You are on page 1of 176

przełożył

Wojciech Matte]

WARSZAWA 1991

i
SPIS TREŚCI
Przedmowa
1. Mój pogląd na dzieje V....................................... ............ 7
2. Obecny punkt dziejowy .................................. .. — . 16
3. Czy historia się powtarza? ............... ....................— 24
4. Cywilizacja grecko-rzymska ............. ................. .... 32
5. Unifikacja świata i zmiana w perspektywie dziejów 45
6. Karłowącenie Europy ............... ’........ •. — ............. .. 69
7. Sytuacja międzynarodowa ........................................... 88
8. Cywilizacja w czasie próby ......................................... 104
9. Bizantyjskie dziedzictwo Rosji ........................... . 114
10. Islam, Zachód i przyszłość .......................... 127
11. Spotkanie cywilizacji ......................................... ......... 146
12. Chrześcijaństwo i cywilizacja ................................... 154
13. Znaczenie dziejów dla d u sz y ........— ..................... 172
PRZEDMOWA
Eseje zebrane w tym tomie pisane były wprawdzie w różnych
okresach— niektóre aż dwadzieścia lat temu, większość w czasie ostatnich
piętnastu miesięcy — jednakże książkę cechuje, zdaniem autora, jedność
spojrzenia, celu i idei, co, jak autor ma nadzieję, zostanie przez czytelników
dostrzeżone. Jedność spojrzenia zasadza się na punkcie widzenia historyka
postrzegającego Wszechświat i wszystko, co w jego obrębie— dusze i ciała,
doświadczenia i zdarzenia— w nieodwracalnym ruchu w czasoprzestrzeni.
Wspólnym celem wszystkich tych artykułów jest zyskanie nieco jaśniej­
szego wejrzenia w sens owego tajemniczego widowiska. Naczelna idea jest
dobrze znana i mówi, że wszechświat staje się zrozumiały na tyle, na ile
zdolni jesteśmy uchwycić go jako całość. Idea ta ma praktyczne konsek­
wencje dla metody historycznej. Nie sposób znaleźć czytelnego pola dla
badań historycznych w jakichkolwiek ramach narodowych; musimy
rozszerzyć nasz horyzont historyczny tak, by myśleć w kategoriach całej
cywilizacji. Ale i te ramy są wciąż jeszcze za wąskie, albowiem nie ma jednej
cywilizacji, lecz, podobnie jak narodów, jest ich wiele; są różne cywilizacje,
które1spotykają się ze sobą, a ze spotkań tych rodzą się społeczności innego
rodzaju, a mianowicie wyższe religie. I na tym wszakże nie koniec
poszukiwań historyka, ponieważ żadnej z wyższych religii nie da się
zrozumieć w kategoriach wyłącznie tego świata. Doczesne dzieje wyższych
religii są jednym z aspektów życia Królestwa Niebieskiego, którego świat
ten jest jedną z prowincji. A zatem historia przechodzi w teologię. „Do
Niego wszyscy powrócicie” .
A. J. Toynbee

6
MÓJ POGLĄD NA DZIEJE
' Mój pogląd na dzieje sam jest drobną cząstką dziejów, i to głównie
^dziejów innych ludzi, a nie moich własnych; otóż praca całego żyda
uczonego polega na dolewaniu wiadra wody do wielkiej i wzbierającej
wdąż rzeki wiedzy zasilanej niezliczonymi wiadrami tego rodzaju. Jeśli
moje indywidualne poglądy na dzieje mają stać się w jakikolwiek sposób
pouczające bądź naprawdę zrozumiałe, trzeba przedstawić ich jźródłą
a tokżejch jM y tu o w ^ ^ so b jste i st
ludzki o ^2 » V szecł^^i^oaw tem m akątaxni. Dlaczego jestem
historykiem, a nie filozofem albo fiżykiem? Z tego samego powodu, dla
którego pijam herbatę i kawę bez cukru. Oba nawyki ukształtowały się w
moim wieku młodzieńczym za przykładem mojej matki. Jestem his­
torykiem, ponieważ wcześniej była nim matka; zarazem zdaję sobie jednak
sprawę, że reprezentuję inną szkołę niż ona. Dlaczego nie w pełni
przejąłem jej nauki?
Po pierwsze dlatego, że urodziłem się w innym pokoleniu niż matka, a
zatem umysł mój nie był jeszcze w pełni ukształtowany, kiedy w 1914 roku
historia schwydła moją generację za gąrdło; po drugie zaś, ponieważ moje
wykształcenie było bardziej staroświeckie niż wykształcenie mojej matki.
M atka — należąca do pierwszego w Anglii pokolenia kobiet kształcących
się na uniwersytetach— zdobyła najświeższe na owe czasy wykształcenie w
zakresie nowożytnej historii Zachodu, ze szczególnym uwzględnieniem
narodowej historii Anglii. Jej syn, jako chłopiec, poszedł do staroświeckiej
szkoły publicznej i zarówno tam, jak i w Oksfordzie, kształcono go niemal
wyłącznie na klasyce greckiej i tecińskiej.
Dla każdego, kto pretenduje do miana historyka — a zwłaszcza dla
takiego, który urodził się w tych czasach— wykształcenie klasyczne jest, w
moim przekonaniu, bezcennym darem. Historia świata grecko-rzym­
skiego posiada jako grunt ćwiczebny swe wyraźne zalety.uPo pierwsze,
dzieje grecko-rzymskie możemy oglądać w perspektywie, jako całość, w
przeciwieństwie do dziejów naszego zachodniego świata, które są przed­
stawieniem jeszcze nie zakończonym, przedstawieniem, którego ostatecz­
nego końca nie znamy, zaś z naszej pozycji aktorów pojawiających się na
chwilę na zatłoczonej i wstrząsanej namiętnośdami scenie dziejów nie
możemy się zorientować nawet w obecnej ogólnej sytuacji^j
/ 7
Pó drugie, pola historii grecko-rzymskiej nie przytłacza i nie skrywa
nadmiar informacji, toteż — dzięki drastycznemu przerzedzeniu drzew w
czasie dzielącym rozpad społeczeństwa grecko-rzymskiego od pojawienia
się naszego— możemy dostrzec las. Ponadto, ilość danych, jaka przetrwała
jest poręczna, bowiem nie przeciążają jej urzędowe papiery lokalnych
państewek, które w naszym zachodnim świecie gromadziły się tona za toną
w czasie kilkunastu wieków epoki przedatomowej. Materiały do badania
dziejów grecko-rzymskich, jakie przetrwały do naszych czasów, są nie
tylko poręczne, jeśli idzie o ich ilość oraz wyselekcjonowanie pod względem
jakości, ale również należycie wyważone w swym charakterze. Posągi,
wiersze, dzieła filozoficzne znaczą tu więcej niż teksty praw i traktatów, to
zaś rodzi u historyka, wykarmionego na historii grecko-rzymskiej, zmysł
proporcji; albowiem — jako że łatwiej nam postrzegać w perspektywie
stworzonej przez upływ czasu większy niż w życiu naszego pokolenia —
dzieła artystów i ludzi pióra żyją dłużej niż czyny ludzi interesu, żołnierzy i
polityków. Poeci i filozofowie przewyższają historyków,; prorocy i święci
zaś przerastają ich wszystkich i uwieczniają się najtrwalej. Duchy Agame-
mnona i Peryklesa nawiedzają dzisiejszy świat dzięki magii słów Homera i
Tukidydesa; a kiedy nie będzie się już czytać Homera i Tukidydesa, to,
jak można bezpiecznie prorokować, w pamięci niemal niewyobrażalne
(dla nas) odległych pokoleń wciąż będą żywi Chrystus, Budda i Sokrates.
Trzecią i być może największą zaletą historii grecko-rzymskiej jest to, że
jej spojrzenie ma charakter bardziej ekumeniczny niż parafialny. Ateny
przyćmiewały wprawdzie Spartę i Samnium, niemniej w czasach swej
młodości dokonały edukacji całej Hellady, Rzym zaś w swym wieku
dojrzałym zebrał cały świat grecko-rzymski w jedną wspólnotę. W dziejach
grecko-rzymskich, jeśli przyjrzeć się im od początku do końca, jedność
okazuje się cechą dominującą i kiedy raz usłyszałem tę wielką symfonię, nie
groziło mi już zahipnotyzowanie przez zaściankową muzykę lokalnej
historii mego własnego kraju, która urzekła mnie niegdyś, gdy matka,
kładąc mnie spać, opowiadała mi ją co noc w odcinkach. Przewodnicy po
dziejach i nauczyciele historii pokolenia mojej matki, nie tylko w Anglii,
ale*we wszystkich krajach Zachodu, ochoczo forowali badanie historii
swego własnego kraju, w błędnym przeświadczeniu, że ma ona bliższy
związek z życiem ich rodaków i jest przeto jakoś łatwiej dostępna dla
ich rozumienia niż historia innych miejsc i czasów (choć zupełnie
oczywiste jest, że Palestyna Jezusa i Grecja Platona silniej oddziaływały
na życie Anglików epoki wiktoriańskiej niż Anglia Alfreda czy Elżbiety).
Pomimo tej nierozważnej — tak obcej duchowi twórczości ojca angiels­
kiej historiografii, jakim był Beda Venerabilis — wiktoriańskiej kanomza-
8
cji dziejów kraju, w którym przytrafiło się komuś urodzić, nieświadoma
postawa wiktoriańskiego Anglika wobec historii była postawą kogoś, kto
żyje zupełnie poza historią. Przyjmował on za rzecz oczywistą — bez
podstaw ku temu — że stoi na terra firm a i że nie grozi mu pochłonięcie
przez wiecznie, toczący się strumień Czasu, zmiatający swych mniej
uprzywilejowanych synów. Wiktoriański Anglik, przekonany, że żyje poęa
historią, przyglądał, się ciekawie,'protekcjonalnie i z odrobiną żalu, ale
kompletnie bez zrozumienia, widowisku, w którym mający mniej szczęścia
mieszkańcy innych miejsc lub okresów walczyli i pogrążali się w odmęcie
dziejów — w bardzo podobny sposób do tego, w jaki na pewnym
średniowiecznym obrazie włoskim zbawieni wychylali się przez balustradę^
by w błogim zadowoleniu przyglądać się mękom potępionych w piekle;
Karol I — tym gorzej dla niego — znalazł się w dziejowej powodzi, ale sir
Robert Walpole, choć groziło mu postawienie w stan oskarżenia; potrafił
wygramolić się z wody; my sami natomiast jesteśmy odpowiednio daleko
od strefy zagrożenia, w przytulnym punkcie obserwacyjnym, gdzie nic
złego nie może się nam przydarzyć. Nasi bardziej zacofani współcześni być
może wciąż jeszcze tkwią po pas w ustępującym teraz przypływie, ale cóż
my mamy z tym wspólnego?
Pamiętam, jak na początku studiów, w czasie kryzysu bośniackiego W
latach 1908—1909, profesor L. B. Namier, podówczas student college’u
Balliol w Oksfordzie, który powrócił po wakacjach u rodziny mieszkającej
w obrębie galicyjskiej granicy Austrii, obwieścił nam, innym ludziom z
Balliol, w jak się nam wydało złowieszczy sposób: „W dobrach mego ojca
odbywa się mobilizacja armii austrackiej, a armia rosyjska stoi tuż przy
granicy, o pół godziny drogi” . Zabrzmiało to nam jak scena z Czekolado­
wego żołnierza, ale brak zrozumienia był wzajemny, albowiem bystry
środkowoeuropejski obserwator spraw międzynarodowych uważałby z
kolei za niemal niewiarygodne, że ci angielscy studenci nie zdają sobie
sprawy, że o rzut kamieniem, w Galicjj, także i im szyją buty.
Trzy lata później, wędrując po Grecji śladami Epaminondasa i Filopó-
mena* i przysłuchując się rozmowom w wiejskich kafeteriach, po raz
pierwszy dowiedziałem się o istnieniu czegoś, co nazywało się polityką
zagraniczną sir Edwarda Greya**. Nawet wówczas nie zdałem sobie
jednak sprawy, że dzieje wciąż obejmują także i nas. Pamiętam uczucie
dotkliwej nostalgii za historyczną krainą śródziemnomorską, kiedy prze­
chadzałem się pewnego dnia 1913 roku w Suffolk, brzegiem szarego,
spokojnego Morza Północnego, Powszechna wojna 1914 roku zastała
mnie przy objaśnianiu Tukidydesa studentom Balliol, przygotowującym
się do Literae Humaniores, i wówczas moje rozumienie nagle rozjaśniło się.
Doświadczenie, jakie , teraz przeżywaliśmy w naszym świecie było już
9
udziałem Tukidydesa w jego świede. Odczytywałem go na nowo z nowym
nastawieniem— dostrzegając w jego słowach nowe znaczenia i wyczuwając
pod jego zdaniami to, na co nie byłem uwrażliwiony, dopóki z kolei sam nie
znalazłem się w zasięgu podobnego kryzysu historycznego, jaki zain­
spirował dzido Tukidydesa. Jak się teraz okazało, Tukidydes przeżyj to
wcześniej. On i jego pokolenie wyprzedzili mnie i moje pokolenie, jeśli idzie
o ten sam etap doświadczenia dziejowego; w rzeczywistości'jego teraźniej­
szość była moją przyszłością. A zatem chronologiczny zapis, rejestrujący
mój świat jako „nowożytny”, a świat Tukidydesa jako „starożytny”, stał
się nonsensem. Niezależnie od tego, co mogła powiedzieć na to chrono­
logia, nasze światy okazały się z filozoficznego punktu widzenia sobie
współczesne. A jeśli była to prawdziwa relacja pomiędzy cywilizacją
grecko-rzymską a zachodnią, to czyż relacje pomiędzy wszystkimi znanymi
nam cywilizacjami nie mogły okazać się takie same?
Ta wizja — nowa dla m nie1— filozoficznej współczesności wszystkich
cywilizacji zyskiwała na sile w kontekście niektórych odkryć naszych
nowożytnych zachodnich nauk przyrodniczych. Na skali czasu, odsłania­
nej obecnie przez geologię i kosmogonię, pięć czy sześć tysięcy lat, jakie
upłynęły od pierwszego pojawienia się przedstawicieli tych postaci społe­
czeństwa ludzkiego, którym przydajemy miano „cywilizacji”, jest nieskoń­
czenie małym okresem w porównaniu z wiekiem rasy ludzkiej, żyda na
planede, życia samej planet^, naszego systemu słonecznego, galaktyki, w
której jest on jednym ziarenkiem pyłu, czy w żytiu niepomiernie rozleglej-
szego i starszego całego gwiezdnego kosmosu. W porównaniu z tymi
rzędami wielkośd czasowych, cywilizacje, jakie pojawiły się w drugim
tysiącledu p. n. e. (jak grecko-rzymska), w czwartym tysiącledu p. n. e. (jak
cywilizacja starożytnego Egiptu) i w pierwszym tysiącledu ery chrześdjań-
skiej (jak nasza), były w istode sobie współczesne.
Tak oto historia, w sensie historii społecznośd ludzkich zwanych
cywilizacjami, objawiała się jako snop paralelnych, współczesnych sobie i
aktualnych prób nowego przedsięwzięda; jako prowadzony do dziś zapis
wysiłków zmierzających do przekroczenia poziomu życia pierwotnego, na
którym człowiek, będąc już człowiekiem, pozostawał przez kilkaset
tysięcy lat, śpiąc najwyraźniej zimowym snem. I dziś wdąż jeszcze śpi,
.w położonych z dala od Równych szlaków, takich miejscach, jak Nowa
Cwinea, Tierra del Fuego i północno-wschodnie krańce Syberii, gdzie
prymitywne społecznośd nie zostały jeszcze napadnięte, eksterminowane
lub zasymilowane przez agresywnych pionierów z innych ludzkich społe­
czeństw, które, inaczejniż tam dpróżniacy.niedawno znów sięruszyły. Na
zadziwiające zróżnicowanie poziomów kulturowych pomiędzy rozmaj-
10
tymi istniejącymi jeszcze społeczeństwami, zwróciły moją uwagę
prace profesora Teggarta z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Całe to daleko
idące zróżnicowanie dokonało się w przeciągu owego krótkiego
okresu pięciu czy sześciu tysięcy lat. Był to obiecujący punkt wyjścia
dla wszczęcia badań sub specie temporisnad tajemnicą wszechświata. •>
Co wprawiło, raz jeszcze po tak długiej przerwie, owych kilka społe­
czeństw, które podjęły przedsięwzięcie zwane cywilizacją, w tak energiczny
ruch ku jakimś nowym i nieznanym jeszcze społecznym i duchowym
przeznaczeniom? Co wyrwało je z odrętwienia, z którego nigdy nie
otrząsnęła się znakomita większość społeczeństw ludzkich? Pytanie tb
tłukło mi się po głowie, kiedy w lecie 1920 roku profesor Namier — który
już wcześniej zwrócił moją uwagę na wschodnią Europę —• podsunął mi
Untergang des Abendlandes (Zmierzch Zachodu) Oswalda Spenglera.
Czytając te stronice-pełne przebłysków intuicji historycznej, zastanowiłem
się zrazu, czy całe moje badania nie zostały przez Spenglera zniweczone
zanim jeszcze pytania, nie mówiąc o odpowiedziach, przybrały w mym
umyśle pełny kształt. Jednym z moich podstawowych punktów wyjścia
było to, że najmniejszym czytelnym polem badań historycznych są całe.
społeczeństwa, a nie ich dowolnie odrywane fragmenty, jak państwa
narodowe współczesnego Zachodu lub miasta-państwa świata grec­
ko-rzymskiego. Inne spośród moich zasadniczych założeń mówiło, że
wszystkie społeczeństwa z gatunku cywilizacji są w pewnym sensie
paralelne i współczesne sobie, zaś oba te punkty odgrywały kluczową rolę
także w systemie Spenglera. Kiedy jednak zacząłem szukać w książce
Spenglera odpowiedzi na moje pytanie o genezę cywilizacji, spostrzegłem,
że jest jeszcze i dla mnie coś do zrobienia, albowiem w tym punkcie, jak mi
się zdawało, Spengler wyjaśnił najmniej, wypowiadając się w sposób
dogmatyczny i deterministyczny. Wedle niego cywilizacje powstają, roz­
wijają się, upadają i giną w niezmiennej zgodności z ustalonym rozkładem
jazdy, jednak nie podaje on żadnego wyjaśnienia dla któregokolwiek z tych
zjawisk. Jest to po prostu prawo natury, które odkrył Spengler i trzeba
przyjąć to od mistrza na wiarę: i/ue dixit. Ten arbitralny dekret wydawał się
zaskakująco niegodny olśniewającego geniuszu Spenglera; tu uświadomi­
łem sobie różnice w tradycjach narodowych. Tam, gdzie zawiodła niemiec­
ka metoda aprioryczna, spójrzmy, co może zdziałać angielski empiryzm.
Przetestujmy możliwe alternatywne wyjaśnienia w świetle faktów i
zobaczmy, jak wyjdą z tej próby.
Rasa i środowisko były dwoma głównymi, konkurencyjnymi kluczami,
oferowanymi przez pretendujących do miana naukowców dziewiętnas­
towiecznych historyków dla rozwiązania zagadki nierówności kulturo-
11
wych pomiędzy istniejącymi, różnorodnymi społeczeństwami1ludzkimi;
żadnym z tych kluczy nie udało się jednak otworzyć solidnie zamkniętych
drzwi. Weźmy jako pierwszą teorię ras: jakie były dowody na to, że różnice
rasowe pomiędzy różnymi członkami genus homo byty skorelowane z
różnicami na planie duchowym, który jest polem historii? A jeśli, gwoli
dalszej dyskusji miałoby się założyć istnienie tej korelacji, jak to się stało, że
pośród ojców kilku cywilizacji znaleźć można przedstawicieli niemal
wszystkich ras? Jedynie rasa czarna nie wniosła tu jak dotąd pokaźniej­
szego wkładu, zważywszy jednak krótki okres, w jakim przebiega eks­
peryment cywilizacji, nie jest to przekonywający dowód braku zdolności,
lecz może to być po prostu konsekwencją braku okazji lub braku bodźca.
Co do środowiska, istnieje, rzecz jasna, uderzające podobieństwo pomię­
dzy warunkami fizycznymi krain w dolnym biegu Nilu i w dolnym biegu
Tygrysu z Eufratem, które były kolebkami cywilizacji egipskiej i sumeryjs-
kiej; jeśli jednak prawdziwą przyczyną ich pojawienia się były warunki
fizyczne, to dlaczego żadne podobne cywilizacje nie powstały w porów­
nywalnych pod względem fizycznym dolinach Jordanu i Rio Grande?
Dlaczego cywilizacja równikowego płaskowyżu andyjskiego nie miała
żadnego odpowiednika w górach Kenii? Fiasko owych pseudonaukowych,
bezosobowych wyjaśnień sprawiło, że zwróciłem się do mitologii. Trak­
towałem ten zwrot raczej z zażenowaniem i wstydem, jak gdyby był to
wyzywający krok wstecz. Mógłbym bardziej sobie dowierzać, gdyby nie to,
że nic podówczas nie wiedziałem o nowym polu badań otwartym w czasie
pierwszej wojny światowej przez psychologię. Gdybym znał w owym czasie
prace C. G. Junga, miałbym w ręku wskazówkę. Znalazłem ją w Fauście
Goethego, którego na szczęście zgłębiłem w szkole tak gruntownie, jak
Agamemnona Ajschylosa.
„Prolog w niebiosach” Goethego otwierają archaniołowie sławiący
doskonałość boskiego stworzenia. Jednakże właśnie dlatego, że jego dzieła
są doskonałe, Stwórca nie pozostawił sobie miejsca na jakiekolwiek dalsze
wykorzystanie swoich stwórczych mocy; i mogło by nie być wyjścia z tego
impasu, gdyby nie pojawił się przed tronem — stworzony w tym Właśnie
celu — Mefistofeles, i nie wezwał Boga, by ten dał mu wolną rękę w
zniszczeniu, o ile potrafi, jednego ze znamienitszych dzieł Stwórcy. Bóg
przyjął wyzwanie i zyskał tym samym okazję, by poprowadzić dalej swe
dzieło stworzenia. Spotkanie pomiędzy dwiema osobowościami, w formie
wyzwania i odpowiedzi: czyż nić mamy tu hubki i krzesiwa, których
wzajemne oddziaływanie roznieca twórczą iskrę?
W ujęciu intrygi Divina Commedia u Goethego, Mefistofeles stworzony
jest po to, by zostać okpionym — co Szatan, ku swemu rozgoryczeniu,
odkrywa za późno. Niemniej, jeśli w odpowiedzi na wyzwanie Szatana Bóg
12
rzeczywiście wystawia swoje stworzone dzieła na niebezpieczeństwo —■a
musimy przypuścić, że tak czyni— aby zdobyć okazję do stworzenia czegoś
nowego, powinniśmy także wnosić, że Szatan nie zawsze przegrywa. A tym j
samym, jeśli działanie układu wyzwanie-odpowiedź wyjaśnia — niewy- j
tłumaczalne i nieprzewidywalne w inny sposób — genezę i rozwój f
cywilizacji, to wyjaśnia również ich upadek i rozkład. Większość-spośród j
znanych nam cywilizacji już upadła,- a większość z tej większości dobrnęła }
do końca biegnącej w dół ścieżki kończącej się rozkładem.
Nasze prowadzone post mortem badania nad martwymi cywilizacjami
nie pozwalają nam na stawianie horoskopów naszej własnej cywilizacji
bądź jakiejkolwiek innej spośród cywilizacji jeszcze istniejących. Pace
Spengler, wydaje się, że nie ma powodu, dla którego następujące po sobie-
stymulujące wyzwania nie miałyby napotykać kolejnych zwycięskich
odpowiedzi ad infinitum. Z drugiej strony, kiedy dokonujemy empirycz­
nych studiów porównawczych nad drogami, jakie martwe cywilizacje
przeszły od upadku do rozkładu, odnajdujemy, jak się wydaje, jakąś postać
spenglerowskiej jednostajności, co jednakże nie zaskakuje. Skoro upadek
oznacza utratę kontroli, to z kolei utrata kontroli oznacza przejście
wolności w automatyzm, i o ile czyny Wolne są nieskończenie zmienne i
zupełnie nieprzewidywalne, to procesy automatyczne bywają na ogół
zuniformizowane i regularne.
Mówiąc krótko, regularnym wzorcem społecznej dezintegracji jest
rozbicie społeczeństwa na opozycyjny proletariat i coraz mniej skute­
cznie panującą mniejszość. Proces dezintegracji nie przebiega gładko;
wstrząsają nim na przemian spazmy rozpadu (rout), mobilizacji (raiły)
i znów rozpadu. W czasie przedostatniej mobilizacji, panującej mniej­
szości udaje się na pewien okres powstrzymać samounicestwianie się
społeczeństwa przez narzucenie mu pokoju uniwęrsalistycznego pań­
stwa. W ramach tego państwa, stworzonego przez panującą mniejszość,
proletariat tworzy uniwersalistyczny kośćiół, a po następnym rozpadzie,
w którym dezintegrująca się cywilizacja ginie ostatecznie, kościół uni­
wersalistyczny może żyć nadal, stając się poczwarką, z której powstaje
w końcu nowa cywilizacją. Współcześni zachodni badacze dziejów
najlepiej znają te zjawiska na grecko-rzymskich przykładach Pax
Romana i Kościoła chrześcijańskiego. W owym czasie zdawało, się, że
ustanowienie Pax Romana przez Augusta ugruntowało na powrót ;
świat grecko-rzymskina trwałych podstawach, po okresie, kiedy przez
kilka stuleci poniewierały nim nieustające wojny, nieudolne rządy
i przewroty. Mobilizacja augustiańska okazała się jednak w osta­
tecznym rozrachunku jedynie odroczeniem. Po dwustu pięćdziesię- i
tiu latach względnego spokoju cesarstwo doznało w trzecim wieku ery
• 13
chrześcijańskiej upadku, z którego nigdy się w pełni nie podniosło, a
podczas następnego kryzysu, w wieku piątym i szóstym, rozleciało się na
kattałki bezpowrotnie. Prawdziwym beneficjantem tymczasowego Pokoju
Rzymskiego był Kościół chrześcijański. Skwapliwie skorzystał on z tej
okazji, by zapuścić korzenie i rozprzestrzenić się; sprzyjały temu prze­
śladowania,'dopóki cesarstwo — gdy nie udało się Kościoła zgnieść — nie
zdecydowało zamiast tego, by nadać mu status partnera. A kiedy nawet to
wsparcie nie dało rady uratować cesarstwa przed zniszczeniem, Kościół
przejął schedę imperium. Tę samą relację pomiędzy upadającą cywilizacją a
wschodnią religją można zaobserwować na kilkunastu innych przykła­
dach. Na Dalekim Wschodzie na przykład, rolę imperium rzymskiego
odegrały cesarstwa Ts’in i Han, natomiast rolę Kościoła chrześcijańskiego
przyjęła buddyjska szkoła mahajany.
Skoro śmierć jednej cywilizacji przynosi narodziny drugiej — to czyż na
pierwszy rzut oka obiecujące i podniecające poszukiwanie celu ludzkich
zabiegów nie grzęźnie koniec końców w posępnym kołowrocie próżnych
powtórzeń, teorii znanej umysłom spoza tradycji judeochrześcijańskiej?
Największe nawet greckie i hinduskie dusze i intelekty, na przykład
Arystoteles i Budda, uważali pogląd o cyklicznym biegu dziejów za rzecz
do tego stopnia oczywistą, że po prostu z góry zakładali, że jest prawdziwy,
nie sądząc, by koniecznym było go udowadniać. Z drugiej strony, kapitan
Marryat***, przypisując ten sam pogląd cieśli okrętowemu z HMS
„Rattlesnake” , zakładał z równą pewnością, że teoria cykli jest fantazją, a
jej wyznawcę uczynił śmieszną figurą. Dla naszych zachodnich umysłów
pogląd o cyklicznym biegu dziejów, jeśli go brać na serio, sprowadzałby
historię do nic nie znaczącej opowieści idioty****. Sama w sobie zwykła
niechęć nie tłumaczy jednak jeszcze łatwej niewiary. Tradycyjna wiara
chrześcijan w ogień piekielny i w trąby Sądu Ostatecznego także budziła
niechęć, niemniej wykrawały ją całe pokolenia. Naszą fortunną niewraż-
liwość na greckie i hiduskie przeświadczenie o istnieniu cykli zawdzięczamy
żydowskiemu i zoroastriańskiemu wkładowi w nasz Weltanśchaumg.
Cw wizji proroków Izraela, Judy i Iranu dzieje nie są am procesem
cyklicznym, ani mechanicznym. Są władczym i postępującym egzek­
wowaniem, na wąskiej scenie tego świata, planu boskiego, jaki odsłonił się
nam w naszym fragmentarycznym spojrzeniu, przekraczającego jednak
nasze ludzkie władze postrzegania i rozumienia pod każdym względem.
Ponadto prorocy, poprzez doświadczenie własne, antycypowali odkrycie
Ajschyłośa mówiące, że naukę zdobywa się poprzez cierpienie — odkrycie
dokonywane w naszych czasach i w naszej sytuacji również i przez nas.
14 '■
Czy powinniśmy zatem optować za żydowsko^zoroastriańskim po­
glądem na dzieje, a przeciw grecko-hinduskiemu? Do tak drastycznego
wyboru nie będziemy może zmuszeni, możliwe bowiem, iż owe dwa
poglądy nie są w fundamentalny sposób nie do pogodzenia. Poza
wszystkim, jeśli pojazd ma poruszać się według trasy wyznaczonej przez
swego kierowcę, muszą nieść go koła, które wciąż monotonnie się obracają.
W czasie, gdy cywilizącje powstają i upadają, a upadając dają początek
innym, może postępować jakieś wyższe od nich, celowe przedsięwzięcie, a
najwyższym środkiem postępu w planie boskim może być nauka płynąca z
cierpienia powodowanego przez klęski cywilizacji. Abraham był emigran­
tem z cywilizacji m extremis; prorocy byli dziećmi innej rozpadającej się
cywilizacji; chrześcijaństwo zrodziło się z cierpień rozpadającego się świata
grecko-rzymskiego. Czy jakieś porównywalne duchowe oświecenie rozpali
się w duszach „banitów” będących, w naszym święcie, odpowiednikami
wygnańców żydowskich* którym tak wiele objawiła ich bolesna tułaczką
nad wodami Babilonu? Odpowiedź nuto pytanie, jakakolwiek by była, ma
większą wagę niż wciąż nieodgadnione przeznaczenie naszej ogarniającej
cały świat cywilizacji zachodniej.*

* Epaminondas (420—362 p.n.e.), Filopomen (253—183 p.n.e.) wodzowie


i politycy greccy (przypisy w książce oznaczone gwiazdkami pochodzą od
tłumacza).
** Edward Grey (1862—1933), minister spraw zagranicznych Wielkiej
Brytanii w latach 1905—1916.
*** Fryderyk M arryat (1792—1848), oficer marynarki brytyjskiej, autor
podeści marynistycznych.
Nawiązanie do słów Makbeta z aktu V, sc. 5.

15
OBECNY PUNKT
DZIEJOWY
Gdzie znajduje się ludzkość w 1947 roku ery chrześcijańskiej? Pytanie to
obchodzi bez wątpienia całe żyjące pokolenie, jak świat długi i szeroki;
jeśliby jednak poddać je badaniom Gallupa, nie byłoby na nie jednomyśl­
nej odpowiedzi. W tej kwestii, jeśli w ogóle, to quot homines tot sententiae; a
zatem od razu musimy zapytać samych siebie, do kogo skierowane jest to
pytanie? Przykładowo, autor tego artykułu jest pięćdziesięcioośmioletnim
Anglikiem, przedstawicielem klasy średniej. Jego narodowość, środowisko
społeczne i wiek, oczywiście determinują w znacznej mierze punkt widze­
nia, z którego ogląda on panoramę świata. W rzeczywistości jest on, jak
każdy z nas, w mniejszym lub większym stopniu niewolnikiem względności
historycznej. Jedyną przewagą osobistą, jaką może się szczycić, jest to, że
zdarzyło mu się być również historykiem i przynajmniej zdaje sobie przeto
sprawę, że sam jest tylko czującą drobiną na wirującej powierzchni
strumienia czasu, Uświadamiając sobie to, wie, że jego przelotne i
fragmentaryczne widzenie przepływających scen nie jest niczym więcej jak
karykaturą mapy mierniczego. Prawdziwy obraz zna tylko Bóg. Nasze
jednostkowe ludzkie aperęus są strzałami na chybił trafił.
Myśl autora biegnie pięćdziesiąt lat wstecz, ku pewnemu popołudniu w
Londynie, roku 1897. Siedzi on wraz ze swym ojcem w oknie na Fleet Street
i przygląda się przemarszowi australijskich i kanadyjskich oddziałów
konnych, przybyłych, aby uczcić diamentowy jubileusz królowej Wiktorii.
Wciąż pamięta on swe podniecenie na widok malowniczych mundurów
tych wspaniałych oddziałów „kolonialnych” , jak je jeszcze podówczas w
Anglii nazywano: zamiast blaszanych hełmów kapelusze z połową ronda
przygiętą do dołu i szare mundury zamiast czerwonych. Angielskie dzie­
cko czuło na ten widok budzące się w świecie nowe życie; filozof mógłby,
być może, spostrzec, żę gdzie jest rozwój, tam zapewne będzie i upadek.
Goś w tym rodzaju pochwycił w istocie i wyraził przyglądający się tej samej
scenie poeta. Niewielu jednak w angielskim tłumie patrzących na prze­
marsz zamorskich oddziałów w Londynie w 1897 roku, znajdowało się
w nastroju Recessional Kiplinga. Oni widzieli swoje słońce w zenicie i
zakładali, że ma tam pozostać — i nie potrzebują nawet odwoływać się w
tym celu do rozkazującego, magicznego zaklęcia, jakie w sławnych
okolicznościach wypowiedział Jozue.
16
Autor dziesiątego rozdziału księgi Jozuegoświadom był w każdym razie
tego, że zatrzymanie czasu jest czymś niezwykłym. „Nie było podobnego
dnia ani przedtem, ani potem, gdy Jahwe usłuchał ^osu człowieka” *. A
jednak Anglicy z klas średnich w 1897 roku, uważający się za wellsowskich
racjonalistów żyjących w epoce nauki, wzięli wyimaginowany przez siebie
cud za coś naturalnego. Historia, jak uważali, dla nich już się skończyła. W
sprawach zagranicznych dobiegła końca w roku 1815 wraz z bitwą pod
Waterloo; w sprawach wewnętrznych w 1832, wraz z reformą prawa
wyborczego; a w sprawach imperium w 1859, wraz ze zdławieniem
powstania Sipajów. Mieli wszelkie powody* by pogratulować solne z okazji
stanu wiecznej błogości, jakiej udzieliło im takie zakończenie dziejów.
„Sznur mierniczy wyznaczył mi dział wspaniały i bardzo mi jest miłe to
moje dziedzictwo”**.
Jeśli spojrzeć na ową halucynację angielskich klas średnich z końca
wieku z historycznie dogodniejszego punktu obserwacyjnego, jakim jest
rok 1947, wydaje się ona czystym obłędem, niemniej była udziałem
ówczesnych klas średnich także i innych narodowości. W Stanach Zjed­
noczonych na przykład, na Północy, dzieje dla klas średnich dobiegły kresu
wraz ze zdobyciem Zachodu i zwycięstwem federalistów w wojnie domo­
wej; w Niemczech, a w każdym razie w Prusach, dla tej samej klasy,
spełnienie dokonało się wraz z pokonaniem Francji i powstaniem Drugiej
Rzeszy w roku 1871. Wedle tych trzech zachodnich idas średnich sprzed
pięćdziesięciu lat, Boże dzido stworzenia zostało ukończone i „widzieli, że
to było bardzo dobre” . Aczkolwiek w 1897 angielskie, amerykańskie i
niemieckie klasy średnie były pospołu {»litycznymi i ekonomicznymi
władcami świata, to jednakże jeśli chodzi o ich liczbę, stanowiły zaledwie
bardzo maty ułamek żyjącego pokolenia ludzkości, a byli wówczas gdzie
indziej ludzie, którzy widzieli rzeczy inaczej — nawet jeśli byli bezsilni i nie
umieli jeszcze zabrać głosu.
Na Południu Stanów na przykład, i we Francji, byli w 1897 roku ludzie,
którzy zgadzali się ze swymi zwycięzcami, że dzieje się zakończyły:
Konfederacja, nigdy się już nie odrodzi; nigdy nie odzyska się Alzacji i
Lotaryngii. Poczucie nieodwołalnego końca, dające tyle zadowolenia
będącym górą, nie rozgrzewało wszelako serc tych, którzy ponieśli
porażkę. Dla nich był to istny koszmar. Austriacy, ciągle boleśnie
przeżywający swoją klęskę z 1866 roku, mogli odczuwać to samo,, gdyby
nie to, że na. skutek zaczynającego się \yówczas ożywienia podległych im
narodowości wewnątrz cesarstwa, którego terytorium Bismarck pozos­
tawił nietknięte, poczuli, iż dzieje znów zaczęły się kręcić i mogą mieć dla
nich w zanadrzu gorsze ciosy niż Kóniggratz. Angielscy liberałowie
rozprawiali w owym czasie swobodnie i z aprobatą o nadchodzącym
11
wyzwoleniu podporządkowanych narodowości w Austro-Węgrzech i n a.
Bałkanach. Jednakże pominio Widma niezawisłości i ożywienia „indyjskich
niepokojów”, nie przyszło im dogłow y, że w południowowschodniej
Europie napotykają pierwsze objawy procesu politycznej likwidacji, która
za ich życia miała rozszerzyć się zarówno na Indie, jak i na Irlandię, a jej nie
dający się powstrzymać proces miał fozparcelować prócz monarchii
habsburskiej także i inne imperia.
N a całym świecie, choć w owym czasie jeszcze niewidoczne, były narody i
klasy równie niezadowolone jak Francuzi i przedstawiciele Południa z
Ostatniego rozdania kart‘historii, ale zupełnie nieskore, by pogodzić się z
tym, że gra jest skończona. Były to wszystkie poddane narody i wszystkie
uciskane klasy, i to ile milionów! Była wśród nich cała ludność ówczesnego
imperium rosyjskiego, od Warszawy po Władywostok: Polacy i Finowie
zdecydowani uzyskać niepodległość narodową; rosyjscy chłopi chcący
wziąć w posiadanie resztę ziemi, której tak nędzny skrawek przypadł im w
reformach z lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku; rosyjscy intelek­
tualiści i ludzie interesu, marzący o tym, aby pewnego dnia ich krajem
zaczęły rządzić instytucje parlamentarne, tak jak w Stanach Zjednoczo­
nych, Wielkiej Brytanii i Francji, gdzie podobne warstwy rządziły już
długó; a także młody i niewielki jeszcze rosyjski proletariat przerńysłowy,
przybierający rewolucyjne nastroje pod wpływem warunków życia, które
były dosyć rozpaczliwe; choć być może nie aż takie, jak na początku
dziewiętnastego wieku w Manchesterze. Przemysłowa klasa robotnicza w
Anglii poprawiła oczywiście ód tamtego czasu swoje położenie bardzo
wyraźnie, dzięki ustawom o ochronie pracy, związkom zawodowym i
prawie głosu (nadanym w 1867 roku przez Diśraeliego). Nie tnógła jedndk
w roku 1897, i nie robiła tego, spoglądać wstecz na Poor Law Act z 1834
roku, jak na mądre i dobrodziejskie, ostatnie słowo dziejów, jak klasa
średnia spoglądała na reformę prawa wyborczego z 1832 roku. Nie byli
rewolucjonistami, lecz Zdecydowani byli wprawić koła historii w ruch na
drodze konstytucyjnej. Natomiast klasa robotnicza na kontynencie miała
skłonność do popadania w skrajności, jak pokazał złowieszczy błysk
Komuny Paryskiej w 1871 roku.
; Głębokie pragnienie zmian i silne postanowienie przeprowadzenia ićh
tymi bądź owymi środkami, nie było zaskakujące u przegranych, jakinii
były klasy mniej uprzywilejowane oraz podbite i pozostające w niewoli
narody. Niezwykłe było jednak to, że ich plany miały zostać pokrzyżowa­
ne, jak to stało się w 1914 r., przez pruskich rriilitarystów (którzy po
prawdzie mieli tak mało do zyskania, jak wiele do stracenia, podobnie jak
niemieckie, angielskie i amerykańskie klasy średnie) otwierających znów z
hukiem niepewnie zamkniętą księgę historii.
18
Podziemne ruchy, jakie mógł wykryć nawet w 1897 r., społeczny
sejsmolog przyłożywszy ucho do ziemi, są w znacznej mierze wytłumacze­
niem wstrząsów i erupcji, zapowiadających ponowny pochód rydwanu
śmierci przez minioną połowę wieku. Dziś, w 1947 roku, zachodnie klasy
średnie, siedzące pięćdziesiąt lat temu beztrosko na wulkanie, cierpią męki
podobne do tych, jakich, sto do stu pięćdziesięciu lat temu, rydwan ów
przysporzył angielskiej przemysłowej klasie robotniczej. Ta sytuacja ,klas
średnich dotyczy dziś nie tylko Niemiec, Francji, Holandii, Skandynawii i
Wielkiej Brytanii, alew pewnym stopniu także Szwajcarii i Szwecji, a nawet
Stanów Zjednoczonych i Kanady. Przyszłość zachodnich klas średnich stoi
obecnie pod znakiem zapytania we wszystkich krajach Zachodu; ostatecz­
ny obrót sprawy nie jest jednak wyłącznie zmartwieniem owego, bezpo­
średnio dotkniętego biegiem wydarzeń, małego ułatńka ludzkości; otóż
zachodnie klasy średnie— owa znikoma mniejszość— są zaczynem, który
niedawno,zrodził ciasto, tworząc w ten sposób współczesny świat. Czy
stworzenie mogłoby przetrwać swojego stwórcę? Czy upadek zachodnich
klas średnich, pociągnąłby za sobą ruinę domu ludzkości? Jakakolwiek
byłaby odpowiedź na to rozstrzygające pytanie, jasne jest, że to, co jest
kryzysem tej kluczowej mniejszości, jest nieuchronnie również kryzysem
dla reszty świata.
Borykanie się z trudnościami jest zawsze próbą charakteru, ale jest to
próba szczególnie sroga, gdy nieszczęście spada w chwili błogiego spokoju,
od której zarozumiale oczekuje się, że będzie trwać wiecznie. Zmagający się
z losem ma pokusę, by w tarapatach szukać kozłów ofiarnych i straszaków,
aby unieść brzemię własnych niepowodzeń. Przerzucanie winy w nieszczęś­
ciu jest jednak jeszcze bardziej niebezpieczne niż przekonywanie się, że
pomyślność będzie trwała wiecznie. W p o d zielo n y świecie 1947 roku,
komunizm i kapitalizm świadczą sobie nawzajem te uprzejmości. Kiedy­
kolwiek sprawy idą na opak, w okolicznościach, które wydają się coraz
trudniejsze do przezwyciężenia, mamy skłonność do oskarżania nie­
przyjaciela o sianie kąkolu na naszej roli, co tłumaczyć ma Wędy w naszym
własnym gospodarowaniu. To, oczywiście, jest stara historia. N a wieki
przed tym, gdy w ogóle usłyszano o komunizmie, nasi przodkowie znaleźli
sobie straszak w postaci.islamu. W wieku szesnastym islam wywoływał u
ludzi Zachodu taką samą histerię, jak komunizm w wieku dwudziestym,
i to zasadniczo z tych samych powodów. Podobnie jak komunizm, islam
był ruchem antyzachodnim, będąc jednocześnie heretycką wersją wiary
Zachodu; i podobnie jak komunizm, władał orężem duchowym, przed
którym zwykła broń nie chroniła.
Obecny lęk Zachodu przed komunizmem nie jest lękiem przed militarną
agresją, jaki odczuwaliśmy w obliczu faszystowskich Niemiec i wojow-
19
niczej Japonii. W każdym fazie Stany Zjednoczone, z ich przytłaczającą
przewagą potencjału przemysłowego i monopolem na technologię produk­
cji bomby atomowej, są obecnie zabezpieczone przed wojskowym atakiem
ze strony Związku Radzieckiego. Dla Moskwy taka próba byłaby zwykłym
samobójstwem i niem a dowodów na to, że Kreml nosi się z jakimkolwiek
zamiarem popełnienia takiego Szaleństwa. Bronią komunizmu, która
wprawia Amerykę w taką nerwowość (a co zastanawiające, reaguje ona na
tę groźbę bardziej gwałtownie niż mniej osłonięte kraje zachodniej Europy)
jest duchowy aparat propagandy. Propaganda komunistyczna posiadła
swoją własną technologię odsłaniania i wyolbrzymiania słabszej strony
Zachodu i stwarzania budzenia, że komunizm jest godną pożądania
alternatywą sposobu życia dla niezadowolonej części ludzi na Zachodzie.
Komunizm współzawodniczy również o zhołdowanie znacznej większości
rodzaju ludzkiego, która nie jest ani komunistyczna ani kapitalistyczna,
ani rosyjska ani zachodnia, lecz żyje obecnie na niespokojnej ziemi niczyjej
pomiędzy twierdzami dwóch rywalizujących ideologii. Zarówno tym
którzy nie są do nikogo przypisani, jak i ludziom na Zachodzie, grozi dziś
niebezpieczeństwo komunizacji, tak jak Czterysta lat temu groziło im
niebezpieczeństwo sturczenia; a choć komunistom grozi z kolei „kapitali­
zacja” — jak pokazały zaskakujące przykłady — to fakt, że dwaj
znachorzy w równym stopniu obawiają się mikstury rywala, w niczym nie
przynosi zelżenia napiętej sytuacji.
Fakt, że nasz przeciwnik zagraża nam raczej odsłaniając nasze ułomno­
ści niż tłumiąc przemocą nasze cnoty, dowodzi jednak, że rzucane przezeń
wyzwanie pochodzi ostatecznie nie od niego, lecz od nas samych. Wynika
to w rzeczywistości z dzisiejszego ogromnego rozrostu panowania techniki
człowieka Zachodu nąd przyrodą — z jego zdumiewającego postępu w
opanowywaniu tajników produkcji — co sprawiło, iż nasi ojcowie zaufali
złudzeniu, że w dogodny dla nich sposób historia się zakończyła. Poprzez
owe triumfy maszynerii zachodnia klasa średnia spowodowała trzy
niezaplanowane — i nie mające w dziejach precedensu — skutki, których
kumulatywny impet znów wprawił w ruch rydwan śmierci niosący zemstę.
Nasza zachodnia technika zjednoczyła świat na dosłownie całym zamiesz­
kałymi przejezdnym obszarze kuli ziemskiej, ale także rozjąrzyła wrodzone
przypadłości cywilizacji, a mianowicie instytucje Wojny i Klasy, do postaci
śmiertelnych chorób. To trio niezamierzonych osiągnięć rzuca nam
autentycznie groźne wyzwanie.
Wojna i Klasa towarzyszyły nam stale, od chwili, gdy pierwsze
cywilizacje wynurzyły się ponad poziom ludzkiego życia pierwotnego, i
zawsze były poważnymi problemami. Spośród około dwudziestu cywiliza­
cji znanych współczesnym historykom zachodnim, wszystkie oprócz naszej
20
wydają się martwe lub umierające, i kiedy diagnozujemy każdą ż nich m
extremis lub post mortem, nieodmiennie natrafiamy na fakt, że przyczyną
śmierci była albo Wojna, albo Klasa, bądź jakieś ich połączenie. Obie te
plagi były pospołu dostatecznie zabójcze, by zgładzić do dnia dzisiejszego
dziewiętnastu spośród dwudziestu przedstawicieli owej niedawno po­
wstałej postaci społeczeństwa ludzkiego, jednakże aż po dzień dzisiejszy,
zabójczość tych plag miała swoją granicę. O ile były one Wstanie unicestwić
jednostkowe egzemplarze, to nie udawało im się zniszczyć całego gatunku.
Cywilizacje przychodzą i odchodzą, ale Cywilizacji (przez duże „C”) za
każdym razem udaje się odrodzić w nowych egzemplarzach tego typu;
społeczne spustoszenia czynione przez Wojnę i Klasę bywały bowiem
ogromne, ale nigdy totalne. Kiedy pod ich ciosami padały górne warstwy
społeczeństwa, to zazwyczaj ostawały się, mniej lub bardziej nienaruszone,
niższe warstwy beztrosko sposobiące Się do nowego życia; kiedy zaś jakieś
społeczeństwo rozpadało się w jednej części świata, to, jak dotąd, nie
pociągało to za sobą nieuchronnie rozpadu innych. Upadek wczesnej
cywilizacji chińskiej w siódmym wieku przed naszą erą nie przeszkodził
współczesnej jej cywilizacji greckiej, na drugim końcu Starego Świata,
nadal wschodzić ku swemu zenitowi. A kiedy cywilizacja grecko-rzymska
dręczona chorobami Wojny i Klasy w piątym, szóstym i siódmym wieku
ery chrześcijańskiej ostatecznie zmarła, nie przeszkodziło to w powstaniu w
tym samym czasie nowej cywilizacji na Dalekim Wschodzie.
Dlaczego cywilizacja nie może wlec się, od klęski do klęski, w taki
bolesny, degradujący — ale ostatecznie nie samobójczy — sposób, jak to
działo się przez pierwszych kilka tysięcy lat jej istnienia? Odpowiedź leży we
współczesnych odkryciach technicznych zachodniej klasy średniej.
Urządzenia ujarzmiające siły natury nie zmieniły natury ludzkiej. Instytu­
cje Wojny i Klasy są społecznym odbiciem słabej strony natury ludzkiej —
bądź tego, co teologowie nazywają grzechem pierworodnym— w tym
rodzaju społeczeństwa, jakiemu nadajemy miano cywilizacji. Niezwykły
postęp naszej techniki nie wyeliminował tych społecznych skutków ludz­
kiej grzeszności, ale też nie pozostał dla nich obojętny. Nie dość, że ich nie
zniósł, to jeszcze dał im do ręki, podobnie jak innym aspektom ludzkiego
życia, niezmierną siłę fizyczną. Klasa jest dziś w stanie nieodwracalnie
zdezintegrować Społeczeństwo, a Wojna unicestwić cały rodzaj ludzki.
Zło, które dotąd było zaledwie dokuczliwe i bolesne, teraz stało się nie do
ścierpienia i zabójcze, i przeto my, w świede zokcydentalizowanym za
naszego pokolenia, stajemy przed alternatywą, której warstwy panujące w
innych społeczeństwach w przeszłości zawsze były w stanie uniknąć —
nieodmiennie ze strasznymi dla siebie konsekwencjami, ale nie ża najwyż­
szą cenę doprowadzenia do końca dziejów ludzkości na tej planecie. Staje
21
przed nami wyzwanie, z jakim nigdy nie mieli dA czynienia nasi przodu
kowie: musimy znieść instytucje Wojny i Klasy - r i to znieść je, tera? — w
bólach, jeśli nie chcemy ujrzeć ich zwycięstwa nad człowiekiem« które tym
razem będzie rozstrzygające i ostateczne.
,; Ludzie Zachodu znają ju? nowy aspekt wojny. Zdajemy sobiesprawę, że
bomba.atomowa i wiele innych śmiercipnośnych broni, są w stanie zgładzić
nie tylko bezpośrednio walczących, ale cały rodzaj ludzki. W jaki sposób
jednak technika umocniła zło instytucji Klasy? Czyżtechnika nie podniosła
już w znaczący sposób minimalnego poziomu życia — w każdym razie w
krajach szczególnie wydajnej pracy bądź w tych, które miały szczęście ty ć
hojnie obdarzonymi bogactwami natury i którym oszczędzone zostały
zniszczenia wojenne? Czyż nie możemy oczektyaę, że zobaczymy, jak ów
gwałtownie rosnący poziom minimalnego standardu życiowego podniesie
się do tak wysokiego pułapu i stanie się udziałem tak wielkiego procentu
ludzkości, że nawet największe bogactwa wciąż jeszcze wtedy lepiej
sytuowanej mniejszości nie będą już przyprawiać o zawiść? Błąd w takim
rozumowaniu polega na tym, że nie bierze ono pod uwagę istotnej prąwdy,
mówiącej, iż nie samym chlebem żyje człowiek Niezależnie od tego^do
jakiego poziomu podniesie się minimalny standard jego materialnych
warunków życia, nie uleczy to jego duszy od domagania się sprawiedliwo­
ści społecznej; nierówna dystrybucja dóbr tego świata pomiędzy u-
przywilejowaną mniejszość i mniej uprzywilejowaną większość, przekształ­
ciła się pod wpływem najnowszych odkryć technicznych człowieka Za­
chodu z nieuniknionego zła, w nie dającą się ścierpieć niesprawiedliwość;
Kiedy podziwiamy ze względów estetycznych robotę kamieniarską i
architekturę wielkich piramid lub przepiękne meble i biżuterię, z grobowca
Tutenchamona, w naszych sercach rozgrywa się konflikt pomiędzy dumą i
zadowoleniem z. takich triumfów, sztuki ludzkiej a moralnym potępieniem
ceny, jakączłow iek musiał zapłacić za owe triumfy: ciężkiego trudu
niesprawiedliwie narzuconego wielu ludziom, by wytworzyć piękne kwiaty
cywilizacji dla wyłącznej radości nielicznych, którzy zbierają tam, gdzie nie
posiali. W czasie tych pięciu czy sześciu tysięcy lat, władcy cywilizacji
obrabowali swych niewolników z ich udziału w owocach zbiorowej pracy
społeczeństwa tak, jak my okradamy nasze pszczoły z ich miodu. M oralna
szpetota niesprawiedliwych czynów psuje estetyczne piękno efektu artys­
tycznego; jednakże, aż po dziś dzień, nieliczni uprzywilejowani beneficjanci
cywilizacji mają do wysunięcia na swą obronę jedno oczywiste, zdroworoz­
sądkowe usprawiedliwienie.
Jest to wybór, jak mogą głosić, pomiędzy owocami cywilizacji dla
nielicznych lub brakiem jakichkolwiek owoców. Panowanie naszej techniki
nad przyrodą ma swoje ścisłe granice. Nie mamy w swojej dyspozycji ani
22
wystarczającej/ siły mięśni,; ani wystarczającej; siły robocżęj.by zamienić
nasze przyjemności wcoświęcej niż znikome wielkości. JeśU mamy sobie
ich odmawiać tyłko dlatego, że wy ¡wszyscy ich mieć nie możecie,
powinniśmy zwinąć krain i pozwolić, by jfeden z najdoskonalszych talentów
natury ludzkiej zmarniał już w kolebce; i choć nie jest to z pewnością w
naszym interesie, na dłuższą metę na pewno nie jest i w Waszym. Nie
korzystamy bowiem z. tego monopolu ną przyjemności wyłącznie dla
własnego ,dobra. Nasze korzystanie z njch odbywa się przynajmniej po
części w zastępstwie. Pobłażając sobie na wasz koszt, w pewnym sensie,
służymy jako swego rodzaju powiernik dla wszystkich przyszłych pokoleń
całej ludzkości. To wytłumaczenie było wiarygodne nawet w naszym,
rzutkim święcie zachodnim aż do osiemnastego wieku włącznie, ale
bezprecedensowy postęp techniczny w ostatnich stu pięćdziesięciu latach
sprawił, że dziś straciło ono ważność. yW społeczeństwie, które odkryło
sekret produkcji rogu Alipatei, zawsze odrażająca nierówność w dys­
trybucji dóbr tego świata, przestając być koniecznością praktyczną, stała
się moralnym zwyrodnieniem.
Tak oto problemy, które osaczały i pokonały inne cywilizacje, wysunęły
się na czoło w nasżytn dzisiejszym świecie. Wynaleźliśmy broń atomową w
świecie podzielonym pomiędzy dwa wielkie mocarstwai; Stany Zjed­
noczone i Związek Radziecki reprezentują zaś dwie tak skrajnie przeciw­
stawne ideologie, że wydaje się, iż antyteza między nimi, w obecnej postaci,
jest nie do pogodzenia. W którą stronę mamy zwrócić się w poszukiwaniu
ratunku z tej niebezpiecznej sytuacji, w której w naszych rękach leży
sprawa życia i śmierci nie tylko nas samych, ale i całej ludzkiej rasy?
Ratunek polega przypuszczalnie, jak to często bywa, na odnalezieniu drogi
środkowej. W polityce ów złoty środek byłby czymś, co nie jest ani
nieograniczoną suwerennością poszczególnych państw, ani nieposkromio­
nym despotyzmem scentralizowanego rządu światowego; w ekonomii
byłoby to coś, co nie jest ani nieokiełznaną inicjatywą prywatną, ani
czystym socjalizmem. Tak jak widzi dzisiejszy świat pewien zachodnio­
europejski obserwator w średnim wieku, przedstawiciel klasy średniej,
zbawienie nie nadejdzie ani ze Wschodu, ani z Zachodu.
W roku 1947 Stany Zjednoczone i Związek Radziecki są alternatywnymi
ucieleśnieniami straszliwej potęgi materialnej współczesnego człowieka;
„Ich głos się rozchodzi na całą ziemię i aż po krańce świata ich mowy”***,
ale w grzmieniu tych megafonów nie słyszy się cichszych głosów. Wska­
zówki może nam wciąż udzielić przesłanie chrześcijaństwa i innych
wyższych religii, a zbawienne słowa i czyny mogą nadejść z niespodziewa­
nych obszarów.

* Joz 10, 14. ** Ps 16, 6. *** Ps 19,5.


