Professional Documents
Culture Documents
Wojciech Matte]
WARSZAWA 1991
i
SPIS TREŚCI
Przedmowa
1. Mój pogląd na dzieje V....................................... ............ 7
2. Obecny punkt dziejowy .................................. .. — . 16
3. Czy historia się powtarza? ............... ....................— 24
4. Cywilizacja grecko-rzymska ............. ................. .... 32
5. Unifikacja świata i zmiana w perspektywie dziejów 45
6. Karłowącenie Europy ............... ’........ •. — ............. .. 69
7. Sytuacja międzynarodowa ........................................... 88
8. Cywilizacja w czasie próby ......................................... 104
9. Bizantyjskie dziedzictwo Rosji ........................... . 114
10. Islam, Zachód i przyszłość .......................... 127
11. Spotkanie cywilizacji ......................................... ......... 146
12. Chrześcijaństwo i cywilizacja ................................... 154
13. Znaczenie dziejów dla d u sz y ........— ..................... 172
PRZEDMOWA
Eseje zebrane w tym tomie pisane były wprawdzie w różnych
okresach— niektóre aż dwadzieścia lat temu, większość w czasie ostatnich
piętnastu miesięcy — jednakże książkę cechuje, zdaniem autora, jedność
spojrzenia, celu i idei, co, jak autor ma nadzieję, zostanie przez czytelników
dostrzeżone. Jedność spojrzenia zasadza się na punkcie widzenia historyka
postrzegającego Wszechświat i wszystko, co w jego obrębie— dusze i ciała,
doświadczenia i zdarzenia— w nieodwracalnym ruchu w czasoprzestrzeni.
Wspólnym celem wszystkich tych artykułów jest zyskanie nieco jaśniej
szego wejrzenia w sens owego tajemniczego widowiska. Naczelna idea jest
dobrze znana i mówi, że wszechświat staje się zrozumiały na tyle, na ile
zdolni jesteśmy uchwycić go jako całość. Idea ta ma praktyczne konsek
wencje dla metody historycznej. Nie sposób znaleźć czytelnego pola dla
badań historycznych w jakichkolwiek ramach narodowych; musimy
rozszerzyć nasz horyzont historyczny tak, by myśleć w kategoriach całej
cywilizacji. Ale i te ramy są wciąż jeszcze za wąskie, albowiem nie ma jednej
cywilizacji, lecz, podobnie jak narodów, jest ich wiele; są różne cywilizacje,
które1spotykają się ze sobą, a ze spotkań tych rodzą się społeczności innego
rodzaju, a mianowicie wyższe religie. I na tym wszakże nie koniec
poszukiwań historyka, ponieważ żadnej z wyższych religii nie da się
zrozumieć w kategoriach wyłącznie tego świata. Doczesne dzieje wyższych
religii są jednym z aspektów życia Królestwa Niebieskiego, którego świat
ten jest jedną z prowincji. A zatem historia przechodzi w teologię. „Do
Niego wszyscy powrócicie” .
A. J. Toynbee
6
MÓJ POGLĄD NA DZIEJE
' Mój pogląd na dzieje sam jest drobną cząstką dziejów, i to głównie
^dziejów innych ludzi, a nie moich własnych; otóż praca całego żyda
uczonego polega na dolewaniu wiadra wody do wielkiej i wzbierającej
wdąż rzeki wiedzy zasilanej niezliczonymi wiadrami tego rodzaju. Jeśli
moje indywidualne poglądy na dzieje mają stać się w jakikolwiek sposób
pouczające bądź naprawdę zrozumiałe, trzeba przedstawić ich jźródłą
a tokżejch jM y tu o w ^ ^ so b jste i st
ludzki o ^2 » V szecł^^i^oaw tem m akątaxni. Dlaczego jestem
historykiem, a nie filozofem albo fiżykiem? Z tego samego powodu, dla
którego pijam herbatę i kawę bez cukru. Oba nawyki ukształtowały się w
moim wieku młodzieńczym za przykładem mojej matki. Jestem his
torykiem, ponieważ wcześniej była nim matka; zarazem zdaję sobie jednak
sprawę, że reprezentuję inną szkołę niż ona. Dlaczego nie w pełni
przejąłem jej nauki?
Po pierwsze dlatego, że urodziłem się w innym pokoleniu niż matka, a
zatem umysł mój nie był jeszcze w pełni ukształtowany, kiedy w 1914 roku
historia schwydła moją generację za gąrdło; po drugie zaś, ponieważ moje
wykształcenie było bardziej staroświeckie niż wykształcenie mojej matki.
M atka — należąca do pierwszego w Anglii pokolenia kobiet kształcących
się na uniwersytetach— zdobyła najświeższe na owe czasy wykształcenie w
zakresie nowożytnej historii Zachodu, ze szczególnym uwzględnieniem
narodowej historii Anglii. Jej syn, jako chłopiec, poszedł do staroświeckiej
szkoły publicznej i zarówno tam, jak i w Oksfordzie, kształcono go niemal
wyłącznie na klasyce greckiej i tecińskiej.
Dla każdego, kto pretenduje do miana historyka — a zwłaszcza dla
takiego, który urodził się w tych czasach— wykształcenie klasyczne jest, w
moim przekonaniu, bezcennym darem. Historia świata grecko-rzym
skiego posiada jako grunt ćwiczebny swe wyraźne zalety.uPo pierwsze,
dzieje grecko-rzymskie możemy oglądać w perspektywie, jako całość, w
przeciwieństwie do dziejów naszego zachodniego świata, które są przed
stawieniem jeszcze nie zakończonym, przedstawieniem, którego ostatecz
nego końca nie znamy, zaś z naszej pozycji aktorów pojawiających się na
chwilę na zatłoczonej i wstrząsanej namiętnośdami scenie dziejów nie
możemy się zorientować nawet w obecnej ogólnej sytuacji^j
/ 7
Pó drugie, pola historii grecko-rzymskiej nie przytłacza i nie skrywa
nadmiar informacji, toteż — dzięki drastycznemu przerzedzeniu drzew w
czasie dzielącym rozpad społeczeństwa grecko-rzymskiego od pojawienia
się naszego— możemy dostrzec las. Ponadto, ilość danych, jaka przetrwała
jest poręczna, bowiem nie przeciążają jej urzędowe papiery lokalnych
państewek, które w naszym zachodnim świecie gromadziły się tona za toną
w czasie kilkunastu wieków epoki przedatomowej. Materiały do badania
dziejów grecko-rzymskich, jakie przetrwały do naszych czasów, są nie
tylko poręczne, jeśli idzie o ich ilość oraz wyselekcjonowanie pod względem
jakości, ale również należycie wyważone w swym charakterze. Posągi,
wiersze, dzieła filozoficzne znaczą tu więcej niż teksty praw i traktatów, to
zaś rodzi u historyka, wykarmionego na historii grecko-rzymskiej, zmysł
proporcji; albowiem — jako że łatwiej nam postrzegać w perspektywie
stworzonej przez upływ czasu większy niż w życiu naszego pokolenia —
dzieła artystów i ludzi pióra żyją dłużej niż czyny ludzi interesu, żołnierzy i
polityków. Poeci i filozofowie przewyższają historyków,; prorocy i święci
zaś przerastają ich wszystkich i uwieczniają się najtrwalej. Duchy Agame-
mnona i Peryklesa nawiedzają dzisiejszy świat dzięki magii słów Homera i
Tukidydesa; a kiedy nie będzie się już czytać Homera i Tukidydesa, to,
jak można bezpiecznie prorokować, w pamięci niemal niewyobrażalne
(dla nas) odległych pokoleń wciąż będą żywi Chrystus, Budda i Sokrates.
Trzecią i być może największą zaletą historii grecko-rzymskiej jest to, że
jej spojrzenie ma charakter bardziej ekumeniczny niż parafialny. Ateny
przyćmiewały wprawdzie Spartę i Samnium, niemniej w czasach swej
młodości dokonały edukacji całej Hellady, Rzym zaś w swym wieku
dojrzałym zebrał cały świat grecko-rzymski w jedną wspólnotę. W dziejach
grecko-rzymskich, jeśli przyjrzeć się im od początku do końca, jedność
okazuje się cechą dominującą i kiedy raz usłyszałem tę wielką symfonię, nie
groziło mi już zahipnotyzowanie przez zaściankową muzykę lokalnej
historii mego własnego kraju, która urzekła mnie niegdyś, gdy matka,
kładąc mnie spać, opowiadała mi ją co noc w odcinkach. Przewodnicy po
dziejach i nauczyciele historii pokolenia mojej matki, nie tylko w Anglii,
ale*we wszystkich krajach Zachodu, ochoczo forowali badanie historii
swego własnego kraju, w błędnym przeświadczeniu, że ma ona bliższy
związek z życiem ich rodaków i jest przeto jakoś łatwiej dostępna dla
ich rozumienia niż historia innych miejsc i czasów (choć zupełnie
oczywiste jest, że Palestyna Jezusa i Grecja Platona silniej oddziaływały
na życie Anglików epoki wiktoriańskiej niż Anglia Alfreda czy Elżbiety).
Pomimo tej nierozważnej — tak obcej duchowi twórczości ojca angiels
kiej historiografii, jakim był Beda Venerabilis — wiktoriańskiej kanomza-
8
cji dziejów kraju, w którym przytrafiło się komuś urodzić, nieświadoma
postawa wiktoriańskiego Anglika wobec historii była postawą kogoś, kto
żyje zupełnie poza historią. Przyjmował on za rzecz oczywistą — bez
podstaw ku temu — że stoi na terra firm a i że nie grozi mu pochłonięcie
przez wiecznie, toczący się strumień Czasu, zmiatający swych mniej
uprzywilejowanych synów. Wiktoriański Anglik, przekonany, że żyje poęa
historią, przyglądał, się ciekawie,'protekcjonalnie i z odrobiną żalu, ale
kompletnie bez zrozumienia, widowisku, w którym mający mniej szczęścia
mieszkańcy innych miejsc lub okresów walczyli i pogrążali się w odmęcie
dziejów — w bardzo podobny sposób do tego, w jaki na pewnym
średniowiecznym obrazie włoskim zbawieni wychylali się przez balustradę^
by w błogim zadowoleniu przyglądać się mękom potępionych w piekle;
Karol I — tym gorzej dla niego — znalazł się w dziejowej powodzi, ale sir
Robert Walpole, choć groziło mu postawienie w stan oskarżenia; potrafił
wygramolić się z wody; my sami natomiast jesteśmy odpowiednio daleko
od strefy zagrożenia, w przytulnym punkcie obserwacyjnym, gdzie nic
złego nie może się nam przydarzyć. Nasi bardziej zacofani współcześni być
może wciąż jeszcze tkwią po pas w ustępującym teraz przypływie, ale cóż
my mamy z tym wspólnego?
Pamiętam, jak na początku studiów, w czasie kryzysu bośniackiego W
latach 1908—1909, profesor L. B. Namier, podówczas student college’u
Balliol w Oksfordzie, który powrócił po wakacjach u rodziny mieszkającej
w obrębie galicyjskiej granicy Austrii, obwieścił nam, innym ludziom z
Balliol, w jak się nam wydało złowieszczy sposób: „W dobrach mego ojca
odbywa się mobilizacja armii austrackiej, a armia rosyjska stoi tuż przy
granicy, o pół godziny drogi” . Zabrzmiało to nam jak scena z Czekolado
wego żołnierza, ale brak zrozumienia był wzajemny, albowiem bystry
środkowoeuropejski obserwator spraw międzynarodowych uważałby z
kolei za niemal niewiarygodne, że ci angielscy studenci nie zdają sobie
sprawy, że o rzut kamieniem, w Galicjj, także i im szyją buty.
Trzy lata później, wędrując po Grecji śladami Epaminondasa i Filopó-
mena* i przysłuchując się rozmowom w wiejskich kafeteriach, po raz
pierwszy dowiedziałem się o istnieniu czegoś, co nazywało się polityką
zagraniczną sir Edwarda Greya**. Nawet wówczas nie zdałem sobie
jednak sprawy, że dzieje wciąż obejmują także i nas. Pamiętam uczucie
dotkliwej nostalgii za historyczną krainą śródziemnomorską, kiedy prze
chadzałem się pewnego dnia 1913 roku w Suffolk, brzegiem szarego,
spokojnego Morza Północnego, Powszechna wojna 1914 roku zastała
mnie przy objaśnianiu Tukidydesa studentom Balliol, przygotowującym
się do Literae Humaniores, i wówczas moje rozumienie nagle rozjaśniło się.
Doświadczenie, jakie , teraz przeżywaliśmy w naszym świecie było już
9
udziałem Tukidydesa w jego świede. Odczytywałem go na nowo z nowym
nastawieniem— dostrzegając w jego słowach nowe znaczenia i wyczuwając
pod jego zdaniami to, na co nie byłem uwrażliwiony, dopóki z kolei sam nie
znalazłem się w zasięgu podobnego kryzysu historycznego, jaki zain
spirował dzido Tukidydesa. Jak się teraz okazało, Tukidydes przeżyj to
wcześniej. On i jego pokolenie wyprzedzili mnie i moje pokolenie, jeśli idzie
o ten sam etap doświadczenia dziejowego; w rzeczywistości'jego teraźniej
szość była moją przyszłością. A zatem chronologiczny zapis, rejestrujący
mój świat jako „nowożytny”, a świat Tukidydesa jako „starożytny”, stał
się nonsensem. Niezależnie od tego, co mogła powiedzieć na to chrono
logia, nasze światy okazały się z filozoficznego punktu widzenia sobie
współczesne. A jeśli była to prawdziwa relacja pomiędzy cywilizacją
grecko-rzymską a zachodnią, to czyż relacje pomiędzy wszystkimi znanymi
nam cywilizacjami nie mogły okazać się takie same?
Ta wizja — nowa dla m nie1— filozoficznej współczesności wszystkich
cywilizacji zyskiwała na sile w kontekście niektórych odkryć naszych
nowożytnych zachodnich nauk przyrodniczych. Na skali czasu, odsłania
nej obecnie przez geologię i kosmogonię, pięć czy sześć tysięcy lat, jakie
upłynęły od pierwszego pojawienia się przedstawicieli tych postaci społe
czeństwa ludzkiego, którym przydajemy miano „cywilizacji”, jest nieskoń
czenie małym okresem w porównaniu z wiekiem rasy ludzkiej, żyda na
planede, życia samej planet^, naszego systemu słonecznego, galaktyki, w
której jest on jednym ziarenkiem pyłu, czy w żytiu niepomiernie rozleglej-
szego i starszego całego gwiezdnego kosmosu. W porównaniu z tymi
rzędami wielkośd czasowych, cywilizacje, jakie pojawiły się w drugim
tysiącledu p. n. e. (jak grecko-rzymska), w czwartym tysiącledu p. n. e. (jak
cywilizacja starożytnego Egiptu) i w pierwszym tysiącledu ery chrześdjań-
skiej (jak nasza), były w istode sobie współczesne.
Tak oto historia, w sensie historii społecznośd ludzkich zwanych
cywilizacjami, objawiała się jako snop paralelnych, współczesnych sobie i
aktualnych prób nowego przedsięwzięda; jako prowadzony do dziś zapis
wysiłków zmierzających do przekroczenia poziomu życia pierwotnego, na
którym człowiek, będąc już człowiekiem, pozostawał przez kilkaset
tysięcy lat, śpiąc najwyraźniej zimowym snem. I dziś wdąż jeszcze śpi,
.w położonych z dala od Równych szlaków, takich miejscach, jak Nowa
Cwinea, Tierra del Fuego i północno-wschodnie krańce Syberii, gdzie
prymitywne społecznośd nie zostały jeszcze napadnięte, eksterminowane
lub zasymilowane przez agresywnych pionierów z innych ludzkich społe
czeństw, które, inaczejniż tam dpróżniacy.niedawno znów sięruszyły. Na
zadziwiające zróżnicowanie poziomów kulturowych pomiędzy rozmaj-
10
tymi istniejącymi jeszcze społeczeństwami, zwróciły moją uwagę
prace profesora Teggarta z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Całe to daleko
idące zróżnicowanie dokonało się w przeciągu owego krótkiego
okresu pięciu czy sześciu tysięcy lat. Był to obiecujący punkt wyjścia
dla wszczęcia badań sub specie temporisnad tajemnicą wszechświata. •>
Co wprawiło, raz jeszcze po tak długiej przerwie, owych kilka społe
czeństw, które podjęły przedsięwzięcie zwane cywilizacją, w tak energiczny
ruch ku jakimś nowym i nieznanym jeszcze społecznym i duchowym
przeznaczeniom? Co wyrwało je z odrętwienia, z którego nigdy nie
otrząsnęła się znakomita większość społeczeństw ludzkich? Pytanie tb
tłukło mi się po głowie, kiedy w lecie 1920 roku profesor Namier — który
już wcześniej zwrócił moją uwagę na wschodnią Europę —• podsunął mi
Untergang des Abendlandes (Zmierzch Zachodu) Oswalda Spenglera.
Czytając te stronice-pełne przebłysków intuicji historycznej, zastanowiłem
się zrazu, czy całe moje badania nie zostały przez Spenglera zniweczone
zanim jeszcze pytania, nie mówiąc o odpowiedziach, przybrały w mym
umyśle pełny kształt. Jednym z moich podstawowych punktów wyjścia
było to, że najmniejszym czytelnym polem badań historycznych są całe.
społeczeństwa, a nie ich dowolnie odrywane fragmenty, jak państwa
narodowe współczesnego Zachodu lub miasta-państwa świata grec
ko-rzymskiego. Inne spośród moich zasadniczych założeń mówiło, że
wszystkie społeczeństwa z gatunku cywilizacji są w pewnym sensie
paralelne i współczesne sobie, zaś oba te punkty odgrywały kluczową rolę
także w systemie Spenglera. Kiedy jednak zacząłem szukać w książce
Spenglera odpowiedzi na moje pytanie o genezę cywilizacji, spostrzegłem,
że jest jeszcze i dla mnie coś do zrobienia, albowiem w tym punkcie, jak mi
się zdawało, Spengler wyjaśnił najmniej, wypowiadając się w sposób
dogmatyczny i deterministyczny. Wedle niego cywilizacje powstają, roz
wijają się, upadają i giną w niezmiennej zgodności z ustalonym rozkładem
jazdy, jednak nie podaje on żadnego wyjaśnienia dla któregokolwiek z tych
zjawisk. Jest to po prostu prawo natury, które odkrył Spengler i trzeba
przyjąć to od mistrza na wiarę: i/ue dixit. Ten arbitralny dekret wydawał się
zaskakująco niegodny olśniewającego geniuszu Spenglera; tu uświadomi
łem sobie różnice w tradycjach narodowych. Tam, gdzie zawiodła niemiec
ka metoda aprioryczna, spójrzmy, co może zdziałać angielski empiryzm.
Przetestujmy możliwe alternatywne wyjaśnienia w świetle faktów i
zobaczmy, jak wyjdą z tej próby.
Rasa i środowisko były dwoma głównymi, konkurencyjnymi kluczami,
oferowanymi przez pretendujących do miana naukowców dziewiętnas
towiecznych historyków dla rozwiązania zagadki nierówności kulturo-
11
wych pomiędzy istniejącymi, różnorodnymi społeczeństwami1ludzkimi;
żadnym z tych kluczy nie udało się jednak otworzyć solidnie zamkniętych
drzwi. Weźmy jako pierwszą teorię ras: jakie były dowody na to, że różnice
rasowe pomiędzy różnymi członkami genus homo byty skorelowane z
różnicami na planie duchowym, który jest polem historii? A jeśli, gwoli
dalszej dyskusji miałoby się założyć istnienie tej korelacji, jak to się stało, że
pośród ojców kilku cywilizacji znaleźć można przedstawicieli niemal
wszystkich ras? Jedynie rasa czarna nie wniosła tu jak dotąd pokaźniej
szego wkładu, zważywszy jednak krótki okres, w jakim przebiega eks
peryment cywilizacji, nie jest to przekonywający dowód braku zdolności,
lecz może to być po prostu konsekwencją braku okazji lub braku bodźca.
Co do środowiska, istnieje, rzecz jasna, uderzające podobieństwo pomię
dzy warunkami fizycznymi krain w dolnym biegu Nilu i w dolnym biegu
Tygrysu z Eufratem, które były kolebkami cywilizacji egipskiej i sumeryjs-
kiej; jeśli jednak prawdziwą przyczyną ich pojawienia się były warunki
fizyczne, to dlaczego żadne podobne cywilizacje nie powstały w porów
nywalnych pod względem fizycznym dolinach Jordanu i Rio Grande?
Dlaczego cywilizacja równikowego płaskowyżu andyjskiego nie miała
żadnego odpowiednika w górach Kenii? Fiasko owych pseudonaukowych,
bezosobowych wyjaśnień sprawiło, że zwróciłem się do mitologii. Trak
towałem ten zwrot raczej z zażenowaniem i wstydem, jak gdyby był to
wyzywający krok wstecz. Mógłbym bardziej sobie dowierzać, gdyby nie to,
że nic podówczas nie wiedziałem o nowym polu badań otwartym w czasie
pierwszej wojny światowej przez psychologię. Gdybym znał w owym czasie
prace C. G. Junga, miałbym w ręku wskazówkę. Znalazłem ją w Fauście
Goethego, którego na szczęście zgłębiłem w szkole tak gruntownie, jak
Agamemnona Ajschylosa.
„Prolog w niebiosach” Goethego otwierają archaniołowie sławiący
doskonałość boskiego stworzenia. Jednakże właśnie dlatego, że jego dzieła
są doskonałe, Stwórca nie pozostawił sobie miejsca na jakiekolwiek dalsze
wykorzystanie swoich stwórczych mocy; i mogło by nie być wyjścia z tego
impasu, gdyby nie pojawił się przed tronem — stworzony w tym Właśnie
celu — Mefistofeles, i nie wezwał Boga, by ten dał mu wolną rękę w
zniszczeniu, o ile potrafi, jednego ze znamienitszych dzieł Stwórcy. Bóg
przyjął wyzwanie i zyskał tym samym okazję, by poprowadzić dalej swe
dzieło stworzenia. Spotkanie pomiędzy dwiema osobowościami, w formie
wyzwania i odpowiedzi: czyż nić mamy tu hubki i krzesiwa, których
wzajemne oddziaływanie roznieca twórczą iskrę?
W ujęciu intrygi Divina Commedia u Goethego, Mefistofeles stworzony
jest po to, by zostać okpionym — co Szatan, ku swemu rozgoryczeniu,
odkrywa za późno. Niemniej, jeśli w odpowiedzi na wyzwanie Szatana Bóg
12
rzeczywiście wystawia swoje stworzone dzieła na niebezpieczeństwo —■a
musimy przypuścić, że tak czyni— aby zdobyć okazję do stworzenia czegoś
nowego, powinniśmy także wnosić, że Szatan nie zawsze przegrywa. A tym j
samym, jeśli działanie układu wyzwanie-odpowiedź wyjaśnia — niewy- j
tłumaczalne i nieprzewidywalne w inny sposób — genezę i rozwój f
cywilizacji, to wyjaśnia również ich upadek i rozkład. Większość-spośród j
znanych nam cywilizacji już upadła,- a większość z tej większości dobrnęła }
do końca biegnącej w dół ścieżki kończącej się rozkładem.
Nasze prowadzone post mortem badania nad martwymi cywilizacjami
nie pozwalają nam na stawianie horoskopów naszej własnej cywilizacji
bądź jakiejkolwiek innej spośród cywilizacji jeszcze istniejących. Pace
Spengler, wydaje się, że nie ma powodu, dla którego następujące po sobie-
stymulujące wyzwania nie miałyby napotykać kolejnych zwycięskich
odpowiedzi ad infinitum. Z drugiej strony, kiedy dokonujemy empirycz
nych studiów porównawczych nad drogami, jakie martwe cywilizacje
przeszły od upadku do rozkładu, odnajdujemy, jak się wydaje, jakąś postać
spenglerowskiej jednostajności, co jednakże nie zaskakuje. Skoro upadek
oznacza utratę kontroli, to z kolei utrata kontroli oznacza przejście
wolności w automatyzm, i o ile czyny Wolne są nieskończenie zmienne i
zupełnie nieprzewidywalne, to procesy automatyczne bywają na ogół
zuniformizowane i regularne.
Mówiąc krótko, regularnym wzorcem społecznej dezintegracji jest
rozbicie społeczeństwa na opozycyjny proletariat i coraz mniej skute
cznie panującą mniejszość. Proces dezintegracji nie przebiega gładko;
wstrząsają nim na przemian spazmy rozpadu (rout), mobilizacji (raiły)
i znów rozpadu. W czasie przedostatniej mobilizacji, panującej mniej
szości udaje się na pewien okres powstrzymać samounicestwianie się
społeczeństwa przez narzucenie mu pokoju uniwęrsalistycznego pań
stwa. W ramach tego państwa, stworzonego przez panującą mniejszość,
proletariat tworzy uniwersalistyczny kośćiół, a po następnym rozpadzie,
w którym dezintegrująca się cywilizacja ginie ostatecznie, kościół uni
wersalistyczny może żyć nadal, stając się poczwarką, z której powstaje
w końcu nowa cywilizacją. Współcześni zachodni badacze dziejów
najlepiej znają te zjawiska na grecko-rzymskich przykładach Pax
Romana i Kościoła chrześcijańskiego. W owym czasie zdawało, się, że
ustanowienie Pax Romana przez Augusta ugruntowało na powrót ;
świat grecko-rzymskina trwałych podstawach, po okresie, kiedy przez
kilka stuleci poniewierały nim nieustające wojny, nieudolne rządy
i przewroty. Mobilizacja augustiańska okazała się jednak w osta
tecznym rozrachunku jedynie odroczeniem. Po dwustu pięćdziesię- i
tiu latach względnego spokoju cesarstwo doznało w trzecim wieku ery
• 13
chrześcijańskiej upadku, z którego nigdy się w pełni nie podniosło, a
podczas następnego kryzysu, w wieku piątym i szóstym, rozleciało się na
kattałki bezpowrotnie. Prawdziwym beneficjantem tymczasowego Pokoju
Rzymskiego był Kościół chrześcijański. Skwapliwie skorzystał on z tej
okazji, by zapuścić korzenie i rozprzestrzenić się; sprzyjały temu prze
śladowania,'dopóki cesarstwo — gdy nie udało się Kościoła zgnieść — nie
zdecydowało zamiast tego, by nadać mu status partnera. A kiedy nawet to
wsparcie nie dało rady uratować cesarstwa przed zniszczeniem, Kościół
przejął schedę imperium. Tę samą relację pomiędzy upadającą cywilizacją a
wschodnią religją można zaobserwować na kilkunastu innych przykła
dach. Na Dalekim Wschodzie na przykład, rolę imperium rzymskiego
odegrały cesarstwa Ts’in i Han, natomiast rolę Kościoła chrześcijańskiego
przyjęła buddyjska szkoła mahajany.
Skoro śmierć jednej cywilizacji przynosi narodziny drugiej — to czyż na
pierwszy rzut oka obiecujące i podniecające poszukiwanie celu ludzkich
zabiegów nie grzęźnie koniec końców w posępnym kołowrocie próżnych
powtórzeń, teorii znanej umysłom spoza tradycji judeochrześcijańskiej?
Największe nawet greckie i hinduskie dusze i intelekty, na przykład
Arystoteles i Budda, uważali pogląd o cyklicznym biegu dziejów za rzecz
do tego stopnia oczywistą, że po prostu z góry zakładali, że jest prawdziwy,
nie sądząc, by koniecznym było go udowadniać. Z drugiej strony, kapitan
Marryat***, przypisując ten sam pogląd cieśli okrętowemu z HMS
„Rattlesnake” , zakładał z równą pewnością, że teoria cykli jest fantazją, a
jej wyznawcę uczynił śmieszną figurą. Dla naszych zachodnich umysłów
pogląd o cyklicznym biegu dziejów, jeśli go brać na serio, sprowadzałby
historię do nic nie znaczącej opowieści idioty****. Sama w sobie zwykła
niechęć nie tłumaczy jednak jeszcze łatwej niewiary. Tradycyjna wiara
chrześcijan w ogień piekielny i w trąby Sądu Ostatecznego także budziła
niechęć, niemniej wykrawały ją całe pokolenia. Naszą fortunną niewraż-
liwość na greckie i hiduskie przeświadczenie o istnieniu cykli zawdzięczamy
żydowskiemu i zoroastriańskiemu wkładowi w nasz Weltanśchaumg.
Cw wizji proroków Izraela, Judy i Iranu dzieje nie są am procesem
cyklicznym, ani mechanicznym. Są władczym i postępującym egzek
wowaniem, na wąskiej scenie tego świata, planu boskiego, jaki odsłonił się
nam w naszym fragmentarycznym spojrzeniu, przekraczającego jednak
nasze ludzkie władze postrzegania i rozumienia pod każdym względem.
Ponadto prorocy, poprzez doświadczenie własne, antycypowali odkrycie
Ajschyłośa mówiące, że naukę zdobywa się poprzez cierpienie — odkrycie
dokonywane w naszych czasach i w naszej sytuacji również i przez nas.
14 '■
Czy powinniśmy zatem optować za żydowsko^zoroastriańskim po
glądem na dzieje, a przeciw grecko-hinduskiemu? Do tak drastycznego
wyboru nie będziemy może zmuszeni, możliwe bowiem, iż owe dwa
poglądy nie są w fundamentalny sposób nie do pogodzenia. Poza
wszystkim, jeśli pojazd ma poruszać się według trasy wyznaczonej przez
swego kierowcę, muszą nieść go koła, które wciąż monotonnie się obracają.
W czasie, gdy cywilizącje powstają i upadają, a upadając dają początek
innym, może postępować jakieś wyższe od nich, celowe przedsięwzięcie, a
najwyższym środkiem postępu w planie boskim może być nauka płynąca z
cierpienia powodowanego przez klęski cywilizacji. Abraham był emigran
tem z cywilizacji m extremis; prorocy byli dziećmi innej rozpadającej się
cywilizacji; chrześcijaństwo zrodziło się z cierpień rozpadającego się świata
grecko-rzymskiego. Czy jakieś porównywalne duchowe oświecenie rozpali
się w duszach „banitów” będących, w naszym święcie, odpowiednikami
wygnańców żydowskich* którym tak wiele objawiła ich bolesna tułaczką
nad wodami Babilonu? Odpowiedź nuto pytanie, jakakolwiek by była, ma
większą wagę niż wciąż nieodgadnione przeznaczenie naszej ogarniającej
cały świat cywilizacji zachodniej.*
15
OBECNY PUNKT
DZIEJOWY
Gdzie znajduje się ludzkość w 1947 roku ery chrześcijańskiej? Pytanie to
obchodzi bez wątpienia całe żyjące pokolenie, jak świat długi i szeroki;
jeśliby jednak poddać je badaniom Gallupa, nie byłoby na nie jednomyśl
nej odpowiedzi. W tej kwestii, jeśli w ogóle, to quot homines tot sententiae; a
zatem od razu musimy zapytać samych siebie, do kogo skierowane jest to
pytanie? Przykładowo, autor tego artykułu jest pięćdziesięcioośmioletnim
Anglikiem, przedstawicielem klasy średniej. Jego narodowość, środowisko
społeczne i wiek, oczywiście determinują w znacznej mierze punkt widze
nia, z którego ogląda on panoramę świata. W rzeczywistości jest on, jak
każdy z nas, w mniejszym lub większym stopniu niewolnikiem względności
historycznej. Jedyną przewagą osobistą, jaką może się szczycić, jest to, że
zdarzyło mu się być również historykiem i przynajmniej zdaje sobie przeto
sprawę, że sam jest tylko czującą drobiną na wirującej powierzchni
strumienia czasu, Uświadamiając sobie to, wie, że jego przelotne i
fragmentaryczne widzenie przepływających scen nie jest niczym więcej jak
karykaturą mapy mierniczego. Prawdziwy obraz zna tylko Bóg. Nasze
jednostkowe ludzkie aperęus są strzałami na chybił trafił.
Myśl autora biegnie pięćdziesiąt lat wstecz, ku pewnemu popołudniu w
Londynie, roku 1897. Siedzi on wraz ze swym ojcem w oknie na Fleet Street
i przygląda się przemarszowi australijskich i kanadyjskich oddziałów
konnych, przybyłych, aby uczcić diamentowy jubileusz królowej Wiktorii.
Wciąż pamięta on swe podniecenie na widok malowniczych mundurów
tych wspaniałych oddziałów „kolonialnych” , jak je jeszcze podówczas w
Anglii nazywano: zamiast blaszanych hełmów kapelusze z połową ronda
przygiętą do dołu i szare mundury zamiast czerwonych. Angielskie dzie
cko czuło na ten widok budzące się w świecie nowe życie; filozof mógłby,
być może, spostrzec, żę gdzie jest rozwój, tam zapewne będzie i upadek.
Goś w tym rodzaju pochwycił w istocie i wyraził przyglądający się tej samej
scenie poeta. Niewielu jednak w angielskim tłumie patrzących na prze
marsz zamorskich oddziałów w Londynie w 1897 roku, znajdowało się
w nastroju Recessional Kiplinga. Oni widzieli swoje słońce w zenicie i
zakładali, że ma tam pozostać — i nie potrzebują nawet odwoływać się w
tym celu do rozkazującego, magicznego zaklęcia, jakie w sławnych
okolicznościach wypowiedział Jozue.
16
Autor dziesiątego rozdziału księgi Jozuegoświadom był w każdym razie
tego, że zatrzymanie czasu jest czymś niezwykłym. „Nie było podobnego
dnia ani przedtem, ani potem, gdy Jahwe usłuchał ^osu człowieka” *. A
jednak Anglicy z klas średnich w 1897 roku, uważający się za wellsowskich
racjonalistów żyjących w epoce nauki, wzięli wyimaginowany przez siebie
cud za coś naturalnego. Historia, jak uważali, dla nich już się skończyła. W
sprawach zagranicznych dobiegła końca w roku 1815 wraz z bitwą pod
Waterloo; w sprawach wewnętrznych w 1832, wraz z reformą prawa
wyborczego; a w sprawach imperium w 1859, wraz ze zdławieniem
powstania Sipajów. Mieli wszelkie powody* by pogratulować solne z okazji
stanu wiecznej błogości, jakiej udzieliło im takie zakończenie dziejów.
„Sznur mierniczy wyznaczył mi dział wspaniały i bardzo mi jest miłe to
moje dziedzictwo”**.
Jeśli spojrzeć na ową halucynację angielskich klas średnich z końca
wieku z historycznie dogodniejszego punktu obserwacyjnego, jakim jest
rok 1947, wydaje się ona czystym obłędem, niemniej była udziałem
ówczesnych klas średnich także i innych narodowości. W Stanach Zjed
noczonych na przykład, na Północy, dzieje dla klas średnich dobiegły kresu
wraz ze zdobyciem Zachodu i zwycięstwem federalistów w wojnie domo
wej; w Niemczech, a w każdym razie w Prusach, dla tej samej klasy,
spełnienie dokonało się wraz z pokonaniem Francji i powstaniem Drugiej
Rzeszy w roku 1871. Wedle tych trzech zachodnich idas średnich sprzed
pięćdziesięciu lat, Boże dzido stworzenia zostało ukończone i „widzieli, że
to było bardzo dobre” . Aczkolwiek w 1897 angielskie, amerykańskie i
niemieckie klasy średnie były pospołu {»litycznymi i ekonomicznymi
władcami świata, to jednakże jeśli chodzi o ich liczbę, stanowiły zaledwie
bardzo maty ułamek żyjącego pokolenia ludzkości, a byli wówczas gdzie
indziej ludzie, którzy widzieli rzeczy inaczej — nawet jeśli byli bezsilni i nie
umieli jeszcze zabrać głosu.
Na Południu Stanów na przykład, i we Francji, byli w 1897 roku ludzie,
którzy zgadzali się ze swymi zwycięzcami, że dzieje się zakończyły:
Konfederacja, nigdy się już nie odrodzi; nigdy nie odzyska się Alzacji i
Lotaryngii. Poczucie nieodwołalnego końca, dające tyle zadowolenia
będącym górą, nie rozgrzewało wszelako serc tych, którzy ponieśli
porażkę. Dla nich był to istny koszmar. Austriacy, ciągle boleśnie
przeżywający swoją klęskę z 1866 roku, mogli odczuwać to samo,, gdyby
nie to, że na. skutek zaczynającego się \yówczas ożywienia podległych im
narodowości wewnątrz cesarstwa, którego terytorium Bismarck pozos
tawił nietknięte, poczuli, iż dzieje znów zaczęły się kręcić i mogą mieć dla
nich w zanadrzu gorsze ciosy niż Kóniggratz. Angielscy liberałowie
rozprawiali w owym czasie swobodnie i z aprobatą o nadchodzącym
11
wyzwoleniu podporządkowanych narodowości w Austro-Węgrzech i n a.
Bałkanach. Jednakże pominio Widma niezawisłości i ożywienia „indyjskich
niepokojów”, nie przyszło im dogłow y, że w południowowschodniej
Europie napotykają pierwsze objawy procesu politycznej likwidacji, która
za ich życia miała rozszerzyć się zarówno na Indie, jak i na Irlandię, a jej nie
dający się powstrzymać proces miał fozparcelować prócz monarchii
habsburskiej także i inne imperia.
