You are on page 1of 355

Humphrey Carpenter

J.R.R. TOLKIEN
Biografia

przełożyła Agnieszka Sylwanowicz „Evermind”


Poprzednie wydania książki ukazały się pod tytułem J.R.R. Tolkien.
Wizjoner i marzyciel.

Tytuł oryginału: J.R.R. Tolkien. A Biography


Copyright © The J.R.R. Tolkien Copyright Trust 1977
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal,
MMXVI
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Sylwanowicz,
MMXVI
Wydanie III
Warszawa MMXVI
Spis treści

Dedykacja
Od autora
Część I. Odwiedziny
Część II. 1892–1916: Wczesne lata
1. Bloemfontein

2. Birmingham

3. „Prywatny język” i Edith

4. T.C., B.S. itp.

5. Oksford

6. Połączenie

7. Wojna

8. Rozstanie

Część III. 1917–1925: Tworzenie mitologii


1. Zaginione opowieści

2. Oksfordzkie interludium

3. Wyprawa na północ

Część IV. 1925–1949 (I): „W pewnej norze ziemnej


mieszkał sobie pewien hobbit”
1. Życie w Oksfordzie

2. Rzut oka na fotografie


3. „On był wewnątrz języka”

4. Jack

5. Northmoor Road

6. Gawędziarz

Część V. 1925–1949 (II): Trzecia Era


1. Na scenę wchodzi pan Baggins

2. „Nowy Hobbit”

Część VI. 1949–1966: Sukces


1. Zatrzaśnięcie bram

2. Duże ryzyko

3. Pieniądze czy prestiż

Część VII. 1959–1973: Ostatnie lata


1. Headington

2. Bournemouth

3. Merton Street

Część VIII. Drzewo


Dodatki
Dodatek A. Uproszczone drzewo genealogiczne
J.R.R. Tolkiena

Dodatek B. Chronologia wydarzeń życia J.R.R. Tolkiena

Dodatek C. Opublikowane dzieła J.R.R. Tolkiena

Dodatek D. Ważniejsze książki J.R.R. Tolkiena wydane


w Polsce
Źródła i podziękowania
Przypisy
Pamięci T.C.B.S.
Od autora

Książka ta jest oparta na listach, pamiętnikach i innych


pismach zmarłego profesora J.R.R. Tolkiena oraz na
wspomnieniach jego rodziny i znajomych.
Sam Tolkien niezbyt lubił biografie, a mówiąc ściślej, nie
pochwalał posługiwania się nimi jako formą krytyki
literackiej. Napisał kiedyś: „Żywię głębokie przekonanie, że
wgłębianie się w biografię autora stanowi całkowicie
bezcelowe i fałszywe podejście do jego dzieł”. Niewątpliwie
jednak zdawał sobie sprawę, że w związku z niezwykłą
popularnością książek, które napisał, istnieje duże
prawdopodobieństwo powstania takiej biografii po jego
śmierci. Najwyraźniej poczynił też z myślą o tym pewne
przygotowania, ponieważ w ostatnich latach życia opatrzył
komentarzami niektóre stare listy oraz inne dokumenty.
Napisał również kilkustronicowe wspomnienia z dzieciństwa.
Mam zatem nadzieję, że książka ta nie byłaby całkiem nie po
jego myśli.
Pisząc ją, próbowałem opowiedzieć historię życia
Tolkiena. Nie starałem się formułować jakichkolwiek sądów
na temat jego pisarstwa. Zrobiłem tak częściowo z szacunku
dla wyznawanych przez niego poglądów; poza tym wydaje mi
się, że pierwsza biografia nie jest najlepszym miejscem do
formułowania ocen literackich, które przecież w takim
samym stopniu odzwierciedlają charakter krytyka, co
będącego przedmiotem krytyki pisarza. Starałem się
natomiast określić wybrane czynniki literackie
i pozaliterackie, które miały wpływ na wyobraźnię Tolkiena,
w nadziei, że może to rzucić nieco światła na jego utwory.
H.C.
Oksford, 1976
Część I
Odwiedziny

Jest wiosenny ranek w 1967 roku. Jadę z centrum Oksfordu


przez Magdalen Bridge, a potem drogą na Londyn i pod
górkę do szacownego, lecz nudnego przedmieścia
Headington. Obok prywatnej szkoły dla dziewcząt skręcam
w lewo w Sandfield Road, ulicę dwupiętrowych ceglanych
domów ze schludnymi ogródkami od frontu.
Numer 76 znajduje się dość daleko. Dom jest pomalowany
na biało i częściowo zasłonięty wysokim ogrodzeniem,
żywopłotem i zwieszającymi się gałęziami drzew. Parkuję
samochód, otwieram furtkę, idę krótką ścieżką między
krzewami róż i naciskam dzwonek przy drzwiach.
Przez długi czas panuje cisza, zakłócana tylko odległym
pomrukiem pojazdów na głównej drodze. Zaczynam się
zastanawiać, czy zadzwonić ponownie, czy może odejść, gdy
drzwi otwiera profesor Tolkien.
Jest nieco niższy, niż się spodziewałem. W swoich
książkach przywiązuje dużą wagę do wzrostu, więc
z pewnym zaskoczeniem widzę, że sam nie jest nawet
średnio wysoki – niewiele poniżej przeciętnej, ale tyle, że
daje się to zauważyć. Przedstawiam się, a ponieważ
umówiłem się wcześniej i jestem oczekiwany, pytające czy
nawet nieco niechętne spojrzenie, którym mnie przywitał,
zostaje zastąpione uśmiechem. Profesor energicznie potrząsa
moją ręką.
Za nim widzę hol – mały, schludny i niezawierający
niczego, czego nie można by się spodziewać w domu
starszego małżeństwa należącego do klasy średniej.
W.H. Auden wypowiedział kiedyś niefortunną uwagę
cytowaną później w gazetach, że wnętrze domu jest
„ohydne”, ale to bzdura. Jest to po prostu zwykły podmiejski
dom.
Na chwilę pojawia się pani Tolkien, żeby się ze mną
przywitać. To starsza pani, niższa od męża, starannie
ubrana, z ciemnymi brwiami i ciasno zebranymi siwymi
włosami. Po wymianie uprzejmości profesor wychodzi na
dwór i prowadzi mnie do swojego „gabinetu” z boku domu.
Gabinet okazuje się garażem, w którym od dawna już nie
stał żaden pojazd. Gospodarz wyjaśnia, że nie ma samochodu
od momentu wybuchu drugiej wojny światowej. Od czasu
przejścia profesora na emeryturę garaż przerobiono na
pomieszczenie mieszkalne, wykorzystywane do
przechowywania książek i papierów, które pisarz poprzednio
trzymał w swoim pokoju w kolegium. Półki są zastawione
słownikami, pracami z dziedziny etymologii i filologii oraz
tekstami w wielu językach, wśród których dominują staro-
i średnioangielski oraz staronordyjski. Jest też półka
poświęcona przekładom Władcy Pierścieni – na polski,
holenderski, duński, szwedzki i japoński. Do okiennego
parapetu została pinezkami przymocowana mapa Śródziemia
wymyślonego przez profesora. Na podłodze leży bardzo stara
walizka pełna listów, a biurko zajmują buteleczki atramentu,
stalówki, obsadki i dwie maszyny do pisania. W pokoju
pachnie książkami i dymem tytoniowym.
Pomieszczenie nie jest zbyt wygodne i profesor
przeprasza, że mnie w nim przyjmuje, ale – jak wyjaśnia –
w sypialni w domu, gdzie pisze, nie ma miejsca. Mówi, że to
wszystko jest rozwiązaniem tymczasowym; ma nadzieję, że
wkrótce uda mu się skończyć przynajmniej większą część
pracy obiecanej wydawcy i wtedy wraz z żoną przeprowadzą
się może do wygodniejszego domu w przyjemniejszej okolicy,
gdzie nie będą im przeszkadzali nieproszeni goście. Po tej
ostatniej uwadze sprawia wrażenie nieco zakłopotanego.
Przeciskam się obok elektrycznego grzejnika i siadam na
wskazanym przez gospodarza krześle. Z kieszeni tweedowej
marynarki Tolkien wyciąga fajkę i zaczyna wyjaśniać,
dlaczego może mi poświęcić zaledwie kilka minut. Jakby na
podkreślenie jego słów w drugim końcu pomieszczenia
głośno tyka lśniący niebieski budzik. Profesor tłumaczy, że
musi w jednym z fragmentów Władcy Pierścieni zlikwidować
sprzeczność, którą wytknął mu w liście czytelnik – sprawa
jest pilna, ponieważ niedługo ma być oddane do druku
poprawione wydanie książki. Opisuje to wszystko bardzo
szczegółowo, mówiąc o swojej książce nie jak o fikcji
literackiej, lecz jak o kronice rzeczywistych wydarzeń.
Sprawia wrażenie, jakby nie uważał się za autora, który
popełnił drobny błąd wymagający poprawki lub wyjaśnienia,
ale za badacza, który musi rzucić światło na niejasność
w dokumencie historycznym.
Niepokojące jest to, że Tolkien myśli, iż znam tę książkę
równie dobrze jak on. Czytałem ją wiele razy, ale on mówi
o drobiazgach, które znaczą dla mnie niewiele lub nic.
Zaczynam się bać, że zada mi jakieś wnikliwe pytanie, które
ujawni moją ignorancję – i pytanie rzeczywiście pada, ale na
szczęście jest retoryczne i wymaga tylko potaknięcia
w odpowiedzi.
Ciągle się denerwuję, że pojawią się inne, trudniejsze
pytania, tym bardziej że nie słyszę wszystkiego, co mówi
profesor. Ma dziwny głos, głęboki, lecz nie dźwięczny,
typowo angielski, ale z pobrzmiewającą w nim jakąś
nieokreśloną nutą, jakby jego właściciel pochodził z innej
epoki lub cywilizacji. Mimo to mówi raczej niewyraźnie.
Pośpiesznie wypowiadane słowa zlewają się w jedną całość,
a chęć zaakcentowania niektórych fragmentów powoduje, że
przepadają lub są skracane całe wyrażenia. Profesor często
unosi rękę do ust, co jeszcze bardziej utrudnia usłyszenie
jego słów. Wypowiada się rozbudowanymi zdaniami, prawie
bez wahania, po czym następuje długa przerwa, w której na
pewno mam coś odpowiedzieć. Ale co? Jeśli padło jakieś
pytanie, to ja go nie zrozumiałem. Nagle profesor podejmuje
wątek (nie skończywszy przedtem zdania) i z mocą kończy
wywód. Stanowczym ruchem wkłada fajkę między zęby,
mówi z zaciśniętymi szczękami i dotarłszy do kropki, zapala
zapałkę.
Znów staram się wymyślić jakąś inteligentną uwagę
i profesor znów zaczyna mówić, zanim mi się to udaje.
Rozwijając jakąś poboczną myśl, zaczyna opowiadać
o wzmiance w prasie, która go rozzłościła. Teraz czuję, że
mogę coś dorzucić od siebie, i wypowiadam uwagę
z nadzieją, że brzmi inteligentnie. Profesor słucha
z uprzejmym zainteresowaniem i obszernie odpowiada,
wspaniale wykorzystując moje spostrzeżenie (które
w rzeczywistości było dość trywialne) i dając mi poznać, że
powiedziałem coś wartego powiedzenia. Następnie zagłębia
się w jakiś poboczny temat, a ja znów czuję się nie na
miejscu, będąc w stanie zaledwie wtrącić tu i ówdzie pomruk
zgody. Przychodzi mi do głowy, że być może jestem równie
ceniony jako słuchacz co uczestnik rozmowy.
Profesor jest w bezustannym ruchu, chodzi po ciemnym
pomieszczeniu z taką energią, jakby nie mógł usiedzieć
w miejscu. Wymachuje fajką, wystukuje popiół do
popielniczki, nabija fajkę, zapala zapałkę, ale nie pociąga
więcej niż kilka razy. Ma drobne, zgrabne, pomarszczone
dłonie. Prostą obrączkę nosi na środkowym palcu lewej ręki.
Ma na sobie nieco wymięte ubranie, które jednak bardzo
dobrze na nim leży, a kolorowa kamizelka – mimo jego
siedemdziesięciu sześciu lat – skrywa zaledwie cień
zaokrąglenia w okolicy talii. Nie mogę się powstrzymać, by
nie patrzeć mu w oczy, które to wędrują po pomieszczeniu,
to patrzą przez okno, lecz co pewien czas zerkają na mnie
lub na chwilę nieruchomieją, gdy mówiący chce podkreślić
wagę swoich słów. Oczy są otoczone zmarszczkami, których
układ zmienia się zależnie od nastroju wypowiedzi.
Potok słów na moment wysechł i znowu jest zapalana
fajka. Dostrzegam sposobność dla siebie i mówię, z czym
przyszedłem, choć teraz wydaje się to zupełną błahostką.
Profesor jednak natychmiast entuzjastycznie podejmuje
temat i uważnie mnie słucha.
Kiedy kończy się ta część rozmowy, wstaję, żeby się
pożegnać, lecz najwyraźniej moje odejście nie leży w jego
planach, ponieważ znów zaczyna mówić. Jeszcze raz
nawiązuje do swojej mitologii. Jego oczy wypatrują jakiegoś
odległego widoku, a on sam, sprawiając wrażenie, jakby
zapomniał o mojej obecności, opowiada, ściskając cybuch
fajki zębami. Przychodzi mi na myśl, że z wyglądu
przypomina archetypicznego oksfordzkiego wykładowcę,
a czasami nawet jego teatralną karykaturę. W istocie Tolkien
jest jednak całkowitym przeciwieństwem tego archetypu –
zupełnie jakby jakiś dziwny duch przybrał postać starszego
profesora. Ciało być może spaceruje po tym zagraconym
podmiejskim pokoiku, ale dusza jest daleko stąd, błądzi po
równinach i górach Śródziemia.
A potem rozmowa się kończy i zostaję odprowadzony do
małej furtki ogrodowej naprzeciwko drzwi frontowych.
Profesor wyjaśnia, że bramę na drodze prowadzącej do
garażu musi trzymać zamkniętą na kłódkę, żeby kibice,
którzy przychodzą na mecze piłki nożnej odbywające się na
pobliskim boisku, nie parkowali samochodów na jego
podjeździe. Ku mojemu zaskoczeniu zaprasza mnie, bym go
jeszcze kiedyś odwiedził. Nie teraz, bo oboje z żoną nie czują
się dobrze i wyjeżdżają na urlop do Bournemouth, a on sam
ma wieloletnie zaległości w pracy i rośnie sterta listów
czekających na odpowiedź, ale kiedyś niedługo. Potrząsa
moją ręką i nieco przygnębiony wraca do domu.
Część II
1892–1916: Wczesne lata
1. Bloemfontein

Pewnego marcowego dnia 1891 roku w rejs do Przylądka


Dobrej Nadziei wypłynął z Anglii parowiec „Roslin Castle”.
Z tylnego pokładu machała do rodziny, której miała nie
zobaczyć przez dłuższy czas, szczupła, ładna
dwudziestojednoletnia dziewczyna. Mabel Suffield jechała do
Afryki Południowej, by poślubić Arthura Tolkiena.
Był to pod każdym względem punkt zwrotny w jej życiu.
Za nią leżały Birmingham, mgliste dni i rodzinne
podwieczorki. Przed nią były nieznany kraj, nieustannie
skąpany w promieniach słońca, i małżeństwo z mężczyzną
starszym od niej o trzynaście lat.
Chociaż Mabel była młoda, miała za sobą długi okres
narzeczeństwa, ponieważ oświadczyny Arthura Tolkiena
przyjęła trzy lata wcześniej, wkrótce po swoich osiemnastych
urodzinach. Z powodu młodego wieku Mabel jej ojciec nie
zezwalał jednak na formalne zaręczyny przez dwa lata, tak
więc mogli z Arthurem jedynie wymieniać sekretne listy
i spotykać się na wieczornych przyjęciach, podczas których
rodzina miała na nich oko. Mabel powierzała listy swojej
młodszej siostrze Jane, a ta przekazywała je Arthurowi na
peronie dworca New Street w Birmingham, skąd jeździła
pociągiem ze szkoły do domu na przedmieściach, gdzie
mieszkali Suffieldowie. Owe wieczorne przyjęcia były
zasadniczo spotkaniami muzycznymi, w trakcie których
Arthur i Mabel mogli tylko zerknąć na siebie ukradkiem lub
najwyżej musnąć się rękami, podczas gdy jego siostry grały
na pianinie.
Było to oczywiście pianino firmy Tolkien, jeden z modeli
wytwarzanych przez rodzinne przedsiębiorstwo, niegdyś
przynoszące Tolkienom dochody. Na klapie widniał napis:
„Zniewalające piano-forte, wytwarzane specjalnie dla
ekstremalnych klimatów”. Firma znajdowała się obecnie
w innych rękach. Ojciec Arthura zbankrutował i nie mógł już
zapewnić zatrudnienia synom. Arthur usiłował zrobić karierę
w Banku Lloyda, lecz na awans w filii w Birmingham czekało
się długo i młody człowiek zdawał sobie sprawę, że skoro
wkrótce będzie miał na utrzymaniu żonę i rodzinę, musi
poszukać pracy gdzie indziej. Zainteresował się Afryką
Południową, gdzie odkrycie złóż złota i diamentów otwierało
przed bankami perspektywy rozwoju. Po niecałym roku od
oświadczyn Arthur dostał posadę w Banku Afrykańskim
i popłynął na Przylądek Dobrej Nadziei.
Wkrótce okazało się, że decyzja Arthura była słuszna.
Przez pierwszy rok musiał dużo podróżować, ponieważ
wysyłano go na tymczasowe posady do największych miast
leżących między Przylądkiem a Johannesburgiem. Sprawiał
się dobrze i pod koniec 1890 roku został kierownikiem
ważnej filii w Bloemfontein, stolicy Wolnego Państwa Orania.
Dostał tam dom, miał odpowiednie dochody, dlatego ślub stał
się możliwy. Mabel obchodziła dwudzieste pierwsze urodziny
pod koniec stycznia 1891 roku i już kilka tygodni później
znalazła się na pokładzie „Roslin Castle”. Płynęła do Afryki
Południowej i do Arthura – teraz już z błogosławieństwem
ojca.
Być może lepszym słowem byłaby tu „tolerancja”, John
Suffield był bowiem człowiekiem dumnym, szczególnie jeśli
chodzi o kwestię pochodzenia, które z wielu względów
pozostało jedynym źródłem jego dumy. Niegdyś posiadał
dobrze prosperujący sklep tekstylny w Birmingham, lecz
teraz, podobnie jak ojciec Arthura Tolkiena, był bankrutem.
Musiał zarabiać na życie jako komiwojażer, sprzedając
środek odkażający firmy Jeyes, lecz odmiana losu na gorsze
umocniła tylko jego dumę z tego, że pochodzi ze starej
i szanowanej rodziny ze środkowej Anglii. Kimże byli
Tolkienowie w porównaniu z nimi? Jakimiś tam niemieckimi
imigrantami, Anglikami zaledwie od kilku pokoleń. Nie
uważał, aby ktoś z takim pochodzeniem nadawał się na męża
dla jego córki.
Jeśli nawet Mabel wracała myślą do tych spraw podczas
swojej trzytygodniowej podróży, to bez wątpienia nie
rozpamiętywała ich pewnego dnia na początku kwietnia,
kiedy statek wpłynął do portu w Kapsztadzie, a ona
zobaczyła na kei postać odzianą w biały garnitur. Mężczyzna
był przystojny, miał sumiaste wąsy i wcale nie wyglądał na
trzydzieści cztery lata. Z niepokojem wypatrywał ponad
głowami tłumu swojej ukochanej Mab.
Arthur Reuel Tolkien i Mabel Suffield pobrali się
w kapsztadzkiej katedrze 16 kwietnia 1891 roku i spędzili
miesiąc miodowy w hotelu w pobliskim Sea Point. Następnie
odbyli blisko tysiącdwustukilometrową wyczerpującą podróż
koleją do stolicy Wolnego Państwa Orania, do domu, który
miał być pierwszym – i jedynym – jaki Mabel dzieliła
z Arthurem.
Bloemfontein powstało czterdzieści pięć lat wcześniej jako
niewielka osada. Jeszcze w 1891 roku nie było duże. Z całą
pewnością, kiedy Mabel wysiadała z pociągu na nowo
wybudowanym dworcu, nie wywarło na niej imponującego
wrażenia. W centrum miasta znajdowało się targowisko, na
które zajeżdżali na ciężkich wozach ciągnionych przez woły
mówiący po holendersku rolnicy z veldu, by rozładowywać
tam i sprzedawać bele wełny, stanowiące podstawę
miejscowej gospodarki. Wokół targowiska skupiły się
szacowne symbole cywilizacji: budynek lokalnego
parlamentu z kolumnadą, holenderski kościół protestancki
z dwiema wieżami, katedra anglikańska, szpital, biblioteka
publiczna i siedziba prezydenta. Był też klub dla
Europejczyków (Niemców, Holendrów i Anglików), klub
tenisowy, sąd i wystarczająca liczba sklepów. Drzewa
posadzone przez pierwszych osadników rosły jednak rzadko,
a na park miejski, jak zauważyła Mabel, składało się jakieś
dziesięć wierzb i oczko wodne. Kilkaset metrów za domami
zaczynał się otwarty veld, po którym wędrowały zagrażające
stadom wilki, dzikie psy i szakale i gdzie po zapadnięciu
zmroku konnego pocztyliona mógł zaatakować lew. Z tych
nagich równin wiał wiatr, pędząc kurz po szerokich,
nieutwardzonych ulicach Bloemfontein. Pisząc do rodziny,
Mabel podsumowała wrażenia, jakie wywarło na niej miasto:
„Dzikie pustkowie! Okropna głusza!”.
Ze względu na Arthura musiała jednak je polubić, a życie,
jakie zaczęła prowadzić, wcale nie było niewygodne. Na
terenie Banku Afrykańskiego, położonym przy Maitland
Street w pobliżu targowiska, znajdowała się też porządnie
wybudowana rezydencja z dużym ogrodem. Do domu
przynależała służba – czarni i mieszani Afrykanie oraz biali
imigranci – a liczni anglojęzyczni mieszkańcy Bloemfontein,
stanowiący tamtejsze towarzystwo, organizowali kolejno
wieczorki taneczne i przyjęcia. Mabel miała wiele czasu dla
siebie, bo kiedy Arthur nie był zajęty w banku, chodził na
lekcje holenderskiego – języka, w którym formułowano
wszystkie dokumenty rządowe i prawne – albo zawierał
korzystne znajomości w klubie. Nie mógł sobie pozwolić na
beztroskę, bo chociaż w Bloemfontein znajdował się tylko
jeszcze jeden bank, był to jednak Bank Narodowy, założony
przez Wolne Państwo Orania, podczas gdy Bank Afrykański,
którego filią kierował Arthur, funkcjonował tu jako instytucja
obca, uitlander, tolerowana jedynie na mocy specjalnego
dekretu parlamentu. Co gorsza, poprzednik Arthura
przeszedł do Banku Narodowego i Arthur musiał zdwoić
wysiłki, żeby tego samego nie zrobili zamożni klienci. Istniały
też lokalne plany, które mogły się obrócić na korzyść jego
banku, związane z diamentami z Kimberley na zachodzie i ze
złotem z Witwatersrand na północy. Był to przełomowy
moment w karierze Arthura i Mabel widziała, że jej mąż jest
bardzo szczęśliwy. Od czasu przyjazdu do Afryki Południowej
zdrowie nie zawsze mu dopisywało, lecz klimat chyba
odpowiadał jego temperamentowi. Mabel zauważyła z lekkim
niepokojem, że bardzo mu się ten klimat podoba, podczas
gdy ona serdecznie go znienawidziła po zaledwie kilku
miesiącach. Męczące upały w lecie i zimna, sucha, wietrzna
zima działały jej na nerwy o wiele bardziej, niż chciała się do
tego przyznać Arthurowi. Urlop w ojczyźnie wydawał się
niezwykle odległy, ponieważ aby dostać pozwolenie na
wyjazd do Anglii, musieli spędzić w Bloemfontein jeszcze
trzy lata.
Uwielbiała jednak Arthura i była szczęśliwa, kiedy
udawało jej się odciągnąć go od biurka i namówić, by poszedł
z nią na spacer czy udał się na przejażdżkę, zagrał w tenisa,
rozegrał partię golfa czy też by poczytali sobie nawzajem na
głos. Wkrótce jej myśli zaczęło też zaprzątać coś innego:
świadomość, że jest w ciąży.
4 stycznia 1892 roku Arthur Tolkien napisał do domu do
Birmingham:

Kochana Matko,
mam dla Ciebie w tym tygodniu dobre wiadomości. Zeszłej
nocy (3 stycznia) Mabel obdarzyła mnie ślicznym synkiem.
Poród był przedwczesny, lecz dziecko jest silne i czuje się
dobrze, a Mabel przeszła to wspaniale. Dziecko jest
(oczywiście) śliczne. Ma piękne uszy i rączki (bardzo
długie palce), bardzo jasne włosy, „Tolkienowskie” oczy
i zdecydowanie „Suffieldowskie” usta. Ogólnie wygląda
zupełnie jak bardzo ładna wersja swojej ciotki Mabel
Mitton. Kiedy sprowadziliśmy wczoraj doktora
Stollreithera, powiedział, że to fałszywy alarm, i kazał
położnej wrócić do domu jeszcze na dwa tygodnie, ale
mylił się. Ponownie sprowadziłem go około ósmej, po czym
został do 12.40, kiedy to napiliśmy się whisky za szczęście
chłopca. Jego pierwszym imieniem będzie John na cześć
jego dziadka, a w całości będzie się chyba nazywał John
Ronald Reuel. Mab chce go nazwać Ronaldem, a ja chcę
zachować Johna i Reuela…

Reuel było drugim imieniem Arthura, lecz w rodzinie nie było


przedtem żadnego Ronalda. Tak właśnie Mabel i Arthur
zwracali się do swojego syna, tak nazywali go krewni,
a później żona. Czasami jednak mówił, że nie ma poczucia, iż
jest to jego prawdziwe imię, a inni ludzie byli rzeczywiście
lekko zakłopotani, gdy mieli zdecydować, jak się do niego
zwracać. Kilku bliskich kolegów ze szkoły nazywało go
„Johnem Ronaldem”, co brzmiało dostojnie i melodyjnie.
W dorosłym życiu bliscy znajomi zwracali się do niego
(zgodnie z ówczesnym zwyczajem) po nazwisku lub używali
typowego dla owych czasów przyjacielskiego przydomka
„Tollers”. Osobom nie tak mu bliskim, szczególnie
w późniejszych latach życia, był znany jako „J.R.R.T.”. Być
może te inicjały były w końcu jego najlepszą wizytówką.
John Ronald Reuel Tolkien został ochrzczony w katedrze
w Bloemfontein 31 stycznia 1892 roku, a kilka miesięcy
później zrobiono mu zdjęcie – w ogrodzie na terenie Banku
Afrykańskiego, w ramionach zaangażowanej do opieki nad
nim niańki. Jego matka tryska tu zdrowiem, podczas gdy
Arthur, zawsze mający w sobie coś z dandysa, z wyraźną
satysfakcją pozuje w białym tropikalnym garniturze
i kapeluszu. Za nimi stoi dwoje czarnych służących:
pokojówka i boy o imieniu Isaak, oboje wyglądają na
zadowolonych i nieco zaskoczonych zaproszeniem do zdjęcia.
Mabel nie podobała się postawa Burów względem tubylców,
w jej domu panowała pod tym względem duża tolerancja.
Najbardziej widoczne okazało się to wobec niezwykłego
zachowania Isaaka, który pewnego dnia wykradł małego
Johna Ronalda Reuela i zabrał go do swojego kraalu, gdzie
z dumą pokazywał nigdy tam niewidziane białe niemowlę.
Zdenerwowało to wszystkich i spowodowało wielkie
zamieszanie, ale Isaak nie został odprawiony, a w dowód
wdzięczności dał swojemu synowi imiona Isaak Mister
Tolkien Victor – to ostatnie na cześć królowej Wiktorii.
Rytm życia w domu Tolkienów bywał zakłócany także na
inne sposoby. Pewnego dnia małpki sąsiada przeszły przez
mur i zjadły trzy kaftaniki dziecka. Trzeba było uważać na
węże, które osiedliły się w szopie na drewno. Kilka miesięcy
później, kiedy Ronald zaczynał chodzić, nadepnął na
tarantulę. Pająk go ukąsił i przerażony chłopczyk przebiegł
przez ogród i wpadł w ramiona niańki, która wyssała jad.
Kiedy podrósł, pamiętał gorący dzień i pełen strachu bieg
wśród wysokiej suchej trawy, ale wspomnienie samej
tarantuli zblakło i Tolkien mówił, że wydarzenie to nie
zaszczepiło w nim szczególnego strachu przed pająkami.
Niemniej w swoich opowieściach niejednokrotnie pisał
o potwornych jadowitych pająkach.
Życie w rezydencji Tolkienów toczyło się zazwyczaj
ustalonym rytmem. Wczesnym rankiem i późnym
popołudniem dziecko zabierano do ogrodu, gdzie patrzyło,
jak ojciec pielęgnuje winorośl lub sadzi młode rośliny na
ogrodzonym, lecz niewykorzystanym skrawku ziemi. W ciągu
pierwszego roku życia chłopca Arthur Tolkien zasadził mały
gaj cyprysów, jodeł i cedrów. Być może miało to wpływ na
głębokie umiłowanie drzew, jakie rozwinęło się później
u Ronalda.
Od wpół do dziesiątej do wpół do piątej dziecko musiało
przebywać w domu, poza zasięgiem rozpalonego słońca.
Nawet we wnętrzach upał potrafił jednak być dokuczliwy
i chłopiec bywał ubierany całkowicie na biało. „Malec
rzeczywiście wygląda jak skrzat, wystrojony w białe falbanki
i białe buciki – pisała Mabel do teściowej. – Ale kiedy jest
całkiem rozebrany, chyba jeszcze bardziej przypomina elfa”.
Mabel miała teraz więcej towarzystwa. Wkrótce po
pierwszych urodzinach dziecka z Anglii przyjechali jej siostra
i szwagier, May i Walter Incledonowie. Walter,
trzydziestokilkuletni kupiec z Birmingham, który prowadził
interesy z południowoafrykańskimi kopalniami złota
i diamentów, wyruszając w teren, zostawiał May i ich
córeczkę Marjorie w rezydencji. May Incledon przyjechała
w porę, by podtrzymywać swoją siostrę na duchu podczas
kolejnej zimy (przypadającej na okres europejskiego lata)
w Bloemfontein, tym trudniejszej do zniesienia, że Arthur też
wyjechał na parę tygodni w interesach. Panowały
przenikliwe chłody i siostry kuliły się obok piecyka w jadalni,
rozmawiając o czasach spędzonych w Birmingham. Mabel
robiła na drutach ubranka dla dziecka. Nie kryła
niezadowolenia z życia w Bloemfontein, z tamtejszego
klimatu, niekończących się wizyt towarzyskich i nudnych
przyjęć. Wkrótce – za jakiś rok – będzie można pojechać na
urlop do domu, chociaż Arthur zawsze znajdował powody, by
opóźnić ich wizytę w Anglii. „Nie pozwolę mu odkładać tego
zbyt długo – pisała Mabel. – Nie podoba mi się, że coraz
bardziej odpowiada mu tutejszy klimat. Żałuję, że ze mną
jest inaczej, jestem też pewna, że on już nigdy nie osiądzie
w Anglii”.
Zdjęcie rodzinne, Bloemfontein, listopad 1892. Od lewej:
Arthur Tolkien, służąca, Mabel Tolkien (siedzi), służący
Isaak, niańka trzymająca na rękach dziesięciomiesięcznego
Ronalda Tolkiena. Wokół fotografii pismo Mabel Tolkien:
„Listopadowy poranek w Orange Vris Staat. Zrobione przy
naszej winorośli o 7.30 15 listopada 1892. Z najlepszymi
życzeniami bożonarodzeniowymi”.

W końcu podróż rzeczywiście trzeba było odłożyć. Okazało


się, że Mabel znów jest w ciąży. 17 lutego 1894 roku urodziła
jeszcze jednego syna. Na chrzcie otrzymał imiona Hilary
Arthur Reuel.
Hilary okazał się zdrowym dzieckiem, znakomicie
czującym się w klimacie Bloemfontein, czego nie dało się
powiedzieć o jego starszym bracie. Ronald był silny i ładny,
o jasnych włosach i błękitnych oczach, „piękny młody Sas” –
jak mawiał o nim ojciec. Mówił już płynnie i zabawiał
urzędników bankowych podczas codziennych wizyt
w mieszczącym się na parterze biurze ojca, gdzie
poprosiwszy o ołówek i papier, zawzięcie kreślił niezdarne
rysunki. Wyrzynanie się zębów dało mu się jednak bardzo we
znaki i wywołało gorączkę, tak że trzeba było codziennie
wzywać lekarza, a Mabel wkrótce opadła z sił. Pogoda była
jak najgorsza: nastała dotkliwa susza, paraliżująca handel,
psująca humory i powodująca nalot szarańczy, której roje
obsiadły okolice i zniszczyły dobrze zapowiadające się plony.
Pomimo tego wszystkiego Arthur napisał do ojca słowa, które
Mabel zawsze bała się usłyszeć: „Sądzę, że powiedzie mi się
w tym kraju i chyba już nie wrócę na stałe do Anglii”.
Bez względu na to, czy mieli tam zostać, czy nie, było
jasne, że upał bardzo szkodzi Ronaldowi. Trzeba było zabrać
go w chłodniejsze okolice. W listopadzie 1894 roku Mabel
przebyła z chłopcami kilkaset kilometrów w drodze na
wybrzeże w pobliżu Kapsztadu. Ronald miał już prawie trzy
lata, wystarczająco dużo, by zachować mgliste wspomnienie
długiej podróży pociągiem i biegania od morza do kabiny
kąpielowej po szerokim, płaskim piaszczystym brzegu. Po
tych wakacjach Mabel wróciła z dziećmi do Bloemfontein
i zaczęła się przygotowywać do odwiedzenia Anglii. Arthur
zamówił bilety i zgodził niańkę, która miała z nimi jechać.
Bardzo chciał im towarzyszyć, ale nie mógł sobie pozwolić na
odejście od biurka, na którym właśnie pojawiły się plany
rozbudowy kolei dotyczące jego banku, a jak napisał do ojca:
„W tych czasach konkurencji nie należy zostawiać własnych
interesów w cudzych rękach”. Co więcej, podczas urlopu
otrzymywałby tylko połowę pensji, na co nie bardzo mógł
sobie pozwolić, wziąwszy pod uwagę koszty podróży.
Postanowił więc na razie zostać w Bloemfontein i dołączyć
do żony i dzieci w Anglii nieco później. Ronald patrzył, jak
ojciec maluje na wieku rodzinnego kufra napis „A.R.
Tolkien”. Było to jedyne wyraźne wspomnienie o ojcu, jakie
chłopiec zachował.
SS „Guelph” wypłynął z Afryki Południowej z Mabel
i chłopcami na pokładzie na początku kwietnia 1895 roku.
W pamięci Ronald zatrzyma zaledwie kilka wyrazów języka
afrikaans i mgliste wspomnienie suchego, pylistego
krajobrazu. Hilary był za mały, żeby pamiętać nawet i to. Po
trzech tygodniach dopłynęli do Southampton, dokąd na ich
spotkanie przybyła młodsza siostra Mabel, Jane, teraz już
dorosła kobieta. Kilka godzin później wszyscy byli już
w Birmingham, stłoczeni w małym rodzinnym domu przy
King’s Heath. Ojciec Mabel, wesoły jak zawsze, sypał żartami
i wymyślał straszliwe kalambury, a matka była uprzejma
i wyrozumiała. Zatrzymali się tam na dłużej. Minęły wiosna
i lato, a zdrowie Ronalda znacznie się poprawiło, lecz chociaż
Arthur pisał, że bardzo tęskni za żoną i dziećmi i chce jak
najprędzej do nich przyjechać, to zawsze coś go
zatrzymywało.
W listopadzie nadeszła wiadomość, że nabawił się ostrego
gośćca stawowego. Już częściowo wyzdrowiał, ale nie mógł
stawić czoła angielskiej zimie i przed podróżą musiał
odzyskać zdrowie. Mabel spędziła pełne niepokoju święta
Bożego Narodzenia, mimo że Ronald świetnie się bawił i był
zafascynowany swoją pierwszą choinką, która bardzo się
różniła do więdnącego eukaliptusa zdobiącego przed rokiem
ich dom w Afryce.
Kiedy nadszedł styczeń, Arthur zaś wciąż niedomagał,
Mabel zdecydowała się wrócić do Bloemfontein, żeby go
pielęgnować. Poczyniono odpowiednie przygotowania
i podekscytowany Ronald podyktował niańce list do ojca.

Ashfield Road 9, King’s Heath, 14 lutego 1896

Mój kochany Tatusiu,


tak się cieszę że wracam do Ciebie tak dawno
wyjechaliśmy od Ciebie mam nadzieję, że statek
przywiezie nas wszystkich do Ciebie, Mamusię,
Maleństwo i mnie. Wiem że ucieszysz się listem od
Twojego małego Ronalda, tak dawno już do Ciebie nie
pisałem jestem już dużym mężczyzną bo mam męski
płaszczyk i męski kaftanik. Mamusia mówi że nie poznasz
Maleństwa ani mnie wyrośliśmy na takich dużych
mężczyzn mamy Ci do pokazania tyle prezentów
gwiazdkowych odwiedziła nas ciocia Gracie chodzę
codziennie na spacery i tylko trochę jeżdżę w wózku.
Hilary przesyła całusy, podobnie jak Twój kochający
Ronald.

List ten nie został wysłany, ponieważ nadszedł telegram


z wiadomością, że Arthur miał ciężki krwotok i Mabel musi
być przygotowana na najgorsze. Następnego dnia, 15 lutego
1896 roku, Arthur zmarł. Zanim do wdowy dotarły pełne
wiadomości o jego ostatnich godzinach, jego ciało zostało
pochowane na anglikańskim cmentarzu w Bloemfontein,
osiem tysięcy kilometrów od Birmingham.
2. Birmingham

Kiedy minął pierwszy szok, Mabel Tolkien zrozumiała, że


musi podjąć konkretne decyzje. Nie mogła w nieskończoność
mieszkać z chłopcami w przepełnionej podmiejskiej willi
rodziców, nie miała jednak środków na utrzymanie
samodzielnego gospodarstwa. Mimo ciężkiej pracy
i sumiennego oszczędzania Arthur zgromadził jedynie
skromny kapitalik, który zainwestował głównie w Kopalniach
Bonanza, i chociaż dywidenda była wysoka, stanowiła
przychód zaledwie trzydziestu szylingów tygodniowo, co nie
wystarczało nawet na najskromniejsze utrzymanie Mabel
i dwojga dzieci. Pozostawała także kwestia kształcenia
chłopców. Prawdopodobnie Mabel mogłaby ich samodzielnie
uczyć przez kilka lat, ponieważ znała łacinę, francuski
i niemiecki, umiała też malować, rysować i grać na pianinie.
Później, kiedy Ronald i Hilary by podrośli, zdaliby egzamin
do Szkoły Króla Edwarda w Birmingham, do której chodził
też Arthur i która była najlepszą szkołą podstawową
w mieście. Tymczasem Mabel musiała wynająć jakieś tanie
mieszkanie. Było ich w Birmingham pod dostatkiem, ale
chłopcy potrzebowali świeżego powietrza i wiejskiego
otoczenia – domu, w którym mimo niedostatku mogliby czuć
się szczęśliwi. Mabel zaczęła przeglądać ogłoszenia.
Pięcioletni Ronald powoli przyzwyczajał się do życia
w domu dziadków. Prawie zupełnie zapomniał o ojcu,
a wkrótce zaczął on stanowić dla niego jedynie część
legendarnej przeszłości. Przenosiny z Bloemfontein do
Birmingham oszołomiły go i czasami spodziewał się, że ujrzy
werandę tamtej rezydencji wyrastającą z boku domu
dziadków przy Ashfield Road, lecz w miarę jak upływały
tygodnie i zacierały się wspomnienia z Afryki Południowej,
poświęcał więcej uwagi otaczającym go dorosłym. W domu
wciąż mieszkali jego wuj Willie i ciotka Jane; był tam także
lokator, jasnowłosy urzędnik ubezpieczeniowy, który
siadywał na schodach i śpiewał Polly-woly-Doodle,
akompaniując sobie na banjo i robiąc słodkie oczy do Jane.
Rodzina uważała go za prostaka i na ich zaręczyny
zareagowała przerażeniem. Ronald potajemnie zapragnął
mieć banjo.
Dziadek wracał wieczorem, po całym dniu spędzonym na
wędrowaniu ulicami Birmingham i namawianiu sklepikarzy
oraz dyrektorów fabryk do zamawiania płynu Jeyes. John
Suffield miał długą brodę i wydawał się bardzo stary. Miał
sześćdziesiąt trzy lata i przysiągł sobie, że dożyje setki. Był
bardzo wesołym człowiekiem i zdawał się nie mieć nic
przeciwko zarabianiu na życie jako komiwojażer, mimo że
kiedyś miał własny sklep z tekstyliami w centrum miasta.
Czasami brał kartkę papieru i pióro z wyjątkowo cienką
stalówką, obrysowywał sześciopensówkę i do tak powstałego
okręgu wpisywał kaligraficznym pismem cały tekst Modlitwy
Pańskiej. Jego przodkowie byli grawerami i rytownikami,
więc zapewne po nich odziedziczył te umiejętności. Z dumą
opowiadał, jak król Wilhelm IV nadał rodzinie herb
w nagrodę za prace wykonane dla niego i że lord Suffield
jest ich dalekim krewnym (co nie było prawdą).
Tak Ronald zaczął poznawać dzieje rodziny Suffieldów.
Poczuł, że jest mu znacznie bliższa niż rodzina zmarłego
ojca. Dziadek Ronalda ze strony Tolkienów mieszkał nieco
dalej przy tej samej ulicy i czasami chłopca prowadzono do
niego w odwiedziny. John Benjamin Tolkien miał
osiemdziesiąt dziewięć lat i śmierć syna bardzo nim
wstrząsnęła. Pół roku po śmierci Arthura starzec sam znalazł
się w grobie i w ten sposób została zerwana jeszcze jedna nić
łącząca Ronalda z Tolkienami.
Żyła jednak ciotka chłopca, Grace, młodsza siostra jego
ojca, która opowiadała mu o przodkach. Opowieści te
brzmiały nieprawdopodobnie, lecz jak utrzymywała ciotka
Grace, były ściśle oparte na faktach. Twierdziła, że nazwisko
rodziny brzmiało pierwotnie von Hohenzollern, pochodziła
ona bowiem z okolic Hohenzollern w świętym cesarstwie
rzymskim. Według jej słów niejaki Jerzy von Hohenzollern
walczył podczas oblężenia Wiednia w 1529 roku po stronie
arcyksięcia Ferdynanda Austriackiego. Wykazał się wielką
odwagą, dokonując na własną rękę wypadu na Turków
i zdobywając sztandar sułtana. Dlatego, jak mówiła ciotka
Grace, otrzymał przydomek Tollkühn, „szaleńczo śmiały”,
który przylgnął do niego na stałe. Rodzina miała rzekomo
także powiązania z Francją, gdzie jej członkowie wchodzili
w związki małżeńskie z tamtejszą szlachtą i gdzie otrzymali
francuską wersję przydomka, du Téméraire. Wśród
Tolkienów krążyły różne opinie na temat przyczyn i czasu
przybycia ich przodków do Anglii. Jedna z bardziej
prozaicznych historii głosiła, że nastąpiło to w 1756 roku,
kiedy Tolkienowie uciekli przed inwazją pruską z Saksonii,
gdzie mieli swoje majątki. Ciotka Grace wolała bardziej
romantyczną (choć nieprawdopodobną) opowieść o jednym
z du Téméraire’ów, który w 1794 roku uciekł przez kanał La
Manche przed gilotyną i przyjął za nazwisko starą formę
przydomka: Tolkien. Dżentelmen ów był ponoć wirtuozem
klawikordu i zegarmistrzem. Z całą pewnością opowieść ta –
typowa dla genealogicznych opisów tworzonych przez
rodziny z klasy średniej – ubarwiała obecność Tolkienów
w Londynie na początku XIX wieku, czyniąc z nich
zegarmistrzów i wytwórców pianin. Kilka lat później John
Benjamin Tolkien, ojciec Arthura, przybył do Birmingham
właśnie jako producent pianin i sprzedawca nut.
Tolkienowie zawsze lubili opowiadać historie przydające
ich pochodzeniu nieco romantyzmu, lecz bez względu na ich
prawdziwość w czasach dzieciństwa Ronalda rodzina była
z charakteru i wyglądu całkowicie angielska, niczym się nie
różniła od tysięcy innych rzemieślników z klasy średniej
mieszkających na przedmieściach Birmingham. Tak czy owak
Ronalda bardziej interesowała rodzina matki. Szybko
przywiązał się do Suffieldów i do tego, co sobą
reprezentowali. Odkrył, że chociaż rodzina obecnie
mieszkała głównie w Birmingham, to pochodziła ze
spokojnego miasteczka Evesham w hrabstwie
Worcestershire, gdzie żyły liczne pokolenia Suffieldów. Jako
dziecko w pewnym sensie pozbawione domu – jego
przenosiny z Afryki Południowej i podróże, które się teraz
zaczęły, wywołały w nim poczucie zawieszenia w próżni –
trzymał się Evesham w szczególności, a całego obszaru
zachodniej środkowej Anglii w ogóle, jako koncepcji swojego
prawdziwego domostwa. Kiedyś napisał: „Chociaż jestem
Tolkienem z nazwiska, to z gustu, zdolności i wychowania
jestem Suffieldem”. O Worcestershire natomiast powiedział:
„Jak żadna inna część świata, każdy zakątek tej krainy
(piękny czy nędzny) jest dla mnie w jakiś nieokreślony
sposób domem rodzinnym”.
Latem 1896 roku Mabel Tolkien znalazła osobne,
odpowiednio tanie lokum dla siebie i dzieci i wyprowadziła
się z Birmingham do wioski Sarehole, leżącej jakieś półtora
kilometra od południowej granicy miasta. W życiu Ronalda
przeprowadzka ta wywołała głębokie i trwałe skutki.
W wieku, kiedy właśnie kształtowała się jego wyobraźnia,
znalazł się na angielskiej wsi.
Ich dom stał przy ulicy Gracewell 5. Był to ostatni
w rzędzie ceglany bliźniak. Mabel Tolkien wynajęła go od
miejscowego ziemianina. Biegnąca za bramą droga
prowadziła pod górę do wioski Moseley i dalej do
Birmingham, a w przeciwnym kierunku do Stratford-upon-
Avon. Ruch na niej ograniczał się do rzadko przejeżdżających
wozów rolników czy rzemieślników, łatwo więc było
zapomnieć o bliskości miasta.
Za drogą leżała łąka, za nią płynęła rzeka Cole, niewiele
szersza od strumienia, a nad nią stał młyn Sarehole, stary
ceglany budynek z wysokim kominem. Od trzech stuleci
mielono w nim zboże, lecz czasy się zmieniały.
Zainstalowano tam maszynę parową, która dostarczała
energii, gdy woda była niska, a głównym zajęciem młynarza
było teraz mielenie kości na nawóz. Woda nadal jednak
przelewała się nad stawidłem i wpadała pod wielkie koło,
a wewnątrz budynku wszystko pokrywał biały pył. Hilary
Tolkien miał zaledwie dwa i pół roku, ale wkrótce zaczął
towarzyszyć starszemu bratu podczas wypraw przez łąkę do
młyna, gdzie przez dziurę w płocie oglądali obracające się
w ciemności koło wodne albo biegli na podwórze, gdzie
ładowano worki na wóz. Czasami odważnie przekraczali
bramę i patrzyli w otwarte wejście do młyna, gdzie widzieli
szerokie skórzane pasy transmisyjne, koła, tłoki
i pracujących ludzi. Było dwóch młynarzy, ojciec i syn. Ojciec
miał czarną brodę, ale to białe, zapylone ubranie i ostre
spojrzenie syna budziło w chłopcach strach. Ronald nazwał
go „Białym Ogrem”. Gdy krzyczał na nich, żeby się wynosili,
uciekali z podwórza i biegli za młyn, gdzie na cichym stawie
pływały łabędzie. Przy krawędzi stawu ciemne wody nagle
spadały nad stawidłem pod znajdujące się poniżej wielkie
koło; było to niebezpieczne i ekscytujące miejsce.
Innym ulubionym terenem zabaw chłopców była głęboka
piaskarnia okolona drzewami, leżąca na wzgórzu przed
Moseley. Właściwie wyprawy można było urządzać w wielu
kierunkach, chociaż czasami okazywało się to ryzykowne.
Starego rolnika, który kiedyś przegonił Ronalda za zbieranie
pieczarek, chłopcy przezwali „Czarnym Ogrem”. Takie
właśnie cudownie przerażające chwile stanowiły istotę
tamtych czasów w Sarehole, przywoływanych po niemal
osiemdziesięciu latach przez Hilary’ego Tolkiena:

Spędzaliśmy cudowne letnie miesiące, zbierając kwiaty


i wchodząc na cudze tereny. Czarny Ogr zabierał z brzegu
rzeczki buty i pończochy ludzi, którzy przyszli pobrodzić,
uciekał ze zdobyczą i zmuszał właścicieli, żeby prosili go
o swoją własność. A potem ich bił! Biały Ogr nie był aż
taki zły. Żeby jednak dotrzeć do miejsca, gdzie rosły
jeżyny (nazywanego Dell), musieliśmy przejść przez jego
teren, a on niezbyt nas lubił, bo ścieżka biegnąca przez
jego pole była wąska, a my często z niej zbaczaliśmy po
kąkole i inne ładne rzeczy. Moja mama przyniosła nam
kiedyś w to śliczne miejsce obiad, ale kiedy tam przyszła,
powiedziała coś grubym głosem, a my uciekliśmy!

Oprócz rzędu domków, gdzie mieszkali Tolkienowie,


w Sarehole było niewiele zabudowań, ale niedaleko leżała
wioska Hall Green – wystarczyło pokonać kawałek drogi
i przejść w bród. Ronald i Hilary czasami kupowali tam
słodycze u starszej, bezzębnej straganiarki. Stopniowo
zaprzyjaźnili się z tamtejszymi dziećmi. Nie było to łatwe, bo
ich akcent charakterystyczny dla klasy średniej, długie włosy
i fartuszki stały się przedmiotem kpin, a oni nie byli
przyzwyczajeni do dialektu z Warwickshire i szorstkiego
zachowania chłopców ze wsi. Przejęli jednak nieco
miejscowego słownictwa, na przykład gamgee na określenie
waty. Wyraz ten pochodził od pewnego doktora Gamgee,
mieszkańca Birmingham, który wynalazł „tkaninę gamgee”,
opatrunek chirurgiczny z waty. Jego nazwisko było
powszechnie używane w okolicy.
Młyn w Sarehole.

Mabel wkrótce zaczęła uczyć synów. Nie mogliby mieć


lepszej nauczycielki, podobnie jak ona nie mogłaby mieć
zdolniejszego ucznia od Ronalda – w wieku czterech lat
umiał już czytać i szybko nauczył się sprawnie pisać.
Charakter pisma jego matki był cudownie
niekonwencjonalny. Nauczywszy się kaligrafii od swojego
ojca, wybrała strzelisty, ozdobny styl, a wielkie litery
opatrywała delikatnymi zawijasami. Ronald wkrótce zaczął
ćwiczyć charakter pisma, który, chociaż różnił się od pisma
jego matki, był równie elegancki i rozpoznawalny. Jego
ulubionymi zajęciami były jednak lekcje języków. Na samym
początku pobytu w Sarehole matka wprowadziła go
w podstawy łaciny, która bardzo mu się podobała. Dźwięk
i kształt słów interesował go w takim samym stopniu co ich
znaczenie i Mabel zdała sobie sprawę, że jej syn ma
szczególne zdolności językowe. Zaczęła uczyć go
francuskiego. Podobało mu się to o wiele mniej, bez jakiegoś
specjalnego powodu, ale dźwięki te nie były tak przyjemne
dla jego ucha jak dźwięki łaciny czy angielszczyzny.
Próbowała go także zainteresować grą na pianinie, lecz bez
powodzenia. Wydawało się, że miejsce muzyki zajęły u niego
słowa i że lubił ich słuchać, czytać je i recytować prawie bez
względu na ich znaczenie.
Dobrze też rysował, szczególnie jeśli tematem był
krajobraz lub drzewo. Matka nauczyła go wiele z botaniki,
w której to dziedzinie szybko zrobił duże postępy. Tutaj też
jednak bardziej interesował się kształtem i fakturą rośliny
niż jej charakterystyką botaniczną. Odnosiło się to
szczególnie do drzew. Chociaż chętnie je rysował,
najbardziej lubił z nimi przebywać. Wchodził na drzewa,
opierał się o nie, nawet do nich przemawiał. Ze smutkiem
odkrył, że nie wszyscy podzielają jego uczucia. W jego
pamięci pozostało pewne wydarzenie: „Nad stawem przy
młynie rosła wierzba płacząca i nauczyłem się na nią
wspinać. Jej właścicielem był chyba rzeźnik ze Stratford
Road. Pewnego dnia została ścięta. Nic z nią nie zrobili –
pień leżał po prostu na ziemi. Nigdy tego nie zapomniałem”.
Po zakończeniu lekcji matka dawała mu do czytania
mnóstwo książek. Podobała mu się Alicja w Krainie Czarów,
chociaż nie chciał przeżywać podobnych przygód. Nie lubił
Wyspy skarbów, baśni Andersena ani Grajka z Hameln.
Przepadał jednak za opowieścami o Indianach; marzył o tym,
by strzelać z łuku. Jeszcze bardziej lubił książki George’a
MacDonalda o Curdiem, których akcja rozgrywała się
w odległym królestwie, gdzie w jaskiniach pod górami czaiły
się pokraczne, złośliwe gobliny. Z wypiekami na twarzy
czytał legendy arturiańskie. Naprawdę jednak uwielbiał
księgi bajek Andrew Langa, szczególnie Red Fairy Book
[Czerwona księga baśni], bo na jej ostatnich stronach kryła
się najlepsza opowieść, jaką kiedykolwiek przeczytał. Była to
historia o Sigurdzie zabijającym smoka Fafnira – dziwna
i wciągająca opowieść osadzona na bezimiennej Północy.
Każda jej lektura pochłaniała go bez reszty. „Głęboko
pragnąłem spotkać smoki – powiedział wiele lat później. –
Oczywiście, zamieszkując tak bojaźliwe ciało, nie chciałem
ich mieć w sąsiedztwie. Świat, w którym istniało choćby
wyobrażenie Fafnira, był jednak o wiele bogatszy
i piękniejszy, bez względu na czyhające tam
niebezpieczeństwa”.
Nie zadowalał się jedynie czytaniem o smokach. W wieku
siedmiu lat zaczął układać własną opowieść o smoku.
„Pamiętam z niej tylko pewien fakt filologiczny – wspominał.
– Matka nic nie powiedziała o smoku, zwróciła mi jednak
uwagę, że nie można powiedzieć «zielony wielki smok», tylko
«wielki zielony smok». Nigdy nie przestałem się zastanawiać
dlaczego. Fakt, że to pamiętam, ma prawdopodobnie
znaczenie, ponieważ potem przez wiele lat nie próbowałem
napisać żadnego opowiadania i zająłem się językiem”.
Mijały pory roku. Podczas obchodów diamentowego
jubileuszu królowej Wiktorii szkoła na wzgórzu w Moseley
została udekorowana kolorowymi lampkami. Mimo
skromnych dochodów, uzupełnianych czasami przez rodziny
Tolkienów czy Suffieldów, Mabel jakoś udawało się ubrać
i wykarmić chłopców. Hilary coraz bardziej przypominał
ojca, podczas gdy Ronald miał pociągłą twarz Suffieldów.
Czasami męczył go dziwny sen o wielkiej spiętrzonej fali,
zbliżającej się nieubłaganie ponad drzewami i zielonymi
polami, mogącej zalać jego i wszystko wokół. Sen ten miał
się powtarzać przez wiele lat. Później zaczął go nazywać
swoim „kompleksem Atlantydy”. Zwykle jednak spał dobrze
i codzienne zmartwienia towarzyszące ubogiej egzystencji
rodziny rozświetlała jego miłość do matki i okolic Sarehole,
miejsca przygód i pocieszenia. Cieszył się swoim otoczeniem
z zachłanną radością, być może przeczuwając, że pewnego
dnia utraci ten raj. Tak też się stało, i to dość szybko.
Od śmierci męża w życiu Mabel coraz większą rolę
odgrywało chrześcijaństwo. Co niedziela zabierała chłopców
na długi spacer do kościoła anglikańskiego. Pewnej niedzieli
Ronald i Hilary stwierdzili, że idą nieznanymi drogami do
innego miejsca modlitwy: do kościoła Świętej Anny przy
Alcester Street, w slumsach w pobliżu centrum Birmingham.
Był to kościół rzymskokatolicki.
Mabel już od pewnego czasu zastanawiała się nad
przejściem na katolicyzm. Nie zdecydowała się na ten krok
samotnie. Jej siostra, May Incledon, wróciła z Afryki
Południowej. Miała już dwoje dzieci. Jej mąż Walter miał
przyjechać po zakończeniu tam interesów. Nic mu nie
mówiąc, May też postanowiła zostać katoliczką. Wiosną 1900
roku May i Mabel uczęszczały na katechezę do kościoła
Świętej Anny i w czerwcu tego roku zostały przyjęte do
Kościoła rzymskiego.
Natychmiast spadł na nie gniew rodziny. Ich ojciec, John
Suffield, został wychowany w myśl zasad metodystycznych
i teraz był unitarianinem. To, że jego córka miałaby stać się
papistką, było dla niego niewiarygodną zniewagą. Mąż May,
Walter Incledon, uważał się za filar lokalnej wspólnoty
anglikańskiej i związanie się May z Rzymem w ogóle nie
wchodziło w rachubę. Po powrocie do Birmingham zabronił
jej kiedykolwiek przekroczyć próg kościoła katolickiego
i żona musiała go posłuchać, chociaż szukając pociechy –
a może zemsty? – zwróciła się ku spirytualizmowi.
Po śmierci Arthura Walter Incledon w niewielkim stopniu
wspierał Mabel finansowo. Teraz jednak to źródło pieniędzy
wyschło. Ponadto Mabel musiała stawić czoło wrogości
Waltera oraz innych członków jej rodziny, nie mówiąc już
o Tolkienach, z których wielu było baptystami, pozostającymi
w zdecydowanej opozycji wobec katolicyzmu. Wywołane tym
napięcie, w połączeniu z dodatkowymi kłopotami
finansowymi, nie wpłynęło dobrze na zdrowie Mabel, lecz nic
nie mogło zachwiać jej lojalności względem nowej wiary.
Wbrew wszelkim przeciwnościom zaczęła uczyć Ronalda
i Hilary’ego religii katolickiej.
Tymczasem nadeszła pora, by posłać Ronalda do szkoły.
Jesienią 1899 roku, w wieku siedmiu lat, chłopiec przystąpił
do egzaminu wstępnego do Szkoły Króla Edwarda, którą
ukończył jego ojciec. Nie dostał się do niej, bo jego matka
była prawdopodobnie zbyt mało wymagającą nauczycielką.
Po roku powtórzył egzamin i tym razem zdał, we wrześniu
1900 roku został uczniem Szkoły Króla Edwarda. Czesne,
wynoszące wtedy dwanaście funtów rocznie, zapłacił jeden
z wujów ze strony Tolkienów, darzący Mabel wyjątkową
sympatią. Szkoła znajdowała się w centrum Birmingham,
około sześciu kilometrów od Sarehole, i przez pierwsze kilka
tygodni Ronald musiał większość tej odległości pokonywać
pieszo, ponieważ matki nie było stać na bilety kolejowe,
a tramwaje nie dojeżdżały do domu. Oczywiście tak dalej być
nie mogło i Mabel z żalem postanowiła wynieść się ze wsi.
Znalazła dom do wynajęcia w Moseley, bliżej centrum miasta
oraz przy trasie tramwaju. Pod koniec 1900 roku ona
i chłopcy spakowali dobytek i opuścili dom, w którym byli tak
szczęśliwi przez cztery lata. „Zaledwie cztery lata – napisał
Ronald Tolkien, wspominając te czasy niedługo przed
śmiercią – lecz wydawały się one najdłuższą częścią mojego
życia, były też okresem, który najbardziej mnie
ukształtował”.
Podróżny przybywający do Birmingham koleją kompanii
London and North Western Railway nie mógł nie zauważyć
Szkoły Króla Edwarda, która wznosiła się majestatycznie
ponad dymami i parą, unoszącymi się z dworca New Street.
Przypominała jadalnię zamożnego oksfordzkiego kolegium;
był to ciężki, pokryty sadzą budynek, przykład
wiktoriańskiego gotyku autorstwa Barry’ego, architekta,
który odbudował gmach Parlamentu1. Szkoła, założona przez
Edwarda VI, otrzymywała hojne dotacje i jej zarząd otworzył
filie w wielu biedniejszych częściach miasta. Poziom
kształcenia w samej Szkole Króla Edwarda był jednak nadal
najwyższy w Birmingham, dlatego wielu z setek chłopców,
którzy siadywali w wytartych ławkach, tłumacząc Cezara
przy akompaniamencie kolejowych gwizdków, zdobywało
nagrody na najlepszych uniwersytetach.
W 1900 roku gmach szkoły niemal pękał w szwach; był
zatłoczony i hałaśliwy. Dla chłopca wychowanego na
spokojnej wsi taka szkoła stanowiła przykrą perspektywę
i nic dziwnego, że większość pierwszego semestru Ronald
Tolkien spędził w domu z powodu złego stanu zdrowia.
Stopniowo jednak przyzwyczaił się do bójek i hałasu, a nawet
polubił szkolne życie, chociaż w klasie na razie nie
wykazywał wybitnych zdolności.
Tymczasem życie domowe bardzo różniło się od tego,
które pamiętał z Sarehole. Matka wynajęła niewielki dom
przy głównej ulicy na przedmieściu Moseley i widok z okna
stanowił smutny kontrast z krajobrazem Warwickshire:
pnące się pod górę tramwaje, bezbarwne twarze
przechodniów, a w dali dymiące kominy fabryk
w Sparkbrook i Small Heath. W pamięci Ronalda dom
w Moseley pozostał jako „okropność”. Na dodatek ledwie się
w nim zadomowili, musieli się wyprowadzić: dom miał zostać
zburzony pod budowę remizy strażackiej. W odległości
półtora kilometra Mabel znalazła willę w rzędzie tarasowato
wznoszących się domów za dworcem King’s Heath. Było to
niedaleko domu jej rodziców, lecz wyboru dokonała ze
względu na obecność przy tej samej ulicy
rzymskokatolickiego kościoła Świętego Dunstana, z zewnątrz
pokrytego blachą falistą, a wewnątrz wyłożonego drewnem
sosnowym.
Ronald wciąż rozpaczliwie tęsknił za wiejską okolicą
Sarehole, lecz wkrótce znalazł pewną pociechę w nowym
domu. Przylegał on tyłem do linii kolejowej i życie odmierzał
im hałas pociągów oraz przetaczanych wagonów z węglem.
Nasyp był jednak porośnięty trawą i Ronald odkrywał tu
kwiaty i inne rośliny. Jego uwagę przykuwało coś jeszcze:
dziwne nazwy na wagonach z węglem stojących na
bocznicach, obce słowa, których nie potrafił wymówić,
a które dziwnie go pociągały. W ten sposób, zastanawiając
się nad Nantyglo, Senghenydd, Blaen-Rhondda,
Penrhiwceiber i Tredegar, odkrył istnienie języka
walijskiego.
Kilka lat później pojechał koleją do Walii i migające za
oknem nazwy stacji okazały się dla niego najbardziej
intrygującymi słowami, z jakimi się zetknął. Był to język
stary, lecz wciąż żywy. Szukał informacji na jego temat, ale
jedyne walijskie książki, które udało się znaleźć, okazały się
niezrozumiałe. Chociaż to zetknięcie z walijskim było bardzo
krótkie i przyniosło zawód, Ronald dostrzegł wtedy inny
świat językowy.
Tymczasem jego matka robiła się niespokojna. Nie lubiła
domu przy King’s Heath, stwierdziła też, że nie lubi kościoła
Świętego Dunstana. Zaczęła więc rozglądać się za czymś
innym; znów zabierała chłopców na długie niedzielne
spacery w poszukiwaniu miejsca modlitwy, które by się jej
podobało. Wkrótce odkryła Oratorium Birmingham, duży
kościół na przedmieściu Edgbaston, pozostający pod opieką
wspólnoty kapłanów. Może znajdzie wśród nich przyjaciela
i współczującego spowiednika? Co więcej, przy Oratorium
działała kierowana przez duchownych szkoła podstawowa
pod wezwaniem Świętego Filipa, w której opłaty były niższe
niż w Szkole Króla Edwarda i w której chłopcy mogliby
otrzymać katolickie wykształcenie. A do tego (i stanowiło to
decydujący argument) tuż obok szkoły stał dom do
wynajęcia. Tak więc na początku 1902 roku Mabel wraz
z chłopcami przeprowadziła się z King’s Heath do
Edgbaston, a Ronald i Hilary, mający teraz dziesięć i osiem
lat, zostali zapisani do Szkoły Świętego Filipa.
Oratorium Birmingham zostało założone w 1849 roku
przez Johna Henry’ego Newmana wkrótce po tym, jak
nawrócił się on na wiarę katolicką. W tych murach spędził
ostatnie czterdzieści lat życia; zmarł w 1890 roku.
W wysokich pomieszczeniach Oratory House przy Hagley
Road wciąż unosił się duch Newmana, a w 1902 roku we
wspólnocie żyło jeszcze wielu kapłanów, którzy byli jego
przyjaciółmi i mu służyli. Jednym z nich był
czterdziestotrzyletni ojciec Francis Xavier Morgan, który
wkrótce po wprowadzeniu się Tolkienów przyjął obowiązki
księdza parafialnego i przyszedł złożyć im wizytę. Mabel
niebawem znalazła w nim nie tylko współczującego księdza,
ale i cennego przyjaciela. Pół Walijczyk, pół Anglo-Hiszpan
(rodzina jego matki z powodzeniem zajmowała się handlem
białym hiszpańskim winem), Francis Morgan nie był
człowiekiem wielkiego intelektu, lecz miał w sobie
niewyczerpane pokłady życzliwości, humoru i wylewności,
które często przypisywano jego hiszpańskim korzeniom. Był
dość hałaśliwy i serdeczny; początkowo wprawiał dzieci
w zakłopotanie, ale po bliższym poznaniu zaczęły go
uwielbiać. Wkrótce stał się częstym gościem w domu
Tolkienów.
Bez jego przyjaźni życie Mabel i jej synów okazałoby się
niewiele lepsze niż to, jakie prowadzili przez wcześniejsze
dwa lata. Mieszkali przy Oliver Road 26 w domu, który był
niewiele lepszy od zwykłego slumsu. Otaczały ich ubogie
zaułki. Szkoła Świętego Filipa znajdowała się o krok od ich
drzwi, lecz jej nagie ceglane ściany nie umywały się do
gotyckich wspaniałości Szkoły Króla Edwarda, a i poziom
nauczania był w niej odpowiednio niższy. Ronald wkrótce
prześcignął kolegów z klasy i Mabel zdała sobie sprawę, że
Szkoła Świętego Filipa nie potrafi zapewnić mu takiego
wykształcenia, jakiego potrzebował. Zabrała więc syna ze
szkoły i znów samodzielnie podjęła się jego edukacji, i to
z dużym powodzeniem, ponieważ kilka miesięcy później
Ronald zdobył stypendium w Szkole Króla Edwarda, dokąd
wrócił jesienią 1903 roku. Hilary też opuścił Szkołę Świętego
Filipa, ale nie udało mu się zdać egzaminów wstępnych do
Szkoły Króla Edwarda. „Nie z mojej winy – pisała jego matka
do krewnych – ani dlatego, że nie znał odpowiedzi. On jest
taki marzycielski i powoli pisze”. Na razie nadal uczyła
młodszego chłopca w domu.

Ojciec Francis Morgan.

