już zabijałem! I zrobię to znowu!
Ani Debbie Glatzel, ani Leah Johnson nie widziały momentu
użycia noża. Przeciwnie, obie utrzymywały, że przez całe to straszne
zajście w ogóle nie widziały żadnego noża. W każdym razie, gdy Leah
i Debbie zaczęły wzywać pomocy, Megan i Jennifer wyszły
z samochodu i podbiegły do nich.
Właśnie wtedy, po raz pierwszy, nóż został dostrzeżony.
„Jakieś trzy metry dalej na ziemi leżał nóż Arnego, otwarty”,
przypominała sobie Jennifer. (Scyzoryk w drewnianej okładzinie,
z trzynastocentymetrowym ostrzem. Ostatni raz widziany był, gdy
leżał na stole w biurze schroniska, po tym jak Arne przy jego użyciu
zdejmował izolację z przewodu głośnika.) „Całe ostrze było we krwi.
Nie dotknęłam go. Bałam się: ten nóż świecił!”.
Debbie Glatzel klęczała przy Alanie Bono i rozpaczliwie wołała
o pomoc. Ale nikt nie zareagował – nawet ludzie w mieszkaniach po
sąsiedzku. Niektórzy wręcz zamykali okna.
Debbie, zdenerwowana i przestraszona, pobiegła do biura
i zadzwoniła do swojej matki.
„Pomocy! Błagam! Jesteśmy w schronisku. Była tu bójka na noże!
Arne jest opętany! To nie on to zrobił! Proszę, proszę, przyjedź!”.
W tle Debbie słyszała płacz i krzyk Davida.
Wiedział.
„To zrobiła ta bestia!”, powiedział chłopiec. „Nikt tego nie widział.
Po prostu zabiła nożem. Weszła w Arnego i w Alana Bono. Wszyscy
pomocnicy tam byli i się śmiali. Arne tego nie zrobił! On tego nie
zrobił! To bestia pięć razy pchnęła Alana nożem!”.
To była prawda.
Gdy przyjechali ratownicy, Alan Bono leżał na plecach, umierając
w wyniku dwóch ran kłutych – jedna była w jego sercu. Co dziwne,
dwie pierwsze dorosłe osoby, które po przyjeździe na miejsce oglądały
Alana, zobaczyły tylko dwie rany. Jednak kilka chwil później, gdy
zaczęli nad nim pracować medycy, w klatce piersiowej i ciele bez
wątpienia znajdowały się cztery wyraźne rany po nożu.
Resuscytacja krążeniowo-oddechowa nie zdołała tchnąć życia
w umierającego i zabrano go karetką do szpitala, osiem kilometrów
dalej.
W szpitalu Danbury o 19:39 Alana Bono uznano za zmarłego.
Przyczyna śmierci? Cios nożem.
Liczba ran? Cztery głębokie rany kłute w klatce piersiowej
i w brzuchu; jedna lekka na ramieniu ofiary. Ostatecznie pięć ran.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