N a całym świecie, choć w owym czasie jeszcze niewidoczne, były narody i
klasy równie niezadowolone jak Francuzi i przedstawiciele Południa z
Ostatniego rozdania kart‘historii, ale zupełnie nieskore, by pogodzić się z
tym, że gra jest skończona. Były to wszystkie poddane narody i wszystkie
uciskane klasy, i to ile milionów! Była wśród nich cała ludność ówczesnego
imperium rosyjskiego, od Warszawy po Władywostok: Polacy i Finowie
zdecydowani uzyskać niepodległość narodową; rosyjscy chłopi chcący
wziąć w posiadanie resztę ziemi, której tak nędzny skrawek przypadł im w
reformach z lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku; rosyjscy intelek
tualiści i ludzie interesu, marzący o tym, aby pewnego dnia ich krajem
zaczęły rządzić instytucje parlamentarne, tak jak w Stanach Zjednoczo
nych, Wielkiej Brytanii i Francji, gdzie podobne warstwy rządziły już
długó; a także młody i niewielki jeszcze rosyjski proletariat przerńysłowy,
przybierający rewolucyjne nastroje pod wpływem warunków życia, które
były dosyć rozpaczliwe; choć być może nie aż takie, jak na początku
dziewiętnastego wieku w Manchesterze. Przemysłowa klasa robotnicza w
Anglii poprawiła oczywiście ód tamtego czasu swoje położenie bardzo
wyraźnie, dzięki ustawom o ochronie pracy, związkom zawodowym i
prawie głosu (nadanym w 1867 roku przez Diśraeliego). Nie tnógła jedndk
w roku 1897, i nie robiła tego, spoglądać wstecz na Poor Law Act z 1834
roku, jak na mądre i dobrodziejskie, ostatnie słowo dziejów, jak klasa
średnia spoglądała na reformę prawa wyborczego z 1832 roku. Nie byli
rewolucjonistami, lecz Zdecydowani byli wprawić koła historii w ruch na
drodze konstytucyjnej. Natomiast klasa robotnicza na kontynencie miała
skłonność do popadania w skrajności, jak pokazał złowieszczy błysk
Komuny Paryskiej w 1871 roku.
; Głębokie pragnienie zmian i silne postanowienie przeprowadzenia ićh
tymi bądź owymi środkami, nie było zaskakujące u przegranych, jakinii
były klasy mniej uprzywilejowane oraz podbite i pozostające w niewoli
narody. Niezwykłe było jednak to, że ich plany miały zostać pokrzyżowa
ne, jak to stało się w 1914 r., przez pruskich rriilitarystów (którzy po
prawdzie mieli tak mało do zyskania, jak wiele do stracenia, podobnie jak
niemieckie, angielskie i amerykańskie klasy średnie) otwierających znów z
hukiem niepewnie zamkniętą księgę historii.
18
Podziemne ruchy, jakie mógł wykryć nawet w 1897 r., społeczny
sejsmolog przyłożywszy ucho do ziemi, są w znacznej mierze wytłumacze
niem wstrząsów i erupcji, zapowiadających ponowny pochód rydwanu
śmierci przez minioną połowę wieku. Dziś, w 1947 roku, zachodnie klasy
średnie, siedzące pięćdziesiąt lat temu beztrosko na wulkanie, cierpią męki
podobne do tych, jakich, sto do stu pięćdziesięciu lat temu, rydwan ów
przysporzył angielskiej przemysłowej klasie robotniczej. Ta sytuacja ,klas
średnich dotyczy dziś nie tylko Niemiec, Francji, Holandii, Skandynawii i
Wielkiej Brytanii, alew pewnym stopniu także Szwajcarii i Szwecji, a nawet
Stanów Zjednoczonych i Kanady. Przyszłość zachodnich klas średnich stoi
obecnie pod znakiem zapytania we wszystkich krajach Zachodu; ostatecz
ny obrót sprawy nie jest jednak wyłącznie zmartwieniem owego, bezpo
średnio dotkniętego biegiem wydarzeń, małego ułatńka ludzkości; otóż
zachodnie klasy średnie— owa znikoma mniejszość— są zaczynem, który
niedawno,zrodził ciasto, tworząc w ten sposób współczesny świat. Czy
stworzenie mogłoby przetrwać swojego stwórcę? Czy upadek zachodnich
klas średnich, pociągnąłby za sobą ruinę domu ludzkości? Jakakolwiek
byłaby odpowiedź na to rozstrzygające pytanie, jasne jest, że to, co jest
kryzysem tej kluczowej mniejszości, jest nieuchronnie również kryzysem
dla reszty świata.
Borykanie się z trudnościami jest zawsze próbą charakteru, ale jest to
próba szczególnie sroga, gdy nieszczęście spada w chwili błogiego spokoju,
od której zarozumiale oczekuje się, że będzie trwać wiecznie. Zmagający się
z losem ma pokusę, by w tarapatach szukać kozłów ofiarnych i straszaków,
aby unieść brzemię własnych niepowodzeń. Przerzucanie winy w nieszczęś
ciu jest jednak jeszcze bardziej niebezpieczne niż przekonywanie się, że
pomyślność będzie trwała wiecznie. W p o d zielo n y świecie 1947 roku,
komunizm i kapitalizm świadczą sobie nawzajem te uprzejmości. Kiedy
kolwiek sprawy idą na opak, w okolicznościach, które wydają się coraz
trudniejsze do przezwyciężenia, mamy skłonność do oskarżania nie
przyjaciela o sianie kąkolu na naszej roli, co tłumaczyć ma Wędy w naszym
własnym gospodarowaniu. To, oczywiście, jest stara historia. N a wieki
przed tym, gdy w ogóle usłyszano o komunizmie, nasi przodkowie znaleźli
sobie straszak w postaci.islamu. W wieku szesnastym islam wywoływał u
ludzi Zachodu taką samą histerię, jak komunizm w wieku dwudziestym,
i to zasadniczo z tych samych powodów. Podobnie jak komunizm, islam
był ruchem antyzachodnim, będąc jednocześnie heretycką wersją wiary
Zachodu; i podobnie jak komunizm, władał orężem duchowym, przed
którym zwykła broń nie chroniła.
Obecny lęk Zachodu przed komunizmem nie jest lękiem przed militarną
agresją, jaki odczuwaliśmy w obliczu faszystowskich Niemiec i wojow-
19
niczej Japonii. W każdym fazie Stany Zjednoczone, z ich przytłaczającą
przewagą potencjału przemysłowego i monopolem na technologię produk
cji bomby atomowej, są obecnie zabezpieczone przed wojskowym atakiem
ze strony Związku Radzieckiego. Dla Moskwy taka próba byłaby zwykłym
samobójstwem i niem a dowodów na to, że Kreml nosi się z jakimkolwiek
zamiarem popełnienia takiego Szaleństwa. Bronią komunizmu, która
wprawia Amerykę w taką nerwowość (a co zastanawiające, reaguje ona na
tę groźbę bardziej gwałtownie niż mniej osłonięte kraje zachodniej Europy)
jest duchowy aparat propagandy. Propaganda komunistyczna posiadła
swoją własną technologię odsłaniania i wyolbrzymiania słabszej strony
Zachodu i stwarzania budzenia, że komunizm jest godną pożądania
alternatywą sposobu życia dla niezadowolonej części ludzi na Zachodzie.
Komunizm współzawodniczy również o zhołdowanie znacznej większości
rodzaju ludzkiego, która nie jest ani komunistyczna ani kapitalistyczna,
ani rosyjska ani zachodnia, lecz żyje obecnie na niespokojnej ziemi niczyjej
pomiędzy twierdzami dwóch rywalizujących ideologii. Zarówno tym
którzy nie są do nikogo przypisani, jak i ludziom na Zachodzie, grozi dziś
niebezpieczeństwo komunizacji, tak jak Czterysta lat temu groziło im
niebezpieczeństwo sturczenia; a choć komunistom grozi z kolei „kapitali
zacja” — jak pokazały zaskakujące przykłady — to fakt, że dwaj
znachorzy w równym stopniu obawiają się mikstury rywala, w niczym nie
przynosi zelżenia napiętej sytuacji.
Fakt, że nasz przeciwnik zagraża nam raczej odsłaniając nasze ułomno
ści niż tłumiąc przemocą nasze cnoty, dowodzi jednak, że rzucane przezeń
wyzwanie pochodzi ostatecznie nie od niego, lecz od nas samych. Wynika
to w rzeczywistości z dzisiejszego ogromnego rozrostu panowania techniki
człowieka Zachodu nąd przyrodą — z jego zdumiewającego postępu w
opanowywaniu tajników produkcji — co sprawiło, iż nasi ojcowie zaufali
złudzeniu, że w dogodny dla nich sposób historia się zakończyła. Poprzez
owe triumfy maszynerii zachodnia klasa średnia spowodowała trzy
niezaplanowane — i nie mające w dziejach precedensu — skutki, których
kumulatywny impet znów wprawił w ruch rydwan śmierci niosący zemstę.
Nasza zachodnia technika zjednoczyła świat na dosłownie całym zamiesz
kałymi przejezdnym obszarze kuli ziemskiej, ale także rozjąrzyła wrodzone
przypadłości cywilizacji, a mianowicie instytucje Wojny i Klasy, do postaci
śmiertelnych chorób. To trio niezamierzonych osiągnięć rzuca nam
autentycznie groźne wyzwanie.
Wojna i Klasa towarzyszyły nam stale, od chwili, gdy pierwsze
cywilizacje wynurzyły się ponad poziom ludzkiego życia pierwotnego, i
zawsze były poważnymi problemami. Spośród około dwudziestu cywiliza
cji znanych współczesnym historykom zachodnim, wszystkie oprócz naszej
20
wydają się martwe lub umierające, i kiedy diagnozujemy każdą ż nich m
extremis lub post mortem, nieodmiennie natrafiamy na fakt, że przyczyną
śmierci była albo Wojna, albo Klasa, bądź jakieś ich połączenie. Obie te
plagi były pospołu dostatecznie zabójcze, by zgładzić do dnia dzisiejszego
dziewiętnastu spośród dwudziestu przedstawicieli owej niedawno po
wstałej postaci społeczeństwa ludzkiego, jednakże aż po dzień dzisiejszy,
zabójczość tych plag miała swoją granicę. O ile były one Wstanie unicestwić
jednostkowe egzemplarze, to nie udawało im się zniszczyć całego gatunku.
Cywilizacje przychodzą i odchodzą, ale Cywilizacji (przez duże „C”) za
każdym razem udaje się odrodzić w nowych egzemplarzach tego typu;
społeczne spustoszenia czynione przez Wojnę i Klasę bywały bowiem
ogromne, ale nigdy totalne. Kiedy pod ich ciosami padały górne warstwy
społeczeństwa, to zazwyczaj ostawały się, mniej lub bardziej nienaruszone,
niższe warstwy beztrosko sposobiące Się do nowego życia; kiedy zaś jakieś
społeczeństwo rozpadało się w jednej części świata, to, jak dotąd, nie
pociągało to za sobą nieuchronnie rozpadu innych. Upadek wczesnej
cywilizacji chińskiej w siódmym wieku przed naszą erą nie przeszkodził
współczesnej jej cywilizacji greckiej, na drugim końcu Starego Świata,
nadal wschodzić ku swemu zenitowi. A kiedy cywilizacja grecko-rzymska
dręczona chorobami Wojny i Klasy w piątym, szóstym i siódmym wieku
ery chrześcijańskiej ostatecznie zmarła, nie przeszkodziło to w powstaniu w
tym samym czasie nowej cywilizacji na Dalekim Wschodzie.
Dlaczego cywilizacja nie może wlec się, od klęski do klęski, w taki
bolesny, degradujący — ale ostatecznie nie samobójczy — sposób, jak to
działo się przez pierwszych kilka tysięcy lat jej istnienia? Odpowiedź leży we
współczesnych odkryciach technicznych zachodniej klasy średniej.
Urządzenia ujarzmiające siły natury nie zmieniły natury ludzkiej. Instytu
cje Wojny i Klasy są społecznym odbiciem słabej strony natury ludzkiej —
bądź tego, co teologowie nazywają grzechem pierworodnym— w tym
rodzaju społeczeństwa, jakiemu nadajemy miano cywilizacji. Niezwykły
postęp naszej techniki nie wyeliminował tych społecznych skutków ludz
kiej grzeszności, ale też nie pozostał dla nich obojętny. Nie dość, że ich nie
zniósł, to jeszcze dał im do ręki, podobnie jak innym aspektom ludzkiego
życia, niezmierną siłę fizyczną. Klasa jest dziś w stanie nieodwracalnie
zdezintegrować Społeczeństwo, a Wojna unicestwić cały rodzaj ludzki.
Zło, które dotąd było zaledwie dokuczliwe i bolesne, teraz stało się nie do
ścierpienia i zabójcze, i przeto my, w świede zokcydentalizowanym za
naszego pokolenia, stajemy przed alternatywą, której warstwy panujące w
innych społeczeństwach w przeszłości zawsze były w stanie uniknąć —
nieodmiennie ze strasznymi dla siebie konsekwencjami, ale nie ża najwyż
szą cenę doprowadzenia do końca dziejów ludzkości na tej planecie. Staje
21
przed nami wyzwanie, z jakim nigdy nie mieli dA czynienia nasi przodu
kowie: musimy znieść instytucje Wojny i Klasy - r i to znieść je, tera? — w
bólach, jeśli nie chcemy ujrzeć ich zwycięstwa nad człowiekiem« które tym
razem będzie rozstrzygające i ostateczne.
,; Ludzie Zachodu znają ju? nowy aspekt wojny. Zdajemy sobiesprawę, że
bomba.atomowa i wiele innych śmiercipnośnych broni, są w stanie zgładzić
nie tylko bezpośrednio walczących, ale cały rodzaj ludzki. W jaki sposób
jednak technika umocniła zło instytucji Klasy? Czyżtechnika nie podniosła
już w znaczący sposób minimalnego poziomu życia — w każdym razie w
krajach szczególnie wydajnej pracy bądź w tych, które miały szczęście ty ć
hojnie obdarzonymi bogactwami natury i którym oszczędzone zostały
zniszczenia wojenne? Czyż nie możemy oczektyaę, że zobaczymy, jak ów
gwałtownie rosnący poziom minimalnego standardu życiowego podniesie
się do tak wysokiego pułapu i stanie się udziałem tak wielkiego procentu
ludzkości, że nawet największe bogactwa wciąż jeszcze wtedy lepiej
sytuowanej mniejszości nie będą już przyprawiać o zawiść? Błąd w takim
rozumowaniu polega na tym, że nie bierze ono pod uwagę istotnej prąwdy,
mówiącej, iż nie samym chlebem żyje człowiek Niezależnie od tego^do
jakiego poziomu podniesie się minimalny standard jego materialnych
warunków życia, nie uleczy to jego duszy od domagania się sprawiedliwo
ści społecznej; nierówna dystrybucja dóbr tego świata pomiędzy u-
przywilejowaną mniejszość i mniej uprzywilejowaną większość, przekształ
ciła się pod wpływem najnowszych odkryć technicznych człowieka Za
chodu z nieuniknionego zła, w nie dającą się ścierpieć niesprawiedliwość;
Kiedy podziwiamy ze względów estetycznych robotę kamieniarską i
architekturę wielkich piramid lub przepiękne meble i biżuterię, z grobowca
Tutenchamona, w naszych sercach rozgrywa się konflikt pomiędzy dumą i
zadowoleniem z. takich triumfów, sztuki ludzkiej a moralnym potępieniem
ceny, jakączłow iek musiał zapłacić za owe triumfy: ciężkiego trudu
niesprawiedliwie narzuconego wielu ludziom, by wytworzyć piękne kwiaty
cywilizacji dla wyłącznej radości nielicznych, którzy zbierają tam, gdzie nie
posiali. W czasie tych pięciu czy sześciu tysięcy lat, władcy cywilizacji
obrabowali swych niewolników z ich udziału w owocach zbiorowej pracy
społeczeństwa tak, jak my okradamy nasze pszczoły z ich miodu. M oralna
szpetota niesprawiedliwych czynów psuje estetyczne piękno efektu artys
tycznego; jednakże, aż po dziś dzień, nieliczni uprzywilejowani beneficjanci
cywilizacji mają do wysunięcia na swą obronę jedno oczywiste, zdroworoz
sądkowe usprawiedliwienie.
Jest to wybór, jak mogą głosić, pomiędzy owocami cywilizacji dla
nielicznych lub brakiem jakichkolwiek owoców. Panowanie naszej techniki
nad przyrodą ma swoje ścisłe granice. Nie mamy w swojej dyspozycji ani
22
wystarczającej/ siły mięśni,; ani wystarczającej; siły robocżęj.by zamienić
nasze przyjemności wcoświęcej niż znikome wielkości. JeśU mamy sobie
ich odmawiać tyłko dlatego, że wy ¡wszyscy ich mieć nie możecie,
powinniśmy zwinąć krain i pozwolić, by jfeden z najdoskonalszych talentów
natury ludzkiej zmarniał już w kolebce; i choć nie jest to z pewnością w
naszym interesie, na dłuższą metę na pewno nie jest i w Waszym. Nie
korzystamy bowiem z. tego monopolu ną przyjemności wyłącznie dla
własnego ,dobra. Nasze korzystanie z njch odbywa się przynajmniej po
części w zastępstwie. Pobłażając sobie na wasz koszt, w pewnym sensie,
służymy jako swego rodzaju powiernik dla wszystkich przyszłych pokoleń
całej ludzkości. To wytłumaczenie było wiarygodne nawet w naszym,
rzutkim święcie zachodnim aż do osiemnastego wieku włącznie, ale
bezprecedensowy postęp techniczny w ostatnich stu pięćdziesięciu latach
sprawił, że dziś straciło ono ważność. yW społeczeństwie, które odkryło
sekret produkcji rogu Alipatei, zawsze odrażająca nierówność w dys
trybucji dóbr tego świata, przestając być koniecznością praktyczną, stała
się moralnym zwyrodnieniem.
Tak oto problemy, które osaczały i pokonały inne cywilizacje, wysunęły
się na czoło w nasżytn dzisiejszym świecie. Wynaleźliśmy broń atomową w
świecie podzielonym pomiędzy dwa wielkie mocarstwai; Stany Zjed
noczone i Związek Radziecki reprezentują zaś dwie tak skrajnie przeciw
stawne ideologie, że wydaje się, iż antyteza między nimi, w obecnej postaci,
jest nie do pogodzenia. W którą stronę mamy zwrócić się w poszukiwaniu
ratunku z tej niebezpiecznej sytuacji, w której w naszych rękach leży
sprawa życia i śmierci nie tylko nas samych, ale i całej ludzkiej rasy?
Ratunek polega przypuszczalnie, jak to często bywa, na odnalezieniu drogi
środkowej. W polityce ów złoty środek byłby czymś, co nie jest ani
nieograniczoną suwerennością poszczególnych państw, ani nieposkromio
nym despotyzmem scentralizowanego rządu światowego; w ekonomii
byłoby to coś, co nie jest ani nieokiełznaną inicjatywą prywatną, ani
czystym socjalizmem. Tak jak widzi dzisiejszy świat pewien zachodnio
europejski obserwator w średnim wieku, przedstawiciel klasy średniej,
zbawienie nie nadejdzie ani ze Wschodu, ani z Zachodu.
W roku 1947 Stany Zjednoczone i Związek Radziecki są alternatywnymi
ucieleśnieniami straszliwej potęgi materialnej współczesnego człowieka;
„Ich głos się rozchodzi na całą ziemię i aż po krańce świata ich mowy”***,
ale w grzmieniu tych megafonów nie słyszy się cichszych głosów. Wska
zówki może nam wciąż udzielić przesłanie chrześcijaństwa i innych
wyższych religii, a zbawienne słowa i czyny mogą nadejść z niespodziewa
nych obszarów.
44
UNIFIKACJA ŚWIATA
I ZMIANA
W PERSPEKTYWIE
HISTORYCZNEJ
1. Pełny tekst patrz Whyte, Sir F.: China and Foreign Powers, Oxford
University Press, London 1927, Dodatek.
2. Shaykh ’Abd-ar-Rahman Al-Gabarti: Aja’ib-al-Athar fi't-Tarajim
wa’l-Ahbar (Kair A.H. 1322, 4 vols), vol. Ill, s. 63; przekład francuski
(Cairo Imprimerie Nationale, oraz Paris, Leroux, A.D. 1888-96, 9 vols.)
vol. VI, s. 121.
3. Przekład francuski, vol. VI.
4. Tamże, s. 75.
5. Tamże, s. 66.
6. Tamże, s. 82-3.
7. Tamże, s. 223, 251.
8. Notując dzieje własnych czasów, Al-Dżabarti opisywał Mehmeda Alego
równie wiernie, jak Napoleona czy Abdullaha Menou. W złą godzinę dla
historyka, dyktator posłyszał o jego dziele i zarządził zbadanie jego treści;
zaraz po tym zapis czynów Mehmeda Alego dokonywany przez
Al-Dżabartiego, nagle urywa się. Pewnej ciemnej nocy, kiedy jechał do
domu na swym ośle (a mówiąc ściśle, była to noc 27 miesiąca Ramadan,
1237 roku hidżry, inaczej 22 czerwca 1822) nasz prawdomówny informator
„łagodhie i po cichu zniknął bez śladu” . Jego krytyczny sąd o islamskiej
sprawiedliwości okazał się proroczy.
9. 1 Kor 13, 2.
10. Mt. 24, 9-10.
* kiswa, rodzaj kobierca z czarnego brokatu, wytwarzany w Egipcie i
przewożony co roku przez karawanę pielgrzymów w celu przykrycia
świętego kamienia Al-Kaby; stary kobierzec zostaje pocięty i sprzedaje się
go jako relikwie.
•surra, rodzaj datku składany corocznie przez pielgrzymów.
** Mowa o siedłniu młodych chrześcijanach, którzy uciekając przed
prześladowaniami (w roku 250) schronili się w jaskini, gdzie mieli zapaść w
głęboki sen i przebywać w nim 187 lat. Legenda ta znajduje się m. in. w
Koranie, w surze XVIII.
68
KARŁOWACENDE
EUROPY
Przed wojną 1914-18 Europa cieszyła się w świecie niepodważalnym
prymatem i wydawało się, że specyficzna forma cywilizacji, jaka rozwijała
się w Europie Zachodniej w ciągu minionych tysiąca dwustu lat, zapanuje
wszędzie.
Prymat europejski uwydatniany był przez fakt, że pięć spośród podów
czas istniejących ośmiu wielkich mocarstw — imperium brytyjskie, Fran
cja, Niemcy, Austro-Węgry i W łochy,— miało swe korzenie właśnie w
Europie. Szóste, imperium rosyjskie, leży na bezpośrednim zapleczu
półwyspu europejskiego i w ciągu ostatnich dwóch i pół wieku zostało
zespolone z Europą — częściowo dzięki rozwojowi handlu pomiędzy
rolniczą Rosją i uprzemysłowioną Europą (handlu, który rozwijał się
równolegle wraz z industrializacją krajów Zachodniej i Środkowej Euro
py); częściowo na skutek politycznej inkorporacji krajów ościennych o
zachodnich tradycjach europejskiej cywilizacji, jak Polska, Finlandia i
kraje nadbałtyckie; po części zaś również dzięki przejęciu zachodniej
techniki, instytucji i idei przez samych Rosjan. Dwa pozostałe wielkie
mocarstwa— Japonia i Stany Zjednoczone— nie były europejskie w sensie
geograficznym i z tego właśnie powodu brały niewielki udział w grze
polityki międzynarodowej — grze mającej w owym czasie miejsce na scenie
europejskiej. Można jednak zauważyć, że Japonia, podobnie jak Rosja,
urosła do rangi wielkiego mocarstwa dzięki częściowemu przejęciu zachod
niej cywilizacji, której kolebką była Europa. Jeśli zaś chodzi o Stany
Zjednoczone, to są one dzieckiem Zachodniej Europy, i do roku 19)4,
wciąż obficie czerpały z kapitału europejskiego — kapitał ludzki w postaci
emigrantów i kapitał materialny w postaci dóbr i usług finansowanych
przez europejskie pożyczki — by rozwijać swoje zasoby naturalne..
Europejskiej dominacji w świecie towarzyszyło rozprzestrzenianie się
cywilizacji zachodniej. Oba ruchy wzajem się uzupełniały i nie sposób
byłoby rzec, że jeden był przyczyną drugiego.'Supremacja Europy sprzyjała
oczywiście rozszerzaniu się wpływów cywilizacji zachodniej, ponieważ
słabi i nieskuteczni w działaniu zawsze naśladują mocnych i skutecznych
po części z konieczności, a po części z podziwu (bez względu na to, czy
ujawnia się ten podziw, czy nie). Z drugiej strony, rozprzestrzenienie się
cywilizacji zachodniej dało tym, dla których była to cywilizacja rodzima,
nieocenioną przewagę nad tymi, dla których była ona czymś egzotycznym.
W czasie stulecia kończącego się w 1914 roku, świat został podbity w sensie
ekonomicznym nie tylko dzięki nowemu zachodniemu systemowi przemy
słowemu, ale także bezpośrednio przez narody Zachodu, pośród których
system ten wynaleziono; a przewaga, jaką ma wynalazca w bitwie toczonej
przy użyciu jego własnej broni, została w dobitny sposób zilustrowana w
I wojnie światowej. Fakt, że wojna 1914-18 przebiegała pod dyktando
zachodniej techniki wojskowej — która była oczywiście zastosowaniem
zachodniej techniki przemysłowej — dął Niemcom absolutną przewagę
militarną nad Rosją, choć liczebność oddziałów niemieckich była w owym
czasie aż o połowę mniejsza. Gdyby w latach 1914-18, tak jak to było w
średniowieczu, w świecie dominowała technika wojenna Azji Środkowej,
to rosyjscy kozacy mogliby zwyciężyć pruskich ułanów. (Oba typy
kawalerii wywodzą się z Azji Środkowej, co zdradzają ich tureckie nazwy
— „Oghlan” to po turecku „chłopiec” , a „Qazaq” to „kopacz”).
Dominacja cywilizacji zachodniej, w przeddzień fatalnego 1914 roku, nie
była długa, ale i nie miała precedensu. Była bez precedensu w tym sensie, że
choć wiele cywilizacji przed europejską promieniowało swym wpływem
daleko poza swoją ojczystą krainę, to jednak żadna z nich nie zarzuciła
swych sieci wokół całego globu.
Wyrosła w Bizancjum cywilizacja wschodniego chrześcijaństwa prawo
sławnego, została zaniesiona przez Rosjan aż do Pacyfiku; nie rozprzest
rzeniała się jednak wcale ku zachodowi i wraz z końcem siedemnastego
wieku uległa wpływom zachodnim. Cywilizacja islamu rozpostarła się od
Środkowego Wschodu po Azję Środkową i Afrykę Środkową, do atlantyc
kiego wybrzeża M aroka i wschodnioindyjskich wybrzeży Oceanu Spokoj
nego, ale nie znalazła trwałego punktu oparcia w Europie i nigdy nie
przekroczyła Atlantyku ku Nowemu Światu. Cywilizacja starożytnej
Grecji i Rzymu rozciągnęła za czasów imperium rzymskiego swe polityczne
panowanie na Europę północno-zachodnią, zaś artystycznych inspiracji
dostarczała aż po Indie i Daleki Wschód, gdzie grecko-rzymskie wzory
stymulowały rozwój sztuki buddyjskiej. Niemniej cesarstwo rzymskie i
cesarstwo chińskie koegzystowały na tej samej planecie przez dwa wieki bez
niemal żadnego bezpośredniego kontaktu politycznego lub ekonomicz
nego. K ontakt ów był w istocie tak znikomy, że oba społeczeństwa patrzyły
na siebie wzajem, niczym przez dymne szkło, jak na jakąś mityczną,
baśniową krainę. Inaczej mówiąc, cywilizacja grecko-rzymska i współczes
na jej cywilizacja Dalekiego Wschodu rozprzestrzeniały się w tej samej
epoce do granic swych możliwości, nie wchodząc ze sobą w starcie. Tak
samo rzecz miała się z innymi dawnymi cywilizacjami. Starożytne Indie
oddziaływały poprzez swą religię, sztukę, handel, a także poprzez wysyła-
70
nie swych kolonistów na Daleki Wschód i do Wschodnich Indii, ale nigdy
nie przeniknęły na Zachód. Wpływy cywilizacji Sumerów w kraju Szinar
sięgały aż pó dolinę Indusu, Transkapię i Europę Południowo-Wschodnią;
jednakże próby wykazania, że była przodkiem wczesnej cywilizacji chińs
kiej bądź egipskiej, spełzły na niczyfii. Istnieje doskonała, o raczej
wojowniczym nastawieniu, szkoła angielskich antropologów, którzy u-
trzymują, że wszystkie znane cywilizacje — w tym cywilizacje Ameryki
Środkowej i Peru — można wywieść ze źródeł egipskich; Dla poparcia swej
tezy wskazują oni jako analogię obecny ogólnoświatowy zasięg naszej
cywilizacji zachodniej. Skoro nasza cywilizacja zdobyła taki zasięg za
naszych czasów, argumentują, czemużby cywilizacja egipska nie miała
osiągnąć podobnego zasięgu kilka tysięcy lat wcześniej? Interesująca to
teza, ale jest ona również przedmiotem ostrych sporów i trzeba uważać ją
za nieudowodnioną. Z tego, co wiemy na pewno, jedyną cywilizacją, która
jak dotąd stała się ogólnoświatową, jest nasza.
Jest to ponadto wydarzenie całkiem świeże. Łatwo dziś zapominamy, że
zanim Europie Zachodniej udało się w końcu rozprzestrzenić, już dwakroć
usiłowała tego dokonać bez powodzenia.
Pierwsza próba to średniowieczny ruch w krainie śródziemnomorskiej,
który najwygodniej można określić ogólnym mianem wyprąw krzyżowych.
Próba wykorzystania ich do narzucenia politycznej i ekonomicznej domi
nacji zachodnich Europejczyków nad innymi ludami zakończyła się
zupełnym fiaskiem, natomiast jeśli chodzi o wymianę kulturową, to
muzułmanie i Bizantyjczycy wywarli większe piętno na Europejczykach z
Zachodu niż ci na muzułmanach i Bizantyjczykach. Drugą próbę podjęli
Hiszpanie i Portugalczycy w wieku szesnastym. Ta była mniej lub bardziej
pomyślna jeśli chodzi o Nowy Świat — swoje istnienie zawdzięczają jej
współczesne społeczeństwa Ameryki Łacińskiej — lecz gdzie indziej
cywilizacja zachodnia rozprzestrzeniana przez Hiszpanów i Portugal
czyków została po około wieku próby odrzucona. Niepowodzenie tej
drugiej próby zaznaczyło się wyparciem, w drugiej ćwiartce wieku siedem
nastego, Hiszpanów i Portugalczyków z Japonii oraz Portugalczyków z
Abisynii.
Próba trzecia została zapoczątkowana w wieku siedemnastym przez
Holendrów, Francuzów i Anglików i właśnie te trzy narody były głównymi
autorami dominacji nad światem roztaczanej przez naszą cywilizację
zachodnią w 1914 roku. Anglicy, Francuzi i Holendrzy zaludnili Amerykę
Północną, Afrykę Południową i Australazję nowymi narodami pochodze
nia europejskiego, które weszły w życie z zachodnim dziedzictwem
społecznym, a także wciągnęli w orbitę europejską resztę świata. Do 1914
roku sieć handlu europejskiego i europejskich środków komunikacji objęła
71
całą kulę ziemską. Niemal cały świat przyłączył się do Związku Po-
' cztowego i Związku Telegraficznego, zaś europejskie wynalazki w dziedzi
nie lokomocji — parowiec, kolej, samochód — błyskawicznie przeniknęły
do wszystkich zakątków świata. N a płaszczyźnie polityki, narody europejs
kie nie tylko skolonizowały Nowy Świat, ale również podbiły Indie i Afrykę
tropikalną.
Polityczny prymat Europy, choć na pozór nawet bardziej imponujący
niż prymat ekonomiczny, był jednak w rzeczywistości od niego mniej
trwały. Zamorskie narody, potomkowie Europy, postawiły już pewnie
stopę na drodze do niepodległości. Stany Zjednoczone i republiki Amęryki
Łacińskiej już dawno ustanowiły swą niepodległość na drodze wojen
rewolucyjnych, zaś samorządne dominia brytyjskie były w trakcie u-
stanawiania własnej niezawisłości na drodze pokojowej ewolucji. W
Indiach i w Afryce tropikalnej dominacja utrzymywana była przez garstkę
Europejczyków mieszkających tam w roli pielgrzymów i gości. Uważali, że
nie mogą się tam zaaklimatyzować na tyle, by wychowywać w tropiku
dzieci; to zaś oznaczało, że panowanie Europejczyków w tym klimacie nie
uniezależniło się od europejskiej bazy operacji. Wreszcie, kulturowy wpływ
cywilizacji zachodnioeuropejskiej na Rosjan, muzułmanów, Hindusów,
Chińczyków, Japończyków i mieszkańców afrykańskiego tropiku był
zaczynem na tyle świeżym, że nie można było jeszcze przewidzieć, czy
wyparuje on bez trwałego efektu, czy zmieni się w zakalec, czy też wyrośnie
z niego ciasto.
Taka oto, w bardzo pobieżnym zarysie, była pozycja Europy w świede w
przededniu wojny 1914-18. Europa posiadała niepodwążalny prymat, zaś
cywilizacja, którą zbudowała dla siebie, stawała się właśnie cywilizacją
ogólnoświatową. Niemniej pozycja ta, aczkolwiek znakomita, prócz tego,
że miała niedługą historię i nie miała precedensu, była również niepewna.
Niepewna była głównie z tego względu, że w chwili, gdy ekspansja
europejska zbliżała się do swego szczytu, zapadły się podstawy cywilizacji
europejskiej i odsłoniły się w niej wielkie otchłanie; stało się tak na skutek
uwolnienia się i pojawienia w europejskim życiu społecznym dwóch
żywiołowych sił— industrializmu i demokracji, które zostały sprowadzone
do jedynie tymczasowej i niestabilnej równowagi przez formułę nacjonaliz
mu. Jest oczywiste, że Europa przeżywająca to straszliwe podwójne
napięcie w postaci wewnętrznych przekształceń i zewnętrznej ekspansji —
oba na heroiczną skalę — nie mogła bezkarnie trwonić swych zasobów,
marnować swoich bogactw naturalnych i siły ludzkiej, czy wyczerpywać
energii swych mięśni i nerwów. Jeśli całość zasobów znajdujących się w jej
dyspozycji była znacząco większa niż w przypadku którejkolwiek ze
wszystkich istniejących dotąd cywilizacji, to bogactwa te odpowiadały
72
zapotrzebowaniu na nie; a pasywa europejskie, tak samo jak i aktywa,
posiadały, w przeddzień 1914 roku, bezprecedensową wielkość. Europa nie
mogła sobie pozwolić na prowadzenie choćby jednej wojny światowej;
kiedy zaś spojrzymy na pozycję Europy w świecie po drugiej wojnie
światowej i porównamy ją z pozycją sprzed roku 1914, napotkamy
wstrząsający kontrast.
W pewnym sensie Europa wciąż pozostaje centrum świata; w pewnym
sensie także, świat jest wciąż jeszcze inspirowany przez zachodnią cywiliza
cję, której kolebką jest Europa, ale sens, w jakim oba te twierdzenia są
jeszcze prawdziwe, zmienił się tak bardzo, że bez komentarza są one
mylące. Zamiast być centrum, z którego promieniuje na zewnątrz energia i
inicjatywa, Europa stała się centrum, na którym skupia się energia i
inicjatywa nie-europejska. Zamiast tego, by świat był teatrem dla gry
europejskich działań i współzawodnictwa, sama Europa — będąc dla
świata areną walk w dwóch wojnach — jest dziś w niebezpieczeństwie, iż
stanie się po raz trzeci areną konfliktów pomiędzy nie-europejskimi
mocarstwami. Arenę można wprawdzie uważać za miejsce centralne i
publiczne, ale raczej nie jest to miejsce ani zaszczytne, ani bezpieczne.
Prawdą jest również to, że wpływy naszej cywilizacji zachodniej wciąż
jeszcze oddziaływują na resztę świata. Jeśłi mierzyć je w kategoriach czysto
ilościowych, to w rzeczywistości nawet nasiliły się. Dla przykładu, przed
obiema wojnami, nowe udogodnienia w podróżach dostępne były jedynie
bogatej mniejszości Europejczyków i Amerykanów. W czasie wojen z
udogodnień tych korzystano nie tylko dla transportu Europejczyków i
Amerykanów, ale również Agatów i Afrykanów en masse, by walczyli lub
pracowali za linią frontu w objętych wojną strefach ,na całym świede. W
ciągu ostatnich dwudziestu czy trzydziestu lat zostały udostępnione dalsze
środki komunikacji, nie tylko dla mniejszości, ale i dla szerokich warstw
społeczeństwa. Samochód nauczył się pokonywać pustynię; telefonowi i
telegrafowi, jako środkom błyskawicznego kontaktowania się na duże
odległości, przyszło w sukurs radio. Z samochodu i radioodbiornika,
inaczej niż w przypadku kolei i telegrafu, mogą korzystać osoby prywatne
— co w znacznym stopniu podnosi skuteczność tych urządzeń jako
środków komunikacji. Przy totalnym przemieszaniu się narodów w czasie
obu wojen i przy nowych mechanicznych pomocach w komunikowaniu się,
nie zaskakuje już stwierdzenie, że zaczyn cywilizacji zachodniej przenika
dziś świat szerzej, głębiej i szybciej niż przedtem.
