You are on page 1of 234

PROLOG

S
trzał – z pistoletu czy czegoś w tym rodzaju, akurat na strzałach się nie znała –
padł tak nagle i tak blisko, że… cóż, poderwałaby się na równe nogi, z krzykiem
zapewne, gdyby akurat nie była zajęta umieraniem. Wyjrzała zza pnia drzewa,
pod którym siedziała. Widząc osuwającą się na ziemię sylwetkę, pokręciła
głową.
– Ja pierniczę! – odezwała się półgłosem. – Jak w jakimś pieprzonym
Hollywood. Nawet umrzeć spokojnie człowiekowi nie pozwolą.
Po czym uniosła do ust butelkę wódki, upiła łyk i odebrało jej oddech.
Alkohol sieknął gardło płomieniem, wycisnął łzy z oczu.
– Faceci są porypani, skoro lubią ten szajs – wychrypiała.
Za jej plecami rozległy się naraz krzyki. Padły kolejne strzały. Jakoś mało ją
to wzruszyło. Czy cokolwiek może poruszyć kogoś, kto dziś, tej nocy,
postanowił wreszcie sczeznąć?
Nawet gdy minutę czy dwie później – doprawdy nie patrzyła na zegarek –
ktoś się przed nią zmaterializuje, wymierzy w jej głowę z pistoletu
i warknie: „Wstawaj, tylko powoli”, ona roześmieje się jedynie i rzuci:
– A jak nie wstanę, to co? Zastrzelisz mnie? Nie ma sprawy! Śmiało!
Ale ten ktoś, zamiast pomóc jej zejść z tego padołu łez, uczyni coś zupełnie
odwrotnego. Tylko Danka jeszcze o tym nie wie…
ROZDZIAŁ I

C
arlos – tak na niego wołali. Był nieznośnie skutecznym zabójcą, niczym jego
pierwowzór, zwany także Szakalem. Skutecznym i bezwzględnym, jeżeli miał
na celowniku wroga. Dla swoich – wspaniały kumpel, niezawodny przyjaciel.
Lubili go. Przełożeni cenili. Jeśli misja należała do tych „impossible”, wysyłano
Carlosa, ze wsparciem albo i bez.
Jednostka, do której należał, została zawiązana w odpowiedzi na rosnące
zagrożenie terrorystyczne. Po zamordowaniu przez islamistów młodej Polki,
którą uprzednio brutalnie w siedmiu zgwałcili, społeczeństwo wymogło na
rządzie powołanie grupy ludzi, którzy będą chronili polskich obywateli za
granicą – porwanych odbiją, a zamordowanych pomszczą. Oczywiście bez
samosądów! Każdemu należy się uczciwy proces. Nawet bestii, która na oczach
rodziców strzela w kolanka dziewięciomiesięcznemu dziecku, podrzyna mu
gardło, to samo robi z matką dziecka, a na koniec całymi godzinami znęca się
nad nieszczęsnym mężczyzną, by zamordować i jego. Tak, taką bestię również
należy schwytać i doprowadzić przed polski wymiar sprawiedliwości, ale jeśli
podczas akcji trafi bandziora zbłąkana kula… cóż, wypadki się zdarzają.
Nikomu nie zależy przecież na wieloletnich procesach, śmiesznych wyrokach
i hołubieniu zwyrodnialców w więzieniach. „Zbłąkana kula” była więc mile
widziana.
Gdy Carlos, którego żonę po długich, okrutnych torturach zamordowali jej
pacjenci w irakijskim szpitalu, dostał propozycję wstąpienia do tajnej jednostki,
nie wahał się ani chwili. Mógł pomścić ukochaną kobietę, a przy okazji zapobiec
podobnym tragediom.
Już w wojsku wyróżniał się celnością. Był strzelcem wyborowym, ale zbyt
wielu okazji, by wykazać się w walce, nie miał. Polska nie prowadziła wojen.
Z całego świata ściągano do kraju kontyngenty sił pokojowych. Najlepsi
przechodzili w stan spoczynku, łapali się różnych zajęć, bo po adrenalinie
Afganistanu czy Iraku żadna praca nie dawała takiego „kopa”. Carlosa jednak
wojna nie pociągała. Był w wojskach inżynieryjnych. Odbudowywał mosty
w Iraku. Hania pojechała za nim… Wrócił sam. Oszalały z bólu i nienawiści.
Uratowała go propozycja Piotra Mizery, byłego dowódcy:
– Słuchaj, stary, jest nabór do nowej jednostki. Gniew Orła, taką nosi nazwę.
Podlega samemu Marciszewskiemu. Co do zadań – nie mnie o nich mówić, ale
myślę, że powinieneś się do nas przyłączyć.
Carlos, który nie trzeźwiał od miesięcy, spojrzał na Mizerę spode łba
i wychrypiał, bo gardło miał przeżarte wódką niemal na wylot:
– Nie nadaję się już do niczego.
– Mamy czas, by postawić cię na nogi. Nie za wiele, ale…
Porucznik patrzył na byłego podkomendnego z mieszaniną współczucia
i tłumionej złości. Na niego, Carlosa, i na siebie, że zostawił przyjaciela sam na
sam z rozpaczą.
– Będziemy polować na podobnych skurwysynów, co skrzywdzili twoją
Hanię – odezwał się. Głos mu złagodniał przy ostatnim słowie, imieniu
zamordowanej kobiety. Była dobrym człowiekiem i wspaniałym lekarzem.
Wrażliwym, oddanym, pełnym poświęcenia i empatii. Sam własnymi rękami
rozerwałby tych, którzy ją zabili. – Hubert… – odezwał się ponownie, bo tamten
zwiesił głowę. Nie było widać jego twarzy ani oczu. Chciał prosić przyjaciela,
by chociaż się zastanowił nad propozycją, zanim ją odrzuci i zapije się na
śmierć, ale ten poderwał głowę i zapytał całkiem przytomnie:
– A jak ich dorwiemy, to co? Dostaną pięć lat i wyjdą, by krzywdzić
następne?
– Nie, bracie. – Głos Mizery stwardniał. – Gdy już ich dorwiemy, nigdy
nikogo więcej nie skrzywdzą.
Oczy porucznika błysnęły, jakby odbiło się w nich ostrze noża. Hubert
Karling, jeszcze przed chwilą zalany w pestkę, odrzekł, nagle trzeźwy:
– Wchodzę w to. Wpisz mnie na listę, czy gdzie tam chcesz, i daj mi tydzień
na doprowadzenie się do porządku.
Zajęło mu to nieco mniej niż tydzień. Już piątego dnia był na strzelnicy.
Bał się, że ręce będą mu drżały, ale gdy ujrzał w celowniku optycznym
głowę wroga, na którą Mizera nałożył biały turban… Trzy strzały wybrzmiały
jak jeden. Trzy kule trafiły w cel: między oczy. Turban nawet nie drgnął.
Po czterech latach od powstania jednostki Hubert Karling aka Carlos należał do
elity elit. Ratował życie ludzkie, także pośrednio, bo skuteczność, a co za tym
idzie, sława jednostki rozniosła się po świecie. Terroryści wiedzieli już, że
z Polakami się nie zadziera. Nie warto. Ani z tego męczeńskiej śmierci nie
będzie, ani siedemnastu hurys. Gniewni nie zanurzali nabojów w świńskiej krwi,
nie wierzyli w te brednie, wystarczyło jednak, że za gwałt na Polce czy
zabójstwo Polaka odgryzali się niczym wściekłe psy. Nie było przeproś…
Gniew Orła stał się legendą. Polacy zaczęli czuć się za granicami kraju
bezpiecznie. Jednostka specjalna, powołana przez Ministra Obrony Narodowej,
stała się ikoną partii rządzącej. I solą w oku opozycji. Jeśli ta chciała skutecznie
uderzyć w rząd, znalazła idealne narzędzie. Gniew Orła. Wystarczyło wślizgnąć
się w szeregi elitarnej jednostki albo zinwigilować jej dowództwo i skierować
żądło przeciw ręce, która je wykarmiła, by zadać skuteczny cios
znienawidzonemu szefowi MON.
To właśnie tu, w dowództwie Gniewnych, w czwartą rocznicę powstania
jednostki, zaczyna się ta historia.
– Carlos, jest fucha dla ciebie – zaczął Piotr Mizera, znów bezpośredni
przełożony Carlosa, ledwo ten swym cichym, miękkim krokiem drapieżnika
wkroczył do niewielkiego pokoju.
– Ja myślę – odmruknął mężczyzna. – Bez powodu z żagli mnie nie
ściągaliście, bo nogi z dupy bym powyrywał. Na zasłużonym urlopie od
tygodnia jestem.
– Wiem, wiem, nie mendź. Lubisz tę robotę. MSW chce cię od nas
wypożyczyć. Jakaś dłubanina dla rządu. Bezkrwawa, ale ważna. Wchodzisz
w to?
– Pytasz serio czy pro forma? – Carlos uniósł kącik ust w krzywym
uśmieszku.
W całej jednostce nie było faceta bardziej cynicznego niż on. Nie miał
jeszcze czterdziestki, a przeżył tyle, że ze wszystkich uczuć, jakich kiedyś
doświadczał, pozostało to jedno: przejawiający się w półuśmiechu cynizm. Nie
wierzył w ludzkie dobro, nie wierzył w bezinteresowność i szczere intencje.
W nic już nie wierzył. Tylko w swój karabin snajperski – niezawodnego sig
sauera 550. I jeszcze w Gniew Orła.
– Czy się zgodzę, czy powiem „nie”, i tak wypożyczysz mnie temu, kto
więcej zapłaci – dodał, zanim kapitan zdążył odpowiedzieć.
– Nie jesteśmy najemnikami – wycedził zimno Mizera. – I zawsze możesz
odmówić.
– I dobrą zabawę będzie miał Kędzior? Zapomnij, stary.
Tak, o rywalizacji między dwoma snajperami – Carlosem i Piotrkiem
Kędzierskim – krążyły legendy. Liczba szuszwoli „unieszkodliwionych” przez
jednego i drugiego szła już w setki. Nie zaprzeczali plotkom.
– Co to za robota? – Krzywy uśmiech zniknął. W jasnoniebieskich oczach
mężczyzny, które w chwili gdy namierzał cel, stawały się lodowate, pojawiło się
skupienie.
– Tego nie wiem. Ściśle tajne. Prosili mnie o najlepszego z najlepszych. Nie
dziękuj.
Carlos uśmiechnął się ponownie, tym razem szczerze. Taki komplement
z ust Mizery? Bezcenne!
– Będzie z tego jakaś premia? Zbieram na jacht.
– Jacht?! W dupie ci się przewróciło!
– Na mieszkanie mnie nie stać, to chociaż łódkę sobie fundnę… – odmruknął
Carlos.
Trochę przesadzał, bo kredyt w banku dostałby na pewno, ale nie uznawał
życia na kredyt, to po pierwsze, po drugie pomagał szwagrowi i jego rodzinie.
Mieli troje dzieci, w tym jedno niepełnosprawne, ona nie mogła ruszyć się
z domu na krok, on, inżynier elektronik, harował na całą piątkę, jak mógł. Tak
więc Carlos połowę całkiem przyzwoitej forsy, jaką zarabiał w Gniewnych,
potajemnie wciskał w rękę siostrze zamordowanej żony. Jej mąż udawał, że
o niczym nie wie, i wszyscy byli szczęśliwi. A przynajmniej dzieciaki chodziły
przyzwoicie ubrane. Gdyby nie szczodrość Carlosa, na nowe ciuchy nie byłoby
Konarskich stać. Ledwo na czynsz, opłaty i żarcie wyrabiali.
On sam uważał, że spłaca dług wobec tamtej rodziny. Hania nigdy nie
pojechałaby do Iraku, nie przyjęłaby posady w bagdadzkim szpitalu, gdyby nie
mąż odbywający służbę niedaleko miasta. Pociągnął ją za sobą. Kochany
i zakochany. Pociągnął ją prosto w śmierć. Niełatwą śmierć. Poprzedzoną
długimi, okrutnymi torturami.
Tylko tak – oddając lwią część pensji rodzinie Joli – mógł jakoś
zadośćuczynić tej śmierci…
– Co racja, to racja – odezwał się Mizera.
Carlos spojrzał nań półprzytomnie. Tak zapadł się w rozdrapywanie ran, że
zapomniał, iż w ogóle tutaj jest i rozmawia o nowym zleceniu.
Spochmurniał.
– Nie. Jednak daruję sobie tę łódkę – mruknął.
Skoro przełożony uznał, że „w dupie mu się przewraca”, to musiało tak być.
Kto jak kto, ale Carlos o czarnym sercu nie zasłużył na nagrodę. Spełnienie
cichego marzenia, jakim było śmiganie po falach na własnym niewielkim
jachcie, po prostu mu się nie należało.
Kapitan zmarszczył brwi.
– Nie przesadzasz z tym samobiczowaniem?
– Uważasz, że się nad sobą użalam?! – Od razu się nastroszył. Nie znosił
litości.
– Ty to powiedziałeś – uciął Mizera. – Rozumiem, że fuchę bierzesz. Za pół
godziny masz spotkanie z kimś, kto wprowadzi cię w szczegóły. Nie daj się
zabić.
Tak właśnie kończyli rozmowy przed wymarszem na akcję. Cztery suche
słowa „nie daj się zabić”, ale Carlos nie miał wątpliwości, że gdy dojdzie co do
czego, ani Piotr, ani reszta Gniewnych nie zostawią go na pastwę wroga. Mógł
na nich liczyć. Bezwzględnie.
Czy na pewno?
Niedługo lojalność przełożonego i przyjaciół zostanie poddana próbie…
Dokładnie za dwa tygodnie. I jakieś trzynaście godzin. W chwili gdy położy
palec na spuście, mierząc do prezydenckiej limuzyny…
*
– Wstawaj! Tylko powoli! – warknął do skulonej pod drzewem kobiety,
celując z potężnego glocka między jej szeroko otwarte oczy.
Ona zaś… zamiast poderwać się na równe nogi z rękami w górze i błagać
o litość… roześmiała się.
– A jak nie wstanę, to co? Zastrzelisz mnie? Nie ma sprawy! Śmiało!
Z lekka go zatkało. Różne widywał reakcje na spluwę wymierzoną prosto
w łeb, niektórzy gieroje również potrafili się roześmiać – i kończyli z kulą
w mózgu – ale jeszcze nigdy nikt go do strzału nie zachęcał!
Obrzucił kobietę szybkim, uważnym spojrzeniem. Siedziała oparta o pień
drzewa z ledwie napoczętą butelką wódki w ręku. Nie była pijana. Wzrok miała
bystry, lecz mimo to… nie sprawiała wrażenia osoby o zdrowych zmysłach.
Zacisnął szczęki, aż zgrzytnęło. Normalna czy nie, on potrzebuje pomocy!
Lada chwila straci przytomność, bo krew zalewała mu oczy coraz silniejszym
strumieniem, a ta tutaj… na heheszki się jej zebrało!
– Wstawaj, idziemy! – warknął powtórnie.
– To sobie idźcie. – Wzruszyła ramionami, uniosła wódkę do ust i już
chciała upić łyk, gdy kopniakiem wytrącił jej butelkę z ręki.
To ją wkurzyło, ale też jakoś niespecjalnie.
– Słuchaj, bandziorze – zaczęła podobnym tonem, co on przed chwilą – masz
mnie rozwalić, to rozwal. Jeśli jesteś na to za miękki, spieprzaj. Naprawdę mam
głęboko w dupie twoje „wstawaj, idziemy”.
Sięgnęła z powrotem po butelkę, wrzuciła do ust to, co trzymała w drugiej
dłoni, zaciśniętej dotąd w pięść, i – nic sobie nie robiąc ze stojącego nad nią
mężczyzny – popiła. A on… nagle zrozumiał. Pojął dwie rzeczy: ta kobieta
właśnie popełnia samobójstwo. Jeśli tej wariatce się uda, on sczeźnie zaraz po
niej. A musi żyć!
Wetknął pistolet za pas, pochylił się ku niej gwałtownie i zrobił coś, czego
ona z kolei się nie spodziewała: odgiął jej głowę do tyłu, unieruchomił
przedramieniem, naciskiem na staw żuchwowy, tak silnym, że jęknęła, zmusił
do otwarcia ust i wepchnął szyjkę butelki między zęby.
Gdy poczuła pierwszą falę palącego płynu, szarpnęła się jak w agonii. Ale ta
bestia, ten bandzior nie przestał wlewać jej wódki do ust! Zakrztusiła się. Z oczu
pociekły łzy. Alkohol wypalał jej gardło, przełyk i żołądek. Szarpnęła się
ponownie, nie mogąc złapać tchu. Otworzyła usta do krzyku, ale z zaciśniętej
spazmatycznie krtani nie wydobył się nawet pisk. Tonęła. Skurwiel topił ją
w wódce!
Gdy w końcu puścił, padła na kolana i zaczęła wymiotować wszystkim, co
tego dnia zjadła i wypiła, czy choćby pomyślała, że chce zjeść i wypić.
Carlos stał nad kobietą i beznamiętnie przyglądał się jej męczarniom.
Wreszcie skończyła. Ręką drżącą z wysiłku sięgnęła po śnieg. Otarła usta,
potem twarz i dopiero wtedy uniosła na oprawcę załzawione oczy.
– Pieprzony bydlaku… – wyszeptała, bo na krzyk nie miała już sił. –
Najpierw się zabawisz, poznęcasz, dopiero potem zabijesz, co? Niech cię szlag!
– Przepraszam – odezwał się bez cienia skruchy. – Jesteś mi potrzebna żywa
i przytomna, a nie naćpana prochami i spojona wódką. Wywieziesz mnie z tego
lasu, a potem rób, co chcesz.
– To ty przed chwilą spoiłeś mnie wódką! – Jednak zdobyła się na krzyk.
– Wszystko zwróciłaś. Prochy też – odparł i… przytrzymał się pnia drzewa,
czując, że słabnie. – Pomóż mi. – W jego głosie po raz pierwszy zabrzmiały
ludzkie nuty. – Ty chcesz umrzeć, ale ja muszę żyć.
Wstała, sięgnęła do kieszeni kurtki, wyciągnęła portfel i kluczyki. Wcisnęła
je nieznajomemu do ręki i rzekła:
– Samochód stoi niedaleko, przy leśnej drodze. Cywilizacja jest na jej końcu.
Częstuj się do woli. Powodzenia.
Klepnęła go w ramię, po czym chciała usiąść z powrotem pod drzewem, ale
chwycił ją za rękę, zmusił, by została w pionie, a potem pchnął w kierunku,
który mu wskazała.
– Nie dasz człowiekowi spokojnie umrzeć, co? – Rzuciła mu wściekłe
spojrzenie.
– Pomożesz mi, a potem możesz umierać – odmruknął.
Zatrzymała się, czując na ramieniu coraz cięższą dłoń mężczyzny. Widziała
krew płynącą z rany na jego głowie, po dłoni również się sączyła. Wystarczy
poczekać, a facet straci przytomność. Wtedy…
„Wtedy będziesz miała go na sumieniu” – odpowiedziała sobie w duchu. „A
może ktoś na niego czeka. Jakaś dziewczyna, jakieś dziecko…”
Ona sama nie chciała żyć, ale krzywdzić niewinnych nie potrafiła.
– Chodź, ty upierdliwa mendo – odezwała się do mężczyzny.
On zrobił dwa kroki i zaczął się osuwać na zmarzniętą ziemię. Próbowała go
podtrzymać, ale był za ciężki. Razem z nim upadła na kolana. Jęknął, powieki
mu zadrżały i zemdlał.
Przewróciła oczami.
– Może teraz będziesz mi spluwą groził, bohaterze? Zostań tu. Nigdzie się
nie ruszaj! – Nakazała kpiąco nieprzytomnemu mężczyźnie, po czym powlokła
się, sama w nie lepszym stanie co tamten, do samochodu.
Apteczkę woziła dobrze wyposażoną. Bądź co bądź jeszcze całkiem
niedawno była lekarzem. Wzięła ją, do kieszeni włożyła butelkę coli znalezioną
w bagażniku, pod pachę koc i zawróciła do mężczyzny.
Najpierw zajęła się raną na głowie. Chlusnęła na nią od serca jodyną,
zabandażowała mocno, tak by powstrzymać krwotok. Chwilę szarpała się
z ubraniem nieprzytomnego, by dostać się do rany na ramieniu, ale w końcu dała
spokój i założyła opaskę uciskową przez rękaw płaszcza. Krew przestała płynąć.
Facet będzie żył, o ile na czas dotrze do szpitala.
To właśnie mu powiedziała, gdy tylko uniósł powieki i spojrzał na nią
przytomniej.
– Żadnych szpitali – wyszeptał i próbował się podnieść, ale zaraz opadł
z powrotem na zamarzniętą ziemię. Twarz wykrzywił mu grymas bólu. Uniósł
dłoń, dotknął bandaża na czole. – Dziękuję.
– Nie ma za co – odparła, wzruszając ramionami. – Jeśli tu zostaniesz, nawet
ta śliczna bandanka ci nie pomoże.
– Mogłabyś… Mogłabyś zabrać mnie w bezpieczne miejsce? – Po raz
pierwszy w głosie tego mężczyzny usłyszała prośbę. Może nawet błaganie? No
tak, on chciał żyć. W przeciwieństwie do niej.
– Co bandzior ma na myśli, mówiąc „bezpieczne”? Pod dom twojego bossa
mam cię podrzucić?
– Nie jestem bandziorem – zaprotestował słabo. – Nie jestem gangsterem.
– No nie. Tylko strzelanko sobie po nocy urządzasz, a potem Bogu ducha
winnej kobiecie spluwą grozisz. Porządny obywatel z ciebie. – Jej głos ociekał
ironią.
– Jestem żołnierzem. Na służbie – odparł, czując, że za chwilę znów straci
przytomność. Ona musi mu pomóc! Chwycił kobietę za nadgarstek, ścisnął tak,
że nie mogła cofnąć ręki. – Chcesz pieniędzy? Zapłacę, tylko znajdź miejsce,
gdzie będę bezpieczny.
– Żołnierz na służbie, mówisz? Po cywilnemu? Jakiejś… nie wiem… blachy
na dowód tych słów nie masz?
Pokręcił zrezygnowany głową.
A ona nagle podjęła decyzję:
– Pomogę ci. Ukryję tak, że kumple twoich byłych kumpli cię nie znajdą.
Zajmę się tobą, aż będziesz w stanie odejść o własnych siłach. A to wszystko
pod jednym warunkiem…
Uniósł na nią wzrok, próbując zatrzymać nadciągającą ciemność.
– Wszystko, czego zażądasz – wyszeptał.
Ona uśmiechnęła się.
– Przed odejściem pomożesz mi umrzeć. Dokończysz to, w czym mi
przeszkodziłeś.
– Mam cię zabić?! – zachłysnął się tymi słowami. – Nie jestem mordercą!
– Więc zdychaj! – Odepchnęła go z gniewem. Gdyby ten palant wiedział, jak
trudno jest umierać z własnej ręki!… Była blisko. Naprawdę blisko. I gdyby nie
on…
Przytrzymał ją za rękę. Podciągnął się w górę. Jej portfel i kluczyki do
samochodu nadal miał w kieszeni. Ruszył chwiejnym krokiem w kierunku drogi
i padł jak długi parę kroków później. Westchnęła tylko, podniosła go
z wysiłkiem i pociągnęła do samochodu.
Z umierania będą dzisiaj nici…
ROZDZIAŁ II

B
yli blisko. Naprawdę blisko. Od terenowego forda dzieliły Dankę i bandziora,
jak go nadal w myślach nazywała, może cztery metry, gdy ten stanął w pół
kroku. Spojrzała nań pytająco. Miał oczy szeroko otwarte jak ktoś w ciężkim
szoku.
– Muszę wracać – odezwał się zduszonym przez ból, ale też szok głosem.
– To wracaj. – Puściła go.
Zachwiał się, chwycił za krwawiące ramię i ruszył tam, skąd właśnie z takim
trudem go przywlokła. Potknął się, upadł na kolana, ale wstał z uporem
i wyciągnąwszy przed siebie ręce jak ślepiec – być może bandaż na czole też
zaczął przeciekać – parł naprzód. Ona patrzyła na to z uniesionymi brwiami. „Co
za idiota?!” – kołatało się jej po głowie. „Zaraz znów padnie pyskiem w śnieg
i będzie prosił o pomoc”.
– Dokąd chcesz wracać, kretynie? – zapytała uprzejmie, gdy właśnie to się
stało. Mężczyzna znów upadł i próbował się podnieść. – Cywilizacja, ciepły
dom i szafka pełna bandaży jest tam, w przeciwnym kierunku. – Wskazała
samochód, próbując postawić półprzytomnego mężczyznę na nogi.
– Muszę… muszę zabrać coś z furgonetki – wyszeptał. Oczy płonęły mu
gorączką i szaleństwem. – Muszę, rozumiesz?
– Chcesz wrócić do miejsca, gdzie leżą dwa trupy?
– Muszę…
– Debil – prychnęła, zarzucając sobie ciężkie ramię mężczyzny na szyję
i ciągnąc go w miejsce, gdzie kwadrans wcześniej ona próbowała się zabić, a on
zabijał.
Polana, na której stała ciemnogranatowa furgonetka, tonęła w upiornym blasku
księżyca odbijającego się w kałużach krwi. Na kobiecie dwóch zastrzelonych
facetów nie zrobiło wrażenia, trupów się w swoim życiu naoglądała, na
mężczyźnie zrobiło jeszcze mniejsze. Pragnął tylko dostać się do auta.
Ostatnie metry pokonali niemal na kolanach. Osunęli się oboje na zdeptany
śnieg, on z jękiem, ona z westchnieniem ulgi. Posadziła go przy samochodzie,
wsparła plecami o drzwi i usiadła obok, patrząc na krajobraz jak po bitwie. Trup
leżący bliżej zaciskał palce na rękojeści pistoletu. W piersi miał dwie krwawe
dziury. Tył głowy urwał mu pocisk, wystrzelony przez tego tu bandziora, którym
od parunastu minut tak troskliwie się zajmowała. Drugi trup leżał na wznak. Ze
skręconym karkiem, jak mogła stwierdzić na pierwszy rzut oka.
– Będziemy tak siedzieć i podziwiać twoje dzieło? – odezwała się.
Pokręcił głową, oddychając płytko i szybko. Zbierał siły, by się podnieść.
– Masz jakieś imię? Pseudonim? – zagaiła.
– Hubert. Hubert Karling.
– O, a myślałam, że… nie wiem… Pershing? Mamona?
– Nie jestem gangsterem! – warknął.
– Rzeczywiście. – Zaśmiała się, patrząc na dwa trupy. – Ty jesteś
żołnierzem, a oni ofiarami wojny.
– Mówiłem…
– Tak, mówiłeś. Żołnierz na służbie. Bez munduru i dokumentów. Gdybyś
był gliniarzem, uwierzyłabym. Oni po cywilnemu wyrabiają różne rzeczy, ale
żołnierze nie latają raczej po lasach ot tak, w płaszczyku i dżinsach, i nie
przetrącają ludziom karków. Nawet będąc na wojnie, musicie chyba nosić jakieś
insygnia. W przeciwnym razie zmieniacie się w wyjętych spod prawa bandytów.
Mylę się?
Zacisnął tylko zęby. Miała rację.
Chwycił za krawędź rozsuniętych drzwi i podciągnął się do pionu. Wszedł
do vana. Szukał czegoś przez chwilę, co Danki zupełnie nie zainteresowało, ale
gdy to coś wyciągnął na zewnątrz – już owszem. Strzelba, sztucer, karabin czy
jak to tam zwą, zalśniła złowrogo w świetle księżyca. Mężczyzna, nie
wypuszczając zdobyczy z rąk, otworzył przednie drzwi samochodu, sięgnął do
szyby i wyrwał kamerę. Schował ją do kieszeni. I spojrzał na przyglądającą się
jego poczynaniom kobietę.
– Możemy wracać – rzekł.
– Z tym… czymś? – Wskazała potężnego sig sauera, którego tulił do piersi
niczym kochankę.
– Nie ruszę się bez niego.
Parsknęła śmiechem.
– Nie ma sprawy. Zostańcie tu razem. Pa! – Pomachała mu koniuszkami
palców i zrobiła trzy kroki w kierunku majaczącej za drzewami drogi, gdy
zatrzymało ją proszące:
– Zabierz mnie ze sobą. W bezpieczne miejsce. Wszystko wyjaśnię…
Karabin… muszę zabrać. To… dowód.
– Dowód na wykonanie zadania? – Obejrzała się przez ramię. – Bez niego
nie dostaniesz premii?
– Dowód na moją niewinność.
Zaśmiała się na głos.
– Normalnie you made my day. Mordujesz dwóch facetów i bierzesz giwerę
jako dowód niewinności. Człowieku, twoi przełożeni…
– Pomóż mi. – Poczuła na ramieniu zaciskające się palce rannego. – Proszę.
– Rzadko przechodzi ci to słowo przez gardło, co?
– Nieczęsto.
Gdyby mógł… gdyby miał siły, odepchnąłby tę wiedźmę, wsiadł do jej
samochodu i odjechał, ale ledwo trzymał się na nogach i… nie wiedział, dokąd
uciekać. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Pozostała mu tylko ta kobieta,
której nawet imienia nie znał.
– Pomożesz mi…? Anno? Ewo?
– Danka. Mam na imię Danka, bardzo proszę żadnych Danusiek, Niusiek
i tym podobnych. Danka Rawit. I fajnie, że zapytałeś. Myślałam, że do końca
naszej znajomości będę dla ciebie „oną” – mówiła, podtrzymując go wpół i idąc
w stronę forda. Ranny ciążył jej coraz bardziej. Był coraz bliższy omdlenia.
Podejrzewała, że to nie tylko przez ranę na głowie i w ramieniu. – Nafaszerowali
cię czymś?
Przytaknął.
– Powinnam wiedzieć czym. Gdy tylko dojedziemy do domu, muszę podać
ci leki. Oczyścić rany, zaaplikować jakiś antybiotyk, kortyzon. Może będziesz
potrzebował czegoś silniejszego. Masz jakieś domysły, co ci podali?
– Narkotyk.
– Serio? Myślałam, że gumiżelki – prychnęła. – Coś bliższego?
Pokręcił głową, która zaczęła mu opadać na pierś.
– Ej, nie zasypiaj jeszcze. Trzymaj się. Jesteśmy blisko. – Rzeczywiście, ford
był przed nimi.
– Danka – wyszeptał – proszę, żadnych szpitali. Zabierz mnie w bezpieczne
miejsce. Oni nie mogą mnie znaleźć…
– Jasne. Bądź co bądź zaciukałeś im kumpli. Może nawet swoich własnych
kumpli. Dlaczego mam pomagać mordercy?
– Nie jestem…
Potknął się, osunął na kolana i stracił przytomność. Na szczęście dwa kroki
od terenówki.
Danka stała przez chwilę nad leżącym bez ruchu mężczyzną. Gdyby całkiem
niedawno nie wybierała się na tamten świat, wyjęłaby z kieszeni telefon i po
prostu zadzwoniła na policję. Ratować bandziora? Ukrywać w domu rannego
gangstera z jego giwerą? Litości! Ale… było jej naprawdę obojętne, kim ten
człowiek jest i co uczynił. Bóg, czy kto tam bawi się światem i nią,
zadecydował, że ona, Danka, zamiast umierać, ma się tym mordercą zająć?
Cóż… zajmie się. Karabinem mordercy też.
Musiała tylko złapać oddech, bo wciągnięcie rannego na tylne siedzenie
forda odebrało jej resztki sił. Jeszcze giwera…
Mogła wreszcie siąść za kierownicą, przekręcić kluczyk w stacyjce i…
potężny huk wstrząsnął okolicą. Kobiecie aż dech zaparło. Obróciła się
gwałtownie. Tam, gdzie stała przed chwilą furgonetka, unosiła się do nieba kula
ognia.
Zbladła.
– Prawie ci się udało, moja kochana – wyszeptała. – Omal nie zginęłaś
w wybuchu. Ciekawe, czy twój nowy znajomy będzie rad, że tamto auto
wyleciało w powietrze. Może to on podłożył bombę? Jedno jest pewne: zaraz
będą tu ci, których chciał uniknąć. Straż pożarna, policja… Zostawiamy go
czy…?
Nacisnęła pedał gazu. Koła zabuksowały i ford wyrwał do przodu. Przez
chwilę miotał nią na wybojach, lecz wreszcie wypadł na szosę. Ciekawe, czy psy
tropiące doprowadzą policję po śladach opon do jej domu. Nie chciała
ryzykować. Jak się bawić, to do końca. Skręciła gwałtownie, zjechała z głównej
drogi w boczną. Potem jeszcze raz. I ponownie. Wróciła na szosę daleko od
miejsca eksplozji. Teraz mogą ją tropić do woli. O, właśnie jadą…
Ukryła się na leśnym parkingu, pozwalając pojazdom na sygnale gnać tam,
gdzie dopalał się wrak furgonetki, a potem spokojnie pomknęła ku granicy. Do
domu. Do bezpiecznej przystani, gdzie najpierw opatrzy rany Huberta
Karlinga – ciekawe, czy on naprawdę się tak nazywa – a potem zada mu kilka
pytań, korzystając z okazji, że będzie półprzytomny z bólu i osłabienia. Jeśli
będzie próbował ją zwieść, powierci mu pęsetą w ranie… Zaśmiała się do siebie.
Żółta lampka na konsoli zamigotała ostrzegawczo.
– Cholera, benzyna się kończy – mruknęła. – Czy chcesz, czy nie chcesz,
robimy postój – rzuciła przez ramię.
Nieprzytomny facet na tylnym siedzeniu nie mógł jej odpowiedzieć, nawet
gdyby chciał.
Podjechała na całodobową stację. Sięgnęła do tyłu i wyjęła z kieszeni jego
płaszcza swój własny portfel, który jakiś czas temu nieopatrznie podarowała
mężczyźnie. Zatankowała i poszła zapłacić, zgarniając po drodze redbulla i dwa
snickersy. Kasjer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Wgapiony w telewizor,
sprawiał wrażenie zupełnie oderwanego od rzeczywistości.
– Hej, płacę za dwójkę i te drobiazgi. – Pomachała mu ręką przed nosem.
Przeniósł na kobietę załzawione spojrzenie.
– No i zobaczy pani, do czego ci dranie są zdolni. Zobaczy pani.
Wskazał telewizor, ale Danki nie interesowały wiadomości, polityka i cały
ten szajs. A już na pewno nie dzisiaj. Zerknęła jednak uprzejmie. W studiu
panował dziwny chaos. Czerwony pasek pod spodem przemykał z prędkością
światła. Nagle studio zniknęło i na ekranie pojawiło się zdjęcie Prezydenta –
Danka oniemiała – przepasane czarną wstęgą.
– Co… co się stało? – wyjąkała, mimo wszystko zszokowana.
Prezydent miał zaledwie trzydzieści pięć lat. Nie mógł ot tak…
– Zamordowali go! Dranie! Skurwysyny!
– Zamordowali Prezydenta?! Kto…?! Jak?!
– Zastrzelili jak psa! Wie pani, to nie był mój Prezydent, nie głosowałem na
niego, ale, rozumie pani, naród głosował i to jednak Prezydent Polski, a nie jakiś
pies, co go można ot tak odstrzelić! Młody facet! Żona, małe dziecko… No
jakże tak… Jeśli nawet taka szycha w naszym kraju nie może być bezpieczna, to
co z nami? – Głos mu się załamał.
– Ale… To pewne? Pewna wiadomość?
– No przecież jaj by sobie nie robili! O, widzi pani, znaleźli łuski po
nabojach, tam, na poboczu autostrady, którą jechał. Pokazują…
Danka zrobiła wielkie oczy. Znała karabin, który właśnie zajmował cały
ekran telewizora. Miała go przez chwilę w rękach. Leżał na tylnym siedzeniu…
jej samochodu.
– Znajdą drania. Znajdą skurwysynów, którzy go wynajęli – rzucił kasjer. –
Już zarządzili obławę w całym kraju. Drogi są zamknięte. Dopadną bandziora
i powieszą za jaja.
Kiwnęła głową. Pewnie, że dopadną. Ją również. Ile dostanie za pomoc
mordercy Prezydenta? Dziesięć lat? Dwadzieścia?
Położyła na ladzie sto złotych. Kasjer nawet nie spojrzał na pieniądze,
wbijając czerwone od łez oczy z powrotem w ekran. Wyszła, czując, jak nogi się
pod nią uginają. Nacisnęła klamkę, wsunęła się na miejsce kierowcy.
– Zabiłeś Prezydenta – wyszeptała. – Zastrzeliłeś go. A ja chciałam ukryć cię
u siebie w domu…
Sięgnęła do kieszeni kurtki, wyjęła telefon i drżącymi rękami wystukała 112.
Zanim jednak na przeciążonej linii zgłosił się operator… poczuła chłód lufy
przystawionej do potylicy i usłyszała cichy, mrożący krew w żyłach głos:
– Odłóż to. Rozłącz się i odłóż.
– Bo co? – Próbowała się odwrócić, ale dźgnął ją lufą tak nagle i boleśnie, aż
głowa jej odskoczyła, a telefon wypadł z ręki. I zniknął.
– Ja nie mam nic do stracenia – wysyczał.
– Ja też nie. I co mi zrobisz? – Próbowała się roześmiać szyderczo, ale była
zbyt wstrząśnięta jego brutalnością i tym, do czego jest zdolny.
– Jedź.
– Nigdzie nie jadę! „Jestem żołnierzem. Na służbie”. Od kiedy to polskie
wojsko morduje polskiego Prezydenta?!
– Nie ja go zabiłem…
– Każdy bandyta to powtarza. Nawet jak skurwiela złapią z nożem w sercu
ofiary, zarzeka się, że jest niewinny!
– Nie ja go zabiłem – powtórzył z uporem. – Wrobili mnie! Zresztą…
Chwycił ją nagle od tyłu przedramieniem za szyję. Straciła oddech, szarpnęła
się. Ale on nie chciał jej udusić. To znaczy chciał! Od samego początku budziła
u niego mordercze instynkty, ale przecież nie zrobiłby jej krzywdy. Teraz też
przytrzymał ją jedynie bez ruchu, a potem nacisnął mocno i pewnie… kciukiem
i palcem wskazującym… parę sekund wystarczyło, by straciła przytomność.
ROZDZIAŁ III

O
cknęła się jakiś czas później. Skrzywiła się z bólu, dotknęła szyi i uniosła
powieki. Dookoła panowała ciemność, rozjaśniana tym samym, nieco upiornym
światłem księżyca. Co i rusz krył się za chmurami i wtedy znikał cały świat.
Półleżała na fotelu pasażera. Tamten, morderca, siedział obok. Samochód był
cichy. Silnik nie pracował.
Tłumiąc jęk i przekleństwo – szczególnie na to ostatnie miała ochotę –
usiadła prosto.
Jakim cudem ten bandzior po ogłuszeniu jej przesiadł się z tylnego siedzenia
za kierownicę, zepchnął ją, czy przerzucił, na bok – w takim stanie, z takimi
ranami – nie miała pojęcia, ale wiedziała jedno: jest niebezpieczny. Śmiertelnie
niebezpieczny. Czy jednak robiło jej to jakąś różnicę?
– Dwa tygodnie temu dostałem zlecenie od rządu – zaczął cicho. – Miałem
jako snajper rozpracować potencjalne zagrożenie zamachem na silnie
chronionego VIP-a. Przeprowadziłem kilka symulacji. Ostatnią z nich był
zamach na kolumnę prezydencką. Dwa dni się do tego przygotowywałem.
Każda z symulacji miała być realna, prawdziwa. Tylko oddany strzał – strzałem
na sucho. I tak się stało. Tylko, widzisz, strzelił ktoś jeszcze. Ktoś, kto był na
miejscu przede mną. Zgarnęli mnie na tyle błyskawicznie, że nie zdołałem
ocenić strat. Wiem tylko, że jeden z samochodów stanął w płomieniach,
następny w niego uderzył. Potem nic już nie widziałem. Ocknąłem się w lesie,
gdy próbowali zrobić mi samobójstwo. Czy jednak dawka szajsu, który mi
wstrzyknęli, była za mała, czy też mam odporny organizm… Nie zadziałał tak,
jak powinien, i zamiast mnie gryzą piach tamci. Ja żyję i muszę żyć, żeby
znaleźć tego, kto stał za zamachem. I przywrócić dobre imię mojej jednostce.
Wiedzieli, gdzie uderzyć. Jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu –
dokończył z goryczą.
Wysłuchała go co do słowa, bo prawdę mówiąc, nie miała innego wyjścia.
Gdyby tylko kiwnęła palcem, by uciec, ogłuszyłby ją albo zabił. Tak po prostu.
Czy był winien zamachu, w którym zginęła głowa państwa, czy nie, pozbycie się
jej jako niewygodnego świadka nie sprawiłoby temu zabójcy najmniejszego
problemu.
– Wierzysz mi? – zapytał nagle, zwracając się do kobiety.
– A jakie to ma znaczenie? – odparła z gniewem.
– Potrzebuję tego… Chociaż jedna osoba musi mi wierzyć, żebym… –
urwał.
Ona wzruszyła ramionami.
– Gdy dojedziemy na miejsce, tam, gdzie miałaś mnie ukryć, coś ci pokażę –
odezwał się po chwili.
– Aha, to jeszcze pokazywać mi coś będziesz – zakpiła. – Myślisz, że
zawiozę cię do swojego domu, ciebie, zabójcę Prezydenta, a ty się będziesz ze
mną w pokazywanie zabawiał…
– Mam dowód na to, że nie łżę – odrzekł lodowatym tonem. – Jeśli dobrze
pójdzie, nawet dwa dowody. Dlatego musiałem zabrać z tamtej furgonetki
mojego sig sauera.
– Wyleciała w powietrze, jakbyś chciał wiedzieć.
– Co?
– Tamta furgonetka. Zaraz po tym, jak wtarabaniłam cię do mojego forda,
wybuchła. Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby odpalili bombę, gdy
znajdowaliśmy się w środku. Co innego umierać od prochów i wódki, co innego
spłonąć żywcem.
– Kolejny dowód na to, że mówię prawdę.
– To żaden dowód. Normalka, że zleceniodawca takiego skurwysyństwa
chce się pozbyć wszystkich świadków.
Miała rację. Musiał przyznać w duchu, że miała.
– Wysiadaj – rzucił nagle.
Poderwała głowę i spojrzała nań ze zdumieniem.
– No już, wysiadaj! Droga jest niedaleko. Pełno na niej policji. Bez
problemu kogoś zatrzymasz, czy raczej od razu zatrzymają ciebie.
– A ty co? Odjedziesz jak gdyby nigdy nic moim samochodem?
– Nie będzie ci przecież potrzebny. Zamierzałaś się zabić, pamiętasz?
– Co nie znaczy, że ot tak pozwolę ukraść sobie samochód!
– A jaką ci to sprawi różnicę? Żadną. Natomiast pozostawanie w nim dłużej
w moim towarzystwie jest dla ciebie po prostu niebezpieczne.
Rzuciła mu szybkie spojrzenie, by stwierdzić, czy on kpi czy mówi serio.
Oczywiście, że przebywanie w towarzystwie mordercy było niebezpieczne!
Śmiertelnie niebezpieczne! Ale on dodał po chwili:
– Ledwo cię dorwą, pójdziesz na dołek. Z miejsca.
No tak. Trudno jej będzie wytłumaczyć fakt, że zabrała z miejsca
przestępstwa sprawcę dwóch zabójstw – nie wspominając już o Prezydencie! –
chęcią… nie wiadomo czego. Udzielenie rannemu pomocy? Litości! Nawet
najgłupszy gliniarz tego nie kupi! Przymkną ją jak amen w pacierzu! Więc teraz
albo nigdy, dopóki bandzior ma gest i puszcza ją wolno.
Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi. Rzuciła szybkie spojrzenie za siebie, czy
za chwilę tamten nie skręci jej karku, i już chciała wyskoczyć na wolność, gdy
szarpnął ją do siebie. Stłumiony trzask, a potem głośny huk pękającego okna,
rozbitego pociskiem – skąd?!, jak?! – wyrwały z gardła kobiety ni to pisk, ni
krzyk.
Karling jednym ruchem ręki zepchnął ją na podłogę.
– Nie ruszaj się – syknął.
Sam wyciągnął zza pasa pistolet i… czekał. Czekał na „Policja! Ręce na
kark! Wychodzić powoli!”, ale las dookoła był cichy, jakby również zastygł
w oczekiwaniu. Hubert zrozumiał w jednej chwili, że byli śledzeni pewnie od
początku i że ta kula przeznaczona została jemu. Samochód miał kierownicę po
prawej stronie, niedawno został pewnie sprowadzony z Anglii. Mogło się
wydawać, że wysiada kierowca, a nie pasażer. Ten, kto strzelał, chciał
unieruchomić ich oboje i teraz próbował się pewnie dostać bliżej.
Spudłował tylko dlatego, że ręką Huberta kierował szósty zmysł. Wyczuł ten
strzał, inaczej kula roztrzaskałaby nie tylko szybę, ale i głowę Danki… Teraz
ten, kto się na nich czai, musi sprawdzić, czy ofiara żyje czy też trzeba poprawić.
Chyba że to snajper. Wtedy będzie czekał na jakiś ruch. Choćby najmniejszy.
Albo po prostu wyśle ich do piekła następną kulą prosto w bak.
Skulony na przednim siedzeniu, obserwował otoczenie w bocznym lusterku.
Kobieta, którą wepchnął niemal pod fotel obok, patrzyła na niego szeroko
otwartymi oczami. Był w nich lekki szok, to zrozumiałe, ale przerażenia nie
znalazł. Albo miała tak zimną krew, albo rzeczywiście życie jej zbrzydło.
Czekali w milczeniu i bezruchu na błąd tego, który strzelał, a on czekał na
ich błąd.
Wreszcie…! Tamten musiał się poruszyć, bo z tyłu i nieco po lewej stronie
coś błysnęło w ciemnościach. Guzik albo sprzączka, niemal niewidocznie, lecz
Hubertowi to wystarczyło. Wrzucił wsteczny, przekręcił kluczyk, wcisnął gaz do
oporu i puścił sprzęgło. Auto z rykiem silnika ruszyło w tył. Padł strzał. Jeden,
drugi, trzeci. Szyby rozprysły się na miriady odłamków. Hubert syknął, czując
pocisk ocierający się o jego szyję. Ciemny kształt uskoczył za pień drzewa, bo
ford byłby go zmiażdżył. I może przed rozpędzonym autem udało mu się uciec,
ale już przed zdobycznym glockiem Karlinga, który nagle miał napastnika jak na
dłoni – nie. Trzy strzały zabrzmiały jak jeden. Tamten padł bez jęku na czarny
mech. Hubert wyskoczył z forda, w dwóch susach dopadł nieruchomego kształtu
i poprawił dwoma strzałami w głowę. Sekundy później wsiadał z powrotem za
kierownicę, wrzucał dwójkę i ruszał, buksując kołami, przed siebie, w głąb lasu,
byle dalej od miejsca, gdzie wkrótce zaroi się od policji…
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy poczuł, że adrenalina nie wystarcza, a on
słabnie. Silnik umilkł. Dookoła znów zapanowały ciemność i cisza. Uniósł coraz
cięższą rękę do szyi, dotknął palcami lepkiej od krwi skóry i skrzywił się tylko.
Parę milimetrów głębiej i poszłaby tętnica, a ta kobieta, Danka, nie miałaby się
już kim opiekować. Bo zrobi to, no nie?
Właśnie wypełzała spod siedzenia i siadała obok, patrząc nieruchomym
wzrokiem przed siebie. Ręce drżały jej lekko.
– Sorry. Za to wszystko. – Machnął ręką za siebie. – Czy mogłabyś…
mogłabyś opatrzeć mi ranę na szyi? Znów oberwałem.
Oderwała wzrok od miejsca, gdzie jeszcze parę chwil wcześniej była
przednia szyba. We włosach miała kilka szklanych odłamków, strzepnęła je
i odrzekła: „Pewnie”, po czym otworzyła drzwi od strony pasażera,
zwymiotowała jak gdyby nigdy nic pod nogi i ruszyła do bagażnika na
poszukiwanie apteczki. O ile jakąś we wraku, którym stał się jej śliczny srebrny
ford, znajdzie.
Minutę, może dwie później wracała na swoje miejsce z bandażem, jałowym
kompresem i jodyną w garści. Rana krwawiła mocno, a Danka nie mogła
zacisnąć bandaża tak jak na głowie czy ramieniu mężczyzny. Udusiłaby go.
– To trzeba zszyć. Jak najprędzej – odezwała się matowym głosem, gdy
opatrunek został nałożony.
– Zszyjesz w domu. Bo tam pojedziemy, prawda? – W głosie mężczyzny
zabrzmiało błaganie. – Dasz radę, unikając obstawionych przez policję dróg,
zawieźć mnie w bezpieczne miejsce? Ja… za chwilę znów odpadnę. Wiem, że
będziesz wtedy mogła zadzwonić po gliny, ale nie zrobisz tego?
Uniosła twarz i spojrzała mu prosto w oczy. Bez słowa. Pierwszy odwrócił
wzrok, wiedząc, że jego życie jest w rękach tej kobiety. Kobiety, która nie miała
nic do stracenia i której na niczym ani na nikim nie zależało. Nie można więc jej
było przekupić czy zastraszyć.
– Proszę – odezwał się raz jeszcze, z rezygnacją.
– Przenoś się do tyłu – odparła, wskazując za siebie. – Nie będę cię drugi raz
targała nieprzytomnego.
Kiwnął głową.
– Wiesz, że cię nienawidzę? – zapytała jeszcze gwoli ścisłości.
Przytaknął powtórnie, po czym osunął się ze stłumionym jękiem na tylne
siedzenie.
– Dlaczego ci pomagam, pozostaje dla mnie zagadką… – mruknęła,
włączyła silnik i ruszyła.
Miała przed sobą kilka zadań. Po pierwsze, nie wpaść na patrol straży
granicznej, po drugie, nie wpaść na patrol policji, po trzecie, nie wpaść na pień
drzewa… i tak dalej, i tak dalej. Że o zabłądzeniu w ciemnościach nie
wspomnieć. Wolała nie włączać świateł mijania, drogowych tym bardziej.
Niemal po omacku, na postojowych, jechała ciemnym leśnym duktem.
Teren znała jak własną kieszeń. Zjeździła Bieszczady wzdłuż i wszerz
jeszcze za czasów studenckich, mieszkała tu od sześciu lat, ale las nocą wyglądał
inaczej niż za dnia. Łatwo było zgubić drogę, szczególnie gdy kluczyło się
niczym umykający przed stadem gończych psów królik. Całe szczęście, że nie
oszczędzała na GPS-ie, który wciąż dokładnie wskazywał drogę do domu…
Gdy była już całkiem niedaleko, zaczął padać gęsty śnieg, co z jednej strony ją
ucieszyło, z drugiej nie bardzo. Zatrze ślady, które za chwilę oboje – Danka
i bandzior, bo nadal tak o nim myślała – zostawią. Ale też ciężko będzie brnąć
z rannym mężczyzną, uwieszonym jej ramienia, jeśli śnieżyca rozhula się na
całego…
Podjechała do urwiska. Zatrzymała samochód. W dole toczył swe spienione
wody San.
– Koniec wycieczki. Wysiadamy – odezwała się, nie licząc na odpowiedź.
Wyszła z samochodu, otworzyła tylne drzwi i z trudem wyciągnęła
nieprzytomnego mężczyznę na zewnątrz. Śnieżyca była już tak potężna, że
pościgiem zupełnie przestała się przejmować. Teraz większym wyzwaniem było
dotarcie do domu… Ona sama wykrzesze z siebie resztki sił, ale jego nie
doniesie tam ani nie dociągnie na pewno.
Zajrzała do auta. Jej wzrok padł na karabin. Normalna kobieta trzymałaby
się od śmiercionośnej broni, broni, z której zabito Prezydenta, z daleka, ale
Dance było wszystko jedno. Nagrabiła już sobie z dziesięć lat odsiadki. Może
dwadzieścia. Pięć w tę czy we w tę…
Jeszcze tylko apteczka, tak na wszelki wypadek. O, zapasik smirnoffa,
o którym zapomniała, też się przyda. Sprawdziła, czy ma przy sobie dokumenty
i telefon. Tak. Teraz można się żegnać z ostrzelanym fordem, jeszcze wczoraj
niemal spod igły, dziś obrazem nędzy i rozpaczy.
– No to pa, mały. Łatwo przyszło, łatwo poszło. – Poklepała auto po dachu,
wrzuciła jedynkę i patrzyła chwilę, jak samochód stacza się z urwiska, by
z pluskiem wpaść do wody i w niej zatonąć.
Poczuła zupełnie absurdalne łzy pod powiekami. Otarła je z ironicznym
prychnięciem – nad sobą się nie litowałaś, a za samochodem płaczesz?! –
i pochyliła się nad rannym. Potrząsnęła nim za ramię, przetarła mu twarz
śniegiem. Powieki mężczyzny zadrgały.
– Wstawaj – rzuciła, gdy próbował unieść głowę, przytomniejąc powoli. –
Wypocząłeś wystarczająco. Musimy iść.
– A samochód?
– Trafiony-zatopiony. Nigdy go nie znajdą. Nie dotrą po jego śladach tam,
dokąd cię zabiorę. Będziesz bezpieczny. Na razie.
Podniósł się na kolana i zaraz z mimowolnym jękiem opadł z powrotem na
śnieg.
– Masz. – Podetknęła mu pod nos dwie kapsułki i zachęcająco pomachała
butelką smirnoffa.
Połknął lek przeciwbólowy, po czym przyssał się chciwie do palącego płynu.
– Zaraz, zaraz, kolego. To wódka, nie sok pomarańczowy! – Wyrwała mu
butelkę z rąk.
On pochylił się, nabrał pełne garście śniegu i włożył do ust. Mogła się
domyślić, że zacznie go łamać gorączka, ale niczego więcej oprócz alkoholu na
swą ostatnią drogę nie zabrała.
– Nie wolno ci jeść śniegu – napomniała mężczyznę niczym małe dziecko. –
Stracisz resztkę energii, zaczniesz marznąć, a mamy przed sobą spory kawał do
przejścia.
Uniósł na nią pociemniałe z frustracji spojrzenie, ale odjął dłoń od ust,
patrząc, jak woda przecieka mu przez palce.
– Dasz radę iść? – zapytała. – Jeśli odpowiesz „nie”, będę musiała cię tu
zostawić. Sorry, ale fizycznie nie wydolę dociągnąć cię do domu.
– Dam radę. Jeśli mi pomożesz, dam radę. – Uczepił się jej ramienia
i podciągnął w górę. Na śniegu zostały krwawe plamy.
– Noga także?! – Jęknęła na ich widok. – Zdradzisz mi, gdzie nie jesteś
ranny?
– To draśnięcie. Mogę iść.
– Draśnięcie tak nie krwawi, na miłość boską!
– Mogę iść – powtórzył z uporem, a jej nie pozostało nic więcej, jak nałożyć
mu prowizoryczny opatrunek, kolejny!, zarzucić sobie ramię mężczyzny na
szyję, objąć go wpół i ruszyć w mozolną drogę.
Do domu.
ROZDZIAŁ IV