A rne Cheyenne Johnson został aresztowany godzinę po


zabójstwie. Wysłano za nim list gończy. Jak na ironię, to nie
policja go ujęła, ale kierowca ambulansu, który właśnie zawiózł
Alana Bono do szpitala Danbury. Kierowca ten, wracając do remizy
strażackiej w Brookfield, przez radio policyjne usłyszał opis
podejrzanego i zauważył Arnego, jak zagubiony szedł samotnie w dół
Silvemine Road, w pobliżu domu Glatzelów.
Arne nie stawiał oporu. Był zupełnie nieświadomy straszliwej
śmierci, do której doszło. Bliski histerii i wciąż cierpiąc skutki
opętania, był w stanie powiedzieć tylko: „Pomocy!”.
Kierowca karetki zatrzymał go do przyjazdu policji, pięć minut
później. Wówczas Arnemu nałożono kajdanki i odwieziono go na
posterunek. Była 19:30.
O 19:40 na posterunek zatelefonowano ze Szpitala Danbury.
Informacja: „Alan Bono nie żyje”.
Arne Cheyenne Johnson został oskarżony o morderstwo.
Co ciekawe, jego reakcją na ten zarzut było zapadnięcie w sen!
Podobno, zanim to się stało, był „splątany i bełkotał”.
„Gdy się obudziłem, nie wiedziałem, gdzie jestem”, powiedział
Arne. „Całe ciało miałem odrętwiałe. Byłem kompletnie bez sił.
Ledwie mogłem unieść powieki”.
Wspomnienia Arnego z wieczoru szesnastego lutego kończyły się
gwałtownie o szóstej po południu, wraz z piątym epizodem opętania.
Zmysły odzyskał dopiero o ósmej wieczorem, w celi na posterunku
policji w Brookfield. Do tego czasu skutki opętania minęły.
Biorąc pod uwagę wcześniejsze splątanie Arnego, policja
ponownie odczytała mu zarzut morderstwa. Tym razem zareagował
z niedowierzaniem:
„Nikogo bym nie zabił. Nikogo nie zabiłem. Macie niewłaściwą
osobę. Alan Bono był moim przyjacielem. Nie mógłbym go zabić”.
Ale nikt go nie słuchał. Wpadł w ręce ludzi, których nie
obchodziły jego błagania. Od jesieni policja bywała u Glatzelów
niemal co tydzień, a każdy wyjazd był na próżno. Teraz mieli u siebie
Arnego i to aresztowanego za morderstwo. Policja nie miała zamiaru
go wypuszczać. Utrzymywali, że pchnął nożem Alana Bono,
doprowadzając go do śmierci, używając własnego noża, który znaleźli
trzy metry od miejsca, w którym upadła ofiara. W chwili zabójstwa
na miejscu były jego siostry i narzeczona.
Arne jednak odmawiał przyznania się do tej zbrodni. Nie pamiętał
żadnego morderstwa i wobec tego nie miał czego zeznawać. Policja
będzie musiała mu udowodnić winę.
W rezultacie najważniejsze oświadczenia co do wieczoru
szesnastego lutego pochodziły od jego sióstr i Debbie Glatzel.
Wszystkie cztery młode kobiety opisały te same wydarzenia
stanowiące kontekst tragedii. Debbie i Leah, jedyne osoby, które były
naocznymi świadkami tej śmierci, zaprzeczały, jakoby morderstwa
dokonał Arne. „Alan Bono po prostu upadł”, upierały się. Skąd wzięły
się rany, nie potrafiły powiedzieć.
Ale na podstawie zeznań Megan i Jennifer – które ukrywały się
w samochodzie i nie widziały tego fatalnego incydentu – policja
złożyła obciążające oświadczenie, które bezpośrednio łączyło Arnego
z atakiem nożem.
Mimo że za morderstwo groziła kara śmierci, zeznającym na
policji Debbie, Leah, Megan i Jennifer nie towarzyszył żaden
prawnik. Ich oświadczenia nie zostały spisane przez przełożonych,
ale przez tylko jednego policjanta. Jako oficjalny świadek
potwierdzający nie wystąpił drugi policjant ani nie wykonano nagrań.
Co najważniejsze, nie dokonano stosownych sprostowań
w zeznaniach świadków, choć już wówczas dziewczęta się tego
domagały.
Na komisariacie trwało zamieszanie, atmosfera była pełna żalu
i gwałtownych emocji – nie były to warunki, w jakich można ustalić
prawdę. Do tego Mary Johnson miała ostry atak zapalenia okrężnicy
i nie mogła być przy córkach podczas przesłuchania. Na koniec
Jennifer została zmuszona do podpisania się pod oficjalnym
zeznaniem, którego nie pozwolono jej przeczytać ani zrozumieć.
A Megan podpisała swoje, wierząc, że policjant dotrzyma słowa
i wymaże wzmiankę, którą napisał na kopii, a w której twierdził, że
widziała, jak Arne pchnął Alana Bono nożem. Wreszcie, po zebraniu
zeznań nie pojawiła się żadna kontrasygnata drugiego
funkcjonariusza w specjalnej rubryce umieszczonej na formularzu,
nie mówiąc już o szefie policji, w celu zweryfikowania autentyczności
tego, co zostało spisane.
Tak miała się sprawa na posterunku w Brookfield w wieczór
morderstwa. Niewiele uwagi poświęcono oficjalnym oświadczeniom
wydawanym w warunkach, które Debbie określiła jako „przymus”.
Jednak te wątpliwe oświadczenia miały później odegrać znaczącą rolę
w sprawie stanu przeciwko Arnemu.
Choć Arne się nie przyznał i nie miał żadnych wspomnień tej
zbrodni, a osoby obecne wtedy w schronisku świadczyły o jego
niewinności, policja przyjęła stanowisko, że to zwykły przypadek
morderstwa.
Policja wprawdzie została powiadomiona już w październiku 1980,
że rodzina Glatzelów zaangażowana jest w skomplikowaną sprawę
teologiczną, w której pojawiają się akty przemocy, jednak
w przypadku morderstwa nikt nie wziął tego pod uwagę. Do tego,
zanim o historii dowiedziała się prasa, przyjęto spisane przez
policjanta zeznania, chociaż były sprzeczne z tym, co twierdzili
główni świadkowie.
Nagle Arne stał się pijanym imprezowiczem, „dzieciakiem z ulic
Bridgeport, który wiedział, jak trzymać nóż”. Policja oskarżyła go, że
tego wieczoru wdał się w kłótnię z Alanem Bono – biernym,
niewinnym przedsiębiorcą. Kłótnia nabrała mocy, a Arne brutalnie
zabił Alana swoim nożem chirurga drzew. Co więcej, w ciągu
tygodnia policja wskazała motyw tego przestępstwa: Arne był
zazdrosnym konkurentem, który zabił Alana Bono w wyniku tak
zwanej kłótni kochanków o Debbie.
Dla tych, którzy byli obecni na miejscu śmierci, to ostatnie
upokorzenie, to rzekome wyjaśnienie śmierci, było, jak to ujmuje