Po powrocie do Szkoły Króla Edwarda Ronald został


umieszczony w szóstej klasie, a więc mniej więcej w połowie
całego szkolnego toku nauki. Teraz uczył się greki. Tak
później pisał o swoim pierwszym kontakcie z tym językiem:
„Urzekła mnie płynność greckiego, podkreślona przez jego
twardość i błyski na powierzchni. Język ten pociągał mnie
jednak częściowo dlatego, że był starożytny, obcy i odległy
(dla mnie): nie miał nic wspólnego z domem”. Wychowawcą
szóstej klasy był energiczny nauczyciel, George Brewerton,
jeden z nielicznych młodszych nauczycieli w szkole,
specjalizujący się w literaturze angielskiej. Przedmiot ten nie
zajmował eksponowanego miejsca w programie nauczania,
a materiał ograniczał się do sztuk Szekspira, których Ronald,
jak się wkrótce okazało, „serdecznie nie lubił”.
W późniejszych latach pamiętał szczególnie swoje „gorzkie
rozczarowanie i niechęć, jakie w czasach szkolnych
wywoływało niezręczne rozegranie sceny podejścia Lasu
Birnamskiego pod mur Dunsinanu: pragnąłem wymyślić
sytuację, w której drzewa mogłyby naprawdę wyruszyć na
wojnę”. Co jednak nie udało się Szekspirowi, osiągnęły inne
dzieła, bardziej odpowiadające gustom Ronalda.
Wychowawca jego klasy, Brewerton, był z zamiłowania
mediewistą. Będąc żarliwym nauczycielem, wymagał, żeby
jego uczniowie posługiwali się prostymi, starymi słowami
języka angielskiego. Jeśli jakiś chłopiec użył słowa „nawóz”,
Brewerton grzmiał: „Nawóz? Nazwij go gnojem! Powiedz
trzy razy! Gnój! Gnój! Gnój!”. Zachęcał swoich uczniów do
czytania Chaucera i recytował im Opowieści kanterberyjskie
w oryginale, w języku średnioangielskim. Dla uszu Ronalda
Tolkiena było to objawienie. Postanowił dowiedzieć się
więcej o historii swojego języka.
Na Boże Narodzenie 1903 roku Mabel Tolkien napisała do
swojej teściowej:

Szanowna Pani Tolkien,


powiedziała Pani, że rysunki chłopców podobają się Pani
bardziej niż cokolwiek, co można kupić za pieniądze,
przesyłam więc to, co dla Pani narysowali. Ronald spisuje
się w tym roku wspaniale – właśnie ma całkiem sporą
wystawę w pokoju ojca Francisa – i od kiedy 16 grudnia
zaczęły się ferie, ciężko pracuje, podobnie jak ja, żeby
znaleźć nowe tematy. Nie wychodzę na dwór prawie od
miesiąca – nawet do Oratorium! – ale ta paskudna,
wilgotna i duszna pogoda mi sprzyja i od kiedy Ronald
przestał chodzić do szkoły, mogę wypoczywać rankami.
Całymi tygodniami cierpię na bezsenność, co w połączeniu
z dreszczami i chorobą sprawia, że trudno mi tak dalej
żyć.
Znalazłam przekaz pocztowy na dwa szylingi i sześć
pensów, który przysłała Pani chłopcom jakiś czas –
przynajmniej rok – temu i który gdzieś się zawieruszył.
Chłopcy spędzili całe popołudnie w mieście, wydając te
pieniądze, a nawet trochę więcej na prezenty.
Zrobili dla mnie wszystkie świąteczne zakupy. Ronald
potrafi dopasować jedwabną podszewkę i każdy odcień
koloru jak prawdziwa paryska modystka. Czy to dają
o sobie znać jego korzenie artystyczne, czy tekstylne?
Bardzo dobrze radzi sobie w szkole – grekę zna o wiele
lepiej niż ja łacinę – mówi, że w czasie tych ferii będzie się
ode mnie uczył niemieckiego – chociaż w tej chwili mam
większą ochotę położyć się do łóżka.
Jeden z duchownych, młody, wesoły ksiądz, uczy Ronalda
gry w szachy, mówi, że za dużo czyta, wszystko, co się
nadaje dla chłopca poniżej piętnastu lat, i nie zna żadnego
klasycznego dzieła, które mógłby mu polecić.
W nadchodzące święta Ronald przystąpi do pierwszej
komunii, jest to więc dla nas w tym roku rzeczywiście
wielkie święto. Nie piszę tego, żeby Panią zirytować –
tylko mówiła Pani, że chce Pani wszystko o nich wiedzieć.
Z wyrazami sympatii
Mab

Nowy rok nie zaczął się dobrze. Ronalda i Hilary’ego


zapędziła do łóżek odra, po niej koklusz, a u Hilary’ego
zapalenie płuc. Dodatkowa opieka nad nimi okazała się dla
ich matki zbyt wielkim obciążeniem i tak jak się obawiała,
„trudno jej było tak dalej żyć”. W kwietniu 1904 roku
znalazła się w szpitalu, gdzie stwierdzono cukrzycę.
Dom przy Oliver Road zamknięto, nieliczne meble oddano
na przechowanie, a chłopcy zostali odesłani do krewnych:
Hilary do rodziców matki, a Ronald do Hove, do rodziny
Edwina Neave’a, owego płowowłosego urzędnika
ubezpieczeniowego, który ożenił się z jego ciotką Jane.
Cukrzyków nie leczono jeszcze wtedy insuliną i stan zdrowia
Mabel budził wiele niepokoju, ale w lecie poprawiło się jej na
tyle, że została wypisana ze szpitala. Rzecz jasna, musiała
przejść długą rekonwalescencję pod troskliwą opieką. Ojciec
Francis Morgan przedstawił pewien plan. W Rednal, osadzie
leżącej kilka kilometrów za rogatkami Birmingham, kardynał
Newman wybudował skromny wiejski dom służący jako
miejsce odpoczynku dla duchownych z Oratorium. Na skraju
posiadłości stał niewielki domek zajmowany przez
miejscowego listonosza, którego żona mogłaby wynająć im
sypialnię i salonik, a także dla nich gotować. Byłoby to
idealne miejsce na odzyskanie sił, a wszyscy troje
skorzystaliby, gdyby mogła ponownie poodychać wiejskim
powietrzem. Tak więc pod koniec czerwca 1904 roku chłopcy
wyjechali z matką do Rednal na całe lato.
Było tak, jakby wrócili do Sarehole. Domek stał przy
zakręcie spokojnej wiejskiej drogi, a za nim rozciągał się
zalesiony teren Oratory House oraz przylegający do kaplicy
cmentarzyk, na którym byli pochowani ojcowie z Oratorium
oraz sam Newman. Chłopcy mogli się poruszać po całym tym
obszarze, mogli też wyprawiać się stromymi ścieżkami
prowadzącymi wśród drzew na wysokie wzgórze Lickey.
Żona listonosza, pani Till, dobrze ich karmiła i po miesiącu
Mabel wysłała do teściowej pocztówkę:

Chłopcy wyglądają niesamowicie dobrze w porównaniu ze


słabymi, bladymi duchami, z którymi spotkałam się
w pociągu przed czterema tygodniami!!! Hilary dostał
dzisiaj tweedowy garnitur i swój pierwszy etoński
mundurek! i wygląda wspaniale. Mamy cudowną pogodę.
Chłopcy napiszą pierwszego deszczowego dnia, ale przy
tym całym zbieraniu czarnych jagód – podwieczorkach na
stogu siana – puszczaniu latawców z o. Francisem –
rysowaniu – wchodzeniu na drzewa – nigdy się jeszcze tak
nie cieszyli wakacjami.

Ojciec Francis często ich odwiedzał. Miał w Rednal psa


wabiącego się Lord Roberts i lubił siadywać na obrośniętej
bluszczem werandzie Oratory House, paląc dużą fajkę
z wiśniowego drewna; „było to tym bardziej godne uwagi –
wspominał Ronald – że palił tylko tam. Być może stąd wzięło
się moje późniejsze zamiłowanie do fajki”. Kiedy w Rednal
nie było żadnego księdza, Mabel jeździła z chłopcami na
mszę do Bromsgrove, dzieląc wynajęty powóz z państwem
Churchami, czyli ogrodnikiem i gospodynią ojców
z Oratorium. To była idylla.
Wrzesień nadszedł zbyt szybko i Ronald, który już
wyzdrowiał i nabrał sił, musiał wrócić do Szkoły Króla
Edwarda. Jego matka nie mogła się jednak zdobyć na
opuszczenie domku, w którym czuli się tak szczęśliwi,
i powrót do zadymionego i brudnego Birmingham. Na razie
więc Ronald musiał wcześnie wstawać i iść półtora kilometra
do stacji, skąd jeździł pociągiem do szkoły. Wracał do domu,
kiedy robiło się już ciemno, i Hilary czasami wychodził mu na
spotkanie z lampą.
Chłopcy nie zauważyli, że stan Mabel znów zaczął się
pogarszać. Na początku listopada poważnie zaniemogła, co
ich zaskoczyło i przeraziło. Zapadła w śpiączkę, a sześć dni
później, 14 listopada, mając przy łóżku ojca Francisa i swoją
siostrę May, zmarła.
3. „Prywatny język” i Edith

„Moja kochana matka była prawdziwą męczennicą; nie


wszystkim Bóg daje tak łatwą drogę do swych wielkich
darów jak Hilary’emu i mnie, zesłał nam matkę, która zabiła
się pracą i kłopotami, starając się, byśmy dochowali wiary”.
Ronald Tolkien napisał to dziewięć lat po śmierci matki.
Mówi to coś o sposobie, w jaki łączył ją ze swoją
przynależnością do Kościoła katolickiego. Można nawet
powiedzieć, że po jej śmierci religia zajęła w jego uczuciach
miejsce matki. Dawała mu pociechę emocjonalną i duchową.
Być może śmierć matki wpłynęła też na decyzję
o studiowaniu języków. To przecież ona była jego pierwszą
nauczycielką i to ona zachęcała go do zainteresowania się
słowami. Kiedy jej zabrakło, nieustępliwie kroczył tą drogą.
Z pewnością strata matki odcisnęła piętno na jego
osobowości. Zrobiła z niego pesymistę. A może raczej –
uczyniła z niego dwóch ludzi. Z natury był tryskającym
radością, kochającym życie człowiekiem. Uwielbiał rozmowy
i aktywność fizyczną. Miał wielkie poczucie humoru i szybko
zdobywał przyjaciół. Od tej chwili jednak w jego
pamiętnikach i listach zaczęła przeważać ta druga,
ciemniejsza strona osobowości. Była ona odpowiedzialna za
okresy głębokiej rozpaczy. Kiedy Ronald myślał o matce,
miał poczucie zagrażającej mu straty. Nic nie było
bezpieczne. Nic nie przetrwa. Żadna bitwa nie jest wygrana
raz na zawsze.
Mabel Tolkien została pochowana na cmentarzu
katolickim w Bromsgrove. Ojciec Francis Morgan na jej
grobie ustawił kamienny krzyż, taki sam, jakie stawiano na
grobach duchownych Oratorium na cmentarzyku w Rednal.
Mabel w testamencie wyznaczyła go na opiekuna swoich
dwóch synów, co okazało się mądrą decyzją, ponieważ ojciec
Francis okazywał im zawsze wielkoduszność i sympatię,
które przybrały praktyczną formę, miał bowiem prywatne
dochody z rodzinnego handlu winem, a ponieważ jako
członek Oratorium nie był zobowiązany oddawać swojej
własności na rzecz zgromadzenia, mógł przeznaczyć te
pieniądze na własne cele. Mabel zostawiła na utrzymanie
chłopców zaledwie osiemset funtów zainwestowanego
kapitału, lecz ojciec Francis po cichu zasilał tę sumę
z własnej kieszeni, dbając o to, by Ronaldowi i Hilary’emu
nie brakowało podstawowych rzeczy.
Natychmiast po śmierci matki musiał im znaleźć dom.
Była to trudna sprawa, bo choć idealnym wyjściem byłoby
przyjęcie ich przez krewnych, to istniało niebezpieczeństwo,
że ciotki i wujowie z obu rodzin mogą spróbować wyrwać ich
z objęć Kościoła katolickiego. Już się mówiło o unieważnieniu
testamentu Mabel i wysłaniu chłopców do protestanckiej
szkoły z internatem. Była jednak pewna krewna, ciotka
poprzez małżeństwo, która nie miała sprecyzowanych
poglądów religijnych, dysponowała za to pokojem do
wynajęcia. Mieszkała w Birmingham w pobliżu Oratorium
i ojciec Francis zdecydował, że na razie jej dom będzie
odpowiedni. Tak więc kilka tygodni po śmierci matki Ronald
i Hilary (mający teraz trzynaście i jedenaście lat)
wprowadzili się do sypialni na ostatnim piętrze w domu
ciotki.
Nazywała się Beatrice Suffield. Mieszkała w ciemnym
domu przy Stirling Road, długiej bocznej ulicy w dzielnicy
Edgbaston. Chłopcy mieli do dyspozycji duży pokój, a Hilary
lubił wychylać się z okna i rzucać kamieniami w koty na dole.
Ronald, wciąż oszołomiony po śmierci matki, nie znosił
widoku prawie nieprzerwanej linii dachów i wystających zza
nich kominów. W dali majaczył wiejski krajobraz, teraz
jednak należał on do odległej, utraconej przeszłości.
Chłopiec był uwięziony w mieście, śmierć matki odcięła go
od świeżego powietrza, od wzgórza Lickey, gdzie zbierał
czarne jagody, i od domku w Rednal, gdzie byli tacy
szczęśliwi. A ponieważ to właśnie utrata matki odebrała mu
te wszystkie rzeczy, zaczął je z nią wiązać. Uczucia, jakie
żywił wobec wiejskiego krajobrazu, już wyostrzone z powodu
opuszczenia Sarehole, teraz zostały zabarwione poczuciem
osobistej straty. Ta miłość do wspomnień ze wsi
z najmłodszych lat, która miała się później stać głównym
elementem jego pisarstwa, była ściśle związana z jego
miłością do wspomnień o matce.
Ciotka Beatrice dawała braciom wikt i opierunek, ale
niewiele ponad to. Niedawno owdowiała, nie miała dzieci ani
majątku. Nie była też, niestety, zbyt uczuciowa,
i wykazywała mało zrozumienia dla stanu ducha chłopców.
Pewnego dnia Ronald wszedł do kuchni i zobaczył
w palenisku kupkę popiołu. Odkrył, że ciotka spaliła
wszystkie dokumenty i listy jego matki. Nie przyszło jej do
głowy, że mógłby chcieć je zatrzymać.
Ronald (z lewej) i Hilary Tolkienowie w wieku trzynastu
i jedenastu lat, maj 1905.

Na szczęście blisko było Oratorium, które wkrótce stało


się prawdziwym domem Ronalda i Hilary’ego. Wczesnym
rankiem śpieszyli tam, by służyć ojcu Francisowi do mszy
przy jego ulubionym bocznym ołtarzu. Następnie jedli
śniadanie w surowym refektarzu, a potem, kiedy już jak
zwykle zrobili kuchennemu kotu karuzelę z obrotowej tacy,
wychodzili do szkoły. Hilary zdał egzaminy wstępne
i uczęszczał do Szkoły Króla Edwarda, więc obaj chłopcy szli
do New Street piechotą, jeśli mieli czas, a gdy zegar przy
Five Ways sygnalizował, że są spóźnieni, wsiadali do
konnego omnibusu.
Ronald zawarł w szkole wiele przyjaźni. Szczególnie jeden
z chłopców stał się wkrótce jego nieodłącznym towarzyszem.
Nazywał się Christopher Wiseman. O rok młodszy od
Ronalda, był synem pastora metodystycznego z Edgbaston.
Miał jasne włosy, szeroką, otwartą twarz i energiczne, pełne
krytycyzmu usposobienie. Chłopcy poznali się w piątej klasie
jesienią 1905 roku. Tolkien zajmował wtedy pierwsze miejsce
w klasie – wykazywał już wyraźne zdolności naukowe –
a Wiseman drugie. Ich rywalizacja szybko przekształciła się
w przyjaźń opartą na wspólnych zainteresowaniach łaciną,
greką i grą w rugby (w Szkole Króla Edwarda nie grało się
w piłkę nożną) oraz entuzjastycznej gotowości do
dyskutowania na każdy temat. Wiseman był gorliwym
metodystą, ale chłopcy przekonali się, że mogą się sprzeczać
na temat religii bez wrogości.
Razem przechodzili z klasy do klasy. Ronald Tolkien
przejawiał wyraźne zdolności językowe – spostrzegła to już
jego matka – a Szkoła Króla Edwarda była idealnym
miejscem do ich rozwoju. Łacina i greka stanowiły podstawę
nauczania; oba te języki były szczególnie dobrze wykładane
w pierwszej (czyli najstarszej) klasie, do której Ronald
przeszedł na krótko przed szesnastymi urodzinami. Na tę
klasę zwrócone było czujne oko dyrektora, Roberta Cary’ego
Gilsona, niezwykłego człowieka z bródką starannie
przystrzyżoną w szpic, wynalazcy amatora, uczonego oraz
utalentowanego nauczyciela przedmiotów klasycznych.
Wśród jego wynalazków były: wiatrak-elektrownia, który
ładował akumulatory dostarczające prąd do jego domu,
rodzaj hektografu do powielania (chłopcy twierdzili, że
nieczytelnie) szkolnych formularzy egzaminacyjnych oraz
działko do wystrzeliwania piłeczek golfowych. Kiedy uczył,
namawiał chłopców do zapuszczania się w boczne ścieżki
danego przedmiotu i zdobywania mistrzostwa we wszystkim,
z czym się stykali. Zrobiło to na Ronaldzie Tolkienie wielkie
wrażenie. Mimo że Gilson przeskakiwał z tematu na temat,
zachęcał też swoich uczniów do szczegółowych studiów nad
lingwistyką klasyczną. Było to zgodne z zainteresowaniami
Tolkiena, dlatego częściowo na skutek nauk Gilsona zaczął
zgłębiać ogólne zasady funkcjonowania języka.
Znać łacinę, grekę, francuski i niemiecki to jedno,
natomiast zrozumieć, dlaczego te języki są takie, jakie są, to
zupełnie co innego. Tolkien chciał szukać elementów
wspólnych im wszystkim, zaczął więc studiować filologię,
naukę o słowach. Zapalił się do tego jeszcze bardziej, kiedy
zetknął się z językiem staroangielskim.
Zawdzięczał to George’owi Brewertonowi, nauczycielowi,
który wolał słowo „gnój” od słowa „nawóz”. Ronald Tolkien
wykazał zainteresowanie angielszczyzną Chaucera, co
bardzo ucieszyło Brewertona. Zaproponował, że pożyczy
chłopcu podręcznik do nauki staroangielskiego. Oferta
została przyjęta entuzjastycznie.
Otworzywszy książkę, Tolkien odkrył język, którym mówili
Anglicy, zanim pierwsi Normanowie postawili stopę na ich
ziemi. Staroangielski, jako poprzednik jego języka, wyglądał
znajomo, zarazem jednak był odległy i nieznany. Podręcznik
bardzo przystępnie wyjaśniał jego zasady i Ronald wkrótce
z łatwością tłumaczył fragmenty prozy zamieszczone na
końcu książki. Staroangielski go pociągał, mimo że nie miał
estetycznego uroku języka walijskiego. Zainteresowanie nim
wiązało się raczej z jego aspektem historycznym; atrakcją
było uczenie się poprzednika własnego języka. Prawdziwa
przygoda zaczęła się jednak dla Ronalda dopiero, gdy
wyszedł poza proste przykłady z podręcznika i zajął się
wielkim staroangielskim poematem Beowulf. Przeczytawszy
go najpierw w przekładzie, a potem w oryginale, stwierdził,
że opowieść o zmaganiach wojownika o imieniu Beowulf
z dwoma potworami i o jego śmierci po walce ze smokiem to
jeden z najwybitniejszych poematów wszech czasów.
Teraz Tolkien wrócił do średnioangielskiego i odkrył
utwór Pan Gawen i Zielony Rycerz. To był następny poemat,
który rozpalił jego wyobraźnię: średniowieczna opowieść
o rycerzu króla Artura i jego poszukiwaniach tajemniczego
olbrzyma, który ma mu zadać straszliwy cios toporem.
Tolkiena zachwyciły sam poemat i jego język, bo zdał sobie
sprawę, że w przybliżeniu takim właśnie dialektem mówili
przodkowie jego matki ze środkowej Anglii. Zaczął się
wgłębiać w średnioangielski i przeczytał alegoryczny poemat
o zmarłym dziecku – Perłę, której autorstwo przypisuje się
twórcy Pana Gawena. Następnie zajął się innym językiem
i zrobił kilka niepewnych kroków w staronordyjskim, czytając
w oryginale, wers po wersie, opowieść o Sigurdzie i smoku
Fafnirze, która tak go zafascynowała w Red Fairy Book
Andrew Langa, kiedy był dzieckiem. W tym okresie zdobył
niezwykłą jak na ucznia wiedzę lingwistyczną.
Nadal poszukiwał wspólnych korzeni tych wszystkich
języków, przetrząsając bibliotekę szkolną oraz położone
w głębi półki w księgarni. W końcu zaczął znajdować
niemieckie książki o filologii (oraz pieniądze na ich zakup).
Podręczniki były suche i nudne, lecz mogły dostarczyć
odpowiedzi na jego pytania. Filologia – „umiłowanie słów”.
To właśnie nim kierowało. Nie było to chłodne
zainteresowanie naukowymi zasadami funkcjonowania
języka, lecz głęboka miłość kształtu i brzmienia wyrazów,
biorąca swój początek z czasów, kiedy matka dawała mu
pierwsze lekcje łaciny.
Z tej miłości do słów zaczął tworzyć własne języki.
Większość dzieci wymyśla własne słowa. Niektóre nawet
posługują się między sobą prostymi „prywatnymi” językami.
Tak zrobiły kuzynki Ronalda, Mary i Marjorie Incledon. Ich
język nazywał się „animalic” i składały się na niego
zasadniczo nazwy zwierząt; na przykład „pies słowik dzięcioł
czterdzieści” znaczyło „jesteś osłem”. Incledonowie
mieszkali poza Birmingham, w Barnt Green, wiosce
sąsiadującej z Rednal, i Ronald z Hilarym zwykle spędzali
tam część wakacji. Ronald nauczył się animalica, który go
bawił. Nieco później Marjorie (starsza siostra) przestała się
interesować animalikiem, a Mary i Ronald wymyślili razem
nowy, bardziej złożony język. Nazywał się „nevbosh” (czyli
„nowe duby”) i wkrótce był na tyle rozwinięty, że oboje mogli
układać w nim limeryki:

Dar fys ma vel gom co palt „Hoc


Pys go iskili far maino woc?
Pro si go fys do roc de
Do cat ym maino bocte
De volt fact soc ma taimful gyróc!”.

(Pewien starzec zachodził w głowę:


„Jak mam nosić przy sobie krowę?
Bo gdy ją poproszę,
By weszła do kosza,
To zacznie swarliwą rozmowę!”).

Takie rzeczy wywoływały wiele wesołości w Barnt Green


i gdy Ronald osiągnął wiek młodzieńczy, przyszedł mu do
głowy pewien pomysł. Już kiedy zaczynał się uczyć greki,
zabawiał się wymyślaniem słów podobnych do greckich. Czy
mógłby pójść dalej i stworzyć cały język, odpowiednio
uporządkowany i poważniejszy od „nevbosh”? Język, który
w głównej mierze byłby angielszczyzną, francuszczyzną
i łaciną w przebraniu? Nie musiałby on mieć żadnego
zastosowania – chociaż sztuczny język esperanto był
wówczas bardzo popularny – ale sprawiłby mu przyjemność
i pozwolił przelać na papier wszystkie ulubione dźwięki.
Pomysł wydawał się wart zrealizowania; gdyby Ronald
interesował się muzyką, to prawdopodobnie chciałby
komponować, dlaczego więc nie miałby wymyślić
prywatnego systemu słownego, który byłby jakby jego
osobistą symfonią?
Później Tolkien był przekonany, że ta skłonność do
wynalazków lingwistycznych była podobna do pragnień wielu
dzieci w wieku szkolnym: „To wcale nie jest takie rzadkie.
To, co można by nazwać smykałką twórczą, ma o wiele
więcej dzieci, niż się zwykle przypuszcza, i wcale nie jest ona
ograniczona do konkretnych aktywności: dzieci mogą nie
chcieć malować czy rysować albo mogą nie lubić muzyki,
a mimo to chcą coś stworzyć. Jeżeli większa część nauczania
przybiera formę lingwistyczną, to ich wytwory też ją będą
miały. Jest to tak niezwykle powszechne, że kiedyś sądziłem,
że powinno się nad tym prowadzić badania”.
Kiedy młody Tolkien zaczął systematyczną pracę nad
stworzeniem języka, postanowił wziąć sobie za model – lub
przynajmniej punkt wyjścia – język już istniejący. Nie miał
dostępu do wystarczającej liczby przykładów z walijskiego,
zwrócił się więc do innego ulubionego źródła wyrazów: do
hiszpańskiego księgozbioru w pokoju ojca Francisa. Ksiądz
mówił płynnie po hiszpańsku i Ronald często prosił, by
nauczył go tego języka, jednak nic z tego nie wyszło, chociaż
wolno mu było swobodnie korzystać z tych książek. Teraz
ujrzał je jakby na nowo i rozpoczął pracę nad wymyślonym
językiem, który nazwał „naffarin”. Wykazywał on duże
wpływy hiszpańskiego, ale miał własną fonologię
i gramatykę. Ronald pracował nad nim z przerwami i mógłby
go rozwinąć, gdyby nie odkrył języka, który zafascynował go
o wiele bardziej niż hiszpański.
Jeden z jego szkolnych kolegów kupił książkę na
wyprzedaży na cele dobroczynne, ale stwierdziwszy, że na
nic mu się ona nie przyda, sprzedał ją Tolkienowi. Był to
A Primer of the Gothic Language [Wprowadzenie do języka
gockiego] Josepha Wrighta. Tolkien otworzył ją i natychmiast
doznał „uczucia co najmniej tak radosnego jak przy
pierwszym otwarciu Homera Chapmana”. Gocki wyszedł
z użycia wraz z upadkiem plemion gockich, ale do czasów
współczesnych przetrwały jego pisane fragmenty, które
niezwykle pociągały Tolkiena. Nie zadowolił się samym tylko
opanowaniem języka, ale zaczął wymyślać „dodatkowe”
gockie słowa, którymi wypełniał luki w ograniczonym
słowniku, jaki się zachował do naszych czasów, a także
rekonstruował rzekomo niezapisany, lecz historyczny język
germański. Dzielił się swoim entuzjazmem z Christopherem
Wisemanem, który jako miłośnik egipskich hieroglifów był
wdzięcznym słuchaczem. Tolkien zaczął również odtwarzać
wcześniejsze stadia swoich wymyślonych języków, to znaczy
proponować hipotetyczne „wcześniejsze” słowa, które ze
względu na „historyczną” organizację systemu musiały
istnieć w danym języku. Pracował ponadto nad wymyślonymi
alfabetami. Jeden z jego szkolnych notatników zawiera
system zaszyfrowanych symboli odpowiadających
poszczególnym literom angielskiego alfabetu. Najwięcej
czasu poświęcał jednak językom i często zaszywał się
w pokoju dzielonym z Hilarym. Zapisał w pamiętniku: „Dużo
pracowałem nad prywatnym jęz.”.
Po śmierci matki chłopców ojciec Francis zrobił dla nich
wiele dobrego. Każdego lata zabierał ich na wakacje do
Lyme Regis, gdzie zatrzymywali się w hotelu Three Cups
i odwiedzali mieszkających w okolicy znajomych księdza.
Ronaldowi bardzo się podobało w Lyme i w deszczowe dni
często szkicował otoczenie, chociaż podczas pięknej pogody
najczęściej wędrował wzdłuż wybrzeża czy chodził oglądać
miejsce wielkiego osunięcia się ziemi, do którego niedawno
doszło na urwisku w pobliżu miasteczka. Raz znalazł tam
prehistoryczną kość szczękową, którą uznał za kawałek
skamieniałego smoka. Podczas tych wakacji ojciec Francis
wiele rozmawiał z chłopcami i zauważył, że nie są szczęśliwi
w surowych warunkach, jakie stworzyła im ciotka Beatrice.
Po powrocie do Birmingham zaczął rozglądać się za lepszą
kwaterą. Pomyślał o pani Faulkner mieszkającej przy
Duchess Road za Oratorium. Urządzała wieczorki muzyczne,
na które przychodziło kilku duchownych, i wynajmowała
pokoje. Ojciec Francis stwierdził, że jej dom będzie dla
Ronalda i Hilary’ego przyjemniejszy. Pani Faulkner zgodziła
się ich przyjąć i chłopcy przeprowadzili się do domu przy
Duchess Road 37 na początku 1908 roku.
Było to ponure, pokryte bluszczem domostwo ze
sfatygowanymi firankami w oknach. Ronald i Hilary dostali
pokój na drugim piętrze. Pozostałymi mieszkańcami domu
byli mąż pani Faulkner, Louis (sprzedawca win gustujący we
własnym towarze), ich córka Helen, pokojówka Annie
i jeszcze jedna lokatorka, dziewiętnastoletnia dziewczyna
zajmująca pokój pod sypialnią chłopców i spędzająca
większość czasu przy maszynie do szycia. Nazywała się Edith
Bratt.
Siedemnastoletnia Edith Bratt, 1906.

Była wyjątkowo ładna, drobna i szczupła, o szarych


oczach, wyrazistych rysach i krótkich ciemnych włosach.
Chłopcy dowiedzieli się, że też jest sierotą: jej matka zmarła
przed pięciu laty, a ojciec jeszcze wcześniej. Tak naprawdę
pochodziła z nieprawego łoża. Jej matka, Frances Bratt,
urodziła ją 21 stycznia 1889 roku w Gloucester, dokąd
wyjechała być może dla uniknięcia skandalu, mieszkała
bowiem w Wolverhampton, gdzie jej rodzina miała
wytwórnię obuwia. Frances urodziła Edith w wieku
trzydziestu lat. Potem wróciła w okolice Birmingham, by
stawić czoło plotkom sąsiadów i wychować córkę na
przedmieściach Handsworth. Frances Bratt nie wyszła za
mąż, a na akcie urodzenia dziecka nie figurowało nazwisko
ojca, chociaż Frances zachowała jego fotografię, a rodzina
Brattów wiedziała, kto nim jest. Jeśli jednak Edith znała
nazwisko ojca, to nigdy nie wyjawiła go swoim dzieciom.
Edith miała umiarkowanie szczęśliwe dzieciństwo. Była
wychowywana w Handsworth przez matkę i jej kuzynkę
Jennie Grove. Brattowie bardzo sobie cenili powiązania
z Grove’ami, ponieważ łączyły ich one ze słynnym George’em
Grove’em, redaktorem słownika muzycznego. Sama Edith
miała talent muzyczny. Świetnie grała na pianinie i po
śmierci matki została posłana do szkoły dla dziewcząt
z internatem, specjalizującej się w nauczaniu muzyki. Mówiło
się, że po skończeniu szkoły będzie mogła się utrzymywać
jako nauczycielka gry na pianinie, a może nawet jako
solistka. Jej opiekun, rodzinny prawnik, nie bardzo jednak
wiedział, co powinna robić. Znalazł jej pokój u pani Faulkner,
sądząc, że lubiąca muzykę gospodyni zapewni dziewczynie
odpowiednią atmosferę oraz pozwoli jej ćwiczyć na pianinie,
ale nie miał żadnych dalszych planów. Co prawda nie było
pośpiechu, ponieważ Edith odziedziczyła pewną ilość ziemi
w różnych miejscach Birmingham, co dawało jej dochód
wystarczający na utrzymanie. Na razie nie trzeba było robić
nic więcej i nic też nie robiono. Edith mieszkała u pani
Faulkner, ale wkrótce przekonała się, że choć gospodyni
z przyjemnością wynajmuje pokój lokatorce, która potrafi
grać i akompaniować solistom podczas jej podwieczorków, to
kwestia ćwiczenia na pianinie wyglądała zupełnie inaczej.
„Edith, kochanie – mówiła pani Faulkner, wpadając do
salonu, gdy tylko zaczynały w nim rozbrzmiewać gamy
i arpeggia – doprawdy już wystarczy!”. I Edith wracała ze
smutkiem do swojego pokoju, gdzie czekała maszyna do
szycia.
Wtedy w domu pojawili się bracia Tolkienowie. Edith
stwierdziła, że są nad wyraz mili. Szczególnie podobał jej się
Ronald ze swoją poważną twarzą i z nienagannymi
manierami. Z kolei Ronald, chociaż nie znał zbyt wielu
dziewcząt w swoim wieku, odkrył, że zażyłość szybko
pokonała u niego wszelką nerwowość. Zaprzyjaźnił się
z Edith.
Owszem, on miał szesnaście lat, a ona dziewiętnaście. Był
jednak dojrzały jak na swój wiek, a ona wyglądała bardzo
młodo, była zgrabna, drobna i wyjątkowo ładna. Nie
podzielała jego zainteresowań językowych i miała dość
ograniczone wykształcenie. Cechował ją jednak ujmujący
sposób bycia. Zawarli przymierze przeciwko „Starej Damie”,
jak nazywali panią Faulkner. Edith udawało się namawiać
pokojówkę Annie do przemycania smakołyków z kuchni na
drugie piętro dla głodnych chłopców, a kiedy Stara Dama
wychodziła, chłopcy schodzili do pokoju Edith na potajemne
uczty.
Edith i Ronald zaczęli odwiedzać birminghańskie
herbaciarnie, zwłaszcza tę, która miała balkon wychodzący
na ulicę. Siadywali tam i na kapelusze przechodniów rzucali
kostki cukru, a po opróżnieniu cukiernicy przenosili się do
następnego stolika. Później wymyślili dla siebie sygnalizację
gwizdaniem. Kiedy Ronald słyszał gwizd wczesnym rankiem
lub późnym wieczorem, podchodził do okna i wychylał się, by
zobaczyć Edith czekającą w oknie poniżej.
Między dwojgiem młodych ludzi, z ich osobowościami
i w ich sytuacji, musiał się rozwinąć romans. Oboje byli
sierotami potrzebującymi uczucia i stwierdzili, że mogą się
nim nawzajem obdarzyć. Latem 1909 roku doszli do wniosku,
że są w sobie zakochani.
Pisząc do Edith wiele lat później, Ronald wspominał „mój
pierwszy pocałunek ofiarowany tobie i twój pierwszy
pocałunek ofiarowany mnie (który był prawie przypadkowy)
– i nasze życzenia dobrej nocy, kiedy czasami byłaś w koszuli
nocnej, i nasze absurdalnie długie rozmowy w oknach, i jak
patrzyliśmy na słońce wschodzące przez mgłę nad miastem
i słuchaliśmy wybijającego godziny Big Bena, a ćmy prawie
cię przerażały – i nasze gwizdanie – i nasze przejażdżki
rowerowe – i rozmowy przy kominku – i te trzy wspaniałe
pocałunki”.
Ronald miał teraz pracować nad zdobyciem stypendium do
Oksfordu, trudno mu jednak było skoncentrować się na
tekstach klasycznych, kiedy jedną połowę umysłu zaprzątało
mu tworzenie języków, a drugą Edith. Pojawiła się też
w szkole nowa atrakcja: koło dyskusyjne, bardzo popularne
wśród starszych chłopców. Ronald nie brał dotąd udziału
w dyskusjach, być może z powodu wciąż skrzekliwego,
młodzieńczego głosu oraz reputacji mającego złą dykcję
mówcy, która już do niego przylgnęła. Jednak w tym
semestrze nabrał pewności siebie i wygłosił pierwszą mowę
na temat poparcia celów i taktyki sufrażystek. Została
oceniona pozytywnie, chociaż gazetka szkolna uznała jego
talenty oratorskie za „nieco skażone błędnym wykonaniem”.
W innej mowie na temat wniosku (postawionego
prawdopodobnie przez niego), żeby „Izba ta wyraziła
ubolewanie z powodu najazdu normańskiego”, zaatakował
(jak donosiła gazetka) „napływ wielosylabicznych
barbaryzmów, które wyparły uczciwsze, choć skromniejsze
słowa rodzime”, a podczas debaty nad autorstwem sztuk
Szekspira „wylał nagły strumień niepohamowanych obelg
pod adresem Szekspira, jego nędznego miejsca urodzenia,
plugawego otoczenia i podłego charakteru”. Odnosił także
spore sukcesy na boisku do rugby. Był szczupły, prawie
chudy, ale nauczył się nadrabiać brak wagi zaciekłością
w grze. Teraz starał się jeszcze bardziej, za co został
nagrodzony przyjęciem do reprezentacji szkoły. Wtedy zaczął
grać jak nigdy przedtem. Zastanawiając się nad tym później,
przypisał to bezpośrednio tradycji rycerskości:
„Otrzymawszy romantyczne wychowanie, traktowałem
sprawy chłopięco-dziewczęce poważnie i uczyniłem z nich
motor wysilonych starań”.
Pewnego dnia pod koniec semestru jesiennego 1909 roku
umówił się z Edith na potajemną przejażdżkę rowerową za
miasto. „Sądziliśmy, że wszystko przeprowadziliśmy bardzo
sprytnie – napisał później. – Edith pojechała na rowerze,
oficjalnie w celu odwiedzenia swojej kuzynki Jennie Grove.
Po chwili ja wyjechałem «na szkolne boisko», ale
w rzeczywistości spotkaliśmy się i podążyliśmy do Lickeys”.
Spędzili popołudnie wśród wzgórz, po czym udali się do
wioski Rednal na herbatę. Dostali ją w domu, w którym
Ronald mieszkał przed kilkoma miesiącami, przygotowując
się do zdobycia stypendium. Potem wrócili do siebie,
pojawiając się przy Duchess Road oddzielnie, by nie
wzbudzić podejrzeń. Nie wzięli jednak pod uwagę plotek.
Kobieta, która poczęstowała ich herbatą, powiedziała pani
Church, gospodyni w Oratory House, że odwiedził ją panicz
Ronald w towarzystwie jakiejś nieznanej dziewczyny. Pani
Church wspomniała o tym kucharce z Oratorium. Kucharka,
która zawsze lubiła wszystko powtarzać, przekazała to ojcu
Francisowi.
Opiekun Ronalda był dla niego niczym ojciec, dlatego
można sobie wyobrazić jego reakcję, kiedy dowiedział się, że
jego podopieczny, którego tak szczodrze obdarzał uczuciami,
troską i pieniędzmi, nie poświęcał swoich zdolności na
naukę, lecz (co w trakcie analizy szybko wyszło na jaw) miał
sekretny romans z mieszkającą w tym samym domu, starszą
od siebie o trzy lata dziewczyną. Ojciec Francis wezwał
Ronalda do Oratorium, oznajmił mu, że jest głęboko
wstrząśnięty, i zażądał zakończenia znajomości. Następnie
przeniósł chłopców do innego mieszkania, aby rozdzielić
Ronalda z dziewczyną.
Może się wydawać dziwne, że Ronald nie sprzeciwił się
ojcu Francisowi i nie kontynuował romansu otwarcie. Zasady
społeczne owych czasów wymagały bowiem, by młodzi ludzie
byli posłuszni rodzicom czy opiekunom, co więcej, Ronald
darzył ojca Francisa wielkim uczuciem i był od niego zależny
finansowo. Nie miał też buntowniczej natury. Jeśli weźmie
się to wszystko pod uwagę, w jego uległości nie było nic
niezwykłego.
W okresie, gdy burza wokół Edith była najgwałtowniejsza,
Ronald musiał pojechać do Oksfordu na egzamin
kwalifikujący go do otrzymania stypendium. Gdyby miał
spokojniejszy umysł, na pewno zachwyciłby się pierwszym
zetknięciem z tym miastem. Widok na wieże i dachy, jaki
rozciągał się z Kolegium Corpus Christi, gdzie Tolkien się
zatrzymał, pod każdym względem przewyższał to, co mógł
oglądać w swojej dawnej szkole. Oksford był dla niego czymś
całkowicie nowym, ponieważ jego przodkowie nie zdobyli
uniwersyteckiego wykształcenia. Oto miał szansę osiągnięcia
zaszczytów ku chwale Tolkienów i Suffieldów, odwdzięczenia
się ojcu Francisowi za uczucia i szczodrość oraz
udowodnienia, że miłość do Edith nie oderwała go od pracy.
Nie było to jednak takie łatwe. Patrząc na tablice ogłoszeń
po egzaminie, przekonał się, że nie udało mu się zdobyć
stypendium. Z rozpaczą pokazał plecy Merton Street i Oriel
Square i ruszył na dworzec kolejowy, być może
zastanawiając się, czy kiedykolwiek tu wróci.
W gruncie rzeczy jednak jego niepowodzenie nie było ani
zaskakujące, ani katastrofalne. Współzawodnictwo
o oksfordzkie stypendia zawsze miało charakter niezwykle
zaciekły, a to było dopiero jego pierwsze podejście. Mógł
spróbować ponownie za rok w grudniu, chociaż wtedy miałby
już prawie dziewiętnaście lat i jeśli ponownie by mu się nie
udało, straciłby szansę dostania się do Oksfordu, ponieważ
czesne przekraczało możliwości jego opiekuna. Stało się
jasne, że Ronald musi o wiele bardziej przyłożyć się do
pracy.
„Zniechęcony i w nastroju ponurym jak nigdy – napisał
w swoim dzienniku 1 stycznia 1910 roku. – Niech Bóg ma
mnie w swojej opiece. Czuję się słaby i znużony”. (To był jego
pierwszy dziennik, a przynajmniej pierwszy, jaki się
zachował. Wtedy, podobnie jak w późniejszych okresach
życia, stanowił głównie zapis smutków i zmartwień Ronalda,
a kiedy z biegiem miesięcy jego ponury nastrój się rozwiał,
przestał go w ogóle prowadzić). Stał przed dylematem, bo
chociaż przeprowadzili się z Hilarym do nowego mieszkania,
wciąż byli w pobliżu domu pani Faulkner, gdzie mieszkała
Edith. Ojciec Francis zażądał przerwania romansu, jednak
wyraźnie nie zakazał Ronaldowi widywać się z Edith.
Chłopak nie chciał oszukiwać opiekuna, ale postanowili
z Edith spotykać się potajemnie. Spędzili razem popołudnie,
podczas którego pojechali pociągiem na wieś, by omówić
dalsze plany. Odwiedzili także jubilera, gdzie Edith kupiła
Ronaldowi na osiemnaste urodziny pióro, a on jej na
dwudzieste pierwsze urodziny, które uczcili nazajutrz
w herbaciarni, zegarek na rękę za dziesięć szylingów i sześć
pensów. Edith postanowiła przyjąć zaproszenie do
zamieszkania w Cheltenham u starszego prawnika i jego
żony, z którymi się zaprzyjaźniła. Kiedy oznajmiła to
Ronaldowi, napisał w swoim dzienniku „Dzięki Bogu”, bo
było to najlepsze rozwiązanie.
Jednak ponownie widziano ich razem. W tej sytuacji
Francis postawił sprawę jasno: Ronald nie może się spotykać
z Edith ani nawet do niej pisać. Mógł się z nią zobaczyć tylko
jeszcze jeden raz, żeby się z nią pożegnać w dniu jej wyjazdu
do Cheltenham. Potem już nie wolno było im się
komunikować do czasu, gdy Ronald skończy dwadzieścia
jeden lat i jego opiekun nie będzie już za niego
odpowiedzialny. To oznaczało trzyletnie oczekiwanie. Ronald
napisał w dzienniku: „Trzy lata, to straszne”.
Bardziej buntowniczy młodzieniec mógłby nie posłuchać.
Nawet Ronaldowi, lojalnemu względem ojca Francisa, trudno
było spełnić życzenie opiekuna. 16 lutego napisał: „Zeszłej
nocy modliłem się, żeby przypadkiem zobaczyć E. Modlitwa
wysłuchana. Zobaczyłem ją o 12.55 w «Księciu Walii».
Powiedziałem, że nie mogę pisać, i umówiłem się na
pożegnanie w czwartek za dwa tygodnie. Mniej
nieszczęśliwy, ale tak bardzo chcę jeszcze raz ją zobaczyć,
żeby ją pocieszyć. Nie mogę myśleć o niczym innym”.
Następnie 21 lutego: „Zobaczyłem przygnębioną drobną
postać na deszczu, w płaszczu i tweedowym kapeluszu, i nie
mogłem się powstrzymać, żeby nie podejść i nie pocieszyć jej
słowami miłości. Trochę mi to na krótki czas poprawiło
humor. Dużo się modliłem i rozmyślałem”. A 23 lutego:
„Spotkałem ją, jak wychodziła z katedry, gdzie się za mnie
modliła”.
Chociaż te spotkania były przypadkowe, miały one
następstwa najgorsze z możliwych. 26 lutego Ronald dostał
„straszny list od o. F., w którym napisał, że znów widziano
mnie z dziewczyną i że jest to postępowanie złe i głupie.
Grozi, że jeśli nie przestanę tego robić, to nie da środków na
moją karierę uniwersytecką. Znaczy to, że nie mogę się
widywać z E. ani do niej pisać. Niech Bóg ma mnie w swojej
opiece. Widziałem E. w południe, ale nie podszedłem do niej.
Zawdzięczam wszystko o. F., muszę więc być mu posłuszny”.
Kiedy Edith dowiedziała się, co się stało, napisała do
Ronalda: „Nadeszły dla nas najcięższe czasy”.
W środę 2 marca Edith wyruszyła z Duchess Road do
swojego nowego domu w Cheltenham. Mimo zakazu
opiekuna Ronald modlił się o możliwość ostatniego
spojrzenia na Edith. Kiedy nadszedł czas jej wyjazdu, zaczął
przeszukiwać ulice, początkowo na próżno. W pewnej chwili
jednak „na rogu Francis Road minęła mnie na rowerze
w drodze na dworzec. Nie zobaczę jej być może przez trzy
lata”.
4. T.C., B.S. itp.

Ojciec Francis nie był bystrym człowiekiem i nie widział, że


zmuszając Ronalda i Edith do rozstania, zmienia chłopięco-
dziewczęcą miłość w przerwany romans. Sam Ronald napisał
trzydzieści lat później: „Prawdopodobnie nic innego nie
umocniłoby naszej woli na tyle, by nadać takiemu romansowi
(choćby i najprawdziwszemu przypadkowi szczerego
uczucia) trwałości”.
Po wyjeździe Edith Ronald przez kilka tygodni był ponury
i przygnębiony. Nie mógł się spodziewać pomocy od ojca
Francisa, który wciąż czuł się głęboko urażony tym, że go
oszukiwano. Na Wielkanoc Ronald otrzymał niechętną zgodę
opiekuna na napisanie do Edith. Odpisała mu, że jest
szczęśliwa w nowym domu i że „te straszne chwile przy
Duchess Road wydają się teraz zaledwie snem”.
Życie w Cheltenham bardzo jej się podobało. Mieszkała
w domu C.H. Jessopa i jego żony, których nazywała „wujem”
i „ciotką”, chociaż wcale nie byli z nią spokrewnieni. „Wuj”
bywał zrzędliwy, lecz „ciotka” zawsze wynagradzała to Edith
swoją uprzejmością. Poza pastorem i starszymi znajomymi
Jessopów odwiedzało ich niewielu gości, ale Edith miała
towarzystwo w swoim wieku w osobie koleżanki ze szkoły,
Molly Field, której rodzina mieszkała niedaleko. Codziennie
ćwiczyła grę na pianinie, brała lekcje gry na organach
i zaczęła grywać podczas mszy w anglikańskim kościele
parafialnym, do którego regularnie chodziła. Zaangażowała
się w sprawy kościelne – pomagała w klubie dla chłopców
i przy wyjazdach chóru. Przystąpiła do Ligi Pierwiosnka
i chodziła na zebrania Partii Konserwatystów. Prowadziła
własne życie, lepsze od tego, jakie znała przedtem, życie,
które trudno jej będzie porzucić, gdy przyjdzie na to czas.
Dla Ronalda najważniejszą sprawą stała się szkoła.
Relacje z ojcem Francisem wciąż były napięte i Oratorium
nie zajmowało już swojego poprzedniego miejsca w sercu
młodzieńca. W Szkole Króla Edwarda Ronald znalazł jednak
towarzystwo i przyjaźń. Była to szkoła dzienna i nie
panowały w niej między uczniami takie relacje, jakie budziły
odrazę C.S. Lewisa w jego szkole z internatem (opisane
później przez niego w Surprised by Joy). Z całą pewnością
starsi chłopcy cieszyli się prestiżem w oczach młodszych
kolegów, był to jednak prestiż oparty na wieku
i osiągnięciach, a nie kastowości, natomiast co do
homoseksualizmu – Tolkien twierdził, że w wieku
dziewiętnastu lat nawet nie znał tego słowa. Niemniej
przebywał teraz w całkowicie męskim towarzystwie.
W wieku, w którym wielu młodych mężczyzn odkrywało urok
kobiet, on starał się o nich zapomnieć i zepchnąć sprawy
miłości w najgłębsze zakamarki umysłu. Wszystkie
przyjemności i odkrycia następnych trzech lat – a były to lata
zasadnicze dla jego rozwoju, równie ważne jak lata spędzone
z matką – miał dzielić nie z Edith, lecz z przedstawicielami
własnej płci, dlatego zaczął kojarzyć męskie towarzystwo ze
znaczną częścią tego, co w życiu dobre.
Biblioteka stanowiła w Szkole Króla Edwarda ważną
instytucję. Nominalnie była pod kontrolą jednego
z młodszych nauczycieli, w rzeczywistości zarządzało nią
kilku starszych chłopców, którzy nosili tytuł Bibliotekarza.
W 1911 roku w skład tego zespołu wchodzili Ronald Tolkien,
Christopher Wiseman, Robert Quilter Gilson (syn dyrektora
szkoły) i trzej czy czterej inni chłopcy. Tworzyli nieoficjalną
grupę pod nazwą Tea Club [Klub Herbaciany]. Oto jak
Wiseman sześćdziesiąt cztery lata później opowiadał o jego
początkach:

Wszystko zaczęło się w semestrze letnim dzięki dużej


dozie śmiałości. Egzaminy trwały sześć tygodni i jeśli
niczego się nie zdawało, to naprawdę nie miało się nic do
roboty. Zaczęliśmy więc pić herbatę w szkolnej bibliotece.
Ludzie zaczęli przynosić swoje „wkłady”. Pamiętam, jak
ktoś przyniósł konserwę rybną, a ponieważ nie mieliśmy
na nią ochoty, odstawiliśmy ją na półkę, na jakieś książki,
gdzie odkryto ją dopiero po dłuższym czasie! Gotowaliśmy
wodę w czajniku na maszynce elektrycznej, ale dużym
problemem były fusy. Posiedzenia Tea Club często
odbywały się po lekcjach, kiedy już przychodziły
sprzątaczki ze ścierkami, z wiadrami i szczotkami.
Posypywały podłogę trocinami i wszystko zamiatały, więc
wrzucaliśmy herbaciane fusy do ich wiader. Te pierwsze
herbatki odbywały się początkowo w bibliotecznej
pakamerze. Później, ponieważ kończył się semestr letni,
wychodziliśmy ze szkoły i piliśmy herbatę w Barrow’s
Stores przy Corporation Street. W tamtejszej herbaciarni
był jakby przedział, dość odosobniony stolik na sześć osób
między dwiema dużymi ławami; było to nazywane
„wagonem kolejowym”. Stało się naszym ulubionym
miejscem; zmieniliśmy naszą nazwę na Barrovian Society
– od Barrow’s Stores. Później zostałem redaktorem kroniki
szkolnej i musiałem wydrukować listę osób, które
otrzymały jakieś wyróżnienie, więc obok nazwisk naszych
członków umieściłem gwiazdkę, a na dole strony dałem
przypis: „Także członkowie T.C., B.S. itp.”. Wszyscy się
dziwili, co to za skróty!

Grono członków tego dziwnego nieoficjalnego klubu było


dość zmienne, lecz wkrótce wykształciło się jego stałe jądro
w osobach Tolkiena, Wisemana i Roberta Quiltera Gilsona.
„R.Q.” odziedziczył po ojcu żywą mimikę i bystry umysł, lecz
– być może w reakcji na ojcowski entuzjazm dla nauki –
skierował swoją energię na rysowanie i projektowanie, do
czego wykazywał pewien talent. Mówił cicho, lecz dowcipnie,
lubił malarstwo renesansowe i wiek XVIII. W tych sprawach
jego gust i znajomość rzeczy były inne niż jego dwóch
kolegów. Wiseman miał sporą wiedzę w dziedzinie nauk
przyrodniczych i muzyki, został wybitnym matematykiem
i kompozytorem amatorem. „John Ronald”, jak nazywali
Tolkiena koledzy, był biegły w językach germańskich
i filologii; pochłonęło go piśmiennictwo Północy. Jednak
wszyscy ci przepełnieni entuzjazmem młodzi ludzie
doskonale znali literaturę rzymską i grecką; na tej właśnie
równowadze podobnych i odmiennych gustów, wspólnej
i osobistej wiedzy opierała się ich przyjaźń.
Wkład Tolkiena w prace „T.C.B.S.”, jak zaczęli nazywać
swoją grupę, odzwierciedlał szeroki zakres jego lektur. Bawił
przyjaciół recytacją fragmentów Beowulfa, poematów Perła
i Pan Gawen i Zielony Rycerz, opowiadał im przerażające
fragmenty z nordyckiej Sagi o Völsungach, kpiąc przy okazji
z Wagnera, którego interpretację owych mitów traktował
z pogardą. Te popisy erudycji wcale nie dziwiły jego
przyjaciół, według Wisemana „T.C.B.S. przyjmowało to jako
kolejny dowód na to, że samo T.C.B.S. jest dziwne”. Być
może to prawda, chociaż takie kółka nie były (i nie są) czymś
wyjątkowym wśród wykształconej młodzieży, przechodzącej
okres entuzjastycznych odkryć intelektualnych.
Później do grupy dołączył czwarty członek. Był to Geoffrey
Bache Smith, o rok młodszy od Gilsona, a prawie o trzy od
Tolkiena. Nie był „klasykiem” jak pozostali, wybrał
nowożytny profil nauczania. Mieszkał z bratem i owdowiałą
matką w West Bromwich i charakteryzował się tym, co jego
przyjaciele uznawali za dowcip ze środkowej Anglii. T.C.B.S.
przyjęło go w swoje szeregi częściowo dzięki temu,
a częściowo z powodu jego niezwykle rzadkich w Szkole
Króla Edwarda kwalifikacji: znał literaturę angielską,
szczególnie poezję, i sam był dość zdolnym poetą. Pod
wpływem „G.B.S.” T.C.B.S. zaczęło uświadamiać sobie
znaczenie poezji, do czego Tolkien dochodził już od pewnego
czasu samodzielnie.
Tylko dwaj nauczyciele w Szkole Króla Edwarda próbowali
poważnie nauczać literatury angielskiej. Jednym z nich był
George Brewerton, a drugim R.W. Reynolds. „Dickie”
Reynolds, były krytyk literacki pewnego londyńskiego
czasopisma, usiłował zaszczepić u swoich uczniów pojęcia
smaku i stylu. Niezbyt mu się to udało w wypadku Ronalda
Tolkiena, który od Miltona i Keatsa wolał poezję rzymską
i grecką. Być może jednak lekcje Reynoldsa miały coś
wspólnego z tym, że w wieku osiemnastu lat Tolkien zaczął
nieśmiało pisać wiersze. Nie było ich dużo i były niezbyt
dobre, z pewnością nie lepsze niż przeciętne młodzieńcze
próby z owych czasów. Właściwie tylko raz pojawił się w nich
element nieprawdopodobieństwa, a mianowicie w lipcu 1910
roku, kiedy Ronald napisał wiersz zatytułowany Wood-
sunshine [Leśny blask słońca], opisujący scenę w lesie.
Znalazł się w nim następujący ustęp:

Przybądźcie ze śpiewem, lekkie duszki o kroku wesołym,


Jak zwidy, jak lśniące odbicia radości
Całe z promieni, co nie znacie troski,
Na ten z zieleni i brązów dywan, i już nie odchodźcie.
O, przyjdźcie do mnie i tańczcie! Leśne chochliki,
O, przyjdźcie do mnie! Zaśpiewajcie mi, nim znikniecie!

Duszki tańczące na leśnym kobiercu wydają się dziwnym


tematem dla osiemnastoletniego gracza w rugby, któremu
bardzo się podobali Grendel i smok Fafnir. Dlaczego
Tolkienowi przyszło do głowy, by o nich pisać?
Być może miał z tym coś wspólnego J.M. Barrie.
W kwietniu 1910 roku Tolkien zobaczył w jednym z teatrów
Birmingham Piotrusia Pana i zanotował w swoim dzienniku:
„Nie da się tego opisać, ale nie zapomnę przedstawienia do
końca życia. Żałuję, że nie było ze mną E.”. Być może jednak
ważniejszy był entuzjazm, jaki żywił dla katolickiego poety
mistycznego Francisa Thompsona. Pod koniec nauki w szkole
Tolkien dobrze orientował się w poezji Thompsona, później
zaś stał się jej znawcą. Wood-sunshine wyraźnie przypomina
fragment z pierwszej części Sister Songs [Pieśni dla sióstr]
Thompsona, w którym poeta widzi na polanie najpierw
jednego elfa, a potem całą chmarę leśnych duszków, a kiedy
się porusza, wszystkie znikają. Może to właśnie było
przyczyną zainteresowania Tolkiena tą tematyką. Bez
względu jednak na to, skąd się wzięły, tańczące elfy miały się
pojawiać w jego wczesnych wierszach wiele razy.
W 1910 roku zajęty był przede wszystkim wytężoną pracą
przed przystąpieniem do drugiej próby zdobycia
oksfordzkiego stypendium. Uczył się samodzielnie tyle, na ile
mu starczało czasu, ale napotykał liczne przeszkody, przede
wszystkim rugby. Ronald spędzał wiele popołudni na
błotnistym boisku szkolnym przy Eastern Road, skąd do
domu trzeba było długo jechać na rowerze, często po
ciemku, z lampką naftową przymocowaną z tyłu. Rugby
stanowiło czasami przyczynę urazów: podczas pewnego
meczu Tolkien złamał nos, który nigdy już w pełni nie
odzyskał poprzedniego kształtu, kiedy indziej rozciął sobie
język i chociaż rana dobrze się zagoiła, później w dużym
stopniu na nią zrzucał winę za swoją niewyraźną wymowę.
(W rzeczywistości niewyraźnie mówił jeszcze przed
skaleczeniem języka, a brało się to raczej z tego, że miał za
wiele do powiedzenia, a nie z powodu jakiejś fizycznej wady.
Poezję potrafił recytować ze wspaniałą dykcją). Spędzał
także dużo czasu, studiując języki, zarówno historyczne, jak
i te wymyślone przez siebie. W semestrze wiosennym 1910
roku wygłosił przed pierwszą klasą w Szkole Króla Edwarda
wykład pod tytułem: Współczesne języki Europy – derywacje
i możliwości. Odczytanie go zajęło trzy godzinne lekcje, a i
tak nauczyciel przerwał mu przed dotarciem do omówienia
owych „możliwości”. Dużo czasu poświęcał też spotkaniom
w kole dyskusyjnym. W Szkole Króla Edwarda panował
zwyczaj prowadzenia całych dyskusji po łacinie, ale to było
dla Tolkiena zbyt łatwe: podczas jednej z debat, odgrywając
rolę greckiego senatora w senacie, przemawiał tylko po
grecku. Kiedy indziej zdziwił kolegów, gdy jako barbarzyński
poseł odezwał się płynnie po gocku, a za trzecim znów razem
mówił po staroangielsku. Te zajęcia pochłaniały wiele godzin
i Tolkien nie mógł powiedzieć, że poświęcał wystarczająco
dużo czasu na przygotowanie się do zdobycia stypendium.
Niemniej w grudniu 1910 roku wyruszył do Oksfordu
z większą wiarą w powodzenie.
Tym razem mu się udało. 17 grudnia 1910 roku dowiedział
się, że zdobył stypendium Open Classical Exhibition do
Kolegium Exeter. Wynik nie był tak dobry, jak można by się
spodziewać, ponieważ Tolkien był wystarczająco
przygotowany, by zdobyć jakieś bardziej wartościowe
stypendium, a Exhibition (stypendium nieco niższej
kategorii) wynosiło zaledwie sześćdziesiąt funtów rocznie.
Mimo wszystko było to spore osiągnięcie i z pomocą
kwestarza Szkoły Króla Edwarda oraz ojca Francisa Tolkien
mógł pojechać do Oksfordu.

Po zapewnieniu sobie najbliższej przyszłości Tolkien uwolnił


się spod presji szkolnej pracy. W ciągu ostatnich semestrów
nauki miał jednak mnóstwo zajęć. Został starostą klasy,
sekretarzem koła dyskusyjnego i sekretarzem drużyny
piłkarskiej. Przedstawił szkolnemu kołu literackiemu referat
o sagach skandynawskich, ilustrując go fragmentami tekstów
odczytywanymi w oryginale. Mniej więcej w tym czasie
odkrył fińską Kalevalę, czyli Krainę Bohaterów, zbiór
poematów będących główną skarbnicą fińskiej mitologii.
Niedługo później napisał pochlebnie o „tym dziwnym
narodzie i nowych bogach, tym plemieniu pozbawionych
hipokryzji bohaterów, przyziemnych i skandalicznie się
zachowujących”, dodając: „im więcej o nich czytałem, tym
swobodniej się wśród nich czułem i tym bardziej mi się to
wszystko podobało”. Odkrył Kalevalę w przekładzie W.H.
Kirby’ego i postanowił jak najszybciej znaleźć oryginalne
wydanie fińskie.
Semestr letni 1911 roku był jego ostatnim semestrem
w Szkole Króla Edwarda. Zakończył się jak zwykle
przedstawieniem greckiej sztuki z partiami śpiewanymi na
melodie z music-halli. Tym razem wybór padł na Pokój
Arystofanesa, w którym Tolkien grał Hermesa. Następnie
(był to jeszcze jeden zwyczaj w tej szkole) odśpiewano po
grecku hymn państwowy, po czym na scenę szkolnej kariery
Tolkiena opadła kurtyna. „Czekający na mnie krewni wysłali
po mnie woźnego – wspominał lata później. – Oświadczył im,
że moje przyjście może się opóźnić. «W tej chwili», oznajmił,
«jest duszą towarzystwa». To było bardzo taktownie
powiedziane. W rzeczywistości skończywszy właśnie grać
w greckiej sztuce, miałem na sobie sandały i himation
i demonstrowałem, udaną moim zdaniem, wersję
ekstatycznego tańca bachicznego”. Wszystko nagle się
skończyło. Kochał swoją szkołę i teraz nie chciał jej
opuszczać. „Czułem się jak młody wróbel wyrzucony
z wysoko położonego gniazda”, wspominał.
Podczas letnich wakacji odbył podróż do Szwajcarii.
Razem z bratem Hilarym znalazł się w grupie
zorganizowanej przez rodzinę Brookes-Smithów, na których
farmie w Sussex pracował teraz Hilary, który wcześniej
opuścił szkołę, by zająć się rolnictwem. Było mniej więcej
dziesięcioro wycieczkowiczów: rodzice Brookes-Smithowie,
ich dzieci, Ronald i Hilary Tolkienowie, ich owdowiała ciotka
Jane i kilka samotnych nauczycielek, przyjaciółek pani
Brookes-Smith. Po dotarciu do Interlaken wybrali się na
wycieczkę. Po pięćdziesięciu sześciu latach Ronald tak
wspominał ówczesne przygody:

Szliśmy pieszo z olbrzymimi plecakami prawie całą drogę


z Interlaken, głównie górskimi ścieżkami, do
Lauterbrunnen, a stamtąd do Mürren i w końcu do
Lauterbrunnental, leżącego wśród dzikich moren. My,
mężczyźni, spaliśmy w spartańskich warunkach, często na
strychach na sianie czy w oborach, ponieważ szliśmy,
kierując się mapami, unikaliśmy dróg i nie zamawialiśmy
noclegów, a skromne śniadania jedliśmy pod gołym
niebem. Potem chyba poszliśmy na wschód przez oba
Scheidegg do Grindelwaldu, mając po prawej ręce szczyty
Eiger i Mönch, i w końcu dotarliśmy do Meiringen.
Rozstałem się z widokiem Jungfrau z wielkim żalem,
podobnie jak z ostro odcinającym się na ciemnym błękicie
Silberhornem.
Dotarliśmy do Brig na piechotę, mam stamtąd mgliste
wspomnienia hałasu: była tam wtedy sieć tramwajów
zgrzytających po szynach przez, jak się wydawało, co
najmniej dwadzieścia godzin dziennie. Po takiej nocy
wspięliśmy się dobrych kilkaset metrów do „wioski”
u podnóża lodowca Aletsch, gdzie spędziliśmy kilka nocy
w schronisku pod dachem i na łóżkach (a raczej pod nimi,
bett to bezkształtny worek, pod który się wślizgiwało).
Pewnego dnia wybraliśmy się na długą wyprawę
z przewodnikami na lodowiec Aletsch – wtedy omal nie
straciłem życia. Mieliśmy przewodników, ale albo nie mieli
oni doświadczenia w warunkach gorącego lata, albo
niezbyt się przejmowali, albo za późno wyruszyliśmy.
W każdym razie w południe szliśmy gęsiego w dużych
odstępach od siebie wzdłuż wąskiego szlaku, mając po
prawej stronie wznoszący się aż po horyzont ośnieżony
stok, a po lewej przepaść. Tego lata stopniało sporo
śniegu i widać było kamienie i głazy, które (jak
przypuszczam) normalnie są przykryte. Południowe słońce
nadal topiło śnieg i z niepokojem zauważyliśmy, że wiele
głazów zaczyna coraz szybciej staczać się w dół. Były
wielkości od pomarańczy do dużych piłek, a kilka z nich
było o wiele większych. Przeskakiwały przez naszą ścieżkę
i spadały w przepaść. Zaczynały się toczyć powoli i zwykle
prosto, ale ścieżka była nierówna i trzeba było
jednocześnie patrzeć pod nogi. Pamiętam, że osoba idąca
tuż przede mną (starsza nauczycielka) nagle pisnęła
i skoczyła do przodu, a między nami przemknął spory głaz.
Minął moje niemęskie kolana w odległości najwyżej stopy.
Potem poszliśmy do Valais; moje wspomnienia stamtąd są
już mniej wyraźne, chociaż pamiętam, jak pewnego
wieczoru nasza zszargana grupa przybyła do Zermatt,
gdzie zlustrowały nas przez swoje lorgnon francuskie
bourgeoises dames. Powiązani linami (bez tego wpadłbym
do śnieżnej szczeliny) wspięliśmy się z przewodnikami do
wysoko położonej chaty Klubu Alpejczyków. Pamiętam
stamtąd oślepiającą biel śnieżnej pustyni, rozciągającej się
między nami a czarnym rogiem odległego o kilka mil
Matterhornu.