N
ie zliczy, ile razy upadali oboje w sypki, mrożący oddech śnieg. Nie zliczy, ile
razy miała dosyć, pragnęła cisnąć nieznośny ciężar o ziemię, położyć się obok
niego i zasnąć. Mimo to z uporem, zupełnie dla siebie samej niezrozumiałym,
stawiała kolejne kroki, zmuszając mężczyznę, by robił to samo. Gdy w oddali
zamajaczyło światło na ganku – na jej ganku – rozpłakała się. Szła dalej, płacząc
i ciągnąc za sobą tamtego.
Ostatnie metry dzielące ich od ciepła i odpoczynku pokonała niemal na
kolanach. Mężczyzna nie miał sił, by ustać na nogach. Każdy krok znaczył
krwią z poharatanej przez kulę nogi. Na szczęście śnieżyca skrzętnie zacierała
ślady…
Danka ostatkiem sił wciągnęła ich na ganek, przekręciła klucz w zamku.
– Jeszcze trochę, proszę cię – wyszeptała, łykając słoną wilgoć, która płynęła
po jej policzkach.
W ostatnim akcie desperacji wciągnęła mężczyznę do środka i zatrzasnęła
drzwi.
Wycie wiatru ustało niczym ucięte nożem. Kobieta osunęła się na podłogę
w sieni i tkwiła tak nieruchomo długie chwile, łapiąc oddech. Powiedzieć, że
była śmiertelnie zmęczona, to nic nie powiedzieć.
Karling leżał obok z zamkniętymi oczami, blady, jakby utracił całą krew.
Wargi miał sine z zimna. Nagle uniósł powieki, odnalazł dłoń Danki i przycisnął
do ust. Nie miała siły jej cofnąć…
Ale trzeba było wstać. W domu panował ziąb. Jeszcze nie tak dokuczliwy,
nie dla dwojga przemarzniętych wędrowców, lecz za godzinę czy dwie oboje
zaczną trząść się z zimna. Musiała się ruszyć.
O rozpalaniu w piecu czy kominku nie było mowy. Po prostu nie
wykrzesałaby z siebie tyle energii. Ale włączyć olejowy piecyk w sypialni – tak,
na taki wysiłek się jeszcze zdobyła. Potem, czując, jak nogi się pod nią uginają,
przeszła do kuchni, nalała mleka do kubka, dodała dwie łyżki miodu, dwie łyżki
masła i podgrzała płyn w mikrofalówce. Nie było lepszego sposobu na szybki
zastrzyk energii…
Już miała zanieść gorący napój rannemu mężczyźnie, ale przypomniała sobie
pierwszą zasadę postępowania w razie katastrofy: najpierw zadbaj o swoje
bezpieczeństwo, potem pomagaj słabszym. Wychyliła więc kubek z mlekiem do
dna. Dopiero następną porcję zaniosła do sieni, gdzie pod ścianą nadal leżał on.
Bandzior. Zabójca Prezydenta.
Spoglądała na mężczyznę przez parę chwil, po raz pierwszy widząc go
w świetle jaśniejszym od blasku księżyca. Był w jej wieku. Może nieco starszy.
Niezaprzeczalnie przystojny, o męskich, ostrych rysach twarzy, policzkach
pociemniałych od zarostu i czarnych włosach. Miał ciało umięśnione jak
wojownik – o tak, takich mięśni na siłce nie wyrobisz – odczuwała to przez cały
ten czas, gdy musiała dźwigać go na własnych barkach. Ubrany był w czarne
dżinsy i koszulę. Narzucił na nie długi szary płaszcz. Wydało się jej to trochę
dziwne, biorąc pod uwagę, że musiał się zaczaić na swoją ofiarę – powinien
mieć na sobie jakiś kamuflaż, khaki czy panterkę – ale przecież do zabójstwa
doszło na autostradzie. Szarość świetnie zlewała się z filarami mostu albo
wiaduktu. Ten człowiek wiedział, co robi. Był profesjonalistą. Zawodowym
zabójcą. Teraz uniósł powieki i wbił w nią spojrzenie lodowatobłękitnych oczu.
W nią czy też raczej w kubek, który trzymała w dłoniach.
Uklękła, przytknęła mu naczynie do ust. Zaczerpnął łapczywie kilka
haustów. Zakrztusił się, ale pił dalej. Wreszcie, gdy na dnie nie zostało ani
kropli, ni to westchnął, ni jęknął i z powrotem opadł na podłogę, zamykając
oczy. Tylko usta poruszyły się w jednym słowie:
– Dziękuję.
– Jest za co – prychnęła.
Przed nią było jeszcze jedno zadanie, zanim zaciągnie go do łóżka – przy
czym uczyni to dosłownie, bo bandzior znów na pewno straci przytomność –
i będzie mogła w końcu sama odpocząć… Wróciła do kuchni, wyjęła z szafki
pod oknem zestaw chirurgiczny. Będzie musiała nałożyć rannemu szwy tam,
w sieni, ale nie sprawi jej to większej różnicy. Była niegdyś lekarzem
pogotowia. Zdarzało się pracować w różnych warunkach.
– Pewnie zaboli, ale, sorry, narkozy ci nie podam. Coś silniejszego niż
ibuprom bym znalazła, ale po szajsie, którym cię nafaszerowali, mógłbyś tego
nie przeżyć – odezwała się, klękając obok mężczyzny.
Nie odpowiedział. Zemdlał czy zasnął? Wszystko jedno. Grunt, żeby się nie
ruszał.
Gdy wbiła igłę w ranę na szyi, tę najgroźniejszą, drgnął, otworzył szeroko
oczy, ale resztę zabiegu zniósł bez ruchu i bez jęku. Musiała przyznać
niechętnie, że ma facet hart ducha. Szycie na żywca nie należało do rozkoszy.
Dokończyła dzieła, po czym sięgnęła do suwaka jego spodni.
– Nic pod spodem nie mam – wyszeptał przepraszająco.
Wzruszyła ramionami.
– Jesteś li tylko pacjentem, nikim więcej. Nie widzę w tobie mężczyzny,
jedynie upierdliwe ciało do szycia. Muszę zdjąć ci spodnie, żeby dostać się do
tej durnej rany, z której ciągle krwawisz. Już mniejsza o to, że będę musiała
szorować z krwi podłogę, by nie zostawić najmniejszego śladu, ale tracisz siły.
Skoro zaś przywlokłam cię z takim trudem tutaj, nie pozwolę ci zniweczyć
mojego wysiłku i umrzeć.
Tak mówiąc, zdążyła ściągnąć zeń zakrwawione spodnie, zauważyć
mimowolnie, jak hojnie jest tam obdarzony przez Matkę Naturę, wylać na ranę
pół buteleczki wody utlenionej i wbić igłę. Znów drgnął, jakby dźgnęła go
rozżarzonym żelastwem, ale nie pozwolił sobie na najmniejszy jęk. W ciszy
dokończyła zabieg. Rana na głowie była draśnięciem, poradziła z nią sobie
w trymiga. Jeszcze tylko ramię…
– Miałeś sporo szczęścia – mruknęła, zdejmując mu z barków koszulę. –
Cztery kule i wszystkie na przestrzał. Dopiero byłaby jazda z wyciąganiem
którejś bez znieczulenia…
– Wytrzymałbym – odparł i aż zgrzytnął zębami, gdy po raz kolejny
zagłębiła ostrze igły w mięśniach.
– Wierzę. Tylko sprzątania miałabym więcej. Jesteś uczulony na jakieś leki?
Pokręcił głową, wdzięczny za zmianę tematu. Nawet takiemu twardzielowi
jak on robiło się nieswojo na samą wzmiankę o wyciąganiu bez znieczulenia kuli
z poharatanego ciała.
– Dostaniesz końską dawkę antybiotyku. Poprawię starą dobrą pyralginą,
żebyś w miarę spokojnie przespał noc, i… pewnie będziesz żył.
– Nie wydajesz się tym uradowana. – Zdobył się na nikły uśmiech.
– Jesteś… – „mordercą” chciała dokończyć, ale nie miała sił na
wysłuchiwanie jego zaprzeczeń. – Mniejsza o to. Dzisiaj śpimy w jednym łóżku.
W pokoju gościnnym jest lodowato. Ostrzegam: gdybyś miał ochotę się do mnie
dobierać, strzelę cię z pięści prosto w którąś z ran. Padniesz nieprzytomny
szybciej, niż wyciągniesz po mnie rękę.
Tym razem zaśmiał się cicho.
– Pochlebiasz mi. Jestem twardy, owszem, ale nie zdobyłbym się na wysiłek
większy niż dopełznięcie do tego łóżka. „Dobieranie się”, jak to określiłaś,
odłożę na inny czas.
– Więc ja na inny czas odłożę przywalenie ci z pięści w przed chwilą szyty
bark – skwitowała.
Chwyciła go pod ramię po raz nie wiadomo który tej nocy i pilnując, by nie
upadł – podnoszenie go byłoby katorgą – w końcu złożyła nieznośny ciężar
w swojej sypialni. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale uprzedziła go:
– Tak, wiem, chcesz wyrazić swą dozgonną wdzięczność, ale ja nie mam siły
tego słuchać. Śpij. Umyję podłogę w sieni, posprzątam po zabiegu i też będę
mogła się położyć.
Już wychodziła, gdy dobiegło ją ciche:
– Dziękuję. Z całego serca.
Te słowa, choć nie miała wątpliwości, że szczere, nie poruszyły jej.
O wdzięczności tego człowieka porozmawiają innym razem. I wtedy
zobaczymy, czy nadal będzie jej dziękował…
Obudziło ją walenie do drzwi. Tak właśnie: walenie. Prawdopodobnie ten, kto
łomotał, próbował najpierw zapukać czy zadzwonić, ale spała jak zabita, zaczął
się więc dobijać.
Pobiegła, kuląc się z zimna.
– Kto tam? – zapytała ostrym tonem. Nie lubiła gości. Jakichkolwiek.
– Darek. Otworzysz?
Darek?! Darek Grójec?! – przytknęła dłoń do ust, by nie krzyczeć, po czym
odparła, siląc się na spokój:
– Jestem goła. Poczekaj chwilę.
– Jasne.
Biegiem wróciła do sypialni. Szarpnęła mężczyznę, który przez kilka
kwadransów majaczył w gorączce, zanim wreszcie ucichł, za ramię. Uniósł
powieki i zamrugał, półprzytomny.
– Wstawaj. Musimy cię ukryć. Policja – zaszeptała, zgarniając jego kołdrę
pod pachę. – Nie uniosę cię. Wstawaj!
Poderwał się mimo zamroczenia bólem, lekami i snem.
– Chodź za mną. Tędy. – Poprowadziła go korytarzykiem wiodącym na tył
domu. – Masz. – Wcisnęła mu kołdrę w objęcia. – Właź do piwnicy. Za szafą
jest skrytka. Musisz się tam wcisnąć. Wchodzisz do szafy, na górze po prawej
stronie jest haczyk, na dole drugi, odsuwasz dyktę. Ja teraz wracam do drzwi
i spróbuję ich spławić.
Nie było czasu do stracenia. Nie zapytała, czy wszystko zrozumiał. Musiał!
Ważyło się w tej chwili jego życie! Pomknęła z powrotem do sieni, zarzucając
na koszulę nocną to, co pierwsze wpadło jej w ręce. Szary płaszcz.
Zasuwa szczęknęła. Danka otworzyła drzwi na oścież i uczyniła
zapraszający gest ręką. Dwóch mężczyzn w mundurach straży granicznej weszło
do środka, pocierając zmarznięte ręce.
– Przepraszam, że trzymałam was na tym mrozie. Miałam ciężką noc
i zasnęłam jak zabita – odezwała się. – Napijecie się herbaty?
Starszy, Darek Grójec, pokręcił głową.
– Dzięki, Danka, ale mamy jeszcze sporo do zrobienia. Rozejrzymy się tylko
po domu, jeśli oczywiście pozwolisz.
– Po co? – zdziwiła się, usiłując powstrzymać szczękanie zębami.
– Nie widziałaś wiadomości? W zamachu zginął Prezydent…
– Ach, to… Słyszałam. Któż by nie słyszał. Co to jednak ma do mojego
domu?
– Gliny podejrzewają, że morderca zbiegł w Bieszczady. Nie wiesz tego
pewnie, ale w całym województwie są blokady na drogach. Niedaleko stąd, pod
Stuposianami, doszło do strzelaniny. Objeżdżamy wszystkie gospodarstwa
w okolicy, żeby was ostrzec. Bandzior jest skrajnie niebezpieczny, ma broń
i będzie mordował dalej. Zamknij drzwi i okna na zasuwy, okej?
Kiwnęła głową, patrząc prosto w oczy mężczyzny.
– Przyjechałbym tu od razu, wiesz przecież, że się o ciebie niepokoję, ale
dostaliśmy rozkazy – dodał.
– Wiem – ucięła.
Nie lubiła tego człowieka. Tak po prostu. Sprawiał wrażenie
przyjacielskiego – i dla niej, dla Danki, taki był – ale po okolicy krążyły
o sierżancie Grójcu różne legendy. Także te, że od schwytanych przemytników
pobiera haracz w gotówce, a od kobiet – w naturze. I potrafi być nie tyle
brutalny, co po prostu okrutny. Jedną z jego ofiar jakiś czas temu opatrywała…
Wiedziała, że pogranicznik podkochuje się w niej niegroźnie od jakiegoś
czasu, i… cóż. Ostatnią rzeczą, na którą miała ochotę, był romans. Szczególnie
z kimś pokroju tego człowieka. Owszem, był przystojny, nawet bardzo, ale
uroda to nie wszystko… W tych surowych, półdzikich stronach dobry, prawy
charakter liczył się bardziej niż piękne ciało. Danka omijała więc Grójca, jak
tylko potrafiła, on zaś uważał, że łączy ich przyjaźń, i gdy nadarzyła się okazja,
naciskał, by ją zacieśnić. Danka zbywała jego zaloty chłodnym uśmiechem
i takimż słowem, ale nigdy nie zdobyła się na stanowcze wskazanie drzwi temu
mężczyźnie. Był na to zbyt niebezpieczny… Teraz zbierała się w sobie, by być
dlań miła. I kłamać. Łgać dotąd, aż pogranicznik pójdzie w cholerę i da im
spokój.
On obrzucił kobietę długim, taksującym spojrzeniem. W koszuli nocnej
jeszcze jej nie oglądał…
– Masz gości? – odezwał się w następnej chwili, wskazując za siebie, na
drzwi wejściowe, co mogłoby się wydawać dziwne każdemu, tylko nie jej.
Owszem, miewała „gości”, o jakich pytał – przemytników, od czasu do czasu
nocujących w jej stodole – właśnie tam, na zewnątrz.
– Nie mam pojęcia. Przecież wiesz, że oni mnie nie interesują. – Wzruszyła
ramionami, by dać dobitnie do zrozumienia, jak bardzo.
– Będą mu pomagać. To Ukraińcy. Każdy cios wymierzony Polsce jest im na
rękę. Może pora skończyć z tą gościnnością?
– I czekać, aż mnie zgwałcą i zamordują? Użyczam im stodoły w zamian za
święty spokój. I pozwól, że pozostanę gościnna.
– Masz mnie i moich chłopaków. Nie pozwolimy cię skrzywdzić! – żachnął
się.
– Serio? Właśnie ostrzegasz mnie przed uzbrojonym bandytą. Próbujecie go
schwytać od kilku godzin. Ustrzegłbyś mnie, gdyby wparował tu i przystawił mi
spluwę do czoła?
Spuścił wzrok. Potaknięcie byłoby kłamstwem.
– Skąd masz ten płaszcz? – odezwał się nagle.
Danka spojrzała po sobie i odpowiedziała bez sekundy zawahania:
– A wiesz, że nie mam pojęcia. Robiłam porządki na strychu i wydał mi się
fajny. Jest fajny?
– Jest mokry – odmruknął.
– Tak mi się spodobał, że miałam go na sobie cały dzień. Do wieczora, gdy
zaczęło padać – łgała bez mrugnięcia okiem. – Wyglądam w nim jak Kyle Reese
z „Terminatora”.
Uśmiechnął się i stracił zainteresowanie płaszczem. Nie miał żadnych
powodów, by Dance nie wierzyć. Jeszcze nie. Ona natomiast czuła, że mimo
chłodu jest cała spocona. Gdyby strażnik przyjrzał się bliżej, oprócz plam po
śniegu mógłby się dopatrzeć całkiem świeżych po krwi. Na szczęście w sieni
było dość ciemno.
– Rozglądajcie się, skoro musicie, a potem dajcie pospać – ponagliła ich. –
Która to w ogóle godzina?
– Dochodzi czwarta trzydzieści.
– Też sobie porę wybraliście…
Była naprawdę genialną aktorką. Dostałaby Oscara jak nic!
Grójec skierował się do kuchni. Jego milczący towarzysz, Bartek Sieczych,
tam, gdzie mu wskazał – do saloniku. Danka wahała się przez chwilę, ważąc,
który z nich jest bardziej dla zbiega niebezpieczny, w końcu ruszyła za tym
pierwszym, na wszelki wypadek otulając się jeszcze kocem. Teraz trefny płaszcz
w ogóle nie był widoczny. Gdyby go zmieniła na kurtkę czy kożuszek, Darek
mógłby stać się podejrzliwy. Koc nie wzbudzał wątpliwości. W domu było
przecież lodowato.
– Nie napaliłaś? – zapytał od niechcenia.
– Nie miałam siły – odparła. Musiała trzymać się prawdy tak blisko, jak to
możliwe. – Rąbałam drewno pół dnia i…
– Mogłaś zadzwonić. Pomógłbym ci po służbie. Ale ty, „dam-sobie-radę”,
gardzisz pomocną dłonią… A może gardzisz mną? Zwykłym soldatem?
– Przestań – ucięła. – Nawet tak nie myśl. Potrzebowałam po prostu ruchu na
świeżym powietrzu.
Skierował się do jej sypialni. Danka niczym wierny cień ruszyła za nim i…
aż wciągnęła powietrze, widząc plamę krwi na prześcieradle. Strażnik uniósł
brwi i obejrzał się na nią. Nie musiała udawać zmieszania.
– Jestem kobietą, no nie? Miesiączka i te sprawy. Jezu, nie patrz tak na
mnie!
– Przepraszam – teraz on się zmieszał. – Za najście w środku nocy też.
Miałaś… gościa?
Danka podążyła za jego wzrokiem. Dwie poduszki… Na litość boską, czy
Grójec nie mógłby być mniej spostrzegawczy?! Co teraz wymyślisz, żeby
zabrzmiało wiarygodnie?! Pospiesz się!
– Przedwczoraj była u mnie kumpelka. Spałyśmy w jednym łóżku. Tylko
bez skojarzeń! Bała się spać sama w tej głuszy… – Uff, chyba kupił tę bajkę.
Kupił. Nie przyszłoby mu bowiem na myśl, że Danka może kogoś ukrywać.
I łgać tak bezczelnie. Raczej w ogóle łgać. Uważał ją – jak wszyscy w okolicy –
za szczerą, bezpośrednią kobietę, która nienawidziła kłamstwa, zdrady
i jakichkolwiek gierek. W takiej Dance się zabujał, tylko taką chciał znać.
Dlatego każde jej wyjaśnienie, rzucane lekkim tonem bez najmniejszego
zawahania, kupował bez mrugnięcia okiem.
„Będziesz smażyła się w piekle” – pomyślała. „Nałgałaś się dziś za
wszystkie czasy, gdy żyłaś jako praworządny obywatel”. Jeśli jednak chciała
ocalić skórę zbiegowi, musiała grać do końca.
Przed nimi były schody do piwnicy. Danka ruszyła w dół pierwsza, zapalając
światło. Grójec krok za nią.
Pomieszczenie było zagracone, ale odkurzane dość często. Na szczęście.
Żadnych śladów tutaj wścibski strażnik nie znajdzie…
Nagle jej oczy zokrąglały. Na drzwiach szafy dostrzegła ledwo widoczny
krwawy odcisk palców. Jeśli Grójec będzie równie spostrzegawczy jak piętro
wyżej, poszukiwany przez niego zbieg, Hubert Karling, już teraz może
wystawiać ręce po kajdanki.
„Zrób coś, kobieto!” – nakazała sobie w panice. „On zaraz zwróci się w tę
stronę!”
Krzyknęła tak głośno i raptownie, że strażnik aż zaklął.
– Kurwa, co się…?!
– Szczur! Szczur w moim domu! – Wskazała kąt przeciwległy do tego, gdzie
stała trefna szafa. – Widziałeś go?! I jak ja teraz zasnę?! Pomożesz mi go
upolować?! – Chwyciła mężczyznę za rękaw munduru, cała rozdygotana.
Przygarnął ją ramieniem, wtulił twarz w jej włosy, ciesząc się z tak
niespodziewanej bliskości, choćby trwała zaledwie chwilę.
– Wybacz, Danuśka, jestem na służbie. Musimy obejść resztę gospodarstw.
Ale rano, po ósmej, wrócę i…
– Daj spokój! – Przeraziła się, że on naprawdę może tu wrócić i zostać dłużej
niż parę chwil. – Do rana zdążę go ubić. Nie będę zawracała ci głowy po nocnej
służbie głupim szczurem.
– Żadne zawracanie głowy… – Próbował oponować, ale powtórnie machnęła
ręką.
– Ubiję go, a potem sama padnę. Odeśpię tę noc i rano podrzucę ci świeże
bułeczki maślane.
– Uwielbiam je… – Rozmarzył się.
– Będę piekła. Przywiozę jeszcze gorące.
– A właśnie: gdzie twój samochód? Zwykle zostawiałaś go przed domem.
Wiesz o tym, mam nadzieję, że podwórze jest puste?
– Wieeem – odparła powoli, gorączkowo szukając jakiegoś wytłumaczenia.
Powinna była wcześniej wszystko przemyśleć! Tyle tylko, że do domu dotarła
skrajnie wyczerpana. – Pozbyłam się go. – O, to było dobre i zgodne z prawdą
wytłumaczenie.
– Pozbyłaś się forda? Przecież go sobie chwaliłaś. I co teraz zrobisz bez
auta? Na tym pustkowiu?
– Kupię inne. Wkurzył mnie ten samochód. – „Wybacz, kochany,
nieodżałowany fordziku”.
– Pożyczyć ci swój? Stoi w szopie prawie nieużywany. Jeżdżę przecież
służbowym.
Jeszcze wczoraj Danka odmówiłaby stanowczo, bo każdy przyjęty przez nią
gest dobrej woli ośmielał Darka i dawał mu nadzieję na więcej. Dziś jednak
musiała godzić się na wszystko, by jak najszybciej sobie poszedł.
Uśmiechnęła się więc i odparła ciepło:
– Będę ci naprawdę wdzięczna.
On też się uśmiechnął.
– Nie ma sprawy. Bartek podjedzie po ciebie, gdy tylko bułeczki będą
gotowe. Wrócisz moją toyotą. Od wsi szłaś na piechotę? – rzucił niewinne
pytanie, a ona odparła w myślach: „A mógłbyś być mniej dociekliwy?”.
– Handlarz zabrał go spod domu – odparła i zadrżała nieco teatralnie,
owijając się kocem jeszcze szczelniej.
– Sorry. Trzymam cię w tej piwnicy, zamiast domyślić się, że ci zimno. –
Zapomniał o swoim „wróciłaś na piechotę?” i wskazał schody.
Z ulgą ruszyła na górę i… stanęła w pół kroku. Za jej plecami, z kąta, gdzie
stała szafa, dobiegł szmer. Darek obejrzał się również.
– Chodź, bo zamarznę. – Nie pozwoliła mu zastanawiać się, co to było, ani
sekundy dłużej. – Ubiję drania…
– Masz jakąś trutkę? Pułapkę? Nie będziesz przecież ganiała za szczurem
z siekierą… – zainteresował się mężczyzna, idąc za Danką po schodach. Głodny
wzrok wbijał w jej nagie łydki, wyobrażając sobie, jak ta nieprzystępna kobieta
wyglądałaby nago, gdyby zdarł z niej wszystko, w co się owinęła…
„A mógłbyś skończyć z tymi pytaniami i iść w cholerę?!” – odparła
w duchu, czując na sobie jego palące spojrzenie.
Ale Grójec chciał jeszcze chwilę pobyć w towarzystwie doktor Rawit. Tylko
dlatego ociągał się z odejściem.
– Ponoć długo nie widzieli cię we wsi – odezwał się ponownie, robiąc krok
w kierunku kobiety i chwytając palcami kosmyk jej długich, jasnych włosów.
Pieszczotliwym gestem wsunął go za jej ucho.
Uniosła nań duże, ciemnozielone oczy, w których można się było
zakochać. – Smutek chyba nie wrócił? – dodał cicho. – Powiedziałabyś mi
o tym?
Spuściła wzrok. Kiwnęła bez przekonania głową. No tak… o jej depresji
wiedzieli wszyscy… Wystarczyło, że raz, jeden jedyny raz załamała się przy
sąsiadce i wybuchnęła płaczem z byle powodu, żeby rozeszło się to po całej
okolicy. Szlag…!
– Pamiętaj, że jestem obok – ciągnął mężczyzna. – Może dzieli nas kilka
kilometrów, ale wystarczy telefon i będę… – mówił niskim, nabrzmiałym
bolesnym pożądaniem głosem.
Bliskość tej kobiety czasem tak właśnie nań działała: pragnął jej bardziej, niż
się przed samym sobą przyznawał. Ledwo powstrzymywał się, by nie zagarnąć
jej ramieniem, nie wbić języka między jej wargi, a czegoś innego między jej
uda… Gdyby była zwykłą wiejską dziewuchą, tak właśnie by zrobił. Nic by go
nie powstrzymało. Jednak pani doktor… Pewnie przywaliłaby mu po mordzie
i pognała na skargę do dowódcy. Żeby tylko! Mogła pobiec prosto na policję
i dopiero miałby kłopoty. Cofnął się. Danka, napięta do granic wytrzymałości,
odetchnęła lekko.
– Wiem, Darek – odparła, modląc się, by w końcu dał jej spokój i poszedł
w cholerę.
Była pewna, że Karling, ukryty w szafie, marznie niemiłosiernie. Być może
znów stracił przytomność. Może któraś z ran się otworzyła i teraz krwawi…
A temu na amory się zebrało.
– Jeśli inspekcja skończona, mogę wracać do łóżka? Jestem skonana.
– Nie potrzebujesz kogoś, kto by je ogrzał? – Zażartował, chociaż wiedziała,
że tak naprawdę pyta serio.
– Gdy tylko się za kimś stęsknię, dzwonię do ciebie – odparła, cmoknęła go
w policzek i stanowczo pchnęła ku drzwiom, gdzie czekał na nich od dobrych
paru minut młodszy strażnik.
– Czysto, szefie – odezwał się.
Grójec skinął głową, po czym zwrócił się do Danki:
– Uważaj na siebie. Nie otwieraj obcym.
Posłała mu uśmiech i po chwili zamykała za nimi drzwi na zasuwę. Oparła
się o chłodne drewno, oddychając głęboko, z ulgą. Było blisko. Naprawdę było
blisko… Ta krew…
Odczekała, aż światła terenówki, którą odjeżdżali pogranicznicy, na dobre
znikną w mroku nocy, po czym pędem zbiegła do piwnicy. Otworzyła ciężkie
drzwi starej szafy. W środku było pusto, ale spodziewała się tego. Skrytka była
dobrze zamaskowana, chociaż Danka nie miała pojęcia, kto ją skonstruował ani
do czego służyła.
– Jesteś tam? – zapytała głosem zduszonym jeszcze przez niedawny strach. –
Hej, Karling, żyjesz?
Coś zaszeleściło za tylną ścianką, dykta uchyliła się i oto patrzyła na Dankę
para błyszczących w mroku oczu.
– Możesz wyjść. Odjechali.
Nie zapytał, czy na pewno. Słyszał każde słowo, które padło przed chwilą
w piwnicy, wiedział, że miała ładne dwa kwadranse, by go zdradzić, a jednak
nie uczyniła tego. Łgała strażnikowi – który był z nią co najmniej
zaprzyjaźniony – prosto w oczy, by chronić człowieka ściganego za morderstwo.
Dlaczego? Nie miał siły się zastanawiać. Nie dziś. Nie w tej chwili, gdy rana na
ramieniu od nagłego wysiłku otworzyła się i krew powoli wsiąkała w kołdrę,
którą był owinięty.
– Przepraszam – odezwał się cicho, patrząc na splamioną szkarłatem
pościel. – Ja… to upiorę.
– Tak, w strumyku pod laskiem – prychnęła kpiąco, jak to ona. – W balii na
tarze. Człowieku, ledwo na nogach stoisz, więc pozwól, że na razie ja się
wszystkim zajmę. Kiedyś wystawię ci rachunek, nie bój nic.
Mógł jedynie skinąć głową i ruszyć tam, gdzie go pchnęła. Do kuchni.
– Wybacz, ale muszę raz jeszcze nałożyć te szwy, które puściły – rzekła,
wyciągając z szafki magiczne pudełko: zestaw chirurgiczny, który Hubert zdążył
poznać na własnej skórze. – Masz gorączkę. Wysoką – mruknęła, muskając
dłonią jego czoło.
Chłód kobiecej ręki na rozpalonej skórze był tak kojący, że aż przymknął
oczy.
Nieprzyjemny zabieg, który musiał sprawiać katusze, Karling zniósł jak
poprzednio, bez najmniejszego jęku. Gdy Danka skończyła, przytrzymał jej dłoń
i ucałował. Nie było takich słów, jakimi mógł wyrazić swoją wdzięczność.
– Daj spokój – rzekła cicho, uwalniając rękę.
Podała mu leki i nakazała kłaść się do łóżka, w którym zmieniła poplamione
jego krwią prześcieradło.
– Ależ się przez ciebie nakłamałam dzisiaj… – Pokręciła głową, nakrywając
mężczyznę kołdrą. – I to komu, facetowi, który uważa mnie za wzór porządnej
obywatelki, kobietę bez skazy.
– A taka nie jesteś? – odważył się odezwać.
– Pytasz po tym, jak pomogłam mordercy zbiec z miejsca przestępstwa,
a teraz ukrywam go przed organami ścigania?
– Nie jestem mor… – zaczął z uporem, ale przerwała mu:
– Tamtych dwóch przy furgonetce zabiłeś. I tego, co do mnie strzelał,
również. O Prezydencie pogadamy kiedy indziej. Śpij.
– A ty?
– Ja muszę zajrzeć w jedno miejsce – odrzekła z wahaniem.
Prawdę mówiąc, miała ochotę paść, tam gdzie stoi, bo przeżyć ostatnich
godzin i wysiłku, na jaki się zdobyła, jeszcze nie odespała, ale… słowa Darka
Grójca, rzucone mimochodem, o czymś Dance przypomniały. Czy raczej o kimś.
Musiała, i to natychmiast!, sprawdzić, czy stodoła pod lasem jest pusta. Czy tam,
pod lasem, nie ma czasem „gości”, których zwykle Danka nawet nie zauważała,
bo pojawiali się jak duchy i jak duchy znikali, ale dziś, gdy w jej domu ukrywa
się poszukiwany przez służby całego kraju zbieg, obecność przemytników może
sprowadzić na nią i na Karlinga nieszczęście. Ona z tamtymi miała niepisaną
umowę: „Ja nie donoszę na was, wy zostawiacie mnie w spokoju”. Huberta
jednak ta umowa nie obejmowała…
Trzeba zajrzeć do stodoły. Upewnić się, że jest pusta, i zostawić znak, że
w najbliższym czasie Danka „odwiedzin” sobie nie życzy.
ROZDZIAŁ V

N
ie oglądając się na rannego, wróciła do sieni i zaczęła ubierać się nieco cieplej.
Śnieżyca wprawdzie ustała, ale mróz trzymał w najlepsze.
– Dokąd idziesz? – usłyszała ciche słowa.
Mężczyzna stał w drzwiach sypialni i przyglądał się jej z trudnym do
odgadnięcia wyrazem twarzy.
– W mojej stodole miewam nieproszonych gości – odparła, narzucając na
głowę chustę w niebieską kratę. – Ukraińcy, przemytnicy, takie tam
przygraniczne tałatajstwo. Mamy niepisany układ, że oni przychodzą i odchodzą
przeze mnie nieniepokojeni, a ja mam spokój. Nikt się mnie nie czepia. Nie
wiem, kiedy się pojawiają, i nie wiem, kiedy znikają. Nie zaglądam w tamto
miejsce od czasu, gdy znalazłam ich za pierwszym razem. Byli w podobnym
stanie co ty dzisiaj. Jak przystało na dobrą samarytankę, opatrzyłam ich rany,
dałam jeść, pić i… – urwała na chwilę. Przymknęła oczy, wracając pamięcią do
tamtego dnia.
Starszy mężczyzna, brudny i zarośnięty, był nie tylko wycieńczony długą
drogą – dokąd i skąd?, był przemytnikiem czy wojennym uchodźcą? – ale też
pobity. Brutalnie pobity. Jego córka zaś… Młodziutka, najwyżej szesnastoletnia
dziewczyna… Ją ten sam, co znęcał się nad jej ojcem, równie brutalnie zgwałcił.
Danka nie mogła uczynić dla sztywnej z bólu i szoku dziewczyny nic więcej, niż
podać leki przeciwbólowe, gojącą maść i antybiotyk. Nie chciała się nawet
domyślać, kto im to zrobił…
– Podziękowali całkiem serdecznie – dokończyła, zwracając spojrzenie na
Karlinga. – Zawarłam z nimi układ: donosić na nich nie będę, ale gdy straż
graniczna zrobi nalot, pomagać im w ucieczce także nie. Mogą sobie
przychodzić do pustej stodoły, kiedy chcą, bylebym o tym nie wiedziała. I byle
nie zostawiali trefnego towaru. Nie zgadzam się też na przemyt ludzi i zwierząt.
Poza tym: róbta, co chceta. I tak sobie od tego czasu koegzystujemy.
– Wpuściłaś przemytników na swój teren? – W głosie mężczyzny zabrzmiało
niedowierzanie.
– Takiej idiotki w życiu nie spotkałeś, no nie? – odparła lekko. –
Przestępcom oddaję stodołę, mordercy własne łóżko…
Nic nie odpowiedział. Spuścił wzrok.
– Są mało upierdliwi, jeśli chcesz wiedzieć. Znacznie mniej niż ty. Nigdy
więcej żadnego nie widziałam, ale czasem dziękują mi butelką bimbru, pięknie
wyprawionymi skórami czy paczką dobrych papierosów, z którymi nie za
bardzo wiem, co robić. No. Wyspowiadałam ci się za wszystkie czasy. Teraz
muszę zajrzeć do tej stodoły, bo jednak co „goście”, to „goście”. Nikt nie może
wiedzieć, że tu jesteś. Za dużo gadam, gdy jestem zmęczona – stwierdziła nagle,
odrywając spojrzenie od surowej, zdecydowanie męskiej twarzy tamtego. –
Mniej słów, więcej czynów. A ty wracaj do łóżka! – powtórzyła ostro, po czym
otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.
Mróz na chwilę ukradł jej oddech, ale już po paru sekundach nabrała do płuc
krystalicznie czystego powietrza i odetchnęła głęboko, czując, jak zmęczenie
odchodzi, ramiona prostują się. Wokół było tak cicho, że słyszała bicie swego
serca. Ciemność rozjaśniał co chwila księżyc wyglądający zza chmur.
Dziewiczy śnieg skrzył się miriadami iskier, bliźniaczych tym, które hojną ręką
rozsypał na nieboskłonie Bóg.
Było pięknie i Danka, czując pod powiekami łzy, zrozumiała nagle, dlaczego
ugięła się pod wolą Najwyższego i uratowała zesłanego przezeń mężczyznę.
Właśnie dla tej chwili: by znów zapragnęła żyć. Mężczyzna w jej domu nie miał
w tym wszystkim swojego udziału, równie dobrze mogła znaleźć wtedy w lesie
czy po drodze ranną sarnę albo potrąconego przez samochód psa, byle tylko
trafiła na istotę, która potrzebuje jej pomocy. Byle komukolwiek na niej
zależało.
Uzmysłowiła sobie coś jeszcze. Ona także, jak Hubert Karling, została
bezpodstawnie oskarżona. Ją też zniszczyli podli ludzie, w chwili gdy była
najbardziej bezbronna. Ranna, niemal śmiertelnie ranna, ale inaczej niż ten
mężczyzna. Głębiej. W samo serce. Jeśli więc może pomóc Karlingowi,
ściganemu za czyn, którego nie popełnił, i tym pokazać światu środkowy palec,
zrobi to. O ile oczywiście Hubert jest niewinny – przekonamy się o tym – bo
jeśli łże i to on zastrzelił Prezydenta… telefon Danka ma w kieszeni. Wystarczy
wybrać 112…
Chciała jednak wierzyć, i w głębi duszy wierzyła, że ten mężczyzna, który
pojawił się w momencie, kiedy ona, Danka, miała umierać, uratuje ją, tak jak
ona uratowała jego.
Ruszyła w kierunku czarnej, złowrogiej ściany lasu. Najpierw śladami opon,
które zostawił jeep Darka Grójca, potem na przełaj, przez sypki, sięgający kolan
śnieg.
Doszła do stodoły, naparła na ciężkie dwuskrzydłowe drzwi. Skrzypnęły
nieprzyjemnie. Zdawało się, że w środku nie ma żywej duszy, ale przemytnicy
potrafili dobrze się kryć.
– Heloł, jest tu ktoś? – zawołała półgłosem, ale nikt nie odpowiedział.
Mogli obserwować ją z ukrycia, ale równie dobrze mogło ich tu dzisiaj nie
być. Musiała się jednak co do tego upewnić, jeszcze tylko nalotu straży
granicznej na jej stodołę brakowało…
Weszła do środka, zostawiając drzwi uchylone.
Pod tylną ścianą stodoły była klapa w podłodze prowadząca do skrytki,
jednej z wielu, w jakie obfitowały te tereny. Przemytnicy znali do niej wejście,
straż graniczna również. Obie strony wiedziały, że wąski tunel prowadzi do lasu,
więc i tak ci pierwsi nie umkną tym drugim. Jednak na tych terenach nie
chodziło o pogoń i ucieczkę – na pewno nie w taką zimę jak obecna –
a o przetrwanie. Wycieńczony, do tego ranny człowiek nie miał szans. Ochrona
przed wiatrem, kilka zatęchłych koców, butelka wody i puszka tuszonki mogły
uratować życie.
Danka podeszła do klapy, pochyliła się, by ją otworzyć, i w tym
momencie… silna męska dłoń chwyciła ją za gardło i odgięła głowę w tył tak
gwałtownie, iż niemal zwichnęła kobiecie kark. Danka nie zdążyła wydać
z siebie nawet pisku, gdy poczuła na szyi zimne ostrze noża.
– Ani drgnij, bo ubiju… – usłyszała tuż przy uchu chrapliwy szept. Owionął
ją smród niemytego od wielu dni ciała. Zamarła bez ruchu. – Jesteś sama? –
Znów ten szept. Nóż przeciął skórę na szyi. Na razie tylko skórę.
– Sama – wydusiła.
I nagle jak się nie odwinie, jak nie strzeli napastnika pięścią w twarz! Nie
bacząc na to, że jest silniejszy, nie zważając na ostrze noża… Sapnął
zaskoczony. Spojrzał w płonące furią oczy kobiety.
– Tak mi się odwdzięczacie za gościnę?! – zaczęła stłumionym z gniewu
głosem. – Pozwalam wam się tu szlajać, trzymam język za zębami, chociaż
miałabym co opowiadać strażnikom, a ty mi, bandyto, nożem grozisz?!
Jeżeli myślała, że przemówi mu jeśli nie do sumienia, to do rozsądku –
myliła się. Albo nie znał tutejszych zwyczajów, albo nic sobie z nich nie robił,
bo doskoczył do niej, chwycił za ramię – nie zdążyła umknąć – szarpnął do
siebie i znów zacisnął palce na jej krtani, aż straciła oddech. Pociemniało jej
w oczach.
– Dasz po dobroci, a będziesz żyła – wychrypiał, drugą dłoń opuszczając na
piersi kobiety. Ścisnął mocno, brutalnie, aż łzy nabiegły jej do oczu.
Nie oczekiwał zgody czy niezgody. Obmierzła dłoń zsunęła się niżej.
Rozkopnął jej nogi, wepchnął rękę między uda. Szarpnęła się. Ścisnął ją za
gardło, aż musiała znieruchomieć. Czuła, że za chwilę straci przytomność,
a przecież musiała walczyć! Próbowała uciec od jego wstrętnych paluchów,
odepchnąć go, ale za słabo… za słabo! Traciła siły, on z jej wysiłków tylko
śmiał się cicho. Pociągnął ją do belki podtrzymującej strop. Wcisnął plecami
w chropowate drewno. Nie puszczając jej gardła ani na chwilę, rozpiął spodnie,
a potem podwinął jej koszulę i wbił palce w intymność kobiety. Z całej siły. Raz
jeszcze próbowała się wyswobodzić, gotowa walczyć z nim na śmierć i życie,
ale ukrócił tę próbę jednym uderzeniem pięści. Krzyknęła, zanim uściskiem
zdusił jej krzyk. Mlasnął obleśnie językiem tuż koło ucha Danki i zaszeptał:
– Mówiłem: nie broń się, a wszystko będzie dobrze. Dasz mi, pójdę sobie.
Nie dasz, zarżnę jak sukę, a przedtem i tak sobie wezmę. Po co ci to? Rozsuń
nogi… Bądź miła… Rób, co ci każę, swołoczy!
Rąbnął jej potylicą o słup. Mimo bólu, który niemal rozpłatał jej czaszkę, nie
chciała… nie zamierzała… Podniósł pięść do uderzenia i… poczuł zimny chłód
lufy, przystawionej do potylicy.
– Ani drgnij, skurwysynu… Ani drgnij, bo rozpierdolę ci łeb! – Usłyszał
w następnej sekundzie i podniósł ręce w górę. Cios kolbą pistoletu z miejsca
pozbawił go przytomności.
Karling wymierzył w nieruchome ciało z glocka. Nienawidził bydlaków, co
gwałcą kobiety. Po prostu nienawidził! Przeładował i…
– Nie! – Danka chwyciła go za rękę. – Nie… Będą się mścić. Daj spokój!
– Chciał cię…
– Wiem!
– Może chociaż zgłosisz próbę gwałtu policji? – Mówił zduszonym przez
furię głosem, nie spuszczając wzroku z bandyty.
– Serio? – prychnęła Danka. – Ty przytrzymasz go na muszce, a ja
zadzwonię po gliny?
Nie musiała dodawać, kogo w pierwszej kolejności zgarnie policja. Hubert
rozumiał to lepiej niż ona. Opuścił powoli broń, jeszcze nie godząc się z tym, że
Ukraińcowi ujdzie na sucho gwałt. Danka pociągnęła go za rękaw.
– Wracajmy do domu. Już nigdy tu nie wejdę.
Karling spojrzał na kobietę. Dotąd odważna, teraz – już bezpieczna – zaczęła
drżeć na całym ciele. W oczach rozbłysły łzy. Przygarnął ją do siebie. Zamknął
w uścisku tak silnym, na ile pozwalała rana na ramieniu.
– Nic ci nie zrobił? – usłyszała jego niski głos, jeszcze przed chwilą
wściekły, teraz pełen troski.
Pokręciła głową, nie mając ochoty o tym rozmawiać.
– Masz krew na szyi. – Dotknął opuszką palca rany, którą tamten zadał jej
ostrzem noża.
– Próbował… próbował mnie zmusić. Zastraszyć.
– Ty oczywiście walczyłaś?
– Ja oczywiście walczyłam. – Musiała się uśmiechnąć, chociaż przez łzy,
i podniosła na niego pociemniałe źrenice. – Teraz ja powinnam ci
podziękować? – zapytała przekornie.
– Nie musisz. Jeszcze długo będę twoim dłużnikiem. Dasz radę wrócić do
domu czy mam cię zanieść?
– Ty mnie?! – Roześmiała się. – Jeszcze parę godzin wcześniej kroku byś
bez mojej pomocy nie zrobił! To ja powinnam zapytać, czy wrócisz do domu
sam czy znów cię będę targać.
Był w nie lepszym stanie niż kwadrans wcześniej, ale adrenalina w żyłach
dodawała sił. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, poczuł, jak słabnie, a Danka
to, rzecz jasna, zauważyła.
Ujęła mężczyznę pod ramię i rzekła łagodnie:
– Chodź. Do rana jeszcze kilka godzin. Musimy odpocząć. Oboje.
Skinął głową, po czym posłał bandziorowi, który właśnie odzyskiwał
przytomność, spojrzenie pełne nienawiści, pochylił się, wyszeptał kilka słów,
przytrzymując go za włosy, tak by tamten nie mógł go zobaczyć, i rąbnął jego
twarzą o podłogę, ponownie wysyłając bandytę w niebyt. Danka przyglądała się
temu bez słowa. Hubert wsunął glocka za pas.
– Musisz biegać z tym żelastwem po okolicy? – Nie darowała sobie tego
pytania.
– Jestem żołnierzem.
– W domu też nosiłeś przy sobie spluwę?
– Nie było takiej potrzeby.
– Tutaj…
– Tutaj byle oberwaniec próbuje zgwałcić i zamordować oddaną mi pod
opiekę kobietę, więc owszem, muszę mieć broń pod ręką.
– Gwoli ścisłości: ja się opiekuję tobą, a nie odwrotnie – zauważyła. –
Zresztą poradziłbyś sobie z tym bydlakiem bez pistoletów. Jestem o to dziwnie
spokojna.
– Przeceniasz mnie. Umiem się bić, nie przeczę, dałbym radę bandycie, ale
nie z czterema ranami postrzałowymi.
– Nie byłeś sam. Przecież bym ci pomogła. Naprawdę nie potrzebowałeś…
Karling spojrzał na nią z takim zdziwieniem, że umilkła, po czym rzekł:
– Wybacz, kochanie, ale w naszym duecie to ja walczę za kobietę, a nie ona
za mnie.
– Męska szowinistyczna świnia.
– I niech tak zostanie – uciął, chwycił Dankę za ramię i lekko pchnął
w kierunku drzwi.
Dopiero w świetle księżyca dojrzał siniec na jej twarzy. I aż zgrzytnął zębami.
– Nie tylko cię pociął, ale zdążył uderzyć, skurwiel… Żałuję, że nie
skręciłem mu karku. Chyba wrócę i poprawię.
– Nie ma mowy! Jego krajanie nie daliby mi spokoju. Oni dopiero wróciliby
i poprawili… – Aż się wzdrygnęła na myśl, co z nią i z nim zrobiłaby z zemsty
banda Ukraińców.
Hubert schylił się, nabrał garść śniegu i delikatnie przyłożył do jej policzka.
Podziękowała spojrzeniem.
Gdy byli w połowie drogi do domu, zatrzymała się nagle. Spojrzała na
mężczyznę.
– To nic nie zmienia! – krzyknęła ze złością, której nie zrozumiał.
Wydawało mu się, że przed chwilą zawarli pokój… – Pomogłeś mi. Tak. Po raz
drugi ratujesz mi życie, mniejsza, czy tego chcę czy nie, ale nie zmienia to faktu,
że jesteś podejrzany o zabójstwo Prezydenta!
Westchnął tylko z rezygnacją.
– Rano… – odezwał się. – Rano przedstawię ci dowód, że się mylisz.
Czy… – zawahał się na moment. – O tej kryjówce w szafie wie twój wielbiciel?
– Kogo masz na myśli? – nastroszyła się.
– Strażnika, który przetrząsał ci dzisiaj dom.
– Jest moim sąsiadem i nic poza tym.
– Powiedz to jemu… Wie o skrytce? Czy następnym razem mnie tam
nakryje?
– Miejmy nadzieję, że nie będzie następnego razu – odmruknęła, chociaż,
jeśli służby są tak wkurzone na zabójstwo głowy państwa, jak być powinny, było
to niewykluczone. – I nie. Darek o tej skrytce akurat nie wie. Co do innych nie
mam pewności.
Weszli do domu. Pomogła mu zdjąć z grzbietu szary, mokry płaszcz.
Dopiero tutaj, w świetle lampy zobaczyła, jak bardzo Hubert jest blady, niemal
szary na twarzy. Mimo mrozu, z którego wrócili, na czole perlił mu się pot.
Danka dotknęła go dłonią i cmoknęła z niezadowoleniem.
– Znów masz gorączkę. Miałeś spać, o ile dobrze pamiętam, a nie zwiedzać
okolicę.
– Wyszłaś. Po nocy. Szukać bandziorów. A ja miałem zasnąć ot tak? Jakby
nigdy nic? Wiem, że swojego życia zbytnio nie cenisz, ale ja swoje – owszem.
Tobie coś się przydarzy, ja pójdę do piachu. A muszę żyć.
Brutalnie to zabrzmiało. Prawdziwie, ale… cóż… przykro. Danka, jak każdy
normalny człowiek, wolałaby usłyszeć, że ten facet, ruszając jej na pomoc,
troszczył się jednak o nią, a nie o siebie. Lecz on był zbyt cyniczny, by to
przyznać. Albo rzeczywiście Danka, jako taka, w ogóle się dlań nie liczyła.
Miała opatrywać mu rany, dźwigać na własnych barkach w bezpieczne miejsce,
ukrywać, karmić i leczyć. Tyle i tylko tyle. Tak właśnie zrozumiała jego słowa,
a on nie zamierzał niczego prostować.
Podszedł do lodówki, wyciągnął z zamrażalnika garść kostek lodu, owinął
w ściereczkę i przyłożył kobiecie do miejsca, w które bandzior uderzył. Potem
wyjął z szafki pod oknem apteczkę, tę samą, w której Danka trzymała zestaw
chirurgiczny. Chwilę później przemywał cięcie na jej szyi wodą utlenioną,
przykładał kompres i bandażował. Szybko i sprawnie. Jak kilka godzin
wcześniej ona opatrywała jego.
– Całkiem nieźle jak na zabójcę – mruknęła.
Już nawet nie próbował protestować przeciw temu określeniu.
– Twarz i szyja. – Przyjrzał się jej uważnie. – Tam nie jesteś poharatana?
– Nie – ucięła, chociaż miejsce między nogami bolało.
I to bardzo. Bandzior wbił w nie palce z całej siły. Znów poczuła łzy pod
powiekami. I głęboką wdzięczność do Huberta Karlinga, że nie pozwolił
skurwielowi na więcej.
Dotknął pytająco jej policzka. Uniosła błyszczące od łez oczy i próbowała
się uśmiechnąć. Zbagatelizować jakimś cierpkim słowem to, co się wydarzyło.
Do czego omal nie doszło. Ale przez zaciśnięte boleśnie gardło nie mogła
wydusić żadnego dźwięku oprócz cichego szlochu.
Przytulił ją tak mocno jak poprzednio. Przez parę chwil trwali bez ruchu
i bez słowa. Wreszcie ona wysunęła się z jego objęć. Podziękowała mu
spojrzeniem i powiedziała:
– Połóż się, proszę. Przyniosę tabletki przeciwgorączkowe, a ty się połóż.
Musisz jak najszybciej być gotów do dalszej ucieczki.
Skinął tylko głową. Wskazywała mu drzwi, gdy tylko będzie mógł odejść,
i o to mu chodziło.
ROZDZIAŁ VI

Ś
wit powoli zaczął srebrzyć nocne niebo, a Danka jeszcze nie spała. Albo już nie
spała – zależy, jak na to spojrzeć. Była tak zmęczona, że płakać jej się chciało,
mimo to każda próba zamknięcia powiek przywoływała obrazy z ostatnich
godzin. Ciemny las, w którym się ukryła niczym śmiertelnie ranne zwierzę, by
skonać… Oczy mężczyzny, który mierzył do niej z pistoletu… Krew płynąca
z jego ran… Szyba samochodu rozpryskująca się na miriady odłamków od kuli,
przeznaczonej dla niej, dla Danki… Ford wpadający do rwącej rzeki…
Niekończąca się wędrówka przez zasypywane śniegiem pustkowia… Do
domu… Natrętne spojrzenie Darka Grójca, którym omiatał jej sypialnię i ją
samą… Wreszcie brodata twarz Ukraińca tuż przy jej twarzy, gdy próbował ją
zgwałcić… I znów spojrzenie Huberta, w którym była nienawiść do tamtego
i troska o Dankę…
Zamrugała.
Karling, dotąd leżący nieruchomo na wznak, obrócił się na bok. Miała jego
twarz na wyciągnięcie ręki. Mogłaby dotknąć jego policzka… ust… Odgarnąć
sklejone potem czarne włosy z obandażowanego czoła…
Patrzyła nań długie minuty, jakby chciała wryć sobie jego obraz w pamięć na
zawsze. Odejdzie tak nagle, jak pojawił się w jej życiu. A ona zostanie sam na
sam z surową wspaniałością Bieszczad za progiem domu. I samotnością.
Dojmującą samotnością, której nic nie mogło ukoić po śmierci dziecka.
Próbowała. Naprawdę! Starała się zacząć życie od nowa, gdy tylko rozpacz
ucichła na tyle, że Danka mogła jakoś żyć. Tłumaczono jej: nie wolno się
poddawać, masz jeszcze tyle do zrobienia, jeśli nie dla siebie, to dla innych.
Jesteś lekarzem, zdolnym, pracowitym, oddanym pacjentom lekarzem. Musisz
żyć! Ale… Ona uciekła od ludzi i świata tutaj, w Bieszczady, gdzie cisza
i samotność były sobie równe. Nikt nie zrozumie bólu matki tracącej dziecko.
Cisza i samotność…
Poprzez łzy, których nigdy nie wypłacze do końca, patrzyła na twarz
mężczyzny. Ze zdumieniem, co on w ogóle robi w jej domu, w jej łóżku! Dotąd
nikomu nie pozwoliła przekroczyć progu swojego azylu. Oczywiście Darek,
listonosz czy sąsiad mogli wejść do domu, ale i tak pozostawali na zewnątrz
zaklętego kręgu. Poza jej, Danki, światem. Dopiero Hubertowi Karlingowi,
zabójcy bez sumienia, się to udało. Jakim cudem?!
To pytanie zadała na głos. Szeptem, ale na głos.
– Nienawidzę facetów, wiesz o tym? Pewnie się domyślasz… Potraficie
tylko krzywdzić, ranić. Właśnie przez takiego jak ty straciłam wszystko. Synka,
radość życia, pracę, którą kochałam. Tobie podobny zabił moje dziecko.
Nienawidzę. Bezkarnie, beztrosko, nie licząc się z niczym, niszczycie tych,
którzy was kochają, którzy wam ufają. Zero ludzkich uczuć, współczucia,
empatii. Chociażby pieprzonej litości! Nie. Nie macie w sobie nawet litości dla
żałosnej, żebrzącej o nią kobiety. Żony. Matki waszego dziecka. Zabił mnie tak,
jak zabił naszego synka… Nie poniósł najmniejszej kary. To ja umieram od lat.
I nie mam w sobie na tyle odwagi, by zabić się raz a porządnie. Gdy w końcu się
na odwagę zdobędę, a wierz mi, nie jest łatwo pojechać do lasu i w samotności,
strasznej, parszywej samotności, zdychać jak bezpański pies, nagle pojawiasz się
taki ty i… po herbacie. Muszę żyć dalej. Nie wiadomo jak długo.
Urwała na chwilę, by zwalczyć łzy rozpaczy i bezsilności. Wreszcie
wyszeptała łamiącym się głosem:
– Gdybyś nie był ranny, wyrzuciłabym cię na zbity pysk. Wiesz o tym?
– Wiem – odparł, nie otwierając oczu, a ona niemal podskoczyła.
Pchnęła go w zdrowe ramię.
– Od kiedy nie śpisz? – warknęła.
Uniósł powieki.
– Od jakiegoś czasu. Nie chciałem ci przeszkadzać w monologu.
Aż zgrzytnęła zębami.
– Nie życzę sobie, byś mnie podsłuchiwał!
– Myślę, że sobie życzysz – odparł spokojnie, patrząc błyszczącymi jak
u wilka oczami prosto w zielone źrenice kobiety, zwężone teraz z wściekłości. –
Komu miałabyś o tym opowiedzieć, jak nie mnie?
– Przyjaciółce, do cholery, a nie mordercy!
– Nie jestem… – urwał, pokręcił głową i zapytał: – A masz w ogóle jakąś?
Przyjaciółkę?
– Gówno ci do tego – wysyczała. – Mam zalotnika, jak sam raczyłeś
zauważyć. Pstryknę i zamienicie się miejscami. On w moim łóżku, ty tam, za
drzwiami.
– Nie wątpię, że byłby chętny. Jesteś piękną i pociągającą kobietą. Możesz
mieć każdego faceta, jakiego zapragniesz.
Aż wciągnęła powietrze, bliska wybuchu. Ten bydlak, ten sukinsyn kpił
z niej w żywe oczy po tym, jak mu się nieopatrznie wypłakała!
– Mówię poważnie, bez krzty ironii – zastrzegł, widząc furię i urazę w jej
oczach. – Zrozumiałem, że ty wybrałaś samotność, a nie samotność ciebie,
dlatego…
– Dlatego teraz wstaniesz, a ja ci zmienię opatrunki – ucięła, podnosząc się
i sięgając po szlafrok.
Karling był zbyt przytomny, by biegać przed nim po domu w samej koszuli
nocnej.
– I zrobię to tak, żeby bolało!
– Jeśli ma to ci w czymś pomóc… – odrzekł, podnosząc się również.
W nocy musiała mu ściągnąć mokrą od potu koszulę, gdy gorączka zaczęła
spadać. Teraz więc mogła sobie popatrzeć na umięśnione jak u gladiatora
ramiona, płaski brzuch przeorany mięśniami i silne uda. To, co miał między
nimi, okrył kołdrą, rozglądając się za spodniami. Biel bandaży, które sama mu
nakładała, dodawała temu mężczyźnie uroku rannego wojownika. I może Danka
by się owemu urokowi poddała, gdyby… no właśnie: była lekarzem, tak miłych
dla oka ciał naoglądała się do woli. Potrafiła patrzeć na mężczyzn li tylko jak na
pacjentów, odcinając uczucia. Hubert Karling stał się dla niej przypadkiem
medycznym. Niczym więcej. Przynajmniej tak sobie mogła wmawiać…
Rzuciła mu obszerny T-shirt, w którym zwykle chodziła po domu, gdy było
trochę cieplej, i przeszła do kuchni.
Włączyła stojący tam niewielki telewizor, nie licząc, że w taką pogodę
będzie odbierał cokolwiek, lecz sygnał był mocny, a Danka… znieruchomiała
i przytknęła obie dłonie do ust, by stłumić jęk. Z ekranu patrzył na nią Hubert
Karling. Ten sam, którego miała w swojej sypialni. Czerwony pasek pod spodem
krzyczał, że jest to obecnie najbardziej poszukiwany przestępca w Polsce.
Zabójca Prezydenta RP. Niebezpieczny. Uzbrojony. Każdy, kto pomoże
w schwytaniu tego człowieka, może liczyć na nagrodę pieniężną w wysokości
miliona złotych. Nagroda stale rośnie. Na schwytanie Huberta Karlinga,
funkcjonariusza Gniewu Orła, składają się instytucje państwowe, prywatne
przedsiębiorstwa i zwykli ludzie, pogrążeni w żałobie i złości na bezwzględnego
mordercę.
– Będziesz bogata – usłyszała za plecami jego głos i odwróciła się
przestraszona. Wskazał na ekran. – Dają już za moją głowę okrągły milion.
Poczekasz dzień–dwa i…
– Zamknij się, co? – syknęła. – Gdybym chciała cię sypnąć, zrobiłabym to
sto razy! Za darmo! Więc zamknij się po prostu.
Chciał podrażnić ją bardziej, że za darmo się nie opłaca, ale zmilczał. Nie
zasługiwała na takie słowa. Poprzednie, równie podłe, wypowiedział tylko
dlatego, że taki już był. Lubił wkurzać ludzi, na których mu zależało, a na
Dance… właśnie zaczęło mu zależeć. Nie tyle na kobiecie, bo jej kobiecość była
mu obojętna – ona przecież nie widziała w nim mężczyzny – a na
skrzywdzonym przez życie człowieku.
– I co teraz będzie? – wyszeptała.
Wzruszył nonszalancko ramionami i skrzywił się w następnym momencie,
bo rana na lewym zaprotestowała bólem. Danka nafaszerowała go ibuprofenem,
paracetamolem i czym chata bogata, ale zbyt mocno poharatały go kule, by ot
tak mógł się zapomnieć.
– Na razie jestem bezpieczny – odparł, pilnując, żeby głos brzmiał pewnie. –
Twój adorator obejrzał sobie ten dom, nie dopatrzył się niczego podejrzanego.
Mój los w tych pięknych, delikatnych rękach. – Ujął jej dłonie i ucałował, ale
wyrwała je bezceremonialnie.
Usiadł więc przy stole i spojrzał na kobietę wyczekująco. Z trudem oderwała
wzrok od telewizora, gdzie po krótkiej przerwie na komentarze znów
pokazywano jego zdjęcie.
– Czym ci zawinił ten człowiek? – Westchnęła, mając na myśli Prezydenta.
Właśnie pokazywali pogrążoną w żałobie Pierwszą Damę i małego
chłopczyka z zapłakaną buzią, odzianego w smutny, czarny garniturek.
– Powtarzam po raz setny: nie ja go zabiłem!
– Powiedz to im. – Wskazała telewizor, gdzie pojawiły się migawki z blokad
policyjnych w całym kraju. – Dorwą cię wcześniej czy później, gdy tylko… –
„Gdy tylko wyrzucę cię z domu”, dokończyła w myślach. Pytanie, czy Hubert
Karling pozwoli się ot tak wyrzucić. I dlaczego niby ma go wyrzucać, skoro
postanowiła, że zaufa jego słowom? – Przepraszam – odezwała się, odwijając
bandaż z jego szyi. – Tak naprawdę chcę ci wierzyć, mam nadzieję, że mówisz
prawdę i tylko… droczę się z tobą, bo nie mam nikogo innego pod ręką.
Skinął głową, przyjmując jej tłumaczenie.
Dotknęła nabrzmiałej, zaczerwienionej rany, cmoknęła z niezadowoleniem.
– Bez śladu się nie zagoi. Warunki są niespecjalne.
– Oby w ogóle – uciął.
– Jutro zacznie naprawdę boleć.
– Wytrzymam.
Rana na ramieniu i ta na udzie wyglądały podobnie. Danka odkaziła je
delikatnie wodą utlenioną, nałożyła jałowy opatrunek, owinęła na powrót
bandażami. Właśnie podniosła się z klęczek po tym, jak owijała mężczyźnie
udo, gdy… upadła na kolana z powrotem, oddychając płytko i szybko.
Zaniepokojony, chwycił ją pod łokieć.
– Co ci jest?
Uniosła nań zmęczone oczy.
Wstał i pociągnął ją w górę, obejmując ramieniem.
– Chyba mój organizm daje do zrozumienia, że to za wiele – wyszeptała
słabym głosem.
Po nieludzkim wysiłku ostatnich godzin spała może trzy kwadranse, zanim
obudził ją Darek Grójec. Była silna, owszem, ale wyczerpanie dało w końcu
o sobie znać.
– Przeniosę cię do sypialni. – Nie czekając na jej zgodę czy niezgodę, wziął
kobietę na ręce i ruszył do sąsiedniego pomieszczenia. Złożył ją delikatnie na
łóżku. Otulił kołdrą.
– Muszę nastawić budzik na dziewiątą – odezwała się jeszcze. – Grójec
będzie czekał na bułeczki. Jeśli ich nie upiekę…
– Daj sobie spokój z Grójcem i bułeczkami, kobieto! – Wnerwił się mimo
wszystko. – Przed chwilą mało nie zemdlałaś ze zmęczenia, a za dwie godziny
chcesz wstawać, żeby Darusiowi pieczywo pod nos podstawić?! Idiotka…
– Gdybym nie była pewna, że masz mnie gdzieś, pomyślałabym, że jesteś
zazdrosny. – Uśmiechnęła się, mimo że powieki jej opadały, a mózg krzyczał
„Spać!!”.
– Nie mam ciebie gdzieś i nie jestem zazdrosny. Śpij – odwarknął.
– Ty też się kładź.
– Za chwilę…
On miał jeszcze coś do zrobienia, ale Danka nie musiała o tym wiedzieć.
Dowie się za jakąś godzinę. Tyle – niestety nie dłużej – pozwoli jej pospać.
Wstał. Ona nagle – desperackim gestem – przytrzymała go za rękę.
– Mógłbyś… możesz jeszcze zostać? Posiedzieć przy mnie? Ja…
– Oczywiście – odparł miękko. – Będę tutaj, aż zaśniesz i gdy się obudzisz.
Uśmiechnęła się z przymusem, zawstydzona własną słabością.
On pokręcił głową.
– To nie przynosi ci ujmy. Niejeden przez całe życie nie przeszedł tyle, co ty
przez tę jedną noc. Jesteś dzielną, silną kobietą. Podziwiam cię. Dla mnie
zrobiłaś więcej, niż ktokolwiek w tym kraju by uczynił.
– Szczególnie dzisiaj – nie omieszkała wbić mu małej szpilki, mimo że jego
słowa przyjemnie kołysały do snu.
– Mam nadzieję, że kiedyś mi uwierzysz. Ty i cała reszta – to było ostatnie,
co zapamiętała.
Wypuścił jej drobną, ale silną dłoń dopiero wtedy, gdy był pewien, że usnęła.
Tak jak obiecał. Hubert Karling znany był z dotrzymywania danego słowa.
Podniósł się powoli, by jej nie obudzić, i wyszedł z sypialni. Dopóki leki
przeciwbólowe działają, on musi wykonać zadanie.
Przeszedł do kuchni, żeby usunąć wszelkie ślady swojej bytności.
Zakrwawione bandaże, pustą strzykawkę po antybiotyku, narzędzia, których
Danka używała, by nałożyć mu szwy. Te ostatnie umył, te pierwsze spalił
w kuchni węglowej. Nieco się natrudził, by pod nią rozpalić, ale ten trud się
opłacił, w pomieszczeniu po chwili zrobiło się cieplej. Jeśli dorzuci węgla, cały
dom się rozgrzeje…
Dwa kwadranse później zrobiło się przyjemnie ciepło.
Mógł przejść do drugiej części planu.
Danka mówiła, że tamten typ, Darek Grójec, nie ma pojęcia o skrytce za
szafą. To dobrze. Mądra kobieta, o ile to ona zleciła jej wykonanie. Będzie
można się tam ukryć, gdy pogranicznik wróci. Że wróci – było pewne. Żaden
normalny samotny facet nie odpuści takiej kobiecie jak Danka. Tam, w sypialni,
Karling powiedział prawdę: mogła mieć na pstryknięcie każdego faceta, którego
by zapragnęła. Stanowiła łakomy kąsek dla Darka-jak-mu-tam nie tylko dlatego,
że na pustkowiu miał znikomy wybór. Była piękna, pociągająca i bardzo
kobieca. Grójec nie omieszka zaglądać do niej pod byle pretekstem. Trzeba się
na to przygotować…
Karling znalazł pod zlewem zgrzewkę wody mineralnej, wyjął jedną butelkę,
przeszedł do sypialni gościnnej, zimnej jak nieszczęście, zajrzał do szafy, gdzie
powinno być to, czego szukał, i z zadowoleniem zabrał kołdrę. I koc. Tak
zaopatrzony, zszedł do piwnicy. Nic więcej oprócz wody i czegoś, czym będzie
się mógł szczelnie okryć, nie było mu potrzebne, by przetrwać dzień czy nawet
dwa. Włożył zdobycz do skrytki i wrócił na górę.
Zajrzał do Danki. Spała, skulona niczym embrion. Oddychała szybko
i niespokojnie. Dręczyły ją pewnie koszmary… Nic na razie nie mógł na to
poradzić. Za kilkanaście minut i tak zostanie obudzona. Niestety. Czas
odpoczynku, tak bardzo kobiecie potrzebnego, kończy się.
Dotknął przepraszająco policzka śpiącej kobiety i wycofał się na korytarz,
a potem wszedł na strych. Musiał znaleźć coś, co nie pozwoli mu zamarznąć.
Widząc w kącie przepastną szafę, skierował się właśnie tam i po chwili wyciągał
z niej starą baranicę. Tego szukał! Jeszcze tylko wizyta w kuchni, zwinięcie
z kredensu dwóch tabliczek czekolady – i czegoś, co za chwilę bardzo się
przyda – by wreszcie wyruszyć na kolejną misję…
ROZDZIAŁ VII