Debbie, „całkowitym wymysłem, który nie miał żadnego związku
z rzeczywistością”.
Przeciwnie, wszyscy deklarowali „On tego nie zrobił!”.
Ale nikogo to nie obchodziło.
Arne Cheyenne Johnson został w tym tygodniu postawiony w stan
oskarżenia przed Sądem Najwyższym w Danbury pod zarzutem
morderstwa, a kaucję wyznaczono w wysokości stu dwudziestu
pięciu tysięcy dolarów – jedną z najwyższych ustanowionych
kiedykolwiek w stanie Connecticut. Ani Glatzelowie, ani
Johnsonowie nie byli w stanie zdobyć tak kosmicznej sumy. Wobec
tego Arne trafił do Bridgeport Correctional Center – ledwie pięć
przecznic od mieszkania swojej matki. Historia zatoczyła koło.
W reakcji na ten okrutny rozwój tragedii i zaprzeczenia
Glatzelowie i Johnsonowie uznali, że ujawnienie prawdy – faktycznej
prawdy – było jedynym sposobem, który mógłby udowodnić
niewinność Arnego. Wszyscy wierzyli, że prawda go uwolni.
Wprawdzie osoby obecne na miejscu zbrodni widziały śmierć, lecz
widziały także opętanie. Ale, co najważniejsze, świadkowie zabójstwa
upierali się, że nie widzieli, żeby Arne popełnił zbrodnię, o którą
został oskarżony. Jakkolwiek prawda, którą zamierzali przekazać,
była bezprecedensowa, a ludziom, którzy nie zetknęli się z czymś
podobnym trudno było w to uwierzyć, to była to jedyna prawda, jaką
dysponowali.
Jednak dwa dni po zabójstwie to nie opętanie pojawiło się
w nagłówkach. Prasa zaczęła działać, ponieważ dziewiętnastoletni
mężczyzna, oskarżony o morderstwo, miał zamiar prosić, by uznano
go za „niewinnego z powodu opętania”. Zostało to źle zrozumiane,
jako absurdalny wykręt kolejnego przestępcy, nowa wariacja
w kwestii „diabeł mnie do tego zmusił”.
Zła prasa i popularność dla Arnego nie miały znaczenia. Liczyły
się sporne zeznania spisane przez policję w noc zabójstwa. Zeznania
te były podstawą w sprawie przeciwko niemu i zostały użyte
dziewiętnastego marca 1981 roku, gdy osiemnastoosobowa ława
przysięgłych formalnie uznała Arnego Cheyenne’a Johnsona za
winnego zamordowania Alana Bono przy użyciu noża.
Megan Johnson powiedziała: „Cały czas im powtarzałam
[sędziemu i przewodniczącemu ławy przysięgłych], że niczego takiego
nie powiedziałam. Mówiłam im raz za razem, że to słowa tego
policjanta, nie moje. Powiedziałam im, że tamtej nocy prosiłam go,
żeby je wykreślił, ale tego nie zrobił. Zostawił je, chociaż nie miało ich
tam być. W pokoju przesłuchań nie pozwolili mi zeznać tego, co
miałam zamiar. Chciałam powiedzieć prawdę. Ale nie mogłam. Kazali
mi przeczytać i podpisać [zeznanie] i stwierdzili, że nie wolno już
niczego dodać. Moją siostrę Jenny też zmusili do kłamstwa!”.
Jednak oskarżenie zostało złożone, a rozpoczęcie procesu
wyznaczono na listopad 1981.
Tej wiosny do Brookfield spłynęły tysiące listów z kraju i z całego
świata. Pseudoeksperci z dziedziny okultyzmu proponowali, że będą
zeznawać przeciwko Arnemu – a nawet Davidowi – i wszyscy
twierdzili, że znają prawdziwą odpowiedź. Jeden utrzymywał, że
potrafi „udowodnić”, że opętanie diaboliczne to w istocie histeria (tzn.
rozszczepienie osobowości). Inny twierdził, że u podstaw problemu
leży schizofrenia. Jakiś hollywoodzki magik napisał, że cała ta
sprawa to farsa, a przyczyna jest „mentalna”. Gdy w programie
telewizyjnym Quincy nadano materiał o syndromie Tourette’a (czy tak
zwanym przymusie przeklinania), nadeszły setki listów
diagnozujących Davida nie jako opętanego, ale jako ofiarę tego
właśnie syndromu. („Jesienią 1980 David został przebadany przez
psychiatrę pod kątem tej oraz innych chorób i wynik był negatywny”,
oświadczyła Judy Glatzel. „Zanim listy przestały przychodzić, David
i Arne mieli cierpieć na wszystko, od zaburzeń charakteru po
neurozy, psychozy i schizofrenię – i całą masę innych patologii,
łącznie z kompulsywnym kłamaniem. Wszystko poza prawdą”.
Jedną z trudnych konsekwencji lutowego zabójstwa było to, że
diecezja Bridgeport całkowicie wycofała się z pomocy Davidowi
i Arnemu. Szukając wsparcia kościoła, by potwierdzić fakt opętania,
Arne i Glatzelowie zostali „porzuceni po raz drugi”, zgodnie ze
słowami Judy.
„Szłam na probostwo i nawet nie otwierali mi drzwi. Zostałam
zmuszona do tego, by ukraść własną hostię; zatrzymałam ją,
przyniosłam do domu i dałam Davidowi w nadziei, że Bóg mu
pomoże”.
Zamiast wesprzeć rodzinę, gdy potrzebowała tego najbardziej,
urzędnicy diecezjalni wydali oświadczenie dla prasy, że „nie było
żadnego egzorcyzmu” (technicznie rzecz biorąc prawda) i że były
„dwie osobne sprawy” – Arnego i Davida (także prawda, ale jedna
wynikała z drugiej). Zaangażowanie kościoła ograniczone było do
Davida Glatzela, jak twierdziła diecezja, i nie dotyczyła Arnego
Cheyenne’a Johnsona (technicznie rzecz biorąc nieprawda). To był
koniec. Arne, teraz dziewiętnastoletni, został naprawdę sam.
„Do wiosny 1981”, zanotował Ed Warren, „bestia opętała dwóch
ludzi, a jednego zabiła. W wieczór zabójstwa odegrała całą scenę
z nożem przed Davidem, który potem reszcie rodziny podał
konkretne szczegóły. Istota bezczelnie przedstawiła się jako ta, która
dokonała tego morderstwa. Wyraźnie był konieczny kolejny
egzorcyzm, żeby nie doszło do następnej zbrodni. A co zrobiła
diecezja, żeby rozwiązać ten problem? Ojcowie McDonnell i Sheehan
zostali przeniesieni z Brookfield, a na ich miejsce przysłano dwóch
nowych księży, którzy byli rzecznikami diecezji; oni zaś wszystkie
nasze telefony – nieważne, jak pilne – odsyłali do prawnika!”.
W efekcie Arne Cheyenne Johnson siedział sam, przestraszony,
w więzieniu w Bridgeport. A chociaż miał powody do rozgoryczenia,
nadal był tą samą prostą i niezmanierowaną osobą, którą był zawsze.
Widać to w liście, który napisał do Davida dwunastego maja 1981
roku.

