You are on page 1of 652

PRZEDMOWA

Książka, którą oddaję obecnie z pewnym waha-


niem w ręce Czytelnika, ma już długą i zawiłą historię.
Nie wchodząc w jej szczegóły, wyjaśnię owo wahanie.
Mianowicie w pierwotnym zamiarze miał to być popu-
larny zarys rozwoju średniowiecznej świadomości na-
rodowej w Europie Zachodniej, mający spełnić dwa ce-
le: uporządkować znany materiał na ten temat i stwo-
rzyć tło dla planowanych przeze mnie badań nad roz-
wojem świadomości narodowej w Europie środkowej
oraz zapoznać Czytelnika polskiego z nieznanymi
u nas, a ciekawymi i aktualnymi problemami.
W ciągu dwunastu lat pracy nad zagadnieniami
świadomości narodowej w średniowieczu okazało się,
że są one bardzo skomplikowane, a zebranie niezbędnej
literatury - jeśli się nie chce poprzestać na podsumowa-
niu kilku standardowych prac - przekracza możliwości
polskiego historyka. Zrezygnowałem więc z objęcia
badaniami całej Europy zachodniej i południowo – za-
chodniej, pogłębiając za to analizę rozwoju więzi et-
nicznych w krajach powstałych z rozpadu monarchii
frankijskiej, która stała się punktem wyjścia moich
rozważań. Sięgnąłem wstecz, by przyjrzeć się wszyst-
kim królestwom germańskim, zbudowanym na gruzach
imperium zachodnio – rzymskiego; niektóre problemy
starałem się ponownie zbadać sięgając do źródeł i ana-
lizując wypowiedzi uczestników omawianych proce-
sów. Zamknąłem badania w zasadzie na wieku XIII,
kiedy średniowieczna świadomość narodowa uzyskała
już na ogół wyrazistą postać. W przypadku Włoch trze-
ba było zakończyć rozważania omówieniem twórczości
Dantego, w której widać zaczątki renesansowej wło-
skiej świadomości narodowej, a zarazem odbicie zawi-
łych dróg rozwoju świadomości mieszkańców Półwy-
spu Apenińskiego w poprzednich stuleciach.
Starałem się wykazać, że rozwój świadomości na-
rodowej nie stanowił ciągłej linii wstępującej i nie
wzrastał stale od pierwszych zaczątków aż do pełnego
rozkwitu w XIX i XX wieku. Przeciwnie, badania po-
zwoliły zaobserwować wiele nieurzeczywistnionych
możliwości rozwoju narodów nieistniejących dzisiaj,
a także okresów załamania, osłabienia świadomości na-
rodów, które ostatecznie utrzymały się przy istnieniu;
ukazały procesy łączenia i rozdzielania się jednolitych
wielkich społeczności na mniejsze grupy etniczne,
z czasem wchodzące na drogę przekształcania się
w samodzielne narody. Analiza różnych grup etnicz-
nych i terytorialnych ujawniła też trudności w odróż-
nieniu świadomości plemiennej od narodowej, patrioty-
zmu dzielnicowego od narodowego.
Bardzo trudno było mi zrezygnować z wciągnięcia
do moich rozważań Anglii, Szkocji i Walii z ich skom-
plikowanymi i przeplatającymi się więziami etniczny-
mi, językowymi i państwowymi, a także krajów Hisz-
panii z ich rodzącymi się wśród wojen rekonkwisty
więziami narodowymi, kontrastującymi z tradycją goc-
kiej jedności, stanowiącej zarówno punkt wyjścia, jak
idealny cel dla realizacji w przyszłości. Niestety, za-
równo trudności w zebraniu literatury, jak wyczerpują-
ca się, i tak już nadużyta, cierpliwość Wydawnictwa nie
pozwoliły mi ukończyć kwerendy w tych zakresach.
Wypada jeszcze ostrzec Czytelnika, że obraz, jaki
tu otrzymuje, jest niepełny i dyskusyjny. Niepełny - bo
książka została oparta, mimo wysiłków autora, na ma-
teriale niepozbawionym luk, na niepełnej znajomości
poglądów dotychczasowych badaczy. Dyskusyjny - bo
procesy zachodzące w świadomości szczególnie trudno
poddają się badaniom nawet we współczesności; tym
trudniej uznać za pewne i udowodnione tezy oparte na
przypadkowych wypowiedziach niektórych świadków
przeszłości (wywodzących się zresztą z bardzo ograni-
czonego kręgu ludzi) i na specyficznej interpretacji
wydarzeń historycznych. Zwłaszcza związki przyczy-
nowe między wydarzeniami politycznymi a zjawiskami
z zakresu świadomości muszą pozostać hipotetyczne.
Dotychczasowe prace zajmujące się problematyką
świadomości narodowej w szerszych ramach czaso-
wych poprzestawały dość często na doborze cytatów
z kronik i innych utworów literackich, świadczących
o świadomości lub resentymentach narodowych ich au-
torów. Zbyt rzadko wiązano ten materiał źródłowy
z konkretną sytuacją społeczną i polityczną, w jakiej
owe słowa napisano. Dlatego w niniejszej pracy stara-
łem się, aby to tło społeczno – polityczne było w każ-
dym przypadku wystarczająco wyraźne, choć oczywi-
ście nie mogłem na tych kartach dać pełnego wykładu
historii politycznej i społecznej opracowywanego okre-
su.
Starałem się przedstawiać problemy, którym książ-
ka została poświęcona, w sposób dostępny nie tylko
wąskiemu kręgowi mediewistów, ale i szerszej wy-
kształconej publiczności, wychodząc z założenia, że
zagadnienie genezy narodów wzbudza także dziś po-
wszechne zainteresowanie. Dlatego znajdzie tu Czytel-
nik wiele spraw i wiele tekstów powszechnie znanych
wśród mediewistów, którzy mogą je uznać za zbędne
powtarzanie tego, co już dawno wiadome. Sądzę jed-
nak, że przy całościowym przedstawianiu problemów
powtórzenia takie są konieczne, kiedy chce się uniknąć
luk i zarysować całość zagadnienia.
Przypisy zostały ograniczone do cytatów; literaturę
(tylko najważniejszą) podaję przy każdym z rozdzia-
łów. Z przykrością muszę stwierdzić, że przy tych
ograniczeniach nie w pełni będę mógł oddać sprawie-
dliwość wszystkim badaczom dawniejszym i nowszym,
którzy w bezpośredni lub pośredni sposób wpłynęli na
ukształtowanie przedstawionych w tej książce poglą-
dów. Zawdzięczam im czasem wskazanie właściwego
kierunku rozumowania, czasem zaś - spowodowanie
wewnętrznego sprzeciwu wobec ich tez, płodniejszego
często od kontynuacji cudzej drogi. Z wdzięcznością
więc wspominam prace Alfreda Dove, Marcelego Han-
delsmana, Johana Huizingi, Ernsta M. Kantorowicza,
Paula Kirna, Hansa Kohna, Eugena Lemberga, Ferdi-
nanda Lota i Stanisława Ossowskiego. Ze współcze-
snych muszę wymienić Arno Borsta, Józefa Chlebow-
czyka, Aleksandra Gieysztora, Františka Grausa, Hansa
Dietricha Kahla, Wiktora J. Kozłowa, Waltera Schle-
singera, Jeno Szücsa, Karla Ferdinanda Wernera.
Z niektórymi z nich miałem możność przedyskutować
pewne problemy. Wiele zawdzięczam też rozmowom
z niewymienionymi wyżej przyjaciółmi: Bronisławem
Geremkiem i Klausem Zernackiem, a także dyskusjom
w Warszawie, Frankfurcie n. Menem, Giessen i Mar-
burgu.
I.WSTĘP
1. Europa średniowieczna:
wieża Babel czy zgodny chór?
Trzecia część świata, bracia, nazywa się Europą: Peł-
na rozlicznych ludów, językiem, nazwą, a także obycza-
jami różnych, religią i kultem odmiennych.
Tak charakteryzował nasz kontynent nieznany
z imienia autor epopei staroniemieckiej, zwykle okre-
ślanej od imienia bohatera tytułem Waltharius. Piszący
w X wieku mnich uznał za główną cechę Europy róż-
norodność jej mieszkańców, tworzącą w tej części
świata konglomerat licznych ludów.
Zjawisko to od dawna intrygowało europejskich
ludzi pióra. Od dawna - to znaczy od czasu wielkich
wędrówek ludów u schyłku starożytności. Przedtem
problem ludów i języków przedstawiał się zgoła ina-
czej: świat dzielił się na Imperium Rzymskie, zamiesz-
kane przez ludzi cywilizowanych, posługujących się ję-
zykiem greckim lub łacińskim, i resztę,, której różnoję-
zycznych mieszkańców nazywano barbarzyńcami. Sy-
tuacja, zmieniła się, kiedy barbarzyńcy przełamali gra-
nice imperium, aby znaleźć dla siebie miejsce przy
ognisku cywilizacji. Wschodnia część Imperium, oca-
lona z katastrofy, odcięła się od reszty, zalanej przez
przybyszów z północy; „ognisko cywilizacji” przyga-
sło, a z połączenia obcych i miejscowych elementów
zaczęły się rozwijać nowe społeczeństwa - już nie
w ramach całości imperium, ale w granicach z wolna
kształtujących się nowych państw.
Kościelni myśliciele na ogół uznawali rozbicie
ludzkości na tworzące się narody za nieszczęście. To
pycha ludzka spowodowała, że Bóg rozdzielił ludzi
i pomieszał im języki. Biblijna opowieść o budowie
wieży Babel, której twórcy chcieli sięgnąć nieba, stwo-
rzyła możliwość wyjaśnienia różnic między społeczeń-
stwami ludzkimi. Obliczono, że rozpędzając ludzi na
wszystkie strony świata, Bóg dał im siedemdziesiąt
dwa języki;, z tych siedemdziesięciu dwóch wspólnot
językowych powstały później liczniejsze jeszcze naro-
dy - gentes lub nationes: każdy żyjący osobno i niero-
zumiejący innych. Ale Kościół stanowił dla zbłąkanej
ludzkości symbol nadziei: jak przy budowie wieży Ba-
bel rozdzielił ludzi i uniemożliwił im porozumienie, tak
w dzień Zielonych Świątek, zsyłając Ducha Św. na
apostołów i uczniów Chrystusa (których też miało być
siedemdziesięciu dwóch!), dał im moc nauczania we
wszystkich językach. Mimo więc istnienia nadal rozbi-
cia językowego powstała możliwość przywrócenia
pierwotnej jedności - jedności wspólnej wiary i wspól-
nych celów chrześcijaństwa.
Taka jedność w różnorodności nie wystarczała
wielu potomkom Rzymian, obserwującym zanik zna-
jomości uniwersalnego do niedawna języka łacińskie-
go. Tęsknota za utraconą jednością nurtuje całe śre-
dniowiecze, zwłaszcza pod piórem najwybitniejszych
intelektualistów kościelnych, tkwiących przez swe wy-
kształcenie w starożytnej kulturze łacińskiej. Miłośnik
antyku z czasów Karola Wielkiego, Frank Hrabanus
Maurus (zm. 856), z czasem arcybiskup moguncki, pi-
sał do jednego z uczonych przyjaciół: „Nie powinny
istnieć różnice spowodowane różnorodnością narodów,
albowiem jeden jest Kościół katolicki, rozprzestrzenio-
ny na cały świat.” Poglądy jego odpowiadały uniwersa-
listycznym tendencjom cesarstwa karolińskiego, które
kazało się modlić poddanym, „aby ludy, rozproszone
przez rozdzielenie języków, za sprawą Niebios zostały
zjednoczone do jedności wyznawania Twego Imienia”.
Intelektualiści karolińscy z upodobaniem używali ter-
minu „Europa” dla określenia tej nowej wspólnoty, któ-
rej trwałego zjednoczenia pragnęli. Kronikarz hiszpań-
ski użył dla określenia walczących z muzułmanami ry-
cerzy Karola Młota określenia „Europenses” - Europej-
czycy. Kiedy zanikną w X wieku elementy wspólnoty
karolińskiej, pojawi się wkrótce nowe hasło jedności
chrześcijańskiej - w zjednoczonej pod egidą cesarza lub
papieża „Christianitas”. W tej różnojęzycznej wspól-
nocie łacina, używana na co dzień w kontaktach mię-
dzynarodowych nie tylko przez kler, łacina żywa, sta-
nowiła jeden z głównych elementów jedności, dzięki
któremu wszystkich zachodnich chrześcijan określano
nazwą „Latini” - Łacinnicy. U progu XII wieku francu-
ski poeta łaciński Balderyk z Bourgueil (zm. 1130) ma-
rzył, „aby cały świat mówił jakby jednym językiem”.
Ale wśród przedstawicieli nowych ludów, sięgają-
cych po pióro, wielu było takich, którzy rozbicia ludz-
kości nie uznawali za nieszczęście. Anglik Beda zwany
Czcigodnym (zm. 735) pisał, że ludy i języki jednoczą
się w Kościele - mistycznym ciele Chrystusa - tworząc
nie jeden głos, ale harmonię.8 Powołując się na niego,
Normandczyk Goscelin z St. Bertin, działający u schył-
ku XI wieku w Anglii (zm. po 1100), porównywał tę
wielość i rozmaitość do różnobarwności kwiatów
w wieńcu i drogich kamieni w naszyjniku Matki-
Kościoła; mimo różnobrzmiących języków stanowią
one głosy składające się na wspólny śpiew. Podobnie
odniósł się do zagadnienia różnic języków inny Anglik,
Jan z Salisbury (zm. 1180). Najdalej w pochwale róż-
norodności poszedł armeński kronikarz z XIII w. War-
dan Areveltsi (zm. ok. 1270), który uznał pomieszanie
języków budowniczych wieży Babel za Boskie dobro-
dziejstwo. Na miejsce prymitywnego pierwotnego ję-
zyka wytworzyły się pełne finezji i swoistego czaru ję-
zyki narodowe: delikatny grecki, pełen mocy rzymski,
groźny huński, błagalny syryjski, bujny perski, uroczy
alański, zabawny gocki, głęboko brzmiący egipski,
szczebiotliwy indyjski oraz słodki, ozdobny i pełen wy-
razu ormiański.
W tym pięknym zestawieniu, które nie zawiera ani
jednego negatywnego określenia, które nie obraża żad-
nego z wymienionych ludów, choć z największą miło-
ścią mówi o języku ojczystym kronikarza, odbija się
jedna strona pogłębiania się różnic narodowych. Drugą
stronę stanowi wzrost antagonizmów etnicznych; jego
przejawem są pojawiające się równocześnie i rozno-
szone przez wędrownych studentów po Europie
uszczypliwe lub wręcz obraźliwe charakterystyki róż-
nych ludów, w których zazwyczaj najostrzej oceniano
wady najbliższych sąsiadów, a same dodatnie cechy
upatrywano we własnym narodzie opowiadającego (lub
przepisującego tekst, który z reguły wprowadzał do
niego zmiany). Od tych sąsiedzkich niechęci, pogłębia-
nych przez realne konflikty polityczne, prowadziła dro-
ga do powstania wzajemnej wrogości - i oto dowiadu-
jemy się od kronikarzy, że Francuzi są odwiecznymi
wrogami Niemców i Anglików, Niemcy - Francuzów,
Polaków, Czechów, a niekiedy i Włochów itd. Wza-
jemne oskarżenia zapełniają coraz częściej karty śre-
dniowiecznej historiografii i publicystyki, przeplatając
się z hasłami zniszczenia lub wytępienia przeciwników.
Średniowieczny uniwersalizm, jednolita „Christianitas”
rozpadała się coraz wyraźniej na narody i narodowe
państwa, których sprzeczne wzajemne interesy wysu-
wały się na pierwszy plan, kiedy wspólnota chrześci-
jańska coraz bardziej przechodziła do sfery frazesów,
maskujących właściwe cele.
Mimo że fakty te są powszechnie znane każdemu
czytelnikowi podręcznika historii, istnieją wciąż wąt-
pliwości co do początków narodów europejskich i ich
świadomości narodowej. Znaczna część uczonych
w ogóle neguje istnienie narodów w średniowieczu,
powołując się na panujący w tym okresie partykula-
ryzm, nad którym było wprawdzie miejsce dla uniwer-
salizmu chrześcijańskiego, ale brakowało pośredniego
stopnia - wspólnoty narodowej. Przyczyną rozbieżności
jest w znacznej mierze chaos terminologiczny. Zanim
więc przejdziemy do przedstawienia rozwoju struktur
etnicznych społeczeństw średniowiecznych, musimy
zastanowić się, co to jest naród - jako słowo i jako po-
jęcie - jak przedstawiały się odpowiednie terminy i po-
jęcia ludzi średniowiecza i jak one wyglądają we
współczesnej terminologii naukowej.
2. Co to znaczy: naród?
Wszystkie próby zdefiniowania narodu są zgodne
w stwierdzaniu, że jest to wspólnota ludzka. Ale na tym
zgodność się kończy. Różnice zdań są tak wielkie, że
niektórzy badacze problemu w ogóle rezygnują z defi-
nicji. Jeden z najwybitniejszych badaczy problemów
narodowych Hans Kohn stwierdził bezradnie: „Jego
dokładne określenie pojęciowe jest niemożliwe. Naro-
dowość jest historycznym i politycznym pojęciem,
a słowa «naród» i «narodowość» przeżyły już niemało
zmian znaczeniowych.” Podobnie znakomity socjolog
polski Stanisław Ossowski zauważył, że „dyskusje
o tym, jakie zewnętrzne własności są konieczne i wy-
starczające do tego, by grupę społeczną nazwać naro-
dem, są jałowe”.
Trudności związane z definicją narodu wywodzą
się z dwu głównych przyczyn. Pierwszą jest niedosko-
nałość terminologii, związanej z całością problematyki
narodowej. Słowa „naród”, „plemię”, „narodowość”,
„lud”, używane dla określenia różnych wspólnot et-
nicznych, same mają bogatą przeszłość historyczną: nie
zostały wymyślone przez uczonych, lecz żyły przez ty-
siące lat w ustach ludzi nieszukających precyzji termi-
nologicznej. W dodatku nie tylko granice pojęć zwią-
zanych z tymi terminami są zatarte, ale słowa o tej sa-
mej genezie mogą w różnych środowiskach i kontek-
stach historycznych nabrać różnego znaczenia. Zaj-
miemy się jeszcze tą sprawą bliżej.
Drugą przyczynę kłopotów z definicją narodu uka-
zał niedawno zmarły wybitny socjolog polski, Józef
Chałasiński: „Ta wieloznaczność ma źródło nie w ga-
binetach logików i metodologów, ale w praktycznym
życiu politycznym, w ruchach społecznych, które po-
sługują się tym terminem w różnym sensie, odpowied-
nio do swoich potrzeb.” Przynależność uczonego do
konkretnego ugrupowania politycznego czy sympaty-
zowanie z danym kierunkiem politycznym decydowało
często o wyborze tej lub innej definicji narodu; tym
bardziej dotyczyło to polityków, często występujących
z rozprawami o charakterze teoretycznym.
Jerzy Wiatr, który w swym dziele Naród i państwo
sporządził cenne zestawienie poglądów licznych uczo-
nych i polityków na temat pojęcia narodu i jego cech
charakterystycznych, podzielił zebrane przez siebie de-
finicje na dwie grupy. W jednej umieścił definicje po-
szukujące „obiektywnych więzi, tworzących naród”,
w drugiej zaś wysuwające na plan pierwszy „świado-
mościową stronę więzi narodowej”. Podkreślił przy
tym, że socjologia marksistowska znajduje się w pierw-
szej grupie, ponieważ jej przedstawiciele „wyraźnie
kładą nacisk na obiektywne czynniki więzi narodowej
i w tych kategoriach definiują naród”.
Zaraz potem jednak, osłabiając tę klasyfikację, do-
dał, że „samo przeciwstawienie obiektywnej i subiek-
tywnej więzi narodowej uznać trzeba za sztuczne”, by
wreszcie jeszcze dalej dodać, że świadomość narodowa
jest „empirycznym świadectwem uformowania się na-
rodu”.
Wydaje się, że i tutaj, jak w wielu innych cennych
skądinąd pracach, tkwi pewne nieporozumienie. Wszy-
scy badacze zgadzają się, że naród jest historycznie
ukształtowaną i obiektywnie istniejącą wspólnotą ludz-
ką. Natomiast czynniki tworzące tę wspólnotę i różnią-
ce ją od innych rodzajów więzi społecznej są różne.
Bardzo interesująco określił je czeski badacz Miroslav
Hroch: „Czynniki te nie są od siebie wyizolowane, po-
zostają we wzajemnym związku, przy czym (...) kom-
binacja, struktura poszczególnych typów stosunków,
łączących poszczególne narody, a nawet ten sam naród
na różnych stopniach rozwoju, mogą się znacznie róż-
nić. (...) Możliwe jest zastępowanie jednego typu sto-
sunków przez inne; niektóre mogą (w poszczególnych
okresach) odgrywać ważniejszą, inne (...) bardziej pod-
rzędną rolę. Każdy z tych typów stosunków mógł okre-
sowo albo na stałe zejść na drugi plan i inny typ mógł
w tej lub innej formie przejąć jego funkcję w dziele
tworzenia narodu.” Na tym polega właśnie zdaniem te-
go autora różnorodność form rozwoju poszczególnych
narodów.
Niezależnie jednak od tego zespołu różnych więzi,
formujących naród, dopiero istnienie świadomości na-
rodowej decyduje o jego istnieniu. Pasquale Mancini,
jeden z pierwszych naukowych badaczy pojęcia naro-
du, ujął to obrazowo. Wspomniany zespół więzi to
„bezwładna materia, zdolna do życia, której jednak nie
ożywiono jeszcze tchnieniem życia”; tym tchnieniem
zaś, „Boskim dopełnieniem powstania narodu”, jest
świadomość narodowa.
Wszystkie „obiektywne” definicje narodu są więc
zestawieniami warunków potrzebnych do powstania
narodu. Najważniejsze z tych warunków to wspólne te-
rytorium i wspólny język. Pierwsze jest niezbędne za-
równo do nawiązania stosunków między ludźmi, dążą-
cymi do ściślejszego współżycia, jak też do stworzenia
pojęcia „ojczyzny”, terytorium narodowego, uważane-
go przez naród za naturalne miejsce pobytu, przedmiot
miłości, uwielbienia, tęsknoty. Drugi odgrywa rolę
w różnych stadiach rozwoju wspólnoty narodowej: na
pewno w stadium początkowym, gdy pomaga odgrani-
czyć „swoich” od „obcych”, często w konfliktach z ob-
cojęzycznymi wrogami zewnętrznymi. Język może być
na dalszych etapach rozwoju zastąpiony przez inne ty-
py więzi, jeśli tworzą one wystarczająco silne podstawy
pod wspólnotę interesów ludności różnojęzycznej: tak
powstały różnojęzyczne wspólnoty narodowe średnio-
wiecznych Niderlandczyków, nowożytnych Belgów,
a także Szwajcarów; również w polskiej Rzeczypospo-
litej szlacheckiej i w dawnej monarchii węgierskiej ję-
zykowe różnice nie przeszkadzały w uformowaniu się
silnej wspólnej świadomości narodowej, ograniczonej
co prawda głównie do szlachty. Narody wielojęzyczne
są jednak mniej zwarte i bardziej podatne na działanie
odśrodkowe niż jednojęzyczne; stąd tendencje do ujed-
nolicenia językowego, popierane przez państwo naro-
dowe z różnym powodzeniem.
Do tych podstawowych warunków powstania na-
rodu dodaje się zwykle dalsze, innego już charakteru:
wspólną kulturę, obyczaje, układ psychiczny, wspólno-
tę gospodarczą. Są to cechy charakteryzujące naród, ale
także inne grupy etniczne, regionalne, zawodowe, które
nie istniały przed zaczęciem formowania się narodu, ale
rozwijały się wraz z nim w ciągu dziejów. Właśnie
wspólne losy, wspólna historia jest głównym sprawcą
powstania i scentralizowania narodu: im dłuższa histo-
ria, tym trwalszy naród. Wspomnienia wspólnie przeży-
tych triumfów i wspólnie doznanych klęsk, ofiar złożo-
nych wspólnie dla wspólnego dobra, pragnienie odzy-
skania dawnej wspólnej - prawdziwej czy legendarnej -
świetności lub utrzymania obecnej potęgi - to najważ-
niejszy element świadomości narodowej. Wspólna hi-
storia właśnie - obok języka - ukształtowała odrębne
cechy kultury narodowej, z czasem coraz bardziej roz-
winiętej w twórczości artystycznej, literackiej, nauko-
wej; ona też - historia - sprawiła, że długotrwałe specy-
ficzne warunki życia, kultura, dobre i złe losy ukształ-
towały niepowtarzalne cechy zbiorowej psychiki dane-
go narodu.
Tu trzeba się rozprawić z jednym fikcyjnym czyn-
nikiem, mającym zdecydować o odrębności narodowej,
mianowicie z rzekomym wspólnym pochodzeniem i fi-
zycznym podobieństwem członków narodu, wypływa-
jącym ze wspólnej krwi płynącej w ich żyłach czy po-
dobnego zespołu genów, dziedziczonych po przodkach.
Ujmowanie narodu jako swego rodzaju grupy krewnia-
czej tkwi oczywiście głęboko w przeszłości i sięga ge-
nezy świadomości etnicznej. Samo słowo „naród” po-
chodzi od czasownika „narodzić się” i jeszcze w ma-
zowieckich kręgach sądowych XV wieku oznaczało po-
tomstwo; podobna jest geneza łacińskich wyrazów „na-
tio” (od nascor, nasci - rodzić się) i „gens” (od gigno,
–ere - rodzić), które w średniowieczu były używane dla
określenia narodów; jak wiadomo, słowo „natio” jest
pierwowzorem słów Nation, nacion, nazione, nacija,
używanych dziś w różnych językach europejskich.
Starożytne i średniowieczne plemiona uważały się
za potomków mitycznego wspólnego przodka i ten mit
wspólnego pochodzenia, ważny element świadomości,
do którego nieraz przyjdzie nam jeszcze powrócić, zo-
stał przeniesiony na formujące się we wspólnotę - pod
egidą panującego plemienia - narody. Mit ten upadłby,
jak tyle innych, gdyby nie został odrodzony w XIX
wieku przez socjologów przenoszących do badań nad
społeczeństwem teorię ewolucjonizmu biologicznego
(Herbert Spencer). „Naukowość” teorii o organicznym,
biologicznym pochodzeniu narodów złudziła nie tylko
naszych pozytywistów (Władysław Kozłowski, Alek-
sander Świętochowski, Bolesław Prus), ale i wielu
marksistów (Otto Bauer), którzy wywodzili charakter
narodowy poszczególnych ludów z cech fizycznych
i psychicznych odziedziczonych po przodkach. Dodaj-
my na marginesie, że teoria ta, w powiązaniu z pew-
nymi twierdzeniami ówczesnych antropologów, posłu-
żyła do stworzenia osławionej nauki
Artura Gobineau i Houstona Stewarta Chamberlai-
na o nierówności ras, którą z kolei wykorzystał hitle-
ryzm jako podstawę tezy o predyspozycji narodu nie-
mieckiego do panowania nad światem i konieczności
wytępienia „ras zdegenerowanych”.
W historycznym kształtowaniu się narodów szcze-
gólnie doniosłą rolę; odegrało państwo. Ono stanowiło
ramy tworzenia narodu, których nie mogło dać ani tery-
torium (nawet wyraźnie wyznaczone przez „granice na-
turalne”), ani wspólnota językowa. Tej zresztą nie było,
gdy z gęstwy struktur plemiennych drogą stopniowego
uzyskiwania hegemonii, a następnie panowania przez
najpotężniejsze plemię, bądź też drogą najazdu, tworzy-
ło się państwo. Istniały tylko mniej lub bardziej zbliżo-
ne dialekty plemienne. Dopiero w ramach państw
ukształtowały się jednolite języki, narodowe: język
dworu i grupy urzędniczej stawał się wzorcem popraw-
ności, do którego naginały się dialekty; pojawienie się
literatury w tym języku, zwłaszcza literatury szeroko
się rozchodzącej, umacniało jego panującą pozycję.
Państwo, głosząc konieczność lojalności podda-
nych i organizując różne więzi, łączące mieszkańców
ze swym symbolem - dynastią, potrafiło, zazwyczaj
mobilizować ich uczucia wokół swych celów, zwłasz-
cza gdy chodziło o walkę z obcym pod względem języ-
ka i obyczajów nieprzyjacielem. Rolę dynastii przejęli
później przedstawiciele stanów uprzywilejowanych ja-
ko rzecznicy narodu, aby - począwszy od Wielkiej Re-
wolucji Francuskiej - przekazać pod naciskiem mas lu-
dowych władzę nowym wyłonionym przez nie elitom.
Ten rozwój, charakterystyczny dla Francji, Anglii
i kilku innych państw zachodnioeuropejskich, wytwo-
rzył typ narodu zwany od czasów F. J. Neumanna „na-
rodem państwowym” (Staatsnation). Ale podobnie
przebiegały pierwsze etapy rozwoju narodów w Euro-
pie środkowej i wschodniej, zanim powstanie wieloję-
zycznych imperiów nie wprowadziło tam rozbieżności
między granicami terytoriów państwowych i języko-
wych; nadto części składowe tych imperiów nie zatraci-
ły poczucia własnej odrębności i kultywowały własne
tradycje historyczne (Litwa, Ukraina, Czechy, Chorwa-
cja). Na przełomie XVIII i XIX w., w momencie po-
głębienia świadomości narodowej i ogarnięcia przez nią
mas ludowych,, wielojęzyczne państwa ujrzały się za-
grożone przez ruchy emancypacyjne tych pozbawio-
nych państwowości narodów, których główną więzią
były: język, kultura i tradycja historyczna. Nazwano je
więc „narodami kulturowymi” (Kulturnationen). Spo-
śród nich wyróżniano takie, które miały tradycje wła-
snej państwowości („narody historyczne”), i takie,, któ-
re sztucznie dopiero tę tradycję historyczną sobie two-
rzyły, niejednokrotnie brutalnie fałszując historię dla
celów narodowych i tworząc mity wokół legendarnych
bohaterów. Tym nauka europejska przez długi czas
odmawiała miana narodów, określając je jako „ludy”
lub „narodowości”.
Warto przy tej okazji omówić jeszcze jedno poję-
cie, używane często w nauce i pożyteczne w badaniach
nad późnym średniowieczem i początkami czasów no-
wożytnych, mianowicie pojęcie „narodu politycznego”.
Wytworzona w średniowieczu elita, stanowiąca świa-
domą część narodu, uzyskawszy w przedstawiciel-
stwach stanowych wpływ na losy państwa, zaczęła się
uważać za właściwego rzecznika narodu, a często za
naród tout court. Szczególnie jaskrawe formy przybrała
ta uzurpacja w krajach, gdzie szlachta usunęła inne sta-
ny z przedstawicielstwa stanowego i, ograniczając dra-
stycznie rolę króla, uzyskała monopol władzy w pań-
stwie (Polska, Węgry). Powstało tam pojęcie „narodu
szlacheckiego” obejmującego szlachtę różnego pocho-
dzenia i języka, a usuwającego poza nawias narodu
chłopów i mieszczan. Dla uzasadnienia tej teorii służyła
lansowana przez publicystów XVI i XVII w. teza
o odmiennym pochodzeniu etnicznym szlachty i plebe-
jów: ci ostatni mieli być ludnością tubylczą, w określo-
nym czasie podbitą przez „naród panów”, np. tzw.
Sarmatów (czyli szlachtę polską). Inne teorie wyjaśnia-
ły usunięcie chłopów za nawias narodu ich rzekomą
odmową (oczywiście w „niepamiętnych czasach”)
wzięcia udziału w obronie ojczyzny. Za tę niesolidar-
ność i tchórzostwo zostali ukarani degradacją z człon-
ków narodu - w jego sługi. Teorie te stały się od okresu
oświecenia przedmiotem krytyki zwolenników bardziej
demokratycznej interpretacji pojęcia narodu.
Państwo było jednym z najważniejszych czynni-
ków kształtowania narodu, ale przez samo swe istnienie
narodu jeszcze nie tworzyło: istniały i istnieją liczne
państwa, które są skupionymi pod jedną władzą teryto-
riami i odłamami ludów, niedającymi się zintegrować.
W wypadku połączenia w jednym państwie ludów
o długich, bogatych i odmiennych własnych tradycjach
integracyjna działalność państwa napotyka szczególne
trudności i kończy się fiaskiem nieraz nawet po wielu
pokoleniach.
Dopiero istnienie świadomości narodowej doku-
mentuje istnienie narodu. Świadomość narodowa jest
niezwykle trudna do zdefiniowania, ponieważ składa
się z zespołu uczuć i wyobrażeń, charakterystycznych
także dla przywiązania ludzi do innych wspólnot (reli-
gijnych, państwowych, klasowych, partyjnych etc.).
Nic też dziwnego, że znany współczesny badacz nacjo-
nalizmu Eugen Lemberg łączył pod tym terminem
wszystkie typy „intensywnego oddania jednostek na
rzecz ponadindywidualnej instancji”. Oczywiście taka
zbyt ogólna definicja niewiele pomaga w rozwikłaniu
istoty świadomości narodowej.
W skład świadomości narodowej musi wchodzić
świadomość odrębności od przedstawicieli innych na-
rodów, połączona w przeszłości, a czasem a dziś z wia-
rą we wspólne pochodzenie członków narodu, a więc
ich pokrewieństwo. Ze świadomością własnej odrębno-
ści wiąże się przekonanie o specjalnych wartościach
własnego narodu, co przechodzi często w dumę naro-
dową lub nawet pogardę dla innych narodów, przede
wszystkim sąsiednich (z którymi najczęściej dochodzi
do konfliktów) lub stojących na niższym stopniu roz-
woju kulturalnego. Duma czy poczucie wyższości łączy
się często z przekonaniem o specjalnej misji dziejowej,
pełnionej przez własny naród wobec Boga czy ludzko-
ści: szczególnie jaskrawo wystąpiło ono w mesjanizmie
żydowskim Starego Testamentu i w polskim mesjani-
zmie XIX w., ale nie brakło tego przekonania ani an-
gielskim zdobywcom kolonii, ani niemieckim szowini-
stom okresu II Cesarstwa czy III Rzeszy. Przekonanie
o wartościach własnej historii, szeroko pojętej kultury
narodowej, obyczajów przenosi się także na symbole
narodu: króla czy koronę jako symbol państwa („świę-
ta” korona św. Stefana na Węgrzech), godło państwa,
sztandar, hymn narodowy. Wreszcie całość tych dyspo-
zycji uczuciowych powoduje, że jednostka skłonna jest
poświęcić swe prywatne cele dla tej zbiorowości,
włącznie z ofiarą życia.
Podczas gdy wymienione tu uczucia mogą być
skierowane także ku innym obiektom (religii, klasie,
partii), to specjalnie charakterystyczne dla uczuć naro-
dowych jest przeniesienie przywiązania do grupy ludz-
kiej, zwanej narodem, na terytorium narodowe, zwane
ojczyzną. Więź uczuciowa z ojczyzną zachowana była
również przez tych członków narodu czy nawet całe na-
rody, które zmuszone były ją opuścić, jak to widać na
przykładzie rozproszonych po świecie Żydów lub Or-
mian, zachowujących przywiązanie do starej ojczyzny
(zwykle nigdy niewidzianej). Każdy też naród zmierza
do tego, aby swą ojczyznę przetworzyć we własne nie-
podległe państwo, gdyż dopiero we własnym państwie
uzyskuje pełne możliwości rozwoju. Posiadanemu już
państwu stara się zapewnić potęgę i poważanie wśród
innych narodów.
Przywiązanie do ojczyzny nie jest charakterystycz-
ne jedynie dla świadomości narodowej: dotyczy ono
także mniejszych wspólnot lokalnych (patriotyzmy lo-
kalne miast starożytności i średniowiecza, regionów
i dzielnic, często prowadzące do krwawej rywalizacji),
a nawet ponadnarodowych (przywiązanie Europejczy-
ków do swego kontynentu).
Świadomość narodowa jest jednym z typów świa-
domości etnicznej. Naród, jako kategoria historyczna,
rozwinął się z poprzedzających go wspólnot etnicz-
nych, a rozwój jego przebiegał różne fazy, w których
wprawdzie nie zmieniał się typ świadomości, ale zmia-
nom ulegał zasięg społeczny tej świadomości.
W związku z tym pojawiło się zagadnienie rozgrani-
czenia narodu od poprzedzających go typów wspólnoty
etnicznej. Chodzi tu przede wszystkim o plemię, naj-
starszą wspólnotę etniczną, uważaną zazwyczaj za ko-
lejny etap rozwoju społeczności wywodzącej się ze
związków krewniaczych. Jednak badania Reinharda
Wenskusa i Henryka Łowmiańskiego nad plemionami
germańskimi i słowiańskimi starożytności i wczesnego
średniowiecza udowodniły, że plemię było organizacją
polityczną złożoną z elementów różnorodnego pocho-
dzenia, a przekonanie o wspólnym pochodzeniu było
mitem, stworzonym dla podtrzymania jedności. Różni-
ce między strukturą plemienia i narodu zostaną zbadane
w dalszej partii książki.
Znaczna część uczonych używa wieloznacznego
terminu „narodowość” dla określenia etapu pośrednie-
go między plemieniem a narodem nowoczesnym. Ich
zdaniem dopiero od chwili ogarnięcia świadomością
narodową wszystkich warstw społecznych można mó-
wić o powstaniu narodu, a proces ten zaczyna się od
rewolucji angielskiej w Wielkiej Brytanii i od Wielkiej
Rewolucji Francuskiej na kontynencie. W osobnej pra-
cy starałem się udowodnić, że różnice między uformo-
wanymi wówczas narodami nowoczesnymi a wcze-
śniejszymi etapami więzi narodowej są raczej ilościowe
niż jakościowe i nie pozwalają na zaprzeczenie istnie-
nia narodów przed XVIII wiekiem. Niniejsza książka
dostarczy materiału ilustrującego siłę i zakres więzi na-
rodowej w średniowieczu. Tu zwracam tylko jeszcze
raz uwagę na fakt, że termin „narodowość” używany
jest jednocześnie w bardzo licznych znaczeniach
i wprowadzenie go dla określenia „narodu przedkapita-
listycznego” nie ułatwia zrozumienia procesów narodo-
twórczych, lecz powiększa zamęt istniejący w tej dzie-
dzinie badań.
Po usunięciu terminu „narodowość” pojęcia „naro-
du” i „plemienia” nabierają walorów konkretności. Nie
ma takich walorów pojęcie „lud” - również często uży-
wane dla określenia różnych typów wspólnot etnicz-
nych. Jest to pojęcie wieloznaczne, mające bogatą hi-
storię, odpowiednik łacińskiego „populus”, który prze-
szedł do nowożytnych języków europejskich z pewny-
mi odchyleniami znaczeniowymi, głównie dla o-
kreślenia niższych warstw społecznych.
W językach słowiańskich lud (czes. lid) określa
zwykle również niższe warstwy społeczne; ale w języ-
ku polskim „lud” może oznaczać także zbiorowości et-
niczne, zwłaszcza na niższych stopniach cywilizacji
(stąd ludoznawstwo jako synonim etnografii). Brak
analogicznego słowa w języku rosyjskim i w językach
południowosłowiańskich zastąpiła specyficzna ewolu-
cja znaczenia słowa „naród”, które ograniczyło w zasa-
dzie swój zasięg do mas ludowych, choć czasem bywa
używane także w sensie narodu jako zbiorowości poli-
tycznej: w terminologii naukowej wkroczył tu zapoży-
czony termin „nacija”. W języku czeskim „lid” oznacza
tylko masy ludowe; brak liczby mnogiej uniemożliwia
tu przejęcie innych znaczeń.
Podobną drogę, jak rosyjski „naród”, przebył nie-
miecki termin „Volk”. W najstarszych tekstach wystę-
puje w znaczeniu oddziału wojska; później określa tak-
że grupy ludzi, najpierw - powiązane jakimiś wspólny-
mi więziami, później - ludzi w ogóle. Pochodnym od
pierwszego z tych dwu znaczeń jest wariant rozwinięty
w tłumaczeniach tekstów biblijnych, oznaczający zbio-
rowość ludzi wyróżniających się od innych pochodze-
niem, językiem lub przynależnością do organizacji po-
litycznej - plemiennej, państwowej: odpowiednik łaciń-
skiej „gens” lub „natio”. Taki rozwój terminu oznacza-
jącego wojsko w kierunku pojęcia plemienia, przede
wszystkim w jego politycznym sensie, nie jest niczym
dziwnym; wszak plemię w sensie politycznym w okre-
sie starogermańskim - to „lud pod bronią”. Dlatego
w późno – antycznych tekstach greckich często uży-
wano dla określenia plemion germańskich (i w ogóle
barbarzyńskich) terminu „stratos”, oznaczającego woj-
sko.
W późniejszym okresie jednak „Volk” staje się od-
powiednikiem „plebs” - nie oznacza wszystkich człon-
ków narodu, ale niższe jego warstwy: rządzonych –
w przeciwieństwie do rządzących. Pogłębiają to zna-
czenie stereotypowe połączenia tego rzeczownika z pe-
joratywnymi przymiotnikami: „das einfältige Volk”
(prosty lud) „das unverständige Volk” (ciemny lud),
„das gemeine Volk” (pospolity lud). Tak przedstawiała
się sytuacja w XVIII w., kiedy rozpoczęło się ponowne
„uszlachetnianie” słowa „Volk”, najpierw dzięki zainte-
resowaniu się pisarzy twórczością ludową, jako skarb-
nicą wartości narodowych. Demokraci XIX w. prze-
ciwstawiali „Volk”, jako trzon narodu, warstwom
uprzywilejowanym: ideałem ich stało się utożsamianie
mas ludowych z narodem, czyli „Volk” - „Nation”.
W XX wieku stał się jednak „Volk” w interpretacji rasi-
stowskiej trzonem narodu w innym znaczeniu: jako od
wieków trwająca i przekazująca z krwią germańskie
cechy rasowe rdzenna część narodu, w przeciwieństwie
do obcych rasowo elementów, wchłoniętych przez na-
ród niemiecki, które zanieczyszczają krew i zmieniają
w negatywnym kierunku cechy narodowe.
Mimo mglistości termin lud (naród, peuple, peo-
ple, Volk itd.) cieszy się dużym powodzeniem w publi-
cystyce i literaturze naukowej, ponieważ, jak stwierdza-
ją badacze angielscy, jest to dogodne określenie dla
różnych zbiorowości ludzkich, które trudno zdefinio-
wać innymi terminami. W tym też sensie będzie uży-
wany także w niniejszej książce.
3. Nationes - gentes - populi
Średniowiecze zachodnioeuropejskie czerpało swą
wiedzę o świecie, m.in. o społeczeństwie ludzkim,
z zachowanych dzieł autorów starożytnych, zwłaszcza
ze sporządzonych u schyłku starożytności wyciągów
i encyklopedii Boecjusza, Kasjodora, Izydora z Sewilli,
stanowiących podręczne źródło wiadomości o wszyst-
kich niemal sprawach. Również terminologia dotycząca
wspólnot etnicznych zaczerpnięta została z klasycznej
literatury łacińskiej. Stanowią ją terminy „gens”, „na-
tio” i „populus”, które jednak już wówczas nie były by-
najmniej jednoznaczne.
W starożytności i średniowieczu - jak już wspo-
mniano - powszechnie uważano plemiona i narody za
grupy złączone wspólnym pochodzeniem. Wyraża się
to w obydwu terminach: „natio” i „gens”, oznaczają-
cych etymologicznie potomstwo; w okresie republiki
słowem „gentes” określano pierwotnie rody patrycju-
szowskie. Z czasem obydwa terminy objęły szersze
grupy etniczne. Rzymianie schyłku republiki i Cesar-
stwa przeciwstawiali w zasadzie ludy barbarzyńskie -
określane mianem „gentes” lub „nationes” (po grecku:
„éthne”) - cywilizowanemu ludowi, zorganizowanemu
w państwo: „populus”. W tym przypadku elementem
cementującym społeczność nie było - jak u barbarzyń-
ców - wspólne pochodzenie, lecz organizacja państwo-
wa. „Lud (populus) - zdaniem Cycerona - to bynajm-
niej nie każde zbiorowisko ludzi skupionych dowolnym
sposobem, lecz wielka ich gromada zespolona przez
uznanie tego samego prawa i przez pożytek, wypływa-
jący ze wspólnego bytowania.”
To przeciwstawienie cywilizowanego „populus
Romanus” i barbarzyńskich „nationes” i „gentes” prze-
jęli z dorobku klasycznego Rzymu pisarze wczesno-
chrześcijańscy, przekształcając je jednak zgodnie z po-
trzebami własnej ideologii. Szli tu za starożydowską
tradycją ścisłego przeciwstawienia „narodu wybrane-
go”, „am Israel”, wszystkim innym ludom, nieznają-
cym prawdziwego Boga - „Gojim”. Św. Hieronim ze
Strydontu (zm. 420), twórca przekładu Biblii na łacinę
(tzw. Vulgata), przeciwstawił więc „populus Israel” lu-
dom pogańskim - „gentes” i „nationes”. Podział ten
przeniesiono również na opozycję: chrześcijanie - po-
ganie, wewnątrz samego społeczeństwa rzymskiego,
i św. Augustyn z Hippony (zm. 430) dostosował
w związku z tym cycerońską definicję „populus” do
nowych zadań: „Lud (populus) to rozumne zbiorowisko
ludzi, zespolone zgodną wspólnotą w sprawach, które
umiłował.” Lud stracił tu charakter grupy politycznej,
by określać zespół wiernych. Przeciwstawione im „gen-
tes” i „nationes” (prawie wyłącznie w liczbie mnogiej)
zaczęły oznaczać także cywilizowanych wyznawców
tradycyjnej religii greckiej i rzymskiej, podobnie zresz-
tą jak grecki termin „éthne”, jeszcze wcześniej prze-
ciwstawiony chrześcijanom, określanym słowem
„laós”. Utworzone od używanych w tym znaczeniu
słów „gentes” i „éthne” przymiotniki łacińskie „genti-
lis” i „ethnicus” stały się w późnej starożytności i w ca-
łym średniowieczu po przekształceniu w rzeczowniki
jednoznacznymi już określeniami pogan.
Trzeba dodać, że obydwa znaczenia słów „gentes”
i „nationes”, tj. określenia barbarzyńców i pogan, wy-
stępowały w późnej starożytności jednocześnie; kiedy
chrześcijaństwo stało się w Imperium Rzymskim religią
panującą, mogło dojść do ponownego utożsamienia po-
jęć: cywilizowani Rzymianie byli jednocześnie chrze-
ścijanami, a barbarzyńcy - w zasadzie poganami. Toteż
i słowo „barbarus” używane było dość często jako sy-
nonim poganina.
Jednak użycie terminu „populus” nie było tak jed-
noznaczne, jak by to mogło z powyższego wynikać. Już
w okresie republiki pojęcie to zaczęło oznaczać nie tyl-
ko całość obywateli, ale także masy ludowe przeciw-
stawione warstwom rządzącym; toteż stronnictwo poli-
tyczne, głoszące przywrócenie wpływu „ludu” na rządy
państwem, określane było nazwą „populares”. W tym
znaczeniu: populus - lud, przejęło w zasadzie ten ter-
min średniowiecze i w tym znaczeniu funkcjonuje on
dziś w wielu językach, jako peuple, popolo, pueblo,
people etc. Do języka niemieckiego przeszedł jako
„Pöbel” i oznacza nie odpowiednik polskiego ludu
(którą to funkcję pełni, jak wiemy, słowo „Volk”), ale
„motłoch”.
Jednocześnie słowem „populus” zaczęto nazywać
w niektórych wypadkach, całkiem wbrew cyceronow-
skiej definicji, wszelkie, także przypadkowe, zbiorowi-
ska ludzi, a nawet nie tylko ludzi (populus apium, czyli
rój pszczół u Columelli). Nie brak też użycia terminu
„populus” jako synonimu „gens” lub „natio”: występu-
je on zwłaszcza tam, gdzie autor mówił o podziale jed-
nolitej „gens” na dwa odłamy, lub po prostu - gdzie
chciał uniknąć jednostajności i częstego powtarzania
tego samego słowa.
Pod wpływem chrześcijańskich pisarzy późnego
antyku rozwijała się terminologia polityczno – etniczna
języków germańskich. Wielką rolę tu odegrał Ulfilas
(zm. 383), twórca przekładu Biblii na język gocki.
W języku tym istniały trzy nieco różniące się między
sobą pojęcia oznaczające zbiorowości ludzkie; każde
z nich miało odpowiedniki w innych językach germań-
skich, dzięki czemu można śledzić dalsze ich losy.
„Folk” oznaczał „lud pod bronią”: czasem był to
oddział wojskowy (pokrewny jest słowiański wyraz
„pułk”), czasem zespół wolnych członków plemienia.
Ten to wyraz został przez Ulfilasa użyty do przekładu
greckiego słowa „laós” i łacińskiego „populus”. Nie-
wątpliwie pod wpływem swego łacińskiego odpowied-
nika „Folk” (niem. Volk) zaczął w średniowieczu ozna-
czać również niższe warstwy społeczne. Dalsze losy te-
go terminu już znamy.
W okresie Ulfilasa ogół ludzi przeciwstawianych
grupie rządzącej oznaczano natomiast słowem „liut”
(por. słow. lud, lid). Słowo to w średniowieczu nie na-
brało nigdy znaczenia grupy etnicznej; w państwie
frankijskim „leudes” - to byli „ludzie” króla, jego oto-
czenie; później w języku niemieckim ze słowa „liut”
rozwinęło się potoczne określenie przypadkowej grupy
ludzkiej (Leute, tylko w l.mn.).
Natomiast termin „thiuda”, oznaczający świadomy
politycznie i przekonany o wspólnym pochodzeniu ze-
spół ludzi, plemię, został przez Ulfilasa słusznie użyty
jako odpowiednik greckiego „éthnos” oraz łacińskich
określeń „gens” i „natio”. Był to termin, który w od-
powiednich warunkach mógłby był się rozwinąć
w germańskie określenie narodu, gdyby szczególny
rozwój historyczny w VIII–X w. nie przekształcił uro-
bionego odeń przymiotnika „thiudisk” w nazwę okre-
ślonego i tylko jednego narodu.
Niejako na marginesie należy jeszcze wspomnieć
o terminie „kunni”, oznaczającym właściwie ród. Po-
dobnie jak łacińska „gens”, również „kunni” nabrał
znaczenia szerszego, co ułatwiało przekonanie
o wspólnym pochodzeniu, a więc pokrewieństwie
członków plemienia. Wprawdzie nie stał się termin
„kunni” najbardziej popularnym określeniem plemienia
(jak to się stało z „gens”), ale za to rzeczownik „kun-
ning”, oznaczający przywódcę „kunni”, zrobił szeroką
karierę: w językach germańskich oznaczał z czasem
króla; zapożyczyli go też Słowianie, Finowie i Bałtowie
(może w rekonstruowanej obocznej formie „kunjaz”),
u których również oznaczał władcę (ksiądz, knez, kniaź,
kunigas etc.).
Izydor z Sewilli (zm. 636), który u progu średnio-
wiecza starał się w swych Etymologiach uporządkować
całość ówczesnej wiedzy, dążył do zdefiniowania ter-
minów odnoszących się do wielkich grup społecznych.
Od Cycerona przepisał definicję pojęcia „populus”,
mimo iż daleka była ona od współczesnego Izydorowi
rozumienia tego terminu, w którym przeważał sens:
„masy ludowe”. Natomiast definiując „gentes” i „na-
tiones” podkreślił kryterium wspólnego pochodzenia
jako decydujące o ich wspólnocie i odrębności. Zdawa-
no sobie jednak w starożytności sprawę z odrębności
językowej poszczególnych plemion i ze znaczenia
wspólnego języka dla zwartości plemienia: pisarze
wczesnochrześcijańscy (św. Ireneusz, biskup Lyonu,
zm. ok. 202) wyprowadzili różnorodność języków z le-
gendy o wieży Babel i starali się ułożyć tabelę 72 lu-
dów i języków. Claudius Marius Victor, retor z Marsy-
lii z pierwszej połowy V w., uważał nawet odrębność
językową za podstawową cechę plemienia (gentem lin-
gua facit). Natomiast współczesny mu św. Augustyn
stwierdzał, że liczba ludów jest większa niż liczba ję-
zyków, a słuszność tego twierdzenia mogli Rzymianie
sami stwierdzić w okresie wielkich wędrówek ludów,
gdy obserwowali liczne plemiona germańskie, odrębne,
a nawet sobie wrogie mimo posługiwania się tym sa-
mym językiem. Jordanes (VI w.) podkreślał tożsamość
języka obydwu gałęzi Gotów oraz Gepidów; potwier-
dził to współczesny mu bizantyjski historyk Prokop
z Cezarei, dodając do tych jednojęzycznych ludów tak-
że Wandalów. Izydor z Sewilli zapisał w swym dziele,
że „na początku wprawdzie było tyle języków, ile lu-
dów, ale następnie powstało więcej ludów niż języków,
albowiem z jednego języka wywiodło się wiele ludów”.
Poza rzekomo wspólnym pochodzeniem i wspól-
nym językiem wyróżniano w starożytności i średnio-
wieczu również tryb życia, strój i obyczaj jako cechy
świadczące o odrębności plemiennej. W II wieku Ta-
cyt, rozpatrując przynależność etniczną różnych ple-
mion barbarzyńskich, sąsiadujących z Imperium Rzym-
skim, zaliczył wprawdzie Peukinów, czyli Bastarnów -
ze względu na język - do Germanów, chociaż wyglą-
dem i strojem bliscy byli Sarmatom, inne jednak kryte-
rium zastosował przy Wenedach: mimo odmienności
języka uznał ich za lud germański ze względu na zbli-
żone do Germanów obyczaje, tryb życia i uzbrojenie.”
Jak wynika z powyższego wywodu, pisarze łaciń-
skiego średniowiecza, idąc za stanowiącymi ich pod-
ręczniki kompendiami schyłku starożytności, używali
dla określenia wspólnot etnicznych terminów „gens”
i „natio”, wierząc, że ich członkowie są złączeni przede
wszystkim wspólnym pochodzeniem, a na drugim
miejscu - językiem, obyczajami i trybem życia. Nie od-
różniano już cywilizowanych „populi” od barbarzyń-
skich „gentes” i „nationes” (choć termin „gentes”
w liczbie mnogiej często oznaczał jeszcze pogan).
Zrównanie nastąpiło u progu wczesnego średniowiecza:
już Jordanes pisał o „gens Romana” jak o każdej innej
wspólnocie etnicznej. Termin „populus” zaś upo-
wszechnił się w znaczeniu ludu przeciwstawionego
władzy (wbrew Izydorowi, który kazał stosować w tym
celu rzeczownik „plebs”) bądź też używany był dla
określenia bliżej niesprecyzowanej zbiorowości ludz-
kiej.
Średniowiecze nie miało narzędzia terminologicz-
nego dla odróżnienia plemion od większych wspólnot
etnicznych - narodów: w obydwu wypadkach używano
zamiennie terminów „gens” i „natio”. Mówiono więc
zarówno o „gens Thuringorum”, jak o „gens Teutonico-
rum”, o „natio Francorum” i „natio Picardorum”. Sy-
tuacja ta stała się kłopotliwa w końcu średniowiecza,
kiedy nowe wspólnoty narodowe okrzepły i nabrały
świadomości. Tam, gdzie istniało ostre pogranicze ję-
zykowe, a język stał się głównym kryterium przynależ-
ności narodowej - właśnie słowo „język” (lingua, póź-
niej utworzone specjalnie linguagium, langue, Zunge,
jázyk) zaczęło określać wspólnotę narodową (ciągle
jednak zamiennie z „gens” i „natio”). Gdzie zaś teryto-
rium językowe nie było tak oczywiste, przeważał upo-
wszechniany przez Kościół termin „natio” oznaczający
wspólnoty szersze niż „gentes” - raczej wspólnoty tery-
torialne niż językowe. Uniwersytety dzieliły studentów
na „nacje” zależnie od miejsca pochodzenia, a nie ję-
zyka czy poczucia narodowego; na uniwersytecie pary-
skim istniały nacje: francuska, normandzka, pikardyj-
ska i angielska. Trzy pierwsze obejmowały oczywiście
studentów z terenów Francji (nacja francuska - studen-
tów z Ile–de–France), a ostatnia - wszystkich cudzo-
ziemców; ze zmniejszeniem się liczby Anglików w Pa-
ryżu zmieniła zresztą nazwę na „niemiecką”. Należeli
do niej także studenci polscy.
Na wzór uniwersytetów zaczęto wprowadzać po-
dział duchowieństwa na „nacje” na soborach po-
wszechnych, po raz pierwszy w Lyonie w 1274 roku.
Oczywiście „nacje” soborowe obejmowały znacznie
większe jednostki terytorialne i pokrywały się z obsza-
rami państw lub nawet ich grup. Na soborze w Vienne
w 1312 r. głosowano według „nacji”, których było aż
osiem: francuska, włoska, hiszpańska, niemiecka, duń-
ska, angielska, szkocka i irlandzka. Oczywiście „nacja”
niemiecka obejmowała całą Europę środkową, a duńska
- północną.
Inaczej było na soborze w Konstancji (1414–418).
Również tam zgrupowano przedstawicieli zachodniego
chrześcijaństwa w tradycyjnie pojmowane cztery nacje:
włoską, niemiecką, francuską i angielską, ale niebawem
pojawiły się nieporozumienia, ponieważ słowo „natio”
nabrało tymczasem powszechnie znaczenia odpowiada-
jącego narodowi, rozumianemu czasem według kryte-
rium państwowego, czasem zaś językowego. Stare for-
malne podziały zaczynały pękać: Hiszpanie zostali
uznani jako odrębna, piąta nacja, a podobnego wyod-
rębnienia domagali się Węgrzy (mimo że ich królem
był władca Niemiec) oraz Portugalczycy. Jeszcze bar-
dziej doniosłe były zmiany w składzie nacji francu-
skiej: weszli do niej mianowicie delegaci Sabaudii, Lo-
taryngii i Prowansji - ziem należących do Cesarstwa.
Jako uzasadnienie tej secesji posłużył fakt panowania
w tych ziemiach języka francuskiego.
Mimo zarysowania się w XV wieku wyraźnego
ograniczenia terminu „natio” i wywodzących się zeń
odpowiedników w językach zachodnioeuropejskich do
znaczenia bliskiego dzisiejszemu „narodowi”, do końca
średniowiecza występowało również użycie go w węż-
szym sensie. Jeszcze w 1484 r. francuskie Stany Gene-
ralne dzieliły się według pochodzenia posłów na sześć
„nations”: langwedocką, langwedoilską, akwitańską,
paryską, normandzką i pikardyjską. Kronikarz Jean
Froissart określał zaś tym mianem mieszkańców po-
szczególnych miast: znajdujemy u niego nie tylko „na-
tion de Londres”, ale nawet „nation d’Audenarde”.
Termin „natio” nie wyparł też całkowicie używanych
w tekstach łacińskich terminów „gens” i „lingua”, ma-
jących zresztą również chwiejne znaczenie. Termin
„gens” zmieniał swój zakres, we Francji oznaczając co-
raz częściej ludzi w ogóle (takie jest jego dzisiejsze
znaczenie w języku francuskim). Roger Bacon w XIII
w. starał się odróżnić język ogólny (lingua) od jego dia-
lektów (idiomata), ale w praktyce było to bardzo trud-
ne, stąd we Francji „langue d’oc” i „langue d’oil”
oznaczały obszary odpowiednich dialektów. W języ-
kach polskim i czeskim „język” czy „jázyk” przeważnie
oznaczał w XV w. wspólnotę narodową, ale i tu zakres
był chwiejny; czasem określano „język” czeski i mo-
rawski, czasem zaś utożsamiano „język” czeski ze
wspólnotą zachodniosłowiańską, zaliczając do niej
„linguagia” Polaków, Morawian i Słowian (tj. Słowa-
ków?). Jeszcze większa, była w tym okresie mglistość
terminu „naród”, co widać chociażby w tekście pol-
skiego przekładu Biblii z XV w. (tzw. Biblia królowej
Zofii).
4. Patria
„Naród nie musi być zbiorowością zamieszkującą
zwarcie jakieś określone terytorium - chociaż zakłada
się, że taką zbiorowością być powinien - musi nato-
miast posiadać wspólną dla wszystkich swych człon-
ków ojczyznę. Ojczyzna stanowi bogaty zespół warto-
ści odgrywających doniosłą rolę w kulturze narodowej,
a pewna swoista postawa względem ojczystego teryto-
rium jest nieodzownym elementem tej kultury; nieo-
dzownym w tym sensie, że nie byłoby podstawy, aby
kulturę pozbawioną tego elementu nazywać kulturą na-
rodową, a zbiorowość o takiej kulturze - narodem.”
Podkreślony przez Stanisława Ossowskiego w po-
wyższym fragmencie związek świadomości narodowej
z pojęciem ojczyzny domaga się jednak uzupełnienia.
Nie jest to związek dający się odwrócić, gdyż pojęcie
ojczyzny nie musi się wiązać z całością terytorium na-
rodowego. Bardzo często obejmuje znacznie węższy
obszar, z którym pewna wspólnota ludzka związana jest
uczuciowo: ojczyzną było rodzinne miasto, prowincja,
terytorium; dopiero stopniowo, wraz ze wzrostem zna-
czenia świadomości narodowej, „ojczyzny prywatne”
członków narodu zaczęły przesuwać się na drugi plan
wobec wspólnej „ojczyzny narodowej”. Mówiąc: „Li-
two, ojczyzno moja” Adam Mickiewicz nie przestawał
uważać za ojczyznę Polski w jej przedrozbiorowych
granicach.
„Ojczyzna” w języku polskim oznaczała począt-
kowo „ojcowiznę”, dziedzictwo po ojcu, a więc dla
szlachty nadającej ton w rozwoju polskiej kultury naro-
dowej pierwszą „ojczyzną” była odziedziczona wieś:
lub grupa wsi, stanowiąca własność rodzinną. W zmia-
nie sensu tego pojęcia główną rolę odegrał łaciński
termin „patria”, spopularyzowany w Polsce od XII w.
przez kronikarzy przenoszących na nasz kraj formy pa-
triotyzmu rzymskiego, znane z klasycznej literatury.
Podobna geneza obydwu terminów: „patria” i „ojczy-
zna”, sprzyjała potraktowaniu ich, jako synonimów, ale
jeszcze Łukasz Górnicki w XVI wieku odradzał: posłu-
giwanie się słowem „ojczyzna”. „«Patria» jest łacińskie
słowo; moim zdaniem lepiej uczyni, kto, mówiąc o Pol-
szcze, rzecze: «patria moja» niźli «ojczyzna moja», bo
«ojczyzna» częściej się rozumie to, co gruntu komu
ociec zostawił.”
Ale Jan Kochanowski nie żywił takich obaw. Gdy
czytamy u niego zdanie: „Tusmy się mężnie prze oj-
czyznę bili/I na ostatek gardła położyli” - nie mamy
wątpliwości, że polegli pod Sokalem rycerze zginęli nie
za swe prywatne włości, ale za Rzeczpospolitą. Patrio-
tyczne utwory Kochanowskiego przyczyniły się walnie
do przeforsowania pojęcia „ojczyzna” w sensie państwa
narodowego i zaniku starszych znaczeń tego terminu.
Podobnie wieloznaczny był ruski termin „otczina”
(później „wotczina”), który początkowo oznaczał dzie-
dzictwo po ojcu, ojcowiznę, ale był w XV w. używany
także w znaczeniu „ojczyzny” - patria, np. w poemacie
Zadonszczina. Później jednak nastąpiło zahamowanie:
język ukraiński zachował ten termin dla „ojczyzny”
(bat’kiwszczyna, witczizna), podczas gdy język rosyjski
przyjął nowy termin „rodina” (również od „rodzinnej”
ziemi), a starsza „wotczina” zaczęła oznaczać już tylko
szlachecki majątek ziemski. W języku czeskim „otči-
na” ustąpiła już w XIV w. terminowi „vlast”, który
oznaczał pierwotnie władzę, następnie obszar tej wła-
dzy podlegający, wreszcie „kraj” i „kraj ojczysty”. Już
w końcu XIV w. „vlast” służyła jako odpowiednik ła-
cińskiego „patria”.
Łacińska „patria” jednak także nie była prostym
pojęciem: kłopoty z tym terminem miał już Cyceron.
„Moim zdaniem - pisał - zarówno Kato, jak i wszyscy
obywatele pochodzący z miast municypalnych, mają po
dwie ojczyzny: jedną z tytułu urodzenia, drugą z tytułu
przynależności państwowej. (...) Większą miłością jed-
nak musimy darzyć tę, która pod nazwą rzeczypospoli-
tej jest ojczyzną ogółu obywateli. Dla niej to właśnie
winniśmy poświęcać swe życie, jej oddawać się całko-
wicie, w niej wszystko pokładać i wszystko jej ofiaro-
wywać. Ale i ta ojczyzna, która nas zrodziła, jest nie-
malże tak samo droga...”.
Pisarze rzymscy usiłowali przekształcić patriotyzm
lokalny, którego wzorce zaczerpnęli od swych greckich
mistrzów, w patriotyzm ogólno – państwowy. Im jed-
nak większe było państwo rzymskie, tym trudniej było
wzbudzić doń uczucia patriotyczne, dotyczące określo-
nego terytorium. Stąd też w warstwach wykształconych
zastępowano je ideałami cywilizacyjno – kosmopoli-
tycznymi i ogólnoludzkimi, stanowiącymi z czasem do-
skonałą glebę dla wszczepienia zasad ideologii chrze-
ścijańskiej. Na co dzień uczucia patriotyczne znowu
ograniczały się do „ojczyzny prywatnej”.
W okresie wędrówek ludów występowały wśród
wykształconych Rzymian dwie postawy. Jedną wyzna-
wali obrońcy Imperium, z przerażeniem obserwujący
jego katastrofę i łudzący się raz po raz nadzieją na oca-
lenie: mamy wśród nich zarówno pogan, jak Symma-
chus, jak chrześcijan w rodzaju Prudencjusza, a potem
Sidoniusa Apollinarisa. Drugą postawę reprezentował
Rutilius Namatianus, który wprawdzie zbiegł z Akwi-
tanii przed Wizygotami, ale jako „dziecię Galii” tęsknił
za stronami rodzinnymi. „Pola galijskie wzywają mnie!
- pisał. - To prawda, są one zniekształcone przez nie-
kończące się wojny, ale im mniej mają uroku, tym bar-
dziej zasługują na miłość.” Im dłużej trwało panowanie
ludów germańskich na dawnych terytoriach rzymskich,
tym więcej Rzymian w imię tego patriotyzmu lokalne-
go decydowało się współpracować z najeźdźcami ger-
mańskimi dla dobra kraju. Nawet ludzie tkwiący ser-
cem w kulturze rzymskiej, jak Kasjodor czy nienawi-
dzący Germanów Sidonius, decydowali się na kolabo-
rację. Izydor z Sewilli nie tylko poświęcił - idąc tu
zresztą śladem Kasjodora - specjalne dzieło gloryfikacji
Gotów, ale wyraził radość ze zwycięstw króla Rekareda
nad Rzymianami (tj. Bizantyjczykami). Pisarze ko-
ścielni w większości ze smutkiem bądź nawet aprobatą
(jak Salwian z Marsylii) obserwowali biernie upadek
Imperium Rzymskiego, które runęło - jak sądzili - pod
brzemieniem własnych grzechów, by otworzyć per-
spektywę rozszerzenia „państwa Bożego” na ludy bar-
barzyńskie.
Przy niestałości granic, przy coraz dotkliwszym
zrywaniu ponadlokalnych kontaktów, termin „patria”
ulegał w praktyce zacieśnieniu i tracił swą treść emo-
cjonalną. U Grzegorza z Tours (zm. 594) „patria” wy-
stępuje jako synonim kraju (bez zabarwienia uczucio-
wego). W państwie frankijskim „patria” stała się okre-
śleniem niewielkiego regionu: prowincji, hrabstwa.
Kiedy liczne synody kościelne począwszy od VII w.
występowały przeciw włóczeniu się kleryków po kraju,
określały to terminem: „per patrias vacare” albo „pa-
trias circumire”. Czasem „patria” oznacza nawet ro-
dzinną miejscowość („patria nativitatis suae” w kapitu-
lariach 768 i 813 r.).
Takie znaczenie słowa „patria” przeważało w ak-
tach urzędowych i zapewne w języku potocznym. Jed-
nak szersze pojęcie o zabarwieniu emocjonalnym nie
zostało w pełni zapomniane: przetrwało w pisarstwie
kościelnym, które często posługiwało się pojęciami
„ojczyzny niebieskiej” (patria coelestis), przeciwsta-
wianej „ojczyźnie ziemskiej” (patria terrestris). Wśród
wykształconego duchowieństwa, czytającego fragmen-
ty literatury klasycznej lub wczesnochrześcijańskiej,
zachowało się też zrozumienie dla szerszego pojęcia
„ojczyzny”, utożsamianej z państwem; wzrost zaintere-
sowania literaturą antyczną za Karola Wielkiego
i przywrócenie klasycznej łaciny sprzyjały powrotowi
„ojczyzny” na karty oficjalnych roczników i dzieł hi-
storycznych. Pojawiają się określenia: defensio patriae
(obrona ojczyzny) i patriae proditor (zdrajca ojczy-
zny).
Stan ten - tj. dwuznaczność terminu „patria”, uży-
wanego zarówno w sensie regionu, jak państwa, prze-
trwał całe średniowiecze. Jednak z rozwojem świado-
mości narodowej od XII w. to drugie znaczenie zyski-
wało w scentralizowanych monarchiach wyraźnie
przewagę. Użycie słowa „patria” nie przekraczało jed-
nak granic łaciny. Francuski jego odpowiednik - „pa-
trie” nie pojawił się przed XVI w., kiedy upowszechnili
go humaniści. Wcześniej tłumaczono termin „patria”
przez słowo „pays”- region, kraj. Podobnie nie wszedł
termin „patria” do języka angielskiego, gdzie dokład-
nym odpowiednikiem francuskiego „pays” stał się wy-
raz „country”.
Niemiecki wyraz „Vaterland” pojawił się w XII w.
jako dokładny odpowiednik łacińskiego „patria” z jego
podwójnym znaczeniem. Już jednak w tym samym cza-
sie istniał w tym języku własny termin, oznaczający
strony rodzinne, a więc „bliższą ojczyznę”: Heimat
(w staro – górno – niemieckim jako heimuoti), wypro-
wadzony od słowa Heim - dom rodzinny. Istniały więc
w tym języku warunki do szybszego oddzielenia się po-
jęć ojczyzny węższej i szerszej. Jeżeli do tego nie do-
szło, jeżeli jeszcze nawet w XIX wieku miniaturowe
księstwo Anhaltu występuje jako „Vaterland”, to przy-
czyny leżą oczywiście w specyficznych trudnościach
rozwoju narodu niemieckiego.
II.PUNKT WYJŚCIA
1. Świadomość plemienna
Zarówno starożytni Germanowie, jak obserwujący
ich pisarze rzymscy, uważali wspólne pochodzenie za
główną więź łączącą członków plemienia. Pogląd
o wspólnym pochodzeniu i wywód współczesnych
członków plemienia od mitycznych bohaterów i bogów
stanowił główną treść tradycji plemiennej, trwającej
w pieśniach kultowych (carmina antiqua, o których
wspomina Tacyt) oraz w uroczystościach religijnych.
Dzięki tym treściom, trudniej niż inne ulegającym
zmianie i utrzymującym się w ciągu stuleci, plemię nie
tylko zachowywało świadomość wspólnego pochodze-
nia i wspólnych dziejów, ale nawet po kilku stuleciach
wędrówek potrafiło określić swą praojczyznę - punkt
wyjścia szlaku wędrówki.
Rzecz prosta, wspólne pochodzenie było sztuczną
konstrukcją, której zadawały kłam losy poszczególnych
plemion, wchłaniających najrozmaitsze elementy et-
niczne. Dzieje wędrówek ludów ukazują, jak niewielkie
liczebnie plemiona urastały do wielkich potęg militar-
nych; tracąc po drodze tysiące członków, poległych
w bitwach lub zmarłych z trudów podróży, nie kurczyły
się jednak, wzmacniane odpryskami innych plemion,
germańskimi zbiegami z armii rzymskiej, zbiegłymi
niewolnikami itp. Zmiany osobowego składu plemienia
dokonywały się tak szybko, że nie mogły zostać niedo-
strzeżone. A jednak trwała świadomość, że Goci
z Hiszpanii, Akwitanii, Italii, Panonii, Mezji i Krymu
są tymi samymi Gotami, którzy ze Skandynawii wylą-
dowali u ujścia Wisły i stworzyli wielki związek ple-
mion nad Morzem Czarnym. Nawet plemiona, które
powstały dopiero w III wieku jako zupełnie nowe
związki na gruzach dawniejszych struktur etniczno –
politycznych, jak Frankowie i Alemanowie, stworzyły
sobie sztuczną tradycję wspólnego pochodzenia. Tylko
sąsiedzi czasami podkreślali mieszany charakter no-
wych związków plemiennych, zwłaszcza wtedy, gdy
łączyły one elementy niespójne językowo; tak np. Pen-
kinów nazywano Bastarnami, czyli mieszańcami, po-
nieważ weszły w ich skład elementy germańskie, cel-
tyckie i irańskie.
Przy zmiennym składzie osobowym plemienia
szczególne znaczenie miała grupa stanowiąca jego
rdzeń i przechowująca tradycję plemienną. Była to star-
szyzna określana zwykle jako arystokracja plemienna;
jej członkowie tworzyli na tle ogólnej tradycji plemien-
nej tradycję własnego rodu, starając się go wywieść je-
żeli nie od bogów i znanych z tradycji plemiennej kró-
lów, to przynajmniej od ich towarzyszy, działających
już w praczasach formowania się plemienia. Nie
wszystkie plemiona posiadały stałych wodzów (których
zwykliśmy pod wpływem pisarzy rzymskich nazywać
królami), ale wszystkie miały wyodrębnioną grupę ary-
stokracji - nosiciela tradycji; spośród tejże grupy wy-
bierano też przywódców do konkretnych działań ple-
mienia.
Poczucie wspólnoty plemienia wzmacniały inne
czynniki: wspólny język, tryb życia, obyczaje, strój,
czasem sposób noszenia włosów i zarostu (brody
u Longobardów). Te ostatnie zresztą często związane
były z religią plemienną lub stanowiły część tradycji.
Ogromny krok naprzód w badaniach nad świado-
mością plemienną i procesem kształtowania się ple-
mion i związków plemiennych zawdzięcza nauka Rein-
hardowi Wenskusowi, który poddał wnikliwej analizie
cały aparat pojęciowy związany z tymi zagadnieniami,
ostro skrytykował legendy historiograficzne, nowocze-
sne mity wyrosłe na niesprawdzalnych hipotezach ar-
cheologicznych i lingwistycznych, a wreszcie prześle-
dził rozwój znanych ze źródeł plemion germańskich
okresu rzymskiego i wędrówek ludów. Po jego bada-
niach rzekoma „jedność pochodzenia” i typu antropo-
logicznego poszczególnych plemion czy ich grup może
być spokojnie odłożona do przezwyciężonych już po-
glądów.
Wspólnota językowa w świadomości plemiennej
nie odgrywała analogicznej roli, jak w późniejszych na-
rodach: była to nieomal wyłącznie wspólnota komuni-
katywna, której granice nie pokrywały się z granicami
plemion. Oczywiście, wspólny język był niezbędny dla
porozumiewania się członków plemienia; dołączające
doń elementy obce musiały przyjąć język większości
jako instrument porozumiewania, co z czasem prowa-
dziło do ich asymilacji językowej. Ale plemiona mó-
wiące tym samym językiem nie przestawały być odręb-
nymi organizacjami politycznymi; co więcej, wspólnota
językowa nie była uważana za powód do połączenia
w całość plemion do niej należących: odmienne wie-
rzenia, prawa, tryb życia uważane były za ważniejsze
od wspólnego języka.
Język nie był więc przedmiotem specjalnej dumy
czy przywiązania: mimo istnienia własnego pisma i za-
czątków literatury Wizygoci już w V w. spisywali swe
prawa po łacinie, a niebawem zatracili znajomość wła-
snego języka, nie tracąc przez to poczucia swej odręb-
ności. Podobny był los innych plemion w obcym języ-
kowo środowisku. Proces asymilacji przeciągał się tyl-
ko wtedy, gdy do plemienia przewodzącego dołączała
się zwarta grupa całkowicie obca językowo i mająca
własną organizację plemienną (Alanowie w Galii wizy-
gockiej, Bułgarzy w Italii longobardzkiej); opóźniała
go zresztą odrębność zwyczajów prawnych, uważana
za czynnik ważniejszy od języka.
W związku z tym sceptycznie należy odnosić się
do tezy o istnienia ponadplemiennej wspólnoty ger-
mańskiej. Oczywiście, bliskość językowa była dostrze-
gana przez poszczególne plemiona i tradycje plemienne
dawały temu wyraz, wywodząc np. ludy zachodnio-
germańskie od trzech synów Mannusa. Ale już
wschodnich Germanów do tej wspólnoty nie zaliczano,
samo zaś pojęcie Germanów zostało stworzone przez
zewnętrznych obserwatorów. Wspólna walka przeciw
Rzymianom rodziła pewne poczucie solidarności „bar-
barzyńców”, ale nie kształtowało się ona bynajmniej
w ramach germańskiej wspólnoty językowej; solidar-
ność ta łączyła w związki i „wędrujące lawiny” ludy
germańskie, celtyckie, irańskie, a nawet tureckie.
Bardzo trwałym czynnikiem były odrębne zwycza-
je prawne, pierwotnie ściśle związane z wierzeniami re-
ligijnymi. Świadoma swej odrębności grupa plemienna
strzegła przede wszystkim własnego prawa: grupa Sa-
sów, posiłkująca Longobardów w ich inwazji na Italię,
wróciła do dawnych siedzib, skoro Longobardowie nie
pozwolili im zachować w nowych siedzibach odrębne-
go prawa. Odrębne prawo długo uświadamiało człon-
kowi plemienia jego przynależność, nawet jeżeli utracił
odrębność językową i stał się poddanym obcego wład-
cy. W praktyce prawa plemienne stale wchłaniały obce
wpływy i zmieniały swą treść pod wpływem czynni-
ków zewnętrznych. Dotyczy to zwłaszcza „plemien-
nych” praw germańskich, spisywanych na obszarach
dawnego Imperium Rzymskiego, zwykle przy udziale
rzymskich prawników, systematyzujących je i konkre-
tyzujących na własną modłę. Przywiązanie do własne-
go prawa było jednak u plemion germańskich tak silne,
że królowie frankijscy w VIII w. nie mogli sobie po-
zwolić na narzucenie własnego prawa podporządkowa-
nym plemionom na prawym brzegu Renu; tylko przez
innowacje, wnoszone przy okazji spisywania praw
zwyczajowych, starali się wprowadzić pewne korzystne
dla siebie zmiany.
Reinhard Wenskus udowodnił, że plemię - gens,
éthnos - było organizacją polityczną, podobnie jak póź-
niejsze narody, i nie można przeciwstawiać „naturalne-
go” rozwoju plemion „sztucznemu”, politycznemu
rozwojowi organizacji państwowo – narodowych.
W związku z tym pojawia się konieczność pojęciowego
rozgraniczenia plemienia od narodu, świadomości ple-
miennej od świadomości narodowej. Jest to tym waż-
niejsze, że ciągle pokutuje wśród szerokiej publiczności
pogląd, iż między plemieniem a narodem istnieje tylko
różnica ilościowa. Naród powstał rzekomo jako suma
pokrewnych plemion, a świadomość narodowa zrodziła
się dzięki rezygnacji plemion z własnej suwerenności
na rzecz szerszej wspólnoty.
Sprawa staje się szczególnie ważna, gdy rozpatru-
jemy świadomość plemion, które zdołały stworzyć
wielkie organizacje państwowe. Liczne teksty nie po-
zwalają wątpić w ich świadomość, a nawet dumę z wła-
snej przynależności etnicznej, z wielkiej tradycji histo-
rycznej. Czy da się wobec tego przeciągnąć linię gra-
niczną między świadomością plemienną a narodową?
Czy da się znaleźć kryteria pozwalające stwierdzić, czy
i od kiedy są narodem Węgrzy i czy byli narodem Lon-
gobardowie? Czy różnica polega tylko na większej
trwałości świadomości narodowej w porównaniu
z plemienną?
Ponieważ nie można mówić o istnieniu plemienia
bez świadomości plemiennej, zajmiemy się na wstępie
tą świadomością. Trzeba tu marginesowo zaznaczyć, że
badacze społeczeństw przedklasowych często stonują
termin „plemię” czy „lud” dla różnego typu wspólnot
językowych lub kulturowych, nie zwracając uwagi, czy
dana grupa istniała jako odrębna wspólnota etniczna we
własnym pojęciu (z tradycją plemienną, mitem wspól-
nego pochodzenia itp.), czy też wyróżniana była i łą-
czona w pewną całość tylko przez sąsiadów (np. pisa-
rzy greckich i rzymskich) albo wreszcie przez archeo-
logów czy lingwistów naszej epoki (np. „lud kultury
pucharów lejkowatych” czy „Bałtosłowianie”).
Uznając polityczny charakter wspólnoty plemien-
nej uznajemy za plemię grupę ludzką przekonaną
o wspólnym pochodzeniu i posiadającą kultywowaną
wspólną tradycję historyczną, odbijającą się również
w religii, prawie, obyczajach, stroju i innych elemen-
tach życia wspólnoty. Przekonanie to łączyło się z po-
czuciem własnej wartości, a nawet lepszości w stosun-
ku do innych grup i dość łatwo przechodziło w świa-
domość specjalnego Boskiego mandatu, zlecającego
danej grupie zadanie przewodzenia innym czy panowa-
nia nad nimi. Łączenie elementów mesjanizmu z wyż-
szym dopiero stopniem świadomości etnicznej - świa-
domością narodową, jak to czyni R. Wenskus, nie wy-
daje się słuszne, skoro w skąpo zachowanym materiale
źródłowym da się odszukać przekonanie o specjalnej
misji i specjalnych Boskich faworach zarówno u oby-
dwu gałęzi Gotów, jak u Franków: niewątpliwie chrze-
ścijaństwo dostarczyło im motywacji ideologicznej, ale
nie było konieczne do wytworzenia się takiego przeko-
nania. Nasilenie elementów mesjanistycznych nie może
więc służyć za czynnik wyróżniający świadomość na-
rodową od plemiennej.
Natomiast czynnikiem takim jest brak w świado-
mości plemiennej powiązania uczucia przywiązania do
plemienia z „ojczyzną”, umiejscowioną w określonym
kraju i stanowiącą obiekt przywiązania i miłości. Jest to
tym bardziej intrygujące, że wiele nazw plemion wy-
wodzi się od nazw geograficznych czy od właściwości
terenowych pierwotnych miejsc zamieszkania. Plemio-
na okresu wędrówek ludów zachowały wprawdzie pa-
mięć o kraju, z którego wyszły, i o kolejnych miejscach
pobytu, ale tradycja plemienna nie wyraża w stosunku
do żadnego z nich uczuć przywiązania. Dopiero teryto-
rialność uczuć plemiennych jest drogą do wytworzenia
się świadomości narodowej; terytorializacja zaś może
być dokonana przez stworzenie przez plemię trwałej
organizacji państwowej. Taki właśnie moment uchwy-
cił Izydor z Sewilli, zwracając się do ukochanej Hisz-
panii, „najpiękniejszej, świętej, zawsze szczęśliwej
matki władców i plemion”: „Przesławne plemię Gotów
po wielu zwycięstwach na świecie, walcząc porwało cię
i obdarzyło miłością.” Jest to już świadectwo poczęcia
procesu formowania się narodu hiszpańskiego, procesu
długotrwałego i opóźnionego przez liczne wewnętrzne
i zewnętrzne czynniki historyczne.
2. Rzymianie a barbarzyńcy
Późnorzymski poeta Prudencjusz, który jako chrze-
ścijański pisarz znał oczywiście doktrynę o równości
wszystkich ludzi wobec Boga, twierdził jednak w swej
wierszowanej polemice z poganinem Symmachem, że
„między Rzymianami a barbarzyńcami istnieje tak
wielka odległość, jak między człowiekiem a czworono-
giem albo między istotą niemą a mówiącą”.
Prudencjusz pisał te słowa jeszcze z pozycji „pa-
nów świata”: opiewając zwycięstwa rzymskiego patry-
cjusza Stylichona nad Wizygotami Alaryka, nie prze-
czuwał, że już za kilka lat wstrząśnie całym światem
rzymskim wiadomość o zdobyciu przez barbarzyńców
Wiecznego Miasta. Fakt ten rozpoczął zaciętą polemikę
literacką między chrześcijanami a poganami na temat
przyczyn katastrofy: obie strony zrzucały na siebie na-
wzajem odpowiedzialność za klęski, dając upust uczu-
ciom bezsilnej rozpaczy i szukając pomocy u czynni-
ków nadprzyrodzonych. Jedno wszakże łączyło polemi-
stów: niechęć i pogarda dla barbarzyńców germań-
skich. Nie tylko opisywano ze szczegółami i wyol-
brzymiano ich okrucieństwa i żądzę niszczenia; sami
najeźdźcy jako ludzie, nawet w chwilach spokoju, bu-
dzili odrazę wykształconych Rzymian. Młodszy o pół
wieku od Prudencjusza Sidonius Apollinaris żalił się,
że nie jest w stanie pisać subtelnych wierszy pośród
tłumu kudłatych Germanów i słysząc dźwięk ich języ-
ka; że musi ze smutnym obliczem chwalić pieśni śpie-
wane przez pijanego Burgunda o włosach śmierdzących
zjełczałym masłem. W liście do przyjaciela pisał o „be-
stialskich i grubiańskich ludach”, o ich „dzikości i tę-
pocie, która jak u zwierząt przejawia się w głupstwach,
brutalności i wybuchowości”.
Nie brak też było, począwszy od schyłku IV w.,
ludzi nawołujących do nieufności w stosunku do Ger-
manów służących Cesarstwu. Synezjos z Kyreny, nie
tylko chrześcijanin, ale późniejszy biskup, nawoływał
cesarza Arkadiusza, aby pozbył się barbarzyńców z ar-
mii i administracji, bądź przez fizyczne unicestwienie,
bądź przez obrócenie ich w niewolników na wzór spar-
tańskich helotów. Afrykańczyk Wiktor z Vita w drugiej
połowie V w. gorąco potępiał tych Rzymian, którzy
zajmowali ugodowe stanowisko wobec Wandalów lub
zgadzali się im służyć; nie brakło bowiem nawet poet-
ów, którzy (jak Felicianus i Florentinus) za dworskie
fawory sławili w mowie wiązanej nowych panów
rzymskiej Afryki. Zwracając się do „tych nielicznych,
którzy pokochali barbarzyńców i na swą zgubę niekie-
dy ich zachwalają”, Wiktor przypominał im, że barba-
rzyńcy „umieją tylko zazdrościć Rzymianom; jeżeli
tylko jest to w ich mocy, zawsze pragną zaćmić chwałę
i rodzaj imienia rzymskiego, a nawet życzą sobie, aby
żaden Rzymianin nie pozostał przy życiu”.
Cytowane tu zwroty, świadczące o nienawiści do
najeźdźców, a zwłaszcza ostatni, bliski częstym w po-
lemikach narodowych późniejszych stuleci wzajemnym
oskarżeniom o pragnienie całkowitego wytępienia
przeciwnika, każą zapytać, czy nie chodzi tu o rzymską
świadomość narodową? Historyk francuski Pierre Co-
urcelle, który najpełniej zestawił opinie pisarzy późne-
go antyku na temat stosunku Rzymian i barbarzyńców,
pod wpływem świeżych własnych przeżyć podczas II
wojny światowej podzielił nawet tych pisarzy na „pa-
triotów”, „defetystów” i „kolaborantów”. Ta moderni-
zacja problematyki nie przyczynia się jednak do zro-
zumienia procesów etniczno – politycznych okresu wę-
drówek ludów.
Rzymianie nigdy nie stworzyli narodu w sensie
wspólnoty etnicznej, opartej na świadomości wspólnoty
pochodzenia, kultury i języka. Charakterystyczne dla
rozwoju państwa rzymskiego jest wyobcowanie Rzy-
mian, jako wspólnoty politycznej, obejmującej miasto
Rzym z należącymi doń obszarami, z organizacji ple-
miennej Latynów (najpóźniej od IV w. p.n.e.). Język
swój nazywali Rzymianie zawsze latyńskim (łaciń-
skim), ale sami już wcześnie przestali uznawać się za
Latynów; wchodzili w symbiozę z pokrewnymi, ale od-
rębnymi Sabinami, a nawet z całkowicie obcymi języ-
kowo Etruskami. W rosnącej świadomości politycznej
Rzymian ośrodkiem skupiającym uczucia patriotyczne
było nie plemię, ale miasto – państwo, res publica.
Mimo to w III i początku II w. p.n.e. istniała - wy-
daje się - możliwość powstania narodu rzymsko – la-
tyńskiego. Latynowie, po podporządkowaniu się Rzy-
mowi, stanowili część ludności Italii najściślej związa-
ną z państwem rzymskim; mieli prawo osiadać w Rzy-
mie i nabywali przez to wszelkie uprawnienia obywate-
li rzymskich; kolonie latyńskie stanowiły jeden z ele-
mentów umacniających władzę Rzymu nad Półwyspem
Apenińskim. W okresie kryzysu państwa rzymskiego
podczas wojny z Hannibalem Latynowie dochowali
wierności Rzymowi.
Patriotyzm rzymski, rozpłomieniony wojnami
z Kartaginą, objawiał się m.in. w zainteresowaniu języ-
kiem macierzystym; pojawiała się nie tylko coraz obfit-
sza twórczość w tym języku, ale próbowano przeciw-
stawić ją szerzącym się wpływom greki i greckiej kul-
tury. Katon Starszy i skupiony wokół niego krąg kon-
serwatywnych Rzymian upatrywali w tych wpływach
zagrożenie dla „rzymskich” cech osobowości obywateli
Republiki.
Być może, gdyby podboje Rzymian nie odbywały
się w tak błyskawicznym tempie, doszłoby do integracji
narodowej Italii, jej latynizacji i przekształcenia w „na-
rodową ojczyznę. Jednak przed politykami rzymskimi
zarysowały się inne perspektywy: zjednoczenie i reor-
ganizacja całego ówczesnego cywilizowanego świata.
W takim dziele ideologia narodowa mogłaby tylko
przeszkadzać. Pod rosnącym wpływem podbitej Grecji
Rzymianie przejęli się ideami humanitaryzmu i kosmo-
polityzmu, o czym świadczyło szybkie szerzenie się
wpływów filozofii stoickiej, zwłaszcza w wersji Panai-
tiosa z Rodos i Poseidoniosa.
Rzymscy prawnicy doprowadzili do wyabstraho-
wania pojęcia państwa, które mogło dzięki temu ela-
stycznie przystosować się do nowych zadań; rozszerza-
nie obywatelstwa rzymskiego na służących państwu lu-
dzi obcego pochodzenia pozwalało propagować to pań-
stwo jako dobro ogólnoludzkie: państwo rzymskie mia-
ło być stworzone do uporządkowania świata i zapew-
nienia mu pokoju. Nie tylko Wergiliusz w swej Enei-
dzie, apoteozującej państwo rzymskie, głosił tę ideolo-
gię. Także Tacyt, piewca wojennych cnót i tężyzny
Germanów, nie mógł sobie wyobrazić świata bez rzym-
skich organizatorów; „w wypadku gdyby - do czego
niech bogowie nie dopuszczą - doszło do wygnania
Rzymian, cóż mogłoby nastąpić innego, jak wojny
wszystkich plemion między sobą?”. Nawet św. Augu-
styn, krytykujący u progu katastrofy Imperium Rzym-
skiego wszystkie jego nieprawości, nie kwestionował
jego prawa do narzucania światu swego „pokoju”. Pisa-
rze chrześcijańscy powszechnie uważali zjednoczenie
świata przez Rzymian za warunek niezbędny do roz-
powszechnienia się nauki Chrystusa. Tylko Orozjusz,
opisując podboje Rzymian, zadumał się nad losem
podbitych, nad „żałosnym zniszczeniem licznych do-
brze zorganizowanych ludów”, choć nie omieszkał
podkreślić korzyści ze zjednoczenia dla wytworzenia
ogólnoludzkiej wspólnoty chrześcijańskiej.
Pozostawiając wszędzie dotychczasowe struktury
społeczne i polityczne, Rzym prowadził politykę asy-
milacyjną, zakładając sieć kolonii wojskowych i umie-
jętnie szafując coraz bardziej masowym nadawaniem
obywatelstwa rzymskiego. Lokalna starszyzna zostawa-
ła wszędzie przy władzy - pod warunkiem posłuszeń-
stwa. Nadanie przez Karakallę w 212 r. obywatelstwa
rzymskiego wszystkim wolnym mieszkańcom Cesar-
stwa było już tylko ostateczną konsekwencją politycz-
nej „romanizacji” świata śródziemnomorskiego. Proce-
sowi rozszerzania obywatelstwa rzymskiego towarzy-
szyło coraz częstsze powoływanie notabli z prowincji
do senatu i na najwyższe urzędy, z cesarskim tronem
włącznie. Nie narzucano nikomu języka i kultury - poza
oficjalnym kultem państwowym; jeżeli wśród ludności
prowincji szerzyła się łacina i greka, to ze względu na
dążenia jej samej do zmniejszenia dystansu od rzym-
skich panów świata. Septymiusz Sewer (193–211) zo-
stał cesarzem, mimo iż jego ojczystym językiem był
punicki, a wyuczoną łaciną władał nie najlepiej. Jego
siostra w ogóle nie znała żadnego języka poza punic-
kim. Już na przełomie II i III w. n.e. cesarze z dynastii
Sewerów odczuwali uprzywilejowanie Rzymu i Italii
w stosunku do pozostałych obszarów Cesarstwa jako
anachronizm: konsekwencją tej postawy była właśnie
Constitutio Antoniniana z 212 roku.
Początkową różnorodność ludów, jednostek poli-
tycznych, praw obowiązujących na poszczególnych
ziemiach uzależnionych przez Rzym zastąpił jednolity
system prawno – administracyjny, na którego straży
stał aparat biurokratyczny stale rosnący liczebnie i co-
raz bardziej skomplikowany. Koszta tego aparatu i co-
raz bardziej rozbudowywanej armii ponosiły miliony
mieszkańców Imperium, z których tylko drobna część,
warstwa wykształcona, miała jakiś osobisty stosunek
do państwa, jego ideologii, jego losów. Dla większości
państwo było czymś bardzo odległym i obojętnym,
a nawet wrogim. Państwo reprezentowali w oczach
tych ludzi bezwzględni poborcy podatków, przekupni
urzędnicy, grabieżczy żołnierze; państwo stało na stra-
ży nierówności społecznej, sankcjonując uzależnianie
wolnych od wielkich właścicieli ziemskich, ogranicza-
jąc swobodę chłopów, rzemieślników, a nawet dekurio-
nów miast prowincjonalnych. Podwójny ucisk ze strony
państwa i możnych stawał się często nie do zniesienia,
zwłaszcza w latach nieurodzajów lub spustoszeń, czy-
nionych przez najeźdźców germańskich.
Co wybitniejsi cesarze, począwszy od Aureliana
(270–275), szukali sposobów pogłębienia związków
między państwem a ludnością przez stworzenie pań-
stwowej religii, skłaniającej ludność do ofiarności na
rzecz „wspólnego dobra” - res publica. Po pierwszych
nieudanych próbach Konstantyn Wielki (306–337) do-
strzegł możliwość przekształcenia chrześcijaństwa
w taką państwową ideologię; w ciągu IV w. po różnych
perypetiach chrześcijaństwo rzeczywiście stało się ofi-
cjalną religią państwową, a cesarze roztoczyli nie tylko
protekcję, ale i władzę nad Kościołem. Jednak chrześci-
jaństwo nie przyczyniło się w poważniejszym stopniu
do scementowania ludności Cesarstwa wokół „res pu-
blica” czy „nomen Romanum”. Wpłynęły na to różne
przyczyny. Po pierwsze, już od IV w. wystąpiły w łonie
Kościoła kontrowersje ideologiczne, przeradzające się
w gwałtowne konflikty, a często krwawe starcia,
wstrząsające całym społeczeństwem (arianizm, dona-
tyzm, nestorianizm, monofizytyzm). Po drugie, nie
wszyscy przewodnicy Kościoła akceptowali jego zwią-
zek z państwem: wielu ostro krytykowało wszystkie
krzywdy społeczne, dziejące się z aprobatą, a nawet
wskutek działalności państwa. Abstrakcyjne pojęcia
zwalczających się wzajemnie od wieków: civitas Dei -
państwa Bożego, i civitas terrena - grzesznego państwa
Szatana, stworzone przez św. Augustyna pod wraże-
niem załamywania się rzymskiego porządku, uprasz-
czali liczni popularyzatorzy, utożsamiając civitas terre-
na z państwem rzymskim, które przez swą niegodzi-
wość stanęło w opozycji do ideału chrześcijaństwa -
państwa Bożego. Podobne poglądy znajdowały żywy
oddźwięk wśród niezadowolonych warstw społecz-
nych, które obojętnie lub z aprobatą patrzyły na upadek
dawnego porządku i bez strachu, a nawet z sympatią
witały Germanów: zwłaszcza uciemiężeni chłopi, po-
zbawieni majątku, nie mieli czego się obawiać, a upa-
dek panowania rzymskiego prowadził do załamania
znienawidzonego systemu podatkowego.
Podczas gdy Augustyn i Orozjusz wskazywali, że
państwo rzymskie nie jest wieczne ani doskonałe, choć
byli jednak do niego na swój sposób przywiązani, inny
pisarz im współczesny, Salwian z Marsylii, nie ukrywał
swej satysfakcji z upadku „państwa grzechu” i głosił
mit „dobrego barbarzyńcy”, którego prostota i natural-
ne cnoty kontrastują z zepsuciem cywilizacji. O ile nie
u wszystkich pisarzy kościelnych można dostrzec po-
dobne poglądy (P. Courcelle zalicza Salwiana i głosi-
cieli analogicznych tez do „kolaborantów”), to trudno
znaleźć w całej literaturze kościelnej tego okresu jakieś
apele do przeciwstawienia się najeźdźcom, do walki
w obronie państwa i cywilizacji. Kościół zajął pozycję
biernego obserwatora, czasem biadającego nad upad-
kiem ginących wartości, czasem jednak podkreślające-
go, że z pojawieniem się barbarzyńców w granicach
rzymskich powstała szansa pozyskania wielu tysięcy
nowych dusz dla chrześcijaństwa. Tylko tam, gdzie -
jak w Afryce - barbarzyńcy podjęli prześladowania re-
ligijne, pojawiają się, jak w dziele Wiktora z Vita, we-
zwania do oporu i piętnowania zdrajców.
Wśród wykształconych przedstawicieli warstw
rządzących, ściśle związanych - zdawać by się mogło -
z państwowością rzymską, również nie było jednolitego
stanowiska. Znaczna część rodów senatorskich, zrażona
do państwa przez odsuwanie od udziału we władzy na
rzecz awansowanych przez cesarzy „nowych ludzi” ni-
skiego lub wręcz barbarzyńskiego pochodzenia, obojęt-
nie przyjmowała katastrofę Imperium i chętnie podej-
mowała funkcję doradców u boku królów germańskich.
Niektórym wystarczała jako uzasadnienie służby na-
jeźdźcom chęć zachowania swych dóbr, inni - jak galij-
ski senator Avitus - roili sobie pozyskanie tych czy in-
nych władców germańskich dla rzymskiej cywilizacji
i państwowości.
Wśród ludzi przywiązanych do rzymskich tradycji
toczyła się zacięta polemika o przyczyny katastrofy: po
stronie pogańskiej Symmachus i Rutilius Namatianus,
po chrześcijańskiej - Prudencjusz i Orozjusz, wzajem-
nie oskarżali się o spowodowanie upadku Rzymu przez
narażenie się bóstwu. Usunięcie z sali obrad senatu po-
sągu bogini zwycięstwa, spalenie ksiąg sybillińskich,
gwarantujących rzekomo wieczność Rzymu, zamyka-
nie świątyń i niszczenie posągów bóstw - oto argumen-
ty, używane przez wykształconych „pogan” (we
wschodniej części Imperium zwanych „Hellenami”) do
obwiniania chrześcijaństwa o spowodowanie odwróce-
nia się szczęścia od Rzymian. Chrześcijanie z kolei
uważali, że obrażające Boga bałwochwalstwo, zepsucie
obyczajów w miastach i na dworze, herezje i popełnia-
ne nagminnie grzechy wywołały gniew Przedwieczne-
go na Miasto, które nie może być Wiecznym bez Jego
łaski.
Jedni i drudzy występowali jednak często zgodnie
przeciwko Germanom w armii i administracji rzym-
skiej. Głosili, że wszyscy ci rzekomi słudzy Imperium
są w rzeczywistości powiązani z barbarzyńcami i mają
im ułatwić zniszczenie państwa. Rady, dawane cesa-
rzowi Arkadiuszowi przez Syneziosa z Kyreny, są wy-
razem nastrojów w społeczeństwie wschodniorzym-
skim; nastrojów tak silnych, że znalazły poparcie także
wśród niższych warstw ludności Konstantynopola i do-
prowadziły do rzezi gwardzistów gockich w 400 roku.
W zachodniej części Cesarstwa podobne nastroje wy-
wołało zamordowanie w 408 r. patrycjusza Stylichona,
Wandala z pochodzenia, który jedyny był w stanie ura-
tować Rzym przed Wizygotami, a następnie prześla-
dowanie żołnierzy pochodzenia germańskiego, co spo-
wodowało masową ich dezercję do obozu króla Wizy-
gotów Alaryka. Stylichonowi przypisywano nie tylko
zdradę na rzecz Wizygotów, ale także spowodowanie
najazdu innych plemion germańskich na Galię (tak
uważał nawet św. Hieronim); przypisywano mu nawet
dążenie do zniszczenia chrześcijaństwa. Nie dbając
o logikę oskarżano go raz o chęć zniszczenia Imperium
i oddania go Germanom, kiedy indziej znowu o pra-
gnienie usunięcia Honoriusza i opanowania tronu ce-
sarskiego. Na wzniesionym na jego cześć po zwycię-
stwie pod Pollentią pomniku na Forum Romanum (do
dziś zachowanym) zatarto jego imię.
Te wybuchy nienawiści do Germanów, ogarniające
w swych porywach dość szerokie kręgi ludności rzym-
skiej, nie przerodziły się jednak w trwałe uczucia pa-
triotyczne ani w ofiarność na rzecz zagrożonego pań-
stwa. Nie możemy zaliczać tu bohaterskiego niekiedy
oporu miast południowej Galii czy Afryki, stawianego
Wizygotom i Wandalom; w tych przypadkach chodziło
o obronę własnego życia i mienia mieszkańców,
o obronę ścisłej ojczyzny: rodzinnego miasta, regionu.
Patriotyzm regionalny wysunął się przed uczucia lojal-
ności wobec państwa, coraz bardziej dalekiego i nieo-
becnego. Sprzyjało temu procesowi podejmowanie
przez władzę rzymską fałszywych kompromisów z na-
jeźdźcami, wydających na pastwę tych „sprzymierzeń-
ców” ludność miast i całych prowincji.
Jaki był stosunek drugiej strony, to znaczy na-
jeźdźców germańskich, do państwa rzymskiego i jego
ludności? Problem ten jest od wieków przedmiotem
dyskusji historyków, której końca nie widać. Wiele
zamieszania wnieśli tu nacjonalistyczni historycy nie-
mieccy XIX i XX wieku, którzy dopatrywali się słab-
szych lub silniejszych elementów świadomości ogólno
– germańskiej u atakujących Rzym barbarzyńców;
w pewnym okresie stawiali nawet znak równości mię-
dzy pojęciami „germański” i „niemiecki”. W ten spo-
sób wódz Cherusków Arminiusz, zwycięzca Rzymian
w Lesie Teutoburskim w 9 r. n.e., awansował na obroń-
cę niepodległości Germanii (Niemiec) przed najazdem
rzymskim.
W rzeczywistości świadomość wspólnot germań-
skich nie przekraczała zasięgu plemion. Ogólna nazwa
„Germanów” została im, jak już wspomniano, nadana
przez obserwatorów z zewnątrz - Celtów i Rzymian.
Organizowane od czasu do czasu większe związki ple-
mion, jak np. tzw. państwo Marboda na terenie dzisiej-
szych Czech u progu n.e., okazywały się nietrwałe, po-
dobnie jak stworzone w IV w. „państwo” Gotów nad
Morzem Czarnym - luźny związek wielu różnojęzycz-
nych ludów, rozbity przez Hunów.
Germańscy sąsiedzi Imperium Rzymskiego nie
tylko toczyli z nim walki, ale pozostawali z nim w sta-
łych kontaktach politycznych i handlowych; całe ple-
miona wstępowały na służbę Rzymu, atakując dla jego
celów politycznych swych germańskich pobratymców;
liczni Germanie podejmowali służbę w armii rzym-
skiej, stanowiąc z czasem jej najbardziej wartościowe
oddziały. Służba wojskowa umożliwiała uzyskanie
obywatelstwa rzymskiego, a także awans, zwłaszcza od
kiedy cesarze, sami wywodzący się z szeregów armii,
popierali swych dzielnych i wiernych podkomendnych,
ceniąc ich zalety żołnierskie, a nie zwracając uwagi na
ich pochodzenie i brak wykształcenia. Tą drogą już
w IV w. oficerowie pochodzenia germańskiego, jak
Frank Arbogast czy Wandal Stylichon, dochodzili do
najwyższych stanowisk w państwie. Ale nie tylko ger-
mańscy oficerowie znajdowali chętne przyjęcie w pań-
stwie rzymskim. Już Marek Aureliusz (161–180) zaczął
osadzać Germanów jako chłopów na wyludnionych
przez wojny obszarach Cesarstwa. Marzeniem licznych
Germanów było przekroczyć granicę Imperium Rzym-
skiego i osiedlić się na jego terenie, by żyć w spokoju
od wojowniczych sąsiadów i w warunkach wyższej
cywilizacji, której wpływy wśród nich zataczały coraz
szersze kręgi i budziły tęsknotę za bogactwami i wspa-
niałością krajów śródziemnomorskich. Jeżeli te daleko-
siężne cele nie spotykały się z przychylnością władz
rzymskich, to zadowalali się Germanowie doraźnymi
wyprawami grabieżczymi, przynoszącymi łupy i zmu-
szającymi nieraz Rzymian do pertraktacji i okupu.
O ile Rzymianie chętnie przyjmowali jako żołnie-
rzy i osadników poszczególnych Germanów, o tyle
przez długi czas unikali zezwalania na osiedlanie się
całych plemion na terytorium Cesarstwa. Plemię sta-
nowiło zwartą, autonomiczną jednostkę polityczną
i wydzielony mu obszar wymykał się spod kompetencji
administracji rzymskiej; pojedynczy Germanowie żenili
się z mieszkankami Imperium i szybko się asymilowali;
plemię natomiast było jednostką endogamiczną, a jego
tradycje odrębności uniemożliwiały zaszczepienie jego
członkom rzymskiej ideologii państwowej.
Jednak w 357 roku cesarz Julian Apostata został
zmuszony zezwolić Frankom Salickim na osiedlenie się
w Toksandrii, w granicach Imperium. Był to początko-
wo fakt odosobniony, a Frankowie zachowywali się lo-
jalnie wobec Cesarstwa, choć w ciągu stu lat pobytu
w jego granicach ani nie ulegli romanizacji, ani nie
wznieśli się na wyższy poziom cywilizacji. Ale napór
Hunów na ludy zamieszkujące poprzednio tereny euro-
pejskiego Barbaricum doprowadził do coraz natar-
czywszego dobijania się Germanów do granic Impe-
rium. Znane są skutki osadzenia Wizygotów przez ce-
sarza Walensa w Mezji w 376 r.; nie upłynęły dwa lata,
kiedy przygarnięci przez cesarza „sprzymierzeńcy”
zniszczyli go wraz z całą armią pod Adrianopolem.
Teodozjusz Wielki (378–395) opanował sytuację, ale
musiał się (382 r.) pogodzić z obecnością zorganizowa-
nych Gotów w Mezji i Panonii. Goci, niezadowoleni ze
swych siedzib, ruszyli przez terytoria rzymskie, niosąc
rabunek i pożogę; od 406 r. naśladowali ich, po prze-
kroczeniu granic Renu, Wandalowie, Swewowie, Bur-
gundowie i Alanowie (ci ostatni - irańskiego pochodze-
nia). Wszyscy oni domagali się tylko dobrego teryto-
rium w granicach Cesarstwa, gdzie mogliby żyć swo-
bodnie, bezpiecznie i zamożnie, ale z przedstawianych
im ofert z reguły bywali niezadowoleni. Antygermań-
skie ruchy wśród społeczeństwa rzymskiego wywołały
wśród najeźdźców uczucie zagrożenia, co powodowało
krwawe represje wobec ludności i bezmyślne niszcze-
nie miast. Słabość, okazana przez Rzym, wzbudziła po-
czucie triumfu z powodu zwycięstw nad panami świata
i coraz bardziej lekceważący do nich stosunek. Już bez
zezwolenia Rzymian rozszerzali germańscy „sprzymie-
rzeńcy” swe posiadłości lub zmieniali wyznaczone im
siedziby. Trzeba było podburzać jednych przeciw dru-
gim, jak to czynił „ostatni Rzymianin”, Aecjusz, aby
umożliwić władzy rzymskiej teoretyczną przynajmniej
kontrolę nad państwem.
Ale, poza nielicznymi wyjątkami, wodzowie ger-
mańscy nie mieli zamiaru niszczyć Imperium Rzym-
skiego ani tworzyć „suwerennych” państw na jego gru-
zach. Imperium w ich pojęciu istniało „zawsze” i było
niezniszczalne, podobnie zresztą jak w przekonaniu
większości poddanych Cesarstwa. Niektórzy z ger-
mańskich królów szczerze przejmowali się cywilizacją
rzymską, dostrzegali, że grozi jej upadek, i starali się
mu nawet przeciwdziałać. Szwagier i następca Alary-
ka, zdobywcy Rzymu, Ataulf, po niszczycielskich raj-
dach przez Italię i południową Galię znalazł się pod
wpływem córki Teodozjusza Wielkiego, Galii Placydii,
którą poślubił. Orozjusz, powołując się na naocznego
świadka, przytacza wypowiedź Ataulfa, który według
własnych słów „najpierw gorąco pragnął, aby po zagu-
bieniu imienia rzymskiego całe Imperium Rzymskie
uczynić gockim, aby gockim się zwało i było, tj. - że
powiem przystępniej - zamiast Romanii była Gocja,
a Ataulf stał się tym, czym niegdyś był Cezar August.
Lecz kiedy po wielu doświadczeniach poznał, że w ża-
den sposób nie zdoła Gotów, z powodu ich wrodzonego
barbarzyństwa, skłonić do posłuszeństwa prawom, pań-
stwa zaś nie da się stworzyć bez praw,, bo bez nich
państwo nie jest państwem, postanowił zatem szukać
sobie sławy w tym, że siłami Gotów przywróci i po-
większy sławę imienia rzymskiego i pozostanie u po-
tomnych twórcą rzymskiego odrodzenia, skoro nie
mógł zostać sprawcą odmiany.”
Zapewne Goci, którzy zamordowali Ataulfa w 415
r., nie mieli chęci służyć „odrodzeniu rzymskiemu”.
Jednak wśród następców Ataulfa pojawił się w 453 r.
Teodoryk II, który w dzieciństwie znalazł się pod
wpływem senatora rzymskiego z Galii, Eparchiusa Avi-
tusa; podobno zapoznał się dzięki niemu z dziełami
Wergiliusza i zapłonął miłością do cywilizacji rzym-
skiej (choć prawdę mówiąc, później spędzał czas raczej
na wojnach i polowaniach niż na lekturze). Wizerunek
Teodoryka, jaki pozostawił w swych listach zięć Avitu-
sa, Sidonius Apollinaris, nie świadczy również o zbyt
daleko posuniętej romanizacji monarchy. Mimo to po
katastrofie 455 r. (grabież Rzymu przez Wandalów,
zamordowanie cesarza Petroniusza Maximusa) Teodo-
ryk wyniósł właśnie Avitusa na tron cesarski i udzielił
mu wszelkiej pomocy przeciw wrogom Rzymu. Obale-
nie Avitusa przez kolejny bunt germańskich żołnierzy
armii rzymskiej położyło kres temu epizodowi.
Nikt jednak z królów germańskich nie poszedł da-
lej w swej służbie „imieniu rzymskiemu” niż król
Ostrogotów Teodoryk, który z ramienia cesarzy
wschodnio – rzymskich jako patrycjusz i magister mili-
tum zlikwidował panowanie samozwańczego władcy
Italii Odoakra i poświęcił swe rządy (488–526) przy-
wróceniu „pokoju rzymskiego” na terenie Italii, Dal-
macji i Noricum (do których z czasem przyłączył Pro-
wansję). Wierność wobec plemiennej tradycji gockiej
kazała mu dbać o zachowanie indywidualności Ostro-
gotów, których osadzono na ziemi w północnej Italii
i powierzono im obronę kraju; miłość do tradycji rzym-
skiej kierowała jego wysiłkami w celu przywrócenia
świetności Wiecznego Miasta, utrzymania rzymskiej
administracji, sądownictwa, ceremoniału, igrzysk etc.
Po przyłączeniu Prowansji zwrócił się do jej
mieszkańców z apelem: „Ponieważ z pomocą Bożą zo-
staliście przywróceni do starodawnej wolności, przyw-
dziejcie obyczaje cywilizowane, zrzućcie barbarzyń-
stwo, porzućcie okrucieństwo, ponieważ nie przystoi
wam w sprawiedliwości naszych czasów żyć obcym
obyczajem.” Senatowi rzymskiemu zaś oświadczył:
„Jakkolwiek pragniemy otaczać niezmożoną troską całe
państwo i z pomocą Bożą wszystko przywrócić do
dawnego stanu, jednak rozwój miasta Rzymu zobowią-
zuje nas do szczególnej troski, ponieważ cokolwiek zo-
stanie uczynione dla jego ozdoby, wzbudza powszech-
ną radość.” n O swej miłości do miasta Rzymu pisał
także w liście do cesarza wschodniego Anastazego, któ-
rego autorytet uznawał, nie śmiejąc sam przybrać tytułu
cesarskiego. „Nasze królestwo - pisał do niego - jest
imitacją Waszego, formą dobrego wzoru, objawem je-
dynego Imperium. O ile Was naśladujemy, o tyle przo-
dujemy innym ludom.” I rzeczywiście, specyficzne
rzymskie stanowisko króla Ostrogotów przyczyniło się
do uzyskania przezeń szczególnego autorytetu wśród
innych germańskich władców zachodniej Europy i pół-
nocnej Afryki. Wśród Rzymian znalazł Teodoryk tak
wiernych współpracowników, jak Kasjodor, który rów-
nież po śmierci króla starał się bronić jego rzymsko –
gockiej koncepcji.
Nastroje Germanów wahały się między starą, cia-
sną ideologią plemienną, dążeniem do utrzymania wła-
snej odrębności i panującego stanowiska, a przyjmo-
wanym od Rzymian uniwersalnym humanitaryzmem
z coraz silniejszym zabarwieniem chrześcijańskim. Za-
razem mieszkańcy Imperium reprezentowali przede
wszystkim przekonanie o trwałości i niezmienności
rzymskiego porządku, bez wzglądu na kataklizmy, ja-
kie nań spadały; jednak przekonanie to rzadko pociąga-
ło za sobą dążenie do obrony tego porządku. Większość
„Rzymian” była obojętna wobec wysiłków poszczegól-
nych cesarzy – wodzów, dążących do restauracji Impe-
rium, a ideologia bierności, głoszona przez znaczną
część kościelnych autorytetów, przyczyniała się do
utrwalenia takiej postawy. Reszty dokonał czas oraz
nowe warunki życia gospodarczego po zniszczeniach
wędrówek ludów i ciosach, jakie ekonomice europej-
skiej zadały nie tylko bezpośrednie zniszczenia wojen-
ne, lecz także działalność nowych władców. Znaczna
część więzi ekonomicznych między poszczególnymi
częściami Imperium została zerwana; nawet tam, gdzie,
jak w krajach śródziemnomorskich, kontakty handlowe
pozostały żywe, ograniczyły je ros-snące sprzeczności
polityczne i pirackie rejsy Wandalów. Tereny położone
w głębi kontynentu pogrążały się w partykularyzmie,
ograniczały gospodarkę towarową na rzecz samowy-
starczalności chłopa we własnym gospodarstwie,
a wielkiego właściciela w obrębie włości; system ad-
ministracyjny i podatkowy ulegał redukcji i zanikowi,
szkoły upadały, skoro wykształcenie przestało być po-
trzebne wodzom i politykom, a sztab urzędniczy top-
niał. Tak było w Galii, podczas gdy w Hiszpanii i Italii
gospodarka towarowa była silniejsza, a życie kulturalne
trzymało się lepiej, zwłaszcza pod troskliwą opieką
Teodoryka. Wojny bizantyjsko – gockie i najazd lon-
gobardzki miały jednak zadać śmiertelny cios ostatnie-
mu bastionowi Romanitas na Zachodzie.
Zostało Cesarstwo Wschodniorzymskie, niekwe-
stionowany kontynuator praw i pretensji do uniwersal-
nego władztwa nad światem, przynajmniej chrześcijań-
skim. Ale stosunek do niego ludności Zachodu - uzna-
jącej teoretycznie nadal autorytet cesarzy, których
imiona troskliwie wpisywano do roczników i aktów
urzędowych oraz na pierwszym miejscu wymieniano
w modlitwach - zmieniał się z biegiem czasu. Jeszcze
w trzydziestych latach VI wieku ludność rzymska
Afryki, Sycylii, Italii powitała żołnierzy Justyniana
z Belizariuszem na czele jak wyzwolicieli i reprezen-
tantów własnego monarchy. Wszelkie dobrodziejstwa
Teodoryka, wyświadczone Rzymowi, senatowi rzym-
skiemu i mieszkańcom Italii, nie przeszkodziły gre-
mialnemu przejściu Rzymian - poza nielicznymi „kola-
borantami” w rodzaju Kasjodora - na stronę armii Beli-
zariusza. Rychło jednak przyszło rozczarowanie. Ce-
sarstwo Wschodnie nabierało już coraz bardziej grec-
kiego charakteru, podczas gdy znajomość greki na Za-
chodzie w ciągu V w. zanikała; miejscowi senatorowie,
urzędnicy i kandydaci na funkcjonariuszy głęboko się
rozczarowali, gdy przyszło im ustąpić miejsca przyby-
łym z Konstantynopola urzędnikom greckim, obcym
krajowi i jego potrzebom, a za to chciwym i bez-
względnym. Armie bizantyjskie zachowywały się
w Italii jak w kraju podbitym. Toteż serca ludności Ita-
lii rychło ochłodły dla cesarza, w Hiszpanii zaś bizan-
tyjska ekspansja spotkała się z obojętną lub niechętną
postawą miejscowej ludności romańskiej. A trzeba do-
dać, że podsycana przez Kościół nienawiść do heretyc-
kiego arianizmu Germanów była najlepszym sprzymie-
rzeńcem prawowiernych cesarzy. Nawet jeżeli ona sil-
niej nie podziałała, był to najoczywistszy znak odmiany
czasów i ludzi. Pod panowaniem Franków, którzy przy-
jęli katolicyzm, jakakolwiek bizantyjska próba rewin-
dykacji była niemożliwa; zresztą nie znalazła się nawet
w planach polityków z Konstantynopola, orientujących
się w sytuacji. Nie tylko król Teodebert bił złote mone-
ty ze swym wizerunkiem, lekceważąc prawa cesarza
szanowane w innych królestwach germańskich, ale bi-
skup trewirski Nicetius bezkarnie pozwalał sobie potę-
piać cesarza Justyniana za rzekomo heretyckie poglądy.
Osłabieniu więzi ideowej między potomkami
Rzymian na Zachodzie a Cesarstwem towarzyszyło
zbliżenie z germańskimi intruzami, z pokolenia na po-
kolenie coraz ściślejsze. Porzucenie przez Germanów
arianizmu usuwało główną przeszkodę asymilacji ich
z ludnością rzymską, ale asymilacja ta dokonywała się
na innych podstawach niż ongiś w ramach Imperium
Rzymskiego. Długotrwałe istnienie królestw barba-
rzyńskich stworzyło ramy kształtowania się nowych
wspólnot politycznych i od trwałości owych królestw
zależało, czy wspólnoty te stworzą ściślejsze grupy so-
lidarności, oparte na więzi narodowej.
3. Rozpad i nowe więzi
Jeden z wielkich mistrzów mediewistyki europej-
skiej naszego stulecia, Henri Pirenne, podważył, jak
wiadomo, znaczenie przełomu wędrówek ludów
w dziejach Europy. Jeżeli spojrzymy na świat rzymski
u schyłku V w. - pisał - nie z punktu widzenia tego, co
ma się stać z nim w przyszłości, ale tego, co jeszcze
nadal istniało, to wszystkie zmiany, jakie nastąpiły, po-
traktujemy jako drugorzędne. Podstawowe znaczenie
miało zdaniem wielkiego historyka utrzymanie się Mo-
rza Śródziemnego jako osi całego życia gospodarczego
i kulturalnego dawnego rzymskiego „orbis terrarum”.
Germanowie nie zmienili tego stanu, lecz starali się doń
przystosować. Ci spośród nich, którzy musieli zadowo-
lić się peryferyjnymi posiadłościami, jak Frankowie
czy Longobardowie, wyczekiwali okazji, aby prze-
pchnąć się ku Morzu Śródziemnemu i tam założyć stałe
siedziby.
Wielki przełom w rozwoju historycznym Europy
i sąsiednich kontynentów wiązał Pirenne dopiero z eks-
pansją arabską w VII wieku, która przerwała jedność
kulturalno – ekonomiczną świata śródziemnomorskiego
i przeniosła punkty ciężkości dalszego rozwoju Europy
ku północy. Pirenne nie doceniał jednak powolnych
zmian, jakie dokonywały się w V–VII w. za istniejącą
jeszcze starą fasadą jedności: brał często przeżytki
dawnych form życia, utrzymujące się dzięki konserwa-
tyzmowi ludzi i instytucji, za objawy rzeczywistego ich
funkcjonowania, a fakty jednostkowe uznawał za re-
prezentatywne i typowe. Jedność rzymskiego świata nie
przetrwała w rzeczywistości do najazdów arabskich:
długotrwałe podziały polityczne, w miarę stabilizacji
i w miarę gospodarczego i kulturalnego izolowania się
poszczególnych królestw, tworzyły całkowicie nową
sytuację. Fiasko restauracyjnych zamiarów Justyniana
udowodniło to na długo przed arabskimi zdobyczami.
Trzeba pamiętać, że rzekoma jedność gospodarcza
świata antycznego dotyczyła tylko pewnego kręgu zja-
wisk, a wymiana handlowa w nierównym stopniu ogar-
niała poszczególne prowincje. Żyły one głównie wła-
snym życiem, a różnice w ich rozwoju były kolosalne:
od kwitnącej Syrii i ludnego Egiptu aż po kresowe sła-
bo rozwinięte obszary Brytanii, północno – zachodniej
Galii czy Panonii. Nowo powstające królestwa barba-
rzyńskie zajmowały poszczególne terytoria, w których
ramach jednolitość gospodarki była większa, a różnice
warunków bytowania ludności nie tak krańcowe; stąd
też pokrywanie się jednostek politycznych z obszarami
stosunkowo jednolitymi gospodarczo sprzyjało ich
trwałości i torowało drogę do wspólnoty interesów
mieszkańców bez względu na pochodzenie.
Nie tylko jedność Cesarstwa z Augustem – Auto-
kratorem w Konstantynopolu była sztucznie podtrzy-
mywaną fikcją; także jedność Kościoła stawała się co-
raz bardziej problematyczna, gdy biskupi z barbarzyń-
skich królestw Zachodu przestali jeździć na sobory po-
wszechne do Konstantynopola, a autorytet biskupa
rzymskiego nie przekraczał ram honorowego prymatu.
Kontakty Kościołów poszczególnych królestw z Rzy-
mem rwały się ciągle, a synody biskupów, odbywane
w ramach państwowych i często wspólnie z możnymi
świeckimi, nabrały charakteru krajowych zgromadzeń
przedstawicielskich, rozstrzygających za jednym zama-
chem sprawy państwowe i kościelne. Podejmowane
przez papieży rzymskich próby interwencji w działal-
ność i doktrynę Kościołów lokalnych spotykały się
z ostrą odprawą, np. Brauliona, biskupa Saragossy, wo-
bec Honoriusza I, czy Juliana, biskupa Toledo, wobec
Leona II.
Tak więc ramy państwowe, kościelne i warunki
gospodarcze sprzyjały powstawaniu wokół monarchii
barbarzyńskich nowych wspólnot etnicznych. Sprzyjały
temu również po części stare antagonizmy ludności
prowincji rzymskich wobec wyzyskujących je stolic
i wobec rzymskiego molocha państwowego. Ale dla
powstania jedności etnicznej w ramach poszczególnych
królestw konieczne były dwa czynniki: trwałość tych
tworów politycznych, prowadząca do wytworzenia się
wspólnej tradycji historycznej, i asymilacja obcych so-
bie i często wrogich elementów romańskiego i germań-
skiego: asymilacja językowa, kulturowa i religijna.
Element germański tracił najczęściej dość szybko wła-
sny język, ale narzucał własną tradycję historyczną
wraz z nazwą, obejmującą z czasem powstały z sym-
biozy zjednoczony lud; przejmował część obyczajów
i cywilizacji miejscowej ludności, ale wpływał na prze-
kształcenie tej cywilizacji i na ogół na obniżenie jej po-
ziomu.
Bardziej trwałe niż odrębność językowa było
przywiązanie do własnych praw i własnej religii. Aria-
nizm, wytępiony z początkiem V w. w granicach pań-
stwa rzymskiego, a wyznawany już przez Wizygotów,
stał się w ciągu tego stulecia religią germańską, religią
zwycięzców Rzymu, przeciwstawianą katolicyzmowi
podporządkowanej ludności romańskiej. Zagadką po-
zostaje nadal pytanie, dlaczego w V w. tyle ludów ger-
mańskich porzucało tradycyjne kulty plemienne wła-
śnie na rzecz arianizmu. Być może arianizm sprzyjał,
jako religia uniwersalna, przełamywaniu separatyzmów
w momencie tworzenia większych germańskich organi-
zmów państwowych, a jednocześnie zabezpieczał zdo-
bywców przed rozpłynięciem się w masie podbitych
mieszkańców prowincji rzymskich. Z czasem królowie
germańscy przekonali się, jak wielką groźbę dla budo-
wanych przez nich państw stanowi konflikt religijny,
i dążyli do unifikacji wyznaniowej ludności. Próby na-
rzucenia arianizmu ludności romańskiej, podejmowane
w Afryce i w Hiszpanii, spotkały się jednak z całkowi-
tym niepowodzeniem; właściwy kierunek wskazali
Frankowie, którym katolicyzm zapewnił sukcesy nie-
dostępne dla władców ariańskich. Toteż również kró-
lowie Burgundów, Wizygotów i Longobardów kolejno
porzucili religię przodków, by usunąć ostatnią prze-
szkodę na drodze integracji swych podwładnych.
Nie wszędzie te dążenia do integracji spotkały się
z powodzeniem, nigdzie też proces integracyjny nie
doprowadził do celu - stworzenia narodu. Przyczyny
były różne i dlatego, zanim przejdziemy do ukazania,
jak powstawały dziś istniejące narody europejskie, war-
to zatrzymać się nad tymi nieudanymi procesami et-
nicznymi, które wprawdzie nie zakończyły się pomyśl-
nie, ale nie pozostały bez śladu na późniejszym rozwo-
ju ludów, wśród których przebiegały.

4. Wandalowie i Ostrogoci
W ciągu niewielu lat upadły w drugiej ćwierci VI
wieku dwa królestwa germańskie: wandalskie i ostro-
gockie, należące poprzednio do najsilniejszych militar-
nie i najbardziej prężnych politycznie. Padły ofiarą
swej polityki wobec ludności rzymskiej, mimo iż poli-
tyka ta była w obu przypadkach diametralnie przeciw-
na. Nie doprowadziły do integracji narodowej ludności
swych terytoriów, nie pozostawiły też prawie żadnego
śladu w ich późniejszych tradycjach politycznych: zgi-
nęły całkowicie i bez reszty, jeśli nie liczyć nawiązy-
wania w XIX i XX w. do jednych i drugich przez poli-
tyków i naukowych rzeczników nacjonalizmu wielko –
niemieckiego.
Obydwa ludy wywodziły się ze Skandynawii
i miały długą historię poprzedzającą założenie wspo-
mnianych królestw, obydwa też zaliczane są do grupy
językowej wschodniogermańskiej. Zachodni Germa-
nowie, przechowujący tradycję o swym wspólnym po-
chodzeniu od Mannusa, nie zaliczali Gotów ani Wanda-
lów do swych pobratymców.
Za ojczyznę Wandalów uważa się półwysep Vend-
syssel w północnej części późniejszej Jutlandii bądź
okolice Vendel w szwedzkiej Upplandii. Stamtąd w I
w. p.n.e. wyruszyli oni - przynajmniej znaczny odłam
plemienia, niosący ze sobą plemienne tradycje - na po-
łudniowe wybrzeża Bałtyku. W I w. n.e. znaleźli się na
zachodnich obszarach dzisiejszej Polski; z Wandalami
wiąże znaczna część archeologów tzw. kulturę prze-
worską, ale pewne jest, że kultura ta obejmowała
znacznie szerszy krąg, plemion, nie była więc charakte-
rystyczna tylko dla Wandalów. W tych siedzibach na-
stąpił podział Wandalów na dwa odłamy, właściwie od-
rębne politycznie plemiona: Silingów i Hasdingów,
z których pierwsi zamieszkiwali zapewne tereny Łużyc
i Śląska; z ich nazwą może być związana nazwa góry
Ślęży, tradycyjnego ośrodka kultowego, funkcjonują-
cego już poprzednio, podczas pobytu na Śląsku Celtów,
a także później, w okresie słowiańskim. Być może śla-
dem pobytu Wandalów na ziemiach polskich jest okre-
ślenie Wisły nazwą Vandalus, występujące m.in.
w kronice Mistrza Wincentego z początku XIII wieku.
Głównym odłamem Wandalów byli Hasdingowie,
zawdzięczający nazwę swemu rodowi królewskiemu,
wywodzącemu się od bogów - Asów; od II do końca IV
w. przebywali oni nad Dunajem i Cisą, biorąc tam m.in.
udział w walkach Rzymian z Gotami jako sprzymie-
rzeńcy Cesarstwa. Francuski historyk Wandalów, Chri-
stian Courtois, szacuje ówczesną liczebność Hasdingów
na 30–40 tys. ludzi. Być może, iż nad Cisą, sąsiadując
z Wizygotami, zapoznali się Hasdingowie z ariani-
zmem, którego stali się następnie gorliwymi wyznaw-
cami; jednak pierwsza wzmianka źródłowa, potwier-
dzająca wyznawanie przez nich tej religii, dotyczy do-
piero 421 roku.
Na samym początku V w. Hasdingowie, zapewne
w związku z naciskiem Hunów, przemieścili się nad
Ren i Men; towarzyszyli im irańscy Alanowie. Nad
Menem spotkali swych pobratymców - Silingów, ale
obydwa odłamy zachowały całkowitą odrębność i wła-
snych królów.
W końcu 406 r. obydwie grupy Wandalów wraz
z Alanami i innymi plemionami przełamały rzymską
granicę na Renie i rozlały się po Galii, by następnie
przejść Pireneje i opanować w 416 r. znaczną część
Hiszpanii. Hasdingowie osiedli w jej południowej czę-
ści - Betyce, zwanej później od nich Andaluzją (Wan-
daluzją). Wkrótce jednak zdobywcy zostali zagrożeni
przez nowych przybyszów - Wizygotów, którzy zadali
druzgocącą klęskę Silingom i Alanom. Wobec zagłady
ich królów i znacznej części wojowników resztki tych
plemion schroniły się przy boku króla Hasdingów Gun-
taryka, tracąc swą odrębność. Guntaryk z powodzeniem
bronił swego terytorium przeciw Wizygotom i Rzymia-
nom. Syn jego, Genzeryk (428–477), postanowił jednak
zrezygnować z niepewnych siedzib w Hiszpanii i prze-
nieść swój lud do bardziej bezpiecznej Afryki.
W momencie wyprawy do Afryki (429 r.) Wanda-
lowie stanowili plemię o ukształtowanej świadomości
etniczno – politycznej, rozwiniętej wokół tradycji histo-
rycznej Hasdingów i reprezentującej ją rodziny królew-
skiej, z której od kilku przynajmniej pokoleń wybierano
władców. Ufność w charyzmatyczne szczęście tej ro-
dziny, potwierdzane (w przeciwieństwie do sprzymie-
rzonych królów Silingów i Alanów) sukcesami wojen-
nymi, duma ze zwycięstw nad Rzymianami i zadowo-
lenie ze zdobyczy umacniały zwartość plemienia i auto-
rytet królów. Dodatkowym spoiwem był arianizm, do
którego Wandalowie głęboko się przywiązali i który
skutecznie dzielił ich od ludności podbitej. W przeci-
wieństwie do Hasdingów, Silingowie byli poganami,
ale po katastrofie plemienia resztki ich musiały się
podporządkować religii pobratymców; nazwa ich zni-
kła ze źródeł. Podobnie Alanowie niedługo zachowali
odrębność, przejmując tradycję i świadomość plemien-
ną Wandalów; jednak królowie wandalscy przez długi
czas tytułowali się „królami Wandalów i Alanów”,
podkreślając w ten sposób odrębność tych ostatnich,
zapewne najdłużej przejawiającą się w odmiennym
prawie, choć na ten temat brak wiadomości.
Podobnie jak inne plemiona okresu wędrówek lu-
dów, Wandalowie są przykładem, jak dalece plemienna
świadomość wspólnoty pochodzenia odbiegała od rze-
czywistości, w której plemię przygarniało najrozmait-
sze jednostki i grupy na drodze swych wędrówek. Poza
Alanami Wandalowie wchłonęli z pewnością wielu lu-
dzi najrozmaitszego pochodzenia z terenu Galii i Hisz-
panii, których losy postawiły po stronie przeciwników
Imperium Rzymskiego. W przeciwieństwie też do in-
nych Germanów Wandalowie zajmowali stanowisko
stale wrogie Rzymowi i nie dążyli do wejścia w zależ-
ność od niego w charakterze „sprzymierzeńców”.
Historycy rzymscy (Wiktor z Vita, Prokop z Ceza-
rei) obliczają liczbę Wandalów (z żonami i dziećmi)
w momencie przeprawy do Afryki na 80 tysięcy i naj-
nowsi badacze (Christian Courtois, Hans J. Diesner)
uważają tę liczbę za wiarygodną. W tym czasie Afryka
rzymska, obejmująca po stratach terytorialnych na
rzecz Maurów (ich inna nazwa - Berberowie - oznacza
po prostu barbarzyńców, barbari) 240 tys. km2, za-
mieszkiwana była przez 2,5 do 3 milionów ludności.
Ok. 60% tej liczby stanowiła ludność miejska, gdyż
rolnictwo oparte było w przeważającej mierze nie na
własności chłopskiej, lecz na wielkich latyfundiach,
uprawianych przez sezonowych robotników rolnych
(circumcelliones). Mimo iż łacina była językiem
warstw wykształconych, urzędów i znana była po-
wszechnie w miastach, nie zdołała wyprzeć języka pu-
nickiego i mauretańskiego (berberskiego).
Chrystianizacja ludności była dość powszechna
(ok. 650 biskupstw), mimo iż wśród niższych warstw
ludności zwłaszcza mauretańskiej łączono kult chrze-
ścijański z pozostałościami obrzędów pogańskich. Jed-
nakże społeczeństwo Afryki wstrząsane było głębokimi
konfliktami między oficjalną hierarchią kościelną a do-
natystami, znajdującymi poparcie zwłaszcza wśród niż-
szych warstw społeczeństwa. W donatyzmie znajdowa-
ła wyraz rosnąca niechęć prowincji wobec centralnych
władz rzymskich, traktujących Afrykę jako spichlerz
zbożowy stolicy i poddających ją wzmagającemu się
uciskowi podatkowemu. Niechęć ta sprzyjała ambicjom
rządzących Afryką urzędników, którzy raz po raz (Gil-
don w 396 r., Heraklian w 413 r.) buntowali się przeciw
Rzymowi i uniemożliwiali eksport zboża do stolicy. Po
dyspucie dogmatycznej między katolikami a donaty-
stami w 411 r. herezja donatystyczna została uznana za
przestępstwo; po rozbiciu hierarchii i skonfiskowaniu
jej majątków rozpoczęto przymusowe nawracanie jej
zwolenników na religię państwową.
Po roku 410 Afryka rzymska stała się nie tylko ma-
rzeniem licznych ludów germańskich, ale także schro-
nieniem uciekających przed nimi Rzymian ze stolicy,
z Italii, Galii i Hiszpanii. Pojawienie się zbiegów wy-
wołało niemałe zamieszanie, a ich opowieści - panikę.
Jednocześnie namiestnik Afryki, Bonifacjusz, oskarżo-
ny o zbytnią łagodność wobec donatystów i zdymisjo-
nowany, odmówił podporządkowania się władzom cen-
tralnym i odparł karną ekspedycję wojskową.
Współcześni oskarżali Bonifacjusza o wezwanie
przeciw armii cesarskiej pomocy Wandalów; dzisiejsi
badacze uwalniają go od tego zarzutu. Niemniej jednak
walki wewnętrzne na równi z paniką i z fermentem
społecznym ułatwiły Genzerykowi zadanie. Przetrans-
portowawszy latem 429 r. całe plemię statkami do Tan-
geru bez jakichkolwiek przeszkód ze strony Rzymian,
Genzeryk przemaszerował bez większego oporu
wzdłuż wybrzeża, zmierzając na obszary dzisiejszej
Tunezji, stanowiące najbogatszą część rzymskiej Afry-
ki. Tam miał zamiar osadzić swój lud na stałe. W po-
bliżu Hippony pokonał armię Bonifacjusza i obiegł to
miasto - biskupią stolicę św. Augustyna, który nie
chciał opuścić swych podopiecznych i umarł w czasie
oblężenia. Mimo prób odsieczy Hippona znalazła się
w 431 r. w rękach Wandalów i stała się ich stolicą; tam
też w 435 r. wysłannik cesarza Trigetius podpisał
z Genzerykiem układ zabezpieczający dla Rzymu
resztkę dawnej Afryki Prokonsularnej z Kartaginą.
Prawnicy rzymscy traktowali Wandalów jako jeden ze
„sprzymierzonych” ludów, osadzonych w granicach
Cesarstwa z obowiązkiem pomocy zbrojnej, ale Genze-
ryk nie przejmował się taką interpretacją traktatu.
W 439 zdobył Kartaginę i zlikwidował resztkę władzy
rzymskiej na tym terenie, co Rzymianie musieli zalega-
lizować układem w 443 r. w zamian za utrzymanie do-
staw zboża dla Rzymu. Rozbudowawszy flotę, Wanda-
lowie operowali w całej zachodniej części Morza Śród-
ziemnego, zakłócając pirackimi napadami handel mor-
ski oraz kontakty wszelkiego rodzaju między różnymi
obszarami kręgu śródziemnomorskiego. Po pamiętnym
napadzie na Rzym w 455 r. opanowali kolejno Baleary,
Korsykę, Sardynię, a wreszcie Sycylię. Zwycięsko od-
parli dwie wyprawy zorganizowane przeciw nim przez
cesarzy wschodniorzymskich: zwycięstwa te i upadek
Cesarstwa Zachodniego zagwarantowały ich panowanie
w Afryce.
Wandalowie byli pierwszym z ludów germańskich,
który stworzył państwo całkowicie od władzy rzym-
skiej niezależne. Niezależność ta nie pociągnęła jednak
za sobą likwidacji dotychczasowych struktur admini-
stracyjnych i gospodarczych w opanowanych przez
nich prowincjach; Genzeryk zrozumiał, że wejście
w posiadanie prerogatyw cesarskich umocni jego wła-
dzę królewską, i potrafił te prerogatywy znakomicie
wykorzystać: z wodza plemiennego stał się władcą rze-
czywiście decydującym o sprawach państwa.
Dopomogła mu tu eliminacja arystokracji plemien-
nej, ograniczającej jego władzę. W 442 roku rozprawił
się z sprzysiężeniem grupy możnych, niezadowolonych
ze wzmocnienia władzy królewskiej i spiskujących
w porozumieniu z królem Wizygotów Teodorykiem.
Od tego czasu na miejsce starej arystokracji wkroczyli
ludzie zawdzięczający swe stanowiska i majątki same-
mu Genzerykowi; wśród nich obok Wandalów byli
również Rzymianie.
Mimo tego wzmocnienia władzy królewskiej nie
doszło do ustalenia dziedziczenia tronu w linii prostej.
Charyzmat królewski związany był z całym rodem
Hasdingów, toteż w myśl ordynacji Genzeryka miał
dziedziczyć tron najstarszy z rodu, a nie syn umierają-
cego monarchy. Wobec tendencji poszczególnych kró-
lów do przekazania tronu własnym potomkom prowa-
dziło to do licznych tarć, przesileń i skrytobójstw w ło-
nie dynastii.
Wandalowie i Alanowie zostali skoncentrowani na
najżyźniejszych terenach dawnej Afryki Prokonsular-
nej, gdzie osadzano ich na ziemiach skonfiskowanych
Rzymianom (tzw. sortes Vandalorum); były to głównie
wielkie latyfundia, których właściciele przeważnie
zbiegli, ale także mniejsze gospodarstwa. W tych wła-
śnie gospodarstwach dawny właściciel często pozosta-
wał dalej jako kolon, płacąc czynsz Wandalowi, które-
mu nadano jego dawną posiadłość. Wielu Wandalów
rezydowało w stolicy - Kartaginie - i innych miastach,
zadowalając się pobieraniem renty. Wandalowie podle-
gali odrębnej organizacji o charakterze wojskowym
z setnikami i tysiącznikami na czele, a także odrębne-
mu sądownictwu. Byli całkowicie wolni od podatków.
Inne prowincje zachowały dawną rzymską admini-
strację, a miejscowi właściciele ziemscy - swe posia-
dłości, jeżeli zachowywali się lojalnie wobec nowej
władzy. Zachowane dzięki szczęśliwemu przypadkowi
tabliczki z końca V w., stanowiące część archiwum
dóbr Flaviusa Geminiusa Catullinusa, mówią o normal-
nym funkcjonowaniu gospodarki wielkiej własności.
Również w Afryce Prokonsularnej zdarzały się wypad-
ki odzyskania posiadłości przez dawnych rzymskich
właścicieli, którzy zasłużyli się królowi bądź przeszli
na arianizm.
Nie da się stwierdzić celowej polityki królów wan-
dalskich, zmierzającej do utrudnienia asymilacji; prze-
ciwnie, wszystko, co wiemy o trybie życia i obyczajach
zdobywców, świadczy o ich szybkim przesiąknięciu
wpływami prowincjonalnej cywilizacji rzymskiej. Wy-
suwana przez niektórych historyków (Ludwig Schmidt)
teza o zakazie małżeństw mieszanych nie znajduje po-
twierdzenia w źródłach; Wandalowie nie zachowali też
monopolu na służbę wojskową - ich flota wojenna mu-
siała być obsługiwana przez doświadczonych żeglarzy
spośród ludności Afryki lub wysp śródziemnomor-
skich, a do konnicy coraz częściej przyjmowali Mau-
rów.
Na straży odrębności Wandalów stało ich własne
prawo i sądownictwo (w ramach „setek”) oraz język,
strój i obyczaje. Asymilacja zaczęła się od tych obycza-
jów: pogodzeni z cywilizacją miejską Wandalowie,
oderwani od codziennych trosk i coraz mniej czasu po-
święcający ćwiczeniom wojskowym, które miały być
ich powołaniem, zainteresowali się cyrkiem i teatrem,
zaczęli spędzać czas w termach lub hipodromach,
a niektórzy z nich znajdowali upodobanie w literaturze.
W przeciwieństwie do Gotów i Franków uczęszczali
nawet do szkół gramatyków i retorów, idąc zresztą
w ślady potomków Genzeryka, którzy z reguły mieli
przynajmniej podstawowe wykształcenie gramatyczne;
wnuk Genzeryka, Trasamund (496–523), uchodził za
człowieka o wysokiej kulturze i chętnie brał udział
w dyskusjach teologicznych. Nie ma jednak jakichkol-
wiek śladów czynnej działalności Wandalów na polu li-
teratury czy sztuki: byli raczej biernymi konsumentami
twórczości swych rzymskich poddanych. Mimo iż nie
była to zwykle twórczość wielkiego lotu, utrzymywała
życie kulturalne w Afryce wandalskiej na stosunkowo
wysokim poziomie. Najwybitniejsze pióra znalazły się
jednak po stronie katolickiej opozycji (Wiktor z Vita,
Fulgencjusz z Ruspe).
Za czasów Genzeryka kultywowano dawny styl
ubierania się i zgodnie z tradycją noszono długie włosy:
nawet funkcjonariusze dworscy rzymskiego pochodze-
nia musieli się do tego stosować. Później jednak zarzu-
cono niezbyt odpowiednie do klimatu ubiory i fryzury.
Zerwanie z tradycją w dziedzinie kultury materialnej
było tak gruntowne, że archeologowie nie są w stanie
wyróżnić grobów wandalskich w Afryce według ich
wyposażenia. Sądy wandalskie ulegały coraz bardziej
wpływom prawa rzymskiego i rzymskiej procedury;
królowie popierali te wpływy, umacniały one bowiem
ich władzę i rolę w prawodawstwie. Także bariera ję-
zykowa traciła na znaczeniu: sam Genzeryk początko-
wo musiał korzystać z usług tłumacza, z czasem jednak
potrafił darować karę rzymskiemu retorowi Vincemalo-
sowi ze względu na urok jego łacińskiej wymowy.