S
todoła stała otoczona śnieżną bielą pośrodku rozległej łąki. Pusta i cicha. Tym
razem naprawdę pusta. Jeśli jest inaczej, Karling wkrótce się przekona. Wszedł
do środka. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, wyniesioną przed chwilą z kuchni,
pstryknął i przyłożył ogieniek do suchego jak pieprz siana. Zajęło się
momentalnie. Patrzył przez parę uderzeń serca na szybko rozprzestrzeniający się
płomień, po czym wyszedł na zewnątrz, nie zamykając za sobą odrzwi.
Ma to wyglądać na pożar zaprószony przez niepożądanych gości…
Ruszył w stronę lasu, nie przejmując się tym, że na śniegu zostawia ślady.
„Goście” uciekaliby właśnie do lasu. Ukrył się w gęstwinie i z oddali patrzył na
płomienie, już liżące ściany. Za chwilę sięgną dachu, dym zauważy ktoś
z sąsiedztwa albo ze straży i zacznie się pandemonium.
Biedna Danka. Znów nie pozwolą jej odetchnąć. Jednak musiał tak postąpić.
Nigdy więcej żaden bandzior ukrywający się w stodole tej kobiecie nie zagrozi.
On, Hubert Karling, odejdzie dopiero wtedy, gdy Danka będzie bezpieczna.
Obudziło ją walenie do drzwi. Znowu. Unosząc opuchnięte powieki,
zastanawiała się przez moment, czy to sen czy déjà vu.
– Hej, jesteś tam?! – dobiegł ją naglący głos Darka Grójca. – Otwórz, na
miłość boską!
Zwlokła się z łóżka, czując ból w każdej komórce ciała. Dotknęła policzka,
w który oberwała od sukinsyna przemytnika. Spuchł i był tak tkliwy, aż łzy
stanęły jej w oczach. Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą.
– Czego znowuż chcesz?! – krzyknęła, otwierając drzwi na oścież.
Znieruchomiał z uniesioną pięścią.
– Kto… kto ci to zrobił? – wydusił, patrząc na ślad po uderzeniu.
– Goście – odmruknęła zmieszana.
Znała jego zdanie na temat przemytników. Zwalczał ich bezlitośnie. Byłby
wściekły, wiedząc, że poszła sama, w nocy, do…
– Stodoła ci się pali – rzucił. – Straż jest w drodze.
– Co?! – Wypadła na ganek i oniemiała.
Budynek pod lasem stał w płomieniach.
„Karling!!!” – coś w niej zaskowyczało. „Ty draniu, ty bydlaku, podpaliłeś
ją! Dlaczego?!”
„Gdzie on jest?!” – to było następne pytanie, na które nie mogła sobie na
razie odpowiedzieć.
Sięgnęła do wieszaka, gdzie poprzednio wisiał jego płaszcz. Mogłaby go
narzucić na koszulę nocną i wybiec tak, jak stała, ale ręka trafiła na próżnię.
Płaszcz znikł. Chwyciła więc kurtkę i wybiegła na mroźne zimowe powietrze,
w którym czuć było woń spalenizny. Z nieba spadał na jej włosy i ramiona
popiół niczym szary śnieg. Pobiegła co sił w nogach tam, gdzie już uwijały się
dwie jednostki straży pożarnej. Grójec zatrzymał kobietę w bezpiecznej
odległości, z której mogła przyglądać się bezradnie – wściekła do granic – jak
dopala się drewniana konstrukcja, zawala się strop i wszystko tonie
w hektolitrach wody ze strażackiego węża.
– Mówiłem, że twój romans z przemytnikami źle się skończy – usłyszała
głos strażnika.
Rzuciła mu przez ramię lodowate spojrzenie. Nic sobie z tego nie robiąc,
stanął za kobietą i otoczył ją ramionami.
– Chociażby za tę pamiątkę – dotknął sińca na jej policzku – chętnie
spuściłbym temu, kto śmiał cię uderzyć, porządny łomot. A teraz jeszcze to. –
Wskazał na stodołę, czy raczej smętne zgliszcza, które z niej zostały.
Danka milczała, patrząc na dogasające płomienie.
„Gdzie jesteś, draniu?! W domu czy w lesie?! Pożar ściągnął mundurowych,
a właśnie ich musisz się wystrzegać! Mam nadzieję, kretynie, że zdawałeś sobie
z tego sprawę, podkładając ogień?!”
Karling jak najbardziej brał pod uwagę pojawienie się nie tylko straży pożarnej,
ale i faceta, który się w Dance podkochiwał. Teraz, dobrze ukryty, zupełnie nie
tam, gdzie Danka spodziewała się go odnaleźć, obserwował palący się budynek,
lecz także dom i obejście. Nie uszło jego uwagi pojawienie się pogranicznika.
Patrzył, jak tamten dobija się do drzwi domu, wchodzi do środka i po paru
chwilach wybiega za Danką. Patrzył, jak zatrzymują się oboje, strażnik obejmuje
Dankę od tyłu, niemal przylepiając się do niej. Nie zareagowała na tę bliskość,
patrzyła na pożar. W pewnym momencie oderwała wzrok od hipnotyzujących
płomieni, zwróciła spojrzenie ku ścianie lasu, a potem – zupełnie jakby on,
Hubert, przyciągnął ją wzrokiem – spojrzała wprost na niego, przynajmniej tak
się mogło wydawać z tej odległości.
Czy zdołała go dojrzeć wśród skalnego rumowiska po drugiej stronie
rozległej polany? Bez szans. Był snajperem. Umiał zniknąć. W szarym płaszczu,
płasko przy ziemi, w cieniu między dwoma głazami był niewidoczny. Dla Danki
i dla tego, który – Hubert był na sto procent pewien – wcześniej czy później
zacznie nań polować.
Pożar przygasał.
– Nic tu po nas – odezwała się beznamiętnym tonem.
Do stodoły przywiązana nie była, przeciwnie: czuła, jak spada jej z barków
ciężar, nigdy więcej przemytników na jej podwórku!, i nagle… poczuła do
Huberta wdzięczność. Ryzykując głową, pomścił krzywdę, jaką jej uczyniono.
I zapobiegł kolejnej.
– Zgłosisz podpalenie? – zainteresował się Grójec.
– Żeby następnym razem patrzeć, jak płonie mój dom? Nie ma mowy.
Byli już na podwórzu. Jeśli strażnik miał nadzieję, że Danka zaprosi go na
śniadanie, musiał obejść się smakiem. Weszła na ganek.
– Dzięki, że obudziłeś mnie ty, a nie któryś ze strażaków – odezwała się,
licząc na to, że zrozumie aluzję i się pożegna.
I na pozór Darek Grójec to właśnie zrobił. Poprosił, by uważała na siebie,
zapytał, czy niczego jej nie potrzeba, cmoknął kobietę w policzek i zbiegł ze
schodków na podjazd. Jednak gdy Danka zniknęła w domu, postanowił nieco się
rozejrzeć. Coś, drobiazg… szczegół… nie dawało mu spokoju. Coś, co w nocy
musiał przeoczyć…
Okrążył dom, wszedł na podwórze, gdzie zawsze panował nienaganny ład –
dziś również – i już wiedział, co w nocnej opowieści Danki się nie kleiło.
Zajrzał do drewutni. Ani śladu świeżo narąbanego drewna. Dookoła pnia ani
śladu drzazg. Danka skłamała przynajmniej raz. Dlaczego? Musiał zadać jej to
pytanie teraz, z zaskoczenia, w przeciwnym razie będzie łgała dalej.
Zawrócił na ganek, zapukał do drzwi. Ona, jakby się tego spodziewała,
otworzyła natychmiast.
– Gdzie jest drewno? – zapytał prosto z mostu, wchodząc do sieni.
Uniosła brwi.
– W lesie?
– Nie drwij sobie ze mnie… – W głosie mężczyzny zabrzmiało
ostrzeżenie. – Nie rąbałaś wczoraj przez pół dnia drewna na opał. Dlaczego
uraczyłaś mnie kłamstwem?
– A dlaczego w ogóle o to pytasz? – odezwała się ostrzejszym tonem niż
przed chwilą. – Podejrzewasz mnie o coś? Już mam nadstawiać nadgarstki pod
kajdanki czy…?
– Danka! O nic cię nie podejrzewam! Przyłapałem cię na kłamstwie, to
wszystko! Nie musisz się tłumaczyć!
„Jeszcze nie” – zgodziła się w myślach. I postanowiła zagrać va banque.
– Chcesz prawdy? Nawet bolesnej?
Zawahał się na ułamek sekundy i przytaknął.
– Mam kogoś.
Zatkało go. Po prostu go zatkało. Danka, święta, niedotykalska Danka, która
tyle razy dawała mu po łapach, powtarzając, że boi się związku, teraz mówi ot
tak: „Mam kogoś”?!
Oczy mu pociemniały z frustracji i zazdrości. Zacisnął szczęki.
– Znam go? – tylko na to się zdobył.
Pokręciła głową.
– I raczej nie poznasz. Spędziliśmy miły wieczór, a potem odjechał moim
fordem.
Mężczyzna spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Puściłaś się ze złomiarzem?! Ty, Danka Rawit?! Dawałaś mi kosza przez
sześć lat, żeby pójść do łóżka z pierwszym lepszym?!
– Ford nie był złomem, to po pierwsze, po drugie, w czym niby jesteś lepszy
od innych? Nosisz mundur i…?
– Nie chodzi o mundur! Przez lata całe nie pozwalasz mi się nawet
pocałować, po czym dziś ot tak oznajmiasz, że może brać cię każdy, tylko nie
ja!?
Danka milczała, spuściwszy wzrok. Wolała nie drażnić Grójca jeszcze
bardziej. Urażona męska duma może stać się niebezpieczna. Ale on czekał na jej
słowa. Czekał, aż zacznie się bronić, żeby móc ją ranić, tak jak ona zraniła jego.
– Jeśli cię to pocieszy, do niczego zdrożnego nie doszło – odezwała się
wreszcie.
– Ale następnym razem dojdzie jak najbar… – urwał nagle. Opuszkami
palców dotknął jej policzka. – To on cię uderzył… Zabiję skurwiela!… –
Odwrócił się ku drzwiom gotów dorwać tego, co podniósł rękę na Dankę, ale
chwyciła go za ramię, szarpnęła z powrotem ku sobie.
– Nie on! Zwariowałeś?! Nie pozwoliłabym na to!
– Ale pozwoliłaś na słodkie „do-niczego-nie-doszło” i rozłożysz przed
nim…
– Nie kończ – warknęła. – Nie kończ, jeśli chcesz pozostać moim
przyjacielem.
– Kto powiedział, że chcę?! – rzucił z pasją.
Danka zmrużyła lekko oczy.
– Kto przestaje być przyjacielem, ten nigdy nim nie był – rzekła chłodnym
głosem. – Okazuje się, że nie interesowałam cię ja jako ja, tylko to, co mam
między nogami. Dzięki bardzo. Wiesz, gdzie są drzwi. Aha: nie wpadaj więcej
bez uprzedzenia. Mogę być zajęta rąbaniem drzewa.
Mężczyzna rzucił ordynarnym przekleństwem, wyszedł i zatrzasnął za sobą
drzwi z taką pasją, że omal nie wyleciały z zawiasów. Danka oparła się rękami
o blat stołu, zwiesiła na moment głowę i odetchnęła głęboko. Może
z przyjaciela, czy raczej niechcianego wielbiciela, bo ona strażnika przyjaźnią
nie darzyła, zrobiła sobie wroga, ale Karling pozostanie bezpieczny
przynajmniej przez jakiś czas.
Darek Grójec mógł się okazać zazdrosną świnią, lecz będzie miał chyba na
tyle honoru, by trzymać się od domu Danki z daleka, nie śledzić jej, nie czaić się
pod oknem.
Na wszelki jednak wypadek warto byłoby wziąć ze schroniska jakieś psie
nieszczęście, które przed niemile widzianymi gośćmi będzie ostrzegać
szczekaniem. Tak miała zrobić po śmierci Luny – owczarka niemieckiego, który
był z nią przez te wszystkie lata, ale zanim zebrała się na wizytę w schronisku,
podjęła decyzję… nieodwracalną decyzję…
Umieranie zostało jednak odwołane. Pora wrócić do bieszczadzkiej
rzeczywistości.
Owa rzeczywistość pukała właśnie do drzwi.
Strażak dowodzący akcją gaszenia stodoły wszedł do środka, by spisać
protokół. Usiadł przy stole i długo skrobał coś w dokumentach.
– Zgłosi pani podpalenie? – zapytał na koniec.
Pokręciła głową.
– Może pan wpisać do protokołu „samozapłon” czy coś w tym rodzaju?
Tym razem on zaprzeczył.
– Ewidentnie ktoś przyłożył do tego „samozapłonu” rękę.
„Nie ktoś, a pieprzony Hubert Karling!” – krzyknęła w myślach.
– Mimo to nie życzę sobie żadnego śledztwa – ucięła stanowczo. – Stodoła
nie przedstawiała wielkiej wartości, nikt nie zginął… Proszę zrozumieć:
pewnych spraw lepiej nie dochodzić.
Przytaknął, po czym dodał:
– Nie powinna pani mieszkać sama na takim odludziu.
– Do tej pory było w porządku. Dopiero dziś… – Machnęła ręką
w niesprecyzowanym kierunku.
– Tego… – wyciągnął dłoń i dotknął lekko jej obrzmiałego policzka – też
pani nie zgłosi?
– Tym bardziej nie.
Umilkł. Spochmurniał. Ludzie gór nienawidzili typów, co biją kobiety.
– Darek Grójec powinien bardziej się przykładać do obowiązków. Bandyci
włóczą się po lasach i bezkarnie napadają na nasze kobiety – mruknął, kończąc
protokół. – Proszę na siebie uważać, pani doktor.
Tak, kiedyś opatrywała temu strażakowi zranioną podczas akcji dłoń,
przyznając się, że jest – czy raczej była – lekarzem. Od tamtej pory tak się do
niej zwracał.
Pożegnała strażaka, coraz bardziej zniecierpliwiona i niespokojna. Na dworze
panował mróz. Jak długo ranny facet może wytrzymać w tych warunkach i nie
rozłożyć się jeszcze bardziej? A przecież Karling nie wróci do ciepłego domu,
dopóki ktokolwiek kręci się w pobliżu!…
Gdy drzwi za strażakiem się zamknęły, postanowiła napalić wreszcie
w kominku i uruchomić centralne ogrzewanie. Polana trzeba było przynieść
z drewutni, węgiel stał obok pieca. Danka, nawykła do ciężkiej pracy i radzenia
sobie samej przez ostatnich sześć lat, narzuciła na ramiona ciepłą kurtkę
i wybiegła na zewnątrz. Oba wozy strażackie właśnie odjeżdżały spod smętnych
pozostałości po stodole. Pomachała kierowcom na pożegnanie i wróciła do
domu z naręczem polan.
Zręcznie rozpaliła w kominku. Niedługo niewielki salon stanie się ciepły
i przytulny. Jeszcze tylko centralne… „Gdzie on się podziewa?!” – nie było to
pytanie o piec na ekogroszek. „Powinien być już z powrotem! Chyba że właśnie
zamarza w lesie albo napadli go bandyci, żądni krwi…”
„Rozpalisz w piecu i wyruszysz na poszukiwania!” – nakazała sobie,
zbiegając do kotłowni.
Twarz w miejscu, w które uderzył ją ukraiński bandzior, puchła coraz
bardziej. I bolało, naprawdę bolało. Gdy niechcący, odgarniając włosy łokciem,
bo dłonie miała czarne od węglowego pyłu, uderzyła się w policzek, ból był tak
przejmujący, że łzy napłynęły jej do oczu. Ale do cierpienia przywykła.
Fizyczne pozwalało zapomnieć o tym bardziej dotkliwym: bólu potrzaskanego
serca i skowycie okaleczonej duszy. Otarła łzy wierzchem dłoni i powróciła do
niewdzięcznego zajęcia.
Napełniania zasobnika drobnym węglem szczerze nienawidziła. Nie dość, że
worki był cholernie ciężkie, to ostry, czarny pył osiadał na twarzy, na włosach,
drażnił oczy i płuca. Tego nienawidziła jeszcze bardziej.
Przy drugim worku ręce odmówiły jej posłuszeństwa. Upadł na klepisko,
węgiel rozprysł się na wszystkie strony. W pierwszym momencie Danka uklękła
i zaczęła go zagarniać szufelką, w następnym po prostu się rozpłakała.
Brakowało jej sił! Miała dosyć! Czy ta udręka kiedyś się skończy?! Nawet jeśli
nie depresja, to sam ten pieprzony piec mógł doprowadzić do samobójstwa!
Łkała, bezradna niczym dziecko, nie mając siły podnieść się z kolan.
Na schodach do piwnicy rozległy się ostrożne kroki. Kobieta poderwała
głowę, otarła szybko oczy. Przywołała na twarz ironiczny półuśmiech.
– Jesteś tu? – usłyszała głos Karlinga.
No. Znalazł się. Jedno zmartwienie mniej…
– W kotłowni – odpowiedziała, wstając pospiesznie, choć przed chwilą była
pewna, że zostanie tu, skulona, łkająca i zasmarkana, do końca swoich dni.
Stanął w drzwiach. Obrzucił pomieszczenie i kobietę przenikliwym
spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na jej twarzy.
– Co się stało? – W jego głosie zabrzmiał niepokój.
Wzruszyła ramionami.
– Kobiety napełniającej pitolony zasobnik pitolonym ekogroszkiem nie
widziałeś? – Próbowała silić się na nonszalancję, ale marnie jej to wyszło. Łzy
nadal błyszczały w zielonych oczach kobiety, teraz pociemniałych z udręki.
– Prawdę mówiąc, nie – odrzekł, podchodząc bliżej.
Zauważyła, że utyka bardziej niż wtedy, gdy niósł ją do sypialni. Rana na
udzie musiała się zaognić…
– Po co to robisz? W domu jest ciepło.
– Ciepło jest w mojej sypialni, ogrzewanej olejakiem, i w livingu, bo
rozpaliłam w kominku. Kuchnia i łazienka są lodowate, nie mówiąc o sypialni
gościnnej, a tam właśnie chcę cię wyekspediować. Nie roisz sobie chyba, że
będę ci grzać łóżko w nieskończoność?
Zmrużył lekko oczy.
– Nie bój się. Nie mam żadnych złudzeń. Przeniosę się na kanapę do livingu,
jeśli odpuścisz sobie dzisiaj rozpalanie w piecu. Spałaś może godzinę, najwyżej
dwie, jesteś wyczerpana i ranna. Pobita i nieomal zgwałcona. Miewasz litość dla
siebie samej?
Znów się rozpłakała. Po prostu nie mogła powstrzymać łez. Każde jego
słowo było prawdziwe. Słaniała się na nogach ze zmęczenia. I miała litość dla
każdego, tylko nie dla siebie.
Gdy Karling podszedł do niej i objął ją ramionami, w pierwszym momencie
przylgnęła doń, spragniona zwykłego ludzkiego pocieszenia. Przytulenia
i szeptu, że wszystko będzie dobrze. W następnej jednak odepchnęła go. Cofnęła
się o krok. Na przytuleniu mogło się bowiem nie skończyć. Jutro ona zapragnie
czegoś więcej, on będzie musiał odejść, zniknąć i…?
– Trzymaj łapy przy sobie, co? – warknęła, pragnąc zranić go tak, by nigdy
więcej tego gestu nie powtórzył.
Ale Hubert Karling niewiele sobie robił z czyichkolwiek nakazów
i zakazów. Zagarnął ją ramieniem tak nagle i zanim – zaskoczona – zdążyła
wyrwać się powtórnie, zamknął w uścisku tak silnym, żeby nie mogła umknąć.
Chwilę szamotała się…
– Ciii, spokojnie. Nic ci nie zrobię. Na nic więcej sobie nie pozwolę –
odezwał się łagodnie, jakby oswajał spłoszoną sarnę. – Chcę tylko, żebyś
wiedziała… żebyś poczuła, iż nie jesteś sama. W tej chwili. Nie wiem, co będzie
jutro, ale dzisiaj… nie jesteś sama.
Znieruchomiała. Oparła czoło o jego pierś. Pozwalała się tulić, ale sama nie
uniosła rąk, nie objęła go. To byłoby za wiele…
Łzy wsiąkały w płaszcz, którego nie zdążył zdjąć. Hubert pogłaskał ją po
włosach. Miłym, zwyczajnym gestem. Wysunęła się z jego ramion, spojrzała
mężczyźnie w oczy.
– To nadal niczego nie zmienia – wyszeptała z uporem.
– Oczywiście, że nie – odparł bez cienia uśmiechu. – Gdy tylko będę
w stanie przekroczyć granicę z Ukrainą, odejdę.
– Nie odejdziesz, dopóki na to nie pozwolę – ucięła zimno. – O granicy
z Ukrainą podyskutujemy. Zdaje się, że miałeś udowodnić swoją niewinność,
a nie uciekać za granicę.
– Nie jestem taki znów niewinny – odparł żartobliwie.
– Domyślam się. Dlatego właśnie chciałam cię wyekspediować do gościnnej
sypialni. Żeby nie przyszło ci do głowy próbować męskich sztuczek.
Żachnął się zupełnie na serio.
– Uratowałaś mi życie i myślisz, że się będę do ciebie dobierał?! Naprawdę
tak podle mnie oceniasz?! Musiałaś przestawać z samymi sukinsynami…
Ona przyglądała się temu wybuchowi ze złośliwym błyskiem w oczach.
Wkurzanie tego faceta zaczęło wchodzić jej w krew. Właśnie dlatego, że
sprawiał wrażenie człowieka honoru, co czyniło go zupełnie nieszkodliwym dla
samotnej kobiety. Od dziś, cokolwiek ona uczyni czy powie, on będzie trzymał
dystans. I o to chodziło.
– Jeśli dasz mi jakąś pościel, będę spał w salonie – dokończył równie zimno
jak ona przed chwilą.
– Do jutra przemęczymy się w jednym łóżku, bo na sofce w livingu spać się
nie da, a na podłodze ci nie pozwolę. Gdy nieco odetchnę, uruchomię ten
cholerny piec i w całym domu zrobi się ciepło. Ale teraz nie mam na to siły. Idę
spać. A jeśli ktoś ponownie mnie obudzi… pożyczę od ciebie gnata i rozpieprzę
temu komuś łeb. Tak po prostu.
ROZDZIAŁ VIII

T
ym razem obudziła się z własnej, nieprzymuszonej woli dobrze po południu.
Wypoczęta na tyle, na ile obolały policzek i połowa łóżka pozwalały.
Przeciągnęła się rozkosznie, czując, jak znów chce jej się żyć, ale błogi uśmiech
na twarzy kobiety znikł tak nagle, jak się pojawił. Jeden rzut oka na Karlinga
wystarczył, by Danka wiedziała, że jest z nim źle. Naprawdę źle.
Był rozpalony i nieprzytomny. Ciałem wstrząsały drgawki. Skóra na czole,
gdy przyłożyła do niej dłoń, wręcz parzyła. Musiał mieć ponad czterdzieści
stopni. Leki nie działały!
Poderwała się na równe nogi. Pobiegła do łazienki, rozkręciła kurki, by nalać
do wanny chłodnej wody, i wróciła do sypialni. Musiała go ocucić na tyle, by
sam wszedł do kąpieli.
– Hubert, otwórz oczy, obudź się! – Potrząsnęła mężczyzną za ramię, ale bez
rezultatu.
Tak jak stała, w cienkiej koszuli nocnej, wybiegła przed dom, nabrała dwie
garści śniegu, żeby przemyć rannemu twarz. Zadziałało. Powieki mężczyzny
zadrgały, powoli otworzył oczy, omiótł wzrokiem nieznane pomieszczenie
i chciał wstać, ale opadł z głuchym jękiem na poduszkę, czarną od zaschniętej
krwi. Rana na głowie musiała przez tych kilka godzin krwawić. Danka, śpiąc jak
zabita, nie mogła tego widzieć.
– Wstawaj! – Potrząsnęła nim ponownie, bezwzględna i zdeterminowana.
Jeśli natychmiast go nie schłodzi, ranny może umrzeć! – Chodź, musimy przejść
do łazienki.
Pociągnęła go na siebie za zdrowe ramię, ciężar bezwładnego ciała przygiął
ją niemal do podłogi. Karling był wysoki i dobrze zbudowany, ważył chyba
drugie tyle, co ona. Jakim cudem w nocy doniosła go od rzeki aż do domu? Nie
miała pojęcia i nie zastanawiała się teraz nad tym. Jedną ręką objęła go wpół,
zarzuciła sobie jego ramię na szyję i tak, trochę go prowadząc, a trochę ciągnąc,
dowlokła w końcu do łazienki. Położył się spać nago, bo spodnie miał zupełnie
przemoczone. Trochę się przy tym sumitował, ale ucięła chłodno jego
tłumaczenia: „Niczym mnie nie zaskoczysz, wierz mi” – tak mu powiedziała.
Teraz wyszło to obojgu na dobre, bo nie musiała go z ostatnich suchych rzeczy
rozbierać. Pomogła mu wejść do wanny i osunąć się do chłodnej wody.
Westchnął z ulgą, odgiął głowę i zamknął oczy.
Zaczęła dolewać zimnej wody, zastanawiając się jednocześnie, co dalej…
Musi zdobyć dla niego silniejsze leki! I to szybko! Nie wolno jej wezwać
pogotowia. Nie wolno zawieźć go do szpitala. Natychmiast zostanie rozpoznany
i aresztowany pod zarzutem poczwórnego zabójstwa, o ile znaleźli pozostałe
trzy ofiary Huberta Karlinga. Już to pierwsze – zamordowanie w biały dzień
głowy państwa – wystarczy, by nie dożył rozprawy.
„Może to byłoby dla niego lepsze?” – przemknęło Dance przez myśl. „Jaki
los go czeka w więzieniu, nawet jeśli w końcu okaże się, że jest niewinny? Ile
będzie siedział z najparszywszymi mętami? Mordercami? Gwałcicielami? Dwa
lata? To wystarczy, by złamać człowieka. Może więc…”
Nie pozwoliła sobie na dalsze dywagacje. Była lekarzem. Pozbawionym
prawa do wykonywania zawodu, lecz wciąż lekarzem. Nadal obowiązywała ją
przysięga Hipokratesa, którą we własnym sercu i sumieniu składała nie
przełożonym, a Bogu i pacjentom. Wrobiono ją tak, jak być może Karlinga, lecz
ona straciła jedynie – czy może aż – ukochaną pracę, on ryzykuje głową. Trzeba
grać do końca w tę parszywą, nierówną grę.
Woda w wannie zrobiła się naprawdę zimna.
– Chodź, pomogę ci wyjść – odezwała się znacznie łagodniejszym tonem niż
kwadrans wcześniej.
Uczepił się jej szyi, jakby Danka była jego ostatnią nadzieją. Coś próbował
powiedzieć, albo ją przekląć, albo podziękować, ale nie mógł wykrztusić ani
słowa, tak bardzo szczękały mu zęby.
– Nic nie mów. Stój spokojnie – poprosiła, sięgając po ręcznik.
Wytarła go, owinęła w pachnący świeżością, miękki szlafrok i poprowadziła
z powrotem do łóżka. Padł na nie półżywy, chociaż gorączka trochę spadła. Gdy
Danka odjęła dłoń od jego czoła, przytrzymał ją i ucałował, a potem, jakby to
był wyczyn ponad jego siły, opadł na poduszkę i zamknął oczy.
Wyszła do kuchni, żeby przygotować końską dawkę pyralginy. Włączyła
telewizję. We wszystkich programach pokazywano na okrągło zdjęcie Huberta
Karlinga. Na pasku przemykały krzyczące tłustym drukiem wiadomości:
„Marszałek Sejmu ogłosił przedterminowe wybory prezydenckie!”, „Zabójca
Prezydenta należał do elitarnej jednostki »Gniew Orła« powołanej przez
Ministra Obrony Narodowej!”, „W całym kraju trwają poszukiwania Huberta
Karlinga, podejrzanego o zamach na Prezydenta RP. Nagroda za wskazanie
miejsca pobytu podejrzanego wzrosła do 1 500 000 zł. Zgłaszają się kolejne
osoby i instytucje deklarujące wpłatę”. I tak dalej, i tak dalej. Danka nie mogła
na to patrzeć. Jeszcze go nie znaleźli, a już osądzili i wydali wyrok skazujący.
Zupełnie jak w jej przypadku. Ona też nie dostała szans, by się bronić. Jest
ofiara, jest podejrzana, proces i wyrok będą li tylko formalnością…
– Gówno! Nie dostaniecie go, sępy, dopóki ja nie uznam, że jest winny!
I w dupę sobie wsadźcie te miliony! Nie potrzebuję ich!
Ale nowy samochód będzie jej jednak potrzebny, i to szybko. Bez auta nie
dotrze do najbliższego sklepu. Nie dojedzie do szpitala. Bez auta będzie
wpieprzała korzonki i korę z drzew. Ona może by i jakiś czas na podobnej diecie
pociągnęła, ale nie mężczyzna, który musi przezwyciężyć chorobę i odzyskać
jak najprędzej siły do walki z całym światem.
Wróciła z lekami do sypialni, Karling leżał na wznak, wstrząsany
dreszczami, mimo że przed wyjściem nakryła go kołdrą aż pod brodę. Podała mu
pospiesznie wszystko, co ze sobą przyniosła, i sięgnęła po telefon. Naprawdę nie
było czasu do stracenia. Musi zdobyć kroplówki, antybiotyk do wlewów
dożylnych, silny kortykosteryd i pyralginę w ampułkach. Tylko tak uratuje tego
człowieka. Najbliższym sąsiadem, którego mogła poprosić o pomoc, był
oczywiście Darek Grójec. I właśnie jego numer wybrała. Mogła zadzwonić po
kogo innego, ale każda następna osoba to więcej pytań, na które trzeba
wymyślać nowe odpowiedzi i plątać się w nowe kłamstwa. Jeśli chodzi
o okłamywanie Grójca, Danka była na poziomie średnio zaawansowanym. On
jeden wystarczy.
Odebrał po kilku długich sygnałach, gdy kobieta gotowa była się rozłączyć.
– Wiem, że jesteś na mnie wściekły, że czujesz się zdradzony
i rozczarowany – zaczęła, gdy tylko warknął: „Co jest?”.
– Jestem, bo mnie obudziłaś.
– Tak. To również. Im szybciej przejdę do rzeczy, tym szybciej wrócisz do
łóż…
– Chcesz pożyczyć samochód – wpadł jej w słowo. – Oddałaś gachowi forda
i do mnie dzwonisz, żeby…
– Nie był moim gachem. – Tym razem ona mu przerwała. Jeszcze spokojnie,
jeszcze bez gniewu. – I owszem, potrzebuję pilnie samochodu.
– Będziesz nim jeździła na upojne schadzki? Nie za dużo ode mnie
wymagasz?
– Będę nim jeździła do sklepu i po węgiel – wycedziła, coraz bardziej
wściekła. – Czy to za wiele? Jeśli nie chcesz mi pomóc, po prostu powiedz!
– Nie chcę ci pomóc, ale muszę, bo od tego są przyjaciele. Pozwolę sobie
jednak trochę cię podręczyć, żebyś choć w części poczuła, jak to jest.
– Wiem, jak to jest! Życie i tobie podobni udręczyli mnie wystarczająco!
Pieprz się, Darek, ze swoją urażoną dumą i swoim gratem! Poproszę o pomoc
kogo innego!
Wcisnęła z pasją czerwoną słuchawkę, odrzuciła telefon i przez chwilę –
krótką – patrzyła na niego z odrazą taką samą, z jaką patrzyłaby na Grójca,
gdyby teraz przed nią stanął.
Gdy zadzwonił, w pierwszej chwili chciała się unieść dumą, jak on przed
dwiema minutami, ale nie mogła sobie na tę dumę pozwolić. Nie w przypadku,
gdy obok umierał ranny człowiek.
Odebrała, by usłyszeć:
– Co mi dasz, jak pożyczę ci moją terenówkę?
Wypowiedział te słowa lekkim tonem, próbując obrócić poprzednią, ostrą
wymianę zdań w żart, ale Danka nie miała nastroju do żartów.
– Weźmiesz, co zechcesz, mogę ci dawać w każdy piątek, tylko podstaw mi
pod dom tego rzęcha.
– Tak bardzo cię zmogło z tęsknoty za tamtym?
– Kretynie! Mam zupełnie pustą lodówkę, a jestem wściekle głodna! Węgla
wystarczy mi do wieczora, potem zamiast gorącej laski będziesz miał zimną
dupę! Zastanawiaj się dalej, pożyczyć mi samochód czy bawić się moim
kosztem, a ja zadzwonię do Grześka Tarkowskiego. On nie będzie zadawał
durnych pytań i zażąda zapłaty w gotówce, a nie w naturze. Cześć.
Powinna rozłączyć się natychmiast dla większego efektu, ale wstrzymała się
na tyle, by usłyszeć:
– Czekaj. Wezmę Bartka i zaraz u ciebie będziemy. Przecież wiesz, że
żartowałem.
„A jużci!” – prychnęła w myślach, na głos podziękowała mu jednak
pokornie.
I natychmiast zawróciła do sypialni. Za piętnaście minut będzie pewnie
u niej Grójec. Do tego czasu musi przeprowadzić Karlinga w bezpieczne
miejsce.
Potrząsnęła półżywym człowiekiem, zmuszając go do otwarcia oczu.
– Hubert, jedzie tu Darek Grójec, musisz zejść do piwnicy. Chodź, pomogę
ci. No już, wstajemy… Proszę… Nie możesz tu zostać!
Próbował się podnieść, naprawdę próbował, ale słaby jak dziecko, opadł
z powrotem na poduszkę. Z narastającą paniką, nie bacząc na sprawiany mu ból,
szarpnęła go w górę. Postawiła na nogi. Nadludzkim wysiłkiem sprowadziła na
dół, wepchnęła do szafy, nakazując, by się ukrył.
Zostało tak niewiele czasu! A musi zmienić jeszcze pościel! Ta była
zakrwawiona nieco za bardzo jak na „kobiecą przypadłość”, tego kitu Grójcowi
już nie wciśnie!, i po stronie Karlinga mokra od potu. Również nikt nie łyknie
bajeczki, że Danka wzięła kąpiel i mokra położyła się spać. Żadnej innej też nie!
Gdy rozległo się pukanie do drzwi, właśnie cisnęła pościel do kominka,
a jakże, gdyby komuś przyszło do głowy grzebać w pralce czy brudnych
rzeczach, zainteresowałby się zakrwawioną poszewką i prześcieradłem, po
czym – spocona i ledwo żywa ze zmęczenia i strachu – pobiegła otworzyć. Na
widok strażników przywołała na twarz uroczy, pełen wdzięczności uśmiech.
Grójec pomachał jej przed oczami kluczykami do toyoty.
– Dostanę za nie chociaż buziaka?
Pocałowała go w policzek z całą serdecznością, na jaką było ją stać.
Uśmiechnął się i zwrócił do młodszego mężczyzny.
– Możesz wracać. Danka mnie podrzuci.
Tamten zasalutował i odjechał. Grójec zwrócił się teraz do niej:
– Załapię się na kubek dobrej herbaty?
Nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Pełna złych przeczuć, ruszyła
za nim. Nie będzie chyba przeprowadzał powtórnej rewizji? Żądał zapłaty
w naturze również nie? Niby wszystko było z tym facetem w porządku: był
przystojny, sympatyczny, chodził w nienagannie odprasowanym mundurze,
ładnie pachniał. Seks z nim byłby zapewne przyjemny, starałby się ją zaspokoić
i tak dalej, ale… było coś w jego oczach, kiedy czasem patrzył na Dankę…
Szczególnie w momentach, gdy wydawało mu się, że ona tych spojrzeń nie
widzi… Krążyły o nim szeptane opowieści takiej treści, że Danka wolała
trzymać zdrowy dystans do tego człowieka. Niech on szuka chętnej gdzie
indziej, niekoniecznie w samotnej chacie pod lasem. A jeśli już tu trafił, niech
jak najszybciej wraca tam, skąd przyszedł, bo Karling zamarza w zimnej jak
nieszczęście piwnicy.
Przeszli do kuchni, w której było nieco cieplej niż w całym domu. Danka nalała
wody do czajnika i zajęła się precyzyjnym odmierzaniem herbaty
i aromatycznych dodatków, jej gość włączył telewizor i oglądał w milczeniu
wiadomości.
– Bandyta rozpieprzył nam kraj od środka – mruknął. – Prezydenta nie
mamy, rządu też już nie. A to wszystko dzięki skurwielowi, który działał na
zlecenie Ruskich.
– Dlaczego akurat Ruskich? – zapytała bez zbytniego zainteresowania. Tutaj,
na pograniczu, za wszystko obwiniano Rosjan albo Ukraińców. Reszta świata
mogła nie istnieć.
Grójec nie odpowiedział, patrząc w telewizor. Gdy postawiła przed nim
kubek ze wspaniale pachnącą herbatą, przytrzymał kobietę za nadgarstek.
– Powiedziałabyś mi, gdyby ten bydlak się gdzieś tutaj kręcił?
Uniosła nań jasne spojrzenie.
– Pewnie. Dlaczego miałabym ukrywać kogoś, kto morduje ludzi?
Kiwnął głową, puścił ją i ponownie utkwił wzrok w wiadomościach,
okraszonych grubym czerwonym paskiem.
– Mają nowe zdjęcia. Rychło w czas. Pewnie zdążył przejść granicę –
odezwał się ni to do niej, ni do siebie.
Widziała, jak zaciska szczęki z bezsilnej wściekłości. Poszukiwany przez
służby całego kraju bandyta wymknął się sierżantowi Grójcowi z rąk. Tutaj, na
jego terenie. Ambitnego funkcjonariusza straży granicznej, jakim był, ów afront
musiał doprowadzać do furii.
Danka rzuciła okiem na ekran telewizora i… zamarła. To zdjęcie musiał ktoś
zrobić w dniu zamachu. Karling miał na nim długi szary płaszcz, dobrze
kobiecie znany. Grójec, który unosił właśnie kubek z herbatą do ust,
znieruchomiał także. Zmarszczył brwi, usiłując coś sobie przypomnieć,
i nagle… przeniósł spojrzenie z ekranu telewizora na wieszak w przedpokoju i…
na długi szary płaszcz, jeszcze trochę wilgotny. Danka podążyła wzrokiem za
jego spojrzeniem… Cała krew odpłynęła jej z twarzy. Mężczyzna powoli,
jeszcze nie dowierzając w to, co widzi, zwrócił się ku kobiecie.
Niekończącą się chwilę patrzył jej prosto w oczy, a potem odezwał się cicho:
– On tu jest?
Zaprzeczyła bez słowa.
– Temu bandycie oddałaś forda?
Przytaknęła i usiadła naprzeciw mężczyzny, bo nogi odmówiły jej
posłuszeństwa.
– Powiedz chociaż, że to on cię uderzył i pociął… Że nie pomogłaś mu
z własnej woli…
– Nie on.
– Ułatwiłaś mu ucieczkę ot tak, z dobrego serca? – Głos mężczyzny był
łagodny. Zwodniczo łagodny. Pod tą łagodnością czaiło się jednak coś, co
odważnej skądinąd kobiecie odbierało oddech.
– Wtedy jeszcze nie wiedziałam o śmierci Prezydenta – wydusiła zgodnie
z prawdą.
– Aha. Czyli podszedł do ciebie nieznajomy przystojniak, poprosił
o kluczyki, a ty mu je oddałaś razem z autem? W zamian otrzymując
płaszczyk? – Pochylił się ku niej i chwycił ją za nadgarstki tak nagle, że
krzyknęła przestraszona i chciała się wyrwać, ale trzymał mocno. – Danka… –
To słowo wypowiedział miękko niczym pieszczotę, lecz palcami miażdżył jej
kości. – Nie rób ze mnie większego idioty, niż już zrobiłaś. Jeden telefon
i znajdziesz się w areszcie. Mam go wykonać?
Do oczu nabiegły jej łzy. Przez cały czas, od kiedy Karling pojawił się w jej
życiu, miała świadomość, że pomoc temu mężczyźnie prowadzi prosto do
więzienia, ale… miała nadzieję, że on zniknie, zanim ją aresztują! Gdyby poszła
siedzieć już dziś, zaraz, za chwilę, Hubert umrze! Nie poradzi sobie sam!
A oddać się w ręce policji…
– Mam wykonać ten jeden krótki telefon? – powtórzył Grójec.
Pokręciła głową, walcząc ze łzami.
Milczał chwilę, przyglądając się kobiecie. Palce, nadal zaciśnięte na jej
nadgarstkach, paliły żywym ogniem, jednak nie śmiała ich wyrwać.
– Rżnęłaś się z nim? – padło zimne pytanie.
– Nie! – krzyknęła oburzona. – Jak śmiesz…?!
– W chwili gdy zaraz uklękniesz przede mną i zrobisz mi tak dobrze jak
nigdy, śmiem wszystko.
Wyrwała ręce i chciała się cofnąć, ale był szybszy. Przechylił się ponad
stołem, chwycił jej twarz w dłonie i zatopił usta w jej ustach tak gwałtownie
i brutalnie, aż jęknęła z bólu przygryzionej wargi. Całował ją z furią
odrzucanego przez całe lata mężczyzny, który właśnie się dowiaduje o zdradzie.
Nie. To nie był pocałunek, to był przedsmak tego, co Dankę czeka…
W najbliższych dniach, a może zaraz, za chwilę.
Przerwał, czując słoną wilgoć na języku. Odepchnął ją i patrzył
beznamiętnie, jak drżącą ręką ociera łzy z policzków i krew ze skaleczonej
wargi.
– Sorry, poniosło mnie – odezwał się bez cienia skruchy. – Powinienem teraz
wezwać gliny…
– Dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś?! – krzyknęła ze złością. – Pożyczyć ci
swój telefon?!
– Nie stawiaj się, Danka. Jesteś na nieciekawej pozycji. Jeszcze nie
straconej, jeszcze możesz coś ze mną ugrać, ale…
– Skąd pewność, że tego chcę?!
– Pomogłaś bandycie, który ma na sumieniu Prezydenta i jeszcze trzech.
Mówię tylko o ostatniej nocy. Cóż… zdarza się. Przystawił ci spluwę do czoła,
a ty zgodziłaś się na wszystko, czego zażądał. Chyba każdy zrobiłby to samo.
Ale zaraz potem, jak bandzior odjechał podpierdolonym samochodem, każdy
inny zadzwoniłby na policję. Każdy inny – powtórzył – tylko nie ty. Dlaczego?
„Dlatego, że Karling nadal tutaj jest!” – zaśmiała się w duchu, choć –
Bogiem a prawdą – nie było jej do śmiechu.
– Dlatego, że zostałam tu, w swoim domu, pobita i niemal zgwałcona przez
innego bandziora – odparła zamiast tego, łudząc się, że Grójec chwyci
przynętę. – I nie przeżyłabym tego gwałtu, z nożem przystawionym do gardła,
gdyby nie tamten. – Machnęła ręką w kierunku telewizora. – Dlatego mu
pomogłam. Uratował mi życie. A jak się domyślasz, bracia Ukraińcy, jeśli
gwałcą i mordują, to tak, by ofiara czuła, że umiera.
Tym razem on pobladł. Miała rację. Rok temu na tych terenach znaleziono
ciało młodej dziewczyny. Nie dość, że została niewiarygodnie zmasakrowana, to
jeszcze zwłoki zbezczeszczono. Napis wyrżnięty nożem na jej piersiach nie
zostawiał wątpliwości, kim byli sprawcy i jak bardzo nienawidzili Polski
i Polaków. Na domiar złego pozostali bezkarni. Nigdy ich nie ujęto. Dlatego
Darek Grójec bał się o Dankę, choć na właściwy sobie sposób: inni strażnicy
chronili mieszkańców tych dzikich terenów, bo to właśnie przysięgali, dlatego
się zgłosili na tę niewdzięczną służbę, Grójec zaś chronił kobietę jako swoją
własność. Jeszcze nie teraz, nie w tej chwili, ale… Dopóki on zaginał na doktor
Rawit parol, wiedział, że żaden z okolicznych, a na pewno żaden
z przemytników się do niej nie zbliży. Flaki by takiemu wynicował, wcześniej
kastrując na żywca tępym nożem. Wiedzieli o tym wszyscy, jak pogranicze
długie i szerokie, oprócz samej zainteresowanej.
Teraz miał ją w rękach. Gorących, spragnionych rękach…
Dotknął opuszką palca jej ust, które skaleczył w gwałtownym, niechcianym
przez nią pocałunku. Odruchowo rozchyliła wargi, unosząc nań jeszcze
błyszczące od łez oczy, tak piękne, aż zaparło mu dech w piersi. Zakochał się
w tych zielonych niczym morska toń źrenicach, w chwili gdy ujrzał je po raz
pierwszy. Sześć lat temu.
Obwiódł kciukiem miękki, ciepły, wilgotny karmin.
Powinna się była cofnąć, póki nie jest za późno, ale… Jeśli to zrobi, Grójec
stanie się nieobliczalny. Wezwie gliny albo sam zacznie miotać się po domu
w poszukiwaniu zbiega. Jeśli zaś Danka mu ulegnie, w jakiś sposób będzie
mogła go kontrolować.
Gdy pochylił się ku niej ponownie i znów zaczął całować, tym razem
delikatnie, pytająco, oddała pocałunek z taką namiętnością, na jaką było ją stać,
czyli żadną. Dla wyposzczonego mężczyzny, marzącego o tej kobiecie
w bezsenne noce i samotne dni, samo to, że pozwoliła wtargnąć jego językowi
do środka i wyszła mu naprzeciw, było niczym zachęcające rozwarcie ud.
Poczuł, że chce jej. Teraz. Natychmiast. Tu. W kuchni. Na stole. Jego głodny
wzrok i drżące z niecierpliwości ręce, które zaciskały się teraz na jej piersiach,
nie pozostawiały wątpliwości, jak bardzo jest napalony, ale następny krok
należał do niej. Pozwoli mu na to – i umierający piętro niżej człowiek będzie
bezpieczny. Odepchnie go – jeszcze dziś gliny przeczeszą dom centymetr po
centymetrze i znajdą nie tylko szary płaszcz.
Pozwoliła na wszystko.
Na to, by ściągnął jej przez głowę koszulę, zdarł majteczki. By brutalnie
odwrócił ją tyłem do siebie i wbił się w jej suchą, niegotową na zbliżenie płeć.
By poruszył się kilka razy i eksplodował gwałtownie, sam zaskoczony, jak
szybko skończył. Wytarł się jej koszulą, cisnął materiał na podłogę, podciągnął
spodnie, dopiął suwak i rzucił:
– Widzisz, jakie to proste? Będę wpadał częściej. Czeka cię ostra jazda, moja
śliczna, dumna pani doktor, bo też przez wszystkie te lata nabrałem na ciebie
ostrej chęci. Nie masz nic przeciwko?
Nie odpowiedziała. Nie odwróciła się. Półleżała na stole, tak jak ją zostawił.
– Wcześniej czy później polubisz mnie tak, jak na to zasługuję. Będę
wyrywał ci z gardła jęk rozkoszy każdym pchnięciem. Obiecuję. Ubieraj się.
Odwrócił się i wyszedł.
Pobiegła do sypialni, powstrzymując rwące krtań łkanie, narzuciła pierwszy
lepszy ciuch i nie oglądając się za siebie, nie sprawdzając, czy ranny mężczyzna
jeszcze żyje, wybiegła z domu.
Sprzedała się za wolność, a może i życie Huberta Karlinga. Dopóki będzie
dla Grójca „miła”, uratowany przez nią człowiek ma szansę. Gdy któregoś dnia
odtrąci pazerne ręce, podpisze na niego wyrok. Wiedział o tym Grójec, gdy bez
słowa siadała obok niego w samochodzie, wiedziała o tym Danka, tylko Hubert
Karling nie miał pojęcia, czego się dopuściła, by go ocalić.
Samochód ruszył gwałtownie. Grójec, szarpany dwoma skrajnymi uczuciami,
prowadził tak, jak się w tej chwili czuł. Wściekłość na tę kobietę ustępowała
miejsca niepewności. Uczucie, jakim ją darzył, dochodziło do głosu. Przez te
wszystkie lata pragnął jej, owszem, ale chciał, by oddała mu się z miłości, a nie
z musu!
– Powiedz, że było ci choć trochę przyjemnie. – W jego głosie zabrzmiało
błaganie, przez które sobą gardził.
Ona milczała jeszcze przez chwilę z twarzą odwróconą do okna, wreszcie
powoli zwróciła nań wzrok i odparła:
– Było. Po prostu mnie zaskoczyłeś.
Posłał jej niedowierzające spojrzenie, uśmiechnęła się lekko, łagodnie, a on,
widząc ten uśmiech, odetchnął z ulgą. Nie znienawidziła go za to, co zrobił.
Może wręcz przeciwnie? Danka była tajemniczą kobietą. Niewiele o niej
wiedział. O tym, co sprawia jej przyjemność w łóżku, jeszcze mniej. Może lubiła
tak właśnie, na ostro, bez uprzedzenia?
– Następnym razem będę… uważniejszy. Zadbam o twoje potrzeby.
Spojrzała nań z niedowierzaniem. „Czeka cię ostra jazda, będę wyrywał ci
z gardła jęki każdym pchnięciem” i „Zadbam o twoje potrzeby”?! Co za psychol
pieprzony! Odwróciła się do okna, by nie widział, jak zaciska zęby.
Zatrzymał auto przed swoim domem, wysiadł, podał jej kluczyki
i dokumenty.
– Jedź ostrożnie. Uważaj na siebie.
Machinalnie kiwnęła głową i odrzekła:
– Uprzedź, gdy będziesz chciał wpaść na powtórkę. Zrobię nastrój.
Na te słowa wyraźnie się odprężył. Jednak pragnęła powtórki tak samo jak
on.
– Jasne. Przywiozę dobre wino. Dziś wieczorem?
Aż się zachłysnęła własnym oddechem. Jeszcze dzisiaj zrobi jej to samo?!
– Jeśli już, to późnym. Wrócę z miasta dobrze po dziesiątej. Muszę… –
urwała, nie czując potrzeby tłumaczenia, co musi. Jemu zależało zaś nie na
tłumaczeniu, a na chętnym ciele Danki Rawit.
– Mam nocną wachtę, może wpadnę tuż przed na szybki numerek. Czekaj na
mnie w ładnej bieliźnie. Uwielbiam zadbane, pachnące kobiety w czarnych
koronkach.
– Będą czarne koronki – obiecała, włączając silnik.
Zrobił krok w tył, a ona zawróciła niemal w miejscu, pragnąc jak najszybciej
uciec, zniknąć mu z oczu. Żeby nie widział jej drżących rąk, nie domyślił się łez.
Żeby nie zdążył jej zatrzymać na „szybki numerek” jeszcze w tej chwili, tu –
w samochodzie.
ROZDZIAŁ IX

G
nała do szpitala w Ustrzykach na złamanie karku, prawie dosłowne, gdy wpadła
w poślizg i omal się nie zabiła. „Mniejsza z tym! Mniejsza ze mną! Byle
zdążyć!” Teraz miała dodatkowy powód, by walczyć o życie Karlinga: był on
małą prywatną zemstą na Darku Grójcu, który zrobił sobie z niej, Danki,
osobistą dziwkę. Za jej godność i ciało płacił milczeniem, nie forsą, wolałaby
chyba oddać się za pieniądze, niż być na jego łasce i niełasce…
Trzykrotnie zatrzymywano ją na policyjnych blokadach. Musiała się
wylegitymować, wyspowiadać, dokąd jedzie i po co. Bajeczkę „jestem
lekarzem, sąsiad zachorował, potrzebne są leki” kupowano bez zastrzeżeń.
Jednak tuż przed wjazdem do miasta serce podskoczyło Dance do gardła,
gdy policjant uprzejmie jej zasalutował, po czym nakazał wyjść z samochodu
i udostępnić wnętrze psu tropiącemu. Zwierzę bardziej zainteresowało się jednak
jej kurtką niż bagażnikiem toyoty. No pewnie! To Danka dźwigała rannego
Karlinga! To na kurtce były być może ślady jego krwi, nie w samochodzie
Grójca! Policjant przyglądał się nieco znudzony, jak pies obwąchuje kobietę
podejrzliwie, ona myślała gorączkowo, jak to zainteresowanie jej kurtką
wytłumaczyć.
– Mam okres – wypaliła wreszcie, czerwieniąc się niczym dziewica. – Czy
pana pies mógłby zabrać ten nos?
Młody funkcjonariusz poczerwieniał również, odciągnął zwierzę, przeprosił
i pozwolił jej odjechać. Z ulgą opadła na oparcie siedzenia, uruchomiła silnik
i pognała dalej, nakazując sobie upranie w wybielaczu wszystkich ciuchów
i całej pościeli. Tamten pies, mądry i czujny, mógł się okazać gwoździem do
trumny Huberta Karlinga. Wystarczy, że zatrzymano by Dankę do wyjaśnienia
na przepisowych czterdzieści osiem godzin i ranny zmarłby z wychłodzenia…
Strach o mężczyznę, który być może nie dożyje rana, zmuszał Dankę do
pośpiechu, mimo że drogi były zabójczo śliskie.
Gdy w końcu dotarła na miejsce, nie bawiła się w przyjacielskie konwersacje
z lekarzami, którzy ją znali z dawnych czasów, czasów, które już nie wrócą,
z czasów uroczej doktor Danusi Siępińskiej. Pobiegła prosto do szpitalnej apteki,
wyposażonej we wszystko, czego potrzebowała. Tu była anonimowa, młoda
dziewczyna w białym fartuszku nie znała jej, przyjęła wypisaną na kolanie
receptę, przyniosła leki i środki opatrunkowe, nabiła na kasę, a gdy Danka
zapłaciła, ze zgrozą patrząc na pustoszejący portfel, z uśmiechem podała
reklamówkę z zakupami i życzyła miłego dnia.
Jeszcze krótka wizyta w supermarkecie, by zrobić zakupy na cały tydzień,
i druga, w sklepie z używaną odzieżą, gdzie kupiła Karlingowi parę rzeczy na
zmianę, w tym nowy, ciepły płaszcz, i mogła wracać. Tą samą zaśnieżoną, śliską
drogą, z tymi samymi blokadami, na których ponownie ją zatrzymywano, żeby
zadawać te same pytania, co godzinę wcześniej…
Wreszcie dotarła do domu. Zaparkowała tuż przy schodkach ganku,
wyskoczyła z ciepłego wnętrza auta, wstrząsnęła się, bo mroźny wiatr sieknął ją
bezlitośnie po twarzy, i – zamiast od razu biec do piwnicy – zmusiła się, by
obejść dom, szukać śladów nieproszonych gości, a szczególnie jednego. Lecz
śnieg był dziewiczy. Nietknięty, odkąd wsiadła do samochodu, mogła więc
spokojnie wejść do środka.
Zaryglowała drzwi, zrzuciła kurtkę, zasłoniła szczelnie okna i pobiegła do
schodów prowadzących w dół. Boże mój, jak tu było zimno! A Karling leżał
w skrytce za szafą… ile już godzin? Dwie? Trzy?
Otworzyła drzwi, odsunęła dyktę zasłaniającą wejście do skrytki i dopadła
rannego. Żył! Oddychał, ale był tak zimny… Lodowato zimny… Płacząc
z przerażenia, że oto zamordowała człowieka, zaczęła go wyciągać na zewnątrz.
To przerażenie dodawało kobiecie nadludzkich sił, w przeciwnym razie nie
dałaby rady.
Długie minuty później jakimś cudem dociągnęła go na szczyt schodów,
a potem do łazienki. Nalała do wanny gorącej wody, weszła w ubraniu, tak jak
stała, i wciągnęła za sobą Karlinga. Położyła się razem z nim, łaknąc ciepła tak
samo jak sine, przemarznięte ciało rannego. Odchyliła głowę, zamknęła powieki
i obejmując mężczyznę z całych sił, zaczęła się modlić do Boga, którego tyle
razy przeklinała, o zmiłowanie chociaż dla niego, dla Karlinga. Ale czy Bóg
miał w sercu litość dla mordercy, skoro nie miał jej dla Danki, ratującej ludzkie
życie, a nie odbierającej je?
Naraz poczuła, jak ranny drgnął, uniósł nieco głowę, rozwarł powieki,
próbował coś powiedzieć i znów łzy napłynęły jej do oczu.
– Leż, nie ruszaj się – wyszeptała. – Musisz się rozgrzać. Za chwilę pomogę
ci wstać, ale teraz leż spokojnie.
Znieruchomiał, lecz ona czuła pod dłonią bicie jego serca. Szybsze
i silniejsze niż parę chwil wcześniej. To dobry znak.
Wreszcie uznała, że leki są ważniejsze niż dalsza kąpiel. Wstała, ociekając
wodą z przemoczonego ubrania. Karling otworzył oczy. Wzrok miał zamglony,
półprzytomny, nie była pewna, czy kontaktuje na tyle świadomie, by samemu
wyjść z wanny.
– Pomożesz mi? – odezwała się błagalnie. – Wstaniesz?
Próbował. Naprawdę.
Skończyły się te próby zalaniem łazienki i stłuczeniami, lecz w końcu zdołał
stanąć o własnych siłach. Wytarła go do sucha miękkim, ciepłym ręcznikiem,
omijając zaognione rany. Patrzył na nią bez słowa, dygocąc z chłodu i gorączki.
Gdy otuliła go szlafrokiem, wydusił:
– Dziękuję.
Ze zdumieniem ujrzała łzy, które rozbłysły w oczach mężczyzny. Dotąd
wydawał się nieporuszony, cokolwiek uczynił i cokolwiek ona zrobiła. Dlaczego
teraz…? Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Przeprowadziła go do
sypialni. Nakryła kołdrą. Piecyk grzał na pełną moc. W tym pokoju było
naprawdę ciepło.
Pobiegła do salonu, dorzuciła drew do kominka, tu zaraz również się
nagrzeje. Przyniosła z sieni siatkę z zakupami. Rozłożyła wszystko, co
niezbędne, na biurku w sypialni. Ujęła ramię mężczyzny, wbiła się zręcznie do
żyły i założyła wenflon. Podpięła kroplówkę. Podała leki, po które gnała ponad
dwadzieścia kilometrów. Karling wodził za nią wzrokiem, pozwalając kobiecie
na wszystko. Gdy zaczęła zdzierać sztywne od krwi bandaże, zadając mu
nieludzki ból, nawet nie jęknął. Po prostu zemdlał. Odkaziła rany, nałożyła nowe
opatrunki i z powrotem okryła mężczyznę kołdrą.
Wyprostowała obolały grzbiet i przez parę chwil patrzyła na bladą twarz
rannego, zapadnięte policzki, powieki drgające w niespokojnym majaczeniu.
Ruszyła do kuchni, rzucając okiem na zegar. Dwudziesta pierwsza. Za godzinę
wpadnie Grójec na „szybki numerek”. Pozostało niewiele czasu…
Podgrzała mleko, dodała od serca miodu i masła, po czym wróciła do
sypialni.
Cierpliwie poiła rannego życiodajnym płynem łyżka po łyżce, bo nie był
w stanie utrzymać kubka w dłoniach. Jakim cudem zmusi Karlinga, by wrócił do
piwnicy?! A przecież musi tam wrócić! Grójec nie może nabrać najmniejszych
podejrzeń, że w domu oprócz Danki jest ktoś jeszcze! Będzie czujny
i podejrzliwy. Na pewno dokładnie się rozejrzy, nim zajmie się tym, po co
przyjechał. Nią.
Odstawiła gwałtownie kubek. Wypadła z pokoju i w panice zaczęła sprzątać
zalaną łazienkę. Męskie ciuchy, które kupiła w Ustrzykach, zaniosła do skrytki.
Spaliła w kominku – a wszystko to w biegu – strzykawki i brudne bandaże.
Wróciła do sypialni. Ogarnęła pokój spojrzeniem. Oprócz mężczyzny w jej
łóżku i stojaka z kroplówką wszystko inne – jak się zdawało – było w porządku.
Gończy pies nie wyczuje konkurenta.
Za kwadrans dziesiąta odłączyła kroplówkę i zmusiła Karlinga, by wstał.
Owinęła go w nowo kupiony płaszcz, narzuciła mu na plecy kołdrę
i sprowadziła na dół. Z powrotem do piwnicy. Posłał jej nic nierozumiejące
spojrzenie.
– On zaraz tu będzie. Strażnik. Darek Grójec. Wie o tobie. Wie, że ci
pomogłam. Będzie czujny. Musisz siedzieć cicho i czekać na mnie. Nie
wychodź, zanim po ciebie nie przyjdę, zrozumiałeś?!
Przytaknął.
Zamknęła za nim wejście do skrytki, zatrzasnęła drzwi do szafy i oparła się
na chwilę o gładkie drewno, próbując uspokoić oddech i rozdygotane dłonie.
Tak strasznie się bała przez cały ten czas, że Grójec wpadnie wcześniej i natknie
się na Karlinga…
Dziesięć dni. Jeśli rany będą się goiły tak, jak miała nadzieję, za dziesięć dni
wyprawi zbiega na drugą stronę granicy i będzie mogła odetchnąć. A Grójcowi
pokazać środkowy palec, jeśli znów spróbuje się do niej dobrać. Dziesięć
nieskończenie długich dni i nocy, gdy przez byle szmer za oknem będzie
umierała ze strachu…
Pukanie do drzwi odebrało jej na chwilę oddech. Zmusiła zaciśniętą krtań do
nabrania powietrza. Poprawiła ramiączko koronkowej koszulki. Rzuciła okiem
na swoje odbicie w lustrze – bladość twarzy nieźle kontrastowała z karminem
szminki i czernią bielizny, cała nadzieja w tym, że napalony knur szybko
skończy – po czym otworzyła drzwi i usunęła się Grójcowi z drogi,
najmniejszym nawet gestem nie zapraszając go do środka. Gdy jednak na nią
spojrzał, zmusiła się do uśmiechu.
– Czekałaś? – wymruczał, chwytając ją za kark i przyciągając do siebie.
Wpił się ustami w jej usta tak samo gwałtownie jak za pierwszym razem. – Bo ja
owszem. Chcesz zobaczyć, jak bardzo?
Rozpiął suwak spodni, nakłonił ją, by wsunęła dłoń w jego slipy i zacisnęła
palce na twardym prąciu.
– Mamy mało czasu – odezwał się chrapliwie, chwycił ją za ramiona
i zmusił, by uklękła. – Wiesz, czego chcę?
Nie musiał pytać. Objęła szkarłatny członek ustami i zaczęła ssać, poruszając
przy tym ręką, żeby mieć to już za sobą…
– Patrz na mnie – wykrztusił, wsuwając palce w jej włosy i odginając głowę
kobiety do tyłu.
Posłusznie uniosła wzrok, nie przerywając. Zaczął poruszać biodrami,
wsuwając prącie do jej ust coraz silniej, coraz głębiej. Nie zważał na jej próby
wyswobodzenia się, na łzy, które rozbłysły w zielonych oczach. Brał siłą haracz
za jej wolność, a ona musiała płacić. Wreszcie poczuła słonawe strugi na języku.
Przełknęła je razem z upokorzeniem.
Odepchnął ją lekko, nasunął slipy, zapiął rozporek i przez chwilę stał nad
klęczącą z pochyloną głową kobietą, uspokajając oddech.
– Niezła jesteś – odezwał się. – Robisz laskę jak mało która. Następnym
razem spróbujemy czegoś innego, okej? Miałabyś ochotę na małe sado-maso?
Poderwała głowę, posyłając stojącemu nad nią mężczyźnie przerażone
spojrzenie. Roześmiał się gardłowo.
– Nie bój się. Przecież cię nie skrzywdzę. Wpadnę nad ranem, powtórzymy
zabawę z moim małym, bo widzę, że to lubisz, potem odeśpię wachtę i wrócę
jutro wieczorem po więcej. Nie masz innych planów? – W jego pytaniu
zabrzmiała groźba.
– Będę na ciebie czekać – wykrztusiła, czując na ustach smak goryczy.
I niewypłakanych łez.
– Tak jak teraz. W czarnych koronkach. Niesamowicie mnie to kręci.
Odwrócił się, wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Została w zimnej sieni
sama.
Dziesięć dni. Tyle musi wytrzymać…
ROZDZIAŁ X