23
CZY HISTORIA SIĘ
POWTARZA?
Czy historia się powtarza? W wieku osiemnastym i dziewiętnastym, w
naszym zachodnim święcie, pytanitf to zwykło być dyskutowane jako
akademicka wprawka. Czar powodzenia zażywanego w owym czasie przez
naszą cywilizację do tego stopnia zaślepił naszych dziadków, że nabrąli
oni faryzejskiego mniemania, iż „nie są jako inni ludzie” ; zaczęli wierzyć, że
zachodnie społeczeństwo wolne jest od popadania w błędy i nieszczęścia,
jakie doprowadziły do ruiny niektóre spośród innych cywilizacji, których
dzieje, od początku do końca, można czytać jak otwartą księgę. Dla
naszego pokolenia pytanie to przybrało, raczej niespodziewanie, nowe i
bardzo praktyczne znaczenie. Uprzytomniliśmy już sobie prawdę (a zdziwi
się ktoś, jak mogliśmy kiedykolwiek jej nie znać), że człowiek Zachodu i
jego dzieła nie jest bardziej odporny na ciosy niż wymarłe cywilizacje
Azteków, Inków, Sumerów i Hetytów. Tak więc dziś, z pewnym niepoko­
jem, poszukujemy zapisów z przeszłości, aby stwierdzić, czy zawierają one
dla nas naukę, którą moglibyśmy odszyfrować. Czy historia udziela nam
jakichkolwiek informacji na temat naszychj?erspektyw? A jeśli tak, to w
czym tkwi ich sedno? Czy przepowiada nam nieuchronną zgubę, której
możemy jedynie oczekiwać z założonymi rękami — poddając się losowi,
którego nie możemy uniknąć ani nawet choćby odrobinę zmienić własnymi
siłami? Czy też informuje nas nie o tym, co pewne, ale o prawdopodobieńst­
wach lub czystych możliwościach odnośnie naszej przyszłości? Różnica
praktyczna jest olbrzymia, bowiem w tym drugim przypadku, dalecy od
pogrążania się w bierności, powinniśmy poderwać się do działania. Lekcja
udzielana nam przez historię nie byłaby wówczas horoskopem stawianym
przez astrologa; byłaby mapą nawigatora dającą żeglarzowi, który umie się
nią posługiwać, o wiele większą nadzieję da uniknięcie katastrofy, niż kiedy
żegluje po omacku, ponieważdaje mu środki, jeśli ma on wprawę i odwagę
by ich używać, dla utrzymania kursu pomiędzy zaznaczonymi na mapie
skałami i rafami.
' Zanim jeszcze zagłębimy się w próbę odpowiedzi na nasze pytanie, staje
się widoczne, że wymaga ono dokładniejszego sformułowania. Kiedy
zapytujemy „Czy historia się powtarza?”, czy nie mamy na myśli nic więcej
niż to „Czy nie zdarzało się tak, że historia nieraz pow tarzała'się w
przeszłości?” A może pytamy, czy historia rządzi się nienaruszalnymi
24
prawami, które oddziaływały nie tylko w każdym minionym przypadku,
ale które z konieczności przyniosą określone skutki w każdej podobnej
sytuacji, jaka może powstać w przyszłości? Przy tej drugiej interpretacji
pytanie znaczyłoby: „czy musi się powtórzyć”, przy poprzedniej: „czy
może” . Tu autor artykułu może równie dobrze od razu wyłożyć kąrty na
stół. Nie jest on deterministą w odczytywaniu zagadki ludzkiego życia.
Wierzy, że póki życia, póty nadziei, ,i że, z Bożą pomocą, człowiek jest
panem swego przeznaczenia, przynajmniej do pewnego stopnia i pod
niektórymi względami.
Zaraz po tym, jak zajęliśmy stanowisko w podniesionej przez dwuznacz­
ność naszego pytania kwestii wolności i konieczności, ątwierdzamy, że
musimy określić, co rozumiemy przez słowo „historia” . Jeśli mamy
ograniczyć pole historii do zdarzeń znajdujących się całkowicie pod
kontrolą ludzkiej woli, wówczas dla indeterministy nie wyłania się żadna
trudność. Ale czy takie zdarzenia rzeczywiście mają kiedykolwiek miejsce
w realnym życiu? W naszym osobistym doświadczeniu, kiedy pode­
jmujemy decyzję, czyż nie zawsze okazuje się, że jesteśmy tylko po części
wolni, po części zaś związani przez wydarzenia minione i obecne fakty w
naszym własnym życiu i w naszym środowisku społecznym i fizycznym?
¿p?y same dziqe^nie są, w końcowym rozrachunku, wizją całego wszech­
św ia ta poruszającego się w ramaćh czterpwymiarowej czasopi^strzeiu? A
w tej wszechogarniającej panoramie, czyż ńie ma wielu zdarzeń, co do
których nawet najbardziej zagorzały wyznawca wolności ludzkiej woli
przyzna równie chętnie, jak najbardziej nieprzejednany determinista, że
nieuchronnie powracają i są dokładnie przewidywalne?
Niektóre spośród zdarzeń owego nie podlegającego dyskusji przewidy­
walnego porządku powtórzeń mogą mieć niewielkie znaczenie dla spraw
ludzkich — jak, na przykład, powtórzenia historii w mgławicach poza
systemem Drogi Mlecznej. Są jednakże pewne oczywiste cykliczne ruchy w
przyrodzie, które rzeczywiście oddziaływują na ludzkie sprawy w sposób
najgłębszy— jak, na przykład, powtarzające się przewidywalne przemiany
dnia i nocy oraz pór roku. Cykl dzień-noc rządzi całą ludzką pracą; dyktuje
terminarze systemów transportu w naszych miastach, decyduje o rodzi­
nach szczytu, a także odciska piętno na ludziach jeżdżących tam i z
powrotem, dwakroć w ciągu dwudziestu czterech godzin, pomiędzy
„sypialnią” i „warsztatem” . Cykl pór roku z kolei, zawiaduje całym
ludzkim życiem, bowiem rządzi naszą aprowizacją.
To prawda, że człowiek może dzięki myśleniu uwolnić się w pewnym
stopniu od tych cyklów przyrodniczych, do czego nie są zdolne zwierzęta.
Jednostka nie może wprawdzie przełamać tyranii cyklu dnia i nocy
prowadząc aktywne życie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, jak
25
legendarny faraon egipski Mykerinus, ale społeczeństwo, ludzkie może
dokonać mitycznego wyczynu Mykerinusarkolektywnie, poprzez planowa­
ne współdziałanie i podział pracy. Zakłady przemysłowe mogą funk­
cjonować dwadzieścia cztery godziny na dobę dzięki sukcesywnym zmia­
nom pracowników, bowiem zajęcia tych, którzy pracowali w ciągu dnia,
mogą być kontynuowane przez innych, którzy odpoczywają w, dzień a
pracują w nocy. Również tyrania pór roku została obalona przez
społeczeństwo Zachodu, które rozprzestrzeniło się od północnych stref
umiarkowanych do tropików i południowej strefy umiarkowanej, i odkryło
technologię mrożenia. Mimo wszystko, te triumfy umysłu ludzkiego i woli
nad tyranią przyrodniczych cyklów dnia i roku są względnie niewielką
zdobyczą dla ludzkiej wolności, choć są to zwycięstwa znaczące. Ogólnie
rzecz biorąc, owe powtarzające się, przewidywalne zdarzenia w przyrodzie,
pozostają władcami ludzkiego życia — nawet przy obecnym poziomie
techniki człowieka Zachodu — i podporządkowują sprawy ludzkie swemu
własnemu schematowi.
Być może jednak, na innych polach działania, są ludzkie czyny, które nie
znajdują się — a przynajmniej nie całkowicie — we władaniu przyrody?
Przyjrzyjmy się tej kwestii na dobrze znanym, konkretnym przykładzie.
Kiedy w ostatnich dniach kwietnia 1865 roku, konie służące w pierwszych
dniach tego miesiąca w kawalerii i artylerii Armii Północnej Wirginii,
zostały zaprzęgnięte do pługów przez ludzi, którzy na początku owego
kwietnia byli jeszcze kawalerzystami i artylerzystami generała Lee, jeszcze
raz podejmowano powtarzającą się co roku czynność, którą ludzie d
- wykonywali wiele razy przedtem, i którą ich przodkowie w Starym Świede,
zanim Europejczycy odkryli Nowy Świat, i w innych- społeczeństwach
jeszcze przed narodzinami naszego społeczeństwa zachodniego, wykony­
wali rok za rokiem, przez jakieś pięć czy sześć tysięcy lat. Wynalezienie
pługa jest równoczesne z tą postacią społeczeństwa, którą nazywamy
cywilizacją, zaś wcześniejsze metody uprawy roli — również podległe
cyklowi rocznemu — ,były już przedtem w użyciu przez przypuszczalnie
taką samą ilość czasu, podczas neolitycznego brzasku zwiastującego
wschód cywilizacji. Wiosną 1865 roku, rolnictwo w stanach byłej kon­
federacji bardzo śdśle uzależnione było od pór roku. Kilkutygodniowa
zwłoka, a sezon upraw byłby spóźniony— z katastrofalnymi konsekwenc­
jami polegającymi na tym, że zdolnośd produkcyjne koni i ludzi byłyby
stracone dla społecznośd na cały rok.
Tak oto, w ostatnich dniach kwietnia 1865 roku, korne i ludzie dawnej
Armii Północnej Wirginii dokonywali historycznego aktu — wiosennej
orki— który powtarzał się do owego czasu jakieś pięć czy sześć tysięcy lat i
wciąż jeszcze powtarzał się w roku 1947. (W roku tym autor artykułu był
26
świadkiem wiosennej orki w Kentucky i zauważył niepokój farmerów,
kiedy w połowie kwietnia ich prace zostały zakłócone przez obfite opady).
Cóż jednak z historią tworzoną przez konie i ludzi generała Lee nie w
końcu kwietnia, lecz na jego początku? Czy ów rodzaj historii reprezen­
towany przez ostatni akt Wojny Domowej również powtarza się —
podobnie jak orka i kursowanie w tą i z powrotem komunikacją miejską
powtarzają się na skutek ścisłej i oczywistej zależności do regularnych
cyklów przyrody? Czy nie mamy tu do czynienia z rodzajem ludzkiego
działania, które jest mniej lub bardziej niezależne od cyklów przyrod­
niczych i zdolne jest wznieść się ponad nie? Przypuśćmy, że generał Lee nie
poczułby się zmuszony do kapitulacji przed kwietniem 1865 roku? Albo
przypuśćmy, że przy faktycznej dacie kapitulacji generała Lee, generał
G rant nie zdobyłby się na sławny gest pozwalający żołnierzom kon­
federacji, którzy złożyli właśnie broń, zabrać ze sobą na swe farmy konie,
mimo że sprzeciwiało się to odpowiedniej klauzuli w uzgodnionych już
warunkach kapitulacji. Czy któraś z tych ludzkiego autorstwa hipotetycz­
nych wariacji rzeczywistego biegu historycznych wypadków nie udarem­
niłaby powtórzenia się historii w południowych stanach przy wiosennej
orce w 1865 roku?
Rozważane przez nas obecnie pole dziejów bywało na ogół traktowane
jako całość dziedziny historii, zanim nie podjęto badań w obszarach
historii społecznej i ekonomicznej. Czy na tym staromodnym polu wojen i
polityki, kapitanów i królów, historia powtarza się tak samo, jak w tych
dziedzinach aktywności ludzkiej, którymi w jawny sposób rządzą cykle
przyrody? Czy, na przykład, Wojna Domowa była zdarzeniem wyjąt­
kowym, czy też znajdujemy inne wydarzenia historyczne, wykazujące
względem niej na tyle dostateczne podobieństwo i pokrewieństwo, byśmy
bez obawy mogli traktować zarówno ją, jak i te inne wydarzenia, jako te, w
których historia, przynajmniej do pewnego stopnia się powtarza? Autor
skłania się ku temu drugiemu poglądowi.
Kryzys reprezentowany w dziejach Ameryki przez Wojnę Domową z
całą pewnością powtórzył się w znamienny sposób w niedawnym kryzysie
w dziejach Niemiec, w czasie wojen Bismarckowskieh z lat 1864-71. W obu
przypadkach niedoskonała unia polityczna groziła całkowitym rozpadem.
W obu, problem rozpadu unii i jej skutecznego ustanowienia został
rozstrzygnięty na drodze wojny. Także w jednym i w drugim przypadku
zwolennicy skutecznej unii zwyciężyli, i w obu, jedną z przyczyn ich
zwycięstwa była technologiczna i przemysłowa wyższość nad przeciw­
nikiem. W obu przypadkach wreszcie, za zwycięstwem sprawy unii,
przyszła wielką ekspansja przemysłowa, która przemieniła zarówno Stany
Zjednoczone, jak i Drugą Rzeszę Niemiecką w potężnych rywali przemys-
27
łowych Wielkiej Brytami. Tu natrafiliśmy na jeszcze inną repetycję historii;
otóż przez sto lat, do 1870 roku, rewolucja przemysłowa w Wielkiej
Brytanii mogła wydawać się wyjątkowym wydarzeniem historycznym,
natomiast od 1870 roku zaczęła już przedstawiać się we właściwym świetle,
jako po prostu najwcześniejszy przykład ekonomicznych przekształceń,
jakie ostatecznie miały zajść w podobny sposób w szeregu innych krajów
zaćhodnich, a także w niektórych krajach nie-zachodnich. Jeśli nadto
przeniesiemy naszą uwagę ze wspólnej cechy natury gospodarczej, czyli
industrializacji, na wspólną cechę polityczną, to znaczy unię federacyjną,
dostrzeżemy, że historia Stanów Zjednoczonych i Niemiec powtarza się w
tym względzie raz jeszcze w dziejach trzeciego kraju — w tym przypadku
nie Wielkiej Brytanii, lecz Kanady, której prowincje weszły w skład obecnej
federacji w roku 1867, dwa lata po ponownym ustanowieniu jedności
Stanów Zjednoczonych w 1865 roku i cztery lata przed założeniem Drugiej
Rzeszy Niemieckiej w roku 1871.
W formowaniu się w nowożytnym świecie zachodnim szeregu unii
federacyjnych i w uprzemysłowieniu tych i innych krajów, widzimy
powtarzanie się dziejów w sensie wytwarzania pewnej ilości mniej lub
bardziej współczesnych przykładów tych samych osiągnięć ludzkich.
Współczesność różnych przykładów jest jednakże tylko przybliżona.
Rewolucja przemysłowa zaszła, jako pozornie wyjątkowe zjawisko, w
Wielkiej Brytanii przynajmniej dwa pokolenia wcześniej niż w Ameryce,
zaś Niemcy pokazały, że jest to zjawisko powtarzalne. Niepewnie ze­
spolone Stany Zjednoczone sprzed wojny domowej istniały przez osiem­
dziesiąt siedem lat, zaś znajdująca się w stanie ruiny ponapoleońska
konfederacja niemiecka przez pół wieku, zanim decydujące wydarzenia z
lat sześćdziesiątych wieku dziewiętnastego wykazały, że unia federacyjna
jest wzorcem powtarzającym się, który miał powrócić nie tylko w
Kanadzie, ale również w Australii, Południowej Afryce i Brazylii. Współ­
czesność zdarzeń nie jest zasadniczym warunkiem dla powtarzania się'
historii na politycznej i kulturowej płaszczyźnie spraw ludzkich. Po-^
wjarzające się zdążenia historyczne mogą być ściśję. współczesne, ^nógą
częściowo zachodzić fia' siebie w czasie, bądź też mogą być całkowicie
względem siebie niewspółczesąe. ,
Obraz pozostaje ten sam, kiedy bierzemy pod uwagę największe ze
znanych nam ludzkich instytucji i doświadczeń;cywilizacje— ich narodzi­
ny i rozwój, załamania, schyłki i upadki; wyższe" religie — ich zakładanie i
ewolucję. Mierzony przy pomocy naszej subiektywnej, osobistej miarki
przeciętnego zakresu pamięci pojedynczej istoty ludzkiej dożywającej
starości, interwał czasowy oddzielający nasze pokolenie od czasów poja­
wienia się cywilizacji sumeryjskiej w czwartym tysiącleciu przed naszą erą
28
lub od czasów początku ery chrześcijańskiej, wydaje się, bez wątpienia,
bardzo długi. A jednak jest on nieskończenie mały na skali obiektywnego
czasu, dostarczonej nam ostatnio przez odkrycia geologów i astronomów.
Nowożytne nauki przyrodnicze powiadają nam, że rasa ludzka żyje na tej
planecie przez przynajmniej 600 000, a być może przez milion lat; życie
istnieje tu przynajmniej od 500 milionów, a być może od 800 milionów lat,
zaś planeta przypuszczalnie od 200 milionów lat. Przy tej skali czasu
ostatnie pięć czy sześć tysięcy lat, w ciągu których narodziły się cywilizacje i
ostatnie trzy czy cztery tysiące lat, będące świadkami powstania wyższych
religii są okresami tak niezmiernie krótkimi, że niemożliwością byłoby
pokazać je naniesione w skali na jakimkolwiek wykresie całej historii
planety do chwili obecnej. Przy tej prawdziwej skali czasu wydarzenia z >
„historii starożytnej” są na dobrą sprawę współczesne w stosunku do
okresu, w którym żyjemy, niezależnie od tego, jak odległe mogą się
wydawać, gdy spogląda się na nie przez powiększające soczewki subiektyw­
nej wizji umysłu pojedyncznej drobiny ludzkiej.
Płynie stąd, jak się wydaje, wniosek, żęjjzieje.ludzjde peęzywjśeie^jjęi^
czasu do czasu, powtarzają się w znaczącym sensiepo^dzild^en^aw ętw ^
,t^^3eri^h.JQ jdzkićh działań, w któfych wota człowieka najbliższa jest
i w którychjesTórni najmniej zdominowana
przez jgdde- .przyrodmęzę. Czy musimy dojść także do wniosku, że
determiniści mają jednak ragę i że to, co wygląda na wolną wolę jest
złudzeniem? Zdaniem autora właściwy wniosek jest dokładnie przeciwny.
Przejawiająca się w sferze ludzkich spraw tendencja do powtarzania jest,
wedle mego, przykładem jednego z dobrze znanych środków zdolności
twórczych. Dzieła stworzenia pojawiają się na ogół gromadnie: wielu
przedstawicieli gatunku, liczne gatunki rodzaju. Nietrudno odkryć wartość
takich powtórzeń. Stwarzanie nie mogłoby poczynić niemal żadnego
postępu, gdyby każda z nowych form stworzeń nie była reprezentowana
przez liczne jajka rozłożone do licznych koszyków. Jak inaczej mógłby
stwórca, ludzki lub boski, wyposażyć się w wystarczający materiał dla
śmiałych i owocnych eksperymentów i w efektywne środki dla powetowa­
nia nieuniknionych błędów? Jeśli dzieieludzkiesiepowtarzaia. to odbywa
się to jy zgodzie z ogólnym rytmem wszechświataj znaczenfe te^o wzoru-
powtórzeń polega jednak na pgjii* jąkieotw iera p jT ^ e^ tw M M m a , by
p^ojśłe^suw ać się naprz^^M em eB ^oi^ rz e n ia w dziejach okazuje się w
tymświętle instrumeniem^olnóśpi twofc^ego działaiuafanie oznakąteger "
że Bóg i człowiek są niewołnikanu pfzeznaczenia.
W jaki sposób owe wnioski dotyczące dziejów w ogólności wiążą się ze
szczegółówą kwestią dotyczącą perspektyw naszej cywilizacji zachodniej?
Jak zauważyliśmy na początku tego artykułu, świat zachodni dość
29
niespodziewanie zaniepokoił się o swą przyszłość, zaś nasz niepokój jest
naturalną reakcją na grozę sytuacji, w jakiej się dziś znajdujemy. Badania
krajobrazu historycznego w świetle dostępnej nam wiedzy pokazują, że do
dnia dzisiejszego, historia powtórzyła się około dwudziestu razy^wy-
twarzając typ społeczności ludzkich zwanych cywilizacjami, dó którego
należy nasze społeczeństwo zachodnie; pokazują również, że z jedynym
wyjątkiem naszej, wszystkie cywilizacje są już martwe lub umierające.
Ponadto, kiedy badamy dzieje owych martwych i umierających Cywilizacji
w sposób szczegółowy i porównujemy je ze sobą, znajdujemy oznaki tego,
Cg/wygl^da jak rekurencyjny schemat procesu ich załamań, schyłków i
upadkówTZapytujemy się dziś naturalnie, czy ten szczególny rozdział
dziejów mmi powtórzyć się i w naszym przypadku. Czy schemat schyłku i
upadku czeka już z kolei na nas, jako przeznaczenie, od którego żadna
cywilizacja nie może mieć nadziei na ucieczkę? Zdaniem autora odpowiedź
na to pytanie jest stanowczo przecząca. Wysiłek stworzenia nowego
przejawu życia —• czy będzie to nowy gatunek mięczaków, czy nowy
gatunek społeczeństwa ludzkiego — rzadko bądź nigdy nie udaje się za
pierwszym razem. Stwarzanie nie jest tak łatwym przedsięwzięciem. Osiąga
ono ostateczne powodzenie drogą prób i błędów; a zatem poprzednie
niepowodzenia wcale nie skazują kolejnych eksperymentów na taką samą
klęskę, lecz stwarzają im sposobność osiągnięcia sukcesu poprzez mądrość,
jaką można zdobyć dzięki cierpieniu. Seria niepowodzeń nie gwarantuje,
rzecz jasna, sukcesu kolejnemu przedsięwzięciu, tak samo jak i nie skazuje
go na klęskę.* Nic nie może uchronić naszej cywilizacji zachodniej przed
pójściem w ślady precedensów dziejowych przez popełnienie społecznego
samobójstwa, jeśli taka będzie jej wola. Nie jesteśmy jednakże skazani na to
by sprawić, że historia się powtórzy; nadanie dziejom jakiegoś nowego* nie
mającego precedensu zwrotu, jest sprawą otwartą i zależy od naszych
wysiłków. Jako istoty ludzkie obdarzeni jesteśmy wolnością wyboru i nie
możemy zrzucić naszej odpowiedzialności na barki Boga bądź natury.
Musimy dźwigać ją sami. To jest nasze zadanie.
Co powinniśmy zrobić, aby się uratować? W polityce, ustanowić
konstytucyjny kooperacyjny system rządu światowego. W ekonomii
znaleźć odpowiednie kompromisy (różniące się stosownie do praktycznych
wymogów różnych miejsc i okresów) pomiędzy wolną konkurencją i
socjalizmem. W życiu ducha, postawić na powrót świecką nadbudowę na
podstawach religijnych. Dziś w świede Zachodu czyni się wysiłki, by
znaleźć naszą drogę ku każdemu z tych celów. Jeśli osiągniemy wszystkie
trzy, możemy ze spokojnym sumieniem czuć, że wygraliśmy obecną batalię
o przetrwanie naszej cywilizacji. Wszystko to są jednak przedsięwzięcia
30
ambitne i poczynienie jakiegokolwiek postępu na rzecz doprowadzenia do
realizacji któregokolwiek z nich wymagać będzie najcięższej pracy i
najwyższej odwagi. -
Spośród tych trzech zadań zdecydowanie najważniejsze na dłuższą metę
jest oczywiście zadanie religijne, ale pozostałe dwa są bardziej naglące,
ponieważ, jeśli miałoby się nam nie powieść w tych zadaniach krótko­
falowych, moglibyśmy stracić na zawsze sposobność do duchowego
odrodzenia, które nie przychodzi na zawołanie, kiedy namwygodnie, lecz
nadejdzie, jeśli w ogóle, niespiesznym krokiem, jakim płyną najgłębsze fale
twórczości duchowej.
Najpilniejsze ze wszystkich jest zadanie polityczne. Bezpośredni problem
ma tu charakter negatywny. Stojąc w obliczu perspektywy, że — przy
naszym obecnym wzajemnym uzależnieniu i obecnej broni — świat
znajduje się w przededniu zjednoczenia politycznego tymi czy innymi
środkami, musimy oddalić katastrofalne rozwiązanie polegające na zjed­
noczeniu dokonanym zbrojnie: dobrze znaną metodą narzucenia przemo­
cą Pax Romana, co jest przypuszczalnie pójściem linią najmniejszego
oporu dla rozładowania groźnych sił politycznych, w których uścisku
znajduje się nasz dzisiejszy świat. Czy Stany Zjednoczone i inne kraje
Zachodu dadzą radę współpracować ze Związkiem ^Radzieckim poprzez
Organizację Narodów Zjednoczonych? Jeśli mogłaby ona stać się skutecz­
nym systemem rządu światowego, byłoby to najlepsze rozwiązanie naszych
trudności politycznych. Musimy jednak liczyć się z możliwością niepowo­
dzenia tego przedsięwzięcia i gdyby tak się stało, mieć w pogotowiu jakąś
alternatywę, na której można by się oprzeć. Czy organizacja Narodów
Zjednoczonych mogłaby rozszczepić się, de facto, na dwie grupy bez
naruszenia pokoju? Zakładając, że całą powierzchnię ziemi dałoby się w
pokojowy sposób podzielić na sferę amerykańską i rosyjską, czy te dwa
światy mogłyby żyć obok siebie na jednej planecie na zasadach „wyzbytej
przemocy niekooperacji” przez dostatecznie długi czas, aby dać szansę na
stopniowe łagodzenie obecnych różnic w ich klimatach społecznych i
ideologicznych? Odpowiedź na to pytanie zależeć będzie od tego, czy w
tych warunkach możemy zdobyć czas potrzebny na realizację naszego
zadania ekonomicznego, polegającego na znalezieniu pośredniej drogi
pomiędzy wolną konkurencją i socjalizmem.
Być może ciężko jest czytać te zagadki, ale mówią nam one w istocie
jasno to, co dziś najbardziej potrzebujemy wiedzieć. Mówią one,"że nasza
przyszłość zależy w wielkim stopniu od nas samych. Nie jesteśmy zdani
wyłącznie na łaskę nieubłaganego losu.
31
CYWILIZACJA
GRECKO-RZYMSKA
Mam zamiar wyjść od kwestii poruszonej przez profesora Gilberta
M urray‘a'. Mówił on, że w świecie grecko-rzymskim słowo pisane miało
podobną funkcję jak maszynopis, który spiker musi mieć przed sobą, kiedy
mówi w rozgłośni przez radio. Tak jak dzisiejszy maszynopis spikera,
grecko-rzymska „książka” była w rzeczywistości systemem mnemonicz-
nym dla przywoływania skrzydlatych słów, a nie książką w naszym
rozumieniu, czymś, co przeznaczone jest do czytania sobie samemu, tak jak
produkowane dziś przez wydawców zwykłe drukowane tomy.
Świat grecko-rzymski nigdy jednak za swoich dziejów nie obejmował
całej ludzkości. Isniały obok niego inne światy, a niektóre z nich zupełnie
inaczej traktowały księgę. W świecie syryjskim na przykład, do którego
należeli Żydzi, z pewnością nie uważano księgi za zwykłą mnemoniczną
pomoc dla dyskursu ludzkiego. Czczono ją jako objawione słowo Boga:
święty przedmiot, w którym najdrobniejszy znak na zapisanej stronicy miał
magiczną moc i tym samym niezmierną wagę.
Jedną z osobliwości dziejów jest to, że nasz tradycyjny sposób studiowa­
nia klasyki greckiej i łacińskiej wywodzi się z żydowskiego sposobu
studiowania Prawa i Proroków. Inaczej mówiąc, traktujemy te greckie i
łacińskie księgi w sposób zupełnie odmienny od tego, w jaki były używane i
do jakiego zostały przeznaczone przez tych, którzy je napisali i wygłaszali.
Nasz rabiniczny sposób studiowania ksiąg ma swoje korzyści, które są
tak oczywiste, że nie ma potrzeby się nad nimi rozwodzić. Kiedy człowiek
raz został nauczony tej dyscypliny, czyta wszystko dokładnie i dogłębnie
przez całe życie, a jest to z całą pewnością o wiele lepsze niż sposób, w jaki
czyta się gazetę w drodze do swego biura. Jest to lekcja, której nigdy nie
można zapomnieć, ale nie jest to ostatnia lekcja, jaką trzeba wynieść ze
studiowania cywilizacji grecko-rzymskiej. Nie możemy poddać się dras­
tycznemu i mylącemu ograniczeniu spojrzenia, które jest ułomnością cnoty
szczegółowego, rabinicznego studiowania świętej księgi czy klasyki. Spoj­
rzenie rabiniczne ma dwie wady. Skłania do tego, by uważać księgę za rzecz
samą w sobie — za coś statycznego i martwego — zamiast nakłaniać do
tego, by patrzeć, co ona ^reprezentuje jako materialny ślad, echo czy
pozostałość ludzkiego działania (albowiem akty intelektualne są równie
autentyczną formą działania, jak posługiwanie się siłą woli czy energią
32
fizyczną)« Druga wada to w istocie ta suną rzecz, tyle że wyrażona W
kategoriach bardziej ogólnych czy filozoficznych. Rabiniczna metoda
studiowania skłania do myślenia o życiu w kategoriach ksiąg, zamiastIna
odwrót. Przeciwna m etoda— która jest podejściem Greków— to badanie
ksiąg nie tylko dla nich samych, lecz również dlatego, że są one kluczem dó
żyda łudzi, którzy je napisafi. ; « 5* ^
Gdyby, postępując raczej wedle rabimcznego niż helleńskiego podejścia,
skum ćuw L ąg^raja^śto
yraględu ^ jakieś sławne dzidcrEterackie tej epoki» któręmu udało ag :
przetrwać dn ńas^ębrcy^sów, n^nżnajiy w re^iltaoje otrzym ^jyirdm
Otóż przetrwanie pewnych fragnąentoW
litCTanuy greckiej i łaonśkiej i zaginięcie innych zostało spowodowane
znanymi przyczynami historycznymi, zaś przyczyny te same w solne nie
mają nic wspólnego z kwestią, czy epoki, które stworzyły ocalałą literaturę,
były historycznie doniosłe, a epoki będące twórcami literatury, która
zaginęła, nie miały znaczenia historycznego. -
Aby pokazać, o co mi chodzi, pominę na chwilę ocalałe księgi łacińskie i
zajmę się ocalałymi księgami greckimi. Jeśli przebiegnie się ich listę,
stwierdza się, że ogromna większość napisana była w którymś z dwóch
okresów oddzielonych od siebie przerwą około trzech stuled. Najsławniej­
sze — „klasyczne” w pełnym tego słowa znaczeniu — zostały napisane w
okresie trwającym nie dłużej niż pięć lub sześć pokoleń i kończącym się na
pokoleniuhBemosteijesą (< ^ liw p ^ b h ż ęn ią jc u g ię d 5 y 4 g 0 ^ 3 2 0 ^ c i^ n
pm.eO- Jest jednak i druga ocalała grupa, zaczynająca się w ostatnimwieku
'przed naszą arą, z takimi autorami jak Diodorus Sycylijski i Strabon. Ta
późniejsza grupa autorów greckich, których pisma przetrwały do naszych
czasów, jest przypuszczalnie większa — jeśli idzie o ilość — niż grupa
wcześniejsza i zawiera tak sławne imona jakP lutarch, Lukian, Arrian,
Epiktet i Marek Aureliusz. Zasadniczo, literatura grecka, jaka przetrwała
do naszych czasów, pochodzi albo z epoki „klasyęzne^’ albo z epoki
»¿»sąretwa” . Ocalałe dzida z występującej pomiędzy nimi „epoki hdłenis-
tycznęf*'są albo krótkie, albo zachowały się jedynie we fragmentach.
Dlaczego tak jest? Na pierwszy rzut oka dobór ten wygląda na dziwny i
arbitralny, ale tak się składa, że znamy jego powód. Powód zaś jest taki, że
świat grecko-rzymski, rozpadający się na kawałki w dągu czterech stuled
kończących się w 31 roku p.n.e. — roku bitwy pod Akcjum— poczynił za
czasów Augusta rozpaczliwy i na pewien czas skuteczny wysiłek wewnętrz­
nej mobilizacji. Psychologicznie rzecz biorąc, wysiłek ów przyjął postać
swego rodzaju nostalgii za czymś, co przedstawiało się jak miniony złoty
wiek, w którym żyde Greków jawiło się szczęśliwszym i wspanialszym niż
w ostatnim wieku przed naszą erą. Wiedzeni takimi uczutiami ludzie
.33
zaczęli poszukiwać ratunku w archaizmie: w rozmyślna próbie sztucznego
wskrzeszenia minionego szczęścia,pięknai wielkości.ów archaiczny nich
„epoki cesarstwa” można śledzić w religii i literaturze. W literaturze
doprowadził on do tego, że ludzie odrzucili współczesny styl „hellenistycz­
ny”, by podziwiać i studiować styl attycki; obojętne stało im się rachowanie
greckich ksiąg, które nie były bądź samymi oryginałami attyckimi, bądź ich
nowoczesnymi, neoattyckimi imitacjami.
Jasne staje się teraz, dlaczego zachowana do naszych czasów literatura
grecka reprezentuje niemal wyłącznie „epokę cesarstwa” i „epokę klasycz­
ną”, i dlaczego zaginęła większość literatury występującego pomiędzy tymi
epokami „okresu hellenistycznego” . Jeśli jednak jest się historykiem, to nie
myśli się w tej sytuacji: „A zatem, epoka hellenistyczna nie może być warta
studiowania” . Przeciwnie, historyk powiada sobie: „Te różnice w szczęś­
ciu, powodzeniu i w poziomie cywilizacji pomiędzy światem grec­
ko-rzymskim W ostatnim wieku przed naszą erą i światem greckim w
piątym wieku p.n.e., są czymś niezwykłym — i czymś strasznym; otóż
ludzie w ostatnim wieku p.n.e. mieli zupełnie rację. W epoce hellenistycznej
miał miejsce olbrzymi regres. Jak i dlaczego do tego doszło?” Historyk
widzi, że świat grecko-rzymski rozpadł się za pokolenia Augusta po bitwie
pod Akcjum. Widzi również, że poprzednie rałamańie zaczęło się w raz?
wybuchem wojny peloponeskiej, cztery- wieki wcześniej. Żywotnie in­
teresującym problemem jest dla niego to, co takiego złego stało się w
piątym wieku p.n.e. i trwało nadal do ostatniego wieku p.n.e.? Rozwiązanie
tego problemu znaleźć można jedynie badając dzieje Grecji i Rzymu jako
historię ciągłą, mającą jeden nierozdzielny wątek. Dlatego też, z punktu
widzenia historyka, ułomność naszego tradycyjnego programu nauczania
polega na tym, że o ile rzeczą oczywistą jest to, że powinno się studiować
pierwszy rozdział tej opowieści czytając Tukidydesa oraz rozdział ostatni
czytając Cycerona, w bardzo niewielkim stopniu program ten zachęca do
badania rozdziałów środkowych, ponieważ nie zdarzyło im się znaleźć
zapisu w jakimkolwiek uświęconym, kanonicznym dziele „klasycznym”
literatury greckiej lub łacińskiej. A jednak jeśli odrzuca się rozdziały
środkowe, to rozdziały Tukidydesa i Cycerona pozostawione po-obu
końcach opowieści, stają się bezkształtnymi kawałkami wraku, z których
nie sposób zrekonstruować ani prawdziwego kształtu statku, ani praw­
dziwego przebiegu katastrofy.
Wyobraźmy sobie hipotetyczną paralelę w dziejach naszego własnego
świata. Uprzedźmy sytuację, jaka będzie miała miejsce po nąstępnej
wojnie2, kiedy to zarówno Wielka Brytania, jak i Europa kontynentalna,
będą doszczętnie zbombardowane, zaś nasra zachodnia cywilizacja, zos­
tanie zupełnie zniszczona w swej europejskiej kolebce z takim skutkiem, że
■ 34 ■' ■ .
nic już więcej nigdy się tu nie wydarzy. Ten hipotetyczny obraz Europy
sprzed końca dwudziestego wieku odpowiada oczywiście prawdziwemu
obrazowi Grecji z ostatniego wieku p.n.e. Przypuśćmy dalej, że „anglosas­
kiej” odmianie naszej zachodniej cywilizacji— wypaczonej, skartowaciałej
i żbarbaryzówanej — udało się przetrwać w zamorskich krajach anglo­
języcznych. Następnie wyobraźmy sobie Amerykanów i Australijczyków
czyniących uńelkie wysiłki, by uratować szczątki swojej dziedzicznej
kultury europejskiej, a w szczególności, by odzyskać i uchronić czystość
angielskiej mowy i angielskiego stylu literackiego. Cóż zatem zrobią oni w
tej sytuacji? Ogłoszą, że jedyną „klasyczną” angielszczyzną jest język
Szekspira i Miltona; jedynie tego języka będą odtąd uczyć w swych
szkołach i wyłącznie nim — bądź tym, co uznają za zwroty szekspirowskie i
miltonowskie — posługiwać się w swych gazetach i periodykach. A kiedy
życie stanie się nieprzyjemne i brutalne, a rynek księgarski mocno
podupadnie, pozwolą całej literaturze w języku angielskim, od Drydena do
Masefielda, wyjść z obiegu3. Jest to, jak sądzę, dokładna analogia, wzięta z
naszych realiów, tego, co naprawdę przydarzyło się literaturze greckiej).
Przypuśćmy jednak, że to rzeczywiście wydarzyło się i w naszym przypad­
ku; przypuśćmy, że z tego czy z owego powodu, cała literatura angielska od
Restauracji do postwiktoriańczyków została zdyskredytowana i zapom­
niana; czy byłoby rozsądne wnosić stąd, że wieki osiemnasty i dziewiętnas­
ty, w których zostało napisane mnóstwo zaginionej literatury, były
stuleciami nie mającymi żadnych konsekwencji dla dziejów naszego
zachodniego świata?
Zajmijmy się teraz księgami łacińskimi. Chciałbym prosić moich czytel­
ników, by uważali „klasykę” łacińską— choć moje rozumienie jej może się
zrazu wydać zaskakujące — za dodatek do ocalałych greckich dzieł z
„epoki cesarstwa”, za wersję literatury greckiej w łacińskim stroju.
Najwcześniejsze zachowane w całości dzida łacińskie, sztuki Plauta i
Terencjusza są dosłownymi przekładami greckich oryginałów „hellenis­
tycznych” . Co więcej, powiedziałbym, że w pewien nieuchwytny sposób
cała łacińska literatura — w tym nawet takie arcydzieła jak wierszę
Wergiliusża — to właściwie pewna wersja greckich oryginałów przełożo­
nych na łacinę. Dla swych celów mogę zacytować drugiego spośród
najbardziej sławnych poetów łacińskich. Sentencja ta jest w rzeczwistości
tak wyświechtana, że ledwie ośmielam się ją przytaczać.

Podbita Grecja wzięła do niewoli swego dzikiego zdobywcę i wprowadzi­


ła sztuki do nieokrzesanego Lacjum.
Graecia capta ferum yictorem cepit, et artes inttilit agresti Latio.*
35
Znamy wszyscy ten fragment i wiemy, że mówi prawdę. Zwykła różnica
językowa pomiędzy łaciną i greką nie wprowadza żadnego podziału na
style literackie i nie tworzy żadnej przerwy w historii literatury. Nasza
nowożytna literatura zachodnia przekazywana jest przecież w kilkunastu
odmiennych, lokalnych językach — włoskim, francuskim, hiszpańskim,
angielskim, niemieckim i innych — niemniej nikt nie ważyłby się powie­
dzieć, że były to zupęłnie odrębne literatury, lub że którakolwiek z nich
byłaby, czy mogłaby być tyin, czym dziś jest, gdyby pomiędzy wszystkimi
tymi nowożytnymi językami etnicznymi nie zachodziła przez wieki ciągła
wymiana. Dante, Szekspir, Goethe i inni giganci — wszyscy reprezentują
literaturę, która jest jedna i niepodzielna. Różnica pomiędzy odmiennymi
nośnikami językowymi ma drugorzędne znaczenie.' Powiedziałbym, iz
literatura łacińska tak się ma do greckiej, jak angielska do włoskiej i
francuskiej.
Spójrzmy na relacje pomiędzy literaturą łacińską i grecką w inny sposób.
Posłużmy się porównaniem do fali i pomyślmy o cywilizacji grec­
ko-rzymskiej jak o ruchu w duchowym medium —:emisji energii duchowej,
która wytryska ze źródeł pierwotnej inspiracji w Grecji i promieniuje
swóim wpływem na zewnątrz Grecji we wszystkich kierunkach w postaci
koncentrycznych fal. W naturze fah tezy to, że przechodząc przez oporne
medium, staje się tym słabsza i mniej1wyraźna, im bardziej oddała się od
punktu swej emisji, aż ostatecznie w pewnej odległości zupełnie zanika.
Pójdźmy teraz śladem rozchodzącej się z Grecji fali greckiej literatury.
Przy wyjściu, blisko domu, fala jest tak potężna, że niesie ze sobą język
grecki. Kiedy w piątym wieku p.n.e. Ksantus Lidyjczyk zabiera się do
pisania dziejów, posługuje się nie tylko greckim stylem, ale również
greckim językiem; aż po Kapadocję czwartego wieku naszej ery, fala
literatury greckiej jest jeszcze na tyle silna, by nieść ze sobą grekę.
Kapadocjanie — Grzegorz z Nazjanzu i inni — posługują się obcą greką,
ponieważ właśnie dotarła do nich fala greckiego wpływu. Ale około wieku
później, kiedy ta sama, biegnąca wciąż fala, dociera do Syrii i Armenii, staje
się tak słaba, że musi pozostawić grekę za sobą; literatura, jaką twórzą
wówczas pod wpływem greckim Syryjczycy i Ormianie nie jest pisana po
grecku, lecz po syryjsku i armeńsku.
A teraz prześledźmy, jak ta, sama fala rozchodzi się w przeciwnym
kierunku, nie na wschód, lecz na zachód. Kiedy dociera do Sycylii jest
wciąż jeszcze tak silna, że wprost zmiata lokalny język rdzennych
Sycylijczyków. O ile nam wiadomo, nigdy me napisano na Sycylii w języku
Sikel żadnych dzieł literackich, podobnie jak w języku lidyjsldm w A gi
Mniejszej. Język grecki był na tym krótkim dystansie wszechpotężny.
Odwoływałem się już do dzieła pisanego w języku greckim przez historyka,
36
który żył w ostatnim wieku p.n.e.: Diodora Sycylijskiego; Diodorus był
rdzennym Siketem, a nie greckim kolonistą na ziemi sycylijskiej. Jego
rodzinne miasto, Agyrium, było miastem sikelijskńn, płożonym w głębi
wyspy, gdzie nigdy nie założono żadnej greckiej kolonii; a jednak Diodorus
pisze po grecku, jakby było to czymś oczywistym. Tym niemniej, w czasach
Diodora istniała wersja literatury greckiej w języku Sikelów, w którym
zaczęły powstawać wielkie dzida sztuki. To jednak działo się dalej, w
połowie półwyspu włoskiego, w Lacjum, tam gdzie fala wpływu greckiego
rozchodzącego się z Grecji była słabsza. Ta wersja literatury greckiej z
kontynentu włoskiego tworzona była w Lacjum, w żywym lokalnym
języku łacińskim, z którym wymarły język Sycylii był, jak się wydaje,
niemal identyczny. Kiedy rozchodząc się w kierunku zachodnim fala
greckiego wpływu literackiego dotarła aż dó Lacjum, porzuciła grekę i
przejęła lokalny język etniczny— tak jak porzucała grekę i przejęła syryjski
i armeński po przebyciu mniej więcej tego samego dystansu w kierunku
wschodnim.
Koncepcję cywilizacji greckiej jako swego rodzaju promieniowania
Grecji — czterowymiarowego promieniowania w czasoprzestrzeni —
można również zilustrować przykładem z dziejów systemu monetarnego.
W czwartym wieku p.n.e. król Macedonii Filip otworzył na podbitych
przez siebie i przyłączonych w sąsiedztwo góry Pangaeus daniach Tracji
szereg kopalnii złota i srebra, a płynące stąd zyski wykorzystał do
wypuszczenia wielkiej ilości pieniądza. Pieniądz ten służył nie tylko do
korumpowania polityków w miastach-państwach półwyspu greckiego, ale
rozprzestrzenił się także w kierunku północnozachodnim ku wnętrzu
kontynentu europejskiego. Monety Filipa przechodziły z rąk do rąk i
podrabiane były w kolejnych barbarzyńskich mennicach, aż fala pieniądza
przekroczyła kanał La Manche i rozeszła się po Brytanii. Numizmatycy są
w stanie zebrać niemal ciągłe serie, od oryginalnych monet Filipa z
czwartego wieku p.n.e. do brytyjskich imitacji bitych dwa czy trzy stulecia
później. (Fala ta potrzebowała kilku stuleci, by zajść tak daleko). Serie te ,
znajdują się w naszych muzeach, zaś zaobserwowana przez nas właściwość
fali literatury, jeszcze silniej cechuje falę pieniądza. Kiedy fala przesuwa się
coraz dalej w przestrzeni od pierwotnego miejsca swej emisji, i coraz dalej w
czasie od chwili wyjścia, staje się coraz słabsza. Łacińska wersja literatury
greckiej w wyraźny sposób ustępuje greckiemu oryginałowi; podobnie,
choć w bardziej groteskowy sposób, brytyjskie imitacje monet króla Filipa
ustępują oryginalnym. Na najpóźniejszych i najbardziej odległych od
oryginału monetach z tej serii, wizerunek króla Macedonii i napisy w
greckim alfabecie i w języku greckim zdegenerowały się do postaci
bezsensownego wzoru. Gdyby nie zdarzyło się nam posiadać w serii
37
egzemplarzy z okresów środkowych; nigdy nie wiedzielibyśmy, że istniało
jakiekolwiek artystyczne pokrewieństwo pomiędzy późniejszymi moneta­
mi brytyjskimi i macedońskimi oryginałami. Nie można byłoby się
domyśleć, że wzór na m onetach brytyjskich wywodzi się z greckiej
inskrypcji biegnącej wokół wizerunku ludzkiej twarzy.
Zanim jeszcze porzucimy porównanie z promieniowaniem, możemy
przypomnieć sobie inną falę cywilizacji greckiej, która miała odmienny i
bardziej zaskakujący — a według mnie o wiele bardziej interesujący
skutek. Kiedy spogląda się na nowożytne japońskie ryciny lub na
malarstwo chińskie— datujące się, powiedzmy, od okresu dynastii Sung—
nie od razu przychodzi na myśl grecki styl sztuki. Zaiste, pierwsze wrażenie
jest takie, że ma się do czynienia ze sztuką, która jest bardziej obca greckiej
niż grecka naszej. Niemniej jednak, kiedy weźmiemy jakieś dzieło ze
złotego wieku sztuki Dalekiego Wschodu — powiedzmy, spomiędzy
piątego i trzynastego wieku ery chrześcijańskiej — możemy zrobić to samo,
co zrobiliśmy już z monetami brytyjskimi z ostatniego wieku p.n.e.
Możemy zebrać razem Ciągłą serię dzieł sztuki, rozciągającą się w czasie od
drugiego tysiąclecia naszej ery, a w przestrzeni na zachód od Chin poprzez
dorzecza Tarym, Oksus, faksujles**, oraz Afganistan, Persję, Irak, Syrię i
Azję Mniejszą; w końcu docieramy do tego samego punktu w czasie i w
przestrzeni, do którego doszliśmy w naszej serii typów monet: to znaczy, do
„klasycznej” sztuki greckiej z epoki sprzed pokolenia Aleksandra. Kiedy
cofamy się śladem tej fali, japońska podobizna Buddy w niedostrzegalny
sposób przechodzi w grecką podobiznę Apollona. - ;
Istnieje, rzecz jasna, jedna oczywista różnica pomiędzy falą, która
zaczyna się w klasycznej .Grecji i kończy na monecie brytyjskiej, a drugą
falą, która zaczyna się również w klasycznej Grecji, lecz kończy się na
japońskim malarstwie pejzażowym lub posągu Bodhisatwy. W obu
przypadkach historyczny związek pomiędzy ostatnim okresem w serii i
pierwszym jest nie do rozpoznania, dopóki nie ulokuje się we właściwych
miejscach okresów środkowych; dwie krzywe — przywołując obraz
matematyczny— mają jednak zupełnie odmiennyeharakter. W serii typów
monet mamy przykład zwykłej degeneracji. Sztuka staje się coraz uboższa,
w miarę jak oddala się w przestrzeni i czasie od Grecji czwartego wieku
pln.e. Na drugiej krzywej, która nie kończy się w Galii i WBrytanii, lecz w
Chinach i Japonii, początek jest ten sam. Kiedy grecka sztuka epok
„hellenistycznej” i „cesarstwa” rozprzestrzenia się na wschód, poprzez
martwe dało imperium perskiego, docierając do Afganistanu, staje się
coraz bardziej konwencjonalna, komercyjna i pozbawiona życia. I wów­
czas dokonuje się coś na podobieństwo cudu. Szybko degenerująca się
sztuka grecka ściera się w Afganistanie z inną duchową siłą, promieniującą
'V 38
z Indii: buddyjską mahajaną. Degenerująca się sztuka Grecji łączy się z
mahajaną, by stworzyć nową, odiębną i niezwykle twórcźą cywilizację
mahajany, która/poszła na północny wschód przez Agę, by stać się
cywilizacją Dalekiego Wschodu.
Natknęliśmy się tu na cudowną własność fal duchowego promieniowa­
nia. Wprawdzie ich naturalną tendencją jest słabnięcie w miarę roz­
chodzenia się na zewnątrz, ale tendencja ta może zostać przezwyciężona i
odwrócona, jeśli zdarzy się tak, że dwie fale rozchodzące się z dwóch
różnych centrów zderzą się i zrosną. Zrośnięcie się fali greckiej z falą
indyjską wytworzyło buddyjską cywilizację Dalekiego Wschodu. Istnieje
oczywiście inny, znany nam o wiele lepiej przykład tego samego cudu. Ta
sama grecka fala zrosła się również z falą syryjską i to ten właśnie związek
stworzył chrześcijańską cywilizację naszego zachodniego świata. 7
Tyle, jeśli idzie o porównanie fal promieniowania. Jest to do pewnego
stopnia pouczający sposób patrzenia na dzieje cywilizacji— ale tylko do
pewnego stopnia. Jeśli bierzemy go nazbyt poważnie i nie odrzucamy po
zrobieniu z niego największego możliwego użytku, może on zacząć
przeszkadzać nam w głębszym wejrzeniu. Metaforyczne opisywanie żyda,
a zwłaszcza życia ludzkiego, przy pomocy procesów przyrody nieożywio­
nej, jest przypuszczalnie szczególnie niebezpieczne w dzisiejszych czasaęh,
a to dlatego, że jest tak bardzo modne. Nie tak dawno niebezpieczeństwo
było całkiem odwrotne. Zwykliśmy myśleć o procesach w przyrodzie
nieożywionej na sposób antropomorficzny, i dopóki nie zerwano z tym
antropomorficznym, mitologicznym nawykiem patrzenia na przyrodę,
postęp nauk przyrodniczych był poważnie zahamowany. Dziś zerwaliśmy
już z tym, jak sądzę skutecznie. W naukach przyrodniczych zdecydowanie
mamy się dziś na baczności przed wyobrażaniem sobie, że przyroda
obdarzona jest ludzkimi uczuciami. Zdaje się jednak, że uwalniając śię od
tego błędu, popadliśmy nieświadomie w jego odwrotność — która jest tak
samo na wskroś fałszywa. Mamy skłonność, ponieważ brzmi to „nauko­
wo”, i ponieważ nauka cieszy się dziś prestiżem, by myśleć i mówię o
istotach ludzkich tak, jak gdyby były to patyki i kamienie, zaś o życiu, jak
gdyby był to strumień promieniowania lub konstelacja protonów i
elektronów. Może to być wygodne porównanie, ale jest to, moim zdaniem,
fałszywa droga. Wyjdźmy z tej koleiny i nastawmy się na myślenie i
mówienie o ludzkich cywilizacjach w ludzkich kategoriach.
W jaki sposób mamy opisywać w ludzkich kategoriach cywilizację
grecką, naszą cywilizację zachodnią lub jakąkolwiek inną spośród dają­
cych zliczyć się na palcach dziesięciu czy dwudziestu cywilizacji? W
kategoriach ludzkich powiedziałbym, że każda z tych cywilizacji, kiedy
funkcjonuje, jest znamienną próbą wielkiego, wspólnego ludzkiego przed-
39
z Indii: buddyjską mahajaną. Degenerująca się sztuka Grecji łączy się z
mahajaną, by stworzyć nową, odrębną i niezwykle twórcźą cywilizację
mahajany, która/poszła na północny wschód przez Azję, by stać się
cywilizacją Dalekiego Wschodu.
Natknęliśmy się tu na cudowną własność fal duchowego promieniowa­
nia. Wprawdzie ich naturalną tendencją jest słabnięcie w miarę roz­
chodzenia się na zewnątrz, ale tendencja ta może zostać przezwyciężona i
odwrócona, jeśli zdarzy się tak, że dwie fale rozchodzące się z dwóch
różnych centrów zderzą się i zrosną. Zrośnięcie się fali greckiej z falą
indyjską wytworzyło buddyjską cywilizację Dalekiego Wschodu. Istnieje
oczywiście inny, znany nam o wiele lepiej przykład tego samego cudu. Ta
sama grecka fala zrosła się również z falą syryjską i to ten właśnie związek :
stworzył chrześcijańską cywilizację naszego zachodniego świata. 7
Tyle, jeśli idzie o porównanie fal promieniowania. Jest to do pewnego
stopnia pouczający sposób patrzenia na dzieje cywilizacji — ale tylko do
pewnego stopnia. Jeśli bierzemy go nazbyt poważnie i nie odrzucamy po
zrobieniu z niego największego możliwego użytku, może on zacząć
przeszkadzać nam w głębszym wejrzeniu. Metaforyczne opisywanie życia,
a zwłaszcza życia ludzkiego, przy pomocy procesów przyrody nieożywio­
nej, jest przypuszczalnie szczególnie niebezpieczne w dzisiejszych czasach,
a to dlatego, że jest tak bardzo modne. Nie tak dawno niebezpieczeństwo
było całkiem odwrotne. Zwykliśmy myśleć o procesach w przyrodzie
nieożywionej na sposób antropomorficzny, i dopóki nie zerwano z tym
antropomorficznym, mitologicznym nawykiem patrzenia na przyrodę,
postęp nauk przyrodniczych był poważnie zahamowany. Dziś zerwaliśmy
już z tym, jak sądzę skutecznie. W naukach przyrodniczych zdecydowanie
mamy się dziś ha baczności przed wyobrażaniem sobie, że przyroda
obdarzona jest ludzkimi uczuciami. Zdaje się jednak, że uwalniając śięod
tego błędu, popadliśmy nieświadomie w jego odwrotność — która jest tak
samo na wskroś fałszywa. Mamy skłonność, ponieważ brzmi to „nauko­
wo”, i ponieważ nauka cieszy się dziś prestiżem, by myśleć i mówić o
istotach ludzkich tak, jak gdyby były to patyki i kamienie, zaś o życiu, jak
gdyby był to strumień promieniowania lub , konstelacja protonów i
elektronów. Może to być wygodne porównanie, ale jest to, moim zdaniem,
fałszywa droga. Wyjdźmy z tej koleiny i nastawmy się na myślenie i .
mówienie o ludzkich cywilizacjach w ludzkich kategoriach.
W jaki sposób mamy opisywać w ludzkich kategoriach cywilizację
grecką, naszą cywilizację zachodnią lub jakąkolwiek inną spośród dają­
cych zliczyć się na palcach dziesięciu czy dwudziestu cywilizacji? W
kategoriach ludzkich powiedziałbym, że każda z tych cywilizacji, kiedy
funkcjonuje, jest znamienną próbą wielkiego, wspólnego ludzkiego przed-
39
sięwzięcia, lub kiedy p a tr^ się na nią retrospektywnie, po skończonym
działaniu, jest znamiennym przykładem wielkiego, wspólnego ludzkiego
doświadczenia. To przedsięwzięcie lub doświadczenie jest wysiłkiem na
rzecz spełnienia aktu tworzenia. W każdej z cywilizacji, ludzkość próbuje,
jak sądzę, wznieść się ponad poziom zwykłego człowieczeństwa — ponad
człowieczeństwo prymitywne — ku jakiemuś wyższemu rodzajowi żyda
duchowego. Nie sposób opisać tego celu, ponieważ nigdy nie został on
osiągnięty — czy raczej» rzekłbym, nigdy nie został osiągnięty przez
jakiekolwiek ludzkie społeczeństwo. Być może osiągnęły go jednostki. Tak
przynajmniej mogę sądzić, na tyle, na ile jestem w stanie wyobrazić sobie,
jak taki cel może wyglądać, jeśli chodzi o niektórych świętych i mędrców,
którzy, jak mi się wydaje, osiągnęli go w swoim osobistym żydu. Jednakże
nawet jeśli było nieco przeobrażonych jednostek, nie było nigdy czegoś
takiego, jak cywilizowane społeczeństwo. Cywilizacja, jaką znamy, jest
ruchem a nie stanem, podróżą a nie przystanią. Żadna spośród znanych
cywilizacji nie osiągnęła jak dotąd celu cywilizacji* Nigdy nie było
wspólnoty świętych na ziemi. W najmniej niecywilizowanym społeczeńst­
wie, w jego nąjmnięj niecywilizowanych czasach, ogromna większość jego
członków pozostawała w istocie bardzo blisko prymitywnego poziomu
człowieczeństwa. Żadne społeczeństwo nie mogło też nigdy być pewnym
utrzymania takiego poziomu, jaki udało niu się zdobyć w swym duchowym
postępie. Wszystkie znane nam cywilizacje, w tym grecka, już się załamały i
doszczętnie rozpadły z jednym wyjątkiem naszej cywilizacji zachodniej— i
żadne dziecko tej cywilizacji, urodzone w naszym pokoleniu, nie może
naiwnie przypuszczać, że nasze społeczeństwo jest uodpornione na niebez­
pieczeństwo doświadczenia powszechnego losu.
Cywilizacje rodzą się, moim zdaniem, i wzrastają dzięki pomyślnym
odpowiedziom na kolejne wyzwania. Załamują się i rozpadają, kiedy
spotyka je wyzwanie, któremu nie mogą sprostać. Nie jest niczym
niezwykłym, że pewne wyzwania pojawiają się w dziejach kilku cywilizacji.
Dzieje grecko-rzymskie dlatego interesują nas w szczególny sposób, że
cywilizacja grecka załamała się w piątym wieku p.n.e., ponieważ nie
znalazła udanej odpowiedzi na dokładnie to samo wyzwanie, które za
naszego życia napotyka cywilizację zachodnią.
Kiedy rozpościeramy zwój dziejów Grecji, stwierdzamy, że mamy do
czynienia zarówno że zgubnym wyzwaniem, jak i z katastrofalnym błędem,
jakim było to, iż nie znaleziono na nie odpowiedzi. Aby zasugerować, czym
było to wyzwanie, muszę odwołać się do znaczących wydarzeń w dziejach
świata greckiego sprzed wybuchu wojny peloponeskiej w 431 roku p.n.e.
Pierwszym wydarzeniem jest stworzenie miast-państw, które wprowadziły
prawo i porządek do społecznego bezkrólewia W krajach położonych nad
40
Morzem Egejskim, co nastąpiło po upadku morskiego imperium minojs-
kiego. Kolejne wydarzenie to zwiększone zapotrzebowanie ludności na
środki egzystencji w kolebce nowej cywilizacji w Jonii i w kontynentalnej
Grecji europejskiej. Trzecie wydarzenie to zelżenie tego nacisku dzięki
ekspansji kolonialnej na całą krainę śródziemnomorską: założenie kolo­
nialnych greckich miast-państw na ziemiach barbarzyńskich. Wydarzenie
czwarte to zatrzymanie tej greckiej ekspansji kolonialnej, w ciągu szóstego
wieku p.n.e., po części przez skuteczny opór tubylców, a po części na
skutek politycznej konsolidacji lewantyjskich rywali Grecji we współ­
zawodnictwie o kolonizację zachodu krainy śródziemnomorskiej: na
zachodzie potęg Kartaginy i Etrurii, a na wschodzie imperium lidyjskiego,
a po nim, o wiele większego imperium perskiego. (Dla Greków imperium
perskie oznaczało nie tyle Persów, co Fenicjan z fenickiej ojczyzny w Syrii,
których siłę wzmacniało poparcie perskie).
W epoce, którą uważamy za najwspanialszą w dziejach cywilizacji
greckiej — późny wiek szósty i wczesny piąty p.n.e. — sami Grecy czuli się
osaczeni, skrępowani i mocno naciskani. Według Tukidydesa, od epoki
Cyrusa i Dariusza
„przez długi czas była Hellada hamowana w rozwoju tak, że nie mogła
zdobyć się wspólnie na żaden wielki czyn i — rozdzielona na poszczególne
państwa — nie miała śmielszych koncepcji”.***
zaś Herodot mówi ^
„Bo za Dariusza, syna Hystaspesa, za Kserksesa, Artakserksesa, syna
Kserksesa, w tych trzech po kolei generacjach, spotkało Helladę więcej
nieszczęść niż w dwudziestu innych przed Dariuszem...”****

W rzeczywistości jednak właśnie w tej epoce społeczeństwu greckiemu


udało się rozwiązać nowy problem ekonomiczny, jaki wyłonił się przed mm
na skutek powstrzymania jego geograficznej ekspansji. Chodziło o to, jak z
obszaru geograficznego, który zamiast nadal roszerzać się, przybrał stały
kształt, otrzymywać coraz większą ilość środków dla rosnącej wciąż
populacji. W dziejach Grecji problem ten został rozwiązany dzięki
udanemu przestawieniu się z wyłącznie ekstensywnego na mniej lub
bardziej intensywny system gospodarczy: z mieszanej uprawy ziemi jedynie
na własne potrzeby, na specjalistyczną uprawę na eksport: Rewolucja w r
rolnictwie spowodowała generalną rewolucję w greckim życiu gospodar-'
czym, jako że nowe specjalistyczne rolnictwo wymagało kom plem entär-;
nego rozwoju handlu i rękodzieła. Z grecką rewolucją gospodarczą można
41
zapoznać się przy okazji studiowania dziejów Aten za pokoleń Solona i
Pizystrata. Ta attycka rewolucja gospodarcza odpowiada, historycznie
rzecz biorąc, angielskiej rewolucji przemysłowej z przełomu osiemnastego i
dziewiętnastego wieku naszej ery, rozwiązała zaś grecki problem gospodar­
czy z szóstego wieku p.n.e. Uporanie się z problemem gospodarczym
postawiło jednak problem polityczny, którego cywilizacja grecka roz­
wiązać nie zdołała; i właśnie ten polityczny błąd był przyczyną jej
załamania.
Nowy problem polityczny można przedstawić następująco. Dopóki
życie gospodarcze każdego miasta-paóstwa pozostawało życiem prowinc-
jonalnym, mogły one wciąż pozwalać sobie na prowincjonalizm również w
życiu politycznym. Równoległe istnienie prowincjonalnych, suwerennych
miast-państW mogło rodzić, i w istocie rodziło, ciągłe potyczki, ale w
ówczesnych gospodarczych warunkach epoki starcia te nie były zabójcze
jeśli idzie o ich skutki społeczne. Jednakże nowy system ekonomiczny,
wprowadzony przez attycką rewolucję gospodarczą na skutek zahamowa­
nia greckiej ekspansji kolonialnej, opierał się na lokalnej produkcji na
wymianę międzynarodową. Mógł działać skutecznie jedynie wtedy, gdyby,
na płaszczyźnie gospodarczej, miasta-paóstwa porzuciły swą zaścian­
kowość i stały się nawzajem od siebie zależne; zaś system wzajemnych
powiązań międzynarodowych może funkcjonować tylko wtedy, kiedy da
się go umieścić w ramach systemu międzynarodowych wzajemnych
powiązań politycznych: jakiegoś międzynarodowego systemu prawa i
porządku, który okiełznałby anarchiczną, prowincjonalną suwerenność
lokalnych miast-paóstw.
Międzynarodowy ład polityczny został zaoferowany, w gotowej postaci,
greckim miastom-państwom szóstego i piątego wieku p.n.e. przez imperia
lidyjskie, perskie i kartagióskie. Imperium perskie systematycznie narzuca­
ło uporządkowane polityczne stosunki opanowanym przez siebie greckim
miastom-państwom, a Kserkses próbował dopełnić tego dzieła, przy­
stępując do podporządkowania sobie niezależnych jeszcze szczątków
świata greckiego. Niezależne miasta-państwa stawiły Kserksesowi de­
speracki — i skuteczny — opór, słusznie uważając, że podbój perski
odbierze życie ich cywilizacji. Nie tylko uratowali własną niepodległość, ale
także wyswobodzili uprzednio podporządkowane miasta-państwa Ar­
chipelagu i kontynentu azjatyckiego. Odrzucając perskie rozwiązanie
greckiego problemu politycznego, greccy zwycięzcy stanęli przed zadaniem
znalezienia jakiegoś innego rozwiązania, a temu właśnie nie~sprostali: Pp
zwycięstwach nad Kserkseśem w latach 480 i 479 p.n.e. zostali, pomiędzy
478 i 431 rokiem p.n.e., pokonani przez siebie samych.
42
Grecką próbą stworzenia międzynarodowego porządku politycznego
była tak zwana Liga Delijska, założona w 478 roku p.n.e. przez Ateny i jej
sojuszników, pod przywództwem Aten. W arto przy okazji zauważyć, że
Liga Delijska wzorowana była na modelu perskim. Widać to, kiedy
porówna się opisy systemu, do przyjęcia któregonakłoniłosw obodzone
miasta w 478 roku p.n.e. ateński polityk Arystydes, z opisem— u Herodota
w księdze VI, rodział 42 — systemu narzuconego tymże samym miastom
przez władze perskie po stłumieniu, około piętnastu lat wcześniej, tak
zwanego „buntu jońskiego” . Liga Delijska nie zdołała jednak osiągnąć
swego celu. Stara anarchia polityczna w stosunkach pomiędzy niepodleg­
łymi suwerennymi greckimi miastami-państwami pojawiła się znów w
nowych warunkach ekonomicznych, w których była już nie tylko szkod­
liwa, lecz zabójcza.
Zniszczenie cywilizacji grecko-rzymskiej na skutek tego, iż między­
narodowej anarchii nie zastąpił jakiś rodzaj międzynarodowego ładu i
prawa, zajmuje dzieje czterech stuleci od 431 do 31 roku p.n.e. Po tych
czterech wiekach błędów i cierpienia, nadeszła częściowa i tymczasowa
mobilizacja za czasów Augusta. Imperium rzymskie— które było w istocie
międzynarodową ligą greckich i innych, kulturowo spokrewnionych ze
sobą, miast-państw— można uważać za spóźnione rozwiązanie problemu,
z którym nie zdołała uporać się Liga Delijska. Jednakże epitafium
imperium rzymskiego brzmi: „za późno” . Społeczeństwo grecko-rzymskie
nie odczuwało żalu, dopóki nie zadało sobie śmiertelnych ran Własnymi
rękami. Pax Romana był pokojem wyczerpania, pokojem, który nie był
twórczy, a tym samym nie był też trwały. Był to pokój i ład, który przyszedł
o cztery wieki za późno. Aby zrozumieć, czym było imperium rzymskie i ,
dlaczego upadło, trzeba studiować dzieje tych czterech smutnych wieków.
Konkluzja moja jest taka, że powinniśmy rozpatrywać tę historię jako
całość. Tylko wówczas rzuca ona światło na nasz własny, dzisiejszy świat.
Jeśli jednak uda się dobyć z niej to światło, okaże się ona, experto crede, w
zdumiewający sposób pouczająca.

1) Patrz M urray, G.G.A.: Greek Studies (Oxford 1946, Clarendon Press):


„Prolegomena to the Study of Greek Literature” . Artykuł profesora
Murray‘a był pierwotnie przedstawiony jako wykład na kursie wstępnym,
zorganizowanym przez niego dla studentów University of Oxford, którzy
właśnie przygotowywali się do Literae Hummaniores. Wykład, na którym
oparty jest niniejszy artykuł, był następnym wykładem w tym cyklu.
2) Wykład, na którym oparty jest ten artykuł, wygłaszany był w okresie
międzywojennym. ¡
43
3) W czasie, gdy te słowa były pisane, autor nie przewidywał, że dożyje
tego, iż będzie świadkiem częściowego przełożenia swojej fantazji na
rzeczywistość.
* Horacy. Listy II 1, 156.
** Oksus i Jaksartes to dzisiejsze Amu-daria i Syr-daria.
*** Tukidydes, „Wojna peloponeska” , księga I, r. 17.
przeł. K. Kumaniecki, Warszawa 1953, s. 10.
**** Herodot, Dzieje, przeł. S. Hammer, Warszawa 1959, T. 2, s. 90.