Potomkowie Genzeryka płynnie władali łaciną -
nie wiadomo jednak, czy wszyscy mówili jeszcze języ-
kiem macierzystym. Język wandalski był bardzo bliski
gockiemu i niekiedy określano go jako gocki; duchow-
ni wandalscy posługiwali się zapewne biblią Ulfilasa,
a językiem liturgicznym był chyba gocki. Jednakże
i oni w polemikach z katolikami posługiwali się łaciną
i dążyli do pozyskiwania zwolenników wśród ludności
rzymskiej; spotykamy nawet kapłanów katolickich,
nawróconych na arianizm, jak szczególnie gorliwy re-
negat Fastidiosus. Łacina pozostała językiem dokumen-
tów i biurokracji, łacińskie też były napisy na monetach
królów wandalskich.
Zdawać by się mogło, że wszystko sprzyja konso-
lidacji ludności państwa wandalskiego: w okresie jego
upadku nie było chyba Wandalów nieznających łaciny
czy to w szkolnej, czy ludowej postaci. Trzeba podkre-
ślić, że poza okresem działań wojennych ani miasta
afrykańskie, ani latyfundia nie zostały zniszczone,
a gospodarka nie uległa większym zakłóceniom. Zbu-
rzono tylko obwarowania miast, obawiając się, że w ra-
zie buntu miejscowej ludności mogą być dla niej opar-
ciem. Miało to bardzo ujemne skutki w przyszłości dla
samych Wandalów, gdy miasta ich bez trudu zajmowa-
ne były przez wojska bizantyjskie.
Miasta jako ośrodki rzemiosła i handlu zachowały
swe znaczenie. Wprawdzie zahamowane zostały do-
stawy zboża do Italii, ale to właśnie poprawiło sytuację
najniższych warstw ludności, umożliwiając jej lepsze
wyżywienie. Nic dziwnego, że ludność wiejska biernie
przyjęła opanowanie kraju przez Wandalów. Znaczną
jej część stanowili zresztą prześladowani donatyści, dla
których najazd barbarzyńców przynosił nadzieję za-
kończenia ucisku religijnego.
Jednak polityka kościelna Genzeryka i jego następ-
ców uniemożliwiła zgodne współżycie przybyszów
z miejscową ludnością. Kościół ariański stał się od razu
Kościołem panującym: na jego rzecz skonfiskowano
znaczną część budowli i majątków Kościoła katolickie-
go. Rozpoczęto akcję nawracania na arianizm drogą
nacisku; nie umiano wykorzystać konfliktu między ka-
tolikami a donatystami dla rozbicia przeciwników aria-
nizmu - przeciwnie, zrobiono wszystko, aby przez
prześladowania pogodzić ich wzajemnie. Duchowni
ariańscy pełnili dodatkową funkcję stróżów prawo-
myślności i donosicieli.
Genzeryk zwalczał i ograniczał działalność hierar-
chii katolickiej, nie dopuszczał katolików do urzędów,
konfiskował kościoły i dobra kościelne. Syn jego Hune-
ryk (477–484) rozpoczął zaciekłe prześladowania, li-
kwidując klasztory, zsyłając duchownych na ciężkie
roboty lub organizując dla nich coś w rodzaju obozów
koncentracyjnych. Jeszcze bardziej cierpieli świeccy
wyznawcy katolicyzmu, których represjami, torturami
i groźbą śmierci starano się pozyskać dla arianizmu.
Prześladowania przerwała śmierć króla. Na nowo pod-
jął je jego bratanek, uczony Trasamund, który stosował
wszakże znacznie łagodniejsze metody: zamykał ko-
ścioły, nie dopuszczał do obsadzania klerem katolickim
stanowisk kościelnych, nagradzał sowicie pozyskanych
dla arianizmu. Wszystko to jednak przyniosło odwrotny
od zamierzonego skutek: śmiertelną wrogość katolic-
kiej ludności rzymskiej wobec heretyckiego państwa
i ariańskich Wandalów.
Następca Trasamunda, Hilderyk (523–530), zerwał
z tą polityką: ogłosił amnestię, zwrócił część kościołów
i zezwolił na swobodę praktyk kultu katolickiego; już
w 525 r. ogólnopaństwowy synod biskupów katolickich
święcił odbudowę Kościoła, a na dworze królewskim
katolicy zwiększali swe wpływy. Nic dziwnego, że de-
tronizację Hilderyka uznali katolicy za nawrót do starej
polityki i mimo iż nowy król Geilamir nie poczynił
żadnych wrogich im kroków, gremialnie poparli lądu-
jącą w Afryce armię Belizariusza. W niewiarygodnym
tempie państwo wandalskie załamało się całkowicie,
a rozproszeni po świecie Wandalowie znikli nieomal
bez śladu. Nie potrafili stworzyć w swym państwie jed-
nolitego społeczeństwa, zdolnego przekształcić się
w naród.
Nie udało się to również Ostrogotom. Dumni nosi-
ciele nordyjskiej tradycji, mający na czele przedstawi-
ciela rodu Amalów, władającego ongiś wielkimi obsza-
rami wschodniej Europy, wkroczyli w 489 r. do Italii
jako sprzymierzeńcy Cesarstwa. Liczbę ich określa się
na około 100 tysięcy, wliczając w to kobiety i dzieci.
Ich władca, Teodoryk Wielki, był równie przywiązany
do gockiej tradycji plemiennej i arianizmu, co przejęty
uwielbieniem dla rzymskiej państwowości i cywilizacji.
Wyżej zastanawialiśmy się już nad tą jego dwoistą po-
stawą, która umożliwiała przeszło czterdziestoletnie
współżycie Gotów i Rzymian w Italii, kontynuację,
a także restaurację rzymskich instytucji, rzymskiej cy-
wilizacji i kultury, a nawet - współistnienie katolicy-
zmu i arianizmu. A jednak, mimo zewnętrznych efek-
tów, polityka ta nie doprowadziła do umocnienia no-
wego systemu zgodnego współżycia, nie doprowadziła
do integracji obydwu współżyjących elementów et-
nicznych. Współżycie Gotów i Rzymian przebiegało
bowiem w warunkach segregacji, której król nie potra-
fił przełamać.
Pozycja Teodoryka, mimo jego wielkiego osobi-
stego autorytetu, była znacznie słabsza niż królów
wandalskich. Dla Rzymian był od strony formalnej tyl-
ko urzędnikiem, piastującym władzę z ramienia cesa-
rza; jeżeli był czymś więcej niż zwykły namiestnik, to
zawdzięczał to swej władzy nad Gotami, wypływającej
z innych źródeł. Dla Gotów był królem wybranym ze
względu na osobiste zalety i dlatego, że był nosicielem
Boskiego szczęścia, związanego z rodem Amalów. Nie
udało mu się zredukować znaczenia starej arystokracji,
przechowującej tradycję plemienna i pilnie baczącej,
aby rzymskie sympatie króla nie zagroziły interesom
Gotów, a w szczególności ich wojskowemu panowaniu.
Wielkim sukcesem Teodoryka było osadzenie
Ostrogotów w Italii w sposób niepowodujący zaburzeń
społecznych ani przewrotu w gospodarce. Dbając o za-
chowanie rzymskiej praworządności, zlecił przeprowa-
dzenie rozdziału ziemi prefektowi Liberiuszowi, który
posłużył się tu rzymskim systemem przydziału ziemi
osadnikom wojskowym. Ponieważ Goci zajęli głównie
tereny odebrane ludziom Odoakra, ludność rzymska nie
poniosła przy tym większych strat.
Osadnictwo Gotów objęło więc głównie tereny na
północy i północnym wschodzie Italii, obszary nad Pa-
dem, okolice Werony i Rawenny; jednak jako jedyna
siła militarna musieli być również obecni w porozrzu-
canych po kraju garnizonach. Pozostawali pod zarzą-
dem własnych naczelników - comites Gothorum, którzy
z funkcjami wojskowymi połączyli sądowe i admini-
stracyjne. Goci podlegali własnemu prawu i własnym
sądom; co więcej, wszelkie sprawy między Rzymiana-
mi a Gotami podlegały sądom gockim, a to Rzymianie
musieli odczuwać jako dyskryminację.
Rychło jednak i do spraw zarezerwowanych dla
Gotów przedostawać się zaczęły za sprawą króla
wpływy rzymskie. Wojsko zostało zorganizowane na
sposób rzymski, oddziały, pozostające w czynnej służ-
bie - skoszarowane i zaopatrzone w żołd; za to Goci-
osadnicy musieli płacić podatki gruntowe tak samo, jak
rzymscy kolonowie. Prawo gockie zostało utrzymane,
ale ogłaszane edykty królewskie wprowadzały doń
wciąż elementy rzymskie; gocki comes z przewodni-
czącego sądu stawał się sędzią, jako przedstawiciel
monarchy; pracujący w jego biurach liczni rzymscy
urzędnicy, wzorujący się w działaniu na sądownictwie
prawa rzymskiego, torowali drogę ujednoliceniu.
W ten sposób powolnymi krokami torował Teodo-
ryk drogę do asymilacji, ale zdawał sobie sprawę z siły
elementów jej przeciwnych po obu stronach. Jego dwór
w Rawennie był ośrodkiem, gdzie stykały się i musiały
współdziałać dwie administracje: rzymska i gocka. Tu
działali współpracujący z królem Rzymianie, jak Libe-
riusz, Faustus czy Kasjodor, a także przychylni jego
planom Goci, jak Arigern czy Tuluin.
Pod powierzchnią jednak trwały antagonizmy, któ-
re miały się w odpowiednim momencie ujawnić. Rzy-
mianie nie mogli się pogodzić z faktem panowania bar-
barzyńców - niedopuszczanie ich do spraw wojsko-
wych, pociąganie przed sądy gockie, obecność gockich
comesów i załóg we wszystkich ważniejszych ośrod-
kach przypominały im to na każdym kroku. Przy tym
barbarzyńcy ci byli arianami.
Teodoryk starał się przede wszystkim o względy
rzymskiej arystokracji, której organem był senat: dla
niej pielęgnował tradycje starego Rzymu i restaurował
jego zabytki, dla niej kultywował przeżyte tradycyjne
formy, pozbawione już realnej treści. W większości
przypadków spotykał się jednak z chłodnym przyję-
ciem. Senatorzy skwapliwie przyjmowali jego dobro-
dziejstwa, ale objawy wzajemności z ich strony były
czysto zewnętrzne. Dla Symmacha czy Boecjusza Teo-
doryk był mimo wszystko uzurpatorem, a lojalność
wobec tradycji rzymskiej kierowała ich serca ku legal-
nemu cesarzowi w Konstantynopolu i kazała im wspie-
rać bizantyjskie plany rewindykacji Italii. Mimo starań
Teodoryka o współpracę z Kościołem katolickim,
a zwłaszcza z papieżami, również duchowieństwo
rzymskie godziło się z jego opieką tylko podczas okre-
sowych sporów z Konstantynopolem. Rzymska ludność
Italii powszechnie uważała cesarzy za swych jedynych
legalnych władców, a wieści o rozbiciu przez ich woj-
ska afrykańskiego państwa Wandalów wzbudziły entu-
zjazm i nadzieję na likwidację obcego panowania rów-
nież w Italii.
Wśród Gotów stara arystokracja podsycała w sze-
regach wojowników nieufność i niezadowolenie z pro-
rzymskiej polityki Teodoryka i jego dziedziczki Ama-
lasunty. Goci czuli się panami kraju, który zdobyli,
a nie żołnierzami w rzymskiej służbie; niechętnie wi-
dzieli poddawanie ich regułom rzymskiej administracji
i skarbowości czy też rozciąganie na nich zasad prawa
rzymskiego. Rodzina Teodoryka i krąg bliskich mu lu-
dzi chętnie przejmowali rzymskie obyczaje i zdobywali
wykształcenie; siostrzeniec Teodoryka, przyszły król
Teodahad, miał się podobno nawet pasjonować stu-
diami nad Platonem. Ale większość Gotów obserwowa-
ła to wszystko krytycznie, jako objawy utraty świado-
mości plemiennej. Pod wpływem opozycji córka Teo-
doryka Amalasunta (526–535) musiała odebrać syna
spod opieki rzymskich nauczycieli i oddać go na gockie
wychowanie obozowe; z niepokojem śledzili Goci
układy dziedziców Teodoryka z Konstantynopolem,
wietrząc w nich zdradę. Amalasunta usiłowała rozpra-
wić się z gockimi przeciwnikami przez zgładzenie ich
trzech przywódców, zapłaciła za to jednak życiem, po-
dobnie jak później Teodahad za swe tajne konszachty
z cesarzem. Wybrany królem Witiges (536–540) nie
mógł już kontynuować fikcji zgodnego współżycia Go-
tów i Rzymian, skoro miasta Italii i sam Rzym przy
pierwszej sposobności otwierały bramy wojskom Eeli-
zariusza. Świadectwem klęski polityki, prowadzonej
przez Teodoryka, było porzucenie dworu raweńskiego
przez Kasjodora i jego przejście na stronę bizantyjską;
jeszcze dobitniejszym wyrazem zerwania z polityką
Teodoryka była egzekucja senatorów rzymskich, za-
trzymanych w charakterze zakładników przez Witigesa.
Okrucieństwa długotrwałej wojny w Italii zamknęły
wszelkie drogi powrotu do systemu Teodoryka.
Na tym właściwie można by skończyć, gdyby nie
zagadkowe momenty w polityce króla Totili (541–552),
który podjął ostatnią rozpaczliwą walkę Ostrogotów
o istnienie. Ten król – wojownik, cieszący się admira-
cją licznych historyków, był „równie dalekowzroczny
w rozumieniu problematyki ekonomiczno – społecznej,
jak śmiały w wyborze środków i zręczny w ich użyciu”
(Ernst Stein). Rozumiał on, że opór kilku tysięcy wo-
jowników gockich przeciw napływającym do Italii ko-
lejnym armiom bizantyjskim nie może trwać długo, je-
żeli towarzyszyć mu będzie wrogość miejscowej ludno-
ści rzymskiej. Nie łudził się jednak możliwością po-
wrotu do współpracy z arystokracją rzymską czy
współrządów króla Gotów i rzymskiego senatu: tu
wszystkie mosty były zerwane. Sojusznikiem, którego
chciał pozyskać, był lud Italii. Drobni wolni rolnicy,
kolonowie i niewolnicy latyfundystów, których maso-
wo wyzwalał i obdarzał ziemią, stanowili nową bazę
rekrutacyjną wojska Gotów; w otoczeniu króla działali
Rzymianie niskiego pochodzenia, których imion, z wy-
jątkiem kwestora Spinusa ze Spoleto, nie zapisali nie-
przyjaźni im kronikarze.
Ta polityka społeczna Totili wzmocniła jego szere-
gi i przedłużyła wojnę, neutralizując postawę ludności
Italii. Nie doceniał Totila jednak emocjonalnych
związków niższych warstw społeczeństwa Italii z tra-
dycją rzymską i z Kościołem katolickim, podtrzymują-
cym swe wrogie Gotom stanowisko. Umęczony lud Ita-
lii obojętnie patrzył na klęski wojsk cesarza, z satysfak-
cją nawet obserwował zagładę różnoplemiennych na-
jemników na służbie Bizancjum, mianujących się woj-
skiem rzymskim. Ale nie był dla Rzymian obojętny
straszny los Wiecznego Miasta, które po długotrwałym
oblężeniu w 546 r. wpadło w ręce Totili; po gruntow-
nym jego splądrowaniu ludność wysiedlono, a całe
miasto miało zostać zburzone, zapewne na żądanie fa-
natycznego gockiego otoczenia Totili. Jeżeli do tego
nie doszło, to może nie tyle w wyniku perswazji posłów
Belizariusza, co trudności technicznych, jakie niosły ze
sobą plany zrównania z ziemią tak wielkiej metropolii.
Kiedy Totila po raz drugi w 550 r. zdobył Rzym,
podjął inną politykę, wykazując zrozumienie własnego
błędu: wszczął pracę nad odbudową miasta i jego za-
ludnieniem, traktując je jako swą stolicę. W prastarym
Circus Maximus urządził wyścigi rydwanów, a w swo-
im otoczeniu zgromadził resztki senatu rzymskiego,
które udało mu się zebrać. Nie powstrzymało to jednak
jego klęski i zagłady całego ludu Ostrogotów. Po klęsce
i śmierci Totili niedobitki Ostrogotów szukały po Italii
zemsty, dopuszczając się masowych rzezi ludności
rzymskiej. Tragiczny los dzieła Teodoryka wypełnił
się.
5. Hiszpania wizygocka
Spośród ludów germańskich, które zbudowały swe
państwa na obszarach dawnego Imperium Rzymskiego,
tylko dwa - Wizygoci i Frankowie - potrafiły doprowa-
dzić do syntezy etnicznej, niwelującej tradycje odrębnej
świadomości rzymskiej i germańskiej części społeczeń-
stwa. W żadnym z tych dwu przypadków nie doszło do
ukształtowania się skonsolidowanych narodów, które
mogłyby stawić czoło różnorodnym żywiołom odśrod-
kowym; różne jednak były przyczyny niepowodzenia
polityki integracyjnej w obu wypadkach. Dlatego, mi-
mo iż skomplikowane dzieje układów etnicznych
i świadomości etnicznej w państwie Franków mają
dzięki obfitym źródłom dużo bogatszą literaturę i są le-
piej znane, warto zwrócić także uwagę na procesy inte-
gracyjne Hiszpanii wizygockiej, które znajdowały się w
pełnym rozwoju w momencie, gdy siły zewnętrzne
zrujnowały dzieło kilku wieków wspólnego wysiłku
Gotów i Rzymian, zmierzającego do przezwyciężenia
różnic i do budowy wspólnej ojczyzny. Wizygoci sta-
nowili zachodni odłam Gotów, który oderwał się jesz-
cze w okresie ich pobytu nad Morzem Czarnym, za-
pewne w pierwszej połowie III w.; R. Wenskus sądzi,
że nastąpiło to w związku ze zmianą rodu królewskie-
go. Wizygoci nie uznali władzy Amalów, ale począt-
kowo nie wybierali własnego króla; poczucie wspólnej
tradycji wszystkich Gotów było bardzo silne i trwało aż
do VI wieku. Jordanes traktował obydwie gałęzie Go-
tów oraz Gepidów jako wspólnotę, przede wszystkim
językową (omnis ubique lingue huius natio). Być może
przyczyną wyodrębnienia Wizygotów było ich przesu-
nięcie się do Dacji po jej opuszczeniu przez Rzymian
w 269 r.; Karpaty oddzielały ich odtąd od współple-
mieńców żyjących pod władzą Amalów. Wizygoci
pierwsi przyjęli w IV w. chrześcijaństwo w ariańskiej
postaci i rozpropagowali je wśród Ostrogotów. Jeszcze
w VI w. grupy Ostrogotów włączały się bez trudności
w społeczeństwo wizygockie. Byli oni traktowani tam
jako współplemieńcy; między Wizygotami a Ostrogo-
tami nie było też żadnych zakazów mieszanych mał-
żeństw, jakie obowiązywały np. w stosunku do Rugiów
czy Swewów. Od roku 413 Wizygoci osiedlali się
w Akwitanii na podstawie umowy Ataulfa z cesarzem
Honoriuszem. Ich pojawienie się w Hiszpanii
w 414/415 r., podobnie jak późniejsze wyprawy na
Półwysep Iberyjski, nie miały na celu osiedlenia się
tam: miały one bądź charakter rabunkowy, bądź po-
dejmowane były w służbie Rzymu przeciw Swewom,
Alanom i Wandalom, pustoszącym Półwysep. Celem
politycznym królów wizygockich było otwarcie sobie
dostępu do Morza Śródziemnego, uparcie wzbraniane-
go im przez Rzymian. Udało się to dopiero po załama-
niu Cesarstwa Zachodniego w 455 r., kiedy władza cen-
tralna przestała funkcjonować, a wojska rzymskie stały
się narzędziem ambicji rywalizujących dowódców.
W 462 roku Narbona, w 476 Arles wpadły w ręce Wi-
zygotów. Osadnictwo gockie koncentrowało się wokół
rezydencji królewskiej - Tuluzy; na innych terenach by-
ły to bądź niewielkie garnizony, strzegące panowania
Gotów, bądź skonfiskowane majątki, nadane przez kró-
lów poszczególnym możnym gockim. Liczebność Go-
tów w V w. szacuje się na ok. 100 tysięcy; na opano-
wanym przez nich terenie między Loarą a Pirenejami
(przed zajęciem Septymanii i Prowansji) stanowili oni
ok. 10% ludności.
Od połowy V wieku Wizygoci włączyli się w wal-
ki Rzymian ze Swe-wami na terenie Hiszpanii. W bi-
twie nad rzeką Orbigo w 456 r. król Teodoryk II zdru-
zgotał siłę militarną Swewów, wziął do niewoli ich kró-
la Rechiara i kazał go stracić. Próba podporządkowania
sobie Swewów nie powiodła się, ale Wizygoci nie opu-
ścili już Hiszpanii. Niektórzy historycy (Ramon
d’Abadal) wiążą z tym okresem osadnictwo Gotów na
obszarze północno – zachodniej Kastylii, zwanym póź-
niej Campi Gothorum; to osadnictwo wojskowe miało
zabezpieczyć rzymską Hiszpanię przed napadami
Swewów; kiedy król Euryk (466–484) zerwał zależność
od Rzymu i rozpoczął podbój Hiszpanii, miał już w niej
punkty oparcia: w 468 r. zdobył Meridę, a następnie
rozciągnął swe panowanie na cały obszar po Morze
Śródziemne i Gibraltar. Dzieje tej ekspansji nie są bli-
żej znane; możliwe, że na pewnych obszarach zacho-
wały się dość długo enklawy rzymskie, uznające teore-
tycznie władzę cesarzy, zarządzane przez „senatorów”
i wodzów, przybierających coraz częściej charakter
udzielnych książąt. Z czasem zostali i oni podporząd-
kowani przez królów wizygockich.
Opanowanie Hiszpanii nie zmieniło też charakteru
państwa wizygockiego, którego punkt ciężkości pozo-
stał w Galii. Trzeba z naciskiem podkreślić, że z wyjąt-
kiem wędrówek na początku V wieku i okresowych
starć rzymsko – gockich na terenie Septymanii Wizy-
goci nie powodowali większych zniszczeń. Straty, jakie
poniosła Akwitania w latach 407–418, a Hiszpania
w 409–429, zostały wyrządzone przeważnie przez inne
ludy germańskie (Wandalowie, Swewowie) oraz przez
Alanów. Opanowanie wschodniej Hiszpanii przez Wi-
zygotów po 468 r. nie zmieniło sytuacji społecznej na
tych ziemiach, a gospodarczą raczej poprawiło. Jak
więc słusznie podkreśla Karl Stroheker, przejęcie przez
Wizygotów rządów nad olbrzymią częścią dawnego
Imperium Rzymskiego (przeszło 700 tys. km2 i 10 mln
mieszkańców) było przewrotem tylko w sensie naczel-
nej władzy politycznej, ale samo przez się nie wywoła-
ło przewrotu społecznego ani kryzysu gospodarczego.
Zmiany, jakie się w tym zakresie dokonywały, były
kontynuacją przemian rozpoczętych wcześniej w łonie
Imperium: zaznaczający się już od III w. partykularyzm
prowincji ułatwił Gotom oderwanie Galii i Hiszpanii od
Rzymu, a rosnące znaczenie klasy latyfundystów („se-
natorów”), uzależniających wolną ludność wiejską, to-
rowało drogę feudalizacji.
Jak wynika z przykładu Ataulfa i Teodoryka II,
niektórzy królowie Wizygotów poważnie pojmowali
swą rolę czołowych sprzymierzeńców popadającego w
ruinę Cesarstwa Rzymskiego; nawet mniej prorzymsko
nastrojony Teodoryk I (418–451), który przez wiele lat
sprawiał Rzymianom kłopoty swym dobijaniem się do
Morza Śródziemnego, przybył, na odsiecz Aecjuszowi
w momencie, gdy Hunowie zaleli Galię, i poległ w bi-
twie na Polach Katalaunijskich.
Już od początku istnienia władzy gockiej w Akwi-
tanii królowie starali się pozyskać sobie miejscową
ludność rzymską. Pisma Salwiana z Marsylii są świa-
dectwem nadziei, jakie z nimi wiązali uciskani człon-
kowie niższych warstw społeczeństwa prowincji, ucie-
kający spod władzy urzędników rzymskich na tereny
okupowane przez barbarzyńców. Rzeczywiście zała-
manie rzymskiego systemu podatkowego i panowania
przekupnej biurokracji przyniosło początkowo znaczną
poprawę położenia ludności, przede wszystkim wiej-
skiej. Niebawem jednak okazało się, że dla rządzenia
zdobytymi przez siebie obszarami Wizygoci muszą się-
gnąć do pomocy rzymskich specjalistów: przywrócono
więc rzymską administrację, sądownictwo, system po-
datkowy. Zamiast wśród chłopów, królowie wizygoccy
szukali sprzymierzeńców wśród przedstawicieli rzym-
skich rodów senatorskich, którzy nieomal od początku
rządów gockich znajdowali dobre przyjęcie na dworze
tuluzańskim. Kiedy stało się jasne, że państwo Wizygo-
tów nie jest tylko przejściowym zakłóceniem, liczba
„kolaborantów” stale rosła; za cenę utrzymania lub od-
zyskania majątków coraz liczniejsi przedstawiciele ga-
lijskich rodów senatorskich decydowali się służyć no-
wym panom. Synowie poety Paulina z Pełli, który
uszedł przed Wizygotami z Galii, znaleźli się wkrótce
po 418 u boku Teodoryka I; jeden z nich osiągnął wy-
sokie stanowisko na jego dworze. Sprzyjała temu po-
wrotowi polityka królów wizygockich dążąca do pozy-
skania nowych podwładnych; królowie nie wahali się
obdarzać zaufaniem ministrów rzymskiego pochodze-
nia. Leon z Narbony był jednym z głównych doradców
Euryka; działający jednocześnie z nim Seronatus stał
się obiektem zaciętych ataków obrońcy rzymskości, Si-
doniusa Apollinarisa, który traktował go jako renegata
i porównywał z Katyliną.1 Ten sam Sidonius jednak
gościł poprzednio na dworze Teodoryka II i w swych
wierszach poświęcił mu pochlebne strofy. Znany nam
już Sal wian z Marsylii usprawiedliwiał nawet religijną
postawę Wizygotów: „Są oni heretykami bezwiednie,
(...) błądzą, lecz błądzą w dobrej wierze, nie z nienawi-
ści, lecz z miłości Boga, wierząc, że czczą Pana i ko-
chają.”
Udostępniono Rzymianom także możliwości karie-
ry wojskowej (nieistniejące u Wandalów i Ostrogotów).
W służbie Euryka działali Vincentius (na terenie Hisz-
panii) i Victorius (w Galii); król ten zaś, silnie oddany
arianizmowi i niechętny hierarchii katolickiej, nie był
bynajmniej popularny wśród rzymskich poddanych; je-
go poprzednik Teodoryk II i następca Alaryk II (484–
507) znacznie silniej wiązali się z galijskim możno-
władztwem. Rzymscy „senatorzy” z południowej Galii
prowadzili dawny tryb życia, niepozbawiony luksusu
i kultywujący starorzymskie tradycje. Na wzór arysto-
kracji gockiej otaczali się zbrojnymi orszakami.
Wpływy Rzymian dały się odczuć niebawem na
dworze królewskim, gdzie łacina od początku zaczęła
wypierać język gocki w codziennym urzędowaniu,
a zwłaszcza w kancelarii. Było to tym bardziej zna-
mienne, że Goci dzięki Ulfilasowi potrafili posługiwać
się własnym pismem i językiem w liturgii. Już Teodo-
ryk I oddał przynajmniej część swych dzieci pod opiekę
rzymskich nauczycieli; rzymski senator Avitus wpłynął
na ukształtowanie poglądów i szacunek do rzymskiej
kultury u swego wychowanka Teodoryka II, który póź-
niej wyniósł swego mistrza na tron cesarski. Młodzień-
cze studia Teodoryka nad Wergiliuszem i prawem
rzymskim nie zrobiły z niego intelektualisty; Sidonius
Apollinaris, przedstawiając życie na dworze królew-
skim, wymienił wśród rozrywek królewskich grę w ko-
ści, polowanie i oglądanie igraszek błaznów, ale nie
wspomniał o lekturach czy uczonych rozmowach. Jed-
nak nawet snobizowanie się królów wizygockich na
rzymskość wpływało na zbliżanie się wyższych klas
społecznych obu grup etnicznych. Teodoryk II, atle-
tyczny, owłosiony drab z włosami splecionymi po bar-
barzyńsku w warkocze, usuwał jednak z sali audiencjo-
nalnej odzianych w futra wojowników, kiedy przyjmo-
wał posłów; Euryk trzymał na dworze rzymskiego poe-
tę Lampridiusa, a u Sidoniusa Apollinarisa zamówił hi-
storię Gotów. Alaryk II nie tylko urządzał w Saragossie
igrzyska cyrkowe, jak rzymski imperator, ale jako
pierwszy z królów germańskich czesał się po rzymsku.
Tendencje asymilacyjne, a raczej uleganie Gotów
cywilizacji rzymskiej, widać doskonale w dziedzinie
prawa. Już obydwaj Teodorykowie podejmowali z po-
mocą prawników rzymskich nieznaną bliżej działalność
kodyfikacyjną w dziedzinie gockich praw zwyczajo-
wych, wyprzedzając w tym wszystkich królów germań-
skich. Zachował się dopiero (we fragmentach) kodeks
Euryka, noszący wyraźne cechy prawa rzymskiego,
w tej jego postaci, jaka służyła w sądach rzymskich na
terenie Galii. Kodeks regulował stosunki prawne wśród
Gotów i stosunki między Gotami a Rzymianami; spisa-
ny był w języku łacińskim (zapewne podobnie jak już
poprzednie), a zarówno sformułowania, jak przyjęte
z prawa rzymskiego urządzenia (np. testament) świad-
czą o celowych innowacjach. Alaryk II po upadku wła-
dzy cesarskiej w Rzymie przejął również prerogatywy
cesarskie w dziedzinie prawa rzymskiego. Rezultatem
jego działalności na tym polu jest wydana w 506 r.
praktyczna kodyfikacja prawa rzymskiego, tzw. Lex
Romana Visigothorum, porządkująca i aktualizująca za-
sady prawne w sądach prawa rzymskiego w państwie
wizygockim, gdzie nie weszła w życie kodyfikacja ce-
sarza Teodozjusza II z 438 r., obowiązująca na zie-
miach znajdujących się w połowie V w. pod bezpo-
średnią władzą Rzymu.
Starania królów wizygockich o syntezę podległej
im ludności rozbiły się jednak o sprawę religii. Nie-
chętna katolikom polityka Euryka (usuwanie biskupów,
nieobsadzanie katedr biskupich) nie tyle wypływała
z ariańskiego prozelityzmu, co stanowiła represję wo-
bec biskupów broniących rzymskiej racji stanu przeciw
„barbarzyńcom” i nierzadko kierujących oporem prze-
ciw gockim zdobywcom. Wszystko przybrało inne
wymiary, kiedy Frankowie, rywalizujący z Wizygotami
w opanowywaniu Galii, przeszli na katolicyzm. Kiedy
prawowity cesarz w Konstantynopolu sprzyjał herezji
monofizyckiej, a w Rawennie i w Tuluzie rządzili kró-
lowie ariańscy, Chlodwig był jedynym zbrojnym ra-
mieniem „prawdziwej wiary”.
Alaryk II starał się neutralizować te wpływy przez
swą tolerancyjną politykę. Jego kodyfikacja przejęła
z prawa rzymskiego postanowienia faworyzujące Ko-
ściół, choć starała się uczynić z Kościoła katolickiego
w państwie wizygockim instytucję państwową. Synod
galijski w Agde w 506 r. zgromadził dwudziestu czte-
rech biskupów Galii wizygockiej; kierował nim odwo-
łany z wygnania Cezary, biskup Arles, który chętnie
zgodziłby się zostać patriarchą nowego Kościoła. Jed-
nak wszystkie te kroki nie zapobiegły katastrofie.
W 507 roku w okolicach Poitiers, pod Vouills,
Chlodwig zadał decydującą klęskę Wizygotom. Alaryk
II poległ, a południowa Galia przeszła bez trudności
w ręce Franków, zapewne dzięki sprzyjającej postawie
tamtejszej ludności rzymskiej, a zwłaszcza biskupów.
Wprawdzie przedstawiciele arystokracji rzymskiej
z Galii lojalnie walczyli u boku Alaryka II pod Vouille,
ale później przeszli na stronę Chlodwiga i niebawem
znaleźli się w jego służbie. Tylko interwencji Teodory-
ka ostrogockiego zawdzięczali Wizygoci utrzymanie
Septymanii, jako resztki rozległych zapirenejskich po-
siadłości. Tam spłynęła większość Gotów, zamieszku-
jących poprzednio obszary wokół Tuluzy, toteż teryto-
rium to nazywano później Gotią. Część Gotów z Galii
przesiedlona została do Hiszpanii, ale poza Campi
Gothorum trudno tam odnaleźć jakiś obszar zwartego
osadnictwa gockiego. Po stratach w wojnie z Frankami
Goci stanowili w Hiszpanii już tylko ok. 2% ludności
tego kraju, choć byli nadal główną grupą rządzącą.
Hiszpania składała się z bardzo różnych pod
względem klimatycznym, ekonomicznym i kulturalnym
obszarów. Część zachodnia, nad Morzem Śródziem-
nym (prowincje: Hispania Tarraconensis, Carthaginien-
sis i Baetica), była w większości urodzajna, gęsto za-
ludniona i rozwinięta gospodarczo, z bogatymi miasta-
mi (Barcelona, Tarragona, Kartagena, Sewilla, Merida).
Reszta półwyspu, zaludniona znacznie rzadziej, jeszcze
nie w pełni zromanizowana, była uboga; rozległe tereny
poświęcone były hodowli, a raczej pasterstwu. Ziemie
te znajdowały się w znacznej mierze pod panowaniem
Swewów, podczas gdy część wschodnia wytrwale opie-
rała się, aż do czasów Euryka, najazdom barbarzyńców.
Euryk, podporządkowawszy sobie część rzymską, ode-
brał również Swewom południową część ich posiadło-
ści (Luzytanię), spychając ich na północno – zachodnie
obszary półwyspu, do Galicji.
W końcu V wieku roczniki zanotowały (494 i 497)
przesunięcie części Gotów do Hiszpanii; większa ich
liczba napłynęła z Galii po 507 r., a zwłaszcza po 531,
kiedy siedziba królów wizygockich ostatecznie została
przeniesiona na południe od Pirenejów. Większość Go-
tów została ulokowana na Campi Gothorum i w są-
siedztwie: od Palencji po Toledo. Śladem tego osadnic-
twa są odkryte na tych terenach przez archeologów
groby rzędowe, rzadko spotykane na innych terenach
Hiszpanii. Są to groby pozbawione bogatszego wypo-
sażenia, stanowią więc ślady osadnictwa prostych Go-
tów - wolnych chłopów. Członkowie wyższej warstwy
społecznej natomiast rozproszyli się po całym kraju,
pełniąc funkcje wojskowe i administracyjne i wchodząc
w posiadanie wielkich majątków ziemskich. Goci sta-
nowili też zapewne załogi większości garnizonów woj-
skowych, choć nie utrudniano dostępu do nich Rzymia-
nom. Element gocki został wzmocniony po 507 r. przez
Ostrogotów, którzy przybyli na pomoc pobratymcom
na rozkaz Teodoryka Wielkiego. Do swej śmierci za-
chowywał Teodoryk zwierzchnictwo nad państwem
Wizygotów, a jego dowódcy wojskowi, Ibba i Teudis,
odgrywali rolę namiestników. Większość ich wojowni-
ków osiadła na stałe w Hiszpanii i Septymanii.
Rozproszenie Gotów ułatwiło ich romanizację
w ciągu VI wieku; najwcześniej ulegli jej możni, dla
których język gocki szybko przestał być językiem co-
dziennego użytku; całkowite wygaśnięcie języka goc-
kiego wśród chłopów gockich musiało nastąpić w VII
wieku. O szybkiej romanizacji świadczy prawie całko-
wity brak słów pochodzenia gockiego w języku hisz-
pańskim. Już w VI w. także Kościół ariański posługi-
wał się w liturgii łaciną.
Jednak romanizacja językowa nie oznaczała by-
najmniej zaniku świadomości własnej odrębności Wi-
zygotów ani ich dumy plemiennej, wypływającej z kul-
tywowanej tradycji. Ramon Menendez Pidal wydobył
wzmianki o trwaniu wśród potomków Wizygotów po-
dań o gockich królach i bohaterach, które - jego zda-
niem - wpłynęły na ukształtowanie się hiszpańskich
epopei rycerskich X–XIII wieku; niektóre wątki tych
epopei dadzą się wyprowadzić z tradycji gockiej, zapi-
sanej u Jordanesa. W dziele pedagogicznym Institutio-
num disciplinae, wiązanym z osobą Izydora z Sewilli,
zaleca się młodym ludziom naukę „śpiewu pieśni
przodków, które podniecają słuchaczy do chwalebnych
czynów”.
Postępujące procesy romanizacji Gotów przy ich
tolerancyjnym stosunku do Kościoła katolickiego
sprzyjały asymilacji Rzymian hiszpańskich z państwo-
wością wizygocka. Królowie Amalaryk (526–532)
i Teudis (531–548) żonaci byli z katoliczkami i przy-
kład ten z pewnością znajdował oddźwięk wśród ary-
stokracji, która w pierwszej połowie VI w. zahamowała
wzmacnianie się monarchii. Niebawem pojawili się
Goci – katolicy, nawet na stanowiskach biskupich.
Utrata Galii i wygaśnięcie starej dynastii zapoczątko-
wały walki o władzę; wykorzystał je Justynian, zamie-
rzający odzyskać dla Imperium również Hiszpanię.
Kiedy zbuntowany przeciw królowi Agili możny
Atanagild wezwał na pomoc stacjonujące w Afryce
wojska cesarskie, stary wódz Liberiusz przeprawił się
do Hiszpanii w 552 r. i opanował znaczną część wy-
brzeża Betyki, od Kartageny do Malagi i Assidony
(Medina Sidonia); z czasem granica posiadłości bizan-
tyjskich sięgnęła rzeki Baetis (Gwadalkwiwir), a nawet
ją przekroczyła, obejmując Kordobę. Mimo to sukces
był znacznie mniejszy, niż oczekiwano: romańska lud-
ność Hiszpanii nie okazała wkraczającym wojskom ce-
sarskim entuzjazmu, z jakim spotykały się poprzednio
w Afryce i w Italii. Być może znane były w Hiszpanii
straszne skutki wojen bizantyjsko – gockich w Italii;
być może jednak, że mieszkańcy Hiszpanii traktowali
już królów gockich jako swoich władców, a żołnierzy
Liberiusza - jako obcych najeźdźców. Ten brak współ-
działania z armią Justyniana jest - jak słusznie zauwa-
żył Dietrich Claude - dowodem pełnej autonomii i tole-
rowania katolicyzmu hiszpańskiego przez królów goc-
kich.
Najwybitniejszy z królów wizygockich Leowigild
(563–586), który doprowadził do zjednoczenia prawie
całego półwyspu (wcielenie państwa Swewów 585, li-
kwidacja niezależności górali kantabryjskich i Basków,
odebranie Bizantyjczykom Kor doby i Assidony),
zmierzał również do pełnej konsolidacji społeczności
hiszpano – gockiej. Środkiem do tego miało być
wzmocnienie monarchii przez jej ścisłe związanie
z Kościołem ariańskim, który miał się stać Kościołem
państwowym; rezygnując z języka gockiego, chciał
jednak Leowigild, by wszyscy mieszkańcy jego pań-
stwa odczuwali związki z tradycją gocką.
Wzorem dla Leowigilda byli cesarze bizantyjscy.
Na ich wzór przybrał przydomki Flavius, Pius, Felix,
wprowadził wzorowany na bizantyjskim ceremoniał
dworski, zaczął bić złote monety z własnym wizerun-
kiem i napisem, uwieczniał też na nich swe zwycię-
stwa. Jak rzymscy cesarze, zakładał nowe miasta:
w centrum Hiszpanii Reccopolis, które miało się stać
nową stolicą, na północy - Victoriacum (Vitoria) dla
upamiętnienia zwycięstwa nad Baskami.
Unifikacji miała służyć także kodyfikacja Leowi-
gilda, tzw. Codex revisus, który znosił wszelkie ele-
menty dyskryminacji ludności romańskiej, m.in. for-
malnie jeszcze obowiązujący zakaz małżeństw miesza-
nych; jest możliwe, że Codex revisus, którego pełnego
tekstu nie znamy, zmierzał do wprowadzenia jednolite-
go sądownictwa dla Gotów i Rzymian.
Ukoronowaniem dzieła Leowigilda miała być uni-
fikacja religijna. Z liturgią łacińską przejął Kościół
ariański zapewne liczne zwyczaje i obrzędy, występu-
jące w Kościele katolickim. Ponieważ Kościół ariański,
bezpośrednio zależny od króla, wydawał się dogodnym
narzędziem umocnienia władzy monarszej, Leowigild
postanowił go tak przekształcić, aby zredukowawszy
różnice w stosunku do katolicyzmu umożliwić połącze-
nie obydwu Kościołów pod swoim autorytetem. W 580
roku zwołał do Toledo synod biskupów ariańskich
i przeforsował na nim pewne zmiany doktrynalne uła-
twiające pojednanie (m.in. uznanie chrztu katolickiego,
kultu świętych i ich relikwii, złagodzenie formuł doty-
czących osoby Chrystusa). W ślad za synodem rozpo-
częła się akcja mająca przyspieszyć „nawracanie” kato-
lików na arianizm: nawróceni (m.in. Wincenty, katolic-
ki biskup Saragossy) byli sowicie nagradzani, niektórzy
podsycający opór biskupi katoliccy szli na zesłanie -
szczególnie dotyczyło to Gotów; liczne kościoły kato-
lickie przeszły w ręce arian. Trudno jednak mówić tu
o rzeczywistym prześladowaniu. Niezadowolenie kato-
lików chciał wykorzystać syn Leowigilda, Hermene-
gild, który sprawował władzę w Sew willi, na pograni-
czu bizantyjskiej Betyki. Pod wpływem frankijskiej żo-
ny i biskupa Leandra przeszedł w 579 r. na katolicyzm,
a następnie wszedł w porozumienie przeciw ojcu z Bi-
zantyjczykami (którym wydał Kordobę), Swewami
i frankijskim królem Guntramem, przez co wplątał Le-
owigilda w serię trudnych wojen. W 582 roku bunt
Hermenegilda został stłumiony, a on sam stracony. Ka-
tolicy nie poparli jego akcji, a katoliccy dziejopisowie,
współczesny Jan z Biclarum (sam internowany przez
króla) i późniejszy Izydor z Sewilli, traktują Hermene-
gilda jako buntownika, a nie męczennika za wiarę; ten
drugi punkt widzenia, podjęty przez papieża Grzegorza
Wielkiego, początkowo nie był podzielany w Hiszpanii.
Dzieło unifikacyjne Leowigilda uwieńczył powo-
dzeniem jego drugi syn Rekkared I (586–601), choć ob-
rał metodę przeciwną ojcowskiej. Zamiast przymusowo
nawracać na arianizm olbrzymią katolicką większość
swych poddanych, sam przeszedł w 587 r. na katoli-
cyzm i podjął przygotowania do przyciągania arian na
łono Kościoła katolickiego, czemu miały służyć po-
nownie organizowane dysputy. W 589 doszło na kolej-
nym synodzie w Toledo do oficjalnej unifikacji religij-
nej. Ośmiu biskupów ariańskich, którzy przyjęli stano-
wisko króla, zachowało swe godności i związane z nim
dochody, podobnie jak przedstawiciele niższego kleru.
W opozycji znaleźli się prawdopodobnie tylko czterej
biskupi oraz królowa – wdowa Goswinta; opór arian
nie objął szerszych kręgów.
Unifikacja religijna, przeprowadzona na synodzie
toledańskim 589 r., miała decydujące znaczenie dla
zrośnięcia się rzymskiego i gockiego elementu w jed-
nolite społeczeństwo, związane z gockimi tradycjami
historycznymi. Przyjmuje się wprawdzie, że dopiero
kodeks króla Reces-winta z 654 r. (tzw. Liber iudicio-
rum) wprowadził jednolite sądownictwo i zlikwidował
wszystkie odrębne prawodawstwa, ale jak widzieliśmy,
jest prawdopodobne, że krok ten zainicjował już Leo-
wigild, tylko postanowienia jego z oporami wchodziły
w życie. Rekkared spodziewał się, że Kościół umocni
jego władzę jako prawowiernego monarchy z Bożej ła-
ski; może już od jego czasów przyjął się zwyczaj na-
maszczania królów, zaczerpnięty ze Starego Testamen-
tu, który dopiero w 751 r. przejęli Frankowie. Kościół
hiszpański, uznając teoretycznie autorytet papieży,
strzegł swej niezależności w obawie, że kuria rzymska,
podlegająca władzy cesarzy bizantyjskich, może być
wykorzystana przez nich do nacisku politycznego na
królestwo wizygockie. Nie szczędzili też biskupi hisz-
pańscy polemik i pouczeń pod adresem papieży.
Od synodu 589 r. wspólne zjazdy biskupów i moż-
nowładztwa świeckiego rozpatrywały i uchwalały de-
cyzje we wszelkich sprawach, zarówno świeckich, jak
religijnych; na tymże synodzie zerwano też z toleran-
cją, podejmując pierwsze uchwały przeciwko Żydom.
Ale z czasem synody jako przedstawicielstwo gocko-
hiszpańskiego „narodu politycznego”, podejmujące
wiążące decyzje we wszystkich sprawach, znalazły się-
ponad królem. Brak zagrożenia zewnętrznego (ok. 625
wyparto Bizantyjczyków całkowicie z Półwyspu), spo-
wodowany osłabieniem wszystkich, dotychczasowych
przeciwników, sprawił, że osłabienie władzy królew-
skiej nie wywoływało niczyich obaw. Ze zgorszeniem
komentował to kronikarz frankijski, znany pod imie-
niem Fredegara: „Naród Gotów jest nieznośny, kiedy
nie czuje nad sobą twardego jarzma.” Wnet po śmierci
Rekkareda rozpoczął się proces redukowania upraw-
nień królów i oligarchia możnowładcza wszczęła dzia-
łalność destrukcyjną, która w 711 r. doprowadziła mo-
narchię Wizygotów do katastrofy.
Już przed przełomową decyzją Rekkareda docho-
dziło, jak wspominaliśmy, do małżeństw mieszanych
między arystokracją gocką a rzymskimi rodami „sena-
torskimi”. Z likwidacją arianizmu znikły ostatnie barie-
ry i w ciągu VII w. obydwie grupy stworzyły jedną po-
tężną grupę oligarchiczną, identyfikującą się z pań-
stwowością gocką (którą kierowały) i z gocką tradycją
historyczną.
Dochodzi do zjawiska, nazwanego przez Reinharda
Wenskusa „pseudo – logiczną identyfikacją”: cała ary-
stokracja hiszpańska, bez względu na pochodzenie, za-
czyna się uważać za potomków wojowników Alaryka,
zdobywców Rzymu. Identyfikacja była tak pełna, że
wprowadziła w błąd nawet nowoczesnych historyków,
którzy przyjmowali, że stara arystokracja rzymska wy-
gasła. Ramon d’Abadal twierdził nawet, że do połącze-
nia się dwu elementów etnicznych nie doszło, albo-
wiem „lud gocki, lud panów i wojowników strzegł się
wszelkiego zmieszania z masą ludności miejscowej”
i stworzył w zromanizowanym społeczeństwie warstwę
arystokratyczną. Nie można jednak w ślad za nim baga-
telizować danych o zrastaniu się arystokracji gockiej
i rzymskiej. W tym okresie imiona nie są już świadec-
twem gockiego lub rzymskiego pochodzenia: Goci no-
szą imiona typu Laurentius lub Renovatus, podczas gdy
potomkowie senatorów przybierają imiona germańskie.
Podobny proces wystąpił wówczas, a nawet nieco
wcześniej, w Galii Irankijskiej, ale rezultaty były inne,
jak zauważył Pierre Riché: „kiedy w Galii asymilacja
spowodowała zanik kultury klasycznej, tutaj dokonał
się proces odwrotny”. W okresie, kiedy w Galii królo-
wie merowińscy z trudem najwyżej umieli się podpisać
(i to nie zawsze), dwór królów wizygockich w Toledo
stał się ogniskiem kultury i gromadził miłośników lite-
ratury oraz uczoności. Królowie Sisebut (612–621)
i Swintila (621–632) gromadzili książki, protegowali
studia, przyjaźnili się i korespondowali z Izydorem
z Sewilli, sami zajmowali się twórczością literacką.
Naśladowali ich w tym następcy, szerząc wśród arysto-
kracji snobizm na kulturę literacką. Na tym tle należy
rozpatrywać twórczość Izydora, który był wprawdzie
najwybitniejszym, ale nie jedynym literatem i uczonym
tych czasów. Zdaniem Pierre’a Riché rozwój kulturalny
wyższych warstw społeczeństwa hiszpańskiego, zwią-
zany z upowszechnieniem znajomości łaciny klasycz-
nej, przyczynił się do zahamowania procesu kształto-
wania się łaciny ludowej, odrębnego języka hiszpań-
skiego. W języku tym zresztą nie daje się zauważyć
prawie żadnych wpływów gockich.
Kultura pisma wśród świeckich nie ograniczała się
bynajmniej do sfer dworskich czy arystokracji. Hiszpa-
nia pozostawała krajem, gdzie dokument pisany za-
chował znaczenie, jakie posiadał w prawie rzymskim,
gdzie działał notariat, a nawet administracja gospodar-
cza posługiwała się pismem, czego dowodzą tabliczki
odnalezione w pobliżu Salamanki i A wili, pochodzące
z VI–VII wieku.
Literatura hiszpańska tego okresu jest najlepszym
świadectwem formowania się nowej świadomości.
Jeszcze kronikarz z okresu Leowigilda Jan z Biclarum
mówi osobno o Gotach i Rzymianach (hiszpańskich),
choć podkreśla wspólnotę ich interesów. Natomiast
Izydor z Sewilli, potomek starego rodu senatorskiego
i znawca literatury klasycznej, który dłuższy czas prze-
bywał w Konstantynopolu, nie był już związany uczu-
ciowo z tradycjami Imperium Rzymskiego, a zdobycze
Cesarstwa w Hiszpanii uważał za najazd i uzurpację.
Uczucia patriotyczne Izydora związane były
z Hiszpanią. „Ze wszystkich krajów ziemi - pisał - od
Zachodu do Indii, tyś najpiękniejsza, o święta, zawsze
szczęśliwa matko władców i plemion, Hiszpanio! Tyś;
słusznie teraz królową prowincji, od której czerpie
światło nie tylko Zachód, ale i Wschód. Tyś pięknem
i ozdobą świata” - kontynuował, starając się odtworzyć
w swej prozie piękno ojczystego krajobrazu.
Jest to dość częsta w starożytnej retoryce pochwała
kraju rodzinnego (analogie znane są np. z Galii), która
nie kłóciła się z poczuciem przynależności do rzym-
skiej res publica i z uwielbieniem dla nomen Roma-
num. Tu jednak brzmi nowa nuta, w której Rzym trak-
towany jest obojętnie, a sympatie autora związane są
z kim innym. „Słusznie już dawniej złoty Rzym - stoli-
ca ludów - ciebie pożądał; chociaż z początku ta dziel-
ność rzymska, zwyciężywszy, pojęła ciebie, teraz znów
przesławne plemię Gotów, po wielu zwycięstwach na
świecie, walcząc porwało cię i obdarzyło miłością; do-
tąd pośród królewskich koron i niezmiernych bogactw
swego władztwa raduje się spokojnym szczęściem.”
Owo „przesławne plemię Gotów”, Gothorum flo-
rentissima gens, jest bohaterem historycznego dzieła
Izydora. Są to „ludzie z natury zręczni,, bystrzy umy-
słem, ufni w siłę sumienia, silni budową ciała, strzeliści
wysokością postaci, wyróżniający się gestem i zacho-
waniem, dzielni w ręku, wytrzymali na rany, według
słów poety, który powiada o nich: Goci gardzą śmier-
cią, sławiąc swe rany. Tak to bojowy lud i tak znakomi-
ta i zwycięska jego dzielność, że sam Rzym, zwycięzca
wszystkich ludów, poddał się jarzmu niewoli i przy-
czynił się do gockich triumfów i oto pan świata jak
niewolnik zmuszony został im służyć. Drżały przed
nimi wszystkie ludy w Europie. Ustępowały przed nimi
zapory Alp. Znane powszechnie z barbarzyństwa ple-
mię Wandalów trwożyło się nie tyle na ich widok, ale
już na samą wieść o nich. Dzielność ich wytępiła Ala-
nów. Swewowie dotąd ściśnięci w niedostępnych ką-
tach Hiszpanii teraz również doświadczyli niebezpie-
czeństwa ich oręża i utracili w haniebny sposób króle-
stwo.”
Nastąpiło w dziele i zapewne w świadomości Izy-
dora połączenie emocjonalnego stosunku do państwo-
wości i tradycji historycznej Gotów z patriotyzmem
hiszpańskim: rozszerzona na arystokrację, a może
i szersze warstwy romańskie, wizygocka świadomość
plemienna znalazła ojczyznę, a to powiązanie leży
u progu świadomości narodowej. Świadectwem tego
jest tekst przysięgi poddanych, składanej „na zbawienie
króla, narodu (gentis) et patriae”. Brakło jeszcze jed-
nego: wspólnej nazwy. Państwo i lud rządzący ciągle
noszą nazwę Wizygotów, a ich kraj - Hiszpanii. Być
może wytworzeniu się jednolitej nazwy przeszkadzały
ostatnie posiadłości wizygockie za Pirenejami (Septy-
mania), które ciągle jeszcze zaliczane były do Galii.
Dietrich Cloude zwrócił uwagę, że rozwijający się
w VII w. patriotyzm! Gocko – hiszpański nie objął Sep-
tymanii, która była traktowana jako obca dependencja,
mimo że nie tylko posiadała znaczny odsetek ludności
gockiej, ale stanowiła najstarszą część państwa gockie-
go. Fakt ten świadczy, że romańscy Hiszpanie, mający
tradycje separatyzmu lokalnego, dzielącego ich od
mieszkańców Galii, odegrali istotną rolę w kształtowa-
niu się wizygocko – hiszpańskiej świadomości narodo-
wej.
Julian, biskup Toledo (zm. 690), pochodzący z ro-
dziny żydowskich konwertytów, reprezentuje w swej
historii panowania króla Wamby patriotyzm hiszpański,
stanowiący rozwiniętą postać patriotyzmu Izydora;
element gockiej dumy plemiennej, rozciągniętej tu na
wszystkich Hiszpanów (Julian stale mówi o Hiszpa-
nach, nie o Gotach), ma odpowiednik w pogardzie dla
obcych, także dla „Gallów” - mieszkańców Septymanii,
którym odmawia przynależności do Gotów. Historię
traktuje użytkowo. „Opowiadanie o zwycięstwach
zwykło być umocnieniem cnoty, a sława przeszłości
pociąga umysły młodzieży ku męstwu.”
Ważnym czynnikiem rodzącej się świadomości na-
rodowej było przekonanie, że państwo nie jest króle-
stwem patrimonium - jak u Franków i czy Wandalów -
ale wspólną własnością ludu (gens) reprezentowanego
przez biskupów i możnych. Elekcyjność tronu, bronio-
na przeciw staraniom poszczególnych królów o jego
dziedziczne przekazywanie, przekonanie o tym, że
prawo jest ponad królem, wyrażone w kodeksie Rece-
swinta, świadczy o wyższym stopniu rozwoju świado-
mości politycznej, stawiającym wizygocka Hiszpanię
na poziomie przewyższającym inne królestwa zachod-
niej Europy, jak też o przetrwaniu rzymskiego pojęcia
państwa. Dobra prywatne królów były oddzielone od
domeny królewskiej, którą królowie nie mogli dowol-
nie rozporządzać. Gdy w innych krajach pierwszą cnotą
króla była hojność, w Hiszpanii zalecano królom osz-
czędne gospodarowanie. Stąd też w Hiszpanii niemoż-
liwe były podziały państwa, jakim ulegała monarchia
Franków. Oczywiście główną przyczyną była elekcyj-
ność tronu, ale chyba równie ważna była jednolitość ję-
zykowa i etniczno – polityczna wizygocko – hiszpań-
skiego „narodu politycznego”.
Na przełomie VII i VIII wieku mieszkańcy Hisz-
panii przodowali więc w Europie pod względem inte-
gracji etniczno – politycznej. Franków, wśród których
również obserwujemy wysoki poziom etnicznej świa-
domości, przewyższali jednolitością języka i zwartością
terytorium, na którym kształtował się naród. Brakło
jeszcze powszechnie przyjętej nazwy dla tego narodu,
gdy jedni autorzy piszą o Wizygotach, drudzy, jak Ju-
lian, mówią już o Hiszpanach.
Najazd arabski przerwał ten proces i rozbił jedność
Hiszpanii. Ludność terenów opanowanych przez Ara-
bów znalazła się w orbicie innych wpływów politycz-
nych i kulturowych niż ludność kształtujących się na
północy niepodległych władztw chrześcijańskich i lud-
ność ziem wcielonych do monarchii frankijskiej przez
Karola Wielkiego. Z wiekami pogłębiały się różnice
między chrześcijańskimi Hiszpanami z południa Pół-
wyspu, w coraz większym stopniu arabizującymi się ję-
zykowo, tzw. Mozarabami, a Asturyjczykami, piastują-
cymi tradycje wizygockie, czy Katalończykami, zwią-
zanymi kulturowo z Langwedocją. Z gromady chrześci-
jańskich państewek wyłoniły się wreszcie trzy potężne:
Kastylia, Aragonia i Portugalia; w ich łonie zaczęły się
kształtować trzy odrębne świadomości narodowe, co
najmniej trzy odrębne języki. Zdawać by się mogło, że
po wizygockiej Hiszpanii nie zostało nawet śladu.
A jednak tradycja historyczna potężnego państwa
Wizygotów przetrwała, zarówno wśród Mozarabów,
jak w Asturii i jej dziedziczce - Kastylii. I tu, i tam pa-
miętano, że Hiszpania stanowiła niegdyś całość, kulty-
wowano obrządek kościelny ustalony na toledańskich
synodach biskupów hiszpańskich, nadawano dzieciom
imiona gockie. Królowie Asturii uważali się za konty-
nuatorów państwa Wizygotów, a podsycany przez nich
„mit gocki” stał się potężną siłą ideową w walce
o zjednoczenie Półwyspu, ciągnącej się przez całe stu-
lecia.16 Jak twierdzi José Maravall, przy podtrzymy-
waniu tezy o kontynuacji państwa Wizygotów w Astu-
rii, Leonie i Kastylii chodziło „nie o wytłumaczenie
rzeczywistego faktu, lecz o tradycję, mającą na celu
nadanie sensu pewnym czynom i serii starć wojennych;
ta tradycja uzyskała wreszcie w naszej (tj. hiszpańskiej)
historii średniowiecznej siłę powszechnego przekona-
nia. Rzeczywiście liczni królowie i książęta działali tak,
jak to miało miejsce, właśnie dlatego, że słyszeli wokół
siebie, że są dziedzicami Gotów”. Za potomków Gotów
uważała się cała szlachta hiszpańska: do naszych cza-
sów pysznić się swoim arystokratycznym pochodze-
niem to po hiszpańsku „hacerse de los Godos”. Jako
spadkobiercy królów wizygockich władcy Asturii
przybrali tytuł cesarski i uważali się za zwierzchników
innych królów hiszpańskich. A więc przerwany w 711
r. proces kształtowania się narodu hiszpańskiego nie
pozostał bez echa i stworzona wówczas tradycja potęż-
nie wpłynęła na powstanie w ciągu średniowiecza
i czasów nowożytnych zjednoczonej Hiszpanii i po-
nadregionalnego narodu hiszpańskiego.
III.SANCTA GENS FRANCORUM
Nie ma potrzeby dowodzić, jak wielką rolę
w kształtowaniu oblicza Europy odegrali Frankowie.
Nie tylko stworzyli fundament tradycji historycznej
dwu co najmniej wielkich narodów, ale dokonane przez
nich dzieło zjednoczenia zachodniego chrześcijaństwa
przetrwało jako podstawa ściślejszej wspólnoty kultu-
ralnej, promieniującej później na inne obszary europej-
skie. Trzy kraje, na które rozpadło się państwo frankij-
skie: Francja, Włochy i Niemcy, pozostały jądrem Eu-
ropy, wokół którego skupiały się następnie bardziej pe-
ryferyjne kraje cywilizacji łacińskiej, upatrujące zawsze
w tym właśnie jądrze centrum także własnej europej-
skości.
Widzieliśmy, jak w Hiszpanii nieomal udało się
najeźdźcom gockim skonsolidować wokół siebie miej-
scową ludność romańską i doprowadzić do powstania
jednolitego „narodu politycznego”, którego dalszą ewo-
lucję brutalnie przerwał najazd arabski. Zwartość geo-
graficzna Hiszpanii ułatwiała oczywiście te procesy in-
tegracyjne, ale nie zapobiegła zewnętrznemu niebez-
pieczeństwu; oligarchiczny ustrój z mnożącymi się
konfliktami wewnętrznymi, nie tolerancyjna polityka
religijna, prowadząca do ostrych prześladowań Żydów,
sprzyjały najeźdźcom.
Frankowie byli liczebnie silniejsi od Wizygotów,
którzy wielokrotnie nie potrafili powstrzymać ich ata-
ków: mieli przewagę wojskową, wcześnie też, przyjmu-
jąc katolicyzm, zlikwidowali ognisko konfliktów z lud-
nością romańską, które tak wiele kłopotów sprawiały
innym germańskim królestwom. Dokonali ogromnych
podbojów, które podnosiły ich dumę i świadomość
własnej wartości; członkowie rzymskich rodów sena-
torskich pisali historię ich czynów i dość łatwo przej-
mowali ich własną świadomość. A jednak wnet po
największych triumfach Franków w VIII w. doszło do
rozbicia tego wielkiego organizmu państwowego, i to
mimo istnienia sił, świadomie temu rozbiciu przeciw-
działających. Czynniki odśrodkowe okazały się silniej-
sze. Od setek lat badacze różnego pochodzenia zasta-
nawiają się nad charakterem tych czynników: wśród
nich różnice etniczne - obok gospodarczych i geogra-
ficznych - miały niemałe znaczenie.
1. Geneza Franków
Historię Gotów i Wandalów możemy śledzić co
najmniej od początków naszej ery - znamy dość dobrze
perypetie ich wędrówek, w trakcie których nasiąkali
obcymi wpływami kulturowymi i wchłaniali elementy
cywilizacji rzymskiej. Inaczej z Frankami: wyłaniają
się oni w źródłach rzymskich całkiem niespodziewanie
w połowie III wieku, by z miejsca stać się poważnym
zagrożeniem dla granic Imperium.
Skąd się wzięli? Do dziś brak w tej sprawie jedno-
litego stanowiska badaczy. Na ogół panuje zgoda, że
w skład Franków musiały wejść grupy Germanów wy-
stępujące poprzednio pod innymi nazwami; i rzeczywi-
ście, pisarze rzymscy wymieniają wśród Franków ist-
niejące już dawniej plemiona Amsiwariów, Chama-
wów, Brukterów i Chattuariów. Nazwa Franków jest
właściwie epitetem podnoszącym cechy, z których byli
dumni: oznacza „dzikich, śmiałych, nieokiełznanych”
(tak już ją tłumaczył Izydor z Sewilli). Eugen Ewig
uważa związek plemion, określany nazwą Franków, za
trwałe przymierze, podkreśla także jedność kulturową
tych plemion, poznaną dzięki badaniom archeologicz-
nym. Reinhard Wenskus, który opowiada się za bar-
dziej luźnymi więziami, niekrępującymi samodzielno-
ści poszczególnych plemion, uważa Chamawów za
plemię, które odegrało rolę ośrodka krystalizacyjnego
nowego związku; na rzymskiej mapie dróg (tzw. Tabu-
la Peutingeriana), datowanej dość powszechnie na II
wiek, występują oni pod podwójną nazwą: Chamavi qui
et Franci (zam. Franci). Chamawowie i ich ,,królowie”
odgrywali główną rolę w napadach na rzymską Galię
w III i IV wieku. Nie doszło jednak do ściślejszego
powiązania Franków w całość polityczną; przynależ-
ność niektórych plemion do tego ugrupowania była
przejściowa, a więzi je łączące - bardzo luźne. Krystali-
zacja Franków - zdaniem większości uczonych - nastą-
piła na północny wschód od dolnego Renu, gdzie póź-
niejsze nazwy okręgów: Hatterum i Borachtra, zawiera-
ją ślad po frankijskich Chattuariach i Brukterach.
W IV wieku na czoło Franków wybija się nowe
plemię zwane Salijczykami, z którym zacięte boje sta-
czał cesarz Julian Apostata. Trudno powiązać je z ja-
kimiś starszymi grupami plemiennymi: bezpośrednio
wywodzili się Salijczycy z terenu nad Ijsel - odnogą
dolnego Renu, do którego przylgnęła nazwa Salland.
Eugen Ewig uważa Salijczyków za odłam Chamawów,
który po opanowaniu Sallandu przybrał odrębną nazwę
i rozpoczął niezależną działalność. Natomiast R. Wen-
skus szuka pierwotnych siedzib Salijczyków dalej na
wschodzie i wywodzi ich z dobrze znanego w pierw-
szych wiekach naszej ery plemienia Chauków, siedzą-
cego nad Morzem Północnym, po obu stronach dolnej
Wezery. Nazwa Chauków, znana nam w formie zano-
towanej przez pisarzy rzymskich (Pliniusz Starszy, Ta-
cyt), brzmiała zapewne po germańsku Haukos. Otóż
średniowieczni Sasi nazywali Franków Hugonami,
a król frankijski Teodoryk zmienił się w ich tradycji
w Hugdietricha. Wskazywałoby to na pochodzenie od
Chauków właśnie salickich Franków, którzy później
doprowadzili do stworzenia wielkiego państwa frankij-
skiego i stali się nosicielami frankijskiej tradycji.
Z pierwotnie nadmorskimi siedzibami Salijczyków
można też wiązać ich sprawność żeglarską: w III wieku
Frankowie wraz z Sasami plądrowali jako piraci wy-
brzeża Galii, a jacyś jeńcy frankijscy, zatrudnieni jako
wioślarze na rzymskich galerach, zbuntowawszy się,
napełniali strachem mieszkańców wybrzeży Morza
Czarnego, Egejskiego i Śródziemnego. Salland nie leży
nad morzem, a więc nazwa tego terenu mogła powstać
od salijskich posiadaczy, nie odwrotnie: trudno byłoby
tam prowadzić żeglarski tryb życia. Legenda dyna-
styczna Merowingów, wywodzącą ich od bóstwa mor-
skiego, również wskazywałaby na związki Salijczyków
z Morzem Północnym. Wenskus wskazuje także na me-
rowiński obyczaj podróżowania wozem zaprzężonym
w woły, który także może być wiązany z najstarszą tra-
dycją kultu plemiennego: nad Morzem Północnym (co
prawda nie u Chauków) czczona była bogini Nerthus,
której posąg przewożono podczas uroczystych procesji
wozem zaprzężonym w krowy.
Możliwe, że w III w. pod naciskiem Sasów dawne
plemię Chauków uległo rozbiciu: część ich podporząd-
kowała się Sasom, część zaś - nadmorscy Salijczycy -
przenieśli się za granicę rzymską, do Sallandu. Tam
weszli w kontakt z innymi Frankami i stali się nieba-
wem najpotężniejszym z ich plemion.
Filolog Hans Kuhn wystąpił niedawno z inną kon-
cepcją genezy Franków. Odrzucając powstanie ich dro-
gą skupienia się drobnych plemion wokół hegemona
(Chamawów czy Salijczyków), uważa Franków za luź-
ne drużyny awanturniczych wojowników – rozbójni-
ków, w rodzaju późniejszych wikingów; wywodziliby
się oni z różnych plemion, zamieszkujących tereny nad
Morzem Północnym, bez jakiejkolwiek łączącej ich
wspólnej tradycji etnicznej. Dopiero wspólne zdobycze
na terytorium rzymskim miały doprowadzić do ich
przekształcenia się w organizm, a raczej w organizmy
typu plemiennego, przy czym do zjednoczenia ich
w wielką organizację doszło na przełomie V i VI wie-
ku. Wtedy też dopiero zaczęli Frankowie dopracowy-
wać się, z pomocą rzymskich pisarzy, własnej tradycji
historycznej.
Bez względu na to, za którą z hipotez byśmy się
opowiedzieli, trzeba się zgodzić, że Frankowie w III–V
wieku stanowili luźny zespół plemion (lub drużyn!),
czasowo ze sobą współdziałających, ale nie tworzących
większego organizmu politycznego. W 257 roku doko-
nali potężnej inwazji na Galię, którą przemierzyli aż po
Pireneje, i dotarli do granic Afryki.
Wyparci przez galijskiego uzurpatora Postumusa,
wrócili po jego śmierci (267 r.) i odtąd zaczyna się
przenikanie frankijskiego osadnictwa na ziemie Cesar-
stwa nad dolnym Renem. Początkowo cesarze starali
się panować nad tym żywiołowym ruchem: wypierali
łupiące i niszczące drużyny, ale przyjmowali grupy
Franków jako kolonów, osadzanych w opustoszałych
w wyniku najazdów domenach cesarskich i włościach
senatorów. Przyjmowali też Franków w szeregi armii:
niektórzy z nich, jak magister militum Arbogast w koń-
cu IV wieku, dochodzili do najwyższych godności.
Przełomowego kroku dokonał cesarz Julian, który, po-
konawszy w 358 r. najeźdźców salickich, nie wyparł
ich z granic Imperium, lecz pozwolił się im osiedlić
w Toksandrii (późniejsza północna Brabancja) jako
sprzymierzeńcom Rzymu, z zachowaniem własnej or-
ganizacji plemiennej. Na północ od drogi rzymskiej
prowadzącej z Gesoriacum (Boulogne) do Kolonii, któ-
rą Julian zabezpieczył linią umocnionych obozów woj-
skowych, panowanie rzymskie stało się odtąd nominal-
ne, a Frankowie, formalnie poddani Imperium, umac-
niali tam własne osadnictwo i organizacje plemienne,
nie przestając brać udziału w wojnach Rzymu z Ger-
manami, przeważnie, ale nie zawsze, po stronie rzym-
skiej. W V wieku, kiedy przez Galię przelewały się co-
raz to nowe fale barbarzyńców, królowie frankijscy
wykorzystywali okazję do podporządkowywania sobie
dalszych terenów Galii.
W ten sposób na terenie rzymskiej Galii kształto-
wało się nowe terytorium plemienne Franków Salic-
kich, podczas gdy Frankowie z prawego brzegu Renu
znajdowali się jeszcze na zewnątrz, na obszarze (sięga-
jącym od Zuiderzee do rzeki Ems, Sauerlandu i We-
sterwaldu), który wówczas pisarze rzymscy określali
nazwą Francia. Później, kiedy skonsolidowała się inna
„Francia” na terenie Flandrii i Brabancji, zaczęto teren
Franków Nadreńskich określać nazwą Francia Rinen-
sis. Na jej obszarze, kurczącym się na wschodzie i pół-
nocy pod naporem Sasów, dominowali Chamawowie,
Brukterowie i Chattuariowie, którzy w drugiej połowie
IV w. zaczęli zajmować także tereny na lewym brzegu
Renu, w okolicach Xanten (Colonia Ulpia Traiana)
i Kolonii (Colonia Claudia Ara Agrippinensium). Wy-
stępując początkowo jako sprzymierzeńcy Rzymu,
umożliwiali Rzymianom pozorną kontynuację rządze-
nia z pozostających w ich rękach dawnych ośrodków
administracyjnych (Kolonia, Trewir). Jednak ze śmier-
cią Aecjusza i Walentyniana III (454, 455 r.) autorytet
Rzymu na tych terenach definitywnie upadł; również
ośrodki miejskie przeszły pod władzę królów frankij-
skich. Frankowie Nadreńscy (później zwani „Ripuarii”,
czyli „Nadbrzeżnymi”, tzn. znad brzegów Renu) prze-
suwali się na zachód aż po dolinę Mozy, pozostawiając
część swych posiadłości zareńskich, a zapewne i część
ludności, nadciągającym Sasom; na tych terenach po-
wstała saska Westfalia, a nadreńscy Frankowie musieli
odtąd z trudem powstrzymywać aż po VIII wiek dalszy
napór Sasów.
W V wieku, kiedy Frankowie rozszerzali swe po-
siadłości w Galii, zanotowano wiele wiadomości o czy-
nach ich królów. Nie byli to już - jak słusznie podkreśla
E. Ewig - królowie poszczególnych małych plemion; w
wielu przypadkach byli to wodzowie drużyn, może
związani z rodem królewskim, zdobywający sobie na
własną rękę posiadłości w Galii. Frankowie Saliccy
mieli dwa ważniejsze ośrodki polityczne: królestwo ru-
chliwego w połowie V w. Chlodiona w Cameracum
(Cambrai) i zaczątek królestwa merowińskiego, może
pod berłem Meroweusza (późno poświadczonego ojca
historycznego już Childeryka I); z ośrodków nadreń-
skich na czoło wysuwa się Kolonia, gdzie w końcu V
w. rządził król Sigibert. Dopiero w VI w. Grzegorz
z Tours uznał tych wszystkich królów za członków jed-
nej dynastii, sztucznie układając z nich ciąg przodków
Chlodwiga. Podobnie czynili następni dziejopisowie,
uzupełniając stworzoną przezeń genealogię innymi
imionami. Wszystko to świadczy, że w tradycji histo-
rycznej Franków mit pochodzenia ludu i jego dynastii
wytworzył się bardzo późno, zapewne dopiero za Chlo-
dwiga, kiedy duma z odniesionych zwycięstw i zagar-
niętych zdobyczy spajała budzącą się frankijską wspól-
notę i gdy dla jej wzmocnienia trzeba było dorobić jej
możliwie daleką tradycję; to samo dotyczyło tradycji
niosącego w sobie szczęście ludu rodu królewskiego.
Trudno stwierdzić, jakie elementy tradycji, zapisanej
przez kronikarzy, wywodzą się z ustnych przekazów
dworskich, a jakie dodawali oni sami, wypisując z dzieł
rzymskich historyków zapisane przez nich imiona daw-
nych wodzów frankijskich i nanizując je na nić sztucz-
nie tworzonej genealogii.
„Zdumiewające jest - pisał Ferdinand Lot - jak
niewielki wpływ wywarł Rzym na Franków, zanim stali
się panami Galii”, i to mimo iż przez półtora wieku po-
zostawali w stałych związkach politycznych z pań-
stwem rzymskim, osiedlali się w jego granicach, stykali
się na co dzień z ludnością rzymskich prowincji, a wie-
lu z nich robiło karierę w armii rzymskiej. „Nic z tego.
Frankowie pozostali na niskim stopniu kultury. Ich styl
życia, ich religia, ich prawo świadczą, iż w swej masie
tkwili głęboko w barbarzyństwie, różniąc się tym od
Wizygotów, Ostrogotów i Wandalów.”
Problem ten rozwinął Pierre Riché w swej znako-
mitej książce o kulturze wczesnego średniowiecza.
Podkreślił on wielką różnicę poziomu kulturalnego
między wymienionymi wyżej plemionami wschodnio-
germańskimi a zachodnimi Germanami, siedzącymi
przez długie wieki tuż za granicami Rzymu lub nawet
po ich wewnętrznej stronie; różnicę tę - oczywiście na
korzyść wschodnich Germanów - odzwierciedla ich
prawodawstwo, gdy je porównać z prymitywizmem
prawa salickiego. Trzeba jednak zauważyć, że Wizygo-
ci i Burgundowie - by wymienić bezpośrednich sąsia-
dów Franków - znaleźli się znacznie wcześniej w śro-
dowisku rzymskim, w pobliżu centrów cywilizacyj-
nych, podczas gdy Frankowie wprawdzie służyli Rzy-
mianom, ale na co dzień z nimi nie współżyli, ponie-
waż ludność gallo – rzymska z zajętych przez nich w
IV w. terenów północnej Galii bądź zbiegła, bądź wy-
ginęła w czasie najazdów. Nieliczni tylko jej przedsta-
wiciele pozostali wśród Franków i zostali przez nich
wchłonięci. Przyczyną niewielkiego zainteresowania
Franków kulturą rzymską był - jak się zdaje - niski sto-
pień ich organizacji politycznej. Najbardziej podatne na
wpływy rzymskie były grupy kierownicze plemion,
skupione wokół ich przywódców; w interesie umocnie-
nia ich władzy leżało wykorzystanie tych wszystkich
instrumentów, jakich dostarczała cywilizacja rzymska
w zakresie administracji, wojskowości, propagandy,
dyplomacji. W miarę posługiwania się nimi powstawa-
ły nawyki, a z czasem i upodobania do wyższych dóbr
kulturalnych.
Frankowie, których grupy przywódcze były słabe
i rozproszone, nie mieli takich potrzeb. Król, czyli na-
czelnik niewielkiego odłamu plemiennego, nie miał
„dworu”, na którym mogłyby się zagnieździć wpływy
cywilizacji. Był żołnierzem otaczającym się przede
wszystkim wojownikami; z Rzymianami kontaktował
się osobiście lub z pomocą nielicznych towarzyszy.
Kontakty te, ograniczające się głównie do spraw poli-
tyczno – militarnych, nie stwarzały okazji do oczaro-
wania barbarzyńców rzymską cywilizacją, tym bardziej
że i kontaktujący się z Frankami wodzowie rzymscy
bądź sami byli Germanami, powierzchownie tylko do-
tkniętymi romanizacją, bądź prowincjonalnymi żołnie-
rzami i administratorami, zdziczałymi przez stałe obra-
canie się w środowisku Germanów, Hu-nów czy innego
pochodzenia barbarzyńców - przeciwników, własnych
żołnierzy, osadników.
2. Budowa państwa Franków
Sytuację zmienił dopiero Chlodwig, syn Childery-
ka I, skromnego królika z Tournai i żołnierza w rzym-
skiej służbie. Często nie docenia się wielkości tego
skądinąd mało sympatycznego człowieka. Wybitny
wódz, świetny gracz polityczny, zastępował wrodzo-
nym sprytem, czy jeśli kto woli - geniuszem, brak wy-
kształcenia i kultury. Kampanie wojskowe u boku ojca
zapoznały go z rzymskimi zasadami rządzenia i wojo-
wania i przekonały go o ostatecznym już upadku pań-
stwowości rzymskiej. Kontakty polityczne z germań-
skimi władcami Wizygotów, Burgundów, Alemanów
i Turyngów pozwoliły mu zrozumieć przyczyny ich
powodzenia i ich słabości i nakreślić własną drogę.
Krocząc nią, dokonał wielkiego dzieła: skupił rozpro-
szone siły wszystkich Franków i z mętnego, nieokre-
ślonego poczucia wspólnoty frankijskiej stworzył świa-
domy celów i dumny ze swych czynów lud Franków.
Jedność Franków była zapewne koniecznością;
wszyscy sąsiedni Germanowie tworzyli silne królestwa,
nawet Alemanowie, dotychczas znajdujący się w po-
dobnej rozsypce politycznej, jak Frankowie, rozpoczęli
proces konsolidacji. Gdyby Chlodwig nie zjednoczył
Franków, uczyniłby to może Ragnachar z Cambrai lub
Sigibert z Kolonii. Ale geniusz Chlodwiga nadał eks-
pansji Franków swoiste piętno i dynamikę.
Dzieje podboju Galii przez Chlodwiga są zawikła-
ne, a ich chronologia - niepewna i wciąż kwestionowa-
na. Ostatni jego monografista, Georges Tessier, nie
ośmielił się nawet zaopatrzyć w datę tytułu swej książki
Chrzest Chlodwiga (Le Bapteme de Clovis: 25 decem-
bre...), jako że tradycyjna data 496 r. jest kwestionowa-
na przez kilku uczonych (Bruno Krusch, A. van de Vy-
ver), przesuwających chrzest Chlodwiga na 506 lub 508
rok. Pozostaniemy tu jednak przy tradycyjnej chrono-
logii, która wydaje mi się mimo wszystko - o czym ni-
żej - bardziej zgodna z ogólną sytuacją społeczno–
polityczną; możliwe jednak są wahania w skali l–2 lat.
Chlodwig po śmierci swego ojca Childeryka I objął
w 481 r. władzę w Tournai nad podlegającym mu
odłamem Franków Salickich. Childeryk pozostawał,
zapewne do końca życia, w służbie rzymskiej: jego zle-
ceniodawcami byli magistri militum Egidiusz i Paulus,
później zapewne syn Egidiusza - Syagriusz. Monety ce-
sarzy wschodniorzymskich Zenona i Bazyliskosa, zło-
żone w grobie Childeryka wraz z jego zwłokami i bo-
gatym wyposażeniem, stanowiły zapewne część zapłaty
Rzymian za wojenne usługi „króla” z Tournai.
Rzym pozostawał od 476 r. we władaniu barba-
rzyńskiego „króla” Odoakra. Wprawdzie wschodni ce-
sarz Zenon przejął formalnie zwierzchnią władzę nad
Zachodem, a w Galii na północ od Loary władał jesz-
cze rzymski wódz Syagriusz, ale Chlodwig rychło zro-
zumiał, że popieranie przegranej sprawy Rzymian
w Galii nie leży w jego interesie. Porozumiawszy się
z innymi królami salickimi, w 486 r. uderzył na siedzi-
bę Syagriusza, Sexonae (Soissons); pobity patrycjusz
zbiegł do Tuluzy, na dwór Alaryka wizygockiego,
a rozległe tereny Galii aż po Loarę, z Soissons, Pary-
żem, Le Mans, Orleanem, dostały się w ręce zwycięz-
ców, którzy je podzielili między siebie. Tylko zachod-
nia część kraju, Armoryka, znajdująca się w rękach
emigrantów z Brytanii szukających tam schronienia
przed zagładą z rąk Anglów i Sasów, oparła się Fran-
kom, utrzymując swą autonomię. Większość Rzymian
z rodów senatorskich, a zapewne i znaczna część śred-
nio zamożnych, uległa panice i zbiegła za Loarę, naśla-
dując wodza (który zresztą, wydany przez Alaryka
Chlodwigowi, został przezeń zgładzony). Nad Sekwanę
napłynęli nowi osadnicy frankijscy, osiadając zwłasz-
cza w okolicach Paryża, gdzie Chlodwig przeniósł swą;
główną rezydencję. Tylko biskupi w większości zostali
na stanowiskach i stali się pośrednikami między ludno-
ścią rzymską a nową władzą. Dawna struktura admini-
stracyjna kraju uległa załamaniu. Gallorzymianie zna-
leźli się w sytuacji ludności podbitej. W spisanej na
przełomie V i VI w. redakcji Prawa Salickiego ustalo-
no za zabójstwo Rzymianina główszczyznę (tj. grzyw-
nę i odszkodowanie) o połowę mniejszą niż za zabicie
Franka.
Opanowanie północnej Galii, gęsto zamieszkanej
przez ludność rzymską, stanowiło jednak przełom
w dziejach Franków, a także wpłynęło na następne de-
cyzje Chlodwiga, który znalazł się w obliczu dwu za-
dań politycznych o kolosalnym znaczeniu: konieczno-
ści pozbycia się innych królów frankijskich i decydują-
cej rozprawy z Wizygotami i Burgundami - konkuren-
tami do panowania w Galii. Zarówno Wizygoci, jak
Burgundowie byli arianami; mimo tolerancyjnego sto-
sunku do Kościoła katolickiego i otwartości wobec
rzymskiej cywilizacji różnice religijne stwarzały raz po
raz konflikty, osłabiające pozycje nowych panów połu-
dniowej Galii. Obok ostrych wystąpień wizygockiego
Euryka przeciw katolickim, biskupom należy tu wspo-
mnieć o konflikcie w rodzinie królów burgundzkich:
sprzyjający katolicyzmowi Chilperyk II został (acz za-
pewne z poza-religijnych powodów) zgładzony przez
swego brata Gundobada; córkę Chilperyka, katoliczkę
Chrotechildę (późniejsza św. Klotylda), poślubił Chlo-
dwig, szukając pretekstu do interwencji w wewnętrzne
spory burgundzkie.
Kontakty z biskupami galijskimi, zwłaszcza ze św.
Remigiuszem, biskupem Reims (człowiekiem cieszą-
cym się opinią wykwintnego oratora, ale zarazem wy-
bitnego polityka), oraz małżeństwo z Chrotechildą
uświadomiły Chlodwigowi pożyteczność, a nawet ko-
nieczność sojuszu z Kościołem, a co za tym idzie - po-
jednania z ludnością romańską. Wprawdzie Grzegorz
z Tours, lubujący się w cudownościach, wiąże przyję-
cie chrztu, przez Chlodwiga z jego zwycięstwem nad
Alemanami, przed którym pogański władca Franków
miał ślubować swe nawrócenie w wypadku zrządzone-
go przez „Boga Chrotechildy” sukcesu, ale w rzeczywi-
stości decyzja o katolickim chrzcie (w 496 r.?) była za-
pewne rezultatem głębokiej analizy politycznej.
Przejście Chlodwiga na katolicyzm zapewniło mu
pomoc i współpracę biskupów i duchowieństwa oraz
lojalność gallo – rzymskich poddanych; zaczynają oni
odtąd zajmować stanowiska na dworze królewskim; już
we wspomnianej redakcji Prawa Salickiego obok zwy-
kłych Rzymian występują „Rzymianie – współbiesiad-
nicy króla”, czyli rzymscy funkcjonariusze dworscy
w jego służbie, za zabicie których główszczyzna była
trzykrotnie wyższa niż za zwykłego „Rzymianina-
właściciela”, czyli wolnego chłopa lub mieszkańca
miasta, a o 1/3 wyższa od główszczyzny za wolnego
Franka. Chlodwig, wkraczając w sferę dalekosiężnych
planów politycznych, musiał skupić wokół siebie ludzi
znających pismo, umiejących redagować łacińskie listy,
znających dwory wschodnich i zachodnich Gotów,
zdolnych nawiązać kontakty z Konstantynopolem, któ-
ry szukał sprzymierzeńców przeciw Gotom, dominują-
cym w zachodniej części Imperium Romanum. Katoli-
cyzm Chlodwiga ułatwił kontakty z cesarzem, który
starał się go wciągnąć w „nierówne przymierze” i ulo-
kować w hierarchii rzymskich urzędników; takie zna-
czenie miało przysłanie królowi Franków nominacji na
konsula honorowego, co zresztą Chlodwig wykorzystał
dla demonstracyjnego wystąpienia wobec ludności
rzymskiej, dokumentującego rzymską legalność jego
władzy. Stało się to już po zwycięskim rozstrzygnięciu
rywalizacji z Wizygotami, do czego cesarz wytrwale
popychał Chlodwiga.
Bardziej istotny, niż sojusz z Konstantynopolem,
był dla Chlodwiga wzrost jego popularności na tere-
nach Galii, pozostających pod władzą ariańskich Go-
tów i Burgundów. Burgundzki Gundobad, zdając sobie
.sprawę z planów Chlodwiga, starał się uległością za-
pewnić sobie jego przyjaźń, a jednocześnie szukał drogi
do porozumienia z katolikami; jego syn i następca
Zygmunt (późniejszy święty) przeszedł na katolicyzm.
Również Alaryk II wizygocki mnożył akty dobrej woli
wobec biskupów katolickich i ludności gallo – rzym-
skiej. Mimo to można wierzyć Grzegorzowi z Tours,
który pisał, że „wielu wówczas w krajach galijskich go-
rąco pragnęło przejść pod panowanie Franków”. Dwaj
spośród poprzedników kronikarza Grzegorza na kate-
drze w Tours, Volusianus i Verus, byli podejrzewani
przez Gotów o konszachty z Frankami, zostali usunięci
ze stanowiska i internowani; biskup Rodez, Kwincjan,
oskarżony o to samo, musiał zbiec ze swego miasta; bi-
skup Eufrazjusz z Clermont, który mu udzielił schro-
nienia, był chyba podobnie usposobiony. Podobnie po-
stępowała znaczna część biskupów z Burgundii; w ko-
respondencji z zaprzyjaźnionym biskupem Vienne, św.
Awitem, król Gundobad skarżył się na spiskowanie bi-
skupów katolickich z Chlodwigiem. Jeden z nich,
Aprunculus z Langres, skompromitowany, musiał ucie-
kać do swych frankijskich przyjaciół.
Zabiegi króla Alaryka o utrzymanie dobrych są-
siedzkich stosunków z Frankami nie doprowadziły do
sukcesu; nie pomogły też ostrzeżenia wysyłane pod ad-
resem Chlodwiga przez potężnego Teodoryka z Ra-
wenny. W 507 roku Chlodwig oświadczył: „Bardzo
mnie martwi, że ci arianie zajmują część Galii. Idźmy
z pomocą Boską i zwyciężywszy ich, poddajmy ten
kraj naszemu panowaniu.” Bitwa pod Vouille rozstrzy-
gnęła zbrojny konflikt na korzyść Chlodwiga, ale
o szybkim opanowaniu prawie całej Galii wizygockiej
zdecydowało poparcie, jakie uzyskał od miejscowej
ludności galloromańskiej.
Polityka królów burgundzkich wobec Franków
okazała się błędna. Kiedy zabrakło w Galii równowagi
między Frankami a Wizygotami, kiedy Ostrogoci w Ita-
lii znaleźli się w obliczu Justynianowej polityki wypie-
rania barbarzyńców, nastał czas dla realizacji marzeń
Chlodwiga o zjednoczeniu Galii. Sam nie dożył tej
chwili, ale jego synowie w 534 r, pobili ostatniego kró-
la burgundzkiego Godomara pod Autun i opanowali ca-
ły kraj; wkrótce potem (536 r.) zajęli również należącą
dotychczas do Ostrogotów Prowansję.
Podczas gdy stosunkowo łatwo ustalić poszczegól-
ne etapy ekspansji Franków w Galii, to są kłopoty
z chronologią likwidacji rozbicia politycznego wśród
samych Franków, której dokonał jeszcze Chlodwig, po-
sługując się wojną, podstępem i zdradą, zależnie od
okoliczności. Jak się można domyślić z tonu relacji
Grzegorza z Tours, Chlodwig cieszył się w tym dziele
poparciem Kościoła. Wydaje się, że najpierw (ale po
486 r.) doszło do kolejnej likwidacji dzielnic królów sa-
lickich. Natomiast we „Francji nadreńskiej” objął
Chlodwig rządy dopiero po zwycięstwie nad Wizygo-
tami, zgładziwszy kolejno króla Sigiberta i jego syna.
Zebrani w Kolonii Frankowie Nadreńscy, upewnieni
o szczęściu wojennym Chlodwiga i Boskiej opiece nad
nim, obwołali go swoim królem i podnieśli na tarczy.
Jednak zaznaczające się już poprzednio różnice między
Frankami Salickimi a Nadreńskimi (Ripuarskimi) miały
przetrwać i odezwać się w późniejszej historii państwa
Franków.
Państwo Chlodwiga pokrywało się w zasadzie
z rzymską Galią (bez wizygockiej Septymanii i - po-
czątkowo - Burgundii); posiadłości na prawym brzegu
Renu były niewielkie i późno opanowane. Rezydencję-
swą umieścił Chlodwig w Paryżu. Gdyby królestwo
Franków utrzymało ten zasięg geograficzny, doszłoby
do szybkiej romanizacji elementu germańskiego i kon-
solidacji państwa. Jednak ani Chlodwig, ani tym bar-
dziej jego synowie (zwłaszcza najwybitniejszy z nich
Teodoryk) nie tracili z oczu ziem Germanii, gdzie do-
piero z wielkim trudem (bez żadnego podkładu rzym-
skich instytucji!) krystalizowały się królestwa plemien-
ne Alemanów, Bawarów i Turyngów i gdzie trwała
ekspansja dynamicznych-Sasów, zagrażająca m.in. za-
reńskim posiadłościom Franków.
Zapewne już królowie z Kolonii podporządkowali
sobie mieszkających na pomoc od dolnego Menu Chat-
tów (późniejszych Hesów), którzy trwale zostali
wchłonięci przez frankijską organizację państwową.
Dwukrotne zwycięstwo Chlodwiga nad Alemanami,
którzy z Alzacji starali się na własną rękę rozszerzać
swe siedziby na terenie Galii, zmusiło tę grupę ple-
mienną do podporządkowania się Frankom. Nie wia-
domo, kiedy rozciągnęli Frankowie swój protektorat
nad Bawarami. W obu przypadkach chodziło o luźne
formy zależności: Frankowie narzucili Alemanom
i Bawarom książąt (herzogów), być może nawet po-
chodzenia frankijskiego, .którzy mieli dbać, aby oby-
dwa plemiona dochowywały wierności Merowingom
i dostarczały posiłków wojskowych.
Syn Chlodwiga, Teodoryk (Hugdietrich w saskiej
tradycji), rozbił w 531 r. w krwawej bitwie nad Unstru-
tą Turyngów, korzystając z pomocy sprzymierzonych
Sasów, którym następnie musiał oddać północną część
^zdobytego kraju. Reszta została włączona bezpośred-
nio pod panowanie Franków, umacniane przez prowa-
dzone tam przez królów akcje osadnicze. Podczas jed-
nak gdy na pograniczu Turyngii, Bawarii i Alemanii
(późniejszej Szwabii) narastało osadnictwo frankijskie,
z którego rozwinie rsię średniowieczna Frankonia,
dawne terytoria plemienne Chamawów, Brukterów
i Chattuariów w ciągu VI–VII w. zostały opanowane
przez Sasów.
W przeciwieństwie do Alemanów, Bawarów i Tu-
ryngów, którzy w okresie merowińskim ściślej lub luź-
niej byli związani z państwem Franków, Sasi pozosta-
wali niezależni - jeżeli nie liczyć narzucanego im cza-
sem trybutu. Właściwe umocnienie władzy frankijskiej
w późniejszych Niemczech przypada jednak na VIII
wiek, na działalność nowej dynastii Karolingów: Karo-
la Młota, jego synów, Karola Wielkiego; usunąwszy
książąt, którzy tymczasem zdążyli stworzyć w Bawarii
i Alemanii (krócej w Turyngii) dziedziczne księstwa,
Karolingowie powiązali administracyjnie te obszary ze
swym państwem i umocnili dotychczas tam słabe struk-
tury kościelne. Ostatnia ćwierć VIII wieku przyniosła
decydującą rozprawę z Sasami, których terytoria Karol
Wielki włączył ostatecznie do swego państwa, a im
samym narzucił przemocą chrześcijaństwo. W przeci-
wieństwie do Merowingów Karolingowie wywodzili
się z „Francji ripuarskiej”, z terenów, które pozostały
językowo germańskie. Ich zainteresowania obszarami
na wschód od Renu doprowadziły do przeniesienia
punktu ciężkości ich państwa, w którym terytoria ger-
mańskie zaczęły uzyskiwać coraz nowe znaczenie
w miarę ich włączania w struktury państwowe, chry-
stianizacji i zagospodarowywania. Podbój Sasów za-
kończył proces zjednoczenia pod panowaniem Franków
wszystkich środkowoeuropejskich ludów germańskich;
na wschodzie, nad Łabą i górnym Menem znaleźli się
pod panowaniem frankijskim pierwsi Słowianie.
3. Frankowie i „Francia”: struktura terytorialna,
językowa, świadomość
Stara historiografia niemiecka uważała Karolingów
za twórców jedności niemieckiej, a pośrednio - narodu
niemieckiego. Ale państwo karolińskie obejmowało
przede wszystkim ogromne tereny Galii, przeważające
pod względem liczby ludności i poziomu kultury. Karol
Młot i Pepin nie tylko umacniali autorytet Franków
wśród Alemanów i Bawarów, ale ponownie podpo-
rządkowali sobie samodzielną przez długi czas Akwita-
nię; Karol Wielki sięgnął za Pireneje i rozszerzył swe
panowanie aż po Ebro. Zarówno dzisiejsi Francuzi, jak
Niemcy widzą w Karolingach „swoich” królów - Karol
Wielki stanowi ważny element zarówno francuskiej,
jak niemieckiej tradycji narodowej. „Karl der Grosse
czy Charlemagne?” - spierali się nacjonalistycznie na-
stawieni mediewiści obu krajów w latach trzydziestych
naszego wieku. Tylko nieliczni uczestnicy dyskusji
zdawali sobie sprawę z anachroniczności takiego po-
stawienia problemu. Karol Wielki nie był ani „Francu-
zem”, ani „Niemcem”: był Frankiem; Frankami byli też
jego współcześni, używający bądź romańskich, bądź
germańskich dialektów, bądź też, jak dynastia, włada-
jący obydwoma językami.
Zanim jednak przejdziemy do analizy ich świado-
mości etnicznej, zatrzymajmy się na chwilę jeszcze
przy problematyce językowej. Wiadomo, że inwazja
Franków na Galię wywarła trwały wpływ na kształto-
wanie się stosunków językowo – etnicznych na jej ob-
szarze. Pewne tereny zostały przez Germanów zasie-
dlone w zwarty sposób, na innych byli oni rozproszeni
wśród masy ludności gallo – rzymskiej. Ludność ta
mówiła na co dzień dialektami znacznie odbiegającymi
od łaciny klasycznej, w których przebijał podkład cel-
tycki. Obecnie dołączył się do tego wpływ języka
Franków, któremu późniejszy język francuski zawdzię-
cza część swego zasobu leksykalnego, zwłaszcza w za-
kresie administracji, wojskowości, ale również w in-
nych dziedzinach, od rolnictwa i leśnictwa aż po poję-
cia etyczne.
Zasięg imigracji ludności germańskiej do Galii był
przedmiotem długotrwałego sporu naukowego. Wszy-
scy się zgadzają, że Goci i Burgundowie, stosunkowo
nieliczni, szybko się zromanizowali (bądź, jak Wizygo-
ci, emigrowali do Hiszpanii) i nie pozostawili po sobie
wielu śladów w języku i toponomastyce Galii. Jeżeli
chodzi o Franków, to przez długi czas dominowała teza
historyka niemieckiego Hansa Wittego (1891), podjęta
i udokumentowana przez Belga Godefroida Kurtha
(1896), że zwarte osadnictwo frankijskie było czynni-
kiem jednorazowej erupcji w V w. i zatrzymało się na
linii francusko-niemieckiej i walońsko – flamandzkiej
granicy językowej, istniejącej około 1900 roku. Udało
się im bowiem udowodnić na podstawie toponomastyki
wyjątkowo stabilny charakter tej granicy, poza lokal-
nymi wahaniami niezmiennej niemal od XIII do XX
wieku. Kurth wyjaśniał powstanie tej linii istnieniem na
niej rzymskiego pasa umocnień wzdłuż drogi strate-
gicznej z Boulogne do Kolonii oraz rozległej puszczy,
zwanej w źródłach Silva Carbonaria (Las Węglarski).
Zasięg tej puszczy, istniejącej ongiś na terenie bezle-
śnej dziś Belgii, jest zresztą nieznany. Pogląd Wittego
i Kurtha, powszechnie przyjęty, utrzymywał się w całej
historiografii zachodnioeuropejskiej, dopóki nie pod-
ważył go w 1926 r. Franz Steinbach, który wypowie-
dział się przeciwko stosowanej wówczas metodzie re-
trogresji, przesuwającej granice współczesnych podzia-
łów językowych, etnograficznych i kulturowych w głę-
boką przeszłość na podstawie bardzo powierzchownych
spostrzeżeń. Nawiązując do badań uczonego belgij-
skiego van der Lindena, zwrócił on m.in. uwagę na to,
że Silva Carbonaria nie rozciągała się ze wschodu na
zachód, jak przypuszczał Kurth, lecz z północy na po-
łudnie, więc nie mogła zatrzymać pochodu Franków.
Dalsze badania wykazały również, że umocnienia bu-
dowane przez Rzymian dla strzeżenia dróg nie mogły
odegrać roli wału, o który rozbijają się fale osadnicze.
Kurth twierdził, że ekspansja ludu Franków za-
trzymała się na linii Boulogne – Bavai – Kolonia, na-
tomiast podbój Galii był wyłącznie dziełem królów me-
rowińskich. „Trzeba sobie dobrze zdać sprawę - pisał -
z fundamentalnej różnicy między tymi dwoma okresa-
mi: okresem inwazji, za którą szła kolonizacja i podział
ziemi, oraz okresem ekspansji politycznej, ograniczają-
cej się do zmiany władcy.” Steinbach odparł: „Z prze-
kazów pisanych nic nie dowiadujemy się o takiej różni-
cy, a przeciwko niej przemawiają poważne zastrzeże-
nia.” Przed definitywną ugodą Chlodwiga z Gallo –
rzymianami, która doprowadziła do uznania przez nich
jego władzy za legalną, panowanie „królów” germań-
skich w Galii możliwe było tylko w powiązaniu z osa-
dzaniem wojowników własnego plemienia na części
zdobywanych obszarów.
Pod wpływem krytyki Steinbacha rozwinęły się
badania językowe i toponomastyczne, które udowodni-
ły jej słuszność. Niemiecki romanista, Ernst Ga-
millscheg, zbadał w pierwszym tomie swego wielkiego
dzieła Romania Germanica (1934–1936) ślady germań-
skie w języku francuskim i nazwach miejscowych
Francji; historyk Franz Petri w dwutomowej gruntow-
nej monografii (1937) poddał analizie materiał onoma-
styczny Francji i Belgii, a także zestawił dane archeo-
logiczne świadczące o osadnictwie Franków. Rozpęta-
na przez te prace dyskusja przypadła niestety na okres
poprzedzający drugą wojnę światową i daleka była od
obiektywizmu. Większość historyków francuskich
przyjęła książkę Petriego za wyraz niemieckiego eks-
pansjonizmu, tym łatwiej że w szczegółowych konklu-
zjach nie brakowało w niej błędów (podobnie jak
u Gamillschega); do dziś teza o szerszych rozmiarach
osadnictwa frankijskiego w Galii spotyka się we fran-
cuskim środowisku naukowym z oporami.
A jednak badania Gamillschega i Petriego, spraw-
dzone później przez bardziej szczegółowe opracowa-
nia (romanista szwajcarski Walther von Wartburg, ję-
zykoznawca belgijski Henri Draye, wielki germanista
niemiecki Theodor Frings) i nowe odkrycia archeolo-
giczne (Hans Zeiss, Joachim Werner, Edouard Salin,
Heli Roosens) przedstawiły wiele faktów nie do obale-
nia, świadczących o szerokiej fali osadnictwa frankij-
skiego, sięgającego nie tylko po Sommę i Może, ale -
w sposób coraz bardziej rozproszony - po Loarę.
Świadczą o tym nazwy miejscowe z typowo germańską
końcówką patronimiczną –ingen, które we Francji
i Belgii przybrały z czasem zależnie od regionu formy
–ange, –enge (np. Trersange, Nilvanges) lub –ans, –ens
(np. Mervans, Epervans); nazwy topograficzne z koń-
cówkami –bach, –holz, –buch itd., z czasem: –bais,
–hault lub –houst, –breux (np. Boucquehault, Orbais,
Bśhoust, Le Breux), rozrzucone po ziemiach Galii aż
po Loarę; świadczy o tym słownictwo pochodzenia
germańskiego i sposób wymowy samogłosek, które
ukształtowały odmienność językową dialektów romań-
skich na północ od Loary, a z czasem właściwej fran-
cuszczyzny (langue d’oil), przeciwstawionej słabo do-
tkniętym wpływami germańskimi językom Akwitanii
i Prowansji. Również cmentarzyska grobów rzędo-
wych, znajdowane (zresztą sporadycznie) także na po-
łudnie od Loary, świadczą o osadnictwie frankijskim;
to prawda, że ludność gallo – rzymska przejmowała od
Franków strój i zwyczaje, także grzebalne. Ale aby
mogła je przejąć, musiała przez dłuższy czas je obser-
wować na co dzień i wyzbyć się poczucia wyższości
wobec barbarzyńców, co nie nastąpiło z dnia na dzień.
Możemy więc spokojnie przypisać Frankom najstarsze
groby z tych cmentarzysk aż po VII wiek.
Nie jest więc sprawą przypadku, że granice zasięgu
germańskich nazw topograficznych, germańskiego
wpływu językowego i grobów rzędowych pokrywają
się z grubsza z linią Loary. Zobaczymy jeszcze, że ści-
ślejsze pojęcie „Francji” używane w VII–VIII w. za-
trzymało się na tej samej granicy i że używane wów-
czas pojęcie Romanus („Rzymianin”) ograniczone było
do mieszkańców Akwitanii i przeciwstawiane „Fran-
kom” - mieszkańcom krajów na północ od Loary. Pier-
re Riché, jeden z historyków francuskich doceniających
znaczenie elementu frankijskiego w populacji północ-
nej Galii, zarysował jeszcze jedną granicę: granicę kul-
turalną. Zestawiwszy materiał z VI i VII w. dotyczący
elementów życia miejskiego, występowania arystokra-
cji gallo – rzymskiej, funkcjonowania pisma (w formie
wydawania dokumentów papirusowych czy pergami-
nowych, istnienia akt notarialnych, występowania in-
skrypcji), podzielił Galię na „rzymską” (czyli do VI w.
wizygocko – burgundzką) oraz „barbarzyńską”. Grani-
ca tych dwu obszarów kulturowych różni się nieco od
wspomnianych poprzednio: przekracza Loarę, obejmu-
jąc na północ od niej Angers, Le Mans, Orlean i Paryż -
ale też Riché miał do czynienia z wzmiankami przy-
padkowymi, nielicznymi, a nie z materiałem masowym,
jak w wypadku toponomastyki czy znalezisk archeolo-
gicznych.
W wyniku tych wszystkich danych wypada odrzu-
cić tezę o zatrzymaniu się ekspansji osadniczej Fran-
ków na linii odpowiadającej dziewiętnastowiecznej,
rzekomo „skamieniałej”, granicy językowej. Osadnic-
two frankijskie, idąc śladami zdobyczy orężnych,
obejmowało coraz to nowe ziemie - przekraczało
Sommę, Marne, Sekwanę, opuszczając przy tym czę-
ściowo obszary zareńskie, zajmowane przez Sasów.
Oczywiście nie zasiedliło gęsto nowych terenów:
w sposób zwarty zajmowano tylko ziemie wyludnione
lub porzucone przez mieszkańców; zakładano też wsie
w latyfundiach opuszczanych przez zbiegających na
południe gallo – rzymskich możnowładców.
Chronologia tego osadnictwa była skomplikowana.
Część ziem Galii północnej miała ludność germańską
już od końca III wieku, osadzoną tam zwartymi grupa-
mi (laeti) lub rozproszoną jako kolonowie po laty-
fundiach. Od połowy IV w. w Toksandrii i Batawii po-
wstało gęste osadnictwo Franków Salickich, które
w pierwszej połowie V wieku sięgnęło po Sommę; pod
koniec tego okresu lewobrzeżne grupy Franków Nad-
reńskich (później: „Ripuarskich”) podjęły ekspansję
wzdłuż Mozeli. Podczas gdy pierwsi obejmowali ob-
szary opuszczone lub z niewielką liczbą ludności rzym-
skiej, wschodnia grupa Franków pozostawiła w swych
siedzibach znaczne grupy Gallorzymian w miastach
nadreńskich i w dolinie Mozeli. Badania E. Ewiga wy-
kazały przetrwanie języka romańskiego nad Mozelą
w głąb średniowiecza.
Następnym etapem było opanowanie przez Chlo-
dwiga środkowej Galii, rządzonej przez Syagriusza.
Był to teren dość gęsto zaludniony i mający znacznej
wielkości miasta (Paryż, Orlean, Le Mans, Soissons);
osadnictwo frankijskie objęło tu zapewne dobra zbie-
głych latyfundystów, koncentrowało się na północ od
Sekwany, szczególnie w pobliżu Paryża i Soissons, sta-
nowiących główne rezydencje królewskie. Romanista
szwajcarski Walther von Wartburg sądzi, że odsetek
ludności frankijskiej na obszarach między Sommą
a Loarą wahał się od 15 do 25%, malejąc ku południo-
wi. Oczywiście obok terenów gęsto zasiedlonych przez
przybyszów były na tym obszarze ziemie całkiem przez
nich nie tknięte, co wiązało się ze strategicznym cha-
rakterem osadnictwa, a zarazem z jego rozmieszcze-
niem głównie w dawnych latyfundiach.
Natomiast opanowanie ziem Wizygotów i Burgun-
dów przez Franków nie wpłynęło bezpośrednio na ich
strukturę (w przeciwieństwie do poprzednich obszarów
pozostało tu prawo rzymskie) ani nie wywołało żad-
nych dalszych przesunięć ludności. Frankowie znaleźli
się na południu jedynie jako osadnicy wojskowi
w punktach strategicznych, ewentualnie jako urzędnicy
i posiadacze podarowanych przez króla majątków; ale
nawet urzędy na terenie Akwitanii były powierzane
przede wszystkim przedstawicielom miejscowych ro-
dów senatorskich.
Z powyższych danych wyłania się obraz społe-
czeństwa bardziej skomplikowanego, niż dotychczas
sądzono. Cały teren między Loarą a Renem był za-
mieszkany przez ludność mieszaną, germańską i ro-
mańską, z przewagą Germanów na wschodzie i półno-
cy, Romanów na południu i zachodzie (bez Armoryki!).
Dopiero długotrwałe współżycie doprowadziło do asy-
milacji: romanizacji mniejszości germańskiej na połu-
dniu i zachodzie, germanizacji mniejszości romańskiej
na północy i wschodzie. W wyniku kilkuwiekowego
procesu nastąpiła krystalizacja granicy językowej: mo-
że w IX wieku była ona już z grubsza czytelna, choć
mniejsze lub większe wyspy językowe po obu jej stro-
nach przetrwały znacznie dłużej. Zupełnie inaczej wy-
glądała sytuacja w Akwitanii i Burgundii.
Pierre Riché przekonywająco ukazał ogromną róż-
nicę w rozwoju terenów Galii, znajdujących się do 507
r. pod panowaniem Wizygotów i Burgundów, i terenów
okupowanych przez Franków. Podczas gdy na południu
trwała - choć osłabiona - cywilizacja rzymska, to zna-
czy miasta z ich charakterem rzemieślniczo – handlo-
wym, rozwinięty handel dalekosiężny, biurokracja, sys-
tem podatkowy, szkoły, cała - jednym słowem - cywili-
zacja pisma, na północy, może poza wspomnianymi
ośrodkami między Sekwaną a Loarą, ewentualnie Tre-
wirem, nastąpiło przerwanie kontynuacji rzymskich in-
stytucji i urządzeń. Po przyjęciu chrztu katolickiego
przez Chlodwiga i od chwili, gdy zaczął się on starać o
legalizację swej władzy nad ludnością rzymską, nastą-
piła zmiana stosunku Merowingów do rzymskiej cywi-
lizacji: dwór począł naśladować gockich i burgundz-
kich monarchów, wciągać do współpracy rzymskich
urzędników, odbudowywać rzymski system podatkowy
i administrację. Po wcieleniu Akwitanii tendencje te
wzrosły - tamtejsi arystokraci, przodujący wykształce-
niem i kulturą, zaczęli odgrywać czołową rolę na dwo-
rze i w Kościele; oni też obsadzali odradzające się bi-
skupstwa północno – wschodniej Galii - aż do pierw-
szej połowy VII wieku w ogóle nie spotyka się bisku-
pów pochodzenia germańskiego. Z pewnym opóźnie-
niem w stosunku do innych królów germańskich Me-
rowingowie zaczęli, przynajmniej powierzchownie,
ulegać rzymskim wpływom kulturalnym; coraz lepiej
posługiwali się łaciną, i nie tylko ludową, bo niektórzy
z nich otrzymywali wykształcenie i chętnie wysłuchi-
wali wyrafinowanych stylistycznie panegiryków, ukła-
danych przez pochlebców – poetów z Wenancjuszem
Fortunatem na czele. Chilperyk I, słynny skądinąd
z okrucieństwa i braku skrupułów, sam układał wiersze
łacińskie i hymny kościelne, interesował się teologią,
gramatyką i ortografią, starał się zreformować alfabet
łaciński, wprowadzając do niego cztery nowe litery od-
powiadające głoskom niewystępującym w klasycznej
łacinie. Ten władca o dziwnie skomplikowanej naturze,
niewątpliwie intelektualnie najwyżej stojący wśród Me-
rowingów, wznowił też widowiska cyrkowe w Paryżu
i Soissons. Starał się o utrzymanie upadających szkół,
choć przy pomocy drastycznych środków: gdy brakło
pergaminu, kazał wycierać pumeksem stare rękopisy
dla zwiększenia zasobu materiałów piśmiennych.
Riché dostrzega więc ponowną „debarbaryzację”
północnej Galii pod wpływem przybyszów z południa.
Stopniowo dochodziło do pewnego wyrównania różnic,
ale jak w naczyniach połączonych podniesieniu cywili-
zacyjnemu północy towarzyszyło osłabienie południa,
nękanego ponadto szczególnie w drugiej połowie VI w.
przez walki między wnukami Chlodwiga. Wpływ ary-
stokracji frankijskiej, lekceważącej wykształcenie
i ograniczającej wychowanie do ćwiczeń militarnych,
niechęć Kościoła do nauki świeckiej, postępujące osła-
bienie i wyludnienie miast - powodowały stałe obniża-
nie poziomu kulturalnego aż do głębokiego prymitywi-
zmu, który zapanował w pierwszej połowie VIII wieku.
To wyrównanie poziomu kulturalnego nieodłącznie
związane było z przemianami świadomości: jednocze-
śnie z różnicami w poziomie wykształcenia, stylu życia
i umysłowości zanikały różnice świadomości etnicznej
między Rzymianami a Frankami. Najszybciej zacierały
się one na obszarach na północ od Loary, gdzie Fran-
kowie w ciągu VI–VII w. narzucili miejscowym miesz-
kańcom swą nazwę i świadomość tracąc zarazem w co-
raz większym stopniu odrębność językową, to znaczy
przyjmując język romański i po okresie dwujęzyczności
- porzucając swój język macierzysty. Sprzyjały temu
oczywiście mieszane małżeństwa: mimo istnienia
w Prawie Salickim pewnych elementów dyskryminacji
„Rzymian” w stosunku do Franków, przyjęcie katolicy-
zmu przez Chlodwiga usunęło przeszkody w łączeniu
się obydwu elementów etnicznych. Tutaj jeszcze raz
trzeba podkreślić, że nie można sobie wyobrazić takie-
go zespolenia dwu elementów etnicznych, z których je-
den utracił nazwę, a drugi język, bez długotrwałego
współżycia poważnych grup obydwu. Ferdinand Lot
pisał wprawdzie z uporem: „Nie ma żadnego dowodu
na masowe osadnictwo (Franków), które chcą widzieć
pewne niedawne teorie, nie bez wpływu, być może,
podtekstów politycznych.” Bez takiego osadnictwa jed-
nak i postępującej romanizacji Franków nadsekwań-
skich nie można zrozumieć zagadkowego fenomenu:
terminów Frank i Francja, obejmujących zarówno ro-
mańskich mieszkańców Francji, jak germańskich osad-
ników nad Menem i Nekarem.
Warto się więc zająć tymi nazwami. Dokładną ich
analizę przeprowadził w 1895 r. Godefroid Kurth; póź-
niejsze badania (zwłaszcza Eugena Ewiga i Margaret
Lugge) wniosły do jego stwierdzeń niewielkie tylko
uzupełnienia.
Obydwa te terminy: „Franci” i „Francia”, rozwija-
ły się równolegle, ponieważ nazwą „Francia” określa-
no zawsze ziemię Franków. Stąd też u pisarzy rzym-
skich III i IV wieku „Francia” odpowiadała prawo-
brzeżnej Nadrenii i zachodniej Westfalii. Poza tym
określeniem w okresie merowińskim już tylko histo-
rycznym Kurth wydzielił dwa główne znaczenia termi-
nu „Francia”, istniejące równolegle w VI–IX wieku.
„Francia” w sensie ściślejszym obejmuje obszary pół-
nocnej Galii (bez Akwitanii i Burgundii, na ogół także
bez Bretanii) oraz prawobrzeżne tereny Franków, tj.
Nadrenię i Hesję, później także obszary osadnictwa
frankijskiego nad Menem i Nekarem, stanowiące śre-
dniowieczną Frankonię. W sumie więc były to obszary,
na których istniało, wyłącznie lub wraz z inną ludno-
ścią, osadnictwo Franków.
„Francia” w szerszym sensie - to teren całego pań-
stwa Franków w każdorazowych granicach, wraz
z Akwitanią, Burgundią, z czasem także Alemanią
i Bawarią. Prawie nigdy jednak nie włączano w zasięg
tego terminu Italii po jej opanowaniu przez Karolin-
gów. Tu następuje kres zbieżności między terminami
„Francia” i „Francus”. W przeciwieństwie bowiem do
ściślejszej „Francii” nie każdy mieszkaniec szerszej
„Francii” był Frankiem: o tym decydowała świado-
mość, pochodzenie, związek emocjonalny ze „świętym
ludem Franków”.
Nie rozpatrujemy na razie dalszych, później rozwi-
niętych lokalnych znaczeń terminu „Francia”, wiążą-
cych się już ze zróżnicowaniem etniczno – politycznym
w łonie ściślejszej „Francii”.
Rozszerzenie się pojęcia „Francus” poza pierwot-
ny jego zasięg etniczny jest zjawiskiem szczególnie in-
teresującym. Już wśród Gotów spotkaliśmy się z tą
„pseudologiczną identyfikacją”, ale jej zasięg nie był
tak szeroki, a sam proces identyfikacji nie tak szybki,
jak w Galii. Być może krótkotrwałość tradycji Franków
i brak rdzenia plemiennego, strzegącego - jak u Gotów
- pamięci wielowiekowych dziejów ludu i dynastii, uła-
twiły wchłanianie nowych elementów. Tradycję histo-
ryczno – genealogiczną, jak zobaczymy, musieli sobie
Frankowie dopiero dorabiać w VI–VII wieku, w czym
gorliwie im pomagali kronikarze z rzymskich rodzin
senatorskich.
Niebywała szybkość identyfikacji ludności podbi-
tej z państwowością zwycięzców wynikała z różnych
powodów, wśród których należy wymienić przede
wszystkim katolicyzm Franków, a następnie ich impo-
nujące sukcesy orężne, zapewniające ich państwu
pierwsze miejsce wśród królestw Zachodu, i wreszcie -
narastającą obcość i niechęć arystokracji galijskiej do
cesarzy z Konstantynopola, reprezentujących państwo-
wość rzymską. Identyfikacja z Frankami znalazła wy-
raz w przyjmowaniu przez możnych gallo – rzymskich
imion germańskich już w VI wieku. Brat babki Grzego-
rza z Tours, pochodzący z możnego rodu senatorskie-
go, urodzony ok. 520 r., nosił już germańskie imię
Gundolfa; w drugiej połowie VI i w VII w. następuje
ogarniająca coraz szersze kręgi Gallorzymian moda na
imiona germańskie; w VII w. zanika wychwalanie
rzymskiego senatorskiego pochodzenia: przynależność
do elity Franków stała się wystarczająco chlubna. Na-
tomiast niezwykle rzadkie były wypadki odwrotne -
przyjmowania imion rzymskich przez Franków.
Konsolidacja grupy rządzącej „narodu polityczne-
go”, związanego więzami uczuciowymi z określonym
terytorium - „Francją” (tą ściślejszą), państwowością
i tradycją historyczną, stwarzała podstawy do wytwo-
rzenia się narodu, nieurzeczywistnione w wyniku splo-
tu czynników odśrodkowych. Ale konsolidacja ta była
głębsza niż w innych społeczeństwach porzymskich za-
chodniej Europy: Frankowie - to nie tylko możni.
Określenie „francus” stało się we „Francji” z biegiem
czasu terminem oznaczającym wszystkich wolnych lu-
dzi, nie tylko frankijskiego, ale i gallo – rzymskiego
pochodzenia. Jest to ślad więzi etniczno – politycznej,
cementującej szerokie warstwy germańsko – romań-
skich mieszkańców „Francji”, mającej niewątpliwie
wpływ na potęgę państwa i jego trwałość mimo stałego
działania czynników odśrodkowych.
Nie brak objawów gorącego patriotyzmu i dumy
Franków, zapełniają one liczne karty kronik, dzieł ha-
giograficznych, występują w listach, dokumentach,
zwodach praw. Nie jest to patriotyzm dynastyczny,
mimo długotrwałego przywiązania Franków do dynastii
Merowingów. To nie dynastia, ale cała „sancta gens
Francorum” jest obiektem szczególnego upodobania
katolickiego Boga: patriotyzm frankijski uzyskuje np.
w Prologu do tekstu Prawa Salickiego z VIII wieku
mesjanistyczny wymiar. „Plemię Franków przesławne,
przez Boga powołane do życia, mocne w boju, stałe
w dochowywaniu pokoju, głębokie w radzie, szlachetne
ciałem, niezłomne w prawości, sławne pięknością,
śmiałe, bystre i twarde, nawrócone na wiarę katolicką
i wolne od herezji” - tak charakteryzował swój lud pi-
sarz, wynoszący pod niebo jego cnoty, wśród których
podkreślanie katolicyzmu i prawowierności było echem
(nieaktualnej już wówczas) opozycji wobec ariańskich
sąsiadów. A oto zakończenie tego wstępu: „Niech żyje
Chrystus, który miłuje Franków; niech strzeże ich kró-
lestwa, niech napełnia ich władców światłością swej ła-
ski, niech osłania ich wojsko, niech udziela utwierdze-
nia wiary! Niech Pan panów doczesnych, Jezus Chry-
stus, łaskawie obdarzy ich pokojem, radością i szczę-
ściem!”
Charakterystyczny jest antyrzymski akcent tego
patriotyzmu, stanowiący, podobnie jak podkreślanie ka-
tolicyzmu, element tradycji starszej od powstania tek-
stu. „Jest to bowiem plemię, które, ponieważ było
dzielne i silne, zrzuciło ze swego karku ciężkie jarzmo
Rzymian, aby walczyć, i po przyjęciu chrztu, ciała
świętych męczenników, które Rzymianie ogniem palili
lub mieczem siekli, lub bestiom rzucali na pożarcie,
Frankowie pokryli złotem i drogocennymi kamienia-
mi.”
Wydaje się, że podkreślanie prawowierności i an-
tyrzymskość świadczy o wcześniejszym pochodzeniu
tekstu Prologu, niż to określają dotychczasowe opinie.
Jest to jeszcze patriotyzm plemienny: niechęć do Rzy-
mian odbija obok starej wrogości barbarzyńców rów-
nież kościelną animozję wobec rzymskiej „civitas ter-
rena”, zapisanej w tradycji chrześcijańskiej seriami
prześladowań wyznawców chrystianizmu.
Włączanie się Gallorzymian w społeczność Fran-
ków zmieni treść patriotyzmu frankijskiego. Wyrazicie-
lami opinii arystokracji gallo – rzymskiej wobec Fran-
ków byli: związany z nią, a zarazem z doworami kró-
lewskimi przybysz z Italii Wenancjusz Fortunatus oraz
potomek starego rodu senatorskiego - Grzegorz z Tours
(właściwie: Georgius Florentius Gregorius). O ile
dworski charakter poezji Fortunata może budzić nieuf-
ność co do szczerości jego uczuć wobec Franków, za-
chwytów nad osobowością i kulturą ich królów i dygni-
tarzy, o tyle Grzegorza trudno posądzać o nieszczerość,
kiedy uważa królów frankijskich za swoich władców,
cieszy się ze zwycięstw, a smuci niepowodzeniami
i wewnętrznymi niesnaskami Franków. „Z niechęcią -
pisał - przychodzi mi wspominać spory i wojny domo-
we, które plemię i państwo Franków tak bardzo zruj-
nowały”; ostrzegał królów przed losem Kartaginy, któ-
rą zgubiła niezgoda obywateli: „Czegóż innego trzeba
się spodziewać, niż tego, że po wyniszczeniu wojska
(zostaniecie) bezbronni, pod naporem wrogich plemion,
i runie wasza władza?” Sam jeszcze nie czuł się Fran-
kiem: wielokrotnie słusznie podkreślano, że jego przy-
wiązanie - poza Kościołem - odnosiło się do Galii, jej
wyższych klas społecznych i jej skromnych mieszkań-
ców. Frankowie interesują go tylko jako przez Boga
obdarzeni panowaniem władcy kraju; traktował ich -
jak słusznie zauważył Rudolf Buchner - tylko jako
część galijskiej rzeczywistości. Poza królami i możny-
mi w zasadzie w jego kronice nie występują; nie intere-
suje Grzegorza ani ich język, ani obyczaje; nie rozumie
ani pierwszego, ani tych ostatnich. Nie był już związa-
ny z ideą rzymskiej państwowości - wiadomości o tym,
co dzieje się poza Galią, czerpał z relacji i bliżej ob-
chodziły go tylko sprawy dotyczące religii. Nie znał
też literatury V i VI w. powstałej poza Galią. Wyrażał
poglądy tych możnych galijskich, którzy nie czuli się
już Rzymianami pod uciskiem barbarzyńców, ale nie
wrośli jeszcze we frankijską świadomość, chociaż
przyzwyczaili się do nowych porządków i nie pragnęli
zmiany. Tylko upadek kultury smucił Grzegorza (dał
temu wyraz na samym wstępie), ale smutek ten łączył
się z ogólnym przekonaniem o starzeniu się świata i je-
go bliskim końcu. Rzymskość Grzegorza i współcze-
snych mu biskupów przetworzyła się w pogłębienie
uczuć oddania Kościołowi katolickiemu, ciągle prze-
cież związanemu z prastarym ośrodkiem Imperium, ale
i z autorytetem papieża. Nie uczucia miłości, ale interes
własny oraz wzgląd na dobro kraju skłaniały galijskich
biskupów i senatorów do współpracy z Frankami.
Przodowali tu ruchliwością i dynamiką karier przed-
stawiciele rodów senatorskich z Owernii, którzy opa-
nowali w drugiej połowie VI w. liczne administracyjne
i kościelne stanowiska w państwie Franków.
Na lojalność ich wobec królestwa Merowingów nie
wpłynęły tradycje dawnej rzymskiej res publica, kon-
tynuowane przez cesarzy z Konstantynopola. Cesarze
cieszyli się w Galii przez długi czas pewnym autoryte-
tem; ich sojusz z Chlodwigiem i wciągnięcie go do
rzymskiej hierarchii urzędniczej mogły wpłynąć na
przełamanie oporów najbardziej związanych z Rzymem
kół senatorskich. Ale w okresie rewindykacji Justy-
niana zabrakło w Galii ludzi pragnących w ślad za
Afryką, Italią i Betyką wrócić pod panowanie rzym-
skie. Kiedy zaś później Bizancjum próbowało wyko-
rzystywać sentymenty prorzymskie w południowej Ga-
lii, starając się z pomocą zwolenników osadzić na tro-
nie swego poplecznika Gundowalda, sprawa załamała
się wobec lojalności większości Gallorzymian w sto-
sunku do króla Guntrama; przebieg buntu, wywołanego
pojawieniem się pretendenta, nie miał zresztą w ogóle
charakteru antygermańskiego powstania Gallorzymian.
Podczas gdy w VI wieku dość łatwo odróżnić
w otoczeniu królów merowińskich Franków od Gallo-
rzymian, to w następnym stuleciu różnica się zaciera.
Możni pochodzenia rzymskiego przyjmują germańskie
imiona i przestają wspominać o swym senatorskim po-
chodzeniu. Przestają też dbać o wykształcenie, pozo-
stawiając je duchowieństwu; starają się stylem życia
i zajęciami nie odbiegać od Franków, barbaryzują się
coraz bardziej. Jednocześnie Frankowie porzucają nie-
chęć do szat duchownych i świętych ksiąg; pojawiają
się pierwsi biskupi germańskiego pochodzenia, m.in.
św. Arnulf biskup Metzu, protoplasta Karolingów.
Świadectwem przemian, jakie nastąpiły w mentalności
Gallorzymian jest kronika tzw. Fredegara, której autor-
stwo i chronologia ciągle są jeszcze przedmiotem dys-
kusji, ale ostateczna redakcja musiała powstać ok. 640–
660 roku. Otóż w kronice tej pod nazwą „Rzymian”
występują tylko mieszkańcy Akwitanii, natomiast ro-
mańscy mieszkańcy północnej Galii są już Frankami na
równi z germańskimi zdobywcami. „Pseudologiczna
identyfikacja” została na tym terenie dokonana. Tym-
czasem - jak się o tym wnet przekonamy - ludność ro-
mańska doliny Rodanu i Saony utożsamiła się nie ze
zdobywcami frankijskimi, lecz z pokonanymi (ale i do-
szczętnie już zromanizowanymi) Burgundami, a miesz-
kańcy Akwitanii, tak gorliwie początkowo współpracu-
jący z Chlodwigiem i jego następcami, zaczęli się skła-
niać - pod wpływem różnych czynników historycznych
- ku partykularyzmowi.
W tym stadium rozwoju frankijskiej świadomości,
kiedy wspólnotę plemienną Franków zasilili Gallorzy-
mianie, dawny antyrzymski patriotyzm, nawet w osło-
nie katolicyzmu, nie wystarczał. Wspólnota etniczna
domagała się tradycji sięgającej wstecz głębiej niż cza-
sy Chlodwiga. Tradycja taka wytwarzała się już w VI
wieku; Godefroid Kurth sądził nawet, idąc za modnym
w XIX wieku poglądem, że występowała ona w formie
germańskich poematów epickich, nadających ustnemu
przekazowi formę artystyczną. Sąd ten jest oczywiście
przesadny, ale tradycja ustna wśród Franków niewąt-
pliwie istniała, choć krótkotrwałość hegemonii Mero-
wingów nie sprzyjała jej umacnianiu. Grzegorz z Tours
wspominał o poglądzie wywodzącym Franków z Pano-
nii, ale jest to raczej pogląd znaleziony u pisarzy rzym-
skich, u których wyłącznie szukał Grzegorz wiadomo-
ści o początkach Franków, w przeciwieństwie do Kas-
jodora nie sięgając do tradycji ustnej. Ale już w V–VI
w. tradycja ta łączyła Franków z Sigambrami, ludem
zachodniogermańskim, żyjącym w początkach n.e. nad
Renem, o którym później słuch zaginął. Być może, ja-
kieś znaczne grupy Sigambrów weszły w skład Fran-
ków w III lub IV wieku, przekazując im swoją tradycję,
uznaną za szanowną, skoro w uroczystych zwrotach
Sigambrami nazywali królów frankijskich św. Remi-
giusz z Reims i Wenancjusz Fortunatus. Równolegle
z tym jednak istniała tradycja merowińska, wywodząca
dynastię od bóstwa morskiego, która została zapisana
dopiero u Fredegara, na marginesie innych, odbiegają-
cych od niej poglądów. R. Wenskus widział w niej re-
miniscencje pierwotnych siedzib Salijczyków nad Mo-
rzem Północnym - częste występowanie u ludów ger-
mańskich (i nie tylko u nich) mitów o boskim pocho-
dzeniu ich rodów królewskich przemawia za dawnością
tej tradycji, która musiała w każdym razie powstać
przed przyjęciem chrześcijaństwa.
U Fredegara pojawia się jednak tradycja o charak-
terze wyraźnie literackim, stworzona na użytek Fran-
ków przez ich gallo – rzymskich krajan; mogła istnieć
w kołach dworskich już przed Fredegarem, ale powsta-
ła wyraźnie w momencie pełnego włączenia się moż-
nych gallo – rzymskich w świadomość frankijską. Była
to tradycja o trojańskim pochodzeniu Franków, które
czyniło ich pobratymcami Rzymian. Jak opuszczający
Troję Eneasz stał się protoplastą Rzymian, tak stworzo-
ny ad hoc syn Priarna, Priam Młodszy, wyprowadził
z płonącego miasta Homerowego grupę Trojan, którzy
później, od imienia jednego z królów, Francjona, przy-
jęli nazwę Franków. Z wędrówkami Franków powiązał
Fredegar (lub jego źródło) opowieści o zwycięstwach
i triumfach nad różnymi ludami, na których oparł sąd
o ich niezwyciężoności. Dla większej chwały Franków
spokrewniono ich dodatkowo z Macedończykami
i (z niejasnych przyczyn) z Turkami (!). W pierwszej
połowie VIII w. autor innej kroniki, Liber historiae
Francorum, powiązał mit o trojańskim pochodzeniu
Franków z tradycją panońską i sigambryjską: mianowi-
cie Frankowie mieli na jednym z etapów swej wędrów-
ki zbudować w Panonii miasto Sicambria. Mit trojań-
ski, powtarzany przez setki lat w kronikach fran-
kijskich i francuskich, zrobił ogromną karierę politycz-
ną i literacką, a doraźnie stał się wyrazem ideowej uni-
fikacji germańskich i romańskich Franków wokół stwo-
rzonego przez najeźdźców królestwa.
W VII wieku dokonała się integracja części daw-
nego społeczeństwa gallo – rzymskiego z Frankami.
Były to przede wszystkim dawne rody senatorskie,
wciągnięte w służbę państwa frankijskiego i w zawiłe
gry polityczne, toczące się na dworach merowińskich;
można też mówić o integracji średnich warstw ludności
romańskiej na północ od Loary, zaliczających się odtąd
do Franków. Ale na terenach Akwitanii, Burgundii
i Prowansji integracja nie nastąpiła, a raczej objęła tyl-
ko część elity społecznej (największą w Akwitanii,
zwłaszcza w Owernii); ludność tych ziem nadal okre-
ślała się jako „Romani” lub „Burgundi” i tak też wystę-
puje w kronikach. Sprzyjała temu odrębność prawna.
Na północy prawo salickie czy ripuarskie objęło z cza-
sem całość ludności, na południu obowiązywało prawo
burgundzkie Gundobada lub prawo rzymskie w wersji
Alaryka II. Z chwilą osłabienia władzy Merowingów,
już za wnuków Chlodwiga, nie tylko nasiliło się przej-
mowanie władzy przez różne grupy arystokracji fran-
kijskiej na szczeblu dworów królewskich, ale doszło
także do usamodzielniania się arystokracji lokalnej przy
wykorzystaniu żywych wciąż separatyzmów, odręb-
nych tradycji, niechęci do frankijskich zdobywców.
Oczywiście najwcześniej usamodzielniły się uzależnio-
ne przez Franków plemiona germańskie Alemanów,
Bawarów i Turyngów, które za pośrednictwem własnej
elity, popierającej chrystianizację tych ludów, starały
się budować odrębne organizmy państwowe. W ślad za
tym szedł rozwój separatyzmu Akwitanii i Burgundii.
Sama „Francja” zaczęła się wyraźnie dzielić na dwie
części, przejawiając wobec siebie rosnący antagonizm.
W części zachodniej (Neustrii) romanizacja Franków
robiła szybkie postępy; romanizowały się też dwory
merowińskie, skupione na obszarach z przewagą ludno-
ści romańskiej. Przeciwstawiał się temu germański
wschód, „Auster” (Austrazja). Być może jednak nie
tylko animozje językowe (o których źródła w ogóle
milczą!), ale różnice między zwycięskimi Salijczykami
a podporządkowanymi przez nich Frankami „Ripuar-
skimi” znajdowały wyraz w tym antagonizmie.
4. Mesjanizm frankijski jako fundament imperium
karolińskiego
Pod koniec VII w. nastąpił jednak przełom i zwy-
cięstwo czynników dośrodkowych. Majordomowie
z rodu Arnulfingów (Karolingów), wywodzący się
z germańskiej części Austrazji, doprowadzili do po-
nownego zjednoczenia ściślejszej „Francji” (687 r. -
zwycięstwo majordoma Pepina II nad Neustryjczykami
pod Tertry), a następnie przywrócili autorytet Franków
na terenach, które groziły oderwaniem się lub oderwały
się już całkowicie: w Turyngii, Alemanii, Bawarii,
w Prowansji i Akwitanii. Zwycięstwa syna Pepinowe-
go, Karola Młota, nad Arabami, które szybko uzyskały
rozgłos mnożący liczby pokonanych nieprzyjaciół, oto-
czyły Franków i ich karolińskich wodzów nimbem
obrońców chrześcijaństwa przed naporem islamu. Me-
sjanizm frankijski, który osłabł po przyjęciu katolicy-
zmu przez wszystkie sąsiednie królestwa, uzyskał nową
pożywkę: zwolennicy datowania cytowanego tu Prolo-
gu do Prawa Salickiego na pierwszą połowę VIII w.
wiążą jego mesjanistyczno – patriotyczny zapał z ów-
czesnymi zwycięstwami nad islamem. Nastrojom tym
sprzyjał rozwijający się sojusz z papiestwem.
Papiestwo popierało mesjanistyczne uczucia Fran-
ków, pragnąc je wykorzystać w różnych kierunkach,
przede wszystkim dla obrony własnej pozycji w Italii
zagrożonej przez cesarzy bizantyjskich (jako przeciw-
nicy kultu obrazów znaleźli się oni w ostrym konflikcie
z papiestwem), którym formalnie podlegali, a także
przez (katolickich już) królów longobardzkich, usiłują-
cych zjednoczyć Italię i zająć Rzym. Innym celem, któ-
ry zresztą podjęto przede wszystkim, było poparcie
państwa frankijskiego dla akcji misyjnych zmierzają-
cych do pełnej chrystianizacji reszty Germanii. W po-
rozumieniu z papiestwem rozpoczął też Karol Młot
i jego synowie reformę kleru frankijskiego, dążąc do
reorganizacji Kościoła na zasadach hierarchicznych,
z podporządkowaniem go (w sprawach dogmatycznych
i liturgicznych) Rzymowi, oraz do oczyszczenia kadr
kościelnych z ludzi niegodnych czy to od strony moral-
nej, czy pod względem wykształcenia. W takiej sytua-
cji papieże nie protestowali nawet, gdy Karol Młot kon-
fiskował dobra kościelne, aby tworzyć z nich beneficja
dla konnych rycerzy - podstawy nowej frankijskiej siły
uderzeniowej.
Nie miejsce tu na analizę dalszego zbliżenia i soju-
szu między papieżami Zachariaszem i Stefanem III (II)
a Pepinem, dziedzicem Karola Młota. Pepin pokonał
Longobardów i stworzył z dawnych posiadłości bizan-
tyjskich w środkowej Italii świecką domenę papieży;
papieże za to pomogli mu w 751 r. odsunąć od władzy
Merowingów i zasiąść na tronie królewskim. Oczywi-
sty akt uzurpacji uświęciło namaszczenie kościelne,
które mesjanizmowi Franków dodawało nowych barw.
W swej korespondencji z władcami Franków pa-
pieże nie szczędzili nie tylko pochlebstw pod adresem
Karolingów, ale również mówiąc o ich poddanych
używali epitetów, żywo przypominających Prolog do
Prawa Salickiego. W 756 roku Stefan III pisał do Pepi-
na i jego synów, że „ponad wszystkie narody, jakie są
na świecie, wasze plemię Franków wydaje mi się naj-
bliższe apostołowi Bożemu Piotrowi”.
Pochlebstwa te służyły często podsycaniu wrogości
między Frankami a Longobardami. Kiedy Stefan IV
(III) dążył do zerwania układu o małżeństwie między
Karolem Wielkim a córką longobardzkiego króla Dezy-
deriusza, oburzał się w liście do obydwu panujących
wówczas braci (770/771 r.): „Cóż to, przedostojni sy-
nowie, wielcy królowie, za bezmyślność - niech to bę-
dzie wolno z głębi serca powiedzieć - że wasze prze-
sławne plemię Franków, które jaśnieje ponad wszystkie
narody, i tak wspaniały i szlachetny potomek waszego
rodu królewskiego zhańbi się - co niech nie nastąpi! -
związkiem z cuchnącym plemieniem Longobardów,
które oby nigdy nie zaliczało się w poczet narodów,
z którego nasienia, jak wiadomo, powstał i ród trędo-
watych!” Powtarzając te i inne epitety pod adresem
Longobardów, papież radzi królom, aby pojęli „prze-
piękne żony z tejże waszej ojczyzny, mianowicie z sa-
mego najszlachetniejszego plemienia Franków”.
Trudno przypuszczać, aby sami Frankowie nie
przejęli się tyloma pochwałami pod adresem własnego
ludu i nie uwierzyli ponownie we własne posłannictwo.
W listach Alkuina Frankowie to „beata gens”, którą
Bóg wyniósł ponad inne ludy, poeta Dungalus wkłada
w usta Karola Wielkiego przemówienie do wojowni-
ków frankijskich, zaczynające się od słów: „O, gens re-
galis” - O królewskie plemię!
Okres karoliński, a zwłaszcza czasy Karola Wiel-
kiego i Ludwika Pobożnego, obfituje w utwory wyraża-
jące wiarę w posłannictwo Franków, sławiące ich wiel-
kość i szlachetność. Dzięki ówczesnemu odrodzeniu li-
teratury, dzięki rozszerzeniu horyzontów kronikarzy,
poetów, uczonych, wielkość Franków i ich misja dzie-
jowa uzyskała znacznie szersze perspektywy historycz-
ne. Frankowie, jak niegdyś Rzymianie, uznali się po-
wołanymi do panowania, a przynajmniej do przewo-
dzenia ludom chrześcijańskim, do strzeżenia prawo-
wierności, obrony chrześcijaństwa przed poganami
i Saracenami, szerzenia wiary na zewnątrz, zapewnie-
nia pokoju wewnątrz chrześcijaństwa. Daje się zauwa-
żyć pewna redukcja kultu św. Marcina - głównego pa-
trona Galii i Franków - na rzecz kultu św. Piotra, patro-
na całego chrześcijaństwa. Wpływ kultury antycznej
wyraził się m.in. w szerokim szafowaniu epitetem
„barbarzyńców” w stosunku do przeciwników państwa
frankijskiego. Rzecz prosta, sami Frankowie już barba-
rzyńcami nie są. Marian Henryk Serejski, autor znako-
mitej, a niestety przez mediewistykę zachodnioeuropej-
ską niemal niezauważonej, książki o idei jedności
chrześcijańsko – europejskiej w epoce karolińskiej,
zwrócił uwagę na ambiwalentny stosunek Karola Wiel-
kiego i związanych z nim intelektualistów (śmiało mo-
żemy tak nazwać grupę naprawdę głębokich myślicieli
i wybitnych pisarzy, rekrutujących się ze szkoły Alkui-
na i Pawła Diakona) do tradycji rzymskiej. Im bardziej
poznawano dzieła literatury rzymskiej i zachwycano się
rzymską kulturą (a objawy niekłamanego zachwytu
przejawiają się raz po raz w ówczesnej korespondencji
i literaturze), tym większe było pragnienie odbudowy
rzymskiego imperium, oczywiście w jego „konstanty-
nowskiej”, chrześcijańskiej postaci. Przyjęcie przez Ka-
rola korony cesarskiej w Rzymie, mimo znanych opo-
rów samego władcy Franków, znacznie rozbudziło ma-
rzenia – miraże o odrodzeniu dawnego Rzymu. Sam
Karol - jak się wydaje - stał na bardziej realistycznym
gruncie, zresztą był silnie przywiązany - jak to podkre-
śla jego biograf Einhard - do tradycji frankijskiej. Pra-
cował osobiście nad jej odrodzeniem, starał się o spi-
sywanie twórczości w języku ludowym (lingua Theodi-
sca), dążył do zapewnienia temu językowi istotnego
miejsca w państwie mimo dominacji łaciny, sprzyjał
zainteresowaniom uczonych tym językiem. W wynu-
rzeniach Karola i ludzi z nim związanych raz po raz po-
jawiają się zaczerpnięte z tradycyjnych przekonań ak-
centy antyrzymskie, nawiązujące do Prologu do Prawa
Salickiego. Ta antyrzymska tradycja splotła się w prze-
konaniach Karola i jego otoczenia (jak to zauważył M.
H. Serejski) z wpływem pisarzy wczesnochrześcijań-
skich, których dzieła zajęły centralne miejsce wśród
ponownie odkrytych dzieł starożytności. Dotyczy to
zwłaszcza ulubionej lektury Karola, Państwa Bożego
św. Augustyna. Dzieła te, pełne niechęci do rzymskiej
państwowości, przez długie wieki krwawo zwalczającej
chrześcijaństwo, rozbijały dawne mity o wieczności
Imperium, odsłaniając jego odrażające kulisy, skryte za
efektowną fasadą. Rzym, odczytywany z tych książek,
nie budził entuzjazmu chrześcijańskiego cesarza. Nie-
wiele go interesowały tradycje rzymskie, kultywowane
nad Bosforem; właśnie dawna tytulatura i ceremoniał
cesarski zostały przez Karola potępione, jako pozosta-
łość rzymskiej pychy i bałwochwalstwa. Toteż Rzym,
do którego Karol zgodził się w końcu nawiązać, to
Rzym św. Piotra; nawet Konstantyn Wielki, do którego
się odwoływano, nie wzbudzał jego zachwytu, sam wo-
lał być porównywany z biblijnym pomazańcem Bożym
- królem Dawidem.
Odrodzenie Cesarstwa nie przesłoniło więc faktu,
że było ono państwem Franków, a nie kontynuacją
Rzymu. Dlatego - niezależnie od dalszych konsekwen-
cji - rzymska koronacja Karola przyczyniła się do dal-
szego wzrostu dumy narodowej Franków, na pewien
czas odsuwającej tendencje odśrodkowe.
Owocem tej dumy było przekonanie o równości
Franków z głównymi bohaterami starożytności - Gre-
kami i Rzymianami; z nią wiążą się postulaty rozsze-
rzenia „języków świętych”, używanych w liturgii ko-
ścielnej, o język Franków. Postulaty te stanowić będą
jeden z czynników przyspieszających rozkład jedności
frankijskiej, więc jeżeli w tym miejscu zacytujemy pro-
log Otfryda z Weissenburga do niemieckiego wierszo-
wanego streszczenia Ewangelii (dokonanego w Alzacji
w połowie IX w.), to tylko ze względu na zawarte
w nim świadectwo frankijskiej dumy narodowej czy
plemiennej.