Cela #A10–8A

Cześć David,
Jak się miewasz? Cieszę się, że napisałeś i też za Tobą
tęsknię. Mam nadzieję, że wszystko u Ciebie dobrze. Pewnie
mnie nie będzie, żeby Ci pomóc, gdybyś tego potrzebował.
Ale bardzo się za Ciebie modlę.
Mam nadzieję, że dobrze ci idzie w szkole. Myślisz, że
mógłbyś mnie odwiedzić? Dobrze by było znowu cię zobaczyć
i pogadać. Wiedziałbym, że wszystko z Tobą okej.
Modlę się, żeby jak najszybciej stąd wyjść. A gdy tylko
wyjdę, przyjadę, żeby się z Tobą zobaczyć. Bardzo się
o Ciebie martwię, więc czytaj Biblię i dużo się módl. Bo nie
chcę, żeby Ci się coś stało, tak jak mnie. I nie zapominaj, że
Bóg jest cały czas przy Tobie.
Powiedz reszcie rodziny, że za nimi tęsknię, i że u mnie
wszystko w porządku. Uważaj na siebie. Niedługo znowu
napiszę.
Uściski,
Chey

Biorąc pod uwagę tę rozpaczliwą sytuację z lata 1981, Warrnowie


uznali za konieczne poszukać pomocy dla Davida, Arnego i rodziny
Glatzelów poza krajem. Znaleźli ją w tradycyjnym Kościele Katolickim
w Kanadzie. Tam David został nie tylko wyegzorcyzmowany, lecz
także udało się znaleźć przyczynę całej tej katastrofalnej sytuacji.
„W lipcu 1981 roku Lorraine i ja zwróciliśmy się do Quebecu, żeby
zakończyć tę sprawę raz na zawsze”, tłumaczył Ed Warren. „Quebec
to jakby duchowa elektrownia i rozwiązanie znalazło tam wiele
z naszych najtrudniejszych spraw. W Ameryce, odkąd wszyscy
dowiedzieli się o opętaniu, pomocy dla Glatzelów nie udało się
uzyskać. Kościół katolicki w Ameryce znacznie bardziej martwił się
o złą prasę niż o dziecko w kłopotach. W Kanadzie jest zupełnie
inaczej; tamtejszy kościół jest bardziej tradycyjny i gotów do pomocy.
„Dzięki naszym związkom z Kanadą skontaktowano nas
z człowiekiem, który mógł egzorcyzmować Davida. Był
utalentowanym księdzem, koło pięćdziesiątki, pełniącym posługę
w małym kościele na obrzeżach Quebec City. Ojciec Gerard, który
administrował liczną, podmiejską parafią, jak się przekonaliśmy,
obdarzony był szczególną mądrością. Poznaliśmy go dwudziestego
trzeciego lipca, wraz z drugim księdzem i kanadyjskim biskupem,
i przez cztery godziny omawialiśmy sprawę Brookfield.
Chociaż nic w jego wyglądzie i zachowaniu o tym nie świadczyło,
był egzorcystą, a prawdziwy egzorcysta ma to, co nazywa się mocą
rozpoznania. To znaczy, że choć nikt mu o tym nie mówił, posiadł
ukrytą bądź tajemną wiedzę mistycznej natury. Chociaż ojciec
Gerard nigdy nie spotkał się z Glatzelami ani nawet nie słyszał dotąd
tego nazwiska, powiedział nam, co się stało. Przez ponad rok
próbowaliśmy ustalić przyczynę opętania; on wskazał ją po pięciu
minutach.
Rodzina została przeklęta. Była to klątwa śmierci, którą ktoś na
nich rzucił. Konkretnie wycelowana była w Davida i Carla Juniora.
Ten bluźnierczy akt miał miejsce w przybliżeniu na rok przed
morderstwem i stało się to w górnej części stanu Nowy Jork. Rodzina
Glatzelów, powiedział, ludzi, którzy ich przeklęli, uważała za swoich
przyjaciół – najlepszych przyjaciół. Jednak ludzie ci byli satanistami
i w celu uzyskania korzyści od diabła celowo rzucili klątwę na tych
dwóch niewinnych chłopców – czy też przyrzekli ich dusze. Diabelska
istota aktywowała się w dniu, gdy jeden z członków rodziny
Glatzelów – Debbie – dzięki zwyczajnym okolicznościom trafiła do
domu nawiedzanego przez diabła (drugiego lipca 1980). Wszystko,
powiedział ojciec Gerard, zaczęło się właśnie od tego”.
Ale jaki związek z tą upiorną męką miał Arne Cheyenne Johnson?
„Ojciec Gerard wyjaśnił, że gdy Arne rzucił wyzwanie diabłu
w Davidzie”, relacjonowała Lorraine Warren, „być może ocalił życie
tego dziecka, ale jednocześnie spadł na niego ciężar śmierci.
Teoretycznie, Arne powinien był zostać zabity, ale faktycznie śmierć
mogła spotkać jakiegokolwiek człowieka – łącznie z nami. W tym
przypadku niefortunną ofiarą był pan Bono, który akurat miał
pecha. Pan Bono, z pełnym przekonaniem stwierdził ojciec Gerard,
jest teraz u Pana. Został zabity przez diabła, który pogwałcił boskie
prawo!”
Gdy Warrenowie wrócili do Connecticut niezwłocznie spotkali się
z Glatzelami. Nie zdradzili im nic z tego, co powiedział im ksiądz
w Quebec. Jedynie zadali rodzinie zasadnicze pytania.
Tak, przyznali Glatzelowie, mają przyjaciół w górnym Nowym
Jorku. Tak, zaliczali ich do grona najlepszych przyjaciół, aż do
niedawna.
– Ale – powiedział Carl Glatzel – już się z nimi nie widujemy. Po
ich wizytach w domu zawsze wybuchały kłopoty.
Co to byli za ludzie, spytali Warrenowie, i jak Glatzelowie ich
poznali?
Carl Glatzel podał ich nazwisko i wyjaśnił, że poznali się w 1975
roku podczas wypadu na skuterach śnieżnych.
– Zimą w weekendy – opowiadał Carl – zabieram Judy i dzieci do
schroniska w Long Lake, w stanie Nowy Jork. Tam poznaliśmy tych
ludzi i się zaprzyjaźniliśmy. Raz w roku spotykamy się na weekend,
żeby pojeździć na skuterach śnieżnych – rodzina z rodziną. To
małżeństwo, w naszym wieku, z dwojgiem dzieci; my jesteśmy
małżeństwem z trójką. Dobrze się dogadywaliśmy. Ale gdy się
rozjeżdżaliśmy, zawsze były jakieś kłopoty. Jednego roku David
stracił śledzionę; w następnym Carl Junior próbował go zabić liną;
a w 1979 – wtedy widzieliśmy się po raz ostatni – oboje z Judy
zapadliśmy na rwę kulszową. W tamtym roku byliśmy u nich
w domu.
– Gdy u nich byliście, widzieliście coś, co można by uznać za
przedmioty magiczne? – zapytała Lorraine.
– Tak – po namyśle odparła Judy. – W domu były kielichy, świece,
sztylety i czaszka! Do tego ich pies brudził na dywany, a oni tego nie
sprzątali. Ściany w ich sypialni były czerwone jak krew i stały tam
meble z czarnego aksamitu. Mieli tam jakby ołtarz, a na nim czarne
świece, kielich i zakrzywiony sztylet.
– Kiedy to dokładnie było? – spytała Lorraine.
Judy poszła po kalendarz na tamten rok. Gdy wróciła,
powiedziała Warrenom, że w lutym.
– A konkretna data? – dopytywała Lorraine.
Odpowiedź Judy: szesnastego lutego: dokładnie rok przed
morderstwem w Brookfield!
Całkowity związek metafizyczny! Zatem Warrenowie wyjaśnili
związek pomiędzy morderstwem i przyjaciółmi od skuterów
śnieżnych. Carl i Judy byli wstrząśnięci tym, jakie zło spotkało ich ze
strony ludzi, którzy udawali przyjaźń. Doszło do prześladowania,
opętania, egzorcyzmu, urazów fizycznych, a nawet tragicznej śmierci
niewinnego człowieka, a rodzina nie wiedziała, co było przyczyną tego
koszmaru. Teraz poznali odpowiedź. Ale nie byli w stanie niczego
zrobić. Najgorsze już się stało. Mogli tylko podjąć próbę uwolnienia
Davida z okowów i postarać się, żeby Arne nie został skazany.