O
cknęła się nad ranem. Szept Karlinga: „Pić, błagam, pić…”, ją obudził. Leżał
obok, rzucając się w majakach, tak rozpalony, że dotyk jego skóry po prostu
parzył.
Poderwała się, pobiegła do kuchni po wodę. Nic więcej uczynić dlań nie
mogła. Następna dawka silnych środków przeciwgorączkowych po tak krótkim
czasie od poprzedniej mogłaby go zabić.
Pomogła mężczyźnie usiąść i przytknęła mu kubek do ust. Karling
przytrzymał jej dłoń i zaczął łapczywie łykać chłodny płyn, krztusząc się co
chwila. Wypił do dna i opadł na mokrą od potu poduszkę, całkiem wyczerpany.
Podłączyła do jego ramienia kroplówkę i długie kwadranse patrzyła na miarowo
skapujący płyn. Mimo zmęczenia czuła, że do rana nie zmruży oka. Była za
bardzo przerażona, by spać. I stanem rannego, i tym, jaką cenę już płaciła
i jeszcze zapłaci za jego życie.
Karling uspokoił się. Palące pragnienie przestało go dręczyć. Leżał
nieruchomo z zamkniętymi oczami, oddychając płytko. Jak długo przy nim
trwała, wsłuchana w rwący się oddech rannego? Nie miała pojęcia. Zatopiona
w niewesołych myślach, straciła poczucie czasu. Leki zaczęły działać, gorączka
spadać. Czuła to, trzymając jego dłoń w swojej. Napięte ciało mężczyzny
rozluźniło się. Oddech zwolnił. Karling uniósł powieki i spojrzał przytomnie na
kobietę siedzącą obok ze zwieszoną głową.
– Dziękuję – odezwał się cicho.
– Już dziękowałeś.
– Nie wystarczy życia, żeby odwdzięczyć się, jak należy, za to, co dla mnie
robisz.
– Jak tak dalej pójdzie, rzeczywiście może nie wystarczyć – mruknęła.
Milczeli przez długie chwile.
– Dlaczego to robisz? – On przerwał to milczenie ponownie. – Nawet
największe poświęcenie ma granice.
– Serio? – prychnęła. – A ja myślałam, że poświęcenie nie ma granic.
– Jestem dla ciebie nikim. „Morderca”, tak o mnie myślisz. Nie jestem na
tyle bogaty, by się wypłacić. Dlaczego więc…?
Zaśmiała się.
– Myślisz, że ukrywam ściganego po całym kraju bandytę dla pieniędzy?
Masz, człowieku, poczucie humoru. Ale skoro pytasz… Nie wiem. Po prostu nie
wiem, dlaczego wbrew sobie i reszcie świata pomogłam ci i będę pomagać.
Może z ciekawości? Obiecałeś, że pokażesz mi coś, co udowodni twoją
niewinność. Jeśli chodzi o Prezydenta. Bo co do pozostałej trójki, którą
zamordowałeś na moich oczach, nie będziemy polemizować? Tak więc jestem
ciekawa tego czegoś. O ile nie jest to twoje przyrodzenie. Już parę razy je
widziałam. Nic, czego bym wcześniej nie oglądała.
Gdyby nie był tak chory, może spróbowałby jej udowodnić, że jednak jest na
co popatrzeć, ale teraz mógł się jedynie uśmiechnąć. I zmienić temat.
– Gdzie mój sztucer?
– Ta wielka giwera, z którą nie chciałeś się rozstać? W bezpiecznym
miejscu. Chciałeś trzymać ją przy sobie, w piwnicznej skrytce, ale nie uznałam
tego za stosowne i wyniosłam ją z domu.
Poderwał się i zaraz opadł z głuchym jękiem.
– Tak, tak, skacz po łóżku częściej, a nigdy nie zobaczysz ani swojej
ukochanej strzelby, ani bożego świata – zbeształa go, ale bez gniewu. Nie miała
siły na jakiekolwiek uczucia.
– Mój sztucer jest ważny. Nie tylko dla mnie. Dla tych, którzy chcą znać
prawdę – wyszeptał, patrząc na Dankę błagalnie.
– Nikt go nie znajdzie, nikt ci go nie odbierze – odparła.
– Nawet twój przyjaciel strażnik?
Znieruchomiała, czując nagły przypływ nienawiści. Jednak miała siły coś do
kogoś czuć. Ręce same zacisnęły się w pięści. Karling musiał to zauważyć, bo
odezwał się pytająco:
– Nadal pozostaje twoim przyjacielem czy coś się zmieniło?
– Nie bywasz subtelniejszy, co? – prychnęła, tym razem ze złością. – Sporo
się zmieniło od pożaru stodoły, którą podpaliłeś, ty, przypominam uprzejmie.
Grójec nie jest już moim przyjacielem.
– To dobrze czy źle? – zapytał ostrożnie, bo umilkła.
Wbiła pociemniałe spojrzenie w jego oczy i rzuciła:
– Jest moim kochankiem.
Tym razem umilkł Hubert. Na kilka długich minut. I tym razem to Danka
przerwała ciszę.
– Wie, że ci pomogłam. Ale nie wie, że nadal tu jesteś. Wcisnęłam mu kit, że
oddałam ci forda, po dobroci albo pod przymusem, na razie nie dociekał,
i odjechałeś nim w siną dal. Za granicę. Gdyby choć przez myśl mu przemknęło,
że cię ukrywam… – Pokręciła głową, nawet sobie tego nie wyobrażając. Na
„szybkim numerku” by się nie skończyło. Karling dostałby kulę między oczy,
„zastrzelony podczas napaści na funkcjonariusza straży granicznej w ramach
obrony koniecznej” – tak to by się właśnie nazywało. Zaś ona, Danka… O ile
uszłaby z życiem z rąk rozwścieczonego strażnika, skończyłaby w pierdlu
z sutym wyrokiem.
– Wie, że pomogłaś ściganemu prawem i nie wezwał glin? – usłyszała
pytanie. – Dlaczego?
Zwróciła nań oczy pełne niechęci.
– Tylko to potrafisz powtarzać? Dlaczego i dlaczego? Bo mnie kocha do
szaleństwa, poszedłby za mną w ogień, oddał życie w obronie mej czci i takie
inne pierdoły. Wystarczy?
Patrzył na nią bez słowa, aż pierwsza odwróciła wzrok.
– Będzie tu przychodził – zaczęła po chwili rwącym się głosem. – Nic na to
nie poradzę. Będzie tu przychodził, ilekroć… będzie czuł… taką potrzebę. Za
każdym razem ty będziesz zmuszony zejść do piwnicy, ukryć się i czekać, aż
on… aż ja zejdę po ciebie. Czekać bez ruchu i bez najmniejszego dźwięku.
W pustym domu słychać wszystko.
– Wiem – rzucił.
Spojrzała nań zaskoczona. Wytrzymał to spojrzenie, a Danka domyśliła się,
co przez owo „wiem” chciał jej przekazać. Ramiona kobiety opadły, pochyliła
głowę, żeby nie dojrzał łez, które napłynęły do oczu. Ujął jej dłoń, uniósł do ust
i ucałował.
– Wybacz mi – rzekł zduszonym głosem.
Nie musiał dodawać, co Danka ma mu wybaczyć. Oboje byli tego świadomi,
ale nie wolno mu było powiedzieć tego na głos. Takiego poniżenia by nie
zniosła. Wystarczyło, że ten mężczyzna wiedział, do czego została zmuszona.
Tak. To wystarczyło.
Wstała, wyrywając dłoń z jego ręki.
– Skorzystam z okazji, że jesteś przytomny, i cię nakarmię – rzekła sucho.
Wróciła z kubkiem gorącego mleka i kromką chleba. Pomogła mu usiąść
i chciała go napoić, jak ostatnio, lecz on delikatnie, acz stanowczo wyjął jej
kubek z rąk i zaczął pić bez pomocy.
– Nie myśl, że odzyskujesz siły, rano wstaniesz i pójdziesz rąbać drwa do
kominka – zakpiła. – Spadła ci gorączka, ale znów dobije do czterdziestu, bez
obaw. Za dwie godziny zetnie cię ponownie. Jak amen w pacierzu.
– Przez te dwie godziny sporo mogę zdziałać – odmruknął, rozglądając się
za jakimś ubraniem.
– Nawet nie próbuj wstawać! – rozeźliła się całkiem serio. – Ledwie cię
odratowałam! Nie pozwolę…
– Masz tutaj internet? Mogę skorzystać z twojego laptopa?
– Jeśli obiecasz, że nie ruszysz się z łóżka, dopóki na to nie pozwolę!
– Szantaż. Prosty, acz skuteczny. – Zmrużył lekko te swoje błękitne oczy,
a ona musiała się uśmiechnąć. – Obiecuję – dodał.
Gdy przyniosła mu laptop, pierwsze, co zrobił, to przejrzał strony głównych
dzienników. Od prawa do lewa. Wszystkie nagłówki krzyczały podobnie:
„W całej Polsce obława na zabójcę śp. Prezydenta RP”.
„Nagroda za wskazanie miejsca pobytu poszukiwanego międzynarodowym
listem gończym Huberta Karlinga: 1 700 000 zł”.
„Uzbrojony i niebezpieczny bandyta wciąż na wolności!”
I mniejszym druczkiem: „Ukrywanie przestępcy zagrożone jest karą
pozbawienia wolności do lat 5”.
Spojrzał na Dankę. Patrzyła na ekran laptopa bez emocji.
– Nie rusza cię to? Nagroda niemal dwa miliony albo pięć lat więzienia? –
zapytał z mimowolnym zdziwieniem.
Odpowiedziała wzruszeniem ramion. Znała fakty, znała liczby, czym się tu
podniecać?
– Pieprzę ich pieniądze. A więzienia i tak nie dożyję – rzekła na głos. – O ile
pamiętasz, przerwałeś mi w momencie, gdy ekspediowałam się na tamten świat.
Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Przełożyłam samobójstwo na czas
nieokreślony. – „Bo ty odejdziesz, a ja znów nie będę miała dla kogo żyć” –
dodała w myślach.
– Muszę więc zostać – stwierdził, jakby to była najbardziej oczywista,
i najprostsza!, rzecz na świecie.
Zaśmiała się na głos.
– Naprawdę humor ci dopisuje, Hubercie Karling, ścigany przez policję,
wojsko, straż graniczną, służby wywiadu, i co tylko chcesz, całego kraju. Jeśli
myślisz, że ukrywanie do tej pory twojej obecności to był pikuś, mylisz się.
Biorąc pod uwagę, że będziemy mieli częstego gościa, staje się to niemal
niewykonalne. Niemal.
– Pozbądź się go – rzekł tak po prostu.
Danka uniosła brwi.
– Sugerujesz… zabójstwo funkcjonariusza straży granicznej? Piąte do
kompletu?
– Czwarte, jeśli już, bo nie ja zabiłem Prezydenta, i nie, nawet nie przyszło
mi to do głowy. Nie jestem mordercą, o ile pamiętasz, zabijałem na służbie albo
w obronie własnej. Nie sprzątnąłbym faceta li tylko z miłości do kobiety.
Z nienawiści do kobiety także nie. Ani na jej prośbę.
Och, patrząc w jego lśniące lodowatym błękitem oczy, wyzbyła się
wątpliwości, jeśli jakieś miała.
– Czy dobrze się domyślam, że pan strażnik nagle, gdy odkrył twój sekret,
z przyjaciela stał się kochankiem i wcale, ale to w ogóle cię nie szantażuje,
domagając się haraczu w naturze?
Przytaknęła niechętnie.
– Sugeruję więc, żebyś znalazła na Darka-jakiegoś-tam haka i elegancko
skurwiela na nim powiesiła.
– Oczywiście w przenośni? – Uśmiechnęła się, choć radośnie jej na duszy
nie było.
– Ustaliliśmy już, że mordować pogranicznika nie będziemy. W przenośni
więc. On trzyma cię na ostrzu noża, ale ten nóż może okazać się obosieczny.
– Jak? – szepnęła, czując całkowitą bezradność.
Dariusz Grójec był funkcjonariuszem straży granicznej. Krążyły plotki
o jego okrucieństwie, ale o tym, by brał forsę, nie słyszała nigdy ani słowa.
Żadne łapówki nie wchodziły w grę. Żadne groźby. Nie bał się przemytników,
nie bał bandytów, którzy chronili się w przepastnych bieszczadzkich borach.
Jakim cudem ma go zastraszyć jedna wątła kobieta?
– Domyśl się, co facetowi może zrobić doprowadzona do ostateczności
dziewczyna. Bez rozlewu krwi – odezwał się Karling.
Danka patrzyła nań przez długą chwilę. Czyżby myślał o ukrytej w sypialni
czy gdziekolwiek indziej małej kamerce, która nagra Grójca, jak brutalnie się
z nią, Danką, rozprawia? Jeśli tak… Musiałaby go sprowokować…
– To będzie bolało – rzekła powoli.
– Wolność ma swoją cenę. Czasem bardzo wysoką – odparł, patrząc na nią
pociemniałymi oczami. – Pamiętaj, że jestem tu, przy tobie. Wezwiesz mnie
jednym słowem, a rozsmaruję skurwiela na ścianie.
– A potem pójdziesz prosto za kratki?
– Są rzeczy cenniejsze nawet od wolności.
– Nie jestem warta takich poświęceń.
– Pozwól, że ja zadecyduję, kto dla mnie ile jest wart. – Ostatnie zdanie
wycedził z tłumionym gniewem, a ona poczuła nagłą wdzięczność do tego
człowieka.
Był gotów zaryzykować życie, a na pewno narazić się na długoletni pobyt
w więzieniu, jeśli ktoś by ją krzywdził. Wiedziała o tym… czuła podświadomie,
jakim jest człowiekiem, od chwili gdy uratował ją przed bandytą w stodole.
Każdy inny pozwoliłby sprzątnąć niewygodnego świadka cudzymi rękami, lecz
Karling, ciężko ranny, ruszył jej z pomocą, a potem zapobiegł powtórnej
napaści, puszczając trefny budynek z dymem. Wraz z wdzięcznością poczuła nie
tyle chęć, ile wręcz obowiązek odkrycia jego prawdy i ukazania jej światu, który
ścigał tego mężczyznę niczym wściekłego psa.
Od tej chwili ona, Danka, będzie miała inne priorytety: zamiast pomóc mu
w ucieczce, oczyści jego dobre imię. Jeśli ten mężczyzna mówi prawdę.
Nie! Nie „jeśli”, a skoro! Skoro więc mówił prawdę, ktoś go w zabójstwo
Prezydenta wrobił. Pozostałe trzy można zaliczyć do obrony koniecznej. Za
każdym razem mierzono doń z broni palnej. Nie po to, by mu grozić, a żeby go
zabić. Jako żołnierz na służbie miał prawo do samoobrony. Koniec. Kropka.
W tym momencie piknął esemes.
„Jestem niedaleko. Szybkie ruchanko?”
Zbladła i zacisnęła place na komórce tak silnie, jakby to było gardło Grójca.
Zamknęła oczy, po czym zaczęła liczyć do dziesięciu, żeby Karling,
przyglądający się jej uważnie, nie domyślił się treści esemesa. Ale on był bystry.
Aż za bystry…
– Musisz zejść do piwnicy. Natychmiast! – rzuciła, podrywając się na równe
nogi. Zerwała z mężczyzny kołdrę i wyciągnęła do niego rękę.
Posłał jej krótkie spojrzenie, ale nie skomentował tego ani jednym słowem.
Podniósł się, narzucił na ramiona ciepły płaszcz i zaciskając z bólu zęby, ruszył
ku drzwiom piwnicy, podtrzymywany przez Dankę.
Dariusz Grójec, wolny, lat trzydzieści sześć, z czego parę spędził na uganianiu
się za jedyną wolną i godną uwagi kobietą w promieniu stu kilometrów, rżnął
teraz tę kobietę w usta z perwersyjną wręcz przyjemnością. Kręcił go przy tym
nie sam seks, bo to mógł dostać za pięć dych od pierwszej lepszej dziwki, co
właśnie wbijanie się po same jądra w gardło doktor Rawit. Doświadczył od niej
tyle upokorzeń – co właściwie miała przeciwko zdrowemu, przystojnemu,
niegłupiemu facetowi jak on? – że teraz odbierał to sobie z nawiązką. Zaciskał
w garści jej włosy, żeby nie mogła się cofnąć, i zwyczajnie ją gwałcił. Uległą,
upokorzoną, na kolanach…
Gdyby przyjęła jego umizgi wcześniej, z własnej woli, nosiłby ją na rękach,
zabiegał o każdy uśmiech, żebrał o miłość. Jednak nie. Ona była za dobra dla
takiego pętaka jak Darek, prosty pogranicznik. „To teraz, kurwo, masz” –
myślał, patrząc, jak ona dławi się jego imponującym fiutem, ale nie śmie
wypuścić go z pięknych, karminowych usteczek.
Wiedział, że ta przyjemność nie potrwa długo. Li tylko do czasu, gdy trzyma
Dankę w garści – dosłownie i w przenośni – jak teraz. Dlatego korzystał…
Dopiero gdy – nadal dławiona jego dumą – zaczęła szlochać, wbił się parę
razy szybko i mocno, szczytował, wysunął się zadowolony i zapytał z troską:
– Co ci, kochanie? Za mocno? Przecież to lubisz. Sama się prosiłaś,
pamiętasz?
„Jesteś najgorszym skurwielem, jakiego w życiu spotkałam! Nawet
Ukrainiec w stodole nie był tak obmierzły!” – chciała, naprawdę chciała
wykrzyczeć mu to prosto w twarz, zamiast tego odparła jednak cicho, ocierając
łzy, które nie chciały przestać płynąć:
– Źle się czuję. Mam gorączkę. Od wczoraj łamie mnie grypa.
Zapiął rozporek, wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać z kolan, ale udała, że
jej nie widzi. Gdy uważniej – nie jak kat swojej ofierze – przyjrzał się kobiecie,
dostrzegł poszarzałą z wyczerpania twarz, podkrążone oczy, drżące ręce
i przeraził się, że ową grypą, najbardziej zjadliwą od dziesięcioleci, lekarka
może zarazić jego.
– Mogłaś uprzedzić wcześniej – warknął. – Tylko skurwysyńskiego
choróbska mi teraz trzeba.
– Nie pytałeś, czy chcę… czy mogę… po prostu poinformowałeś, że masz
ochotę na „małe ruchanko”.
Nie znalazł na to odpowiedzi.
– Daj znać, jak doprowadzisz się do stanu używalności – wycedził. – Po leki
na grypę jechałaś dziś do szpitala?
Pobladła, czego w mroku sieni nie dało się zauważyć, ale natychmiast wzięła
się w garść.
– Masz dobry wywiad – odparła. – Tak, ledwo żywa dojechałam do szpitala
i wzięłam wszystko, co szybko postawi mnie na nogi. Nie wiem, czy słyszałeś,
jakie żniwo ta pieprzona grypa zbiera w tym roku. Mnie się dodatkowo
przyplątał gronkowiec i już zupełnie nie mam na nic siły.
– Gronkowiec?! I dopiero teraz mi to mówisz?! – Już widział bolesne, ropne
zapalenie fiuta. Już niemal kupował pięć tubek maści antybiotykowej…
– Nie pytałeś… – powtórzyła, opierając się ramieniem o ścianę. Nawet
gdyby nie miała grypy, czułaby się ciężko chora. Gorzko-słony smak jego
spermy w ustach przyprawiał ją o mdłości. To, że pozwoliła temu bydlakowi na
gwałt, sprawiało fizyczny ból. – Idź już. Bartek czeka na mrozie.
Nie zapytał, czy pomóc jej w czymkolwiek, tak jak uczyniłby to jeszcze
dzień wcześniej, nie zapytał, czy ma pod dostatkiem węgla, czy przywieźć jej
zakupy. Danka Rawit znalazła się na samym dole listy osób, które poważał. Nie
przez to, że pomogła zbrodniarzowi. Przez to, że mógł ją rżnąć.
– Przyjadę w piątek – zapowiedział. – Jeśli do tego czasu nie pozbierasz
się… wiesz, że jeden telefon…
Przytaknęła, spuszczając wzrok, by nie widział błysku radości w jej oczach.
Cztery dni! Zyskała cztery dni spokoju, a Karling cztery doby rekonwalescencji.
Alleluja!
Wyszedł wyprostowany, nie obejrzawszy się za siebie. Pan jej życia
i śmierci. „Przynajmniej tak ci się, dupku, wydaje! Nie wiesz, parszywcu, że
piętro niżej ukrywam kogoś, za kogo zainkasowałbyś prawie dwa miliony
judaszowych srebrników. I – tego też nie wiesz – chętnie bym się z Karlingiem
przespała tylko po to, by rzucić ci to w twarz. Tak! Ten, którego ścigasz razem
z innymi sobakami, jest po stokroć więcej wart niż ty, bydlaku, szantażysto,
zwyrodnialcu gwałcący kobietę, bo znalazłeś na nią sposób!”
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, pobiegła do łazienki, wsadziła sobie
palec w gardło i zwymiotowała wszystko, co zmuszona była połknąć.
Wyszorowała zęby, przepłukała usta miętowym płynem. Teraz mogła zbiec do
piwnicy. Przekazać dobre wieści Karlingowi.
– Słyszałeś?! On wróci dopiero w piątek! Mamy cztery dni! – wykrzyknęła
uradowana, gdy tylko wydostał się z kryjówki.
Jednak Hubert spojrzał na nią bez uśmiechu.
– Słyszałem również twój szloch.
Odpowiedziała mu cisza. Danka próbowała coś odpowiedzieć, ale żadne
słowo nie chciało przejść przez zaciśnięte boleśnie gardło. Spuściła wzrok
i przygryzła wargę, żeby się nie rozpłakać.
Ujął ją za ramiona.
– Nie chcę, żebyś to robiła – rzekł cicho. – Nie wolno ci…
– Pozwól, że ja zadecyduję, co mi wolno, a co nie – ucięła zimno. – Z moim
ciałem będę robić, co chcę. I daruj sobie „nie jestem wart takiego poświęcenia”.
Nie gramy o twoje dobre imię, a o życie.
Wyswobodziła się. Cofnęła o krok, by nie mógł jej dotknąć ponownie.
W mroku panującym dookoła jego oczy lśniły srebrzyście. Jak ostrze noża. Ale
nie bała się go.
– Wracamy na górę, tu jest za zimno na dyskusje. Zresztą zaraz złamie cię
gorączka i będzie po jakichkolwiek dywagacjach.
Patrzył na nią długą chwilę. Jego spojrzenie znaczyło więcej niż czcza
gadanina. „Pamiętaj, jestem tutaj. Wystarczy jedno twoje słowo, jeden
krzyk…” – to właśnie znalazła w pociemniałych źrenicach mężczyzny.
W odpowiedzi pchnęła go łagodnie do sypialni.
„Wyzdrowiej jak najszybciej i odejdź, a będę wolna” – pomyślała, otulając
go kołdrą.
Czy jednak pragnęła takiej wolności? Bez kogoś, dla kogo mogła żyć?
Pokręciła głową.
Przyjdzie czas, by o tym pomyśleć. Teraz musiała zatroszczyć się o ciężko
rannego człowieka.
Organizm mężczyzny okazał się jednak silniejszy, niż przypuszczała, leki –
dobre, mocne, podane dożylnie – również zaczęły działać, bo dostał
temperatury, oczywiście, ale nie sięgnęła trzydziestu dziewięciu stopni.
Danka mogła odetchnąć z ulgą.
I wreszcie zasnąć spokojnie…
ROZDZIAŁ XI

Z
samego rana, kiedy jej gość jeszcze spał i nie mógł widzieć, jak Danka dźwiga
ciężkie worki z ekogroszkiem, bo rzuciłby się jej na pomoc, rozpaliła piec
centralnego ogrzewania. W całym domu zrobiło się ciepło i przytulnie.
W piwnicy również. Już więcej Karling nie będzie zamarzał, gdy komuś
przyjdzie do głowy wpaść w odwiedziny.
Wychodziła właśnie z piwnicy, umorusana węglowym pyłem jak nieboskie
stworzenie, gdy on stanął w drzwiach sypialni w nieco za luźnych dżinsach,
które mu kupiła, całkiem seksownie zwisających z wąskich bioder, w czarnej
koszulce polo i bandażu na głowie. Ujrzawszy Dankę, uśmiechnął się. Pytająco,
trochę nieśmiało.
„Nie gniewasz się za moje wczorajsze słowa?” – jego oczy barwy
akwamarynu szukały odpowiedzi w jej źrenicach.
Zmieszała się pod tym spojrzeniem. Szczególnie że on wyglądał jak
z czasopisma dla modeli, nieco pokiereszowanych, ale jednak, ona zaś…
Odgarnęła wierzchem dłoni kosmyk włosów, pozostawiając na policzku czarną
smugę, i zapytała tonem nieco ostrzejszym, niż Karling na to zasłużył:
– Co ty tu robisz? Kto pozwolił ci wstać?
Uśmiech zgasł.
– Czuję się na siłach usiąść z tobą do śniadania. Nie chcę, żebyś…
– Jestem lekarzem, a ty moim pacjentem – ucięła gniewnie. Do śniadania
razem będą siadać?! Niczym szczęśliwa para zakochanych?! Litości! – To ja
decyduję, kiedy i co robisz.
Zmrużył lekko oczy, w których zalśniła złość.
– Nie zgadzam się, byś mi usługiwała – odparł tonem tak zimnym jak jej.
– Nie usługuję ci, a dbam, byś jak najszybciej wrócił do sił! I jak najszybciej
opuścił ten dom! To nie pomaga. – Machnęła ręką, wskazując dżinsy i koszulkę.
Spojrzał po sobie.
– Co z nimi nie tak? Wydały mi się w porządku. Zresztą sama je dla mnie
kupiłaś.
– Bo są w porządku! – „Aż za bardzo!” – Raczej będą. Za kilka dni! Teraz…
Zrobił krok w jej kierunku tak gwałtownie, że urwała przestraszona. Nie
zdążyła się cofnąć, gdy chwycił ją za dłoń, uniósł do ust i ucałował.
– Proszę – powiedział tylko, a dla takiego „proszę”, wypowiedzianego takim
tonem, ona gotowa była… zjeść z nim to śniadanie.
– Jeśli nagle zaczniesz mdleć albo otworzy ci się rana na szyi… Nie muszę
przypominać, jak boli szycie na żywca?
– Nie musisz.
– Dobrze więc. Przejdź do kuchni. Ja muszę się wykąpać i przebrać, bo mnie
ten pył do rozpaczy doprowadza.
– Gdybyś tylko powiedziała, pomógłbym…
– Taaa, mając cztery rany postrzałowe, dźwignąłbyś
dwudziestokilogramowy worek z cholernym ekogroszkiem? A ja potem
ciągnęłabym twoje bezwładne, zakrwawione ciało na górę? Dziękuję bardzo.
Wolę sama oporządzać piec. Przyda mi się codzienna porcja ćwiczeń.
– Nie zwykłaś prosić o pomoc? – zapytał cicho.
– Kogo niby? Przemytników ze stodoły, którą puściłeś z dymem? Od lat
mieszkam sama, jak wiesz.
– Nie rozumiem tego. – Pokręcił głową. – Nie rozumiem, jakim cudem taka
kobieta jak ty jest samotna.
– Daruj sobie komplementy, Karling – prychnęła kpiąco. – Podczas
śniadania opowiesz mi, dlaczego taki facet jak ty jest sam. Wymienimy się
historiami, udzielimy sobie paru dobrych rad, ty otrzesz łzy mnie, ja tobie… Co
ty na to?
Nie czekając na odpowiedź, minęła go i zamknęła się w łazience, zrzuciła
z grzbietu poczerniałą od pyłu koszulę, weszła pod prysznic i odkręciła wodę tak
gorącą, jak tylko mogła znieść.
„Właściwie przydałby ci się zimny prysznic, idiotko” – pomyślała, mając
pod zaciśniętymi powiekami wspomnienie nieprzyzwoicie seksownego Huberta
Karlinga. Mogła sobie wmawiać do woli, że jest dla niej nikim więcej niż
pacjentem i mężczyzny w nim nie widzi, jednak w chwili gdy dotknął wargami
jej dłoni…
„Jak ty wytrzymasz z tym facetem tydzień pod jednym dachem?!” – To było
dobre pytanie. Jeszcze parę numerów z „Krzyknij, a rozwalę skurwiela”, parę
lodowatych, czy wręcz przeciwnie – pełnych troski – spojrzeń i owszem, znów
Danka zapragnie bawić się w lekarza, tylko nieco inaczej. „Weź, kobieto, na
wstrzymanie. Karling ma stąd zniknąć jak najszybciej. I to nie dla twojego
dobra. Ty dwa dni temu udałaś się do umieralni. On ma żyć”.
Gdy kwadrans później weszła do kuchni, w luźnych spodniach od dresu
i rozciągniętej bluzie, a jakże – postarała się, by wyglądać jak najmniej
pociągająco – czekały na nią kanapki z szynką i pomidorem, jajecznica pachnąca
tak, aż łzy jej z głodu do oczu napłynęły, i oczywiście Hubert Karling.
– Nie wiedziałem, co pijesz. Kawę? Herbatę?
– Siadaj. Zaparzę sobie – odparła głosem na tyle odpychającym, na ile było
ją stać. Naprawdę nie chciała się zachowywać tak podle, ale… Tak trzeba,
Hubert, tak trzeba.
– Mogłabyś ze mną nie walczyć? – zapytał spokojnie. – Jesteśmy po tej
samej stronie barykady, jak mi się zdaje.
– Serio? Ja, szanowana obywatelka, i ty, ścigany międzynarodowym listem
gończym?
– Kochanie, nie chcę cię martwić, ale zszargałaś swoją reputację, udzielając
mi pomocy i schronienia – odparł kpiąco. – Kawa czy herbata?
Przez wdzięczność, że nie dodał, czym jeszcze zszargała tę reputację,
odezwała się nieco milej:
– Herbatę poproszę. Niezbyt mocną.
Usiadła przy stole i chciała poczekać na Karlinga, ale rzucił:
– Jedz, póki gorące. Naharowałaś się za nas oboje, podczas gdy ja
wylegiwałem się w łóżku.
– Gdybyś był zdrowy, zagoniłabym cię do roboty. Spokojna głowa.
Postawił przed nią kubek herbaty, dokładnie takiej, o jaką prosiła, po czym
usiadł po drugiej stronie stołu i uniósł widelec.
– O rany, jaka pycha!
Hubert usłyszał pełen nieudawanego zachwytu okrzyk Danki i uśmiechnął
się.
– W życiu lepszej nie jadłam. Jak ty to zrobiłeś?
– Uczyłem się gotować z Pascalem.
– Mówisz serio czy się ze mnie nabijasz?
– Dlaczego miałbym żartować? Facet zapodaje proste, genialnie dobre
przepisy, a że nie ma mi kto gotować… Parę wbiłem sobie do głowy. –
Wzruszył ramionami, jakby to było zupełnie zrozumiałe.
Dance, której eksmężuś nigdy kubka herbaty nawet nie zaparzył, nie
mieściło się w głowie, że facet potrafi coś więcej, niż zagotować wodę
w elektrycznym czajniku.
– Trafiałaś, zdaje się, na nieodpowiednich facetów – rzucił domyślnie.
– Tacy jak ty w kapuście się nie lęgną. Powiedz mi lepiej, jakim cudem
żadna ciebie nie upolowała. Wyglądasz całkiem, całkiem, jeśli oczywiście nie
krwawisz z ran postrzałowych i nie mdlejesz przy byle wysiłku – tu uśmiechnęła
się złośliwie, widząc, jak on się żachnął – gotujesz, sam też pewnie w domu
sprzątasz, jesteś niegłupi… Chociaż udział w zabójstwie Prezydenta – doceń, że
nie mówię „zabójstwo Prezydenta” – jest skrajną głupotą… Więc? Co takiego
w tobie jest, iż żadna cię nie uwiodła i nie zaciągnęła do ołtarza?
– Skąd wiesz, że nie?
– Wydajesz się człowiekiem honoru, a tacy nie rozstają się ze ślubną
obrączką.
Przez parę chwil zajmował się swoją jajecznicą, zmuszając tym samym
Dankę, by i ona dokończyła śniadanie. Wreszcie rzekł:
– Mogłabyś przynieść mój portfel? Miałem go w kieszeni spodni, które…
cóż… zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach.
– Były zakrwawione. Sorry, ale nie miałam czasu, sił ani ochoty wywabiać
z nich plam krwi. Kupiłam ci nowe. No, prawie nowe.
– I jestem ci naprawdę wdzięczny. Do portfela byłem jednak szczerze
przywiązany.
Parsknęła śmiechem, przeszła do sypialni i ze sprytnej skrytki w jednej
z szuflad biurka wyciągnęła wszystkie rzeczy należące do Karlinga: portfel,
kamerę, którą zwinął z furgonetki, rozładowany telefon i pistolet. Zawahała się,
ważąc broń w ręku, ale uczciwie zaniosła ją do kuchni i ostrożnie położyła przed
nim na stole razem z całą resztą.
– Widziałaś zdjęcia? – zapytał, ignorując broń i sięgając po portfel.
– Jakie zdjęcia? W telewizji?
– Te, które noszę w portfelu.
– Nie grzebałam w twoich osobistych rzeczach.
– Nie zajrzałaś do portfela, żeby potwierdzić moją tożsamość?
Wzruszyła ramionami i wskazała telewizor:
– Tam miałam potwierdzeń do woli.
Rzucił jej szybkie spojrzenie. Nie dlatego, że wątpił w prawdomówność
Danki, po prostu był zdumiony, że tego nie uczyniła. On sam w podobnych
okolicznościach przeszukałby dokładnie Dankę, jej ubranie i wszystko, co
przyniosłaby ze sobą do jego domu. Mógł być przecież mordercą, na miłość
boską, zwyrodniałym psychopatą! Czy ta kobieta nie ma instynktu
samozachowawczego?! Zmilczał na razie. Wróci do tematu jej lekkomyślności
w stosowniejszej chwili.
Z przegródki portfela wyjął jedno ze zdjęć. Trzymał je przez moment
w palcach, patrząc na śliczną, uśmiechającą się doń dziewczynę, po czym podał
je Dance ze słowami:
– To moja żona. Była lekarzem jak ty. Wyjechała ze mną do Iraku, gdzie ja
dla szybkich, dużych pieniędzy nająłem się jako inżynier. Mieszkaliśmy tam
nieco ponad rok. Hania zdążyła mi powiedzieć, że za siedem miesięcy
zostaniemy rodzicami, po czym zamordowali ją bandyci, których wcześniej
leczyła. Uprowadzili ze szpitala, znęcali się… – Urwał, bo głos mu się
załamał. – Bardzo się nad nią znęcali, bestialsko, okrutnie, żeby na koniec zabić.
Gdyby zażądali okupu… Stanąłbym na głowie, żeby ją uratować. Ale oni chcieli
zabawić się z piękną blondynką, splugawić ją i zarżnąć. Dlatego jestem sam.
Żeby drugi raz nie przeżywać czegoś takiego… takiej bezsilności, rozpaczy,
furii… Nigdy ich nie złapali. Skurwiele nie zapłacili za cierpienie mojej Hani, za
zamordowanie jej i naszego dziecka…
Słuchała jego słów ze wstrzymanym oddechem i sercem ściśniętym
współczuciem. Nie próbowała pocieszyć go ani gestem, ani słowem. Żaden gest
i żadne słowa nie pomogą na takie cierpienie.
– Za to ja odpłaciłem podobnym do nich bydlakom. Z nawiązką. Słyszałaś
o Gniewie Orła?
Przytaknęła. Kto nie słyszał o doborowej jednostce specjalnej, powołanej
w celu ochrony Polaków na całym świecie. Odbijaniu porwanych dla pieniędzy
czy dla celów politycznych. Polowaniu na ich katów i doprowadzaniu przed
polski wymiar sprawiedliwości. Jedna z ostatnich akcji Gniewnych, bo tak na
nich mówiono, okazała się szczególnie brawurowa i kontrowersyjna:
uprowadzenie sprzed nosa Mosadu zbrodniarza, mordercy trójki polskich
turystów, który ukrywał się w Tel Awiwie. Ależ Izrael był wkurzony!
– Należę do tej właśnie jednostki.
– Należałeś – sprostowała odruchowo. Już chciał powtórzyć swoje „Nie
zabiłem Prezydenta”, gdy dodała: – Gniew Orła został rozwiązany.
Aż się cofnął razem z krzesłem.
– Jak to?! Dlaczego?!
Danka pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Karling, na miłość boską, nie bądź taki zaskoczony! Oficer należący do
Gniewnych morduje w biały dzień Prezydenta RP, a ty się dziwisz, że
wypieprzyli założyciela i rozwiązali tę jednostkę? Człowieku, jednym strzałem
rozwaliłeś cały kraj! Nie mamy Prezydenta, nie mamy rządu, będą
przedterminowe wybory, a ten… zdziwiony… że mu jednostkę rozwiązali. –
Zaśmiała się krótko, chociaż własne słowa raczej ją przeraziły, niż rozśmieszyły.
Mężczyzna milczał przez chwilę, wbijając wzrok w pusty talerz.
– Pomyślałaś, komu mogło na tym zależeć? – odezwał się cicho.
Najwyraźniej wstrząśnięty. – Przecież nie nam. Nie Gniewnym. My nie
strzelamy do Polaków. – Już otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uniósł
gwałtownie rękę: – Jeśli teraz pieprzniesz swoje: „Ty strzeliłeś”, wstanę i wyjdę.
Mniejsza o to, że gliny zatrzymają mnie w ciągu godziny i rozszarpią na
miejscu, nie zawracając sobie głowy doprowadzaniem na posterunek. –
Zamknęła usta. Mówił serio. – Powtarzam: Gniew Orła został powołany do
obrony obywateli polskich poza granicami kraju. M y nie s trzelamy do
Polaków.
– Dobrze, dobrze, wierzę ci! Tylko się nie denerwuj, bo rana na szyi zaczęła
krwawić, a nie mogę silniej zacisnąć bandaża. Wierzę. Nie strzelacie do
Polaków. Lecz ktoś jednak strzelił, wykorzystując twoją jednostkę. Legendarny
Gniew Orła. Kto? I po co? Kto chciał za jednym zamachem sprzątnąć
Gniewnych i Prezydenta?
– Dodaj do równania znienawidzonego ministra MON i niewygodny rząd…
– Masz więc odpowiedź, jakie to wrogie siły maczały w tym palce.
A wrogów mieliście bez liku. Od tutejszych, w kraju, po Antarktydę z jednej
strony i biegun północny z drugiej i od Dzikiego Zachodu po Daleki Wschód.
Może jedynie w Australii nie pałali do ministra Marciszewskiego nienawiścią,
lecz tylko z tego powodu, że Australijczycy są w ogóle odwrotni, i jeszcze Nowa
Zelandia, ale tam mieszkają Hobbici. Poza nimi każdy mógł maczać w tym
zabójstwie palce. Jedno mnie zastanawia… dlaczego zastrzelili Prezydenta, a nie
Marciszewskiego? On nadal żyje, nadal…
– Zamach na ministra MON nie dałby tak druzgocącego efektu. Nie
poleciałby cały rząd. Przeciwnie. Stronnictwo Obywatelskie umocniłoby się, bo
wszyscy, nawet najzagorzalsi przeciwnicy Marciszewskiego potępiliby jego
morderców. Tutaj sprawa jest krystalicznie czysta: Marciszewski wyhodował
w swojej stajni kontraktowych zabójców, jak o nas też mówili, takiego, który
odstrzelił Prezydenta RP. Skuteczniej Marciszewskiego skompromitować
i usunąć nie mogli. Brawo oni. – Umilkł. Rozpacz i gniew, że posłużyli się w tej
brudnej grze nim, Hubertem Karlingiem, odebrały mu na długą chwilę głos.
Danka bez apetytu skubała kanapkę z pomidorem. Polityka jej nie
obchodziła, cała intryga budziła w niej obrzydzenie. Jeszcze mogłaby
zrozumieć, że jakaś frakcja polityczna, wewnętrzny czy zewnętrzny wróg partii
rządzącej dokonują tego zamachu. Okej. Nie pierwszy i nie ostatni w burzliwych
dziejach świata. Ale zbrodniarze, kimkolwiek byli i z jakichkolwiek pobudek
działali, posłużyli się ludźmi honoru, którzy przysięgali bronić Polaków. Brukać
dobre imię żołnierzy z Gniewu Orła – to było wyjątkowo obrzydliwe.
Wyjątkowo podłe.
– Mam do ciebie prośbę – usłyszała cichy głos Karlinga.
Spojrzała pytająco w pociemniałe z gniewu źrenice mężczyzny.
– Czy mogłabyś odszukać pewnego człowieka i przekazać mu dowód mojej
niewinności? A więc i niewinności Gniewnych?
– Tę wielką giwerę, którą przytargałeś aż tutaj? Pewnie! Rzucę ją na tylne
siedzenie pożyczonej toyoty i ruszę w Polskę. Co tam patrole policji szukające
właśnie tej giwery. I jej właściciela oczywiście…
Uśmiechnął się mimo wszystko. Mimo łez frustracji w oczach. Chyba tylko
ta kobieta w takiej chwili potrafiła go rozbawić swoim czarnym humorem.
– Nie musisz zabierać ze sobą sig sauera. Wystarczy, że przekażesz pewien
drobiazg i wiadomość.
– Uff. Ulżyło mi. Mów: komu i jaką.
– Pojedziesz do Warszawy, do mojego dowódcy. Powiesz mu…
– Dowódcy? Twojego dowódcy z Gniewu Orła? – zapytała powoli i takim
tonem, że poczuł, jak włos jeży się mu na karku.
– Tak. Piotr Mizera. Mówi ci coś to nazwisko?
Wstała gwałtownie od stołu, pobiegła do sypialni i po chwili wróciła
z laptopem w rękach. Otworzyła go niecierpliwie, wpisała adres i podsunęła
ekran Karlingowi, by sam mógł przeczytać jedną z najświeższych wiadomości:
PIOTR MIZERA, BEZPOŚREDNI PRZEŁOŻONY POSZUKIWANEGO LISTEM GOŃCZYM
HUBERTA KARLINGA, DZIŚ W NOCY POPEŁNIŁ SAMOBÓJSTWO.
Z ekranu spoglądał poważny, przystojny mężczyzna w mundurze z czterema
kapitańskimi gwiazdkami i wpiętym w klapę srebrnym orłem, odznaką
Gniewnych: rozpostarte skrzydła, wyciągnięte szpony, w nich wieniec laurowy
z miniaturką Polski, każdy znał ten emblemat…
Karling pobladł śmiertelnie i opadł na oparcie krzesła, patrząc osłupiałym
wzrokiem to na ekran, to na stojącą obok kobietę.
– Nie wierzę – wyszeptał. – Piotr nie mógł tego zrobić. Miał żonę i malutkie
dziecko. Nie on!
– Jeśli wasza jednostka, Gniew Orła, była mu droga… A teraz wylewają na
was tyle pomyj… Mógł się załamać.
– Znałem go od początku! Od Iraku. Był moim przyjacielem, bratem… –
Głos mu się załamał, w oczach błysnęły łzy. Próbował je zdusić, powstrzymać,
ale nie potrafił.
Danka położyła delikatnie dłoń na ramieniu mężczyzny. Uścisnęła lekko, ze
współczuciem. On po chwili mówił dalej, urywanymi słowami:
– Żaden z nas do tej pory nie zginął. Wracaliśmy po wszystkich, których
wysyłano na misję, nikt nie dostał się w ręce wroga. Piotr mógł liczyć na
wszystkich razem i każdego z osobna. Nikt nie zostawiłby go teraz. W tym
bagnie. Ja bym go nie zostawił.
– Ty go zdradziłeś – odezwała się cicho. – Nawet jeśli znasz swoją prawdę,
tak to niestety wygląda.
– Próbowałby się ze mną porozumieć! Wysłuchać tej mojej prawdy! Nie
zabijałby się, do kurwy nędzy!!! – Karling poderwał się, doskoczył do ściany
i rąbnął w nią pięścią, raz, drugi.
Danka chwyciła go za ramię i szarpnęła do siebie.
– Uspokój się! – krzyknęła, a gdy to nie pomogło, strzeliła go w twarz. –
Uspokój się, rozumiesz?! Jeszcze mi tylko twojej krwi na ścianie brakuje!
Wyczyniaj te swoje męskie brewerie wszędzie indziej, ale nie w domu,
w którym lada dzień policja zrobi kipisz!
Otrzeźwiły go jej słowa. Nie zmniejszyły gniewu ani rozpaczy, ale
przywróciły zdolność do jasnego rozumowania.
– Próbowałby się ze mną spotkać. Wysłuchać, co mam do powiedzenia… –
powtórzył zduszonym głosem.
– Owszem. Ale nie żyje.
Mężczyzna nie słyszał jej. Patrzył na leżący na środku stołu telefon. Nagle
chwycił go i już miał włączyć, gdy Danka desperackim gestem wytrąciła mu
komórkę z ręki. Karling odwrócił się do kobiety, wściekły niczym żmija, ale
Danka zaczęła szybko, zanim on powtórnie sięgnął po telefon:
– Nie wiem, na czym polega namierzanie komórki, ale oni tylko na to
czekają! Tylko czekają z całą tą szpiegowską aparaturą wymierzoną w kosmos
czy gdzieś tam, aż włączysz ten telefon! Wystarczy, że włączysz! Wtedy mogę
się już do Warszawy nie fatygować. Warszawa pofatyguje się tutaj. Po ciebie
i po mnie. Mam rację?
Oddychał szybko i płytko, jakby wyciągnęła go z topieli. I nagle podszedł do
kobiety, przytulił ją z całych sił, ucałował włosy, jeszcze wilgotne po kąpieli,
i wyszeptał:
– Dziękuję ci po raz setny. Znów mnie uratowałaś.
– Och, zrobiłam to dla siebie. – Próbowała ukryć wzruszenie tym gestem
i jego słowami. – Kto będzie mi robił tak genialną jajecznicę, gdy ciebie dorwą
i ubiją?
Pochylił się i pocałował ją w usta. Lekko. Jak przyjaciel. Zaskoczona,
spojrzała w oczy barwy akwamarynu. Ujął ją pod brodę i pocałował raz jeszcze.
Równie niewinnie jak przed chwilą, a potem zaczął cicho i szybko:
– Wyjdziesz teraz z domu, odjedziesz ze dwadzieścia kilometrów i włączysz
mój telefon. Odsłuchasz wszystkie wiadomość, zapamiętasz, zniszczysz
komórkę i wrócisz.
– Nie ma problemu – odparła lekko, chociaż wewnątrz czuła, jak drży od
dotyku jego dłoni i smaku ust. – Gdy tylko mnie puścisz, choć Bogiem a prawdą
przyjemnie mi tu z tobą, tak właśnie zrobię.
Uśmiechnął się. Pogładził ją opuszkami palców po policzku i cofnął się
o krok.
ROZDZIAŁ XII