„Dlaczego Frankowie, jak powiedziałem, mają być
niezdolni do tego (tj. do głoszenia Ewangelii we wła-
snym języku)? Nie pozostają oni w tyle za innymi lu-
dami, o których wyżej wspominaliśmy. Są tak samo
dzielni, jak Rzymianie, i nie można powiedzieć, że
przewyższają ich w tym Grecy. Mają oni (tj. Franko-
wie) ku swemu pożytkowi różnorodne umiejętności;
w polu i w lesie są jednakowo dzielni; mają dość bo-
gactw, są bardzo odważni, zręczni do oręża, wszyscy są
mistrzami miecza. (...) Są stali w przekonaniach i cno-
tach, dbają o swój pożytek, który zawdzięczają własnej
roztropności. Są zawsze gotowi do obrony przed wro-
gami; ci nie odważają się ich napadać, Frankowie zbyt
często ich zwyciężali.” W tej pochwale Franków, przy-
pominającej Prolog do Prawa Salickiego, jest jeden
nowy element, którego tam brakowało: pochwała kraju,
świadcząca, że świadomość frankijska obejmowała
przywiązanie do określonej „ojczyzny”. Otfryd pisze
także o urodzajności i bogactwach ziemi Franków,
z których korzystają i których bronią przed wrogiem;
co prawda pochwała kraju jest ogólnikowa i daleka od
zachwytów Izydora z Sewilli nad Hiszpanią, ale może
to tworzywo, język niemiecki, surowy i trudny w lite-
rackiej obróbce, uniemożliwiał zastosowanie reguł an-
tycznej retoryki.
W germańskiej świadomości plemiennej, jak wie-
my, ważną rolę odgrywało przekonanie o boskiej sile,
tkwiącej we władcy; przekonanie to rozwijało się prze-
de wszystkim tam, gdzie królowie wzmocnili swój au-
torytet dzięki zręcznej polityce, zwycięstwom i po-
myślności całego ludu. Merowingowie nie mogli się
poszczycić tak długą genealogią, jak ostrogoccy Ama-
lowie, ale i wokół nich wyrosło przekonanie o ich bo-
skim pochodzeniu, które zdawały się potwierdzać suk-
cesy Chlodwiga. Magia królewska Merowingów nosiła
jeszcze całkowicie pogański charakter: bóstwo morskie
jako przodek, długie włosy i broda jako siedziba ma-
gicznej siły władczej, wóz zaprzężony w woły jako ob-
rzędowy środek lokomocji - wszystko to nie nosi żad-
nego śladu wpływów chrześcijańskich. Obok tego za-
chował się ślad tradycji prawa ludu do wyboru króla:
ceremonia aklamacji z podnoszeniem króla na tarczy.
Król jednak musiał pochodzić z rodu Merowingów, po-
nieważ powszechnie wierzono w związek szczęścia
Franków z ich rodem. Król Guntram ostrzegał swój lud
przed skutkami ewentualnego królobójstwa; w wypad-
ku jego zamordowania nastąpi katastrofa, „albowiem
zginiecie, gdy zabraknie silnego przedstawiciela nasze-
go rodu, który by was bronił”. Próba majordoma Gri-
moalda osadzenia własnego syna na tronie merowiń-
skim (656 r.) zakończyła się tragicznie.
Magia królewska Merowingów była tak silna
i wiara w nią tak powszechna, że nawet Karol Młot,
w drugim już pokoleniu władający państwem jako ma-
jordom, a zarazem „dux Francorum”, nie ośmielił się
sięgnąć po tron. Uczynił to jego syn Pepin, z pomocą
papiestwa, które postarało się zastąpić magię Merowin-
gów przez nadprzyrodzoną moc Boską o charakterze
chrześcijańskim. W 751 roku ostatni z królów mero-
wińskich, Childeryk III, po skrupulatnym ostrzyżeniu
został umieszczony w zapewne dobrze strzeżonym
klasztorze, Pepin zaś został podniesiony na tarczy
w Soissons jako król Franków. Dla zalegalizowania
przewrotu sięgnięto - za wzorem królów wizygockich -
do Starego Testamentu. W Księdze Sędziów mianowi-
cie prorok Samuel z polecenia Boga namaszcza wyzna-
czonego przezeń męża - Saula - na króla Izraela. Co
więcej: kiedy Saul nie okazał się godny, Bóg polecił
Samuelowi namaścić nowego kandydata, Dawida, mi-
mo iż Saul nadal panował. Namaszczenie dokonane
ongiś przez proroka legalizowało opanowanie władzy
przez Dawida tak, jak uzurpację Pepina uświęcało na-
maszczenie, dokonane w 751 r. z polecenia papieskiego
w Soissons przez arcybiskupa mogunckiego św. Boni-
facego, a powtórzone w 754 r. w St. Denis pod Pary-
żem przez samego papieża Stefana III (II), przy czym
namaszczenia udzielono także synom Pepina - Karolo-
wi i Karlomanowi.
Tak zrodziła się nowa magia królewska, wynoszą-
ca Karolingów ponad inne rody możnowładcze, mogą-
ce dotychczas pretendować do równości z nimi. Przez
pomazanie świętym olejem stawali się „pomazańcami
Bożymi”, christi Dei; naruszenie ich osób lub władzy
stawało się świętokradztwem. Nowe sukcesy Pepina
i Karola Wielkiego zdawały się potwierdzać błogosła-
wieństwo Boże spoczywające na pomazańcach.
W późniejszych czasach, gdy chwała Karolingów za-
czynała już blaknąć, Hinkmar, arcybiskup Reims, upo-
wszechnił nowy mit, który uzyskał kapitalne znaczenie,
wprawdzie już nie dla Karolingów, ale dla późniejszej
monarchii francuskiej: mit o świętej ampułce. W micie
tym sprzęgło się nierozerwalnie przekonanie o Boskiej
mocy namaszczenia z przekonaniem o posłannictwie
Franków i ich królów.
5. Czynniki odśrodkowe: Akwitania
Silne więzi społeczeństwa frankijskiego łączyły
jednak zawsze tylko część ludności państwa, a świa-
domość jego czynnej politycznie części, widoczna
w przywiązaniu do tradycji historycznej oraz wierze
w misję dziejową Franków, w mistyczną siłę dynastii,
nie zdołała przezwyciężyć czynników odśrodkowych
działających właściwie podczas wszystkich wieków
istnienia państwa frankijskiego. Powstało ono przecież
drogą podboju krajów o bardzo różnym stopniu rozwo-
ju i różnym składzie etnicznym ludności. Dlatego inte-
gracja społeczeństwa wokół tradycji i państwowości
Franków spotkała się z połowicznym sukcesem: objęła
tylko część ludności, głównie ludność terenów między
Loarą a Renem i Menem, zwanych „Francją” w ściślej-
szym znaczeniu. Jak się przekonamy, i tutaj integracja
nie była pełna, i rozłam między wschodnią a zachodnią
częścią zapowiadał się wyraźnie już od VI wieku. Tym
trudniej rozszerzała się świadomość frankijska na zie-
mie objęte w VI w. podbojami Franków, których lud-
ność nie utraciła poczucia własnej odrębności, a z osła-
bieniem państwa zaczęła dążyć do niezależności.
Na terenie Galii procesy odśrodkowe najwyraźniej
występują w Akwitanii. Była to najbogatsza część
rzymskiej Galii, mająca dużą liczbę miast i ośrodków
kulturalnych, w której wodziły rej bogate rody senator-
skie, długo podtrzymujące związki z Rzymem i bronią-
ce się, zwłaszcza w Owernii, przed podbojem barba-
rzyńskim. Pod panowaniem wizygockim, mimo przej-
ściowych zniszczeń i pewnego obniżenia poziomu, cy-
wilizacja rzymska i instytucje stanowiące o jej funkcjo-
nowaniu utrzymały się i nie były zagrożone. Gdyby
rywalizacja Franków z Wizygotami wypadła na ko-
rzyść tych ostatnich, centrum polityczne państwa zosta-
łoby - być może - na południu Galii, w regionach o sil-
nie rozwiniętej kulturze; w tych warunkach panowanie
gockich królów nad Galią i Hiszpanią byłoby mało
istotnym ewenementem politycznym na tle nieprzerwa-
nego rozwoju rzymskiej cywilizacji. Stało się jednak
inaczej, i to głównie z powodu antagonizmu religijnego
- w jego obliczu dzicy Frankowie stali się bliżsi sercom
Rzymian z Akwitanii niż cywilizujący się Goci.
Elita rzymska z Akwitanii weszła w sojusz z pań-
stwem frankijskim: przyczyniła się silnie do przywró-
cenia w całym państwie frankijskim hierarchii kościel-
nej, do podniesienia kultury na ziemiach na północ od
Loary. Z niej rekrutowali się głównie, jak wiemy, ro-
mańscy doradcy pierwszych Merowingów. Ale wpływ
akwitańskiego Południa nie mógł przeważyć rosnącej
barbaryzacji Północy, a państwo frankijskie rozszerzało
się na coraz to nowe, nietknięte cywilizacją ziemie na
wschód od Renu. W samej Akwitanii poziom kultury
pod panowaniem Franków zaczął się szybko obniżać,
ale nawet analfabeta akwitański nazywał się
Rzymianinem, a nie Frankiem, i uważał panujące
plemię za barbarzyńców. Frankowie też nie czuli się
w Akwitanii „u siebie”. Żaden z królów nie założył re-
zydencji na południe od Loary, mimo iż powinny były
ich nęcić tamtejsze ludne miasta i pałace królów wizy-
gockich.
Do zakłócenia przyjaznych dotąd stosunków mię-
dzy Frankami a ludnością Akwitanii przyczyniły się
podziały tego kraju między potomków Chlodwiga.
Akwitania nie została przyznana jako całość żadnemu
z synów Chlodwiga, lecz podzielona między nich
wbrew zasadom logiki, a zapewne zgodnie z propor-
cjami bogactwa poszczególnych wycinków. Po przej-
ściowym zjednoczeniu państwa przez Chlotara I (558–
561) w analogiczny sposób podzielili Akwitanię jego
synowie. Gdy jednak synowie Chlodwiga załatwiali
swe konflikty z pomocą noża i trucizny we własnym
gronie rodzinnym, to synowie Chlotara prowadzili
między sobą długie, niszczycielskie wojny, które
szczególnie dotkliwie ugodziły w Akwitanię i z pewno-
ścią przyspieszyły upadek jej wysokiej cywilizacji.
Walki te przeciągały się aż do ponownego zjednoczenia
pod berłem Chlotara II w 613 r.; tymczasem Akwitania
była nękana najazdami pirenejskich Basków, którzy,
naciskani od południa przez wyprawy króla Wizygotów
Leowigilda, rozwijali ekspansję w południowo – za-
chodniej Galii, dawnej prowincji Novempopulania, któ-
ra odtąd zaczęła nosić nazwę Baskonii (Gaskonii).
Zniecierpliwienie Akwitańczyków wzmagało ten-
dencje antyfrankijskie. Na miejsce dawnej arystokracji,
która weszła w służbę Franków, zaczęła się wytwarzać
nowa grupa lokalnych przywódców, występujących
w obronie interesów miejscowej ludności. Nie było to
zresztą zjawisko wyjątkowe w ówczesnym państwie
merowińskim. Edykt Chlotara II z 614 r., licząc się
z tymi lokalnymi objawami niezadowolenia, przyrzekał
mianować hrabiami ludzi miejscowego pochodzenia.
Zresztą zjednoczenie przez Chlotara istniejących po-
przednio trzech królestw było problematyczne, skoro
każde z tych królestw zachowało własną hierarchię
urzędniczą z majordomami na czele. Walka Akwitanii
o autonomię miała na celu uzyskanie dla niej statusu
czwartego królestwa.
Dążenie to zostało uwieńczone powodzeniem
w 629 r., kiedy po śmierci Chlotara II jego starszy syn
Dagobert wydzielił bratu Charybertowi odrębne króle-
stwo, obejmujące hrabstwa Tuluzy, Cahors, Agen, Pe-
rigord i Saintes, a więc znaczną część Akwitanii, z za-
daniem powstrzymania ekspansji Basków i odzyskania
utraconych na ich rzecz obszarów. Tuluza odzyskała
charakter rezydencji królewskiej, a nowe królestwo,
aczkolwiek niesamodzielne i poddane nadzorowi Fran-
ków, mogło stać się ośrodkiem krystalizacji separaty-
zmu akwitańskiego. Królestwo akwitańskie Charyberta
było krótkotrwałe (zmarł w 631 r.), ale powstały wów-
czas zespół hrabstw okazał się trwalszy: w okresie po-
nownego upadku władzy królewskiej po śmierci Dago-
berta na ich czele pojawiają się książęta (duces) Feliks
i Lupus, władający Akwitanią z coraz większą samo-
dzielnością. W mniejszym lub większym stopniu uda-
wało się im także rozciągnąć zwierzchnictwo na Ga-
skonię. Lupus zwoływał synody kościelne i interwe-
niował w gockiej Septymanii w interesie antykróla
Pawła przeciwko władcy Wizygotów Wambie. Jedno
ze źródeł (Rejestr cudów św. Marcjala z Limoges)
twierdzi, że Lupus został po śmierci Feliksa nie mia-
nowany, ale wybrany księciem i dążył do tronu królew-
skiego. Obszar, na którym władał, przewyższał znacz-
nie zasięgiem pierwotne pięć hrabstw. Wprawdzie sam
Lupus interweniował w walki wewnętrzne między
możnowładcami Neustrii i Austrazji, ale zwierzchnic-
two królów frankijskich nad Akwitanią stawało się co-
raz bardziej formalnością.
Za czasów księcia Odona, panującego może już
dziedzicznie, w pierwszej połowie VIII w., Akwitanią
znalazła się w niebezpieczeństwie najazdów arabskich,
którym Odon z różnym powodzeniem stawiał czoło;
jednocześnie po śmierci majordoma Pepina II (714 r.),
wtrącał się w walki wewnętrzne we „Francji”, popiera-
jąc opozycję neustryjską przeciw synowi Pepina Karo-
lowi. Nawiązał też bezpośrednie kontakty z papie-
stwem. Współczesny kronikarz zagadkowo wspomniał,
że walczący z Karolem majordom Neustrii Ragamfred
i kontrolowany przez niego król Chilperyk II, prosząc
Odona o pomoc, posłali mu „regnum et munera”; nie-
którzy domyślają się tu przyznania mu tytułu królew-
skiego. Odon jednak wolał wejść w rokowania z Karo-
lem, uznał formalne zwierzchnictwo króla frankijskiego
(którego zresztą, szukającego w Akwitanii schronienia,
wydał w ręce Karola) za cenę pozostawienia mu fak-
tycznej niezależności. Ustępstwa te wynikały z zagro-
żenia muzułmańskiego; w walce z nim musiał Odon
szukać pomocy u Karola. Następcy Odona, jego syn
Hunald (735–745) i wnuk Waifar (745–768), musieli
walczyć na dwa fronty, pod coraz silniejszym naci-
skiem Karolingów. Dzielna obrona niezależności przez
Akwitańczyków świadczy o ich poczuciu odrębności;
nie brak objawów poczucia wyższości wobec Franków.
Autor zbioru relacji o cudach św. Austrogisela określa
ich wojsko jako „barbarzyńców” i piętnuje ich zbrod-
nie. Mimo silnego oporu Pepin, używając niezwykle
ostrych metod, opanował Akwitanię; opór ostatniego
z książąt, Hunalda II, został stłumiony (769) przez Ka-
rola Wielkiego.
Jednak poczucie odrębności Akwitańczyków było
tak silne, że Karol Wielki musiał się zgodzić na kom-
promis. Już Pepin uroczyście zagwarantował Akwitań-
czykom prawo rzymskie w redakcji Alaryka II jako ob-
owiązujące. Karol Wielki wprawdzie umocnił swą wła-
dzę w tym kraju, śląc doń frankijskich urzędników
i osadzając załogi, a nawet organizując nowe osadnic-
two wojskowe z Franków oraz z uciekinierów z opa-
nowanej przez Arabów Hiszpanii, ale wobec podjęcia
akcji rewindykacyjnej w Hiszpanii musiał zapewnić
pokój na bezpośrednim zapleczu. Po niepowodzeniach
w wyprawie do Hiszpanii, zakończonej rzezią ariergar-
dy frankijskiej w wąwozie Roncevaux (778 r.), posta-
nowił stworzyć w ramach swego państwa autonomicz-
ne królestwo Akwitanii, którego koronę, po uroczystym
namaszczeniu przez papieża, przekazał synowi Ludwi-
kowi Pobożnemu (781 r.). Kompromis okazał się sku-
teczny: Ludwik, manifestując strojem i otoczeniem swe
związki z nowym królestwem, był w pełni uległy ojcu,
którego politykę ściśle realizował. Przysłani do Akwi-
tanii frankijscy funkcjonariusze, obdarzeni posiadło-
ściami ziemskimi, wrastali w miejscowe środowisko
i jego interesy.
Kiedy Ludwik po śmierci ojca uzyskał koronę ce-
sarską, wyznaczył drugiego z kolei syna, Pepina, na
króla Akwitanii (814–838). Po śmierci Pepina Akwi-
tańczycy, nie dopuszczając do ogłoszenia odmiennej
decyzji cesarza, wynieśli na tron syna Pepina, Pepina
II. Stryjowie jego nie uznali tego faktu, pomijając oso-
bę Pepina II w podziale, dokonanym w 843 r. w Ver-
dun: Akwitanią została włączona tam do państwa Karo-
la Łysego. Przez długie lata, aż do śmierci Pepina II
(865 r.), Akwitańczycy bronili się przed włączeniem
swego kraju do państwa zachodnio – frankijskiego;
mimo chwilowych zwycięstw Karola możni i biskupi
akwitańscy w większości zajmowali wrogie mu stano-
wisko, a po każdym jego powrocie na północ od Loary
z reguły następowała nowa rewolta. Piszący wówczas
autor jednego z żywotów świętych stwierdzał, że Akwi-
tańczycy „nie chcieli schylić karków pod jarzmo kró-
lów frankijskich”. Karol Łysy, idąc w ślady dziada,
próbował przeciwstawić Pepinowi jako króla Akwitanii
własnego syna Karola (855 r.); dopiero śmierć Pepina
II spowodowała uznanie Karola, a potem (867 r.) jego
brata Ludwika (późniejszy król Francji Ludwik II) jako
króla Akwitanii.
Jeżeli od tej pory tradycja królestwa Akwitanii
uległa zatarciu, to stało się to nie dzięki utracie przez
ludność Akwitanii poczucia swej odrębności. Wrogość,
a przynajmniej poczucie obcości krajów na południe od
Loary w stosunku do „Franków” trwała nadal; nadal
rozwijała się i pogłębiała odrębność kulturalna krajów
langue d’oc, a poszczególni hrabiowie przyjmowali ty-
tuł książąt Akwitanii, nawiązując do wczesnośrednio-
wiecznej tradycji. Jeżeli nie protestowano przeciwko
władzy królów „Zachodnich Franków”, to po pierwsze
dlatego, że władza ta stawała się coraz bardziej nomi-
nalna, a królowie rzadko wtrącali się w wewnętrzne
sprawy Akwitanii, po drugie zaś dlatego, że Akwitanią
sama uległa rozbiciu na mniejsze twory polityczne
o charakterze regionalnym, osłabiające wspólnotę
akwitańską i pogrążające się w separatyzmie, akcento-
wanym krwawymi walkami lokalnych dynastii,
z ośrodkami w Tuluzie, Poitiers, Gocji (dawniej Sep-
tymanii), Owernii i Gaskonii.
6. Czynniki odśrodkowe: Burgundia
Innym regionem Galii, którego mieszkańcy nigdy
w pełni nie identyfikowali się z Frankami, była Bur-
gundia. Podczas gdy jednak Akwitańczycy doszli do
samookreślenia dopiero w dłuższym procesie negatyw-
nych reakcji na rządy Franków, jako ci Rzymianie, któ-
rzy nie chcieli stać się Frankami, to Burgundczycy za-
wdzięczali swą świadomość krótkotrwałemu, ale do-
niosłemu okresowi istnienia na obszarze kilku tamtej-
szych rzymskich prowincji państwa wschodniogermań-
skich Burgundów, poważnie różniących się od Fran-
ków nie tylko pochodzeniem i religią, ale także stosun-
kiem do Rzymian.
Burgundowie, „synowie wiatru północnego” (Bor-
kundur), jak niektórzy tłumaczą ich nazwę, wywodzą
się ze Skandynawii; przez jakiś czas zajmowali wyspę
Bornholm, której nazwa (Burgundarholm) wyraźnie
jest z nimi związana. W I w.n.e. Pliniusz Starszy loko-
wał ich na południowym wybrzeżu Bałtyku, na Pomo-
rzu; tamże, choć bardziej na południe (nad Wartą – No-
tecią?), umieszczał ich w II w. Ptolemeusz. Nie byli
licznym ludem; dotyczy to przynajmniej ich trzonu-
nosiciela tradycji. Nie otoczyła więc ich sława i roz-
głos, jakie towarzyszyły Gotom. W II wieku rozpoczęli
śladem innych wczesnogermańskich pobratymców wę-
drówkę na wschód; w III w. przesunęli się do Germa-
nii. Konflikty z Alemanami skłoniły ich w IV w. do
wejścia w służbę rzymską. Ten sojusz z Rzymem
wpłynął później na powstanie obiegowego wyjaśnienia
nazwy Burgundów rzekomym zleceniem im przez
Rzymian obrony grodów (burgi). Kiedy w 406 r. fala
Germanów przerwała granicę na Renie, Burgundowie
zadęli spustoszone przez nich miasta nadreńskie - Mo-
guncję i Wormację, zawierając układ sojuszniczy z pre-
tendentami do tronu cesarskiego - Konstantynem (III)
i Jowinem. Układy te zostały potem zatwierdzone przez
legalnego cesarza Honoriusza. Na czele Burgundów
stał już wówczas jeden król, Gundachar, podczas gdy
w IV w. mieli oni jeszcze licznych naczelników.
Św. Hieronim oceniał, niewątpliwie przesadnie,
liczbę Burgundów na 80 tysięcy; w każdym razie ich
„państwo” nad Renem, ze stolicą w Wormacji, było na
tyle silne, że pokusiło się o dalsze zdobycze w Galii
kosztem Rzymu. Obrońca Imperium, Aecjusz, odpo-
wiedział nasłaniem na nich swych groźnych sprzymie-
rzeńców - Hunów. W 436 roku Burgundowie ze swym
królem Gundacharem (Gunthar z Pieśni o Nibelungach)
zostali doszczętnie rozgromieni; kronikarz Prosper Tiro
pisał nawet o ich całkowitym wyginięciu. Katastrofa
Gundachara odbiła się silnym echem w tradycji ger-
mańskiej i stała się jednym z ulubionych wątków śre-
dniowiecznej epiki.
Burgundowie jednak nie wyginęli całkowicie.
Resztki ich przesiedlił Aecjusz w 443 r. do Sabaudii;
ich liczebność, może wraz z innymi rozproszonymi
barbarzyńcami, którzy się do nich przyłączyli, ocenia
się na 20–25 tysięcy. Na czele znajdowali się dwaj bra-
cia: Gundowech (Gundioch) i Chilperyk, może synowie
lub krewni Gundachara. Ślady ich osadnictwa zacho-
wały się w nazwach miejscowych, trochę i w słownic-
twie Sabaudii, zachodniej Szwajcarii i Franche Comté.
Nowe siedziby otrzymali Burgundowie na rzym-
skich zasadach zakwaterowania: przekazano im część
ziemi i innych użytków. Prawo Gundobada (ok. 500)
mówi o dwóch trzecich posiadłości, ale nie wiadomo,
czy taki był pierwotny nadział. Ziemi było zresztą
w spustoszonej Galii pod dostatkiem, a zakwaterowanie
dotyczyło głównie ziem latyfundystów, którym i tak
brakło rąk do zagospodarowania posiadłości. Sidonius
Apollinaris, który z obrzydzeniem pisał o zachowaniu
i obyczajach Germanów, zaliczał jednak Burgundów do
„łagodniejszych barbarzyńców”. Burgundowie już nad
Renem byli chrześcijanami, i to - jak wynika ze
wzmianek na ten temat - katolikami; jednak w Sabaudii
zaczął się wśród nich szerzyć arianizm, który przyjęła
także (choć zdaje się nie cała) rodzina królewska.
Dzięki sojuszowi z Rzymem Burgundowie
wzmacniali swe stanowisko wśród miejscowej ludności
i konsekwentnie rozszerzali terytorium. Nową daninę
krwi złożyli w 451 r. na Polach Katalaunijskich, gdzie
poległa znaczna ich liczba; w 456 r. w interesie Rzymu
interweniowali w Hiszpanii; po upadku cesarza Avitusa
w 457 zaczęli się jednak usamodzielniać: opanowali
Lugdunum (Lyon), gdzie umieścili swą główną stolicę.
W 463 roku król Gundowech został mianowany magi-
strem militum Galliarum, co poddawało jego władzy
również ludność rzymską; funkcję tę objął po nim syn
Chilperyk II. Najwybitniejszy z synów Gundowecha,
Gundobad, pełnił kierownicze funkcje w armii rzym-
skiej, od 472 r. jako patrycjusz; w rok później osadził
własnego kandydata na tronie cesarskim, Gliceriusza.
W momencie obalenia ostatniego cesarza zachodnio-
rzymskiego przez Odoakra (476 r.) Burgundowie roz-
szerzyli swe posiadłości na południe, zajmując m.in.
Vienne. Stworzyli, dzięki lawirowaniu między silniej-
szymi państwami Wizygotów i Franków, obszerne
władztwo, w którym utrzymali rzymskie prawo i admi-
nistrację. Starali się też o zachowanie dobrych stosun-
ków z Konstantynopolem.
Podczas gdy polityka zagraniczna Gundobada
(480–516) i jego następców polegała głównie na opo-
wiadaniu się po stronie silniejszego (w danym momen-
cie) z sąsiadów, to polityka wewnętrzna zmierzała -
najkonsekwentniej ze wszystkich państw germańskich
na terytorium rzymskim - do pełnej integracji społe-
czeństwa rzymskiego z panującymi Burgundami. Było
oczywiste, że przy nikłej liczbie Burgundów istnienie
ich państwa zależeć musi od zjednania dla niego ludno-
ści rzymskiej.
Utrzymane zostało odrębne prawo: ok. 500 r. lud-
ność rzymska otrzymała nowy zwód prawa rzymskiego
(Lex Romana Burgundionum), Burgundowie zaś - ko-
dyfikację ich zwyczajów prawnych (Lex Gundobadi).
Prawo zwyczajowe Burgundów musiało zostać utrzy-
mane ze względu na przywiązanie ich do starych form
i zwyczajów, ale działający z ramienia Gundobada ko-
dyfikatorzy - prawnicy rzymscy (m.in. zapewne
Syagriusz z Lyonu, sławiony przez Sidoniusa jako „So-
lon Burgundów”), przesycili to prawo rzymskimi tre-
ściami i przepisami, zwłaszcza w zakresie ustawodaw-
stwa karnego. Prawo Gundobada całkowicie zrówny-
wało Rzymian i Burgundów, stwierdzając dobitnie, że
„Burgund lub Rzymianin mają być traktowani jedna-
kowo”; zezwalało na małżeństwa mieszane i na piasto-
wanie przez Rzymian funkcji cywilnych i wojskowych.
Jedyną przeszkodą w integracji był arianizm Bur-
gundów, przynajmniej ich większości. Nie był to aria-
nizm fanatyczny; w rodzinie królewskiej byli zwolen-
nicy katolicyzmu, a ariańscy królowie utrzymywali
przyjazne kontakty z biskupami katolickimi i kore-
spondowali z papieżami. Kościół cieszył się pełną au-
tonomią. Gundobad prowadził rzekomo ze św. Avitem,
biskupem Vienne, rokowania w sprawie przejścia na
katolicyzm, ale - mimo pociągającego przykładu Chlo-
dwiga - nie zdecydował się na konwersję. Może oba-
wiał się reakcji swych podwładnych, ale chyba bardziej
lękał się pogorszenia stosunków z ostrogockim ariani-
nem, Teodorykiem Wielkim, który jedyny był w stanie
ochronić Burgundię przed agresją Franków. Wkrótce
jednak po 500 r. obydwaj synowie Gundobada przeszli
na katolicyzm.
Objęcie władzy przez Sigismunda (św. Zygmunt,
516–523) przyniosło faworyzowanie katolicyzmu, ale
bez prześladowań arian czy ich przymusowego „nawra-
cania”. W 515 roku w Agaunum (St. Maurice
d’Agaune), miejscu, gdzie rzekomo za czasów Diokle-
cjana zostali umęczeni chrześcijańscy żołnierze legionu
tebańskiego ze św. Maurycym na czele, Zygmunt ufun-
dował klasztor ku czci tego męczennika. W klasztorze
tym złożono z czasem również zwłoki zamordowanego
przez Franków Zygmunta. Stał się więc klasztor
w Agaunum ośrodkiem kultu dwu patronów Burgundii
i sercem tradycji burgundzkiej. Przetrwanie tej tradycji
po ostatecznym podboju państwa burgundzkiego przez
Franków (534 r.) było m.in. rezultatem dobrych stosun-
ków ostatnich królów burgundzkich z katolickim kle-
rem rzymskim, dzięki czemu Zygmunt stał się pierw-
szym królem wyniesionym na ołtarze.
Zwycięscy Merowingowie podzielili między siebie
Burgundię, tak jak poprzednio Akwitanię, lekceważąc
miejscowe tradycje, zarówno rzymskie, jak burgundz-
kie. Pozostawili jednak Burgundom - językowo już
prawie zupełnie zromanizowanym - prawo Gundobada,
na Rzymian miejscowych rozciągnęli natomiast uży-
wany w Akwitanii kodeks Alaryka II. Ludność Bur-
gundii nie przejawiała wrogości wobec zdobywców.
Możni gallo – rzymscy i burgundzcy utrzymali swe
znaczenie; szczególnie ród zwany Burgundofarones,
może boczna gałąź rodu panującego, zachował znaczne
wpływy; niektórzy uczeni wywodzą z niego książąt na-
rzuconych Alemanom i Bawarom przez Franków. Na-
płynęli jednak również frankijscy możni, nadzieleni
w Burgundii ziemią i piastujący urzędy. Ich katolicyzm
łagodził wzajemne stosunki; arianizm szybko zniknął,
a w 539 r. Burgundowie brali już udział we frankijskich
wyprawach do Italii.
Nie jest jasne, co spowodowało, że w przeciwień-
stwie do Akwitanii Burgundia nie została w podziale po
śmierci Chlotara I (561 r.) rozkawałkowana między
wszystkich jego synów, lecz weszła w całości w skład
dzielnicy króla Guntrama (561–592), który otrzymał
ponadto większą część Prowansji oraz tereny wokół
Orleanu – Sens – Auxerre. Równie zagadkowe jest ob-
ce Merowingom imię Guntrama, nawiązujące wyraźnie
do burgundzkich imion dynastycznych. Całą jego
dzielnicę zaczęto wkrótce nazywać potocznie Burgun-
dia. Świadczy to, że w okresie władzy Burgundów na-
zwa ich nierozerwalnie zrosła się z terytorium ich pań-
stwa, zacierając dawniejsze określenia; pośrednio wy-
nika z tego zaawansowany proces utożsamiania się -
znacznie przecież liczniejszej - ludności romańskiej
z państwem Gundobada i Zygmunta. Utożsamienie po-
szło tak daleko, że w pierwszej połowie VIII w. Passio
Sancti Sigismundi uważała wszystkich mieszkańców
Burgundii za potomków Burgundów, utrzymując, iż
Rzymianie na jej terenie zostali wytępieni.
Panowanie Guntrama, stosunkowo (w porównaniu
z innymi dzielnicami) pomyślne i spokojne, przyczyni-
ło się do ponownego umocnienia odrębności burgundz-
kiej. Król cieszył się znaczną popularnością, a po
śmierci i on stał się obiektem kultu.
Ostatni król frankijskiej Burgundii, Teodoryk II,
zmarł w 613 r., ale odrębność Burgundii przetrwała,
strzeżona przez własną hierarchię urzędniczą z major-
domami na czele. Wśród tych urzędników odgrywali
ważną rolę (już za czasów Guntrama) burgundzcy
Rzymianie: patrycjusze Eunius Mummolus i Protadius,
oraz Burgundowie, jak patrycjusz Aletheus. Ale odręb-
ności Burgundii bronili również osiadli tam i wrośli
w miejscowe środowisko Frankowie: majordom War-
nachar utrzymał swój urząd po zjednoczeniu państw
frankijskich przez Chlotara II. Wprawdzie po jego
śmierci (626 r.) król Chlotar II zlikwidował to stanowi-
sko, ale kiedy Burgundia (w ramach nowego podziału
państwa po śmierci Dagoberta I, 639) została połączona
z Neustrią pod berłem Chlodwiga II, regencja musiała
uwzględnić postulaty Burgundczyków i znowu miano-
wać odrębnego majordoma Burgundii (642 r.). Major-
domem został jednak Frank - Floachat - który nieba-
wem popadł w konflikt z miejscowym możnowładz-
twem.
Gwałtowna śmierć Floachata w walce z burgundz-
kim patrycjuszem Willebadem umożliwiła ponowną li-
kwidację burgundzkiego majordomatu, ale rzecznikiem
możnowładztwa burgundzkiego stał się po 657 r. bi-
skup Autun, Leodegar (St. Léger), stojący na czele
opozycji przeciw rządom wszechwładnego majordoma
Neustrii Ebroina. Walka między Ebroinem a Leodega-
rem i jego burgundzkimi zwolennikami zakończyła się
męczeńską śmiercią biskupa (i jego brata Warina)
w 676 roku.
Na początku VIII w. rolę przywódców burgundz-
kiej opozycji odgrywali biskupi Auxerre: Sawaryk
i Hainmar; ten ostatni posiadał nawet jakąś szerszą
władzę na obszarze dawnego królestwa, określaną jako
ducatus Burgundiae. Oskarżony o spiskowanie z Odo-
nem akwitańskim, został schwytany przez Karola Mło-
ta i zgładzony. Karol Młot przywrócił ponownie auto-
rytet Franków w Burgundii, przenosząc na tamtejsze
stanowiska swoich najbardziej wypróbowanych wasali
austrazyjskich.
Opór Burgundii przeciwko integracyjnej polityce
Chlotara II, Ebroina i Karola Młota nie wynikał ze
świadomych uczuć narodowych czy wrogości wobec
Franków - świadomość tego typu nie rozwinęła się
w Burgundii do tego stopnia co w Akwitanii. Był to ra-
czej separatyzm dzielnicowego możnowładztwa mie-
szanego rzymsko – burgundzko – frankijskiego pocho-
dzenia, dla którego podtrzymywanie tradycji odrębno-
ści burgundzkiej było tylko środkiem dla obrony wła-
snej pozycji. Nazwa Burgundii, oznaczająca jeszcze
u Grzegorza z Tours tylko rządzące plemię germań-
skich Burgundów, w VII w. objęła wszystkich miesz-
kańców Burgundii. Ferdinand Lot widział w tym mani-
festację anty frankijską. Gallorzymianie z ziem dawnej
Burgundii nazwali się „Burgundami”, „ponieważ sama
ta nazwa dawała świadectwo, że nie są «Frankami»
i nie chcą nimi być”.
Po podporządkowaniu Burgundii przez Karola
Młota separatyzm burgundzki znacznie osłabł; Karo-
lingowie nie wznowili w ramach swych podziałów od-
rębnego królestwa Burgundii, a granica traktatu w Ver-
dun oddzieliła Autun, Macon i Dijon od reszty dawnej
Burgundii. Nowy separatyzm burgundzkiego możno-
władztwa rozwijał się w bardziej lokalnych ramach:
w księstwie burgundzkim (w ramach królestwa za-
chodnio – frankijskiego) i w królestwach burgundzkich,
które nawiązywały wprawdzie nazwą do tradycji, nie
stanowiły jednak ośrodków krystalizacji narodu na
wzór sąsiednich królestw frankijskich, lecz przedmiot
rywalizacji tych ostatnich. Rudolf z rodu Welfów koro-
nował się w 888 r. na króla Burgundii w starym sank-
tuarium burgundzkim St. Maurice d’Agaune, ale zaraz
spróbował zająć część ściśle frankijskiego dziedzictwa,
powtarzając koronację w lotaryńskim Toul. Zarówno
geografia, rozbijająca teren królestwa Burgundii IX–XI
w. na nie związane ze sobą człony, jak ustrój politycz-
ny, który zapewniał przewagę wielkim wasalom, jak
wreszcie różnorodność językowa - nie sprzyjały wy-
tworzeniu się narodu. Nawet dialekty romańskie tych
obszarów bardzo poważnie się różniły (Burgundia fran-
cuska i Franche Comté należą do obszaru langue d’oil,
reszta do langue d’oc). Germański język burgundzki
wprawdzie zanikł, ale północno – wschodnią część kró-
lestwa Burgundii obsadzili Alemanowie, przodkowie
Szwajcarów.
7. Marginalne terytoria na zachodzie:
Bretania i Waskonia
Jeżeli nie udało się Frankom zasymilować romań-
skiej ludności Akwitanii i Burgundii, mimo iż były
przesłanki do rozciągnięcia na te obszary świadomości
frankijskiej, to tym bardziej nie osiągnęli tego w sto-
sunku do obszarów i plemion powierzchownie tylko
podporządkowanych ich państwu. Zajmiemy się nimi
tutaj tylko marginalnie, ponieważ ich odrębność ple-
mienna przetrwała istnienie państwa frankijskiego
i w następnych okresach historycznych w różnym stop-
niu hamowała konsolidację państw sukcesyjnych mo-
narchii frankijskiej.
Na zachodzie dotyczy to dwóch obszarów, opano-
wanych przez inwazje z zewnątrz. Jednym była Armo-
ryka, która od V w. stała się miejscem schronienia dla
celtyckich uchodźców z Brytanii, najeżdżanej i opano-
wywanej przez germańskich Anglów, Sasów i Jutów.
Uchodźcy ci, chrześcijanie, osiadali na półwyspie ca-
łymi rodami (według jednych historyków), bądź (we-
dług innych) niewielkimi wspólnotami wiejskimi, sta-
nowiącymi jednocześnie parafie; w ciągu V–VI w. do-
prowadzili do receltyzacji Armoryki, która zaczyna być
nazywana Małą Brytanią (z francuska: Bretanią). Wy-
daje się jednak prawdopodobne, że w czasach rzym-
skich romanizacja Armoryki była powierzchowna,
a szybkiego zniknięcia elementów romańskich nie
można kłaść wyłącznie na rachunek przybyszów. Bry-
towie z Armoryki (Bretończycy, jak ich zwykliśmy na-
zywać) skupiali się w niewielkie jednostki polityczne
pod władzą wodzów wybieranych z rodów, które cie-
szyły się specjalnym autorytetem. Rzymska organizacja
kościelna zanikła, Kościół bretoński zaś był zorgani-
zowany na wzór irlandzko – walijski, tzn. nie miał wła-
ściwie ścisłej organizacji kościelnej; funkcje biskupie
pełnili opaci klasztorów, spośród których największym
autorytetem cieszył się klasztor w Dol, dzięki tamtej-
szemu opatowi – biskupowi św. Samsonowi (VI w.),
czczonemu później jako patron Bretanii.
Merowingowie, począwszy od Chlodwiga, podej-
mowali liczne wyprawy przeciwko poszczególnym
książętom bretońskim; niektórym królom frankijskim
udało się uzyskać formalne uznanie ich zwierzchnictwa
przez Bretończyków. Jednak nie pociągało to za sobą
wchłonięcia Bretanii przez frankijską organizację pań-
stwową, a nawet nie zapobiegło ekspansji Bretończy-
ków, którzy w 577 r. zdobyli starą stolicę biskupią
Vannes i stale zagrażali dwu innym państwom i ko-
ścielnym ośrodkom: Rennes i Nantes. Tylko rozbicie
polityczne i rywalizacja książąt bretońskich zmniejsza-
ły to niebezpieczeństwo.
Karolingowie, podobnie jak w Akwitanii, również
tu starali się narzucić swój porządek. Pepin odzyskał
w 753 r. Vannes i założył na zagrożonym pograniczu
Marchię Bretońską, na której czele stał m.in. Roland,
bohater epopei, poległy w 778 r. w wąwozie Ron-
cevaux. Za Karola Wielkiego i Ludwika Pobożnego
udawało się Frankom odnosić sukcesy w walce z po-
szczególnymi książętami bretońskimi i utrzymać ich
w zależności. W 799 roku margrabia Wido, następca
Rolanda, przemierzył nawet całą Bretanię, odbierając
przysięgę posłuszeństwa dla króla Franków od regio-
nalnych naczelników. Przysięgi nie powstrzymały no-
wych buntów. Po stłumieniu jednego z nich w 824 r.
Ludwik Pobożny narzucił Bretończykom związanego
ze sobą Nominoego na księcia całego plemienia Breto-
nów (dux gentis). Z pomocą autorytetu frankijskiego
Nominoe podporządkował sobie cały kraj; po śmierci
Ludwika Pobożnego wykorzystał walki między jego
synami dla odzyskania niezależności. W 845 roku zadał
Karolowi Łysemu druzgocącą klęskę pod Ballon i zli-
kwidował następnie Marchię Bretońską, włączając za-
równo Rennes, jak Nantes, do swego państwa. Dzieło
jego kontynuowali Erispoe (851–857) i Salomon (857–
874), którzy czasem tytułowani byli nawet królami;
przeprowadzili oni reorganizację kościelną Bretanii, re-
dukując liczbę biskupstw i wynosząc katedrę w Dol do
stanowiska bretońskiej metropolii. Wprawdzie po za-
mordowaniu Salomona Bretania stała się znowu wi-
downią walk pomiędzy książętami i rozpadła się na kil-
ka władztw, a najazdy Normanów powiększały chaos,
jednak niezależność Bretanii nie była właściwie zagro-
żona, a Bretończyków, odrębnych językiem i kulturą,
posiadających własną organizację kościelną i państwo-
wą, nikt nie mógłby uważać za Franków. Istniały
wszelkie szansę na wytworzenie się niepodległego pań-
stwa i narodu bretońskiego.
Inaczej było z Baskami, czyli Waskonami, jak ich
określają wczesnośredniowieczni pisarze. Nietknięci
romanizacją potomkowie dawnych Iberów, zachowali
w swych pirenejskich siedzibach prastary język i fak-
tyczną niezależność, nie osiągnęli jednak nigdy jedno-
ści politycznej. Większość ich mieszkała w północnej
części Półwyspu Pirenejskiego, ale niektórzy mogli już
za czasów rzymskich użytkować północne stoki Pirene-
jów. W drugiej połowie VI w. król Wizygotów Leowi-
gild, pragnąc dokończyć dzieła zjednoczenia Hiszpanii,
rozpoczął podbój krajów Basków; odpowiedzią na to
było zbieganie Basków na północne stoki Pirenejów,
gdzie niebawem zebrało ich się tylu, że pokusili się
o opanowanie Novempopulanii; od 581 r. toczą się ich
walki z Frankami. Z miejscową ludnością romańską
weszli w ugodę (biskup Eauze, Siducus, został za cza-
sów Dagoberta skazany na wygnanie za konszachty
z nimi) i pozyskali sobie nawet mieszkańców Novem-
populanii do walki z Frankami. Niebawem cały teren
na południe od Garonny zaczęto nazywać Waskonią.
Baskowie nie stworzyli jednolitego organizmu po-
litycznego - połączenie obszarów na południe i na pół-
noc od Pirenejów, nad którymi panowali, nie było moż-
liwe. Nie wiadomo nawet, czy notowani w źródłach
frankijskich książęta Waskonów (Basków) mieli wła-
dzę nad całą „galijską” Waskonią (Gaskonią). Stwo-
rzone przez Franków w Akwitanii organizacje poli-
tyczne, które miały powstrzymać i podporządkować
Basków, znalazły się w sojuszu z nimi, gdy same za-
częły wyrażać antyfrankijski separatyzm. Książę Feliks
z Tuluzy (VII w.) miał władać według jednego ze źró-
deł nie tylko Akwitanią, ale także „niegodziwym ple-
mieniem Basków”; następcy jego regularnie korzystali
z pomocy Basków w walkach z Frankami. W momen-
cie podboju Akwitanii przez Karolingów książę Ba-
sków Lupus starał się ratować swą pozycję przez uzna-
nie władzy Karola Wielkiego i wydanie mu zbiegłego
do Waskonii ostatniego księcia akwitańskiego Hunalda
II (769 r.). Lupus i jego potomkowie zachowali władzę
nad jakąś częścią Waskonii, choć Karol po klęsce
w wąwozie Roncevaux przeprowadził w 778 r. grun-
towną reorganizację kraju, osadzając frankijskich hra-
biów i biskupów; jednak z osłabieniem państwa Fran-
ków za Ludwika Pobożnego Baskowie zaczęli znowu
odgrywać coraz większą rolę polityczną, budując stop-
niowo na północ od Pirenejów księstwo Gaskonii, a na
południe - Nawarry. W obu tych państewkach Basko-
wie współżyli z ludnością romańską, a ich przywódcy
ulegali stopniowo romanizacji. Mimo politycznego
rozbicia Basków (część ich zamieszkiwała też ziemie
Asturii i Aragonii) istniała pewna świadomość wspól-
noty. Kiedy Baskowie hiszpańscy wzięli do niewoli
w Pirenejach w 824 r. dowódców armii frankijskiej,
odesłali jednego z nich kalifowi do Kordoby, ale dru-
giego - Baska z Gaskonii, Azenara - uwolnili, „ponie-
waż był z nimi związany bliskością krwi”.
8. Marginalne terytoria na wschodzie:
Alemania, Bawaria, Turyngia
Słabo były związane z państwowością frankijską
germańskie plemiona Alemanów i Bawarów. Podbici
przez Chłodwiga Alemanowie zachowali samodziel-
ność, ograniczoną jedynie przez obowiązek płacenia
trybutu i dostarczania pomocy wojskowej. Niejasna jest
sprawa charakteru władzy książąt alemańskich, którzy
z biegiem czasu, w miarę słabnięcia państwa merowiń-
skiego, poczynali sobie coraz samodzielniej. Większość
uczonych uważa ich za narzuconych przez Chlodwiga
lub jego następców funkcjonariuszy frankijskich, bądź
pochodzenia miejscowego, bądź burgundzkiego lub
frankijskiego. Są jednak także zwolennicy poglądu
o ich pochodzeniu z rodu dawnych królów alemań-
skich. W każdym razie książęta alemańscy potrafili
związać się z tradycją swego ludu i sprawowali władzę
dziedzicznie. Zależność od Franków nie łączyła się
z chrystianizacją; tylko książęta i część arystokracji
plemiennej, wiążąca się z różnymi obozami politycz-
nymi w państwie frankijskim, mogła uchodzić za
chrześcijańską. Dopiero na początku VII w. działalność
św. Gawła (Gallus) świadczy o postępach chrystianiza-
cji: w tymże czasie książę Gunzo założył czy też resty-
tuował biskupstwo w Konstancji, którego granice po-
krywały się z zakresem jego władzy. Był to krok do
dalszego usamodzielnienia Alemanów. Królowie i ma-
jordomowie frankijscy starali się temu przeciwdziałać,
zmniejszając zakres władzy książąt alemańskich: w po-
łowie VII w. doszło do oderwania Alzacji, która otrzy-
mała własnych książąt i została podporządkowana sta-
remu rzymskiemu biskupstwu w Argentorate – Stras-
burgu.
Przeciwko rosnącej samodzielności Alemanii wy-
stąpili ostro Karolingowie. Już majordom Pepin II pod-
jął z początkiem VIII w. kilka wypraw przeciw księciu
Gotfrydowi, który głosił, że był zobowiązany służyć
królom Franków, a nie ich majordomom. Sporządzony
wówczas spis prawa zwyczajowego Alemanów ograni-
czał władzę książęcą na rzecz zwierzchności królów
frankijskich. Synowie Gotfryda, Lantfrid i Teudebald,
kilkakrotnie stawiali opór Karolowi Młotowi; dopiero
Pepin III wraz z Karlomanem stłumili ostatecznie opór
Alemanów (746 r.); zlikwidowano księstwo alemań-
skie, posypały się represje i konfiskaty. Mimo to część
możnych rodów alemańskich już poprzednio współpra-
cowała z Karolingami, podobnie jak tamtejsze ducho-
wieństwo. Separatyzm Alemanów, osłabionych co
prawda uprzednim odcięciem części ich terytoriów
plemiennych, znacznie osłabł. Za czasów Karola Wiel-
kiego i jego syna przedstawiciele możnowładztwa ale-
mańskiego skoligaceni z rodami frankijskimi, osadzo-
nymi przez Karolingów w Alzacji i Alemanii, wchodzi-
li w skład frankijskiej elity władzy. W IX wieku poja-
wiło się wśród Alemanów nowe określenie wspólnoty;
jak dowiadujemy się ze słów Walafryda Strabona, na-
zywali się oni Szwabami (Suevi, Suavi), choć przez są-
siadów byli nadal określani dawną nazwą.1 Wspólnocie
tej jednak brakło zwartości, a także antagonizmu w sto-
sunku do Franków. Klasztory w St. Gallen i Reichenau
skupiały elitę intelektualną państwa frankijskiego, spod
której pióra wychodziły liczne świadectwa frankijskie-
go patriotyzmu państwowego, jak np. biografia Karola
Wielkiego autorstwa Notkera Jąkały z St. Gallen. Sam
z alemańskiego rodu, nie wahał się on napisać, że
„w owym czasie z powodu wspaniałości przesławnego
Karola Gallowie, Akwitańczycy, Eduowie, Hiszpanie,
Alemanowie, Bawarzy chwalili się tym, że mogą się
poszczycić zaliczeniem do sług Franków”.
Bawarowie nie znajdowali się pod bezpośrednim
naciskiem Merowingów, toteż znacznie dłużej zacho-
wali samodzielność, ograniczoną jedynie od połowy VI
w. formalnym zwierzchnictwem Franków. Przyjazne
kontakty z królami Longobardów dawały książętom
bawarskim z rodu Agilulfingów możliwość znalezienia
przeciwwagi dla wpływów frankijskich. Teodolinda,
córka księcia bawarskiego Garibalda, poślubiła kolejno
dwóch królów longobardzkich; Bawarowie interwe-
niowali kilkakrotnie (np. w 712 r.) w wewnętrzne spory
longobardzkie. Ostatni książę bawarski Tassilo III był
zięciem ostatniego króla longobardzkiego Dezyderiu-
sza. Chrystianizacja Bawarii, początkowo rozwijająca
się dzięki kontaktom z Burgundią, nabrała większego
rozmachu dzięki działalności mnichów iroszkockich
ze św. Emeramem na czele. Z początkiem VIII w. ksią-
żę Teodo dążył do zbudowania odrębnego Kościoła
bawarskiego, niezależnego od ośrodków frankijskich;
z tym wiązała się jego podróż do Rzymu w 715 r. i wi-
zyta legata papieskiego w roku następnym. Plany te nie
zostały urzeczywistnione wobec coraz ściślejszych
związków Bawarów z Longobardami, głównymi wro-
gami papiestwa, które z kolei współpracowało z Fran-
kami. Karolingowie przywrócili zwierzchnictwo Fran-
ków nad Bawarią (wyprawy 725, 728, 743 r.); małżeń-
stwo księcia Odilona z siostrą Pepina, Hiltrudą, nie
zrównoważyło dawnych związków z Longobardami
i nie umocniło panowania Franków w Bawarii. Więk-
sze znaczenie miało ściślejsze powiązanie Bawarii
z Kościołem frankijskim (w 739 r. św. Bonifacy prze-
prowadził ścisłe rozgraniczenie czterech powstałych
w różnym czasie biskupstw bawarskich), jak też kon-
takty królów frankijskich z możnymi bawarskimi
z pominięciem książąt. Wrogość Tassilona III wobec
ekspansji frankijskiej do Włoch (i niedostarczenie po-
siłków wojskowych do walki z Longobardami), jego
pragnienie utrzymania niezależności, nawet drogą
wchodzenia w sojusz z pogańskimi Awarami, przyspie-
szyły decyzję Karola Wielkiego. W 788 roku Tassilo
został „za dezercję” skazany na śmierć, Karol ułaskawił
go, odsyłając zwyczajem frankijskim na dożywotni po-
byt w klasztorze. Możni bawarscy, od dość dawna
w konflikcie z księciem (zwłaszcza potężny ród Huosi),
przyjęli tę zmianę obojętnie; nie było żadnych poważ-
nych prób obrony Tassilona czy jego dynastii.
Kontynuując swą politykę zbliżenia z możnymi
bawarskimi, Karol ograniczył się do zniesienia władzy
książęcej, ale nie zlikwidował odrębności Bawarii; za-
rząd jej powierzył spokrewnionemu z Agilulfingami
prefektowi Geroldowi, swemu szwagrowi. W 798 r.
powstała samodzielna bawarska metropolia kościelna
(Salzburg), o którą tak długo bezskutecznie zabiegali
Agilulfingowie. Było to wyraźne ustępstwo władcy
Franków na rzecz Bawarów: jedyny przypadek, w któ-
rym granice kościelne pokrywały się z zasięgiem tery-
torium plemiennego; zwykle wykorzystywano wyty-
czanie nowych granic kościelnych dla niwelacji różnic
plemiennych. To prawda, że Karol powierzał często
świeckie i kościelne godności w Bawarii Frankom, ale
nie spotkał się w Bawarii z opozycją; jego zwycięstwa
nad Czechami i Awarami, uwalniające kraj od najaz-
dów łupieżczych sąsiadów, musiały mu nawet zjednać
popularność. Mimo to wśród królestw, które Ludwik
Pobożny wydzielił synom w 817 r., obok Akwitanii
występuje Bawaria; musiało się to wiązać z dążeniem
do zaspokojenia lokalnych potrzeb utrzymania trady-
cyjnej odrębności. Ludwik, zwany w historiografii
„Niemcem”, obrał sobie za rezydencję Ratyzbonę,
dawną siedzibę Agilulfingów, i potrafił zjednać miej-
scową elitę, która konsekwentnie popierała go w jego
ogólnofrankijskiej polityce. W 865 roku zastąpił go
w Ratyzbonie jego najstarszy syn Karloman. W Bawa-
rii też znalazł poparcie nieprawy syn Karlomana, Ar-
nulf, początkowo odsunięty od tronu przez stryja Karo-
la III Grubego. Ta gałąź Karolingów zapuściła więc
w Bawarii mocno korzenie i uważana była tam za
„własnych” królów. Nie zatarło to jednak poczucia od-
rębności i dumy plemiennej Bawarów. Arbeo, biskup
Freising, włączył do swego Żywota św. Emerama po-
chwałę nie tylko piękna i bogactwa Bawarii, ale także
cnót Bawarów, „mężów wysokich i silnych, życzliwych
i ludzkich”.
Świadomość swej odrębności zachowali oczywi-
ście również Turyngowie, których wielkie królestwo
uległo w 531 r. koalicji Franków i Sasów. W rozbiorze
terytorium Turyngów wzięli udział również Słowianie
i Bawarowie. Centrum tego terytorium stanowiła włą-
czona do państwa Franków późniejsza Turyngia;
otrzymała ona odrębnego księcia - namiestnika frankij-
skiego. Ziemie północne - noszące później nazwę
Nordthüringgau - podporządkowała sobie arystokracja
saska; dalsze ich losy zrosły się z losami Sasów. Ziemie
na wschodzie, za Soławą, opanowali słowiańscy Ser-
bowie; na południe od księstwa Turyngii, wzdłuż Me-
nu, rozwinęło się osadnictwo Franków, które miało od-
dzielić Turyngię od ziem opanowanych przez Bawarów
i od Alemanów.
Mimo tego dotkliwego okrojenia terytorium ple-
miennego świadomość Turyngów przetrwała, m.in.
w formie pamięci o wielkim państwie Hermanfryda.
Osłabienie Merowingów wykorzystali również książęta
Turyngii, którzy oparli się na miejscowym separaty-
zmie, dążąc do usamodzielnienia swej władzy. Ze
względu na rosnące niebezpieczeństwo ze strony Sło-
wian, którzy stworzyli w pierwszej połowie VII w.
wielki związek plemion pod władzą Samona, królowie
frankijscy tolerowali, a może nawet wzmacniali zakres
władzy książąt Turyngów. Najwybitniejszym z nich był
Radulf, który z powodzeniem odpierał najazdy sło-
wiańskie, a z czasem potrafił się przeciwstawić władzy
frankijskiej, reprezentowanej przez małoletniego króla
Sigiberta III. Ekspedycja karna Franków w 642 r. do-
znała ciężkiej klęski i dwór frankijski musiał się zado-
wolić formalnym uznaniem swego zwierzchnictwa nad
Turyngami, którzy przeciwko Frankom sprzymierzyli
się ze Słowianami i „innymi ludami”. Mimo że książęta
byli z pewnością chrześcijanami, lud pozostał mało po-
datny na wpływy chrześcijaństwa aż do VIII wieku.
Również Turyngia została ponownie poddana wła-
dzy frankijskiej przez Karola Młota. Po 717 roku usu-
nięty został ostatni książę Hedan, a kraj podporządko-
wano frankijskim hrabiom. Jednocześnie pod kierun-
kiem św. Bonifacego postępowała chrystianizacja.
W 746 roku powstało biskupstwo w Erfurcie, pokrywa-
jące się mniej więcej terytorialnie z Turyngią. Jednak,
zapewne z obawy przed umocnieniem separatyzmu Tu-
ryngów, biskupstwo to zostało wnet zlikwidowane,
a obszar jego włączony do diecezji mogunckiej.
Jeszcze w 786 r. doszło do buntu w Turyngii, po-
wiązanego zresztą z frankijskim spiskiem przeciw kró-
lowi. Od tego czasu jednak nie słychać o zamieszkach
w Turyngii, silnie związanej z władzą centralną i zali-
czanej w źródłach oficjalnych do Francia orientalis.
W spisanym wówczas prawie zwyczajowym Turyngów
dominują wpływy prawa frankijskiego. W IX wieku,
w okresie ponownego wzmocnienia separatyzmów
plemiennych oraz niepokojów na pograniczu słowiań-
skim, doszło ponownie do wzmocnienia władzy lokal-
nej w Turyngii; od 839 r. słychać o margrabiach i ksią-
żętach mających specjalne pełnomocnictwa na pograni-
czu serbskim; pierwszy z nich, Thakulf, nosił tytuł
księcia Turyngów lub pogranicza serbskiego (dux So-
rabici limitis); książęta Turyngów byli jednak pocho-
dzenia frankijskiego - m.in. o to stanowisko toczyła się
w końcu IX w. walka między możnymi rodami Baben-
bergów i Konradyngów. Na początku X w. podporząd-
kowali sobie Turyngię książęta sascy. Jak z tego wyni-
ka, Turyngowie nie byli zdolni do wykorzystania osła-
bienia państwa frankijskiego dla odzyskania samo-
dzielności: w walkach o władzę na tych ziemiach byli
tylko obiektem rywalizacji Franków i Sasów.
9. Ostatnie nabytki: Fryzowie, Sasi, Goci
Nabytkiem dopiero VIII wieku było przyłączenie
do państwa frankijskiego pogańskich dotychczas Fry-
zów, którzy być może już w VI w. pozostawali w pew-
nej luźnej zależności od Merowingów, ale następnie
zrzucili ją, by w początkach VIII w. pod władzą „kró-
lów” Radboda i Bobona osiągnąć znaczną potęgę; Ka-
rolingowie weszli nawet w koligacje z tymi władcami:
syn Pepina II Grimoald poślubił mianowicie córkę
Radboda. Radbod popierał misję anglosaską; za jego
czasów św. Willibrord założył biskupstwo w Utrechcie.
Jednak za czasów Bobona doszło do reakcji pogańskiej,
a jednocześnie do konfliktu z Frankami; w 734 r. Karol
Młot podbił Fryzję i zlikwidował zaczątki państwowo-
ści Fryzów. Zachodnie ich obszary (późniejsze północ-
ne Niderlandy) zostały poddane władzy hrabiów fran-
kijskich, wschodnie grupy Fryzów powiązały się z Sa-
sami i jeszcze jakiś czas przeciwstawiały się Frankom.
Chrystianizacja Fryzji szła dosyć opornie: w 754 r. zo-
stał tu zamordowany podczas akcji misyjnej św. Boni-
facy. Wkrótce jednak zarówno położenie ziem fryzyj-
skich u ujścia Renu, jak i żeglarskie i kupieckie do-
świadczenia Fryzów, wpłynęły na coraz ściślejsze po-
wiązanie gospodarcze tych obszarów z zapleczem fran-
kijskim: z Nadrenią, Flandrią i innymi ziemiami. Kup-
cy fryzyjscy stali się stałymi bywalcami targów na róż-
nych ziemiach państwa, a ośrodki fryzyjskie: Utrecht,
a zwłaszcza Dorestad, pełniły funkcje ważnych empo-
riów handlowych; w Nimwegen Karol Wielki zbudo-
wał jedną ze swych rezydencji. Te związki gospodarcze
spowodowały znacznie szybsze i silniejsze zrośnięcie
się z państwem Franków Fryzji niż innych ziem, dłużej
znajdujących się pod ich panowaniem lub wpływem.
Nie spotykamy też tendencji do odrodzenia plemiennej
państwowości Fryzów w IX wieku, w okresie chaosu w
państwie frankijskim.
Zupełnie inaczej miała się rzecz z potężnym ple-
mieniem Sasów, którzy od początku historii Franków
występują jako ich silny przeciwnik. Ślady uzależnienia
ich przez Franków, m.in. w postaci daniny 500 krów,
dotyczą chyba wyłącznie opanowanej przez Sasów pół-
nocnej Turyngii, którą Frankowie odstąpili im pod
pewnymi warunkami. Sasi, pozostający pod władzą
miejscowej arystokracji, utrzymującej specyficzny re-
publikańsko – oligarchiczny ustrój związku plemienne-
go, mieli silną wspólną tradycję historyczną; do związ-
ku z nimi poczuwali się rozproszeni współplemieńcy,
m.in. osiedleni na terenie późniejszej Normandii mię-
dzy Bayeux a Calais, jak również Sasi brytyjscy. To
poczucie wspólnoty pomagało później saskim misjona-
rzom w Brytanii - św. Bonifacemu, Willehadowi, Lebu-
inowi i innym - w pozyskiwaniu kontynentalnych Sa-
sów dla chrześcijaństwa.
Krwawy podbój Saksonii i przymusowa chrystia-
nizacja narzucona przez Karola Wielkiego związały ten
kraj politycznie z państwem Franków. Część Sasów
wysiedlono, rozpraszając ich po różnych terenach pań-
stwa frankijskiego. Na ich miejsce przyszli Frankowie,
zwłaszcza funkcjonariusze, urzędnicy, zapewne także
na niektórych obszarach osadnicy wojskowi. Część
arystokracji saskiej pozyskali Frankowie, powierzając
im urzędy i dowództwo wojskowe: możni sascy już
w IX w. wchodzili w koligacje z Frankami, sięgające
rodu królewskiego. Jednak świadomość odrębności po-
została silna, a niechęć do Franków miała przetrwać
długie stulecia, nawet wśród pogodzonych z nowym
porządkiem możnych. Frankowie, nadzieleni posiadło-
ściami w Saksonii, wrastali w tamtejsze środowisko
i z czasem stawali się rzecznikami interesów saskich
równie gorącymi, jak Sasi z dziada – pradziada: m.in.
późniejszy książęcy ród Liudolfingów był frankijskiego
pochodzenia. Chrześcijaństwo wciągnęło Sasów w pole
oddziaływania kultury karolińskiej; wkrótce pojawili
się pierwsi pisarze pochodzenia saskiego, jak nieznany
z imienia poeta Saxo, łączący przywiązanie do saskiej
tradycji z lojalnością wobec Karolingów.
Założony przez św. Bonifacego klasztor w Fuldzie
stał się ośrodkiem przygotowującym misje i kadry kle-
ru dla Saksonii - stąd rozwinęło się w nim żywe zainte-
resowanie historyczną tradycją saską, zapisaną przez
tamtejszego kronikarza Rudolfa. W Fuldzie powstało
też pierwsze dzieło literackie w języku Sasów konty-
nentalnych - poemat o Chrystusie Heliand, wtłaczający
opowieść ewangeliczną w ramy obyczajów i ustroju
Germanii IX wieku. W Fuldzie też wychował się Sas
Gotszalk, którego twórczość teologiczną potępiono
później jako heretycką.
Do najświeższych zdobyczy Franków należały też
- na przeciwległym krańcu Galii - ziemie Septymanii,
pozostające do początku VIII w. pod panowaniem Wi-
zygotów; ludność Septymanii, od wieków narażona na
napady Franków, które dzielnie odpierała, nie żywiła
do nich sympatii. Dopiero wtargnięcie Arabów i przej-
ście Septymanii pod władzę muzułmanów zmieniło na-
stawienie jej mieszkańców. Wyprawy Pepina III do
Septymanii w 752 i 759 r. zostały podjęte w porozu-
mieniu z gockimi przywódcami miejscowej ludności
i doprowadziły do opanowania całego kraju, aż po Pi-
reneje, z jego stolicą - Narboną. Ludności zagwaranto-
wano używanie „prawa wizygockiego”, czyli kodeksu
Receswinta; na czele kraju stanął gocki hrabia, a dawną
Septymanię zaczęto nazywać Gotią. Z Hiszpanii na-
pływali w znacznej liczbie chrześcijańscy zbiegowie,
którzy otrzymywali od Karolingów większe i mniejsze
nadziały ziemi z obowiązkiem służby wojskowej;
z tych kół wyszły też zapewne plany odebrania Hiszpa-
nii muzułmanom. Doprowadziło to do zdobycia w po-
czątku IX wieku obszarów aż po Ebro (z Barceloną),
zwanych Gotolanią (Katalonia). Czasem Septymanię
i Katalonię oznaczano łącznie nazwą Gotii. Możni goc-
cy nie tylko odgrywali ważną rolę w administracji po-
granicza arabskiej Hiszpanii i w kierowaniu operacjami
wojskowymi, lecz napływali na dwór karoliński. Du-
chowni pochodzenia gockiego, jak Teodulf, biskup Or-
leanu, Agobard, arcybiskup Lyonu, Prudencjusz, bi-
skup Troyes, należeli do najwybitniejszych pisarzy od-
rodzenia karolińskiego, a św. Benedykt z Aniane zasły-
nął jako reformator życia klasztornego. Mimo tych sil-
nych związków z monarchią karolińską Goci pamiętali
o swej odrębności i o swej wielkiej przeszłości.
W ten sposób świadomość gocka stała się w IX w. po-
żywką do kształtowania regionalizmów na pograniczu
hiszpańskim, które legły u podstaw późniejszej kata-
lońskiej świadomości narodowej.
10. Rozkład wspólnoty frankijskiej:
przesłanki i siły działające
Analiza stosunku mieszkańców państwa frankij-
skiego do pojęcia „Francji” i Franków wykazała, że
w VIII–IX wieku, po kilku stuleciach istnienia tego
państwa, świadomość frankijska ograniczała się wciąż
do mieszkańców ściślejszej „Francji”, tj. ziem między
Loarą a Renem i Menem (z wyłączeniem Bretanii).
Spośród innych ludów przejmowały ją jednostki ściśle
związane z dworem i frankijskimi strukturami politycz-
nymi bądź z Kościołem i karolińską ideą uniwersali-
zmu chrześcijańskiego. Stosunek licznych ludów, uzna-
jących swą odrębność od Franków, do nich samych
i ich państwa był różny: od otwartej wrogości Basków-
Gaskończyków i Bretończyków do najbardziej skłon-
nego do asymilacji stanowiska Alemanów – Szwabów
i Burgundów rysowała się skomplikowana paleta od-
cieni; niemniej jednak okresowo lub trwale związani
z ideą państwa frankijskiego Goci, Bawarowie, Akwi-
tańczycy, Sasi, Fryzowie i Turyngowie stale pamiętali
o swej odrębności. Nie wymieniam tu Italii longo-
bardzkiej, która nigdy nie była zaliczana do „Francji”
nawet w najszerszym znaczeniu i która, mimo napływu
licznych Franków na stanowiska urzędnicze i wojsko-
we, zachowała swą odrębną państwowość.
A jednak rozpad państwa frankijskiego nastąpił nie
przez odrywanie się peryferyjnych ludów, niezwiąza-
nych z frankijska ideą albo jej obojętnych, lecz przez
rozłam w samym ośrodku tego państwa, z którego wła-
śnie promieniowała frankijska świadomość Franków:
przez kulturowe i językowe oddalenie się od siebie za-
chodniej i wschodniej ich grupy. Od wieków trwa dys-
kusja nad przyczynami rozpadu państwa Franków:
z wypowiedzi na ten temat można zbudować niemały
księgozbiór. Proces rozpadu społeczeństwa ściślejszej
„Francji” jest czytelny tylko pośrednio: znamy fakty,
znamy osoby działające, nie znamy jednak ich moty-
wów. Trudno jest przeto określić, w jakiej mierze róż-
nice językowe wpłynęły na pogłębianie się różnic mię-
dzy przedstawicielami ludu, powołującego się na
wspólną tradycję plemienną i wspólne mesjanistyczne
posłannictwo, a kulturowo podlegającego niwelującej
różnice poziomów lokalnych fali „odrodzenia” karoliń-
skiego. Podziały IX wieku zapoczątkowały, w miejsce
niedokończonej budowy narodu frankijskiego, rozwój
narodów francuskiego i niemieckiego, początkowo
w sposób niewidoczny dla samych twórców rozłamu.
Stąd zainteresowanie problemem: czy podział, tworzą-
cy germańską i romańską część państwa frankijskiego,
który został - niezależnie od intencji Karolingów - do-
konany w IX wieku, był czymś nowym, czy też stano-
wił kontynuację starszych procesów ujawniających się
już w podziałach dzielnicowych okresu merowińskie-
go? Równie ważne jest drugie pytanie: czy między ro-
mańską a germańską ludnością państwa frankijskiego
istniały antagonizmy wynikające z różnic językowych,
a wybiegające ponad naturalne tarcia między „swoimi”
a „obcymi”, typowe dla średniowiecznych społeczności
obracających się w kręgu ściśle lokalnych interesów?
Za Franzem Steinbachem warto więc się przyjrzeć
merowińskim podziałom dzielnicowym. Wbrew niemu
nie byłbym skłonny lekceważyć różnic plemiennych
między panującymi Frankami Salickimi a podporząd-
kowanymi im Frankami Nadreńskimi (później: Ripuar-
skimi). Państwo było traktowane przede wszystkim ja-
ko własność tych pierwszych i ich dynastii: z tym wią-
zało się powstanie trzeciego, najsilniejszego pojęcia
„Francji”, oznaczającego ośrodek monarchii Franków
Salickich; pojęcia, które przetrwało do dziś w postaci
Ile–de–France.
Pierwszy podział, dokonany po śmierci Chlodwiga
w 511 r., wychodził z zasady równego podziału tego
ośrodka monarchii i czterech głównych jej siedzib, po-
łożonych w bliskim sąsiedztwie: Paryża, Orleanu, Sois-
sons i Reims. Powstałe wówczas królestwa nie miały
własnych nazw: oznaczano je według imion królów.
W podziale tym - jak zauważył Ferdinand Lot - nie za-
chowały żadnego znaczenia tereny gęstego zamieszka-
nia Salijczyków, z których podjęli oni w poprzednim
pokoleniu ekspansję na Galię: tereny te, z dawnymi
ośrodkami w Tournai i Cambrai, przypadły najmłod-
szemu z braci, stały się peryferiami, gdy centrum pań-
stwa przesunęło się do basenu Sekwany i to centrum
właśnie musiało zostać podzielone na zasadzie równo-
ści - aequa lancia, jak wyraża się Grzegorz z Tours -
między braci.
Niemniej jednak polityka władców poszczególnych
królestw dzielnicowych musiała się liczyć z interesami
obszarów, nad którymi panowali; znaleźli się też oni
pod wpływem doradców i urzędników pochodzących
z tych właśnie obszarów. Powtórzenie podziału w 561
r., po krótkim, tylko przejściowym zjednoczeniu pań-
stwa przez Chlotara I, utwierdzało różnice między
wschodnią a zachodnią częścią „Francji”. Ponieważ
królestwo Guntrama poza niewielkim wycinkiem
„Francji” z Orleanem obejmowało głównie Burgundię
i tak też było nazywane, a paryskie królestwo Chary-
berta I znikło po kilku latach, teren „Francji” został po-
dzielony w zasadzie na dwie części. W obydwu grupą
rządzącą byli Frankowie, ale istniały między tymi tery-
toriami poważne różnice w zakresie proporcji między
ludnością germańską a romańską, a także w poziomie
kultury. Mieszkańcy zachodniego królestwa, określają-
cy je (zacieśnioną) nazwą „Francji”, nazywali Austra-
zją, czyli „państwem wschodnim”, królestwo Sigiberta
I i jego następców, podkreślając w ten sposób jego pe-
ryferyjny charakter. Dopiero w VII w. Franko wie
wschodni, austrazyjscy, zaczęli w odwet nazywać galij-
skie królestwo zachodnie Neustrią, czyli „nowym pań-
stwem”, dając w ten sposób wyraz poczuciu, że oni są
rdzenną grupą Franków, a zachodnie królestwo jest
tworem nowym, kolonialnym.
Merowingowie pozostali ściśle związani z galijską
„Francją”, a ich dwór czy dwory miejskie, umieszczone
na ziemiach o przewadze ludności romańskiej, szcze-
gólnie przygniatającej w miastach, ulegały romanizacji
i wpływom kultury rzymskiej. Toteż wyodrębnienie
Austrazji w organizm polityczny o specyficznych inte-
resach nie było ich dziełem. Za czasów Sigiberta I wy-
tworzyła się w Austrazji uważająca się za rzecznika in-
teresów kraju grupa arystokracji frankijskiej, z Gogo-
nem, Wandalenem, Gundowaldem i biskupem Reims
Egidiuszem na czele. W chwili śmierci Sigiberta, w 575
r., Gundowald wywiózł z Paryża jego pięcioletniego
syna Childeberta II; został on ogłoszony królem Au-
strazji, firmując swą osoba rządy tamtejszego możno-
władztwa. Nie była to jakaś „reakcja germańska” prze-
ciwko ewentualności zjednoczenia kraju przez Chilpe-
ryka (króla późniejszej Neustrii), czego dowodzi nie-
wątpliwie romańskie pochodzenie biskupa Egidiusza,
który wysunął się na czoło rządzącej w Austrazji grupy.
Grupa możnych austrazyjskich, niechętna matce króla,
Brunhildzie, kontynuowała własną politykę, korzysta-
jąc z małoletności króla Childeberta, ale i nie ustępując
z placu po jego dojściu do władzy. Wchodząc w przy-
mierze z burgundzkim królem Guntramem (który
w 577 r. adoptował Childeberta II), a następnie zdra-
dzając go poprzez konszachty z Chilperykiem z Neu-
strii (581 r.), możnowładcy austrazyjscy zasłużyli na
ostrą ocenę króla Guntrama, który w 584 r. powitał ich
okrzykiem: „O podli i wiarołomni!” Po dojściu Childe-
berta II do pełnoletności i odzyskaniu wpływów przez
Brunhildę możni austrazyjscy (Rauching 587, Egidiusz
589 r.) podejmowali spiski w celu odzyskania władzy.
Childebert chwilowo dał sobie radę ze spiskami, ale
w 595 r. został wraz z żoną otruty w sam dzień Bożego
Narodzenia, w 25 roku życia. Władzę za małoletnich
jego synów chwilowo objęła Brunhilda, ale w 599 r.
musiała uchodzić do Burgundii. W Austrazji władał
wówczas piętnastoletni Teodebert II, u boku którego
występują dwaj nowi przywódcy możnych: Pepin (póź-
niejszy majordom Pepin I) i Arnulf, biskup Metzu (pro-
toplasta Karolingów). Wojna, którą prowadził Teode-
bert przeciwko bratu - Teodorykowi II burgundzkiemu,
i babce Brunhildzie, wiązała się niewątpliwie z niena-
wiścią możnych austrazyjskich do Brunhildy i jej prób
przywrócenia powagi tronu. Toteż po klęsce Teodeber-
ta i jego śmierci Pepin i Arnulf nie zawahali się we-
zwać na tron Austrazji władcy Neustrii Chlotara II, któ-
ry rzeczywiście doprowadził do zjednoczenia całego
państwa Franków.
W 613 roku jednak Austrazją miała za sobą już pół
wieku odrębnego bytu państwowego, w którym decy-
dującą rolę odgrywali nie królowie, ale grupa czy też
konkurujące ze sobą grupy możnych. Unifikacyjnym
tendencjom Chlotara II i jego otoczenia przeciwstawili
Austrazyjczycy własny partykularyzm, opierający się
wchłonięciu przez kulturalniejsze i bogatsze państwo
zachodnie. W ciągu półwiecza romanizacja Neustrii
posunęła się z pewnością naprzód, podczas gdy Austra-
zją trwała przy germańskim języku i obyczaju. Zaryso-
wujące się różnice zapowiadały rozłam bądź narzucenie
siłą słabszej części „Francji” systemu panującego
w części silniejszej.
W VII wieku słabszą częścią była zrazu niewątpli-
wie Austrazją, ale i merowińska monarchia nie miała
siły, by narzucić jej neustryjskie porządki. Toteż Pepin
i Arnulf, wyrastający coraz bardziej na rzeczników Au-
strazji, wymogli na Chlotarze jej autonomię, przypie-
czętowaną w 622 r. osadzeniem w niej jego syna Dago-
berta jako udzielnego monarchy. Pepin objął przy no-
wym królu urząd majordoma. Kiedy po śmierci ojca
Dagobertowi udało się w 629 r. ponownie zjednoczyć
monarchię i centrum państwa ponownie przeniesiono
do Paryża, Pepin wraz z Chunibertem, biskupem koloń-
skim, wymusili z kolei w 634 r. na Dagobercie przysła-
nie Austrazyjczykom własnego, małoletniego króla:
Sigiberta III. W ten sposób możni austrazyjscy bronili
niezależności swej dzielnicy i swych własnych auto-
nomicznych rządów, legalizowanych z pomocą osób
małoletnich Merowingów, którzy zwykle umierali
przed dojściem do wieku sprawnego. Syn Pepina I, ma-
jordom Grimoald, podjął nawet próbę zmiany dynastii,
wynosząc w 656 r. na tron swego własnego syna Chil-
deberta, adoptowanego uprzednio przez Sigiberta III.
Próba ta skończyła się śmiercią ambitnego majordoma.
Podobnie konsolidowała się grupa rządząca Neu-
strią (z wybitnymi majordomami Erchinoaldem i Ebro-
inem); zdołała ona sobie podporządkować Burgundię,
wzmacniając w ten sposób romański charakter własne-
go państwa, które nazywała krótko „Francją”, przeciw-
stawiając ją Austrazji. Eugen Ewig wnioskuje na pod-
stawie neustryjskich żywotów świętych z VII w. oraz
ówczesnej twórczości kronikarskiej, że pod koniec tego
stulecia pojawiła się tendencja do wykrystalizowania
nowych wspólnot etnicznych na podstawie utrwalają-
cych się podziałów politycznych. W Żywocie św. Au-
duina (ale tylko jeden raz w całym piśmiennictwie!)
występuje nawet przeciwstawienie: gens Francorum -
gens Austrasiorum. Nigdzie indziej jednak nie są Au-
strazyjczycy traktowani jako gens. Mimo okresów
przejściowej przewagi Neustrii za rządów majordoma
Ebro-ina Austrazją obroniła swą niezależność, a pod
władzą siostrzeńca Grimoalda, Pepina II, przeszła do
ofensywy. Wbrew temu co zdawał się zapowiadać po-
przedni rozwój wypadków, to Pepin pokonał pod Tertry
w 687 r. neustryjskich rywali i przywrócił jedność
Franków. Zromanizowany dwór merowiński pozostał
w Neustrii, Pepin zaś, jako „książę Franków”, władał
krajem z ośrodków nad Mozą i Mozelą.
Dlaczego proces rozkładu „Francji” został na pra-
wie 200 lat powstrzymany przez Karolingów? Czemu
należy przypisać ponowne zbliżenie wschodnich i za-
chodnich Franków - mimo istniejących już między nimi
wyraźnych różnic językowych i różnic interesów?
Oczywiście, ogromną rolę odgrywała łącząca ich
wspólna tradycja frankijska; nigdy „Austrazyjczycy”
sami nie przyjęli tego określenia i nie przestawali na-
zywać się Frankami; nigdy też mieszkańcy romańskiej
„Francji” nie zaakceptowali dla swego kraju terminu
Neustria (określali tak tylko zachodnie jego tereny
między dolną Sekwaną a dolną Loarą), a dla siebie -
nazwy „Neustrasii”. Zawsze też kronikarze uważali
walki między Neustria a Austrazją za wojny domowe,
podejmowane „za poduszczeniem diabła”; inne nato-
miast stanowisko zajmowali wobec najazdów Franków
na Akwitanię czy nawet Burgundię.
Nawiązując do znanych tez Henri Pirenne’a o prze-
łomie gospodarczym w dziejach Europy Zachodniej
w VII wieku, Franz Steinbach widział w drugiej poło-
wie tego stulecia załamanie gospodarki towarowo-
pieniężnej, dominującej - rzekomo - do tego czasu
w miastach Neustrii; wraz z opartym na niej porzym-
skim systemem ceł i podatków gospodarka ta dawała
władcom Neustrii przewagę nad Austrazją, w której
miasta się nie rozwijały, a coraz większe znaczenie
zdobywała samowystarczalna wielka własność ziem-
ska. Załamanie się handlu i gospodarki towarowej
w Galii (w wyniku rzekomego zniszczenia przez Ara-
bów handlu śródziemnomorskiego) miało - zdaniem
Steinbacha - zmniejszyć dawne kontrasty ekonomiczne,
a nawet pozwoliło Austrazji nadrobić do pewnego
stopnia opóźnienie. Sąd ten jest równie przesadny, jak
tezy Pirenne’a; nadto kryzys handlu śródziemnomor-
skiego wpłynął raczej na sytuację w Prowansji – Bur-
gundii, Akwitanii i Septymanii niż w Neustrii. Faktem
jest jednak, że gospodarka i kultura romańskich tere-
nów Galii, żywa jeszcze w VI w., uległa coraz większej
regresji i barbaryzacji, wobec czego różnice kulturalne
między obydwiema częściami „Francji” przestały być
uderzające. Okres karoliński przyniósł znaczne oży-
wienie Austrazji, zwłaszcza ziem nad Mozą i Renem:
likwidacja państwa Fryzów pozwoliła uczynić z tych
rzek ważne drogi handlowe - Ren umożliwiał transport
towarów od Bregencji i Konstancji aż po Utrecht i Do-
restad.
Przyczyną powodzenia akcji Pepina II, Karola
Młota i jego następców, poaa ich talentami wojskowy-
mi i politycznymi, było zagrożenie zewnętrzne po-
szczególnych regionów, które za cenę doraźnej pomocy
zgadzały się podporządkować nowemu „księciu Fran-
ków”. Neustria czuła się zagrożona przez Bretończy-
ków, Basków i Akwitańczyków, ci zaś - przez Arabów,
którzy penetrowali również Prowansję i Burgundię.
Austrazją żądała ratunku przed najazdami Sasów i Fry-
zów, Bawaria była atakowana przez Awarów i Słowian.
W każdym z tych regionów (zwłaszcza w Bawarii)
znajdowała się grupa możnych skłonna do współpracy
z Karolingami, także przeciw własnym książętom. Ka-
rolingowie stworzyli własną elitę władzy, rekrutującą
się z Austrazji, z terenów między Mozą a Renem. Ona
stanowiła kościec nowej państwowości, z niej rekruto-
wali się najbliżsi współpracownicy majordomów i kró-
lów, osadzani na trudnych placówkach od Katalonii po
Saksonię i od Marchii Bretońskiej aż po Italię. Druga
grupa współpracowników rekrutowała się spośród du-
chowieństwa kosmopolitycznego, ale hołdującego idei
chrześcijańskiego imperium, złożonego z Irlandczy-
ków, Anglosasów, Gotów, Longobardów i Franków;
trzecia wreszcie - to pozyskani przez Karolingów moż-
ni alemańscy, bawarscy, akwitańscy, neustryjscy,
wchodzący w koligacje z austrazyjskimi współpracow-
nikami władców i na równi z nimi rozsyłani po różnych
krańcach imperium. Hojność Karolingów pomnażała
ich bogactwa, nadając im dobra ziemskie w różnych
częściach ogromnego państwa: również ten fakt czynił
ich obrońcami jedności imperium. Przenoszenie się na
obszary odległe o setki mil od stron rodzinnych posze-
rzało ich horyzonty i umożliwiało zrozumienie intere-
sów całości państwa. Grupy te, ściśle związane z pań-
stwem i jego interesami, przejęte ideologią jedności
frankijskiej, przyczyniły się do zahamowania na pe-
wien czas procesów odśrodkowych, a także do utrzy-
mywania długo po właściwym rozbiciu imperium karo-
lińskiego fikcji jedności czy też jej tradycji i związa-
nych z nią tęsknot.
Autorytet Karola Wielkiego, jego zręczność poli-
tyczna, umiarkowanie, ale zarazem konsekwencja, ha-
mowały przez długi czas działanie czynników odśrod-
kowych. W roku 806 starzejący się cesarz uporządko-
wał sukcesję po sobie, dzieląc swe państwo między sy-
nów. Przez długi czas historycy podejrzewali go o chęć
zburzenia własnego dzieła: bliższa analiza aktu podzia-
łu dokonana przez Gerda Tellenbacha ukazała jednak
jego walory. Oto przeznaczony na głównego dziedzica
najstarszy syn Karol otrzymał w podziale prawie w ca-
łości ściślejszą „Francję”, stając się właściwym „kró-
lem Franków”, podczas gdy jego bracia mieli władać
na terenach peryferyjnych. W akcie z 806 r. widać
obawę Karola Wielkiego przed odnowieniem podziału
właściwych ziem Franków na Austrazję i Neustrię, któ-
rych zróżnicowanie musiało być dla każdego widoczne
wraz z groźbą pogłębienia w przypadku uzyskania od-
rębnych władców.’
Śmierć obydwu starszych synów Karola pozwoliła
uniknąć ryzyka podziału, pozostawiając całość państwa
(poza Italią, którą jako zależne „królestwo” objął po
swym ojcu wnuk Karola Wielkiego, Bernard) Ludwi-
kowi Pobożnemu. Ludwik (814–840) odziedziczył
sprawną administrację centralną i grono współpracow-
ników zdecydowanych bronić jedności państwa. Ich
dziełem była ordynacja 817 r., regulująca sukcesję sy-
nów Ludwika i zlecająca im w zarząd zależne króle-
stwa Akwitanii i Bawarii. W wydanym wówczas do-
kumencie podkreślono cel tej ordynacji: „aby jedność
państwa, którą Bóg nam zachował, nie została przez
podziały ludzką ręką rozerwana”. Los chciał jednak
inaczej.
Okres panowania nieudolnego Ludwika, jego
zmienne decyzje w sprawie podziałów dziedzictwa, je-
go ustawiczne konflikty z synami, skłóconymi również
między sobą, odbieranie od urzędników sprzecznych ze
sobą przysiąg - to czasy postępującego rozkładu pań-
stwa, który trudno tu drobiazgowo odtwarzać. Ożywiły
się nie tylko dawne separatyzmy Bawarów, popierają-
cych młodszego Ludwika, czy Akwitańczyków, popie-
rających Pepina, ale i sami Frankowie znaleźli się
w zwalczających się obozach, których skład zresztą
ulegał zmianom. Co więcej, jednolita niegdyś elita
władzy, czuwająca nad jednością państwa, uległa roz-
biciu: część lojalnie trwała przy Ludwiku Pobożnym
bez względu na łamańce jego polityki, część zaś - i to
złożona z wybitniejszych ludzi, jak Wala, opat korbej-
ski, Agobard, arcybiskup Lyonu, Ebo, arcybiskup Re-
ims, i inni - stanęła po stronie najstarszego syna Lu-
dwika, Lotara I, od 817 mianowanego współcesarzem
i reprezentującego (niekonsekwentnie zresztą i nieu-
dolnie) politykę utrzymania jedności frankijskiej. Ni-
gdy też nie pisano tyle o dobrodziejstwach jedności
i konieczności jej utrzymania, jak w czasach postępują-
cego rozkładu państwa frankijskiego. „Właśnie po roku
824 i po roku 843 (traktat w Verdun) pojęcia pax et
concordia (pokój i zgoda), unitas (jedność) nabierały -
pisał Marian Serejski - znaczenia haseł programowych,
tęsknot i dążeń za tym, co nieuchronnie przekreślała
rzeczywistość.”
Rozwinęła się obfita publicystyka w obronie jed-
ności. Agobard z Lyonu wystąpił przeciw różnorodno-
ści praw, atakując zwłaszcza istnienie odrębnego prawa
burgundzkiego; żądał wprowadzenia wszędzie prawa
frankijskiego. Paschasius Radbertus, autor biografii
opata Wali, rozpaczał: „O dniu ów, który przyniósł te-
mu światu wieczne niemal ciemności i krzywdy; który
zjednoczone i spokojne imperium rozerwał na części
i podzielił.”
Podziały dokonywane za czasów Ludwika Poboż-
nego nie miały trwałego charakteru. Spośród jego sy-
nów Ludwik trwał przy Bawarii, tak jak Pepin przy
Akwitanii i Lotar przy Italii: terytoria wyznaczane naj-
młodszemu Karolowi ulegały zmianom. Dopiero po
śmierci Ludwika (840 r.) fiasko usiłowań Lotara
utrzymania w swym ręku „Francji” doprowadziło do
tak doniosłego w skutkach podziału w Verdun (843 r.),
który – w przeciwieństwie do wszystkich innych - oka-
zał się trwały. Ponieważ podział następował po klęsce
Lotara, uległy mu nie tylko kraje peryferyjne, ale -
wbrew zasadom podziałów z 806 i 817 r. - także sama
„Francja”. Klęska Lotara i podział imperium były
wstrząsem dla wielu współczesnych, m.in. publicystów
i kronikarzy. Adrewald z Fleury, poddany Karola Ły-
sego, pisał z bólem, że „królestwo Franków, które
z różnych ludów stało się jednym silnym ciałem, zosta-
ło na trzy części podzielone”. Podział - przypadkowo
zresztą - wypadł zgodnie z kryterium językowym. Ka-
rol Łysy otrzymał część zachodnią (Francia Occidenta-
lis), z przeważającymi dialektami romańskimi, Ludwik
- zwany w historiografii „Niemieckim” - wschodnią
(Francia Orientalis), obejmującą obszary prawie wy-
łącznie germańskie, a w ręku cesarza Lotara została
(wraz z Burgundią) część środkowa, jądro państwa ka-
rolińskiego, z jego ośrodkami politycznymi Akwizgra-
nem, Metzem, Nimwegen, Trewirern (Francia Media)
i ludnością mieszaną językowo.
Od przeszło półtora wieku, od ukazania się prac
Augustyna Thierry’ego we Francji (1820) i Henryka
Ludena w Niemczech (1821) toczy się spór o to, czy
przyczyną rozpadu monarchii frankijskiej, znajdujące-
go wyraz w układzie z Verdun, były konflikty etniczno
– językowe. Trudno przypominać tu szczegóły owej
dyskusji, w której zaangażowali się wszyscy nieomal
mediewiści (i nie tylko mediewiści) Francji, Niemiec,
Belgii i Holandii, a z czasem i innych krajów. Dziś sy-
tuacja wyklarowała się o tyle, że nie ma mowy o dzia-
łaniu twórców rozłamu pod wpływem idei narodowych.
Układ w Verdun został zawarty jako wynik równowagi
sił wyczerpanych walką braci, z których każdy rad był-
by zostać władcą całości państwa; teoretyczna jedność
tego państwa, współpraca braci w walce z wrogami
zewnętrznymi oraz ich zgoda i staranie o pokój we-
wnętrzny zostały w układzie specjalnie zagwarantowa-
ne. Stosunkowa trwałość granic ustalonych w Verdun
wynikała nie z ponawianych na spotkaniach braci za-
pewnień o konieczności życia w pokoju i braterstwie,
ale z jednoczesnego zagrożenia wszystkich trzech
groźnymi najazdami Normanów, Arabów i Słowian.
Oczywiście każdy z kontrahentów liczył na niekorzyst-
ny dla braci dalszy rozwój wypadków: zwłaszcza Lotar
miał zwolenników w dzielnicach Karola i Ludwika,
pamiętających o jego formalnych prawach do
zwierzchniej władzy; wiedzieli oni o tym, że przywró-
cenie świetności państwa Franków, uwiecznionej w ja-
śniejącej coraz większym blaskiem legendzie Karola
Wielkiego, zależy od zakończenia walk wewnętrznych
i przywrócenia jedności. Ale chwiejny Lotar, łatwo po-
rzucający oddanych sojuszników, nie nadawał się na
zjednoczyciela, choć władztwo jego było dość stabilne.
„Francia Media”, główne skupisko oddanych rzeczni-
ków przywrócenia jedności, stanowiła jednak zbyt wą-
ską podstawę do działań rewindykacyjnych, a całość
dzielnicy Lotara była kompleksem zupełnie niepowią-
zanych obszarów, o niezwykle trudnej komunikacji.
Szybko umocnił się najzdolniejszy z trójki Ludwik: od
dawna związany z Bawarami, wśród których rezydo-
wał, mógł stale na nich liczyć; we Frankonii i Alemanii
(Szwabii) pozbył się możnych sprzyjających Lotarowi
i powierzył władzę własnym ludziom, rekrutującym się
z miejscowych środowisk. Największe kłopoty miał
z Saksonią, która długo wiernie stała przy Lotarze; do-
piero konszachty cesarza z ludowym powstaniem Stel-
linga skłoniły zagrożone możnowładztwo saskie do
szukania pomocy u Ludwika. Karolińska struktura pań-
stwowa trzymała się też na wschodzie stosunkowo naj-
silniej, a tamtejsi biskupi, podporządkowani królowi,
nie szukali jeszcze dróg usunięcia jego zwierzchnictwa.
Niebawem Ludwik umocnił się na tyle, że mógł ocze-
kiwać osłabienia braci, by wydrzeć im przy nadarzają-
cej się okazji dzielnice lub ich części. Trzeba mu przy-
znać, że żadnej takiej okazji nie zaniedbał.
Najgorsza była sytuacja Karola Łysego, który do-
tychczas prawie zupełnie nie stykał się z krajami
i ludźmi przekazanymi mu układem z Verdun. Dopiero
spotkanie z możnymi, duchownymi i świeckimi za-
chodniej „Francji” w Coulaines, zakończone wydaniem
na ich rzecz wielkiego przywileju, doprowadziło do
ustalenia zasad współżycia króla ze społeczeństwem
jego nowego państwa. Z pewną przesadą Peter Classen
określił układ w Coulaines jako „akt założenia państwa
zachodnio – frankijskiego”, jako że jego zasady miały
obowiązywać tylko w tym państwie, przestawiając je
na tory rozwoju odmienne od reszty imperium karoliń-
skiego. „W Verdun państwo to przez zawarcie ze-
wnętrznych układów uzyskało granice zewnętrzne.
W Coulaines ukształtowało się wewnętrznie, począt-
kowo jako związek fideles przeciwstawionych królowi,
następnie jako układ króla z tym związkiem; na tym
układzie, a nie tylko na poleceniach króla, miał na
przyszłość opierać się pokój wewnętrzny tej dzielnicy.”
W rzeczywistości sytuacja była znacznie mniej
ustabilizowana. Połowa dzielnicy przyznanej w Verdun
Karolowi, Akwitania, znajdowała się pod panowaniem
jego bratanka Pepina II i trzeba było ją dopiero zdoby-
wać; na zachodzie „królowie” Bretończyków nie tylko
nie uznawali władzy Karola, ale podbili sąsiednie tere-
ny hrabstw Rennes i Nantes; rozpoczęły się najazdy
Normanów, które najsilniej dotknęły tę właśnie część
dawnego państwa Franków. W 857 r. mogło się wyda-
wać, że „państwo” Karola Łysego jest tylko efemerydą:
zniecierpliwieni możni, niepomni przysiąg, porzucili
bezradnego króla i wezwali na tron Ludwika „Nie-
mieckiego”. Jednak Karol Łysy uporał się zarówno
z buntem, jak z Akwitańczykami: starszy brat wolał
wycofać się z tej imprezy.
W 855 r., po śmierci Lotara I rozpadło się jego
nienaturalnie rozciągnięte państwo, a zarazem znikła
nadzieja, że „Francia Media”, najsilniej trzymająca się
tradycji karolińskiej, stanie się ośrodkiem ponownego
zjednoczenia. Trzy królestwa, które powstały z jej roz-
padu: Italia, Prowansja i właściwa „Francia Media”,
zwana odtąd od swego posiadacza, Lotara II, Lotaryn-
gią (Lotharii regnum), padały kolejno ofiarą apetytów
zachodniej lub wschodniej linii Karolingów (863, 869,
875 r.) Szczególnie o Lotaryngię, mieszaną językowo,
bliższą ojczyznę Karolingów, rozwinęła się ostra walka
między Karolem Łysym a Ludwikiem „Niemieckim”
i ich następcami. W roku 869 opanował ją Karol i od-
był w Metzu powtórną koronację, ale w 870 r. musiał
podzielić ją układem w Meersen z Ludwikiem. Układ
ten przyciągnął szczególną uwagę historyków ze
względu na to, że przeprowadzona w nim granica po-
działu, pozostawiająca po stronie zachodniej Leodium,
Verdun, Toul i Besancon, a po wschodniej Kolonię,
Akwizgran, Trewir, Strasburg i Bazyleę, odpowiadała
z grubsza późniejszej niemiecko – francuskiej granicy
językowej. Ale, wbrew zwolennikom zdeterminowania
podziałów przez antagonizmy językowe, poczucie soli-
darności mieszkańców (powstałej dopiero przed 27 la-
ty!) dawnej dzielnicy Lotarów okazało się silniejsze od
różnic językowych: nowa granica przetrwała tylko 10
lat - traktat w Ribemont w 880 r. przekazał całą Lota-
ryngię pod władzę wschodniej linii Karolingów. Pod tą
władzą zachowała ona status odrębnego królestwa
i władców zmieniała jako całość. Do przyjęcia kryte-
riów językowych przy rozgraniczeniu było jeszcze bar-
dzo daleko, a świadomość etniczna ciągle jeszcze pozo-
stawała frankijska, ze szczególnym w Lotaryngii przy-
wiązaniem do Karolingów.
Odrębność etniczna zachodniego i wschodniego
królestwa frankijskiego kształtowała się nie na pograni-
czu językowym, które w IX w. dalekie jeszcze było od
późniejszej klarowności i obfitowało w ludzi dwuję-
zycznych, zwłaszcza wśród możnych, rycerstwa i du-
chowieństwa, ale w centrach nowych państw: nad Me-
nem i Renem oraz nad Sekwaną, gdzie mogła nawiązać
do wcześniejszych procesów wyodrębniania się Ne-
ustrii i Austrazji. W przeciwieństwie do obszaru „Fran-
cia Media” obydwa skrajne królestwa były stosunkowo
jednolite językowo, w sensie bezwzględnej przewagi
dialektów romańskich na zachodzie, a germańskich na
wschodzie. Już w 844 r. opat Lupus z Ferrières, chcąc
zapoznać swych uczniów z językiem „germańskim”,
wysłał ich do Prüm (na północ od Trewiru);13 jest to
pośrednie świadectwo, że na obszarze między Loarą
a Sekwaną (Gatinais, gdzie leży Ferrières) język fran-
kijski był całkowicie nieznany. Dzięki nawiązaniu do
dawniej kształtujących się różnic kulturowo – politycz-
nych, którego słusznie obawiał się Karol Wielki, wy-
starczył okres czterdziestu lat, aby cud ponownego
zjednoczenia, który udał się Pepinowi II i Karolowi
Młotowi, już się nie powtórzył. W roku 884 Karol III
Gruby, król Alemanii, a potem całego państwa
wschodnio – frankijskiego i Lotaryngii, objął również
rządy we Francji Zachodniej, a wreszcie w Prowansji;
był również cesarzem i królem Longobardów. Ale nie
było to już zjednoczone imperium Franków, takie, jakie
istniało jeszcze za Ludwika Pobożnego. Poza kilkoma
marzycielami, zapatrzonymi w tradycję historyczną, nie
było już żadnej siły politycznej, zainteresowanej
w utrzymaniu jedności; dawna elita władzy, strzegąca
tradycji jedności frankijskiej i mająca posiadłości
w różnych stronach imperium, rozpadła się i została
rozproszona: po 843 r. zaczął się exodus przeciwników
politycznych z poszczególnych dzielnic, prowadzący
do powstania w każdym z królestw miejscowej elity,
niemającej interesu w przywróceniu jedności. Samo
„imperium” Karola Grubego było już tylko zlepkiem
odrębnych państw, z własnymi tradycjami i systemami
politycznymi, z własnymi interesami i własnymi zagro-
żeniami. Władza centralna była fikcją, toteż nie zdołała
zapobiec rozpadowi. Teraz już nie rozrodzenie Karo-
lingów sprzyjało temu rozpadowi, choć chętnie posłu-
giwano się osobami małoletnich przedstawicieli rodu
bądź bastardów. W ich braku lub nawet bez względu na
nich wysuwano kandydatów do tronu spoza dynastii,
jak Odon z Paryża, Boson z Prowansji czy Welf Rudolf
burgundzki.
Podział w Verdun został, jak wiadomo, poprzedzo-
ny tzw. „przysięgą strasburską” (842 r.). Był to fakt nie
mający wielkiego znaczenia politycznego: dla zapew-
nienia wzajemnej lojalności Ludwik „Niemiecki” i Ka-
rol Łysy, sprzymierzeni przeciwko najstarszemu bratu,
cesarzowi Lotarowi I, złożyli wobec wojska przysięgę
wierności i kazali również złożyć przysięgę swym woj-
skom. Nie był to zapewne wypadek odosobniony: tu
jednak kronikarz Nithard zanotował teksty przysiąg.
Otóż wojsko Karola wywodziło się głównie z romań-
skich obszarów Neustrii, wojsko Ludwika zaś składało
się z Bawarów i nadreńskich Franków: tak się złożyło,
że sprzymierzeni żołnierze nie rozumieli się nawzajem.
Przeto Karol złożył przysięgę w języku określanym
w nauce jako staro – górno – niemiecki, a Ludwik –
w języku zwanym dziś starofrancuskim, aby każdy
z nich mógł być zrozumiany przez wojsko brata –
sprzymierzeńca. Następnie wojsko Karola złożyło „po
francusku” przysięgę wierności Ludwikowi, a wojsko
Ludwika „po niemiecku” - Karolowi.
Otóż fakt pojawienia się tekstu przysiąg w później-
szych językach „narodowych” prawie jednocześnie
z dokonanym w Verdun podziałem, otwierającym nie-
przerwaną odtąd tradycję państwowości niemieckiej
i francuskiej, walnie się przyczynił do powstania wśród
historyków złudnego wrażenia o narodowo – języko-
wym podłożu rozpadu imperium karolińskiego. Złu-
dzenie to nie pozwalało na realną ocenę wypadków.
A należało przecież pamiętać, że i poprzednio, np. za
czasów Karola Wielkiego, obydwa języki musiały być
używane zarówno w wojsku, jak w obrzędach przysiąg.
Nie pamiętano także, że Karol i Ludwik nie byli wyra-
zicielami odczuć rodzących się narodów, ale braćmi,
Frankami, których językiem macierzystym był „nie-
miecki”, ale od dzieciństwa równie łatwo władali „ro-
mańskim językiem” - jak określano wówczas później-
szą francuszczyznę.
Przewaga tego języka na zachodzie przy jednocze-
snej przewadze dialektów germańskich na wschodzie
odgrywała już zapewne, jak widzieliśmy, pewną rolę
w kształtowaniu się różnic między Austrazją i Neustrią
w VI–VII wieku. Czy jednak różnice językowe pocią-
gały za sobą animozje na tle etnicznym i prowadziły do
konfliktów o głębszym charakterze? Historiografia
(Paul Kirn, Erich Zöllner i in.) wydobyła nieco przy-
kładów istnienia niechęci między germańską a romań-
ską ludnością imperium karolińskiego. Nie bierzemy tu
oczywiście pod uwagę wrogości Rzymian do germań-
skich najeźdźców, której liczne dowody łatwo znaleźć
w piśmiennictwie V wieku: jak wiemy, uczucie to, cha-
rakterystyczne dla znacznej części wykształconych
Rzymian, osłabło w Galii po jej opanowaniu przez
Chlodwiga i zanikło w ciągu VI wieku. W późniejszych
okresach mamy nieco jej przykładów z terenów mie-
szanych językowo, na których - jak zwykle - do kon-
fliktów wyrosłych na innym gruncie łatwo doczepiano
element obcości, inności, który przy rozwijającym się
zaognieniu konfliktu często wysuwał się na pierwsze
miejsce, przysłaniając właściwą jego genezę. Tak np.
kiedy św. Eligiusz, biskup Noyon (zm. 660), usiłował
przeszkodzić w swej stolicy urządzeniu przez Franków
zabaw i igrzysk, w których, zapewne słusznie, dopa-
trywał się pogańskiego charakteru, spotkał się z po-
gróżkami ze strony drużynników majordoma Erchino-
alda, w których czytelne jest przywiązanie do tradycji
frankijskich, atakowanych przez „obcego” Rzymianina:
„Nigdy, Rzymianinie, nie zdołasz znieść naszych oby-
czajów, choćbyś je nie wiem jak często ganił; tak jak
dotychczas odprawialiśmy nasze uroczystości, tak je
wiecznie i zawsze będziemy powtarzali i nie będzie ni-
gdy takiego człowieka, który mógłby nam zakazać pra-
starych i miłych nam igrzysk.” Niechęć Franków do
Rzymian, przebijająca w Prologu do Prawa Salickiego
wynika, podobnie jak w opisanej wyżej wypowiedzi,
z przywiązania do tradycji historycznej Franków - tutaj
już nie tradycji obrzędów pogańskich, ale tradycji wie-
lowiekowych wojen z Rzymem. Rzecznikiem strony
przeciwnej był, jak się wydaje, cytowany już Adrewald
z Fleury, który ganił cesarza Ludwika Pobożnego za to,
że w czasie wojen domowych, „mając w podejrzeniu
możnych Franków, z zamiarem udania się do Akwitanii
powołał ludy Germanii, mianowicie Sasów, Turyngów,
Bawarów i Alemanów, i tym, których jego ojciec dzięki
męstwu Franków podbił, powierzył w całości opiekę
nad królestwem. Z jakimi uczuciami przyjęli to Fran-
kowie, miało się wkrótce okazać.” Erich Zöllner widzi
tu w obrażonych „Frankach” frondujących możnych
zachodniej, romańskiej części imperium, ale nie jest to
pewne. Równie dobrze Frankowie jako całość, także
Frankowie Nadreńscy, mówiący po niemiecku, mogli
się czuć obrażeni faworyzowaniem przedstawicieli nie-
dawno podbitych plemion. Wszak jeszcze długo potem
Frankowie z Frankonii uważali się za plemię panujące
we wschodnim królestwie, z konieczności tylko zno-
sząc panowanie królów pochodzenia saskiego, którzy
starali się ich pozyskać, wkładając strój frankijski czy
nosząc tytuł „rex Francorum”.
Niewątpliwe przykłady niechęci na tle językowym
pochodzą jedynie z pogranicza: Wandalbert, mnich
klasztoru w Prüm w królestwie Lotaryngii, przytoczył
przykład możnego frankijskiego Reginara, który
„wszystkich ludzi romańskiego pochodzenia i języka
tak nienawidził jakąś pogańską złością, że nie mógł
nawet na kogokolwiek z nich patrzeć spokojnie”, któ-
rego zresztą spotkała za to kara boska. Inne przykłady
pochodzą z pogranicza językowego Bawarów i Alema-
nów z Retoromanami; Walafried Strabo pisze o napa-
dzie Alemanów na St. Gallen, którego okolice miały
wówczas ludność romańską; jeden z wojowników ale-
mańskich miał się wówczas odezwać, że „owi Retyj-
czycy odznaczają się naturalną chytrością”, więc scho-
wali zapewne swe skarby w grobie św. Gawła. Z tere-
nów pogranicza bawarsko – retyjskiego pochodzi na-
tomiast zachowane w języku niemieckim przysłowie
(zapisane w końcu VIII w.): „Głupi są Romanie, mą-
drzy są Bawarzy; niewielki mają rozum Romanie, wię-
cej w nim głupoty niż mądrości.”
Wszystko to razem, to typowe dla pogranicza języ-
kowego szyderstwa z odmiennych mową, trybem życia
czy obyczajami sąsiadów, które tylko czasami, jak
w wypadku Reginara, mogły się przerodzić w nieuza-
sadnioną nienawiść. Takie pograniczne przekomarzania
były w stanie zmienić się w antagonizm etniczny tylko
w przypadku ucisku politycznego lub etnicznego jednej
grupy językowej przez drugą: do tego jednak w pań-
stwie frankijskim nie doszło i dojść nie mogło. O nie-
wielkim znaczeniu tych antagonizmów świadczy fakt,
że właśnie obszary, na których występowały, np. króle-
stwo Lotaryngii, Burgundii, zachowały swą zwartość
polityczną, wytworzoną dzięki tradycji historycznej
i interesom ekonomicznym i broniły jej na przekór we-
wnętrznej niejednolitości językowej.
Oceniając ogólnie znaczenie czynnika językowego
w rozpadzie imperium frankijskiego trzeba więc
stwierdzić, że w samym procesie podziału nie odegrał
on większej roli. Natomiast pewna jednolitość języko-
wa niektórych spośród powstałych wówczas królestw
miała mieć w przyszłości wielkie znaczenie dla umoc-
nienia ich trwałości i utrzymania całości na przekór ist-
niejącym tendencjom do dalszego rozbicia.
Poświęćmy nieco uwagi sprawom językowym.
Przyszły język francuski miał tu trudniejszą drogę roz-
woju niż język, który zwykliśmy nazywać niemieckim.
Nie oderwał się jeszcze całkowicie od łaciny. Do VIII
wieku wszyscy uważali, że mieszkańcy Galii (podobnie
jak Italii czy Hiszpanii) mówią językiem łacińskim lub,
jak to częściej określano, „rzymskim” (lingua romana).
Nie przejmowano się tym, że nie był to język Cycerona
i Cezara ani nawet św. Ambrożego i Augustyna: wszak
w okresie późnego Cesarstwa, co najmniej od IV w.,
pogłębiała się przepaść między łaciną literacką, wykła-
daną w szkołach i stanowiącą nadal język urzędowy,
a różnicującymi się dialektami lokalnymi. Rozpo-
wszechnienie łaciny na rozległych obszarach Imperium,
od Luzytanii i Afryki po Dację, musiało doprowadzić
do wpływu substratów lokalnych na kształtowanie się
różnic w języku mówionym: konserwatyzm szkolnic-
twa narzucał schematy językowe „złotego wieku” i po-
głębiał różnice między językiem potocznym a literac-
kim. Konserwatyzm ten jest jednak zrozumiały:
uwzględnienie zmian, zachodzących w języku potocz-
nym, przy-nauczaniu szkolnym doprowadziłoby do li-
kwidacji jednolitego języka urzędowego. W V w. język
warstw wykształconych był jeszcze zrozumiały dla lu-
du (czego dowodzi używanie go do kazań w kościo-
łach), ale jest bardzo prawdopodobne, że i ludzie wy-
kształceni coraz częściej używali na co dzień dialektów
lokalnych dla łatwiejszego porozumienia się z pod-
władnymi.
Upadek szkolnictwa w Galii doprowadził do stop-
niowego zaniku znajomości języka literackiego, postę-
pującego w wyniku utraty kontaktu z tekstami literac-
kimi nawet przez duchowieństwo stające się z biegiem
czasu jedyną warstwą umiejącą pisać. Już nie tylko
dzieła klasycznych pisarzy rzymskich, ale i pisma Oj-
ców Kościoła popadały w zapomnienie,, a i tekst Wul-
gaty - przekładu Pisma Św. przez św. Hieronima - był
studiowany tylko przez nielicznych. W VI wieku wy-
chowany w Galii; Grzegorz z Tours pisał już łaciną
pełną barbaryzmów, będącą świadectwem wpływu dia-
lektu mówionego na tekst literacki, przed czym ustrzegł
się jeszcze na ogół współczesny mu, ale wykształcony
w Italii, Wenancjusz Fortunatus. Kronikarze i hagiogra-
fowie VII i VIII wieku, sądzili, że piszą po łacinie, ale
gramatyka i składnia ich języka słabo przypomina tek-
sty starorzymskie. Z tym wszystkim język ich stanowi
coś pośredniego między łaciną klasyczną a językiem
mówionym i nie tracił kontaktu z żywą mową (zwłasz-
cza jeżeli uwzględnimy odmienne niż niegdyś wyma-
wianie tekstu, napisanego według starych zasad orto-
graficznych). Być może nowe litery króla Chilperyka
miały służyć dopasowaniu pisma do wymowy. Różnice
między łaciną, jaką posługiwało się duchowieństwo
Galii, a łaciną klasyczną, która panowała w dziełach
Ojców Kościoła, wywołały zaniepokojenie germań-
skich Franków, którzy coraz liczniej uzupełniali kadry
duchowieństwa. Łacina, zarówno klasyczna, jak „ze-
psuta” galijska, była dla nich językiem obcym, którego
musieli się uczyć; ale jeżeli już musieli, to chcieli, aby
był to język zapewniający dostęp do wiedzy teologicz-
nej; niepokoiło ich też zniekształcone (w stosunku do
dawnych tekstów) brzmienie modlitw i liturgii: w ma-
gicznym stosunku do tych tekstów złe ich wymawianie
mogło w przekonaniu współczesnych ludzi podważać
ich skuteczność.
Jak wiadomo, Karol Wielki z pomocą Alkuina
i znacznej grupy dobrych znawców łaciny klasycznej,
sprowadzanych z Brytanii, Irlandii i Italii, przeprowa-
dził doniosłą reformę nauczania, prowadzącą m.in. do
zastąpienia zepsutych tekstów łaciną klasyczną w litur-
gii, kancelariach i szkołach. Było to ogromne dzieło,
które w konsekwencji ponownie uczyniło łacinę na
długie wieki językiem Kościoła, nauki i życia publicz-
nego: szkoły karolińskie wychowały znakomitą kadrę
ludzi pióra, swobodnie władającą łaciną, znającą do-
brze wzory klasyczne i naśladującą je we własnej obfi-
tej twórczości literackiej i naukowej. Charakterystyczne
dla tych ludzi żywe zainteresowania dociekaniami nau-
kowymi znalazły wyraz również w dziedzinie filologii,
ale oczywiście nie objęły romańskich dialektów ludo-
wych.
Odnowienie i „poprawienie” łaciny wynikało prze-
de wszystkim z potrzeb liturgicznych, z obaw, że ska-
żone teksty mszy czy modlitw nie spełnią swego zada-
nia w zaświatach. Jeżeli jednak sądzono, że odrodzoną
łacinę da się również narzucić jako język potoczny, to
chyba szybko zorientowano się w niemożliwości takie-
go przedsięwzięcia: łacina klasyczna była już w VIII–
IX wieku niezrozumiała dla romańskiej ludności Galii.
Stąd też po wprowadzeniu do Kościoła łaciny klasycz-
nej powstała konieczność tłumaczenia wiernym mo-
dlitw i sensu obrzędów na język ludowy. Synod w To-
urs w 813 r. nakazał, „aby każdy biskup starał się zro-
zumiale przekładać kazania na wiejski język romański
lub niemiecki (in rusticam romanam linguam autheodi-
scam), by wszyscy mogli zrozumieć, o czym się mó-
wi”.
Zainteresowanie Karolingów i uczonych z ich oto-
czenia językiem frankijskim (czyli niemieckim) nie
rozciągało się na język zwany pogardliwie „wiejskim
językiem romańskim”. Wprawdzie był to nie tylko ję-
zyk chłopów, ale także możnych frankijskich z zachod-
niej części państwa - używali go też królowie i ich
dwór. Nie był to jednak język tekstów pisanych. Kiedy
jakikolwiek skryba miał zapisać wypowiedź, rozkaz
czy postanowienie władcy, łatwiej było mu to ująć
w formy łacińskiej gramatyki i ortografii, niż oddać na
piśmie dźwięki języka, który nie miał żadnych reguł.
Dopiero Nithard, wnuk Karola Wielkiego, syn łaciń-
skiego poety Angilberta, nie bez wpływu zapewne ja-
kichś zainteresowań kształtowaniem się języków, po-
kusił się o zapisanie oryginalnych tekstów przysięgi
strasburskiej z 842 r., dostosowując chyba nieco z ko-
nieczności słowa „wiejskiej” romańszczyzny do orto-
grafii łacińskiej.
Jednak długo jeszcze potem uważano w „zachod-
niej Francji” łacinę za właściwy i jedyny język literacki
tego kraju. Tylko Kościół musiał sią z konieczności in-
teresować językiem ludowym, jeżeli zależało mu na do-
tarciu do chłopów i drobnego rycerstwa. Czasami no-
towano pewne zdania, jako podręczny materiał do ka-
zań w tym języku, jak do homilii o Jonaszu (zapewne
ok. 1000 r.). Układano też budujące teksty religijne,
oparte na żywotach świętych. Najstarszym po przysię-
dze strasburskiej tekstem, w języku francuskim jest Se-
kwencja o św. Eulalii z 881 r. (14 wierszy). Z końca X
w. pochodzą: wierszowany Żywot św. Leogara i poe-
mat Męka Chrystusa.
Trzeba dodać, że język ludności Galii kształtował
się w poszczególnych regionach, z których początkowo
żaden nie zdołał uzyskać przewagi. Prawdopodobnie
językiem romańskim dworu karolińskiego był dialekt
ściślejszej „zachodniej Francji”, tj. basenu paryskiego
(Ile–de–France), która w VIII–IX w. jako Francja bez
przymiotnika, później jako „ducatus Franciae” zaczyna
się odcinać od części zachodniej obszarów północnej
Francji, do których zacieśniono nazwę Neustrii. Szansę
zdobycia przez ten dialekt rangi języka dworu i admini-
stracji całego królestwa zachodnio – frankijskiego zo-
stały jednak zniweczone przez rozkład organizacji pań-
stwa i jego decentralizację. Karolingowie X wieku
związani byli raczej z Neustrią, Ile–de–France znalazła
się w sytuacji jednego z licznych władztw terytorial-
nych. Na terenie Francji na północ od Loary obok języ-
ka „francuskiego” (tj. języka owej ścisłej „Francji”
rozwinęły się dialekty: pikardyjski, szampański, póź-
niej normandzki, burgundzki. Na południe od Loary
rozwijały się odmienne dialekty, które stały się podsta-
wą odrębnego języka langue d’oc (langwedocki, pro-
wansalski).
Należy też pamiętać, że wbrew potocznym sądom
królestwo zachodnio – frankijskie nie było krajem jed-
nolicie romańskim. Pozostawiamy tu sprawę Bretanii,
która w IX–X w. daleka była od zrośnięcia się z Fran-
cją i musi być traktowana jako kraj odrębny. Ale
w północnej części królestwa przetrwała przecież ger-
mańska ludność frankijska, zamieszkująca w zwarty
sposób obszary między Skaldą a Canche’a, a w rozpro-
szeniu jeszcze dalej na południe; uchwała synodu
w Tours z 813 r., mówiąca o konieczności tłumaczenia
kazań na język zrozumiały dla ludu, obok języka ro-
mańskiego wymieniła „linguam theodiscam”. Germań-
ski język frankijski znany był na dworze zachodniego
królestwa zapewne do końca panowania Karolingów.
Wspomniano już tu związki Karola Łysego z germań-
ską strefą językową: również jego synowie i wnukowie
władali językiem „niemieckim”. Kiedy Ludwik III od-
niósł zwycięstwo nad Normanami pod Saucourt (881
r.), nieznany bliżej poeta (Hugbald z St. Amand?),
niewątpliwie pochodzący z jego państwa, sławił jego
czyn w poemacie niemieckim (tzw. Ludwigslied). Tekst
tego poematu zachował się w rękopisie klasztoru St.
Amand (na północ od Cambrai, ale po stronie należącej
do potomków Karola Łysego) wpisany tą samą ręką ra-
zem ze starofrancuską, współcześnie powstałą Sekwen-
cją o św. Eulalii. W 876 r. hrabia Ekhard z Perrecy (ko-
ło Autun) ofiarował w testamencie Bertradzie, ksieni
z Faremoutiers, wśród innych książek „evangelic The-
udisco” - zapewne jakieś niemieckie opracowanie opo-
wieści ewangelicznych - dowód, że tekst taki znajdował
czytelników w państwie zachodnio – frankijskim. War-
to dodać, że najwybitniejsi z zachodnio – frankijskich
dowódców wojskowych z czasów Karola Łysego, to-
czący walki obronne z Normanami: Robert Mocny (zm.
866), protoplasta Kapetyngów, oraz Hugo Opat z rodu
Welfów (zm. 887) - pochodzili z Alemanii.
Znajomość języka „niemieckiego” w państwie za-
chodnio – frankijskim zamierała (z wyjątkiem Flandrii)
powoli, w miarę jak słabło poczucie wspólnoty między
wschodnią a zachodnią częścią dawnego imperium
Franków.
Skomplikowane były drogi rozwoju języka nie-
mieckiego, który wprawdzie nie przeżywał kłopotów
z odróżnieniem go od łaciny, ale za to sprawiał Fran-
kom pewne trudności natury terminologicznej, które
trzeba będzie bliżej omówić, ponieważ wiążą się ściśle
z początkami niemieckiej świadomości narodowej.
Początkowo wątpliwości nie było: językiem fran-
kijskim (frenkisk, francica lingua) nazywano zespół
dwu lub trzech zbliżonych do siebie dialektów, którymi
mówili germańscy Frankowie. Dopiero w VIII wieku,
i kiedy się okazało, że Frankowie mówią nie tylko ję-
zykiem germańskim, ale używają także (a niektórzy
z nich wyłącznie) dialektów romańskich, pojawiła się
konieczność bliższego określenia. Przecież mieszkańcy
„ścisłej Francji” nadsekwańskiej (Ile–de–France) za-
częli (nie wiadomo jednak, kiedy) określać swój ro-
mański dialekt jako francuski, aby go wyróżnić od dia-
lektów burgundzkich, szampańskich i pikardyjskich.
Z czasem dialekt ten stał się podstawą rozwoju romań-
skiego francuskiego języka literackiego.
Aby odróżnić od tego języka francuskiego swój
stary dialekt germański, Frankowie, zdając sobie spra-
wę, że w przeciwieństwie do później przejętej romań-
skiej „francuszczyzny” jest to ich własny język ple-
mienny, zaczęli go określać słowem „theudisk” lub –
w zlatynizowanej formie - „theodiscus”.
Jak wiadomo, słowo oznaczające język już w IX w.
(po raz pierwszy u Gotszalka z Orbais) zostało użyte
dla określenia mówiących nim ludzi, a znacznie później
- ich kraju. Jest to jedyny w dziejach wypadek takiego
kierunku rozwoju terminologicznego, wynikający ze
specyficznego rozłamu grupy plemiennej, budującej na-
ród: zromanizowana część przejęła pierwotną nazwę,
a odłam, który pozostał przy języku przodków, stracił
hegemonię i znalazł się w mniejszości wśród plemion,
które ongiś Frankowie zjednoczyli. Ponieważ żadne
z tych plemion nie uzyskało trwałej hegemonii nad in-
nymi, żadne nie mogło narzucić własnej nazwy kształ-
tującemu się narodowi.
Już we wstępnej części niniejszej książki zetknęli-
śmy się z gockim terminem thiuda (ze starogerm.
theudho), oznaczającym wspólnotę etniczną, odpo-
wiednik łacińskiego gens lub natio i greckiego éthnos.
Od tego rzeczownika urobiono przymiotnik „thiudisk”,
wyrażający cechę charakterystyczną dla thiuda. Analo-
giczne znaczenie miały w dialekcie frankijskim słowa
„theod” i „theudisk” (w staro – górno – niemieckim:
„diot” i „diutisk”).
Jakob Grimm, jeden z twórców niemieckiego języ-
koznawstwa, starał się wytłumaczyć genezę określenia
języka niemieckiego jako theudisk. Znaczyło to „ludo-
wy”, zarówno w sensie przeciwstawienia językowi
uczonemu - łacinie, jak w sensie przeciwstawienia wła-
snego ludu - innym, obcym. Grimm nie wątpił w ist-
nienie tego znaczenia już w czasach starożytnych, kie-
dy miało wyróżniać szerszą wspólnotę etniczną (Ger-
manów!) spośród plemion. Jako romantyk uznawał
Grimm narody za organicznie powstałe społeczności
o wspólnym pochodzeniu, których główną cechą wy-
różniającą był właśnie język.
Krytykę stanowiska Grimma przeprowadził pozy-
tywista Alfred Dove, który niestety nie ukończył swych
studiów nad genezą niemieckiej nazwy własnego naro-
du. Odmitologizował on termin theudisk, odnosząc go
do konkretnej wspólnoty etniczno – politycznej wyro-
słej historycznie, a nie do abstrakcyjnego szerszego po-
czucia łączności ponadplemiennej. Poglądy Dovego
wywarły wielki wpływ na dalsze badania nad najstar-
szym sensem i kontekstami użycia tego terminu.
Obecnie zarysowały się w zasadzie trzy poglądy,
których wspólną podstawą jest etniczny sens terminu
theudisk – theodiscus. Termin ten nie mógł oznaczać
języka „ludowego” w przeciwstawieniu do łaciny, po-
nieważ wówczas użyto by w tekstach łacińskich termi-
nu lingua vulgaris lub rustica, a nie nowotworu lingua
theodisca.
Eugen Lerch wystąpił z tezą o „uczonej” genezie
terminu theodiscus, który został urobiony od rzeczow-
nika theod na dworze, w kancelarii i szkole pałacowej
Karola Wielkiego dla odróżnienia i przeciwstawienia
językowi romańskiemu (w różnych jego postaciach) -
germańskiego (lingua theodisca). Argumentem było
dość raptowne pojawienie się terminu theodiscus
w źródłach po 780 r., oraz fakt, że przed X wiekiem
brak tekstów niemieckich z jego użyciem. Otfryd z We-
issenburga (ok. 860 r.) używał wprawdzie terminu
theodiscus w łacińskim wstępie do swego dzieła, ale
w samym niemieckim tekście traktował jako jego od-
powiednik słowo frenkisk (frankijski). Niewiele póź-
niejszy Notker Balbulus był zdania - jak przypomniał
Heinz Thomas - że przymiotniki zakończone na –isk są
naśladownictwem konstrukcji greckich: nie miał oczy-
wiście racji, ale dał w ten sposób wyraz odczuciu wy-
jątkowej kunsztowności tej formy.
Eugen Rosenstock uznał określenie „lingua theodi-
sca” za wywodzące się od theod w sensie „narodu poli-
tycznego” Franków. W przeciwieństwie do łaciny - ję-
zyka Kościoła - byłby „theudisk” językiem zinstytucjo-
nalizowanego ludu: wojska i sądownictwa; ludu, który
powiększał się liczebnie w miarę włączania nowych
plemion. Ostatnio poparł jego tezę Hermann Jakobs,
wskazując na wywodzący się od „theod” francuski
(i angielski) nowożytny termin „diète” (ang. diet) ozna-
czający przedstawicielstwo narodowe (sejm) w Niem-
czech przednapoleońskich, Polsce i Szwajcarii.
Natomiast największą popularność osiągnął pogląd
Leona Weisgerbera, który odrzucił „biurokratyczną”
genezę terminu theodiscus, poszukując jego genezy na
mieszanych językowo terenach zachodnio – frankij-
skich. Tam, gdzie słowo frankijski obejmowało zarów-
no romańskie, jak germańskie grupy językowe, powsta-
ło przeciwstawienie „theudisk” - język właściwy wła-
snemu plemieniu oraz „walhisk” - język romański, być
może na tle rywalizacji romańskiej Neustrii i germań-
skiej Austrazji w VII wieku. Śladem tego przeciwsta-
wienia jest holendersko – flamandzkie określenie wła-
snego języka jako dietsch oraz występujące wyłącznie
na pograniczu północno – zachodnim francuskie okre-
ślenie języka germańskich sąsiadów - „thiois”.
Wydaje się, że trzeba odrzucić tezę E. Lercha
o sztucznym powstaniu terminu „theodiscus”, co nie
oznacza, byśmy nie doceniali roli uczonych karoliń-
skich w kształtowaniu się treści tego terminu. Teza
o wyróżnieniu „theudisk” jako języka frankijskiego
wojska i sądu zasługuje na rozważenie przy szukaniu
genezy samego terminu, choć nie została udowodniona
wystarczająco: w każdym razie nie ulega wątpliwości
polityczno – etniczne znaczenie theod jako odpowied-
nika populus Francorum, czynnych politycznie kręgów
społeczeństwa frankijskiego. Oczywiście wszędzie tam,
gdzie Frankowie pozostali niezromanizowani, określali
oni swój język jako frenkisk i pojęcie theudisk nie mo-
gło się wśród nich rozwinąć w swej postaci ograniczo-
nej znaczeniowo do języka. Taki rozwój mógł nastąpić
tylko tam, gdzie Frankowie germańscy współżyli z ro-
mańskimi: w środowisku dworsko – urzędniczym lub
na terenie mieszanym językowo. Dwór i administracja
odegrała niewątpliwie znaczną rolę w nadaniu temu
terminowi znaczenia etniczno – językowego, jest jed-
nak wysoce prawdopodobne, że sięgnęły po gotowe
wzorce, ukształtowane na językowym pograniczu, jak
chce L. Weisgerber. Jerzy, kardynał – biskup Ostii, któ-
ry w 786 r. w liście do papieża po raz pierwszy (w za-
chowanym materiale źródłowym) użył wyrażenia
theodisce (w sensie języka germańskiego), był wszak
poprzednio biskupem Amiens, diecezji obejmującej te-
reny pogranicza językowego lub językowo mieszane.
Ostatnie badania nad rękopisami bawarskimi z IX w.
wykazały występowanie tam tego określenia w formie
„thiutisce” już w pierwszej połowie tego stulecia;
świadczy to o równoległym niemal pojawieniu się tego
terminu w zróżnicowanych dialektach zachodniej
i wschodniej części państwa frankijskiego i osłabia tezę
Weisgerbera.
Po 786 roku użycie przymiotnika theodiscus staje
się coraz częstsze, zarówno w oficjalnych rocznikach
frankijskich (788 r.), jak w kapitulariach i aktach syno-
dalnych (801, 813 r.). Początkowo jest używany na
przemian z lingua Francorum; później dla karolińskich
uczonych stało się jasne, że pokrewieństwo językowe
łączy Franków z innymi plemionami, podporządkowa-
nymi przez nich w ciągu VI–IX wieku.
Czasy Karola Wielkiego przyniosły znaczne zain-
teresowanie językami germańskimi, pokrewieństwem
ludów germańskich i ich przeszłością. Przy studiowa-
niu literatury rzymskiej natknięto się na Germanią Ta-
cyta. Interesowano się historią Gotów: czytywano Jor-
danesa. Sam Karol Wielki patronował tym zaintereso-
waniom. Jak twierdzi Einhard, Karol „zebrał i prze-
chował dla pamięci barbarzyńskie prastare pieśni,
opiewające czyny i boje dawnych królów. Zaczął
i gramatykę mowy ojczystej. Miesiącom dał nazwy
z własnego języka, ponieważ przedtem miały one
u Franków częścią łacińskie, częścią barbarzyńskie
imiona. Podobnie i wiatry ponazywał dwunastu osob-
nymi imionami”.
Mamy tu więc do czynienia, jak byśmy dziś po-
wiedzieli, z zainteresowaniem „zaangażowanym”, po-
łączonym z miłością do języka jako części tradycji
frankijskiej. Widać w nim pragnienie podniesienia ję-
zyka „niemieckiego” do rzędu języków literackich,
czego dowodem są prace nad gramatyką. Nie były to
wyłącznie działania praktyczne, zmierzające do udo-
stępnienia szerszym kołom świeckich społeczności
germańskich wykładu religii w ich własnym języku,
choć działalność w tym kierunku, rozwinięta przez
klasztory karolińskie, była imponująca. Zainteresowa-
nia Karola biegły także ku germańskiemu eposowi, któ-
rego był wielbicielem, mimo iż nie brakło przeciwni-
ków utrwalania tych pogańskich tradycji. Dowodem
tych zamiłowań było sprowadzenie z Rawenny do
Akwizgranu konnego posągu Teodoryka Wielkiego;
stanowił on dla Karola nie tyle pamiątkę historycznego
króla Ostrogotów, co „Dytryka z Bern” germańskiej
epopei. Niestety, ze spisanych wówczas eposów za-
chowały się tylko dwie strony z Pieśni o Hildebrandzie.
Zagłada powstałych wówczas tekstów spowodowana
została niewątpliwie niechęcią kleru do „pogańskich”
utworów. Również i pomnik arianina Teodoryka stał
się w 829 roku obiektem krytyki duchowieństwa; znik-
nął w bliżej nieznanym czasie bez śladu.
Kapitularia Karola Wielkiego używają terminu
„lingua theodisca” jako synonimu języka Franków.
Dezercja zostaje określona w 801 r. „theodisca lingua”
jako „herisliz”, w 811 r. zaś powiedziano, że ten czyn
„Frankowie nazywają herisliz”. Ale uczeni z otoczenia
Karola zdawali sobie sprawę z pokrewieństwa języków
germańskich: Aleman Walafrid również określał swój
język jako „barbaries Theotisca”. Jednak zasięg termi-
nu lingua Theodisca ogarnął nie tylko Franków, Ale-
manów, Bawarów, Turyngów, Sasów i Fryzów. Ucz-
niowie Alkuina na czele z Hrabanem Maurem i grono
uczniów tego ostatniego, wychowane w Fuldzie, zaj-
mowało się poważnie porównawczymi studiami nad ję-
zykami; przełamano przekonanie o wyższości trzech
języków świętych (hebrajskiego, greki i łaciny) nad po-
zostałymi.
Już Smaragdus z St. Mihiel zauważył (ok. 800)
w swym komentarzu do Donata, że zarówno Franko-
wie, jak Goci mówią „lingua theodisca”. Uczeń Alkui-
na, Frechulf z Lisieux, w napisanej ok. 830 r. Historii
użył określenia „nationes Theotiscae” dla ludów ger-
mańskich, m.in. Gotów, i wywiódł je - za Jordanesem -
ze Skandynawii. Hrabanus Maurus, który interesował
się (w ślad za swym mistrzem Alkuinem) pismem ru-
nicznym, uznawał również przynależność Normanów,
tj. ludów skandynawskich, do tych, „qui Theidiscam
loquuntur linguam”; podobnie jak Frechulf, wywodził
te ludy ze Skandynawii. Jeden z komentatorów pisemka
Hrabana o runach stwierdził, że Goci i Wandalowie
doprowadzili do przekładu Pisma Św. „in suam lin-
guam hoc est theotiscam”.
W Fuldzie powstał najprawdopodobniej starosaski
poemat o Chrystusie - Heliand, do którego wstęp łaciń-
ski napisał zapewne sam Hrabanus; autor wstępu uży-
wa wymiennie terminów lingua Theudisca i Ger-
manica, co nawiązuje do terminologii antycznej, a za-
razem wskazuje na szeroki zakres pojęcia. Jeden
z uczniów Hrabana, Otfryd z Weissenburga, był auto-
rem wierszowanego streszczenia Ewangelii, w którym
głęboko uzasadniał potrzebę twórczości w języku fran-
kijskim (czyli lingua Theodisca) i poświęcił sporo
wierszy podkreśleniu wielkości i szlachetności Fran-
ków. Inny - Walafryd Strabo, rozważał zależności mię-
dzy językami i zapożyczenia językowe na podstawie
zapożyczeń z greki i łaciny u „Theotisci”. Ten ostatni
termin nie ma jeszcze jednak znaczenia etnicznego:
Walafryd użył go jako zbiorczego określenia ludzi,
mówiących „lingua theotisca”, do których zaliczał Go-
tów, podkreślając, że „mieli oni nasz język - nostrum,
id est Theotiscum sermonem”.28 Inny absolwent szkoły
w Fuldzie, Sas Gotszalk z Orbais, zajmował się m.in.
strukturą gramatyczną języka niemieckiego i po raz
pierwszy użył określenia gens Teudisca.
Trzeba tu dodać, że pierwsza zapiska, używająca
terminu „theodisce” (w liście Jerzego z Ostii z 786 r.),
dotyczyła nie stosunków kontynentalnych, ale Brytanii:
Jerzy pisał, że na synodzie w Cealchyd, w Mercji, od-
czytano uchwały poprzedniego synodu w Corbridge do-
tyczące spraw reformy Kościoła, a następnie objaśnio-
no je tam „latine quam theodisce”. W tym konkretnym
przypadku wzmianka nie dotyczy więc języka frankij-
skiego, lecz anglosaskiego: już wówczas zdawano so-
bie więc sprawę z bliskości tych języków i traktowano
zespół języków germańskich jako jedną całość. Zrozu-
mienie tego faktu było tym łatwiejsze, że misjonarze
anglosascy z powodzeniem od początku VIII w. działali
na terenie Germanii, używając własnego języka; pa-
mięć o wspólnym pochodzeniu Sasów wyspiarskich
i kontynentalnych była zresztą wówczas żywa - św.
Bonifacy pisał do swych rodaków, że ich pobratymcy
znad Wezery zwykli mówić: „Z jednej krwi i kości się
wywodzimy.”
Również w tekstach anglosaskich spotykamy się
z terminem „theodisc”, choć głównie w znaczeniu ję-
zyka ludowego w przeciwstawieniu do łaciny (tak np.
w przekładzie Boecjusza przez Alfreda Wielkiego).
Jednak w X w. termin „theotisc, theotiscus”, być może
pod wpływem kontynentalnym, uzyskał również w An-
glii znaczenie języka germańskiej wspólnoty komuni-
katywnej; wiele przykładów takiego użycia zebrał Ru-
dolf Buchner w nie opublikowanym jeszcze studium.
W pewnym sensie można więc mówić o wytwo-
rzeniu się wśród elity karolińskiej IX w. świadomości
ogólno – germańskiej. Polegała ona jednak na zaintere-
sowaniu germańskimi starożytnościami i wspólnotą ję-
zyka: pociągała za sobą porównawcze studia nad słow-
nictwem i gramatyką, nad pismami germańskimi (runy,
pismo gockie), nad genezą ludów germańskich. Zainte-
resowania te nie wiązały się jednak z żadnym germań-
skim patriotyzmem w sensie dążenia do stworzenia
germańskiej wspólnoty politycznej. Patriotyzm elity ka-
rolińskiej związany był ściśle z państwem frankijskim,
jego dynastią, misją dziejową Franków w Europie
chrześcijańskiej, choć niewątpliwie wśród germańskiej
części tej elity zaczęto kłaść silniejszy nacisk na ger-
mańskie elementy przeszłości Franków wraz z języ-
kiem, tradycją ustną, wielką przeszłością antyrzymską,
a w mniejszym stopniu dążono do nawiązania do wzor-
ców rzymskiego Imperium, tak drogich niektórym pisa-
rzom z otoczenia Karola. Sam on, jak wiemy, tkwił
w germańsko – frankijskiej tradycji i nie traktował swej
cesarskiej godności jako dalszego ciągu niespodziewa-
nie odbudowanego Imperium Romanum. Działalność
Alkuina, Hrabana Maura i ich kontynuatorów, rozsze-
rzająca perspektywy frankijskiej tradycji historycznej
o elementy ogólno – germańskie i wykazująca szerszy
kontekst językowy dialektów frankijskich, przyczyniła
się mimowolnie do kształtowania się w ramach pań-
stwa frankijskiego zaczątków odrębnej wspólnoty,
zwanej później niemiecką. Głównym podłożem tego
procesu był wspólny - mimo różnic dialektów - język;
państwo frankijskie dostarczyło tradycji historycznej,
nie wszędzie jednak akceptowanej ze względu na ist-
nienie silnych tradycji plemiennych. Natomiast decydu-
jącą rolę w kształtowaniu nowej wspólnoty etnicznej
germańskich mieszkańców państwa frankijskiego ode-
grało utworzone w Verdun w 843 r. królestwo Ludwika
zwanego później Niemieckim. Dopiero w jego ramach,
dzięki istnieniu wspólnego podłoża językowego
i wspólnych interesów politycznych, odmiennych od
zachodnich części dawnego imperium karolińskiego,
zaczął się kształtować naród niemiecki.
Frankowie zbudowali najpotężniejsze z królestw
germańskich zachodniej Europy. Udało im się uniknąć
raf, o które rozbiły się państwowotwórcze dążenia
Ostrogotów i Wandalów, które sprawiły ogromne trud-
ności Wizygotom i Longobardom: potrafili znaleźć
modus vivendi z ludnością romańską na podstawie
wspólnego wyznania katolickiego, co więcej - szybko
wciągnęli ją do współpracy z nowym państwem. Fran-
kowie stworzyli własną tradycję historyczną, którą roz-
budowywano wstecz dla uświetnienia genealogii ple-
mienia; dumni ze swych zwycięstw, rozwinęli przeko-
nanie o specjalnym posłannictwie swego ludu w dziele
obrony chrześcijaństwa przed zewnętrznymi wrogami
i herezją, w dziele zjednoczenia chrześcijańskiej Euro-
py. Za czasów Pepina Małego i Karola Wielkiego zda-
wało się, że wiara w to posłannictwo była bliska reali-
zacji. Wkrótce potem nastąpiła katastrofa. Frankowie
stworzyli państwo, nie udało się im jednak stworzenie
narodu. Dlaczego?
Wydaje się, że główną przyczyną był zbyt szybki
wzrost państwa, obejmującego zbyt zróżnicowane kul-
turowo i językowo obszary. Od początku istniał pro-
blem języka, który w innych państwach wczesnego śre-
dniowiecza, ze względu na słabość liczebną zdobyw-
ców germańskich, nie odegrał większej roli. W Hiszpa-
nii i Italii najeźdźcy romanizowali się szybko i bez
reszty, nawet jeśli byli tak wrogo nastawieni do kultury
rzymskiej, jak Longobardowie. Franków było zbyt du-
żo, aby mogli być wchłonięci: północne i wschodnie
obszary Galii zostały przez nich zdominowane, a nadto
rozwijali oni ekspansję na prawym brzegu Renu, na
ziemiach czysto germańskich.
Był okres w VII wieku, kiedy zdawało się, że na-
bytki germańskie odpadną, a romanizacja, promieniują-
ca od dworu merowińskiego, ogarnie z czasem całą Ga-
lię. Na to jednak zbyt silna była jeszcze wspólnota et-
niczno – polityczna zromanizowanych Franków i ich
współplemieńców, którzy pozostali przy germańskim
języku. Na przekór różnicom językowym trwała jed-
ność Franków wobec tradycji i aktualnych zadań poli-
tycznych.
Bez większego oporu zromanizowani Frankowie
zachodni poddali się władzy Karolingów, odświeżają-
cych germańskie tradycje i język, tym łatwiej że zjawi-
sko dwujęzyczności w obrębie elity politycznej, „naro-
du politycznego”, było czymś zwykłym. Niebezpie-
czeństwo arabskie w VIII wieku w porę przypomniało
o potrzebie jedności.
Erich Zöllner słusznie zwrócił uwagę na fakt, że
obfite teksty, świadczące o świadomości etnicznej
Franków, związane są nie z krajem, ale przede wszyst-
kim z „błogosławionym ludem Franków”; w przeci-
wieństwie do tekstów gockich (zwłaszcza Juliana z To-
ledo), gdzie patriotyzm ma za swój obiekt Hiszpanię
(której autor przeciwstawia Galię), w piśmiennictwie
frankijskim prawie zawsze występują jako obiekt dumy
Frankowie, którym nieudolnie usiłują się przeciwstawić
Goci, Longobardowie, Sasi, Saracenowie, Normano-
wie, ba, także Akwitańczycy!
Otóż Wizygoci zdołali zjednoczyć Hiszpanię
i utożsamienie ich państwa z tym krajem - warunek ko-
nieczny powstania narodu - znajdowało się na najlep-
szej drodze. Longobardowie od początku wytknęli so-
bie cel zjednoczenia Italii, a ich niepowodzenie sprawi-
ło, że proces powstania narodu włoskiego tak bardzo
się skomplikował i odsunął w daleką przyszłość. Fran-
kowie wprawdzie zjednoczyli Galię, ale nie utożsamiali
z nią swego państwa. Kościół, nawiązując do starożyt-
nej nomenklatury geograficznej, stale, a od VIII w.
z coraz większą konsekwencją, dzielił ich państwo na
Galię i Germanię. Podział na te dwa człony wisiał nie-
jako w powietrzu, a jego realizacja zależała od wykry-
stalizowania się granicy językowej germańsko – ro-
mańskiej i od rozpadu ponad językowej wspólnoty „na-
rodu politycznego” Franków.
Przyznając czynnikowi językowemu ważną rolę
w przygotowaniu rozłamu, nie chcemy go absolutyzo-
wać. Tradycja wiążąca różne odłamy Franków była
bardzo silna, a losy królestwa Lotaryngii są dowodem,
że mogła się okazać silniejsza od różnic językowych.
W innych warunkach politycznych, przy sprawniejszej
administracji, inteligentniejszych władcach państwo
frankijskie mogłoby przetrwać dłużej, w dalszym ciągu
prowadząc działalność niwelującą różnice kulturowe,
polityczne, językowe ludów zachodniej Europy. Jeśli
możemy na podstawie dotychczasowej naszej wiedzy
wskazać na czynniki powodujące rozłam, to najważ-
niejsze wydają się różnice gospodarczo – kulturalne
między zachodnią a wschodnią częścią imperium karo-
lińskiego. Część wschodnia, słabo zaludniona, w więk-
szości świeżo schrystianizowana, znajdowała się (poza
Nadrenią i południową Bawarią) na marginesie szerszej
wymiany handlowej, i w bardzo niewielkim stopniu ko-
rzystała z gospodarki towarowej. Zarówno Kościół, jak
świeżo na obcoplemiennych terytoriach osadzeni hra-
biowie ściśle zależeli od władzy królewskiej. Na za-
chodzie przeciwnie, Kościół opierał się na tradycjach
rzymskich i czerpiąc natchnienie z Rzymu formułował
tezy o swej niezależności od państwa, a nawet
zwierzchności nad władzą świecką. Hrabiowie, ściśle tu
powiązani ze środowiskiem lokalnym, w IX w. dzie-
dzicznie już rządzili w swych okręgach.