Ta informacja, ujawniona latem 1981 roku, wreszcie doprowadziła


do rozwiązania sprawy Davida Glatzela. Jesienią na północ popłynęła
korespondencja i istotne informacje, w tym dwunastostronicowa
prośba o egzorcyzm. Jednakże na tym etapie nie chodziło o duży
egzorcyzm, ponieważ David nie był już opętany. Zamiast tego
w małym, kamiennym kościele na przedmieściach Quebec City,
siódmego listopada 1981 roku, w śnieżny poranek, odbyło się
„charyzmatyczne uwolnienie”.
Było to wydarzenie wielkiej wagi. Wykorzystuje się w nim technikę
z klasycznej formy egzorcyzmu, znaną jako „nakładanie rąk”,
w której nękająca człowieka moc jest wypędzana przez ciało
egzorcysty. Cała procedura nie zajęła nawet trzydziestu minut. Gdy
było po wszystkim, wreszcie udało się zidentyfikować człowieka,
który spowodował całe zło, jakie spotkało tę rodzinę. Jego nazwisko
było szokiem dla wszystkich.
Do dokonania tego trzeba było dwóch księży. Jeden służył jako
egzorcysta, drugi jako medium religijne. Obecni byli wszyscy
członkowie rodziny Glatzelów. David, ubrany w koszulę i krawat, jak
jego bracia, usiadł przed całą rodziną na krześle z prostym oparciem.
Ojciec Gerard, egzorcysta, położył dłonie na jego ramionach.
Drugi kapłan, ojciec McEwen, służący jako medium, ujął dłonie
chłopca.
Wtedy ojciec Gerard zaczął:
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Wszechmogący Boże,
błagamy cię o odpuszczenie. Święty Michale, wstaw się za nami.
Mocą naszego Pana, Jezusa Chrystusa, Odkupiciela, obrońcy
ludzkości przed niegodziwością i sidłami diabła, nakazuję ci w Jego
imieniu opuścić ciało i duszę tego dziecka i powrócić na swoje
miejsce w otchłań ciemności.
Istota w Davidzie natychmiast odpowiedziała. Przestraszona
rodzina usłyszała głos bestii – ale, co niewiarygodne, tym razem nie
dochodził od Davida, ale przez ojca McEwena.
Zażądał:
– Odczepcie się od chłopaka!
Ojciec Gerard nie odpowiedział.
– Odczepcie się od niego! Poszli won!
– Zostałeś pokonany! – mocnym głosem powiedział egzorcysta. –
W imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, rozkazuję ci podać nam
swoje imię i odejść!
– Jesteś tylko człowiekiem!
– Mówię jako on, mocą nadaną mi przez Boga nieba i ziemi.
W jego imię nakazuję ci odejść! Bóg nakazuje ci odejść! Jego Syn…
– Przestań! Przestań!
Debbie poczuła palący ból u podstawy szyi. Alanowi zrobiło się
zimno. Carl Junior pochylił się z nagłym zainteresowaniem,
wpatrując się w brata, podczas gdy ksiądz Gerard, mocno trzymając
ramiona Davida, zaczął dygotać.
Nadal jednak rozkazywał duchowi w chłopcu:
– Ujawnij się i odejdź!
– Nieeee!
– W imię Jezusa, odejdź!
Nagle obok Carla Glatzela rozległ się głośny trzask szkła, po
którym nastąpiło mocne walenie w ścianę bezpośrednio za figurą
Matki Boskiej.
– Powiedz swoje imię i odejdź! – potężnym głosem rozkazał ojciec
Gerard, teraz wyraźnie cierpiący męki fizyczne.
– Nieee.
– Bądź posłuszny Chrystusowi i odejdź!
Papiery spoczywające na pobliskim stoliku się poderwały, jakby
przez kościół przeszedł powiew wiatru. Ze ściany przy figurze znowu
poniósł się łomot. Powietrze wypełnił szmer wielu szeptów.
– Podaj swoje imię! – zażądał egzorcysta. Jego ciało drżało teraz
frenetycznie, gdy duch nękający Davida wszedł w niego. – W imię
Chrystusa: poddaj się! Ugnij się pod rozkazami Boga! Podaj swoje
imię!
Atmosfera była bardzo napięta. Coś wisiało w powietrzu. Dotarli
do takiego punktu, że albo wszystko się skończy, albo rozpęta się
istne pandemonium.
Jakimś cudem, kilka sekund później, istota skapitulowała.
A wtedy jej głos rozległ się po raz ostatni. Dała obowiązkowy znak, że
odchodzi, ujawniając straszliwe miano, pod którym była znana. Był
do diabeł drugi po Szatanie. Ustami medium oświadczył:
– Jam… jest… BELZEBUB!
Zapadła cisza. Egzorcysta, mokry od potu, zdjął ręce z ramion
Davida. Dziecko było czyste. Ojciec Gerard również.
Następne słowa padły z ust ojca McEwana. Głosem Davida
oznajmił:
– Mamusiu, mamusiu. Jestem wolny! Jestem wolny! Jestem
wolny!

Z szarego nieba Quebecu sypał mokry, biały śnieg. Dla Davida, dla
całej rodziny Glatzelów, koszmar się skończył. Wszyscy czuli ulgę
i głęboką wdzięczność. Jednak, w głębi serca, tkwiła zadra. Davida
udało się uwolnić z niewoli, ale Arne w niej tkwił. Spuścizna bestii
pozostała. W sprawie Arnego miał się odbyć proces.