Tolkien kupił w Szwajcarii kilka pocztówek. Wśród nich


znalazła się reprodukcja obrazu niemieckiego malarza J.
Madelenera. Jest on zatytułowany Der Berggeist, „Duch
gór”, i przedstawia starego mężczyznę siedzącego na
kamieniu pod sosną. Ma on siwą brodę, szerokoskrzydły
okrągły kapelusz i długi płaszcz. Mówi coś do białego jelonka
trącającego nosem jego dłonie odwrócone wnętrzem do góry,
a twarz ma pełną humoru i współczucia. W dali widać
skaliste góry. Tolkien starannie zachował tę pocztówkę
i długi czas potem napisał na kopercie, w której ją trzymał:
„Pierwowzór Gandalfa”.
Podróżnicy wrócili do Anglii na początku września.
Znalazłszy się w Birmingham, Tolkien spakował się i pod
koniec drugiego tygodnia października skorzystał
z uprzejmości swojego dawnego nauczyciela, „Dickiego”
Reynoldsa, który miał samochód i zaproponował mu, że go
podwiezie do Oksfordu na pierwszy semestr studiów.
5. Oksford

Zanim samochód zdążył na dobre wjechać do Oksfordu,


Tolkien nabrał przekonania, że będzie tu szczęśliwy. Było to
miasto, które po brudzie i bezbarwności Birmingham mógł
kochać i szanować. Co prawda w oczach przypadkowego
obserwatora jego kolegium, Exeter, nie wyróżniało się
pięknem na tle reszty uniwersytetu. Pozbawiona smaku
fasada autorstwa George’a Gilberta i kaplica, niegustowna
kopia Sainte Chapelle, wcale nie były ładniejsze od
neogotyckiego budynku szkoły Barry’ego w Birmingham.
Jednak w odległości kilku kroków znajdował się ogród
kolegium, w którym wysoka brzoza wznosiła się powyżej
dachów, a platan i kasztanowiec wyciągały gałęzie ponad
murem i ocieniały Brasenose Lane i Radcliffe Square. Dla
Ronalda było to jego kolegium, jego dom, pierwszy
prawdziwy dom, jaki miał od śmierci matki. U wejścia do
klatki schodowej na tablicy było wypisane jego nazwisko,
a po nierównych drewnianych schodach z szeroką czarną
poręczą wchodziło się na górę, gdzie znajdowały się jego
pokoje: sypialnia i skromny, lecz przyjemny salonik,
wychodzący na wąską Turl Street. Był to szczyt marzeń.
W 1911 roku większość studentów Oksfordu pochodziła
z zamożnych rodzin należących do klas wyższych. Wielu
z nich zaliczało się nawet do arystokracji. W owych czasach
uniwersytet służył głównie takim właśnie młodzieńcom i stąd
brał się stosunkowo luksusowy styl życia, w ramach którego
„skauci” (służący zatrudnieni w kolegium) usługiwali
studentom w ich pokojach. Jednak obok zamożnych
arystokratów istniała zupełnie inna grupa studentów: „biedni
stypendyści”, którzy nawet jeśli nie byli rzeczywiście biedni,
to pochodzili z niezamożnych rodzin i mogli studiować
jedynie dzięki pomocy finansowej w postaci stypendiów. Ta
pierwsza grupa nie zawsze umilała życie grupie drugiej
i gdyby Tolkien (jako stypendysta wywodzący się z klasy
średniej) znalazł się w jednym z modniejszych kolegiów, to
prawdopodobnie padłby ofiarą snobizmu. Na jego szczęście
do tradycji Kolegium Exeter nie należało podkreślanie różnic
społecznych.
Szczęśliwie dla Tolkiena złożyło się też, że na drugim roku
w jego kolegium było dwóch katolików, którzy go odszukali
i pomogli się zadomowić. Później szybko zawarł wiele
znajomości, chociaż musiał być ostrożny z pieniędzmi, miał
bowiem tylko niewielki dochód, a w społeczności stworzonej
według gustów bogaczy trudno było żyć oszczędnie. Jego
skaut przynosił mu co rano śniadanie do pokoju; można je
było ograniczyć do skromnego posiłku składającego się
z grzanek i kawy, lecz istniała tradycja zapraszania na
śniadanie kolegów, która wymagała poczęstowania ich czymś
bardziej konkretnym. Lunch składał się z chleba, sera i piwa,
także przynoszonych do pokoju przez skauta, a i kolacja,
jedzona tradycyjnie w jadalni kolegium, nie była kosztowna,
lecz miło było przyjmować w jej trakcie poczęstunek
w postaci piwa czy wina, za który to gest trzeba się było
oczywiście zrewanżować przyjaciołom. Kiedy rano w sobotę
przychodziło zapłacić „battel”, czyli uczelniany rachunek,
mógł się on okazać nieprzyjemnie wysoki. Trzeba było też
kupić sobie ubrania i znaleźć kilka mebli do pokojów, bo
kolegium zapewniało tylko podstawowe sprzęty. Koszty
utrzymania rosły, a chociaż oksfordzcy sprzedawcy byli
przyzwyczajeni do dawania prawie nieograniczonego
kredytu, to w końcu należało uregulować dług. Po roku
Tolkien napisał, że ma „dobre kilka niezapłaconych
rachunków” i dodał: „Sprawy pieniężne nie wyglądają zbyt
wesoło”.
Szybko włączył się w życie uniwersyteckie. Grał w rugby,
chociaż nie został czołowym zawodnikiem drużyny kolegium.
Nie wiosłował, bo właśnie wioślarstwo było w Oksfordzie
domeną absolwentów szkół publicznych [czyli prywatnych –
przyp. tłum.], ale wstąpił do istniejącego przy kolegium
Klubu Eseistów i Towarzystwa Krasomówczego. Brał także
udział w działalności Stapeldon, koła dyskusyjnego kolegium,
a przy tym założył własny klub. Nosił nazwę Apolausticks
(„ci, którzy pobłażają samym sobie”) i składał się głównie
z podobnych mu studentów pierwszego roku. Wygłaszano
tam referaty, odbywały się dyskusje i debaty, a także duże,
wystawne kolacje. Posiedzenia klubu były o stopień bardziej
wyrafinowane od herbatek w szkolnej bibliotece, ale
stanowiły przejaw tego samego ducha, który przyczynił się
do powstania T.C.B.S. Tolkien rzeczywiście najlepiej się czuł
w grupie bliskich przyjaciół, gdzie królowały rozmowy, tytoń
(sam był gorącym entuzjastą fajki, ale czasami popalał drogie
papierosy) i męskie towarzystwo.
W Oksfordzie towarzystwo musiało być męskie. Owszem,
na wykłady chodziła pewna liczba kobiet, ale mieszkały one
w żeńskich kolegiach – ponurych enklawach na
przedmieściach – i ilekroć nawiązywały rozmowę z młodym
mężczyzną, musiały to robić w towarzystwie przyzwoitki.
W każdym razie mężczyźni zdecydowanie woleli własne
towarzystwo. Większość z nich właśnie wyszła z męskich
szkół publicznych i z zadowoleniem przyjmowała męską
atmosferę Oksfordu.
Posługiwali się między sobą dziwnym żargonem, który
zmieniał „śniadanie” [breakfast] w brekker, „wykład”
[lecture] w lekker, „związek” [union] w ugger, a „śpiewanki”
[sing-song] i „psikus” [practical joke] w sigger-sogger
i pragger-jogger. Tolkien przejął ten sposób mówienia
i z entuzjazmem włączył się do popularnych wówczas figli
płatanych Miastu przez Togi. Oto jego sprawozdanie
z charakterystycznych rozrywek wieczornych:

Za dziesięć dziewiąta usłyszeliśmy odległy ryk głosów. Od


razu wiedzieliśmy, że coś się kroi, więc wybiegliśmy
z kolegium i przez dwie godziny znajdowaliśmy się
w samym środku zabawy. Przez jakąś godzinę nękaliśmy
miasto, policję i delegatów do spraw dyscyplinarnych.
Geoffrey i ja złapaliśmy autobus i pojechaliśmy nim do
Cornmarket, wydając rozmaite nieziemskie głosy i ciągnąc
za sobą szalony tłum przemieszanych ze sobą studentów
i miastowych. Kiedy dojechaliśmy do wieży Carfax,
autobus był wypchany studentami. Na miejscu
skierowałem kilka poruszających słów do wielkiego tłumu,
po czym udaliśmy się ku maggers memugger, czyli
Martyr’s Memorial [Pomnik Męczenników – przyp. tłum.],
gdzie znów przemówiłem do tłumu. Nie wyciągnięto
z tego wszystkiego żadnych konsekwencji
dyscyplinarnych!

Takie głośne, zuchwałe i prostackie zachowanie częściej się


spotykało wśród studentów z wyższych lat niż wśród
„biednych stypendystów” w rodzaju Tolkiena, z których
większość unikała tego rodzaju wybryków i poświęcała się
raczej studiom. Tolkien był jednak zbyt towarzyski, by nie
włączyć się do każdej zabawy. Częściowo dlatego nie bardzo
się przykładał do pracy.
Odbywał studia klasyczne i musiał chodzić na wykłady
i konsultacje, ale przez pierwsze dwa semestry jego nauki
w Kolegium Exeter nie było adiunkta do spraw literatury
klasycznej i zanim stanowisko to zostało objęte (przez E.A.
Barbera, dobrego uczonego, lecz oschłego nauczyciela),
Ronald opuścił się w nauce. Autorzy rzymscy i greccy już go
nudzili; o wiele bardziej interesująca wydawała mu się
literatura germańska. Nie pociągały go wykłady o Cyceronie
i Demostenesie, z których chętnie uciekał do swojej kwatery,
gdzie mógł się oddawać pracy nad wymyślonymi przez siebie
językami. Był jednak taki obszar programu studiów, który go
interesował. Jako specjalizację wybrał filologię
porównawczą, co oznaczało, że chodził na zajęcia i wykłady
niezwykłego Josepha Wrighta.
Joseph Wright pochodził z Yorkshire i wszystko
zawdzięczał sobie. Piął się po szczeblach kariery od samego
dołu, by w końcu zostać profesorem filologii porównawczej.
Od szóstego roku życia pracował w fabryce wełny, nie miał
więc okazji nauczyć się czytać ani pisać w szkole. Jednak
kiedy skończył piętnaście lat, zaczął zazdrościć kolegom
z pracy, którzy potrafili przeczytać gazetę, i nauczył się tej
sztuki samodzielnie. Nie zajęło mu to wiele czasu, a tylko
pobudziło pragnienie dalszej nauki, dlatego poszedł do
szkoły wieczorowej, gdzie studiował francuski i niemiecki.
Sam nauczył się łaciny i matematyki, ślęcząc nad
podręcznikami do drugiej nad ranem i wstając o piątej, żeby
pójść do pracy. Kiedy skończył osiemnaście lat, poczuł, że
jego obowiązkiem jest przekazanie swojej wiedzy innym,
założył więc w sypialni domu swojej owdowiałej matki szkołę
wieczorową, biorąc od kolegów z pracy po dwa pensy
tygodniowo za naukę. W wieku dwudziestu jeden lat
postanowił przeznaczyć swoje oszczędności na opłacenie
jednego semestru studiów na niemieckim uniwersytecie;
popłynął statkiem do Antwerpii i wędrował pieszo, od jednej
miejscowości do drugiej, do Heidelbergu. Tam zainteresował
się filologią. W ten sposób ów były robotnik studiował
sanskryt, gocki, starobułgarski, litewski, rosyjski,
staronordyjski, starosaksoński, staro-
i średniowysokoniemiecki i staroangielski, a w końcu napisał
doktorat. Po powrocie do Anglii pojawił się w Oksfordzie,
gdzie wkrótce został mianowany profesorem filologii
porównawczej. Mógł sobie pozwolić na wynajęcie
niewielkiego domu przy Norham Road, gdzie zatrudnił
gospodynię. Żył oszczędnie jak prawdziwy mieszkaniec
Yorkshire: pił piwo, które kupował na baryłki, ale uznał, że
kończy się ono zbyt szybko, więc umówił się z gospodynią (o
imieniu Sarah), że to ona będzie je kupować, on zaś będzie
jej płacił za każdy wypity kufel. Nadal pracował intensywnie:
rozpoczął pisanie serii podręczników do nauki języków,
a wśród nich pracy o języku gockim, która dla Tolkiena stała
się objawieniem. Co najważniejsze, zaczął opracowywać
English Dialects Dictionary [Słownik dialektów angielskich],
który w końcu został wydany w sześciu opasłych tomach.
Sam nigdy nie pozbył się akcentu z Yorkshire i wciąż płynnie
posługiwał się dialektem używanym w rodzinnej wiosce. Co
noc pracował do późna. Dom, w którym mieszkał, składał się
z dwóch bliźniaczych części, drugą zajmował doktor
Neubauer, wykładowca literatury rabinicznej. Neubauer miał
słaby wzrok i nie mógł pracować przy sztucznym świetle.
Kiedy Joseph Wright szedł spać o świcie, stukał w ścianę, by
obudzić sąsiada, wołając: „Dzień dobry!”, na co Neubauer
odpowiadał: „Dobranoc!”. Wright ożenił się z byłą uczennicą.
Urodziło im się dwoje dzieci, które zmarły w wieku kilku lat.
Mimo tej tragedii Wrightowie prowadzili pełen życia wielki
dom, wybudowany według projektu Josepha przy Banbury
Road. W 1912 roku Ronald Tolkien przyszedł do Wrighta
jako uczeń i na zawsze zapamiętał „ogromny stół w jadalni
Joego Wrighta, przy którym siedziałem samotnie na jednym
jego końcu, ucząc się elementów filologii greckiej
z błyskających w mroku okularów”. Miał też zapamiętać
obfite podwieczorki w stylu Yorkshire, wyprawiane przez
Wrightów w niedzielne popołudnia, kiedy to Joseph odkrawał
potężne kawały ciężkiego placka ze śliwkami, a terier
szkocki Jack popisywał się swoją sztuczką polegającą na
głośnym oblizywaniu się, kiedy jego pan wypowiadał gockie
słowo oznaczające figowiec, smakka-bagms.
Jako nauczyciel Wright przekazał Tolkienowi swój
niegasnący entuzjazm dla filologii – przedmiotu, który
wydobył go z niebytu i biedy. Wright zawsze był
wymagającym nauczycielem, a tego właśnie potrzebował
Tolkien. Dzięki swojej szerokiej wiedzy w dziedzinie
językoznawstwa Ronald zaczął już odczuwać pewną
wyższość w stosunku do swoich kolegów klasyków, tutaj
jednak znalazł kogoś, kto mu powiedział, że ma przed sobą
jeszcze długą drogę. Jednocześnie Wright zachęcał go do
wykazania inicjatywy. Usłyszawszy, że Tolkien interesował
się kiedyś walijskim, doradził mu rozwijanie tej pasji, chociaż
udzielił mu tej rady w typowy dla Yorkshire’u sposób: „Weź
się za celtycki, chłopcze – w tym są pieniądze”.
Tolkien posłuchał rady, chociaż niedokładnie w sposób,
jaki miał na myśli Wright. Udało mu się znaleźć książki
o średniowiecznym walijskim i wkrótce zaczął czytać
w języku, który fascynował go od chwili, gdy zobaczył kilka
wyrazów widniejących na wagonach z węglem. Nie
rozczarował się: spełniły się wszystkie jego oczekiwania
dotyczące urody tego języka. Uroda – to właśnie podobało
mu się w walijskim: wygląd i brzmienie słów, niemal bez
względu na ich znaczenie. Kiedyś powiedział: „Większość
użytkowników języka angielskiego przyzna na przykład, że
cellar door [drzwi do piwnicy] brzmi pięknie, szczególnie
w oderwaniu od znaczenia (i pisowni). Piękniej niż
powiedzmy sky [niebo] i o wiele piękniej niż beautiful
[piękny]. Otóż dla mnie w walijskim takie cellar doors
zdarzają się niezwykle często”. Tolkien był tak
zafascynowany walijskim, że aż dziwne, iż nie pojechał do
Walii podczas studiów. W pewnym sensie było to jednak dla
niego typowe. Chociaż zajmował się dawną literaturą wielu
krajów, odwiedził niewiele z nich, często z powodu braku
okazji, ale częściowo może z niedostatku chęci. W istocie
strona średniowiecznego tekstu może mieć większą moc niż
współczesna rzeczywistość kraju, który go zrodził.
Dziewiętnastoletni Ronald Tolkien, 1911.

Podczas studiów Tolkien rozwinął wyniesione


z dzieciństwa zainteresowania malarstwem i rysunkiem,
zaczął też wykazywać w tych dziedzinach pewne zdolności,
głównie przy szkicowaniu krajobrazów. Poświęcał także
wiele uwagi kaligrafii i doskonale opanował wiele stylów
pisma. W kaligrafii łączyły się jego zamiłowanie do słowa
i spojrzenie artysty; odzwierciedlała ona również jego
wielostronną osobowość, jak bowiem zauważył któryś z jego
ówczesnych znajomych (tylko lekko przesadzając): „Dla
każdego z przyjaciół miał inny charakter pisma”.
Pierwsze studenckie wakacje, Boże Narodzenie 1911
roku, spędził, odwiedzając stare kąty. T.C.B.S. przetrwał jego
odejście ze Szkoły Króla Edwarda; klub przygotowywał się
teraz do największego wydarzenia w jego krótkiej historii:
wystawienia sztuki The Rivals [Rywale] Sheridana.
Pomysłodawcą był R.Q. Gilson, entuzjasta XVIII stulecia,
a ponieważ jego ojciec był dyrektorem szkoły, chłopak nie
miał żadnych trudności ze zdobyciem zezwolenia, chociaż
nigdy nie wystawiano tu sztuki angielskiego dramatopisarza.
On i Christopher Wiseman (obaj byli jeszcze uczniami)
przydzielili role kolegom. Z łatwością wciągnęli do
przedstawienia G.B. Smitha, którego nie uważano za członka
T.C.B.S., ale bardzo w gronie klubowiczów lubiano. Kto miał
jednak zagrać główną rolę komiczną, rolę pani Malaprop?
Któż jeśli nie ich drogi John Ronald?! W ten sposób pod
koniec swojego pierwszego semestru w Oksfordzie Tolkien
przyjechał do Birmingham i wziął udział w ostatnich próbach
spektaklu.
Miało zostać odegrane tylko jedno przedstawienie. Tak się
złożyło, że próbę kostiumową zakończyli na długo przed
podniesieniem kurtyny. Zamiast kręcić się w pobliżu,
członkowie T.C.B.S. postanowili więc – w płaszczach
narzuconych na kostiumy – pójść na herbatę do Barrow’s,
czyli domu towarowego, od którego nazwy pochodziła litera
B w T.C.B.S. „Wagon kolejowy” był pusty, więc zdjęli
płaszcze. Do końca życia zapamiętali zdumienie kelnerek
i sprzedawczyń.
A potem odbyło się przedstawienie. Gazetka szkolna tak
o nim pisała: „Pani Malaprop J.R.R. Tolkiena była prawdziwą
kreacją, znakomitą pod każdym względem, łącznie
z charakteryzacją. R.Q. Gilson jako kapitan Absolute okazał
się niezwykle atrakcyjnym bohaterem, dźwigał ciężar
nadzwyczaj trudnej roli z podziwu godnym zapałem
i kunsztem, a C.L. Wiseman był bardzo przekonujący w roli
starego choleryka sir Anthony’ego. Wśród pomniejszych
postaci na wielką pochwałę zasługuje trudna i niewdzięczna
rola Faulklanda w wykonaniu G.B. Smitha”. Wydarzenie to
scementowało przyjaźń Tolkiena z G.B. Smithem. Miała ona
być trwała i owocna, a Smith był odtąd uważany za
pełnoprawnego członka T.C.B.S.
Podczas letnich wakacji w 1912 roku Tolkien dwa
tygodnie spędził na obozie Konnicy Króla Edwarda,
ochotniczego pułku rezerwy kawalerii, do którego się
niedawno zaciągnął. Podobały mu się galopy po równinach
Kentu – obóz znajdował się w okolicy Folkestone – ale te dwa
tygodnie okazały się wietrzne i deszczowe, tak że nocami
namioty były często zrywane przez wicher. Ta próbka życia
w siodle i pod namiotem wystarczyła i po kilku miesiącach
Tolkien wystąpił z pułku. Po zakończeniu obozu wybrał się na
pieszą wędrówkę po Berkshire: rysował tamtejsze wioski
i wspinał się na wzgórza.
Pierwszy rok studiów minął wyjątkowo szybko. Tolkien
mało pracował i stawał się leniwy. W Birmingham chodził na
mszę kilka razy w tygodniu, lecz teraz, bez czujnego
spojrzenia ojca Francisa, bardzo łatwo było mu zostawać
rano w łóżku, szczególnie po długich wieczornych
rozmowach z przyjaciółmi, prowadzonych przy kominku
z fajką w dłoni. Ze smutkiem zapisał, że jego pierwsze
semestry w Oksfordzie minęły „właściwie bez praktyk
religijnych”. Starał się naprawić swoje postępowanie,
prowadząc dziennik dla Edith, w którym zapisywał wszystkie
występki i niedociągnięcia. Jednak mimo że dziewczyna była
dla niego świetlistym ideałem (czyż nie przysięgli sobie
miłości i czy nie wiązało to ich ze sobą?), nadal nie wolno mu
było do niej pisać ani się z nią spotykać, dopóki nie ukończy
dwudziestu jeden lat – a to miało nastąpić za wiele miesięcy.
Tymczasem łatwo było spędzać kolejne semestry na
kosztownych kolacjach, nocnych rozmowach i ślęczeniu nad
średniowiecznym walijskim oraz nad wymyślonymi językami.
Mniej więcej w tym czasie Tolkien odkrył fiński. Od chwili,
gdy przeczytał Kalevalę w angielskim tłumaczeniu, miał
nadzieję, że choć w niewielkim stopniu pozna ten język.
Teraz znalazł w bibliotece Kolegium Exeter gramatykę
fińską. Za jej pomocą zajął się oryginalnym językiem
poematu. Powiedział później: „Było to jak odkrycie piwnicy
pełnej butelek wspaniałego wina nieznanego wcześniej
gatunku i smaku. Zupełnie mnie to oszołomiło”.
Nigdy nie nauczył się fińskiego na tyle dobrze, by
przedrzeć się przez całą Kalevalę w oryginale, ale skutek,
jaki to wywarło na tworzone przez niego języki, był
zasadniczy i niezwykły. Porzucił neogocki i zaczął tworzyć
własny język, mający wiele elementów fińskich. Był to język,
który później wyłoni się w opowieściach jako „quenya”, czyli
język Elfów Wysokiego Rodu. Do tego czasu miało upłynąć
jeszcze wiele lat, ale w umyśle Tolkiena już kiełkował
zarodek przyszłego odkrycia. Na spotkaniu koła
dyskusyjnego przy kolegium odczytał referat na temat
Kalevali, w którym poruszył sprawę znaczenia mitologii
spotykanej w fińskich poematach: „W owych mitologicznych
balladach mamy do czynienia z obfitością tego pierwotnego
podłoża, które w literaturze europejskiej różnych narodów
od wieków jest systematycznie i na różne sposoby
eliminowane i redukowane. […] Żałuję, że nie zostało go
więcej – że nie istnieje jego odpowiednik u Anglików”. To
interesujące spostrzeżenie; być może Tolkien już wtedy
myślał o stworzeniu takiej mitologii dla Anglii.
Boże Narodzenie 1912 roku spędził ze swoimi krewnymi
z rodziny Incledonów w Barnt Green pod Birmingham.
Zgodnie z rodzinną tradycją święta zostały urozmaicone
występami teatralnymi. I tym razem autorem wystawianej
sztuki był sam Ronald. Nosiła tytuł The Bloodhound, the
Chef, and the Suffragette [Ogar, kucharz i sufrażystka].
W późniejszym okresie życia twierdził, że nie lubi gatunku
dramatycznego, lecz w tym wypadku był nie tylko autorem
sztuki, ale i odtwórcą głównej roli, grał niejakiego „prof. dr.
hab. mgr. inż. A.B.C. Josepha Quiltera, alias światowej sławy
detektywa Ogara Sextona Q. Blake-Holmesa”, który
poszukuje zaginionej dziedziczki Gwendoliny Goodchild. Ona
tymczasem zakochała się w ubogim studencie, którego
poznała, ponieważ mieszkali w tym samym domu, nie może
jednak ujawnić się ojcu, dopóki nie skończy dwudziestu
jeden lat, co ma nastąpić za dwa dni, i wtedy będzie mogła
wyjść za mąż.
Ta rodzinna rozrywka kryła w sobie więcej prawdy, niż
podejrzewali Incledonowie. Tolkien nie tylko obchodził swoje
dwudzieste pierwsze urodziny kilka dni po przedstawieniu,
lecz także zamierzał poślubić Edith Bratt, na którą czekał
prawie trzy lata i która, czego był pewien, czekała na niego.
Kiedy zegar wybił północ, obwieszczając 3 stycznia 1913
roku oraz osiągnięcie przez Ronalda pełnoletności,
solenizant usiadł na łóżku i napisał do Edith list, w którym
ponawiał zapewnienie o swojej miłości i pytał: „Kiedy
będziemy mogli połączyć się przed Bogiem i światem?”.
Kiedy jednak Edith odpisała, oznajmiła w odpowiedzi, że
jest zaręczona z George’em Fieldem, bratem jej szkolnej
koleżanki Molly.
6. Połączenie

Mógł postanowić, że zapomni o Edith. Jego przyjaciele nie


wiedzieli o jej istnieniu, podobnie jak ciotki, wujowie
i kuzyni. Wiedział tylko ojciec Francis, ale mimo że nie był
już prawnym opiekunem Ronalda, nie życzył sobie, żeby
romans z Edith znów się zaczął. Ronald mógł więc podrzeć
list Edith i zostawić ją w ramionach George’a Fielda.
Istniały jednak deklaracje i obietnice z czasów Duchess
Road, których według Ronalda nie można było lekkomyślnie
złamać. Co więcej, Edith przez ostatnie trzy lata była jego
ideałem, natchnieniem i nadzieją na przyszłość. Pielęgnował
w sekrecie swoją miłość do niej, mimo że musiał ją podsycać
wyłącznie wspomnieniami młodzieńczego romansu i kilkoma
fotografiami z dzieciństwa. Dostrzegał teraz tylko jedną
możliwość: musi pojechać do Cheltenham, ubłagać ją, by
opuściła George’a Fielda, i poprosić, by wyszła za niego.
Wiedział, że się zgodzi. Zrobiła do tego aluzję w liście,
wyjaśniając, że zaręczyła się z George’em wyłącznie dlatego,
że był dla niej miły, a ona czuła się porzucona, nie znała
innych młodych mężczyzn i przestała wierzyć, że po tych
trzech latach Ronald będzie jeszcze chciał się z nią zobaczyć.
„Zaczęłam w Ciebie wątpić, Ronaldzie – napisała –
i pomyślałam, że przestało Ci na mnie zależeć”. Kiedy jednak
odezwał się, by odnowić dawne przyrzeczenie miłości, Edith
dawała do zrozumienia, że to wszystko zmienia.
Tak więc w środę 8 stycznia 1913 roku pojechał pociągiem
do Cheltenham i zastał na peronie Edith. Poszli na spacer za
miasto i usiedli pod wiaduktem kolejowym, aby
porozmawiać. Pod koniec dnia Edith oświadczyła, że zerwie
z George’em Fieldem i poślubi Ronalda Tolkiena.
Napisała do George’a i odesłała mu pierścionek. Biedak
był początkowo załamany, a jego rodzina obrażona i zła.
W końcu jednak przestało się mówić o sprawie i wszyscy
pozostali przyjaciółmi. Edith i Ronald nie ogłosili zaręczyn,
ponieważ nie byli pewni reakcji swoich rodzin i woleli
zaczekać, aż życiowe perspektywy Ronalda staną się
solidniejsze. Ronald wrócił do Oksfordu, czując, jak
„rozsadza go szczęście”.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił po przyjeździe,
było napisanie do ojca Francisa z informacją, że zamierzają
się z Edith pobrać. Głęboko się tym przejmował, lecz
odpowiedź, choć nie entuzjastyczna, była spokojna i pełna
rezygnacji. Całe szczęście, bo chociaż ksiądz nie był już
prawnym opiekunem Ronalda, to wciąż wspierał go
finansowo, co dla Ronalda stanowiło dużą pomoc. Było
bardzo ważne, żeby ojciec Francis uznał te zaręczyny.
Skoro Ronald odnowił więź z Edith, musiał całkowicie
poświęcić się Honour Moderations2, pierwszemu z dwóch
egzaminów, których zdanie miało mu zapewnić uzyskanie
stopnia naukowego z filologii klasycznej. W ciągu sześciu
tygodni usiłował wykonać pracę, którą powinien się
zajmować przez ostatnie cztery semestry, trudno jednak było
zerwać ze zwyczajem nocnych rozmów z przyjaciółmi
i wstawać rano, chociaż jak wielu innych przed nim Ronald
winił za to wilgotny oksfordzki klimat, a nie własne nocne
zajęcia. Kiedy pod koniec lutego rozpoczęły się Honour
Moderations, wciąż był słabo przygotowany do wielu
egzaminów. Z ulgą dowiedział się, że udało mu się zdobyć
drugą lokatę.
Wiedział jednak, że powinien wypaść lepiej. Pierwszą
lokatę w „Mods” niełatwo uzyskać, lecz leży ona w zasięgu
możliwości zdolnego studenta, który przykłada się do pracy.
Z pewnością należy się tego spodziewać po kimś, kto
zamierza zostać na uczelni, a Tolkien już o tym myślał.
Dostał jednak „czystą alfę”, pisząc właściwie bezbłędną
pracę z wybranej przez siebie specjalizacji – filologii
porównawczej. Był to częściowo hołd złożony wspaniałym
metodom nauczania Josepha Wrighta, ale i wskazówka, że
w tej dziedzinie Tolkien przejawia największy talent, co
również Kolegium Exeter zauważyło. Kolegium było
zawiedzione, że jako jeden ze stypendystów Tolkien nie
zasłużył na pierwszą lokatę, lecz zaproponowało, że skoro
dostał alfę z filologii, to powinien zostać właśnie filologiem.
Doktor Farnell, rektor Exeter, wiedział, że Tolkien interesuje
się staro- i średnioangielskim oraz innymi językami
germańskimi. Czy nie byłoby więc rzeczą rozsądną, gdyby
przeszedł na studia anglistyczne? Ronald zgodził się i na
początku semestru letniego 1913 roku porzucił studia
klasyczne i zaczął studiować anglistykę.
Kierunek studiów obejmujący język i literaturę angielską
był, według oksfordzkich standardów, jeszcze młody i na
dodatek podzielony. Z jednej strony znajdowali się filolodzy
i mediewiści, którzy twierdzili, że żadne dokonania literackie
po Chaucerze nie są warte tego, by uznać je za materiał
studiów uniwersyteckich. Z drugiej strony stali entuzjaści
literatury „współczesnej” (za taką uważano literaturę od
Chaucera po wiek XIX), którzy sądzili, że studia filologiczne
i nauka staro- i średnioangielskiego to „kupczenie słowami
i pedanteria”. Pod pewnymi względami błędem było
umieszczenie obu tych frakcji pod jednym szyldem.
W rezultacie studenci, którzy postanowili specjalizować się
w języku (to znaczy staro- i średnioangielskim oraz
w filologii), byli i tak zmuszeni czytać sporo nowoczesnej
literatury, a chcący studiować literaturę (czyli program
„współczesny”) musieli jednocześnie zgłębiać teksty
z podręcznika języka staroangielskiego i zaznajamiać się
z pewnymi dziedzinami filologii. Oba programy stanowiły
kompromis i nie zadowalały żadnej ze stron.
Nie było wątpliwości, którą stronę wybierze Tolkien. Miał
się specjalizować w studiach lingwistycznych. Jego
opiekunem naukowym został Kenneth Sisam, młody
Nowozelandczyk, który pełnił funkcję asystenta Arthura
Sampsona Napiera, profesora języka i literatury angielskiej.
Po spotkaniu z Sisamem i przejrzeniu programu – jak pisał –
„ogarnęła mnie panika, nie widzę bowiem, w jaki sposób ma
mi to zapewnić uczciwą pracę przez dwa lata i semestr”.
Wszystko wydawało się zbyt łatwe i znajome: znał już wiele
tekstów, które musiał przeczytać, a nawet znał trochę
staronordyjskiego, który wybrał jako specjalizację (pod
kierunkiem znawcy języka islandzkiego Williama Alexandra
Craigiego). Co więcej, Sisam początkowo nie sprawiał
wrażenia inspirującego nauczyciela. Był to cicho mówiący
mężczyzna, zaledwie o cztery lata starszy od Tolkiena; z całą
pewnością brakowało mu imponującej osobowości Josepha
Wrighta. Był jednak dokładnym i pracowitym naukowcem
i Ronald szybko zaczął go szanować i lubić. Jeśli natomiast
chodzi o pracę, to spędzał przy biurku więcej czasu niż
podczas studiów klasycznych. Nauka nie była tak łatwa, jak
się spodziewał, ponieważ poziom oksfordzkiej anglistyki był
bardzo wysoki. Wkrótce jednak opanował program i pisał
długie i zawiłe eseje na takie tematy jak: „Problemy
rozpowszechniania się zmian fonetycznych”, „Wydłużanie się
samogłosek w okresie staro- i średnioangielskim” oraz
„Anglonormańskie elementy w angielszczyźnie”. Był
szczególnie zainteresowany poszerzeniem wiedzy na temat
średnioangielskiego dialektu ze środkowej Anglii, a to
z powodu skojarzeń z okresem dzieciństwa i z pochodzeniem
jego rodziny; przeczytał także pewne pisane w języku
staroangielskim dzieła, z którymi dotąd się nie zetknął.
Wśród nich znajdował się Crist Cynewulfa, zbiór
religijnych wierszy staroangielskich. Uderzyły go dwa
znajdujące się tam wersy:

Eala Earendel engla beorhtast


ofer middangeard monnum sended.

(Witaj, Earendelu, najjaśniejszy z aniołów


ponad śródziemie posłany do ludzi).
Słowo Earendel jest objaśnione w słowniku języka
staroangielskiego jako „lśniące światło, promień”, lecz tutaj
najwyraźniej miało ono szczególne znaczenie. Tolkien uznał
je za odniesienie do Jana Chrzciciela, ale sądził, że Earendel
był pierwotnie nazwą gwiazdy zapowiadającej świt, czyli
Wenus. Pojawienie się owej nazwy w wierszach Cynewulfa
dziwnie go poruszyło. „Poczułem osobliwy dreszcz – pisał
wiele lat później – jakby coś we mnie drgnęło, na wpół
obudzone ze snu. Za tymi słowami, gdybym tylko potrafił to
uchwycić, kryło się coś bardzo odległego, dziwnego
i pięknego, co leżało daleko poza granicami języka
staroangielskiego”.
Jeszcze większą pożywkę dla wyobraźni znalazł, studiując
przedmiot swojej specjalizacji. Staronordyjski (lub
staroislandzki – terminy te są wymienne) to język
przywieziony do Islandii przez Norwegów uciekających w IX
wieku z rodzimego kraju. Tolkien znał już trochę język
nordyjski, a teraz zaczął szerzej studiować utrwaloną w nim
literaturę. Przeczytał sagi i Eddę młodszą, napisaną prozą,
a także Eddę starszą, zwana też Eddą poetycką, i w ten
sposób zetknął się ze starożytną skarbnicą islandzkich mitów
i legend.
Edda starsza to tytuł nadany zbiorowi poematów,
z których jedne są niekompletne, a teksty innych uległy
zniekształceniu. Główny korpus rękopiśmienny datuje się na
XIII wiek, jednak wiele składających się na Eddę wierszy jest
dawniejszych, pochodzących być może nawet sprzed okresu
zasiedlania Islandii. Niektóre z nich to poematy bohaterskie
opisujące świat ludzi, inne stanowią mitologiczne opowieści
o czynach bogów. Wśród mitologicznych pieśni Eddy starszej
najbardziej niezwykła jest Völuspa czyli „Wieszczba Wölwy”,
która przedstawia historię kosmosu od jego stworzenia
i przepowiada jego zagładę. Jest to najbardziej godne uwagi
dzieło spośród germańskich poematów mitologicznych. Jego
powstanie datuje się na sam koniec epoki nordyckiego
pogaństwa, kiedy to chrześcijaństwo zajmowało miejsce
wiary w dawnych bogów. Stworzony w pieśni obraz
pogańskiego kosmosu sprawia jednak wrażenie żyjącego
mitu, oddaje poczucie nabożnego zdumienia i tajemnicy.
Poemat ten wywarł głęboki wpływ na wyobraźnię Tolkiena.

W miesiącach, które nastąpiły po zaręczynach Edith


i Ronalda, sporo troski przysparzała im kwestia jej wyznania.
Jeśli małżeństwo miałoby zostać pobłogosławione przez jego
Kościół, to Edith musiałaby przejść na katolicyzm.
Teoretycznie nie miała nic przeciwko temu, w gruncie rzeczy
Edith żywiła przekonanie, że jej przodkowie wyznawali wiarę
katolicką. Nie była to jednak prosta sprawa. Edith należała
do Kościoła anglikańskiego i bardzo się w nim udzielała.
Podczas rozłąki z Ronaldem spora część jej życia wiązała się
z działalnością w kościele w Cheltenham, gdzie Edith
pomagała w pracy parafialnej. W rezultacie zdobyła tam
pewną pozycję, a była to wytworna parafia, typowa dla
eleganckiego miasta. Teraz Ronald chciał, żeby odcięła się
od tego wszystkiego i zaczęła chodzić do kościoła, w którym
nikt jej nie znał. Edith nie była tym pomysłem zachwycona.
Bała się też, że jej „wuj” Jessop, w którego domu mieszkała,
może się rozgniewać, jak wielu Anglików w jego wieku
i z jego pochodzeniem był bowiem bardzo antykatolicki. Czy
jeśli Edith przejdzie na stronę papistów, to pozwoli jej nadal
mieszkać pod swoim dachem aż do zamążpójścia? Była to
niezręczna sytuacja i Edith zaproponowała Ronaldowi, żeby
sprawę odłożyć aż do ich oficjalnych zaręczyn lub do okresu
bezpośrednio przed ślubem. On jednak nie chciał o tym
słyszeć. Postanowił działać szybko. Odrzucał Kościół
anglikański, nazywał go wręcz „żałosną i podejrzaną
mieszaniną na wpół zapamiętanych tradycji
i zniekształconych wierzeń”. Jeśli nawet Edith miała być
prześladowana za swoją decyzję przejścia na katolicyzm, to
przecież to samo przydarzyło się jego matce, która
wytrzymała wszystkie szykany. „Głęboko wierzę – napisał do
Edith – że żadne niezdecydowanie ani ziemski strach nie
może zawrócić nas ze ścieżki wiodącej prosto ku światłu”.
(Sam znów regularnie uczęszczał na msze i być może nie
chciał pamiętać o swoich wcześniejszych słabościach). Było
oczywiste, że sprawę przejścia Edith na katolicyzm Ronald
traktuje emocjonalnie. Możliwe, że stanowiła ona dla niego
(chociaż nie przyznałby się do tego) swego rodzaju próbę
miłości Edith, po jej „niewierności”, jaką były zaręczyny
z George’em Fieldem.
Edith postąpiła więc zgodnie z jego życzeniem.
Powiedziała Jessopom, że zamierza przejść na katolicyzm,
i „wuj” zareagował tak, jak się tego obawiała, nakazał jej
bowiem opuścić jego dom, gdy tylko znajdzie sobie nowe
mieszkanie. W obliczu tego kryzysu Edith postanowiła
zamieszkać ze swoją kuzynką Jennie Grove, drobną zaradną
kobietą w średnim wieku, mającą zdeformowane plecy.
Razem zaczęły szukać mieszkania. Wydaje się, że
proponowano im, aby przyjechały do Oksfordu, żeby Edith
mogła być blisko Ronalda, ale ona chyba tego nie chciała.
Być może miała mu za złe presję, jaką wywierał na nią
w sprawie przejścia na katolicyzm, a już z pewnością
zamierzała do czasu zawarcia małżeństwa prowadzić
niezależne życie. Razem z Jennie wybrały Warwick, które
znajdowało się w pobliżu ich rodzinnego Birmingham, lecz
było od niego o wiele atrakcyjniejsze. Udało im się znaleźć
tymczasowe mieszkanie; Ronald przyjechał do nich
w czerwcu 1913 roku.
Uznał Warwick, z jego drzewami, wzgórzem i zamkiem, za
niezwykle piękne miejsce. Pogoda była słoneczna, więc robił
z Edith wycieczki łodzią po rzece Avon. Razem uczestniczyli
we mszy w kościele rzymskokatolickim, „z której – jak pisał –
wyszliśmy spokojni i szczęśliwi, bo był to pierwszy raz, kiedy
mogliśmy spokojnie pójść razem do kościoła”. Musieli też
spędzić trochę czasu na poszukiwaniach domu dla Edith
i Jennie, a kiedy wreszcie go znaleźli, pozostało do
załatwienia mnóstwo formalności. Ronald stwierdził, że
godziny spędzane na omawianiu spraw domowych są dla
niego dość irytujące. Właściwie kiedy przebywał z Edith, nie
zawsze byli szczęśliwi. Nie znali się już tak dobrze, ponieważ
trzy lata rozłąki spędzili w dwóch całkowicie odmiennych
środowiskach: jedno z nich było czysto męskie, hałaśliwe,
akademickie; drugie było mieszane, eleganckie, domowe.
Dorośli, ale oddalili się od siebie. Odtąd jeśli mieli dojść do
prawdziwego porozumienia, każde z nich musiało robić
ustępstwa na rzecz drugiego. Ronald musiał tolerować to, że
Edith pochłaniają – dla niego trywialne – szczegóły życia
codziennego. Ona starała się zrozumieć – samolubne w jej
oczach – pogrążanie się Ronalda w książkach i studiach
językowych. Ani jemu, ani jej zajęcie takiej postawy nie
udawało się całkowicie. Ich listy były pełne uczucia, ale
czasem i wzajemnej irytacji. Ronald mógł nazywać Edith
„maleńką” (było to jego ulubione określenie) i z miłością
mówić o jej „małym domku”, ale jej osobowość wcale nie
była maleńka, a kiedy byli razem, z powodu ich charakterów
często dochodziło do kłótni. Problem leżał częściowo
w wybranej przez Ronalda roli sentymentalnego kochanka,
która była zupełnie niepodobna do oblicza, jakie pokazywał
przyjaciołom. Między nim a Edith panowały prawdziwa
miłość i zrozumienie, lecz on często opakowywał je
w romantyczne banały. Gdyby natomiast ukazał jej nieco
więcej ze swojej pogrążonej w książkach części osobowości
i zapoznał z przyjaciółmi, to kiedy później owe elementy
pojawiłyby się w ich małżeństwie, nie przeszkadzałyby jej tak
bardzo. Ronald jednak stanowczo oddzielał te dwa aspekty
swojego życia.
Po wizycie w Warwick Tolkien wyruszył do Paryża
z dwoma młodymi Meksykanami, wobec których pełnił
funkcję nauczyciela i opiekuna. W Paryżu spotkali się
z trzecim chłopcem i ich dwiema ciotkami, które prawie nie
mówiły po angielsku. Ronald wstydził się, że zna zaledwie
podstawy hiszpańskiego, i przekonał się, że kiedy stanął
przed koniecznością użycia francuskiego, nawet ta
umiejętność go zawiodła. Paryż mu się podobał i lubił sam
chodzić po mieście, ale nie podobali mu się widziani na
ulicach Francuzi. Pisał do Edith o „wulgarności, szwargocie,
pluciu i nieprzyzwoitości”. Nie lubił Francji i Francuzów już
na długo przed tą podróżą, a to, co teraz zobaczył, wcale go
nie wyleczyło z gallofobii. Po tym, co się później wydarzyło,
z pewnością miał powody, by nie znosić Francji. Ciotki
i chłopcy postanowili odwiedzić Bretanię, co odpowiadało
Ronaldowi, prawdziwi Bretończycy są bowiem pochodzenia
celtyckiego i mówią językiem pod wieloma względami
podobnym do walijskiego. W końcu jednak celem ich podróży
okazał się Dinard, kurort nadmorski podobny do wszystkich
innych miejsc tego rodzaju. „Być w Bretanii! – pisał Ronald
do Edith. – I nie widzieć niczego poza letnikami, brukowcami
i kabinami kąpielowymi”. Miało być jeszcze gorzej. Kilka dni
po przyjeździe Ronald szedł ulicą z jednym z chłopców i ze
starszą ciotką. Jakiś samochód wjechał na chodnik i potrącił
ciotkę, przewrócił ją i spowodował poważne obrażenia
wewnętrzne. Ronald pomógł zabrać ją do hotelu, lecz kobieta
po kilku godzinach zmarła. Wakacje skończyły się
gorączkowym załatwianiem formalności związanych
z wysłaniem ciała do Meksyku. Ronald przywiózł chłopców
z powrotem do Anglii. Napisał do Edith: „Nigdy więcej nie
podejmę się takiej pracy, chyba że znalazłbym się
w najgorszej biedzie”.
Jesienią 1913 roku ze Szkoły Króla Edwarda przybył do
Oksfordu jego przyjaciel G.B. Smith jako stypendysta
Kolegium Corpus Christi, w którym miał studiować
anglistykę. T.C.B.S. było teraz po równo reprezentowane
w Oksfordzie i Cambridge, bo R.Q. Gilson i Christopher
Wiseman już studiowali na tym drugim uniwersytecie.
Czworo przyjaciół czasami się spotykało, lecz Tolkien nigdy
nie wspominał im o istnieniu Edith Bratt. Zbliżał się jednak
czas przyjęcia jej do Kościoła katolickiego, więc postanowili
formalnie się zaręczyć i Tolkien musiał o tym zawiadomić
przyjaciół. Napisał do Gilsona i Wisemana, bardzo niepewny,
co powiedzieć, nie ujawniając nawet imienia narzeczonej.
Najwyraźniej czuł, że ma to niewiele wspólnego z męską
przyjaźnią członków T.C.B.S. Dostał gratulacje, chociaż
Gilson zauważył przenikliwie: „Nie mam najmniejszych
obaw, że taki zagorzały TCBS-owiec jak Ty może
kiedykolwiek przestać nim być”.
Wiary katolickiej uczył Edith ojciec Murphy, proboszcz
z Warwick, który wywiązał się z zadania zaledwie
dostatecznie. Ronald miał później wiele zastrzeżeń do
otrzymanych przez nią nauk. Sam jej jednak w tym nie
pomagał. Było mu trudno przekazać Edith głębię i żarliwość
własnej wiary, tak bardzo związanej z pamięcią zmarłej
matki.
8 stycznia 1914 roku Edith została przyjęta na łono
Kościoła rzymskokatolickiego. Specjalnie wybrali
z Ronaldem tę datę, jako że była to pierwsza rocznica ich
ponownego spotkania. Wkrótce potem oficjalnie zaręczyli się
w kościele w obecności ojca Murphy’ego. Edith odbyła swoją
pierwszą spowiedź i przystąpiła do pierwszej komunii, co
określiła jako „wielkie i cudowne szczęście”. Początkowo
pozostawała w tym stanie ducha, regularnie chodziła na
msze i często przyjmowała komunię. Kościół katolicki
w Warwick nie mógł się równać ze wspaniałościami
Cheltenham (nawet Ronald nazywał go „obskurnym”)
i chociaż Edith pomagała w kościelnym klubie dla
pracujących dziewcząt, nie nawiązała liczniejszych
znajomości wśród wiernych. Zaczęła także mieć zastrzeżenia
co do odbywania spowiedzi, więc łatwo jej przychodziło
w razie kłopotów ze zdrowiem (co zdarzało się często) nie
chodzić do kościoła. Oznajmiła Ronaldowi, że ranne
wstawanie na mszę i poszczenie przed przyjęciem komunii
jej nie służy. „Chcę tam chodzić – stwierdziła – i żałuję, że nie
mogę chodzić częściej, ale jest to zupełnie niemożliwe: moje
zdrowie tego nie zniesie”.
Prowadziła bardzo ponure życie. Dobrze było mieć własny
dom i towarzystwo kuzynki Jennie, ale często działały sobie
na nerwy i gdyby nie wizyty Ronalda, nie miałaby się do kogo
odezwać, zajmowałaby się jedynie gospodarstwem. Edith
miała własne pianino i mogła ćwiczyć całymi godzinami, ale
wiedziała, że nie zrobi kariery jako pianistka – nie
pozwoliłoby jej na to małżeństwo i wychowywanie dzieci –
nic jej więc nie motywowało do gry. Nie była potrzebna
w kościele katolickim jako organistka. Brakowało jej życia
towarzyskiego Cheltenham, a nie miała wystarczająco dużo
pieniędzy, żeby często chodzić na koncerty czy do teatru.
Irytowały ją listy od Ronalda opisujące jego życie
w Oksfordzie z licznymi wieczornymi przyjęciami, płataniem
figlów i odwiedzinami w kinematografie.
Ronald wyrabiał sobie wyraźnie własny styl. Kupił do
swoich pokojów meble i japońskie ryciny. Zamówił u krawca
dwa garnitury i przekonał się, że świetnie na nim leżą.
Z przyjacielem Colinem Cullisem założył kolejny klub,
nazwany Chequers, którego członkowie spotykali się
w sobotnie wieczory na kolacji u niego lub u Cullisa. Po
walce dwóch stronnictw, która dała mu przedsmak
rozgrywek politycznych w kolegium – co bardzo mu się
spodobało – został wybrany na przewodniczącego klubu
dyskusyjnego (stowarzyszenia w Exeter dość wpływowego).
Odbywał wycieczki łódką, grał w tenisa i od czasu do czasu
trochę pracował, akurat tyle, by wiosną 1914 roku zdobyć
przyznawaną przez jego kolegium nagrodę Skeat Prize
w dziedzinie anglistyki. Nagrodę w wysokości pięciu funtów
wydał na książki na temat średniowiecznego języka
walijskiego oraz na kilka dzieł Williama Morrisa: The Life
and Death of Jason [Życie i śmierć Jazona], przekład Sagi
o Völsungach, oraz prozatorsko-wierszowany romans The
House of the Wolfings [Dom Wolfingów].
Morris sam studiował w Kolegium Exeter i zapewne ten
fakt wzbudził zainteresowanie Tolkiena jego osobą. Ronald
najwyraźniej nie znał dotąd beletrystyki Morrisa. Właściwie
jego ogólna znajomość współczesnej literatury była
ograniczona, bo program studiów anglistycznych
w Oksfordzie nie wymagał od językoznawców oddawania się
głębszym studiom nad pisarzami tworzącymi po epoce
Chaucera. Tolkien zrobił kilka notatek na temat Johnsona,
Drydena i dramatu okresu restauracji, nie ma jednak
dowodów na to, że interesował się nimi głębiej. Jeśli chodzi
o współczesną beletrystykę, to napisał do Edith: „Jak rzadko
czytam powieści, sama wiesz”. Dla niego literatura angielska
skończyła się na Chaucerze lub ujmując to inaczej: wszelką
przyjemność i inspirację, jakich potrzebował, czerpał
z wielkich poematów okresu staro- i średnioangielskiego
oraz z wczesnej literatury islandzkiej.
Dlatego tak go pochłonęła lektura The House of the
Wolfings. Poglądy autora na literaturę pokrywały się z jego
opiniami. W swojej książce Morris spróbował odtworzyć
atmosferę, jaką Tolkien znalazł na stronach starodawnych
angielskich i islandzkich opowieści. Akcja The House of the
Wolfings rozgrywa się w kraju zagrożonym rzymską inwazją.
Opisana częściowo prozą, a częściowo wierszem, dotyczy
przede wszystkim Domu, czy też wspólnoty rodzinnej
zamieszkującej nad wielką rzeką, na polanie w lesie zwanym
Mirkwood (Mroczną Puszczą), która to nazwa jest wzięta ze
słownictwa dawnej germańskiej geografii i z legend. Wydaje
się, że wiele elementów tej opowieści zrobiło na Tolkienie
duże wrażenie. Jej styl jest niepowtarzalny, przeładowany
archaizmami i inwersjami poetyckimi, co miało odtworzyć
atmosferę dawnej przypowieści. Ronald najwyraźniej to
zauważył, a wygląda na to, że spodobała mu się też inna
cecha pisarstwa Morrisa: jego precyzja, mimo niejasności
czasu i miejsca akcji, w przedstawianiu szczegółów
wyimaginowanego krajobrazu. Sam Tolkien miał
w późniejszych latach pójść za tym przykładem.
Jego umiejętność dostrzegania szczegółów krajobrazu
wzrosła latem 1914 roku, kiedy po odwiedzinach u Edith
spędził wakacje w Kornwalii, gdzie zatrzymał się wraz
z ojcem Vincentem Reade’em z Oratorium Birmingham na
półwyspie Lizard. Kornwalia zachwyciła Tolkiena. Codziennie
chodził z ojcem Vincentem na długie spacery, które tak
opisywał Edith:

Chodziliśmy po wrzosowiskach wieńczących szczyty skał


nad Kynance Cove. Nie potrafi ich opisać nic, co mogę
powiedzieć w tym nudnym liście. Słońce pali, a wielkie
atlantyckie fale rozbijają się na skałach, bryzgając pianą.
Morze wyrzeźbiło w nadbrzeżnym klifie dziwne otwory
i kanały, z których wiatr wydobywa odgłosy jakby trąb
i z których tryskają fontanny piany, jakby wyrzucał je
w górę jakiś wieloryb, a wszędzie widać czarne i czerwone
kamienie i białą pianę na tle fioletu i przezroczystej zieleni
morza.

Nigdy nie zapomniał widoku morza i kornwalijskiego


wybrzeża, które w jego umyśle stało się krajobrazem
idealnym.
Pewnego dnia wraz z ojcem Vincentem odwiedzali wioski
leżące w głębi lądu niedaleko od półwyspu Lizard. Tak opisał
tę wyprawę:

Nasz spacer do domu po wypiciu herbaty zaczął się wśród


wiejskiej scenerii przypominającej Warwickshire, potem
zeszliśmy nad brzeg rzeki Helford (wyglądającej prawie
jak fiord), a następnie wspięliśmy się ścieżkami,
przywodzącymi na myśl Devonshire, na drugą stronę
i weszliśmy w bardziej otwartą okolicę, gdzie droga wiła
się, skręcała, wznosiła się i opadała, aż zaczął zapadać
zmrok i czerwone słońce zbliżyło się do horyzontu. Po
kilku przygodach i zmianach kierunku dotarliśmy na
ponure, nagie wzgórza i udaliśmy się czteromilową prostą
drogą przez wrzosowisko, dając odpocząć naszym
obolałym stopom. Następnie w okolicach Ruan Minor
zaskoczyła nas noc i znów wkroczyliśmy na pofałdowany
teren i na kręte ścieżki. Światło zrobiło się niesamowite.
Czasami zanurzaliśmy się w pas lasu, gdzie sowy
i nietoperze przyprawiały nas o dreszcze; czasami
astmatyczny koń za żywopłotem albo stara świnia
cierpiąca na bezsenność sprawiały, że serca stawały nam
w gardłach, albo też nie przytrafiało nam się nic gorszego
niż nieoczekiwane wpadnięcie do strumienia. W końcu te
czternaście mil skończyło się, a ostatnie dwie ożywiły nam
błyski latarni morskiej w Lizard oraz przybliżające się
odgłosy morza.

Pod koniec tych długich wakacji Tolkien pojechał do


Nottinghamshire, gdzie zatrzymał się na kilka dni na farmie,
którą ciotka Jane prowadziła z Brookes-Smithami i jego
bratem Hilarym. Podczas tego pobytu napisał wiersz. U góry
umieścił linijkę z poematu Cynewulfa Crist, który tak go
zafascynował: „Eala Earendel engla beorhtast!”. Wiersz
zatytułowany The Voyage of Earendel the Evening Star
[Podróż Earendela, Gwiazdy Wieczornej] zaczynał się tak:

Earendel wychynął z misy Oceanu


W mrok nad środkowym światem;
Od drzwi Nocy niczym promień światła
Przeskoczył nad zmierzchu skrajem
I śmignąwszy swym barkasem, niczym srebrną skrą,
Od piasków zamierających złotem
Po słonecznym tchu ognistej śmierci Dnia
Pomknął od Krain Zachodu.

Kolejne wiersze opisują podróż gwiezdnego statku po


firmamencie, trwającą do chwili, gdy światło poranka zaciera
jej ślad.
Ten obraz gwiezdnego żeglarza, którego statek wyrusza
na niebo, wyrósł ze wzmianki o „Earendelu” w poemacie
Cynewulfa. Zainspirowany nią wiersz był jednak całkowicie
oryginalny. Stanowił zalążek własnej mitologii Tolkiena.
7. Wojna

W czasie, kiedy Tolkien pisał Podróż Earendela, czyli pod


koniec lata 1914 roku, Anglia wypowiedziała już wojnę
Niemcom. Młodzi ludzie tysiącami zaciągali się do wojska
w odpowiedzi na apel Kitchenera o nowych żołnierzy. Tolkien
nie podzielał jednak tego zapału; chciał zostać w Oksfordzie
do czasu zdobycia stopnia naukowego, mając nadzieję na
zdanie egzaminów z pierwszą lokatą. Chociaż więc jego
ciotki i wujowie oczekiwali, że Ronald wstąpi do armii (jego
brat Hilary już to zrobił i został przyjęty jako trębacz), to
jesienią wrócił na uniwersytet.
Początkowo zanotował: „Jest okropnie. Doprawdy nie
sądzę, żebym mógł tak dalej żyć: praca wydaje się
niemożliwa. Nie został tu nikt ze znajomych oprócz Cullisa”.
Humor mu się jednak poprawił, kiedy dowiedział się
o możliwości szkolenia wojskowego podczas pobytu na
uniwersytecie przy jednoczesnym odłożeniu mobilizacji do
czasu uzyskania stopnia naukowego. Zapisał się na ten kurs.
Kiedy już postanowił, co robić, życie stało się
przyjemniejsze. Przeprowadził się ze swoich pokoi
w kolegium do mieszkania przy St John’s Street. Dzielił je
z Colinem Cullisem, który nie poszedł do wojska z powodu
złego stanu zdrowia. Dla Tolkiena mieszkanie to było „czystą
radością w porównaniu z prymitywnym życiem w kolegium”.
Z zachwytem też dowiedział się, że G.B. Smith, jego
przyjaciel z T.C.B.S., wciąż jest w Oksfordzie i oczekuje na
przydział. Smith miał wstąpić do Strzelców z Lancashire
i Tolkien postanowił wystarać się o przydział do tego samego
pułku, a w miarę możliwości do tego samego batalionu.
Kilka dni po rozpoczęciu semestru Tolkien zaczął ćwiczyć
musztrę w Parku Uniwersyteckim w ramach Oficerskiego
Korpusu Szkoleniowego. Musiał to łączyć z normalnymi
studiami, ale okazało się, że takie podwójne życie mu
odpowiada. „Musztra okazała się moim wybawieniem – pisał
do Edith. – Trwa to już prawie dwa tygodnie, a ja
w najmniejszym stopniu nie odczuwam oksfordzkiej
senności”. Próbował także pisać. Z fascynacji twórczością
Williama Morrisa zrodził się pomysł przerobienia jednej
z opowieści z Kalevali na morrisowski romans prozą
i wierszem. Wybrał opowieść o Kullervo, nieszczęsnym
młodzieńcu, który bezwiednie popełnia kazirodztwo, a kiedy
poznaje prawdę, przebija się własnym mieczem. Tolkien
zaczął pracę nad The Story of Kullervo [Opowieścią
o Kullervo], jak ją zatytułował, i chociaż był to zaledwie
pastisz Morrisa, utwór ten stanowił zarazem pierwszą próbę
napisania legendy wierszem i prozą. Porzucił go, nie
ukończywszy pisania.
Na początku przerwy bożonarodzeniowej 1914 roku
pojechał do Londynu na spotkanie T.C.B.S. Rodzina
Christophera Wisemana przeprowadziła się na południe
i w jej domu w Wandsworth zebrali się wszyscy czterej
członkowie klubu: Tolkien, Wiseman, R.Q. Gilson i G.B.
Smith. Weekend spędzili, głównie siedząc przy gazowym
kominku w pokoiku na piętrze, paląc fajki i rozmawiając. Jak
powiedział Wiseman, kiedy byli razem, czuli, że są „cztery
razy bardziej inteligentni”.
Zadziwiające, jak członkowie tej grupy szkolnych
przyjaciół przylgnęli do siebie, wciąż spotykali się i pisali do
siebie listy. Zaczęli jednak wierzyć, że wspólnie mogą
osiągnąć coś wartościowego. Tolkien porównał ich kiedyś do
Bractwa Prerafaelickiego, lecz pozostali wyśmiali ten
pomysł. Czuli, że ich przeznaczeniem jest zapalenie w jakiś
sposób nowego światła. Być może była to tylko ostatnia iskra
dziecięcej ambicji, na moment przed tym, zanim entuzjazm
zostanie zdmuchnięty przez doświadczenie świata, lecz
przynajmniej dla Tolkiena miało to ważne skutki praktyczne.
Stwierdził, że jest poetą.
Później wyjaśniał, że to spotkanie T.C.B.S. pod koniec
1914 roku pomogło mu znaleźć „głos dla wszystkich
nagromadzonych spraw”, i dodawał: „Zawsze przypisywałem
to inspiracji, jaką dawało nam nawet kilka godzin
spędzonych w tym czteroosobowym gronie”.
Natychmiast po powrocie do Londynu zaczął pisać
wiersze. W zasadzie nie były godne uwagi, a już na pewno
nie oszczędne w słowach. Oto kilka wersów z Sea Chant of
an Elder Day [Morskiej pieśni z dawnych czasów], napisanej
4 grudnia 1914 roku i opartej na wspomnieniach Tolkiena
z kornwalijskich wakacji sprzed kilku miesięcy:

W mrocznej, groźnej krainie, gdzie wśród burz potężnych


Nie słyszałem ludzkiego głosu, w tych dniach
najdawniejszych
Siedziałem na strzaskanym brzegu morza, które echem
grzmiało
I ryczącą, spienioną muzyką fraz bez końca uderzało
Przez eon w ląd, oblegany, nękany atakami,
Rozdarty na wieże, wieżyczki i pocięty lochami.

Kiedy Tolkien pokazał ten wiersz oraz kilka innych


Wisemanowi, ten zauważył, że przypominają mu krytykę
Symonsa dotyczącą pisarstwa Mereditha, „kiedy to [Symons]
porównał M. do damy, która lubiła wkładać całą swoją
biżuterię zaraz po śniadaniu”. Wiseman doradził
przyjacielowi: „Nie przesadzaj”.
Tolkien był bardzo powściągliwy w wierszu opisującym ich
wzajemną miłość z Edith, do jej wyrażenia wybrał swój
ulubiony obraz:

Oto młodzi jesteśmy, a jednak stoimy


jak serca rozwijające się w blasku słońca
Miłości, tak już długo (niczym dwa piękne drzewa
w lesie czy w górskiej kotlinie
ze sobą zrośnięte, co razem oddychają
wiatrami i spijają światło), że staliśmy się
jako jedno, wrośnięci w glebę Życia, zaplątani w słodkim
wzroście.

Wśród innych wierszy z tego czasu znajdował się Człowiek


z Księżyca (który został opublikowany w Przygodach Toma
Bombadila). Podobny „baśniowy” temat wybrał dla wiersza
Stópki goblinów, napisanego, by sprawić przyjemność Edith,
która powiedziała, że lubi „wiosnę, kwiaty i drzewa, i małe
skrzaty”. Stópki goblinów przedstawiają wszystkie tego typu
rzeczy, które Tolkien wkrótce serdecznie znielubił, zatem
cytowanie tego wiersza nie jest może zbyt uczciwe, odznacza
się on jednak niewątpliwą pewnością rytmu, a ponieważ
został wydrukowany w kilku ówczesnych antologiach, można
powiedzieć, że jest to pierwsze opublikowane znaczące
dzieło Tolkiena.

Wyszedłem na ścieżkę nocą,


Gdzie skrzacie lampki migocą
I fruwają śliczne nietoperzyki.
Cienki szarości szal
Biegnie widmowo w dal,
A żywopłoty i trawy szepczą w rytm muzyki.

W powietrzu skrzydełek tysiące,


To żuki bezładnie goniące
Latają, bzykając to grubo, to cienko.
O! Słyszę dźwięki muzyki
To w rożki dmą chochliki,
A gnomy wiodą korowód, stąpając cicho i miękko.

O, światło! O, blaski! O, ciche dzwonienie!


O, szelest szat bezszelestnych!
O, echo ich stópek, ich radosnych stópek!
O, ich chwiejące się lampy w kulach gwiezdnych.
G.B. Smith czytał wszystkie wiersze Tolkiena i przysyłał mu
swoje uwagi. Zachęcał go do dalszych prób, ale zauważył, że
przyjaciel mógłby ulepszyć swoje dzieła, czytając więcej
literatury angielskiej. Zasugerował mu, żeby zaznajomił się
z Browne’em, Sidneyem i Baconem, a później doradził
Tolkienowi przyjrzenie się nowym wierszom Ruperta
Brooke’a. Ronald jednak nie bardzo go słuchał. Wytyczył już
sobie własny kurs poetycki i nie potrzebował żadnego innego
sternika.
Wkrótce nabrał przekonania, że nie chce pisać
okazjonalnych wierszy, niepołączonych jakimś wspólnym
tematem. Na początku 1915 roku wrócił do swoich
pierwszych utworów o Earendelu i zaczął splatać ich
tematykę w szerszą opowieść. Pokazał je wcześniej G.B.
Smithowi, który powiedział wtedy, że mu się podobają, ale
zapytał, o czym tak naprawdę mówią. Tolkien odpowiedział:
„Nie wiem. Spróbuję się dowiedzieć”. Nie: spróbuję
wymyślić, lecz: spróbuję się dowiedzieć. Nie uważał się za
autora opowieści, lecz za odkrywcę legendy. A wszystko to
miało swoje źródło w jego wymyślonych językach.
Od pewnego czasu pracował nad językiem, który czerpał
z fińskiego; na początku 1915 roku odznaczał się on już
pewnym stopniem złożoności. Tolkien miał wrażenie, że jest
to „szalone hobby” i wcale się nie spodziewał, że ktokolwiek
się nim zainteresuje. Czasami jednak pisał w tym języku
wiersze i im więcej nad nimi pracował, tym bardziej czuł, że
język powinna wspierać jakaś „historia”. Innymi słowy, nie
może istnieć język bez posługującego się nim ludu. Tolkien
doskonalił język, a teraz musiał zdecydować, kto nim włada.
Rozmawiając o tym z Edith, nazywał go „moim bzdurnym
językiem skrzatów”. Oto fragment napisanego w nim
wiersza, datowanego „listopad 1915 – marzec 1916”. Nie
zachowało się żadne tłumaczenie, chociaż słów Lasselanta
(„liść-opadanie”, stąd „jesień”) i Eldamar („ojczyzna elfów”
na zachodzie) miał Tolkien używać w wielu innych
kontekstach.
Ai lintulinda Lasselanta
Pilingeve suyer nalla ganta
Kuluvi ya karnevalinar
V’ematte singi Eldamar.

W ciągu 1915 roku obraz nabrał jasności. Tolkien


zdecydował, że jest to język, jakim mówią skrzaty czy też
elfy, które widział Earendel podczas swojej dziwnej podróży.
Tolkien zaczął pracować nad Pieśnią o Earendelu opisującą
podróże tego żeglarza po świecie, zanim jeszcze jego statek
stał się gwiazdą. Pieśń miała być podzielona na kilka
poematów: pierwszy z nich, Wybrzeża Kraju Cudów,
opowiada o tajemniczej krainie Valinor, gdzie rosną Dwa
Drzewa, z których jedno rodzi złociste jabłka słoneczne,
a drugie srebrzyste jabłka księżycowe. Do tej krainy
przybywa Earendel.
Wiersz ma stosunkowo niewiele wspólnego z późniejszymi
koncepcjami mitologicznymi Tolkiena, zawiera jednak
elementy, które miały się pojawić w Silmarillionie. Warto go
przytoczyć jako obraz tego, co się wówczas działo
w wyobraźni przyszłego pisarza. Oto najwcześniejsza postać
wiersza:

Na zachód od Księżyca, na wschód od Słońca


Stoi Wzgórze samotne,
Seledyn morza stopy mu omywa,
Jego wieże ciche i białe za masywem Taníquetilu
W Valinorze.
Wschodzi tutaj gwiazda jedna,
Co z Księżycem polowała,
Rosną bowiem tu Dwa Drzewa,
Ich korona kwieciem Nocy posrebrzała,
Ich korona krągły owoc Dnia wydała
W Valinorze.
Oto brzegi Kraju Cudów,
Gdzie Księżyca grają blaski,
Gdzie muzyki srebrna piana
Muska opalizujące dno
Za wielkimi mórz cieniami.
Tam graniczne leżą piaski,
Które biegną w nieskończoność
Spod stóp złotych wzgórza Kôr –
Za masywem Taníquetilu
W Valinorze.

O! Na zachód od Księżyca, na wschód od Słońca


Leży Przystań Gwiazdy pełna czaru;
Białe miasto wędrowca
I skały Eglamaru,
Tu kotwice rzucił Wingelot,
A Earendel, całego obszaru
Widzi cuda i blask,
Stąd aż do Eglamaru –
Daleko za Taníquetilem
W Valinorze pełnym czaru.

Tolkien, choć myśli miał zajęte początkami swojej mitologii,


przygotowywał się do końcowego egzaminu z języka
i literatury angielskiej. Egzamin zaczął się w drugim
tygodniu czerwca 1915 roku i Tolkien uzyskał pierwszą
lokatę.
W związku z tym mógł bezpiecznie zakładać, że po
zakończeniu wojny dostanie pracę na uczelni, tymczasem
jednak musiał objąć stanowisko podporucznika w pułku
Strzelców z Lancashire. Nie został przydzielony, jak miał
nadzieję, do 19. batalionu, w którym służył G.B. Smith, lecz
do batalionu 13. Szkolenie zaczął w lipcu w Bedford, gdzie
zajmował kwaterę z sześcioma innymi oficerami. Nauczył się
musztrować pluton i chodził na wykłady wojskowe. Do spółki
z innym oficerem kupił motorower i kiedy tylko udawało mu
się na weekend dostać przepustkę, jechał do Warwick
odwiedzić Edith. Zapuścił wąsy. Przez większość czasu
wyglądem i zachowaniem przypominał innych młodych
oficerów.
W sierpniu został przeniesiony do Staffordshire i w ciągu
kilku następnych tygodni był wraz ze swoim batalionem
przerzucany z obozu do obozu. Działo się to pozornie bez
żadnego planu, jak to zwykle bywa z ruchami wojsk w czasie
wojny. Warunki wszędzie były jednakowo uciążliwe
i w przerwach między niejadalnymi posiłkami, ćwiczeniami
w okopach a wykładami na temat karabinów maszynowych
niewiele można było robić poza grą w brydża (co Tolkien
lubił) i słuchaniu ragtime’ów z gramofonu (czego nie lubił).
Nie był też zachwycony większością swoich kolegów
oficerów. „Wśród zwierzchników nie istnieją dżentelmeni –
powiedział Edith – a rzadkością są nawet istoty ludzkie”.
Część czasu spędzał na studiowaniu islandzkiego –
postanowił nie zaniedbywać pracy akademickiej podczas
wojny – lecz czas mijał powoli. „Te szare dni – pisał –
marnowane na nużące wałkowanie wciąż tych samych
ponurych tematów, będących mętnymi zastoiskami sztuki
zabijania, nie są przyjemne”.
Edith i Ronald Tolkienowie w 1916 roku.