Na to przyszły plagi zewnętrzne, które wykazały
niemoc państwa frankijskiego, szczególnie dotkliwą
wobec Normanów. Normanowie atakowali wprawdzie
wszystkie trzy części dawnej monarchii karolińskiej,
ale nie w jednakowym stopniu: szczególnie pastwili się
nad państwem Karola Łysego i jego następców. Króle-
stwo Lotara, zwłaszcza Włochy i Prowansja, cierpiało
od najazdów Saracenów; królestwo Ludwika - od Sło-
wian, później Węgrów. Każde z tych państw miało in-
nych wrogów, atakujących jednocześnie, i każde dbało
przede wszystkim o własną obronę, nie troszcząc się
o cierpienia niedawnych kompatriotów. Nawet atak
korsarzy arabskich na Rzym i spalenie bazyliki Św.
Piotra w 846 r. nie wyrwały z obojętności zaalpejskich
Karolingów. Normanowie, którzy wszystkim dokucza-
li, składali się z luźnych band, niezwiązanych ze sobą
i niekoordynujących swych działań; zniszczenie jednej
bandy nie zabezpieczało przed innymi; zaatakowanie
Danii i upokorzenie tamtejszego króla także nie wywar-
ło najmniejszego wpływu na normańskich wikingów.
Najazdy normańskie, wykazujące bezsilność frankij-
skiej organizacji pospolitego ruszenia, powodujące pa-
nikę nie tylko wśród ludności, ale i w wojsku, najbar-
dziej przyczyniły się do rozkładu państwowości fran-
kijskiej. Okazało się, że król jest z reguły bezsilny,
działanie jego jest spóźnione i polega na okupywaniu
się najeźdźcom, którzy już i tak zdążyli złupić znaczne
obszary. Praktyka dowiodła, że jedynym ratunkiem jest
w takim przypadku szybko zorganizowana samoobrona
napadniętego regionu - toteż centralną postacią staje się
hrabia potrafiący dać sobie radę z Normanami. Państwo
frankijskie rozpadło się nie na trzy królestwa, ale na
kilkadziesiąt okręgów samoobrony z lokalnymi przy-
wódcami na czele; rychło ci przywódcy sięgną po ko-
rony królewskie.
A jednak tradycja jedności frankijskiej była tak sil-
na, że jeszcze w drugiej połowie IX wieku wielu ludzi
szukało wśród ówczesnych utrapień ratunku w powro-
cie do jedności. Notker Jąkała z St. Gallen w napisanej
przez siebie biografii Karola Wielkiego dawał współ-
czesnym Karolingom przykład wielkiego przodka;
Hinkmar z Reims w dziele De ordine palatii przypo-
mniał, jak wyglądał ustrój państwa frankijskiego w cza-
sach, gdy jeszcze funkcjonował. Kiedy jedna po drugiej
wymierały gałęzie Karolingów, pojawiła się okazja li-
kwidacji rozbicia, której się natychmiast uchwycono:
jednomyślnie nieomal cała Europa stanęła za Karolem
Grubym, imiennikiem wielkiego cesarza. Jakże wielkie
było jednak rozczarowanie!
„Olbrzymie państwo karolińskie - pisał Heinrich
Fichtenau - podobne było jednemu z owych potworów
z wczesnych epok dziejów ziemi, które były zbyt nie-
zgrabne i ociężałe, aby utrzymać się dłużej. Rozpro-
szone osadnictwo z wielkimi pustkami niewykarczo-
wanych obszarów, słabo rozwinięta gospodarka prawie
bez ośrodków miejskich, niekończące się marsze powo-
łanych pod broń chłopów z jednego końca państwa na
drugi - to wszystko mogło się trzymać tylko tak długo,
jak długo rdzeń ludu był jeszcze nieporażony, a moral-
ne i ekonomiczne rezerwy w zasadzie nietknięte. Im
bardziej jednak rozwijały się zarazki choroby, tym bar-
dziej musiały się poszczególne komórki i tkanki - aby
pozostać przy z pewnością tylko do pewnego stopnia
trafnej analogii żywego organizmu - uwalniać ze
związku z całością i wywoływać tym coraz większe za-
kłócenia w jego funkcjonowaniu. To jednak, że tak dłu-
go prosty jego podział nie był możliwy, świadczy, że
była to żywa całość, na przekór wszelkim ułomno-
ściom.”
Mimo rozpadu politycznego państwo Franków nie
przeminęło bez śladu. Marian Serejski porównuje zna-
czenie imperium Karola Wielkiego z rolą podbojów
Aleksandra Wielkiego dla powstania kultury helleni-
stycznej. „W jego ramach - pisze - wytworzyła się
pewna wspólnota, która przetrwała rozpad jedności po-
litycznej i nadała wspólne cechy późniejszej Europie
średniowiecznej.” Stąd też, szukając oceny historycznej
roli Karola Wielkiego, sięga do nadanego mu przez
współczesnych określenia „pater Europae”. Wszystkie
państwa, wyrosłe na gruzach frankijskiego imperium,
od Francji i Niemiec aż do mniej trwałych państw, po-
wstających w Lotaryngii i Burgundii, będą nawiązywać
do frankijskiej tradycji.
IV. „LA DOLCE FRANCE, TERE MAJOR”
1. Siły odśrodkowe i tradycja karolińska
w królestwie zachodnio – frankijskim
Ferdinand Lot, jeden z najlepszych znawców histo-
rii ostatnich Karolingów, nie wahał się nazwać Karola
Łysego pierwszym prawdziwym królem Francji - Fran-
cji w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Znakomity hi-
storyk zdawał sobie sprawę z paradoksalności tego
określenia: pochodzenie i wychowanie ściśle przecież
wiązało Karola z germańską częścią imperium frankij-
skiego. Lot stwierdził nawet dosadnie: „Austrazyjczyk
z rodu i Aleman od strony ojca, pół–Bawar i pół–
Szwab od strony matki, Karol Łysy jest dla nas czy-
stym «Niemcem», powiedzmy raczej Germaninem,
skoro pojęcie Niemców jeszcze nie istniało.” A jednak
wbrew jego własnym dążeniom i ambicjom - jako
imiennik Karola Wielkiego zmierzał do rozciągnięcia
swej władzy na całość dziedzictwa - uzyskana przez
niego w Verdun w 843 r. dzielnica stała się zaczątkiem
przyszłej Francji; dzięki jego uporowi nie doszło do
oderwania Akwitanii, która właśnie wtedy przestała
być odrębnym królestwem; Francja zaś, ograniczona do
terenów na północ od Loary, byłaby czymś zupełnie
innym niż Francja sięgająca po Pireneje, nawet jeśli ten
zasięg przez długi czas miał tylko formalno – tradycyj-
ny charakter.
Królestwo zachodnio – frankijskie, wyodrębnione
w 843 r., nie tworzyło żadnej zwartej całości. Składało
się z dwu odrębnych większych organizmów: zachod-
niej części ścisłej „Francji”, oderwanej od reszty, po-
dzielonej między dwa inne królestwa, oraz Akwitanii,
pałającej pragnieniem niezależności. Poza tym w skład
królestwa wchodziła północno – zachodnia część Bur-
gundii z Autun, Dijon i Macon, zdobyta na Arabach
Septymania, czyli Gocja, i północno – wschodnia część
Półwyspu Pirenejskiego, czyli Katalonia, wreszcie -
czysto teoretycznie - Bretania. Królestwo było więc ze-
społem terenów o różnych tradycjach historycznych;
tylko we „Francji” właściwej istniało utożsamienie się
mieszkańców z tradycją i świadomością frankijską;
reszta ludności tworzyła grupy etniczne („nationalites
provinciales” historyków francuskich) dążące do ode-
rwania się bądź przynajmniej do całkowitej autonomii.
Jednak groźba usamodzielnienia się Akwitanii,
Burgundii czy Gocji nie spełniła się, ponieważ dawne
obszary tych wspólnot etnicznych ulegały - wraz z ca-
łym państwem karolińskim - rozkładowi na jeszcze
mniejsze terytoria. Dotyczy to zwłaszcza Akwitanii,
w której w ciągu IX wieku rozwinęły się trzy większe
ośrodki polityczne (Poitiers, Clermont i Tuluza) oraz
szereg mniejszych. Także Bretania utraciła po śmierci
Salomona jedność polityczną. Właśnie te małe regiony
stanowiły wspólnoty najściślej skupiające ludność róż-
nych warstw społecznych wokół wspólnych interesów:
obrony przed wrogiem, przeciwstawiania się katastro-
fom żywiołowym. Ich struktury gospodarcze były na
ogół jednolite; często łączył ich mieszkańców kult lo-
kalnego świętego czy odwiedzanie tego samego ośrod-
ka pielgrzymkowego o ograniczonym znaczeniu. Toteż
te niewielkie regiony stanowiły w IX–XI w. i długo po-
tem przedmiot przywiązania mieszkańców, były ich
„ojczyznami”. Stosownie do tego łacińskie słowo „pa-
tria” ograniczyło swe znaczenie i najczęściej występuje
jako równoznacznik małego regionu.
Dla utrzymania w ryzach separatyzmów na tere-
nach uzależnionych przez. Franków Karolingowie osa-
dzali na stanowiskach hrabiów i margrabiów Franków
z Austrazji; w 778 r. akcję taką przeprowadził w Akwi-
tanii Karol Wielki, chcąc w ten sposób zabezpieczyć
pogranicze hiszpańskie po klęsce w wąwozie Ron-
cevaux.
Czasy Karola Łysego i jego następców były okre-
sem postępującej kompromitacji władzy monarszej.
Król, zaprzątnięty rozgrywkami rodzinnymi i pragnie-
niem wykorzystania słabości krewniaków dla zwięk-
szenia własnego stanu posiadania, nie spełniał podsta-
wowego obowiązku monarchy: obrony przed wrogiem
zewnętrznym. Coraz zuchwalsze napady Normanów
pustoszyły całą Francję, a zbierane przeciw nim pospo-
lite ruszenie pierzchało lub odmawiało walki. Karol
Łysy i jego następcy płacili ogromne trybuty, aby skło-
nić najeźdźców do wycofania się; pozostawiali przy
tym w ich rękach opanowane przez nich bazy wypado-
we u ujść rzek lub na przybrzeżnych wyspach.
Karol Wielki tworzył na pograniczach marchie, łą-
czące większe obszary pod jednolitym dowództwem.
Za czasów Karola Łysego takie terytoria, powstałe
z połączenia grupy hrabstw, powstawały także na ob-
szarach wewnętrznych, jeśli w czasach permanentnej
wojny z Normanami, Bretończykami i Akwitańczykami
można jakiekolwiek obszary uważać za „wewnętrzne”.
Ich naczelnicy, skupiający władzę wojskową i podpo-
rządkowujący sobie niższych funkcjonariuszy do hra-
biów włącznie, nosili tytuły margrabiów lub duksów
(„dux”, co zwykle tłumaczymy jako „książę”). Zyski-
wali sobie poparcie ludności, jeśli potrafili zorganizo-
wać opór przeciw najeźdźcom; potrafili także wykorzy-
stywać - bez względu na własne pochodzenie - miej-
scowy separatyzm i odrębne tradycje w walce z władzą
centralną. Terytorialny zakres władzy tych „książąt” w
IX w., był nie ustabilizowany i zmieniał się w miarę ich
powodzeń lub niepowodzeń: przykładem są zmieniają-
ce się konfiguracje terytoriów, podległych Baldwinowi
i Arnulfowi flandryjskiemu, Robertowi Mocnemu
(przodkowi Kapetyngów) czy burgundzkim Bosoni-
dom. Historyk belgijski Jan Dhondt, który przeprowa-
dził wnikliwą analizę kształtowania się zachodnio –
frankijskich władztw terytorialnych, podkreślił ich ten-
dencje do obejmowania jednolitych grup etnicznych.
Nie zawsze się udawało w pełni nawiązać do starej tra-
dycji. Największe powodzenie osiągnęli książęta bre-
tońscy, którzy (Alan Krętobrody, 936–952) potrafili
wydobyć kraj z zamętu walk wewnętrznych i najazdów
normandzkich. Pod ich panowaniem znalazły się poza
obszarami celtyckimi czysto romańskie hrabstwa Ren-
nes i Nantes, które jednak z czasem nie tylko zrosły się
z tradycją bretońską, ale stały się głównymi ośrodkami
politycznymi walki o samodzielność Bretanii. Księstwo
burgundzkie, które ukonstytuowało się ostatecznie pod
panowaniem Ryszarda Prawodawcy (zm. 921), brata
Bosona, króla Prowansji (Arelatu), skupiło tylko drob-
ną część terytorium dawnego państwa Burgundów, ale
nawiązywało do ich tradycji. Natomiast w Akwitanii
zwalczały się rywalizujące ośrodki polityczne: Tuluza,
Poitiers i owerniacki Clermont. Najpotężniejsi z ich
hrabiów przybierali od czasu do czasu tytuł książąt
Akwitanii, nawiązując do dawnego królestwa (Ranulf
II hr. Poitiers, Wilhelm Pobożny hr. Owernii). Roczniki
z Fuldy i z Reichenau oskarżyły nawet Ranulfa o chęć
przywłaszczenia sobie tytułu królewskiego po detroni-
zacji Karola Grubego, wymieniając go jednym tchem
obok znanych z innych źródeł uzurpatorów tytułu kró-
lewskiego.
Rozbicie polityczne państwa zachodnio – frankij-
skiego wzrastało, ale właśnie jego słabość - jak uważa
Jan Dhondt - i rozproszenie sił rywali monarchii sprzy-
jało utrzymaniu zewnętrznych ram. Słabość królów
dawała książętom faktyczną niezależność; deklarowa-
nie pełnej niepodległości przez przybieranie tytułu kró-
lewskiego stawało się nieopłacalne, bo groziło zwróce-
niem przeciw uzurpatorowi nie tylko słabych sił legal-
nego monarchy, ale i wszystkich książęcych rywali.
Stąd też w X w. najpotężniejsi z książąt, jak Hugo
Wielki (ojciec Hugona Capeta) czy Hugo Czarny bur-
gundzki, woleli zostawić koronę Karolingom, by w ich
cieniu zwiększać własne terytoria i kierować działa-
niem „malowanych” królów.
W ciągu IX w. struktura państwa uległa feudaliza-
cji: od czasów Karola Łysego wszyscy wielcy urzędni-
cy stali się „fideles regis” - wasalami królewskimi,
a ich urzędy wraz z ich uposażeniem - lennami. Zanikła
bezpośrednia więź między królem a niższymi szcze-
blami drabiny lennej, czemu ongiś usiłował przeszko-
dzić Karol Wielki przez wprowadzenie powszechnej
przysięgi wszystkich wolnych na wierność monarsze.
Okres Ludwika Pobożnego z jego ponawianymi przy-
sięgami na wierność zmieniającym się decyzjom cesar-
skim przyniósł ogromną demoralizację: każdy stawał
się w jakimś stopniu krzywoprzysięzcą; w końcu tylko
osobistą, uroczystą przysięgę wasala uważano za wią-
żącą, co zresztą nie przeszkadzało coraz bardziej for-
malnemu jej traktowaniu. Powszechna przysięga zani-
kła ze śmiercią Karola Łysego; później uznanie autory-
tetu królewskiego wiązało się ze złożeniem monarsze
hołdu lennego. Wytworzyła się jednak dziwna sytuacja,
w której wprawdzie hrabiowie i książęta działający
między Kanałem La Manche a Ebro uznawali, że znaj-
dują się „w królestwie Franków”, ale nie wszyscy
z nich składali hołd królowi, a więc nie uważali się za
wasali królewskich, zobowiązanych do pełnienia obo-
wiązków wobec monarchii. Badacze historii okresu
późno – karolińskiego, zwłaszcza Jan Dhondt i Jean-
Frangois Lemarignier, odkryli przełomowe znaczenie
detronizacji Karola Grubego w 887 roku. Z tą chwilą
ich zdaniem - władza królewska i sfera działalności
króla „zachodnich Franków” ograniczyła się do „ścisłej
Francji”, mimo że Odon, wybrany przez Franków kró-
lem, starał się w pierwszej fazie swego panowania zdo-
być autorytet także w Akwitanii. Walther Kienast ze-
stawił dość obfite dokumenty, wystawiane na rzecz in-
stytucji w Akwitanii i Katalonii przez Karola Prostaka
i jego syna Ludwika IV. Nie były one jednak wyrazem
interwencji królewskich, lecz wypływały z inicjatywy
ośrodków kościelnych, szukających u majestatu kró-
lewskiego obrony przed „tyranią” książąt i hrabiów,
bądź też w nadziei tych ostatnich na pomoc króla
w walce z muzułmanami (tak w Katalonii). W połowie
X wieku te złudzenia się rozwiały ostatecznie. Coraz
rzadsze były wypadki hołdów, składanych królowi
przez książąt i hrabiów zza Loary - ci nie uważali się z
kolei za „fideles regis”. Mogli sobie Frankowie zdetro-
nizować i uwięzić króla Karola Prostaka - Akwitańczy-
cy nie uznawali tego faktu, licząc nadal daty według lat
jego panowania i wyrażając przy tej okazji swą pogardę
dla „niewiernych Franków”.
Królestwo zachodnio – frankijskie było więc istot-
nie królestwem zachodniego odłamu Franków, z luźną
zależnością Akwitanii i Burgundii. W ciągu X wieku
pojawia się też od czasu do czasu nowe określenie tego
państwa jako monarchii Franków, Akwitańczyków
i Burgundów, połączonej osobą wspólnego króla. Wy-
nika to z faktu, że Akwitańczycy i Burgundczycy in-
terweniowali czasem w sprawy monarchii. Natomiast
nie występują w tym kontekście Bretończycy, Gaskoń-
czycy i „Goci”, których obojętność na losy królestwa
była całkowita.
Detronizacja Karola Grubego w 887 r. była rze-
czywistą katastrofą Karolingów i ich monarchii. Uzur-
pator Arnulf - nieprawy syn króla bawarskiego Karlo-
mana - znalazł uznanie tylko na wschód od Renu; obok
niego wyrastali jak za dotknięciem różdżki czarodziej-
skiej nowi uzurpatorzy: Odon, syn Roberta Mocnego,
w Compiegne, Gwidon w Langres, Rudolf w Toul, Lu-
dwik, syn Bosona, w Vienne, Berengar w Pawii. Żaden
z nich nie był Karolingiem po mieczu, wszyscy jednak
przez urodzenie lub zasiedzenie byli Frankami. Do nich
można za wschodnio – frankijskimi rocznikarzami do-
łączyć Ramnulfa z Poitiers, który nie tylko zmierzał do
korony, ale miał w ręku atut w tej grze - osobę małego
Karola, syna Ludwika Jąkały, późniejszego Karola Pro-
staka. Począwszy od 893 r., kiedy skłóceni z Odonem
możni wybrali antykrólem tego chłopca, rozpoczęła się
we „Francji ścisłej” wojna domowa między zwolenni-
kami Karolingów a stronnikami potomków Roberta
Mocnego, która z czasem zniszczyła władzę królewską
również na północ od Loary.
Mimo sukcesów w obronie Paryża przed Norma-
nami, którym zawdzięczał koronę, Odon nie spełnił na-
dziei i okazał się równie bezsilny jak jego poprzednicy.
Toteż pojawienie się Karola Prostaka wzbudziło nową
ufność, związaną z magią jego imienia i pochodzenia.
W ściślejszej „Francji” patriotyzm frankijski, związany
z wiarą w dynastię, był jeszcze wielki. Wykorzystując
to, arcybiskup Reims Fulko, główny poplecznik Karola,
ukoronował go w swej katedrze 28 stycznia 893 r.
w obchodzoną tam uroczyście rocznicę śmierci Karola
Wielkiego. Z pomocą Kościoła udało się Karolowi Pro-
stakowi przejściowo odbudować autorytet monarchii,
próbował nawet sięgać do Akwitanii. Wielkim sukce-
sem Karola było uzyskanie po wygaśnięciu wschodnio
– frankijskich Karolingów tronu lotaryńskiego ze sta-
rymi ośrodkami tradycji frankijskiej: Akwizgranem,
Trewirem, Metzem. Wówczas to przybrał Karol tytuł
króla Franków, „rex Francorum”, używany dalej kon-
sekwentnie przez jego następców. Świadczył on
o ogólno – frankijskich ambicjach tego spostponowa-
nego przez historiografię Karolinga, ambicjach, mają-
cych poparcie przede wszystkim w Lotaryngii, ale
znajdujących oddźwięk także po prawej stronie Renu.
Formalnie bowiem imperium Franków przetrwało
co najmniej do śmierci Arnulfa w 899 roku. Król
wschodnich Franków, a później cesarz, jedyny przed-
stawiciel dynastii na tronie, opanował Lotaryngię, zmu-
sił do uznania swej władzy zwierzchniej Odona z Pary-
ża i Rudolfa, wypartego z Lotaryngii, który założył kró-
lestwo Górnej Burgundii, wreszcie Ludwika z Vienne.
Rywalizacja Odona z Karolem dała mu możność inge-
rencji w sprawy zachodniego królestwa. Oczywiście ze
śmiercią Arnulfa hegemonia Karolingów wschodnio –
frankijskich upadła, ale w 911 r., kiedy Karol Prostak
pozostał jedynym przedstawicielem dynastii, mógł się
uważać za symbol wszystkich wspaniałych tradycji
z nią związanych. Nie udało się Karolowi rozszerzyć
swej władzy na Niemcy: wprawdzie kronikarz z Reims,
piszący w końcu X w., Richer, opisuje, jak opanował
„Saksonię” (termin ten oznacza u niego całe państwo
niemieckie) „nie znajdując oporu” i „mianował tam
księciem nad wszystkimi Henryka, sławnego królew-
skim urodzeniem i stamtąd pochodzącego”. Jest to
oczywiście król niemiecki Henryk I z dynastii saskiej,
któremu ten kronikarz, kłamliwy nawet ponad współ-
czesne sobie normy, wzbrania się przyznać tytułu kró-
lewskiego. W rzeczywistości układ w Bonn między obu
królami (921 r.), zachowany w tekście oryginalnym,
podkreślał całkowitą równorzędność obydwu „królów
Franków” (takie tytuły obydwaj w nim noszą).
Natomiast próba umocnienia z pomocą Lotaryń-
czyków swej władzy nad Sekwaną przyniosła Karolowi
katastrofę. Zachodnio – frankijscy możni zdetronizowa-
li go w 922 r., wynosząc na tron brata Odona, Roberta,
a po jego śmierci w bitwie z Karolem pod Soissons
(923 r.) - księcia burgundzkiego Rudolfa (Raoula). Ka-
rol dostał się wkrótce potem do niewoli, w której zmarł
po kilku latach (929 r.). Epoka marzeń karolińskich
nieodwołalnie się już zakończyła, a wraz z nią rozpadła
się właściwa „Francja”, dotychczasowa podstawa mo-
narchii.
Ta zachodnia część karolińskiej „Francji” ulegała
dalszym podziałom. Już w pierwszej połowie IX w. po-
jawia się nowe pojęcie Neustrii, obejmujące nie - jak
dawniej - całość zachodniej części państwa Franków
(bez Akwitanii i Bretanii), ale tylko obszary wysunięte
najbardziej na zachód, między dolną Loarą a dolną Se-
kwaną lub Sommą (późniejsze obszary Normandii,
Maine i Anjou). Nazwa „Francji” ograniczyła się do
wschodniej części obszaru między Loarą a Oise oraz te-
renami księstwa burgundzkiego. Już w IX w. widać by-
ło postępujące wyodrębnienie tak rozumianej Neustrii,
szczególnie narażonej na najazdy Bretończyków
i Normanów. W ramach różnych podziałów, dokony-
wanych przez Ludwika Pobożnego, stała się Neustria
w 838 r. królestwem młodego Karola, jeszcze nie Ły-
sego; on sam wyodrębnił ją w 856 r. w osobne króle-
stwo dla swego najstarszego syna, Ludwika Jąkały,
a niezależnie od tego główne hrabstwa na tych zie-
miach i w ich okolicach (Angers, Tours, Le Mans, Seez
etc.) wraz z marchią bretońską znalazły się kolejno, po-
cząwszy od 852 r., w rękach Roberta Mocnego; po jego
śmierci w 866 r. większość jego posiadłości przejął
Welf Hugo Opat (do ok. 883), a wreszcie pochodzący
również z Austrazji Henryk, poległy w 886 r. w walce
z Normanami. Po jego śmierci przejął władzę, przy-
najmniej w Tours, Angers i Blois, Odon, syn Roberta
Mocnego, już poprzednio dzierżący hrabstwo Paryża.
Zostawszy królem, przekazał ten cały konglomerat bra-
tu Robertowi, który rozszerzał stopniowo jego granice
w kierunku wschodnim. Tak powstało kapetyńskie
„księstwo Francji”, które z terenów neustryjskich
wkroczyło na obszary Ile–de–France. Tam jednak spo-
tkało rywali w postaci rodu hrabiów Vermandois, po-
tomków w linii prostej Karola Wielkiego (po jego
wnuku, usuniętym i oślepionym przez Ludwika Poboż-
nego królu włoskim Bernardzie). Największą potęgę
osiągnął Herbert II (zm. 943), który skupił w swym rę-
ku grupę hrabstw w Ile–de–France i Szampanii oraz
Artois i trzymał jako więźnia w swym zamku w Péron-
ne Karola Prostaka. Potomkowie Roberta Mocnego
i Herbert z Vermandois rywalizowali ze sobą o posia-
danie właściwej „Francji”; po katastrofie Karola Pro-
staka opanowali tamtejsze domeny królewskie; Herbert
wprowadził nawet (925 r.) swego pięcioletniego syna
Hugona na arcybiskupstwo w Reims! Zarówno Herbert,
jak syn Roberta I Hugo Wielki, przybierali tytuły „dux
Francorum”, dążąc do uzyskania hegemonii w samym
jądrze dawnego królestwa Merowingów i Karolingów,
na ziemiach najsilniej związanych z nazwą i tradycją
Franków, gdzie Reims - miejsce chrztu Chlodwiga, Pa-
ryż - siedziba Merowingów, i klasztor St. Denis - miej-
sce ich pochówku, kultywowały świadomość frankij-
ską, która niepostrzeżenie nabierała ograniczonego cha-
rakteru.
Tymczasem oderwana została od „Francji” najdalej
na zachód wysunięta część Neustrii, która z początkiem
X wieku padła łupem Normanów. Bandy wikingów,
dążące do zdobycia stałych siedzib na kontynencie,
wahały się dość długo między ujściem Renu, Loary
i Bretanią, aby w końcu zdecydować się na podbój te-
renów u ujścia Sekwany. Od roku 885, kiedy po raz
pierwszy zdobyli Rouen, systematycznie rozszerzali
tam swe posiadłości. Wśród przywódców wybił się
z początkiem X w. Duńczyk Rollon, zwolennik założe-
nia na zdobytym terenie państwa normańskiego. Po
nieudanej wyprawie na Chartres w 911 r. zawarł z Ka-
rolem Prostakiem układ w St. Clair–sur–Epte, na mocy
którego za cenę przyjęcia chrztu i dochowywania poko-
ju otrzymał od króla obszary na zachód od rzek Bresle,
Epte i Eure. Nadanie to zostało przez następców Karola
rozszerzone na dalsze obszary, obejmujące Bessin
(okolice Bayeux) i półwysep Cotentin. Spór historyków
o to, czy nadanie miało charakter lenny czy alodialny,
zakrawa na formalizm: Rollon i jego następcy cieszyli
się pełną niezależnością i niewiele sobie robili ze
zwierzchnictwa królewskiego. Jeżeli występowali po
stronie któregoś z królów, to jako sojusznicy z wła-
snymi celami politycznymi. Ich stosunek do króla ilu-
struje zachowana w tradycji normandzkiej legenda
o przebiegu hołdu Rollona, zapisana przez kronikarza
Dudona z St. Quentin w pierwszej połowie XI wieku.
Sam wódz Normanów nie chciał klęknąć przed Karo-
lem i polecił to uczynić w zastępstwie jednemu z pod-
komendnych, który miał ucałować stopy królewskie.
Ten zaś chwycił w dłonie stopę Karola i poderwał ją do
góry (unosząc rzekomo do ust), co pociągnęło za sobą
upadek monarchy, z uciechą powitany przez Norma-
nów.
Trzeba pamiętać, że z osiedleniem się Normanów
uległy dalszej komplikacji stosunki etniczne, albowiem
przybysze z Danii (częściowo również z Norwegii) po-
sługiwali się własnym językiem i prawem oraz mieli
silne poczucie odrębności i dumy ze swego pochodze-
nia i wojowniczej przeszłości. W Normandii organizo-
wali własne państwo, oparte na nowych zasadach,
o silnej władzy książęcej i dyscyplinie. Barbarzyńscy
jarlowie, początkowo mimo chrztu tkwiący nadal
w skandynawskich wierzeniach i obyczajach, otoczyli
jednak opieką Kościół, podporządkowując sobie przy
tym biskupów. Normandia, pokrywająca się terytorial-
nie z prowincją kościelną Rouen, również w sprawach
kościelnych separowała się od reszty królestwa: stano-
wiska kościelne obejmowali Normanowie, często sy-
nowie książąt z nieprawych związków, nieustępujący
wojowniczością i okrucieństwem świeckim współple-
mieńcom. Stanowiąc jednak niewielki odsetek ogółu
mieszkańców Normandii, a przede wszystkim zmuszeni
- z braku większej liczby kobiet skandynawskiego po-
chodzenia - do zawierania małżeństw z kobietami miej-
scowymi, Normanowie szybko się romanizowali języ-
kowo, utrzymując jednak nadal świadomość odrębności
etnicznej i dumę plemienną, czytelną w kronice Dudo-
na i innych powstałych na terenie księstwa utworach li-
terackich.
Najszybciej ulegli romanizacji Normanowie z oko-
lic Rouen, głównego ośrodka księstwa. Kiedy następca
Rollona, Wilhelm z Długim Mieczem, chciał ok. 940 r.
zapewnić synowi Ryszardowi znajomość języka nor-
dyjskiego, wysłał go do Bayeux, gdzie podobno wów-
czas język ten przeważał. Dla zaludnienia wyniszczo-
nego i spustoszonego kraju książęta ściągali ludność
z sąsiednich prowincji francuskich, co przyspieszało
zwycięstwo języka romańskiego. Trzeba pamiętać, że
mimo szybkiego procesu romanizacji w ciągu pierwszej
połowy X w. Normandia wchłaniała zapewne nowych
przybyszów z północy; książęta dbali o kultywowanie
języka i tradycji, choć, mając matki francuskiego po-
chodzenia, sami na co dzień używali narzecza romań-
skiego. Kontakty ze Skandynawią, jak również z wi-
kingami działającymi w Anglii, były podtrzymywane
aż do pierwszej połowy XI wieku. Jednak koligacje co-
raz bardziej wciągały książąt normandzkich we francu-
skie konfiguracje polityczne; znaleźli się oni w obozie
wrogów ostatnich Karolingów i początkowo popierali
ich kapetyńskich rywali: sam Hugo Capet wychowywał
się na dworze Ryszarda I normandzkiego. W dziedzinie
kultury należała Normandia w dalszym ciągu do krajów
dziedzictwa frankijskiego; dzięki niwelującej działalno-
ści duchowieństwa i rozwijającej się kulturze rycerskiej
potomkowie wikingów słuchali przed bitwą pod Ha-
stings zagrzewających do bohaterskich czynów opo-
wieści o Rolandzie i Oliwierze - a nie pieśni skaldów
o skandynawskich jarlach. Nie przeszkadzało to dal-
szemu kształtowaniu się normandzkiej odrębności:
normandzka świadomość ogarnęła w XI w. całą lud-
ność księstwa; zanik języka nordyjskiego sprzyjał zu-
pełnemu zespoleniu się najeźdźców z dawnymi miesz-
kańcami, którzy również zaczęli się uważać za „Nor-
manów”.
Wyodrębnienie państwowe Normandii dokonało
się na podstawie odrębności etnicznej osiadłego w niej
ludu, obcego tradycjom frankijskim. Ale w tym samym
czasie doszło do ukształtowania się w północnej części
państwa zachodnio – frankijskiego odrębnego teryto-
rium na terenie rdzennie francuskim, stanowiącym ob-
szar osadnictwa frankijskiego co najmniej od V wieku.
Początkowo zespół kilku hrabstw, skupionych w ręku
przedsiębiorczego możnowładcy Baldwina (zm. 879),
który porwał córkę Karola Łysego Judytę i poślubił ją
w 862 r. wbrew woli ojca, wydawał się przypadkową
koncentracją władzy; wiele takich efemerycznych two-
rów powstawało wówczas zarówno we „Francji”, jak
w Akwitanii. Ale kilka czynników złożyło się na to, że
twór Baldwina okazał się trwały, a za jego następców,
Baldwina II (879–918) i Arnulfa I (918–964), umocnił
się i rozszerzył jako „hrabstwo Flandrii” w szerszym
tego słowa znaczeniu. Wokół Baldwina i jego potom-
ków skupiła się miejscowa ludność do walki z Norma-
nami; już twórca dynastii, obdarzony przydomkiem
„Żelazna Ręka”, mógł poszczycić się tu sukcesami.
Baldwin II opanował w 883 r. tereny opuszczone przez
Normanów po jednym z najbardziej dotkliwych najaz-
dów i nie oglądając się na królów podporządkował je
sobie i zorganizował ich obronę. Karolińskie pocho-
dzenie (po Judycie) wynosiło potomków Baldwina po-
nad innych książąt. Ale co najważniejsze, język ludno-
ści - dawny germański dialekt salicki, wyróżniał tereny
Flandrii od zromanizowanych lub romańskich obsza-
rów sąsiednich. W ciągu X w. rosnąca pomyślność go-
spodarcza Flandrii - hodowla owiec na wielką skalę,
sukiennictwo i rozwijające się kontakty handlowe
z Anglią oraz krajami niemieckimi - jeszcze bardziej
pogłębiła różnice między Flandrią a resztą królestwa,
aczkolwiek hrabiowie uznawali się za lenników „kró-
lów Franków” i brali udział w wewnętrznych walkach
między ostatnimi Karolingami a ich rywalami z „Fran-
cji” i Burgundii; aneksje Arnulfa przesunęły granice
Flandrii na południe, wchłaniając obszary z ludnością
romańską (Artois).
Jeżeli świadomość frankijska, obejmująca w ślad
za tradycją karolińską całość „Francji” ścisłej aż po
Men bądź całość dawnego imperium, z wolna obumie-
rała, a tkwiąca w niej korzeniami (ale coraz bardziej
ograniczona) świadomość kurczącej się zachodniej
„Francji” słabła w miarę rozbijania „Francji” na drob-
niejsze terytoria, to co utrzymywało w całości króle-
stwo zachodnio – frankijskie w okresie, gdy władza
królewska była fikcją? Brakło wszak nawet nazwy dla
tego królestwa i jego mieszkańców, których określano,
jak wiemy, przez wyniesienie trzech najważniejszych
dawnych grup etnicznych: Franków, Burgundów
i Akwitańczyków. Dawny „naród polityczny” Franków
został rozbity: ani Normanowie, ani Akwitańczycy, ani
Gaskończycy nie uważali się za Franków. To przyjęcie
przez Karola Prostaka tytułu „rex Francorum” i konse-
kwentne jego używanie przez jego następców stało się
podstawą do umocnienia się nazwy „Francji” dla okre-
ślenia zachodniego królestwa. Przyczynił się do tego
fakt, że w X w. potomkowie Karola Prostaka zaprezen-
towali najbardziej bezpośrednią ciągłość tradycji karo-
lińskiej, mogąc się powoływać w dokumentach na Lu-
dwika Pobożnego i Karola Wielkiego jako swoich wła-
snych przodków. Kronikarz z Reims, Flodoard, nazwą
„Francia” określał jedynie królestwo zachodnie; na
wschód od niego widział tylko „regnum Lotharii”
i „partes Transrhenenses”, niekiedy nazywane po pro-
stu „Saksonią”.
Ale i on wahał się jeszcze przed rozciągnięciem
nazwy Francji na całość królestwa: nie obejmował nią
Akwitanii. Nie należy więc przeceniać powszechności
utożsamiania nazwy „Francji” z królestwem zachodnio-
frankijskim w X wieku. Za Renem wciąż panowali inni
„reges Francorum”, choć tego tytułu (uważanego na
wschodzie za historyczny przeżytek) używali coraz
rzadziej. Tamtejsi kronikarze i urzędnicy kancelarii,
mówiąc o zachodnim sąsiedzie, określali jego teryto-
rium jako Francia Occidentalis (tj. zachodnia), Francia
Romana, Latina, Gallicana, najczęściej zaś po prostu
nazywali je Galią. Również jego mieszkańców nazywa-
li czasem Frankami zachodnimi, czasem zaś karoliń-
skimi, w skrócie: Carlenses, Karlingen, Carolingi, od
imienia Karola Łysego, pierwszego władcy oderwane-
go zachodniego królestwa, podobnie jak królestwo
środkowe nazywano od imienia jego brata i bratanka -
Lotaryngią, a jego mieszkańców - Lotharienses, Lotha-
rii, Lutringa. Najczęściej jednak zwano mieszkańców
królestwa zachodniego Galiami.
Ta antyczna terminologia zawdzięcza swe odro-
dzenie (po zaniku w VII i pierwszej połowie VIII w.)
dwóm czynnikom: studiom nad literaturą rzymską
w otoczeniu Karola Wielkiego i Alkuina oraz refor-
mom administracji kościelnej, nawiązującym do rzym-
skich podziałów na diecezje i prowincje. Stąd od VIII
w. w aktach i korespondencji kościelnej ponownie po-
jawiają się terminy Galia i Germania, przeważnie
w znaczeniu antycznym, ale z przystosowaniem do
współczesnych warunków (Moguncja, leżąca na lewym
brzegu Renu, była mimo to „metropolią Germanii”). Ta
terminologia kościelna posłużyła też do najłatwiejszego
określenia królestw powstałych po rozłamie imperium
karolińskiego: zachodnie nazywano Galią, wschodnie -
Germanią. Kłopot był z królestwem środkowym, dla
którego odnowiono nazwę Belgii, choć starożytna Ga-
lia Belgica nie pokrywała się terytorialnie z królestwem
Lotaryngii.
Ferdinand Lot silnie zaakcentował znaczenie tej
odnowionej przez Kościół tradycji galijskiej dla ufor-
mowania się narodu francuskiego. „Gdyby podstawy
narodowości francuskiej nie tkwiły swymi odwieczny-
mi zaczątkami w starożytności, trudno sobie wyobrazić,
w jaki sposób ta świadomość mogłaby przetrwać nieu-
stanne podziały królestwa w IX w., internacjonalizm
cesarski, a zwłaszcza rozkład feudalny X wieku, szyb-
szy we Francji niż gdzie indziej.” 9 W słowach tych
jest dużo przesady, bo z pewnością nie można uważać
francuskiej świadomości narodowej za kontynuację
dawnego galijskiego separatyzmu okresu rzymskiego
czy też nawet poczucia wspólnoty etnicznej starożyt-
nych Gallów. Faktem jest, że w świadomości warstw
biorących udział w życiu politycznym IX w., a zwłasz-
cza duchowieństwa, utrzymało się przekonanie, że Ga-
lia stanowi nadal pewną całość. Do tego doszła moda
na używanie terminologii starożytnej: dzięki temu na-
zwa Galia odrodziła się w IX i X wieku dla oznaczenia
państwa zachodnio – frankijskiego, późniejszej Francji,
podczas gdy termin „Francia” skurczył się do niewiel-
kiego obszaru Basenu Paryskiego. W kronice Richera,
piszącego w końcu X wieku, termin Galia, oznaczający
całość królestwa zachodnio – frankijskiego, stał się
obiektem patriotycznego przywiązania i dumy autora,
naiwnie starającego się wywyższać swoich „Gallów”
wobec obcych, przede wszystkim „Germanów”. Brak
tu już śladów ogólno – frankijskiej wspólnoty.
Tak więc świadomość jedności państwa i społe-
czeństwa zachodnio – frankijskiego opierała się na dwu
głównych czynnikach: geograficznym i tkwiącym
w odległej tradycji pojęciu Galii jako całości oraz na
przekonaniu o jedności królestwa i specjalnym charak-
terze osoby króla. Podczas gdy pierwszy czynnik wy-
wodził się z tradycji i w wieku IX był traktowany jako
obiektywnie istniejący, to drugi dopiero się kształtował
w miarę zaniku zakorzenionej u Franków tradycji po-
działów dynastycznych, zwycięstwa zasady elekcyjno-
ści i sakralizacji osoby króla. W podkreślaniu i popie-
raniu oddziaływania tych dwu czynników, umacniają-
cych jedność, wielką, nieraz decydującą rolę odgrywał
Kościół.
2. Król symbolem jedności Francji i ośrodkiem
kształtowania świadomości francuskiej
Kościół „galijski” w IX w. nie był narzędziem
w ręku cesarzy i królów. W przeciwieństwie do bar-
dziej posłusznych biskupów i opatów Nadrenii czy Lo-
taryngii wielcy działacze kościelni zachodu, jak Bene-
dykt z Aniane, Adalhard z Korbei, jego brat Wala czy
Agobard z Lyonu, akcentowali potrzebę swobody Ko-
ścioła i jego nadrzędną rolę w kontroli moralności nie
tylko zwykłych chrześcijan, ale i ich władców. Przed-
stawiciel następnego pokolenia, Hinkmar z Reims, ak-
centował wyższość władzy duchownej w swej polemice
z biskupami lotaryńskimi, którzy w interesie króla Lo-
tara II zlekceważyli zasadę nierozerwalności małżeń-
stwa, jak też w pouczeniach o władzy królewskiej de-
dykowanych Karolowi Łysemu, jego synowi i wnuko-
wi. W gwałtownych wystąpieniach tego polityka ko-
ścielnego wiele było hipokryzji, ponieważ działał czę-
sto w swoim własnym interesie lub w celu wywyższe-
nia własnego arcybiskupstwa, ale mimo iż często skłó-
cony z królem, bronił on także odrębności, a potem
jedności jego państwa. Był też niewątpliwie współ-
twórcą przyszłej Francji jako jeden z autorów koncepcji
sakralizacji władzy królewskiej.
Królowie zachodnio – frankijscy, pozostający
w ścisłym sojuszu z Kościołem, nie zerwali, jak ich za-
reńscy krewniacy, z tradycją kościelnej sakry, „poma-
zania”. Wprawdzie Karol Łysy przyjął koronę od ojca
w 838 r. w świeckiej ceremonii, ale kiedy znalazł się
w tarapatach w związku z klęską poniesioną od Bretoń-
czyków i niepowodzeniami w Akwitanii, zapragnął
umocnić swe stanowisko, sięgając do środków, jakimi
dysponował Kościół. Korzystając z kompromitacji
swego rywala Pepina II, który nie potrafił stawić czoła
Normanom oblegającym Bordeaux, Karol wszedł
w kontakt z niechętnymi mu możnymi akwitańskimi,
którzy „wybrali” go królem. W Orleanie 6 czerwca 848
r. nastąpiła ceremonia kościelnego namaszczenia i ko-
ronacji, dokonanej przez Ganelona, arcybiskupa Sens.
Na podstawie tekstu roczników, które podały’ ten fakt,
mogłoby się wydawać, że koronacja dotyczyła Akwita-
nii, co też przyjęli niektórzy badacze (P. E. Schramm);
większość jednak historyków (m.in. F. Lot, L. Halphen,
J. Flach) sądzi, że sakra dotyczyła całości państwa Ka-
rola: odbywała się na terenie „Francji”, a nie Akwitanii,
i dokonywał jej arcybiskup frankijski, a nie żaden z me-
tropolitów akwitańskich. Zresztą była to w ogóle
pierwsza sakra Karola; możliwe, że w obrzędzie
uwzględniono rozciągnięcie jego godności królewskiej
na Akwitanię.
Królewska sakra Karola nawiązywała do obrzędu
uświęcającego panowanie Pepina Małego i jego synów,
a więc podkreślała kontynuację karolińskiej tradycji
królewskiej w jego państwie. Kiedy trwający jeszcze w
germańskich wyobrażeniach mieszkańcy państwa
wschodnio – frankijskiego po dawnemu wierzyli w siłę
i szczęście, tkwiące w dynastii, na zachodzie trzeba by-
ło po chrześcijańsku utwierdzić przekonanie o święto-
ści władzy i osoby króla. Teorię wypracował w swych
pismach Hinkmar, który też przejął ustalenie ordo co-
ronationis, protokołu obrzędu namaszczenia i korona-
cji. Hinkmar kilkakrotnie podejmował temat władzy
królewskiej w rozprawach dedykowanych Karolowi
Łysemu. W najstarszym - jak można sądzić - piśmie na
ten temat (De regis persona et regis ministerio), kreśląc
na podstawie Biblii i pism Ojców Kościoła obraz ideal-
nego władcy, nie zajmował się jeszcze podstawami
władzy królewskiej i być może nie zdawał sobie spra-
wy z możliwości interpretacyjnych, tkwiących w cere-
monii sakry królewskiej. W roku 856 jednak sam wziął
udział w uroczystości pomazania i koronacji córki Ka-
rola Łysego Judyty, wydanej za króla angielskiego
Etelwulfa; on też zapewne koronował żonę Karola, Ir-
mintrudę, w 866 roku. Percy E. Schramm przypisuje
więc Hinkmarowi zasługę stworzenia różnych wersji
ordo coronationis, dostosowanych do okoliczności: by-
ły to pierwsze wypadki rozszerzenia sakry kościelnej
na królowe.
W późniejszych pismach Hinkmar wyprowadził
konsekwencje z aktu pomazania króla przez biskupa.
Określił go jako „regale sacerdotium” - kapłaństwo
królewskie, wynoszące króla ponad innych świeckich
i czyniące zeń pomazańca Bożego, osobę uświęconą,
nietykalną. Karol Łysy zrozumiał doniosłe znaczenie
tego momentu, dlatego tak często korzystał z ceremonii
namaszczenia, polecając dokonać jej wobec córki, żo-
ny, syna Karola, przeznaczonego na tron Akwitanii; na-
śladowali go pilnie wszyscy następcy, co na pewno
w owych pełnych gwałtów czasach powstrzymywało
morderców przed targnięciem się na uświęconą osobę
monarchy - detronizowano i więziono królów, ale ich
nie zabijano.
Ale ten sam Hinkmar wyciągnął inne jeszcze kon-
sekwencje z roli arcybiskupa przy namaszczeniu i ko-
ronacji króla. Już w cytowanym piśmie do Karola Ły-
sego wielbiącym „królewskie kapłaństwo” podkreślał,
że król zawdzięcza swą godność „bardziej biskupiemu
duchownemu pomazaniu i błogosławieństwu niż ziem-
skiej potędze”. Później, u schyłku życia, wycofał się
z „królewskiego kapłaństwa”, dowodząc, że tylko
Chrystus był w jednej osobie królem i kapłanem; wła-
dza kapłańska (auctoritas) i królewska (potestas) mają
odrębne sfery działania i muszą być rozdzielone; nato-
miast „godność kapłańska jest o tyle wyższa od królew-
skiej, że królowie wyniesieni na tron zostają dzięki
pomazaniu przez kapłanów, kapłani zaś nie mogą być
wyświęcani przez królów”. Zarysowała się teoria
o wyższości władzy duchownej nad świecką, która
w XI w. będzie nurtować obóz reform kościelnych
i stanie się podnietą do teorii o świeckiej władzy papie-
ża.
Dla naszych rozważań jednak ważniejsza jest rola
Hinkmara w sakralizacji władzy królewskiej we Fran-
cji. Mianowicie arcybiskup Reims nie ograniczył się do
uświęcenia władzy królewskiej jako takiej, ale postarał
się również wynieść własnego króla ponad innych, nie
zapominając przy tym o wywyższeniu swojej katedry,
która toczyła wówczas walkę z arcybiskupem Sens
o prymat kościelny w Galii.
Już koronując Karola Łysego w 869 r. w Metzu na
króla „Lotaryngii”, Hinkmar wspomniał o „krzyżmie
(oleju św.) uzyskanym z niebios”. Jak wykazały now-
sze badania księdza F. Baix, Hinkmar nie „wymyślił”
tego cudu (o co posądzała go cała starsza historiografia
z Brunonem Kruschem na czele), ale zaczerpnął go ze
znajdujących się w Reims tekstów liturgicznych (offi-
cium św. Remigiusza), znanych już wcześniej Gotszal-
kowi z Orbais, który analizował je w swych rozpra-
wach o gramatyce łacińskiej. W tekście officium jest
mowa o Duchu Św., który w postaci gołębicy pojawił
się Remigiuszowi w momencie chrztu Chlodwiga i do-
starczył mu krzyżmo wprost z niebios. W napisanym w
latach 876–878 Żywocie św. Remigiusza Hinkmar, któ-
ry obficie tu wykorzystywał (obok innych źródeł) tekst
officium, wprowadził do sceny chrztu Chlodwiga tło
uzasadniające potrzebę bezpośredniej ingerencji Ducha
Św. oraz pewne dalsze zmiany. Mianowicie podczas
uroczystości, związanych z chrztem Chlodwiga w Re-
ims, powstać miało tak tłumne zbiegowisko ludzi, że
kleryk, który trzymał używane przy chrzcie poświęcane
oleje, nie mógł się docisnąć do baptysterium. W mo-
mencie gdy Remigiusz miał namaścić ochrzczonego
z wody Chlodwiga, spłynął z obłoków anioł (a nie sam
Duch Święty!), który podał celebransowi ampułkę
z krzyżmem. W ten sposób w opowiadaniu Hinkmara
Chlodwig stawał się pierwszym królem – pomazańcem;
arcybiskup świadomie chyba pomieszał dwa typy uży-
wanych w Kościele poświęcanych olejów: zwykłych,
używanych przy chrzcie i ostatnim namaszczeniu,
i specjalnych, do namaszczania biskupów i królów.
Chlodwig otrzymałby równocześnie z chrztem sakrę
królewską, przedłużając w ten sposób wstecz święty
charakter monarchii frankijskiej: w okresie Hinkmara
tradycja mero wińska nie była już dla Karolingów
groźna.
Żadna, oczywiście, z monarchii nie mogła się po-
szczycić św. olejem otrzymanym bezpośrednio z nieba:
mit św. ampułki nadawał więc nowy wymiar mesjani-
zmowi Franków. Niestety, powstał w momencie, gdy
jedność Franków należała do przeszłości. Mimo iż już
współcześnie był popularyzowany (poza Żywotem św.
Remigiusza świadczy o tym płaskorzeźba na współcze-
snej mu tabliczce z kości słoniowej, przechowywanej
dziś w muzeum w Amiens), nie zdołał powstrzymać
upadku monarchii i popadł w zapomnienie. Dopiero
z czasem jego „odkrycie historyczne” miało we Francji
nabrać epokowego znaczenia.
Podobnie jak w swych innych mistyfikacjach (np.
sfałszowana bulla papieża Hornizdasa, przyznająca ar-
cybiskupom Reims godność prymasa Galii), tak i tu dą-
żył Hinkmar do wywyższenia własnej katedry; pomysł
jego nie przyjął się i nie miał konsekwencji w najbliż-
szej przyszłości - Reims nie stało się jeszcze jedynym
miejscem koronacji, a arcybiskupi nie uzyskali wyłącz-
nego prawa namaszczania królów. Jeszcze w 1108 r.
Iwo z Chartres uznawał za schizmatycki pogląd, że sa-
krament otrzymywany od jednego arcybiskupa mógłby
mieć większą moc niż udzielany przez innego; jest to
dowód, że ampułka z Reims nie stanowiła jeszcze
wówczas argumentu w walce tamtejszych arcypasterzy
o monopol koronacji, albo też świadectwo podawania
w wątpliwość jej autentyczności przez Iwona. Ale
w ciągu XII wieku legenda o świętej ampułce szybko
się rozpowszechniła. Już w opisie koronacji Ludwika
VII w Reims w 1131 r. w kronice z Morigny (należącej,
co ważne, do kręgu kościelnego, związanego z Sens)
znajdujemy krzyżmo ze świętej ampułki, otrzymanej
z nieba przez św. Remigiusza: co prawda nie za po-
średnictwem gołębicy, ale „ręki anielskiej”. Pomazanie
króla francuskiego krzyżmem wywodzącym się bezpo-
średnio z nieba wynosiło go w opinii chrześcijan,
a przede wszystkim własnych poddanych, ponad in-
nych monarchów europejskich.
Stanowiło też główny składnik tzw. „religii kró-
lewskiej”, skupiającej poddanych króla francuskiego
wokół swego monarchy. Mała fiolka z grubego szkła,
wewnątrz której znajdował się czerwonawy osad, słu-
żyła przez długie wieki podczas koronacji królewskich:
w czasie ceremonii złotą igłą zdrapywano nieco tego
osadu i mieszano go z przygotowanym uprzednio krzy-
żmem. Dopiero podczas Wielkiej Rewolucji, w 1793 r.,
delegat Konwentu Ruhl rozbił tę świętość narodową
Francuzów jako obiekt średniowiecznego zabobonu.
Fragmenty, które zebrała ukradkiem jakaś pobożna du-
sza, posłużyły jeszcze przy koronacji Karola X w 1824
roku.
Sojusz królów zachodnio – frankijskich z Kościo-
łem sprzyjał utrzymaniu wiary w uświęcony charakter
władzy królewskiej. Zarazem, dzięki prawu nominacji
biskupów, król mógł liczyć na ich poparcie w swej po-
lityce, tak jak biskupi starali się z jego pomocą obronić
przed mediatyzacją, tj. podporządkowaniem wielkim
wasalom królewskim. Mimo niewielkich rozmiarów
posiadłości biskupich i słabości biskupów w konfronta-
cji z książętami i hrabiami, pozostawanie poza regio-
nalnymi organizmami politycznymi pozwalało bisku-
pom zachować szersze perspektywy związane z króle-
stwem jako całością. Niestety, w pierwszej połowie XI
w. już tylko dwadzieścia pięć biskupstw (na siedem-
dziesiąt siedem) podlegało bezpośrednio królowi. Zme-
diatyzowane były biskupstwa Normandii, Bretanii i ca-
łej Akwitanii wraz z Gotią i Katalonią. Jak w innych
państwach karolińskich, tak i w królestwie zachodnio –
frankijskim kontynuowano początkowo frankijskie za-
sady dziedziczenia tronu, uprawniające wszystkich sy-
nów królewskich do udziału we władzy królewskiej.
Podobnie jak jego bracia, Karol Łysy za życia wydzielił
synom podporządkowane królestwa: Ludwikowi - Neu-
strię, Karolowi - Akwitanię (trzeci, Karloman, został
oślepiony za podnoszenie buntu przeciw ojcu). Jedynie
fakt, że w chwili śmierci Karola Łysego został przy ży-
ciu jeden tylko dziedzic, Ludwik II Jąkała, pozwolił
utrzymać jedność władzy (877 r.). Ale w dwa lata póź-
niej sprawa wyglądała już inaczej: obydwaj synowie
Jąkały, Ludwik III i Karloman, zostali namaszczeni
i koronowani, a następnie podzielili się państwem - Lu-
dwik dostał właściwą „Francję”, Karloman zaś Akwi-
tanią i Burgundię. W Burgundii zresztą uzurpator Bo-
son po raz pierwszy złamał monopol Karolingów, opie-
rając się na elekcji możnych.
Z tą chwilą zasada dziedziczności tronu w rodzie
Karolingów uległa zachwianiu na rzecz zasady elekcji.
Ta ostatnia torowała sobie drogę już poprzednio. W ro-
ku 858 grupa możnych zachodnio – frankijskich (wśród
nich arcybiskup Sens Ganelon, który przed dziesięciu
laty koronował Karola Łysego w Orleanie) wypowie-
działa posłuszeństwo królowi i powołała na tron Lu-
dwika Niemca; w 869 elekcja możnych lotaryńskich
w Metzu stała się dla Karola podstawą prawną do obję-
cia dziedzictwa po Lotarze II. Jeszcze częściej podej-
mowali elekcje możni akwitańscy, lawirujący między
własną linią karolińską (Pepin II) a Karolingami za-
chodnio– i wschodnio – frankijskimi.
Elekcją posłużył się w 879 r. Boson, ambitny
szwagier Karola Łysego, który dla dorobienia sobie ka-
rolińskich powiązań poślubił Ermengardę, córkę cesa-
rza Ludwika II. Poza pewną liczbą hrabiów poparło go
sześciu arcybiskupów i siedemnastu biskupów Prowan-
sji i południowej Burgundii. Przykład Bosona, który
zdołał utrzymać się do śmierci na tronie, podniecił am-
bicje innych możnych frankijskich. Zasada elekcji
przeważyła: po śmierci Karlomana w 884 r. możni pań-
stwa zachodnio – frankijskiego odmówili prawa do tro-
nu jego małoletniemu bratu Karolowi (później Karol
Prostak) i powołali na tron cesarza Karola Grubego; po
detronizacji tego ostatniego w Niemczech wybrali
Odona, hrabiego Paryża. Stawało się oczywiste, że kró-
lestwo stanowi pewną całość istniejącą niezależnie od
osoby króla, całość, którą najłatwiej było nazwać Galią.
Jej formowania się nie powstrzymywało krótkotrwałe
połączenie z innymi królestwami karolińskimi za Karo-
la Grubego.
Możni biskupi i hrabiowie biorący udział w elek-
cjach stali się reprezentantami tego królestwa, rzeczni-
kami jego całości i jedności, toteż i król mógł być tylko
jeden, ponieważ dawne zwyczaje dynastyczne Karolin-
gów przestały odgrywać praktyczną rolę. Nie wszyscy
możni brali udział w decyzjach dotyczących całości
królestwa; Akwitańczycy, Bretończycy, Katalończycy
w niewielkim stopniu w nich uczestniczyli. Powstawało
jednak przekonanie o jedności i niepodzielności króle-
stwa, którego król, uświęcony przez namaszczenie i ko-
ronację, miał być symbolem, a zarazem „przewodni-
czącym” ligi książąt, hrabiów i biskupów. Na tym rola
jego miała się kończyć i właśnie ta słabość więzi ogól-
no – francuskich, mało krępujących samodzielność
książąt, umożliwiała - jak stwierdziliśmy - przetrwanie
całości w okresie największego rozkładu władzy.
Jednak przez cały X wiek z zasadą jedności opartej
na elekcji współzawodniczyła tradycja karolińska - tym
łatwiej, że w okresie katastrof, najazdów i walki
wszystkich przeciw wszystkim mogła się powołać na
świetną przeszłość Franków i na dziedzictwo Karola
Wielkiego we krwi jego potomków. Karol Prostak wal-
czył o Lotaryngię, by z jej terenu podjąć walkę o pod-
niesienie potęgi królewskiej, jak jego przodkowie; jego
syn Ludwik Zamorski i wnuk Lotar wszelkimi siłami
dążyli do umocnienia się na tronie i przywrócenia jego
dziedziczności. Lotar zawdzięczął elekcję po śmierci
ojca (954 r.) tylko temu, że jego słabość nie stanowiła
żadnej groźby dla książąt, niechętnie widzących wynie-
sienie na tron kogoś z własnego grona; sam jednak zdo-
łał zapewnić w 979 r. elekcję syna, Ludwika V, jeszcze
za swego życia - będą go w tym naśladować jego prze-
ciwnicy, Kapetyngowie.
Zasada elekcji była silnie utwierdzona, podobnie
jak niepodzielność królestwa: jeden z synów Ludwika
IV został królem (Lotar), drugi nie otrzymał nic (Ka-
rol). Po śmierci Ludwika V zebrani w Senlis uczestnicy
elekcji (987 r.) usłyszeli od przewodniczącego jej arcy-
biskupa Reims, Adalberona, że „królestwa nie uzyskuje
się prawem dziedzicznym i należy wysuwać na króle-
stwo jedynie takich, których zdobi nie tylko szlachet-
ność ciała, ale także mądrość umysłu; których umacnia
wiara, a utwierdza wspaniałomyślność.” Przypomniał,
że nawet cesarzy z najwspanialszych rodów ongiś usu-
wano za nieudolność, zastępując ich innymi, dobiera-
nymi czasem z równych, czasem z niższych rodów.
Oczywiście, dokonana wówczas elekcja Hugona Cape-
ta była wynikiem szczególnego splotu okoliczności:
skłócenia karolińskiego dziedzica tronu, Karola Lota-
ryńskiego, z arcybiskupem Adalberonem i najpotęż-
niejszymi książętami; wśród zarzutów stawianych Ka-
rolowi był i ten, że jako książę Lotaryngii był wasalem
cesarza (chociaż zarówno Adalberon, jak i Hugo Capet
związani byli również z dworem Ottonów), i ten, że po-
ślubił kobietę zbyt niskiego stanu, i wreszcie ten, że
otacza się złymi doradcami. Głównym jednak argumen-
tem była wolność elekcji, podkreślona przez Adalbero-
na zasada swobody wyboru nieograniczonego do naj-
bardziej nawet szacownej dynastii.
Nie wszyscy jednak podzielali ten pogląd: nie bra-
kło we Francji przywiązania do rodu karolińskiego; je-
dynie podstępne pojmanie pretendenta do korony, Ka-
rola Lotaryńskiego, ułatwiło Hugonowi utrzymanie się
na tronie. Jeden z dokumentów akwitańskich z 991 r.
nosił datację: „w czasie gdy królował Jezus Chrystus,
a u Franków uzurpował sobie królestwo bezprawnie
Hugon”. Właśnie w Akwitanii dość często występuje
w formułach datacyjnych, jako legalny król, Karol Lo-
taryński, a nawet jego syn Ludwik; po raz ostatni jesz-
cze w 1037 roku! Ale przeciwnicy Kapetyngów wystę-
powali także na pomoc od Loary. W otoczeniu arcybi-
skupa Sens powstała po 1015 r. kronika (Historia
Francorum Senonensis), utrzymująca, że Hugon zdobył
władzę, zbuntowawszy się przeciw legalnemu królowi
Karolowi, którego uwięził.a Jeszcze w drugiej połowie
XI w. wroga Kapetyngom tradycja uważała ich za tyra-
nów i uzurpatorów. Napisana wówczas (zapewne
w Angers) genealogia królów Francji stwierdzała: „Hu-
go został królem przez uzurpację (per tirannidem) wraz
z synem Robertem; obydwaj przez swe wiarołomstwo
doprowadzeni do wzgardy i słabości, nieudolnie
i z imienia tylko królowali, co aż do dziś obserwujemy
w ich potomkach.” Podobnie Guibert z Nogent, opisu-
jąc wydanie Karola Lotaryńskiego Hugonowi przez bi-
skupa Adalberona z Laon (bratanka arcybiskupa tegoż
imienia), nazwał ten czyn zbrodnią przeciwko „panu
swemu, królowi”, „któremu złożył przysięgę wierno-
ści”.
Dla podkreślenia reprezentatywności elektorów
z 987 r. kronikarz Richer zapisał, że „książę (Hugo Ca-
pet) został za zgodą wszystkich wyniesiony na króle-
stwo i ukoronowany przez metropolitę (Adalberona)
i innych biskupów w Noyon, i ustanowiony królem
nad Galiami (tj. w tym wypadku: Frankami), Brytami
(tj. Bretończykami), Danami (tj. Normanami), Akwi-
tańczykami, Gotami (tj. mieszkańcami Gocji, dawnej
Septymanii), Hiszpanami (tj. Katalończykami), Baska-
mi (tj. Gaskończykami)”.
Tak utwierdzona zasada elekcji została po kilku
miesiącach zagrożona przez nowego króla, który idąc w
ślady poprzedników wystąpił z postulatem elekcji i ko-
ronacji własnego syna Roberta (później Roberta II Po-
bożnego). Adalberon odniósł się początkowo niechętnie
do tej propozycji, stwierdzając, że niesłusznym jest
wybierać dwu królów w tym samym roku. Jako argu-
ment posłużyła Hugonowi planowana wyprawa do Ka-
talonii przeciwko muzułmanom; w wypadku klęski
i śmierci króla państwo zostałoby osierocone, wybu-
chłyby zamieszki i samowola - jednym słowem ko-
nieczna miała być ciągłość władzy. W ten sposób po
manifestacyjnej wolnej elekcji z maja lub czerwca 987
r. już w grudniu zarysowały się fundamenty panowania
nowej dynastii, której prawa do tronu nie miały zostać
w poważniejszy sposób zakwestionowane.
Związani z nową dynastią autorzy, poczynając od
Aimoina z Fleury, starali się zatrzeć w tradycji fakt
odebrania tronu Karolingom, ukazując elekcję Hugona
Capeta jako konieczność wynikłą z bezpotomnej śmier-
ci Ludwika V, „ostatniego (rzekomo) Karolinga”. Ai-
moin wspomniał jeszcze o Karolu Lotaryńskim, który
wysuwał pretensje do tronu; jego następcy woleli
w ogóle przemilczeć osobę księcia lotaryńskiego i jego
potomstwo. W Fleury powstała też teoria o lojalności
Kapetyngów wobec poprzedniej dynastii: Odon miał
być według niej tylko regentem na czas małoletności
Karola Prostaka.
Wielokrotnie się powtarza, że głównym czynni-
kiem, który umocnił władzę Kapetyngów, było ich
osobliwe szczęście: natura obdarzała obficie każdego
z kolejnych jedenastu królów synami, co sprawiało, że
dziedziczenie tronu przebiegało bez przeszkód i w cią-
gu przeszło trzech stuleci mogło się wytworzyć dzięki
temu silne przekonanie o nierozerwalnym związku pań-
stwa z dynastią, z kapetyńską „krwią królewską”, oraz
reguły dziedziczenia tronu.
W rzeczywistości jednak szczęście to - któremu nie
sposób zaprzeczyć, zważywszy losy kolejnych dynastii
niemieckich i angielskich - odegrało tylko rolę sprzyja-
jącą wytrwałej pracy królów, starających się odbudo-
wać to, co ich przodkowie niszczyli w czasach ostat-
nich Karolingów. Robert Pobożny, nie zważając na
niechęć części książąt, przeprowadził w 1017 r. elekcję
swego najstarszego syna Hugona, a po jego nieoczeki-
wanej śmierci - następnego, Henryka (1027). Opowie-
dział się tu za zasadą primogenitury, wbrew opinii wła-
snej żony, która popierała młodszego - Roberta, póź-
niejszego założyciela linii burgundzkiej. Na razie tego
zapewne nie zauważono, ale zasada primogenitury sta-
nowiła dalszy cios dla elekcji, likwidując możliwość
wyboru w łonie dynastii. Na razie decyzja Roberta ura-
towała ciągłość dynastii, ponieważ w okresie wahań
wysunięto ze strony kościelnych możnowładców pro-
pozycję odłożenia elekcji do śmierci obecnego króla.
Słabość polityczna Kapetyngów w stosunku do ich
wielkich wasali w paradoksalny sposób sprzyjała
umacnianiu się dynastii na tronie. Książęta i hrabiowie,
niezagrożeni w swej niezależności ani w swych dąże-
niach do politycznej ekspansji, nie interesowali się ko-
roną królewską, radzi, iż znajduje się ona w słabych rę-
kach potomków Hugona, a nie w posiadaniu któregoś
z potężniejszych rywali. Toteż nawet elekcje nie wzbu-
dziły ich zainteresowania. Na przykład Wilhelm V ks.
Akwitanii nie chciał w ogóle przybyć na elekcję
w 1027 r., zdając się na swego szwagra, Odona z Blois,
którego decyzję zobowiązywał się poprzeć.
Następna elekcja, w 1059 r., odbyła się w trudnych
dla dynastii warunkach: król Henryk I był chory,
a dziedzic tronu - małoletni. Elekcją pokierował arcybi-
skup Reims, Gerwazy, dążąc przy tej okazji do ujęcia
elekcji w stałe formy i do podkreślenia roli arcybisku-
pów Reims nie tylko przy namaszczeniu i koronacji (tej
od 936 r. już nie kwestionowano), ale i przy kierowaniu
wyborem króla; triumf arcybiskupa był tym większy, że
jego konkurent z Sens bez protestów wysłuchał prze-
mówienia, w które wpleciono również sfałszowaną
przez Hinkmara bullę papieża Hormizdasa, nadającą
katedrze w Reims prymat nad Galią.
Wybrany w 1059 r. król Filip panował prawie pół
wieku. Stanowisko jego uległo na tyle wzmocnieniu, że
w 1103 mógł już bez większych ceremonii wyznaczyć
syna Ludwika (VI) na swego następcę: występował on
z tytułem rex designatus i za życia ojca nie był koro-
nowany. Być może desygnacja nastąpiła na uroczystym
zebraniu możnych, którzy w jakiś sposób wyrazili
aprobatę; Iwo z Chartres wspomniał w związku z tym
o „elekcji”. Koronacja Ludwika VI nastąpiła w dzień
po pogrzebie ojca (1108 r.). Jego synowie i następcy
również byli wyznaczani w ten sam sposób: najpierw
Filip (desygnowany 1121, koronowany 1129, zmarł
1131), później Ludwik VII (desygnowany i koronowa-
ny 1131). Elekcja szła w zapomnienie, skoro Chroni-
con Mauriniacense przy okazji objęcia tronu przez Lu-
dwika VII pisała o „władzy królestwa, przysługującej
mu dziedzicznym prawem”.20 Dziedziczność tronu
francuskiego jest oczywista dla autora dwunaste wiecz-
ne j wersji epopei rycerskiej, tzw. Koronacji Ludwika.
Dla niemieckiego, ale dobrze znającego Francję kroni-
karza Ottona z Freising dziedziczność tronu francu-
skiego była czymś ogólnie znanym - przeciwstawiał on
ją elekcyjnej koronie niemieckiej.
Oczywiście do utrwalenia zasady dziedziczności
tronu nie doszłoby bez udziału innych czynników,
sprzyjających wzmocnieniu władzy królewskiej. Już
Abbon z Fleury, współczesny Hugonowi Capetowi,
rozważając obowiązki króla wynikające z dzieł ko-
ścielnych teoretyków, zawahał się: „Jeżeli powinność
króla zmusza go do zajmowania się sprawami całego
królestwa, to jak może ją wypełnić, jeśli nie ma do tego
środków?” a Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie;
zalecał tylko wierność wasali jako jedyne rozwiązanie
problemu. Kapetyngowie jednak, znając wartość tej
„wierności”, woleli przystąpić do wytrwałej budowy
domeny królewskiej jako właściwej podstawy władzy.
Dawne „księstwo Francji”, stanowiące podstawę potęgi
Roberta I i Hugona „Wielkiego”, zaczęło się rozpadać
już właściwie od chwili nagłej śmierci tego ostatniego;
może już Hugo Capet zawdzięczał swój wybór temu, że
był słabszy od ojca. Lennicy książąt przybrali tytuły
dziedzicznych hrabiów i zaczęli sobie budować własne
silne dzielnice: Anjou, Maine, Blois; hrabiowie Blois,
którzy w XI w. opanowali znaczną część Szampanii,
stali się wówczas jednymi z najniebezpieczniejszych
przeciwników Kapetyngów. Nawet hrabstwo Paryża
znalazło się w nieznanych bliżej okolicznościach w rę-
kach tamtejszych biskupów. Nie udała się Robertowi
Pobożnemu próba wcielenia księstwa Burgundii do
domeny królewskiej: musiał nadać je w lenno młod-
szemu synowi. Ale drogą drobnych sukcesów, aneksji
i cesji Filip I i Ludwik VI formowali coraz bardziej
zwarte terytorium wokół odzyskanego Paryża, Orleanu
i Sens. Przede wszystkim podporządkowali sobie
znaczną liczbę drobnych baronów, panoszących się na
terenie Ile–de–France i często zajmujących się rozbo-
jem, jak słynni panowie z Montlhéry. Wykorzystywali
swe uprawnienia wobec pozostałych w ich gestii bi-
skupstw i opactw. Sojusz z arcybiskupami Reims
i nawiązanie do Hinkmarowej legendy o świętej am-
pułce z krzyżmem, dostarczonej z nieba dla namasz-
czenia Chlodwiga, wyniosły królów francuskich ponad
innych monarchów; nawet cesarz, namaszczony przez
samego namiestnika św. Piotra, nie mógł się poszczycić
takim uświęceniem swej osoby; zresztą Ludwik VII do-
stąpił również namaszczenia w Reims przez papieża
(1131 r.). Przedstawiający szczegółowo tę uroczystość
kronikarz z Morigny nie omieszkał już wspomnieć
o „oleju dostarczonym anielską ręką św. Remigiuszo-
wi”.2’ Z czasem sława niebiańskiego namaszczenia
królów francuskich rozeszła się po całej Europie, co
pozwalało na coraz powszechniejsze uznanie ich za
„królów nad królami ziemskimi”. Kronikarz angielski
XIII w. Mateusz Paris sądził, że dzięki temu namasz-
czeniu „król Franków jest uznawany za najdostojniej-
szego z królów”. Jak gdyby tego wszystkiego było ma-
ło, w XI wieku okazało się, że dzięki korzystaniu z nie-
biańskiego krzyżma królowie francuscy mają cudowną
moc uzdrawiania.
Guibert z Nogent, pisarz francuski XII w., z któ-
rym się jeszcze zetkniemy, w poświęconym cudom
dziele O relikwiach świętych (De pignoribus sancto-
rum) napisał: „Czyż nie widzieliśmy, jak pan nasz, król
Ludwik (VI) zwykł był dokonywać cudu, który stał się
zwyczajem? Widziałem wyraźnie sam chorych, pokry-
tych skrofulicznymi wrzodami na szyi i na innych czę-
ściach ciała, cisnących się tłumnie do jego dotknięcia,
któremu towarzyszył znak krzyża; stałem obok i po-
wstrzymywałem tłum. On jednak z wrodzoną łaskawo-
ścią, przygarniając ich spokojną ręką, pokornie ich zna-
czył krzyżem. Ten sławny cud wykonywał też jego oj-
ciec Filip, ale - nie wiem za jakie winy - moc tę utra-
cił.”
Z tekstu tego dowiadujemy się nie tylko, że za Lu-
dwika VI cudowna moc leczenia skrofułów przez kró-
lów francuskich była znana i sławna, ale że uzdrawia-
nie przez dotknięcie chorych uprawiał już Filip I. Marc
Bloch, który poświęcił temu procederowi znakomitą
monografię, nie znalazł wcześniejszych źródeł potwier-
dzających uzdrawiającą działalność królewskich poma-
zańców. Jednak żywot Roberta Pobożnego, napisany
w stylu hagiograficznym przez mnicha Helgauda
z Fleury, zawiera wzmiankę o cudownej mocy leczenia
przysługującej Robertowi jako kandydatowi na święte-
go. Mianowicie „dotykając swą pobożną ręką rany
i znacząc ją krzyżem, usuwał cały ból choroby”. Cu-
downa moc nie jest tu jeszcze związana z królewskim
pomazaniem, lecz stanowi osobistą właściwość Rober-
ta, wynikającą z jego pobożności. Żaden z poprzedni-
ków Roberta jej nie doświadczał. Można jednak - za P.
E. Schrammem - przypuszczać, że następcy Roberta
mogli uznać się za dziedziców tej mocy, łącząc ją z po-
chodzeniem od Roberta i odziedziczoną po Frankach
wiarą w magiczne szczęście (germ. Heil) przysługujące
rodowi królewskiemu. W łańcuchu królów – uzdrowi-
cieli brakuje tylko wiadomości o synu Roberta, Henry-
ku I; wnuk Roberta, Filip, wykonywał funkcję uzdro-
wiciela niejako tradycyjnie, mimo że osobiście daleki
był od cnót chrześcijańskich, a z Kościołem pozostawał
w częstych zatargach; aluzją do klątwy, którą został ob-
łożony, jest zapewne wzmianka Guiberta o utracie cu-
downej mocy przez tego króla. Albowiem nie ulega
wątpliwości, że minio pogańskich elementów tej wiary,
właśnie kler szerzył sławę królów francuskich jako
uzdrowicieli, łącząc z czasem ich moc z pomazaniem
niezwykłym krzyżem z Reims.
3. Tradycja frankijsko – karolińska
a francuska świadomość narodowa
Poza Reims ośrodkiem, który współtworzył legen-
dę królewską we Francji, był klasztor benedyktynów
Św. Dionizego (Saint–Denis) pod Paryżem. Założony
w V wieku, obdarzony przywilejami przez Dagoberta I,
otaczany był opieką przez Merowingów i Karolingów
i traktowany jako jedna z głównych fundacji królew-
skich, a także jedno z miejsc pochówku członków dy-
nastii; spoczęli tam liczni przedstawiciele obu dynastii,
począwszy od Dagoberta - m.in. Karol Młot, Pepin Ma-
ły i Karol Łysy. W St. Denis dokonał papież Stefan III
namaszczenia Pepina i jego synów. Opaci St. Denis,
Fulrad, a potem Hilduin, odgrywali na dworze karoliń-
skim czołową rolę polityczną, a sam klasztor często
bywał rezydencją królewską; przechowywano też tam
insygnia królewskie. Stamtąd je otrzymał dla dopełnie-
nia koronacji Odo, pierwszy przedstawiciel później-
szych Kapetyngów na tronie królewskim; znalazł też
w kościele klasztornym St. Denis wieczny spoczynek.
Patron klasztoru, św. Dionizy, zyskiwał sobie coraz
szerszy kult zwłaszcza od czasu utożsamienia go w IX
w. przez Hilduina z Dionizym Areopagitą, znanym
z Dziejów Apostolskich uczniem św. Pawła; mimo to
za Karolingów głównym patronem królestwa pozosta-
wał św. Marcin z Tours, a rywalizował z nim w IX w.
św. Remigiusz z Reims.
W XI wieku Kapetyngowie nie byli szczególnie
przywiązani do karolińskiego St. Denis, mimo iż klasz-
tor należał do opactw królewskich; bliższa więź łączyła
ich z klasztorem Św. Benedykta we Fleury (St. Benoit–
sur–Loire). Dopiero Filip I, objąwszy w posiadanie
hrabstwo Vexin, przyjął po jego posiadaczach funkcje
wójta klasztoru St. Denis; opaci St. Denis uważali
Vexin za lenno klasztorne, nadawane przez przekazanie
hrabiemu – wójtowi chorągwi św. Dionizego; w XII
w. Suger poświęcił tym pretensjom specjalną rozprawę.
Jako następcy hrabiów Vexin królowie Francji byli
więc lennikami klasztoru. To „zwierzchnictwo” nad
królami rozbudziło fantazję mnichów, którzy zaczęli
zbierać tradycje przypominające rolę klasztoru w daw-
nych dziejach Franków, szczególnie zaś jego związki
z postacią Karola Wielkiego, nabierającą w XI wieku
nowych rumieńców popularności. Ludwik VI, wycho-
wany w St. Denis i jeszcze za życia ojca wyposażony
hrabstwem Vexin, znalazł się pod szczególnym wpły-
wem tradycji St. Denis. Połączenie jego dążenia do
wzmocnienia władzy królewskiej z ambicjami klaszto-
ru, a zwłaszcza późniejszego (od 1122) opata Sugera,
stworzyło szczególny klimat dla powstania dalszych
elementów legendy królewskiej, która - w warunkach
procesów społecznych przełomu XI i XII wieku - stała
się legendą narodową. Kiedy Ludwik VI przyznawał
św. Dionizemu rangę patrona i apostoła Francji, kiedy
w chwili zagrożenia kraju udawał się do ołtarza jego
kościoła, powoływał się na tradycję, na swych po-
przedników, którzy rzekomo podobnie oddawali się
w opiekę temu świętemu. Miał tu na myśli chyba prze-
de wszystkim Karola Wielkiego.
Aż do tego czasu zmagały się ze sobą dwa typy
świadomości: słabiutkie poczucie jedności państwa za-
chodnio – frankijskiego i solidarności jego mieszkań-
ców wobec obcych oraz patriotyzmy regionalne. To
pierwsze, jak wiemy, opierało się na tradycji jedności
starożytnej Galii oraz na tradycji państwa Franków, za
którego właściwą kontynuację Francja się uważała -
choć nie była w tym jedyna. „Aby się czuć prawowitym
następcą frankijskich królów i cesarzy - pisał K. F.
Werner - nie potrzebował król francuski jakichś lekcji
historii; miał przecież wciąż do czynienia z zatwierdza-
niem ich - prawdziwych lub sfałszowanych - dyplo-
mów, dokumentów wystawianych na rzecz najznako-
mitszych kościołów z okresu frankijskich początków na
tym samym galijskim obszarze.”
Dzięki elekcyjności tronu uniknięto rozbicia tej
słabej jedności, a coraz pewniej trzymający się na tro-
nie król coraz bardziej zaczynał skupiać w sobie sym-
boliczny majestat królestwa przez swą niemającą ana-
logii sakrę i cudowne właściwości. Ale chociaż król był
uznawany przez wszystkich mieszkańców królestwa, to
nie wszyscy oni uważali się za Franków i utożsamiali
z ich tradycją. Świadomość f ranki j ska na zachodzie
po staremu ograniczała się do Ile–de–France i sąsied-
nich ziem na północ od Loary. Można by bez końca cy-
tować przykłady niechęci i pogardy „Franków” dla
mieszkańców Burgundii czy Akwitanii u kronikarzy X,
XI i jeszcze XII wieku. Richer, który miał silne poczu-
cie wspólnoty wszystkich „Gallów”, uważał jednak
„Belgów”, czyli - w jego terminologii - Franków, za
„znakomitszych w zarządzaniu swymi sprawami, jak
również siłą i męstwem”; Akwitańczyków oskarża
o skłonności do buntów i... obżarstwo. Szczególnie ja-
skrawy przykład dostarczył kronikarz z Cluny z XI w.,
Radulf Glaber, który wyraźnie rozróżniał „gens Fran-
corum”, w sensie mieszkańców północnej Francji,
i „tota Gallia”, obejmującą całość królestwa. Wspomi-
nając o małżeństwie Roberta Pobożnego z Konstancją,
hrabianką Prowansji, Radulf dodał, że za tą królową
„zaczęli z jej łaski napływać do Francji (w ściślejszym
znaczeniu) i Burgundii ludzie z Owernii i Akwitanii,
zadufani w swej lekkomyślności, o dziwacznych oby-
czajach i strojach, nieprzywykli do oręża i odzianych
w zbroję koni, pozbawieni włosów od pół głowy, ogo-
leni na kształt błaznów, w obrzydliwym obuwiu i no-
gawkach, pozbawieni całkowicie poczucia wierności
i miłości pokoju. Niestety! Całe plemię Franków, nie-
gdyś ze wszystkich najpoczciwsze, oraz Burgundów
zaczęło z gorliwością naśladować ich niecny przykład,
aż każdy stał się podobny im w niegodziwości i brzy-
docie.” Ksenofobia burgundzkiego mnicha, który po-
czuwał się już do wspólnoty z Frankami, ale nie chciał
do niej dopuścić Akwitańczyków, jest świadectwem
istniejącej nadal, a może nawet rosnącej obcości mię-
dzy bardziej kulturalnym południem Galii a wciąż
prymitywną północą. Ciekawe, że Radulf nie zwrócił
przy tym uwagi na różnice językowe, które - jak z tego
wynika - nie odgrywały głównej roli w katalogu różnic
dzielących mieszkańców północy i południa.
Jeszcze Suger, piewca zjednoczenia Francji wokół
króla, przeciwstawiał „Franków” Owerniakom, opisu-
jąc wyprawę Ludwika VI przeciwko nim podobnie, jak
wojny z wrogami zewnętrznymi: z dumą przedstawiał
czyny „przedziwnego wojska Franków”, które „spusto-
szywszy kraj wrogów” (bądź co bądź część własnego
królestwa!) obiegli Clermont, gdzie bronili się Ower-
niacy, łączący „pychę”, „zdradziecką lekkomyślność”
z „prostactwem”. Oczywiście mniej już dziwią ostre
tony pod adresem „barbarzyństwa” Flamandów, którzy
w tym czasie wyraźnie się wyłamywali ze wspólnoty
frankijskiej zmierzając ku własnej świadomej odrębno-
ści.
Tak więc świadomość szerszej, „galijskiej”,
wspólnoty była udziałem dość nielicznej grupy ludzi
i nie mogłaby się rozwijać bez frankijskiego podłoża tej
wspólnoty. Frankijska świadomość mieszkańców Ile–
de–France, Szampanii i Pikardii, mimo iż osłabiona
przez lokalne, wyższe patriotyzmy, dostarczała ideolo-
gii szerszej wspólnocie królestwa uważanego nadal za
własność „Franków”. Tytuł królów Franków, noszony
konsekwentnie przez Kapetyngów, kiedy dawni
„wschodni Frankowie” stracili dlań zainteresowanie
i stali się „Teutonami”, był świadectwem ciągłości
świetnej tradycji Franków – Francuzów, od trojań-
skich początków aż do Karola Wielkiego i krucjat.
W X wieku powstało w kręgach związanych z ka-
tedrą w Reims kilka kronik stanowiących świadectwo
kontynuacji tradycji frankijskich w środowiskach „Kró-
lestwa Francji”, a zarazem rywalizacji słabych królów
zachodnio – frankijskich i ich otoczenia z władcami
Niemiec o ideowy spadek po monarchii karolińskiej.
Kronikarze nie mogą ukryć roli półwasali spełnianej
przez ostatnich Karolingów wobec Ottonów, ale zażar-
cie strzegą ich formalnej suwerenności, a nawet wyż-
szej pozycji. Flodoard nie przyznaje Henrykowi I tytułu
królewskiego, określając go jako „princeps transrhe-
nensis”; Richer wymyślił rzekomą lenną zależność te-
goż Henryka od Karola Prostaka i „nie zauważył” ko-
ronacji cesarskiej Ottona I.
Frankijska duma Francuzów została silnie podraż-
niona, gdy „Teutonowie”, czyli dawni wschodni Fran-
kowie, opanowali rzymskie dziedzictwo Karolingów.
Niewiele się o nie troszczono, gdy koronę cesarską
zdobywali słabi książęta włoscy z Friulu, Iwrei i Spole-
to. Opat Adso z Montier – en – Der w dedykowanym
królowej Gerberdze, żonie króla Ludwika IV, dziełku
O miejscu i czasie Antychrysta dowodził, że „jak długo
będą istnieć królowie Franków, którzy winni dzierżyć
Imperium Rzymskie, godność Cesarstwa Rzymskiego
całkowicie nie upadnie, gdyż będzie trwała w swych
królach”. Wprawdzie jest możliwe, że słowa te odnoszą
się do obydwu królestw frankijskich, ale adresowane
były raczej do ambitnych Karolingów, którzy wytrwale
dążyli do opanowania Akwizgranu i mogli marzyć, że
w myśl tego proroctwa zasiądą kiedyś w Rzymie.
Wszystkie te marzenia prysły w 962 r., gdy potężny
szwagier Ludwika wkroczył do Rzymu. Kancelaria
ówczesnego króla zachodnio – frankijskiego Lotara
szybko zareagowała na rzymską koronację jego wuja:
w 966 r. weszła we Francji w użycie pieczęć typu „im-
perialnego”, naśladująca pieczęć cesarską Ottona I,
a jeden z dokumentów Lotara z 967 r. zawiera arengę,
wyraźnie, choć nie wprost, kwestionującą legalność
nowo powstałego cesarstwa przez podkreślenie świec-
kiego panowania papiestwa nad Zachodem zgodnie
z tzw. darowizną Konstantyna.
Korona cesarska Ottona I stwarzała władcom Nie-
miec perspektywy uzyskania, formalnie bodaj uznane-
go, pierwszego miejsca w chrześcijaństwie: gwaranto-
wał to autorytet papieży - szafarzy korony cesarskiej,
całkowicie w ciągu stu lat uzależnionych od zaalpej-
skich mocarzy. Odtąd tytuł rzymski wyparł z dokumen-
tów władców Niemiec stare tytuły frankijskie; także
nowe „teutońskie” nie przyjęły się w kancelariach. Kró-
lami Franków zostawali już tylko władcy Francji - i po-
trafili wykorzystać wyłączne skupienie się tradycji
frankijskiej w ich osobach, mimo iż upragniony Akwi-
zgran został na zawsze w granicach Niemiec.
Na wschodzie Otton III czcił Karola Wielkiego ja-
ko wskrzesiciela cesarstwa chrześcijańskiego; na za-
chodzie powstawała inna wizja Karola: „Emperere de
Saint–Denis” - cesarz z St. Denis, bohater cyklu chan-
sons de geste, obrońca Francji, zwycięzca nad Sarace-
nami.
W XI wieku rozwinął się w północnej, właściwej
Francji zredagowany w języku narodowym cykl epopei
rycerskich związanych z czynami sławnych bohaterów
epoki karolińskiej. Obok Karola Wielkiego główną rolę
odgrywają w nim jego współcześni: Roland, margrabia
marchii bretońskiej, i Wilhelm, hrabia Tuluzy. Rozwi-
jająca się ideologia wojny świętej z wrogami chrześci-
jaństwa wpłynęła na ujednostajnienie tematyki tych
utworów, przynajmniej w wersji spisanej w XII wieku.
Najstarsze wersje Pieśni o Wilhelmie i Pieśni o Rolan-
dzie pochodzą z początków tego stulecia; inne utwory
zachowały się w późniejszych wersjach, co nie świad-
czy o późnym pochodzeniu samego wątku. Ogółem za-
chowało się 85 poematów, liczących w sumie ok. 600
tys. wierszy. Otóż olbrzymia większość czynów boha-
terów związana jest z walką z „Saracenami” - muzuł-
manami na terenie Hiszpanii i południowej Francji;
rzutowane w przeszłość szlaki krucjat stworzyły także
opowieści o rzekomej wyprawie Karola Wielkiego do
Konstantynopola i Jerozolimy. Środowisko rycerskie,
w którym przede wszystkim kursowały te utwory, uwa-
żało je za historyczne; stąd ich nazwa chansons de ge-
ste (gesta - to łaciński temat dla „dziejów”, używany
zarówno w starożytności, jak w średniowieczu) oraz
powtarzające się określenie chansons de vraie estoire
(pieśni o prawdziwej historii). Niewątpliwie były one
środkiem przekazywania i rozpowszechniania tradycji
historycznej i związanych z nią treści ideowych, i to
środkiem oddziałującym znacznie szerzej i głębiej niż
wszystkie kroniki i dzieła łacińskie tworzone przez du-
chownych pisarzy i intelektualistów.
Od czasu przełomowych badań Josepha Bédiera
nad chansons de geste zarysowała się w szeroko pojętej
historiografii różnica zdań. Bédier sprzeciwiał się po-
chodzeniu tych utworów z wielbionej przez roman-
tyków „pieśni gminnej”; uważał je za dzieła literackie,
stanowiące kontynuację dawniejszej twórczości łaciń-
skiej, czerpiące wątki z lokalnych tradycji opartych na
zapiskach klasztorów, zwłaszcza leżących na szlaku
pielgrzymek do grobu św. Jakuba w Composteli,
uczęszczanych Licznie przez Francuzów w XI wieku.
Na poglądy Bédiera wpłynęło pragnienie przeciwsta-
wienia się filologom niemieckim, którzy we wszystkich
wątkach doszukiwali się elementów starogermańskich.
Jego znakomicie skonstruowane dzieło, imponujące za-
równo erudycją, jak logicznością wywodów, przyćmiło
na pewien czas wywody krytyków, którzy przeciwsta-
wili jednak jego konstrukcjom niepodważalne fakty,
świadczące o istnieniu wcześniejszych ustnych (lub
nawet zapisywanych) wersji wątków, zawartych póź-
niej w cyklach chansons de geste, spisanych przez za-
wodowych pisarzy, zapewne przeważnie duchownych.
Podobno już przed bitwą pod Hastings (1066) rycerze
normandzcy Wilhelma Zdobywcy słuchali pieśni
o czynach Rolanda i Oliwiera; w Bibliotece Królew-
skiej w Hadze znajduje się fragment łacińskiej wersji
opowieści o Wilhelmie z Orange, datowany na pierw-
szą połowę XI wieku. Dobrze wiemy, że germańscy
Frankowie mieli w VIII w. „barbarzyńskie, prastare
pieśni, opiewające czyny i boje dawnych królów”, któ-
re Karol Wielki polecił zapisać. Z innego źródła wia-
domo o istnieniu pieśni sławiącej czyny Chlotara I,
a zachowana pieśń o zwycięstwie Ludwika III pod Sau-
court świadczy, że i w drugiej połowie IX wieku ukła-
dano pieśni o bohaterach. Nie można twierdzić, że
zromanizowani Frankowie, którzy przecież równie jak
ich germańscy kompatrioci przywiązani byli do trady-
cji, nie posiadali romańskich wersji frankijskich pieśni
o czynach bohaterów. Niektóre z nich popadały w za-
pomnienie; zachowywały się wątki opowiadające
o najbardziej ulubionych bohaterach, niekoniecznie zaś
o czołowych postaciach oficjalnej historii. Do czasu
utrwalenia na piśmie pieśni te ulegały łatwym prze-
kształceniom, wzbogacały się o nowe epizody, szcze-
góły lokalne, a także treści ideowe. Wydaje się, że pa-
triotyzm „francuski”, przenikający spisane wersje
chansons de geste, zwłaszcza Pieśni o Rolandzie, jest
elementem stosunkowo nowym, wiążącym się
z okrzepnięciem ideowym królestwa na ziemiach daw-
nego „księstwa Francji” (ściślejszej) i rozwojem prze-
konania o specjalnej misji dziejowej „Franków”.
Chansons de geste powstawały w północnej Fran-
cji, mimo iż ich bohaterowie, jak Wilhelm z Tuluzy
(w wersji epickiej - Wilhelm z Orange), pochodzili
z południa. Zapewne, jak sądzi m.in. Gustave Cohen,
w pierwotnych wersjach nie było owych frapujących
Bédiera szczegółów geograficznych południowo –
francuskich i hiszpańskich, które zostały wprowadzone
dopiero w epoce ożywienia pielgrzymek do Composteli
oraz wypraw krzyżowców francuskich do Hiszpanii;
np. Wilhelm z Orange nie zamierza wstąpić, jak jego
prawdziwy prototyp, do klasztoru w Aniane lub w Gel-
lonie, ale do normadzkiego klasztoru Św. Michała
(Mont–St.–Michel); w Pieśni o Rolandzie nie ma śladu
kultu św. Jakuba, wbrew tezie o jej powstaniu na szlaku
pielgrzymek. Nasycenie epopei szczegółami południo-
wo – francuskimi, w szczególności lokalizacja grobów
bohaterów i pamiątek po nich (w rodzaju Rolandowego
rogu w kościele Św. Seweryna w Bordeaux) jest dzie-
łem późniejszych uzupełnień, spowodowanych pra-
gnieniem ściągnięcia pielgrzymów do klasztorów
i kościołów leżących na szlaku do Hiszpanii; tu mnisi
z Roncevaux i Gellony (dziś St.–Guilhem–le–Desert)
przejawiali niewątpliwie wiele inicjatywy.
Obok przywiązania do wiary i wierności seniorowi
w pełnej krasie występuje w chansons de geste,
a szczególnie w Pieśni o Rolandzie, umiłowanie kraju
rodzinnego. To, co kroniki ujmowały w schemat goto-
wych zwrotów, zaczerpniętych lub nawet żywcem od-
pisanych z literatury antycznej, nosi w tej pulsującej
życiem twórczości znamię spontaniczności i szczerości.
„Słodka Francja” (dolce France), „Francja oczyszczo-
na, święta” (France 1’asolude) - to przedmiot miłości
i przywiązania. Przywiązanie dotyczy ziemi i ludzi za-
równo w teraźniejszości, jak w przeszłości - wszak
wszystkie chansons de geste są wyrazem zapatrzenia
we wspaniałą przeszłość. Francja - to „tere major” -
ziemia przodków: przodków wspaniałych, jak Roland,
Oliwier czy Wilhelm, a zwłaszcza największy z nich,
symbol całej Francji - Karol Wielki, „Charles li reis,
nostre emperedre Magnes”, którego imię rozpoczyna
Pieśń o Rolandzie.
„Pod postacią dawnej Francji chcieli (autorzy epo-
pei) nade wszystko uczcić Francję ich czasów” - pisał
Joseph Bédier. „Kiedy Bóg tworzył 99 królestw ziem-
skich, skupił - czytamy w poemacie o Koronacji Lu-
dwika - wszystko co najlepsze w słodkiej Francji.” Ale
czym była „słodka” i „piękna” Francja tych poetów,
wytęskniona Francja ich bohaterów, dla których nawet
wiatr, wiejący od jej strony, miał specjalny aromat?
Bédier utożsamiał ją z królestwem Kapetyngów, ale
Ferdinand Lot na podstawie analizy nazw geograficz-
nych zawartych w Pieśni o Rolandzie stwierdził, że
w wielu przypadkach jest to „Francja” karolińska, się-
gająca od Kanału La Manche po Ren, z ośrodkami
w Akwizgranie, Paryżu i St. Denis - co dowodzi siły
frankijskiej tradycji historycznej. W chwili śmierci Ro-
landa zadrżała wszak ziemia od Mont–St.–Michel do
Xanten nad Renem (Senz w Pieśni o Rolandzie) i od
Besancon do Wissant (Guitsant) nad Kanałem. Jednak
obok tej „Francji” historycznej daje się wyróżnić inna
ściślejsza Francja, zamieszkana przez „właściwych
Francuzów”, Franceis de France, którzy odznaczają się
szczególną walecznością i roztropnością. Z nich formu-
je Karol swój hufiec przyboczny, którego chorążym jest
hrabia Andegawenii, oraz dwa pierwsze hufce; w woj-
sku Karola są - zgodnie z tradycją karolińską - Alema-
nowie, Burgundowie, Fryzowie i Bretonowie; są - ale
usunięci poza właściwych Francuzów - Flamandowie
i Lotaryńczycy, są - wbrew historii - Normanowie, są -
nie zaliczani do Francuzów - Owerniacy i Akwitańczy-
cy (Peitevins), są szczególnie dzielni Bawarowie. „Nie
masz pod słońcem ludzi, których by Karol bardziej mi-
łował: z wyjątkiem Francuzów, którzy podbili mu tyle
królestw.” Cels de France, qui les regnes conquierent -
Francuzi, którzy podbijają królestwa, cels de France,
des plus saives qui sont - Francuzi, nad innych roztrop-
ni” - to mieszkańcy „ducatus Franciae”, Ile – de –
France z dodatkiem późno – karolińskiej Neustrii, sko-
ro Laon jest jednym z jej ośrodków, a hrabia Andega-
wenii nosi sztandar. To jest przede wszystkim tere de
France, molt dolz pais (ziemia francuska, najsłodszy
kraj),” z której imieniem giną baronowie pod Ron-
cevaux, prosząc Boga, aby błogosławił ją i jej króla,
que (...) benedist Charlon e France dolce.
Ponieważ jednak „Francuzi z Francji”, la franceise
gent, panują nad rozległym państwem, obejmującym
inne jeszcze kraje, granice Francji w Pieśni o Rolandzie
wyraźnie się rozszerzają, zależnie od kontekstu; i to
właśnie pozwoliło utożsamiać się z Francuzami
wszystkim, którzy mówili ich językiem, kochali trady-
cję historyczną, zawartą w chansons de geste, wielbili
jej bohaterów i czcili króla Francji. Dlatego kultura ry-
cerska, której odbiciem są chansons, odegrała wielką
rolę w rozszerzaniu pojęcia Francji aż po granice króle-
stwa, którego reprezentantem był władca, kultywujący
tradycję królów frankijskich związaną z St. Denis.
Wprawdzie ziemie na południe od Loary, z ich
odmiennym językiem i równolegle się rozwijającą inną
wersją kultury rycerskiej, słabo zostały objęte tym pro-
cesem promieniowania wspólnoty francuskiej, ale po-
łudnie stało się dla właściwych Francuzów częścią ich
dziedziny; wszak tam toczyli boje Roland, Oliwier
i Wilhelm z Orange, tam znajdowały się upamiętnione
w epopejach Roncevaux, Narbona, Roussillon, tam
spoczywały szczątki bohaterów i tam przechowywano
ich pamiątki. A więc w pojęciu dość szerokiej grupy
społecznej północnej Francji, dworzan, duchownych,
rycerzy, mieszczan, Francja zaczynała się utożsamiać
w ciągu XII wieku, m.in. pod wpływem kształtowanych
przez tradycję historyczną pojęć, z królestwem Fran-
ków. Filip August miał, według kronikarza angielskie-
go Mateusza Parisa, gniewnie zareagować na odruchy
niezależności we Flandrii: „Na świętych Francji, albo
Francja zostanie Flandrią, albo Flandria Francją!” On
też zamienił tytuł rex Francorum na rex Franciae, po-
nieważ za jego czasów nazwa Francji nabierała już tego
nowego, szerszego znaczenia. Inaczej jednak rzecz wy-
glądała w świadomości Akwitańczyków, Bretończy-
ków czy nawet najbliższych językowo Normandczy-
ków, którzy nie utożsamiali się z Francją i Francuzami;
świadectwem są tu kroniki normandzkie począwszy od
Dudona z St. Quentin. Jeżeli Wilhelm Zdobywca
z upodobaniem słuchał przed bitwą pod Hastings opo-
wieści o czynach Rolanda, to nie była to z pewnością
wersja identyczna z dziś zachowaną, przesiąkniętą ide-
ami królewskimi z St. Denis i Reims.
Najwcześniej, jak już widzieliśmy, wystąpił nowy
patriotyzm francuski wobec obcych, i to wobec tych
„obcych”, z którymi Francuzi, jako Frankowie, tworzy-
li do niedawna wspólnotę. Nowa Francja nawiązywała
tu do ambicji swych ostatnich królów z dynastii Karo-
lingów, którym nowa dynastia niemiecka nie tylko za-
brała część świętego dziedzictwa przodków, ale potęgą
w skali europejskiej wysoko górowała nad francuskimi
Karolingami, zależnymi od łaski swych wielkich wasa-
li. Upokarzające arbitraże Ottona I, jego brata Brunona
i jego syna Ottona II w obronie Ludwika IV i Lotara,
interwencje Ottonów w kościelne sprawy Francji,
przedstawiali Flodoard i Richer jako patriarchalne roz-
strzygnięcia sporów rodzinnych przez osobę cieszącą
się największą powagą (zarówno Ludwik IV, jak Hugo
Wielki byli szwagrami Ottona I). Jednak przytaczane
przez Richera anegdoty są wyraźnym dowodem, jak da-
lece królowie Franków zachodnich i ich wasale oba-
wiali się potęgi Ottonów i jak wytrwale strzegli swej
niezawisłości. Podczas spotkania w Attigny w 940 r.,
gdzie Otton I pośredniczył między Ludwikiem IV
a Hugonem, zdarzyło się, że obydwaj królowie siedli na
łóżku polowym, przy czym Ottonowi, siedzącemu
w głowach łóżka, wypadło wyższe miejsce. Wilhelm
normandzki ocenił to jako hańbę swego króla; poprosił
go o wstanie i sam zasiadł na jego miejscu, oświadcza-
jąc, że „jest niestosowne, aby widziano, że król siedzi
na niższym miejscu, gdy ktoś inny zajmuje miejsce
wyższe”. Na to Otton miał wstać z miejsca, które zajął
Ludwik. Podobny wydźwięk ma inna anegdota, o spo-
tkaniu Hugona Capeta z Ottonem II w Rzymie w 981
r.; Hugonowi towarzyszył Arnulf, biskup Orleanu. Hu-
gon, jeszcze książę „Francji”, rozmawiał z cesarzem
z pomocą Arnulfa jako tłumacza - co świadczy, że Hu-
gon, w przeciwieństwie do ostatnich Karolingów, nie
władał językiem niemieckim (mimo niemieckiego po-
chodzenia matki!). Wstając po rozmowie, Otton popro-
sił Hugona o podanie leżącego na krześle miecza; za-
nim książę to uczynił, wyręczył go biskup, obawiając
się, że usługa tego rodzaju, spełniona przez księcia
Francji, może być poczytana za dowód zależności wa-
salnej. Być może Richer sam zmyślił tę historię: Hugon
musiał być wolny od jakiegokolwiek cienia zależności
od cesarza, skoro zależność taka posłużyła jego zwo-
lennikom podczas elekcji w 887 r. do odsądzenia od
tronu Karola Lotaryńskiego. Nie pamiętano już, że oj-
ciec Capeta, Hugo Wielki, w 940 r. złożył hołd lenny
Ottonowi I. Ale w każdym razie jest to świadectwo
opinii francuskiej końca X w., pilnie strzegącej suwe-
renności „królestwa Franków” przed pretensjami uni-
wersalizmu cesarskiego do zwierzchnictwa. Wyraźnie
widać tę tendencję również w Pieśni do króla Roberta
pióra Adalberona, biskupa Laon, w której autor wyraź-
nie podkreśla równość dwu największych monarchów
chrześcijaństwa - króla Franków i cesarza - przypisując
Robertowi Pobożnemu królewskich i cesarskich przod-
ków. Jest to zapewne pierwsza próba nawiązania nowej
dynastii do tradycji karolińskich. Równość władzy kró-
la francuskiego z władzą cesarską podkreślał też w swej
kolekcji prawa kanonicznego bliski Robertowi II Ab-
bon, opat Fleury, który może być uważany za prekurso-
ra sławnej w późniejszym średniowieczu formuły rex
imperator in regno suo (król ma w swym królestwie
władzę równą cesarskiej). Przeciwstawiano się także
we Francji końca X wieku interwencjom cesarskim
w sprawy Kościoła francuskiego, nawet dokonywanym
za pośrednictwem całkowicie zależnych wówczas od
Cesarstwa papieży (spór o arcybiskupstwo Reims). Na
synodach w Reims 991 i w Chelles 994 biskupi francu-
scy odrzucili prawo papiestwa do wtrącania się w we-
wnętrzne spory Kościoła francuskiego, formułując
w ten sposób podjęte w późnym średniowieczu zasady
„gallikanizmu”. Im słabsza była pozycja królów fran-
cuskich, tym bardziej akcentowali oni swoją suweren-
ność i równość. Nic dziwnego, że zarówno ostatni Ka-
rolingowie, jak Robert Pobożny i Henryk I przybierają
w niektórych dokumentach tytuł Augustus, a dla He-
lgauda z Fleury Robert Pobożny - to „tantus Franco-
rum imperator”.
Świadomość polityczna o wyraźnym akcencie an-
tyniemieckim nie ograniczała się do związanych z dwo-
rem pisarzy. Richer opisuje zajścia podczas zjazdu Ka-
rola Prostaka z Henrykiem I w Wormacji w 920 r.,
gdzie ,,młodzieńcy germańscy i galijscy, rozdrażnieni
odmiennością języków, zaczęli, jak to mają w zwycza-
ju, z wielką gwałtownością obrzucać się obelgami”.
Zacietrzewieni młodzieńcy chwytali za miecze; ofiarą
bójki padł hrabia Erlebald, który wdarł się między wal-
czących, usiłując ich powstrzymać. A więc do spraw
hegemonii politycznej dołączyły się różnice językowe,
dzielące coraz silniej dawną wspólnotę Franków. Walki
o Lotaryngię, do której francuscy Karolingowie stale
rościli pretensje, przyczyniły się do dalszego wzrostu
antagonizmów. W roku 978 Lotar zachodnio – frankij-
ski uzyskał powszechne poparcie tych pretensji przez
książąt i mógł dokonać zbrojnej wyprawy na Akwi-
zgran; po zajęciu starej siedziby Karola Wielkiego od-
wrócił ku wschodowi stojący przed pałacem cesarskim
spiżowy posąg orła, którego uprzednio królowie sascy
skierowali ku zachodowi, „subtelnie dając do zrozu-
mienia, że mogą swym rycerstwem w każdym czasie
pokonać Gallów”. Wkrótce potem, podczas spotkania
obydwu wojsk w czasie odwetowego najazdu Ottona II
na Francję, jakiś Niemiec wyzwał Francuzów do poje-
dynku, obrzucając ich wyzwiskami „na hańbę Gallów”.
Oczywiście Richer z dumą opisuje wystąpienie „galij-
skiego” szermierza i jego zwycięstwo nad bluźniercą.
Odwrót Ottona spod Paryża stał się w późniejszych
kronikach francuskich wielkim zwycięstwem „Francu-
zów” nad Cesarstwem.
Wszystkie te przykłady pochodzą z kroniki Riche-
ra, któremu mimo obiekcji G. A. Bezzolego, nie sposób
odmówić silnego francuskiego patriotyzmu, posuwają-
cego się do przekręcania faktów niemiłych dla zagro-
żonego w swej suwerenności królestwa. Zarazem moż-
na chyba uznać Richera za wyraziciela uczuć pewnej
grupy społeczeństwa, stanowiącej zaczątek francuskie-
go „narodu politycznego”; grupa ta rozwinie się silnie
w ciągu XI w., skupiając się wokół monarchii i tradycji
frankijskich, broniąc poglądu o niezależności i wyższo-
ści króla Franków nad innymi koronowanymi władcami
Europy, uzasadniając to specjalnymi zadaniami jego
i jego ludu wobec Kościoła i ludzkości. Dzięki temu
w XI w., na fali ruchu krucjatowego, idea ta skupi wo-
kół siebie szerokie już kręgi duchowieństwa i rycer-
stwa.
Patriotyzm francuski, który obserwowaliśmy
w chansons de geste, wiązał się bowiem ściśle z du-
chem wypraw krzyżowych i z ideą walki z niewierny-
mi. Wyprawy Normandczyków do Włoch południo-
wych i na Sycylię, wyprawy licznych rycerzy francu-
skich do Hiszpanii, rozpowszechniony w chrześcijań-
stwie i coraz silniej popierany przez papiestwo pogląd
o konieczności wyparcia muzułmanów z Europy i ode-
brania im Ziemi Świętej - wszystko to wpłynęło na
szczególną popularność idei krucjat właśnie we Francji
i uczyniło w umysłach duchownych i rycerzy francu-
skich walkę z Saracenami szczególnym posłannictwem
Francuzów. Są ślady bezpośredniej kontynuacji mesja-
nizmu frankijskiego VIII–IX w., w którym idea obrony
Kościoła i walki z niewiernymi grała tak wielką rolę,
przez nowy mesjanizm francuski XI–XII wieku. Gui-
bert z Nogent, podnosząc odwieczną wierność Francu-
zów wobec Kościoła, dosłownie niemal cytuje zwrot ze
Wstępu do Prawa Salickiego o tym, jak Frankowie ucz-
cili dręczonych i mordowanych przez Rzymian mę-
czenników chrześcijańskich, oprawiając ich relikwie
w złoto i ozdabiając drogimi kamieniami.30 Romańska
proweniencja Francuzów nie przychodzi mu tu wcale
na myśl. Przy nieustannym trwaniu tradycji frankij-
skich we Francji i utożsamianiu się Francuzów z Fran-
kami nawiązanie do przewag Karola Młota czy Karola
Wielkiego nad wyznawcami Mahometa było jednak
czymś oczywistym. Dlatego też w chansons de geste
wrogiem absolutnym, z którym toczą się wszystkie nie-
omal wojny, są Saracenowie, a inne elementy tradycji
karolińskiej ulegają zatarciu.
Krucjaty, zarówno hiszpańskie jak lewantyńskie,
nie były dziełem królów francuskich; aż do Ludwika
VII monarchia francuska nie miała w nich żadnego
udziału. Także drugi nurt rodzącego się mesjanizmu
francuskiego - i tutaj przypominającego dawny mesja-
nizm frankijski ze Wstępu do Prawa Salickiego - mia-
nowicie szczególna wierność Kościołowi i katolickiej
ortodoksji, rozwija się początkowo nad głową króla.
Antypapieskie deklaracje synodów francuskich końca
X w. poszły w niepamięć. Grzegorz VII znalazł dla
swej idei reformy Kościoła szerokie poparcie we Fran-
cji, ale nie ze strony króla Filipa, który w jego listach
występuje jako postać godna pogardy: nie tylko „ty-
ran”, gwałciciel kościołów i wyzyskiwacz ubogich, ale
pospolity rabuś, napadający na drogach kupców. „Wie-
le czasu upłynęło - pisał papież - odkąd królestwo
Francji, niegdyś sławne i przepotężne, zaczęło się chy-
lić ku upadkowi i ze wzrostem występków tracić oznaki
cnoty.” Korespondencja Grzegorza, która przyczyniła
się do ukształtowania się we Francji opinii popierającej
jego walkę z cesarzem i umożliwiła jego następcy zna-
lezienie we Francji schronienia i prowadzenie działal-
ności antycesarskiej, skierowana była nie do króla, lecz
do licznych francuskich książąt i biskupów, tworzących
propapieski obóz polityczny.
Badania ostatnich dziesięcioleci przyczyniły się do
pewnej rehabilitacji polityki książąt francuskich. Jak
wykazał najdobitniej Karl Ferdinand Werner, w ramach
rządzonych przez nich terytoriów dokonywano reform
likwidujących anarchię drobnych feudałów i tworzono
nową administrację zrywającą z nadawaniem w lenno
poszczególnych zamków i okręgów, a także systema-
tyczną skarbowość - co później naśladowali królowie
w swej domenie. Dwory książąt były ośrodkami kultu-
ry. Dodajmy do tego, że książęta byli związani ideowo
z monarchią francuską (oczywiście rozumianą jako ze-
spół wolnych władców pod honorowym przewodnic-
twem króla), jej tradycjami i suwerennością. Toteż idea
posłannictwa Franków – Francuzów wobec ludności
i Kościoła znajdowała wśród nich żywy oddźwięk. Oni,
ideowi następcy „parów” Karola Wielkiego, popierali
rozwój patriotycznego eposu rycerskiego, oni też stanę-
li na czele krucjat, zarówno do Hiszpanii, jak do Ziemi
Świętej.
Krucjaty hiszpańskie, ale przede wszystkim zdoby-
cie Jerozolimy i stworzenie w Syrii i Palestynie państw
chrześcijańskich z przygniatającą w nich rolą rycerstwa
francuskiego, wywołały we Francji wybuch entuzjazmu
i nieznany dotąd wzrost dumy narodowej. Sam Bóg
działał przez swój wybrany naród: Francuzów, prowa-
dząc ich od zwycięstwa do zwycięstwa, wynosząc ich
ponad inne narody chrześcijańskie. Dawne uczucia za-
zdrości wobec Niemców - posiadaczy godności cesar-
skiej - znikły wobec tych „oczywistych” dowodów
wyższości Francuzów. Nowa duma narodowa wyraźnie
widnieje w dziełach poświęconych dziejom pierwszej
krucjaty, w szczególności dziele Guiberta z Nogent, za-
tytułowanym Gesta Dei per Francos (napisanym ok.
1108 r.). Dziełu temu wypada poświęcić nieco więcej
uwagi, ponieważ charakter Francuzów jako „narodu
wybranego” widnieje w nim w pełnym blasku, a duma
z sukcesów krucjat i ze specjalnej wierności Kościoło-
wi łączy się z akcentowaniem niechęci do Niemców,
których pretensje do prymatu w chrześcijaństwie zosta-
ły tu sprowadzone do pustych frazesów.
Akcenty antyniemieckie znajdowały uzasadnienie
w postawie Henryka IV i jego następcy wobec papie-
stwa, w którego obronie stanęła Francja. Urban II,
„pierwszy papież z Franków”, jak z satysfakcją notuje
Guibert, udał się po pomoc do Francji, gdzie znajdowa-
li ją zawsze jego poprzednicy; kronikarz przypomina
przy tej okazji podróże papieży Zachariasza i Stefana
III (II) do Pepina Małego i interwencję Franków w inte-
resie papiestwa przeciw Longobardom, dając w ten
sposób wyraz ciągłości tradycji frankijskiej. Naród
Franków (Francuzów) odnosił się - zdaniem Guiberta -
zawsze z szacunkiem i powolnością wobec decyzji na-
stępców św. Piotra. Tymczasem Niemcy (Teutonici),
odrzucając zalecenia papieskie „z barbarzyńskim ja-
kimś uporem”, wolą podlegać ekskomunice, niż się
podporządkować. Guibert przytacza swą rozmowę z ar-
chidiakonem mogunckim, który występował z pretensją
do Francuzów za pomoc udzielaną papieżowi Paschali-
sowi II przeciw Cesarstwu i „tak dalece poniżał króla
naszego wraz z ludem, (...) że odmawiał im nawet na-
zwy Franków”. Odpowiedź Guiberta była dosadna:
„Jeżeli uważasz nas za tak gnuśnych i zepsutych, że
w swym obrzydliwym bełkocie uwłaczasz imieniu naj-
sławniejszemu aż po Ocean Indyjski, powiedzże mi, do
kogo zwrócił się papież Urban, ściągając obronę prze-
ciw Turkom? Czyż nie do Franków (Francuzów)?
Gdyby ci nie ruszyli pierwsi i z najżywszym staraniem
i niezmożonymi siłami nie powstrzymali barbarzyństwa
ściągających zewsząd ludów, niczym by były posiłki
waszych Niemców (Teutonicorum), których imię nawet
tam nie zabrzmiało.”
Trudno nie widzieć w tym tekście rozbudzonej
francuskiej świadomości narodowej, nabierającej cech
szowinistycznych; warto podkreślić - za Jacques Chau-
randem - że patriotyzm Guiberta nie ma jeszcze za
punkt centralny osoby króla i nie jest związany z „reli-
gią królewską”. Duma z wyższości udowodnionej
w wyprawie krzyżowej łączy się z poczuciem głębokiej
słuszności stanowiska francuskiego w sprawach ko-
ścielnych, które prowadzi prosto do pojęcia Francji, ja-
ko „najstarszej córki Kościoła”; triumfalne uczucie
przewagi nad niemieckimi rywalami, którzy okazali się
także złymi chrześcijanami, łączy się tu z szyderstwami
w stosunku do ich języka (Guibert nie wie, że tym ję-
zykiem mówili „czcigodni” dawni Frankowie!). Obar-
czony przez Boga specjalnymi zadaniami naród francu-
ski został za to obdarzony również szczególnymi przy-
miotami. „Ponieważ od młodości nosił jarzmo (Bo-
skie!), będzie trwał samotnie, pośród właściwości in-
nych narodów, ten naród szlachetny, roztropny, wa-
leczny, bogaty i wspaniały!” Wszystkie inne narody za-
zdroszczą mu tej pozycji.
Myśli Guiberta, związanego zresztą później z oto-
czeniem króla Ludwika VI, wyrażały poglądy dość sze-
rokiego kręgu rycerstwa i duchowieństwa francuskiego;
w rozwiniętej postaci spotkamy je również w dziełach
Sugera z Saint–Denis, który starał się powiązać ten
rozpłomieniony przez krucjaty patriotyzm francuski
z królem i królestwem, wplatając weń ową „religię kró-
lewską” i przy okazji akcentując kult św. Dionizego ja-
ko patrona króla, państwa i narodu.
W swej biografii Ludwika VI poświęcił Suger du-
żo miejsca roli Francji w konflikcie papieża Paschalisa
II z Cesarstwem, podkreślając jednak szczególnie rolę
„króla Franków”, który, podobnie jak jego poprzednicy
z Karolem Wielkim na czele, gotów jest nieść papie-
żowi pomoc przeciw „tyranom i wrogom Kościoła,
a zwłaszcza cesarzowi Henrykowi”. Tutaj także wystę-
pują ostre akcenty antyniemieckie: na rokowaniach
w Chalons nad Marną posłowie niemieccy „z niemiec-
ką gwałtownością wybuchali złością i, gdyby mogli się
bezpiecznie ośmielić, pluliby obelgami i obrażali”. Ce-
chą ich jest „furor Teutonicus” - szał niemiecki, a nie-
chęć Sugera do języka i kultury sąsiadów wyraża się w
zdaniu o „straszliwym wyciu śpiewających Niemców,
przenikającym niebiosa”. Jeżeli arcybiskup trewirski
Brunon uzyskał pozytywną ocenę jako „mąż pełen
ogłady i wymowy, pełen elokwencji i wiedzy”, to tylko
dzięki swemu Wykształceniu we Francji i znajomości
form francuskich (gallicano coturno exercitatus). Nic
dziwnego, że i papieżowi przypisuje Suger „nienawiść
do Niemców” i „miłość do Francuzów”.
Szczytowym punktem opowiadania Sugera są wy-
padki 1124 roku. Cesarz Henryk V zwołał pospolite ru-
szenie, aby uderzyć na Francję w sojuszu ze swym te-
ściem, królem angielskim Henrykiem I. We Francji
powstało poczucie ogólnonarodowego zagrożenia, któ-
re ogarnęło szerokie kręgi społeczeństwa całego króle-
stwa. „Król Niemców - stwierdzał Ludwik VI w póź-
niejszym przywileju dla St. Denis - przygotował woj-
sko, aby wkroczyć i ujarzmić nasze królestwo”. Zwo-
ławszy radę, Ludwik, zapewne za sugestią Sugera, udał
się do St. Denis, aby manifestacyjnie oddać się pod
protekcję świętego, który - według słów Sugera - miał
być „osobliwym patronem i szczególnym po Bogu pro-
tektorem królestwa”. Jako lennik św. Dionizego z hrab-
stwa Vexin, król podjął z ołtarza chorągiew, która
w przyszłości miała pełnić rolę jednego z najświętszych
symbolów narodowych Francuzów, wzywając jedno-
cześnie wszystkich swych wasali do stawienia się, aby
przeciwstawić się najeźdźcy. To, co potem nastąpiło,
przedstawia Suger jako cud św. Dionizego i wyraz jego
opieki nad Francją. „Oburzone niezwykłą zuchwałością
wrogów, doświadczone męstwo Francji, poruszając ze
wszech stron wyborne rycerstwo, wysłało siły i mężów,
pamiętnych dawnego męstwa i starożytnych zwy-
cięstw.” Pod Reims nie zabrakło żadnego nieomal
z wielkich lenników królestwa; Suger podkreśla, że
przybył nawet Tybald, hrabia Szampanii, który prze-
rwał toczoną właśnie z Ludwikiem wojnę wewnętrzną,
„ex ajuracione Francie” - czyli pod wpływem zaklęć
Francji. Nie wiadomo, czy kronikarz ma tu na myśli
napomnienia Francuzów, czy miłość do Francji, tkwią-
cą gdzieś w głębi duszy hrabiego. Zebrała się wielka
masa rycerstwa, jakiej dotychczas Francja nie widziała:
Suger porównuje ją do szarańczy, ogarniającej doliny
rzeczne, równiny i nawet zbocza górskie. Przez tydzień
oczekiwano cesarza, który się jednak nie pojawił, i mi-
mo namów zwolenników wkroczenia w granice nie-
przyjacielskie pospolite ruszenie rozeszło się bez bitwy.
Z tego powodu ta sławiona przez Sugera kampania zo-
stała zlekceważona przez historyków, traktujących ją
jako niegodny uwagi epizod.
Opat z St. Denis miał jednak słuszność, uważając
zebranie pospolitego ruszenia pod Reims za triumf
Francji. Książęta francuscy, którzy stawili się na pole-
cenie swego suzerena, decydowali się bronić całej
Francji przed najeźdźcą, przezwyciężając swe partyku-
larne interesy. Europa ujrzała, że zjednoczone siły
Francji mogą stanowić potęgę. Nie chciał jej wypróbo-
wać cesarz, który zrezygnował z wyprawy. Nie tylko
Suger, ale i inni Francuzi zdali sobie zapewne sprawę
z siły ukrytej w rozbitym politycznie królestwie, którą
można by się posłużyć, gdyby udało się przezwyciężyć
rozbicie. „Terrarum domina - Francia”, Francja, pani
nad krajami, występuje u Sugera jako symbol jedności
stojącej ponad podziałami. Wzrósł autorytet króla, któ-
ry niezaprzeczalnie był symbolem Francji, podobnie
jak stał się nim niebawem sztandar św. Dionizego, pod
którym skupiło się rycerstwo całego królestwa.
Klasztor w St. Denis patronował, zwłaszcza za
czasów Sugera, dalszemu rozszerzaniu patriotyzmu
ogólno – francuskiego, skupionego wokół osoby króla.
Sukces pospolitego ruszenia z 1124 r. umocnił zarówno
autorytet króla, specjalnego wybrańca Bożego, na-
maszczonego krzyżmem dostarczonym bezpośrednio
z niebios i obdarzonego nadprzyrodzonym darem le-
czenia, oraz św. Dionizego, patrona i opiekuna Francji,
którego protekcja obroniła kraj przed najazdem bez
żadnego przelewu krwi. Wspominaliśmy już o roli St.
Denis w kultywowaniu legendy karolińskiej i uczynie-
niu z niej patriotycznej tradycji kapetyńskiej Francji.
Wyrazem tego procesu jest utożsamienie wzmiankowa-
nej w Pieśni o Rolandzie chorągwi Karola Wielkiego,
1’orie flambe,39 z zwycięską chorągwią św. Dionizego,
przyjętą przez Ludwika VI z ołtarza St. Denis i w ana-
logiczny sposób podejmowaną przez jego następców
w kolejnych wyprawach wojennych.
L’Orie flambe, Oriflamme była w Pieśni o Rolan-
dzie chorągwią św. Piotra, otrzymaną przez Karola
Wielkiego w Rzymie od papieża, tą chorągwią, którą
otrzymuje Karol Wielki od św. Piotra na słynnej moza-
ice w Pałacu Laterańskim. Teraz mnichom z St. Denis
(może samemu Sugerowi) wydało się celowym powią-
zanie legendy osnutej dokoła świętego sztandaru Karo-
la z osobą św. Dionizego, nowego patrona Francji,
i konkretną chorągwią, przechowywaną w opactwie.
Już w 1184 tożsamość chorągwi św. Dionizego z Ori-
flamme była powszechnie uznawana. W późniejszych
więc rękopisach Pieśni o Rolandzie usunięto wzmiankę
o rzymskim pochodzeniu chorągwi i związku ze św.
Piotrem; natomiast w poemacie Anseis z Kartageny
z pierwszej połowy XIII w. Karol Wielki, wyruszając
na wyprawę wojenną, podejmuje Oriflamme z ołtarza
w Saint–Denis, jak to mieli potem czynić królowie
francuscy. Pod Bouvines w 1214 r. Oriflamme, święty
symbol narodowy, krzepił swym widokiem walczących
rycerzy francuskich.
Dzięki Pieśni o Rolandzie karolińską co najmniej
metrykę otrzymało zawołanie bojowe Kapetyngów:
„Munjoie!”, poświadczone przez anglo – normandzkie-
go kronikarza Oderyka Vitalisa w opisie bitwy stoczo-
nej w 1119 r. w tłumaczeniu łacińskim jako „meum
gaudium” (moja radość). Mimo tak prostego wyjaśnie-
nia tego zawołania (dostarczonego przez Laurę
Hibbard–Loomis), przez długie wieki głowiono się nad
jego genezą, ponieważ jego forma pisana zmieniła się
wkrótce na „Montjoie!”. Wywodzono je więc od Mons
Gaudii, wzgórza pod Rzymem, skąd pielgrzymi po raz
pierwszy mogli ujrzeć Wieczne Miasto, cel ich wę-
drówki. W XIV wieku, w klasztorze premonstratensów
Joyenval powstał poemat o pochodzeniu herbu francu-
skiego, w którym przenoszono genezę zawołania aż do
czasów Chlodwiga, który niedaleko późniejszego klasz-
toru, pod górą zwaną Montjoye, miał zwyciężyć wiel-
możę imieniem Conflac. Zwycięstwo odniósł on, po-
nieważ za radą pustelnika (który niebawem stał się św.
Dionizym!) umieścił na swej tarczy zamiast pogańskich
półksiężyców - trzy lilie.
Zresztą w samym zawołaniu niebawem (ok. 1200)
pojawia się wezwanie patrona Francji, św. Dionizego;
odtąd rycerze francuscy ruszali do boju z okrzykiem:
„Montjoie Saint Denis!”. W tym też kontekście należy
wspomnieć o ulubionym zaklęciu rycerzy francuskich:
„Par le cors Saint Denis!” (Na ciało św. Dionizego!).
Mnisi z St. Denis potrafili wykorzystać pozycję,
którą ich patronowi przyniosło wywyższenie go przez
Sugera i Ludwika VI do rangi głównego opiekuna
Francji. Związek kultu św. Dionizego z rosnącym pa-
triotyzmem francuskim i ścisłe powiązania tego patrio-
tyzmu z tradycją karolińską, popularną dzięki chansons
de geste, znalazły wyraz w dwu szeroko w historiogra-
fii dyskutowanych falsyfikatach z XII wieku, mianowi-
cie kronice tzw. Pseudo–Turpina i przywileju Karola
Wielkiego dla St. Denis. Daty dokonania obu fał-
szerstw są sporne. Co do kroniki, rzekomego dzieła ar-
cybiskupa Reims Turpina, znanego z Pieśni o Rolan-
dzie, opisującego rzekome czyny Karola Wielkiego
w walce z Saracenami w zupełnej sprzeczności z histo-
rią, lecz w zasadniczej zgodności z karolińskim wąt-
kiem chansons de geste, prawdopodobne wydaje się da-
towanie jej powstania na ok. 1130 r., co proponuje jej
wydawca C. Meredith–Jones; wraz z nim wypada się
też zgodzić, że autor nie musiał pisać jej w Hiszpanii
(jak sądzili dawniejsi historiografowie), ale w żadnym
wypadku nie można przyjąć niefortunnego pomysłu
powiązania jej z Akwizgranem. Percy E. Schramm
wskazał na możliwość powstania kroniki w St. Denis
lub dokonania tam jej przeróbki, w której znalazł się in-
trygujący ustęp o darowaniu Francji w lenno św. Dio-
nizemu; jednak możliwość przeróbki polegającej na
wprowadzeniu tego ustępu wykluczył C. Meredith–
Jones, ze względu na jego występowanie we wszyst-
kich najstarszych rękopisach kroniki Turpina.
Wzmiankowany ustęp opowiada, że Karol Wielki,
zwoławszy synod w St. Denis, z wdzięczności za zwy-
cięstwo nad „poganami”, nadał „omnem Franciam” ko-
ściołowi Św. Dionizego „in predio”, czyli na zasadzie
posiadania majątku; nakazał też, aby w przyszłości
wszyscy królowie i biskupi Francji byli posłuszni opa-
towi z Saint–Denis, bez którego zgody nie byłoby wol-
no koronować królów ani wyświęcać biskupów. Na
znak przynależności do klasztoru każdy posiadacz do-
mu w całej Galii miał płacić rocznie daninę 4 monet
(nummos); również niewolni, którzy z własnej woli bę-
dą płacić tę daninę, mają zostać wolnymi. Każdy płacą-
cy tę daninę miał się odtąd zwać „wolnym św. Dioni-
zego” (francus sancti Dionisii); ponieważ wszyscy
mieszkańcy Galii płacili tę daninę, zaczęto - według
kronikarza - nazywać ich Frankami, a kraj ich Francją,
na znak jej swobód od wszelkich powinności na rzecz
innych ludów. Była to próba wytłumaczenia intrygują-
cej ludzi XII w. dwuznaczności terminu „francus”,
oznaczającego zarówno członka określonej grupy et-
nicznej, jak „wolnego” (po francusku „franc”, skąd
powstały rzeczowniki w rodzaju „franchise” - wolność
w sensie swobody prawnej, przysłówki jak „franche-
ment” - swobodnie itp.). Oczywiście samą interpretację
„Franków” jako „ludzi wolnych” znamy z wielu in-
nych, frankijskich jeszcze źródeł. Tutaj jednak połą-
czono ją tak ściśle z tendencją do wywyższenia St. De-
nis, że trudno sobie wyobrazić, aby tekst ten mógł po-
wstać gdzie indziej.
Dalszym krokiem mnichów z St. Denis było przy-
branie w formę dokumentu niezwykłej wiadomości
o nadaniu całej Francji św. Dionizemu: tak powstał fal-
syfikat z datą 813 r., w którym Karol Wielki uroczyście
nadaje kościołowi w St. Denis wszystkie wymienione
w kronice Pseudo–Turpina prerogatywy; na znak pod-
ległości św. Dionizemu złożył na jego ołtarzu swą ko-
ronę i wpłacił jako daninę 4 złote bizanty (monety bi-
zantyjskie), w czym go mają naśladować następcy.
Również przy ogólnej daninie wolnych Franków za-
znaczono, że mają to być złote monety (nummi aurei).
Badacz holenderski C. van de Kieft datuje to fałszer-
stwo na ok. 1160 r. i jest skłonny przypisać je następcy
Sugera, opatowi Odonowi z Deuil (1151–1162), z któ-
rego czasów pochodzi cała seria falsyfikatów przypi-
sywanych różnym królom frankijskim, którzy mieli ob-
darować klasztor rozmaitymi przywilejami i posiadło-
ściami. Stanowisko Sugera, który za Ludwika VI i Lu-
dwika VII był drugą osobą po królu, a podczas krucjaty
1147–1149 r. rządził Francją w zastępstwie nieobecne-
go monarchy, decydując m.in. o obsadzaniu biskupstw
i metropolii, wzbudziło w mnichach w St. Denis pra-
gnienie uczynienia z osobistej pozycji Sugera roli przy-
sługującej prawnie wszystkim opatom. Oczywiście nie
dało się to pragnienie ziścić: ze wszystkich postulatów
osiągnął klasztor tylko utrzymanie się wcześniejszego
już zwyczaju przechowywania insygniów królewskich;
stróżem owych insygniów był odtąd opat St. Denis,
który dostarczał je na każdą koronację. Wokół insy-
gniów również wytworzyła się tradycja, wiążąca je
z Karolem Wielkim: dotyczy to zwłaszcza miecza ko-
ronacyjnego, utożsamianego od XII w. ze wspomnia-
nym w Pieśni o Rolandzie mieczem Karola o nazwie
„Joiose” („Joyeuse”, Gaudiosa w kronice Pseudo-
Turpina). W St. Denis dokonywano też koronacji kró-
lowych, natomiast królowie w dalszym ciągu byli na-
maszczani i koronowani w Reims. Umocniła się pozy-
cja św. Dionizego jako głównego patrona Francji, przed
Marcinem i Remigiuszem. Napisany w 1223 r. łaciński
Żywot św. Dionizego, rychło spopularyzowany w prze-
róbce francuskiej, szerzył sławę świętego jako opieku-
na Francji i jej królów. Nowsze badania wykazały, że
królowie (Filip August, Ludwik IX) istotnie wpłacali
rekognicyjną daninę 4 bizantów jako wyraz poddania
się patronowi, i to w formie przewidzianej przez pseu-
do – przywilej. O powszechnej daninie „wolnych Fran-
ków” nie było mowy; żaden też z królów francuskich
nie potwierdził rzekomego dokumentu Karola Wielkie-
go z 813 roku.
Uznając się za poddanych św. Dionizego, królowie
francuscy uzyskiwali sakralizację swej polityki, która
była wyrazem działalności świętego, a jednocześnie
podkreślali swą niezależność od ziemskich autorytetów.
Ponieważ zaś św. Dionizy był patronem nie tylko kró-
lów, ale wszystkich „Franków” - Francuzów, mogła się
wytworzyć ścisła solidarność między monarchią a na-
rodowymi aspiracjami jej podwładnych, która miała
przetrwać wiele burz zewnętrznych i wewnętrznych
oraz przyczynić się do szczególnej zwartości feudalne-
go społeczeństwa francuskiego. Mistyczne ujmowanie
więzi między królem a jego podwładnymi znalazło wy-
raz także w chansons de geste. W dwunastowiecznej
Koronacji Ludwika podkreślono świętość i nienaru-
szalność obowiązków wasala wobec króla, nawet gdy
ten osobiście nie zasługuje na miłość.
Ścisły związek francuskiej świadomości narodowej
z tradycją frankijską, a w szczególności z legendą karo-
lińską, ponownie spowodowały w XII w. konieczność
ustosunkowania się Francuzów do idei cesarstwa. W XI
wieku królowie francuscy podkreślali swą suweren-
ność, zostawiając jednak cesarzowi honorowe pierwsze
miejsce wśród królów chrześcijańskich, jako protekto-
rowi Kościoła rzymskiego. Jeżeli w źródłach francu-
skich tego okresu występuje pojęcie „imperium” - to
wyłącznie w sensie państwa cesarzy, obejmującego
Niemcy (z Lotaryngią), Włochy i (później) Burgundię:
nigdy jako określenie władzy uniwersalnej nad chrze-
ścijaństwem. Tylko niektórzy książęta francuscy, za-
pewne dla relatywizacji zwierzchnictwa królów nad
nimi, zdają się uznawać nadrzędny autorytet cesarzy;
znajdowało to wyraz w datowaniu dokumentów m.in.
według lat panowania cesarzy oraz w wypowiedziach
niektórych kronikarzy; np. Wilhelm z Poitiers podkre-
ślał, że „nie ma wyższej potęgi ani godności w świecie
ponad cesarza rzymskiego”. Należy jednak podkreślić,
że ani Henryk II, ani żaden z cesarzy z dynastii salic-
kiej nie starał się wysuwać jakichkolwiek pretensji do
zwierzchnictwa nad królem „zachodnich Franków”,
a przy ich spotkaniach skrupulatnie dbano o podkreśla-
nie równorzędności obu monarchów. W Niemczech bez
wahania też przydzielano królowi francuskiemu pierw-
sze miejsce po cesarzu w rodzinie władców chrześci-
jańskich. Powszechne przekonanie o wyjątkowym cha-
rakterze władzy królów francuskich i o ich równych ce-
sarskim prerogatywach rzadko znajdowało przeciwni-
ków i Innocenty III, kiedy stwierdzał w bulli z 1202 r.,
iż król francuski „nie uznaje w sprawach doczesnych
żadnego zwierzchnictwa nad sobą”, wyrażał tylko ist-
niejącą już opinię. Zdanie to jednak weszło do korpusu
prawa kanonicznego i stało się punktem wyjścia teorii
suwerenności króla Francji, wypracowanej przez fran-
cuskich prawników.
Jednakże rozwój legendy Karola Wielkiego, jako
symbolu wielkiej przeszłości Francji, musiał zmuszać
do pytania: dlaczego współcześni następcy Karola nie
noszą tytułu cesarskiego? Jakim prawem posługują się
nim królowie „Teutonów” czy „Alemanów”, jak na
przemian określano władców Niemiec we Francji?
Szczególnie próba rewindykacji legendy karolińskiej
i rozpowszechnienia jej w Niemczech, podjęta przez
cesarza Fryderyka Barbarossę i jego doradcę arcybi-
skupa kolońskiego Rajnalda z Dassel (kanonizacja Ka-
rola na ich polecenie przez antypapieża Paschalisa III
w 1165 r.), musiała wzbudzić we Francji akcenty pole-
miczne.
Od czasu wybuchu walki papiestwa z cesarstwem
stracił znaczenie argument cesarskiej opieki nad Ko-
ściołem rzymskim, który umożliwiał w XI w. Francu-
zom uznawanie prymatu cesarzy wśród władców
świeckich. Teraz cesarz był nie opiekunem, ale naj-
groźniejszym wrogiem Kościoła, wrogiem, przed któ-
rym papież szukał schronienia we Francji. Któż, jak nie
król francuski, władca narodu zawsze wiernego Ko-
ściołowi, obrońca Kościoła, coraz częściej określany
w listach papieskich jako rex christianissimus, szcze-
gólny pomazaniec Boży, był godniejszy korony cesar-
skiej? Toteż w XII wieku coraz częściej pojawia się po-
stulat odebrania godności cesarskiej niegodnym nie-
mieckim „uzurpatorom” i „przywrócenia” jej królom
francuskim. „Par dreit est Rome al rei de Saint Denis”
- prawo do Rzymu ma król z St. Denis - podkreślał au-
tor epopei Koronacja Ludwika.” Mnożą się proroctwa
o powrocie władzy cesarskiej do właściwych dziedzi-
ców Karola Wielkiego, kursujące już podczas drugiej
wyprawy krzyżowej, kiedy Ludwikowi VII prorokowa-
no, że będzie „cesarzem końca świata”. Coraz wyraź-
niej rysuje się w umysłach Francuzów program, który
P. E. Schramm trafnie określił terminem: renovatio im-
perii Caroli Magni. Dla uzasadnienia praw Kapetyn-
gów do godności cesarskiej trzeba ich było jednak
uznać za potomków Karola Wielkiego. Kronikarze
i genealogowie francuscy XII w. gorliwie się tym zaję-
li. Hagiograf św. Magloriusza (z paryskiego klasztoru
Saint Magloire) wywodził od Karolingów żonę Hugona
Capeta; jedna z genealogii uznawała Konstancję, żonę
Roberta Pobożnego, za córkę Karolinga Ludwika V.”
Około 1120 roku Lambert z St. Omer po prostu uznał
Hugona Capeta za bratanka Ludwika V, ostatniego Ka-
rolinga na tronie francuskim. Autorzy licznych katalo-
gów królów zestawiali władców Francji w ciągłym sze-
regu, nie zaznaczając zmiany dynastii po Ludwiku V.
Znajomość faktów historycznych i genealogii królów
wśród ówczesnych ludzi pióra była jednak zbyt po-
wszechna, aby taka mistyfikacja się przyjęła.
W 1160 roku poślubił Ludwik VII Adelajdę, hra-
biankę szampańską, która po kądzieli mogła się szczy-
cić pochodzeniem od Karola Wielkiego (poprzez hra-
biów Vermandois, potomków króla włoskiego Bernar-
da). W 1180 roku syn z tego małżeństwa, Filip, poślubił
inną przedstawicielkę potomstwa Karola Wielkiego,
Izabelę (Elżbietę), hrabiankę Hainaut, która pochodziła
od Judyty, córki Karola Łysego i Baldwina I Flandryj-
skiego. Tym razem uroczystości koronacji młodej pary
w St. Denis w 1180 r. nawiązywały rzeczywiście do
tradycji karolińskiej; myśl o „renowacji” imperium ka-
rolińskiego miała odtąd zaprzątać myśli młodego króla,
który do swego imienia przybrał cesarski tytuł Augu-
stus. Już około 1190 roku poeta Bertrand de Born sła-
wił go jako potomka Karola Wielkiego. Kronikarz i po-
eta Wilhelm Bretończyk określał go przydomkiem
„Karolides”, tj. potomek Karola, a sam Filip nazwał
swego nieprawego syna, urodzonego w 1208 r., imie-
niem Karlotus, i tu nawiązując do tradycji karolińskiej.
Współczesny mu pisarz anglo – walijski Girald z Kam-
brii twierdzi, że pewnego razu Filip, pytany o przyczy-
nę głębokiego zamyślenia, odpowiedział: „Rozważa-
łem, czy kiedykolwiek Bóg będzie łaskaw udzielić
mnie lub innemu królowi Franków tej łaski, że króle-
stwo Francji zostanie doprowadzone do pierwotnego
stanu i do tej wielkości i rozległości, jaką niegdyś miało
w czasach Karola.” Nie wchodząc w sprawę autentycz-
ności tej wypowiedzi, trzeba zauważyć, że podobne
myśli nurtowały Francuzów od dość dawna: wszak już
Suger przytacza opinie swych współczesnych, że ob-
szar Niemiec, który ongiś Frankowie podbili, powinien
w myśl prawa frankijskiego podlegać im, tj. Francu-
zom. Była to owa „większa Francja” z Pieśni o Rolan-
dzie, z Akwizgranem jako prawowitą siedzibą „króla
Franków”, która też przyciągała myśli i „królów św.
Dionizego”, i ich poddanych. W bitwie pod Bouvines,
którą jej bard, Wilhelm Bretończyk, porównał ze zwy-
cięstwem Karola Wielkiego nad Sasami, przemówienie
Filipa do rycerzy nawiązywało do tradycji karolińskiej,
rozumianej w duchu rycerskiej legendy chansons de
geste.
Około 1200 roku Idzi, kanonik Św. Marcelego
w Paryżu, dedykował następcy tronu Ludwikowi (póź-
niej VIII), synowi Filipa i Izabeli, poemat o Karolu
Wielkim, wskazując mu wielki wzór do naśladowania.
Inny kronikarz, Andrzej z Marchiennes, uznał wstąpie-
nie na tron tegoż Ludwika, po ojcu (a raczej babce oj-
czystej) i po matce potomka Karolingów, za „powrót
królestwa Franków do potomstwa Karola”. Odtąd imię
Karol stanie się jednym z imion nadawanych synom
w rodzime monarszej (pierwszym był syn Ludwika
VIII, Karol Andegaweński, późniejszy król Sycylii),
a kronikarze, z Wincentym z Beauvais i Primatem z St.
Denis na czele rozpowszechnią teorię o „powrocie” Ka-
rolingów. Św. Ludwik IX, restaurując groby królewskie
w St. Denis, umieścił w centrum sarkofagi Filipa Augu-
sta i Ludwika VIII, jako tych, którzy zespolili w sobie
dziedzictwo kapetyńskie z karolińskim. W pojęciu
Francuzów istniała bezpośrednia ciągłość dynastyczna
od Meroweusza czy legendarnego Faramunda aż do
królów dziedziczących tron w XIII wieku. O elekcji,
oczywiście, nie mogło być mowy. Odmawiając prze-
ciwnikom cesarza Fryderyka II, pragnącym powołać na
tron niemiecki Roberta hr. Artois, brata Ludwika IX,
posłowie francuscy oświadczyli, że ich mocodawca
woli być bratem dziedzicznego króla Francji niż elek-
cyjnym cesarzem.
Ogromny wpływ na dalsze kształtowanie francu-
skiej świadomości narodowej miała historiografia, in-
spirowana i popierana przez monarchię. Obok dworu
królewskiego ośrodkiem historiografii, formującej tra-
dycję narodową w sposób odpowiadający celom poli-
tycznym Kapetyngów, był również klaszor St. Denis.
Rigord, mnich tego klasztoru, skompilował na przeło-
mie XII i XIII w. Historię królów Franków, którą uzu-
pełniły nieukończone Czyny Filipa Augusta: właśnie
Rigord przyczynił się do utrwalenia „cesarskiego”
przydomka Filipa II.
Dzieło jego kontynuował wspomniany już kapelan
królewski Wilhelm Bretończyk, naoczny uczestnik bi-
twy pod Bouvines, który najpierw prozą (Czyny Filipa
Augusta), a następnie wierszem (Filipida) opiewał czy-
ny swego władcy. Wilhelm Bretończyk włączył do
francuskiego kanonu historiograficznego legendę
o niebiańskim pochodzeniu św. ampułki z Reims. Kul-
minacyjnym punktem jego narracji była bitwa pod
Bouvines; pod jego piórem stała się ona triumfem nie
tylko króla, ale całej Francji nad jej wrogami.