44
UNIFIKACJA ŚWIATA
I ZMIANA
W PERSPEKTYWIE
HISTORYCZNEJ

Znajomość rzeczy przytępia wyobraźnię; właśnie dlatego, źe każdy


uczeń na Zachodzie wie, że odkrycia geograficzne dokonane przez
zachodnioeuropejskich żeglarzy jakieś cztery i pół wieku temu były
wydarzeniem epokowym, dorośli gotowi są uznawać jego konsekwencje za
coś naturalnego. Zwracając się do odbiorców zachodnich nie muszę chyba'
jednak przypominać, jak dramatyczne i rewolucyjne były Skutki wyczynów
naszych żeglujących przez oceany przodków. Otóż efektem tego było
całkowite przekształcenie mapy świata — oczywiście nie mapy fizycznej,
lecz ludzkiego „układu’*na dostępnej i nadającej się do zamieszkania części
globu, którą Grecy zwykli nazywać ojkumene.
Właśnie ta przemiana dokonana przez Zachód będzie moim pierwszym
tematem, który jednak łączy się z dwoma innymi. Zewnętrzne zmiany o tak
wielkiej skali pociągają za sobą zazwyczaj odpowiadające im przystosowa­
nie ludzkich postaw; kiedy zaś spojrzymy dookoła siebie, możemy
niezawodnie dostrzec, że skutki zachodnich odkryć geograficznych— choć
było to całkiem niedawno nawet według najbardziej krótkowzrocznej skali
czasu historycznego — już w istocie spowodowały radykalne przemiany w
spojrzeniu historycznym pośród znacznej większości rodzaju ludzkiego.
To będzie druga kwestia, którą się zajmę, a z niej wyłoni się z kolei,
odsłaniając pewien paradoks, trzecia. Większość ludzkości, jaką mam tu
na myśli, to oczywiście jej część nie-zachodnia, a paradoks polega na tym,
że dziś jedynie my, ludzie Zachodu, spoglądamy na dzieje wciąż tak samo,
jak za czasów sprzed odkryć Vasco da Gamy. Osobiście nie uważam, by
owo tradycyjne, przedpotopowe spojrzenie Zachodu na dzieje miało
utrzymać się na dłuższą metę. Nie mam wątpliwości, że szykuje się i nasza
45
reorientacja, zaś w tym przypadku będzie to reorientacja w pełnym
znaczeniu tego słowa. Dlaczego jednak mamy czekać aż H istoria, jak jakiś
osiemnastowieczny pruski sierżant od musztry, weźmie nas za kark i
naprostuje nam ¿owy? Mimo, że nasi sąsiedzi zostali niedawno re-
edukowani w ten niemiły i upokarzający sposób, powinniśmy wypaść
lepiej, ponieważ nie możemy się tłumaczyć tym, że zostaliśmy zaskoczeni
jak tamci. Fakty zaglądają nam w oczy, ą zatem posługując się wyobraźnią
historyczną, być możejesteśmy w stanie uprzedzić zmierzającą już ku nam
przymusową edukację. Grecki filozof stoicki, Ideantes, sławi Zeusa i Los
za łaskę, że idzie za ich przewodnictwem bez opierania się, z własnej woli;
„ponieważ nawet gdybym lękał się i buntował”, dodaje, „i tak musiałbym
robić to samo” .
Spróbujmy teraz zagłębić się w nasz przedmiot, przypominając sobie tę
rewolucyjną zmianę na mapie.
Wiadomo, że ludzkość, co jest naturalne, zawsze i Wszędzie narażona jest
na niebezpieczeństwo wyolbrzymiania historycznego znaczenia wydarzeń
współczesnych ze względu na ich osobiste znaczenie dla danego pokolenia,
któremu akurat się przytrafiły. Mimo wszystko zaryzykuję twierdzenie, że
kiedy epoka, w której żyjemy, przeminie już na tyle, by przyszli historycy
mogli ujrzeć ją w odległej, a tym samym wiele odsłaniającej perspektywie,
wydarzenie współczesne, jakim teraz żyjemy, będzie się rysować jak
wierzchołek góry na horyzoncie przeszłości. Mówiąc „epoka, w której
żyjemy”, mam na myśli ostatnie pięć czy sześć tysięcy lat, w czasie których
ludzkość, mając już cechy ludzkie przynajmniej od pięciuset czy sześciuset
tysięcy lat, osiągnęła skromny poziom społecznych i moralnych zdobyczy,
jaki nazywamy cywilizacją. Niedawne zmiany na mapie nazywam „współ­
czesnymi”, ponieważ cztery czy pięć wieków, w czasie których owe zmiany
zachodziły, to zaledwie mgnienie oka na skali czasu odkrytej dziś przez
geologów i astronomów. Kiedy próbuję przedstawić sobie perspektywę, w
jakiej zdarzenia z ostatnich kilku tysięcy lat będą się jawić przyszłym
historykom, myślę o historykach żyjących za dwadzieścia tysięcy albo i za
Sto tysięcy lat — przyjmując na wiarę to, co mówią dzisiejsi naukowcy, że
żyde na naszej planecie trwa już około ośmiuset milionów lat, i że planeta
będzie nadawała się do zamieszkania przez przynajmniej jeszcze tyle samo
lat (chyba że przedwcześnie rozwinięta technika człowieka Zachodu skród
ten okres).
Jeśli waga, jaką przykładam do historycznegoznaczenia naszego tematu
wydaje się zbyt wielka, przypomnijmy sobie, jak niezwykłym wydarzeniem
była owa zmiana na mapie. Ma ono, jak sądzę, dwa aspekty, z których
drugi jest bardziej zaskakujący. Po pierwsze, od około 1500 roku naszej ery
46
(rachując wedle kategorii naszej lokalnej ery zachodniej) ludzkość prze­
kształcała się w jedno społeczeństwo o zasięgu ogólnoświatowym. Od
zarania dziejów do mniej więcej tej daty ziemska siedziba człowieka dzieliła
się na szereg odrębnych rezydencji; od około 1500 roku1iódzaj ludzki
znalazł się pod jednym dachem. Dokonało się to, z woli Boga, poprzez
działanie człowieka, i tu docieramy do rzeczywiście zaskakującego punktu.
Czynnikiem sprawczym tej rewolucyjnej przemiany w życiu ludzkości
mogło być którekolwiek spośród lokalnych społeczeństw znajdujących się .
na mapie w chwili, gdy miała dokonać się rewolucja, ale w rzeczywistości
przeprowadziło ją to, które spośród nich wszystkich było najmniej
sposobnym po temu kandydatem.
Usiłując oderwać się od mojego rodzimego, zachodniego gruntu i
spojrzeć na tę kwestię z mniej ekscentrycznego punktu widzenia zacząłem
pośród przychodzących mi do głowy znaczących postaci spoza Zachodu—
żyjących w chwili, gdy załogi kilku zachodnich statków zapoczątkowały
przedsięwzięcie unifikacji świata — poszukiwać najinteligetniejszego ob­
serwatora, który byłby zarazem ulokowany w samym centrum ówczesnych
zdarzeń, i uznałem, że tym człowiekiem jest cesarz Babur. Był on w piątym
pokoleniu potomkiem Tamerlana, transoksańskiego zdobywcy, autora
ostatniej próby zjednoczenia świata poprzez operacje lądowe podejmowa­
ne z centrum kontynentu. Za żyda Babura — 1483-1530— Kolumb dotarł
drogą morską z Hiszpanii do Ameryki, a Vasco da Gama z Portugalii do
Indii. Babur rozpoczął swą karierę jalęo książę Ferghany w górnym biegu
Jaksartes: małego kraju, który stanowił centrum ojkumene od drugiego
wieku przed naszą erą. Babur najechał Indie drogą lądową dwadzieścia
jeden lat po przybydu tam Vasco da Gamy morzem. I co nie mniej istotne,
Babur był człowiekiem pióra, a jego znakomita autobiografia, pisana w
jego ojczystym języku tureckim, odsłania ducha niepospolitej inteligencji i
spostrzegawczość.
Jaki był horyzont Babura? W kierunku wschodnim obejmował Indie i
Chiny, zaś na zachód rozciągał się ku dalekim krewnym Babura, otomańs-
kim Turkom. Babur brał lekcje techniki wojskowej u Osmanidów i
podziwiał ich za pobożność i Waleczność okazaną przez nich przy
rozszerzaniu granic panowania islamu. Nazywa ich „Ghazi z Rumu” :
szczęśliwi wojownicy, którym udało się, po uprzednim wyraźnym niepo­
wodzeniu pierwszych muzułmanów — Arabów, podbić dla islamu ojczyz­
nę wschodniego chrześdjaństwa ortodoksyjnego. Nie przypominam sobie
żadnej wzmianki o zachodnim chrześcijaństwie w pamiętniku Babura i nie
znalazłem też żadnej w wyczerpującym indeksie geograficznym zawartym
47
w doskonałym przekładzie angielskim pani Beveridge. Babur zdawał sobie,
rzecz jasna, sprawę z istnienia Franków, jako że był człowiekiem wykształ­
conym i znał dzieje islamu. Gdyby miął okaąę o nich wspominać,
napisałby zapewne, że byli to srodzy, lecz mimo wszystko odparci,
niewierni, żyjący w odległym zakątku świata, na zachodnim krańcu
jednego z wielu półwyspów kontynentu azjatyckiego. Około czterystu lat
przed nim, jak mógłby dalej relacjonować, barbarzyńcy ci podjęli diabelską
próbę przedarcia się ze swego ciasnego i niemiłego zakątka na rozleglejszei
bogatsze obszary Rumu i Dar-al-Islam. Dla losów cywilizacji był to
krytyczny moment, ale geniusz Saladyna pokrzyżował plany nieokrzesa­
nym najeźdźcom, zaś ich wojskowe porażki przyćmione zostały przez
druzgocącą klęskę moralną, kiedy to chrześcijanie Rumu, stojąc w obliczu
wyboru pomiędzy dwoma ewentualnymi przyszłymi władcami, opowie­
dzieli się za „turbanem Proroka” i przedkładając go ponad „papieską
tiarę” przyjęli dar pokoju otomańskiego.
Przybycie frankijskich statków do Indii w 1498 roku, dwadzieścia jeden
lat przed pierwszym wejściem Babura do Indii, umknęło, jak się wydaje,
jego uwadze — chyba, że jego milczenie w tej kwestii należy wyjaśnić nie
niewiedzą o tym zdarzeniu, ale przekonaniem, że wędrówki tych wodnych
Włóczęgów nie są warte uwagi historyka. Tak więc, ów rzekomo inteligent­
ny transoksański człowiek pióra i czynu nie widział złowróżbnej podróży
Portugalczyków dookoła Afryki? Nie zdołał dostrzec, że Frankowie
obeszli flankę islamu i zaszli go od tyłu? Tak, uważam, że Babur zdziwiłby
się w najwyższym stopniu, słysząc, że cesarstwo, jakie założył w Indiach
mieli wkrótce przejąć z rąk jego potomków frankijscy następcy. W żaden
sposób nie podejrzewał zmiany, jaka pomiędzy jego pokoleniem i naszym
miała przeobrazić świat. Nie jest to jednak, jak chciałbym zaznaczyć,
zarzut pod adresem inteligencji Babura; to jeszcze jeden wskaźnik osob­
liwości zasadniczego zdarzenia w dziejach współczesnego świata.
Od roku 1500 mapa ojkumene rzeczywiście zmieniła się nie do poznania.
Do tego czasu składało się na nią pasmo cywilizacji okalających Stary
Świat— od wysp,Japonii na północnym wschodzie do wysp Brytyjskich na
północnym zachodzie: Japonia, Chiny, Indochiny, Indonezja, Dar-al-
-Islam, ortodoksyjne chrześcijaństwo Rumu na wschodzie i chrześcijańst­
wo na zachodzie. Pas ten obniżał się wprawdzie w środku od północnej
strefy umiarkowanej do równika, przebiegając tym samym przez dość
szeroki zakres klimatów i środowisk fizycznych, ale struktura społeczna i
kulturowy charakter tych społeczeństw były w osobliwy sposób jednolite.
Każde z nich składało się z masy chłopstwa, żyjącego i pracującego w
niemal takich samych warunkach, jak ich przodkowie zaraz po wynalezie­
48
niu uprawy roli jakieś sześć do ośmiu tysięcy lat wcześniej, i z niewielkiej
mniejszości panujących, dysponującej monopolem władzy, nadwyżkami,
czasem wolnym oraz wiedzą, co z kolei umacniało jej panowanie. W
Starym Świecie było kilka wcześniejszych pokoleń cywilizacji tego samego
typu. W roku 1500 o niektórych z nich wciąż jeszcze pamiętano, podczas
gdy inne (do czasu ujawnienia ich przez nowożytnych zachodnich archeo­
logów) zostały zapomniane. Dwie cywilizacje tego samego typu istniały
podówczas w Nowym Świecie; nieznane cywilizacjom Starego Świata i
ledwie znane sobie nawzajem. Żyjące cywilizacje Starego Świata były ze
sobą w kontakcie, choć nie w tak ścisłym, żeby być, czy czuć się, członkami
jednego społeczeństwa.
Do 1500 roku cywilizacje te nawiązywały i utrzymywały kontakty dzięki
dwóm różnym liniom komunikacyjnym. Była droga morska, znana
ostatnio ludziom Zachodu jako szlak Peninsular and Oriental Steamship
Company z Tilbury do Kobe. W roku 1500— a w rzeczywistości jeszcze nie
tak dawno, bo za czasów mojego stryjecznego dziadka (żywego wspo­
mnienia z mojego dzieciństwa), który dowodził jednym z pasażerskich
żaglowców należących do Honourable East India Company i odszedł ze
służby morskiej zanim wykopano Kanał Sue^ki, nie mając okazji służyć na
pokładzie parowca. — ta droga wodna poprzez łańcuch śródlądowych
mórz została zarzucona na rzecz szlaków przewozowych pomiędzy
Morzem Śródziemnym i Czerwonym oraz Morzem Śródziemnym i Zatoką
Perską. Na śródziemnomorskim i japońskim obszarze tego szlaku mors­
kiego odbywał się niegdyś ożywiony ruch, zaś od około 120 roku p.n.e.
zaraźliwa fala wypraw morskich zapoczątkowana przez greckich maryna­
rzy z Aleksandrii, którzy znaleźli drogę do Cejlonu, poszła w kierunku
wschodnim przez Indonezję, zanosząc na koniec czółna polinezyjskie do
Wysp Wielkanocnych. Niemniej jako linie komunikacji pomiędzy cywili­
zacjami, drogi wodne, choć, tak jak postacie ich odkrywców, przodków
zachodnich żeglarzy, romantyczne i malownicze, miały zawsze jedynie
drugorzędne znaczenie. Głównym szlakiem był łańcuch stepów i pustyń
przecinających pas cywilizacji rozciągający się od Sahary do Mongolii.
Do końca piętnastego wieku naszej ery stepy były dla człowieka
śródlądowym morzem, suchym i przeto bardziej drożnym dla stosunków
międzyludzkich niż morze słone. To bezwodne morze miało swoje
stąpające suchą stopą statki i porty bez nabrzeża. Stepowymi galeonami
były wielbłądy, stepowymi galerami konie, a stepowymi portami „miasta
karawan” — porty postojowe przy wyspach oaz i stacje docelowe na
wybrzeżach, gdzie piaskowe fale „Pustyni” uderzały o „Pola” : Petra,
Palmira, Damaszek, Ur, Samarkanda, Tameriana i chińskie ośrodki
49
handlowe u bram Wielkiego Muru. Właśnie konie idące przez stepy, a nie
oceaniczne żaglowce, były najważniejszym środkiem lokomocji łączącym
odrębne cywilizacje świata sprzed 1500 roku— w tym niewielkim stopniu,
w jakim rzeczywiście utrzymywały one ze sobą kontakt.
W świecie tym, jak widać, Ferghańa Babura była punktem centralnym,
zaś Turkowie stanowili wówczas centralną rodzinę narodów. Turkocent-
ryczne dzieje świata zostały wydane za naszego życia przez ostatniego
spośrod wielkich otomańskich tureckich okcydentalistów, prezydenta
Mustafę Kemala Ataturka. Był to świetny pomysł na przywrócenie morale
jego rodakom, ale także jeszcze wspanialszy akt autentycznej intuicji
historycznej; otóż od czwartego wieku naszej ery, kiedy Turcy wypchnęli ze
stepów ostatnich spośród swych indoeuropejskich poprzedników, do
wieku siedemnastego, który był świadkiem upadku Otomanów, Safawi-
dów i timurydzkiej dynastii tureckiej na obszarach ich panowania w Rum,
Iranie i Indiach, ludy tureckie rzeczywiście były kamieniem węgielnym
azjatyckiego luku, z którego zwieszało się pasmo cywilizacji z okresu
sprzed Vasco da Gamy. W czasie tych tysiąca dwustu lat lądowym
połączeniem pomiędzy odseparowanymi cywilizacjami zawiadywała turec­
ka potęga stepowa, zaś ze swej centralnej pozycji w ówczesnym świecie,
Turcy wyruszali z powodzeniem na podbój wschodu i zachodu oraz
północy i południa: na Mandżurię i Algierię oraz na Ukrainę i Dekan.
Teraz jednak dochodzimy do wielkiej rewolucji: rewolucji technologicz­
nej, dzięki której Zachód zbił swą fortunę, zdobył przewagę nad pozos­
tałymi istniejącymi cywilizacjami i siłą zjednoczył je w jedno społeczeństwo
o zasięgu ogólnoświatowym. Rewolucyjnym osiągnięciem Zachodu było
zastąpienie stepów oceanem jáko głównym terenem komunikacji świato­
wej. To wykorzystanie oceanu, najpierw przy pomocy żaglowców, później
parowców, pozwoliło Zachodowi zjednoczyć cały zamieszkały i nadający
się do zamieszkania świat, w tym obie Ameryki. Ferghańa Babura była
centralnym punktem świata zjednoczonego przez konny ruch poprzez
stepy, ale jeszcze za życia Babura centrum świata dokonało niespodziewa­
nie olbrzymiego skoku. Z serca kontynentu skoczyło na najdalszy skraj
zachodni i po okresie oscylowania wokół Sewilli i Lizbony osiedliło się na
péwien czas w elżbietańskiej Anglii. Za naszych czasów widzieliśmy, jak
owo niestałe centrum świata ulatuje znów, tym razem z Londynu do
Nowego Jorku, ale to przesunięcie na jeszcze bardziej zewnętrzną pozycję
po drugiej stronie „morza śledziowego” , jest ruchem lokalnym, nieporów­
nywalnym co do wielkości ze skokiem z czasów Babura, ze stepowych
portów Azji Centralnej do oceanicznych portów na Atlantyku. Ten wielki
skok spowodowała nagła rewolucja środków lokomocji. Porty stepowe
zostały unieruchomione z chwilą, gdy przebywające oceany żaglowce
wyparły wielbłąda i konia; a dziś, kiedy na naszych oczach oceaniczne
parowce wypierane są przez samoloty, możemy zadać sobie pytanie, czy
centrum świata znów się nie przeniesie— tym razem tak zaskakująco, jak w
wieku szesnastym — pod wpływem rozmachu rewolucji technicznej, która
jest przynajmniej równie wielka, jak zastąpienie przez karawelę Vasco da
Gamy tipuchaq Babura w wieku szesnastym. Wrócę do tej możliwości
jeszcze przed zakończeniem.' Tymczasem zanim zwiniemy lądową mapę
świata Babura i rozwiniemy mapę morską, która zachowała ważność od
czasów Babura do dziś, odczytajmy listę odrębnych cywilizacji, na które
dzielił się rodzaj ludzki do czasów Babura i przypatrzmy się po krotce ich
spojrzeniu na dzieje.
Cechująca te odrębne cywilizacje jednolitość pod względem charakteru
kulturowego i struktury społecznej rozciąga się również na ich wizje
dziejów. Każda z nich żywiła przekonanie, że jest jedynym cywilizowanym
społeczeństwem na świecie, zaś reszta ludzkości to barbarzyńcy, niedoty­
kalni lub niewierni. Oczywiste jest, że utrzymując ten pogląd, przynajmniej
pięć spośród sześciu cywilizacji z czasów poprzedzających Vasco da Gamę
musiało być w błędzie, zaś dalszy ciąg wydarzeń pokazał, że tak naprawdę
myliły się wszystkie. Wszelkie odmiany fałszu są bez wątpienia równie
nieprawdziwe, ale nie wszystkie muszą być równie niedorzeczne. Zatem
rzeczą pouczającą będzie przebiec przez owe pół tuzina konkurencyjnych i
nie dających się ze sobą pogodzić wersji wspólnego mitu „ludu wy­
branego” , w porządku dyktowanym przez coraz większy stopień, w jakim
przeczyły zdrowemu rozsądkowi. !
Dla Chińczyków ich kawałek powierzchni Ziemi stanowił „Wszystko, co
jest pod Niebiosami”, zaś terytorium znajdujące sie pod bezpośrednim
panowaniem rządu cesarskiego było „Królestwem Środka” . Ten punkt
widzenia wyrażony został ze spokojną pewnością siebie w sławnej od­
powiedzi wielkiego cesarza Cz’ien Lunga (panującego w latach 1735-95) na
list od króla Wielkiej Brytanii Jerzego III, zawierający propozycję nawiąza­
nia przez dwóch potentatów wzajemnych stosunków dyplomatycznych i
handlowych.
„Jeśli chodzi o twoją usilną prośbę, by wysłać jednego z twych krajanów
celem akredytacji przy moim Niebiańskim Dworze i sprawowania pieczy
nad handlem twego kraju z Chinami, to życzenie takie stoi w niezgodzie ze
wszystkimi zwyczajami mojej dynastii i w żaden sposób nie może być
spełnione... Nasze ceremonie i kodeks praw tak bardzo różnią się od
waszych, że nawet jeśli wasz wysłannik zdołałby przyswoić rudymenta
naszej cywilizacji, nie moglibyście przenieść naszych obyczajów na waszą,
51
obcą im ziemię... Dzierżąc berło nad całym światem mam tylko jeden ceł na
względzie, a mianowicie utrzymać doskonałość rządów i wypełniać
obowiązki państwowe... Nie przywiązuję żadnej wagi do przedmiotów
zmyślnych i dziwacznych, toteż z manufaktur w twoim kraju nie ma dla
mnie żadnego» pożytku” .1
Gdyby barbarzyński poseł lord Macartney wyjawił wstydliwy fakt, że jego
pan od czasu do czasu szwankuje na umyśle, cesarz wcale nie byłby
zdziwiony. Żadne normalne barbarzyńskie książątko nie ośmieliłoby się
zwracać do Syna Niebios jak do równego sobie; zaś ton jaki, w swej
naiwności, obrał autor brytyjskiego pisma, musiał zaiste wydać się skan­
dalicznym, w świetle dziejów znanych Cz’ien Lungowi i jego otoczeniu.
Cz’ien Lung sam tworzył historię ujarzmiając ostatnich dzikich noma­
dów ze stepów Eurazji i tym samym kładąc kres walce pomiędzy'1
„Pustynią” i „Polami”, która była jedną z głównych nici w tkaninie dziejów
ludzkich w ciągu minionych trzech tysięcy lat. „Syn Niebios” dokonał tego
historycznego wyczynu działając właściwie w pojedynkę. Jedyną Stroną,
która mogła zgłaszać pretensje do udziału w zaszczytach z tego tytułu był
cesarz moskiewski. „Barbarzyńcy Morza Południowego” (jak Chińczycy
nazywali zachodnich włóczęgów wodnych, przyniesionych przez fale na
południowe wybrzeże Chin z tego właśnie kierunku) wcale nie mieli udziału
w tym wielkim zwycięstwie cywilizacji osiadłej. Osobiste osiągnięcia Cż’ien
Lunga jako polityka i wojownika niewiele jednak mogły dodać do blasku
bijącego od Syna Niebios ex officio. Cesarstwo, którym rządził, było
najstarszą, odnoszącą najwięcej sukcesów i najbardziej dobroczynną
spośród wszystkich istniejących instytucji politycznych. Jej założenie w
trzecim roku przed naszą erą dało cywilizowanemu światu w miejsce
międzynarodowej anarchii (kiedy szereg lokalnych państewek, władanych
przez dzied^czną szlachtę feudalną, prześladowało ludzkość prowadze­
niem między sobą ciągłych wojen), cywilizowane rządy sprawowane przez
starannie dobranych i wykształconych urzędników. W ciągu dwudziestu
wieków, jakie upłynęły od tego czasu, ów pieczołowicie pilnowany pokój
światowy kilkakrotnie załamywał się, ale były to zawsze załamania,
przejściowe, zaś u schyłku panowania Cz’ien Lunga, ostatnia restauracja
„Królestwa Środka” była u szczytu swej świetności. W tej politycznej
szkatule przechował się intelektualny skarb: zdobycze szkół filozoficznych,
które zbadały wszystkie możliwe odpowiedzi na fundamentalne zagad­
nienia metafizyki i etyki. Dzieci „Królestwa Środka” *przejmując wielką'
obcą religię — pochodzącą z Indii mahajaąę — by wyjść na przeciw
wszelkim duchowym potrzebom, którym ich świecka cywilizacja mogłaby
nie sprostać opierając się wyłącznie ha własnych zdobyczach, pokazały też,
52
że ich wrodzonej inteligencji i umiejętności kierowania państwem dorów­
nywały szerokie horyzonty ich umysłów.
Czyż Cz’ien Lung nie miał racji odpowiadając Jerzemu III tak a nić
inaczej, jeśli zważy się wymowę tego tła historycznego? Bez wątpienia
niektórzy spośród moich zachodnich czytelników uśmiechali się czytając
jego odpowiedź. Uśmiechali się, bo rzecz jasna wiedzieli, co było potem.
Cóż jednak wykazał ów dalszy rozwój wypadków? Otóż wykazał on ponad
wszelką wątpliwość, że cesarz Cz’ien Lung i jego doradcy nie zdawali sobie
sprawy z przygniatającej potęgi fizycznej, jaką „Barbarzyńcy Morza
Południowego” uzyskali dzięki zastosowaniu w praktyce nowych odkryć
nauk przyrodniczych. W czasie misji lorda Macartneya żyli już chińscy
uczeni, będący już w kwiecie wieku i zajmujący odpowiedzialne stanowiska
w służbie cesarskiej, którym dane zostało ujrzeć, jak Wielka Brytania
prowadzi przeciw Chinom wojnę i dyktuje warunki pokoju przy pomocy
armat. Czy jednak właśnie ów bieg wypadków nie znaczy także, że Cz’ięn
Lung był tyleż roztropny, jeśli idzie o politykę nienawiązywania stosun­
ków, co niedoinformowany odnośnie militarnego kalibru „Barbarzyńców
Morza Południowego”? Intuicja przestrzegła gó przed kupczeniem „dzi­
wacznymi i zmyślnymi” towarami brytyjskimi, zaś jednym z takich bardzo
osobliwych towarów zaoferowanych przez kupców brytyjskich poddanym
rządu cesarskiego było.opium. Kiedy władze cesarskie zabroniły tego
handlu, jak każdy szanujący się rząd winien był uczynić, barbarzyńcy
wykorzystań swą zaskakującą wyższość militarną, by wyrąbać przy
pomocy dział okrętowych wejście dla handlu brytyjskiego w Chinach na
warunkach brytyjskich.
Wiem, że jest to uproszczenie dziejów „wojny opiumowej” , ale zasadniczo
rzecz się zgadza, zaś najlepszym, co da się powiedzieć o tych, którzy
popełnilli tę zbrodnię na skalę międzynarodową, jest to, że zawsze później
poczuwali się z tej racji do wstydu. Dobrze pamiętam to, jak mam nadzieję,
odkupidelskie poczucie wstydu, jakie przekazała mi, kiedy byłem dziec­
kiem, moja matka, gdy zapytałem ją o „wojnę opiumową”, a ona
przytoczyła mi fakty. (Ich podsumowanie znajduje się na końcu eseju).
Syreni śpiew Historii, który do tego stopnia omamił „Syna Niebios” w
Pekinie, że uważał się on za jedynego przedstawiciela cywilizacji przez duże
„C”, zastosował w 1500 roku tę samą sztuczkę wobec jego odpowiednika,
cara moskiewskiego. On również był władcą ostatniego wcielenia im­
perium światowego, które od czasu do czasu doznawało uszczerbku, ale jak
dotąd, zawsze udawało mu się pozbierać. Powszechny pokój promieniują­
cy od Augusta z Pierwszego Rzymu nad brzegami Tybru, został ponownie
ustanowiony przez Konstantyna wokół Drugiego Rzymu nad brzegami
Bosforu; a kiedy cesarstwo Konstantynopolu, trzykrotnie upadając i
53
podnosząc się— w siódmym, jedenastym i trzynastym stuleciu naszej ery—
wpadło ostatecznie w ręce Turków w roku 1453, berło przeszło do Trzeciego
Rzymu w Moskwie, którego królowanie'miało nigdy się nie skończyć (jak
muszą wierzyć wszyscy pobożni Moskwid). Moskiewski dziedzic potęgi
świata rzymskiego przejął przy pomocy tego symbolu kulturowe zdobycze
greckich poprzedników Rzymu; i jak gdyby tego było mało, był on również
wybranym przez Boga obrońcą wielkiej obcej wiary religijnej— chiześdjańst-
wa — które, by nadrobić własne duchowe braki, przyjął pogański świat
grecko-rzymski. Spadkobierca Grecji, Rzymu i Chrystusa, a przez Chrystusa,
spadkobierca wybranego przez Boga ludu Izraela! Tytuł Rosji, jako że w
istode wyjątkowy, wydawał się Moskwitom absolutnie rozstrzygający.
Gdyby roszczenia cara doszły do uszu Syna Niebios, ten potraktowałby
je zapewne z pewną dozą wyrozumiałośd. Kiedy około tysiąca pięduset lat
przed zrewolucjonizowaniem mapy świata przez Vasco da Gama, pierwsze
cesarstwo Ts’in podjęło awanturniczą eskapadę zwiadowczą na bezwodne
morza stepów muskając czubkami swych czułków pierwsze cesarstwo
rzymskie, chińscy marynarze pustyni nazwali wielkodusznie to zaskakują­
ce odkryde „Ta Ts’in” : „Wielkie Chiny” na Dalekim Zachodzie. Ale Ts’in
i Ta Ts’in były zawsze odizolowane od siebie przez zamieszkujących
między nimi sąsiadów, którzy kwestionowali ich roszczenia. Buddyzm,
przyjęty z Indii z taką czcią przez- Chiny, był dla Hindusa jedynie
pożałowania godnym odchyleniem (szczęśliwie zarzuconym w Indiach) od
ortodoksji hinduistycznej. To bramini dzierżyli monopol na należyty
rytuał, natchnione księgi i właśdwą teologię. Większość ludnośd nawet w
Indiach i wszyscy inni na świede poza granicami świętej ziemi aryjskiej, byli
niedotykalnymi wyrzutkami. Zdobywcy muzułmańscy mogli władać nie­
odpartą potęgą materialną, ale niemogliisię obmyć z rytualnej nieczystośd.
Muzułmanie z kolei, byh równie nieugięd wobec wyznawców hinduizmu
i ehrześdjan, jak hinduiści wobec muzułmanów i Chińczyków. Muzuł­
manie uznawali wszystkich proroków Izraela i uważali, że Jezus był
ostatnim i największym prorokiem Boga przed Jego ostatecznym posłań­
cem Mahometem. Spory muzułmanów nie dotyczyły Proroka Jezusa, ale
K ośdoła chrześcijańskiego, który przechwycił Rum, kapitulując przed
pogaństwem greckiego politeizmu i idolatrii. Islam uratował nieskażoną
religię Abrahama od tej haniebnej zdrady objawienia Jednego Praw­
dziwego Boga. Pomiędzy chrześdjańskimi politeistami z jednej strony i
hinduistycznymi politeistami z drugiej, znów rozbłysło światło monoteiz­
mu; nadzieje świata leżą w przetrwaniu islamu.
Ta tradycyjna islamska skala w artośd wychodzi bardzo ostro na jaw w
końcowym fragmende opowieśd o zdarzeniach 1213 roku hidżry, wiel­
kiego egipskiego historyka Al-Dżabartiego.
54
„Tak oto rok dobiegł końca. Pośród niebywałych wydarzeń, jakie w nim
zaszły, najbardziej złowieszczym było przerwanie Pielgrzymki z Egiptu (do
świętych miast Hidżazu). Nie posłali świętych kobierców (kiswa) dla
Kaaby i datku (surra)*. Coś takiego nigdy nie zdarzyło się ani za naszych
czasów ani za panowania Otomanów. (Zaprawdę) bieg rzeczy leży jedynie
w rękach Boga”?2.
Który to był ów niezwykły rok? Wedle naszego zachodniego datowania,
dwanaście miesięcy odpowiadających 1213 rokowi hidżry minęło pomię­
dzy czerwcem 1798 roku a czerwcem 1799. Jak wiadomo, jest to rok, w
którym Napoleon wylądował w Egipcie, zaś przytoczony przeze mnie
fragment to grand finale Al-Dżabartiego do najżywszego i najbardziej
wnikliwego sprawozdania z tej niebywale dramatyczne] „wojny światów’’.
Jako Marsjanin, byłem skonsternowany, jak pamiętam, czytając po raz
pierwszy te słowa. Nie można jednak czytać Al-Dżabartiego nie biorąc go
poważnie. To po dziś dzień jeden z czołowych historyków cywilizowanego
społeczeństwa. Powinieniem wrócić do tego fragmentu i wytłumaczyć
swoim bliźnim z Zachodu, że nasze filisterskie skłonności do wyśmiewania
się z tego, winny pobudzić nas raczej do śmiania się z naszej własnej
niezmiernej zaściankowości umysłowej.
Otóż teraz przechodzimy do dwóch naprawdę śmiesznych przypadków,
w których lokalna cywilizacja wyobraża sobie, że jest jedyną cywilizacją na
świecie.
Japończycy wierzyli, że ich kraj to „Ziemia Bogów” i przeto jest
nietykalny dla najeźdźców (choć sami Japończycy najechali go z powodze­
niem, kosztem swych nieszczęsnych nordyckich poprzedników „włocha­
tych Ajnów”). Japonia „Królestwem Środka"! Z jakiej racji? Japonia była
przecież w 1500 roku wciąż jeszcze społeczeństwem feudalnym, w nie­
szczęsnym stanie anarchii, z którego Chiny wybawił Ts’in She Hwangti w
221 roku p.n.e. Tego, co Chiny zdobyły dla siebie tak dawno bez pomocy
innych, Japonia nie zdołała wprowadzić mając za sobą blisko tysiąc lat
dobrodziejstw w postaci zapożyczonej z Chin cywilizacji świeckiej oraz
indyjskiej wyższej religii, która dotarła do Japonii dzięki uprzejmości
Chińczyków. Czy szaleństwo mogłoby sięgnąć dalej? Dlaczegóż by nie,
wyglądałoby na to, że może, bowiem zachodnia odmiana tego powszech­
nego fałszu przebija japońską. W 1500 roku Frankowie solennie zapew­
niali, że prawdziwym spadkobiercą Izraela, Grecji i Rzymu nie jest
wschodnie chrześcijaństwo prawosławne, lecz oni sami, i że to nie
zachodni, lecz wschodni Kościół jest schizmatykiem! Słuchając frankijs-
kich teologów można odnieść wrażenie, że to cztery patriarchaty Wschodu,
a nie patriarchat Rzymu, sfałszowały Credo wciskając weńfilioąue. Zaś
przysłuchując się „rzymskim cesarzom narodu niemieckiego” przy okazji
55
ich sporu z greckimi i rosyjskimi sukcesorami Augusta i Konstantyna,
można by sobie pomyśleć, że to w greckich i wschodnich prowincjach, a nie
w łacińskich, w piątym wieku po Chrystusie, przepadł z kretesem rząd
cesarstwa rzymskiego. W 1500 roku zuchwałość frankijskich pretensji do
tego, aby być „ludem wybranym” była dostatecznie wielka, aby zaprzeć
dech w piersiach jakiemukolwiek należycie poinformowanemu i praw­
dziwie bezstronnemu arbitrowi. Do odnotowania pozostaje jednakże
jeszcze bardziej zadziwiający fakt. Od tego czasu przeleciało cztery i pół
wieku -— i to jakich wieków! — a Frankowie wciąż śpiewają dziś tę samą
starą pieśń; obecnie czynią to solo, bowiem inne głosy w chórze cywilizacji,
piejące fałszywe credo w 1500 roku unisono, zmieniły od tego czasu, jedna
po drugiej, swe melodie. '
Sukces niezachodniej większości rodzaju ludzkiego w samoreedukacji, w
czasie gdy umysły zachodnie ugrżęzły w archaiku, nie jest oczywiście
dowodem większej wrodzonej bystrości czy cnoty. Początkiem mądrości
jest zbawienny szok, zaś nie-zachodnie społeczeństwa przeżyły olbrzymie
zamieszanie, jakie sprokurowało im 'gwałtowne uderzenie cywilizacji
zachodniej. Jedynie Zachód uniknął, jak dotąd, takiego bezceremonial­
nego potraktowania. Nasza lokalna cywilizacja, nierozbita do tej pory
przez przewroty rodzimego chowu, wciąż trzyma się kołtuńskiego, lichego
złudzenia, na które pozwalali sobie nasi „partnerzy” do czasu, kiedy
otrzymali nauczkę, wzięci na rogi przez, wyświadczającego im w ten sposób
niezamierzoną przysługę, byka Zachodu. Wcześniej czy później, reperkusje
tego zdarzenia odbiją się niechybnie na samym Zachodzie; jak na razie
jednak ta Janusowa figura drzemie — za granicą szarżujący byk, w domu,
samotna teraz, śpiąca królewna.
Wstrząsy, jakie spadły na inne cywilizacje, były zaiste na tyle srogie, że
mogłyby obudzić nawet siedmiu śpiących z Efezu**. Wyobraźmy sobie,
jaki efekt psychologiczny miał brytyjski dyktat z 1842 dla jakiegoś
chińskiego uczonego urzędnika, na tyle starego, by pamiętać, w jaki sposób
czterdzieści dziewięć lat wcześniej cesarz Cz’ien Lung załatwił sprawę
poselstwa lorda Macartneya! Przeczytajmy Al-Dżabartiego! Z braku
miejsca mogę tu zacytować jego relację z jednego tylko zajścia, jalde
nastąpiło po niespodziewanym pojawieniu się, w piątek, ósmego dnia
miesiąca M uharram, 1213 roku hidżry, dwudziestu pięciu obcych statków
w okolicy egipskiego portu Aleksandrii.
„Ludzie zastanawiali się, cóż to za cudzoziemcy mogą się zbliżać, kiedy
przybiła mała łódź i dziesięć osób zeszło na ląd... Cudzoziemcy d rzekli, że
są Anglikami i dodali, że dają baczenie na pewnych Francuzów, którzy
wyruszyli ze znaczną flotą w niewiadomym celu. Obawiają się, powiedzieli,
że Francuzi ci mogą przypuścić niespodziewany atak na Egipt, bowiem
56
wiedzą, że Egipcjanie nie będą zdolni odeprzeć najeźdźców i powstrzymać
ich przed zejściem na ląd... Cudzoziemcy powiedzieli wtedy: ’Będziemy
radzi pilnować morza przy pomocy naszych statków, aby bronić miasta i
patrolować wybrzeże; chcemy was jedynie prosić o wodę i żywność, za
które zobowiązujemy się zapłacić’. Jednaki» notable miasta odmówili
nawiązywania stosunków z Anglikami i powiedzieli im: ’Ten kraj należy do
sułtana, i ani Francuzi, ani żadni inni cudzoziemcy, nie mają tu czego
szukać; bądźcie zatem łaskawi nas opuścić’. Na te słowa wysłannicy
angielscy wrócili na swoje okręty i odpłynęli szukać aprowizacji gdzie
indziej, ’aby Bóg mógł przeprowadzić swoje dzieło, które był już uprzednio
zamyślił’3.
Czytając dalej, stwierdza się, że ówczesne gęsta Dei per Francos skłoniły
chłonny umysł doktora uniwersytetu w Al-Azhar, do natychmiastowego
rozpoczęcia swojej reedukacji. Jednym z pierwszych czynów Francuzów po
zajęciu Kairu było urządzenie tam naukowej ekspozycji, połączonej ż
pokazami praktycznymi, zaś pośród zwiedzających znalazł się nasz
historyk. Zauważywszy, że Francuzi najwyraźniej wzięli muzułmanów za
dzieci, na których robią wrażenie małpie sztuczki, i że tak naprawdę było to
dziecinadą raczej ze strony samych Francuzów, Al-Dżabarti szczerze
odnotowuje swój podziw dla demonstrowanych osiągnięć nauki4.- Zauwa­
ża, że pośród szkód, jakie ucierpieli Francuzi w czasie buntu — który sami
na początku sprowokowali swoim despotycznym sposobem bycia —
najbardziej żałowali, jak się zdawało, pewnych przyrządów naukowych,
zniszczonych w domu uczonego Cafarelliego5. Od zainteresowania
Al-Dżabartiego dla nauki francuskiej jeszcze większa była jednak jego
wrażliwość na francuską sprawiedliwość. Żołnierze francuscy są sądzeni za
włamywanie się przemocą do domów i, z osobistego rozkazu Napoleona,
płacą za swe przestępstwa życiem6. Następca Napoleona w dowodzeniu
francuską armią okupacyjną, generał Kleber, został zamordowany przez
muzułmańskiego fanatyka, zaś zabójcy dano autentyczny, rzetelny proces.
Proces ów wywołał entuzjastyczny podziw Al-Dżabartiego i jak zawsze
szczerze, wyraża on opinię, iż muzułmanie w podobnej sytuacji nie
wznieśliby się do takiego poziomu moralnego. Tak wielce jest on zaintere­
sowany procedurą i tak bardzo chce zachować jej zapis, że włącza dossier
procesu w swoją narrację, odtwarzając dokumenty słowo po słowie w -
łamanym arabskim francuskiego sądu wojskowego7.
Kiedy widzi się, jak szybko i ochoczo egipski uczony, muzułmanin
Al-Dżabarti, przyswoił sobie wcale nie beżbolesną, francuską lekcję, na
myśl przychodzi szereg wielkich tureckich polityków okcydentalistów:
Mehmed Ali z Kavalla, macedoński dowódca batalionu, który widział co
Francuzi robią w Egipcie i kontynuował rewolucyjne dzido Napoleona po
57
jego odejściu®; sułtan Selim III, który stracił życie w Konstantynopolu,
dziewięć lat przed wylądowaniem Napoleona w Aleksandrii, podczas
pionierskiej próby przekształcenia na modłę zachodnią armii otomańskiej;
sułtan Mahmud II, któremu udało się po cierpliwym wyczekiwaniu przez
pół życia, zrealizować polityczny testament swego zamęczonego kuzyna; i
wreszcie na końcu, choć nie mniej ważny, prezydent Mustafa Kemal
A taturk, który przeprowadził do końca, za naszego życia, totalitarną
rewolucję żyda tureckich Otomanów, zapoczątkowaną przez sułtana
Selima mniej więcej sześć pokoleń wcześniej. Te imiona otomańskie
przywodzą na myśl ich odpowiedników w innych krajach: arcyokcyden-
talistę Piotra Wielkiego i bolszewickich wykonawców jego testamentu;
przenikliwych architektów „restauracji” Meiji w Japonii; bengalskiego
synkretystę Ram Mohan Roy’a, który przenosząc rzecz na obszar religii,
dał wyraz charakterystycznemu dla Hindusów poczudu względności
w artośd materii i ducha — choć ówcześni ortodoksyjni uczeni hinduisty­
czni mogli z oburzeniem otrząsać się na nieczystość tego herezjarchy.
Z inspiracji lub rozkazu owych potężnych „Herodianów” — a czyn­
nikiem wiodącym jest zazwyczaj kompromis pomiędzy perswazją i przy­
musem — młodsze pokolenie ludzi spoza Zachodu ze wszystkich odręb­
nych niegdyś społeczeństw, które Zachód teraz zgarnął razem do o-
snuwającej cały świat sied, uczyło się w szkołach na Zachodzie. Biorą
zachodnie lekcje z pierwszej ręki, na uniwersytetach Paryża, Cambridge,
Oxfordu, Columbii i Chicago; wielu z nich dostrzegłem także, ku swojej
radości, przyglądając się mym słuchaczom w Senat House Uniwersytetu
Londyńskiego. Reedukację przeszły już pomyślnie elity wszystkich
nie-zachodnich społeczeństw, wyzwalając się ze swego tradycyjnego par­
tykularnego punktu widzenia. Niestety niektórzy spośród nich zapadli na
zachodnią chorobę ideologiczną, a mianowicie nacjonalizm, ale nawet
nacjonalizm ma dla ludzi spoza Zachodu przynajmniej negatywną wartość
egzotycznej ułomnośd. On także wyciąga ich z odziedziczonej po przod­
kach skorupy. Mówiąc krótko, w ten czy w inny sposób, emocjonalnie
stresujące, ale intelektualnie pobudzające, doświadczenie byda wziętym
szturmem przez Zachód, pomogło tym nie-zachodnim badaczom spraw
ludzkich uświadomić sobie (a jakiż wysiłek wyobraźni się za tym kryje!), że
minione dzieje Zachodu nie są tylko lokalną sprawą Zachodu, lecz także
ich przeszłośdą. Ich, ponieważ Zachód — podobnie jak francuscy
żołnierze-włamywacze w Kairze, których egzekucje opisuje Al-Dżabarti —
wtargnął w żyde swych bezbronnych sąsiadów, a ci muszą zaznajomić się z
dziejami Zachodu, jeśli mają orientować się w nowym społeczeństwie
ogólnoświatowym, do którego my, ludzie Zachodu, wcieliliśmy ich siłą.
Paradoks czasów naszego pokolenia polega na tym, że cały świat
58
skorzystał dziś z nauki dostarczonej przez Zachód, za wyjątkiem (jakjńż
zauważyliśmy), jego samego. Zachód wciąż patrzy na dzieje z owego
zaściankowego, egocentrycznego punktu widzenia, który inne społeczeńst­
wa zmuszone zostały przekroczyć. Niemniej, wcześniej czy później, także i
Zachód musi przejść reedukację, zdobytą już przez inne cywilizacje dzięki
dokonanej przez Zachód unifikacji świata.
W którą stronę będzie przypuszczalnie przebiegać nadchodząca umys­
łowa i moralną rewolucja?
Skoro napotykamy nieprzeniknioną kurtynę nie pozwalającą nam
"przewidzieć naszej przyszłości, być może nieco światła rzucą nam wobec
tego dzieje naszych starszych współczesnych, gdzie znamy już całą
opowieść, jako że dramatis personae opuściły już ten świat. Co, na
przykład, było następstwem wpływu cywilizacji grecko-rzymskiej na jej
sąsiadów? Jeśli pójdziemy tym tropem przez szesnaście czy siedemnaście
wieków, od odwrotu 10 000 zbrojnych towarzyszy Ksenofonta, do
ostatnich osiągnięć inspirowanej przez Greków muzułmańskiej nauki i
filozofii sprzed mongolskiego kataklizmu, dojrzymy nieodpartą ofensywę
Greków na płaszczyźnie wojskowej, politycznej, ekonomicznej, intelek­
tualnej i artystycznej, która została stopniowo powstrzymana i zwrócona w
przeciwnym kierunku przjez środki zaradcze podjęte przez jej ofiary. Na
wszystkich zaatakowanych płaszczyznach kontrofensywa Orientu była n ą ,
ogół udana, ale jej losy były rozmaite i nieraz ironiczne w swych
konsekwencjach. Jest jednakże jeden punkt — religia, Achillesowa pięta
Greków — gdzie przeciwudejrzenie Orientu było celne i tworzyło historię.
Ta szczegółowa, acz zupełnie niewspółczesna opowieść ma oczywiste
znaczenie dla naszych perspektyw; otóż duchowa próżnia, taka jak pustka
w sercu kultury helleńskiej narzuconej na pewien czas światu przez
Greków, uwidoczniła się ostatnio w kulturze naszego zachodniego chrześ­
cijaństwa, w jej „eksportowej wersji” . Przez mniej więcej dwieście lat,
datując od początku ery Vasco da Gamy, nasi szturmujący świat przod­
kowie dokonywali odważnych prób upowszechniania za granicą całego
zachodniego dziedzictwa kulturowego, w tym zarówno jego religijnego
jądra, jak i technologicznej otoczki; było to z pewnością dobrze pomyślane,
bowiem każda kultura jest „całością”, której części są w subtelny sposób
zależne od siebie nawzajem, zaś eksport łupin bez ziarna może być równie
zabójczy, jak emitowanie z atomu elektronów bez jądra. Jednakże na
przełomie siedemnastego i osiemnastego wieku naszej zachodniej ery
chrześciajńskiej, zdarzyło się coś, co, ośmielę się prorokować, wyłoni się w
retrospektywie jako jedno z epokowych wydarzeń naszej nowożytnej
historii Zachodu, gdy spojrzy się na tę lokalną historię w prawdziwym
świetle, czyli jako na incydent w powszechnych dziejach ludzkości.
59
Przełomowym wydarzeniem była klęska jezuitów, uwydatniona przez
równoległy sukces Towarzystwa Królewskiego. Jezuici nie zdołali na­
wrócić Hindusów i Chińczyków na rzymskokatolicką postać chrześcijańst­
wa zachodniego. Nie powiodło im się, mimo, że władali psychologiczną
technologią, ponieważ, w końcu nie chciał jej ani papież, ani Syn Niebios,
ani , bramini. Za tego samego pokolenia pobratymcy owych tragicznie
zawiedzionych misjonarzy jezuickich, zachodni katolicy i protestanci,
doszli do ryzykownego wniosku, że dzieląca ich teraz religia, w imię której
toczyli nierozstrzygniętą, bratobójczą wojnę stuletnią, jest nieodpowied­
nim elementem w ich dziedzictwie kulturowym. Dlaczegóż nie zgodzić się
po cichu na zaprzestanie wojen religijnych przez eliminację samej religii i
nie skupić się na zastosowaniu nauk przyrodniczych do spraw praktycz­
nych — dążeniu, które nie wzbudza żadnych kontrowersji i zapowiada się
jako lukratywne? Ów siedemnastowieczny zwrot na drodze zachodniego
postępu był brzemiennny w skutki; cywilizacja zachodnia rozprzest-
rżeniająca się odtąd po świecie lotem błyskawicy, nie była już całą tkaniną:
był to jedynie technologiczny rąbek z wyrwaną ze środką materią religii.
Ten „użytkowy” schemat cywilizacji zachodniej był oczywiście stosun­
kowo łatwy do przyjęcia: Piotr Wielki objawił swój geniusz błyskawicznie
chwytając go zaraz po tym, jak wyłożono go na wystawie zachodniego
sklepu. Sto lat później, subtelniejszy i bardziej uduchowniony Al-Dżabarti
wykazał bardziej wyszukane rozeznanie. Wpadła mu w oko francuska
technika, ale chciał czegoś więcej. Dla niego kamieniem probierczym
cywilizacji zachodniej, jak również jego własnej, nię była technika, lecz
sprawiedliwość. Ten kairski uczony pojął sedno sprawy, kwestię, którą
Zachód wciąż jeszcze musi rozstrzygnąć u siebie. „Gdybym... znał
wszystkie tajemnice i posiadał wszelką wiedzę... a miłości bym nie miał,
byłbym niczym”®. — „Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki,
który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża?” 10.
To prowadzi nas na powrót do wciąż oczekującego naszej odpowiedzi
pytania związanego z cytatem z Al-Dżabartiego. Co naprawdę było
najważniejszym wydarzeniem 1213 roku hidżry? Inwazja Napoleona na
Egipt, czy przerwa w corocznej pielgrzymce z Egiptu do świętych miast
Hidżazu?
Islamska instytucja pielgrzymki jest oczywiście sama w sobie niczym
więcej jak wymaganym zewnętrznym obrządkiem, ale jako symbol,
reprezentuje ducha braterstwa wiążącego razem wszystkich muzułmanów.
Jak wiemy z własnego doświadczenia, kiedy pielgrzymka zamiera, islam
znajduje się w niebezpieczeństwie; Al-Dżabarti był wyczulony na to
niebezpieczeństwo, ponieważ cenił duchowy skarb zawarty w religii
przodków. Jakiej wartości my sami mamy oczekiwać od islamu? Czy na
60
etapie dziejów, w którym panowanie nad światom leży, jak się wydaje, w
rękach1wyraźnie niedopigmentowanych i mających nieustanne poczucie
wyższości swej rasy zamorskich narodów anglojęzycznych, ludzkość może
sobie pozwolić na obywanie się bez społecznego spoiwa islamskiego braterst­
wa? Ta społeczna służba, choćby była wartościowa i szlachetna, nie jest jednak
istotą islamu— co zaraz powiedziałby nam Al-Dżabarti, mimo, że on sam był
akurat żywym ucieleśnieniem tej właśnie cnoty swej wiary. Jak mówi druga
część jego imienia, Al-Dżabarti był spadkobiercą jednego z „narodów”, które
tworzyły uniwersytet Al-Azhar, tak jak i współczesną mu Sorbonę. Kim był
naród Dżabartiego? Byli to transabisyńscy Gallowie i Somalijczycy: prawo­
wierne dzieci Chama o hebanowej skórze. Dostrzec można, że przydomek
naszego bohatera i jego imię są szczęśliwie dobrane: przydomek Al-Dżabarti,
„Etiop”; imię ’Abd-ar-Rahman, „Sługa Boga Miłosiernego”. Jednakże ów
czciciel litościwego Boga zaświadczyłby, że skoro pielgrzymka jest tylko
symbolem braterstwa wznoszącego się ponad różnicę koloru skóry i klasy, to
jedność prawdziwych wyznawców jest z kolei jedynie przełożeniem na język
działań doczesnych ich prawdziwej wiary w jedność Boga. Twórczym
wkładem islamu na rzecz ludzkości jest monoteizm, i z pewnością nie
ośmielimy się odrzucić tego daru.
A co z bitwą pod piramidami? Ostatniego roku, kiedy, po raź drugi w mym
życiu, brałem udział w konferencji pokojowej w Paryżu, znalazłem się
pewnego niedzielnego ranka na prowizorycznej drewnianej trybunie, skąd
przyglądałem się defiladzie francuskiego „marszu zwycięstwa” — spahisi na
białych, tańczących koniach i lekka piechota tunezyjska prowadzona przez
stosownie wyćwiczoną i szykownie przystrojoną Owcę— mając przed sobą, po
drugiej stronie szlaku procesji, spoglądający na mnie Łuk Triumfalny. Kiedy'
patrzyłem na ten okazały zwał roboty kamieniarskiej, mój wzrok zaczął
wędrować wzdłuż szeregu okrągłych tarcz poniżej gzymsu, z których każda
nosiła imię jednej z napoleońskiej wiktorii. „To być może dobrze” złapałem się
na myśli, gdy mój wzrok dotarł do rogu, „że ten monumentjest kwadratowy a
nie oktagonalny, bo gdyby mieli więcej miejsca, doszliby w końcu dó Sedanu i
bitwy o Francję”. Wówczas pobiegłem myślą ku równie ironicznym zakoń­
czeniom innych pasm chwały narodowej: niemieckiemu, gdzie po bitwie o
Francję następuje po czterech latach bitwa o Niemcy i brytyjskiemu pasmu
zwycięstw w Indiach zaczynającemu się od Plassey i Assaye i biegnącemu
poprzez dźwięczne pendżabskie nazwy pól bitewnych wojen angiels-
ko-sikhijskich. Czemu równały się w ostatecznym rozrachunku te zachodnie
zwycięstwa narodowe? Otóż, tak samo zeru, jak narodowe wiktorie — nie
mniej sławne w swoim czasie — owych rywalizujących ze sobą chińskich
państewek, które Ts’in She Hwangti zmiótł z mapy w trzecim wieku przed
naszą erą. Marność nad marnościami! A islam wciąż trwa, mając do spełnienia
wielką duchową misję.
61
Kto zatem będzie śmiał się ostatni w sporze wokół poczucia proporcji
Al-Dżabartiego? Jego zachodni czytelnicy, czy też on sam?
Co musimy teraz zrobić, my, ludzie Zachodu, jeśli chcemy, pożytkując
naszą inteligencję i wolną wolę, podążać jak Kleantes za skinieniem Zeusa i
Losu, miast zmuszania tych strasznych bóstw, by przywołały nas do
porządku upokarzającymi metodami przymusu?
Po pierwsze, jak sugerowałbym, musimy zmienić nasze spojrzenie
dziejowe tak, jak uczynili to wykształceni przedstawiciele naszych bratnich
społeczeństw w czasie kilku ostatnich pokoleń. Nasi współcześni spoza
Zachodu zrozumieli fakt, że w konsekwencji niedawnej unifikacji świata,
nasze minione dzieje stały się żywotną częścią ich dziejów. Także i my,
wciąż drzemiący ludzie Zachodu, musimy sobie uświadomić, że na mocy tej
samej rewolucji — którą przecież sami przeprowadziliśmy — przeszłość
naszych sąsiadów stanie się żywotną częścią przyszłości naszego Zachodu.
Zabierając się do tego wysiłku wyobraźni nie musimy zaczynać zupełnie
od początku. Zawsze uświadamialiśmy sobie i uznawaliśmy nasz dług
wobec Izraela, Grecji i Rzymu. To są jednak, rzecz jasna, cywilizacje
wymarłe, toteż udawało nam się składać im hołdy nie odstępując ani na jotę
od naszego tradycyjnego egocentrycznego stanowiska, ponieważ uznawa­
liśmy za rzecz oczywistą — zaślepieni naszym egotyzmem —■to, ża nasze
szlachetne jestestwa stanowią raison d ’etre tych „martwych” cywilizacji.
Wyobrażaliśmy sobie, że żyły i zmarły po to, by przygotować drogę dla nas
— odbywając rolę Jana Chrzciciela dla nas jako Chrystusa (przepraszam
za to bluźniercze porównanie, ale uwydatnia ono dobitnie, jak skandalicz­
nie zniekształcone było nasze spojrzenie).
Zdaliśmy sobie ostatnio sprawę również z wagi wkładu, jaki wniosły w
naszą przeszłość niektóre inne cywilizacje, nie tylko wymarłe, alei, zanim
nie odkryliśmy ich szczątków, pogrzebane w zapomnieniu. Łatwo nam być
wielkodusznym żywiąc uznanie dla Minojczyków, Hetytów i Sumerów,
bowiem odkrycie ich przysparzało blasku naszej nauce, a ich ponowne
pojawienie się na scenie dziejów odbyło się pod naszym patronatem.
Byłoby nam znacznie ciężej zaakceptować nie umiej oczywisty fakt, że
nasi hałaśliwi, a nieraz i urągający nam współcześni — Chińczycy,
Japończycy, Hindusi, muzułmanie i nasi starsi bracia chrześcijanie prawo­
sławni — staną się częścią minionych dziejów w przyszłym świede, który
nie będzie ani zachodni, ani nie-zachodni, lecz przejmie wszystkie kultury,
które my, ludzie Zachodu wrzucamy dziś do jednego kotła. A jednak jest
to, kiedy przyjrzymy się temu otwarcie, oczywista prawda. Nasi potom­
kowie nie będą po prostu ludźmi Zachodu jak my. Będą spadkobiercami
zarówno .Konfucjusza i Lao Tse, jak i Sokratesa, Platona i Plotyna;
spadkobiercami zarówno Buddy, jak i Deutero-Izajasza i Jezusa Chrys­
62
tusa; spadkobiercami Zoroastra i Mahometa, jak również Eliasza i
Elizeusza oraz Piotra i Pawła; spadkobiercami zarówno Siankary i
Ramanudży, jak i Klemensa i Orygenesa; ojców kapadockich Kościoła
prawosławnego, jak również naszego Augustyna Afrykańczyka i naszego
Benedykta Umbryjskiego; dziedzicami zarówno Ibn Chałduna, jak i
Bossueta; a także dziedzicami (jeśli wciąż będziemy tkwić w grzęzawiskach
polityki) zarówno Lenina, Gandhiego i Sun Yat-Sena, jak i Cromwella,
Georga Washingtona i Mazziniego.
Przestawienie spojrzenia historycznego wymaga odpowiedniej rewizji
metod badań historycznych. Odzyskując, jeśli potrafimy, staroświecki
sposób myślenia i odczuwania, wyznajemy z wielką pokorą, że, z Bożej
Opatrzności, historyczną zdobyczą człowieka Zachodu było zrobić coś nie
tylko dla samego siebie, ale dla całej ludzkości — coś tak wielkiego, że
nasze lokalne dzieje zostaną pochłonięte przez skutki tego dokonania.
Tworząc dzieje, wznosimy się ponad naszą własną historię. Nie wiedząc co
czynimy, przyjęliśmy zaoferowaną nam sposobność. Dostąpić tego, by
spełnić siebie przekraczając siebie, to chwalebny przywilej dla każdego
Bożego stworzenia.
Przy tym poglądzie — skromnym, ale i dumnym — główną linią naszej
nowożytnej "historii Zachodu nie jest parafialna polityka naszego zachod­
niego społeczeństwa widniejąca na łttkach triumfalnych szeregu lokalnych
stolic, czy zapisana w narodowych i miejskich archiwach efemerycznych
„wielkich mocarstw”. Głównym wątkiem nie jest nawet ekspansja Za­
chodu na świat — dopóki obstajemy przy myśli, że ta ekspansja to
prywatne przedsięwzięcie zachodniego społeczeństwa. Głównym wątkiem
jest postępujące wznoszenie, rękami Zachodu, rusztowania, na którym
wszystkie odrębne niegdyś cywilizacje ukonstytuowały się w jedną. Od
początku ludzkość była podzielona; dziś nareszcie zjednoczyliśmy się.
Zachodnie dzieło, które umożliwiło tę unię, nie przebiegało świadomie jak
bezinteresowne prace Dawida na rzecz Salomona, lecz dokonywane było w
niedbałej nieznajomości swego celu, jak praca drobnoustrojów budujących
rafę koralową od dna morskiego, dopóki atol nie wzniesie się ponad fale.
Nasze rusztowanie zachodniej produkcji zrobione jest jednak z mniej
trwałego materiału. Jego najbardziej oczywistym składnikiem jest tech­
nika, ale człowiek nie może żyć samą techniką. W godzinie przeznaczenia,
kiedy ekumeniczny gmach dla wielu domostw stanie pewnie na własnych
fundamentach, a tymczasowe zachodnie rusztowanie w postaci techniki
odpadnie— jak nie wątpię, że się stanie — wierzę, iż będzie oczywistym, że
fundamenty są nareszcie mocne, ponieważ zostały wzniesione na opoce
religii.
Dotarliśmy do Słupów Herkulesa i czas zatem zwinąć żagle, ponieważ
63
dalej nie sposób już widzieć wyraźnie. W rozdziale dziejów, w jaki
wkraczamy, siedziba władzy materialnej przenosi się jeszcze dalej odśwego
miejsca sprzed czasów Vasco da Gamy. Z małej wyspy Brytanii, leżącej o
rzut kamieniem od atlantyckiego wybrzeża kontynentu azjatyckiego,
przenosi się na-większą wyspę, do Ameryki Północnej, na odległość strzału
2 łuku. Ten transfer trójzębu Posejdona z Londynu do Nowego Jorku może
jednak oznaczać kulminację skutków przemieszczeń w naszej dzisiejszej,
oceanicznej epoce wzajemnej komunikacji. Wkraczamy w nową epokę, w
której materialnym medium stosunków międzyludzkich nie będą ani stepy,
ani ocean, lecz powietrze; w erze powietrznej może uda się ludzkości
uwolnić swe skrzydła, przykute za młodu do dziwacznej — stałej lub
płynnej— konfiguracji powierzchni globu.
W epoce powietrznej miejsce punktu ciężkości spraw ludzkich może
określać nie fizyczna, lecz ludzka geografia; nie układ oceanów, mórz,
stepów, pustyń, rzek i pasm górskich, przełęczy i cieśnin, lecz dystrybucja
ludzkiej liczebności, energii, zdolności, wiedzy i charakteru, zaś spośród
tych czynników dużo większe znaczenie niż dotąd może mieć, koniec
końców, liczebność. Odrębne cywilizacje z czasów sprzed Vasco da Gamy,
byty Stworzone i wykorzystywane, jak już zauważyliśmy, przez drobną,
wyrafinowaną, rządzącą mniejszość, usadowioną na plecach neolitycznego
chłopstwa, jak Stary Człowiek z Morza na Sindbadzie Żeglarzu. Neolitycz­
ne chłopstwo to ostatni i najpotężniejszy śpioch, jakiego obudził Zachód
(zanim zbudzi się sam).
Poderwanie tej biernej, pracującej masy ludzkości jest sprawą powolną.
Ateny i Florencja poświeciły ńa chwilę w senne oczy śpiącego, ale za
każdym razem on po prostu obracał się na drugi bok i znów zapadał w sen.
Dopiero nowożytnej Anglii dane było zurbanizować chłopstwo z do­
stateczną energią i na wystarczająco wielką skalę, by nadać temu ruchowi
ogólnoświatowy obieg. Chłop nie przyjął życzliwie tego przebudzenia.
Nawet w obu Amerykach zdołał pozostać niemal taki sam, jaki był w
Meksyku i republikach andyjskich i zapuścił nowe korzenie w dziewiczej
ziemi prowincji Quebec. Niemniej proces jego budzenia nabierał rozpędu;
rewolucja francuska przeniosła go na kontynent; rewolucja rosyjska
rozprzestrzeniła go od jednego wybrzeża do drugiego; i choć dziś wciąż jest
około półtora miliarda śpiącego jeszcze chłopstwa — mniej więcej trzy
czwarte żyjącego obecnie pokolenia ludzkości — w Indiach, Chinach,
Indochinach, Indonezji, Dar Al-Islam i w Europie Wschodniej, zbudzenie
ich jest już tylko kwestią czasu, a kiedy to nastąpi, do głosu dojdzie
liczebność;
Ich przyciąganie grawitacyjne może wówczas przesunąć centrum spraw
ludzkich z Ultima Thule pośród Wysp Morza ku jakiemuś miejscu, w
64
przybliżeniu tak samo odległemu od zachodniego bieguna populacji
światowej w Europie i Ameryce Północnej, jak od jej wschodniego bieguna
w Chinach i Indiach, a to wskazywałoby na miejsce w okolicach Babilonu,
na starożytnym szlaku przewozowym przez przesmyk pomiędzy kontynen­
tem i jego półwyspami Arabii i Afryki. Centrum globu mogłoby powęd­
rować nawet jeszcze dalej ku wnętrzu kontynentu, do jakiegoś miejsca
pomiędzy Chinami i Rosją (w przyszłości dwoma pogromcami eurazyjs-
kich nomadów), co wskazywałoby okolice w sąsiedztwie Ferghany Babu-
ra, w znanym miejscu spotkań i sporów pomiędzy religiami i filozofiami
Indii, Chin, Iranu, Syrii i Grecji.
Jednej rzeczy możemy być niemal pewni: pierwszą płaszczyzną, na której
ujawni się ten nadchodzący, dośrodkowy ruch przeciwny, będzie najpraw­
dopodobniej religia; a prawdopodobieństwo to jeszcze bardziej skłania nas
do zrewidowania naszych tradycyjnych zachodnich metod badania dzie­
jów. Jeśli naszym pierwszym przykazaniem ma być studiowanie naszej
własnej historii, nie dla niej samej, ale z racji roli, jaką Zachód odegrał w
unifikacji ludzkości, to naszym drugim przykazaniem przy badaniu
dziejów jako całości, powinno być relegowanie historii ekonomicznej i
politycznej na drugi plan i przyznanie pierwszeństwa historii religii,
bowiem religia to przecież ważna rzecz dla rodzaju ludzkiego.

NOTA W KWESTII ROLI, JAKĄ ODEGRAŁO OPIUM


W STOSUNKACH CHIŃSKO-BRYTYJSKICH

Sposób ujęcia przedmiotu w powyższym eseju można poprzeć tym oto


podsumowaniem faktów, opartym na (i) Wiliamson, J.A., i inni człon­
kowie Towarzystwa Historycznego: Common Errors in History (London,
1945, King and Staples); (ii) Pratt, Sir J. : War and Politics in China
(London, 1943, Cape); (iii) Costin, W.C.: Great Britain and China,
1833- 1860 (Oxford, 1937, Clarendon Press); (iv) Morse, H.B.: The
International Relations o f the Chinese Empire: The Period o f Conflict,
1834- 1860 (London, 1910, Longmans, Green). Żaden z tych autorów nie
jest Chińczykiem; wszyscy są przedstawicielami Zachodu; wszyscy też, za
wyjątkiem jednego, są poddanymi brytyjskimi; autor (iv) jest obywatelem
Stanów Zjednoczonych).
1. Palenie opium, będące najbardziej szkodliwą formą brania narkotyków,
zostało po raz pierwszy wprowadzone do Chin przez Holendrów (z Jawy).
2. Nałóg palenia opium rozpowszechnił się w Chinach o wiele bardziej
niż gdzie indziej (na przykład bardziej niż w Indiach Brytyjskich, które
stały się głównym, choć nie jedynym, źródłem produkcji opium w świecie i
chińskiego importu opium ).
65
3. Rząd brytyjski w Indiach ustanowił monopol na sprzedaż opium w
swych dominiach w roku 1773 i jego wyrób w roku 1797.
4. W 1800 roku rząd chiński zabronił zarówno uprawy maku na opium w
Chinach, jak i jego przywozu z zagranicy (palenie opium było odtąd w
Chinach wykroczeniem karalnym).
5. Do roku 1830 polityka rządu brytyjskiego w Indiach polegała na
ograniczaniu konsumpcji opium, u siebie i za granicą, poprzez narzucanie
wysokiej ceny; od 1830 roku przyjęto przeciwny kurs, polegający na
uzyskiwaniu maksymalnych dochodów z opium poprzez pobudzanie
konsumpcji obniżaniem ceny. „Miało to dwojaki skutek — wielki wzrost
ilości opium przemycanego do Chin oraz wzrost dochodów przypadają­
cych rządowi w Indiach” (Pratt, op. cit., s. 44).
6. Rząd brytyjski w Indiach niechętnie odnosił się, do 1907 roku, do
poświęcania dochodów, jakie wynikałoby z nałożenia embargo na eksport
opium z Indii do Chin (dochód rządu brytyjskiego w Indiach z opium
wzrósł z około miliona funtów rocznie w latach 1820-1843 do ponad
siedmiu milionów w latach 1910-11).
7. W latach 1800-1858, kiedy to wywóz opium do Chin był nielegalny,
lwia część przemytu dokonywana była przez statki brytyjskie.
8. Rząd brytyjski Zjednoczonego Królestwa nigdy nie zdelegalizował
tego przemytu wobec poddanych brytyjskich i sprzeciwił się żądaniu rządu
chińskiego, by cudzoziemscy kupcy podpisali zobowiązanie, iż nie będą
przemycać opium do Chin i że akceptują groźbę kary śmierci za to
przestępstwo, wymierzanej przez władze chińskie w przypadku, gdy
przestępcy zostaną schwytani i osądzeni.
9. Przemyt nie byłby (a) lukratywny, gdyby nie było wiekiego zapot­
rzebowania na opium wśród Chińczyków, lub (b) wykonalny, gdyby
brytyjscy i inni przemytnicy nie mieli energicznych chińskich sprzymierzeń­
ców.
10. Chińskich urządników cechowała w większości niekompetencja, a
niektórych z nich korupcja, jeśłi idzie o poczynania związane ze szczegóło­
wym problemem przemytu opium i generalnym problemem robienia
interesów z 'handlowcami z Zachodu i przedstawicielami zachodnich
rządów :.
(a) traktowali przedstawicieli rządów zachodnich jak przedstawicieli
lennych książąt, zaś handlowców zachodnich jak barbarzyńców;
(b) nie udało im się położyć kresu przemytowi opium do Chin;
(c) niektórzy z nich patrzyli przez palce na przemyt opium i brali udział w
płynących żeń zyskach.
11. Rząd brytyjski Zjednoczonego Królestwa powstrzymany został,
przez wpływy handlujących z Chinami, przed nadaniem swym inspek'-
66
torom nadzorującym handel z Chinami odpowiedniej władzy nad po­
ddanymi brytyjskimi w Chinach w krytycznych latach 1834-9.
12. Przedstawiciele Zachodu słusznie skarżyli się, że dokuczliwie o-
graniczony został ich legalny handel, i że poddani zostali niezasłużonym
upokorzeniom osobistym.
13. Chińczycy słusznie skarżyli się, że (a) pojawienie się zachodnich kupców
ściągnęło na Chiny przekleństwo przemytu opium na wielką skalę (w 1836
roku wartość opium przemyconego do Chin była większa niż łączna wartość
legalnie eksportowanych: herbaty i jedwabiu); (b) brytyjscy i inni zachodni
żeglarze dopuszczali się w Kantonie pijaństw, rozpusty i mordów.
14. W 1839 roku chińskiemu komisarzowi Lin Tse-Su udało się, poprzez
bezkrwawy bojkot i blokadę zachodnich kupców w Kantonie, zmusić
głównego inspektora brytyjskiego do spraw handlu Brytyjczyków w
Chinach, kapitana Charlesa Eliota, do współpracy w zmuszeniu zachod­
nich kupców jdó oddania posiadanych przez nich na chińskich wodach
terytorialnych lub na lądzie, 20 283 skrzyń opium o wartości ocenianej na
ponad 11 milionów funtów. Komisarz Lin sumiennie zniszczył skonfis­
kowane opium, ale nie udało mu się położyć kresu przemytowi.
15. Zaraz po tym Brytyjczycy podjęli kroki wojenne; najpierw 4 września
1839 roku w Kowtoon, w odwet za odmowę pozwolenia na nabycie
żywności, a później 3 listopada 1939 roku w Chuen-Pi, w odpowiedzi na
żądanie wydania mordercy chińskiego poddanego Lin Wei-hi, który został
śmiertelnie ranny 7 lipca w Kowloon, podczas bezmyślnej napaści na
chińską ludność cywilną brytyjskich (a przypuszczalnie również amerykań­
skich) marynarzy usiłujących położyć rękę na trującym likworze.
N.B. Kapitan Eliot przeprowadził 10 lipca śledztwo sądowe w sprawie
tego incydentu i usiłował, lecz bez powodzenia, wykryć mordercę.
16. Rząd brytyjski Zjednoczonego Królestwa powziął kroki na rzecz
wysłania morskich i wojskowych sił ekspedycyjnych już po uzyskaniu
wieści o akcji podjętej przez komisarza Lin, ale przed otrzymaniem
wiadomości o wybuchu zamieszek.
17. W związku z toczeniem wojny przeciw Chinom w latach 1839-42,
rząd brytyjski napotkał pewną opozycję i krytykę ze strony mniejszości w
parlamencie i opinii publicznej.
18. W traktacie pokojowym, podpisanym w Nankinie 29 sierpnia 1842
roku, Brytyjczycy zmusili Chińczyków do otwarcia portów i ustąpienia
terytorium, ale nie do zalegalizowania handlu opium.
19. Po klęsce w drugiej wojnie chińsko-brytyjskiej i pięćdziesiędooś-
mioletnim doświadczaniu niepowodzeń w walce z przemytem opium, rząd
chiński zgodził się, na żądanie rządu brytyjskiego, 13 października 1858
roku, na zalegalizowanie przywozu opium do Chin.
67
20. Spór o opium pomiędzy Chińczykami i Brytyjczykami został
ostatecznie zamknięty przez (a) postępującą redukcję, w latach 1907-1919,
uprawy opium w1Chinach i przywozu opium do Chin z Indii na mocy
umowy pomiędzy rządem chińskim i rządem brytyjskim w Indiach (b)
całkowity zakaz eksportu opium z Indii Brytyjskich w 1926 roku.
N.B. W rezultacie politycznej anarchii w Chinach, po której nastąpiła
japońska inwazja i okupacja, uprawa maku na opium w Chinach znów
rozpowszechniła się.