W chwili obecnej widzimy takie narody jak chiński i turecki, które jak
pamięć sięga, zdawały się tkwić po uszy w dziedzictwie konfucjańskim i
islamskim, przejmujące nie tylko materialną technikę Zachodu (system
przemysłowy i wszystkie jego wytwory) i nie tylko zewnętrzne oznaki
73
naszej kultury (takie błahostki jak filcowe kapelusze i kina), ale również
nasze instytucje społeczne i polityczne; zachodni status kobiety, zachodnie
metody edukacji, zachodnią machinę parlamentarnego rządu przedstawi
cielskiego. Turcy i Chińczycy to tylko rzucające się w bezy przykłady ruchu
rozszerzającego się na cały świat islamu, cały świat hinduistyczny, cały
Daleki Wschód i całą tropikalną Afrykę; wygląda na to, że radykalna
okcydentalizacja całego świata jest dziś niemal nieunikniona . Niezauważa
lnie zmieniła się nasza postawa wobec tego niezwykłego procesu. Poprze
dnio •przyciągał on naszą uwagę w dwóch wyraźnie odosobnionych
przypadkach Japonii i Rosji, i uważaliśmy te dwa przypadki za „dziwolą
gi”— powstałe przypuszczalnie w wyniku jakiejś wyjątkowej właściwości
społecznego dziedzictwa tych krajów, która uczyniła te narody szczególnie
podatnymi na okcydentalizację; bądź też, być może, wynikłe z osobistego
geniuszu i siły takich polityków jak Piotr Wielki, Katarzyna i Aleksander II
oraz ta grupa japońskich przywódców, która od sześćdziesiątych lat
ubiegłego stulecia z rozmysłem zmuszała masy swych rodaków do
przyjęcia zachodniego stylu. Teraz widzimy, że Japonia i Rosja były po
prostu prekursorami ruchu, który miał stać się powszechnym. Europej
czycy obserwujący proces okcydentalizacji świata, widząc jak na ich oczach
nabiera on rozmachu, mogliby mieć ochotę wykrzyknąć niemal w za
chwycie: „Cóż z tego, że Europa utraci swój prymat w świede, skoro cały
świat się europeizuje? Europae si mormmentum reąuiris, circumspice!”*
Nastrój egzaltacji, o ile nie zawładnąłby na chwilę umysłami europejs
kimi, szybko rozwiałyby jednak wątpliwości. Rozprzestrzenianie się
kultury Zachodu z Europy na cały świat może być wielką rzeczą pod
względem ilościowym, ale co z jakością? Jeśliby Europa miała być
wymazana w tej chwili z księgi życia, to czy cywilizacja zachodnia byłaby w
stanie utrzymać swój europejski standard w obcych środowiskach, do
których została przeszczepiona? Czy cywilizacja zachodnia mogłaby
choćby przetrwać, gdyby Europa została doszczętnie wymazana? A przy
Europie wciąż jeszcze żywej, ale pozbawionej supremacji — co najwyraź
niej jest losem, jaki przypadł jej w udziale — czy cywilizacja zachodnia,
choć uratowana przed unicestwieniem, uniknie degeneracji?
Jeszcze bardziej alarmujące wątpliwości narzucają się kiedy zastanowi
my się nad nowożytną historią Rosji — a Rosja jest najbardziej pouczają
cym przypadkiem dla rozważań, ponieważ proces okcydentalizacji musiał
w Rosji przebiegać dłużej niż gdzie indziej. Zaczyn zachodnioeuropejski
funkcjonował w Rosji o dwa stulecia dłużej niż w Japonii i w Chinach, i o
wiek dłużej niż wśród muzułmanów i Hindusów. Tym samym punkt, do
którego Rosję przywiódł dziś prąd okcydentalizacji, pozwala nam, na
zasadzie analogii,* przewidzieć przynajmniej jedną z możliwości leżących
74
przed Dalekim Wschodem, światem islamu, Indiami i Afryką za życia
następnych kilku pokoleń. Możliwość odsłonięta przez przypadek Rosji —
a jest to oczywiście tylko jedna z wielu możliwości — musi zaniepokoić
rozważających ją ludzi Zachodu.
Europejczycy uważają się za lud wybrany — i nie muszą się tego
wstydzić; każda miniona cywilizacja wyznawała ten pogląd w odniesieniu
do siebie i swego dziedzictwa — i kiedy widzieli jak inne ludy odrzucały,
jeden po drugim, własne dziedzictwo, by w zamian przejąć europejskie* bez
wahania gratulowali zarówno sobie, jak i kulturowym konwertytom.
„Jeszcze jeden grzesznik” powtarzali sobie żarliwie Europejczycy, „poka
jał się za swe brudne pogańskie wymysły i wtajemniczony został w
Prawdziwą Wiarę” .
Pierwsze skutki konwersji— przynajmniej jeśłi chodzi o ludy nawrócone
na cywilizację zachodnią przed obiema wojnami — na pozór potwierdzały
ten pobożny i optymistyczny pogląd. Przez pół wieku po rewolucji z 1868
roku zdawało się, że Japonia wyszła bez szwanku z narzuconych sobie
olbrzymich przekształceń; zaś bezstronny obserwator, przyglądając się
Rosji w 1815 roku, bądź nawet w 1914, dostrzegłby, iż Piotr Wielki ustawił
ją na drodze postępu — choć w tym przypadku droga mogła wydawać się
dłuższa, bardziej stroma i bardziej żmudna niż w przypadku Japonii.
Obserwator Rosji, w 1815 lub 1914, przyznałby, że standard cywilizacji
zachodniej w dopiero co zokcydentalizowanej Rosji był o wiele niższy
aniżeli w Europie, ojczyźnie tej cywilizacji; ale broniłby jej mówiąc, że
pomimo zacofania i pomimo rozczarowująco częstych zahamowań, Rosja
szybko dorównała kroku Europie w marszu cywilizacji zachodniej.
„Pamiętać należy” , rzekłby, „że do owego marszu naprzód Europa ruszyła
dziesięć wieków wcześniej, toteż trzeba przyznać, że tempo, w jakim Rosja
dorównuje Europie, jest bardzo chlubne” .
Co takiego jednak ten sam rzetelny obserwator powiedziałby o dzisiej
szej Rosji? Nie proponuję spekulować na temat sądu moralnego, jaki
mógłby wydać — to nie wiąże się z moim tematem — lecz. niezależnie od
tego, jakie mogłyby być jego sądy wartościujące, nie mógłby raczej, jak
sądzę, uniknąć poczynienia! dwóch następujących sądó# o faktach: po
pierwsze, że Ewangelia wedmg Lenina i Stalina czerpie swą inspirację z
Zachodu równie wiernie, jak Ewangelia według Piotra i Aleksandra; po
drugie zaś, że oddziaływanie Zachodu na Rosję zmieniło się z pozytywnego
na negatywne. Rosyjscy prorocy pierwszego okresu inspirowani byli
zespołem zachodnich idei, które przyciągnęły ich ku społecznemu dziedzic
twu naszej cywilizacji zachodniej; prorocy rosyjscy drugiego okresu zostali
przyciągnięci przez inny zespół idei, również pochodzenia zachodniego,
który jednak przywiódł ich do tego, by uważać Zachód za rodzaj Babilonu
75
z Apokalipsy. Nie będziemy w stanie pojąć całościowego efektu okcyden-
talizacji Rosji po dziś dzień, dopóki me spojrzymy na bolszewicką reakcję z
wieku dwudziestego i Piotrową z wieku siedemnastego w perspektywie —
jak na kolejne, a być może nierozdzielne, fazy jednego procesu, wywołane
go przez spotkanie pomiędzy dwoma cywilizacjami. W tej perspektywie
powinniśmy zacząć patrzeć na proces okcydmttalizacji z mniejszym
spokojem ducha i wyrecytować sobie tę przypowieść:
„Gdy duch nieczysty opuści człowieka, Mąka się po miejscach bezwod
nych, szukając spoczynku, ale nie znajduje. Wtedy mówi: ’Wrócę do swego
domu, skąd wyszedłem’; a przyszedłszy zastaje go niezajętym, wymiecio
nym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze ż sobą siedmiu innych duchów
złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I staje się późniejszy
stan owego człowieka gorszy, niż był poprzedni.”**
Z zachodniego punktu widzenia duchem nieczystym, który pierwotnie
opętał Rosję, było jej bizantyjskie dziedzictwo. Kiedy Piotr Wielki
wyruszył na pielgrzymkę do Europy i ujrzał Salomona w całej jego chwale,
nie było już w nim ducha. Bizantyjskość nie opuściła w istocie Rosji, lecz
zeszła głębiej i przez dziesięć pokoleń Rosjanie chodzili po bezwodnych
miejscach szukając spoczynku, lecz go nie znaleźli. Nie mogąc wytrzymać
życia w wymiecionym i przyozdobionym domu, rozwarli drzwi na oścież i
wezwali wszystkie duchy Zachodu, by weszły tam i zamieszkały; a
przekraczając próg, duchy te zamieniły się w siedem diabłów.
M orał ż tego płynie, jak się wydaje, taki, że dziedzictwo społeczne nie
zniesie łatwo przeszczepu. Kulturowe duchy, będące opiekuńczymi geniu
szami, Larami i Penatami we własnym domu, gdzie ustanowiona została
harmonia pomiędzy nimi a zamieszkującymi tam ludźmi, kiedy wchodzą
do domu zamieszkałego przez obcych, stają się demonami wrogości i
zniszczenia; obcy nie znają bowiem, rzecz jasna, subtelnych rytuałów
radujących dusze ich nowjwh bogów. Dopóki Arka Przymierza pozos
tawała w Izraelu pośród wybranego ludu Jahwe, służyła jako talizman,
kiedy jednak porwali ją Filistyni, ręka Pana ciężko doświadczyła każde
miasto, w którym przebywała arka, a i sam lud wybrany został zarażony
plagą, którą za świętokradztwo pokarani byli poganie.
Jeśli ta analiza jest słuszna, to Europejczycy nie mogą czuć się zbyt
wygodnie z racji zdetronizowania Europy, pocieszając się perspektywą, że
wpływ cywilizacji europejskiej może pomimo to pozostać dominującą w
świecie siłą. Mniejsze wrażenie zrobi na nich fakt, że te potężna siła zrodziła
się w Europie, niż równie oczywisty fakt, że, na pewnym etapie jej
działania, może ona gwałtownie przybrać niszczący zwrot. Destruktywne,
zwrotne uderzenie wpływu europejskiego, oddziaływującego dotąd na
zewnątrz, na samą Europę jest, jak się wydaje, jednym z sygnałów
W
niebezpieczeństwa, na które narażona jest dziś Europa w nowej sytuacji, w
jakiej znalazła się po obu wojnach. Dla oceny innego z głównych
niebezpieczeństw, na jakie narażona jest dziś Europa, musimy odwrócić
naszą uwagę od stosunków pomiędzy Europą i Rosją, ku stosunkom
pomiędzy Europą i Stanami Zjednoczonymi.
Odwrócenie stanu rzeczy w stosunkach między Europą i Stanami
Zjednoczonymi obrazuje zmianę światowego ruchu koncentrującego się w
Europie z odśrodkowego w dośrodkowy. Stany Zjednoczone z 1914 roku
były pomnikowym przykładem promieniującej na zewnątrz w ciągu
minionych trzech stuleci energii europejskiej. Ich ponad stumilionowa
ludność została stworzona przez potęgę ludzką Europy, a rozmiary
migracji przez Atlantyk powiększały się po stromo wznoszącej się krzywej,
aż do roku, w którym wybuchła pierwsza wojna światowa. Rozwój
zasobów materialnych rozległego terytorium Stanów Zjednoczonych —
terytorium porównywalnego obszarem do całej Europy nie licząc Rosji —
zależał nie tylko od napływu ludzi z Europy, ale również od przywozu
europejskich towarów i stosowania europejskich rozwiązań. Pozytywny
strumień cyrkulacji ekonomicznej, w postaci emigrantów, towarów i usług,
płynął przed 1914 rokiem z Europy do Stanów Zjednoczonych; negatywny
strumień, w postaci należności i płatności za towary i usługi dostarczane na
kredyt, płynął ze Stanów Zjednoczonych do Europy. W rezultacie dwóch
wojen kierunek strumienia dokonał dramatycznego zwrotu.
Fakty są tak, powszechnie znane, tak nieustannie i głęboko wciskane w
naszą świadomość, że niemal czuję, iż powinienem prosić moich czytel
ników o wybaczenie, że je przypominam. Od chwili wybuchu pierwszej
wojny światowej napływ emigrantów europejskich do Ameryki urwał się; a
do czasu zakończenia pierwszej wojny, w Stanach Zjednoczonych— gdzie
uprzednio nie tylko mile widziano imigrantów europejskich, ale gdzie
wręcz poszukiwano ich we wszystkich zakątkach Europy i zmuszano do
przyjazdu — zaczęto odczuwać, że europejska imigracja nie jest cennym
nabytkiem, lecz niebezpieczeństwem: że jest to transakcja, w której korzyść
przechyla się na stronę imigrantów, a nie przyjmującego ich kraju. Ta
zasadnicza zmiana postawy wobec emigrantów europejskich w Stanach
Zjednoczonych niezwłocznie znalazła swój wyraz w praktyce, w dwóch
restrykcyjnych ustawach z 1921 i 1924 roku. Ich wpływ na życie gospodar
cze Europy — czy też dokładniej, na życie tych krajów europejskich, z
których ostatnio odciągane były do Stanów największe kontyngenty
emigrantów —- był szczególnie brzemienny w skutki.
Wtórny klasyczny przykład Włoch. W roku 1914 liczba imigrantów
włoskich w Stanach Zjednoczonych wynosiła 283 738, zaś ilość imigrantów
włoskich podana przez prezydenta CooKdge’a 30 czerwca 1924 roku w
77
sprawozdaniu rocznym, wynosiła 3845. W konsekwencji napływ imigran
tów włoskich został częściowo zatamowany, a częściowo odwrócony od
próżni w Stanach Zjednoczonych — istniejącej dlatego, że Ameryka była
nowym światęm W procesie rozwoju ^ ku próżni we Frąncji próżni
powstałej dlatego, że Europa była teraz starym światem spustoszonym w
wyniku przekształcenia go w pole bitewne wojny ekumenicznej. W wieku
osiemnastym armie angielskie i famcuskić przekroczyły Atlantyk, by
Wilczyc nad brzegami rzek Ohio i św. Wawrzyńca o zawładnięcie
kontynentem północnoamerykańskim. W wieku dwudziestym, armie
amerykańskie przekroczyły Atlantyk, by zdecydować o losach świata na
frontach europejskich. Do 1914 roku żyzny strumień europejskiej emig
racji do Ameryki wciąż się powiększał. Od roku 1921 został z premedytacją
zahamowany, zaś w latach międzywojennych zastąpiła go nie mająca
znaczenia gospodarczego strużka amerykańskich turystów płynąca do
Europy.
Oczywiście strużka ta, choć niewielka i bezproduktywna w porównaniu z
potężną rzeką emigrantów, wpływającą uprzednio z Europy do Ameryki,
była bardzo znaczna w porównaniu z jakimkolwiek innym dotych
czasowym ruchem podróżniczym w celach pozaekonomicznych; zaś fakt,
że ów ruch turystyczny mógł być sfinansowany, prowadzi mnie do
drugiego punktu, w którym odwróciły się stosunki pomiędzy Europą a
Stanami Zjednoczonymi — punktu, który jest tak oczywisty, że po prostu
wspomnę go, nie zatrzymując się przy nim dłużej. Niemal w mgnieniu oka
Stany Zjednoczone zmieniły się z największego na święcie dłużnika w
największego wierzyciela; pomimo tradycyjnej niechęci do wikłania się w
sprawy europejskie, Amerykanie zostali zmuszeni, przez konieczność
wynikłą z nowej sytuacji ekonomicznej, do poszukiwania w Europie na
kredyt rynków dla amerykańskich dóbr i usług. Przedwojenne inwestycje
europejskie w Stanach Zjednoczonych i inwestycje amerykańskie w
Europie z okresu wojen są jednak niestety odmiennego rodzaju. Przed
rokiem 1914 Europa udzielała Stanom Zjednoczonym kredytów na
wydatki produkcyjne, natomiast Europa pożyczyła od Ameryki w czasie
dwóch wojen środki na dokonanie samozniszczenia; a dziś znów desperac
ko pożycza od Ameryki — nie po to, by przysparzać sobie nowych
bogactw, lecz jedynie po to, by naprawić choć część zniszczeń wy
rządzonych jej przez dwie wojny światowe.
Stojąc w obliczu bolesnego odwrócenia stanu rzeczy w stosunkach ze
Stanami Zjednoczonymi, Europejczycy oczywiście zapytują siebie: „Czy
jest to niepowodzenie przypadkowe, a zatem jedynie tymczasowe i możliwe
do powetowania —- konsekwencja wyjątkowych katastrof? Czy może ma
to swoje starsze i głębsze przyczyny, których skutkom nie będzie tak łatwo
78
przeciwdziałać?” Zaryzykuję stwierdzenie, że z obu tych możliwości ta
druga wydaje się bardziej prawdopodobna — że choć dwie wojny
przyśpieszyły odwrócenie ról w stosunkach amerykańsko-europejskich i
nadały mu rewolucyjną i dramatyczną postać, to mniej więcej takie właśnie
odwrócenie było mimo wszystko już wpisane w uprzednią sytuację i
zaszłoby — choć niewątpliwie łagodniej i stopniowo — nawet gdyby tych
wojen nigdy nie było.
Dla poparcia tego punktu widzenia poddam rozważaniom dwie kwestie:
pierwsza, to charakter wynalezionego przez Europę półtora wieku temu
systemu industrialnego, który obecnie rozszerzył się na cały świat; druga,
to los pewnych wcześniejszych centrów cywilizacyjnych — na przykład
średniowiecznych Włoch lub starożytnej Grecji. — które wyprzedziły
nowożytną Europę w upowszechnianiu swej cywilizacji poza jej granicami,
choć nigdy nie rozprzestrzeniły jej tak daleko i szeroko, jak uczyniła to
nowożytna Europa.
Rozważmy najpierw system przemysłowy. Wynaleziono go w Wielkiej
Brytanii, w czasie gdy parlamentarny ustrój przedstawicielski w ramach
państwa narodowego stał się trwałą podstawą angielskiego żyda. Od razu
stało się widoczne, że społeczność o geograficznej skali Wielkiej Brytanii,
wykazująca spójność i solidarność— czym Wielka Brytania cechowała się
dzięki instytucjom politycznym ustroju przedstawicielskiego o skąli naro
dowej już przed końcem wieku osiemnastego — stanowiła minimalną
jednostkę terytorium i populacji, przy której można było z korzyścią
posługiwać się systemem przemysłowym. Rozprzestrzenienie się indust-
rializmu z Wielkiej Brytanii na kontynent europejski było, moim zdaniem,
jednym z głównych czynników, które doprowadziły do narodowego
zjednoczenia Niemiec oraz Włoch -— dwóch znaczących politycznych
konsolidacji terytoriów i populacji w Europie, zakończonych w stuleciu
rewolucji przemysłowej W Anglii. Około roku 1875 wyglądało na to, że
Europa odnajdzie równowagę poprzez zorganizowanie się w szereg
uprzemysłowionych demokratycznych państw narodowych — jednostek
rozmiarów Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec i Włoch, z lat 1871-1914.
Dziś możemy dostrzec, że nadzieje na równowagę opartą na jednostkach
narodowych były złudne. Industrializm i demokracja to siły żywiołowe. W
siedemdziesiątych łatach dziewiętnastego wieku znajdowały się wciąż w
powijakach, i nawet dziś nie możemy jeszcze przewidzieć ostatecznych
rozmiarów, do jakich mogą urosnąć, czy prognozować proteuszowych
kształtów, jakie mogą przybrać. Z pewnością możemy natomiast stwier
dzić, że europejskie państwo narodowe —■o rozmiarach Francji i Wielkiej
Brytanii z wieku osiemnastego oraz Niemiec i Włoch z dziewiętnastego —
jest o wiele za małym, i zbyt słabym naczyniem, by pomieścić w sobie te siły.
79
Nowe wino industrializmu i demokracji zostało przelane do starych
butelek i rozsadziło je doszczętnie.
Niemal nie sposób dziś wyobrazić sobie, że ostateczne minimum
efektywnej jednostki systemu przemysłowego może być mniejsze niż cała
dająca się wykorzystać powierzchnia planety i cała ludzkość. Podobnie
rzecz się ma na płaszczyźnie politycznej; minimalna jednostka wykazuje tu,
tak jak w przemyśle, tendencję do zwiększania skali do zasięgu ogólno
światowego. Dziedzina polityczna dorównuje gospodarczej dzięki po
wstawaniu światowych organizacji politycznych: Organizacji Narodów
Zjednoczonych i jej prekursora Ligi Narodów (tu zaś chciałbym zaznaczyć,
że choć ekonomiczne i techniczne działania Organizacji Narodów Zjed
noczonych są najmniej efektowne, nie1 są najmniej ważne). Oprócz
Organizacji Narodów Zjednoczonych, widzimy jednak na obecnej mapie
politycznej pewne elastyczne stowarzyszenia samorządnych narodów,
takie jak Wspólnota Brytyjska, czy Związek PanamerykańSki, grupujące
znaczną ilość państw narodowych. W obrębie tych dwóch grup znaleźć
możemy szereg tworów politycznych, mniejszych i ściślej zespolonych niż
stowarzyszenia, do których należą, niemniej jednocześnie wcale nie tak
małych,jak typowe europejskie państwa narodowe— Francja lub Włochy.
Te nieeuropejskie państwa o wymiarze ponadnarodowym odkryły
nową, dostosowaną do ich skali, formę polityczną: zarzuciły jednolicie
scentralizowaną organizację typu francuskiego, na rzecz federalizmu
łączącego korzyści płynące z różnorodności decentralizacji z korzyściami,
jakie niesie jednolite zjednoczone działanie dla celów wspólnych «demu
związkowi. Do obecnej chwili jedynym dojrzałym krajem tego nowego
typu i wymiaru są Stany Zjednoczone i dały one już zadziwiające dowody
ekonomicznej potęgi i energii, jakie zdolny jest wytworzyć i wyzwolić ten
nowy gatunek politycznej organizacji. Możemy jednak zauważyć, że Stany
Zjednoczone to jedynie pierwsze spośród całego szeregu młodych państw,
które zorganizowały się lub organizują na podobnych podstawach federa
cyjnych i na porównywalnej skali geograficznej. Poza Stanami Zjed
noczonymi, większości nowym nie-europejskim państwom tego typu wciąż
brakuje jakiegoś zasadniczego elementu dla pełnego wykorzystania swej
ukrytej siły. Wspólnocie Australijskiej i Federalnej Republice Argentyny
brakuje ludności; Związkom Południowej Afryki również brak ludzi, a
ponadto ma do czynienia z problemem rasowym, o wiele groźniejszym niż
w Stanach Zjednoczonych. Pozostałym brak albo ludności, albo oświaty,
albo politycznego doświadczenia i stabilności, albo kilku z tych rzeczy
naraz; a przed niektórymi z nich stoi niewątpliwie tyle przeszkód, że nie uda
im się realizow ać swych możliwości. Nie można jeszcze przewidzieć
przyszłości Stanów Zjednoczonych Brazylii, republiki Meksyku, republiki
88
Chin, rodzących się państw Indii i Pakistanu; nieodgadniony jest los
Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Niemniej, mimo że nie
które z tych młodych jeszcze państw federacyjnych zamorskiego typu i
kalibru mogą wypaść z torów, jest wielce prawdopodobne, że za żyda
następnego pokolenia osiągnie dojrzałość przynajmniej tyle pozaeuropejs
kich państw federacyjnych typu i rozmiarów Stanów Zjednoczonych, ile
jest w Europie państw narodowych w rodzaju Wielkiej Brytanii, Francji i
Włoch. Niejedno z tych pozaeuropejskich państw będzie porównywalne
pod względem wielkości z całą Europą.
Tym samym, Europa jako całość staje się karłem wobec świata
zamorskiego (który sama powołała do żyda), zaś narodowe państwa
europejskie stają się karłami wobec federacyjnych państw nowego zamors
kiego świata. Jakiej przyszłości ma oczekiwać Europą stojąc w obliczu tej
sytuacji?
Nieco światła na jej przyszłość mogą rzucić analogie z przeszłośd. To, co
Europa osiągnęła w świecie, choć zapewne bez precedensu jeśli idzie o
skalę, nie jest bez precedensu jeśli chodzi o charakter. Wyprzedziły ją w tym
względzie starożytna Grecja i średniowieczne Włochy. Oba te społeczeńst
wa podzielone były na szereg miast-państw, które proporcjonalnie do
swych światów, nie były mniejsze niż europejskie państwa narodowe w
stosunku do świata dzisiejszego. Każde z tych społeczeństw stworzyło tak
imponującą cywilizację i zmobilizowało tak wielką i skutecznie kierowaną
energię, że pomimo swego wewnętrznego rozbicia — pomimo namiętnegó
partykularyzmu swoich miast-państw i nieustannych bratobójczych walk
między nimi —■starożytnej Grecji i średniowiecznym Włochom udało się w
swoich czasach ustanowić polityczną, ekonomiczną i kulturową przewagę
nad wszystkimi otaczającymi ich ludami. Każde z nich, w epoce swojej
wielkości, rzuciło wyzwanie powiedzeniu, że dom podzielony wewnętrz
nymi waśniami nie może się ostać. A jednak ich koniec był tragicznym
dowodem prawdziwości tych słów.
W jedym i drugim przypadku „lud wybrany” uczył innych, by na
śladowali jego sposób życia a ci nauczyli się tego, lecz robili to na dużo
większą skalę materialną. Miasta-państwa Grecji zostały zdominowane
przez wielkie potęgi — monarchie macedońską, syryjską i egipską,
cesarstwo Kartaginy i federację rzymską — powstałe w krainie śródziem
nomorskiej po ekspansji cywilizacji greckiej w epoce Aleksandra; Grecja
zaś od razu stała się wówczas celem pielgrzymek, uniwersytetem i polem
bitewnym dla tych niedawno zhellenizowanych potęg. Tak samo rzecz się
miała ze średniowiecznymi Włochami — a w ich przypadku historia ta jest
szczególnie znamienna; nowe potęgi, powołane do istnienia na skutek
rozprzestrzenienia się włoskiego Renesansu poza Alpy, potęgi, które z
81
końcem piętnastego wieku zdominowały miasta-państwa Mediolanu,
Florencji i Wenecji, były tymi narodowym państwami europejskimi —jak
Hiszpania i Francja — które dziś na naszych oczach stają się karłami przy
Stanach Zjednoczonych.
Kiedy zastanawiamy się nad tymi precedensami, w naturalny sposób
narzucają się nam dwa pytania: po pierwsze, jak to się stało, że nawrócone
ludy, które pod każdym innym względem były biernymi uczniami i niezdar
nymi naśladowcami swoich greckich i włoskich mistrzów, zdolne byty
rozwiązać ten jeden żywotny problem konstrukcji politycznej na większą
skalę, który raz po raz, całkowicie bezskutecznie usiłowali rozwiązać kh
mistrzowie? Po drugie, jak to się stało, że Grecy i Włosi nie rozwiązali
problemu konsolidacji politycznej, kiedy stało się dla nich w pełni widoczne, że
karą za ciągle niepowodzenia w tym względzie będzie upadek polityczny i
ekonomiczny? W Grecji czwartego, trzeciego i drugiego widm przed nas»t
erą, we Włoszech piętnastego, szesnastego i siedemnastego wieku naszej ery,
każdy ubolewał nad kontynuacją starych partykularyzmów, każdy usiłowałje
pizezrotyciężyć i k a ^ próba wzniesienia się ponad nie, kończyła się niepowo
dzeniem. G raty i Włosi poddah się w rozpaczy przeznaczeniu, które w końcu
zaczęło wyglądać na nieuniknione. Dlaczego narody, które wciąż jeszcze były
zasobne i twórcze w innych dziedzinach, pozostały nieskuteczne w tej jednej,
pomimo nakazów najsilniejszego z instynktów, instynktu samozachowaw
czego?
Na pierwsze pytanie jest stosunkowo łatwo odpowiedzieć. Ludom z
zewnętrznego dziedzińca świątyni udało się zbudować organizacje polity
czne większego kalibru niż greckie i włoskie miasta-państwa nie dlatego, że
mieli większe zdolności polityczne czy większe doświadczenie polityczne
niż Grecy i Włosi — przeciwnie, mieli ich o wiele umiej — ale dlatego, że
łatwiej o konstrukcję polityczną w nowym kraju znajdującym się na
obrzeżach cywilizacji niż w starym kraju znajdującym ńę w jej centrum.
Łatwiej, ponieważ nie ma tu takiego ścisku, więcej jest dostępnej prze
strzeni i nie ma wokół żadnych starych budowli, do których architekt musi
dostosowywać swoje nowe projekty. W nowym kraju na krańcach świata,
architekt polityczny ma wolne pole i nie ma żadnych zobowiązań Nawet
jeśli nie jest on szczególnie lotny, nietrudno mu zbudować coś bardziej
przestronnego i wygodnego niż to, co moi* zdziałać jego znakomicie
wykształcony i utalentowany kolega, który ma do czynienia z zatłoczonym
placom w przeludnionym centrum starożytnego miasta, przyćmionym
pomnikami przeszłości. Wynajdowanie nowej architektury o wielkiej skali
na peryferiach a nie w centrum, wynika jedynie z przewagi położenia
geograficznego a nie z zasługi lokalnego architekta; jednakże mimo, iż nie
jest to wina uzdolnionych mieszkańców centrum, konsekwencje jakie dla
nich stąd wynikają, nie są z tego tytułu mniej poważne.
Próbując odpowiedzieć na pierwsze z moich pytań, wskazałem już, jak
sądzę, odpowiedź na drugie— na pytanie dlaczego Grecy i Włosi, kiedy ich
miasta-państwa stały się karłami, a ich niepodległość Została zagrożona
przez tworzenie się wokół nich państw ó większej skali, wciąż nie potrafili
zebrać swoich miast-państw i skonsolidować ich w jedną strukturę
polityczną o nowym rzędzie wielkości. Odpowiedź jest, jak się wydaję,
taka, iż nie mogli wymknąć się z sideł własnej wielkiej tradycji. W wielkiej
epoce starożytnej Grecji — kiedy to stworzyła ona cywilizację grecką,
która następnie podbiła świat — na pierwszy plan pejzażu politycznego
wysuwały się niepodległe Ateny, niepodległy Korynt i niepodległa Sparta.
Bez niepodległości tych znamienitych miast-państw w epoce chwały, z
obrazu tego mogłoby zniknąć wszystko, co było najwspanialsze w tej
epoce, i trwale wielkie w tej cywilizacji. Niepodległość miast-państw miała
te same korzenie, co cywilizacja — a zatem inaczej mówiąc, bym
nieusuwalna tak długo, jak długo trwała cywilizacja. Bez niepodległych
Aten i niepodległej Sparty nie m o^o być greckiego świata. Natomiast nowe
greckie miasta-państwa założone na ziemi azjatyckiej przez Aleksandra
Wielkiego i jego następców, nie posiadały pielęgnowanej tradycji niepodległo
ści, która powstrzymywałaby je przed dopuszczeniem do zrzeszenia się z
innymi nuastami-państwami tego rodzaju w celu utworzenia organizacji
federacyjnej na większą skalę. W czasach, kiedy ratunek zależy od innowacji,
parweniusz znajduje go łatwiej niż arystokrata.
Zakończę, próbując przyjrzeć Się temu, jak owe precedensy wiążą się z
perspektywami Europy w nadchodzącej po dwóch wojnach światowych
nowej epoce, w której jedną z najbańłzięj uderzających nowych cech
charakterystycznych jest karłowacenie Europy. D zisiejsi Europejczycy,
podobnie jak Włosi z wieku szesnastego i Grecy z trzeciego wieku p.n.e.,
dobrze zdają sobie sprawę z zagrażającego im niebezpieczeństwa. W pełni
uświadamiają sobie jego powagę; a także wiedzą— przynajmniej w sposób
ogólny — co muszą zrobić, by zażegnać to niebezpieczeństwo. Od 1914
roku Europejczycy stale poświęcają wiele uwagi problemowi jedności
europejskiej, i choć wiodącą rolę odgrywają tu publicyści, to ludzie czynu
— w przemyśle, finansach, a nawet w dyplomacji — również zajmują się
tym problemem.
Za punkt wyjścia może nam posłużyć znakomita książka Friedricha
Naumanna, Mitteleuropa, opublikowana w roku 1915.
Było naturalne, że wizja europejskiej wspólnoty politycznej na skałę
większą niż państwo narodowe, musi pojawić się najpierw w środku
Europy, gdzie nacisk był największy, i w czasie wojny, kiedy w mocarst
wach centralnych normalna presja egzystencji gwłatownie zaostrzyła się na
skutek walk na dwóch frontach i blokady morskiej. Naturalne było także,
83
iż niemiecki autor, mając w pamięci dzieje niemieckiego Zollverein, wyjdzie
od idei. ponadnarodowych związków celnych i przejdzie od tego punktu
wyjścia do schematów kooperacji w innych dziedzinach życia publicznego.
W okresie międzywojennym Naumannowska koncepcja „Europy Środ
kowej” została rozwinięta przez innych publicystów z kontynentu w
koncepcję „Pan-Europy” — powszechnej unii europejskiej, która tak jak
Naumannowska „Europa Środkowa”, miała opierać się na Zollverein.
Projekt „Pan-Europy” został, jak się wydąje, wyciągnięty na forum
publiczne po raz pierwszy w międzywojennej A ustrii— w krajü, któremu z
racji granic przyznanych mu w traktacie pokojowym z lat 1919-20, ciężko
było pogodzić się z rozczłonkowaniem Europy na szereg niepódległych
części, odizolowanych od siebie zarówno pod względem ekonomicznym,
jak i politycznym. Po drugiej wojnie światowej, ruch na rzecz zjednoczenia
Europy pojawił się ponownie, otrzymując tym razem potężną zachętę ze
strony Ameryki, w postaci planu Marshalla.
Zapał i powaga odzewu wywołanego po stronie europejskiej przez plan
Marshalla wskazują, że Europa naprawdę zdaje sobie sprawę z grożącego
jej niebezpieczeństwa, rzeczywiście wie, jakie są odpowiednie środki
zaradcze, a także rzeczywiście pragnie je zastosować. Zasadnicze pytanie
wszelako brzmi: czy pragnienie Europy, by zachować lub odzyskać pewne
oznaki jej dawnej pozycji w świecie, jest siłą dostatecznie wielką, by
przezwyciężyć stojące przed nią przeszkody? •
Najbardziej rzucającymi się w oczy przeszkodami są przypuszczalnie
następujące trzy: pierwsza, specyficzne problemy związane z istnieniem
wspólnoty Brytyjskiej i Związku Radzieckiego — organizmami politycz
nymi na skalę ponadnarodową, które dotąd były w połowie w Europie, a w
połowie poza nią; drpga, ciągła tendencja systemu przemysłowego do
powiększania skali swych działań — tendencja, która już rozsadziła granice
państwa narodowego i w swoim marszu ku jedności świata może z
powodzeniem rozsadzić granice nawet największych jednostek regional
nych; trzecia, ciężar europejskiej tradycji, który sprawia, że Anglikom i
' Francuzom jest równie trudno kochać i pielęgnować Europę bez suweren
nych Wielkiej Brytanii i Francji, czy w istocie nawet wyobrazić ją sobie, jak
trudno było Ateńczykom i Spartanom z trzeciego czy drugiego wieku p.n.e.
wyobrazić sobie Helladę bez niepodległych Aten i Sparty. Czy można
przezwyciężyć którąś, lub wszystkie, spośród tych trudności?
Przeszkoda związana z istnieniem Związku Radzieckiego wygląda,
trzeba to szczerze przyznać, na o wiele trudniejszą po drugiej wojnie
Światowej niż przed nią. W granicach z okresu międzywojennego Związek
Radziecki, inaczej niż poprzednie imperium rosyjskie, leżał faktycznie poza
Europą, bowiem w owym czasie nie wchodziły w jego skład kraje ościenne
84
o zachodniej tradycji kulturowej, których włączenie wprowadziło im
perium rosyjskie w towarzystwo państw europejskich. W rezultacie
pierwszej wojny światowej, uwieńczonej powodzeniem inwazji Niemiec na
imperium rosyjskie i dwóch kolejnych rewolucji rosyjskich w roku 1917, te
zachodnie kraje ościenne porzuciły towarzystwo Rosji i weszły samodziel
nie do wspólnoty europejskiej jako niepodległe państwa narodowe Finlan
dii, Estonii, Łotwy, Litwy i Polski. W efekcie drugiej wojny światowej
nastąpiło jednak odwrócenie tego stanu rzeczy, i powrót do czegoś więcej
niż sytuacja sprzed roku 1914. Trzy kraje nadbałtyckie zostały ponownie
anektowane przez Rosję jako konstytucyjne republiki Związku Radziec
kiego, a w sowiecką sferę wpływów, de facto choć nie de iure, wciągnięte
zostały jako państwa satelickie nie tylko Finlandia i cała Polska (w tym
część pruska i austriacka), ale także Rumunia, Bułgaria, Węgry i Czecho
słowacja. Włączając niemieckie terytoria na wschód od Nysy Łużyckiej i
Odry, przydzielone Polsce przez Związek Radziecki jako zadośćuczynienie
za ukraińską i białoruską część Polski międzywojennej, które teraz
Związek Radziecki zabrał z powrotem, i dodając do tego wszystkie
sowieckie strefy okupacyjne w Niemczech i Austrii, znajdujemy zachodnią
granicę świata sowieckiego biegnącą dziś, z . północy na południe, od
Bałtyku po Adriatyk, przez środek Europy.