Rycerze Filipa Augusta walczyli bowiem „za ho-
nor Boga, Królestwa i króla”. Wysunięcie królestwa
przed osobę króla nie było przypadkowe: w ciągu XIII
wieku pod wpływem prawa rzymskiego państwo staje
się wyższą wartością, wspólną dla społeczności naro-
dowej, której również król ma służyć. Z tym nowym
znaczeniem państwa wiąże się zapewne zmiana tytułu
królewskiego; zamiast rex Francorum Filip August za-
czyna się tytułować rex Franciae (1204 lub nawet
1181), przy czym Francia oznacza już całość króle-
stwa, a nie tylko Ile–de–France.
W XIII wieku St. Denis stało się oficjalnym cen-
trum historiografii francuskiej, produkującym „urzę-
dową” niejako wersję tradycji historycznej. Wilhelm de
Nangis uformował z różnych kronik łaciński zwód hi-
storyczny obejmujący materiał aż po czasy Filipa III
włącznie; inny mnich z St. Denis, Primat, zredagował
pierwszy zwód kronikarski w języku francuskim, sta-
nowiący zaczątek Wielkich kronik francuskich i wrę-
czony królowi w 1274 roku. To ostatnie dzieło, mające
znacznie szerszy krąg odbiorców niż kroniki łacińskie,
dzieło odpisywane w licznych egzemplarzach i rozpo-
wszechnione w całym kraju, czytywane głośno w krę-
gach rycerskich, popularyzowane wśród niższych
warstw społeczeństwa przez żonglerów, którzy czerpali
z niego materiał do pieśni historycznych, odegrało
ogromną rolę w pogłębianiu znajomości tradycji histo-
rycznej narodu francuskiego, a zatem również w pogłę-
bianiu francuskiej świadomości narodowej. Niemałe też
było jego znaczenie w szerzeniu dialektu Ile–de–France
jako powszechnego języka literackiego. W XIII wieku
bowiem dialekt ten uchodził już za najczystszą
i najwytworniejszą francuszczyznę. Oficjalna geneza
zwodu i jego związek z dynastią powodowały ścisłe ze-
spolenie świadomości narodowej z wiernością dla dy-
nastii.
Francuska świadomość narodowa tego okresu za-
wiera w sobie dwa elementy, czytelne już u dawniej-
szych kronikarzy; mesjanistyczne przekonanie o spe-
cjalnej misji Francuzów wobec świata w całości,
a chrześcijaństwa w szczególności, oraz dumę ze
szczególnych osiągnięć tychże Francuzów w kształto-
waniu kultury, szlachetnych wzorów życia i obyczajów.
Nic w tym dziwnego, skoro epoka krucjat zapoczątko-
wała falę wpływów francuskich we wszystkich niemal
krajach europejskich, wraz z takimi peryferiami chrze-
ścijaństwa, jak Polska, Węgry, Norwegia czy Dania.
Nie sposób przytaczać tu liczne utwory gloryfikujące
wyższość Francuzów nad innymi ludami: dla przykładu
tylko warto wymienić poemat kanonika paryskiego
Idziego z Corbeil, lekarza Filipa Augusta, sławiący
„Francję, która szczególnym światłem obyczajów pro-
mienieje wśród królestw, którą od dawna oświeca
przemyślność i głębszy rozum, a ozdabia wierny duch;
która sama jedna czyni cechy ludzkie mężnymi i je
przekazuje; z jej kielicha wszystkie barbarzyńskie kraje
piją nektar, który pomaga im się oswoić (z cywilizacją)
i pozbyć się zwyczajów swej pierwotności”... Wilhelm
de Nangis tłumaczył lilie Kapetyngów jako symbol
trzech szczególnych łask, którymi Chrystus obdarzył
Francję; potrójny kwiat oznacza wiarę, mądrość
(w sensie uczoności) i cnoty rycerskie: we wszystkich
tych dziedzinach Francja przewyższa inne królestwa.
Trzeba tu dodać, że przekonanie o wyższości Fran-
cuzów, przynajmniej w dziedzinie cywilizacji, było
często podzielane przez cudzoziemców. W wypowie-
dziach niemieckich kronikarzy i poetów często podkre-
śla się przodowanie Francuzów w obyczaju rycerskim
i wykształceniu: dla Wolframa z Eschenbach Francja
była „krajem prawa rycerskiego”, a Otton z St. Blasien,
kronikarz z początku XIII wieku, podziwiał francuski
„zapał i umiejętność wojowania”. Girald Kambryjczyk
(Girald de Barri), dworzanin angielskiego Henryka II,
który w swych pismach nie szczędził swemu monarsze
i jego rodzinie złośliwej niekiedy krytyki, zachwycał
się cnotami, szlachetnością i skromnością królów fran-
cuskich. W jednej z anegdot, ozdabiających jego wy-
wody, mówi się o prowadzonej w otoczeniu Ludwika
VII rozmowie na temat bogactw i źródeł potęgi różnych
krajów. Kiedy rozpatrzono już bogactwa Greków,
Niemców i Anglików, król zauważył, że nie wspo-
mniano o Francji, po czym dodał: „A my też z pewno-
ścią mamy coś: chleb, wino i wesołość!”
I tutaj Girald zdziwił się, że król nie wspomniał
o takich prerogatywach Francji, jak doskonałe uzbroje-
nie, jak „dzielne rycerstwo Franków, którego sława
dziś także góruje na całym świecie”, jak szczególnie
szczodre dary, którymi zostali obdarzeni Francuzi za-
równo w sferze cielesnej, jak duchowej. Zwraca uwagę,
że królowie francuscy są przystępni, sprawiedliwi, po-
bożni, nie klną - najwyżej zaklinają się „na świętych
Francji”, dziedziczą tron według prawa, a nie wydziera-
ją go sobie w walkach bratobójczych; nie noszą w her-
bie żadnych dzikich zwierząt, jak lwy, leopardy, nie-
dźwiedzie czy orły, lecz kwiaty lilii, co nie przeszkadza
im triumfować nad miłośnikami bestii. Słowa te pisane
były na pół wieku przed działalnością Ludwika IX, któ-
ry wzniósł autorytet królów francuskich na najwyższe
szczyty. Nie zmuszając swych poddanych do wybiera-
nia między lojalnością wobec króla i wobec Kościoła,
wielokrotnie potrafił znacznie lepiej od papieży prze-
strzegać zasad chrześcijańskiej moralności: plony tej
polityki miał w godzinie próby zebrać jego wnuk, Filip
Piękny.
„Modzie na francuszczyznę” i przejmowaniu wzo-
rów francuskich w Europie towarzyszyło rozpowszech-
nienie języka francuskiego poza Francją - postaci dia-
lektu normandzkiego lub „francuskiego” (z Ile–de–
France). Język ten opanował nie tylko Anglię, gdzie
stał się na długo językiem warstw panujących, nie tylko
zagnieździł się w państwach normandzkich (Sycylia,
południowe Włochy), w królestwach hiszpańskich
i w koloniach krzyżowców (Syria, Palestyna, Morea),
ale rozpowszechniał się na książęcych dworach nie-
mieckich i północnowłoskich, a także wśród włoskiego
i zachodnioniemieckiego mieszczaństwa. Był to bo-
wiem pierwszy nowoczesny język literacki, ukształto-
wany w epopei rycerskiej i poezji dworskiej; odczuwa-
no powszechnie jego piękno, a zarazem nierozerwalny
związek z całością francuskich obyczajów i kultury; jak
łacina była językiem kleru, tak francuszczyzna stała się
ulubionym językiem rycerstwa dworskiego oraz snobi-
zujących się na obyczaj rycerski grup mieszczaństwa.
W pocie czoła więc wbijali sobie w głowy francuskie
słowa i zwroty włoscy, niemieccy i hiszpańscy milites
i nobiles, albowiem język ten - jak pisał wenecki kroni-
karz (tworzący po francusku) Martino da Canale -
„obiega cały świat i jest bardziej przyjemny do czytania
i słuchania niż jakikolwiek inny”; według angielskiego
podręcznika francuszczyzny (tzw. „manière de langa-
ge”) jest to „najpiękniejszy i najwdzięczniejszy język
i najszlachetniejszy w mowie po szkolnej łacinie; jest
najchętniej przyjmowany w świecie i u wszystkich lu-
dów i ulubiony ponad wszelkie inne, ponieważ Bóg
uczynił go tak słodkim i godnym miłości przede
wszystkim na własną cześć i chwałę. Dlatego więc
można go porównać z językiem aniołów niebiańskich
dzięki jego wielkiej słodyczy i urodzie.”
W poemacie rycerskim o Bertradzie, matce Karola
Wielkiego („Berta o wielkiej stopie”), napisanym już
w XIII w. przez Adeneta le Roi, czytamy, że ,,w kra-
jach niemieckich był taki zwyczaj, iż każdy wielki pan,
hrabia czy margrabia, miał w swym otoczeniu Francu-
zów, aby jego synowie i córki mogli się nauczyć fran-
cuskiego”.
Jakiej francuszczyzny uczono się w Niemczech,
Anglii i Włoszech? Zdawać by się mogło, że przewagę
winien uzyskać dialekt Ile–de–France, dialekt dworu
królewskiego, Paryża i St. Denis. Tak się też w końcu
stało, ale nie przed XIII wiekiem. Dopiero stopniowe
ustępowanie łaciny na rzecz języka mówionego w ak-
tach rozwijającej się biurokracji królewskiej, przewaga
dworu królewskiego nad dworami książąt i hrabiów,
ekspansja „królewskiego” rycerstwa z Ile–de–France na
obszary przyłączone przez Kapetyngów do domeny
królewskiej, zdecydowały o przewadze dialektu tej
dzielnicy. W XII wieku utwory literackie powstawały
w różnych dialektach północno – francuskich: nor-
mandzkim, pikardyjskim, szampańskim, a poszczegól-
ne rękopisy chansons de geste noszą niedwuznaczne
cechy różnych dialektów; najstarszy rękopis Pieśni
o Rolandzie zachował się, jak wiemy, w wersji nor-
mandzkiej. Początkowo zresztą, jak się wydaje, dialekt
normandzki był bardziej popularny niż dialekt Ile–de–
France; normańszczyzna przecież rozpowszechniła się
w Anglii i w południowowłoskim królestwie Norma-
nów, a dwór Henryka II skupiał poetów francuskich,
jak Normandczyk Robert Wace czy Maria Francuska
(Marie de France). Powszechnie jednak uważano ten
język za francuski, a nie „normandzki”, co świadczy, że
bez względu na różnice między dialektami teksty lite-
rackie były rozumiane w całej północnej Francji.
Anglik Roger Bacon, który w XIII w. interesował
się problemami językowymi, rozróżniał język francuski
(lingua) i jego różniące się między sobą dialekty (idio-
mata). „Dialekty tego samego języka - pisał - różnią się
wśród różnych (ludzi), jak to wyraźnie widać w języku
francuskim, używanym wśród Francuzów (właściwych,
tj. z Ile–de–France), Pikardów, Normandczyków
i Burgundczyków; różnią się oni rozmaitymi dialekta-
mi, i co uważane jest za właściwe w dialekcie Pikar-
dów, razi u Burgundczyków, a nawet u bliższych Fran-
cuzów.” Te różnice dialektów oczywiście trwały nadal,
także w czasach nowożytnych, ale w drugiej połowie
XIII w. zdawano sobie sprawę, że poprawnym języ-
kiem francuskim jest dialekt okolic Paryża. W roku
1270 zanotowano w jednym z wykazów cudów bardzo
ciekawy wypadek perfekcjonizmu: pewien burgundzki
niemowa odzyskał cudownie mowę „i nagle zaczął
mówić, nie w swym macierzystym dialekcie, ale po-
prawnym językiem francuskim, jak gdyby się był uro-
dził w samym mieście św. Dionizego (Saint–Denis)
i stale tam przebywał”.
Do ujednolicenia języka francuskiego przyczynił
się także nalot łaciny w języku literackim: czerpali
z niej obficie pisarze, urzędnicy sądowi i duchowni,
uzupełniając - często ponad potrzebę - zasób leksykal-
ny języka mówionego łacińskimi terminami i pojęcia-
mi.
4. Naród francuski a regionalizmy i patriotyzmy
dzielnicowe
Normandzkie korzenie znacznej części francuskiej
średniowiecznej twórczości literackiej miały ogromne
znaczenie dla wciągnięcia mieszkańców tej dzielnicy
w ramy kształtującego się narodu francuskiego. Nie by-
ła to sprawa prosta, albowiem panowie tej dzielnicy -
Normanowie - mieli silnie ukształtowane poczucie od-
rębności, oparte głównie na świadomości skandynaw-
skiego pochodzenia, dumie z tradycji pełnej wojennych
triumfów oraz na wierze w specjalne posłannictwo
Normanów przeznaczonych przez Boga do panowania
nad światem, ze szczególnym uwzględnieniem stolic
świata chrześcijańskiego - Rzymu i Konstantynopola.
Przekonanie to wyraźnie widnieje w historiografii nor-
mańskiej bez względu na to, jakiego pochodzenia
(francuskiego, włoskiego) byli kronikarze wypełniający
zamówienie normandzkich władców. Odrębność języ-
kowa Normanów w Normandii znikła z początkiem XI
wieku; przejęli oni język i kulturę francuską, zachowu-
jąc jednak liczne zwyczaje, traktowane jako ważna
część własnej tradycji. Ponieśli też ze sobą język fran-
cuski i francuską kulturę do Anglii i Italii, przyczynia-
jąc się do światowej kariery tego języka, któremu pozo-
stali wierni o wiele dłużej niż dialektowi duńskiemu,
którym pierwotnie mówili.
Świadomość Normanów, zdobywających Anglię
i południowe Włochy, znajduje się dopiero we wstęp-
nym stadium badań. Nie ulega wątpliwości ich duma ze
skandynawskiego pochodzenia i z odrębnych, im tylko
właściwych obyczajów i cech charakteru. Wśród nich
wyróżnia się nie tylko szczodrość, dumę, pragnienie
sławy, waleczność, odwagę i przemyślność wojenną
(przez przeciwników określaną jako podstępność i wia-
rołomność), ale także ruchliwość i pęd do szukania no-
wych terenów ekspansji, skłonność do okrucieństwa
i łupiestwa. Rzadko występuje wśród cnót normańskich
łagodność czy wielkoduszność. Każda z grup normań-
skich, w Normandii, Anglii, Walii, Irlandii, Apulii, Ka-
labrii czy na Sycylii, wrastała szybko w miejscowe śro-
dowisko i miejscowe interesy, zręcznie modelując do-
tychczasowe stosunki przez przenoszenie ukształtowa-
nych gdzie indziej form ustrojowych. Ale mimo że
dość szybko zaczęli się sami określać jako Anglicy czy
też Apuli, to jednak - jak stwierdza Laetitia Böhm - za-
chowywali „ponadnarodową” świadomość normańską,
wynoszącą ich ponad zwykłą ludność opanowywanych
krajów dzięki przekonaniu o własnej specjalnej warto-
ści i o misji, jaką Bóg zlecił genti Normannorum.
Rycerze Wilhelma Zdobywcy, słuchający przed bi-
twą pod Hastings opowieści o czynach Rolanda, czuli
się Francuzami; niezależnie od dumy ze swego skandy-
nawskiego pochodzenia byli dziedzicami bohaterów –
towarzyszy Karola Wielkiego. Wilhelm Zdobywca, ja-
ko król Anglii, określał swych poddanych jako „Fran-
cuzów i Anglików”; poza Normanami miał zresztą
w swych szeregach rycerzy z innych dzielnic Francji.
Traktowali oni Anglię jako zdobycz wojenną, a swe
uczucia dzielili między wierność dla króla – księcia
Wilhelma i jego rodu a przywiązanie do Francji, za któ-
rej część Normandia była uważana.
Włączenie Normandii do wielkiego imperium
Plantagenetów i ścisłe związki między kontynentalnym
a wyspiarskim rycerstwem, językowo francuskim, ale
o coraz bardziej mętnej świadomości etniczno – poli-
tycznej, pogłębiały przepaść między Normandią a są-
siednimi prowincjami francuskimi, podległymi królowi
z dynastii Kapetyngów. Jednak oderwanie Normandii
od imperium Plantagenetów na początku XIII wieku
przyszło we właściwej porze: mimo wszystko miesz-
kańcy Normandii nie odczuli tego faktu jako oderwania
od „ojczyzny”; jeżeli opierali się Filipowi Augustowi,
to z wierności dla legendy dynastii, a nie z anty-
francuskiego patriotyzmu. Ciągle bowiem czuli się
związani z kulturą francuską i tkwili w jej tradycjach.
Podobna była sytuacja w dawnej macierzystej
dziedzinie Plantagenetów: hrabstwach Anjou, Maine
i Touraine. Istniał tam oczywiście separatyzm którego
ważnym czynnikiem była wierność dynastii, ale pół-
wieczna unia z Anglią nie wytworzyła takich więzi,
które zatarłyby świadomość przynależności do „króle-
stwa Franków”. Dotyczy to również innych ukształto-
wanych w ciągu wieków wspólnot regionalnych pół-
nocnej Francji, jak np. Szampania, skupiona wokół
własnej dynastii, pyszniąca się swą pomyślnością go-
spodarczą i kulturą.
Inaczej wygadała sytuacja w księstwie Burgundii,
tj. w tej część: dawnej Burgundii, która wskutek po-
działów karolińskich znalazła się w ramach królestwa
zachodnio – frankijskiego. Początkowo więzi łączące to
księstwo z innymi terenami Burgundii (z królestwem
burgundzkin Welfów czy królestwem Bosonidów
z Vienne) były silniejsze niż zależność od francuskich
Karolingów: twórca księstwa, Ryszard Prawodawca był
rodzonym bratem Bosona z Vienne i zdecydowanie dą-
żył do używania pełni władzy na nowym terytorium.
Młodszy syn Ryszarda, Hugo Czarny (923–952), zdo-
był znaczne posiadłości na lewym brzegu Saony,
w Królestwie Burgundii, posiadłości, z których miało
później powstać tzw. Wolne Hrabstwo Burgundii
(Franche – Comté). Jednak wybór jego brata Rudolfa
(Raula) na tron francuski ściślej związał jego teryto-
rium z monarchią zachodnio – frankijską i powstrzymał
proces wyobcowania; z wygaśnięciem dynastii (w linii
męskiej) na Hugonie Czarnym (952) dostała się ta
część Burgundii pod wpływy późniejszych Kapetyn-
gów; posiadłości za Saoną odpadły. W 1002 roku bez-
dzietny książę Henryk z rodu Kapetyngów, stryj króla
Roberta Pobożnego, mianował następcą swego pasier-
ba, Ottona Wilhelma z Franche – Comté, uzyskując po-
parcie licznych możnych burgundzkich. Zanosiło się na
powstanie nowego terytorium burgundzkiego, przeła-
mującego granice królestw, ale Robert Pobożny nie do-
puścił Ottona Wilhelma do objęcia rządów w króle-
stwie. Nie powiodła się również jego próba bezpośred-
niego związania Burgundii z domeną królewską: sprze-
ciwiła się temu zdecydowanie społeczność księstwa.
W 1032 roku powstało tam władztwo bocznej linii Ka-
petyngów, zachowującej na ogół lojalność wobec linii
królewskiej. W takiej sytuacji Burgundczycy z tego te-
rytorium, nie zapominając o swych odrębnych trady-
cjach lokalnych, nie przeciwstawiali się w XII i XIII
wieku asymilacji ze wspólnotą francuską.
Natomiast Bretończycy stanowili nadal odrębny
lud, nieulegający asymilacji. Bretania przeżyła ciężkie
czasy w okresie najazdów normańskich IX i X wieku;
utraciła jedność, a walczący między sobą lokalni przy-
wódcy byli popierani bądź przez hrabiów Andegawenii
(przodków Plantagenetów), bądź przez hrabiów Char-
tres (przodków późniejszej dynastii szampańskiej),
bądź wreszcie przez książąt Normandii. Z początkiem
XI w. Gotfryd I, hrabia Rennes, zjednoczył kraj i złożył
hołd królowi Robertowi Pobożnemu, aby uzyskać jego
poparcie przeciwko hrabiom Chartres i Andegawenii,
ale niewiele to pomogło. Od 1030 roku władcy Bretanii
uznali się wasalami książąt Normandii i stan taki
utrzymał się również po połączeniu Normandii z An-
glią. Za panowania Henryka II w Anglii zależność Bre-
tanii od imperium Plantagenetów wzrosła. W 1166 Co-
nan IV przekazał Henrykowi władzę w Bretanii; for-
malnie król angielski miał sprawować władzę w imie-
niu córki Conana, Konstancji, mającej poślubić króle-
wicza Gotfryda. Zarówno panowanie tej pary, jak jej
dziedzica Artura, było tylko fikcją prawną. Artur, lawi-
rujący między Filipem Augustem a Janem bez Ziemi,
został w 1203 zamordowany na rozkaz stryja, co przy-
spieszyło katastrofę kontynentalnego panowania Plan-
tagenetów.
Opanowanie Bretanii przez królów angielskich
wywołało niechęć Bretończyków, przywiązanych do
własnej dynastii i wrogo nastawionych wobec obcego
panowania. Wykorzystał to Filip August, nadając Bre-
tanię Alicji, córce Konstancji, dziedziczki bretońskich
tradycji z jej drugiego małżeństwa z Gwidonem
z Thouars. Początkowo sam objął regencję w jej imie-
niu, ale w 1212 wydał ją za mąż za Piotra z Dreux,
prawnuka Ludwika VI, członka rodu kapetyńskiego;
w ten sposób Bretania weszła w skład posiadłości kape-
tyńskich. Potomkowie Piotra byli Francuzami; wraz
z nimi element francuski uzyskał przewagę w Bretanii,
a język bretoński spadł do roli języka niższych klas
społecznych. Wiemy jednak, że nie tylko Bretania cel-
tycka, ale także mówiąca po francusku ludność hrabstw
Rennes i Nantes związana była uczuciowo z tradycjami
odrębnej państwowości bretońskiej. Również nowa dy-
nastia szybko związała się z krajem: już Piotr z Dreux
spiskował z Anglikami w okresie małoletności Ludwi-
ka IX, chcąc pozbyć się zbyt gorliwej opieki królew-
skiej; jego syn Jan I odbył w katedrze w Rennes coś
w rodzaju książęcej koronacji, wyróżniającej introniza-
cję władców Bretanii od innych francuskich wielmo-
żów; w 1297 król francuski uznał bretoński tytuł ksią-
żęcy (dotychczas dwór królewski tytułował władców
Bretanii hrabiami).
Związki dynastyczne władców Bretanii z dworami
angielskim i francuskim przyczyniły się do popularyza-
cji celtyckich wątków epickich, wchłoniętych przez
francuską (a później również niemiecką) poezję rycer-
ską (opowieści o Arturze, Percevalu, Tristanie itd.).
Niestety, w samej Bretanii piśmiennictwo rozwijało się
jedynie w języku łacińskim lub francuskim, co było
związane z coraz silniejszym przejmowaniem przez
miejscowe wyższe duchowieństwo oraz rycerstwo ję-
zyka i kultury francuskiej. Nie powiodły się też podej-
mowane jeszcze w XI i XII wieku próby odrodzenia
bretońskiej metropolii kościelnej w Dol, i to mimo
okresowego popierania ich przez Rzym. W 1199 roku
Innocenty III definitywnie uznał przynależność Bretanii
do metropolii w Tours. Mimo utrzymania odrębnego
księstwa Bretania ulegała więc stopniowej integracji
z państwem francuskim, choć trudno jeszcze mówić
o wejściu Bretończyków w skład narodu francuskiego.
Jeżeli jednak szlachta bretońska przy całym swym
separatyzmie uznawała swą przynależność do Francji
i czuła się związana z jej królem, to nie da się tego po-
wiedzieć o mieszkańcach dawnej Akwitanii, którzy
zresztą na ogół nie byli zaliczani do Franków. Od czasu
objęcia tronu przez Kapetyngów więzi łączące Akwita-
nię z Królestwem Franków osłabły jeszcze bardziej;
tamtejsi książęta i hrabiowie nie tylko nie składali hoł-
du królom, ale nawet prawie wcale nie brali udziału
w wydarzeniach dziejących się na północ od Loary,
a zwłaszcza w akcjach politycznych podejmowanych
przez królów. Byli władcami całkowicie niezależnymi
w swej polityce i toczyli walki i rokowania we wła-
snym gronie lub w strefie śródziemnomorskiej. Uczest-
niczyli za to w wyprawach krzyżowych na teren Hisz-
panii, które powiązały ich politycznie z tamtejszymi
królestwami, a także w krucjatach na Wschód.
Na czoło władców dawnej Akwitanii wysunęli się
hrabiowie Poitiers, którzy, odziedziczywszy Owernię
i Limousin oraz uzależniwszy od siebie licznych po-
mniejszych seniorów (jak hrabiów Angoulême, Mar-
che, Perigord, Forez i in.), przybrali tytuł książąt Akwi-
tanii, w ówczesnej terminologii romańskiej przekształ-
conej na Guyenne. Już Wilhelm IV, z przydomkiem
Fier–ȃ–Bras (963–995) tytułował się „księciem całej
monarchii Akwitańczyków”, a jego tytuł książęcy zo-
stał w 989 uznany przez Kapetyngów. Księstwo Akwi-
tanii, jak pisał Jacques Flach, było „pomniejszonym ob-
razem królestwa gallo – frankijskiego, (ale także) bez-
pośrednią emanacją regionalnej świadomości narodo-
wej (...). Wyrastało ono z etnicznej lub partykulary-
stycznej świadomości, tkwiącej korzeniami w odległej
przeszłości kraju; reprezentowało lub ucieleśniało jed-
nocześnie utrzymanie samodzielności politycznej
i utrzymanie hierarchii terytorialnej.” :
Kronikarz Ademar de Chabannes, kreśląc portret
księcia Wilhelma V, zwanego Wielkim (995–1030),
„najsławniejszego i najpotężniejszego”, podkreślał jego
autorytet sprawiający, że „był uważany raczej za króla
niż za księcia”. „Nie tylko bowiem całą Akwitanię
poddał swemu panowaniu, tak że nikt nie śmiał pod-
nieść przeciw niemu ręki, ale także króla Franków miał
za sprzymierzeńca (complacitum).” Dalej kronikarz
opisuje fawory, jakimi otaczali Wilhelma królowie
Hiszpanii (tj. Asturii – Leonu), Nawarry, Danii i Anglii
oraz cesarz Henryk II, aby stwierdzić na zakończenie,
że papieże przyjmowali księcia akwitańskiego w Rzy-
mie z takimi honorami, „jak gdyby był ich Augustem”.
O tym, że autorytet Wilhelma rzeczywiście był wielki,
świadczy fakt powołania go na tron włoski po śmierci
cesarza Henryka II przez możnych lombardzkich wro-
gich rządom niemieckim. Zapoznawszy się jednak
z trudnościami w realizacji tego planu, mądry książę
wnet z niego zrezygnował.
Wilhelm V ściśle współdziałał z Kościołem, który
był dlań cennym sprzymierzeńcem w rozszerzaniu au-
torytetu księcia. Był głównym promotorem „pokoju
Bożego”, który właśnie w Akwitanii się zaczął i osią-
gnął pierwsze sukcesy. Opaci wielkich klasztorów i bi-
skupi byli jego doradcami; określał ich „episcopi no-
stri”, oni zaś tytułowali go swym panem (dominus).
Władza królewska nad Kościołem ustąpiła w Akwitanii
autorytetowi książęcemu. Ustalił się też ceremoniał
przyjmowania władzy przez książąt, przypominający
koronację królewską.
Synom Wilhelma udało się, mimo niemałych kło-
potów, jakie po jego śmierci wywołały intrygi księżnej
– wdowy, rozszerzyć dziedzictwo, włączając doń po
1032 r. księstwo Gaskonii. Mimo wzrastającego stale
obszaru wpływów książąt akwitańskich nie doszło do
pełnego zjednoczenia pod ich berłem obszarów połu-
dniowej Francji, zamieszkanych przez ludność używa-
jącą języka prowansalskiego (langue d’oc). Język ten,
ukształtowany najpóźniej w XI wieku, nie odgrywał też
większej roli w samym procesie rozszerzania władzy
książąt Akwitanii.
Poza obszarem wpływów książąt z rodu hrabiów
Poitou pozostawało silne i bogate władztwo hrabiów
Tuluzy, którzy panowali nad starą stolicą Akwitanii
i z tego tytułu sami w X w. przybierali tytuł jej książąt.
Wprawdzie zostało ono potem osłabione w wyniku po-
działów (usamodzielniły się w ten sposób m.in. księ-
stwo Narbony - dawna Gotia - i hrabstwo Rouergue),
ale obszar ten, określany starożytną nazwą Provincia
(Narbonnensis), był nadal jednym z najbardziej kwitną-
cych terenów zachodniej Europy. Tutejsze porty
utrzymywały rozległe stosunki handlowe, m.in. z Le-
wantem, a w Montpellier sławna szkoła lekarska stała
się zaczątkiem jednego z najstarszych uniwersytetów.
W okresie pierwszej krucjaty rycerstwo z tych obsza-
rów, z hrabią Tuluzy Rajmundem IV z Saint–Gilles
(1088–1105) na czele, stanowiło jeden z najbardziej
aktywnych oddziałów armii chrześcijańskiej; sam Raj-
mund był faktycznym wodzem krucjaty.
Wilhelm IX (1086–1126) był spośród książąt
akwitańskich najbliższym celu zjednoczenia południo-
wej Francji. Jako mąż hrabianki tuluzańskiej Filipy za-
kwestionował prawa Rajmunda z St. Gilles do hrabstwa
i, korzystając z jego wyjazdu na krucjatę, opanował
w 1097 r. Tuluzę. Synowie Rajmunda upomnieli się
jednak o ojcowskie dziedzictwo i po zmiennych kole-
jach walk i pertraktacji odzyskali (ostatecznie w 1123)
Tuluzę.
Może ważniejszym od tych wysiłków wkładem w
tworzenie akwitańskiej odrębności były kulturalne am-
bicje Wilhelma IX: sam był twórcą poezji rycerskiej
(11 zachowanych utworów) i na swym dworze w Poi-
tiers założył ośrodek twórczości, a jednocześnie ogni-
sko kultury rycerskiej, promieniujące na całe Południe.
Poezja trubadurów znalazła szybko nowych zwolenni-
ków w Tuluzie, Narbonie, na dworach i w zamkach ca-
łego Południa, z Katalonią i Prowansją włącznie.
Dopiero teraz język zaczął odgrywać w rozwoju
odrębnej świadomości „prowansalskiej” coraz wybit-
niejszą rolę. „Geniusz liryczny poetów Południa - pisał
André Gourdin - stworzył nowy wspólny język literacki
(...). Podczas gdy w aktach archiwalnych tej epoki wy-
stępują poszczególne dialekty, trubadurzy pisali w jed-
nym języku, łatwo zrozumiałym na całym obszarze lin-
gwistycznym langue d’oc.” Język ten wywodził się
z dialektu limuzyńskiego, a więc z bezpośredniego
władztwa książąt Akwitanii.
Wraz z krystalizacją odrębnej kultury „prowansal-
skiej” kształtowała się świadomość jedności i odrębno-
ści Południa, akcentowanej wobec północnej Francji.
Zaostrzający się antagonizm znalazł wyraz podczas
krucjat, w których obok siebie walczyli rycerze z Pół-
nocy i Południa. Dla obcych - Arabów, Turków, Gre-
ków, byli wszyscy razem „Frankami”;. właśni kronika-
rze jednak wyraźnie rozdzielali ich na dwie grupy: Pro-
vinciales (Prowansalczycy) i Francigenae (Francuzi),
przytaczając mnóstwo opowieści i anegdot o ich kon-
fliktach i wzajemnej niechęci. Radulf z Caen pisał, że
Prowansalczycy tak są podobni do Francuzów, jak kura
do kaczki; oskarżał ich o mniejszą waleczność, pod-
stępność, opieszałość, upodobanie do dobrego poży-
wienia; przytacza kursujące wówczas przysłowie:
„Francuzi do walki, Prowansalczycy do jedzenia.”
W innym miejscu opowiada o zaciekłych bójkach
Francuzów z Prowansalczykami pod Antiochią: „Czyj
język pasował do mowy innych, ten bił razem z nimi,
a czasem przez to sam niewinnie odbierał cięgi. Na-
rbończycy, Owerniacy, Gaskończycy i wszyscy tegoż
rodzaju łączyli się z Prowansalczykami; z Apulijczy-
kami zaś (tj. zapewne apulijskimi Normanami francu-
skiego pochodzenia) współdziałali pozostali Francuzi,
zwłaszcza zaś Normanowie (z Normandii).”
Bujnie się rozwijająca kultura prowansalska XII
wieku nabierała coraz bardziej zdecydowanie świec-
kiego charakteru. Wilhelm IX, potomek. Wilhelma V,
niemal co roku pielgrzymującego do Rzymu bądź
Composteli, syn Wilhelma VIII, współdziałającego
z papiestwem w dziele reformy kościelnej, sam pozo-
stawał w złych stosunkach z klerem, a nawet znalazł się
pod klątwą. Cała poezja trubadurów jest religijnie obo-
jętna i moralnie dwuznaczna; Bóg i Matka Boska poja-
wiają się w niej jedynie jako figury retoryczne; truba-
durzy tworzą własny świat pojęć moralnych, odmienny
od oficjalnej ideologii kościelnej.
Laicyzacja życia, twórczości literackiej i ideałów,
zeświecczenie kleru na obszarach południowej Francji
sprzyjały ruchom opozycyjnym wobec Kościoła i stwo-
rzyły tam szczególnie dogodny klimat dla rozprzestrze-
niania się heterodoksji religijnej. Toteż druga połowa
XII w. była okresem zwycięskiej ekspansji katarów,
którzy zwłaszcza na terenach hrabstwa Tuluzy i księ-
stwa Narbony umocnili swe wpływy we wszystkich
prawie warstwach społeczeństwa i potrafili założyć od-
rębny Kościół, wyznający religię dualistyczną, mimo
zewnętrznych pozorów nawiązania - całkowicie obcą
chrześcijaństwu. Liczba katarów, których od jednego,
z ich ośrodków w Albi zwano tu albigensami, była
mniejsza, niż dawniej sądzono, ale klimat obojętności
religijnej i tolerancji sprawiał, że między sympatykami
kataryzmu a świadomymi katolikami wytworzyła się
szeroka warstwa neutralna. Już w okresie ofensywy
Kościoła przeciw katarom jeden z miejscowych moż-
nych powiedział katolickiemu biskupowi: „Katarzy są
naszymi krewniakami i żyją uczciwie: dlaczego mamy
ich, prześladować?” Toteż atak na heretyków musiał
przyjść z zewnątrz: przybrał formę najazdu Francuzów
na Południe i krwawego podboju tej,, krainy, połączo-
nego ze zniszczeniem jej odrębności kulturalnej.
Południe nie mogło oprzeć się temu najazdowi,
ponieważ nie potrafiło odzyskać jedności państwowej.
Ambicje książąt z Poitiers doprowadziły do połączenia
pod ich zwierzchnictwem większości historycznej
„Akwitanii, ale książę, poza Poitou i Limousin, nie
miał większej władzy niż król francuski poza swą do-
meną. Władza księcia Akwitanii opierała się na róż-
nych tytułach zwierzchnictwa lennego; nawet na obsza-
rach, które przyłączył po ich odziedziczeniu, zachowu-
jąc dla siebie uprawnienia hrabiego, osadzał urzędni-
ków, wicehrabiów, którzy z czasem, wskutek dzie-
dziczności urzędu, rośli w siłę i przybierali tytuł hra-
biowski (tak np. w Owernii). Hrabiowie i wicehrabio-
wie Marche, Angoulême, Périgord, Béarn, Comminges
stawali się dla książąt Akwitanii groźnymi rywalami.
Również hrabiowie Tuluzy i książęta Narbony uzależ-
nieni byli od polityki licznych mniejszych i większych
wasali z Carcassonne, Nîmes, Béziers, Foix itp. Nieza-
leżną pozycję mieli w dawnej Gocji również biskupi,
a także rosnące w siłę miasta.
Księstwo Akwitanii nie tylko nie miało żadnych
instytucji centralnych, rozciągających kompetencje na
całość jego terytorium, ale nawet nie istniały w nim
zjazdy podlegających księciu lenników, które mogłyby
umożliwić wspólną politykę. Toteż nie stało się ono
ośrodkiem krystalizacyjnym kształtującego się narodu
akwitańskiego. Wilhelm X (1127–1137) pod wpływem
zręcznej polityki Sugera oddał swe córki pod opiekę
króla Francji, a starszą z nich - Eleonorę, przeznaczył
na żonę młodego Ludwika VII. Uroczysta koronacja
w Poitiers (1137) stwarzała możliwość unii Francji
i Akwitanii: Ludwik przybrał tytuł rex Francorum et
dux Aquitanorum, ukazując tym odrębny charakter
dziedzictwa swej żony.
Do unii nie doszło. Dziedzictwo pozostało w rę-
kach Eleonory, która, zerwawszy swe małżeństwo
z Ludwikiem, poślubiła Henryka II Plantageneta. W je-
go anglo – normańsko – andegaweńskim państwie po-
jawia się odtąd element okcytański, albowiem dwór
Eleonory, a potem jej syna Ryszarda Lwie Serce w Poi-
tiers były nadal ośrodkami kultury prowansalskiej.
A jednak Akwitania przestała być ośrodkiem krystali-
zacyjnym narodu ,,okcytańskiego”. Na początku XIII
w. podzielona między królów Anglii i Francji, stała się
na przeszło dwa stulecia obiektem ich rywalizacji,
a zmieniające się granice między obydwu przeciwni-
kami utrudniały wytwarzanie się nowych więzów soli-
darności.
Na początku XIII w. ośrodkiem patriotyzmu pro-
wansalskiego stało się hrabstwo Tuluzy i samo miasto
Tuluza - główne wówczas ognisko życia gospodarcze-
go i kulturalnego Południa. Najazd „barbarzyńców
z Północy”, krzyżowców z Szymonem de Montfort na
czele, i okrucieństwa najeźdźców były wstępem do
konfiskat i zawłaszczeń na rzecz zdobywców z Półno-
cy. Montfort nie ukrywał swej nienawiści do wszyst-
kich mieszkańców tego kraju. „Nie chcę mieć więcej
do czynienia z ludźmi tej przeklętej rasy prowansal-
skiej” - tak uzasadniał odbieranie lenn miejscowemu
rycerstwu. Dyskryminacja dotknęła także katolickich
baronów i rycerzy. Kobiety, dziedziczące zamki
w hrabstwie Tuluzy i w Gocji, mogły - według zarzą-
dzenia Szymona de Montfort - wyjść za mąż jedynie za
Francuzów z Północy, chyba że hrabia udzielił specjal-
nego zezwolenia na inne małżeństwo. Te i podobne za-
rządzenia wywołały rosnący opór, skupiający się wokół
wydziedziczonego młodego hrabiego Rajmunda VII.
Począwszy od 1216 r. Rajmund, opierając się na wasa-
lach, mieszczaństwie, drobnym rycerstwie osiadłym
w miastach, a nawet, chłopach, doprowadził do niemal
całkowitego uwolnienia Południa od Francuzów. Nie-
nawiść do najeźdźców, przywiązanie do własnego ję-
zyka, tradycji i własnych monarchów były tak po-
wszechne, że obejmowały masę społeczeństwa porów-
nywalną chyba tylko z piętnastowiecznym zasięgiem
czeskiego patriotyzmu husyckiego. Dyskusyjna jest
kwestia, w jakiej mierze elementem patriotyzmu okcy-
tańskiego była opozycja wobec oficjalnego Kościoła
i kataryzm. Zdaniem Zoe Oldenbourg nienawiść wobec
najeźdźców musiała się wiązać z maskowaną lub wy-
raźną wrogością w stosunku do papiestwa i jego „krzy-
żowców”. Radykalni wyznawcy kataryzmu otoczeni
byli wszak masami sympatyków zachowujących trady-
cyjne obrzędy katolickie, kult świętych i ceremonie, ale
odepchniętych od Kościoła, który zrósł się na stałe
z wrogimi siłami„ niosącymi zagładę niezależności
i odrębności Langwedocji. Jednak brak wyraźny granic
między katolikami a masą sympatyków kataryzmu,
która brała na co dzień udział w obrzędach katolickich,
umożliwiał Rajmundowi VII i jego otoczeniu twierdze-
nie, że herezja właściwie zanikła. Jeszcze raz użyto
więc narzędzia walki z herezją dla ekspansji politycz-
nej: tym razem sam król Ludwik VIII uderzył w 1224 r.
na Południe, zmierzając do jego pełnego wcielenia do
monarchii kapetyńskiej. Traktat w Meaux, uroczyście
zaprzysiężony w Paryżu 12 kwietnia 1229 roku, zosta-
wił wprawdzie Rajmundowi dożywotnie władanie
w Tuluzie (księstwo Narbony wcielono do domeny kró-
lewskiej), ale przypieczętował upadek samodzielnych
sił politycznych Południa i przerwał rozwój odrębnego
narodu prowansalskiego. W tym samym roku powstał
uniwersytet tuluzański, który miał propagować na zie-
miach Południa nie tylko ortodoksyjny katolicyzm, ale
także ideologię królewską. Po śmierci Rajmunda VII
(1249) władza nad hrabstwem (przejętym przez bra-
ta Ludwika IX, Alfonsa) przeszła całkowicie w ręce
urzędników przybyłych z Północy; ograniczono auto-
nomię miast, a trybunał inkwizycyjny był skłonny
traktować wszelkie elementy opozycji jako objaw
ducha heretyckiego. „Zmęczony nienawiścią i cierpie-
niem lud pogodził się z wolna - choć nie bez bólu i nie
bez buntów - z degradacją własnego języka do poziomu
gwary ludowej” - podsumowała ten proces Zoe Olden-
bourg.
Rozbicie kontynentalnego imperium Plantagene-
tów przez Filipa Augusta i krwawy podbój Południa,
zakończony w połowie XIII wieku, złamały polityczny
partykularyzm dzielnic królestwa Francji i zapocząt-
kowały proces zrastania się wcielonych dzielnic z kró-
lestwem i jego ideologią. Oczywiście, istniały nadal
ogniska oporu, Bretania utrzymywała znaczny stopień
niezależności, a Flandria w ogóle nie dawała się pozy-
skać królestwu, uparcie broniąc swej odrębności. Nie-
zależnie od tych wyjątków wiek XIII był okresem coraz
ściślejszego skupiania się Francuzów wokół króla i „re-
ligii królewskiej”, a cele monarchii utożsamiono z ce-
lami narodu francuskiego. Uczucia, których symbolem
były poprzednio Reims czy St. Denis, obejmowały całe
królestwo, idealizowane przez prawnika pochodzenia
normandzkiego, Wilhelma de Sauqueville, przez po-
równanie do „królestwa niebieskiego”.
Termin „patria”, przez długie wieki pozbawiony
treści uczuciowych, zaczął być znów używany w swym
rzymskim sensie, jako owiany sentymentem łaciński
odpowiednik francuskiego „pays”, wzbogacony przez
publicystykę, historiografię i moralistykę kompleksem
obowiązków moralnych, z obowiązkiem walki za oj-
czyznę i śmierci za nią w razie potrzeby. Aby uniknąć
nieporozumień wobec trwających jeszcze lokalnych pa-
triotyzmów, traktowano miłość i obowiązki wobec
Francji, „wspólnej ojczyzny” (communis patria), jako
zadanie nadrzędne, podporządkowujące wszystkie inne.
Obrońcą ojczyzny był przede wszystkim król, jego
osoba była symbolem kraju, a jego interesy splatały się
w całość z dobrem kraju. Sukcesy monarchii francu-
skiej w XIII wieku utwierdzały przekonanie o wyjąt-
kowej opiece i łasce Boga, otaczającej królów arcy-
chrześcijańskich, a katastrofa Cesarstwa dawała Francji
niezaprzeczalną hegemonię w chrześcijaństwie. Rodzi-
ły się plany podporządkowania królom francuskim
Włoch i Hiszpanii, Niderlandów i frankofońskich kra-
jów Cesarstwa. Na porządku dziennym pojawia się
sprawa uzyskania przez Kapetygów korony cesarskiej.
Część tych planów była realizowana: Karol Andega-
weński, brat św. Ludwika (pierwszy z Kapetyngów no-
szący imię Karola Wielkiego), opanował Królestwo
Sycylii, decydował o obsadzie tronu papieskiego, pla-
nował zdobycie Konstantynopola. Towarzyszyła mu
rosnąca gromada francuskich rycerzy, duchownych
i mieszczan uznających, że stopniowo cała Europa staje
się własnością narodu szczególnie obdarzonego miło-
ścią przez Chrystusa, „narodu arcychrześcijańskiego”,
wobec którego wszystkie inne były niedoskonałe, gru-
biańskie i skazane na służenie Francji.
Taka postawa budziła antagonizmy antyfrancuskie
u wszystkich zagrożonych sąsiadów: u Włochów, któ-
rzy odczuwali raz po raz nieprzepartą chęć wygnania
Francuzów z Italii, u Niemców, obawiających się utra-
cić godność cesarską i tracących jedną po drugiej zie-
mie pograniczne, u Hiszpanów, bezpośrednio atakowa-
nych i okładanych interdyktem za przeciwstawianie się
interesom Kapetyngów, u Niderlandczyków, którzy
w obronie swej niezależności przed Francuzami od-
krywali własną odrębną tożsamość. To nie tylko królo-
wie francuscy byli zaborczy: „naród polityczny” pra-
gnął zaborów, których sugestywny program najdobit-
niej zarysował u progu XIV w. Piotr Dubois jako wizję
świata pod dominacją Francji. Kiedy Ludwik IX sta-
wiał zasady moralności politycznej ponad powiększa-
nie obszaru swych posiadłości i gotów był do zwrotu
zdobyczy - spotkał się z krytyką swych poddanych,
mimo że cieszył się nie lada autorytetem. Jego następcy
- jak powiada Gaston Zeller - „nie byli, dzięki Bogu,
świętymi”.
Wysoki autorytet królów, od dawna promieniejący
dzięki Boskiemu namaszczeniu i powszechnemu uzna-
waniu darów taumaturgicznych, został dodatkowo
utwierdzony przez prawników XIII wieku za pomocą
recepcji zasad późnego prawa rzymskiego, zastosowa-
nych w myśl utożsamienia władzy króla Francji z wła-
dzą cesarską. Król, obrońca pokoju, obrońca Kościoła,
opiekun sprawiedliwości, a jednocześnie pierwszy
obrońca ojczyzny przed wrogami zewnętrznymi, ma
prawo żądać nieograniczonej lojalności poddanych. Fi-
lip de Beaumanoir, Wilhelm Durand, Wilhelm Nogaret
dowodzili, że w razie konieczności wolno królowi po-
pełniać czyny normalnie zabronione przez prawo, za-
wieszać lub unieważniać przywileje, stawać w sprzecz-
ności z powszechnie przyjętymi zasadami moralnymi.
Filip IV Piękny szeroko korzystał z tego postawienia
osoby królewskiej „poza dobrem i złem”. Jednocześnie
zaczerpnięte również z prawa rzymskiego pojęcie „ma-
jestatu” królewskiego uzupełniało definicję prawną
i tak od dawna już funkcjonującego przekonania o nad-
przyrodzonym charakterze władzy i osoby króla.
Na początku XIV wieku francuska świadomość na-
rodowa z pewnością wykraczała poza grono funkcjona-
riuszy państwowych, rycerstwo i duchowieństwo.
Ogarnęła z pewnością znaczne kręgi mieszczaństwa
i sięgała do niektórych warstw chłopskich. Była to
świadomość silnie związana z przywiązaniem do
„świętej” osoby króla i mieszająca elementy patrio-
tyczne z religijnymi, ale było w niej także miejsce na
dumę z roli Francuzów w historii i cywilizacji. Była to
świadomość systematycznie pogłębiana drogą memo-
riałów i pism rozpowszechnianych wśród warstw wy-
kształconych, ale także szerzona wśród ludu przez upo-
litycznione kazania, jak np. opublikowane przez J. Lec-
lercqa kazanie z 1301 r. na temat wojny z Flandrią za
Filipa Pięknego. Sakralizacja Francji znałazła się tam
na pograniczu herezji lub bluźnierstwa, skoro kościelne
pojęcie „ciała mistycznego Chrystusa” przeniesiono na
„corpus mysticum Regni” z królem jako jego głową.
Świętość królów Francji - tu kaznodzieja przytacza jej
cinaki z cudownym leczeniem skrofułów na czele - jest
wystarczającym dowodem sprawiedliwości wszystkie-
go, co podejmują, a więc również podbój Flandrii jest
krucjatą w obronie sprawiedliwości. Tu następuje po-
chwała śmierci za „sprawiedliwość króla i królestwa”,
która przez Boga zostanie uznana za równą śmierci mę-
czenników.
Ów patriotyzm francuski, o ostrych cechach szo-
winistycznych, zdał na ogół egzamin w czasie wojny
stuletniej. Oczywiście trudno mówić o jego jednako-
wym nasileniu: zależnie od stopnia zagrożenia wybu-
chał on płomieniem w krytycznych momentach wojny.
Nie jest jednak prawdą, jakoby dopiero opanowanie Pa-
ryża przez Anglików i apel Joanny d’Arc obudziły pa-
triotyzm francuski. Także w pierwszym okresie wojny
stuletniej można wyliczyć mnóstwo przykładów po-
święcenia, właśnie w walce „pro patria”, nie tyle ze
strony wyższych warstw społecznych, co niższego ry-
cerstwa i mieszczaństwa, choćby załogi Carcassonne
czy marynarzy w bitwie pod Sluys, nie mówiąc już
o bohaterskich mieszczanach - obrońcach Calais. Przy-
kłady te dowodzą, jak głęboko sięgnęła we Francji
w ciągu XIII i pierwszej połowy XIV wieku populary-
zacja idei, formowanych przez kronikarzy i królew-
skich legistów.
V. „TERRA NATIVITATIS, DELECTABILIS
GERMANIA”
1. Królestwo wschodnio – frankijskie:
wyodrębnienie i wspólnoty plemienne
Królestwo wyodrębnione w 843 r. dla Ludwika
„Niemieckiego”, obejmujące ziemie państwa frankij-
skiego na wschód od Renu (z dodatkiem zareńskich
miast: Moguncji, Wormacji i Spiry z okręgami), nie
stało się oczywiście od razu Niemcami i poważna histo-
riografia unika na ogół używania nazwy Niemiec
w stosunku do tego tworu. Jak doszło do przekształce-
nia dzielnicy powstałej w wyniku przetargów dyna-
stycznych z różnorodnych, słabo ze sobą powiązanych
obszarów w Regnum Theutonicum - Królestwo Nie-
mieckie - silne państwo, obiekt uczuć patriotycznych
jego mieszkańców stawianych powyżej odrębności
plemiennych? Oto przedmiot nie kończących się spo-
rów, wykraczających czasami poza łamy czasopism
naukowych i zjazdy historyków, odbijających się nie-
kiedy szerokim echem wśród ludzi nie parających się
na co dzień badaniem przeszłości.
Jeszcze Georg Waitz, zwolennik poglądu
o ukształtowaniu się odrębnej świadomości niemieckiej
w ramach monarchii frankijskiej, uważał rok 843 i trak-
tat w Verdun za datę narodzin Niemiec. Wśród history-
ków XX wieku pogląd ten nie znajduje już zwolenni-
ków i tylko niefortunny przydomek pierwszego władcy
wschodnio – frankijskiego - Ludwika „Niemieckiego” -
przypomina o tej koncepcji. Martin Lintzel opowiadał
się za rokiem 887, w którym możni królestwa wschod-
nio – frankijskiego, detronizując cesarza Karola Grube-
go, opowiedzieli się za utrzymaniem wspólnoty ple-
mion „niemieckich”, zrywając jednocześnie słabe więzi
z innymi częściami dawnego imperium. Harry Bresslau
i Robert Holtzmann, a także polski historyk Gerard La-
buda za początek Niemiec uważali rok 911 - kiedy po-
wołano na tron króla spoza dynastii karolińskiej;
wreszcie największe powodzenie ma data 919, za którą
opowiadano się już w XII wieku (z poglądem tym po-
lemizował Otton Freising). Gama zwolenników tej daty
jako początku Niemiec jest szeroka: od faszyzującego
Karla Gottfrieda Hugelmanna sięga ona aż po marksistę
Hansa Joachima Bartmussa; opowiadają się za nią tak
wybitni badacze, jak Helmut Beumann i Walter Schle-
singer.
W roku 919 królem państwa wschodnio – frankij-
skiego po raz pierwszy został nie przedstawiciel moż-
nowładztwa frankijskiego z Frankonii (jak Konrad I,
panujący w latach 911-919), lecz książę saski Henryk,
co odczuto powszechnie jako „przeniesienie” władzy
z Franków na Sasów. Był to rzeczywiście fakt bardzo
istotny w kształtowaniu się nowej świadomości poli-
tycznej dawnego królestwa wschodnio – frankijskiego,
ale tą sprawą zajmiemy się później. W umysłach bada-
czy data 919 zaznaczyła się jeszcze w inny sposób:
mianowicie tzw. Wielkie roczniki salzburskie (Annales
luvavenses maximi) wymieniły przy okazji wydarzeń
tego roku (zresztą pod błędną datą 920) nazwę Regnum
Teutonicorum, czyli Królestwo Niemieckie. Istnienie
takiego pojęcia na początku X wieku - gdyby to udało
się udowodnić - świadczyłoby o występowaniu wów-
czas odrębnej niemieckiej świadomości narodowej,
oderwanej od frankijskich korzeni państwowości.
Annales luvavenses maximi zostały odkryte w 1921
r. przez Ernsta Klebela w zbiorach klasztoru benedyk-
tyńskiego w Admont. Jest to dwunastowieczny odpis
starszego źródła, znanego w literaturze jako Annales
luvavenses antiqui. Do 1921 roku źródło to znane było
tylko z późniejszych wypisów, korzystali bowiem zeń
autorzy roczników salzburskich, roczników z Admont
i Nieder – Alteich. Jeszcze na początku XVI w. robił
z niego wyciągi bawarski humanista i historyk Johan-
nes Aventinus. Nowe znalezisko poddał badaniom Har-
ry Bresslau, jeden z największych autorytetów w dzie-
dzinie dyplomatyki i paleografii, i orzekł, że jest to rę-
kopis szkolny, powstały w XII w. w Admont. Kształcą-
cy się w sztuce pisania mnisi otrzymali za zadanie
przepisywanie roczników; stąd tekst pisany jest kilko-
ma rękami, zawiera liczne błędy i poprawki osoby
sprawdzającej. Co najważniejsze jednak, Bresslau
uznał, że odpis wiernie przekazuje treść odpisywanego
tekstu: oryginału lub kopii owych zaginionych Annales
luvavenses antiqui. Błędy pochodzą z niewprawności
pisarzy, ale żaden z nich nie mógł przeinaczyć treści,
ponieważ zadaniem jego było właśnie wierne odpisanie
zadanego tekstu, którego treść nie była istotna.
Autorytet Bresslaua sprawił, że przez długi czas
nie poddawano tekstu dalszej krytyce. Natomiast po-
wszechna uwaga skupiła się na zapisce pod rokiem
920. Stwierdza ona, że Bawarowie podporządkowali się
dobrowolnie księciu Arnulfowi i „zlecili mu panowanie
w królestwie Niemców” (regnare eum facerunt in re-
gno Teutonicorum). Fakt rywalizacji księcia bawar-
skiego Arnulfa z Henrykiem saskim był znany; nowa
była terminologia, niezwykła dla X wieku, z którego
zdaniem Bresslaua pochodziła całość zapiski.
Nie zwrócono nawet uwagi na to, że Aventinus, pi-
szący wielka historię Bawarii, nie odpisał zapiski z 920
r.; czy była ona rzeczywiście w tekście Annales lu-
vavenses antiqui, z którego korzystał? Zlekceważono
też fakt występowania w odkrytym tekście licznych
błędów, nie tylko ortograficznych (uczynienie Karola
Młota cesarzem, a papieża Zachariasza - prorokiem).
Wielu wybitnych historyków, przyjmując bezkrytycz-
nie istnienie Regnum Teutonicorum w 919 r., zamiast
poddać krytyce tekst źródła, pisało o swym wzruszeniu
przy zetknięciu z pierwszym dowodem istnienia nie-
mieckiej świadomości. Słusznie zganił tę postawę
ostatnio Eckhard Müller–Mertens: „Ocena (źródła) nie
powinna być sprawą uczucia, radości, wzruszenia, pra-
gnienia. Krytyka źródła żąda wstrzemięźliwości
i ostrożności.”
Wśród uczonych, którzy nie dali się porwać uro-
kowi pierwszej wzmianki o Królestwie Niemieckim,
wysuwają się na czoło Kurt Reindel, Walter Mohr, Ec-
khard Müller–Mertens i Heinz Thomas. Wszyscy oni
wątpili w nieskazitelność dwunastowiecznego odpisu
ze starych roczników. Kurt Reindel zwrócił uwagę na
fakt, że pierwsze dwie litery słowa „Teutonicorum” zo-
stały napisane na miejscu innego, wytartego uprzednio
wyrazu; sądził, że było to słowo „Bavariorum” i wi-
dział w tym ślad próby całkowitego uniezależnienia się
Bawarii za czasów księcia Arnulfa - tendencje w tym
kierunku są znane z innych źródeł. Prześwietlenie karty
rękopisu lampą kwarcową, przeprowadzone w 1973 r.
przez Helmuta Beumanna, obaliło jednak tę hipotezę:
pierwotny tekst zawierał również litery „Te” - początek
słowa „Teutonicorum”; adept pisarstwa z XII w. uznał
po prostu, że zostały napisane zbyt koślawo, wydrapał
je i napisał poprawniej. Ale nie świadczy to oczywiście,
że słowo to tkwiło już w tekście dziesięciowiecznym
Annales luvavenses antiqui.
Najwyraźniej nie było go w rękopisie, z którego
robił wyciągi Aventinus. Eckhard Müller–Mertens, któ-
ry poddał ponownie inkryminowany tekst drobiazgowej
analizie i zestawił go z innymi rocznikami wywodzą-
cymi się z Annales luvavenses antiqui, sądzi, że odpis
z Admontu nie został dokonany bezpośrednio z tego
ostatniego źródła, ale z jakiejś późniejszej, najpewniej
dwunastowiecznej kompilacji, która interesowała się
problemem początków Królestwa Niemieckiego i zaj-
mowała w tym względzie stanowisko przeciwstawne do
poglądów Ottona z Freising. „Regnum Teutonicorum”
byłoby wstawką kompilatora, a nieodpisującego jego
tekst ucznia z Admontu.
Müller–Mertens uznaje zresztą możliwość innego
powstania wtrętu o Regnum Teutonicorum. Najważniej-
sze jest stwierdzenie, że słowa te nie przystają do sytu-
acji z początku X wieku, ponieważ pierwsze wzmianki
o Regnum Teutonicorum lub Regnum Teutonicum są
o sto lat późniejsze i pojawiły się we Włoszech; sami
Niemcy zaś zaczęli nazywać tak swoje państwo jeszcze
później, i to pod wyraźnym wpływem terminologii
kancelarii papieskiej z czasów Grzegorza VII. W grun-
townym i obszernym studium Müller–Mertens dowiódł
tego w niezbity sposób. Rozpatrując sprawę tekstu z
Admont z punktu widzenia zdrowego rozsądku, Carlri-
chard Brühl stwierdził: „Gdyby w tym źródle nie było
owego tak upragnionego, a nawet wytęsknionego lite-
ralnego dowodu, nikt nie wpadłby na pomysł, aby
przypisać temu mętnemu źródłu tak wielkie znaczenie.”
Mogliśmy już śledzić karierę przymiotnika „theod-
iscus”, w IX w. używanego wyłącznie na określenie ję-
zyka germańskiego. Jeżeli Gotszalk pisał o „gens teu-
disca”, to w kontekście dotyczącym wyłącznie języka,
a więc w znaczeniu „ludzi, mówiących po germańsku”;
w tym samym kontekście przeciwstawił im ludzi mó-
wiących po łacinie, określając ich zaimkiem ,,my”. Nie
można więc - jak to czyni Rudolf Buchmer - upatrywać
w tym wczesnym pojawieniu się „gens teudisca” treści
etnicznej, podobnie jak w „nationes Theotiscae” Fre-
chulfa z Lisieux czy w licznych określeniach „Teoti-
sci”, które oznaczają wyłącznie ludzi mówiących któ-
rymś z dialektów germańskich, nie wkładając w to tre-
ści etnicznej. Przypomnijmy jeszcze, że w tym specjal-
nym, językowym znaczeniu, nowotwór łaciński „teu-
discus” nie miał odpowiednika w niemieckim „theu-
disk”, który zachował treść znacznie ogólniejszą: wi-
dzieliśmy to na przykładzie Otfryda z Weissenburga,
który w tekście niemieckim zastępował słowo teudiscus
- słowem frenkisk (frankijski). Dopiero u schyłku X
wieku Notker Labeo z St. Gallen będzie przekładał
dzieła literatury starożytnej ,,in diutiskun”. Połączenie
tego słowa z treściami etnicznymi - to jeszcze dalsza
i bardziej skomplikowana sprawa.
Krokiem w tym kierunku mogło stać się, i w końcu
się stało, zrodzone w środowisku fuldajskim utożsa-
mienie „theudiscus” z „Teutonicus”; Heinz Thomas wi-
dzi autorstwo tego pomysłu w kręgu Hrabana Maura
i Rudolfa z Fuldy. Pojawiający się w lekturach mni-
chów fuldajskich starożytni Teutonowie skojarzyli im
się z przymiotnikiem teudiscus; w tym skorym do bu-
dowania hipotez uczonym środowisku skojarzenie to
mogło się stać punktem wyjścia poglądu uznającego
ludy mówiące „teudisce” za potomków owych Teuto-
nów. Nowy przymiotnik, „Teutonicus”, otrzymał –
w przeciwieństwie do „teudiscus” - znaczenie etniczne,
ale początkowo nie przywiązywano doń wagi w sa-
mych Niemczech. Przy formowaniu się w IX i X w. od-
rębności niemieckiej nie odegrał on roli, przez niektó-
rych mu przypisywanej; natomiast zrobił karierę na po-
łudnie od Alp, gdzie najpierw uzyskał treść etniczną
i polityczną.
Już w dokumencie z Bergamo z 816 r. występują
wśród świadków „Borno, Gero i Rigmund teo-
tisk(i)an(i)”; jeżelibyśmy uznali ten dokument za nie-
pewny, to w trydenckim dokumencie z 845 r. występują
„vassi dominici tam Teutisci quam et Langobardi”.
W obu wypadkach wyróżniano w ten sposób mówią-
cych po germańsku przybyszów zza Alp od zromani-
zowanych Longobardów. W 891 roku występują w Pia-
cenzy osobnicy ex genere Teutonicorum, a obok nich -
ex genere Francorum i Langobardorum: wszystko to
terminy wyraźnie różnicujące mieszkańców państw
sukcesyjnych dawnej monarchii karolińskiej: Franci -
to już tylko Francuzi; Frankowie mówiący po niemiec-
ku zaliczani byli wówczas we Włoszech do grupy okre-
ślanej jako Teutonici. Termin oznaczający pierwotnie
tylko język został tu wyposażony w treść etniczną i od
końca X w. występuje we Włoszech powszechnie dla
określenia Niemców, ich państwa i kraju. Liutprand
z Kremony, który pisał w początkach drugiej połowy X
w., używał jeszcze określenia Franci Teutonici, prze-
ciwstawiając im królestwo zachodnio – frankijskie,
wspomniane jako Francia quern Romanam dicunt;
kronikarz miał jeszcze w pamięci dawną jedność karo-
lińską, ale dla określenia kształtujących się nowych
społeczności zastosował kryterium językowe. W spra-
wozdaniu z poselstwa do Bizancjum wymieniał Latinos
i Teutones, a nawet gentem Latinam et Teutonicam;
chodzi tu raczej o włoskich i niemieckich poddanych
Ottona I. Źródła włoskie z początków XI w. wprowa-
dzają nawet pojęcie Regnum Teutonicum dla tym sil-
niejszego wyodrębnienia Regnum Italicum - drugiej
części składowej imperium Ottonów. Jak wykazał Ec-
khard Müller–Mertens, rozgraniczenie takie nie poja-
wia się w źródłach niemieckich ani nie leżało w intere-
sie polityki cesarzy.
Również wśród zachodnich Franków wcześnie, bo
pod koniec IX wieku, pojawia się zbiorcze określenie
„Teutonia”, oznaczające królestwo wschodnio – fran-
kijskie. Występuje ono w wierszu na cześć króla Odo-
na, pierwszego nie–Karolinga na tronie francuskim, ja-
ko przeciwstawienie Galii, Burgundii, Gaskonii i „Bi-
gornum regnum” (niespodziewanie tu wydzielone
i wywyższone pirenejskie hrabstwo Bigorre). Na ogół
jednak termin Teutonia, Teutonici nie przyjął się we
Francji; w IX i X w. przeważa tam Germania, Germani
- ze względu na pokrywanie się terenu państwa
wschodnio – frankijskiego z obszarem Germanii staro-
żytnej. Obok tego terminu występują też: Franci Orien-
tales i Transrhenenses.
Frankowie zachodni zdawali sobie sprawę z tego,
że za Renem, poza niewielu Frankami, mieszkają - jak
powiedział Adrewald z Fleury, Germaniae populi, któ-
rych Karol Wielki „dzięki męstwu Franków zbrojnie
podbił”, lub jak pisał biograf Ludwika Pobożnego,
zwany w historiografii „Astronomem” - „okoliczne lu-
dy”, które „są posłuszne Frankom”. Nic więc dziwne-
go, że mieszkańcy Galii siebie uważali za właściwych
kontynuatorów idei państwowości frankijskiej.
Jak doszło w samych Niemczech do przekształce-
nia się dotychczasowych form świadomości etnicznej
w świadomość niemiecką i co spowodowało trudności
w ustaleniu nazwy dla kształtującego się narodu,
a zwłaszcza państwa? Po Karolingach odziedziczyły
Niemcy gotową strukturę państwową i związane z tą
strukturą frankijskie treści ideowe; treści te nie były
jednak na obszarach Germanii tak silne i nie oddziały-
wały dość długo na to, aby wyprzeć starsze więzi ple-
mienne i separatyzmy, nierzadko połączone z niechęcią
czy nawet wrogością do panujących Franków. Trzeba
zaś pamiętać, że w państwie Ludwika „Niemieckiego”
znalazła się tylko niewielka część Franków; wprawdzie
uchodzili oni za plemię panujące i na ich obszarze sku-
piało się życie polityczne królestwa (Frankfurt, Mo-
guncja, Wormacja, Spira), ale już Ludwik faworyzował
Bawarów i cieszył się ich przywiązaniem, a bawarska
Ratyzbona awansowała do roli jednej z głównych sie-
dzib królewskich. Element separatyzmów dzielnico-
wych wzrósł po śmierci Ludwika (876), kiedy jego sy-
nowie uchodzili za królów bawarskich (Karloman),
alemańskich (Karol), a tylko Ludwik Młodszy repre-
zentował właściwych Franków.
Wolfgang Hessler, a następnie Wolfgang Eggert
poddali szczegółowej analizie historiografię wschodnio
– frankijską IX wieku (a ten ostatni również źródła dy-
plomatyczne z tegoż okresu), aby prześledzić skutki
rozbicia imperium karolińskiego w umysłach ludzi na-
leżących do świadomego politycznie i dobrze poinfor-
mowanego kręgu obserwatorów rozwoju wydarzeń.
Wyniki dwukrotnie przeprowadzonej analizy są jedno-
znaczne i wykazują szybki zanik ogólno – frankijskiej
świadomości we wschodniej części imperium. Roczni-
karze przestają się interesować nieomal wszystkim, co
dotyczy innych dzielnic; nawet gdy rozporządzają wia-
domościami na ich temat, pomijają je jako nieistotne.
Jest to uderzające w porównaniu z rocznikami zachod-
nio – frankijskimi, a zwłaszcza z najsilniej przesyco-
nymi tradycją jedności - lotaryńskimi. Widoczny
w rocznikach fuldajskich patriotyzm frankijski związa-
ny był wyłącznie z państwem wschodnio – frankijskim
i z osobą jego króla; ilekroć mowa o Frankach, nawet
bez dodatku Orientales, autorzy mają na myśli Fran-
ków wschodnich; Ludwik „Niemiecki” określany jest
jako „rex” bez bliższego oznaczenia, natomiast jego
brat Karol Łysy - jako „Galliae tyrannus”. Państwo te-
go ostatniego występuje jako „Gallia” albo „regnum
Karli”; podjęta przez Ludwika „Niemieckiego” próba
zjednoczenia (w 858 r.) potraktowana została przez
Rudolfa z Fuldy, pisarza tej części roczników, zdecy-
dowanie niechętnie.
Patriotyzm frankijski występuje także w cytowa-
nym już Żywocie Karola Wielkiego pióra Alemana -
Notkera Jąkały (Balbulus) z St. Gallen. Żywot został
napisany na życzenie Karola Grubego, dumnego
z przywrócenia jedności dawnego imperium, i z tej in-
spiracji musi przede wszystkim wynikać gloryfikacja
frankijskiej przeszłości. Zwrócono jednak uwagę na
fakt, że ta „frankijska” ideologia utworu wiąże się cał-
kowicie ze wschodnią, germańską częścią imperium,
a zachodni Frankowie - to dla Notkera „Gallowie”. Na
marginesie warto wspomnieć, że zarówno Notker, jak
współczesny mu Meginhard - autor drugiej części;
Roczników fuldajskich - używają dla określenia języka
niemieckiego terminu lingua teutonica, który stanowi,
jak widzieliśmy, zbliżenie do etnicznego ujęcia spraw
językowych.
Długi okres rządów Ludwika „Niemieckiego”
(833–876), niewątpliwie najwybitniejszego z synów
Ludwika Pobożnego, wpłynął na konsolidację jego
państwa, zwłaszcza po wyeliminowaniu zeń zwo-
lenników Lotara i stłumieniu powstania saskiego. Na-
jazdy Normanów dawały się odczuć: tylko w niewiel-
kiej części państwa Ludwika, na froncie słowiańskim
można było nawet mówić o sukcesach. Taka sytuacja
podniosła autorytet króla i sprzyjała wytwarzaniu się
nowego patriotyzmu państwowego, czytelnego u Ru-
dolfa z Fuldy. Rozwój tego patriotyzmu ułatwiała nie-
wątpliwie bliskość językowa plemion wchodzących
w skład nowego państwa, choć przeszkadzały mu od-
rębne tradycje, a nawet separatyzm niektórych plemion,
głównie Sasów i Bawarów. Przy wszystkich różnicach
mieszkańcy państwa Ludwika zdawali sobie sprawę
z tego, że są sobie bliżsi językiem i stanowią całość
odmienną pod tym względem zarówno od Romanów
(Welsche), jak Słowian (Wenden). Sam król jednak był
Karolingiem i sprawy językowe nie odgrywały dlań ta-
kiej roli, jak tradycja dynastyczna i świadomość wspól-
noty wszystkich Franków. Ludwik, jak widzieliśmy,
nie zrzekał się myśli o połączeniu pod swym berłem ca-
łości ojcowskiego dziedzictwa. Zdaje się o tym świad-
czyć zagadkowa tytulatura przyjęta przejściowo po
śmierci najstarszego brata Lotara (imperator augustus,
856 r.), jak również próba opanowania państwa za-
chodnio – frankijskiego w 858 roku. Niepowodzenie
tych starań utrwaliło stan rzeczy na kilkadziesiąt decy-
dujących lat, w których dzielnica Ludwika stała się sto-
sunkowo zwartą całością o frankijskich tradycjach hi-
storycznych, zbliżonej strukturze językowej i gotowej,
po starożytności, odziedziczonej nazwie geograficznej
Germanii. Tą też nazwą określali państwo wschodnio –
frankijskie zachodni sąsiedzi.
Zgodnie z frankijska tradycją Ludwik podzielił
państwo między synów i w 876 r. zawisła nad jego kró-
lestwem perspektywa dalszego rozbicia, i to zgodnie
z granicami plemiennymi. Najstarszy syn Ludwika -
Karloman - został królem Bawarii i takiego tytułu uży-
wał w swoich dokumentach; średni Ludwik otrzymał
Frankonię, Turyngię, Saksonię i wschodnią część Lota-
ryngii (a w 880 dołączył do niej resztę dawnej Francia
media); najmłodszy Karol Gruby otrzymał Alemanię.
Karloman, „król Bawarów”, znalazł się w otocze-
niu obcym i niezbyt życzliwym tradycji frankijskiej.
Źródła bawarskie z końca IX i początku X wieku, wy-
rażające opinię tego otoczenia (choć w następnej gene-
racji), opowiadają się wyraźnie za odrębnością Bawarii.
Ratyzbońska kontynuacja Roczników fuldajskich ogra-
nicza pojęcie Francia i Franci do Frankonii, Karloma-
na i jego syna Arnulfa traktuje przede wszystkim jako
królów Bawarów; ci zaś są określani przez rocznikarza
jako „nasi” i przeciwstawiani Frankom i Alemanom.
Analogiczna tendencja czytelna jest w Rocznikach sal-
zburskich i w urywku narracji o księciu Arnulfie.
Tradycja frankijska skupiła się wokół osoby Lu-
dwika Młodszego, w którego otoczeniu działał Megin-
hard, autor Roczników fuldajskich. Źródło to wykazuje
po 876 r. zadziwiającą tendencję do zacieśnienia hory-
zontu. Podczas gdy za Ludwika „Niemieckiego” intere-
suje się całą „wschodnią Francją” i wykazuje w znacz-
nej mierze patriotyzm państwowy, po podziale porzuca
zainteresowania Alemanią i Bawarią, i to do tego stop-
nia, że nie zauważa nawet koronacji Karola Grubego na
cesarza. Termin „Francia” przybiera w tej części rocz-
ników specyficzne znaczenie obszaru zamieszkanego
przez Franków, co jest tym bardziej znamienne, że sam
Meginhard był niewątpliwie Frankiem. Francia Orien-
talis - to Frankonia nad Menem, Francia Occidentalis
więc oznacza dawną Lotaryngię. Tylko Ludwik Młod-
szy jest „naszym królem” lub królem bez „bliższego
określenia. Natomiast dla nazwania całości terenów po-
zostających w posiadaniu synów Ludwika „Niemiec-
kiego” pojawia się wygodna „Germania”, zamieszkana
przez Germanicus populus (choć Meginhard zna także
termin lingua teutonica).
Odłączenie Bawarii i Alemanii uczyniło dzielnicę
Ludwika Młodszego bardziej frankijska i nie dziwi nas
fakt, że właśnie on, choć młodszy od Karlomana, uwa-
żał się (i był uważany przez Franków) za właściwego
dziedzica tradycji frankijskiej. Nie jest przypadkowa
zbieżność terminologii roczników z tytulaturą samego
króla, w której początkowo występuje „Orientalis
Francia”, a po przyłączeniu Lotaryngii przymiotnik
„Orientalis” znika. Wolfgang Hessler zauważył też, że
przy ostrych inwektywach przeciw Słowianom, przy
lekkiej pogardzie lub lekceważeniu wobec Bawarów,
Sasów i Alemanów, brak u Meginharda akcentów nie-
chęci do zachodnich Franków, choć ich władca Karol
Łysy podlega zdecydowanie ostrej krytyce. Meginhard
pamiętał jeszcze, że późniejsi Francuzi to również
Frankowie.
Również w rocznikarskich źródłach alemańskich
i u Notkera Jąkały widać elementy świadomości ple-
miennej Alemanów (Szwabów), choć nie kieruje się
ona przeciw Frankom, ale ma charakter głównie anty-
bawarski i w pewnej mierze antyromański. Alemano-
wie nie mieli silnej tradycji własnej państwowości, do
której mogliby nawiązać tak łatwo, jak Bawarowie. Ich
władca, Karol Gruby, nigdy nie używał oficjalnie tytułu
króla Alemanów; on też (obok Notkera!) używał
w sposób anachroniczny określenia Francia w sensie
posiadłości karolińskich na północ od Alp. Francia - to
dla Karola Grubego (a raczej jego kancelarii) i dla Not-
kera głównie germańskie tereny imperium karolińskie-
go; Francia Occidantalis to wprawdzie także Francia,
ale częściej zwana Galią.
Najsilniejszego separatyzmu oczekiwać mogliśmy
w Saksonii, któraś tak niedawno i tak krwawo została
podbita przez Franków. Jednak mimo siły i trwałości
saskiej świadomości plemiennej nie słyszymy o prze-
jawach takich choćby tendencji odśrodkowych, jak
wśród Bawarów. Zapewne celowo nie wyodrębnił Lu-
dwik „Niemiecki” Saksonii w osobne królestwo, lecz
pozostawił je w związku z Frankonia. Ludwik Młodszy
poślubił córkę wschodnio – saskiego grafa Liudolfa,
którego potomkowie mieli zdobyć sobie pierwsze miej-
sce wśród możnowładztwa saskiego; te koligacje przy-
czyniły się zapewne do utrzymania wierności Sasów
wobec królestwa. Coraz cięższe najazdy Normanów,
którzy kilkakrotnie zadali Sasom duże straty, zmuszały
tych ostatnich do szukania pomocy u króla, co oczywi-
ście nie rozluźniało, lecz zacieśniało związki sasko –
frankijskie. Wśród rządzących w Saksonii grafów wie-
lu (może nawet sami Liudolfingowie) wywodziło się
z rodów frankijskich; młody Kościół saski ściśle był
powiązany, zarówno więziami administracyjnymi, jak-
pochodzeniem duchowieństwa, z ziemiami Franków.
Nie mamy niestety żadnych prawie źródeł literackich,
w których przejawiałby się saski punkt widzenia na
przemiany polityczne IX wieku. W poemacie o woj-
nach Karola Wielkiego z Sasami, który nieznany
z imienia Sas sklecił wierszem na podstawie oficjal-
nych roczników frankijskich, uwielbienie dla cesarza
splata się z szacunkiem dla saskich przodków, których
należałoby potępić za uporczywe trwanie przy pogań-
skich obrzędach, ale i pochwalić za mężną obronę kra-
ju. Podobną tendencję, łączącą saską dumę plemienną
z wdzięcznością dla Karola Wielkiego za narzucenie
Sasom chrześcijaństwa, spotykamy również u saskiego
autora opowiadania o przeniesieniu relikwii św. Libo-
riusza; jest zresztą możliwe, że obydwa utwory pocho-
dzą spod tego samego pióra. Ale trudno upatrywać
w tych poglądach powszechniejszy wyraz saskiej opinii
publicznej; wszak i we frankijskiej Fuldzie Frankowie
Rudolf i Meginhard (w Przeniesieniu relikwii św. Alek-
sandra) podobnie łączyli szacunek dla tradycji saskich
z pochwałą dzieła Karola Wielkiego. W każdym razie
podobieństwo pochodzących z obu stron wypowiedzi
świadczy o znacznym zbliżeniu sasko – frankijskim
w tym okresie i tłumaczy brak ostrzejszych przejawów
saskiego separatyzmu.
Groźny dla jedności frankijskiej „Germanii” pro-
ces, zapoczątkowany podziałem z 876 r., rozwijał się
jednak tylko przez sześć lat. „Ponowne zrośnięcie się
(...) ukonstytuowanych w 876 r. dzielnic w państwo
wschodnio – frankijskie - pisał Kurt Reindel - wcale nie
było koniecznością procesu historycznego: rozstrzygnę-
ła tu przypadkowość sukcesji.” Śmierć Karlomana (880
r.) i Ludwika (882 r.) pozwoliła zahamować rozwój se-
paratyzmów plemiennych i zjednoczyć dawne króle-
stwo Ludwika „Niemieckiego” w ręku najmłodszego
jego syna Karola Grubego, już cesarza (od 881 r.)
i władcy Italii. Karol otrzymał wkrótce (884 r.) również
panowanie nad zachodnimi Frankami, ale do zrośnięcia
się królestw nie doszło. Zbyt długo państwa Karola Ły-
sego i Ludwika „Niemieckiego” rozwijały się odmien-
nie, zbyt wiele różnic narosło w ich strukturze, zbyt -
sprzeczne stały się interesy ich warstw rządzących.
Podkreślaliśmy już wagę wydarzeń 887 r. dla pro-
cesów rozkładowych imperium karolińskiego i świa-
domości frankijskiej. Detronizacja Karola Grubego nie
była zapewne świadomym aktem plemion rodzącej się
wspólnoty niemieckiej, zmierzającej do odcięcia się od
romańskich części imperium, jak to zbyt radykalnie
sformułował Walter Schlesinger. Możni wschodniej
części imperium, wezwani na zgromadzenie przez cesa-
rza, zgodzili się między sobą na detronizację nieudol-
nego przedstawiciela dynastii, aby go zastąpić innym,
który udowodnił swe zalety; wprawdzie nielegalne po-
chodzenie Arnulfa nie dopuszczało go do normalnego
dziedziczenia tronu, ale przecież podobne było pocho-
dzenie Karola Młota, a nadto wypadki w państwie za-
chodnio – frankijskim (elekcja Ludwika „Niemieckie-
go” 858 r., Bosona 879 r., Karola Grubego 884 r.)
przypomniały znaczenie elekcji. W „Germanii” brakło
też zrozumienia dla świętości pomazania królewskiego;
żaden z jej królów (poza Karolem Grubym, pomaza-
nym w Rzymie) nie korzystał z sakry kościelnej; tym
łatwiej przyszło możnym „wschodniego królestwa” po-
zbawić tronu „pomazańca”.
Ważne znaczenie miał fakt, że Arnulf zyskał uzna-
nie u wszystkich plemion frankijskiej Germanii
(i w Lotaryngii), natomiast mimo istnienia takich pla-
nów nie objął władzy w zachodnim królestwie, które -
jak wiemy - tylko osobą władcy powiązane było ze
wschodnim. Przypomnijmy, że zasadniczy proces wy-
obcowania dokonał się już w latach 840–876, a fakty
roku 887 udowodniły tylko, że ponowne połączenie by-
ło już niemożliwe. Walter Schlesinger ma chyba rację
sądząc, że to możni, którzy oddali Arnulfowi koronę,
powstrzymywali go przed zaangażowaniem się w walki
o tron w Galii.
Szczęśliwym dla nowego tworu państwowego
zbiegiem okoliczności wspólny kandydat na króla był
jednocześnie dziedzicem tradycji frankijskich i dziedzi-
cem Bawarii, królestwa jego ojca Karlomana. Dzięki
temu nie groziło wznowienie podziału z 876 r.: dla Ba-
warów był ich własnym królem, a jako Frank przywró-
cił autorytet dynastii, rozciągając zwierzchnictwo - co
najmniej formalnie - nad niekarolińskimi władcami za-
chodniej Francji i Burgundii oraz koronując się
w Rzymie na cesarza. Ewentualna opozycja wiernych
Karolowi Grubemu Alemanów przestała być groźna
z chwilą śmierci dawnego cesarza.
Panowanie Arnulfa wstrzymało rozpad monarchii
karolińskiej w sposób decydujący o przyszłym rozwo-
ju. Ostatecznie przekreślone zostały próby utrzymania
jedności imperium Karola Wielkiego, ale zahamowano
zarysowującą się w 876 r. tendencję do naturalnego
dalszego jego rozpadu na organizmy plemienne. Nie-
bezpieczeństwo takiego rozpadu nie zostało zażegnane,
ale każdy okres zjednoczenia plemion państwa wschod-
nio – frankijskiego przyzwyczajał je do współżycia -
pod warunkiem, że państwo potrafiło przynajmniej na
zewnątrz strzec ich interesów. Dopóki Arnulf utrzy-
mywał się na koniu, potrafił stawić czoło zewnętrznym
wrogom: Normanom, Słowianom, Węgrom, a nawet
prowadzić imperialną politykę wobec zachodniej Fran-
cji i Włoch. Ale kiedy i jego dotknęła choroba, która
zniszczyła poprzednie pokolenie Karolingów, plemiona
zostały postawione ponownie przed decyzją: razem czy
osobno? Nominalnie i tradycyjnie Frankowie byli na-
dal rządzącym ludem, którego autorytet uznawały inne
plemiona, podporządkowane ongiś przez ich królów.
Ale te plemiona zachowały własną odrębność i stop-
niowo przyzwyczajały się do myśli, że w Germanii
Frankowie - mieszkańcy Frankonii - są tylko jednym
z plemion, a ich teraźniejszość nie odpowiada wielkiej
przeszłości. W przeciwieństwie do zachodnio – fran-
kijskiej Galii, gdzie doszło do utrwalenia frankijskiego
charakteru państwa, co sprawiło, że francuska świado-
mość była kontynuacją frankijskiej, w Germanii fran-
kijska przeszłość blakła coraz bardziej; otwierała się
perspektywa ukształtowania nowego typu świadomo-
ści: wspólnej, „teutońskiej” - czy odrębnej dla każdego
z plemion?
Mimo iż dialekty plemion germańskich określane
były wspólnym terminem „lingua theudisca” lub „teu-
tonica”, istniały między nimi poważne różnice, utrud-
niające bezpośrednie porozumienie „Niemców” z pół-
nocy i południa. Jeżeli możnowładztwo państwa
wschodnio – frankijskiego mogło toczyć wspólne nara-
dy bez tłumaczy, to jest to - zdaniem wielu języko-
znawców - rezultat przejęcia przez górne warstwy spo-
łeczne poszczególnych plemion frankijskiej wymowy,
co ułatwiało rozmowy, a zarazem przygotowywało po-
wstanie ogólnoniemieckiego języka literackiego. Dla-
tego - jak stwierdził Erik Rooth - również starosaski
poemat o Zbawicielu (Heliand) z IX w. pisany jest dia-
lektem saskim, przekształconym pod wpływem frankij-
skiego języka sfer urzędniczo – kościelnych.
Ważniejszą bodaj rolę niż różnice dialektów grały
różnice praw - prastary fundament świadomości ple-
miennej. Wbrew ustawodawstwu kościelnemu i na
przekór polityce Karolingów, popierających mieszane
małżeństwa, jeszcze za czasów cesarza Arnulfa uważa-
no małżeństwa zawarte poza własnym plemieniem za
podlegające unieważnieniu. Synod w Triburze w 895 r.
surowo przypominał, że małżeństwo Franka z Bawarką
czy Saksonką jest tak samo ważne, jak zawarte we-
wnątrz plemienia, ponieważ „jeden Bóg, jedna wiara
i jeden chrzest wspólne są obydwu plemionom”. Sy-
nod, który rozpatrywał konkretną sprawę małżeństwa
Franka z Saksonką, zalecił taką rewizję praw plemien-
nych, która by zadośćuczyniła kościelnej zasadzie rów-
ności i nierozerwalności małżeństwa. Sprawa ta rzuca
snop światła na stosunki międzyplemienne i ukazuje, że
złośliwe anegdoty, powtarzane o sąsiednich plemionach
przez kronikarzy i rocznikarzy, są wyrazem głębokiego
przekonania o ich wzajemnej obcości - na przekór wię-
zi państwowej, od przeszło półwiecza łączącej je licz-
nymi nićmi, na przekór głoszonej potrzebie solidarno-
ści.
Tymczasem ten luźno spojony związek plemion
pod nominalnym przewodem Franków znalazł się na
przełomie IX i X w. pod coraz gwałtowniejszym napo-
rem zewnętrznych najeźdźców. Dotkliwe dla Sasów
napady pogranicznych Słowian nie byłyby groźne,
gdyby nie towarzyszyły im coraz silniejsze uderzenia
Normanów, a zwłaszcza niszczycielskie najazdy nowe-
go wroga - Węgrów. Od ostatniego dziesięciolecia IX
wieku przybysze ze wschodu, osiedli w Panonii, coraz
zuchwałej penetrowali w swych wyprawach sąsiednie
kraje: zniszczyli państwo wielko – morawskie, krwawo
pustoszyli Bawarię, ale napadali i na inne kraje nie-
mieckie: dali się poznać zarówno Sasom, jak Alema-
nom i Frankom. Zresztą przenikali też do Włoch
i Francji zachodniej.
W momencie gdy wspólne niebezpieczeństwo wę-
gierskie mogłoby się przyczynić do zacieśnienia
współpracy plemion pod wodzą wspólnego króla, za-
brakło właśnie króla. Ostatnie lata panowania bezsilne-
go, schorowanego Arnulfa stały się wstępem do kom-
pletnego rozkładu władzy centralnej za czasów jego
małoletniego syna, Ludwika zwanego Dziecięciem.
Właśnie za jego czasów plemiona usamodzielniają się
i kształtują w odrębne organizmy polityczne, na któ-
rych czele stają wybrani przez miejscowych możnych
dowódcy wojskowi - heritogi, Herzöge, duces, których
zwykliśmy nazywać po polsku książętami.
Pochodzenie „książąt plemiennych” jest jeszcze
dziś przedmiotem ostrej wymiany poglądów. Ernst
Klebel, a ostatnio Karl Ferdinand Werner szukają ich
początków w karolińskich namiestnikach poszczegól-
nych terytoriów, obdarzonych zwierzchnictwem nad
hrabiami: podobnie jak w zachodniej części państwa
nosili oni tytuł dux lub marchio. Natomiast Gerd Tel-
lenbach, a ostatnio Herfried Stingl wystąpili z obroną
starszego poglądu o żywiołowym powstaniu funkcji
Herzogów w drodze podporządkowywania się możno-
władztwa plemiennego jednostkom, rozporządzającym
dużym autorytetem dla łatwiejszego zorganizowania
wspólnej obrony przed wrogiem zewnętrznym; towa-
rzyszyło temu wykorzystywanie separatyzmu plemien-
nego przez ambitne jednostki, rozporządzające odpo-
wiednim potencjałem i autorytetem. Przeprowadzona
przez Stingla drobiazgowa analiza tytulatury i faktycz-
nej roli wszystkich wchodzących w grę osób, występu-
jących w źródłach IX i początku X w., wykazała - jak
sądzę - słuszność tego poglądu. Wprawdzie byli w Tu-
ryngii, Bawarii i Saksonii namiestnicy królewscy
(oznaczani różnymi terminami, wśród których dux jest
raczej rzadki), ale nie da się odnaleźć prostej linii pro-
wadzącej od ich funkcji do roli herzoga plemiennego.
Liudolf i jego potomkowie odgrywali wprawdzie rolę
przywódczą we wschodniej Saksonii, ale nie da się
udowodnić, że byli „duxami” z nominacji królewskiej
(choć ze względu na powinowactwo z Karolingami jest
to możliwe); najwcześniej też wytworzyła się w Sakso-
nii funkcja herzoga, która dopiero stopniowo rozszerza-
ła się na całość plemienia. Na niektórych obszarach
plemiennych - w Szwabii i Frankonii - doszło do
krwawych walk między rywali żującymi ze sobą o wła-
dzę możnymi rodami. W Turyngii nie dopuścił do roz-
winięcia się księstwa plemiennego potężny książę saski
Henryk, który podporządkował grafów turyńskich swo-
jej władzy. Stosunkowo łatwo - dzięki zasługom w do-
wodzeniu obroną przed najazdami Węgrów - umocnili
swój autorytet w Bawarii Luitpold (poległy w 908 r.)
i jego syn Arnulf, wyraźnie dążący do uniezależnienia
bawarskiego „regnum”.
2. Początki świadomości niemieckiej
Za czasów Ludwika Dziecięcia i po jego śmierci
można więc mówić o szybko postępującym rozkładzie
państwa frankijskiego na części składowe - terytoria
plemienne. Chyba słusznie rozpatruje Walter Schle-
singer ten proces jako wstęp do powstania państwa
niemieckiego; z godnym marksisty zrozumieniem dia-
lektyki zauważył bowiem związek między dezintegra-
cją (frankijskiej więzi państwowej) a ponowną integra-
cją w nowy (choć nawiązujący stale do dawnego), nie-
miecki twór państwowy.
W obronie jedności państwa stał wprawdzie Ko-
ściół, popierający dwór królewski w staraniach
o utrzymanie jedności, ale nawet Franko wie z Franko-
nii - plemię teoretycznie panujące w państwie - wybrało
sobie herzoga: Konrada, który właśnie rozprawił się
z rywalami z rodu Babenbergów.
Przełomowym momentem był rok 911: śmierć kró-
la Ludwika, ostatniego potomka wschodniej linii Karo-
lingów. Gdyby do tego momentu przetrwały jakieś ży-
we, a nie tylko książkowe sympatie do przywrócenia
jedności frankijskiej, tron musiałby przejść w ręce je-
dynego żywego przedstawiciela dynastii - króla za-
chodnio – frankijskiego Karola Prostaka. Lotaryngia,
dotychczas uznająca władzę Ludwika, dochowała wier-
ności tradycji frankijskiej i przywołała Karola na
uświęconą przez nią stolicę akwizgrańską: Karol zaczął
odtąd używać tytułu „króla Franków”, podkreślając
prawa przysługujące mu wobec wszystkich Franków.
Ale możni, decydujący o losach państwa wschodnio –
frankijskiego (w tym charakterze występują teraz jed-
nak nie tylko Frankowie, lecz przedstawiciele poszcze-
gólnych plemion), zebrani w Forchheimie, odrzucili je-
go kandydaturę i po raz pierwszy zerwali więź tradycji
karolińskiej i zasadę wierności dynastii, przynoszącej
ongiś szczęście „ludowi Franków”. Dziedziczny chary-
zmat stracił znaczenie. Nie doszło jednak do rozpadu
państwa: odrzucono tylko związek z zachodnim króle-
stwem. Wchodziła tu oczywiście w grę narosła w ciągu
licznych dziesiątków lat obcość, a może i świadomość
pogłębiających się różnic etnicznych (na co kładzie na-
cisk W. Schlesinger), ale trzeba też tu wziąć pod uwagę
sprawy przypomniane przez Eduarda Hlawitschkę: pil-
ną konieczność zorganizowania wspólnej obrony przed
Węgrami, do czego słaby Karol, niemogący się uporać
z Normanami ani własnymi książętami, nie był zdolny.
Przeciwnicy kandydatury Karola mogli wysuwać ar-
gument o jego niepewnym pochodzeniu, który zaszko-
dził mu już w 884 r., gdy odsunięto go od tronu w za-
chodniej Francji.
Zasada elekcji odniosła więc zwycięstwo nad dzie-
dzicznością tronu, a elekcja - jak wiemy z przykładu
Francji - zapobiec mogła rozbiciu, oczywiście - pod
warunkiem zainteresowania możnowładztwa plemien-
nego, a także obejmujących ich przywództwo książąt,
utrzymaniem królestwa. Za jego zachowaniem gorąco
opowiadał się Kościół. W rezultacie tradycyjne związki
okazały się tak silne, że utrzymano jedność państwa; co
więcej, utrzymano jego frankijski charakter, powołując
na tron dotychczasowego księcia Franków, Konrada,
Wbrew tradycji wschodnio – frankijskiej, pragnąc
wzmocnić swój autorytet na wzór zachodni sakralizacją
przez Kościół, poddał się Konrad obrzędowi namasz-
czenia i kościelnej koronacji. Jak sądzi Walter Schle-
singer, koronacja odbyła się według tzw. „rytuału
wczesno – niemieckiego”, przewidującego obrzędy
symbolizujące poddanie się króla Kościołowi: złożenie
insygniów u stóp ołtarza, pokutne leżenie krzyżem
i przyrzeczenie przedkoronacyjne; dopiero potem na-
stępowało namaszczenie. Kościół też najwytrwalej bro-
nił swego pomazańca. Poparcie księcia saskiego Ottona
i małżeństwo z Kunegundą, matką księcia bawarskiego
Arnulfa, miały być dodatkową gwarancją powodzenia
nowego władcy - ale w obu wypadkach spotkał go za-
wód. Konrad I zawdzięczał tron przywódcom plemion,
ale wkrótce zerwał z nimi. Nie chciał być „pierwszym
wśród równych”, chciał przywrócić panowanie Fran-
ków i kontynuować karoliński typ państwa. Mimo po-
parcia Kościoła (synod w Hohenaltheim 916 potępił
buntowników przeciw pomazańcowi) Konrad poniósł
całkowitą klęskę. Henryk, nowy książę saski, ignoro-
wał zupełnie króla - biskupi sascy wskutek jego zakazu
w ogóle nie wzięli udziału we wspomnianym synodzie;
Turyngia wpadła w ręce Henryka. Pasierb Konrada,
Arnulf bawarski, zbuntował się i sprzymierzył z Wę-
grami, gdy król, pragnąc opanować Alemanię (Szwa-
bię), skazał na śmierć dwu jego wujów (m.in. księcia
szwabskiego Erchangera). W rezultacie Konrad I pozo-
stał lokalnym władcą Franków Nadreńskich (nawet
wschodnia Frankonia znajdowała się w opozycji) i pa-
trzył na ruinę królestwa.
Wypadki 918 i 919 r. znane są ze źródeł o wiele lat
późniejszych i z tego względu przebieg ich podawany
jest często w wątpliwość - zwłaszcza szczegółowa rela-
cja kronikarza saskiego Widukinda, wyraźnie obciążo-
na tendencją patriotyzmu plemiennego. Zdaniem Wi-
dukinda, tkwiącego jeszcze w starogermańskich kon-
cepcjach monarchii, Konrad ani jego ród nie mogli
osiągnąć powodzenia, ponieważ opuściło ich szczęście.
Jak starogermańskie ofiarowanie bogom osoby niefor-
tunnego króla brzmi rezygnacja Konrada z dalszego
utrzymywania korony we własnym rodzie i dane prze-
zeń bratu Eberhardowi (księciu Franków) polecenie
przekazania korony najsilniejszemu z przeciwników -
Henrykowi saskiemu. „Monarchia frankijska ogłosiła
bankructwo” - spuentował ten fakt Karol Wilhelm
Nitzsch.
Konrad I zmarł 23 grudnia 918 r.; przez pół roku
losy królestwa były w zawieszeniu. Dziś przyjmuje się,
że doszło do podwójnej elekcji. Bawarowie w porozu-
mieniu ze wschodnimi Frankami (tzw. Frankami znad
górnego Menu) poparli (może na zjeździe w Forchhei-
mie, tradycyjnym już miejscu elekcji królów) księcia
Arnulfa, który był synem królowej Kunegundy, a po-
nadto w dość niejasny sposób spokrewniony był
z ostatnimi Karolingami (według Kurta Reindela był
bratankiem matki cesarza Arnulfa, nieślubnej połowicy
Karlomana). Wątpliwości wywołuje tylko charakter
królestwa Arnulfa bawarskiego: ogólnoniemiecki
(W. Schlesinger i inni) czy też separatystyczny bawar-
ski (K. Reindel).
Tymczasem Eberhard na czele możnych frankoń-
skich spotkał się w maju 919 r. z Henrykiem i jego Sa-
sami we Fritzlarze (na pograniczu obydwu terytoriów
plemiennych) i, wypełniając wolę brata, przekazał księ-
ciu Sasów insygnia królewskie. Frankowie, zdając so-
bie sprawę z upadku swej pozycji w państwie, starali
się jednak zapewnić kontynuację tego państwa pod ob-
cym władcą; chcieli, aby Henryk był królem Franków.
Doszło do elekcji Henryka: według relacji Widukinda
Eberhard, „zebrawszy przywódców i starszyznę wojska
Franków w miejscowości zwanej Fritzlar, ogłosił go
królem wobec całego ludu Franków i Sasów”. Nastąpi-
ła aklamacja przez zgromadzonych wojowników. Hen-
ryk został władcą Franków i Sasów (Turyngowie straci-
li samodzielność). Przyszłość miała rozstrzygnąć, czy
będzie musiał na tym poprzestać, czy też uzyska uzna-
nie w całym dawnym królestwie wschodnio – frankij-
skim.
Rok 919 oznacza defrankizację królestwa, nawet
przejściową jego barbaryzację (jak się wydaje, Henryk
obywał sią początkowo bez kancelarii). Kronikarze sa-
scy X w. czcili ten fakt jako uwolnienie Saksonii spod
jarzma frankijskiego. Widukind stwierdza, że Henryk I
„pierwszy suwerennie panował w Saksonii”, a w innym
miejscu powiada, że „Saksonia z niewolnicy stała się
wolną, a z danniczki - panią licznych ludów”. Poetka
Hroswitha z Gandersheim pisze o przeniesieniu przez
Boga „szlachetnego królestwa Franków na sławne ple-
mię Sasów”. Sasi nie mieli wątpliwości, że oni są teraz
rządzącym plemieniem. Odtąd możni sascy stanowią
najbliższą kadrę doradców królewskich, a dialekt saski,
używany przez synów i wnuków Henryka, dziwił kro-
nikarzy południowo – niemieckich. Otton Wielki, który
zadał sobie trud nauczenia się francuskiego i słowiań-
skiego, „saxonizavit”, nie mówił językiem górno –
niemieckim. Hegemonia Sasów została zauważona
oczywiście i na zewnątrz, zwłaszcza we Francji, gdzie
coraz częściej dawne określenia państwa „zareńskiego”
zaczęła zastępować nazwa „Saxonia”, oznaczająca ca-
łość królestwa Henryka I, Ottona Wielkiego, a nawet
ich następców. Szczególnie charakterystyczna jest ta
terminologia dla znanego już nam kronikarza z Cluny,
Radulfa Glabera.
Z zerwaniem tradycji królestwa frankijskiego wią-
że się także Henrykowa odmowa poddania się namasz-
czeniu i koronacji kościelnej. Być może raziła nowego
króla ceremonia składania insygniów i padania na
twarz przed ołtarzem; może też do tego surowego syna
Północy bardziej przemawiały germańskie przekonania
o szczęściu królewskim niż kościelne pomazanie, któ-
rego magia niewiele przecież pomogła niefortunnemu
Konradowi. Rok 919 należy więc uznać za początek
budowy nowego państwa, za początek ponownej inte-
gracji - w innych ramach - tego, co pozostało z rozpadu
monarchii karolińskiej.
A jednak nie doszło do całkowitego zerwania
z tradycją frankijską. Mimo iż państwo Henryka I było
już wewnętrznie innym tworem, o punkcie ciężkości
przesuniętym na północ, nie mógł on zapomnieć, że
otrzymał koronę od Franków i że z tą koroną właśnie
wiązały się liczne prerogatywy i pretensje. Dlatego też
z biegiem czasu nawiązywanie do tradycji frankijskiej
stawało się coraz częstsze: wymagały tego bowiem za-
równo konieczności polityki wewnątrzniemieckiej, jak
zagranicznej.
Już u Widukinda państwo Henryka I było króle-
stwem Franków i Sasów, z Frankami (mimo wszystko)
na pierwszym miejscu. Dwór bizantyjski tytułował
władców niemieckich „królami Franków i Sasów”.
Także niemieckie i lotaryńskie źródła, a nawet doku-
menty Ottona I określają obszar jego państwa jako
„Francia et Saxonia”.
Henryk I postanowił skupić pod swym panowa-
niem wszystkie ziemie związane z królestwem
wschodnio – frankijskim; wobec Alemanów (Szwa-
bów) i Bawarów działał więc jako król Franków. Jesz-
cze w 919 r. zmusił do hołdu księcia szwabskiego Bur-
charda; dwie wyprawy na Bawarię zakończyły się w
921 r. kompromisem, w którym Arnulf, uzna wszy kró-
lestwo Henryka i jego formalne zwierzchnictwo, uzy-
skał faktyczną niezależność zarówno w sprawach we-
wnętrznych, jak w polityce zagranicznej. Ale jedność
królestwa została przywrócona.
Pretensjom Karola Prostaka do dziedzictwa
wschodnich Karolingów musiał się Henryk przeciw-
stawić jako prawowity ich następca. Dlatego w ukła-
dzie w Bonn w 921 r. występuje z tytułem rex Franco-
rum orientalium, nigdzie nie wspominając o saskim
charakterze swego państwa. Wkrótce tytuł króla Fran-
ków miał się przydać w Lotaryngii; po detronizacji Ka-
rola Prostaka we Francji możni lotaryńscy porzucili
uzurpatorów Roberta i Rudolfa i wezwali na tron „króla
wschodnich Franków” - Henryka. Odtąd Lotaryngia
stała się jednym z istotnych członów królestwa Henry-
ka i Ottonów, a rosnące jej znaczenie wzmagało ko-
nieczność stałej kontynuacji tradycji frankijskiej. Bez
oporów podejmuje ją syn Henryka, Otton Wielki.
W tradycyjnym stroju frankijskim, w stolicy Karola
Wielkiego - Akwizgranie, poddał się on w 936 r. ko-
ścielnej ceremonii namaszczenia i koronacji (aczkol-
wiek według zmienionego rytuału). Podjęcie tradycji
frankijskiej przez władców z saskiej dynastii w natural-
ny niejako sposób wskazywało im drogę za Alpy, gdzie
czekała ich inna część dziedzictwa karolińskiego, mira-
że otoczonego legendami Rzymu i przekonanie o obo-
wiązku Franków obrony zagrożonego papiestwa.
Przy tych wszystkich manifestowanych powiąza-
niach z tradycją frankijską państwo Henryka I i Otto-
nów nie było prostą kontynuacją królestwa wschodnio
– frankijskiego. W otoczeniu królewskim umocnili się
świadomi własnej odrębności i niechętni Frankom Sasi,
a książęta innych plemion stawiali opór integracji pań-
stwa. W wielu miejscach więc władcy Niemiec okre-
ślani są jako władcy Franków, Sasów, Bawarów i Ale-
manów (Szwabów): określeń takich używa zarówno
Adalbert z Magdeburga, jak Liutprand z Kremony.
Nie została podjęta karolińska tradycja podziałów
dynastycznych. Jedność Niemiec, zrodzona z konsensu
plemion i kompromisu między ich partykularyzmem
a korzyściami wynikającymi ze wspólnej polityki wo-
bec wrogów zewnętrznych, została umocniona dzięki
zasadzie elekcyjności tronu. Już w powoływaniu braci
zmarłych monarchów na trony partykularnych królestw
Bawarii i Frankonii w 879 i 882 r. widział Walter
Schlesinger elementy elekcji. Formalną elekcję stano-
wiło wyniesienie na tron Arnulf a w 887 roku. Schle-
singer przypisuje specjalne znaczenie pertraktacjom
Arnulfa z możnowładztwem w 889 r. w sprawie przy-
znania sukcesji jego nieślubnym synom, Świętopełkowi
(Zwentiboldowi) i Ratoldowi. Odroczenie decyzji
z obietnicą uwzględnienia postulatów Arnulfa w wy-
padku, gdyby nadal był pozbawiony legalnego potom-
stwa, przypisuje Schlesinger niechęci możnych do no-
wego podziału państwa. Wypada jednak przypomnieć,
że nie zdołali oni zapobiec wydzieleniu Świętopełkowi
udzielnego królestwa w Lotaryngii w sześć lat później
(czego Schlesinger nie uważa za podział, traktując Lo-
taryngię jako odrębne państwo).
Następstwo legalnego syna, Ludwika Dziecięcia,
starał się Arnulf zapewnić odbierając w 897 r. odpo-
wiednie przyrzeczenie od możnych; mimo to Ludwik
nie został królem automatycznie z chwilą śmierci ojca
(8 grudnia 899 r.), lecz dopiero po fakcie formalnej
elekcji w Forchheim 4 lutego 900 r., z nałożeniem ko-
rony, ale bez pomazania. Całkowicie swobodny charak-
ter miała następna elekcja w Forchheimie, z 911 r., któ-
ra po raz pierwszy zlekceważyła całkowicie dziedzicz-
ne prawa Karolingów i obrała Konrada I. O elekcjach
919 r. już obszernie mówiliśmy.
W 936 roku sprawa sukcesji stała się ponownie ak-
tualna. Henryk pozostawił czterech synów, z których co
najmniej trzech (Brunon przeznaczony był do stanu du-
chownego) miało ambicje monarsze. Nie wiadomo, czy
w naradach Henryka z możnowładcami była mowa
o ewentualności podziału; w każdym razie możliwość
taka - ku niezadowoleniu pominiętych synów królew-
skich - została odrzucona, a król wyznaczył (zapewne
na kilka lat przed śmiercią) na jedynego następcę naj-
zdolniejszego, ale nie najstarszego z synów, Ottona;
królowa Matylda opowiadała się raczej za Henrykiem,
którego zwolennicy posługiwali się argumentem jego
urodzenia już po wyniesieniu ojca na tron. Sprawę roz-
strzygnęła decyzja możnych saskich i frankońskich
podjęta zaraz po śmierci Henryka I; zgodnie z wolą oj-
ca obrano królem Ottona, a dla wzmocnienia jego po-
zycji zwołano zjazd elekcyjny przedstawicieli wszyst-
kich plemion do karolińskiego Akwizgranu, gdzie do-
szło do obwołania Ottona królem, kościelnego namasz-
czenia i koronacji. Obok frankijskiego stroju Ottona
o nawiązaniu do tradycji karolińskiej świadczy użycie
do ceremonii kamiennego tronu Karola Wielkiego.
W przeciwieństwie do ojca zdecydował się Otton
oprzeć na hierarchii kościelnej, która miała w jego pla-
nach stanowić przeciwwagę książąt plemiennych. Ci
byli wprawdzie za czasów Henryka I lennikami króla,
ale swej władzy nie wywodzili z królewskiej nominacji
czy nadania; władza ich reprezentowała suwerenność
plemion połączonych w dobrowolny związek pod he-
gemonią Sasów. Ich podporządkowanie się królowi
przypomina - zdaniem W. Schlesingera - hegemonię
Arnulfa nad innymi królami państw pokarolińskich,
nienaruszającą wewnętrznej autonomii; można się zgo-
dzić, że tak sobie to wyobrażali książęta. W uroczysto-
ściach intronizacyjnych Ottona I im też przypadła
pierwszoplanowa rola.
Pragnąc zachowania odrębności księstw plemien-
nych, książęta i całe możnowładztwo nie kwestionowa-
ło potrzeby utrzymania tradycyjnego już związku
w ramach królestwa wschodnio – frankijskiego, po-
zbawionego obecnie piętna przewagi Franków nad in-
nymi plemionami. Dalej przejdziemy do zbadania,
w jakim stopniu pokrewieństwo językowe przyczyniło
się, obok wspólnej tradycji historycznej, do umocnienia
więzi ponadplemiennych i przekształcenia się ich w na-
rodowe. Dużą rolę odegrał tu Kościół, który w najcięż-
szych chwilach na początku X w. stał na straży jedności
królestwa; struktury kościelne, najściślej związane
z tradycją frankijską i nie nakładające się na podziały
plemienne, stanowiły wówczas ważny fundament bu-
dowy jedności, co docenił Otton I.
Jeżeli śledzimy etapy rozwoju wschodnich połaci
imperium frankijskiego i ludów je zamieszkujących
w państwo i społeczeństwo niemieckie, to nie możemy
pominąć wieloplemiennego charakteru państwa
wschodnio – frankijskiego, które w pojęciu ludzi IX i X
w. składało się z licznych terytoriów plemiennych,
określanych często jako „regna”. Toteż, jak sądzę, wie-
le światła na strukturę tego państwa rzuciła niedawno
opublikowana koncepcja Eckharda Müllera–Mertensa,
który państwo ostatnich Karolingów wschodnio – fran-
kijskich i saskich Ottonów określił jako „imperiale re-
gnum” o charakterze wieloetnicznym, łączącego pod
swą władzą różne ludy, niezależnie od ich tradycji hi-
storycznych, poczucia odrębności lub bliskości języ-
kowej. Dopiero później faktyczna bliskość językowa
plemion niemieckich (wraz z trwającą i potężniejącą
tradycją wspólnoty państwowej) zaczęła nadawać temu
państwu charakter narodowy; proces ten został ukoń-
czony w okresie walk o inwestyturę, z początkiem XII
wieku.
E. Müller–Mertens nawiązał do badań Edmunda
Stengla i Carla Erd-manna nad „nierzymskimi” cesar-
stwami średniowiecza. Helmut Beumann rozszerzył to
pojęcie, proponując, ze względu na chwiejność tytula-
tury władców reprezentujących ideę „nierzymskich”
imperiów, określenie „imperialnego królestwa” (impe-
riales Königtum). Jest to o tyle trafne, że wszystkie
ambicje i tytuły cesarskie, nie pozostające w związku
z koronacją w Rzymie przez papieża (to rozumiał Sten-
gel jako „nierzymskie cesarstwo”), miały swe wzory -
jak udowodni Erdmann - w cesarstwie rzymskim. Carl
Erdmann ukazał, jak na Wyspach Brytyjskich rozwinę-
ła się koncepcja „imperatora” jako władcy stojącego na
czele licznych królestw, „króla królów”; opat Adamnan
z Hy (679–704) użył po raz pierwszy tego określenia
dla Oswalda, króla Northumbrii, który zdobył hegemo-
nię wśród królów anglosaskich, z czym wiązał się saski
termin „bretwalda”, oznaczający szeroko władającego,
ponadlokalnego króla. Nic więc dziwnego, że wkrótce
utożsamiano bretwaldę z imperatorem – cesarzem
i w tym sensie terminem „imperator” posługiwali się
tacy pisarze anglosascy, jak Aldhelm z Malmesbury,
św. Bonifacy i Alkuin. Nawet Będą Czcigodny, który
w swej kronice nie użył terminu imperator jako łaciń-
skiego odpowiednika bretwaldy, określał jako „impe-
rium” podlegającą mu grupę królestw. W powstałym
w IX w. na kontynencie saskim poemacie Heliand uży-
to dla przetłumaczenia rzymskiego imperium Oktawia-
na Augusta określenia „bredun giwald”. Upowszech-
nienie się równości: bretwalda - imperator, spowodo-
wało wejście tytułu „imperator” do anglosaskiej tytula-
tury królewskiej. Po raz pierwszy użył go w 798 r. król
Coenwulf z Mercji. Szczególnie popularna była ta tytu-
latura po zjednoczeniu królestw anglosaskich w X w.,
kiedy Etelstan i jego następcy posługiwali się cesar-
skimi tytułami imperatora i basileusa.
Za pośrednictwem Alkuina i innych anglosaskich
przybyszów do państwa frankijskiego pojęcie imperato-
ra - władcy licznych królestw - upowszechniło się na
kontynencie i występowało, zanim papież włożył ko-
ronę cesarską na głowę Karola Wielkiego. Jak wiado-
mo, Karol Wielki nie akcentował „rzymskości” swego
cesarstwa, przyjmując jednak jego uniwersalizm.Za
Ludwika Pobożnego natomiast cesarz (nieużywający
„rzymskiego” tytułu) był, zgodnie z koncepcją anglosa-
ską, władcą ponad królami, swymi synami. O popular-
ności „nierzymskiej” idei cesarstwa świadczy opowieść
Notkera Jąkały o koronacji Karola Wielkiego. Karol,
„który już w rzeczy samej był władcą i imperatorem
licznych ludów (nationum), osiągnął chwalebnie także
tytuł cesarza (nomen imperatoris), cezara i augusta, au-
torytetem apostolskim”. Meginhard z Fuldy, pisząc
o wkroczeniu Karola Łysego w 869 r. do królestwa
zmarłego właśnie Lotara II, twierdzi, że od tej pory za-
czął się on tytułować cesarzem (imperator), „jako że
miał zamiar posiadać dwa królestwa (quasi duo regna
possessurus). Takie pojmowanie cesarstwa, jako roz-
szerzonej na liczne ludy i terytoria władzy królewskiej,
leży u podstaw sporadycznego używania tytułu cesar-
skiego w stosunku do Ludwika „Niemieckiego”. Tytuł
taki występuje w całej serii dokumentów klasztornych;
Nokter Jąkała tytułował Ludwika: „król, czyli cesarz
całej Germanii, Retów i starej Francji (Frankonii), jak
również Saksonii, Turyngii, Noricum (Bawarii), Pano-
nii i wszystkich narodów północnych”.
Tak też pojmował władztwo dynastii saskiej Wi-
dukind, który już umierającemu Konradowi I włożył w
usta proroctwo, że Henryk I będzie „cesarzem licznych
ludów (imperator multorum populorum)”. W tym sen-
sie królestwo Ottonów stanowiło rzeczywiście „impe-
riale regnum”, stojące ponad licznymi podlegającymi
mu ludami. E. Müller–Mertens przytoczył liczne do-
wody, że terytoria plemienne Bawarów, Sasów, rza-
dziej Alemanów określano jako regna; nie było zaś
wątpliwości, że odrębne regnum stanowiła przyłączona
w 923 r. Lotaryngia. Niebawem w skład królestwa Ot-
tonów weszły obok romańskich mieszkańców tego ob-
szaru liczne ludy słowiańskie - a więc królestwo to mo-
gło mieć rzeczywiście charakter ponadnarodowy.
Nie będziemy więc tu rozważać kwestii granicy
między „wielkim królestwem” a cesarstwem typu „nie-
rzymskiego” ani sprawy okoliczności i przyczyn przy-
bierania tytułu cesarskiego przez wielkich władców.
Ważne jest, że królestwo tego typu, mające ambicje
ponadnarodowe, miało niniejsze możliwości działania
integrującego niż królestwo ściśle określonego plemie-
nia. Zachodnio – frankijski „król Franków” również
panował nad licznymi „regna”, ale nie miał wątpliwo-
ści, że reprezentuje tradycję historyczną Franków, czyli
Francuzów, i rozszerzał ich świadomość historyczną na
całe państwo. Królowie z dynastii saskiej, niekonse-
kwentnie sięgający do tradycji frankijskiej, tak szybko
związali się ze sprawami krajów słowiańskich, Bur-
gundii, Włoch i uniwersalizmu chrześcijańskiego, że
frankijskie podstawy przestały im wystarczać; stąd
m.in. wynikały trudności z ustaleniem nazwy dla pań-
stwa i narodu. Toteż niemiecka świadomość narodowa
musiała się formować nie tylko w walce królów z par-
tykularyzmem plemiennym, ale także w walce rodzącej
się wspólnoty ze zbyt szerokimi perspektywami polity-
ki tychże królów, zwłaszcza w Italii.
To ponadplemienne królestwo stanowiło jednak
ramy, w których krystalizował się naród; sprzyjała te-
mu procesowi bliskość językowa wchodzących w skład
królestwa ziem. Upłynęło bowiem prawie sto lat, zanim
doszło do ostatecznego włączenia Lotaryngii z jej czę-
ściowo romańską ludnością oraz ekspansji na ziemie
słowiańskie. Tylko w pewnej części i w pewnym stop-
niu ludność tych nowych obszarów wzięła udział
w tworzeniu narodu niemieckiego. Ale sto lat wystar-
czyło, aby powstała w Niemczech wspólna tradycja hi-
storyczna, duma z własnych osiągnięć i uczucie obcości
w stosunku do sąsiadów, nawet poczuwających się do
frankijskiej wspólnoty.
Wbrew optymistycznym sądom, które już przed
919 r. dostrzegają również upowszechnienie się nazwy
narodu - Theutonici – Thiudiski, patriotyzm niemiecki,
rzecz paradoksalna, rozwinął się szybciej, niż wchodzi-
ła w użycie ta nazwa.
Najłatwiej daje się ten proces prześledzić w twór-
czości historiograficznej i literackiej X i XI wieku. Już
Widukind, mimo przywiązania do tradycji saskiej i nie-
zaprzeczalnego górowania w jego dziele patriotyzmu
plemiennego (patria - to dla niego zawsze Saksonia),
broni interesów szerszej całości, królestwa, które od
Franków przejęli Sasi. Mimo przebijającej ustawicznie
przez salustiański obiektywizm niechęci do Franków
stwierdza, że dzieło Karola Wielkiego jest nieodwra-
calne: Frankowie i Sasi „stali się już, jak dziś widzimy,
braćmi i jakby jednym narodem (quasi una gens) przez
wiarę chrześcijańską” - tj. w wyniku chrystianizacji Sa-
sów.” Dawne „imperium Francorum” - to obecne
władztwo „Franków i Sasów”, obejmujące oczywiście
całe państwo wschodnio – frankijskie, dla którego brak
Widukindowi nazwy; obok nieprecyzyjnej Germanii
używa on określenia: omnis Francia Saxoniaque, pod
czym należy oczywiście rozumieć cały teren Niemiec.
Plemiona, zamieszkujące to państwo, mimo wzajem-
nych niesnasek mają wspólne interesy: obronę pokoju
wewnątrz, który Widukind uważa za najwyższe dobro,
przewyższające sławę wojenną, oraz walkę z wrogiem
zewnętrznym - Węgrami, Słowianami i innymi. Widu-
kind odnosił się, jak wiadomo, niechętnie do ekspansji
za Alpy; nie wspomniał o rzymskiej koronacji Ottona I,
a pisząc o triumfach Sasów, zauważył, że imperium ich
z powodu rozszerzenia granic ugina się pod ciężarem
własnej wielkości. „ Widać tu troskę o przyszłość dzie-
ła saskiej dynastii.
Współczesny Widukindowi Ruotger, autor biogra-
fii Brunona, arcybiskupa kolońskiego, nie był - wbrew
temu, co dawniej sądzono, związany z saskim środowi-
skiem, lecz pochodził zapewne z „lotaryńskiej” Nadre-
nii (przebywał w Trewirze, następnie w Kolonii). Dale-
ki więc był od wysuwania Sasów na pierwsze miejsce
w państwie, którego całość i powodzenie leżało mu na
sercu, podobnie jak jego bohaterowi - Brunonowi.
Wprawdzie - jak udowodnił Friedrich Lotter - „terra
nostra” i „populus noster” u Ruotgera oznaczają Lota-
ryngię i Lotaryńczyków, ale stosunek do państwa Otto-
nów, które w całości określa mianem „patria” w licz-
nych miejscach swego dzieła, świadczy o uczuciowym
związku z całą monarchią, określaną także mianem „res
publica”. Taki stosunek do państwa pozwalał, podobnie
jak u Widukinda, na stopniowe przezwyciężanie świa-
domości plemiennej.”
Inna już była postawa Thietmara, przedstawiciela
następnej generacji. I on należał, podobnie jak Widu-
kind, do saskiej arystokracji, i on w prologu deklarował
opis czynów „saskich królów”, i on podzielał lekcewa-
żenie i poczucie wyższości w stosunku do innych ple-
mion niemieckich, i on wreszcie sławił na pierwszym
miejscu Sasów. Mimo to przekroczył już granicę poję-
ciową: państwo niemieckie było dlań całością, której
należy strzec i bronić. Wprawdzie najpiękniejsza jest
Saksonia, „rajski ogród tonący w kwiatach”, ale już na
północ od Alp zaczyna się „nasza spokojna kraina”,
przeciwstawiona Włochom, których „klimat i charakter
mieszkańców nie odpowiadają naszym stronom”. Otóż
„nasz kraj” - to Niemcy; nie określa się tym zaimkiem
Włoch, mimo iż podlegają temu samemu władcy.
Thietmar rzadko używa nazwy Theutonici, jak gdyby
nie był pewien trafności tego nowego określenia; zastę-
puje je zwykle zaimkiem „nostri” lub „nostrates”, nie-
pozostawiającym wątpliwości, że chodzi o niemieckich
(a nie tylko saskich) żołnierzy, duchownych, nawet
prostych ludzi. Nazwę Niemczy wywodzi stąd, „że nie-
gdyś przez naszych została założona”, zna więc sło-
wiański równoważnik terminu Theutonici. Także „oj-
czyzna” - patria - może być wprawdzie w kilku miej-
scach rozumiana jako Saksonia, ale nie musi być zawę-
żona do takiego znaczenia, skoro w innych miejscach
z pewnością oznacza całe Niemcy. Thietmar - to nie-
wątpliwy patriota niemiecki, choć ma jeszcze trudności
z nazwaniem własnego narodu. Dobro królestwa sta-
wia na pierwszym miejscu i odróżnia je od interesu je-
go władców, co wyraźnie wynika z akcentów krytycz-
nych pod ich adresem, formułowanych mimo wyraźnej
lojalności wobec tronu. Krytyczne akcenty pod adre-
sem Franków, Bawarów czy Lotaryńczyków nie zmie-
niają jego przekonania, że również interes Sasów musi
czasem ustąpić na dalszy plan dla dobra całości. Ro-
dząca się świadomość narodowa znajduje silny wyraz
w niechęci do sąsiadów: Węgrów, Polaków, Francu-
zów, nie mówiąc już o wrogości wobec Słowian połab-
skich jako odstępców od chrześcijaństwa. Nie widać
ani śladu dawnej wspólnoty frankijskiej. Thietmar
stwierdza, że „zachodnie regiony” słusznie zostały tak
nazwane, „albowiem zachodzi tam ze słońcem i pra-
wość wszelka, i posłuszeństwo, i miłość bliźniego. Noc
jest niczym innym, jak cieniem ziemi, a wszystko, co
ludzie tamtejsi czynią, jest grzechem. Daremne są tam
wysiłki pobożnych głosicieli słowa Bożego; niewiele
także znaczą tam królowie i inni władcy; złoczyńcy
rządzą tam i prześladowcy sprawiedliwych.” Nie lepiej
dzieje się we Włoszech. „Wszyscy, którzy tam się uda-
ją, z małą spotykają się życzliwością; obcy muszą pła-
cić za wszystko, czego potrzebują, i w dodatku grozi im
oszustwo. Wielu ludzi ginie tam od przygotowanej dla
nich trucizny.”
W tej samej szkole magdeburskiej, w której
ukształtowała się wiedza i światopogląd Thietmara,
wychował się znacznie wybitniejszy pisarz i myśliciel,
późniejszy męczennik - Bruno z Kwerfurtu, którego
sylwetkę duchową przybliżyły nam zwłaszcza wnikli-
we studia Reinharda Wenskusa. Mimo podobnego - sa-
skiego i arystokratycznego - pochodzenia Bruno po-
szedł dalej w pogłębieniu świadomości narodowej.
Wspólne środowisko ukształtowało patriotyzm nie-
miecki Thietmara i Brunona; ale o ile ten patriotyzm
u Thietmara musi stale walczyć z wciąż obecną atawi-
styczną saską świadomością, zakładającą niechęć do
innych plemion niemieckich, a na zewnątrz akcentuje
się we wrogości i przekonaniu o niższości moralnej lu-
dów sąsiednich, to u Brunona saskie pochodzenie rzad-
ko wpływa na formułowane przezeń opinie, a Saksonia
- to część większej całości: Theutonum tellus, podobnie
jak jej ośrodek - Magdeburg - to Theutonum nova me-
tropolis. Patriotyzm Brunona ma ciepłe akcenty miłości
i tęsknoty tego wiecznego wędrowca do ziemi ojczy-
stej, ale obiektem tych uczuć nie jest już Saksonia, ale
„godna uwielbienia (delectabilis)”, „upragniona (desi-
derabilis)” Germania. Patriotyzm Brunona nie prze-
szkadza mu odczuwać sympatii do innych ludów: do
Francuzów, Polaków, Włochów. Nienawiścią otacza
Brunon tylko wrogów chrześcijaństwa, w szczególności
Wieletów – Luciców, których uważa za odstępców od
prawdziwej wiary. Wprawdzie Wenskus wskazuje na
wyraźne objawy niechęci Brunona do Rzymian - to
jednak wynika z jego oburzenia na niewdzięczność
mieszkańców Wiecznego Miasta wobec Ottona III,
pragnącego przywrócić mu dawną świetność. Sam
zresztą Bruno był przeciwnikiem rzymskich koncepcji
Ottona.
Patriotyzm Brunona jest widoczny, gdy mówi
o klęskach Niemców, przypisując winę im samym, po-
nieważ wdali się w niesprawiedliwe wojny z chrześci-
jańskimi sąsiadami. „Wszędzie doszło do wielkich i ża-
łosnych klęsk, pohańbione państwo (res publica) spa-
dło z wyżyn swego tronu, udręczone chrześcijaństwo
odczuło gniew Boga. Prowadzono wojnę z Polakami;
książę ich, Mieszko, zwyciężył podstępem; upokorzona
duma Niemców (Theutonum magnanimitas) musiała
ziemię lizać, wojowniczy margrabia Hodo z poszarpa-
nymi proporcami rzucił się do ucieczki. Innym razem
doborowy lud zebrany przez króla - ogromne wojsko,
jakiego później nigdy nie widziano - z pogwałceniem
chrześcijańskiego braterstwa wdał się w walkę z karo-
lińskimi Frankami (tj. Francuzami).” Nie jest więc to
ślepy patriotyzm, solidaryzujący się z własnym pań-
stwem bez względu na słuszność sprawy. Ale z jakim
bólem pisał Bruno o klęsce Ottona II pod Cotrone
w walce z Saracenami! „Ponieważ liczba ich niepraw-
dopodobnie wzrosła, omdlały prawice zmęczone zabi-
janiem i męstwo bohaterskich wojowników uległo zła-
mane. Powalony mieczem padł purpurowy kwiat oj-
czyzny, ozdoba jasnowłosej Germanii, największe umi-
łowanie dostojnego cesarza.”
Bruno z Kwerfurtu znał już określenie swego na-
rodu i kraju. Mimo częstego jeszcze posługiwania się
klasyczną „Germanią”, u niego właśnie pojawia się po
raz pierwszy nazwa kraju: Theutonum tellus, a Theuto-
nes są dla niego wspólnym określeniem plemion nie-
mieckich. Wydaje się, że schyłek X wieku był okresem
decydującym dla upowszechnienia się nazwy Niem-
ców: Theutones lub Theutonici - Diutiski - Deutsche.
Reinhard Wenskus zauważył, jak wielką uwagę po-
święcał Bruno z Kwerfurtu sprawom językowym: Wło-
chy zwą się u niego ze względu na język Latina terra;
obcy kraj - to „kraj nieznanej mowy”. Rodacy cesarza
Ottona III to ludzie „jego języka”, „sui linguatici”. Wa-
ga, przypisywana przezeń językowi jako kryterium
przynależności narodowej, wybiega ponad świadomość
współczesnych, ale wynika niewątpliwie z przyjęcia się
terminu „Diutisk” już nie tylko dla określenia języka,
ale także narodu.
Współcześnie z Brunonem mnich z St. Gallen,
Notker „z Wielką Wargą” (Labeo) postanowił przełożyć
na język niemiecki dzieła literatury filozoficznej i teo-
logicznej późnej starożytności (Boecjusz, Marcjan Ca-
pella, Grzegorz Wielki); dzieło jego, rozwijające słow-
nictwo i jasność wyrazu języka nieprzystosowanego
dotychczas do tego rodzaju problematyki, przyniosło
mu drugi przydomek: Notker Theutonicus. Notker był
przede wszystkim pedagogiem: w liście do Hugona, bi-
skupa Sionu (Sitten), dziwił się radośnie, „jak szybko
można zrozumieć z pomocą języka ojczystego to, co
z trudem tylko albo w ogóle nie w pełni da się pojąć
w obcym języku.” Mimo jednak przywiązania do tego
języka miał Notker kłopoty z jego nazwaniem. Hans
Eggers, badając jego słownictwo, zwrócił uwagę, że
termin „diutisk” występuje u Notkera tylko sześć razy,
z czego pięć w Boecjuszowych komentarzach do Ary-
stotelesa i jeden w tłumaczeniu Psalmów. Wskazuje to,
że mimo długiego czasu, jaki upłynął od powstania te-
go określenia języka niemieckiego, nie był on jeszcze
w powszechnym użyciu; Eggers sądzi, że zapozna wszy
się z nim w pewnym okresie, Notker zaczął go odtąd
używać, by później znowu go porzucić „z powodu jego
rzadkości i obcości”. Sąd ten jest chyba przesadny, ale
wyniki badań Eggersa wskazują, że proces upowszech-
niania się terminu „diutisk” nie był jeszcze ukończony.
Paradoksalnie - powszechniejsze było w literaturze
i kancelarii użycie jego łacińskiego odpowiednika:
„Theutonicus”; już w przywileju Ottona I dla kościoła
Św. Maurycego w Magdeburgu z 961 r. występuje
przeciwstawienie: Theutonici et Sclavi. Notker nigdy
nie użył słowa „diutisk” dla oznaczenia narodu nie-
mieckiego; chcąc powiedzieć: „my, Niemcy”, napisał
„wir Teutones”, wprowadzając tu bardziej rozpo-
wszechniony termin łaciński do tekstu niemieckiego.
Szybkie upowszechnienie się nazwy Theutonici ja-
ko wspólnego określenia Niemców widoczne jest
w źródłach XI wieku. Zależny od Thietmara autor Ży-
wota cesarza Henryka II, biskup Adalbold z Utrechtu
(zm. 1026), pisze o krzywdzie, jaką Włosi zadali
Niemcom (Itali - Teotonicis); dla jej pomszczenia sta-
nęli u boku Henryka II dobrowolnie (voluntarii) nie
tylko związani z nim Sasi i Bawarowie, ale również Lo-
taryńczycy, Frankowie i Alemanowie. „Teotonici” po-
jawiają się zresztą u Adalbolda dwadzieścia dwa razy,
zastępując Thietmarowe „nostri”. Mimo swej rozwinię-
tej świadomości narodowej ani Bruno z Kwerfurtu, ani
Adalbold z Utrechtu nie łączą przymiotnika Theutoni-
cus z państwem, jak to trafnie spostrzegł Eckhard
Müller–Mertens. Listę pisarzy XI w., w których dzie-
łach widać świadomość narodową, tj. utożsamienie się
z niemiecką wspólnotą przez użycie w stosunku do niej
zaimka „my” lub „nasi”, niezależnie od występujących
w mniejszym lub większym stopniu elementów przy-
wiązania plemiennego, można rozszerzyć choćby na
zbadanych bliżej przez Rudolfa Buchnera: Wipona,
Hermana z Reichenau czy Adama Bremeńskiego.
U nich wszystkich jednak państwo (res publica, re-
gnum, imperium) to przede wszystkim władza królew-
ska lub cesarska, podległe jej ziemie i uprawnienia.
W tym sensie nie występuje w źródłach niemieckich
okresu przedgregoriańskiego przeciwstawienie zaalpej-
skiego królestwa niemieckiego Włochom, znane już
źródłom włoskim z przełomu X i XI stulecia. Jeżeli
Włochy występują jako regnum w ramach szerszej ca-
łości: imperium, to obok takich regna, jak Saksonia,
Bawaria czy Alemania. Triada królestw: Niemcy –
Włochy – Burgundia, to pojęcie znacznie późniejsze.
Wyjątek stanowią powstałe ok. 1075 r. Annales Al-
tahenses (z Nieder – Alteich), które kilkakrotnie wy-
mieniają regnum Teutonicum i reges Teutonicos. Mimo
że zachowane zostały tylko w odpisie z początku XVI
wieku, E. Müller – Mertens skłonny jest uznać ich ter-
minologię za autentyczną. Wiąże się też ona z silną
świadomością państwową rocznikarza, w której re-
gnum jest związane nie tylko z osobą króla i jego za-
kresem panowania, ale także z osobami principes regni,
mającymi prawo do współdecydowania o losach króle-
stwa stanowiącego wspólne dobro grupy określanej
przez rocznikarza jako Teutonici lub też zaimkiem
„my”, „nasi”. Regnum Teutonicum stanowi też odrębne
terytorium, odpowiadające Brunonowemu Theutonum
tellus, wreszcie jest też obiektem dumy wszystkich
Teutonici. Mamy tu zamknięcie zwycięskiej ekspansji
terminu Theutonicus: od języka do grupy etnicznej i aż
do określenia państwa. Mimo iż w Rocznikach z Nieder
– Alteich pojawia się regnum również w szerszym zna-
czeniu, obejmującym także Italię, to w zasadzie nastę-
puje wyodrębnienie części przedalpejskiej (zamiast
Teutonici autor pisze czasem Cisalpini). E. Müller–
Mertens silnie podkreśla u rocznikarza przewagę pa-
triotyzmu państwowego nad poczuciem etnicznym, któ-
re nawiązywałoby bezpośrednio do narodu: świado-
mość narodowa kształtuje się tu drogą pośrednią, przez
określenie państwa mianem etnicznym, wiąże się z tym
silne jeszcze podkreślenie odrębności poszczególnych
plemion.
Annales Altahenses nie były zjawiskiem odosob-
nionym. Już Wipo, biograf Konrada II, uznawał re-
gnum za organizm istniejący także bez osoby króla, a to
dzięki temu, że trwali na jego straży książęta, których
nazywa „siłami i wewnętrznymi organami królestwa
(vires et viscera regni)”. Wprawdzie królestwo bez kró-
la to statek bez sternika, ale „Opatrzność Boska” po-
wierzyła ster państwa takim ludziom, „jakich wymaga-
ła konieczność doprowadzenia ojczyzny bez szwanku
do spokojnego portu”. Ideologiczne pokrewieństwo
z Rocznikami z Nieder – Alteich widać w rocznikach
Lamperta z Hersfeldu, przedstawiających podobną
koncepcję państwa niemieckiego, opartego na współ-
działaniu majestatu królewskiego i książąt reprezentu-
jących społeczeństwo. Państwo, dla którego obok re-
gnum Lampert używa pojęcia res publica, stoi u niego
ponad królem i książętami: dobro tego nadrzędnego
ciała jest miernikiem oceny działalności ludzkiej. Kon-
cepcja uniwersalnego cesarstwa czy Imperium Roma-
num nie odgrywa u Lamperta żadnej roli; regnum wy-
stępuje w różnych znaczeniach, ale na ich czoło wysu-
wa się narodowe regnum Teutonicum, podporządkowu-
jące sobie lokalne regna nie na zasadzie struktury po-
nadnarodowej, ale dla podporządkowania innych lu-
dów, np. Włochów czy Polaków - Niemcom.
Zarówno autor Roczników z Nieder – Alteich, jak
Lampert z Hersfeldu, należeli do obozu wrogiego Hen-
rykowi IV. W tym to więc obozie, któremu ton nada-
wali opozycyjni książęta, zaczęło się kształtować poję-
cie narodowego królestwa niemieckiego, stojącego po-
nad monarchą. Nic dziwnego, że terminologia, wpro-
wadzona przez kurię rzymską za Grzegorza VII, zmie-
rzająca do uczynienia z Cesarstwa jednego z wielu kró-
lestw narodowych, znalazła w tych środowiskach przy-
gotowany już grunt.
Dążąc do likwidacji Cesarstwa - czemu dał wyraz
w programowym Dictatus papae - Lampert pragnął
z jego kontekstu wyjąć regnum Teutonicum, które, idąc
za włoską tradycją, ściśle odgraniczał od regnum Ita-
liae i od Burgundii. Nawet wysuniętych przez siebie
antykrólów niemieckich nie dopuszczał do wykonywa-
nia władzy we Włoszech i w Burgundii. Wyłączenie ze
wspólnoty Cesarstwa Węgier, Polski i Czech miało być
dalszym ciągiem rozbicia go na człony narodowe,
wśród nich regnum Teutonicum: pewne dane świadczą
nawet o tym, że Grzegorz chętnie widziałby poza
owym królestwem niemieckim (południowo – niemiec-
kim) odrębne regnum Saxoniae, oparte na ponownie
nasilającym się saskim separatyzmie. W listach Grze-
gorza zanikają stopniowo dawne, zbyt mało precyzyjne
terminy, jak Germania czy Ultramontani, miejsce ich
natomiast zajmuje coraz bardziej niepodzielnie okre-
ślenie Teutonici i regnum Teutonicum - jedno z wielu
narodowych królestw chrześcijańskich, podległych pa-
piestwu.
Stronnicy papiestwa w Niemczech przejęli termi-
nologię kurii, choć nie zdawali sobie z pewnością
sprawy z jej uwarunkowań i celów. Zresztą w niektó-
rych kronikach tego czasu występowanie regnum Teu-
tonicum ograniczone jest do ustępów opartych na pa-
pieskich dokumentach; w innych, jak u Lamperta, poję-
cie to zaopatrzone zostało w wartości emocjonalne
i tendencję do rozszerzania, z pewnością sprzeczną
z intencjami Grzegorza. Dzięki temu możliwe było
w toku polemik wokół sporu cesarsko – papieskiego
przejęcie „teutońskiej” terminologii również przez
obrońców pozycji cesarskich. Terminologia ta znalazła
wyraz w konkordacie wormackim 1122 r., w którym
wydzielono Teutonicum regnum od pozostałych partes
imperii.
3. Pozytywny i negatywny wpływ idei cesarstwa
na kształtowanie niemieckiej świadomości
narodowej
Mimo tej krystalizacji pojęcia „Niemiec” w szer-
szych ramach Cesarstwa nie doszło do całkowitego od-
dzielenia tych pojęć, jak by sobie tego życzył Grzegorz
VII i jego następcy. W Niemczech nie nastąpiło zro-
śnięcie się idei narodowej z symbolami odnoszącymi
się tylko i wyłącznie do Niemiec: ani król, który przed
koronacją cesarską już od czasów Henryka III nazywał
się rex Romanorum, ani jego akwizgrańska koronacja
nie były integralnie związane z „Teutonią”. W rozu-
mieniu królów niemieckich i wynoszących ich na tron
książąt koronacja akwizgrańska była wystarczającą
podstawą do władania nie tylko w Niemczech, ale rów-
nież we Włoszech i Burgundii, mimo że niektórzy
z władców odbywali także koronacje w Pawii lub Me-
diolanie i Arles.
Działalność stronników hegemonii papiestwa nie
zdołała ogołocić Cesarstwa z jego mistycznego blasku -
mimo starań do zredukowania go do rangi zbrojnego
ramienia władzy duchowej. Nawrót w XII w. spekulacji
teologicznych dotyczących końca świata i przyjścia
Antychrysta przyczynił się do przywrócenia znaczenia
Cesarstwu, jako symbolowi jedności chrześcijaństwa.
Uznawano - zwłaszcza w Niemczech - osłabienie Ce-
sarstwa za chwilowe, bowiem przed końcem świata ma
dojść do zjednoczenia chrześcijan pod berłem cesarza.
Dlatego godność cesarska otaczana była nadal w Niem-
czech ogromnym przywiązaniem, stanowiła obiekt du-
my, w którym elementy narodowe spotykały się z uni-
wersalistycznymi.
Brakowało Niemcom kultu patrona państwa i na-
rodu, który miał tak wielkie znaczenie w innych wspól-
notach narodowych. Nie odegrał roli patrona państwa
czczony jako patron Saksonii św. Wit. Za czasów Otto-
nów cesarze starali się nadać rangę patrona państwa św.
Maurycemu; przypisywana mu włócznia, której skom-
plikowana historia prowadzi do królestwa longobardz-
kiego (gdzie uchodziła za włócznię Konstantyna Wiel-
kiego), a potem burgundzkiego (skąd uzyskał ją Henryk
I), stała się jednym z najważniejszych insygniów cesar-
skich. Ale św. Maurycy, czczony zarówno w bur-
gundzkim St. Maurice d’Agaune, jak w saskim Magde-
burgu nie był patronem Niemiec ani Niemców, lecz pa-
tronem Cesarstwa i naśladownictwa włóczni, nadawane
władcom wchodzącym w stosunki zależności od Cesar-
stwa (Polska, Węgry), miały ich wiązać przez ten ce-
sarski kult z ideą Cesarstwa; nie oznaczały one podle-
głości Sasom ani Niemcom.
Nawet jednak w tym charakterze rozkwit kultu św.
Maurycego był stosunkowo krótkotrwały; w 1146 ka-
nonizowano cesarza Henryka II, ale nie został on ani
patronem Królestwa, ani Cesarstwa. Tymczasem we
Francji kult św. Dionizego pełnił już rolę kultu pań-
stwowo – narodowego. Co więcej, kult ten został po-
wiązany z postacią Karola Wielkiego, stanowiącego co-
raz wyraźniej symbol francuskich tradycji narodowych,
w których został nieomal niepodzielnie zaanektowany
jako poprzednik i wzór współczesnych królów Francji.
Nawet dla „księdza Konrada”, niemieckiego tłumacza
Pieśni o Rolandzie, Karol Wielki był Francuzem.
W Niemczech, mimo kilkakrotnych prób silniej-
szego nawiązywania do postaci Karola Wielkiego (za
Ottona I, Ottona III i in.), wspomnienie wielkiego
władcy Franków nie miało takiego znaczenia, jak we
Francji. Dopiero za Hohenstaufów, nie bez wpływu
francuskiego rozkwitu tradycji karolińskiej, pomyślano
o wydobyciu, a raczej odzyskaniu tego bohatera; w na-
pisanej po górnoniemiecku rymowanej Kronice cesar-
skiej (Kaiser–chronik) z połowy XII wieku poświęcono
mu 809 wierszy (na przeszło 17 tys.), świadczących
o specjalnej sympatii poety do Karola Wielkiego; autor
znał zresztą zapewne francuską tradycję karolińską,
skoro wspomina, że istnieje jakaś inna „pieśń” (enderiu
liet) o Karolu. Fryderyk Barbarossa osobiście intereso-
wał się postacią Karola, co prawda już Karola owiane-
go legendą chansons de geste, a więc krzyżowca, zwy-
cięzcy Saracenów, miłośnika rycerstwa. Wuj Frydery-
ka, kronikarz Otton z Freising, zajął się za to poważniej
analizą stosunku regnum Teutonicum do królestwa
Franków i doszedł do słusznego wniosku, iż mimo za-
niku dawnej nazwy jest ono kontynuacją państwa karo-
lińskiego. Wywód o Frankach i podziale ich państwa,
trafne odczytanie językowej tożsamości Franków i ich
niemieckich dziedziców jest imponującym przykładem
dwunastowiecznej krytyki historycznej. „Ponowne pod-
jęcie tradycji frankijskiej - pisał historyk francuski Ro-
bert Folz - jest jednym z najoryginalniejszych elemen-
tów dzieła Ottona z Freising; poprzez niego miało bo-
wiem głęboko przeniknąć ideologię polityczną drugie-
go z Hohenstaufów. To odnowienie tradycji wydawało
się tym bardziej konieczne, że w tym samym momencie
działała ona silnie na korzyść królestwa francuskiego,
które zmierzało do zagarnięcia wyłącznie dla siebie
cienia Karola Wielkiego. Przekształcić ponownie «Re-
gnum Theutonicorum» w «Regnum Francorum» zna-
czyło: przeciwstawić się ekskluzywizmowi Zachodu
i jednocześnie dać silne podstawy niemieckiej tradycji
karolińskiej.”
Dla udowodnienia, że to Hohenstaufowie są praw-
dziwymi dziedzicami Karola Wielkiego, wskazał Otton
z Freising, na długo przed kronikarzami Kapetyngów,
na „powrót (w ich osobach) godności cesarskiej do po-
tomstwa Karola”. Wprawdzie już Wipo podkreślał ka-
rolińskie pochodzenie Gizeli, żony Konrada II, ale do-
piero Otton wyciągnął z niego konsekwencje politycz-
no – ideowe: „w nim (tj. Henryku III, synu Konrada
i Gizeli) godność cesarska, która już przez długi czas
odebrana była potomstwu Karola, wróciła do szlachet-
nego i starożytnego rodu Karola”.
Fryderyk Barbarossa był prawnukiem Henryka III,
a więc potomkiem Karola Wielkiego, i nietrudno było
wujowi przekonać go o wartości tego dziedzictwa.