1. Pełny tekst patrz Whyte, Sir F.: China and Foreign Powers, Oxford
University Press, London 1927, Dodatek.
2. Shaykh ’Abd-ar-Rahman Al-Gabarti: Aja’ib-al-Athar fi't-Tarajim
wa’l-Ahbar (Kair A.H. 1322, 4 vols), vol. Ill, s. 63; przekład francuski
(Cairo Imprimerie Nationale, oraz Paris, Leroux, A.D. 1888-96, 9 vols.)
vol. VI, s. 121.
3. Przekład francuski, vol. VI.
4. Tamże, s. 75.
5. Tamże, s. 66.
6. Tamże, s. 82-3.
7. Tamże, s. 223, 251.
8. Notując dzieje własnych czasów, Al-Dżabarti opisywał Mehmeda Alego
równie wiernie, jak Napoleona czy Abdullaha Menou. W złą godzinę dla
historyka, dyktator posłyszał o jego dziele i zarządził zbadanie jego treści;
zaraz po tym zapis czynów Mehmeda Alego dokonywany przez
Al-Dżabartiego, nagle urywa się. Pewnej ciemnej nocy, kiedy jechał do
domu na swym ośle (a mówiąc ściśle, była to noc 27 miesiąca Ramadan,
1237 roku hidżry, inaczej 22 czerwca 1822) nasz prawdomówny informator
„łagodhie i po cichu zniknął bez śladu” . Jego krytyczny sąd o islamskiej
sprawiedliwości okazał się proroczy.
9. 1 Kor 13, 2.
10. Mt. 24, 9-10.
* kiswa, rodzaj kobierca z czarnego brokatu, wytwarzany w Egipcie i
przewożony co roku przez karawanę pielgrzymów w celu przykrycia
świętego kamienia Al-Kaby; stary kobierzec zostaje pocięty i sprzedaje się
go jako relikwie.
•surra, rodzaj datku składany corocznie przez pielgrzymów.
** Mowa o siedłniu młodych chrześcijanach, którzy uciekając przed
prześladowaniami (w roku 250) schronili się w jaskini, gdzie mieli zapaść w
głęboki sen i przebywać w nim 187 lat. Legenda ta znajduje się m. in. w
Koranie, w surze XVIII.
68
KARŁOWACENDE
EUROPY
Przed wojną 1914-18 Europa cieszyła się w świecie niepodważalnym
prymatem i wydawało się, że specyficzna forma cywilizacji, jaka rozwijała
się w Europie Zachodniej w ciągu minionych tysiąca dwustu lat, zapanuje
wszędzie.
Prymat europejski uwydatniany był przez fakt, że pięć spośród podów­
czas istniejących ośmiu wielkich mocarstw — imperium brytyjskie, Fran­
cja, Niemcy, Austro-Węgry i W łochy,— miało swe korzenie właśnie w
Europie. Szóste, imperium rosyjskie, leży na bezpośrednim zapleczu
półwyspu europejskiego i w ciągu ostatnich dwóch i pół wieku zostało
zespolone z Europą — częściowo dzięki rozwojowi handlu pomiędzy
rolniczą Rosją i uprzemysłowioną Europą (handlu, który rozwijał się
równolegle wraz z industrializacją krajów Zachodniej i Środkowej Euro­
py); częściowo na skutek politycznej inkorporacji krajów ościennych o
zachodnich tradycjach europejskiej cywilizacji, jak Polska, Finlandia i
kraje nadbałtyckie; po części zaś również dzięki przejęciu zachodniej
techniki, instytucji i idei przez samych Rosjan. Dwa pozostałe wielkie
mocarstwa— Japonia i Stany Zjednoczone— nie były europejskie w sensie
geograficznym i z tego właśnie powodu brały niewielki udział w grze
polityki międzynarodowej — grze mającej w owym czasie miejsce na scenie
europejskiej. Można jednak zauważyć, że Japonia, podobnie jak Rosja,
urosła do rangi wielkiego mocarstwa dzięki częściowemu przejęciu zachod­
niej cywilizacji, której kolebką była Europa. Jeśli zaś chodzi o Stany
Zjednoczone, to są one dzieckiem Zachodniej Europy, i do roku 19)4,
wciąż obficie czerpały z kapitału europejskiego — kapitał ludzki w postaci
emigrantów i kapitał materialny w postaci dóbr i usług finansowanych
przez europejskie pożyczki — by rozwijać swoje zasoby naturalne..
Europejskiej dominacji w świecie towarzyszyło rozprzestrzenianie się
cywilizacji zachodniej. Oba ruchy wzajem się uzupełniały i nie sposób
byłoby rzec, że jeden był przyczyną drugiego.'Supremacja Europy sprzyjała
oczywiście rozszerzaniu się wpływów cywilizacji zachodniej, ponieważ
słabi i nieskuteczni w działaniu zawsze naśladują mocnych i skutecznych
po części z konieczności, a po części z podziwu (bez względu na to, czy
ujawnia się ten podziw, czy nie). Z drugiej strony, rozprzestrzenienie się
cywilizacji zachodniej dało tym, dla których była to cywilizacja rodzima,
nieocenioną przewagę nad tymi, dla których była ona czymś egzotycznym.
W czasie stulecia kończącego się w 1914 roku, świat został podbity w sensie
ekonomicznym nie tylko dzięki nowemu zachodniemu systemowi przemy­
słowemu, ale także bezpośrednio przez narody Zachodu, pośród których
system ten wynaleziono; a przewaga, jaką ma wynalazca w bitwie toczonej
przy użyciu jego własnej broni, została w dobitny sposób zilustrowana w
I wojnie światowej. Fakt, że wojna 1914-18 przebiegała pod dyktando
zachodniej techniki wojskowej — która była oczywiście zastosowaniem
zachodniej techniki przemysłowej — dął Niemcom absolutną przewagę
militarną nad Rosją, choć liczebność oddziałów niemieckich była w owym
czasie aż o połowę mniejsza. Gdyby w latach 1914-18, tak jak to było w
średniowieczu, w świecie dominowała technika wojenna Azji Środkowej,
to rosyjscy kozacy mogliby zwyciężyć pruskich ułanów. (Oba typy
kawalerii wywodzą się z Azji Środkowej, co zdradzają ich tureckie nazwy
— „Oghlan” to po turecku „chłopiec” , a „Qazaq” to „kopacz”).
Dominacja cywilizacji zachodniej, w przeddzień fatalnego 1914 roku, nie
była długa, ale i nie miała precedensu. Była bez precedensu w tym sensie, że
choć wiele cywilizacji przed europejską promieniowało swym wpływem
daleko poza swoją ojczystą krainę, to jednak żadna z nich nie zarzuciła
swych sieci wokół całego globu.
Wyrosła w Bizancjum cywilizacja wschodniego chrześcijaństwa prawo­
sławnego, została zaniesiona przez Rosjan aż do Pacyfiku; nie rozprzest­
rzeniała się jednak wcale ku zachodowi i wraz z końcem siedemnastego
wieku uległa wpływom zachodnim. Cywilizacja islamu rozpostarła się od
Środkowego Wschodu po Azję Środkową i Afrykę Środkową, do atlantyc­
kiego wybrzeża M aroka i wschodnioindyjskich wybrzeży Oceanu Spokoj­
nego, ale nie znalazła trwałego punktu oparcia w Europie i nigdy nie
przekroczyła Atlantyku ku Nowemu Światu. Cywilizacja starożytnej
Grecji i Rzymu rozciągnęła za czasów imperium rzymskiego swe polityczne
panowanie na Europę północno-zachodnią, zaś artystycznych inspiracji
dostarczała aż po Indie i Daleki Wschód, gdzie grecko-rzymskie wzory
stymulowały rozwój sztuki buddyjskiej. Niemniej cesarstwo rzymskie i
cesarstwo chińskie koegzystowały na tej samej planecie przez dwa wieki bez
niemal żadnego bezpośredniego kontaktu politycznego lub ekonomicz­
nego. K ontakt ów był w istocie tak znikomy, że oba społeczeństwa patrzyły
na siebie wzajem, niczym przez dymne szkło, jak na jakąś mityczną,
baśniową krainę. Inaczej mówiąc, cywilizacja grecko-rzymska i współczes­
na jej cywilizacja Dalekiego Wschodu rozprzestrzeniały się w tej samej
epoce do granic swych możliwości, nie wchodząc ze sobą w starcie. Tak
samo rzecz miała się z innymi dawnymi cywilizacjami. Starożytne Indie
oddziaływały poprzez swą religię, sztukę, handel, a także poprzez wysyła-
70
nie swych kolonistów na Daleki Wschód i do Wschodnich Indii, ale nigdy
nie przeniknęły na Zachód. Wpływy cywilizacji Sumerów w kraju Szinar
sięgały aż pó dolinę Indusu, Transkapię i Europę Południowo-Wschodnią;
jednakże próby wykazania, że była przodkiem wczesnej cywilizacji chińs­
kiej bądź egipskiej, spełzły na niczyfii. Istnieje doskonała, o raczej
wojowniczym nastawieniu, szkoła angielskich antropologów, którzy u-
trzymują, że wszystkie znane cywilizacje — w tym cywilizacje Ameryki
Środkowej i Peru — można wywieść ze źródeł egipskich; Dla poparcia swej
tezy wskazują oni jako analogię obecny ogólnoświatowy zasięg naszej
cywilizacji zachodniej. Skoro nasza cywilizacja zdobyła taki zasięg za
naszych czasów, argumentują, czemużby cywilizacja egipska nie miała
osiągnąć podobnego zasięgu kilka tysięcy lat wcześniej? Interesująca to
teza, ale jest ona również przedmiotem ostrych sporów i trzeba uważać ją
za nieudowodnioną. Z tego, co wiemy na pewno, jedyną cywilizacją, która
jak dotąd stała się ogólnoświatową, jest nasza.
Jest to ponadto wydarzenie całkiem świeże. Łatwo dziś zapominamy, że
zanim Europie Zachodniej udało się w końcu rozprzestrzenić, już dwakroć
usiłowała tego dokonać bez powodzenia.
Pierwsza próba to średniowieczny ruch w krainie śródziemnomorskiej,
który najwygodniej można określić ogólnym mianem wyprąw krzyżowych.
Próba wykorzystania ich do narzucenia politycznej i ekonomicznej domi­
nacji zachodnich Europejczyków nad innymi ludami zakończyła się
zupełnym fiaskiem, natomiast jeśli chodzi o wymianę kulturową, to
muzułmanie i Bizantyjczycy wywarli większe piętno na Europejczykach z
Zachodu niż ci na muzułmanach i Bizantyjczykach. Drugą próbę podjęli
Hiszpanie i Portugalczycy w wieku szesnastym. Ta była mniej lub bardziej
pomyślna jeśli chodzi o Nowy Świat — swoje istnienie zawdzięczają jej
współczesne społeczeństwa Ameryki Łacińskiej — lecz gdzie indziej
cywilizacja zachodnia rozprzestrzeniana przez Hiszpanów i Portugal­
czyków została po około wieku próby odrzucona. Niepowodzenie tej
drugiej próby zaznaczyło się wyparciem, w drugiej ćwiartce wieku siedem­
nastego, Hiszpanów i Portugalczyków z Japonii oraz Portugalczyków z
Abisynii.
Próba trzecia została zapoczątkowana w wieku siedemnastym przez
Holendrów, Francuzów i Anglików i właśnie te trzy narody były głównymi
autorami dominacji nad światem roztaczanej przez naszą cywilizację
zachodnią w 1914 roku. Anglicy, Francuzi i Holendrzy zaludnili Amerykę
Północną, Afrykę Południową i Australazję nowymi narodami pochodze­
nia europejskiego, które weszły w życie z zachodnim dziedzictwem
społecznym, a także wciągnęli w orbitę europejską resztę świata. Do 1914
roku sieć handlu europejskiego i europejskich środków komunikacji objęła
71
całą kulę ziemską. Niemal cały świat przyłączył się do Związku Po-
' cztowego i Związku Telegraficznego, zaś europejskie wynalazki w dziedzi­
nie lokomocji — parowiec, kolej, samochód — błyskawicznie przeniknęły
do wszystkich zakątków świata. N a płaszczyźnie polityki, narody europejs­
kie nie tylko skolonizowały Nowy Świat, ale również podbiły Indie i Afrykę
tropikalną.
Polityczny prymat Europy, choć na pozór nawet bardziej imponujący
niż prymat ekonomiczny, był jednak w rzeczywistości od niego mniej
trwały. Zamorskie narody, potomkowie Europy, postawiły już pewnie
stopę na drodze do niepodległości. Stany Zjednoczone i republiki Amęryki
Łacińskiej już dawno ustanowiły swą niepodległość na drodze wojen
rewolucyjnych, zaś samorządne dominia brytyjskie były w trakcie u-
stanawiania własnej niezawisłości na drodze pokojowej ewolucji. W
Indiach i w Afryce tropikalnej dominacja utrzymywana była przez garstkę
Europejczyków mieszkających tam w roli pielgrzymów i gości. Uważali, że
nie mogą się tam zaaklimatyzować na tyle, by wychowywać w tropiku
dzieci; to zaś oznaczało, że panowanie Europejczyków w tym klimacie nie
uniezależniło się od europejskiej bazy operacji. Wreszcie, kulturowy wpływ
cywilizacji zachodnioeuropejskiej na Rosjan, muzułmanów, Hindusów,
Chińczyków, Japończyków i mieszkańców afrykańskiego tropiku był
zaczynem na tyle świeżym, że nie można było jeszcze przewidzieć, czy
wyparuje on bez trwałego efektu, czy zmieni się w zakalec, czy też wyrośnie
z niego ciasto.
Taka oto, w bardzo pobieżnym zarysie, była pozycja Europy w świede w
przededniu wojny 1914-18. Europa posiadała niepodwążalny prymat, zaś
cywilizacja, którą zbudowała dla siebie, stawała się właśnie cywilizacją
ogólnoświatową. Niemniej pozycja ta, aczkolwiek znakomita, prócz tego,
że miała niedługą historię i nie miała precedensu, była również niepewna.
Niepewna była głównie z tego względu, że w chwili, gdy ekspansja
europejska zbliżała się do swego szczytu, zapadły się podstawy cywilizacji
europejskiej i odsłoniły się w niej wielkie otchłanie; stało się tak na skutek
uwolnienia się i pojawienia w europejskim życiu społecznym dwóch
żywiołowych sił— industrializmu i demokracji, które zostały sprowadzone
do jedynie tymczasowej i niestabilnej równowagi przez formułę nacjonaliz­
mu. Jest oczywiste, że Europa przeżywająca to straszliwe podwójne
napięcie w postaci wewnętrznych przekształceń i zewnętrznej ekspansji —
oba na heroiczną skalę — nie mogła bezkarnie trwonić swych zasobów,
marnować swoich bogactw naturalnych i siły ludzkiej, czy wyczerpywać
energii swych mięśni i nerwów. Jeśli całość zasobów znajdujących się w jej
dyspozycji była znacząco większa niż w przypadku którejkolwiek ze
wszystkich istniejących dotąd cywilizacji, to bogactwa te odpowiadały
72
zapotrzebowaniu na nie; a pasywa europejskie, tak samo jak i aktywa,
posiadały, w przeddzień 1914 roku, bezprecedensową wielkość. Europa nie
mogła sobie pozwolić na prowadzenie choćby jednej wojny światowej;
kiedy zaś spojrzymy na pozycję Europy w świecie po drugiej wojnie
światowej i porównamy ją z pozycją sprzed roku 1914, napotkamy
wstrząsający kontrast.
W pewnym sensie Europa wciąż pozostaje centrum świata; w pewnym
sensie także, świat jest wciąż jeszcze inspirowany przez zachodnią cywiliza­
cję, której kolebką jest Europa, ale sens, w jakim oba te twierdzenia są
jeszcze prawdziwe, zmienił się tak bardzo, że bez komentarza są one
mylące. Zamiast być centrum, z którego promieniuje na zewnątrz energia i
inicjatywa, Europa stała się centrum, na którym skupia się energia i
inicjatywa nie-europejska. Zamiast tego, by świat był teatrem dla gry
europejskich działań i współzawodnictwa, sama Europa — będąc dla
świata areną walk w dwóch wojnach — jest dziś w niebezpieczeństwie, iż
stanie się po raz trzeci areną konfliktów pomiędzy nie-europejskimi
mocarstwami. Arenę można wprawdzie uważać za miejsce centralne i
publiczne, ale raczej nie jest to miejsce ani zaszczytne, ani bezpieczne.
Prawdą jest również to, że wpływy naszej cywilizacji zachodniej wciąż
jeszcze oddziaływują na resztę świata. Jeśłi mierzyć je w kategoriach czysto
ilościowych, to w rzeczywistości nawet nasiliły się. Dla przykładu, przed
obiema wojnami, nowe udogodnienia w podróżach dostępne były jedynie
bogatej mniejszości Europejczyków i Amerykanów. W czasie wojen z
udogodnień tych korzystano nie tylko dla transportu Europejczyków i
Amerykanów, ale również Agatów i Afrykanów en masse, by walczyli lub
pracowali za linią frontu w objętych wojną strefach ,na całym świede. W
ciągu ostatnich dwudziestu czy trzydziestu lat zostały udostępnione dalsze
środki komunikacji, nie tylko dla mniejszości, ale i dla szerokich warstw
społeczeństwa. Samochód nauczył się pokonywać pustynię; telefonowi i
telegrafowi, jako środkom błyskawicznego kontaktowania się na duże
odległości, przyszło w sukurs radio. Z samochodu i radioodbiornika,
inaczej niż w przypadku kolei i telegrafu, mogą korzystać osoby prywatne
— co w znacznym stopniu podnosi skuteczność tych urządzeń jako
środków komunikacji. Przy totalnym przemieszaniu się narodów w czasie
obu wojen i przy nowych mechanicznych pomocach w komunikowaniu się,
nie zaskakuje już stwierdzenie, że zaczyn cywilizacji zachodniej przenika
dziś świat szerzej, głębiej i szybciej niż przedtem.
W chwili obecnej widzimy takie narody jak chiński i turecki, które jak
pamięć sięga, zdawały się tkwić po uszy w dziedzictwie konfucjańskim i
islamskim, przejmujące nie tylko materialną technikę Zachodu (system
przemysłowy i wszystkie jego wytwory) i nie tylko zewnętrzne oznaki
73
naszej kultury (takie błahostki jak filcowe kapelusze i kina), ale również
nasze instytucje społeczne i polityczne; zachodni status kobiety, zachodnie
metody edukacji, zachodnią machinę parlamentarnego rządu przedstawi­
cielskiego. Turcy i Chińczycy to tylko rzucające się w bezy przykłady ruchu
rozszerzającego się na cały świat islamu, cały świat hinduistyczny, cały
Daleki Wschód i całą tropikalną Afrykę; wygląda na to, że radykalna
okcydentalizacja całego świata jest dziś niemal nieunikniona . Niezauważa­
lnie zmieniła się nasza postawa wobec tego niezwykłego procesu. Poprze­
dnio •przyciągał on naszą uwagę w dwóch wyraźnie odosobnionych
przypadkach Japonii i Rosji, i uważaliśmy te dwa przypadki za „dziwolą­
gi”— powstałe przypuszczalnie w wyniku jakiejś wyjątkowej właściwości
społecznego dziedzictwa tych krajów, która uczyniła te narody szczególnie
podatnymi na okcydentalizację; bądź też, być może, wynikłe z osobistego
geniuszu i siły takich polityków jak Piotr Wielki, Katarzyna i Aleksander II
oraz ta grupa japońskich przywódców, która od sześćdziesiątych lat
ubiegłego stulecia z rozmysłem zmuszała masy swych rodaków do
przyjęcia zachodniego stylu. Teraz widzimy, że Japonia i Rosja były po
prostu prekursorami ruchu, który miał stać się powszechnym. Europej­
czycy obserwujący proces okcydentalizacji świata, widząc jak na ich oczach
nabiera on rozmachu, mogliby mieć ochotę wykrzyknąć niemal w za­
chwycie: „Cóż z tego, że Europa utraci swój prymat w świede, skoro cały
świat się europeizuje? Europae si mormmentum reąuiris, circumspice!”*
Nastrój egzaltacji, o ile nie zawładnąłby na chwilę umysłami europejs­
kimi, szybko rozwiałyby jednak wątpliwości. Rozprzestrzenianie się
kultury Zachodu z Europy na cały świat może być wielką rzeczą pod
względem ilościowym, ale co z jakością? Jeśliby Europa miała być
wymazana w tej chwili z księgi życia, to czy cywilizacja zachodnia byłaby w
stanie utrzymać swój europejski standard w obcych środowiskach, do
których została przeszczepiona? Czy cywilizacja zachodnia mogłaby
choćby przetrwać, gdyby Europa została doszczętnie wymazana? A przy
Europie wciąż jeszcze żywej, ale pozbawionej supremacji — co najwyraź­
niej jest losem, jaki przypadł jej w udziale — czy cywilizacja zachodnia,
choć uratowana przed unicestwieniem, uniknie degeneracji?
Jeszcze bardziej alarmujące wątpliwości narzucają się kiedy zastanowi­
my się nad nowożytną historią Rosji — a Rosja jest najbardziej pouczają­
cym przypadkiem dla rozważań, ponieważ proces okcydentalizacji musiał
w Rosji przebiegać dłużej niż gdzie indziej. Zaczyn zachodnioeuropejski
funkcjonował w Rosji o dwa stulecia dłużej niż w Japonii i w Chinach, i o
wiek dłużej niż wśród muzułmanów i Hindusów. Tym samym punkt, do
którego Rosję przywiódł dziś prąd okcydentalizacji, pozwala nam, na
zasadzie analogii,* przewidzieć przynajmniej jedną z możliwości leżących
74
przed Dalekim Wschodem, światem islamu, Indiami i Afryką za życia
następnych kilku pokoleń. Możliwość odsłonięta przez przypadek Rosji —
a jest to oczywiście tylko jedna z wielu możliwości — musi zaniepokoić
rozważających ją ludzi Zachodu.
Europejczycy uważają się za lud wybrany — i nie muszą się tego
wstydzić; każda miniona cywilizacja wyznawała ten pogląd w odniesieniu
do siebie i swego dziedzictwa — i kiedy widzieli jak inne ludy odrzucały,
jeden po drugim, własne dziedzictwo, by w zamian przejąć europejskie* bez
wahania gratulowali zarówno sobie, jak i kulturowym konwertytom.
„Jeszcze jeden grzesznik” powtarzali sobie żarliwie Europejczycy, „poka­
jał się za swe brudne pogańskie wymysły i wtajemniczony został w
Prawdziwą Wiarę” .
Pierwsze skutki konwersji— przynajmniej jeśłi chodzi o ludy nawrócone
na cywilizację zachodnią przed obiema wojnami — na pozór potwierdzały
ten pobożny i optymistyczny pogląd. Przez pół wieku po rewolucji z 1868
roku zdawało się, że Japonia wyszła bez szwanku z narzuconych sobie
olbrzymich przekształceń; zaś bezstronny obserwator, przyglądając się
Rosji w 1815 roku, bądź nawet w 1914, dostrzegłby, iż Piotr Wielki ustawił
ją na drodze postępu — choć w tym przypadku droga mogła wydawać się
dłuższa, bardziej stroma i bardziej żmudna niż w przypadku Japonii.
Obserwator Rosji, w 1815 lub 1914, przyznałby, że standard cywilizacji
zachodniej w dopiero co zokcydentalizowanej Rosji był o wiele niższy
aniżeli w Europie, ojczyźnie tej cywilizacji; ale broniłby jej mówiąc, że
pomimo zacofania i pomimo rozczarowująco częstych zahamowań, Rosja
szybko dorównała kroku Europie w marszu cywilizacji zachodniej.
„Pamiętać należy” , rzekłby, „że do owego marszu naprzód Europa ruszyła
dziesięć wieków wcześniej, toteż trzeba przyznać, że tempo, w jakim Rosja
dorównuje Europie, jest bardzo chlubne” .
Co takiego jednak ten sam rzetelny obserwator powiedziałby o dzisiej­
szej Rosji? Nie proponuję spekulować na temat sądu moralnego, jaki
mógłby wydać — to nie wiąże się z moim tematem — lecz. niezależnie od
tego, jakie mogłyby być jego sądy wartościujące, nie mógłby raczej, jak
sądzę, uniknąć poczynienia! dwóch następujących sądó# o faktach: po
pierwsze, że Ewangelia wedmg Lenina i Stalina czerpie swą inspirację z
Zachodu równie wiernie, jak Ewangelia według Piotra i Aleksandra; po
drugie zaś, że oddziaływanie Zachodu na Rosję zmieniło się z pozytywnego
na negatywne. Rosyjscy prorocy pierwszego okresu inspirowani byli
zespołem zachodnich idei, które przyciągnęły ich ku społecznemu dziedzic­
twu naszej cywilizacji zachodniej; prorocy rosyjscy drugiego okresu zostali
przyciągnięci przez inny zespół idei, również pochodzenia zachodniego,
który jednak przywiódł ich do tego, by uważać Zachód za rodzaj Babilonu
75
z Apokalipsy. Nie będziemy w stanie pojąć całościowego efektu okcyden-
talizacji Rosji po dziś dzień, dopóki me spojrzymy na bolszewicką reakcję z
wieku dwudziestego i Piotrową z wieku siedemnastego w perspektywie —
jak na kolejne, a być może nierozdzielne, fazy jednego procesu, wywołane­
go przez spotkanie pomiędzy dwoma cywilizacjami. W tej perspektywie
powinniśmy zacząć patrzeć na proces okcydmttalizacji z mniejszym
spokojem ducha i wyrecytować sobie tę przypowieść:
„Gdy duch nieczysty opuści człowieka, Mąka się po miejscach bezwod­
nych, szukając spoczynku, ale nie znajduje. Wtedy mówi: ’Wrócę do swego
domu, skąd wyszedłem’; a przyszedłszy zastaje go niezajętym, wymiecio­
nym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze ż sobą siedmiu innych duchów
złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I staje się późniejszy
stan owego człowieka gorszy, niż był poprzedni.”**
Z zachodniego punktu widzenia duchem nieczystym, który pierwotnie
opętał Rosję, było jej bizantyjskie dziedzictwo. Kiedy Piotr Wielki
wyruszył na pielgrzymkę do Europy i ujrzał Salomona w całej jego chwale,
nie było już w nim ducha. Bizantyjskość nie opuściła w istocie Rosji, lecz
zeszła głębiej i przez dziesięć pokoleń Rosjanie chodzili po bezwodnych
miejscach szukając spoczynku, lecz go nie znaleźli. Nie mogąc wytrzymać
życia w wymiecionym i przyozdobionym domu, rozwarli drzwi na oścież i
wezwali wszystkie duchy Zachodu, by weszły tam i zamieszkały; a
przekraczając próg, duchy te zamieniły się w siedem diabłów.
M orał ż tego płynie, jak się wydaje, taki, że dziedzictwo społeczne nie
zniesie łatwo przeszczepu. Kulturowe duchy, będące opiekuńczymi geniu­
szami, Larami i Penatami we własnym domu, gdzie ustanowiona została
harmonia pomiędzy nimi a zamieszkującymi tam ludźmi, kiedy wchodzą
do domu zamieszkałego przez obcych, stają się demonami wrogości i
zniszczenia; obcy nie znają bowiem, rzecz jasna, subtelnych rytuałów
radujących dusze ich nowjwh bogów. Dopóki Arka Przymierza pozos­
tawała w Izraelu pośród wybranego ludu Jahwe, służyła jako talizman,
kiedy jednak porwali ją Filistyni, ręka Pana ciężko doświadczyła każde
miasto, w którym przebywała arka, a i sam lud wybrany został zarażony
plagą, którą za świętokradztwo pokarani byli poganie.
Jeśli ta analiza jest słuszna, to Europejczycy nie mogą czuć się zbyt
wygodnie z racji zdetronizowania Europy, pocieszając się perspektywą, że
wpływ cywilizacji europejskiej może pomimo to pozostać dominującą w
świecie siłą. Mniejsze wrażenie zrobi na nich fakt, że te potężna siła zrodziła
się w Europie, niż równie oczywisty fakt, że, na pewnym etapie jej
działania, może ona gwałtownie przybrać niszczący zwrot. Destruktywne,
zwrotne uderzenie wpływu europejskiego, oddziaływującego dotąd na
zewnątrz, na samą Europę jest, jak się wydaje, jednym z sygnałów
W
niebezpieczeństwa, na które narażona jest dziś Europa w nowej sytuacji, w
jakiej znalazła się po obu wojnach. Dla oceny innego z głównych
niebezpieczeństw, na jakie narażona jest dziś Europa, musimy odwrócić
naszą uwagę od stosunków pomiędzy Europą i Rosją, ku stosunkom
pomiędzy Europą i Stanami Zjednoczonymi.
Odwrócenie stanu rzeczy w stosunkach między Europą i Stanami
Zjednoczonymi obrazuje zmianę światowego ruchu koncentrującego się w
Europie z odśrodkowego w dośrodkowy. Stany Zjednoczone z 1914 roku
były pomnikowym przykładem promieniującej na zewnątrz w ciągu
minionych trzech stuleci energii europejskiej. Ich ponad stumilionowa
ludność została stworzona przez potęgę ludzką Europy, a rozmiary
migracji przez Atlantyk powiększały się po stromo wznoszącej się krzywej,
aż do roku, w którym wybuchła pierwsza wojna światowa. Rozwój
zasobów materialnych rozległego terytorium Stanów Zjednoczonych —
terytorium porównywalnego obszarem do całej Europy nie licząc Rosji —
zależał nie tylko od napływu ludzi z Europy, ale również od przywozu
europejskich towarów i stosowania europejskich rozwiązań. Pozytywny
strumień cyrkulacji ekonomicznej, w postaci emigrantów, towarów i usług,
płynął przed 1914 rokiem z Europy do Stanów Zjednoczonych; negatywny
strumień, w postaci należności i płatności za towary i usługi dostarczane na
kredyt, płynął ze Stanów Zjednoczonych do Europy. W rezultacie dwóch
wojen kierunek strumienia dokonał dramatycznego zwrotu.
Fakty są tak, powszechnie znane, tak nieustannie i głęboko wciskane w
naszą świadomość, że niemal czuję, iż powinienem prosić moich czytel­
ników o wybaczenie, że je przypominam. Od chwili wybuchu pierwszej
wojny światowej napływ emigrantów europejskich do Ameryki urwał się; a
do czasu zakończenia pierwszej wojny, w Stanach Zjednoczonych— gdzie
uprzednio nie tylko mile widziano imigrantów europejskich, ale gdzie
wręcz poszukiwano ich we wszystkich zakątkach Europy i zmuszano do
przyjazdu — zaczęto odczuwać, że europejska imigracja nie jest cennym
nabytkiem, lecz niebezpieczeństwem: że jest to transakcja, w której korzyść
przechyla się na stronę imigrantów, a nie przyjmującego ich kraju. Ta
zasadnicza zmiana postawy wobec emigrantów europejskich w Stanach
Zjednoczonych niezwłocznie znalazła swój wyraz w praktyce, w dwóch
restrykcyjnych ustawach z 1921 i 1924 roku. Ich wpływ na życie gospodar­
cze Europy — czy też dokładniej, na życie tych krajów europejskich, z
których ostatnio odciągane były do Stanów największe kontyngenty
emigrantów —- był szczególnie brzemienny w skutki.
Wtórny klasyczny przykład Włoch. W roku 1914 liczba imigrantów
włoskich w Stanach Zjednoczonych wynosiła 283 738, zaś ilość imigrantów
włoskich podana przez prezydenta CooKdge’a 30 czerwca 1924 roku w
77
sprawozdaniu rocznym, wynosiła 3845. W konsekwencji napływ imigran­
tów włoskich został częściowo zatamowany, a częściowo odwrócony od
próżni w Stanach Zjednoczonych — istniejącej dlatego, że Ameryka była
nowym światęm W procesie rozwoju ^ ku próżni we Frąncji próżni
powstałej dlatego, że Europa była teraz starym światem spustoszonym w
wyniku przekształcenia go w pole bitewne wojny ekumenicznej. W wieku
osiemnastym armie angielskie i famcuskić przekroczyły Atlantyk, by
Wilczyc nad brzegami rzek Ohio i św. Wawrzyńca o zawładnięcie
kontynentem północnoamerykańskim. W wieku dwudziestym, armie
amerykańskie przekroczyły Atlantyk, by zdecydować o losach świata na
frontach europejskich. Do 1914 roku żyzny strumień europejskiej emig­
racji do Ameryki wciąż się powiększał. Od roku 1921 został z premedytacją
zahamowany, zaś w latach międzywojennych zastąpiła go nie mająca
znaczenia gospodarczego strużka amerykańskich turystów płynąca do
Europy.
Oczywiście strużka ta, choć niewielka i bezproduktywna w porównaniu z
potężną rzeką emigrantów, wpływającą uprzednio z Europy do Ameryki,
była bardzo znaczna w porównaniu z jakimkolwiek innym dotych­
czasowym ruchem podróżniczym w celach pozaekonomicznych; zaś fakt,
że ów ruch turystyczny mógł być sfinansowany, prowadzi mnie do
drugiego punktu, w którym odwróciły się stosunki pomiędzy Europą a
Stanami Zjednoczonymi — punktu, który jest tak oczywisty, że po prostu
wspomnę go, nie zatrzymując się przy nim dłużej. Niemal w mgnieniu oka
Stany Zjednoczone zmieniły się z największego na święcie dłużnika w
największego wierzyciela; pomimo tradycyjnej niechęci do wikłania się w
sprawy europejskie, Amerykanie zostali zmuszeni, przez konieczność
wynikłą z nowej sytuacji ekonomicznej, do poszukiwania w Europie na
kredyt rynków dla amerykańskich dóbr i usług. Przedwojenne inwestycje
europejskie w Stanach Zjednoczonych i inwestycje amerykańskie w
Europie z okresu wojen są jednak niestety odmiennego rodzaju. Przed
rokiem 1914 Europa udzielała Stanom Zjednoczonym kredytów na
wydatki produkcyjne, natomiast Europa pożyczyła od Ameryki w czasie
dwóch wojen środki na dokonanie samozniszczenia; a dziś znów desperac­
ko pożycza od Ameryki — nie po to, by przysparzać sobie nowych
bogactw, lecz jedynie po to, by naprawić choć część zniszczeń wy­
rządzonych jej przez dwie wojny światowe.
Stojąc w obliczu bolesnego odwrócenia stanu rzeczy w stosunkach ze
Stanami Zjednoczonymi, Europejczycy oczywiście zapytują siebie: „Czy
jest to niepowodzenie przypadkowe, a zatem jedynie tymczasowe i możliwe
do powetowania —- konsekwencja wyjątkowych katastrof? Czy może ma
to swoje starsze i głębsze przyczyny, których skutkom nie będzie tak łatwo
78
przeciwdziałać?” Zaryzykuję stwierdzenie, że z obu tych możliwości ta
druga wydaje się bardziej prawdopodobna — że choć dwie wojny
przyśpieszyły odwrócenie ról w stosunkach amerykańsko-europejskich i
nadały mu rewolucyjną i dramatyczną postać, to mniej więcej takie właśnie
odwrócenie było mimo wszystko już wpisane w uprzednią sytuację i
zaszłoby — choć niewątpliwie łagodniej i stopniowo — nawet gdyby tych
wojen nigdy nie było.
Dla poparcia tego punktu widzenia poddam rozważaniom dwie kwestie:
pierwsza, to charakter wynalezionego przez Europę półtora wieku temu
systemu industrialnego, który obecnie rozszerzył się na cały świat; druga,
to los pewnych wcześniejszych centrów cywilizacyjnych — na przykład
średniowiecznych Włoch lub starożytnej Grecji. — które wyprzedziły
nowożytną Europę w upowszechnianiu swej cywilizacji poza jej granicami,
choć nigdy nie rozprzestrzeniły jej tak daleko i szeroko, jak uczyniła to
nowożytna Europa.
Rozważmy najpierw system przemysłowy. Wynaleziono go w Wielkiej
Brytanii, w czasie gdy parlamentarny ustrój przedstawicielski w ramach
państwa narodowego stał się trwałą podstawą angielskiego żyda. Od razu
stało się widoczne, że społeczność o geograficznej skali Wielkiej Brytanii,
wykazująca spójność i solidarność— czym Wielka Brytania cechowała się
dzięki instytucjom politycznym ustroju przedstawicielskiego o skąli naro­
dowej już przed końcem wieku osiemnastego — stanowiła minimalną
jednostkę terytorium i populacji, przy której można było z korzyścią
posługiwać się systemem przemysłowym. Rozprzestrzenienie się indust-
rializmu z Wielkiej Brytanii na kontynent europejski było, moim zdaniem,
jednym z głównych czynników, które doprowadziły do narodowego
zjednoczenia Niemiec oraz Włoch -— dwóch znaczących politycznych
konsolidacji terytoriów i populacji w Europie, zakończonych w stuleciu
rewolucji przemysłowej W Anglii. Około roku 1875 wyglądało na to, że
Europa odnajdzie równowagę poprzez zorganizowanie się w szereg
uprzemysłowionych demokratycznych państw narodowych — jednostek
rozmiarów Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec i Włoch, z lat 1871-1914.
Dziś możemy dostrzec, że nadzieje na równowagę opartą na jednostkach
narodowych były złudne. Industrializm i demokracja to siły żywiołowe. W
siedemdziesiątych łatach dziewiętnastego wieku znajdowały się wciąż w
powijakach, i nawet dziś nie możemy jeszcze przewidzieć ostatecznych
rozmiarów, do jakich mogą urosnąć, czy prognozować proteuszowych
kształtów, jakie mogą przybrać. Z pewnością możemy natomiast stwier­
dzić, że europejskie państwo narodowe —■o rozmiarach Francji i Wielkiej
Brytanii z wieku osiemnastego oraz Niemiec i Włoch z dziewiętnastego —
jest o wiele za małym, i zbyt słabym naczyniem, by pomieścić w sobie te siły.
79
Nowe wino industrializmu i demokracji zostało przelane do starych
butelek i rozsadziło je doszczętnie.
Niemal nie sposób dziś wyobrazić sobie, że ostateczne minimum
efektywnej jednostki systemu przemysłowego może być mniejsze niż cała
dająca się wykorzystać powierzchnia planety i cała ludzkość. Podobnie
rzecz się ma na płaszczyźnie politycznej; minimalna jednostka wykazuje tu,
tak jak w przemyśle, tendencję do zwiększania skali do zasięgu ogólno­
światowego. Dziedzina polityczna dorównuje gospodarczej dzięki po­
wstawaniu światowych organizacji politycznych: Organizacji Narodów
Zjednoczonych i jej prekursora Ligi Narodów (tu zaś chciałbym zaznaczyć,
że choć ekonomiczne i techniczne działania Organizacji Narodów Zjed­
noczonych są najmniej efektowne, nie1 są najmniej ważne). Oprócz
Organizacji Narodów Zjednoczonych, widzimy jednak na obecnej mapie
politycznej pewne elastyczne stowarzyszenia samorządnych narodów,
takie jak Wspólnota Brytyjska, czy Związek PanamerykańSki, grupujące
znaczną ilość państw narodowych. W obrębie tych dwóch grup znaleźć
możemy szereg tworów politycznych, mniejszych i ściślej zespolonych niż
stowarzyszenia, do których należą, niemniej jednocześnie wcale nie tak
małych,jak typowe europejskie państwa narodowe— Francja lub Włochy.
Te nieeuropejskie państwa o wymiarze ponadnarodowym odkryły
nową, dostosowaną do ich skali, formę polityczną: zarzuciły jednolicie
scentralizowaną organizację typu francuskiego, na rzecz federalizmu
łączącego korzyści płynące z różnorodności decentralizacji z korzyściami,
jakie niesie jednolite zjednoczone działanie dla celów wspólnych «demu
związkowi. Do obecnej chwili jedynym dojrzałym krajem tego nowego
typu i wymiaru są Stany Zjednoczone i dały one już zadziwiające dowody
ekonomicznej potęgi i energii, jakie zdolny jest wytworzyć i wyzwolić ten
nowy gatunek politycznej organizacji. Możemy jednak zauważyć, że Stany
Zjednoczone to jedynie pierwsze spośród całego szeregu młodych państw,
które zorganizowały się lub organizują na podobnych podstawach federa­
cyjnych i na porównywalnej skali geograficznej. Poza Stanami Zjed­
noczonymi, większości nowym nie-europejskim państwom tego typu wciąż
brakuje jakiegoś zasadniczego elementu dla pełnego wykorzystania swej
ukrytej siły. Wspólnocie Australijskiej i Federalnej Republice Argentyny
brakuje ludności; Związkom Południowej Afryki również brak ludzi, a
ponadto ma do czynienia z problemem rasowym, o wiele groźniejszym niż
w Stanach Zjednoczonych. Pozostałym brak albo ludności, albo oświaty,
albo politycznego doświadczenia i stabilności, albo kilku z tych rzeczy
naraz; a przed niektórymi z nich stoi niewątpliwie tyle przeszkód, że nie uda
im się realizow ać swych możliwości. Nie można jeszcze przewidzieć
przyszłości Stanów Zjednoczonych Brazylii, republiki Meksyku, republiki
88
Chin, rodzących się państw Indii i Pakistanu; nieodgadniony jest los
Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Niemniej, mimo że nie­
które z tych młodych jeszcze państw federacyjnych zamorskiego typu i
kalibru mogą wypaść z torów, jest wielce prawdopodobne, że za żyda
następnego pokolenia osiągnie dojrzałość przynajmniej tyle pozaeuropejs­
kich państw federacyjnych typu i rozmiarów Stanów Zjednoczonych, ile
jest w Europie państw narodowych w rodzaju Wielkiej Brytanii, Francji i
Włoch. Niejedno z tych pozaeuropejskich państw będzie porównywalne
pod względem wielkości z całą Europą.
Tym samym, Europa jako całość staje się karłem wobec świata
zamorskiego (który sama powołała do żyda), zaś narodowe państwa
europejskie stają się karłami wobec federacyjnych państw nowego zamors­
kiego świata. Jakiej przyszłości ma oczekiwać Europą stojąc w obliczu tej
sytuacji?
Nieco światła na jej przyszłość mogą rzucić analogie z przeszłośd. To, co
Europa osiągnęła w świecie, choć zapewne bez precedensu jeśli idzie o
skalę, nie jest bez precedensu jeśli chodzi o charakter. Wyprzedziły ją w tym
względzie starożytna Grecja i średniowieczne Włochy. Oba te społeczeńst­
wa podzielone były na szereg miast-państw, które proporcjonalnie do
swych światów, nie były mniejsze niż europejskie państwa narodowe w
stosunku do świata dzisiejszego. Każde z tych społeczeństw stworzyło tak
imponującą cywilizację i zmobilizowało tak wielką i skutecznie kierowaną
energię, że pomimo swego wewnętrznego rozbicia — pomimo namiętnegó
partykularyzmu swoich miast-państw i nieustannych bratobójczych walk
między nimi —■starożytnej Grecji i średniowiecznym Włochom udało się w
swoich czasach ustanowić polityczną, ekonomiczną i kulturową przewagę
nad wszystkimi otaczającymi ich ludami. Każde z nich, w epoce swojej
wielkości, rzuciło wyzwanie powiedzeniu, że dom podzielony wewnętrz­
nymi waśniami nie może się ostać. A jednak ich koniec był tragicznym
dowodem prawdziwości tych słów.
W jedym i drugim przypadku „lud wybrany” uczył innych, by na­
śladowali jego sposób życia a ci nauczyli się tego, lecz robili to na dużo
większą skalę materialną. Miasta-państwa Grecji zostały zdominowane
przez wielkie potęgi — monarchie macedońską, syryjską i egipską,
cesarstwo Kartaginy i federację rzymską — powstałe w krainie śródziem­
nomorskiej po ekspansji cywilizacji greckiej w epoce Aleksandra; Grecja
zaś od razu stała się wówczas celem pielgrzymek, uniwersytetem i polem
bitewnym dla tych niedawno zhellenizowanych potęg. Tak samo rzecz się
miała ze średniowiecznymi Włochami — a w ich przypadku historia ta jest
szczególnie znamienna; nowe potęgi, powołane do istnienia na skutek
rozprzestrzenienia się włoskiego Renesansu poza Alpy, potęgi, które z
81
końcem piętnastego wieku zdominowały miasta-państwa Mediolanu,
Florencji i Wenecji, były tymi narodowym państwami europejskimi —jak
Hiszpania i Francja — które dziś na naszych oczach stają się karłami przy
Stanach Zjednoczonych.
Kiedy zastanawiamy się nad tymi precedensami, w naturalny sposób
narzucają się nam dwa pytania: po pierwsze, jak to się stało, że nawrócone
ludy, które pod każdym innym względem były biernymi uczniami i niezdar­
nymi naśladowcami swoich greckich i włoskich mistrzów, zdolne byty
rozwiązać ten jeden żywotny problem konstrukcji politycznej na większą
skalę, który raz po raz, całkowicie bezskutecznie usiłowali rozwiązać kh
mistrzowie? Po drugie, jak to się stało, że Grecy i Włosi nie rozwiązali
problemu konsolidacji politycznej, kiedy stało się dla nich w pełni widoczne, że
karą za ciągle niepowodzenia w tym względzie będzie upadek polityczny i
ekonomiczny? W Grecji czwartego, trzeciego i drugiego widm przed nas»t
erą, we Włoszech piętnastego, szesnastego i siedemnastego wieku naszej ery,
każdy ubolewał nad kontynuacją starych partykularyzmów, każdy usiłowałje
pizezrotyciężyć i k a ^ próba wzniesienia się ponad nie, kończyła się niepowo­
dzeniem. G raty i Włosi poddah się w rozpaczy przeznaczeniu, które w końcu
zaczęło wyglądać na nieuniknione. Dlaczego narody, które wciąż jeszcze były
zasobne i twórcze w innych dziedzinach, pozostały nieskuteczne w tej jednej,
pomimo nakazów najsilniejszego z instynktów, instynktu samozachowaw­
czego?
Na pierwsze pytanie jest stosunkowo łatwo odpowiedzieć. Ludom z
zewnętrznego dziedzińca świątyni udało się zbudować organizacje polity­
czne większego kalibru niż greckie i włoskie miasta-państwa nie dlatego, że
mieli większe zdolności polityczne czy większe doświadczenie polityczne
niż Grecy i Włosi — przeciwnie, mieli ich o wiele umiej — ale dlatego, że
łatwiej o konstrukcję polityczną w nowym kraju znajdującym się na
obrzeżach cywilizacji niż w starym kraju znajdującym ńę w jej centrum.
Łatwiej, ponieważ nie ma tu takiego ścisku, więcej jest dostępnej prze­
strzeni i nie ma wokół żadnych starych budowli, do których architekt musi
dostosowywać swoje nowe projekty. W nowym kraju na krańcach świata,
architekt polityczny ma wolne pole i nie ma żadnych zobowiązań Nawet
jeśli nie jest on szczególnie lotny, nietrudno mu zbudować coś bardziej
przestronnego i wygodnego niż to, co moi* zdziałać jego znakomicie
wykształcony i utalentowany kolega, który ma do czynienia z zatłoczonym
placom w przeludnionym centrum starożytnego miasta, przyćmionym
pomnikami przeszłości. Wynajdowanie nowej architektury o wielkiej skali
na peryferiach a nie w centrum, wynika jedynie z przewagi położenia
geograficznego a nie z zasługi lokalnego architekta; jednakże mimo, iż nie
jest to wina uzdolnionych mieszkańców centrum, konsekwencje jakie dla
nich stąd wynikają, nie są z tego tytułu mniej poważne.
Próbując odpowiedzieć na pierwsze z moich pytań, wskazałem już, jak
sądzę, odpowiedź na drugie— na pytanie dlaczego Grecy i Włosi, kiedy ich
miasta-państwa stały się karłami, a ich niepodległość Została zagrożona
przez tworzenie się wokół nich państw ó większej skali, wciąż nie potrafili
zebrać swoich miast-państw i skonsolidować ich w jedną strukturę
polityczną o nowym rzędzie wielkości. Odpowiedź jest, jak się wydaję,
taka, iż nie mogli wymknąć się z sideł własnej wielkiej tradycji. W wielkiej
epoce starożytnej Grecji — kiedy to stworzyła ona cywilizację grecką,
która następnie podbiła świat — na pierwszy plan pejzażu politycznego
wysuwały się niepodległe Ateny, niepodległy Korynt i niepodległa Sparta.
Bez niepodległości tych znamienitych miast-państw w epoce chwały, z
obrazu tego mogłoby zniknąć wszystko, co było najwspanialsze w tej
epoce, i trwale wielkie w tej cywilizacji. Niepodległość miast-państw miała
te same korzenie, co cywilizacja — a zatem inaczej mówiąc, bym
nieusuwalna tak długo, jak długo trwała cywilizacja. Bez niepodległych
Aten i niepodległej Sparty nie m o^o być greckiego świata. Natomiast nowe
greckie miasta-państwa założone na ziemi azjatyckiej przez Aleksandra
Wielkiego i jego następców, nie posiadały pielęgnowanej tradycji niepodległo­
ści, która powstrzymywałaby je przed dopuszczeniem do zrzeszenia się z
innymi nuastami-państwami tego rodzaju w celu utworzenia organizacji
federacyjnej na większą skalę. W czasach, kiedy ratunek zależy od innowacji,
parweniusz znajduje go łatwiej niż arystokrata.
Zakończę, próbując przyjrzeć Się temu, jak owe precedensy wiążą się z
perspektywami Europy w nadchodzącej po dwóch wojnach światowych
nowej epoce, w której jedną z najbańłzięj uderzających nowych cech
charakterystycznych jest karłowacenie Europy. D zisiejsi Europejczycy,
podobnie jak Włosi z wieku szesnastego i Grecy z trzeciego wieku p.n.e.,
dobrze zdają sobie sprawę z zagrażającego im niebezpieczeństwa. W pełni
uświadamiają sobie jego powagę; a także wiedzą— przynajmniej w sposób
ogólny — co muszą zrobić, by zażegnać to niebezpieczeństwo. Od 1914
roku Europejczycy stale poświęcają wiele uwagi problemowi jedności
europejskiej, i choć wiodącą rolę odgrywają tu publicyści, to ludzie czynu
— w przemyśle, finansach, a nawet w dyplomacji — również zajmują się
tym problemem.
Za punkt wyjścia może nam posłużyć znakomita książka Friedricha
Naumanna, Mitteleuropa, opublikowana w roku 1915.
Było naturalne, że wizja europejskiej wspólnoty politycznej na skałę
większą niż państwo narodowe, musi pojawić się najpierw w środku
Europy, gdzie nacisk był największy, i w czasie wojny, kiedy w mocarst­
wach centralnych normalna presja egzystencji gwłatownie zaostrzyła się na
skutek walk na dwóch frontach i blokady morskiej. Naturalne było także,
83
iż niemiecki autor, mając w pamięci dzieje niemieckiego Zollverein, wyjdzie
od idei. ponadnarodowych związków celnych i przejdzie od tego punktu
wyjścia do schematów kooperacji w innych dziedzinach życia publicznego.
W okresie międzywojennym Naumannowska koncepcja „Europy Środ­
kowej” została rozwinięta przez innych publicystów z kontynentu w
koncepcję „Pan-Europy” — powszechnej unii europejskiej, która tak jak
Naumannowska „Europa Środkowa”, miała opierać się na Zollverein.
Projekt „Pan-Europy” został, jak się wydąje, wyciągnięty na forum
publiczne po raz pierwszy w międzywojennej A ustrii— w krajü, któremu z
racji granic przyznanych mu w traktacie pokojowym z lat 1919-20, ciężko
było pogodzić się z rozczłonkowaniem Europy na szereg niepódległych
części, odizolowanych od siebie zarówno pod względem ekonomicznym,
jak i politycznym. Po drugiej wojnie światowej, ruch na rzecz zjednoczenia
Europy pojawił się ponownie, otrzymując tym razem potężną zachętę ze
strony Ameryki, w postaci planu Marshalla.
Zapał i powaga odzewu wywołanego po stronie europejskiej przez plan
Marshalla wskazują, że Europa naprawdę zdaje sobie sprawę z grożącego
jej niebezpieczeństwa, rzeczywiście wie, jakie są odpowiednie środki
zaradcze, a także rzeczywiście pragnie je zastosować. Zasadnicze pytanie
wszelako brzmi: czy pragnienie Europy, by zachować lub odzyskać pewne
oznaki jej dawnej pozycji w świecie, jest siłą dostatecznie wielką, by
przezwyciężyć stojące przed nią przeszkody? •
Najbardziej rzucającymi się w oczy przeszkodami są przypuszczalnie
następujące trzy: pierwsza, specyficzne problemy związane z istnieniem
wspólnoty Brytyjskiej i Związku Radzieckiego — organizmami politycz­
nymi na skalę ponadnarodową, które dotąd były w połowie w Europie, a w
połowie poza nią; drpga, ciągła tendencja systemu przemysłowego do
powiększania skali swych działań — tendencja, która już rozsadziła granice
państwa narodowego i w swoim marszu ku jedności świata może z
powodzeniem rozsadzić granice nawet największych jednostek regional­
nych; trzecia, ciężar europejskiej tradycji, który sprawia, że Anglikom i
' Francuzom jest równie trudno kochać i pielęgnować Europę bez suweren­
nych Wielkiej Brytanii i Francji, czy w istocie nawet wyobrazić ją sobie, jak
trudno było Ateńczykom i Spartanom z trzeciego czy drugiego wieku p.n.e.
wyobrazić sobie Helladę bez niepodległych Aten i Sparty. Czy można
przezwyciężyć którąś, lub wszystkie, spośród tych trudności?
Przeszkoda związana z istnieniem Związku Radzieckiego wygląda,
trzeba to szczerze przyznać, na o wiele trudniejszą po drugiej wojnie
Światowej niż przed nią. W granicach z okresu międzywojennego Związek
Radziecki, inaczej niż poprzednie imperium rosyjskie, leżał faktycznie poza
Europą, bowiem w owym czasie nie wchodziły w jego skład kraje ościenne
84
o zachodniej tradycji kulturowej, których włączenie wprowadziło im­
perium rosyjskie w towarzystwo państw europejskich. W rezultacie
pierwszej wojny światowej, uwieńczonej powodzeniem inwazji Niemiec na
imperium rosyjskie i dwóch kolejnych rewolucji rosyjskich w roku 1917, te
zachodnie kraje ościenne porzuciły towarzystwo Rosji i weszły samodziel­
nie do wspólnoty europejskiej jako niepodległe państwa narodowe Finlan­
dii, Estonii, Łotwy, Litwy i Polski. W efekcie drugiej wojny światowej
nastąpiło jednak odwrócenie tego stanu rzeczy, i powrót do czegoś więcej
niż sytuacja sprzed roku 1914. Trzy kraje nadbałtyckie zostały ponownie
anektowane przez Rosję jako konstytucyjne republiki Związku Radziec­
kiego, a w sowiecką sferę wpływów, de facto choć nie de iure, wciągnięte
zostały jako państwa satelickie nie tylko Finlandia i cała Polska (w tym
część pruska i austriacka), ale także Rumunia, Bułgaria, Węgry i Czecho­
słowacja. Włączając niemieckie terytoria na wschód od Nysy Łużyckiej i
Odry, przydzielone Polsce przez Związek Radziecki jako zadośćuczynienie
za ukraińską i białoruską część Polski międzywojennej, które teraz
Związek Radziecki zabrał z powrotem, i dodając do tego wszystkie
sowieckie strefy okupacyjne w Niemczech i Austrii, znajdujemy zachodnią
granicę świata sowieckiego biegnącą dziś, z . północy na południe, od
Bałtyku po Adriatyk, przez środek Europy.
Czy rząd radziecki pozwoli kiedykolwiek sowieckiej połowie powojennej
Europy połączyć się z drugą połową w czymś w rodzaju zrzeszenia
paneuropejskiego? Możemy zgadywać, że Moskwa pozwoli na to tylko
pod jednym warunkiem, a mianowicie takim, że Europa ma stworzyć swą
unię wokół rosyjskiego jądra i pod rosyjską hegemonią. Dla krajów
zachodnioeuropejskićh jest to warunek zupełnie nie do przyjęcia, a znaczy
to, że jeśli plan Marshalla rzeczywiście prowadzi do unii europejskiej, to
unia ta najprawdopodobniej będzie ograniczała się do krajów leżących na
zachód od zachodniej granicy strefy sowieckiej.
Podczas gdy rosyjska przeszkoda na drodze do unii europejskiej wyrosła
na potężniejszą, przeszkoda brytyjska stała się przypuszczalnie łatwiejsza
do przezwyciężęnia. Jakikolwiek projekt unii europejskiej grozi postawie­
niem przed Wielką Brytanią dylematu. Wielka Brytania nie mogłaby
pozwolić sobie na to, by stać z boku, gdyby państwom kontynentalnym
udało się ustanowić związek paneuropejski, lub nawet węższy zwiążek
zachodnioeuropejski. Tak samo nie mogłaby sobie pozwolić na wejście do
związku europejskiego za cenę zerwania swych więzi z zamorskimi krajami
anglojęzycznymi: Stanami Zjednoczonymi i zamorskimi członkami Wspól­
noty. Dylemat ten jednak nie powstaje, kiedy unia europejska, do której
zaproszono Wielką Brytanię, znajduje się pod mecenatem Stanów Zjed­
noczonych i służyć ma za podstawę ściślejszych stosunków pomiędzy
85
zjednoczoną Europą i Ameryką. Wielką Brytanię uwalniają w istocie od
tego kłopotu właśnie te intencje i założenia planu M arshalla, które są nie W
smak Związkowi Radzieckiemu. Warunki planu Marshalla pozwalają
Wielkiej Brytanii mieć to, co najlepsze w obu światach; może wejść w
zrzeszenie ze swymi sąsiadami z kontynentu europejskiego bez narażania
swych stosunków z zamorskimi towarzyszami; zaś unia europejska oparta
ną tych warunkach, może być pewna pełnego poparcia ze strony Wielkiej
Brytanii'}
Czy jednak „unia” to właściwa nazwa dla przewidywanej przez nas
konstelacji sił? Czy właściwszym słowem nie byłby „rozbiór”? Jeśli bowiem
Wschodnia Europa ma być zrzeszona ze Związkiem Radzieckim pod jego
hegemonią, zaś Europa Zachodnia ze Stanami Zjednoczonymi pod
przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, to najbardziej znamienną cechą
nowej mapy okazuje się dla Europejczyka podział Europy pomiędzy tymi
dwoma gigantycznymi nieeuropejskimi mocarstwami. Czyż nie dochodzi­
my w istocie do wniosku, że Europy nie stać już na samodzielne odzyskanie
swojej pozycji w świecie, poprzez przezwyciężenie jej odwiecznej zmory,
rozbicia? Ciężar tradycji europejskiej waży dziś na szali mniej niż piórko,
albowiem o losie Europy nie decyduje już jej wola. Jej przyszłość spoczywa
w rękach przyćmiewających ją dziś gigantów.
Plan M arshalla przychodzi z odsieczą i w innym spośród wspomnianych
przez nas kłopotów związanych z unią europejską. Tendencja systemu
przemysłowego do rozszerzania skali swych operacji do wymiarów ogól­
noświatowych, przemawia w ważki sposób przeciw perspektywie zgrupo­
wania europejskiego, które byłoby jedynie regionalne. Jeśli plan Marshalla
przyniesie owoce, państwa Zachodniej Europy zostaną uratowane dzięki
wbudowaniu ich w system ekonomiczny ześrodkowany wokół Stanów
Zjednoczonych, system, który obejmie cały świat za wyjątkiem strefy
sowieckiej; kraje zachodnioeuropejskie wniosą ze sobą afrykańskie i
azjatyckie posiadłości i dominia, natomiast Stany Zjednoczone wniosą
kraje południowoamerykańskie i Chiny, i można też liczyć na to, że, pod
pewnymi warunkami, przyłączą się również zamorscy członkowie Wspól­
noty Brytyjskiej. W warunkach działań ekonomicznych na taką skalę, unia
europejska, nawet jeśh ogarnie całą Europę, byłaby niemal równie
nieodpowiednią jednostką gospodarczą, co państwo narodowe w skali
Francji lub miasta-państwa o skali średniowiecznej Wenecji. Na płaszczyź­
nie wizji gospodarczej wygląda na to, że „Pan-Europa” stała się ana­
chronizmem, zanim jeszcze mieliśmy sposobność ją zrealizować; zachodni
Europejczycy nie muszą jednak żałować fiaska „Pan-Europy”, jeśli
zaoferuje się im alternatywę w postaci przyłączenia się do ogólnoś­
wiatowego zrzeszenia. Jeśli ongiś niekwestionowany prymat Europy w
86
świecie okażę się przemijającą osobliwością dziejów, która skazana je st na
zajad ę, to plan Marshalla daje iZachodniej Europie przynajmniej podechę
ujrzenia chrześcijańskiego pogrzebu swej martwej supremacji. Eutanazja
nie jest jednak ani ozdrowieniem, ani zmartwychwstaniem. Tuż po drugiej
wojnie światowej, skurczenie się Europy jest niewątpliwie faktem dokona­
nym.

Tekst oparty jest na wykładzie wygłoszonym w Londynie, 26 października


1926 roku, w sesjipodprzewodnictwem Hugh Dałtona, zorganizowanejprzez
Fabian Society. Sesja zatytułowana była: .fu rczą cy się świat: niebez­
pieczeństwa i możliwości”. W ciągu dwudziestu lat, jakie minęły od tego
czasu, wiele z tych możliwości stało się faktam i dokonanymi.