P
atrzył potem, jak ona narzuca na ramiona kurtkę, szuka kluczyków
samochodowych, wreszcie wyciąga rękę po telefon, i myślał, że Bóg jednak
istnieje, skoro zesłał mu w godzinie rozpaczy i bezsilności taką Dankę.
Pożegnała go słowami: „Ty wracasz do łóżka i to w trymiga!”, po czym wyszła
na mróz, żeby uczynić wszystko, o co on – obcy facet, ścigany przestępca – ją
prosił.
Pokręcił głową i czując się nadal na siłach, postanowił uczynić coś zupełnie
przeciwnego niż to, o co ona prosiła. Danka niedługo wyjedzie na kilka dni, dom
będzie pusty. Trzeba przygotować sobie kryjówkę, bo jeśli niejaki Dariusz
Grójec, znany także jako „zwyrodniałe-bydlę-co-gwałci-kobiety”, wpadnie
z niezapowiedzianą wizytą, między nim a Karlingiem nie będzie już kogoś, kto
poświęci swoją cześć, by ocalić mu skórę. Od chwili, gdy za Danką zamkną się
drzwi, Hubert będzie zdany na siebie samego. „I tak powinno być, chłopie. Tak
powinno być…” – pomyślał, schodząc do piwnicy. Pamiętał jednak, co
przyrzekł Dance przed odjazdem: będzie tu, gdy ona wróci. A mając Grójca
przed sobą, mógłby się nie powstrzymać i cóż… zakatowałby skurwiela, albo
skurwiel zakatowałby jego.
Zatrzymali Dankę tylko raz. Na szczęście bez psa, który wsadzałby nos między
jej nogi. Wypytali, skąd i dokąd, wypytali, czy nie widziała obcych w okolicy,
a ona grzecznie skłamała, iż nie. W żadnym wypadku. Przecież zgłosiłaby ten
fakt policji… Usatysfakcjonowani odpowiedziami i niewinnym uśmiechem
kobiety, przepuścili ją, prosząc, by była ostrożna.
Zjechała parę kilometrów później w leśny trakt, potem jeszcze głębiej, gdzie
nikt nie mógł jej zauważyć ani usłyszeć, i wreszcie mogła włączyć telefon, który
ładował się przez cały ten czas.
Wiadomości głosowych przyszło kilkadziesiąt. Zaniepokojeni przyjaciele
i rodzina Huberta pytali, gdzie jest, co się z nim dzieje, co on nawyprawiał… i tu
następowało albo „na miłość boską!” albo „do kurwy nędzy!”, w zależności od
tego, kto dzwonił.
Danka każdego rozmówcę, który się przedstawił, spisywała, treść
wiadomości też, szyfrując ją na wszelki wypadek. Czekała na tę jedną jedyną, na
którą liczył Karling, i wreszcie, gdy zaczęły przychodzić esemesy i maile –
doczekała się. Była krótka: „Musimy pogadać. W tym miejscu i o tej porze, co
poprzednio. Codziennie, począwszy od dziś, któryś z nas będzie na ciebie
czekał”.
„To jest to!” – zakrzyczała w duchu. „Któryś z nich! Kumpli Huberta!”
Numer wprawdzie nie był wpisany do książki adresowej, ale gdyby ona
chciała się skontaktować z kimś poszukiwanym przez wszelkie możliwe służby,
również nie dzwoniłaby z własnego telefonu. To chyba jasne!
Podekscytowana do granic, już miała wyłączyć komórkę, gdy nagle weszła
ostatnia wiadomość, która zgasiła całą jej radość. Do Karlinga dzwoniła kobieta.
Na początku słychać było tylko jej szloch. A potem słowa, wyrzucane
w pośpiechu, przez łzy, z łamiącą serce rozpaczą:
– To ja… wiesz kto… Wierzę ci… wierzę! Uciekaj jak najdalej! Jeśli
możemy ci jakoś pomóc… pamiętasz: w tamtym miejscu o tamtej porze…
Myślałam, że to zrobiłeś, że zabiłeś… Tak, Bóg mnie za to ukarał…
Uwierzyłam ci, gdy zobaczyłam… Jego… – Kobieta musiała przerwać. Danka
ze zmartwiałym sercem słuchała jej bolesnego szlochu. – Posyłam ci zdjęcie
twojego dowódcy – dokończyła wreszcie. – Dzięki temu uwierzyłam w twoją
niewinność. Przyjrzyj się uważnie. Wybacz mi. Uciekaj.
Połączenie przerwano.
Wszedł ememes. Danka natychmiast, nie przyglądając się temu, co jest na
zdjęciu, przesłała je na swój adres mailowy, a potem siedziała długą chwilę
nieruchomo, uspokajając oddech. Ta kobieta… Kim była? Przyjaciółką Huberta?
Może… jego dziewczyną? Mógł okłamać ją, Dankę, że od śmierci żony jest
sam, żeby tym chętniej się nim zaopiekowała?
Absurd! Zajęłaś się nim, wiedząc tylko tyle, że rozwalił dwóch facetów.
Potem jeszcze jednego, a przedtem Prezydenta. Jaką zrobiłoby ci różnicę, czy
Karling kogoś ma czy nie?
Nagle zrozumiała, kim była ta kobieta mówiąca zagadkami, żeby
przypadkiem ktoś, kto próbowałby podsłuchać, nie doszedł, kto dzwoni i do
kogo. Żona Piotra Mizery. Żona dowódcy… Ona mogła wiedzieć o spotkaniu.
Być może Piotr, w razie niespodziewanych wydarzeń – takich jak jego śmierć –
nakazał jej dzwonić do Karlinga i powtórzyć, że ktoś będzie nań czekał.
W tamtym miejscu o tamtej porze, gdziekolwiek to było. Na koniec wysłała
Hubertowi zdjęcie Mizery. Może na pamiątkę? Sama z siebie czy też na prośbę
męża? Danka nie chciała nawet zgadywać, ale Hubert będzie wiedział. Puzzle
wskoczyły na swoje miejsce. Układanka była gotowa. Oboje – Karling
z Danką – może jeszcze jego przyjaciele i żona Piotra Mizery przechytrzyli
bandytów! Chyba…
Drżącymi z nagłego przerażenia dłońmi wyjęła kartę, przełamała, po czym
podjechała jeszcze kawałek do niezawodnego w takich sytuacjach Sanu i utopiła
w jego falach najpierw kartę, później kilka metrów dalej telefon. Możecie,
bydlaki, szukać wiatru w polu, a komórki w rzece! – zaśmiała się mściwie
i ruszyła w powrotną drogę.
Wpadła do domu, przejęta i uradowana, po czym… stanęła jak wryta.
W kuchni, przy stole, tym samym, przy którym rano siedziała z Karlingiem,
popijając herbatę, czekał na nią Dariusz Grójec.
Wyczuł kłopoty, zanim się pojawiły. Wyczuł je szóstym zmysłem, który kazał
Hubertowi wpaść do kuchni, zabrać ze sobą drugie nakrycie i drugi kubek – na
umycie naczyń nie wystarczyło czasu – przebiec do gościnnej sypialni, żeby
pościelić łóżko, po czym zbiec do piwnicy w chwili, gdy warkot samochodu
podjeżdżającego pod dom stał się wyraźnie słyszalny.
Jednego, czego nie zdążył uczynić – po prostu wyleciało mu to z głowy –
było zamknięcie na zasuwę drzwi wejściowych.
Wstrzymał oddech, słysząc piętro wyżej pukanie, a potem skrzypnięcie
otwieranych odrzwi.
– Danka, jesteś? To ja, Darek.
„Oczywiście, że to ty, łachudro. Nikt inny nie wszedłby do tego domu jak do
siebie” – Karling zacisnął szczęki z wściekłości, ale ani drgnął.
Słuchał kroków tamtego, kierujących się z sieni do kuchni, potem do salonu,
wreszcie do sypialni.
– Skorzystamy z okazji, księżniczko, i trochę się tu rozejrzymy – dobiegł go
przyciszony głos Grójca.
Domyślił się, że strażnik zrobi powtórną rewizję, może dokładniejszą od
poprzedniej… Ale nie… Tamtemu chodziło o coś zupełnie innego.
Karling zmarszczył brwi, słysząc odsuwane szuflady. Biurka? Komody?
Bydlak będzie grzebał w osobistych rzeczach Danki? Och, jaką miało się ochotę
wyjść z ukrycia, chwycić skurwiela za kark i skuć mu mordę…
– Śliczności… – usłyszał głos tamtego i zupełnie nie mógł się domyślić, co
Grójec znalazł.
Dopiero gdy doszły go odgłosy… niepozostawiające wątpliwości, sapanie
i jęki… aż zemdliło go z obrzydzenia. To bydlę onanizowało się, mając w ręku
bieliznę Danki! Co za… Wyjść! Wyskoczyć z tej przeklętej szafy i utłuc
zwyrodnialca! „I ściągnąć nieszczęście na kobietę, która ryzykuje dla ciebie
życie? Słuchałeś jej płaczu, gdy bydlak ją gwałcił, wysłuchasz więc, jak bydlak
robi sobie dobrze z jej ciuchami w ręku” – nakazał sobie w myślach, czując
wstręt nie tylko do tamtego, ale i do siebie, że ukrywa się jak zestrachany pętak
i nie może uczynić zupełnie nic. Nie pierwszy i nie ostatni raz, od kiedy znalazł
się w tym domu…
Ucichł ostatni jęk. Rozległ się szum wody w umywalce. Grójec skierował się
teraz na strych. Skończy tam i zejdzie do piwnicy, to było pewne. Oby nie
natknął się na cokolwiek trefnego… Ostrożne kroki rozbrzmiały na schodach.
Karling, w ciszy tak głębokiej, że dzwoniła w uszach, słyszał najlżejszy szmer,
nawet przyspieszony oddech tamtego. Zastygł w całkowitym bezruchu. Kroki
zbliżały się do szafy. Jeszcze chwila i… Ciężkie podwójne drzwi skrzypią
przeciągle. Strażnik puka raz i drugi w dyktę, za którą znajduje się przejście do
kryjówki, a potem…
– Co ty tu robisz?! – warknęła Danka, próbując za gniewnymi słowami
ukryć przerażenie. Czy to już?! Koniec?! Huberta zdążyli pojmać i wyprowadzić
czy on nadal tu jest?!
– Czekam na ciebie, laleczko – odparł Grójec z szerokim uśmiechem. Który
zaraz zgasł. – Myślałem, że ucieszysz się z mojej wizyty, zamiast tego sprawiasz
wrażenie wkurzonej.
– Zaskoczonej, jeśli już. Wiesz, że nie cierpię, jak ktoś wpada bez
zapowiedzi.
– Uznaj, że jestem domownikiem. Bądź co bądź rżnę panią tego domu.
Przełknęła grudę, która nagle urosła jej w gardle. „Nie, błagam, tylko nie
to… nie znowu…”
Doskoczył do niej tak nagle, że w panice wpadła na ścianę. Chwycił kobietę
wpół i niemal zmiażdżył w uścisku. Zagarnął w garść włosy Danki tak brutalnie,
aż jęknęła z bólu, i odgiął jej głowę, odsłaniając bezbronne gardło. Przygwoździł
ją ciałem do ściany, pociągnął opuszką palca po krwawej prędze, którą
pozostawił na pamiątkę nóż przemytnika.
– Igrasz z ogniem, skarbie… – wyszeptał do ucha przerażonej kobiety,
polizał ją po szyi, chwytając jej pierś i ściskając boleśnie. – Twoje sekrety
powoli wychodzą na jaw…
Zmartwiała. Po prostu serce stanęło jej w pół uderzenia. „A jednak!” – coś
zaskowyczało w duchu. „Dorwali Huberta!” Gniew był oślepiający. Dodawał sił
i odwagi.
Odepchnęła Grójca z całych sił.
– Mów, co masz do powiedzenia, i wynoś się! – krzyknęła łamiącym się
głosem.
– Nie tak szybko, ślicznotko. Mamy niewyrównane rachunki. Zrobisz mi
dobrze, a ja dam ci pewną radę, bezcenną…
– W dupę sobie wsadź te swoje rady!
– Uważaj, żebym czegoś tobie nie wsadził! – W jego głosie zabrzmiało coś,
co kazało kobiecie umilknąć. Spokornieć.
Był niebezpieczny. To, co wiedział, było niebezpieczne. Dopóki Danka nie
będzie miała pewności, że Karlinga już tutaj nie ma, że wiozą go do aresztu albo
mordują po drodze, musi uważać na słowa. Musi być „miła”.
– Nadal nie jestem zdrowa – wykrztusiła, próbując utargować choć trochę
czasu.
– Och, zrobisz to ręką, którą najpierw dokładnie wyszorujesz.
Pchnął ją w kierunku zlewu. Bezwolnie zrobiła to, co kazał. Potem
próbowała udawać namiętność czy choćby… cień namiętności, zaciskając dłoń
na jego wzwiedzionym członku, ale mężczyznę najwyraźniej rajcowały łzy
Danki, to, że ją łamał, a nie podniecał. Dlatego przez cały ten czas, gdy ona
usiłowała doprowadzić go do orgazmu, szeptał jej do ucha słowa tak poniżające
i obrzydliwe, aż wreszcie rozpłakała się… To go wzięło. Odrzucił głowę do tyłu
i jęknął przeciągle jak zarzynane zwierzę. Ona zamarła bez ruchu, czując ohydną
lepkość w dłoni.
Otworzył zaciśnięte powieki, pochylił się ku Dance i rzekł ze złośliwym
uśmieszkiem:
– Znalazłem twój samochód. San opadł. A skoro wypatrzyłem go ja, lada
moment zrobi to ktoś inny. Szykuj dobrą bajeczkę, skarbie. To właśnie moja
rada, za którą wziąłem przed chwilą zapłatę. Przyznaj, że warta jest znacznie
więcej niż parę ruchów ręką.
Kiwnęła tylko głową, czując, jak nogi się pod nią uginają. Jeszcze chwila
i osunie się po ścianie. Mogła iść w zaparte. Mogła pytać, skąd przypuszczenie,
że to jej samochód. Ale… tamtej nocy nie przyszło jej do głowy zabrać ze sobą
tablic rejestracyjnych. Ratowała przecież Karlinga.
– Kiedy będziesz zdrowa i gotowa? – pytanie otrzeźwiło ją na tyle, że
uniosła głowę i spojrzała prosto w podłe oczy Grójca.
– Wyjeżdżam na kilka dni – odezwała się drżącym głosem, choć tak bardzo
próbowała wykrzesać z siebie odrobinę godności i opanowania. – Dostałam
pilne wezwanie ze skarbówki. Wyjaśnię to, co mam wyjaśnić, przy okazji…
– Kilka dni – uciął, niezainteresowany dalszymi zwierzeniami. – Wrócę, jak
mówiłem, pod koniec tygodnia i wtedy utniemy sobie seansik ostrego seksu.
Chyba że okoliczności zmuszą mnie do wcześniejszego przyjazdu. Razem
z policją… – zawiesił głos, patrząc z satysfakcją, jak Danka blednie. – Możesz
być pewna, że ode mnie się o fordzie nie dowiedzą. Nie zależy mi na tym, byś
poszła do pierdla. Nie teraz, gdy tak dobrze się bawimy. Przyznaj, że podobają
ci się nasze słodkie gorące igraszki.
Przytaknęła, spuszczając wzrok, żeby nie dojrzał błysku nienawiści w jej
oczach.
Złapał ją pełną garścią za włosy, zmuszając do podniesienia głowy, wpił się
w jej usta, wpychając język niemal do gardła kobiety, pierdolić grypę!, po czym
puścił równie gwałtownie, jak ją pochwycił, i wreszcie ruszył ku wyjściu.
Zamknęła za nim drzwi, trzasnęła zasuwą, oparła się plecami o drewno,
słuchając, jak warkot silnika cichnie w oddali. Po policzkach spływały jej gorące
łzy wściekłości i upokorzenia. Pobiegła do łazienki i długo szorowała dłoń
splugawioną przez tamtego. Umyła zęby, wypłukała gardło miętowym płynem,
dusząc się z obrzydzenia.
Potem usiadła przy stole i tkwiła tam, z palcami wpitymi we włosy, dotąd, aż
na schodach piwnicy nie rozbrzmiały ciche kroki Karlinga. Wtedy dopiero
wzięła się w garść. Uniosła wzrok, gdy stanął w drzwiach kuchni. Pobladły tak
samo jak ona.
– Dłużej tego nie zniosę – rzucił z furią.
Była pewna, że wszystko słyszał…
– Znoszę ja, zniesiesz ty – odparła zimno.
– Po prostu nie mogę…
– Przestań się nad sobą użalać! – syknęła wściekle. – „Ty nie zniesiesz, ty
nie możesz”. Jeśliś taki wrażliwy, wypieprzaj! Dopiero gdy znikniesz, będę
mogła pokazać Grójcowi fakowca! Do tego czasu zrobię wszystko, co ten palant
mi nakaże, bo nie chodzi tu o moje „zniosę, mogę”, a o twoje życie!
Odwrócił się na pięcie, zbiegł do piwnicy. Danka uniosła tylko brwi,
zaskoczona taką reakcją. Gdy jednak po chwili wrócił w swoim szarym
płaszczu, wciskając za pas pistolet, zerwała się na równe nogi.
– Co chcesz zrobić?! – Dopadła doń, szarpnęła za ramię.
– Znikam – odparł krótko. – Nie życzę sobie, by ktoś cię przeze mnie tak
traktował. To parszywy gwałt, a ja przysięgałem bronić polskich kobiet przed
gwałtem, a nie zmuszać ich do tego.
– Nie zmuszasz mnie, debilu! Sama dobrowolnie…!
– Nie „dobrowolnie”, lecz szantażem. I nie ma znaczenia, że robi to ten
skurwiel. Czuję się, jakbym ja sam… – Urwał. Złagodniał. Dotknął koniuszkami
palców mokrych od łez policzków kobiety.
Przytrzymała jego dłoń.
– Daj mi tyle czasu, co dał tamten – wyszeptała, patrząc prosto
w pociemniałe oczy Karlinga. – Dostałeś wiadomość. Od swoich. Nie możesz
się poddać. Jeszcze nie.
Ujął jej twarz w obie dłonie, bez słowa, błagalnie.
– Oni, twoi przyjaciele, chcą się z tobą spotkać – wyrzuciła jednym tchem. –
Nie odwrócili się od ciebie. Tam, gdzie ostatnio widziałeś się… nie wiem z kim,
może z dowódcą?… o tej samej porze codziennie będzie na ciebie czekał któryś
z nich. – Nagle spochmurniała. – O ile nie jest to pułapka. Mogli twojego
dowódcę zmusić do wysłania tego esemesa. Nie wiadomo, co się z nim działo
przed śmiercią. Może był torturowany?
Przez chwilę panowało milczenie. On obracał w myślach każde słowo, które
usłyszał od Danki, ona zastanawiała się, jaki powinien być ich następny krok.
– Jest jeszcze coś! – przypomniała sobie nagle. – Dzwoniła jakaś kobieta,
strasznie spłakana. Mówiła, że teraz ci wierzy. Zwątpiła… poprzednio. Nie
wiem kiedy, ale teraz ci uwierzyła. Dzięki zdjęciu, które ci wysyła. Zdjęciu
dowódcy. Mam je u siebie w skrzynce mailowej. Na koniec prosiła, żebyś
uciekał. Jak najdalej. Odszukam to zdjęcie. – Poderwała się i pobiegła po laptop.
Chwilę później pochylali się nad fotografią… Danka wciągnęła powietrze,
Karling zmrużył tylko oczy, znów czując wściekłość, rozpacz i bezradność… Na
ostrym, aż za ostrym zdjęciu widniał nie tyle Piotr Mizera, co jego zwłoki.
Zdjęcie zrobiono z bliska, by widać było głowę denata.
– Niemożliwe, że wysłała to jego żona… Kochająca żona… – wyszeptała
Danka, wstrząśnięta mimo tego, że jako lekarz nieraz widziała samobójców.
– A jednak – odezwał się Karling. – Wiem, dlaczego mi to przysłała
i dlaczego uwierzyła, że ktoś mnie wrobił. Spójrz: gdzie jest rana wlotowa,
a gdzie wylotowa? – Puknął ekran laptopa.
– Tam, gdzie powinna być. Wlotowa na prawej skroni, wylotowa po lewej
stronie czaszki.
– Tylko, widzisz, Danka, Piotr Mizera był leworęczny… – Spojrzał na nią
pociemniałymi oczami. – Albo ktoś, kto przeoczył ten szczegół, po prostu go
zastrzelił tak, by wyglądało to na samobójstwo, albo strzelał on sam, ale tak,
byśmy wiedzieli, że został do tego zmuszony. To kolejny dowód na moją
niewinność. Ala Mizera miała rację. Muszę jechać…
– Chyba oszalałeś! – Danka zaoponowała natychmiast. – Zostajesz w domu!
Ja pojadę tam, gdzie się spotkałeś z dowódcą po raz ostatni. Jeśli to pułapka,
cóż… Na mnie jeszcze nic nie mają. Najwyżej zgarną mnie na dołek,
przesłuchają mniej lub bardziej brutalnie. Nic gorszego od „zabaw”, jakie
funduje mi od paru dni Grójec, spotkać mnie nie może.
– Danka…
– Jeżeli jednak twoi kumple… przyjaciele… rzeczywiście chcą ci pomóc,
mogą okazać się bezcenni.
– Żaden z nich do ciebie nie podejdzie. Będą czekać na mnie.
– Nie są chyba tacy głupi! Usiłują cię dorwać wszystkie służby w całym
kraju. Nie możesz ot tak zmaterializować się w jakimś parku, knajpie czy gdzieś
tam! Musiałbyś w to miejsce jakoś dotrzeć. Pociągiem, samochodem,
autobusem… Na drogach są blokady, więc samochód odpada. Po dworcach
biegają pewnie jak wściekłe psy patrole. Na twoim miejscu wysłałabym zaufaną
osobę – tu wskazała na siebie – jako kontakt. Nie boję się – dodała.
– Wiem – odparł ciepło, gładząc ją tym swoim cholernie wzruszającym
gestem po policzku. Aż łzy nabiegły jej do oczu, tak ją rozczulał. – Wiem, że
jesteś odważna, wiem, że pojechałabyś na miejsce i nawiązałabyś kontakt, ale…
– Ale? – ponagliła go, gdy cisza trwała zbyt długo.
– Chcę, żebyś zrobiła dla mnie coś więcej.
– Błagam, tylko nie „szybki numerek” – zażartowała, ale on nie uznał tego
za zabawne.
Posłał jej miażdżące spojrzenie.
– Naprawdę myślisz, że byłbym do tego zdolny? Jak tamten skurwiel?
– Nie, Karling, nie myślę tak – zarzekła się czym prędzej, bo naprawdę
wyglądał na urażonego. – Jakie masz dla mnie zadanie?
– Zdobędziesz kontakt do jedynego człowieka, który rzeczywiście jest
w stanie mi pomóc. I dasz mu dowód, który oczyści mnie z zarzutów.
– No problem. Co to za człowiek?
– Adam Marciszewski.
Dance zogromniały oczy.
– Mówisz o ty m Adamie Marciszewskim? Niedawno zdymisjonowanym
Ministrze Obrony Narodowej?
– Właśnie o nim. Jemu tak samo zależy na dorwaniu prawdziwych
morderców Prezydenta jak mnie. Jak nam. – Wskazał ją, Dankę, i dopiero potem
siebie. Poczuła ciepło w sercu. Znowu!
– Wiesz, Hubert, wszystko ładnie, pięknie, ale jak, na Boga, mam złapać
kontakt z Marciszewskim?! Przecież to rządowa szycha! Nie znajdę jego
telefonu ani adresu w internecie. Nawet jeśli, chyba nie pozwolą, bym jak gdyby
nigdy nic doń podeszła i zagaiła przyjacielską rozmowę! Wymyśl coś
łatwiejszego… – Spojrzała nań tak błagalnie, aż musiał się uśmiechnąć. Po
chwili jednak spoważniał.
– Gdyby żył Piotr, nie byłoby problemu…
– Ale nie żyje.
Przytaknął, zwieszając głowę. Popchnął przyjaciela i dowódcę w śmierć.
Nawet jeśli nie własnoręcznie, to z jego powodu Mizera nie żyje. Osierocił
małego synka. Pozostawił kochającą go bez pamięci żonę. A skurwiele, którzy
stoją za zamachem, ścigają niewinnego człowieka. Jego, Huberta Karlinga.
– Znam kogoś, kto mógłby pomóc – odezwała się nagle.
Podniósł na Dankę zmęczony wzrok. Gdyby jego śmierć cokolwiek
zmieniła, jeszcze dziś strzeliłby sobie w łeb, ale najpierw trzeba oczyścić dobre
imię tych, których nieumyślnie skrzywdził: kolegów z jednostki, dowódcy,
wreszcie założyciela Gniewnych.
– Dasz mi ten dowód i przekażę go…
– Tylko Marciszewskiemu możesz go oddać – przerwał jej ostrym tonem. –
Nikomu innemu!
– Rozumiem…
– Nie! Nie rozumiesz! Nikomu innemu nie możemy ufać! Nie dlatego, że
kumple potrafiliby mnie zdradzić, a dlatego, że mogą być śledzeni,
podsłuchiwani, inwigilowani na wszelkie możliwe sposoby. Bandyci, którzy
stoją za zamachem, mogą szantażować ich śmiercią najbliższych. Wreszcie
mogą wykorzystać fakt, że żaden z nich nie ma pojęcia, co właściwie się stało,
czy dokonałem tego zamachu czy nie, i w dobrej wierze mogą naprowadzić
siepaczy na mój ślad. Musisz uważać, kochana. Musisz bardzo uważać, komu
zawierzasz moje życie.
Nagle poczuła, jak niebezpieczne jest to, czego się podjęła. „Siepacze” – jak
dobrze określił ich Karling – nie zawahali się zabić Prezydenta RP! Dla niej nie
będą mieli litości, jeśli wpadnie w ich lepkie od krwi łapy. Nawet nie muszą silić
się na tortury, by poznać miejsce, gdzie Hubert się ukrywa. Po prostu zajrzą do
jej dowodu i wyślą tutaj, w Bieszczady, swoich ludzi. Znajdą Karlinga. Na sto
procent znajdą.
– Ten, kogo mam na myśli – zaczęła powoli – nie sypnie ani mnie, ani
ciebie, dopóki nie zdobędzie całkowitej pewności, że jesteś winny. Dlatego
pytam nie pierwszy, ale na pewno ostatni raz: zabiłeś Prezydenta?
– Nie!
– I dobrze. To mi wystarczy. Mogę jechać. Jeszcze tylko… – zawahała się,
uciekła spojrzeniem.
Ujął ją pod brodę, zajrzał w zielone oczy kobiety.
– Co „jeszcze tylko”?
– Banalna sprawa: muszę zarobić trochę grosza, bo na benzynę mi nie
wystarczy.
Karling wciągnął powietrze i zacisnął powieki, czując się jak ostatnie bydlę.
Nie wiedzieć dlaczego, założył, że Danka, będąc lekarką, zarabia krocie
i utrzymanie takiego darmozjada jest dla niej drobiazgiem. „Na waciki”.
A przecież ani razu nie pojechała do szpitala czy przychodni. Mógł się domyślić,
że nie pracuje w zawodzie! I przez to nie jest bogata!
– W portfelu miałem pieniądze. Mogłaś… – Nie, nie mogła „sobie wziąć”,
bo z wrodzonej uczciwości czy przez wyznawane zasady nie grzebała ci po
kieszeniach i nie zaglądała do portfela.
Wyszarpnął z przegródki wszystko, co miał. Wetknął kobiecie do rąk kilka
banknotów.
– Na koncie mam więcej. Mogłabyś użyć mojej karty, podałbym ci PIN,
ale…
– Ale konto zablokowali ci zaraz po zamachu albo tylko czekają, aż tej karty
użyjesz.
– Dokładnie.
– I prześledzą, kto podejmował pieniądze. Sprawdzą wszystkich i dotrą do
mnie. A ode mnie do ciebie.
Nie musiał przytakiwać.
Spojrzała na osiemset złotych, które przed chwilą od niego dostała.
– Na podróż wystarczy, na pobyt w Warszawie też. Nie jestem rozrzutna.
Jednak nie przewidzę wszystkich wydatków. Czas nagli, chciałabym wyjechać
jak najszybciej, wystawię więc na Allegro ostatnią cenną rzecz, jaką posiadam.
Za bezcen, żeby z miejsca znalazł się chętny. I mogę ruszać w Polskę.
Przyglądał się Dance z taką samą uwagą, z jaką słuchał jej słów. Widział
więc, jak smutnieje, a oczy, dotąd złociście zielone, ciemnieją od
powstrzymywanych z trudem łez.
– Co to jest? Ta rzecz, którą chcesz sprzedać? – zapytał cicho, a ona równie
cicho odparła:
– Nie powiem, bo mi na to nie pozwolisz.
Patrzył na nią długo, bardzo długo, wreszcie odezwał się zduszonym przez
złość i poczucie winy głosem:
– Nie rób mi tego, kochana. Nie dokładaj mi wyrzutów sumienia. I tak
zawdzięczam ci tyle, że do końca życia będę spłacał dług. Znienawidzisz mnie,
jeśli stracisz to… coś. Pamiątka, prawda?
Przytaknęła, spuszczając głowę, by nie widział jej łez.
– Po synku?
Znów potwierdzenie. Zacisnął szczęki z frustracji i bezsilności. Oddałby
jedyną cenną rzecz, jaką on z kolei posiadał – swój wspaniały, drogi jak
nieszczęście sztucer czy chociaż zdobycznego glocka, który na czarnym rynku
był sporo wart, ale Danka nie pójdzie z bronią na przygodny bazarek, nie
przehandluje spluwy pierwszemu lepszemu, bo ją przymkną, a namiarów na
czarnorynkowych handlarzy Hubert nie znał. Nie korzystał nigdy z ich usług, na
miłość boską!
– Nie mam nic – rzucił z wściekłością. – Nic cennego.
– Oprócz życia. – Poklepała go pocieszającym gestem po ramieniu
i uśmiechnęła się, chociaż oczy lśniły jej jeszcze od łez. – A ono jest cenniejsze
niż najukochańsza nawet pamiątka.
– Proszę, Danka, nie rób tego. Nie sprzedawaj…
– Ha! Wiem, co jeszcze mogę opylić! – krzyknęła nagle, sięgając po pistolet,
który Karling nadal miał wciśnięty za pas. Przytrzymał ją za nadgarstek.
– Kobieto, tym sobie raczej nie pohandlujesz! To zabronione!
– Ale cenne? Przyznasz sam, że cenne. Ile mogę dostać za to cudo? – Znów
sięgnęła po glocka, a Hubert ponownie musiał ją powstrzymać.
– Przecież cię aresztują! A tego chcemy uniknąć, prawda?
– Nie mam zamiaru wpadać w łapy policji! Znam kogoś… był swego czasu
moim pacjentem… wdzięcznym pacjentem… Wiem na pewno, że miał kontakty
z mafią, o ile sam do niej nie należał…
– Jeszcze tylko mafii ci tu potrzeba! Miałaś pod bokiem przemytników, masz
w domu ściganego przestępcę, ale nie, to nie wystarczy! Gangsterów
zapragnęłaś zaprosić do swego życia! Chyba naprawdę ci zbrzydło…
Roześmiała się z jego oburzenia. Był szczerze wstrząśnięty. No tak,
niepokalany żołnierz Gniewu Orła. Hubert Karling, obrońca uciśnionych. A że
sam na jej oczach zabił troje ludzi to pikuś. Nie pozwoli, żeby ona, Danka,
opyliła mafii głupią spluwę.
Raz jeszcze, bo spodobała się jej ta zabawa we wkurzanie Karlinga, sięgnęła
po broń, którą miał za pasem. On tylko na to czekał. Pociągnął kobietę za
nadgarstki tak, że całym ciałem oparła się o niego, i zamknął ją w mocnym
uścisku. Czuła teraz każdy mięsień, każde zagłębienie – i wypukłość –
sprężystego, męskiego ciała. Spuściła wzrok, zmieszana. Spłonęła rumieńcem.
– Puszczaj! – rzuciła, ale jakoś tak… bez przekonania.
Był genialnie zbudowany, aż chciało się weń wtulać. Czuć silne ramiona
obejmujące ją tak właśnie jak teraz. Wdychać zapach mężczyzny, trochę
piżmowy, odrobinę kawowy, miętowo-cytrusowy po rannej kąpieli.
– Spróbuj się wyswobodzić – wymruczał, patrząc na nią z góry. Był o głowę
wyższy od drobnej kobiety, ale siły po walce z niedawną gorączką i ranami
postrzałowymi miał nieco nadwątlone.
– Żebyś się nie zdziwił. – Zmrużyła lekko oczy. – I nie płakał, gdy ja się
wyszarpnę, a tobie otworzy się rana na szyi albo ramieniu.
– Nie ja będę płakał, ale ty, mała, złośliwa jędzo, zszywając mi po raz enty tę
ranę, a potem szorując podłogę. – Teraz on się uśmiechał. – Spróbujesz?
Pokręciła głową. Wypuścił ją z objęć i zaśmiał się na widok mimowolnego
rozczarowania na twarzy kobiety. Pociągał ją, wiedział o tym doskonale. Ale
żadnym gestem nie zachęcała do zbliżenia. Był ranny, owszem, zdawała sobie
z tego sprawę, że kochać się na jeźdźca nie będą, mimo to potrafiłby ją
zaspokoić. Gdyby tylko chciała… Gdyby dała do zrozumienia, że tego
pragnie… Lecz Danka trzymała dystans. Może przed chwilą czuł rozkoszne
krągłości jej ciała, lecz była równie daleko od zapomnienia się jak Karling od
skorzystania z okazji.
Nagle odwróciła się na pięcie, pobiegła do swojej sypialni, pozostawiając
Huberta w sieni, nieco skonsternowanego tą ucieczką, lecz po chwili była
z powrotem.
Stanęła przed nim i rozwarła dłoń. Spoczywała na niej mała, prześliczna,
złota grzechotka.
Danka zmrużyła zielone oczy i rzekła:
– No, Karling, pamiątka po moim synku czy twoja ukochana zabawka? –
Wyciągnęła rękę. – Doceń, że pytam. Mogłam sto razy zwinąć spluwę ze
skrytki, gdy ty konałeś od gorączki – dorzuciła, uśmiechając się złośliwie.
Nie zdawała sobie sprawy, jak mu się podoba z tym uśmiechem. Zapragnął
jeszcze trochę się podroczyć z tą kobietą.
– Musisz dorzucić coś ekstra – odparł poważnie. – Ten glock jest wart więcej
niż twoja błyskotka.
Zatkało ją z oburzenia. Jeszcze przed chwilą wspominał coś o bezcennych
pamiątkach!
– Niby co? – warknęła, dając się podejść niczym dziecko.
Uśmiechnął się tylko. Spojrzenie oczu, teraz błękitnych jak przeglądające się
w jeziorze niebo, spoczęło na ustach kobiety.
Dance odebrało oddech z oburzenia.
– Nie będę cię całować! Nie ma mowy! Mówiłeś coś o wdzięczności do
końca życia, tak? Krótko trwała ta twoja wdzięczność…
Pochylił się, ujął jej twarz w dłonie i po prostu wziął sobie ten pocałunek.
Lecz nie jak dotychczas – lekko i po przyjacielsku – a jak mężczyzna całujący
kobietę, której pragnie. Tak, by ona zapragnęła jego. Rozchylił językiem jej
wargi, wdarł się do środka i zaczął pieścić ją dotąd, aż oddała pieszczotę z taką
samą namiętnością. Zatracili się w tej grze. Zapomnieli, o co w ogóle grają.
Całowali się niczym dwoje nastolatków dotąd, aż obojgu zabrakło oddechu
i musieli się od siebie oderwać. Patrzyli teraz jedno na drugie niczym śmiertelni
wrogowie przed następnym starciem. On zaatakował ponownie, wplatając palce
we włosy kobiety, by nie mogła umknąć ustami, ale ona wcale nie chciała
umykać… Przeciwnie, pragnęła poczuć jego twarde, zaborcze wargi raz jeszcze.
Raz jeszcze zawalczyć o obezwładniającą rozkosz, która sprawia, że ciało osuwa
się bezwładnie w ramiona mężczyzny, powieki opadają i…
– Kochana, nie mdlej mi tutaj – usłyszała niski, chrapliwy głos mężczyzny.
Poczuła ciepłą dłoń na policzku. I wilgoć łez na ustach. To jej łzy czy jego?
Otworzyła szeroko oczy. I… wyciągnęła dłoń naglącym gestem.
Bez wahania wcisnął jej do ręki pistolet.
– No. – Uśmiechnęła się niczym syty kocur. – Mam nadzieję, że jest wart
bezczelnie wyłudzonego pocałunku. I nie licz na więcej! – zastrzegła, zanim
Karling, zaskoczony tymi słowami, wymyślił jakąś celną ripostę. – Mogę nie
wrócić z tej Warszawy, a wtedy…
– Wtedy wszystko straci sens – wpadł jej w słowo. – Chociaż wspomnienia
przed śmiercią będę miał wspaniałe.
Chciała sprowadzić go na ziemię jakąś złośliwością, ale patrzył na nią
z taką… sympatią, uśmiechał się tak ciepło… Nie wolno jej było gasić tego
uśmiechu.
– Nie umieraj tak pochopnie – odparła zamiast tego. – Postaram się wrócić
i…
– I? – podjął, bo umilkła.
– I będziemy dalej grać z resztą w świata w „co mi zrobisz, jak mnie
złapiesz”.
– Pamiętaj, że masz w rękach potężną broń przeciw temu światu.
Spojrzała z powątpiewaniem na glocka, a mężczyzna roześmiał się.
– Mówię o dowodzie mojej niewinności. On może odwrócić bieg tej wojny.
Jeśli spisek wyjdzie na jaw… Jeśli okaże się, że siły wrogie Polsce wykorzystały
Gniew Orła i ministra Marciszewskiego do zamachu na Prezydenta… Wolę się
nawet nie domyślać, kto za tym stoi, bo może to skutkować wojną. Prawdziwą
wojną.
Spochmurniał.
Piotr powiedział mu jedynie, że do symulacji zamachu wynajmują go szychy
z MSW. Poznał dwóch agentów, z którymi jeździł na „polowania”. Jeden z nich
musiał zebrać łuski po pociskach, by podrzucić je potem na miejscu. Przy
autostradzie. Kim byli? Hubert nie miał pojęcia. Stawili się w umówionym
miejscu o umówionej porze, kazali mówić do siebie Janek i Robert. Zamienił
z jednym i drugim kilka zdawkowych uwag o broni i pogodzie. Obu zabił
w obronie własnej, gdy usiłowali „zrobić mu samobójstwo” w noc po zamachu.
Trzeciego, którego nie znał – także. Równie dobrze mogli być rzeczywistymi
wysłannikami kogoś z MSW – o ile temu komuś życie było niemiłe albo był tak
naiwny, że wierzył, iż spisek nie wyjdzie na jaw – na przykład agentami obcego
wywiadu czy zwykłymi zbirami w eleganckich garniturach. Karling nie
legitymował ich przecież. Zostali wyznaczeni do tego zadania tak jak on. Mizera
podpisał się pod zleceniem własną krwią. Niestety dosłownie.
– Przyniosę go – odezwał się i zniknął w drzwiach do piwnicy.
Po dłuższej chwili był z powrotem.
Położył na stole podłużny przedmiot owinięty w podkoszulek. Danka
spoglądała z ciekawością, jak mężczyzna wyjmuje snajperską lunetę, bo to ona
kryła się w zawiniątku.
– To ma być dowód na twoją niewinność? – W głosie kobiety brzmiało co
najmniej zdziwienie. – Luneta z karabinu, z którego strzelałeś do Prezydenta?
Serio?
– Nie strzelałem i o to właśnie chodzi. – Uśmiechnął się. – Widzisz,
mieliśmy z kumplami takie małe hobby, nie pochwalisz go zapewne…
Nagrywaliśmy miniaturowymi kamerkami, ukrytymi w lunecie, nasze akcje i…
cóż… wrzucaliśmy filmiki na pewien tajny portal.
– Filmiki z egzekucji?
– Nie nazwałbym tego egzekucjami. Nie strzelaliśmy ludziom stojącym pod
ścianą w plecy czy w potylicę. Filmiki z akcji.
– Masz rację. Nie pochwalam. Ale rozumiem, że dzięki temu mieliście
również jakieś zabezpieczenie, gdyby ktoś zarzucił wam, że jednak strzelacie
ludziom w potylice?
– Dokładnie! W chwili zamachu miałem na celowniku głowę Prezydenta, to
prawda, będzie na to dowód w pamięci kamerki, ale strzał nie padł.
Przynajmniej nie z mojego sig sauera. Kamera notuje moment oddania strzału.
Nie da się tego przeoczyć. Sig sauer ma potężny odrzut. Wszystko zostało
nagrane: złożenie się do strzału, obranie celu i – taką mam nadzieję – pocisk,
który trafia w prezydencką limuzynę. Ale nie został on wystrzelony przeze mnie.
– Genialne! – wyszeptała z nieudawanym podziwem. – Teraz dopiero
uwierzyłam ci w stu procentach. Jeśli uda mi się dotrzeć do Marciszewskiego,
oczyszczą cię z wszelkich zarzutów! Będziesz wolny! A mnie to bydlę, Grójec,
zamiast straszyć aresztem, na kolanach będzie przepraszało! I psami go
poszczuję, których nie posiadam! Jadę. – Poderwała się z miejsca, gotowa
wprowadzić słowa w czyn.
– Poczekaj. – Przytrzymał ją za ramię. – Ja jeszcze jestem ścigany, a ty
szantażowana. Bądź ostrożna. Nie ufaj nikomu. Pamiętaj, że ci, którzy
przygotowali ten spisek i zamach, zrobią wszystko, by prawda nigdy nie wyszła
na jaw. Cień podejrzenia, że masz coś, co im zaszkodzi, i jesteś martwa.
– Nie boję się śmierci – odrzekła, chociaż… już bez tego przekonania, co
w noc, gdy znalazła Karlinga. Czy raczej on znalazł ją. Być może… być może
nie chciała już umierać. – Ale masz rację: nie tylko swoim życiem ryzykuję.
Nawet nie twoim. Te bandziory skrzywdziły wielu niewinnych ludzi. Od rodziny
Prezydenta począwszy, na rodzinie twojego dowódcy skończywszy, o ile na nim
zabijanie się skończy. Będę uważna i ostrożna.
– Dziękuję, kochana – rzekł tym swoim miękkim, niskim głosem, jakim nikt
do niej „kochana” nie mówił. Jej samotna, zraniona dusza rozpływała się od tego
słowa i tego głosu.
Wstała ze słowami: „Przebiorę się w coś bardziej… stołecznego i ruszam ku
przygodzie”, które miały ukryć wzruszenie.
Jeszcze przed wyjściem objął ją, pocałował delikatnie i powiedział:
– Gdy wrócisz, zapragnę ci się odwdzięczyć nieco bardziej serdecznie niż ty
mi przed chwilą za glocka. Bądź na to przygotowana.
Roześmiała się. Ślicznie. Dziewczęco. Naprawdę potrafił ująć ją słowami.
I nie tylko nimi…
ROZDZIAŁ XIII

P
ierwszy postój zrobiła w Ustrzykach. Musiała zatankować do pełna i kupić jakiś
tani telefon. Swój zostawiła Hubertowi.
Na rynku u handlarza znalazła starą nokię, włożyła do niej nierejestrowaną
kartę prepaid, którą kupiła dawno temu, jeszcze sprzed czasów powszechnej
inwigilacji, i teraz miała z mężczyzną jakikolwiek kontakt.
Maleńką kamerkę, którą Karling wyjął z lunety, Danka ukryła – a jakże –
w szmince. Jak za szwabskiej okupacji. Nawet się umalowała z tej okazji, by
zasadom konspiracji stało się zadość. Glocka oczywiście zostawiła. Nie była
taka głupia, by w ryzykowną podróż zabierać broń niewiadomego pochodzenia,
z której zabito co najmniej trzech ludzi i na którą ona, Danka, nie miała
pozwolenia. Ale co się podroczyła z uroczym Karlingiem, to jej. I na pocałunek
się załapała! Co za szał!
Teraz więc, czując radość w sercu, zdążała wąską bieszczadzką szosą na
północ, ku stolicy. Wiadomości, których słuchała jednym uchem, powinny
zgasić dobry nastrój – nadal polowano zaciekle na zabójcę Prezydenta, szkoda
tylko, że na Huberta, a nie tego, kto rzeczywiście pociągnął za spust – ale Danka
nic sobie z nich nie robiła. Za kilka godzin dojedzie na miejsce i… drżyjcie,
bandyci i zdrajcy!
Do stolicy dotarła dobrze po południu. Akurat na czas, by spotkać się z kimś od
nich, Gniewnych.
Zaparkowała pod hotelem Sofitel, wstąpiła na gorącą czekoladę do
niewielkiej knajpki na tyłach Zachęty, by wreszcie otulić się szczelniej kurtką
i wyjść na zimne warszawskie powietrze. Dochodziła piętnasta… Za chwilę albo
złapie kontakt z przyjacielem Karlinga, albo… załapie się na zapuszkowanie. Do
tej pory nie czuła aż tak dobitnie, w co się właściwie miesza. Teraz świadomość,
że śledzą ją oczy zabójców, po prostu obezwładniała.
Na uginających się nogach weszła na placyk zabaw. Ławka, którą opisał
Hubert jako miejsce ostatniego spotkania z Piotrem Mizerą, stała w najdalszym
kącie, pod rozłożystym dębem, teraz bezlistnym. Rodzice woleli być bliżej
swych pociech, tak więc miała tamten kąt placyku tylko dla siebie. I tego, na
kogo czeka.
Usiadła i próbowała powstrzymać szczękanie zębami, bynajmniej nie
z chłodu…
Oto wystawia się na strzał. Może nie dosłowny – ludzie! Chyba nie
strzeliliby do niej na placu zabaw, przy dzieciach?! – ale sam fakt, że mogą za
nią pojechać i porwać ją w dogodnym momencie, zawlec do jakiejś opuszczonej
fabryki i torturować dotąd, aż zdradzi, gdzie ukrywa się Karling, przerażał. Po
prostu przerażał. Śmierci się nie bała, lecz zadawanego z okrucieństwem
i premedytacją cierpienia – owszem. Niewielki emblemat z oksydowanego
srebra – atakujący orzeł, symbol Gniewnych – parzył, mimo iż wpięty był
w kołnierz kurtki i przecież nie stykał się ze skórą. Był jednak jak strzałka: tu
celować.
Uspokój się, panikaro! – nakazała sobie w końcu. Odetchnęła kilka razy,
wciągając do płuc mroźne lutowe powietrze, i wreszcie mogła rozejrzeć się
dokoła.
Na placyku, mimo środka zimy, było sporo rozdokazywanej dzieciarni,
w grubych kurteczkach wyglądającej jak różnokolorowe ludziki Michelina.
Rodzice, dziadkowie, opiekunowie siedzieli na ławkach, wodząc za swoimi
pociechami oczami pełnymi miłości, uwagi, a czasem znudzenia. Kilka młodych
matek plotkowało, kołysząc monotonnie wózki ze śpiącymi maluchami. Babcia
z dziadkiem bujali na huśtawce zachwyconego wnuczka. Chłopczyk śmiał się
w głos i krzyczał: wyżej!, wyżej!, mimo że rączki aż mu pobielały, tak mocno
trzymał się łańcuchów. Danka musiała się uśmiechnąć.
– Można? – usłyszała nagle czyjś głos i drgnęła, sprowadzona na ziemię.
Spojrzała spłoszona na mężczyznę, który zadał pytanie, ale uspokoiła się
niemal natychmiast. Inteligencik w okularkach, z grubym tomiszczem pod
pachą. Na zabójcę, którego nasłali tamci, nie wyglądał na pewno.
– Przepraszam, jeśli przeszkodziłem – dodał.
– Proszę, oczywiście, niech pan siada. – Danka machnęła ręką. Nie wyjdzie
przed Bogu ducha winnym facetem na niekulturalnego, aspołecznego oszołoma,
co zawłaszcza ławkę w parku tylko dla siebie.
– Który z tych urwisów jest pani? – zapytał, otwierając książkę tam, gdzie
kartki oddzielała czerwona zakładka.
– Żaden – odparła odruchowo i ugryzła się w język. Powinna skłamać.
Odpowiedzieć coś, co uwiarygodni jej pobyt na placu zabaw. – Czekam na… na
męża z synkiem. Poszli do toalety – dodała szybko.
Mężczyzna posłał jej krótkie spojrzenie i uśmiechnął się zdawkowo. Czy
powinna zacząć się niepokoić. Jeszcze bardziej?!
– A pana? – zapytała, uznając, że najlepszą obroną będzie atak.
Pokręcił głową i odparł:
– Jestem tu z kimś umówiony.
Dance odebrało oddech. Czyżby… czyżby to był… Mężczyzna spojrzał na
nią po raz drugi, tym razem dłużej zatrzymując wzrok na jej twarzy, jakby ważył
w myślach decyzję. Jego spojrzenie spoczęło na srebrnym orle, godle
Gniewnych.
I już wiedziała.
Gdy wyciągnął ku niej ręce, uniosła tylko brwi. Podwinął kołnierz, w który
miała wpięty emblemat, zapiął pod szyją i rzekł cicho:
– Tę odznakę lepiej teraz nosić ukrytą. Sprowadza kłopoty.
Kiwnęła głową, lecz jeszcze nie odważyła się na dekonspirację, to mógł być
przecież zwykły zbieg okoliczności. Ot ktoś, kto troszczy się o nieznajomą
kobietę… Ale już następne pytanie rozwiało wszelkie wątpliwości:
– On cię przysłał? Carlos?
Wreszcie! Danka wypuściła zbyt długo wstrzymywane powietrze. Teraz
przytaknie i albo sprowadzi na siebie i Huberta śmierć, albo wybawienie. Nie
miała pojęcia, co powiedzieć, o co zapytać, by mieć pewność, że to przyjaciel,
nie wróg. Karling nie dał jej żadnych wskazówek, bo nie wiedział, kto
z oddziału – jeśli w ogóle – przyjdzie na miejsce spotkania. Cóż… wyboru też
wielkiego nie miała. Uniosła więc głowę, spojrzała mężczyźnie prosto w twarz,
śmiało, niemal wyzywająco, i rzuciła półgłosem, ale dobitnie:
– Tak. Przysłał mnie Hubert Karling.
Nieznajomy zmrużył lekko oczy, a potem gwizdnął cicho.
– Odważna jesteś. To nazwisko niesie ze sobą nie tylko problemy, ale
i śmierć. Jesteś pewna, że nikt cię nie śledził?
– A ty? – odparła pytaniem.
– Nie są w stanie mieć na oku całej jednostki – odparł, rozglądając się od
niechcenia po okolicy. – Co z nim? Z Karlingiem?
– Żyje. I jest niewinny. To nie on zabił Prezydenta – dodała z naciskiem.
Rzucił jej ostre spojrzenie, a ona nie potrafiła powiedzieć, czy uwierzył czy
wręcz przeciwnie.
– Mam na to dowody – dodała. – Ryzykowałam życiem, żeby tu przyjechać
i wam je przedstawić.
Odwrócił wzrok. Pokręcił głową.
– Gniewni nie mają już nic do powiedzenia. Jednostkę rozwiązano.
Danka aż się zachłysnęła oddechem.
– Więc tak po prostu zostawicie Karlinga samemu sobie? Swojego brata,
towarzysza broni? Pozwolicie, by uszedł bandziorom na sucho, kimkolwiek są,
nie tylko zamach na głowę państwa, ale i wrobienie w ten podły spisek
niewinnego człowieka?! Jednostkę rozwiązano, więc macie wszystko w dupie?!
– Mów ciszej. Dzieciaki słuchają – syknął. – Gdybyśmy mieli wszystko
w dupie, nie byłoby mnie tutaj. Nie przychodzilibyśmy na zmianę dzień w dzień
na ten cholerny plac zabaw, żeby złapać z Karlingiem jakikolwiek kontakt. Nie
wiem, czy ktokolwiek potrafi oczyścić Huberta z zarzutów, być może dowody,
które przedstawisz, o ile dożyjesz, są naprawdę mocne, do nas należy…
Urwał, wbijając wzrok w mężczyznę, który przechodził alejką naprzeciw.
– Ten facet robi trzecią rundkę – mruknął, odprowadzając tamtego
wzrokiem. – Albo to jakiś zboczeniec, któremu podobają się dzieciaki, albo… –
Potarł twarz dłońmi. – Może popadam w paranoję. Nieważne. Spotkamy się
w Arkadii przy rondzie Radosława. Idź do tramwaju. Pierwsza. Będę cię
asekurował aż do przystanku, potem przejmie cię kto inny. Nie rozglądaj się.
Nie próbuj zgadnąć kto to. Po prostu jedź do Arkadii. Będę wiedział, gdzie cię
szukać. I… zdejmij naszą odznakę. Nie jest już w Polsce mile widziana ani ona,
ani ci, co ją nosili.
„Nie rozglądaj się. Nie próbuj zgadnąć”. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Świadomość, że ktoś cię śledzi, nieważne: przyjaciel czy wróg, nie pozwalała
Dance usiedzieć spokojnie.
W tramwaju omal nie krzyknęła na cały głos, gdy ktoś położył jej rękę na
ramieniu. Odwróciła się na pięcie z przerażeniem w oczach, by stanąć twarzą
w twarz z obcokrajowcem, który chciał jedynie zapytać o drogę. Przepraszał ją
przez następne trzy przystanki… Dziękował, gdy wytłumaczyła dokładnie, gdzie
ma wysiąść i dokąd się skierować, następne trzy.
Nieco pokrzepiona myślą, że to przygodny wędrowiec potrzebował jej
pomocy, ona nadal żyje, nie pojawił się dotychczas żaden bandzior, co za chwilę
wstrzyknie jej narkotyk i udając dobrego samarytanina, zajmie się „pijaną”, po
czym uprowadzi do opuszczonej fabryki, by tam… doprawdy, wyobraźnia
podsuwała Dance najczarniejsze scenariusze, wysiadła z tramwaju i ruszyła ku
olbrzymiemu centrum handlowemu. W swojej skromnej kurteczce i narzuconym
na głowę kapturze obszytym wyleniałym futerkiem zupełnie nie rzucała się
w oczy.
„Mam nadzieję, że mnie nie zgubią” – zaniepokoiła się, nie widząc nikogo,
kto mógłby należeć do Gniewu Orła. Mijający ją mężczyźni, choć trochę
podobni do Karlinga czy jego przyjaciela, nie zwracali na kobietę
przemierzającą korytarze galerii najmniejszej uwagi.
Wreszcie usłyszała:
– Kawa czy herbata?
Odwróciła się ku pytającemu i uśmiechnęła z ulgą. To był on. Mężczyzna
z parku.
– Herbata. Najlepiej z prądem. Takim, że jak kopnie, to nie wstanę –
odrzekła szczerze. – Boję się tak, że mam ochotę zwinąć się w ciemnym kątku
i udawać, że mnie nie ma.
Rozbroiła go ta szczerość. Na surowej twarzy pojawił się uśmiech.
– Rozumiem. I podziwiam. Jesteś bardzo dzielna, ale nasz casanova mówi ci
to pewnie co chwila, z większym żarem w głosie, gdy tylko…
– Wasz casanova zarobił cztery kule – wpadła mu w słowo, zanim się po
męsku rozpędził. – Ledwo go odratowałam i jedyny żar, jaki go trawi, to
nawracająca gorączka.
Spoważniał natychmiast. Zaprosił ją gestem dłoni do mijanej kawiarenki.
Usiedli przy stoliku niedaleko wejścia, zamówili cokolwiek, nie zaglądając do
karty.
– Nie wspominałaś, że jest ranny – zauważył półgłosem.
– Nie pytałeś, panie bezimienny.
– Przepraszam. Damian Kędzierski, dla przyjaciół Kędzior.
Przedstawiła się i ona, podając mu dłoń, którą uścisnął krótko i silnie.
– Za tydzień będzie gotów do drogi – odezwała się, gdy tylko kelnerka
postawiła przed nimi dwa kubki z parującą herbatą, i odeszła.
– Za tydzień będzie martwy – odmruknął mężczyzna. – Jeszcze dziś spotkam
się z kim trzeba, żeby zorganizować dla Carlosa bezpieczny transport. Będzie
potrzebował nowych dokumentów. Tym też się zajmiemy.
Kiwnęła głową. Po to przecież tu jechała!
– Mówiłaś, że masz dowody na jego niewinność… – zawiesił głos,
przyglądając się kobiecie badawczo, a potem… wyciągnął do niej naglącym
gestem dłoń.
Pochylona ku niemu, bo rozmawiali cicho, cofnęła się gwałtownie. Straszne
podejrzenie, że ma przed sobą zdrajcę, zaparło jej dech w piersi.
– Ej, co jest? – zapytał. – Przecież po to przyjechałaś, po to Carlos cię
przysłał, w umówione miejsce o umówionej porze: byś przekazała dowód na
jego niewinność komuś z jednostki.
Patrzyła na mężczyznę szeroko otwartymi oczami, półprzytomna
z przerażenia. Nie próbowała analizować, dlaczego z kogoś, kogo uznała za
przyjaciela, stał się nagle śmiertelnym wrogiem, po prostu nie! Nie odda mu
kamery!
– Ja… – Wstała gwałtownie, nie wiedząc, co powiedzieć. Jak się
wytłumaczyć, by pozwolił jej odejść.
– Nie wariuj, dziewczyno – odezwał się, po czym podniósł się również,
rzucił na stolik pięć dych i ruszył za Danką. – Jestem po tej samej stronie
barykady.
– Skoro tak, pozwól mi odejść – poprosiła łamiącym się głosem.
– Oczywiście. Jesteś wolna.
– Nie będziesz mnie śledził?
– Myślisz, że gdybym był od nich, pozwoliłbym ci zniknąć? A z tobą
Carlosowi? – Uśmiechnął się i dodał po chwili: – Nie wiem, co cię tak
przeraziło, ale nie będę naciskał. Zajmę się tym, co powiedziałem:
przygotowaniem ewakuacji. Jeśli będziesz chciała spotkać się z kimś od nas
ponownie, przyjdź tutaj, do tej kawiarni. Codziennie o szesnastej ktoś od nas
będzie na ciebie czekał.
Kiwnęła głową. Podziękowała mu spojrzeniem, niezdolna do wykrztuszenia
choćby słowa. Bała się coraz bardziej. Tego mężczyzny… tłumu anonimowych
ludzi mijających ją niby bez zainteresowania, ale kto wie… wreszcie samej
siebie i swojego strachu. Co, jeśli traci jedyną szansę na uniewinnienie
Karlinga?!
Nie. Był jeszcze ktoś. I właśnie do niego Hubert ją posyłał.
Nagle spłynęły na Dankę spokój i poczucie, że postępuje prawidłowo.
Uśmiechnęła się do Damiana Kędzierskiego przepraszająco.
– Jesteś pewna, że sobie poradzisz? – Jeszcze przytrzymał ją za rękę.
Wyswobodziła się delikatnie, lecz na tyle stanowczo, by nie powtórzył tego
gestu.
– Poradzę sobie – odrzekła bez cienia wątpliwości w głosie i odeszła
spiesznym krokiem.
Mężczyzna odprowadził spojrzeniem jej szczupłą sylwetkę, po czym
przechylił nieco głowę i odezwał się półgłosem do miniaturowego mikrofonu
wpiętego w kołnierz płaszcza:
– Przejmujesz ją.
Nie czekał na potwierdzenie.
ROZDZIAŁ XIV