Czy rząd radziecki pozwoli kiedykolwiek sowieckiej połowie powojennej
Europy połączyć się z drugą połową w czymś w rodzaju zrzeszenia
paneuropejskiego? Możemy zgadywać, że Moskwa pozwoli na to tylko
pod jednym warunkiem, a mianowicie takim, że Europa ma stworzyć swą
unię wokół rosyjskiego jądra i pod rosyjską hegemonią. Dla krajów
zachodnioeuropejskićh jest to warunek zupełnie nie do przyjęcia, a znaczy
to, że jeśli plan Marshalla rzeczywiście prowadzi do unii europejskiej, to
unia ta najprawdopodobniej będzie ograniczała się do krajów leżących na
zachód od zachodniej granicy strefy sowieckiej.
Podczas gdy rosyjska przeszkoda na drodze do unii europejskiej wyrosła
na potężniejszą, przeszkoda brytyjska stała się przypuszczalnie łatwiejsza
do przezwyciężęnia. Jakikolwiek projekt unii europejskiej grozi postawie
niem przed Wielką Brytanią dylematu. Wielka Brytania nie mogłaby
pozwolić sobie na to, by stać z boku, gdyby państwom kontynentalnym
udało się ustanowić związek paneuropejski, lub nawet węższy zwiążek
zachodnioeuropejski. Tak samo nie mogłaby sobie pozwolić na wejście do
związku europejskiego za cenę zerwania swych więzi z zamorskimi krajami
anglojęzycznymi: Stanami Zjednoczonymi i zamorskimi członkami Wspól
noty. Dylemat ten jednak nie powstaje, kiedy unia europejska, do której
zaproszono Wielką Brytanię, znajduje się pod mecenatem Stanów Zjed
noczonych i służyć ma za podstawę ściślejszych stosunków pomiędzy
85
zjednoczoną Europą i Ameryką. Wielką Brytanię uwalniają w istocie od
tego kłopotu właśnie te intencje i założenia planu M arshalla, które są nie W
smak Związkowi Radzieckiemu. Warunki planu Marshalla pozwalają
Wielkiej Brytanii mieć to, co najlepsze w obu światach; może wejść w
zrzeszenie ze swymi sąsiadami z kontynentu europejskiego bez narażania
swych stosunków z zamorskimi towarzyszami; zaś unia europejska oparta
ną tych warunkach, może być pewna pełnego poparcia ze strony Wielkiej
Brytanii'}
Czy jednak „unia” to właściwa nazwa dla przewidywanej przez nas
konstelacji sił? Czy właściwszym słowem nie byłby „rozbiór”? Jeśli bowiem
Wschodnia Europa ma być zrzeszona ze Związkiem Radzieckim pod jego
hegemonią, zaś Europa Zachodnia ze Stanami Zjednoczonymi pod
przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, to najbardziej znamienną cechą
nowej mapy okazuje się dla Europejczyka podział Europy pomiędzy tymi
dwoma gigantycznymi nieeuropejskimi mocarstwami. Czyż nie dochodzi
my w istocie do wniosku, że Europy nie stać już na samodzielne odzyskanie
swojej pozycji w świecie, poprzez przezwyciężenie jej odwiecznej zmory,
rozbicia? Ciężar tradycji europejskiej waży dziś na szali mniej niż piórko,
albowiem o losie Europy nie decyduje już jej wola. Jej przyszłość spoczywa
w rękach przyćmiewających ją dziś gigantów.
Plan M arshalla przychodzi z odsieczą i w innym spośród wspomnianych
przez nas kłopotów związanych z unią europejską. Tendencja systemu
przemysłowego do rozszerzania skali swych operacji do wymiarów ogól
noświatowych, przemawia w ważki sposób przeciw perspektywie zgrupo
wania europejskiego, które byłoby jedynie regionalne. Jeśli plan Marshalla
przyniesie owoce, państwa Zachodniej Europy zostaną uratowane dzięki
wbudowaniu ich w system ekonomiczny ześrodkowany wokół Stanów
Zjednoczonych, system, który obejmie cały świat za wyjątkiem strefy
sowieckiej; kraje zachodnioeuropejskie wniosą ze sobą afrykańskie i
azjatyckie posiadłości i dominia, natomiast Stany Zjednoczone wniosą
kraje południowoamerykańskie i Chiny, i można też liczyć na to, że, pod
pewnymi warunkami, przyłączą się również zamorscy członkowie Wspól
noty Brytyjskiej. W warunkach działań ekonomicznych na taką skalę, unia
europejska, nawet jeśh ogarnie całą Europę, byłaby niemal równie
nieodpowiednią jednostką gospodarczą, co państwo narodowe w skali
Francji lub miasta-państwa o skali średniowiecznej Wenecji. Na płaszczyź
nie wizji gospodarczej wygląda na to, że „Pan-Europa” stała się ana
chronizmem, zanim jeszcze mieliśmy sposobność ją zrealizować; zachodni
Europejczycy nie muszą jednak żałować fiaska „Pan-Europy”, jeśli
zaoferuje się im alternatywę w postaci przyłączenia się do ogólnoś
wiatowego zrzeszenia. Jeśli ongiś niekwestionowany prymat Europy w
86
świecie okażę się przemijającą osobliwością dziejów, która skazana je st na
zajad ę, to plan Marshalla daje iZachodniej Europie przynajmniej podechę
ujrzenia chrześcijańskiego pogrzebu swej martwej supremacji. Eutanazja
nie jest jednak ani ozdrowieniem, ani zmartwychwstaniem. Tuż po drugiej
wojnie światowej, skurczenie się Europy jest niewątpliwie faktem dokona
nym.
87
SYTUACJA MIĘDZYNARODOWA
Kiedy porównuję konsekwencje obu wojen, widzę szereg oczywistych
podobieństw, z wyjątkiem jednej uderzającej różnicy. Poprzednim razem
wierzyliśmy, że wojna z lat 1914-18 była straszliwym, ale mimo wszystko
nieznaczącym wtrętem W toku rozumnego i cywilizowanego postępu
dziejów. Uważaliśmy, że jest to wypadek, taki jak katastrofa kolejowa czy
trzęsienie ziemi; wyobrażaliśmy sobie, że zaraz po tym jak pochowamy
zmarłych i uprzątniemy gruzy, będziemy mogli na powrót pędzić wygodny
i spokojny żywot, który niewielka, uprzywilejowana część żyjącego
pokolenia ludzkości, reprezentowana przez ludzi ze średniej klasy w
demokratycznych uprzemysłowionych krajach Zachodu zaczęła wówczas
traktować jako coś naturalnego, jak gdyby było to prawo należne
człowiekowi od urodzenia. Tym razem przeciwnie, dobrze zdajemy sobie
sprawę, że rzecz nie kończy się wraz z zamknięciem działań wojennych.
Jaki problem wzbudza dziś niepokój na całym świecie, wśród Ameryka
nów, Kanadyjczyków, wśród nas, wśród naszych europejskich sąsiadów, a
także wśród Rosjan (albowiem na podstawie pobieżnego przyjrzenia się
Rosjanom, po czemu miałem okazję ostatniego lata w Paryżu, muszę
stwierdzić, że odczucia ich są podobne do naszych)?
Przedstawię państwu mój osobisty pogląd, który jest, jak państwo
zobaczą, kontrowersyjny. W moim przekonaniu ten groźny problem ma
naturę polityczną, a nie ekonomiczną, i sądzę ponadto, że nie chodzi tu o
pytanie, czy świat zjednoczy się politycznie w bliskiej przyszłości. Uważam,
że to — i jest to, jak przypuszczam moje najbardziej kontrowersyjne
twierdzenie, lecz po prostu mówię to, co naprawdę myślę — iż świat w
niedługim czasie zjednoczy się politycznie, jest sprawą przesądzoną, (Jeśli
wezmą państwo pod uwagę dwie rzeczy, a mianowicie obecny stopień
wzajemnego uzależnienia oraz śmiercionośność naszej dzisiejszej broni, i
zestawią je ze sobą, nie widzę, jak mogą państwo dojść do jakiegokolwiek
innego wniosku.) Wielką i naprawdę groźną kwestią jest dziś, jak sądzę, nie
to, czy świat wkrótce zjednoczy się politycznie, ale w jaki z dwóch
możliwych sposobów dokona się ta szybka unifikacja.
Jest mianowicie pewien starej daty, znany jak zły szeląg sposób
prowadzenia do upadłego ciągłych wojen, gdzie jedna zwycięska wielka
i potęga „nokautuje” ostatniego pozostającego na placu boju przeciwnika i
i poprzez podbój narzuca światą pokój. W ten sposób świat grecko-rzymski
został zjednoczony siłą przez Rzym w ostatnim wieku p.n.e.,
88
a świat Dąlekiego Wschodu w trzecim wieku p.n.e. przez księstwo Ts’in o
orientacji podobnej do rzymskiej. Mamy również nowy eksperyment
polegający na kooperacyjnym rządzie światowym— nie, nie całkiem nowy,
ponieważ były już poronione próby znalezienia drogi współdziałania jako
wyjścia z kłopotów, którym w rzeczywistości położyło kres narzucenie siłą
Pax Romana oraz Pax Sinica; jednakże nasze próby, przeprowadzane za
naszego życia, były do tego stopnia o wiele bardziej zdecydowane i
samoświadome, że możemy chyba uczciwie uważać je za nową orientację.
Naszą pierwszą próbą była Liga Narodów; drugą jest Organizacja
Narodów Zjednoczonych. Oczywiste jest, że zaangażowani jesteśmy tu w
bardzo trudne, pionierskie przedsięwzięcie polityczne podejmowane na
gruncie w znacznej mierze nieznanym. Gdyby to przedsięwzięcie się
powiodło — choćby na tyle, by uchronić nas przed powtórką „nokautują
cego ciosu” — mogłoby otworzyć przed ludzkością całkiem nowe perspek
tywy, jakich nie mieliśmy przedtem w ciągu tych pięciu czy sześciu tysięcy
lat będących świadkami szeregu naszych prób stworzenia cywilizacji.
Po powitaniu tego promyka nadziei na naszym horyzoncie ugrzężlibyś-
my w raju głupców, gdybyśmy nie wzięli również pod uwagę długości i
trudów drogi, jaka dzieli nasz cel od punktu, w którym się dzisiaj
znajdujemy. Mamy niewielkie szanse na pomyślne zażegnanie groźby
„nokautu”, jeśli nie weźmiemy w należyty sposób pod uwagę okoliczności,
które niestety za nim przemawiają.
Pierwsza z niesprzyjających okoliczności, z którymi musimy się zmie
rzyć, to fakt, że w okresie jednego życia, liczba wielkich mocarstw o
największym wymiarze materialnym — jeżeli szacujemy go w kategoriach
czystego potencjału zbrojnego — zmniejszyła się z ośmiu do dwóch. Dziś
na arenie nagiej polityki siły Stany Zjednoczone i Związek Radziecki
spotykają się jako jedyne mocarstwa. Jeszcze jedna wojna światowa, a
pozostać może tylko jedna, samotna, wielka potęga, by nadać światu
polityczną jedność staroświecką metodą zdobywcy narzucającego swą
wolę.
Zaskakująco szybki spadek liczby wielkich mocarstw największego
kalibru materialnego jest rezultatem nagłego skoku na materialnej skali
życia, w wyniku którego skurczyły się wymiary Wielkiej Brytanii i Francji
w porównaniu z wymiarami Związku Radzieckiego i Stanów Zjed
noczonych. Takie nagłe skoki zdarzały się już w przeszłości. Mniej więcej
cztery i pół wieku temu potęgi Wenecji i Florencji stały się karłami w efekcie
nagłego pojawienia Się potęg Anglii i Francji.
Sprowadzenie potęg europejskich przez Stany Zjednoczone i Związek
Radziecki do wymiarów karła zdarzyłoby się niewątpliwie z biegiem czasu
89
tak czy owak. Jest to, powiedziałbym, nieuchronna, ostateczna konsek
wencja niedawnego otwarcia rozległych przestrzeni w Ameryce Północnej i
Rosji, i jeszcze mniej odległego w czasie rozwoju ich zasobów dzięki
zastosowaniu tam na masową skalę metod technicznych wynalezionych
częściowo w laboratoriach Europy Zachodniej. Ten nieuchronny proces
mógłby jednak trwać nawet sto lat, gdyby nie skrócił go do jednej trzeciej
czy jednej czwartej tego okresu kumulatywny efekt dwóch wojen świato
wych. Gdyby przemiana nie została w ten sposób przyspieszona, byłby to
proces stopniowy, który mógłby dać wszystkim stronom czas na mniej lub
bardziej bezbolesne przystosowanie się do niej. W rezultacie tego, że
przyśpieszyły rzecz dwie wojny, był to proces rewolucyjny, stawiający
wszystkie strony w kłopotliwym położeniu.
Ważne jest, by obserwatorzy europejscy uświadomili sobie (jak uczynił
to jeden z nich, bezpośrednio przyglądając się reakcjom w Stanach
Zjednoczonych), że przyspieszenie tempa transferu potęgi materialnej ze
starszych mócarstw wewnętrznego kręgu w Europie do młodszych mo
carstw zewnętrznego kręgu w Ameryce i Azji, jest kłopotliwe dla Ameryka
nów w takim samym stopniu, jak i dla nas. Amerykanie tęsknią za swą
względnie beztroską, dziewiętnastowieczną przeszłością. Jednocześnie zda
li sobie sprawę o wiele jaśniej, a także o wiele bardziej powszechnie niż my,
czy oni, uświadamialiśmy sobie to po wojnie 1914-18, że nie sposób cofnąć
wskazówek zegara do komfortu godziny przedwojennej. Wiedzą oni, że
muszą teraz pozostać w świede, niezależnie od tego, jak ponurą wydaje się
im ta perspektywa. Bez entuzjazmu stają w obliczu tego niepożądanego
nowego rozdziału swych dziejów, kiedy myślą o nim w kontekście usług
technicznych i gospodarczych, jakie będą musieli wykonywać w Grecji i w
Turcji oraz w innych obcych krajach, które, jak ostrzegł ich prezydent,
mogą podążyć za tamtymi. Wyrażają jednak coś w rodzaju konsternacji,
kiedy przypomni im się, że nie samym chlebem człowiek żyje, i że będą
musieli wziąć udział zarówno w polityce, jak i w ekonomii, jeśli ma im się
powieść aklimatyzowanie demokracji, w zachodnim rozumieniu tego
terminu, w nie-zachodnich krajach, gdzie w tym właśnie celu interweniują.
Osłaniać więźniów politycznych w Rurytanii i mieć baczenie, aby rząd
Rurytanii wypuszczał tych, którzy mają być na wolności? Zapewne
przekształcenie się rurytańskięj policji z instytucji służącej wykręcaniu rąk
opozycyjnych przeciwników politycznych w instytucję służącą ochronie
swobód obywatelskich? Przeprowadzić w tym celu stosowną reformę sądow
nictwa Rurytanii? Gdyby zasugerować dzisiejszym Amerykanom, że skoro
raz uwikłali się w Rurytanii, nie będą mogli pozostawić tych politycznych
przedsięwzięć odłogiem, gotowi będą wykrzyknąć, że Stany Zjednoczone nie
kierują za granicę personelu do załatwiania spraw tego rodzaju.
90
Zakłopotanie wynikłe ze śdągnęcia na siebie politycznych obowiązków
w krajach zacofanych pod tym względem, wzbudziło w amerykańskich
umysłach nagłą troskę o przyszłość imperium brytyjskiego. Troska ta,
podobnie jak większość ludzkich uczuć w większości innych przypadków,
jest, powiedziałbym, po części wynikiem dbałości o własne sprawy, po
części zaś bezinteresowna. Wzgląd na siebie w tym przypadku to perspek
tywa, zejeśli imperium brytyjskie miałoby się rozpaść, to pozostawiłoby po
sobie wielką próżnię polityczną — o wiele większą i bardziej niebezpieczną
niż ziemia niczyja w Grecji i w Turcji — gdzie Stany Zjednoczone mogłyby
czuć się zmuszone wejść, aby uprzedzić Związek Radziecki. Amerykanie
uprzytomnili sobie, jak wygodne jest dla nich istnienie imperium brytyjs
kiego dokładnie w chwili, gdy imperium to, jak sądzę, likwiduje się. Ta
niedawno zrodzona amerykańska troska o imperium jest jednak także w
dużej mierze bezinteresowna i płynąca z głębi serca. Tradycyjne amerykań
skie potępienie brytyjskiego imperializmu szło w parze, jak mniemam, z
nieświadomym założeniem, że imperium brytyjskie było, na dobre czy na
złe, jedną z trwałych i niezmiennych instytucji światowych. Teraz, kiedy
Amerykanie naprawdę uważają, że imperium jest w agonii, zaczynają
żałować zbliżającego się zniknięcia tak znaczącego i znajomego przed
miotu z ich pejzażu politycznego, i stają się świadomi usług oddawanych
światu przez imperium, których nie cenili i niemal nie zauważali, dopóki
mogli przyjmować ciągłość tych usług za rzecz naturalną.
Nagła zmiana amerykańskiej postawy wobec imperium brytyjskiego w
ciągu zimy 1946-47, była, konsekwencją amerykańskich interpretacji
bieżących wydarzeń. Amerykańską wyobraźnię poruszały w owym czasie
dwa fakty, fizyczne cierpienia poddanych brytyjskich i ostateczna decyzja
rządu Zjednoczonego Królestwa wycofania się z Indii w 1948 roku. Razem
wzięte, te dwa fakty kazały Amerykanom sądzić, że imperium brytyjskie
znajduje się w ruinie; lubiący sensację komentatorzy amerykańscy skrócili
do pojedynczego błyskawicznego wydarzenia całą ewolucję imperium
brytyjskiego od 1783 roku, zakładając zarazem, że przemiana ta nie była
dobrowolna. Wedle większości Amerykanów, Zjednoczone Królestwo
nagle stało się zbyt słabe, by utrzymać dłużej imperium siłą; chyba niewielu
z nich uśw iadom iło sobie, że Brytyjczycy wynieśli straszliwą lekcję z
utraty Trzynastu Kolonii i od tego czasu starali się zawsze z niej korzystać.
Nie znającym się na rzeczy Amerykanom wydawało się, że imperium
króla Jerzego III istniało w praktycznie niezmienionej postaci do wczoraj i
nagle dziś rozsypało się. Niezależnie od tego, na ile wydawać się nam może
ono chybione, to amerykańskie mniemanie nie jest, prawdę mówiąc, tak
zaskakujące, jak muszą odbierać je Brytyjczycy. W sprawach, które nie
91
zdarzają się w czasie naszego dorosłego doświadczenia, wszyscy skorzy
jesteśmy zachowywać bezkrytyczne i niesprawdzone, surowe i uproszczone
koncepcje zasugerowane nam w dzieciństwie. Istnieje na przykład, czy też
istniała na ogół do niedawna pośród uczniów brytyjskich legenda, że
Francuzi nie potrafią zarządzać swymi posiadłościami czy zacofanymi
ludami. Mniemanie przeciętnego Amerykanina na temat imperium brytyj
skiego w podobny sposób opiera się na legendzie Wojny Rewolucyjnej,
jakiej nauczył się w szkole, a nie na dojrzałych, bezpośrednich obserwac
jach aktualnych faktów. Wielu Amerykanów na przykład, wykazuje
ignorancję nawet odnośnie obecnego statusu Kanady, choć mogą mieć
stały osobisty kontakt z Kanadyjczykami, a gdyby takowy nawiązali, od
razu rozpoznaliby w nich samodzielnych, wolnych ludzi tego samego
rodzaju, co Amerykanie. Zamiast jednak pomyśleć logicznie i spojrzeć na
nowo na fakty, będą oni najpewniej wyobrażać sobie, że Kanada wciąż
jeszcze rządzona jest z Downing Street i odprowadza podatki do skarbu
Wielkiej Brytanii, czego zresztą nigdy nie robiła.
Wyjaśnia to w wielkiej mierze, dlaczego zarówno tempo, jak i charakter
zmiany, jaka miała miejsce w strukturze imperium brytyjskiego, zostały
opacznie pojęte przez wielu Amerykanów. Niemniej kiedy poczyni się
wszelkie stosowne korekty takich błędnych mniemań, z kolei krytyk
brytyjski musi dostrzec fakt, że w sile imperium, jako czymś odrębnym od
jego struktury, zaszła zmiana, i to zmiana nie tylko bardzo wielka, ale i
bardzo szybka. Prawda jest taka, że jeśli idzie o samą politykę siły— czysty
potencjał zbrojny— to pozostały obecnie jedynie dwie konfrontujące się ze
sobą wielkie potęgi, Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Rozpoznanie
tego faktu w Stanach Zjednoczonych wyjaśnia poruszenie spowodowane
ogłoszeniem „doktryny Trumana” . Amarykanie zdają sobie sprawę, że jest
to punkt zwrotny w dziejach Ameryki z dwóch powodów. Po pierwsze,
bezpośrednio wyprowadza Stany Zjednoczone z ich tradycyjnej izolacji, po
drugie, mogłoby się okazać, że posunięcie prezydenta — niezależnie od
tego, jak dalece rozmijałoby się to z jego intencjami — nada całemu
biegowi spraw międzynarodowych impuls odwracający go od nowej
metody współdziałania mającej na celu osiągnięcie politycznej jedności
świata, ku staroświeckiej metodzie polityki siły, zwycięstwa w ostatniej
rundzie walki i osiągnięcia politycznej unifikacji świata brutalną siłą
„nokautu” .
Przyjrzawszy się już okolicznościom przemawiającym na rzecz tego
staroświeckiego rozwiązania, musimy zmobilizować się do przezwycięże
nia ich, mając na względzie to, jak absolutnie katastrofalny byłby taki
„nokaut” . Skazałby on ludzkość na przynajmniej jeszcze jedną wojnę
światową. Trzecia wojna światowa toczona byłaby przy użyciu broni
92
atomowej oraz innych, przypuszczalnie nie mniej śmiercionośnych, no
wych broni. Ponadto, w poprzednich przypadkach — na przykład
przeprowadzone siłą unifikacje świata chińskiego przez księstwo Ts’in i
świata grecko-rzymskiego przez Rzym — osiągnięcie mocno spóźnionej
unifikacji za pomocą „nokautu”, zdobyte zostało za wygórowaną cenę
zadania śmiertelnych ran społeczeństwu, któremu narzucono jedność tak
eksperymentalnymi środkami.
Gdybyśmy rozpatrywali te rany w sensie materialnym i usiłowali
oszacować zdolność różnych cywilizacji zarówno do rekonstrukcji, jak i do
destrukcji, zestawienie dokładnego porównywalnego bilansu dla naszej
nowożytnej cywilizacji zachodniej z jednej strony i dla cywilizacji chińskiej i
grecko-rzymskiej z drugiej, mogłoby okazać się niełatwe. Bez wątpienia
mamy daleko większe zdolności zarówno do rekonstrukcji, jak i do
destrukcji niż mieli je Chińczycy i Rzymianie. Z drugiej strony, prostsza
struktura społeczna ma dużo większe samoistne siły żywotne niż struktura
bardziej złożona. Kiedy widzę, jak nasz program odbudowy w Wielkiej
Brytanii opóźnia się przez niedostatek wykwalifikowanej siły roboczej i
materiałów wymagających skomplikowanego przetwarzania oraz przez,
być może nie mniej ważne, zwykłe zawiłości machiny administracyjnej,
wracam myślą do chwili, gdy. w 1923 roku miałem okazję rzucić okiem na
wieś turecką, odbudowującą się po zniszczeniach, jakim uległa w ostatniej
fazie wojny grecko-tureckiej z lat 1919-1922. Ci tureccy wieśniacy nie byli
zależni od materiałów, czy siły roboczej z zewnątrz, i nie byli też zdani na
łaskę biurokracji. Odbudowywali swoje domy i odtwarzali sprzęty gos
podarstwa domowego i narzędzia rolnicze własnymi rękami, z dostępnych
im drzewa i gliny. Kto może oszacować, czy Nowemu Jorkowi po trzeciej
wojnie światowej wiodłoby się pod względem materialnym tak dobrze, jak
Yeni Keui po 1922 roku, czy tak źle jak Kartaginie po roku 146 p.n.e.?
Samobójcze rany, od których umierają cywilizacje, nie należą jednak do
porządku materialnego. W każdym razie w przeszłości to duchowe rany
okazywały się nie do uleczenia; a skoro poniżej całej różnorodności kultur
istnieje jednolitość w duchowej naturze człowieka, możemy domyślać się»
że duchowe spustoszenia zadane przez „nokaut” są w każdym przypadku
mniej więcej tak samo zabójcze.
O ile jednak metoda osiągania politycznej jedności świata za pomocą
przymusu sprowadza ogrom nieszczęść, to z kolei metoda współdziałania
najeżona jest trudnościami.
W chwili obecnej na przykład, możemy spostrzec, jak wielkie mocarstwa
usiłują — co być może jest nie do uniknięcia — robić w tym samym czasie
dwie rzeczy, które nie tylko są różne, ale i nieustannie zwalcżają się
nawzajem i na dłuższą metę są zupełnie nie do pogodzenia. Próbują
93
uruchomić nowy system światowego rządu kooperacyjnego, nie będąc w
stanie przewidzieć jego szans na powodzenie, i ubezpieczają się przeciw
możliwości jego niepowodzenia kontynuując manewrowanie przeciw
sobie, w staromodny sposób przez grę polityki siły, która jeśli utrzyma się,
może zaprowadzić jedynie do trzeciej wojny światowej i „nokautu” .
Organizację Narodów Zjednoczonych można właściwie określić jako
machinę polityczną służącą doprowadzeniu do skutku maksimum moż
liwej kooperacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radziec
kim — dwoma wielkimi potęgami, które byłyby głównymi antagonistami
w ostatniej rundzie zmagań nagiej polityki siły. Obecna struktura ONZ
reprezentuje najwyższy stopień współdziałania możliwy dziś do osią
gnięcia p>rzez Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Jest to konfederacja
bardzo luźna, zaś przewodni duch Chatham House, Lionel Curtis,
zauważył, że polityczne stowarzyszenia tego typu w przeszłości nigdy nie
okazywały się stabilne czy trwałe.
Organizacja Narodów Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej
znajduje się na tym samym etapie, co Stany Zjednoczone po wojnie o
niepodległość. W obu przypadkach, w czasie wojny, silny lęk przed
groźnym wspólnym wrogiem zespalał luźne stowarzyszenia stanów i
państw. Istnienie wspólnego wroga utrzymywało stowarzyszenie na powie
rzchni niczym kamizelka ratunkowa. Kiedy wspólny wróg został pobity i
usunięty, stowarzyszenie powołane na jego intencję musiało utonąć lub
pływać obywając się bez niezamierzonego, lecz nad wyraz skutecznego
wsparcia, jakiego dostarczało istnienie wspólnego wroga. W sytuacji
powojennej luźna konfederacja nie może dłużej pozostawać w swym
pierwotnym stanie i prędzej czy później musi albo rozpaść się, albo
przekształcić w autentyczną i efektywną federację.
Do tego, by federacja była dziełem trwałym, potrzeba, jak się wydaje,
.wysokiego stopnia homogeniczności pomiędzy wchodzącymi w jej skład
państwami. To prawda, że w Szwajcarii i w Kanadzie widzimy znaczące
przykłady efektywnych federacji, które z powodzeniem przezwyciężyły
niebagatelne różnice języka i religif. Czy jednak jakikolwiek trzeźwo
myślący, dzisiejszy obserwator zaryzykowałby ustalenie daty, od której
federacja Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego mogłaby stać się
praktyką polityczną? — a są to państwa, które muszą być sfederowane,
jeśli unia federalna ma uratować nas przed trzecią wojną światową.
Te oczywiste trudności na drodze kooperacyjnej metody działania na
rzecz nieuniknionego celu jedności światowej nie mogą nas jednakże
zniechęcać, albowiem metoda ta niesie ze sobą pewne wyjątkowe korzyści,
których nie może zaoferować żadna inna alternatywa.
94
Tylko wówczas, gdy istnieje jakaś konstytucyjna forma rządu świato
wego, pozostałe mocarstwa mogą nadal liczyć się jako wielkie potęgi — i
rzeczywiście odgrywać tę rolę— pomimo tego, że ich potencjał zbrojny nie
jest już równy potencjałowi Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczo
nych. Nawet w częściowo konstytucyjnej wspólnocie światowej, Wielka
Brytania, kontynentalne kraje zachodnioeuropejskie oraz dominia, mogą
wciąż posiadać w międzynarodowych radach daleko większy wpływ niż
wynikałoby to ze stosunku ich potencjału zbrojnego do potencjału
„Wielkiej Dwójki”. Doświadczenie polityczne, dojrzałość i umiarkowanie
tych krajów będą w znaczący sposób równoważyć przytłaczającą wagę
miecza Brennusa*, nawet na połowicznie parlamentarnym forum między
narodowym. Natomiast w świecie czystej polityki siły te wysoko cywilizo
wane, ale pod względem materialnym mniej potężne państwa, nie będą się
w ogóle liczyć w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi i Związkiem
Radzieckim. W trzeciej wojnie światowej wszystkie one — być może' za
wyjątkiem Południowej Afryki, Australii i Nowej Zelandii— będą polami
bitewnymi. Taki będzie los zwłaszcza Wielkiej Brytanii i Kanady —
perspektywa, której zarówno Kanadyjczycy, jak i Anglicy są dobrze
świadomi.
Kiedy przyglądamy się tej niebezpiecznej sytuacji z bliska, narzuca się
kilka dalszych kwestii.
W polityce, inaczej niż w stosunkach osobistych, powiedzenie „gdzie się
dwoje bawi, tam we troje nudno” jest dokładnym przeciwieństwem
prawdy. Gdzie można zebrać razem osiem, czy nawet trzy wielkie
mocarstwa, tam nieco łatwiej zawiadywać kooperacyjnym rządem świato
wym niż tam, gdzie nie możemy skrzyknąć więcej niż dwóch. Ta oczywista
refleksja rodzi pytanie, czy możliwe jest powołanie do istnienia trzeciej
wielkiej potęgi, która mogłaby równać się ze Stanami Zjednoczonymi i
Związkiem Radzieckim na wszystkich płaszczyznach, być czymś równo
rzędnym, jeśli idzie o potencjał wojskowy na arenie polityki siły i równym
pod względem moralnym i politycznym w radach międzynarodowych, o ile
ludzkości powiedzie się jej obecne pionierskie przedsięwzięcie, mające na
celu zastąpienie w,stosunkach międzynarodowych ślepej gry siły fizycznej
wynalazkiem ludzkiego autorstwa, a mianowicie rządem konstytucyjnym.
Czy rolę tego trzeciego mocarstwa w każdym sensie tego słowa — rolę,
do której odgrywania samo Zjednoczone Królestwo nie ma już material
nych sił — może spełnić kolektywnie Wspólnota Brytyjska? K rótka
odpowiedź na to pytanie, jak sądzę, brzmi: „Wedle kryterium czysto
statystycznego, tak, wedle geograficznego i politycznego, nie” .
W radach konstytucyjnie zarządzanego świata, państwa członkowskie
Wspólnoty Brytyjskiej będą miały wielkie znaczenie, ponieważ stanowią
95
pokaźną część niewielkiego towarzystwa państw dojrzałych politycznie, a
także z tego względu, że będą mogły przemawiać niemal jednym głosem—
nie dlatego, że ich polityka będzie zawczasu zorganizowana, uzgodniona,
czy choćby skoordynowana, ale dlatego, że w wielu doniosłych kwestiach
łączą je tradycje politycżne, społeczne i duchowe, a z chwilą, gdy wyruszyły
każde swoją drogą ku celowi samorządności, nie przestały żyć ze sobą w
niezwykle bliskich i przyjacielskich stosunkach. Aby jednak przekształcić
Wspólnotę w trzecie wielkie mocarstwo i uczynić ją tak potężną jako
kolektyw, jak jej członkowie są wpływowi w masie, kraje Wspólnoty
musiałyby zespolić się w zwartą jedność militarną, tak dalece scent
ralizowaną jak Związek Radziecki przecz cały czas, a Stany Zjednoczone
na czas wojny; ten wymóg warto przywołać jedynie po to, by dostrzec, że
jest on zupełnie nierealny. Oznaczałoby to odwrócenie kierunku, w którym
Wspólnota zmierzała konsekwentnie i z rozmysłem od 1783 roku, i
wyrzucenie na szmelc kumulatywnych rezultatów tej ewolucji, wspólnie
wypielęgnowanych osiągnięć ludzi ze Zjednoczonego Królestwa i innych
krajów Wspólnoty, które w ciągu ostatniego półtora stulecia zdobyły
samorządność zrównując się ze Zjednoczonym Królestwem.
Mamy tu dylemat albo-albo. Nie można wydać swojego skarbu na
pastwę postępującej degeneracji mając na celu maksimum samorządności
w tylu częściach Wspólnoty, ile może przejawić lub rozwijać zdolność do
samorządności, a jednocześnie liczyć na rozporządzanie zbiorową siłą
militarną, którą rząd w Moskwie — by wziąć jako ilustrację najbardziej
stosowny w tym względzie przykład — konsekwentnie i z rozmysłem
budował przez ostatnie sześć wieków za cenę wolności, różnorodności i
innych politycznych i duchowych dobrodziejstw, które kraje Wspólnoty
zapewniły sobie za cenę zbiorowej potęgi. Kraje Wspólnoty nie mogą
wyprzeć się swych ideałów i pruć utkanej dla siebie materii dziejów; nie
byłyby w stanie tego zrobić, a nawet gdyby mogły dokonać tego.
podejrzanego cudu, zaprzepaściłyby swoje dziedzictwo; otóż niezależnie od
tego, jak wielką ofiarę złożono by z charakterystycznych cnót i osiągnięć
Wspólnoty, to i tak nigdy nie mogłaby ona skonsolidować się politycznie
bądź geograficznie do takiego stopnia, który pozwoliłby jej równać się ze
Stanami Zjednoczonymi lub Związkiem Radzieckim pod względem potęgi
militarnej w warunkach wojny atomowej. W grze polityki siły skon
solidowana Wspólnota byłaby wciąż pionkiem, czy w najlepszym przypad
ku skoczkiem, ale nigdy hetmanem.
Skoro Wspólnota Brytyjska nie może spełniać roli „Trzeciego Wielkiego
Mocarstwa” w świecie po wojnie 1939-45, to czy rolę tę mogłyby odegrać
Stany Zjednoczone Europy? Również i ta sugestia na pierwszy rzut oka
wygląda obiecująco, ale i ona nie zdaje egzaminu.
96
Hitler powiedział niegdyś, że jeśli Europa naprawdę chce być w naszych
czasach potęgą światową (a przez „potęgę” Hitler rozumiał brutalną siłę
militarną), to Europa musi zaakceptować i obrać dla siebie politykę
Fuhrera, i te twarde słowa były z pewnością prawdziwe. Europa Hitlera —
Europa zjednoczona siłą przez niemiecki podbój i skonsolidowana pod
niemieckim panowaniem — to jedyny rodzaj Europy, jaki można sobie
wyobrazić jako równy pod względem potencjału militarnego ze Związkiem
Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi, ale Europa zjednoczoha pod
przewodnictwem Niemiec jest absolutnie odrażająca dla Wszystkich
nie-niemieckich Europejczyków. Niektórzy ż nich poddani byli za Swego
życia dwukrotnie straszliwemu doświadczeniu niemieckiego podboju i
panowania, większość z nich przeżyła je podczas drugiej wojny światowej,
zaś garstka tych, którzy przetrwali, była dostatecznie blisko ognia i na tyle
przypiekła ?ię w jego żarze, by dzielić odczucia tych, którzy spłonęli fla
miejscu. ’
W Unii Europejskiej bez Związku Radzieckiego'i Stanów Zjednoczo
nych — a to jest ex hypothesi, punkt wyjścia dla stworzenia europejskiego
„Trzeciego Wielkiego Mocarstwa” — Niemcy muszą wcześniej czy
później, w ten czy w inny sposób, pojawić się na szczycie, nawet jeśli ta
Zjednoczona Europa miałaby na początek wystąpić z Niemcami roz
brojonymi, zdecentralizowanymi, a nawet podzielonymi. W Rawn leżącej
pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim, Niemcy
zajmują dominującą, centralną pozycję; naród niemiecki jest pół raza
liczniejszy od kolejnego pod względem liczebności narodu europejskiego;
zamieszkałe przez Niemców serce Europy (nie Ucząc Austrii czy niemiec
kojęzycznej części Szwajcarii) zawiera przeważającą.część całych zasobów
europejskich — w surowcach, zakładach przemysłowych i"wykwalifikowa
nej sile roboczej — dla przemysłu ciężkiego; Niemcy zaś są tyleż skuteczni
w organizowaniu zarówno ludzkich, jak i innych środków dla prowadzenia
wojny, co nieporadni w próbach rządzenia się samemu i nie do zniesienia
jako władcy innych narodów. Bez względu na to, na jakich warunkach
początkowych Niemcy miałyby zostać włączone do Zjednoczonej Europy,
w skład której nie wchodziłyby ani Ameryka, ani Rosja, stałyby się na
dłuższą metę paąem takiej Europy, a nawet jeśli supremacja, której nie
udało się im zdobyć siłą w dwóch wojnach, miałąby dostać się im tym
razem w pokojowy sposób i stopniowo, żaden nie-niemiecki Europejczyk
nie uwierzy, że Niemcy, skorouświadom ią sobie, że władza jest w ich
zasięgu, będą mieU dość mądrości lub powściągUwośd, by powstrzymać się
przed strzelaniem z bata i spinaniem ostróg. Problem niemiecki jawiłby się
jako nieprzezwyciężalna przeszkoda w utworzeniu europejskiego „trzecie
go wielkiego mocarstwa” .