Ostatnie dzieło historyczne Ottona, Gesta Friderici, tak
różniące się radosnym majestatem od pesymistycznie
nastrojonej Kroniki, miało przedstawić czyny Barba-
rossy jako „nowego Karola”. Kontynuator Ottona, Ra-
hewin, przedstawiając charakterystykę postaci Fryde-
ryka, zarówno jego wyglądu zewnętrznego, jak cech in-
telektualnych, posłużył się wyraźnie wzorcem zaczerp-
niętym z Einhardowego Żywota Karola, a częściowo
nawet jego słowami. Nie znany z imienia nadworny
wierszopis arcybiskupa Rajnalda z Dassel, znany pod
samozwańczym tytułem „Archipoety”, jeszcze wyraź-
niej przedstawia Fryderyka jako nowe, wcielenie Karo-
la:
Jak wielka Fryderyka potęga i chwała,
Nie trzeba mówić, wie już o tym ziemia cała:
Włócznią pomsty gdy gromi sforę buntowniczą,
Przypomina Karola zwycięską prawicą.
Normandzki zwolennik Fryderyka, Stefan z Rouen,
mnich w Bec, pisał alegorycznie o sporze papieża
Aleksandra III (przed wyborem - Roland Bandinelli)
z cesarzem, nawiązując do karolińskiego cyklu chan-
sons de geste: „Jeżeli Roland (tj. papież) zdoła zwycię-
żyć Karola (tj. cesarza), cały świat nie zniesie takiej ka-
tastrofy.”
W tej atmosferze powstała w otoczeniu Fryderyka
Barbarossy myśl o uczynieniu z Karola Wielkiego pa-
trona i orędownika Cesarstwa. W okresie kultów naro-
dowo – państwowych, które w XII wieku kolejno roz-
wijały się w poszczególnych krajach, propagowano
wynoszenie na ołtarze dawnych władców, zwykle przy
tym przodków panujących dynastii: obok starszych kul-
tów św. Wacława w Czechach i św. Stefana wiek XII
przyniósł kanonizacje Edwarda Wyznawcy w Anglii
(1161) i Kanuta IV w Danii (1165). Być może Eber-
hard, biskup bamberski, ściśle związany z Hohenstau-
fami, miał na myśli uczynienie z Henryka II symbolu
Cesarstwa, gdy doprowadził do jego kanonizacji
(1146); zdaje się jednak, że Henryk II, który w ówcze-
snej tradycji kościelnej był przede wszystkim ascetą
i dobrodziejem Kościoła, nie znalazł sympatii w oczach
Fryderyka. Karol Wielki, ze swą sławą ogarniającą całą
Europę, znacznie lepiej mógł spełnić funkcję patrona
Cesarstwa o ambicjach uniwersalnych. Kanonizacja
Karola, dokonana za zgodą posłusznego Fryderykowi
antypapieża Paschalisa III, była jednocześnie wyzwa-
niem rzuconym zwolennikom wyższości papiestwa,
skupionym wokół Aleksandra III. Karol symbolizował
okres przewagi Cesarstwa nad papiestwem: rozstrzyga-
jąc spór między dwoma elektami na synodzie w Pawii
w 1160 r., Fryderyk powołał się wyraźnie na synod
zwołany przez Karola Wielkiego dla rozstrzygnięcia
zatargu między Leonem III a arystokracją rzymską. Tak
pojęta tradycja karolińska zakładała rozjemczą rolę ce-
sarza w sporach kościelnych.
Kanonizacja, ogłoszona w Akwizgranie 29 grudnia
1165 r., spełniała nie tylko wymienione tu zadania, ale
ponadto, jak słusznie ukazał Robert Folz, była ciosem
skierowanym w Kapetyngów, „królów Franków”,
zmierzających do uznania ich za jedynych sukcesorów
tradycji karolińskiej, a zarazem stanowiących główne
oparcie dla Aleksandra III. Był to także element walki
przeciw coraz śmielej zgłaszanym pretensjom Francu-
zów do specjalnego, pierwszego miejsca w świecie
chrześcijańskim i do korony cesarskiej.
Od dość dawna toczy się w historiografii spór na
temat celów politycznych Fryderyka Barbarossy i jego
otoczenia. Jest niewątpliwie faktem, że Fryderyk zmie-
rzał od początku do przywrócenia autorytetu władzy
cesarskiej, tak uszczuplonego w czasie sporu o inwesty-
turę; we wszystkich niemal układach zastrzegał prawo
do utrzymania uprawnień cesarskich z pomocą formuł:
„salvo tamen per omnia iure imperiali” czy „salva in
omnibus imperiali nostra iustitia”. W wypełnieniu tych
formuł konkretną treścią dopomogli cesarzowi uczeni
prawnicy bolońscy, przypominając na podstawie Ko-
deksu Justyniana, jakie uprawnienia przysługiwały ce-
sarzom rzymskim. W komentarzu Huguccia z Pizy do
Dekretu Gracjana, zbierającym opinie legistów, pod-
kreślił autor: „Także Francuzi, Anglicy i inni ultramon-
tani podwładni są Imperium Rzymskiemu, ponieważ
jest tylko jeden cesarz, ale w poszczególnych prowin-
cjach podlegli mu różni królowie.” Ten termin: reges
provinciarum, miał się stać dla królów Zachodu szcze-
gólnym kamieniem obrazy.
Akta kancelarii cesarskiej zdają się też świadczyć
o dążeniu Fryderyka do realizacji imperium chrześci-
jańskiego - uzyskania pełnej władzy nad całym świa-
tem chrześcijańskim, przynajmniej zachodnim. W liście
do wuja Ottona z Freising pisał cesarz na przykład:
„My, którzy ze zrządzenia łaski Bożej trzymamy ster
Miasta (Rzymu) i świata, mamy obowiązek kierować
Świętym Cesarstwem i Boską Rzecząpospolitą zgodnie
z różnym obrotem spraw i biegiem czasu.” Zaczerpnię-
te z Bizancjum określenia uświęcające państwo i osobę
cesarza (np. Sacrum Imperium), podobnie jak twór-
czość literatów w rodzaju Ottona z Freising czy Ar-
chipoety, później zaś tzw. Ligurinusa i Gotfryda z Vi-
terbo, nie pozwalają wątpić o przypisywaniu Cesarstwu
ogólno – chrześcijańskiego zasięgu. „Witaj, panie świa-
ta, bądź zdrów, nasz Cezarze” - wołał nadworny poeta
Rajnalda z Dassel, tytułując również Fryderyka „wład-
cą władców ziemskich”. W tym samym duchu wystę-
pował na synodzie w St. Jean de Losne (1162) sam
Rajnald, oburzając się, „z jak wielkim ciężarem krzyw-
dy zuchwałość prowincjonalnych królów narusza
uprawnienia cesarza”. To określenie władców innych
państw chrześcijańskich jako „władców prowincji” (re-
ges provinciarum) lub „królików” (reguli) spowodowa-
ło powstanie powszechnego przekonania o dążeniu ce-
sarza i Niemców do panowania nad światem. I tutaj do-
cieramy na koniec do narodowego podłoża polityki ce-
sarskiej i antycesarskiej w drugiej połowie XII wieku.
Pogląd Konrada Burdacha o uniwersalistycznych
planach polityki Barbarossy (1900), poparty przez
Theodora Lindnera i jego uczniów, został zredukowany
w studium Roberta Holtzmanna (1939), który widział
w polityce Barbarossy nie tyle dążenie do nierealnego
panowania nad światem, co do uzyskania autorytetu
(auctoritas) wśród władców chrześcijańskich, pozwala-
jącego na zabieranie decydującego głosu w sprawach
całości rodziny ludów katolickich. Śladem istnienia ta-
kiego autorytetu miał być list Henryka II angielskiego
do Fryderyka z 1157 r., w którym król pisał:
„Cokolwiek zgodnie z naszą wiedzą należy się
Waszej czci, gotowi jesteśmy według naszej możności
służbą potwierdzić. Przedkładamy Warn nasze króle-
stwo i cokolwiek nam jest podporządkowane i poleca-
my Waszej władzy, aby wszystko było do Waszej dys-
pozycji i aby we wszystkim działa się wola Waszego
imperium. Niech będzie więc między nami i naszymi
ludami niepodzielna jedność miłości i pokoju, spokojna
wymiana handlowa, w ten sposób jednak, aby Wam,
którzy przewyższacie nas godnością, przysługiwał au-
torytet rozkazywania, nam zaś nie brakło chęci posłu-
szeństwa.” „
Trudno nie wyczytać z tego listu nierówności oby-
dwu partnerów, choć poza zapewnieniami o uległości
i szanowaniu autorytetu cesarskiego cytowany tekst nie
zawiera konkretów. Jako argument świadczący
o uznawaniu autorytetu cesarskiego poza granicami
władzy Fryderyka, został ten list nieco osłabiony po
bliższym zbadaniu jego tła przez Hansa Eberharda
Mayera. Okazało się, że ten uniżony list miał osłabić
wrażenie odmowy Henryka II zwrotu cesarzowi reli-
kwii św. Jakuba, wywiezionej do Anglii z Niemiec
przez matkę króla angielskiego Matyldę, wdowę po ce-
sarzu Henryku V. Z obietnic uległości i posłuszeństwa
pozostały tylko słowa; nawet z początkowych obietnic
uznania cesarskiego antypapieża wycofał się Henryk
bardzo szybko, a jego polityka śródziemnomorska po-
stawiła go wprost w obozie przeciwników Hohenstau-
fów.
W istocie walka z papieżem Aleksandrem III, z ta-
ką gwałtownością rozwijana przez Rajnalda z Dassel,
przyczyniła się nie do wzrostu autorytetu cesarza w Eu-
ropie, ale do zwrócenia przeciw niemu nie tylko kró-
lów, ale całej świadomej politycznie warstwy społe-
czeństw europejskich, co przybrało charakter fali
ostrych wypowiedzi antyniemieckich. Dopiero pod ko-
niec życia, po rezygnacji ze zbyt szeroko zakrojonych
planów
zmarłego w 1167 r. Rajnalda, po pogodzeniu się
z papiestwem, udało się Fryderykowi w przededniu
trzeciej krucjaty odzyskać autorytet. Był to może bar-
dziej autorytet osoby rycerskiego cesarza niż instytucji,
którą reprezentował; jednak powstały w Anglii rzeko-
my list Fryderyka z wyzwaniem Saladyna, ujarzmiciela
Jerozolimy, jest świadectwem szerokiego uznawania
tego autorytetu Fryderyka jako naturalnego wodza
chrześcijan w walce z islamem. Nie jest też sprawą
przypadku, że kronikarz angielski Wilhelm
z Newburgh nazywa Fryderyka „naszym cesarzem”
(imperator noster).
W nowszej historiografii Hans Joachim Kirfel, na-
wiązujący tu do myśli Johannesa Hallera, skłonny jest
w ogóle negować hegemonię w świecie chrześcijań-
skim jako cel polityki Barbarossy, uważając cytowane
zwroty o dominium mundi jedynie za narzędzie dyplo-
matyczne. Fryderyk miał jego zdaniem na oku tylko
konkretne, osiągalne cele w polityce europejskiej,
głównie włoskiej, i dążył do oparcia się na systemie so-
juszów z równymi partnerami. Ma chyba słuszność, je-
żeli chodzi o doraźne cele polityczne, nie docenia jed-
nak wpływu ideologów hegemonii cesarskiej z Rajnal-
dem na czele w okresie pierwszych piętnastu lat trium-
fów Barbarossy, które mogły go przekonać o jego „ka-
rolińskim” posłannictwie. Niezależnie zresztą od praw-
dziwych celów polityki cesarza cała Europa oskarżała
go o dążenie do „dominium mundi” i to powszechne
przekonanie było w sensie walki ideowej ważniejsze
niż rzeczywistość. Nie inne było powszechne przeko-
nanie świadomej narodowo części społeczeństwa nie-
mieckiego, o czym świadczy widowisko misteryjne
z tego czasu, tzw. Gra o Antychryście (Ludus de An-
tichristo). Autor widowiska, przemawiający do szero-
kiego kręgu widzów, uważa cesarza za rzeczywistego
zwierzchnika królów chrześcijańskich, którzy są zobo-
wiązani do hołdu lennego i płacenia trybutów. „
Cokolwiek byśmy jednak sądzili o uniwersalizmie
Barbarossy i jego następców, nie można go z pewno-
ścią uważać za echa ottońskiego Imperium Christia-
num. Cesarstwo, idea Cesarstwa stała się już obiektem
rozgrywki świadomych swej odrębności narodów euro-
pejskich. Mimo rzymskiej frazeologii w dyplomatyce
Fryderyka, mimo uznania Oktawianów i Trajanów za
przodków panującego cesarza, nie ulega wątpliwości,
że naród niemiecki uważa godność cesarską za swoją
prerogatywę i niejako przysługującą jego królom wła-
sność. Nie inny był pogląd samego cesarza, który
w swych przemówieniach, także we Włoszech, demon-
stracyjnie używał języka niemieckiego, mimo iż władał
kilkoma innymi, z pewnością także włoskim. Stąd wa-
ga sporu o Cesarstwo w polemikach narodowych.
Z przekonania tego wynikały dalsze konsekwencje:
świadczenie o prawie Niemców do panowania we Wło-
szech i w Burgundii, przysługującego im jako zdobyw-
com godności cesarskiej.
Powróćmy jeszcze raz do Ottona z Freising, który
dał wyraz przekonaniu Niemców o posiadaniu prawa
do władania Rzymem i Italią. Kiedy przedstawiciele
rzymian zaproponowali zbliżającemu się do miasta
Fryderykowi warunki, na jakich zgadzali się przyznać
mu godność cesarską, Fryderyk miał, według relacji
Ottona, odpowiedzieć, że dawna rzymska potęga uległa
zniszczeniu, a chwała należy do przeszłości. Po pano-
waniu w Rzymie Greków „przyszedł Frank, rzeczywi-
ście szlachetny imieniem i osobą (tj. Karol Wielki),
i mocą swą zawładnął całą wolnością, jaka tobie
(tj. Rzymowi) jeszcze została”. Na pytanie, gdzie się
podziała starożytna chwała Rzymu, Fryderyk odpowia-
da: „Wszystko to należy do nas. Na nas przeszło to
wszystko wraz z Cesarstwem. Cesarstwo nie przypadło
nam tylko jako goły tytuł: przyszło uzbrojone w swą si-
łę, przyniosło swe ozdoby. W nas są twoi konsulowie,
w nas jest twój senat, w nas jest twe wojsko. Naczelni-
cy Franków muszą tobą rządzić swą radą, rycerze fran-
kijscy żelazem wypędzać od ciebie niesprawiedliwość.”
Podkreśliwszy, że Frankowie zdobyli Rzym siłą oręża,
stwierdził: „Twoich książąt uczyniłem mymi wasalami,
a ciebie aż po dzisiaj przejąłem pod mą władzę. Jestem
twym prawnym posiadaczem. Niech spróbuje, kto chce,
wyrwać maczugę z rąk Herkulesa! (...) Jeszcze nie
osłabła dłoń Franków, czyli Teutonów!”
Zaimek „my”, którym posługuje się Fryderyk w re-
lacji Ottona, oznacza oczywiście Niemców, utożsamio-
nych przez kronikarza z dawnymi Frankami. Frazeolo-
gia uniwersalistyczna nie mogła przesłonić faktu, że
Rzym (a z nim Italia) był uważany za własność Niem-
ców; „unia” włosko – niemiecka nie była unią perso-
nalną, ale coraz częściej była rozumiana jako panowa-
nie Niemców nad obcym krajem, co miało konsekwen-
cje dla rozwoju włoskiej świadomości narodowej.
Tymczasem zaczęli zgłaszać się inni kandydaci do
władzy nad Rzymem, uważający się za godniejszych od
władcy Niemiec. Przypomnieli swe pretensje „praw-
dziwi” cesarze Rzymian, bizantyjscy Komnenowie.
Wystąpił z prawami do Cesarstwa „arcychrześcijański”
król francuski, prawdziwy w swoim mniemaniu spad-
kobierca. Karola Wielkiego; ciągnęło ku Rzymowi an-
gielskiego Henryka II, myśleli o Rzymie normańscy
władcy Sycylii.
Najpoważniejszym rywalem władcy Niemiec był
król francuski, który już podczas krucjaty 1147 r. rywa-
lizował z królem rzymskim Konradem III; chętnie słu-
chał też proroctwa (zanotowanego przez Ottona z Frei-
sing) przepowiadającego mu wielkie zdobycze na
Wschodzie (m.in. Konstantynopol i Babilon), po któ-
rych jego inicjał L zmieni się w C. Bez względu na to,
czy C jest symbolem imienia Cyrus czy Constantinus,
zapowiadało Ludwikowi imperialne stanowisko. Inter-
pretacje Apokalipsy, popularne w XII wieku, zapowia-
dały rychły koniec świata, poprzedzony jednak zjedno-
czeniem wszystkich chrześcijan pod władzą cesarza.
Francuzi atoli sądzili, że tym „ostatnim cesarzem” bę-
dzie ich władca, a to ze względu na swoje specjalne
predyspozycje sakralne, ze względu na swój lud, zaw-
sze wierny Kościołowi, wolny od herezji i zasłużony
w krucjatach, a także ze względu na utratę moralnego
autorytetu przez niemieckich cesarzy, zagrażających
stale głowie Kościoła. Walter de Chatillon określał sa-
mego Fryderyka jako prekursora Antychrysta; Jan z Sa-
lisbury rezerwował to stanowisko dla Rajnalda z Das-
sel, obdarzając jednak cesarza epitetem „tyrana, herety-
ka, wroga chrześcijan”. Pamiętano także powszechnie
we Francji, że poprzednicy jej obecnych królów, z Ka-
rolem Wielkim na czele, byli cesarzami i panowali tak-
że nad ziemiami Niemiec: sam Suger w Żywocie Lu-
dwika VI wspomina, że kraj ten ongiś „podlegał Fran-
kom, jako podbity królewskim prawem Franków”.
W ten sposób zanik „frankijskiego” tytułu królów nie-
mieckich pozwalał na odwrócenie w tradycji francu-
skiej historycznego porządku wydarzeń. Sprawa fran-
cuskich pretensji była powszechnie znana w Europie.
Kronikarz angielski w końcu XII w. pisał, że „stary
i uparty spór dzieli Niemców i Francuzów, albowiem
Królestwo i Cesarstwo walczą o prymat”.
Wyrazem szerokiego zasięgu sporu o godność ce-
sarską jest znane już nam widowisko misteryjne Ludus
de Antichristo z Tegernsee. W widowisku tym, przed-
stawiającym w popularny sposób przepowiednię o po-
jawieniu się Antychrysta (w zasadzie według dzieła
Adsona z Montier–en–Der), wyraźnie rysuje się rywa-
lizacja niemiecko-francuska. Przedstawiciele obydwu
narodów podkreślają swe prawa do godności cesarskiej,
przy czym obie strony w charakterystyczny sposób po-
wołują się na „historiografów”. Nie brakło rzeczywi-
ście w ówczesnej historiografii argumentów zarówno
za jedną, jak za drugą tezą, toteż autor mimochodem
rzuca wątpliwość: „o ile można im dać jakąś wiarę”.
Król francuski twierdzi dumnie, że „nie my podlegamy
Cesarstwu, ale Cesarstwo nam się należy; posiadali je
bowiem już dawni Gallowie i przekazali nam, jako
swoim potomkom; teraz jesteśmy go pozbawieni przez
gwałt najeźdźcy; niechże się nie stanie, abyśmy i my
podlegali najeźdźcom”. Oczywiście cesarz jest przeko-
nany, że król francuski ma podlegać „prawu rzymskie-
mu”. Odmowa służby lennej zostaje ukarana zwycię-
skim pokonaniem Francuzów przez Niemców i podpo-
rządkowaniem ich Cesarstwu. Pojawienie się Anty-
chrysta pomaga ujawnić złe cechy Francuzów: okazuje
się, że przez swą wyrafinowaną naukę (subtilitas), któ-
ra dostarczyła form przenikania wpływów Antychrysta,
przygotowywali oni zwycięstwo wroga ludzkości. Nic
też dziwnego, że Antychryst tylko króla francuskiego
zaszczyca pocałunkiem, gdy ten poddał mu się, zjedna-
ny darami. Jedynie władca Niemiec nie daje się zwieść
darami ani zastraszyć groźbami; sam Antychryst oba-
wia się groźnego zapamiętania Niemców (furor Teuto-
nicus); stwierdza, że „wojowanie z Niemcami jest, nie-
bezpieczne; są oni najgorszą zarazą dla walczących
z nimi”. I rzeczywiście: atak połączonych sił zwolenni-
ków Antychrysta (m.in. Francuzów i Greków) załamuje
się, a władca Niemiec głosi: „Krwią trzeba bronić ho-
noru ojczyzny, cnota ojczyzny pozwoli wypędzić wro-
ga. Prawo, stracone podstępem, da się odkupić krwią
i w ten sposób odzyskamy godność cesarską.” Dopiero
gdy Antychryst występuje jako fałszywy cudotwórca
i zbawca ludzkości, pozyskuje sobie również Niemców
- aby mogło stać się zadość proroctwom.
Napisany z ogromną pasją publicystyczną i talen-
tem polemicznym Ludus de Antichristo jest świadec-
twem gorącej temperatury patriotyzmu niemieckiego w
XII wieku. Jego wiersz łaciński nie budzi zachwytu fi-
lologów, ale przecież utwór nie dla uczonych był pisa-
ny ani dla estetów: wyrażał uczucia szerokich rzesz ry-
cerstwa niemieckiego, raz po raz śmiało szturmujących
Alpy, by zasłać trupami pola Lombardii i ginąć maso-
wo od malarycznych wyziewów Kampanii po to, aby
„honor Imperil”, uznany przez nie za własny cel naro-
dowy, jaśniał pełnym blaskiem. W tym przekonaniu
Niemców o ich prawie do posiadania Cesarstwa
z wszystkimi jego prerogatywami i pretensjami można
dopatrywać się elementów mesjanistycznych podob-
nych do tych, jakie widzieliśmy u Franków i Francu-
zów. Również Niemcy, prawi dziedzice Franków, uwa-
żali się za wybrańców Boga, którym zlecono zadanie
rządzenia światem chrześcijańskim. Świadomi Niemcy
- to już nie tylko arystokracja i wyższe duchowieństwo,
ale także średnie i niższe rycerstwo, cesarscy ministe-
riałowie, mieszczanie. Bez ich poparcia nie byłby moż-
liwy ogromny wysiłek, jaki włożyły Niemcy w kolejne
wyprawy do Włoch: wyprawy te nie były już mrzonką
cesarzy, ale stały się elementem niemieckiej dumy na-
rodowej, punktem honoru.
Na zewnątrz ta ekspansja Niemców i propagowa-
nie cesarskiego „dominium mundi” wzbudzało jednak
coraz większe zastrzeżenia, prowadząc do wzrostu an-
typatii do Niemców. Już Suger skarżył się na pychę
Niemców i ich prostactwo; ten sam stereotyp Niemca
występuje u jego następcy Odona z Deuil. Trzeba przy-
znać, że niektórzy autorzy niemieccy podsycali te
uczucia. Jan z Würzburga, autor opisu Ziemi Świętej,
usiłował udowodnić, że to Niemcy odegrali decydującą
rolę w zdobyciu Jerozolimy (ponieważ Gotfryd z Bou-
illon był księciem Cesarstwa). Utożsamiając „Fran-
ków” - pojęcie, obejmujące na Wschodzie wszystkich
zachodnich chrześcijan - z plemieniem Franków znad
Menu, dla nich domagał się sławy zdobywców święte-
go miasta i zarzucał Francuzom celowe zacieranie śla-
dów niemieckich przewag, a nawet niszczenie niemiec-
kich nagrobków. „Nie Francuzi, lecz Frankowie (nie-
mieccy, w tekście: Francones), sprawniejsi do miecza,
uwolnili świętą Jerozolimę, przez długi czas ujarzmio-
ną, z jarzma pogan.” Takie wypowiedzi musiały pro-
wokować wylewy oburzenia ze strony Francuzów. Sze-
roką popularność uzyskało wśród sąsiadów Niemiec
określenie „furor Teutonicus”. U autora Ludus de An-
tichristo oznaczało ono zapewne szaleńczą odwagę, ale
u Sugera czy Jana z Salisbury - bezrozumną dziką pa-
sję. Ten ostatni, zwykle daleki od sporów narodowych,
wybuchnął oburzeniem po cesarskim synodzie w Pawii,
rozstrzygającym spór o władzę kościelną na rzecz an-
typapieża. „Któż może Kościół powszechny poddać są-
dowi Kościoła lokalnego? Któż ustanowił Niemców
sędziami narodów? Kto nadał tym tępym i gwałtow-
nym ludziom taką władzę, aby według swego zdania
ustanawiali władzę ponad głowami synów ludzkich?”
Nie da się zaprzeczyć, że hegemonialna polityka
Fryderyka Barbarossy, a zwłaszcza jej rozmaite przeja-
skrawienia wywołane przez Rajnalda z Dassel, posta-
wiły Niemcy w opozycji do reszty Europy, skupionej
wokół Aleksandra III. Przyczyniło się to w Niemczech
do wzrostu patriotyzmu, solidarności wobec cesarza,
dumy z roli pierwszego narodu chrześcijaństwa; ale
jednocześnie sprzyjało szerzeniu się w Europie anty-
niemieckich stereotypów i wyolbrzymianiu niebezpie-
czeństwa ze strony cesarza, zmierzającego rzekomo do
ujarzmienia świata chrześcijańskiego. Echa tych uczuć
znajdziemy w całej Europie XII i początków XIII wie-
ku, zarówno u dworaków w rodzaju Waltera Mapa i Gi-
ralda de Barri, jak u intelektualistów i kronikarzy.
Szczególnie bogaty zestaw obelg pod adresem Niem-
ców zapisał Rudolf z Cogeshale (z okazji porwania Ry-
szarda Lwie Serce przez księcia austriackiego). Jest to
„naród barbarzyński” i „twardogłowy”, który wydaje
„mężów ogromnego wzrostu, lecz tępego umysłu,
przodujących postawą, lecz pozbawionych honoru”.
Niechęć do Niemców możemy śledzić na wszystkich
nieomal krańcach kontynentu: od portugalskiego praw-
nika Wincentego zwanego Hiszpanem, zaprzeczającego
Niemcom prawa do dalszego piastowania godności ce-
sarskiej, do kronikarza duńskiego Saxona Gramatyka,
protestującego przeciw hołdowi, złożonemu cesarzowi
przez króla Waldemara I, który „wolny kark swego lu-
du (...) chce poddać w podłą i haniebną niewolę pod
nędzne jarzmo Niemców”. Także polski kronikarz
Wincenty zwany Kadłubkiem nie omieszka dać wyrazu
swej niechęci do Barbarossy, którego nazywa „rudym
smokiem”, i wstydliwie będzie ukrywał jego triumf nad
polskimi książętami.
Świadomość narodowa Niemców czasów Frydery-
ka Barbarossy wyrażała się w dumie z przewag wojen-
nych i przekonaniu o własnej doskonałości wojennej,
przewyższającej wszystkie ludy. Na polach Lombardii
i na ziemiach słowiańskich, gdzie niemieccy rycerze
spotkali szczególnie ostry opór, towarzyszyła walce
niezwykła zaciekłość, prowadząca do okrucieństw.
Nagła katastrofa imperium Hohenstaufów ze
śmiercią Henryka VI zmieniła nutę patriotyzmu nie-
mieckiego. To zejście Niemiec ze szczytów powodze-
nia w odmęty wojny domowej wywołało zaskoczenie.
Dla Ottona z St. Blasien to złe fatum przyniosło zała-
manie, a przyczyną tego była śmierć wielkiego cesarza.
„W roku wcielenia pańskiego 1197 cesarz Henryk,
podbiwszy wrogów wokół Cesarstwa, potężny na lą-
dzie i morzu, zaskoczony został przedwczesną śmiercią
w odległych zakątkach Sycylii. Śmierć jego stała się na
zawsze żałosna dla narodu niemieckiego (genti Teuto-
nico) i wszystkich ludów (populis) Germanii, ponieważ
uczynił on ich (tj. Niemców) sławnymi z pomocą bo-
gactw innych krajów, a strach przed nimi wraził przez
męstwo wojenne wszystkim narodom okolicznym;
a postawiłby ich z pewnością na czele innych ludów,
gdyby śmierć go nie ubiegła; jego męstwem i rozumem
klejnot Cesarstwa zakwitnąłby znowu starożytną god-
nością.”
Nie tu miejsce na analizę motywów postępowania
tych książąt, którzy zdecydowali się wypowiedzieć tron
panującej dynastii i przywrócić swobodę wyboru. Czy
obok własnych, partykularnych interesów kierowało
nimi - lub przynajmniej niektórymi z nich - przekona-
nie o szkodliwości ekspansji do Italii dla narodu nie-
mieckiego - to przedmiot nie kończących się dyskusji.
Doszło do podwójnej elekcji. Charakterystyczne jest, że
nuty patriotyczne rozbrzmiewają przede wszystkim
z obozu Hohenstaufów. Zwolennicy króla Filipa, zapa-
trzeni w niedawną chwałę Cesarstwa, winili przeciwni-
ków o jej zaprzepaszczenie. Kraj cały pogrążył się
w odmęcie wojny domowej, w której nie tylko Niemcy
zabijali się wzajemnie, lecz sprowadzali obcych sprzy-
mierzeńców: Czechów, Węgrów i Kumanów, pustoszą-
cych bez miłosierdzia ziemie, przez które przeciągali.
Stąd nowe refleksje w patriotycznej twórczości: ból nad
zniszczeniem kraju, nad cierpieniem ludu, nad ruiną na-
rodu.
Walter von der Vogelweide, poeta – rycerz zwią-
zany z Hohenstaufami, a w szczególności z rycerskim
królem Filipem, wzniósł się w niektórych wierszach
ponad zwykłą pompatyczność i potrafił dać wyraz
szczerej trosce patriotycznej. Jeżeli odłożymy na stronę
dworskie wiersze, sławiące dobrodziejów poety lub do-
pominające się nagrody za jego usługi (a pozbawiony
własnego majątku wieszcz był od tych nagród mate-
rialnie zależny), to pozostanie nam kilka utworów,
w których Walter był chyba wyrazicielem uczuć śred-
niego i niższego rycerstwa niemieckiego, przerażonego
katastrofalnym rozwojem wypadków. Tak było, gdy
podobnie jak wielu współczesnych z osłupieniem pa-
trzył na utworzenie się dwóch wrogich obozów i począ-
tek wojny domowej. W wierszu napisanym w 1198 r.
osądza ten stan rzeczy jako przeciwny naturze: wszak
nawet pszczoły mają swego króla i zachowują określo-
ny porządek. „Biada ci, narodzie niemiecki! Co się
dzieje z twoim porządkiem?”
Podobnie jak większość patriotycznego rycerstwa,
Walter znalazł się w obozie Hohenstaufów, sławił ła-
godnego króla Filipa, do którego czoła tak doskonale
pasuje korona Świętego Cesarstwa, jak gdyby była spe-
cjalnie dlań zrobiona!31 Niech Filip włoży tę koronę
i poskromi małych królików (die armen künege), którzy
chcą go zepchnąć! Mamy tu z jednej strony nawiązanie
do hegemonistycznego programu Hohenstaufów (die
armen künege - to „reguli” Rajnalda z Dassel, podlega-
jący supremacji Cesarstwa), z drugiej - zaakcentowa-
nie, że w ręku Filipa znajduje się właściwa korona ce-
sarska, a więc koronacja jego rywala (mimo iż dokona-
na w Akwizgranie przez arcybiskupa kolońskiego) jest
bezprawna.
Entuzjazm Waltera w stosunku do króla Filipa miał
wkrótce przygasnąć: zapowiadają go natarczywe zachę-
ty do większej hojności. Nie wiemy, czy brak jego gło-
su w chórze opłakującym tragiczną śmierć Filipa pole-
ga tylko na zaginięciu związanych z tym tematem wier-
szy, czy też świadczy o milczeniu poety w tym mo-
mencie. Wrażenie było wstrząsające. Anonimowy autor
wiersza łacińskiego ze zbioru z Benediktbeuren (Car-
mina Burana) pisał: „Gdy Filip umiera od miecza pala-
tyna, cnota wkrótce ulegnie zbrodniczemu grzechowi.”
Nawet rywal Filipa, Otton IV, ogłosił się jego mścicie-
lem, a morderca został wkrótce zgładzony.
Walter znalazł się w obozie Ottona, ale patriotycz-
na troska jego wierszy nie uległa zatarciu. Już na służ-
bie Filipa poddawał krytyce politykę papiestwa;
w jeszcze ostrzejsze tony uderzył po wybuchu zatargu
Ottona z papieżem, atakując słynną „darowiznę Kon-
stantyna”, którą nazwał trucizną chrześcijaństwa. Pa-
piestwo przestało być naczelną władzą Kościoła, dzia-
łającą dla dobra całości: stało się dla Waltera narzę-
dziem w ręku „Welschów” - romańskich, zapewne wło-
skich wrogów Niemiec. Konflikt dwu rywalizujących
władz chrześcijaństwa: cesarstwa i papiestwa, stawał
się coraz bardziej narodowym konfliktem włosko –
niemieckim. W jednym z wierszy czytamy: „Ach, jakże
po chrześcijańsku śmieje się papież, kiedy powiada
swoim Włochom: Zrobiłem w ten sposób (...), że
dwóch Niemców wtłoczyłem pod jedną koronę, aby
pogrążyli Rzeszę w zamieszanie i zniszczenie, a tym-
czasem my napełnimy nasze szkatułki.” Co jest jeszcze
bardziej interesujące - to fakt, że naród niemiecki okre-
ślany jest u Waltera mianem „tiuschiu zunge” - języka
niemieckiego, a więc język był dlań jednym z głów-
nych, jeżeli nie głównym kryterium przynależności na-
rodowej.
Trzeba jednak podkreślić, że ta niechęć do obcych,
podejrzewanych o celowe działanie na zgubę „języka
niemieckiego”, nie wyczerpała patriotycznych uczuć
Waltera. W jednym z najbardziej znanych wierszy Pa-
triotyzm jego wyraża się w uwielbieniu dla niemieckich
kobiet, ich Wychowania i obyczajów. „Kto szuka cnoty
i czystej miłości, ten powinien przybyć do naszego kra-
ju: jest on pełen uroku, chciałbym żyć w nim długo!”
Na ironię losu zakrawa fakt, że ten dowcipny i lekki
wiersz pochwalny, niepozbawiony uczucia przywiąza-
nia do kraju (w sensie całych Niemiec, „od Łaby do
Renu i granicy węgierskiej”), stał się w XIX w. kanwą
dla nacjonalistycznej pieśni Augusta Hoffmanna von
Fallersleben (Deutschland über alles).
Nie brakło historyków, zarzucających Walterowi
chwiejność i łatwą zmianę obozów politycznych. Kon-
rad Burdach wskazał jednak, że zmieniając chlebodaw-
ców, Walter służył w gruncie rzeczy tej samej idei -
idei Cesarstwa, ujętej po niemiecku.
W podejmowaniu tematów patriotyczno – poli-
tycznych naśladowali Waltera inni minnesangerzy, jak
Freidank i „Brat Werner”; coraz mocniejsze są nuty
niechęci do książąt, jako źródła rozstroju państwa; ale
również nie brak rozczarowania wobec polityki Hohen-
staufów. W szczególności Reinmar von Zweter ostro
ocenia straty, jakie przyniosła Niemcom włoska polity-
ka dynastii, opowiada się też za wybieralnością króla,
ale króla pochodzącego z Niemiec. Mimo to „Wielkie
Bezkrólewie” i towarzyszący mu rozpad państwowości
niemieckiej wywołały tęsknotę za czasami Hohenstau-
fów, w których wysoko ceniono czyny rycerskie Niem-
ców i „honor” ich władców. Opłakiwano ostatniego
z Hohenstaufów, Konradyna, który w 1268 r. zginął na
szafocie po ostatniej włoskiej eskapadzie swego rodu.
„Cały świat miał ci służyć - zwraca się do języka nie-
mieckiego Henryk z Miśni - a teraz sam chcesz stać się
cudzą własnością. Język niemiecki (tj. naród) utracił
swe prawo, obniży swój honor. O, biada chciwości,
która rujnuje państwa.”
„Wielkie Bezkrólewie” w nieodwracalny sposób
złamało państwowość niemiecką; odtąd polityczne losy
Niemiec rozgrywały się w grze władców terytorialnych
i w polityce możnych rodów książęcych. Lokalne pa-
triotyzmy zaczęły znowu się rozwijać, a stare antagoni-
zmy plemienne znalazły kontynuację w rywalizacji
księstw i dynastii, wciągającej szerokie rzesze rycer-
stwa i mieszczaństwa. Silne zróżnicowanie dialektów
przy rozbiciu politycznym sprzyjało rozwojowi wspól-
not regionalnych mających szansę (nie tylko w przy-
padku Szwajcarów) przetworzenia się w grupy o wła-
snym poczuciu odrębności, wyobcowujące się stopnio-
wo z „teutońskiej” całości, której świadomość przecież
nie objęła szerszych mas ludowych.
Ale nie brakło tęsknot za dawną jednością i potęgą,
upostaciowaną w Cesarstwie: Konrad Burdach z pewną
przesadą uważał nawet, że ten obciążony „egzaltowa-
nymi fantazjami” cesarski uniwersalizm był w Niem-
czech „jedyną formą ówczesnego patriotyzmu i poczu-
cia narodowego”. Toteż żaden patriota niemiecki nie
chciał zrezygnować z rzymskiej korony, której mit da-
wał Niemcom symboliczny prymat w świecie chrześci-
jańskim. Nawet w okresie największego poniżenia
Niemiec Jordan z Osnabrück, a potem Aleksander von
Roes bronili prawa Niemców do korony cesarskiej
przed apetytami Francuzów. Trudno było Niemcom
pozbyć się złudnego blasku dawno już nierealnych pre-
rogatyw, które nieuchronnie wciągały każdego ambit-
niejszego króla we włoskie perypetie, niwecząc jego si-
ły; siły, których zawsze brakło, gdy szło o umocnienie
autorytetu królewskiego w Rzeszy. Cesarz „rzymski”
i „rzymska Rzesza” stawali się dla niektórych obszarów
Niemiec czymś dalekim i nierealnym; na co dzień
przynależność do „języka niemieckiego” nie wiązała
się z patriotyzmem państwowym, który dotyczyć mógł
zarówno państw organizowanych przez niemieckich
książąt, jak władców obcych, którym podlegały ziemie
niemieckie lub wędrujący poza granice Rzeszy nie-
mieccy osadnicy.
VI. ITALIA - DILETTO ALMO PAESE
1. Italia bizantyjska i Italia longobardzka
Przemiany etniczne, związane z najazdami barba-
rzyńskimi, zarysowały się w Italii później niż w innych
krajach dawnego Imperium Rzymskiego. Jeszcze w po-
łowie VI wieku, po zakończeniu wojen gockich, Italia
stanowiła całość, którą struktury administracyjne łączy-
ły z innymi krajami Imperium Rzymskiego. Oczywi-
ście rzezie i zniszczenia wojenne spowodowały ruinę
gospodarczą kraju i spadek zaludnienia; oczywiście
zniszczony Rzym przestał być rywalizującą z Konstan-
tynopolem stolicą Imperium; oczywiście bizantyjski
system fiskalny i różnojęzyczne wojska cesarskie coraz
niechętniej były przyjmowane przez ludność Półwyspu.
A jednak ludność ta - jeśli nie liczyć niedobitków Go-
tów - uważała się w całości za Rzymian i uznawała za
naturalne przywrócenie władzy legalnego następcy
dawnych augustów.
Językiem tej ludności były dialekty języka łaciń-
skiego, zróżnicowane regionalnie, ale nieodbiegające
jeszcze od języka starożytnych Rzymian. Nie jest rze-
czą przypadku, że przepisy kościelne we Włoszech nie
nakazywały (jak we Francji) wyjaśniania treści religij-
nych w języku ludowym: łacina była jeszcze po-
wszechnie zrozumiała, a język włoski jest wszak zda-
niem językoznawców „najpodobniejszą matce córką ła-
ciny”. Dopiero w X wieku pojawiają się pierwsze zapi-
sy słów i zdań języka ludowego (Monte Cassino), które
świadczą o coraz dalszym odchodzeniu języka mówio-
nego od języka literatury i liturgii.
Nie wszyscy mieszkańcy Italii mówili po łacinie,
choć wszyscy uważali się za Rzymian. Na Sycylii
i w dawnej Wielkiej Grecji zachował się język grecki;
jego wpływ nawet wzmocnił się w Italii wraz z przy-
bywaniem urzędników i żołnierzy z Bizancjum. Oczy-
wiście jednak nie mogło być mowy o wytworzeniu się
w południowych Włoszech greckiej świadomości, kie-
dy w samej Helladzie Grecy uważali się już za „Rzy-
mian” (Romaioi). Niewielkie grupy ludności żydow-
skiej i przybyszów z Syrii w miastach nie podważały
jednolitej świadomości politycznej.
Zniszczony wojną kraj, w którym mozolnie dopie-
ro odbudowywano administrację cywilną i system po-
datkowy, został zaskoczony w 568 r. nową inwazją,
wobec której okazał się bezsilny. Zlekceważenie nowej
fali barbarzyńskiej przez Cesarstwo, a następnie nieu-
dolność i bierność bizantyjskich dowódców i urzędni-
ków, której skutki potęgował ustawiczny brak środków
finansowych i żołnierzy, doprowadziły do katastrofy -
do opanowania większości kraju przez nowych na-
jeźdźców - Longobardów. Tak rozpoczęło się dla
Włoch średniowiecze.
Między Longobardami a poprzednimi panami Italii
- Gotami - była taka różnica, jak między Teodorykiem,
wysłuchującym podczas uczty panegirycznych utwo-
rów poetyckich na swą cześć, i Alboinem, pijącym
z czaszki zabitego wroga (króla Gepidów Kunimunda)
i zmuszającym do uczestniczenia w tym jego córkę, a
swą brankę. W przeciwieństwie do Gotów, od stuleci
obcujących z cywilizacją rzymską, a przez sto lat obra-
cających się w granicach Cesarstwa, Longobardowie
poruszali się dotychczas na marginesie starć rzymsko-
germańskich, a na pogranicznych ziemiach Cesarstwa
(Noricum) znaleźli się dopiero w 489 r., już po ich spu-
stoszeniu przez germańskich Rugiów. Tam dopiero za-
częły się wśród nich szerzyć wpływy chrześcijaństwa,
i to z różnych źródeł, również katolickich; mimo prze-
wagi, jaką uzyskał arianizm, znaczna część Longobar-
dów (zdaniem wielu uczonych - większość) pozostawa-
ła jeszcze pogańska w chwili opanowywania nizin nad-
padańskich.
Podobnie jak inne ludy germańskie, Longobardo-
wie mieli silną świadomość plemienną, związaną z kul-
tem tradycji. Tradycja ta, którą znamy z późnych prze-
kazów (Origo Langobardorum z VII w., włączona do
niektórych egzemplarzy edyktu króla Rotarisa kronika
Pawła Diakona z VIII w.), lekceważona przez dawniej-
szą historiografię, znalazła się znowu w centrum uwagi
badaczy od czasu studiów Reinharda Wenskusa. We-
dług tej tradycji Longobardowie wywodzili się ze
Skandynawii i nosili pierwotnie nazwę Winulów; sta-
nowili zapewne odłam któregoś z ludów Skanii, który
opuścił swe siedziby, gdzie pozostał główny trzon ludu.
Winulowie nie mieli króla, lecz wyruszyli pod wodzą
duces i principes; własnej tradycji dorobili się już
w czasie wędrówki.
Do odrzucenia tej tradycji przez licznych języko-
znawców i historyków przyczynił się fakt, że język
Longobardów należał do grupy zachodnio – germań-
skiej (a nie północnej lub wschodniej, jak to by wynika-
ło ze skandynawskiego pochodzenia). Najprawdopo-
dobniej jednak nieliczni Winulowie podporządkowali
sobie na kontynencie jakieś grupy zachodnio-
germańskie i dostosowali się do nich językowo, zacho-
wując jednak rolę przywódców. Tam też, zapewne ze
względów kultowych, przyjęli zwyczaj podgalania tyłu
głowy i nieścinania bród, czemu zawdzięczali swą no-
wą nazwę. Nazwa ta (lange barten, longi bardi) wypar-
ła z czasem pierwotne miano Winulów: pod tą nazwą
umieszcza ich na swej mapie Ptolemeusz, traktując ich
jako odłam Swewów. Siedziby ich mieściły się w II w.
nad dolną Łabą: pozostały tam po nich ślady w onoma-
styce (Bardengau) i archeologii.
Nie wiadomo dokładnie, kiedy wy wędrowali nad
środkowy Dunaj: obecność ich notowano tam już
w 167 r., ale przesunięcie całości, a przynajmniej nio-
sącej tradycję większości plemienia, należy umieścić
raczej dopiero około 400 roku. Przesunięcie to wiązało
się z rozwojem władzy królewskiej. Tradycja longo-
bardzka z VII w. wymieniała dość długą listę królów,
częściowo potwierdzoną przez inne źródła.
Ta sama tradycja podkreśla niewielką liczebność
Longobardów i ich zwyczaj zwiększania siły orężnej
przez wyzwalanie niewolników i włączanie ich we wła-
sne szeregi. Tym chętniej przyjmowali dołączające się
do nich odpryski różnych wolnych ludów germańskich
i innych: w wyprawie do Italii szli z nimi Gepidzi,
Swewowie, Sarmaci i Sasi, a więc tożsamość etniczna
Longobardów związana była nieomal wyłącznie
z przywiązaniem do tradycji i zwyczajów (m.in. praw-
nych). Nie można mówić tu nawet o tożsamości grupy
przywódców, arystokracji plemiennej, skoro bardzo
często wchodzili w jej skład ludzie obcego pochodze-
nia. Dbano natomiast o pełną identyfikację innople-
mieńców z longobardzkim środowiskiem: musieli oni
przyjmować prawo longobardzkie. Longobardowie nie
tolerowali pod tym względem odrębności - Sasi, którzy
chcieli po udziale w kampanii antyrzymskiej osiąść
w Italii z zachowaniem własnego prawa, spotkali się
z odmową i wywędrowali z powrotem za Alpy. Nato-
miast grupa Bułgarów, którzy w VII w. posiłkowali
króla Grimoalda w walce z cesarzem, osiadła w Sam-
nium na prawie longobardzkim. Tylko resztkom Ostro-
gotów pozwolili Longobardowie, może w uznaniu ich
męstwa, posługiwać się nadal własnymi zwyczajami.
Longobardowie wzbudzili w Italii przerażenie,
czytelne choćby w listach Grzegorza Wielkiego, opisu-
jących ich budzące zgrozę okrucieństwa. Także ich
własny dziejopis Paweł Diakon, nie rozwodząc się nad
tym dłużej, wspomniał o łupieniu kościołów, zabijaniu
duchownych i mordowaniu innych ludzi, niszczeniu
miast. Ludność chroniła się do warownych miast, które
dłużej opierały się najeźdźcom; Mediolan dostał się
jednak już we wrześniu 569 r. w ręce Alboina; Ticinum
- Pawia - wytrzymało trzyletnie oblężenie; obroniły się
miasta nadmorskie, jak Genua (dokąd zbiegł arcybi-
skup mediolański) i Rawenna, siedziba władz bizantyj-
skich. Rzymianie ograniczali się do defensywy. Nie po-
trafili wykorzystać nawet rozprzężenia wśród Longo-
bardów i kryzysu ich władzy królewskiej. Alboin, który
zainstalował się w dawnym pałacu Teodoryka w Pawii,
zginął (572 r.), zamordowany za sprawą nienawidzącej
go żony, która zbiegła następnie do Rawenny; podobny
los spotkał jego następcę Klefa (574 r.), po czym
w ogóle nie wybrano króla, a władza nad grasującymi
po Italii Longobardami przeszła w ręce przywódców
poszczególnych grup, którzy przejmowali jako „książę-
ta” (duces) ośrodki dawnych rzymskich civitates i za-
kładali w nich swe rezydencje. Naliczono ich około
trzydziestu pięciu. Upadek władzy królewskiej nie za-
hamował ekspansji Longobardów: poszczególni wo-
dzowie, działając na własną rękę, atakowali bezbronne
lub źle bronione miasta, przekroczyli Apeniny i przedo-
stali się na południe półwyspu. Nawet Rzym i Neapol
były oblegane. Książęta Faroald i Zotto założyli na po-
łudniu podwaliny księstw Spoleto i Benewentu, znacz-
nie przewyższających wielkością posiadłości północno
– longobardzkich wodzów. Niebawem posiadłości bi-
zantyjskie skurczyły się do wybrzeża liguryjskiego
z Genuą, wybrzeża adriatyckiego z Wenecją, Rawenną,
Ankoną i okręgu rzymskiego; na południu w rękach ce-
sarskich pozostały części Apulii i Brucjum (późniejsza
Kalabria), Neapol, Amalfi i Gaeta. Komunikacja mię-
dzy Rawenną a Rzymem odbywała się przez Perugię,
która broniła tej drogi, ale stale była zagrożona przez
najeźdźców lub przechodziła z rąk do rąk.
Na okres tego bezkrólewia przypadają zapewne
największe okrucieństwa Longobardów; królowie, kie-
rując się względami polityczno – ekonomicznymi, osz-
czędzali miasta; represje ich spadały głównie na rzym-
ską klasę panującą, której członkowie, o ile nie zdołali
zbiec, byli zazwyczaj zabijani; dotyczyło to również
części duchowieństwa. Natomiast po likwidacji króle-
stwa żywiołowa działalność luźnych grup barbarzyń-
ców prowadziła do bezmyślnych aktów gwałtu i znisz-
czeń, co w rezultacie utrudniało również sytuację na-
jeźdźców.
Cesarz – żołnierz Maurycy, który w 582 r. objął
władzę w Konstantynopolu, zajął się energiczniej
sprawą obrony Italii, usiłując pozyskać przeciw Longo-
bardom (z częściowym powodzeniem) pomoc Fran-
ków. Czując zagrożenie, północni książęta longobardz-
cy postanowili ponownie połączyć się pod władzą kró-
lewską i w 584 r. wybrali królem Autarisa, syna Klefa,
któremu zobowiązali się odstąpić połowę własnych po-
siadłości jako domenę królewską. Jak się wydaje,
w elekcji nie wzięli udziału książęta Spoleto i Bene-
wentu, władający w południowej Italii, których związek
z resztą macierzystego ludu stawał się coraz luźniejszy.
Przywrócenie władzy królewskiej poprawiło sytua-
cję Longobardów i wysiłki cesarza Maurycego oraz je-
go następców (m.in. Konstansa II, który osobiście wziął
udział w walkach z Longobardami) spełzły na niczym.
Bizancjum, śmiertelnie zagrożone przez Arabów, nie
miało sił na rozprawę z okupantami Italii. Ale i królo-
wie longobardzcy, dążący do zjednoczenia Italii pod
swą władzą, nie zdołali dopiąć celu. Nieustanne gwał-
towne zmiany na tronie uniemożliwiały stabilizację
władzy królewskiej; książęta Spoleto i Benewentu, po-
za krótkimi okresami za Grimoalda i Liutpranda, nie
pozwalali podporządkować się królom; naśladowali ich
niektórzy książęta z północy, np. książęta Friulu. Po
zdobyciu Genui przez Rotarisa (642 r.) i zwycięstwie
Grimoalda nad cesarzem Konstansem (662 r.) najwięk-
szym sukcesem było opanowanie Rawenny przez króla
Aistulfa (751 r.), który zagroził również Rzymowi. So-
jusz papieża z Frankami nie dopuścił do zjednoczenia
Italii przez Longobardów. Niezależnie od wpływu ze-
wnętrznych czynników politycznych w ciągu dwu wie-
ków od najazdu Alboina ukształtowały się na Półwy-
spie Apenińskim dwie odrębne społeczności o różnej
świadomości politycznej i to rozbicie miało wpływ tak-
że na dalszą historię Włoch.
W egzarchacie raweńskim - ośrodku panowania
cesarzy bizantyjskich w Italii, w Rzymie i Neapolu, na
południu Włoch, trwała nadal świadomość przynależ-
ności do Imperium Rzymskiego, pogłębiona przez nie-
nawiść do longobardzkich najeźdźców. Nawet całkowi-
ta romanizacja Longobardów nie przezwyciężyła tej
nienawiści. W VIII wieku Rzymianin - papież Stefan
IV (III) - pisał z nienawiścią o „cuchnącym plemieniu
Longobardów, które oby nigdy nie zaliczało się w po-
czet narodów”; w X w. Lombardczyk Liutprand
z Kremony twierdził, że wśród Longobardów nazwa
„Rzymianin” uważana jest za obelgę i szydził z tradycji
Rzymian wywodzących się od bękarta i bratobójcy
Romulusa, który zebrał wokół siebie niewypłacalnych
dłużników, zbiegłych niewolników, morderców i in-
nych złoczyńców, zagrożonych karą śmierci: z tej zgrai
powstali Rzymianie.
Oczywiście Rzymianie z Italii coraz bardziej odda-
lali się w swych uczuciach i poszukiwaniach tożsamo-
ści od „Rzymian” z Konstantynopola. Utrwalona przez
wieki solidarność z państwowością rzymską, jako jedy-
ną władzą reprezentującą świat cywilizowany i prawo-
wierność chrześcijańską, załamywała się coraz bar-
dziej. Stało się jasne, że Rzym i resztki posiadłości ce-
sarskich w Italii stanowią kłopotliwy margines intere-
sów Bizancjum i że nigdy nie wróci w te strony cen-
tralny ośrodek władzy „rzymskiej”. Również podtrzy-
mywana długo „rzymskość” władzy nad Bosforem za-
częła tracić barwy wraz z zanikiem znajomości łaciny
w „Nowym Rzymie” i całkowitą grecyzacją Cesarstwa.
Dla Italii przybywający z Konstantynopola urzędnicy
byli coraz bardziej obcy; przynosili ze sobą represje
i domagali się podatków, wtrącali się w sprawy miej-
scowego Kościoła i starali się narzucić cesarskie kon-
cepcje w sprawach wierzeń i obrzędów. Natomiast nie
udzielali skutecznej pomocy w walce z barbarzyńcami
i nawet jeśli podejmowali jakieś działania, to wynikały
z nich same klęski. Toteż dość wcześnie kiełkowała
w Italii myśl o usamodzielnieniu się od Bizancjum, któ-
ra znajdowała wyraz w kilkakrotnych próbach uzurpa-
cji, zmierzających - być może - do wznowienia Cesar-
stwa Zachodniego (Eleuteriusz, 619 r.; Grzegorz, 647
r.; Olimpiusz, 650 r.). W końcu na czele tendencji sepa-
ratystycznej stanęli papieże rzymscy, którzy coraz sil-
niej uzależniali od siebie administrację dawnej stolicy,
włącznie z jej załogą wojskową. Coraz gorzej znosili
oni upokorzenia ze strony cesarzy, narzucających im
swe decyzje w sprawach kościelnych i forsujących am-
bicje „ekumenicznych” patriarchów Konstantynopola
do pierwszego miejsca w chrześcijaństwie, przed bi-
skupami „Starego Rzymu”. W okresie obrazoburczego
edyktu cesarza Leona III (726 r.) już nie żaden woj-
skowy uzurpator, ale sam papież Grzegorz II stanął na
czele buntu. Ale ani papieże, ani żadne inne czynniki
polityczne w „rzymskiej” Italii nie były w stanie samo-
dzielnie oderwać się od Bizancjum. Jeżeli nie chciały
dostać się spod panowania bizantyjskiego pod władzę
znienawidzonych Longobardów, to pozostało im szu-
kać poparcia jakiejś zaalpejskiej potęgi: do tej roli
w VIII w. dojrzeli Frankowie pod władzą Karolingów.
Warto zwrócić uwagę na jedno jeszcze zjawisko
w rozwoju „rzymskiej” Italii. Trwająca w niej rzymska
świadomość (coraz bardziej jednak przeciwstawiająca
się związkowi z Konstantynopolem) słabła nie tyle na
korzyść patriotyzmu italskiego, co solidarności regio-
nalnych. W miarę jak obrona cesarskiej Italii z rąk
przysyłanych wojsk cesarskich przechodziła w ręce
miejscowych milicji, wynagradzanych nadaniami ziem-
skimi, dochodziło do skupienia władzy wojskowej
i cywilnej w gestii lokalnych dowódców: trybunów,
komesów i „duces” rządzących dożywotnio, a nawet
przekazujących władzę synom. Władza egzarchy coraz
bardziej ograniczała się do okolic Rawenny; duces We-
necji i Neapolu przekształcili się w miejscowych „do-
żów”; tylko dux rzymski musiał ustąpić przed dominu-
jącą rolą papieża. Lokalni dowódcy, prowadzący poli-
tykę pod kątem interesów miejscowej ludności, na wła-
sną rękę zawierali rozejmy i sojusze, sprzeciwiali się
często rozkazom Konstantynopola czy Rawenny. Dzię-
ki takiej polityce niektóre z tych ośrodków: Wenecja,
Neapol, Amalfi, Bari, wyrastały na ważne ośrodki han-
dlowe pośredniczące między krajami Cesarstwa
a państwami Longobardów i dzielnie broniły własnej
pomyślności gospodarczej oraz samodzielności (Amalfi
w IX w. uwolniło się spod władzy doży neapolitańskie-
go).
Inaczej kształtowały się stosunki w państwach
Longobardów (używam tu liczby mnogiej, by podkre-
ślić faktyczną niezależność Benewentu i Spoleto). Były
to państwa, w których klasę rządzącą stanowili wyłącz-
nie najeźdźcy, niewchodzący w żaden kompromis
z dawnymi panami kraju. Cały dotychczasowy system
polityczny i społeczny został zburzony: Longobardowie
dokonali tego, czego nie ważyli się uczynić Odoaker
i Ostrogoci. Rzymscy urzędnicy, biskupi, wielcy laty-
fundyści ze stanu senatorskiego znikli, przynajmniej
jako warstwa społeczna; cała ziemia przeszła pod wła-
dzę zdobywców, którzy podzielili się nią „secundum
dignitatem”. Król, książę i inni przedstawiciele starszy-
zny przejęli majątki rzymskich senatorów i domeny ce-
sarskie, inne ziemie rozdzielono między szeregowych
wojowników longobardzkich, zwanych arimanni (lub
exercitales, co jest synonimem łacińskim); przy ich
osadzaniu znaczną rolę odgrywały jeszcze ugrupowania
rodowe.
Ludźmi wolnymi w myśl prawa longobardzkiego
byli tylko Longobardowie lub przedstawiciele innych
ludów, przyjęci do ich prawa. Ludność rzymska spadła
do poziomu poddanych - aldiones. Nie było więc żad-
nego kompromisu: Rzymianie mieli do wyboru śmierć,
ucieczkę lub poddaństwo, bez względu na stan. Longo-
bardowie byli jedynymi panami swego terytorium, ob-
darzonymi prawami politycznymi. Ponieważ kultywo-
wali własne tradycje historyczne i dbali o jednolitość
swych szeregów w sensie obowiązującego prawa, stwo-
rzyli znakomite podstawy do ukształtowania się jedno-
litego narodu politycznego.
W praktyce sprawa nie była prosta. Liczbę Longo-
bardów szacuje się na 130–200 tys., z czego 10–20 tys.
osiadło w południowej Italii, podczas gdy ludność
miejscową, mimo wielkich strat w wyniku długotrwa-
łych wojen i towarzyszących im głodów i epidemii,
ocenia się na 5–6 milionów. Proporcje, nawet po odli-
czeniu części ludności romańskiej na posiadłości bizan-
tyjskie, były więc przygniatające. Nie one jednak zde-
cydowały o szybkiej romanizacji Longobardów. Wy-
bitny znawca problematyki etnicznej średniowiecza Er-
nesto Sestan zwrócił uwagę na czynniki psychologicz-
ne: dopóki Longobardowie czuli się panami gardzący-
mi tłumem podbitych Rzymian, nie mogło być mowy
o asymilacji. „Lud w pozycji panującej nie porzuci
własnego języka, a tym bardziej nie opuści go całkowi-
cie, rezygnując nawet z dwujęzyczności, jeśli nie czuje,
że przyjmując język podbitych nie tylko nie poniża się,
ale nawet uszlachetnia we własnych oczach.” A więc
droga do asymilacji językowej wiodła przez przejęcie
rzymskiej cywilizacji, jakkolwiek usunięcie rzymskich
warstw panujących i elity kulturalnej utrudniło tę drogę
i skomplikowało.
Lakoniczne słowa Pawła Diakona, zawarte w roz-
dziale 31 i 32 drugiej księgi Historii Longobardów,
mówiące o losie rzymskiej elity, zostały powszechnie
przyjęte przez historyków jako odpowiadające rzeczy-
wistości: jedni zostali wytępieni mieczem, inni wypę-
dzeni. Nie oznaczało to jednak likwidacji rzymskiego
systemu eksploatacji rolnej. Wskazuje na to tekst roz-
działu 32 Pawła Diakona. „W tych dniach wielu szla-
chetnych Rzymian zostało zabitych przez chciwość
(Longobardów?). Pozostali zaś, podzieleni między
przybyszów, uczynieni zostali trybutariuszami, aby
płacili Longobardom trzecią część swych plonów.”!
Dyskusja toczy się na temat, czy „pozostali” (reliqui)
oznaczają Rzymian w ogóle, jak chce znakomity znaw-
ca epoki longobardzkiej Gian Piero Bognetti, czy też
„szlachetnych” Rzymian, którzy pozostali w swych ma-
jątkach jako dzierżawcy i administratorzy, jak sądzi
Karol Modzelewski. Mimo niejasności tekstu jest
sprawą oczywistą, że utrzymanie dotychczasowego sys-
temu eksploatacji rolnej (ze zwiększeniem terenów od-
danych pod hodowlę ze względu na stadniny, niezbęd-
ne nowym panom) byłoby niemożliwe bez udziału
rzymskich specjalistów. Wątpić jednak należy, czy spe-
cjalistów tych należy szukać wśród dawnych wielkich
właścicieli, którzy siedzieli w miastach, zdając się na
rządców i włodarzy kierujących gospodarką. Tych to
rządców i włodarzy przede wszystkim zatrzymali Lon-
gobardowie w swych dobrach, choć nie jest wykluczo-
ne powierzenie ich zarządzania dawnym rzymskim
właścicielom (ale raczej niższej rangi). Prawnie jednak
jedni i drudzy byli poddanymi. Edykt Rotarisa nie zna
wolnych ludzi poza Longobardami. Dawni rzymscy ko-
loni zmienili tylko panów; położenie ich w każdym ra-
zie nie uległo pogorszeniu pod względem faktycznym
(prawnie utracili status wolnych), a mogło ulec popra-
wie wobec załamania systemu podatkowego. Sytuacja
zmieniła się w VIII w., kiedy zatarły się dawne antago-
nizmy religijne między ariańskimi Longobardami a ka-
tolickimi Rzymianami, a jednocześnie zrobiła postępy
romanizacja przybyszów. Zdobywane przez Longobar-
dów w VII i VIII w. nowe tereny nie były już w pełni
dostosowywane do systemu społecznego zdobywców,
ale utrzymywano w pewnym stopniu ich dotychczaso-
we struktury prawno – administracyjne i prawo rzym-
skie. Dlatego w edyktach królów z VIII w., zwłaszcza
Liutpranda, pojawiają się przepisy prawne dotyczące
współżycia Longobardów i wolnych Rzymian, których
brakło u Rotarisa. Nie można jednak, jak to czyni K.
Modzelewski, cofać tej sytuacji o sto lat wstecz.
Najbardziej intrygująca jest sytuacja miast, o której
niewiele wiemy. Część miast uległa zniszczeniu, a lud-
ność zdziesiątkowaniu w czasie wojen i rozpaczliwej
obrony; większość jednak ocalała, w tym Mediolan
i Pawia, odtąd rezydencja królewska. Ludność miast
została zapewne obrócona w poddanych królewskich,
co znalazło wyraz w obowiązku składania danin, które
chyba jednak nie były wyższe od dawnych podatków.
Oczywiście ustawiczne wojny, spadek liczby ludności
i zerwanie kontaktów z pozalongobardzkimi ośrodkami
handlu wywoływać musiały kryzys w rozwoju miast,
ale o całkowitej ich agraryzacji nie może być mowy.
Śladem arystokracji rzymskiej możni longobardzcy re-
zydowali po miastach, różniąc się tym od swych fran-
kijskich pobratymców. Są ślady mogące - zdaniem nie-
których badaczy - świadczyć o utrzymaniu się rzym-
skiej organizacji kolegiów rzemieślniczych. Władza
w mieście znalazła się oczywiście w ręku longobardz-
kiego księcia lub gastalda, ale jego okręg administra-
cyjny na ogół pokrywał się z granicami dawnej rzym-
skiej civitas.
Wykształceni Rzymianie okazali się niezbędni na
dworze królewskim, m. in. do obsługi kancelarii. Jakiś
Paulus działał już jako urzędnik Autarisa, a za Agilulfa
„notariusz” Stabilicjanus posłował do Bizancjum
w imieniu króla, musiał się więc cieszyć jego zaufa-
niem.
W ten sposób pierwsze wpływy cywilizacji rzym-
skiej docierały do Longobardów z dołu, od ich rzym-
skich poddanych, zepchniętych do klasy aldiów - pół-
wolnych poddanych. Wiadomo jednak, że Longobar-
dowie dość łatwo otwierali swe szeregi dla obcych pod
warunkiem adaptacji do ich tradycji i prawa. Ludo Mo-
ritz Hartmann przypisywał wielkie znaczenie awansowi
społecznemu Rzymian - aldiów i niewolników italskich
- przez wyzwalanie i przyjmowanie w szeregi ludu pa-
nującego. Jest oczywiste, że wykruszające się w cią-
głych wojnach szeregi longobardzkie musiały być uzu-
pełniane nie tylko doraźnymi posiłkami z zewnątrz
(grupy Bułgarów za czasów Grimoalda), ale i dopły-
wem spośród miejscowej ludności. Duże znaczenie
miały też małżeństwa Longobardów z miejscowymi
kobietami, które szybciej niż inne czynniki prowadziły
do asymilacji barbarzyńców z łacińskim językiem
i cywilizacją.
Utrudniały tę asymilację problemy religijne.
Wprawdzie arianizm u Longobardów nie miał tak wy-
łącznej pozycji, jak u Gotów czy Wandalów, a ducho-
wieństwo ariańskie nie odgrywało większej roli spo-
łecznej, ale różnice wyznaniowe przyczyniły się do
podtrzymywania wrogich nastrojów ludności rzymskiej
wobec nowych panów. Wielu Longobardów było
w chwili zajmowania Italii poganami; na południu
zwłaszcza jeszcze w VII w. kulty pogańskie odgrywały
znaczną rolę. Część zdobywców jednak wyznawała ka-
tolicyzm, co przyczyniło się do oszczędzania kościołów
i duchowieństwa na niektórych zdobytych terenach.
O ile w pierwszym okresie dochodziło do zabijania
księży i mnichów, a majątki i budynki kościelne konfi-
skowano (te ostatnie na rzecz kleru ariańskiego), o tyle
dalsza ekspansja Longobardów, od czasów Autarisa
(584–590), przebiegała łagodniej; w niektórych mia-
stach (np. Arezzo) łów i duchowieństwa na niektórych
zdobytych terenach.
Pozostawało to w związku ze wzrostem wpływów
katolickich na dworze w Pawii po poślubieniu przez
Autarisa bawarskiej księżniczki Teodolindy, która po
jego śmierci poślubiła również jego następcę Agilulfa
(590–616). Brat Teodolindy, Gundoald, został księciem
Asti i również dążył do umocnienia katolicyzmu. Teo-
dolinda ufundowała bazylikę w Monzy i pracowała
przy przywracaniu hierarchii kościelnej w kraju. Naj-
wcześniej zresztą doszło do współpracy Longobardów
z Kościołem we wschodniej części Lombardii, gdzie
grupa biskupów zerwała z papiestwem, zarzucając mu
niesłuszne i służalcze wobec cesarza stanowisko w spo-
rze o tzw. „trzy rozdziały”. Biskupi katoliccy, zajmują-
cy wrogie wobec Rzymu i Konstantynopola stanowi-
sko, byli dla Longobardów cennym sprzymierzeńcem,
toteż utrzymywali się na katedrach, a zapewne również
przy majątkach kościelnych. Można się domyślać, że
w tym środowisku kościelnym utrzymywały się zasady
prawa rzymskiego. Około 610 r. wygnany z Grado Jan,
antyrzymski patriarcha Akwilei, schronił się pod pano-
wanie Longobardów i mógł wrócić do dawnej stolicy
patriarchatu. Podjął pracę nad przywróceniem organi-
zacji kościelnej w państwie Longobardów, a dzięki
pomocy królowej Teodolindy doszło do częściowego
przynajmniej zwrotu majątków kościelnych. Sama
Teodolinda sprzyjała, jak się zdaje, schizmatykom, ale
pozostawała też w korespondencji z papieżem Grzego-
rzem Wielkim, który przesyłał jej księgi liturgiczne.
Agilulf zaprzyjaźnił się ze św. Kolumbanem, przedsta-
wicielem misji irlandzkiej, który z frankijskiego Luxeu-
il przybył do Lombardii i założył ok. 612 r. pod protek-
cją królewską klasztor w Bobbio, wkrótce znaczny
ośrodek kulturalny z bogatą biblioteką. Prymitywizm
Kościoła ariańskiego w zestawieniu z bogactwem litur-
gii i siłą propagandy katolickiej powodował porzucanie
pierwszego, w miarę jak stopniowo przestawano utoż-
samiać katolicyzm z rzymskością polityczną. Magiczny
sposób myślenia czynił Longobardów podatnymi na
wiarę w moc relikwii i innych przedmiotów otoczonych
kultem przez ich poddanych.
Jeszcze Autaris zabraniał Longobardom przyjmo-
wania chrztu w obrządku katolickim: jego następcę,
Agilulfa, można uznać za tolerancyjnego sympatyka
katolicyzmu, choć raczej w jego nierzymskiej wersji.
Secundus z Trydentu, zapewne tamtejszy biskup schi-
zmatycki, napisał na zlecenie Agilulfa pierwszą, nieza-
chowaną niestety, historię Longobardów. W VII wieku
zmieniali się na tronie władcy katoliccy (Aldoald, Ari-
pert) i ariańscy (Arioald, Rotaris); dopiero w końcu te-
go stulecia doszło do ostatecznego zaniku arianizmu, co
miało łagodny przebieg. Już w pięćdziesiątych latach
ariański biskup Pawii Anastazy przeszedł na katoli-
cyzm; podobnie działo się chyba z innymi przedstawi-
cielami kleru ariańskiego, skoro o prześladowaniach re-
ligijnych nic nie słychać. W 698 lub 699 roku na syno-
dzie w Pawii doszło do zakończenia „schizmy ak-
wilejskiej” drogą pojednania biskupów Lombardii
i Istrii z Rzymem; jako jej ślad pozostały dwa odrębne,
choć położone tuż obok siebie patriarchaty w Grado
i Akwilei. Na południu Italii odbudowa organizacji ko-
ścielnej przypadła na czasy księcia Benewentu Romu-
alda (662–687); wówczas też doszło do odrodzenia
klasztoru na Monte Cassino. Łagodny przebieg zwycię-
stwa katolicyzmu, które nastąpiło po długim okresie to-
lerancji, świadczy nie tyle może o wstręcie Longobar-
dów do zadawania gwałtu ludzkim sumieniom, co
o obojętnym stosunku do sporów religijnych, wynika-
jącym z magicznego i powierzchownego traktowania
samej religii.
Przyjmowanie katolicyzmu było jednym ze świa-
dectw postępów asymilacji Longobardów z italskim
środowiskiem. Była ona koniecznym rezultatem liczeb-
nej i kulturalnej przewagi ludności rzymskiej, której
wpływ wzrastał, w miarę jak pierwotna nienawiść Lon-
gobardów do Rzymian ustępowała podziwowi dla ich
kultury i chęci ich naśladowania. Proces ten zaczął się
od chwili zainstalowania się Alboina w pałacu Te-
odoryka w Pawii. Autaris, rozbijający twierdze rzym-
skie, przyjął śladem Teodoryka imię Flavius, które on-
giś oznaczało przynależność do rodziny cesarskiej
i w przypadku króla ostrogockiego było wyróżnieniem
przyznanym przez Bizancjum. W przypadku królów
longobardzkich była to oczywista uzurpacja, nigdy nie-
uznana przez Cesarstwo, ale wysoko ceniony przez sie-
bie tytuł czy imię następcy Autarisa nosili w dalszym
ciągu.
Trwający przez sto kilkadziesiąt lat stan wojny
z Cesarstwem, przerywany tylko rozejmami, opóźniał
przyjmowanie przez Longobardów języka i kultury
swych przeciwników. Sąsiedztwo pokrewnych języko-
wo Bawarów, z którymi łączyły Longobardów bliskie
stosunki i sojusze, sprzyjało podtrzymywaniu znajomo-
ści własnego języka, który jak pamiętamy, nie należał
do grupy wschodniogermańskiej, jak gocki, ale bliski
był zachodniogermańskim Bawarom, Alemanom
i Frankom. A jednak, kiedy za czasów Rotarisa spisano
longobardzkie prawo zwyczajowe (643 r.), uczyniono
to po łacinie, choć pisarze byli Longobardami i zwód
pełen jest germańskich terminów prawnych. Czy stało
się tak dlatego, iż język longobardzki nie dawał się
przekazać na piśmie? Przeczy temu użyta w zwodzie
terminologia. Słuszność mają chyba ci historycy, którzy
- jak Ernesto Sestan - uważają, że łacina była już w tym
czasie (połowa VII w.) powszechnie używanym przez
Longobardów językiem, choć znajomość języka przod-
ków, a nawet przywiązanie do niego nie zanikły jesz-
cze, podsycane m.in. stałymi kontaktami z Bawarią.
Mimo że język włoski jest znacznie bliższy łacinie od
francuskiego, wchłonął około 280 słów pochodzenia
longobardzkiego, i to nie tylko terminów wojskowych
i administracyjnych, ale również dotyczących życia co-
dziennego, jak banca - ławka (por. niem. Bank) czy gu-
ancia - policzek (por. niem. Wange).
Druga fala ekspansji longobardzkiej w VII w. (za
Rotarisa, 636–652, i Grimoalda, 662–671) nie pocią-
gnęła za sobą takich zniszczeń, jak w o-kresie pojawie-
nia się Longobardów na Półwyspie. Nie towarzyszyły
jej już represje wobec Kościoła (który zachowywał
i nawet odzyskiwał swe posiadłości), a w otoczeniu
króla i książąt pokazali się możni rzymscy, którzy prze-
szli na stronę nowych panów Italii, Longobardowie za-
czynają przyjmować imiona chrześcijańskie, a nawet
rzymskie: ostatni król z Pawii nosił rzymskie imię De-
zyderiusz. Coraz więcej Longobardów obiera karierę
duchowną i wstępuje do klasztorów (m.in. król Ratchis,
co prawda nie całkiem dobrowolnie). Kościół w pań-
stwie longobardzkim posługiwał się prawem rzymskim;
od tego czasu widać rosnący wpływ prawa rzymskiego
na longobardzkie, bądź bezpośredni, bądź pod wpły-
wem wzorów wizygockich. Upowszechniało się pisem-
ne zawieranie umów i testamentarne regulowanie spad-
ku. Uzupełnienia do obowiązującego prawa, wydane
przez Liutpranda (712–744), powołują się wyraźnie na
kanony prawa kościelnego.
Znacznie wcześniejsze były zmiany na dworze kró-
lewskim, naśladujące formy rzymsko – bizantyjskie.
Decydujące przemiany zaszły za czasów Agilulfa, któ-
ry kazał się przedstawiać na tronie w otoczeniu wojow-
ników i rzymskich symboli zwycięstwa. W Mediolanie
poddał restauracji niektóre rzymskie budowle; zwycza-
jem bizantyjskim przedstawił w tamtejszym cyrku lu-
dowi swego syna Aldoalda jako następcę; cyrk medio-
lański służył widocznie Longobardom jako najdogod-
niejsze miejsce zgromadzeń ludowych, skoro również
elekcja samego Agilulfa odbyła się w Mediolanie, a nie
w Pawii. Mediolan pozostał też kościelną stolicą Lom-
bardii, mimo iż późniejsi królowie wznosili w Pawii
nowe kościoły; początek tej działalności dała królowa
Teodolinda w Monzy, gdzie przebudowała pałac Teo-
doryka (który kazała ozdobić freskami, przedstawiają-
cymi historię Longobardów), a także wzniosła budzącą
swym przepychem zachwyt współczesnych bazylikę
Św. Jana. W działalności tej musieli oczywiście brać
udział liczni architekci i artyści rzymscy lub bizantyj-
scy.
Bazylika w Monzy nabrała z czasem u Longobar-
dów znaczenia symbolu i stała się przedmiotem spe-
cjalnego ich przywiązania. Paweł Diakon zapisał pro-
roctwo mówiące, że Longobardowie tak długo będą
niezwyciężeni, jak długo będą otaczali czcią i strzegli
fundacji Teodolindy, św. Jan Chrzciciel bowiem obroni
ich przed wszystkimi nieprzyjaciółmi. Katastrofę Lon-
gobardów w VIII w. wiązał więc Paweł z niskim sta-
nem moralności duchowieństwa obsługującego wów-
czas bazylikę - co musiało zrazić św. Jana do podo-
piecznych.
Mówiąc o romanizacji Longobardów, trzeba pa-
miętać, że była to jedynie romanizacja językowa i cy-
wilizacyjna, która nie naruszała przywiązania do wła-
snej tradycji historycznej, wyrażonego za panowania
tegoż Agilulfa zarówno zamówieniem u Secundusa hi-
storii Longobardów, jak u artystów rzymskich - cyklu
fresków w Monzy. To rzymscy poddani Longobardów,
przyjmując ich prawo, utożsamiali się z ich tradycją,
niechętną Rzymowi mimo naśladowania różnych ze-
wnętrznych symboli. Jeżeli w okresie VII–VIII w.
świadomość plemienna zaczynała ulegać terytorializa-
cji i łączyć się z przywiązaniem do zdobytego kraju
(brak nam jednak wypowiedzi potwierdzających istnie-
nie takiego procesu), to jednak nie rodziła się tu wło-
ska, czyli ogólno – italska, świadomość narodowa.
Wrogość między „rzymską” a longobardzka częścią
Półwyspu trwała nadal: istniały wszelkie szansę wy-
tworzenia się tu dwóch narodów, czemu przeszkadzał
ylko brak stabilizacji granic i rozproszenie posiadłości
bizantyjskich, które bardziej sprzyjało powstawaniu an-
tylongobardzkich patriotyzmów lokalnych niż ogólno –
italskiej więzi narodowej.
Królowie longobardzcy stawiali sobie za cel zjed-
noczenie całej Italii. Posiadłości Longobardów rozcią-
gały się przede wszystkim w północnej części Włoch;
nie jest przypadkiem, że nazwa Longobardii, Lombar-
dii, objęła z czasem tylko tereny bezpośrednio podległe
królom i stanowiące trzon ich państwa. A jednak
i obecność Longobardów na południu - w księstwach
Benewentu i Spoleto, zwanych czasem „Małą Lombar-
dią”, nie pozostała bez wpływu na kształtowanie się
stosunków etnicznych. Istniała dzięki temu między
Północą a Południem trwała więź świadomej wspólno-
ty. Mimo iż władza królów tylko sporadycznie i z ogra-
niczeniami sięgała na Południe, wspólnota ta, zwłasz-
cza w czasie kryzysów politycznych za Konstansa II
czy Karola Wielkiego, występowała jako ważna siła,
z którą trzeba się było liczyć w ówczesnych rozgryw-
kach międzypaństwowych. To właśnie świadomość
longobardzkości Południa kazała najwybitniejszym
królom podejmować plany oczyszczenia Półwyspu
z resztek władzy bizantyjskiej.
Za Liutpranda cel ten wydawał się bliski, zwłasz-
cza gdy skłóceni z Cesarstwem papieże Grzegorz III
i Zachariasz szukali obrony przed Konstantynopolem u
katolickiego już teraz władcy z Pawii, który odnosił się
do następców św. Piotra z ogromnym szacunkiem i ze-
wnętrzną przynajmniej uległością. Jednak przyjaciel-
skie gesty papieży pod adresem królów longobardzkich
nie były szczere: papieże znosili, choć z coraz więk-
szymi oporami, zależność od cesarzy „uniwersalnych”,
nie mogli jednak pogodzić się z myślą o dostaniu się
pod panowanie Longobardów i spadnięciu do roli ich
biskupów.
Mimo iż w dokumentach królów longobardzkich
stale występuje tytulatura „rex gentis Langobardorum”,
podkreślająca świadomość plemienną, a nie terytorial-
ną, to w dokumentach prywatnych od początku VIII
wieku Coraz częściej pojawia się określenie „rex in Ita-
lia” świadczące o postępującej „italianizacji” króle-
stwa.
Kiedy w 968 r. Liutprand z Kremony jako poseł
Ottona I do Konstantynopola odrzucał przedstawione
przez polityków bizantyjskich argumenty za przynależ-
nością południowych Włoch do Cesarstwa, powołał się
na dwa fakty świadczące, że tereny te stanowią część
królestwa Włoch (regnum Italicum). Jeden to tożsa-
mość ludności i języka z resztą Włoch, drugi - że ob-
szary te znajdowały się pod władzą Longobardów.
W pewnym sensie więc dążenie Longobardów do zdo-
bycia całości Italii przyczyniło się do utrzymania jed-
ności etnicznej Włoch na przekór późniejszemu odręb-
nemu rozwojowi całego Mezzogiorno. Można sobie
wyobrazić, że gdyby na południu zabrakło osadnictwa
longobardzkiego, różnice językowe osiągnęłyby sto-
pień utrudniający porozumienie między mieszkańcami
Północy i Południa.
2. Tendencje unifikacyjne i odśrodkowe:
od Karola Wielkiego do Ottona
Katastrofa królestwa Longobardów, zniszczonego
w 774 r. przez Karola Wielkiego, przyniosła w dziedzi-
nie kształtowania się świadomości narodowej mniejsze
skutki, niż należałoby oczekiwać. Karol Wielki, mimo
opanowania Rzymu i przejściowego podporządkowania
Benewentu, nie doprowadził do zjednoczenia Italii,
a więc nie zmienił ram kształtowania się odrębnych
grup etnicznych. Ramy królestwa Longobardów, a na-
wet tytuł królewski, pozostały, podobnie jak poza nimi
znajdowały się nadal dawne posiadłości bizantyjskie
w środkowej Italii, tym razem pod panowaniem papie-
skim. Italia uległa dalszemu podziałowi, bo poza tymi
dwiema częściami zostało niezależne longobardzkie
księstwo Benewentu i bizantyjskie terytoria Sycylii,
Apulii i Kalabrii, nie licząc związanych z Cesarstwem
drobniejszych ziem i miast. Niebawem do współza-
wodnictwa przystąpią afrykańscy Arabowie.
Nigdy nie doszło do integracji włoskich posiadło-
ści z „Francją” w najszerszym sensie, obejmującą ca-
łość zaalpejskich posiadłości Karolingów, mimo że do
Włoch napłynęły gromady frankijskich wojowników,
stanowiących otoczenie hrabiów i innych urzędników
nowej administracji. Usuwanie ze stanowisk Longobar-
dów było uzasadniane rzeczywistymi spiskami, mają-
cymi na celu przywrócenie władzy rodzimej dynastii,
spiskami popieranymi przez Benewent i przez Bizan-
cjum; jednak nie zniknęli oni całkowicie ani jako hra-
biowie i biskupi, ani z otoczenia nowych królów karo-
lińskich. Jako warstwa społeczna arystokracja longo-
bardzka utrzymała swe znaczenie i przez koligacje
małżeńskie wchłonęła przybyszów. Możni frankijscy
przywiedli ze sobą do Włoch również szeregowych
wojowników, nie tylko Franków, ale także Bawa-
rów, Alemanów i Burgundczyków, którzy zostali na-
dzieleni niewielkimi beneficjami; tak zaczął się rozpo-
wszechniać w Lombardii system beneficjalno – lenny,
rozszerzany także na longobardzkich arimannów - rów-
nolegle szerzyła się wasalna zależność, umacniana
przysięgą.
Przejście władzy w królestwie Longobardów w rę-
ce Franków znalazło wyraz w coraz częstszym zastę-
powaniu jego dotychczasowej nazwy nazwą geogra-
ficzną Królestwa Italii. W niezrealizowanym testamen-
cie Karola Wielkiego z 806 r., dzielącym jego państwo
między synów, występuje utożsamienie: Italia quae et
Langobardia dicitur. Trzeba sobie jednak zdawać
sprawę z różnych treści nazwy Italia w VIII–X wieku.
U erudytów Italia dość często oznacza jeszcze cały
Półwysep, natomiast w życiu praktycznym termin Italia
ograniczał się często do dawnego Królestwa Longobar-
dów.
Oparciem dla antyfrankijskiej opozycji we Wło-
szech stał się Benewent, gdzie kontynuacja władzy
książąt longobardzkich nie uległa zerwaniu, a zależność
od Karola Wielkiego była przejściowa i nie wkraczała
w sprawy wewnętrzne. Tytuł „princeps gentis Lango-
bardorum”, dumnie noszony przez książąt Benewentu,
oznaczał przejęcie przez nich tradycji plemiennej,
„przeniesienie centrum idealnego ludu longobardzkiego
z Pawii do Benewentu” - jak to sformułował Giovanni
Tabacco. Jeszcze w 866 r. książę Adelgis (854–878)
wydał edykt, zawierający uzupełnienia zwodu Rotarisa,
podkreślając przez to, że czuje się spadkobiercą królów
z Pawii.
Przejęcie przez Benewent tradycji Longobardów
znalazło wyraz w historiografii, przede wszystkim
w twórczości Pawła Diakona, który w długoletniej
służbie u Karola Wielkiego nie zapomniał przywiązania
do własnego ludu. W klasztorze na Monte Cassino po-
wstała zapewne jego nieukończona Historia Longobar-
dów w sześciu księgach, pozbawiona retoryki, ale po-
zwalająca wyczuć dumę autora z przewag swego ludu.
Zwięzła rzeczowość i katolicki punkt widzenia, nie-
chętny królom ariańskim, nie pozwoliły Pawłowi prze-
kazać w pełni swych uczuć patriotycznych. Te są bar-
dziej czytelne w jego epitafium poświęconym królowej
Ansie, nieszczęsnej żonie Dezyderiusza, zmarłej na
wygnaniu we Francji. Wymieniwszy jej dzieci, specjal-
ne zdanie poświęcił przebywającemu w Bizancjum
„wielkiemu Adelgisowi, potężnemu ciałem i duchem,
w którym za sprawą Chrystusa pozostaje największa
nadzieja Longobardów”.
W sto prawie lat po Pawle podjął kontynuację jego
kroniki Erehembert, ograniczający się już tylko do hi-
storii książąt Benewentu. Mimo upływu tylu lat w dzie-
le kronikarza wyraził się ból nad upadkiem jego ludu.
„Jest zwyczajem uczonego historiografa - pisał - roz-
trząsającego dzieje swego szczepu, te tylko fakty przy-
pominać, które są znane jako wkład do nagromadzenia
chwały. Ja, Erchembert, nakłaniany ostatnio przez wie-
lu, abym opowiedział od początku, a zwłaszcza od cza-
sów Adelgisa, wybitnego i mądrego męża, historię
Longobardów, mieszkających w Benewencie, będę -
jako że o nich w tych dniach nie można znaleźć nic
godnego ani chwalebnego, co opłacałoby się opowie-
dzieć prawdomównym stylem - dlatego kontynuował,
choć podciętym i bezwładnym językiem, (opowieść)
nie o ich panowaniu, lecz zagładzie; nie o szczęściu,
lecz nędzy; nie o triumfie, lecz zgubie; nie w jaki spo-
sób osiągali powodzenie, lecz jak ponosili straty; nie
jak zwyciężali innych, lecz jak zostali przez innych
zwyciężeni i ujarzmieni, z głębi serca wznosząc głębo-
kie westchnienie, dla przykładu potomnych.”
Mimo tych przejawów przywiązania do tradycji -
Erchembert nie był chyba wyjątkiem - Benewent nie
podjął żadnej inicjatywy zmierzającej do odrodzenia
państwa longobardzkiego. Przeciwnie, terytorium jego
uległo dalszemu rozpadowi. Mimo braku w południo-
wej Italii frankijskiego systemu lennego poszczególni
gastaldowie zaczęli naśladować sąsiednich „duces” bi-
zantyjskich w przekształcaniu swych okręgów admini-
stracyjnych w dziedziczne władztwa, coraz bardziej
uniezależniające się od władzy centralnej. Interesy par-
tykularne, a zwłaszcza konieczność bronienia poszcze-
gólnych miast i okręgów na własną rękę przed sąsia-
dami, a z czasem przed najeźdźcami arabskimi, zacie-
śniły punkt widzenia lokalnych polityków. Typowe dla
późniejszych północnych Włoch rozbicie polityczne i
przerost patriotyzmów lokalnych nad szerszymi powią-
zaniami zaczęły się właśnie na Południu, które od XI
w. dzięki Normanom dopiero zmieni kierunek rozwoju.
W 839 roku walki wewnętrzne doprowadziły do po-
działu południowowłoskiej „Longobardii” na uszczu-
plone księstwo Benewentu i księstwo Salerno; od tego
ostatniego wkrótce oderwał się usamodzielniony ga-
staldat Kapui, którego panowie również z czasem
przybrali tytuł książęcy. Usamodzielniły się też bizan-
tyjskie miasta nad Morzem Tyrreńskim: Gaeta, Neapol,
Amalfi, Sorrento. Zwalczające się nawzajem terytoria
nie cofnęły się przed przyzywaniem na pomoc Arabów,
którzy od 834 r. podejmowali próby usadowienia się na
Półwyspie, a w 841 zajęli - dzięki longobardzkim ksią-
żętom Benewentu - Bari, odtąd przez dłuższy czas
ośrodek arabskiego emiratu. W 843 roku uznający
wciąż teoretyczne zwierzchnictwo Bizancjum Neapoli-
tańczycy nie zawahali się przed udzieleniem Arabom
pomocy w zdobywaniu bizantyjskiej Messyny, która
stała się następnie ośrodkiem arabskich wypadów na
kontynent. Ocena historii południowych Włoch, którą
przedstawił Erchembert, nie była przesadzona.
Dążenie do zjednoczenia Włoch pozostało więc
immanentnym zadaniem władców dawnego Królestwa
Longobardzkiego, rezydujących w Pawii, począwszy
od Pepina (781–810), syna Karola Wielkiego. Tenden-
cji tej nie zmienił fakt frankijskiego pochodzenia tych
władców i takiegoż ich otoczenia. W otoczeniu tym po-
zostało jednak wystarczająco dużo Longobardów, aby
przekazać włoskim Karolingom polityczne tradycje
i cele dawniejszych dynastii, a także odziedziczone an-
tagonizmy.
Włochy, jak już wspomniano, nie zostały zinte-
growane z resztą imperium karolińskiego ani instytu-
cjonalnie, ani ideowo. Wprawdzie Karol Wielki obsy-
pał zaalpejskie klasztory i frankijskich dygnitarzy dob-
rami we Włoszech, wprawdzie jego następca Ludwik
Pobożny zlikwidował (818 r.) włoskie królestwo,
odziedziczone po Pepinie przez jego syna Bernarda, ale
rychło sam wyodrębnił Italię, przekazując ją w zarząd
najstarszemu synowi Lotarowi. Nie wznowiono wów-
czas, co prawda, longobardzkiego ani włoskiego tytułu
(Lotar jako współcesarz nosił tytuł imperator augu-
stus), ale rozwijający się konflikt z ojcem ściślej zwią-
zał Lotara z włoskim terenem; jego zwolennicy, wywo-
dzący się z innych stron imperium, musieli często rezy-
gnować ze swych zaalpejskich majątków i, otrzymując
odszkodowanie w Italii, ściślej wiązali się z nową oj-
czyzną. Wzmocnienie pozycji cesarza w Rzymie dzięki
konstytucji Lotara z 824 r. stwarzało perspektywę dal-
szej integracji Półwyspu pod władzą Karolingów, a in-
terwencje cesarskie w walki na południu Włoch pozwa-
lały utrzymać przynajmniej pretensje do władzy nad
tym obszarem. Nowe niebezpieczeństwo ze strony
Arabów (ich napad na Rzym w 846 r.) pozwalało użyć
hasła walki z zagrożeniem chrześcijaństwa dla skupie-
nia sił politycznych Italii pod egidą cesarza.
Cel ten stawiał sobie następca Lotara na tronie ce-
sarskim, Ludwik II, od 844 r. rządzący w imieniu ojca
w Italii (od 850 r. jako cesarz), którego posiadłości,
a także wpływy polityczne niemal wyłącznie ogranicza-
ły się do tego kraju. Gdyby stał się protoplastą jednej
z linii Karolingów, doszłoby do wczesnej konsolidacji
królestwa, stanowiącego całość geograficzną o trady-
cjach politycznych nie słabszych od galijskich ram
Francji, bądź też do trwałego związku panowania w Ita-
lii z rzymską koroną cesarską. „Nie można zaprzeczyć -
pisał Ludo Moritz Hartmann - że rozwiązanie problemu
włoskiego nigdy tak energicznie i celowo nie zostało
podjęte, jak przez niego, skoro tylko rozpoznał swe za-
danie - jakkolwiek także on był często zależny od sto-
sunków panujących za Alpami i chociaż także jego wy-
siłki musiały w końcu pójść na marne wskutek działa-
nia obu czynników, działających już w czasach lon-
gobardzkich: dążenia włoskich sił lokalnych do samo-
dzielności i oporu papiestwa przeciw przewadze świec-
kich jedynowładców.”
Z perspektywy tego wszystkiego, co przeżyły
Włochy po śmierci Ludwika II, panowanie jego wyda-
wało się okresem świetności. Jakoż rzeczywiście dla
dawnego królestwa Longobardów był to okres długo-
trwałego pokoju; także w Rzymie zdołał cesarz utrzy-
mać spokój i trzymać w ryzach zwalczające się frakcje.
Ludwik, jak wynika z jego listu do cesarza Wschodu,
Bazylego I, wysoko cenił swą godność cesarską i rościł
sobie pretensje do zwierzchnictwa nad wszystkimi
Frankami. W rzeczywistości jednak zdawał sobie spra-
wę ze swej słabości i kiedy przemoc potężniejszych
stryjów odebrała mu dziedzictwo po bracie Lotarze II,
ograniczył się do protestów, nie podejmując żadnej
zbrojnej próby odzyskania krajów zaalpejskich. Ko-
nieczność oszczędzania sił kazała mu się skupić na
problemach Italii i w tym sensie można go uważać za
„włoskiego” cesarza, za władcę reprezentującego inte-
resy Italii,, choć sam czuł się Frankiem i wyrażał dumę
ze swego frankijskiego pochodzenia, a jego wojska na-
zywano na południu Włoch „Galiami”. Obok. przenika-
jącego całą jego działalność dążenia do zjednoczenia
Italii widać szerszą perspektywę związaną z jego tytu-
łem cesarskim: jako cesarz czuł się Ludwik odpowie-
dzialny za losy całego zachodniego chrześcijaństwa.
Dlatego umacniał - chyba ze szkodą dla własnego sta-
nowiska - pozycję papieża w Rzymie; podporządkowa-
nie Południa było też dlań koniecznym wstępem do
rozprawienia się z zagrażającą tam całemu, chrześci-
jaństwu inwazją muzułmańską. Dlatego szukał poro-
zumienia i dążył do wspólnego zbrojnego wystąpienia
z cesarzem Wschodu, który pogardliwie nie chciał go
uznać za „kolegę”.
Słabość sił, jakimi Ludwik rozporządzał, każe tym
więcej cenić jego sukcesy: w 866 r. podporządkował
sobie wszystkich longobardzkich książąt południowej
Italii i rozpoczął kampanię przeciw „Saracenom”.
W 871 roku po długim oblężeniu zdobył Bari; na stałe
uplasował swą kwaterę w Benewencie, planując usu-
nięcie Arabów z Tarentu i podporządkowanie Neapolu.
Tu jednak nastąpiła katastrofa: lokalni władcy-
Południa, bojąc się jarzma cesarskiego, zorganizowali
spisek, podsycany przez Bizancjum, dążące do utrzy-
mania swego wpływu na Półwyspie. Ludność, cierpiąca
nadużycia ze strony „Gallów”, poparła bunt; co zaś;
najważniejsze, książęta Spoleto, frankijscy wasale cesa-
rza, wzięli również udział w spisku. W niecałe pół roku
po triumfie pod Bari Ludwik został podstępnie pojma-
ny przez Adelgisa z Benewentu, który uważał się za
spadkobiercę dawnych królów longobardzkich i w tym
charakterze mścił ich na „Frankach”.
Oburzenie było powszechne, skoro podzielał je Er-
chembert, oficjalnjr kronikarz książąt Benewentu, po-
tępiający czyn Adelgisa, który „niegodnym podstępem
pojmał świątobliwego męża, zbawcę ziemi benewen-
tyń-skiej”. Doceniając prowokację, jaką było zachowa-
nie wojsk Ludwika wobec ludności tej ziemi, przypisu-
je jednak podnietę do tego czynu, diabłu i zapowiada
karę Bożą według słów proroka: „Zabijcie pasterza,
a stado ulegnie rozproszeniu.”
Uwolniony pod naciskiem różnych czynników po-
litycznych i pod wrażeniem groźby nowego najazdu
Saracenów, Ludwik podążył do Rzymu, gdzie papież
po raz drugi koronował go na cesarza - zapewne dla
podkreślenia jego niezmniejszonego autorytetu. W 872
roku jeszcze pospieszył Ludwik z odsieczą dla Salerno,
obleganego przez muzułmanów, i zadał Arabom klęskę
pod Kapuą; nie udało mu się już jednak skupić wokół
siebie południowowłoskich sił politycznych. Adelgis
poddał się pod władzę cesarza bizantyjskiego, inni
książęta wchodzili w układy z Arabami. Rozczarowany
cesarz wycofał się na północ i starał się przekazać nie-
uszczuplone dziedzictwo Karlomanowi, synowi Lu-
dwika „Niemieckiego”. Ale z jednej strony papież,
z drugiej zaś oswobodzone przez bezpotomną śmierć
cesarza siły odśrodkowe Lombardii i Toskanii otworzy-
ły swymi intrygami drogę do długoletnich walk we-
wnętrznych, wyczerpujących siły kraju i wystawiają-
cych go na łup sąsiadów.
Wygaśnięcie włoskiej linii Karolingów pozwoliło
ujawnić się różnym „tendencjom nurtującym Italię
i ukazało, że zjednoczenie Półwyspu nie .było możliwe,
niezależnie od wysuwania takiego programu przez róż-
nych kandydatów do władzy.
Po pierwsze okazało się, że mimo wiekowego pa-
nowania Franków Królestwo Longobardzkie stanowi
nadal całość polityczną; dążenie do utrzymania jedno-
ści jego terytorium i poczucie łączności frankijskich
i longobardzkich możnych, uczestniczących we władzy
nad nim, znalazło wyraz w kolejnych zjazdach elek-
cyjnych w Pawii (lata 875, 876, 877), dążących do
przejęcia inicjatywy wyboru władcy. Zachowano przy
tym wierność dynastii karolińskiej, ograniczając elekcje
do wyboru władcy spośród jej przedstawicieli.
Po drugie, ze śmiercią Ludwika II rozpadła się
szersza jedność polityczna, obejmująca poza Króle-
stwem Longobardzkim tereny uzależnionego przez ce-
sarza Państwa Kościelnego oraz podporządkowane
przezeń terytoria południowowłoskie. Papież Jan VIII
podjął kontynuowaną przez następców politykę, zmie-
rzającą do pełnej suwerenności Państwa Kościelnego
oraz do przechwycenia przez papiestwo roli szafarza
korony cesarskiej. W myśl tej polityki wyznaczony
przez papieża cesarz miał pełnić funkcje służebne wo-
bec Stolicy Apostolskiej, m.in. bronić jej na zewnątrz
przeciwko sąsiadom, a zwłaszcza najazdom Saracenów.
Zapomniano o tym, że tylko silna pozycja Ludwika II
w Rzymie broniła papieży przed lokalnymi czynnikami
politycznymi, rywalizującymi o władzę w Wiecznym
Mieście. Polityka Jana VIII rokowała początkowo po-
wodzenie:, wezwawszy do Rzymu Karola Łysego,
wbrew możnym lombardzkim, którzy chętniej widzie-
liby na tronie Karlomana, desygnowanego przez Lu-
dwika II, narzucił władcę Królestwu Lombardzkiemu,
jako że ze względów strategiczno – politycznych god-
ność cesarska była nie do oddzielenia od godności króla
Longobardów. Za to uzyskał od Karola Łysego zrze-
czenie się wszelkich uprawnień cesarskich w Rzymie,
co sprowadzało godność cesarską do wysokiego, ale
pustego tytułu. Nic też dziwnego, że układ ten reduko-
wał do zera zainteresowanie Karola i następnych kan-
dydatów sprawami rozgrywek rzymskich i niebezpie-
czeństw południowowłoskich, łącznie z najazdami Sa-
racenów. Jan VIII osiągnął upragnioną suwerenność,
ale nie potrafił dać sobie z nią rady; miotał się w swej
rzymskiej matni, wzywając na pomoc coraz to nowych
kandydatów do tronu cesarskiego, aż zginął haniebnie,
zatłuczony młotkiem przez swoich Rzymian (882 r.).
Za jego następców zamęt się; powiększał, a papiestwo
stało się igraszką w rękach lokalnych czynników rzym-
skich, przejawiających zupełny brak szacunku wobec
osoby Namiestnika Chrystusowego i reprezentowanej
przezeń instytucji, czego dowodem jest choćby ohydny
proces wydobytego z grobu papieża Formozusa (896
r.), którego zwłoki poddano następnie profanacji, bu-
dzącej powszechny wstręt. W trakcie tych wszystkich
zamieszek pogłębiała się w Rzymie świadomość od-
rębności „Rzymian” od „Longobardów” i tendencja do
odróżniania interesów Rzymu od uniwersalistycznych
ambicji papiestwa: dla „Rzymian” papież byłby do
przyjęcia raczej jako ich partykularny władca, a nie ja-
ko szafarz koron, ściągający im na głowę raz po raz co-
raz to innego najeźdźcę zza Alp.
Karol Łysy musiał uchodzić w 877 r. przed Karlo-
manem, który uzyskał powszechne poparcie w Lom-
bardii.. Charakterystyczna jest wierność dla tego króla,
który tuż po elekcji zapadł na nieuleczalną chorobę
i nie zawitał więcej do Włoch. Nie popierając wysiłków
papieża pragnącego ściągnąć do Włoch to Ludwika Ją-
kałę z Francji, to Karola Grubego z Alemanii, to uzur-
patora Bosona z Prowansji, północne Włochy trwały
przy Karlomanie do chwili, aż on sam zrzekł się swych
uprawnień na rzecz brata - Karola Grubego (880 r.).
Sytuacja polityczna, w której władcy zmieniali się, nie
mogąc nawet podjąć rzeczywistego sprawowania wła-
dzy we Włoszech, sprzyjała usamodzielnieniu miej-
scowych czynników politycznych w rodzaju arcybisku-
pów Mediolanu, margrabiów Toskanii i Friulu; książęta
Spoleto już od dawna prowadzili niezależną politykę.
Po detronizacji Karola Grubego, kiedy w różnych
częściach jego imperium wynoszono na tron lokalnych
władców, w większości nienależących już do dynastii
karolińskiej, również Lombardia zdecydowała się na
własną elekcję - w 888 roku. Berengar, margrabia Friu-
lu, został w Pawii ogłoszony królem. Rychło jednak
spotkał groźniejszego rywala w postaci Gwidona ze
Spoleto, kiedy po koronacji w Langres, nie mogąc zna-
leźć oparcia we Francji, zdecydował się zwrócić swe
ambicje ku koronie longobardzkiej. Panegirysta Beren-
gara przedstawiał wojnę domową między Berengarem
a Gwidonem jako konflikt między Italczykiem - Beren-
garem, a obcym najeźdźcą, Frankiem Gwidonem. Nie-
zależnie od frankijskiego pochodzenia obydwu konku-
rentów byli oni traktowani jako równorzędni miejscowi
kandydaci do tronu. Gwidon, uzyskał większość zwo-
lenników; Berengar usunął się do Friulu i obszar jego
wpływów ograniczył się do północnego wschodu Lom-
bardii; Gwidon, wybrany królem w Pawii (889 r.), się-
gnął po koronę cesarską, w Rzymie (891 r.) i zapewnił
synowi Lambertowi godność królewską (891 r.) i cesar-
ską (892 r.), stwarzając w ten sposób możliwość stabi-
lizacji stosunków w Italii północnej i środkowej.
Ponieważ nowi królowie używali zamiennie tytu-
łów „rex Langobardorum” i „rex Italiae”, zaczęło się
wówczas wytwarzać nowe, węższe znaczenie terminu
Italia. Oczywiście erudyci nadal używali tego słowa dla
oznaczenia całości Półwyspu, ale w życiu politycznym
i w codziennej praktyce coraz częściej przeciwstawiano
Italię, czyli królestwo Longobardów, papieskiemu
Rzymowi i bizantyjsko – longobardzkiemu Południu.
Tak było już w pochodzącym z VIII w. Versum de Me-
diolano civtate, gdzie Italia oznaczała tylko część lon-
gobardzką, a dla całego Półwyspu użyto nazwy Auso-
nia.
W tym też okresie wzrasta solidarność mieszkań-
ców Italii, przynajmniej północnej, przeciw zaalpej-
skim sąsiadom. Od 875 roku rozpoczęły się wyprawy
do Włoch, podejmowane przez karolińskich pretenden-
tów do władzy w Italii: Karola Łysego, Karlomana, Ka-
rola Grubego, Arnolda z Karyntii, pociągające za sobą
gwałty i grabieże. Rosła nienawiść do „barbarzyńców”
i pragnienie samostanowienia, ale nie brakło przy tym
czynników, które przez swe apele do ambitnych epigo-
nów karolińskich ściągały na Italię coraz to nowe na-
jazdy. Wśród nich przodowało papiestwo, które znowu
zaczęło się obawiać, że stanie się „biskupstwem lon-
gobardzkim”: jakoż układ między papieżem Janem IX
a cesarzem Lambertem w 898 r., po dokonanej pod
ochroną spoletańskiego cesarza pacyfikacji w Rzymie,
dawał znów cesarzowi znaczne prerogatywy w papie-
skiej stolicy. Jednak utrzymanie się przy władzy dyna-
stii spoletańskiej mogłoby otworzyć Włochom perspek-
tywy rozwoju w kierunku całości politycznej: ogłoszo-
ne w 898 r. kapitularia Lamberta miały na celu wzmoc-
nienie władzy cesarskiej, ale cesarstwo Spoletańczy-
ków było oczywiście instytucją włoską, bez jakichkol-
wiek uniwersalistycznych ambicji. Już w 886 roku wy-
buchł w Pawii bunt tamtejszych mieszkańców przeciw-
ko niemieckim wojskom Karola Grubego; wyprawa
króla wschodnio-frankijskiego Arnulfa, prowadzona
w latach 894–895 na wezwanie papieża Formozusa,
która doprowadziła do zdobycia przez tego władcę tro-
nu longobardzkiego i korony cesarskiej, pozostała epi-
zodem bez przyszłości wobec choroby, na którą zapadł
Arnulf śladem swego ojca Karlomana. Władza we
Włoszech wróciła w ręce Lamberta ze Spoleto, a synod
z 898 r. uznał „barbarzyńską” koronację z 896 r. za
wymuszoną i nieważną. W 896 roku układ między
Lambertem a Berengarem, rozgraniczający ich pano-
wanie we wschodniej Lombardii, miał przywrócić po-
kój.
Sytuacja jednak zmieniła się wskutek śmierci
Lamberta (w wyniku wypadku na polowaniu) w paź-
dzierniku 898 roku. Wprawdzie Berengar opanował
Pawię i powszechnie został uznany za króla, ale klęska,
jaką poniósł w walce z Węgrami, którzy 899–900 przez
cały rok pustoszyli północne Włochy, pozbawiła go au-
torytetu. Ponownie margrabiowie Toskanii i papież we-
zwali kandydata do tronu zza Alp, tym razem Ludwika
(lii) z Prowansji, który w 900 r. objął tron w Pawii,
a w 901 r. został w Rzymie koronowany na cesarza.
Niebawem musiał jednak uchodzić przed Berengarem
za Alpy, a powrót w 905 r. kosztował go wiele: został
pojmany i oślepiony przez przeciwnika. Niekwestio-
nowane odtąd królestwo Berengara (w 915 r. został
także cesarzem) stało się jednak fikcją: już sama ła-
twość, z jaką lokalni potentaci: margrabiowie Toskanii
i Iwrei, biskupi i hrabiowie, zmieniali pozycje, popiera-
jąc raz jego, raz Ludwika III, dowodzi, że byli w istocie
niezależni. Berengar ani nie mógł liczyć na ich lojalne
współdziałanie w umacnianiu królestwa, ani nie stać go
było na usunięcie nielojalnych lenników; w momencie
zagrożenia (921 r.) nie wahał się ściągnąć przeciw swo-
im przeciwnikom pogańskich Węgrów, którzy znowu
spustoszyli Lombardię i przedostali się nawet na Połu-
dnie.
Wrogowie Berengara ponownie wezwali nowych
pretendentów zza Alp: najpierw Rudolfa burgundzkie-
go (922 r.), a potem Hugona z Vienne (926 r.); później
poszli w ich ślady Arnulf bawarski (934 r.), król Otton I
(951 r.) i Ludolf szwabski (956 r.); nie liczę tu oddzia-
łów, przybywających jako sprzymierzeńcy samych pre-
tendentów (np. Burkhard szwabski w 926 r. na wezwa-
nie Rudolfa burgundzkiego). Wszyscy ci przybysze,
określani we Włoszech zgodnie jako barbarzyńcy, nie-
śli śmierć i pożogę, łupiąc kraj i mordując niewiele
mniej od Węgrów i Saracenów, którzy podejmowali
wypady do Lombardii ze swej bazy w prowansalskim
Freinet. Nic dziwnego, że właśnie we Włoszech po raz
pierwszy upowszechniło się nowe określenie etniczne
„Teutonici”, wspólne dla ludzi zza Alp, mówiących
theodisce, choć na równi z nimi nie cierpiano romań-
skich „Gallów” czy „Burgundczyków”, a Akwitańczy-
cy to dla Liutpranda z Kremony lud nędzny i nieczysty.
Zarówno apetyty sąsiadów, jak niebezpieczeństwa
węgierskie i muzułmańskie spowodowały, że po roku
926 Włochy północne przeżyły dłuższy okres stabiliza-
cji pod rządami króla Hugona. Zręczny, choć cyniczny
polityk, zdołał umocnić swą władzę nawet w Toskanii
i Spoleto, wygrywając rywalizację możnych i pozysku-
jąc sobie poszczególne rodziny przez nawiązywanie
powinowactwa; potrafił pozyskać przymierze cesarzy
bizantyjskich, w środkowej Italii podporządkował sobie
dawny egzarchat raweński. Nie udało mu się tylko zdo-
być Rzymu, mimo poślubienia jego niekoronowanej
władczyni Marozji; już po weselu musiał ratować się
ucieczką na linie, spuszczonej z zamku Św. Anioła
(932 r.).
Z dworem Hugona związany był Liutprand z Kre-
mony, którego dzieła są głównym źródłem dla badań
świadomości górnych warstw społeczeństwa włoskiego
w tym czasie. Liutprand powtórzył wprawdzie przyta-
czane wobec Hugona zarzuty, że otacza się „Burgund-
czykami”, podczas gdy Włosi (Italici) zostali przezeń
albo wygnani, albo pozbawieni godności, ganił jego
grzechy, ale podkreślał zalety umysłu, miłosierdzie dla
ubogich, opiekę nad mnichami i uczonymi. Z dawnych
królów szczególną sympatią otoczył Liutprand cesarza
Lamberta, którego cechowała „godna prawość obycza-
jów, święta i budząca respekt surowość”, a także doj-
rzałość umysłu przy młodzieńczej powierzchowności.
Ale nawet Berengar I, który nie cofał się przed ściąga-
niem najazdów węgierskich na własny kraj i nie krę-
pował się w użyciu drastycznych środków wobec prze-
ciwników, to dla Liutpranda „pietatis amator”, król
godny szacunku, którego zamordowanie przedstawia ze
zgrozą. Wezwanie na tron Rudolfa burgundzkiego
przez wrogów Berengara, to „obrzydliwa zbrodnia”
(turpe scelus); ocena taka wypływa - jak podkreśla ba-
dacz twórczości Liutpranda, Martin Lintzel - nie tyle,
czy nie tylko, z sympatii do Berengara, co z niechęci do
obcych interwencji. Tyle że instynktowna ta niechęć
nie przeszkodziła samemu Liutprandowi przejść na ob-
cą służbę i popierać najazd Ottona I i jego walkę z wło-
skimi królami Berengarem II i Adalbertem.
Rządy Berengara I, Hugona i Berengara II w pół-
nocnych Włoszech, mimo iż przerywane najazdami za-
granicznych interwentów oraz węgierskich i muzuł-
mańskich łupieżców, przyczyniły się do stabilizacji po-
działów politycznych Italii, a zarazem do ukształtowa-
nia się odrębnych typów świadomości państwowej.
Analiza terminologii używanej przez Liutpranda wyka-
zuje to wyraźnie. Słowo „Italia” oznacza w jego dzie-
łach wyłącznie obszar pozostający pod panowaniem
„królów Italii”, czyli królów Longobardów frankijskie-
go pochodzenia. Jak dalece pojęcie to związane jest
z obszarem zasięgu władzy owych królów, świadczy
fakt odrębnego traktowania „Italii” i „Tuscii”, czyli To-
skanii, której margrabiowie zdobyli sobie w X w. nie-
mal całkowicie niezależną pozycję; natomiast za cza-
sów Hugona Liutprand włączał do „Italii” Rawennę,
oderwaną przezeń wówczas od Państwa Kościelnego.
Poza granicami tak pojętej Italii pozostali „Rzymianie”,
do których Liutprand odczuwał antypatię znacznie
większą nawet niż do Burgundczyków, oraz południo-
we Włochy. Raz tylko można się dopatrywać szersze-
go, antycznego znaczenia terminu „Italia” w zdaniu,
mówiącym o tym, że Saracenowie opuściwszy Afrykę
przybyli do Italii, ale równie dobrze mogło tu chodzić
o napady Saracenów na wybrzeża Królestwa Longo-
bardzkiego. Italia jako całość wystąpiła dopiero
w ostatnim okresie twórczości Liutpranda - w jego
sprawozdaniu z poselstwa do Konstantynopola. Jako
poseł Ottona I operował Liutprand argumentacją histo-
ryczną i lingwistyczną, przemawiającą za ścisłymi
związkami obydwu części Półwyspu, ale nie była to ar-
gumentacja wypływająca z powszechnego przekonania
ówczesnych mieszkańców Włoch; nie była też znana
samemu Liutprandowi w jego starszych dziełach: Anta-
podosis i Liber de Ottone rege.
Jest interesujące, że poza owym sprawozdaniem
(Legatio ad imperatorem Constantinopolitanum Nice-
phorum Phocam) nie używał Liutprand w swych dzie-
łach historycznych terminu „Longobardowie”, zastępu-
jąc go pojęciami „Itali”, „Italici” i „Italienses”, co do-
skonale przystaje do terytorialnego ograniczenia poję-
cia Italii w tychże dziełach. Trafnie więc zalicza go
Walter Goetz „raczej do nowych Włochów niż do Lon-
gobardów”, choć „włoskość” tę należy ograniczyć do
patriotyzmu związanego z określonym, północnowło-
skim terytorium. Nie ulega jednak wątpliwości, że pa-
triotyzm mieszczaństwa lombardzkiego w XII i XIII w.
sięga korzeniami właśnie królestwa włoskiego X wie-
ku, a za jego pośrednictwem - państwa longobardzkie-
go.
Martin Lintzel uwydatnił tak pojętą „włoskość”
myśli politycznej Liutpranda, ukazał, że przedstawiał
on wypadki polityczne - mimo swej służby Ottonowi -
z punktu widzenia Pawii, a nie Akwizgranu. Udowod-
nił też, że Liutprand był całkowicie obojętny wobec
tradycji rzymskich, a cesarstwo uznawał za instytucję
stworzoną dla ochrony Kościoła. Popierając rządy Ot-
tona we Włoszech, szedł z tymi, którzy chcieli zastąpić
złego króla - Berengara II - dobrym, choć obcym; do
sprowadzania obcych na tron włoski już się w X wieku
przyzwyczajono.
Tymczasem w Rzymie i na przylegających doń te-
renach Państwa Kościelnego rozwijał się inny typ pa-
triotyzmu. Był on bliski lokalnym patriotyzmem innych
ośrodków miejskich, które emancypowały się spod
władzy bizantyjskiej i uparcie walczyły przeciw pró-
bom podporządkowania przez Longobardów, jak Nea-
pol, Rawenna czy Wenecja, ale zarazem był czymś
więcej, bo i tradycje Rzymu były czymś więcej niż
przeszłość innych miast.
Emancypacja Rzymu opierała się na dwóch czyn-
nikach: jednym z nich był Kościół rzymski, dążący do
zdobycia nadrzędnego stanowiska Stolicy Apostolskiej
w chrześcijaństwie drogą uwolnienia się od zależności
od cesarzy bizantyjskich oraz uzyskania własnego su-
werennego terytorium (przy czym ambicje się wahały
od Rzymu z okręgiem aż do całego Półwyspu). Przy ca-
łej teologicznej i kanonicznej argumentacji za pryma-
tem Rzymu papiestwo nie cofało się przed nawiąza-
niem do świeckich tradycji stolicy świata. Leon IV,
który kazał otoczyć murami tereny watykańskie (tzw.
Civitas Leonina), umieścił na bramie napis sławiący
„złoty Rzym”, stolicę, chwałę i nadzieję świata. Sfał-
szowana w VIII lub IX w. „Darowizna Konstantyna”
czyniła papieża właściwym sukcesorem cesarzy rzym-
skich na Zachodzie.
Drugi czynnik - to arystokracja rzymska, zmierza-
jąca do samodzielności politycznej na wzór sąsiednich
księstw longobardzkich i „dukatów” bizantyjskich, do
zerwania więzów z Bizancjum i uniemożliwienia in-
terwencji urzędników cesarskich w Wiecznym Mieście.
Przy tym wszystkim arystokraci rzymscy, chętnie na-
wiązujący w swych tytułach do dawnego senatu rzym-
skiego, uważali się za właściwych depozytariuszy tra-
dycji starożytnego Rzymu, prawdziwych Rzymian,
otoczonych zewsząd przez barbarzyńców. Od IX wieku
„Rzymianie” zaczynają nawiązywać do dawnych urzę-
dów i tytułów, pojawia się znowu formuła: „Senatus
populusque Romanus” - senat i lud rzymski; określenia
w rodzaju „gens togata” czy „trabeata” świadczą
o próbach przypomnienia dawnych strojów senator-
skich.
Dopóki szło o usunięcie zwierzchnictwa cesarzy
bizantyjskich z Rzymu, obydwa czynniki dość zgodnie
współdziałały, ale już w VIII wieku, po powstaniu Pań-
stwa Kościelnego, okazało się, że arystokracja rzymska
dążyć będzie do uzyskania decydującej roli w tym pań-
stwie i wpływu na wybór papieży. Papiestwo stanęło
przed dylematem: albo podporządkowanie się nowym
(od 800 r.) cesarzom Zachodu, którzy utrzymaliby
w ryzach rzymską arystokrację, albo pełna suweren-
ność polityczna, w której tron papieski stawał się
przedmiotem rozgrywek rywalizujących frakcji.
Papiestwo nie mogło się zrzec swych pretensji do
prymatu w chrześcijaństwie. Ale akcentujący brutalnie
te tendencje Mikołaj I mógł swobodnie działać na fluk-
tach wielkiej polityki, bo cesarz Ludwik II i jego dele-
gaci pilnowali porządku w Rzymie. Upadek „włoskie-
go” cesarstwa Ludwika (875 r.) stał się początkiem
kryzysu papiestwa, zmuszonego raz po raz wzywać in-
terwencji różnych pretendentów do cesarstwa, aby
utrzymać autorytet Stolicy Apostolskiej wobec moż-
nych rodów, które w swych walkach o władzę nie krę-
powały się ani świętością instytucji, ani nietykalnością
osób. Arystokracja rzymska ostro przeciwstawiała się
interwencjom „barbarzyńskich” cesarzy zza Alp, goto-
wa raczej wrócić pod zwierzchnictwo „prawdziwego”
cesarza z Konstantynopola. Sprzeciwiała się też wyno-
szeniu na tron papieski biskupów z innych diecezji –
i tu znajdowała oparcie w przepisach kanonicznych,
zakazujących biskupom zmiany katedry. Papież For-
mozus, który opuścił biskupstwo Porto i wezwał na
tron Arnulfa z Karyntii, ściągnął na siebie straszliwą
zemstę Rzymian.
W związku ze zwycięstwem stronnictwa antyfor-
mozjańskiego pozostaje uchwycenie władzy w Rzymie
przez rodzinę „senatora” Teofilakta (903 r.), władającą
zamkiem wzniesionym w ruinach term Konstanty-na.
Po samym „senatorze” rządziła Rzymem jego żona
Teodora, a po niej córka Marozja, której rozwiązłe ży-
cie i bezceremonialność w obsadzaniu na stanowiskach
swych faworytów i synów nadała całemu okresowi
w historii Rzymu miano „pornokracji”. Po serii papie-
ży, mianowanych kolejno z polecenia Marozji, na Sto-
licę Apostolską został wprowadzony w 931 r. jej syn,
Jan XI, co doprowadziło do połączenia władzy świec-
kiej i kościelnej w rękach pani Rzymu. Ale pozycja jej
zachwiała się, kiedy postanowiła poślubić króla Hugo-
na i wraz z nim osiągnąć koronę cesarską: arystokracja
rzymska nie chciała słyszeć o połączeniu władzy
w Rzymie i Italii, a poparł ją w tym niechętnie nastro-
jony do „Longobardów” lud rzymski. Na czele nieza-
dowolonych stanął inny syn Marozji (i Alberyka, księ-
cia Spoleto), Alberyk, który przyjął tytuł „princeps
Romanorum”. Hugo uciekł w popłochu, Marozja i Jan
XI zostali uwięzieni, Alberyk został niekwestionowa-
nym władcą Rzymu i nie dopuszczał do Wiecznego
Miasta żadnego z pretendentów do korony cesarskiej.
Mimo nawiązania bliskich stosunków z Konstantyno-
polem Alberyk nie posunął się do uznania nad sobą je-
go zwierzchnictwa. Sympatie do Bizancjum w Rzymie
rosły wraz z niechęcią do frankijskich cesarzy, znajdo-
wało to m.in. wyraz w datowaniu dokumentów według
lat panowania cesarzy bizantyjskich, w modzie na
greckie imiona i bizantyjskie tytuły; ale duma przed-
stawicieli „togata Latinitas” nie dopuszczała myśli
o wyzbyciu się niezależności na rzecz tych, którzy „na-
zywają się cesarzami Rzymian, ale ośmielają się język
rzymski (tj. łacinę) nazywać barbarzyńskim”. W ten
sposób za rządów Alberyka Rzym stał się niepodle-
głym państwem; Alberyk wprowadził wprawdzie swe
imię na monety, ale nie odbierał papieżowi roli formal-
nej głowy państwa. Pozbawienie papieża władzy
świeckiej przyniosło pewne korzyści natury moralnej:
„princeps Romanorum” zwalczał wykroczenia przeciw
dyscyplinie wśród kleru i szerzył idee ruchu kluniac-
kiego w klasztorach. Zdawał sobie jednak sprawę
z trudności związanej z podwójną władzą w Rzymie
i umierając (954 r.) starał się zapewnić młodemu syno-
wi Oktawianowi (w którego imieniu widać nawiązanie
do okresu świetności Rzymu) nie tylko władzę świecką,
ale i wybór na papieża. Oktawian jednak, jako papież
Jan XII, swą dwulicową polityką doprowadził do przej-
ścia Rzymu pod obce panowanie.
Liutprand z Kremony, który - jak wiemy - żywił
wielką niechęć do Rzymian, wkłada w usta Alberyka
przemówienie, w którym syn Marozji podburzał miesz-
kańców Wiecznego Miasta przeciw burgundzkiemu
otoczeniu króla Hugona, przypominając im dawną
wielkość Rzymu i wskazując, jak wielkim poniżeniem
jest panowanie nad nim Burgundów, dawnych niewol-
ników Rzymian.24 Brak nam, niestety, liczniejszych
wypowiedzi ze strony arystokracji władającej w X w.
Rzymem, ale dzięki studiom nad dziełami rzymskich
pisarzy i twórców okolicznościowych wierszy z IX i X
w. możemy mieć pojęcie o atmosferze uwielbienia tra-
dycji rzymskich, jaka panowała w tym czasie w zde-
gradowanej Stolicy Świata. Było to miasto nie tylko
stanowiące przedmiot dumy mieszkańców, ale i podzi-
wu licznych przybyszów z krajów Zachodu, zdumio-
nych ogromem ruin, stanowiących świadectwo dawnej
świetności i budulec dla nowych świątyń i magnackich
warowni. Posąg Wilczycy, przy którym odbywano se-
sje sądowe, był nadal symbolem Rzymu, a pomnik
Marka Aureliusza (błędnie utożsamianego z Konstan-
tynem Wielkim) przypominał czasy potęgi.
Eugenius Vulgaris, działający w Rzymie z począt-
kiem X wieku gramatyk z Neapolu, zadziwiający dzi-
siejszych badaczy swą erudycją w literaturze klasycz-
nej, wielbił w swych utworach mało skądinąd sympa-
tycznego papieża Sergiusza III jako następcę cezarów
i nadzieję Rzymu. W wierszach tych, sławiących
„Rzym, stolicę świata, najwyższą potęgę w świecie
rzeczy, (...) nieśmiertelną ozdobę ziem” autor wyraża
nadzieję „odbudowy złotych wieków dawnych mę-
żów”, mianowicie Scypionów i Fabiuszów; tęsknotę
Eugeniusa budzą symbole dawnego Rzymu: togi, rózgi
liktorskie, pierścienie senatorów, płaszcze wodzów, tu-
niki ozdobione palmami, odznaki wojskowe.
Ośrodkiem patriotyzmu rzymskiego było również
otoczenie papieskie: w kancelarii, szkołach i bibliotece
papieskiej działali ludzie zapatrzeni w przeszłość Rzy-
mu i znający literaturę starożytną. W IX wieku na ich
czoło wysunął się wybitny polityk, często zmieniający
obóz, Anastazy zwany Bibliotekarzem, znawca języka
i literatury greckiej, jej tłumacz na łacinę, autor części
żywotów papieskich, zawartych w Liber Ponttficalis.
Jemu przypisuje się autorstwo listów Mikołaja I i Lu-
dwika II do cesarzy bizantyjskich, w których widać
przywiązanie do tradycji starożytnego Rzymu, którego
dziedzicem jest łaciński Rzym papieski, a nie Konstan-
tynopol, który zapomniał języka rzymskich przodków
i utracił rzymską świadomość. Rzymski patriotyzm ce-
chuje też dzieła kolegi Anastazego z kurii rzymskiej,
Jana Diakona, zwanego Hymonidesem: w swej biogra-
fii Grzegorza Wielkiego wzywał on papieża Jana VIII,
aby „przywrócił triumfy ludu Romulusa”.
3. Odnowienie tradycji rzymskich w oczach
mieszkańców Italii
Spory wewnętrzne w Rzymie w połowie X wieku
skłoniły papiestwo, reprezentujące w osobie Jana XII
jedno ze stronnictw rzymskich, do sięgnięcia po stary
a niebezpieczny środek do ich rozstrzygnięcia: wezwa-
nie arbitra zza Alp, zachęconego błyskiem obiecywanej
mu korony cesarskiej. Mogli królowie Niemiec trakto-
wać swoje „imperiale regnum” jako niezależne od tra-
dycji rzymskiej mocarstwo; jednak tradycja karolińska,
do której tak silnie nawiązał Otton I, nieuchronnie cią-
gnęła go do Włoch. Kto chciał naśladować Karola
Wielkiego, ten musiał podążyć jego śladem do Miasta
nad Tybrem.
Rzym był bowiem rzeczywiście duchową stolicą
Zachodu, zarówno skupiającą uczucia wszystkich
chrześcijan Zachodu jako stolica Kościoła, jak i przy-
ciągającą ambicje wszystkich władców, sięgających po
hegemonię polityczną, jako miejsce koronacji cesarzy.
Jacques Le Goff słusznie jednak podkreśla ekscen-
tryczność tej stolicy w stosunku do ówczesnego życia
politycznego Europy skupiającego się na północ od
Alp. Była to, jak stwierdza, nie tylko ekscentryczność
terytorialna, ale i ekscentryczność w czasie: „bo Rzym,
stolica średniowiecznego chrześcijaństwa, to nie nędz-
ny i zrujnowany Rzym średniowieczny, ale «złoty
Rzym» starożytności”.
Już Henryk I, jak stwierdza Widukind, zamierzał
wyruszyć do Rzymu. Jego syn Otton I, po przygotowa-
niu gruntu w swej pierwszej włoskiej wyprawie, w 962
r. ukoronował się w Rzymie i po karolińsku zaczął czy-
nić tam porządki. Działając zgodnie z opinią ówczesnej
Europy, oburzonej stosunkami panującymi w stolicy
chrześcijaństwa, zaczął „uzdrawiać” papiestwo, nie ba-
cząc na jego opór, podsycany przez wszystkie czynniki
wrogie najeźdźcom i przez zakulisową działalność
dworu bizantyjskiego, który nie życzył sobie odrodze-
nia zachodniego Cesarstwa, zwłaszcza jako czynnika
politycznego w Italii.
Nie tu miejsce na przypominanie zawiłego ciągu
walk i kombinacji politycznych, w których dają się za-
uważyć dwa obozy: cesarski i antycesarski (wspierany
przez Bizancjum), którego symbolem stał się ród Kre-
scencjuszów. W obydwu obozach znaleźli się zarówno
Rzymianie, jak Longobardowie, ponieważ stosunek do
obcego cesarza i jego „barbarzyńskiego” otoczenia
zmuszał jednych i drugich do zajęcia analogicznych
stanowisk za lub przeciw. W tym sensie pojawienie się
Niemców w Italii zapoczątkowało zacieranie antagoni-
zmów między longobardzką a bizantyjską niegdyś czę-
ścią kraju.
Wszyscy badacze są zgodni w tym, że Otton I na-
wiązywał w Rzymie wyłącznie do tradycji karoliń-
skich, a związki uczuciowe z Rzymem starożytnym
w jego środowisku nie występowały. Przeciwnie,
współcześni dziedzice antycznej wielkości Rzymu
wzbudzali w otoczeniu nowego cesarza pogardę.
A jednak - jak zauważył Percy Ernst Schramm w swej
wciąż aktualnej książce o idei odnowienia Rzymu -
opowieści rzymskich stronników cesarza, którym tra-
dycje dawnej wielkości Wiecznego Miasta nie były ob-
ojętne, a także widoczne ślady tej wielkości uderzające
swym ogromem nie nawykłych do takich widoków
przybyszów z Północy, musiały z czasem rodzić w nich
podziw, zastanowienie, refleksje nad rzymskimi korze-
niami Cesarstwa. W tym sensie rok 962 otwiera powol-
ne oddziaływanie tradycji starożytnego Rzymu już nie
tylko na mieszkańców Rzymu i Italii, ale na Niemców,
którzy zdobywając koronę cesarską poczuli się dziedzi-
cami Cezarów i Trajanów. Rywalizacja Ottonów z Bi-
zancjum uczyniła problem tego dziedzictwa aktualnym,
czego wyrazem było przejście kancelarii Ottona II
w 982 r. do tytulatury „imperator Romanorum” na
miejsce dawniejszych ogólnych sformułowań, odpo-
wiadających tradycji karolińskiej. Była to odpowiedź
na bizantyjski tytuł „basileos kai autokrator ton Roma-
ion”. Z tych początków wyrosły plany entuzjasty staro-
żytnego Rzymu, Ottona III, zmierzające do odrodzenia
„złotego Rzymu” jako stolicy imperium i rezydencji
cesarza; w związku z tym pozostaje miniatura z Ewan-
geliarza Ottona III, przedstawiająca poszczególne kraje
imperium, składające hołd tronującemu cesarzowi: na
ich czele kroczy postać określona jako Roma. Zaintere-
sował się również cesarz prawem rzymskim, które
w Rzymie ciągle jeszcze - jakkolwiek z licznymi
wpływami longobardzkimi i frankijskimi - było w uży-
ciu. Z tymi zainteresowaniami Ottona należy wiązać
rękopis Institutiones, który dostał się z czasem do bi-
blioteki katedralnej w Bamberdze.
Obok Gerberta z Aurillac, późniejszego papieża
Sylwestra II, który swą miłość do starożytnego Rzymu
czerpał z lektur pisarzy rzymskich, rzecznikiem odro-
dzenia Rzymu był Leon, biskup Vercelli, uważany
w historiografii za jednego z pierwszych patriotów
włoskich. Nie wiadomo, czy Leon pochodził z Rzymu;
wiele przemawia raczej za jego longobardzkim rodo-
wodem. Związany był jednak z tradycją rzymską,
o której wiedzę czerpał m.in. z dziełka Eugeniusa zwa-
nego Vulgaris. Wiersz Leona ku czci cesarza Ottona III
i papieża Grzegorza V jest apoteozą odrodzenia Rzy-
mu: autor wierzy w naprawę Rzymu papieskiego, ale
przede wszystkim wzywa papieża, aby „pobudził siły
Rzymu, aby Rzym wstąpił ku władzy pod Ottonem III.
Niech papież przywróci prawa rzymskie, niech naprawi
Rzym dla Rzymu, aby Otton mógł okryć go chwałą pa-
nowania.” Jako logotheta (kanclerz) Ottona III wywarł
Leon wyraźne piętno na dokumentach cesarskich, pod-
kreślając w ich frazeologii rzymskość Cesarstwa i rolę
„ludu rzymskiego” jako fundamentu „rei pu-blicae”.
Koroną działalności Leona był słynny dokument Ottona
III ze stycznia 1001 r., w którym cesarz, nadając papie-
stwu dochody z Pentapolis, potępia jednocześnie ma-
chinacje dawnych papieży, mające na celu pozbawienie
Cesarstwa jego prerogatyw w Rzymie i Italii oraz po-
siadłości. W związku z tym właśnie znalazło się w do-
kumencie potępienie fałszerstwa, zwanego „Darowizną
Konstantyna”.* Swoje procesarskie stanowisko zacho-
wał Leon także po buncie Rzymian w 1001 r., który za-
dał śmiertelny cios „renowacyjnym” planom Ottona III.
Rzym Leona, stanowiący ośrodek cesarskiej Italii, która
miała zająć centralne miejsce w przywróconej monar-
chii uniwersalnej, nie miał wiele wspólnego z zazdro-
śnie antylongobardzkim Rzymem Krescencjuszów i ich
współzawodników z rodu Alberyka.
Kiedy Leon z Vercelli chciał z pomocą pozyskane-
go dla rzymskości cesarza przywrócić hegemonię Italii
przez umieszczenie w Rzymie centrum Cesarstwa,
przedstawiciel przeciwnego, antycesarskiego obozu
również, choć na innej zasadzie, łączył w całość intere-
sy Rzymu i Italii. Mowa tu. o mnichu Benedykcie
z klasztoru Sant’ Andrea in Flumine u stóp góry Sorac-
te, który potwornie zepsutą łaciną napisał nie dokoń-
czoną kronikę; pełną miłości do Italii i nienawiści do
niemieckich przybyszów. „Biada królestwu Italii, uci-
skanemu przez liczne narody! (...) Biada ludowi wło-
skiemu! Jakże wielkie ciosy, jak wielkie klęski zadały
wam obce plemiona!” Szczególne oburzenie wzbudzało
w Benedykcie panowanie Niemców w Rzymie. „Biada
ci, Rzymie, albowiem jesteś przez tak liczne ludy uci-
skany i tratowany; zostałeś ujarzmiony przez króla Sa-
sów, twój lud karany jest mieczem, twa potęga została
unicestwiona. Twoje złoto i srebro wywożą w swoich
workach (...). Na szczycie twej potęgi triumfowałeś nad
ludami, świat rzuciłeś w pył, a królów ziemskich za-
dławiłeś. Dzierżyłeś berło i wielką potęgę, a teraz zo-
stałeś złupiony i zniszczony przez, króla Sasów.”
Charakterystyczne dla Benedykta, piszącego tuż po
972 r., jest owo. połączenie tradycji rzymskiej z patrio-
tyzmem włoskim i nienawiścią do Niemców, występu-
jących u niego jeszcze jako związek różnych plemion,
pod władzą „saskiego” króla. Niechęć do obcych łączy-
ła go z rzymskim, stronnictwem Krescencjuszów, ale
tylko ona: Rzymianie ciągle jeszcze uważali za obcych
również Longobardów z północnej Italii. Także stron-
nictwo cesarskie w Rzymie, którym kierowali hrabio-
wie Tuskulum, potomkowie Alberyka, sprzyjało
wprawdzie cesarskim planom wyniesienia Rzymu, ale
jego patriotyzm rzymski był wąsko lokalny.
Nie wiadomo, co było główną przyczyną zwróce-
nia się dotychczasowych rzymskich stronników Ottona
przeciw niemu; nie wystarcza tu niezadowolenie ze
zbyt łagodnego potraktowania przez cesarza zbuntowa-
nego Tiburu (Tivoli), które podkreśla Ludo Hartmann.
U podłoża z pewnością tkwiła duża warstwa ksenofo-
bii: mimo wysiłków Otton nigdy nie został w Rzymie
uznany za swego, podobnie jak jego równie obcy pa-
pieże: Grzegorz V i Sylwester II. Charakterystyczna
jednak dla wyobcowania Rzymu i Italii jest postawa tej
ostatniej. Mimo iż niechęć do Niemców nie była obca
licznym miastom i baronom Lombardii i innych regio-
nów Półwyspu, pozostali oni wierni cesarzowi i nie po-
parli rzymskiego powstania - mimo iż niedługo potem,
po śmierci Ottona,, wielu możnych lombardzkich opo-
wie się za zerwaniem związków z Niemcami, wybiera-
jąc królem Arduina z Iwrei (1002 r.).
Unifikacyjne dążenia Ottona III wywarły wręcz
przeciwny skutek: to za jego czasów pojawia się w źró-
dłach powstałych we Włoszech przeciwstawienie: Ita-
lia - Teutonia, regnum Italiae - regnum Teutonicum.
Termin Teutonici (lub Teutones) dla oznaczenia
wszystkich germańskich przybyszów zza Alp, którego
brakowało jeszcze Benedyktowi z Sant’ Andrea,
wszedł we Włoszech do szerokiego obiegu.
Po krótkim okresie rządów Krescencjuszów
(1002–1012) władza w Rzymie znalazła się w rękach
hrabiów Tuskulum z rodu Alberyka, którzy prowadzili
politykę kompromisu z Cesarstwem. Papieże z tego ro-
du bez przeszkód udzielali kolejnym cesarzom sakry
w Rzymie, świeccy panowie Rzymu nie używali draż-
niącego cesarzy tytułu patrycjuszowskiego, za co wład-
cy niemieccy rezygnowali z rezydowania i sprawowa-
nia władzy w Wiecznym Mieście. Koncentrowali swe
wysiłki na podporządkowaniu Lombardii, gdzie
wprawdzie królestwo Arduina było tylko epizodem
(wyolbrzymionym dopiero przez romantyczną historio-
grafię włoską XIX wieku), ale wyrastały w miastach
nowe siły niechętne zaalpejskiej władzy. Stolica królów
Italii, Pawia, pierwsza dwukrotnie zademonstrowała
swą wrogość wobec tej władzy przez bunt podczas po-
bytu Henryka II w związku z koronacją w 1004 r.
i przez splądrowanie i spalenie pałacu cesarskiego na
wieść o jego śmierci (1124).
Władcy Niemiec prowadzili w Lombardii wypró-
bowaną w Niemczech politykę rządzenia z pomocą
mianowanych przez siebie biskupów: z nieufnością pa-
trzyli na skłonną do buntu arystokrację świecką, wśród
której starali się wygrywać antagonizmy i rywalizację.
Arystokracja ta przechowała tradycję odrębności „Kró-
lestwa Italii”, podtrzymując jeszcze w XI w. zasadę
obieralności królów i próbując trzykrotnie powołać kró-
la spoza Niemiec. Konrad II ostro przeciwstawiał się
tym pretensjom, twierdząc, że objęcie tronu niemiec-
kiego czyni go również panem Italii. Mianowani przez
cesarza biskupi mieli być podporą tego panowania.
Toteż władza biskupów rozszerzyła się na liczne
dziedziny życia politycznego i administracji; byli oni
uważani za cesarskich „missi” i obdarzano ich zada-
niem rozstrzygania różnych spraw w zastępstwie mo-
narchy. W niektórych miastach biskupi przejęli władzę
hrabiów - tak stało się m.in. w Mediolanie, najwięk-
szym ośrodku miejskim północnych „Włoch. Często
powierzano najważniejsze katedry biskupie Niemcom,
wiernym cesarzowi, ale zrażającym sobie miejscową
ludność nieznajomością obyczaju i języka. Również
towarzyszący cesarzom możni niemieccy wyciągali rę-
ce po lenna i dobra konfiskowane włoskim buntowni-
kom.
W przeciwieństwie do rycerstwa innych krajów,
rezydującego w wiejskich zamkach i dworach, włoska
arystokracja i rycerstwo niższego stopnia nigdy nie
przestało mieszkać w miastach. Zarówno Rzym, jak
Mediolan czy Bolonia, miały w swych murach umoc-
nione rezydencje możnych rodów i mniej warowne
domy ich wasali, tuż obok siedzib kupców i rzemieśl-
ników i obok licznych kościołów i klasztorów. Możni -
capitanei i wasale - valvassores, a także przedstawicie-
le bogatego kupiectwa różnymi drogami, przez układy
lub drogą zbrojnego nacisku, uzyskiwali od pana mia-
sta: biskupa lub hrabiego, prawo wpływu na rządy,
tworząc drugi, konkurencyjny ośrodek władzy, zwany
(w nawiązaniu do rzymskiej starożytności) konsulatem.
W swej walce o interesy miasta mieli poparcie ogółu
jego ludności, która jednak niechętnie patrzyła na
przewagę arystokracji i zmierzała do zwiększenia kon-
troli nad tak ukształtowaną władzą miejską. Ludność ta
była też obojętna lub niechętna wobec longobardzkich
czy frankijskich tradycji, kultywowanych przez górną
warstwę arystokracji, co przyczyniało się do dalszego
osłabienia jedności „Królestwa Italii”.
Ten rozwój społeczeństw miejskich, które w XI
wieku coraz bardziej usuwały od władzy biskupów
i hrabiów, dziwił Niemców; niezrozumienie sytuacji
w miastach prowadziło poszczególnych cesarzy do po-
pełniania błędów, które zaważyły na podstawach ich
panowania w Italii.
,,W zarządzaniu miastami - pisał Otton z Freising -
i w utrzymaniu ustroju politycznego dotychczas naśla-
dują system Rzymian. Na koniec tak kochają wolność,
że dla uniknięcia nadużyć władzy wolą być rządzeni
przez konsulów niż władców. Ponieważ, jak wiadomo,
są u nich trzy stany: kapitanów, walwasorów i plebsu,
dla stłumienia pychy wybierają wspomnianych konsu-
lów nie z jednego, ale z każdego (ze stanów). Aby nie
ulegli żądzy władzy, zmieniają ich prawie co roku. Stąd
nieomal cały ów kraj jest podzielony między miasta
i każde z nich zmusza mieszkańców swego okręgu do
wspólnoty i rzadko można znaleźć szlachetnego czy
możnego męża o tak wielkiej ambicji, że nie poddaje
się-panowaniu swego miasta.”
Demokratyczny ruch komun północnowłoskich
prowadził do upolitycznienia szerokich kręgów ludno-
ści miast. Polityka przestała być domeną hrabiów, mar-
grabiów i biskupów: przeciwko ich egoizmowi, prze-
ciwko wiecznej walce o dochody feudalne i posiadłości
mieszkańcy miast nauczyli się bronić własnych intere-
sów. Wzrost produkcji coraz bardziej wykwalifikowa-
nego rzemiosła, wzrost kontaktów handlowych w XI–
XII w., wzrost liczby mieszkańców miast i ich zamoż-
ności wysunęły komuny miejskie na czołowe miejsce
w rozgrywkach politycznych, przede wszystkim w za-
rysowującym się wielkim konflikcie cesarstwa z papie-
stwem.
Ludność miejska już od czasów Ottona III nastro-
jona była nieprzyjaźnie do przybyszów z Niemiec
i skłonna była do podejmowania gwałtownych działań
przeciw cesarzowi. Brutalne represje Henryka II i Kon-
rada II wobec przejawów nieposłuszeństwa szczególnie
dotykały więc miasta i ich ludność. W tym zwłaszcza
środowisku krzewiły się poniżające Niemców poglądy
o ich ignorancji, brutalności, nienasyconej chciwości,
stereotypy „niemieckiego szału” (furor Teutonicus);
szydzono z języka i zachowania się Niemców, którzy
„nie odróżniają lewej ręki od prawej”. Przemarsze nie-
mieckie budziły reminiscencje najazdów barbarzyńców
w V i VI wieku, których pamięć przetrwała nie tylko
w kronikach, ale i w powtarzanej z pokolenia na poko-
lenie tradycji ludowej. Nic też dziwnego, że i w zary-
sowującym się od połowy XI wieku konflikcie uniwer-
salnych władz chrześcijaństwa mieszczaństwo pod-
chwyciło ideologię walki o niezależność Kościoła. Była
to jednocześnie walka z niechętną reformie kościelnej
i związaną z Cesarstwem lokalną hierarchią .kościelną
i walka z obcymi najeźdźcami. Grzegorz VII dążył do
usunięcia panowania królów niemieckich za Alpy;
w oczach swego panegirysty Alfana z Salerno był na-
stępcą rzymskich wodzów, uwalniających Italię od bar-
barzyńców: Mariusza, Cezara i Scypiona; większy od
nich, bo rozporządza potężną siłą klątwy. Godzi się
przypomnieć, że w swej korespondencji papież używał
zbiorowego pojęcia Itali, Italici, zazwyczaj dla prze-
ciwstawienia Niemcom i innym ludom zaalpejskim.