Na początku 1916 roku postanowił wyspecjalizować się


w sygnalizacji, perspektywa zajmowania się słowami,
wiadomościami i szyframi bardziej mu bowiem odpowiadała
od męczącego i odpowiedzialnego zadania, jakim było
dowodzenie plutonem. Nauczył się więc alfabetu Morse’a,
kodów sygnałowych przekazywanych za pomocą flag i tablic,
nadawania wiadomości przy użyciu heliografu i lampy,
zastosowania rac sygnałowych i telefonów polowych,
a nawet obchodzenia się z gołębiami pocztowymi (które
wykorzystywano czasem na polu walki). W końcu został
mianowany oficerem sygnałowym batalionu.
Zbliżała się pora wyruszenia do Francji, postanowili więc
z Edith się pobrać. Przerażające żniwo, jakie zbierała śmierć
wśród brytyjskich oddziałów, uświadomiło im, że Ronald
może już nie wrócić. W każdym razie czekali wystarczająco
długo, ponieważ on liczył sobie dwadzieścia cztery lata,
a ona dwadzieścia siedem. Nie mieli zbyt dużo pieniędzy,
lecz Tolkien przynajmniej dostawał regularną pensję w armii,
chciał też poprosić ojca Francisa Morgana o przepisanie na
siebie całego swojego skromnego kapitału w akcjach. Miał
także nadzieję na pewne przychody z pisania poezji. Jego
wiersz Stópki goblinów został przyjęty przez firmę
Blackwells do corocznej antologii Oxford Poetry i zachęcony
tym Tolkien wysłał wybór swoich wierszy do wydawnictwa
Sidgwick & Jackson. W celu powiększenia kapitału sprzedał
też swój udział w motorowerze.
Pojechał do Birmingham, by porozmawiać z ojcem
Francisem o pieniądzach i powiedzieć mu, że żeni się
z Edith. Udało mu się załatwić sprawy finansowe, kiedy
jednak przyszło do spraw osobistych, nie potrafił zdobyć się
na powiedzenie swojemu staremu opiekunowi o małżeństwie
i wyszedł z Oratorium, nie wspominając o nim słowem. Nie
mógł zapomnieć o sprzeciwie ojca Francisa w obliczu jego
romansu sześć lat wcześniej. Dopiero na dwa tygodnie przed
ślubem w końcu napisał do niego i wszystko wyjaśnił. List,
który otrzymał w odpowiedzi, był pełen życzliwości: ojciec
Francis życzył obojgu „wszelkich łask i szczęścia”
i proponował, że sam poprowadzi uroczystość w kościele
Oratorium. Niestety było za późno. Uzgodniono już, że ślub
odbędzie się w kościele katolickim w Warwick.
Ślubu Ronaldowi Tolkienowi i Edith Bratt udzielił ojciec
Murphy po rannej mszy w środę 22 marca 1916 roku.
Wybrali środę, ponieważ w tym właśnie dniu znów się
spotkali w 1913 roku. Doszło do niefortunnego zdarzenia:
Edith nie zdawała sobie sprawy, że podpisując się w księdze,
będzie musiała podać nazwisko ojca, a jak dotąd nie
powiedziała Ronaldowi o swoim nieprawym pochodzeniu.
Stojąc nad księgą, wpadła w panikę i wpisała nazwisko wuja,
Fredericka Bratta, nie potrafiła jednak wymyślić nic, co
mogłaby wpisać do rubryki „stanowisko lub zawód ojca”,
więc zostawiła ją niewypełnioną. Potem powiedziała
Ronaldowi prawdę. „Chyba kocham Cię z tego powodu
jeszcze czulej, moja żono – napisał do niej – ale musimy
w miarę możności o tym zapomnieć i zawierzyć Bogu”. Po
ślubie pojechali pociągiem do Clevedon w Somerset, gdzie
mieli zatrzymać się przez tydzień. W przedziale oboje
wypróbowywali na odwrocie telegramu z życzeniami różne
wersje nowego podpisu Edith: „Edith Mary Tolkien”… „Edith
Tolkien”… „Pani Tolkien”… „Pani J.R.R. Tolkien”. Wyglądało
to wspaniale.
8. Rozstanie

Po powrocie z miesiąca miodowego Tolkien zastał list


z wydawnictwa Sidgwick & Jackson. Jego wiersze zostały
odrzucone. Spodziewał się tego, było to jednak
rozczarowanie. Edith wróciła do Warwick, lecz tylko po to,
by pozamykać tam swoje sprawy. Postanowili, że na czas
wojny nie będzie miała stałego domu, ale zamieszka
w kompletnie wyposażonych pokojach jak najbliżej obozu
Ronalda. Wraz z kuzynką Jennie, która wciąż dzieliła z nią
lokum, przyjechała do Great Haywood, wioski
w Staffordshire leżącej w pobliżu obozu, w którym
stacjonował oddział Tolkiena. W wiosce znajdował się kościół
katolicki z miłym księdzem, a Ronald znalazł dobrą kwaterę.
Ledwie jednak dopilnował przeprowadzki, dostał rozkaz
wypłynięcia. Wieczorem w sobotę 4 czerwca 1916 roku
wyruszył do Londynu, a stamtąd do Francji.
Wszyscy w Anglii wiedzieli od pewnego czasu, że „wielkie
uderzenie” jest nieuniknione. Przez cały 1915 rok na froncie
zachodnim trwał impas i ani gaz bojowy pod Ypres, ani
masowa rzeź pod Verdun nie przesunęły frontu o więcej niż
kilka kilometrów. Teraz jednak przez obozy szkoleniowe
przeszły setki tysięcy rekrutów i wyłoniły się z nich jako
Nowa Armia, było więc jasne, że niedługo wydarzy się coś
spektakularnego.
Tolkien przybył do Calais we wtorek 6 czerwca 1916 roku
i został przetransportowany do bazy w Étaples. Podczas tej
podróży zaginął cały jego ekwipunek: łóżko polowe, śpiwór,
materac, zapasowe buty, miednica. Wszystko, co tak
starannie wybrał i kupił, nie licząc się z kosztami, zniknęło
bez śladu w zakamarkach wojskowego systemu
transportowego. Tolkien musiał prosić, pożyczać i jeszcze
raz kupić potrzebne rzeczy.
W Étaples mijały dni i nic się nie działo. Nerwowe
podniecenie podróżą przez kanał ustąpiło codziennej nudzie,
pogarszanej jeszcze przez całkowity brak informacji
o rozwoju wydarzeń. Tolkien napisał wiersz o Anglii, brał
udział w ćwiczeniach i słuchał krążących nad głową mew.
Wraz z innymi oficerami został przeniesiony do 11.
batalionu, gdzie raczej nie znalazł sympatycznego
towarzystwa. Wszyscy młodsi oficerowie byli podobnymi do
niego rekrutami, niektórzy nie mieli nawet dwudziestu jeden
lat, a oficerowie starsi stopniem i adiutanci często zaliczali
się do zawodowych żołnierzy odwołanych z emerytury, ludzi
o wąskich horyzontach, snujących niekończące się
wspomnienia z Indii czy z wojny burskiej. Ci starzy
wyjadacze chętnie wykorzystywali każde potknięcie rekruta
i Tolkien pisał w listach, że traktują go jak złego ucznia.
Więcej szacunku miał dla „ludzi”, czyli oficerów niższego
stopnia i szeregowców, którzy stanowili pozostałe osiem
setek żołnierzy batalionu. Niektórzy z nich pochodzili
z południowej Walii, lecz większość była z Lancashire.
Oficerowie nie mogli się z nimi zaprzyjaźniać, bo nie
zezwalał na to regulamin, ale każdy oficer miał ordynansa –
służącego, którego zadaniem było dbanie o jego sprzęt
i opiekowanie się nim – bardzo podobnie, jak to robił
oksfordzki skaut. Dzięki temu Tolkien dobrze poznał kilku
z nich. Pisząc wiele lat później o jednym z głównych
bohaterów Władcy Pierścieni, stwierdził: „Mój Sam Gamgee
to w istocie odzwierciedlenie postaci angielskiego żołnierza,
jednego z licznych szeregowców i ordynansów, z którymi
zetknąłem się podczas pierwszej wojny i uznałem za o wiele
wartościowszych ode mnie”.
Po trzech tygodniach w Étaples batalion wyruszył na
front. Podróż koleją, przerywana niezliczonymi postojami,
ciągnęła się niewiarygodnie długo. Płaski, monotonny pejzaż
okolic Pas de Calais dopiero po dwudziestu czterech
godzinach ustąpił bardziej górzystym krajobrazom,
z uregulowaną rzeką obsadzoną topolami i płynącą wzdłuż
torów. Była to Somma. Dawało się też słyszeć kanonadę
artylerii.
Batalion Tolkiena został wyładowany w Amiens. Dostali
posiłek z kuchni polowych ustawionych na rynku
i wymaszerowali z miasta, niosąc ciężki ekwipunek.
Żołnierze schodzili z drogi lub zatrzymywali się, by ustąpić
wozom z amunicją lub olbrzymim działom ciągniętym przez
konie. Wkrótce znaleźli się na otwartych terenach Pikardii.
W miejsce stojących po obu stronach prostej drogi domów
pojawiły się pola czerwonych maków lub żółtej gorczycy.
Zaczął lać deszcz i w ciągu kilku chwil zakurzona
powierzchnia drogi zmieniła się w białe błoto. Batalion
maszerował dalej, ociekając wodą i klnąc, aż dotarł do wioski
zwanej Rubempré, leżącej w odległości szesnastu kilometrów
od Amiens. Żołnierze zostali w niej zakwaterowani na noc
w warunkach, do jakich mieli się wkrótce przyzwyczaić:
prycze wyłożone słomą w stodołach i szopach dla zwykłych
żołnierzy, a dla oficerów wolne kawałki podłogi w domach na
łóżka polowe. Budynki były bardzo stare, belki wypaczone,
a ściany z gliny. Za skrzyżowaniem i niskimi domami aż po
horyzont ciągnęły się zalewane deszczem pola chabrów.
Wojna była wszędzie; zniszczone budynki straszyły
zerwanymi dachami, a z niedalekiej odległości dochodził
dźwięk, do którego przybliżali się przez cały dzień: świst,
trzask i huk alianckiego ostrzału niemieckich linii.
Zostali w Rubempré cały następny dzień, ćwicząc
i pozorując walkę na bagnety. W piątek 30 czerwca
przenieśli się do innej osady, leżącej bliżej frontu. Wczesnym
rankiem następnego dnia rozpoczął się atak. Nie mieli brać
w nim udziału, ich zadaniem bowiem było czekać w odwodzie
i pójść do bitwy za kilka dni, kiedy to, wedle
głównodowodzącego, sir Douglasa Haiga, niemieckie linie
miały zostać przerwane, a alianckie oddziały zyskać
możliwość przeniknięcia w głąb terytorium wroga. Tak się
jednak nie stało.
O 7.30 w sobotę 1 lipca brytyjskie oddziały frontowe
wyszły z okopów. Wśród żołnierzy znajdował się Rob Gilson
z T.C.B.S., który służył w pułku z Suffolk. Ludzie wspięli się
po drabinach, a kiedy stanęli na otwartym terenie,
uformowali zgodnie z rozkazami proste szeregi i zaczęli
powolny marsz naprzód, powolny, ponieważ każdy niósł
przynajmniej trzydzieści kilogramów ekwipunku.
Powiedziano im, że niemieckie umocnienia są właściwie
zniszczone, a zasieki z drutu kolczastego roztrzaskane przez
artylerię. Widzieli jednak, że zasieki nie są rozniesione,
a kiedy się do nich zbliżyli, Niemcy otworzyli ogień
z karabinów maszynowych.
Batalion Tolkiena pozostał w odwodzie i przeniósł się do
wioski Bouzincourt, gdzie większość biwakowała na polu,
a kilku szczęściarzy (w tym Tolkien) spało w chatach. Widać
było oznaki, że na froncie sprawy nie potoczyły się zgodnie
z planem: pojawiły się setki rannych, z których wielu było
straszliwie okaleczonych, całe oddziały odkomenderowano
do kopania grobów, a wszędzie rozchodził się złowrogi
zapach rozkładu. Prawda była taka, że pierwszego dnia bitwy
zginęło dwadzieścia tysięcy aliantów. Niemieckie umocnienia
przetrwały i strzelcy wroga kosili szereg za szeregiem
nadchodzących wolno i stanowiących idealne cele
Brytyjczyków i Francuzów.
W czwartek 6 lipca do akcji wkroczyli Strzelcy
z Lancashire, ale do okopów wysłano tylko kompanię A.
Tolkien został w Bouzincourt z resztą batalionu. Jeszcze raz
przeczytał list Edith z wiadomościami z domu i przejrzał
zbiór wieści od pozostałych członków T.C.B.S. Martwił się
o Gilsona i Smitha, którzy dostali się w sam środek bitwy –
odczuł kolosalną ulgę i radość, kiedy jeszcze tego samego
dnia zjawił się w Bouzincourt cały i zdrowy G.B. Smith.
Został tam na kilkudniowy odpoczynek przed powrotem na
linię frontu; spotykał się z Tolkienem, kiedy tylko mógł;
rozmawiali o poezji, wojnie i przyszłości. Kiedyś weszli na
pole, gdzie na wietrze mimo bitwy, która zamieniała okolicę
w monotonne błotniste pustkowie, wciąż chwiały się maki.
Z niepokojem czekali na wiadomość o Robie’m Gilsonie.
W niedzielę wieczorem kompania A wróciła z okopów. Zginął
tuzin żołnierzy, a ponad stu zostało rannych. Opowiadali
straszne rzeczy. W końcu w piątek 14 lipca do akcji ruszyła
kompania B, kompania Tolkiena.
To, czego teraz doświadczył, przeżyły już tysiące innych
żołnierzy: długi nocny marsz z kwater do okopów,
półtorakilometrowe przeciskanie się okopami
komunikacyjnymi prowadzącymi na samą linię frontu i kilka
godzin zamieszania podczas przejmowania stanowisk od
poprzedników. Sygnaliści tacy jak Tolkien doznali gorzkiego
rozczarowania, bo zamiast uporządkowanych warunków,
w jakich się szkolili, zastali poplątane przewody, popsute
i pokryte błotem telefony polowe, a co najgorsze, zakaz
posługiwania się nimi przy przekazywaniu ważnych
wiadomości (Niemcy zakładali podsłuchy na liniach
telefonicznych i przechwytywali rozkazy poprzedzające
atak). Nie wolno było nawet używać alfabetu Morse’a
i sygnaliści musieli polegać na światłach, flagach,
a w ostateczności na posłańcach lub nawet gołębiach
pocztowych. Najgorsze ze wszystkiego były trupy, bo martwi
żołnierze, straszliwie poszarpani przez odłamki, leżeli na
każdym kroku. Ci z nich, którzy zachowali twarze,
wpatrywali się w pustkę wytrzeszczonymi oczyma. Za
okopami ziemię niczyją zaścielały wzdęte, rozkładające się
ciała. Cała okolica była spustoszona. Trawa i zboże zniknęły,
pochłonięte przez morze błota. Drzewa, odarte z liści
i gałęzi, stały jako okaleczone, poczerniałe pnie. Tolkien
nigdy nie zapomniał tego, co nazwał „zwierzęcą
potwornością” wojny okopowej.
Jego pierwszy dzień udziału w akcji przypadł na początek
ofensywy zarządzonej przez alianckich dowódców. Kompania
Ronalda została dołączona do 7. Brygady Piechoty, z którą
miała zaatakować znajdującą się wciąż w niemieckich rękach
zniszczoną osadę Ovillers. Atak się nie powiódł, bo znowu
zasieki wroga nie zostały porządnie przecięte i wielu
żołnierzy z batalionu Tolkiena zginęło od ognia karabinów
maszynowych. On jednak nie odniósł żadnej rany i po
czterdziestu ośmiu godzinach bez odpoczynku pozwolono mu
się przespać w ziemiance. Po kolejnych dwudziestu czterech
godzinach jego kompania została zwolniona ze służby. Po
powrocie do chałup w Bouzincourt Tolkien zastał list od
G.B. Smitha:

15 lipca 1916

Mój drogi Johnie Ronaldzie,


przeczytałem dzisiaj rano w gazecie, że został zabity Rob.
Mnie nic nie grozi, ale jakie to ma znaczenie? Proszę Cię,
nie opuszczajcie mnie z Christopherem. Jestem bardzo
zmęczony i straszliwie przygnębiony tą wiadomością,
najgorszą z możliwych.
Teraz, w chwili rozpaczy, człowiek zdaje sobie sprawę,
czym naprawdę było T.C.B.S.
O, mój drogi Johnie Ronaldzie, co my poczniemy?

Twój na zawsze
G.B.S.

Rob Gilson zginął pod La Boiselle, prowadząc swoich


podkomendnych do walki pierwszego dnia bitwy, 1 lipca.
Tolkien napisał do Smitha: „Nie czuję się już jak członek
kompletnego ciała. Jestem głęboko przekonany, że to koniec
T.C.B.S.”. Smith jednak odpisał: „T.C.B.S. się nie skończyło
i nigdy się nie skończy”.

Dni upływały teraz jeden po drugim według tego samego


schematu: okres odpoczynku, z powrotem do okopów, atak
(zwykle bezowocny) i kolejny okres odpoczynku. Tolkien
znalazł się wśród żołnierzy wspierających atak na redutę
Schwaben, potężne umocnienie niemieckich linii. W wyniku
tej operacji Brytyjczycy wzięli do niewoli jeńców, a wśród
nich żołnierzy z regimentu saskiego, który w 1759 roku
walczył pod Minden przeciwko Francuzom ramię w ramię ze
Strzelcami z Lancashire. Tolkien rozmawiał ze schwytanym
rannym oficerem i proponował mu wodę, a oficer poprawiał
jego niemiecką wymowę. Czasami zdarzały się momenty
spokoju, kiedy milczały działa. W jednej z takich chwil (jak
później wspominał Tolkien) trzymał rękę na słuchawce
okopowego telefonu, a po palcach przebiegła mu polna mysz.
W sobotę 19 sierpnia Tolkien i G.B. Smith znów się
spotkali, tym razem pod Acheux. Rozmawiali i kontaktowali
się jeszcze przez kilka dni. Podczas ostatniego spotkania
zjedli wspólny posiłek w Bouzincourt; znaleźli się wówczas
pod ostrzałem, żaden jednak nie został ranny. Potem Tolkien
wrócił do okopów.
Chociaż walki nie były tak zacięte, jak w pierwszych
dniach bitwy nad Sommą, Brytyjczycy nadal ponosili
poważne straty i zginęło wielu żołnierzy z batalionu Tolkiena.
On sam nie odniósł żadnej rany, lecz im dłużej przebywał
w okopach, tym bardziej groziło mu, że zostanie jedną
z ofiar. Urlop ciągle był bliski, lecz nigdy mu go nie
udzielono.
Jego wybawicielką okazała się „gorączka nieznanego
pochodzenia”, jak nazywali ją lekarze wojskowi. Dla
żołnierzy była to po prostu „gorączka okopowa”. Choroba ta,
przenoszona przez wszy, dawała o sobie znać wysoką
temperaturą oraz innymi symptomami. Zapadały na nią
tysiące żołnierzy. W piątek 27 października zaatakowała
Tolkiena. Stacjonował wtedy w Beauval, dwadzieścia
kilometrów za linią frontu. Kiedy zachorował, został
przewieziony do pobliskiego szpitala. Następnego dnia
znalazł się w pociągu wiozącym chorych na wybrzeże,
a w niedzielę wieczorem znaleziono dla niego łóżko
w szpitalu w Le Touquet, gdzie leżał przez tydzień.
Gorączka jednak nie spadała i 8 listopada Tolkien został
umieszczony na statku odpływającym do Anglii. Po przybyciu
na wyspę pojechał pociągiem do szpitala w Birmingham.
W ten sposób w ciągu kilku dni porzucił grozę okopów
i znalazł się w czystym pokoju z widokiem na miasto, które
znał tak dobrze.
Odwiedziła go Edith. W trzecim tygodniu grudnia, gdy
Tolkien czuł się dostatecznie zdrowy, by opuścić szpital,
pojechał do Great Haywood, by razem z nią spędzić święta
Bożego Narodzenia. Tam dostał list od Christophera
Wisemana, który służył w marynarce wojennej:

H.M.S. Superb, 16 grudnia 1916


Mój drogi J.R.,
właśnie otrzymałem z domu wiadomość o G.B.S., który
3 grudnia zmarł od obrażeń spowodowanych wybuchem
pocisku. Nie potrafię teraz o tym mówić. Pokornie modlę
się do Boga Wszechmogącego, abym okazał się go
godzien.
Chris

Smith szedł drogą przez wieś za linią frontu, kiedy tuż obok
niego rozerwał się pocisk. Został ranny w prawą rękę i udo.
Próbowano przeprowadzić operację, lecz wdała się zgorzel
gazowa.
Został pochowany na cmentarzu brytyjskim
w Warlencourt. Niedługo przedtem tak pisał do Tolkiena:

Moją główną pociechą jest to, że jeśli dziś w nocy zginę –


a za kilka minut zaczynam służbę – to zostanie jeszcze
jeden członek wielkiego T.C.B.S., który wypowie to,
o czym marzyłem i z czym wszyscy się zgadzaliśmy.
Śmierć jednego z jego członków nie może bowiem, o czym
jestem głęboko przekonany, rozwiązać T.C.B.S. Śmierć
może nas uczynić wstrętnymi i bezradnymi jako jednostki,
nie jest jednak w stanie położyć kresu nieśmiertelnej
czwórce! Odkrycie to zamierzam oznajmić Robowi przed
pójściem na służbę. Napisz także o tym Christopherowi.
Niech Bóg Cię błogosławi, mój drogi Johnie Ronaldzie,
i oby dane Ci było mówić o sprawach, o których ja
próbowałem powiedzieć, jeszcze długo po tym, gdy mnie
zabraknie – jeśli taki przypadnie mi los.
Twój na zawsze
G.B.S.
Część III
1917–1925: Tworzenie mitologii
1. Zaginione opowieści

„Oby dane Ci było mówić o sprawach, o których ja


próbowałem powiedzieć, jeszcze długo po tym, gdy mnie
zabraknie”. Słowa G.B. Smitha stanowiły wyraźne wezwanie,
skierowane do Ronalda Tolkiena, by zaczął wielkie dzieło,
nad którym rozmyślał już od pewnego czasu. Było to
wspaniałe i zdumiewające przedsięwzięcie, niemające
odpowiedników w historii literatury. Miał zamiar stworzyć
całą mitologię.
Pomysł wziął się z jego zamiłowania do wymyślonych
języków. Tolkien odkrył, że aby doprowadzić taki język do
pewnego stopnia złożoności, musi stworzyć „historię”,
w której może się on rozwijać. Już we wczesnych wierszach
o Earendelu zaczął szkicować zarys takiej historii. Teraz
chciał ją zapisać w całości.
Działała tu też inna siła: pragnienie wyrażenia w poezji
swoich najgłębszych uczuć, które to pragnienie zawdzięczał
wpływowi T.C.B.S. Jego debiutanckie wiersze były
nieciekawe, równie niedojrzałe co surowy idealizm czterech
młodych ludzi, stanowiły jednak pierwsze kroki w kierunku
wielkiego poematu prozą (bo choć napisane prozą, jest to
dzieło poetyckie), który zaczął teraz tworzyć.
Grał tu też rolę i trzeci element: pragnienie stworzenia
mitologii dla Anglii. Wspominał o tym w czasie studiów,
kiedy napisał o fińskiej Kalevali: „Żałuję, że nie zostało go
więcej – że nie istnieje jego odpowiednik u Anglików”.
Pomysł ten rozrastał się powoli do olbrzymich rozmiarów.
Oto jak wyraził go Tolkien wiele lat później, wspominając
dawne czasy:

Nie śmiej się! Kiedyś jednak (dawno już przestałem się


z tego powodu puszyć) chciałem stworzyć zbiór mniej lub
więcej powiązanych ze sobą legend, począwszy od tych
największych, kosmogonicznych, aż do poziomu
romantycznej baśni – te większe miały być oparte na
mniejszych, pozostających w kontakcie z ziemią,
a mniejsze miały czerpać chwałę z rozległego tła tamtych
– który mógłbym zadedykować po prostu: Anglii, mojemu
krajowi. Powinien on mieć zamierzony przeze mnie ton,
chłodny i czysty, powinien tchnąć naszą atmosferą
(klimatem i glebą północnego zachodu, to znaczy Brytanii
i okolicznych części Europy, a nie Włoch czy rejonów
Morza Egejskiego, a jeszcze mniej Wschodu) i odznaczać
się (jeśli udałoby mi się to osiągnąć) delikatnym, ulotnym
pięknem, takim, które określa się nieraz przymiotnikiem
„celtyckie” (chociaż trudno je znaleźć w oryginalnych
dawnych celtyckich przedmiotach), powinien być
„wysoki”, pozbawiony prostactwa i odpowiedni dla
dojrzalszego umysłu pochodzącego z kraju od dawna
zanurzonego w poezji. Niektóre z wielkich opowieści
napisałbym w całości, a inne pozostawiłbym ledwie
naszkicowane, o jedynie zaznaczonym planie. Cykle
powinny być połączone w majestatyczną całość,
zostawiającą jednak pole do popisu innym umysłom
i dłoniom, które parają się malarstwem, muzyką
i dramatem. To było absurdalne.

Być może cała koncepcja wydawała się absurdalnie wielka,


lecz po powrocie z Francji Tolkien postanowił ją zrealizować.
Były na to czas i miejsce: znalazł się z Edith w Great
Haywood, na tak drogiej mu angielskiej wsi. Nawet
znajdujący się daleko na morzu Christopher Wiseman
wyczuł, że coś się dzieje. Napisał do Tolkiena: „Powinieneś
zacząć pisać ten epos”. I Tolkien zaczął. Na okładce taniego
notatnika napisał grubym niebieskim ołówkiem tytuł, który
wybrał dla swojego cyklu mitologicznego: Księga
zaginionych opowieści. W tym notatniku zaczął pisać to, co
później stało się znane jako Silmarillion.

Opis wydarzeń z życia Tolkiena może dostarczyć jedynie


powierzchownego wyjaśnienia początków jego mitologii.
Z całą pewnością sposób połączenia poszczególnych
opowieści w pierwszym zarysie książki (później zarzuconym)
zawdzięcza coś The Earthly Paradise [Ziemskiemu rajowi]
Williama Morrisa. Podobnie jak w tamtej historii, pewien
żeglarz przybywa tu na nieznaną ziemię, gdzie wysłuchuje
szeregu opowieści. Podróżnik Tolkiena nazywa się Eriol, co
znaczy: „Ten, który śni samotnie”. Opowieści jednak, które
słyszy Eriol – wspaniałych, tragicznych i heroicznych – nie
można traktować jako konglomeratu wpływów literackich
i osobistych doświadczeń autora. Kiedy Tolkien zaczął pisać,
czerpał z głębszych, bogatszych pokładów swojej wyobraźni
niż te, które dotąd zbadał. Podglebie to będzie mu służyło
przez całe życie.
Pierwsze z „legend” składających się na Silmarillion
opowiadają o stworzeniu wszechświata i ustanowieniu
znanego świata. Powołując się na staroskandynawski
Midgard oraz odpowiadające mu słowa we wczesnym języku
angielskim, Tolkien nazwał go Middle-earth – „Śródziemie”.
Niektórzy czytelnicy uznali, że wskazuje to na jakąś inną
planetę, lecz Tolkien nie miał na myśli niczego takiego.
„Middle-earth to nasz świat”, napisał i dodał: „Akcję
umieściłem (oczywiście) w całkowicie fikcyjnym (chociaż nie
całkiem niemożliwym) okresie zamierzchłej przeszłości,
kiedy to kształt mas kontynentalnych był odmienny”.
Dalsze opowieści cyklu zajmują się głównie dziejami
stworzenia silmarilów (trzech wspaniałych klejnotów elfów,
od których książka wzięła tytuł), ich kradzieżą
z błogosławionego królestwa Valinoru przez złego ducha,
Morgotha, oraz wojnami, podczas których elfowie próbują je
odzyskać.
Niektórzy zastanawiali się nad związkiem między
opowieściami Tolkiena a jego wiarą chrześcijańską. Trudno
im było zrozumieć, jak pobożny katolik może z takim
przekonaniem opisywać świat, w którym nie czci się Boga.
Nie ma w tym jednak żadnej zagadki. Silmarillion to dzieło
człowieka głęboko religijnego. Nie stoi ono w opozycji do
chrześcijaństwa, lecz je dopełnia. W tych legendach nie czci
się Boga, ale On w nich jest, wyraźniejszy nawet
w Silmarillionie niż w dziele, które z niego wyrosło, Władcy
Pierścieni. Wszechświatem Tolkiena rządzi Bóg, Jedyny.
Poniżej niego w hierarchii stoją Valarowie, strażnicy świata,
którzy nie są bogami, lecz potęgami anielskimi, istotami
świętymi podległymi Bogu, które w pewnym straszliwym
momencie tej opowieści oddają swoją moc w Jego ręce.
Tolkien ubrał swoją mitologię w taką formę, ponieważ
chciał, by była ona odległa i dziwna, a zarazem nie była
kłamstwem. Chciał, żeby mitologiczne i legendarne
opowieści wyrażały jego pogląd na wszechświat, a jako
chrześcijanin nie mógł umieścić swojej wizji w kosmosie
pozbawionym Boga, którego wyznawał. Jednocześnie ich
„realistyczne” osadzenie w znanym świecie, w którym religia
byłaby wyraźnie chrześcijańska, pozbawiłaby je całej
wyobraźniowej barwności. Zatem mimo że Bóg jest obecny
we wszechświecie Tolkiena, to pozostaje On niewidzialny.
Pisząc Silmarillion, Tolkien wierzył, że w pewnym sensie
pisze prawdę. Nie sądził, że istoty dokładnie takie, jakie
opisał – elfowie, krasnoludowie i źli orkowie – chodziły po
świecie i dokonywały opisanych przez niego czynów. Czuł
jednak – albo miał nadzieję – że jego opowieści zawierają
w pewnym sensie głęboką prawdę. Nie oznacza to
bynajmniej, że tworzył alegorię. Wielokrotnie deklarował
niechęć do tej formy literackiej. „Nie lubię alegorii wszędzie,
gdzie tylko ją wyczuwam”, powiedział kiedyś, a podobne
sformułowania przewijają się w jego listach do czytelników.
W jakim więc sensie uważał, że Silmarillion jest „prawdą”?
Pewną część odpowiedzi można znaleźć w jego eseju
O baśniach i w opowiadaniu Liść, dzieło Niggle’a, które
sugerują, że człowiek może otrzymać od Boga dar utrwalenia
„nagłego przebłysku głębszej rzeczywistości lub prawdy”.
Podczas pracy nad Silmarillionem Tolkien z całą pewnością
był przekonany, że nie wymyśla jedynie jakiejś historii. Tak
mówił o opowieściach składających się na tę książkę:
„Powstały w moich myślach jako rzeczy «dane» i w miarę jak
oddzielnie się pojawiały, tworzyły się między nimi związki.
Absorbująca, choć stale przerywana praca (szczególnie
dlatego, wyłączając nawet względy życiowe, że myśli
ulatywały ku drugiemu biegunowi i podejmowały kwestie
językowe): a jednak zawsze miałem poczucie zapisywania
czegoś, co już gdzieś «istniało», a nie «było wymyślone»”.

Opowieść, która została przelana na papier jako pierwsza –


podczas rekonwalescencji Tolkiena w Great Haywood na
początku 1917 roku – zajmuje jedno z dalszych miejsc
w cyklu. Jest to Upadek Gondolinu opowiadający o ataku
Morgotha, będącego główną potęgą zła, na ostatnią fortecę
elfów. Po straszliwej bitwie grupce mieszkańców Gondolinu
udaje się uciec; wśród nich jest Earendel3, wnuk króla – tu
więc istnieje powiązanie z wczesnymi wierszami
o Earendelu, pierwszymi szkicami do mitologii. Styl, w jakim
napisany jest Upadek Gondolinu, sugeruje, że Tolkien
znajdował się pod wpływem Williama Morrisa. Nie będzie
także nieuzasadnione przypuszczenie, że opis wielkiej bitwy,
stanowiący centralną część opowieści, zawdzięcza trochę
doświadczeniom Tolkiena znad Sommy, lub raczej jego
reakcji na te doświadczenia, walka w Gondolinie odznacza
się bowiem heroiczną wielkością, całkowicie nieobecną we
współczesnych wojnach. Tak czy owak były to tylko
powierzchowne wpływy: pisząc swoją dziwną i ekscytującą
opowieść, Tolkien nie posługiwał się żadnymi wzorami czy
źródłami. Wyłącznie jego wynalazkiem są jej dwie
najbardziej charakterystyczne cechy: wymyślone imiona oraz
elfowie jako dominujący bohaterowie.
Ściśle mówiąc, można by stwierdzić, że elfowie
z Silmarillionu wyrośli ze „skrzatów” z wczesnych wierszy
Tolkiena, lecz w rzeczywistości nie ma między nimi
specjalnego związku. Elfowie być może stanowią wypadkową
jego entuzjazmu dla Sister Songs Francisa Thompsona
i sympatii, jaką darzyła „małe skrzaty” Edith, lecz elfowie
z Silmarillionu nie mają nic wspólnego z „chochlikami” ze
Stópek goblinów. Są to ze wszech miar ludzie, lub raczej
stanowią wizję Człowieka przed Upadkiem, który pozbawił
go jego mocy doskonalenia. Tolkien głęboko wierzył, że na
Ziemi był kiedyś Raj i że grzech pierworodny człowieka oraz
będąca jego skutkiem degradacja są odpowiedzialne za całe
zło świata. Jednak jego elfowie, chociaż zdolni do popełniania
grzechów i błędów, nie „upadli” w sensie teologicznym,
mogą zatem dokonywać osiągnięć przekraczających siły
człowieka. Są rzemieślnikami, poetami, skrybami, twórcami
dzieł znacznie przewyższających urodą wszystko, co może
wyprodukować człowiek. Co najważniejsze jednak, są
nieśmiertelni, chyba że zostaną zabici w bitwie. Starość,
choroba ani śmierć nie kładą kresu ich dziełom, nawet jeśli
są one niedokończone lub niedoskonałe. Elfowie stanowią
w ten sposób ideał każdego artysty.
Tacy są zatem elfowie Silmarillionu i Władcy Pierścieni.
Sam Tolkien podsumował ich naturę, pisząc: „Stworzył ich
człowiek na swój obraz i podobieństwo, zostali jednak
uwolnieni od tych ograniczeń, które on uważa za najbardziej
mu ciążące. Są nieśmiertelni, a ich wola ma bezpośredni
wpływ na spełnienie wyobrażeń i pragnień”.
Jeśli chodzi o imiona postaci i nazwy miejsc w Upadku
Gondolinu i innych opowieściach Silmarillionu, to zostały one
wzięte z wymyślonych języków Tolkiena. Ponieważ istnienie
tych języków było racją bytu całej mitologii, nie dziwi to, że
Tolkien poświęcił wiele uwagi konstruowaniu w nich nazw
własnych. Właściwie tworzenie ich i związana z tym praca
lingwistyczna absorbowała go (jak zauważył w przytoczonym
wyżej fragmencie) co najmniej w takim samym stopniu jak
samo pisanie opowieści. Warto zatem zobaczyć, w jaki
sposób przystąpił do tej pracy.
Tolkien zaprojektował kilka wymyślonych języków
w wieku młodzieńczym i część z nich rozwinął do stadium
pewnej złożoności. W ostatecznym rozrachunku zadowolił go
jednak tylko jeden z tych wczesnych eksperymentów,
wyrażający jego upodobania językowe. Był to ten
z wymyślonych języków, w którym doszły do głosu silne
wpływy fińskiego. Nazwał go „quenya”. W 1917 roku był on
już bardzo wyrafinowany, miał słownictwo złożone z kilkuset
wyrazów, opartych co prawda na dość ograniczonej liczbie
tematów słowotwórczych. Quenya, podobnie jak każdy
„prawdziwy” język, wywodził się z prymitywniejszego języka
używanego we wcześniejszych epokach. Na podstawie
„prymitywnego eldarskiego” Tolkien stworzył drugi język
elficki, współczesny quenyi, lecz używany przez inne rasy
elfów. Język ten w końcu nazwał „sindarinem” i oparł jego
fonologię na walijskim – języku, który po fińskim był mu ze
względów estetycznych najbliższy.
Poza quenyą i sindarinem Tolkien wymyślił jeszcze kilka
innych języków elfów. Chociaż istniały one tylko w zarysach,
ich złożone wzajemne powiązania i wyprowadzenie ich
genealogii bardzo absorbowały jego uwagę. Elfickie imiona
w Silmarillionie zostały jednak stworzone prawie wyłącznie
w oparciu o quenyę i sindarin.
Nie można w kilku zdaniach dokładnie wyjaśnić, jak
Tolkien wykorzystywał swoje elfickie języki do tworzenia
imion postaci i nazw geograficznych występujących w jego
opowieściach. W skrócie przedstawiało się to następująco.
Działając według planu, tworzył wszystkie nazwy własne
bardzo starannie, najpierw wybierając dla nich znaczenie,
a potem konstruując ich formę najpierw w jednym, a potem
w drugim języku. Forma, której w końcu używał, była
najczęściej sindarska. W praktyce jednak postępował
bardziej arbitralnie. To dość dziwne, jeśli pamięta się o jego
zamiłowaniu do starannie planowanego tworzenia, często
jednak w gorączce pisania konstruował imię, które wydawało
się odpowiednie dla danej postaci, zwracając na jego
etymologię zaledwie przelotną uwagę. Później odrzucił wiele
z tak powstałych imion jako „nieposiadających znaczenia”,
a inne poddał surowej ocenie filologicznej, starając się
odkryć, w jaki sposób mogły osiągnąć swoją dziwną
i pozornie niewyjaśnioną formę. To kolejna cecha jego
wyobraźni, którą musi zrozumieć każdy, kto chce pojąć styl
jego pracy. W miarę upływu lat Tolkien w coraz większym
stopniu zaczął uważać swoje wymyślone języki i opowieści za
języki „prawdziwe” i kroniki historyczne, które trzeba
objaśnić. Innymi słowy, kiedy znajdował się w tym stanie
umysłu, nie mówił o pozornej sprzeczności w narracji czy
nieudanym imieniu: „To niezgodne z tym, czego chciałem,
więc muszę to zmienić”, lecz podchodził do sprawy
z nastawieniem, które można wyrazić następująco: „Co to
znaczy? Muszę się tego dowiedzieć”.
Nie działo się tak dlatego, że stracił rozum lub poczucie
proporcji. Częściowo był to rodzaj intelektualnego pasjansa
(bardzo lubił stawiać pasjanse), a częściowo wynikało to
z jego wiary w ostateczną prawdę jego mitologii. Czasami
jednak, jak każdy autor, zastanawiał się nad drastycznymi
zmianami jakiegoś aspektu kluczowego dla całej struktury
dzieła. Były to oczywiście postawy wykluczające się, lecz
Tolkien – zarówno w tej kwestii, jak i w wypadku wielu
innych aspektów jego osobowości – był człowiekiem pełnym
sprzeczności.
To zatem było owo niezwykłe dzieło, które zaczął tworzyć
podczas urlopu zdrowotnego na początku 1917 roku w Great
Haywood. Edith chętnie mu pomagała i w dużym zeszycie
sporządziła czystopis Upadku Gondolinu. Był to rzadki w jej
życiu okres szczęścia. Wieczorami grała na pianinie, a on
recytował swoje wiersze lub szkicował jej portrety. W tym
czasie zaszła w ciążę. Sielanka ta jednak nie mogła trwać
wiecznie. Cała „gorączka okopowa” sprowadzała się do
wysokiej temperatury oraz złego samopoczucia, a miesiąc
spędzony w szpitalu w Birmingham Tolkiena najwyraźniej
wyleczył. Teraz macierzysty batalion upominał się o jego
powrót do służby we Francji. On oczywiście nie chciał
jechać; byłoby tragedią, gdyby jego życie zostało przerwane
przez jakiś niemiecki pocisk, podczas gdy właśnie zaczął
swoje wielkie dzieło. Cóż jednak mógł zrobić?
Odpowiedzi dostarczył stan jego zdrowia. Pod koniec
pobytu w Great Haywood znów zachorował. Po kilku
tygodniach polepszyło mu się i Tolkien został czasowo
wysłany do Yorkshire. Edith i jej kuzynka Jennie spakowały
rzeczy i pojechały za nim na północ, gdzie wprowadziły się
do mieszkania w Hornsea, kilka kilometrów od jego obozu.
Wkrótce jednak po powrocie do służby Tolkien znowu
zachorował i został umieszczony w sanatorium w Harrogate.
Nie symulował. Nie było wątpliwości, że ma prawdziwe
objawy choroby. Jak jednak napisała do niego Edith: „Każdy
dzień w łóżku oznacza kolejny dzień w Anglii”, a on wiedział,
że wyzdrowienie prawie nieodwołalnie skończy się powrotem
do okopów. Tak jak to się działo w wypadku wielu innych
żołnierzy, jego organizm zareagował i wysoka temperatura
utrzymywała się, a codzienne dawki aspiryny i leżenie
w łóżku wcale go nie wzmacniały. W kwietniu ponownie
został uznany za wyleczonego i wysłany na północny zachód
na dalsze szkolenie w wojskowej szkole sygnalizacji. Istniały
spore szanse, że po zdaniu egzaminu zostanie mianowany
oficerem sygnałowym w obozie w Yorkshire, która to pozycja
prawdopodobnie pozwoliłaby mu nie wrócić na front.
Przystąpił do egzaminu w lipcu, lecz go nie zdał. Po kilku
dniach ponownie zachorował i w drugim tygodniu sierpnia
wrócił do szpitala.
Tym razem znalazł się w komfortowych warunkach –
w Szpitalu Oficerskim Brooklands w Hull. Sympatyczna
grupka współpacjentów okazała się dobrym towarzystwem,
a wśród nich był znajomy z batalionu Strzelców z Lancashire.
Tolkiena odwiedzały zakonnice z miejscowego klasztoru
katolickiego. Z jedną z nich nawiązał przyjaźń, która miała
trwać do końca jej życia. Mógł także pisać. Tymczasem
Edith, będąca w zaawansowanej ciąży, dzieliła z kuzynką
niewygodny pokój nad morzem. Od dawna żałowała, że
pozbyła się domu w Warwick; w Great Haywood mieszkało
się jej nieźle, teraz jednak życie stało się prawie nie do
zniesienia. W pensjonacie nie było pianina, brakowało
żywności, bo niemieckie okręty podwodne zatapiały
brytyjskie statki, i bardzo rzadko widywała Ronalda – aby
dotrzeć do jego szpitala, trzeba było odbyć długą i uciążliwą
podróż z Hornsea. Miejscowy kościół katolicki miał
tymczasową, prowizoryczną siedzibę w kinie, tak że Edith
miała ochotę chodzić z Jennie do anglikańskiego kościoła
parafialnego, no i była wyczerpana ciążą. Postanowiła wrócić
do Cheltenham, gdzie mieszkała przez trzy lata. Było to
jedyne miasto, które naprawdę jej się podobało. Tam dziecko
miało szansę urodzić się w wygodnym szpitalu, a do tego
czasu mogły razem z Jennie zamieszkać w miejscu, gdzie
były lepsze warunki. Pojechały więc do Cheltenham.
Mniej więcej w tym samym czasie, być może leżąc
w szpitalu w Hull, Tolkien napisał kolejny duży utwór do
Księgi zaginionych opowieści. Była to historia nieszczęsnego
Túrina, której ostatecznie nadał tytuł Dzieci Húrina. Znów
można się w niej doszukać pewnych wpływów literackich:
walka bohatera z olbrzymim smokiem nasuwa porównanie
z czynami Sigurda i Beowulfa, a jego nieświadome
kazirodztwo popełnione z siostrą oraz spowodowane nim
samobójstwo zostały z pełną świadomością zaczerpnięte
przez autora z opowieści o Kullervo z Kalevali. „Wpływy” te
są jednak zaledwie powierzchowne. Dzieci Húrina to
wspaniałe połączenie tradycji islandzkiej i fińskiej, które
wykracza poza oba te źródła, by osiągnąć rzadko spotykany
w dawnych legendach stopień dramatycznej złożoności
i subtelności charakterystyk.
16 listopada 1917 roku w prywatnej klinice w Cheltenham
Ronaldowi i Edith urodził się syn. Poród był trudny i życie
Edith było zagrożone. Mimo że Ronald został wypisany ze
szpitala, był potrzebny w obozie i ku swemu zmartwieniu
dostał przepustkę, żeby pojechać na południe, dopiero
niemal tydzień po narodzinach potomka, kiedy Edith zaczęło
się już polepszać. Postanowili nadać dziecku imiona John
Francis Reuel, Francis na cześć ojca Francisa Morgana,
który przyjechał z Birmingham, by ochrzcić chłopca. Po
chrzcinach Ronald wrócił do służby, a Edith przywiozła
dziecko do Yorkshire, osiadając w Roos, wiosce leżącej na
północ od ujścia rzeki Humber i niedaleko obozu, w którym
stacjonował teraz Ronald, awansowany do stopnia
porucznika. Wysłanie go teraz na kontynent wydawało się
dość nieprawdopodobne.
Kiedy miał przepustkę, chodzili z Edith na długie spacery.
W pobliżu Roos odkryli niewielki las, którego podszycie
stanowiła głównie trybula leśna i gdzie lubili się
przechadzać. Ronald później wspominał, jaka wtedy była
Edith: „Miała kruczoczarne włosy, jasną cerę, lśniące oczy,
potrafiła śpiewać – i tańczyć”. Śpiewała i tańczyła dla niego
w lesie i z tego narodziła się opowieść, która miała stanowić
centralną część Silmarillionu: opowieść o śmiertelniku
Berenie, zakochanym w nieśmiertelnej dziewczynie z rodu
elfów, Lúthien Tinuviel, którą Beren po raz pierwszy ujrzał
tańczącą wśród trybuli w lesie.
Ta głęboko romantyczna baśń zawiera w sobie szerszy
wachlarz uczuć niż wszystko, co Tolkien wcześniej napisał,
miejscami osiągając wagnerowskie natężenie namiętności.
Jest to także pierwsza opowieść Tolkiena oparta na motywie
poszukiwania [quest-story], a wyprawa zakochanych do
straszliwej fortecy Morgotha, gdzie mają nadzieję wyłuskać
silmaril z jego żelaznej korony, wydaje się skazana na
niepowodzenie w takim samym stopniu, jak podjęta przez
Froda próba zaniesienia Pierścienia do wyznaczonego
miejsca.
Tolkien ze wszystkich swoich legend najbardziej lubił
opowieść o Berenie i Lúthien, może dlatego, że w pewnym
aspekcie utożsamiał postać Lúthien z osobą swojej żony. Po
śmierci Edith, ponad pięćdziesiąt lat później, tak wyjaśniał
w liście do syna Christophera powód umieszczenia na jej
nagrobku imienia Lúthien:

Była (i wiedziała o tym) moją Lúthien. Teraz nie powiem


nic więcej, wkrótce jednak powinienem odbyć z Tobą
długą rozmowę. Jeśli bowiem, co wydaje się
prawdopodobne, nigdy nie napiszę uporządkowanej
autobiografii – jest to sprzeczne z moją naturą, która
pozwala mi wyrazić to, co najgłębiej odczuwam,
w opowieściach i mitach – to ktoś bliski memu sercu
powinien poznać sprawy niefigurujące w zapiskach.
Straszne cierpienia naszego dzieciństwa, z którego
nawzajem się wyzwoliliśmy, choć nie potrafiliśmy w pełni
uleczyć ran, które później często bardzo nam dokuczały;
cierpienia, jakich doznawaliśmy po narodzinach naszej
miłości – to wszystko (abstrahując od osobistych słabości)
mogłoby pomóc usprawiedliwić lub zrozumieć uchybienia
i okresy mroku, które czasem kładły się cieniem na nasze
życie, oraz wyjaśnić, dlaczego nic z tego nie sięgało do
samej głębi naszego ducha i nie zaćmiewało wspomnień
naszej młodzieńczej miłości. Wciąż bowiem (szczególnie
w samotności) przed naszym ostatecznym rozstaniem
spotykaliśmy się na tej leśnej polanie i szliśmy, trzymając
się za ręce, by uciec przed cieniem nieuniknionej śmierci.

Pobyt Tolkiena w Roos zakończył się wiosną 1918 roku,


kiedy został przeniesiony do Penkridge, jednego z obozów
w Staffordshire, w których szkolił się przed wyruszeniem do
Francji. Mniej więcej w tym czasie wszyscy żołnierze z jego
batalionu, którzy wciąż byli we Francji, zostali zabici lub
wzięci do niewoli pod Chemin des Dames.
Edith, ich dziecko i Jennie Grove pojechali za nim na
południe. Dla Edith było to „uciążliwe, wędrowne, bezdomne
życie”; ledwo osiedli w Penkridge, Tolkien został
przeniesiony z powrotem do Hull. Tym razem Edith nie
chciała się przeprowadzać. Była zmęczona opieką nad
dzieckiem, często odczuwała bóle – skutki trudnego porodu
były długotrwałe – i pisała z goryczą do Ronalda: „Już nigdy
więcej nie będę za Tobą jeździła”. Tymczasem po powrocie
do garnizonu w Humber Ronald kolejny raz zachorował
i został odesłany do szpitala oficerskiego w Hull. „Myślę, że
nigdy nie powinieneś już odczuwać zmęczenia – pisała Edith
– bo ilość czasu, jaki spędziłeś w łóżku od powrotu z Francji
prawie dwa lata temu, jest olbrzymia”. W szpitalu pracował
nad swoją mitologią i językami elfickimi, uczył się trochę
rosyjskiego i szlifował hiszpański oraz włoski.
Pod koniec września został wypisany ze szpitala. Zawarcie
pokoju wydawało się trochę bliższe i Tolkien pojechał do
Oksfordu wybadać szanse otrzymania posady na uczelni.
Perspektywy nie były zachęcające: uniwersytet prawie
zaprzestał działalności i nikt nie wiedział, co się stanie po
zakończeniu działań wojennych. Kiedy jednak odwiedził
Williama Craigiego, który uczył go islandzkiego, usłyszał
bardziej zachęcające wieści. Craigie pracował w zespole
New English Dictionary, słownika, którego końcowe partie
wciąż były układane w Oksfordzie, i powiedział Tolkienowi,
że może mu załatwić stanowisko młodszego leksykografa.
Kiedy 11 listopada wojna się zakończyła, Tolkien
skontaktował się ze swoim dowództwem i uzyskał pozwolenie
na zakwaterowanie się w Oksfordzie „w celu ukończenia
kształcenia” do czasu demobilizacji. Znalazł sobie mieszkanie
w pobliżu swojej dawnej siedziby przy St John’s Street i pod
koniec listopada 1918 roku Edith, dziecko i Jennie Grove
zamieszkali w Oksfordzie.
2. Oksfordzkie interludium

Tolkien od dawna marzył o powrocie do Oksfordu. Przez cały


okres służby w wojsku tęsknił za swoim kolegium,
przyjaciółmi i życiem, jakie prowadził przez poprzednie
cztery lata. Z niepokojem zdawał też sobie sprawę
z upływającego czasu: miał już dwadzieścia siedem lat,
a Edith trzydzieści. Nareszcie mogli się jednak cieszyć tym,
na co od dawna mieli nadzieję: „naszym nowym wspólnym
domem”.
Uświadomiwszy sobie, że wchodzi w nową fazę życia,
Tolkien zaczął (1 stycznia 1919 roku) prowadzić dziennik,
w którym zapisywał najważniejsze wydarzenia i swoje
komentarze. Zaczął pisać zwyczajnym pismem, lecz po
pewnym czasie przerzucił się na niezwykły alfabet, który
właśnie wymyślił, wyglądający na mieszankę liter
hebrajskich, greckich i znaków stenograficznych. Wkrótce
postanowił włączyć go do swojej mitologii i nazwał go od
imienia elfickiego mędrca ze swoich opowieści „alfabetem
Rumila”. Notatki w dzienniku robił po angielsku, lecz
zapisywał je w tym właśnie alfabecie. Jedyną trudnością było
to, że nie mógł się zdecydować na jego ostateczny kształt –
wciąż zmieniał litery oraz ich zastosowanie; znak w jednym
tygodniu używany do zapisywania „r” w następnym mógł już
oznaczać „l”. Nie zawsze też pamiętał, by notować te zmiany,
i po pewnym czasie odczytywanie wcześniejszych zapisków
sprawiało mu kłopot. Postanowił nie wprowadzać więcej
zmian do alfabetu, ale bez skutku: charakterystyczny dla
niego niespokojny perfekcjonizm nakazywał mu wciąż
wszystko ulepszać i dostosowywać.
Przy pewnej dozie cierpliwości można odczytać ten
dziennik. Dostarcza on szczegółowego obrazu nowego życia
Tolkiena. Po śniadaniu wychodził z mieszkania przy St John’s
Street 50 do pracowni New English Dictionary, która
znajdowała się w budynku Old Ashmolean przy pobliskiej
Broad Street. Tam, w „wielkim, zakurzonym warsztacie,
najbardziej brązowym spośród brązowych gabinetów”, jak go
określał, niewielka grupa specjalistów pracowała nad
stworzeniem najobszerniejszego słownika języka
angielskiego, jaki do owego czasu został ułożony. Ich praca
rozpoczęła się w 1878 roku i w 1900 roku były już
opublikowane partie tekstu zawierające litery od A do H, lecz
po osiemnastu latach, w wyniku opóźnień spowodowanych
wojną, partie od U do Z wciąż były nieukończone. Pierwszy
redaktor, sir James Murray, zmarł w 1915 roku i pracą
kierował teraz Henry Bradley, niezwykły człowiek, który
spędził dwadzieścia lat jako pomocnik rzemieślnika
wyrabiającego noże w Sheffield, po czym całkowicie
poświęcił się nauce i został znamienitym filologiem4.
Tolkienowi podobała się praca nad słownikiem, lubił także
swoich kolegów, a szczególnie utalentowanego Charlesa
Talbuta Onionsa. Na pierwsze tygodnie pracy przydzielono
mu zadanie zbadania etymologii wyrazów warm, wasp,
water, wick (lamp) i winter. Pewne wskazówki co do
umiejętności, jakich to wymagało, można uzyskać,
spoglądając na treść hasła wasp [osa]. Nie jest to szczególnie
trudne słowo, lecz akapit mu poświęcony przytacza
porównywalne formy w starosaskim, średnioholenderskim,
współczesnym holenderskim, starowysokoniemieckim,
średniodolnoniemieckim, średniowysokoniemieckim,
współczesnym niemieckim, staroteutońskim, prymitywnym
prototeutońskim, litewskim, starosłowiańskim, rosyjskim
i łacinie. Nic dziwnego, że praca ta wiele nauczyła Tolkiena
na temat języków i że kiedyś powiedział o latach 1919–1920,
kiedy to zajmował się słownikiem: „Przez te dwa lata
nauczyłem się więcej niż w jakimkolwiek innym okresie
mojego życia”. Wykonywał swoje zadania nadzwyczaj dobrze,
nawet w świetle wysokich standardów przyjętych przez
leksykografów, i doktor Bradley wypowiedział się o nim
w taki sposób: „Jego praca świadczy o niezwykłym stopniu
opanowania staroangielskiego oraz olbrzymiej wiedzy
o zasadach gramatyki porównawczej języków germańskich.
Nie waham się stwierdzić, że nigdy nie spotkałem człowieka
w jego wieku, który by mu dorównywał pod tym względem”.
Z pracowni Tolkien odbywał krótki spacer do domu na
lunch, a wkrótce potem na podwieczorek. Jeśli chodzi
o godziny pracy, doktor Bradley nie był wymagającym
kierownikiem, a w każdym razie kolejne hasła nie miały
przecież zajmować Tolkienowi całego dnia. Jak wielu innych
zatrudnionych przy redagowaniu słownika mógł też
wypełniać sobie czas (oraz uzupełniać dochody), ucząc na
uniwersytecie. Ogłosił, że chętnie przyjmie studentów,
i kolegia zaczęły reagować na to ogłoszenie. Były to głównie
kolegia żeńskie, bo Lady Margaret Hall i St Hugh’s pilnie
potrzebowały dla uczęszczających do nich młodych dam
nauczyciela języka staroangielskiego, a Tolkien miał tę
przewagę nad innymi, że był żonaty, co oznaczało, że na
zajęcia w jego domu nie trzeba było posyłać przyzwoitki.
Wkrótce stwierdzili z Edith, że mogą sobie pozwolić na
wynajęcie niedużego domu. Znaleźli odpowiadający im
budynek tuż za rogiem, przy Alfred Street (obecnie Pusey
Street) numer 1. Wprowadzili się do niego pod koniec lata
1919 roku i przyjęli kucharkę oraz pokojówkę w jednej
osobie. Posiadanie własnego domu było dla nich wielką
radością. Sprowadzili z magazynu pianino i po raz pierwszy
od wielu lat Edith znów regularnie grała. Ponownie zaszła
w ciążę, ale przynajmniej mogła urodzić dziecko w swoim
domu i wychować je w odpowiednim otoczeniu. Wiosną 1920
roku Ronald zarabiał wystarczająco dużo pracą dydaktyczną,
by zrezygnować z pracy przy słowniku.
Cały czas pisał Księgę zaginionych opowieści i pewnego
wieczoru odczytał Upadek Gondolinu podczas zebrania
Klubu Eseistów w Kolegium Exeter. Opowieść została dobrze
przyjęta przez studentów, wśród których znajdowali się
Nevill Coghill i Hugo Dyson.
Nagle plany rodzinne zmieniły się. Tolkien wystąpił
o posadę wykładowcy języka angielskiego na uniwersytecie
w Leeds, wcale się nie spodziewając, że jego kandydatura
zostanie zaakceptowana. Latem 1920 roku zaproszono go na
rozmowę kwalifikacyjną. Na stację w Leeds wyszedł mu na
spotkanie George Gordon, profesor języka angielskiego na
tamtejszym uniwersytecie. Przed wojną Gordon był
popularnym wykładowcą na anglistyce w Oksfordzie, Tolkien
jednak go nie znał i rozmowa, jaką prowadzili w tramwaju,
jadąc przez miasto na uczelnię, nie kleiła się. Zaczęli mówić
o sir Walterze Raleighu, profesorze literatury angielskiej
w Oksfordzie. Tolkien tak to wspominał: „Nie miałem zbyt
dobrego zdania o Raleighu – wcale nie był dobrym
wykładowcą, ale jakiś dobry duch natchnął mnie, żebym
powiedział, że ma w sobie coś «olimpijskiego». Zostało to
dobrze przyjęte, chociaż miałem na myśli tylko to, że
wdzięcznie tkwi na swoich wyżynach, unosząc się ponad
moją krytyką. Zanim wyjechałem z Leeds, dowiedziałem się
nieoficjalnie, że otrzymałem tę posadę”.
3. Wyprawa na północ

Zadymione, brudne, przykryte gęstą przemysłową mgłą,


pełne fabryk i ciągnących się szeregami domków Leeds nie
obiecywało wygodnego życia. Neogotyckie,
późnowiktoriańskie budynki uniwersyteckie zbudowane
z kolorowych cegieł stanowiły smutny kontrast z tym, do
czego był przyzwyczajony Tolkien. Miał złe przeczucia
w związku z przyjęciem tej posady i przeprowadzką do
północnej Anglii.
Początkowo jego życie było niełatwe. Tuż po rozpoczęciu
semestru w październiku 1920 roku Edith urodziła drugiego
syna, któremu nadano na chrzcie imiona Michael Hilary
Reuel. Tolkien w ciągu tygodnia mieszkał w Leeds w jednym
pokoju, a na weekendy musiał jeździć do Oksfordu, by
odwiedzać rodzinę. Dopiero na początku 1921 roku Edith
i maleństwo mogli odbyć podróż na północ, ale nawet wtedy
Tolkienowi udało się znaleźć dla nich zaledwie tymczasowe
lokum. Jednak pod koniec 1921 roku wydzierżawili ciemny
domek przy St Mark’s Terrace 11, bocznej uliczce nieopodal
uniwersytetu, gdzie urządzili swój nowy dom.
Wydział anglistyki na uniwersytecie w Leeds wciąż był
nieduży, lecz George Gordon go rozbudowywał. Był on
bardziej organizatorem niż uczonym, lecz Tolkien dostrzegł
w nim „znakomitego szefa”. Co więcej, Gordon traktował
swojego nowego asystenta bardzo uprzejmie, nawet zrobił
mu miejsce we własnym gabinecie – pustym pokoju
o ścianach z pokrytych glazurą cegieł i z biegnącymi po nich
rurami z ciepłą wodą – który już dzielił z profesorem
romanistyki, oraz interesował się jego kłopotami
mieszkaniowymi. Najważniejsze jednak było to, że przekazał
Tolkienowi właściwie całą odpowiedzialność za nauczanie
językoznawcze na wydziale.
Gordon postanowił naśladować układ oksfordzki
i podzielić program studiów anglistycznych w Leeds na dwa
kierunki: jeden dla studentów pragnących specjalizować się
w literaturze post-Chaucerowskiej, a drugi dla tych, którzy
chcieli skoncentrować się na staro- i średnioangielskim. Ten
drugi kierunek został wprowadzony niedawno i Gordon
wolał, żeby Tolkien ułożył program, który będzie atrakcyjny
dla studentów i zapewni im solidne wykształcenie
filologiczne. Tolkien natychmiast rzucił się w wir pracy.
Początkowo trochę go zniechęcił widok poważnych
i surowych studentów rodem z Yorkshire, wkrótce jednak
nabrał wielkiego podziwu dla wielu z nich. Pewnego razu
napisał: „Jestem całkowicie po stronie tych «tępych
nudziarzy». Zdumiewająco duży procent spośród nich
okazuje się «wyuczalny», do czego zasadniczą kwalifikacją
jest chęć wykonania pewnej pracy”. Wielu jego studentów
z Leeds rzeczywiście bardzo ciężko pracowało i wkrótce
osiągnęło wspaniałe rezultaty.
Mało jednak brakowało, a Tolkien wyjechałby z Leeds.
Podczas jego pierwszego semestru na tamtejszym
uniwersytecie został zaproszony do zgłoszenia kandydatury
na dwa stanowiska profesorskie: w katedrze anglistyki
w Liverpoolu oraz w Kapsztadzie. Wysłał zgłoszenia.
Liverpool odmówił, lecz Kapsztad zaoferował mu pracę pod
koniec stycznia 1921 roku. Tolkien z wielu powodów miał
ochotę ją przyjąć: przede wszystkim oznaczałoby to powrót
do kraju, w którym się urodził, a zawsze chciał jeszcze raz
zobaczyć Afrykę Południową. Zrezygnował jednak z podjęcia
tej pracy. Edith i niemowlę nie byli w stanie odbyć tej
podróży, a on nie chciał się z nimi rozstawać. Mimo to po
roku napisał w swoim dzienniku: „Często się od tego czasu
zastanawiałem, czy nie była to wtedy dla nas okazja, której
nie mieliśmy odwagi wykorzystać”. Przyszłe wydarzenia
miały udowodnić, że jego obawy były bezpodstawne.
Na początku 1922 roku na kierunek językowy studiów
anglistycznych w Leeds został przyjęty nowy młodszy
wykładowca, młody człowiek – Eric Valentine Gordon. Ten
niewysoki ciemnowłosy Kanadyjczyk (nie był spokrewniony
z George’em Gordonem) dostał stypendium w Oksfordzie
i Tolkien uczył go w 1920 roku. Teraz z radością powitał go
w Leeds. „Przyjechał Eric Valentine Gordon i zadomowił się.
Jest moim oddanym przyjacielem i kumplem” – zapisał
w dzienniku.
Wkrótce po przybyciu Gordona obaj wykładowcy zaczęli
poważną współpracę naukową. Tolkien od pewnego czasu
zajmował się glosariuszem do zbioru średnioangielskich
fragmentów literackich, zredagowanych przez jego byłego
nauczyciela, Kennetha Sisama. Oznaczało to w gruncie
rzeczy ułożenie małego słownika języka średnioangielskiego,
którego to zadania Tolkien podjął się z nieskończoną
precyzją i dużą dozą wyobraźni. Napisanie glosariusza
trwało długo, lecz został on wydrukowany na początku 1922
roku, kiedy to Tolkien chciał rozpocząć pracę, która
pozwoliłaby mu wykorzystać jego wiedzę w szerszym
zakresie. Wraz z Gordonem postanowili opracować nowe
wydanie średnioangielskiego poematu Pan Gawen i Zielony
Rycerz, ponieważ na rynku nie było żadnej edycji
odpowiedniej dla studentów uniwersytetu. Tolkien miał być
odpowiedzialny za tekst i glosariusz, a Gordon zająłby się
większością przypisów.
Tolkien przekonał się, że jego współpracownik to
„pracowity czort” i musiał się starać, żeby za nim nadążyć.
Skończyli książkę tak szybko, że wydawnictwo Clarendon
Press mogło ją wydać na początku 1925 roku. Stanowiła ona
spory wkład w studia nad literaturą średniowieczną, chociaż
sam Tolkien w późniejszych latach często bawił słuchaczy na
swoich wykładach lekceważącymi uwagami na temat tej czy
innej interpretacji, jakby nie miał z nimi nic wspólnego:
„Tolkien i Gordon nie mieli racji, zupełnie nie mieli racji,
twierdząc coś takiego! Nie mam pojęcia, o czym wtedy
myśleli!”.
Eric Valentine Gordon miał takie samo poczucie humoru
jak Tolkien. Razem przyczynili się do powstania
studenckiego Klubu Wikingów, którego członkowie spotykali
się, by pochłaniać duże ilości piwa, czytać sagi i śpiewać
zabawne piosenki. Pisali je głównie Tolkien i Gordon, którzy
układali także rubaszne wierszyki o studentach, tłumaczyli
rymowanki dla dzieci na staroangielski i śpiewali po
staronordyjsku pieśni biesiadne. Kilka ich wierszy zostało
prywatnie opublikowanych parę lat później jako Songs for
the Philologists [Pieśni dla filologów]. Nic dziwnego, że
z pomocą Klubu Wikingów Tolkien i Gordon zdobyli renomę
jako wykładowcy i dzięki temu oraz dzięki ich
niezaprzeczalnym talentom nauczycielskim lingwistyczna
część wydziału anglistyki przyciągała coraz więcej słuchaczy.
W 1925 roku wśród studiujących było dwudziestu
lingwistów, co stanowiło ponad jedną trzecią wszystkich
studentów wydziału. Było to zarazem stosunkowo o wiele
więcej osób, niż zwykle zapisywało się na ten kierunek
w Oksfordzie.
Życie prywatne Tolkienów układało się szczęśliwie. Edith
przekonała się, że na uniwersytecie panuje ożywczo
nieformalna atmosfera i zaprzyjaźniła się z innymi żonami
wykładowców. Pieniędzy nie mieli zbyt dużo, a Ronald
oszczędzał na kupno domu, więc rzadko wyjeżdżali na
rodzinne wakacje, lecz latem 1922 roku zamieszkali na kilka
tygodni w Filey na wybrzeżu Yorkshire. Tolkienowi się tam
nie podobało; nazwał miejscowość „paskudnym podmiejskim
nadmorskim kurorcikiem”; podczas pobytu musiał spędzać
sporo czasu, oceniając szkolne prace egzaminacyjne.
Podejmował się tej nielubianej pracy co roku, żeby zarobić
dodatkowe pieniądze. Napisał tam także kilka utworów
poetyckich.
Przez ostatnie kilka lat stworzył sporo wierszy. Niemała
ich część była związana z jego mitologią. Niektóre zostały
wydrukowane w czasopiśmie uniwersytetu w Leeds „The
Gryphon”, w miejscowej serii wydawniczej „Yorkshire
Poetry” i w zatytułowanej Northern Venture [Wyprawa na
północ] antologii wierszy pracowników naukowych
anglistyki. Teraz rozpoczął cykl wierszy, który zatytułował
Tales and Songs of Bimble Bay [Opowieści i pieśni znad
zatoki Bimble]. Jeden z nich, zainspirowany jego opinią na
temat Filey, stanowił skargę na nieprzyjemne, hałaśliwe
współczesne życie miejskie. Inny, The Dragon’s Visit
[Odwiedziny smoka], opisywał zniszczenia spowodowane
przez smoka, który przybył do zatoki Bimble i spotkał „pannę
Baggins”. Następny wiersz, Glip, opowiadał o dziwnej,
oślizłej istocie mieszkającej pod dnem jaskini i mającej blade,
lśniące oczy. Wszystko to były przebłyski przyszłości.
W maju 1923 roku Tolkien poważnie się przeziębił,
z czego wywiązało się zapalenie płuc. W jego domu
przebywał wówczas jego dziewięćdziesięcioletni dziad, John
Suffield, i Tolkien zapamiętał go tak: „Przy moim łóżku stała
wysoka, szczupła, czarno odziana postać. Patrzyła na mnie
i mówiła z pogardą, że ja i całe moje pokolenie to
zdegenerowani słabeusze. Ja tu z trudem chwytałem
powietrze, a on musiał się żegnać, bo chciał złapać statek,
którym wybierał się na rejs dookoła Wysp Brytyjskich!”.
Starszy pan żył jeszcze siedem lat, wiele czasu spędzał ze
swoją najmłodszą córką, ciotką Tolkiena, Jane, która
wyjechała z Nottinghamshire na farmę w Dormston
w Worcestershire. Leżała ona na końcu drogi i miejscowi
czasami nazywali ją „Bag End”.
Kiedy Tolkien wygrzebał się z zapalenia płuc, pojechał
z dziećmi i Edith do swojego brata Hilary’ego, który po
wyjściu z wojska po wojnie kupił niewielki sad i ogród
warzywny pod Evesham, miastem, z którego wywodzili się
Suffieldowie. Rodzina została wprzęgnięta do pracy na roli,
ale były też i zabawy: bracia na przykład puszczali na polu
przed domem olbrzymie latawce, żeby sprawić przyjemność
dzieciom. Tolkienowi udało się także znaleźć trochę czasu na
powrót do swojej mitologii.
Księga zaginionych opowieści była prawie skończona.
W Oksfordzie i w Leeds Tolkien napisał opowieści o kreacji
świata, o stworzeniu silmarilów i o ich wykradzeniu
z błogosławionego królestwa Valinoru przez Morgotha.
Cyklowi wciąż brakowało wyraźnego zakończenia – miała go
zamykać podróż gwiezdnego statku Earendela, co było
pierwszym elementem mitologii, jaki zrodził się w umyśle
Tolkiena – a niektóre opowieści istniały tylko jako
streszczenia, lecz odrobina pracy wystarczyłaby, żeby dzieło
zakończyć. Niemniej Tolkien się nie śpieszył, zaczął
natomiast wprowadzać poprawki, zupełnie jakby nie chciał
skończyć. Być może nie wierzył, że znajdzie wydawcę dla
swojej niewątpliwie niekonwencjonalnej książki. Tak
naprawdę nie była ona dziwniejsza niż książki lorda
Dunsany’ego, które okazały się bardzo popularne. Co go
więc powstrzymywało? Głównie dążenie do perfekcji, ale być
może także coś, co powiedział kiedyś Christopher Wiseman
o elfach w jego wczesnych wierszach: „Te istoty są dla ciebie
żywe, bo wciąż je tworzysz. Kiedy skończysz to robić, będą
dla ciebie równie martwe jak atomy, z których składa się
nasze pożywienie”. Innymi słowy Tolkien nie chciał zakończył
dzieła, bo nie potrafił wyobrazić sobie, że nie będzie już nic
tworzył w swoim wymyślonym świecie. Później miał to
nazwać „stwarzaniem wtórnym” [subcreation].
Nie zakończył zatem Silmarillionu (jak zaczął nazywać
książkę), lecz cofał się, zmieniał, wygładzał i poprawiał tekst.
Zaczął także pisać dwie najważniejsze opowieści wierszem,
co świadczyło o tym, że wciąż na poezji zależy mu tak bardzo
jak na prozie. Dla historii Túrina wybrał współczesny
odpowiednik aliteracyjnego metrum, w jakim został napisany
Beowulf, a do opowieści o Berenie i Lúthien użył
rymowanych dystychów. Temu ostatniemu poematowi nadał
tytuł The Gest of Beren and Lúthien [Dzieje Berena
i Lúthien], który potem zmienił na The Lay of Leithian
[Ballada o Leithian].
Tymczasem jego kariera w Leeds posunęła się istotnie do
przodu. W 1922 roku George Gordon wrócił do Oksfordu
jako profesor literatury angielskiej i Tolkien został
kandydatem na wakatujące stanowisko. W końcu został na
nie mianowany Lascelles Abercrombie, ale Michael Sadler,
prorektor uniwersytetu, obiecał Tolkienowi, że uczelnia
wkrótce będzie mogła specjalnie dla niego stworzyć
stanowisko profesora języka angielskiego. Sadler dotrzymał
słowa i Tolkien został profesorem w 1924 roku, w wieku
trzydziestu dwóch lat, co jak na normy brytyjskich
uniwersytetów było stosunkowo młodym wiekiem. W tym
samym roku kupili wraz z Edith dom na przedmieściach
Leeds, w West Park przy Darnley Road 2. Była to znaczna
poprawa w stosunku do St Mark’s Terrace: dom był obszerny
i otaczały go pola, gdzie Tolkien mógł chodzić z dziećmi na
spacery.
Na początku 1924 roku Edith z niechęcią odkryła, że
znowu zaszła w ciążę. Miała nadzieję, że będzie to córka, ale
w listopadzie urodził się chłopiec. Na chrzcie nadano mu
imiona Christopher Reuel, to pierwsze na cześć Christophera
Wisemana. Dziecko było zdrowe i dostarczało szczególnej
radości ojcu, który napisał w dzienniku: „Teraz nie mógłbym
żyć bez tego, co zesłał mi Bóg”.
Na początku 1925 roku nadeszła wiadomość, że niedługo
zwolni się w Oksfordzie stanowisko profesora języka
staroangielskiego – Craigie wyjeżdżał do Ameryki. Rozpisano
konkurs, do którego Tolkien przystąpił. Teoretycznie nie miał
zbyt dużych szans, bo było jeszcze trzech kandydatów ze
znakomitymi kwalifikacjami: Allen Mawer z Liverpoolu,
Raymond Wilson Chambers z Londynu i Kenneth Sisam.
Mawer jednak postanowił nie ubiegać się o stanowisko,
Chambers odmówił jego przyjęcia, więc rywalizacja
ograniczyła się do Tolkiena i jego dawnego nauczyciela
Sisama. Kenneth Sisam piastował obecnie wysokie
stanowisko w Clarendon Press i chociaż nie zajmował się
wyłącznie nauką, cieszył się w Oksfordzie dobrą opinią i miał
pewną liczbę zwolenników. Tolkiena popierało wielu ludzi,
łącznie z George’em Gordonem, mistrzem intryg. Wyniki
głosowania okazały się jednak równe, więc decyzję musiał
podjąć prorektor Joseph Wells, rzucając na szalę swój głos.
Wybrał Tolkiena.
Można by powiedzieć, że potem w zasadzie nic więcej już
się nie wydarzyło. Tolkien wrócił do Oksfordu, był
profesorem języka staroangielskiego przez dwadzieścia lat,
został wybrany na profesora języka i literatury angielskiej
w Kolegium Merton, zamieszkał na konwencjonalnym
przedmieściu, gdzie spędził pierwsze lata emerytury,
przeprowadził się do niczym się niewyróżniającego
nadmorskiego kurortu, wrócił do Oksfordu po śmierci żony
i sam zmarł spokojnie w wieku osiemdziesięciu jeden lat.
Było to najzwyklejsze życie, takie jakie prowadziło
nieskończenie wielu innych uczonych. Z pewnością było to
życie wybitnego akademika, lecz wybitnego jedynie w bardzo
wąskiej dziedzinie, która niezbyt interesuje laików. I to
byłoby wszystko – gdyby nie dziwny fakt, że podczas tych lat,
kiedy „nic już się nie wydarzyło”, napisał dwie książki, które
stały się światowymi bestsellerami, książki, które zawładnęły
wyobraźnią i wpłynęły na sposób myślenia kilku milionów
czytelników. To dziwny paradoks: Hobbit i Władca Pierścieni
są dziełem nieznanego oksfordzkiego profesora, który
specjalizował się w dialekcie języka średnioangielskiego
z zachodniej części środkowej Anglii i który prowadził
zwykłe, podmiejskie życie, wychowując dzieci i uprawiając
ogródek.
Czy jednak na pewno jest to paradoks? A może prawdą
jest coś wręcz przeciwnego? A może powinniśmy się dziwić,
że tak błyskotliwy i twórczy umysł zadowalał się codzienną
rutyną życia akademickiego i domowego; że człowiek,
którego dusza tęskniła za grzmotem fal rozbijających się
o kornwalijskie wybrzeże, chętnie rozmawiał ze starszymi
paniami w holu hotelu w kąpielisku dla klas średnich; że
poeta, który radował się widokiem i zapachem polan
palących się w kominku wiejskiej gospody, chętnie siadał
przed własnym kominkiem elektrycznym ze sztucznym
rozżarzonym węglem? Jak to rozumieć?
Być może nie pozostaje nam nic innego, jak obserwacja
i zastanawianie się nad życiem Tolkiena, gdy był już
w średnim i starszym wieku. Być może jednak uda nam się
dostrzec w jego losie pewną prawidłowość.
Część IV
1925–1949 (I): „W pewnej norze ziemnej
mieszkał sobie pewien hobbit”
1. Życie w Oksfordzie