* Si monumentum reętdris, circumspice. („Kiedy zobaczysz ten nagrobek,


rozejrzyj się”). Napis widniejący w katedrze św. Pawła w Londynie. Jest to
epitafium dla Sir Christophera Wrena, uczonego i architekta, autorstwa
jego syna.
** M t, 12,43-46

87
SYTUACJA MIĘDZYNARODOWA
Kiedy porównuję konsekwencje obu wojen, widzę szereg oczywistych
podobieństw, z wyjątkiem jednej uderzającej różnicy. Poprzednim razem
wierzyliśmy, że wojna z lat 1914-18 była straszliwym, ale mimo wszystko
nieznaczącym wtrętem W toku rozumnego i cywilizowanego postępu
dziejów. Uważaliśmy, że jest to wypadek, taki jak katastrofa kolejowa czy
trzęsienie ziemi; wyobrażaliśmy sobie, że zaraz po tym jak pochowamy
zmarłych i uprzątniemy gruzy, będziemy mogli na powrót pędzić wygodny
i spokojny żywot, który niewielka, uprzywilejowana część żyjącego
pokolenia ludzkości, reprezentowana przez ludzi ze średniej klasy w
demokratycznych uprzemysłowionych krajach Zachodu zaczęła wówczas
traktować jako coś naturalnego, jak gdyby było to prawo należne
człowiekowi od urodzenia. Tym razem przeciwnie, dobrze zdajemy sobie
sprawę, że rzecz nie kończy się wraz z zamknięciem działań wojennych.
Jaki problem wzbudza dziś niepokój na całym świecie, wśród Ameryka­
nów, Kanadyjczyków, wśród nas, wśród naszych europejskich sąsiadów, a
także wśród Rosjan (albowiem na podstawie pobieżnego przyjrzenia się
Rosjanom, po czemu miałem okazję ostatniego lata w Paryżu, muszę
stwierdzić, że odczucia ich są podobne do naszych)?
Przedstawię państwu mój osobisty pogląd, który jest, jak państwo
zobaczą, kontrowersyjny. W moim przekonaniu ten groźny problem ma
naturę polityczną, a nie ekonomiczną, i sądzę ponadto, że nie chodzi tu o
pytanie, czy świat zjednoczy się politycznie w bliskiej przyszłości. Uważam,
że to — i jest to, jak przypuszczam moje najbardziej kontrowersyjne
twierdzenie, lecz po prostu mówię to, co naprawdę myślę — iż świat w
niedługim czasie zjednoczy się politycznie, jest sprawą przesądzoną, (Jeśli
wezmą państwo pod uwagę dwie rzeczy, a mianowicie obecny stopień
wzajemnego uzależnienia oraz śmiercionośność naszej dzisiejszej broni, i
zestawią je ze sobą, nie widzę, jak mogą państwo dojść do jakiegokolwiek
innego wniosku.) Wielką i naprawdę groźną kwestią jest dziś, jak sądzę, nie
to, czy świat wkrótce zjednoczy się politycznie, ale w jaki z dwóch
możliwych sposobów dokona się ta szybka unifikacja.
Jest mianowicie pewien starej daty, znany jak zły szeląg sposób
prowadzenia do upadłego ciągłych wojen, gdzie jedna zwycięska wielka
i potęga „nokautuje” ostatniego pozostającego na placu boju przeciwnika i
i poprzez podbój narzuca światą pokój. W ten sposób świat grecko-rzymski
został zjednoczony siłą przez Rzym w ostatnim wieku p.n.e.,
88
a świat Dąlekiego Wschodu w trzecim wieku p.n.e. przez księstwo Ts’in o
orientacji podobnej do rzymskiej. Mamy również nowy eksperyment
polegający na kooperacyjnym rządzie światowym— nie, nie całkiem nowy,
ponieważ były już poronione próby znalezienia drogi współdziałania jako
wyjścia z kłopotów, którym w rzeczywistości położyło kres narzucenie siłą
Pax Romana oraz Pax Sinica; jednakże nasze próby, przeprowadzane za
naszego życia, były do tego stopnia o wiele bardziej zdecydowane i
samoświadome, że możemy chyba uczciwie uważać je za nową orientację.
Naszą pierwszą próbą była Liga Narodów; drugą jest Organizacja
Narodów Zjednoczonych. Oczywiste jest, że zaangażowani jesteśmy tu w
bardzo trudne, pionierskie przedsięwzięcie polityczne podejmowane na
gruncie w znacznej mierze nieznanym. Gdyby to przedsięwzięcie się
powiodło — choćby na tyle, by uchronić nas przed powtórką „nokautują­
cego ciosu” — mogłoby otworzyć przed ludzkością całkiem nowe perspek­
tywy, jakich nie mieliśmy przedtem w ciągu tych pięciu czy sześciu tysięcy
lat będących świadkami szeregu naszych prób stworzenia cywilizacji.
Po powitaniu tego promyka nadziei na naszym horyzoncie ugrzężlibyś-
my w raju głupców, gdybyśmy nie wzięli również pod uwagę długości i
trudów drogi, jaka dzieli nasz cel od punktu, w którym się dzisiaj
znajdujemy. Mamy niewielkie szanse na pomyślne zażegnanie groźby
„nokautu”, jeśli nie weźmiemy w należyty sposób pod uwagę okoliczności,
które niestety za nim przemawiają.
Pierwsza z niesprzyjających okoliczności, z którymi musimy się zmie­
rzyć, to fakt, że w okresie jednego życia, liczba wielkich mocarstw o
największym wymiarze materialnym — jeżeli szacujemy go w kategoriach
czystego potencjału zbrojnego — zmniejszyła się z ośmiu do dwóch. Dziś
na arenie nagiej polityki siły Stany Zjednoczone i Związek Radziecki
spotykają się jako jedyne mocarstwa. Jeszcze jedna wojna światowa, a
pozostać może tylko jedna, samotna, wielka potęga, by nadać światu
polityczną jedność staroświecką metodą zdobywcy narzucającego swą
wolę.
Zaskakująco szybki spadek liczby wielkich mocarstw największego
kalibru materialnego jest rezultatem nagłego skoku na materialnej skali
życia, w wyniku którego skurczyły się wymiary Wielkiej Brytanii i Francji
w porównaniu z wymiarami Związku Radzieckiego i Stanów Zjed­
noczonych. Takie nagłe skoki zdarzały się już w przeszłości. Mniej więcej
cztery i pół wieku temu potęgi Wenecji i Florencji stały się karłami w efekcie
nagłego pojawienia Się potęg Anglii i Francji.
Sprowadzenie potęg europejskich przez Stany Zjednoczone i Związek
Radziecki do wymiarów karła zdarzyłoby się niewątpliwie z biegiem czasu
89
tak czy owak. Jest to, powiedziałbym, nieuchronna, ostateczna konsek­
wencja niedawnego otwarcia rozległych przestrzeni w Ameryce Północnej i
Rosji, i jeszcze mniej odległego w czasie rozwoju ich zasobów dzięki
zastosowaniu tam na masową skalę metod technicznych wynalezionych
częściowo w laboratoriach Europy Zachodniej. Ten nieuchronny proces
mógłby jednak trwać nawet sto lat, gdyby nie skrócił go do jednej trzeciej
czy jednej czwartej tego okresu kumulatywny efekt dwóch wojen świato­
wych. Gdyby przemiana nie została w ten sposób przyspieszona, byłby to
proces stopniowy, który mógłby dać wszystkim stronom czas na mniej lub
bardziej bezbolesne przystosowanie się do niej. W rezultacie tego, że
przyśpieszyły rzecz dwie wojny, był to proces rewolucyjny, stawiający
wszystkie strony w kłopotliwym położeniu.
Ważne jest, by obserwatorzy europejscy uświadomili sobie (jak uczynił
to jeden z nich, bezpośrednio przyglądając się reakcjom w Stanach
Zjednoczonych), że przyspieszenie tempa transferu potęgi materialnej ze
starszych mócarstw wewnętrznego kręgu w Europie do młodszych mo­
carstw zewnętrznego kręgu w Ameryce i Azji, jest kłopotliwe dla Ameryka­
nów w takim samym stopniu, jak i dla nas. Amerykanie tęsknią za swą
względnie beztroską, dziewiętnastowieczną przeszłością. Jednocześnie zda­
li sobie sprawę o wiele jaśniej, a także o wiele bardziej powszechnie niż my,
czy oni, uświadamialiśmy sobie to po wojnie 1914-18, że nie sposób cofnąć
wskazówek zegara do komfortu godziny przedwojennej. Wiedzą oni, że
muszą teraz pozostać w świede, niezależnie od tego, jak ponurą wydaje się
im ta perspektywa. Bez entuzjazmu stają w obliczu tego niepożądanego
nowego rozdziału swych dziejów, kiedy myślą o nim w kontekście usług
technicznych i gospodarczych, jakie będą musieli wykonywać w Grecji i w
Turcji oraz w innych obcych krajach, które, jak ostrzegł ich prezydent,
mogą podążyć za tamtymi. Wyrażają jednak coś w rodzaju konsternacji,
kiedy przypomni im się, że nie samym chlebem człowiek żyje, i że będą
musieli wziąć udział zarówno w polityce, jak i w ekonomii, jeśli ma im się
powieść aklimatyzowanie demokracji, w zachodnim rozumieniu tego
terminu, w nie-zachodnich krajach, gdzie w tym właśnie celu interweniują.
Osłaniać więźniów politycznych w Rurytanii i mieć baczenie, aby rząd
Rurytanii wypuszczał tych, którzy mają być na wolności? Zapewne
przekształcenie się rurytańskięj policji z instytucji służącej wykręcaniu rąk
opozycyjnych przeciwników politycznych w instytucję służącą ochronie
swobód obywatelskich? Przeprowadzić w tym celu stosowną reformę sądow­
nictwa Rurytanii? Gdyby zasugerować dzisiejszym Amerykanom, że skoro
raz uwikłali się w Rurytanii, nie będą mogli pozostawić tych politycznych
przedsięwzięć odłogiem, gotowi będą wykrzyknąć, że Stany Zjednoczone nie
kierują za granicę personelu do załatwiania spraw tego rodzaju.
90
Zakłopotanie wynikłe ze śdągnęcia na siebie politycznych obowiązków
w krajach zacofanych pod tym względem, wzbudziło w amerykańskich
umysłach nagłą troskę o przyszłość imperium brytyjskiego. Troska ta,
podobnie jak większość ludzkich uczuć w większości innych przypadków,
jest, powiedziałbym, po części wynikiem dbałości o własne sprawy, po
części zaś bezinteresowna. Wzgląd na siebie w tym przypadku to perspek­
tywa, zejeśli imperium brytyjskie miałoby się rozpaść, to pozostawiłoby po
sobie wielką próżnię polityczną — o wiele większą i bardziej niebezpieczną
niż ziemia niczyja w Grecji i w Turcji — gdzie Stany Zjednoczone mogłyby
czuć się zmuszone wejść, aby uprzedzić Związek Radziecki. Amerykanie
uprzytomnili sobie, jak wygodne jest dla nich istnienie imperium brytyjs­
kiego dokładnie w chwili, gdy imperium to, jak sądzę, likwiduje się. Ta
niedawno zrodzona amerykańska troska o imperium jest jednak także w
dużej mierze bezinteresowna i płynąca z głębi serca. Tradycyjne amerykań­
skie potępienie brytyjskiego imperializmu szło w parze, jak mniemam, z
nieświadomym założeniem, że imperium brytyjskie było, na dobre czy na
złe, jedną z trwałych i niezmiennych instytucji światowych. Teraz, kiedy
Amerykanie naprawdę uważają, że imperium jest w agonii, zaczynają
żałować zbliżającego się zniknięcia tak znaczącego i znajomego przed­
miotu z ich pejzażu politycznego, i stają się świadomi usług oddawanych
światu przez imperium, których nie cenili i niemal nie zauważali, dopóki
mogli przyjmować ciągłość tych usług za rzecz naturalną.
Nagła zmiana amerykańskiej postawy wobec imperium brytyjskiego w
ciągu zimy 1946-47, była, konsekwencją amerykańskich interpretacji
bieżących wydarzeń. Amerykańską wyobraźnię poruszały w owym czasie
dwa fakty, fizyczne cierpienia poddanych brytyjskich i ostateczna decyzja
rządu Zjednoczonego Królestwa wycofania się z Indii w 1948 roku. Razem
wzięte, te dwa fakty kazały Amerykanom sądzić, że imperium brytyjskie
znajduje się w ruinie; lubiący sensację komentatorzy amerykańscy skrócili
do pojedynczego błyskawicznego wydarzenia całą ewolucję imperium
brytyjskiego od 1783 roku, zakładając zarazem, że przemiana ta nie była
dobrowolna. Wedle większości Amerykanów, Zjednoczone Królestwo
nagle stało się zbyt słabe, by utrzymać dłużej imperium siłą; chyba niewielu
z nich uśw iadom iło sobie, że Brytyjczycy wynieśli straszliwą lekcję z
utraty Trzynastu Kolonii i od tego czasu starali się zawsze z niej korzystać.
Nie znającym się na rzeczy Amerykanom wydawało się, że imperium
króla Jerzego III istniało w praktycznie niezmienionej postaci do wczoraj i
nagle dziś rozsypało się. Niezależnie od tego, na ile wydawać się nam może
ono chybione, to amerykańskie mniemanie nie jest, prawdę mówiąc, tak
zaskakujące, jak muszą odbierać je Brytyjczycy. W sprawach, które nie
91
zdarzają się w czasie naszego dorosłego doświadczenia, wszyscy skorzy
jesteśmy zachowywać bezkrytyczne i niesprawdzone, surowe i uproszczone
koncepcje zasugerowane nam w dzieciństwie. Istnieje na przykład, czy też
istniała na ogół do niedawna pośród uczniów brytyjskich legenda, że
Francuzi nie potrafią zarządzać swymi posiadłościami czy zacofanymi
ludami. Mniemanie przeciętnego Amerykanina na temat imperium brytyj­
skiego w podobny sposób opiera się na legendzie Wojny Rewolucyjnej,
jakiej nauczył się w szkole, a nie na dojrzałych, bezpośrednich obserwac­
jach aktualnych faktów. Wielu Amerykanów na przykład, wykazuje
ignorancję nawet odnośnie obecnego statusu Kanady, choć mogą mieć
stały osobisty kontakt z Kanadyjczykami, a gdyby takowy nawiązali, od
razu rozpoznaliby w nich samodzielnych, wolnych ludzi tego samego
rodzaju, co Amerykanie. Zamiast jednak pomyśleć logicznie i spojrzeć na
nowo na fakty, będą oni najpewniej wyobrażać sobie, że Kanada wciąż
jeszcze rządzona jest z Downing Street i odprowadza podatki do skarbu
Wielkiej Brytanii, czego zresztą nigdy nie robiła.
Wyjaśnia to w wielkiej mierze, dlaczego zarówno tempo, jak i charakter
zmiany, jaka miała miejsce w strukturze imperium brytyjskiego, zostały
opacznie pojęte przez wielu Amerykanów. Niemniej kiedy poczyni się
wszelkie stosowne korekty takich błędnych mniemań, z kolei krytyk
brytyjski musi dostrzec fakt, że w sile imperium, jako czymś odrębnym od
jego struktury, zaszła zmiana, i to zmiana nie tylko bardzo wielka, ale i
bardzo szybka. Prawda jest taka, że jeśli idzie o samą politykę siły— czysty
potencjał zbrojny— to pozostały obecnie jedynie dwie konfrontujące się ze
sobą wielkie potęgi, Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Rozpoznanie
tego faktu w Stanach Zjednoczonych wyjaśnia poruszenie spowodowane
ogłoszeniem „doktryny Trumana” . Amarykanie zdają sobie sprawę, że jest
to punkt zwrotny w dziejach Ameryki z dwóch powodów. Po pierwsze,
bezpośrednio wyprowadza Stany Zjednoczone z ich tradycyjnej izolacji, po
drugie, mogłoby się okazać, że posunięcie prezydenta — niezależnie od
tego, jak dalece rozmijałoby się to z jego intencjami — nada całemu
biegowi spraw międzynarodowych impuls odwracający go od nowej
metody współdziałania mającej na celu osiągnięcie politycznej jedności
świata, ku staroświeckiej metodzie polityki siły, zwycięstwa w ostatniej
rundzie walki i osiągnięcia politycznej unifikacji świata brutalną siłą
„nokautu” .
Przyjrzawszy się już okolicznościom przemawiającym na rzecz tego
staroświeckiego rozwiązania, musimy zmobilizować się do przezwycięże­
nia ich, mając na względzie to, jak absolutnie katastrofalny byłby taki
„nokaut” . Skazałby on ludzkość na przynajmniej jeszcze jedną wojnę
światową. Trzecia wojna światowa toczona byłaby przy użyciu broni
92
atomowej oraz innych, przypuszczalnie nie mniej śmiercionośnych, no­
wych broni. Ponadto, w poprzednich przypadkach — na przykład
przeprowadzone siłą unifikacje świata chińskiego przez księstwo Ts’in i
świata grecko-rzymskiego przez Rzym — osiągnięcie mocno spóźnionej
unifikacji za pomocą „nokautu”, zdobyte zostało za wygórowaną cenę
zadania śmiertelnych ran społeczeństwu, któremu narzucono jedność tak
eksperymentalnymi środkami.
Gdybyśmy rozpatrywali te rany w sensie materialnym i usiłowali
oszacować zdolność różnych cywilizacji zarówno do rekonstrukcji, jak i do
destrukcji, zestawienie dokładnego porównywalnego bilansu dla naszej
nowożytnej cywilizacji zachodniej z jednej strony i dla cywilizacji chińskiej i
grecko-rzymskiej z drugiej, mogłoby okazać się niełatwe. Bez wątpienia
mamy daleko większe zdolności zarówno do rekonstrukcji, jak i do
destrukcji niż mieli je Chińczycy i Rzymianie. Z drugiej strony, prostsza
struktura społeczna ma dużo większe samoistne siły żywotne niż struktura
bardziej złożona. Kiedy widzę, jak nasz program odbudowy w Wielkiej
Brytanii opóźnia się przez niedostatek wykwalifikowanej siły roboczej i
materiałów wymagających skomplikowanego przetwarzania oraz przez,
być może nie mniej ważne, zwykłe zawiłości machiny administracyjnej,
wracam myślą do chwili, gdy. w 1923 roku miałem okazję rzucić okiem na
wieś turecką, odbudowującą się po zniszczeniach, jakim uległa w ostatniej
fazie wojny grecko-tureckiej z lat 1919-1922. Ci tureccy wieśniacy nie byli
zależni od materiałów, czy siły roboczej z zewnątrz, i nie byli też zdani na
łaskę biurokracji. Odbudowywali swoje domy i odtwarzali sprzęty gos­
podarstwa domowego i narzędzia rolnicze własnymi rękami, z dostępnych
im drzewa i gliny. Kto może oszacować, czy Nowemu Jorkowi po trzeciej
wojnie światowej wiodłoby się pod względem materialnym tak dobrze, jak
Yeni Keui po 1922 roku, czy tak źle jak Kartaginie po roku 146 p.n.e.?
Samobójcze rany, od których umierają cywilizacje, nie należą jednak do
porządku materialnego. W każdym razie w przeszłości to duchowe rany
okazywały się nie do uleczenia; a skoro poniżej całej różnorodności kultur
istnieje jednolitość w duchowej naturze człowieka, możemy domyślać się»
że duchowe spustoszenia zadane przez „nokaut” są w każdym przypadku
mniej więcej tak samo zabójcze.
O ile jednak metoda osiągania politycznej jedności świata za pomocą
przymusu sprowadza ogrom nieszczęść, to z kolei metoda współdziałania
najeżona jest trudnościami.
W chwili obecnej na przykład, możemy spostrzec, jak wielkie mocarstwa
usiłują — co być może jest nie do uniknięcia — robić w tym samym czasie
dwie rzeczy, które nie tylko są różne, ale i nieustannie zwalcżają się
nawzajem i na dłuższą metę są zupełnie nie do pogodzenia. Próbują
93
uruchomić nowy system światowego rządu kooperacyjnego, nie będąc w
stanie przewidzieć jego szans na powodzenie, i ubezpieczają się przeciw
możliwości jego niepowodzenia kontynuując manewrowanie przeciw
sobie, w staromodny sposób przez grę polityki siły, która jeśli utrzyma się,
może zaprowadzić jedynie do trzeciej wojny światowej i „nokautu” .
Organizację Narodów Zjednoczonych można właściwie określić jako
machinę polityczną służącą doprowadzeniu do skutku maksimum moż­
liwej kooperacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radziec­
kim — dwoma wielkimi potęgami, które byłyby głównymi antagonistami
w ostatniej rundzie zmagań nagiej polityki siły. Obecna struktura ONZ
reprezentuje najwyższy stopień współdziałania możliwy dziś do osią­
gnięcia p>rzez Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Jest to konfederacja
bardzo luźna, zaś przewodni duch Chatham House, Lionel Curtis,
zauważył, że polityczne stowarzyszenia tego typu w przeszłości nigdy nie
okazywały się stabilne czy trwałe.
Organizacja Narodów Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej
znajduje się na tym samym etapie, co Stany Zjednoczone po wojnie o
niepodległość. W obu przypadkach, w czasie wojny, silny lęk przed
groźnym wspólnym wrogiem zespalał luźne stowarzyszenia stanów i
państw. Istnienie wspólnego wroga utrzymywało stowarzyszenie na powie­
rzchni niczym kamizelka ratunkowa. Kiedy wspólny wróg został pobity i
usunięty, stowarzyszenie powołane na jego intencję musiało utonąć lub
pływać obywając się bez niezamierzonego, lecz nad wyraz skutecznego
wsparcia, jakiego dostarczało istnienie wspólnego wroga. W sytuacji
powojennej luźna konfederacja nie może dłużej pozostawać w swym
pierwotnym stanie i prędzej czy później musi albo rozpaść się, albo
przekształcić w autentyczną i efektywną federację.
Do tego, by federacja była dziełem trwałym, potrzeba, jak się wydaje,
.wysokiego stopnia homogeniczności pomiędzy wchodzącymi w jej skład
państwami. To prawda, że w Szwajcarii i w Kanadzie widzimy znaczące
przykłady efektywnych federacji, które z powodzeniem przezwyciężyły
niebagatelne różnice języka i religif. Czy jednak jakikolwiek trzeźwo
myślący, dzisiejszy obserwator zaryzykowałby ustalenie daty, od której
federacja Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego mogłaby stać się
praktyką polityczną? — a są to państwa, które muszą być sfederowane,
jeśli unia federalna ma uratować nas przed trzecią wojną światową.
Te oczywiste trudności na drodze kooperacyjnej metody działania na
rzecz nieuniknionego celu jedności światowej nie mogą nas jednakże
zniechęcać, albowiem metoda ta niesie ze sobą pewne wyjątkowe korzyści,
których nie może zaoferować żadna inna alternatywa.
94
Tylko wówczas, gdy istnieje jakaś konstytucyjna forma rządu świato­
wego, pozostałe mocarstwa mogą nadal liczyć się jako wielkie potęgi — i
rzeczywiście odgrywać tę rolę— pomimo tego, że ich potencjał zbrojny nie
jest już równy potencjałowi Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczo­
nych. Nawet w częściowo konstytucyjnej wspólnocie światowej, Wielka
Brytania, kontynentalne kraje zachodnioeuropejskie oraz dominia, mogą
wciąż posiadać w międzynarodowych radach daleko większy wpływ niż
wynikałoby to ze stosunku ich potencjału zbrojnego do potencjału
„Wielkiej Dwójki”. Doświadczenie polityczne, dojrzałość i umiarkowanie
tych krajów będą w znaczący sposób równoważyć przytłaczającą wagę
miecza Brennusa*, nawet na połowicznie parlamentarnym forum między­
narodowym. Natomiast w świecie czystej polityki siły te wysoko cywilizo­
wane, ale pod względem materialnym mniej potężne państwa, nie będą się
w ogóle liczyć w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi i Związkiem
Radzieckim. W trzeciej wojnie światowej wszystkie one — być może' za
wyjątkiem Południowej Afryki, Australii i Nowej Zelandii— będą polami
bitewnymi. Taki będzie los zwłaszcza Wielkiej Brytanii i Kanady —
perspektywa, której zarówno Kanadyjczycy, jak i Anglicy są dobrze
świadomi.
Kiedy przyglądamy się tej niebezpiecznej sytuacji z bliska, narzuca się
kilka dalszych kwestii.
W polityce, inaczej niż w stosunkach osobistych, powiedzenie „gdzie się
dwoje bawi, tam we troje nudno” jest dokładnym przeciwieństwem
prawdy. Gdzie można zebrać razem osiem, czy nawet trzy wielkie
mocarstwa, tam nieco łatwiej zawiadywać kooperacyjnym rządem świato­
wym niż tam, gdzie nie możemy skrzyknąć więcej niż dwóch. Ta oczywista
refleksja rodzi pytanie, czy możliwe jest powołanie do istnienia trzeciej
wielkiej potęgi, która mogłaby równać się ze Stanami Zjednoczonymi i
Związkiem Radzieckim na wszystkich płaszczyznach, być czymś równo­
rzędnym, jeśli idzie o potencjał wojskowy na arenie polityki siły i równym
pod względem moralnym i politycznym w radach międzynarodowych, o ile
ludzkości powiedzie się jej obecne pionierskie przedsięwzięcie, mające na
celu zastąpienie w,stosunkach międzynarodowych ślepej gry siły fizycznej
wynalazkiem ludzkiego autorstwa, a mianowicie rządem konstytucyjnym.
Czy rolę tego trzeciego mocarstwa w każdym sensie tego słowa — rolę,
do której odgrywania samo Zjednoczone Królestwo nie ma już material­
nych sił — może spełnić kolektywnie Wspólnota Brytyjska? K rótka
odpowiedź na to pytanie, jak sądzę, brzmi: „Wedle kryterium czysto
statystycznego, tak, wedle geograficznego i politycznego, nie” .
W radach konstytucyjnie zarządzanego świata, państwa członkowskie
Wspólnoty Brytyjskiej będą miały wielkie znaczenie, ponieważ stanowią
95
pokaźną część niewielkiego towarzystwa państw dojrzałych politycznie, a
także z tego względu, że będą mogły przemawiać niemal jednym głosem—
nie dlatego, że ich polityka będzie zawczasu zorganizowana, uzgodniona,
czy choćby skoordynowana, ale dlatego, że w wielu doniosłych kwestiach
łączą je tradycje politycżne, społeczne i duchowe, a z chwilą, gdy wyruszyły
każde swoją drogą ku celowi samorządności, nie przestały żyć ze sobą w
niezwykle bliskich i przyjacielskich stosunkach. Aby jednak przekształcić
Wspólnotę w trzecie wielkie mocarstwo i uczynić ją tak potężną jako
kolektyw, jak jej członkowie są wpływowi w masie, kraje Wspólnoty
musiałyby zespolić się w zwartą jedność militarną, tak dalece scent­
ralizowaną jak Związek Radziecki przecz cały czas, a Stany Zjednoczone
na czas wojny; ten wymóg warto przywołać jedynie po to, by dostrzec, że
jest on zupełnie nierealny. Oznaczałoby to odwrócenie kierunku, w którym
Wspólnota zmierzała konsekwentnie i z rozmysłem od 1783 roku, i
wyrzucenie na szmelc kumulatywnych rezultatów tej ewolucji, wspólnie
wypielęgnowanych osiągnięć ludzi ze Zjednoczonego Królestwa i innych
krajów Wspólnoty, które w ciągu ostatniego półtora stulecia zdobyły
samorządność zrównując się ze Zjednoczonym Królestwem.
Mamy tu dylemat albo-albo. Nie można wydać swojego skarbu na
pastwę postępującej degeneracji mając na celu maksimum samorządności
w tylu częściach Wspólnoty, ile może przejawić lub rozwijać zdolność do
samorządności, a jednocześnie liczyć na rozporządzanie zbiorową siłą
militarną, którą rząd w Moskwie — by wziąć jako ilustrację najbardziej
stosowny w tym względzie przykład — konsekwentnie i z rozmysłem
budował przez ostatnie sześć wieków za cenę wolności, różnorodności i
innych politycznych i duchowych dobrodziejstw, które kraje Wspólnoty
zapewniły sobie za cenę zbiorowej potęgi. Kraje Wspólnoty nie mogą
wyprzeć się swych ideałów i pruć utkanej dla siebie materii dziejów; nie
byłyby w stanie tego zrobić, a nawet gdyby mogły dokonać tego.
podejrzanego cudu, zaprzepaściłyby swoje dziedzictwo; otóż niezależnie od
tego, jak wielką ofiarę złożono by z charakterystycznych cnót i osiągnięć
Wspólnoty, to i tak nigdy nie mogłaby ona skonsolidować się politycznie
bądź geograficznie do takiego stopnia, który pozwoliłby jej równać się ze
Stanami Zjednoczonymi lub Związkiem Radzieckim pod względem potęgi
militarnej w warunkach wojny atomowej. W grze polityki siły skon­
solidowana Wspólnota byłaby wciąż pionkiem, czy w najlepszym przypad­
ku skoczkiem, ale nigdy hetmanem.
Skoro Wspólnota Brytyjska nie może spełniać roli „Trzeciego Wielkiego
Mocarstwa” w świecie po wojnie 1939-45, to czy rolę tę mogłyby odegrać
Stany Zjednoczone Europy? Również i ta sugestia na pierwszy rzut oka
wygląda obiecująco, ale i ona nie zdaje egzaminu.
96
Hitler powiedział niegdyś, że jeśli Europa naprawdę chce być w naszych
czasach potęgą światową (a przez „potęgę” Hitler rozumiał brutalną siłę
militarną), to Europa musi zaakceptować i obrać dla siebie politykę
Fuhrera, i te twarde słowa były z pewnością prawdziwe. Europa Hitlera —
Europa zjednoczona siłą przez niemiecki podbój i skonsolidowana pod
niemieckim panowaniem — to jedyny rodzaj Europy, jaki można sobie
wyobrazić jako równy pod względem potencjału militarnego ze Związkiem
Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi, ale Europa zjednoczoha pod
przewodnictwem Niemiec jest absolutnie odrażająca dla Wszystkich
nie-niemieckich Europejczyków. Niektórzy ż nich poddani byli za Swego
życia dwukrotnie straszliwemu doświadczeniu niemieckiego podboju i
panowania, większość z nich przeżyła je podczas drugiej wojny światowej,
zaś garstka tych, którzy przetrwali, była dostatecznie blisko ognia i na tyle
przypiekła ?ię w jego żarze, by dzielić odczucia tych, którzy spłonęli fla
miejscu. ’
W Unii Europejskiej bez Związku Radzieckiego'i Stanów Zjednoczo­
nych — a to jest ex hypothesi, punkt wyjścia dla stworzenia europejskiego
„Trzeciego Wielkiego Mocarstwa” — Niemcy muszą wcześniej czy
później, w ten czy w inny sposób, pojawić się na szczycie, nawet jeśli ta
Zjednoczona Europa miałaby na początek wystąpić z Niemcami roz­
brojonymi, zdecentralizowanymi, a nawet podzielonymi. W Rawn leżącej
pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim, Niemcy
zajmują dominującą, centralną pozycję; naród niemiecki jest pół raza
liczniejszy od kolejnego pod względem liczebności narodu europejskiego;
zamieszkałe przez Niemców serce Europy (nie Ucząc Austrii czy niemiec­
kojęzycznej części Szwajcarii) zawiera przeważającą.część całych zasobów
europejskich — w surowcach, zakładach przemysłowych i"wykwalifikowa­
nej sile roboczej — dla przemysłu ciężkiego; Niemcy zaś są tyleż skuteczni
w organizowaniu zarówno ludzkich, jak i innych środków dla prowadzenia
wojny, co nieporadni w próbach rządzenia się samemu i nie do zniesienia
jako władcy innych narodów. Bez względu na to, na jakich warunkach
początkowych Niemcy miałyby zostać włączone do Zjednoczonej Europy,
w skład której nie wchodziłyby ani Ameryka, ani Rosja, stałyby się na
dłuższą metę paąem takiej Europy, a nawet jeśli supremacja, której nie
udało się im zdobyć siłą w dwóch wojnach, miałąby dostać się im tym
razem w pokojowy sposób i stopniowo, żaden nie-niemiecki Europejczyk
nie uwierzy, że Niemcy, skorouświadom ią sobie, że władza jest w ich
zasięgu, będą mieU dość mądrości lub powściągUwośd, by powstrzymać się
przed strzelaniem z bata i spinaniem ostróg. Problem niemiecki jawiłby się
jako nieprzezwyciężalna przeszkoda w utworzeniu europejskiego „trzecie­
go wielkiego mocarstwa” .
97
Militarnie skonsolidowana Europa nie mogłaby też, w dzisiejszym
świecie, spoglądać w przyszłość z bardziej rozsądnymi nadziejami na
zrównanie się ze Stanami Zjednoczonymi czy Związkiem Radzieckim za
cenę poświęcenia pielęgnowanyęh swobód, niż militarnie skonsolidowana
Wspólnota Brytyjska. Zwłaszcza w zachodniej Europie (a jest ona sercem
Europy), tradycje narodowej indywidualności są tak silne, że najściślejsza z
możliwych do zrealizowania Unia Europejska byłaby powiązani zbyt
luźno, by być czymś więcej niż pionkiem w grze sił, nawet jeśli w skład tej
Zjednoczonej Europy weszłyby Wyspy Brytyjskie ńa zachodzie i kraje
znajdujące się dziś pod panowaniem rosyjskim na wschodzie, i nawet
gdyby narody całej Europy ze wszystkich sił starały się przełknąć gorzką
prawdę wypowiedzianą przez Hitlera.
Gdzie zatem mamy szukać naszego trzeciego wielkiego mocarstwa? Jeśli
nie w Europie i nie we Wspólnocie Brytyjskiej, to z pewnością i nie w
Chinach, czy w Indiach, otóż pomimo ich starożytnych cywilizacji oraz
ogromnych populacji, terytoriów i zasobów, jest bardzo mało praw­
dopodobne, by te dwa mamuty zdołały posłużyć się swą ukrytą siłą w czasie
krytycznego okresu dziejów, który, jak możemy domyślać się, znajduje się
bezpośrednio'przed nami. Dochodzimy z konieczności do wniosku, że nie
możemy spodziewać się zmniejszenia napięcia obecnej sytuacji między­
narodowej przez zwiększenie liczby potęg najwyższego kalibru militar­
nego, dodając do dwóch, które teraz się ze sobą konfrontują, choćby jedną.
To zaś prowadzi nas do końcowego pytania. Skoro nie możemy dostrzec
dla siebie drogi jakiegokolwiek szybkiego osiągnięcia celu jedności świato­
wej, czy możemy znaleźć jakiś sposób odwleczenia straszliwej alternatywy
unifikacji siłą? Czy można by było wytyczyć dwa odrębne polityczne światy
‘-—jeden pod hegemonią Stanów Zjednoczonych, a drugi pod panowaniem
Związku Radzieckiego? A jeśli dałoby się wyznaczyć pomiędzy nimi
okalającą kulę ziemską linię demarkacyjną, nie powodując wymiany
ciosów pomiędzy dwoma wielkimi mocarstwami, czy światy amerykański i
rosyjski mogłyby przez dłuższy czas istnieć obok. siebie na powierzchni tej
samej planety bez popadania w wojnę między sobą, tak jak niegdyś przez
szereg stuleci, w innych tradycjach społecznych i technologicznych,
koegzystowały bez wojny, a w rzeczywistości niemal bez wzajemnych
stosunków jakiegokolwiek rodzaju, światy rzymski i chiński? Gdybyśmy
mogli wygrać czas dla pokoju poprzez tymczasowe ucieknięde się do
izolacji, być może społeczne klimaty politycznych wszechświatów po obu
stronach dzielącej linii, mogłyby stopniowo wpływać na siebie nawzajem,
a£ zbliżyłyby się na tyle, by Związek Radziecki i Stany Zjednoczone mogły
nawiązać, w pomyślnej godzinie, efektywne wzajemne współdziałanie
polityczne, które obecnie jest poza ich zasięgiem z powodu oddzielającej je
dziś ideologicznej i kulturowej przepaści.
Jakie są perspektyw# praktykowania wobec siebie nawzajem przez
Stany Zjednoczone i Związek Radziecki „wyzbytej z przemocy
nie-kooperacji” na przestrzeni trzydziestu, pięćdziesięciu, czy stu lat? Jeśli
linię podziału można by było poprowadzić przez cały świat, czy zostałoby /
wówczas dosyć wolnej przestrzeni dla każdego z tych państw w jego wła­
snej strefie? Odpowiedź na nasze pytanie Wypadłaby zachęcająco, gdybyś­
my mogli przedłożyć ją jedynie w kategoriach ekonomicznych. Otóż każdy
z tych gigantów ma zasobną przestrzeń gospodarczą nie tylko w obrębie
własnej sfery wpływów, ale także wewnątrz własnych granic politycznych.
Jednym ze względów, który pchnął faszystowskie Niemcy i Japonię do
agresywnej wojny było to, że większości młodych ludzi w swych krajach nie
potrafiły zapewnić pracy, która satysfakcjonowałaby ich oczekiwania, czy
choćby pracy jakiegokolwiek rodzaju. Rosja i Ameryka przeciwnie, mają
dość wakatów na dziś i jeszcze dla nadchodzącego pokolenia. Gdyby
człowiek był niczym więcej, jak tylko istotą ekonomiczną, nie byłoby w
świecie powodu, dla którego Rosja i Ameryka miałyby zetrzeć się ze sobą
za życia nadchodzących pokoleń. Jednakże człowiek jest, niestety, tak
samo zwierzęciem ekonomicznym, jak i politycznym. Musi on zmagać się
nie tylko z potrzebami, ale i z lękiem, a na płaszczyźnie idei i ideologii,
Rosja i Ameryka nie mogą tak łatwo uniknąć skrzyżowania swych dróg
pozostając w domu i uprawiając swój własny zasobny ogródek. Na tej
płaszczyźnie społeczne klimaty dwóch wielkich mocarstw będą niewątp­
liwie oddziaływać na siebie wzajemnie. Jednak ten wzajemny wpływ w
żadnym razie nie musi być w swoich skutkach pacyfistyczny, czy prowadzić
ku wzajemnej asymilacji, lecz mógłby wywołać burzę lub eksplozję. Ani
świat kapitalistyczny, ani komunistyczny, nie jest odporny na wywrotowe
wpływy promieniujące z drugiego, ponieważ żaden z nich nie jest rajem na
ziemi, jakim się głosi, a swoje obawy odsłaniają w podejmowanych przez
siebie środkach dla ochrony przed promieniowaniem drugiego, Żelazna
kurtyna, którą Związek Radziecki usiłuje odgrodzić zewnętrzny świat ma
dostateczną wymowę. Jednakże po strome kapitalistycznej występuje
odpowiadający kurtynie, choć nie tak paraliżujący, strach przed komunis­
tyczną działalnością misjonarską, wprawdzie w krajach demokratycznych
lęk ten nie wyraża się w zakazach nakładanych przez rząd na stosunki
osobiste, ale z wielką łatwością rozpala się on do rozmiarów panicznej
histerii, '
A zatem, jeśli idzie o spowodowanie starcia pomiędzy Rosją i Ameryką,
lęk mógłby sprawić to, czego nie mogłyby zdziałać potrzeby. Można by
jednak zapytać, w jaki sposób mogłoby to prowadzić do bezpośredniej
rozprawy w bitwie pomiędzy antagonistami, których siły są tak wyjątkowo
nierówne? Stany Zjednoczone z ich ogromną przewagą w przemyśle, teraz
jeszcze wysforowane do przodu przez monopol na sekret wytwarzania
99
bomby atomowej, są o tyle silniejsze od Związku Radzieckiego, że z
wyjątkiem próby wydarcia rywalowi jakiegoś kraju, na którym Związek
Radziecki zacisnął już uchwyt Stany Zjednoczone mogą, jak by się
izdawało, ustanowić swój protektorat nad dowolnie wybranym przez nie
krajem na ziemi niczyjej, leżącej pomiędzy nimi a Związkiem Radzieckim,
przy niewielkiej groźbie, że Związek Radziecki spróbuje się sprzeciwić
temu otwartą siłą. Ilustracją tego jest bezkarność, z jaką Stany ¿jed­
noczone był w stanie rozpostrzeć swą egidę nad Grecją, i Turcją, choć te
dwa kraje leżą u samego przedsionka wejść do głównego spichlerza i
arsenału Związku Radzieckiego na Ukrainie i na Kaukazie. Znaczyłoby to,
że w mocy Stanów Zjednoczonych leży wytyczenie linii demarkacyjnej
pomiędzy strefą amerykańską i rosyjską tuż przy obecnych obrzeżach
politycznej domeny Związku Radzieckiego. Dałoby to Stanom Zjed­
noczonym lwią część rozparcelowanego globu. To zaś —-jak moglibyśmy
zrazu wnioskować — powiększyłoby obecną przewagę Ameryki nad Rosją
w jbardzo znaczący sposób.
Wniosek ten jednakże ulega rewizji przy uważniejszym zastanowieniu
się. Przy takim podziale świata przewaga Stanów Zjednoczonych byłaby
rzeczywiście przygniatająca w sensie statystycznym, ale jest to jedynie
teoretyczny, a być może i mylący grunt dla porównań. Czy w kategoriach
polityćznych, społecznych i ideologicznych współczynnik siły byłby taki
sam, jak w kategoriach obszaru, populacji i wydajności? Czy zawiadywane
przez Amerykanów trzy czwarte, bądź cztery piąte świata, moj^oby być na
tyle ściśle zjednoczone politycznie, społecznie i ideologicznie by stać się
obszarem nieprzeniknionym dla rosyjskiej działalności misjonarskiej? Lub,
ujmując to ostatnie pytanie w inny sposób, jak dalece większość mieszkań­
ców naszej hipotetycznej amerykańskiej sfery wpływów, byłaby podatna
na przyciąganie przez obecną, raczej konserwatywną, amerykańską ewan­
gelię zagorzałego indywidualizmu?
Obecna ideologia amerykańska kładzie wielki nacisk na wartość wolno­
ści, ale, jak się wydaje, nie jest w równym stopniu świadoma potrzeby
sprawiedliwości społecznej. Nie jest to wcale zaskakujące w ideologii
będącej produktem domorosłym; w Stanach Zjednoczonych minimalny
standard życia jest dziś tak niezwykle wysoki, że nie ma palącej potrzeby
przykracania wolności zdolnych, silnych i bogatych, w celu wydzielenia
jałmużny w postaci elementarnej sprawiedliwości społecznej dla nieudol­
nych, słabych i biednych. Jednakże materialny dobrobyt ludzi w Stanach
Zjednoczonych jest oczywiście w dzisiejszym świecie czymś wyjątkowym.
Przytłaczająca większość żyjącego pokolenia ludzkości— poczynając od
ludzi drugiej kategorii, to znaczy obcej narodowości lub obcego po­
chodzenia w samych Stanach ¿jednoczonych, a kończąc na blisko
100
miliardzie chińskich i indyjskich chłopów i kulisów — jest dziś mniej
uprzywilejowana i staje się coraz bardziej świadoma swego położenia i
odczuwa wobec niego coraz większy opór. Na nierówno podzielonej
planecie, większość tej ogromnej masy prymitywnej, cierpiącej ludzkości
znalazłaby się po amerykańskiej stronie linii podziału, zaś zrozumienie
zupełnie nie-amerykańskich problemów tego nieszczęsnego stada, wyma­
gałoby obdarzonego niemal nadludzką wyobraźnią i życzliwością współ­
czucia ze strony ich amerykańskich pasterzy. Tu właśnie byłaby pięta
achillesowa Amerykanów, a dla Rosjan okazja, by siać chwast na polu
przeciwnika. Jeśliby spojrzeć na tę sytuację oczami Rosjan, mogłaby ona
przedstawić się jako całkiem obiecująca perspektywą przynajmniej częś­
ciowego przywrócenia przez propagandę równowagi zburzonej przez
amerykańskie odkrycie sekretu bomby atomowej.
W podzielonym świecie, w którym Amerykanie mieliby obawiaćf się
oddziaływania rosyjskiej propagandy na ogromne nie-amerykańskie po­
pulacje znajdujące się pod egidą Stanów Zjednoczonych, podczas gdy
Związek Radziecki ze swej strony byłby przerażony tym, że kapitalistyczny
sposób życia mógłby okazać się atrakcyjny dla wszystkich obywateli
radzieckich, którzy zetknęliby się z nim osobiście, perspektywy stabilności
i pokoju byłyby w oczywisty sposób mało obiecujące, gdyby nie było w tej
sytuacji żadnego innego czynnika. Szczęśliwie trzeci czynnik, i to czynnik
konstruktywny, stanowiłaby Wielka Brytania i szereg innych kontynental­
nych krajów zachodnioeuropejskich.
W powojennym rozdziale dziejów kraje zachodnioeuropejskie zajmują
pośrednią pozycję pomiędzy z jednej strony Stanami Zjednoczonymi i
zamorskimi dominiami Wspólnoty Brytyjskiej oraz politycznie i ekonomi­
cznie zacofanymi krajami z drugiej. Powojenne warunki w Europie
zachodniej nie są tak złe, by desperackie remedia przepisane przez
komunizm były równie atrakcyjne dla Anglików, Holendrów, Belgów i
Skandynawów, jak mogłyby być dla rażąco mniej Uprzywilejowanych
większości Meksykanów, Egipcjan, Hindusów i Chińczyków. Europa ■
Zachodnia jednocześnie nie jest jednak na tyle kwitnąca, by móc pozwolić
sobie na czystej wody konkurencję, jaka wciąż przeważa w Ameryce
Północnej powyżej Rio Grandę. W tych okolicznościach Wielka Brytania i
jej zachodnioeuropejscy sąsiedzi próbują wypracować roboczy kompromis
— dopasowany do ich własnych ekonomicznych warunków tu i teraz i
poddawany modyfikacjom w obu kierunkach, w zależności od zmian
.warunków na lepsze lub gorsze ■— pomiędzy nieograniczoną wolną
konkurencją i nieograniczonym socjalizmem. . ■
Jeśli te zachodnioeuropejskie eksperymenty społeczne osiągną w jakiej-
kolwiek mierze sukces, mogą okazać się wartościowym Wkładem na rzecz
101
dobrobytu całego świata. Nie dlatego, że mogłyby służyć jako ¡gotowe
schematy dla automatycznych zastosowań gdzie indziej; różne narody
świata, rzucone nagle w bliskie sąsiedztwo dzięki licznym wynalazkom
Zachodu, są wciąż jeszcze oddzielone od siebie politycznie, ekonomicznie,
społecznie i psychicznie przez różnice, na których przezwyciężenie po­
trzeba czasu. W świede znajdującym się na tym etapie społecznej ewolucji,
poszczególne lokalne i tymczasowe rozwiązanie problemu mającegó zasięg
ogólnoświatowy, nie może nadawać się do stosowania w bezpośredniej
postaci poza krajem, gdzie zostało wypracowane drogą prób i błędów, by
pasować do lokalnych warunków w danej chwili. Być może wskazaliśmy tu
na przysługę, jaką kraje zachodnioeuropejskie mogą oddać dziś światu.
Niefortunny charakter amerykańskiej ideologii wolnej konkurencji — jak
również rosyjskiej ideologii komunizmu — polega właśnie na tym, że
przedstawiają one gotowy schemat społeczny, jakó panaceum na każdą
dającą się pomyśleć chorobę społeczną w każdym znanym zespole
warunków społecznych. Nie przystają one jednak do faktów z rzeczywis­
tego żyda. W realnym żydu, każdy społeczny system dający się obser­
wować bezpośrednio lub zrekonstruować na podstawie przekazów, jest
systemem mieszanym, leżącym w jakimś punkcie pomiędzy dwoma
teoretycznymi biegunami czystego socjalizmu i czystej wolnej konkurencji.
Zadaniem polityka jest uderzyć w tę nutę gamy, która współgra z
określonymi warunkami społecznymi jego czasu i miejsca, znaleźć właś-
dw ą mieszankę wolnej konkurencji i socjalizmu dla prowadzenia nawy
państwowej po kursie dostosowanym do wymogów chwili. Tym, czego
świat najbardziej dziś potrzebuje, jest zdjęcie sporu pomiędzy wolną
konkurencją i socjalizmem z jego ideologicznego piedestału i traktowanie
go nie jako przedmiotu na poły religijnej wiary i fanatyzmu, ale jako
zdroworozsądkowej, praktycznej kwestii prób i błędów, oraz, mniej lub
bardziej, okoliczności i adaptacji.
Gdyby w znajdującym się przed nami rozdziale dziejów zachodnia
Europa mogła oddziaływać w tym kierunku na resztę świata, to mógłby to
być nie tylko wielki wkład na rzecz prosperity, ale również wielka
przysługa dla pokoju. Mógłby to być jeden z czynników, które zburzyłyby
społeczne, kulturowe i ideologiczne bariery pomiędzy Stanami Zjed­
noczonymi i Związkiem Radzieckim. Ale jak już to było nie raz sugerowa­
ne w tyin artykule, misi istnieć na świecie jakieś minimum konstytucyjnego
kooperacyjnego rządu, by kraje o takim wymiarze, jak Zjednoczone
Królestwo czy Holandia, mogły wywierać wpływ na Społeczeństwo świata,
w którym, w rezultacie jednej z tych przemian na skali materialnego życia,
jakie przytrafiają się nam od czasu do czasu, jedyne istniejące wielkie
102
mocarstwa, jeśli idzie o czysty potencjał militarny, to giganty ogromnego
kalibru, Związek Radziecki i Stany Zjednoczone.
Czy to oddziaływanie zachodniej Europy mogłoby wywrzeć dobrodziej-
ski, jednoczący efękt w świecie nierówno podzielonym na strefę amerykań­
ską i rosyjską? Jeśłi tak, to byłaby to „druga linia”, na: której można by się
oprzeć, gdyby nasza druga próba z kooperacyjnym rządem światowym
miała się nie udać jak pierwsza. Byłoby oczywiście dużo lepiej, gdyby
powiodło się nam przedsięwzięcie, jakim jest Organizacja Narodów
Zjednoczonych, a jest to, jak sugerowałbym z najgłębszym przekonaniem,
cel, do którego powinniśmy wciąż dążyć z całych sił, nie pozwalając sobie
na przerażenie czy zniechęcenie nawet największymi trudnościami, na
przecież bardzo wczesnym jeszcze etapie w karierze Organizacji Narodów
Zjednoczonych.
f
Tekst oparty jest na wykładzie wygłoszonym 22 maja 1947 roku w Chatham
House **, w Londynie, po powrocie z pobytu w Stanach Zjednoczonych i w
Kanadzie pomiędzy 8 lutego i 26 kwietnia 1947.

* Brennus, wódz Gallów. Zdobył Rzym w 390 r. p. n. e. Podczas ważenia


złota mającego być okupem, Rzymianie zarzucili zwycięzcom, że używają
fałszywych wag. Wówczas to Brennus miał rzucić na szalę swój ciężki
miecz, wypowiadając słynne Vae victis (Biada zwyciężonym).
** siedziba Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

103
CYWILIZACJA
W CZASIE PRÓBY

I
/Dzisiejszą zachodnią wizję dziejów cechuje niezwykła sprzeczność.
Pódezas gdy nasz horyzont historyczny niezmiernie rozszerzył się zarówno
w czasie, jak i w przestrzeni, nasza wizja dziejów — to, co faktycznie
postrzegamy, w przeciwieństwie do tego, co moglibyśmy teraz dojrzeć,
gdybyśmy tego chcieli — skurczyła się gwałtownie do wymiarów wąskiego
pola, podobnego temu, które widzi koń przez klapki na oczach, bądź
dowódca łodzi podwodnej przez peryskop. J
Z pewnością jest to niezwykłe; niemniej to tylko jedna z wielu
sprzeczności tego rodzaju, które są, jak się wydaje, charakterystyczne dla
naszych czasów. Są i inne przykłady budzące w umysłach większości z nas
przypuszczalnie jeszcze silniejszy niepokój. Oto na przykład, świat nasz
wzniósł się do nie mającego precedensu poziomu uczuć humanitarnych.
Uznaje się obecnie prawa ludzkie przedstawicieli wszystkich kłas, narodów
i ras, a jednocześnie pogrążyliśmy się w mających niespotykane dotąd
rozmiary walkach klasowych, nacjonalizmie i rasizmie. Owe złe namiętno­
ści znajdują ujście w popełnianych z zimną krwią i zaplanowanych w
sposób naukowy okrucieństwach; oba te nie dające się ze sobą pogodzić
stany ducha i sposoby zachowania można zobaczyć dziś obok siebie nie
tylko w tym samym świecie, ale nieraz w tym samym kraju, a nawet w tej
samej duszy.
Mamy również bezprecedensowe moce produkcyjne, a obok niespotyka­
ny dotąd niedostatek. Wynaleźliśmy maszyny, aby za nas pracowały, ale
mamy mniej niż kiedykolwiek wolnych rąk do pracy służącej bezpośrednio
człowiekowi — nawet do tak podstawowych i elementarnych usług jak
pomaganie matkom w zajmowaniu się dziećmi. Towarzyszą nam stale na
przemian powszechne bezrobocie i brak rąk do pracy. Kontrast pomiędzy
rozszerzaniem się naszego horyzontu dziejowego i zawężaniem się naszej
wizji dziejów jest bez wątpienia czymś charakterystycznym dla naszych
czasów. A jednak jeśli spojrzeć nań z osobna, cóż to za zadziwiająca
sprzeczność!
104
Najpierw przypomnijmy sobie niedawne poszerzenie naszego horyzon­
tu. Jeśli chodzi o przestrzeń, zachodnie pole widzenia rozciągnęło się tak, że
obejmuje całość ludzkości na całej nadającej się do zamieszkania i
dostępnej powierzchni planety, a także cały gwiezdny wszechświat, w
którym nasza planeta jest nieskończenie małą drobiną pyłu. Pod względem
czasu z kolei, nasze pole widzenia rozszerzyło się do tego stopniav-:że
obejmuje wszystkie cywilizacje, jakie powstały i upadły w ciągu ostatnich
6000 lat, wcześniejszą historię rasy ludzkiej po jej narodziny mńjące miejsce
600C}00 dó miUioha lat temu oraz historię życia ńa tej planecie sięgającą
przypuszczalnie 800 milionów lat wstecz. Cóż za wspaniałe poszerzenie
naszego horyzontu dziejowego! A jednak równocześnie zawęziło się pole
naszego widzenia dziejów, a kurczyć zaczęło się w ramach wąskich granic
czasu i przestrzeni poszczególnych republik lub królestw, których przypad­
kowo jesteśmy obywatelami. Najstarsze istniejące państwa Zachodu— na
przykład Francja lub Anglia— mają jak dotąd za sobą nie więcćj niż tysiąc
lat/ciągłego istnienia politycznego, zaś największe istniejące państwa
zachodnie— na przykład Brazylia lub Stany Zjednoczone zajmują jedynie
bardzo niewielką część zamieszkałej powierzchni Ziemi.
Przed rozpoczęciem się poszerzania naszego horyzontu — zanim nasi
żeglarze okrążyli kulę ziemską i zanim nasi kosmogoniści i geologowie
rozepchnęli granice wszechświata zarówno w czasie, jak i w przestrzeni —
nasi przodkowie z przednacjonalistycznegó okresu średniowiecza mieli
szerszą i sprawiedliwszą wizję historyczną aniżeli my dzisiaj. Dzieje nie
równały się dla nich historii własnej lokalnej społeczności, lecz były
dziejami Izraela, Grecji i Rzymu. I nawet jeśli mylili się oni wierząc, że świat
został stworzony w 4004 roku p.n.e., to i tak w każdym razie lepiej jest
spoglądać choćby tak daleko, jak rok 4004 p.n.e., aniżeli nie patrzeć dalej
niż Deklaracja Niepodległości, czy podróże Mayflowęr lub Kolumba, bądź
Hengista i Horsy. (W rzeczywistości tak się złożyło, że rok 4004 p.n.e., choć
tego nasi przodkowie nie wiedzieli, był bardzo ważną datą: w przybliżeniu
oznacza ona pojawienie się pierwszych przedstawicieli typu społeczności
ludzkiej zwanego cywilizacjami).
Rzym i Jerozolima znaczyły dla naszych przodków o wiele więcej niż ich
rodzinne miasta. Kiedy nasi anglosascy przodkowie zostali nawróceni na
chrześcijaństwo przy końcu szóstego wieku naszej ery, uczyli się łaciny,
zapoznawali się ze skarbami literatury sakralnej i świeckiej — do których
dostęp dawała znajomość łaciny — i odbywali pielgrzymki do Rzymu i
Jerozolimy — i to w epoce, kiedy trudności i niebezpieczeństwa podróży
były tak wielkie, że nowożytne podróże z okresu wojny wydają się przy nich
dzieciną igraszką. Nasi przodkowie byli, jak się wydaje, ludźmi wielkiego
ducha, a jest to zarówno wielka cnota moralna, jak i wielka (mota
LOS
intelektualna, albowiem dzieje narodowe są niezrozumiałe w obrębie
swych własnych granic czasu i przestrzeni.

II '

Nie sposób zrozumieć historii Anglii w wymiarze czasu, jeśli zaczyna się
dopiero od przybycia Anglików do Brytanii, tak samo jak nie można
zrozumieć historii Stanów Zjednoczonych, jeśli wychodzi się od przybycia
Anglików do Ameryki Północnej. Podobnie rzecz się ma w wymiarze
przestrzeni — nie można pojąć dziejów jakiegoś kraju, jeżeli wykrawa się
jego kontury z mapy świata i wyklucza z rozważań wszystko, co wywodzi
się spoza granic danego kraju.
Jakie są epokowe wydarzenia w narodowych dziejach Stanów Zjed­
noczonych i Zjednoczonego Królestwa? Posuwając się od teraźniejszości
do przeszłości, powiedziałbym, że były to dwie wojny światowe, rewolucja
przemysłowa, Reformacja, zachodnie odkrycia geograficzne, Renesans,
przejście na chrześcijaństwo. Zgłaszam zatem sprzeciw wobec każdego, kto
opowiadałby dzieje bądź Stanów Zjednoczonych, bądź Zjednoczonego
Królestwa nie czyniąc tych zdarzeń zasadniczymi, lub wyjaśniałby owe
dzieje jako lokalne sprawy amerykańske czy angielskie. Najmniejszą
jednostką, jaką można brać pod uwagę przy tłumaczeniu tych głównych
wydarzeń w dziejach któregokolwiek z krajów zachodnich, jest całe
chrześcijaństwo zachodnie. PrZez chrześcijaństwo zachodnie rozumiem
świat rzymskokatolicki i protestancki— zwolenników patriarchatu rzyms­
kiego, którzy utrzymali swą lojalność wobec papiestwa, Wraz z dawnymi
zwolennikami, którzy ją odrzucili.
Również jednak i dzieje chrześcijaństwa zachodniego są niezrozumiałe
w obrębie swoich własnych gnanie czasu i przestrzeni. Chrześcijaństwo
zachodnie jest wprawdzie o wiele lepszą jednostką badań dla historyka, niż
Stany Zjednoczone lub Zjednoczone Królestwo czy Francja, ale także i
ono, przy bliższym wejrzeniu, okazuje się nieadekwatne. W wymiarze
czasu sięga ono wstecz ledwie końca ciemnych wieków, następującego po
upadku zachodniej części imperium rzymskiego, a zatem rozciąga się
wstecz mniej niż 1300 lat, a 1300 lat to mniej niż ćwiartka 6000 lat, a tyle
właśnie istnieje typ społeczeństwa reprezentowany przez chrześcijaństwo
zachodnie. Chrześcijaństwo Zachodu jest cywilizacją należącą do trzeciego
spośród trzech pokoleń dotychczas istniejących cywilizacji.
W wymiarze przestrzeni, wąskość granic chrześcijaństwa Zachodu jest
jeszcze bardziej uderzająca. Jeśli spojrzeć na fizyczną mapę świata jako
całość, dostrzeże się, że cała jego część stanowiąca ląd, składa się z jednego
kontynentu — Azji — posiadającego szereg półwyspów i leżących wokół
106
wysp. Do jakich najdalszych granic zdołało rozprzestrzenić się zachodnie
chrześcijaństwo? Można je znaleźć na Alasce i w Chile na zachodzie oraz w
Finlandii i Dalmacji na wschodzie. To, co leży pomiędzy tymi czterema
punktami stanowi domenę chrześdaństwa zachodniego i to w najszerszym
obszarze. Czemu równa się ten obszar? Jest to ledwie koniuszek europejs­
kiego półwyspu Azji, wraz z dwoma wielkimi wyspami (mówiąc o dwóch
wyspach, mam na myśli, oczywiście, Amerykę Północną i Południową).
Nawet jeśli dołączyć do tego odlegle i niepewne punkty oparcia świata
zachodniego w Południowej Afryce, Australii i Nowej Zelandii, to i tak
cały ten obszar stanowi zaledwie bardzo małą część całej powierzchni
planety. Nie sposób zatem zrozumieć dziejów chrześcijaństwa zachodniego
w obrębie jego granic geograficznych.
Chrześcijaństwo zachodnie jest wytworem religii chrześcijańskiej, ale
ona nie powstała w świecie zachodnim, lecz narodziła się poza granicami
świata chrześcijaństwa zachodniego, na terenach będących dziś domeną
innej cywilizacji: islamu. My, chrześcijanie zachodni, próbowaliśmy nie­
gdyś przechwycić z rąk muzułmanów kolebkę naszej religii w Palestynie,
Gdyby wyprawy krzyżowe powiodły się, chrześcijaństwo zachodnie roz­
szerzyłoby nieco swój zasięg na kluczowym kontynencie azjatyckim.
Krucjaty skończyły się jednak niepowodzeniem.
gfoffiflrijańctti/rt w dzisiejszym świecie zaledwie jedną z
pięciu istniejących jeszcze cywilizacji; te zaś są zaledwie pięcioma spośród
około dzięwiętnastu, jakie powstały od chwili pojawienia się przed­
stawicieli tego typu społeczeństwa około 6000 lat temu.

; Spójrzmy najpierw na cztery pozostałe istniejące cywilizacje: jeśli trwałość


1''Oparcia danej cywilizacji na kontynencie — przez który rozumiem
ogromny ląd azjatycki można uważać za prowizoryczny wskaźnik
względnych nadziei tej cywilizacji na przeżycie, wówczas pozostałe cztery
cywilizacje są „lepszymi żywotami” — mówiąc żargonem instytucji
ubezpieczeniowych —- niż nasze chrześcijaństwo zachodnie.

skięj do Oceanu Arktycznego, zajmując północną połowę Azji i wschodnią


połowę europejskiego półwyspu A gi. Rosja kontroluje tylne drzwi wszyst­
kich pozostałych cywilizacji: z Białorusi i północnowschodnięj Syberii —
tylne drzwi naszego świata zachodniego w Polsce i na Alasce; z Kaukazu i
Azji Środkowej — świat islamski i hinduistyczny; ze środkowej i wschod­
niej Syberii — świat Dalekiego Wschodu.
107
Nasza p rz y ro d ^ siostra, cywilizacja islamu, również ma solidne
oparcie na kontynencie. Jej obszar rozpościera się od serca kontynentu
azjatyckiego w półńocnozachodnich Chinach aż po zachodnie wybrzeże
afrykańskiego półwyspu Agi. Z Dakaru świat islamu sprawuje kontrolę
nad kontynentalnymi przejściami do cieśnin oddzielających afrykański
półwysep A gi od wyspy południowoamerykańskiej. Islam jest również
dobrze zakorzeniony na indyjskim półwyspie Azji.
Jeśli chodzi o społeczności ^hinduistyczne i Dalekiego Wschodu, to nie
potrzeba żadnych dowodów, by wykazać, że 400 milionów Hindusów
i dOOczy 500 milionów Chińczyków ma odpowiednie oparcie na kontynencie.
(lN ie możemy jednak wyolbrzymiać znaczenia którejkolwiek sppśród
tyra cywilizacji tylko zteg o względu, że tek się złożyło, iż w tej chwili
jeszcze trwają. Jeśli zamiast myśleć w kategoriach „spodziewanegóżywo-
ta”. myślimy w kategoriach osiągnięć. za ich prowizoryczny wskaźnik
możemy przyjąć wydawanie na świat jednostek, które wyświadczyły
rodzajowi ludzkiemu trwałe dobrodziejstwa^)
Które to jednostki są największymi dobroczyńcami żyjącego obecnie
pokolenia ludzkości? Powiedziałbym, że są to: Konfucjusz i Lao-tse,
Budda, prorocy Izraela i Judy; Zoroaster, Jezus i Mahomet; a także
Sokrates. Tak się składa, że żaden z tych ponadczasowych dobroczyńców
ludzkości nie jest dzieckiem którejkolwiek z pięciu istniejących dziś
cywilizacji. Konfucjusz i Lao-Tse byli dziećmi zgasłej cywilizacji Dalekiego
Wschodu wcześniejszej generacji; Budda był dzieckiem martwej już dziś
wcześniejszej cywilizacji indyjskiej. Ozeasz, Zoroaster, Jezus i Mahomet
byli dziećmi nieistniejącej obecnie cywilizacji syryjskiej. Sokrates był
dzieckiem wymarłej cywilizacji greckiej.
W ciągu ostatnich 400 lat, wszystkie pięć pozostałych przy żydu
cywilizacji weszło we wzajemny kontakt w rezultacie przedsięwzięć dwóch
spośród njch: ekspansji chrześdjaństwa zachodniego z krańca europejs­
kiego półwyspu Azji przez ocean, oraz ekspansji chrześdjaństwa ortodok­
syjnego lądem przez całą szerokość kontynentu azjatyckiego.
Dla ekspansji chrześdjaństwa zachodniego znamienne są dwie cechy
szczególne: będąc ekspansją przez ocean, jako jedyna po dziś dzień miała
zasięg ogólnoświatowy w pełnym tego słowa znaczeniu, czyli rozciągający
się na całą nadającą się do zamieszkania część powierzchni Ziemi; po
drugie zaś, dzięki „podbojowi czasu i przestrzeni” przy pomocy nowoczes-
nyh środków technicznych, rozpostarcie sied zachodniej cywilizacji mate­
rialnej wciągnęło rożne częśd świata w o wiele bliższy kontakt niż miało to
miejsc» kiedykolwiek przedtem. Jednakże nawet pod tymi względami,
ekspąńsja cywilizacji Zachodu różni się jedynie stopniem, a me rodzajem,
od ekspansji rosyjskiego chrześdjaństwa prawosławnego oraz podobnych
ekspansji innych cywilizacji we wcześniejszych okresach.
108
Są wcześniejsze ekspansje, które wniosły istotny wkład na rzecz obecnej
unifikacji ludzkości — oraz towarzyszącej jej unifikacji naszych wizji
ludzkich dziejów. Martwą już dziś cywilizację syryjską przenosili da za­
chód ku atlantyckim wybrzeżom europejskiego i afrykańskiego półwyspu-
Azji Fenicjanie, ku południowemu wschodowi na kraniec indyjskiego
półwyspu Azji Him jaryd i nestorianie oraz ku północnemu wschodowi na
Pacyfik nestprianie i manichejczycy. W dwóch kierunkach rozszerzała się
przez morza, w trzecim zaś drogą lądową. Każdy zwiedzający Pekin
dostrzeże znamienny pomnik kulturowych podbojów cywilizacji syryjs­
kiej. W trójjęzycznych inskrypcjach dynastii mandżurskiej w Chinach,
teksty mandżurskie i mongolskie nie są pisane znakami chińskimi, lecz
za pomocą syryjskiej postaci naszego alfabetu. v
Inne przykłady ekspansji martwej już dziś cywilizacji to rozprzest­
rzenienie cywilizacji greckiej na zachód do Marsylii, drogą morską, przez
samych Greków, i drogą lądową, na północ od Renu i Dunaju, przez
Rzymian, a także poprzez ląd na wschód, ku wnętrzu Indii i Chin, przez
Macedończyków; oraz., lądowa ekspansja cywilizacji sumeryjskiej, we
wszystkich kierunkach, z jej kolebki w Iraku.

rv
W efekcie tych kolejnych ekspansji poszczególnych cywilizacji, cały
zamieszkały świat został dziś zjednoczony w jedno wielkie społeczeństwo.
Ruchem, dzięki któremu proces ten dokonał się w sposób ostateczny, jest
nowożytna ekspansja chrześcijaństwa zachodniego. Musimy jednak pa­
miętać, że ekspansja chrześcijaństwa zachodniego jedynie dokończyła
dzieła unifikacji świata, a za jej pośrednictwem powstał wyłącznie o statn i:
etap procesu; a po wtóre, choć unifikacja świata osiągnięta została
ostatecznie na zrębach Zachodu, to obecny jego prymat w świecie z
pewnośćią nie będzie trwać wiecznie. j
Osiemnaście nie-zachodnich cywilizacji — cztery żyjące, czternaście
martwych — niechybnie znów zaznaczyły swój wpływ w zjednoczonym
świecie. W miarę, jak wraz z następowaniem pó sobie pokóleń i stuleci,
zunifikowany świat stopniowo wypracowywać będzie sobie drogę ku
równowadze pomiędzy swymi różnorodnymi składnikami kulturowymi,
komponent zachodni będzie krok za krokiem relegowany na skromne
miejsce; i jest to wszystko, na zachowanie czego Zachód może oczekiwać z
racji swej wewnętrznej wartości w porównaniu z tymi kulturami —
istniejącymi i wymarłymi — które społeczeństwo Zachodu, poprzez swą
nowożytną ekspansję, wciągnęło we wzajemne związki.
109
Historia widziana w tej perspektywie, nakłada, moim zdaniem, na
historyków naszego pokolenia i historyków pokoleń przyszłych następują*
cy wymóg. Jeśli mamy oddać należyte usługi, jakie w naszej niocy jest
wyświadczyć naszym bliźnim —- usługi polegające na wspomożepiu ich w
odnalezieniu orientacji w zunifikowanym świede— musimy poczynić
niezbędny wysiłek wyobraźni i woli, aby przebić się poza więzienne mury
lokalnych i krótkotrwałych dziejów naszych własnych krajów i kultur, i
przyzwyczaić się do przyjmowania synoptycznego poglądu na dzieje jako
Całość. / '
Naszym pierwszym zadaniem iest postrzegać i przedstawiać inn^m
ludziom, dzieje wszystkich znanych cywilizacji, istniejących i umarłych,
ja k o je d ^ ś£ M ó ź n a lo ,ja k śą < ^ ę , uczymcna dwa sposoby,
. Jedna droga to badąm espo^ńponufd^cyw ilizącjąm i, których czte­
ry znamienne przykładyjtazw^pórnWfemTSptftk te są pouczające w
sensie historycznym nie tylko dlatego, że pozwalają widzieć szereg
cywilizacji w jednym ujęciu, ale takie z tego względu, że ze spotkań
pomiędzy cywilizacjami rodzą się wyższe religie — kult, przypuszczalnie
pierwotnie sumeryjski, Wielkiej Madei i jej Syna, który cierpiał i umarł, a
następnie zmartwychwstał; judaizm i.zoroastrianizm, wyrosłe ze spotkania,
pomiędzy cywilizacjami syryjską i babilońską; chrześcijaństwo i islam,
powstałe ze spotkania pomiędzy cywilizacjami syryjską i grecką, buddyjs­
ka mahajana i hinduizm, zrodzone ze spotkania pomiędzy cyyńlizacjami
indyjską i grecką. Przyszłość ludzkości na tym świecie — jeśli ma ona
zamiar mieć tu jakąś przyszłość — leży, jak sądzę, w owych wyższych
religiach, jakie pojawiły się w ciągu ostatnich 4000 lat (a wszystkie oprócz
pierwszej w ciągu ostatnich 3000 lat), nie zaś w cywilizacjach, których
spotkania dostarczyły sposobności dla narodzin wyższym rełigiom.
Drugim sposobem badania dziejów wszystkich znanych cywilizacji jako
jedność^ jestdokonyw aniestudiów porównawczych icbmdywidualnych
dzityów, spoglądając na nie jak na wielu przedstawicieli jednego szczegól­
nego gatunku z rodzaju Społeczeństwa Ludzkiego. Jeśli rozłożymy dzieje
różnych cywilizacji na zasadnicze fazy — narodziny, rozwój, załamanie i
upądęk — możemy porównywać ich doświadczenia faza po fazie. Przy
pomocy tej metody być może uda nam się wyróżnić spośród doświadczeń
szczególnych i indywidualnych, ich doświadczenia wspólne, które są
specyficzne dla gatunku, W ten oto sposób może będziemy w stanie
wypracować morfologię gatunku społeczeństwa zwanego cywilizacjami.
Jeżeli, przy użyciu tych dwóch metod badawczych, będziemy mogli
osiągnąć ujednoliconą wizję dziejów, to przypuszczalnie okaże się, że
musimy dokonać bardzo daleko idących zmian perspektywy, w k tórą
pojawiają się dzieje różnorodnych cywilizacji i narodów, kiedy patrzy się
na nie przez nasze osobliwe, zachodnie okulary.
11«
Zabierając się do przedstawienia naszej perspektywy musimy być, jak
sądzę, na tyle roztropni, aby postępować w oparciu o dwa alternatywne
założenia. Jedna z alternatyw powiada, że przyszłość ludzkości, mimo
wszystko, może nie okazać się katastrofalna, i że nawet jeśli druga wojna
światowanie będzie ostatnią, przetrwamy resztę tej serii światowych wojen,
tak jak przetrwaliśmy dwie pierwsze próby sił, i w końcu odnajdziemy
drogę ku spokojniejszym wodom. Druga możliwość jest taka, że dwie
pierwsze wojny światowe były jedynie uwerturami do jakiejś ostatecznej
katastrofy, jaką na siebie ściągniemy.
Ta druga, bardziej nieprzyjemna możliwość, stała się bardzo realna z
chwilą, gdy ludzkość odkryła jak uzyskiwać energię atomową (niestety
zanim jeszcze udało nam się zlikwidować instytucję wojny). Te sprzeczno­
ści i paradoksy w życiu współczesnego świata, które wziąłem za swój punkt
wyjścia, również wyglądają na poważne objawy społecznej i duchowej
choroby, a ich istnienie — jedna ze złowieszczych cech pejzażu dziejów
współczesnych — jest jeszcze jedną wskazówką, że powinniśmy potrak­
tować bardziej nieprzyjemną z naszych alternatyw nie jako kiepski żart,
lecz jako poważną możliwość.
Przy każdej z tych alternatyw, jak sądzę, my historycy, powinniśmy
skupić naszą uwagę — i skierować uwagę naszych słuchaczy i czytelników
— na dziejach tych cywilizacji i narodów, które w świetle ich minionych
dokonań, mogą, jak się wydaje, na dłuższą metę wysunąć się na czoło w
zunifikowanym świecie w jednej łub drugiej możliwej przyszłości oczekują­
cej ludzkość.