97
Militarnie skonsolidowana Europa nie mogłaby też, w dzisiejszym
świecie, spoglądać w przyszłość z bardziej rozsądnymi nadziejami na
zrównanie się ze Stanami Zjednoczonymi czy Związkiem Radzieckim za
cenę poświęcenia pielęgnowanyęh swobód, niż militarnie skonsolidowana
Wspólnota Brytyjska. Zwłaszcza w zachodniej Europie (a jest ona sercem
Europy), tradycje narodowej indywidualności są tak silne, że najściślejsza z
możliwych do zrealizowania Unia Europejska byłaby powiązani zbyt
luźno, by być czymś więcej niż pionkiem w grze sił, nawet jeśli w skład tej
Zjednoczonej Europy weszłyby Wyspy Brytyjskie ńa zachodzie i kraje
znajdujące się dziś pod panowaniem rosyjskim na wschodzie, i nawet
gdyby narody całej Europy ze wszystkich sił starały się przełknąć gorzką
prawdę wypowiedzianą przez Hitlera.
Gdzie zatem mamy szukać naszego trzeciego wielkiego mocarstwa? Jeśli
nie w Europie i nie we Wspólnocie Brytyjskiej, to z pewnością i nie w
Chinach, czy w Indiach, otóż pomimo ich starożytnych cywilizacji oraz
ogromnych populacji, terytoriów i zasobów, jest bardzo mało praw
dopodobne, by te dwa mamuty zdołały posłużyć się swą ukrytą siłą w czasie
krytycznego okresu dziejów, który, jak możemy domyślać się, znajduje się
bezpośrednio'przed nami. Dochodzimy z konieczności do wniosku, że nie
możemy spodziewać się zmniejszenia napięcia obecnej sytuacji między
narodowej przez zwiększenie liczby potęg najwyższego kalibru militar
nego, dodając do dwóch, które teraz się ze sobą konfrontują, choćby jedną.
To zaś prowadzi nas do końcowego pytania. Skoro nie możemy dostrzec
dla siebie drogi jakiegokolwiek szybkiego osiągnięcia celu jedności świato
wej, czy możemy znaleźć jakiś sposób odwleczenia straszliwej alternatywy
unifikacji siłą? Czy można by było wytyczyć dwa odrębne polityczne światy
‘-—jeden pod hegemonią Stanów Zjednoczonych, a drugi pod panowaniem
Związku Radzieckiego? A jeśli dałoby się wyznaczyć pomiędzy nimi
okalającą kulę ziemską linię demarkacyjną, nie powodując wymiany
ciosów pomiędzy dwoma wielkimi mocarstwami, czy światy amerykański i
rosyjski mogłyby przez dłuższy czas istnieć obok. siebie na powierzchni tej
samej planety bez popadania w wojnę między sobą, tak jak niegdyś przez
szereg stuleci, w innych tradycjach społecznych i technologicznych,
koegzystowały bez wojny, a w rzeczywistości niemal bez wzajemnych
stosunków jakiegokolwiek rodzaju, światy rzymski i chiński? Gdybyśmy
mogli wygrać czas dla pokoju poprzez tymczasowe ucieknięde się do
izolacji, być może społeczne klimaty politycznych wszechświatów po obu
stronach dzielącej linii, mogłyby stopniowo wpływać na siebie nawzajem,
a£ zbliżyłyby się na tyle, by Związek Radziecki i Stany Zjednoczone mogły
nawiązać, w pomyślnej godzinie, efektywne wzajemne współdziałanie
polityczne, które obecnie jest poza ich zasięgiem z powodu oddzielającej je
dziś ideologicznej i kulturowej przepaści.
Jakie są perspektyw# praktykowania wobec siebie nawzajem przez
Stany Zjednoczone i Związek Radziecki „wyzbytej z przemocy
nie-kooperacji” na przestrzeni trzydziestu, pięćdziesięciu, czy stu lat? Jeśli
linię podziału można by było poprowadzić przez cały świat, czy zostałoby /
wówczas dosyć wolnej przestrzeni dla każdego z tych państw w jego wła
snej strefie? Odpowiedź na nasze pytanie Wypadłaby zachęcająco, gdybyś
my mogli przedłożyć ją jedynie w kategoriach ekonomicznych. Otóż każdy
z tych gigantów ma zasobną przestrzeń gospodarczą nie tylko w obrębie
własnej sfery wpływów, ale także wewnątrz własnych granic politycznych.
Jednym ze względów, który pchnął faszystowskie Niemcy i Japonię do
agresywnej wojny było to, że większości młodych ludzi w swych krajach nie
potrafiły zapewnić pracy, która satysfakcjonowałaby ich oczekiwania, czy
choćby pracy jakiegokolwiek rodzaju. Rosja i Ameryka przeciwnie, mają
dość wakatów na dziś i jeszcze dla nadchodzącego pokolenia. Gdyby
człowiek był niczym więcej, jak tylko istotą ekonomiczną, nie byłoby w
świecie powodu, dla którego Rosja i Ameryka miałyby zetrzeć się ze sobą
za życia nadchodzących pokoleń. Jednakże człowiek jest, niestety, tak
samo zwierzęciem ekonomicznym, jak i politycznym. Musi on zmagać się
nie tylko z potrzebami, ale i z lękiem, a na płaszczyźnie idei i ideologii,
Rosja i Ameryka nie mogą tak łatwo uniknąć skrzyżowania swych dróg
pozostając w domu i uprawiając swój własny zasobny ogródek. Na tej
płaszczyźnie społeczne klimaty dwóch wielkich mocarstw będą niewątp
liwie oddziaływać na siebie wzajemnie. Jednak ten wzajemny wpływ w
żadnym razie nie musi być w swoich skutkach pacyfistyczny, czy prowadzić
ku wzajemnej asymilacji, lecz mógłby wywołać burzę lub eksplozję. Ani
świat kapitalistyczny, ani komunistyczny, nie jest odporny na wywrotowe
wpływy promieniujące z drugiego, ponieważ żaden z nich nie jest rajem na
ziemi, jakim się głosi, a swoje obawy odsłaniają w podejmowanych przez
siebie środkach dla ochrony przed promieniowaniem drugiego, Żelazna
kurtyna, którą Związek Radziecki usiłuje odgrodzić zewnętrzny świat ma
dostateczną wymowę. Jednakże po strome kapitalistycznej występuje
odpowiadający kurtynie, choć nie tak paraliżujący, strach przed komunis
tyczną działalnością misjonarską, wprawdzie w krajach demokratycznych
lęk ten nie wyraża się w zakazach nakładanych przez rząd na stosunki
osobiste, ale z wielką łatwością rozpala się on do rozmiarów panicznej
histerii, '
A zatem, jeśli idzie o spowodowanie starcia pomiędzy Rosją i Ameryką,
lęk mógłby sprawić to, czego nie mogłyby zdziałać potrzeby. Można by
jednak zapytać, w jaki sposób mogłoby to prowadzić do bezpośredniej
rozprawy w bitwie pomiędzy antagonistami, których siły są tak wyjątkowo
nierówne? Stany Zjednoczone z ich ogromną przewagą w przemyśle, teraz
jeszcze wysforowane do przodu przez monopol na sekret wytwarzania
99
bomby atomowej, są o tyle silniejsze od Związku Radzieckiego, że z
wyjątkiem próby wydarcia rywalowi jakiegoś kraju, na którym Związek
Radziecki zacisnął już uchwyt Stany Zjednoczone mogą, jak by się
izdawało, ustanowić swój protektorat nad dowolnie wybranym przez nie
krajem na ziemi niczyjej, leżącej pomiędzy nimi a Związkiem Radzieckim,
przy niewielkiej groźbie, że Związek Radziecki spróbuje się sprzeciwić
temu otwartą siłą. Ilustracją tego jest bezkarność, z jaką Stany ¿jed
noczone był w stanie rozpostrzeć swą egidę nad Grecją, i Turcją, choć te
dwa kraje leżą u samego przedsionka wejść do głównego spichlerza i
arsenału Związku Radzieckiego na Ukrainie i na Kaukazie. Znaczyłoby to,
że w mocy Stanów Zjednoczonych leży wytyczenie linii demarkacyjnej
pomiędzy strefą amerykańską i rosyjską tuż przy obecnych obrzeżach
politycznej domeny Związku Radzieckiego. Dałoby to Stanom Zjed
noczonym lwią część rozparcelowanego globu. To zaś —-jak moglibyśmy
zrazu wnioskować — powiększyłoby obecną przewagę Ameryki nad Rosją
w jbardzo znaczący sposób.
Wniosek ten jednakże ulega rewizji przy uważniejszym zastanowieniu
się. Przy takim podziale świata przewaga Stanów Zjednoczonych byłaby
rzeczywiście przygniatająca w sensie statystycznym, ale jest to jedynie
teoretyczny, a być może i mylący grunt dla porównań. Czy w kategoriach
polityćznych, społecznych i ideologicznych współczynnik siły byłby taki
sam, jak w kategoriach obszaru, populacji i wydajności? Czy zawiadywane
przez Amerykanów trzy czwarte, bądź cztery piąte świata, moj^oby być na
tyle ściśle zjednoczone politycznie, społecznie i ideologicznie by stać się
obszarem nieprzeniknionym dla rosyjskiej działalności misjonarskiej? Lub,
ujmując to ostatnie pytanie w inny sposób, jak dalece większość mieszkań
ców naszej hipotetycznej amerykańskiej sfery wpływów, byłaby podatna
na przyciąganie przez obecną, raczej konserwatywną, amerykańską ewan
gelię zagorzałego indywidualizmu?
Obecna ideologia amerykańska kładzie wielki nacisk na wartość wolno
ści, ale, jak się wydaje, nie jest w równym stopniu świadoma potrzeby
sprawiedliwości społecznej. Nie jest to wcale zaskakujące w ideologii
będącej produktem domorosłym; w Stanach Zjednoczonych minimalny
standard życia jest dziś tak niezwykle wysoki, że nie ma palącej potrzeby
przykracania wolności zdolnych, silnych i bogatych, w celu wydzielenia
jałmużny w postaci elementarnej sprawiedliwości społecznej dla nieudol
nych, słabych i biednych. Jednakże materialny dobrobyt ludzi w Stanach
Zjednoczonych jest oczywiście w dzisiejszym świecie czymś wyjątkowym.
Przytłaczająca większość żyjącego pokolenia ludzkości— poczynając od
ludzi drugiej kategorii, to znaczy obcej narodowości lub obcego po
chodzenia w samych Stanach ¿jednoczonych, a kończąc na blisko
100
miliardzie chińskich i indyjskich chłopów i kulisów — jest dziś mniej
uprzywilejowana i staje się coraz bardziej świadoma swego położenia i
odczuwa wobec niego coraz większy opór. Na nierówno podzielonej
planecie, większość tej ogromnej masy prymitywnej, cierpiącej ludzkości
znalazłaby się po amerykańskiej stronie linii podziału, zaś zrozumienie
zupełnie nie-amerykańskich problemów tego nieszczęsnego stada, wyma
gałoby obdarzonego niemal nadludzką wyobraźnią i życzliwością współ
czucia ze strony ich amerykańskich pasterzy. Tu właśnie byłaby pięta
achillesowa Amerykanów, a dla Rosjan okazja, by siać chwast na polu
przeciwnika. Jeśliby spojrzeć na tę sytuację oczami Rosjan, mogłaby ona
przedstawić się jako całkiem obiecująca perspektywą przynajmniej częś
ciowego przywrócenia przez propagandę równowagi zburzonej przez
amerykańskie odkrycie sekretu bomby atomowej.
W podzielonym świecie, w którym Amerykanie mieliby obawiaćf się
oddziaływania rosyjskiej propagandy na ogromne nie-amerykańskie po
pulacje znajdujące się pod egidą Stanów Zjednoczonych, podczas gdy
Związek Radziecki ze swej strony byłby przerażony tym, że kapitalistyczny
sposób życia mógłby okazać się atrakcyjny dla wszystkich obywateli
radzieckich, którzy zetknęliby się z nim osobiście, perspektywy stabilności
i pokoju byłyby w oczywisty sposób mało obiecujące, gdyby nie było w tej
sytuacji żadnego innego czynnika. Szczęśliwie trzeci czynnik, i to czynnik
konstruktywny, stanowiłaby Wielka Brytania i szereg innych kontynental
nych krajów zachodnioeuropejskich.
W powojennym rozdziale dziejów kraje zachodnioeuropejskie zajmują
pośrednią pozycję pomiędzy z jednej strony Stanami Zjednoczonymi i
zamorskimi dominiami Wspólnoty Brytyjskiej oraz politycznie i ekonomi
cznie zacofanymi krajami z drugiej. Powojenne warunki w Europie
zachodniej nie są tak złe, by desperackie remedia przepisane przez
komunizm były równie atrakcyjne dla Anglików, Holendrów, Belgów i
Skandynawów, jak mogłyby być dla rażąco mniej Uprzywilejowanych
większości Meksykanów, Egipcjan, Hindusów i Chińczyków. Europa ■
Zachodnia jednocześnie nie jest jednak na tyle kwitnąca, by móc pozwolić
sobie na czystej wody konkurencję, jaka wciąż przeważa w Ameryce
Północnej powyżej Rio Grandę. W tych okolicznościach Wielka Brytania i
jej zachodnioeuropejscy sąsiedzi próbują wypracować roboczy kompromis
— dopasowany do ich własnych ekonomicznych warunków tu i teraz i
poddawany modyfikacjom w obu kierunkach, w zależności od zmian
.warunków na lepsze lub gorsze ■— pomiędzy nieograniczoną wolną
konkurencją i nieograniczonym socjalizmem. . ■
Jeśli te zachodnioeuropejskie eksperymenty społeczne osiągną w jakiej-
kolwiek mierze sukces, mogą okazać się wartościowym Wkładem na rzecz
101
dobrobytu całego świata. Nie dlatego, że mogłyby służyć jako ¡gotowe
schematy dla automatycznych zastosowań gdzie indziej; różne narody
świata, rzucone nagle w bliskie sąsiedztwo dzięki licznym wynalazkom
Zachodu, są wciąż jeszcze oddzielone od siebie politycznie, ekonomicznie,
społecznie i psychicznie przez różnice, na których przezwyciężenie po
trzeba czasu. W świede znajdującym się na tym etapie społecznej ewolucji,
poszczególne lokalne i tymczasowe rozwiązanie problemu mającegó zasięg
ogólnoświatowy, nie może nadawać się do stosowania w bezpośredniej
postaci poza krajem, gdzie zostało wypracowane drogą prób i błędów, by
pasować do lokalnych warunków w danej chwili. Być może wskazaliśmy tu
na przysługę, jaką kraje zachodnioeuropejskie mogą oddać dziś światu.
Niefortunny charakter amerykańskiej ideologii wolnej konkurencji — jak
również rosyjskiej ideologii komunizmu — polega właśnie na tym, że
przedstawiają one gotowy schemat społeczny, jakó panaceum na każdą
dającą się pomyśleć chorobę społeczną w każdym znanym zespole
warunków społecznych. Nie przystają one jednak do faktów z rzeczywis
tego żyda. W realnym żydu, każdy społeczny system dający się obser
wować bezpośrednio lub zrekonstruować na podstawie przekazów, jest
systemem mieszanym, leżącym w jakimś punkcie pomiędzy dwoma
teoretycznymi biegunami czystego socjalizmu i czystej wolnej konkurencji.
Zadaniem polityka jest uderzyć w tę nutę gamy, która współgra z
określonymi warunkami społecznymi jego czasu i miejsca, znaleźć właś-
dw ą mieszankę wolnej konkurencji i socjalizmu dla prowadzenia nawy
państwowej po kursie dostosowanym do wymogów chwili. Tym, czego
świat najbardziej dziś potrzebuje, jest zdjęcie sporu pomiędzy wolną
konkurencją i socjalizmem z jego ideologicznego piedestału i traktowanie
go nie jako przedmiotu na poły religijnej wiary i fanatyzmu, ale jako
zdroworozsądkowej, praktycznej kwestii prób i błędów, oraz, mniej lub
bardziej, okoliczności i adaptacji.
Gdyby w znajdującym się przed nami rozdziale dziejów zachodnia
Europa mogła oddziaływać w tym kierunku na resztę świata, to mógłby to
być nie tylko wielki wkład na rzecz prosperity, ale również wielka
przysługa dla pokoju. Mógłby to być jeden z czynników, które zburzyłyby
społeczne, kulturowe i ideologiczne bariery pomiędzy Stanami Zjed
noczonymi i Związkiem Radzieckim. Ale jak już to było nie raz sugerowa
ne w tyin artykule, misi istnieć na świecie jakieś minimum konstytucyjnego
kooperacyjnego rządu, by kraje o takim wymiarze, jak Zjednoczone
Królestwo czy Holandia, mogły wywierać wpływ na Społeczeństwo świata,
w którym, w rezultacie jednej z tych przemian na skali materialnego życia,
jakie przytrafiają się nam od czasu do czasu, jedyne istniejące wielkie
102
mocarstwa, jeśli idzie o czysty potencjał militarny, to giganty ogromnego
kalibru, Związek Radziecki i Stany Zjednoczone.
Czy to oddziaływanie zachodniej Europy mogłoby wywrzeć dobrodziej-
ski, jednoczący efękt w świecie nierówno podzielonym na strefę amerykań
ską i rosyjską? Jeśłi tak, to byłaby to „druga linia”, na: której można by się
oprzeć, gdyby nasza druga próba z kooperacyjnym rządem światowym
miała się nie udać jak pierwsza. Byłoby oczywiście dużo lepiej, gdyby
powiodło się nam przedsięwzięcie, jakim jest Organizacja Narodów
Zjednoczonych, a jest to, jak sugerowałbym z najgłębszym przekonaniem,
cel, do którego powinniśmy wciąż dążyć z całych sił, nie pozwalając sobie
na przerażenie czy zniechęcenie nawet największymi trudnościami, na
przecież bardzo wczesnym jeszcze etapie w karierze Organizacji Narodów
Zjednoczonych.
f
Tekst oparty jest na wykładzie wygłoszonym 22 maja 1947 roku w Chatham
House **, w Londynie, po powrocie z pobytu w Stanach Zjednoczonych i w
Kanadzie pomiędzy 8 lutego i 26 kwietnia 1947.
103
CYWILIZACJA
W CZASIE PRÓBY
I
/Dzisiejszą zachodnią wizję dziejów cechuje niezwykła sprzeczność.
Pódezas gdy nasz horyzont historyczny niezmiernie rozszerzył się zarówno
w czasie, jak i w przestrzeni, nasza wizja dziejów — to, co faktycznie
postrzegamy, w przeciwieństwie do tego, co moglibyśmy teraz dojrzeć,
gdybyśmy tego chcieli — skurczyła się gwałtownie do wymiarów wąskiego
pola, podobnego temu, które widzi koń przez klapki na oczach, bądź
dowódca łodzi podwodnej przez peryskop. J
Z pewnością jest to niezwykłe; niemniej to tylko jedna z wielu
sprzeczności tego rodzaju, które są, jak się wydaje, charakterystyczne dla
naszych czasów. Są i inne przykłady budzące w umysłach większości z nas
przypuszczalnie jeszcze silniejszy niepokój. Oto na przykład, świat nasz
wzniósł się do nie mającego precedensu poziomu uczuć humanitarnych.
Uznaje się obecnie prawa ludzkie przedstawicieli wszystkich kłas, narodów
i ras, a jednocześnie pogrążyliśmy się w mających niespotykane dotąd
rozmiary walkach klasowych, nacjonalizmie i rasizmie. Owe złe namiętno
ści znajdują ujście w popełnianych z zimną krwią i zaplanowanych w
sposób naukowy okrucieństwach; oba te nie dające się ze sobą pogodzić
stany ducha i sposoby zachowania można zobaczyć dziś obok siebie nie
tylko w tym samym świecie, ale nieraz w tym samym kraju, a nawet w tej
samej duszy.
Mamy również bezprecedensowe moce produkcyjne, a obok niespotyka
ny dotąd niedostatek. Wynaleźliśmy maszyny, aby za nas pracowały, ale
mamy mniej niż kiedykolwiek wolnych rąk do pracy służącej bezpośrednio
człowiekowi — nawet do tak podstawowych i elementarnych usług jak
pomaganie matkom w zajmowaniu się dziećmi. Towarzyszą nam stale na
przemian powszechne bezrobocie i brak rąk do pracy. Kontrast pomiędzy
rozszerzaniem się naszego horyzontu dziejowego i zawężaniem się naszej
wizji dziejów jest bez wątpienia czymś charakterystycznym dla naszych
czasów. A jednak jeśli spojrzeć nań z osobna, cóż to za zadziwiająca
sprzeczność!
104
Najpierw przypomnijmy sobie niedawne poszerzenie naszego horyzon
tu. Jeśli chodzi o przestrzeń, zachodnie pole widzenia rozciągnęło się tak, że
obejmuje całość ludzkości na całej nadającej się do zamieszkania i
dostępnej powierzchni planety, a także cały gwiezdny wszechświat, w
którym nasza planeta jest nieskończenie małą drobiną pyłu. Pod względem
czasu z kolei, nasze pole widzenia rozszerzyło się do tego stopniav-:że
obejmuje wszystkie cywilizacje, jakie powstały i upadły w ciągu ostatnich
6000 lat, wcześniejszą historię rasy ludzkiej po jej narodziny mńjące miejsce
600C}00 dó miUioha lat temu oraz historię życia ńa tej planecie sięgającą
przypuszczalnie 800 milionów lat wstecz. Cóż za wspaniałe poszerzenie
naszego horyzontu dziejowego! A jednak równocześnie zawęziło się pole
naszego widzenia dziejów, a kurczyć zaczęło się w ramach wąskich granic
czasu i przestrzeni poszczególnych republik lub królestw, których przypad
kowo jesteśmy obywatelami. Najstarsze istniejące państwa Zachodu— na
przykład Francja lub Anglia— mają jak dotąd za sobą nie więcćj niż tysiąc
lat/ciągłego istnienia politycznego, zaś największe istniejące państwa
zachodnie— na przykład Brazylia lub Stany Zjednoczone zajmują jedynie
bardzo niewielką część zamieszkałej powierzchni Ziemi.
Przed rozpoczęciem się poszerzania naszego horyzontu — zanim nasi
żeglarze okrążyli kulę ziemską i zanim nasi kosmogoniści i geologowie
rozepchnęli granice wszechświata zarówno w czasie, jak i w przestrzeni —
nasi przodkowie z przednacjonalistycznegó okresu średniowiecza mieli
szerszą i sprawiedliwszą wizję historyczną aniżeli my dzisiaj. Dzieje nie
równały się dla nich historii własnej lokalnej społeczności, lecz były
dziejami Izraela, Grecji i Rzymu. I nawet jeśli mylili się oni wierząc, że świat
został stworzony w 4004 roku p.n.e., to i tak w każdym razie lepiej jest
spoglądać choćby tak daleko, jak rok 4004 p.n.e., aniżeli nie patrzeć dalej
niż Deklaracja Niepodległości, czy podróże Mayflowęr lub Kolumba, bądź
Hengista i Horsy. (W rzeczywistości tak się złożyło, że rok 4004 p.n.e., choć
tego nasi przodkowie nie wiedzieli, był bardzo ważną datą: w przybliżeniu
oznacza ona pojawienie się pierwszych przedstawicieli typu społeczności
ludzkiej zwanego cywilizacjami).
Rzym i Jerozolima znaczyły dla naszych przodków o wiele więcej niż ich
rodzinne miasta. Kiedy nasi anglosascy przodkowie zostali nawróceni na
chrześcijaństwo przy końcu szóstego wieku naszej ery, uczyli się łaciny,
zapoznawali się ze skarbami literatury sakralnej i świeckiej — do których
dostęp dawała znajomość łaciny — i odbywali pielgrzymki do Rzymu i
Jerozolimy — i to w epoce, kiedy trudności i niebezpieczeństwa podróży
były tak wielkie, że nowożytne podróże z okresu wojny wydają się przy nich
dzieciną igraszką. Nasi przodkowie byli, jak się wydaje, ludźmi wielkiego
ducha, a jest to zarówno wielka cnota moralna, jak i wielka (mota
LOS
intelektualna, albowiem dzieje narodowe są niezrozumiałe w obrębie
swych własnych granic czasu i przestrzeni.
II '
Nie sposób zrozumieć historii Anglii w wymiarze czasu, jeśli zaczyna się
dopiero od przybycia Anglików do Brytanii, tak samo jak nie można
zrozumieć historii Stanów Zjednoczonych, jeśli wychodzi się od przybycia
Anglików do Ameryki Północnej. Podobnie rzecz się ma w wymiarze
przestrzeni — nie można pojąć dziejów jakiegoś kraju, jeżeli wykrawa się
jego kontury z mapy świata i wyklucza z rozważań wszystko, co wywodzi
się spoza granic danego kraju.
Jakie są epokowe wydarzenia w narodowych dziejach Stanów Zjed
noczonych i Zjednoczonego Królestwa? Posuwając się od teraźniejszości
do przeszłości, powiedziałbym, że były to dwie wojny światowe, rewolucja
przemysłowa, Reformacja, zachodnie odkrycia geograficzne, Renesans,
przejście na chrześcijaństwo. Zgłaszam zatem sprzeciw wobec każdego, kto
opowiadałby dzieje bądź Stanów Zjednoczonych, bądź Zjednoczonego
Królestwa nie czyniąc tych zdarzeń zasadniczymi, lub wyjaśniałby owe
dzieje jako lokalne sprawy amerykańske czy angielskie. Najmniejszą
jednostką, jaką można brać pod uwagę przy tłumaczeniu tych głównych
wydarzeń w dziejach któregokolwiek z krajów zachodnich, jest całe
chrześcijaństwo zachodnie. PrZez chrześcijaństwo zachodnie rozumiem
świat rzymskokatolicki i protestancki— zwolenników patriarchatu rzyms
kiego, którzy utrzymali swą lojalność wobec papiestwa, Wraz z dawnymi
zwolennikami, którzy ją odrzucili.
Również jednak i dzieje chrześcijaństwa zachodniego są niezrozumiałe
w obrębie swoich własnych gnanie czasu i przestrzeni. Chrześcijaństwo
zachodnie jest wprawdzie o wiele lepszą jednostką badań dla historyka, niż
Stany Zjednoczone lub Zjednoczone Królestwo czy Francja, ale także i
ono, przy bliższym wejrzeniu, okazuje się nieadekwatne. W wymiarze
czasu sięga ono wstecz ledwie końca ciemnych wieków, następującego po
upadku zachodniej części imperium rzymskiego, a zatem rozciąga się
wstecz mniej niż 1300 lat, a 1300 lat to mniej niż ćwiartka 6000 lat, a tyle
właśnie istnieje typ społeczeństwa reprezentowany przez chrześcijaństwo
zachodnie. Chrześcijaństwo Zachodu jest cywilizacją należącą do trzeciego
spośród trzech pokoleń dotychczas istniejących cywilizacji.
W wymiarze przestrzeni, wąskość granic chrześcijaństwa Zachodu jest
jeszcze bardziej uderzająca. Jeśli spojrzeć na fizyczną mapę świata jako
całość, dostrzeże się, że cała jego część stanowiąca ląd, składa się z jednego
kontynentu — Azji — posiadającego szereg półwyspów i leżących wokół
106
wysp. Do jakich najdalszych granic zdołało rozprzestrzenić się zachodnie
chrześcijaństwo? Można je znaleźć na Alasce i w Chile na zachodzie oraz w
Finlandii i Dalmacji na wschodzie. To, co leży pomiędzy tymi czterema
punktami stanowi domenę chrześdaństwa zachodniego i to w najszerszym
obszarze. Czemu równa się ten obszar? Jest to ledwie koniuszek europejs
kiego półwyspu Azji, wraz z dwoma wielkimi wyspami (mówiąc o dwóch
wyspach, mam na myśli, oczywiście, Amerykę Północną i Południową).
Nawet jeśli dołączyć do tego odlegle i niepewne punkty oparcia świata
zachodniego w Południowej Afryce, Australii i Nowej Zelandii, to i tak
cały ten obszar stanowi zaledwie bardzo małą część całej powierzchni
planety. Nie sposób zatem zrozumieć dziejów chrześcijaństwa zachodniego
w obrębie jego granic geograficznych.
Chrześcijaństwo zachodnie jest wytworem religii chrześcijańskiej, ale
ona nie powstała w świecie zachodnim, lecz narodziła się poza granicami
świata chrześcijaństwa zachodniego, na terenach będących dziś domeną
innej cywilizacji: islamu. My, chrześcijanie zachodni, próbowaliśmy nie
gdyś przechwycić z rąk muzułmanów kolebkę naszej religii w Palestynie,
Gdyby wyprawy krzyżowe powiodły się, chrześcijaństwo zachodnie roz
szerzyłoby nieco swój zasięg na kluczowym kontynencie azjatyckim.
Krucjaty skończyły się jednak niepowodzeniem.
gfoffiflrijańctti/rt w dzisiejszym świecie zaledwie jedną z
pięciu istniejących jeszcze cywilizacji; te zaś są zaledwie pięcioma spośród
około dzięwiętnastu, jakie powstały od chwili pojawienia się przed
stawicieli tego typu społeczeństwa około 6000 lat temu.
rv
W efekcie tych kolejnych ekspansji poszczególnych cywilizacji, cały
zamieszkały świat został dziś zjednoczony w jedno wielkie społeczeństwo.
Ruchem, dzięki któremu proces ten dokonał się w sposób ostateczny, jest
nowożytna ekspansja chrześcijaństwa zachodniego. Musimy jednak pa
miętać, że ekspansja chrześcijaństwa zachodniego jedynie dokończyła
dzieła unifikacji świata, a za jej pośrednictwem powstał wyłącznie o statn i:
etap procesu; a po wtóre, choć unifikacja świata osiągnięta została
ostatecznie na zrębach Zachodu, to obecny jego prymat w świecie z
pewnośćią nie będzie trwać wiecznie. j
Osiemnaście nie-zachodnich cywilizacji — cztery żyjące, czternaście
martwych — niechybnie znów zaznaczyły swój wpływ w zjednoczonym
świecie. W miarę, jak wraz z następowaniem pó sobie pokóleń i stuleci,
zunifikowany świat stopniowo wypracowywać będzie sobie drogę ku
równowadze pomiędzy swymi różnorodnymi składnikami kulturowymi,
komponent zachodni będzie krok za krokiem relegowany na skromne
miejsce; i jest to wszystko, na zachowanie czego Zachód może oczekiwać z
racji swej wewnętrznej wartości w porównaniu z tymi kulturami —
istniejącymi i wymarłymi — które społeczeństwo Zachodu, poprzez swą
nowożytną ekspansję, wciągnęło we wzajemne związki.
109
Historia widziana w tej perspektywie, nakłada, moim zdaniem, na
historyków naszego pokolenia i historyków pokoleń przyszłych następują*
cy wymóg. Jeśli mamy oddać należyte usługi, jakie w naszej niocy jest
wyświadczyć naszym bliźnim —- usługi polegające na wspomożepiu ich w
odnalezieniu orientacji w zunifikowanym świede— musimy poczynić
niezbędny wysiłek wyobraźni i woli, aby przebić się poza więzienne mury
lokalnych i krótkotrwałych dziejów naszych własnych krajów i kultur, i
przyzwyczaić się do przyjmowania synoptycznego poglądu na dzieje jako
Całość. / '
Naszym pierwszym zadaniem iest postrzegać i przedstawiać inn^m
ludziom, dzieje wszystkich znanych cywilizacji, istniejących i umarłych,
ja k o je d ^ ś£ M ó ź n a lo ,ja k śą < ^ ę , uczymcna dwa sposoby,
. Jedna droga to badąm espo^ńponufd^cyw ilizącjąm i, których czte
ry znamienne przykładyjtazw^pórnWfemTSptftk te są pouczające w
sensie historycznym nie tylko dlatego, że pozwalają widzieć szereg
cywilizacji w jednym ujęciu, ale takie z tego względu, że ze spotkań
pomiędzy cywilizacjami rodzą się wyższe religie — kult, przypuszczalnie
pierwotnie sumeryjski, Wielkiej Madei i jej Syna, który cierpiał i umarł, a
następnie zmartwychwstał; judaizm i.zoroastrianizm, wyrosłe ze spotkania,
pomiędzy cywilizacjami syryjską i babilońską; chrześcijaństwo i islam,
powstałe ze spotkania pomiędzy cywilizacjami syryjską i grecką, buddyjs
ka mahajana i hinduizm, zrodzone ze spotkania pomiędzy cyyńlizacjami
indyjską i grecką. Przyszłość ludzkości na tym świecie — jeśli ma ona
zamiar mieć tu jakąś przyszłość — leży, jak sądzę, w owych wyższych
religiach, jakie pojawiły się w ciągu ostatnich 4000 lat (a wszystkie oprócz
pierwszej w ciągu ostatnich 3000 lat), nie zaś w cywilizacjach, których
spotkania dostarczyły sposobności dla narodzin wyższym rełigiom.
Drugim sposobem badania dziejów wszystkich znanych cywilizacji jako
jedność^ jestdokonyw aniestudiów porównawczych icbmdywidualnych
dzityów, spoglądając na nie jak na wielu przedstawicieli jednego szczegól
nego gatunku z rodzaju Społeczeństwa Ludzkiego. Jeśli rozłożymy dzieje
różnych cywilizacji na zasadnicze fazy — narodziny, rozwój, załamanie i
upądęk — możemy porównywać ich doświadczenia faza po fazie. Przy
pomocy tej metody być może uda nam się wyróżnić spośród doświadczeń
szczególnych i indywidualnych, ich doświadczenia wspólne, które są
specyficzne dla gatunku, W ten oto sposób może będziemy w stanie
wypracować morfologię gatunku społeczeństwa zwanego cywilizacjami.
Jeżeli, przy użyciu tych dwóch metod badawczych, będziemy mogli
osiągnąć ujednoliconą wizję dziejów, to przypuszczalnie okaże się, że
musimy dokonać bardzo daleko idących zmian perspektywy, w k tórą
pojawiają się dzieje różnorodnych cywilizacji i narodów, kiedy patrzy się
na nie przez nasze osobliwe, zachodnie okulary.
11«
Zabierając się do przedstawienia naszej perspektywy musimy być, jak
sądzę, na tyle roztropni, aby postępować w oparciu o dwa alternatywne
założenia. Jedna z alternatyw powiada, że przyszłość ludzkości, mimo
wszystko, może nie okazać się katastrofalna, i że nawet jeśli druga wojna
światowanie będzie ostatnią, przetrwamy resztę tej serii światowych wojen,
tak jak przetrwaliśmy dwie pierwsze próby sił, i w końcu odnajdziemy
drogę ku spokojniejszym wodom. Druga możliwość jest taka, że dwie
pierwsze wojny światowe były jedynie uwerturami do jakiejś ostatecznej
katastrofy, jaką na siebie ściągniemy.
Ta druga, bardziej nieprzyjemna możliwość, stała się bardzo realna z
chwilą, gdy ludzkość odkryła jak uzyskiwać energię atomową (niestety
zanim jeszcze udało nam się zlikwidować instytucję wojny). Te sprzeczno
ści i paradoksy w życiu współczesnego świata, które wziąłem za swój punkt
wyjścia, również wyglądają na poważne objawy społecznej i duchowej
choroby, a ich istnienie — jedna ze złowieszczych cech pejzażu dziejów
współczesnych — jest jeszcze jedną wskazówką, że powinniśmy potrak
tować bardziej nieprzyjemną z naszych alternatyw nie jako kiepski żart,
lecz jako poważną możliwość.
Przy każdej z tych alternatyw, jak sądzę, my historycy, powinniśmy
skupić naszą uwagę — i skierować uwagę naszych słuchaczy i czytelników
— na dziejach tych cywilizacji i narodów, które w świetle ich minionych
dokonań, mogą, jak się wydaje, na dłuższą metę wysunąć się na czoło w
zunifikowanym świecie w jednej łub drugiej możliwej przyszłości oczekują
cej ludzkość.