Aż do końca XIX wieku większość członków kolegiów


w Oksfordzie, czyli większość nauczycieli uniwersytetu,
musiała przyjąć święcenia kapłańskie. W okresie
sprawowania funkcji wykładowcy nie mogli się żenić.
Reformatorzy owych czasów wprowadzili możliwość zostania
członkiem kolegium także dla osób niebędących duchownymi
i znieśli wymóg celibatu. Tym samym zmienili oblicze
Oksfordu, i to w sposób widoczny, w następnych latach
bowiem od starej granicy miasta przesuwała się
systematycznie na północ ceglana fala, stopniowo pokrywała
pola leżące wzdłuż Banbury Road i Woodstock Road setkami
domów wznoszonych dla nowych, żonatych wykładowców.
Na początku XX wieku północny Oksford stał się kolonią
nauczycieli akademickich, ich żon, dzieci i służących.
Mieszkali oni w rozmaitych budowlach, poczynając od
gotyckich pałaców (z wieżyczkami i witrażami), a na
zwykłych, podmiejskich willach kończąc. Na potrzeby tej
dziwnej społeczności wybudowano kościoły, szkoły i sklepy
i wkrótce prawie nie było tam skrawka wolnej ziemi.
W latach dwudziestych XX wieku jeszcze się jednak trochę
budowało i przy jednej z ulic północnego Oksfordu Tolkien
znalazł i kupił skromny nowy dom z jasnej cegły. Miał on
kształt litery L, a jedno ze skrzydeł biegło w kierunku ulicy.
Na początku 1926 roku rodzina Tolkienów przyjechała
z Leeds i wprowadziła się do niego.
Mieszkali tu, przy Northmoor Road, przez dwadzieścia
jeden lat. W 1929 roku z większego sąsiedniego domu
wyprowadził się księgarz i wydawca Basil Blackwell
i Tolkienowie postanowili ów dom kupić. Przeprowadzili się
spod numeru 22 pod numer 20 na początku następnego
roku. Ten drugi dom był szeroki i szary, bardziej imponujący
od swojego sąsiada, z małymi oprawnymi w ołów okienkami
i wysokim dachem krytym łupkowymi dachówkami. Tuż
przed przeprowadzką urodziło im się czwarte i ostatnie
dziecko. Córeczka, na którą tak długo czekała Edith,
otrzymała na chrzcie imiona Priscilla Mary Anne Reuel.
Oprócz tych dwóch wydarzeń: narodzin Priscilli w 1929
roku i zamiany domów w 1930 roku, życie przy Northmoor
Road toczyło się bez większych wstrząsów. Lub raczej – było
to uporządkowane, niemal rutynowe życie, w którym
zdarzały się drobne zawirowania, lecz nie znaczące zmiany.
Być może więc najlepszym sposobem opisania go jest
towarzyszenie Tolkienowi podczas typowego (choć
całkowicie fikcyjnego) dnia na początku lat trzydziestych.

Jest to dzień poświęcony jednemu ze świętych, więc zaczyna


się wcześnie. O siódmej dzwoni budzik w sypialni Ronalda,
pokoju leżącym na tyłach domu i wychodzącym na wschód,
na ogród. Tak naprawdę jest to łazienka i garderoba, w rogu
stoi wanna, ale Tolkien śpi tutaj, bo Edith przeszkadza jego
chrapanie, a ponadto on kładzie się późno spać, co koliduje
z jej przyzwyczajeniami. Mają więc oddzielne pokoje i nie
przeszkadzają sobie nawzajem.
Wstaje niechętnie (nigdy nie lubił wcześnie wstawać),
postanawia ogolić się po mszy i idzie w szlafroku do sypialni
chłopców, żeby obudzić Michaela i Christophera. John,
najstarszy syn, ma już czternaście lat i przebywa
w katolickiej szkole z internatem w Berkshire, lecz jego
młodsi bracia, mający jedenaście i siedem lat, jeszcze
mieszkają w domu.
Wchodząc do sypialni Michaela, Tolkien prawie przewraca
się o porzuconą na środku podłogi lokomotywę. Przeklina
pod nosem. Christopher i Michael szaleją w tej chwili za
pociągami i cały pokój na górze wyłożyli szynami. Chodzą
także oglądać lokomotywy i z imponującą dokładnością
rysują parowozy Great Western Railway. Tolkien nie rozumie
ani tak naprawdę nie aprobuje tej ich, jak ją nazywa,
„kolejomanii”, dla niego kolej oznacza tylko hałas, brud
i zniszczenie wiejskiego krajobrazu. Toleruje jednak to hobby
i czasami daje się nawet namówić na wycieczkę do odległej
stacji, żeby obejrzeć przejeżdżający pociąg Cheltenham
Flyer.
Po obudzeniu chłopców ubiera się w swój codzienny strój:
flanelowe spodnie i tweedową marynarkę. Potem z synami,
którzy włożyli ciemnoniebieskie marynarki Dragon School
i szorty, wyprowadza rowery z garażu. Wszyscy trzej ruszają
cichą Northmoor Road, mijają wciąż zasłonięte okna domów,
potem jadą Linton Road i szeroką Banbury Road, na której
czasem wyprzedza ich jakiś jadący do miasta samochód czy
autobus. Jest wiosenny poranek i gałęzie wiśni zwieszające
się nad chodnikami z frontowych ogródków są obsypane
kwiatami.
Jadą nieco ponad kilometr do miasta, do katolickiego
kościoła Świętego Alojzego, brzydkiego budynku obok
szpitala przy Woodstock Road. Msza jest o wpół do ósmej,
więc spóźniają się kilka minut na śniadanie. Jest ono
podawane zawsze punktualnie o ósmej, a dokładnie mówiąc,
za pięć ósma, ponieważ Edith lubi, żeby wszystkie zegary
w domu śpieszyły się o pięć minut. Do kuchni właśnie
przyszła Phoebe Coles, pomoc domowa, i hałasuje
naczyniami. Phoebe, która ma na głowie czepek i pracuje
w domu cały dzień, jest u nich od kilku lat i wszystko
wskazuje na to, że pozostanie jeszcze przez długi czas. Jej
obecność to wielkie dobrodziejstwo, bo przedtem były
niekończące się kłopoty ze służbą.
Podczas śniadania Tolkien przegląda gazetę, ale tylko
pobieżnie. Podobnie jak jego przyjaciel Clive Staples Lewis,
uważa „wiadomości” za sprawy trywialne, które należy
ignorować. Obaj utrzymują (ku oburzeniu wielu ich
znajomych), że jedyną prawdę można znaleźć w literaturze.
Obaj jednak lubią rozwiązywać krzyżówki.
Po śniadaniu Tolkien idzie do swojego gabinetu napalić
w piecyku. Nie jest ciepło, a dom (jak w owych czasach
większość angielskich domów ludzi z klasy średniej) nie ma
centralnego ogrzewania, więc żeby w pokoju można było
wytrzymać, będzie musiał rozpalić solidny ogień. Śpieszy się,
ponieważ o dziewiątej przychodzi studentka, a on chce
jeszcze sprawdzić swoje notatki do porannego wykładu.
Pośpiesznie wymiata popiół pozostały z nocy. Jest jeszcze
ciepły, ponieważ Tolkien skończył pracę i poszedł spać
dopiero po drugiej. Po rozpaleniu ognia dokłada dużo węgla,
zamyka drzwiczki piecyka i całkowicie otwiera szyber.
Następnie pędzi na górę, żeby się ogolić. Chłopcy wychodzą
do szkoły.
Jeszcze nie skończył się golić, kiedy odzywa się dzwonek
do drzwi frontowych. Otwiera Edith, woła męża. Tolkien
schodzi na dół z połową twarzy w pianie. To tylko listonosz,
ale mówi, że z komina buchają kłęby dymu, więc może pan
Tolkien powinien sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Tolkien pędzi do gabinetu i widzi, że – co często się zdarza –
węgiel rozpalił się znakomicie i niedługo zapali się komin.
Tolkien przygasza ogień, dziękuje listonoszowi i dzieli się
z nim uwagami na temat uprawy wiosennych warzyw.
Następnie zaczyna otwierać korespondencję, przypomina
sobie, że nie skończył się golić, i ledwo zdąża doprowadzić
się do porządku przed nadejściem studentki.
Jest to młoda doktorantka studiująca średnioangielski.
O dziewiątej dziesięć oboje są już pogrążeni w pracy.
Omawiają znaczenie dziwnego słowa w Ancrene Wisse.
Gdyby ktoś wsunął głowę przez drzwi gabinetu, nie udałoby
mu się ich zobaczyć, bo za drzwiami jest tunel z książek
utworzony przez podwójny rząd regałów i resztę pokoju
widać dopiero po wyjściu spomiędzy nich. Okna wychodzą na
południe, na sąsiedni ogródek, i na zachód, na ulicę. Biurko
Tolkiena stoi pod południowym oknem, ale profesor przy nim
nie siedzi – stoi przy kominku i coś mówi, wymachując fajką
w powietrzu. Studentka lekko marszczy czoło, próbując za
nim nadążyć – kwestia jest złożona i trudno zrozumieć
profesora, który mówi bardzo szybko i czasami niewyraźnie.
Zaczyna jednak dostrzegać sens jego wywodu i konkluzję, do
której zmierza, więc z zapałem robi notatki. Kiedy
„godzinna” konsultacja kończy się za dwadzieścia jedenasta,
studentka czuje, że ukazano jej w nowym świetle zasady
doboru słów przez średniowiecznego autora. Odjeżdża na
rowerze, doszedłszy do wniosku, że gdyby wszyscy
oksfordzcy filologowie potrafili tak uczyć, to studia
anglistyczne byłyby o wiele atrakcyjniejsze.
Odprowadziwszy studentkę do furtki, Tolkien wraca do
gabinetu i zbiera notatki do wykładu. Nie miał czasu, żeby je
przejrzeć, i ma nadzieję, że jest w nich wszystko, czego
będzie potrzebował. Bierze także tekst będący przedmiotem
wykładu, staroangielski poemat Exodus, ponieważ wie, że
jeśli dojdzie do najgorszego i notatki go zawiodą, to zawsze
może improwizować, objaśniając tekst. Jedzie do miasta,
włożywszy teczkę i magisterską togę do rowerowego
koszyka.
Czasami wykłada w swoim macierzystym Kolegium
Pembroke, ale tego ranka (co zdarza się najczęściej) jedzie
do Examination Schools, przygniatająco majestatycznego
późnowiktoriańskiego budynku przy High Street.
Wykładowcy popularnych przedmiotów mają do dyspozycji
dużą aulę, na przykład East School, gdzie tego dnia C.S.
Lewis przyciągnie duże audytorium na swój wykład
o literaturze średniowiecznej. Tolkien ma sporo słuchaczy na
ogólnych wykładach o Beowulfie dla studentów
niespecjalizujących się w staroangielskim, tego dnia jednak
będzie mówił o tekście będącym lekturą obowiązkową tylko
dla tych nielicznych studentów anglistyki, którzy wybrali
kierunek filologiczny. Idzie więc korytarzem do małego
mrocznego pokoju na parterze, gdzie już czeka na niego
znająca jego punktualność grupka ośmiorga czy
dziesięciorga studentów w togach. Tolkien wkłada togę
i zaczyna wykład w chwili, gdy odległy o pół kilometra zegar
Kolegium Merton wybija jedenastą.
Prowadzi wykład płynnie, głównie z notatek, lecz czasem
coś wtrąca w tok wywodu. Analizuje tekst wers po wersie,
omawiając znaczenie wybranych słów i wyrażeń oraz
związane z nimi problemy. Słuchający go studenci dobrze
znają profesora i wiernie chodzą na jego wykłady, nie tylko
dlatego, że odkrywczo interpretuje teksty, lecz także dlatego,
że go lubią, śmieją się z jego dowcipów, przyzwyczaili się do
jego szybkiego mówienia i przekonali się, że jest po prostu
ludzki, z całą pewnością bardziej ludzki od części swoich
kolegów, którzy wykładają bez zwracania najmniejszej uwagi
na słuchaczy.
Nie musiał się martwić, że skończą mu się notatki. Zegar
wybijający dwunastą i hałas na korytarzu za drzwiami
przerywają wykład na długo przed wyczerpaniem
przygotowanego materiału. Przez ostatnie dziesięć minut
Tolkien wyraźnie odszedł od swoich notatek, rozważając
pewien aspekt relacji między językiem gockim
a staroangielskim na przykładzie słowa pojawiającego się
w tekście. Teraz zbiera papiery, zamienia kilka zdań
z jednym ze studentów i wychodzi, by zrobić miejsce
następnemu wykładowcy.
W korytarzu dogania C.S. Lewisa; przez chwilę
rozmawiają. Ronald żałuje, że to nie poniedziałek; wtedy
zawsze wypijają z Lewisem po kuflu piwa i odbywają
godzinną pogawędkę, ale tego dnia żaden z nich nie ma
czasu, a Tolkien przed powrotem do domu na obiad musi
jeszcze zrobić zakupy. Żegna się z Lewisem i jedzie na
rowerze przez High Street do zatłoczonego zadaszonego
targowiska zwanego Covered Market, gdzie ma odebrać
kiełbasę od rzeźnika Lindseya. Edith zapomniała wpisać ją
do tygodniowego zamówienia, które zostało zrealizowane
poprzedniego dnia. Tolkien wymienia z panem Lindseyem
kilka żartów, a potem zachodzi do sklepu papierniczego na
rogu Market Street po stalówki. Następnie przez Banbury
Road jedzie do domu, gdzie znajduje piętnaście minut, by
naszkicować spóźniony list do Erica Valentine’a Gordona na
temat ich planów współpracy nad wydaniem Perły. Zaczyna
pisać list na swoim hammondzie. To duża maszyna do
pisania z wymiennymi czcionkami na obrotowej tarczy. Jego
model ma kursywę i staroangielskie litery þ, ð oraz æ. Edith
przerywa mu pisanie dzwonkiem na obiad.
Podczas posiłku jest obecna cała rodzina. Przez większość
czasu trwa dyskusja na temat niechęci Michaela do lekcji
pływania w szkole oraz na temat tego, czy nie powinno mu
się zakazać kąpieli z powodu ropiejącego palca u nogi. Po
jedzeniu Tolkien idzie do ogródka sprawdzić, jak rośnie
fasola. Edith przyprowadza Priscillę, żeby pobawiła się na
trawniku, i wraz z mężem zastanawia się, czy nie skopać
reszty starego kortu tenisowego, by w ten sposób
powiększyć warzywnik. Następnie profesor zostawia Edith
przy kanarkach i papużkach falistych, które mieszkają
w ptaszarni przylegającej do domu, wsiada na rower i jedzie
do miasta, tym razem na zebranie wydziału anglistyki.
Zebranie odbywa się w Kolegium Merton, bo jedyną
siedzibę wydziału stanowi ciasna biblioteka na poddaszu
Examination Schools, a Merton jest kolegium najbliżej
związanym z wydziałem. Sam Tolkien jest członkiem
Kolegium Pembroke, nie czuje się jednak specjalnie z nim
związany i jak wszyscy profesorowie odpowiada przede
wszystkim przed swoim wydziałem. Spotkanie zaczyna się
o wpół do trzeciej. Oprócz profesorów – Wylda, profesora
języka i literatury angielskiej, i Nichola Smitha, profesora
literatury angielskiej, jest obecnych około tuzina
wykładowców i wykładowczyń. Zebrania te bywają burzliwe;
Tolkien brał udział w wielu takich, na których próba
zapoczątkowania reformy programu stawała się celem
zaciekłych ataków reprezentantów kierunku „literackiego”.
Czasy te jednak minęły, a reformy zostały przyjęte i wcielone
w życie. Obecne spotkanie jest poświęcone głównie
rutynowym sprawom, takim jak daty egzaminów, szczegóły
programu i kwestia funduszy dla biblioteki wydziału.
Wszystko to wymaga czasu i zebranie kończy się tuż przed
czwartą, co daje Tolkienowi kilka minut, by odwiedzić
Bodleian Library i coś sprawdzić w książce, którą zamówił
z magazynu poprzedniego dnia. Następnie znów jedzie do
domu i zdąża na podwieczorek z dziećmi o wpół do piątej. Po
podwieczorku udaje mu się spędzić półtorej godziny przy
biurku: kończy list do E.V. Gordona i zaczyna porządkować
notatki do kolejnego wykładu. Kiedy wszystko toczy się
zgodnie z planem, udaje mu się przygotować wykłady na cały
semestr przed jego rozpoczęciem, lecz często brak czasu
zmusza go do odkładania tej pracy na ostatnią chwilę. Nawet
teraz nie udaje mu się wiele zrobić, bo Michael prosi
o pomoc przy odrobieniu lekcji z łaciny, co zajmuje
dwadzieścia minut. Okazuje się, że jest już wpół do siódmej
i że trzeba się przebrać w wieczorową marynarkę. Tolkien
nie jada poza domem częściej niż raz czy dwa razy
w tygodniu, ale tego dnia w jego Kolegium Pembroke jest
organizowane spotkanie, na które Tolkien obiecał przyjść,
żeby poznać gościa swojego znajomego. Pośpiesznie
zawiązuje czarny krawat i znów wsiada na rower,
zostawiając Edith przy wczesnej kolacji w domu.
Przyjeżdża do kolegium na tyle wcześnie, żeby zdążyć
wypić białe hiszpańskie wino w Senior Common Room.
W rezultacie pogmatwanych i powodujących zamieszanie
praktyk administracji Oksfordu jego pozycja w Pembroke jest
nieco dziwaczna. Można by powiedzieć, że kolegia stanowią
uniwersytet, ponieważ większość personelu naukowego to
członkowie kolegiów, a ich podstawowym obowiązkiem jest
nauczanie studentów we własnym kolegium. Profesorowie
zajmują inną pozycję. Stoją zasadniczo poza systemem
kolegiów, uczą bowiem w ramach wydziałów, bez względu na
przynależność studentów do któregoś z kolegiów. Żeby
jednak profesor nie był odcięty od życia towarzyskiego
i pozbawiony innych udogodnień związanych
z funkcjonowaniem kolegiów, otrzymuje z urzędu
członkostwo w jednym z nich. Powoduje to czasami pewne
zgrzyty, ponieważ we wszystkich innych przypadkach kolegia
wybierają swoich członków, a „członkowie profesorscy”, tacy
jak Tolkien, są im do pewnego stopnia narzucani. Tolkien
sądzi, że Pembroke ma mu to nieco za złe – w pokoju
rekreacyjnym panuje nieprzyjazna i surowa atmosfera. Na
szczęście jest tam sprzymierzeniec Tolkiena, młodszy
wykładowca Ronald Buchanan McCallum, pełen życia
mężczyzna o kilka lat młodszy od Ronalda. Czeka, żeby
przedstawić swojego gościa. Kolacja okazuje się przyjemna
i… jadalna, ponieważ dania są proste, bez śladu tej
nieznośnej kuchni francuskiej, która – co Tolkien zauważa
z niechęcią – zaczyna już wkraczać na stoły w kilku
kolegiach.
Po kolacji przeprasza i wychodzi wcześnie, jedzie przez
miasto do Kolegium Balliol, gdzie w pokojach Johna Brysona
ma się odbyć spotkanie klubu Coalbiters. Kolbítar, żeby
posłużyć się jego islandzką nazwą (oznaczającą tych, którzy
przysuwają się w zimie do ognia tak blisko, że „gryzą
węgiel”), to nieformalny klub czytelniczy założony przez
Tolkiena trochę na wzór Klubu Wikingów w Leeds, tyle że
należą do niego wyłącznie wykładowcy. Kilka razy
w semestrze spotykają się wieczorami, by czytać islandzkie
sagi. Tego dnia przyszło sporo członków: George Gordon,
obecnie rektor Kolegium Magdalen, Nevill Coghill z Exeter,
Charles Talbut Onions z zespołu Słownika…, Dawkins,
profesor bizantyjskiego i współczesnej greki, sam Bryson i –
co Tolkien przyjmuje z zadowoleniem – C.S. Lewis, który
głośno strofuje go za spóźnienie. Czytają właśnie Grettirs
Saga [Sagę o Grettirze]. Zgodnie ze zwyczajem zaczyna
Tolkien, jako że jest najlepszym w klubie znawcą języków
skandynawskich. Podejmuje czytanie w miejscu, w którym
przerwali ostatnim razem, improwizując płynne tłumaczenie
z leżącego na jego kolanach tekstu.
Po kilku stronach zastępuje go Dawkins. On też mówi
płynnie, chociaż nie w takim stopniu jak Tolkien, ale kiedy
przychodzi kolej na innych, czytanie idzie im o wiele wolniej.
Każdy z nich tłumaczy nie więcej niż pół strony, bo wszyscy
są właściwie początkujący. Taki jest jednak cel Coalbiters,
Tolkien bowiem założył klub po to, żeby przekonać
znajomych, że literaturę islandzką warto czytać w oryginale,
zachęca ich więc do stawiania na tym polu nieco chwiejnych
kroków i chwali ich wysiłki.
Po jakiejś godzinie dochodzą do miejsca odpowiedniego,
by zrobić przerwę. Otwierają butelkę whisky i omawiają
sagę. Potem słuchają sprośnego i bardzo śmiesznego
wierszyka, który Tolkien właśnie napisał o pewnym
wykładowcy anglistyki. Rozchodzą się po jedenastej. Tolkien
idzie z Lewisem do końca Broad Street, gdzie ich drogi się
rozchodzą: Lewis zmierza Holywell Street do Kolegium
Magdalen (jest kawalerem i podczas semestru zwykle sypia
w kolegium), a Tolkien wraca na rowerze na Northmoor
Road.
Edith poszła już spać i kiedy Tolkien dociera do domu,
wszystkie światła są pogaszone. Rozpala w gabinecie ogień
i nabija fajkę. Wie, że powinien popracować jeszcze nad
notatkami do jutrzejszego wykładu, ale nie może oprzeć się
chęci wyjęcia z szuflady na wpół ukończonego rękopisu
opowieści, którą pisze dla zabawy – własnej i dzieci.
Podejrzewa, że jest to prawdopodobnie strata czasu; jeśli już
zamierza poświęcać uwagę tego typu sprawom, to powinien
zająć się Silmarillionem. Każdego wieczoru coś go jednak
skłania do ciągnięcia tej zabawnej powiastki, która, jak się
wydaje, sprawia przyjemność chłopcom. Tolkien siada przy
biurku, zmienia stalówkę w obsadce (woli obsadkę od
wiecznego pióra), otwiera kałamarz, wyciąga kartkę ze stosu
egzaminacyjnych wypracowań (po drugiej stronie jest esej
o bitwie pod Maldon) i zaczyna pisać: „Kiedy otworzył oczy,
wątpił przez chwilę, czy je naprawdę otworzył, bo ciemność
nie stała się ani trochę przejrzystsza niż wówczas, gdy miał
oczy zamknięte. W pobliżu nie było nikogo. Wyobrażacie
sobie chyba przerażenie Bilba!”5.
Zostawmy go w tym momencie. Będzie tak siedział przy
biurku do wpół do drugiej czy do drugiej w nocy, a może
nawet dłużej. Ciszę uśpionej Northmoor Road zakłóca tylko
skrzypienie jego pióra.
2. Rzut oka na fotografie

Tak więc wyglądało jego życie: zajęcia domowe, praca


akademicka, przygotowywanie się do wykładów,
korespondencja, czasami wieczór spędzony z przyjaciółmi (w
rzeczywistości rzadko zdarzało się, by Tolkien jednego
wieczoru był i na kolacji w kolegium, i na spotkaniu
Coalbiters). To oraz inne niecodzienne wydarzenia, jak
zebranie wydziału, zostały wtłoczone w ramy jednego
fikcyjnego dnia jako świadectwo zakresu jego działalności.
Jego prawdziwy przeciętny dzień był nudniejszy.
Być może czytelnik uzna wszystkie opisane tu wydarzenia
za nudne, nierozjaśnione przebłyskiem niezwykłości:
trywialne zajęcia człowieka zamkniętego w ciasnych ramach
życia, które nie zawierało niczego ciekawego dla osób
postronnych. Wszystko to, stwierdzi czytelnik – ten opis
zapalania piecyka, jazdy na rowerze na wykład i poczucia
braku akceptacji przez innych członków kolegium – nic nie
mówi o człowieku, który napisał Silmarillion, Hobbita
i Władcę Pierścieni, nie wyjaśnia natury jego umysłu
i sposobu, w jaki jego wyobraźnia reagowała na otoczenie.
Sam Tolkien z całą pewnością by się z tym zgodził. Wedle
jednego z jego najgłębszych przekonań badanie życia autora
dostarcza bardzo niewielu wskazówek wyjaśniających jego
myśli. Być może to prawda, lecz zanim zrezygnujemy
z naszych wysiłków jako całkowicie beznadziejnych, może
uda nam się zbliżyć do celu nieco bardziej, niż pozwala na to
rekonstrukcja owego fikcyjnego dnia, i przynajmniej
zaryzykować kilka domysłów na temat najważniejszych cech
osobowości Tolkiena. A jeśli nawet nie będziemy wtedy lepiej
pojmowali, dlaczego napisał swoje książki, to przynajmniej
powinniśmy wiedzieć trochę więcej o człowieku, który je
napisał.
Może moglibyśmy zacząć od fotografii. Jest ich dużo,
ponieważ Tolkienowie robili mnóstwo zdjęć. Początkowo do
niczego to nie prowadzi. Zdjęcia Tolkiena w średnim wieku
właściwie niczego nie ujawniają. W obiektyw patrzy
zwyczajny Anglik z klasy średniej o drobnej budowie ciała
i przeciętnym wzroście. Ze swoją pociągłą twarzą jest
w miarę przystojny i właściwie to wszystko, co można o nim
powiedzieć. Owszem, ma przenikliwe spojrzenie, świadczące
o żywym umyśle, lecz poza tym nie można dostrzec nic
więcej. Nic poza jego ubraniem, które jest wyjątkowo
zwyczajne.
Sposób ubierania się Tolkiena był oczywiście częściowo
wynikiem okoliczności – konieczności utrzymania dużej
rodziny ze stosunkowo niewielkiego dochodu, który nie
pozwalał na żadne osobiste ekstrawagancje. Później, kiedy
stał się zamożnym człowiekiem, kupował sobie kolorowe
kamizelki. Jego dobór ubrania w średnim wieku był także
dowodem, że Tolkien nie aprobował schlebiania modzie. Był
w tym podobny do C.S. Lewisa. Żaden z nich nie cierpiał
w stroju najmniejszej afektacji, która ich zdaniem świadczyła
o niemęskości, a więc była nie na miejscu. Lewis posuwał się
do skrajności: nie tylko kupował nijakie ubrania, ale i nosił je
w nijaki sposób. Tolkien, który zawsze był bardziej
wymagający, miał przynajmniej wyprasowane spodnie.
Zasadniczo jednak obaj wyznawali takie same poglądy na
swój wygląd, poglądy, które dzieliło z nimi wielu im
współczesnych. Ta skłonność do zwykłego męskiego stroju
była być może po części reakcją na zbytnią fircykowatość
i sugerowany homoseksualizm „estetów”, którzy pierwszy
raz pojawili się w Oksfordzie w czasach Wilde’a i których
spadkobierców, ubierających się w pastelowe kolory
i przejawiających nieokreśloną delikatność zachowania,
można było jeszcze tam spotkać w latach dwudziestych i na
początku trzydziestych. Z takim trybem życia Tolkien
i większość jego znajomych nie chcieli mieć nic wspólnego
i stąd brał się ich niemal przesadny entuzjazm dla
tweedowych marynarek, flanelowych spodni, nierzucających
się w oczy krawatów, solidnych brązowych butów
odpowiednich do spacerów na wsi, burych płaszczy
i kapeluszy oraz krótko obciętych włosów. Sposób ubierania
się Tolkiena także odzwierciedlał niektóre z wyznawanych
przez niego wartości, jego miłość do wszystkiego, co
umiarkowane, rozsądne, niekrzykliwe i angielskie. Poza tym
jednak jego ubranie nie zdradzało delikatnej i złożonej
natury człowieka, który je nosił.
Czego jeszcze możemy się dowiedzieć z jego fotografii?
Na większości z nich widać coś tak oczywistego, że łatwo
można to przeoczyć: prawie niezmienną banalność otoczenia.
Na jednym zdjęciu Tolkien siedzi w ogrodzie przy herbacie;
na innym stoi w słońcu w załomie ścian swojego domu; na
następnym kopie w piasku z dziećmi w jakimś nadmorskim
kurorcie. Zaczynamy mieć wrażenie, że w miejscach,
w których żył, a nawet w tych, które odwiedzał, był
całkowicie konwencjonalny.
To prawda. Mieszkał w domu w północnym Oksfordzie,
domu, który zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz niemal
niczym się nie różnił od setek innych domów w tej okolicy –
owszem, rzucał się w oczy nawet mniej niż sąsiednie
budynki. Tolkien zabierał rodzinę na wakacje w zwykłe
miejsca. W środkowym okresie życia, najbogatszym okresie
twórczości, nie opuszczał Wysp Brytyjskich. Znów częściowo
był to skutek okoliczności, ograniczonych środków, bo
Tolkien nie był całkowicie pozbawiony chęci podróżowania –
chciał na przykład śladem E.V. Gordona odwiedzić Islandię.
Później, kiedy miał więcej pieniędzy i mniej obowiązków
rodzinnych, odbył kilka podróży zagranicznych. Wojażowanie
nigdy jednak nie odgrywało ważnej roli w jego życiu, po
prostu dlatego, że jego wyobraźni nie musiały pobudzać
nieznane krajobrazy i kultury. Bardziej zaskakujące jest to,
że odmawiał sobie bodźców dostarczanych przez znajome
i kochane miejsca bliżej domu. To prawda, że kiedy miał
i prowadził samochód (od 1932 roku do początku drugiej
wojny światowej), uwielbiał odkrywać wioski Oxfordshire,
szczególnie te położone na wschodzie hrabstwa, nie był
jednak dobrym piechurem i tylko raz czy dwa wybrał się
z C.S. Lewisem na jedną z pieszych wycieczek, które
stanowiły tak ważną część życia jego przyjaciela. Znał
walijskie góry, ale rzadko w nie jeździł; kochał morze, lecz
jego jedyne nadmorskie wyprawy przybierały formę
konwencjonalnych rodzinnych wakacji w zwykłych
kurortach. I znowu częściowym wyjaśnieniem jest presja
odpowiedzialności za rodzinę, co jednak znów nie tłumaczy
wszystkiego. Stopniowo rodzi się wrażenie, że Tolkiena
prawie nie obchodziło, gdzie się znajduje.
W pewnym sensie była to prawda, a w innym –
niekoniecznie. Z pewnością Tolkien nie pozostawał obojętny
na swoje otoczenie, bo zniszczenie krajobrazu spowodowane
przez człowieka wywoływało u niego gniew. Oto pochodzący
z jego dziennika bolesny opis powrotu do krajobrazu
dzieciństwa i młyna w Sarehole w 1933 roku, kiedy jechał
z rodziną w odwiedziny do krewnych w Birmingham:

Pomijam ból, jaki sprawił mi przejazd przez Hall Green –


powstało tu olbrzymie, anonimowe, zajeżdżone
tramwajami przedmieście, w którym nawet zabłądziłem.
Wjeżdżam w to, co zostało z ukochanych uliczek
dzieciństwa, mijam furtkę naszego domu, stojącego teraz
pośrodku morza nowej czerwonej cegły. Stary młyn nadal
stoi, a dom pani Hunt nadal wystaje na drogę w miejscu,
gdzie skręca ona pod górkę, ale przestrzeń za ogrodzonym
teraz stawem, gdzie droga z dzwonkami łączyła się
z drogą do młyna, jest teraz niebezpiecznym
skrzyżowaniem pełnym samochodów i czerwonych
świateł. Dom Białego Ogra (który dzieci obejrzały
z zachwytem) zmienił się w stację benzynową, a większa
część Short Avenue i rosnących między nią
a skrzyżowaniem wiązów zniknęła. Jakże zazdroszczę
ludziom, których droga im w młodości okolica nie została
poddana takim gwałtownym i szczególnie obmierzłym
zmianom.

Był równie wrażliwy na szkody wyrządzane wiejskim


terenom Oxfordshire przez budowę lotnisk wojskowych
i „ulepszanie” dróg. Później, kiedy jego najgłębsze
przekonania zaczęły przybierać formę obsesji, na widok
nowej drogi przecinającej kawałek pola wołał: „Oto znika
resztka angielskiej ziemi uprawnej!”. W tamtym okresie
utrzymywał, że nie został już ani jeden niezniszczony las czy
stok wzgórza, a jeśli nawet gdzieś się jakiś zachował, Tolkien
nie chciał się do niego udać w obawie, że znajdzie tam
śmiecie. W wyniku tego wybrał życie w otoczeniu prawie
całkowicie stworzonym przez człowieka, na przedmieściach
Oksfordu, a później w Bournemouth – miejsca te były niemal
tak anonimowe jak pustynia z czerwonej cegły, w którą
zmieniło się Sarehole. Jak można pogodzić te dwa punkty
widzenia?
I po raz kolejny część odpowiedzi leży w okolicznościach.
Miejsc, gdzie mieszkał, tak naprawdę wcale nie wybierał:
były to po prostu okolice, w których z pewnych przyczyn się
znalazł. Może to prawda, ale w takim razie dlaczego się nie
skarżył? Owszem, robił to – na głos wobec kilku bliskich
przyjaciół lub skrycie w dzienniku. Przez większość czasu
jednak tego nie czynił, a wyjaśnienie wydaje się tkwić w jego
przekonaniu, że żyjemy w upadającym świecie. Gdyby świat
nie upadł, a człowiek nie był grzeszny, to on sam spędziłby
niczym niezakłócone dzieciństwo z matką w raju, jakim stało
się w jego wspomnieniach Sarehole. Matka została mu
jednak odebrana przez złość świata (bo wierzył, że zmarła
z powodu okrucieństwa i zaniedbań jej rodziny), a teraz
nawet krajobraz Sarehole został bezmyślnie zniszczony.
W takim świecie, gdzie doskonałość i prawdziwe szczęście są
niemożliwe, czy ma jakiekolwiek znaczenie to, w jakim
otoczeniu się żyje, jakie nosi się ubranie i co się je (byle
byłoby to proste jedzenie)? Wszystko to są czasowe,
przemijające niedoskonałości. W tym sensie była to głęboko
chrześcijańska i ascetyczna postawa względem życia.
Istnieje inne wyjaśnienie tego pozornie niedbałego
stosunku do zewnętrznych przejawów istnienia. Kiedy
Tolkien osiągnął wiek średni, jego wyobraźnia nie musiała
już czerpać z doświadczenia, czy też raczej otrzymał on
wszystkie potrzebne bodźce we wczesnych latach życia,
latach pełnych wydarzeń i zmieniających się krajobrazów,
a teraz mógł korzystać z tych nagromadzonych wspomnień.
Opisując powstanie Władcy Pierścieni, tak wyjaśniał ów
proces:

Taką powieść spisuje się nie z liści drzew, które dopiero


się zobaczy, ani nie wspierając się botaniką czy
gleboznawstwem, lecz wyrasta ona niczym ziarno
w ciemności z kompostowej gleby umysłu, ze wszystkiego,
co się widziało lub przeczytało, co dawno zostało
zapomniane, zeszło w głąb. Bez wątpienia następuje tu
duża selekcja – podobnie jak u ogrodnika – tego, co się
wyrzuca na swój osobisty kompost. Moja pryzma składa
się głównie ze spraw językowych.

Materiał roślinny musi się długo rozkładać, zanim będzie


można nim wzbogacić glebę, a Tolkien mówi tu, że ziarna
jego wyobraźni odżywiają się prawie wyłącznie wczesnymi
doświadczeniami, odpowiednio rozłożonymi przez czas.
Dalsze doświadczenia nie były konieczne i Tolkien ich nie
poszukiwał.
Patrząc na stare fotografie, chyba trochę się o nim
dowiedzieliśmy, może więc warto odejść od jego wyglądu
i otoczenia i zająć się inną jego cechą: głosem i sposobem
mówienia. Od czasów młodzieńczych po kres życia był znany
z tego, że mówił szybko i niewyraźnie. Bardzo łatwo tu
przesadzić i uczynić z niego komiczną karykaturę profesora
mamroczącego coś niezrozumiale do siebie.
W rzeczywistości było inaczej. Owszem, mówił szybko
i niezbyt wyraźnie, kiedy jednak słuchacz już się
przyzwyczaił, nie miał trudności ze zrozumieniem słów
Tolkiena. Trudność była tu raczej nie fizyczna, lecz
intelektualna. Myśli Tolkiena biegły tak szybko, mówił tak
aluzyjnie, zakładając równą wiedzę swojego słuchacza, że
nadążały za nim jedynie osoby o porównywalnej erudycji. Co
prawda mówienie zbyt mądrze wcale nie jest lepsze od
mówienia zbyt szybko, a Tolkiena można słusznie oskarżyć
o przecenianie intelektu jego rozmówców. Ktoś mógłby
powiedzieć, że nie zawracał sobie głowy, żeby jasno się
wyrażać, bo tak naprawdę mówił do siebie, wygłaszając
swoje myśli i nie usiłując nawiązać normalnej rozmowy. Na
pewno tak się zdarzało w późniejszych latach jego życia,
kiedy był raczej pozbawiony intelektualnego towarzystwa,
w rezultacie czego odzwyczaił się od rozmów i miał
skłonność do wygłaszania monologów. Nawet wtedy jednak
można było go zaatakować słownie, można było go wciągnąć
do prawdziwej rozmowy, a on słuchał i reagował
z entuzjazmem.
Nigdy nie był samolubnym człowiekiem, kimś, kto nie
chciał słuchać innych. Tolkien zawsze słuchał, zawsze bardzo
się przejmował radościami i smutkami innych. Dlatego też,
choć pod wieloma względami był nieśmiały, łatwo
nawiązywał przyjaźnie. Lubił zacząć rozmowę z uchodźcą
z Europy Środkowej w pociągu, z kelnerem w ulubionej
restauracji czy z portierem w hotelu. Takie towarzystwo
zawsze sprawiało mu wielką radość. Opowiadał o podróży
pociągiem w 1953 roku, kiedy wracał po wygłoszeniu
wykładu o Panu Gawenie w Glasgow:

Całą drogę z Motherwell do Wolverhampton odbyłem ze


Szkotką podróżującą z małą córeczką, które uratowałem
od stania na korytarzu w zatłoczonym pociągu. Kontroler
pozwolił im jechać jedynką bez dopłaty, ponieważ
powiedziałem mu, że ich towarzystwo sprawia mi
przyjemność. Moją nagrodą było usłyszenie przed
pożegnaniem (kiedy jadłem obiad), jak dziewczynka
oświadczyła: „Polubiłam go, ale nie rozumiem ani słowa
z tego, co mówi”. Mogłem na to tylko kulawo
odpowiedzieć, że to drugie jest powszechne, lecz to
pierwsze dość rzadkie.

W późniejszych latach zaprzyjaźnił się z taksówkarzami,


z których usług korzystał, z policjantem patrolującym okolice
wokół jego domku w Bournemouth oraz ze skautem
z kolegium i z jego żoną, którzy opiekowali się nim pod
koniec życia. W przyjaźniach tych nie było elementu
protekcjonalności, on po prostu lubił towarzystwo, a to byli
ludzie znajdujący się najbliżej niego. Nie był też pozbawiony
świadomości klasowej – wręcz przeciwnie. Właśnie z powodu
jego pewności co do własnego statusu nie miał w sobie ani
krzty intelektualnej czy społecznej zarozumiałości. Jego
pogląd na świat, według którego każdy człowiek należy lub
powinien należeć do określonego „stanu”, niskiego czy
wysokiego, świadczył z jednej strony, że Tolkien był
staromodnym konserwatystą. Z drugiej jednak czyniło to
z niego osobę niezwykle współczującą innym ludziom, bo
naprawdę bezwzględni są ci, którzy są niepewni swojej
pozycji w świecie, którzy uważają, że muszą stale ją
potwierdzać, a w razie konieczności nawet skrzywdzić
innych. Tolkien był według współczesnego żargonu
prawicowcem, ponieważ szanował swojego monarchę oraz
swój kraj i nie był zwolennikiem rządów ludu. Sprzeciwiał się
demokracji dlatego, że sądził, iż w ostatecznym rozrachunku
ludzie na niej nie skorzystają. Napisał kiedyś: „Nie jestem
«demokratą» choćby z tego powodu, że «pokora» i równość
to zasady duchowe skażone przez próbę zmechanizowania
i ich sformalizowania, na skutek czego otrzymujemy nie
powszechną małość i pokorę, lecz powszechną wielkość
i dumę, dopóki jakiś ork nie zawładnie pierścieniem władzy,
a wtedy otrzymujemy niewolnictwo”. Jeśli chodzi o zalety
dawnego społeczeństwa feudalnego, Tolkien powiedział
kiedyś o szacunku dla osób wyżej postawionych: „Uchylenie
czapki przed właścicielem ziemskim może być cholernie złe
dla niego, ale jest cholernie dobre dla tego, kto jej uchyla”.
Co jeszcze możemy zauważyć? Być może wyimaginowany
opis typowego dnia mówi nam coś dzięki temu, że zaczyna
się od mszy. Każda bliższa analiza życia Tolkiena musi
uwzględnić wagę wiary. Jego oddanie chrześcijaństwu,
a szczególnie Kościołowi katolickiemu, było całkowite. Nie
znaczy to, że praktykowanie religii zawsze stanowiło dla
niego źródło pocieszenia: Tolkien rygorystycznie
przestrzegał swoich zasad, szczególnie w kwestii spowiedzi
przed przyjęciem komunii i kiedy (co często się zdarzało) nie
potrafił się zdobyć na wyznanie grzechów, odmawiał sobie
komunii i żył w stanie depresji duchowej. Innym źródłem
jego niezadowolenia w ostatnich latach życia było
wprowadzenie języka ojczystego do mszy, bo posługiwanie
się w liturgii angielskim zamiast łaciną, którą znał i kochał
od dzieciństwa, sprawiało mu głęboki ból. Nawet jednak
podczas angielskiej mszy w surowym współczesnym kościele
w Headington, do którego chodził, będąc na emeryturze,
gdzie czasami irytował go dziecięcy chór i płacz niemowląt,
gdy przyjmował komunię, doznawał głębokiej duchowej
radości, stanu zadowolenia, którego nie mógł osiągnąć
w żaden inny sposób. Wiara stanowiła zatem jeden
z najgłębszych i najsilniejszych elementów jego osobowości.
Na jednym poziomie jego oddanie katolicyzmowi daje się
wyjaśnić jako kwestia wyłącznie duchowa; na innym było
bardzo blisko związane z miłością do matki, która uczyniła
z Tolkiena katolika i która umarła (o czym był przekonany) za
swój katolicyzm. Rzeczywiście miłość do pamięci matki była
motywem rządzącym jego życiem i pisarstwem. Jej śmierć
uczyniła z niego pesymistę lub raczej wywołała u niego
zdolność do gwałtownych zmian emocjonalnych. Kiedy
stracił matkę, zniknęło poczucie bezpieczeństwa, a jego
wrodzony optymizm został przytłumiony głęboką
niepewnością. Być może w wyniku tego nie znał miary.
Miłość, entuzjazm intelektualny, gniew, zwątpienie w siebie,
wina, radość – wszystkie te uczucia, kiedy ich doświadczał,
rządziły niepodzielnie jego myślami i żadne inne emocje nie
miały do niego dostępu. Był zatem człowiekiem skrajnych
kontrastów. Gdy znajdował się w czarnej rozpaczy, czuł, że
nie ma nadziei ani dla niego, ani dla świata, a ponieważ taki
właśnie nastrój często skłaniał go do przelewania swoich
uczuć na papier, jego dzienniki ukazują raczej tę smutną
stronę jego charakteru. Jednak pięć minut później
w towarzystwie przyjaciela zapominał o troskach i wpadał
w znakomity humor.
Ktoś w tak wielkim stopniu podlegający emocjom nie może
być cynikiem i Tolkien nigdy nim nie był. Za bardzo się we
wszystko angażował emocjonalnie, żeby przyjąć postawę
intelektualnego dystansu. Nie potrafił głosić swoich
poglądów bez przekonania, nie umiał pozostać obojętny
wobec żadnego zagadnienia, które go interesowało.
Prowadziło to czasami do dziwnych zachowań. Na przykład
jego gallofobia (sama w sobie prawie niewytłumaczalna)
powodowała, że nie tylko złościł się na – według niego
zgubny – wpływ kuchni francuskiej na angielskie jedzenie,
ale i na samą inwazję normańską, która bolała go tak bardzo,
jakby wydarzyła się za jego życia. Ta siła emocji
odzwierciedlała się także w jego wymaganiu doskonałości od
każdego dzieła literackiego oraz w niezdolności do
filozoficznego podejścia do domowych katastrof. Za bardzo
mu na wszystkim zależało.
Gdyby był dumnym człowiekiem, jego silne emocje
prawdopodobnie uczyniłyby go nieznośnym dla otoczenia.
W rzeczywistości był bardzo skromny. Nie znaczy to, że nie
zdawał sobie sprawy z własnych talentów, bo doskonale
wiedział, na co go stać, i mocno wierzył w swoje umiejętności
naukowe i pisarskie. Nie uważał ich jednak za szczególnie
ważne (dlatego w późniejszych latach zdumiewała go własna
sława), a już na pewno nie był dumny ze swojego charakteru.
Wręcz przeciwnie: uważał się za prawie tragicznie słabego
człowieka, co stanowiło kolejną przyczynę jego napadów
pesymizmu. Jego skromność miała też inne konsekwencje:
Tolkien miał głębokie poczucie śmieszności biorące się z jego
obrazu siebie jako jeszcze jednego słabego przedstawiciela
ludzkiej rasy.
Potrafił się śmiać z każdego, lecz najczęściej z siebie
samego, a jego całkowity brak jakiegokolwiek poczucia
dostojeństwa często sprawiał, że zachowywał się jak
rozbrykany uczniak. Na przyjęciu noworocznym w latach
trzydziestych okrył się islandzkim futrzanym dywanikiem
sprzed kominka i pomalował sobie twarz na biało, udając
niedźwiedzia polarnego, albo potrafił przebrać się za
anglosaskiego wojownika (nie zapominając o toporze) i gonić
ulicą zaskoczonego sąsiada. W późniejszym okresie życia
uwielbiał podawać nieuważnym ekspedientom garść bilonu
wraz ze swoimi sztucznymi zębami. Napisał kiedyś: „Mam
bardzo proste poczucie humoru, które nawet przychylni mi
krytycy uznają za męczące”.
Dziwny i złożony człowiek. Ta próba zgłębienia jego
osobowości niewiele nas nauczyła. Lecz jak mówi C.S. Lewis
ustami jednego ze swoich bohaterów literackich: „Uważam,
że nie można zgłębić ludzi, można ich tylko poznawać, a to
zupełnie co innego”.
3. „On był wewnątrz języka”

Jeśli kogoś Tolkien interesuje przede wszystkim jako autor


Władcy Pierścieni, to perspektywa rozdziału omawiającego
kwestię „Tolkien jako uczony i nauczyciel” może napawać
niepokojem. Tak sformułowany temat niewątpliwie wydaje
się dość nudny, więc przede wszystkim trzeba powiedzieć, że
bynajmniej nudny nie jest. Nie istniało dwóch
J.R.R. Tolkienów – jeden uczony, a drugi pisarz. Był to jeden
i ten sam człowiek, którego dwa wcielenia były ze sobą
zespolone do tego stopnia, że nie można ich było rozróżnić,
właściwie bowiem nie były to dwa wcielenia, lecz dwa
sposoby przejawiania się tego samego umysłu, tej samej
wyobraźni. Jeśli zatem chcemy cokolwiek pojąć z jego
dokonań jako pisarza, powinniśmy się nieco przyjrzeć
działalności Tolkiena jako naukowca.
Przede wszystkim trzeba zrozumieć, dlaczego tak lubił
języki. Sporo wiemy na ten temat z opisów dotyczących
dzieciństwa Ronalda. Fakt, że ekscytowały go walijskie
nazwy na wagonach z węglem, a także „błyski na
powierzchni” greki, dziwne formy gockich wyrazów
w przypadkowo zdobytej książce oraz fińska mowa
w Kalevali – wszystko to świadczy o tym, że Tolkien był
niezwykle wrażliwy na dźwięk i wygląd słów. Zajmowały one
w jego życiu to miejsce, które u wielu ludzi jest
zarezerwowane dla muzyki. Reakcje, które w nim budziły,
miały charakter przede wszystkim emocjonalny.
Dlaczego jednak Tolkien postanowił specjalizować się
w dawnych dialektach angielskich? Ktoś, kto tak lubi dziwne
wyrazy, powinien raczej zająć się językami obcymi.
Odpowiedź na to pytanie znów kryje się w słowie
„fascynacja”. Wiemy już o jego emocjonalnej reakcji na język
fiński, walijski i gocki, dlatego powinniśmy zrozumieć, że
zareagował podobnie, kiedy zdał sobie sprawę, że duża część
poezji i prozy pochodzącej z epoki anglosaskiej i z wczesnego
średniowiecza została stworzona w dialekcie, którym mówili
przodkowie jego matki. Innymi słowy, były to wprawdzie
sprawy bardzo odległe, ale równocześnie niezwykle bliskie,
osobiście go dotyczące.
Wiemy już także, że Tolkien był głęboko przywiązany do
zachodnich obszarów środkowej Anglii (określanych jako
West Midlands) z racji związków jego matki z tym regionem.
Rodzina matki pochodziła z Evesham i Ronald był
przekonany, że to miasto wraz z otaczającym je hrabstwem
Worcestershire było rodzinną okolicą niezliczonych pokoleń
Suffieldów. Sam spędził znaczną część dzieciństwa
w Sarehole, osadzie położonej właśnie w tym rejonie.
Dlatego też wiejski pejzaż owych okolic Anglii silnie poruszał
jego uczucia, podobnie jak miejscowy język.
Napisał kiedyś w liście do W.H. Audena: „Płynie we mnie
krew West Midlands, toteż gdy tylko zetknąłem się
z językiem średnioangielskim w jego wczesnej, stamtąd
pochodzącej odmianie, polubiłem go, jakby był mi znajomy”.
Znajomy – a więc taki, który Tolkien już zdążył poznać.
Wydawałoby się to niedorzeczną przesadą, bo jak mógł
„rozpoznać” język, który liczył sobie siedemset pięćdziesiąt
lat? Tolkien jednak rzeczywiście wierzył, że ma jakąś
niejasną dziedziczną pamięć mowy, którą posługiwały się
minione pokolenia Suffieldów. Kiedy zaś ta myśl już raz
zagościła w jego umyśle, było rzeczą nieuniknioną, że zajmie
się studiowaniem tego języka i uczyni z tej pracy główny
wątek swojej działalności badawczej.
Nie oznacza to, że Tolkien zajmował się wyłącznie
dawnym angielskim z West Midlands. Znał biegle wszystkie
dialekty staro- i średnioangielskie, a także (jak już
wspominaliśmy) czytał wiele w języku islandzkim. Ponadto
w latach 1919–1920, kiedy pracował w zespole oksfordzkiego
New English Dictionary, zaznajomił się z kilkoma innymi
dawnymi językami germańskimi. Gdy więc w 1920 roku
zaczął pracę na uniwersytecie w Leeds, posiadał niezwykle
rozległą wiedzę lingwistyczną.
W Leeds, a później w Oksfordzie, okazał się dobrym
nauczycielem. Nie był najlepszy w sali wykładowej, gdzie
jego szybka i niewyraźna mowa zmuszała słuchaczy do
szczególnej uwagi. Nie zawsze też potrafił wszystko jasno
wytłumaczyć, bo trudno mu było dopasować swoją wiedzę
dotyczącą danego zagadnienia do poziomu studentów w taki
sposób, by wszystko zrozumieli. Zawsze jednak ożywiał
temat i udowadniał, że ma on dla niego duże znaczenie.
Najsłynniejszym tego przykładem, zapamiętanym przez
wszystkich, których uczył, był pierwszy z cyklu wykładów
o Beowulfie. Tolkien wchodził cicho do sali, wbijał spojrzenie
w słuchaczy i zaczynał nagle dźwięcznie deklamować
początek utworu w oryginale, po staroangielsku,
rozpoczynając od głośnego okrzyku „Hwæt!” (jest to
pierwsze słowo tego oraz kilku innych staroangielskich
poematów), co niektórzy studenci brali za Quiet! [Cisza!].
Była to nie tyle deklamacja, ile wykonanie dramatyczne,
wcielenie się w postać anglosaskiego barda w sali biesiadnej.
Wywierało to zawsze wrażenie na studentach, ponieważ
uświadamiało im, że Beowulf nie jest tylko tekstem do
przeczytania i zaliczenia na egzaminie, lecz wspaniałym
przykładem poezji dramatycznej. Jak to wyraził były student
Tolkiena, pisarz John Innes Mackintosh Stewart: „Potrafił
zmienić salę wykładową w salę biesiadną, w której on był
bardem, a my słuchającymi go, ucztującymi gośćmi”. Słuchał
tych wykładów także W.H. Auden, który po wielu latach
napisał do Tolkiena: „Chyba nigdy Panu nie powiedziałem,
jakim niezapomnianym przeżyciem dla mnie jako studenta
było słuchanie Pańskiej recytacji Beowulfa. Ten głos był
głosem Gandalfa”.
Jednej z przyczyn nauczycielskich sukcesów Tolkiena
należy upatrywać w tym, że nie był on wyłącznie filologiem,
ale też pisarzem i poetą, a więc człowiekiem, który nie tylko
badał słowa, lecz także używał ich w poezji. Potrafił ją
odnaleźć w samym brzmieniu wyrazów, co robił od czasów
dzieciństwa, a jako poeta rozumiał też sposoby posługiwania
się językiem. Zostało to wyrażone w pamiętnym fragmencie
jego nekrologu z „The Times” (niewątpliwie napisanego
przez C.S. Lewisa na długo przed śmiercią Tolkiena), który
mówi o jego „wyjątkowym wyczuciu zarówno języka poezji,
jak i poezji języka”. W praktyce oznaczało to, że Tolkien
potrafił pokazać studentowi nie tylko, co słowa oznaczają,
lecz także dlaczego autor wybrał tę, a nie inną formę
ekspresji oraz w jaki sposób wpisuje się ona w jego styl
obrazowania. Zachęcał w ten sposób czytelników dawnych
tekstów, by dostrzegali w nich zarówno przykłady ilustrujące
rozwój języka, jak i dzieła literackie zasługujące na uznanie
i krytykę.
Tolkien był porywającym wykładowcą nawet wtedy, gdy
skupiał się wyłącznie na technicznych aspektach języka.
W jego nekrologu Lewis wspominał, że wynikało to
częściowo z tego, że Tolkien zajmował się swoimi
prywatnymi językami, że był nie tylko badaczem języków, ale
też ich twórcą: „Choć może się to wydawać dziwne, było to
niewątpliwie źródłem niezrównanego bogactwa, a zarazem
konkretności, które później wyróżniały go spośród
wszystkich innych filologów. On był wewnątrz języka”.
Sformułowanie „wyróżniały go spośród wszystkich innych
filologów” brzmi jak konwencjonalna pochwała, lecz jest to
stwierdzenie całkowicie prawdziwe. Językoznawstwo
porównawcze powstało w dziewiętnastowiecznych
Niemczech i chociaż zajmujących się tą dziedziną uczonych
cechowała dokładność, ich prace były zabójczo nudne.
Nauczyciel Tolkiena Joseph Wright kształcił się w Niemczech
i chociaż jego książki wniosły bezcenny wkład do nauki
o języku, prawie w ogóle nie odzwierciedlały żywej
osobowości ich autora. Mimo że Tolkien bardzo lubił swojego
starego mistrza, być może myślał także i o nim, gdy pisał
o „filologu w okularach, Angliku kształconym w Niemczech,
gdzie stracił swą literacką duszę”.
Tolkien nigdy nie stracił swojej literackiej duszy. Jego
dzieła filologiczne niezmiennie odzwierciedlają bogactwo
umysłu autora. Nawet najbardziej zawiłe tematy potrafił
przedstawić w sposób efektowny, ukazujący szersze
znaczenie danej kwestii. Najlepiej widać to w jego artykule
(opublikowanym w 1929 roku) o Ancrene Wisse,
średniowiecznym zbiorze wskazówek dla grupy pustelników,
który powstał prawdopodobnie w rejonie West Midlands.
Wykazując niezwykłą i subtelną erudycję, Tolkien udowodnił,
że język dwóch ważnych rękopisów tego tekstu (jeden
znajduje się w Cambridge, drugi w Bodleian Library
w Oksfordzie) nie jest jakimś niedopracowanym dialektem,
lecz językiem literackim, którego nieprzerwana tradycja
sięga czasów sprzed podboju normańskiego. Wniosek ten
sformułował w sposób żywy i obrazowy, a należy pamiętać,
że w istocie mówi on tu o swoim ukochanym dialekcie z West
Midlands w ogólności:

Nie jest to język dawno temu odesłany „na wieś”, gdzie


usiłuje wypracować własne środki wyrazu poprzez
pokorne naśladownictwo lepszych od siebie lub z powodu
jego prostactwa, lecz język, który nigdy nie popadł
w „prostactwo” i któremu udało się w trudnych czasach
zachować maniery dżentelmena, nawet jeśli był to
dżentelmen ze wsi. Ma on swoje tradycje, nieobce mu są
książki i sztuka pisania, pozostaje także w kontakcie
z żywą mową – z pewnym obszarem Anglii.