Proces Arnego Cheyenne’a Johnsona rozpoczął się dwudziestego


ósmego października 1981 roku. W maju Arnemu zaproponowano, że
za przyznanie się do popełnienia morderstwa dostanie niższy wyrok.
Odpowiedział jednak na tę ofertę ze strony stanu, że nikogo nie zabił
i nie przyznaje się do winy. Arne oświadczył, że skoro stan
Connecticut oskarżył go o morderstwo, to niech to udowodni.
Trzymając się tego, chłopak pocił się w więzieniu miejskim przez
całe lato i początek jesieni, chcąc dowieść swojej niewinności
i przekonany, że prawda go uwolni. Był pewien, że procesy służą
ujawnianiu prawdy i uwolnieniu niewinnych złych czynów.
Rozprawa odbywała się w Danbury Superior Court, dużym
budynku z kopułą na końcu głównej ulicy. Każdego dnia Arne był
dowożony na miejsce białą furgonetką szeryfa z kratami w oknach.
Pojazd wyglądał, jakby należał do hycla. Reporterzy i fotografowie
z mediów lokalnych i krajowych zbierali się wokół niego, gdy Arne był
prowadzony do budynku sądu. Miał na sobie garnitur i krawat, które
przywiozła mu Debbie.
Chociaż postępowanie miało rozpocząć się o godzinie 10:00,
młotek opadł dopiero o 14:00. Trzydzieści pięć minut po rozpoczęciu
procesu nadszedł druzgocący cios.
Obrońca Arnego – który zgodził się reprezentować go za darmo po
tym, jak przeczytał o tym morderstwie w gazecie – zapytał rokującego
sędziego przysięgłego, czy wierzy w Boga. Sędzia odpowiedział, że
tak. Wówczas adwokat, badając grunt, zapytał:
– A w drugą stronę: czy wierzy pan również w diabła?
Młotek opadł i postępowanie zostało wstrzymane.
Sędzia przewodniczący, Robert Callahan, spytał adwokata Arnego,
czy jego pytanie ma związek z kwestią opętania.
Obrońca potwierdził.
Sędzia, wyraźnie przygotowany na taką okoliczność, natychmiast
wydał przemyślane i bezwzględne orzeczenie, że nie zezwala na
wysuwanie na tej sali sądowej linii obrony opartej na opętaniu.
Kropka. Stwierdził, że adwokat Arnego nie złożył odpowiedniego
formularza procesowego w obronie przestępstwa związanego
z zaburzeniami psychicznymi, a w prawie amerykańskim nie było
precedensu dla prowadzenia „nienaukowej” linii obrony opierającej
się na opętaniu.
Oszołomiony obrońca Arnego usilnie sprzeciwiał się nagłemu
i „uprzedzonemu” orzeczeniu. Przywołał prawo klienta do uczciwego
procesu; prawo oskarżonego do zaprezentowania każdej linii obrony,
która dowiedzie jego niewinności; niemożność odwołania się do
niepoczytalności w tej sprawie; i wreszcie, że w przypadku Arnego
dowód opętania był kluczowy, ponieważ wpływał na intencję klienta,
żeby popełnić zbrodnię – absolutną podstawę praw odnoszących się
do morderstwa.
Sędzia wysłuchał tych racji, a następnie odrzucił wszystkie
argumenty obrony. Utrzymywał, że opętania nie da się udowodnić; że
nie wpływa ono na intencję, że demonologia to nie nauka, tylko
„hobby”; oraz, co wręcz niewiarygodne, że pojęcie opętania
diabolicznego było „nieistotne” dla przestępstwa, o które oskarżono
Arnego.
Nie do uwierzenia, że jeszcze przed rozpoczęciem procesu sędzia
oddalił całkowicie linię obrony Arnego Cheyenne’a Johnsona.
Dla Arnego to był skandal. Wynikało z tego, że stan Connecticut
jednocześnie oskarżył go o morderstwo i odmówił mu
konstytucyjnego prawa do obrony. Ponieważ leżące u jej podstaw
fakty sprawiły, że opinia publiczna poczuła się nieswojo, nie zostały
dopuszczone, zostawiając Arnego bez obrony, zmuszając go do
kłamstwa. Stał przed sądem, walcząc o swoje życie, ale wszystko, co
powiedziałby na swoją obronę, zostało wykluczone już pierwszego
dnia.
W taki sposób rozpoczął się proces Arnego Cheyenne’a Johnsona.
Reporterzy i fotografowie zniknęli. „Skoro nie ma sensacji”, otwarcie
deklarowała jedna z gazet, „nie będziemy o tym pisać”. Gdyby tylko
wiedzieli!
Zarządzenie sędziego nie tylko zniszczyło obronę, lecz także
dodatkowo otworzyło stanowi drzwi pozwalające wytoczyć przeciwko
Arnemu praktycznie dowolną sprawę. I stan z tego skorzystał.
Prokurator stanowy w pełni wykorzystał niekorzystne orzeczenie,
by zrobić z tego prostą sprawę o morderstwo. Co zaskakujące,
sprawa stanowa sprowadzała się do papugowania wstępnego
przedstawienia przestępstwa sporządzonego przez departament
policji w Brookfield.
Zgodnie z nim oskarżenie twierdziło, że Arne Cheyenne Johnson
zabił Alana Bono podczas pijackiej awantury. Prawdziwym diabłem
był alkohol, powiedział prokurator, a pod jego wpływem Arne stracił
kontrolę nad sobą i zabił Alana Bono, poczciwca z fajką, który był
ofiarą ślepej wściekłości.
Aby dokładnie uzasadnić swoje twierdzenie, podczas pierwszego
tygodnia procesu stan sprowadził całą masę ekspertów: lekarzy
sądowych, patologów, toksykologów i policjantów.
Jednak żaden z tych ekspertów nie był w stanie bezpośrednio
połączyć Arnego z tą zbrodnią! Krew znaleziona na nożu była grupy
zero – takiej, jak Alana Bono – ale nie dało się z całą pewnością
stwierdzić, że faktycznie była to krew ofiary. Co więcej, chociaż
uznano, że Arne znajdował się w bezpośrednim kontakcie fizycznym
z ofiarą, to na jego butach ani ubraniu nie znaleziono krwi. Na
dużym, składanym nożu, którego używał do pracy z drzewami, nie
było odcisków palców; a w konsekwencji nie dało się z całą
pewnością uznać, że było to narzędzie zbrodni. I wreszcie, nie udało
się w żaden sposób połączyć ran ofiary i noża, który został pokazany
w sądzie; można to było zrobić jakimkolwiek podobnym nożem.
Eksperci zdołali zgodzić się jedynie co do tego, że Alan Bono nie żył.
Nie będąc w stanie wskazać faktycznego związku w drugim
tygodniu procesu oskarżyciel stanowy zdecydował się zwrócić do
sióstr Arnego. Do złożenia zeznań nigdy nie wezwano Debbie Glatzel,
która powinna być głównym świadkiem. Podczas obrad ławy
przysięgłych opisała śmierć Alana Bono tak, jak naprawdę ją
widziała, zatem dla prokuratury była bezużyteczna.
Zrobiła się z tego brzydka scena, w której siostry zostały
postawione przeciwko swojemu bratu i zmuszone do zeznawania
przeciwko niemu, w obliczu wysoce kontrowersyjnych zeznań
złożonych na posterunku policji w noc zabójstwa
Ale dziewczęta się do tego nie zastosowały.
Przyszły powiedzieć prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Stan
jednakże nalegał, by potwierdziły fikcję ataku nożem i pijaństwa.
Dziewczynki próbowały powiedzieć, że Arne tego nie zrobił.
Prokurator oznajmił, że nie potwierdzając zeznań przygotowanych
przez policję w nocy szesnastego lutego, popełniają
krzywoprzysięstwo.
Złapane w okropny krzyżowy ogień dziewczynki na miejscu dla
świadków zaczęły płakać. Ale nie miały zamiaru kłamać i zdradzić
brata. Żadna z dziewcząt nie przyznała, że widziała, jak Arne ugodził
Alana Bono nożem. Zamiast tego odwołały oryginalne zeznania
przypisywane im w nocy szesnastego lutego, w wyniku czego zostały
uznane za „wrogich świadków”.
Po tym, jak stan przedstawił swój punkt widzenia, adwokat
Arnego, w desperackim geście, wskazał drugą linię obrony. Twierdził,