Jeszcze większą popularnością cieszył się w XII w.
Aleksander III, nieugięcie stawiający opór cesarzowi.
Ale antyniemieckość mieszczaństwa nie była rów-
noznaczna z patriotyzmem włoskim, nawet w sensie
nawiązania do pokarolińskiego Królestwa Italii. Opo-
zycja arystokratyczna przeciw niemieckim cesarzom po
nieudanej próbie z Arduinem dwakroć jeszcze starała
się wynieść na tron w Pawii królów nieniemieckich:
Wilhelma V akwitańskiego (1024) i Odona szampań-
skiego (1038), podkreślając odrębność Królestwa Wło-
skiego od Niemiec. Miasta natomiast, nawet opierając
się cesarzom, podkreślały swą lojalność i wierność wo-
bec ich władzy zwierzchniej; broniły tylko własnych
swobód i niezależności. Ich walka o wolność była zara-
zem walką przeciwko wszelkiej centralizacji i tenden-
cjom zjednoczeniowym, a antagonizm wobec sąsiadów
(Mediolan wobec Kremony, Genua wobec Pizy) prze-
wyższał często swą gwałtownością uczucie nienawiści
do Niemców.
Miasta lombardzkie i toskańskie nie były obojętne
wobec tradycji rzymskiej, chętnie nawiązywały do swej
przeszłości w czasach starożytnych, ale głównie po to,
aby zaznaczyć, że świetna przeszłość Rzymu już minę-
ła, a ich własna wspaniałość i potęga rośnie i przewyż-
sza dawną stolicę. Już w VIII wieku kleryk mediolański
opiewał swe miasto jako „królową miast”, „którą sła-
wią wszystkie ludy tego świata”; rywalizował z nim ko-
lega z Werony (ok. 800 r.), chwaląc nie tylko bogactwo
i piękno swego ośrodka, ale i podkreślając znaczną
liczbę znajdujących się tam relikwii świętych. Wśród
miast, zgodnie według autora wychwalających Weronę,
znalazły się nie tylko Akwileja, Mantua i Bressia, ale
także Rawenna, Pawia i Rzym.
Autor wiersza o zwycięskiej wyprawie pizańczy-
ków przeciwko afrykańskim Saracenom (1087 r.) śmia-
ło sięga do tradycji rzymskiej: „Pragnąc pisać historię
sławnych pizańczyków, odnawiam pamięć starożyt-
nych Rzymian, albowiem dziś Piza roztacza godną po-
dziwu chwałę, jaką ongiś osiągnął Rzym, zwyciężając
Kartaginę.”
Mieszczaństwo włoskie chętnie przyznawało się
więc do dziedzictwa rzymskiego, ale dziedzictwo to nie
łączyło ich doznań i nie pomagało w rozwoju wspólne-
go patriotyzmu. Jeżeli Mediolan uważał się za „drugi
Rzym”, a Florencja za „córę Rzymu”, jeżeli czyny pi-
zańczyków miały świadczyć o tym, że dziedzictwo
rzymskiej chwały przeszło w ich ręce, to podobnie ro-
zumowali mieszkańcy innych miast, rywalizujący ze
sobą w dziedzinie handlu i rzemiosła i przenoszący tę
konkurencję na grunt szerszej polityki. W toczącej się
walce Cesarstwa z papiestwem o stanowisku poszcze-
gólnych miast decydowała ich wzajemna niechęć. Jeże-
li Mediolan znalazł się w obozie papieskim, to Kremo-
na musiała popierać cesarza.
Konflikty między miastami, wielowiekowa ich hi-
storia, pełna wzajemnych napadów, oblężeń, krzywd
i okrucieństw, sprzyjała rozwojowi patriotyzmów lo-
kalnych; kroniki miejskie przepełnione są niechęcią do
miast sąsiedzkich, a własne miasto jest w nich jedynym
obiektem przywiązania, jedyną ojczyzną. Nie było też
we Włoszech kultów o szerszym zasięgu, sprzyjających
tendencjom unifikacyjnym. Mediolan czcił św. Ambro-
żego jako swego opiekuna i orędownika, broniąc przed
Rzymem lokalnych odrębnych zwyczajów liturgicz-
nych; pod sztandarem św. Marka walczyli wenecjanie,
ich konkurenci - genueńczycy, czcili św. Jerzego, a flo-
rentyńczycy - św. Jana Chrzciciela.
Ponieważ niechętnie widziani władcy Italii - cesa-
rze - dotkliwie, ale stosunkowo rzadko dawali się w XI
w. we znaki swym włoskim poddanym, miasta nie od-
czuwały takiego zagrożenia, które mogłoby je skłonić
do wzajemnego porozumienia przeciw intruzom. Do-
piero kampanie włoskie Henryka IV wzbudziły opór
miast, który wyraził się w poszukiwaniu porozumienia
łączącego je dla osiągnięcia wspólnego celu: wyparcia
cesarza za Alpy. W 1092 roku powstała pierwsza koali-
cja miast dotychczas ze sobą powaśnionych: Mediola-
nu, Kremony, Lodi i Piacenzy, które współdziałały
z papieżem Urbanem II i jego potężną sojuszniczką
Matyldą toskańską. Związek odniósł wielki sukces: syn
cesarski Konrad przeszedł na stronę papieską i został
w 1093 r. koronowany w Mediolanie na króla Italii.
Plan Grzegorza VII: oderwanie Włoch od Niemiec -
został więc urzeczywistniony. Większość Lombardii
uznała nowego władcę, zwolennicy Henryka trzymali
się tylko na wschodzie (Padwa, Werona). Cesarz utracił
Rzym, do którego mógł wrócić następca św. Piotra,
i sam wycofał się do Niemiec; Włochy pozostały poza
strefą jego wpływów nawet po śmierci króla Konrada
(1101 r.).
Solidarne współdziałanie miast północnowłoskich
w sojuszu z papiestwem wystarczało więc dla zabez-
pieczenia niepodległości Włoch. Ale na dłuższą metę
nie było do utrzymania ani porozumienie miast, ani
współdziałanie papiestwa w obronie Italii przed Niem-
cami. Zatargi miast zaczęły się od nowa, skoro tylko
minęło zagrożenie, a papież nie chciał pozbawić się
wpływów w Niemczech przez negowanie ich praw do
korony włoskiej i cesarskiej. Od Henryka V i Paschali-
sa II rozpoczyna się seria kompromisów, które wpraw-
dzie osłabiały wpływy polityczne cesarstwa we Wło-
szech (np. przez wprowadzenie zasady elekcji bisku-
pów bez ingerencji cesarza), ale pozostawiały mu pole
dla odnowienia pretensji w dogodnym momencie. Mo-
ment taki przyszedł za czasów Fryderyka Barbarossy.
W pierwszej połowie XII w. władza cesarska we
Włoszech uległa poważnemu osłabieniu. Henryk V
z wielkim trudem dobił się koronacji w Rzymie, Lotar
III działał jako zbrojne ramię jednego z pretendentów
do tronu papieskiego, Konrad III w ogóle nie uzyskał
korony cesarskiej. Uprawnienia cesarskie poszły w za-
pomnienie, a miasta włoskie uzyskały pełną faktyczną
niezależność, mimo iż teoretycznie uznawały
zwierzchnictwo cesarzy.
Wyżej była już mowa o zamiarach przywrócenia
autorytetu Cesarstwa w całym świecie chrześcijańskim
przez Fryderyka Barbarossę. Cesarstwo Barbarossy
zgłaszało wszelkie pretensje do dziedzictwa po rzym-
skich imperatorach, sięgało po ich prerogatywy, uwień-
czone w Kodeksie Justyniana, ale dalekie było od pla-
nów Ottona III, zmierzających do przywrócenia Rzy-
mowi centralnej roli w Sacrum Imperium. Zarówno
godność cesarska, jak Rzym i Italia, były traktowane
jako zdobycz Niemców, jak to wynika z cytowanej już
wypowiedzi Fryderyka wobec Rzymian. W takiej sytu-
acji na opór musiały trafić nie tylko cesarskie próby
ograniczenia swobód miast i przywrócenia administra-
cyjnych, fiskalnych i wojskowych uprawnień Cesar-
stwa, ale także sama perspektywa wzmocnienia obcego
panowania w Italii. Miasta lombardzkie powstały prze-
ciw Fryderykowi nie tylko dlatego, że chciał odebrać
im autonomię i podporządkować państwu, ale również
dlatego, że zamierzał silniej podporządkować Włochy
Niemcom.
Około roku 1130 powstał w Kremonie kodeks za-
wierający fikcyjne zapewne listy, służące do szkolnych
ćwiczeń retorycznych. W jednym z tych listów znajduje
się projekt porozumienia między Kremoną a Pawią
i Piacenzą celem przeciwstawienia się cesarzowi. Jest
tam zdanie wyraźnie wskazujące na nie tylko społeczno
– polityczne, ale i etniczne podłoże konfliktu: „Zawsze
pamiętajcie o pysze Niemców, okrucieństwie tyranów
i szaleństwie barbarzyńców.” Niezależnie od tego, czy
w owym czasie rzeczywiście projektowano jakieś wy-
stąpienia antycesarskie, zdanie owo jest świadectwem
stosunku mieszczaństwa do Niemców. Konflikt z mia-
stami, wywołany przez opublikowanie w 1158 na po-
lach ronkalijskich (nad Padem) zasad egzekwowania
prerogatyw cesarskich wobec miast, zbiegł się w czasie
z nowym konfliktem władzy cesarskiej z papiestwem.
Zarówno miasta lombardzkie, jak papiestwo, walczyły
o własne, odrębne cele; ale osoba zwalczanego przez
Barbarossę papieża Aleksandra III stała się dla miesz-
czaństwa włoskiego symbolem słuszności sprawy,
o którą walczyło, tym bardziej że za papieżem opowie-
działa się większość krajów europejskich.
Na polach ronkalijskich cesarz „zabronił m.in.
miastom zawiązywania ze sobą (inter civitatem et civi-
tatem) jakichkolwiek porozumień i sprzysiężeń
(conventiculas et omnes conjurationes). Toteż począt-
kowo miasta próbowały samodzielnie pertraktować
z władcą: przyczyniała się do tego również nieufność
wzajemna, wynikająca ze sprzeczności interesów go-
spodarczych lub nawet wojen między miastami. Cesarz
rozprawiał się więc kolejno z opornymi komunami:
w 1160 zmusił do kapitulacji i zburzył Kremonę,
a w 1162 temu samemu losowi poddał potężny do nie-
dawna Mediolan. Strach przed podobnym losem spo-
wodował zaniechanie oporu przez inne miasta; jedno-
cześnie jednak zrozumiały one konieczność wspólnej
akcji przeciw potężnemu przeciwnikowi.
Lęk przed pretensjami Barbarossy zbliżył do miast
lombardzkich Wenecję, cieszącą się pełną niezależno-
ścią pod formalnym zwierzchnictwem cesarzy bizantyj-
skich. Na wieść o projektowanej nowej wyprawie Fry-
deryka do Italii powstał, zapewne w 1166 r., sojusz
Wenecji z Werona, Padwą i Vicenza. Wiosną 1167 r.
zawiązano porozumienie Bergamo, Brescii, Kremony
i Mantui. Na wieść o niespodziewanej klęsce, jaką ar-
mia cesarska poniosła w Rzymie nie od oręża, ale
wskutek strasznej zarazy, obydwa związki połączyły
się, tworząc wraz z nowymi sojusznikami w grudniu
1167 r. Ligę Lombardzką. Należało do niej początkowo
szesnaście, później przeszło trzydzieści miast, m. in.
odbudowany Mediolan i nowe miasto, nazwane na
cześć papieża Aleksandrią (Alessandria). Mimo odstą-
pienia Wenecji od współdziałania z Ligą Lombardzką
nie udało się cesarzowi złamać sprzymierzonych miast.
Oblężenie Aleksandrii w 1174/1175 r. nie przyniosło
rezultatu, a 29 maja 1176 r. armia Barbarossy została
pod Legnano rozgromiona przez piechotę mieszczań-
ską. Zwycięstwo to obroniło swobody miast i zniwe-
czyło plany podporządkowania Włoch arbitralnej wła-
dzy cesarzy; mimo iż papież porzucił Ligę, by zawrzeć
z cesarzem separatystyczny pokój (w Wenecji 1177),
miasta doprowadziły do pozornie tylko kompromiso-
wego pokoju w Konstancji (25 czerwca 1183 r.): za
uznanie władzy zwierzchniej cesarza i przyrzeczenie
pomocy finansowej dla jego wojska w czasie przemar-
szów, uzyskały nie tylko potwierdzenie autonomii, ale
i uznanie samej Ligi jako konfederacji miast. W 1185
roku miasta należące do Ligi przedłużyły jej istnienie
na dalszych trzydzieści lat.
Łatwo się domyślić, że wojny Ligi z cesarzem to-
czone były m.in. pod hasłami antyniemieckimi; dlatego
też dla bojowników Risorgimento w XIX w. wojny te
stanowiły przejaw walki patriotów włoskich przeciw
obcym najeźdźcom. Jednak od czasu, kiedy prezenty-
styczne interpretacje historii i przenoszenie do prze-
szłości współczesnych pojęć i konfliktów ustąpiły
przed wnikliwszymi metodami poznawania minionych
wydarzeń i procesów, podłoże narodowe walk Ligi
Lombardzkiej z cesarzem stało się przedmiotem rozwa-
żań, których konkluzje są często sprzeczne.
Gioacchino Volpe silnie podkreśla znaczenie tych
walk dla rozwoju włoskiej świadomości narodowej.
„Ważna była także ta długa i szeroka seria wojen, które
objęły ludność połowy Półwyspu, w których zrodziła
się żywa, choć nietrwała, solidarność miast, często
skłóconych i toczących ze sobą wojny: solidarność,
którą można by nazwać narodową. Obudzona została
wspólna pamięć dawnych wydarzeń, drzemiąca w pod-
świadomości: Niemcy stali się więc w pewnym stopniu
potomkami barbarzyńców, którzy niegdyś najechali
Rzym i zniszczyli Imperium (...). Mediolańczycy i pad-
ewczycy, mieszkańcy Vicenzy i Werony czuli się i gło-
sili się Latynami, czerpiąc siłę z tego wielkiego miana;
nazywali się Włochami (Italiani), deklarując, że walczą
«o honor i wolność Italii». W ten sposób konflikt auto-
nomii miejskiej z władzą centralną nabrał zabarwienia
konfliktu narodowego, ponieważ ta ostatnia była repre-
zentowana przez obcych dynastów. Było to zaranie na-
rodu włoskiego, który z czasem wypracuje duchowe
czynniki, stanowiące fundament każdego narodu, jak
język, kultura, strój itp.”
Wręcz przeciwnie oceniał świadomość Lombar-
dów historyk francuski Marcel Pacaut, który nie zau-
ważył u nich „żadnego poczucia narodowego, żadnej
idei jakiejkolwiek wspólnoty, wypływającej z geogra-
fii, historii lub kultury; żadnego pojęcia «królestwa Ita-
lii»: to ostatnie było najwyżej w ich oczach organi-
zmem pośredniczącym między komunami a Cesar-
stwem, organizmem prawie bez treści. Liga Lombardz-
ka była tylko efemeryczną koalicją, zawiązaną w da-
nym momencie we wspólnym interesie miast; zachowa-
ły jednak one w pełni własne ambicje i wzajemne
sprzeczności, odrzucały stworzenie stałego związku
i prawdziwej władzy centralnej.”
Losy Ligi dowodzą, że teza Pacauta jest bliższa
prawdy: akt odnowienią Ligi z 1185 r. był ostatnim jej
aktem; kiedy zabrakło bezpośredniego zagrożenia ze
strony cesarza, partykularne interesy i stare animozje
wzięły górę i Liga się rozpadła. Pacaut ma także rację,
twierdząc, że Liga nie mogła stać się fundamentem
przyszłej jedności włoskiej, podobnie jak papież z natu-
ry rzeczy nie mógł stać się jednoczycielem Italii.
Jednak przy badaniu procesu krystalizacji włoskiej
świadomości narodowej nie wolno pominąć treści
ideowych, jakie wniosła Liga; mimo iż celem jej było
utrzymanie partykularyzmu przeciwko władzy central-
nej, trudno nie zauważyć w polityce Ligi i skąpych, co
prawda, wypowiedziach jej przedstawicieli świadomo-
ści wspólnoty Włochów przynajmniej w stosunku do
niemieckich najeźdźców. Wspólnota ta obejmuje,
oczywiście, tylko północną część Półwyspu: dawne
królestwo Longobardów i znajdujące się w politycznej
rozsypce obszary Państwa Kościelnego, ale ponowne
pojawienie się i rozpowszechnienie określeń zbioro-
wych: Italia i Italiani, miało ogromne znaczenie dla
przyszłego rozwoju. Po największym triumfie Ligi,
zwycięstwie pod Legnano, przedstawiciele Mediolanu
zadeklarowali, że łupy nie należą do nich, ale mają sta-
nowić wspólną własność Włochów i papieża (domini
papę et Italicorum). Prawnik mistrz Boncompagno po-
tępiał Włochów, współpracujących z cesarzem, twier-
dząc: „Nie wierzę, że Italia mogłaby stać się trybuta-
riuszką kogokolwiek w inny sposób niż przez złość
i zawiść Włochów; albowiem jest napisane w prawach,
że Italia nie jest prowincją, lecz panią prowincji.”
Warto jeszcze przytoczyć dumną wypowiedź
przedstawicieli Ligi wobec papieża, który wszedł w
układy z przeciwnikiem bez porozumienia z miastami:
„Ze względu na cześć i wolność Italii i dla zachowania
godności Kościoła rzymskiego nie chcemy ani przyjąć,
ani słuchać cesarza z jego schizmatykami.”
Walter Goetz, który nie jest skłonny do przecenia-
nia znaczenia tych wypowiedzi, a zwłaszcza siły
wspólnej, włoskiej świadomości, podkreśla jednak zna-
czenie „utworzenia większej wspólnoty, wewnątrz któ-
rej patriotyzm lokalny chwilowo przynajmniej ustąpił
na dalszy plan wobec wspólnych celów”. W walkach
z Cesarstwem „poczucie narodowe miast włoskich nie
wzniosło się jeszcze na poziom pełnej świadomości, ale
pragnienie wolności zawarło w sobie tendencję naro-
dową”.
Ta włoska świadomość Lombardów znajdowała
pewien oddźwięk również w Toskanii, gdzie szczegól-
nie w Pizie wcześnie podkreślano włoskość tego mia-
sta: na nagrobku Ugona Visconte z 1087 r. wyryto na-
pis zapowiadający, że opłakiwać go będzie cała Italia,
a Gwidon z Pizy w napisanym w 1118 r. dziełku geo-
graficznym zamieścił pochwałę Italii.14 Nie ma jednak
żadnego śladu oddziaływania tych idei na Rzym: w dal-
szym ciągu żył on wspomnieniami własnej chwały, któ-
rej nie chciał dzielić z całą Italią; nie poczuwał się też
do wspólnoty z Lombardią. Kronikarze dawali często
temu wyraz, traktując Rzym z okolicą jako coś odręb-
nego od Italii. Konrad II np. w 1027 r. „wracając z ziem
rzymskich przebywał w Italii”, a Grzegorz VII w 1077
„przebywszy kilka dni w Italii, wrócił do Rzymu”.
Mimo niechęci do Ottona III i buntu przeciw nie-
mu Rzymianie nie zapomnieli krótkotrwałego zachły-
śnięcia się ideą „renowacji” złotego Rzymu jako stolicy
świata. Za rządów papieży tuskulańskich, których ród
brał niedawno udział w rzymskich planach Ottona,
a potem go zdradził, tęsknoty za odrodzeniem Rzymu
trwały nadal, obejmując stopniowo właściwie wszyst-
kie warstwy mieszkańców. Jakiś erudyta usiłował oko-
ło 1030 r. sklecić z różnych źródeł rzymską hierarchię
urzędniczą i ceremoniał dworski: poza wspomnieniami
z czasów Ottona III i elementami bizantyjskimi czerpał
zapewne z miejscowych tradycji, uzupełnianych fanta-
zją. Tak powstał Ubellus de caeremoniis aulae impera-
toris, który w połowie XII w. został włączony do zbio-
ru Graphia aureae urbis Romae. Nową podnietę do
rozbudzenia świadomości rzymskiej dał cesarz Konrad
II, uznając prawo rzymskie (według Kodeksu Justynia-
na) za jedynie obowiązujące na terenie Miasta.16 W
ten sposób zlikwidowano tu personalność prawa oraz
wpływy longobardzkie i frankijskie, jakie narosły
w ciągu VIII–X wieku. Pogłębiło to przedział między
Rzymem a „Italią”, czyli Longobardią, gdzie miejsco-
we prawo stało się przedmiotem studiów szkoły praw-
niczej w Pawii. Autor Libellus de caeremoniis uważał
zresztą prawo rzymskie za prawo, które winno obowią-
zywać w całym świecie.
Wiek XI był w Rzymie bardzo burzliwy, ale zabu-
rzenia tamtejsze nie dadzą się porównać ze wstrząsami,
jakie współcześnie przeżywały miasta lombardzkie. Te
gwałtowne zmiany były rezultatem procesu rozwoju
gospodarczego i związanych z nim przemian społecz-
nych: prowadziły do demokratyzacji, do poszukiwania
nowych, doskonalszych form ustrojowych. W Rzymie
natomiast brakowało podstaw do przebudowy społecz-
nej. Czynnikiem decydującym była arystokracja,
gnieżdżąca się w wieżach i warowniach, powstałych
z przebudowy lub przynajmniej z materiału starożyt-
nych świątyń i pałaców, arystokracja, przybierająca
dumny tytuł „konsulów”, noszący w Rzymie zupełnie
inny charakter niż na Północy. Wielkie zastępy kleru
świeckiego i zakonnego były trwałym składnikiem lud-
ności miasta: podzielone na liczne warstwy o bardzo
różnym sposobie życia i poziomie konsumpcji, stano-
wiły czynnik nieprodukcyjny, ciążący na ekonomice
miasta. Rzemieślnicy, kupcy, finansiści obsługiwali
głównie ten kler, papiestwo i arystokrację, nie stanowili
jednak samodzielnej siły ekonomicznej ani politycznej;
pewną rolę gospodarczą odgrywała gmina żydowska.
Obraz uzupełniały tłumy żebraków i ludności żyjącej
z obsługi pielgrzymów, obsługi pojmowanej bardzo
szeroko, włącznie z dostarczaniem wcale nieświątobli-
wych rozrywek.
Rozruchy społeczne były w Rzymie czymś zwy-
kłym, wiązały się bądź z walkami rodów arystokra-
tycznych, bądź ze zmianami na tronie papieskim czy
z wizytami cesarzy: każda taka wizyta powodowała
tumulty i rozlew krwi. Zreformowane po 1046 r. papie-
stwo usiłowało wprowadzić zmiany, ale podczas gdy
spotykały się one w północnych Włoszech z poparciem
niższych warstw społeczeństwa miejskiego, to w Rzy-
mie sprawa była bardziej skomplikowana. Reforma
elekcji papieża (1059 r.) pozbawiła Rzymian wpływu
na wybór głowy Kościoła, z którego byli dumni. Nie-
zadowoleni byli zarówno ci, których głosy rzeczywi-
ście miały dawniej wagę przy elekcji, jak i ci, którzy
okrzykami zatwierdzali dokonany wybór lub sprzeci-
wiali się mu. Niechęć do niemieckich cesarzy osłabiała
to niezadowolenie i zapewniała Grzegorzowi VII po-
parcie mas rzymskich przez większą część panowa-
nia.18 Stronnictwo Henryka IV okazało się w Rzymie
słabe, mimo iż cesarz, obozując pod Miastem, rozdzie-
lał hojnie tworzone specjalnie - według wzorów Libel-
lus de caeremoniis - urzędy i zaszczyty. Dopiero trud-
ności z wyżywieniem i spustoszenia dokonywane przez
wojska niemieckie skłoniły Miasto do przyjęcia w swe
mury cesarza (1084 r.). Zgromadzenie biskupów
i możnych wybrało papieżem Wiberta, „populus Ro-
manus” w tym samym składzie przekazał Henrykowi
IV patrycjat, po czym w bazylice Św. Piotra odbyła się
koronacja. Zwycięski cesarz musiał wkrótce jednak
uchodzić z Rzymu przed wezwanymi przez papieża na
pomoc Normanami. Spustoszenia przez nich dokonane
były największymi od czasów Totili.
Może właśnie te zniszczenia wzbudziły nowe
przywiązanie Rzymian do ich zrujnowanych monumen-
tów. Jeżeli przez cały X i XI wiek bez żenady niszczo-
no dawne budowle, używając ich murów jako budulca
do twierdz możnowładców, a kolumny wywożąc nawet
do obcych miast (m.in. do Pizy, Lukki, Monte Cassi-
no), to w 1119 i 1162 r. pojawiły się pierwsze zarzą-
dzenia, zabraniające niszczenia pomników przeszłości
(chodziło o ochronę kolumny Trajana). Nie zahamowa-
ło to oczywiście procesu pustoszenia dawnego Rzymu,
ale świadczy o uczuciach przywiązania przynajmniej
części Rzymian do własnej świetnej przeszłości. Z tych
uczuć wyrastały powstające w ciągu XII wieku opisy
Rzymu lub poszczególnych jego zabytków, także
przedchrześcijańskich; najważniejszy z tych opisów,
Mirabilia urbis Romae (powstały tuż po 1140 r.), starał
się zebrać wiadomości o istniejących i zaginionych za-
bytkach Rzymu starożytnego. Jego autor, Benedykt,
kanonik przy bazylice Św. Piotra, zdobył niemałą eru-
dycję, pochodzącą częściowo z literatury starorzym-
skiej, częściowo z późniejszych opisów Rzymu, czę-
ściowo zaś z fantazji ludowej. Dzieło jego stanowi
prawdziwy przewodnik po zabytkach Rzymu, a zara-
zem zapoczątkowuje badania historyczno – archeolo-
giczne nad topografią starożytnej stolicy Imperium.
Tu interesuje nas jednak nie wartość historyczno –
topograficzna Mirabiliów, ale idee i nastroje, które
zwracały zainteresowania Rzymian do świetnej prze-
szłości i jej świadectw. Albowiem Mirabilia powstały
równocześnie z innymi dziełkami, popularyzującymi
przeszłość rzymską - co ciekawsze, chodziło tu prze-
ważnie o przeszłość świecką i przedchrześcijańską.
Powstawały katalogi rzymskich królów, konsulów i in-
nych urzędników, skróty historii rzymskiej, zaczynają-
ce się od trojańskiej genezy założycieli Miasta (czasem,
dla pogodzenia z biblijną genealogią ludów wywodzące
ich aż od Jafeta, syna Noego). Jeden z takich zarysów
pochodzenia Rzymian wszedł w skład powstałej około
1155 r. kompilacji: Graphia aureae urbis Romae,
w której znalazły się prócz tego Mirabilia i Libellus de
caeremoniis. Kompilacja ta stała się odtąd jednym
z głównych źródeł wiadomości o Rzymie, a spopulary-
zował ją w XIII w. dominikanin Marcin z Opawy
(zwany Marcinem Polakiem) w swej Kronice cesarzy
i papieży.
Rozkwit tej twórczości zbieracko – antykwarycz-
nej (powstawały też opisy historyczne zabytków chrze-
ścijańskich, jak bazylik Św. Piotra i Św. Jana na Late-
ranie) nie był elementem jakiegoś szerszego rozwoju
kulturalno – literackiego. Przeciwnie, burzliwe dzieje
XII wieku, stała prawie nieobecność dworu papieskiego
nie sprzyjały twórczości; możne rody rzymskie nie
zajmowały się mecenatem. Studia nad prawem rzym-
skim (które przecież w Rzymie miało moc obowiązują-
cą!) rozwijały się w Pizie i Bolonii; historiografia
w Rzymie nie istniała (poza oficjalnymi biografiami
papieży, które trudno wiązać z rzymskim środowi-
skiem); szkolnictwo stało na niskim poziomie. Rzym-
skie tęsknoty za przeszłością opierały się więc bardziej
na widoku potężnych ruin i na mętnych tradycjach pa-
mięci społecznej niż na badaniach nad przeszłością.
Rozwijający się w ten sposób patriotyzm rzymski
nie miał nic wspólnego z włoskim patriotyzmem, kieł-
kującym w komunach lombardzkich. Przeciwnie, Rzy-
mianie zachowali niechęć do „Longobardów”, a ich
uczucia wahały się między wąskim regionalizmem
a ambicjami stolicy świata. A jednak powstawanie ko-
mun lombardzkich i dojście w nich do głosu szerszych
kręgów społeczeństwa miejskiego nie pozostało bez
wpływu na Rzym, tylko że Rzymianie nie sięgali do ich
naśladownictwa nawet wtedy, gdy zmierzali do pozby-
cia się władzy własnego biskupa – papieża i znienawi-
dzonych „konsulów” - możnych. Gotowe wzory znaj-
dowali w ustroju rzymskiej republiki.
Gorsząca walka o władzę dwóch papieży: Anakleta
II i Innocentego II (1130–1138), będąca zarazem star-
ciem dwóch możnych rodów rzymskich, z których się
oni wywodzili: Pierleonich i Frangipanich, ściąganie
przez obu pretendentów obcej pomocy - niemieckiej
i normańskiej, to wszystko zraziło masy ludności Rzy-
mu do świeckiej władzy papieża i wzbudziło nastroje
republikańskie. Korespondencja i publicystyka tego
okresu odsłania nam stan umysłów, podniecony kontra-
stem między stanem permanentnej wojny domowej
i obcych najazdów a świetnymi tradycjami Rzymu, któ-
re w bardziej lub mniej wyraźnej postaci nie były obce
‘nawet najniższym warstwom ludności. Niemiec Wę-
zeł, piszący w 1152 roku do Fryderyka Barbarossy
o nastrojach w Rzymie, stwierdzał, że nawet kramarze
i baby na targach dyskutują na temat „darowizny Kon-
stantyna” i nie wierzą w jej autentyczność.
Z tych nastrojów wyrosło powstanie komuny
rzymskiej w 1143, tym różniącej się od innych, że od
początku nawiązywała do idei „renowacji”, swoiście
rozumianej. Zamiast odbudowywać Cesarstwo, jak Ot-
ton III, Rzymianie postanowili odrodzić republikę.
Zgromadzenie ludowe, zebrane na ruinach Kapitolu,
powołało senat jako swe przedstawicielstwo; litery
SPQR, widniejące na licznych budowlach i traktowane
jako swego rodzaju magiczny symbol, nabrały znowu
realnego znaczenia, gdy na Kapitolu ponownie objął
władzę Senatus Populusque Romanus - senat i lud
rzymski. Planowano odbudowę Kapitolu. Otton z Frei-
sing, który zanotował w swej kronice wiadomość
o rzymskim przewrocie, zdawał sobie sprawę z celu
przyświecającego zamachowi: „lud rzymski” przywró-
cił „stan senatorski, który zanikł już od długiego cza-
su”, „pragnąc odnowić (renovare) starożytną godność
Miasta”.
Senatorowie w liczbie 56 reprezentowali 14 dziel-
nic Rzymu (podział na dzielnice przetrwał od starożyt-
ności). W późniejszym czasie ustanowiono organ wy-
konawczy (conciliatores lub procuratores), delegowa-
ny przez senat. W przeciwieństwie do innych miast
włoskich nie zastosowano nazwy konsulów: zbyt wy-
raźnie kojarzyła się ona z rodami arystokratycznymi,
rządzącymi dotychczas w Rzymie. Senat zaczął bić
własną monetę z symbolem SPQR.
Proklamowanie senatu zbiegło się ze śmiercią In-
nocentego II; słabość jego krótko panujących następ-
ców sprzyjała konsolidacji komuny, która postanowiła
odebrać papieżowi władzę świecką i w 1144 powierzy-
ła ją Jordanowi Pierleoniemu (bratu Anakleta II), mia-
nując go patrycjuszem. Posłowie senatu zawiadomili
papieża Lucjusza II o odebraniu mu regaliów; na przy-
szłość miał „obyczajem dawnych kapłanów utrzymy-
wać się z dziesięcin i ofiar”. W tych sformułowaniach
widać wpływ Arnolda z Brescii, który tuż przed śmier-
cią Innocentego II pojawił się w Rzymie, otoczony już
sławą bojownika przeciwko bogactwom kleru i nazna-
czony piętnem heretyka. Pierwszą zdobył w rodzinnej
Brescii, zwalczając tamtejszego biskupa, drugie zyskał
jako uczeń i kontynuator Abelarda w Paryżu. Do Rzy-
mu przybył jako pielgrzym po uzyskaniu przebaczenia
od Innocentego II, ale burzliwa atmosfera miasta wcią-
gnęła go do działania: zaczął głosić walkę o „ubogi Ko-
ściół”, zwalczał bogactwa rzymskich duchownych,
kardynałów i dygnitarzy kurii, oskarżał ich o niegodny
tryb życia, zbrodnie i przestępstwa. Nie oszczędził
również papiestwa. Wbrew niektórym historykom idea
„renowacji” była mu obca, trudno też umieszczać Ar-
nolda wśród pionierów patriotyzmu włoskiego. Stał się
jednak przywódcą demokratycznego skrzydła rzym-
skiego ruchu komunalnego, zwalczając władzę kleru w
mieście. „Nie należy tolerować ludzi, którzy Rzym,
ośrodek Imperium, źródło wolności, panią świata chcie-
li poddać niewoli.”
Republikański ruch rzymski zasklepiał się w tęsk-
nocie za wielkością Wiecznego Miasta i marzył
o przywróceniu jego panowania nad światem; nie zau-
ważał jednak Italii, która nie istniała dlań jako ojczy-
zna, ani nie pamiętał o ludziach mówiących tym sa-
mym językiem na innych ziemiach Półwyspu. Za cenę
uznania centralnej roli Rzymu i jego mieszkańców
z senatem na czele republikanie skłonni byli uznać
władzę papieża (krótkotrwała ugoda z Eugeniuszem III
w 1145 r., po której Jordan Pierleoni zmienił tytuł pa-
trycjusza na „chorążego”) bądź też poddać się cesarzo-
wi (list do Konrada III z 1149 r.).
Rokowania te nie dały wyniku: Lucjusz II połączył
swe siły z możnymi rzymskimi (głównie Frangipani
i część Pierleonich) i szturmował Kapitol, siedzibę se-
natu; zmarł, otrzymawszy cios kamieniem w głowę
(1145 r.); jego następca Eugeniusz III przez większą
część panowania przebywał poza Rzymem. Konrad III
pozostał głuchy na propozycje Rzymian, a jego następ-
ca, Fryderyk Barbarossa, odpowiedział na ich pono-
wienie przyrzeczeniem pomocy papieżowi Hadrianowi
IV w ujarzmieniu komuny. W 1155 papież obłożył
Rzym interdyktem, co skłoniło senatorów do wydalenia
z Miasta Arnolda z Brescii. Wkrótce pojawił się pod
Miastem Fryderyk Barbarossa, a rokowania z nim po-
kazały, jak wielka różnica leży między jego planem
„renovatio Imperii” a marzeniami Rzymian. Kaźń Ar-
nolda z Brescii była wyrazem chwilowego pogodzenia
obydwu autorytetów, reprezentujących uniwersalizm
chrześcijański (i pretendujących do panowania nad
Rzymem); trzeci czynnik, lud rzymski, nie mógł być
dopuszczony do współzawodnictwa.
W starej, ale nie całkiem przestarzałej syntezie
dziejów Rzymu, Ferdinand Gregorovius tak ocenia
rzymski ruch republikańsko – komunalny XII wieku:
„Kiedy inne demokracje (tj. komuny północnowłoskie)
rozwijały się w naturalnych formach, Rzymianie starali
się odrodzić ruiny i zgubili się w snach o panowaniu
nad światem.”
Ale jeżeli nie udało się Rzymianom zrealizować
tych snów, to dzięki zręcznej polityce senatu, lawirują-
cego między Cesarstwem a papiestwem, i dzięki sta-
rym, ale wciąż potężnym murom aureliańskim stworzy-
li oni jedną z najsilniejszych komun włoskich. Z cesa-
rzami i papieżami pertraktowali za murami: do starego
Rzymu wpuszczali tylko tych papieży, którzy zgadzali
się uznać senat. Fryderyk Barbarossa bywał tylko w
Watykanie; stopa jego nie dotknęła Kapitelu ani Late-
ranu, nawet w chwili największego triumfu w 1167 ro-
ku. Papieże rezydowali z reguły w Anagni lub Viterbo,
rzadko i na krótko składali wizyty w swej stolicy.
A Rzym, jak inne miasta, tkwił w partykularyzmie i to-
czył zacięte walki z sąsiednimi gminami, usiłując im
narzucić swe zwierzchnictwo. Ugoda z papieżem Kle-
mensem III z 1188 r. ustabilizowała pozycję senatu za
cenę uznania zwierzchnictwa papieża i zwrot części je-
go rzymskich dochodów; jednocześnie możne rody
rzymskie uznały władzę senatu. Ten ostatni fakt stał się
złowieszczy dla rzymskiej demokracji: arystokracja
dość łatwo sama przeforsowała wybór swych przedsta-
wicieli do senatu i tą drogą uzyskała ponownie decydu-
jącą władzę w Mieście.
Jeżeli szukamy w XI–XII w. programu polityczne-
go zmierzającego do zjednoczenia Włoch, to znajdzie-
my go tylko w obozie cesarskim. Program ten miał na
celu przywrócenie władzy cesarzy, jako prawych dzie-
dziców Oktawiana, Konstantyna i Justyniana, do roz-
miarów, jakie zarysowano jej w Kodeksie Justyniana.
Obejmował też rozszerzenie tej władzy na wszystkie
ziemie Półwyspu, aż po jego południowe krańce -
i u schyłku XII wieku zanosiło się na pełną realizację
tego planu. Prawda, był to program obcych najeźdź-
ców, traktujących Włochy jako zdobycz niemieckiego
miecza; nie brakło jednak Włochów, służących wiernie
cesarzom, jako legalnym władcom Rzymu i Italii. Wło-
si ci, których nie można określić epitetem zdrajców,
widzieli w programie cesarskim realizację własnych
postulatów politycznych, wypływających z tych sa-
mych tradycji rzymskich, z których czerpał także obóz
przeciwny. Rzecz prosta, nie była to ani tradycja Rzy-
mu św. Piotra i św. Sylwestra, ani tradycja republikań-
ska: było to odwoływanie się do Imperium Oktawiana
Augusta, Konstantyna i Justyniana. W XI wieku ten-
dencję tę reprezentowali m.in. Cadalus, biskup Parmy,
Wibert, arcybiskup Rawenny, i Benzo, biskup Alby.
Dwaj pierwsi zostali antypapieżami i rozbudowali
przychylny Cesarstwu obóz w Kościele włoskim. Moż-
na oczywiście kwestionować ideowość tych poczynań,
ale warto przypomnieć, że wschodnia część Lombardii
i Rawenna długo stały wiernie przy Henryku IV. Na-
tomiast Benzo jest znany nie tylko z działalności, ale
i z pism, w których wyraźnie błyszczą reminiscencje
antycznego Rzymu i oczytanie w literaturze klasycznej.
Henryk IV był dlań „drugim Juliuszem” (Cezarem);
Benzo nawoływał Rzymian, aby przyjęli Henryka tak,
jak gdyby był Cezarem lub Tyberiuszem; porównywał
go również ze Scypionem, Teodozjuszem, Konstanty-
nem i Justynianem. Bolejąc nad utratą przez Rzym pa-
nowania nad innymi ludami, przypominał okres rzym-
skiego pokoju opartego na prawie, który zapewniał
światu szczęście i przeciwstawiał go zamętowi współ-
czesnych wojen domowych. Wyraźnie nawiązywał
Benzo do wizji „odnowienia Rzymu” przez Ottona III,
życząc Henrykowi „ducha Ottona III”; jak wykazał
Percy Ernst Schramm, znał pisma Gerberta - Sylwestra
II, i pozostawał pod wpływem idei Leona z Vercelli,
którego mógł - zdaniem tego uczonego - znać nawet
osobiście.
Za czasów Barbarossy wśród popierających go
Włochów biskupi zeszli na drugi plan wobec prawni-
ków; trzeba zresztą zaznaczyć, że już za czasów Hen-
ryka IV mistrz boloński Piotr Crassus dostarczał obo-
zowi cesarskiemu argumentów opartych na prawie „ce-
sarskim”, tj. Kodeksie Justyniana. Prawnicy szkoły bo-
lońskiej, którzy z zapałem badali ten kodeks, uważali
go za prawo, które winno odzyskać na nowo moc obo-
wiązującą w Cesarstwie. Powołanie przez Barbarossę
mistrzów bolońskich na rozjemców w sporze z miasta-
mi o prerogatywy cesarzy przyczyniło się do pozyska-
nia sympatii tego środowiska przez Fryderyka. Jak pi-
sze Jan Baszkiewicz, „wielu widziało się w roli nowego
Tryboniana, następcy justyniańskich doktorów”.
To oni wydobyli z tekstów Kodeksu Justyniana
prerogatywy przysługujące cesarzom, a zwłaszcza tezę,
że wola władcy stanowi prawo. Tutaj również uwiel-
bienie dla rzymskiej przeszłości w postaci prawa rzym-
skiego i pragnienie przywrócenia jego znaczenia prze-
sądziło o przejściu legistów bolońskich na stronę cesa-
rza, który był dla nich kontynuatorem tradycji i następ-
cą Justyniana. Czterech czołowych glossatorów: Bulga-
rus, Marcin Gosia, Jakub i Hugo de Porta Ravennata na
czele dalszych dwudziestu ośmiu magistrów potwier-
dziło na polach ronkalijskich (1158 r.) zgodność pre-
tensji cesarza z prawem rzymskim. W późniejszej tra-
dycji bolońskiej zachowała się pamięć o szczególnie
bliskiej współpracy Barbarossy z twórcami dwu naj-
większych szkół prawa rzymskiego, Bułgarem i Marci-
nem Gosią, do których cesarz zawsze „odwoływał się
w trudnych kwestiach”, nagradzając zresztą sowicie
swych preceptorów.
Klęska pod Legnano nie skłoniła Hohenstaufów do
rezygnacji z planów zjednoczenia Włoch pod swym
berłem. W 1184 roku doszło do zawarcia przymierza
między Cesarstwem a normańskim Królestwem Sycy-
lii, dotychczas główną podporą papiestwa w walce
z cesarzami; pokój w Konstancji z miastami lombardz-
kimi (1183) pozostawiał im wprawdzie wywalczoną
autonomię, ale utrzymywał zwierzchnictwo Cesarstwa,
wyrażające się między innymi w inwestyturze cesar-
skiej urzędników miejskich. Syn Barbarossy, Henryk
VI, zaręczony wówczas z Konstancją sycylijską, został
w 1186 koronowany na króla Italii właśnie w pogodzo-
nym z cesarzem Mediolanie, a w 1191 dzięki poparciu
uzyskanemu przez Rzymian i ich naciskowi na papieża
Celestyna III, uzyskał koronę cesarską i ruszył na połu-
dnie, aby zdobyć sycylijskie dziedzictwo żony, które
przypadło jej w 1189 r., po śmierci bratanka Wilhelma
II.
4. Idea jedności: Fryderyk II i Dante
Henryk VI zaczynał walkę o panowanie nad Italią
od północy, tak jak jego liczni poprzednicy na tronie
niemieckim. Z objęciem dziedzictwa sycylijskiego
sprawa zmieniła się radykalnie. Pojęcie Italii jako cało-
ści, stanowiącej cel programu politycznego, uległo roz-
szerzeniu: południowe Włochy, będące od dawna od-
rębnym światem politycznym i kulturowym, nie zwią-
zane niczym poza geografią z resztą Półwyspu, nie bio-
rące większego udziału w ideowych konfliktach Półno-
cy, wkraczały obecnie na miejsce Niemiec jako baza
akcji zjednoczeniowej. Musiało to zmienić radykalnie
sytuację. Jeszcze Henryk VI działał z pomocą niemiec-
kich sił zbrojnych, jednoczył Włochy jako najeźdźca;
jego syn, Fryderyk II, urodzony we Włoszech, związa-
ny z nimi uczuciowo, od kolebki mówiący po włosku,
nie był obcym. Jego ludźmi, organizującymi zjedno-
czenie Włoch, nie byli, poza wyjątkami, Niemcy: byli
to z reguły Włosi, a przede wszystkim Sycylijczycy,
Apulijczycy, Kalabryjczycy, Neapolitańczycy. Rzecz
prosta, również oni różnili się poważnie od mieszkań-
ców północnych i środkowych Włoch językiem, oby-
czajami, kulturą, tradycjami państwowymi i starali się
transplantować to wszystko na Północ.
Powstaje pytanie: czym były Włochy południowe
w XII wieku? Czy mieszkańcy ich, a zwłaszcza kręgi
świadome politycznie, miały świadomość związku
z resztą Półwyspu, czy też tkwiły w ciasnej atmosferze
lokalnej i regionalnej, jak to było w IX i X wieku? Jaką
rolę odegrało zjednoczenie południowych Włoch i Sy-
cylii przez Normanów i czy przyczyniło się do wytwo-
rzenia na tych obszarach odrębnego typu patriotyzmu?
Jeżeli wśród ludzi pióra, działających w południo-
wych Włoszech, trwała świadomość przynależności te-
go obszaru do Italii, to wywodziła się ona przede
wszystkim z antycznej tradycji geograficznej, konty-
nuowanej w średniowieczu dzięki używaniu dawnych
nazw geograficznych i podziałów w szkołach (m.in.
przez lekturę Etymologii Izydora) i w administracji ko-
ścielnej. Roger II sycylijski tytułował się niekiedy „rex
Siciliae et Italiae”, określając tą nazwą kontynentalną
część swego państwa.
Tutaj była Italia jedynie tradycyjnym pojęciem
geograficznym. Przez dłuższy czas natomiast istniała
pamięć etnicznej wspólnoty potomków Longobardów,
żyjących na południu, z północną częścią Półwyspu;
pamięć ta pozwalała podtrzymywać świadomość cało-
ści Italii, jak to widzieliśmy u Liutpranda z Kremony.
Co pewien czas przypominali jedność Italii cesarze dą-
żący do podporządkowania Południa: Karol Wielki,
Ludwik II, Ottonowie. Ci ostatni osiągnęli początkowo
znaczne powodzenie: w 967 r. Otton I uzyskał hołd
longobardzkich książąt Kapui i Benewentu, a potem
i Salerno. Opór bizantyjski zredukował plany Ottona do
ziem longobardzkich; klęska jego syna Ottona II w 982
r. pod Cotrone załamała całkowicie wpływy niemiec-
kich cesarzy na Południu. Wyprawy Henryka II w 1022
r., Konrada II w 1038 r. i Henryka III w 1047 r. przyno-
siły w najlepszym wypadku hołdy książąt longobardz-
kich, mające tylko formalne i chwilowe znaczenie.
W innych latach ci sami książęta równie łatwo uznawa-
li się wasalami cesarzy bizantyjskich.
Pretensje do władzy nad Południem wysuwali też
papieże od czasu, gdy Hadrian I zgłosił swe „prawa” do
władzy nad Spoleto i Benewentem oraz przypomniał
utracone niegdyś południowowłoskie posiadłości pa-
piestwa. Pretensje te oraz oparcie, jakie łaciński kler
Południa znajdował w Rzymie w tej walce z ekspansją
obrządku greckiego, przyczyniały się do podtrzymania
łączności obydwu części Półwyspu; spośród kleru po-
łudniowo włoskiego rekrutowali się z czasem papiescy
funkcjonariusze, a znajdujący się na pograniczu klasz-
tor Monte Cassino odgrywał ważną rolę w organizowa-
niu propagandy papieskiej w XI wieku. Alfan z Salerno
występował w otoczeniu Grzegorza VII jako rzecznik
tradycji rzymskiej.
Świadomość geograficzna i ambicje polityczne
pretendentów do zjednoczenia Italii nie znajdowały
jednak żadnego szerszego oddźwięku na Południu.
Ogół ludności - różnojęzycznej, o różnych tradycjach
politycznych i kościelnych - nie dopuszczał w ogóle
myśli o jakiejkolwiek wspólnocie z północnymi Wło-
chami. Przybysze stamtąd (zwłaszcza wojska cesarskie)
określani byli na Południu mianem „Franków”. Sama
ludność Południa składała się z Greków, wyznawców
Kościoła bizantyjskiego, oraz ludności romańskiej. Ta
zaś, o ile znajdowała się pod panowaniem bizantyj-
skim, czuła się również związana z Cesarstwem
Wschodnim, czemu sprzyjał zadawniony antagonizm
wobec „barbarzyńskich” longobardzkich sąsiadów.
Znaczna część ludności była zresztą świeżo osiedlona
przez władze bizantyjskie po odzyskaniu terenów spu-
stoszonych przez Arabów: często nie docenia się tych
spustoszeń, a przecież Arabowie po każdej wyprawie
sprzedawali setki i tysiące ludzi na targi afrykańskie.
Cóż mogło łączyć „Romeja” z Kalabrii z mieszkańcem
Toskanii czy Lombardii?
Longobardowie z południowych Włoch, od dawna
zromanizowani, zachowali jednak świadomość swojej
odrębności, podtrzymywaną przez kultywowane prawo
longobardzkie; nawet na ongiś benewentyńskich tere-
nach Apulii, wcielonych do ziem bizantyjskich, ludność
pochodzenia longobardzkiego zachowała odrębność
prawną i świadomość, która kazała jej się buntować
przeciw obcemu - bizantyjskiemu - panowaniu. Tym
bardziej przywiązani byli do tradycji longobardzkich
mieszkańcy niezależnych księstw: kronikarz Falkon
z Benewentu jeszcze w XII w. dawał wyraz temu
przywiązaniu i niechęci do normańskich władców kra-
ju.
Ani związki językowe, ani świadomość pochodze-
nia nie wpływały jednak na tworzenie się szerszej soli-
darności etniczno – politycznej na żadnym z terytoriów
południowowłoskich. Ziemie te ulegały procesowi co-
raz większego rozbicia politycznego, niehamowanego
przez zagrożenie zewnętrzne, nawet tak groźne, jak in-
wazja muzułmańska. Obok rozpadających się na księ-
stwa terytoriów longobardzkich również na ziemiach
podległych Bizancjum trwał proces autonomizacji: Ne-
apol, Amalfi, Sorrento, Gaeta stawały się odrębnymi
państewkami, teoretycznie tylko (i to nie zawsze) uzna-
jącymi zwierzchnictwo cesarza z Konstantynopola. Ich
republikańscy urzędnicy z bizantyjskimi tytułami try-
bunów i duces stawali się z czasem (jak w Neapolu)
książętami podobnymi władcom longobardzkim.
Na ten skomplikowany konglomerat nałożył się
w XI w. nowy czynnik zewnętrzny: Normanowie
z Normandii francuskiej. Pojawili się oni jako sprzy-
mierzeńcy Longobardów przeciw Bizancjum już
w walkach drugiego dziesięciolecia tego wieku; rozro-
dzenie rycerstwa w Normandii kazało coraz większym
grupom, śladem skandynawskich przodków, szukać
szczęścia w wyprawach korsarskich i różnego typu
przedsięwzięciach militarnych. Wzięli też Normanowie
udział w rozgrywkach między lokalnymi siłami poli-
tycznymi: niejaki Rajnulf służył z braćmi doży neapoli-
tańskiemu Sergiuszowi IV w walce z Pandulfem III
z Kapui i około 1030 r. otrzymał odeń w lenno Averse,
której hrabią się potem tytułował. Nie poczuwając się
do długu wdzięczności, przeszedł na stronę Pandulfa,
a potem - Gaimara z Salerno. Poczynił znaczne wysiłki
celem ściągnięcia nowych wojowników z Normandii:
między nimi pojawili się synowie Tankreda z Hautevil-
le, którzy mieli odegrać główną rolę w podboju połu-
dniowych Włoch przez Normanów. Zaciągnęli się oni
do armii bizantyjskiej, dokonującej inwazji na Sycylię;
odwołani stamtąd, w 1042 podnieśli bunt w Apulii
i, korzystając z poparcia tamtejszych Longobardów
oraz Gaimara z Salerno, opanowali znaczną część kra-
ju. Takie były początki powiększającego się szybko
normańskiego hrabstwa Apulii, na którego czele stali
kolejno bracia z Hauteville: Wilhelm, Drogo, Humfryd
i wreszcie Robert Guiscard (1057–1085).
Nie tu miejsce na zarys dziejów podboju połu-
dniowej Italii przez Normanów. Już Drogo przybrał ty-
tuł „dux et magister Italiae”, zdradzający szeroki pro-
gram zdobywczy. Podczas gdy bratanek Rajnulfa Ry-
szard z Aversy zajął w 1058 r. księstwo Kapui, bracia
z Hauteville opanowali bizantyjską Kalabrię (do 1060),
a przez zdobycie Messyny (1061 r.) rozpoczęli podbój
arabskiej Sycylii. Podbój ten wziął głównie na swe bar-
ki Roger, najmłodszy z braci, podczas gdy Robert
Guiscard likwidował krok po kroku panowanie bizan-
tyjskie w Apulii (Bari i Brindisi 1071, Otranto 1080).
Benewent poddał się w 1051 r. papieżowi, ale więk-
szość dawnego księstwa znalazła się pod panowaniem
normańskim; w 1077 r. Normanowie opanowali Saler-
no.
Papiestwo początkowo usiłowało hamować postę-
py Normanów, starając się wykorzystać we własnym
interesie gwałtowne załamanie dotychczasowego po-
rządku politycznego południowych Włoch i popłoch
ich ludności, przerażonej normańskimi gwałtami i gra-
bieżą. Leon IX podjął nawet zbrojną wyprawę przeciw
Normanom, zakończoną klęską pod Civita (1053 r.).
Jego następca Mikołaj II, pod wpływem Hildebranda,
zawarł z Normanami układ (1059 r.) nadający im w po-
siadanie jako lenno papieskie całe południowe Włochy
(z wyjątkiem Benewentu) i Sycylię. Odtąd Normano-
wie mieli być dla papieży głównym sprzymierzeńcem
w walce przeciw Cesarstwu. Roger II sycylijski (1105–
1154), syn Rogera I, po śmierci Wilhelma (1127 r.),
wnuka Roberta Guiscarda, zjednoczył z Sycylią
wszystkie kontynentalne posiadłości Normanów, wcie-
lając do swych ziem również księstwo Kapui. Dzieło to
uwieńczyła w 1030 r. koronacja królewska, dokonana
za zgodą papieża Anakleta II, którego Roger był głów-
nym oparciem.
Dynastia Hauteville nie tylko dokonała niemożli-
wego dla tylu poprzedników zjednoczenia południowej
Italii, ale zbliżyła do niej Sycylię, która od kilku stuleci
żyła własnym życiem. Przez to jednak południowo –
włoska mozaika etniczno – religijna wzbogaciła się
i skomplikowała. Ludność Sycylii, częściowo mówiąca
dialektami romańskimi, częściowo greckimi, uległa
w czasie najazdów i panowania arabskiego licznym
przemianom; część jej wyginęła, część została sprzeda-
na w niewolę do Afryki, część uległa arabizacji i isla-
mizacji, przystosowując się do nowych sąsiadów -
osadników arabskich i berberyjskich lokowanych na
wyspie przez nowych władców. Ci ostatni stanowili
w Palermo i w zachodniej części wyspy większość.
Obok nich znaczną rolę w miastach odgrywali Żydzi.
Obecnie więc mieszkańcy Sycylii, żyjący dotychczas
w odmiennym systemie politycznym i religijnym, sto-
jący na wysokim poziomie gospodarczym i kultural-
nym, zaczęli promieniować i oddziaływać na całe pań-
stwo. Podbój Sycylii został szybko i szczęśliwie ukoń-
czony przez Rogera I dzięki jego tolerancji wobec ma-
hometan i dzięki niedopuszczeniu do prześladowań re-
ligijnych; podobno pierwszy chrześcijański władca Sy-
cylii utrudniał nawet duchowieństwu akcję chrystiani-
zacyjną wobec ludności muzułmańskiej. Roger przejął
też dotychczasowy system administracyjny i finanso-
wy, który (w połączeniu z normandzkim feudalizmem,
podporządkowującym monarsze wszystkie szczeble
drabiny lennej) rozszerzony na kontynent stał się sil-
nym elementem scalającym różnorodne składniki tery-
torialne i etniczne królestwa.
Językiem Normanów był francuski; przynieśli oni
też do Włoch elementy francuskiej kultury rycerskiej,
z opowieściami o Rolandzie i Oliwierze, których dzieje
przeszczepiali do nowego kraju, nadając ich imiona
miejscowym górom. Język francuski został językiem
dworu do końca istnienia dynastii Hauteville; począt-
kowo nie brakło nawet tendencji do narzucenia go ogó-
łowi ludności, jak stwierdza kronikarz Wilhelm z Apu-
lii, przypisujący normańskim zdobywcom pragnienie
uczynienia z poddanych różnego pochodzenia - jednoli-
tego narodu. Posłuszni zaleceniom kurii rzymskiej
Normanowie podporządkowali też organizację kościel-
ną ujednoliconej hierarchii łacińskiej, rugując stopnio-
wo liturgię grecką, zwłaszcza po pogorszeniu się sto-
sunków Rzymu z Konstantynopolem.
W rzeczywistości Normanowie południowowłoscy
czuli się przede wszystkim Normanami, obdarzonymi
specjalnym posłannictwem potomkami skandynaw-
skich przodków. Podtrzymywali kontakty z Normandią
i opanowaną przez Normanów Anglią, skąd stale przy-
bywali rodacy, uzupełniając szeregi miejscowego ry-
cerstwa i duchowieństwa i przyczyniając się do zacho-
wania językowej odrębności Normanów.
Nie zamykali się jednak na inne wpływy; w drugim
pokoleniu widać już wyraźnie, jak dalece ulegli kultu-
rze bizantyjskiej i arabskiej. Dotyczy to szczególnie
dworu Rogera II i jego następców, kancelarii, wysta-
wiającej dokumenty w języku łacińskim, greckim
i arabskim, administracji i armii, w której Arabowie
stanowili znaczną część kadry, a często zajmowali
pierwszoplanowe stanowiska. Nie brakło, oczywiście,
również kontaktów z Rzymem, Wenecją i miastami
lombardzkimi: w miastach sycylijskich osiadały po ich
opanowaniu przez Normanów całe grupy Lombardów.
Z wolna kształtowała się nowa eklektyczna kultu-
ra, której wyrazem są zwłaszcza sycylijskie zabytki ar-
chitektury z Palermo, Cefalu i Monreale, łączące ele-
menty trzech kultur. W kontynentalnej części państwa
nie zabrakło także wpływów francuskich (Bari). Dwór
w Palermo, mający orientalny niemal charakter, skupiał
uczonych i poetów z najróżniejszych stron (m.in. słyn-
ny geograf Idrisi). Odegrał też ważną rolę w udostęp-
nieniu łacińskiej Europie dzieł greckich i arabskich.
M.in. Arystyp z Palermo tłumaczył na łacinę Arystote-
lesa i Platona, Eugeniusz zwany Emirem - Ptolemeu-
sza.
Jednak trzeba podkreślić, że zarówno kultura,
kształtująca się na Sycylii i w południowych Włoszech,
jak typ państwa jaskrawo różniły się od północnej
i środkowej części Półwyspu. Mimo formalnej zależno-
ści od papiestwa tolerancja, sięgająca niekiedy całkowi-
tego indyferentyzmu religijnego, panująca na dworze
Rogera II, nie spotykała się w najmniejszej mierze
z oddźwiękiem na Północy. Tylko stałe zagrożenie pa-
pieży ze strony Cesarstwa kazało następcom św. Piotra
patrzeć przez palce na „ochrzczonego sułtana” władają-
cego w Palermo. Południe i Północ Włoch stanowiły
dwa różne światy i różnice między nimi wyraźnie się
pogłębiały.
Połączenie ich stało się celem Hohenstaufów. Hen-
ryk VI, jak już wspomniano, tradycyjnie opierał się
w swych kampaniach włoskich na wojskach sprowa-
dzonych z Niemiec; również w rządzeniu Włochami
posługiwał się niemieckimi ministeriałami: niektórzy
z nich awansowali do godności książąt, jak Konrad
z Urslingen w Spoleto czy Markward z Anweiler
w Romanii. Opanowanie Południa nie obyło się bez
brutalnych ekscesów i surowych wyroków na buntują-
cych się i spiskujących baronów; zdobyte zamki i mia-
sta zostały obsadzone niemieckimi załogami, a podczas
nieobecności cesarza rządzili w Królestwie w imieniu
formalnej regentki - cesarzowej Konstancji - Konrad
i Markward. Niemcy traktowani byli jak najeźdźcy,
zwłaszcza po krwawym stłumieniu buntu z 1197 roku.
Niespodziewana śmierć cesarza w tymże 1197 ro-
ku spowodowała załamanie się planów. Cesarzowa
Konstancja, aby uratować koronę sycylijską dla trzylet-
niego syna Fryderyka–Rogera, przeszła na stronę
stronnictwa antyniemieckiego i dążyła do usunięcia
Niemców z Królestwa. Jednocześnie papieże podburza-
li ludność środkowej Italii przeciwko narzuconym jej
niemieckim książętom, odwołując się do narosłych
uczuć, nienawiści do brutalnych „barbarzyńców”, mó-
wiących obcym językiem i obcych obyczajom kraju.
Podwójna elekcja w Niemczech i wojna domowa mię-
dzy Filipem a Ottonem IV, podsycana przez papiestwo,
uwolniła Włochy od interwencji zza Alp. Umierająca
Konstancja przekazała papieżowi Innocentemu III
opiekę nad małoletnim Fryderykiem.
Syn Henryka VI i Konstancji już dla współcze-
snych był postacią zagadkową, otoczoną nimbem ta-
jemniczości. Nadane mu przez matkę po urodzeniu
imię Konstantyna nawiązywało do ambicji uniwersal-
nego cesarstwa; otrzymane przy chrzcie imiona Fryde-
ryk–Roger, odziedziczone po wielkich dziadach, wiąza-
ły ich nosiciela z dwiema tradycjami: niemiecką i nor-
mańsko – sycylijską. Już w dzieciństwie krążyły dokoła
niego proroctwa świątobliwego pustelnika z Kalabrii
Joachima z Fiore; z biegiem czasu, kiedy jego walka
z papiestwem rozpaliła umysły połowy Europy, wi-
dziano w nim albo owego „cesarza końca świata”, któ-
ry zjednoczy chrześcijan i odbierze niewiernym Jerozo-
limę, albo odwrotnie - Antychrysta. Tutaj możemy za-
jąć się tylko jednym wycinkiem działalności tej postaci,
do dziś pozostającej przedmiotem sporów i najrozmait-
szych interpretacji historyków, wśród których na czoło
wysuwa się książka Ernsta Kantorowicza.
Fryderyk, urodzony w Jesi pod Ankoną, wychowa-
ny w Apulii i na Sycylii, nie był dla Włochów postacią
obcą, cudzoziemcem, jak jego ojciec i dziad. Po nich
odziedziczył pragnienie odbudowy Imperium Rzym-
skiego; odziedziczył także świadomość, że panowanie
w Niemczech jest niezbędnym warunkiem i podstawą
silnej pozycji cesarza we Włoszech. Ale na tym kończy
się właściwie jego identyfikacja z dawną polityką Ho-
henstaufów. Fryderyk II nie chciał, jak jego dziad, pod-
porządkować Włoch Niemcom; nie chciał, jak ojciec,
rządzić Włochami przy pomocy Niemców. Nie musiał:
jako „dziecię Apulii” miał wśród samych Włochów
mnóstwo gorących zwolenników. Niemcy dostarczały
mu posiłków zbrojnych, ale równorzędny był w polity-
ce włoskiej Fryderyka wkład Sycylijczyków, Apulij-
czyków, Kalabryjczyków, Arabów sycylijskich.
W 1197 roku ogłoszony królem Sycylii, w 1211
wybrany w Niemczech królem jako kontrkandydat Ot-
tona IV, został w 1212 r., w drodze do Niemiec, akla-
mowany przez Rzymian z entuzjazmem jako przyszły
cesarz; w końcu tegoż roku i w 1215 dwukrotnie koro-
nowany w Niemczech, w 1220 r. uzyskał koronę cesar-
ską w Rzymie. Udało mu się nie dotrzymać złożonego
papieżowi zobowiązania o rozdzieleniu koron niemiec-
kiej i sycylijskiej. W 1229 roku przez rokowania z suł-
tanem Egiptu odzyskał Jerozolimę i mimo oporu papie-
stwa utwierdził swą władzę w Królestwie Jerozolim-
skim.
Podobnie jak ojciec, rozpatrywał Fryderyk swą
władzę cesarską w skali uniwersalno – chrześcijańskiej;
wrodzony mu realizm nie dozwolił jednak na podjęcie
walki o rzeczywiste panowanie nad innymi krajami czy
polityki zmuszania do hołdu poszczególnych królów,
jak to czynił Henryk VI. Swój autorytet cesarski wi-
dział Fryderyk jako przewodnictwo w gronie monar-
chów chrześcijańskich; nie sięgał także po rządy nad
Kościołem: nigdy, nawet w największym natężeniu
walki z papiestwem nie wysunął antypapieża.
Natomiast bezkompromisowo dążył Fryderyk do
podporządkowania sobie Italii i Rzymu, jako odnowio-
nej stolicy Cesarstwa. Redukcja uniwersalistycznych
planów związanych z Imperium Romanum do walki
o zjednoczenie Włoch czyni właśnie Fryderyka prekur-
sorem włoskich pionierów świadomości narodowej
XIV stulecia. Każdy z nich nawiązywał, bo musiał na-
wiązywać, do dawnej świetności Imperium Romanum.
Ale to Fryderyk - kontynuator cesarskiej idei „renowa-
cji” - przez ograniczenie fantastycznych planów zjed-
noczenia chrześcijaństwa do znacznie skromniejszego
zadania: zjednoczenia Włoch, nakreślił Włochom real-
ne cele polityczne i przypomniał im, że mimo wielkich
rozbieżności tworzą całość. Zanim ta świadomość roz-
powszechniła się w Italii, wiedziała o tym cała Europa,
która dostrzegała, że Lombardowie, Genueńczycy, To-
skańczycy, Apulijczycy, a nawet Sycylijczycy są Ital-
czykami, Włochami.
Fryderyk II - mówiąc skrótowo - nie wiedział jesz-
cze, że mieszkańcy Italii stają się Włochami; chciał
wskrzesić Rzym i stworzyć czy odrodzić naród rzymski
i to stawiało go w nieprzezwyciężalnym konflikcie
z papiestwem, gotowym użyć w najbardziej niepraw-
dopodobny sposób swego oręża duchowego i autorytetu
moralnego dla ochrony własnego świeckiego panowa-
nia. Był to w istocie przeciwnik nie do pokonania.
Ale na tym nie kończyły się przeszkody na drodze
cesarza. Nie doceniał on narosłych od dawna różnic
między Północą a Południem; nie rozumiał, jak bardzo
jego pyszny, orientalny dwór, przemieszczający się
z miasta do miasta z całym aparatem administracyjnym,
z gwardią muzułmańską, z personelem dworskim,
w którym specjalną rolę miał fraucymer zbliżony cha-
rakterem do haremu, ze zwierzyńcem (małpy, lwy,
lamparty, słonie) - razi nie nawykłych do tego Wło-
chów z Północy, zgorszonych nie tylko obyczajami
„Antychrysta”, ale i kosztami, jakie spadały przy okazji
tych wędrówek na goszczące cesarza miasta. Wprowa-
dzanie w północnych i środkowych Włoszech cesar-
skich płatnych i odwoływanych urzędników, zwłaszcza
Sycylijczyków i Apulijczyków, przyzwyczajonych do
ślepego posłuszeństwa, było źle widziane przez cenią-
cych wolność i autonomię Lombardów, Toskańczyków
czy mieszkańców Romanii. Ponadto tolerancja religij-
na, do której przywykło Południe, była nie do przyjęcia
na Północy, gdzie właśnie tępiono katarów i walden-
sów. Sceptycznie nastrojony wobec sporów wyznanio-
wych cesarz, idąc na rękę tym tendencjom, musiał po-
gorszyć sytuację muzułmanów i proklamować walkę
z herezją.
Zwołanie przez cesarza zjazdu wasali i miast do
Kremony w 1226 r. dla uporządkowania stosunków
w Lombardii, rzekomo w związku ze zbliżającą się
krucjatą, przypomniało Lombardom pola ronkalijskie.
Mediolan doprowadził do stworzenia nowej Ligi Lom-
bardzkiej, zawartej na 25 lat, a Werona nie przepuściła
do Włoch wojsk, które wiódł cesarzowi z Niemiec syn
Henryk. W następnym roku wstąpił na tron papieski
Grzegorz IX, nieubłagany wróg Fryderyka, który obło-
żył cesarza klątwą. Front we Włoszech zarysował się
wyraźnie. Tym razem udało się jednak Fryderykowi
rozbroić przeciwników: nie zważając na wkroczenie
wojsk papieskich do państwa sycylijskiego, udał się na
swą bezkrwawą „krucjatę”, zakończoną odzyskaniem
Jerozolimy. Sukces ten, przyjęty z radością w całym
chrześcijaństwie, stawiał w dziwnym świetle papieża,
który wbrew obowiązującym obyczajom grabił posia-
dłości krzyżowca. Toteż Grzegorz IX wbrew swej poli-
tyce musiał w 1230 zawrzeć pokój z cesarzem, pozo-
stawiając Ligę Lombardzką własnemu losowi.
Liga była jednak bardzo silnym przeciwnikiem.
Cesarzowi udało się oderwać od niej Weronę; za to
Wenecja stanęła po stronie Lombardów. Dopiero uzy-
skane w Niemczech posiłki wojskowe umożliwiły cesa-
rzowi sukces; po opanowaniu Mantui rozbił 27 listopa-
da 1237 r. pod Cortenuova wojska Mediolanu i jego
sprzymierzeńców, zdobywając m.in. „caroccio”: wóz
ze sztandarem miasta. Większość miast Lombardii
podporządkowała się teraz Fryderykowi: przy Medio-
lanie pozostały tylko Alessandria, Brescia, Piacenza,
Bolonia i Faenza.
Fryderyk II był zapatrzony w przyszłość rzymską
nie mniej niż Otton III; wojna z Ligą Lombardzką koja-
rzyła mu się nieodparcie z wojną Cezara przeciw sena-
towi. Znając niechęć arystokracji rzymskiej do papie-
stwa, nie zaniedbywał żadnych okazji do pozyskiwania
jej przedstawicieli, twierdząc, że przede wszystkim
Rzymianie mają uczestniczyć w rządzeniu Italią; wzy-
wał ich do obejmowania stanowisk na swym dworze,
pragnąc - jak chce Kantorowicz - odrodzić rzymską no-
bilitas jako związaną z Cesarstwem grupę rządzącą.
Udało mu się uczynić swymi lennikami Frangipanich
i Colonnów. Znając pychę Rzymian, wynosił w swych
apelach wartość „krwi Romulusowej”; dla pozyskania
ludu rzymskiego przesłał mu w darze łup spod Corte-
nuova, mediolańskie caroccio, które w triumfalnym
pochodzie umieszczono - wbrew papieżowi - na spe-
cjalnej podstawie kolumnowej. Podkreślał swą dumę
z faktu, że jako cesarz jest wybrańcem ludu rzymskiego
- jakże daleki w tym od pogardy swego dziada dla aspi-
racji średniowiecznych Rzymian. Panowanie Fryderyka
stanowi wstęp do odrodzenia antyku w tym sensie, iż
nigdy przedtem nie sięgnięto w takich rozmiarach do
dorobku starożytnego Rzymu, aby go gromadzić, re-
konstruować, naśladować. Sam miał niemałe oczytanie
w autorach rzymskich; kancelaria jego odtwarzała wzo-
rowaną na starożytności tytulaturę cesarską. W pała-
cach cesarskich gromadzono ocalałe rzeźby starorzym-
skie, zapoczątkowując coś w rodzaju zbiorów muzeal-
nych. Monety Fryderyka naśladowały wzory rzymskich
„poprzedników” i już w ich kompozycji widać wpływ
sztuki antycznej. Ale najciekawsze jest zamiłowanie
Fryderyka do rzeźby antycznej, którą nie tylko groma-
dził, ale kazał naśladować. Tak jak rzymscy cesarze
wybudował bramę triumfalną w Kapui, wymodelowaną
na wzór rzymski i ozdobioną antykizującymi rzeźbami,
z których centralna przedstawiała postać władcy. Nie-
stety, z bramy, zburzonej w końcu XVIII wieku przez
Francuzów, zostały nieliczne szczątki. Rzeźbiarze po-
łudniowo – włoscy, pracujący na rzecz cesarza, doszli
do takiej perfekcji w naśladownictwie posągów antycz-
nych, że i dziś jeszcze historycy sztuki spierają się, co
w skromnie zachowanej spuściźnie należy zaliczyć do
zbieranych przez Fryderyka zabytków antycznych, a co
do dzieł jego nadwornych rzeźbiarzy. Z ich grona
prawdopodobnie wywodził się pochodzący z Apulii
Mikołaj zwany Pizańczykiem (Niccolo Pisano), jeden
z prekursorów włoskiego renesansu w sztuce rzeźbiar-
skiej.
Jak było do przewidzenia, nie udało się Frydery-
kowi wskrzesić „narodu rzymskiego”. Rzymianie, któ-
rzy z takim entuzjazmem witali mediolańskie caroccio,
odwrócili się szybko od cesarza. Niepowodzenie przy
oblężeniu Brescii (1238 r.), ponowna klątwa papieska
(1239 r.), rosnące niezadowolenie w miastach północ-
no– i środkowo – włoskich z apulijsko – sycylijskiej
biurokracji cesarskiej, która zmierzała do objęcia swą
siecią całej Italii - wszystko to przyczyniało się do opo-
ru i buntu, podsycanego przez papieża, Mediolan i Ge-
nuę. Zażarta walka, prowadzona przez Fryderyka
z Grzegorzem IX, a potem z Innocentym IV, w której
okrucieństwo cesarza szło w zawody z podstępnymi
knowaniami kurii papieskiej, a propaganda czerpała
materiał głównie z Apokalipsy, musiała przynieść klę-
skę Fryderykowi, coraz bardziej osaczonemu ze
wszystkich stron, ale podkopała też autorytet papie-
stwa. Do końca jednak nie brakło Fryderykowi wło-
skich zwolenników, z których z wolna wyrastało stron-
nictwo gibelińskie, głoszące program zjednoczenia
Włoch pod berłem cesarskim. Z programu tego mieli
korzystać w przyszłości następcy Fryderyka na tronie
niemieckim, którzy jednak jako cudzoziemcy nie potra-
fili zmobilizować uczuć i pragnień mieszkańców Italii.
Fryderyk II był po Ludwiku II pierwszym włoskim
władcą wysuwającym program zjednoczenia, program
nowy, mimo związków z ottońską ideą’ „renowacji”.
Działał w warunkach silnego pogłębienia różnic regio-
nalnych i zróżnicowania interesów samodzielnych wło-
skich organizmów politycznych. Jego punkt wyjścia -
włoskie Południe - leżał właściwie poza dotychczaso-
wymi ogniskami wytwarzania się włoskiej świadomo-
ści. Silnie zarysowana odmienność kulturowo – poli-
tycznych tradycji Południa czyniła z jego przedstawi-
cieli czynnik obcy dla reszty Włochów. Ale właśnie
dzięki wciągnięciu Królestwa Sycylii w sprawy całego
Półwyspu i uczynienia z niej podstawy zjednoczenia
złagodzone zostały na pewien czas kontrasty, wzmożo-
na wymiana ludzi i idei, utrwalona świadomość, że
Mezzogiorno i Sycylia wchodzą w skład pojęcia
Włoch.
Nie można też zapominać o znaczeniu dworu Fry-
deryka II dla rozwoju włoskiego języka literackiego.
Mówiący siedmioma językami, otoczony różnojęzycz-
nymi literatami i uczonymi, w aktach urzędowych
i własnej prozie używał języka „rzymskiego”, łaciny;
ale w poezji nie uległ pokusie przejęcia języka francu-
skiego lub prowansalskiego, choć twórczość dworskich
poetów pozostawała pod niewątpliwym wpływem tru-
badurów. „Sycylijska” szkoła poetycka, do której nale-
żał sam Fryderyk i jego synowie, uznała za podstawę
dialekt sycylijski, ale pragnęła zeń stworzyć język lite-
racki przez włączenie słownictwa z innych dialektów
i jego wygładzenie. Zasługi cesarza i jego poetów do-
cenił Dante.
Ernst Kantorowicz uważał Fryderyka za prekursora
włoskiego Odrodzenia nie tylko ze względu na jego
kult starożytnego Rzymu, ale i nasycenie tego kultu
nowymi ideami. „Rzym jako stolica całej Italii, a ta
znowu jako ośrodek Imperium Romanum: ta budowla
państwowa miała pozostać tylko częściowo urzeczy-
wistniona przez Fryderyka II, ale nakreślony przezeń
obraz państwa nie zniknął już, ponieważ przejął go
i uduchowił ktoś inny: Dante.”
Różnica między koncepcją Dantego a Fryderyka II
- kontynuował trafnie Kantorowicz - polegała na tym,
że cesarz usiłował powołać do życia „zmarły dawno lud
rzymski”; Dante natomiast odkrył ,,lud włoski, który
ów monarcha poprzednio przez pół wieku zmuszał do
wżycia się we włoskie cesarstwo”. Praktyka rządów
Fryderyka, realne istnienie organizmu obejmującego -
w teorii przynajmniej - całość Italii umożliwiły trudne
narodziny narodu włoskiego.
Nienawiść papiestwa do Hohenstaufów nie skoń-
czyła się ze śmiercią Fryderyka II (1250 r.). Płynęła
ona z obawy, że połączenie korony cesarskiej z władzą
nad Królestwem Sycylijskim, tak groźne dla świeckie-
go dominum papieży, stanowi wciąż realną groźbę,
mimo iż korona niemiecka stała się w okresie Wielkie-
go Bezkrólewia przedmiotem rywalizacji cudzoziem-
skich kandydatów. Kontynuator włoskiej polityki Fry-
deryka, Manfred, był dla papieży symbolem tego za-
grożenia. Aby go zniszczyć, sięgnęli papieże - ku no-
wemu nieszczęściu Italii - znowu po pomoc zza Alp,
tym razem do Francji. W 1263 papież - Francuz Urban
IV - jako suzeren Królestwa Sycylijskiego nadał je Ka-
rolowi Andegaweńskiemu, bratu Ludwika IX. W 1266
roku Karol zdruzgotał armię Manfreda pod Benewen-
tem; w 1268 pokonał i stracił na szafocie w Neapolu
ostatniego z Hohenstaufów - Konradyna.
Sytuacje zaczęły się powtarzać: zamiast Niemców
teraz Francuzi zaczęli pustoszyć Włochy, dzielić mię-
dzy siebie lenna i przywileje, a w końcu - zagrażać pa-
piestwu. „Italia stała się areną zmagań obcych ludów” -
żalił się franciszkański kronikarz Salimbene z Parmy.”
Karol Andegaweński jako „senator” roztoczył kontrolę
nad Wiecznym Miastem i decydował o obsadzie tronu
papieskiego. Kolegium kardynalskie zapełniało się
Francuzami, którzy raz po raz sięgali po tiarę. W po-
czątkach XIV w. siedziba papieży znalazła się w Awi-
nionie, pod protektoratem królów francuskich.
Włochy XII i XIII wieku znajdowały się pod sil-
nym wpływem języka i kultury francuskiej; nie zaha-
mowało to jednak coraz ostrzejszego wzrostu niechęci,
a czasem wręcz nienawiści do nowych najeźdźców. Je-
żeli chodzi o Południe, wystarczy wspomnieć „nieszpo-
ry sycylijskie” z 1282 r. z ich hasłem: „Moranu li
Francischi!” W rzezi Francuzów wyraziła się gwałtow-
na reakcja Sycylijczyków na obce panowanie: przejście
Królestwa w ręce Andegawenów było bowiem nie tyl-
ko zmianą dynastii, ale i utrata wpływu na rządy przez
miejscowe społeczeństwo. Powszechny udział szero-
kich mas ludności sycylijskiej świadczy o sile tamtej-
szej ksenofobii, której oczywiście nie można utożsa-
miać ze świadomością narodową.
Nienawiść do Francuzów nie ograniczała się tylko
do krajów podbitych przez Andegawenów. Kronikarz
franciszkański, Salimbene z Parmy, ciesząc się z klęsk
Francuzów, pisał: „Francuzi są bowiem bardzo pyszni
i bardzo głupi; są złymi i przeklętymi ludźmi, którzy
pogardzają wszystkimi narodami świata, a szczególnie
Anglikami i Lombardami: pod Lombardami zaś rozu-
mieją wszystkich Włochów i mieszkańców z tej strony
gór; sami zaś w istocie są godni potępienia i przez
wszystkich są potępiani.”
Podczas gdy liczni Włosi posługiwali się językiem
francuskim, jako wyrazem ogłady towarzyskiej, inni,
jak poeta Ranger z Lukki, potępiali to naśladowanie
znienawidzonych cudzoziemców.
Trzeba jednak dodać, że notowane przez kronika-
rzy gwałtowne wybuchy nienawiści nie ograniczały się
wyłącznie do wystąpień przeciw cudzoziemcom. Druga
połowa XIII wieku była okresem zaciętych walk mię-
dzy północno– i środkowo – włoskimi komunami miej-
skimi. Walki toczyły się wprawdzie między koalicjami
gwelfów (stronników papieża i Andegawenów) i gibe-
linów (stronników cesarskich), ale w istocie dotyczyły
partykularnych sporów. Zaciętość tych walk pogłębiała
rozbicie i wzrost wzajemnej nienawiści oraz przerost
lokalnego patriotyzmu nad szerszymi więziami. Szcze-
gólnie ostre były walki między gibelińską Pizą (nie-
dawno wierną stronniczką Fryderyka II) a jej gwelfic-
kimi rywalkami: w 1284 genueńczycy, a w 1289 flo-
rentyńczycy zadali jej klęski, po których nie odzyskała
już dawnego znaczenia. Narastał konflikt między We-
necją a Genuą, na tle rywalizacji w handlu lewantyń-
skim (wojny 1261–1270 i 1294–1299). Walki między
miastami przeplatały się z walkami stronnictw w po-
szczególnych miastach, które również często przybiera-
ły barwy gwelfickie i gibelińskie. W rezultacie demo-
kratyczne elementy ustroju miast zaczęły ulegać likwi-
dacji na rzecz oligarchii lub tyranii demagogicznych
jednostek (Mediolan, Werona, Ferrara itd.).
Warto jednak pamiętać, że wiek XIII włączył do
świata włoskiego pewne tereny, leżące dotychczas na
marginesie. Wenecja od XII w. brała coraz żywszy
udział w życiu politycznym i kulturalnym Półwyspu,
strzegąc jednak pilnie swej odrębności i niepodległości
oraz rozszerzając swe wpływy na miasta dalmatyńskie,
również związane z kulturą włoską (Raguza – Dubrow-
nik, Spalato – Split, Cattaro – Kotor etc.). Dzięki genu-
eńczykom i pizańczykom odebrane Arabom Sardynia
i Korsyka stały się również częścią świata włoskiego.
Owe Włochy, wyłaniające się z trudem z cienia
rzymskiej tradycji i z pozostawionych przez Fryderyka
II planów politycznych, nie miały jednak żadnego
z tych elementów, które odgrywały ważną rolę w two-
rzeniu się ideologii narodowej: ani dynastii, strzegącej
tradycji zjednoczeniowej, ani wspólnego kultu narodo-
wego, ani materialnych symboli jedności - poza rzym-
skimi ruinami, które jednak, jak wiemy, mogły służyć
różnym typom ideologii.
Nie miały także wspólnego języka, budzącego
przywiązanie i miłość. Co więcej, zwolennicy zjedno-
czenia, tęskniący za rzymską przeszłością, wielbili ła-
cinę jako właściwy język potomków Rzymian, z pogar-
dą odnosząc się do „volgare” - potocznych dialektów
Italii, które bardzo odbiegały od owej łaciny. Wpraw-
dzie lingwiści już w tzw. zagadce werońskiej (indovi-
nello Veronese) z VIII lub IX w. widzą pierwszy tekst
włoski, ale równie dobrze można go uznać za przykład
wulgarnej łaciny, która przecież u schyłku starożytno-
ści poważnie się różniła od tekstów literackich. Nato-
miast z pewnością można uznać już za włoski tekst
przysięgi zapisanej w dokumencie z Monte Cassino
z 960 roku. W epitafium Grzegorza V z końca X wieku,
sławiącym jego umiejętności językowe, stwierdzono,
że mówił po frankijsku (niemiecku), w języku ludo-
wym i łacińskim (usus francisca, vulgari et voce lati-
na). Praktycznie zdawano sobie sprawę z różnic między
łaciną a językiem ludowym, ale nikt nie sądził, że
w „volgare” można pisać. Pisano po łacinie i tylko tek-
sty osób słabo znających łacińską gramatykę i antyczne
słownictwo (jak cytowany kronikarz z X w., Benedykt
z Sant’Andrea) pozwalają się zorientować w ówcze-
snym rozwoju włoszczyzny.
Cele praktyczne, użycie pisma w codziennych no-
tatkach i zapiskach, zmusiły Włochów w XII w. do pi-
sania w języku ludowym: były to jednak zapiski w po-
szczególnych dialektach, poważnie się od siebie róż-
niących. W przełamaniu monopolu łaciny poważną rolę
odegrał wpływ języka francuskiego, a zwłaszcza pro-
wansalskiego: poezja trubadurów i francuski epos ry-
cerski znalazły miłośników na dworach możnych, ale
także wśród bogatego mieszczaństwa. Z królestwa
normańskiego w południowych Włoszech i z połu-
dniowej Francji przejmowano wątki i sam język; zresz-
tą język prowansalski był w północnych Włoszech dość
łatwo zrozumiały, toteż szybko utarła się praktyka
używania go w poezji lirycznej na równi z łaciną, do-
minującą wciąż w prozie. Obok przybyszów z Prowan-
sji i Akwitanii próbowali nowych sił w języku prowan-
salskim włoscy trubadurzy: Lanfranco Cigala i Sordello
z Mantui, mistrz Dantego. Prowansalczyk Rambald de
Vaqueiras, dworzanin margrabiów Montferratu, był au-
torem wiersza w pięciu strofach, z których każda była
napisana w innym dialekcie: prowansalskim, genueń-
skim, gaskońskim, galickim i francuskim.
Język francuski wszedł także do prozy włoskiej:
w tym języku pisał Gerard z Kremony na temat sokol-
nictwa (tłumaczenie z arabskiego), Aldobrandino
z Sieny na temat anatomii (Régine du corps, 1233, de-
dykowany Fryderykowi II), Martino de Canale z We-
necji na temat historii (Chronique des vénitiens), jego
rodak Marco Polo o swych podróżach do Azji (Le Divi-
sament dou monde), a Brunetto Latini dzieło encyklo-
pedyczne Le Livre dou trésor).
Wkrótce jednak ośmielili się odezwać zwolennicy
pisania w miejscowych dialektach; już w pierwszej po-
łowie XIII w. Guido Fava z Bolonii (zm. po 1243)
w dziele prozą (Gemma purpurea) użył dialektu swych
stron rodzinnych; w języku ludowym popularyzowano
apokaliptyczne wizje joachimickie (Uguccione z Lodi,
Bonvesin de la Riva, Giacomino z Werony). Dialektu
umbryjskiego używał w swych poetyckich medytacjach
św. Franciszek z Asyżu. Najważniejsze jednak było
wkroczenie ,,volgare” do poezji, zainicjowane przez
szkołę „sycylijską” z dworu Fryderyka II. W tym licz-
nym gronie, w którym obok samego cesarza, jego sy-
nów Manfreda i Enzia zabłysnął zwłaszcza Jacopo de
Lentini (zm. po 1250), starano się stworzyć po raz
pierwszy włoski język literacki. Szlifując dialekt mes-
syński, stanowiący podstawę tego języka, wzbogacano
tworzywo zapożyczeniami z innych dialektów, łaciny
i prowansalszczyzny, by uczynić go zrozumiałym rów-
nież poza Królestwem Sycylijskim.
Po upadku Hohenstaufów przodownictwo w two-
rzeniu włoskiego języka literackiego przejęła Toskania
i już go się nie zrzekła. Guittone z Arezzo (zm. 1244)
pisał wiersze pod wpływem szkoły sycylijskiej; Guido
Guinizzelli (zm. ok. 1276) uchodzi za twórcę „nowego
słodkiego stylu” (dolce stil nuovo), otwierając, z całą
grupą naśladowców, właściwe dzieje poezji włoskiej.
W tej grupie znalazł się również Dante Alighieri
(1265–1321), który wyniósł język włoski na szczyty
twórczości i uczynił zeń nie tylko narzędzie do wyraża-
nia najsubtelniejszych pojęć i uczuć, ale także przed-
miot dumy i symbol rodzącego się narodu włoskiego.
Nieprzebrana, wielojęzyczna literatura, w której
nie brak i polskiego wkładu, rozstrząsała rolę Dantego
jako wyraziciela szczytowych osiągnięć scholastycznej
filozofii i teologii, a zarazem wielbiciela antyku; oświe-
tliła przełomowe znaczenie jego dzieł dla rozwoju wło-
skiego języka literackiego i włoskiej literatury. Niema-
ło też miejsca poświęcono analizie koncepcji politycz-
nych Dantego: gibelina, krytyka świeckiej potęgi Ko-
ścioła, wielbiciela idei Cesarstwa Rzymskiego, które
winno objąć całe chrześcijaństwo, a w dalszej perspek-
tywie - cały świat.
W drugim rozdziale I księgi swej Monarchii
stwierdzał Dante, że „monarchia świecka, którą nazy-
wają Cesarstwem, jest jedyną władzą (principatus) do-
czesną, czyli w tych sprawach i nad tymi, którzy podle-
gają mierze czasu”. O sobie mówił, że „ojczyzną jest
mu świat, tak jak rybom - wody”. Jednak niesłuszny
jest pogląd, głoszony m.in. przez Juliana Klaczkę,
o „braku zupełnym względu na pierwiastek i zasadę na-
rodowości” w dziełach Dantego, choćby w Monarchii,
którą głównie zajmują się historycy prawa, badający
jego koncepcje polityczne. Z rozdziału 14 księgi I tejże
Monarchii wyraźnie wynika, iż Cesarstwo oznacza
władzę zwierzchnią, „kierującą rodzajem ludzkim
w sensie jego wspólnych interesów, które dotyczą
wszystkich, i sterującą ku pokojowi”. Nie narusza to
autonomii poszczególnych krajów i nawet miast, które
mają określony zakres decyzji, ograniczony tylko inte-
resem wspólnoty ludzkiej.
Mimo tego pozornego kosmopolityzmu Marceli
Handelsman nie wahał się zestawić Dantego ze współ-
czesnym mu Piotrem Dubois, ideologiem francuskiej
ekspansji politycznej, Walter Goetz zaś, przyznając, że
w dziele Dantego „współgrają tony uniwersalistyczne
i włosko – narodowe”, stwierdzał, że „Dante przez swą
osobowość i swe dzieła nadał słowu «Italia» treść
wspólnoty duchowej i tradycji kulturowej”. Światowe
imperium nie było bowiem dla Dantego abstrakcją, ale
kontynuacją Imperium Rzymskiego, z ośrodkiem w Ita-
lii. Jak trafnie odgadł Ernst Kantorowicz, Dante przejął
koncepcję polityczną Fryderyka II (mimo iż osadził ce-
sarza w piekle!). Monarchia uniwersalna miała być
nadrzędną organizacją chrześcijan czy całej ludzkości,
ale jej ośrodkiem miała być Italia z Rzymem na czele.
Italia - „giardin dell’impero”, słynny epitet z 6 pieśni
Czyśćca tłumaczony jest zwykle jako „ogród Cesar-
stwa”, co uważa się za hołd oddany pięknu i żyzności
kraju. Czy nie słuszniej jest jednak, jak to czynił już
Konrad Burdach, zestawić to określenie z „pomoerium
imperii”, używanym w stosunku do Italii w pismach
Petrarki i Coli di Rienzo? Włoskie słowo „giardin” by-
łoby wtedy tłumaczeniem łacińskiego „pomoerium”,
czyli rzymskiego terytorium sakralnego, ściślejszego
obszaru miasta – państwa, a Italia byłaby według tej in-
terpretacji rdzennym krajem Cesarstwa, wyniesionym
nad inne. Jest to koncepcja Fryderyka II, tylko rzym-
skość - mimo całego uwielbienia Dantego dla starożyt-
nego Rzymu - ustąpiła tu na dalszy plan przed „italsko-
ścią”.
Włoski patriotyzm Dantego wystąpił przede
wszystkim w Boskiej Komedii. Poeta był głęboko
przywiązany do rodzinnej Florencji, która ukarała go
wygnaniem jako niepoprawnego gibelina; wielbił sta-
rożytny Rzym i bolał nad jego upadkiem, ale kontynua-
torką jego tradycji było nie samo Wieczne Miasto, a ca-
ła Italia. Do niej zwraca się w owej 6 pieśni Czyśćca:
Biedna Italia, bólu gościnnica,
Śród wielkiej burzy - bez sternika nawa;
O, już nie pani ludów - nierządnica!
(...)
A twoi żywi wzajemnymi ciosy
Gubią się i żrą nieustannym bojem
W obrębie muru jednego i fosy!
Spojrzyj, nieszczęsna, po wybrzeżu twojem
I murach; potem spojrzyj na swe łono:
Jestże kąt, co by cieszył się pokojem?
Italia staje się tu całością, czego dowodem jest jej
personifikacja; jest organizmem państwowym, o czym
świadczy zrównanie jej z horacjuszowską „nawą”.
Wprawdzie August Buck zwraca uwagę na „nieco nie-
wyraźne określenie statusu politycznego Italii jako pań-
stwa, wchodzącego w skład imperium”, i na brak w pi-
smach Dantego określenia „regnum Italiae” („reges
Italiae” to u niego królowie Neapolu i Sycylii!), ale
przecież sternik owej italskiej nawy - to cesarz; dla
Dantego nie istnieje imperium jako ponadpaństwowa
suma trzech królestw: Niemiec, Włoch i Burgundii,
którego wydaje się szukać tu niemiecki badacz. Cesarz
jest sternikiem Italii nie jako koronowany w Pawii czy
Mediolanie król Włoch, ale jako cesarz rzymski, albo-
wiem Italia to nie jedna z części składowych Cesar-
stwa, ale jego rdzeń. Tradycja longobardzka została
przez Dantego usunięta z rodzącej się włoskiej świa-
domości jako barbarzyńska naleciałość; dlatego nie
w Longobardach szukał korzeni włoskiej wspólnoty,
ale w dalszej, wspanialszej przeszłości. Cesarstwo jest
rzymskie, bo zaczęło się od Rzymu i od Rzymian, wy-
pełniających swe przez Boga zlecone zadanie; ale
wszystkie miasta włoskie są córkami i dziedziczkami
Rzymu, jak to zresztą już przed Dantem głosiło po-
wszechne przekonanie. „Stolica Lacjum winna być
z czcią kochana przez wszystkich Włochów jako
wspólny początek ich cywilizacji” - pisał Dante w jed-
nym z listów, a w Boskiej Komedii wspominał floren-
tyńskie kobiety, snujące przy kołowrotku powieści
o Trojanach i Rzymie, przodkach także mieszkańców
rodzinnego miasta poety. Z tym poczuciem wspólnego
pochodzenia Włochów łączy się wspólny obyczaj, zbli-
żony strój i sposób mówienia, które są szczególnie
szlachetne.
Toteż i język Włochów uzyskał u Dantego nobili-
tację, choć nie bez wahania. Poeta miał do wyboru albo
opowiedzieć się za łaciną, jako językiem rzymskich
przodków, albo za którymś z dialektów języka ludowe-
go, z których żaden jeszcze nie uzyskał rangi języka li-
terackiego. Zapatrzenie w przeszłość pchało go do
opowiedzenia się za językiem łacińskim, nie tylko po-
wszechnie jeszcze używanym w całym zachodnim
chrześcijaństwie, ale odradzającym się właśnie pod
wpływem wzmożonych studiów nad literaturą antycz-
ną. I rzeczywiście, Dante opowiedział się w Convivio
za wyższością łaciny nad „volgare” ,,pod względem
szlachetności, wartości i piękności”. Właśnie skostnie-
nie łaciny budzi jego zachwyt: „łacina jest wieczna
i niezniszczalna, volgare zaś jest zmienny i ulega ze-
psuciu”. A jednak rozważania w tej sprawie wyraził
Dante po włosku, wykazując, że volgare może służyć
nie tylko wyrażaniu uczuć w poezji, ale nadaje się rów-
nież do sformułowania analiz literackich i filozoficz-
nych. Nie posłuchał też przyjaciół, zarzucających mu,
że pisząc Komedię, po włosku, zamknął sobie drogę do
sławy i popularności, którą niechybnie uzyskałby, pi-
sząc ją po łacinie. Językowi rodzimemu poświęcił też
odrębne studium (De vulgari eloquentia) podnoszące
jego walory dla poezji i literatury i dowodzące wyższo-
ści włoszczyzny nad innymi językami ludowymi; zary-
sował tam też drogę od lokalnych dialektów do wspól-
nego języka literackiego (vulgare illustre, cardinale,
aulicum) i zarysował dotychczasowy rozwój piśmien-
nictwa włoskiego. Język włoski stał się dla Dantego
przedmiotem miłości, zarówno „naturalmente”, ponie-
waż każdy kocha swój język macierzysty, jak „acciden-
talmente”, ponieważ jest to język szczególnie piękny
i nadający się do oddania wszelkich pojęć „quasi per
esso latino” - jak po łacinie. Dlatego razili go ci spo-
śród jego rodaków, którzy przedkładali nad włoski inne
języki - francuski i prowansalski.
Opowiadając się za włoszczyzną i czyniąc z niej
przedmiot synowskiego przywiązania, odrywał Dante
pojęcie patriotyzmu włoskiego od rzymskiego uniwer-
salizmu i nadawał mu żywą formę w miejsce skostnia-
łej koncepcji „renovatio Imperii”. Przywiązanie do kra-
ju jako całości, w której wojny między niezależnymi
jednostkami politycznymi traktowane są jako bratobój-
cze wojny domowe, niszczące wspólną ojczyznę; mit
wspólnego pochodzenia i wspólna tradycja dawnej
wielkości, wreszcie język jako godny miłości łącznik
między członkami wspólnoty, odróżniający ich od ob-
cych: Francuzów i Niemców - oto elementy, składające
się na rodzącą się u Dantego włoską świadomość naro-
dową. Jak słusznie podkreśla W. Goetz, wyraża się ona
nie w nienawiści do obcych i nie wyłącznie w rzym-
skich tęsknotach, ale „w najgłębszym poczuciu przy-
wiązania, nieznanym jeszcze poprzednim pokoleniom”.
Nie była ona jeszcze pełna: Dante nie zerwał pępowiny,
łączącej tę świadomość z gibelińskim uniwersalizmem
rzymskim; nie rozumiał, że ,,l’Italia fara da se”, i cze-
kał na gibelińskiego zbawcę zza Alp, pokładając na-
dzieję w Luksemburczyku - Henryku VII, i pytając
z niepokojem: „Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy in-
nego wyglądamy?” I pisał do otoczonego nimbem pro-
roctw ,,Arrigo”: „Jakkolwiek długie pragnienie, jak
zwykle, w swym szaleństwie pozbawia pewności tego,
co pewne, ponieważ jest bliskie, to jednak wierzymy
w ciebie i ufamy, twierdząc, że jesteś sługą Boga, sy-
nem Kościoła i pomnożycielem chwały rzymskiej. Al-
bowiem i ja, który to piszę tak za siebie, jak i za in-
nych, ujrzałem cesarski majestat, jak przystoi najła-
skawszy, i usłyszałem o Twej łagodności, kiedy dłonie
moje dotknęły Twych stóp i wargi moje wypełniły swą
powinność.” „Ciesz się więc, Italio - pisał w innym li-
ście - która wkrótce staniesz się godna zazdrości na
świecie, albowiem Twój oblubieniec, pociecha świata
i chwała twego ludu, najłaskawszy Henryk, boski Au-
gust i Cezar, podąża na zaślubiny. Otrzyj łzy, o naj-
piękniejsza, i usuń ślady cierpienia, albowiem bliski
jest ten, który wyzwoli cię z więzienia niegodziwców;
który, uderzając na złych, zgubi ich ostrzem swego
miecza, a winnicę swą innym nada rolnikom, którzy
sprawiedliwie oddadzą plon w czasie żniw.”
Nie dziwmy się złudzeniom Dantego: stały się one
charakterystyczne dla włoskiego patriotyzmu XIV wie-
ku. „Głos Dantego dźwięczy w tonacji minorowej,
z pozycji poddaństwa” - zauważył Johan Huizinga.
Także Petrarka, w którego twórczości tak silnie przebi-
ja umiłowanie Italii, widzi realizację jedności w przy-
wróceniu Cesarstwa i mimo swej niechęci do barba-
rzyńców łudzi się, że Karol IV je odrodzi: „Niech, jeśli
chcą, uważają cię Niemcy za swego, my widzimy w to-
bie Włocha (nos te Italicum arbitramur).” Te same złu-
dzenia wystąpią również w myśli politycznej Coli di
Rienzo, który skądinąd po raz pierwszy wysunął plan
zjednoczenia Włoch włoskimi siłami.
Od czasów Dantego włoska świadomość narodowa
zaczęła rozwijać się w sposób przyspieszony, trafiwszy
po wiekach poszukiwań we właściwą koleinę. Wpraw-
dzie państwo narodowe tkwiło wciąż jedynie w sferze
ideałów, ale nie zmieniało to przekonania o całości
Włoch nie tylko jako jednostki geograficznej, ale i et-
nicznej. Petrarka przekonywał zaciekle się zwalczają-
cych genueńczyków i wenecjan, że są przede wszyst-
kim Włochami; Cola di Rienzo mówił o „świętej Italii”
i propagował włoską wersję mesjanizmu. Nade wszyst-
ko zaś włoska kultura od XIV wieku nabrała cech in-
dywidualnych i zaczęła się wysuwać na pierwszy plan
w Europie: wszyscy, którzy ją naśladowali, byli świa-
domi, że przejmują włoski wzorzec, w którym cechy
toskańskie mieściły się obok rzymskich, lombardzkich
i neapolitańskich.
VII. AMBORUM NEUTRUM
1. Regnum Lotharii i jego rozpad
Traktat w Verdun 843 roku, dzieląc dziedzictwo
karolińskie, stworzył poza jego częścią zachodnią,
z której rozwinęła się z czasem Francja, i wschodnią,
z której powstały Niemcy, część środkową, Francia
media, zatrzymaną przez Lotara I, najstarszego z synów
Ludwika Pobożnego. Część ta, zróżnicowana języko-
wo, geograficznie rozpadająca się na liczne krainy,
różniące się od siebie pod każdym względem i poroz-
dzielane pasmami górskimi, lasami i dolinami wielkich
rzek, stała się przedmiotem rywalizacji potężniejszych
i bardziej zwartych państw sąsiednich. Rychłe wymar-
cie wywodzącej się od Lotara linii Karolingów przy-
spieszyło rozbiór jego dziedzictwa. Jednak wiele czyn-
ników sprawiło, że walka o nie toczyła się ze zmien-
nym szczęściem przez setki lat, na niektórych odcin-
kach aż po obecne stulecie. W trakcie tej walki miesz-
kańcy ziem spornych od czasu do czasu przypominali
sobie, że niegdyś byli odrębną całością polityczną, nie
należącą ani do Niemiec, ani do Francji, i tradycja „re-
gnum Lotharii” stawała się przedmiotem tęsknot róż-
nych lokalnych organizmów politycznych na pograni-
czu niemiecko – francuskim. Szczególnie silnie rozwi-
nęły się te tendencje do utrzymania własnej odrębności
w północnej części dawnego „regnum Lotharii”, w tak
zwanych później Niderlandach, i doprowadziły w koń-
cu do powstania na ich obszarze odrębnych państw
i narodów.
W państwie Lotara znalazły się tereny, z których
wyrosła potęga Karolingów; tam znajdowały się ich
kompleksy dóbr, dwory i palacja, w których toczyła się
znaczna część życia politycznego czasów Karola Wiel-
kiego i jego następców: Metz, Verdun, Thionville
(Diedenhofen), Nimwegen, Meersen, a także jedna
z głównych rezydencji cesarskich, miejsce, gdzie spo-
częły zwłoki Karola Wielkiego, Akwizgran. Tam rów-
nież znajdowały się liczne wielkie i bogate klasztory,
ośrodki życia religijnego i kulturalnego: Echternach,
Prum, Stablo, stare metropolie i siedziby biskupów
z Kolonią i Trewirem na czele.
Teren „regnum Lotharii” najsilniej i najściślej
związany był z tradycją dynastii karolińskiej i jedności
frankijskiej; jego środkowe położenie miało w myśl
koncepcji Lotara służyć w przyszłości przywróceniu
owej jedności, zadanie jednak przerastało zarówno
osobowości władców kraju, jak jego możliwości. Od-
padnięcie w 855 roku burgundzko – prowansalskich
części państwa Lotara I wpłynęło na większą konsoli-
dację reszty pozostającej pod władzą jego średniego
syna Lotara II (855–869). Mimo widocznych zakusów
obu stryjów Lotara II + Karola Łysego i Ludwika
„Niemieckiego” + pragnących zagarnąć ten cenny ob-
szar, doszło tam do wytworzenia społeczności, która
mimo upadku środkowego królestwa zachowała na
długo świadomość swojej odrębności, tkwiącej zarów-
no w przywiązaniu do własnej linii Karolingów, jak
w wytworzonych w latach 843–869 specyficznych po-
wiązaniach miejscowych grup możnowładztwa świec-
kiego i duchownego. Możnowładztwo to, podobnie jak
miejscowe katedry biskupie i klasztory, zrośnięte było
z ideą karolińską, miało w pamięci dawną świetność
Franków i gotowe było do jej odbudowy przez zjedno-
czenie imperium, rozbitego traktatem w Verdun. Ale
już perypetie rządów Lotara II, który wszelkimi środ-
kami starał się zapewnić tron synowi Hugonowi, po-
chodzącemu z małżeństwa uznanego przez papieża za
nielegalne, wzmocniły polityczną samodzielność moż-
nowładztwa. Dalsze losy polityczne dzielnicy, o którą
rywalizowali Karolingowie ze wschodu i z zachodu,
jeszcze bardziej rozwinęły tę samodzielność i wpłynęły
na powstanie zwyczaju, że możnowładztwo „regni
Lotharii” samo decyduje o tym, który z władców fran-
kijskich może w nim objąć panowanie, a trwałość tego
panowania zależy od zadowolenia z władcy. Ciągłość
tradycji odrębnej tożsamości, której wobec krótko trwa-
łości nie zapewniła własna linia królewska, została
umocniona właśnie dzięki zmiennej przynależności
„regni Lotharii” do jednego lub drugiego królestwa
frankijskiego. Przez długi czas uniemożliwiało to wy-
tworzenie się stałych powiązań z którymkolwiek z tych
królestw, utwierdzało świadomość odrębności kraju,
pomagało w rozwoju lub utrzymaniu miejscowych sa-
modzielnych instytucji. Od „regnum quondam Lotha-
rii” nazwa zespołu ziem, przydzielonych niegdyś Lota-
rowi II, ewoluowała ku określeniu „Lotharii regnum”,
Lotharingia. W połowie X wieku pojawia się wspólne
określenie mieszkańców tego obszaru jako Lotharii lub
Lotharingi, jak gdyby stanowili oni odrębną grupę et-
niczną. Znany nam Sas Widukind określa ją już jako
„gens” i przypisuje jej specjalne cechy charakteru:
„nieposkromione plemię Lotaryńczyków”.
Oczywiście „Lotaryńczycy” nie byli plemieniem:
w ich skład wchodzili Frankowie Saliccy i Ripuarscy,
Fryzowie i część Alemanów; mówili dialektami ger-
mańskimi i romańskimi. Jednak podziały IX wieku
i zmiany przynależności politycznej stworzyły na ich
czele warstwę o wspólnych interesach, która starała się
wzmocnić swą pozycję przez rozwinięcie odrębnej
świadomości i własnej tradycji: chciała stać się odręb-
nym „narodem politycznym”. Oczywiście ta tradycja
i świadomość tkwiła korzeniami w dawnej dumie ple-
miennej Franków; Frankowie mieli bowiem w Lota-
ryngii pozycję bardziej dominującą niż w późniejszej
Francji czy w Niemczech. Czuli się lepszymi Frankami
niż ci znad Menu czy Sekwany, bo czuwali u grobu Ka-
rola Wielkiego nad jego spuścizną. Jeszcze w X wieku
książęta lotaryńscy określali się czasem dumnym tytu-
łem „dux Francorum”.
Intrygi stryjów Lotara II, zabiegi Hinkmara z Re-
ims i upór papieża Mikołaja I nie dopuściły do objęcia
spuścizny po Lotarze przez jego syna Hugona. Za-
chłanni stryjowie nie dopuścili też do dziedzictwa ro-
dzonego brata Lotara, cesarza Ludwika II. Karol Łysy
ubiegł brata, zajął Metz (869 r.) i kazał się tam koro-
nować na króla nowego królestwa - uznając przez to
mimo woli jego odrębność. Nie udało mu się jednak
utrzymać całości zdobyczy: brat Ludwik „Niemiecki”
zmusił go w układzie w Meersen 870 r. do odstąpienia
połowy królestwa Lotara.
Nie brakło historyków, którzy dopatrywali się
w linii podziału z Meersen bliskości z germańsko – ro-
mańską granicą językową. Gdyby tak było i gdyby
czynnik językowy odegrał istotnie w ówczesnych po-
działach tak wielką rolę, granica z Meersen stałaby się
na zawsze granicą Francji i Niemiec. Tymczasem nie
przetrwała ona nawet dziesięciu lat, w ciągu których
kilkakrotnie była naruszana przez obu kontrahentów.
Okazało się, że regnum Lotharii stało się już całością
i ani Karolingowie „francuscy”, ani „niemieccy” nie są
skłonni z tej całości zrezygnować. Za utrzymaniem ca-
łości opowiadali się również możni, jako reprezentanci
rozwijającej się w dalszym ciągu społeczności lotaryń-
skiej. Trudności królestwa zachodnio – frankijskiego
po śmierci Ludwika Jąkały (879 r.) ułatwiły wschodnim
Karolingom opanowanie Lotaryngii w tym samym
momencie, w którym na południowym skraju dawnego
„regnum Lotharii”, w Prowansji, ogłosił się królem Bo-
son, po raz pierwszy łamiąc karoliński monopol wła-
dzy. Układ w Ribemont 880 r. zatwierdził przynależ-
ność Lotaryngii do monarchii wschodnio – frankijskiej;
warto jednak wspomnieć, że w tym przełomowym
momencie, który przywrócił jedność „Lotaryngii”,
część tamtejszych możnych opowiedziała się też za jej
niezależnością, popierając „naturalnego dziedzica tro-
nu”, Hugona. Niezależnie od sentymentu do własnej li-
nii Karolingów słaby syn hojnego Lotara II, rozdawcy
domen i hrabstw, bardziej odpowiadał miejscowej ary-
stokracji niż znacznie silniejsi władcy sąsiedni, którzy
potrafili jeszcze ostro karać buntowników. Bez więk-
szego powodzenia walczył Hugon przez kilka lat
o dziedzictwo ojcowskie; wchodzenie w sojusze z łu-
pieżcami normańskimi, którzy rozpoczynali wówczas
okres najbardziej ożywionej działalności nad dolnym
Renem, Mozą i Skalda, nie przysporzyło mu zwolenni-
ków. Schwytany w 885 podstępem w Gondreville przez
Karola Grubego, został oślepiony i wyłączony w ten
sposób z grona pretendentów.
Po efemerycznym zjednoczeniu imperium karoliń-
skiego przez Karola Grubego doszło w 887 r. do detro-
nizacji tego władcy, która zapoczątkowała dalszy roz-
pad. Po Lotaryngię wyciągnęli ręce dwaj pretendenci:
ogłoszony królem w St. Maurice d’Agaune Rudolf
z rodu Welfów i koronowany w Langres Gwidon ze
Spoleto. Nie udało im się jednak opanować większej
części kraju. Odgrywający czołową rolę w gronie lota-
ryńskich możnowładców hrabia Megingaud opowie-
dział się za Karolingiem wschodnio – frankijskim Ar-
nulfem, który jako jedyny pozostały przy władzy
przedstawiciel dynastii realizował politykę montowania
związku królestw pokarolińskich pod swym zwierzch-
nictwem; tak udało mu się podporządkować zarówno
Odona z Paryża, jak Rudolfa burgundzkiego, Berengara
włoskiego i Ludwika z Prowansji.
Lotaryngia (w szerokim zasięgu) pozostała na razie
pod bezpośrednią władzą Arnulfa. Był to okres nisz-
czycielskich najazdów Normanów, które sięgały aż po
Ardeny i po Bonn nad Renem; zwycięstwo Arnulfa pod
Lowanium (891 r.) nie powstrzymało tych najazdów.
Na domiar tego zatargi między lotaryńskim możno-
władztwem utrudniały organizację obrony: zamordo-
wanie w 892 r. hrabiego Megingauda rozpętało krwawą
wróżdę między czołowymi rodami możnowładczymi.
W takiej sytuacji Arnulf zdecydował się wyodrębnić
Lotaryngię i w 895 r. przywrócił tam udzielne króle-
stwo dla swego nielegalnego syna Świętopełka.
W ten sposób pod panowaniem Karolinga o sło-
wiańskim imieniu (Świętopełk–Zwentibold otrzymał je
jako chrzestny syn Świętopełka morawskiego) Lota-
ryngia stała się znów odrębnym państwem. Arnulf in-
terweniował w jego sprawy tylko od czasu do czasu,
gdy trzeba było łagodzić spory między jego synem
a potężnym możnowładztwem. Badania Eduarda Hla-
witschki, uwieńczone monografią, ukazały ostatnio ze-
wnętrzne i wewnętrzne czynniki, które zdecydowały
o losach tego państwa. Świętopełk nie miał szczęśliwej
ręki ani nie umiał znaleźć właściwej polityki wobec
różnych koterii możnowładców, przyzwyczajonych do
znacznej samodzielności zarówno w polityce we-
wnętrznej, jak w walkach z Normanami. Trzeba pamię-
tać, że nieomal cały obszar na północ od dolnego Renu
pozostawał wówczas pod kontrolą Normanów, którzy
opanowali ok. 850 r. ziemie późniejszej Holandii i dą-
żyli (pod przewodem króla Rorika) do stworzenia tam
własnego państwa - podobnie jak nieco później uczynili
w Normandii.
Na czoło możnych wysunęły się dwa rywalizujące
ze sobą rody: jeden reprezentowany był przez hrabiego
Reginar a (Rainera) z Długą Szyją, wnuka (przez mat-
kę) cesarza Lotara I; zmierzał on do opanowania steru
rządów, a następnie - być może - nawet osiągnięcia ko-
rony lotaryńskiej, do której jako potomek po kądzieli
miejscowej linii Karolingów czuł się w pełni upraw-
niony. Władał on licznymi dobrami ziemskimi i posia-
dał hrabstwa na terenie późniejszej Brabancji i Hainaut.
Konkurencję reprezentowali bracia Gerhard i Matfryd,
wywodzący się z terenów nad środkową Mozelą. Świę-
topełk poróżnił się z obydwoma ugrupowaniami, a na
koniec także z główną swą podporą i własnym kancle-
rzem - arcybiskupem trewirskim Radbodem, którego
pobił ciężką laską. Reginar i jego zwolennicy zawiązali
spisek przeciw Świętopełkowi z nowym królem za-
chodnio – frankijskim Karolem Prostakiem - Karolin-
giem; Matfryd i jego stronnictwo szukali pomocy
w Niemczech. Śmierć cesarza Arnulfa, który mimo
wieloletniej beznadziejnej choroby autorytetem swym
bronił Świętopełka przed katastrofą, rozluźniła ostatnie
hamulce: w porozumieniu z regentami rządzącymi
w Niemczech za króla Ludwika Dziecię (Hatto, arcybi-
skup moguncki, Konrad, teść cesarza Arnulfa) stronni-
cy Matfryda złożyli w Thionville hołd Ludwikowi,
a wkrótce podjęli go w Akwizgranie; na ich stronę
przeszedł też arcybiskup Radbod. W parę miesięcy
później Świętopełk poległ w walce ze zbuntowanymi
wasalami (900 r.). Jego pośmiertny kult w klasztorze
Susteren można uznać za przejaw spóźnionego przy-
wiązania do ostatniego własnego króla.
Lotaryngia wracała do związku z królestwem
wschodnio – frankijskim, ale właściwie na zasadzie
unii personalnej. Utrzymano (w rękach Radboda) od-
rębną kancelarię; dygnitarze lotaryńscy nie brali udzia-
łu w zjazdach wschodniego królestwa. Namiestnikiem
małoletniego króla został stryj jego matki Gebhard z ty-
tułem: dux regni quod a multis Hlotharii dicitur (książę
królestwa, zwanego przez wielu Lotarowym). Autono-
mia Lotaryngii została więc utwierdzona, ale ku nieza-
dowoleniu możnych lotaryńskich władzę przekazano
w ręce obcego przybysza, członka rodziny cesarzowej
– matki. Rodzina ta uzyskała zresztą liczne nadania na
terenie Lotaryngii.
Niezadowolenie rodu Matfryda spowodowało jego
przejście do opozycji, natomiast Reginar zbliżył się te-
raz do ugrupowania dworskiego. Niebawem Konrad,
dziad króla Ludwika, zginął w walkach wewnętrznych
we Frankonii (906 r.), a jego brat Gebhard, książę lota-
ryński, poległ w bitwie z Węgrami pod Augsburgiem
(910 r.). Na czoło stronnictwa królewskiego w Lota-
ryngii wysunął się teraz Reginar, występujący z tytułem
„missus dominicus”, co należy rozumieć jako czasowe
powierzenie namiestnictwa. Wahanie dworu wschodnio
– frankijskiego przed powierzeniem staremu lawiran-
towi godności książęcej przyczyniło się do ponownego
nawiązania przezeń kontaktów z Karolem Prostakiem.
Sytuację wyjaśniła śmierć Ludwika Dziecięcia, ostat-
niego Karolinga wschodnio – frankijskiego (24 wrze-
śnia 911 r.). Objęcie władzy w Niemczech przez Kon-
rada, bratanka „obcego” księcia Gebharda, niepopular-
nego w Lotaryngii, i tradycje wierności dynastii karo-
lińskiej, wciąż żywe na obszarach „Francia media”,
ułatwiły Reginarowi przekazanie władzy „regnum
Lotharii” Karolowi Prostakowi, który przy tej okazji
zaczął się tytułować „rex Francorum”.
Obecnie Karol był jedynym panującym Karolin-
giem, a trudności, jakie przeżywało zachodnie króle-
stwo, nie zdołały ograniczyć jego ambicji, sięgających
dziedzictwa Ludwika Dziecięcia. Wbrew pragnieniom
możnych lotaryńskich Karol nie chciał rozwijać odręb-
ności Lotaryngii: nie uwzględniał jej w swej tytulaturze
ani datowaniu dokumentów. Utrzymał wprawdzie kan-
celarię lotaryńską w rękach Radboda i jego trewirskie-
go następcy (od 915 r.) Ruotgera, ale niebawem (919 r.)
rozszerzył kompetencje tego ostatniego na całość
swych posiadłości. Sam król przeniósł ośrodek swego
działania na teren Lotaryngii, pragnąc z pomocą tutej-
szych prokarolińskich czynników umocnić swą władzę
we Francji. Nic też dziwnego, że tytuł książęcy nie zo-
stał odnowiony, a Reginar musiał się zadowolić okre-
śleniem „marchio” lub „demarcus”.
Ambitny potomek Lotara I po kądzieli zmarł w 915
r., nie urzeczywistniwszy swych planów; podjęli je jed-
nak jego synowie Giselbert i Reginar II, którzy już
w 919 r. podnieśli nowy bunt - utrata tronu niemieckie-
go przez ród ich dawnego rywala Konrada stwarzała im
możliwość uzyskania przy jego saskim następcy (Hen-
ryku I) autonomicznej pozycji książęcej w Lotaryngii.
Bunt się nie powiódł i Giselbert musiał uciekać za Ren;
ale już w rok później doprowadził - korzystając z trud-
ności Karola Prostaka we Francji - do swego wyboru na
księcia (princeps) przez grupę możnych lotaryńskich;
niektórzy historycy (Heinrich Sproemberg) sugerują tu
nawet dążenie do uzyskania niezależnej władzy kró-
lewskiej.
Większa część Lotaryngii została jednak wierna
Karolingowi, który w 921 r. mógł doprowadzić w ukła-
dzie w Bonn do zawarcia porozumienia z Henrykiem I.
Porozumienie nie było szczere ani trwałe, bo Henryk,
zdając sobie sprawę z problematyczności swych praw
do dziedzictwa frankijskiego, tym silniej pragnął za-
władnąć starymi siedzibami Karolingów. Sprzyjało mu
położenie Karola, który zdjęty z tronu francuskiego
znalazł się w 923 r. w niewoli, z której nigdy miał się
nie wydostać. Wśród możnych lotaryńskich zapanowa-
ła konsternacja: obok topniejących zwolenników Karo-
la (zwłaszcza biskupów) znaleźli się początkowo
w większości dygnitarze, uznający władzę Rudolfa
burgundzkiego; natomiast Giselbert pozyskiwał zwo-
lenników dla Henryka, m.in. arcybiskupa Ruotgera.
W 925 roku akcja zbrojna Henryka przeważyła szalę
i Lotaryngia wróciła do związków z Niemcami, począt-
kowo zresztą jako autonomiczne regnum pod władzą
Giselberta jako księcia, z prawem bicia własnej monety
i dużą samodzielnością polityczną, zwłaszcza w sto-
sunkach z Francją. Małżeństwo Giselberta z córką Hen-
ryka I Gerbergą umocniło pozycję księcia Lotaryngii.
Układ w Meersen z 870 r. mógł był przyczynić się
do rozbicia krótkotrwałego „regnum Lotharii” i wchło-
nięcia go przez sąsiednie królestwa.
Natomiast układ w Ribemont z 880 r., jednocząc
Lotaryngię, umożliwił dalszą konsolidację jej społe-
czeństwa i kształtowanie się lotaryńskiego „narodu po-
litycznego”. Związek z królestwem wschodnio – fran-
kijskim przy zachowaniu autonomii wewnętrznej nie
przeszkadzał w kontynuacji tego procesu. Za czasów
Henryka I, kiedy król opierał się na porozumieniu
z książętami plemiennymi i poszanowaniu ich stanowi-
ska, książę Lotaryngii cieszył się samodzielnością,
ograniczoną tylko przez czynniki wewnętrzne. Trzeba
bowiem pamiętać, że nie był on księciem plemiennym,
a jego władza opierała się na nominacji królewskiej, nie
zaś na elekcji: wybór z 920 r. był wynikiem porozu-
mienia niewielkiej grupy osób i nie miał dalszych kon-
sekwencji politycznych.
Stabilizacja władzy Giselberta i odrębności Lota-
ryngii napotykała przeciwdziałanie dwóch czynników:
opór możnych rodów, rywalizujących z potomkami
Reginara i gotowych do ich usunięcia, oraz politykę
króla, który umacniał swój wpływ w Lotaryngii drogą
nominacji na biskupów ludzi zaufanych - m.in. arcybi-
skupem trewirskim został w 931 r. szwagier króla Ro-
bert, w Metzu i w Verdun zasiedli również wierni wa-
sale króla.
Pozyskanie w biskupach niezależnej od księcia siły
politycznej pomogło synowi Henryka, Ottonowi I,
w ściślejszym związaniu Lotaryngii z jego królestwem.
Sytuacja nowego władcy była niebezpieczna nie tylko
wobec rywalizacji braci, znajdujących oparcie wśród
książąt plemiennych. Jednocześnie ze zmianą na tronie
niemieckim Francja znowu ujrzała na swym tronie Ka-
rolinga - Ludwika IV (936 r.), który mógł liczyć w Lo-
taryngii na sympatię ludzi dochowujących przez długi
czas wierności jego ojcu, Karolowi Prostakowi. Uro-
czysta koronacja Ottona I w Akwizgranie miała nie tyl-
ko zaakcentować frankijski charakter jego państwa
i przypieczętować sojusz z Kościołem, ale również
podkreślić, że nowy król jest panem w dawnym „pa-
trimonium” Karola Wielkiego. Giselbert, zmuszony do
usługiwania królowi przy uczcie koronacyjnej jako
komornik, zdawał sobie sprawę z rozwoju wypadków,
nie sprzyjającego umocnieniu jego władzy. Wkrótce też
nawiązał kontakty z Ludwikiem IV i obiecał mu hołd,
pozyskując do tego trzech biskupów południowej Lota-
ryngii (Metz, Toul, Verdun) oraz hrabiów Cambrai
i Holandii. Jednocześnie nawiązał kontakty z opozycją
niemiecką: Henrykiem, młodszym bratem króla Ottona,
dążącym do korony, oraz Eberhardem, księciem Fran-
konii, bratem króla Konrada I.
Mimo szerokiego zasięgu spisku bunt zakończył
się triumfem Ottona I. W bitwie pod Andernach 2 paź-
dziernika 939 r. Giselbert i Eberhard ponieśli klęskę;
Eberhard poległ, Giselbert zaś utonął w Renie podczas
ucieczki. Młodszy Henryk ukorzył się przed bratem
i został nawet na krótko księciem Lotaryngii.
Bitwę pod Andernach można uznać właściwie za
koniec autonomii „regnum Lotharii”, utrzymywanej
dzięki lawirowaniu między Francją a Niemcami.
„Z prawnukiem cesarza Lotara sen o państwie lotaryń-
skim na zawsze pochłonęły fale Renu” - pisał Heinrich
Sproemberg. Mianowani przez Ottona I kolejni książęta
lotaryńscy: Henryk, Otton, Konrad Rudy, to według
określenia Henri Pirenne’a tylko „niemieccy gubernato-
rzy wojskowi”. Kilkakrotne próby Ludwika IV, który
poślubił wdowę po Giselbercie i wzbogacił własne pre-
tensje do Lotaryngii o żądania spuścizny po księciu,
wykazały tylko słabość Karolingów francuskich
i umocniły przewagę Ottona I nad szwagrem. Sztandar
buntu podejmowali bratankowie Giselberta - Reginar
III i Rudolf, dopóki nie zostali ostatecznie wygnani
z Lotaryngii. Ale duch opozycji w tym rodzie bynajm-
niej nie wygasł.
Dążenie Lotaryńczyków do utrzymania niezależ-
ności wywoływało gorzkie uwagi niemieckich kronika-
rzy, podobnie zresztą jak ich niezgoda i wewnętrzne
rozgrywki, uważane za rezultat specyficznych cech
charakteru tej świeżo powstałej „gens”. „Jest to plemię
(gens) zmienne i przyzwyczajone do podstępów, goto-
we do wojny i skłonne do odmiany” - pisał Windukind.
Ruotger, autor Żywota Brunona, narzekał na „nieu-
jarzmione pogaństwo” możnych zachodniej Lotaryngii,
rozumiejąc pod tym ich wzajemną zawiść i nieposza-
nowanie władzy. Z tym wszystkim miał podjąć walkę
Bruno, by włączyć krnąbrne „regnum” do niemieckiej
wspólnoty politycznej.
Podporządkowaniu Lotaryngii służyły nominacje
biskupów (w znacznej mierze pochodzących spoza kra-
ju), konfiskaty i nadania dóbr i hrabstw rodom wiernym
saskiej dynastii. Szczególnie uprzywilejowany został
ród hrabiowski wywodzący się z Ardenów, który dzier-
żył hrabstwo w Verdun, obsadzał kilka biskupstw,
a w końcu doszedł do godności książęcej w obu czę-
ściach Lotaryngii; inna gałąź tegoż rodu założyła hrab-
stwo Luksemburga (Zygfryd, 963 r.) i później zrobiła
karierę dzięki małżeństwu jej przedstawicielki z cesa-
rzem Henrykiem II. Dzięki temu rodowi zarysowały się
rosnące różnice między możnowładztwem Południa (tj.
późniejszej Górnej, czyli właściwej Lotaryngii) a opo-
zycyjną arystokracją Północy (Dolnej Lotaryngii, czyli
Niderlandów). Rozbicie to wzmagała świadoma polity-
ka królewska, opierająca się na powiększanej świeckiej
władzy biskupów oraz na formowaniu grup hrabstw
w rękach oddanych dworowi margrabiów.
Rządy Konrada Rudego, za którego Otton wydał
swą córkę, skończyły się ostatecznie buntem (953 r).
Nie był to jednak bunt Lotaryńczyków, lecz udział
w wewnątrzdynastycznym spisku najstarszego syna Ot-
tonowego, Ludolfa; Lotaryńczycy nie poparli spisku,
a Reginar III należał do tych, którzy przyczynili się do
wygnania niefortunnego namiestnika.
Nastąpił teraz ostatni okres samodzielnej władzy
w Lotaryngii, ale nie władzy lotaryńskiej. Brat Ottona,
Bruno, arcybiskup koloński, uzyskał niemal niezależną
władzę w Lotaryngii jako „arcyksiążę, obrońca i opie-
kun Zachodu”. Dorównując inteligencją bratu, odzna-
czył się Bruno wielką zręcznością polityczną zarówno
w rządach wewnętrznych, jak w polityce wobec Fran-
cji, którą kierował właściwie samodzielnie. Jego lojal-
ności wobec Ottona towarzyszyło pełne zaufanie ze
strony brata.
Dwunastoletni okres rządów Brunona (953–965)
doprowadził do rozbrojenia i pacyfikacji opozycji lota-
ryńskiej. Zdaniem Heinricha Sproemberga głównym
zadaniem Brunona było „przeprowadzenie decentrali-
zacji władz na obszarze lotaryńskim”; Otton I był bo-
wiem świadom niebezpieczeństwa idei „regnum Lotha-
rii”, dla której punktem oparcia mogła być każda
wspólna instytucja. Biskupi, przysyłani często do Lota-
ryngii z głębi Niemiec lub pochodzący ze związanej
z Brunonem szkoły kolońskiej, otrzymywali szerokie
prerogatywy hrabiów wraz ze świecką władzą nad mia-
stami; mieli oni być przeciwwagą dla świeckiego moż-
nowładztwa.
W roku 959 pojawia się instytucja podległych Bru-
nonowi książąt – namiestników; starsza historiografia
(L. Vanderkindere) upatrywała w tym fakcie podział
Lotaryngii na Górną (z czasem wyłącznie określaną na-
zwą Lotaryngii) oraz Dolną. Heinrich Sproemberg
zwrócił uwagę na silne zmniejszenie się kompetencji
nowych książąt, ograniczonych właściwie do funkcji
wojskowych, i to nie na całym terytorium dawnej Lota-
ryngii. Mamy tu do czynienia nie tylko z kształtowa-
niem się dwu odrębnych księstw, z którymi rywalizują
inne, niezależne od nich terytoria i okresowo tworzone
marchie; tak wyodrębnia się i uniezależnia Holandia,
biskupi Leodium, Utrechtu i Cambrai rozbudowują
własne terytoria, a co najważniejsze, wspólnota lota-
ryńska, którą Widukind przyrównywał do plemiennej,
zaczyna się rozpadać na górno – lotaryński zespół te-
rytoriów, ziemie niderlandzkie z własnymi partykulary-
zmami i obszary nadreńskie, które odtąd najściślej wią-
zały się z niemiecką wspólnotą etniczną. Wśród teryto-
riów szczególna rola przypadła ziemiom biskupim, któ-
re miały gwarantować przewagę Cesarstwa w dawnym
„regnum Lotharii”. Biskupi, korzystając z nadań cesar-
skich w postaci dawnych domen, hrabstw, zamków,
ceł, targów, uprawnień w zakresie użytkowania lasów
i wód, stworzyli obszerne i silne terytoria. Nad Renem
i Mozelą powstały bogate władztwa arcybiskupów Ko-
lonii i Trewiru. Biskupi Cambrai już w 948 uzyskali
tamtejsze hrabstwo, a w 1008 rozszerzyli władzę na ca-
ły obszar, zwany później Cambreaisis; biskupi leodyj-
scy uzyskali hrabstwa Huy, Brugeron, Hesbaye etc.,
a największe terytorium stworzyli biskupi Utrechtu
(Hamaland, Oster– i Westergo). „Przez półtora wieku -
pisał Henri Pirenne - Kościół utrzymywał Lotaryngię
w posłuszeństwie cesarzowi; jego wierność nie za-
chwiała się ani na moment podczas tego długiego okre-
su i jeżeli nie wszyscy jego biskupi byli Niemcami
z urodzenia, to wszyscy byli sercem Niemcami.”
Ani ziemie nadreńskie, ani Górna Lotaryngia nie
rozwijały dalej wspólnot o charakterze narodowym.
Pierwsze, niezależnie od istniejących dalej lokalnych
partykularyzmów, złączyły się bez reszty z niemiecką
wspólnotą narodową; Lotaryńczycy południowi two-
rzyli wspólnotę terytorialną wokół swych książąt i bi-
skupów i długo strzegli jej autonomii, jednak ich przy-
wiązanie do lokalnej ojczyzny nigdy nie przerodziło się
w poczucie odrębności narodowej. Zgodnie z przyna-
leżnością językową większości stali się ostatecznie
w XVIII wieku Francuzami.
Inaczej w Niderlandach, gdzie w silniejszym stop-
niu kontynuowano tradycje lotaryńskiej odrębności.
Bruno uwięził i zesłał wprawdzie w 958 r. Reginara III
aż do Czech, i rozdzielił jego posiadłości, ale synowie
Reginara III, Reginar IV i Lambert, stwarzali na pogra-
niczu stan nieustannego niepokoju. Korzystali przy tym
- jak zauważył Henri Pirenne - z poparcia niższego ry-
cerstwa i uboższych warstw ludności, gdyż inaczej
trudno zrozumieć powodzenie kolejnych wypadów tych
banitów, pozbawionych trwałych środków działania.
Byli, mimo wszystko, reprezentantami miejscowej, lo-
taryńskiej tradycji, wokół której skupiało się niezado-
wolenie z narzuconego przez Cesarstwo nowego po-
rządku. Po śmierci Brunona „arcyksięstwo” przestało
istnieć, a władza „księcia lotaryńskiego” Fryderyka
ograniczała się do ziem południowych; na północy jego
krewny Gotfryd pełnił tylko funkcje pogranicznego
margrabiego, uposażonego m.in. skonfiskowanymi ma-
jątkami Reginarów. Stan ten przetrwał do śmierci Otto-
na I; jego syn Otton II, mając do czynienia z silną opo-
zycją niemiecką, zdecydował się na kompromis wobec
„wichrzycieli” lotaryńskich: w 977 r. postanowił oddać
posiadłości i hrabstwa synom Reginara III. Dzięki temu
powstały dwa odrębne odtąd kompleksy terytorialne:
Reginar IV władał w Hainaut z siedzibą w Mons, jego
brat Lambert - w Brabancji z ośrodkiem w Lowanium.
Nie warto dodawać, że obie linie potomków Reginara
z Długą Szyją wytrwale powiększały swe posiadłości,
nie zapominając o karolińskim pochodzeniu.
W tym samym czasie (977 r.) Otton II nadał tytuł
księcia Lotaryngii (Dolnej) bratu króla francuskiego
Lotara, Karolowi. Wierna tradycji Lotaryngia znowu
miała na czele Karolinga, który swą siedzibę założył
w Brukseli. Ale tytuł książęcy Karola niewiele dawał
mu władzy. Bardziej niż rozbudowa lotaryńskich po-
siadłości interesowały go perspektywy tronu francu-
skiego, który spodziewał się uzyskać z pomocą nie-
miecką.
Ustępliwość Ottona II uznał Lotar za słabość
i w 978 r. podjął jeszcze jedną próbę odzyskania Lota-
ryngii dla Francji. Napad był tak nagły, że Otton musiał
uciekać wprost od biesiadnego stołu w Akwizgranie.
„Król Franków” kazał odwrócić ku wschodowi spiżo-
wego orła, zdobiącego kolumnę przed pałacem Karola
Wielkiego. Niedługo jednak popasał w zdobytej stolicy.
Nie tylko musiał w pośpiechu uchodzić z Lotaryngii,
ale naraził północną Francję na niszczycielski odweto-
wy najazd cesarza, który obiegł Paryż, kwaterując na
Montmartre.
Jak wiemy, rok 987 przyniósł koniec panowania
Karolingów we Francji: Karol lotaryński - lennik obce-
go monarchy - został odrzucony jako kandydat do tro-
nu. Niebawem dostał się do niewoli i marzenia o koro-
nie skończyły się katastrofą. Miejsce jego w Lotaryngii
zajął syn Otton, ostatni już z potomków Ludwika Po-
bożnego. Książę ten zmarł bezpotomnie w 1006 r.,
a jego posiadłości (z Brukselą) przeszły zapewne w rę-
ce jego szwagra, Lamberta z Lowanium, który w ten
sposób znowu zwiększył swój stan posiadania.
Dolna Lotaryngia wkroczyła w XI w. na nowe
drogi rozwoju, który zmierzał wyraźnie ku coraz więk-
szemu uniezależnieniu tworzących się terytoriów.
Skończyły się francuskie próby opanowania Lotaryngii:
Kapetyngowie, ograniczeni w działaniu przez swych
wielkich lenników, nie mieli ku temu siły, nie żywili
też żadnych planów - przeciwnie, nieraz służyli cesa-
rzom pomocą w walce ze swymi własnymi wasalami,
zapuszczającymi się na ziemie Cesarstwa. Natomiast
Francja z jej systemem całkowicie nieomal niezależ-
nych terytoriów służyła lotaryńskim możnym za wzór
i ideał. Nie mieli już zamiaru zrywać więzi lennych
z Cesarstwem; chcieli tylko, aby te więzi stały się rów-
nie luźne, jak więzi lenników króla francuskiego.
Wiek XI był okresem rozbudowy niezależnych te-
rytoriów lotaryńskich, które formowały się później niż
feudalne władztwa francuskie, ale wyprzedzały analo-
giczne twory niemieckie. Z porozrzucanych posiadło-
ści, zamków, uprawnień hrabiowskich i wójtostw klasz-
tornych tworzyły się coraz bardziej zwarte terytoria -
chociaż granice między nimi, mocno splątane i tworzą-
ce liczne enklawy, powodowały wieczne ogniska zatar-
gów i wojen.
Największe znaczenie miały posiadłości potomków
Reginara z Długą Szyją, które stworzyły zaczątek dwu
terytoriów - późniejszego Hainaut i Brabancji. Trzecim
wielkim terytorium było hrabstwo Holandii, które stale
się rozszerzało w walce z Fryzami i z biskupami
Utrechtu za czasów hrabiego Teodoryka (Dirka) III
(993–1039), który jako siostrzeniec żony cesarza Hen-
ryka II korzystał często z poparcia wuja.
Na wschodzie rozwijały się hrabstwa o mniejszych
rozmiarach: Geldria, Limburg, Looz, Namur; Luksem-
burg, należący w okresie Henryka II do czołowych sił
politycznych ze względu na koligacje z cesarzem i na
Piastowanie przez hrabiów luksemburskich godności
książąt Bawarii, spadł w drugiej połowie XI w. do tego
samego rzędu co hrabstwa sąsiednie. Na wschodzie
i północy świeccy panowie nie mogli dorównać potęż-
nym biskupom Utrechtu i Leodium.
Nie wspomnieliśmy tu o książętach, ostatnich kon-
tynuatorach tradycji lotaryńskiej. Cesarz Henryk II po
wygaśnięciu Karolingów nie mianował początkowo
księcia, ale kłopoty na granicy zachodniej, niepowo-
dzenia w walce z Fryzami, z Flandrią, a wreszcie
z Luksemburczykami skłoniły go do powołania w 1012
r. Gotfryda, członka wiernego Cesarstwu rodu hrabiów
Verdun, na stanowisko księcia Dolnej Lotaryngii, na-
miestnika cesarza na tym obszarze. Jego brat Gozelo
został jednocześnie margrabią Antwerpii, a po bezpo-
tomnej śmierci Gotfryda ok. 1023 r. objął także władzę
książęcą.
Nowi książęta lotaryńscy nie byli jednak zwykłymi
cesarskimi namiestnikami. Od czasu konfiskat arcybi-
skupa i arcyksięcia Brunona otrzymali za wierność do-
bra nad Mozą, zabrane przeciwnikom cesarskim, m.in.
rodowi Reginarów. Nie byli więc zdani wyłącznie na
łaskę cesarza, nie byli bezsilni. W 1015 roku Gotfryd
rozbił pod Fleurus siły przeciwników cesarza (Lowa-
nium, Hainaut, Namur); zginął tam Lambert z Lowa-
nium, ale zwycięzca nie mógł pozbawić dziedzictwa
jego syna, Henryka; co więcej, wkrótce sam wszedł
w koligację z jego rodziną, wydając córkę za Reginara
V z Hainaut. Stanowisko Gozelona było jeszcze bar-
dziej niezależne: korzystając z trudności nowego cesa-
rza Konrada II, wymusił na nim ponowne połączenie
Górnej i Dolnej Lotaryngii (1033 r.) i w ten sposób
formalnie przywrócił jedność „regnum Lotharii”. For-
malnie tylko, bo jako książę był jedynie pierwszym
wśród władców terytorialnych, a wszelkie próby po-
większenia samodzielności likwidowali wierni cesa-
rzowi biskupi. Idea jedności lotaryńskiej była już zresz-
tą wówczas cieniem, pozbawionym prawdziwych wy-
znawców.
Mimo to Cesarstwo żywiło poważne obawy w
związku z połączeniem obydwu księstw w rękach silnej
indywidualności. Po śmierci Gozelona (1044 r.) Henryk
III podzielił ponownie Lotaryngię. Uzdolniony syn Go-
zelona, Gotfryd II Brodaty, dostał tylko Górną Lota-
ryngię, Dolną oddał Henryk jego bratu, chorowitemu
Gozelonowi II, który zmarł po dwu latach. Gotfryd
podniósł bunt i został pozbawiony księstwa, ale jego
wpływy w Dolnej Lotaryngii były na tyle silne, że mógł
zjednoczyć wokół siebie całą koalicję świeckich wład-
ców terytorialnych (Hainaut, Lowanium, Namur, Ho-
landia) oraz pozyskać pomoc Flandrii, coraz silniej pe-
netrującej lotaryńskie ziemie Cesarstwa. W XI wieku
zarysowuje się coraz wyraźniej łączność polityczna
Flandrii i terytoriów dolno – lotaryńskich, prowadząca
do wytworzenia wspólnoty niderlandzkiej, nie trosz-
czącej się o granice polityczne dzielące ich suzerenów.
2. Usamodzielnienie i wyodrębnienie
niderlandzkich organizmów politycznych
Początki Flandrii mieliśmy możność przedstawić
przy okazji prezentacji terytoriów królestwa zachodnio
– frankijskiego. Przypomnijmy, że Flandria różniła się
od innych terytoriów przewagą ludności germańskiej
(wywodzącej się od Franków Salickich), a także cha-
rakterem władzy hrabiego, który sam właściwie stwo-
rzył swe „hrabstwo wielu hrabstw”, obronił je przed
Normanami, zapewnił w nim spokój i współdziałał przy
organizowaniu gospodarki. Znaczna część ziem hrab-
stwa, opuszczona po najazdach normańskich przez do-
tychczasowych panów, znalazła się w posiadaniu hra-
biów, którzy rozciągnęli też pieczę nad włościami
klasztorów. Od początku XI wieku hrabiowie rozpoczę-
li akcję kolonizacji i melioracji terenów nadmorskich,
dotychczas niezasiedlonych ze względu na zagrożenie
przez morze. Ściągając na nowe tereny tzw. „gości”,
hrabiowie przyznawali im wolne posiadanie gruntów na
prawie czynszowym, zwalniali ich od wszelkich po-
winności poza czynszem. „Goście”, połączeni w spe-
cjalne organizacje (wateringe), mieli tylko obowiązek
budowy i strzeżenia grobli i kanałów. Pochodzili oni
z różnych ziem nad dolnym Renem, Mozą i Skalda,
częściowo z Fryzji. Na wzór Flandrii podobną akcję
kolonizacyjno – melioracyjną zaczęli niebawem orga-
nizować hrabiowie Holandii.
Flandria, należąca do najlepiej zorganizowanych
i rządzonych terytoriów zachodniej Europy, szukała te-
renów ekspansji. Skoro okazało się, że potęga książąt
Normandii stoi na przeszkodzie w zajmowaniu terenów
na południe od Artois, Baldwin IV (988–1035) zaczął
interesować się możliwościami rozszerzenia swych po-
siadłości na ziemie Cesarstwa. Korzystając z konflik-
tów Henryka II ze szwagrami luksemburskimi, opano-
wał w 1006 Valenciennes i ze zmiennym szczęściem
wojował odtąd z cesarzem, który korzystał z pomocy
jego własnego suzerena, Roberta Pobożnego francu-
skiego. Mimo wyprawy cesarskiej na Gandawę, udało
się Baldwinowi utrzymać pewne zdobycze na terenie
cesarskiej Lotaryngii, które miał odtąd posiadać jako
lenno niemieckie. W ten sposób Skalda przestała sta-
nowić ostrą granicę państwową i powstały przyczółki
do dalszej ekspansji hrabiów flandryjskich.