Jeśli przyszłość ludzkości w zunifikowanym świecie ma być, ogólnie


rzecz biorąc, przyszłością szczęśliwą, wówczas prorokowałbym, że w
Starym Świecie przyszłość jest przed Chińczykami, a na wyspie północ­
noamerykańskiej przed Canadiens. Niezależnie od tego, jaka będzie
przyszłość ludzkości w Ameryce Północnej, jestem niemal pewny, że d
francuskojęzyczni Kanadyjczycy znajdą się tam przy końcu opowieśd.
Przy założeniu, że przyszłość ludzkośd będzie katastrofalna, jeszcze
niedawno, bo kilka lat temu, przepowiadałem, że niezależnie od tego, jaka
to będzie przyszłość, mają ją Tybetańczycy i Eskimosi, bowiem ludy te
zajmowały, jeszcze do niedawna, nadzwyczaj osłonięte pozycje. „O-
słonięte” , znaczy rzecz jasna, osłonięte przed niebezpieczeństwami po­
wstającymi z ludzkiego szaleństwa i nikczemności, a nie osłonięte przed
111
surowością środowiska przyrody . Ludzkość, w sposób wystarczający dla
celów praktycznych, panuje nad środowiskiem fizycznym od środkowego
paleolitu; od tego czasu jedyne zagrożenia dla człowieka — ale są to
zagrożenia śmiertelne— pochodzą od niego samego. Domostwa Tybetań-
cąyków i Eskimosów nie są już jednak osłonięte, ponieważ właśnie
zaczynamy dawać sobie radę z przelotami nad biegunem północnym i
Himalajami, a zarówno północna Kanada, jak i Tybet mogłyby, jak sądzę,
stać się teatrami przyszłej wojny rosyjsko-amerykańskiej.
Jeśli ludzkość ogarnie amok wojny atomowej, to upatrywałbym w
Pigmejach z Afryki Środkowej tych, którzy uratują jakąś cząstkę obec­
nego dziedzictwa ludzkości. (Ich wschodni kuzyni na Filipinach i Półwys-.
pie. M ą^jskipi zginęliby prawdopodobnie razem z resztą /nas, albowiem
jednj, i drudzy żyją w miejscach, które dziś stały , się niebezpiecznie
eksponowane)'
' Jak mówią antropologowie, Pigmeje afrykańscy mają zaskakująco klarow­
ną i wzniosłą koncepcję natury Boga i stosunku Boga do człowię-
ka. Mogą dać ludzkości nowy początek, i choć stracilibyśmy wówczas
zdobycze ostatnich 6000czy 10 000 lat, czymżejest 10000 lat w porównaniu do
600 000 czy miliona lat, w ciągu których istnieje już rasa ludzka?
Skrajna możliwość katastrofy jest taka, że może nam się udać wy­
niszczyć cały rodzaj ludzki, Pigmejów i wszystkich pozostałych. '
Biorąc pod uwagę dowody dostarczone przez minione dzieje życia na tej
planecie, nawet to nie jest całkowicie nieprawdopodobne. Poza wszystkim,
panowanie człowieka na Ziemi, jeśli mamy rację szacując, że .człowiek
ustanowił swój obecny prymat w środkowym paleolicie, liczy sobie jak
dotąd zaledwie 100 000 lat, a czymże to jest, w porównaniu do 500 czy 800
milionów lat, w ciągu których istnieje życie na Ziemi? W przeszłości, inne
formy żyda, deszyły się panowaniem trwającym przez niemal niewyob­
rażalnie dłuższe okresy — a i ono w końcu dobiegało kresu. Było
panowanie gigantycznych gadów, trwające około 80 milionów lat; powie­
dzmy od 130 milionowego do 50 milionowego roku przed dniem dzisiej­
szym. A jednak panowanie gadów zakończyło się. Na długo przedtem—
być może 300 milionówlat temu — mieliśmy panowanie gigantycznych ryb
— stworzeń, które osiągnęły kolosalną zdobycz w postad ruchomej dolnej
szczęki. Panowanie ryb też jednak się skończyło.
Uważa się, że skrzydlate owady pojawiły się około 250 milionów lat
temu. Być może wyższe formy skrzydlatych owadów— owady zakładające
społeczeństwa, które wyprzedziły ludzkość w tworzeniu żyda instytuc­
jonalnego — wciąż jeszcze czekają na nadejśde swojego panowania na
Ziemi. Gdyby mrówki i pszczoły miały pewnego dnia posiąść choćby ten
112
promyk intelektualnego rozumienia, jaki posiadł w swoim czasie człowiek,
i gdyby miały wówczas zdobyć się na własną próbę spojrzenia na dzieje w
perspektywie, mogłyby postrzegać początek ery ssaków i krótkie panowa­
nie ssaków ludzkich, jako niemal pozbawione znaczenia epizody „głośne
i wrzaskliwe, a nic nie znaczące”*.
Wyzwaniem, jakie stoi przed naszym pokoleniem, jest zadbać o to, by
owa interpretacja dziejów nie stała się prawdziwa.

* Nawiązanie do kwestii Makbeta z aktu V, sc. 5. Cyt. wg przekładu Józefa


Paszkowskiego.

113
BIZANTYJSKIE
DZIEDZICTWO ROSJI
I
Gdyby nie był to esej, lecz mowa, nieuchronnie narzucałby się tu sławny
motyw z Horacego. Naturom expellasfurca, tamen usque recurret" Możesz
wyrzucać Naturę widłami, a ona wciąż będzie powracać"’".
Obecny reżim rosyjski głosi, że całkowicie odciął się od przeszłości Rosji
— jeśli nie w sprawach drugorzędnych to w każdym razie w zdecydowanej
większości istotnych kwestii. Zachód zaś przyjął to, co mówią bolszewicy
za dobrą monetę. Uwierzyliśmy i podskoczyliśmy. Niemniej refleksja
podpowiada, że nie tak łatwo odżegnać się od swego dziedzictwa. Kiedy
próbujemy odżegnać się od przeszłości, wówczas ona, o czym wiedział
Horacy, powraca do nas cichaczem w łatwym do rozpoznania przebraniu.
Przekonać nas o tym może kilka przykładów.
W 1763 roku wyglądało na to, że brytyjski podbój Kanady zrewoluc­
jonizował polityczną mapę Ameryki Północnej, kładąc kres rozbiorowi
kontynentu wynikłemu ze współzawodnictwa w kolonizacji doliny św.
Wawrzyńca przez Francuzów i wybrzeża atlantyckiego przez Anglików.
Wrażenie owej rewolucyjnej zmiany okazało się jednak iluzoryczne. Dwa
dominia zjednoczone w roku 1763 zostały ponownie rozdzielone w roku
1783. Prawda, że na znów podzielonym kontynencie w posiadaniu
brytyjskim znalazła się teraz dolina św. Wawrzyńca, natomiast niegdyś —
wybrzeże Atlantyku. To przeniesienie posiadłości brytyjskich w Ameryce
Północnej było jednak zmianą o niewielkim znaczeniu w porównaniu z
ponownym pojawieniem się po dwudziestu latach jedności pierwotnego
podziału kontynentu na dwie politycznie oddzielone części.
Podobnie, wyglądało na to, że Restauracja z roku 1660 zrewoluc­
jonizowała życie religijne Anglii, jednocząc na powrót angielski kościół
protestancki, rozszczepiony przed końcem szesnastego wieku na odłam
episkopalny i prezbiteriański. Przejawy były jednak znów złudne; szesnas-
towieczny rbzłam episkopalizmu ponowił się w wieku osiemnastym, kiedy
to wyłonił się nowy, metodystyczny typ nonkonformizmu.
We Francji ráz za razem rozwiewały się nadzieje rzymskiej ortodoksji
katolickiej na ponowne ustanowienie na zawsze jedności religijnej przez
114
poskromienie herezji. Zdławiono albigensów, a w ich miejsce pojawili się
hugenoci. Gdy z kolei zdławiono hugenotów, pojawili się janseniści,
najbliższa kalwinistom postać rzymskiego katolicyzmu, Kiedy rozprawio­
no się z jansenistami, pojawili się deiści, zaś dzisiejszy podział Francuzów
na odłam klerykalny i nieklerykalny wciąż powiela trzynastowieczny
podział na katolików i adopcjonistów (czy jakkolwiek inaczej zwać
doktrynę wyznawaną przez albigensów) pomimo ponawianych w ciągu
ostatnich siedmiu stuleci prób narzucenia Francuzom jedności religijnej.
W świetle tych narzucających się historycznych ilustracji tematu Horace­
go, spróbujmy przyjrzeć się związkom Rosji dzisiejszej z jej przeszłością.
Marksizm jawi się na pozór jako nowy ład w Rosji, ponieważ podobnie
jak nowy styl życia wprowadzony tam we wcześniejszym okresie przez
Piotra Wielkiego, przyszedł z Zachodu. Gdyby te zrywy okcydentalizacji
były spontaniczne, można by je w sposób wiarygodny przedstawić jako
rdzenną nową orientację. Czy jednakże Rosja okcydentalizuje się dob­
rowolnie, czy też pod przymusem? -— ,
Osobiste przekonania autora w tym względzie są następujące. Przez
blisko tysiąc minionych lat Rosjanie nie należeli do cywilizacji zachodniej,
lecz do bizantyjskiej, siostrzanego społeczeństwa o tym samym co nasz,
grecko-rzymskim rodowodzie, lecz o odrębnej i różnej od naszej, cywili-,
zacji. Rosyjscy członkowie rodziny bizantyjskiej zawsze stawiali silny opór
groźbie przytłoczenia ich przez nasz świat zachodni i podtrzymują ten opór
dziś. Aby uratować się przed podbojem i dokonanej siłą asymilacji przez
Zachód, są oni wciąż na nowo zmuszani do przyswajania naszej zachodniej
techniki. Ow tour de force dokonany został w dziejach Rosji przynajmniej
dwakroć, najpierw przez Piotra Wielkiego, a następnie przez bolszewików.
Wysiłek trzeba było ponawiać, ponieważ zachodnia technika wciąż się
rozwijała. Piotr Wielki musiał posiąść sztukę siedemnastowiecznego
zachodniego cieśli okrętowego i instruktora musztry. Bolszewicy musieli
dorównać naszej zachodniej rewolucji przemysłowej. A zanim tego doko­
nali, Zachód znów wyprzedził Rosję odkrywając sekret produkcji bomby
atomowej.
Tak oto Rosjapie stanęli przed dylematem. Aby uchronić się przed
narzuconą całkowitą okcydentalizacją, muszą się okcydentałizować sami,
po trochu, dlatego też muszą przejąć inicjatywę, jeśli mają mieć pe­
wność, że zarówno zokcydentalizują się w porę, jak i że niemiły im proces
zostanie utrzymany w ryzach. Rozstrzygające pytanie, rzecz jasna, brzmi,
czy można dać radę przyswoić obcą cywilizację częściowo, nie będąc, krok
po kroku, wciąganym w przejęcie jej w całości? v
Drogę do odpowiedzi na to pytanie możemy odszukać spoglądając
wstecz ku zasadniczym rozdziałom w dziejach stosunków Rosji z Za-
115
chodem. Na Zachodzie wyobrażamy sobie Rosję jako agresora i rzeczywiś­
cie, gdy spogląda się na nią oczami Zachodu, wszelkie pozory zdają się
świadczyć o tym. Jest dla nas tym krajem, który pożarł lwią część Polski
podczas rozbiorów w osiemnastym wieku, ciemiężcą Polski i Finlandii w
wieku dziewiętnastym, a także arcyagresorem w dzisiejszym, powojennym
świecie. Rosjanom rzecz jawi się na odwrót. Uważają się oni za wieczne
ofiary agresji z Zachodu, i patrząc z dłuższej perspektywy historycznej, być
może rosyjski punkt widzenia jest bardziej usprawiedliwiony niż przypusz­
czamy. Bezstronny badacz, o ile takiego można w ogóle znaleźć, mógłby
stwierdzić, że osiemnastowieczne sukcesy Rosji w wojnach ze Szwecją i
Polską byty kontrofensywami, a zawdzięczane im zdobycze terytorialne, są
mniej charakterystyczne dla stosunków pomiędzy Rosją i Zachodem, niż
terytorialne straty na rzecz Zachodu poniesione przez Rosję wcześniej i
później.
Waregowie, którzy stworzyli pierwociny państwa rosyjskiego opanowu­
jąc żeglowne szlaki wodne wewnątrz kraju i tym samym ustanawiając swe
panowanie nad grupami Słowian w głębi kraju, byli, jak się wydaje,
skandynawskimi barbarzyńcami, których wędrówki —■ zarówno na
wschód, jak i na zachód — wywołane zostały przez marsz zachodniego
chrześcijaństwa na północ pod przewodnictwem Karola Wielkiego. Ich
potomkowie zostali w swym ojczystym kraju nawróceni na chrześcijaństwo
zachodnie i pojawili się na zachodnim horyzoncie Rosji jako dzisiejsi
Szwedzi. Poganie przeobrazili się w heretyków nie przestając jednak być
agresorami. W wieku czternastym najlepsza część posiadłości należących
pierwotnie do Rosji — niemal cała Białoruś i Ukraina — została oddarta
od rosyjskiego chrześcijaństwa prawosławnego przez podboje litewskie i
polskie. (Czternastowieczne polskie podboje ziem w Galicji, pierwotnie
należących do Rosji, nie zostały-powetowane aż do ostatniej fazy drugiej
wojny światowej).
W wieku siedemnastym polscy najeźdźcy penetrowali niepodbitą dotąd
część Rosji aż po Moskwę i zostali odparci tylko najwyższym wysiłkiem ze
strony Rosjan, zaś Szwedzi odcięli Rosję od Bałtyku anektując całe
wschodnie wybrzeże, aż po północne granice polskich dominiów. W 1812
roku polskie przedsięwzięcie powtórzył Napoleon, a od początku wieku
dwudziestego ciosy na Rosję z Zachodu spadały już obficie i z wielką siłą.
Niemcy, najeżdżając ją w latach 1915-18, przeszli Ukrainę i doszli do
Zakaukazia. Po klęsce Niemców przyszła w latach 1918-20 kolej na
najazdy z czterech różnych stron - Brytyjczyków, Francuzów, Ameryka­
nów i Japończyków. W 1941 Niemcy ponowili atak - bardziej potężny i
okrutny niż jakikolwiek dotąd. Prawda, że w wieku osiemnastym i
dziewiętnastym armie rosyjskie również maszerowały i walczyły na zie-
116
miach Zachodu, ale zawsze przychodziły jako sojusznicy jednej z zachod­
nich potęg przeciw innej, w jakiejś zachodniej waśni rodzinnej. Patrząc na
annały ciągnących się przez stulecia działań wojennych pomiędzy chrześ-
cijaństwami, wydaje się faktem, że częściej ofiarami byli Rosjanie, a
agresorami przedstawiciele Zachodu.
Rosjanie ściągnęli na siebie wrogość Zachodu przez uporczywe trzy­
manie się obcej cywilizacji; do czasu rewolucji bolszewickiej w 1917 roku
"znakiem bestii" była bizantyjska cywilizacja wschodniego chrześcijaństwa
ortodoksyjnego. Rosjanie przyjęli wschodnie chrześcijaństwo ortodoksyj­
ne przy końcu wieku dziesiątego i, co znaczące, był to z ich strony
świadomy wybór. Mogli pójść bądź za przykładem swych południowows-
chodnich sąsiadów, Chazarów ze stepów, którzy przeszli na judaizm, bądź
też za przykładem swych wschodnich sąsiadów, Białych Bułgarów znad
Wołgi, którzy w dziesiątym wieku przeszli na islam. Nie bacząc na te
precedensy Rosjanie dokonali własnego, odrębnego wyboru, przyjmując
wschodnie chrześcijaństwo ortodoksyjne świata bizantyjskiego. Po zdoby­
ciu Konstantynopola przez Turków w 1453 i likwidacji ostatnich szcząt­
ków Imperium Rzymskiego, księstwo moskiewskie, które już wtedy było
punktem zbornym rosyjskiego chrześcijaństwa przeciw muzułmanom i
łacinnikom, świadomie przejęło po Grekach dziedzictwo bizantyjskie.
W roku 1472 wielki książę moskiewski Iwan III poślubił Zofię Paleolog,
bratanicę ostatniego w Konstantynopolu greckiego posiadacza cesarskiej
korony wschodniorzymskiej. W roku 1547 Iwan IV (Groźny) ukoronował
się jako car lub imperator wschodniorzymski; mimo, że był to wakat,
przejęcie go było nader śmiałe, zważywszy, że w przeszłości książęta
rosyjscy wyznaniowo podlegali metropolicie Kijowa lub Moskwy, ten zaś
ekumenicznemu patriarsze Kontantynopola, który z kolei politycznie
podlegał greckiemu imperatorowi w Konstantynopolu (którego tytuł i
prerogatywy przyjął teraz Moskwita, wielki książę Iwan). Ostatni i
decydujący krok przedsięwzięty został w roku 1589, kiedy to panujący
ekumeniczny patriarcha Konstantynopola, obecnie poddany Turków,
skłoniony został czy też zmuszony, w czasie swej wizyty w Moskwie, by
podnieść swego dawnego podwładnego, metropolitę Moskwy, do godności
niezawisłego patriarchy. Wprawdzie grecki patriarcha ekumeniczny do
dziś uznawany jest za primus inter pares pośród głów kościołów ortodok­
syjnych — które choć zjednoczone doktryną i liturgią pozostają niezależne
od siebie organizacyjnie — to jednak rosyjski kościół pfawosławny, od
chwili przyznania mu niezależności, stał się defacto najważniejszy spośród
wszystkich kościołów ortodoksyjnych, jako że był bez porównania naj­
potężniejszym, jeśli idzie o liczebność, a także jedynym, cieszącym się
poparciem potężnego państwa.
117
Od 1453 roku Rosja byłą jedynym krajem chrześcijaństwa ortodoksyj­
nego ó jakimkolwiek znaczeniu, który nie znajdował śię pod rządami
muzułmanów, a zdobycie przez Turków Konstantynopola zostało srogo
pomszczone przez Iwana Groźnego, który wiek później przechwycił z rąk
Tatarów Kazań. Był to kolejny krok Rosji w przejmowaniu bizantyjskiego
dziedzictwa, i to nie ślepo działające, bezosobowe siły dziejowe, wyznaczyły
jej tę rolę. Rosjanie dobrze wiedzieli, o co im chodzi. W szesnastym wieku
ich polityka została wyłożona, z uderzającą jasnością i pewnością siebie, w
sławnym fragmencie listu otwartego, skierowanego przez mnicha Teofila z
Pskowa do wielkiego księcia Bazylego III z Moskwy, sprawującego władzę
pomiędzy Iwanem III i Iwanem IV: "Kościół starego Rzymu upadł z
powodu swej herezji, bramy Drugiego Rzymu zostały zrąbane siekierami
niewiernych Turków, ale kościół moskiewski, kościół Nowego Rzymu
jaśnieje mocniej aniżeli słońce we wszechświecie... Dwa Rzymy upadły, ale
Trzeci trzyma się mocno, czwartego być nie może".
Tak oto przejmując dziedzictwo Bizancjum z rozmysłem i w pełni
świadomie, Rosjanie przejęli pośród innych rzeczy także tradycyjną
bizantyjską postawę wobec Zachodu, co miało głęboki wpływ na postawę
Rosji wobec Zachodu, nie tylko przed rewolucją 1917 roku, ale i potem.
Bizantyjska postawa wobec Zachodu jest prosta, zatem ludzie Zachodu
nie powinni mieć trudności z jej uchwyceniem, co więcej powinniśmy
znaleźć dla niej zrozumienie, jako że wyrasta z tego samego niepomiernie
wybujałego przeświadczenia, jakie zdarza się i nam żywić wobec siebie. My,
"Frankowie" (jak nazywają nas Bizantyjczycy i muzułmanie), święcie
wierzymy, że jesteśmy wybranymi spadkobiercami Izraela, Grecji i Rzymu
— spadkobiercami obietnicy, do których przeto należy przyszłość. Nie
otrząsnęliśmy się jeszcze z tego przeświadczenia nawet pod wpływem
ostatnich odkryć geograficznych i astronomicznych, które tak ogromnie
daleko pchnęły granice wszechświata zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.
Od pierwszej mgławicy do pierwotniaka i od pierwotniaka do człowieka
pierwotnego, wciąż wytyczamy genealogię boskiego zrządzenia kulminują­
cą teologicznie w nas samych. Bizantyjczycy robią to samo, tyle że sobie
przypisują prawo pierwszeństwa, które wedle naszego zachodniego sche­
m atu nam się należy. Spadkobiercy obietnicy, ludzie o wyjątkowej
przyszłości, to nie Frankowie lecz Bizantyjczycy — tak mówi bizantyjska
wersja mitu. Wiara ta posiada oczywiście bardzo praktyczne następstwa.
W razie sporu pomiędzy Bizancjum i Zachodem, to Bizancjum ma zawsze
rację, a Zachód zawsze się myli.
Oczywiste staje się zatem, że poczucie ortodoksji i przeznaczenia, jakie
Rosjanie przejęli od Greków bizantyjskich, jest w takim samym stopniu
charakterystyczną cechą obecnego reżimu komunistycznego w Rosji, jak i
118
poprzedniego panowania wschodniego chrześcijaństwa ortodoksyjnego.
Marksizm jest bez wątpienia wyznaniem zachodnim, ale takim, które kręci
cywilizacji zachodniej powróz na szyję. Natomiast dla dwudziestowiecz­
nego Rosjanina, którego ojciec był dziewiętnastowiecznym "słowianofi-
lem", a dziad pobożnym wyznawcą prawosławia, było zupełnie możliwe
stać się oddanym marksistą bez konieczności dokonywania jakiejkolwiek
reorientacji odziedziczonej postawy wobec Zachodu. Zarówno dla rosyjs­
kiego marksisty, jak i dla rosyjskiego słowianofila i rosyjskiego prawosław­
nego, Rosja jest "Świętą Rosją", a zachodni świat Borgiów, królowej
W iktorii, Smiles Self-Help i Tammany Hall, jest jednako heretycki, zepsuty
i dekadencki.Kredo pozwalające Rosjanom zachowywać niezmiennie
tradycyjne potępienie dla Zachodu, a jednocześnie służące rządowi rosyjs­
kiemu jako instrument dla uprzemysłowienia Rosji w celu ocalenia jej
przed podbojem ze strony już uprzemysłowionego Zachodu, jest jednym z
owych opatrznościowych poręcznych darów boskich, które w naturalny
sposób przypaaają w udziale ludom wybranym.

II

Spójrzmy nieco szerzej na bizantyjskie dziedzictwo Rosji, które, jak się


wydaje, do dziś nie straciło swej mocy w Rosji marksistowskiej. Jakie cechy
naszego siostrzanego społeczeństwa uderzają szczególnie, gdy cofniemy się
do pierwszego, greckiego rozdziału historii bizantyjskiej w Azji Mniejszej?
Otóż dwie wyróżniają się ponad całą resztę: wspomniane już przeświad­
czenie, że Bizancjum ma zawsze rację oraz instytucja państwa totalitar­
nego.
Zawiązki przekonania, że ma się zawsze rację, po raz pierwszy zakieł­
kowały w duszach Greków w chwih, gdy dalecy już od poczucia suprema­
cji w świecie zachodnim, znajdowali się w sytuacji głębokiego poniżenia. Po
ciągnącym się wieki rozgardiaszu w ich życiu politycznym, Grecy mieli
wreszcie narzucony im przez Rzymian pokój. Imperium rzymskie było
jednak dla Greków tyleż koniecznością życiową, co i niemożliwą do
ścierpienia przez ich dumę zniewagą. Był to dla nich potężny dylemat
psychologiczny. Wyjście z niego znaleźli czyniąc z imperium rzymskiego
sprawę grecką, W epoce Antoninów greccy ludzie nauki przejęli w
posiadanie ideę rzymskiego imperium, przedstawiając je jako urzeczywist­
nienie w praktyce idealnego królestwa platońskiego filozofa-króła, pod­
czas gdy greccy ludzie czynu zdobyli dostęp do rzymskiej służby publicznej.
W czwartym wieku naszej ery, rzymski cesarz Konstantyn założył w
Bizancjum, na miejscu dawnego miasta greckiego, Nowy Rzym. Konstan­
tynopol miał być wedle zamierzeń łacińskiego założyciela, tak samo
119
łaciński jak sam Rzym, ale do czasów Justyniana, w zaledwie dwieście lat
później, Bizancjum stało się znów greckie, mimo że Justynian był
zapalonym orędownikiem łaciny, będącej językiem ojczystym tak jego, jak
i Konstantyna. W piątym wieku upadło, wraz z samą Italią, imperium
rzymskie na Zachodzie, ale trwało nadal w swych greckich i na pół
zhellenizowanych prowincjach wschodnich. Na przełomie wieków szós­
tego i siódmego, w czasach papieża Grzegorza Wielkiego, łaciński Stary
Rzym był już bezpańską, zaniedbaną forpocztą imperium, którego cent­
rum i siedzibą władzy był teraz grecki Rzym.
Do dziś, jeśli spytać greckiego chłopa, kim jest, a on na chwilę zapomni,
że uczono go w szkole odpowiadać "Hellen", odpowie, że jest "Romios", co
oznacza mówiącego po grecku wschodniego chrześcijanina ortodoksyj­
nego, poddanego wiecznego imperium rzymskiego ze stolicą w Konstan­
tynopolu. Użycie nazwy "Hellen" dla oznaczenia "nowożytnego Greka"
jest archaicznym przeżytkiem; antyteza pomiędzy "Rzymianinem" (co
obecnie znaczy "mówiący po grecku wyznawca ortodoksyjnego kościoła
chrześcijańskiego") a "Hellenem" (co znaczy "poganin"), zastąpiła od
szóstego wieku w popularnym użyciu klasyczną antytezę pomiędzy
"Hellenem" (co znaczyło "człowiek cywilizowany") a "barbarzyńcą". Znów
może to wyglądać na rewolucyjną zmianę, niemniej natura "będzie
powracać", jako że jedna rzecz posiadająca dla Greków najwyższe
znaczenie pozostała pomimo tej zmiany taka sama. Otóż Grek ma zawsze
rację. Jak długo pogańska kultura grecka była oznaką wyższości, Grek
chlubił się, że jest Hellenem. Kiedy jednak role się odwróciły i hellenizm
został wyrzucony za burtę, by dzielić na peryferiach łoże z barbarzyńst­
wem, Grek zmienia front i ogłasza się poddanym chrześcijańskiego
imperium rzymskiego. Hellenizm może się deklasować, dopóki nie tyczy się
to Greka.
Dowiódłszy w ten oto pomysłowy sposób swego prawa do tego, by być
prawdziwym spadkobiercą Królestwa, czymkolwiek miałoby ono być,
grecki chrześcijanin ortodoksyjny zabrał się do rozprawy z chrześcijańst­
wem łacińskim. W dziewiątym wieku, grecki ekumeniczny patriarcha
Konstantynopola Focjusz, wytknął zachodnim chrześcijanom, że stali się
schizmatykami. Sfałszowali Credo wstawiając bezprawnieftlioąue. Bizanc­
jum wprawdzie ma zawsze rację, ale tym razem miało szczególne powody,
by obwiniać. zachodnie chrześcijaństwo. Otóż Focjusz dokonał swego
druzgoczącego łacinników odkrycia teologicznego w czasie pierwszej tury
sporu politycznego pomiędzy chrześcijaństwem bizantyjskim a chrześ­
cijaństwem zachodnim, sporu, w którym wiodącą rolę odgrywał właśnie
Focjusz.
120
Spór ów, podobnie jak dzisiejszy spór między Stanami Zjednoczonymi a
Związkiem Radzieckim, dotyczył przynależności ziemi niczyjej, w sensie
ideologicznym i politycznym, leżącej pomiędzy dwoma'rywalizującymi
mocarstwami. W dziewiątym wieku poganie, którzy w czasie wędrówki
ludów zajmowali południowowschodnią Europę od bram Konstantyno­
pola po bramy Wiednia, zaczęli ciążyć ku chrześcijańskiej cywilizacji swych
sąsiadów. Do którego spośród dwóch chrześdjaństw powinni się zwrócić
po światło? Do greckiego chrześcijaństwa ortodoksyjnego Bizantyjczyków
czy do łacińskiego katolickiego chrześcijaństwa Franków? Przezorność
podpowiadała tę chrześcijańską potęgę, która była bardziej oddalona
geograficznie i przeto mniej niebezpieczna politycznie, tak więc pogańie
morawscy mający kłopoty z Frankami, zwrócili się do Konstantynopola, a
poganie bułgarscy mający na pieńku z Bizantyjczykami, zwrócili się do
Rzymu— podobnie jak dziś Grecja i Turcja, leżące w przedsionku Rosji, a
nie Ameryki, zwracają się nie do Moskwy, lecz do Waszyngtonu. Z chwilą
poczynienia tych wstępnych i nie odrzuconych zabiegów, rozpoczęło się
współzawodnictwo pomiędzy Zachodem i Bizancjum o zdobycie połu-
dniowowschodniej Europy, a stawka była tak wysoka, że rywalizacja
niemal skazana była na to, by zakończyć się zerwaniem stosunków. Kryzys
doprowadzony do punktu kulminacyjnego przez Focjusza, został nieocze­
kiwanie odroczony przez najazd Węgrów. Kiedy piky końcu dziewiątego
wieku te zuchwałe hordy pogan usadowiły się okrakiem riad Dunajem,
ortodoksyjne chrześcijaństwo wschodnie i chrześcijaństwo katolickie zo­
stały szczęśliwie na powrót odizolowane od siebie. Jednakże z chwilą
przejścia Węgrów na zachodnie chrześcijaństwo u schyłku dziesiątego
wieku, waśń pomiędzy rywalizującymi chrześcijaństwami wybuchła na
nowo i szybko zaogniła się aż do ostatecznej schizmy 1054 roku.
Od tego czasu dumę bizantyjską spotkało straszliwe pasmo niepowo­
dzeń. Na świat bizantyjski równocześnie napadli frankijscy chrześcijanie z
zachodu i tureccy muzułmanie ze wschodu. Jedyną częścią wschodniego
chrześcijaństwa ortodoksyjnego, które nie utraciło ostatecznie swej polity­
cznej niezależności było wnętrze Rosji wokół Moskwy. Ojczyste krainy
cywilizacji bizantyjskiej w Azji Mniejszej i na Półwyspie Bałkańskim, były
całkowicie podporządkowane, a w ostatniej fazie klęsk, tuż przed drugim i
ostatecznym upadkiem Konstantynopola w 1453 roku, jedyną swobodą
manewru, jaka pozostała Grekom, był wybór pomiędzy dwoma nienawist­
nymi, obcymi jarzmami. Stojąc w obliczu tak ciężkiego wyboru, greccy
chrześcijanie ortodoksyjni odrzucili gwałtownie jarzmo swych schizmaty-
cznych zachodnich pobratymców i świadomie wybrali niewolę u muzuł­
mańskich Turków. Woleli "ujrzeć w Konstantynopolu raczej turban
Mehmeda niż papieską tiarę, czy kardynalski kapelusz".
121
Odczucia, które zadecydowały o tym wymownym wyborze, znalazły
swój zapis w dziełach literackich. W okresie średniowiecza, tak jak i dziś,
antypatia pomiędzy dwoma rywalizującymi spadkobiercami Rzymu była
wzajemna. Wystarczy przeczytać złożony przez lombardzkiego biskupa
Liutpranda cesarzom saskim Ottonowi I i II, raport z misji dyplomatycznej
odbytej Wich służbie na bizantyjski dwór w Konstantynopolu w 968 roku.
Jeśli jest się wrażliwym wyłącznie na ton i nastrój, i na chwilę zapomni się
•datę, można odnieść wrażenie, że autor był Amerykaninem odwiedzającym
Moskwę po 1917 roku. Spójrzmy też na opisane przez bizantyjską księżnę
Annę Komnenę, dzieje panowania jej ojca, cesarza Aleksego, który miał do
czynienia z pierwszą wyprawą krzyżową. Tym razem można odnieść
wrażenie, że autorka jest wykształconą dwudziestowieczną Francuzką,
opisującą najazd fali turystów amerykańskich na Paryż— przynajmniej do
chwili, w której pojawia się Opis kuszy, owej śmiercionośnej , nowej broni,
•której tajemnicę produkcji (mimo, że stale błądzą) posiedli w niewy­
tłumaczalny sposób ludzie Zachodu. Gdybyż odkryli ją Bizantyjczycy,
których przeznaczeniem przecież jest mieć zawsze rację! Ten fragment
dziejów spisanych przez Annę Komnenę przypomina rosyjskie skargi w
1947 roku na amerykański monopol na produkcję bomby atomowej.
Dlaczego upadł bizantyjski Konstantynopol? Dlaczego, z kolei, prze­
trwała bizantyjska Moskwa? Kluczem do obu zagadek historycznych jest
bizantyjska instytucja państwa totalitarnego.
Imperia, takie jak rzymskie lub chińskie, zapewniające przez wieki pokój
miotanym niegdyś wojnami światom, zdobywają tak potężny wpływ na
uczucia i wyobraźnię swych poddanych, że ci nie mogą sobie wyobrazić
życia bez imperium, i co za tym idzie, nie mogą uwierzyć, że owe rzekomo
niezastąpione instytucje mogą kiedykolwiek przestać istnieć. Kiedy znik­
nęło imperium rzymskie, ani współcześni mu, ani pokolenia późniejsze, nie
przyjęli do wiadomości jego upadku i nie chcąc pogodzić się z faktami,
szukali pierwszej nadarzającej się okazji, by uzgodnić te fakty ze swymi
wyobrażeniami, wyczarowując na powrót istnienie imperium rzymskiego.
W ósmym wieku ery chrześcijańskiej, zarówno na Wschodzie, jak i na
Zachodzie, podejmowano zdecydowane próby wskrzeszenia imperium
rzymskiego. Próba Karola Wielkiego na Zachodzie okazała się szczęśliwie
niepowodzeniem, ale próba podjęta w Konstantynopolu, dwa pokolenia
później, przez Leona Syryjczyka, była fatalnym w skutkach sukcesem.
D e c y d u ją c ą k o n s e k w e n c ją u w ie ń c z o n e g o p o w o d z e n ie m u s ta n o w ie n ia
ś re d n io w ie c z n e g o w s c h o d n io rz y m s k ie g o c e s a rs tw a b y ło p o p a d n ię c ie
W s c h o d n ie g o k o ś c io ła o rto d o k s y jn e g o w z a le ż n o ś ć o d p a ń s tw a .
W pogańskim świecie grecko-rzymskim religia była integralną częścią
świeckiego życia publicznego. Chrześcijaństwo, wyrastające bez prży-
122
zwolenia imperium rzymskiego, broniło swych swobód za cenę wyjęcia
spod prawa i prześladowań. Kiedy cesarstwo zawarło ugodę z Kościołem'
mogło się wydawać, że chrześcijaństwo znajdzie się w sytuacji zależności i
podporządkowania państwu, podobnej do tej, w jakiej znajdowała się
uprzednio religia pogańska w greckim sercu imperium, gdzie cesarstwo
kwitło przez blisko trzy stulecia po nawróceniu się Konstantyna; oczekiwa­
nia te, w mniejszym lub większym stopniu, urzeczywistniły się — czego
dowodzi przypadek św. Jana Chryzostoma, gdy starł się z cesarzową
Eudoksją i papieża Wigiliusza, który ściągnął na siebie gniew cesarza
Justyniana. Upadek cesarstwa sprawił jednak, że kościół został, szczęśliwie
dla siebie, uwolniony z oficjalnego zamknięcia. Nawet w Konstantynopolu
ekumeniczny patriarcha Sergiusz potykał się z cesarzem Herakliuszem jak
równy z równym, w czasie najgłębszego kryzysu w siódmym wieku, a na
Zachodzie, gdzie cesarstwo upadło dwieście lat wcześniej i nigdy nie zostało
odrestaurowane, kościół nie tylko odzyskał wolność, ale i ją zachował. W
naszym świecie zachodnim Kościół na ogół Utrzymywał swą niezależność
od państwa, a nawet nieraz wykazywał nad nim przewagę. Przedstawiciela­
mi głównej linii naszej zachodniej tradycji są średniowieczny kościół
katolicki w niepodzielonym jeszcze chrześcijaństwie zachodnim oraz
dzisiejsze niezależne kościoły protestanckie, natomiast czymś wyjątkowym
w dziejach Zachodu są dzisiejsze kościoły religii panujących w krajach
protestanckich. Co więcej, nawet tam, gdzie w państwie zachodnim kościół
został ponownie podporządkowany władzy świeckiej, owe nie-zachodnie
stosunki pomiędzy państwem a kościołem łagodzone są przez klimat
przeważającej w zachodnim świecie niezależności eklezjastycznej. W
świecie bizantyjskim natomiast, ponowne ustanowienie imperium w
ósmym wieku pozbawiło wschodni kościół ortodoksyjny chwilowo odzys­
kanej wolności. Uwięzienie nie obyło się jednak bez walki. Bój toczył się
około dwustu lat, lecz zakończył się tym, że kościół stał się faktycznie
departamentem wschodniorzymskiego państwa, zaś państwo, które zredu­
kowało kościół do tej pozycji, uczyniło się tym samym "totalitarnym" — o
ile nasz dzisiejszy termnin "państwo totalitarne"oznacza państwo, które
ustanowiło kontrolę nad każdym aspektem życia swych poddanych.
Średniowieczne bizantyjskie państwo totalitarne powołane do życia
dzięki wskrzeszeniu w Konstantynopolu imperium rzymskiego, miało
katastrofalny wpływ na rozwój cywilizacji bizantyjskiej. Upiór ten zakrył
mrokiem, przytłoczył i obezwładnił społeczeństwo, które go wezwało.
Bogate możliwości cywilizacji bizantyjskiej zdławione w zarodku przez
bizantyjskie państwo odsłaniają się w przebłyskach oryginalności jakie
pojawiły się na obszarach pozostających poza zasięgiem skutecznej władzy
123
wschodniorzymskiego cesarstwa, bądź w wiekach następujących po upad­
ku imperium: duchowy geniusz sycylijskiego mnicha z dziesiątego wieku,
św. Nila, który stworzył w Kalabrii nową Magna Graecia z greckich
uchodźców z jego ojczystej wyspy, lub artystyczny geniusz szesnastowiecz-
nego malarza z Krety, Teotokopulosa, podziwianego przez Zachódjako El
Greco. "Specyficzna instytucja" społeczeństwa bizantyjskiego podcięła nie
tylko te wspaniałe zdolności twórcze, ale doprowadziła też do wspo­
mnianego już przedwczesnego upadku całą cywilizację bizantyjską i
sprawiła, że rozwój bizantyjskiego świata stał się niemożliwy bez zabójczej
wojny pomiędzy greckimi apostołami kultury bizantyjskiej i ich zwierzch­
nikami, nie-greckimi prozelitami.
Podporządkowanie ekumenicznego patriarchy Konstantynopola
wschodniorzymskiemu imperatorowi stwarzało dla pogańskiego księcia
pragnącego przyjąć wschodnie chrześcijaństwo ortodoksyjne, nierozwią­
zywalny dylemat. Gdyby nawrócony książę stał się wyznaniowo podległy
patriarsze ekumenicznemu, musiałby, co za tym idzie, uznać (co było nie dp
ścierpienia) polityczną zwierzchność imperatora wschodniorzymskiego. Z
drugiej strony zaś, gdyby dochodził swej politycznej niezależności u-
stanawiając własnego uległego patriarchę, rościłby sobie tym samym
pretensje, by być równym imperatorowi, czego z kolei nie mógłby
tolerować imperator. Nie kłopotał się tym nawrócony książę rosyjski
Włodzimierz i jego następcy, ponieważ oddalenie Rosji od Konstan­
tynopola sprawiło, że teoretyczne polityczne zwierzchnictwo imperatora
wschodniorzymskiego było niegroźne. Było to natomiast prawdziwym
zmartwieniem książąt bułgarskich, których włości leżały w europejskim
przedsionku imperium. I kiedy po wstępnych flirtach z Rzymem, Bułgaria
wybrała w końcu Bizancjum, okazało się, że w świecie bizantyjskim nie ma
miejsca jednocześnie dla greckiego ortodoksyjnego wschodniorzymskiego
imperium chrześcijańskiego i dla słowiańskiej ortodoksyjnej chrześcijańs­
kiej Bułgarii. Efektem była stuletnia wojna grecko-bułgarska, zakończona
wprawdzie zdruzgotaniem Bułgarii przez imperium w 1019 roku, ale
zwycięzca odniósł w niej tak ciężkie rany, że z kolei jeszcze przed końcem
jedenastego wieku padł pod atakami Franków i Turków. Ze świata,
bizantyjskiego przed tym katafklizmem uchroniła się, z racji swego
oddalenia, jedynie Rosja. Tak oto przetrwał ostatni spośród nawróconych
na chrześcijaństwo bizantyjskie, by stać się spadkobiercą obietnicy, która,
jak wierzą Bizantyjczycy, skierowańa jest nie do Zachodu, lecz do nich.
Ogólnie rzecz biorąc, życie Rosji nie było jednak łatwe. Choć prze­
trwanie We wczesnym średniowieczu zawdzięczała szczęśliwemu położeniu
geograficznemu, to odtąd, jak widzieliśmy, musiała ratować się własnymi
siłami. W wieku trzynastym została zaatakowana na dwóch frontach przez
124
Tatarów i Litwinów* podobnie jak kolebka cywilizacji bizantyjskiej około
dwustu lat wcześniej, przez Turków i krzyżowców. I choć w końcu zdobyła
nad swymi przeciwnikami na wschodzie raz na zawsze przewagę, to musi
stale prowadzić żmudny wyścig z ciągłym postępem techniki świata
zachodniego.
W tej długiej i zawziętej walce o zachowanie swej niezależności Rosjanie
poszukali ratunku w instytucji politycznej, która była zgubą średniowiecz­
nego świata bizantyjskiego. Czuli, że ich jedyna nadzieja na przetrwanie
leży w bezwzględnej koncentracji władzy politycznej, i wypracowali sobie
rosyjską wersję bizantyjskiego państwa totalitarnego. Laboratorium dla
tego eksperymentu politycznego stanowiło Wielkie Księstwo Moskiews­
kie, a korzyścią i nagrodą dla Moskwy było zjednoczenie pod jej
kierownictwem słabych księstw w jedną wielką pptęgę. Moskiewska
budowla polityczna dwakroć otrzymywała nową fasadę — najpierw od
Piotra Wielkiego; a potem od Lenina — lecz istota struktury pozostała ta
sama i dzisiejszy Związek Radziecki, tak jak i Wielkie Księstwo Moskiews­
kie w wieku czternastym, powiela najbardziej charakterystyczne cechy,
średniowiecznego imperium wschodniorzymskiego.
W owym bizantyjskim państwie totalitarnym nie ma znaczenia czy
kościół jest chrześcijański, czy marksistowski, jak długo poddaje się roli
narzędzia świeckiego rządu. Spór pomiędzy Trockim, który chciał uczynić
Związek Radziecki instrumentem wywołania światowej rewolucji komuni-'
stycznej, a Stalinem, który chciał zrobić z komunizmu instrument wspiera­
nia interesów Związku Radzieckiego, to stary temat, wokół którego'
toczyła się niegdyś walka pomiędzy św. Janem Chryzostomem i cesarzową
Eudoksją, a także pomiędzy Teodorem ze Studium i cesarzem Konstan­
tynem VI. We współczesnym, podobnie jak i w średniowiecznym świecie
bizantyjskim, zwycięstwo przypadło władcy świeckiemu — kontrastując
odpowiednio z biegiem dziejów na Zachodzie, gdzie to władza kościelna
zwyciężyła w próbach sił pomiędzy Grzegorzem VII i Henrykiem IV oraz
pomiędzy Innocentym IV a Fryderykiem II.
Bizantyjska instytucja państwa totalitarnego nie miała jak dotąd tych
samych zgubnych konsekwencji dla rosyjskiego chrześcijaństwa prawo­
sławnego, jakie miała dla kolebki cywilizacji bizantyjskiej, kiedy to wtrąciła
w śmiertelną walkę Greków i Bułgarów. Nie wiemy jednak, jaki wpływ ta
polityczna scheda w bizantyjskim dziedzictwie Rosji może wywrzeć na losy
Rosji obecnie, kiedy musi ona dokonać doniosłego wyboru pomiędzy
zajęciem miejsca w świecie zachodnim a trzymaniem się na uboczu i próbą
zbudowania własnego, antyzachodniego kontr-świata. Możemy się domy­
ślać, że ostateczna decyzja Rosji będzie w wielkim stopniu uwarunkowana
125
poczuciem ortodoksji i przeznaczenia odziedziczonym po bizantyjskiej
przeszłości.Z sierpem i młotem, tak jak i z krzyżem, Rosja jest wciąż
"Świętą Rosją", a Móskwa wciąż "Trzecim Rzymem". Tamen usque
recurret.

* Horacy, Listy, I, 6. 1.