Taki sposób pisania i posługiwania się barwnymi obrazami


charakteryzowały wszystkie jego artykuły i wykłady, bez
względu na to, jak niezrozumiały czy nieciekawy mógł się
wydawać ich temat. Z tego punktu widzenia Tolkiena można
niemal uznać za twórcę badań filologicznych, z całą
pewnością bowiem nikt przed nim nie wprowadził do tego
przedmiotu tyle humanizmu, a nawet tyle uczucia. Takie
podejście wpłynęło na wielu z jego najzdolniejszych uczniów,
którzy sami stali się wybitnymi filologami.
Trzeba też powiedzieć, że Tolkien był niezwykle sumienny.
Tego rodzaju ogólne i stanowcze stwierdzenia jak
przytoczone powyżej rzeczywiście charakteryzowały jego
pracę, nie były to jednak gołosłowne wypowiedzi, lecz efekt
niezliczonych godzin spędzonych na badaniu
najdrobniejszych szczegółów danego zagadnienia. Tolkien
wyróżniał się pod tym względem, nawet jeśli wziąć pod
uwagę zwykłe, dość rygorystyczne standardy filologii
porównawczej. Szczególnie zależało mu na dokładności, co
było podwójnie cenne, ponieważ szły z nią w parze
detektywistyczne zdolności odsłaniania ukrytych wzorów
i powiązań. Określenie „detektywistyczne zdolności” jest tu
właściwe, bo nie tak trudno wyobrazić go sobie jako
językowego Sherlocka Holmesa, który stając przed pozornie
oderwanymi od siebie faktami, dochodzi na ich podstawie
drogą dedukcji do prawdy o jakimś ważnym zjawisku.
Tolkien demonstrował te swoje „detektywistyczne zdolności”
także wówczas, gdy omawiając ze studentem jakieś słowo
czy wyrażenie, przytaczał szeroki wachlarz porównywalnych
form i wyrażeń w innych językach. Podobnie w zwykłej
rozmowie uwielbiał robić nieoczekiwane uwagi na temat
nazwisk, na przykład, że nazwisko „Waugh” to historycznie
liczba pojedyncza od „Wales”.
Wszystko to prawdopodobnie stwarza obraz Tolkiena
uczonego w wieży z kości słoniowej. Co on właściwie robił?
Co stanowisko profesora języka staroangielskiego
w Oksfordzie oznaczało w praktyce? Najprostsza odpowiedź
brzmi: dużo ciężkiej pracy. Statut uczelni wymagał od
Tolkiena poprowadzenia minimum trzydziestu sześciu
wykładów lub zajęć rocznie, ale Tolkien uważał, że to nie
wystarcza do omówienia przedmiotu i w drugim roku po
wyborze na profesora poprowadził sto trzydzieści sześć
wykładów i ćwiczeń. Działo się tak częściowo dlatego, że
wykładowców staro- i średnioangielskiego było niewielu.
Później udało mu się doprowadzić do tego, że mianowano
jego asystentem innego filologa, wspaniałego, choć
budzącego strach nauczyciela Charlesa Wrenna, dzięki
czemu Tolkien mógł ułożyć sobie nieco mniej wyczerpujący
plan zajęć. W latach trzydziestych wciąż jednak prowadził
rocznie dwa razy więcej wykładów i zajęć, niż to
przewidywał statut uczelni, znacznie pod tym względem
przewyższając większość swoich kolegów.
Wykłady i przygotowanie do nich zajmowały mu wiele
czasu. W gruncie rzeczy nie zawsze dawał sobie radę z takim
obciążeniem i niekiedy rezygnował z cyklu wykładów
z powodu braku czasu na ich opracowanie. Oksford ochoczo
wykorzystał ten grzech i wyrobił Tolkienowi reputację
profesora niedokładnie przygotowującego wykłady, podczas
gdy w rzeczywistości szykował on je zbyt dokładnie. Jego
ogromne zaangażowanie i zagłębienie się w temat nie
pozwalało mu przedstawiać go wyrywkowo, w rezultacie
czego Tolkien często zajmował się szczegółami i nigdy nie
kończył omawiać głównego problemu.
Do jego zadań należało także nadzorowanie pracy
doktorantów i egzaminowanie studentów Uniwersytetu
Oksfordzkiego. Dodatkowo podejmował się prac zleconych
w charakterze egzaminatora na innych uniwersytetach,
ponieważ mając czworo dzieci, musiał dorabiać do pensji.
W latach dwudziestych i trzydziestych często odwiedzał
różne brytyjskie uczelnie w roli egzaminatora i spędzał
niezliczone godziny, oceniając prace pisemne. Po drugiej
wojnie światowej ograniczył tę działalność do regularnego
egzaminowania studentów Katolickiego Uniwersytetu
Irlandii, a przy okazji zwiedzał kraj i zawierał wiele
znajomości. Bardzo mu się to podobało. Mniej atrakcyjnym,
a nawet niewdzięcznym zajęciem było ocenianie prac
pisanych przez uczniów w celu uzyskania School Certificate
[egzaminu brytyjskich szkół średnich], czego podejmował się
rokrocznie przed wojną, by zarobić dodatkowe pieniądze.
Przeznaczony na to czas spożytkowałby lepiej, poświęcając
go na pracę naukową lub pisarską, lecz troska o rodzinę
nakazywała mu spędzać wiele dni każdego lata na tym
irytującym zajęciu.
Sporo uwagi musiał poświęcić sprawom
administracyjnym. Trzeba wiedzieć, że w przeciwieństwie do
kolegów z innych uniwersytetów oksfordzki profesor nie
zawsze jest z racji zajmowanego stanowiska najważniejszą
postacią na swoim wydziale. Nie ma władzy nad
nauczycielami zatrudnianymi w kolegium – którzy zwykle
stanowią większość personelu naukowego wydziału – są oni
bowiem mianowani przez swoje kolegia i nie odpowiadają
przed profesorem. Jeśli chce on zatem inicjować jakieś
większe zmiany, musi posługiwać się raczej perswazją niż
narzucać swoje zdanie. Po powrocie do Oksfordu w 1925
roku Tolkien rzeczywiście chciał wprowadzić poważną
zmianę: miał zamiar zreformować pewne aspekty programu
nauczania języka i literatury angielskiej.
Po pierwszej wojnie światowej zadawniony spór między
„Językiem” a „Literaturą” jeszcze się pogłębił i obie frakcje
anglistyki – a były to prawdziwe frakcje, żywiące do siebie
wiele osobistych i naukowych animozji – z zapałem wtrącały
się nawzajem do swoich programów nauczania. Frakcja
„Jęz.” pilnowała, żeby studenci „Lit.” spędzali sporo czasu
nad co bardziej niezrozumiałymi dziedzinami filologii
angielskiej, a obóz „Lit.” upierał się, żeby studenci „Jęz.”
wiele godzin poświęcali dziełom Miltona i Szekspira. Tolkien
uważał, że należy to naprawić. Nie podobało mu się też, że
program studiów lingwistycznych kładł akcent głównie na
studiowanie teorii filologicznej, nie zachęcając studentów do
czytania średniowiecznych tekstów. Jego własna miłość do
filologii zawsze miała silne oparcie w wiedzy o literaturze.
Tolkien postanowił, że ten stan rzeczy trzeba zmienić.
Zaproponował też, by w programie nauczania większy nacisk
położyć na język staroislandzki, co zresztą było jedną
z przyczyn stworzenia towarzystwa Coalbiters.
Jego propozycje wymagały zgody całego wydziału
i początkowo spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem.
Wśród tych, którzy głosowali przeciwko, znalazł się nawet
C.S. Lewis, który wtedy nie był jeszcze jego przyjacielem.
W miarę jednak jak mijały kolejne semestry, Lewis i wielu
innych przeszło na stronę Tolkiena i zaczęło go aktywnie
popierać. W 1931 roku udało mu się („wbrew najśmielszym
nadziejom”, jak napisał w dzienniku) uzyskać powszechną
zgodę na większość propozycji. Zmieniono program
nauczania i po raz pierwszy w historii oksfordzkiej anglistyki
osiągnięto coś w rodzaju prawdziwego zbliżenia między
frakcjami „Jęz.” a „Lit.”.
Oprócz nauczania i spraw administracyjnych profesorowie
w Oksfordzie, tak jak wszędzie indziej, powinni poświęcać
wiele czasu na własne badania. Jeśli o to chodzi, współcześni
Tolkiena pokładali w nim wielkie nadzieje. Jego glosariusz do
książki Sisama Pan Gawen i Zielony Rycerz, którą wydali
wspólnie z E.V. Gordonem, oraz artykuł o manuskryptach
Ancrene Wisse wykazały mistrzowskie opanowanie
wczesnego średnioangielskiego z West Midlands. Wszyscy
spodziewali się, że nadal będzie prowadził ważne badania
w tej dziedzinie. Tolkien też miał taki zamiar: obiecał Early
English Text Society [Towarzystwu Badań Wczesnych
Tekstów Angielskich] wydanie manuskryptu Ancrene Wisse
(wersji z Cambridge) i poświęcał wiele czasu studiom nad tą
odmianą wczesnośredniowiecznego angielskiego – tego
języka „o manierach dżentelmena, choćby nawet
dżentelmena ze wsi”, który tak bardzo ukochał. Praca ta
jednak przedłużyła się na wiele lat, a większość wyników
badań nigdy nie ukazała się drukiem.
Jedną z przyczyn tego był brak czasu. Większość życia
zawodowego w Oksfordzie Tolkien poświęcił nauczaniu, co
ograniczało możliwości prowadzenia badań naukowych. Czas
zabierało mu także ocenianie prac egzaminacyjnych, czego
podejmował się dla uzyskania dodatkowych dochodów.
Oprócz tego wszystkiego istniał także problem
perfekcjonizmu badacza.
Tolkien dążył do perfekcji przy pisaniu każdego dzieła, czy
to filologicznego, czy beletrystycznego. Brało się to z jego
emocjonalnego zaangażowania, które nakazywało mu
traktować tę pracę z największą powagą. Nic nie mogło
trafić do drukarni bez poprawek, powtórnego przemyślenia
i wygładzenia. Tu Tolkien był przeciwieństwem C.S. Lewisa,
który wysyłał rękopisy do publikacji, prawie wcale ich nie
przeglądając. Lewis, który doskonale zdawał sobie sprawę
z tej różnicy, tak napisał o Tolkienie: „Jego poziom
samokrytycyzmu był wysoki i sama wzmianka o możliwości
publikacji zwykle wystarczała, by rozpoczął poprawianie
danego tekstu, w trakcie czego przychodziło mu do głowy
tyle nowych pomysłów, że w miejsce ostatecznej wersji starej
pracy, na którą liczyli jego przyjaciele, otrzymywali oni
pierwszą wersję dzieła zupełnie nowego”.
To główny powód, dla którego Tolkien dopuścił, aby tylko
drobna część jego dorobku ukazała się drukiem. To jednak,
co opublikował w latach trzydziestych, stanowiło znaczny
wkład w badania. Jego rozprawa o dialektach użytych
w Opowieści Włodarza Chaucera to lektura obowiązkowa dla
każdego, kto chce zrozumieć odmiany regionalne
czternastowiecznego angielskiego. (Została ona odczytana
na posiedzeniu Towarzystwa Filologicznego w 1931 roku,
lecz opublikowana dopiero trzy lata później, i to
z charakterystycznymi dla Tolkiena przeprosinami za brak
poprawek niezbędnych według autora). Jego wykład
Beowulf. Potwory i krytycy, wygłoszony dla członków
Akademii Brytyjskiej 25 listopada 1936 roku i opublikowany
rok później, stanowi kamień milowy w historii krytyki tego
wielkiego zachodnioanglosaskiego poematu.
Beowulf, mówił Tolkien w swoim wykładzie, jest
poematem, a nie (co często sugerowali inni komentatorzy)
tylko zbieraniną różnych tradycji literackich czy też tekstem
nadającym się jedynie do analizy naukowej.
W charakterystyczny dla siebie obrazowy sposób opisywał,
jak dawniejsi krytycy traktowali dzieło autora Beowulfa:
Pewien człowiek odziedziczył pole, na którym znajdowało
się rumowisko starych kamieni, fragment starszego
budynku. Część tych kamieni została zużyta do budowy
domu, w którym mieszkał ów człowiek, niedaleko starej
siedziby jego przodków. Z pozostałej części wybudował on
wieżę. Odwiedzający go przyjaciele od razu zauważyli (nie
zadając sobie trudu, by wspiąć się na schody), że kamienie
użyte do budowy pochodzą ze znacznie starszej budowli.
Z niemałym trudem zburzyli więc wieżę, poszukując
ukrytych płaskorzeźb i napisów oraz chcąc ustalić miejsce,
skąd dalecy przodkowie tego człowieka zdobywali
budulec. Niektórzy podejrzewali, że pod ziemią rozciąga
się złoże węgla, zaczęli więc kopać szyb, zapomniawszy
o kamieniach. Wszyscy oni mówili: „Ta wieża jest
nadzwyczaj interesująca”. Mówili też jednak (po jej
zburzeniu): „W jakim strasznym jest stanie!”. Nawet
potomkowie tego człowieka, po których można by się
spodziewać, że zastanowią się, o co mu chodziło, mruczeli
ponoć pod nosem: „Jaki z niego dziwak! Użył starych
kamieni do budowy tej idiotycznej wieży. Dlaczego nie
odbudował raczej dawnego domu? Nie miał wyczucia
proporcji”. A ze szczytu wieży człowiek ów mógł oglądać
morze6.

W swoim wykładzie Tolkien proponował odbudowę tej wieży.


Stwierdził, że to, iż Beowulf opowiada o potworach i smoku,
wcale nie umniejsza jego wartości jako poematu
heroicznego. „Smok nie jest próżnym kaprysem – oznajmił
swoim słuchaczom. – Nawet dziś (wbrew krytykom) można
znaleźć ludzi nieobojętnych na tę tragiczną legendę
i historię, którzy słyszeli o bohaterach i widzieli ich
naprawdę, których ogarnęła fascynacja smokiem”.
Przez Tolkiena przemawiał tu nie filolog i nawet nie krytyk
literacki, lecz gawędziarz. Jeśli Lewis, mając na myśli jego
zdolności filologiczne, powiedział, że był on „wewnątrz
języka”, to można też zauważyć, że kiedy Tolkien mówił
o smoku z Beowulfa, robił to jako autor Silmarillionu
i Hobbita. Był wewnątrz jaskini smoka.
Od czasu pierwszej publikacji tego wykładu wielu
czytelników Beowulfa spierało się z poglądami Tolkiena
dotyczącymi struktury poematu. Jednak nawet jeden
z najzagorzalszych krytyków interpretacji Tolkiena, jego
dawny opiekun naukowy Kenneth Sisam, przyznał, że wykład
ów odznacza się „przenikliwością spojrzenia i elegancją
wypowiedzi”, które odróżniają go od reszty prac z tej
dziedziny.
Wykład na temat Beowulfa i rozprawka o Opowieści
Włodarza były jedynymi poważnymi pracami filologicznymi,
jakie Tolkien opublikował w latach trzydziestych. Zamierzał
zrobić o wiele więcej: oprócz pracy nad Ancrene Wisse chciał
przygotować naukową edycję staroangielskiego poematu
Exodus, i prawie udało mu się to osiągnąć, lecz nie był
zadowolony z efektu. Planował także dalszą współpracę
z E.V. Gordonem, szczególnie nad poematem Perła
(naturalnym dodatkiem do wydanego przez nich Pana
Gawena) oraz nad innymi staroangielskimi elegiami: The
Wanderer [Wędrowiec] i The Seafarer [Żeglarz].
Gordon i Tolkien mieszkali teraz jednak z dala od siebie.
W 1931 roku Gordon, który został mianowany następcą
Tolkiena jako profesor w Leeds, przeniósł się na podobne
stanowisko na uniwersytet w Manchesterze i chociaż obaj
uczeni często się spotykali i korespondowali ze sobą, to
współpraca okazała się technicznie trudniejsza, niż gdyby
mieszkali w tym samym miejscu. Gordon poświęcił
wszystkim trzem wymienionym dziełom wiele pracy,
traktując Tolkiena raczej jako konsultanta niż
współpracownika, lecz od 1938 roku nic nie ukazało się
drukiem.
Latem tego roku Gordon został przyjęty do szpitala na
operację kamieni żółciowych. Zabieg się powiódł, ale stan
zdrowia pacjenta nagle się pogorszył i Gordon zmarł w wieku
czterdziestu dwóch lat na nieujawnione wcześniej schorzenie
nerek.
Jego śmierć pozbawiła Tolkiena nie tylko bliskiego
przyjaciela, lecz także idealnego współpracownika. Teraz
było już zupełnie jasne, że ktoś taki jest mu potrzebny,
choćby po to, by zmuszać go do oddawania materiałów do
druku7. Przypadkiem Tolkien poznał inną osobę, która
okazała się dobrym partnerem do współpracy. Była to
Belgijka Simonne d’Ardenne, doktorantka, która na początku
lat trzydziestych studiowała u niego język średnioangielski.
Tolkien bardzo jej pomógł przy opracowywaniu The Life and
Passion of St Juliene [Życia i męczeństwa świętego Juliana],
średniowiecznego dzieła religijnego, napisanego w tym
samym dialekcie co Ancrene Wisse. W gruncie rzeczy
w Juliene opracowanym przez Simonne d’Ardenne znajduje
się więcej poglądów Tolkiena na wczesny język
średnioangielski niż w jakiejkolwiek pracy opublikowanej
przez niego pod własnym nazwiskiem. Simonne d’Ardenne
została profesorem w Liège i miała w planach współpracę
z Tolkienem przy opracowaniu Katerine, następnego tekstu
z tej samej grupy. Przeszkodziła w tym wojna, która na wiele
lat uniemożliwiła im kontakty; po 1945 roku napisali razem
jedynie parę krótkich artykułów na temat rękopisu tego
tekstu. Mimo że Tolkienowi udało się podjąć jakieś wspólne
działania naukowe z Simonne d’Ardenne podczas jego
pobytu w Belgii na kongresie filologicznym w 1951 roku,
pani profesor ze smutkiem uświadomiła sobie, że współpraca
z nim jest niemożliwa: on myślał już wyłącznie o swoich
opowieściach.
Nawet jeśli można żałować, że Tolkien nie publikował
więcej prac naukowych ze swojej specjalności, to trzeba
jednocześnie zauważyć, że jego teorie wywierały ogromny
wpływ i były cytowane (nie zawsze z podaniem źródła)
wszędzie tam, gdzie studiuje się filologię angielską.
Nie należy także zapominać o jego przekładach Perły,
Pana Gawena i Zielonego Rycerza oraz Króla Orfeona.
Tłumaczenie Perły Tolkien rozpoczął w Leeds w latach
dwudziestych, zapaliwszy się do tej pracy z powodu złożonej,
metrycznie i słownie, struktury dzieła. Skończył je w 1926
roku, nie podjął jednak żadnych starań, by opublikować
przekład. Dopiero w latach czterdziestych Basil Blackwell
zaproponował, że wyda tłumaczenie, a pieniądze należne
Tolkienowi zostaną przeznaczone na spłacenie jego wciąż
rosnącego długu w oksfordzkiej księgarni Blackwella.
Przekład został złożony w drukarni, lecz Blackwell na próżno
czekał, by Tolkien napisał do niego wstęp, i w końcu zarzucił
pomysł wydania Perły. Natomiast tłumaczenie Pana Gawena,
rozpoczęte prawdopodobnie w latach trzydziestych lub
czterdziestych, zostało ukończone i po nadaniu mu formy
dramatu radiowego wyemitowane przez BBC w 1953 roku.
Sam Tolkien nagrał w tym celu krótkie wprowadzenie i nieco
dłuższe posłowie. Po sukcesie Władcy Pierścieni wydawca
Tolkiena, firma Allen & Unwin, postanowiła opublikować
przekłady Pana Gawena i Perły w jednym tomie. Tolkien
wprowadził do obu tłumaczeń istotne poprawki, lecz znów
potrzebny był wstęp, a jemu bardzo trudno było go napisać,
ponieważ nie wiedział, co trzeba wyjaśnić przeciętnemu
czytelnikowi, do którego miała trafić książka. Prace się
opóźniały i oba przekłady zostały opublikowane dopiero po
śmierci pisarza, wraz z tłumaczeniem na współczesny
angielski trzeciego poematu z tego samego okresu, Króla
Orfeona, którego Tolkien już znacznie wcześniej
przetłumaczył na potrzeby oksfordzkiego programu
nauczania kadetów w czasie wojny. Wstęp do książki
skomponował Christopher Tolkien z materiałów znalezionych
w papierach ojca.
Tłumaczenia te były ostatnimi opublikowanymi pracami
filologicznymi Tolkiena. Chociaż nie zaopatrzył ich
w przypisy czy komentarze, stanowiły rezultat
sześćdziesięcioletnich drobiazgowych studiów nad tymi
poematami i w wielu miejscach przedstawiały fachową
i pouczającą interpretację trudnych czy niejasnych
fragmentów oryginalnych wersji tekstów. Najważniejsze
jednak jest to, że przybliżają one te poematy przeciętnym
czytelnikom, którzy nie mogliby ich przeczytać w języku
średnioangielskim. Publikację ich można też uznać za
odpowiednie zakończenie działalności człowieka, który był
przekonany, że głównym zadaniem językoznawcy jest
interpretowanie literatury, a głównym zadaniem literatury –
dostarczanie radości czytelnikom.
4. Jack

Kiedy Tolkien wrócił do Oksfordu w 1925 roku, w jego życiu


czegoś brakowało. To coś zniknęło wraz z rozpadem T.C.B.S.
po bitwie nad Sommą, od tego czasu Tolkien nie nawiązał
bowiem żadnej przyjaźni tak angażującej emocjonalnie
i intelektualnie. Widywał się z jednym prócz siebie członkiem
T.C.B.S., który przeżył wojnę, Christopherem Wisemanem,
lecz tamten był pochłonięty obowiązkami dyrektora
metodystycznej szkoły publicznej8 i kiedy już udało im się
spotkać, niewiele mieli sobie do powiedzenia.
11 maja 1926 roku Tolkien brał udział w zebraniu
wydziału anglistyki w Kolegium Merton. Wśród znajomych
twarzy wyróżniał się nowy pracownik: krępy
dwudziestosiedmioletni mężczyzna w workowatym ubraniu,
który niedawno został wybrany na wykładowcę języka
i literatury angielskiej w Kolegium Magdalen. Był to Clive
Staples Lewis, przez przyjaciół zwany Jackiem.
Na początku obaj mężczyźni zachowywali pełen rezerwy
dystans. Tolkien wiedział, że chociaż Lewis jest mediewistą,
należy do frakcji „Lit.”, a więc musi być traktowany jako
potencjalny przeciwnik; natomiast Lewis napisał
w dzienniku, że Tolkien jest „gładkim, bladym, płynnie
wypowiadającym się facecikiem”. Dodał też: „Nieszkodliwy,
ale przydałoby mu się kilka szturchańców”. Wkrótce jednak
Lewis bardzo polubił tego mężczyznę o pociągłej twarzy
i bystrych oczach, który przepadał za dobrą rozmową,
śmiechem i piwem; Tolkiena zaś pociągały inteligencja
Lewisa i jego wielkie serce, które rozmiarami dorównywało
jego bezkształtnym flanelowym spodniom. W maju 1927 roku
Tolkien przyjął Lewisa do stowarzyszenia Coalbiters, by
wciągnąć go do wspólnych lektur islandzkich sag. Tak
zaczęła się ich długa i skomplikowana przyjaźń.
Kto chciałby się dowiedzieć, co każdy z nich wniósł
w życie drugiego, powinien przeczytać esej Lewisa
o przyjaźni w jego książce Cztery miłości. Znajdujemy tu
wszystko: opis tego, jak dwaj znajomi zostają przyjaciółmi,
jak odkrywają wspólne zainteresowania, jak ich przyjaźń nie
jest zazdrosna, lecz poszukuje towarzystwa innych ludzi, jak
takie przyjaźnie są wśród mężczyzn niemal koniecznością,
jak największą przyjemnością jest po całodniowej wycieczce
usiąść w grupie przyjaciół w gospodzie.

Wspaniałe są takie spotkania – pisze Lewis – kiedy


nałożyliśmy ranne pantofle, wyciągnęliśmy nogi w stronę
kominka, a napoje stoją tuż pod ręką; kiedy w miarę jak
rozmawiamy, cały świat, i nie tylko świat, staje otworem
przed naszym intelektem; nikt nie ma do niego pretensji,
nikt nie ponosi za niego odpowiedzialności, wszyscy
jesteśmy wolni i równi, jak gdybyśmy się spotkali godzinę
temu, a jednocześnie spowija nas wszystkich dojrzałe
w ogniu lat przywiązanie. Życie – doczesne życie – nie
może nas obdarzyć niczym lepszym9.

O to właśnie chodziło podczas tych lat przyjaźni, pieszych


wycieczek, spotkań w kwaterze Lewisa w czwartkowe
wieczory. Częściowo taki był duch owych czasów; zbliżoną
atmosferę męskiej wspólnoty można znaleźć w dziełach
Chestertona. Podobne uczucia podzielało wielu ówczesnych
mężczyzn, choć może mniej świadomie. Istniały tego
precedensy w starożytności; w czasach nam bliższych było to
w pewnym stopniu rezultatem pierwszej wojny światowej,
w której mężczyźni stracili tylu przyjaciół, że ci, którzy
przeżyli, odczuwali potrzebę utrzymywania bliskich
kontaktów. Taka przyjaźń była niezwykła, a zarazem
naturalna i nieunikniona. Nie miała w sobie nic
z homoseksualizmu (Lewis słusznie wyśmiewa to
przypuszczenie), jednak nie obejmowała kobiet. Jest to
wielka tajemnica życia Tolkiena i jeśli będziemy próbowali ją
analizować, niewiele z niej zrozumiemy. Jeśli natomiast sami
przeżyliśmy kiedyś taką przyjaźń, to będziemy doskonale
wiedzieli, o co w niej chodzi. Jeśli i to nam nie pomoże,
znajdziemy jej ślady we Władcy Pierścieni.
Jak się zaczęła owa przyjaźń? Być może od wspólnych
zainteresowań Północą. Od wczesnej młodości Lewis był
zafascynowany mitologią skandynawską, a kiedy w Tolkienie
znalazł kogoś, kto także zachwycał się tajemnicami Eddy
oraz skomplikowaną Sagą o Völsungach, było jasne, że będą
mieli sobie dużo do zaoferowania. Zaczęli regularnie
spotykać się w kwaterze Lewisa w Kolegium Magdalen,
czasami do późnej nocy rozmawiali o bogach i olbrzymach
z Asgardu lub dyskutowali o kierunkach rozwoju anglistyki.
Omawiali też nawzajem własne wiersze. Tolkien pożyczył
Lewisowi maszynopis swojego długiego poematu The Gest of
Beren and Lúthien, po którego przeczytaniu Lewis tak do
niego napisał: „Mogę uczciwie powiedzieć, że dawno już nie
spędziłem tak wspaniałego wieczoru, i to wcale nie dlatego,
że byłem osobiście zainteresowany dziełem przyjaciela.
Z równą przyjemnością przeczytałbym je, gdybym znalazł je
w księgarni i zupełnie nie znał autora”. Wysłał Tolkienowi
szczegółową krytykę poematu, którą żartobliwie ujął w formę
rozprawki krytycznoliterackiej, przytaczając nawet nazwiska
fikcyjnych uczonych („Pumpernickiel”, „Peabody”
i „Schick”), dowodzących, że słabsze wersy są rezultatem
niedokładności kopisty manuskryptu i nie mogą zostać
uznane za autentyczne dzieło poety. Tolkiena to rozbawiło,
nie przyjął jednak prawie żadnych poprawek proponowanych
przez Lewisa. Jednocześnie przerobił niemal każdy
skrytykowany przez niego fragment – i to tak dokładnie, że
poprawiona wersja The Gest of Beren and Lúthien to prawie
zupełnie inny utwór. Lewis wkrótce przekonał się, że jest to
dla jego przyjaciela typowe. „Na krytykę reaguje na dwa
sposoby – stwierdził. – Albo zaczyna wszystko pisać od nowa,
albo w ogóle jej nie zauważa”.
W tym okresie – pod koniec 1929 roku – Lewis wspierał
Tolkiena w jego planach zmierzających do wprowadzenia
zmian na anglistyce. Podejmowali wspólne działania
i dyskutowali. Lewis pisał konspiracyjnie do Tolkiena:
„Wybacz, że Ci to przypominam, ale za każdym drzewem
kryje się przebrany ork”. Wspólnie przeprowadzili dobrze
zaplanowaną kampanię i częściowo dzięki wsparciu Lewisa
podczas zebrań rady wydziału Tolkienowi udało się w 1931
roku przeforsować swój zreformowany program studiów.
W książce Zaskoczony radością Lewis napisał, że przyjaźń
z Tolkienem „oznaczała obalenie dwóch starych uprzedzeń.
Po przyjściu na świat zostałem (pośrednio) ostrzeżony, by
nigdy nie ufać papiście, po przyjściu zaś na wydział
anglistyki (bezpośrednio) – by nigdy nie ufać filologowi.
Tolkien był i jednym, i drugim”. Wkrótce po przełamaniu
drugiego z tych uprzedzeń w ich przyjaźni pojawiła się
kwestia dotycząca pierwszego z nich.
Lewis, syn prawnika z Belfastu, otrzymał wychowanie
irlandzkiego, ulsterskiego protestanta. W młodości stał się
agnostykiem, a dokładniej mówiąc, odkrył, że największych
przyjemności dostarcza mu nie chrześcijaństwo, lecz
pogańskie mitologie. Zanim poznał Tolkiena, nieco się jednak
wycofał z tych poglądów. W połowie lat dwudziestych,
zdawszy egzamin na anglistyce z pierwszą lokatą (a
wcześniej z podwójną pierwszą lokatą na filologii klasycznej),
z trudem utrzymując się z pensji nauczyciela, doszedł do, jak
to nazywał, „nowego spojrzenia” – wiary, że „mit”
chrześcijański przekazuje tyle prawdy, ile może zrozumieć
większość ludzi. W 1926 roku posunął się dalej i uznał, że
w gruncie rzeczy jego poszukiwania źródła tego, co nazywał
radością, są poszukiwaniem Boga. Wkrótce uznał, że musi
Boga albo przyjąć, albo odrzucić. W tym czasie zaprzyjaźnił
się z Tolkienem.
W Tolkienie znalazł człowieka dowcipnego
i inteligentnego, który mimo wszystko był pobożnym
chrześcijaninem. We wczesnych latach ich przyjaźni Tolkien
często przesiadywał w jednym z prostych foteli Lewisa
pośrodku jego dużego salonu w Kolegium Magdalen, podczas
gdy Lewis, objąwszy dłonią główkę fajki i uniósłszy brwi za
chmurą dymu, chodził po pokoju, mówiąc lub słuchając;
nagle odwracał się z okrzykiem: „Distinguo, Tollers!
Distinguo!”, jeśli Ronald, tak jak i on spowity w dym z fajki,
zrobił zbyt ogólne założenie. Lewis się z nim sprzeczał, lecz
w sprawach wiary zaczynał zgadzać się z Tolkienem. Latem
1929 roku przyznał się do teizmu, prostej wiary w Boga.
Jednak nie był jeszcze chrześcijaninem.
Jego dyskusje z Tolkienem odbywały się zwykle
w poniedziałki rano. Rozmawiali przez kilka godzin, a potem
szli na piwo do pobliskiego pubu Eastgate. W sobotę 19
września spotkali się jednak wieczorem. Lewis zaprosił
Tolkiena na kolację do Kolegium Magdalen. Jego drugim
gościem był Hugo Dyson, którego Tolkien poznał w Kolegium
Exeter w 1919 roku. Dyson wykładał teraz literaturę
angielską na uniwersytecie w Reading i często odwiedzał
Oksford. Był chrześcijaninem i odznaczał się błyskotliwym
dowcipem. Po kolacji Lewis, Tolkien i Dyson wyszli
odetchnąć świeżym powietrzem. Była to wietrzna i zimna
noc, oni jednak szli po Addison’s Walk, dyskutując o tym, jaki
jest cel mitu. Lewis, chociaż wierzył już w Boga, nie potrafił
jeszcze pojąć funkcji Chrystusa w chrześcijaństwie, nie
potrafił zrozumieć znaczenia ukrzyżowania
i zmartwychwstania. Stwierdził, że musi zrozumieć cel tych
wydarzeń – jak później wyraził to w liście do przyjaciela: „w
jaki sposób życie i śmierć Kogoś Innego (kimkolwiek by on
był) dwa tysiące lat temu może nam pomóc tu i teraz,
wyłączywszy to, że mógłby pomóc nam jego przykład”.
W miarę upływu nocy Tolkien i Dyson wykazywali
Lewisowi, że domaga się czegoś, co nie jest konieczne. Kiedy
zetknął się z koncepcją ofiary w mitologii pogańskiej,
podziwiał ją i był nią poruszony. Od czasu przeczytania
opowieści, której bohaterem był skandynawski bóg Baldr,
pojęcie umierającego i odradzającego się boga zawsze
oddziaływało na jego wyobraźnię. Ale od Ewangelii,
dowodzili mu Tolkien i Dyson, wymagał czegoś więcej:
czystego znaczenia wykraczającego poza mit. Czy nie mógłby
przenieść swojego bezkrytycznego uznania dla figury ofiary
z mitu na tę prawdziwą opowieść?
– Ale mity to kłamstwa, choćby i zaprawione słodyczą10 –
powiedział Lewis.
– Wcale nie – odparł Tolkien. I wskazując na szarpane
wiatrem gałęzie wielkich drzew Magdalen Grove, zmienił
kierunek argumentacji. – Nazywasz drzewo drzewem –
powiedział – i więcej się nad tym wyrazem nie zastanawiasz.
Nie było ono jednak „drzewem”, dopóki ktoś nie nadał mu tej
nazwy. Nazywasz gwiazdę gwiazdą i mówisz, że to tylko kula
materii poruszająca się ściśle wytyczoną trasą. Jest to jednak
zaledwie twój sposób widzenia gwiazdy. Nazywając rzeczy
i opisując je, wynajdujesz tylko własne terminy na ich
określenie. A podobnie jak mowa określa przedmiot
i pomysły, tak mit określa prawdę. Pochodzimy od Boga –
ciągnął Tolkien – i stworzone przez nas mity, choć zawierają
błędy, w sposób nieunikniony będą odbijały drobny,
rozszczepiony fragment prawdziwego świata, wiecznej
prawdy, która jest u Boga. Tylko tworząc mity, tylko stając
się „stwórcą wtórnym” i wymyślając opowieści, człowiek
może osiągnąć stan doskonałości, który znał przed
Upadkiem. Być może nasze mity błądzą, lecz mimo wszystko
zdążają ku prawdziwemu portowi, podczas gdy
materialistyczny „postęp” prowadzi jedynie do ziejącej
otchłani i Żelaznej Korony potęgi zła.
Wyjaśniając tę wiarę w wewnętrzną prawdę mitologii,
Tolkien wydobył na jaw jądro swojej filozofii pisarskiej,
przekonanie stanowiące sedno Silmarillionu.
Lewis słuchał, a Dyson na swój sposób potwierdził słowa
Tolkiena. Lewis zapytał:
– Czy w takim razie opowieść o Chrystusie jest
prawdziwym mitem, który działa na nas tak samo jak inne,
tyle że ten mit zdarzył się naprawdę? W takim razie –
powiedział Lewis – zaczynam rozumieć.
W końcu wiatr zapędził ich pod dach. Rozmawiali
w kwaterze Lewisa do trzeciej nad ranem, kiedy to Tolkien
poszedł do domu. Odprowadziwszy go do High Street, Lewis
i Dyson spacerowali przed krużgankami Kolegium Magdalen,
dyskutując do świtu.
Dwanaście dni później Lewis napisał do swojego
przyjaciela Arthura Greevesa: „Właśnie przeszedłem od
wiary w Boga do zdecydowanej wiary w Chrystusa –
w chrześcijaństwo. Spróbuję Ci to wyjaśnić kiedy indziej.
Miała z tym wiele wspólnego moja długa nocna rozmowa
z Dysonem i Tolkienem”.
Tymczasem Tolkien prowadził egzaminy i pisał długi
poemat streszczający to, co powiedział Lewisowi.
Zatytułował go Mythopoeia, „tworzenie mitów”. Napisał
w dzienniku: „Przyjaźń z Lewisem wiele mi wynagradza,
stanowi źródło nieustannej przyjemności i pociechy. Dużo
dobrego przyniósł mi kontakt z człowiekiem uczciwym
i odważnym, który jest intelektualistą – uczonym, poetą
i filozofem – oraz który po długiej pielgrzymce ukochał
naszego Pana”.
Lewis i Tolkien często się spotykali. Tolkien czytał
przyjacielowi fragmenty Silmarillionu, a Lewis zachęcał go
do szybkiego ukończenia dzieła. Tolkien później tak o tym
powiedział: „Niespłacalny dług, jaki mam względem niego,
nie dotyczy «wpływu» w potocznym rozumieniu, lecz samej
zachęty. Przez długi czas był moją jedyną publicznością. To
właśnie on podsunął mi myśl, że moje pisanie może być
czymś więcej niż osobistym hobby”.
Nawrócenie się Lewisa na chrześcijaństwo oznaczało
początek nowego etapu jego przyjaźni z Tolkienem. Od
początku lat trzydziestych zaczęli mniej czasu spędzać
wyłącznie ze sobą, a spotykali się w większym towarzystwie.
W Czterech miłościach Lewis stwierdza, że „dwa, wcale nie
będąc konieczną liczbą dla Przyjaźni, nie jest nawet liczbą
najlepszą”, i powiada, iż każda nowa osoba w gronie
znajomych wydobywa z innych ich cechy szczególne. Tolkien
doświadczył tego w T.C.B.S., a grupa przyjaciół, którzy
zaczęli się teraz spotykać, stanowiła najlepsze ucieleśnienie
zasady T.C.B.S. – instynktu „klubowego”, który Tolkien
odczuwał od czasów młodości. Grupa ta była znana jako
Inklingowie.
Zaczęła się ona formować na początku lat trzydziestych,
mniej więcej w czasie, kiedy przestali się spotykać
Coalbiters, spełniwszy już swoje zadanie: lektury wszystkich
najważniejszych sag islandzkich, a w końcu Eddy Starszej.
„Inklingowie” to pierwotnie nazwa towarzystwa literackiego
założonego około 1931 roku przez studenta z Kolegium
University Tangye’a Leana. Lewis i Tolkien chodzili na
zebrania tego towarzystwa, podczas których czytano
i przeprowadzano krytyczne rozbiory niepublikowanych
prac. Kiedy Lean opuścił Oksford, klub działał nadal, a raczej
jego nazwa została półżartem przeniesiona na krąg
przyjaciół, którzy regularnie zbierali się wokół Lewisa.
Inklingowie weszli do historii literatury. Napisano o nich
bardzo dużo, często ze zbytnim namaszczeniem. Stanowili
w istocie grupę przyjaciół, którzy bez wyjątku byli
chrześcijanami i z których większość interesowała się
literaturą. Pisano, że w tym czy owym okresie pewni ludzie
byli „członkami” grupy, podczas gdy w rzeczywistości nie
istniał żaden system przyjmowania członków. Niektórzy
przychodzili na spotkania w różnych okresach bardziej lub
mniej regularnie, a inni pojawiali się tylko sporadycznie.
Niezmiennie filarem był Lewis, bez którego zebrania byłyby
nie do pomyślenia. Lista innych nazwisk niewiele mówi
o tym, kim naprawdę byli Inklingowie, ale jeśli nazwiska
mają jakieś znaczenie, to oprócz Lewisa i Tolkiena (który
pojawiał się prawie zawsze) wśród uczęszczających na
spotkania przed wojną i podczas niej byli: major Warren
Lewis (brat C.S. Lewisa, znany jako „Warnie”), R.E. Havard
(oksfordzki lekarz opiekujący się rodzinami Lewisa
i Tolkiena), długoletni przyjaciel Lewisa, Owen Barfield
(chociaż jako pracujący w Londynie prawnik rzadko bywał na
spotkaniach) i Hugo Dyson.
Był to klub całkowicie nieformalny. Nie trzeba sobie
wyobrażać, że ci sami ludzie pojawiali się co tydzień albo
przysyłali usprawiedliwienia w razie nieobecności. Istniały
jednak pewne elementy niezmienne. Cała grupa lub jej
poszczególni członkowie spotykali się rano w pubie, zwykle
we wtorki w Pod Orłem i Dzieckiem (zwanym pieszczotliwie
Pod Ptakiem i Pędrakiem); choć kiedy podczas wojny
brakowało piwa, a w pubach tłoczyli się żołnierze, ich
obyczaje stały się bardziej elastyczne. W czwartkowe
wieczory spotykali się w dużym salonie Lewisa w Kolegium
Magdalen nieco po dziewiątej wieczorem. Parzono herbatę,
zapalano fajki i Lewis pytał grzmiącym głosem: „No i co, nikt
nie ma nic do odczytania?”. Ktoś wyciągał wtedy rękopis
i zaczynał go głośno czytać, mógł to być wiersz, opowiadanie
lub rozdział książki. Potem następowały oceny: czasem
pochwały, czasem krytyka, nie było to bowiem towarzystwo
wzajemnej adoracji. Czytanie mogło trwać dalej, wkrótce
jednak rozpoczynała się rozmowa na wszelkie możliwe
tematy, a czasem wywiązywała się gorąca dyskusja
i spotkanie kończyło się późno w nocy.
Pod koniec lat trzydziestych Inklingowie stanowili ważną
część życia Tolkiena, a jego wkład w spotkania stanowiły
fragmenty wciąż nieopublikowanego Hobbita. Kiedy w 1939
roku wybuchła wojna, do grona przyjaciół przyjęto kolejną
osobę. Był to Charles Williams, który pracował w londyńskim
biurze wydawnictwa Oxford University Press i wraz z resztą
personelu został przeniesiony do Oksfordu. Williams miał
ponad pięćdziesiąt lat, a jego myśli i pisma – dał się poznać
jako powieściopisarz, poeta, teolog i krytyk – były już znane
i cenione, choć w wąskim kręgu odbiorców. Szczególnie jego
spirytualistyczne thrillery (jak je nazywano) – powieści
opisujące nadprzyrodzone i mistyczne wydarzenia, do
których dochodziło w codziennym otoczeniu – znalazły
niewielkie, lecz entuzjastyczne grono czytelników. Lewis znał
i podziwiał Williamsa od pewnego czasu, natomiast Tolkien
spotkał go tylko parę razy. Obecnie jego stosunek do nowego
znajomego stał się dość skomplikowany.
Williams, ze swoją dziwną twarzą (Lewis nazywał ją pół
anielską, pół małpią), bardzo nieoksfordzkim niebieskim
garniturem, zwisającym z kącika ust papierosem i plikiem
korekt pod pachą, był człowiekiem obdarzonym wielkim
wdziękiem. Dwadzieścia lat później Tolkien powiedział:
„Lubiliśmy się i z przyjemnością rozmawialiśmy (głównie
żartując)”. Dodał jednak: „Nie mieliśmy sobie nic do
powiedzenia na głębszym (czy wyższym) poziomie”. Działo
się tak częściowo dlatego, że choć Williamsowi podobały się
rozdziały z Władcy Pierścieni czytane w owym czasie na
spotkaniach, to Tolkien nie mógł tego samego powiedzieć
o książkach Williamsa, przynajmniej o tych, które poznał.
Stwierdził, że są one dla niego „całkowicie obce, czasami
bardzo niesmaczne, niekiedy śmieszne”. Być może jego
zastrzeżenia do Williamsa lub jego miejsca wśród Inklingów
nie miały wyłącznie intelektualnej natury. Lewis był
przekonany (co zadeklarował w Czterech miłościach), że
prawdziwi przyjaciele nie mogą być zazdrośni, kiedy dołączy
do nich następny. Lewis mówił jednak o Lewisie, a nie
o Tolkienie. Z całą pewnością ten ostatni nie bez przyczyny
odczuwał nieco zazdrości lub niechęci, ponieważ entuzjazm
Lewisa w sposób niemal niezauważalny przeniósł się
z Tolkiena na Williamsa. „Lewis bardzo łatwo ulegał
pierwszemu wrażeniu”, napisał Tolkien po wielu latach,
gdzie indziej zaś mówił o „dominującym wpływie”, jaki
według niego Williams zaczął wywierać na Lewisa,
szczególnie podczas pisania przez tego ostatniego jego
trzeciej powieści, Ta ohydna siła.
Tak więc przybycie Williamsa do Oksfordu oznaczało
początek trzeciej fazy przyjaźni Tolkiena z Lewisem – fazy
wielkiego ochłodzenia stosunków ze strony Tolkiena,
ochłodzenia, którego być może Lewis nawet nie zauważył.
Przyczyniło się do niego jeszcze coś bardziej nieuchwytnego:
kwestia rosnącej sławy Lewisa jako apologety
chrześcijaństwa. Ponieważ Tolkien odegrał tak ważną rolę
w ponownym związaniu się przyjaciela z wiarą
chrześcijańską, zawsze żałował, że Lewis nie został
katolikiem jak on, lecz zaczął uczęszczać do miejscowego
kościoła anglikańskiego i wrócił do praktyk religijnych
z dzieciństwa. Tolkien żywił głęboką urazę do Kościoła
anglikańskiego, którą czasami przenosił na budynki
kościelne, twierdząc, że radość z ich piękna mąci mu smutek
z powodu ich odejścia od prawowitego katolicyzmu. Kiedy
Lewis opublikował alegoryczny utwór prozatorski
opowiadający o jego nawróceniu i zatytułował go Błądzenie
pielgrzyma, Tolkien uznał to za przejaw ironii. Powiedział:
„To podobne do Lewisa: wycofać się. Nie chciał powtórnie
wejść do chrześcijaństwa drzwiami nowymi, lecz starymi,
przynajmniej w tym sensie, że wracając do niego, wracał
jednocześnie do uprzedzeń tak starannie mu zaszczepionych
w dzieciństwie. Chciał na powrót stać się
północnoirlandzkim protestantem”.
W połowie lat czterdziestych o Lewisie wiele się mówiło
(„za wiele jak na gust jego czy kogokolwiek z nas”,
powiedział Tolkien) w związku z jego chrześcijańskimi
dziełami: Problemem cierpienia i Listami starego diabła do
młodego. Być może obserwując rosnącą popularność
przyjaciela, Tolkien miał wrażenie, jakby uczeń szybko
przerósł mistrza, osiągając prawie niezasłużoną sławę.
Określił kiedyś Lewisa niezbyt pochlebnym mianem „teologa
dla każdego”.
Jeśli jednak w ogóle żywił takie myśli na początku lat
czterdziestych, to były one głęboko ukryte. Wciąż darzył
Lewisa niemal niezachwianym uczuciem, być może miał
jeszcze nadzieję, że przyjaciel zostanie pewnego dnia
katolikiem. Inklingowie dalej stanowili dla niego źródło
radości i zachęty. „Hwæt! we Inclinga – napisał, parodiując
pierwsze wersy Beowulfa – on ærdagum searoþancolra
snyttru gehierdon”. „Słuchajcie! Słyszeliśmy w dawnych
czasach o mądrości sprytnych Inklingów; jak ci mędrcy
wspólnie siadywali podczas dyskusji, zręcznie recytując
dzieła naukowe i pieśni, jak oddawali się poważnym
rozważaniom. To była prawdziwa radość!”.
5. Northmoor Road

„Co w tym czasie robiły kobiety? Skąd mam wiedzieć?


Jestem mężczyzną i nigdy nie podglądałem tajemnic Bona
Dea”. Tak pisze C.S. Lewis w Czterech miłościach,
rozważając historię męskiej przyjaźni. Jest to nieunikniony
wynik życia ukierunkowanego na towarzystwo mężczyzn
oraz na grupy takie jak Inklingowie; kobiety są z niego
wykluczone.
Edith Tolkien otrzymała w szkole z internatem dla
dziewcząt dość ograniczone wykształcenie, nacisk kładziono
tam na muzykę, ze szkodą dla innych przedmiotów. Spędziła
kilka lat w wynajętym mieszkaniu w Birmingham, potem
pewien czas przebywała w Cheltenham, w domu ludzi
należących do klasy średniej, bez żadnych ambicji
intelektualnych, a później długo mieszkała ze swoją słabo
wykształconą kuzynką Jennie, starszą od niej kobietą. Nie
miała żadnej okazji ani do kontynuowania nauki, ani do
rozwijania intelektu. Co więcej, utraciła wiele ze swojej
niezależności. Zamierzała znaleźć pracę nauczycielki gry na
pianinie, a może nawet zrobić karierę solistki, lecz plany te
wkrótce upadły, przede wszystkim dlatego, że nie musiała
zarabiać na życie, a potem wyszła za Ronalda Tolkiena.
W tamtych czasach w normalnych warunkach nie było mowy,
żeby zamężna kobieta z klasy średniej zarabiała na życie, bo
mogłoby to dowodzić, że jej mąż nie potrafi sam zdobyć
pracą odpowiedniej ilości pieniędzy. Gra na pianinie została
więc zredukowana do zwykłego hobby, chociaż Edith
regularnie grywała do późnej starości, a jej muzyka
sprawiała przyjemność Ronaldowi. Nie zachęcał jej do
jakichś szczególnych zajęć intelektualnych częściowo
dlatego, że nie uznawał tego za konieczny element jej roli
żony i matki, a częściowo dlatego, że ich kontakty w okresie
narzeczeńskim (których ilustracją było ulubione określenie
Tolkiena ukochanej: „maleńka”) nie miały nic wspólnego
z jego życiem intelektualnym. Pokazywał jej część swojej
osobowości zupełnie nieznaną jego przyjaciołom płci męskiej.
Tak jak lubił być stuprocentowym mężczyzną w gronie
bliskich przyjaciół, tak w domu oczekiwał życia w zasadniczo
żeńskim świecie.
Mimo to Edith mogłaby wnieść pozytywny wkład w jego
życie na uniwersytecie. Udało się to kilku żonom
oksfordzkich wykładowców. Niektóre z nich, jak żona
Josepha Wrighta, Lizzie, same były znawczyniami
mężowskich dziedzin nauki i pomagały im w pracy. Inne
żony, które jak Edith nie miały stopni naukowych, mogły być
wspaniałymi gospodyniami i uczynić ze swoich domów
ośrodki towarzyskie dla przyjaciół mężów, i w ten sposób
brać udział w ich życiu.
Niestety, w wypadku Edith wszystko potoczyło się inaczej.
Była nieśmiała, ponieważ w dzieciństwie i młodości
prowadziła bardzo ograniczone życie towarzyskie, a kiedy
zamieszkała w Oksfordzie w 1918 roku, panujące tam
stosunki zbijały ją z tropu. Wraz z Ronaldem i niemowlęciem
(oraz kuzynką Jennie mieszkającą z nimi od czasu ich
przeprowadzki do Leeds) zajmowali skromne mieszkanie
w bocznej uliczce. Edith jako osobie nieznającej Oksfordu
uniwersytet wydawał się niemal niezdobytą fortecą,
skupiskiem imponujących budynków, wśród których chodzili
w togach mężczyźni z ważnymi minami i gdzie Ronald
codziennie znikał w pracy. Kiedy uniwersytet raczył
przekroczyć jej próg, robił to w osobach grzecznych, lecz
skrępowanych młodzieńców, przyjaciół Ronalda, którzy nie
umieli rozmawiać z kobietami i którym Edith nie miała nic do
powiedzenia, ponieważ ich światy nie miały punktów
stycznych. Co gorsza, gośćmi mogły być żony wykładowców,
jak przerażająca pani Farnell, żona rektora Kolegium Exeter,
której obecność onieśmielała nawet Ronalda. Kobiety te tylko
utwierdzały Edith w przekonaniu, że uniwersytet jest
niedostępny w swojej wyniosłości. Przychodziły one ze
swoich wspaniałych mieszkań w kolegiach lub zdobnych
w liczne wieżyczki domów w północnym Oksfordzie, by
gruchać protekcjonalnie do leżącego w kołysce Johna,
a wychodząc zostawiały na tacy w holu swoje bilety wizytowe
(jeden z własnym nazwiskiem i dwa z nazwiskiem męża), co
oznaczało, że pani Tolkien ma wkrótce złożyć im rewizytę.
Edith nie miała jednak na to odwagi. Cóż mogła powiedzieć
tym ludziom, odwiedzając ich wspaniałe domostwa? O czym
miałaby mówić z tymi dostojnymi paniami, rozmawiającymi
o ludziach, o których nigdy nie słyszała, o córkach
profesorów, utytułowanych kuzynach i innych paniach
domów? Ronald martwił się, bo wiedział, jaką gafę popełnia
jego żona, nie postępując według surowej oksfordzkiej
etykiety. Namówił ją do złożenia jednej rewizyty – u Lizzie
Wright, która, choć bardzo wykształcona, wcale nie
przypominała większości innych żon wykładowców, miała
w sobie wiele z otwartości i zdrowego rozsądku swojego
męża, lecz nawet wtedy Ronald musiał odprowadzić Edith
pod drzwi frontowe Wrightów i zadzwonić, po czym szybko
skryć się za rogiem. Wszystkie inne karty wizytowe
pokrywały się kurzem. Edith nie składała wizyt i wkrótce
wszyscy wiedzieli, że żona pana Tolkiena nie chodzi w gości,
trzeba ją zatem po cichu wykluczyć z kolejki proszonych
kolacji i podwieczorków.
Potem Tolkienowie przeprowadzili się do Leeds i Edith
przekonała się, że tam jest zupełnie inaczej. Ludzie mieszkali
w zwykłych skromnych domach i nie używali bzdurnych
biletów wizytowych. O kilka budynków dalej przy St Mark’s
Terrace mieszkała żona innego wykładowcy, która często
wpadała na pogawędkę. Edith zaczęła także widywać się ze
studentami Ronalda, którzy przychodzili do niego na zajęcia
lub na herbatę. Wielu z nich bardzo polubiła. Niektórzy
zostali przyjaciółmi rodziny i w późniejszych latach
utrzymywali kontakty z Edith, a nawet nieraz ją odwiedzali.
Lubiła też chodzić na nieformalne uniwersyteckie wieczorki
taneczne. Nie zapominano nawet o dzieciach (teraz byli już
John, Michael i – pod koniec ich pobytu w Leeds –
Christopher), bo uniwersytet organizował wspaniałe
przyjęcia gwiazdkowe, na których prorektor przebierał się za
Świętego Mikołaja. Później Ronaldowi udało się kupić
większy dom przy Darnley Road, z dala od miejskiego dymu
i brudu. Zatrudnili pokojówkę i niańkę do dzieci. Edith była
szczęśliwa.
A potem nagle wrócili do Oksfordu. Pierwszy dom przy
Northmoor Road Ronald kupił, kiedy Edith przebywała
jeszcze w Leeds; przedtem nawet go nie widziała. Wydał się
jej za mały. Starsi chłopcy nabawili się liszajów, używając
publicznego grzebienia u fotografa w Leeds, i trzeba było
poddać ich długiemu i kosztownemu leczeniu. Kiedy
wyzdrowieli już na tyle, żeby pójść do Dragon School,
początkowo czuli się w niej niedobrze wśród rozbrykanych
uczniów. Wtedy Edith znowu zaszła w ciążę. Po urodzeniu
Priscilli w 1929 roku i przeprowadzce do większego,
sąsiedniego domu w 1930 roku Edith poczuła się swobodnie.
Nawet wtedy życie rodzinne nie odzyskało tej równowagi,
jaką osiągnęło w Leeds. Edith zaczęła się czuć zaniedbywana
przez Ronalda. Rzeczywiście dużo przebywał w domu: często
tu właśnie uczył i na ogół nie wychodził wieczorami częściej
niż raz czy dwa razy w tygodniu. Chodziło jednak o jego
uczucia. Bardzo ją kochał i dbał o nią, troszczył się o jej
zdrowie (podobnie jak ona o jego) i o sprawy domowe. Edith
widziała jednak, że jedna strona jego osobowości ożywia się
jedynie w towarzystwie podobnych mu mężczyzn.
Szczególnie zauważała i miała mu za złe jego oddanie
Jackowi Lewisowi.
Dzieci lubiły, kiedy Lewis przychodził na Northmoor Road,
bo nie traktował ich protekcjonalnie i dawał im książki Edith
Nesbit, które bardzo im się podobały. Przy Edith był jednak
nieśmiały i skrępowany, w związku z czym nie rozumiała,
dlaczego Ronald tak gustuje w jego towarzystwie, i zrobiła
się nieco zazdrosna.
Istniały też inne trudności. Ponieważ w dzieciństwie
mogła w bardzo ograniczonym stopniu obserwować życie
domowe, nie miała przykładu, na którym mogłaby się
wzorować, prowadząc własny dom. Nic dziwnego, że
ukrywała swoją niepewność pod maską apodyktyczności,
wymagając, by posiłki były podawane punktualnie, by dzieci
niczego nie zostawiały na talerzach i by służba wywiązywała
się z obowiązków bez zarzutu. W związku z tym, kiedy
Ronalda nie było w domu lub zamykał się w swoim gabinecie,
Edith często czuła się bardzo samotna, mając za towarzystwo
tylko służbę i dzieci. W tym czasie społeczność Oksfordu
stopniowo stawała się coraz bardziej elastyczna, lecz Edith
temu nie dowierzała i nawiązała bardzo mało przyjaźni
z rodzinami innych wykładowców, z wyjątkiem żony Charlesa
Wrenna, Agnes. Cierpiała także na silne bóle głowy, które
potrafiły ją wyłączyć z życia na kilka dni.
Ronald szybko się zorientował, że Edith nie jest
w Oksfordzie szczęśliwa i że szczególnie ma mu za złe jego
męskie przyjaźnie. Wiedział, że jego potrzeba kontaktów
z przyjaciółmi nie całkiem daje się pogodzić z życiem
małżeńskim. Był jednak przekonany, że jest to jedna ze
smutnych stron tego upadłego świata, a w ogóle uważał, że
mężczyzna ma prawo do męskich przyjemności i w razie
potrzeby powinien się ich domagać. Tak napisał do syna,
zastanawiającego się nad małżeństwem:

Istnieje wiele rzeczy, które mężczyzna uznaje za słuszne,


nawet jeśli wywołują one gadanie. Nie powinien z ich
powodu okłamywać swojej żony czy kochanki! Powinien
z nimi skończyć lub, jeśli są tego warte, obstawać przy
nich. Takie problemy mogą pojawiać się często: kufel
piwa, fajka, niepisanie listów, inny przyjaciel itp., itd. Jeśli
żądania drugiej strony są rzeczywiście nierozsądne (co się
czasami zdarza nawet między najczulszymi kochankami
i najbardziej oddanymi sobie małżonkami), to o wiele
lepiej otwarcie je odrzucić i narazić się na „gadanie” niż
stosować jakieś wybiegi.

Istniał także problem postawy Edith wobec katolicyzmu.


Przed ślubem Ronald przekonał ją do opuszczenia Kościoła
anglikańskiego na rzecz wiary katolickiej i wówczas nie
bardzo jej się to podobało. Później prawie przestała chodzić
na msze. W drugiej dekadzie małżeństwa jej antykatolickie
poglądy umocniły się i kiedy w 1925 roku rodzina wróciła do
Oksfordu, Edith nie podobało się, że Ronald chodzi z dziećmi
do kościoła. Jej niechęć miała częściowo związek
z nieugiętym, prawie średniowiecznym naciskiem Ronalda na
częstą spowiedź, podczas gdy Edith nigdy nie znosiła
wyznawać swoich grzechów księdzu. Ronald nie potrafił
racjonalnie przedyskutować z nią jej uczuć, a już na pewno
nie z taką jasnością, jaką prezentował podczas dyskusji
teologicznych z Lewisem; wskazywał jedynie na swój
emocjonalny związek z religią, którego Edith nie pojmowała.
Czasami jej tlący się gniew przeradzał się we wściekłość,
lecz wreszcie po jednym z takich wybuchów w 1940 roku
nastąpiło całkowite pojednanie między nią a Ronaldem. Edith
wyjaśniła mu swoje uczucia i nawet wyraziła chęć powrotu
do praktyk religijnych. Nie zaczęła co prawda regularnie
chodzić do kościoła, lecz do końca życia nie okazywała już
niechęci wobec katolicyzmu i z radością zajmowała się
sprawami kościoła, tak że nawet jej znajomym katolikom
wydawało się, że Edith regularnie uczęszcza na mszę.
W domu przy Northmoor Road Ronald i Edith prowadzili
do pewnego stopnia oddzielne życie: sypiali każde w swojej
sypialni i mieli różne rozkłady dnia. Ronald pracował do
późna, częściowo dlatego, że brakowało mu czasu za dnia,
ale też dlatego, że dopiero wtedy, gdy Edith położyła się
spać, nikt mu nie przeszkadzał. W ciągu dnia zawsze
wzywała go do jakichś zajęć domowych albo prosiła, żeby
wypił herbatę z którąś z jej znajomych. To częste
i zrozumiałe zabieganie Edith o jego uwagę i uczucia
nierzadko go irytowało, lecz znosił je cierpliwie.
Niesłuszne byłoby przedstawiać Edith jako osobę
całkowicie wyłączoną z pracy Ronalda. W ciągu tych lat nie
dzielił się z nią swoją twórczością pisarską w takim stopniu,
jak to było dawno temu w Great Haywood, i nie zachęcał jej
do udziału w swojej pracy, a spośród jego rękopisów tylko
wczesne strony Księgi zaginionych opowieści są napisane jej
ręką. Edith jednak w sposób nieunikniony interesowała się
Hobbitem i Władcą Pierścieni podczas ich powstawania
i chociaż nie znała dokładnie szczegółów książek, to Ronald
nie krył przed nią tej strony swojego życia. To jej pierwszej
pokazał dwa ze swoich opowiadań, Liść, dzieło Niggle’a
i Kowala z Podlesia Większego, a jej pochwały sprawiały mu
przyjemność i zachęcały do dalszych wysiłków.
Mieli wielu wspólnych znajomych. Niektórzy byli związani
z uniwersytetem, jak Rosfrith Murray (córka pierwszego
redaktora Oxford Dictionary, sir Jamesa Murraya) i jej
siostrzeniec Robert Murray, oraz dawni studenci i koledzy,
jak Simonne d’Ardenne, Elaine Griffiths, Stella Mills i Mary
Salu. Wszyscy oni byli przyjaciółmi rodziny i w równym
stopniu stanowili część życia Edith, jak i Ronalda, i już samo
to wiązało małżonków ze sobą. Nie zawsze mówili o tych
samych sprawach z tymi samymi ludźmi i w miarę upływu lat
ich ścieżki pod tym względem się rozchodziły: Ronald
rozprawiał na temat angielskich nazw miejscowych, nie
zwracając uwagi, że Edith mówi jednocześnie do tego
samego gościa na temat odry któregoś ze swoich wnuków.
Ci, którzy często ich odwiedzali, nauczyli się sobie z tym
radzić.
Przyjaciele Ronalda i Edith nigdy nie wątpili, że darzą się
oni głębokim uczuciem. Było to widoczne w drobnych
sprawach, w prawie absurdalnej trosce o zdrowie
współmałżonka i w staranności, z jaką wybierali i pakowali
przeznaczone dla siebie prezenty urodzinowe, a także
w sprawach większej wagi – w tym, że Ronald dobrowolnie
zrezygnował z dużej części swojego życia, odchodząc na
emeryturę, by ofiarować Edith ostatnie lata w Bournemouth,
które według niego jej się należały, oraz w jej dumie z męża
jako pisarza.
Głównym źródłem ich szczęścia była wspólna miłość do
rodziny. Wiązało ich to ze sobą do końca życia i być może
stanowiło największą siłę ich małżeństwa. Uwielbiali
omawiać każdy szczegół życia swoich dzieci, a później
wnuków. Byli bardzo dumni, kiedy w czasie drugiej wojny
światowej Michael otrzymał Medal Jerzego za artyleryjską
obronę przeciwlotniczą lotnisk w bitwie o Anglię; podobną
dumę odczuwali, kiedy tuż po wojnie John został wyświęcony
na księdza katolickiego. Jako ojciec Tolkien był niezwykle
kochający i wyrozumiały, nigdy nie wzbraniał się przed
całowaniem synów w miejscach publicznych, nawet kiedy
byli już dorosłymi ludźmi, i nie był powściągliwy
w okazywaniu miłości.
Jeśli życie przy Northmoor Road wydaje nam się nudne
i jednostajne, to powinniśmy zdać sobie sprawę, że rodzina
Tolkienów miała wtedy zupełnie odmienne zdanie. W ich
odczuciu ciągle coś się działo. Niezapomniany był pewien
dzień w 1932 roku, kiedy Tolkien kupił pierwszy samochód,
morrisa cowleya, nazwanego od pierwszych dwóch liter na
tablicy rejestracyjnej „Jo”. Kiedy już nauczył się prowadzić,
zawiózł cała rodzinę w odwiedziny do swojego brata
Hilary’ego, który prowadził sad w Evesham. Podczas tej
podróży „Jo” dwa razy złapała gumę i wpadła na ogrodzenie
pod Chipping Norton, w rezultacie czego Edith na kilka
miesięcy odmówiła wsiadania do samochodu – nie bez
kozery, ponieważ Tolkien prowadził raczej odważnie niż
umiejętnie. Kiedy przyśpieszał, by przeciąć ruchliwą główną
ulicę w Oksfordzie, nie zwracał uwagi na inne pojazdy
i wołał: „Jak je zaatakować, to się rozpierzchną!” –
i rzeczywiście rozpierzchały się. „Jo” została potem
zastąpiona drugim morrisem, który służył rodzinie aż do
wybuchu drugiej wojny światowej, kiedy racjonowanie
benzyny odebrało samochodowi rację bytu. Wtedy Tolkien
zauważył też zniszczenia, jakie w krajobrazie uczyniły silniki
spalinowe oraz nowe drogi, dlatego po wojnie nie kupił już
samochodu i nigdy nie usiadł za kierownicą.
Co jeszcze zostało we wspomnieniach dzieci? Długie letnie
godziny spędzane na wykopywaniu asfaltu ze starego kortu
tenisowego przy Northmoor Road 20, aby powiększyć
warzywnik, pod kierunkiem ojca, który (tak jak matka) był
zapalonym ogrodnikiem, chociaż praktyczną stronę uprawy
warzyw oraz przycinanie drzew pozostawiał Johnowi,
ponieważ wolał zajmować się różami i trawnikiem, z którego
dokładnie wyrywał chwasty. Wczesne lata przy Northmoor
Road 22, kiedy przez dom przewinęło się jako au pair kilka
dziewcząt z Islandii, które opowiadały im bajki o trollach.
Wyprawy do teatru, które ojciec bardzo lubił, chociaż
twierdził, że nie jest zwolennikiem dramatu. Jazdę na
rowerze na wczesną mszę do kościoła Świętego Alojzego lub
Świętego Grzegorza przy Woodstock Road czy do pobliskiego
klasztoru Karmelitanek. Stojąca w składziku na węgiel za
kuchnią beczka piwa, która wciąż przeciekała, przez co (jak
mówiła matka) dom śmierdział niczym browar. Lipcowe
i sierpniowe popołudnia, kiedy łódką wynajętą na cały sezon
rodzina pływała w dół pobliskiej rzeki Cherwell wzdłuż
parków do mostu Magdalen albo w górę rzeki do Water
Eaton i Islip, gdzie na brzegu można było urządzić piknik.
Spacery przez pola do Wood Eaton w poszukiwaniu motyli,
a potem powrót ścieżką nad rzeką, gdzie Michael lubił się
chować w pękniętym pniu starej wierzby; spacery, podczas
których wiedza ich ojca na temat drzew i kwiatów zdawała
się nie mieć granic. Letnie wakacje nad morzem w Lyme
Regis, gdzie przyjeżdżał do nich z Birmingham wiekowy
ojciec Francis Morgan i krępował dzieci swoim głośnym,
niesfornym zachowaniem tak samo, jak przed dwudziestu
pięciu laty w Lyme onieśmielał Ronalda i Hilary’ego.
Rodzinne wakacje w Lamorna Cove w Kornwalii w 1932 roku
z Charlesem Wrennem, jego żoną i córką, kiedy to Wrenn
i Tolkien urządzili wyścig pływacki – płynęli w słomkowych
kapeluszach, paląc przy tym fajki. O tych wakacjach Tolkien
napisał później: „Mieszkał tam dziwaczny staruszek, który
roznosił plotki i przepowiadał pogodę na podstawie ludowej
mądrości. Chcąc rozbawić moich chłopców, przezwałem go
Dziaduniem Gamgee i określenie to na stałe weszło do
rodzinnego języka na oznaczenie podobnych staruszków.
Wybór nazwiska był podyktowany głównie aliteracją11, ale
nie ja je wymyśliłem. Kiedy byłem mały, w Birmingham tak
nazywano watę”. Później były wakacje w Sidmouth, gdzie
spacerowało się wśród wzgórz, gdzie były cudowne oczka
wodne w skałach nad morzem i gdzie ojciec już zaczynał
pisać Władcę Pierścieni; wycieczki samochodem w jesienne
popołudnia do leżących na wschód od Oksfordu wiosek
Worminghall, Brill i Charlton-on-Otmoor lub na zachód, do
Berkshire na White Horse Hill, żeby obejrzeć kurhan znany
jako Kuźnia Waylanda; wspomnienia Oksfordu, wsi
i opowieści ojca.
Zdjęcie rodzinne w ogrodzie domu przy Northmoor Road,
około 1936. Od lewej: Priscilla, Michael, John, John Ronald
Reuel i Christopher.
6. Gawędziarz

Opowieści te zaczęły się jeszcze podczas pobytu w Leeds.