D
anka nie skłamała, mówiąc, że sobie poradzi.
Jeśli dobrze wyliczyła czas, facet, któremu pragnęła się przypomnieć,
kończył właśnie wykłady na uniwerku. Za godzinę powinien być w domu
i wtedy odwiedzi go dawno niewidziany gość, obiekt jego westchnień ze
szkolnych czasów: Daneczka Rawit.
Klucząc nieco po Warszawie, która zmieniła się od czasu jej ostatniej
wizyty, zaparkowała wreszcie pod ładnym, niewielkim domem na Sadybie.
Właśnie tutaj mieszkał Tomek Gaweł. Jeden z najbardziej znanych, a na pewno
najbardziej wiarygodny i bezkompromisowy dziennikarz śledczy. Jemu mogła
zaufać. Bezgranicznie. O ile… nagłe podejrzenie zmroziło Dance krew
w żyłach. Nie co do uczciwości Gawła, tej była pewna, jeśli jednak był
inwigilowany, jak to się czasem zdarza? Jeśli w jego domu albo samochodzie
jakieś typy spod ciemnej gwiazdy założyły podsłuch? Był niewygodny dla ludzi,
którzy mieli na sumieniu nieco więcej niż zbyt szybka jazda po zabudowanym.
On swoimi felietonami wsadzał za kratki gangsterów i z Pruszkowa, i z sejmu.
Był niebezpieczny dla każdego, kto łamał prawo. Grożono mu śmiercią
niejednokrotnie. Zaszczuto aż do samobójstwa, na szczęście nieudanego. Stracił
rodzinę, bo żadna normalna kobieta nie mogła żyć w poczuciu ciągłego
zagrożenia, stracił przyjaciół, bo oni też obawiali się o życie. Teraz mieszkał
sam i… był jeszcze bardziej skuteczny.
Dla celów Danki – marzenie. Albo śmiertelna pułapka.
Nie może wejść do jego domu. Muszą zamienić parę słów na zewnątrz. Tak,
by wyglądało to na przypadkowe spotkanie.
Wysiadła z ciepłego wnętrza samochodu, skuliła się od podmuchu
lodowatego wiatru i weszła do najbliższego sklepu. Kupiła gazetę. I kolorowy
bukiet kwiatów. I jeszcze parę bułek, kilogram jabłek, do tego kilka batoników
„Pawełek”, jej ulubionych. Będzie co zbierać…
Wpadła na Tomka w chwili, gdy ona wychodziła ze sklepu, a on do niego
wchodził. Zakupy – tak jak planowała – wypadły jej z rąk. Przeprosił,
zdenerwowany, i rzucił się, by je podnosić, gdy ukucnęła przed nim i odezwała
się jakby nigdy nic:
– Cześć, Tomuś, mam nadzieję, że mnie poznajesz. I nie krzycz na cały głos
z radości. Musisz mi pomóc.
Poderwał głowę już po pierwszych słowach kobiety. Zmęczone oczy
rozszerzyły się ze zdumienia, a w następnej chwili z radości. Nie wyrzekł jednak
ani słowa. Spuścił wzrok i zbierał kajzerki, słuchając jej przyciszonego głosu:
– Spotkamy się w kinie, w Promenadzie, dobrze? Będę na ciebie czekała.
Nie spiesz się.
Kiwnął głową, przeprosił ją raz jeszcze, po czym minęli się w drzwiach
niczym dwoje nieznajomych. Danka wiedziała jednak, że on przyjdzie. Nigdy jej
nie zawiódł.
Przyszedł pół godziny po niej. Kupił bilet na ten sam seans. Akurat
wyświetlali popularny thriller i sala była na tyle pełna, że ich dwoje bez
wzbudzania czyjejkolwiek ciekawości mogło usiąść obok siebie. Nawet gdyby
Tomek Gaweł miał „ogon” i nawet gdyby ten „ogon” wybrał się z nimi do kina,
nie zainteresowałby się zwyczajną szarą myszą, która pojadała niespiesznie
popcorn, gapiąc się bezmyślnie na reklamy.
– Wolne? – zapytał dość nieuprzejmym tonem zwyczajny, niczym
niewyróżniający się facet, wskazując miejsce obok niej.
– O ile będziesz trzymał ręce przy sobie… – odparła.
Z trudem utrzymał powagę.
– Ślicznie pani wygląda – odezwał się półgłosem. – Wypiękniała pani przez
ostatnie… jak dawno temu się widzieliśmy? Trzynaście lat, dziewięć miesięcy
i siedem dni?
– Matko Boska, jak ty to policzyłeś?! – wykrzyknęła cicho, nadal gapiąc się
w ekran.
Tomek jak gdyby nigdy nic sięgnął do pudełka z jej popcornem. Trzepnęła
go po ręku.
– Mówiłam, żeby trzymał pan łapy przy sobie!
Parsknął śmiechem. Nic nie mógł na to poradzić. I przypomniał sobie, jak
uwielbiał ją za takie właśnie poczucie humoru.
– Ostatnio widzieliśmy się w dniu rozdania świadectw dojrzałości. Zawsze
byłem dobry z matmy.
Teraz ona się zaśmiała.
– I nie tylko z matmy. – Puściła doń oczko.
– Nie wiem, co masz na myśli.
– Ponoć w całowaniu nie miałeś sobie równych. Ja tam nie sprawdzałam, ale
krążyły legendy…
– W każdej legendzie jest sporo przesady.
– Powiedziałabym, że sporo prawdy, ale jak tam sobie chcesz. Mam do
ciebie prośbę.
Spoważniał od razu. Mógł się domyślić, że nie spotkała się z nim w celach
towarzyskich, by odnowić dawną przyjaźń.
– Dla ciebie, Danuśka, wszystko. Przecież wiesz – odparł z serca.
Kiedyś rzeczywiście gotów był nieba przychylić, by tylko śliczna,
filigranowa Danusia Siępińska pozwoliła mu na coś więcej niż tęskne
wzdychania. Żeby zwrócić jej uwagę, wspiął się kiedyś niemal na czubek
kasztanowca rosnącego przy liceum i wywiesił transparent: TG + DS = WM.
Danka mało się ze wstydu pod ziemię nie zapadła, ujrzawszy tę demonstrację
uczuć. To powiedziała Tomkowi, gdy zmuszona została przez wychowawczynię
do odwiedzin w szpitalu, bo spadł oczywiście z tego kasztanowca i się potłukł.
Dobrze, że nie zabił! Przypomniała sobie w tym momencie owo zdarzenie
i znów nie mogła powstrzymać śmiechu.
– Bożeż ty mój… TG i DS… Pamiętasz?
– Wszystkie dziewczyny ci zazdrościły – zauważył.
– Wszyscy chłopcy z ciebie drwili.
Wzruszył ramionami.
– Warto było. Przez całą minutę trzymałaś mnie za rękę. Tam, w szpitalu.
– Tylko dopóki wychowawczyni patrzyła.
– Okrutna byłaś, okrutna jesteś.
– Ej, to żart. – Szturchnęła go łokciem w ramię. – Nie wiedziałam, jak dać ci
do zrozumienia, że zamiast transparentu wolałabym… no nie wiem… randkę
w małej, nikomu nieznanej kafejce? Albo w kinie Muranów, dokąd nikt już nie
chodzi? Coś mniej ostentacyjnego niż transparent na froncie liceum. Byłam
nieśmiała…
– Ty i nieśmiałość?! Danuśka!
– A jednak. Nie znałeś mnie tak do końca. Byłam nieśmiała – powtórzyła
z uporem.
– Wydawałaś się najbardziej wyluzowaną i towarzyską dziewczyną
w szkole.
– Pozory, mój drogi, pozory. I ciągła walka z samą sobą, by się taką
wydawać.
Musieli przybliżyć się do siebie i zniżyć głos do szeptu, bo film właśnie się
rozpoczął i ktoś z tyłu syknął gniewnie. Przyszło im to zupełnie naturalnie. On
kilka „Danek” w swoim życiu zaliczył i nabrał pewności siebie. Ona zaś… po
tym, co ją spotkało…
– Na pewno nie masz podsłuchu? – rzuciła.
Po przyjacielskich przekomarzaniach się nie zostało ani śladu.
– Podsłuchu?! – zdziwił się mimowolnie. – Z aż tak poważną prośbą
przychodzisz?
– Myślę, że z poważniejszą, niż mógłbyś przypuszczać. Potrzebny mi
kontakt do Adama Marciszewskiego.
Wciągnął mimowolnie powietrze. Faktycznie. Prośba była… powiedzmy,
z tych prawie niewykonalnych.
– Jest jednym z najlepiej chronionych ministrów – zaczął ostrożnie.
– Wiem. Dlatego zwracam się z tym do ciebie. Jeśli ty mi nie pomożesz, nie
wiem, kto inny byłby w stanie tego dokonać.
– Słuchaj, Danuśka… Po zamachu Marciszewski został wprawdzie
odsunięty, jesteś tego pewnie świadoma, ale strzegą go jeszcze pilniej. Ponoć to
na niego był ten zamach. To on miał jechać w tamtym samochodzie.
„Bzdury!” – pomyślała, wiedząc więcej niż on. „W zamach wrobili Gniew
Orła, po to, by zamordować Marciszewskiego politycznie. I udało się to
bydlakom”.
– Mimo to muszę się z nim spotkać. Osobiście – zaszeptała do przyjaciela.
– Naprawdę trudne zadanie przede mną stawiasz.
– Ale wykonalne?
Wzruszył wieloznacznie ramionami.
– Przecież masz do niego telefon. Kto jak kto, ale ty masz. – Była tego
pewna na sto procent. Tomek Gaweł miał kontakt do każdego. Papież? Pytaj
Gawła. Prezydent Stanów Zjednoczonych? Żaden problem.
– Maaam – odrzekł z wahaniem. – Ale co z tego? Odbierze pewnie
ochroniarz Marciszewskiego i co mam mu powiedzieć?
– Że chcesz rozmawiać z ministrem.
– A co ministrowi mam powiedzieć?
Ooo, tu, moja droga, musisz być przekonująca i ostrożna.
– Powiesz, że chce się z nim spotkać ktoś z Gniewu Orła. W ważnej sprawie
rodzinnej.
– Przecież ty nie jesteś… Wkręcasz mnie! – zdenerwował się nagle. –
Jesteśmy w ukrytej kamerze czy co?!
Znów ktoś syknął za ich plecami zniecierpliwiony. A Danka postanowiła
wyłożyć karty na stół. Może nie wszystkie, lecz jedną więcej. Była to Gawłowi
winna. Pochyliła się ku niemu i powiedziała ledwo słyszalnym szeptem wprost
do ucha:
– Przysyła mnie Hubert Karling.
Dziennikarz po raz drugi tego wieczoru wciągnął powietrze. Wypuścił je
powoli i zapytał równie cicho:
– Żartujesz?
Pokręciła głową.
Każdy inny zasypałby ją w tym momencie pytaniami: Jak? Skąd? Kiedy?
Gdzie? Po co? I tak dalej. Tomasz Gaweł potrafił powstrzymać się od pytań, tak
jak potrafił zadawać je wtedy, gdy nadszedł dogodny moment albo rozmówca
był gotów na nie odpowiedzieć. Danka może była, ale prawdopodobnie nie
bardzo. I wcale się jej nie dziwił. Znajomość z Hubertem Karlingiem była jak
pocałunek śmierci.
– Nikt nie może o tym wiedzieć – usłyszał jej szept tuż przy uchu. – Tylko ty
i minister Marciszewski. Chcę żyć. Karling także. I dobrze się domyślasz: to nie
on zabił Prezydenta.
Mężczyzna zdębiał ponownie. Był pewien czegoś przeciwnego: Danka prosi
o spotkanie z Marciszewskim, by ten wstawił się za zbiegłym zabójcą. Żeby
utargował dla niego niższy wyrok czy bezpieczny transport do aresztu, bez kuli
w plecach albo innych niespodzianek. Ona zaś mówiła, że Karling jest
niewinny… Co ją łączyło ze zbiegłym mężczyzną? Tego Tomek wolał się nie
domyślać. Tamten musiał być jej jednak bliski, skoro ryzykowała dlań życiem.
Poczuł ukłucie zazdrości i zaraz zdusił je w zarodku. Był dziennikarzem
śledczym. Światowej klasy profesjonalistą. Nie mógł pozwolić sobie w takiej
sprawie na żadne uczucia.
– To nie będzie łatwe – zwrócił się do kobiety. – Nikt nie może cię widzieć.
Nawet ochrona Marciszewskiego. Pojadę do niego na Żoliborz. Spotkam się
z nim sam na sam. Razem wymyślimy, jak i dokąd cię przemycić. Jeden
warunek, Danka… – głos mu stwardniał.
– Zgadzam się. Będziesz przy tej rozmowie. I bonus ode mnie: materiał masz
na wyłączność.
Roześmiał się cicho mimo powagi sytuacji. Była naprawdę niezwykła.
Odnalazł w ciemności jej dłoń, ucałował i wyszeptał:
– Powiem ci coś, co usłyszałem od Piotra M. dzień przed jego… samobójczą
śmiercią: Marciszewski nie wierzy, że zamachu dokonał Karling. „Nikt
z Gniewnych”, tak powtarza, czy ktoś chce go słuchać czy nie. Myślę, że spotka
się z tobą jeszcze dziś.
Nie potrafiła ukryć radości w głosie, gdy mówiła:
– Dziękuję, Tomuś. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
– Wiesz, gdzie on jest? – Uciął te podziękowania, ale Danka zbyła jego
słowa milczeniem.
Głupio pytał. Oczywiście, że wiedziała! I oczywiście nie mogła się do tego
przyznać. Zatajenie takiej informacji, gdy połowa służb poszukiwała
podejrzanego o zabójstwo głowy państwa, równało się odsiadce w kryminale.
Chyba że Karling zostanie oczyszczony z podejrzeń, wtedy… Wtedy on, Tomek
Gaweł, zobaczy swoją Danuśkę za następnych trzynaście lat.
Westchnął z głębi smutnej, samotnej duszy. Może jednak nie…?
– To co, wychodzimy? – zapytała, nagle niecierpliwa.
Czas uciekał, bezcenne minuty zmieniały się w godziny, a każda mogła być
ostatnia dla Huberta, ukrywającego się w tak niepewnym miejscu jak jej dom.
Darek Grójec w każdej chwili może wpaść „w odwiedziny”, zrobić kipisz,
odkryć tajemnicę ukrytą w piwnicy. Ktoś może znaleźć forda i po nitce do
kłębka… Trzeba było działać natychmiast!
Przemknęli w ciemnościach, rozjaśnianych przez wyświetlany na ekranie
film, ścigani syknięciami widzów. Wypadli do hallu. Wmieszali się w tłum
opuszczający sąsiednią salę.
– Dokąd jedziemy? – odezwał się dziennikarz. – Do mnie czy do ciebie?
– Prawdę mówiąc, nie mam jeszcze dachu nad głową, ale w twoim domu
wolałabym się nie pokazywać. Konspiracja. – Puściła doń oczko.
Jednak obawiała się nie tylko zdekonspirowania, ale i tego, że Tomek,
nakręcony wspomnieniami szczenięcych lat, zacznie jej czynić niechciane
awanse, ona będzie musiała mu odmówić albo, co jeszcze gorsze, mężczyzna za
pomoc zażąda haraczu w naturze i… Naprawdę nie miała ochoty na Grójca bis.
Rzuciła idącemu obok mężczyźnie podejrzliwe spojrzenie: byłby gotów
wykorzystać sytuację? Kto go tam wie…
– Niedaleko jest przyjemny hotelik – rzucił jak gdyby nigdy nic.
„Przyjemny hotelik”?! Człowieku, czeka nas praca, a nie przyjemności!
Powinieneś wiedzieć, że „przyjemne hoteliki”, gdzie recepcjonistka dokładnie
sobie nas obejrzy i zapamięta, nie są miejscem, w którym się ukryjesz przed
światem!
– Zamiast hoteliku proponuję trzy molochy na Sobieskiego. Atos, Portos czy
jakoś tak… W tłumie łatwiej zniknąć – odparła najłagodniej, jak potrafiła.
Skinął głową. Poprowadził ją do samochodu i kwadrans później odbierał
klucze do pokoju. Danka miała dołączyć za parę minut.
Gdy zapukała do drzwi, otworzył jej, prowadząc ożywioną rozmowę przez
telefon.
– Mówię serio. Nie zawracałbym ci głowy, gdyby nie była to poważna
sprawa… Nie wciskaj mi, kurwa, takich kitów! – krzyknął, a Danka tylko brwi
uniosła ze zdziwienia. Tomek raczej nie przeklinał. Puścił do niej oczko. Ach, to
tylko męska gra… – Dasz szefa czy nie?! Okej, gdy znów ktoś zginie z rąk
seryjnego samobójcy, przekażę wdowie i sierotom, że taki jeden palant, mówię
o tobie!, mógł tej śmierci zapobiec, ale… Sorry, nastrój do żartów straciłem parę
dni temu, gdy odstrzelono Prezydenta… A myślisz, że w jakiej sprawie
dzwonię?! Chcę z twoim bossem pogadać o pogodzie?! Nie. Nie interesują mnie
kulisy jego dymisji. Nie. W dupie mam rozwałkę w rządzie. Jestem
dziennikarzem śledczym i moje prywatne dochodzenie doprowadziło mnie na
pewien ślad. Ważny ślad. Marciszewski mus i się o nim dowiedzieć, zanim
wpadną na ten ślad… wrogie siły.
Danka, przysłuchująca się tej rozmowie, ujrzała, jak Tomek Gaweł nagle
staje niemal na baczność. I zmienia ton w następnej chwili, mówiąc:
– Dobry wieczór, panie ministrze. Przepraszam, że… Tak. Musimy
porozmawiać. Jak najszybciej. Teraz? – Dziennikarz spojrzał na kobietę. Uniosła
kciuk w górę. – Oczywiście. Przy takim ruchu w mieście będziemy u pana za
jakieś trzydzieści–czterdzieści minut.
W tym momencie Danka szarpnęła go za rękaw marynarki i popukała się
w głowę.
– Jak ty sobie to wyobrażasz? – zaszeptała. – Wejdę ot tak do domu ministra
Marciszewskiego?! Tam są kamery, na miłość boską! Nikt nie może mnie
widzieć!
Kiwnął głową.
– Proszę wybaczyć – odezwał się do telefonu – ale mój informator nie może
się ujawnić w żaden sposób.
– Hotel Marriott – rzuciła półgłosem.
– Co?! – Spojrzał na nią jak na obłąkaną.
– Hotel Marriott! Tam co minutę przybywa i wybywa stamtąd milion ludzi.
Ministra może zauważą, zna go cała Polska, lecz na mnie nikt nie zwróci uwagi.
Powtórzył do telefonu słowa Danki i zdumiał się, usłyszawszy
potwierdzenie.
– Tak, panie ministrze. Ja zarezerwuję pokój i przekażę panu numer. Za pół
godziny. Do zobaczenia.
– I super. – Danka klepnęła go po ramieniu, zadowolona, że wymyśliła tak
doskonałe miejsce na tajne spotkanie.
Chwilę potem przyszedł esemes z numeru, który dziennikarzowi nic nie
mówił: „Zmiana planów. Nie HM, a parking leśny. Za zjazdem do Loretto
w lewo”.
Kobieta uniosła brwi.
– Loretto? To gdzieś we Włoszech?
– Nie – mruknął. – Pod Wyszkowem. Zbieraj się. Jedziemy.
– Jestem zebrana.
– Nie masz bagażu? Ciuchów na zmianę?
– Nie było czasu. Wszystko, co trzeba, noszę przy sobie. – Klepnęła torbę,
z którą nie rozstawała się ani na moment.
Nic więcej nie zostało do dodania.
ROZDZIAŁ XV

Ś
cigane zwierzę instynktownie wyczuwa zagrożenie, tak jak łowca wyczuwa
ofiarę. Hubert Karling, słysząc ciche pukanie w dyktę zasłaniającą wejście do
jego kryjówki, wstrzymał oddech, pewien, że za chwilę cienkie drewno pęknie
od kopniaka, a on ujrzy lufę pistoletu wymierzoną między oczy i usłyszy
warknięcie Grójca: „Wychodź z rękami w górze”. Albo strzał. I będzie to
ostatnie, co zarejestruje w swoim życiu. Lecz w następnej sekundzie do domu
weszła Danka i Grójec zostawił go sobie na później. Czy to bydlę domyśliło się,
że w domu ukrywa się jednak poszukiwany przestępca, czy działało na ślepo,
Karling nie zastanawiał się nad tym. Prawdę mówiąc, nie miało to żadnego
znaczenia. Wiedział jedno: po wyjeździe Danki strażnik wróci i potraktuje dyktę
z kopa. Jego, Huberta, nie może dorwać.
Pytanie brzmiało: gdzie się ukryć? Czy jest miejsce na ziemi, w którym choć
przez parę dni będzie bezpieczny? I znalazł odpowiedź: spalona stodoła. Jeśli
Grójec posiada instynkt jedynie łowcy, a nie ściganego, tam nie będzie szukał.
– Obym się nie przeliczył – mruknął do siebie, przekradając się pod osłoną
nocy do pogorzeliska.
Zabrał baranicę, która już raz ratowała mu życie, zabrał leki, które Danka
nakazała mu przyjmować, dwie butelki wody i trochę jedzenia. To mu na dwa–
trzy dni wystarczy. Potem trzeba będzie wrócić po więcej, o ile nie zostanie
wcześniej pojmany albo zastrzelony.
Ziemia dookoła zmieniła się w czarną breję. Ślady znikały niemal
natychmiast. Księżyc niechętnie oświetlał drogę do środka, ale Karling nie bał
się ciemności. Ruszył w głąb cuchnącego spalenizną rumowiska. Zaszył się pod
zawalonymi belkami, zakopał w mokrej słomie, która pod jedną ze ścian jakimś
cudem się uchowała. Nikt nie mógł go dojrzeć ani z zewnątrz, ani od środka.
Teraz pozostało czekać… Nasłuchiwać niczym zaszczute zwierzę i czekać…
Grójec tym razem był ostrożniejszy. Nie podjechał pod dom samochodem,
którego silnik było słychać z daleka. Zostawił go po drodze i przyszedł pieszo.
Niemal bezszelestnie dotarł do ganku, ale w ciemnościach stąpnął na stopień,
który skrzypnął. Zamarł bez ruchu. Nasłuchiwał przez chwilę, chociaż to nie on
był łowną zwierzyną, a ten, którego ta bura suka, Danka Rawit, trzymała
u siebie…
Karling przyłożył oko do maleńkiej szczeliny w ścianie stodoły. Ciemna
sylwetka na schodkach domu trwała bez ruchu przez kilka uderzeń serca, po
czym ruszyła w kierunku drzwi.
Grójec przez chwilę majstrował przy zamku. Drzwi ustąpiły ze
skrzypieniem. Stłumił ordynarne przekleństwo i – pierdolić podchody! – wpadł
do środka z pistoletem w wyciągniętych dłoniach. Zbiegł do piwnicy, żeby
skończyć to, co mu przerwano. Szarpnął drzwi starej szafy do siebie.
Kopniakiem wyważył dyktę i… Tak! Za szafą znajdowała się wnęka… pusta
wnęka. Snop światła z latarki przesunął się po starych workach, które cuchnęły
szczurami. Nic więcej w środku nie było. Tylko na ścianie ktoś napisał: FUCK
YOU! A Grójec, nie wiadomo dlaczego, wziął to do siebie.
– Będziesz miał „Fuck me”, skurwysynu – wycedził, raz jeszcze omiatając
wnętrze światłem latarki.
Nie bawiąc się już w podchody, włączył światło i obszedł piwnicę, szukając
jakiegokolwiek śladu po Hubercie Karlingu, bo to jego ta dziwka ukrywała przez
cały czas. Ale piwnica wyglądała zwyczajnie. Bez badań daktyloskopijnych
niczego nie odkryje. Może piętro wyżej?
Nie docenił przeciwnika. Karling przed opuszczeniem domu zatarł wszelkie
ślady swego pobytu. Tego między innymi uczono w Gniewie Orła: jak po sobie
sprzątać. I zrobił to dokładnie. Nawet nie dla siebie – jemu, doprawdy, nic już
nie mogło zaszkodzić – lecz dla Danki. Dom był czysty. Przynajmniej dla kogoś
nieuzbrojonego w zdobycze nowoczesnej kryminalistyki. Gdy przyjadą gliny,
jego, Karlinga, już tutaj nie będzie. Czarna ściana lasu wabiła pozorami
bezpieczeństwa…
Grójec, nieświadom, na szczęście, planów przeciwnika, obszedł cały dom, na
koniec wchodząc do sypialni Danki jak do siebie. Spojrzał na zaścielone łóżko,
mnąc w ustach ohydne przekleństwa. Wyszarpnął szufladę komody, gdzie
Danka trzymała bieliznę, ale stracił ochotę na ręczną zabawę.
Gdyby ta pierdolona szmata, ta kurwa była w tym momencie pod ręką!…
Gdybym tylko cię dorwał!…
Zatrzasnął szufladę z całej siły, tak jak trzasnąłby kobietę w twarz, gdyby
w tej chwili przed nim stała, i wypadł z pokoju. Do sieni, na ganek. Przeskoczył
parę stopni i wbiegł na ciche, puste podwórze.
Mróz go otrzeźwił.
– Odpierdoliło ci na jej punkcie – mruknął do siebie. – Nie śmiałaby łgać ci
w żywe oczy. Jest na to zbyt tchórzliwa. Zwykła bura suka, dziwka jedna.
Tamten skurwysyn przywalił jej na dobry początek z pięści, potem przystawił
nóż do gardła, więc oddała mu wszystko, co chciał, łącznie z cnotą, tego jestem
dziwnie pewien. Kto nie skorzystałby z takiej dupy. Zanim odjechał, obiecał, że
gdy suka piśnie choć słowo, wróci i ją zarżnie, więc milczała. Musiała milczeć
po tym, jak spalił jej na do widzenia stodołę. Następna byłaby ta chałupa. Sama
Daneczka by sobie pięknego siniaka na policzku nie zafundowała. To fachowa
robota. Ciąć po szyi też by się nie cięła, bo niby po co? Zależało jej, żeby ktoś te
ślady widział, żeby się nimi zainteresował. Im szybciej by ją wzięli na dołek
i wyspowiadali, tym dla niej, szmaty jednej, lepiej. Dlatego niby skurwiela kryła,
a z drugiej strony podstawiała mi się, żebym to zrobił. Ale… Daneczko… nie ze
mną te numery. Gliny tak szybko cię nie zgarną. Już moja w tym głowa. Będę
się tobą zabawiał tak długo, aż zechcę te zabawy zakończyć. Ani chwili
wcześniej. Trzeba zająć się twoim fordem, żeby za szybko nikt nie zapukał
w twoje okieneczko. Od pukania ja tu jestem.
Zarechotał, ubawiony własnym dowcipem, po czym zawrócił tam, skąd
przyszedł. Jakiś czas później podjedzie do miejsca, gdzie widział wynurzającego
się z Sanu forda, zaczepi o hak linę i ściągnie auto głębiej pod wodę. Tam, gdzie
jeszcze długo nikt go nie wypatrzy, a może nigdy.
Gdyby wiedział, jaką przysługę wyświadcza Dance, a przede wszystkim
Karlingowi, własnoręcznie strzeliłby sobie w kolano.
Hubert oderwał wzrok od domu po długich dwóch godzinach. Odważył się
zerknąć na wyświetlacz telefonu, który zostawiła mu Danka, lecz nie po to, by
sprawdzać czas, a żeby nie przeoczyć wiadomości od niej.
– Mam nadzieję, że nie spotka cię nic złego, kochana – wyszeptał niemal
bezdźwięcznie, śląc kobiecie najcieplejsze myśli, a Bogu prośbę, by nad nią
czuwał. – Błagam, żeby już nigdy przeze mnie się nie narażała. Tyle przeszła…
Oszczędź ją, nieczuły Demiurgu.
Zwinął się w swojej norze niczym ranne zwierzę i zapadł w płytki sen-
niesen. Mróz mu tym razem nie groził, pogorzelisko było jeszcze świeże, ale
gorączka znów zaczęła rosnąć, a wraz z nią przyszły osłabienie i majaki. Jeśli
Grójec, krążący po okolicy niczym wściekły pies, usłyszy choć najlżejszy jęk,
będzie po tobie, podporuczniku Karling. Masz tego świadomość czy już nie?
ROZDZIAŁ XVI

A
jeśli to pułapka? – niepokoiła się Danka, jadąc ciemną nocą u boku Tomka
Gawła na spotkanie z ministrem Marciszewskim. – Jeśli oni, kimkolwiek są,
podsłuchiwali naszą rozmowę i wysłali tego esemesa? To możliwe, no nie?
– Wątpię – odezwał się mężczyzna, prowadzący do tej pory w milczeniu. –
Komórka takiej szychy powinna być jakoś zabezpieczona przed podsłuchem.
Kurde, to bądź co bądź Minister Obrony Narodowej! Były bo były, ale jednak!
Gdyby każdy pętak potrafił podsłuchać rozmowy, które prowadzi, już dziś
możemy wywieszać białe flagi!
– A ktoś ma nas zaatakować? – zażartowała.
– Już to zrobił – odparł zupełnie poważnie. – Żeby cię jednak nie narażać,
wysiądziesz wcześniej. Wrócę po ciebie, gdy będę miał pewność, że wszystko
jest okej. Jak na razie nikt nie wie o twoim istnieniu. O zamieszaniu w całe to
gówno.
– Wyrzucisz mnie z ciepłego autka ot tak? W środku lasu?
– Dokładnie.
– Nie masz litości… – Trzepnęła go w ramię.
– Wolę się nad tobą nieco poznęcać, niż przynosić paczki z cebulą do
więzienia. Albo białe róże na twój grób.
Zwolnił, nie dotykając stopą hamulca, i nagle zrobił ostry skręt w prawo.
Danka, zaskoczona tym manewrem, rąbnęła ramieniem w drzwi i zakwiliła
z bólu.
– Auauaua, co ci odbiło?!
– Ciii. Sprawdzam, czy nie mamy ogona.
Obejrzała się przez ramię, zaniepokojona, ale szosa była pusta. Noc
rozpostarła nad lasem czarne skrzydła, dławiąc wszelki ruch.
– Wyjdź i ukryj się gdzieś tutaj – nakazał szeptem. – Wrócę po ciebie
najdalej za kwadrans.
– A jeśli nie? – zapytała równie cicho.
– Siedź tu, jak długo wytrzymasz, a potem kieruj się w stronę Urli.
Niedaleko jest pensjonat. Tam przenocujesz. I więcej się ze mną nie kontaktuj.
Zrozumiałaś? – Ostatnie słowo brzmiało ostro, ale nie była to pora na
subtelności.
– Zrozumiałam – odszepnęła i uścisnęła go za ramię. – Jedź i wracaj
z ministrem.
Zniknął.
Samochód powoli wytoczył się na szosę. Chwilę później znów zapadła cisza
i ciemność. Tak przenikliwe, jak tylko komuś, kto obawia się o życie, wydawać
się mogą.
Danka wyciągnęła z kieszeni telefon, by odliczać te nieskończenie długie
piętnaście minut, ale zamiast go włączyć, pokręciła głową i odłożyła go
z powrotem. Miała trwać w ukryciu, a nie bawić się komórką! Znieruchomiała
więc i zaczęła wsłuchiwać się w pełną leśnych szeptów noc…
Poczucie zagrożenia narastało z każdą sekundą. Nagły szmer tuż obok
sprawił, że pisnęła jak mysz schwytana w szpony drapieżnika. Zatkała usta ręką,
dygocąc z przestrachu. Było to pewnie leśne zwierzę albo gałąź spadająca
z drzewa, jednak wszystkie dźwięki zdawały się krokami bandziora czyhającego
na jej najmniejszy ruch.
Gdy po trzech długich latach i pięciu miesiącach – przynajmniej tak się
biednej kobiecie wydawało – ujrzała światła samochodu, czarnego nissana,
skręcającego w jej kierunku, niemal zapłakała z ulgi. Pragnęła wyskoczyć
z kryjówki, rzucić się Tomkowi na szyję i już nigdy nie puścić, ale najpierw
musiała zobaczyć na własne oczy, że to on. I usłyszeć, że wszystko jest okej.
– Danuśka? – zawołał cicho. – Nasz znajomy na ciebie czeka. Możesz wyjść.
Wstała na miękkich nogach, odetchnęła głęboko raz i drugi, po czym ruszyła
ku wysokiemu, szczupłemu człowiekowi, który miał w swoich rękach życie
Huberta Karlinga. Już mniejsza o nią, Dankę Rawit. Jej groziło li tylko pięć lat
odsiadki…
– To właśnie mój informator – odezwał się Tomek Gaweł.
Adam Marciszewski poczekał, aż Danka pierwsza wyciągnie dłoń na
powitanie.
– Danka Rawit – szepnęła, przyglądając się mężczyźnie, którego do tej pory
widywała li tylko na ekranie telewizora. O ile w ogóle go włączała. Wstręt do
świata zewnętrznego sprawiał, że czyniła to nieczęsto i niechętnie. Jak to
mówią: o wojnie i podwyżce podatków i tak się dowiesz.
– Adam Marciszewski – odrzekł i uścisnął mocno jej drobną dłoń. – Ma pani
dla mnie jakąś wiadomość?
Przytaknęła, osłaniając oczy dłonią. Światła samochodu oślepiały. Widziała
jedynie zarys jego sylwetki. Naraz przygasły.
– Przejdźmy się. – To był raczej rozkaz niż zaproszenie na spacer, jednak
Danka przyjęła go ze zrozumieniem. Im mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś
ich zauważy i rozpozna, tym dla wszystkich lepiej. Dla Polski również.
– Proszę opowiadać – odezwał się ponownie parę metrów dalej, wychodząc
na wąską leśną drogę.
Niczego nie pominęła. On słuchał uważnie, zachęcając ją do dalszej
opowieści tylko wtedy, gdy milkła. Nie skomentował ani słowem jej próby
samobójczej. Nie kiwał głową nad jej głupotą, gdy – sama się tej głupoty
wstydząc – mówiła o zajściu z przemytnikiem. Pominęła gwałt, jakiego dopuścił
się na niej Darek Grójec, ale zasugerowała, że strażnik ją szantażuje. Skończyła
spowiedź na odnalezieniu przez tamtego zatopionego samochodu. I na zadaniu,
jakie powierzył jej Karling.
– Mam tę szminkę przy sobie. – Klepnęła torebkę.
Zatrzymał się. W mroku zalśniły jego zmęczone, ale wciąż bystre oczy.
– Jeśli wszystko, co pani powiedziała, jest prawdą… – zawiesił głos.
– Jest mo ją prawdą. Nie wiem, jaką część prawdy Hubert mi przekazał,
a jaką przemilczał.
Kiwnął głową.
– Mogę prosić to nagranie? – Wyciągnął dłoń. Bez wahania oddała mu
szminkę z ukrytą w niej kamerą, która zapisała ostatnie minuty zamachu.
– Jest jeszcze coś, co kazał mi powtórzyć tylko panu – odezwała się
ponownie.
On znów zwrócił na nią uważne, nieco zbyt ostre spojrzenie.
– Czy znaleziono pocisk, który wystrzelił zamachowiec?
– Tylko łuskę, z tego, co mi wiadomo. Pochodziła ze sztucera Karlinga.
– Oczywiście. Widzi pan, parę dni przed zamachem zleceniodawcy
zażyczyli sobie sprawdzić umiejętności snajperskie Huberta. Tych dwóch,
których potem w obronie własnej zabił, poszło z nim na strzelnicę. Tam musieli
zabrać łuski z pocisków, które wystrzelił, albo podmienić na te, co przynieśli ze
sobą. Przeoczyli jednak pewien drobiazg: Hubert używał normalnych nabojów.
Owszem, kalibru .50, który, to jego słowa, łeb upier… odstrzeli, ale nie przebije
szkła pancernego. A przecież prezydencka limuzyna była opancerzona. Pocisk,
który zabił Prezydenta… Karling kazał mi się tego nauczyć na pamięć… był
przeciwpancerno-odłamkowo-zapalający. Nie tylko przebija się przez pancerz
pojazdu, ale i powoduje wybuch. Widział to. Widział na własne oczy! I kuli
z tego pocisku, bardzo charakterystycznej, należy szukać w prezydenckiej
limuzynie.
Starszy człowiek milczał długą chwilę. Gdy odezwał się, w jego głosie nie
było nadziei, jak u Danki, tylko rezygnacja:
– To niczego nie zmienia.
– Jak to: „nie zmienia”?! To wszystko zmienia! Znaleźli łuskę, która
pochodziła z innego pocisku!
– Proszę mnie dobrze zrozumieć, pani Rawit, jestem za Karlingiem całym
sercem, ale nagranie nie jest dowodem, i mówię to jako adwokat diabła: mogło
zostać wykonane w symulowanej sytuacji, zmontowane, zainscenizowane.
Połączone z zeznaniami naocznego świadka, już tym dowodem mogłoby się
stać, ale Karling nie będzie zeznawał.
– Będzie!
– Nie. Nie będzie. Został już skazany. Nawet jeśli zapewniono by mu
najlepszą ochronę, nie dożyje pierwszej rozprawy.
Dance zabrakło słów. Mówi to Minister Obrony Narodowej, co z tego, że
zdymisjonowany?! Nie potrafią ochronić świadka w tak ważnej sprawie?! No
jakże to tak…?!
– Wiem coś, czego Karling nie był świadom: Prezydent miał jechać innym
samochodem. Drugim w kolejności. W ostatniej jednak chwili przesiadł się do
trzeciego i do tego właśnie auta strzelano. Bez pudła.
– Ale… – aż zachłysnęła się z przejęcia – to znaczy, że ktoś przekazał tę
informację zabójcy! Ktoś z bliskiego otoczenia Prezydenta!
– Właśnie.
Odebrało jej oddech.
Tak po prostu.
Do tej pory myślała: zamach to zamach, taki shit się zdarza. Ktoś, wróg
naszego kraju, opłacił bandziora, który pociągnął za spust. Tymczasem ten wróg
był blisko, bardzo blisko ofiary. Należał do zaufanego grona przyjaciół albo
ochrony Prezydenta. To było… straszne.
– Teraz już pani rozumie, dlaczego Hubert nie ma żadnych szans?
Przytaknęła, czując łzy w oczach. Ale nie mogła się poddać. Jeszcze nie.
– Przecież tym, co zawiązali ten spisek i zabili Prezydenta, nie może to ujść
na sucho! Piotr Mizera, który wydał Karlingowi rozkaz współpracy z MSW, nie
powiedział, kim byli? – zapytała z nadzieją. – Przecież z nim kontaktował się
zleceniodawca.
– Bezpośredni kontakt, sekretarz jednego z wydziałów MSW, miał
w przeddzień zamachu wypadek samochodowy. Niestety śmiertelny. Wtedy nikt
jeszcze nie wiedział, co się wydarzy, i nie wiązał tej kraksy z zamachem.
Następny, już po zamachu, był Piotr Mizera. Szkoda… tak strasznie szkoda tego
człowieka… Pozostał tylko Karling. Domyślam się, że tamci stają na głowie, by
go unieszkodliwić, i muszą być doprowadzeni do ostateczności faktem, że on
nadal żyje.
Dance zabrakło słów. Czyli co? Było pozamiatane? Karling do końca życia –
krótkiego zapewne – będzie uciekał? A ona do końca swojego – równie
krótkiego – będzie się modliła, by zdołał zbiec siepaczom?
– Proszę być dobrej myśli. – Usłyszała cichy głos Marciszewskiego. Poczuła
na ramieniu jego dłoń. Spojrzała przez łzy na smutną i zrezygnowaną twarz
mężczyzny. – Obejrzę to nagranie. Jeśli Karling mówi prawdę, a wierzę w to
całym sercem… – zawiesił na chwilę głos, a potem dodał z mocą: – Gniewni
wracają po swoich braci. Nie zostawiają ich na pastwę wroga. Musi tylko
dotrwać…
– Dotrwa – ucięła stanowczo, mimo że głos odmawiał jej posłuszeństwa. To
jedno słowo, słowo-przysięgę, wypowiedziała bez wahania. Ona mogła sobie
umierać, ale dopiero po tym, jak Huberta Karlinga – wrobionego w poczwórne
morderstwo przez kogoś stąd, z bliska, od nas! – ocali. Za wszelką cenę.
Bo tak trzeba. Po prostu tak trzeba.
ROZDZIAŁ XVII

W
rócili do samochodu, gdzie czekał cierpliwie Tomek Gaweł.
– Dziękuję za wszystko, co pani zrobiła dla Huberta i dla nas. –
Marciszewski położył dłonie na ramionach kobiety i uścisnął lekko, ale
z nieudawaną serdecznością. – Proszę jednak nie mieć złudzeń: nikt pani nie
przyzna medalu za odwagę. Nikt też, oprócz mnie i Gniewnych, pani nie
podziękuje.
Uśmiechnęła się, szczerze rozbawiona.
– Nie jestem naiwna, panie ministrze. Nie robię niczego dla medali
i podziękowań. Wystarczy, że wiedziona… nie wiem czym właściwie… kobiecą
intuicją?, uratowałam życie człowiekowi oskarżonemu o najgorszą zbrodnię:
zabójstwo i zdradę. Serio, jeśli dzięki mnie ci, którzy ten zamach zorganizowali
i posłużyli się Hubertem, nie śpią tak spokojnie, jak by chcieli, jestem
szczęśliwa. I zrobię wszystko, by go nie dorwali.
Uśmiechnął się i zapytał:
– Czy jest coś, co mogę dla pani zrobić? Czegoś wam, mam teraz na myśli
również Huberta, potrzeba?
– Siedmiu dni bez przykrych niespodzianek, żeby rany się zagoiły i mógł
uciec daleko stąd.
Pokręcił głową. Tego właśnie nie mógł jej podarować.
– Niezręcznie mi o to pytać, ale to moja powinność: czy ma pani pieniądze?
Umknęła spojrzeniem, chociaż naprawdę chciała wzruszyć nonszalancko
ramionami i odrzec: „Śpię na nich!”. Temu człowiekowi nie potrafiła jednak
łgać w żywe oczy.
– Nie może tak być, że utrzymuje pani jednego z naszych. Przy sobie mam
niewiele gotówki… – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
– Błagam, panie ministrze, proszę tego nie robić! – Poczuła się niemal
upokorzona.
– To nie jest jałmużna, tylko żołd. Tak proszę te pieniądze traktować. –
Podał jej plik banknotów.
Przyjęła bez przekonania. Wolałaby naprawdę spać na materacu wypchanym
setkami i dwusetkami, zamiast wyciągać rękę po zapomogę, lecz od kiedy
zdecydowała się na radykalne rozstanie z tym światem, zarzuciła wszelką pracę
zarobkową. Tak po prostu. Komu niby miała zostawić ów materac? Z tymi
setkami i dwusetkami? Kotu? Czy może Grójcowi?
– Gdzie się pani zatrzymała?
– W hotelu Portos przy Sobieskiego – odparła bez wahania. Temu
człowiekowi powierzyła dziś tyle tajemnic, że jedna w tę, druga w tamtą nie
robiła żadnej różnicy.
– Jeszcze dziś ktoś się z panią skontaktuje i przekaże dalsze…
postanowienia. Ów zaufany człowiek wyśle wiadomość: HKar jak Hubert
Karling.
– Ale to nie będzie on?!
– Nie. – Uśmiechnął się, widząc nieudawany przestrach w oczach tej
kobiety. Polubił Dankę Rawit. Szczerze polubił… – Byłby to dla Huberta wyrok
śmierci. Niewygodnego świadka nasi wrogowie chcą widzieć martwego. Przyślę
kogoś z Gniewnych, komu ufam jak sobie samemu. Nikt inny nie zna treści
naszej rozmowy i nie pozna. Nikomu, kto nie „przedstawi się” tym hasłem,
znanym tylko mnie i pani, proszę nawet nie otwierać, tylko od razu wzywać
ochronę. Czy mogę prosić o numer pani telefonu?
Bez wahania wyrecytowała dziewięć cyfr. Powtórzył kilkakrotnie, ale nie
zapisywał.
– Dobrze. Proszę czekać na kontakt. Jeszcze dziś w nocy.
Pożegnał ją uściskiem dłoni, wsiadł do samochodu Tomka Gawła i po chwili
znów została sama, lecz nie bała się tak bardzo ciszy i ciemności jak jeszcze pół
godziny wcześniej.
Może powinna? Może właśnie ciszy i ciemności powinna zacząć się
obawiać?
– Powiesz mi coś? Cokolwiek! – odezwał się dziennikarz, gdy wyjechali na
szosę i pomknęli z powrotem do Warszawy. – Ponoć mam wyłączność na ten
materiał.
Spojrzała nań i pokręciła głową.
– Bagno jest bardziej grząskie, niż myślałam. Chyba nie chcesz wiedzieć nic
więcej, niż już wiesz, i na pewno o tym nie napiszesz.
– Pozwolisz mi zdecydować?
Spuściła wzrok.
– Wybacz, Tomek, nie zwykłam łamać obietnic, ale ta historia to wyrok
śmierci.
– Mam ich kilka na karku.
– Ale nigdy nie pisałeś o skutecznym zamachu na Prezydenta RP. Jak
myślisz… co ci mówi dziennikarska intuicja… kto za nim stał?
– Na pewno nie ten, co pociągnął za spust.
– O tym już wiemy. Więc?
– Rosjanie? Proamerykańska polityka rządu i Prezydenta bardzo się im nie
podobała…
Pokiwała głową, chociaż na polityce nie znała się i znać się nie chciała.
– I niech tak pozostanie. Niech cały naród tak myśli i obwinia Ruskich,
którzy – doprawdy – niewiele sobie z tego robią.
– A jest ktoś inny?
Znów posłała mu to samo uważne spojrzenie. Och, mogła Gawłowi zaufać,
pewnie, że tak! Czy jednak weźmie na siebie odpowiedzialność za jego życie?
Co ona, Danka, poczuje, gdy Tomek napisze ten reportaż, ale zanim opublikuje
trefne treści, nieznani sprawcy zrobią mu samobójstwo, przedtem albo potem
niszcząc laptop wraz z zawartością? Będzie miała na sumieniu niewinnego
człowieka. I za jaką cenę? Cenę prawdy, na której nikomu – oprócz
wmanewrowanych w ten spisek – nie zależy?
Zmilczała jego pytanie. Odwróciła wzrok do okna.
– Co teraz zrobisz? – zapytał, nie odrywając oczu od wstęgi szosy. – Co
mówił Marciszewski?
– Niewiele. Nie dawał żadnych szans na przywrócenie Karlingowi dobrego
imienia.
– Rozumiem. – Nie dał poznać, jak bardzo jest rozczarowany, ale Danka
przecież o tym wiedziała. Taki materiał! Spisek na życie Prezydenta RP! A ona
wytrąca mu pióro z ręki…
Położyła dłoń na jego dłoni i uścisnęła mocno.
– Wierz mi, ja też wolałabym wracać z innymi wieściami. Chciałabym
zapewnić Huberta, że dowody są mocne i za kilka dni, tygodni czy nawet
miesięcy, niech tam!, zostanie oczyszczony z zarzutów. Ale nie dano mi takiej
nadziei. Wręcz przeciwnie.
– Pozwolisz mi się z nim spotkać?
– Chyba zwariowałeś! – wykrzyknęła, na serio zdumiona jego prośbą. –
I niczego nie rozumiesz! To nie jest gra komputerowa! To się dzieje na serio!
Ludzie zamieszani w mniejsze gówno lądowali w Wiśle! A ty… Nie. Nie
pozwolę! I nie waż się mnie śledzić ani nachodzić w hotelu. Od tej chwili nie
jesteśmy przyjaciółmi. Każdy, kto próbuje zbliżyć się do Karlinga, staje się
moim śmiertelnym wrogiem.
Jej słowa zabrzmiały całkiem poważnie. Musiała jakoś je złagodzić. Bądź co
bądź była Tomkowi wdzięczna za spotkanie z Marciszewskim.
– Może kiedyś… gdy on będzie naprawdę bezpieczny… Tak. Wtedy
zadzwonię do ciebie albo napiszę i nie będę ci stawać na drodze. Lecz na
razie… – Pokręciła głową. I nagle poczuła… To było jak uderzenie w splot
słoneczny. Aż jej oddech odebrało ze strachu.
Musi wysiąść z tego samochodu. Natychmiast!
– Zatrzymaj się! – rzuciła, bliska paniki.
– Co? – Spojrzał na nią zdumiony.
– Stawaj! Tutaj, na przystanku! Gdziekolwiek!
– Słabo ci? Źle się czujesz?
– Tak jakby.
– Mam cię zawieźć do szpitala?
– Masz się zatrzymać!!!
– Okej, okej…
Zjechał na stację benzynową.
– Może…
– Wrócę do hotelu taksówką – ucięła. – Jedź już i uważaj na siebie.
Patrzył przez chwilę na kobietę, oddychającą głęboko mroźnym powietrzem.
Wreszcie, wkurzony z lekka, pokręcił głową, rzucił coś do siebie pod nosem
i ruszył. Danka z ulgą odprowadziła wzrokiem światła jego terenówki. Oddalały
się, by wreszcie zniknąć za zakrętem.
Weszła do środka, poprosiła o hot doga i usiadła w rogu niewielkiego
pomieszczenia, bezmyślnie gapiąc się na ekran telewizora. Niczym nie mogli jej
zdziwić. Cały czas leciało to samo: naród pogrążony w żałobie, przedterminowe
wybory, poszukiwania zabójcy, nagroda za wskazanie miejsca, gdzie się
ukrywa…
– Szukacie nie tego, który strzelał – szepnęła w pewnej chwili. – Ale co ja
tam wiem…
Wgryzła się w gorącą bułkę, mrużąc oczy z rozkoszy. Tego było jej trzeba:
zwykłej bułki z parówką, keczupem i majonezem. Cały świat na chwilę przestał
istnieć. Na tę krótką chwilę.
Taksówka podjechała po dobrych dwudziestu minutach. Danka wsiadła do
wysłużonej toyoty i podała adres hotelu, po czym osunęła się na miękkie
siedzenie i zamknęła oczy.
Nie mogła wiedzieć, że w tym mniej więcej momencie nieznani sprawcy
napadają wysiadającego z samochodu dziennikarza, Tomasza Gawła, zadają mu
kilka ciosów nożem i okradają ze wszystkiego, co przy sobie miał. Ze
szczególnym uwzględnieniem laptopa i telefonu…
Przemknęła przez hotelowy hall, rozglądając się podejrzliwie na boki. Słaba
z niej była konspiratorka… Recepcjonista nawet na nią nie spojrzał, utkwiwszy
wzrok w ekranie telefonu.
Wsiadła do windy i chwilę później otwierała drzwi swojego pokoju.
Wchodząc do ciemnego wnętrza, poczuła lepkie macki strachu zaciskające
się na jej gardle. Przełknęła z trudem, zapaliła światła. Nie musiała zbyt długo
się obawiać. W niewielkim pokoju i maciupkiej łazience trudno byłoby się
ukryć.
Odetchnęła z ulgą, po czym zrzuciła kurtkę i botki, nastawiła wodę na
herbatę i przeszła do łazienki opłukać choć twarz i ręce po podróży. Akurat
woda się zagotowała, gdy telefon, który Danka miała przy sobie, piknął cicho.
Ręce lekko jej drżały, gdy otwierała wiadomość. Była krótka: „HKar”. Chwilę
później rozległo się ciche pukanie do drzwi. Otworzyła bez wahania.
Na progu stał wysoki, barczysty mężczyzna w jej wieku. Mierzył Dankę
przez chwilę uważnym wzrokiem, po czym odezwał się:
– Danka Rawit?
Przytaknęła, wpuszczając go do środka.
– To dla ciebie. – Położył na stole kopertę. Mogła się tylko domyślać, że
w środku są pieniądze.
Rozejrzał się po pokoju. Stanął przy oknie, za zasłoną i zerknął w dół, na
parking przed hotelem, potem na sąsiedni budynek. Szybkie, czujne spojrzenia
kogoś, kto raczej nie pracuje w banku ani w księgowości.
– Co z nim? – Zwrócił się do kobiety.
Wiedziała, o kogo pyta.
– Gdy wyjeżdżałam do Warszawy, żył – odparła powoli.
– Miałaś od niego jakieś wiadomości?
– Nie ślemy sobie miłosnych esemesów. Jest ścigany.
Zmilczał jej ironię i rzucił następne pytanie:
– Kiedy będzie gotów do drogi?
Uniosła brwi. Jakiej niby drogi? Dokąd?
– N-nie wiem – zająknęła się. – To zależy… Jest ciężko ranny. Zarobił
cztery kule. Pozszywałam go, podleczyłam. Nie wiem, o jakiej drodze mówimy,
ale…
– Przejdzie parę kilometrów o własnych siłach?
Uniosła brwi. Jeszcze wczoraj Karling umierał od gorączki i zakażenia, a ten
tu – jak mu tam? – pyta, czy da radę się przespacerować? Na mrozie? Brnąć
przez śnieg parę kilometrów? Żarty jakieś…
– Jest ciężko ranny – powtórzyła z naciskiem. – Dostał w skroń, szyję, ramię
i udo. Jak niby to sobie wyobrażasz?
– Carlos jest twardy – wpadł jej w słowo nieco ostrzej, niżby sobie
życzyła. – Gramy o jego życie, nie o dwie stówy. Ścigają go za zabójstwo głowy
państwa. I nie odpuszczą. Nigdy.
Mogła jedynie przytaknąć, co nie zmieniało faktu, że kilkukilometrowy
spacer przez zaśnieżony las może być ponad siły rannego mężczyzny.
– Jak się na niego natknęłaś? – padło następne pytanie.
Zmrużyła lekko oczy. Ze złości na tego typa.
Wysłannika ministra Marciszewskiego wyobrażała sobie jako… drugiego
Karlinga. Tymczasem ten tutaj zachowywał się jak jakiś pieprzony prokurator!
– Och… przypadkiem! – wykrzyknęła. – Imaginuj sobie, że pojechałam do
lasu popełniać samobójstwo, a tu nagle jeden strzał, drugi, trzeci. Tuż przy mnie.
Myślę sobie: gram w westernie jakimś czy co? A to tylko Hubert Karling,
o czym dowiem się chwilę później, urządza rozwałkę. Zmaterializował się
przede mną. Zmusił, bym go zawiozła w bezpieczne miejsce i – tadam! – tak oto
znalazłam się w tej bajce! A ty, panie jakiś tam, może byś się przedstawił, skoro
znasz moje dane, łącznie z PESEL-em, numerem buta i nazwiskiem rodowym
mojej babki zapewne?
Słuchał jej zupełnie beznamiętnie. Ani jeden mięsień nie drgnął na
przystojnej, męskiej twarzy o rysach ostrych i nieprzyjaznych, gdy bredziła
o samobójstwach i westernach.
– Jurek Zaręba z byłej jednostki Gniew Orła – odrzekł, gdy skończyła. –
Przyjaciel Huberta.
– No mam nadzieję, że nie wróg…
– Wybacz, że jestem dość obcesowy – dodał bez cienia skruchy – ale my
wszyscy… po tym, co się stało… i po śmierci Piotra… Trudno się z tym
pogodzić – dokończył cicho i nieporównanie łagodniej, niż zaczął. – Kiedy
możemy przyjechać po Carlosa? Rozumiem, że nie chcesz być zamieszana w tę
całą aferę, w przeciwnym wypadku… – Zawiesił głos.
– Tkwię w niej po szyję – odparła. – Chyba nic mi już nie zaszkodzi. Piątkę
mam jak w banku za ukrywanie zbiega, wyrok śmierci za ukrywanie tego
zbiega.
– Nikt ci jeszcze nic nie zarzucił i nic nie udowodnił. Nikt cię jeszcze nie
dorwał – odrzekł. – I postaramy się, by tak zostało. Więc?
Domyśliła się, że domaga się odpowiedzi, której ona sama nie znała. Czy
Hubert przejdzie – bez pomocy – dwa kilometry?
– Prosiłam ministra Marciszewskiego o siedem dni. Dajcie nam pięć.
– Trzy – uciął głosem nieznoszącym sprzeciwu.
– Dlaczego od razu nie mówiłeś, że za trzy dni zabieracie Karlinga?! Po co
te durne podchody: „kiedy możemy po niego przyjechać?” – wybuchnęła,
bardziej poruszona tym, że zostało jej tylko trzy dni, niż obcesowością
mężczyzny.
– To dla twojego dobra – odezwał się miękko. – Oni nie cofną się przed
niczym. Gdyby wiedzieli, kto mu pomaga, już byłabyś martwa, Hubert również.
Nie zawahali się, usuwając Piotra Mizerę, kapitana jednostki specjalnej bądź co
bądź, myślisz, że palec na spuście by im drgnął, gdyby mieli na celowniku
głowę Huberta? A potem twoją?
Musiała zaprzeczyć. Złudzeń wyzbyła się w chwili, gdy uwierzyła
Karlingowi. I trochę później, gdy Marciszewski opowiedział jej o zamianie
limuzyn. Przeciwnik był niebezpieczny i zdeterminowany. Nie zawaha się przed
największą podłością. Bądź co bądź ubił Prezydenta. I sekretarza. I dowódcę
Gniewnych. I Bóg wie kogo jeszcze zastrzeli, powiesi czy zmusi do
samobójstwa, zanim poczuje, że spisek się powiódł, a on, ten, co pociągał za
sznurki, nigdy nie zostanie namierzony i ukarany.
– W tej kopercie jest nowa tożsamość – odezwał się mężczyzna. – Hubert
będzie wiedział, co robić. Czekaj na wiadomość. Odezwę się.
Kiwnęła głową, czując zaciskające się boleśnie gardło. Więc jednak… już
niedługo znów zostanie sama. Sama. Sama. Sama. Nauczy się tego słowa na
pamięć. Będzie się z nim budziła i zasypiała.
Pieprzyć to!
Byle Karling wyrwał się siepaczom z zakrwawionych łap!
– Jasne – odrzekła, w pełni panując nad głosem. – Trzy dni. Postaram się
doprowadzić twojego przyjaciela do takiego stanu, by długa wycieczka przez las
wyszła mu tylko na zdrowie.
Uśmiechnął się lekko.
– Dzielna kobieta z ciebie. Carlos miał farta. Trzymaj się. I uważaj na siebie.
Licho nie śpi.
Wyszedł.
Danka została sama. Z pustką w głowie i burzą uczuć w sercu.
Lecz przynajmniej cokolwiek czuła…
ROZDZIAŁ XVIII