że w noc zabójstwa Arne przyszedł z pomocą swojej młodszej siostrze,
która była siłą przytrzymywana przez brutalnego, nietrzeźwego
mężczyznę, który już dopuścił się czynu karalnego. Obrońca
oświadczył, że Arne bronił innej osoby i w tych okolicznościach
konieczne było użycie siły, by uchronić siostrę od dalszej krzywdy.
Gdyby Alan Bono tamtego wieczoru zachowywał się jak dżentlemen,
wytknął prawnik, to Arnego dziś nie byłoby w tym sądzie.
Ostatecznie stan potrzebował dwóch tygodni, by przedstawić
swoją opinię; obrona dwóch dni. Stan uznał Arnego za pijanego
w czasie popełnienia przestępstwa, a jego siostry za kłamczuchy.
Jednak ktoś umarł, a na miejscu zbrodni znaleziono nóż Arnego. Kto
inny mógł to zrobić? Kto jeszcze rzekomo gwałtownie pokłócił się
z ofiarą tuż przed jej śmiercią?
Stan podsumował tę sprawę, zadając pytania, a nie wskazując
odpowiedzi. Nie wyjaśnił, skąd się wziął ten nóż, nie wyjaśnił, skąd
wzięły się rozbieżności co do liczby opisywanych ran, nigdy nie
odpowiedział na enigmatyczne pytanie o to, skąd się te rany wzięły
i w żaden sposób nie udowodnił premedytacji. Ława przysięgłych
została po prostu poproszona o wypełnienie luki między
domniemaniami a rzeczywistością za pomocą faktów, których nigdy
nie przedstawiono. Stan, nie potrafiąc dowieść, że Arne popełnił to
przestępstwo, zamiast tego opierał się na mnóstwie dowodów
poszlakowych i oficjalnym zeznaniu, a następnie oczekiwał, że
przysięgli dojdą do wniosku, że to Arne to zrobił.
Proces zakończył się w piątek, dwudziestego listopada 1981 roku.
Przysięgli nie usłyszeli od świadków zdarzenia, jak naprawdę
wyglądało to morderstwo. Nic nie wiedzieli również o sprawie
opętania i jakie faktycznie było podłoże tej zbrodni. Dostali bardzo
jednostronną relację, a następnie mieli wydać werdykt na podstawie
fałszywego scenariusza. Dopełniono pozorów sprawiedliwości, ale
wszystko wydawało się kompletnie bezsensowne i nierealne. Dla
Arnego, Glatzelów i Johnsonów postępowanie sądowe było tylko
przedłużeniem nieprawości, która rozpoczęła się półtora roku
wcześniej, drugiego lipca 1980 roku.
Teraz, świadoma przepowiedni bestii, że „Arne trafi do więzienia
bez procesu”, rodzina zastanawiała się, czy ta sprawa kiedykolwiek
się skończy.
O trzeciej po południu dwudziestego listopada sędzia pouczył
przysięgłych co do odpowiedzialności podjęcia decyzji wskazującej na
jedną z trzech możliwości: morderstwo (popełnienie aktu z zamiarem
pozbawienia życia), zabójstwo (mniej karygodne niż morderstwo)
bądź niewinny. Niezależnie od werdyktu, musiał on być jednomyślny.
O 15:30 przysięgli wyszli z sali sądowej i udali się na obrady. Im
dłużej się namyślali, tym większa była szansa, że Arne zostanie
uznany za niewinnego. Pierwszego dnia przysięgli dyskutowali do
21:45, ale nie zdołali osiągnąć porozumienia. Pojawił się przeciek, że
byli „w kropce” – dostali całą masę informacji, które niczego nie
dowodziły. O 22:00 sędzia odesłał ławników do domów i poczuł ich,
by stawili się w poniedziałek rano.
Co znaczące, pomimo wszystkich smutków i trudów, Glatzelowie
i Johnsonowie nie stracili nadziei.
W poniedziałek rano, dwudziestego pierwszego listopada,
przysięgli wrócili i kontynuowali naradę. Trwało to cały dzień.
Faktycznie byli w kropce. Zza zamkniętych drzwi zadawano pytanie
za pytaniem. Do 17:00 nie udało się ustalić werdyktu. Sędziowie
znowu mieli wrócić rano.
We wtorek, dwudziestego czwartego listopada, teraz oblegani
sędziowie przysięgli wznowili obrady o 10:00. Znowu szeryfowi, który
siedział przed zamkniętymi drzwiami, zadawano mnóstwo pytań.
W korytarzu Glatzelowie i Jonhsonowie czekali przez kolejne,
okropne godziny. Jednak byli optymistami. Ławnicy utknęli na
intencji, jak im powiedziano; a jeśli nie zdołają określić, czy intencja
była, to jedynym możliwym wyrokiem było „niewinny”. Debbie Glatzel
poszła do samochodu i przyniosła czysty, odprasowany garnitur dla
Arnego. Wracał do domu!
O godzinie 15:45 szeryfowi czekającemu pod salą obrad podano
wiadomość. Podjęli decyzję.
O 16:00 przysięgli zajęli swoje miejsce na sali sądowej, wyraźnie
wyczerpani tym przedłużającym się doświadczeniem. Następnie
ponownie zwołano sąd. Ku zaskoczeniu wszystkich widzów,
przewodniczący ławy przysięgłych wstał i poinformował, że przysięgli
nie byli w stanie podjąć jednomyślnej decyzji. Znaleźli się
w całkowitym impasie tak, że nie zdołali określić werdyktu.
Sędzia odmówił uznania tego oświadczenia. Nakazał przysięgłym
wrócić do obrad i wydać wyrok – najlepiej zgodny z przekonaniem
większości. Dał im czas do 18:00 bądź sprawa zostanie oddalona.
Przysięgli wyszli. Arnego Cheyenne’a Johnsona od wolności
dzieliły dwie cenne godziny.
Czas mijał z dręczącą powolnością. Siostry Arnego machały do
niego przez zakratowane okno; Debbie przesyłała całusy; Judy
Glatzel się modliła; Carl Glatzel chodził po korytarzu; Mary Johnson
siedziała, wpatrując się w przestrzeń, w dłoni ściskając mocno święty
obrazek z ojcem Pio.
Wreszcie, tuż przed 17:00, szeryf odebrał kolejną oficjalną
notatkę. Przysięgli podjęli decyzję!
Gdy kobiety i mężczyźni z ławy przysięgłych po raz ostatni weszli
na salę sądową, na zewnątrz zapadła już ciemność. Chociaż przez
cały dzień tkwili w martwym punkcie i mieli jeszcze godzinę do
namysłu, nikt nie był w stanie przewidzieć, jaka będzie ich
ostateczna decyzja.
– Czy ustalili państwo werdykt? – zapytał sędzia.
– Tak, wysoki sądzie – odparł przewodniczący.
Arnemu Cheyenne’owi Johnsonowi kazano wstać i stanąć twarzą
do przysięgłych. Gładko ogolony, w krawacie i sportowej marynarce,
Arne podniósł się, nadal nie mając żadnych wspomnień zbrodni,
o którą go oskarżono.
– Proszę spojrzeć oskarżonemu w oczy – powiedział sędzia
przewodniczącemu ławników – i poinformować go, jaki jest państwa
werdykt.
Przewodniczący wstał i spojrzał na Arnego.
– Sędziowie przysięgli uznają oskarżonego za niewinnego
morderstwa!
Przez ławkę, na której w napięciu siedzieli Johnsonowie
i Glatzelowie, przemknęło głębokie westchnienie.
Ale za Arnem odezwał się jakiś głos. To, co powiedział, było
przeznaczone tylko dla niego i słyszane tylko przez niego.
Zachrypnięty głos wypowiedział tylko dwa słowa: „strzeż się!”.
Przewodniczący składu mówił dalej.
– W odniesieniu do zarzutu zabójstwa pierwszego stopnia,
przysięgli uznają oskarżonego winnym!
Pod Arnem ugięły się kolana. Adwokat pomógł mu utrzymać się
na nogach. Jego matka, Debbie i Judy zalały się łzami. Doszło do
najgorszego. Rozległy się kroki szeryfa, który podszedł do Arnego
i zatrzasnął mu na nadgarstkach chromowane kajdanki. To był
koniec.
Życie Arnego Cheyenne’a Johnsona zostało zniszczone.
Kara nałożona na niego przez sędziego za to, że w zamkniętym
pokoju podczas prywatnej tragedii latem 1980 roku okazał
współczucie, była całkowicie bezlitosna.
Arne dostał najwyższy możliwy wymiar kary.
Został osadzony w więzieniu do 2001 roku.
Diabeł zwyciężył.