John, najstarszy syn, często miał kłopoty z zaśnięciem. Ojciec
przychodził wtedy do niego, siadał na łóżku i opowiadał mu
o Marchewce, chłopcu o rudych włosach, który wszedł do
zegara z kukułką i miał mnóstwo dziwnych przygód.
W ten sposób Tolkien odkrył, że wyobraźnia tworząca
zawiłości Silmarillionu może mu służyć do wymyślania
prostszych opowiastek. Miał urocze, dziecięce poczucie
humoru, które w miarę dorastania synów uzewnętrzniało się
w hałaśliwych zabawach oraz w historyjkach opowiadanych
Michaelowi, kiedy nękały go koszmary. Historyjki te,
wymyślane tuż po wprowadzeniu się na Northmoor Road,
mówiły o niepoprawnym łobuzie Billu Stickersie, potężnie
zbudowanym mężczyźnie, któremu zawsze wszystko
uchodziło na sucho. Jego imię i nazwisko zostało wzięte
z napisu na jednej z oksfordzkich bram: „Naklejanie ulotek
będzie karane”12. Z podobnego źródła pochodziło też
nazwisko praworządnego człowieka, który zawsze Stickersa
ścigał: „Major Road Ahead”13.
Z opowiadań tych nie zostały spisane tylko te o Billu
Stickersie. Kiedy Tolkien w 1925 roku spędzał z rodziną
wakacje w Filey, napisał długą opowieść dla Johna
i Michaela. Młodszy chłopiec zgubił na plaży zabawkowego
psa i żeby go pocieszyć, ojciec zaczął wymyślać przygody
Łazika, pieska, który denerwuje pewnego czarodzieja,
zostaje zamieniony w zabawkę i zgubiony na plaży przez
małego chłopca. Jest to jednak tylko początek, bo Łazika
znajduje piaskowy czarodziej Psamatos Psamatydes, który
przywraca mu umiejętność poruszania się i wysyła go na
Księżyc, gdzie piesek przeżywa wiele dziwnych przygód,
wśród nich spotkanie z Białym Smokiem. Tolkien zapisał tę
opowieść pod tytułem Łazikanty. Po wielu latach
zaproponował ją nieśmiało swojemu wydawcy jako jeden
z możliwych ciągów dalszych Hobbita, nie została ona jednak
wtedy przyjęta i Tolkien na tym poprzestał z próbami jej
opublikowania.
Entuzjastyczne przyjęcie Łazikantego przez dzieci
zachęciło go do pisania kolejnych opowiadań ku ich uciesze.
Wiele z nich miało dobry początek, lecz nigdy nie zostało
ukończonych. Część nie wyszła nawet poza kilka pierwszych
zdań, jak opowieść o Timothym Titusie, bardzo małym
człowieczku, którego przyjaciele nazywali Timem Titem.
Wśród innych porzuconych opowiadań znajdowała się
historyjka o Tomie Bombadilu, rozgrywająca się w „czasach
króla Bonhediga” i opisująca postać wyraźnie mającą być jej
bohaterem: „Tom Bombadil był jednym z najstarszych
mieszkańców królestwa, lecz cieszył się dobrym zdrowiem
i dopisywał mu humor. W butach miał sto dwadzieścia
centymetrów wzrostu i metr w ramionach. Miał wysoki
kapelusz z niebieskim piórkiem, niebieską kurtkę i wysokie
żółte buty”.
Tylko tyle zostało zapisane, ale Tom Bombadil był
w rodzinie Tolkienów postacią dobrze znaną, ponieważ jego
pierwowzorem była holenderska lalka Michaela. Lalka
wyglądała wspaniale z piórkiem w kapeluszu, ale Johnowi się
nie podobała i pewnego dnia chłopiec wepchnął ją do sedesu.
Tom został uratowany i stał się bohaterem wiersza Tolkiena
Przygody Toma Bombadila, opublikowanego w „Oxford
Magazine” w 1934 roku. Opowiada on o spotkaniach Toma
ze „Złotą Jagodą, córką rzecznej kobiety”, a także ze „Starą
Wierzbą”, która więzi go w swoim pękniętym pniu (Tolkien
kiedyś powiedział, że pomysł ten prawdopodobnie częściowo
zawdzięcza rysunkom drzew Arthura Rackhama), rodziną
borsuków i „Upiorem z kurhanu”, duchem
z prehistorycznego grobowca podobnego do kurhanu
znajdującego się w Berkshire Downs niedaleko Oksfordu.
Sam wiersz wygląda na szkic jakiegoś dłuższego utworu
i kiedy w 1937 roku toczyły się rozmowy na temat możliwych
kontynuacji Hobbita, Tolkien zaproponował wydawcy, że
rozszerzy wiersz do rozmiarów większej opowieści; wyjaśnił
też, że Tom Bombadil miał być „duchem (znikających)
wiejskich terenów Oksfordu i Berkshire”. Wydawca nie
podjął pomysłu, lecz Tom i jego przygody znalazły swoje
miejsce we Władcy Pierścieni.
Kupno samochodu w 1932 roku i niemiłe zdarzenia, jakie
spotykały Tolkiena jako kierowcę, doprowadziły do napisania
kolejnej historyjki dla dzieci, Pana Błyska. Jest to opowieść
o wysokim, szczupłym panu, który mieszka w wysokim,
wąskim domu i za pięć szylingów kupuje jaskrawożółty
automobil. Ma to zdumiewające konsekwencje (oraz
doprowadza do kilku katastrof). Tolkien bogato zilustrował
opowieść tuszem i kredkami, a sam tekst napisał nad wyraz
starannie. Całość była oprawiona i tworzyła mały tom. Pan
Błysk ironiczne poczucie humoru zawdzięcza Beatrix Potter,
a Edwardowi Learowi styl rysunków, chociaż podejście
Tolkiena nie jest tak groteskowe. Podobnie jak Łazikanty
oraz wiersz o Bombadilu, w 1937 roku opowieść została
przedstawiona wydawcy, ale w przeciwieństwie do nich
została przyjęta dość entuzjastycznie. Poczyniono
przygotowania do druku; miał to być nie tyle ciąg dalszy
Hobbita, ile zabawny przerywnik, skracający oczekiwanie na
kontynuację tamtej powieści. Kolorowe ilustracje oznaczały
jednak bardzo wysokie koszty druku i wydawca zapytał
Tolkiena, czy mógłby je narysować ponownie, w prostszej
formie. Tolkien się zgodził, ale nie znalazł na to czasu
i rękopis Pana Błyska spoczął w szufladzie, skąd został
wyjęty po wielu latach, kiedy to wraz z rękopisami wydanych
opowieści Tolkiena został sprzedany Marquette University
w Stanach Zjednoczonych14.
Fakt, że Pan Błysk był tak bogato ilustrowany – właściwie
tekst został skonstruowany wokół obrazków – wskazuje na
wagę, jaką Tolkien przywiązywał do rysowania i malowania.
W istocie nigdy nie porzucił dziecięcego hobby i w czasach
studenckich zilustrował kilka swoich wierszy, posługując się
akwarelami, barwnymi tuszami oraz kredkami
i wypracowując styl, który, choć zdradzał jego fascynację
japońskimi drzeworytami, odznaczał się jednak oryginalnym
podejściem do linii i koloru. Przeszkodziła mu wojna
i rozpoczęcie pracy, lecz około 1925 roku znów zaczął
regularnie rysować, czego jednym z pierwszych efektów był
cykl ilustracji do Łazikantego. Później, podczas wakacji
w Lyme Regis w latach 1927–1928, rysował sceny
z Silmarillionu. Pokazują one, jak wyraźnie wyobrażał sobie
krajobrazy, w których umieścił swoje legendy, na kilku
bowiem rysunkach widać okolice samego Lyme spowite aurą
tajemniczości.
Tolkien był już wtedy utalentowanym rysownikiem,
chociaż nie potrafił tak dobrze przedstawiać postaci jak
krajobrazów. Najlepiej wychodziło mu rysowanie jego
ukochanych drzew i podobnie jak Arthur Rackham (którego
prace podziwiał) potrafił nadać poskręcanemu korzeniowi
i konarowi wrażenie groźnego ruchu, który był zarazem
bardzo prawdziwy.
Swoje umiejętności jako gawędziarz i ilustrator Tolkien
wykorzystywał co roku w grudniu, gdy dzieci dostawały listy
od Świętego Mikołaja. W 1920 roku, kiedy John liczył trzy
lata i rodzina właśnie miała się przeprowadzić do Leeds,
Tolkien napisał do swojego syna drżącym charakterem pisma
liścik podpisany: „Twój koch. św. Mik.”. Od tego czasu co
roku pisał na Boże Narodzenie podobny list. Od skromnych
początków Listy od Świętego Mikołaja rozrosły się do całych
historyjek z udziałem licznych dodatkowych postaci, jak
Niedźwiedź Polarny, który mieszka razem ze Świętym
Mikołajem, Bałwanek – ogrodnik Mikołaja, elf Ilbereth – jego
sekretarz, elfy śnieżne, gnomy i mieszkająca w jaskiniach
pod domem Mikołaja horda nieznośnych goblinów. Na każde
Boże Narodzenie, często w ostatniej chwili, Tolkien opisywał
najnowsze wydarzenia, jakie zaszły na biegunie północnym,
drżącym charakterem pisma Świętego Mikołaja, podobnymi
do runów wielkimi literami używanymi przez Niedźwiedzia
Polarnego lub delikatnym pismem Ilberetha. Następnie
ozdabiał tekst rysunkami, adresował kopertę (dodając uwagi
typu „Poczta kurierska gnomów. Superekspres!”), malował
i wycinał bardzo realistyczny znaczek z bieguna północnego.
W końcu dostarczał list. Robił to na wiele sposobów.
Najprostsze było położenie go na palenisku kominka, jakby
ktoś wrzucił go przez komin, i wydawanie wczesnym rankiem
dziwnych odgłosów, co wraz ze śnieżnym śladem na dywanie
oznaczało, że odwiedziny złożył sam Mikołaj. Później
współkonspiratorem Tolkiena został miejscowy listonosz,
który sam doręczał listy. Jak więc dzieci mogły w nie nie
wierzyć? Wierzyły do czasu, gdy po kolei dorastały
i przypadkiem lub posługując się dedukcją, odkrywały, że ich
prawdziwym autorem jest ojciec. Nawet wtedy nikt nic nie
mówił, żeby nie zniszczyć wyobrażeń młodszego rodzeństwa.
Młodzi Tolkienowie nie tylko wysłuchiwali opowiadań
ojca, zawsze mieli też półki pełne książek dla dzieci. Wiele
z nich było ulubionymi lekturami z dzieciństwa ich ojca, jak
George’a MacDonalda opowieści o Curdiem i zbiory bajek
Andrew Langa, stały tam jednak także nowsze dzieła
literatury dziecięcej, a wśród nich wydana w 1927 roku The
Marvellous Land of Snergs [Cudowna kraina Snergów]
Edwarda Augustine’a Wyke-Smitha. Tolkien zauważył, że
chłopcy bardzo polubili Snergów, „ludki tylko trochę wyższe
od przeciętnego stołu, lecz szerokie w ramionach
i odznaczające się wielką siłą”.
Sam Tolkien nie miał zbyt wiele czasu i chęci, by czytać
literaturę piękną. Podobały mu się książki Johna Buchana,
czytał też trochę Sinclaira Lewisa; z całą pewnością znał
Babbitta, wydaną w 1922 roku powieść o amerykańskim
biznesmenie w średnim wieku, w którego uporządkowane
życie stopniowo wkracza chaos.
Do literackich tygli wpadają dziwne składniki i w Hobbicie
drobną rolę odegrała zarówno powieść Land of Snergs, jak
i Babbitt. Tolkien napisał do W.H. Audena, że ta pierwsza
książka „była prawdopodobnie nieświadomym źródłem
hobbitów, lecz niczego więcej”, a w pewnym wywiadzie
powiedział, że słowo „hobbit” „mogło się wiązać z Babbittem
Sinclaira Lewisa. Na pewno nie z królikiem15, jak sądzą
niektórzy. Babbitt charakteryzuje się takim samym
drobnomieszczańskim samozadowoleniem jak hobbici. Jego
światem jest tak samo ograniczony obszar”.
Mniej tajemnicze jest pochodzenie innego opowiadania,
które Tolkien napisał w latach trzydziestych, być może
częściowo ku uciesze dzieci, ale głównie swojej. Jest to Rudy
Dżil i jego pies, w którym „Małe Królestwo” to Oksfordshire
i Buckinghamshire i który wyraźnie wyrósł ze skojarzeń
wywoływanych przez nazwę wioski Worminghall
(oznaczającą „gadzi dwór” lub „smoczy dwór”), leżącej kilka
kilometrów na wschód od Oksfordu. Pierwsza wersja
opowiadania, znacznie krótsza od wersji opublikowanej,
zawdzięcza swój komizm anegdocie, a nie stylowi narracji. Ją
również zaproponowano wydawcy Tolkiena jako ewentualny
ciąg dalszy Hobbita i podobnie jak inne opowiadania została
ona uznana za rzecz znakomitą, lecz nie bardzo nadającą się
do wydania w danym momencie.
Kilka miesięcy później, na początku 1938 roku, Tolkien
miał przedstawić studenckiemu stowarzyszeniu w Kolegium
Worcester referat o baśniach. Referatu jednak nie napisał
i gdy nadszedł termin wystąpienia, postanowił zamiast niego
odczytać Rudego Dżila. Kiedy się nad tym zastanawiał,
zdecydował się na kilka poprawek; w miarę przepisywania
tekst wydłużał się i nabierał wyrafinowanego humoru. Kilka
dni później Tolkien odczytał go w Kolegium Worcester.
„Byłem bardzo zaskoczony przyjęciem – napisał później. –
Słuchacze najwyraźniej nie byli znudzeni, właściwie wszyscy
skręcali się ze śmiechu”. Kiedy stało się oczywiste, że ciąg
dalszy Hobbita nie będzie gotowy jeszcze przez dłuższy czas,
zaproponował poprawionego Rudego Dżila swojemu
wydawcy, który przyjął go z entuzjazmem. Wojenne
opóźnienia i niezadowolenie Tolkiena z wybranego
ilustratora spowodowały, że książka ukazała się dopiero
w 1949 roku, z ilustracjami młodej rysowniczki Pauline
Diany Baynes. Tolkien był zachwycony jej stylizowanymi na
średniowieczne rysunkami i tak o nich napisał: „To coś
więcej niż ilustracje, to oddzielne pełnowartościowe dzieło”.
Udane ilustracje panny Baynes do Rudego Dżila sprawiły, że
dostała ona zlecenie zilustrowania opowieści narnijskich C.S.
Lewisa, a potem ozdobiła też rysunkami antologię wierszy
Tolkiena oraz Kowala z Podlesia Większego. W późniejszych
latach ona i jej mąż zaprzyjaźnili się z Tolkienami.
Rudy Dżil nie wzbudził większego zainteresowania i trafił
do szerszego grona czytelników dopiero po tym, jak sukces
Władcy Pierścieni spowodował zwiększenie sprzedaży innych
książek Tolkiena. Tolkien zastanawiał się nawet nad
napisaniem dalszego ciągu i naszkicował jego fabułę;
występowali w nim syn Dżila George Worming, paź Suet oraz
smok Chrysophylax. Rzecz miała się rozgrywać w tej samej
scenerii co poprzednia książka. W 1945 roku wojna jednak
tak bardzo zniszczyła ukochany przez Tolkiena krajobraz
Oxfordshire, że napisał on do wydawcy: „Ciąg dalszy
[Rudego Dżila] jest już wymyślony, lecz nienapisany
i prawdopodobnie tak zostanie. Małe Królestwo straciło
swego ducha, a lasy i równiny zmieniły się w lotniska i cele
ćwiczebnych bombardowań”.

Chociaż opowiadania, które Tolkien pisał dla swoich dzieci


w latach dwudziestych i trzydziestych, dotykały czasem
głębszych uczuć, w rzeczywistości były intelektualnymi
igraszkami. Najważniejsze pozostawały jednak dla niego
poważniejsze utwory, pisane zarówno wierszem, jak i prozą.
Wciąż pracował nad długim poematem The Gest of Beren
and Lúthien oraz nad aliteracyjnymi wierszami
opowiadającymi dzieje Túrina i smoka. W 1926 roku wysłał
je wraz z innymi wierszami R.W. Reynoldsowi, który uczył go
literatury angielskiej w Szkole Króla Edwarda, z prośbą
o uwagi krytyczne. Reynoldsowi podobały się różne
drobniejsze utwory, lecz główne poematy mitologiczne
pochwalił tylko umiarkowanie. Tolkien, niezrażony tym
i zachęcony pozytywną recenzją poematu o Berenie
i Lúthien, jaką dostał od C.S. Lewisa, kontynuował pracę.
Mimo że wiersz o Túrinie osiągnął ponad dwa tysiące
wersów, a The Gest… ponad cztery tysiące, żaden
z poematów nie został ukończony. Być może jeszcze przed
rozpoczęciem wprowadzania poprawek do Silmarillionu (po
napisaniu Władcy Pierścieni) Tolkien porzucił zamiar
włączenia ich do mającego pójść do druku tekstu. Niemniej
oba poematy, a szczególnie The Gest…, który zawiera
najpełniejszą wersję opowieści o Berenie i Lúthien, odegrały
ważną rolę w rozwoju Tolkienowskiego legendarium.
Poematy te były ważne także z punktu widzenia rozwoju
warsztatowych umiejętności Tolkiena jako pisarza.
Rymowane dystychy wczesnych zwrotek The Gest… mają
czasem monotonny rytm lub banalne rymy, lecz w miarę
zdobywania przez Tolkiena doświadczenia w posługiwaniu
się tym metrum wiersz nabierał pewności i w utworze
znalazło się wiele dobrych fragmentów. Wiersze o Túrinie są
aliteracyjne i stanowią współczesną odmianę wiersza
staroangielskiego. Tolkien posługuje się nią z wielką
wprawą. Poniższy fragment opisuje dzieciństwo i młodość
Túrina w elfickim królestwie Doriathu:

Wielką wiedzę posiadł oraz wielbił mądrość, lecz los mu


sprzyjał w nielicznych przypadkach; na złe obracały się
jego zamysły; co kochał, tracił, za czym tęsknił, chybiał;
pełnej przyjaźni rzadko pono zaznał i nie budził sympatii
swym smutnym obliczem. Zawsze zgryziony, szczęśliwy
nieczęsto, bo w pacholęctwie poraził go smutek. Gdy
wkraczał w męskość, już mistrzem się mienił w walce
wszelakiej; liczne pieśni tkał z trubadura talentem, lecz
bez wesela.
Adaptując i modernizując ten dawny styl poetycki do
własnych celów, Tolkien uzyskał coś niezwykłego
i zadziwiająco poruszającego. Szkoda, że napisał –
a przynajmniej wydał – tak mało aliteracyjnych wierszy,
które pasowały do jego wyobraźni o wiele lepiej niż
współczesne metra.
W latach trzydziestych napisał kilka innych dłuższych
wierszy, z których nie wszystkie miały bezpośredni związek
z jego mitologią. Jednym z nich był The Lay of Aotrou and
Itroun (po bretońsku: „Pieść o panu i pani”), zainspirowany
przez celtyckie legendy z Bretanii, a jego najwcześniejszy
rękopis pochodzi z września 1930 roku. Wiersz opowiada
dzieje bezdzietnego władcy, który dostaje eliksir od
czarodziejki czy też „Corrigan” (bretońskie określenie
członka plemienia elfów, wróżek itp.). Po wypiciu go żona
bohatera rodzi bliźnięta, lecz Corrigan żąda jako zapłaty, by
mężczyzna zawarł z nią ślub. Jego odmowa ma tragiczne
skutki. The Lay of Aotrou and Itroun został opublikowany
kilka lat później przez przyjaciela Tolkiena, także filologa,
Gwyna Jonesa w „Welsh Review”. Jest to aliteracyjny wiersz
rymowany.
Inny ważny poemat z tamtych czasów zawiera aliterację,
lecz jest pozbawiony rymów. To Upadek króla Artura, jedyna
literacka wyprawa Tolkiena w świat cyklu arturiańskiego.
Należące do niego legendy lubił od dzieciństwa, lecz były
one dla niego „zbyt bogate i fantastyczne, niespójne
i powtarzające się”. Opowieści arturiańskie nie zadowalały
go też jako mit, ponieważ otwarcie nawiązywały do religii
chrześcijańskiej. W swoim wierszu arturiańskim nie
wspominał o Graalu, lecz zaczął przedstawiać własną wersję
Morte d’Arthur, w której król i Gawen udają się na wojnę do
„ziemi saskiej”, lecz wracają do domu na wieść o zdradzie
Mordreda. Wiersz nie został ukończony, lecz przeczytali go
i pochwalili E.V. Gordon oraz profesor języka angielskiego na
Uniwersytecie Londyńskim R.W. Chambers, który uznał tekst
za „wspaniałe dzieło, prawdziwie heroiczne i – prócz swej
wartości – ukazujące, w jaki sposób można we współczesnej
angielszczyźnie posłużyć się metrum z Beowulfa”. Poemat
jest także interesujący z tego względu, że stanowi jeden
z nielicznych utworów, w których Tolkien wyraźnie
wspomina o namiętności seksualnej, opisując niezaspokojone
pożądanie, jakie Mordred odczuwa wobec Ginewry: „Jego
posłanie było puste; tam właśnie czarne widma nieugaszonej
chuci i wściekłej furii aż do ponurego poranka drążyły jego
mózg”. Ginewra Tolkiena nie jest jednak tragiczną heroiną,
tak ukochaną przez większość arturiańskich autorów.
Według niego to: „pani bezlitosna, gładka z urody, z umysłu
groźna, chodząca po ziemi ku zgubie mężczyzn”.
Chociaż Tolkien porzucił tworzenie Upadku króla Artura
w połowie lat trzydziestych, jeszcze w 1955 roku napisał, że
wciąż ma nadzieję ukończyć wiersz. Nie zdążył tego zrobić.
Kilka razy zdecydował się odejść od tematów mitycznych,
legendarnych i fantastycznych i tak powstały
konwencjonalne opowiadania dla dorosłych, rozgrywające
się we współczesnej scenerii. Nie były one godne szczególnej
uwagi i dowodziły, że dla uruchomienia całego swojego
potencjału wyobraźnia Tolkiena potrzebuje mitu i legendy.
I rzeczywiście, większą część jego uwagi wciąż pochłaniał
Silmarillion. Tolkien nanosił liczne poprawki i zmieniał
bohaterów głównych opowieści cyklu: zdecydował się na
odrzucenie pierwotnego imienia żeglarza, „Eriola”, który ich
wysłuchiwał, i zastąpienie go „Ælfwinem”, czyli
„przyjacielem elfów”. Spędzał też dużo czasu
(prawdopodobnie więcej, niż poświęcał na pisanie) nad
językami i alfabetami elfickimi – właśnie wymyślił nowy
alfabet, który najpierw nazwał „quenyatyckim”, a potem
„fëanoriańskim”; od 1926 roku robił w nim zapiski w swoim
dzienniku. Sporo uwagi poświęcał też geografii oraz innym
zagadnieniom związanym z cyklem legend.
Pod koniec lat trzydziestych praca nad Silmarillionem
zaowocowała stertą rękopisów, często zapisanych pięknym
charakterem pisma. Na razie Tolkien nie starał się o ich
wydanie. Właściwie niewiele osób wiedziało o ich istnieniu.
Poza rodziną Tolkiena znał je tylko C.S. Lewis. W rodzinie
opowieści tych najchętniej słuchał trzeci syn Tolkiena,
Christopher. Chłopiec, jak napisał Tolkien w dzienniku,
wyrósł na „denerwującą, drażliwą, gderliwą, samodręczącą
się, zuchwałą osobę. Jest w nim jednak coś niezwykle
ujmującego, przynajmniej dla mnie, ze względu na
podobieństwo między nami”. Na początku lat trzydziestych
Christopher spędził wiele wieczorów skulony bez ruchu przy
piecyku w gabinecie ojca, słuchając, jak ojciec opowiada
(raczej improwizuje, niż czyta) o elfickich wojnach z czarną
potęgą i o niebezpiecznej podróży Berena i Lúthien do
samego serca żelaznej fortecy Morgotha. Nie były to zwykłe
opowiastki, lecz legendy ożywione słowami ojca, pełne życia
opowieści o ponurym świecie, w którym drogi strzegli
nikczemni orkowie i groźny Czarnoksiężnik, a straszliwy
czerwonooki wilk po kolei rozszarpywał na kawałki elfów
towarzyszących Berenowi. Był to także świat, w którym
dziwnym i potężnym blaskiem świeciły trzy wielkie klejnoty
elfów – silmarile – świat, gdzie wbrew wszelkim
przeciwnościom można było odnieść zwycięstwo.
Być może jednym z czynników, które skłoniły Tolkiena do
rozpoczęcia nowej książki, były uczucia, jakie żywił do
swojego trzeciego syna. W wyraźniejszy sposób zawdzięcza
ona jednak swoje powstanie C.S. Lewisowi, który (jak
wspominał Tolkien) powiedział pewnego razu: „«Tollersie,
jest za mało opowieści, które naprawdę nam się podobają.
Obawiam się, że będziemy musieli napisać coś sami».
Zgodziliśmy się [powiedział Tolkien], że on spróbuje napisać
o «podróży w przestrzeni», a ja o «podróży w czasie»”.
Postanowili także, że każda opowieść powinna doprowadzić
do odkrycia Mitu.
Opowieścią Lewisa była książka Z milczącej planety, która
okazała się pierwszym tomem jego trylogii o Ransomie16.
Odpowiedź Tolkiena na to wyzwanie stanowiło opowiadanie
The Lost Road [Zaginiona droga], w którym dwaj podróżnicy
w czasie, ojciec i syn, cofając się w przeszłość do krainy
Númenor, odkrywają mitologię Silmarillionu.
Legenda Tolkiena o Númenorze, wielkiej wyspie na
zachodzie, ofiarowanej ludziom, którzy pomagali elfom
w wojnach przeciwko Morgothowi, powstała
prawdopodobnie jakiś czas przed napisaniem The Lost Road,
być może pod koniec lat dwudziestych lub na początku
trzydziestych. Zrodziła się ona między innymi z koszmaru,
który niepokoił go od dzieciństwa, z wizji Atlantydy,
strasznego snu „o nieubłaganej fali, która albo wznosi się ze
spokojnego morza, albo góruje nad zielonymi polami”. Kiedy
mieszkańcy Númenoru zostają namówieni przez Saurona
(zastępcę Morgotha, który pojawił się już w długim poemacie
o Berenie i Lúthien), by złamać boskie przykazanie
i pożeglować na zachód ku zakazanym krainom, zrywa się
potężny sztorm, na Númenor spada olbrzymia fala i cała
wyspa zostaje strącona w otchłań. Atlantyda zatonęła.
Opowieść o Númenorze łączy w sobie platońską legendę
o Atlantydzie z pełną wyobraźni narracją Silmarillionu.
W końcu Tolkien opowiada, jak wraz z zatopieniem
Númenoru zmienia się kształt świata, a krainy zachodu
zostają „na zawsze usunięte z kręgów świata”. Sam świat
zostaje zakrzywiony, lecz ci, którzy potrafią tego dokonać,
wciąż mogą odnaleźć Prostą Drogę na Pradawny Zachód. To
jest właśnie ta „Zaginiona Droga”, która dała tytuł nowej
opowieści.
Sama The Lost Road (w przeciwieństwie do opowieści
o Númenorze, do której miała być wstępem) jest rodzajem
wyraźnie wyidealizowanej autobiografii. Jej bohaterami są
ojciec i syn. Ojciec, profesor historii o nazwisku Alboin
(lombardzka forma imienia Ælfwine), wymyśla języki lub
raczej odkrywa, że są mu przekazywane słowa, które
stanowią fragmenty dawnych zapomnianych języków. Wiele
z tych słów odnosi się do upadku Númenoru. Opowiadanie
zostaje przerwane w chwili, kiedy Alboin wyrusza z synem
w podróż w czasie do samego Númenoru. Jest ono dość
ckliwe w ukazywaniu stosunków między ojcem a synem –
takich, jakimi chciałby je widzieć Tolkien. Warto też
zauważyć, że ani Alboin, ani jego ojciec (który pojawia się na
początku opowiadania) nie ma żony, obaj bowiem owdowiali
w młodym wieku. Opowiadanie to zostało prawdopodobnie
odczytane Inklingom; z całą pewnością Lewis wysłuchał
legendy o Númenorze, bo odwołuje się do niej w Tej ohydnej
sile, błędnie podając nazwę wyspy jako „Numinor”.
(Zapożyczył się także u Tolkiena, tworząc pierwsze imię
swojego bohatera Ransoma: „Elwin”, co jest jedną z wersji
„Ælfwine’a”, oraz nadając swoim Adamowi i Ewie
w Perelandrze imiona „Tor” i „Tinidril”, które według
Tolkiena były „z całą pewnością echem” Tuora i Idril
z Upadku Gondolinu).
Tolkien zarzucił pisanie The Lost Road (jak sam
powiedział, „z powodu wolnego tempa pisania
i niepewności”) niedługo po tym, jak podróżnicy w czasie
dotarli do Númenoru. Kiedy jednak pod koniec 1945 roku
zaczął pisać The Notion Club Papers [Zapiski Klubu
Mniemań], wrócił do tematu podróży w czasie jako sposobu
wprowadzenia legendy o Númenorze. Opowiadanie to
rozgrywa się wśród samych Inklingów (łatwo
rozpoznawalnych) i tym razem w podróż w czasie wyruszają
dwaj oksfordzcy wykładowcy, członkowie nieformalnego
klubu literackiego, który dał tytuł opowiadaniu. Podobnie
jednak jak w poprzednio omawianym utworze, akcja urywa
się pod koniec części wstępnej, przed opisem samej podróży
w czasie. The Notion Club Papers zachowuje ducha
Inklingów, chociaż Tolkien ledwie naszkicował portrety
przyjaciół. Jedna z części tego opowiadania została
opublikowana – wiersz o średniowiecznej podróży świętego
Brendana, którą to legendę Tolkien zaadaptował do swojej
mitologii – w 1955 roku w czasopiśmie „Time and Tide” pod
tytułem Imram (po celtycku „podróż”). Jako samodzielne
dzieło wiersz ten jest nieco ubogi i stanowi smutną pamiątkę
po niedokończonym, a tak obiecującym utworze.
Zatem w latach dwudziestych i trzydziestych wyobraźnia
Tolkiena biegła dwoma oddzielnymi torami. Po jednej stronie
znajdowały się opowiadania napisane dla samej zabawy,
często dla rozrywki dzieci. Po drugiej stronie leżały większe
tematy, czasem arturiańskie lub celtyckie, zwykle jednak
związane z jego własnymi legendami. Tymczasem nic nie
oddawał do druku, oprócz kilku wierszy w „Oxford
Magazine”, które przekonały kolegów Tolkiena, że bawią go
smocze skarby i śmieszne ludziki o imionach jak Tom
Bombadil. Według nich było to nieszkodliwe, choć nieco
dziecinne hobby.
Czegoś tu brakowało, czegoś, co połączyłoby te dwie
strony wyobraźni Tolkiena i stworzyło opowieść zarazem
heroiczną i mityczną, która jednocześnie odpowiadałaby
gustom zwykłego czytelnika. Oczywiście sam Tolkien nie
zdawał sobie z tego sprawy, a gdy brakujący kawałek nagle
wskoczył na swoje miejsce, nie wydało mu się to szczególnie
ważne.
Działo się to pewnego letniego dnia. Tolkien siedział przy
oknie w gabinecie przy Northmoor Road, pracowicie
oceniając szkolne prace egzaminacyjne. Po wielu latach tak
to wspominał: „Jeden z uczniów, na szczęście, zostawił jedną
pustą stronę (co jest najlepszą rzeczą, jaka może się
przytrafić egzaminatorowi), więc napisałem na niej: «W
pewnej norze zimnej mieszkał sobie pewien hobbit». Nazwy
zawsze są u mnie źródłem opowieści. W końcu pomyślałem,
że chyba powinienem się dowiedzieć, jacy są ci hobbici. Ale
to był dopiero początek”.
Część V
1925–1949 (II). Trzecia Era
1. Na scenę wchodzi pan Baggins

W gruncie rzeczy ten brakujący kawałek ciągle tkwił na


swoim miejscu. Była to suffieldowska strona osobowości
Tolkiena.
Głębokie przekonanie, że jego prawdziwy dom znajduje
się w zachodniej części środkowej Anglii, określało charakter
jego pracy naukowej już od czasów studenckich. Te same
motywy, które popchnęły go do badań nad takimi dziełami
jak Beowulf, Gawen i Ancrene Wisse, stworzyły teraz postać,
która ucieleśniała wszystko, co kochał w zachodniej części
środkowej Anglii: hobbita, pana Bilba Bagginsa.
Potrafimy dostrzec pewne powierzchowne zwiastuny tej
postaci: snergów, nazwisko Babbitt, a w opowiadaniach
Tolkiena mającego sto dwadzieścia centymetrów wzrostu
Toma Bombadila i maleńkiego Timothy’ego Titusa. Nie mówi
nam to jednak zbyt wiele. O wiele więcej wyjaśnia element
autobiograficzny. W opowieści tej Bilbo Baggins, syn pełnej
życia Belladonny Tuk, będącej jedną z trzech niezwykłych
córek Starego Tuka, wywodzący się także z czcigodnych
i rzetelnych Bagginsów, osiągnął wiek średni i nie lubi
ryzyka, ubiera się rozsądnie, lecz cieszą go jaskrawe kolory
i smakuje mu proste jedzenie. Tkwi jednak w nim coś
dziwnego, co się budzi, kiedy zaczyna się przygoda. John
Ronald Reuel Tolkien, syn przedsiębiorczej Mabel Suffield,
będącej jedną z trzech niezwykłych córek starego Johna
Suffielda (który dożył prawie stu lat), wywodzący się także
z czcigodnych i rzetelnych Tolkienów, osiągnął wiek średni
i miał skłonności do pesymizmu, ubierał się rozsądnie, lecz
lubił kolorowe kamizelki i nosił je, ilekroć mógł sobie na nie
pozwolić, smakowało mu też proste jedzenie. Tkwiło jednak
w nim coś niezwykłego, co ujawniło się już przy tworzeniu
mitologii, a teraz doprowadziło do rozpoczęcia tej nowej
opowieści.
Sam Tolkien dobrze zdawał sobie sprawę z podobieństwa
między twórcą a jego tworem.

W gruncie rzeczy jestem hobbitem – napisał kiedyś – pod


każdym względem oprócz wzrostu. Lubię ogrody, drzewa
i tradycyjnie uprawiane pola; palę fajkę i lubię dobre,
proste jedzenie (nieprzechowywane w lodówce),
natomiast gardzę kuchnią francuską; lubię i nawet
odważam się nosić w tych nieciekawych czasach ozdobne
kamizelki. Lubię pieczarki (świeżo zebrane z pola); mam
bardzo proste poczucie humoru (które nawet przychylni
mi krytycy uznają za nieco męczące); chodzę spać późno
i późno wstaję (w miarę możliwości). Nie podróżuję dużo.

Jakby chcąc podkreślić tę zbieżność, Tolkien nazwał dom


hobbita „Bag End”, co było miejscową nazwą gospodarstwa
ciotki Jane w Worcestershire. Worcestershire, hrabstwo,
z którego pochodzą Suffieldowie i w którym brat Tolkiena,
Hilary, uprawiał wtedy ziemię, to właśnie Shire, skąd
wywodzą się hobbici. Tolkien napisał o nim: „Każdy zakątek
tego hrabstwa (piękny czy brzydki) jest dla mnie
w nieokreślony sposób «domem» jak żadne inne miejsce
w świecie”. Jednak Hobbiton wraz z młynem i rzeką nie
znajduje się w Worcestershire, lecz w Warwickshire, teraz na
wpół wchłonięty przez czerwone od cegieł przedmieście
Birmingham, ale wciąż dający się rozpoznać jako Sarehole,
gdzie Ronald Tolkien spędził cztery najważniejsze lata życia.
Hobbici nie zawdzięczają swojego pochodzenia wyłącznie
osobistym analogiom. Tolkien powiedział kiedyś
w wywiadzie: „Hobbici to po prostu angielscy wieśniacy
mniejszego wzrostu, co odzwierciedla ogólnie niewielki
zasięg ich wyobraźni, czego nie należy jednak odnosić do ich
odwagi czy uśpionej mocy”. Innymi słowy, hobbici
reprezentują mieszaninę małej wyobraźni z wielką odwagą,
która (co Tolkien widział w okopach podczas pierwszej wojny
światowej) często pozwala przetrwać wbrew wszelkim
przeciwnościom. Powiedział kiedyś: „Zawsze robiło na mnie
wielkie wrażenie to, że jesteśmy tu i że przetrwaliśmy dzięki
nieugiętej odwadze całkiem małych ludzi, stawiających czoło
przeciwnościom nie do pokonania”.
Pod pewnymi względami uznawanie hobbitów za
„brakujące ogniwo”, potrzebne do scalenia dwóch stron
wyobraźni Tolkiena w latach dwudziestych i trzydziestych,
jest niewłaściwe, a przynajmniej błędne chronologicznie,
ponieważ Tolkien prawdopodobnie zaczął pisać Hobbita na
początku tego okresu. Należałoby raczej powiedzieć, że zdał
on sobie sprawę ze znaczenia hobbitów dopiero po
zakończeniu pisania i wydaniu książki – a właściwie kiedy
zaczął pisać jej dalszy ciąg – i spostrzegł, że odgrywają
w jego mitologii zasadniczą rolę. Hobbit powstał jako kolejna
zabawna historyjka. Co więcej, niemal podzielił los wielu
innych opowieści, które pozostały nieukończone.
Podczas gdy bardzo wyraźnie widzimy, dlaczego Tolkien
zaczął pisać Hobbita, zupełnie nie potrafimy odpowiedzieć,
kiedy to nastąpiło. Rękopis nie daje żadnej wskazówki co do
daty, a sam Tolkien też jej nie pamiętał. Kiedyś powiedział:
„Nie jestem pewien, ale Nieproszeni goście (pierwszy
rozdział) został pośpiesznie napisany przed rokiem 1935, ale
na pewno po 1930, kiedy przeprowadziłem się na Northmoor
Road 20”. Gdzie indziej napisał: „Na czystej kartce papieru
napisałem: «W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien
hobbit». Ani wtedy, ani teraz nie wiem, dlaczego to
napisałem. Przez dłuższy czas nic z tym nie robiłem i przez
kilka lat udało mi się tylko sporządzić mapę Throra. Na
początku lat trzydziestych zrodził się z tego jednak Hobbit”.
Tę wzmiankę o przerwie między pierwszym pomysłem
a napisaniem większości tekstu potwierdza notatka Tolkiena
na zachowanej stronie oryginalnego pierwszego rozdziału:
„Jedyna strona ocalała z pierwszego szkicu Hobbita, który
nie wyszedł poza pierwszy rozdział”. W 1937 roku, wkrótce
po wydaniu książki, Christopher Tolkien opisał (w liście do
Świętego Mikołaja) jej powstanie: „Tatuś napisał ją strasznie
dawno temu i czytał ją Johnowi, Michaelowi i mnie podczas
zimowych «czytanek» po podwieczorku; ale ostatnie
rozdziały były dość szkicowe, a całość nieprzepisana na
maszynie. Skończył ją jakiś rok temu”. Pisząc do swojego
wydawcy w tym samym roku, Tolkien stwierdził: „Kiedy mój
najstarszy chłopiec słuchał tej opowieści w odcinkach, miał
trzynaście lat. Młodsi nie byli nią zachwyceni i musieli
stopniowo do niej dorastać”.
Wszystko to prowadzi do wniosku, że książka została
rozpoczęta w 1930 lub 1931 roku (kiedy John, najstarszy
z chłopców, miał trzynaście lat); z pewnością istniał
ukończony maszynopis (nie było w nim jedynie końcowych
rozdziałów), który Tolkien pokazał C.S. Lewisowi pod koniec
1932 roku. Co prawda John i Michael Tolkienowie nie sądzą,
żeby to był pełny obraz sprawy, wyraźnie bowiem pamiętają,
że pewnych fragmentów tej opowieści wysłuchiwali
w gabinecie przy Northmoor Road 22, to znaczy przed 1930
rokiem. Nie są przekonani, że to, czego wtedy słuchali, było
spisane, uważają, że równie dobrze mogły to być
improwizowane opowiadania, które później zostały
wchłonięte przez właściwego Hobbita.
Rękopis Hobbita sugeruje, że samo pisanie głównej części
opowieści przypadało na stosunkowo krótki czas: atrament,
papier i charakter pisma są takie same, strony mają ciągłą
numerację i prawie nie ma przerw między rozdziałami.
Wydaje się także, że Tolkien pisał płynnie i bez wahania,
ponieważ pojawia się tam stosunkowo mało skreśleń czy
poprawek. Początkowo smok nazywał się Pryftan, imię
Gandalf nosił najważniejszy krasnolud, a czarodziej nazywał
się Bladorthin. Imię smoka szybko zostało zmienione na
Smaug, pochodzące od germańskiego czasownika smugan
oznaczającego „przeciskać się przez dziurę”; Tolkien nazwał
to „kiepskim dowcipem filologicznym”. Imię Bladorthin
zachowało się jeszcze przez jakiś czas i dopiero kiedy szkic
był już mocno zaawansowany, najważniejszy krasnolud został
nazwany Thorinem Dębową Tarczą, a czarodziej otrzymał
imię Gandalf (zaczerpnięte, podobnie jak wszystkie imiona
krasnoludów, z Eddy Starszej), które bardzo dobrze do niego
pasowało z powodu swojego islandzkiego znaczenia „elf-
czarnoksiężnik”, a w konsekwencji „czarodziej”.
Opowieść ta zaczęła się zatem jako rodzaj prywatnej
zabawy. Z pewnością Tolkien pierwotnie nie zamierzał
w żaden sposób wiązać drobnomieszczańskiego, wygodnego
świata Bilba Bagginsa z rozległym mitologicznym
krajobrazem Silmarillionu. Stopniowo jednak w ów świat
wkradały się elementy Tolkienowskiej mitologii. W sposób
nieunikniony związek między nimi zasugerowali
krasnoludowie, ponieważ istnieli we wcześniejszym dziele;
kiedy zaś w pierwszym rozdziale Hobbita czarodziej
wspominał o „Czarnoksiężniku”, było to nawiązanie do
legendy o Berenie i Lúthien. Wkrótce okazało się, że droga
Bilba Bagginsa i jego towarzyszy prowadzi przez fragment
tego samego Śródziemia, którego wcześniejsza historia
została opisana w Silmarillionie. Według słów Tolkiena był to
„świat, do którego zabłąkał się pan Baggins”. A skoro
wydarzenia z nowej opowieści rozgrywały się wyraźnie
później od tych, które zostały przedstawione w Silmarillionie,
to ponieważ wcześniejsze kroniki były poświęcone Pierwszej
i Drugiej Erze Śródziemia, wyglądało na to, że Hobbit ma
być opowieścią z Trzeciej Ery.
„Taka opowieść – powiedział Tolkien – wyrasta
z zawierającej wiele składników kompostowej gleby umysłu”;
a chociaż wciąż potrafimy dostrzec kształt kilku roślin, które
się na nią składają – wyprawa w Alpy w 1911 roku, gobliny
z książek o Curdiem George’a MacDonalda, epizod
z Beowulfa mówiący o wykradaniu pucharu śpiącemu
smokowi – nie to jest najważniejsze w przenośni użytej przez
Tolkiena. Niewiele można się dowiedzieć, rozgarniając stertę
kompostu, by zobaczyć, jakie martwe rośliny się na nią
składają. O wiele lepiej jest obserwować, jaki wpływ wywiera
kompost na młode rośliny, które wzbogaca. W wypadku
Hobbita kompost umysłu Tolkiena zasilił bujną roślinę, może
się równać z nią tylko kilka innych pozycji z literatury
dziecięcej.
Jest to bowiem książka dla dzieci. Mimo że została ona
wchłonięta przez legendarium Tolkiena, autor nie pozwolił,
by stała się zbyt poważna, a nawet by przybrała „dorosły
ton”, lecz trzymał się początkowego zamiaru zabawienia
własnych i być może także cudzych dzieci. W pierwszym
szkicu robił to czasem zbyt otwarcie, wprowadzając do niego
sporo uwag na stronie, kierowanych do młodego czytelnika,
na przykład: „Teraz wiecie już dość dużo, żeby zrozumieć, co
się dalej działo” czy: „Jak zobaczymy na końcu”. Później
wiele z nich usunął, lecz niektóre zostały w opublikowanym
tekście ku żalowi Tolkiena, ponieważ przestały mu się
podobać i nabrał nawet przekonania, że rozmyślne
traktowanie dzieci z góry stanowi wielki błąd w opowiadaniu.
„Nie obchodzą mnie młodzi czytelnicy! – napisał kiedyś. –
Nie interesuje mnie «dziecko» jako takie, współczesne czy
nie, i nie mam zamiaru wychodzić mu naprzeciw w pół drogi
czy nawet w ćwierć. Tak czy owak coś takiego jest błędem,
rzeczą albo bezużyteczną (w wypadku dzieci głupich), albo
szkodliwą (w wypadku narzucania takich uwag dzieciom
utalentowanym)”. Pisząc Hobbita, Tolkien wciąż jednak
cierpiał na to, co później nazwał „współczesnymi złudzeniami
na temat «baśni» i dzieci” – złudzeniami, które wkrótce
świadomie odrzucił.
Pisanie opowieści postępowało bez przeszkód do
momentu, gdy pod koniec całej historii ma zginąć smok
Smaug. Tutaj Tolkien zaczął się wahać i wypróbowywać
narrację w skrótowych notatkach, co miał często robić
później przy pisaniu Władcy Pierścieni, lecz w Hobbicie
zdarzało mu się to dość rzadko. Z notatek tych wynika, że
Bilbo Baggins mógłby się zakraść do jaskini smoka i tam go
zabić. „Bilbo wbija swój magiczny nożyk – napisał Tolkien. –
Śmiertelne drgawki smoka. Rozbija ściany i wejście do
tunelu”. Pomysł ten, nie bardzo pasujący do charakteru
hobbita i niezapewniający odpowiednio wspaniałej śmierci
Smaugowi, został odrzucony na rzecz opublikowanej wersji,
w której smok ginie z ręki łucznika Barda. Wtedy właśnie,
opisawszy śmierć smoka, Tolkien przerwał opowieść.
A raczej przerwał jej pisanie. Opowiedział dzieciom
zaimprowizowany koniec, ale jak wyraził się Christopher
Tolkien, „końcowe rozdziały były dość powierzchowne
i wcale nie napisane na maszynie”. W rzeczywistości nie
istniały nawet w rękopisie. Maszynopis prawie ukończonej
książki, sporządzony na mającej małą, elegancką czcionkę
maszynie do pisania marki Hammond, z piosenkami
napisanymi kursywą, Tolkien pokazywał czasami zaufanym
przyjaciołom, dołączając do tekstu mapy (i być może kilka
istniejących już ilustracji). Tekst ten nie opuszczał jednak
często gabinetu Tolkiena, gdzie zwykle leżał niedokończony
(i tak prawdopodobnie miało pozostać). Chłopcy dorastali
i nie prosili już o „zimowe czytanki”, nie było więc powodu
kończenia Hobbita.

Jedną z nielicznych osób, które widziały maszynopis Hobbita,


była niedawna studentka Tolkiena, a później przyjaciółka
rodziny, Elaine Griffiths. Dzięki jego rekomendacji została
zaangażowana przez londyńskie wydawnictwo George Allen
& Unwin do przejrzenia tłumaczenia Beowulfa dokonanego
przez Clarka Halla, które było popularnym brykiem dla
studentów. Pewnego dnia 1936 roku (jakiś czas po
przerwaniu prac nad Hobbitem) do Oksfordu przyjechała
spotkać się z Elaine Griffiths w sprawie Beowulfa
pracowniczka wydawnictwa Susan Dagnall. Ona też
studiowała anglistykę w Oksfordzie w tym samym czasie co
Elaine Griffiths i dość dobrze ją znała. Od Griffiths
dowiedziała się o istnieniu niedokończonej, lecz niezwykłej
opowieści dla dzieci, którą napisał profesor Tolkien. Elaine
Griffiths podsunęła Susan Dagnall pomysł zwrócenia się do
niego o wypożyczenie maszynopisu. Susan Dagnall poszła na
Northmoor Road, poznała Tolkiena, poprosiła o maszynopis
i go dostała. Zabrała go do Londynu, przeczytała
i stwierdziła, że ze wszech miar wart jest zainteresowania ze
strony wydawnictwa. Opowieść kończyła się jednak tuż po
uśmierceniu smoka. Odesłała maszynopis Tolkienowi
z prośbą o jak najszybsze dokończenie, żeby książkę można
było włączyć do planu wydawniczego na następny rok.
Tolkien wziął się do pracy. 10 sierpnia 1936 roku napisał:
„Hobbit jest już prawie skończony, a wydawca bardzo się go
domaga”. Zatrudnił do pomocy przy pisaniu na maszynie
swojego syna Michaela, który w szkole paskudnie rozciął
sobie dłoń szybą, ale mógł pisać lewą ręką. Cała praca
została ukończona w pierwszym tygodniu października
i maszynopis noszący tytuł Hobbit, czyli Tam i z powrotem
został wysłany do siedziby wydawnictwa Allen & Unwin
mieszczącej się obok Muzeum Brytyjskiego.
Prezes firmy, Stanley Unwin, uważał, że najlepszymi
sędziami książek dla dzieci są same dzieci, więc przekazał
Hobbita swojemu dziesięcioletniemu synowi Raynerowi,
który książkę przeczytał i tak ją zrecenzował (pisownia
oryginalna):

Bilbo Baggins był hobbitem, który mieszkał w swojej


hobbiciej norce i przenigdy nie brał udziału w żadnych
przygodach, a w końcu czarodziej Gandalf i jego
krasnoludy namuwiły go na wyprawę. Miał wiele przygód,
walcząc z goblinami i wargami, w końcu dotarli do
samotnej góry; Smaug, smok, który jej strzerze, zostaje
zabity i po straszliwej bitwie z goblinami powrócił do
domu – bogaty! Ta książka, z dodaniem map, nie
potrzebuje żadnych ilustracji, jest dobra i powinna
podobać się wszystkim dzieciom w wieku od pięciu do
dziewięciu lat.
Chłopiec zarobił za tę recenzję jednego szylinga, a książka
została przyjęta do planu wydawniczego.
Mimo opinii Raynera Unwina zdecydowano, że Hobbitowi
przydadzą się ilustracje. Tolkien do swoich umiejętności
plastycznych podchodził ze skromnością i kiedy na prośbę
wydawnictwa dostarczył kilka rysunków, które sporządził do
Hobbita, dołączył do nich komentarz: „Obrazki te według
mnie dowodzą jedynie, że autor nie potrafi rysować”.
Wydawnictwo jednak się z tym nie zgodziło i chętnie przyjęło
osiem czarno-białych ilustracji Tolkiena.
Chociaż Tolkien orientował się nieco w cyklu
produkcyjnym książek, był zdumiony liczbą trudności
i rozczarowań, z jakimi się zetknął w ciągu kilku następnych
miesięcy. Machinacje, a czasami najzwyklejsza
niekompetencja wydawców i drukarzy zadziwiały go
właściwie do końca życia. Musiał jeszcze raz narysować
mapy do Hobbita, ponieważ oryginały były zbyt kolorowe, ale
nawet wtedy odrzucono jego projekt umieszczenia mapy
ogólnej na tylnej wyklejce, a mapy Throra w tekście
pierwszego rozdziału. Wydawca zdecydował, że obie mapy
powinny znaleźć się na wyklejkach, tak więc przepadł plan
Tolkiena zastosowania na mapie Throra „niewidzialnego
pisma”, które byłoby widoczne pod światło. Musiał także
poświęcić dużo czasu na korektę, choć to była akurat
całkowicie jego wina. Kiedy w lutym 1937 roku przysłano
korektę na Northmoor Road, Tolkien stwierdził, że powinien
poprawić znaczne fragmenty książki, ponieważ oddał
maszynopis, nie sprawdziwszy go ze zwykłą starannością,
i teraz był niezadowolony z kilku fragmentów tekstu;
szczególnie nie podobało mu się wiele protekcjonalnych
zwrotów do młodych czytelników, dostrzegł też kilka
niekonsekwencji w opisie topografii – szczegóły, które
zauważyłby tylko niezwykle wnikliwy i bystry czytelnik, ale
których taki perfekcjonista jak Tolkien nie mógł przepuścić.
W ciągu kilku dni pokrył korektę mnóstwem poprawek.
Z charakterystyczną dla siebie troską o wygodę drukarzy
postarał się, żeby jego poprawki zajmowały dokładnie tyle
samo miejsca, ile wersja pierwotna, chociaż była to strata
czasu, ponieważ drukarnia postanowiła od nowa złożyć całe
poprawione fragmenty.
Hobbit ukazał się 21 września 1937 roku. Tolkien nieco
się obawiał reakcji Oksfordu, szczególnie że miał w tym
czasie stypendium badawcze. Zauważył: „Będzie mi teraz
bardzo trudno przekonać ludzi, że nie jest to główny owoc
«badań» roku 1936/37”. Nie musiał się martwić: początkowo
Oksford prawie wcale nie zwrócił uwagi na książkę.
Kilka dni po wydaniu powieść została pochwalona w „The
Times”. „Wszyscy miłośnicy książek dla dzieci, które mogą
być czytane, i to po wielokroć, przez dorosłych – pisał
recenzent – powinni zauważyć pojawienie się w tej
konstelacji nowej gwiazdy. Wyszkolonemu oku niektóre
postacie mogą się wydać niemal mitotwórcze”. Oko to
należało do C.S. Lewisa, wówczas stałego recenzenta „The
Times Literary Supplement”, któremu udało się umieścić
notatkę o dziele przyjaciela w macierzystej gazecie.
Oczywiście ciepło zrecenzował też ją w samym
„Supplemencie”. Wielu innych krytyków zareagowało równie
entuzjastycznie, chociaż niektórzy z nich chętnie wytykali
wydawcy nietrafną informację na skrzydełku, porównującą
książkę do Alicji w Krainie Czarów tylko dlatego, że oba
dzieła napisali oksfordzcy wykładowcy. Było też kilka
odmiennych głosów, a wśród nich opinia recenzenta, który
napisał (nieco zagadkowo) w „Junior Bookshelf”: „Nie
pojawia się pełna odwagi wolność prawdziwej przygody”.
Pierwszy nakład Hobbita został sprzedany jeszcze przed
Bożym Narodzeniem. Zarządzono pośpieszny dodruk i tym
razem w książce umieszczono cztery z pięciu barwnych
ilustracji Tolkiena. Najwyraźniej nie przedstawił ich
przedtem wydawnictwu i ich istnienie zostało odkryte
dopiero wtedy, gdy znalazły się w biurze firmy Allen &
Unwin po drodze do wydawnictwa Houghton Mifflin, które
miało wydać książkę w Stanach Zjednoczonych. Gdy po kilku
miesiącach pojawiło się wydanie amerykańskie, także
spotkało się z aprobatą większości krytyków i otrzymało
nagrodę „New York Herald Tribune” za najlepszą dziecięcą
książkę sezonu. Stanley Unwin zdał sobie sprawę, że ma
w swoim katalogu bestseller dla dzieci. Napisał do Tolkiena:
„W przyszłym roku mnóstwo czytelników będzie się
domagało od Pana czegoś więcej o hobbitach!”.
2. „Nowy Hobbit”

Kilka tygodni po wydaniu Hobbita Tolkien pojechał do


Londynu na obiad ze Stanleyem Unwinem, żeby omówić
ewentualny dalszy ciąg książki. Tolkien przekonał się, że
wydawca, mężczyzna drobny, brodaty i o przenikliwym
spojrzeniu, wyglądał „dokładnie tak jak jeden z moich
krasnoludów, tylko że chyba nie pali”. Unwin z całą
pewnością nie palił ani nie pił alkoholu (pochodził z surowej
purytańskiej rodziny) i obaj mężczyźni wydali się sobie
nawzajem dość dziwni. Unwin dowiedział się, że jego
rozmówca napisał duże dzieło mitologiczne pod tytułem
Silmarillion, które chciałby wydać, chociaż Tolkien przyznał,
że niezbyt się ono nadaje na kontynuację przygód Bilba
Bagginsa; powiedział także, że ma do ewentualnego
opublikowania kilka opowiadań dla dzieci: Pan Błysk, Rudy
Dżil i jego pies i Łazikanty; oraz że istnieje niedokończona
powieść The Lost Road. Unwin poprosił Tolkiena, żeby
wszystkie te rękopisy przesłał do biura przy Museum Street.
Rękopisy zostały wysłane, dostarczone i przeczytane.
Opowiadania dla dzieci się podobały, żadne z nich jednak nie
mówiło o hobbitach, a Stanley Unwin był pewien, że właśnie
tego chcieliby czytelnicy, którym podobała się pierwsza
książka. The Lost Road w żadnym wypadku nie nadawała się
dla dzieci, a Silmarillion przedstawiał bardziej złożony
problem.
Rękopis tego długiego dzieła – a raczej sterta rękopisów –
przybył w dość nieporządnym stanie i jedynym wyraźnie
jednolitym fragmentem wydawał się długi poemat The Gest
of Beren and Lúthien. Poemat ten został przesłany do
recenzji. Recenzentowi niezbyt się on spodobał; właściwie
w swojej opinii wyrażał się o rymowanych dystychach bardzo
niepochlebnie. Zaznaczył jednak, że prozatorska wersja
opowieści o Berenie i Lúthien jest czarująca – Tolkien
prawdopodobnie dołączył ją do poematu jako zakończenie,
bo sam poemat był nieukończony. „Intryga rozwija się tu
w szybkim tempie – napisał recenzent do Stanleya Unwina
i ciągnął entuzjastycznie (choć używał dość nonsensownych
określeń pochwalnych): – Jest ona opowiedziana
z malowniczą skrótowością i godnością, która utrzymuje
zainteresowanie czytelnika mimo kłujących w oczy celtyckich
imion. Ma w sobie coś z tego szalonego, pełnego życia
piękna, które zdumiewa wszystkich Anglosasów, stających
w obliczu sztuki celtyckiej”.
Nie ma dowodów na to, że w tym czasie ktokolwiek
w wydawnictwie Allen & Unwin przeczytał jakąś inną część
Silmarillionu. Mimo to 15 grudnia 1937 roku Stanley Unwin
napisał do Tolkiena:

Silmarillion zawiera mnóstwo wspaniałego materiału;


w gruncie rzeczy jest to raczej kopalnia, z której można
korzystać przy pisaniu dalszych książek podobnych do
Hobbita, niż książka sama w sobie. Sądzę, że jest to też
częściowo Pański pogląd, prawda? Bardzo jednak
potrzeba nam książki, która wykorzystałaby sukces
Hobbita, a niestety żaden z tych rękopisów (poemat i sam
Silmarillion) się do tego nie nadaje. Wciąż żywię nadzieję,
że znajdzie Pan pomysł na następną książkę o hobbicie.

W liście Unwin przekazał też Tolkienowi entuzjastyczne,


choć oparte na błędnych przesłankach komplementy
recenzenta, dotyczące przeczytanych przez niego
fragmentów Silmarillionu. Tolkien odpowiedział (16 grudnia
1937):

Największej radości dostarczyła mi wiadomość, że


Silmarillion nie został odrzucony z pogardą. Od czasu
rozstania się z tymi prywatnymi, ukochanymi bzdurami
bałem się i miałem zupełnie idiotyczne poczucie bolesnej
straty; gdyby wydały się one Panu bzdurami, to byłbym
chyba zdruzgotany. Teraz jednak będę żywił nadzieję, że
pewnego dnia będę mógł wydać Silmarillion! Komentarz
Pańskiego recenzenta zachwycił mnie. Przykro mi, że
imiona kłuły go w oczy, osobiście uważam (i sądzę, że
jestem sprawiedliwym sędzią), iż są one dobre i w dużej
mierze tworzą efekt końcowy. Są spójne i konsekwentne;
powstały na podstawie dwóch powiązanych ze sobą
systemów językowych, mają więc wiarygodność nie
w pełni osiąganą przez innych autorów wymyślonych
imion (powiedzmy Swifta czy Dunsany’ego). Oczywiście
nie muszę mówić, że nie są one celtyckie! Podobnie jak
celtyckie nie są te opowieści.
Nie sądziłem, że cokolwiek z tego, co Panu przesłałem,
spełni Pańskie wymagania. Chciałem się jednak
dowiedzieć, czy ma to jakąś obiektywną czy nieosobistą
wartość. Moim zdaniem jest zupełnie jasne, że poza tym
powinna powstać nowa realizacja czy też ciąg dalszy
Hobbita. Obiecuję, że się nad tym zastanowię. Jestem
jednak pewien, że zrozumie Pan, jeśli powiem, że
tworzenie skomplikowanej i spójnej mitologii (oraz dwóch
języków) jest zajęciem dość absorbującym, a silmarile leżą
mi na sercu. Tak więc nie wiadomo, czym to się skończy.
Historia pana Bagginsa zaczęła się jako komiczna
opowiastka wśród konwencjonalnych i roztrzepanych
krasnoludów rodem z baśni braci Grimm, a później została
wciągnięta na krawędź mitologii, tak że nawet wyjrzał zza
tej krawędzi straszliwy Sauron. A cóż więcej mogą
zdziałać hobbici? Mogą być komiczni, lecz taka komedia
jest błaha, chyba że skontrastuje się ją ze sprawami
bardziej podstawowymi. Moim zdaniem jednak prawdziwa
zabawa z orkami i smokami wydarzyła się przed erą
hobbitów. Może wybrać inną (choć podobną) linię?
Stanley Unwin prawdopodobnie niewiele zrozumiał z tego
listu; tak czy owak Tolkien naprawdę głośno rozmyślał
i zaczynał planować, bo zaledwie trzy dni później, 19 grudnia
1937 roku, napisał do Charlesa Furtha, jednego
z redaktorów wydawnictwa Allen & Unwin: „Napisałem
pierwszy rozdział nowej opowieści o hobbitach: «Zabawa
z dawna oczekiwana»”.

Nowa opowieść zaczynała się podobnie do pierwszej. Pan


Bilbo Baggins z Hobbitonu wydaje przyjęcie urodzinowe, po
wygłoszeniu mowy wkłada na palec magiczny pierścień,
o którego zdobyciu opowiadał Hobbit, i znika. Powodem tego
zniknięcia w pierwszej wersji było to, że Bilbowi „nie zostało
już ani odrobiny pieniędzy, ani drogich kamieni” i hobbit
wybierał się na poszukiwanie smoczego złota. Tu pierwsza
wersja otwierającego rozdziału się urywa.
Tolkien nie miał jeszcze pewności, o czym będzie ta nowa
opowieść. Pod koniec Hobbita stwierdził, że Bilbo „czuł się
szczęśliwy aż do końca swych dni, a przeżył ich jeszcze
bardzo wiele”. Jak więc mógł przeżywać jakieś nowe
przygody warte tej nazwy, nie popadając w sprzeczność
z powyższym? I czy Tolkien nie wyeksploatował już
wszystkich cech charakteru Bilba? Postanowił wprowadzić
nowego hobbita, syna Bilba, i ochrzcić go nazwiskiem
rodziny pluszowych misiów koala należących do Johna,
Michaela i Christophera: Bingo. Wykreślił więc z pierwszej
wersji imię „Bilbo” i napisał nad nim „Bingo”. Potem
przyszedł mu do głowy inny pomysł, który zapisał jako krótką
notkę (co często robił podczas wymyślania tej nowej
opowieści): „Zrobić z powrotu pierścienia motyw”.
Pierścień był przecież ogniwem łączącym nową opowieść
z wcześniejszą książką, i jednym z jej nielicznych elementów,
które nie zostały całkowicie skonstruowane. Bilbo pozyskał
go przypadkiem od oślizłego Golluma, żyjącego w jaskiniach
pod Górami Mglistymi. Moc pierścienia, która czyniła osobę
noszącą go na palcu niewidzialną, została w Hobbicie w pełni
wykorzystana, ale być może miał on i inne właściwości.
Tolkien zrobił kilka dalszych notatek: „Pierścień – jakie jest
jego pochodzenie? Czarnoksiężnik? Nie bardzo
niebezpieczny, jeśli używany w dobrym celu. Wymusza
jednak zapłatę. Trzeba zgubić albo jego, albo siebie”.
Następnie przepisał pierwszy rozdział, dając bohaterowi
nazwisko „Bingo Bolger-Baggins” i robiąc z niego
siostrzeńca Bilba, a nie jego syna. Przepisał rozdział na
maszynie i na początku lutego 1938 roku wysłał go do
wydawnictwa, pytając, czy syn Stanleya Unwina, Rayner,
który napisał pierwszą recenzję Hobbita, zechciałby wyrazić
swoją opinię.
Stanley Unwin odpisał 11 lutego, że Rayner przeczytał
rozdział z zachwytem, i dodał: „Proszę pisać dalej”.
Tolkien ucieszył się, lecz napisał: „Wprawdzie pisanie
początkowych rozdziałów idzie mi bardzo łatwo – jednak
w tej chwili opowieść nie rozwija się dalej. Włożyłem tyle
materiału do pierwszego Hobbita (który nie miał mieć ciągu
dalszego), że trudno mi znaleźć w jego świecie coś nowego”.
Mimo wszystko zasiadł do pracy i napisał drugi rozdział,
który zatytułował „Trzech to już kompania”. Opowiadał on
o tym, jak Bingo wraz ze swoimi kuzynami Odem i Frodem
wyruszają w podróż przez pola pod gwiazdami.
„Opowieści czasami wymykają się spod kontroli – napisał
Tolkien do swojego wydawcy po kilku tygodniach – i ta
pobiegła nieprzewidzianym torem”. Miał na myśli
nieplanowane pojawienie się groźnego Czarnego Jeźdźca,
który najwyraźniej szuka hobbitów. Był to pierwszy
z niezamierzonych zwrotów akcji, jakie miały się później
pojawiać częściej. Nieświadomie i zwykle wcale nie mając
takich zamiarów, Tolkien odchodził od wesołego stylu
Hobbita w kierunku czegoś mroczniejszego
i poważniejszego, a zarazem bliższego koncepcji
Silmarillionu.
Powstał trzeci rozdział, jeszcze bez tytułu, lecz zasadniczo
w tej samej postaci, w której został opublikowany pod
tytułem Na przełaj w pieczarki. Tolkien przepisał wtedy na
maszynie wszystko, co do owego momentu stworzył (i
poprawił), i ponownie wysłał Raynerowi Unwinowi z prośbą
o komentarz. Chłopiec znów go pochwalił, chociaż
powiedział, że jest „za dużo hobbickiego gadania”, i zapytał,
jaki będzie tytuł książki.
Rzeczywiście – jaki? A co ważniejsze, Tolkien nadal nie
bardzo wiedział, o co w niej będzie chodziło. Nie mógł też jej
poświęcać zbyt dużo czasu. Do zwykłych spraw,
wymagających jego uwagi – wykładów, egzaminowania,
spraw administracyjnych, pracy badawczej – doszło
dodatkowe zmartwienie tajemniczą chorobą serca wykrytą
u Christophera. Chłopcu, który niedawno dołączył do swoich
braci w katolickiej szkole z internatem w Berkshire, lekarz
zalecił pozostanie na wiele miesięcy w domu, gdzie miał
leżeć na plecach. Ojciec poświęcał mu dużo czasu
i troskliwie się nim opiekował. Pracę nad nową opowieścią
odłożył na wiele tygodni. Na końcu trzech napisanych dotąd
rozdziałów Tolkien zrobił notatkę: „Bingo zrobi coś
z Czarnoksiężnikiem, który planuje atak na Shire. Muszą
odnaleźć Golluma i dowiedzieć się, skąd miał pierścień, bo
potrzebne są trzy”. Chociaż wydawało się to dość obiecujące,
nie od razu przyniosło rezultaty i 24 lipca 1938 roku Tolkien
napisał do Charlesa Furtha z wydawnictwa Allen & Unwin:
„Ciąg dalszy Hobbita znajduje się w tym samym miejscu,
w którym został przerwany. Stracił moją przychylność i nie
mam pojęcia, co z nim zrobić”.
Wkrótce potem nadeszła wiadomość o śmierci E.V.
Gordona w szpitalu i cios ten przyczynił się do dalszej
przerwy w pisaniu opowieści. Jednak mniej więcej w tym
czasie Tolkien jął rozmyślać nad centralnym zagadnieniem
Pierścienia i zaczął pisać wyjaśniający jego naturę dialog
między Bingiem a elfem Gildorem. Jest to, mówił elf, jeden
z kilku pierścieni zrobionych przez Czarnoksiężnika i wydaje
się, że on go szuka. Czarni Jeźdźcy, wyjaśnia elf, to „Upiory
Pierścienia”, które inne pierścienie uczyniły na stałe
niewidzialnymi. Teraz przynajmniej zaczęły swobodnie
płynąć pomysły i Tolkien napisał dialog między Bingiem
a czarodziejem Gandalfem, w którym jest powiedziane, że
Pierścień należy przenieść o setki mil do mrocznej krainy
Mordor i tam wrzucić go do „jednej ze Szczelin Ziemi”, gdzie
płonie wielki ogień. Stanowiło to wystarczającą podstawę do
kontynuowania opowieści i doprowadzenia hobbitów do
domu Toma Bombadila. Kiedy udało się to osiągnąć,
31 sierpnia 1938 roku Tolkien napisał do wydawnictwa, że
książka „nabrała rozmachu i wymyka się spod kontroli. Liczy
już osiem rozdziałów i podąża ku dość nieprzewidzianym
celom”. Następnie z całą rodziną, łącznie z Christopherem,
który czuł się już znacznie lepiej, wyjechał na wakacje do
Sidmouth.
Tam dużo napisał, doprowadziwszy hobbitów do wiejskiej
gospody w Bree, gdzie spotykają dziwną postać, kolejny
nieprzewidziany element intrygi. W pierwszych szkicach
Tolkien opisał tę osobę jako „dziwnie wyglądającego hobbita
o ogorzałej twarzy” i dał jej imię „Trotter” [Kłusak]. Później
postać ta miała zostać przerobiona na człowieka-herosa,
króla, którego powrót na tron nadał tytuł trzeciemu tomowi
książki; na razie jednak, podobnie jak hobbici, Tolkien nie
miał pojęcia, kto to jest. Pisał dalej, doprowadzając Binga do
Rivendell. Mniej więcej w tym czasie napisał na luźnej
kartce: „Za dużo hobbitów. Także Bingo Bolger-Baggins źle
się nazywa. Niech Bingo = Frodo”. Poniżej jednak dodał:
„Nie, za bardzo się przyzwyczaiłem do Binga”. Istniał także
problem: dlaczego Pierścień wszystkim wydaje się taki
ważny – to jeszcze nie zostało wyraźnie ustalone. Nagle
Tolkienowi przyszedł do głowy pomysł: „Pierścień Bilba
okazał się jedynym rządzącym Pierścieniem, wszystkie inne
wróciły już do Mordoru, ten jednak zaginął”.
Jedyny rządzący pierścień, który kontrolował wszystkie
inne; pierścień będący źródłem i narzędziem władzy
Saurona, Ciemnego Władcy Mordoru; pierścień, który
hobbici muszą zniszczyć, bo inaczej cały świat dostanie się
pod panowanie Saurona. Teraz wszystko znalazło się na
swoim miejscu i opowieść została podniesiona
z „dziecinnego” poziomu Hobbita w sferę wielkiego romansu
heroicznego. Tolkien miał już nawet dla niej tytuł: kiedy
następnym razem pisał do wydawnictwa, mówił o niej jako
o Władcy Pierścieni.