P
o wyjściu mężczyzny chwyciła torebkę i także ruszyła do drzwi. Nie trzymało
jej w Warszawie nic więcej, za to Bieszczady przyzywały. Był tam ktoś, kto jej
wyczekiwał równie niecierpliwie jak ona jego. Mają trzy dni. Zaledwie trzy i aż
trzy, żeby…
– No właśnie: czego się spodziewasz, moja droga, po tych trzech dniach
i nocach! Czego oczekujesz od Huberta Karlinga? Oto pokocha cię miłością
nagłą, acz prawdziwą, a na do widzenia, cobyś go dobrze wspominała, zrobi ci
dzidziusia? Żebyś już nigdy nie była sama? Czas nabrać dystansu do tego faceta.
Pamiętasz chyba, w czym ci przeszkodził? On odejdzie, musi odejść, ty
zostaniesz jeszcze bardziej poharatana. Z jeszcze większą pustką w sercu. Po co
ci to? Jeśli obudził w tobie chęć do życia, chwała mu za to. Ale niczego więcej
nie oczekuj, bo będzie bolało… – Tak do siebie przemawiała, łagodnie, z troską,
gnając pustymi, ciemnymi drogami na południe.
Oczy, które zaczęły się jej pocić, otarła niecierpliwym gestem dłoni.
„To nic” – myślała. „Zniosłaś niejedną porażkę. Podnosiłaś się i upadałaś
tyle razy. Jeden w tę, jeden we w tę, co za różnica? A że tym razem się nie
podniesiesz? Kto za tobą zapłacze? Może ten, co cię znajdzie w lesie. Martwą.
Zesztywniałą od mrozu. Nie zazdroszczę… Ale cóż”.
Gdyby tylko… Gdyby zabrali ją również… Może Hubert postawi taki
warunek? Że, owszem, mogą go wywieźć za granicę czy gdzieś tam, ale razem
z Danką? Czy jednak ktoś w jego sytuacji może stawiać jakiekolwiek warunki?
Docisnęła pedał gazu. Toyota wyrwała do przodu, nic sobie nie robiąc ze
śliskiej nawierzchni. Minęła Radom, potem Rzeszów…
Nad ranem dotarła do domu. Pustego domu.
Wpadła na ganek i… serce podeszło jej do gardła. Drzwi były uchylone! Przez
parę sekund nie była w stanie unieść ręki, żeby pchnąć je i wejść do środka.
Wreszcie przypomniała samej sobie:
– Nie boisz się śmierci. Nikogo ani niczego się już nie boisz.
Ale bała się. Tego, co zastanie w środku… Wchodząc do ciemnego
korytarza, oczami wyobraźni widziała zakrwawione ciało Karlinga leżące na
zimnym klepisku piwnicy.
Zeszła po schodach, dotykając dłonią ściany. Włączyła światło. Drzwi szafy
otwarto na oścież. Dykta chroniąca wejście do kryjówki pękła od uderzenia albo
kopnięcia. Z ust Danki wyrwał się jęk. Przytknęła dłoń do ust, podeszła bliżej.
Kryjówka była pusta.
Karling, gdzie jesteś?!
Otarła łzy, które nagle nabiegły jej do oczu. Nie zastanawiała się, czy płacze
z ulgi, że nie znalazła jego ciała tutaj, na podłodze, czy z przerażenia, że zniknął
i może go już nie zobaczy. Znaleźli go?! Aresztowali?! Nie wiedziała…
Pobiegła na górę. Sprawdziła wszystkie pomieszczenia: kuchnię, salon,
łazienkę, obie sypialnie, strych także. Ani śladu po Hubercie Karlingu. Lecz
teraz, gdy była pewna, że w domu nie ma również niepożądanych gości, mogła
wyjąć swój telefon i wysłać rozpaczliwego esemesa: „Gdzie jesteś?!”. Jeśli
żył… jeśli miał przy sobie jej telefon, który zostawiła mu przed wyjazdem,
odpowie natychmiast… albo za parę minut… albo za godzinę…
Gdy – przyciskając do ust milczącą komórkę – po godzinie nie dostała
odpowiedzi, rozpłakała się. Opadła na krzesło przy stole w kuchni, oparła głowę
na splecionych ramionach i po prostu się rozpłakała.
Świt położył się srebrnym cieniem na lesie i łące za spaloną stodołą. Ukryty
w jej zgliszczach mężczyzna ocknął się z niespokojnego snu, potarł oczy. Chłód
wgryzał się w zesztywniałe ciało, gorączka mąciła myśli, rany rwały trudnym do
zniesienia bólem.
„Muszę wziąć leki” – dotarło do otumanionego cierpieniem i gorączką
umysłu.
W kieszeni kurtki, którą kupiła mu Danka, miał parę ampułek, których
zawartość nakazała mu wstrzykiwać co osiem godzin. Nie częściej i nie rzadziej.
Ile minęło od poprzedniej dawki? Odruchowo sięgnął po telefon, żeby sprawdzić
godzinę, ale kieszeń była pusta. Oprócz leków nie było w niej nic.
„Miałem komórkę w ręku! Czekałem na wiadomość!” W panice zaczął
szukać zguby najpierw w pozostałych kieszeniach, potem w słomie, w której był
zagrzebany. Wreszcie dłoń trafiła na niewielki przedmiot. Odetchnął z ulgą.
Rzucił okiem na wyświetlacz i…
„Gdzie jesteś?!”
„Odezwij się!!!”
„Gdzie jesteś?! Daj chociaż znać, że żyjesz!!!”
Poderwał się na kolana, przytknął oko do szpary między deskami. W kuchni
paliło się światło. Danka wróciła z Warszawy! Nie zastanawiając się, czy wolno
mu wyjść z kryjówki, niczym ćma do płomienia świecy, do ciepła, które spali jej
skrzydła, podążył ku domowi, ku kobiecie, która nań czekała. Mniejsza
o gorączkę, która odbiera zdolność logicznego myślenia, mniejsza o słabość
i ból, które uginają nogi, pętają ciało. Musiał do niej iść. Teraz.
Zapukał do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Wszedł do ciemnej sieni. Stanął
w drzwiach kuchni. Danka spała z głową wtuloną w ramiona. Policzki miała
mokre od łez. Podszedł do niej i… przez kilka uderzeń serca nie wiedział, co
zrobić. Niczym nieporadny sztubak nie miał pojęcia, jak obudzić swą śpiącą
królewnę. Wreszcie pogłaskał ją po policzku, delikatnie, z nieskończoną
czułością i wyszeptał:
– Jestem już. Nie martw się.
Otworzyła oczy, poderwała głowę, a potem ni to z jękiem, ni szlochem
objęła go, przytuliła z całych sił. Otoczył ramionami szczupłe ciało kobiety,
drżące niczym szarpany wiatrem samotny liść, i trwali tak długą chwilę, aż ona
wyrwała się z jego objęć, rąbnęła go pięścią w zdrowe ramię i krzyknęła:
– Gdzie byłeś, draniu cholerny?! Wiesz, jak się o ciebie bałam?! Już miałam
na policję… – Umilkła na chwilę i dodała spokojniejszym głosem: – Nie, nie
przyszło mi do głowy dzwonić na policję. Prawdę mówiąc, chciałam cię
symbolicznie pochować, gdy tylko zrobi się jaśniej. Opłakałam cię! Odmówiłam
modlitwę za spokój twojej duszy! A ty się materializujesz, jak gdyby nigdy
nic…
Znów się rozpłakała, wściekła sama na siebie, że tak bardzo jej na tym
człowieku zależy.
– Danuśka… Kochana moja… – Z powrotem zamknął ją w ramionach,
mimo że usiłowała się wyrwać, odepchnąć go, ukarać za długie godziny
rozpaczy.
Nie próbował się tłumaczyć, że głupia komórka wypadła mu z ręki, gdy
w końcu, po całej nocy czuwania zmorzył go sen. Nie teraz. Po prostu szeptał jej
imię, głaszcząc kobietę po włosach, plecach i drżących od płaczu ramionach.
Uspokajała się powoli. Cichła. Wreszcie zdecydowanym gestem otarła oczy,
mokre od łez policzki i rzekła głosem nieznoszącym sprzeciwu:
– Nie wiem, gdzie i w jakim celu się szlajałeś, teraz marsz do łóżka! Jesteś
rozpalony, człowieku! Chcesz zemrzeć, zanim zdążę cię wyleczyć?! Co ze mnie
będzie za lekarz!
Bez słowa protestu przeszedł do gościnnej sypialni, do której przylegała
niewielka łazienka.
– Wezmę prysznic – rzekł proszącym tonem. – Lepię się od brudu i potu.
– Nie zemdlejesz? – zaniepokoiła się. Oczy miał szkliste od temperatury.
Skóra parzyła.
– Danka, litości… – Pokręcił głową.
– Nie „litości”, nie „litości”, tylko parę razy cię nieprzytomnego na własnym
grzbiecie targałam. I, wierz mi, żadna to rozkosz.
Nie słuchał jej. Wszedł do łazienki, zrzucił brudne od węglowego pyłu,
przepocone ubranie, wszedł pod prysznic i z głębokim westchnieniem ulgi
odkręcił chłodną wodę. Pozwolił, by spływała po rozpalonym ciele długie
minuty. Wreszcie Danka, zaniepokojona, zapukała do drzwi.
Owinął się ręcznikiem i wyszedł z łazienki. Ona już czekała z opatrunkami
i płynem odkażającym.
– Połóż się. Ledwo stoisz na nogach – nakazała głosem, w którym jeszcze
czaił się cień strachu. – Zaczęły się goić – mruknęła, pochylona nad jego udem.
Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z dwuznaczności tej pozy.
On – gdy tylko o tym pomyślał – zmieszał się.
„Danka jest lekarzem, a ty jej pacjentem, Karling” – rzekł do siebie
w myślach surowo. „Ona potrafi zachować zawodowy dystans, ty również
powinieneś”.
Owszem. Powinien. Ale nic na to nie mógł poradzić, że widzi w Dance
kobietę, a nie lekarza. Niezwykle piękną, pociągającą kobietę, dodajmy.
Uniosła głowę, spojrzała mu w oczy, teraz granatowe.
– Mamy trzy dni, by postawić cię na nogi – odezwała się. – Za trzy dni
przyjdą po ciebie twoi przyjaciele. Musisz być gotów do ucieczki.
– Będę.
– To leż spokojnie i wracaj do zdrowia, a nie szwendasz się Bóg wie gdzie!
– On tu był.
Uniosła brwi.
– Grójec?
Przytaknął i dodał:
– Znalazł skrytkę za szafą. Na szczęście uprzedziłem jego zamiary
i wyniosłem się do stodoły…
– Już nie ma stodoły – zauważyła złośliwie. Nie musiała dodawać, kto ją
spalił.
– Do pozostałości po stodole – sprostował z lekkim uśmiechem. – Można się
tam ukrywać nawet przez tydzień.
– Dopóki komuś nie przyjdzie do głowy dokładnie pogorzeliska przeszukać.
Musiał się zgodzić.
– Pozostało jeszcze jedno wyjście… – zaczęła, marszcząc brwi
w zamyśleniu. – Nie bardzo podoba mi się ten pomysł, ale… – Naraz
uśmiechnęła się. – Na terenie należącym do Grójca jest niewielka chata. Górski
szałas. Ma może osiem metrów kwadratowych. Dla ciebie jak znalazł. Stoi pod
lasem, jak moja nieodżałowana stodoła, mogę podjeżdżać niemal pod same
drzwi, przywozić ci jedzenie, zabierać cię na noc do domu… To tylko trzy dni.
Grójcowi nie przyjdzie do głowy, że mogłabym być tak bezczelna.
Karling patrzył na nią bez słowa. Pomysł nie był zły. Najciemniej jest
przecież pod latarnią. I rzeczywiście strażnik nie będzie szukał zbiega na swoim
terenie. Jednak myśl, że zostawi Dankę tutaj, w pustym domu, na pastwę tego
zwyrodnialca, kazała mu odpowiedzieć:
– Nie. Zostanę z tobą.
– Doceniam, Hubert, naprawdę doceniam twoje poświęcenie czy może
umiłowanie luksusu, ale to długie trzy dni i trzy noce. Grójec będzie wpadał bez
uprzedzenia. Mamy to jak w banku. Jeśli cię znajdzie… Nie chciałabym po raz
drugi tak rozpaczać jak godzinę temu. Przeżyłam podczas swych krótkich
trzydziestu paru lat wystarczająco dużo tragedii. Nie chcę kolejnej.
– A ja nie chcę zostawić cię samej z tym zwyrodnialcem.
– I tak zostanę sama. Bez względu na twoje „chcę” czy „nie chcę” –
odrzekła, smutniejąc. – Za trzy dni i tak zostanę sama…
Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Pragnął ją zapewnić, że nigdy już nie
będzie sama. Że za to, co dla niego uczyniła, jego przyjaciele otoczą ją opieką,
ale nie te słowa chciała usłyszeć, a on żadnych innych obietnic nie mógł składać.
Jeśli wydostanie się z matni, będzie musiał zniknąć na długie lata, być może na
zawsze. I Danka zostanie sama. Tak, jak powiedziała.
– Dobrze – odezwał się niechętnie. – Przeniosę się do tamtej chaty.
Sięgnął po czyste spodnie, które położyła na krześle obok łóżka, ale
przytrzymała go za rękę i rzekła łagodnie:
– Teraz położysz się w czystej pościeli i odpoczniesz. Ja będę czuwać,
dopóki się nie obudzisz. Z domu jest drugie wyjście. Gdyby Grójec się tu
pojawił, ja go zatrzymam, ty zdążysz uciec i ukryć się tam, gdzie poprzednio.
Chwycił ją za nadgarstki. Potrząsnął.
– Nie chcę, byś go zatrzymywała! Nie w ten sposób, do którego ten bydlak
cię zmusza!
– Chyba wspominałam, gdzie mam twoje „chcę” i „nie chcę”? – odrzekła
zimno, wyswobadzając ręce. – Kładź się. Leki zaraz zaczną działać. Gorączka
spadnie.
– To cała twoja odpowiedź? – zapytał z goryczą.
– Innej nie będzie – ucięła. – Zapomniałeś chyba, że gram z Grójcem
w niebezpieczną grę. O życie. Twoje życie. Liczy się tylko to, byś dotrwał do
przybycia twoich przyjaciół. Cena nie gra roli.
Prychnął wściekle, oczy zalśniły mu lodowato, lecz nie odrzekł nic. Opadł na
poduszkę, wyczerpany do granic, zakrył twarz przedramieniem. Danka usiadła
na brzegu łóżka i zapatrzyła się w okno, na drogę prowadzącą do domu, ciemny
las daleko stąd, w którym ta droga znikała. Biel śniegu po obu jej stronach
olśniewała, raziła w oczy i skrzyła się niczym inkrustowana diamentami suknia
panny młodej.
– Nie mogę zasnąć. Opowiedz mi o sobie. – Usłyszała cichą prośbę. –
Uratowałaś mi życie, a tak niewiele o tobie wiem…
Wzruszyła ramionami, nie odrywając zamyślonego wzroku od okna.
– Co chcesz wiedzieć?
– Dlaczego jesteś… – Urwał. Pytanie nie należało do najdelikatniejszych.
– Samotna? – Rzuciła mu domyślne spojrzenie. – Już pierwszej nocy ci się
wyzwierzałam. Chociaż po łebkach… Co chciałbyś wiedzieć? Rodzice nie żyją,
zdecydowali się na dziecko dobrze po czterdziestce. Odeszli, jedno po drugim,
na raka siedem lat temu. Życie mi się wtedy rozsypało. Do tego doszła zdrada,
potem rozwód, ale to jeszcze nie było najgorsze. Rok później straciłam synka.
Nie chciałam, żeby mój eks go zabierał na tamtą wycieczkę. Nad jeziora.
Krzyczałam, że dziecko jest za małe na żeglowanie po Mazurach. Prosiłam,
groziłam, mały się uparł, tamten chciał postawić na swoim… Dopadł ich biały
szkwał. Łódź się wywróciła. Zginął mój synek i dziewczyna, która z nimi
płynęła. Tamten się uratował. Oczywiście nie odpowiedział karnie za śmierć
dziecka. To był wypadek. Tragedia. Mnie to złamało. Lecz jeszcze nie na tyle,
by się zabijać. Wierzyłam w Boga. Bałam się, że zostanę potępiona, gdy targnę
się na życie. Nie spotkam… – Głos się jej załamał. Przez chwilę walczyła ze
łzami. – Nie spotkam po Tamtej Stronie synka. Ale przyszła chwila, gdy mnie,
będącą i tak na kolanach, dobito.
Słuchał tej spowiedzi ze wstrzymanym oddechem. Nie śmiał nawet dotknąć
jej dłoni. Odtrąciłaby go i odeszła, a przecież potrzebowała, by ktoś jej
wysłuchał…
– Po stracie Michasia uciekłam w pracę. Byłam lekarzem. Dobrym lekarzem,
przynajmniej tak o mnie mówiono. Ale walczyłam z depresją. Z bezsennością.
Widzisz… gdy zostawałam sama w domu, nie potrafiłam przestać myśleć, co
mogłam zrobić, by ocalić dziecko. Co zmienić. Gdybym wybaczyła tamtemu
zdradę, może nie doszłoby do rozwodu? Bylibyśmy rodziną, Michaś nie
pojechałby z ojcem na żagle… A może ja pojechałabym z nimi i uratowałabym
synka? Bo przecież matka nie pozwoliłaby dziecku utonąć, prawda? Oddałabym
życie, żeby Michaś ocalał. Te myśli zabijały, więc brałam leki, by zasnąć, by nie
myśleć, wstać rano w miarę przytomna i jechać do szpitala, gdzie wymagano
ode mnie uważności, jasności umysłu. Ktoś to wykorzystał. Moją depresję. Ktoś
dowiedział się, że biorę leki. Nie ktoś, a „przyjaciel”! – krzyknęła nagle ze łzami
w oczach. – Podpieprzył mój receptariusz i moją pieczątkę. Zaczął handlować
prochami nasennymi, uzależniającymi, wczesnoporonnymi, czym tylko chcesz.
Pół Polski ćpało leki przepisane przez doktor Rawit! Namierzono mnie, bo
przecież nie jego, po jakimś roku. Miałam sprawę prokuratorską. Nie potrafiłam
udowodnić, że to nie mój podpis widniał na receptach. Był bardzo prosty, ot
parafka. Nie przypuszczałam przecież, że ktoś może mnie tak wykorzystać!
Dostałam rok w zawieszeniu. I cóż… pokazałam światu środkowy palec.
Sprzedałam mieszkanie, kupiłam ten dom i żyłam sobie spokojnie, nie wadząc
nikomu… Przejadałam pieniądze z mieszkania… Trochę dorabiałam chałturami.
Aż przyszła noc, jedna z tych najczarniejszych, gdy nie możesz już uciec od
siebie… Mało nie oszalałam z bólu. Krzyczałam dotąd, aż straciłam głos.
Waliłam pięściami w ścianę jak całkiem niedawno ty. A gdy opadłam z sił i nie
było już we mnie nawet żalu po dziecku… Cóż… następnego dnia pojechałam
do apteki zakupić dobre, silne tabletki szczęścia, bo drugą pieczątkę na taki
wypadek zachowałam, potem do monopolowego po butelkę wódki, a na końcu
do lasu. Uznałam, widzisz, że Bóg nie może być tak okrutny, by zabrać mi synka
po raz drugi. Czy zabiję się sama, czy umrę z żalu powinno być Bogu za jedno,
no nie? I gdy już byłam w tym lesie, zabierałam się do rzeczy… pojawiłeś się ty
ze swoim: „Wstawaj, tylko powoli”. I tak mnie tym wkurzyłeś… Że cóż…
postanowiłam jeszcze trochę pożyć, żeby zobaczyć, jak cię dopada
sprawiedliwość. A teraz chcę żyć, żeby sprawiedliwość dopadła tych, co ciebie
skrzywdzili. Chociaż to.
Dopiero w tej chwili przeniosła puste spojrzenie z okna na Huberta. A on
dopiero teraz odważył się wyciągnąć do niej rękę. Uchwyciła tę dłoń, jakby
mógł ją, Dankę, uratować przed runięciem w otchłań. Przygarnął ją do siebie.
Przytulił i słuchał długie minuty, jak kobieta łka cicho. Nie potrafił uczynić nic
więcej, żadne słowa nie ukoiłyby jej bólu. Trwał więc przy niej, zaciskając zęby
z bezsilności i rozpaczy.
– Hubert… – Usłyszał jej szept.
Uniosła nań oczy pełne łez. Piękne. Zielone ze złotymi drobinami. Kiedyś
pewnie pełne słońca, teraz zgaszone smutkiem. Pochylił się i scałował łzy z jej
policzków. Dotknął wargami słonych ust. Pozwoliła na to.
– Nie potrafię ci pomóc. – Głos mu się załamał. Tyle cierpienia… tyle
rozpaczy… Za co, na Boga?!
Musnęła dłonią jego policzek, szorstki od parodniowego zarostu.
– Przeżyj. To wystarczy.
Z jej słowami, szeptanymi cicho jak modlitwa, zapadł w sen.
ROZDZIAŁ XIX

G
dy się obudził, jeszcze nie otwierając oczu, szukał dłonią Danki, ale jej nie było.
Uniósł głowę, by w następnej chwili opaść na poduszkę zupełnie bez sił.
Gorączka spadła. Pościel była mokra od potu. Przez umysł, wciąż półsenny,
przemknęło wspomnienie ostatnich chwil, zanim zapadł w nieświadomość.
Ciche słowa Danki, jej łzy i ból, jego bezsilny gniew. Musi coś zrobić dla tej
kobiety! Jest zbyt wyjątkowa, by po odejściu Huberta – a odejdzie na pewno,
żywy albo martwy – ona ze sobą skończyła. To nie może się stać! On, Karling,
nie może do tego dopuścić! Danka jest zbyt dobrą istotą, by zło tego świata ot
tak ją sprzątnęło. Trzeba ją tutaj zatrzymać. Jak? Pozostały mu trzy dni, by
znaleźć sposób.
Dziecko! Tak, dziecko zatrzymałoby tę kobietę tutaj, wśród żywych. Tylko
czy uda mu się…?
„Hubercie Karling, jak śmiesz w ogóle o tym myśleć?!” – Jego drugie „ja”
aż zawyło z gniewu. „Tak, wykorzystaj Dankę »dla jej dobra«, motywując to,
jak tylko chcesz. Pociąga cię. Ty masz tego świadomość, ona również, a może
nie. I, typowo po męsku, wyciągniesz po nią rękę? Tylko dlatego, że pragniesz
tej kobiety? Danka wpadnie w twe chętne ręce, spragniona zwykłego ludzkiego
ciepła, a ty okażesz się nie lepszy niż skurwiel Grójec. On ją »jedynie« gwałci.
Ty dasz jej nadzieję i znikniesz, odzierając ją z tej nadziei. Okażesz się równie
okrutny jak tamten, pan pogranicznik, lecz jego będzie nienawidzić, a za tobą
tęsknić. W ogólnym rozrachunku: który z was skrzywdzi ją bardziej?”
Odpowiedź była prosta: przytulaj, pocieszaj, przeżyj – jeśli to ją
uszczęśliwi – ale nic więcej.
Gdyby tego monologu wysłuchała Danka, uniosłaby brwi z niedowierzaniem
i zapytałaby Karlinga albo samą siebie: „Naprawdę faceci z zasadami bywają tak
głupi? Mogliby na przykład zapytać kobiety, czego ona pragnie!”, ale Danki
tu nie było.
Wstał, krzywiąc się lekko. Rana na udzie i ta na szyi dawały o sobie znać,
gdy środek przeciwbólowy przestał działać. Ramię i głowa nie były tak
dokuczliwe. Owinął się ręcznikiem, konstatując przedtem, że jest nagi, i ruszył
na poszukiwanie swej dobrej duszy. Zasnęła w kuchni. Z głową opartą na
ramionach, tak jak ją zastał, wracając do domu. Pod ręką miała otwartą kopertę.
Podszedł, zajrzał do środka. Gruby plik banknotów, paszport, dowód
osobisty. Z jego zdjęciem, lecz na inne nazwisko.
Posłał wdzięczną myśl temu, kto wystarał się o lewe dokumenty.
Jednego w kopercie zabrakło: nowej tożsamości dla Danki. Ona tutaj
zostanie, zdana na brutalność Grójców wszelkiej maści. Być może będzie
aresztowana. Przecież pomogła mordercy, poszukiwanemu listem
gończym, w wydostaniu się z matni. Co ją czeka? Więzienie? Ile lat? Dwa?
Trzy? Pięć? Sąd nie będzie miał dla Danki litości. Była już karana. Wprawdzie
za znacznie lżejsze przestępstwo – i nie ona je popełniła! – ale jednak. Jak kilka
lat za kratkami wpłynie na tę delikatną, wrażliwą i ze wszech miar dobrą
kobietę? Kryminalistki z celi złamią ją w pierwszym miesiącu? Podejmie próbę
samobójczą – skuteczną, jest przecież lekarzem – zaraz po pierwszym gwałcie
czy będzie się trzymać do następnego?
„Nie wolno ci do tego dopuścić!” – niemal zawył w duchu. „Musisz jej coś
pozostawić. Nikły ślad nadziei, która będzie ją trzymała przy życiu, dopóki nie
wrócisz. Bo przecież wrócisz po nią, prawda?” Uczepił się tej myśli. Wbił się
w nią pazurami honoru i silnej woli.
Zatrzeć wszelkie ślady. Tak, by nikt nie mógł Dance zarzucić, że pomogła
bandycie. Ona ślad po uderzeniu i nożu już ma. Zezna, że przestępca zmusił ją
do uległości. Zabrał samochód. Odjechał. To tyle. Powinna się wybronić. On
musi ją otoczyć jeszcze innym rodzajem opieki… Uniósł kącik ust w zimnym
uśmiechu. Pomścić i strzec. Gniew Orła rozbrzmiał w sercu Huberta Karlinga
nową nutą.
Usiadł przy oknie, skąd miał widok na drogę prowadzącą spod domu aż pod
las, kawałek zaśnieżonej łąki, a po prawej stronie smętne pogorzelisko. Telefon,
leżący obok koperty, zawibrował, sygnalizując nadejście wiadomości. Karling
nie powinien nawet pomyśleć o zerknięciu na wyświetlacz, ale to zrobił. D.
Grójec przysłał Dance jakieś zdjęcie. I znów Hubertowi nie powinno przejść
przez myśl, by otworzyć plik, ale sięgnął po telefon i… w następnej chwili
zgrzytnął zębami z nagłej furii. To bydlę przysłało Dance zdjęcie swojego fiuta!
Z obscenicznym, plugawym, chamskim podpisem!
Jak by się chciało uciąć skurwielowi jego smętny zwis i wcisnąć mu tam,
gdzie on chciał go wcisnąć kobiecie…
– Zapłacisz i za to, łachudro – syknął Karling, kasując esemesa. Danka nie
musi przeżywać kolejnego poniżenia.
Właśnie podnosiła głowę, rozglądając się półprzytomnie po kuchni.
– Zasnęłam? – zdziwiła się i wyprostowała gwałtownie. – Miałam nad tobą
czuwać i zasnęłam! Jak mogłam?!
– Daj spokój. Nic się nie stało.
– Ale mogło! Grójec jest blisko, nie odpuści ani mnie, ani tobie. Będzie nas
tu nawiedzał…
– Więc skręcę mu kark. Zasłużył.
– Nie wolno ci ot tak mordować ludzi!
Zmilczał. Dla niego kreatura pokroju tamtego była zerem, amoralnym, na
wskroś przeżartym podłością zerem. Skoro ledwo się pohamował, by nie
zastrzelić Ukraińca, który przymierzał się do gwałtu, ręka by Karlingowi nie
drgnęła, gdyby trzymał na muszce głowę Grójca.
– Zjemy późne śniadanie i przeniesiemy cię do chaty, dobrze? – Danka
nastawiła wodę.
Obojętnie skinął głową.
Zerknęła nań przez ramię.
– Małomówny coś jesteś. – Podeszła do mężczyzny, musnęła jego czoło
chłodną dłonią, co za każdym razem go wzruszało. – Gorączki nie masz. Rany…
– Daj spokój ranom. Jak zamierzasz się go pozbyć?
Postawiła patelnię na gazie. Po chwili zapach smażonego bekonu rozniósł się
po całym domu. Dopiero teraz odparła:
– Grójca tak łatwo się nie pozbędę. Trzęsie całą okolicą, żeby nie rzec:
terroryzuje nas. Na mnie, jak wiesz, ma haka i dotąd będzie się mną zabawiał, aż
poddam się i sama zgłoszę na policję albo znajdę sposób, by na owym haku
powiesić Darka. Myślałam o ukryciu kamery w sieni i pod… – potknęła się na
tym słowie – podstawieniu się Grójcowi. Tak, żeby rzeczywiście poszedł po
bandzie. Ale co później z tym wideo zrobię? Ten bydlak będzie pewien, że
nigdzie nagrania nie opublikuję, nikomu się przecież nie przyznam, że zostałam
zgwałcona. I to nie pierwszy raz. Więc…
– Więc? – podjął, bo zamilkła.
– Nie mam na razie pomysłu, jak utrzymać skurczysyna z dala od mojego
domu. I ty nie waż się nawet o tym myśleć!
Uniósł kącik ust w przekornym uśmiechu. Mogła mu zabraniać, była
przecież wolną istotą, ale czy on jej posłucha czy nie, na to już wpływu nie
miała. Karling miał wolną wolę i prawo do własnych błędów.
Postawiła przed nim talerz z cudnie pachnącym bekonem i kanapkami.
Usiadła naprzeciw niego i bez apetytu zaczęła skubać kawałek chleba z masłem.
– Jak to jest zabić człowieka? – odezwała się.
Uniósł wzrok, widelec zatrzymał się w połowie drogi do jego ust.
– Bierzesz rewanż za poranne zwierzenia? – Uśmiechnął się lekko. Ona
zaprzeczyła. – Na początku trudno – zaczął, odkładając nóż i widelec. – Musisz
sobie jakoś z tym poradzić, trzeba odhumanizować człowieka, do którego
strzelasz. Nazywasz go celem, szuszwolem, bestią… Z czasem pociągnięcie za
spust staje się łatwiejsze, poderżnięcie gardła czy skręcenie karku również. Ceną
jest to, że w sobie też zabijasz człowieczeństwo. Stajesz się okrutny,
bezwzględny, wreszcie cyniczny. Ale i z tym da się żyć.
Powrócił do śniadania. Danka milczała przez chwilę.
– Nie powiedziałabym, że jesteś okrutny czy bezwzględny. Nieludzki.
– Nie widziałaś mnie w akcji.
– Fakt, było za ciemno.
Zaśmiał się cicho. Uwielbiał jej riposty. Celne, inteligentne, dowcipne,
czasem autoironiczne.
– Tam, w lesie, działałem w obronie własnej. Zabijałem, żeby przeżyć. Lecz
w Gniewnych biorę na cel delikwenta i strzelam pierwszy. Zdarza się, że ofiara
jest bezbronna, śpi, załatwia potrzebę fizjologiczną, je posiłek… I naraz bez
ostrzeżenia moja kula zdmuchuje jej życie. Dosłownie. Razem z głową. Widzę
ostatnie spojrzenie tego, do kogo strzelam, czasem śmiech, czasem strach na
twarzy. Trzeba być niezłym sukinsynem, by mimo to pociągnąć za spust…
Spuścił wzrok, wbił widelec w kawałek bekonu, ale nie podniósł do ust. On
również stracił apetyt.
– Czasem myślę, że nic mnie od nich nie różni – odezwał się cicho. –
Zabijanie to zabijanie.
– No tu już przegiąłeś – prychnęła rozzłoszczona. – Tamci mają wybór, nie
muszą porywać niewinnych ludzi, gwałcić ich, torturować, mordować. Ty
odbijasz zakładników, wymierzasz sprawiedliwość. Nie porównuj siebie do
zwykłych bandytów!
– Trzeba być w tym piekle, żeby zrozumieć wszystkie jego niuanse. Młodzi
chłopcy, wychowani przez wojnę w nienawiści do najeźdźców, a tak wojska
misji stabilizacyjnych są przez tubylców postrzegane, nie mają najczęściej
wyboru. Są indoktrynowani albo zmuszani, by zabijać. Ich też czasami się
porywa, odbiera rodzinom, rozpaczającym matkom, bezradnym ojcom, którzy
muszą na to pozwolić, mając spluwę przystawioną do skroni. Potem te dzieciaki
muszą walczyć o własne życie. Wykazać się okrucieństwem i bezwzględnością,
do jakich nie byliby zdolni dorośli. Są takimi samymi ofiarami wojny jak
mordowani przez nich cywile. Wiem, szokuje cię to, i nie, nie tłumaczę
bandziorów. Po prostu, kiedy patrzy się z bliska, to, co wydawało się czarno-
białe, nabiera odcieni szarości. Moje cele dla swoich są męczennikami,
a bandytą staję się ja.
– Straszne jest to, co mówisz – wyszeptała. – Dobrze, że w Polsce nie ma
wojny.
– Jest. Subtelniejsza, ale jest. U nas też giną ludzie, również niewinni, ale
nikt nie powie głośno, że są ofiarami wojny.
Niechętnie, lecz musiała się z nim zgodzić. W milczeniu dokończyli
śniadanie, po czym Danka zaczęła pakować w żołnierski plecak, wyszperany na
strychu, skromny dobytek Karlinga, którego będzie potrzebował tam, w chacie
pod lasem. Ciepły sweter, butelka wody, trochę jedzenia, leki i książka.
– Kryminał. Ponoć dobry – odezwała się, widząc jego zdumione
spojrzenie. – Chyba wiesz, do czego służy książka?
– Wiem, oczywiście, tylko… jesteś pewna, że ukrywając się pod samym
nosem gończego psa, będę miał czas na czytanie?
– Pies będzie się oddawał służbie przygranicznej, a umysł czymś zająć
musisz. Lepiej książką niż rozmyślaniem, co będzie, gdy cię dorwą. Jeśli Grójec
zorientuje się, że ma gościa, czujność nie pomoże. Skrzyknie kumpli albo, nie
patyczkując się, da cynk policji, przyślą antyterrorystów, okrążą szałas i po
tobie. Wrócę po ciebie wieczorem, wyślę wiadomość, że czekam. Upewnisz się,
że droga wolna, i do mnie przyjdziesz, okej?
Przytaknął.
Plan był prosty, wykonanie nieco trudniejsze, bo przez cały dzień będzie
musiał trwać w ciszy i bezruchu na mrozie, owinięty baranicą. Ale do tego
zdążył przywyknąć. Nie mógł jedynie pogodzić się z faktem, że teraz to on jest
bezwolną, ściganą przez łowcę zwierzyną. Jeśli miał zginąć, to patrząc śmierci
w oczy, z podniesionym czołem, a nie skulony pod ścianą szałasu niczym królik.
Nie do Karlinga należał jednak wybór. Nie tym razem. Ktoś zadecydował za
niego. I Hubert bynajmniej nie miał na myśli Danki Rawit, a sukinsynów, którzy
wmanewrowali go w zabójstwo głowy państwa. Chciałby odpłacić im tak, jak na
to zasłużyli, zdawał sobie jednak sprawę, że najprawdopodobniej on będzie
ścigany do końca życia za zbrodnię, której nie popełnił, im zaś owa zbrodnia
ujdzie bezkarnie. Ciężko było się z tym pogodzić…
ROZDZIAŁ XX

P
o powrocie do domu Danka zajęła się zacieraniem śladów. Prosił ją o to Hubert
chwilę przed tym, jak zniknął w niskich drzwiach starej chaty.
„Odkaź wszystko, czego mogłem dotykać, wodą z wybielaczem. Wiem, cały
dom będzie cuchnął chlorem, ale to dobra metoda na policyjne psy. Dodatkowo
usuniesz odciski palców”. Danka z zapamiętaniem szorowała więc obie
sypialnie, kuchnię, sień i dwie łazienki, czując się jak babcia kiblowa.
Rzeczywiście jej przytulna do tej pory chatka zaczęła wonieć niczym miejski
szalet.
„Spal bandaże, strzykawki, kroplówki. Spal rzeczy, które miałem na sobie”.
Wrzucała więc wszystko do pieca, dosypując ekogroszku. Z dowodów, które
mogły ją zaprowadzić do więzienia, został popiół.
Pieniądze od Marciszewskiego ukryła w sekretnej szufladzie. Jeśli je znajdą,
trudno, miała prawo przechowywać w domu forsę. Jej telefon nadal miał przy
sobie Karling, ale mógł go ukraść razem z fordem. W drugiej komórce, której
pamięć wykasowała, nie było trefnych treści.
Ciężka fizyczna praca, która pozwalała nie myśleć o zagrożeniu, zajęła
kobiecie resztę dnia. Zaczęło mrocznieć. Niebo zasnuły ciemne chmury,
zwiastujące śnieżycę.
„To dobrze” – pomyślała, patrząc w okno. „Zatrze ślady”.
Za parę kwadransów będzie mogła podjechać pod szałas zabrać Huberta do
domu. Zdumiewające, jak łatwo przywykła do jego obecności i jak pusty stawał
się dom bez niego.
Włączyła telewizor, spodziewając się tego, co zwykle, do zwomitowania:
„Zabójstwo, poszukiwania podejrzanego, przedterminowe wybory”, gdy…
zamarła ze ścierką w jednej dłoni i wiadrem z wodą w drugiej. Na ekranie
widniało zdjęcie… Tomka Gawła. Czerwony pasek pod zdjęciem krzyczał:
„Dziennikarz śledczy nie żyje!”.
Usiadła, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Jak to?! Dlaczego?!
Chwyciła pilot, włączyła dźwięk.
– Wczoraj wieczorem nieznani sprawcy zaatakowali Tomasza Gawła,
znanego dziennikarza śledczego, przed jego domem na warszawskiej Sadybie.
Mężczyzna otrzymał kilka ciosów ostrym narzędziem, z których jeden okazał się
śmiertelny. Napad miał prawdopodobnie charakter rabunkowy. Przy ofierze
znaleziono jedynie pusty portfel… – Spiker recytował te informacje niczym
cyborg. Beznamiętnie.
Danka patrzyła na zdjęcie Tomka, zatykając usta rękoma, by nie krzyczeć.
Szloch rozrywał jej gardło. Łzy płynęły z oczu. Następnym uczuciem, które
zacisnęło zimne kleszcze na sercu, był strach. Skoro tamci, kimkolwiek byli, nie
wahali się zamordować dziennikarza, są naprawdę zdolni do wszystkiego! Jakim
cudem jeszcze nie stoją pod jej domem, nie miała poję…
W tym momencie ktoś załomotał do drzwi. Krzyknęła z przerażenia. Oczy
niemal wyszły jej z orbit. Tkwiła nieruchomo na krześle w kuchni, bojąc się
głębiej odetchnąć.
– Otworzysz? To ja, Darek! – usłyszała znajomy głos i czując absurdalną
ulgę, na uginających się nogach ruszyła do drzwi.
Wszedł do środka jak do siebie.
Widząc trupio bladą twarz kobiety i jej czerwone od łez oczy, rzucił bez
zainteresowania:
– Co z tobą?
– Wiadomości. – Machnęła ręką w kierunku telewizora. – Zginął znany
dziennikarz. Lubiłam jego felietony.
– A tak. Słyszałem. Skurwysyny. – Mówiąc to, rozglądał się od niechcenia
po kuchni, rejestrując każdy szczegół, który mógłby świadczyć o obecności
w tym domu kogoś więcej niż Danki.
Ale ona przyłożyła się do pracy…
– Jesteś sama? – wbił w nią ostre spojrzenie, pod którym aż się skuliła.
Domyślała się, jakie będą jego następne słowa. „Na kolana i bierz się do
roboty”?
– Sama – odparła pokornie, nienawidząc siebie za ten żebraczy ton.
Nagle doskoczył do kobiety, chwycił ją pełną garścią za włosy i odgiął jej
głowę do tyłu.
– Nie łżyj, suko! – syknął. – Mnie nie okłamiesz. Gdzie on jest?!
Uderzyła. Nie na ślepo. Kantem dłoni w krtań.
Puścił, wybałuszył oczy, zachłysnął się własnym oddechem. Tego się po
słodkiej Danusi nie spodziewał…
– Możesz mnie rżnąć – tym razem ona syczała, zgłoska po zgłosce – ale nie
pozwolę się tłuc. Zawarliśmy umowę: ty na mnie nie doniesiesz, ja daję ci dupy,
ale po moim trupie będziesz się nade mną znęcał.
Wyciągnął przed siebie rękę. Wychrypiał:
– Okej! Okej! Nie bądź taka ostra! – Jednak za chwilę rzucił to swoje: –
Gdzie on jest? Gdzie ukrywasz tego skurwysyna?
Popatrzyła na niego z politowaniem. Wzruszyła ramionami.
– Masz obsesję. Nikogo nie ukrywam. Przemytników też nie, odkąd któryś
z nich spalił mi stodołę.
Odzyskał głos, a z głosem pewność siebie.
– Mam dla ciebie, Danka, dużo… sympatii – zaczął tonem niewróżącym
niczego dobrego. – Rozumiem, że pod przymusem oddałaś skurwielowi swój
samochód, każdy sąd to zrozumie, ale jeśli znajdę w tej chałupie najmniejszy
ślad jego pobytu… Osobiście cię skuję i doprowadzę na dołek. Zrozumiałaś?
Patrzyła nań przez chwilę, pilnując, by w tym spojrzeniu nie doszukał się
pogardy, jaka wypełniała w tej chwili jej serce. Ponownie wzruszyła ramionami
i odrzekła z taką pewnością, na jaką było ją stać:
– Szukaj. Notabene: powinieneś się leczyć. Bezpodstawne obsesje mogą
przerodzić się w urojenia. Lekarz ci to mówi.
Odepchnął ją z drogi i utartą trasą obszedł wszystkie pomieszczenia na
parterze.
Danka została w sieni, wodząc za tamtym spojrzeniem. Jej umysł,
przerażony, co tu kryć, szukał śladów pobytu zbiega podobnie jak Darek Grójec.
Co mogła przeoczyć?! Czym się sypnąć?!
Wrócił do niej, pobladły z ledwo ukrywanej wściekłości.
– Na kolana! – warknął.
I przez następnych kilka minut karał ją za wszystko, co uczyniła, a czego nie
mógł udowodnić. Wreszcie, upokorzywszy ją tak, jak tylko nakręcony, wściekły
do granic samiec może upodlić kobietę, zasunął rozporek i rzucił:
– Zabieram samochód. Będzie mi potrzeby.
Danka powoli podniosła się z kolan. Ohydna gorycz wypełniała jej usta.
Lepka maź kleiła się do włosów. Przymknęła na chwilę oczy, by się nie
rozpłakać.
– Nie ma sprawy – odparła, gdy była pewna swojego głosu. Tego, że nie
zacznie szlochać jak byle gówniara.
Stawka była zbyt wysoka, a cel zbyt blisko – jeszcze tylko dwa i pół dnia! –
żeby stracić wszystko, na czym jej zależało. Karling musi przeżyć, ty
skurwielu!!!
Patrzył na nią z nieukrywaną pogardą. Kto by pomyślał! Niedostępna pani
doktor, taka do tej pory wyniosła, co to nie ona, jeszcze wczoraj gardząca
zwykłym pogranicznikiem, dziś przed nim na kolanach. Wypełniona pokorą po
samo gardło i jeszcze tej pokory głodna. Miał ochotę wziąć zamach i przywalić
suce na odlew. Tak od serca. By pamiętała, kto tu rządzi. Ładnie-pięknie znalazł
na Dankę Rawit haka. Ładnie-pięknie ją na tym haku powiesił…
Umysł psychopaty, który płaszczył się przed silniejszymi, a znęcał nad
słabszymi, przeoczył prosty fakt: Danka nigdy nad nikim się nie wywyższała.
Nie leżało to po prostu w jej naturze. Była lekarzem, oddanym pacjentom,
współczującym lekarzem, a że zamieszkawszy w Bieszczadach, nie chciała
przestawać z takim Grójcem? Należał do świata zewnętrznego, o którym Danka
najchętniej by zapomniała. Dopiero Hubert Karling, tak samo pokaleczony przez
ludzi i życie jak ona, przebił się przez szklaną taflę rozdzielającą te dwa światy.
Ale tylko on.
– Nikogo więc w tym burdelu nie ukrywasz? – Pogranicznik wrócił do
tematu, który rzeczywiście stawał się jego obsesją. – Mogę bez przeszkód
wpadać na małe co nieco?
– Gdybym ukrywała, robiłoby ci to jakąś różnicę? – Zmrużyła oczy, żeby nie
dojrzał w nich błysku nienawiści.
– Prawdę mówiąc, nie. Dodatkowo by mnie jarało, że bandzior tego słucha.
– Jesteś rąbnięty – wykrztusiła. – Weź ty wsiądź w tę swoją zasraną toyotę,
jedź na policję i na mnie donieś. Już chyba wolę iść do pierdla, niż ciebie
obsługiwać, pieprzony zboku.
Zarechotał.
– Lubię, jak pokazujesz pazurki. Taka jak w tej chwili, z ogniem w oczach,
kręcisz mnie bardziej, niż kiedy na kolanach liżesz mnie po jajach. Bądź
spokojna, jeśli sama się nie sypniesz, ja będę milczał jak grób. Nie zależy mi, by
ta zabawa za szybko się skończyła. Forda wciągnąłem na głębię. Nikt go nie
znajdzie. Tak więc wszystko w twoich rękach, suczko. I w buzi.
Ujął ją pod brodę i chciał pocałować, ale odepchnęła go.
– Spieprzaj! – syknęła.
– Tak zrobię. Ale wrócę. I będę wracał, ilekroć zamarzą mi się twoje gorące,
chętne usta.
Wyszedł, a ona stała długie chwile w ciemnej sieni, drżąc z obrzydzenia
i wściekłości. Nawet fakt, że nie musi się obawiać policji, bo ford ponownie
znikł pod wodą, nie docierał do szlochającej cicho i bezradnie kobiety.
Za drzwiami odezwał się silnik samochodu. Zaraz potem drugi. No tak,
Grójec musiał przywieźć kogoś ze sobą, żeby zabrać toyotę. Pewnie Bartka. Aż
musiała zdławić krzyk dłonią, gdy uświadomiła sobie, że młody chłopak mógł
stać pod oknem i widzieć to, co Grójec jej robi…
– Zapłacisz za to, bydlaku… Gdy tylko będę wolna, zapłacisz! – szeptała,
biegnąc do łazienki.
Rozkręciła gorącą wodę, weszła pod prysznic, sycząc z bólu, i pozwoliła by
parzące strugi zmywały z niej wszystko, co zostawił tamten. Gdyby mogły zmyć
także wspomnienia, długo by spod tych strug nie wyszła…
Nieco spokojniejsza, owinięta puchatym ręcznikiem, przeszła do sypialni, gdzie
stał drugi niewielki telewizor, włączyła go i ponownie, czując łzy pod
powiekami, wysłuchała wiadomości o śmierci Tomka Gawła. To ona, Danka,
pchnęła go w tę śmierć. Nie miała co do tego wątpliwości. Poczucie winy
wbijało kły w sumienie kobiety. Patrzyła na ekran, gdzie znów pokazywali
zdjęcia zamordowanego dziennikarza, i pozwalała łzom skapywać na kołdrę.
Tomek mógł żyć! On mógł żyć, gdyby nie przyszła do niego z prośbą o kontakt!
Gdzie popełnili błąd?! Kiedy tamci wpadli na ich trop?! Śledzili ją czy jego?!
Jeśli ją, dlaczego wciąż żyje? I kto jeszcze musi zginąć, by bestie nasyciły się
krwią?
Przy całym tym samobiczowaniu nie pomyślała, żeby za wszystkie te
śmierci obwinić rzeczywistych sprawców, tych, którzy stali za zamachem na
Prezydenta. Ten prosty fakt dotarł do pogrążonego w rozpaczy umysłu dopiero
po kilku kwadransach, gdy Danka zmusiła się, by wstać i gotować do drogi.
Trzeba uprzedzić Huberta, że będzie musiał pozostać na noc w szałasie. Od
domu dzieliły go cztery kilometry, nie zdoła ich przejść. Nie ma mowy.
Przerzuciła przez ramię torbę, do której zapakowała zwinięty śpiwór, termos
z gorącą herbatą i zrobione naprędce kanapki, owinęła się ciepłą kurtką i wyszła
na zewnątrz.
Mróz ustąpił, temperatura była bliska zeru, z nieba sypał gęsty śnieg. Uniosła na
chwilę twarz, wystawiła język i łapała zimne płatki niczym małe dziecko,
jeszcze tym światem zachwycone. Otarła twarz z wilgoci i ruszyła w drogę. Nie
było czasu do stracenia. Przed nią dobra godzina szybkiego marszu, który
śnieżyca utrudni, owszem, ale też litościwie ukryje ślady.
Szła na przełaj. Najpierw skrajem lasu, lecz kwadrans później musiała wejść
między wiekowe jodły. Wiatr, szarpiący do tej pory kurtką i kapturem, ucichł
nagle. Śnieg, który chłostał twarz kobiety, zaczął łagodnie sypać się spomiędzy
jodłowych gałęzi. Księżyc skrzył się w miriadach płatków, zachwycając. Spokój
i cisza lasu spłynęły na udręczoną duszę Danki niczym błogosławieństwo.
Mogłaby zostać tu na zawsze. Zwinąć się pod baldachimem gałęzi i zasnąć.
Ale ktoś Danki wyczekiwał z niecierpliwością i nadzieją. Nie mogła
zawieść.
Uśmiechnęła się na wspomnienie ciepłych ust Huberta, dotykających miękko
i czule jej warg. Uścisku ramion, gdy ją przytulał. Słów, wypowiadanych
niskim, pełnym przeróżnych uczuć głosem. „Kochana”… Tak do niej mówił.
Mogłaby pokochać Karlinga choćby za to słowo…
Przyspieszyła kroku, chociaż przedzieranie się przez las w śniegu po kolana
nie było łatwe. Wreszcie jodły ustąpiły miejsca brzozom, las – łąkom. Szałas był
na wyciągnięcie ręki. Danka, mokra od potu, zmordowana, ale szczęśliwa,
wyciągnęła z kieszeni ciepłej kurtki telefon. „Jestem!” – wystukała. Odpowiedź
nadeszła natychmiast: „Nie mogę się doczekać”. Coś w duszy kobiety
powtórzyło śpiewnie tych kilka słów: „On nie może się doczekać. Na mnie!”.
Podeszła do drzwi, pchnęła je i w następnej chwili tonęła w ramionach Karlinga.
Szukał jej ust z taką determinacją, jakby nigdy więcej miał ich nie zakosztować.
Ona zarzuciła mu ręce na szyję i pozwalała się całować. Cudne to było…
Oderwali się od siebie, gdy obojgu zabrakło oddechu.
Hubert patrzył na kobietę błyszczącymi w mroku oczami, które
przypominały diamentowy śnieg po drodze.
– Czekałem… tak bardzo… bałem się, że jednak cię dopadli – zaszeptał,
gładząc policzek kobiety gestem pełnym czułości.
– Nie tak łatwo, nie tak szybko – odparła z nonszalanckim wzruszeniem
ramion. – Coś mnie zatrzymało. Ale jestem. Przyniosłam ci wielki termos
gorącej herbaty. I suchy prowiant. Nie możesz dziś wrócić do domu.
„Wrócić do domu” – jak łatwo przyszły jej te słowa… I jak bardzo chciała,
by ten mężczyzna mógł codziennie wracać do domu. Ich domu.
Spojrzał na nią pytająco, a Danka spuściła wzrok.
– Grójec odebrał swój samochód.
– Był u ciebie?! Ten bydlak znów u ciebie był?! – Palce mężczyzny
zacisnęły się na jej ramionach tak silnie, że aż jęknęła. Zwolnił uścisk.
Przeprosił.
– Zabrał samochód – powtórzyła – a ty nie przejdziesz czterech kilometrów.
Ja, zdrowa i w pełni sprawna, z ledwością się tu dowlokłam. Ty, z taką raną na
udzie…? Zapomnij.
– Mogę…
– Nie. Nie możesz. Nie mam siły nieść cię cztery kilosy przez las i śnieg.
Poprzednio wkurzenie dodało mi megamocy, ale teraz nie jestem na ciebie
wkurzona.
Uśmiechnął się mimowolnie.
Podała mu plecak.
– Tu masz ciepły śpiwór. Przypomniałam sobie o nim, gdy niemal byłam na
progu domu. Termostatyczny czy jakoś tak. Na pewno nie zamarzniesz.
Chciał jej podziękować, tak z serca, ale zabrakło mu słów. Żadnym
„dziękuję” nie okaże Dance, jak bardzo jest wdzięczny. Jak porusza jego
nieczułe, zdawałoby się, serce jej dobroć i troska. Mógł tylko przyciągnąć ją do
siebie ponownie, zanurzyć twarz we włosach pachnących lasem i wyszeptać:
– Zwątpiłem w Boga, w Jego dobroć i miłosierdzie, ale On, widać, nie
zwątpił we mnie, zsyłając ciebie. Jesteś mi bardzo, bardzo droga, Danuśka.
Uniosła nań błyszczące radością oczy. Uśmiech rozjaśniał delikatną,
szczupłą twarz kobiety. Nigdy nie wydała mu się piękniejsza niż w tej chwili.
– Zażądałabym zapłaty w naturze, ale jakoś nie śmiem – rzekła, a on
parsknął śmiechem.
– Kiedy tylko zechcesz – odparł na wpół żartem, lecz w połowie całkiem
serio.
Patrzyła w błękitne oczy mężczyzny, czując całym ciałem jego bliskość.
Silne ramiona na swoich plecach, piersi i płaski brzuch, o które się opierała,
wreszcie twarde, umięśnione uda i to, co między nimi, jednoznacznie dające
znać, że owszem, Hubert Karling jest gotów do spłaty długu. Bard zo gotów.
– Pragnę cię, kochana. Wiesz o tym? – odezwał się niskim, pełnym
pożądania głosem.
Zdobyła się li tylko na przytaknięcie. I wysunęła się z jego ramion. Przyjął
odrzucenie bez słowa, ze zrozumieniem, chociaż nie mógł wiedzieć, co Danka
w tej chwili myślała.
Ona zaś pochyliła się nad plecakiem, ciśniętym na podłogę, by mężczyzna
nawet nie domyślił się łez, które rozbłysły w jej oczach. Wspomnienie tego, co
zaledwie półtorej godziny temu zrobił jej Grójec, uderzyło niczym taran prosto
w serce i nie pozwoliło kobiecie wyszeptać do Karlinga: „Ja też cię pragnę,
kochany”, a potem zapomnieć o całym świecie, który uwziął się, by zniszczyć
najpierw ją, później jego i…
– Proszę. Kanapki. Gorąca herbata. – Podała mu pakunek, a potem kubek
z pachnącym malinami płynem. Przyjął z wdzięcznością.
– Książka była dobra, dopóki ktoś nie zgasił światła – rzekł, popijając napój
drobnymi łykami. – Boże, jak za tym tęskniłem…
– Rano wezwę taksówkę, pojadę do Ustrzyk, do komisu samochodowego
i kupię cokolwiek, na co będzie mnie stać. Nie wiem, ile pieniędzy dostałam od
twoich przyjaciół, ale wydam je na samochód.
– I bardzo dobrze. Swój straciłaś przeze mnie.
– Przez swoją głupotę. Równie dobrze mogłam nim wrócić. Byłoby to mniej
podejrzane niż ford w Sanie. Wieczorem podjadę tutaj i zabiorę cię do domu.
Napoję hektolitrami herbaty, jeśli tylko tego zapragniesz.
– Deal. I jeszcze gorący prysznic…
– Masz go jak w banku. Mogę ci plecy umyć.
– Serio? – Rzucił jej znad kubka łobuzerskie spojrzenie.
– A co? Myślisz, że stchórzę na widok twej dumy? Przypominam, iż
widziałam ją nie raz. À propos dumy: zdejmuj spodnie, chcę obejrzeć ranę na
udzie.
– Tak od razu? Bez gry wstępnej?
– Karling!
Zaśmiał się cicho, gardłowo. Ona poczuła ten śmiech boleśnie. Tam,
w podbrzuszu.
Odwinęła bandaż i przyświecając sobie komórką, obejrzała szwy. Całkiem
nieźle trzymały szarpnięte pociskiem tkanki.
– Goi się jak na psie – mruknęła i wstała z kolan. – Teraz ramię.
Zrzucił z grzbietu kurtkę, potem koszulę. Znów patrzyła na umięśniony tors
mężczyzny. I zmusiła się do potraktowania jego złocistej skóry i twardych
supłów mięśni jako dodatku do rany. Tylko ona powinna Dankę interesować.
– Jest lepiej, niż się spodziewałam – odezwała się, sięgnęła do plecaka,
wyjęła kompres, plaster i nałożyła lekki opatrunek. – Masz sporo szczęścia,
draniu.
Hubert uśmiechnął się tylko. Gdy jednak zaczęła odwijać bandaż z jego szyi,
musiał się skrzywić. Ta rana dokuczała najbardziej. I goiła się najwolniej.
– Przynajmniej już nie krwawi – skwitowała Danka, opatrując z powrotem
szyję mężczyzny. – Głowa?
– Jest w porządku. Wystarczy plaster.
Nałożyła opatrunek i… co teraz? Ma życzyć Karlingowi dobrej nocy,
pożegnać się i wrócić do domu?
– Zabili Tomka Gawła – odezwała się z goryczą, gdy Hubert usiadł pod
ścianą chaty i dobrał się do kanapek.
Poderwał głowę, słysząc jej słowa.
– Tego dziennikarza?
– To on skontaktował mnie z Marciszewskim. Czekali na Tomka pod jego
domem, zadźgali go… Zabrali pewnie laptop i telefon, licząc na to, że dotrą do
mnie.
– A dotrą?
– Nie włączam tej komórki na dłużej niż pół minuty.
– Są coraz bliżej… – Zmrużył lekko oczy. – Ciekawe, kto będzie pierwszy
u celu: tamci bandyci czy Gniewni.
– Nie mam najmniejszej wątpliwości, że twoi przyjaciele zdążą cię stąd
zabrać, zanim te hieny cię dopadną. – Rzeczywiście, w głosie Danki brzmiała
niezachwiana pewność.
– A ty? – odezwał się, patrząc na kobietę pociemniałymi oczami. – Co
będzie z tobą?
Tak bardzo pragnął zabrać ją w bezpieczne miejsce… Lecz nie zależało to
od niego. Jeśli tylko będzie możliwość, nie zostawi Danki na pastwę
bandziorów. I Grójca. Lecz czy jego ludzie pozwolą mu decydować?
Prawdopodobnie podjadą terenówką, a wtedy dla Danki musi znaleźć się
miejsce! Jeśli będzie inaczej… Co wtedy zrobisz, człowieku? – zapytał siebie
w duchu. – Zostawisz ją na tym pustkowiu? I spojrzysz potem, ukryty
w bezpiecznym miejscu, sobie w oczy?
– Nie boję się ich. – Wzruszyła ramionami, chociaż w jej głosie nie było tej
pewności co zwykle.
Owszem, była gotowa umrzeć już parę dni temu, ale śmierć śmierci
nierówna… Bandyci mogą się nad nią znęcać. Godzinami. Może nawet całymi
dniami. Wściekli, że pomogła zbiec temu, na którego polują. Przy tym, co ją
czeka, gdy wpadnie w ręce tamtych drani, Grójec i jego zboczone „pieszczoty”
mogły zdać się igraszką…
– Moi przyjaciele będą nad tobą czuwać. Nie pozwolą cię skrzywdzić. Do
tego zostaliśmy powołani – odezwał się z żarem w głosie.
– Pewnie! – odparła bez przekonania. „Tak zostaliście powołani, że ciebie
teraz ścigają niczym wściekłego psa, a twoi przyjaciele szukają pracy…”,
pomyślała z goryczą. – Jeszcze dwa dni… – Wyszeptała nagle, podnosząc oczy
na siedzącego obok mężczyznę. Nagły chłód smagnął ją po plecach. Zadrżała. –
Nie chcę wracać do domu – wyszeptała. Myśl, że za godzinę czy dwie znów
będzie sama, w pustych czterech ścianach, z przerażeniem wsłuchując się
w ciszę za oknem, ściskała serce w bolesny supeł.
– Nie musisz – odpowiedział szeptem.
Patrzyła bez słowa w jego błyszczące niczym u wilka źrenice. I nagle
przylgnęła doń całym ciałem… szukając desperacko jego ust… przyciągając go
do siebie, jakby już nigdy nie chciała go wypuścić. Stracić.
On pragnął jej tak samo. Jedną ręką zagarnął jej drobne ciało, drugą wsunął
we włosy i zacisnął palce, by nie mogła nawet drgnąć, gdy wdzierał się głodnym
językiem między jej wargi. Rozchyliła je zapraszająco. Pozwoliła, by pieścił
wnętrze jej ust, by całował ją tak, jakby nigdy wcześniej nie miał kobiety.
Pochłaniał ją. Sycił się nią. Ssał, przygryzał i chciał więcej, jeszcze więcej…
Zdarł z jej ramion kurtkę, potem bluzkę. Przywarł ustami do miękkiej,
ciepłej skóry. Ukąsił ją w kark, aż jęknęła, ale nie był to jęk bólu, a rozkoszy.
Sunął ustami niżej. Dopadł sutka, otoczył twardą, nabrzmiałą wiśnię wargami
i znów ssał, a ona wiła się pod jego zaborczą, bezwzględną pieszczotą.
Odrzuciła głowę w tył, zacisnęła powieki i pojękiwała cicho, czując narastającą
rozkosz.
Oderwał się od jej piersi.
– Chcesz tego? – musiał zapytać. – Chcesz mnie?
– Jak nigdy nikogo – wydusiła. Chwyciła go za dłoń, wsunęła między nogi,
w nabrzmiałą, gorącą, śliską od soków intymność. – Tak bardzo…
Cofnął dłoń, aż Danka zamrugała, nie rozumiejąc.
Ale on sięgał po śpiwór, który przyniosła, rozwinął go na podłodze i znów
wyciągał ręce po Dankę. Otoczył ją ramionami, złożył na miękkiej, śliskiej
materii, rozsunął jej kolana i nakrył ją powoli, delikatnie swoim ciałem. Uniósł
jej dłonie nad głowę, pochylił się i zaczął ją całować po nagiej, cierpnącej od
dotyku jego ust skórze. Znów ssał wiśnie jej piersi, a ona krzyczała cicho, by nie
przestawał. Zsunął się niżej, zanurzył język w gorącą wilgoć, a ona naparła na
jego usta lędźwiami, bezgłośnie błagając, by robił to, by ssał ją, lizał długimi
pociągnięciami języka, spijał jej soki i nie przestawał… A gdy już nie mogła
znieść bólu spragnionego ciała, ujęła jego twarz w dłonie i zapytała rwącym się
szeptem:
– Możesz mnie wziąć?
– Niczego bardziej nie pragnę – odparł nabrzmiałym pożądaniem głosem.
– Jesteś ranny. Będzie bolało.
– Pierwszy raz musi boleć.
Zaśmiała się cicho, czując w sercu lekkość i oczekiwanie na coś pięknego.
I było pięknie.
Było niesamowicie, gdy on zsunął spodnie i zanurzył się w jej spragnione
wnętrze aż po jądra. Gdy wysunął się i wziął ją ponownie, mocniej i głębiej.
I jeszcze raz. Oplotła go udami, przyciągnęła z całych sił. Tego właśnie
potrzebował – jej całkowitego oddania. Uderzał raz po raz, coraz szybciej,
sięgając dna jaźni tej kobiety. Szeptała jego imię, prosiła, by nie przestawał,
błagała, by brał ją, o tak, tak właśnie, mocniej! Jeszcze mocniej! Robił to…
zagłębiając się w rozdygotane, spływające sokami wnętrze…
– Ooooch… – zaczęła jęczeć gardłowo. – Już… już prawie jestem…
oooch… błagam… taaak… jeszcze mocniej…
Dwa ciała nagle stały się jednym, poruszającym się w tym samym, zgodnym
rytmie. Falowały, uderzały o siebie, gnały po rozkosz, dając i biorąc, walcząc na
jęki, szepty i błagania. On zapomniał o bólu poranionego ciała, ona o poniżeniu,
które jej zadano. Liczyła się tylko ta chwila i narastająca ekstaza.
Wsunął dłonie pod jej biodra, by brać ją jeszcze głębiej i silniej. Wyszła mu
naprzeciw, chcąc poczuć jego twardą, gorącą męskość, uderzającą
niezmordowanie, aż po nasadę. Już nie musiał się z niej wysuwać, ona sama
nadziewała się na śliskie, pulsujące od krwi prącie, biorąc go i w zamian dając
siebie. Pochylił się i zagarnął językiem jej nabrzmiały sutek. Ssał w rytm
uderzeń, a ona pojękiwała błagalnie. Przygryzał niczym dojrzałą wiśnię, a ona
krzyczała z rozkoszy i bólu. Wreszcie nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej.
Poderwał kobietę do pionu, wbił plecami w szorstkie drewno i stojąc, brał ją
długimi, mocnymi suwami raz po raz. Z oczu popłynęły jej łzy, jego imię
zamarło w gardle, krzyknęła, czując, jak rozkosz rozrywa ją od środka. Wbiła
paznokcie w jego pośladki, a wtedy i on eksplodował, zalewając ją strugami
palącej wilgoci. Trwali tak, schwytani w sidła pulsującej ekstazy, przez długie
chwile…
Wreszcie ona uchyliła powieki i zajrzała w ciemne źrenice mężczyzny.
Pokręcił tylko głową, niezdolny do wypowiedzenia choćby słowa. Scałował łzy,
od których słone były jej policzki, i nie mógł się powstrzymać, by nie
zakosztować ponownie miękkich, nabrzmiałych warg. Tym razem jednak jego
język był łagodny, delikatny. Pieścił, jakby pytał: „Było ci dobrze?”.
Nie musiał, naprawdę nie musiał się o to martwić…
Zjechała dłonią po udzie mężczyzny, aż jęknął, jeszcze drżący po
niedawnym orgazmie.
– Nie bolało? – wyszeptała, dotykając opuszką niezagojonej rany.
– Czułem tylko ciebie. Pragnąłem tylko ciebie.
I znów poczuła łzy dławiące gardło, słysząc te piękne słowa.
Poruszył się w jej wnętrzu powoli, leniwie, na powrót wbijając ją lędźwiami
w szorstką ścianę.
– I jeszcze mi nie dość – odezwał się, sam chyba tym zaskoczony.
Zaśmiała się tylko.
– Masz siłę? – spytała przekornie.
– Chcesz sprawdzić?
Nie czekał na jej „tak” albo „nie”. Wziął ją na ręce, złożył z powrotem na
miękkiej materii, wtulił się w kobietę od tyłu i łagodnie w nią wszedł. Wygięła
się w łuk, zaskoczona, jak bardzo się jej to podoba i jak jeszcze się nim nie
nasyciła, a on zaczął wysuwać się z niej, aż przestraszyła się, że to koniec,
i wsuwać z powrotem, powoli, nieustępliwie, aż musiała rozchylić uda, by
przyjąć go aż po nasadę. Pchnął, wyduszając z jej gardła krótki krzyk, i znów
zaczął się cofać. Powtarzał tę zabawę najpierw powoli, drażniąc się z kochanką,
lecz wkrótce, gdy zaczęła błagać o więcej, przyspieszył. Silne, rytmiczne suwy,
w przód i w tył, doprowadzały do obłędu. Dłonie, obejmujące jej lędźwie,
wbijały spragnioną ponownej rozkoszy płeć coraz silniej i głębiej na nabrzmiałą
męskość. Z jej gardła wyrwał się jęk tak głośny, że on musiał zakneblować ją
ręką i dokończyć jednym mocnym pchnięciem. Niemal straciła przytomność od
nagłego orgazmu. On szczytował chwilę po niej.
Opadli bez sił na wilgotne od ich soków posłanie.
Zmusił się pierwszy, by otworzyć oczy i zadbać o odrobinę ciepła. Objął
półprzytomną Dankę ramieniem, nakrył oboje śpiworem, a potem grubą
baranicą. Zasnęła, wtulona weń, ufna i bezpieczna. On jeszcze długo nie mógł
zasnąć, szeroko otwartymi oczami patrząc na cud spoczywający w jego
objęciach…
– Kochana moja – wyszeptał, czując łzy pod powiekami.
Jak zdobędzie się na pozostawienie Danki tutaj, w Bieszczadach? Gdy
bandyci są coraz bliżej, a pogranicznik wchodzi do jej domu jak do siebie
i pastwi się nad nią, jakby była rzeczą, a nie żywą, czującą istotą?
Wiedział jedno: jeśli tu z nią zostanie, Danka będzie musiała patrzeć na jego
śmierć, bo tak właśnie skończy się próba pojmania Huberta Karlinga. „Próba
pojmania”? Nikt nie będzie się na to silił! Po prostu go zastrzelą. A ona będzie
musiała na to patrzeć…
Gdyby wiedział, w jaki sposób przyjaciele chcą go z Polski wywieźć. Gdyby
miał pewność, że zabiorą i Dankę… Zrobi wszystko, by tak właśnie się stało –
postanowił nagle, a potem, ukojony tą myślą, wtulił twarz we włosy kobiety
i przez długie chwile oddychał równo z nią, pod dłonią czując serce, które biło
dla niego. Zamknął oczy, pragnąc zapamiętać tę chwilę na zawsze. Sen spłynął
nań niczym pocałunek anioła.
Przyśnił mu się dotyk jej dłoni na policzku, muśnięcie miękkich, czułych warg
na ustach. Gdy uniósł powieki, promień słońca, który wpadł przez małe okienko,
pieścił łagodnie jego twarz, ale tylko on. Danki już nie było.
Zostawiła mu serduszko w kanapce, tak jak kiedyś robiła to jego żona.
Uśmiechnął się ze smutkiem, ale i z czułością. Miał w życiu to szczęście, że
trafiał na piękne kobiece dusze…
Przed nim był cały, niekończący się dzień oczekiwania na noc i powrót
Danki. Zamiast wspólnego śniadania, a po nim odrobiny rozkoszy, mężczyźnie
pisana była samotność. Tylko ona.
ROZDZIAŁ XXI