126
ISLAM, ZACHÓD
I PRZYSZŁOŚĆ
W minionych czasach islam- i nasze zachodnie społeczeństwo od­
działywały wzajemnie na siebie szereg razy, w różnych sytuacjach i w
zmieniających się rolach.
Do pierwszego spotkania między nimi doszło, gdy społeczeństwo
Zachodu znajdowało się w w eku swego dzieciństwa, a islam był religią
Arabów w epoce ich świetności.
Arabowie podbili właśnie i zjednoczyli na powrót obszary starożytnych
cywilizacji Środkowego Wschodu i usiłowali powiększyć to imperium do
rozmiarów państwa o skali światowej. Przy tym pierwszym spotkaniu
muzułmanie najechali niemal połowę obszarów należących pierwotnie do
społeczeństwa zachodniego, i o mały włos nie udało się im zostać władcami
całości. Zdobyli i utrzymywali Afrykę Północno-Zachodnią, Półwysep
Iberyjski i Gallijską "Gocję" (wybrzeże Langwedocji pomiędzy Pirenejami
a ujściem Rodanu); półtora wieku później, kiedy nasza rodząca się
cywilizacja znajdowała się na powrót w tarapatach po upadku cesarstwa
Karolingów, muzułmanie ponownie podjęli ofensywę z afrykańskiej bazy
operacji, a tym razem niewiele brakowało, by opanowali Włochy. Później,
kiedy cywilizacja zachodnia zażegnała niebezpieczeństwo śmierci i weszła
w okres energicznego rozwoju, natomiast niedoszłe światowe państwo
islamu chyliło się ku upadkowi, role się odwróciły. Zachód podjął ofensywę
wzdłuż frontu rozciągającego się od jednego do drugiego krańca krainy
śródziemnomorskiej, od Półwyspu Iberyjskiego poprzez Sycylię do syryjs­
kiej Terre d’Outre Mer, islam zaś, zaatakowany równocześnie z jednej
strony przez krzyżowców oraz przez środkowoazjtyckich nomadów z
drugiej, został osaczony, podobnie jak kilka wieków wcześniej chrześcijań­
stwo, kiedy zmuszone ono było stawić czoła na dwóch frontach równoleg­
łym atakom ze strony barbarzyńców z północnej Europy i ze strony
Arabów.
Islam, podobnie jak chrześcijaństwo, wyszedł z tej walki na śmierć i życie
zwycięsko. Najeźdźcy z Azji Środkowej zostali nawróceni, a najeźdźcy
frankijscy przepędzeni, patrząc zaś na rzecz w kategoriach terytorialnych,
5jedynym trwałym rezultatem wypraw krzyżowych było Wcielenie do świata
zachodniego dwóch zewnętrznych terytoriów islamskich - Sycylii i An­
daluzji. Trwałe efekty ekonomiczne i kulturowe tymczasowych zdobyczy
krzyżowców były oczywiście daleko bardziej istotne. W sensie ekonomicz­
nym i kulturowym, podbity islam pojmał swych dzikich zdobywców i
ucywilizował nieokrzesane życie chrześcijaństwa łacińskiego. W pewnych
dziedzinach, takich jak architektura, wpływ.islamu przeniknął dały zacho*
, dni świat w jego tak zwanej epoce "średniowiecznej", a na dwóch podbitych
na stałe terytoriach Sycylii i Andaluzji, wpływ islamu na późniejsze
miejscowe państwa zachodnie był oczywiście jeszcze szerszy i głębszy. Nie
był to jednak ostatni akt tego przedstawienia; podjęta prżez średniowiecz­
ny Zachód próba zniszczenia islamu zakończyła się równie druzgocącą
klęską, co podjęta wcześniej przez arabskich budowniczych imperium
próba zawładnięcia kolebką rodzącej się cywiłizacj zachodniej i raz jeszcze
kontratak sprowokowany został przez nieudaną ofensywę.
Tym razem islam reprezentowali otomańscy potomkowie nawróconych
nomadów środkowoazjatyckich, którzy podbili i zjednoczyli na powrót
ziemie chrześcijaństwa ortodoksyjnego, ą następnie usiłowali rozszerzyć to
imperium do rozmiarów państwa na skalę światową na wzór Arabów i
Rzymian. Po ostatecznej klęsce krzyżowców, w okresie późnego średnio­
wiecza i wczesnej epoki nowożytnej dziejów Zachodu, chrześcijaństwo
zachodnie znajdowało się w defensywie przed atakami otomańskimi —
tym razem nie tylko na starym froncie morskim krainy śródziemnomors-
śkiej, ale również na nowym froncie kontynentalnym w dorzeczu Dunaju.
Taktyka defensywna była jednakże nie tyle wyrazem słabości, ile mistrzow­
skim przykładem świadomej strategii na wielką skalę, bowiem Zachodowi
udało się zatrzymać ofensywę Otomanów przy użyciu jedynie niewielkiej
części swych sił; podczas gdy te lokalne, przygraniczne działania wojenne
pochłaniały połowę energii islamu, ludzie Zachodu mobilizowali swe siły
na rzecz opanowania oceanu, a przez to potencjalnie i świata. W ten oto
sposób nie tylko wyprzedzili muzułmanów w odkryciu i zajęciu Ameryki,
alé wkroczyli również na tereny przyszłego dziedzictwa muzuhhanów w
Indonezji, Indiach i Afryce tropikalnej, a w końcu, po okrążeniu świata
islamu i zarzuceniu nań sieci, przystąpilido ataku na jego rodzimą siedzibę.
Ów koncentryczny atak nowożytnego Zachodu na świat islamu rozpoczął
obecne spotkanie pomiędzy dwoma cywilizacjami. Jak zobaczymy, jest to
część jeszcze większego i bardziej ambitnego ruchu, poprzez który
cywiliźacja zachodnia ma na celu nic innego, jak wcielenie całej ludzkości w
jedno wielkie społeczeństwo, a także kontrolę wszystkiego na ziemi, w
powietrzu i na morzu, które ludzkość może wykorzystywać przy pomocy
środków nowoczesnej techniki zachodniej. Podobnie jak wobec islamu
128
Zachód postępuje dziś wobec innych istniejących cywilizacji — chrześ­
cijaństwa prawosławnego, świata hinduistycznego i świata Dalekiego
Wschodu —■a także wobec istniejących społeczności pierwotnych, które
dzisiaj osaczone są nawet w swych ostatnich warowniach w Afryce
tropikalnej. Tak oto współczesne spotkanie pomiędzy islamem i Zachodem
jest nie tylko bardziej aktywne i bliskie niż którakolwiek z dotych­
czasowych faz ich kontaktów, ale wyróżnia się również tym, że jest jednym
z przykładów pozdejmowanej przez człowieka Zachodu próby "zokcyden-
talizowania" świata— przedsięwzięcia, które być może będżie uchodziło za
najbardziej doniosłe, a z pewnością najbardziej interesujące zjawisko
nawet w dziejach tego pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe.
Tak oto islam znowu staje wobec Zachodu przyparty do muru, tym
razem jednak okoliczności są dla niego jeszcze bardziej niesprzyjające niż w
najbardziej nawet krytycznym momencie wypraw krzyżowych, ponieważ
współczesny Zachód przewyższa go nie tylko uzbrojeniem, ale również
techniką życia gospodarczego, od którego koniec końców zależą nauki
wojskowe, a nade wszystko kulturą duchową— wewnętrzną siłą, tworzącą
i podtrZymująćą zewnętrzne przejawy tęgo, co nazywa się cywilizacją.
Zawsze, gdy jedno cywilizowane społeczeństwo znajdzie się wobec
drugiego w tak niebezpiecznej sytuacji, stoją przed nim dwa alternatywne
sposoby odpowiedzi na wyzwanie, a znamienne przykłady obu typów
odpowiedzi możemy dostrzec również w reakcji islamu na dzisiejszą presję
Zachodu. Równie wygodne, co uprawnione, będzie zastosowanie wobec
obecnej sytuacji pewnych terminów, jakie zostały ukute niegdyś w
podobnych okolicznościach w spotkaniu pomiędzy starożytnymi cywiliza­
cjami Grecji i Syrii. Pod naporem hellenizmu w okresie stuleci z przełomu
naszej ery, Żydzi (oraz, moglibyśmy dodać, Irańczycy i Egipcjanie)
rozszczepili się na dwie partie. Część stała się "zelotami", a część
"herodianami".
"Zelota" to człowiek, który ucieka od nieznanego do znanego, kiedy
prowadzi walkę z obcym, posługującym się wyższą taktyką i używającym
potężnej nowoczesnej broni i czuje, że w spotkaniu tym sprawy przybierają
dlań zły obrót, to w odpowiedzi praktykuje z nienormalnie skrupulatną
dokładnością tradycyjną sztukę wojenną. "Zelotyzm" można w istocie
przedstawić jako archaizm wywołany obcą presją, a-jego najbardziej
charakterystycznymi przedstawicielami we współczesnym świecie islamu
są tacy "purytanie" jak północnoafrykańskie bractwo Sanusijja i wahhabici
z Arabii Środkowej.
Pierwszą rzeczą, jaką należy zauważyć odnośnie islamskich "zelotów"
jest fakt, że ich warownie leżą w jałowych i słabo zaludnionych regionach
odległych od głównych szlaków międzynarodowych współczesnego świata,
129
regionach, które nie kusiły zachodnich przedsięwzięć do czasu niedawnego
brzasku epoki naftowej. Wyjątkiem potwierdzającym aktualność reguły
jest ruch mahdystów, który owładnął wschodnim Sudanem w latach
1883-1898. Sudański mahdi, Muhammad Ahmad, usadowił się na drodze
wodnej Górnego Nilu zaraz po tym, jak Zachód przechwycił "wejście do
Afryki". Z racji tak niewygodnego dla Zachodu położenia, mahdi wszedł w
kolizję z zachodnią potęgą i — przeciwstawiając archaiczną broń nowo­
czesnej — został doszczętnie rozbity. Karierę mahdiego możemy porównać
z efemerycznym triumfem Maccabich w okresie krótkiego rozluźnienia
nacisku hellenizmu, jakim cieszyli się Żydzi po tym, jak Rzymianie obalili
władzę Seleucydów i zanim jeszcze zajęli ich miejsce. Możemy też wnosić,
że podobnie jak Rzymianie rozbili żydowskich "zelotów" w pierwszym i
drugim stuleciu ery chrześcijańskiej, tak jakieś wielkie mocarstwo dzisiej­
szego świata zachodniego — powiedzmy, Stany Zjednoczone — mogłoby,
kiedy tylko przyszła by mu na to ochota, rozbić wahhabitów, jeśli ich
"zelotyzm" stałby się dostatacznie dokuczliwy, by kłopot stłumienia go
wydał się wart zachodu. Przypuśćmy na przykład, że rząd Arabii Saudyjs­
kiej pod naciskiem swoich fanatycznych poddanych, miałby postawić
wygórowane warunki na koncesje naftowe, albo miałby w ogóle zakazać
eksploatacji swoich złóż naftowych. Niedawne odkrycie bogactw ukrytych
pod jałową ziemią jest istotnym zagrożeniem dla niepodległości Arabii,
bowiem Zachód nauczył się dziś jak zdobywać pustynię dzięki za­
stosowaniu swoich wynalazków technicznych — kolei i pojazdów opan­
cerzonych, traktorów mogących pełzać po wydmach jak stonogi oraz
samolotów, które mogą prześlizgiwać się nad nimi niczym sępy. W okresie
międzywojennym, w Marokańskim Rifie i Atlasie oraz na północnozacho-
dniej granicy Indii, Zachód zademonstrował już swoją zdolność do
ujarzmienia pewnego typu islamskich "zelotów", z którymi o wiele trudniej
sobie poradzić niż z mieszkańcami pustyni. W tych górskich twierdzach
Francuzi i Brytyjczycy napotkali i pokonali mieszkańców gór, którzy
weszli w posiadanie nowoczesnej zachodniej broni palnej i nauczyli się po
mistrzowsku nią posługiwać i wykorzystywać w swoich warunkach.
"Zelota" uzbrojony w bezdymny szybkostrzelny karabin nie jest jednak,
rzecz jasna, czystym i nieskażonym "zelotą", ponieważ przyjmując zachod­
nią broń, postawił stopę na nie poświęconej ziemi. Jeśli kiedykolwiek
zastanawia się nad tym — a to jest raczej rzadkość, albowiem zachowanie
"zeloty" jest zasadniczo irracjonalne i instynktowne — bez wątpienia mówi
sobie po cichu, że posunie się dotąd i nigdzie dalej, że przyjąwszy
dostateczną ilość zachodniej techniki wojskowej, by trzymać każdą
agresywną potęgę zachodnią na odległość strzału, poświęci ochronioną w
ten sposób wolność na "przestrzeganie prawa" pod każdym innym
130
względem i dzięki temu nadal będzie zdobywał Boże błogosławieństwo dla
siebie i swoich potomków.
Ten stan ducha można zilustrować mającą miejsce w latach dwudzies­
tych naszego wieku, rozmową pomiędzy imamem Zaydi Yahya z Sany a
wysłannikiem brytyjskim, którego misja polegała na tym, by na drodze
pokojowej przywrócić część brytyjskiego protektoratu w Adenie, który
imam zajął w czasie wojny 1914-1918, a następnie odmówił opuszczenia go,
nie bacząc na to, że jego otomańscy zwierzchnicy ponieśli klęskę. Przy
końcu rozmowy z imamem, kiedy stało się jaspe, że misja nie osiągnie
swego celu, wysłannik brytyjski, chcąc skierować rozmowę na inny tor,
wygłosił pod adresem imama komplementy w związku z żołnierskim
wyglądem nowego modelu jego armii. Widząc, że imam dobrze przyjął
komplement, kontynuował.
"Jak przypuszczam, będziecie przejmować również inne instytucję
zachodnie?"
"Nie sądzę", odparł imani, uśmiechając się.
"Naprawdę? To ciekawe. Czy wolno mi wiedzieć dlaczego?”
"Otóż, nie sądzę, by spodobały mi się inne instytucje zachodnie", powie­
dział imam.
"Tak? A jakie instytucje, na przykład?"
"No, są u was parlamenty", powiedział imam. Ja chciałbym sam rządzić.
Parlament mógłby okazać się dla mnie uciążliwy".
"Dlaczego, jeśli chodzi o to, mogę zapewnić, że parlamentarny ustrój
przedstawicielski nie jest nieodłączną częścią aparatu cywilizacji zachod­
niej. Spójrzmy na Włochy. Zrezygnowały z niego, a są jednym z wielkich
mocarstw Zachodu".
"Jest jeszcze i alkohol", rzekł imam. "Nie chcę widzieć tego w moim kraju,
gdzie obecnie na szczęście jest niemal nieznany".
"To całkiem zrozumiałe", odparł Anglik, "ale jeśli rzecz sprowadza się do
tego, to mogę zapewnić, że alkohol również nie jest nieodłącznym
elementem zachodniej cywilizacji. Spójrzmy na Amerykę. Zrezygnowała z
niego i także jest jednym z wielkich mocarstw zachodnich".
"Dobrze, tak czy owak", odrzekł imam z kolejnym uśmiechem, który, jak
można było sądzić, dawał do zrozumienia, że rozmowa dobiega końca, "nie
podobają mi się parlamenty, alkohol i inné rzeczy tego rodzaju ".
Anglik nie mógł się zorientować, czy pożegnalny uśmiech, z jakim
wypowiedziane zostały ostatnie słowa, miał sugerować żart, jednakże
niezależnie od tego, jak było naprawdę, słowa te dotykają sedna prawdy i
pokazują, że dociekania na temat dalszych możliwych zachodnich in­
nowacji w Sanie były bardziej uzasadnione niż imam miałby ochotę to
przyznać. Słowa te wskazują w rzeczywistości, że imam spoglądający na
131
cywilizację zachodnią z wielkiego dystansu, widział ją, w tej dalekiej
perspektywie, jako coś jednego i niepodzielnego, i identyfikował jej pewne
cechy — które dla człowieka Zachodu wydawałyby się nie mieć ze sobą nic
wspólnego — jako organicznie powiązane części niepodzielnej całości.
Tym samym imam milcząco zgodził się na to, że przyjmując podstawy
zachodniej techniki wojskowej, wbija w życie swego ludu koniec klina,
który z czasem nieuchronnie rozsadzi jego zamkniętą, tradycyjną cywiliza­
cję islamską. Rozpoczął rewolucję kulturową, która w końcu nie pozostawi
Jemenitom innej alternatywy, jak przykrycie swej nagości gotowym
odzieniem z Zachodu. To właśnie usłyszałby imam, gdyby spotkał żyjącego
w tych czasach Gandhiego, a na poparcie tej przepowiedni można by było
- przytoczyć to, co zdarzyło się już innym narodom islamu, które wystawiły
się na działanie podstępnego procesu "okcydentalizacji" kilka pokoleń
wcześniej.
To z kolei zilustrować można fragmentem raportu o sytuacji w Egipcie w
1839 roku, przygotowanego dla lorda Palmerstona przez Johna Bowringa
w przeddzień jednego z nieustannych kryzysów w "kwestii wschodniej"
zachodniej dyplomacji, przy końcu kariery Mahmeda Alego, polityka
: otomańskego, który do tego czasu rządził Egiptem i przez trzydzieści pięć
lat systematycznie "okcydentalizował" życie mieszkańców Egiptu. W
raporcie Bowring odnotowuje na pierwszy rzut oka niezwykły fakt, a
mianowicie, że jedyny istniejący wówczas w Egipcie szpital położniczy dla
kobiet muzułmańskich miał być założony w obrębie granic arsenału
morskiego Mehmeda Alego w Aleksandrii, a następnie wyjaśnia przyczynę
tego. Mehmed Ali chciał odgrywać niezależną rolę w sprawach między­
narodowych. Pierwszymi rekwizytami dla tego celu były operatywne armie
i flota. Operatywna marynarka wojenna oznaczała flotę budowaną wedle
ówczesnych wzorów zachodnich. Posługiwać się zachodnią techniką
budownictwa okrętowego i przekazać ją mogli jedynie specjaliści przywie­
zieni z krajów Zachodu; specjaliści d nie byli jednak skorzy do świadczenia
usług paszy Egiptu nawet za hojną zapłatą, dopóki nie otrzymali zapew­
nienia o odpowiednim zapleczu dla spraw bytowych swych rodzin i
pracowników, stosownym do standardów, do jakich przywykli u siebie na
Zachodzie. Za fundamentalny warunek w tym względzie uważali opiekę
lekarską świadczoną przez wykształconych zachodnich praktyków. A
zatem, nie ma szpitala, nie ma arsenału, dlatego też szpital z zachodnim
personelem został od początku przyłączony do arsenału. Zachodnia
kolonia w arsenale była jednakże nieliczna, personel szpitala pochłaniała
trawiąca energia, którą Frankowie zostali przeklęti przez Boga, rdzennych
mieszkańców Egiptu był legion, zaś przypadki połogu są w codziennej
praktyce lekarskiej najpowszechniejsze ze wszystkich. Tym samyip jasny
132
staje się proces, w wyniku którego szpital położniczy dla kobiet egipskich
wyrósł w granicach arsenału wzniesionego przez zachodnich specjalistów.
Prowadzi nas to do rozważenia alternatywnej odpowiedzi na wyzwanie
rzucane przez nacisk ze strony obcej cywilizacji. Otóż o ile imam Yahya z
Sany mógł uchodzić za przedstawiciela "zelotyzmu" we współczesnym
islamie (a przynajmniej "zelotyzmu" złagodzonego przez przeświadczenie,
że należy być w pogotowiu), to Mehmed Ali był przedstawicielem
"herodianizmu", zaś jego geniusz pozwala mu równać się z samym
Herodem. W rzeczywistości Mehmed Ali nie był pierwszym "herodiani-
nem", jaki pojawił się w islamie. Jako pierwszy jednak przyjął ten kurs
bezkarnie, po śmierci pewnego polityka muzułmańskiego, który go
wyprzedził, nieszczęsnego sułtana otomańskiego Selima III. Mehmed Ali
był również pierwszym, który szedł tym kursem \yytrwale mając znaczące
sukcesy — w przeciwieństwie do różnych kolei losu współczesnego mu
suzerena w Konstantynopolu, sułtana Mahmuda II.
"Heródianin" to człowiek działający wedle zasady, która mówi, że
najskuteczniejszym sposobem ustrzeżenia się przed złem nieznanego jest
zawładnięcie jego tajemnicą. Kiedy "heródianin" znajdzie się w takjm
kłępocie, że stoi wobec wprawniejszego i lepiej uzbrojonego przeciwnika,
jego odpowiedzią jest porzucenie swej tradycyjnej sztuki walki i uczenie się
zwalczania wrogą jego własną taktyką i bronią. Jeśli "zelotyżm" jest
wywołaną przez obcy nacisk formą archaizmu, to "herodianizm" jest
wywołaną przez ten Sam czynnik zewnętrzny formą kosmopolityzmu. Nie
jest przypadkiem, że podczas gdy ostoje współczesnego islamskię-
go"zelotyzmu" znajdują się w niegościnnych stepach i oazach Nadżdu i
Sahary, to współczesny "herodianizm islamski" — zrodzony przez te same
siły w mniej więcej tym samym czasie, przeszło półtora wieku temu —
koncentrował się, od czasów Selima III i Mehmeda Alego, w Konstan­
tynopolu i w Kairze. W sensie geograficznym, Konstantynopol i K air
reprezentują, na ziemiach współczesnego islamu, skrajne przeciwieństwo
stolicy wahhabitów w Riadzie na stepach Nadżdu i warowni bractwa
Sanusijja w oazie Kufra. Oazy stanowiące twierdze islamskiego "zelotyz­
mu" są wybitnie niedostępne; miasta, w których dojrzewał "herodianizm",
leżą przy wielkich naturalnych szlakach międzynarodowych — cieśninach
Morza Czarnego i przesmyku sueskim; z tego powodu, jak również ze
względu na znaczenie strategiczne i bogactwa gospodarcze obu krajów,
których są stolicami, Kair i Konstantynopol były najsilniej przyciągane
przez wszelkiego rodzaju zachodnie przedsięwzięcia od czasów, kiedy
Zachód zaczął rozciągać swą sieć wokół twierdzy islamu.
Oczywiste jest, że "herodianizm" to o wiele bardziej efektywna spośród
dwóch alternatywnych odpowiedzi, jakie mogą zrodzić się w społeczeńst-
133
wie, które zostało zepchnięte do defensywy przez nacisk obcego czynnika o
większej sile. "Zelota" usiłuje schronić się w przeszłości, jak struś chowający
głowę w piasek, by ukryć się przed prześladowcami, "herodianin" odważnie
stawia czoła teraźniejszości i wybiega w przyszłość. "Zelota" działa pod
wpływem instynktu, "herodianin" kieruje się rozsądkiem. W rzeczywistości
"herodianin" musi dokonać wspólnego wysiłku intelektu i woli, by
przezwyciężyć impuls "zeloty", który jest normalną, pierwszą spontaniczną
reakcją natury ludzkiej na wyzwanie napotykające zarówno "zelotę", jak i
"herodianina". Już sama zmiana w "herodianina" to oznaka charakteru
(choć nie koniecznie miłego charakteru). W arto też zauważyć, że Japoń­
czycy, którzy spośród wszystkich ludów, jakim nowożytny Zachód rzucił
wyzwanie, są jak dotąd najmniej udanymi eksponentami "herodianizmu",
uprzednio, od trzydziestych lat siedemnastego wieku do sześćdziesiątych
lat wieku dziewiętnastego, byli najbardziej efektywnymi eksponentami
"zelotyzmu". Jako naród o silnym charakterze, Japończycy zrobili wszyst­
ko, co można zdziałać przy odpowiedzi "zeloty"; z tego samego powodu,
kiedy twarde fakty przekonały ich ostatecznie, że upieranie się przy
odpowiedzi tego typu zaprowadzi ich do katastrofy, z rozmysłem zmienili
kurs i pożeglowali w stronę "herodianizmu".
•■"Herodianizm", choć jest nieporównywalnie bardziej skuteczną niż
"zelotyzm" odpowiedzią na nieubłaganą "kwestię zachodnią", jaką napoty­
ka cały współczesny świat, nie jest mimo wszystko prawdziwym roz-
' wiązaniem. Po pierwsze jest to gra niebezpieczna, albowiem, przywołując
znaną metaforę, jest to zmiana koni w czasie przekraczania brodu, a
jeździec, który nie usadowi się należycie*w siodle, wpada do wody i ginie
śmiercią równie pewną jak ta, która czeka "zelotę" , kiedy z włócznią i tarczą
staje on naprzeciw karabinu maszynowego. Przeprawa jest niebezpieczna i
wielu będzie takich, którzy przy tej okazji zginą. Przykładowo w Egipcie i w
Turcji— krajach, które posłużyły islamskim pionierom "herodianizmu" za
pole dla ich eksperymentu — epigoni nie sprostali, jak się okazało,
niezwykle trudnemu zadaniu, jakie zostawili im w spuściźnie "starsi
poltycy". Konsekwencje były takie, że w obu krajach, w niespełna sto lat po
zapoczątkowaniu ruchu "herodianistycznego", to znaczy we wczesnych
latach ostatniej ćwiartki wieku dziewiętnastego, ,nastały dlań złe dni. W
życiu obu krajów wciąż jeszcze są w bolesny sposób widoczne, pod różnymi
postaciami, opóźniające i hamujące skutki tego regresu.
Dwie jeszcze bardziej poważne, bo wewnętrzne, słabości "herodianizmu"
dostrzec można przyglądając się dzisiejszej Turcji. Jej przywódcy, po
przezwyciężeniu przez heroiczny tour de fors opóźnień z epoki hamidiańs-
kiej, doprowadzili "herodianizm" do jego logicznej konkluzji w postaci
rewolucji, która swoją bezwzględną gruntownością' usuwa w cień nawet
134
dwie klasyczne rewolucje japońskie z siódmego i dziewiętnastego wieku. W
Turcji zachodzi rewolucja, która zamiast ograniczyć się do jednej płasz­
czyzny, jak nasze kolejne rewolucje ekonomiczne, polityczne, estetyczne i
religijne na Zachodzie, przebiega równocześnie na wszystkich tych planach ;
i przeto wstrząsa całym życiem narodu tureckiego we wszystkich wymia­
rach społecznych doświadczeń i działań.
Turcy nie tylko zmienili swoją konstytucję (rzecz względnie prosta,
przynajmniej jeśli idzie o formę konstytucji). Ta nieopierzona Republika
Turecka usunęła również Obrońcę Wiary Islamskiej i zniosła jego urząd,
kalifat; pozbawiono kościół islamski dochodów i skasowano klasztory,
usunięto z twarzy kobiet zasłonę, odrzucając zarazem wszystko, co ona
oznaczała, zmuszano mężczyzn, by zmieszali się z niewierzącymi nosząc
kapelusze z rondem, które nie pozwalają na wykonanie pełnej tradycyjnej
islamskiej modlitwy z dotykaniem podłogi meczetu czołem, wymieciono
prawo islamskie tłumacząc słowo w słowo szwajcarski kodeks cywilny i z-
pewnymi adaptacjami włoski kodeks kamy, a następnie nadano im.
ważność poprzez głosowanie w Zgromadzeniu Narodowym, zmieniono
alfabet arabski na łaciński, przy czym nie można było tego przeprowadzić
nie wyrzucając za burtę większości starej otomańskiej spuścizny literackiej.
Najbardziej godna uwagi i najbardziej śmiała ze wszystkich zmian polega
na tym, że tureccy rewolucjoniści "herodiańscy" przedstawili swemu
narodowi nowy ideał społeczny, zachęcając ludzi, by odzwyczaili się od
tego, że są rolnikami, wojownikami i władcami, aby zajęli się handlem i
przemysłem, i dowiedli, że kiedy się postarają, mogą bronić swego —
zarówno przed człowiekim Zachodu, jak i przed zokcydentalizowanymi
Grekami, Ormianami czy Żydami — także i w tych dziedzinach działalno­
ści, w których uprzednio brzydzili się konkurować, ponieważ tradycyjnie
uważano je za godne pogardy.
"Herodiańska" rewolucja w Turcji została przeprowadzona z takim
rozmachem, przy tak poważnych obciążeniach i w tak niesprzyjających
okolicznościach, że każdy wielkoduszny obserwator wybaczy jej Wędy a
nawet zbrodnie, i będzie życzył jej sukcesu w tym ogromnym zadaniu;
Tantus labor non sit casus — szczególnie nie na miejscu byłoby, gdyby
rewolucję tę kwestionował, czy szydził z niej, obserwator zachodni;
przecież tureccy "herodianie" starają się zrobić coś, co zawsze, od czasu
pierwszego spotkania islamu i Zachodu, uważaliśmy za niemożliwe dla
nich z natury; próbują oni dziś zmienić swój naród i kraj stwarzając w
Turcji repliki zachodniego narodu i zachodniego państwa. Niemniej, zaraz
jak uświadomiliśmy sobie jasno ten cel, nie mogliśmy nie zastanowić się,
czy trud, jaki włożono w dążenie do jego osiągnięcia, jest rzeczywiście wart
zachodu.
135
Z pewnością nie podobał się nam bezczelny, staroświecki "zelota", który
drwił z nas dziękując co dzień Bogu, że nie jest jako inni. Dopóki szczycił się
tym, że jest ze "szczególnego ludu", upokarzaliśmy jego dumę,' czyniąc tę
odrębność wstrętną. Nazywaliśmy go "ohydnym Turkiem", dopóki nie
przewierciliśmy jego psychicznego pancerza i nie pchnęliśmy go do
dokonywanej właśnie na naszych oczach rewolucji "herodiaóskej". Nie­
mniej teraz, kiedy pod presją naszej cenzury zmienił swą melodię i
poszukuje wszelkich sposobów, by nie różnić się od otaczających narodów,
jesteśmy zakłopotani, a nawet skłaniamy się ku oburzeniu — jak Samuel,
kiedy Izraelici wyznali mu jakiego pragną króla.*
W tej sytuacji nasze narzekania na Turków są, oględnie mówiąc, nie na
miejscu. Ofiara naszej cenzury mogłaby odciąć się twierdząc, że cokolwiek
czyni, nam się nie podoba, i zacytować nasze Pismo. "Przygrywaliśmy
.wam, a nie tańczyliście, biadaliśmy, a wyście nie zawodzili"1**. Z tego, że
nasz krytycyzm jest nie na miejscu nie wynika jednak, że dotyczy spraw
marginesowych, lub że jest zupełnie chybiony. O cóż bowiem wzbogaci się
dziedzictwo cywilizacji, jeśli mozół ten nie okaże się próżny i cel bezkom­
promisowych tureckich "herodianów" zostanie w najpełniejszej możliwej
mierze osiągnięty?
Tu właśnie odsłaniają się dwie wewnętrzne słabości "herodianizmu".
Pierwsza z nich polega na tym, że "herodianizm" jest, ex hypothesi,
naśladowczy a nie twórczy, a zatem nawet jeśli mu się powiedzie, będzie w
stanie jedynie zwiększać ilość wyrobów maszynowej produkcji naśladowa­
nego społeczeństwa, zamiast wyzwalać w ludzkich duszach nowe energie
twórcze. Drugą słabością jest to, że ten inspirujący sukces, a jest to
wszystko, co "herodianizm" ma do zaoferowania, może przynieść zbawie­
nie — choćby zwykły ratunek w tym świecie — wyłącznie niewielkiej
mniejszości społeczeństwa obierającego drogę "herodianizmu". Większość
nie może liczyć nawet na to, że stanie się biernymi członkami rządzącej
klasy naśladowanej cywilizacji. Ich przeznaczeniem jest zasilenie szeregów
proletariatu naśladowanego społeczeństwa. Mussolini zauważył kiedyś
przenikliwie, że istnieją zarówno proletariackie klasy i jednostki, jak i
proletariackie narody; i to jest właśnie kategoria, w skład której najpraw­
dopodobniej wejdą nie-zachodnie narody współczesnego świata, nawet
jeśli poprzez tour de force "herodianizmu" uda im się zewnętrznie prze­
kształcić swe kraje w suwerenne, niepodległe państwa narodowe na wzór
zachodni i stowarzyszyć się z zachodnimi braćmi jako nominalnie wolifid
równi członkowie obejmującego wszystkich międzynarodowego społe­
czeństwa.
136
A zatem, zastanawiając się nad tematem tego artykułu — wpływ, jaki
obecne spotkanie islamu i Zachodu może mieć na przyszłość ludzkości — o
tyle możemy pominąć zarówno islamski "zelotyzm", jak i islamski "herodia-
nizm", że ich odpowiedzi przynoszą taki rezultat, na jaki je stać, a tym, do
czego mogą w najlepszym przypadku dojść, jest mizerne osiągnięcie material­
nego przetrwania. Nieliczni "zeloci", którzy uchronią się przed eksterminacją,
staną się skamieliną martwej cywilizacji; bardziej liczni "herodianie", którzy
uchronią Się przed poddaństwem, staną się naśladowcami żyjącej cywilizacji,^
którą' się zasymilowali. Ani jedni, ani drudzy nie są w stanie wnieść
jakiegokolwiek twórczego wkładu w dalszy rozwój tej cywilizacji. ^
Możemy przy okazji odnotować, że w nowożytnych spotkaniach islamu
z Zachodem, reakcje "heródiańskie" i "zelockie" faktycznie kolidowały ze
sobą szereg razy i do pewnego stopnia nawzajem się wykluczały. Pierw­
szym użytkiem, jaki ze swej nowej "zokcydentalizowariej" armii uczynił
Mehined Ali, było zaatakowanie wahhabitów i stłumienie pierwszych
porywów ich zapału. Dwa pokolenia później, to powstanie Mahdiego
przeciw egipskiemu reżimowi we wschodnim Sudanie dało coup de grace
pierwszemu "herodiańskiemu" wysiłkowi na rzecz przekształcenia Egiptu
w siłę zdolną w "trudnych warunkach współczesnego świata" stanąć pod
względem politycznym na własnych nogach; ono właśnie bowiem umoc­
niło brytyjską okupację wojskową z 1882 roku, ze wszystkimi wynikający*
mi stąd od tego czasu politycznymi konsekwencjami.
Mamy również przykłady i z naszych czasów. Decyzja ostatniego króla
Afganistanu, by zerwać z tradycją "zelotyzmu", który uprzednio był myślą
przewodnią afgańskiej polityki od czasu pierwszej wojny angielsko-afgaós-
kiej z lat 1838-42, przesądziła prawdopodobnie o losie' "zelockich"
szczepów żyjących wzdłuż północno-zachodniej granicy z Indiami. Wpra­
wdzie niecierpliwość króla Amanalłaha kosztowała go wkrótce tron i
wywołała "zelocką" reakcję wśród jego poddanych, ale całkiem bezpiecznie
można prorokować, że jego następcy pójdą — pewniej, ponieważ wolniej
— tą samą "herodiaóską" drogą. A postęp "herodianizmu" WAfganistanie
oznacza zgubę dla tamtejszych szczepów. Dopóki miały one za sobą
Afganistan kultywujący jako politykę tę reakcję wobec nacisku Zachodu,
którą same przyjęły instynktownie, mogły nadal bezkarnie iść kursem
"zelotyzmu". Teraz, kiedy wzięte są w dwa ognie — z jednej strony; jak
przedtem, przez Indie, z drugiej zaś przez Afganistan, który podjął
pierwsze kroki na drodze "herodianizmu" — staną najprawdopodobniej
prędzej czy później przed wyborem pomiędzy przystosowaniem się lub
zagładą. Na marginesie można zauważyć, że kiedy "herodianin" ściera się ż
"zelotą*' krajanem, postępuje z nim na ogół o wiele bardziej bezwzględnie,
niż miałby sumienie to uczynić człowiek Zachodu. Człowiek Zachodu
137
Smaga islamskiego "Zelotę" biczami,, a islamski "herodianin" korbaczem***.
Okrucieństwo, z jakim król Amannalah stłumił buntpatański w 1924 roku, a
prezydent Mustafa Kemal Ataturk bunt Kurdó^ w 1925, stanowi uderzający
kontrast z bardziej ludzkimi metodami, przy pomocy których w tym właśnie
czasie poskromiono innych krnąbrnych Kurdów na zarządzanej wówczas
prźez Brytyjczyków części terytorium Iraku i innych Patanów w północ­
no-zachodniej przygranicznej prowincji ówczesnych Indii Brytyjskich.'
■Dokąd prowadzą nas te dociekania? Czy mamy dojść do wniosku, że
skoro dla naszych celów należy pominąć zarówno islamskiego "herodiani-
na", jak i islamskiego "zelotę", obecne spotkanie pomiędzy islamem i
Zachodem nie będzie miało żadnego wpływu na przyszłość ludzkości? W
żadnym przypadku, albowiem usuwając z rozważań "herodianina" i
"zelotę", odprawiliśmy jedynie niewielką mniejszość członków społeczeńst­
wa islamskiego. Przeznaczeniem większości, jak już sugerowałem, nie jest
ani zagłada, ani petryfikacja, ani też asymilacja, ale to, że zostanie
wchłonięta w szeregi ogromnego, kosmopolitycznego, wszechobecnego
proletariatu, który jest jednym z najbardziej złowieszczych produktów
ubocznych "okcydentalizacji" świata.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że przedstawiając tak oto
przyszłość większości muzułmanów, zakończyliśmy odpowiedź na nasze
pytanie, i to w ten sam sposób jak przedtem. Skoro oskarżamy o jałowość
kulturową muzułmański "herodianizm" i "zelotyzm” , czyż nie musimy
oskarżyć a fortiori o tę samą fatalną ułomność muzułmański "proletariat"?
Czy naprawdę jest ktoś, kto zrazu nie zgodziłby się z tą oceną? Możemy
sobie wyobrazić arcy-"herodianów" jak prezydent Mustafa Kemal A taturk
i arcy-"zelotów" jak wielki Sanusi, wykrzykujących zgodnie pospołu z
oświeconymi zachodnimi administratorami kolonii jak lord Cromer, czy
generał Lyautey, "Czyż można oczekiwać jakiegokolwiek twórczego
wkładu na rzecz przyszłej cywilizacji od egipskiego fellacha lub konstan-
tynopolskiego hammala? Tak właśnie, tym samym kpiącym tonem, niemal
ha pewno zapytaliby — we wczesnych latach ery dirześcijańskięj, kiedy
Syria znajdowała się pod naciskiem Grecji — Herod Antypas i Gamaliel
oraz d gorliwi Teodasże i Judasze, którzy, jak wspomniał Gamaliel****,
zginęli od miecza, oraz grecki poeta in patribus Orientalium, Meleager z
Gadary, czy rzymski gubernator prowincji, Gallio*****: "Czy cokolwiek
dobrego może pochodzić z Nazaretu?" Teraz, kiedy pytanie należy już do
* historii, nie mamy wątpliwośd co do odpowiedzi, ponieważ cywilizacje
grecka i syryjska dobiegły kresu, a historię ich stosunków znamy od
początku do końca. Odpowiedź jest tak dobrze znana, że potrzeba nam
.pewnego wysiłku wyobraźni, by uświadomić sobie, jak zaskakujący, a
nawet szokujący, byłby ten werdykt historii dla inteligentnych Greków,
138
Rzymian, Idumenęjczyków i Żydów z pokolenia, w.którym po raz pierwszy
zadano to pytanie. Mimo, że ze względu na głębokie różnice dzielące ich
punkty widzenia z trudem mogliby oni zgodzić się ze sobą w czymkolwiek,
niemal na pewno zgodziliby się co do odpowiedzi na to właśnie pytanie,
mówiąc stanowczo i pogardliwie "Nie".
W świetle dziejów widzimy, że ich odpowiedź byłaby zupełnie niedo­
rzeczna, jeśli za kryterium dobra przyjmiemy manifestację siły twórczej. W
galimatiasie powstałym w wyniku wtargnięcia cywilizacji greckiej do
cywilizacji Syrii, Iranu, Egiptu, Babilonii i Indii, przysłowiowa jałowość
hybrydy udzieliła się, jak się wydaje, zarówno panującej klasie społeczeńst­
wa helleńskiego, jak i tym przedstawicielom Orientu, którzy poszli do
końca alternatywnymi kursami "herodianizmu" i "zelotyzmu". Jedyną
swobodną w tym względzie warstwą tego grecko-orientalnego kosmo­
politycznego społeczeństwa był półświatek wschodniego proletariatu,
którego symbolem był Nazaret, i właśnie z tego półświatka, w wyraźnie
niesprzyjających warunkach, wyszły jedne z najpotężniejszych osiągnię­
tych dotąd tworów ducha ludzkiego: grupa wyższych religii. Ich głos
rozszedł się po wszystkich ziemiach i wciąż jeszcze odbija się echem w
naszych uszach. Ich imiona to imiona potęgi: chrześcijaństwo, mitraizm i
manicheizm, kult M atki i jej umierającego i odradzającego się małżon-
ka-syna, występujących pod imionami Kybele-Izis oraz Attis-Ozyrys, kult
ciał niebieskich, buddyjska szkoła mahajany, która — zmieniając się na
swej drodze pod wpływami irańskimi i syryjskimi z filozofii w religię
promieniowała na Daleki Wschód myślą indyjską ucieleśnioną w nowej
sztuce o greckiej inspiracji. Jeśli te precedensy mają dla nas jakiekolwiek
znaczenie —► a są one jedynymi promieniami światła, jakie możemy rzucić
na ciemności okrywające naszą przyszłość — zapowiadają, żę islam,
dołączając do proletariackiego półświatka naszej dzisiejszej cywilizacji
zachodniej, może w końcu okazać się konkurentem Indii, Dalekiego
Wschodu i .Rosji w walce o wpływ na przyszłość świata, Wpływ, którego
charakter może przekraczać nasze wyobrażenia. '
Pod naciskiem Zachodu już gotuje się w przepastnych głębiach islamu, i
nawet w tym wczesnym okresie możemy wykryć pewne duchowe ruchy
mogące stać się embrionami nowych wyższych religii. Współczesny
obserwator zachodni dostrzec może ruchy bahaizmu i Ahmadijja, które z
Akry i Lahore zaczęły wysyłać swoich misjonarzy do Europy i Ameryki. W
tym miejscu prognozowania dotarliśmy jednak do Słupów Herkulesa,
gdzie rozważny badacz zatrzymuje się i rezygnuje ź żeglowania na ocean
przyszłości, na którym nie może Uczyć na nic więcej niż jedynie ogólną
orientację:) Podczas gdy z korzyścią możemy spekulować odnośnie ogól­
nego kształtu rzeczy przyszłych, to wyraźne kontury poszczególnych
139
nadchodzących Wydarzeń możemy przewidywać jedynie z bardzo niewiel­
kim wyprzedzeniem, zaś te precedensy historyczne, które przyjęliśmy za
nasze światła przewodnie mówią nam, że religie powstające podczas starcia
cywilizacji potrzebują wielu stuleci, by osiągnąć dojrzałość, i że w wyścigu,
który tak długo jest nie rozstrzygnięty, często wygrywa czarny koń.
Sześć i pół wieku dzieli rok, w którym Konstantyn dał chrześcijaństwu
patronat publiczny od roku, w którym Aleksander Wielki przekroczył
Hellespont; pięć i pół wieku dzieli czasy pierwszych chińskich pielgrzymów
do świętej ziemi buddyjskiej w Bihar od epoki Menandra, greckiego władcy
Hindustanu, który zadał mędrcom buddyjskim z Indii pytanie: "Co to jest
, prawda?" Zważywszy te analogie, jest rzecz jasna mało prawdopodobne,
by obecny wpływ Zachodu na islam, którego nacisk zaczął być odczuwany
nieco ponad sto pięćdziesiąt lat temu, wytworzył porównywalne efekty w
czasie leżącym w granicach możliwości naszych władz dokładnego przewi­
dywania, a zatem wszelka próba prognozowania takich możliwych
efektów, mogłaby okazać się bezproduktywnym fantazjowaniem.
Mpżemy jednak odkryć pewne zasady islamu, które, jeśliby zastosować
je w życiu społecznym nowego kosmopolitycznego proletariatu, mogłyby
mieć w najbliższej przyszłości doniosłe i zbawienne skutki dla "wielkiego
społeczeństwa". Dwa rzucające się w oczy źródła niebezpieczeństwa —
jedno psychologiczne, drugie materialne — w obecnych stosunkach tego
kosmopolitycznego proletariatu z warstwami panującymi w naszym
nowożytnym społeczeństwie Zachodu, to dyskryminacja rasowa i alkohol.
W walce z tym złem duch islamu ma do wyświadczenia usługi, które jeśli
byłyby zaakceptowane, mo$yby okazać się rzeczami o wysokiej wartości
moralnej i społecznej. '
Zanik dyskryminacji rasowej wśród muzułmanów jest jednym z naj­
wybitniejszych osiągnięć moralnych islamu, a we współczesnym świede
istnieje paląca potrzeba upowszechniania tej islamskiej cnoty. Wprawdzie
zapis dziejów pokazałby, że generalnie rzecz biorąc dyskryminacja rasowa
była wyjątkiem, a nie zasadą, to nieszczęście sytuacji obecnej polega ńa
tym, że wyższość własnej fasy jest odczuwana — i to modno — przez
właśnie te narody, którym, w trwającym przez ostatnie pztefy wieki
współzawodnictwie pomiędzy zachodnimi potęgami, przypadła — przy­
najmniej chwilowo — lwia część bogactwa ziemskiego.
Chociaż pod niektórymi innymi względami triumf narodów anglojęzycz­
nych można oceniać, patrząc wstecz, jako dobrodziejstwo dla ludzkości, to
jeśli chodzi o groźną kwestię rasową, trudno zaprzeczyć, że jest to
nieszczęście. Narody anglojęzyczne, które osiedliły się w zamorskim
Nowym Świecie, nie są, ogólnie rzecz biorąc,"towarzyskie". Wymiotły one'
140
niemal całkowicie swoich poprzedników, zaś tam, gdzie albo pozwoliły
przetrwać pierwotnej populacji, jak w Południowej Afryce, albo impor­
towały prymitywną "siłę ludzką" skądinąd, jak w Ameryce Północnej,
rozwinęły Zręby paraliżującej instytucji, którą znamy z Indii (gdzie w toku
wielu stuleci przybrała swą pełną postać), a mianowicie instytucji "kasty',
nad czym już nauczyliśmy się ubolewać. Ponadto, alternatywą wobec
eksterminacji łub segregacji jest wykluczenie — polityka, która odwraca
wprawdzie niebezpieczeństwo wewnętrznego rozłamu w życiu praktykują­
cej ją społeczności, ale czyni to za cenę wytwarzania nie mniej niebezpiecz­
nego stanu międzynarodowego napięcia pomiędzy rasami wykluczającymi
i wykluczanymi — zwłaszcza, gdy politykę tę stosuje się wobec przed­
stawicieli obcych ras, które nie są prymitywne, lecz cywilizowane, jak
Hindusi, Chińczycy lub Japończycy. W tym sensie zatem trium f narodów
anglojęzycznych narzucił ludzkości "kwestię rasową", która raczej nie
powstałaby, albo przynajmniej nie powstałaby w tak ostrej formie i na tak
dużym obszarze, gdyby przykładowo to Francuzi, a nie Anglicy, zwyciężyli
w osiemnastowiecznej walce o posiadanie Indii i Północnej A m eryki.;
W obecnym stanie rzeczy eksponenci nietolerancji rasowej przeważają, i
jeśli zwycięży ich postawa wobec "kwestii rasowej", może to sprowokować
ogólną katastrofę. Niemniej siły tolerancji rasowej, które toczą, jak się dziś
wydaje, przegraną bitwę w duchowej walce o ogromnym znaczeniu dla
ludzkości, mogą wciąż jeszcze odzyskać przewagę, jeśli na szalę zostanie
rzucony jakikolwiek, pozostający dotąd w rezerwie, silny wpływ walczący
przeciw dyskryminacji rasowej. Jest do pomyślenia, że duch islamu mógłby
być stosownym w danej chwili wzmocnieniem, przesądzającym rzecz na
korzyść tolerancji i pokoju.
Jeśli chodzi o zło, jakie niesie alkohol, to sytuacją najgorzej przedstawia
się wśród prymitywnych populacji w regionach tropikalnych, "otwartych"
przez zachodnie przedsięwzięcia, i choć światlejsza część zachodniej opinii
publicznej od dawna zdaje sobie sprawę z tego zła i nie szczędzi w walce z
nim trudów, siła jej skutecznych działań jest raczej ograniczona. Zachodnia
opinia publiczna może przedsięwziąć działania w tej materii jedynie przez
wywieranie nacisku na zachodnich administratorów tropikalnych domi­
niów mocarstw Zachodu. Mimo, że dobroczynnym działaniom administ­
racyjnym w tej sferze przyszły w sukurs konwencje międzynarodowe —
obecnie utrwalane i rozszerzane pod auspicjami Organizacji Narodów
Zjednoczonych — pozostaje faktem, że nawet najbardziej "polityczne"
środki prewencyjne narzucane przez władze z zewnątrz, nie są w stanie
wyzwolić wspólnoty ze społecznego zła, dopóki w sercach tych ludzi,
których rzecz bezpośrednio dotyczy, nie obudzi się pragnienie wyswobo­
dzenia się i wola przekształcenia tego pragnienia w czyn. Obecni administ-
141
ratorzy, w każdym razie ci pochodzenia "anglosaskiego", są duchowo
oddzieleni od swych podopiecznych "tubylców" przez fizyczną "barierę
rasową", wzniesioną przez poczucie wyższości własnej rasy. Trudno
oczekiwać, że ich kompetencje podołają zadaniu nawrócenia duszy tubylca
i tu właśnie rolę do odegrania może mieć islam.
Na tych niedawno "otwartych" w szybkim tempie terytoriach tropikal­
nych cywilizacja zachodnia wytworzyła ekonomiczną i polityczną pełnię,
oraz, za jednym zamachem, społeczną i duchową pustkę. Pod uderzeniem
ciężkiej machiny zachodniej, kruche instytucje tradycyjnych obyczajów
społeczeństw prymitywnych rozpadły się na kawałki, a miliony "tubylców",
pozbawione nagle swego tradycyjnego środowiska społecznego, zostały
ogołocone z ducha i zawieszone w próżni. Bardziej liberalni i inteligentni
spośród zachodnich administratorów zdali sobie ostatnio sprawę z ogrom­
nego zasięgu,psychicznej destrukcji wywołanej, w sposób niezamierzony
lecz nieuchronny, przez proces zachodniej penetracji; próbują oni dziś
czynić wysiłki, by ratować to, co się da uratować z gruzów tubylczego
dziedzictwa społecznego, a nawet sztucznie zrekonstruować, na trwalszych
podstawach, pewne wartościowe tubylcze instytucje, które już zostały
zniszczone. Niemniej duchowa pustka w duszy tubylca wciąż jeszcze
pozostaje ziejącą otchłanią. Twierdzenie "Natura nie znosi próżni" jest tak
samo prawdziwe w świede materii, jak i w świecie ducha, ale zachodnia
cywilizacja, która sama nie zdołała zapełnić tej duchowej próżni, oddała do
dyspozycji wszelkich innych duchowych sił, które zechcą podjąć się tego
zadania, niezrównany system materialnych środków komunikacji,,
W dwóch spośród tych regionów tropikalnych, w Afryce Środkowej iw
Indonezji, islam jest siłą duchową, która wykorzystała sposobność stwo­
rzoną przez zachodnich pionierów cywilizacji materialnej wszystkim
przybywającym na plan ducha; i jeśli kiedykolwiek "tubylcom" z tych
regionów uda się odzyskać duchowy stan, w którym będą mogli być sobą,
może to stać się za sprawą islamu, który nadał pustce świeżą formę. Można
oczekiwać, że duch ten przejawi się na wiele praktycznych sposobów.
Jednym z przejawów może być wyzwolenie się od alkoholu, zainspirowane
przekonaniami religijnymi i przeto zdolne osiągnąć to, czego nie dało się
nigdy przeprowadzić przy użyciu zewnętrznych sankcji obcego prawa.
A zatem, jeśli idzie o najbliższą przyszłość, możemy dostrzec dwojakie
wartościowe oddziaływanie, jakie islam może wywrzeć na kosmopolitycz­
ny proletariat zachodniego społeczeństwa, które rozpięło swoje sieci wokół
świata i ogarnęło całość ludzkości, natomiast co do bardziej odległej
przyszłości, możemy zastanawiać się nad potencjalnym wkładem islamu na
rzecz nowych manifestacji religii. Wszystkie te nowe możliwości w równym
stopniu zależą jednak od szczęśliwego wyjścia z sytuacji, w której dzisiaj
142
znajduje się ludzkość. Ich warunkiem jest to, że bezładny galimatias
wprowadzony przez zachodni podbój świata będzie stopniowo i w
pokojowy sposób przekształcał się w harmonijną syntezę, z której po
upływie stuleci, mogą znów powstać stopniowo i na drodze pokojowej
nowe twórcze odmiany. To założenie jednakże jest jedynie niesprawdzal­
nym przypuszczeniem, które może, lub nie, być potwierdzone przez fakty.
Chaos może zakończyć się syntezą, ale równie dobrze eksplozją, a przy tej
katastrofie islam mógłby odegrać zupełnie inną rolę, a mianowicie rolę
aktywnego czynnika w jakiejś gwałtownej reakcji kosmopolitycznego
półświatka przeciw jego zachodnim władcom.
W chwili obecnej wprawdzie ta destruktywna możliwość, jak się wydaje,
nie grozi, albowiem niepokojące słowo "panislamizrii" — które, od kiedy
weszło w obieg wraz z polityką sułtana Abd-al-Hamida, było straszakiem
zachodnich administratorów kolonii — utraciło ostatnimi czasy tak silny
wpływ na umysły muzułmanów, jaki mogło kiedyś osiągnąć. W istocie
łatwo jest dostrzec wewnętrzne trudności prowadzenia ruchu panisłams-
kiego. Panislamizm jest po prostu przejawem tego instynktu, który
pobudza stado bawołów rozproszonych po równinie i skubiących trawę,
do uformowania szyku bojowego, z głowami do dołu i rogami na zewnątrz,
kiedy tylko jakiś wróg pojawia się na horyzoncie. Inaczej mówiąc, jest to
przykład powrotu do tradycyjnej techniki w obliczu silniejszego i nie­
znanego przeciwnika, któremu to powrotowi w tym artykule przydane
zostało miano "zelotyzmu". Psychologicznie rzecz biorąc zatem, “panis­
lamizm" powinien odwoływać się do islamskich "zelotów" w rodzaju
wahhabitów bądź bractwa Sanusijja; tej predyspozycji psychicznej stoi
jednak na przeszkodzie trudność techniczna, bowiem w społeczności
rozrzuconej po całym świecie, od M aroka do Filipin i od Wołgi do
Zambezi, taktyka solidarności jest równie łatwa do pomyślenia, co trudna
do wyegzekwowania.
Instynkt stadny pojawia się spontanicznie, trudno go jednak przełożyć
na skuteczne działanie, nie wykorzystując wypracowanego systemu mecha­
nicznej komunikacji, który wyczarowała pomysłowość Zachodu: parowce,
kolej, telegraf, telefon, samolot, samochód, gazeta i inne wynalazki.
Posługiwanie się tymi instrumentami leży obecnie poza zasięgiem możliwo­
ści islamskich "zelotów", zaś islamscy "herodianie", którym mniej lub
bardziej udało się je opanować, ex hypothesi pragną wykorzystać je nie dla
prowadzenia "Świętej Wojny" przeciw Zachodowi, ale dla reorganizacji
własnego życia na zachodnią modłę. Jednym z najbardziej godnych uwagi
znaków czasu we współczesnym świecie islamskim jest stanowczość, z jaką
republika turecka odrzuciła tradycje islamskiej solidarności. "Jesteśmy
zdecydowani wypracować nasze własne zbawienie", zdają się mówić Turcy,
143
"a leży dno, według nas, w tym, by nauczyć się, jak stać na własnych nogach
jako ekonomicznie samowystarczalne i politycznie niezależne suwerenne
państwo zbudowane na wzór zachodni. Rzeczą innych muzułmanów jest
wypracować sobie własne zbawienie, wedle swojego uważania. Ani nie
prosimy ich już więcej o pomoc, ani nie oferujemy naszej. Ratuj się kto
może, a ostatnich gryzą psy, alia francaF ^
Dziś, choć od 1922 roku Turcy zrobili niemal wszystko, co tylko daje się
pomyśleć, by wyszydzić islamskie uczucia, raczej zdobyli niż utracili prestiż
wśród innych muzułmanów — nawet wśród tych muzułmanów, którzy
publicznie potępiali śmiały kurs turecki — a to z racji prawdziwych
sukcesów towarzyszących dotąd tej śmiałości; przez to zaś prawdopodobne
staje się, że drogą nacjonalizmu, którą tak zdecydowanie idą dzisiaj Turcy,
jutro pójdą z równym przekonanierń inne narody islamskie. Arabowie i
Persowie już nią podążają. Nawet dalecy od tego i tym samym "zeloccy"
Afganowie postawili stopę na tej drodze, a nie będą oni ostatnimi. W
rzeczywistości to nacjonalizm a nie panislamizm, jest formacją, w którą
popadają narody islamu, zaś dla większości muzułmanów nieuchronnym,
choć niechcianym wynikiem nacjonalizmu będzie wtopienie się w kosmo­
polityczny proletariat świata Zachodu.
Ten pogląd na obecne perspektywy "panislamizmu" znalazł potwier­
dzenie w niepowodzeniu próby wskrzeszenia kalifatu. W ostatniej ćwierci
wieku dziewiętnastego otomański sułtan Abd-al-Hamid wygrzebał z
lamusa w seraju tytuł kalifa i zaczął wygrywać go jako środek dla skupienia
wókół siebie "panislamskich" nastrojów. Jednakże po roku 1922, M ustafa
Kemal Ataturk i jego towarzysze, uznając ten wskrzeszony kalifat za rzecz
nie do pogodzenia ze swymi radykalnie "herodiańskimi" ideami politycz­
nymi, jako pierwsi popełnili historyczną gafę polegającą na utożsamieniu
kalifatu z władzą "duchową" rozumianą jako przeciwstawną władzy
"doczesnej" i ostatecznie znieśli ten urząd całkowicie. To posunięcie
Turków skłoniło innych muzułmanów, zaniepokojonych tak obcesowym
potraktowaniem historycznej instytucji muzułmańskiej, do zwołania w
Kairze konferencji kalifów w 1926 roku, aby zobaczyć, czy można
cokolwiek zrobić w celu adaptacji historycznej instytucji muzułmańskiej do
potrzeb nowej epoki. Każdy, kto przegląda Zapis tej konferencji nabierze
przekonania, że kalifat jest martwy, i że jest tak dlatego, ponieważ
panislamizm drzemie.
Panislamizm wprawdzie drzemie — ale musimy liczyć się z taką
ewentualnością, że jeżeli kiedyś kosmopolityczny proletariat "zokcyden-
talizowanego" świata zbuntuje się przeciw zachodniej dominacji i zażąda
antyzachódniego przywództwa, śpiący może się ocknąć. Wołanie to może
mieć nieobliczalne skutki psychologiczne w postaci wywołania wojującego
144
ducha islamu — nawet jeśli drzemałby on tak długo, jak siedmiu śpiących
— ponieważ mogłoby obudzić echa heroicznej epoki muzułmanów. W
przeszłości islam dwukrotnie był znakiem, pod którym społeczność
Wschodu powstała zwycięsko przeciw zachodniemu najeźdźcy. Za pano­
wania pierwszych następców Proroka islam wyzwolił Syrię i Egipt spod
ciążącego nad nimi przez blisko tysiąc lat panowania helleńskiego. Za
czasów Zangi, Nur-Ad Dina i Saladyna oraz Mameluków, islam był tarczą
chroniącą przed napaściami krzyżowców i Mongołów. Jeśli obecna
sytuacja ludzkości m iałaby doprowadzić do "wojny ras", islam mógłby
zostać wezwany do ponownego odegrania swej historycznej roli. Absit
omen.
* Patrz 1 Sm, 8
** Mt 11, 17
*** Patrz 1 Kri 12, 11
**** Patrz Dz 5, 34-38
***** Patrz Dz 18, 12

145
SPOTKANIE
CYWILIZACJI

Jakie wydarzenie naszych czasów przyszli historycy uznają za szczegól­


nie znaczące, kiedy za kilkaset lat spoglądać będą na pierwszą połowę
dwudziestego wieku, starając się uchwycić przedsięwzięcia i doświadczenia
tego okresu we właściwych proporcjach, jakie odsłania nieraz perspektywa
czasu? Jak przypuszczam, nie będzie to żadne z owych sensacyjnych,
tragicznych czy nawet katastrofalnych wydarzeń politycznych i ekonomi­
cznych, które zajmują czołówki gazet i zrazu zaprzątają nasze umysły. Nie
wojny, rewolucje, masakry, deportacje, głód, przesyt, krachy i boomy, ale
coś, czego jesteśmy jedynie na wpół świadomi, i z czego trudno byłoby
zrobić czołówki gazet. To, co nadaje się na nie, przyciąga naszą uwagę,
ponieważ znajduje się na powierzchni strumienia życia, odwraca ją
natomiast od powolniejszych, niewyczuwalnych, nieuchwytnych ruchów,
które działają pod powierzchnią i przenikają do głębi. Jednak, rzecz jasna,
to Je głębsze, wolniejsze ruchy tworzą, koniec końców, historię i one to w
retrospektywie zarysowują się jako wielkie, podczas gdy sensacyjne,
-przemijające wydarzenia, kurczą się do właściwych im wymiarów.
. Perspektywa myślowa, podobnie jak perspektywa optyczna, wyostrza
się tylko wtedy, gdy obserwator przyjmie pewien dystans pomiędzy samym
sobą i swym obiektem. Kiedy, na przykład, leci się z Salt Lake City do
Denver, widok Gór Skalistych z najbliższej odległości nie jest najlepszy.
Kiedy jest się nad górami, nie widzi się nic prócz labiryntu szczytów,
grzbietów górskich, wąwozów i turni. Jest tak dopóki nie pozostawi się gór
z tyłu i nie spojrzy za siebie przelatując nad równiną, ponad którą wyrasta
we wspaniałym porządku pasmo za pasmem. Tylko wówczas można
zobaczyć same Góry.
Pomny tego widoku, wierzę, że przyszli historycy będą w stanie ujrzeć
naszą epokę we właściwszych proporocjach niż my to możemy uczynić. Co
mogą o niej powiedzieć?
146
Przyszli historycy powiedzą, jak sądzę, że największym wydarzeniem
dwudziestego wieku był wpływ cywilizacji zachodniej na wszystkie pozos­
tałe społeczeństwa żyjące w tym czasie, powiedzą, że ów wpływ był tak
potężny i przenikający, że wywrócił do góry nogami życie wszystkich swych
ofiar — oddziaływując w najskrytszy sposób na zachowanie, poglądy,
uczucia i wierzenia wszystkich ludzi i potrącając w ich duszach struny,
jakich nie poruszają, jakkolwiek byłyby ogromne i przerażające, zwykłe
zewnętrzne siły materialne. Jestem pewien, że to właśnie powiedzą
historycy, spoglądając wstecz na naszą epokę nawet w tak nieodległych
czasach, jak rok 2047.
Co powiedzą historycy w roku 3047? Gdybyśmy żyli sto lat temu,
musiałbym tłumaczyć się z dziwacznego pomysłu spekulowania o czymś,
co mogłoby zostać powiedziane lub dokonane w tak niezmiernie odległym
czasie. Dla ludzi, którzy wierzyli, że świat został stworzony w 4004 roku
przed naszą erą, jedenaście stuleci to było bardzo wiele. Dziś jednak nie
muszę się usprawiedliwiać, gdyż od czasów naszych pradziadków zaszła
tak wielka rewolucja, jeśli chodzi o naszą skalę czasu, że gdybym miał
próbować nanosić na nią mapę dziejów tej planety od chwili jej narodzin, to
nie byłbym nawet w stanie sprawić, by tak krótki okres jak jedenaście
wieków, stał się widzialny gołym okiem.
W 3047 roku historycy mogliby mieć do powiedzenia coś o wiele
bardziej interesującego niż historycy w 2047, ponieważ od owego czasu
mogą wiedzieć znacznie więcej o tej powieści, w której my jesteśmy,
przypuszczalnie, wczesnym rozdziałem. Historycy w roku 3047 będą, jak
sądzę, interesować się przede wszystkim potężnym oddziaływaniem zwrot­
nym, jakie do tego czasu ofiary wywrą na życie agresora. Do 3047 roku
naszą zachodnia cywilizacja, jaką znamy my i znali nasi przodkowie przez,
powiedzmy, ostatnie dwanaście czy trzynaście stuleci od czasów wyłonie­
nia się jej z mrocznych wieków, może przekształcić się niemal nie do
poznania, na skutek zwrotnego oddziaływania wpływów z obcych, dziś
wchłanianych przez nasz, światów — wpływów chrześcijaństwa prawo­
sławnego, islamu, hinduizmu, Dalekiego Wschodu.
Do roku 4047 rozróżnienie — budzące (lziś duży niepokój — pomiędzy
cywilizacją zachodnią jako agresorem i innymi cywilizacjami jako jej
ofiarami, straci prawdopodobnie znaczenie. Kiedy po oddziaływaniu
wpływów cywilizacji zachodniej nastąpi oddziaływanie zwrotne, szczegól­
nie znamienne dla tych czasów stanie się jedno wielkie, wspólne dla całej
ludzkości doświadczenie, a mianowicie doświadczenie doszczętnego roz­
bicia społecznego dziedzictwa własnej cywilizacji na skutek zderzenia z
innymi cywilizacjami, a następnie odkrycia nowego, powstającego z
gruzów, wspólnego życia. Historycy w roku 4047 powiedzą, że epokowym
147
wydarzeniem w drugiej połowie drugiego tysiąclecia ery chrześcijańskiej
był wpływ cywilizacji zachodniej na jej współczesnych, był to bowiem
pierwszy krok ku zjednoczeniu ludzkości w jedno społeczeństwo. Do ich
czasów jedność ludzkości będzie przypuszczalnie uważać się za jeden z
fundamentalnych warunków życia ludzkiego — po prostu część ładu
naturalnego — toteż może wymagać od nich sporego wysiłku wyobraźni
przypomnienie sobie zaściankowego spojrzenia pionierów cywilizacji z
pierwszych sześciu tysięcy lat jej istnienia. Ateńczycy, których stolica leżała
nie dalej niż dzień marszu od najdalszych granic ich kraju, i współcześni im
— bądź potencjalnie współcześni — Amerykanie, których kraj można
przelecieć od oceanu do oceanu w szesnaście godzin — jakże mogli
zachowywać się tak (a wiemy jak się zachowywali), jak gdyby ich mały kraj
był całym wszechświatem?
A historycy w roku 5047? Ci powiedzą, jak mniemam, że istoty
społecznej unifikacji ludzkości trzeba było szukać nie w technice' i
ekonomii, i nie w wojnie i polityce, lecz w religii.

' II

Dlaczego posuwam się do proroctw na temat tego,-jak dzieje naszych


czasów będą przedstawiać się ludziom spoglądającym na nie za kilka
tysięcy lat? Otóż dlatego, że sami mamy do osądzenia około sześciu tysięcy
lat dziejów minionych, od chwili pojawienia się postaci społeczeństw
ludzkich, które nazywamy „cywilizacjami” .
Sześć tysięcy lat to niemal nieskończenie krótki okres czasu w porów­
naniu z epokami rodzaju ludzkiego, ssaków, życia na ziemi, systemu
planetarnego wokół naszego słońca, samego słońca i gromady gwiazd, w
której nasze słońce nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jednakże dla
naszego obecnego celu te sześć tysięcy lat — choć nie jest to wiele —
dostarcza nam przykładów zjawiska, jakie badamy, to znaczy,przykładów
spotkań pomiędzy różnymi cywilizacjami. W stosunku do niektórych
spośród tych przypadków my, żyjący w dzisiejszych czasach, mamy
przewagę — jaką historycy żyjący w roku 3047 i 4047 będą mieli
spoglądając na nas — polegającą na tym, że znamy już całą opowieść.
Właśnie mając na względzie niektóre spośród spotkań minionych, zapusz­
czałem się w spekulacje na temat tego, jaki obrót przybierze spotkanie
naszej własnej cywilizacji z cywilizacjami jej współczesnymi.
Weźmy pod rozwagę dzieje jednego z naszych przodków, a mianowicie
dzieje cywilizacji grecko-rzymskiej, i zastanówmy się, jak ona przedstawia
się nam w dość odległej perspektywie, w jakiej możemy ją dziś oglądać.
148
W wyniku podbojów Aleksandra Wielkiego i Rzymian cywilizacja
grecko-rzymska promieniowała swym wpływem na większość Starego
Świata — na Indie, na Wyspy Brytyjskie, a nawet na Chiny i Skandynawię.
Jedynymi cywilizacjami pozostającymi podówczas poza zasięgiem tego
wpływu, były cywilizacje Ameryki Środkowej i Peru. Dlatetgo też jej
ekspansja, jeśli idzie o zasięg i siłę, była porównywalna z naszą. Kiedy
spoglądamy na dzieje świata grecko-rzymskiego podczas ostatnich czte­
rech stuleci przed naszą erą, tym, co dziś rzuca się w oczy, jest właśnie ów
wielki ruch ekspansji i penetracji. Wojny, rewolucje i kryzysy ekonomiczne,
jakie zmąciły powierzchnię dziejów grecko-rzymskich w ciągu tych wieków
i zajmowały tyle uwagi ludzi walczących Wówczas o swe przetrwanie, nie
znaczą dla nas'wiele w porównaniu z potężną falą greckiego wpływu
kulturowego, sięgającą Azji Mniejszej, Syrii, Egiptu, Babilonii, Persji, Indii
i Chin.
Dlaczego ma dla nas dziś znaczenie wpływ cywilizacji grecko-rzymskiej
na inne cywilizacje? Otóż ze względu na przeciwuderzenie tych cywilizacji
na świat grecko-rzymski.
K ontratak przeprowadzony został po części w tym samym stylu, co
pierwotne uderzenie grecko-rzymskie: przy pomocy siły zbrojnej. Nie
interesuje nas dziś jednak ani skazany na niepowodzenie żydowski opór
zbrojny przeciw greckiemu i rzymskiemu imperializmowi w Palestynie, ani
skuteczne przeciwuderzenie Partów i ich perskich następców z dynastii
Sasanidów na wschód od Eufratu, ani też zaskakujące zwycięstwa
wczesnych muzułmanów arabskich, którzy w siódmym wieku naszej ery
wyswobodzili Środkowy Wschód spod panowania grecko-rzymskiego w
tak krótkim czasie, jaki potrzebny był tysiąc lat wcześniej Aleksandrowi
Wielkiemu, by go zdobyć.
Było jednak i inne przeciwuderzenie, obywające się bez przemocy —
duchówe, które atakowało i zdobywało nie fortece i prowincje, lecz serca i
umysły. Ten kontratak przeprowadzili misjsonarze nowych religii, jakie
powstały w światach zaatakowanych i podporządkowanych przez cywili­
zację grecko-rzymską. Księciem tych misjonarzy był święty Paweł, który
zaczynając od Antiochii dokonał śmiałego marszu przez Macedonię,
Grecję i Rzym, czego niegdyś bez powodzenia próbował król Antiochus
Wielki. Religie te były innego rodzaju niż rodzima religia świata grec­
ko-rzymskiego. Bogowie pogaństwa grecko-rzymskiego zakorzenieni byli
w tradycjach poszczególnych wspólnot; mieli znaczenie lokalne i związane
z polityką: Pallas Atena, Fortuna Proenestina, Dea Roma. Bogowie
nowych religii przypuszczających ów bezkrwawy kontratak na serca i
umysły Greków i Rzymian wyrośli ponad swe lokalne źródła. Stali się
bogami uniwersalistycznymi, niosącymi wieść o zbawieniu dla całej
149
ludzkości, Żydów i pogan, Scytów i Greków. Ujmując to wielkie wydarze­
nie historyczne w kategoriach religijnych, można też powiedzieć, że Jeden
Prawdziwy Bóg wykorzystał sposobność powstającą dzięki otwarciu
ludzkich umysłów na skutek zderzenia i upadku starych tradycji lokalnych,
skorzystał z owego rozdzierającego doświadczenia, aby oświecić otwarte
na chwilę umysły pełniejszą i prawdziwszą wizją Jego natury i celu, niż ta,
którą ludzie ci zdolni byli przyjmować wcześniej.
Spójrzmy na słowa „Jezus Chrystus” , mające dla nas tak wielką wagę,
słowa, które, możemy zaryzykować proroctwo, za dwa czy trzy tysiące łat,
będą dla ludzkości wciąż ważne. Same te słowa świadczą o spotkaniu
pomiędzy cywilizacjami grecko-rzymską i syryjską, z którego narodziło się
chrześcijaństwo. „Jezus” to trzecia osoba liczby pojedynczej czasownika
semickiego; „Chrystus” to imiesłów bierny czasownika greckiego. Podwój­
ne imię zaświadcza, że chrześcijaństwo zrodziło się w tym świecie z
mariażu pomiędzy tymi dwoma kulturami. '
Weźmy pod rozwagę istniejące w dzisiejszym świecie cztery wyższe
religie o misji ogólnoświatowej, chrześcijaństwo, islam, hinduizm i przewa­
żająca na Dalekim Wschodzie postać buddyzmu, szkołę mahajany.
Historycznie rzecz biorąc, wszystkie cztery są wytworami spotkania
cywilizacji grecko-rzymskiej z cywilizacjami jej współczesnymi. Chrześ­
cijaństwo i islam powstały jako alternatywne odpowiedzi świata syryjs­
kiego na penetrację grecko-rzymską, chrześcijaństwo jako odpowiedź nie
posługująca się przemocą, islam przeciwnie. Buddyzm mahajany jest
łagodną, a hinduizm gwałtowną odpowiedzią świata indyjskiego na to
samo wyzwanie grecko-rzymskie.
Spoglądając dzisiaj na dzieje grecko-rzymskie, około trzynastu wieków
po śmierci tej cywilizacji, możemy dostrzec, że w tej perspektywie,
najważniejszą rzeczą w historii świata grecko-rzymskiego jest jego spot­
kanie z innymi cywilizacjami, a jest ono ważne nie z racji swych
bezpośrednich skutków politycznych i ekonomicznych, lecz ze względu na
swoje długofalowe konsekwencje religijne. Znany nam w całości przykład
grecko-rzymski daje również pewne wyobrażenie o rozpiętości czasu
spotkań pomiędzy cywilizacjami. Wpływ świata grecko-rzymskiego na
inne współczesne mu cywilizacje, odpowiadający wpływowi nowożytnego
świata zachodniego na jemu współczesnych od przełomu piętnastego i
szesnastego wieku, rozpoczął się od podbojów Aleksandra Wielkiego w
czwartym wieku przed naszą erą, świat Środkowego Wschodu tłumaczył
zaś klasyczne dzieła filozofii greckiej jeszcze jakieś pięć czy sześć stuleci pó
wyzwoleniu Środkowego Wschodu spod panowania grecko-rzymskiego
przez muzułmańskich Arabów w siódmym wieku naszej ery. Aby spot­
kanie pomiędzy cywilizacją grecko-rzymską i jej współczesnymi dobiegło
150
końca, trzeba było szesnastu wieków, od czwartego wieku przed naszą erą
do trzynastego wieku naszej ery.
Przyłóżmy teraz tę miarę okresu trwającego tysiąc sześćset lat od daty
spotkania pomiędzy naszą nowożytną cywilizacją zachodnią i jej współ­
czesnymi. Można rzec, że to spotkanie rozpoczęło się wraz z napaścią
Otomanów na kolebkę cywilizacji zachodniej i zachodnimi odkryciami
geograficznymi na przełomie wieku piętnastego i szesnastego. Licząc od
dnia dzisiejszego to zaledwie cztery i pół wieku.
Przypuśćmy, jeśli wola, że ludzkie serca i umysły poruszają się dziś
szybciej (choć nie znam żadnych dowodów na to, że nieświadoma część
ludzkiej psyche zmienia kiedykolwiek znacznie swój rytm) — a nawet jeśli
tak jest, to wyglądałoby na to, że wciąż jeszcze znajdujemy się we wczesnym
rozdziale opowieści o naszym spotkaniu z cywilizacjami Meksyku, Peru,
chrześcijaństwa prawosławnego, islamu, świata hinduistycznego i Dalekie­
go Wschodu. Dopiero zaczynamy dostrzegać niektóre spośród efektów
naszego oddziaływania na nie, ale na dobrą sprawę nie zaczęliśmy widzieć
skutków — a będą one z pewnością ogromne — ich nadciągającego
przeciwuderzenia na nas.
Dopiero w naszym pokoleniu zobaczyliśmy jedno z pierwszych posunięć
w tej kontrofensywie, i uznaliśmy je za bardzo niepokojące, bez względu na
to czy nam się ono podobało, czy nie, czuliśmy, że jest doniosłe. Mam na
myśli, oczywiście, posunięcie dokonane przez rosyjskie odgałęzienie chrze­
ścijaństwa prawosławnego. Jest ono ważne i niepokojące nie z racji potęgi
materialnej, jaka za nim stoi. Rosjanie, mimo wszystko, nie mają jeszcze
bomby atomowej, ále pokazali już (i w tym cała rzecz) moc nawracania
dusz zachodnich na nie-zachodnią „ideologię” .
Rosjanie przyjęli zachodnią świecką filozofię społeczną, marksizm;
można go równie dobrze nazywać chrześcijańską herezją, kartką wyrwaną
z księgi chrześcijaństwa i traktowaną tak, jakby to była cała ewangelia.
Rosjanie przyjęli tę zachodnią heretycką religię, przekształcili ją na własną
modłę, i teraz z kolei strzelają z niej do nas. To pierwszy strzał w
antyzachodniej kontrofensywie, ale ów rosyjski przedwogień w postaci
komunizmu może wydać się bagatelą, kiedy na wyzwanie cywilizacji
zachodniej odpowiedzą z kolei, przypuszczalnie o wiele bardziej potężne,
cywilizacje Indii i Chin. Na dłuższą metę Indie i Chiny mogą, jak się
wydaje, wywrzeć znacznie głębszy wpływ na życie zachodnie niż ten,
którego Rosja może kiedykolwiek spodziewać się po komunizmie. Reago­
wać zaczyna już nawet względnie słaba cywilizacja Meksyku. Rewolucję,
którą Meksyk przeszedł od 1910 roku, można interpretować jako pierwszy
krok ku zrzuceniu wierzchniego odzienia cywilizacji zachodniej, jakie
narzuciliśmy Meksykowi w wieku szesnastym, zaś to, co dzieje się dziś w
151
Meksyku, może jutro zdarzyć się w siedzibach rodzimych cywilizacji
Ameryki Południowej, w Peru, Boliwii, Ekwadorze i Kolumbii.
III
Zanim zakończę, muszę powiedzieć jeszcze parę słów o kwestii, którą do
tego miejsca zaniedbywałem, a mianowicie o tym, co mam na myśli mówiąc
„cywilizacja”? Najwyraźniej coś przez to rozumiem, albowiem nawet
zanim podjąłem próbę zdefiniowania używanego przez siebie znaczenia,
klasyfikacja społeczeństw ludzkich — cywilizacja zachodnia, islamska,
Dalekiego Wschodu, hinduistyczna itd .— wydawała się sensowna. Nazwy
te rzeczywiście przywołują nam na myśl odrębne obrazy w dziedzinach
religii, architektury, malarstwa, obyczajów i tradycji. Niemniej lepiej
jednak spróbować przybliżyć się do tego, co mamy na myśli, posługując się
terminem, nad którym już tak wytrwale pracowaliśmy. Wierzę, iż napraw­
dę wiem, co rozumiem przez słowo „cywilizacja”, a przynajmniej jestem
pewien, że wiem, jak doszedłem do własnego poglądu w tej kwestii.
Mówiąc o cywilizacji, mam na myśli najmniejszą jednostkę badań
historycznych, do jakiej dociera się próbując zrozumieć historię własnego
kraju, przykładowo Stanów Zjednoczonych lub Zjednoczonego Królest­
wa. Gdyby miało się podjąć próbę zrozumienia historii Stanów Zjed­
noczonych samej w sobie, okazałaby się ona nieczytelna; nie możną byłoby
pojąć roli, jaką w życiu Ameryki odgrywa ustrój federalny, ustrój
przedstawicielski, demokracja, industrializm, monogamia, chrześcijańst­
wo, dopóki nie spojrzałoby się poza ramy Stanów Zjednoczonych— poza
ich granice, na Zachodnią Europę i inne zamorskie kraje założone przez
zachodnich Europejczyków, a także wstecz, poza jej lokalne początki, ku
dziejom Europy Zachodniej w wiekach poprzedzających podróże Kolum­
ba bądź Cabota przez Atlantyk. Aby jednak lüstoria Ameryki i jej
instytucji stała się zrozumiała dla celów praktycznych, nie trzeba spoglądać
poza Europę Zachodnią, na Europę Wschodnią czy na świat islamu, ani też
poza początki cywilizacji zachodnioueropejskiej, na schyłek i upadek
cywilizacji grecko-rzymskiej. Te ograniczenia w czasie i przestrzeni wy­
znaczają nam zrozumiałą jednostkę żyda społecznego, której część stano­
wią Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja czy Holandia; nazywać
ją można chrześdjaństwem zachodnim, cywilizacją zachodnią, zachodnim
społeczeństwem, czy zachodnim światem. Podobnie, jeśli wychodzi się od
Grecji, Serbii czy Rosji i usiłuje zrozumieć ich dzieje, dochodzi się do
chrześdjaństwa ortodoksyjnego lub świata bizantyjskiego. Jeśli rozpoczy­
na się badania nad Marokiem lub Afganistanem, i próbuje zrozumieć ich
dzieje, dociera się do świata islamskiego. Wychodząc od Bengalu, Majsur
152
lub Radżputany*, odnajduje się świat hinduistyczny. Wychodząc od Chin
lub Japonii, napotyka się na świat Dalekiego Wschodu.
Podczas gdy państwo, którego przytrafiło się nam być obywatelami,
stawia z racji naszej przynależności wymogi bardziej konkretne i naglące,
zwłaszcza w naszych czasach, to cywilizacja, której jesteśmy członkami,
znaczy w rzeczywistości dla naszego życia więcej. A cywilizacja, do której
należymy, obejmuje — na większości swych etapów dziejowych —
obywateli także innych państw, nie tylko naszego. Jest starsza niż nasze
państwo; cywilizacja zachodnia ma około tysiąca trzystu lat, podczas gdy
Królestwo Anglii ma zaledwie lat tysiąc, Zjednoczone Królestwo Anglii i
Szkocji mniej niż dwieście pięćdziesiąt lat, a Stany Zjednoczone niewiele
więcej niż lat sto pięćdziesiąt. Państwa mają na ogół krótki żywot i nagłą
śmierć; cywilizacja zachodnia, której wy i ja jesteśmy członkami, może
trwać jeszcze całe wieki po tym, jak Zjednoczone Królestwo i Stany
Zjednoczone znikną z politycznej mapy świata, podobnie jak ich niedawni
współcześni, Republika Wenecka i monarchia austrowęgierska. Jest to
jeden z powodów, dla których zwracałem się do was o to, by rozpatrywać
dzieje w kategoriach cywilizacji, a nie w kategoriach państw, i aby uważać
państwa za podrzędne i efemeryczne zjawiska polityczne w życiu cywiliza­
cji, w których łonie pojawiają się i znikają.

^Niegdyś odrębne krainy na Półwyspie Indyjskim. Dziś części Indii


(i Bangladesz, jak Bengal). Majsur to stan indyjski Karnataka, zaś
Radżputana to dzisiejszy Radżastan.