Żeby zło zwyciężyło, wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie


robili.
– Edmund Burke
EPILOG

1 marca 1983

M iło byłoby powiedzieć, że w tym przypadku wszystko skończyło


się dobrze, ale niestety.
Chociaż jawne zjawiska już dawno ustały, bestia pozostała
i wywiera zgubny wpływ na życie wszystkich zaangażowanych w tę
sprawę.
W gruncie rzeczy istota ta wpływa nawet na życie ludzi w zasadzie
niezwiązanych z Johnsonami i Glatzelami. Po tym, jak jesienią 1980
roku pani Johnson opuściła wynajmowany dom, na wiosnę
wprowadziła się tam nowa rodzina. Najemcy ci doświadczyli tam
takiego koszmaru, jak donosiły miejscowe gazety, że latem 1981
uciekli ze stanu i przysięgli już nigdy nie wrócić.
Kolejny przykład: fryzjerka z Brookfield wspomniała klientce, że
wierzy w historię Glatzelów i ma nadzieję, że Arne wygra tę sprawę.
W chwili, gdy to mówiła, z jasnego nieba w salon piękności uderzył
piorun, wypalając dziurę w podłodze i niszcząc instalację
elektryczną.
Co ważniejsze, życie Glatzelów w zasadzie nigdy nie wróciło do
normalności. Nie udało się odnaleźć tych, którzy rzucili na nich
klątwę, nie ma jak wymierzyć sprawiedliwości za ich ohydną
zbrodnię. Tym niemniej David nie doświadcza już upokorzenia
opętania. Egzorcyzm okazał się skuteczny i uwolnił jego oraz
młodego Carla od bezpośredniego wpływu bestii. Jednak David wciąż
dostaje wiadomości i bywa odwiedzany przez tę istotę. Jeden
z najbardziej niepokojących przypadków wystąpił w noc po tym, jak
Arne przegrał swój proces. David niespodziewanie obudził się nad
ranem. Chwilę później przez ścianę sypialni przeszła bestia,
trzymając przed sobą nóż Arnego. Nóż świecił. Istota stanęła przed
chłopcem, śmiejąc się wariacko, a potem się rozpłynęła.
Ostatnio, donosi David, dwukrotnie natknął się na ducha Alana
Bono – nieskazitelnie ubranego, pykającego fajkę i pytającego, czy
ktoś przyjdzie pracować do schroniska. „Jakkolwiek człowiek ten jest
nieświadomy swojej śmierci”, powiadają Warrenowie, „to to, że
objawił się temu dziecku ubrany w biel, wskazuje, że udało mu się
przekroczyć bramę śmierci”.
Jednak chyba najbardziej tragiczną ofiarą tej sprawy jest Arne
Cheyenne Johnson. Trafił do piekła za życia, bez nadziei na ulgę.
Najważniejsze lata swojego życia traci w silnie strzeżonym skrzydle
więzienia w Somers, w stanie Connecticut – płacąc za zbrodnię,
której nie pamięta i której, jak twierdzą świadkowie, nie popełnił.
Aby w prawie Nowej Anglii znaleźć podobną niesprawiedliwość,
trzeba by się cofnąć do procesu Sacco i Vanzettiego.
Bestia od pierwszego dnia przebywała z Arnem w więzieniu.
Wprawdzie już nigdy więcej go nie opętała, lecz dręczy go dziwnymi,
przerażającymi koszmarami sennymi i od czasu do czasu pokazuje
mu się w formie fizycznej, zwykle pod postacią czarnej chmury.
W rocznicę śmierci Alana Bono ugodziła Arnego nożem, gdy
przebywał w swojej celi. Choć prawnik Arnego wyraził chęć
wniesienia apelacji, nie doszło do tego. Adwokat przegrał nawet
sprawę o zmniejszenie wyroku w 1982. Świat opuścił Arnego, który
teraz jest bardzo osamotniony. Tylko Glatzelowie wiernie odwiedzają
go w weekendy. Jeżeli ta sprawa czegokolwiek dowiodła, to
niewydolności i obojętności oficjalnych instytucji, zarówno
cywilnych, jak religijnych. Tym niemniej Arne powinien być sądzony
ponownie bądź jego wyrok powinien zostać zmieniony, by nie doszło
do niesprawiedliwości.
Wcześniej w tym roku, 1983, bestia znowu się pokazała – tym
razem synowi Debbie, Jasonowi. Dostała się do chłopca, gdy ten miał
wysoką gorączkę. Zasiadała na tronie z nietoperzy, wszędzie plując
ogniem. Myślała wyłącznie o śmierci. Powiedziała Jasonowi, że jest
osobiście odpowiedzialna za tortury i śmierć tysięcy ludzi podczas II
wojny światowej. Przekazała także wiadomość: skoro człowiekowi nie
udało się jej wygnać z Connecticut, to, co działo się dotąd, jest
dopiero początkiem. „Znowu zabiję!”, oświadczyła bestia.
ZDJĘCIA

You might also like