Dalsze zdobycze przyniosło wmieszanie się Bald-
wina V (1035–1067) w walki spowodowane powsta-
niem księcia Gotfryda Brodatego. Jak już wspomniano,
Gotfryd i Baldwin korzystali z poparcia licznych pa-
nów lotaryńskich; interesów cesarza bronili jak zwykle
biskupi. Mimo ich zwycięstwa nad Gotfrydem (1049)
walka skończyła się kompromisem (1056), zawartym
przez wdowę po cesarzu Henryku III. Baldwin powięk-
szył swe lenna na wschodnim brzegu Skaldy (zwane
odtąd „Flandrią cesarską”), a jego syn Baldwin (VI),
który 1051 poślubił wdowę po Hermanie, hrabim Hain-
aut, otrzymał w lenno to hrabstwo, które po śmierci oj-
ca połączył z Flandrią. Drugi z synów Baldwina V, Ro-
bert, zwany Fryzem, poślubił inną wdowę, hrabinę Ho-
landii, i objął tam rządy za jej małoletniego syna. Eks-
pansja dynastii flandryjskiej w dawnym „regnum
Lotharii” rozwijała się w pełni.
W tym samym 1056 r. pogodził się z dworem ce-
sarskim Gotfryd Brodaty, któremu przyrzeczone księ-
stwo Dolnej Lotaryngii (uzyskał je w 1065 r.). Księ-
stwo to nie miało jednak znaczenia dla dalszych losów
Niderlandów. Po Gotfrydzie Brodatym (zm. 1069)
dzierżył je kolejno jego syn Gotfryd III Garbaty (1069–
1076), wierny sojusznik cesarza Henryka IV, i Gotfryd
z Bouillon (1087–1100), bohater pierwszej krucjaty.
Obydwaj odgrywali ważną rolę polityczną, ale dzięki
innym terenom działalności. Tytuł książęcy nie łączył
się już z konkretnymi posiadłościami. W 1101 roku ce-
sarz Henryk IV obdarzył nim Henryka, hrabiego Lim-
burga; w 1106, podczas buntu Henryka V przeciw ce-
sarskiemu ojcu, nowy król za cenę uznania zaoferował
tytuł księcia Lotaryngii Dolnej Gotfrydowi, hrabiemu
Lovaniens (także Brodatemu!). W ten sposób ród Regi-
narów osiągnął w końcu w jego osobie godność książę-
cą, ale w istocie było to tylko przybranie dostojniejsze-
go tytułu. Następcy Gotfryda zaczną używać bardziej
zrozumiałego tytułu książąt Brabancji, odzwierciedla-
jącego ich stan posiadania w północno – zachodniej
części Dolnej Lotaryngii, a zarazem bardziej znanego
w Europie: „Brabantczykami” nazywano wówczas po-
chodzących z Niderlandów u o tylko z Brabancji) na-
jemnych żołnierzy, którzy osiągnęli - dwuznaczny
zresztą - sławę na służbie u różnych monarchów. Zresz-
tą panowie Limburga również nie przestali używać ty-
tułu książęcego.
Jedynymi obrońcami interesów Cesarstwa w Dol-
nej Lotaryngii byli biskupi, ale ich autorytet został
w XI wieku podkopany przez rosnące znaczenie klasz-
torów, reformowanych lub fundowanych z pomocą
władców terytorialnych. Obok miejscowego ruchu re-
formy, zapoczątkowanego przez Brogne koło Namur
(od 923) i górno – lotaryński klasztor Górze, od po-
czątku XI w. szerzyły się wpływy Cluny, ogarniając
stopniowo większość klasztorów lotaryńskich aż po ar-
cybiskupi Trewir. Niezależnie od stanowiska politycz-
nego poszczególnych opatów rósł opór przeciw inge-
rencji czynników świeckich w życie klasztorów. Po
skupieniu zreformowanych mnichów wokół zreformo-
wanego papiestwa klasztory stały się poważną siłą poli-
tyczną; w okresie walki Henryka IV z Grzegorzem VII
(od 1075) stanęły też w większości po stronie papie-
stwa, zwalczając wiernych cesarzowi lub wahających
się biskupów.
Walka o inwestyturę przypieczętowała ostatecznie
klęskę Cesarstwa w Dolnej Lotaryngii. Władcy teryto-
rialni stanęli oczywiście po stronie papieża, starając się
zagarnąć co się da z posiadłości biskupów. Hrabiowie
Flandrii korzystali z sytuacji, aby podporządkować so-
bie cesarskie biskupstwo Cambrai, jak poprzednio upo-
rali się z pozbawionymi niezależności terytorialnej wła-
snymi biskupami Thérouanne. W roku 1093 uzyskali
utworzenie biskupstwa Arras na obszarze leżącej
w granicach Francji części biskupstwa Cambrai, starali
się też zawładnąć posiadłościami Cambrai w okresie
toczącej się wówczas walki między cesarskim i papie-
skim kandydatem na biskupstwo.
Nie doszło jednak wówczas do trwałego połączenia
Flandrii z Hainaut; po śmierci Baldwina VI (1070 r.)
jego brat Robert porzucił Holandię; wystąpił do walki
z bratankami o dziedzictwo po Baldwinie i uzyskał po-
parcie kolonistów z terenów nadmorskich oraz miesz-
czan. Starszy z bratanków padł w walce, młodszy,
Baldwin II, utrzymał się tylko w Hainaut. W obsadza-
niu tronu flandryjskiego coraz większą rolę zaczęło od-
grywać społeczeństwo, a w jego ramach - mieszczanie.
Po bezpotomnej śmierci wnuka Roberta, Baldwina VII
(1119 r.), pomogli oni w uzyskaniu tronu królewiczowi
duńskiemu Karolowi Dobremu (synowi córki Roberta
Fryza, Adeli), szczególnie popularnemu w miastach
Flandrii, i to wbrew oporowi matki Baldwina, Konstan-
cji, ściągającej przeciw Duńczykowi różne siły ze-
wnętrzne. Po zamordowaniu Karola (1127 r.) miasta
nie uznały ani praw hrabiów Hainaut, ani decyzji króla
francuskiego Ludwika Grubego (który nadał Flandrię
w lenno księciu normandzkiemu Wilhelmowi); ich
elekt, Teodoryk alzacki, utrzymał się przy władzy.
Flandria, stworzona i umocniona przez dynastię,
przestała być wówczas kompleksem terytorialnym sta-
nowiącym przypadkowy zestaw ziem i uprawnień
możnego rodu. Kilkuwiekowa historia, od czasów Ar-
nulfa I uwieczniana w pisanych na zlecenie hrabiów
kronikach, ścisłe związki gospodarcze miast i wsi flan-
dryjskich, wspólny typ gospodarki i kultury, wreszcie
wspólne interesy polityczne stworzyły trwałą społecz-
ność. Osoba hrabiego, która dotychczas była głównym
czynnikiem łączącym, przestała - jak podkreślił Jan
Dhondt - być niezbędna dla istnienia wspólnoty. Już w
XI w. sukcesy hrabiów zależne były od poparcia społe-
czeństwa: baronów, kleru, miast. Wytworzony wów-
czas zwyczaj elekcji hrabiów przez grono baronów, po-
czątkowo formalnej wobec dziedziczności tronu, stał
się zaczątkiem decydowania o losach kraju przez
przedstawicieli społeczeństwa. Od czasu uzurpacji Ro-
berta Fryza coraz większą rolę w decyzjach o obsadzie
tronu zaczęły odgrywać umacniające się komuny miej-
skie, stające często w opozycji do decyzji baronów.
Wypadki 1127 roku przyspieszyły rozwój świado-
mości flandryjskiej. Kronikarz Galbert z Brugii, który
dokładnie opisał wydarzenia po zamordowaniu hrabie-
go Karola, stał na stanowisku, że reprezentacja „kraju”,
złożona z baronów i przedstawicieli komun, stoi ponad
hrabią, że ma prawo postawić go w stan oskarżenia
i usunąć, jeśli społeczeństwo nie jest zadowolone z jego
rządów. Jednocześnie zakwestionowano prawa króla
francuskiego do mieszania się w sprawy Flandrii.
Przedstawiciele jej stwierdzili, że „król Francji nie ma
żadnego prawa wybierania lub mianowania hrabiego
Flandrii, bez względu na to, czy (dotychczasowy hra-
bia) zmarł bezpotomnie, czy zostawiając dziedzica. Pa-
rowie kraju (tj. baronowie) i mieszczanie mają najbliż-
szą władzę wyboru dziedzica i swobodę wyniesienia go
na hrabstwo.”
W walkach po śmierci Karola Dobrego pogłębiła
się solidarność społeczeństwa flandryjskiego, przy
czym po raz pierwszy w Europie mieszczanie wystąpili
jako główny czynnik broniący wolności kraju; obok
części rycerstwa, zwłaszcza drobnego, poparli ich ak-
tywnie chłopi.4 Niewątpliwie można tu już mówić
o patriotyzmie państwowym (tak Heinrich Sproem-
berg); F. L. Ganshof i J. Dhondt skłonni są nawet upa-
trywać tu zaczątki flandryjskiej świadomości narodo-
wej. Jest to jednak wspólnota obejmująca ludność oby-
dwu języków: obok Brugii i Gandawy w ruchu miast
biorą udział Lille i St. Omer.
W momencie, kiedy rodziło się i umacniało poczu-
cie francuskiej wspólnoty narodowej, a cała Francja
skupiała się wokół króla i wspólnego patrona, św. Dio-
nizego, Flandria uroczyście głosiła swą odrębność. Lu-
dwik VI nie miał wystarczających sił, aby narzucić jej
swą wolę: odtąd świadomość odrębności rosła we
Flandrii jednocześnie z nawiązywaniem więzi z sąsied-
nimi państewkami, powstałymi z rozpadu „regnum
Lotharii”. Tak więc po upadku koncepcji odrębności
Lotaryngii rozwija się w Niderlandach cała grupa nie-
zależnych tworów politycznych; większe z nich potrafi-
ły stworzyć trwalsze więzi o charakterze społecznym
i lokalne patriotyzmy: dotyczy to przede wszystkim
Hainaut, Brabancji i Leodium.
Wiek XI i XII przyniosły rosnące wpływy kultury
i języka francuskiego w Niderlandach cesarskich, co
wiązało się nierzadko z wpływami politycznymi i koli-
gacjami z dynastią francuską. Znajomość języka fran-
cuskiego stała się również dla rodów rycerskich pocho-
dzenia germańskiego koniecznym elementem ich pozy-
cji społecznej. Język francuski przenikał też do wyż-
szych warstw mieszczaństwa, zarówno przez chęć na-
śladowania obyczajów rycerskich (a więc i języka,
uważanego za bardziej subtelny), jak i dla ułatwienia
kontaktów handlowych z Francją i przenikniętą wów-
czas francuskimi wpływami Anglią. Ale zarówno te
wpływy, jak lojalność wobec Cesarstwa, widoczna
w działalności niektórych władców, nie wpływały na
umacnianie więzi politycznej Niderlandów z którym-
kolwiek z mocarstw; dotyczy to także stosunków z An-
glią, coraz ważniejszych dla Flandrii, zależnej od an-
gielskiej wełny w produkcji sukna. Przeplatające się
germańskie i romańskie dialekty, francuskie i niemiec-
kie wpływy polityczne i kulturalne, skłoniły anonimo-
wego kleryka leodyjskiego do refleksji, ważnej w pro-
cesie kształtowania się niderlandzkiej odrębności:
Galia nos imos et habet Germania primes,
Amborum neutrum nos et utrumque sumus.

Galia ma nas za ostatnich,


a Germania za pierwszych,
Nie jesteśmy żadną z nich,
a jednocześnie jesteśmy obydwiema.
Echa tej myśli znajdujemy u wielkiego historyka
belgijskiego, Henri Pirenne’a, który pisał: „Jak nasz
kraj, uformowany przez wylewy rzek, płynących
z Francji i Niemiec, tak samo nasza kultura narodowa
jest rodzajem synkretyzmu, w którym można znaleźć
pomieszane ze sobą i modyfikujące się wzajemnie ele-
menty geniuszu obydwu ras.” Niemiecki historyk Hein-
rich Sproemberg z kolei widział w kształtującym się na
terenie Niderlandów systemie państw „wielkie energie
narodotwórcze”, które tkwią u korzeni współczesnych
państw niderlandzkich, będących dziedzicami holen-
derskich, flandryjskich, brabanckich, leodyjskich i luk-
semburskich wspólnot terytorialnych.
Przy takim nastawieniu psychicznym używanie
dialektów francuskich przez ludność południowych Ni-
derlandów nie wpływała na polityczną świadomość
w kierunku związania z narodem francuskim. Jeszcze
w XIII w. poeta flandryjski Conon z Bćthune, piszący
w dialekcie pikardyjskim, nie uważał tego języka za
francuski.
Wiek XII dołożył nowy ważny element do czynni-
ków budzących wbrew granicom państwowym wspól-
notę niderlandzką: rozwinęła się wówczas i nabrała
znaczenia wielka lądowa droga handlowa łącząca Ko-
lonię z Brugią, przebiegająca przez Maestricht, Lowa-
nium i Brukselę. Do tego czasu główne znaczenie ko-
munikacyjne miały rzeki i biegnące wzdłuż nich szlaki
handlowe z południa na północ; także terytoria poli-
tyczne, jak Flandria, Brabancja czy biskupie terytorium
leodyjskie, formowały się w kierunku południowym.
Wielka droga zaczęła teraz łączyć dwa centra gospo-
darcze: sukienniczą Flandrię i metalurgiczne terytoria
Leodium i Namur; przebiegając przez znacznie mniej
rozwiniętą Brabancję, przyspieszyła jej rozwój i wcią-
gała ją w bliższe kontakty gospodarcze z wschodnim
i zachodnim obszarem Niderlandów.
Opanowanie tej drogi stało się głównym celem po-
litycznym Brabancji, która w XIII wieku wysunęła się
na czoło terytoriów niderlandzkich, jako księstwo
o największym stopniu samodzielności politycznej
i znacznej prężności rozwoju. Działalność najwybit-
niejszych książąt: Henryka I (1190–1235) i Jana I
(1261–1294), lawirujących między słabym Cesarstwem
a potężną Francją i zaznaczającą coraz silniej swą
obecność Anglią, bywa uważana przez różnych histo-
ryków bądź za dowód zręczności politycznej, bądź za
szczyt cynizmu. Wprawdzie wypady książąt na biskup-
stwo leodyjskie nie przyniosły planowanych zdobyczy
z powodu zaangażowania tamtejszego społeczeństwa
w obronę niezależności terytorium biskupiego, ale za to
w wojnie o sukcesję limburską Jan I okrył chwałą swój
kraj i dynastię, rozbijając 5 czerwca 1288 roku pod
Worringen połączoną armię arcybiskupa Kolonii, hra-
biów Luksemburga i Geldrii; główną podstawę jego
własnych oddziałów tworzyły kontyngenty mieszczań-
skie. Zwycięstwo pozwoliło mu wcielić do swych po-
siadłości księstwo limburskie, a więc poddać swej kon-
troli wschodni odcinek drogi z Kolonii do Flandrii,
a zarazem otoczyć od wschodu terytorium biskupie.
Charakterystyczny dla sytuacji był fakt, że decyzje kró-
la rzymskiego Rudolfa Habsburga, który nadał Lim-
burg Rajnoldowi geldryjskiemu, nie wpłynęły w ogóle
na przebieg rozgrywki. Zwycięstwo pod Worringen,
opiewane w wierszach francuskich i flamandzkich,
podniosło prestiż dynastii brabanckiej i temperaturę lo-
kalnego patriotyzmu, a także przywiązanie do niezależ-
ności księstwa od jakichkolwiek obcych czynników.
Podobną rolę, jak bitwa pod Worringen dla patrio-
tyzmu brabanckiego, odegrała dla pogłębienia poczucia
wspólnoty biskupiego terytorium leodyjskiego bitwa
pod Steppes, stoczona 14 października 1213 roku. Hen-
ryk I brabancki, korzystając z rozgrywek mocarstw,
poprzedzających decydujące starcie pod Bouvines, za-
pragnął spełnić dążenia swych przodków i zagarnąć te-
rytorium biskupie; w 1212 r. udało mu się zdobyć i spa-
lić Leodium, biskup Hugo de Pierrepont schronił się
w Huy, potem w Dinant. Planom księcia przeciwstawili
się mieszczanie i chłopi, u których bezsilny dotychczas
biskup uzyskał niespodziewaną pomoc: inwazja bra-
bancka uznana została za obcy najazd, prowokujący ca-
łą ludność terytorium leodyjskiego. Pod Steppes miesz-
czańskie siły z Leodium, Huy i Dinant zniszczyły ryce-
rzy brabanckich. Bitwa ta, popularyzowana we współ-
czesnym Triumphus Sancti Lamberti (św. Lambert - pa-
tron Leodium), przypieczętowała rozwój leodyjskiego
patriotyzmu i poczucia odrębności.
Warto tu zwrócić uwagę na zmianę charakteru wo-
jen w Niderlandach XII i XIII wieku. Dawniej wojny
były nieomal stanem permanentnym, ale absorbowały
głównie arystokrację i rycerstwo. Obecnie prowadzenie
wojen było uzależnione od decyzji mieszczaństwa, dą-
żącego do pacyfikacji dróg i likwidacji chaosu walk
feudalnych. Jeżeli jednak już do wojen dochodziło, to
absorbowały one wszystkie warstwy społeczne. Zmie-
niał się charakter walki, zapowiadając przyszłe kata-
strofy rycerstwa w starciach z nową taktyką piechoty
mieszczańskiej; jednocześnie udział szerokiej reprezen-
tacji społeczeństwa danej ziemi w solidarnej walce ze
wspólnym wrogiem umacniał wiąż wspólnoty, łączącą
mieszkańców najechanego przez wroga terytorium.
W tym samym momencie, gdy więzi ekonomiczne
przyczyniały się do gospodarczej i kulturalnej wspólno-
ty niderlandzkiej, a wpływy francuskie dostarczały tej
wspólnocie zewnętrznej jednolitych form, kształtują-
cych według tego samego wzorca mentalność i sposób
życia, wzmocnione państewka terytorialne, stabilizując
swą władzę i granice, kształtowały swe odrębności, co-
raz dłuższa tradycja wspólnego życia w ich ramach,
umacniana przez rozwijającą się lokalną historiografię,
pogłębiały lokalny patriotyzm. Mieszkańcy Niderlan-
dów nie byli już ani Francuzami, ani Niemcami: byli
Flandryjczykami, Brabantczykami, Holendrami, Leo-
dyjczykami etc.
Do przytoczonych tu przykładów Brabancji i Leo-
dium można dodać dalsze jeszcze dowody tworzenia
się lokalnych patriotyzmów, rozwiniętych wskutek po-
łączenia interesów dynastii i społeczeństwa. Wiek XII
i XIII - to również okres umocnienia wewnątrz i na ze-
wnątrz Holandii, która podporządkowała sobie właści-
wie biskupów Utrechtu i walczyła z Flandrią o wyspy
Zelandii, przy czym hrabiowie korzystali z poparcia
młodych jeszcze miast holenderskich. Wilhelm II
(1246–1256) został wybrany w Niemczech królem
rzymskim przez obóz propapieski i starał się wykorzy-
stać to stanowisko dla interesów swego terytorium. Po-
legł w walce z Fryzami, ale jego następca, Florencjusz
V (1256–1296), zwycięsko zakończył podbój.
Bardzo istotną dla dalszego rozwoju więzi teryto-
riów niderlandzkich była dokonana w 1299 r. unia Ha-
inaut i Holandii pod berłem Jana II z Avesnes i jego
syna Wilhelma III (1304–1337), wbrew Flandrii, która
dopiero w 1323 r. się z nią pogodziła. Mimo całkowicie
odmiennej struktury feudalnego Hainaut i chłopsko –
mieszczańskiej Holandii, odmiennego języka i tradycji,
zręczna polityka Avesnesów, utrzymujących odmienne
systemy administracji w obu hrabstwach, przyczyniła
się po raz pierwszy do powiązania północy i południa
Niderlandów.
Hrabiowie Luksemburga ponieśli wprawdzie pod
Worringen klęskę w swej walce o Limburg (zginął tam
hrabia Henryk III), ale niebawem mieli zrobić błyska-
wiczną karierę polityczną: hrabia Henryk IV (VII) zo-
stał cesarzem, a jego syn Jan - królem czeskim. Kariera
ta wpłynęła również na wzrost znaczenia Luksemburga
wśród państw niderlandzkich.
Wśród kształtujących się w XII i XIII wieku pa-
triotyzmów terytorialnych specyficznego charakteru
nabrał patriotyzm flandryjski, a to zarówno ze względu
na jego rosnący zakres, jak na gwałtowność, rosnącą
wraz z dążeniem Francji do wcielenia hrabstwa do do-
meny Kapetyngów i z narastającym konfliktem języ-
kowym, mającym odpowiednik w układzie sił społecz-
nych. Jesteśmy tu u kolebki tworzenia się flandryjskiej
(flamandzkiej) świadomości narodowej.
W roku 1127/1128 decyzja miast flandryjskich
wyniosła na tron, wbrew królowi francuskiemu, dyna-
stię alzacką; niedługo jednak doszło do jej wygaśnięcia:
hrabia Filip poległ w trzeciej krucjacie w 1191 roku.
Sytuacja była wówczas inna niż za Ludwika VI: teraz
jego wnuk Filip August dysponował większymi siłami
i możliwościami. Wprawdzie zgodził się na (dokonane
drogą zamachu stanu w porozumieniu z miastami flan-
dryjskimi) objęcie władzy we Flandrii przez Baldwina
V (we Flandrii VIII) z Hainaut, ale zmusił go w 1192
do odstąpienia Kapetyngom południowej, romańskiej
części hrabstwa, tzw. Artois, z wielkim ośrodkiem su-
kienniczym Arras. Również biskupie Tournai znalazło
się pod protektoratem króla.
Na tym nie koniec nacisku Filipa Augusta na Flan-
drię: syn Baldwina V (VIII), Baldwin VI (IX), wziął
udział w czwartej krucjacie, został w 1204 cesarzem ła-
cińskim Konstantynopola i wkrótce potem w walce
z Bułgarami dostał się do ich niewoli, po czym słuch
o nim zaginął. Pozostały po nim dwie nieletnie córki,
które Filip August wywiózł do Paryża, roztaczając swą
kontrolę nie tylko nad Flandrią, ale i należącym do Ce-
sarstwa Hainaut. Straszą córkę Baldwina, Joannę, wy-
dał za księcia portugalskiego Ferranda. Objęcie władzy
przez młodą parę od razu jednak podważyło wpływy
Francji; jak wiemy, Ferrand w przymierzu z Anglią
i cesarzem Ottonem IV walczył przeciwko swemu su-
zerenowi pod Bouvines (1214). Odpokutował to dwu-
nastoletnią niewolą; dopiero po śmierci Filipa Augusta
następca jego zgodził się uwolnić hrabiego za wysoki
okup i ograniczenie samodzielności Flandrii (1226 r.).
Baronowie flandryjscy mieli składać przysięgę wierno-
ści królowi, a hrabiowie nie mieli prawa budować no-
wych twierdz ani naprawiać istniejących. Jedyna córka
Ferranda i Joanny została wywieziona do Paryża, gdzie
po dojściu do pełnoletności miała poślubić Kapetynga
i wnieść mu Flandrię w posagu.
Nie doszło jednak do tego, bo dziewczynka zmarła,
a dziedzictwo przeszło na młodszą siostrę Joanny, Mał-
gorzatę. Burzliwe losy tej kobiety miały odbić się na
dalszej historii Niderlandów. Poślubiła ona jeszcze
w 1212 r. barona z Hainaut, Boucharda z Avesnes, któ-
ry był związany święceniami kościelnymi. Z małżeń-
stwa tego urodziło się dwu synów, ale przyszłość ich
była niepewna, ponieważ Kościół nie uznał tego związ-
ku Małgorzaty. Pod wpływem siostry w 1222 r. Małgo-
rzata opuściła męża i w następnym roku poślubiła ryce-
rza z Szampanii Wilhelma Dampierre’a. Nowy kandy-
dat na hrabiego spotkał się z poparciem Francji i papie-
ża, który ogłosił synów Małgorzaty z pierwszego mał-
żeństwa za bastardów. Oczywiście cesarz Fryderyk II
zajął stanowisko przeciwne, popierając rodzinę Aves-
nes. Powstał groźny zatarg, który zażegnał w 1246 r.
salomonowy arbitraż „świętego króla” Ludwika IX -
arcydzieło polityczne. Król przyznał rodzinie Avesnes
(w osobie najstarszego syna Małgorzaty, Jana I) Hain-
aut, rodzinie Dampierre zaś (Gwidon, syn z drugiego
małżeństwa) - Flandrię. Decyzja osłabiała Flandrię, od-
rywając od niej Hainaut i dzieląc dawną wspólnotę na
dwa zwalczające się państewka (bo Avesnesowie nie
zrezygnowali ze swych pretensji). Jednocześnie po-
wstawał niebezpieczny dla Cesarstwa precedens: król
francuski decydował o tym, kto ma panować w cesar-
skim hrabstwie Hainaut.
Rządy dwu sióstr, wychowywanych w Paryżu
i nieznających języka flamandzkiego, a następnie pa-
nowanie Dampierre’ów, Francuzów obcych tradycjom
flandryjskim i otaczających się rycerzami ściąganymi
z Francji, zwiększyły wpływy francuskie - dwór nabrał
charakteru francuskiego, francuski stał się językiem
administracji; najstarszy dokument wydany w tym ję-
zyku (1204) pochodzi właśnie z Flandrii. Każdy rycerz,
pragnący zrobić karierę, musiał dostosować się do ję-
zyka i obyczajów dworu; rycerzy naśladowało bogate
kupiectwo. Nawet w miastach flamandzkich, jak St.
Omer czy Ypres, prowadzono kancelarię po francusku.
Szerzenie się we Flandrii wpływów francuskich
przyniosło jednak konsekwencje, jakich dotychczas
w Europie nie znano. Flandria należała, obok północ-
nych Włoch, do najsilniej zurbanizowanych terenów
europejskich. Sukiennictwo, rozwijające się w Ganda-
wie, Ypres, Brugii, Lilie i Douai, przyczyniało się do
wzrostu liczby i znaczenia rzemieślników; w produkcji
sukna brała też udział znaczna część pobliskiej ludności
wiejskiej, co z kolei umacniało więzi niższych warstw
społeczeństwa miejskiego i wiejskiego. Rzemieślnicy
stali się w XIII w. przedmiotem wyzysku bogatych
kupców (poorters), władających w miastach: utracili
samodzielność, za określoną zapłatę, z wełny dostar-
czanej przez kupców, wykonywali tylko produkt, który
ci sami kupcy zabierali następnie celem rozprowadze-
nia. Tkacze zajmowali się tylko fragmentem produkcji:
wykańczanie sukna, folowanie i farbowanie dokony-
wane było już przez innych rzemieślników, także na
zlecenie poorters. Stosunki między tymi ostatnimi
a rzemieślnikami, którzy właściwie zeszli już do roli
robotników najemnych, stawały się coraz bardziej na-
pięte. W roku 1274 tkacze i folusznicy zawiązali w
Gandawie spisek przeciw władzom miejskim; w 1280
wybuchły rozruchy w Brugii, Ypres, Douai i Tournai.
Władze miast nawiązywały porozumienia w sprawie
wspólnego zwalczania wystąpień „pospólstwa”. Nie-
nawiść zwracała się także przeciw władzom komunal-
nym, opanowanym przez możne rody kupieckie lub
właścicieli gruntów miejskich; nie dopuszczały one do
władz miejskich nowych ludzi, ciągnęły zyski z admi-
nistrowania dochodami i podatkami miejskimi, powo-
dując uzasadnione oskarżenia o defraudację.
Konflikt społeczny w miastach (poza południową
częścią Flandrii z Lilie i Douai, gdzie cała ludność
mówiła po francusku) łączył się z narastającym podzia-
łem językowym. Im bardziej rządząca grupa kupiecko –
rentierska przyswajała sobie francuski język i obyczaje,
tym bardziej antagonizmy społeczne przybierały formy
wrogości językowo – etnicznej. „Chrześcijaństwo jest
rozdwojone” - pisał w XIV w. poeta flamandzki Jan
van Boendale, mając na myśli podział na „waelsche”
i „dietsche tonge”. Dawny lokalny patriotyzm fla-
mandzkiej wspólnoty terytorialnej nabierał nowych
barw; separatyzm, broniący Flandrii przed wcieleniem
do Francji, stawał się teraz nienawiścią do Francji jako
państwa i do Francuzów jako narodu. Przynależność
narodowa stopniowo zlewała się z językową, zwłaszcza
gdy okazało się, że przejęciu języka francuskiego przez
rządzącą grupę kupiecką towarzyszy coraz ściślejsze
związanie się jej z królem francuskim przeciw własne-
mu hrabiemu. Od francuskiego godła królewskiego za-
częto tę grupę nazywać „leliaerts” - liliarzami.
Proces krystalizacji antagonizmu językowego
w miastach ogarnął i wieś; również tam flamandzcy
chłopi stali przeciwko mówiącym po francusku ryce-
rzom. W roku 1225 doszło do powstania chłopskiego,
kiedy pojawił się samozwaniec, rzekomo wracający
z niewoli bułgarskiej cesarz Baldwin. Powstanie skie-
rowane było przeciwko coraz bardziej francuskiemu
i obcemu flandryjskim sentymentom dworowi oraz
próbom wzmożenia feudalnego wyzysku przez szlach-
tę.
Krystalizacja nowej świadomości, opartej na języ-
ku, była powolnym procesem, dalekim od wypełnienia.
W południowej części Flandrii, mówiącej po francusku,
nie było oczywiście antagonizmu językowego, ale kon-
flikty społeczne były te same; obrońcy niezależności
Flandrii, niechętni aneksyjnej polityce króla francu-
skiego, zwani od lwich pazurów herbu hrabstwa „clau-
waerts”, znajdowali i tu zwolenników wśród pospól-
stwa i chłopów.
Co więcej, obcy i całkowicie francuski ród Dam-
pierre’ów, tylko po kądzieli związany z cieszącą się
przywiązaniem starą dynastią Baldwinów, znalazł się
niespodziewanie w jednym obozie z flamandzkim po-
spólstwem i flamandzkimi chłopami. Za czasów Lu-
dwika Świętego Dampierreowie cieszyli się poparciem
króla i na ogół byli wiernymi lennikami. Mimo to kon-
sekwentna polityka dworu francuskiego, zmierzająca
do likwidacji wielkich lenn i stopniowego ich wcielania
do domeny królewskiej, była zbyt wyraźna, aby plany
wobec Flandrii mogły pozostać niedostrzeżone. Jednym
z najważniejszych elementów tej polityki było wkra-
czanie w konflikty hrabiów z ich podwładnymi i umoż-
liwianie tym ostatnim odwoływania się od decyzji hra-
biów do parlamentu paryskiego.
Hrabia Gwidon Dampierre starał się interweniować
w konfliktach społecznych w miastach, grożących
krwawymi powstaniami; jego wysiłki szły w kierunku
likwidacji ekskluzywizmu grupy rządzącej i poddania
jej kontroli szerszych warstw mieszczaństwa. Taka in-
terwencja w Gandawie w 1275 r. spowodowała jednak
odwołanie się ławników gandawskich do Paryża; par-
lament paryski unieważnił decyzję hrabiego. Z tą chwi-
lą odwołania zaczęły się mnożyć; już nie tylko miasta,
ale i poszczególni baronowie odwoływali się do króla
francuskiego, który przysyłał do Flandrii swoich peł-
nomocników, obdarzonych prawem decydowania
o różnych sprawach ponad głową hrabiego. Byli to czę-
sto - co hrabiego szczególnie drażniło - prości rycerze,
którzy w służbie królewskiej uzyskali znaczenie przera-
stające ich własne pochodzenie i majątek.
Do konfliktu Gwidona z królem Filipem Pięknym
doszło wobec interwencji króla we wróżdę Dampier-
re’ów z Avesnesami. Gwidon, który w 1263 r. kupił
hrabstwo Namur, starał się przez opanowanie Hainaut
doprowadzić do połączenia Flandrii z nową posiadło-
ścią i stworzenia silnego kompleksu terytorialnego. Nie
było to na rękę Filipowi Pięknemu, który starał się
osłabiać, a nie wzmacniać swych wielkich wasali. Po-
rozumienie króla z Janem z Avesnes skłoniło Gwidona
do szukania kontaktów z Anglią; mnożące się przypad-
ki wkraczania funkcjonariuszy królewskich w we-
wnętrzne konflikty hrabstwa i pozywanie hrabiego
przed parlament paryski przyspieszyły zerwanie.
W 1297 roku Gwidon odmówił stawienia się w Pa-
ryżu i wypowiedział posłuszeństwo Filipowi, po czym
zawarł przymierze z Anglią. Król angielski Edward I
nie pospieszył jednak z pomocą i zawarł odrębny pokój
z Francją (1299 r.). Większa część Flandrii, nie przygo-
towanej do odparcia frontalnego ataku, została już
w 1297 r. opanowana przez Francuzów. W maju 1300
r. Gwidon skapitulował i został uwięziony, a Flandria
wcielona do domeny królewskiej.
Tuż przed wypowiedzeniem wojny Gwidon nadał
liczne przywileje miastom; w tychże przywilejach, roz-
szerzających autonomię i ułatwiających rozwój handlu
i rzemiosła, zawarte były jednak postanowienia doty-
czące udziału przedstawicieli pospólstwa we władzach
miejskich. Nieszczęśliwy hrabia, mimo katastrofy, zo-
stawił więc przychylne wspomnienia wśród niższych
warstw mieszczaństwa: stare przywiązanie ludu do dy-
nastii znalazło nowy powód do rozwinięcia się na prze-
kór obcemu panowaniu.
Namiestnik Filipa, Jakub de Chatillon, popełnił
wszystkie możliwe błędy w zarządzaniu świeżo zdoby-
tym krajem. Otoczywszy się baronami i profrancuskimi
przedstawicielami mieszczaństwa, urządził kosztowną
i rozrzutną podróż króla po Flandrii, którą następnie
starał się sfinansować, obciążając jej ludność nowymi
podatkami.
Już w 1302 r. doszło do wybuchu nienawiści prze-
ciw najeźdźcom. Na czele spisku stanął brugijski rze-
mieślnik Piotr de Coninck; we Flandrii pojawił się je-
den z synów Gwidona, Jan z Namur, który potrafił wy-
korzystać wrzenie pospólstwa dla sprawy dynastii.
Brugia, opanowana chwilowo przez spiskowców, zo-
stała w maju 1302 zajęta przez żołnierzy Jakuba de
Chatillon; rozeszły się pogłoski o przygotowywanych
represjach i egzekucjach. Strach połączony z nienawi-
ścią doprowadził do wybuchu; ranek 18 maja 1302 r.
był świadkiem „jutrzni brugijskiej” - rzezi zakwatero-
wanych po mieście Francuzów. Hasło spiskowców:
„schild en vriend” (tarcza i przyjaciel), stało się podob-
no narzędziem rozróżnienia przyjaciół od wrogów:
tych, którzy nie potrafili poprawnie wymówić fla-
mandzkiego hasła, zabijano. Wrogiem był więc dla
powstańców każdy Francuz.
Powstańcy brugijscy znaleźli naśladowców w in-
nych miastach i we wsiach Flandrii nadmorskiej. Armia
francuska, która niebawem przybyła ponownie ujarz-
mić kraj, została 11 lipca 1302 r. zmasakrowana pod
Courtrai („bitwa ostróg”). Wojska flamandzkie składały
się prawie wyłącznie z piechoty mieszczańsko – chłop-
skiej; towarzyszący im niewielki orszak Jana z Namur
liczył tylko 30 rycerzy. Nie brano jeńców. „Jak w Bru-
gii, ktokolwiek mówił po francusku, był zabijany.” Pod
Courtrai nienawiść do obcojęzycznych najeźdźców
sprzęgła się z nienawiścią klasową do obcego i miej-
scowego (leliaerts) rycerstwa i patrycjatu, co wzmogło
gwałtowność rozprawy.
Wojna Flandrii o niepodległość przeciągnęła się
jednak na długie lata, a rezultaty jej nie odpowiadały
ogromnemu poświęceniu i determinacji ludu flamandz-
kiego. Można sądzić, że dynastia i wyższe warstwy
społeczeństwa Flandrii były nieomal równie przestra-
szone zwycięstwem pod Courtrai, jak król Filip Piękny
(który odtąd unikał walnych bitew w polu). Pokój w
Athis–sur–Orge (1305) był korzystny dla Francji, która
zatrzymywała trzy frankofońskie kasztelanie południo-
wej Flandrii: Lilie, Douai i Béthune, oraz zamki Cassel
i Courtrai. Można się domyślać początku rozdźwięków
między Flamandami z północnej Flandrii, rozżartymi
na wszystko, co francuskie, i ich mówiącymi po francu-
sku kompatriotami z południa; dwór francuski ze swej
strony prowadził rozległą propagandę przeciwko zu-
chwałym flamandzkim plebejom, którzy wbrew pra-
wom Boskim i ludzkim „tkacza zrobili sobie królem”
(wykorzystano tu przezwisko Piotra Conincka dla
oszukania opinii publicznej: coninck - król). Działało to
przede wszystkim na flandryjską szlachtę, która wywie-
rała nacisk na hrabiego, aby pogodził się z królem.
Nowy hrabia, Robert z Bethune, syn Gwidona, znalazł
się, jako współtwórca pokoju w Athis, pod pręgierzem
opinii flamandzkiej. Poza tym, że poniósł straty teryto-
rialne zobowiązał się do wypłacenia królowi ogromnej
kontrybucji (400 tys. liwrów w ciągu 4 lat) oraz zbu-
rzenia fortyfikacji, a wszyscy Flandryjczycy powyżej
14 lat mieli złożyć przysięgę wierności królowi. Oba-
wiając się nowych rewolucyjnych ruchów mieszczań-
stwa, Robert związał się z baronami i dawnymi le-
liaerts z miast, zapewniając im powrót. Nierozumieją-
cemu ani języka, ani uczuć Flamandów hrabiemu obce
były antyfrancuskie uczucia mas: jego cel - odzyskanie
hrabstwa - został osiągnięty; odtąd starał się doprowa-
dzić do zgodnego współżycia z królem. Nie było jego
winą, że kolejni królowie francuscy nie ułatwiali tego
współżycia i na pograniczu wznawiano co i raz walki,
aż po zawarcie pokoju w 1320 r., łagodzącego warunki
pokoju w Athis, które nie zostały w pełni wykonane.
Powrót leliaerts i profrancuskich baronów przy-
czynił się do utrzymywania we Flandrii stanu wrzenia,
obejmującego nie tylko mieszkańców miast, ale także
chłopów; w 1323 wybuchło powstanie obydwu tych
grup ludności przeciwko patrycjatowi kupieckiemu,
panom feudalnym i hrabiemu Ludwikowi z Nevers. Po
kilku latach walk, w których przebieg nie możemy tu
się wgłębiać, reakcja feudalna odniosła sukces z pomo-
cą króla francuskiego Filipa VI: pod Cassel 23 sierpnia
1328 r. rycerstwo francuskie wzięło odwet za Courtrai,
po czym rozpoczęły się bezprzykładne represje i egze-
kucje chłopskich i mieszczańskich uczestników po-
wstania. W ten sposób kolejne pokolenia Fłamandów
gromadziły w sobie złoża antyfrancuskiego patrioty-
zmu - jutrznia brugijska i triumf pod Courtrai w takim
samym stopniu, jak pamięć o klęsce pod Cassel i wy-
mordowanych powstańcach, żywe były w uczestnikach
kolejnego wybuchu: powstańcach 1339 r., którzy oba-
liwszy władzę hrabiego Ludwika i zerwawszy z Fran-
cją, usiłowali pod przewodem Jakuba van Artevelde
stworzyć podstawy Flandrii od nikogo niezależnej.
Pora zbilansować rozwój świadomości narodowej
na niderlandzkim pograniczu Niemiec i Francji. Ziemie
te - od Flandrii po Holandię, Geldrię i Luksemburg, nie
zostały objęte w większym stopniu procesami integra-
cyjnymi narodów niemieckiego i francuskiego. Na
przeszkodzie temu stanęła najpierw odrębna tradycja
wspólnoty lotaryńskiej, aż do XI w. zachowująca swą
żywotność. Kiedy została zlikwidowana, ustąpiła -
wskutek słabnącej siły integracyjnej Cesarstwa - licz-
nym władztwom terytorialnym, z których każde budo-
wało własną społeczność o odrębnych tradycjach histo-
rycznych, pozbawioną uczuciowych związków z wiel-
kimi sąsiednimi monarchiami. W dodatku terytoria owe
złożone były w większości przypadków z obszarów
dwujęzycznych; narastanie odrębności terytoriów i ich
własnych tradycji w postaci terytorialnego patriotyzmu
uodporniało je więc na działanie żywego już w XIII w.
na różnych obszarach Europy, wywołanego przyczy-
nami społeczno – politycznymi antagonizmu języko-
wego. Wiek XIV w Niderlandach - to czasy rozkwitu
patriotyzmu brabanckiego, holenderskiego, luksembur-
skiego etc., które nie czuły już, czy jeszcze, związków
z większymi całościami.
A jednak podstawy do rozwoju takich szerszych
powiązań były już w trakcie formowania. Tworzyły się
one na przekór granicom państwowym i językowym
drogą coraz ściślejszych stosunków gospodarczych, łą-
czących poszczególne terytoria Niderlandów cesarskich
i francuskich: wzdłuż wielkich rzek, wzdłuż szlaku
prowadzącego równoleżnikowo ze wschodu przez po-
szczególne księstwa i hrabstwa do Brugii. Rozwijała się
tu szczególna cywilizacja, oparta na zbliżonej struktu-
rze społecznej i mieszanym charakterze etnicznym, któ-
ra niebawem miała zacząć owocować w sztuce niepo-
wtarzalnymi zjawiskami niderlandzkiej kultury pla-
stycznej, a w literaturze - po okresie rozwoju dość na-
śladowczej twórczości rycersko – dworskiej - specy-
ficznymi utworami dydaktycznymi i satyrycznymi,
wywodzącymi się z kręgów mieszczaństwa, mówiące-
go zarówno francuskimi, jak germańskimi dialektami.
Na tej podstawie dynastia burgundzka podejmie
u schyłku XIV w. dzieło zjednoczenia Niderlandów,
dzieło, które w sto lat później przyniosło rezultaty
w postaci dwujęzycznego, ale politycznie świadomego
i kulturowo dość jednolitego „narodu burgundzkiego” -
jak się określali sami mieszkańcy Niderlandów, coraz
częściej zwanych także (w myśl reminiscencji antycz-
nych) Belgią.
Ten kierunek rozwoju nie był jednak niczym
oczywistym: uczy o tym przykład Flandrii. Bardzo
wcześnie wyodrębniona w zwarte i gospodarczo wyso-
ko rozwinięte terytorium ze świadomym swej odrębno-
ści społeczeństwem, niepragnącym przyłączenia do
żadnej z trzech wielkich monarchii wyciągających rękę
po ten kraj, a przywiązanym do własnej dynastii, trady-
cji historycznych i kultów (Karola Dobrego w Brugii!),
znalazła się na przełomie XII i XIII wieku w obliczu in-
tegracyjnych akcji królestwa Francji. Kapetyngowie nie
zdołali wchłonąć Flandrii za jednym zamachem, nie
zdołali jej zresztą w ogóle ujarzmić. Jednak wskutek
ich polityki patriotyzm terytorialny Flandryjczyków,
podobny przez długi czas do analogicznych patrioty-
zmów Brabantczyków, Leodyjczyków czy Holendrów,
nabrał ostrego charakteru antyfrancuskiego. Król fran-
cuski nie był dla Flandryjczyków własnym charyzma-
tycznym monarchą, lecz obcym agresorem. Przepaść
między nim a Flandrią pogłębiała się, gdy kolejno włą-
czano do Francji Artois i frankofońską południową
Flandrię (Lilie, Douai, Béthune); Flandria stając się ję-
zykowo jednolita, zyskiwała nowy przedmiot walki,
identyczność etniczno – językową. Hrabia jako dawny
symbol tej odrębności stracił znaczenie - obcy języko-
wo swemu ludowi, był popierany tylko wtedy, kiedy
działał zgodnie z jego interesem. Flandria mogła istnieć
i walczyć o swą niezależność także bez własnego mo-
narchy, jak tego dowiodła w latach 1301 i 1339. Fla-
mandzkie społeczeństwo Flandrii przeradzało się w na-
ród, i to naród obejmujący szerokie warstwy społeczeń-
stwa.
Byłoby interesujące zbadanie dalszych dróg roz-
woju tej flandryjsko – flamandzkiej świadomości na-
rodowej, umacnianej w powstaniach XIV wieku, będą-
cych jednocześnie wyrazem konfliktów społecznych
i antagonizmów narodowych. Patriotyzm flandryjski
przetrwał długo jeszcze potem, ale miał później raczej
charakter separatyzmu regionalnego w państwie bur-
gundzkim. Dlaczego Flandryjczycy pogodzili się
z władzą obcej dynastii, i to wywodzącej się z francu-
skiego domu królewskiego? Czy dlatego, że Filip Śmia-
ły ponownie połączył z Flandrią utraconą niegdyś fran-
kofońską część południową? Czy dlatego, że rozpoczął
jednoczenie ziem niderlandzkich na przekór granicom
między Francją a Cesarstwem? Czy ze względu na jego
zalety osobiste: zrównoważenie i tolerancyjność? Czy
za to, że kazał swe dzieci uczyć języka flamandzkiego?
Trudno odpowiedzieć na te pytania. Najważniejszy
był fakt zniknięcia obaw przed wchłonięciem Flandrii
przez Francję. Książęta, przeciwstawiający się królowi
francuskiemu, stawali się - mimo własnej woli - repre-
zentantami interesów flandryjskich poddanych. Flan-
dria, rozszerzona na południu i niebawem zwiększona
o odzyskane Artois, straciła jednolitość językową, tak
sprzyjającą nacjonalizmowi flamandzkiemu. Język
francuski znowu osiągnął przewagę, i to w całych Ni-
derlandach, jako język dworu i urzędów centralnych,
ale język niderlandzki był obok niego wszędzie w uży-
ciu i książęta potrafili się nim posługiwać. Rozwijały
się obok siebie dwie literatury, przy czym dzieła w ję-
zyku francuskim wychodziły często spod pióra Fla-
mandów. Antagonizmy językowe dawały od czasu do
czasu znać o sobie, zwłaszcza uszczypliwe uwagi na
temat grubiańskości języka niderlandzkiego były czę-
stym składnikiem utworów francuskich (o „brute lan-
gue” pisał kronikarz dworski XV w. Jerzy Chastellain,
sam „natif flameng”). Jednak syn Filipa Śmiałego, Jan
bez Trwogi, umieścił w swym herbie flamandzką dewi-
zę: „Ic houd” (przyjmuję wyzwanie, dotrzymuję placu).
„Burgundzki” patriotyzm niderlandzki XV i XVI
wieku nie zapoczątkował, jak wiadomo, kształtowania
się narodu nowożytnego po tej właśnie linii. Rewolucja
niderlandzka przyniosła jej załamanie, a różne nowe
typy świadomości narodowej: ogólno – niderlandzka,
holenderska, belgijska, flamandzka, walońska - do dziś
ścierają się w społeczeństwach, które nie chciały być
ani Francuzami, ani Niemcami.
VIII. ŚREDNIOWIECZNA ŚWIADOMOŚĆ
NARODOWA DROGI ROZWOJU, PRZE-
SZKODY I MANOWCE
W poprzednich rozdziałach zgromadzony został
obszerny materiał, ukazujący warunki kształtowania się
narodów na terenach Francji, Niemiec i Włoch, jak też
odbiegające od nich specyficzne stosunki na obszarach
niderlandzkich, uniemożliwiające pełną integrację ich
ludności z narodami francuskim lub niemieckim i stwa-
rzające perspektywę wykrystalizowania się tam odręb-
nego narodu lub narodów. Niestety, rozmiary książki
i najrozmaitsze trudności, którym dałem wyraz
w przedmowie, nie pozwalają na omówienie na tym
miejscu dalszych przykładów kształtowania się śre-
dniowiecznych narodów europejskich. Poza dotychcza-
sowymi przykładami pozostał więc rozwój narodu an-
gielskiego, tak skomplikowany ze względu na podpo-
rządkowanie francuskim wpływom językowym i kultu-
rowym i ze względu na rolę zdobywców normańskich
XI w., brutalnie, choć bezskutecznie starających się ze-
rwać z dotychczasowymi historycznymi i kulturowymi
tradycjami kraju. Tu należałoby też omówić rozwój wa-
lijskiej świadomości narodowej, która - przynajmniej
w okresie chronologicznym objętym tą pracą - umac-
niała się mimo podporządkowania politycznego i ko-
ścielnego Walii królom angielskim i arcybiskupstwu
Canterbury i znajdowała wyraz w twórczości takich po-
staci, jak Galfred z Monmouth i Girald Kambryjski. In-
teresujący jest też proces kształtowania się narodu
szkockiego na podstawie syntezy celtyckich tradycji
z elementami anglosaskimi i normańskimi.
Poza naszymi rozważaniami pozostała również
Hiszpania, w której tradycje królestwa wizygockiego,
stale żywe, były natchnieniem tendencji zmierzającej
do ponownego zjednoczenia Półwyspu Pirenejskiego.
Obok nakazu walki z muzułmanami, stanowiącego
pierwszy obowiązek rycerstwa na rubieżach chrześci-
jaństwa, właśnie tradycja wizygockiej jedności Hiszpa-
nii dawała ludziom rekonkwisty w ich przekonaniu
„prawo moralne” do usuwania Maurów z Półwyspu.
Mimo tych wielkich i wciąż żywych tradycji jed-
ności, rzeczywistość polityczna Hiszpanii, polegająca
na utwierdzaniu się różnic między poszczególnymi kró-
lestwami, zdawała się przeczyć możliwości zjednocze-
nia. Każde z nich miało własną historię, własną dyna-
stię, odrębny ustrój polityczny i strukturę społeczną,
inne kierunki ekspansji, wreszcie inny dialekt, który
z pojawieniem się dzieł literackich i akt urzędowych
„in vulgari” przetwarzał się w odrębny język literacki.
Kształtowały się więc odrębne narody: kastylijski, ara-
goński, portugalski; istniała w pewnym momencie
możliwość powstania katalońsko – prowansalskiej
wspólnoty narodowej.
Nie zajęliśmy się też kształtowaniem narodów
skandynawskich, wśród których także nie brakło ten-
dencji do szerszej jedności, zbyt późno zrealizowanej
w unii kalmarskiej 1397 roku. W tym okresie zdążyło
się już bowiem wytworzyć odrębne poczucie narodowe
Duńczyków, Norwegów, Szwedów i Islandczyków,
choć w porównaniu z innymi terenami Europy bliskość
między nimi była znacznie większa i można by zesta-
wić różnice między poszczególnymi „narodami” Skan-
dynawii z różnicami organizmów politycznych rozbitej
Rzeszy Niemieckiej, które wszak miały niekiedy rów-
nież bogate podłoże tradycji sięgającej wczesnośre-
dniowiecznych plemion.
Na koniec - nie objęliśmy badaniami krajów sło-
wiańskich i Węgier, m.in. dlatego, że są one przedmio-
tem licznych dostępnych w Polsce publikacji i prac
znajdujących się w toku: synteza mogłaby okazać się
przedwczesna. Trudno było się też jej podjąć z innego
względu: właśnie ukończył książkę na ten temat uczony
czeski Frantiśek Graus; zapowiedź tego wytrawnego
badacza uwolniła mnie poniekąd od obowiązku zajęcia
się przede wszystkim problematyką krajów słowiańsko
– węgierskich, przynajmniej dopóki nie można stwier-
dzić, w jakim stopniu wyniki jego pracy rozwiążą pro-
blem.
Bizantyjski krąg kulturowy - z Rusią i krajami bał-
kańskimi - został a priori wyłączony z moich badań,
choć nie ma potrzeby przypominać, jak bardzo badania
powstawania struktur narodowych w tym kręgu ważne
są dla całości problematyki.
Zanim przejdziemy do próby scharakteryzowania
modelu średniowiecznego narodu zachodnio – euro-
pejskiego, do uchwycenia podstawowych czynników
stanowiących o jego obliczu, jego sile i trwałości, po-
wróćmy raz jeszcze do wciąż dyskutowanej sprawy
różnic między narodem średniowiecznym a narodem
nowoczesnym, ukształtowanym w XIX wieku. W trak-
cie pisania tej pracy literatura na ten temat nie przestała
rosnąć, a różnice między zwolennikami teorii o po-
wstaniu narodów na przełomie XVIII i XIX w. i zwo-
lennikami średniowiecznej genezy narodów bynajmniej
się nie zatarły.
Powtórzę więc jeszcze raz, że kształtowanie się na-
rodów, ich powstawanie, rozwój i rozpad ma charakter
dynamiczny. Obserwując pod tym kątem społeczności
historyczne od czasu średniowiecza w różnych przekro-
jach, stale napotykamy narody w rozmaitych stadiach
konsolidacji, narody w stanie powstawania, zalążki na-
rodów w postaci kształtujących się wspólnot politycz-
nych, z których czasem w przyszłości powstanie naród,
a czasem tylko efemeryczny związek terytorialny lub
koalicja określonych grup ludności.
Podkreśla się w artykułach polemicznych zasadni-
cze różnice między narodami nowoczesnymi a owymi
wspólnotami średniowiecznymi, którym ośmielam się
również udzielić miana narodów. Jest to wyważanie
otwartych drzwi, bo żaden z badaczy narodów śre-
dniowiecznych nie negował tych różnic. Już Paul Kirn
porównywał stosunek narodu średniowiecznego do
nowoczesnego do różnicy między lancknechtem a dzi-
siejszym żołnierzem piechoty. Bądźmy bardziej ściśli:
Rewolucja Francuska po raz pierwszy zlikwidowała
wątpliwości na temat, czy wszystkie klasy społeczne
tworzą naród, czy też tylko klasy uprzywilejowane,
w których rękach znajdowały się dotychczas decyzje
polityczne. Od tej pory pojęciem narodu objęto całe
społeczeństwo, wszystkich ludzi, których uczeni, poli-
tycy i ideologowie do narodu zaliczali, nawet tych, któ-
rzy sami się do przynależności narodowej niezbyt po-
czuwali, byleby odpowiadali przyjętym z góry kryte-
riom językowym, terytorialnym lub nawet... genetycz-
nym.
A więc ogromna różnica. Do Rewolucji Francu-
skiej (lub, jeśli kto woli, Amerykańskiej) istniał zwykle
tylko wąski „naród polityczny”, złożony ze szlachty lub
ze szlachty i bogatego mieszczaństwa; po Rewolucji -
naród pełny, obejmujący całe społeczeństwo, a przede
wszystkim chłopów. Otwierało to drogę do demokraty-
zacji świadomości narodowej, do jej upowszechnienia,
do ukazania odpowiedzialności wszystkich warstw za
losy narodu.
Ale przyjrzyjmy się bliżej rzeczywistości histo-
rycznej. Znane są wypowiedzi szlacheckich ideologów
polskich i węgierskich, głównie z okresu nowożytnego,
negujące przynależność „plebejów”, także mieszczan,
do narodu. Są to jednak tezy publicystyczne, które
przecież nawet nie przez całą szlachtę były przyjęte,
którym zaprzeczali świadomi narodowo i wykształceni
mieszczanie od średniowiecza aż po Rewolucję. Sami
przedstawiciele „narodów szlacheckich” w obliczu za-
grożenia zwykle przypominali sobie o szerszym zasię-
gu wspólnoty narodowej i gorąco wzywali chłopów do
walki w obronie „wspólnej” teraz ojczyzny. Zakres
świadomości narodowej w okresie przed Rewolucją
Francuską nie ograniczał się do „narodu politycznego”,
nie był też wartością stałą. Poszerzał się zwykle
w okresie zagrożenia zewnętrznego, zwężał zaś w mo-
mencie, gdy konflikty klasowe kazały widzieć główne-
go wroga w przedstawicielu innej grupy społecznej,
mówiącym tym samym językiem.
Przeciwko absolutyzacji dziewiętnastowiecznej
wspólnoty narodowej jako pierwszego i jedynego
prawdziwego modelu przemawia również fakt, że
w XX wieku pojawiły się liczne narody nie odpowiada-
jące cechom takiego modelu, ale - często wbrew teore-
tykom - uznające się za narody. Warto też przyjrzeć się
zmianom w mentalności „starych” narodów: w wielu
przypadkach świadomość przynależności narodowej
nie jest już wśród ich przedstawicieli najważniejsza,
a inne, zwykle szersze, wspólnoty wysuwają się przed
naród, gdy przychodzi oceniać uczuciowe zaangażowa-
nie. Nie widzę więc podstaw, aby dziewiętnastowiecz-
ny model narodu uważać za miarę absolutną, według
której oceniać można, czy dana społeczność jest naro-
dem, czy też nie.
Wróćmy jednak do średniowiecza: również wów-
czas przynależność narodowa była tylko jedną z węż-
szych i szerszych więzi, jakie łączyły ówczesnych ludzi
we wspólnoty. Nie zawsze była więc więzią najważ-
niejszą - podobnie jak dzisiaj.
Krytycy minimalizujący znaczenie więzi narodo-
wej w średniowieczu (Jeno Szücs, ostatnio Rudolf Ja-
worski) wskazują na niewielką liczbę tekstów, którymi
stale operują ich przeciwnicy pragnący udowodnić ist-
nienie narodów i konfliktów narodowych. To prawda.
Liczba tych tekstów, nawet jeśli wziąć poprawkę na
stopień ich zachowania, jest niewielka, a „akcenty” na-
rodowe występują w kronikach, korespondencji i litera-
turze sporadycznie, raczej w sytuacjach konfliktowych.
Trzeba jednak pamiętać, że dotychczasowe badania
skupiały się głównie na poszukiwaniu wypowiedzi za-
barwionych nienawiścią do innych narodów lub bronią-
cych walorów własnej wspólnoty czy też jej urojonych
prerogatyw. Są to akcenty świadczące nie tyle o świa-
domości narodowej, ile o wybujałym nacjonalizmie. Na
szczęście jednak uczucia takie ani w średniowieczu, ani
obecnie nie są zjawiskiem stałym: nasilają się w niektó-
rych momentach i ogarniają dość szerokie środowiska,
by następnie, po zniknięciu przyczyny nasilenia, znik-
nąć - co nie jest oczywiście równoznaczne z zanikiem
świadomości narodowej.
Dlatego ważniejsze i bardziej płodne naukowo są
badania nad treścią zaimka „my” u poszczególnych pi-
sarzy średniowiecza, znajdujące się dopiero w stadium
początkowym. Dają one materiał bardziej pewny niż
poszukiwanie wybuchów narodowej nienawiści; trzeba
jednak pamiętać, że dotyczą stosunkowo niewielkiej
grupy intelektualistów. Odruchowość używania zaimka
„my” w stosunku do określonej wspólnoty etnicznej
wydaje się skądinąd gwarancją, że autor jest tu wyrazi-
cielem szerokiej warstwy społecznej, podobnie rozu-
miejącej ten zaimek.
Świadomość narodowa u pisarzy średniowiecza
wyraża się też często pośrednio, np. przez przywiązanie
do państwa czy monarchy. Nie każda świadomość pań-
stwowa związana jest ze świadomością narodową, choć
trzeba przyznać, że efemeryczne twory polityczne
rzadko bywały przedmiotem głębszych uczuć. Nato-
miast monarcha, jego herb, jego korona bywały właśnie
symbolem uczuć narodowych. Przywiązanie Francu-
zów do tak nieudolnych monarchów, jak Jan Dobry czy
Karol VI, nagły zwrot serc tychże Francuzów do Karo-
la VII po jego koronacji w Reims świadczą chyba, że
uczucia dotyczyły symbolu, a nie osoby. Symbolu pań-
stwa, ale i narodu, skoro paryska koronacja angielskie-
go Henryka VI nie miała skutków równych skutkom
koronacji z Reims. W jeszcze większym stopniu funk-
cje symbolu pełnili święci narodowi: kult ich wyraźnie
wymyka się z ram chrześcijańskiego uniwersalizmu
i nie może być uważany za zjawisko ściśle religijne.
Więź narodowa - jak stwierdziliśmy przed chwilą -
jest jedną z kilku typów więzi, łączących człowieka
w średniowieczu z większą grupą ludzką, którą może-
my ogólnie określić jako społeczność. Błędne jest
twierdzenie, że powiązania z małymi grupami czy lo-
kalnymi społecznościami ustępowały na rzecz szer-
szych powiązań. Przeciwnie, wszystkie te powiązania
współistniały, zmieniło się tylko ich znaczenie dla jed-
nostek, ale nie w jednym kierunku i nie bezpowrotnie.
Niejednakowe też znaczenie miały poszczególne więzi
dla różnych grup ludności i stanów społecznych.
Pozostawmy na uboczu więzi rodzinne i rodowe;
znaczenie pierwszych było w średniowieczu oczywiste,
pod nazwą rodów zaś występują wówczas na ogół szer-
sze grupy solidarnościowe, łączące się nie tylko na za-
sadzie agnatycznej, ale jednoczące również powinowa-
tych i krewnych w linii żeńskiej. Solidarności tego typu
nie mogły jednak współzawodniczyć ze związkami
o charakterze politycznym, o mniejszym lub szerszym
zasięgu terytorialnym.
Pamiętamy, że powstanie narodów poprzedził roz-
wój związków plemiennych. Naród powstawał zwykle
w wyniku stałego zasiedzenia się takiego związku na
określonym terytorium; moim zdaniem momentem
przejścia od świadomości plemiennej do narodowej jest
połączenie przywiązania do plemienia - z jego tradycją
historyczną - i do założonego przez nie państwa
z przywiązaniem do kraju, który stawał się przez to
„ojczyzną”.
Sytuacja komplikuje się przez to, że pod określe-
niem plemienia występują zarówno drobne grupki et-
niczne, jak wielkie związki, powstałe z połączenia licz-
nych małych plemion.3 Oczywiście te ostatnie przede
wszystkim mogły stać się podstawą rozwoju narodów.
Warto jednak pamiętać, że świadomość plemienna
(w sensie plemion stanowiących część jakiegoś krysta-
lizującego się narodu) trwała w wielu przypadkach na-
dal i stanowiła czynnik zdolny do rozsadzenia świeżego
związku narodowego. Nie mam tu na myśli plemion,
które weszły w skład państwa, a nie narodu francuskie-
go, jak Bretończycy czy Flamandowie; także plemiona
akcentujące swą przynależność do szerszej grupy naro-
dowej, jak Sasi i Bawarowie do narodu niemieckiego,
były zdolne do stworzenia odrębnych narodów na pod-
stawie saskiej i bawarskiej „ojczyzny”.
Rzesza nie rozpadła się jednak na państwa ple-
mienne, ale na terytoria stanowiące nowe twory poli-
tyczne. Być może, uratowało to jedność większości na-
rodu niemieckiego, bo te nowe terytoria w mniejszym
stopniu odpowiadały jednostkom etnicznym niż dawne
obszary księstw plemiennych, zapobiegliwie rozbite
dzięki polityce królów z dynastii saskiej, salickiej i Ho-
henstaufów. Nowe księstwo Bawarii obejmowało tylko
część dawnego plemienia Bawarów, księstwo Saksonii
- tylko drobny wycinek obszarów saskich. A jednak
także te nowe terytoria polityczne, w miarę uniezależ-
niania się od słabnącej władzy centralnej, stawały się
podstawą nowych wspólnot, powiązanych więzią pa-
triotyzmu regionalnego: wspólnymi interesami, wspól-
nym władcą (a z czasem - dynastią), wreszcie - wspólną
historią i antagonizmem w stosunku do sąsiednich tery-
toriów. Franz Steinbach wykazał, że właśnie w ramach
tych terytoriów wytworzyły się nowożytne dialekty ję-
zyka niemieckiego, które tylko pośrednio nawiązują do
dawnych dialektów plemiennych.
Ponieważ kultura niemiecka nie rozwijała się tak
jednolicie, jak włoska (dwa lub nawet trzy języki lite-
rackie), a zagrożenie Niemiec jako całości nigdy nie
było poważne, czynniki dośrodkowe słabły z każdym
stuleciem. Na czoło wysunęły się patriotyzmy teryto-
rialne lub nawet lokalne (wolne miasta). Z terytoriami
i miastami związała się w XIII w. historiografia, opie-
wająca bohaterskie czyny książąt, rycerstwa i miesz-
czan w lokalnych wojnach i zatargach. Jedną z lokal-
nych autonomicznych jednostek politycznych stała się
wówczas Szwajcaria; patriotyzm lokalny jej mieszkań-
ców znalazł dodatkowy bodziec rozwoju w klasowym
antagonizmie tej chłopskiej społeczności wobec sąsied-
nich książąt i rycerstwa. Odrębność Szwajcarów (część
Szwabów, dawnych Alemanów) nie miała żadnych
podstaw etnicznych. Dorobili je sobie w XV w., stwa-
rzając legendę o przywędrowaniu ze Szwecji. W kon-
sekwencji rozwoju politycznego doszło do przekształ-
cenia tej wspólnoty lokalnej w naród szwajcarski.
Wspólnoty lokalne i regionalne trwały i zachowy-
wały żywotność w całej Europie, choć nigdzie prawie
nie osiągnęły takiego znaczenia, jak we Włoszech
i Niemczech. Nie można jednak także lekceważyć ich
roli we Francji późniejszego średniowiecza (zwłaszcza
w dawnych terytoriach udzielnych, stopniowo tylko
włączanych pod władze centralną) ani w Polsce, gdzie
wybujałe w okresie rozbicia dzielnicowego XII–XIII
wieku przetrwały długo w postaci separatyzmu mazo-
wieckiego, antagonizmu Wielkopolski i Małopolski,
nie mówiąc już o Śląsku i Pomorzu Gdańskim, gdzie
więzi regionalne, biorąc górę nad świadomością ogól-
nopolską, sprzyjały polityce sąsiadów, którzy oderwali
te ziemie od Polski.
Więzi regionalne czerpały często swą siłę z odręb-
nej tradycji historycznej dzielnicy, stanowiącej w prze-
szłości samodzielny twór polityczny; w wielu przypad-
kach towarzyszyło tym tradycjom nawiązywanie do
dawnej, zazwyczaj zamierzchłej już świadomości ple-
miennej. Tak francuscy Burgundczycy nawiązywali do
Burgundów z okresu wędrówek ludów, a niemieckoję-
zyczni Pomorzanie i Meklemburczycy - do słowiań-
skich plemion, z których wywodziły się ich dynastie
i część ludności. Ale główną siłą, umacniającą te więzi
regionalne, były wspólne interesy gospodarcze, prze-
ciwstawiające jeżeli nie całą ludność, to przynajmniej
warstwy rządzące i gospodarczo aktywne ziemiom są-
siednim, nawet wchodzącym w skład tego samego pań-
stwa.
W szczególnej mierze dotyczyło to jeszcze cia-
śniejszych więzi, jakie łączyły mieszkańców miast,
zwłaszcza miast pełniących rolę najbardziej ożywio-
nych ośrodków handlu i produkcji. Specyficzne intere-
sy gospodarcze częstokroć przeciwstawiały je właśnie
najbliższemu regionowi, a pożywką lokalnego patrioty-
zmu były krwawe wojny z niedalekimi konkurencyj-
nymi ośrodkami miejskimi. Do znanych przykładów
Genui i Pizy, Florencji i Sieny można dorzucić antago-
nizm Gdańska i Elbląga, Krakowa i Nowego Sącza,
Szczecina i Stargardu. Antagonizmy te ulegały osłabie-
niu tam, gdzie miasta potrafiły znaleźć płaszczyznę po-
rozumienia i tworzyły związek uwzględniający postula-
ty każdego z nich i broniący wspólnych interesów na
zewnątrz. Tam, gdzie taki związek uzyskał sukcesy
i utrwalił się, mógł się wytworzyć swoisty szerszy pa-
triotyzm, jak w przypadku Hanzy niemieckiej.
Rozwój scentralizowanych państw narodowych
zmierzał do niwelacji różnic regionalnych i antagoni-
zmów lokalnych; w jeszcze większym stopniu prowa-
dziło do tego powstanie przedstawicielstw stanowych,
reprezentujących „naród polityczny”. W ich ramach de-
legaci różnych dzielnic, prowincji, miast odnajdywali
łączące ich wspólne cele, uczyli się, przeciwstawiając
się monarsze, wyrażać interesy całego kraju, nie zaw-
sze identyczne z interesami dynastii. Parlament, Stany
Generalne, Kortezy, Sejm stały się wielką szkołą świa-
domości narodowej. Nawet na niemieckich Reichsta-
gach podejmowano próby obrony interesów całości na-
rodu niemieckiego przed partykularyzmem książąt
i miast: na tym forum utrwaliła się w XV wieku naro-
dowa nazwa enigmatycznego dotąd tworu, jakim było
Sacrum Imperium - Cesarstwo Rzymskie Narodu Nie-
mieckiego.
Ciekawym źródłem, pozwalającym na wgląd
w stopień integracji poszczególnych narodów europej-
skich pod koniec średniowiecza, są rozpowszechnione
wówczas stereotypowe charakterystyki poszczególnych
społeczności czy ludów. Wzrost liczby krążących po
Europie satyrycznych wierszyków, z reguły złośliwie
wyszydzających rzekomo wrodzone cechy sąsiadów,
a bardziej przyjaźnie rejestrujących walory dalszych
ludów, mógłby być uznany za wzrost świadomości na-
rodowej, gdyby nie fakt, że wiele z tych charakterystyk
sięga genezą starożytności. Po Stanisławie Kocie, Hans
Walther postarał się zestawić te z nich, które z pewno-
ścią kursowały w okresie średniowiecza. Bez względu
na kompletność tego zestawu (prawie 200 wierszy
i przysłów) może on uchodzić za dość reprezentatyw-
ny; trzeba tylko wyłączyć wcielone tu przez twórcę
zbioru charakterystyki mieszkańców poszczególnych
miast (nie tylko takich, jak Orlean, Blois, Bordeaux,
Hamburg, Norymberga czy Antwerpia, ale nawet Er-
furt, Brunszwik i Schöppenstadt), nie mające waloru
kwalifikacji etnicznej. Otóż uderza w tym zbiorze
ogromna liczba charakterystyk odnoszących się do
mieszkańców różnych wspólnot regionalnych niemiec-
kich i włoskich na tle jednolitości Anglików, Szkotów,
Duńczyków, Szwedów, Polaków, Węgrów, Litwinów
i Rusinów. Morawianie są oddzieleni od Czechów,
a obok Hiszpanów spotykamy oddzielnie Aragończy-
ków. Natomiast - rzecz ciekawa - Francja jest jeszcze
stosunkowo zróżnicowana; obok Francuzów (Franci,
Francigenae, Galii) znajdujemy Owerniaków, Pikar-
dów, Bretończyków, Normandczyków, Burgundczy-
ków (Allobroges), Prowansalczyków i Piktawów
(mieszkańców Poitou). Trzeba jednak pamiętać, że Pi-
kardia, Burgundia, Bretania i Prowansja dopiero pod
koniec XV w. zostały ściślej zespolone z Francją, Bre-
tończycy zaś w znacznej mierze utrzymywali swą cel-
tycką odrębność jeszcze długo potem.
Więzi regionalne długo więc trwały obok więzi na-
rodowej i w odpowiednich warunkach politycznych by-
ły w stanie osiągnąć nad nimi przewagę. Trzeba jednak
pamiętać, że w średniowieczu współzawodniczyły ze
świadomością narodową nie tylko więzi lokalne i re-
gionalne, ale także świadomość o znacznie szerszym
zakresie i większym znaczeniu - ze względu na jej po-
wiązanie z uczuciami religijnymi: świadomość przyna-
leżności do Kościoła, świadomość wspólnoty chrześci-
jańskiej.
Przez cały okres średniowiecza trwała ona bez
przerwy na pierwszym planie: w poczuciu ówczesnych
ludzi pióra była ważniejsza od wszystkich innych po-
wiązań i przynależności, bo, jak uczono, „ojczyzna nie-
bieska” ma pierwszeństwo przed ziemską. Praktyczne
jej znaczenie ulegało zmianom i od XIII wieku cofało
się właśnie na rzecz rozwijających się wspólnot naro-
dowych. Warto tu od razu zaznaczyć, że Respublica
Christiana począwszy od VIII–IX w. była dla miesz-
kańców Europy identyczna z zachodnim łacińskim krę-
giem cywilizacyjnym, co oczywiście umacniało jej
zwartość. Świat bizantyjski, „schizmatycki”, stał się
najpierw światem obcym, a potem - wrogim.
Badacze odmawiający narodom średniowiecznym
cech „prawdziwego” narodu widzą właśnie we wspól-
nocie chrześcijańskiej substytut wspólnoty narodowej,
odpowiadający ówczesnym warunkom. Dla Eugena
Lemberga wspólnota ta, zorganizowana w logiczną ca-
łość pod berłem cesarza lub papieża, z jednolitą admi-
nistracją diecezjalno – parafialną, z powszechnie uzna-
waną stolicą - Rzymem, z jednym wspólnym językiem
państwowym: łaciną, z klerem jako jednolitą kadrą tego
systemu, a zakonami rycerskimi jako rdzeniem siły
zbrojnej, była pełnym odpowiednikiem państwa naro-
dowego. Jednolita tradycja historyczna z ideologią me-
sjanistyczną, te same cele i ideały łączyły świat kato-
licki przeciwko temu samemu wrogowi zewnętrznemu,
którego zwalczano, podejmując wspólne przedsięwzię-
cia militarne - krucjaty.
Taki obraz nie jest fantazją Eugena Lemberga. Tak
pojmowali katolicką społeczność średniowiecza wielcy
papieże XI–XIII w., zmierzający do urzeczywistnienia
w praktyce ideału „państwa Bożego” na ziemi. Walka
papieży o świecką władzę nad chrześcijaństwem wy-
pływała nie z ich pychy lub nie tylko z ich pychy, ale
z dążenia do konsolidacji chrześcijaństwa, do zakoń-
czenia konfliktów narodowych i państwowych, do
wprowadzenia powszechnego pokoju, kontrolowanego
przez kadry oddanego Stolicy Apostolskiej duchowień-
stwa. Plan ten czytelny już w działalności papieży IX
w., zwłaszcza Mikołaja I, osiągnął swe apogeum pod-
czas wypraw krzyżowych. Jak bardzo był nierealny,
widzieliśmy, przyglądając się sytuacji w samym Rzy-
mie - stolicy papiestwa. Ale świadomość największej
wagi obowiązków chrześcijanina, stawianych przed
wszystkimi innymi, była w okresie krucjat żywa i po-
zwoliła na ekspansję wspólnoty łacińskiej na zewnątrz.
Wspólnota ta, określana dziś zwykle jako „Za-
chód” w przeciwieństwie do „Wschodu” bizantyjskie-
go, sama niechętnie używała tego określenia. Jak przy-
pomniał Jürgen Fischer, „Zachód” był w średnio
wiecznej mentalności określeniem negatywnym: był to
obszar bliski ciemności, a więc domeny szatana. Ko-
ścioły „orientowano” ku wschodowi nie tylko ze
względu na znajdującą się tam Jerozolimę, ale również
dlatego, ze na wschodzie rodzi się światło, symbol
zbawienia. Od zachodu wieże zabezpieczały kościół
przed szturmującym go Złym. W okresie frankijskim
zastąpiono pojęcie „Zachodu” słowem „Europa” w za-
cieśnionym znaczeniu ograniczonym do świata łaciń-
skiego. Słowo to nosiło w ówczesnej twórczości często
treść emocjonalną.
Nie tylko w sferze idei i w jedności kultury świat
łaciński był całością. Dla przeciwników - Greków,
Arabów i Turków - Zachód również stanowił całość.
Dla Greków najazdy „barbarzyńców” z zachodniej Eu-
ropy stanowiły dalszy ciąg wędrówek ludów i nowe za-
grożenie cywilizacji i religii przez nieokrzesanych bru-
tali. Dla Arabów - wszyscy mieszkańcy Zachodu i ich
potomkowie mieszkający w Syrii i Palestynie byli
„Frankami”, a zatargi między biorącymi udział w kru-
cjatach wojskami różnych narodów pozostawały przez
nich na ogół nierozszyfrowane. Natomiast trafnie oce-
niali muzułmanie konflikty chrześcijan zachodnich
(„Franków”) z Grekami i innymi chrześcijanami
Wschodu i umieli je wykorzystywać.
Jakkolwiek by ją oceniać, wspólnota łacińskiego
chrześcijaństwa w średniowieczu była faktem. Wpraw-
dzie od XIII wieku obowiązki wobec niej, deklarowane
nadal gromko i żarliwie, schodziły na coraz dalszy plan
wobec dyktowanych przez więzi narodowe, ale dopiero
w XVI wieku można mówić o jej zmierzchu. Dopiero
wtedy monarcha arcychrześcijański zawarł sojusz
z wrogami chrześcijaństwa przeciw cesarzowi, a jed-
ność Kościoła łacińskiego pękła od uderzeń młota, któ-
rym Luter przybijał swe tezy na drzwiach wittember-
skiej świątyni. Jakże przejmujące jest świadectwo Era-
zma z Rotterdamu, wskazujące na przewrót w znacze-
niu więzi ogólno – chrześcijańskich i narodowych:
„Anglika nienawidzi Szkot tylko dlatego, że jest Szko-
tem; Niemca - Włoch, Szwajcara - Szwab i tak dalej...
Dlaczego te głupie nazwy bardziej nas rozdzielają, niż
spaja wspólne wszystkim imię Chrystusa”?
Siła i stosunkowa zwartość społeczności chrześci-
jaństwa łacińskiego nie wynikała tylko z więzi ideo-
wych i tego samego kościelnego wykładu dogmatów.
Trzeba pamiętać, że trzon tej społeczności - to kraje
dawnego imperium karolińskiego, pamiętające o wspól-
nej przeszłości i o wspólnych korzeniach rozwijających
się dalej już osobno instytucji, praw i zasad politycz-
nych. Postać Karola Wielkiego odgrywała też wielką
rolę w idei tej wspólnoty. Z grupą głównych, „rdzen-
nych” krajów zachodniego chrześcijaństwa (Francja,
Niemcy, Włochy) od XI w. związała się Anglia, wła-
śnie dzięki normańskiemu podbojowi i ścisłemu sple-
ceniu się ze sprawami Francji oraz wpływom francu-
skiego języka i kultury. Podobna była sytuacja królestw
hiszpańskich, które nie tylko miały własne powiązania
z tradycją karolińską, ale na początku reconquisty zna-
lazły się także pod silnym wpływem Francji: politycz-
nym, kościelnym i kulturowym. W niektórych wypo-
wiedziach średniowiecznych na tym zamykała się
wspólnota zachodnia. W kurii rzymskiej jednak, na
dworach i w ośrodkach kultury wiedziano, że już od X
wieku dalsza grupa krajów weszła do kręgu chrześci-
jaństwa łacińskiego: kraje skandynawskie i kraje
wschodniej części Europy środkowej, za którymi roz-
ciągały się już wpływy „obcej” kultury bizantyjskiej
tudzież stepy, służące koczownikom jako droga najaz-
dów. Nic więc dziwnego, że Węgry, Polska i Szwecja,
znajdujące się „in confinio Christianitatis”, już wów-
czas zaczęły sobie zaskarbiać sławę „przedmurza
chrześcijaństwa”.
Było to usprawiedliwienie małego udziału tych
krajów w sprawach dotyczących całego chrześcijań-
stwa: udział w krucjatach był tylko symboliczny, na
soborach biskupi z tych krajów zaczęli się gromadniej
pojawiać dopiero od początku XIII wieku. Dość wcze-
śnie za to zaczęła się w nich kształtować w starciach
z pretensjami politycznymi Cesarstwa i w konfrontacji
z napływem niemieckich rycerzy i kolonistów świado-
mość narodowa, oparta tu, od XIII wieku przede
wszystkim, na kryterium językowym. Słowo „język”
stało się w Polsce i Czechach synonimem „narodu”.
To kryterium stworzyło jednak w przypadku naro-
dów słowiańskich i skandynawskich nowy problem,
otwierający szersze perspektywy. Bliskość językowa
obydwu grup, łatwość porozumienia w ich obrębie
między ludźmi o różnej przynależności politycznej
i tradycjach historycznych kazała myśleć o „większych
wspólnotach”. Skandynawskie tendencje do połączenia
Duńczyków, Norwegów, Szwedów i Islandczyków zo-
stały, jak już wspomniano, uwieńczone unią kalmarską
1397 r., ale okazały się słabsze niż odrębne tradycje hi-
storyczne trzech królestw.
Ciekawy jest problem wspólnoty słowiańskiej.
Słowianie stanowili całość dla obserwatorów z ze-
wnątrz, ale również wśród nich samych świadomość
wspólnoty nigdy właściwie nie wygasła. Na co dzień
przypominało o niej podobieństwo niezbyt się różnią-
cych języków, w kronikach przekazywano tradycję
o wspólnym pochodzeniu i konstruowano genealogię,
z której wynikało pokrewieństwo poszczególnych lu-
dów. Raz mówiono o pokrewnych sobie językach sło-
wiańskich, innym razem o jednym języku słowiańskim,
różnie tylko wymawianym w poszczególnych krajach.
Pokrewieństwo językowe i poczucie słowiańskiego bra-
terstwa, wywiedzione z tradycyjnych genealogii, mogło
się stać i stawało się siłą polityczną przy formowaniu
różnych unii (np. polsko – czeskiej) lub wspólnych
frontów (szczególnie antyniemieckich).
Już powołanie Wacława II czeskiego na tron polski
w 1300 r. motywowano argumentem wspólnoty języ-
kowej. Największy jednak rozkwit w średniowieczu
przeżyła idea wspólnoty słowiańskiej w XV w., kiedy
językoznawcze zainteresowania Jana Husa i jego
uczniów sprzęgły się z antyniemieckimi tendencjami,
które znalazły żywy oddźwięk w Polsce. Podobieństwo
języka i wspólne pochodzenie stały się podstawą do tez
o braterstwie ludów słowiańskich i obowiązku wzajem-
nej pomocy w walce z wrogami. Mimo nęcących pro-
pozycji żaden z królów polskich XV w. nie ośmielił się
wziąć udziału w jakiejkolwiek krucjacie na czeskich
„heretyków”: polska opinia publiczna zbyt głęboko by-
ła przekonana o polsko – czeskim „braterstwie”. Jeden
z uczonych husyckich uznał za dialekty języka czeskie-
go mowę Morawian, Polaków i Słowian (tj. zapewne
Słowaków).9 Wtedy lub nieco później powstał słynny
falsyfikat, w którym Aleksander Wielki za dzielność
i dotrzymanie wiary miał przyznać Słowianom „cały
obszar ziemi od północy aż do południowych granic
Italii”; powstał on w Czechach lub wśród katolickich
Słowian południowych (Chorwatów lub Słoweńców).
Ideologia wspólnoty słowiańskiej nie wyszła jednak
poza tezę o konieczności wzajemnej pomocy „bratnich”
ludów: nie powstawały wówczas panslawistyczne pla-
ny politycznego zjednoczenia wszystkich Słowian.
Przedstawiliśmy tu współzawodniczące ze wspól-
notą narodową szersze i węższe solidarności, zdolne do
konkurencji z tą pierwszą w duszach ludzi średniowie-
cza. Jakie były szansę tego współzawodnictwa? Szcze-
gólnie groźnym rywalem wspólnot narodowych były
solidarności regionalne, mające często za sobą odległe
tradycje i odrębne podłoże plemienne; przy odpowied-
nim pogłębieniu odrębności politycznej miały też szan-
sę przekształcenia się w narody.
Wspólnota chrześcijańsko – łacińska od XI w.
z luźnego związku społeczności ludzkich, związanych
religią i kulturą, zaczęła przekształcać się w jednolity
obóz, mający wspólne kierownictwo, podejmujący
wspólne akcje na zewnątrz i z pomocą własnego syste-
mu represji pilnujący wewnętrznej zwartości. Przez
długi czas znaczenie jej było dominujące; obok więzi
solidarnościowych typu plemienno – terytorialnego
i solidarności chrześcijańskiej niewiele było miejsca na
grupy pośrednie - nie wypełniały go więzi przynależno-
ści do efemerycznych i zmieniających swój zasięg kró-
lestw. Dopiero od XI wieku więź narodowa, narastająca
w stabilizujących się królestwach Zachodu, zaczyna nie
tylko wyrastać ponad wspólnoty terytorialne, ale także
rozbijać ramy wspólnoty chrześcijańskiej w imię wła-
snego interesu poszczególnych narodów, z których
każdy uważał się za „lepszy” od innych i był we wła-
snym mniemaniu obdarzony przez Opatrzność specjal-
ną misją do wypełnienia, był „narodem wybranym”.
Wyprawy krzyżowe, które były najbardziej doniosłym
świadectwem poczucia wspólnoty chrześcijańskiej, sta-
ły się areną sporów grup narodowych biorących w nich
udział: Francuzów i Anglików, Francuzów i Niemców,
nawet Francuzów i Prowansalczyków. Nasilająca się od
XIII w. moda na złośliwe stereotypy, charakteryzujące
rzekomo narody sąsiednie, jest wyrazem pogłębiania
różnic wśród wyznawców Kościoła rzymskiego,
zwłaszcza gdy stereotypy zamiast charakterystyk lokal-
nych i regionalnych zaczęły określać całe większe gru-
py etniczne. Przeforsowanie zasady suwerenności kró-
lestw narodowych i obalenie zwierzchnictwa cesarskie-
go, dokonane z pomocą papiestwa, było krokiem nie-
odwracalnym; w XIII w., mimo osiągnięcia przez pa-
piestwo apogeum świeckiej potęgi, nie udało się już
podważyć tej suwerenności przez; zastąpienie cesar-
skiego zwierzchnictwa - papieskim. Efemeryczne suk-
cesy w Anglii i w Polsce okazały się nietrwałe.
Skoro opuszczamy domenę wspólnot ponadnaro-
dowych, warto zatrzymać się przez chwilę przy pro-
blemie więzi klasowych. Średniowiecze było wszak
okresem ostrych przedziałów społecznych i gwałtow-
nych konfliktów na tle sprzeczności interesów poszcze-
gólnych klas czy stanów. Jednak podczas gdy solidar-
ność chłopów rzadko wykraczała poza rubieże regionu,
gdy solidarność duchowieństwa wzmacniała spoistość
ponadnarodowej struktury chrześcijaństwa, to swoisty
„internacjonalizm” rycerstwa przekraczał nieraz i te
granice. Na każdym nieomal kroku spotykamy rycerzy
opuszczających strony rodzinne i podążających służyć
obcym władcom wszędzie, gdziekolwiek ceniono
sprawność bojową i cnoty rycerskie. Solidarność rycer-
stwa, nakazująca względy dla przeciwników, jeśli nale-
żeli do tej samej warstwy, jest zbyt znana, by ją tu
przypominać. Godzi się jednak wspomnieć, że wykra-
czała ona poza granice chrześcijaństwa: waleczni ryce-
rze muzułmańscy z sułtanem Saladynem na czele oto-
czeni byli legendarnym szacunkiem w tradycji rycer-
stwa chrześcijańskiego. Ale okruchy tych względów
spotykamy nieraz nawet w stosunku krzyżowców nie-
mieckich do walecznych pogan słowiańskich, pruskich
lub litewskich.
Pora przejść do zastanowienia się nad charakterem
narodów średniowiecznych: nad czynnikami je kształ-
tującymi, środkami wyrazu świadomości narodowej, jej
trwałością i zasięgiem społecznym.
Narody średniowieczne powstały przede wszyst-
kim dzięki ramom stworzonym przez państwa. Istnienie
państwa formowało grupę ludzi, których interesy zwią-
zane były z jego istnieniem: dwór, hierarchię urzędni-
czą i kościelną, wojsko. Uświęcenie przez Kościół wła-
dzy, jako pochodzącej od Boga, było podstawową gwa-
rancją lojalności wobec państwa tych warstw społecz-
nych, które nie czuły się związane z nim uczuciowo.
Lojalność ta wzrastała, kiedy państwo okazywało się
trwałe, potrafiło zabezpieczyć pokój wewnętrzny i suk-
cesy wobec sąsiadów. Trwałość była tu najistotniej-
szym czynnikiem, ponieważ z biegiem czasu sieć więzi
łączących mieszkańców państwa rosła i umacniała się,
a powiązania z innymi terenami i ośrodkami słabły.
Kilka wieków istnienia wspólnoty państwowej stwarza-
ło wspólną historię, a w jej ramach wspólne sukcesy
i wspólne nieszczęścia - jedne i drugie owiane uszla-
chetniającymi legendami, budzącymi uczucie przywią-
zania do tradycji. W ścisłym związku z państwem lub
jego tradycją jest historia drugim ważnym czynnikiem
kształtowania się wspólnoty narodowej, przy czym, jak
słusznie podkreślił Halvdan Koht, wspomnienia wspól-
nych klęsk cementowały naród silniej niż dzieje sukce-
sów. Jak dla Francuzów świętością było wspomnienie
o heroicznej klęsce Rolanda w wąwozie Roncevaux,
a dla Walijczyków - bohaterskie, choć nieszczęśliwe
zmagania z najeźdźcami anglosaskimi, tak dla Norwe-
gów ogromne znaczenie miała tragiczna postać Olafa
Tryggvasona i klęska pod Svolder w 1000 roku. Pamięć
o klęskach pozwalała utrzymywać niechęć czy niena-
wiść do „dziedzicznych wrogów” i pogłębiać świado-
mość różnicy między dziedzicami tradycji, określanymi
w kronikach zaimkiem „my”, a sąsiadami.
Nie można utożsamiać jednak państwa z narodem
ani lojalności państwowej ze świadomością narodową.
Państwa średniowieczne były tworami o różnej genezie
i różnej trwałości. Zwłaszcza brak tej ostatniej unie-
możliwiał wykrystalizowanie się w ramach państwo-
wych świadomości narodowej.
W niektórych państwach, założonych przez ple-
miona germańskie, rozwój świadomości narodowej uła-
twiało nawiązanie przez grupę rządzącą do starszej
świadomości plemiennej i do liczącej nieraz kilka wie-
ków historii plemienia. Na przeszkodzie stały jednak
dwa czynniki: traktowanie zdobytego kraju przez zwy-
cięskie plemię jako ziemi podbitej, obiekt rabunku
i zemsty na przeciwnikach, oraz wrogość między zdo-
bywcami a ludnością podbitą. Poszczególne królestwa
germańskie rozmaicie rozwiązywały problemy integra-
cji. Poza krótkotrwałymi królestwami Wandalów
w Afryce i Ostrogotów w Italii, które rozpadły się, za-
nim mogło dojść do złagodzenia przeciwieństw
między Germanami a ludnością miejscową, proces in-
tegracji przebiegał dość jednolicie, różniąc się jedynie
tempem. Zależało ono od zrozumienia przez zdobyw-
ców konieczności uregulowania stosunku do tubylców,
a przede wszystkim likwidacji różnic religijnych. Roz-
winął się tu swoisty wyścig. Frankowie pierwsi przeła-
mali główną barierę, przyjmując katolicyzm i nawiązu-
jąc współpracę z gallo – rzymską arystokracją; również
Burgundowie byli na drodze do szybkiej integracji; tyl-
ko najazd zewnętrzny i wcielenie do państwa frankij-
skiego nie dopuściły do uformowania się narodu bur-
gundzkiego. Osiągnęli jednak połowiczny sukces: tam-
tejsi Rzymianie zdążyli się utożsamić z państwowością
nielicznych przecież Burgundów i jako „Burgundowie”
włączeni zostali do państwa frankijskiego. Świadomość
burgundzka nie wyrosła jednak ponad zespół więzi re-
gionalnych. Późniejsze państwa formujące się na tere-
nie dawnej Burgundii opierały się już tylko na tym re-
gionalizmie, a z tradycji Burgundów pozostała tylko
nazwa. Królestwo Burgundzkie IX–XI w. było tworem
zbyt słabym i luźnym, aby mogło stworzyć ramy
ukształtowania się narodu.
Na doskonałej drodze do powstania narodu była
Hiszpania wizygocka. Królowie wizygoccy stworzyli
zwarte geograficznie państwo, usunęli zarówno enkla-
wy bizantyjskie, jak twory państwowe Swewów i orga-
nizacje miejscowych plemion. Romanizacja, a potem
przejście na katolicyzm przybyszów wizygockich zli-
kwidowały bariery utrudniające ich zrośnięcie się
z ludnością romańską. Wkrótce potem hiszpańscy pisa-
rze dali wyraz miłości zarówno do kraju, jak do tradycji
wizygockiej; doszło do „pseudologicznej identyfikacji”
romańskich Hiszpanów z Wizygotami. Silny udział
społeczeństwa w decydowaniu o losach państwa pogłę-
biać powinien trwający proces rozwoju świadomości
narodowej. Proces ten przerwany został jednak przez
najazd arabski i Hiszpanie nie stali się pierwszym
ukształtowanym narodem europejskim. Jednak państwo
wizygockie, jak już powtarzaliśmy, stworzyło tradycje
jedności, do której wielokrotnie później nawiązywano;
dzięki tym tradycjom w XV–XVI w. możliwe stało się
polityczne zjednoczenie Półwyspu, stanowiące podsta-
wę, na której większość średniowiecznych „narodów
politycznych” Hiszpanii połączyła się w naród hiszpań-
ski. W całej pełni się to jednak nie udało.
Zwartości geograficznej zabrakło państwu Fran-
ków, którzy potrafili włączyć do swej społeczności, na-
cechowanej silną świadomością, dumą etniczną i po-
czuciem spełnienia misji dziejowej, olbrzymią więk-
szość świadomego politycznie społeczeństwa galijskie-
go. Podboje prowadzone za Renem wzmocniły jednak
w państwie Franków element germański; nie doszło do
pełnej romanizacji grupy rządzącej, do której zdawały
się prowadzić losy państwa w okresie Merowingów.
Nowa dynastia Karolingów przydała blasku frankijskiej
misji dziejowej, ale państwo Franków zamieniło się
pod jej panowaniem w imperium obejmujące całe za-
chodnie chrześcijaństwo. Nie wystarcza do jego okre-
ślenia stara nazwa „Francji” nawet w jej najszerszym
znaczeniu: pisarze nazywali ten twór polityczny „Euro-
pą”. W ramach tej Europy Frankowie zaczęli się roz-
pływać jako „naród polityczny”. Nastąpiły nieuchronne
podziały, dokonywane w poprzek rdzennego terytorium
Franków; rozpad ułatwiały różnice językowe dzielące
Franków germańskich i zromanizowanych. Powstały
warunki do tworzenia się nowych narodów. Tradycja
karolińskiej „Europy” była na tyle silna, że mogła ode-
grać później znaczną rolę w próbach przekształcenia
chrześcijaństwa ze wspólnoty religijnej w całość poli-
tyczną w X–XIII wieku.
Ostatnie z plemion germańskich budujących nowe
państwa w Europie zachodniej, Longobardowie,
z opóźnieniem zaczęło tworzyć jednolitą społeczność
na zajętych przez siebie terenach. Niski poziom kultu-
ralny przybyszów, ich represje wobec ludności rzym-
skiej i jej religii opóźniły asymilację; nie doszło też do
pełnego zjednoczenia Półwyspu Apenińskiego, co mia-
ło doniosłe skutki dla dalszego rozwoju stosunków et-
niczno – politycznych na jego obszarze. „Naród poli-
tyczny” longobardzki zaczął się kształtować (po roma-
nizacji najeźdźców i przyjęciu przez nich katolicyzmu)
tylko w części Półwyspu; na pozostałych terytoriach
trwała świadomość rzymska, która w miarę rozkładu
organizacji politycznej tych terytoriów słabła na rzecz
wąskich patriotyzmów lokalnych. Wśród tych patrioty-
zmów szczególne znaczenie miał patriotyzm mieszkań-
ców Rzymu, w którym przez lokalne interesy przebły-
skiwała duma z wielkiej przeszłości i przekonanie o roli
Wiecznego Miasta jako ośrodka Italii i chrześcijaństwa.
Zniszczenie królestwa Longobardów przez Karola
Wielkiego nie zmieniło wiele w tym stanie rzeczy; do-
prowadziło tylko do tego, że świadomość longobardzka
na południu Italii, oderwana od wspólnoty trwającej da-
lej na północy, zaczęła się rozwijać samodzielnie i roz-
padać na wspólnoty regionalne i lokalne na wzór są-
siednich ziem, związanych dotychczas z Bizancjum.
Natomiast rdzeń kształtującego się na północy longo-
bardzkiego „narodu politycznego” wchłonął bez trud-
ności napływających Franków i innych możnych karo-
lińskich i budował dalej wspólnotę etniczną, określaną
jako longobardzka lub italska (włoska).
Dla uzupełnienia obrazu trzeba wspomnieć o An-
glach, Sasach i Jutach, którzy od V w. budowali w Bry-
tanii własne wspólnoty w walce z celtyckimi mieszkań-
cami wyspy. Nie doszło tu do symbiozy ani asymilacji;
Brytowie zostali częściowo zepchnięci na peryferie wy-
spy: do Walii, Kornwalii, Strathclyde i Szkocji, bądź
emigrowali do kontynentalnej Bretanii. Państwa zdo-
bywców rozwijały się na podstawie podziałów ple-
miennych, ale rozsiedlenie Anglów i Sasów na rozle-
głych obszarach doprowadziło do ich rozbicia na liczne
zwalczające się królestwa. Mimo to w VIII wieku ist-
niało poczucie wspólnoty plemion anglosaskich, a Będą
Czcigodny i inni pisarze tego okresu używali czasem
dla określenia tej wspólnoty zbiorowej nazwy Anglów
lub Sasów (zamiennie). Wspomniany Będą napisał hi-
storię całej tej wspólnoty, która wyraźnie zmierzała ku
jedności.
Katolicyzm przyjęli Anglosasi z zewnątrz, nawią-
zując bezpośrednie kontakty z Rzymem. Nie brakło
w chrystianizacji ich krajów wpływów celtyckich, ale
płynęły one z iryjskich ośrodków misyjnych, a nie od
Brytów – Walijczyków, codziennych przeciwników
królestw anglosaskich. Kontakty z Rzymem i przybycie
do Brytanii wielu duchownych, zmuszonych przez
Arabów do opuszczenia swych dotychczasowych sie-
dzib, pozwoliło Kościołowi anglosaskiemu osiągnąć
szybko bardzo wysoki poziom kultury, którego przeja-
wem była m.in. twórczość Bedy. Twórczości łacińskiej
towarzyszyła nieomal od początku twórczość w języku
ludowym; obok poematów religijnych zapisywano
germańskie utwory epickie (Beowulf). Język anglosaski
służył też do kodyfikacji prawa i był obok łaciny języ-
kiem kancelarii królewskiej.
Trudno na tym miejscu wniknąć w zawiłe procesy
kształtowania się wspólnoty anglosaskiej; warto na
marginesie przypomnieć trwającą na wyspie pamięć
o kontynentalnych Sasach i ich „pokrewieństwie”
z wyspiarzami. Pamięć ta kierowała krokami licznych
misjonarzy anglosaskich, pracujących nad nawróce-
niem kontynentalnych współbraci. Jeszcze w X w. licz-
ne więzi łączyły niemiecką dynastię saską z królew-
skim rodem z Wessexu. Wówczas jednak zarysowały
się już zręby odrębnego narodu anglosaskiego w Bryta-
nii - najazdy wikingów skandynawskich i królów duń-
skich i norweskich zmusiły Anglosasów do skupienia
się wokół jednego z rodów królewskich i pozwoliły na
stłumienie partykularyzmu. Podbój duński w począt-
kach XI w., który przekształcił się w dość luźną unię
dynastyczną, nie krępującą wewnętrznego rozwoju An-
glii, nie zmienił sytuacji i nie utrudniał konsolidacji na-
rodu. Nie została ona w pełni zakończona; dowodzi te-
go opór przeciw Normanom, który wybuchał w po-
szczególnych regionach bez wzajemnych powiązań
i bez porozumienia o wspólnej akcji. Najazd księcia
normandzkiego Wilhelma Zdobywcy w 1066 r. i zmia-
ny wprowadzone przezeń po kolejnych buntach arysto-
kracji anglosaskiej przerwały proces kształtowania się
narodu anglosaskiego i przesunęły na inne tory rozwój
stosunków etnicznych na wyspie.
Tak więc w żadnym przypadku nie możemy
stwierdzić, aby ze społeczności kształtujących się po
wędrówkach ludów w Europie zachodniej bezpośrednio
wyrósł naród jako trwała wspólnota etniczno – poli-
tyczna, zdolna przetrwać perturbacje wczesnośrednio-
wiecznych państwowości. Rozpadły się wspólnoty: wi-
zygocka i frankijska, Anglosasi i Longobardowie zna-
leźli się w ramach szerszych organizacji państwowych.
Druga warstwa chronologiczna państw Europy ła-
cińskiej ukształtowała się w IX–XI w. w bardziej orga-
niczny sposób. Tylko w przypadku Węgier pojawił się
ponownie problem stosunku zdobywców do ludności
autochtonicznej; inne państwa wyrosły na gruncie miej-
scowym, sięgając czasem, jak we Francji i w Niem-
czech, do starszych tradycji państwowych. W ramach
stworzonych przez te państwa: Francję, Niemcy, Danię,
Norwegię, Szwecję, Polskę, Czechy, Węgry, rozpoczął
się proces kształtowania narodów, uznających je za
własne, utożsamiających się z ich interesami i odcina-
jących się od ludów sąsiednich. Nie wymieniono tu
efemerycznego Królestwa Burgundii ani Włoch; ich
królestwo, przeszedłszy w obce ręce, przestało być dla
większości mieszkańców Italii punktem krystalizacyj-
nym, wokół którego mógł się kształtować naród. Trze-
ba pamiętać także, że nowe królestwa rozwijały się
w walce z regionalnymi organizmami politycznymi,
często osiągającymi znaczną potęgę. Również te orga-
nizmy, przeradzające się często w faktycznie niezależ-
ne państwa, mogły stać się ośrodkami kształtowania się
narodów, jeżeli sprzyjały temu odrębność językowa, in-
teres gospodarczy, tradycja historyczna (Bretania,
Flandria, Akwitania, Bawaria, Saksonia).
W specjalnej sytuacji znalazła się Anglia. Podbita
przez frankońskich Normanów z Normandii, znalazła
się pod ich jarzmem. Wprawdzie normański władca ty-
tułował się królem Anglii i uważał się za dziedzica kró-
lów anglosaskich, ale odebrał większość wielkich lenn
możnym anglosaskim i oddał je Normanom. Stanowi-
ska biskupów i opatów znalazły się w rękach Norma-
nów i Francuzów, którzy rozpoczęli rządy od wypędza-
nia mnichów anglosaskich, niszczenia nagrobków daw-
nych opatów, wyszydzania świętych anglosaskich.
Przez długi czas trwało jeszcze upośledzenie ludności
miejscowej. Język anglosaski znikł z dworu i kancela-
rii, by ustąpić francuskiemu. Niebawem Anglia znala-
zła się w ramach imperium Plantagenetów, obejmują-
cego poza Wyspą całą zachodnią Francję, od Norman-
dii aż po Gaskonię. Imperium to nie może być uważane
za prostą kontynuację królestwa Anglosasów. Królowie
wprawdzie na pierwszym miejscu umieszczali w swej
tytulaturze Anglię, ale zainteresowani byli głównie
rozgrywką z Kapetyngami, zdobyciem wyjścia na Mo-
rze Śródziemne, a nawet koroną cesarską. Nie znali ję-
zyka angielskiego. Za ich czasów francuszczyzna stała
się językiem dworu, sądów, parlamentu; uczyli się jej
angielscy rycerze i duchowni, a nawet kupcy. Wokół
króla rosły warstwy funkcjonariuszy państwowych, du-
chowieństwa i rycerstwa, związane z tym nowym pań-
stwem. Bez względu na pochodzenie służyli oni królo-
wi raz na Wyspie, raz na kontynencie. Łączyła ich lo-
jalność wobec państwa, język francuski (choć z różni-
cami wymowy), niechęć do Kapetyngów. W tym kręgu
rozwijała się tradycja historyczna i ideologia nowej
monarchii, z nim związana była powstająca w Anglii
bogata literatura „anglo – francuska”. Czy możemy
mówić w tym przypadku o powstawaniu nowego naro-
du?
Na to pytanie trzeba odpowiedzieć negatywnie.
Jest to typowy przykład świadomości państwowej: każ-
de państwo, nawet niezbyt trwałe, potrafi sobie stwo-
rzyć zespół oddanych funkcjonariuszy i ludzi z nim
związanych, którzy z kolei chętnie dobudowują do tego
ideologię. Imperium Plantagenetów stanowiło zlepek
samodzielnie dotychczas się rozwijających państw i te-
rytoriów o różnych tradycjach politycznych, kulturze,
językach, strukturach gospodarczych. W każdym z nich
królowie mieli inne podstawy władzy, stosowali inne
prawa, korzystali z innych systemów administracyj-
nych. Mieszkańcy Normandii, Andegawenii, Akwitanii
czy Gaskonii nie stali się Anglikami przez to, że pano-
wał im król angielski.
Istnienie tego tworu zależne było od rezultatu star-
cia między Plantagenetami a Kapetyngami we Francji.
Albo - jak się w rzeczywistości stało - Kapetyngowie
usuną rywali z kontynentu i Plantageneci staną się tylko
królami Anglii, albo ci ostatni usuną Kapetyngów
z tronu Francji i stworzą wielkie francuskie imperium,
obejmujące również Wyspę; albo też podział Francji
utrwali się i powstaną dwa francuskojęzyczne państwa,
które w dalszym ciągu mogą się połączyć. Tylko w tym
pierwszym wypadku Anglia mogła pozostać Anglią.
Klęski króla angielskiego na kontynencie przewa-
żyły szalę wagi na korzyść germańskiej części jego
poddanych. Wprawdzie pierwszym ich rezultatem był
napływ nowych Francuzów - wygnanych z kontynentu
stronników Plantagenetów - na Wyspę, ale tam doszło
do konsolidacji obu składników etnicznych. Teraz fran-
cuscy przybysze z kontynentu stali się Anglikami, co
przyszło im tym łatwiej, że angielskie uczucia patrio-
tyczne w XIII w. wyznawano głównie w języku francu-
skim.
Odsuwaniu się społeczeństwa Wyspy od spraw
kontynentu sprzyjał fakt, że Anglia nie znała po 1066
r., jeśli nie liczyć pogranicznych wojen ze Szkotami,
żadnych obcych inwazji; wojny toczyły się na konty-
nencie, a sama Wyspa rosła w pomyślność, której śla-
dem jest slogan o „radosnej Anglii” (merry England),
wywodzący się jeszcze z XII wieku. Ten stan rzeczy
trwał także w czasie wojny stuletniej. Zanim przesiąk-
nięty elementami francuskimi i przekształcony pod ich
wpływem germański język wyspiarzy stał się językiem
powszechnym, zdążył się już uformować naród angiel-
ski.
Perypetie kształtowania się narodu angielskiego
ponownie przywiodły nas do kwestii niezwykle istot-
nej: tak zwanej świadomości państwowej, bynajmniej
niedającej się utożsamiać ze świadomością narodową.
W monarchiach świadomość państwowa rozwinęła się
z pierwotnych więzi solidarności między władcą a jego
dworzanami, drużyną, urzędnikami i funkcjonariusza-
mi. W średniowiecznych republikach, które z reguły
były oligarchiami, solidarność łączyła grupę, która
opanowała władzę i strzegła jej wewnątrz i na ze-
wnątrz. Z biegiem czasu także w monarchiach wytwo-
rzyły się grupy ściśle związane z władzą i decydujące
o polityce władcy, ograniczające jego decyzje w intere-
sie grupy, utożsamianym coraz bardziej z interesami
państwa.
Ani przywiązanie do osoby monarchy, ani do dy-
nastii, ani do instytucji państwowych nie może być
utożsamione z poczuciem narodowym. W tym ostatnim
bowiem państwo stanowi tylko zewnętrzną organizację
właściwego obiektu przywiązania i miłości - narodu.
Naród zaś powstaje wtedy, kiedy uformowana
przez państwo społeczność zaczyna czuć się wspólnotą,
mającą jednolite cechy (zwykle dodatnie), wspólną tra-
dycję, pod którą należy w średniowieczu rozumieć nie
tyle rzeczywistą historię, co legendę o wspólnym po-
chodzeniu i pokrewieństwie członków narodu, a wresz-
cie - wspólną ojczyznę, również uwzniośloną przez
uczuciowy do niej stosunek: kraj najpiękniejszy
w świecie, właściwe miejsce szczęśliwego bytowania
narodu. Widzieliśmy taki stosunek do ludu i do kraju
u Hiszpanów w stuleciu poprzedzającym katastrofę
królestwa Wizygotów; widzieliśmy go u Franków,
wcześniej w postaci dumy plemiennej, ale w końcu
także połączonej z przywiązaniem do ojczyzny. W obu
przypadkach były to jednak zaczątki rozwoju narodu,
zatrzymane przez wskazywane już kilkakrotnie wyda-
rzenia historyczne. Ponownie pojawią się podobne ak-
centy na przełomie X i XI w. w Niemczech (Thietmar,
Bruno z Kwerfurtu) i we Francji (Flodoard, Richer), by
bujnie rozwinąć się w XI i XII w., z wciągnięciem do
grupy świadomej narodowo coraz szerszych grup du-
chowieństwa i rycerstwa. W XII wieku zaczną sławić
swe kraje i narody Polacy (tu jednak piórem cudzo-
ziemca), Czesi, Węgrzy, Duńczycy. Pojawią się stara-
nia o udowodnienie pokrewieństwa członków narodu,
ich zbiorowe charakterystyki, z tego pokrewieństwa
i wspólnego pochodzenia wynikające. Ludzie pióra za-
troszczą się o wyprowadzenie swego narodu od które-
goś ze sławnych ludów starożytności (Trojan, Mace-
dończyków, Daków, Sarmatów, Hunów) lub od jedne-
go z synów Noego, oczywiście nie Chama. Kroniki
i res gestae zajmą się utrwaleniem pamięci sławnych
zwycięstw przeszłości i działalności wspaniałych
przodków, a także ewentualnych krzywd i strat teryto-
rialnych doznanych od sąsiadów. Ze wzrostem po-
chlebnych sądów o własnej społeczności ocena sąsia-
dów będzie się stawać coraz bardziej negatywna, a krą-
żące po Europie stereotypy będą ją utrwalać.
Każdy naród nie tylko ma o sobie dobrą opinię, ale
wierzy, że został wybrany przez Opatrzność do specjal-
nych celów. Niemcy, zdobywszy Rzym, uznali, że są
przeznaczeni do władania światem, ale rychło Francuzi
zaczęli udowadniać, że mają po temu większe kwalifi-
kacje jako naród bardziej chrześcijański i bardziej ucy-
wilizowany. Włosi nie mieli wątpliwości, że to właśnie
oni są uprawnieni sięgnąć po dziedzictwo starożytnego
Rzymu. Od drugiej połowy XIII w. polemiki na ten te-
mat stały się zjawiskiem codziennym. Najbardziej
kompromisowy był Niemiec Aleksander von Roes, któ-
ry chciał zatrzymać dla swego narodu przodownictwo
polityczne, odstępując Włochom prymat kościelny,
a Francuzom pierwsze miejsce w nauce i kulturze. Inne
narody miały na razie skromniejsze ambicje; ich kroni-
karze jednak, jak polski Mistrz Wincenty czy duński
Saxo Grammaticus, nie krępowali się, przypisując wy-
myślonym przez siebie prawładcom zwycięstwa nad
największymi monarchami starożytności. Szli tu zresztą
śladem przedstawiciela jeszcze mniejszego narodu wa-
lijskiego - Galfreda z Monmouth, który już w pierwszej
połowie XII w. kazał legendarnemu królowi Arturowi
zdobyć ongiś Rzym.
W formowaniu tej tradycji narodowej żywy udział
brało duchowieństwo. Mimo dążeń papiestwa do cen-
tralizacji Kościoła hierarchia poszczególnych krajów
zachowała własne oblicze i w pewnym stopniu chciała
je ukazać przez własne ustawodawstwo synodalne, od-
mienne zwyczaje liturgiczne, a zwłaszcza kult świętych
narodowych. W religijnych społeczeństwach średnio-
wiecza kult świętych narodowych miał dla rozwoju
świadomości narodowej znaczenie równorzędne, a na-
wet większe od tradycji historycznej, docierał bowiem
do znacznie szerszych kręgów społeczeństwa.
Brak kultów narodowych w Niemczech i Włoszech
niewątpliwie zaważył na kolejach tamtejszych proce-
sów krystalizowania się narodów: liczne silnie tam
rozwinięte kulty lokalne sprzyjały partykularyzmowi.
Szczegółowo obserwowaliśmy rolę kultu św. Dionize-
go we Francji; czytelnik polski przypomni sobie łatwo
rolę kultu św. Wojciecha w pierwszym okresie istnienia
państwa polskiego, a zwłaszcza kultu św. Stanisława
w procesie odrodzenia państwa w XIII–XIV wieku.
W Leonie i Kastylii świętym narodowym stał się św.
Jakub Apostoł, którego relikwie w Composteli cieszyły
się sławą bliską sławie rzymskiego grobowca św. Piotra
i przyciągały liczne pielgrzymki. Królowie Kastylii
(„cesarze Hiszpanii”) tytułowali się „rycerzami” (mili-
tes) lub „chorążymi” (vexiliferi) św. Jakuba.
W innych krajach kult świętego narodowego ściśle
się wiązał z przywiązaniem do monarchii i rodu kró-
lewskiego, ponieważ monarchia świadomie podjęła sta-
rania o wyniesienie jednego z przodków królewskich
na ołtarze. Tak nad pomyślnością Węgrów czuwali św.
Stefan i św. Władysław, Anglikom pomagał św.
Edward Wyznawca, Duńczykom św. Kanut, Norwe-
gom św. Olaf, a Szwedom - św. Eryk. Nieco bardziej
skomplikowane były początki kultu św. Wacława
w Czechach, ale i on musiał podjąć się obrony intere-
sów potomków swego brata (i zabójcy) w sferach poza-
ziemskich, w cudowny sposób wiodąc od czasu do cza-
su czeskie hufce do walki z nieprzyjaciółmi. Czesi na-
zywali się z dumą i ufnością „czeladzią św. Wacława”.
Pomoc świętego w bitwach toczonych przez hołdu-
jący mu naród (lub mniejszą wspólnotę polityczną) by-
ła uznawana za coś oczywistego. Już Kosmas, kroni-
karz czeski z początku XII w., przypisywał pomocy św.
Wacława usunięcie Polaków z Pragi w 1004 roku.
W bitwie pod Chlumcem (1126 r.) jeden z czeskich
księży widział „świętego Wacława siedzącego na bia-
łym koniu i odzianego w białą szatę, walczącego za nas
(tj. Czechów)”. Święty wspomagał następnie często
czeskie oddziały: w 1132 w wyprawie na Polskę, 1260
w bitwie z Węgrami pod Kroissenbrunn, 1318 w walce
z Niemcami itd.; pomoc jego sławiły pieśni i utwory
poetyckie.
Patron Czech przejawiał szczególną aktywność
w bitwach swego narodu: na pomoc jego liczyli w XIV
w. Luksemburgowie, a w XV - husyci. Ale i patron
Polski, św. Stanisław, był widziany - według Długosza
- pod Grunwaldem (1410 r.), gdzie błogosławił z obło-
ków polskie oddziały. Sądzę, że dalsze badania, na
wzór tych, jakie dla Czech przeprowadził František
Graus, uzupełnią dane o uczestnictwie patronów naro-
dowych w zwycięskich bitwach.
Poza Europą środkową bezpośredni udział patro-
nów narodowych jest rzadszy, ale warto wspomnieć
o „aktywności” forsowanego przez Ottonów na patrona
Cesarstwa św. Maurycego, patrona Bawarii św. Emme-
rama i jego rywala - św. Udalryka. Przypomnę św.
Lamberta, patrona Leodium, i jego rolę w bitwie pod
Steppes.
Przed bitwą rycerstwo z reguły intonowało pieśń
religijną, w której prosiło o błogosławieństwo Boga lub
świętych. Niektóre z tych pieśni, szczególnie popular-
ne, stały się swego rodzaju hymnami narodowymi (cze-
ska pieśń do św. Wacława, polska Bogurodzica i in.).
Dla zapewnienia sobie zwycięstwa wyjmowano z gro-
bowca relikwie świętego opiekuna (jak np. św. Lam-
berta w r. 1141 i 1151); następnym etapem było zastą-
pienie szczątków świętego przez związany z nim (rze-
czywiście czy tylko w lokalnej tradycji) przedmiot,
zwłaszcza o cechach znaku wojskowego, jak włócznia
św. Maurycego, włócznia św. Wacława, sztandar św.
Wojciecha, św. Lamberta czy św. Dionizego. Relikwie
tego rodzaju odgrywały bardzo istotną rolę w kształto-
waniu się uświęconych symboli narodowych - przed-
miotu przywiązania i miłości całego narodu. Wśród
tych symboli, obok związanych ze świętymi narodo-
wymi, specjalne znaczenie miały insygnia koronacyjne,
używane tradycyjnie przy intronizacji monarchów
i owiane legendami, przypisującymi im nadprzyrodzo-
ną moc. Tutaj symbolika narodowo – państwowo – dy-
nastyczna najsilniej rozwinęła się we Francji, gdzie
stopniowo magicznego znaczenia nabrały: św. Ampuł-
ka i zawarty w niej cudowny olej, chorągiew Oriflam-
me, związana zarówno ze św. Dionizym, jak z Karolem
Wielkim, miecz Joyeuse, zawołanie bojowe „Montjoie”
i herb z liliami. Także Reims, miejsce koronacji, i St.
Denis - miejsce przechowywania insygniów, nabrały
znaczenia miejsc bliskich sercu każdego Francuza. Za-
stanawia niewielkie znaczenie samej korony królew-
skiej; najwyraźniej przedmiot ten często zmieniano
i dostosowywano do mody.
Natomiast sakralnego charakteru nabrały korony:
niemiecka, pochodząca z XI w., przechowywana do
dziś w Wiedniu, i niewiele młodsza węgierska, która
jeszcze dziś nazywana jest „świętą” i stanowi palla-
dium narodowe. Tylko król, ukoronowany z pomocą
tych insygniów, mógł być uznany za w pełni prawowi-
tego monarchę. Tradycja powiązała koronę węgierską
ze św. Stefanem; do niego należał też do dziś istniejący
i używany stale przy koronacjach płaszcz królewski
w formie kapy. Utrwalone przez tradycję miejsca koro-
nacji: Akwizgran z grobem Karola Wielkiego i Biało-
gród Królewski (Szekesfshervar) z grobem św. Stefana,
również stały się miejscami świętymi dla Niemców
i Węgrów. Czesi związali swe uczucia narodowe nie
z koroną, uzyskiwaną od cesarzy, ale ze wspomnianą
już włócznią św. Wacława i z kamiennym stolcem na
wzgórzu zamkowym (Hradczany) w Pradze, który słu-
żył od pogańskich czasów uroczystościom introniza-
cyjnym. Temu obiektowi odpowiadał kamień introniza-
cyjny królów szkockich w Scone oraz sięgający czasów
słowiańskich kamienny tron książąt karynckich na Zoll-
feld pod Celowcem (Klagenfurt).
W Polsce insygnia królewskie Bolesława Szczo-
drego, przechowywane w skarbcu katedry krakowskiej,
stały się w XIII w. przedmiotem tęsknot książąt dążą-
cych do zjednoczenia kraju, a koronacja - celem patrio-
tycznym popierającego ich obozu politycznego. Insy-
gnia z XI w. posłużyły do dwu koronacji odbytych
w Gnieźnie (1295, 1300), po czym zostały przez Wa-
cława II wywiezione do Pragi, gdzie zaginęły. Włady-
sław Łokietek musiał do koronacji w 1320 r. sporządzić
nowe insygnia, które nie stały się specjalnie cenionym
symbolem. Dopiero w XIX w. awansował do tej roli
miecz koronacyjny - „Szczerbiec” - jedyne polskie in-
sygnium ocalałe z katastrof dziejowych. Natomiast za-
chowana do dziś kopia włóczni św. Maurycego, ofia-
rowana Bolesławowi Chrobremu przez cesarza Ottona
III, już w XIII w. nie uważana za insygnium korona-
cyjne, nie stała się też symbolem narodowym.
Coraz większą rolę w symbolice narodowej od-
grywał herb króla, który z czasem stawał się herbem
państwa. Był to oczywiście symbol związany przede
wszystkim z dynastią i monarchią, ale już od XIII w.
stawał się niekiedy otoczonym legendą symbolem na-
rodu, zwłaszcza narodu walczącego. Lilie francuskie,
orły i lwy w różnych kolorach w Niemczech, Polsce,
Czechach, Anglii, Flandrii, Brabancji, Wenecji budziły
żywe emocje w ich obrońcach i przeciwnikach.
Bardzo ważnym elementem indywidualności naro-
du w średniowieczu było prawo. Był to jeden z tych
czynników, których oddziaływanie nie ograniczało się
do wąskiej, górnej warstwy „narodu politycznego”, ale
tkwiło głęboko w masach ludowych, albowiem prawo
średniowieczne rozwijało się organicznie z dawnych
praw plemiennych i nie znosiło gwałtownych zmian.
Nawet próby odgórnych jego kodyfikacji kończyły się
często niepowodzeniem, a dążenia do wprowadzenia
elementów prawa rzymskiego w późnym średniowie-
czu spotykały się z oporem. Jeżeli podboje dokonywa-
ne przez monarchów średniowiecznych wywoływały
opór ludności podbitej, sięgający nizin społecznych, to
nie należy się doszukiwać jego przyczyn wyłącznie w
gwałtach dokonywanych przez zdobywców. Gwałtow-
ny sprzeciw wywoływało zwykle wprowadzenie obce-
go prawa lub zmiany w organizacji sądownictwa
i funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości. Michael
Richter wykazał to dobitnie na przykładzie oporu spo-
łeczeństwa walijskiego przeciwko przyłączeniu do An-
glii, gdzie przywiązanie do miejscowego prawa było
jądrem argumentacji wobec czynników kościelnych,
usiłujących pośredniczyć między Edwardem I angiel-
skim a Walijczykami. Przypomnijmy sobie protest
książąt śląskich przeciwko nowym zasadom prawnym,
wprowadzonym przez Jana Luksemburskiego w spra-
wie dziedziczenia (1337 r.): książęta, którzy bez oporu
złożyli hołd królowi czeskiemu, teraz oświadczyli, że
są Polakami i winni dziedziczyć według zasad prawa
polskiego.
Pamiętać należy, że prawo stanowiło nie tylko do-
niosły element świadomości społecznej i kryterium od-
dzielające „swoich” od „obcych”, ale również ostoję
partykularyzmu. Zarówno we Francji, jak w Niem-
czech, zachowały się i w dalszym ciągu odrębnie roz-
wijały prawa regionalne pochodzenia plemiennego,
a także tworzyły się nowe zwyczaje regionalne,, wędru-
jące niekiedy wraz z kolonistami na odległe tereny, za-
siedlane przez nich w obcych krajach (Polska, Czechy,
Węgry z jednej strony,. Hiszpania i Anglia z drugiej).
Wspólny język jest dziś w Europie powszechnie
uważany za niezbędny element istnienia narodu: jeste-
śmy świadkami rozpadania się trwających przez długie
wieki wspólnot dwujęzycznych, jak np. Belgowie. Jest
to jednak zjawisko nowsze, możliwe dopiero w warun-
kach demokratycznych, kiedy świadomość narodowa
ogarnęła całość wspólnoty, dążącej do wspólnego de-
cydowania o swoich losach. W dawniejszych czasach,
kiedy świadomość ograniczała się do wyższych warstw
społecznych, wystarczał często każdy język umożliwia-
jący wzajemne porozumienie: od biedy wystarczała
i łacina, stanowiąca na Węgrzech język oficjalny aż do
XIX wieku. Podobnie rzecz się ma w licznych społe-
czeństwach pozaeuropejskich, zwłaszcza w dawnych
koloniach, gdzie wspólnoty polityczne podbitych nie-
gdyś ludów kształtowały się nie na podstawie dawnych
struktur plemiennych, lecz w ramach granic wykrojo-
nych przez państwa kolonialne, nieliczących się w ogó-
le z miejscowymi podziałami etnicznymi.. Nowe „na-
rody polityczne” powstały więc ze zjednoczenia róż-
nych i różnoplemiennych bojowników, walczących
o niepodległość, którzy po uzyskaniu tej niepodległości
zmuszeni byli uznać język dawnych kolonizatorów za
język oficjalny nowego państwa. Trudno jednak ocenić
trwałość zrodzonych na tej podstawie tworów politycz-
nych: dawne wspólnoty plemienne, w których więź ję-
zykowa odgrywała niemałą rolę, raz po raz przypomi-
nają o swej nie wygasłej sile, a więzi religijne (islam
przeciw wyznaniom chrześcijańskim) są często silniej-
sze od oficjalnych patriotyzmów państwowych.
W Europie średniowiecznej trudności komunika-
cyjne nie ograniczały się do społeczności państw o cał-
kowicie odmiennych językach. Również należące do tej
samej grupy dialekty plemienne i terytorialne różniły
się tak bardzo, że mieszkańcy północnych i południo-
wych Niemiec porozumiewali się przez tłumaczy; nie
lepiej wypadała konwersacja Pikarda z Gaskończykiem
czy Piemontczyka z Sycylijczykiem. Oczywiście prze-
wagę uzyskiwał dialekt, którym posługiwano się na
dworze: uważany był on za najbardziej wytworny i zy-
skiwał przewagę nad innymi. Tak było we Francji
i w Polsce. Natomiast w Niemczech nie wytworzył się
język dworu, ponieważ otoczenie królewskie było róż-
nego pochodzenia podobnie jak królowie, wywodzący
się raz z Saksonii, raz z Frankonii lub Szwabii.
O kształcie języka literackiego na południu zdecydowa-
ło pochodzenie najbardziej popularnych minnesänge-
rów, ale nie był to jedyny język literacki w Niemczech:
powszechność jego ograniczała się do poezji, natomiast
w prozie równie dobrze używano języka dolno – sa-
skiego i innych dialektów. W Anglii, jak wiemy, języ-
kiem dworu był od czasu Wilhelma Zdobywcy francu-
ski, we Włoszech dworu królewskiego nie było, a języ-
kiem oficjalnym aż do XIII wieku włącznie była łacina.
Znaczenie języków ludowych jako elementu świa-
domości narodowej wzrosło w okresie krucjat. Podczas
wypraw krzyżowych język na równi ze strojami i oby-
czajami służył wyodrębnieniu się grupy „swoich” spo-
śród innych członków wspólnoty chrześcijańskiej.
„Swoim” wydawał się on najpiękniejszy, podczas gdy
brzmienie innych języków porównywano do nieprzy-
jemnych dźwięków mechanicznych (jak zgrzytanie) lub
wydawanych przez zwierzęta (krakanie, szczekanie
itp.).
Krucjaty były z jednej strony manifestacją jedności
zachodniego chrześcijaństwa, odnalezieniem wspólnoty
celów, a także tożsamości zasadniczych elementów
kultury: wiary, liturgii, obyczajów rycerskich. Z dru-
giej, jak widzieliśmy, poszczególne grupy narodowe
poznawały wzajemne różnice, doszukiwały się w nich
zasadniczych przeciwieństw, upatrywały w „obcym”
cechy dziwne i negatywne, podejrzewały go o egoizm,
a nawet o zdradę. Osobliwy „internacjonalizm” rycer-
stwa rywalizował z pogłębiającą się świadomością od-
rębności celów narodowych.
Na tym tle rozwinął się średniowieczny epos rycer-
ski z jego uniwersalistycznymi i narodowymi treściami.
Zapoczątkował on rozwój literatury w językach po-
tocznych, a więc wytwarzanie się języków literackich.
Ponieważ jednak zaczął się we Francji, pozwolił języ-
kowi francuskiemu wysunąć się na czoło języków nieli-
turgicznych. Rozpowszechnienie się francuskich chan-
sons de geste nie tylko pomagało przezwyciężyć różni-
ce dialektów i formować francuską jedność językową.
Język francuski, przekroczywszy granice „arcychrze-
ścijańskiego królestwa”, stal się swoistym „międzyna-
rodowym” językiem rycerstwa, przeciwstawianym ła-
cinie duchowieństwa. Mieszczaństwo, chętnie naśladu-
jąc obyczaje rycerskie, poszło w ślad za stanem wo-
jowników. Tak wynikła ekspansja języka francuskiego
w Anglii, Niemczech, Niderlandach, Włoszech, o której
pisaliśmy. Dopiero w drugim etapie za francuskim ru-
szyły do współzawodnictwa inne języki narodowe, naj-
pierw w przekładach eposów francuskich, potem w na-
śladownictwach twórczości truwerów i trubadurów,
wreszcie w utworach bardziej oryginalnych, ciągle
jeszcze jednak pozostających w kręgu zafascynowania
twórczością francuską.
Zamiast wąskiej warstwy znającej język francuski,
coraz szersze kręgi rycerstwa zaczęły się teraz przej-
mować ideałami poezji rycerskiej, zapominając nieraz
o jej pochodzeniu. Usamodzielnianiu się poezji górno –
niemieckiej czy włoskiej, angielskiej czy flamandzkiej
towarzyszyły często akcenty antyfrancuskie. Z kolei
poezja górnoniemiecka, bujnie rozkwitająca w XII
i XIII wieku, zdobyła sobie własny obszar wpływów
w krajach słowiańskich Europy środkowej, czyniąc tam
z języka niemieckiego mowę dworów i pewnych grup
możnowładztwa i rycerstwa. I tutaj jednak nastąpiła re-
akcja przeciw obcym wpływom wraz z rozwojem
świadomości narodowej w Polsce i Czechach. Napływ
kolonistów niemieckich w połączeniu z rozpowszech-
nieniem niemczyzny na dworach wywołał: uczucie za-
grożenia w kręgach miejscowego duchowieństwa i ry-
cerstwa, co prowadziło nie tylko do wystąpień anty-
niemieckich, ale także do zainteresowania własnym ję-
zykiem. Kościół miejscowy stawał w jego obronie,, za-
częto w nim tworzyć nie tylko modlitwy i pieśni reli-
gijne, ale w Czechach doszło do rozwoju świeckiej lite-
ratury, przeznaczonej dla rycerstwa. Przełom XII i XIV
w. przyniesie w obydwu krajach powstanie utworów
o ostrych akcentach polemiki narodowej; w Czechach
niebawem, zostanie napisana w języku narodowym
kronika tzw. Dalimila, której tendencję trudno nazwać
inaczej niż nacjonalistyczną.
W XIII wieku, a zwłaszcza w stuleciach następ-
nych, coraz powszechniej język zaczął odgrywać rolę
istotnego składnika cech narodowych; słowo „język”
w wersji łacińskiej (lingua, linguagium) lub w wersjach
narodowych (langue, zunge, jázyk) używane było dla
określenia wspólnoty narodowej, rywalizując z mniej
precyzyjnym „narodem” (natio, gens). Język jako mo-
wa i „język” jako naród na równi był przedmiotem mi-
łości, i oddania patriotów.
Także w społecznościach wielojęzycznych pro-
blem języka musiał zostać rozwiązany, jeżeli przy-
najmniej „naród polityczny” miał zachować: swą zwar-
tość. Od XV wieku rozwijała się polonizacja szlachty
ruskiej i litewskiej w Rzeczypospolitej; madziaryzacji
ulegała na Węgrzech szlachta pochodzenia słowackie-
go, chorwackiego, rumuńskiego. We Francji, język
prowansalski i bretoński coraz bardziej ustępował
z dworów i zamków rycerskich; w Niderlandach
szlachta i górne warstwy mieszczaństwa, władały języ-
kiem francuskim; w Anglii zwyciężyła nowa angielsz-
czyzna, rugując język francuski. Zwycięstwo jednego
języka nie oznaczało oczywiście zaniku innych: próby
szerzenia siłą języka „narodu politycznego’” wśród lu-
du występowały rzadko i z reguły kończyły się niepo-
wodzeniem.. Natomiast konieczność udziału w życiu
politycznym pociągała za sobą, obowiązek znajomości
języka większości bądź też języka uważanego za bar-
dziej cywilizowany (co z reguły się pokrywało).
Znaczna część szlachty była więc dwujęzyczna, to sa-
mo dotyczy mieszczaństwa pogranicza francusko –
germańskiego czy niemiecko – słowiańskiego. Mimo
poczuci jedności, wyrażającego się w literaturze, w de-
klaracjach parlamentarnych (szczególnie częstych
w krajach o rozwiniętym systemie przedstawicielskim),
reprezentanci szlachty często podkreślali dzielące ich
różnice językowe, regionalne czy choćby tylko różnice
wynikające z odrębnych tradycji historycznych. Sytua-
cja taka sprzyjała wymianie wpływów kulturowych,
wzbogacaniu się kultury grupy panującej o nowe ele-
menty. „Godzi się podkreślić, że w „narodzie szlachec-
kim” polskim czy węgierskim, w „narodzie austriac-
kim” monarchii Habsburgów XVIII w. nie dochodziło
do „pseudologicznej identyfikacji”. Litwini i Rusini
w Rzeczypospolitej, magnaci chorwaccy na Węgrzech,
zniemczona szlachta czeska w monarchii habsburskiej -
nie utożsamiali swej własnej tradycji z tradycją narodu
przewodzącego, choć identyfikowali z nim swą teraź-
niejszość. Polski, węgierski czy austriacki patriotyzm,
dokumentowany na polach bitew, nie przeszkadzał Li-
twinom pamiętać o Mendogu i Giedyminie, Rusinom
o św. Włodzimierzu i Jarosławie Mądrym, Chorwatom
o Zwinimirze, a Czechom - o św. Wacławie i Brzety-
sławie.
ZAKOŃCZENIE
Od czasów Odrodzenia Imperium Rzymskie sta-
nowi przedmiot nieustających medytacji historyków,
pisarzy, artystów, polityków. Stanowi przedmiot za-
chwytów i tęsknot, wyrażanych przez największych ko-
ryfeuszy naszej cywilizacji. Były i są to jednak tęskno-
ty za wyimaginowanym ideałem, a nie za zbadaną
i ukazaną w tysiącach drobiazgowych studiów histo-
rycznych rzeczywistością świata starożytnego. Ideał ten
- to miasto Rzym i setki innych miast, przepełnionych
pięknymi budowlami i dziełami sztuki, wśród których
pisarze, uczeni, filozofowie dyskutują nad podstawami
bytu i nad istotą człowieczeństwa, piękni i wzniośli; to
państwo rzymskie, strzegące „pax Romana” na całym
obszarze Imperium, budujące drogi, mosty i akweduk-
ty, wprowadzające wszędzie zasady humanitaryzmu,
zrównujące wszystkich wolnych mieszkańców świata
jako obywateli rzymskich. W istocie jest to wariant
odwiecznych tęsknot ludzkości za zamierzchłym „zło-
tym wiekiem”, wiekiem pokoju, sprawiedliwości, do-
bra, piękna i prawdy.
Nie będziemy tu wyliczać szczegółowo tych
wszystkich wyobrażeń o rzymskiej starożytności, które
przyciągały zarówno wolnomyślicieli, jak zwolenników
myśli zdyscyplinowanej; militarystów i pacyfistów; re-
publikanów i monarchistów; faszystów, liberałów
i komunistów. Dla jednych starożytność rzymska - to
Lukrecjusz, Katullus i Petroniusz, dla innych - Katon
Starszy i Seneka czy zgoła ś w. Augustyn; dla jednych -
to Cyceron, Katon Młodszy i Brutus, dla innych - Cezar
i Trajan. Nie będziemy też demaskować zarysowanego
wyżej sielankowego obrazu, przypominając krwawe
rozprawy Rzymian z pokonanymi ludami, jęki skazań-
ców w kopalniach czy losy niewolników – gladiatorów,
nędzę kolonów, bezprawie urzędników, ucisk podat-
kowy itd. Wszystko to zostało już dawno uczynione
przez spory zastęp myślicieli przeciwstawiających się
rzymskiemu mitowi, począwszy co najmniej już od
okresu romantyzmu.
Warto się jednak zatrzymać nad jedną, rzadko za-
uważaną stroną działalności Rzymian: nad niwelacją
przez nich podbitego obszaru. Imperium Rzymskie sta-
ło się rzeczywiście całością cywilizacyjną: wszędzie
wprowadzano tę samą administrację, ten sam system
władz państwowych i samorządowych (które zresztą
dość szybko przekształcały się w terenowe organy pań-
stwa), ten sam kult państwowy, wreszcie to samo pra-
wo. Wszędzie wznoszono takie same budowle i posągi,
uznane przez państwo za piękne, a więc zalecane wła-
dzom terenowym. W tym zalewie uniformizmu rzadko
dochodziły do głosu jakieś lokalne wpływy. Różnice
polegały na nieporadności rzeźb nagrobkowych w nad-
granicznych osadach wojskowych i na kolosalnych
rozmiarach budowli i posągów, wznoszonych w stoli-
cach i głównych miastach. Obowiązywała oficjalnie re-
guła: im coś jest większe, tym piękniejsze.
Czyż system ten nie musiał wpłynąć wyjaławiająco
na kulturę schyłku starożytności? Cóż stało się z litera-
turą grecką i rzymską, które uzyskały monopol w szko-
łach Imperium? I tu nastąpiło skostnienie powielanych
form; naśladowanie, jak najwierniejsze naśladowanie
„klasyków”, cytowanie ich, analiza filologiczna ich
utworów, doszukiwanie się w nich ukrytych treści - oto
zajęcia elity intelektualnej. Jedyne dziedziny, gdzie
twórczość jaśniała pełnym płomieniem - to historiogra-
fia oraz polemika teologiczno – filozoficzna. Jakkol-
wiek byśmy jednak cenili Ammiana Marcellina i Pro-
kopa z Cezarei, to uznanie dotyczy raczej rzetelności
w przedstawianiu faktów niż głębi rozumienia historii.
Obydwaj tkwili głęboko w tradycyjnym opowiadaniu
faktów, nie sięgając poziomu Tukidydesa czy Tacyta.
Polemika teologiczno – filozoficzna zaś musiała się
skończyć ze zwycięstwem oficjalnej nauki Kościoła
nad heterodoksją. Zniszczenie polemistów musiało do-
prowadzić do zubożenia arsenału filozoficznego zwy-
cięskich teologów.
Niwelacja dotyczyła także bogactwa grup etnicz-
nych Europy, zachodniej Azji i północnej Afryki, które
zostały podporządkowane przez Rzym. Myśliciele
rzymscy dostrzegali ten problem, widzieli nawet
krzywdy doznawane przez ujarzmiane ludy, ale całość
procesu oceniali pozytywnie. Rzymianie wprowadzali
porządek w świat chaosu, zapobiegali bezmyślnej woj-
nie „wszystkich przeciw wszystkim” - stwierdzał Ta-
cyt. Wtórował mu św. Augustyn, którego nie sposób
posądzić o bezmyślny szowinizm. „Czyż doprawdy
Rzymianie zaszkodzili w jakiś sposób ujarzmionym
przez się narodom, gdy narzucili im swe prawa? Chyba
jedynie przez to, iż dokonali podboju za cenę olbrzy-
miego przelewu krwi w czasie wojen.” Po czym Ojciec
Kościoła stwierdza, że lepiej byłoby, gdyby Rzymianie
opanowali świat za zgodą ludów go zamieszkujących.
Jak już stwierdziliśmy, jedynie Orozjusz we wstępie do
V księgi swej Historii zdobył się na refleksję nad skut-
kami „miserabilis vastatio multarum et bene instituta-
rum gentium”. Nie dostrzegano, ile źródeł kultury, ile
bogactwa spontanicznej twórczości znikło pod wyrów-
nującym wszystko walcem grecko – rzymskiej cywili-
zacji. Jest to oczywiście uproszczenie: nieco cech wy-
tworzonych przez poszczególne ludy weszło w skład tej
wszech – uogólniającej cywilizacji: trzeba wspomnieć
choćby coraz silniejsze wpływy syryjsko – palestyń-
skiego Wschodu i chrześcijaństwo. Ale i chrześcijań-
stwo zmieniało oblicze pod wpływem prawa rzymskie-
go i filozofii greckiej. Pamiętajmy, że Rzymianie bez-
powrotnie zniszczyli kształtujące się niezależnie - choć
nie bez wpływów cywilizacji śródziemnomorskiej -
społeczeństwa Celtów, Numidów, Illirów, Daków, bu-
dujące właśnie podstawy wspólnot państwowych i kul-
turowych o indywidualnym charakterze.
Spośród badaczy nowożytnych Alfred Dove naj-
głębiej chyba wniknął w te procesy niwelacyjne. „Prze-
kleństwem starożytności, w wyniku którego ostatecznie
upadła, było to, że (system równowagi państw i naro-
dów), który tu i ówdzie przejściowo się pojawiał, nie
zdołał się utrzymać; że w jej rozwoju systemów pań-
stwowych, pomiędzy autonomią miejską a niszczącymi
ludy imperiami światowymi, uległa zagładzie droga po-
średnia; a niezbędna wspólna rozbudowa cywilizacji
i kultury, zamiast przez międzynarodowy podział dzia-
łania, miała się dokonać tylko przez kosmopolityzm,
przez zuniformizowane poddanie państwu świata lu-
dów śródziemnomorskich. W ten sposób stosująca się
początkowo do historii Orientu teoria fatalistycznego
następstwa coraz bardziej potężnych monarchii świa-
towych (...) stała się właśnie od wytworzenia się pań-
stwa Cezarów dla starożytności ostateczną, straszliwą
rzeczywistością. Na ogromnym obszarze orbis terra-
rum rozbrzmiewało odtąd jedno i to samo nomen Ro-
manum; to, co się do niego przyznawało, było zamiast
dawnego potężnego ludu obywateli Miasta ludnością
państwa liczącą wiele milionów, w połowie z greckim,
w połowie z łacińskim pokostem, ale i poza tym nie-
jednolitą, rozpadającą się na grupy regionalne, jednak -
nawet w Italii i Grecji - bez charakteru rzeczywiście na-
rodowego. Nie można sobie wyobrazić, aby z tych sto-
sunków kiedykolwiek przez podział i wyodrębnienie
mogły powstać narody podobne nowożytnym, ponie-
waż dla obumarłej indywidualności etnicznej historia
nie zna zmartwychwstania.”
Karol Modzelewski uzupełnił ostatnio te rozważa-
nia, wskazując na totalny konserwatyzm kostniejącego
Cesarstwa Rzymskiego, niedopuszczającego żadnej
mobilności społecznej. Stworzenie ogromnego aparatu
biurokratycznego, którego głównym celem było pilno-
wanie granic kast społecznych i strzeżenie zastoju,
uważanego za krzepiącą stabilizację, groziło przetwo-
rzeniem struktur państwowych i społecznych w skamie-
linę. Warto byłoby z tych samych punktów widzenia
przyjrzeć się historii powstania i długotrwałym dziejom
imperium chińskiego, które również, i to bardziej trwa-
le niż w Europie, zniwelowało układy etniczne
wschodniej Azji. Również tam system państwowy,
uznany za doskonały, hamował rozwój społeczeństwa,
nie dopuszczając do zmian i do przejawów twórczości
odbiegającej od przyjętego schematu.
Średniowiecze europejskie, z konglomeratem –
a nie systemem! - rozwijających się niezależnie, choć
we wspólnych ramach, państw i narodów, okazało się
wyjściem z tego zamykającego się schematu. Można
ubolewać nad antagonizmami dzielącymi wspólnotę
europejską, nad krwawymi wojnami, wzajemnymi
krzywdami i barbarzyńskimi czynami, których wspo-
mnienia do dziś dzielą sąsiednie narody. Jednak więk-
szość narodów i kultur okazała się w historii ludzkości
szczególnie płodna, zwłaszcza gdy te narody nie za-
sklepiały się w sobie, ale wzajemnie się przenikały
dzięki kontaktom handlowym, migracjom, wpływom
kulturowym, modom - także dzięki wzajemnym woj-
nom, przymierzom i międzynarodowym układom, m.in.
ponadnarodowym więziom chrześcijaństwa. Żaden
z kręgów cywilizacyjnych nie zdołał w dziejach stwo-
rzyć tego, czego dokonali Europejczycy.
Druga wojna światowa ostatecznie - piszę to
wbrew własnym, niezbyt racjonalistycznym nadziejom
- odebrała Europie supremację polityczną, a punkt
ciężkości historii świata przeniosła w ręce mocarstw,
tworzących znowu wieloetniczne potęgi o coraz więk-
szym stopniu wewnętrznego ujednolicenia - jeszcze nie
niwelacji. Sama Europa szuka jedności - aby ratować
upadającą gospodarczą pozycję kontynentu, a także aby
ratować własne tradycje kulturowe.
Skurczenie się świata dzięki łatwości komunikacji
i wszechobecności środków masowego przekazu stwa-
rza jednak większą niż kiedykolwiek groźbę niwelacji
wszystkiego do jednolitego poziomu przeciętnej cywi-
lizacji światowej, poziomu zarysowującego się - jak
uczą dotychczasowe doświadczenia - dosyć nisko.
Trzeba jednak pamiętać, że różnorodność w jedności
jest cenniejsza niż jednolitość.
Przerażająca jest wizja uniformistycznej cywiliza-
cji światowej, z tymi samymi wszędzie wieżowcami
i systemami autostrad, z tymi samymi stylami w sztuce,
muzyce, ubiorach, tymi samymi sposobami myślenia -
zarówno konformistycznego jak opozycyjnego - tymi
samymi środkami ucieczki od życia. Praktyka uczy, jak
często taka uniformizacja, od której nie ma ucieczki,
wyjaławia umysł ludzki lub pcha go do odruchów roz-
paczy.
Póki istnieją narody, póki istnieje różnorodność ję-
zyków, w których każde słowo pomnaża bogactwo
znaczeń, póki zachowała się indywidualność literatur
narodowych, związana z odrębnym, innym przeżywa-
niem rzekomo tych samych zawsze i wszędzie losów
ludzkich, poty nie zginie bogactwo kultury europej-
skiej, poty nie zginie zrozumienie dla odmienności
człowieka i jego przeżyć w innych, odległych ziemiach
i cywilizacjach. Dotyczy to również cywilizacji azja-
tyckich i afrykańskich, coraz silniej zakuwanych w kaj-
dany uniformizmu, przystrzyganych i dopasowywa-
nych do obcych wzorców, wtłaczanych w granice
sztucznie ongiś podzielonych terytoriów. Skutki takiej
działalności są niekiedy przerażające.
Każde zamknięcie w skansenie kultury wymierają-
cego ludu, każde odłożenie na półkę zbędnego już
słownika języka, który stał się martwym, zuboża także
kulturę narodów wielkich i potężnych.

You might also like