153
CHRZEŚCIJAŃSTWO
I CYWILIZACJA
Kiedy przeglądałem w czasie ostatnich kilku dni swoje notatki do tego
eseju, pojawił się przede mną obraz sceny rozgrywającej się w stolicy
wielkiego imperium około tysiąca czterystu lat temu, kiedy miasto to
znajdowało się w stanie wojny — wojny nie na froncie, lecz na tyłach,
zamieszek i walk ulicznych. Cesarz tego imperium odbywał naradę, która
miała zadecydować, czy powinien on walczyć dalej, czy też ma wsiąść na
statek i odpłynąć w bezpieczne miejsce. Na naradzie królewskiej obecna
była i przemawiała jego żona, cesarzowa: "Ty Justynianie, Jeśli chcesz,
możesz odpłynąć; statek stoi u nabrzeża, a morze jest jeszcze wolne; ja mam
jednak zamiar odprowadzić cię i pozostać, albowiem kalon entafion e
basileia: "Cesarstwo to piękny całun". Pomyślałem o tym fragmencie, a mój
kolega, profesor Baynes, odnalazł go dla mnie. Zastanawiając się nad tymi
słowami pomyślałem również o dniu i okolicznościach, w jakich pisałem i
zdecydowałem się wnieść do niego poprawkę: kallion entafion e basileia tou
Teon: "Królestwo Boże to piękniejszy całun"— piękniejszy, ponieważ jest
to całun, z którego jest zmartwychwstanie. Teraz, po parafrazie tych
sławnych greckich słów, biegnę myślą ku trzem słowom łacińskim stano­
wiącym dewizę Uniwersytetu Oksfordzkiego. Jeśli wierzymy w słowa
Dominus Illuminatio Mea i potrafimy żyć zgodnie z nimi, możemy bez
trwogi spoglądać w każdą przyszłość, jaka może nas oczekiwać. Przyszłość
materialna w bardzo niewielkim stopniu jest w naszej mocy. Mogą nadejść
burze, które powalą ten wspaniały i umiłowany gmach, nie pozostawiając
zeń kamienia na kamieniu. Jeśli jednak owe łacińskie słowa mówią prawdę
o tym uniwersytecie i o nas samych, możemy mieć pewność, że choć
kamienie mogą upaść, to światło, którym żyjemy, nie zgaśnie.
Przejdę teraz korzystając z dogodnej sposobności do tego, co stanowi
temat mojego eseju— do stosunku pomiędzy chrześcijaństwem a cywiliza­
cją. Kwestia ta zawsze była na porządku dziennym od czasów założenia
Kościoła chrześcijańskiego i, rzecz jasna, wiele było rozmaitych poglądów
na ten temat.
154
Jeden z najstarszych i najuporczywiej trwających poglądów mówi, że
chrześcijaństwo zniszczyło cywilizację, w obrębie której wyrosło. Taki był,
jak sądzę, pogląd cesarza Marka na tyle, na ile był on świadom obecności
chrześcijaństwa w swoim świecie. Najbardziej dobitnie i najgwałtowniej
wyraził go cesarz Julian, a pogląd taki podzielał również opisujący schyłek i
upadek cesarstwa rzymskiego w wiele wieków po tym wydarzeniu,
angielski historyk Gibbon. W ostatnim rozdziale pracy Gibbona znajduje
się stwierdzenie, w którym podsumowuje on temat całego dzieła. Spog­
lądając wstecz, mówi: "Opisałem triumf barbarzyństwa i religii". Żeby zaś
zrozumieć to, co miał ón na myśli, trzeba cofnąć się ze środka rozdziału
LXXI do fragmentu otwierającego rozdział I, owego niezwykle wspaniałe­
go opisu cesarstwa rzymskiego w okresie pokoju ża Antoninów, w drugim
stuleciu po Chrystusie. Tak rozpoczyna, zaś na końcu długiej opowieści
mówi: "Opisałem triumf barbarzyństwa i religii", mając na myśli to, że
cywilizację reprezentowaną przez Antoninów zburzyło zarówno bar­
barzyństwo, jak i chrześcijaństwo. ,
Nie kwestionuje się na ogół autorytetu Gibbona, ale sadzę, że w jego
poglądzie kryje się rzutujące na całość błędne rozumowanie. Gibbon
zakłada, że w epoce Antoninów cywilizacja grecko-rzymska znajdowała się
u szczytu swej świetności, i że śledząc jej schyłek od owej chwili, śledzi go od
początku. Oczywiste jest, że jeśli przyjmie się taki pogląd, chrześcijaństwo
powstaje, gdy cesarstwo tonie, a powstanie chrześcijaństwa jest upadkiem
cywilizacji. Wstępny błąd Gibbóna polega, jak sądzę, na założeniu, że
starożytna cywilizacja świata grecko-rzymskiego zaczęła chylić się ku
upadkowi w drugim wieku po Chrystusie, zaś epoka Antoninów była
szczytem świetności tej cywilizacji. Rzeczywisty początek jej schyłku miał,
jak sadzę, miejsce w piątym wieku przed naszą erą. Zginęła nie na skutek
zabójstwa, lecz samobójstwa, zaś ów akt popełniony został przed końcem
piątego wieku p.n.e. To nawet nie filozofie poprzedzające chrześcijaństwo
były odpowiedzialne za śmierć cywilizacji grecko-rzymskiej. Filozofie
powstały, ponieważ życie obywatelskie tej cywilizacji zniszczyło się już
samo zamieniając się w bożka, któremu ludzie oddawali nadmierną cześć.
Natomiast powstanie filozofii i następujące po nim powstanie religii, z
których jako ostateczny sukcesor ich wszystkich wyłoniło się chrześcijańst­
wo, zdarzyło się już po tym, jak cywilizacja grecko-rzymska skazała się na
śmierć. Powstanie filozofii i afortiori powstanie religii nie było przyczyną,
lecz skutkiem.
Kiedy Gibbon we fragmencie otwierającym jego dzieło spogląda na
imperium rzymskie w epoce Antoninów, nie mówi wprost — ale pewien
jestem, że miał to na myśli — że również siebie uważa za tego, który stoi na
jednym szczycie cywilizacji i poprzez przestwór barbarzyństwa spogląda
155
cywilizacją a drugą. Przyznaję, że sam wyznawałem ten raczej protekc­
jonalny pogląd przez wiele lat. Przy tym spojrzeniu patrzy się na
historyczną funkcję Kościoła chrześcijańskiego w kategoriach procesu
reprodukcji cywilizacji. Cywilizacja jest rodzajem bytu, który dąży do
zreprodukowania się, zaś chrześcijaństwo odegrało pożyteczną, acz pod­
porządkowaną rolę przy narodzinach dwóch świeckich cywilizacji po
śmierci ich poprzednika. Znajdujemy chylącą się ku upadkowi od końca
drugiego wieku naszej ery starożytną cywilizację grecko-rzymską, a po
przerwie m am y—•być może już w dziewiątym wieku w Bizancjum i już w
trzynastym na Zachodzie w osobie Stupor Mundi Fryderyka II — nową
cywilizację świecką powstającą z ruin swego grecko-rzymskiego poprze­
dnika. Patrzy się zatem na rolę chrześcijaństwa w tym interwale i dochodzi
do wniosku, że jest ono swego rodzaju poczwarką, która zachowała i
ochroniła ukryte zarodki żyda, zanim nie osiągnęły one ponownie
zdolności rozkwitu w postaci rozwoju nowej cywilizacji świeckiej. Jest to
alternatywa poglądu, mówiącego, że chrześdjaństwo zniszczyło starożytną
cywilizację grecko-rzymską; a jeśli spojrzeć dalej, poprzez całe dzieje
cywilizacji, można dostrzec inne przypadki, które zdają się pasować do
tego schematu.
Weźmy pod uwagę inne wyższe ręligie, wriąż dziś jeszcze żyjące obok
chrześdjaństwa: islam, hinduizm i przeważającą obecnie na Dalekim
Wschodzie, buddyjską mahajanę. Otóż można postrzegać rolę islamu jako
poczwarki pomiędzy starożytną cywilizacją Izraela i Iranu a nowożytną
cywilizacją islamską Bliskiego i Środkowego Wschodu. Hinduizm z kolei,
jest, jak się wydaje, pomostem nad wyrwą w dziejach cywilizacji w Indiach
pomiędzy nowożytną kulturą hinduistyczną a starożytną kulturą Ariów;
podobnie buddyzm odgrywa tę samą rolę pośrednika pomiędzy nowożyt­
ną historią Dalekiego Wschodu a dziejami starożytnych Chin. W tej
sytuacji Kościół chrześcijański byłby po prostu jednym z szeregu koś­
ciołów, których funkcja polega na tym, by służyć jako poczwarki dla
zapewnienia reprodukcji cywilizacji, a tym samym zachowania świeckiego
rodzaju społeczeństwa.
W konstytucji Kościoła chrześcijańskiego, jak sądzę, istnieje chyba
pewien element o- charakterze poczwarki — element instytucjonalny,
którym mam zamiar zająć się później —■którego cel może być całkiem inny
niż towarzyszenie reprodukcji cywilizacji. Zanim jednakże w ogóle przyj­
miemy sprawozdanie z miejsca i roli chrześcijaństwa i innych istniejących
wyższych religii zawarte w historii społecznej, przedstawiającej te religie
jedynie jako narzędzia asystujące w procesie reprodukcji cywilizacji,
sprawdźmy samą hipotezę, przyglądając się, czy w każdym przypadku
relacji rodzic-dziecko pomiędzy cywilizacjami, znajdziemy kościół-po-
158
czwarkę występujący pomiędzy cywilizacją rodzicielską i potomną. Jeśli
spojrzeć na dzieje starożytnych cywilizacji południowo-zachodniej Azji i
Egiptu, znajdzie się tam rudymentarną postać wyższej religii w formie
kultu boga i związanej z nim bogini. Nazywam to postacią rudymentarną
bowiem w kulcie Tammuza i Isztar, Adonisa i Astarte, Attisa i Kybele,
Ozyrysa i Izis, jesteśmy jeszcze bardzo blisko kultu przyrody, kultu ziemi i
jej owoców; i sądzę, że również i tu można dostrzec, iż ta rudymentarna
postać wyższej religii, w każdym ze swoich różnych wariantów, we
wszystkich przypadkach odegrała dziejową rolę zapełniania przerwy tam,
gdzie był wyłom w ciągłości świeckiej cywilizacji.
Kiedy jednak doprowadzimy nasze badania do końca, stwierdzimy że to
pozorne "prawo" nie zawsze obowiązuje. Chrześcijaństwo wystąpiło w tym
charakterze pomiędzy naszą własną cywilizacją i cywilizacją grec­
ko-rzymską. Cofnijmy się poza cywilizację grecko-rzymską, a natrafimy na
cywilizację minojską. Jednakże pomiędzy cywilizacją minojską a grec­
ko-rzymską nie znajdziemy żadnej wyższej religii odpowiadającej chrześ­
cijaństwu. Także jeśli cofnąć się poza starożytną cywilizację aryjskich Indii,
znajdziemy odkryte zaledwie w ciągu ostatnich dwudziestu lat ślady jeszcze
dawniejszej cywilizacji prearyjskiej w dolinie Indusu, ale także i tu, jak się
wydaje, nie znajdujm y żadnej wyższej religii występującą pomiędzy tymi
dwoma cywilizacjami. Jeśli z kolei przejść od Starego Świata do Nowego i
spojrzeć na środkowoamerykańską cywilizację Majów, z której także
zrodziły się cywilizacje, i tu nie mamy, w okresie przejściowym, żadnych
śladów jakiejkolwiek wyższej religii lub kościoła tego samego rodzaju co
chrześcijaństwo, islam, hinduizm czy buddyzm mahajany. Nie ma także
żadnych dowodów na to, że taka poczwarka była pomostem dla przejścia od
społeczeństw pierwotnych do najwcześniejszych znanych cywilizacji — do
tego, co możemy nazywać pierwszym pokoleniem cywilizacji. I tak oto,
kiedy spojrzymy na wszystkie cywilizacje, jak to uczyniliśmy teraz w bardzo
skrótowy sposób, stwierdzamy, że relacje pomiędzy wyższymi religiami i
cywilizacjami różnią się, jak się wydaje, w zależności od pokolenia cywiliza­
cji, z jakim mamy do czynienia. Nie znajdujm y żadnej wyższej religii
pomiędzy społeczeństwami pierwotnymi a cywilizacjami pierwszej generacji,
a pomiędzy tymi a cywilizacjami drugiego pokolenia jedynie szczątki, bądź
również nic. Interwencja wyższych religii jest, jak się wydaje, regułą
wyłącznie pomiędzy cywilizacjami drugiego i trzeciego pokolenia.
Jeśli ta analiza relacji pomiędzy cywilizacjami i wyższymi religiami ma
pewien sens, to nasuwa się trzeci możliwy pogląd, będący dokładnym
odwróceniem właśnie przedstawionego przeze mnie ¡wglądu drugiego.
Wedle tego drugiego poglądu, religia jest środkiem pomocniczym dla
reprodukcji świeckich cywilizacji, zaś odwrócenie tej tezy byłoby takie, że
159
kolejne powstania i upadki cywilizacji mogą być środkami pomocniczymi
dla rozwoju religii.
Załamania i rozpad cywilizacji mogą być stopniami ku rzeczom
wyższym na płaszczyźnie religijnej. Jednym z najgłębszych znanych nam
duchowych praw jest przecież prawo wypowiedziane w dwóch słowach
przez Ajschylosa: — "nauka płynie z cierpienia" — i w Nowym Testamen­
cie, w wersecie "Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego,
którego za syna przyjmuje"*. Jeśli odnieść to do powstania wyższych
religii, którego kulminacyjnym punktem był rozkwit chrześcijaństwa,
można by rzec, że w mitycznej męce Tammuza, Adonisa, Attisa i Ozyrysa,
została zapowiedziana Męka Pańska, i że była ona kulminacyjnym i
wieńczącym doświadczeniem cierpień dusz ludzkich w kolejnych niepowo­
dzeniach przedsięwzięcia świeckiej cywilizacji. Sam Kościół chrześcijański
wyrósł z duchowego bólu będącego konsekwencją załamania się cywilizacji
grecko-rzymskiej. Kościół chrześcijański ma korzenie żydowskie i zoroast-
riańskie, a z kolei one biorą początek z wcześniejszego załamania się
cywilizacji syryjskiej, siostry cywilizacji grecko-rzymskiej. Królestwa Iz­
raela i Judy były dwoma spośród wielu państw tego starożytnego świata
syryjskiego. W wyniku przedwczesnego, doszczętnego zburzenia tych
światowych wspólnot i rozwiania wszystkich politycznych nadziei wiąza­
nych z istnieniem ich jako niepodległych państw, narodził się judaizm i
najwyższa ekspresja jego ducha w elegii Cierpiącego Sługi, dołączonej w
Biblii do księgi proroka Izajasza. Podobnie judaizm, miał mojżeszpwe
korzenie, których początki sięgały z kolei czasów, gdy zwiądł drugi plon
starożytnej cywilizacji egipskiej. Nie wiem, czy Mojżesz i Abraham są
postaciami historycznymi, ale uważam, iż można przyjąć za pewne, że
reprezentują oni historyczne etapy doświadczenia religijnego, a przodek
Mojżesza i zwiastun Abrahama otrzymał swe oświecenie i obietnicę w
dziewiętnastym i osiemnastym stuleciu przed naszą erą, w czasie rozpadu
starożytnej cywilizacji Sumerów i Akkadów— najwcześniejszym znanym
nam przykładzie rozkładu cywilizacji.Ci mężowie smutku byli prekur­
sorami Chrystusa, a cierpienia, dzięki którym zdobyli oświecenie, były
Stacjami Krzyża zapowiadającymi ukrzyżowanie. Nie ulega wątpliwości,
że jest to stara idea, ale zarazem idea wciąż nowa.
Gdyby religia była rydwanem, to kołami, na których pnie się do Nieba,
mogłyby być periodyczne upadki cywilizacji na Ziemi. Rzecz wygląda tak,
jak gdyby ruch cywilizacji mógł być cykliczny i powracający, podczas gdy
ruch religii odbywałby się po jednęj ciągłej linii, wznoszącej się w górę.
Ciągłemu, wznoszącemu się ruchowi religii mógłby służyć i wspierać go
cykliczny ruch cywilizacji odbywający się według cyklu narodzin, śmierci i
narodzin. '
Jeśli przyjmujemy ten wniosek, otwiera się przed nami coś, co mogłoby
wydawać się szokującym widzeniem dziejów. Skoro cywilizacje są sługami
religii i skoro cywilizacja grecko-rzymska była dobrą służebnicą chrześ­
cijaństwa dając mu początek zanim jeszcze ostatecznie doszczętnie się,
rozpadła, wówczas cywilizacje trzeciego pokolenia mogą okazać się
znanymi z koncepcji spoza świata judaistycznego, próżnymi powtórzenia­
mi. Skoro historyczna funkcja wyższych religii wcale nie polega na tym, by
służyć jako poczwarki w cyklicznych procesach reprodukcji cywilizacji,
natomiast historyczną funkcją cywilizacji jest służyć, poprzez upadki, jako
stopnie ku postępującemu procesowi objawiania wciąż głębszego wglądu
religijnego i daru jeszcze większej łaski działania wedle tego wglądu,
wówczas społeczności gatunku zwanego cywilizacjami wypełnią swoją
funkcję, gdy powołają kiedyś do życia dojrzałą wyższą religię; w tej sytuacji
nasza zachodnia, pochrześdjańska, świecka cywilizacja mogłaby być w
najlepszym przypadku zbytecznym powtórzeniem przedchrześcijańskiej
cywilizacji grecko-rzymskiej, a w najgorszym, zgubnym odstępstwem pd
drogi duchowego postępu. W naszym dzisiejszym zachodnim świecie, kult
Lewiatana — samouwielbienie plemienia — jest religią, której wszyscy w
jakiejś mierze składamy hołdy, a ta plemienna religia jest oczywiście czystą
idolatrią. Komunizm, jedna z naszych nowych religii, jest, według mnie,
stronicą wyjętą z księgi chrześcijaństwa — stronicą rozdartą i źle od­
czytaną. Demokracja jest inną stronicą z księgi chrześcijaństwa, stronicą,
która została, jak się obawiam, również rozdarta i, choć być może nie
odczytana błędnie, to z pewnością opróżniona do połowy ze znaczenia na
skutek oderwania jej od chrześcijańskiego kontekstu oraz zeświecczenia;
my oczywiście żyliśmy przez szereg minionych pokoleń z duchowego
kapitału — mam na myśli trwanie przy chrześcijańskiej praktyce bez
posiadania chrześcijańskiej wiary — a praktyka nie poparta wiarą jest
próżnym dobrem, jak nagle odkryliśmy ku naszej konsternacji za tego
pokolenia.
Jeśli ten samokrytycyzm jest uzasadniony, musimy zrewidować całą
naszą obecną koncepcję historii nowożytnej, a jeśli będziemy w stanie
uczynić wysiłek woli i wyobraźni, by przemyśleć na nowo tę zakorzenioną i
dobrzeznaną koncepcję, dotrzemy do bardzo odmiennego obrazu dziejo­
wej retrospektywy. Nasz obecny pogląd na historię nowożytną skupia swą
uwagę na powstawaniu nowożytnej zachodniej cywilizacji świeckiej jako
ostatnim wielkim wydarzeniu w świecie. Kiedy śledzimy je, od pierwszej
jego zapowiedzi w geniuszu Fryderyka II Hohenstaufen, poprzez od­
rodzenie, do erupcji demokracji, nauki i nowożytnej techniki naukowej,
sądzimy, że wszystko to jest wielkim, nowym wydarzeniem światowym,
161
wymagającym od nas uwagi i podziwu. Jeśli potrafimy pomyśleć o tym
inaczej, jalt o jednej z próżnych repetycji znanych z koncepcji spoza świata
judejskiego — niemal bezsensownego powtórzenia czegoś, co Grecy i
Rzymianie robili przed nami i robili to w najwyższym stopniu doskonale—
wówczas zupełnie co innego przedstawi się nam jako największe nowe
wydarzenie w dziejach ludzkości. Nie będzie nim powstanie z łona Koś­
cioła chrześcijańskiego w ciągu ostatnich stuleci jeszcze jednej świeckiej
cywilizacji; będzie nim wciąż Ukrzyżowanie i jego duchowe następstwa.
Jest pewien osobliwy rezultat naszych rozległych, nowożytnych odkryć
naukowych, jak sądzę niedostrzegany. Na ogromnie zmienionej skali
czasu, odkrytej przez naszych astronomów i geologów, początek ery
chrześcijańskiej jest datą bardzo świeżą; na skali czasu, gdzie dziewiętnaś­
cie wieków to jedynie mgnienie oka, początek ery chrześcijańskiej to
zaledwie wczoraj. Tylko na starej skali czasu, na której rachowano, że
stworzenie świata i początek życia na planecie miały miejsce nić więcej niż
sześć tysięcy lat temu, okres dziewiętnastu stuleci wydaje się długi, a
początek ery chrześcijańskiej bardzo odległy. W rzeczywistości jest to
wydarzenie bardzo niedawne — przypuszczalnie najświeższe spośród
znaczących wydarzeń dziejowych — co skłania nas do zastanowienia się
nad perspektywami chrześcijaństwa w przyszłych dziejach ludzkości na
ziemi.
Przy tym spojrzeniu na dzieje religii i cywilizacji, historyczna funkcja
Kościoła chrześcijańskiego nie polega na tym, by po prostu służyć jako
poczwarka pomiędzy cywilizacją grecko-rzymską i jej potomkami, cywili­
zacjami w Bizancjum i na Zachodzie. Zakładając, że te dwie cywilizacje
wywodzące się z cywilizacji grecko-rzymskiej okażą się być niczym więcej,
jak pustymi powtórzeniami swojej cywilizacji rodzicielskiej, nie będzie
powodu, by przypuszczać, że samo chrześcijaństwo zostanie wyparte przez
jakąś odrębną i odmienną wyższą religię, która będzie służyć jako
poczwarka występująca pomiędzy śmiercią obecnej cywilizacji zachodniej i
narodzinami jej dzieci. Przy teorii mówiącej, że religia jest służebna
względem cywilizacji, oczekiwałoby się, że przy każdej okazji pojawi się
jakaś nowa wyższa religia, by dopomóc w przebrnięciu przez wyrwę
pomiędzy jedną cywilizacją a drugą. Jeśli prawda wygląda na odwrót —
jeśli to cywilizacja jest środkiem, a religia celem — wówczas cywilizacja
może załamać się i rozpaść, ale zastąpienie jednej wyższej religii przez drugą
nie będzie konieczną konsekwencją. Przeciwnie, jeśli nasza świecka
zachodnia cywilizacja zginie, można oczekiwać, że chrześcijaństwo nie
tylko przetrwa, ale i nabierze mądrości i większych wymiarów w rezultacie
świeżego doświadczenia świeckiej katastrofy.
Naszą pochrześdjańską cywilizację cechuje pewna bezprecedensowa
właściwość, która, mimo iż raczej sztuczna, ma w tym kontekście pewne
162
znaczenie. W toku swojej ekspansji nasza nowożytna zachodnia cywiliza­
cja świecka nabrała zasięgu ogólnoświatowego i wciągnęła w swoje sieci
wszystkie inne istniejące cywilizacje, jak również społeczeństwa prymityw­
ne. Cywilizacja grecko-rzymska dała powstającemu chrześcijaństwu uni-
wersalistyczne państwo w postaci imperium rzymskiego wraz z pat­
rolowanymi drogami i szlakami żeglugowymi, jako pomoc w rozprzest­
rzenianiu się chrześcijaństwa wzdłuż wybrzeży krainy śródziemnomors­
kiej. Nasza nowożytna zachodnia cywilizacja świecka może z kolei
zrealizować swój historyczny cel dostarczając chrześcijaństwu, dla roz­
przestrzeniania się, kopii imperium rzymskiego, tym razem o zasięgu
ogólnoświatowym. Nie doszliśmy jeszcze do własnego imperium rzyms­
kiego, choć zwycięzca w następnej wojnie może być jego założycielem. Na
długo przed politycznym zjednoczeniem, świat jest już zunifikowany
ekonomicznie i na inne sposoby w sensie materialnym. Unifikacja naszego
obecnego świata przetarła dawno temu szlak świętemu Pawłowi, po­
dróżującemu niegdyś pod egidą Pax Romana znad Orontes nad Tybr,
otwierając następnie drogę znad Tybru nad Mississippi i znad Mississippi
nad Yangtse; zaś dzieło Klemensa i Orygenesa, którzy w Aleksandrii
zaszczepiali chrześcijaństwu filozofię grecką, mogłoby znaleźć naśladow­
nictwo w jakimś mieście na Dalekim Wschodzie! w postaci zaszczepienia
chrześcijaństwu filozofii chińskiej, Ten intelektualny wyczyn został w
rzeczywistości już częściowo dokonany. Jeden z największych nowożyt­
nych misjonarzy i nowożytnych uczonych, Mateo Ricci, jezuita i zarazem
znawca Chin, zabrał się do tego zadania przed końcem szesnastego wieku
ery chrześcijańskiej. Możliwe jest nawet, iż podobnie jak chrześcijaństwo
za czasów imperium rzymskiego przejęło i odziedziczyło po innych
orientalnych religiach to, co w nich było najlepsze, tak obecne religie Indii i
praktykowana dziś na Dalekim Wschodzie forma buddyzmu, mogą w
nadchodzącym okresie wnieść nowe elementy możliwe do zaszczepienia
chrześcijaństwu. A wówczas można spodziewać się tego, co dzieje się, gdy
upada imperium cesarskie— albowiem imperia takie zawsze rozpadąją się
po kilkuset latach. Otóż może zdarzyć się tak, iż chrześcijaństwo zostanie
duchowym dziedzicem wszystkich innych religii, od posumeryjskiego
rudymentu w postaci kultu Tammuza i Isztar, po te, które w roku 1948
wciąż pędzą obok chrześcijaństwa odrębny żywot, i wszystkich filozofii od
Echnatona po Hegla; natomiast Kościół chrześcijański jako instytucja
może ostać się jako społeczny dziedzic wszystkich innych kościołów i
cywilizacji.
Prowadzi to nas do innej kwestii, zarazem starej, i ciągle nowej— kwestii
relacji Kościoła chrześcijańskiego do Królestwa Niebieskiego. Widzimy,
jak się wydaje, szereg następujących po sobie w tym świecie różnych
rodzajów społeczeństwa. Tak jak prymitywne rodzaje społeczeństw
163
ustąpiły miejsca drogiemu rodzajowi znanemu jako cywilizacje, tak ten
drogi rodzaj lokalnych i efemerycznych społeczeństw może ustąpić z kolei
miejsca trzeciemu rodzajowi ucieleśnionemu w jednym, mającym zasięg
ogólnoświatowy, trwałym przedstawicielu w postaci Kościoła chrześcijań­
skiego. Jeśli potrafimy dojrzeć tę. perspektywę, powinniśmy zadać sobie
pytanie: zakładając, że miałoby to się wydarzyć, czy znaczyłoby to, że
ustanowione zostałoby wówczas na ziemi Królestwo Niebieskie?
Kwestia ta, moim zdaniem, jest w naszych czasach bardzo aktualna,
ponieważ jakiś rodzaj ziemskiego raju jest celem większości dzisiejszych
świeckich ideologii. Według mnie odpowiedź brzmi stanowczo "Nie", z
kilku powodów, które postaram się, najlepiej jak potrafię, państwu
przedłożyć.
Jeden oczywisty i dobrze znany powód leży w naturze społeczeństwa i w
naturze człowieka. Społeczeństwo jest jedynie wspólnym gruntem dla pól
działania szeregu osobowości, zaś ludzka osobowość, przynajmniej taka,
jaką znamy z tego świata, ma wrodzoną skłonność zarówno do dobra, jak i
do zła. Jeśli te dwa twierdzenia są prawdziwe, a za takie je uważam, to w
jakimkolwiek społeczeństwie, dopóki sama natura ludzka nie przejdzie
moralnej przemiany, która dokonałaby zasadniczych zmian w jej charak­
terze, możliwość d a, tak jak i dobra, będzie się pojawiać w świecie na nowo
z każdym dzieckiem i póki jego żyda, nigdy nie będzie całkowide
wykluczona. Inaczej mówiąc, zastąpienie wielośd cywilizacji przez kośdół
powszechny nie oczyśd natury ludzkiej z grzechu pierworodnego; to zaś
prowadzi do kolejnej uwagi: dopóki grzech pierworodny pozostaje elemen­
tem natury ludzkiej, cesarz będzie miał zawsze co robić i zawsze będzie na
tym świede to, co cesarskie do oddania cesarzowi a to, co boskie— Bogu.
Ludzkie społeczeństwo na ziemi nie będzie w stanie obywać się bez
instytucji, których sankcje funkcjonują nie tylko jdzięki aktywnej woli
jednostki, lecz po części na zasadzie zwyczaju, a po części nawet przymusu.
Tymi niedoskonałymi instytucjami będzie musiała zarządzać władza
świecka, która mogłaby być podporządkowana władzom religijnym, ale
nie byłaby tym samym wyeliminowana. Nawet jeśli cesarz miałby być przez
K ośdół nie tylko podporządkowany, ale całkowide wyeliminowany, coś z
niego pozostałoby wdąż w konstytucji jego następcy, albowiem element
instytucjonalny po dziś dzień dominuje w dziejach samego Kościoła w jego
tradycyjnej katolickiej formie, a w tej właśnie postad, przyjmując długą
perspektywę, należy go oglądać.
W katolickiej formie Kościoła widzę dwie fundamentalne instytucje,
ofiarę mszy świętej i hierarchię, które są nierozerwalnie złączone ze sobą
przez fakt, że kapłan, z definicji, jest osobą posiadającą władzę dokonywa­
nia rytuału. Jeśli mówiąc o mszy świętej, można posłużyć się, nie urażająć
nikogo, językiem historyka i antropologa, wówczas można opisać ofiarę
164
mszy jako dojrzałą formę najdawniejszego rytuału religijnego, którego
szczątki da się wyśledzić w uprawianym przez najwcześniejszych rolników
kulcie płodności ziemi i jej owoców (Mówię tu jedynie o doczesnym
pochodzeniu rytuału). Co do hierarchii Kościoła w jego tradycyjnej formie,
to, jak wiadomo, jest ona wzorowana na późniejszej i mniej tajemniczej,
niemniej niezwykle potężnej instytucji, a mianowicie cesarskiej administ­
racji imperium rzymskiego. Kościół w swojej tradycyjnej postaci występuje
zatem uzbrojony we włócznię mszy, tarczę hierarchii i hełm papiestwa;
przypuszczalnie podświadomy cel — lub boski zamiar, jeśli wolą państwo
ten język— ciężkiej zbroi instytucji, którą przywdział na siebie Kościół, jest
bardzo praktyczny i polega na tym, by przetrwać najtrwalsze świeckie
instytucje tego świata, włączając w to wszystkie cywilizacje. Jeśli przyj­
rzymy się wszystkim instytucjom znanym nam z teraźniejszości i przeszło­
ści, to sądzę, że instytucje stworzone, przejęte lub adaptowane przez
chrześcijaństwo okażą się najmocniejszymi i najtrwalszymi spośród wszys­
tkich i przeto mają największe szanse, by trwać — i przetrwać całą resztę.
Dzieje protestantyzmu zdają się wskazywać, że protestancki akt od­
rzucenia tej zbroi czterysta lat temu był przedwczesny; nie znaczy to
jednak, że krok ten będzie błędem po wsze czasy; jak by nie było,
instytucjonalny element w tradycyjnej katolickiej formie Kościoła Wojują­
cego na Ziemi, nawet jeśli okazuje się nieocenionym i niezastąpionym
środkiem przetrwania, jest wciąż właściwością doczesną, sprawiającą, że
życie Wojującego Kóścioła różni się od życia w Królestwie Niebieskim,
gdzie nie żenią się, ani za mąż nie wychodzą**, ale są jak aniołowie Boga, i
gdzie każda jednostkowa dusza czerpie ducha Bożego z bezpośredniej
komunii z Bogiem— "jakby pod wpływem przebiegającej iskry zapala się w
duszy światło", jak wyraził to Platon w Siódmym Liście ***. A zatem,
nawet jeśli Kościół zdobyłby posłuch w całym świede i przejął spadek
ostatniej z cywilizacji i wszystkich innych wyższych religii, Kościół Ziemski
nie byłby tu, na ziemi, doskonałym wcieleniem Królestwa Niebieskiego.
Kościół Ziemski musiałby wciąż zarówno zmagać się z grzechem i
smutkiem, jak też, dzięki łasce, korzystać z nich, wedle zasady patei matos i
długo jeszcze musiałby nosić zbroję instytucji, by posiadać społeczną
trwałość, której potrzebuje w doczesnej walce o przetrwanie, ale odbywało­
by się to nieuchronnie kosztem duchowego uszczerbku. W tej sytuacji
zwycięski Wojujący Kościół Ziemski będzie prowincją Królestwa Bożego,
lecz prowincją, w której obywatele tej niebiańskiej wspólnoty muszą żyć,
oddychać i pracować w nienaturalnej dla siebie atmosferze.
Sytuację, w jakiej znalazłby się wówczas Kościół, dobrze ilustruje
zawarta w Fedonie, platońska koncepcja prawdziwej powierzchni ziemi.
Żyjemy, powiada Platon, w jednej z wielu kotlin, zaś to, co uważamy za
165
powietrze, jest w rzeczywistości osadem mgły. Jeśli pewnego dnia mog­
libyśmy odbyć podróż do wierzchnich poziomów ziemi, oddychalibyśmy
tam czystym eterem i ujrzeli wprost światło Słońca i gwiazd; wówczas
zdalibyśmy sobie sprawę, jak mętna i niewyraźna była nasza wizja tam na
dole, skąd widzimy ciała niebieskie przez mroczną atmosferę, którą
oddychamy, tak samo niedoskonale, jak ryby widzą je przez wodę****.
Platońska koncepcja dobrze oddaje życie Wojującego Kościoła na Ziemi,
nie sposób jednak lepiej przedstawić prawdy niż uczynił to święty
Augustyn. .
Napisano więc o Kainie, że założył państwo; Abel zaś, jako obcy,
państwa nie założył. Otóż państwo świętych jest w niebie, jakkolwiek i tutaj
na ziemi rodzi ono obywateli, w których przebywa na obczyźnie, aż
nadejdzie czas jego panowania2.

Na koniec znalazłem się przy ostatnim spośród tematów, które chciałem


poruszyć, a mianowicie przy relacji pomiędzy chrześcijaństwem i po­
stępem.
Jeśli prawdą jest, a jak sądzę jest, że Kościół Ziemski nigdy nie będzie
doskonałym ucieleśnieniem Królestwa Niebieskiego, to w jakim sensie
możemy wypowiadać słowa modlitwy Pańskiej: "Przyjdź Królestwo Two­
je; Bądź Wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi"? Czy mieliśmy mimo
wszystko słuszność, dochodząc do wniosku, że y przeciwieństwie do
cyklicznego ruchu powstawania i upadków cywilizacji — dzieje religii na
ziemi są ruchem po jednej, ciągłej, wznoszącej się linii? W których to
sprawach zachodzi ciągły postęp religijny? Czy mamy jakikolwiek powód,
by sądzić, że postęp ten będzie trwał bez końca? Nawet jeśli gatunki
społeczeństwa zwane cywilizacjami rzeczywiście ustąpią miejsca historycz­
nie młodszym i przypuszczalnie duchowo wyższym gatunkom, ucieleś­
nionym w jednym, mającym zasięg ogólnoświatowy i trwałym przed­
stawicielu w postaci Kościoła chrześcijańskiego, czy nie mogą nadejść
czasy, kiedy bój pomiędzy chrześcijaństwem i grzechem pierworodnym
przerodzi się w statyczną równowagę sił duchowych?
Niech mi będzie wolno przedstawić kilka uwag w odpowiedzi na te
pytania.
Po pierwsze, postęp religijny oznacza postęp duchowy, a duch oznacza
osobowość. A zatem postęp religijny musi przebiegać w duchowym życiu
osobowości — musi przejawić się we wznoszeniu się ich ku wyższym
stanom duchowym i w osiąganiu doskonalszej działalności duchowej.
Zakładając, że ten indywidualny postęp jest tym, co oznacza postęp
duchowy, czy mamy mimo wszystko zgodzić się na tezę Frazera, że wyższe
religie są zasadniczo i nieuleczalnie antyspołeczne? Czy przesunięcie
166
ludzkich zainteresowań i energii z prób tworzenia wartości nakierowanych
na cywilizacje ku próbom tworzenia wartości nakierowanych na wyższe
religie oznacza, że wartości reprezentujące cywilizację muszą na tym
ucierpieć? Czy wartości duchowe i społeczne są względem siebie antytetycz-
ne i wrogie? Czy prawdą jest, że jeśli za najwyższy cel życia obiera się
zbawienie jednostkowej duszy, to tym samym zostaje podkopany gmach
cywilizacji?
Frazer odpowiada na te pytania twierdząco. Gdyby jego odpowiedź była
słuszna, Znaczyłoby to, że życie ludzkie jest tragedią bez katharsis.
Osobiście wierzę jednak, że odpowiedź Frazera nie jest właściwa, ponie­
waż, jak sądzę, opiera się ona na fundamentalnym niezrozumieniu, czym
jest natura duszy bądź osobowości. Osobowości nie dą się pojąć inaczej, jak
w postaci czynników działalności duchowej, zaś jedyny możliwy do pojęcia
zakres działalności duchowej leży w relacji pomiędzy duchem i duchem.
Właśnie dlatego, że duch zakłada duchowe relacje, teologia chrześcijańska
uzupełniła żydowską doktrynę jedności Boga chrześcijańską doktryną
Trójcy. Doktryna Trójcy jest teologicznym sposobem Wyrażenia ob­
jawienia, że Bóg jest Duchem; doktryna Odkupienia jest teologicznym
sposobem wyrażenia, że Bóg jest Miłością. Skoro człowiek został stworzo­
ny na podobieństwo Boże i skoro prawdziwym celem ludzkim jest czynić to
podobieństwo coraz większym, wówczas powiedzenie Arystotelesa, że
"człowiek jest zwierzęciem społecznym", odnosi się do najwyższej możliwo­
ści i na wyższego celu ludzkiego — usiłowania wejścia w coraz bliższą
komunię z Bogiem. Poszukiwanie Boga jest samo aktem społecznym. A
skoro miłość Boża zaistniała w działaniu w tym świecie w Odkupieniu
ludzkości przez Chrystusa, ludzkie wysiłki, by uczynić się bardziej
podobnym do Boga, muszą obejmować także wysiłek na rzecz na­
śladowania przykładu Chrystusa przez poświęcenie się dla zbawienia
swych bliźnich. Takie poszukiwanie i naśladowanie Boga, to jest na sposób
Boży, jest dla duszy ludzkiej na ziemi jedyną prawdziwą drogą, by
poszukiwać zbawienia. Antyteza pomiędzy usiłowaniem zbawienia
własnej duszy przez poszukiwanie i naśladowanie Boga, a usiłowaniem
wypełniania swych obowiązków wobec bliźniego jest przeto całkowicie
fałszywa. Te dwa działania są nierozdzielne. Dusza ludzka, która praw­
dziwie szuka własnego zbawienia, jest tak samo w pełni istotą społeczną,
jak podobni mrówkęm Spartanie, czy pszczołom komuniści. Tyle, że dusza
chrześcijanina na ziemi jest członkiem społeczeństwa zupejnie odmiennego
niż Sparta czy Lewiatan. Jest on obywatelem Królestwa Bożego, i przeto
jego najdonioślejszym i wznoszącym się ponad wszystkie inne celem jest
osiągnięcie najwyższego stopnia komunii z samym Bogiem i największego z
Nim podobieństwa; jego relacje z bliźnimi są konsekwencją i wynikiem
jego relacji z Bogiem; a jego droga miłowania bliźniego jak siebie samego,
będzie staraniem na rzecz pomocy bliźniemu, by osiągnął on ten sam cel—
to znaczy, by wszedł w bliższą komunię z Bogiem i stał się Mu bardziej
podobnym.
Jeśli w chrześcijańskim Ziemskim Kościele Wojującym będzie to cel
uznany przez duszę dla siebie i dla jej bliźnich, wówczas oczywiste jest, że
pod panowaniem chrześcijańskim wola Boża spełni się na ziemi, tak jak i w
niebie, w niepomiernie większym stopniu niż w jakimś świeckim, doczes­
nym społeczeństwie. Jest również oczywiste, że, przy okazji, godziwe cele
społeczne doczesnych społeczeństw będą w Ziemskim Kościele Woju-
ącym osiągane z o wiele większym powodzeniem niż kiedykolwiek były, lub
mogą być osiągnięte w społeczeństwie ziemskim, które nakierowane jest
bezpośrednio na te cele, i na nic więcej. Inaczej mówiąc, duchowy postęp
jednostkowych dusz w tym życiu przyniesie w rzeczywistości ze sobą o
wiele więcej postępu społecznego, niż można by to osiągnąć w jakikolwiek
inny sposób. Jest paradoksalną, ale głęboko prawdziwą i doniosłą zasadą
życiową, że najlepszy sposób osiągnięcia celu to dążyć nie do tego celu, ale
do jakiegoś bardziej ambitnego celu ponad nim. Taki jest sens opowieści w
Starym Testamencie o wyborze Salomona i słów z Nowego Testamentu
mówiących, kiedy traci się życie, a kiedy je zachowuje*****.
A zatem, choć zastąpienie doczesnych cywilizacji przez mające świa­
towy zasięg i trwałe panowanie Wojującego Kościoła Ziemskiego, sprawi­
łoby z pewnością to, co dziś wydawałoby się cudownym polepszeniem
doczesnych warunków społecznych, do czego cywilizacje dążyły przez
ostatnie sześć.tysięcy lat, cel i sprawdzian postępu pod prawdziwie
chrześcijańskim panowaniem na ziemi nie leżałby w dziedzinie doczesnego
życia społecznego; dziedziną tą byłoby duchowe życie jednostkowych dusz
w ich przeprawie przez ziemski żywot od narodzin na tym świede do
odejścia z niego.
Jeśli jednak duchowy postęp w czasie, w tym świecie, oznacza postęp
osiągnięty przez jednostkowe dusze łudzicie w czasie ich przeprawy przez
ten świat na drugi, w jakim sensie może zachodzić postęp duchowy na
przestrzeni czasu daleko większej niż okres życia jednostki na ziemi, czasu
biegnącego w tysiące lat, takiego jak okres historycznego rozwoju wy­
ższych rehgii od powstania kultu Tammuza i pokolenia Abrahama do ery
chrześcijańskiej?
Wyznałem już, że jestem zwolennikiem tradycyjnego poglądu chrześ­
cijańskiego, mówiącego, że nie ma żadnych podstaw, by oczekiwać
jakiejkolwiek zmiany w nieodkupionej naturze ludzkiej za życia ludzkości
na ziemi. Dopóki ziemia nie przestanie fizycznie nadawać się do zamiesz­
kania przez człowieka, możemy oczekiwać, że grzech pierworodny i
168
naturalna dobroć będą obecne w jednostkowych istotach ludzkich mniej
więcej średnio w takim samym stopniu, w jakim były obecne, jak sięga
nasza wiedza, zawsze. Najprymitywniejsze społeczeństwa, znane nam z
doświadczenia lub z przekazów1, dostarczają przykładów rówuie wielkiej
naturalnej dobroci jak i nie mniejszej nikczeraności, co powstałe dotąd
najwyższe cywilizacje bądź społeczności religijne. Nie ma dostrzegalnego
zróżnicowania w przeciętnej próbce ludzkiej natury pobranej z przeszłości;
nie ma zatem powodu, by na podstawie dowodów dostarczonych przez
Dzieje oczekiwać jakiejkolwiek większej zmiany na lepsze lub gorsze w
przyszłości.
Dziedziną, w której mógłby dokonywać się postęp duchowy na prze­
strzeni czasu rozciągającej się na wiele następujących po sobie pokoleń
życia na ziemi, nie jest nieodrodzona natura człowieka, lecz otwarta dla
dusz, przez drogę nauki płynącej z cierpienia, sposobność wejścia w bliższą
komunię z Bogiem i stania się, w czasie przejścia przez ten świat, mniej do
Niego niepodobnym. \
Tym, co Chrystus, wraz z Prorokami przed nim i świętymi po nim,
przekazał Kościołowi, i co Kościołowi, dzięki uformowaniu się w niezrów­
nanie skuteczną instytucję, udało się zgromadzić, przechować i przekazy­
wać kolejnym pokoleniom chrześcijan, jest rosnący zasóbdśnńe^eńia i łaski
— rozumiejąc przez "oświecenie" odkrycie bądź objawienie prawdziwej
natury Boga i prawdziwego celu człowieka tu i potem, a prżez "łaskę" wolę
lub inspirację bądź natchnioną wolę dążenia do bliższego wejścia w
komunię z Bogiem i stania się mniej niepodobnym dó Niego. Tu właśnie, w
narastaniu duchowych sposobności dla dusz w ich przejściu przez życie na
ziemi, leżą z pewnością niewyczerpane możliwości postępu w tym świecie.
Czy duchowa sposobność udzielana przez chrześcijaństwo lub przez tę
albo inną spośród wyższych religii, które były poprzedniczkami chrześ­
cijaństwa i częściowo antycypowały chrześcijańskie dary iluminacji i łaski
dla człowieka na ziemi, jest niezastąpionym warunkiem zbawienia •—
rozumiejąc przez "zbawienie" duchowy wpływ na duszę, polegający na tym,
iż w czasie swego przejścia przez życie doczesne poszukuje ona Boga i
odnajduje Go?
Gdyby tak było, wówczas niezliczone pokolenia ludzi, które nigdy nie
miały szansy otrzymania oświecenia i łaski przekazywanych przez chrześ­
cijaństwo i inne wyższe religie, rodziłyby się i umierały bez szansy na
zbawienie, które jest prawdziwym celem człowieka i prawdziwym celem
życia na ziemi. Mogłoby to być do pomyślenia, aczkolwiek nadal
pozostawałoby odrażającym, jeśli wierzylibyśmy, że prawdziwym celem,
życia na ziemi nie jest przygotowanie dusży do innego życia, lecz
ustanowienie najlepszego możliwego społeczeństwa na tym świecie, co w
169
wierze chrześcijańskiej nie jest prawdziwym celem, choć jest to niemal pewny
produkt uboczny dążenia do prawdziwego celu. Jeśli postęp uważa się za
społeczny postęp Lewiatana, a nie za duchowy postęp jednostkowych dusz,
wówczas być może dałoby sie pojąć, że dla korzyści i chwały dała
społecznego niezliczone wcześniejsze pokolenia miałyby być skazane na
pędzenie gorszego żywota społecznego, aby wyższy rodzaj tego żywota mogli
w końcu wieść ich następcy, którzy przejęli ich krwawicę. Byłoby to dó
pojęcia przy hipotezie mówiącej, że indywidualne dusze ludzkie istnieją dla
społeczeństwa bądź dla Boga, a nie dla samych siebie. To przekonanie
jednakże nie tylko odstręcza, {de i nie daje się utrzymać, kiedy mamy do
czynienia z historią religii, gdzie celem, któremu nadaje się najwyższą
wartość, jest postęp dusz jednostkowych poprzez trat świat ku Bogu, a nie
postęp społeczeństwa na tym świede. Nie możemy uważać, iż historycznie
bezsporny fakt, że iluminacja i łaska zostały udzielone człowiekowi na ziemi
w kolejnych ratach, rozpoczętych w dziejach rasy ludzkiej na ziemi całkiem
niedawno, i w dodatku postępujących stopniowo z biegiem pokoleń, może
pociągać w konsekwencji to, że ogromna większość dusz urodzonych w
świede, która nie miała udziału w tej duchowej sposobnośd, jest w efekde
duchowo stracona. Musimy wierzyć, że dane przez Boga możliwośd nauki
poprzez derpienie na tym świede, zawsze d o starczy dostatecznych środ­
ków dla zbawienia każdej duszy, która wykorzystuje najlepiej jak potrafi
oferowaną jej duchową sposobność, choćby była ona niewielka.
Jeżeli jednak człowiek nie musiałby czekać na pojawienie się wielkich
religii, kulminujących w chrześdjaństwie, aby przysposobić się w swym
ziemskim żydu do ostatecznego osiągnięda, po śmierci, stanu wiecznej
szczęśliwości, wówczas jaką różnicę w rzeczywistośd robi pojawienie się
wyższych religii i samego chrześdjaństwa? Różnica jest, powiedziałbym,
taka, że pod panowaniem chrześdjaństwa, dusza, która rzeczywiśde
wykorzystuje najlepiej swoje duchowe sposobnośd postąpi dalej w swym
przysposobieniu do zbawienia, ku komunii z Bogiem i ku podobieństwu
Bogu w warunkach życia doczesnego, przed śmiercią, niż było to możliwe
dla dusz, które w czasie swej ziemskiej pielgrzymki nie zostały oświecone
przez światło wyższych religii. Ostateczne zbawienie dostępne jest duszy
pogańskiej, nie mniej niż duszy chrześdjańskiej, ale dusza, której ofiarowa­
no oświecenie i łaskę przekazywane przez chrześdjaństwo i która ot­
worzyła się na nie, otrzyma, choć wdąż jeszcze na tym świede, jaśniejsze
światło innego świata niż dusza pogańska, która zdobyła swoje zbawienie
wykorzystując węższą możliwość otwartą dla niej w tym świede. D usza
chrześdjanina może osiągnąć, choć wdąż na ziemi, większą miarę najwięk­
szego ludzkiego dobra, niż jakakolwiek dusza pogańska na doczesnym
etapie istnienia.
170
Tym samym historyczny postęp religii na tym świede, reprezentowany
przez powstawanie wyższych religii i ich kulminację w chrześcijaństwie,
może przynieść ze'sobą przy okazji, i niemal na pewno przyniesie,
niezmierne polepszenie warunków społecznego żyda ludzkiego na ziemi;
jednakże jego bezpośrednim efektem, obranym celem i prawdziwym
sprawdzianem jest sposobność, jaką daje on jednostkowym duszom dla
duchowego postępu w tym świede w masie ich drogi od narodzin do
śmierci. To właśnie o jednostkowy postęp duchowy w tym świede modlimy
się mówiąc "Bądź woła Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi".To o zbawienie
otwarte dla wszystkich ludzi dobrej woli — zarówno pogan, jak i
chrześdjan, prymitywnych i cywilizowanych — którzy wykorzystują
najlepiej jak potrafią swoje możliwości duchowe na ziemi, choćby były one
niewielkie, modlimy się mówiąc "Przyjdź Królestwo Twoje".

1. J.G.Frazer, Złota gałąź, Warszawa 1962,


przeł. H.Krzeczkowski, s.317-318.
2. Święty Augustyn, O państwie Bożym, Warszawa 1977,
przełożył i opracował W .Koraatowski, T.II, s.165.
* Hbr 12, 6.
** Por. M t 24, 38; Łk 17, 27.
*** Platon, Listy, Warszawa 1987, przełożyła M. Maykowska, s.50.
**** Platon, Fedon, Warszawa.
***** J, 12, 25.

171
ZNACZENIE DZIEJÓW
DLA DUSZY
Theobgia bistorici

Kwestie dyskutowane w tym eseju są od wieków szczegółowo omawiane


przez teologow i filozofów. Podejmując je autor może przeto łatwo popaść
w Wędy, które jego czytelnikom wydadzą się elementarne. Z pewnością
będzie on stąpał po gruncie im znanym i wielokroć przez nich uczęsz­
czanym. Zapuszcza się jednak w te badania z nadzieją, że teologów może w
pewnynr śtopniu zainteresować to, jak do tych starych kwestii teologicz­
nych podchodzi historyk. W każdym razie chyba mogą oni mieć nieco
uciechy, patrząc jak nieostrożny dziejopis grzęźnie w dobrze znanych i
dokładnie oznakowanych trzęsawiskach teologii.
Zacznijmy nasze badania od przyjrzenia się kolejno dwóm punktom
Widzenia, leżącym na przeciwległych krańcach skali historyczno-teologicz­
nej, które jednak, jeśli dają się utrzymać, rozwiązywałyby problem sensu
dziejów dla duszy w dość prostych kategoriach. Według autora (mogącego
zdeklarować się już wprzódy), oba punkty widzenia są w istocie rzeczy nie
do utrzymania, choć każdy z nich zawiera element prawdy, który jednakże
trąci ważność na skutek posuwania go do skrajności.

Czysto doczesny punkt widzenia

Pierwszy z tych dwóch skrajnych poglądów głosi, że cały sens istnienia


duszy zawiera się w dziejach.
Wedle tego poglądu, jednostkowa istota ludzka nie jest niczym więcej jak
cząstką społeczeństwa, do którego należy. Jednostka istnieje dla społeczeń­
stwa, a nie społeczeństwo dla jednostki. A zatem w życiu ludzkim znaczący
i doniosły jest nie duchowy rozwój dusz, ale społeczny rozwój wspólnot.
Według piszącego te słowa, nie jest to teza prawdziwa, zaś kiedy się ją
uznaje za prawdziwą i wprowadza w czyn, rodzi ona moralne zwyrod­
nienia.
. Twierdzenie, że jednostka jest jedynie cząstką społecznej całości, może
być prawdziwe, jeśli chodzi o społeczeństwa owadów — pszczół, mrówek i
172
termitów — ale nie jest prawdą w odniesieniu do jakichkolwiek znanych
nam istot ludzkich. Szkoła antropologów z początku dwudziestego wieku,
których czołowym przedstawicielem był Durkheim, spor^tpw ała czło­
wieka pierwotnego jako kogoś, kto pod względem umysłowym i ducho­
wym, należy niemal do innej rasy, aniżeli nasze, rzekomo racjonalne,
jestestwa. Czerpiąc dowody na poparcie tego z opisu istniejących jeszcze
społeczeństw pierwotnych, szkoła ta przedstawiała człowieka pierwotnego
jako istotę, którą rządzą nie racjonalne operacje jednostkowego intelektu,
lecz zbiorowe emocje ludzkiego stada. To ostre rozróżnienie pomiędzy
"cywilizowaną" i "niecywilizowaną" rasą ludzką, musi jednak być zrewido­
wane i stonowane w świetle pouczających odkryć psychologicznych,
poczynionych od czasów Durkheima. Badania psychologiczne pokazały
nam, że tak zwany "dziki" niema monopolu na życie emocjonalne rządzone
przez zbiorową nieświadomość. Choć tak się ¿ożyło, iż po raz pierwszy,
natrafiono na nią w duszy człowieka pierwotnego przy okazji obserwacji
antropologicznych, to jednak badania psychologiczne ustaliły, że w
naszych, w porównaniu z tamtymi, skomplikowanych duszach, u podstaw
świadomości również leży nieświadomość zbiorowa, na której naszą
świadomość płynie jak muszelka unosząca się niepewnie na przepastnym j
bezbrzeżnym Oceanie. Czymkolwiek miałaby okazać się konstytucją
ludzkiej psychiki, możemy już być mniej lub bardziej pewni, że substancjal­
nie jest ona taka sama u podobnych nam istot ludzkich, usiłujących właśnie
wspiąć się z poziomu żyda pierwotnego na stopień cywilizacji, i u byłych
ludów pierwotnych, jak Papuasi z Nowej Gwinei i Pigmeje z Afryki
Środkowej, na które w czasie ostatnich kilku tysięcy lit oddziaływał wpływ
cywilizujących się w tym okresie społeczeństw. Struktura psychiczna
wszystkich istniejących istot ludzkich, we wszystkich istniejących typach
społeczeństw, wygląda na substancjalnie identyczną, i nie mamy podstaw
by sądzić, że była odmienna u najwcześniejszych przedstawideli gatunku
sapiens z rodzaju homo, jakich znamy nie z. osobistych kontaktów
antropologa z żyjącymi ludźmi, ale z odszyfrowywania dowodów w postaci
artefaktów i ogólnych zarysów dokonanych przez archeologów i fizjo­
logów. Zarówno w odniesieniu do najbardziej prymitywnych, jak i do
najmniej prymitywnych postad, w jakich znany jest nam w jakikolwiek
sposób homo sapiens, możemy wnioskować, że jednostkowa istota ludzka
posiada jakiś stopień samoświadomej osobowośd, który wznosi się ponad
poziom wód nieświadomośd zbiorowej, a znaczy to, że jednostkową duszę
z pewnością cechuje autentyczne własne życie, odrębne od żyda społeczeń­
stwa. Możemy również wnosić, że indywidualność jest perłą o wielkiej cenie
moralnej, kiedy obserwujemy moralne zwyrodnienia, które mają miejsce,
gdy perła ta wdeptana jest w błoto.
173
Zwyrodnienia te są najbardziej widoczne na przykładach skrajnych:
spartański sposób życia w społeczeństwie greckim okresu klasycznego,
niewolnicza służba u sułtanów otomańskich we wczesnonowożytnym
świecie islamskim, a w naszych czasach reżimy totalitarne, zaprowadzone
siłą w pewnej ilości zachodnich lub częściowo zokcydentalizowanych
krajach. Kiedy jednak uchwycimy już, na tych skrajnych przykładach,
czym jest natura owych zwyrodnień moralnych, bardziej pouczające staje
się wykrycie spartańskiego zabarwienia w patriotyzmie tradycyjnego
greckiego miasta-państwa z okresu klasycznego, oraz totalitarnej domie­
szki w naszym tradycyjnym nowożytnym nacjonalizmie zachodnim.
Rozpatrując rzecz w kategoriach religijnych, traktowanie jednostki jako
zwykłej cząstki społeczeństwa jest zanegowaniem osobowej więzi pomię­
dzy Bogiem i duszą, i zastępowaniem czci dla Boga, czcią dla społeczności
ludzkiej — Lewiatana, źle pojętym wstrętem do pustki. Przywódca
niemieckiej młodzieży narodowosocjalistycznej, Baldur von Schirach,
stwierdził niegdyś, że jego zadaniem jest "zbudowanie w każdym niemiec­
kim sercu wielkiego ołtarza dla Niemiec". Oddawanie czci stworzonej przez
człowieka instytucji — efemerycznej, niedoskonałej, a często w swym
działaniu na wskroś złej, musi być czymś niewłaściwym. W arto wspomnieć,
że szczególnie szlachetna—•być może najszlachetniejsza, jaką można sobie
wyobrazić — postać tej czci Lewiatana, została w bezkompromisowy
spsób odrzucona przez wczesne chrześcijaństwo. Jeśli jakakolwiek wspól­
nota ludzka byłaby kiedyś warta czci, byłaby państwem uniwersalnym jak
cesarstwo rzymskie, które przyniosło światu umęczonemu przez wojny i
przewroty błogosławieństwo jedności i pokoju. A jednak wcześni chrześ­
cijanie rzucili wyzwanie pozornie nieodpartej potędze rzymskiej władzy,
nie Wchodząc w kompromis z czcią dla Lewiatana, zaleconą im w
przekonujący sposób jako niewinną formalność.
Cześć dla Lewiatana jest moralnym zwyrodnieniem nawet w tej naj-
szlachetniejszej i najłagodniejszej postaci, choć u podstaw błędnego
przeświadczenia, że społeczeństwo jest celem człowieka, a jednostka jest
zaledwie środkiem dla tego celu, znajduje się cząstka prawdy. Jest to
mianowicie fakt, że criowiek jest stworzenim społecznym. Nie może on
osiągnąć możliwości swej natury inaczej, jak wychodząc poza siebie i
wchodząc w stosunki z innymi istotami duchowymi. Chrześcijanin powie­
działby, żę najważniejszą spośród więzi duszy jest jej komunia z Bogiem, ale
że potrzebuje ona także posiadać więzi z ludźmi, którzy są innymi dziećmi
Boga.
174
W yłącznie pozaświatowy ponkt widzenia

Przerzućmy się teraz na przeciwny biegun i przyjrzyjmy się antytezie


pierwszego poglądu, która mówi, że cały sens istnienia duszy leży poza
dziejami.
Wedle tego poglądu, świat jest w całości bezsensowny i zły. Zadaniem
duszy jest przecierpieć to, oderwać się od świata i wydostać się z niego. Jest
to pogląd buddyjskich, stoickich i epikurejskich szkół filozoficznych
(niezależnie od tego, co uważał w tej kwestii sam Budda). Silne tendencje
tego typu są w platonizmie. I jest to również jedna z historycznych
interpretacji (w przekonaniu autora tych słów błędna) chrześcijaństwa.
Zgodnie ze skrajnym poglądem buddyjskim, dusza jest nieodłączną
częścią świata zjawiskowego, toteż aby pozbyć się go, musi się unicestwić. A
w każdym razie musi unicestwić w sobie te elementy, które dla chrześcijanina
są podstawowe dla egzystencji duszy, na przykład uczucia miłości i litości.
Jest to ponad wszelką wątpliwość oczywiste w interpretacji buddyzmu
reprezentowanej przez hinajanę, ale pośrednio zawarte jest także w tnahaja-
nie, niezależnie od tego, jak niechętnie kontynuatorzy mahajany mogą
akcentować ostateczne konsekwencje swoich zasad. Bodhisattwę mahajany
może poruszyć jego miłość i litość dla innych istot czujących i może odłożyć
wejście w stan nirwany na całe eony, by pomóc swym bliźnim podążać
ścieżką, którą znalazł dla samego siebie. Niemniej jest to ścieżka ortodoksyj­
na i prowadzi do zbawienia poprzez samounicestwienie, zaś poświęcenie
Bodhisattwy, choć ogromne, nie jest nieodwołalne i wieczne. Po ciężkich’
przejściach podejmie on ostateczny krok w nirwanę, na której progu już stoi,
a wraz z tym, unicestwiając siebie, unicestwi miłość i litość, które zdobyły dla
niego odwzajemnioną miłość i wdzięczność ludzkości.
Stoika można by określić (być może nazbyt niegrzecznie) jako niedoszłego
buddystę, który niema pełnej odwagi głosić swych przekonań. Epikuryjczyk
uważa ten świat za przypadkowy, bezsensowny i zły twór wzajemnego
mechanicznego oddziaływania atomów, i — jako że przypuszczalne trwanie
danego efemerycznego świata, w którym zdarzyło mu się znaleźć, może
okazać się ponuro długie w porównaniu z oczekiwanym trwaniem żyda
istoty ludzkiej— musi On wyczekiwać swego rozkładu (bądź przyspieszać
go) jako jedynego dla siebie sposobu opuszczenia świata.
Chrześdjanin ze skrajnie pozaświatowej szkoły, wierzy, rzecz jasna, że
Bóg istnieje i że świat ten został stworzony przez Niego celowo, ale cel ów, jak
sądzi, jest negatywny i polega na przygotowaniu duszy, poprzez derpienia,
do żyda w innym świede, z którym ten nie ma nic wspólnego w sensie
pozytywnym.
175
Pogląd ten, mówiący że cały sens istnienia duszy leży poza dziejami,
nastręcza, jak się wydaje autorowi, trudności — nawet w swej złagodzonej
wersji chrześcijańskiej — których nie da się przezwyciężyć z chrześcijańs­
kiego punktu widzenia.
Po pierwsze, każdy taki pogląd z pewnością nie daje się pogodzić z
charakterystycznym dla chrześcijaństwa przekonaniem co do natury Boga, z
Wiarą, że Bóg miłuje swoje stworzenia i tak umiłował świat, że Wcielił się w
cdowieka, aby przynieść odkupienie duszom ludzkim w czasie ich żyda na
ziemi. Trudno sobie wyobrazić miłującego Boga, stwarzającego ten, czy
jakikolwiek inny świat czujących stworzeń, nie dla niego samego, ale jedynie
jako środek dla jakiegoś celu w innym świede, którego żyjący w błogości
mieszkańcy uważaliby ten padół za leżącą odłogiem jałową ziemię. Jeszcze
trudniej wyobrazić sobie Go, jak z rozmysłem obarcza tę rzekomo
stworzoną przez Niego jałową ziemię grzechem i cierpieniem, niczym
dowódca wojskowy, który z zimną krwią przygotowuje dla swych oddziałów
poligon na pustyni i obsiewają minami, rozrzuca po niej niewypały, granaty,
i rozpyla gaz trujący, aby za straszliwą cenę żyda lub zdrowia, przysposobić
swych żołnierzy do potykania się z tymi piekielnymi machinami.
Ponadto, niezależnie od tego, co Bóg może, a czego nie może, da się z
pewnością stwierdzić, że nie jest możliwe, by dusza traktowała swoje
stosunki w tym świede z innymi duszami jako same w sobie nieistotne i
jedynie jako środki dla własnego zbawienia.. Tak odrażająco nieludzką
postawa człowieka wobec swych bliźnich, byłaby zatem nie tylko daleka od
tego, by należyde przygotowywać do doskonałość chrześcijańskiej w innym
świede, ale liczyłaby także zatwardzać serce na naukę miłośd chrześcijańs­
kiej. Inaczej mówiąc, byłaby to, z chrześdjańskiego punktu widzenia,
najgorsza nauka, jaką można sobie wyobrazić.
Wreszde, jeśli wierzymy, że wszystkie dusze mają absolutną wartość dla
Boga, powinniśmy również wierzyć, że muszą one posiadać absolutną
wartość także dla siebie wzajem kiedykolwiek i gdziekolwiek się spotykają;
absolutną wartość w tym świede w oczekiwaniu na następny.
Pogląd mówiący, że cały sens istnienia duszy leży poza dziejami, okazuje
się tym samym nie mniej odstręczający niż jego antyteza, której przyglądaliś­
my się na początku. Również w tym wypadku u podstaw błędnego
przeświadczenia znajduje się cząstka prawdy. O ile nie jest prawdą, że
społeczne żyde człowieka i stosunki międzyludzkie są jedynie środkami dla
osobowego celu duchowego, o tyle prawdą tkwiącą u podłoża tego
przekonania jest to, że w świede tym uczymy się poprzez derpienie, że żyde
na tym świede-nie jest celem samym w sobie i dla siebie, że jest tylko
176
fragmentem (nawet jeśli autentycznym) jakiejś większej całości, że w tej
większej całości centralną i dominującą (choć nie jedyną) cechą duchowego
pejzażu duszy jest jej więź z Bogiem.
Pogląd trzeci: świat jako prowincja Królestwa Bożego
Odrzuciliśmy dwa poglądy oferujące odpowiedź na nasze pytanie, jaki
jest sens dziejów dla duszy? Nie zgodziliśmy się ani na to, że sens istnienia
duszy leży całkowicie w dziejach, ani na to, że całkowicie poza nimi. Obie te
negatywne konkluzje stawiają nas przed dylematem.
Odrzucając pogląd, wedle którego sens istnienia duszy leży całkowicie
wewnątrz dziejów, rewindykowaliśmy pierwszeństwo— jako fakt, prawo
i obowiązek każdej relacji jednostkowej duszy z Bogiem. Skoro jednak
każda dusza,’ kiedykolwiek i gdziekolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji
społecznej lub historycznej na tym świecie, ma możliwość poznać i
umiłować Boga — bądź, ujmując rzecz w tradycyjnych kategoriach
teologicznych, ma możliwość dostąpić zbawienia — to mogłoby się
wydawać, że prawda ta pozbawia dzieje znaczenia. Jeśli ludzie najbardziej
pierwotni, w najbardziej rudymentarnych warunkach społecznego i ducho­
wego życia na tym świecie mogą osiągnąć prawdziwy cel człowieka w
ludzkiej relacji z Bogiem, to dlaczego mielibyśmy dążyć do tego, by uczynić
ten świąt czymś lepszym? Jaki zrozumiały sens można by temu przydać? Z
drugiej strony zaś, odrzucając pogląd mówiący, że sens istnienia duszy leży
całkowicie poza dziejami, rewindykowaliśmy pierwszeństwo miłości Bożej
w Jego relacji do Jego stworzeń. Jeśli jednak świat ten posiada wartość
pozytywną, jaką mieć musi, skoro Bóg go miłuje i wcielił się w nim,
wówczas Jego starania i nasze starania z Jego inspiracji i w Jego imieniu, by
uczynić ten świat czymś lepszym, muszą być w jakimś sensie słuszne
i znaczące. j
Czy możemy rozwiązać tę widoczną sprzeczność? Być może moglibyśmy
ją rozwiązać dla celów praktycznych, jeśli udałoby, się nam znaleźć
odpowiedź na następujące pytanie: w jakim sensie w świecie tym może
dokonywać się postęp?
Postęp, o jaki nam tu chodzi, jest ciągłym i kumulującym się zpokolenia
na pokolenie, doskonaleniem naszego społecznego dziedzictwu- To właśnie
musimy rozumieć przez postęp^ nia ma bowiem żadnych dostatecznych
podstaw, by przypuszczać, że w obrębie "czasów historycznych* nie było
żadnego postępu w ewolucji samej natury ludzkiej, czy to fizycznej czy
duchowej. Nawet jeśli pchniemy wstecz nasz horyzont dziejowy do chwili
pojawienia się homo sapiens, mamy dó czynienią z okresem nieskończenie
krótkim na skali czasu ewolucji życia na naszej planecie. Człowiek
177
Zachodu na obecnym wysokim poziomie jego władz intelektualnych i
technicznych możliwości, nie pozbył się Adamowej schedy grzechu pierwo­
rodnego, a z tego, co wiemy, homo aurignacius sto tysięcy lat temu, musiał
być wyposażony na dobre czy na złe, w takie same duchowe, jak również
fizyczne właściwości, jak te, które znajdujemy u siebie. A zatem postęp, jeśli
daje się go wykryć, w obrębie "czasów historycznych" musi polegać na
doskonaleniu się naszego społecznego dziedzictwa, a nie naszej rasy; mamy
imponujące dowody postępu społecznego w dziedzinie wiedzy naukoweji
jej zastosowań w technice; we wszystkim, co wiąże się z ludzkim panowaniem
nad nie-ludzką naturą .To jest jednak rzecz mniejszej wagi; siła dowodów
postępu w tej określonej dziedzinie sprowadza się bowiem do oczywistego
faktu, że człowiek względnie dobrze radzi sobie z nie-ludzką naturą. Tym, z
czym radzi solne źle, jest ludzka natura w nim samym i w jego bliźnich. A
fortiori, wykazał on, że zupełnie źle radzi sobie z wejściem we właściwą relację
z Bogiem. Człowiek jest oszałamiającym sukcesem w dziedzinie intelektu i
techniki oraz smętną klęską w sprawach ducha. Wielką tragedią ludzkiego
żyda na Ziemijest to, że owa zadziwiająca nierówność osiągnięć człowieka w
nie-ludzkiej i duchowej sferze, powinna mieć się na odwrót, ponieważ
duchowa strona ludzkiego żyda ma o wiele większą wagę dla ludzkiej
pomyślnośd (a w ostatecznym rozrachunku nawet dla jego dobrobytu
materialnego) niż jego panowanie nad nie-ludzką naturą.
Jak zatem wygląda sytuacja, jeśli chodzi o znaczącą tak wiele dla
człowieka i tak bardzo dotąd przez niego zaniedbywaną, duchową stronę
żyda? Czy może dokonywać się kumulatywny postęp w doskonaleniu się
naszego społecznego dziedzictwa w dziedzinie duchowego życia łudzkośd
(co oznacza duchowe żyde jednostkowych dusz, skoro ludzka relacja z
Bogiem jest osobowa, a nie kolektywna)? Dający się wyobrazić rodzaj
postępu pojmowany w tych kategoriach duchowych— taki, który nadałby
dziejom znaczenie i, by tak rzec, usprawiedliwiłby miłość Bożą dla tego
świata i Jego wdelenie w nim — byłby kumulatywnym narastaniem
środków Łaski w dyspozycji każdej duszy w tym świede. W duchowej
sytuacji człowieka są oczywiśde elementy, i to bardzo istotne, których nie
objąłby wpływ narastających dostępnych środków Łaski. Nie objęłyby one
ani ludzkiej wrodzonej skłonnośd do grzechu pierworodnego, ani też
możliwośd dostąpienia zbawienia w tym świede. Każde dziecko rodziłoby
się, tak jak i przedtem, w okowach grzechu pierworodnego, choć dziecko
urodzone w nowej duchowej sytuacji, mogłoby znaleźć dużo większą
pomoc w osiągniędu wyzwolenia niż jego poprzednicy. I również tak jak
przedtem, możliwość osiągnięda zbawienia w tym świede byłaby otwarta
dla każdej duszy, albowiem zawsze i wszędzie, w zasięgu możliwośd każdej
178
duszy leży poznanie i miłowanie Boga. Rzeczywistym — i doniosłym —
efektem kumulatywnego narastania środków Łaski w dyspozycji człowie­
ka na tym świecie, byłoby umożliwienie duszom ludzkim osiągnięcie
lepszego poznania Boga i mocniejszego miłowania Go tak, jak On tego
chce.
Przy takim spojrzeniu, świat ten nie byłby polem doświadczalnym dla
Ducha, znajdującym się poza granicami Królestwa Bożego; byłby prowin­
cją K rólestw a— jedną tylko i nie najważniejszą, ale taką, która ma tak
samo jak pozostałe, wartość absolutną, a zatem taką, w której duchowe
działanie mogłoby być, i byłoby, w pełni znaczące i warte zachodu, a jest to
jedyna rzecz o jawnej i trwałej wartości w świecie, w którym wszystko inne
jest próżnością.

179

You might also like