113
BIZANTYJSKIE
DZIEDZICTWO ROSJI
I
Gdyby nie był to esej, lecz mowa, nieuchronnie narzucałby się tu sławny
motyw z Horacego. Naturom expellasfurca, tamen usque recurret" Możesz
wyrzucać Naturę widłami, a ona wciąż będzie powracać"’".
Obecny reżim rosyjski głosi, że całkowicie odciął się od przeszłości Rosji
— jeśli nie w sprawach drugorzędnych to w każdym razie w zdecydowanej
większości istotnych kwestii. Zachód zaś przyjął to, co mówią bolszewicy
za dobrą monetę. Uwierzyliśmy i podskoczyliśmy. Niemniej refleksja
podpowiada, że nie tak łatwo odżegnać się od swego dziedzictwa. Kiedy
próbujemy odżegnać się od przeszłości, wówczas ona, o czym wiedział
Horacy, powraca do nas cichaczem w łatwym do rozpoznania przebraniu.
Przekonać nas o tym może kilka przykładów.
W 1763 roku wyglądało na to, że brytyjski podbój Kanady zrewoluc
jonizował polityczną mapę Ameryki Północnej, kładąc kres rozbiorowi
kontynentu wynikłemu ze współzawodnictwa w kolonizacji doliny św.
Wawrzyńca przez Francuzów i wybrzeża atlantyckiego przez Anglików.
Wrażenie owej rewolucyjnej zmiany okazało się jednak iluzoryczne. Dwa
dominia zjednoczone w roku 1763 zostały ponownie rozdzielone w roku
1783. Prawda, że na znów podzielonym kontynencie w posiadaniu
brytyjskim znalazła się teraz dolina św. Wawrzyńca, natomiast niegdyś —
wybrzeże Atlantyku. To przeniesienie posiadłości brytyjskich w Ameryce
Północnej było jednak zmianą o niewielkim znaczeniu w porównaniu z
ponownym pojawieniem się po dwudziestu latach jedności pierwotnego
podziału kontynentu na dwie politycznie oddzielone części.
Podobnie, wyglądało na to, że Restauracja z roku 1660 zrewoluc
jonizowała życie religijne Anglii, jednocząc na powrót angielski kościół
protestancki, rozszczepiony przed końcem szesnastego wieku na odłam
episkopalny i prezbiteriański. Przejawy były jednak znów złudne; szesnas-
towieczny rbzłam episkopalizmu ponowił się w wieku osiemnastym, kiedy
to wyłonił się nowy, metodystyczny typ nonkonformizmu.
We Francji ráz za razem rozwiewały się nadzieje rzymskiej ortodoksji
katolickiej na ponowne ustanowienie na zawsze jedności religijnej przez
114
poskromienie herezji. Zdławiono albigensów, a w ich miejsce pojawili się
hugenoci. Gdy z kolei zdławiono hugenotów, pojawili się janseniści,
najbliższa kalwinistom postać rzymskiego katolicyzmu, Kiedy rozprawio
no się z jansenistami, pojawili się deiści, zaś dzisiejszy podział Francuzów
na odłam klerykalny i nieklerykalny wciąż powiela trzynastowieczny
podział na katolików i adopcjonistów (czy jakkolwiek inaczej zwać
doktrynę wyznawaną przez albigensów) pomimo ponawianych w ciągu
ostatnich siedmiu stuleci prób narzucenia Francuzom jedności religijnej.
W świetle tych narzucających się historycznych ilustracji tematu Horace
go, spróbujmy przyjrzeć się związkom Rosji dzisiejszej z jej przeszłością.
Marksizm jawi się na pozór jako nowy ład w Rosji, ponieważ podobnie
jak nowy styl życia wprowadzony tam we wcześniejszym okresie przez
Piotra Wielkiego, przyszedł z Zachodu. Gdyby te zrywy okcydentalizacji
były spontaniczne, można by je w sposób wiarygodny przedstawić jako
rdzenną nową orientację. Czy jednakże Rosja okcydentalizuje się dob
rowolnie, czy też pod przymusem? -— ,
Osobiste przekonania autora w tym względzie są następujące. Przez
blisko tysiąc minionych lat Rosjanie nie należeli do cywilizacji zachodniej,
lecz do bizantyjskiej, siostrzanego społeczeństwa o tym samym co nasz,
grecko-rzymskim rodowodzie, lecz o odrębnej i różnej od naszej, cywili-,
zacji. Rosyjscy członkowie rodziny bizantyjskiej zawsze stawiali silny opór
groźbie przytłoczenia ich przez nasz świat zachodni i podtrzymują ten opór
dziś. Aby uratować się przed podbojem i dokonanej siłą asymilacji przez
Zachód, są oni wciąż na nowo zmuszani do przyswajania naszej zachodniej
techniki. Ow tour de force dokonany został w dziejach Rosji przynajmniej
dwakroć, najpierw przez Piotra Wielkiego, a następnie przez bolszewików.
Wysiłek trzeba było ponawiać, ponieważ zachodnia technika wciąż się
rozwijała. Piotr Wielki musiał posiąść sztukę siedemnastowiecznego
zachodniego cieśli okrętowego i instruktora musztry. Bolszewicy musieli
dorównać naszej zachodniej rewolucji przemysłowej. A zanim tego doko
nali, Zachód znów wyprzedził Rosję odkrywając sekret produkcji bomby
atomowej.
Tak oto Rosjapie stanęli przed dylematem. Aby uchronić się przed
narzuconą całkowitą okcydentalizacją, muszą się okcydentałizować sami,
po trochu, dlatego też muszą przejąć inicjatywę, jeśli mają mieć pe
wność, że zarówno zokcydentalizują się w porę, jak i że niemiły im proces
zostanie utrzymany w ryzach. Rozstrzygające pytanie, rzecz jasna, brzmi,
czy można dać radę przyswoić obcą cywilizację częściowo, nie będąc, krok
po kroku, wciąganym w przejęcie jej w całości? v
Drogę do odpowiedzi na to pytanie możemy odszukać spoglądając
wstecz ku zasadniczym rozdziałom w dziejach stosunków Rosji z Za-
115
chodem. Na Zachodzie wyobrażamy sobie Rosję jako agresora i rzeczywiś
cie, gdy spogląda się na nią oczami Zachodu, wszelkie pozory zdają się
świadczyć o tym. Jest dla nas tym krajem, który pożarł lwią część Polski
podczas rozbiorów w osiemnastym wieku, ciemiężcą Polski i Finlandii w
wieku dziewiętnastym, a także arcyagresorem w dzisiejszym, powojennym
świecie. Rosjanom rzecz jawi się na odwrót. Uważają się oni za wieczne
ofiary agresji z Zachodu, i patrząc z dłuższej perspektywy historycznej, być
może rosyjski punkt widzenia jest bardziej usprawiedliwiony niż przypusz
czamy. Bezstronny badacz, o ile takiego można w ogóle znaleźć, mógłby
stwierdzić, że osiemnastowieczne sukcesy Rosji w wojnach ze Szwecją i
Polską byty kontrofensywami, a zawdzięczane im zdobycze terytorialne, są
mniej charakterystyczne dla stosunków pomiędzy Rosją i Zachodem, niż
terytorialne straty na rzecz Zachodu poniesione przez Rosję wcześniej i
później.
Waregowie, którzy stworzyli pierwociny państwa rosyjskiego opanowu
jąc żeglowne szlaki wodne wewnątrz kraju i tym samym ustanawiając swe
panowanie nad grupami Słowian w głębi kraju, byli, jak się wydaje,
skandynawskimi barbarzyńcami, których wędrówki —■ zarówno na
wschód, jak i na zachód — wywołane zostały przez marsz zachodniego
chrześcijaństwa na północ pod przewodnictwem Karola Wielkiego. Ich
potomkowie zostali w swym ojczystym kraju nawróceni na chrześcijaństwo
zachodnie i pojawili się na zachodnim horyzoncie Rosji jako dzisiejsi
Szwedzi. Poganie przeobrazili się w heretyków nie przestając jednak być
agresorami. W wieku czternastym najlepsza część posiadłości należących
pierwotnie do Rosji — niemal cała Białoruś i Ukraina — została oddarta
od rosyjskiego chrześcijaństwa prawosławnego przez podboje litewskie i
polskie. (Czternastowieczne polskie podboje ziem w Galicji, pierwotnie
należących do Rosji, nie zostały-powetowane aż do ostatniej fazy drugiej
wojny światowej).
W wieku siedemnastym polscy najeźdźcy penetrowali niepodbitą dotąd
część Rosji aż po Moskwę i zostali odparci tylko najwyższym wysiłkiem ze
strony Rosjan, zaś Szwedzi odcięli Rosję od Bałtyku anektując całe
wschodnie wybrzeże, aż po północne granice polskich dominiów. W 1812
roku polskie przedsięwzięcie powtórzył Napoleon, a od początku wieku
dwudziestego ciosy na Rosję z Zachodu spadały już obficie i z wielką siłą.
Niemcy, najeżdżając ją w latach 1915-18, przeszli Ukrainę i doszli do
Zakaukazia. Po klęsce Niemców przyszła w latach 1918-20 kolej na
najazdy z czterech różnych stron - Brytyjczyków, Francuzów, Ameryka
nów i Japończyków. W 1941 Niemcy ponowili atak - bardziej potężny i
okrutny niż jakikolwiek dotąd. Prawda, że w wieku osiemnastym i
dziewiętnastym armie rosyjskie również maszerowały i walczyły na zie-
116
miach Zachodu, ale zawsze przychodziły jako sojusznicy jednej z zachod
nich potęg przeciw innej, w jakiejś zachodniej waśni rodzinnej. Patrząc na
annały ciągnących się przez stulecia działań wojennych pomiędzy chrześ-
cijaństwami, wydaje się faktem, że częściej ofiarami byli Rosjanie, a
agresorami przedstawiciele Zachodu.
Rosjanie ściągnęli na siebie wrogość Zachodu przez uporczywe trzy
manie się obcej cywilizacji; do czasu rewolucji bolszewickiej w 1917 roku
"znakiem bestii" była bizantyjska cywilizacja wschodniego chrześcijaństwa
ortodoksyjnego. Rosjanie przyjęli wschodnie chrześcijaństwo ortodoksyj
ne przy końcu wieku dziesiątego i, co znaczące, był to z ich strony
świadomy wybór. Mogli pójść bądź za przykładem swych południowows-
chodnich sąsiadów, Chazarów ze stepów, którzy przeszli na judaizm, bądź
też za przykładem swych wschodnich sąsiadów, Białych Bułgarów znad
Wołgi, którzy w dziesiątym wieku przeszli na islam. Nie bacząc na te
precedensy Rosjanie dokonali własnego, odrębnego wyboru, przyjmując
wschodnie chrześcijaństwo ortodoksyjne świata bizantyjskiego. Po zdoby
ciu Konstantynopola przez Turków w 1453 i likwidacji ostatnich szcząt
ków Imperium Rzymskiego, księstwo moskiewskie, które już wtedy było
punktem zbornym rosyjskiego chrześcijaństwa przeciw muzułmanom i
łacinnikom, świadomie przejęło po Grekach dziedzictwo bizantyjskie.
W roku 1472 wielki książę moskiewski Iwan III poślubił Zofię Paleolog,
bratanicę ostatniego w Konstantynopolu greckiego posiadacza cesarskiej
korony wschodniorzymskiej. W roku 1547 Iwan IV (Groźny) ukoronował
się jako car lub imperator wschodniorzymski; mimo, że był to wakat,
przejęcie go było nader śmiałe, zważywszy, że w przeszłości książęta
rosyjscy wyznaniowo podlegali metropolicie Kijowa lub Moskwy, ten zaś
ekumenicznemu patriarsze Kontantynopola, który z kolei politycznie
podlegał greckiemu imperatorowi w Konstantynopolu (którego tytuł i
prerogatywy przyjął teraz Moskwita, wielki książę Iwan). Ostatni i
decydujący krok przedsięwzięty został w roku 1589, kiedy to panujący
ekumeniczny patriarcha Konstantynopola, obecnie poddany Turków,
skłoniony został czy też zmuszony, w czasie swej wizyty w Moskwie, by
podnieść swego dawnego podwładnego, metropolitę Moskwy, do godności
niezawisłego patriarchy. Wprawdzie grecki patriarcha ekumeniczny do
dziś uznawany jest za primus inter pares pośród głów kościołów ortodok
syjnych — które choć zjednoczone doktryną i liturgią pozostają niezależne
od siebie organizacyjnie — to jednak rosyjski kościół pfawosławny, od
chwili przyznania mu niezależności, stał się defacto najważniejszy spośród
wszystkich kościołów ortodoksyjnych, jako że był bez porównania naj
potężniejszym, jeśli idzie o liczebność, a także jedynym, cieszącym się
poparciem potężnego państwa.
117
Od 1453 roku Rosja byłą jedynym krajem chrześcijaństwa ortodoksyj
nego ó jakimkolwiek znaczeniu, który nie znajdował śię pod rządami
muzułmanów, a zdobycie przez Turków Konstantynopola zostało srogo
pomszczone przez Iwana Groźnego, który wiek później przechwycił z rąk
Tatarów Kazań. Był to kolejny krok Rosji w przejmowaniu bizantyjskiego
dziedzictwa, i to nie ślepo działające, bezosobowe siły dziejowe, wyznaczyły
jej tę rolę. Rosjanie dobrze wiedzieli, o co im chodzi. W szesnastym wieku
ich polityka została wyłożona, z uderzającą jasnością i pewnością siebie, w
sławnym fragmencie listu otwartego, skierowanego przez mnicha Teofila z
Pskowa do wielkiego księcia Bazylego III z Moskwy, sprawującego władzę
pomiędzy Iwanem III i Iwanem IV: "Kościół starego Rzymu upadł z
powodu swej herezji, bramy Drugiego Rzymu zostały zrąbane siekierami
niewiernych Turków, ale kościół moskiewski, kościół Nowego Rzymu
jaśnieje mocniej aniżeli słońce we wszechświecie... Dwa Rzymy upadły, ale
Trzeci trzyma się mocno, czwartego być nie może".
Tak oto przejmując dziedzictwo Bizancjum z rozmysłem i w pełni
świadomie, Rosjanie przejęli pośród innych rzeczy także tradycyjną
bizantyjską postawę wobec Zachodu, co miało głęboki wpływ na postawę
Rosji wobec Zachodu, nie tylko przed rewolucją 1917 roku, ale i potem.
Bizantyjska postawa wobec Zachodu jest prosta, zatem ludzie Zachodu
nie powinni mieć trudności z jej uchwyceniem, co więcej powinniśmy
znaleźć dla niej zrozumienie, jako że wyrasta z tego samego niepomiernie
wybujałego przeświadczenia, jakie zdarza się i nam żywić wobec siebie. My,
"Frankowie" (jak nazywają nas Bizantyjczycy i muzułmanie), święcie
wierzymy, że jesteśmy wybranymi spadkobiercami Izraela, Grecji i Rzymu
— spadkobiercami obietnicy, do których przeto należy przyszłość. Nie
otrząsnęliśmy się jeszcze z tego przeświadczenia nawet pod wpływem
ostatnich odkryć geograficznych i astronomicznych, które tak ogromnie
daleko pchnęły granice wszechświata zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.
Od pierwszej mgławicy do pierwotniaka i od pierwotniaka do człowieka
pierwotnego, wciąż wytyczamy genealogię boskiego zrządzenia kulminują
cą teologicznie w nas samych. Bizantyjczycy robią to samo, tyle że sobie
przypisują prawo pierwszeństwa, które wedle naszego zachodniego sche
m atu nam się należy. Spadkobiercy obietnicy, ludzie o wyjątkowej
przyszłości, to nie Frankowie lecz Bizantyjczycy — tak mówi bizantyjska
wersja mitu. Wiara ta posiada oczywiście bardzo praktyczne następstwa.
W razie sporu pomiędzy Bizancjum i Zachodem, to Bizancjum ma zawsze
rację, a Zachód zawsze się myli.
Oczywiste staje się zatem, że poczucie ortodoksji i przeznaczenia, jakie
Rosjanie przejęli od Greków bizantyjskich, jest w takim samym stopniu
charakterystyczną cechą obecnego reżimu komunistycznego w Rosji, jak i
118
poprzedniego panowania wschodniego chrześcijaństwa ortodoksyjnego.
Marksizm jest bez wątpienia wyznaniem zachodnim, ale takim, które kręci
cywilizacji zachodniej powróz na szyję. Natomiast dla dwudziestowiecz
nego Rosjanina, którego ojciec był dziewiętnastowiecznym "słowianofi-
lem", a dziad pobożnym wyznawcą prawosławia, było zupełnie możliwe
stać się oddanym marksistą bez konieczności dokonywania jakiejkolwiek
reorientacji odziedziczonej postawy wobec Zachodu. Zarówno dla rosyjs
kiego marksisty, jak i dla rosyjskiego słowianofila i rosyjskiego prawosław
nego, Rosja jest "Świętą Rosją", a zachodni świat Borgiów, królowej
W iktorii, Smiles Self-Help i Tammany Hall, jest jednako heretycki, zepsuty
i dekadencki.Kredo pozwalające Rosjanom zachowywać niezmiennie
tradycyjne potępienie dla Zachodu, a jednocześnie służące rządowi rosyjs
kiemu jako instrument dla uprzemysłowienia Rosji w celu ocalenia jej
przed podbojem ze strony już uprzemysłowionego Zachodu, jest jednym z
owych opatrznościowych poręcznych darów boskich, które w naturalny
sposób przypaaają w udziale ludom wybranym.
II
* Horacy, Listy, I, 6. 1.
126
ISLAM, ZACHÓD
I PRZYSZŁOŚĆ
W minionych czasach islam- i nasze zachodnie społeczeństwo od
działywały wzajemnie na siebie szereg razy, w różnych sytuacjach i w
zmieniających się rolach.
Do pierwszego spotkania między nimi doszło, gdy społeczeństwo
Zachodu znajdowało się w w eku swego dzieciństwa, a islam był religią
Arabów w epoce ich świetności.
Arabowie podbili właśnie i zjednoczyli na powrót obszary starożytnych
cywilizacji Środkowego Wschodu i usiłowali powiększyć to imperium do
rozmiarów państwa o skali światowej. Przy tym pierwszym spotkaniu
muzułmanie najechali niemal połowę obszarów należących pierwotnie do
społeczeństwa zachodniego, i o mały włos nie udało się im zostać władcami
całości. Zdobyli i utrzymywali Afrykę Północno-Zachodnią, Półwysep
Iberyjski i Gallijską "Gocję" (wybrzeże Langwedocji pomiędzy Pirenejami
a ujściem Rodanu); półtora wieku później, kiedy nasza rodząca się
cywilizacja znajdowała się na powrót w tarapatach po upadku cesarstwa
Karolingów, muzułmanie ponownie podjęli ofensywę z afrykańskiej bazy
operacji, a tym razem niewiele brakowało, by opanowali Włochy. Później,
kiedy cywilizacja zachodnia zażegnała niebezpieczeństwo śmierci i weszła
w okres energicznego rozwoju, natomiast niedoszłe światowe państwo
islamu chyliło się ku upadkowi, role się odwróciły. Zachód podjął ofensywę
wzdłuż frontu rozciągającego się od jednego do drugiego krańca krainy
śródziemnomorskiej, od Półwyspu Iberyjskiego poprzez Sycylię do syryjs
kiej Terre d’Outre Mer, islam zaś, zaatakowany równocześnie z jednej
strony przez krzyżowców oraz przez środkowoazjtyckich nomadów z
drugiej, został osaczony, podobnie jak kilka wieków wcześniej chrześcijań
stwo, kiedy zmuszone ono było stawić czoła na dwóch frontach równoleg
łym atakom ze strony barbarzyńców z północnej Europy i ze strony
Arabów.
Islam, podobnie jak chrześcijaństwo, wyszedł z tej walki na śmierć i życie
zwycięsko. Najeźdźcy z Azji Środkowej zostali nawróceni, a najeźdźcy
frankijscy przepędzeni, patrząc zaś na rzecz w kategoriach terytorialnych,
5jedynym trwałym rezultatem wypraw krzyżowych było Wcielenie do świata
zachodniego dwóch zewnętrznych terytoriów islamskich - Sycylii i An
daluzji. Trwałe efekty ekonomiczne i kulturowe tymczasowych zdobyczy
krzyżowców były oczywiście daleko bardziej istotne. W sensie ekonomicz
nym i kulturowym, podbity islam pojmał swych dzikich zdobywców i
ucywilizował nieokrzesane życie chrześcijaństwa łacińskiego. W pewnych
dziedzinach, takich jak architektura, wpływ.islamu przeniknął dały zacho*
, dni świat w jego tak zwanej epoce "średniowiecznej", a na dwóch podbitych
na stałe terytoriach Sycylii i Andaluzji, wpływ islamu na późniejsze
miejscowe państwa zachodnie był oczywiście jeszcze szerszy i głębszy. Nie
był to jednak ostatni akt tego przedstawienia; podjęta prżez średniowiecz
ny Zachód próba zniszczenia islamu zakończyła się równie druzgocącą
klęską, co podjęta wcześniej przez arabskich budowniczych imperium
próba zawładnięcia kolebką rodzącej się cywiłizacj zachodniej i raz jeszcze
kontratak sprowokowany został przez nieudaną ofensywę.
Tym razem islam reprezentowali otomańscy potomkowie nawróconych
nomadów środkowoazjatyckich, którzy podbili i zjednoczyli na powrót
ziemie chrześcijaństwa ortodoksyjnego, ą następnie usiłowali rozszerzyć to
imperium do rozmiarów państwa na skalę światową na wzór Arabów i
Rzymian. Po ostatecznej klęsce krzyżowców, w okresie późnego średnio
wiecza i wczesnej epoki nowożytnej dziejów Zachodu, chrześcijaństwo
zachodnie znajdowało się w defensywie przed atakami otomańskimi —
tym razem nie tylko na starym froncie morskim krainy śródziemnomors-
śkiej, ale również na nowym froncie kontynentalnym w dorzeczu Dunaju.
Taktyka defensywna była jednakże nie tyle wyrazem słabości, ile mistrzow
skim przykładem świadomej strategii na wielką skalę, bowiem Zachodowi
udało się zatrzymać ofensywę Otomanów przy użyciu jedynie niewielkiej
części swych sił; podczas gdy te lokalne, przygraniczne działania wojenne
pochłaniały połowę energii islamu, ludzie Zachodu mobilizowali swe siły
na rzecz opanowania oceanu, a przez to potencjalnie i świata. W ten oto
sposób nie tylko wyprzedzili muzułmanów w odkryciu i zajęciu Ameryki,
alé wkroczyli również na tereny przyszłego dziedzictwa muzuhhanów w
Indonezji, Indiach i Afryce tropikalnej, a w końcu, po okrążeniu świata
islamu i zarzuceniu nań sieci, przystąpilido ataku na jego rodzimą siedzibę.
Ów koncentryczny atak nowożytnego Zachodu na świat islamu rozpoczął
obecne spotkanie pomiędzy dwoma cywilizacjami. Jak zobaczymy, jest to
część jeszcze większego i bardziej ambitnego ruchu, poprzez który
cywiliźacja zachodnia ma na celu nic innego, jak wcielenie całej ludzkości w
jedno wielkie społeczeństwo, a także kontrolę wszystkiego na ziemi, w
powietrzu i na morzu, które ludzkość może wykorzystywać przy pomocy
środków nowoczesnej techniki zachodniej. Podobnie jak wobec islamu
128
Zachód postępuje dziś wobec innych istniejących cywilizacji — chrześ
cijaństwa prawosławnego, świata hinduistycznego i świata Dalekiego
Wschodu —■a także wobec istniejących społeczności pierwotnych, które
dzisiaj osaczone są nawet w swych ostatnich warowniach w Afryce
tropikalnej. Tak oto współczesne spotkanie pomiędzy islamem i Zachodem
jest nie tylko bardziej aktywne i bliskie niż którakolwiek z dotych
czasowych faz ich kontaktów, ale wyróżnia się również tym, że jest jednym
z przykładów pozdejmowanej przez człowieka Zachodu próby "zokcyden-
talizowania" świata— przedsięwzięcia, które być może będżie uchodziło za
najbardziej doniosłe, a z pewnością najbardziej interesujące zjawisko
nawet w dziejach tego pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe.
Tak oto islam znowu staje wobec Zachodu przyparty do muru, tym
razem jednak okoliczności są dla niego jeszcze bardziej niesprzyjające niż w
najbardziej nawet krytycznym momencie wypraw krzyżowych, ponieważ
współczesny Zachód przewyższa go nie tylko uzbrojeniem, ale również
techniką życia gospodarczego, od którego koniec końców zależą nauki
wojskowe, a nade wszystko kulturą duchową— wewnętrzną siłą, tworzącą
i podtrZymująćą zewnętrzne przejawy tęgo, co nazywa się cywilizacją.
Zawsze, gdy jedno cywilizowane społeczeństwo znajdzie się wobec
drugiego w tak niebezpiecznej sytuacji, stoją przed nim dwa alternatywne
sposoby odpowiedzi na wyzwanie, a znamienne przykłady obu typów
odpowiedzi możemy dostrzec również w reakcji islamu na dzisiejszą presję
Zachodu. Równie wygodne, co uprawnione, będzie zastosowanie wobec
obecnej sytuacji pewnych terminów, jakie zostały ukute niegdyś w
podobnych okolicznościach w spotkaniu pomiędzy starożytnymi cywiliza
cjami Grecji i Syrii. Pod naporem hellenizmu w okresie stuleci z przełomu
naszej ery, Żydzi (oraz, moglibyśmy dodać, Irańczycy i Egipcjanie)
rozszczepili się na dwie partie. Część stała się "zelotami", a część
"herodianami".
"Zelota" to człowiek, który ucieka od nieznanego do znanego, kiedy
prowadzi walkę z obcym, posługującym się wyższą taktyką i używającym
potężnej nowoczesnej broni i czuje, że w spotkaniu tym sprawy przybierają
dlań zły obrót, to w odpowiedzi praktykuje z nienormalnie skrupulatną
dokładnością tradycyjną sztukę wojenną. "Zelotyzm" można w istocie
przedstawić jako archaizm wywołany obcą presją, a-jego najbardziej
charakterystycznymi przedstawicielami we współczesnym świecie islamu
są tacy "purytanie" jak północnoafrykańskie bractwo Sanusijja i wahhabici
z Arabii Środkowej.
Pierwszą rzeczą, jaką należy zauważyć odnośnie islamskich "zelotów"
jest fakt, że ich warownie leżą w jałowych i słabo zaludnionych regionach
odległych od głównych szlaków międzynarodowych współczesnego świata,
129
regionach, które nie kusiły zachodnich przedsięwzięć do czasu niedawnego
brzasku epoki naftowej. Wyjątkiem potwierdzającym aktualność reguły
jest ruch mahdystów, który owładnął wschodnim Sudanem w latach
1883-1898. Sudański mahdi, Muhammad Ahmad, usadowił się na drodze
wodnej Górnego Nilu zaraz po tym, jak Zachód przechwycił "wejście do
Afryki". Z racji tak niewygodnego dla Zachodu położenia, mahdi wszedł w
kolizję z zachodnią potęgą i — przeciwstawiając archaiczną broń nowo
czesnej — został doszczętnie rozbity. Karierę mahdiego możemy porównać
z efemerycznym triumfem Maccabich w okresie krótkiego rozluźnienia
nacisku hellenizmu, jakim cieszyli się Żydzi po tym, jak Rzymianie obalili
władzę Seleucydów i zanim jeszcze zajęli ich miejsce. Możemy też wnosić,
że podobnie jak Rzymianie rozbili żydowskich "zelotów" w pierwszym i
drugim stuleciu ery chrześcijańskiej, tak jakieś wielkie mocarstwo dzisiej
szego świata zachodniego — powiedzmy, Stany Zjednoczone — mogłoby,
kiedy tylko przyszła by mu na to ochota, rozbić wahhabitów, jeśli ich
"zelotyzm" stałby się dostatacznie dokuczliwy, by kłopot stłumienia go
wydał się wart zachodu. Przypuśćmy na przykład, że rząd Arabii Saudyjs
kiej pod naciskiem swoich fanatycznych poddanych, miałby postawić
wygórowane warunki na koncesje naftowe, albo miałby w ogóle zakazać
eksploatacji swoich złóż naftowych. Niedawne odkrycie bogactw ukrytych
pod jałową ziemią jest istotnym zagrożeniem dla niepodległości Arabii,
bowiem Zachód nauczył się dziś jak zdobywać pustynię dzięki za
stosowaniu swoich wynalazków technicznych — kolei i pojazdów opan
cerzonych, traktorów mogących pełzać po wydmach jak stonogi oraz
samolotów, które mogą prześlizgiwać się nad nimi niczym sępy. W okresie
międzywojennym, w Marokańskim Rifie i Atlasie oraz na północnozacho-
dniej granicy Indii, Zachód zademonstrował już swoją zdolność do
ujarzmienia pewnego typu islamskich "zelotów", z którymi o wiele trudniej
sobie poradzić niż z mieszkańcami pustyni. W tych górskich twierdzach
Francuzi i Brytyjczycy napotkali i pokonali mieszkańców gór, którzy
weszli w posiadanie nowoczesnej zachodniej broni palnej i nauczyli się po
mistrzowsku nią posługiwać i wykorzystywać w swoich warunkach.
"Zelota" uzbrojony w bezdymny szybkostrzelny karabin nie jest jednak,
rzecz jasna, czystym i nieskażonym "zelotą", ponieważ przyjmując zachod
nią broń, postawił stopę na nie poświęconej ziemi. Jeśli kiedykolwiek
zastanawia się nad tym — a to jest raczej rzadkość, albowiem zachowanie
"zeloty" jest zasadniczo irracjonalne i instynktowne — bez wątpienia mówi
sobie po cichu, że posunie się dotąd i nigdzie dalej, że przyjąwszy
dostateczną ilość zachodniej techniki wojskowej, by trzymać każdą
agresywną potęgę zachodnią na odległość strzału, poświęci ochronioną w
ten sposób wolność na "przestrzeganie prawa" pod każdym innym
130
względem i dzięki temu nadal będzie zdobywał Boże błogosławieństwo dla
siebie i swoich potomków.
Ten stan ducha można zilustrować mającą miejsce w latach dwudzies
tych naszego wieku, rozmową pomiędzy imamem Zaydi Yahya z Sany a
wysłannikiem brytyjskim, którego misja polegała na tym, by na drodze
pokojowej przywrócić część brytyjskiego protektoratu w Adenie, który
imam zajął w czasie wojny 1914-1918, a następnie odmówił opuszczenia go,
nie bacząc na to, że jego otomańscy zwierzchnicy ponieśli klęskę. Przy
końcu rozmowy z imamem, kiedy stało się jaspe, że misja nie osiągnie
swego celu, wysłannik brytyjski, chcąc skierować rozmowę na inny tor,
wygłosił pod adresem imama komplementy w związku z żołnierskim
wyglądem nowego modelu jego armii. Widząc, że imam dobrze przyjął
komplement, kontynuował.
"Jak przypuszczam, będziecie przejmować również inne instytucję
zachodnie?"
"Nie sądzę", odparł imani, uśmiechając się.
"Naprawdę? To ciekawe. Czy wolno mi wiedzieć dlaczego?”
"Otóż, nie sądzę, by spodobały mi się inne instytucje zachodnie", powie
dział imam.
"Tak? A jakie instytucje, na przykład?"
"No, są u was parlamenty", powiedział imam. Ja chciałbym sam rządzić.
Parlament mógłby okazać się dla mnie uciążliwy".
"Dlaczego, jeśli chodzi o to, mogę zapewnić, że parlamentarny ustrój
przedstawicielski nie jest nieodłączną częścią aparatu cywilizacji zachod
niej. Spójrzmy na Włochy. Zrezygnowały z niego, a są jednym z wielkich
mocarstw Zachodu".
"Jest jeszcze i alkohol", rzekł imam. "Nie chcę widzieć tego w moim kraju,
gdzie obecnie na szczęście jest niemal nieznany".
"To całkiem zrozumiałe", odparł Anglik, "ale jeśli rzecz sprowadza się do
tego, to mogę zapewnić, że alkohol również nie jest nieodłącznym
elementem zachodniej cywilizacji. Spójrzmy na Amerykę. Zrezygnowała z
niego i także jest jednym z wielkich mocarstw zachodnich".
"Dobrze, tak czy owak", odrzekł imam z kolejnym uśmiechem, który, jak
można było sądzić, dawał do zrozumienia, że rozmowa dobiega końca, "nie
podobają mi się parlamenty, alkohol i inné rzeczy tego rodzaju ".
Anglik nie mógł się zorientować, czy pożegnalny uśmiech, z jakim
wypowiedziane zostały ostatnie słowa, miał sugerować żart, jednakże
niezależnie od tego, jak było naprawdę, słowa te dotykają sedna prawdy i
pokazują, że dociekania na temat dalszych możliwych zachodnich in
nowacji w Sanie były bardziej uzasadnione niż imam miałby ochotę to
przyznać. Słowa te wskazują w rzeczywistości, że imam spoglądający na
131
cywilizację zachodnią z wielkiego dystansu, widział ją, w tej dalekiej
perspektywie, jako coś jednego i niepodzielnego, i identyfikował jej pewne
cechy — które dla człowieka Zachodu wydawałyby się nie mieć ze sobą nic
wspólnego — jako organicznie powiązane części niepodzielnej całości.
Tym samym imam milcząco zgodził się na to, że przyjmując podstawy
zachodniej techniki wojskowej, wbija w życie swego ludu koniec klina,
który z czasem nieuchronnie rozsadzi jego zamkniętą, tradycyjną cywiliza
cję islamską. Rozpoczął rewolucję kulturową, która w końcu nie pozostawi
Jemenitom innej alternatywy, jak przykrycie swej nagości gotowym
odzieniem z Zachodu. To właśnie usłyszałby imam, gdyby spotkał żyjącego
w tych czasach Gandhiego, a na poparcie tej przepowiedni można by było
- przytoczyć to, co zdarzyło się już innym narodom islamu, które wystawiły
się na działanie podstępnego procesu "okcydentalizacji" kilka pokoleń
wcześniej.
To z kolei zilustrować można fragmentem raportu o sytuacji w Egipcie w
1839 roku, przygotowanego dla lorda Palmerstona przez Johna Bowringa
w przeddzień jednego z nieustannych kryzysów w "kwestii wschodniej"
zachodniej dyplomacji, przy końcu kariery Mahmeda Alego, polityka
: otomańskego, który do tego czasu rządził Egiptem i przez trzydzieści pięć
lat systematycznie "okcydentalizował" życie mieszkańców Egiptu. W
raporcie Bowring odnotowuje na pierwszy rzut oka niezwykły fakt, a
mianowicie, że jedyny istniejący wówczas w Egipcie szpital położniczy dla
kobiet muzułmańskich miał być założony w obrębie granic arsenału
morskiego Mehmeda Alego w Aleksandrii, a następnie wyjaśnia przyczynę
tego. Mehmed Ali chciał odgrywać niezależną rolę w sprawach między
narodowych. Pierwszymi rekwizytami dla tego celu były operatywne armie
i flota. Operatywna marynarka wojenna oznaczała flotę budowaną wedle
ówczesnych wzorów zachodnich. Posługiwać się zachodnią techniką
budownictwa okrętowego i przekazać ją mogli jedynie specjaliści przywie
zieni z krajów Zachodu; specjaliści d nie byli jednak skorzy do świadczenia
usług paszy Egiptu nawet za hojną zapłatą, dopóki nie otrzymali zapew
nienia o odpowiednim zapleczu dla spraw bytowych swych rodzin i
pracowników, stosownym do standardów, do jakich przywykli u siebie na
Zachodzie. Za fundamentalny warunek w tym względzie uważali opiekę
lekarską świadczoną przez wykształconych zachodnich praktyków. A
zatem, nie ma szpitala, nie ma arsenału, dlatego też szpital z zachodnim
personelem został od początku przyłączony do arsenału. Zachodnia
kolonia w arsenale była jednakże nieliczna, personel szpitala pochłaniała
trawiąca energia, którą Frankowie zostali przeklęti przez Boga, rdzennych
mieszkańców Egiptu był legion, zaś przypadki połogu są w codziennej
praktyce lekarskiej najpowszechniejsze ze wszystkich. Tym samyip jasny
132
staje się proces, w wyniku którego szpital położniczy dla kobiet egipskich
wyrósł w granicach arsenału wzniesionego przez zachodnich specjalistów.
Prowadzi nas to do rozważenia alternatywnej odpowiedzi na wyzwanie
rzucane przez nacisk ze strony obcej cywilizacji. Otóż o ile imam Yahya z
Sany mógł uchodzić za przedstawiciela "zelotyzmu" we współczesnym
islamie (a przynajmniej "zelotyzmu" złagodzonego przez przeświadczenie,
że należy być w pogotowiu), to Mehmed Ali był przedstawicielem
"herodianizmu", zaś jego geniusz pozwala mu równać się z samym
Herodem. W rzeczywistości Mehmed Ali nie był pierwszym "herodiani-
nem", jaki pojawił się w islamie. Jako pierwszy jednak przyjął ten kurs
bezkarnie, po śmierci pewnego polityka muzułmańskiego, który go
wyprzedził, nieszczęsnego sułtana otomańskiego Selima III. Mehmed Ali
był również pierwszym, który szedł tym kursem \yytrwale mając znaczące
sukcesy — w przeciwieństwie do różnych kolei losu współczesnego mu
suzerena w Konstantynopolu, sułtana Mahmuda II.