D
anka cały boży dzień spędziła w mieście, zdecydowana wrócić własnym
samochodem albo nie wracać wcale. Użyła kobiecego wdzięku, by właściciel
jedynego w Ustrzykach autokomisu otworzył biznes tylko dla niej w sobotę.
Potem musieli znaleźć właściciela terenowej hondy, który wystawił ją na
sprzedaż dzień wcześniej, ale bez drugiej pary kluczyków i dowodu
rejestracyjnego. Facet wyjechał z rodziną na pogrzeb kuzynki, Danka musiała
więc telepać się po cmentarzach i namawiać żałobnika, by wziął pieniądze za
hondę, podpisał umowę kupna-sprzedaży i oddał jej dowód rejestracyjny. Żona
właściciela mierzyła jasnowłosą, piękną kobietę, która ni stąd, ni z owąd
uczepiła się jej męża, co najmniej nieprzychylnym spojrzeniem, ale Danka,
coraz bardziej zdesperowana, nie zważała na nic. Musi mieć ten samochód!
Dzisiaj!
Wreszcie, gdy wczesny zimowy wieczór zaczął zakradać się w Bieszczady,
właściciel hondy ugiął się pod wolą Danki i własnej żony, wytargował tysiaka
więcej i ta pierwsza mogła wracać upragnionym autem, a ta druga wydawać
pieniądze na komunię dziecka. Na razie w myślach.
Honda na ośnieżonych drogach, a potem bieszczadzkich bezdrożach
sprawowała się nienagannie. Trzymała się drogi bez zarzutu, hamowała na
kolejnych blokadach i ruszała, gdy tylko policja pozwalała Dance odjechać.
Kobieta raz po raz oglądała się przez ramię na znikających w oddali policjantów,
zdumiona, że nadal jest wolna. Zdumienie przeradzało się w radość z każdym
kilometrem przybliżającym ją do domu.
Gdy wjechała na podwórze, na bezszelestnych, aksamitnych skrzydłach
spłynął mrok. Wbiegła do domu, żeby zostawić zakupy, po czym wskoczyła
z powrotem za kierownicę. Czekały ją jeszcze cztery kilometry ostrożnej jazdy
przez las.
Nie mogła wiedzieć – ani się spodziewać – że nad koronami drzew równie
cicho jak mrok krąży drapieżnik, wypatrując swych ofiar. Jedną była ona, Danka
Rawit. Drugą Hubert Karling. On przede wszystkim.
Przywitał ją pełnym namiętności i tęsknoty pocałunkiem. Ledwie weszła do
chaty, już chwytał ją w ramiona, przytulał wargi do ust kobiety. Oboje zatracili
się w tej pieszczocie, zapomnieli o miejscu i czasie. W tej magicznej chwili
świat wokół, ze swoim okrucieństwem i bezwzględnością, przestał istnieć.
Gdy zaspokoili pierwszy głód bliskości, Danka oderwała się od mężczyzny.
Ująwszy jego twarz w dłonie, rzekła:
– Mam samochód, zabieram cię do domu.
Odpowiedział uśmiechem pełnym wdzięczności.
Chwilę później brnęli przez zaśnieżony las. Ale parędziesiąt metrów dalej
Karling musiał się zatrzymać. Wsparł się o pień drzewa, pochylił głowę
i z trudem łapał oddech, próbując powstrzymać bolesny jęk.
– Co ci jest? – Dopadła go w sekundę. Podtrzymała za ramię.
Starał się uśmiechnąć i zbyć ją lekkim słowem, ale głos uwiązł mu w gardle.
– Miałaś rację, mówiąc, że będzie bolało – odezwał się wreszcie. –
Chodźmy. Jest lepiej.
Danka patrzyła, jak mężczyzna stara się stawiać równe kroki, nie utykać.
– Udo? – zapytała domyślnie.
Przytaknął i rzucił:
– Nieco wczoraj przeholowałem. Potrafisz sprawić, że facet zapomina nie
tylko o bożym świecie, ale i ranie postrzałowej. Puściły szwy.
– Wiedziałam! Wiedziałam, że tak się to skończy!
– Ciii – przytknął dłoń do jej ust. – Warto było. – Puścił oczko, a Dance nie
pozostało nic innego, niż roześmiać się cicho, pacnąć go w ramię i nadal go
podtrzymując, ruszyć do samochodu.
Opadł na siedzenie pasażera z westchnieniem ulgi. Przymknął oczy.
– Dzięki za wszystko – odezwał się, gdy kobieta przekręciła kluczyk
i zaczęła zawracać. – Za termos z herbatą i kryminał. Nie wiem, jak się
skończył, bo szybko zapadł zmrok, ale…
– To ona mordowała.
– Danka!
– No co? Chciałeś wiedzieć, jak się skończy, więc ci powiedziałam.
Pokręcił głową, z trudem powstrzymując śmiech.
– Nie można się z tobą nudzić, co, Danuśka? – Ujął jej dłoń, spoczywającą
na kierownicy, i ucałował.
– Och, dla mojego eks byłam najnudniejszą megierą na świecie.
– Nie skomentuję, bo musiałbym użyć wulgaryzmów. Był głupi czy tylko
głuchy i ślepy?
– Może to ja byłam zbyt młoda? I za bardzo oddana pracy? Prawie się nie
widywaliśmy… Gdy urodziłam synka, jeszcze bardziej się od siebie
odsunęliśmy. Eks zupełnie przestał mnie pociągać. Nie miałam na nic siły,
wiecznie zmęczona domem, dzieckiem, pracą. Robiłam za nas dwoje:
harowałam w szpitalu, łapiąc, co dawali, byłam żoną, matką, gosposią,
kucharką, kochanką. On… w swoim mniemaniu… wystarczyło, że był. Nie
pracował, bo przecież mieliśmy pieniądze. Nie zajmował się domem, bo to
facetowi uwłacza. Dzieckiem tym bardziej nie, bo to zajęcie dla kobiety.
A obiady – dla kuchty. Straciłam doń szacunek, którego poszukał gdzie indziej.
U laski prostej i mało wymagającej. Zapatrzonej w facia szastającego forsą,
którą zarobiła jego żona. Jakie to banalne…
– Miał wybór. Nikt nas nie zmusza do bycia nikim.
Parsknęła śmiechem.
– Dobrze powiedziane. Szkoda, że nie znałam tej prawdy dwanaście lat temu
i o wszystko obwiniałam siebie samą.
– Typowe dla kobiet, na które zrzucono odpowiedzialność za dom, rodzinę
i cały świat.
– A twoja żona? Jaka ona była? – zapytała nieśmiało.
Milczał przez chwilę, półleżąc z przymkniętymi powiekami.
– Niezależna, ale z drugiej strony bardzo rodzinna. Nie wyobrażała sobie
samotnego życia. No dobrze, powiem to, bo ona powtarzała te słowa przy każdej
okazji: nie mogła żyć beze mnie. Jak spotkaliśmy się w liceum, dwoje gnojków,
tak byliśmy ze sobą aż do jej śmierci. Miewając wzloty i upadki, rozchodząc się
i jeszcze bardziej stęsknieni wpadając w swoje ramiona, przez następnych
dziesięć lat aż do ślubu, który wzięliśmy zaraz po studiach. Od tego dnia nie
rozstaliśmy się ani na moment. Zawsze razem. Bywała uparta i nieznośna, lecz
jednocześnie oddana bezgranicznie tym, których kochała. Uwielbiała ją cała
moja rodzina. Uwielbiałem ja i pacjenci. Pomyśleć, że właśnie oni zgotowali
Hani los gorszy od śmierci… Parszywe życie… Parszywy świat…
Umilkł na parę sekund.
– Jesteś taka jak ona. W jednej chwili rozczulasz, w następnej wkurzasz, lecz
zawsze jesteś lojalna i pełna poświęcenia. Żałuję, że nie trafiłaś lepiej.
– Mówisz o moim eks?
– Mówię o sobie.
Tym razem ona milczała, zbierając myśli.
– Każda minuta z tobą jest więcej warta niż rok z byle kim – odezwała się
powoli, ważąc słowa. – Przywróciłeś mi wiarę w ginący gatunek mężczyzn
silnych, nieustępliwych i odpowiedzialnych. Och, może się to wydać
niedorzeczne, skoro targam cię na plecach po raz setny, ale jestem pewna, że
gdybym to ja potrzebowała pomocy, nie odpuściłbyś. Nie odszedł, nie zdradził,
nie poszedł na łatwiznę. Walczyłbyś o mnie i naszą rodzinę. Prawda, Hubercie
Karling?
Nie czekając na jego odpowiedź, zahamowała pod domem.
– Chodź, przetargam cię po raz sto pierwszy do kuchni i przyjrzę się ranie na
udzie. Jeśli rzeczywiście puściły szwy… spróbuj się do mnie dobrać, a przywalę
ci taką dawką leku nasennego, że ockniesz się w innym świecie. Pełnym
różowych słoni i latających piesków.
Znów przed nim klęczała, pochylając się nad obnażonym udem mężczyzny,
i ponownie go to wkurzało. Owszem, była lekarką, pamiętał przecież o tym!,
lecz także kobietą, i również nie mógł tego przeoczyć. Miał jednak w pamięci jej
szloch, gdy poniżona przez pogranicznika, tak właśnie, na klęczkach, go
zaspokajała i on, Karling, nie mógł się z tym pogodzić.
– Się doigrałeś – mruknęła. – Nie ma mowy o założeniu nowych szwów.
Będziesz miał bliznę, mój drogi, która nam, kobietom, wyda się pociągająca.
Jeszcze tak blisko klejnotów…
Odkaziła ranę, nałożyła opatrunek i wstała z klęczek.
– Sporo cię kosztowała chwila uniesień – stwierdziła. – Było warto?
Uśmiechnął się niczym kot zlizujący z wąsów słodką śmietankę.
– Żebyś wiedziała.
– Siadaj do kolacji, bohaterze – ucięła, choć jego słowa, uśmiech
i spojrzenie, jakim ją zmierzył, sprawiały, że czuła się upragniona, pożądana,
kobieca.
Pokręcił głową, wstając z krzesła.
– Pomogę ci. Nie chcę, żebyś mi usługiwała. Potrafię sam…
Odwróciła się doń gwałtownie.
– Jakiś ty głupi, Karling… Miłość, przyjaźń czy zwykła sympatia to nie
handel wymienny. Nie żadne: „ja ci dałam tyle, więc ty mi daj równie dużo”.
Liczą się uczucia: lojalność, oddanie, wierność, czułość, poświęcenie, a nie
spreparowanie głupich kanapek! Mogę je kupić na pierwszej lepszej stacji
benzynowej, ale przyjaźni już nie. Słowa „kochana”, wypowiadanego tak
szczerze, jak ty to robisz, również nie. Przestań więc bredzić o „usługiwaniu”.
Po prostu robię kolację dla siebie i dla ciebie.
Pchnęła go z powrotem na krzesło. Bez słowa czekał, aż postawi przed nim
talerz z kanapkami.
– Zawalczyłabym o palmę pierwszeństwa z jajecznicą, którą zrobiłeś dla
mnie parę dni temu, ale nie mam pomysłu, czym cię pokonać – rzekła szczerze.
Musiał się uśmiechnąć.
– Wiesz – mówiła dalej – gdy byłam żoną, nie uwłaczało mi podniesienie
jego brudnych skarpetek czy umycie szklanki po piwie, ale kiedy łgał mi w żywe
oczy, że spotyka się z kumplami, gdy tymczasem jechał do kochanki – owszem.
Co ty byś zrobił, gdyby żona ci się znudziła i zapragnąłbyś odmiany? – zapytała
niewinnie, siadając naprzeciw Huberta i unosząc kanapkę do ust.
– Nie wyobrażam sobie, by Hania mogła mi się znudzić – odparł szczerze. –
Jeśli jednak… Postarałbym się o nieco ognia w naszym małżeństwie. Do
znudzenia trzeba dwojga, że tak powiem. Łatwo jest obarczyć kogoś winą za
nieudany związek, trudniej przyjąć porażkę na klatę i coś z tym zrobić.
Zawalczyć o małżeństwo.
Pokiwała głową, mrużąc w zamyśleniu oczy.
– Jak wiesz, moi rodzice byli starej daty – zaczęła. – Żyli w czasach, gdy
naprawiało się to, co się popsuło. O wyrzuceniu zniszczonych butów,
uszkodzonej pralki czy żony, która się nie sprawdzała, nie było mowy. Ludzie
dbali o wszystko, co mieli, i stawali na głowie, by mieć to jak najdłużej.
O utrzymanie małżeństwa walczyła cała rodzina. Dzisiaj… coś nie działa? Na
śmietnik. Żona zbrzydła po porodzie? Rozwód. Mąż się nie sprawdza jako
głowa rodziny? Będzie następny. Ludzie stali się leniwi i wygodni. Zamiast
poświęcić odrobinę wysiłku na odbudowanie zamku z piasku, pozwalają, by
porwała go fala, i czekają, aż ktoś zbuduje go za nich. Nie myśl, że nie
walczyłam o swoje małżeństwo, bo walczyłam, zapisałam nas na terapię,
starałam się dociec, co ze mną jest nie tak, że tamten mnie już nie chce, że
wybrał młodą, durną siksę zamiast żony i synka, ale – jak sam zauważyłeś – do
gry w małżeństwo trzeba dwojga. Sama nie mogłam tego naprawić, a jego,
zachłyśniętego młodym, chętnym ciałem, stara żona przestała interesować.
Cóż… nie uszczęśliwisz na siłę kogoś, kogo uszczęśliwia kto inny.
– Wyraziłem swoje zdanie: głupi pętak.
– Ty też mnie zostawisz – rzekła nagle, patrząc mu prosto w oczy.
Nie potrafił znieść tego spojrzenia i skłamać, że nie zostawi jej nigdy.
– Wybacz. – Tylko to mógł odpowiedzieć.
Nie był panem swojego życia i śmierci. Nie w tej chwili. Następny dzień
mógł być jego ostatnim. Wiedział to on, wiedziała to Danka. Nie miał pojęcia,
w jaki sposób jego przyjaciele zdecydowali się wydostać go z matni, dlatego nic
Dance nie mógł obiecać, nie wolno mu było czynić żadnych zobowiązań,
przyrzeczeń czy obietnic, bo może ich nie dotrzymać, a Danka zasługuje na coś
więcej niż stek, choćby najsłodszych, kłamstw.
– Potrafiłbyś pokochać raz jeszcze? – zadała drugie niewygodne pytanie. –
Nie bierz tego za jakąś chorą ciekawość czy wścibstwo, po prostu… lubię
słuchać brzmienia twojego głosu. Gdy mówisz o swojej żonie, o Hani, staje się
on tak miękki, czuły… Nadal ją kochasz, prawda?
Przytaknął.
– Była moją pierwszą wielką miłością. Nie miałem żadnej innej przed nią
i właściwie żadnej innej po jej śmierci. Jedynie przygodne znajomości… Czy
potrafiłbym kochać raz jeszcze? Tak. Myślę, że tak. Ale byłaby to zupełnie inna
miłość. Nie gorsza, nie wybrakowana, po prostu inna. Tak jak ty jesteś inna od
Hani.
Spuściła oczy, spłonęła rumieńcem, zupełnie nie wiedząc dlaczego. Przecież
wczoraj w nocy kochała się z tym mężczyzną! Dziś on rzuca niewinne słowo,
a ona odbiera to tak, jakby obejmował jej serce czułymi dłońmi…
Nagle poczuła, jak bierze ją pod brodę i delikatnie zmusza, by spojrzała mu
w oczy:
– Ciebie potrafiłbym i chciałbym pokochać. – Usłyszała niski tembr jego
głosu, a te piękne słowa poczuła głęboko w duszy.
– Nie myśl, że próbowałam wymusić na tobie to wyznanie – odezwała się
tonem zaczepno-obronnym. – I bez niego zmienię ci jutro opatrunki i podam
leki.
Cofnął dłoń, pokręcił głową i odrzekł ironicznie:
– Ale ty jesteś głupia, Danko Rawit, że tak ciebie samą sparafrazuję. Nikt
w żaden sposób nie zmusiłby mnie do wyznania miłości.
– Chyba że wierceniem pęsetą w ranie.
Uśmiechnął się tylko i rzucił:
– Spróbuj.
– Och, gdybym tylko się na ciebie zamierzyła, zniewoliłbyś mnie
i wykorzystał.
– Mogę to zrobić teraz, w tej chwili, a ty nie będziesz się broniła.
– Będę! Oczywiście, że będę!
Chwycił ją za nadgarstki, przyciągnął do siebie i, mimo iż rzeczywiście
próbowała się uwolnić, ale tak jakoś bez przekonania, zaczął całować jej
miękkie, gorące usta. Nie mogła się dłużej sprzeciwiać temu mężczyźnie. Ulegle
wyszła mu naprzeciw. Oddała pocałunek z żarem i namiętnością, o których
dawno zapomniała – tak się Dance zdawało jeszcze tydzień temu, zanim Karling
zaistniał w jej życiu.
Wstali, nie przerywając pieszczoty, przywarli do siebie, by czuć ciepło
i bliskość drugiej istoty, pożądanej, upragnionej, wytęsknionej.
Wsunął dłonie pod jej bluzkę, nakrył piersi, zadrżała od tego dotyku,
zapragnęła więcej. Wbiła palce w jego pośladki i szarpnęła lędźwie mężczyzny
ku sobie, by poczuć jego twardą, nabrzmiałą męskość. Otarła się o nią
zmysłowo, wydzierając z jego gardła przeciągły jęk. I nagle odsunęła się.
Zamrugał. Spojrzał na nią pytająco, nieomal z pretensją, że przeszkodziła im
obojgu w tak podniecającym momencie.
– Gdy zrobimy to ponownie, jutro nie utrzymasz się na nogach –
uprzedziła. – I nie mówię tu o zmęczeniu upojnym seksem. Rana na udzie
otworzy się całkiem i dopiero poznasz, co to ból.
– Więc nie tyle my to zrobimy, co ja zrobię tobie – wyszeptał, patrząc prosto
w jej pociemniałe źrenice. – Jeśli tylko tego pragniesz…
– Przecież wiesz, że tak – odpowiedziała równie cicho. Na myśl o tym, co on
za chwilę będzie jej robił, ugięły się pod nią nogi.
– Chodź pod prysznic. Tam zaczniemy. – Pociągnął nieopierającą się kobietę
do łazienki.
Z rozbierania jej uczynił cały rytuał. Nie myślała, że zwykłe ściąganie przez
głowę bluzki, a potem zsuwanie dżinsów może być tak podniecające. Że
wsuwając dłonie pod majteczki, on może obiecywać dotykiem jeszcze więcej.
Stanęła pod prysznicem, ciepła woda spłynęła po jej twarzy, włosach, nagim
ciele, które kiedyś zostało wykpione i zbrukane. Teraz inny mężczyzna obmywał
je niemal ze czcią. Powolnymi ruchami masował jej kark, ramiona, piersi,
brzuch, uda, łydki i stopy. Powrócił wyżej i delikatnie zagłębił dłoń w jej płeć.
Zacisnęła palce na jego ramionach, bo byłaby upadła. Cofnął palce i zanurzył
ponownie, głębiej i mocniej.
– Co… co ty robisz?! – wykrztusiła.
Uśmiechnął się tylko, poruszając dłonią między jej udami coraz szybciej.
Drugą dłoń wsunął między pośladki kobiety, sprawiając jej nieoczekiwaną,
podwójną przyjemność. Usta odnalazły jej wargi, wpiły się w nie, odebrały na
chwilę oddech i głos. Nie broniła się więcej. Poddała się jego pieszczotom. Stała
się narastającą rozkoszą, która – gdy wbił jednocześnie dłonie w jej płeć
i pośladki tak silnie, że niemal brutalnie – eksplodowała w jednym długim
spazmie, który trwał wśród jej krzyku i trwał, i trwał…
Objął ją i przytrzymał, bo prawie straciła przytomność. Zamknął
w ramionach, nadstawiając twarz pod strugi gorącej wody. Jemu również było
niewiarygodnie przyjemnie, mimo że pozostał niezaspokojony, ale czy własna
rozkosz jest najważniejsza, jeśli sprawiło się ją ukochanej osobie?
Powoli uniosła powieki.
– Żyjesz? – rzucił żartobliwie tym swoim niskim, seksownym głosem.
– Żyję. A teraz nie waż się protestować… – Osunęła się na kolana i ujęła
jego męskość w usta.
Zastygł bez ruchu, bojąc się odetchnąć. Czując jej usta obejmujące żołądź,
odgiął głowę do tyłu, zagryzając wargi niemal do krwi. Błagalnie wsunął palce
w jej włosy, ale nie musiał prosić. Dała mu spełnienie z radością. Pieściła jego
spragnione prącie dotąd, aż i on doznał orgazmu, on krzyknął z rozkoszy tak
silnej, że aż bolesnej.
W następnej chwili pociągnął ją w górę, przytulił i ucałował z wdzięcznością
jej nabrzmiałe wargi. Zakręcił wodę, otulił Dankę miękkim, puchatym
ręcznikiem i chciał wziąć na ręce, przenieść do łóżka, ale nie pozwoliła na to.
– Naprawdę chcesz się doigrać – szepnęła, pogroziła mu palcem i ruszyła do
drzwi.
Poszedł za nią – nagi, muskularny i piękny – aż musiała obejrzeć się
z niedowierzaniem, że przez te dwie noce on, Hubert Karling, będzie jej. Położył
się pod kołdrą, w ciemnym, cichym pokoju, tak by widzieć oczy Danki. Piękne,
błyszczące w mroku źrenice, w których tak łatwo można się było zatracić.
– Mamy czas do świtu i jutrzejszy dzień, bo pewnie następnej nocy przyjdą
po ciebie przyjaciele? – wyszeptała.
– Tak. Po zmroku, jeśli mamy się przeprawiać za granicę. Jutro nauczę cię
podstaw samoobrony. Nie możesz pozostawać na łasce i niełasce zbirów pokroju
Grójca, że o przemytnikach nie wspomnę.
Wolałaby usłyszeć, że Karling nie zostawi jej samej, bez względu na Grójca
i przemytników, ale rozumiała, że on nie może składać żadnych przyrzeczeń…
– Wiem – szepnął, zgadując, o czym Danka myśli, przygarnął ją do siebie
i tulił dotąd, drżącą od powstrzymywanego łkania, aż zasnęła, wyczerpana
i niepocieszona. Wtedy i on mógł zapaść w sen, nie wypuszczając kobiety
z ramion.
ROZDZIAŁ XXII

W
eszli do domu cicho niczym cienie. Przemknęli przez sień. Wsunęli się do
sypialni. Jeden pochylił się nad Karlingiem, drugi nad Danką. Zatkali obojgu
usta w tej samej chwili.
Hubert, jeszcze przez sen, uderzył odruchowo w krtań napastnika, ale tamten
był przytomny i szybszy, zablokował cios, po czym syknął przez zęby:
– Ocknij się, stary, to ja, Kędzior.
Usłyszał westchnienie ulgi i mógł zwolnić uścisk.
Karling usiadł gwałtownie.
– Danka, to nasi – szepnął do przerażonej kobiety, kneblowanej przez drugą
rosłą postać w czarnym mundurze.
Mężczyzna pochylił się ku niej i zapytał:
– Nie będziesz krzyczała? Mogę zabrać rękę?
Przytaknęła gorliwie, bo zaczęło brakować jej tchu. Odnalazła w ciemności
dłoń Huberta, zacisnęła na niej palce rozpaczliwym gestem, ale on odsunął
kobietę łagodnie, wiedząc, jakie słowa zaraz padną.
– Wstawaj, Carlos, nakładaj ciuchy. Zabieramy cię ze sobą.
– Już dziś? – musiał zapytać.
– Bandyci skupili się ostatnio na tej okolicy. Przeszukują z powietrza dom
po domu. Nie możemy ryzykować.
Damian mówił to, patrząc, jak Karling ubiera się pospiesznie.
– Dasz radę dojść na miejsce? – Patrzył teraz na bandaż, owinięty wokół uda
przyjaciela.
– Dam – ten uciął krótko.
– Ty też się ubieraj. – Mężczyzna, którego Danka już raz spotkała, rzucił jej
rzeczy złożone na krześle. – Idziesz z nami.
Oboje, Danka i Hubert, spojrzeli nań z niedowierzaniem i radością.
– Nie cieszcie się tak. Zostaniecie rozdzieleni. Danka zostanie ze mną, ty,
Karling, pójdziesz z Zarębą. – Kędzior wskazał drugiego mężczyznę. –
W śmigłowcu jest tylko jedno wolne miejsce – wyjaśnił.
Naraz wszystko stało się jasne. I sposób ucieczki, i konieczność
czterokilometrowego marszu. Nie mogli przecież podlecieć helikopterem tutaj,
ot tak, wylądować u Danki na podwórku, i również ot tak odlecieć w kierunku
wschodniej granicy. Zanim Danka oddaliłaby się od domu na bezpieczną
odległość, miałaby u siebie wszystkie służby, wściekle tropiące Karlinga,
z Darkiem Grójcem na czele.
– Zabierz ze sobą tylko to, co dla ciebie najcenniejsze – odezwał się do niej
Kędzior. – Być może już tu nie wrócisz. Nasi ludzie, gdy afera przycichnie,
postarają się zabrać z tego domu wszystkie graty i przewieźć tam, gdzie cię
ukryjemy, ale dzisiaj bierz to, co bez trudu można unieść w plecaku.
– Jasne – odrzekła, po czym chwyciła portfel, telefon i zdjęcie synka stojące
na komodzie. Wrzuciła je do torebki, w której bezpiecznie spoczywała złota
grzechotka. Ostatnia pamiątka. – Jestem gotowa.
Wszyscy trzej spojrzeli na nią z nieukrywanym uznaniem. Niejedna
pakowałaby dobytek, mniejsza o narastające zagrożenie, dobrych parę godzin,
a Danka: trzy sekundy i jest gotowa.
– Super. Idziemy – nakazał Kędzior i ruszył do drzwi.
Karling, zamiast podążyć za nim, zwrócił się ku kobiecie.
– Daj nam minutę – mruknął do tamtego.
– Jak sobie chcesz. To ty ryzykujesz głową, nie my – z tymi słowami
mężczyzna wyszedł, za nim Jurek Zaręba.
Zostali sami.
– Zabierają mnie również! – Zarzuciła Hubertowi ręce na szyję i ucałowała
prosto w usta. – Spotkamy się już niedługo! Nie zostanę tutaj!
Nie odpowiedział, bo nie znał planów, jakie Gniewni mieli wobec niego
i Danki. Ale sam fakt, że ona idzie z nimi, że jednak jej nie zostawią, sprawiał,
że czuł się lekki i szczęśliwy. Poczucie winy ciążyło mu do tej pory
niemiłosiernie.
– Nie wiem, kiedy znów cię zobaczę – zaczął cicho, ujmując jej twarz
w dłonie – ale będę czekał na tę chwilę całym sercem. Pamiętaj, że jesteś mi
bardzo droga. – Umilkł na chwilę. Pragnął powiedzieć tym wpatrzonym w niego
oczom, że kocha, ale nie potrafił. Wiedział, że ona chce usłyszeć to słowo, że za
nim tęskni od lat, że winien jest tej kobiecie chociaż tyle, do cholery!, lecz nie
mógł skłamać.
Wyszli przed dom, spowity w ciszę i ciemność. Raz jeszcze chwycił ją za
ręce, pocałował i rzekł miękko: – Niedługo znów się spotkamy. Wrócę do
ciebie, kochana moja.
Kiwnęła głową, łykając łzy. Nagły przestrach, że muszą się rozstać, że go
traci!, zdławił gardło. Przytulił ją bez słowa, po czym – ponaglany przez swoich
towarzyszy – wypuścił z ramion i pchnął lekko w kierunku Kędziora.
– Będzie bezpieczna – zapewnił go przyjaciel. – Do zobaczenia, Carlos.
Uściskali się krótko i tamten poszedł pierwszy, za nim Danka. Dopiero po
chwili Jurek Zaręba skinął na Huberta.
– My pójdziemy inną drogą – odezwał się cicho. – W stronę tamtych
zgliszczy, potem lasem, pod górę. Gdybyś tracił siły, mów. Mam dla ciebie
koktajl z witamin.
Karling uśmiechnął się lekko. Jak znał życie, tym koktajlem był narkotyk
z czymś pobudzającym. Może się przydać, bo rana na udzie rwała już teraz
trudnym do zniesienia bólem.
Mijając zgliszcza, Hubert rzucił: „Poczekaj chwilę”, i zniknął wśród
sczerniałych belek. Wrócił ze sztucerem przewieszonym przez ramię.
– Nie mogłem go tu zostawić.
– Jasne – mruknął jego towarzysz. – Za chwilę będę targał własną broń,
twoją i ciebie.
Odpowiedź była krótka, acz treściwa:
– Niedoczekanie.
Weszli w las i od razu poczuli się pewniej niż na otwartej przestrzeni. Zaręba
podał Hubertowi okulary noktowizyjne, bo noc była pochmurna
i bezksiężycowa. Oni przez noktowizor widzieli jednak wszystko. Parli dzięki
temu przed siebie, nie zważając na sypki śnieg próbujący ich zatrzymać.
– Po drodze musimy zahaczyć o wąwóz, tu niedaleko – odezwał się
Zaręba. – Natknęliśmy się na pograniczników, którzy obserwowali dom, i cóż…
trzeba ich było odpowiednio potraktować. Muszę sprawdzić, czy żyją. Nie
chcemy śmierci osób postronnych.
Karling na słowo „pogranicznicy” zesztywniał. Oczy zwęziły się w pełne
nienawiści szparki.
– Prowadź – mruknął, mając nadzieję, że za chwilę dorwie tego, z którym
bardzo pragnął spotkać się twarzą w twarz.
Dwóch mundurowych leżało pod drzewem, zakneblowanych taśmą, ze
związanymi rękoma i nogami. Na widok jednego z nich Karling tylko się
uśmiechnął.
– Z tym tęższym mam niedokończone porachunki. Chcę z nim pogadać po
męsku.
– Nie ma czasu na dyskusje. Są przytomni. Rozetnę tylko taśmę pętającą im
nogi i spadamy.
– Rozmowa zajmie parę chwil, a doda mi skrzydeł. Niczym red bull.
– Wolę ci oddać swojego red bulla, niż pomagać w prywatnej wendecie! Na
mózg ci się chyba rzuciło, skoro uciekając przed połową służb w kraju, chcesz
się mścić na jakimś skurwielu. Zapomnij!
– Właśnie. O tym, co ten skurwiel zrobił Dance, nie da się ot tak zapomnieć.
Ona może kiedyś tu wrócić, do swojego domu, i nikt więcej nie może jej
zagrozić. Muszę z nim pogadać. Ty nie rzucaj się bydlakowi w oczy, nie może
cię rozpoznać.
– Jasne. Masz dwie minuty.
– Wystarczy mi jedna.
Karling pochylił się nad zwiniętym wpół Darkiem Grójcem, chwycił go za
włosy i odgiął mu głowę, aż pogranicznik stęknął z bólu.
– Poznajesz mnie? – zapytał cicho Hubert i pochylił się ku związanemu
mężczyźnie, w którego oczach błysnęło rozpoznanie, a potem zimna furia. – To
dobrze. Wiesz, co Gniewni robią ze skurwielami, którzy gwałcą polskie kobiety?
Tamten tylko zmrużył oczy. Gdyby nie taśma, która go kneblowała,
zasypałby Karlinga stekiem najparszywszych wyzwisk. On sięgnął po nóż, który
pogranicznik miał przy sobie, i znienacka chwycił go za jądra, ścisnął tak, że
Grójcowi oczy wyszły na wierzch, a potem wycedził: – My ich kas-tru-je-my.
Tamten zaczął jęczeć, próbował odkopnąć Karlinga, ale ponowne
szarpnięcie sprawiło, że znieruchomiał i umilkł jak rażony paralizatorem. Same
groźby jednak nie wystarczyły. Trzeba było zastraszyć bydlaka tak, by nigdy
więcej po Dankę nie sięgnął. Hubert jednym szarpnięciem zdarł mu spodnie,
przytknął ostry jak nieszczęście nóż do jąder tamtego. Nacisnął. Grójec wydał
z siebie zwierzęcy ryk.
– Karling, przybastuj – odezwał się Zaręba zza pleców pogranicznika. – Jeśli
chcesz się tak bawić, to po prostu skręć mu kark. Będzie szybciej i pewniej.
Grójec, słysząc te słowa, zaczął się cofać w panice, szorując po śniegu
gołym tyłkiem. Jednym kopnięciem Karling uciszył go i unieruchomił.
W następnej chwili pochylał się nad drugim strażnikiem, który w milczeniu,
przerażonym wzrokiem przyglądał się jego poczynaniom.
– Do ciebie nic nie mam. – Hubert rozciął taśmę, pętającą jego nogi. – Nóż
zabieram na pamiątkę. Również po to, żebyście się za szybko nie uwolnili.
Jeszcze przyszłoby wam do głowy ruszyć naszym śladem.
Młodszy pogranicznik pokręcił gorliwie głową, że skąd!, nie ma takiego
zamiaru!
– Na twoim miejscu zostawiłbym tu tego skurwiela, zboczeńca, niech
kruszeje, a sam zniknąłbym stąd jak najszybciej. Właściwie nie jest to moja
sugestia, a rozkaz. Pojąłeś?
Strażnik tym razem równie gorliwie przytaknął.
Zaręba, mocno już zniecierpliwiony, syknął:
– Spierdalamy, Carlos. Dość się nadyskutowałeś.
Nie oglądając się więcej za siebie, ruszyli w głąb lasu, ku szczytowi
łagodnego wzniesienia.
– Zadowolony jesteś, kretynie? – Zaręba nie mógł darować sobie tego
pytania. – Twój osobisty wróg narobił w gacie?
– Byłbym zadowolony, gdyby sczezł jeszcze dziś w nocy. Świat by
odetchnął. To wyjątkowa gnida.
– Gnida nie gnida, jest funkcjonariuszem straży granicznej. Na służbie. A ty
go z kopa traktujesz?!
– Daj spokój, Zaręba.
Dalej szli w milczeniu. Aż do chwili, gdy w połowie drogi Karling zaczął
słabnąć.
Danka, prowadzona przez Kędzierskiego w przeciwnym kierunku, nie pytała,
dokąd idą i po co. Zawierzyła mu swoje życie z pełnym zaufaniem. Wiedziała
tylko, że zbliżają się do Sanu, a więc do granicy. Będą uciekać na Ukrainę?
– Tam się zatrzymamy – odezwał się naraz, wskazując na majaczący
w oddali most. – Będziemy czekać.
– Na co? – odważyła się zapytać.
Ten małomówny, potężny żołnierz trochę ją przerażał, a jeśli nie przerażał,
to na pewno onieśmielał.
– Na wykonanie zadania – uciął.
Nie pozostało jej nic innego, niż pokornie zdążać za nim, tak jak do tej pory.
Musiał zatrzymać się i wesprzeć o pień wiekowej jodły.
Zaręba, który szedł przodem, obejrzał się nań i zawrócił.
– Co z tobą? Dasz radę przejść jeszcze z kilometr? Później będziesz mógł
odetchnąć…
Karling przytaknął. Oderwał plecy od pnia i chciał ruszyć dalej, ale ranna
noga ugięła się pod nim i gdyby przyjaciel go nie podtrzymał, runąłby w śnieg.
– Puściła reszta szwów. Rana zaczęła krwawić. Pomóż mi. – W głosie tego
dumnego mężczyzny zabrzmiało błaganie.
– Czas na koktajl? – Zaręba z niepokojem patrzył na poszarzałą twarz
przyjaciela.
– Koktajl i dobrą opaskę uciskową. Daj bandaż, obsłużę się.
– Myślisz, że nie poradzę sobie z widokiem twojego fiuta? – zakpił Zaręba.
– Nie ma czasu na podziwianie widoków. Nie będę zdejmował spodni. Po
prostu owinę sobie udo i mocno zacisnę. Jeszcze tylko śladów krwi na śniegu
brakowało…
– Nie martwiłbym się tym – odrzekł Zaręba z nonszalanckim wzruszeniem
ramion.
– Nie wiem, jaki masz plan…
– Właśnie. Nawet ci dwaj pogranicznicy, którzy zdecydowali się jednak iść
za nami, jakoś się w ten plan wpisują.
– Ten bandzior ruszył naszym śladem?! – Karling zwrócił się gwałtownie
w stronę, z której przyszli, ale Zaręba odparł:
– Nie zobaczysz go. Jest za daleko, ale ktoś – tu wskazał niebo – ma na
niego oko.
Karling domyślił się, że wysoko nad ich głowami unosi się dron, a ten, kto
nim steruje, cały czas śledzi każdy krok nie tylko Karlinga, ale wszystkich
wokół.
– To za poważna operacja, by puścić ją na żywioł – rzekł Zaręba.
– Przerzucenie mnie przez ukraińską granicę przysparza takich problemów?
Nie wierzę.
– Kto powiedział, że będziemy cię przerzucać na Wschód? – Tamten
uśmiechnął się lekko.
– Zachód jest za daleko, Północ tak samo. Jeśli nie Ukraina, to co?
Słowacja?
– Zobaczysz – odparł tajemniczo tamten. – Będziesz zaskoczony, wierz mi.
Bandaż powstrzymał krwawienie. Zastrzyk z mieszaniny środka
przeciwbólowego i pobudzającego dodał sił. Ruszyli w dalszą drogę, która miała
się skończyć za niespełna pół godziny.
Wtedy to właśnie leśny gąszcz ustąpił miejsca rozległej polanie, pośrodku
której stał piękny smukły śmigłowiec, błyszczący w świetle księżyca, który
nagle wyszedł zza chmur.
– Dobra. Jesteśmy – szepnął Zaręba, stawiając Karlinga, którego przez
ostatnie parędziesiąt metrów musiał nieść na własnych plecach, do pionu. – Idę
pierwszy. Uruchomię rotor. Gdy dam ci znać, pobiegniesz i usiądziesz
w miejscu pasażera. Pojąłeś? Karling, oprzytomnij!
Potrząsnął przyjacielem, trzepnął go w twarz.
Hubert zamrugał i powtórzył:
– Dajesz mi znać, ja biegnę i siadam w miejscu pasażera. To, że wyglądam
jak zombie, nie znaczy, że mózg mi się zlasował. Myślę całkiem jasno.
– Dobrze. Zaraz potem… – Zaręba pochylił się ku niemu i zaczął coś szeptać
szybko, na jednym oddechu.
Karling uniósł brwi.
– Żartujesz?! – wykrztusił. – Przecież to… Nie mówiłeś tego poważnie…
– Daleko mi do żartów, Karling. Tak trzeba.
– Ale… to złamie Dance serce! Zabije ją! Nie dosyć wam śmierci?!
– Nie my zaczęliśmy tę wojnę, ale my ją zakończymy. Tak trzeba –
powtórzył twardo Zaręba.
– A jeśli odmówię?
– Zmuszę cię – padło i nagle Karling miał przystawionego do czoła sig
sauera kaliber .357.
– Oszalałeś?! – syknął, odtrącając rękę z pistoletem. – Swojemu spluwą
grozisz?!
– Jestem żołnierzem, dostałem wyraźne rozkazy, przekazałem je tobie i nie
będę czekał na twoją zgodę bądź jej brak. Po prostu je wykonam.
Karling patrzył mu przez chwilę prosto w twarz.
– Danka…
– Nie zostanie sama. Będziemy przy niej. Przecież wiesz.
Poczuł, jak gardło dławią mu łzy. Kiwnął głową, nie będąc zdolnym do
wykrztuszenia choć jednego słowa.
– Tak trzeba, Hubert – powtórzył Zaręba cicho, ale z bezwzględnością,
której od niego wymagano.
Zdjął z ramion czarną kurtkę, odwrócił ją na drugą, białą stronę i pomógł
Karlingowi uczynić to samo, po czym rzekł:
– Idę. Czekaj na znak. Gdyby coś poszło nie tak, wiesz, co robić.
Tak. Hubert wiedział. Wtulił się teraz plecami w pień drzewa i patrzył, jak
Zaręba przemyka ku maszynie, która przysiadła jak czarny ptak na
bieszczadzkiej polanie i czekała, aż ktoś ją poderwie do lotu.
„Oni poszaleli!” – krzyczał w myślach. „To żaden plan, to pieprzone
samobójstwo!” Ale nie mógł uczynić nic więcej, niż czekać na swoją kolej. Już
ci, tam na górze, i miał na myśli koordynatorów akcji, a nie bogów, dopilnują,
by znalazł się we właściwym miejscu o właściwej porze.
Silniki maszyny ożyły. Rotor zaczął się obracać. Najpierw powoli, lecz
z każdą chwilą coraz szybciej. Już czas…
Zaręba machnął nań ręką.
Karling oderwał się od drzewa i pobiegł w kierunku śmigłowca.
Wskoczył na siedzenie pasażera…
Helikopter zaczął się odrywać od ziemi…
Daleko przed Danką i Damianem rozległ się pomruk potężnych silników.
– Startują – rzucił mężczyzna.
Danka wstrzymała oddech, zacisnęła dłonie tak mocno, że paznokcie wbiły
się w skórę, ale nawet tego nie poczuła. Odetchnie, gdy ujrzy śmigłowiec
odlatujący z Hubertem w bezpieczne miejsce. Warkot narastał. Maszyna zaczęła
się, widać, unosić w górę i nagle…
Ogłuszający huk wstrząsnął okolicą. W miejscu, skąd przed chwilą
dochodził odgłos pracującego silnika, rozbłysła kula ognia. Danka krzyknęła
rozdzierająco, towarzyszący jej mężczyzna szarpnął ją do siebie, zamknął
w ramionach i zacisnął dłoń na jej ustach.
– Ciiicho, nie wolno ci krzyczeć – odezwał się zduszonym głosem. –
Później, gdy będziesz bezpieczna…
Wyrwała się, stanęła prosto i patrzyła zogromniałymi z przerażenia
i niedowierzania oczami na łunę unoszącą się nad lasem.
Kędzior stanął przy niej. Jego twarz nie wyrażała nic. Żadnych uczuć.
– Zabiliście go – wyszeptała Danka, zwracając się ku mężczyźnie z szokiem
w szeroko otwartych oczach. – Wy, jego przyjaciele, jego bracia, po prostu go
zamordowaliście. Wyręczając tamtych bandziorów, co na niego polowali.
Dlaczego?!
Odwrócił się do niej powoli, nadal z beznamiętną twarzą i pustką w oczach.
– Taki dostaliśmy rozkaz. Przykro mi. Idziemy. – Położył jej dłoń na
ramieniu, lecz odtrąciła go z furią.
– Idźcie! Beze mnie! Z mordercami i zdrajcami nie ruszę się na krok! Muszę
go… Muszę Huberta… – zakrztusiła się łzami.
– Przykro mi, Danka – powtórzył i uderzył. Błyskawicznie.
Padła, tam gdzie stała, nie zdążywszy nawet krzyknąć.
Przerzucił kobietę przez ramię i szybkim krokiem ruszył w dół Sanu, tam gdzie,
ukryty pod mostem, czekał nań szybki terenowy samochód. Musi się przy nim
zjawić szybciej niż służby, zaalarmowane wybuchem w lesie. Potem szosę
zapewne zamkną i uciekać będzie trudniej. Papiery miał mocne, niebudzące
żadnych wątpliwości. Damian Siedlar, nauczyciel akademicki, trener judo, ze
swoją żoną Anią. Rzeczywiście, gdy nie miał służby w Gniewnych, wykładał na
lubelskim UMCS i uprawiał judo. Wszystko inne było tymczasową ściemą, by
mógł wydostać się z Danką poza teren objęty polowaniem, które za jakiś czas
zostanie odwołane, skoro ofiara, jakże skutecznie, wymknęła się gończym
psom…
Posłał Hubertowi Karlingowi jedną jedyną myśl i przyspieszył kroku.
W samochodzie znalazł się chwilę przed tym, jak mostem przemknął na
sygnale pierwszy wóz straży pożarnej, a nad jego głową rozległ się warkot
śmigłowca.
„Służby w pełnej gotowości” – pomyślał z niechęcią. „Szkoda, że nie
służycie tym, co należy”.
Wyjechał na szosę i skierował się na wschód, ku rozległym kniejom
zachodniej Ukrainy. Tam mogą ich szukać. Do usranej śmierci…
Krótka kontrola na granicy. Parę zdawkowych pytań i równie zdawkowych
odpowiedzi.
– Żona śpi. Jest po długiej chorobie – odezwał się, gdy światło latarki
wpadło do wnętrza samochodu.
Odebrał paszport, z którego dziwnym trafem zniknęło pięć setek, po czym –
na znak pogranicznika – przejechał na drugą stronę granicy i ruszył ku oddalonej
o pięćdziesiąt kilometrów wiosce, zagubionej wśród ukraińskich lasów. Tam już
na nich czekał schludny pokój z dwoma łóżkami.
Bez przeszkód dotarł na miejsce.
Lecz jeśli Kędzior myślał, że wszystko skończone i teraz będzie mógł
zamknąć ten rozdział swojego życia, był w błędzie.
Odzyskała przytomność w chwili, gdy silne męskie ramiona kładły ją na łóżku.
Uchyliła powieki. Obcy pokój, obcy mężczyzna. I nagle wspomnienia ostatnich
chwil, zanim została ciśnięta w niebyt, wróciły z całą straszną mocą, uderzyły
prosto w serce, odebrały oddech.
Z gardła kobiety wyrwał się przeciągły jęk, który przeszedł w szloch.
Kędzierski pochylił się nad nią, pogłaskał niezdarnie po włosach. Odepchnęła go
z całej siły.
– Nie waż się…! Nie waż się mnie dotykać, pierdolony morderco! Bydlaku
bez sumienia! Nie zbliżaj się do mnie! – Krzyczała, aż musiał chwycić ją wpół,
jedną ręką unieruchomić, drugą zakneblować.
Zaczęła się wić i wyrywać. Próbowała go ugryźć albo kopnąć, ale trzymał
mocno i tak, że stała się zupełnie bezbronna, a uścisk jego ramienia zaczął dusić.
Opadła z sił i tylko płakała cicho, obiecując sobie i temu skurwielowi, że
ucieknie przy najbliższej okazji, wróci tam, gdzie zamordowali Karlinga i…
– Zrozum, Danka, on nie miał żadnych szans. – Kędzierski odezwał się
przyciszonym, łagodnym tonem, którym zwykle przemawiał do odbitych
zakładników. – Ścigaliby go dopóty, dopóki nie popełniłby błędu i nie wpadł
w ich łapy. Był świadkiem zabójstwa Prezydenta Rzeczypospolitej. Nie mogli
mu tego podarować. Pociągnąłby w śmierć i ciebie.
– I bardzo dobrze! Chciałam umrzeć! Zanim go spotkałam, marzyłam
o śmierci! Ale on dał mi nadzieję… dał szansę… A wy to wszystko
odebraliście… – Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem. Nie miała już
sił ani łez, by krzyczeć, wyklinać, buntować się przeciw parszywemu losowi.
Marzyła tylko o tym, by ten bydlak, co ją tu więził, wyszedł choć na kwadrans,
a wtedy ona…
Pokręcił głową. Nie był ani psychologiem, ani psychiatrą. Nie wiedział, jak
rozmawiać z uratowaną od śmierci samobójczynią, która była świadkiem
morderstwa tego, który ją uratował. Nie miał pojęcia. Jednego był pewien:
Danka będzie próbować ponownie, a on nie może do tego dopuścić. Dał słowo.
Musi go dotrzymać.
Na szczęście w drodze był ktoś, kto ją zrozumie, kto niedawno stracił męża
i ojca swego synka. Alicja, żona Piotra Mizery, zgodziła się pomóc…
Leżała w ciemnym pokoju, zwinięta pod kołdrą w kłębek, i pojękiwała cicho,
z rozpaczą łamiącą serce. Zabrakło jej łez. Nie miała siły szlochać, tylko ten
cichy jęk wydobywał się z gardła Danki. „Dlaczego, dlaczego, dlaczego” –
jedno słowo nie opuszczało pogrążonego w szoku i bólu umysłu kobiety.
Mężczyzna, który nie pozwalał jej uciec w śmierć raz a dobrze, siedział przy
oknie i niewidzącym wzrokiem patrzył na czerń po drugiej stronie szyby,
malowanej w mroźne kwiaty. Był niczym głuchy i ślepy cerber strzegący
ofiary…
Świt zaczął skradać się bladymi promieniami słońca, gdy łkanie wreszcie
ucichło. Wstał, podszedł do łóżka i pochylił się nad Danką. Długą chwilę
wpatrywał się w jej twarz.
– Wiem, że nie śpisz – odezwał się cicho. – Wiem, że udajesz, bym zasnął.
Myślisz, że będzie mi łatwiej żyć z twoją śmiercią na sumieniu?
Otworzyła szeroko oczy.
– Ty nie masz sumienia – wydusiła przez gardło zduszone bólem.
Nie odpowiedział. Po prostu wrócił na miejsce pod oknem. Ona zakryła oczy
przedramieniem i leżała bez ruchu, wgryzając się we własną duszę.
„Gdybym wiedziała, co chcecie mu zrobić… gdybym miała choć cień
podejrzeń… wywiozłabym go sama daleko… ucieklibyśmy przez las, na
Ukrainę, nigdy byście nas nie znaleźli! Nawet jeśli, to wiedziałby, że umiera
z ręki wrogów, zdrajców, a nie przyjaciół, którzy mieli go ratować, a zwabili
w śmierć…”
Gdybym… gdybym… Słowo-cierń, zaklinające coś, czego nie da się
odmienić: przeszłość, a wraz z nią zdarzenia, które nastąpiły, i żadne modlitwy,
błagania czy klątwy nie zdołają ich cofnąć. Naprawić – tak, o ile
pobłogosławiono nas taką szansą, ale cofnąć – nigdy.
„Hubert, dlaczego nie zabrałeś mnie ze sobą?” Z oczu udręczonej kobiety
znów popłynęły łzy.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z cichym skrzypnięciem, rozległy się
szybkie kroki i Danka poczuła czyjeś drobne ramiona obejmujące ją z całych sił.
Odwróciła się ku nieznajomej kobiecie i nagle… serce pękło jej powtórnie. To
była Alicja Mizera, żona dowódcy Gniewnych, który „popełnił samobójstwo”.
– Wiem, że to boli, wiem, że cię nie pocieszę w żaden sposób, ale mogę przy
tobie być i dzielić z tobą to cierpienie – wyszeptała, patrząc na Dankę
zgaszonymi żalem oczami, po czym objęła ją powtórnie, a czując dłonie Danki
rozpaczliwie zaciskające się na jej ramionach, sama zaczęła łkać z bólu, który
zdawał się nie mieć końca…
Damian wyszedł z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi.
Przetrwała tylko dzięki przyjaciołom – Ali Mizerze, towarzyszom broni Huberta
Karlinga, ich żonom i dziewczynom – oni wszyscy przygarnęli Dankę do swego
grona i nie opuszczali nawet na minutę dotąd, aż któregoś dnia uśmiechnęła się
na widok dokazujących dzieci, zaśmiała głośno, gdy śnieżna kula, ciśnięta przez
synka Piotra Mizery, ugodziła ją w nos, zachwyciła się zachodem słońca nad
jeziorem Narie, gdy razem z Alicją zrobiły sobie krótki wypad na Mazury.
Od tego czasu powoli zaczęła zapominać to, co najgorsze, a przywoływać
najpiękniejsze wspomnienia. Dotyk jego dłoni na policzku… muśnięcie warg na
ustach… szept „kochana moja”… spojrzenie oczu, które na jej widok
z lodowatych stawały się błękitne niczym pogodne wiosenne niebo…
Czasami tylko patrzyła na Alę i małego Piotrusia i… zazdrościła kobiecie, że
mąż zostawił jej chociaż tę maleńką iskrę życia. Synka, będącego
najpiękniejszym wspomnieniem po ojcu. Ona nie dostała od losu takiego
prezentu. W powieści okazałoby się po miesiącu czy dwóch, że Danka jest przy
nadziei, po następnych ośmiu urodziłaby ślicznego chłopczyka i dała mu na imię
Hubert. I nie cierpiałaby już tak bardzo, jakoś przez parszywy los
wynagrodzona. Ale życie to nie powieść…
Nie wróciła w Bieszczady. Z Ukrainy, gdzie ukrywano ją przez pierwsze
tygodnie, aż cała nawałnica związana ze śmiercią zabójcy Prezydenta ucichła,
Danka została przemycona z powrotem do Polski. Zgodnie z zasadą, że pod
latarnią najciemniej, ulokowano ją w wynajętym na obce nazwisko mieszkaniu
niedaleko rodziny Mizerów, dostarczono komplet dokumentów i oto Danka
Rawit odeszła, a narodziła się Anka Sobiecka, wychowawczyni przedszkolna.
Tak, ktoś, kto cały czas nad nią czuwał – nie miała pojęcia, czy to dowództwo
rozwiązanej jednostki czy może sam Marciszewski, dopilnował, by miała
zajęcie. Uznał, że nic tak nie absorbuje i cieszy jak opieka nad maluszkami, więc
Danka… nie, nie Danka, lecz Ania Sobiecka dostała pracę w niewielkim
prywatnym przedszkolu na Białołęce. I poświęciła się tej pracy bez reszty.
I spróbowała być szczęśliwa.
Tylko czasami, gdy nadchodziła samotna ciemna noc, zwijała się na łóżku
w swojej niewielkiej kawalerce ze zdjęciem Huberta, które kiedyś wycięła
z gazety i zachowała w sekrecie przed nim samym, i cichutko płakała. Rany
zadane przez podły los znów zaczynały rwać nieznośnym bólem, który nie
dawał się ukoić.
Szczególnie teraz, gdy nadszedł luty, a z nim wróciły wspomnienia.
Za dwa tygodnie minie pierwsza rocznica śmierci Huberta Karlinga.
Za dwa tygodnie serce pęknie jej powtórnie.
Za dwa tygodnie…
Dzwonek do drzwi sprawił, że drgnęła. Ale nie miała zamiaru wstawać
i wpuszczać nieproszonych gości. Nikogo dziś nie oczekiwała. Był niedzielny
poranek, szary i ponury, jak tylko lutowe poranki potrafią być.
Jednak – niestety! – ten ktoś dysponował kluczem do drzwi i Danka już
wiedziała, kto na powrót wtrynia się do jej życia: oczywiście Anioł Stróż
o imieniu Damian, który co jakiś czas zaglądał do niej o różnych porach dnia,
a czasami nocy, nic sobie nie robiąc z podstaw kultury i zwykłej przyzwoitości,
by sprawdzić, czy podopieczna żyje i nie kombinuje czegoś niepokojącego.
– Sorry, że się narzucam – odezwał się od progu, bynajmniej nie czując
skruchy – ale dzwoniłem, masz wyłączony telefon, pukałem, nie otwierasz,
więc…
– Wchodzisz jak do siebie – dokończyła zimno.
– Tak jakby.
Wszedł do pokoju i obrzucił kobietę uważnym spojrzeniem. Nie uszły jego
uwagi podkrążone oczy, wymizerowana twarz, rozgrzebane łóżko mimo
zbliżającego się południa i… cóż… to stwierdzi za chwilę: pusta lodówka.
– Znów ogłosiłaś strajk głodowy? – rzucił przez ramię.
– Spieprzaj, Damian.
– Nie tak prędko, nie tak od razu. Liczyłem choćby na herbatę do kilku
kanapek.
– Ale się przeliczyłeś. To nie bar mleczny, do cholery!
– Ty jak zwykle uprzejma…
– Nie ma we mnie za grosz uprzejmości dla kogoś…
– Tak, wiem, dla kogoś, kto przyczynił się do śmierci Karlinga.
– Zwabiłeś go w pułapkę, bydlaku! To się nie nazywa „przyczyniłem się”.
Ty go zamordowałeś! – Głos się jej załamał, odwróciła się gwałtownie do okna,
z trudem panując nad chęcią strzelenia tego człowieka w twarz. Co by to dało?
Nic. Ale przynajmniej…
– Ubieraj się, Danka.
– Anka, jeśli już, i pieprz się powtórnie. Dobrze mi w piżamie. Mam zamiar
przeleżeć w łóżku całe ferie.
Zmierzył ją spojrzeniem, w którym odrobina ciepłych uczuć, jakie miał dla
tej kobiety, topniała gwałtownie.
– Nie ma sprawy. Polecisz na Cypr w piżamie.
– Jaki Cypr, człowieku?! Nigdzie się nie wybieram, a już na pewno nie na…
– Szef uznał, że najbliższe tygodnie będą dla ciebie trudne, i zafundował ci
wczasy na Cyprze. Ciepło, słońce, morze, palmy… Odetchniesz, nabierzesz sił
i po wszystkim wrócisz do Polski.
– Nigdzie…
– Danka, nie utrudniaj, bo przywalę ci w skroń i nieprzytomną zaniosę do
samochodu.
– No tak. Ty byś potrafił…
On zacisnął szczęki, z trudem opanowując chęć mordu, ona spojrzała nań
z mściwym uśmiechem. Jeszcze długo nie wybaczy mu tej śmierci. Kędzior nie
miał chyba co do tego złudzeń? Nagle jednak pomysł wyjazdu z ponurej,
zimowej Polski wydał się jej nęcący. Och… słońce, ciepło, palmy i cudne,
szmaragdowe cypryjskie morze!
Spakowała się w niewielką torbę, nie dopytując Kędzierskiego, dokąd
dokładnie ją wywozi i na jak długo, i po niespełna kwadransie schodziła do
samochodu…
…a cztery godziny później lądowała w Larnace.
Blask słońca niemal ją oślepił. Ciepły wiatr rozwiał długie, jasne włosy
kobiety. Jakiś Cypryjczyk gwizdnął z uznaniem, podziwiając jej niezwykłą
urodę, ale Danka skierowała się do taksówki, nie zważając na czyjeś gwizdy
i uznanie.
Podała kierowcy adres hotelu w odległej o godzinę jazdy Ajia Napie, która
kojarzyła się kobiecie z najpiękniejszymi plażami na wyspie, i zapatrzyła się
w okno taksówki, podziwiając cypryjskie krajobrazy. Trochę surowe, brunatno-
ceglaste, czasem żywozielone, a niekiedy olśniewające intensywnym fioletem
czy szkarłatem bugenwilli albo oranżem pomarańczy dojrzewających na
drzewkach, które rosły wzdłuż szosy.
Wreszcie mercedes, pamiętający chyba czasy wojny, zatrzymał się przed
niewielkim, ładnym hotelikiem, Danka zapłaciła, podziękowała i… oto była. Na
Cyprze.
Właściciel wybiegł jej na spotkanie, mówiąc coś szybko i radośnie po
grecku. Mogła jedynie odpowiedzieć uśmiechem, nie zrozumiawszy ani słowa.
Odebrał jej walizkę, zostawił w hallu i zamiast do pokoju – czego Danka się jak
najbardziej spodziewała – powiódł ją przez ogród nad morze.
Tam się zatrzymali.
Uniosła brwi, lekko zdziwiona.
Wskazał na skały wznoszące się nad szmaragdowym, rozkołysanym
bezmiarem.
– Mam tam iść? – zapytała po angielsku. – Okay, no worries, ale wolałabym
się najpierw wykąpać po podróży, przebrać…
Pchnął ją niecierpliwie w kierunku skał.
Nic nie rozumiejąc – i nie chcąc na dzień dobry nikomu podpadać – ruszyła
przed siebie. Ścieżką wiodącą wzdłuż plaży, potem na skaliste stopnie i wreszcie
na szczyt niewielkiego wzniesienia, gdzie samotna sylwetka tkwiła nieruchomo
nad samym brzegiem morza, wpatrując się w dal.
Danka zrobiła niepewnie parę kroków, nie chcąc przeszkadzać temu, kto…
właśnie zwracał się w jej stronę… a Dance aż oddech odebrało… i łzy
przesłoniły cały świat z wyjątkiem jego… Ruszyła ku niemu w tym samym
momencie, w którym on poderwał się do biegu… zatrzymali się kilka kroków od
siebie, jeszcze nie dowierzając własnym oczom.
Wreszcie on otworzył ramiona, a ona wpadła w nie, krzycząc, szepcząc,
powtarzając jego imię.
KONIEC
Spis treści:
Okładka
PROLOG
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
Karta redakcyjna
Copyright © by Katarzyna Michalak
Koncepcja okładki
Katarzyna Michalak
Opracowanie graficzne okładki
Magdalena Zawadzka
Fotografie na pierwszej stronie okładki
Copyright © Mark Owen / Trevillion Images
Opracowanie tekstu
DreamTeam
ISBN 978-83-240-4828-1

30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37


E-mail: promocja@miedzy.slowami.pl
Na zlecenie Woblink

woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek

You might also like