"Heródianin" to człowiek działający wedle zasady, która mówi, że
najskuteczniejszym sposobem ustrzeżenia się przed złem nieznanego jest
zawładnięcie jego tajemnicą. Kiedy "heródianin" znajdzie się w takjm
kłępocie, że stoi wobec wprawniejszego i lepiej uzbrojonego przeciwnika,
jego odpowiedzią jest porzucenie swej tradycyjnej sztuki walki i uczenie się
zwalczania wrogą jego własną taktyką i bronią. Jeśli "zelotyżm" jest
wywołaną przez obcy nacisk formą archaizmu, to "herodianizm" jest
wywołaną przez ten Sam czynnik zewnętrzny formą kosmopolityzmu. Nie
jest przypadkiem, że podczas gdy ostoje współczesnego islamskię-
go"zelotyzmu" znajdują się w niegościnnych stepach i oazach Nadżdu i
Sahary, to współczesny "herodianizm islamski" — zrodzony przez te same
siły w mniej więcej tym samym czasie, przeszło półtora wieku temu —
koncentrował się, od czasów Selima III i Mehmeda Alego, w Konstan
tynopolu i w Kairze. W sensie geograficznym, Konstantynopol i K air
reprezentują, na ziemiach współczesnego islamu, skrajne przeciwieństwo
stolicy wahhabitów w Riadzie na stepach Nadżdu i warowni bractwa
Sanusijja w oazie Kufra. Oazy stanowiące twierdze islamskiego "zelotyz
mu" są wybitnie niedostępne; miasta, w których dojrzewał "herodianizm",
leżą przy wielkich naturalnych szlakach międzynarodowych — cieśninach
Morza Czarnego i przesmyku sueskim; z tego powodu, jak również ze
względu na znaczenie strategiczne i bogactwa gospodarcze obu krajów,
których są stolicami, Kair i Konstantynopol były najsilniej przyciągane
przez wszelkiego rodzaju zachodnie przedsięwzięcia od czasów, kiedy
Zachód zaczął rozciągać swą sieć wokół twierdzy islamu.
Oczywiste jest, że "herodianizm" to o wiele bardziej efektywna spośród
dwóch alternatywnych odpowiedzi, jakie mogą zrodzić się w społeczeńst-
133
wie, które zostało zepchnięte do defensywy przez nacisk obcego czynnika o
większej sile. "Zelota" usiłuje schronić się w przeszłości, jak struś chowający
głowę w piasek, by ukryć się przed prześladowcami, "herodianin" odważnie
stawia czoła teraźniejszości i wybiega w przyszłość. "Zelota" działa pod
wpływem instynktu, "herodianin" kieruje się rozsądkiem. W rzeczywistości
"herodianin" musi dokonać wspólnego wysiłku intelektu i woli, by
przezwyciężyć impuls "zeloty", który jest normalną, pierwszą spontaniczną
reakcją natury ludzkiej na wyzwanie napotykające zarówno "zelotę", jak i
"herodianina". Już sama zmiana w "herodianina" to oznaka charakteru
(choć nie koniecznie miłego charakteru). W arto też zauważyć, że Japoń
czycy, którzy spośród wszystkich ludów, jakim nowożytny Zachód rzucił
wyzwanie, są jak dotąd najmniej udanymi eksponentami "herodianizmu",
uprzednio, od trzydziestych lat siedemnastego wieku do sześćdziesiątych
lat wieku dziewiętnastego, byli najbardziej efektywnymi eksponentami
"zelotyzmu". Jako naród o silnym charakterze, Japończycy zrobili wszyst
ko, co można zdziałać przy odpowiedzi "zeloty"; z tego samego powodu,
kiedy twarde fakty przekonały ich ostatecznie, że upieranie się przy
odpowiedzi tego typu zaprowadzi ich do katastrofy, z rozmysłem zmienili
kurs i pożeglowali w stronę "herodianizmu".
•■"Herodianizm", choć jest nieporównywalnie bardziej skuteczną niż
"zelotyzm" odpowiedzią na nieubłaganą "kwestię zachodnią", jaką napoty
ka cały współczesny świat, nie jest mimo wszystko prawdziwym roz-
' wiązaniem. Po pierwsze jest to gra niebezpieczna, albowiem, przywołując
znaną metaforę, jest to zmiana koni w czasie przekraczania brodu, a
jeździec, który nie usadowi się należycie*w siodle, wpada do wody i ginie
śmiercią równie pewną jak ta, która czeka "zelotę" , kiedy z włócznią i tarczą
staje on naprzeciw karabinu maszynowego. Przeprawa jest niebezpieczna i
wielu będzie takich, którzy przy tej okazji zginą. Przykładowo w Egipcie i w
Turcji— krajach, które posłużyły islamskim pionierom "herodianizmu" za
pole dla ich eksperymentu — epigoni nie sprostali, jak się okazało,
niezwykle trudnemu zadaniu, jakie zostawili im w spuściźnie "starsi
poltycy". Konsekwencje były takie, że w obu krajach, w niespełna sto lat po
zapoczątkowaniu ruchu "herodianistycznego", to znaczy we wczesnych
latach ostatniej ćwiartki wieku dziewiętnastego, ,nastały dlań złe dni. W
życiu obu krajów wciąż jeszcze są w bolesny sposób widoczne, pod różnymi
postaciami, opóźniające i hamujące skutki tego regresu.
Dwie jeszcze bardziej poważne, bo wewnętrzne, słabości "herodianizmu"
dostrzec można przyglądając się dzisiejszej Turcji. Jej przywódcy, po
przezwyciężeniu przez heroiczny tour de fors opóźnień z epoki hamidiańs-
kiej, doprowadzili "herodianizm" do jego logicznej konkluzji w postaci
rewolucji, która swoją bezwzględną gruntownością' usuwa w cień nawet
134
dwie klasyczne rewolucje japońskie z siódmego i dziewiętnastego wieku. W
Turcji zachodzi rewolucja, która zamiast ograniczyć się do jednej płasz
czyzny, jak nasze kolejne rewolucje ekonomiczne, polityczne, estetyczne i
religijne na Zachodzie, przebiega równocześnie na wszystkich tych planach ;
i przeto wstrząsa całym życiem narodu tureckiego we wszystkich wymia
rach społecznych doświadczeń i działań.
Turcy nie tylko zmienili swoją konstytucję (rzecz względnie prosta,
przynajmniej jeśli idzie o formę konstytucji). Ta nieopierzona Republika
Turecka usunęła również Obrońcę Wiary Islamskiej i zniosła jego urząd,
kalifat; pozbawiono kościół islamski dochodów i skasowano klasztory,
usunięto z twarzy kobiet zasłonę, odrzucając zarazem wszystko, co ona
oznaczała, zmuszano mężczyzn, by zmieszali się z niewierzącymi nosząc
kapelusze z rondem, które nie pozwalają na wykonanie pełnej tradycyjnej
islamskiej modlitwy z dotykaniem podłogi meczetu czołem, wymieciono
prawo islamskie tłumacząc słowo w słowo szwajcarski kodeks cywilny i z-
pewnymi adaptacjami włoski kodeks kamy, a następnie nadano im.
ważność poprzez głosowanie w Zgromadzeniu Narodowym, zmieniono
alfabet arabski na łaciński, przy czym nie można było tego przeprowadzić
nie wyrzucając za burtę większości starej otomańskiej spuścizny literackiej.
Najbardziej godna uwagi i najbardziej śmiała ze wszystkich zmian polega
na tym, że tureccy rewolucjoniści "herodiańscy" przedstawili swemu
narodowi nowy ideał społeczny, zachęcając ludzi, by odzwyczaili się od
tego, że są rolnikami, wojownikami i władcami, aby zajęli się handlem i
przemysłem, i dowiedli, że kiedy się postarają, mogą bronić swego —
zarówno przed człowiekim Zachodu, jak i przed zokcydentalizowanymi
Grekami, Ormianami czy Żydami — także i w tych dziedzinach działalno
ści, w których uprzednio brzydzili się konkurować, ponieważ tradycyjnie
uważano je za godne pogardy.
"Herodiańska" rewolucja w Turcji została przeprowadzona z takim
rozmachem, przy tak poważnych obciążeniach i w tak niesprzyjających
okolicznościach, że każdy wielkoduszny obserwator wybaczy jej Wędy a
nawet zbrodnie, i będzie życzył jej sukcesu w tym ogromnym zadaniu;
Tantus labor non sit casus — szczególnie nie na miejscu byłoby, gdyby
rewolucję tę kwestionował, czy szydził z niej, obserwator zachodni;
przecież tureccy "herodianie" starają się zrobić coś, co zawsze, od czasu
pierwszego spotkania islamu i Zachodu, uważaliśmy za niemożliwe dla
nich z natury; próbują oni dziś zmienić swój naród i kraj stwarzając w
Turcji repliki zachodniego narodu i zachodniego państwa. Niemniej, zaraz
jak uświadomiliśmy sobie jasno ten cel, nie mogliśmy nie zastanowić się,
czy trud, jaki włożono w dążenie do jego osiągnięcia, jest rzeczywiście wart
zachodu.
135
Z pewnością nie podobał się nam bezczelny, staroświecki "zelota", który
drwił z nas dziękując co dzień Bogu, że nie jest jako inni. Dopóki szczycił się
tym, że jest ze "szczególnego ludu", upokarzaliśmy jego dumę,' czyniąc tę
odrębność wstrętną. Nazywaliśmy go "ohydnym Turkiem", dopóki nie
przewierciliśmy jego psychicznego pancerza i nie pchnęliśmy go do
dokonywanej właśnie na naszych oczach rewolucji "herodiaóskej". Nie
mniej teraz, kiedy pod presją naszej cenzury zmienił swą melodię i
poszukuje wszelkich sposobów, by nie różnić się od otaczających narodów,
jesteśmy zakłopotani, a nawet skłaniamy się ku oburzeniu — jak Samuel,
kiedy Izraelici wyznali mu jakiego pragną króla.*
W tej sytuacji nasze narzekania na Turków są, oględnie mówiąc, nie na
miejscu. Ofiara naszej cenzury mogłaby odciąć się twierdząc, że cokolwiek
czyni, nam się nie podoba, i zacytować nasze Pismo. "Przygrywaliśmy
.wam, a nie tańczyliście, biadaliśmy, a wyście nie zawodzili"1**. Z tego, że
nasz krytycyzm jest nie na miejscu nie wynika jednak, że dotyczy spraw
marginesowych, lub że jest zupełnie chybiony. O cóż bowiem wzbogaci się
dziedzictwo cywilizacji, jeśli mozół ten nie okaże się próżny i cel bezkom
promisowych tureckich "herodianów" zostanie w najpełniejszej możliwej
mierze osiągnięty?
Tu właśnie odsłaniają się dwie wewnętrzne słabości "herodianizmu".
Pierwsza z nich polega na tym, że "herodianizm" jest, ex hypothesi,
naśladowczy a nie twórczy, a zatem nawet jeśli mu się powiedzie, będzie w
stanie jedynie zwiększać ilość wyrobów maszynowej produkcji naśladowa
nego społeczeństwa, zamiast wyzwalać w ludzkich duszach nowe energie
twórcze. Drugą słabością jest to, że ten inspirujący sukces, a jest to
wszystko, co "herodianizm" ma do zaoferowania, może przynieść zbawie
nie — choćby zwykły ratunek w tym świecie — wyłącznie niewielkiej
mniejszości społeczeństwa obierającego drogę "herodianizmu". Większość
nie może liczyć nawet na to, że stanie się biernymi członkami rządzącej
klasy naśladowanej cywilizacji. Ich przeznaczeniem jest zasilenie szeregów
proletariatu naśladowanego społeczeństwa. Mussolini zauważył kiedyś
przenikliwie, że istnieją zarówno proletariackie klasy i jednostki, jak i
proletariackie narody; i to jest właśnie kategoria, w skład której najpraw
dopodobniej wejdą nie-zachodnie narody współczesnego świata, nawet
jeśli poprzez tour de force "herodianizmu" uda im się zewnętrznie prze
kształcić swe kraje w suwerenne, niepodległe państwa narodowe na wzór
zachodni i stowarzyszyć się z zachodnimi braćmi jako nominalnie wolifid
równi członkowie obejmującego wszystkich międzynarodowego społe
czeństwa.
136
A zatem, zastanawiając się nad tematem tego artykułu — wpływ, jaki
obecne spotkanie islamu i Zachodu może mieć na przyszłość ludzkości — o
tyle możemy pominąć zarówno islamski "zelotyzm", jak i islamski "herodia-
nizm", że ich odpowiedzi przynoszą taki rezultat, na jaki je stać, a tym, do
czego mogą w najlepszym przypadku dojść, jest mizerne osiągnięcie material
nego przetrwania. Nieliczni "zeloci", którzy uchronią się przed eksterminacją,
staną się skamieliną martwej cywilizacji; bardziej liczni "herodianie", którzy
uchronią Się przed poddaństwem, staną się naśladowcami żyjącej cywilizacji,^
którą' się zasymilowali. Ani jedni, ani drudzy nie są w stanie wnieść
jakiegokolwiek twórczego wkładu w dalszy rozwój tej cywilizacji. ^
Możemy przy okazji odnotować, że w nowożytnych spotkaniach islamu
z Zachodem, reakcje "heródiańskie" i "zelockie" faktycznie kolidowały ze
sobą szereg razy i do pewnego stopnia nawzajem się wykluczały. Pierw
szym użytkiem, jaki ze swej nowej "zokcydentalizowariej" armii uczynił
Mehined Ali, było zaatakowanie wahhabitów i stłumienie pierwszych
porywów ich zapału. Dwa pokolenia później, to powstanie Mahdiego
przeciw egipskiemu reżimowi we wschodnim Sudanie dało coup de grace
pierwszemu "herodiańskiemu" wysiłkowi na rzecz przekształcenia Egiptu
w siłę zdolną w "trudnych warunkach współczesnego świata" stanąć pod
względem politycznym na własnych nogach; ono właśnie bowiem umoc
niło brytyjską okupację wojskową z 1882 roku, ze wszystkimi wynikający*
mi stąd od tego czasu politycznymi konsekwencjami.
Mamy również przykłady i z naszych czasów. Decyzja ostatniego króla
Afganistanu, by zerwać z tradycją "zelotyzmu", który uprzednio był myślą
przewodnią afgańskiej polityki od czasu pierwszej wojny angielsko-afgaós-
kiej z lat 1838-42, przesądziła prawdopodobnie o losie' "zelockich"
szczepów żyjących wzdłuż północno-zachodniej granicy z Indiami. Wpra
wdzie niecierpliwość króla Amanalłaha kosztowała go wkrótce tron i
wywołała "zelocką" reakcję wśród jego poddanych, ale całkiem bezpiecznie
można prorokować, że jego następcy pójdą — pewniej, ponieważ wolniej
— tą samą "herodiaóską" drogą. A postęp "herodianizmu" WAfganistanie
oznacza zgubę dla tamtejszych szczepów. Dopóki miały one za sobą
Afganistan kultywujący jako politykę tę reakcję wobec nacisku Zachodu,
którą same przyjęły instynktownie, mogły nadal bezkarnie iść kursem
"zelotyzmu". Teraz, kiedy wzięte są w dwa ognie — z jednej strony; jak
przedtem, przez Indie, z drugiej zaś przez Afganistan, który podjął
pierwsze kroki na drodze "herodianizmu" — staną najprawdopodobniej
prędzej czy później przed wyborem pomiędzy przystosowaniem się lub
zagładą. Na marginesie można zauważyć, że kiedy "herodianin" ściera się ż
"zelotą*' krajanem, postępuje z nim na ogół o wiele bardziej bezwzględnie,
niż miałby sumienie to uczynić człowiek Zachodu. Człowiek Zachodu
137
Smaga islamskiego "Zelotę" biczami,, a islamski "herodianin" korbaczem***.
Okrucieństwo, z jakim król Amannalah stłumił buntpatański w 1924 roku, a
prezydent Mustafa Kemal Ataturk bunt Kurdó^ w 1925, stanowi uderzający
kontrast z bardziej ludzkimi metodami, przy pomocy których w tym właśnie
czasie poskromiono innych krnąbrnych Kurdów na zarządzanej wówczas
prźez Brytyjczyków części terytorium Iraku i innych Patanów w północ
no-zachodniej przygranicznej prowincji ówczesnych Indii Brytyjskich.'
■Dokąd prowadzą nas te dociekania? Czy mamy dojść do wniosku, że
skoro dla naszych celów należy pominąć zarówno islamskiego "herodiani-
na", jak i islamskiego "zelotę", obecne spotkanie pomiędzy islamem i
Zachodem nie będzie miało żadnego wpływu na przyszłość ludzkości? W
żadnym przypadku, albowiem usuwając z rozważań "herodianina" i
"zelotę", odprawiliśmy jedynie niewielką mniejszość członków społeczeńst
wa islamskiego. Przeznaczeniem większości, jak już sugerowałem, nie jest
ani zagłada, ani petryfikacja, ani też asymilacja, ale to, że zostanie
wchłonięta w szeregi ogromnego, kosmopolitycznego, wszechobecnego
proletariatu, który jest jednym z najbardziej złowieszczych produktów
ubocznych "okcydentalizacji" świata.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że przedstawiając tak oto
przyszłość większości muzułmanów, zakończyliśmy odpowiedź na nasze
pytanie, i to w ten sam sposób jak przedtem. Skoro oskarżamy o jałowość
kulturową muzułmański "herodianizm" i "zelotyzm” , czyż nie musimy
oskarżyć a fortiori o tę samą fatalną ułomność muzułmański "proletariat"?
Czy naprawdę jest ktoś, kto zrazu nie zgodziłby się z tą oceną? Możemy
sobie wyobrazić arcy-"herodianów" jak prezydent Mustafa Kemal A taturk
i arcy-"zelotów" jak wielki Sanusi, wykrzykujących zgodnie pospołu z
oświeconymi zachodnimi administratorami kolonii jak lord Cromer, czy
generał Lyautey, "Czyż można oczekiwać jakiegokolwiek twórczego
wkładu na rzecz przyszłej cywilizacji od egipskiego fellacha lub konstan-
tynopolskiego hammala? Tak właśnie, tym samym kpiącym tonem, niemal
ha pewno zapytaliby — we wczesnych latach ery dirześcijańskięj, kiedy
Syria znajdowała się pod naciskiem Grecji — Herod Antypas i Gamaliel
oraz d gorliwi Teodasże i Judasze, którzy, jak wspomniał Gamaliel****,
zginęli od miecza, oraz grecki poeta in patribus Orientalium, Meleager z
Gadary, czy rzymski gubernator prowincji, Gallio*****: "Czy cokolwiek
dobrego może pochodzić z Nazaretu?" Teraz, kiedy pytanie należy już do
* historii, nie mamy wątpliwośd co do odpowiedzi, ponieważ cywilizacje
grecka i syryjska dobiegły kresu, a historię ich stosunków znamy od
początku do końca. Odpowiedź jest tak dobrze znana, że potrzeba nam
.pewnego wysiłku wyobraźni, by uświadomić sobie, jak zaskakujący, a
nawet szokujący, byłby ten werdykt historii dla inteligentnych Greków,
138
Rzymian, Idumenęjczyków i Żydów z pokolenia, w.którym po raz pierwszy
zadano to pytanie. Mimo, że ze względu na głębokie różnice dzielące ich
punkty widzenia z trudem mogliby oni zgodzić się ze sobą w czymkolwiek,
niemal na pewno zgodziliby się co do odpowiedzi na to właśnie pytanie,
mówiąc stanowczo i pogardliwie "Nie".
W świetle dziejów widzimy, że ich odpowiedź byłaby zupełnie niedo
rzeczna, jeśli za kryterium dobra przyjmiemy manifestację siły twórczej. W
galimatiasie powstałym w wyniku wtargnięcia cywilizacji greckiej do
cywilizacji Syrii, Iranu, Egiptu, Babilonii i Indii, przysłowiowa jałowość
hybrydy udzieliła się, jak się wydaje, zarówno panującej klasie społeczeńst
wa helleńskiego, jak i tym przedstawicielom Orientu, którzy poszli do
końca alternatywnymi kursami "herodianizmu" i "zelotyzmu". Jedyną
swobodną w tym względzie warstwą tego grecko-orientalnego kosmo
politycznego społeczeństwa był półświatek wschodniego proletariatu,
którego symbolem był Nazaret, i właśnie z tego półświatka, w wyraźnie
niesprzyjających warunkach, wyszły jedne z najpotężniejszych osiągnię
tych dotąd tworów ducha ludzkiego: grupa wyższych religii. Ich głos
rozszedł się po wszystkich ziemiach i wciąż jeszcze odbija się echem w
naszych uszach. Ich imiona to imiona potęgi: chrześcijaństwo, mitraizm i
manicheizm, kult M atki i jej umierającego i odradzającego się małżon-
ka-syna, występujących pod imionami Kybele-Izis oraz Attis-Ozyrys, kult
ciał niebieskich, buddyjska szkoła mahajany, która — zmieniając się na
swej drodze pod wpływami irańskimi i syryjskimi z filozofii w religię
promieniowała na Daleki Wschód myślą indyjską ucieleśnioną w nowej
sztuce o greckiej inspiracji. Jeśli te precedensy mają dla nas jakiekolwiek
znaczenie —► a są one jedynymi promieniami światła, jakie możemy rzucić
na ciemności okrywające naszą przyszłość — zapowiadają, żę islam,
dołączając do proletariackiego półświatka naszej dzisiejszej cywilizacji
zachodniej, może w końcu okazać się konkurentem Indii, Dalekiego
Wschodu i .Rosji w walce o wpływ na przyszłość świata, Wpływ, którego
charakter może przekraczać nasze wyobrażenia. '
Pod naciskiem Zachodu już gotuje się w przepastnych głębiach islamu, i
nawet w tym wczesnym okresie możemy wykryć pewne duchowe ruchy
mogące stać się embrionami nowych wyższych religii. Współczesny
obserwator zachodni dostrzec może ruchy bahaizmu i Ahmadijja, które z
Akry i Lahore zaczęły wysyłać swoich misjonarzy do Europy i Ameryki. W
tym miejscu prognozowania dotarliśmy jednak do Słupów Herkulesa,
gdzie rozważny badacz zatrzymuje się i rezygnuje ź żeglowania na ocean
przyszłości, na którym nie może Uczyć na nic więcej niż jedynie ogólną
orientację:) Podczas gdy z korzyścią możemy spekulować odnośnie ogól
nego kształtu rzeczy przyszłych, to wyraźne kontury poszczególnych
139
nadchodzących Wydarzeń możemy przewidywać jedynie z bardzo niewiel
kim wyprzedzeniem, zaś te precedensy historyczne, które przyjęliśmy za
nasze światła przewodnie mówią nam, że religie powstające podczas starcia
cywilizacji potrzebują wielu stuleci, by osiągnąć dojrzałość, i że w wyścigu,
który tak długo jest nie rozstrzygnięty, często wygrywa czarny koń.
Sześć i pół wieku dzieli rok, w którym Konstantyn dał chrześcijaństwu
patronat publiczny od roku, w którym Aleksander Wielki przekroczył
Hellespont; pięć i pół wieku dzieli czasy pierwszych chińskich pielgrzymów
do świętej ziemi buddyjskiej w Bihar od epoki Menandra, greckiego władcy
Hindustanu, który zadał mędrcom buddyjskim z Indii pytanie: "Co to jest
, prawda?" Zważywszy te analogie, jest rzecz jasna mało prawdopodobne,
by obecny wpływ Zachodu na islam, którego nacisk zaczął być odczuwany
nieco ponad sto pięćdziesiąt lat temu, wytworzył porównywalne efekty w
czasie leżącym w granicach możliwości naszych władz dokładnego przewi
dywania, a zatem wszelka próba prognozowania takich możliwych
efektów, mogłaby okazać się bezproduktywnym fantazjowaniem.
Mpżemy jednak odkryć pewne zasady islamu, które, jeśliby zastosować
je w życiu społecznym nowego kosmopolitycznego proletariatu, mogłyby
mieć w najbliższej przyszłości doniosłe i zbawienne skutki dla "wielkiego
społeczeństwa". Dwa rzucające się w oczy źródła niebezpieczeństwa —
jedno psychologiczne, drugie materialne — w obecnych stosunkach tego
kosmopolitycznego proletariatu z warstwami panującymi w naszym
nowożytnym społeczeństwie Zachodu, to dyskryminacja rasowa i alkohol.
W walce z tym złem duch islamu ma do wyświadczenia usługi, które jeśli
byłyby zaakceptowane, mo$yby okazać się rzeczami o wysokiej wartości
moralnej i społecznej. '
Zanik dyskryminacji rasowej wśród muzułmanów jest jednym z naj
wybitniejszych osiągnięć moralnych islamu, a we współczesnym świede
istnieje paląca potrzeba upowszechniania tej islamskiej cnoty. Wprawdzie
zapis dziejów pokazałby, że generalnie rzecz biorąc dyskryminacja rasowa
była wyjątkiem, a nie zasadą, to nieszczęście sytuacji obecnej polega ńa
tym, że wyższość własnej fasy jest odczuwana — i to modno — przez
właśnie te narody, którym, w trwającym przez ostatnie pztefy wieki
współzawodnictwie pomiędzy zachodnimi potęgami, przypadła — przy
najmniej chwilowo — lwia część bogactwa ziemskiego.
Chociaż pod niektórymi innymi względami triumf narodów anglojęzycz
nych można oceniać, patrząc wstecz, jako dobrodziejstwo dla ludzkości, to
jeśli chodzi o groźną kwestię rasową, trudno zaprzeczyć, że jest to
nieszczęście. Narody anglojęzyczne, które osiedliły się w zamorskim
Nowym Świecie, nie są, ogólnie rzecz biorąc,"towarzyskie". Wymiotły one'
140
niemal całkowicie swoich poprzedników, zaś tam, gdzie albo pozwoliły
przetrwać pierwotnej populacji, jak w Południowej Afryce, albo impor
towały prymitywną "siłę ludzką" skądinąd, jak w Ameryce Północnej,
rozwinęły Zręby paraliżującej instytucji, którą znamy z Indii (gdzie w toku
wielu stuleci przybrała swą pełną postać), a mianowicie instytucji "kasty',
nad czym już nauczyliśmy się ubolewać. Ponadto, alternatywą wobec
eksterminacji łub segregacji jest wykluczenie — polityka, która odwraca
wprawdzie niebezpieczeństwo wewnętrznego rozłamu w życiu praktykują
cej ją społeczności, ale czyni to za cenę wytwarzania nie mniej niebezpiecz
nego stanu międzynarodowego napięcia pomiędzy rasami wykluczającymi
i wykluczanymi — zwłaszcza, gdy politykę tę stosuje się wobec przed
stawicieli obcych ras, które nie są prymitywne, lecz cywilizowane, jak
Hindusi, Chińczycy lub Japończycy. W tym sensie zatem trium f narodów
anglojęzycznych narzucił ludzkości "kwestię rasową", która raczej nie
powstałaby, albo przynajmniej nie powstałaby w tak ostrej formie i na tak
dużym obszarze, gdyby przykładowo to Francuzi, a nie Anglicy, zwyciężyli
w osiemnastowiecznej walce o posiadanie Indii i Północnej A m eryki.;
W obecnym stanie rzeczy eksponenci nietolerancji rasowej przeważają, i
jeśli zwycięży ich postawa wobec "kwestii rasowej", może to sprowokować
ogólną katastrofę. Niemniej siły tolerancji rasowej, które toczą, jak się dziś
wydaje, przegraną bitwę w duchowej walce o ogromnym znaczeniu dla
ludzkości, mogą wciąż jeszcze odzyskać przewagę, jeśli na szalę zostanie
rzucony jakikolwiek, pozostający dotąd w rezerwie, silny wpływ walczący
przeciw dyskryminacji rasowej. Jest do pomyślenia, że duch islamu mógłby
być stosownym w danej chwili wzmocnieniem, przesądzającym rzecz na
korzyść tolerancji i pokoju.
Jeśli chodzi o zło, jakie niesie alkohol, to sytuacją najgorzej przedstawia
się wśród prymitywnych populacji w regionach tropikalnych, "otwartych"
przez zachodnie przedsięwzięcia, i choć światlejsza część zachodniej opinii
publicznej od dawna zdaje sobie sprawę z tego zła i nie szczędzi w walce z
nim trudów, siła jej skutecznych działań jest raczej ograniczona. Zachodnia
opinia publiczna może przedsięwziąć działania w tej materii jedynie przez
wywieranie nacisku na zachodnich administratorów tropikalnych domi
niów mocarstw Zachodu. Mimo, że dobroczynnym działaniom administ
racyjnym w tej sferze przyszły w sukurs konwencje międzynarodowe —
obecnie utrwalane i rozszerzane pod auspicjami Organizacji Narodów
Zjednoczonych — pozostaje faktem, że nawet najbardziej "polityczne"
środki prewencyjne narzucane przez władze z zewnątrz, nie są w stanie
wyzwolić wspólnoty ze społecznego zła, dopóki w sercach tych ludzi,
których rzecz bezpośrednio dotyczy, nie obudzi się pragnienie wyswobo
dzenia się i wola przekształcenia tego pragnienia w czyn. Obecni administ-
141
ratorzy, w każdym razie ci pochodzenia "anglosaskiego", są duchowo
oddzieleni od swych podopiecznych "tubylców" przez fizyczną "barierę
rasową", wzniesioną przez poczucie wyższości własnej rasy. Trudno
oczekiwać, że ich kompetencje podołają zadaniu nawrócenia duszy tubylca
i tu właśnie rolę do odegrania może mieć islam.
Na tych niedawno "otwartych" w szybkim tempie terytoriach tropikal
nych cywilizacja zachodnia wytworzyła ekonomiczną i polityczną pełnię,
oraz, za jednym zamachem, społeczną i duchową pustkę. Pod uderzeniem
ciężkiej machiny zachodniej, kruche instytucje tradycyjnych obyczajów
społeczeństw prymitywnych rozpadły się na kawałki, a miliony "tubylców",
pozbawione nagle swego tradycyjnego środowiska społecznego, zostały
ogołocone z ducha i zawieszone w próżni. Bardziej liberalni i inteligentni
spośród zachodnich administratorów zdali sobie ostatnio sprawę z ogrom
nego zasięgu,psychicznej destrukcji wywołanej, w sposób niezamierzony
lecz nieuchronny, przez proces zachodniej penetracji; próbują oni dziś
czynić wysiłki, by ratować to, co się da uratować z gruzów tubylczego
dziedzictwa społecznego, a nawet sztucznie zrekonstruować, na trwalszych
podstawach, pewne wartościowe tubylcze instytucje, które już zostały
zniszczone. Niemniej duchowa pustka w duszy tubylca wciąż jeszcze
pozostaje ziejącą otchłanią. Twierdzenie "Natura nie znosi próżni" jest tak
samo prawdziwe w świede materii, jak i w świecie ducha, ale zachodnia
cywilizacja, która sama nie zdołała zapełnić tej duchowej próżni, oddała do
dyspozycji wszelkich innych duchowych sił, które zechcą podjąć się tego
zadania, niezrównany system materialnych środków komunikacji,,
W dwóch spośród tych regionów tropikalnych, w Afryce Środkowej iw
Indonezji, islam jest siłą duchową, która wykorzystała sposobność stwo
rzoną przez zachodnich pionierów cywilizacji materialnej wszystkim
przybywającym na plan ducha; i jeśli kiedykolwiek "tubylcom" z tych
regionów uda się odzyskać duchowy stan, w którym będą mogli być sobą,
może to stać się za sprawą islamu, który nadał pustce świeżą formę. Można
oczekiwać, że duch ten przejawi się na wiele praktycznych sposobów.
Jednym z przejawów może być wyzwolenie się od alkoholu, zainspirowane
przekonaniami religijnymi i przeto zdolne osiągnąć to, czego nie dało się
nigdy przeprowadzić przy użyciu zewnętrznych sankcji obcego prawa.
A zatem, jeśli idzie o najbliższą przyszłość, możemy dostrzec dwojakie
wartościowe oddziaływanie, jakie islam może wywrzeć na kosmopolitycz
ny proletariat zachodniego społeczeństwa, które rozpięło swoje sieci wokół
świata i ogarnęło całość ludzkości, natomiast co do bardziej odległej
przyszłości, możemy zastanawiać się nad potencjalnym wkładem islamu na
rzecz nowych manifestacji religii. Wszystkie te nowe możliwości w równym
stopniu zależą jednak od szczęśliwego wyjścia z sytuacji, w której dzisiaj
142
znajduje się ludzkość. Ich warunkiem jest to, że bezładny galimatias
wprowadzony przez zachodni podbój świata będzie stopniowo i w
pokojowy sposób przekształcał się w harmonijną syntezę, z której po
upływie stuleci, mogą znów powstać stopniowo i na drodze pokojowej
nowe twórcze odmiany. To założenie jednakże jest jedynie niesprawdzal
nym przypuszczeniem, które może, lub nie, być potwierdzone przez fakty.
Chaos może zakończyć się syntezą, ale równie dobrze eksplozją, a przy tej
katastrofie islam mógłby odegrać zupełnie inną rolę, a mianowicie rolę
aktywnego czynnika w jakiejś gwałtownej reakcji kosmopolitycznego
półświatka przeciw jego zachodnim władcom.
W chwili obecnej wprawdzie ta destruktywna możliwość, jak się wydaje,
nie grozi, albowiem niepokojące słowo "panislamizrii" — które, od kiedy
weszło w obieg wraz z polityką sułtana Abd-al-Hamida, było straszakiem
zachodnich administratorów kolonii — utraciło ostatnimi czasy tak silny
wpływ na umysły muzułmanów, jaki mogło kiedyś osiągnąć. W istocie
łatwo jest dostrzec wewnętrzne trudności prowadzenia ruchu panisłams-
kiego. Panislamizm jest po prostu przejawem tego instynktu, który
pobudza stado bawołów rozproszonych po równinie i skubiących trawę,
do uformowania szyku bojowego, z głowami do dołu i rogami na zewnątrz,
kiedy tylko jakiś wróg pojawia się na horyzoncie. Inaczej mówiąc, jest to
przykład powrotu do tradycyjnej techniki w obliczu silniejszego i nie
znanego przeciwnika, któremu to powrotowi w tym artykule przydane
zostało miano "zelotyzmu". Psychologicznie rzecz biorąc zatem, “panis
lamizm" powinien odwoływać się do islamskich "zelotów" w rodzaju
wahhabitów bądź bractwa Sanusijja; tej predyspozycji psychicznej stoi
jednak na przeszkodzie trudność techniczna, bowiem w społeczności
rozrzuconej po całym świecie, od M aroka do Filipin i od Wołgi do
Zambezi, taktyka solidarności jest równie łatwa do pomyślenia, co trudna
do wyegzekwowania.
Instynkt stadny pojawia się spontanicznie, trudno go jednak przełożyć
na skuteczne działanie, nie wykorzystując wypracowanego systemu mecha
nicznej komunikacji, który wyczarowała pomysłowość Zachodu: parowce,
kolej, telegraf, telefon, samolot, samochód, gazeta i inne wynalazki.
Posługiwanie się tymi instrumentami leży obecnie poza zasięgiem możliwo
ści islamskich "zelotów", zaś islamscy "herodianie", którym mniej lub
bardziej udało się je opanować, ex hypothesi pragną wykorzystać je nie dla
prowadzenia "Świętej Wojny" przeciw Zachodowi, ale dla reorganizacji
własnego życia na zachodnią modłę. Jednym z najbardziej godnych uwagi
znaków czasu we współczesnym świecie islamskim jest stanowczość, z jaką
republika turecka odrzuciła tradycje islamskiej solidarności. "Jesteśmy
zdecydowani wypracować nasze własne zbawienie", zdają się mówić Turcy,
143
"a leży dno, według nas, w tym, by nauczyć się, jak stać na własnych nogach
jako ekonomicznie samowystarczalne i politycznie niezależne suwerenne
państwo zbudowane na wzór zachodni. Rzeczą innych muzułmanów jest
wypracować sobie własne zbawienie, wedle swojego uważania. Ani nie
prosimy ich już więcej o pomoc, ani nie oferujemy naszej. Ratuj się kto
może, a ostatnich gryzą psy, alia francaF ^
Dziś, choć od 1922 roku Turcy zrobili niemal wszystko, co tylko daje się
pomyśleć, by wyszydzić islamskie uczucia, raczej zdobyli niż utracili prestiż
wśród innych muzułmanów — nawet wśród tych muzułmanów, którzy
publicznie potępiali śmiały kurs turecki — a to z racji prawdziwych
sukcesów towarzyszących dotąd tej śmiałości; przez to zaś prawdopodobne
staje się, że drogą nacjonalizmu, którą tak zdecydowanie idą dzisiaj Turcy,
jutro pójdą z równym przekonanierń inne narody islamskie. Arabowie i
Persowie już nią podążają. Nawet dalecy od tego i tym samym "zeloccy"
Afganowie postawili stopę na tej drodze, a nie będą oni ostatnimi. W
rzeczywistości to nacjonalizm a nie panislamizm, jest formacją, w którą
popadają narody islamu, zaś dla większości muzułmanów nieuchronnym,
choć niechcianym wynikiem nacjonalizmu będzie wtopienie się w kosmo
polityczny proletariat świata Zachodu.
Ten pogląd na obecne perspektywy "panislamizmu" znalazł potwier
dzenie w niepowodzeniu próby wskrzeszenia kalifatu. W ostatniej ćwierci
wieku dziewiętnastego otomański sułtan Abd-al-Hamid wygrzebał z
lamusa w seraju tytuł kalifa i zaczął wygrywać go jako środek dla skupienia
wókół siebie "panislamskich" nastrojów. Jednakże po roku 1922, M ustafa
Kemal Ataturk i jego towarzysze, uznając ten wskrzeszony kalifat za rzecz
nie do pogodzenia ze swymi radykalnie "herodiańskimi" ideami politycz
nymi, jako pierwsi popełnili historyczną gafę polegającą na utożsamieniu
kalifatu z władzą "duchową" rozumianą jako przeciwstawną władzy
"doczesnej" i ostatecznie znieśli ten urząd całkowicie. To posunięcie
Turków skłoniło innych muzułmanów, zaniepokojonych tak obcesowym
potraktowaniem historycznej instytucji muzułmańskiej, do zwołania w
Kairze konferencji kalifów w 1926 roku, aby zobaczyć, czy można
cokolwiek zrobić w celu adaptacji historycznej instytucji muzułmańskiej do
potrzeb nowej epoki. Każdy, kto przegląda Zapis tej konferencji nabierze
przekonania, że kalifat jest martwy, i że jest tak dlatego, ponieważ
panislamizm drzemie.
Panislamizm wprawdzie drzemie — ale musimy liczyć się z taką
ewentualnością, że jeżeli kiedyś kosmopolityczny proletariat "zokcyden-
talizowanego" świata zbuntuje się przeciw zachodniej dominacji i zażąda
antyzachódniego przywództwa, śpiący może się ocknąć. Wołanie to może
mieć nieobliczalne skutki psychologiczne w postaci wywołania wojującego
144
ducha islamu — nawet jeśli drzemałby on tak długo, jak siedmiu śpiących
— ponieważ mogłoby obudzić echa heroicznej epoki muzułmanów. W
przeszłości islam dwukrotnie był znakiem, pod którym społeczność
Wschodu powstała zwycięsko przeciw zachodniemu najeźdźcy. Za pano
wania pierwszych następców Proroka islam wyzwolił Syrię i Egipt spod
ciążącego nad nimi przez blisko tysiąc lat panowania helleńskiego. Za
czasów Zangi, Nur-Ad Dina i Saladyna oraz Mameluków, islam był tarczą
chroniącą przed napaściami krzyżowców i Mongołów. Jeśli obecna
sytuacja ludzkości m iałaby doprowadzić do "wojny ras", islam mógłby
zostać wezwany do ponownego odegrania swej historycznej roli. Absit
omen.
* Patrz 1 Sm, 8
** Mt 11, 17
*** Patrz 1 Kri 12, 11
**** Patrz Dz 5, 34-38
***** Patrz Dz 18, 12
145
SPOTKANIE
CYWILIZACJI
' II
153
CHRZEŚCIJAŃSTWO
I CYWILIZACJA
Kiedy przeglądałem w czasie ostatnich kilku dni swoje notatki do tego
eseju, pojawił się przede mną obraz sceny rozgrywającej się w stolicy
wielkiego imperium około tysiąca czterystu lat temu, kiedy miasto to
znajdowało się w stanie wojny — wojny nie na froncie, lecz na tyłach,
zamieszek i walk ulicznych. Cesarz tego imperium odbywał naradę, która
miała zadecydować, czy powinien on walczyć dalej, czy też ma wsiąść na
statek i odpłynąć w bezpieczne miejsce. Na naradzie królewskiej obecna
była i przemawiała jego żona, cesarzowa: "Ty Justynianie, Jeśli chcesz,
możesz odpłynąć; statek stoi u nabrzeża, a morze jest jeszcze wolne; ja mam
jednak zamiar odprowadzić cię i pozostać, albowiem kalon entafion e
basileia: "Cesarstwo to piękny całun". Pomyślałem o tym fragmencie, a mój
kolega, profesor Baynes, odnalazł go dla mnie. Zastanawiając się nad tymi
słowami pomyślałem również o dniu i okolicznościach, w jakich pisałem i
zdecydowałem się wnieść do niego poprawkę: kallion entafion e basileia tou
Teon: "Królestwo Boże to piękniejszy całun"— piękniejszy, ponieważ jest
to całun, z którego jest zmartwychwstanie. Teraz, po parafrazie tych
sławnych greckich słów, biegnę myślą ku trzem słowom łacińskim stano
wiącym dewizę Uniwersytetu Oksfordzkiego. Jeśli wierzymy w słowa
Dominus Illuminatio Mea i potrafimy żyć zgodnie z nimi, możemy bez
trwogi spoglądać w każdą przyszłość, jaka może nas oczekiwać. Przyszłość
materialna w bardzo niewielkim stopniu jest w naszej mocy. Mogą nadejść
burze, które powalą ten wspaniały i umiłowany gmach, nie pozostawiając
zeń kamienia na kamieniu. Jeśli jednak owe łacińskie słowa mówią prawdę
o tym uniwersytecie i o nas samych, możemy mieć pewność, że choć
kamienie mogą upaść, to światło, którym żyjemy, nie zgaśnie.
Przejdę teraz korzystając z dogodnej sposobności do tego, co stanowi
temat mojego eseju— do stosunku pomiędzy chrześcijaństwem a cywiliza
cją. Kwestia ta zawsze była na porządku dziennym od czasów założenia
Kościoła chrześcijańskiego i, rzecz jasna, wiele było rozmaitych poglądów
na ten temat.
154
Jeden z najstarszych i najuporczywiej trwających poglądów mówi, że
chrześcijaństwo zniszczyło cywilizację, w obrębie której wyrosło. Taki był,
jak sądzę, pogląd cesarza Marka na tyle, na ile był on świadom obecności
chrześcijaństwa w swoim świecie. Najbardziej dobitnie i najgwałtowniej
wyraził go cesarz Julian, a pogląd taki podzielał również opisujący schyłek i
upadek cesarstwa rzymskiego w wiele wieków po tym wydarzeniu,
angielski historyk Gibbon. W ostatnim rozdziale pracy Gibbona znajduje
się stwierdzenie, w którym podsumowuje on temat całego dzieła. Spog
lądając wstecz, mówi: "Opisałem triumf barbarzyństwa i religii". Żeby zaś
zrozumieć to, co miał ón na myśli, trzeba cofnąć się ze środka rozdziału
LXXI do fragmentu otwierającego rozdział I, owego niezwykle wspaniałe
go opisu cesarstwa rzymskiego w okresie pokoju ża Antoninów, w drugim
stuleciu po Chrystusie. Tak rozpoczyna, zaś na końcu długiej opowieści
mówi: "Opisałem triumf barbarzyństwa i religii", mając na myśli to, że
cywilizację reprezentowaną przez Antoninów zburzyło zarówno bar
barzyństwo, jak i chrześcijaństwo. ,
Nie kwestionuje się na ogół autorytetu Gibbona, ale sadzę, że w jego
poglądzie kryje się rzutujące na całość błędne rozumowanie. Gibbon
zakłada, że w epoce Antoninów cywilizacja grecko-rzymska znajdowała się
u szczytu swej świetności, i że śledząc jej schyłek od owej chwili, śledzi go od
początku. Oczywiste jest, że jeśli przyjmie się taki pogląd, chrześcijaństwo
powstaje, gdy cesarstwo tonie, a powstanie chrześcijaństwa jest upadkiem
cywilizacji. Wstępny błąd Gibbóna polega, jak sądzę, na założeniu, że
starożytna cywilizacja świata grecko-rzymskiego zaczęła chylić się ku
upadkowi w drugim wieku po Chrystusie, zaś epoka Antoninów była
szczytem świetności tej cywilizacji. Rzeczywisty początek jej schyłku miał,
jak sadzę, miejsce w piątym wieku przed naszą erą. Zginęła nie na skutek
zabójstwa, lecz samobójstwa, zaś ów akt popełniony został przed końcem
piątego wieku p.n.e. To nawet nie filozofie poprzedzające chrześcijaństwo
były odpowiedzialne za śmierć cywilizacji grecko-rzymskiej. Filozofie
powstały, ponieważ życie obywatelskie tej cywilizacji zniszczyło się już
samo zamieniając się w bożka, któremu ludzie oddawali nadmierną cześć.
Natomiast powstanie filozofii i następujące po nim powstanie religii, z
których jako ostateczny sukcesor ich wszystkich wyłoniło się chrześcijańst
wo, zdarzyło się już po tym, jak cywilizacja grecko-rzymska skazała się na
śmierć. Powstanie filozofii i afortiori powstanie religii nie było przyczyną,
lecz skutkiem.
Kiedy Gibbon we fragmencie otwierającym jego dzieło spogląda na
imperium rzymskie w epoce Antoninów, nie mówi wprost — ale pewien
jestem, że miał to na myśli — że również siebie uważa za tego, który stoi na
jednym szczycie cywilizacji i poprzez przestwór barbarzyństwa spogląda
155
cywilizacją a drugą. Przyznaję, że sam wyznawałem ten raczej protekc
jonalny pogląd przez wiele lat. Przy tym spojrzeniu patrzy się na
historyczną funkcję Kościoła chrześcijańskiego w kategoriach procesu
reprodukcji cywilizacji. Cywilizacja jest rodzajem bytu, który dąży do
zreprodukowania się, zaś chrześcijaństwo odegrało pożyteczną, acz pod
porządkowaną rolę przy narodzinach dwóch świeckich cywilizacji po
śmierci ich poprzednika. Znajdujemy chylącą się ku upadkowi od końca
drugiego wieku naszej ery starożytną cywilizację grecko-rzymską, a po
przerwie m am y—•być może już w dziewiątym wieku w Bizancjum i już w
trzynastym na Zachodzie w osobie Stupor Mundi Fryderyka II — nową
cywilizację świecką powstającą z ruin swego grecko-rzymskiego poprze
dnika. Patrzy się zatem na rolę chrześcijaństwa w tym interwale i dochodzi
do wniosku, że jest ono swego rodzaju poczwarką, która zachowała i
ochroniła ukryte zarodki żyda, zanim nie osiągnęły one ponownie
zdolności rozkwitu w postaci rozwoju nowej cywilizacji świeckiej. Jest to
alternatywa poglądu, mówiącego, że chrześdjaństwo zniszczyło starożytną
cywilizację grecko-rzymską; a jeśli spojrzeć dalej, poprzez całe dzieje
cywilizacji, można dostrzec inne przypadki, które zdają się pasować do
tego schematu.
Weźmy pod uwagę inne wyższe ręligie, wriąż dziś jeszcze żyjące obok
chrześdjaństwa: islam, hinduizm i przeważającą obecnie na Dalekim
Wschodzie, buddyjską mahajanę. Otóż można postrzegać rolę islamu jako
poczwarki pomiędzy starożytną cywilizacją Izraela i Iranu a nowożytną
cywilizacją islamską Bliskiego i Środkowego Wschodu. Hinduizm z kolei,
jest, jak się wydaje, pomostem nad wyrwą w dziejach cywilizacji w Indiach
pomiędzy nowożytną kulturą hinduistyczną a starożytną kulturą Ariów;
podobnie buddyzm odgrywa tę samą rolę pośrednika pomiędzy nowożyt
ną historią Dalekiego Wschodu a dziejami starożytnych Chin. W tej
sytuacji Kościół chrześcijański byłby po prostu jednym z szeregu koś
ciołów, których funkcja polega na tym, by służyć jako poczwarki dla
zapewnienia reprodukcji cywilizacji, a tym samym zachowania świeckiego
rodzaju społeczeństwa.
W konstytucji Kościoła chrześcijańskiego, jak sądzę, istnieje chyba
pewien element o- charakterze poczwarki — element instytucjonalny,
którym mam zamiar zająć się później —■którego cel może być całkiem inny
niż towarzyszenie reprodukcji cywilizacji. Zanim jednakże w ogóle przyj
miemy sprawozdanie z miejsca i roli chrześcijaństwa i innych istniejących
wyższych religii zawarte w historii społecznej, przedstawiającej te religie
jedynie jako narzędzia asystujące w procesie reprodukcji cywilizacji,
sprawdźmy samą hipotezę, przyglądając się, czy w każdym przypadku
relacji rodzic-dziecko pomiędzy cywilizacjami, znajdziemy kościół-po-
158
czwarkę występujący pomiędzy cywilizacją rodzicielską i potomną. Jeśli
spojrzeć na dzieje starożytnych cywilizacji południowo-zachodniej Azji i
Egiptu, znajdzie się tam rudymentarną postać wyższej religii w formie
kultu boga i związanej z nim bogini. Nazywam to postacią rudymentarną
bowiem w kulcie Tammuza i Isztar, Adonisa i Astarte, Attisa i Kybele,
Ozyrysa i Izis, jesteśmy jeszcze bardzo blisko kultu przyrody, kultu ziemi i
jej owoców; i sądzę, że również i tu można dostrzec, iż ta rudymentarna
postać wyższej religii, w każdym ze swoich różnych wariantów, we
wszystkich przypadkach odegrała dziejową rolę zapełniania przerwy tam,
gdzie był wyłom w ciągłości świeckiej cywilizacji.
Kiedy jednak doprowadzimy nasze badania do końca, stwierdzimy że to
pozorne "prawo" nie zawsze obowiązuje. Chrześcijaństwo wystąpiło w tym
charakterze pomiędzy naszą własną cywilizacją i cywilizacją grec
ko-rzymską. Cofnijmy się poza cywilizację grecko-rzymską, a natrafimy na
cywilizację minojską. Jednakże pomiędzy cywilizacją minojską a grec
ko-rzymską nie znajdziemy żadnej wyższej religii odpowiadającej chrześ
cijaństwu. Także jeśli cofnąć się poza starożytną cywilizację aryjskich Indii,
znajdziemy odkryte zaledwie w ciągu ostatnich dwudziestu lat ślady jeszcze
dawniejszej cywilizacji prearyjskiej w dolinie Indusu, ale także i tu, jak się
wydaje, nie znajdujm y żadnej wyższej religii występującą pomiędzy tymi
dwoma cywilizacjami. Jeśli z kolei przejść od Starego Świata do Nowego i
spojrzeć na środkowoamerykańską cywilizację Majów, z której także
zrodziły się cywilizacje, i tu nie mamy, w okresie przejściowym, żadnych
śladów jakiejkolwiek wyższej religii lub kościoła tego samego rodzaju co
chrześcijaństwo, islam, hinduizm czy buddyzm mahajany. Nie ma także
żadnych dowodów na to, że taka poczwarka była pomostem dla przejścia od
społeczeństw pierwotnych do najwcześniejszych znanych cywilizacji — do
tego, co możemy nazywać pierwszym pokoleniem cywilizacji. I tak oto,
kiedy spojrzymy na wszystkie cywilizacje, jak to uczyniliśmy teraz w bardzo
skrótowy sposób, stwierdzamy, że relacje pomiędzy wyższymi religiami i
cywilizacjami różnią się, jak się wydaje, w zależności od pokolenia cywiliza
cji, z jakim mamy do czynienia. Nie znajdujm y żadnej wyższej religii
pomiędzy społeczeństwami pierwotnymi a cywilizacjami pierwszej generacji,
a pomiędzy tymi a cywilizacjami drugiego pokolenia jedynie szczątki, bądź
również nic. Interwencja wyższych religii jest, jak się wydaje, regułą
wyłącznie pomiędzy cywilizacjami drugiego i trzeciego pokolenia.
Jeśli ta analiza relacji pomiędzy cywilizacjami i wyższymi religiami ma
pewien sens, to nasuwa się trzeci możliwy pogląd, będący dokładnym
odwróceniem właśnie przedstawionego przeze mnie ¡wglądu drugiego.
Wedle tego drugiego poglądu, religia jest środkiem pomocniczym dla
reprodukcji świeckich cywilizacji, zaś odwrócenie tej tezy byłoby takie, że
159
kolejne powstania i upadki cywilizacji mogą być środkami pomocniczymi
dla rozwoju religii.
Załamania i rozpad cywilizacji mogą być stopniami ku rzeczom
wyższym na płaszczyźnie religijnej. Jednym z najgłębszych znanych nam
duchowych praw jest przecież prawo wypowiedziane w dwóch słowach
przez Ajschylosa: — "nauka płynie z cierpienia" — i w Nowym Testamen
cie, w wersecie "Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego,
którego za syna przyjmuje"*. Jeśli odnieść to do powstania wyższych
religii, którego kulminacyjnym punktem był rozkwit chrześcijaństwa,
można by rzec, że w mitycznej męce Tammuza, Adonisa, Attisa i Ozyrysa,
została zapowiedziana Męka Pańska, i że była ona kulminacyjnym i
wieńczącym doświadczeniem cierpień dusz ludzkich w kolejnych niepowo
dzeniach przedsięwzięcia świeckiej cywilizacji. Sam Kościół chrześcijański
wyrósł z duchowego bólu będącego konsekwencją załamania się cywilizacji
grecko-rzymskiej. Kościół chrześcijański ma korzenie żydowskie i zoroast-
riańskie, a z kolei one biorą początek z wcześniejszego załamania się
cywilizacji syryjskiej, siostry cywilizacji grecko-rzymskiej. Królestwa Iz
raela i Judy były dwoma spośród wielu państw tego starożytnego świata
syryjskiego. W wyniku przedwczesnego, doszczętnego zburzenia tych
światowych wspólnot i rozwiania wszystkich politycznych nadziei wiąza
nych z istnieniem ich jako niepodległych państw, narodził się judaizm i
najwyższa ekspresja jego ducha w elegii Cierpiącego Sługi, dołączonej w
Biblii do księgi proroka Izajasza. Podobnie judaizm, miał mojżeszpwe
korzenie, których początki sięgały z kolei czasów, gdy zwiądł drugi plon
starożytnej cywilizacji egipskiej. Nie wiem, czy Mojżesz i Abraham są
postaciami historycznymi, ale uważam, iż można przyjąć za pewne, że
reprezentują oni historyczne etapy doświadczenia religijnego, a przodek
Mojżesza i zwiastun Abrahama otrzymał swe oświecenie i obietnicę w
dziewiętnastym i osiemnastym stuleciu przed naszą erą, w czasie rozpadu
starożytnej cywilizacji Sumerów i Akkadów— najwcześniejszym znanym
nam przykładzie rozkładu cywilizacji.Ci mężowie smutku byli prekur
sorami Chrystusa, a cierpienia, dzięki którym zdobyli oświecenie, były
Stacjami Krzyża zapowiadającymi ukrzyżowanie. Nie ulega wątpliwości,
że jest to stara idea, ale zarazem idea wciąż nowa.
Gdyby religia była rydwanem, to kołami, na których pnie się do Nieba,
mogłyby być periodyczne upadki cywilizacji na Ziemi. Rzecz wygląda tak,
jak gdyby ruch cywilizacji mógł być cykliczny i powracający, podczas gdy
ruch religii odbywałby się po jednęj ciągłej linii, wznoszącej się w górę.
Ciągłemu, wznoszącemu się ruchowi religii mógłby służyć i wspierać go
cykliczny ruch cywilizacji odbywający się według cyklu narodzin, śmierci i
narodzin. '
Jeśli przyjmujemy ten wniosek, otwiera się przed nami coś, co mogłoby
wydawać się szokującym widzeniem dziejów. Skoro cywilizacje są sługami
religii i skoro cywilizacja grecko-rzymska była dobrą służebnicą chrześ
cijaństwa dając mu początek zanim jeszcze ostatecznie doszczętnie się,
rozpadła, wówczas cywilizacje trzeciego pokolenia mogą okazać się
znanymi z koncepcji spoza świata judaistycznego, próżnymi powtórzenia
mi. Skoro historyczna funkcja wyższych religii wcale nie polega na tym, by
służyć jako poczwarki w cyklicznych procesach reprodukcji cywilizacji,
natomiast historyczną funkcją cywilizacji jest służyć, poprzez upadki, jako
stopnie ku postępującemu procesowi objawiania wciąż głębszego wglądu
religijnego i daru jeszcze większej łaski działania wedle tego wglądu,
wówczas społeczności gatunku zwanego cywilizacjami wypełnią swoją
funkcję, gdy powołają kiedyś do życia dojrzałą wyższą religię; w tej sytuacji
nasza zachodnia, pochrześdjańska, świecka cywilizacja mogłaby być w
najlepszym przypadku zbytecznym powtórzeniem przedchrześcijańskiej
cywilizacji grecko-rzymskiej, a w najgorszym, zgubnym odstępstwem pd
drogi duchowego postępu. W naszym dzisiejszym zachodnim świecie, kult
Lewiatana — samouwielbienie plemienia — jest religią, której wszyscy w
jakiejś mierze składamy hołdy, a ta plemienna religia jest oczywiście czystą
idolatrią. Komunizm, jedna z naszych nowych religii, jest, według mnie,
stronicą wyjętą z księgi chrześcijaństwa — stronicą rozdartą i źle od
czytaną. Demokracja jest inną stronicą z księgi chrześcijaństwa, stronicą,
która została, jak się obawiam, również rozdarta i, choć być może nie
odczytana błędnie, to z pewnością opróżniona do połowy ze znaczenia na
skutek oderwania jej od chrześcijańskiego kontekstu oraz zeświecczenia;
my oczywiście żyliśmy przez szereg minionych pokoleń z duchowego
kapitału — mam na myśli trwanie przy chrześcijańskiej praktyce bez
posiadania chrześcijańskiej wiary — a praktyka nie poparta wiarą jest
próżnym dobrem, jak nagle odkryliśmy ku naszej konsternacji za tego
pokolenia.
Jeśli ten samokrytycyzm jest uzasadniony, musimy zrewidować całą
naszą obecną koncepcję historii nowożytnej, a jeśli będziemy w stanie
uczynić wysiłek woli i wyobraźni, by przemyśleć na nowo tę zakorzenioną i
dobrzeznaną koncepcję, dotrzemy do bardzo odmiennego obrazu dziejo
wej retrospektywy. Nasz obecny pogląd na historię nowożytną skupia swą
uwagę na powstawaniu nowożytnej zachodniej cywilizacji świeckiej jako
ostatnim wielkim wydarzeniu w świecie. Kiedy śledzimy je, od pierwszej
jego zapowiedzi w geniuszu Fryderyka II Hohenstaufen, poprzez od
rodzenie, do erupcji demokracji, nauki i nowożytnej techniki naukowej,
sądzimy, że wszystko to jest wielkim, nowym wydarzeniem światowym,
161
wymagającym od nas uwagi i podziwu. Jeśli potrafimy pomyśleć o tym
inaczej, jalt o jednej z próżnych repetycji znanych z koncepcji spoza świata
judejskiego — niemal bezsensownego powtórzenia czegoś, co Grecy i
Rzymianie robili przed nami i robili to w najwyższym stopniu doskonale—
wówczas zupełnie co innego przedstawi się nam jako największe nowe
wydarzenie w dziejach ludzkości. Nie będzie nim powstanie z łona Koś
cioła chrześcijańskiego w ciągu ostatnich stuleci jeszcze jednej świeckiej
cywilizacji; będzie nim wciąż Ukrzyżowanie i jego duchowe następstwa.
Jest pewien osobliwy rezultat naszych rozległych, nowożytnych odkryć
naukowych, jak sądzę niedostrzegany. Na ogromnie zmienionej skali
czasu, odkrytej przez naszych astronomów i geologów, początek ery
chrześcijańskiej jest datą bardzo świeżą; na skali czasu, gdzie dziewiętnaś
cie wieków to jedynie mgnienie oka, początek ery chrześcijańskiej to
zaledwie wczoraj. Tylko na starej skali czasu, na której rachowano, że
stworzenie świata i początek życia na planecie miały miejsce nić więcej niż
sześć tysięcy lat temu, okres dziewiętnastu stuleci wydaje się długi, a
początek ery chrześcijańskiej bardzo odległy. W rzeczywistości jest to
wydarzenie bardzo niedawne — przypuszczalnie najświeższe spośród
znaczących wydarzeń dziejowych — co skłania nas do zastanowienia się
nad perspektywami chrześcijaństwa w przyszłych dziejach ludzkości na
ziemi.
Przy tym spojrzeniu na dzieje religii i cywilizacji, historyczna funkcja
Kościoła chrześcijańskiego nie polega na tym, by po prostu służyć jako
poczwarka pomiędzy cywilizacją grecko-rzymską i jej potomkami, cywili
zacjami w Bizancjum i na Zachodzie. Zakładając, że te dwie cywilizacje
wywodzące się z cywilizacji grecko-rzymskiej okażą się być niczym więcej,
jak pustymi powtórzeniami swojej cywilizacji rodzicielskiej, nie będzie
powodu, by przypuszczać, że samo chrześcijaństwo zostanie wyparte przez
jakąś odrębną i odmienną wyższą religię, która będzie służyć jako
poczwarka występująca pomiędzy śmiercią obecnej cywilizacji zachodniej i
narodzinami jej dzieci. Przy teorii mówiącej, że religia jest służebna
względem cywilizacji, oczekiwałoby się, że przy każdej okazji pojawi się
jakaś nowa wyższa religia, by dopomóc w przebrnięciu przez wyrwę
pomiędzy jedną cywilizacją a drugą. Jeśli prawda wygląda na odwrót —
jeśli to cywilizacja jest środkiem, a religia celem — wówczas cywilizacja
może załamać się i rozpaść, ale zastąpienie jednej wyższej religii przez drugą
nie będzie konieczną konsekwencją. Przeciwnie, jeśli nasza świecka
zachodnia cywilizacja zginie, można oczekiwać, że chrześcijaństwo nie
tylko przetrwa, ale i nabierze mądrości i większych wymiarów w rezultacie
świeżego doświadczenia świeckiej katastrofy.
Naszą pochrześdjańską cywilizację cechuje pewna bezprecedensowa
właściwość, która, mimo iż raczej sztuczna, ma w tym kontekście pewne
162
znaczenie. W toku swojej ekspansji nasza nowożytna zachodnia cywiliza
cja świecka nabrała zasięgu ogólnoświatowego i wciągnęła w swoje sieci
wszystkie inne istniejące cywilizacje, jak również społeczeństwa prymityw
ne. Cywilizacja grecko-rzymska dała powstającemu chrześcijaństwu uni-
wersalistyczne państwo w postaci imperium rzymskiego wraz z pat
rolowanymi drogami i szlakami żeglugowymi, jako pomoc w rozprzest
rzenianiu się chrześcijaństwa wzdłuż wybrzeży krainy śródziemnomors
kiej. Nasza nowożytna zachodnia cywilizacja świecka może z kolei
zrealizować swój historyczny cel dostarczając chrześcijaństwu, dla roz
przestrzeniania się, kopii imperium rzymskiego, tym razem o zasięgu
ogólnoświatowym. Nie doszliśmy jeszcze do własnego imperium rzyms
kiego, choć zwycięzca w następnej wojnie może być jego założycielem. Na
długo przed politycznym zjednoczeniem, świat jest już zunifikowany
ekonomicznie i na inne sposoby w sensie materialnym. Unifikacja naszego
obecnego świata przetarła dawno temu szlak świętemu Pawłowi, po
dróżującemu niegdyś pod egidą Pax Romana znad Orontes nad Tybr,
otwierając następnie drogę znad Tybru nad Mississippi i znad Mississippi
nad Yangtse; zaś dzieło Klemensa i Orygenesa, którzy w Aleksandrii
zaszczepiali chrześcijaństwu filozofię grecką, mogłoby znaleźć naśladow
nictwo w jakimś mieście na Dalekim Wschodzie! w postaci zaszczepienia
chrześcijaństwu filozofii chińskiej, Ten intelektualny wyczyn został w
rzeczywistości już częściowo dokonany. Jeden z największych nowożyt
nych misjonarzy i nowożytnych uczonych, Mateo Ricci, jezuita i zarazem
znawca Chin, zabrał się do tego zadania przed końcem szesnastego wieku
ery chrześcijańskiej. Możliwe jest nawet, iż podobnie jak chrześcijaństwo
za czasów imperium rzymskiego przejęło i odziedziczyło po innych
orientalnych religiach to, co w nich było najlepsze, tak obecne religie Indii i
praktykowana dziś na Dalekim Wschodzie forma buddyzmu, mogą w
nadchodzącym okresie wnieść nowe elementy możliwe do zaszczepienia
chrześcijaństwu. A wówczas można spodziewać się tego, co dzieje się, gdy
upada imperium cesarskie— albowiem imperia takie zawsze rozpadąją się
po kilkuset latach. Otóż może zdarzyć się tak, iż chrześcijaństwo zostanie
duchowym dziedzicem wszystkich innych religii, od posumeryjskiego
rudymentu w postaci kultu Tammuza i Isztar, po te, które w roku 1948
wciąż pędzą obok chrześcijaństwa odrębny żywot, i wszystkich filozofii od
Echnatona po Hegla; natomiast Kościół chrześcijański jako instytucja
może ostać się jako społeczny dziedzic wszystkich innych kościołów i
cywilizacji.
Prowadzi to nas do innej kwestii, zarazem starej, i ciągle nowej— kwestii
relacji Kościoła chrześcijańskiego do Królestwa Niebieskiego. Widzimy,
jak się wydaje, szereg następujących po sobie w tym świecie różnych
rodzajów społeczeństwa. Tak jak prymitywne rodzaje społeczeństw
163
ustąpiły miejsca drogiemu rodzajowi znanemu jako cywilizacje, tak ten
drogi rodzaj lokalnych i efemerycznych społeczeństw może ustąpić z kolei
miejsca trzeciemu rodzajowi ucieleśnionemu w jednym, mającym zasięg
ogólnoświatowy, trwałym przedstawicielu w postaci Kościoła chrześcijań
skiego. Jeśli potrafimy dojrzeć tę. perspektywę, powinniśmy zadać sobie
pytanie: zakładając, że miałoby to się wydarzyć, czy znaczyłoby to, że
ustanowione zostałoby wówczas na ziemi Królestwo Niebieskie?
Kwestia ta, moim zdaniem, jest w naszych czasach bardzo aktualna,
ponieważ jakiś rodzaj ziemskiego raju jest celem większości dzisiejszych
świeckich ideologii. Według mnie odpowiedź brzmi stanowczo "Nie", z
kilku powodów, które postaram się, najlepiej jak potrafię, państwu
przedłożyć.
Jeden oczywisty i dobrze znany powód leży w naturze społeczeństwa i w
naturze człowieka. Społeczeństwo jest jedynie wspólnym gruntem dla pól
działania szeregu osobowości, zaś ludzka osobowość, przynajmniej taka,
jaką znamy z tego świata, ma wrodzoną skłonność zarówno do dobra, jak i
do zła. Jeśli te dwa twierdzenia są prawdziwe, a za takie je uważam, to w
jakimkolwiek społeczeństwie, dopóki sama natura ludzka nie przejdzie
moralnej przemiany, która dokonałaby zasadniczych zmian w jej charak
terze, możliwość d a, tak jak i dobra, będzie się pojawiać w świecie na nowo
z każdym dzieckiem i póki jego żyda, nigdy nie będzie całkowide
wykluczona. Inaczej mówiąc, zastąpienie wielośd cywilizacji przez kośdół
powszechny nie oczyśd natury ludzkiej z grzechu pierworodnego; to zaś
prowadzi do kolejnej uwagi: dopóki grzech pierworodny pozostaje elemen
tem natury ludzkiej, cesarz będzie miał zawsze co robić i zawsze będzie na
tym świede to, co cesarskie do oddania cesarzowi a to, co boskie— Bogu.
Ludzkie społeczeństwo na ziemi nie będzie w stanie obywać się bez
instytucji, których sankcje funkcjonują nie tylko jdzięki aktywnej woli
jednostki, lecz po części na zasadzie zwyczaju, a po części nawet przymusu.
Tymi niedoskonałymi instytucjami będzie musiała zarządzać władza
świecka, która mogłaby być podporządkowana władzom religijnym, ale
nie byłaby tym samym wyeliminowana. Nawet jeśli cesarz miałby być przez
K ośdół nie tylko podporządkowany, ale całkowide wyeliminowany, coś z
niego pozostałoby wdąż w konstytucji jego następcy, albowiem element
instytucjonalny po dziś dzień dominuje w dziejach samego Kościoła w jego
tradycyjnej katolickiej formie, a w tej właśnie postad, przyjmując długą
perspektywę, należy go oglądać.
W katolickiej formie Kościoła widzę dwie fundamentalne instytucje,
ofiarę mszy świętej i hierarchię, które są nierozerwalnie złączone ze sobą
przez fakt, że kapłan, z definicji, jest osobą posiadającą władzę dokonywa
nia rytuału. Jeśli mówiąc o mszy świętej, można posłużyć się, nie urażająć
nikogo, językiem historyka i antropologa, wówczas można opisać ofiarę
164
mszy jako dojrzałą formę najdawniejszego rytuału religijnego, którego
szczątki da się wyśledzić w uprawianym przez najwcześniejszych rolników
kulcie płodności ziemi i jej owoców (Mówię tu jedynie o doczesnym
pochodzeniu rytuału). Co do hierarchii Kościoła w jego tradycyjnej formie,
to, jak wiadomo, jest ona wzorowana na późniejszej i mniej tajemniczej,
niemniej niezwykle potężnej instytucji, a mianowicie cesarskiej administ
racji imperium rzymskiego. Kościół w swojej tradycyjnej postaci występuje
zatem uzbrojony we włócznię mszy, tarczę hierarchii i hełm papiestwa;
przypuszczalnie podświadomy cel — lub boski zamiar, jeśli wolą państwo
ten język— ciężkiej zbroi instytucji, którą przywdział na siebie Kościół, jest
bardzo praktyczny i polega na tym, by przetrwać najtrwalsze świeckie
instytucje tego świata, włączając w to wszystkie cywilizacje. Jeśli przyj
rzymy się wszystkim instytucjom znanym nam z teraźniejszości i przeszło
ści, to sądzę, że instytucje stworzone, przejęte lub adaptowane przez
chrześcijaństwo okażą się najmocniejszymi i najtrwalszymi spośród wszys
tkich i przeto mają największe szanse, by trwać — i przetrwać całą resztę.
Dzieje protestantyzmu zdają się wskazywać, że protestancki akt od
rzucenia tej zbroi czterysta lat temu był przedwczesny; nie znaczy to
jednak, że krok ten będzie błędem po wsze czasy; jak by nie było,
instytucjonalny element w tradycyjnej katolickiej formie Kościoła Wojują
cego na Ziemi, nawet jeśli okazuje się nieocenionym i niezastąpionym
środkiem przetrwania, jest wciąż właściwością doczesną, sprawiającą, że
życie Wojującego Kóścioła różni się od życia w Królestwie Niebieskim,
gdzie nie żenią się, ani za mąż nie wychodzą**, ale są jak aniołowie Boga, i
gdzie każda jednostkowa dusza czerpie ducha Bożego z bezpośredniej
komunii z Bogiem— "jakby pod wpływem przebiegającej iskry zapala się w
duszy światło", jak wyraził to Platon w Siódmym Liście ***. A zatem,
nawet jeśli Kościół zdobyłby posłuch w całym świede i przejął spadek
ostatniej z cywilizacji i wszystkich innych wyższych religii, Kościół Ziemski
nie byłby tu, na ziemi, doskonałym wcieleniem Królestwa Niebieskiego.
Kościół Ziemski musiałby wciąż zarówno zmagać się z grzechem i
smutkiem, jak też, dzięki łasce, korzystać z nich, wedle zasady patei matos i
długo jeszcze musiałby nosić zbroję instytucji, by posiadać społeczną
trwałość, której potrzebuje w doczesnej walce o przetrwanie, ale odbywało
by się to nieuchronnie kosztem duchowego uszczerbku. W tej sytuacji
zwycięski Wojujący Kościół Ziemski będzie prowincją Królestwa Bożego,
lecz prowincją, w której obywatele tej niebiańskiej wspólnoty muszą żyć,
oddychać i pracować w nienaturalnej dla siebie atmosferze.
Sytuację, w jakiej znalazłby się wówczas Kościół, dobrze ilustruje
zawarta w Fedonie, platońska koncepcja prawdziwej powierzchni ziemi.
Żyjemy, powiada Platon, w jednej z wielu kotlin, zaś to, co uważamy za
165
powietrze, jest w rzeczywistości osadem mgły. Jeśli pewnego dnia mog
libyśmy odbyć podróż do wierzchnich poziomów ziemi, oddychalibyśmy
tam czystym eterem i ujrzeli wprost światło Słońca i gwiazd; wówczas
zdalibyśmy sobie sprawę, jak mętna i niewyraźna była nasza wizja tam na
dole, skąd widzimy ciała niebieskie przez mroczną atmosferę, którą
oddychamy, tak samo niedoskonale, jak ryby widzą je przez wodę****.
Platońska koncepcja dobrze oddaje życie Wojującego Kościoła na Ziemi,
nie sposób jednak lepiej przedstawić prawdy niż uczynił to święty
Augustyn. .
Napisano więc o Kainie, że założył państwo; Abel zaś, jako obcy,
państwa nie założył. Otóż państwo świętych jest w niebie, jakkolwiek i tutaj
na ziemi rodzi ono obywateli, w których przebywa na obczyźnie, aż
nadejdzie czas jego panowania2.
171
ZNACZENIE DZIEJÓW
DLA DUSZY
Theobgia bistorici
179