To, co się stało, było niemal nieuniknione. Tolkien


w rzeczywistości nie miał już ochoty pisać książek w rodzaju
Hobbita, chciał zabrać się do poważnej pracy nad swoją
mitologią. Teraz mógł to robić. Nowa opowieść ściśle
związała się z Silmarillionem i miała przejąć szlachetne
przesłanie oraz wysoki styl od tego wcześniejszego dzieła.
Owszem, hobbici pozostali hobbitami, małym ludem
o owłosionych stopach i zabawnych nazwiskach jak Baggins
i Gamgee (rodzinny żart na temat Dziadunia Gamgee
doprowadził do włączenia do opowieści postaci o takim
nazwisku i co więcej, do wymyślenia jego syna Sama, który
miał w niej odegrać dużą rolę). W pewnym sensie hobbici
przeszli tu z Hobbita przez przypadek. Tolkien po raz
pierwszy zdał sobie sprawę ze znaczenia hobbitów
w Śródziemiu. Temat jego nowej opowieści był rozległy, lecz
istotnym punktem okazała się odwaga tego drobnego ludu,
a centrum przedstawionego świata znajdowało się
w gospodach i ogrodach Shire’u – obrazie tego, co Tolkien
ukochał w Anglii najbardziej.
Kiedy już skrystalizował się charakter opowieści, było
mniej falstartów czy większych przeróbek. Wróciwszy do
domu z wakacji w Sidmouth jesienią 1938 roku, Tolkien
spędził wiele godzin na pisaniu, tak że pod koniec roku
istniała już spora część tego, co później stało się księgą
drugą. Pracował zwykle w nocy przy kapryśnie działającym
piecyku w gabinecie przy Northmoor Road, pisząc zwykłym
piórem na odwrocie starych formularzy egzaminacyjnych,
w efekcie spora część Władcy Pierścieni jest usiana
fragmentami dawno zapomnianych studenckich esejów. Na
początku każdego rozdziału był pośpiesznie nabazgrany,
często nieczytelny szkic, potem przepisywany lepszym
charakterem pisma, a w końcu pojawiał się maszynopis
wystukany na maszynie marki Hammond. Jedyna większa
zmiana, którą trzeba było jeszcze wprowadzić, dotyczyła
imienia bohatera. Po krótkim okresie latem 1939 roku, kiedy
Tolkien zastanawiał się nad zmianą wszystkiego, co dotąd
napisał, i rozpoczęciem od nowa z Bilbem jako bohaterem –
prawdopodobnie w myśl zasady, że bohater pierwszej książki
powinien być bohaterem drugiej – powrócił do pomysłu
użycia postaci „Binga”, lecz ze względu na poważny ton, jaki
przybrała powieść, imię to stało się zupełnie nie do przyjęcia
i Tolkien zmienił je na „Frodo” – imię, które już nosiła jedna
z postaci pobocznych. „Frodo” przyjął się i został na dobre.
Mniej więcej w tym czasie, gdy Tolkien postanowił dać
książce tytuł Władca Pierścieni, Chamberlain podpisał
z Hitlerem układ monachijski. Tolkien, jak wielu innych
ludzi, żywił podejrzenia nie co do intencji niemieckich, lecz
radzieckich; napisał, że odczuwa „głęboką niechęć do
znalezienia się po tej samej stronie co Rosja”, i dodał:
„Można mieć wrażenie, że Rosja jest prawdopodobnie
o wiele bardziej niż Hitler odpowiedzialna za obecny kryzys”.
Nie oznacza to jednak, że umieszczenie Mordoru (siedziby
zła we Władcy Pierścieni) na wschodzie stanowiło aluzję do
współczesnej polityki światowej, bo jak Tolkien sam przyznał,
była to „prosta konieczność narracyjna i geograficzna”.
Gdzie indziej uczynił wyraźne rozróżnienie między alegorią
a skojarzeniami: „Z całego serca nie cierpię alegorii we
wszelkich formach i zawsze jej unikałem, odkąd osiągnąłem
z wiekiem przezorność, która mi umożliwiła wykrywanie jej
obecności. Wolę historię, prawdziwą lub fikcyjną, dającą
czytelnikowi możliwość różnych skojarzeń na miarę jego
umysłowości i doświadczeń. Sądzę, że wiele osób myli
«skojarzenia» z «alegorią»: istotą tych pierwszych jest
wolność czytelnika, podczas gdy ta druga oznacza celową
dominację autora”17. Jak napisał o Władcy Pierścieni C.S.
Lewis: „Sprawy te nie miały na celu odzwierciedlać żadnej
szczególnej sytuacji w świecie rzeczywistym. Było odwrotnie:
prawdziwe wydarzenia zaczęły w straszny sposób pokrywać
się ze schematem wymyślonym przez niego”.
Tolkien miał nadzieję kontynuować pracę nad książką na
początku 1939 roku, lecz ciągle coś stawało mu na
przeszkodzie, między innymi to, że zgodził się wygłosić
wykład ku pamięci Andrew Langa w Uniwersytecie St
Andrews na początku marca. Tematem uczynił zagadnienie,
które przed rokiem obiecał omówić na zebraniu
studenckiego stowarzyszenia w Kolegium Worcester: baśnie.
Jako przedmiot bardzo interesujący samego Langa oraz
leżący na sercu Tolkienowi, który właśnie pisał nową
powieść, zagadnienie to pasowało do okazji. Hobbit był
wyraźnie przeznaczony dla dzieci, a Silmarillion dla
dorosłych, lecz Tolkien zdawał sobie sprawę, że Władcy
Pierścieni nie da się tak łatwo sklasyfikować. W październiku
1938 roku napisał do Stanleya Unwina, że książka „zapomina
o «dzieciach» i staje się bardziej przerażająca od Hobbita”.
Później dodał: „Może się okazać zupełnie nieodpowiednia”.
Żywił jednak głębokie przekonanie, że baśnie niekoniecznie
są przeznaczone dla dzieci i postanowił poświęcić sporą
część swojego wykładu na uzasadnienie tego przekonania.
Dotknął tej kluczowej sprawy w poemacie Mythopoeia,
który napisał przed wielu laty dla C.S. Lewisa i którego
fragment postanowił zacytować podczas wykładu:

Serce człowieka nie jest zbiorem kłamstw,


lecz u Mądrego czerpie wiedzy dar.
I wciąż Go woła. Z dawna zabłąkany,
człowiek zgubionym nie jest. Nie utracił,
chociaż w niełasce, danego mu tronu,
szczątki wielkości swej dawnej zachował.
Człowiek, Wtór-Stwórca, rozszczepiony blask:
przezeń to z bieli tryska wielość barw,
mnogość odcieni, nieskończoność złożeń
żywych postaci, pośród serc krążących.
W każdej szczelinie świata szczepić baśń
elfów i gnomów, smoczy posiew siać,
z mroku i z blasku bóstwa snuć i splatać,
naszym jest prawem, które czy użyte,
czy nadużyte, trwa zawsze, niezmiennie:
tworzyć na obraz naszego stworzenia.18

„Człowiek, Wtór-Stwórca” to pod pewnym względem nowe


określenie tego, co często jest nazywane „dobrowolnym
zawieszeniem niewiary”, a z czego Tolkien uczynił główną
tezę swojego wykładu.
„W rzeczywistości – napisał – autor opowieści okazuje się
zdolnym stwórcą wtórnym. Tworzy Świat Wtórny, do którego
można wkroczyć myślami. Wewnątrz niego to, co opisuje
autor, jest «prawdą»: zgadza się bowiem z prawami owego
świata. Wierzy się zatem weń, jeśli się przebywa, by tak rzec,
wewnątrz niego. W chwili, gdy do głosu dochodzi niewiara,
czar znika; magia, lub raczej sztuka, zawodzi. Wtedy
czytelnik wraca do Świata Pierwotnego, patrząc z zewnątrz
na malutki nieudany Świat Wtórny”.
Tolkien postawił w swoim wykładzie wiele trafnych tez,
być może zbyt wiele, by wywód był całkowicie przekonujący.
Na końcu stwierdził jednak stanowczo, że nie istnieje dla
człowieka ważniejsze zadanie od „stworzenia” Świata
Wtórnego, takiego, jaki właśnie tworzył we Władcy
Pierścieni, i dał wyraz nadziei, że w pewnym sensie ta
opowieść i cała związana z nią mitologia okaże się „prawdą”.
„Każdy pisarz tworzący świat wtórny – powiedział Tolkien –
do pewnego stopnia pragnie być prawdziwym stwórcą lub
ma nadzieję, że czerpie z rzeczywistości: ma nadzieję, że
szczególne właściwości (jeśli nie wszystkie szczegóły) jego
świata wtórnego pochodzą z rzeczywistości lub się z nią
splatają”. Posunął się nawet do stwierdzenia, że pisanie
takiej opowieści, nad którą właśnie pracuje, jest
przedsięwzięciem specyficznie chrześcijańskim.
„Chrześcijanin może teraz dostrzec, że wszystkie jego
skłonności i zdolności mają pewien cel, który jest w stanie
osiągnąć. Został potraktowany z tak wielką hojnością, że
ośmieli się teraz pomyśleć, iż dzięki Fantazji może pomóc
w rozszerzaniu i wzbogacaniu stworzenia”.
Wykład został wygłoszony w St Andrews 8 marca 1939
roku (jego data bywała mylnie podawana jako 1938 lub 1940
rok), po czym Tolkien wrócił z nowym entuzjazmem do
opowieści, której cel właśnie wyjaśnił. Opowieść rozpoczęła
się z namowy jego wydawcy jako „ciąg dalszy” Hobbita, lecz
teraz, szczególnie po określeniu w wykładzie szczytnego celu
twórczości, Pierścień okazał się dla Tolkiena równie ważny
jak silmarile. W gruncie rzeczy było jasne, że Władca
Pierścieni jest ciągiem dalszym nie tyle Hobbita, ile
Silmarillionu. Każdy aspekt tamtego wcześniejszego dzieła
odgrywał rolę w nowej opowieści: sama mitologia, która
dawała tło historyczne i poczucie głębi, języki elfów, tak
pracowicie i szczegółowo tworzone przez ponad dwadzieścia
pięć lat, a nawet alfabet fëanoriański, w którym Tolkien
prowadził dziennik w latach 1926–1933, a którego teraz
używał do elfickich inskrypcji w opowieści. W rozmowach
z przyjaciółmi Tolkien jednak wciąż skromnie nazywał tę
powieść „nowym Hobbitem” lub „ciągiem dalszym Hobbita”.
Pod takim tytułem była odczytywana na zebraniach
Inklingów rozdział po rozdziale i spotykała się
z entuzjastycznym przyjęciem, chociaż nie wszyscy słuchacze
byli zachwyceni „wysokim stylem” prozy, jaki zaczął
przeważać w książce. Tolkien zmienił stosunkowo potoczny
język pierwszych rozdziałów w styl coraz bardziej
archaizowany i podniosły. W pełni zdawał sobie z tego
sprawę i było to całkowicie zamierzone. Omówił to wtedy
w wydrukowanym tekście, podobnie jak cel książki omówił
w wykładzie wygłoszonym w St Andrews. Tym razem
kontekstem była jego przedmowa do przejrzanego
tłumaczenia Beowulfa Clarka Halla. Okazało się, że Elaine
Griffiths nie może dokończyć pracy. Nie znalazłszy czasu na
zajęcie się tym osobiście, Tolkien przekazał sprawę swojemu
koledze, Charlesowi Wrennowi, który uczył wówczas na
Uniwersytecie Londyńskim. Wrenn znakomicie wywiązał się
z zadania, ale wydawnictwo Allen & Unwin musiało odczekać
kilka dobrych miesięcy, zanim Tolkien zdołał na tyle
uporządkować myśli, by napisać obiecaną wcześniej
przedmowę. Kiedy ją ukończył, okazała się ona obszernym
omówieniem zasad przekładu, a szczególnie uzasadnieniem
wyboru „stylu wysokiego” do treści heroicznych. Świadomie
czy nie, w rzeczywistości pisał o Władcy Pierścieni, który
wówczas (na początku 1940 roku) został doprowadzony do
połowy późniejszej księgi drugiej.
W przedmowie Tolkien tak uzasadniał użycie stylu
wysokiego: „Natychmiast słusznie zdajemy sobie sprawę
z własnego braku powagi w podejściu do języka, jeśli
unikamy «bicia» i «walenia», woląc «zadawanie ciosów»
i «powalanie»; jeśli odrzucamy «gadanie» i «pogawędki», na
rzecz «mowy» i «konwersacji», jeśli unikamy «dobrze
wychowanych», «błyskotliwych» czy «grzecznych
dżentelmenów» (przypominają się snobistyczne rubryki
towarzyskie w prasie i grubasy na Riwierze), woląc
«zacnych, dzielnych i rycerskich mężów» z minionych epok”.
Odtąd Tolkien coraz częściej stosował te zasady stylistyczne
w praktyce, pisząc Władcę Pierścieni. Było to prawie
nieuniknione, ponieważ w miarę nabierania rozmachu
opowieść przejmowała styl Silmarillionu; Tolkien nie wniósł
jednak żadnych poprawek stylistycznych do pierwszych
rozdziałów, które były utrzymane w o wiele lżejszym tonie.
Czytając tę książkę po dwudziestu pięciu latach, sam
zauważył: „Pierwszy tom naprawdę różni się od
pozostałych”.
Wybuch wojny we wrześniu 1939 roku nie miał większego
wpływu na życie Tolkiena, lecz w tym czasie, ku jego żalowi,
życie rodzinne ulegało zmianie, ponieważ chłopcy opuszczali
dom. John, najstarszy, który studiował anglistykę w dawnym
kolegium ojca, Exeter, przygotowywał się do przyjęcia
święceń kapłańskich w Rzymie i wraz z całym seminarium
został później ewakuowany do Lancashire. Michael spędził
rok w Kolegium Trinity, po czym zaczął służyć w artylerii
przeciwlotniczej. Christopher, który przestał już chorować,
na krótki czas wrócił do szkoły i niedługo potem poszedł
w ślady brata, wstępując do Kolegium Trinity. Tylko
najmłodsza w rodzinie Priscilla wciąż mieszkała w domu.
Uregulowany tryb życia przy Northmoor Road uległ
pewnemu zachwianiu: pomoc domowa nie dopisywała,
czasami udzielano schronienia ewakuowanym, w ogrodzie
pojawiły się kury, bo rodzina potrzebowała teraz więcej
jajek, a Tolkien chodził na dyżury obrony przeciwlotniczej,
w czasie których spał w wilgotnej chałupce stanowiącej
lokalną kwaterę główną. Na szczęście Niemcy nie prowadzili
nalotów na Oksford, a w przeciwieństwie do niektórych
wykładowców Tolkien nie musiał podjąć pracy
w ministerstwie wojny czy w jakiejś innej instytucji rządowej.
Podczas wojny bardzo zmienił się charakter uniwersytetu,
ponieważ przed podjęciem służby oficerskiej wielu kadetów
było przysyłanych do Oksfordu na „krótkie kursy”. Tolkien
ułożył program nauczania dla kadetów marynarki wojennej
na anglistyce i dopasował wiele swoich wykładów do
poziomu mniej wyspecjalizowanych studentów. Jego życie
toczyło się jednak tak jak przed wojną, a działania wojenne
przysparzały mu cierpienia z powodów tyleż ideologicznych,
co osobistych. W 1941 roku napisał: „Ludzie w tym kraju
chyba jeszcze nie zdają sobie sprawy, że mamy w Niemcach
wrogów, których zalety (a są to zalety), posłuszeństwo
i patriotyzm, są większe od naszych. Żywię osobistą gorącą
urazę do tego diabelnego małego ignoranta Adolfa Hitlera
o zniszczenie, wypaczenie, sprowadzenie na manowce
i skazanie na wieczne potępienie owego szlachetnego
północnego ducha, stanowiącego najwyższy wkład do
dziedzictwa Europy, którego zawsze kochałem i próbowałem
przedstawić w jego prawdziwym blasku”.
Po wielu latach Tolkien wspominał, że pod koniec 1940
roku przerwał pisanie Władcy Pierścieni prawie na rok.
Akcja doszła wtedy do punktu, kiedy Drużyna odkrywa
w Morii grób Balina. Jeśli to prawda – a inne dowody zdają
się potwierdzać, że mniej więcej w tym czasie Tolkien
rzeczywiście przerwał pisanie – to było to dopiero pierwsze
z kilku poważnych opóźnień, z których żadnego nie można
przypisać jakiejś zewnętrznej przyczynie.
Po powrocie do pracy Tolkien zarysował plan zakończenia
opowieści – które według niego miało nastąpić za kilka
rozdziałów – i zaczął szkicować fragment, w którym dwaj
hobbici spotykają Drzewca, stworzenie będące wyrazem
miłości i szacunku, jaki Tolkien żywił do drzew. Kiedy
w końcu zaczął pisać ten rozdział (jak powiedział Nevillowi
Coghillowi), wymyślił sposób mówienia Drzewca, „hm, hm!”,
wzorując się na grzmiącym głosie C.S. Lewisa.
Wydawnictwo Allen & Unwin miało początkowo nadzieję,
że nowa opowieść będzie gotowa do druku parę lat po
wydaniu Hobbita. Nadzieja ta okazała się płonna, a w 1942
roku nawet sam Hobbit zniknął z rynku księgarskiego, kiedy
zmagazynowana część kolejnego nakładu spłonęła podczas
bombardowania Londynu. Stanley Unwin interesował się
jednak postępami w pisaniu „nowego Hobbita” i w grudniu
1942 roku otrzymał list od Tolkiena, który donosił: „Książka
zbliża się do końca. Mam nadzieję, że będę miał nieco
wolnego czasu podczas ferii, i myślę, że mogę liczyć na
ukończenie pisania na początku przyszłego roku. Opowieść
liczy trzydzieści jeden rozdziałów i na dokończenie jej trzeba
będzie jeszcze przynajmniej sześciu (mam je już
naszkicowane)”.
Niestety, rozdział trzydziesty pierwszy (pierwotny numer
rozdziału Zdobycze wojenne) znajdował się dopiero pod
koniec przyszłej księgi trzeciej i w rzeczywistości do
ukończenia książki brakowało nie sześciu, ale trzydziestu
jeden rozdziałów. Tolkien próbował wziąć się do pisania
w następnych miesiącach i udało mu się popchnąć akcję
nieco do przodu. Latem 1943 roku musiał jednak przyznać,
że „zapędził się w ślepy zaułek”.

Jedną z przyczyn trudności był jego perfekcjonizm. Nie


zadowalając się samym pisaniem dużej, złożonej opowieści,
czuł, że musi zadbać o to, by każdy szczegół pasował do
ogólnego obrazu. Geografia, chronologia i nazewnictwo
musiały charakteryzować się całkowitą konsekwencją. Dostał
pewną pomoc przy geografii, bo jego syn Christopher
pomógł mu narysować skomplikowaną mapę obszaru, na
którym rozgrywała się akcja książki. Sam Tolkien robił
pobieżne mapy od początku pracy i kiedyś powiedział: „Jeśli
zamierza się napisać skomplikowaną opowieść, to trzeba
pracować z mapą, bo nie da się sporządzić mapy po
zakończeniu pisania”. Sama mapa jednak nie wystarczyła
i Tolkien prowadził niekończące się obliczenia czasu
i odległości, sporządzając skomplikowane tabele wydarzeń
w opowieści, wraz z odpowiadającymi im datami, dniami
tygodnia, godzinami, a czasami nawet kierunkiem wiatru
i fazami księżyca. Miało to częściowo związek z jego
zwyczajowym perfekcjonizmem, częściowo z czystą radością
„stwarzania wtórnego”, lecz najbardziej z troską
o przedstawienie całkowicie przekonującego obrazu świata.
Później Tolkien powiedział: „Chciałem, żeby ludzie po prostu
zanurzyli się w tę opowieść i traktowali ją (pod pewnym
względem) jak prawdziwą historię”.
Tworzeniu nazw także poświęcił wiele uwagi, co było
nieuniknione, ponieważ wymyślone języki, z których
wywodziły się nazwy, stanowiły zarówno źródło mitologii, jak
i główne pole działania intelektu Tolkiena. Elfickie języki
quenya i sindarski, teraz dużo bardziej złożone niż przed
dwudziestu pięciu laty, kiedy zaczął powstawać Silmarillion,
odgrywały główną rolę w tworzeniu nazw, były także
używane do pisania elfickich wierszy i pieśni. Intryga nie
mogła się też obejść bez wymyślenia przynajmniej podstaw
kilku innych języków, a wszystko to wymagało czasu
i energii. Co więcej, powieść osiągnęła punkt, w którym
dzieliła się na kilka niezależnych i skomplikowanych ciągów
wydarzeń. Tolkien sądził, że na doprowadzenie Froda i Sama
Gamgee do Mordoru będzie potrzebował dwóch czy trzech
rozdziałów, ale nie był w stanie zająć się rozwojem wydarzeń
rozgrywających się równocześnie w Gondorze i Rohanie.
Dotarcie do tego punktu zajęło mu prawie sześć lat; w jaki
sposób znajdzie czas i energię na dokończenie opowieści, nie
mówiąc już o ukończeniu i poprawieniu Silmarillionu, który
wciąż domagał się uwagi autora? Tolkien miał już
pięćdziesiąt jeden lat, był zmęczony i bał się, że w końcu do
niczego nie dojdzie. Już zyskał sobie reputację osoby
nieustannie przeciągającej pisanie swoich prac
filologicznych, co chwilami go bawiło, chociaż częściej
zasmucało; lecz myśl, że może nigdy nie ukończyć swojej
mitologii, była przerażająca i obezwładniająca.
Mniej więcej w tym czasie mieszkająca po drugiej stronie
Northmoor Road lady Agnew powiedziała Tolkienowi, że
denerwuje ją rosnąca na ulicy duża topola, która według niej
nie dopuszcza słońca do jej ogrodu i w razie wichury może
zwalić się na jej dom. Tolkien pomyślał, że to idiotyczne.
„Każda wichura, która mogłaby wyrwać to drzewo i rzucić je
na jej dom – powiedział – zniszczyłaby go bez najmniejszej
pomocy ze strony drzewa”. Gałęzie topoli zostały już jednak
podcięte, a samo drzewo uszkodzone i chociaż Tolkienowi
udało się je na razie uratować, zaczął o nim myśleć. Przecież
bał się o „swoje wewnętrzne Drzewo”, o swoją mitologię;
zdawało się, że istnieje tu swoista analogia.
Pewnego dnia obudził się z gotowym opowiadaniem, które
zaraz też zapisał. Była to historyjka o malarzu o nazwisku
Niggle19, człowieku, który jak Tolkien zwracał zbytnią uwagę
na szczegóły:
Spędzał zwykle wiele czasu nad pojedynczym liściem,
próbując uchwycić jego kształt, połysk, blask kropli wody
na jego krawędzi. Chciał jednak namalować olbrzymie
drzewo. Jeden obraz szczególnie go niepokoił. Rozpoczął
się od liścia kołysanego wiatrem; liść zmienił się
w drzewo, drzewo rosło, rozpościerając niezliczone
gałęzie i wypuszczając fantastyczne korzenie. Pojawiły się
dziwne ptaki, wiły gniazda wśród gałęzi, i nimi też trzeba
było się zająć. Później wokół drzewa i poza nim, widoczny
przez szczeliny wśród listowia i gałęzi, rozpostarł się
kraj.20

W opowiadaniu tym, które zatytułował Liść, dzieło Niggle’a,


Tolkien wyraził swoje najgorsze obawy co do własnego
mitologicznego Drzewa. Podobnie jak Niggle, wyczuwał, że
zostanie oderwany od swojej pracy na długo przedtem,
zanim zostanie ona ukończona, jeśli w ogóle może ona zostać
ukończona na tym świecie. Niggle bowiem przekonuje się, że
jego Drzewo zostaje ukończone w innym, lepszym miejscu
i że jest to prawdziwe drzewo, stanowiące część dzieła
stworzenia.
Opowiadanie opublikowano znacznie później, ale samo
napisanie go pomogło Tolkienowi pokonać obawy i pozwoliło
mu wrócić do pracy nad Władcą Pierścieni. Bezpośredniego
bodźca dostarczył jednak C.S. Lewis.
Na początku 1944 roku, kiedy Władca Pierścieni leżał
nieruszany od wielu miesięcy, Tolkien napisał: „Chyba brak
mi energii duchowej i wyobraźni”. Lewis jednak widział, co
się dzieje, i zachęcił Tolkiena do wzięcia się do pracy.
Tolkien powiedział: „Potrzebowałem pewnej presji
i prawdopodobnie zareaguję”. Na początku kwietnia podjął
pisanie, zaczynając księgę czwartą, w której Frodo i Sam
Gamgee wędrują przez moczary do Mordoru, gdzie mają
nadzieję zniszczyć Pierścień, wrzucając go do Szczeliny
Zagłady.
Christopher Tolkien został powołany do służby w RAF-ie
i wysłany do Afryki Południowej na szkolenie lotnicze (ku
ogromnemu żalowi ojca, który uważał, że wojna powietrzna
jest niemoralna i nadzwyczaj niebezpieczna). Tolkien pisał
długie listy do Christophera, w których szczegółowo opisywał
postępy w pisaniu książki oraz wieczory, kiedy czytał ją
braciom Lewisom i Charlesowi Williamsowi w pubie Pod
Białym Koniem, dokąd chętnie wówczas wpadali. Oto kilka
fragmentów z tej korespondencji:

Środa, 5 kwietnia 1944:

Poważnie wziąłem się do kończenia książki i kładę się


spać dość późno; wymaga ona ponownego czytania
i porównywania. Ponowne „rozkręcenie się” to bolesna,
trudna sztuka. Kilka stron z bardzo dużym wysiłkiem; ale
w tej chwili właśnie spotykają Golluma nad urwiskiem.

Sobota, 8 kwietnia:

Spędziłem część dnia (i nocy), walcząc z rozdziałem.


Gollum po swym powrocie wychodzi dobrze. Piękna noc
z wysoko stojącym księżycem. Około drugiej nad ranem
byłem w ciepłym, srebrzyście oświetlonym ogrodzie,
żałując, że nie możemy się wybrać razem na spacer.
Potem poszedłem spać.

Czwartek, 13 kwietnia:

Tęsknię za Tobą co godzinę i czuję się bez Ciebie samotny.


Mam oczywiście przyjaciół, ale rzadko się z nimi
spotykam. Wczoraj prawie dwie godziny spędziłem
z C.S.L. i Charlesem Williamsem. Przeczytałem ostatni
rozdział; spotkał się z aprobatą. Zacząłem następny. Jeśli
mi się uda, postaram się sporządzić na maszynie kopię
i wysłać Ci ją. Teraz na krótko wrócę do Froda i Golluma.

Piątek, 14 kwietnia:

Udało mi się pisać przez kilka godzin i doprowadziłem


Froda prawie pod bramy Mordoru. Po południu kosiłem
trawnik. W przyszłym tygodniu zaczyna się semestr
i nadeszła korekta referatu o Walii. Nadal zamierzam
kontynuować Pierścień w każdej wolnej chwili.

Wtorek, 18 kwietnia:

Mam nadzieję jutro rano spotkać się z C.S.L. i Charlesem


Williamsem i odczytać im kolejny rozdział – o przejściu
przez Martwe Bagna i dotarciu pod Bramę Mordoru –
który właściwie skończyłem. Trymestr się prawie zaczął:
przez godzinę udzielałem konsultacji pannie Salu.
Popołudnie poświęciłem na hydraulikę (likwidacja
przecieku) i czyszczenie kurnika. Niosą się obficie
(wczoraj dziewięć jajek). Pokazały się liście: biało-szare
pigwy, szarozielone młodych jabłoni, ciemnozielone głogu,
a kitki kwiatów wypuściły nawet leniwe topole.

Niedziela, 23 kwietnia:

W śr. rano przeczytałem Lewisowi i Williamsowi swój


drugi rozdział, Przez Martwe Bagna. Został
zaaprobowany. Teraz prawie skończyłem trzeci, Bramy
Krainy Cienia. Opowieść ta jednak przejmuje nade mną
kontrolę i zużyłem już trzy rozdziały na to, co miało się
zmieścić w jednym! Zaniedbałem z tego powodu wiele
spraw. Jestem tym po prostu omotany i muszę się zmuszać
do zajęcia się pracami egzaminacyjnymi i wykładami.

Wtorek, 25 kwietnia:

Wygłosiłem kiepski wykład, spędziłem pół godziny


z Lewisami i C.W. (Pod Białym Koniem); skosiłem trzy
trawniki i napisałem list do Johna, i walczyłem
z krnąbrnym fragmentem Pierścienia. W tej chwili muszę
się dowiedzieć, o ile później wschodzi co noc księżyc,
zbliżając się do pełni, i jak ugotować potrawkę z królika!

Czwartek, 4 maja:

Na scenę wkroczył nowy bohater (jestem pewien, że go


nie wymyśliłem, nawet go nie chciałem, chociaż mi się
podoba, ale po prostu wszedł w lasy Ithilien): Faramir,
brat Boromira – opóźnia „katastrofę”, rozprawiając
o historii Gondoru i Rohanu. Jeśli będzie tyle mówił, to
większość będę musiał usunąć do dodatków – gdzie
znalazło się już trochę fascynującego materiału
o przemyśle tytoniowym u hobbitów i o językach Zachodu.

Niedziela, 14 maja:

Wczoraj trochę pisałem, ale przeszkadzały mi dwie rzeczy:


konieczność posprzątania gabinetu (w którym zapanował
chaos, zawsze znamionujący działalność literacką czy
filologiczną) i zajęcie się moimi sprawami, no i kłopot
z księżycem. Stwierdziłem, że moje księżyce
w kluczowych dniach między ucieczką Froda a obecną
chwilą (przybycie do Minas Morgul) wyczyniały
niemożliwe rzeczy, wschodząc w jednej części kraju
i jednocześnie zachodząc w innej. Przepisywanie
kawałków poprzednich rozdziałów zajęło mi całe
popołudnie!

Niedziela, 21 maja:

Wykorzystałem przenikliwie zimny, szary tydzień (podczas


którego, mimo niewielkiego deszczu, trawa nie urosła) na
pisanie, trafiłem jednak na grząski grunt. Wszystko, co
przedtem naszkicowałem czy napisałem, okazało się
bezużyteczne, ponieważ zmieniły się czasy, motywy itp.
Mimo to w końcu, przy wielkim nakładzie pracy
i zaniedbując nieco inne obowiązki, napisałem czy też
prawie napisałem wszystko do pojmania Froda na
wysokiej przełęczy na skraju Mordoru. Teraz muszę
wrócić do innych i spróbować szybko doprowadzić sprawy
do ostatecznego zderzenia. Jak myślisz, czy Shelob to
dobre imię dla potwornego pająkowatego stwora? To
oczywiście tylko She [ona] + lob (= pająk), ale napisane
razem wygląda chyba wystarczająco obrzydliwie.

Środa, 31 maja:

Od poniedziałku nie napisałem dużo. Do wczorajszego


południa biedziłem się nad pracami egzaminacyjnymi,
a dzisiaj – ostatniego możliwego dnia – o drugiej po
południu zaniosłem rękopis do wydawnictwa. Wczoraj:
wykład – przebita opona po przywiezieniu ryby, więc
musiałem iść do miasta i wrócić piechotą, a ponieważ nie
można naprawić roweru, musiałem poświęcić popołudnie
na zmagania, które skończyły się zdjęciem opony,
naprawieniem dziury w dętce i rozcięcia w oponie,
i złożeniem całości z powrotem. Io! triumphum!
Spotkanie Inklingów [poprzedniego czwartku wieczorem]
było bardzo przyjemne. Pojawił się Hugo, wyglądał na
dość zmęczonego, ale zachowywał się głośno w granicach
rozsądku. Głównej rozrywki dostarczył rozdział książki
Warniego Lewisa o czasach Ludwika XIV (uznałem go za
bardzo dobry) i parę fragmentów z Who Goes
Home21 CSL-a – książki o piekle, której tytuł, jak
zaproponowałem, powinien raczej brzmieć Hugo’s
Home22. Wróciłem dopiero po północy. Resztę czasu,
wyłączając obowiązki domowe i ogrodowe, zajmują mi
rozpaczliwe wysiłki dojścia w pisaniu Pierścienia do
odpowiedniej pauzy: schwytania Froda przez orków na
przełęczy Mordoru, zanim egzaminy zmuszą mnie do
przerwania pisania. Udało mi się to dzięki przesiadywaniu
do późna w nocy: w poniedziałek rano odczytałem C.S.L.
ostatnie dwa rozdziały (Jaskinię Szeloby i Sama
w rozterce). Przyjął je z niezwykłym entuzjazmem,
a ostatni rozdział wzruszył go do łez, więc chyba wszystko
idzie dobrze.

Księga czwarta Władcy Pierścieni została przepisana na


maszynie i wysłana do Christophera do Afryki Południowej.
Ten gorączkowy wybuch pisarstwa wyczerpał Tolkiena
psychicznie. Oznajmił Christopherowi: „Wrócę do pisania,
kiedy minie zmęczenie”. Na razie nic jednak nie robił.
„Jestem kompletnie pozbawiony wszelkiej inspiracji do pracy
nad Pierścieniem”, napisał w sierpniu, a pod koniec roku nie
miał nic nowego oprócz szkicu streszczenia reszty opowieści.
Zastanawiał się nad przepisaniem i dokończeniem The Lost
Road, zaczętej przed wielu laty niedokończonej powieści
o podróży w czasie, omawiał też z Lewisem pomysł
współpracy nad książką o naturze, funkcji i pochodzeniu
języka. Nic jednak z tych dwóch rzeczy nie wyszło,
a wspominając jakiś czas potem nieistniejącą książkę
o języku, Lewis opisał Tolkiena jako „wielkiego, ale
opieszałego i niesystematycznego człowieka”. Określenie
„opieszały” nie było całkiem sprawiedliwe, lecz
„niesystematyczny” często odpowiadało prawdzie.
W ciągu 1945 roku Tolkien zrobił bardzo niewielkie
postępy w pisaniu Władcy Pierścieni. 9 maja skończyła się
wojna w Europie. Następnego dnia zachorował Charles
Williams. Przeszedł operację w oksfordzkim szpitalu, lecz
15 maja zmarł. Mimo że Williamsa i Tolkiena nie łączyły
poglądy ani idee, byli dobrymi przyjaciółmi i strata napełniła
Tolkiena goryczą; symbolizowała fakt, że pokój nie oznacza
końca wszelkich kłopotów, co Tolkien wiedział aż nadto
dobrze. Podczas wojny powiedział Christopherowi:
„Usiłujemy pokonać Saurona za pomocą Pierścienia”, a teraz
napisał: „Ta Wojna jeszcze trwa (a ta, która już się skończyła,
czy też jej część, w dużej mierze została przegrana).
Oczywiście nie należy wpadać w taki nastrój, ponieważ
wojny zawsze są przegrywane, a Wojna zawsze trwa.
Niedobrze jest tracić siły”.
Strona z rękopisu Władcy Pierścieni z wczesnym rysunkiem
Tolkiena przedstawiającym bramę kopalń Morii.

Jesienią 1945 roku Tolkien został profesorem języka


i literatury angielskiej w Kolegium Merton, a co za tym idzie
– jego członkiem. Po Pembroke Merton wydało mu się
„przyjemnie nieformalne”. Kilka miesięcy później odejście na
emeryturę Davida Nichola Smitha zrodziło pytanie, kogo
powołać na stanowisko profesora literatury angielskiej
w Merton. Jako jeden z wyborców Tolkien napisał: „Powinien
to być C.S. Lewis lub może lord David Cecil, ale nigdy nic nie
wiadomo”. W końcu obaj ci kandydaci zostali odrzuceni
i stanowisko otrzymał Frank Percy Wilson. Chociaż nie ma
powodu przypuszczać, że Tolkien nie poparł Lewisa
w wyborach, rozdźwięk między przyjaciółmi nieco się
powiększył lub raczej, ściślej mówiąc, nastąpiło stopniowe
ochłodzenie stosunków ze strony Tolkiena. Nie można
dokładnie powiedzieć dlaczego. Lewis sam prawdopodobnie
niczego początkowo nie zauważył, a kiedy już to do niego
doszło, zaniepokoił się tym i zasmucił. Tolkien nadal
przychodził na spotkania Inklingów, podobnie jak jego syn
Christopher (który po wojnie podjął studia w Kolegium
Trinity). Christopher po raz pierwszy został zaproszony po
to, by czytać na głos Władcę Pierścieni, ponieważ Lewis
twierdził, że robi to lepiej od ojca, a później został Inklingiem
ze względu na własne zasługi. Chociaż jednak Tolkiena
regularnie widywano we wtorkowe ranki w Pod Ptakiem
i Pędrakiem, a w czwartkowe wieczory w Kolegium
Magdalen, między nim a Lewisem nie panowała już dawna
zażyłość.
Rozpad przyjaźni mogła częściowo przyśpieszyć niekiedy
surowa krytyka, jakiej Lewis poddawał pewne szczegóły
Władcy Pierścieni, a zwłaszcza jego komentarze na temat
wierszy, te bowiem (z wyjątkiem wierszy aliteracyjnych)
raczej mu się nie podobały. Uwagi Lewisa często urażały
Tolkiena, który zwykle się do nich nie stosował, tak że Lewis
później powiedział: „Nikt nie miał wpływu na Tolkiena –
równie dobrze można by próbować wpłynąć na
Banderzwierza”. Przyczyną rosnącego chłodu Tolkiena
mogło być także to, że nie podobały mu się opowieści
narnijskie Lewisa dla dzieci. W 1949 roku Lewis zaczął
czytać Tolkienowi pierwszą z nich, Lwa, czarownicę i starą
szafę. Spotkała się z pogardliwym prychnięciem. „To do
niczego! – powiedział Tolkien Rogerowi Lancelynowi
Greenowi. – To znaczy te nimfy i ich pląsy, i życie miłosne
fauna!”. Niemniej Lewis skończył opowieść. Kiedy została
wydana, a po niej kolejne jej części, cykl Narnia spotkał się
z takim samym entuzjazmem jak poprzednio Hobbit. Tolkien
nie potrafił jednak zmienić pierwotnego osądu. „To smutne –
napisał w 1964 roku – że Narnia i cała ta część dzieł C.S.L.
pozostaje poza zasięgiem mojego zrozumienia, podobnie jak
on nie rozumiał większości moich prac”. Niewątpliwie miał
wrażenie, że Lewis w jakiś sposób wykorzystał w swoich
książkach jego pomysły i tak jak nie podobała mu się
metamorfoza Lewisa z człowieka nawróconego
w popularnego teologa, być może zirytowało go to, że
przyjaciel i krytyk, który słuchał opowieści o Śródziemiu,
wstał z fotela, usiadł przy biurku, ujął pióro i sam spróbował
pisać. Co więcej, na pewno denerwowała Tolkiena sama
liczba książek Lewisa i niemal nieprzyzwoity pośpiech,
z jakim je tworzył. Siedem opowieści o Narnii zostało
napisanych i wydanych w ciągu zaledwie siedmiu lat, czyli
w okresie o połowę krótszym niż Władca Pierścieni. Był to
kolejny klin wbity między przyjaciół i po 1954 roku, kiedy
Lewis został wybrany na nową katedrę literatury
średniowiecznej i renesansowej w Cambridge i wiele czasu
spędzał poza Oksfordem, spotykali się stosunkowo rzadko.
Wraz z końcem wojny pojawił się dodruk Hobbita
i poczyniono przygotowania do wydania Rudego Dżila i jego
psa. Latem 1946 roku Tolkien zawiadomił wydawnictwo
Allen & Unwin, że dokładał wszelkich starań, aby skończyć
Władcę Pierścieni, lecz bezskutecznie. Prawda była taka, że
od późnej wiosny 1944 roku prawie się nim nie zajmował.
Oznajmił: „Naprawdę mam nadzieję, że skończę go przed
jesienią” i przez kilka następnych tygodni udało mu się
nawet wrócić do pisania. Pod koniec roku powiedział jednak
wydawnictwu, że pracuje nad „ostatnimi rozdziałami”. Wtedy
się przeprowadził.
Dom przy Northmoor Road był zbyt duży dla rodziny w jej
obecnym składzie i zbyt kosztowny w utrzymaniu. Tolkien
wpisał się więc na listę chętnych do zamieszkania w którymś
z domów Kolegium Merton i kiedy zwolnił się jeden z nich
przy Manor Road 3 w centrum Oksfordu, wynajął go. Razem
z Edith, Christopherem i Priscillą przeprowadzili się tam
w marcu 1947 roku. John pracował już jako ksiądz
w Midlands, a Michael, żonaty i mający maleńkiego syna, był
dyrektorem szkoły.
Prawie natychmiast Tolkien zdał sobie sprawę, że nowy
dom jest nieznośnie ciasny. Był to brzydki, mały budynek
z cegły. Nie miał gabinetu z prawdziwego zdarzenia,
a jedynie pokój na poddaszu. Ustalono, że gdy tylko Merton
będzie miało lepszy dom, rodzina znów się przeprowadzi. Na
razie jednak ten musiał wystarczyć.
Rayner Unwin, syn wydawcy Tolkiena, który jako dziecko
napisał recenzję z Hobbita, przyczyniając się tym do wydania
książki, studiował teraz w Oksfordzie i poznał Tolkiena.
Latem 1947 roku Tolkien osądził, że Władca Pierścieni jest
na tyle bliski ukończenia, że może pokazać Raynerowi
maszynopis większej części powieści. Po przeczytaniu
Rayner napisał do ojca, że jest to „dziwna książka”, lecz
„wspaniała i trzymająca w napięciu opowieść”. Spostrzegł,
że zmagania między ciemnością a światłem każą
podejrzewać alegorię, i stwierdził: „Szczerze mówiąc, nie
wiem, kto miałby ją czytać: dzieci wszystkiego nie ogarną,
lecz jeśli dorośli nie odniosą wrażenia, że czytanie jej jest
poniżej ich godności, to z pewnością będą się dobrze bawić”.
Nie miał najmniejszych wątpliwości, że książka zasługuje na
wydanie przez firmę ojca, i zasugerował, żeby podzielić ją na
części, zauważając, że pod pewnym względem pierścień
Froda przypomina pierścień Nibelungów.
Stanley Unwin przekazał te komentarze Tolkienowi.
Porównywanie jego Pierścienia z Pieśnią o Nibelungach
i Wagnerem zawsze go złościło; kiedyś powiedział: „Oba
pierścienie były okrągłe i na tym podobieństwo się kończy”.
Nie był też zadowolony z sugestii dotyczących alegorii;
odpisał: „Nie pozwól Raynerowi podejrzewać, że to
«alegoria». Sądzę, że w każdej opowieści wartej
opowiedzenia tkwi jakiś «morał». Nie jest to jednak tym
samym. Nawet zmagania między ciemnością a światłem (jak
on to nazywa, nie ja) stanowią dla mnie tylko etap w historii,
może przykład jej wzorca, lecz nie Wzorzec. Bohaterowie są
indywidualnościami – każdy ma oczywiście cechy
uniwersalne, bo inaczej nie byłoby w nich życia, nigdy jednak
nie reprezentują tych cech jako takich”. Mimo wszystko był
bardzo zadowolony z entuzjastycznej oceny Raynera i list
zakończył słowami: „Chodzi o to, żeby zakończyć rzecz
według planu, a potem poddać ją osądowi”.
Jednak nawet teraz jej nie skończył. Poprawiał, zajmował
się szczegółami i przepisywał wcześniejsze rozdziały,
poświęcając na to tyle czasu, że jego koledzy zaczęli uważać
go za straconego dla filologii. W dalszym ciągu nie potrafił
postawić ostatniej kropki.
Latem 1947 roku wprowadził zmiany w Hobbicie, mające
stanowić lepsze wyjaśnienie stosunku Golluma do
Pierścienia, a raczej wyjaśnienie lepiej pasujące do
kontynuacji książki. Następnie wysłał poprawiony tekst do
Stanleya Unwina z prośbą o opinię. Unwin błędnie założył, że
ma on zostać włączony do kolejnego dodruku Hobbita bez
dalszego omawiania i przekazał go bezpośrednio do działu
produkcji. Kiedy po wielu miesiącach Tolkien otrzymał
korektę dodruku, ze zdumieniem ujrzał poprawiony rozdział.
W następnych miesiącach Władca Pierścieni nareszcie
został ukończony. Tolkien wspominał, że „rzeczywiście
szlochał”, pisząc o powitaniu hobbitów na polach Cormallen.
Dawno temu postanowił przeprawić głównych bohaterów
przez morze na Zachód pod koniec książki i napisawszy
rozdział, w którym wypływają oni z Szarej Przystani, prawie
skończył olbrzymi rękopis. Prawie. „Lubię zamykać zaczęte
wątki”, powiedział kiedyś Tolkien i chciał, żeby w jego
wielkiej opowieści nie zostały żadne niezakończone epizody.
Napisał więc epilog, w którym Sam Gamgee opowiedział
swoim dzieciom, co stało się z każdą z głównych postaci,
które nie odpłynęły na Zachód. Epilog kończy się na tym, jak
Sam słyszy „westchnienia i szum Morza u brzegów
Śródziemia”.
I to rzeczywiście był koniec; teraz jednak Tolkien musiał
wiele razy przejrzeć cały tekst, żeby być całkowicie
zadowolonym ze swojej pracy. Trwało to długie miesiące.
Powiedział kiedyś o książce: „Nie ma w niej chyba wielu
zdań, które nie byłyby przerobione”. Następnie dwoma
palcami, bo nigdy nie nauczył się pisać dziesięcioma,
wystukał ostateczną wersję na maszynie ustawionej na łóżku
w pokoju na poddaszu, bo na biurku nie było już miejsca.
Pracę zakończył dopiero jesienią 1949 roku.
Tolkien pożyczył kompletny maszynopis C.S. Lewisowi,
który po przeczytaniu go tak mu odpowiedział:

Mój drogi Tollersie,


rzeczywiście uton berian holbytlas. Wychyliłem pełen
puchar i ugasiłem dawno niezaspokojone pragnienie.
Kiedy powieść na dobre nabiera tempa, systematyczne
potęgowanie się wielkości i potworności (przeplatane
zielonymi polankami, bez których rzecz cała byłaby nie do
zniesienia) prawie nie ma sobie równych w całej znanej mi
literaturze narracyjnej. Moim zdaniem są tu dwie
największe zalety: czyste stwarzanie wtórne – Bombadil,
upiory kurhanów, elfowie, entowie – jakby
z niewyczerpanych źródeł, oraz konstrukcja. A także
gravitas. Żaden romans nie potrafi odrzucić oskarżenia
o „eskapizm” z taką mocą. Jeśli dzieło błądzi, to
w kierunku wręcz przeciwnym: wszystkie zwycięstwa
przygaszonej nadziei i bezlitosne piętrzenie przeciwności
przed bohaterami są prawie zbyt bolesne. A długie
zakończenie po kulminacji – czy chciałeś tego, czy nie –
przypomina nam, że zwycięstwo jest tak przelotne jak
konflikt, że (jak powiada Byron) „nie ma moralisty
bardziej surowego nad przyjemność”, pozostawiając po
sobie ostateczne wrażenie głębokiej melancholii.
Oczywiście to nie wszystko. Jest wiele fragmentów, które
mógłbyś napisać inaczej lub w ogóle wyrzucić. Nie
wypowiadam w tym liście żadnej z moich uwag
krytycznych, bo już je słyszałeś i większość z nich
odrzuciłeś („odrzuciłeś” jest być może zbyt łagodnym
słowem na określenie Twojej reakcji co najmniej w jednym
wypadku). A gdyby nawet wszystkie moje zastrzeżenia
były uzasadnione (co oczywiście jest niemożliwe), to
błędy, jakie mógłbym Ci wytknąć, chyba tylko
zaszkodziłyby ocenie: wspaniałość opowieści wszystkie je
zaćmiewa. Ubi plura nitent in carmine non ego paucis
offendi maculis.
Gratuluję. Wszystkie strawione nad tym długie lata są
uzasadnione.
Twój
Jack Lewis

Sam Tolkien nie uważał, że książka jest bez zarzutu.


Powiedział jednak Stanleyowi Unwinowi: „Napisałem ją
własną krwią, taką, jaka jest, gęstą czy rzadką; inaczej nie
potrafię”.
Część VI
1949–1966: Sukces
1. Zatrzaśnięcie bram

Pisanie Władcy Pierścieni trwało dwanaście lat. Kiedy


Tolkien skończył książkę, dobiegał sześćdziesiątki.
Teraz oczywiście chciał ujrzeć tę olbrzymią książkę
w druku. Nie był jednak pewien, czy życzy sobie, żeby
wydało ją wydawnictwo Allen & Unwin, mimo że omawiał
z nim tę sprawę podczas pisania, a wydawnictwo zachęcało
go do pracy i chwaliło rękopis. Tolkien uważał bowiem, że
znalazł kogoś, kto zechce wydać Władcę Pierścieni wraz
z Silmarillionem.
W trakcie długich lat kontaktów z wydawnictwem Allen &
Unwin zaczął odczuwać gniew z powodu odrzucenia
Silmarillionu w 1937 roku, chociaż w gruncie rzeczy wcale
nie było to odrzucenie, Stanley Unwin jedynie powiedział, że
opowieść nie nadaje się na ciąg dalszy Hobbita. Tolkien
nabrał przekonania, że ma tu do czynienia z przypadkiem
typu „odrzucone raz – odrzucone na zawsze”. Szkoda mu
było, bo chciał wydać Silmarillion. Można było powiedzieć,
że Władca Pierścieni jest niezależną opowieścią, ale
ponieważ zawierał niejasne wzmianki na temat wcześniejszej
mitologii, byłoby o wiele lepiej, gdyby obie książki zostały
wydane razem. Najbardziej jednak Tolkienowi zależało na
znalezieniu czytelników dla tej wcześniejszej książki i obecna
sytuacja wydawała się idealna, a być może była to jedyna
szansa. Kiedy więc Milton Waldman z wydawnictwa Collins
wyraził zainteresowanie wydaniem obu dzieł, Tolkien zaczął
poważnie się zastanawiać nad opuszczeniem wydawnictwa
Allen & Unwin i związaniem się z Waldmanem.
Waldman, katolik, został przedstawiony Tolkienowi przez
Gervase’a Matthew, uczonego i dominikanina w jednej
osobie, który często przychodził na spotkania Inklingów.
Kiedy Waldman dowiedział się, że pisarz skończył wielką
kontynuację swojej bardzo poczytnej książki, Hobbita,
wyraził zainteresowanie i pod koniec 1949 roku Tolkien
wysłał mu gruby maszynopis. Nie był to jednak Władca
Pierścieni, lecz Silmarillion. To wcześniejsze dzieło
mitologiczne, rozpoczęte w 1917 roku jako Księga
zaginionych opowieści, wciąż było nieukończone, lecz
zamykając Władcę Pierścieni, Tolkien powrócił do niego
i znajdowało się ono w na tyle uporządkowanym stanie, że
Waldman mógł je przeczytać. Nigdy przedtem nie miał
z czymś takim do czynienia: była to dziwna, napisana
archaicznym stylem opowieść o elfach, złych mocach
i bohaterstwie. Część tekstu była w maszynopisie, lecz spore
fragmenty stanowiły strony zapisane pięknym charakterem
pisma. Waldman powiedział Tolkienowi, że według niego
dzieło jest nadzwyczajne i że chce je wydać – pod warunkiem
że Tolkien je skończy. Tolkien był zachwycony. Waldman
przeszedł pierwszą próbę: przyjął (wstępnie) Silmarillion.
Tolkien zaprosił go do Oksfordu i wręczył mu maszynopis
Władcy Pierścieni. Waldman wziął go ze sobą na święta
i zaczął czytać.
Prawie skończył na początku stycznia i znów powiedział
Tolkienowi, że jest zachwycony. „To prawdziwe dzieło
stworzenia”, napisał, chociaż dodał, że martwią go rozmiary
książki. Miał jednak sporą nadzieję, że Collins będzie mógł ją
wydać. Wydawnictwo znajdowało się w korzystnej sytuacji.
Większości wydawnictw, łącznie z oficyną Allen & Unwin, od
czasów wojny rozpaczliwie brakowało papieru, jednak firma
Collins była nie tylko wydawnictwem, lecz zarazem
drukarnią, wytwarzała też materiały piśmienne
i sztambuchy, otrzymywała więc o wiele większy przydział
papieru niż większość innych przedsiębiorstw. Jeśli zaś
chodziło o perspektywy handlowe długich mitologicznych
opowieści Tolkiena, prezes firmy William Collins powiedział
Waldmanowi, że z chęcią wyda książkę autora Hobbita.
W rzeczywistości Collins chciał zdobyć dochodowego
Hobbita, a Tolkien, niezbyt zadowolony z pierwszego
powojennego wydania książki, pozbawionego z przyczyn
ekonomicznych kolorowych ilustracji, powiedział
Waldmanowi, że z radością zgodzi się na odkupienie Hobbita
od wydawnictwa Allen & Unwin i wydanie go zgodnie z jego
pierwotnymi intencjami. Był także zły na swojego dawnego
wydawcę za niezbyt jego zdaniem odpowiednią reklamę
Rudego Dżila i jego psa i sądził, że Collins lepiej umie
sprzedawać książki. Wydawało się więc, że Tolkien i Collins
są gotowi do podjęcia współpracy.
Istniała jednak pewna sprawa, którą Waldman chciał
wyjaśnić. „Rozumiem – napisał do Tolkiena – że nie ma Pan
żadnych zobowiązań moralnych czy prawnych względem
wydawnictwa Allen & Unwin”. Tolkien odpowiedział:

Uważam, że nie mam żadnych zobowiązań prawnych.


W umowie na Hobbita była klauzula zastrzegająca
dwumiesięczną opcję na następną książkę. Została ona
wypełniona przez a) odrzucenie przez Stanleya Unwina
Silmarillionu oraz b) Rudego Dżila. Jestem jednak
w przyjaznych stosunkach osobistych ze Stanleyem U.,
a szczególnie z jego drugim synem Raynerem. Jeśli składa
się to na zobowiązanie moralne, to takie wobec nich mam.
Jeśli jednak mi się uda, spróbuję wyplątać z opieszałych
splotów A. i U. siebie, a przynajmniej Silmarillion i jego
ród – w miarę możliwości w przyjazny sposób.

W lutym 1950 roku Tolkien napisał do wydawnictwa Allen &


Unwin, że Władca Pierścieni jest ukończony, nie zachęcając
jednak do wykazania zbytniego zainteresowania.

Dzieło wymknęło mi się spod kontroli – oznajmił –


i wyprodukowałem potwora: niezwykle długi, złożony,
dość gorzki i przerażający romans, całkowicie
nieodpowiedni dla dzieci (jeśli odpowiedni dla
kogokolwiek w ogóle); i nie jest to właściwie ciąg dalszy
Hobbita, lecz Silmarillionu. Być może uważasz mnie za
śmiesznego i męczącego, ale chcę wydać obie te książki –
Silmarillion i Władcę Pierścieni. Na tym właśnie mi zależy.
Albo też zostawię go w takim stanie, w jakim się znajduje.
Nie ma mowy o żadnych radykalnych zmianach czy
skrótach. Nie będę jednak żywił żadnych uzasadnionych
pretensji (ani nie będę szczególnie zaskoczony), jeśli
odrzucisz tak wyraźnie niezyskowną propozycję.

Prawie jako przypis dodał, że obie książki mają razem


olbrzymią (wedle jego oceny) objętość: ponad 3300 stron.
Stanley Unwin przyznał, że długość książek stanowi
pewien problem, ale zapytał, czy nie można by ich podzielić
na „trzy czy cztery do pewnego stopnia samodzielne tomy”.
Nie, nie można, odpowiedział Tolkien; jedynym naturalnym
podziałem jest podział na dwa dzieła. Posunął się nawet dalej
w celowym zniechęcaniu Unwina. „Zastanawiam się teraz –
napisał – czy ktokolwiek poza moimi przyjaciółmi, z których
nie wszyscy wytrzymali do końca, zechce przeczytać coś tak
długiego. Nie sądź, że będę miał do Ciebie pretensje, jeśli nie
zechcesz się w to zaangażować”. („Żywię głęboką nadzieję,
że zrezygnuje i nie zażąda maszynopisu”, napisał do
Waldmana).
Jednak sir Stanley Unwin (który otrzymał szlachectwo tuż
po wojnie) nie zrażał się tak łatwo. Napisał z prośbą o radę
do swojego syna Raynera, który studiował na Uniwersytecie
Harvarda. Rayner odpowiedział:

Władca Pierścieni to na swój przedziwny sposób wielka


książka i zasługuje na wydanie. Ja sam podczas lektury
nigdy nie odczuwałem braku Silmarillionu. Mimo że autor
nie zamierza robić żadnych drastycznych poprawek itp.,
z pewnością jest to zadanie dla redaktora, który włączyłby
wszelkie naprawdę istotne materiały z Silmarillionu do
Władcy Pierścieni, nie zwiększając i tak potężnej objętości
książki, a nawet, w miarę możliwości, coś wycinając.
Tolkien nie chce tego robić, ale mógłby się tego podjąć
ktoś, komu ufa i kto rozumie dzieło (jeden z jego synów?).
Jeśli to nie wyjdzie, to uważam, że trzeba wydać Władcę
Pierścieni dla prestiżu, a Silmarillion, po kolejnym
zapoznaniu się z tekstem, sobie darować.

Stanley Unwin przesłał kopię tego listu Tolkienowi.


Tolkien wpadł we wściekłość. Napisał do Unwina
w kwietniu 1950 roku, że list Raynera potwierdził jego
najgorsze podejrzenia,

tzn. że być może weźmie Pan Władcę, ale że to aż za dużo


i że nie chce Pan żadnych ulepszeń; a z pewnością nie
Silmarillion, nad którym nie ma Pan zamiaru ponownie się
zastanawiać. Odrzucenie jest przecież odrzuceniem
i zachowuje swoją moc. Natomiast «darowanie sobie»
Silmarillionu po dyskretnym zwodzie i wzięcie Władcy
(zredagowanego) po prostu nie jest możliwe. Jak
z pewnością wyraźnie dałem przedtem do zrozumienia,
nie proponowałem i nie proponuję Władcy Pierścieni Panu
ani nikomu innemu na takich warunkach. Żądam decyzji,
tak lub nie, co do złożonej przeze mnie propozycji, a nie
jakiejś wyimaginowanej możliwości.

Stanley Unwin odpisał 17 kwietnia:

Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro, że uznał Pan za


konieczne postawić mi ultimatum, szczególnie w związku
z maszynopisem, którego nie widziałem w jego ostatecznej
i ukończonej wersji. Skoro wymaga Pan
natychmiastowego „tak” lub „nie”, odpowiedź brzmi
«nie»; lecz równie dobrze mogłaby ona brzmieć „tak”,
gdybym dysponował czasem i maszynopisem. Z żalem
czuję się zmuszony na tym poprzestać.
Tolkien osiągnął swój cel. Mógł teraz wydawać u Collinsa.
Tymczasem znowu się przeprowadził: Kolegium Merton
zaproponowało mu dom przy Holywell 99. Był to stary,
charakterystyczny budynek z wielką liczbą pokoi i Tolkien
wraz z Edith i Priscillą przeniósł się do niego z Manor Road
(odległej o zaledwie kilkaset metrów) na początku wiosny
1950 roku. Priscilla studiowała teraz w Lady Margaret Hall,
a Christopher, który już się wyprowadził z domu, pracował
jako niezależny nauczyciel na wydziale anglistyki i kończył
studia magisterskie.
Milton Waldman z wydawnictwa Collins był przekonany,
że jego firma wyda książki Tolkiena. Umówił Tolkiena na
wizytę w londyńskim biurze wydawnictwa, w którym Tolkien
poznał Collinsa, i omówił sprawę wydania książek z działem
produkcji. Wszystko wydawało się gotowe do podpisania
umowy i wydrukowania Władcy Pierścieni, a potem
Silmarillionu, chociaż Tolkien musiałby najpierw skończyć
książkę i sporo nad nią popracować, by doprowadzić ją do
stanu umożliwiającego druk. Pozostała jeszcze jedna sprawa:
w maju 1950 roku Waldman przyjechał do Oksfordu
i oznajmił Tolkienowi, że Władca Pierścieni „musi
natychmiast zostać skrócony”. Tolkien był skonsternowany.
Powiedział Waldmanowi, że „już często i dużo skracał”, ale
że spróbuje zrobić to jeszcze raz, gdy tylko znajdzie czas.
Waldman z kolei był zaskoczony Tolkienowską oceną
długości Silmarillionu – po ukończeniu dorównałby prawie
Władcy Pierścieni; maszynopis, który przeczytał, nie był aż
taki długi.
W rzeczywistości ocena Tolkiena była całkowicie błędna.
Objętość Silmarillionu w kształcie przewidzianym wówczas
do wydania wyniosłaby około 400 stron, a może mniej, ale
z pewnością nie osiągnęłaby 1600 stron Władcy Pierścieni.
Tolkien, który uważał, że Silmarillion jest równie ważny jak
późniejsza książka, nabrał przekonania, że ma on objętość
podobną do Władcy Pierścieni. Wcale też nie przyczynił się
do wyjaśnienia sprawy, wręczając Waldmanowi dodatkowe
rozdziały Silmarillionu bez wskazania, w którym miejscu
należy je włączyć do opowieści. Waldman nie krył
zaskoczenia. „Jestem trochę oszołomiony”, powiedział.
Negocjacje, które powinny być jasne i proste, komplikowały
się.
Waldman wyjechał do Włoch, gdzie zwykle spędzał
większość roku, Londyn odwiedzał tylko wiosną i jesienią.
Jego nieobecność też nie pomagała sprawie. William Collins
niewiele wiedział o książkach Tolkiena i wszystko zostawił
w rękach Waldmana. Potem Waldman zachorował i jego
jesienny przyjazd do Londynu opóźnił się. W rezultacie pod
koniec 1950 roku, roku ukończenia Władcy Pierścieni,
Tolkien nie przybliżył się ani o krok do jego wydania.
Wiadomość o tym przedostała się jakoś do Stanleya Unwina,
który napisał, że wciąż ma nadzieję na „zaszczyt bycia
związanym z wydaniem tego dzieła”. Ronald nie dał się
jednak tak łatwo przywabić do wydawnictwa Allen & Unwin.
Odpisał uprzejmie, ale o książce nie wspomniał.
Tolkienowi dużo czasu zajmowały obowiązki akademickie
i administracyjne, wizyty w Belgii (zawodowe) i Irlandii
(gdzie bywał egzaminatorem). Wkrótce minął kolejny rok bez
postępów w kwestii wydania książki. Pod koniec 1951 roku
napisał do Miltona Waldmana list, w którym na około
trzydziestu stronach przedstawił mu strukturę całej swojej
mitologii – w nadziei, że w ten sposób przekona go, że obie
książki są współzależne i nierozdzielne. W marcu 1952 roku
umowa z Collinsem wciąż nie była podpisana, a Silmarillion
nie był gotowy do druku. William Collins przebywał w Afryce
Południowej, Waldman we Włoszech, a cena papieru
skoczyła w górę. Tolkien (który w gruncie rzeczy ponosił
taką samą odpowiedzialność za opóźnienie co inni) napisał
do Collinsa, że jego czas został zmarnowany. Albo Władca
Pierścieni zostanie wydany natychmiast, albo Tolkien odeśle
maszynopis wydawnictwu Allen & Unwin. Rezultat był do
przewidzenia, bo William Collins, podobnie jak Stanley
Unwin, nie lubił ultimatów. Wrócił z Afryki Południowej,
przeczytał list Tolkiena i odpisał do niego 18 kwietnia 1952
roku: „Obawiam się, że przeraża nas duża objętość książki,
która przy obecnym koszcie papieru oznacza bardzo duże
nakłady finansowe”. Oznajmił, że rzeczywiście najlepszym
wyjściem dla Tolkiena byłoby odesłanie maszynopisu do
wydawnictwa Allen & Unwin.
Ale czy Allen & Unwin zechce przyjąć go z powrotem?
22 czerwca 1952 roku Tolkien napisał do Raynera
Unwina, który już wrócił do Anglii i pracował w firmie ojca:

Jeśli chodzi o Władcę Pierścieni i Silmarillion, to znajdują


się one w punkcie wyjścia. Jedna książka jest skończona,
druga wciąż niedokończona (czy też nieprzejrzana) i obie
pokrywają się kurzem. Zmieniłem jednak poglądy. Lepsze
coś niż nic! Chociaż stanowią one dla mnie jedność,
a Władca Pierścieni byłby o wiele lepszy jako część
pewnej całości, chętnie rozważyłbym wydanie
którejkolwiek części. Cenny czas ucieka. Co z Władcą
Pierścieni? Czy da się coś zrobić, żeby otworzyć bramy,
które sam zatrzasnąłem?
2. Duże ryzyko

Raynera Unwina nie trzeba było dwa razy prosić.


Zaproponował, żeby Tolkien natychmiast wysłał do
wydawnictwa maszynopis Władcy Pierścieni, i to jako
przesyłkę poleconą. Tolkien miał jednak tylko jeden
egzemplarz maszynopisu w ostatecznej i przejrzanej wersji,
której nie chciał powierzać poczcie. Wolał przekazać
maszynopis osobiście, lecz jak się okazało, nie było to
możliwe przez kilka tygodni. W sierpniu wyjechał na wakacje
do Irlandii i jeszcze w tym samym miesiącu odwiedził
George’a Sayera, przyjaciela C.S. Lewisa, który wykładał
w Kolegium Malvern i często przychodził na spotkania
Inklingów. Podczas pobytu u Sayera w Worcestershire
gospodarz nagrał Tolkiena czytającego fragmenty
i śpiewającego piosenki z Hobbita i Władcy Pierścieni,
którego maszynopis przywiózł ze sobą. Słuchając tych
nagrań, Tolkien był „bardzo zaskoczony ich siłą
oddziaływania oraz (jeśli wolno mi tak powiedzieć) własną
sprawnością jako narratora”. Po wielu latach, już po śmierci
pisarza, nagrane wtedy taśmy zostały wydane w postaci płyt
gramofonowych.
Tolkien nigdy przedtem nie zetknął się z magnetofonem,
udawał, że traktuje urządzenie Sayera z wielką
podejrzliwością, wypowiadając do mikrofonu Modlitwę
Pańską po gocku, by wypędzić wszelkie mogące się tam czaić
diabły. Po sesjach nagraniowych w Malvern znalazł się
jednak pod takim wrażeniem magnetofonu, że kupił podobne
urządzenie do użytku domowego i zaczął się bawić
sporządzaniem kolejnych nagrań ze swoich dzieł. Kilka lat
wcześniej napisał utwór, który okazał się bardzo udaną
„sztuką radiową”. Nosił tytuł The Homecoming of
Beorhtnoth, Beorhthelm’s Son [Powrót do domu
Beorhtnotha, syna Beorhthelma] i był właściwie „dalszym
ciągiem” staroangielskiego poematu The Battle of Maldon
[Bitwy pod Maldon], opowiadał bowiem o fikcyjnym
wydarzeniu, kiedy to dwaj służący księcia Beorhtnotha
wracają po ciemku na pole bitwy, by zabrać z niego ciało
swojego pana. Sztuka, napisana współczesnym
odpowiednikiem aliteracyjnego wiersza staroangielskiego,
podkreśla to, że przeminęła era heroicznych cech, których
uosobieniem są młody, pełen romantyzmu Torhthelm
i skontrastowany z nim praktyczny, stary rolnik Tídwald.
Tekst The Homecoming of Beorhtnoth powstał w 1945 roku,
lecz został opublikowany dopiero w 1953 roku w tomie
Essays and Studies. Nigdy nie był wystawiony na scenie, lecz
w rok po wydaniu nadał go trzeci program BBC. Ta radiowa
realizacja bardzo zirytowała Tolkiena, bo zignorowano w niej
aliteracyjne metrum i przedstawiono wiersz tak, jakby został
napisany w pentametrze jambicznym. On sam utrwalił na
magnetofonie we własnym gabinecie wersję o wiele bardziej
go zadowalającą, w której nie tylko odegrał obie role, ale
i zaimprowizował kilka pomysłowych efektów dźwiękowych.
Chociaż nagranie zostało dokonane wyłącznie dla zabawy,
stanowi doskonały przykład sporych talentów aktorskich
Tolkiena. Wykazał się nimi już przed wojną, kiedy w 1938
i 1939 roku grał Chaucera w Letnich rozrywkach,
zainscenizowanych w Oksfordzie przez Nevilla Coghilla
i Johna Masefielda. Recytował wtedy z pamięci Opowieść
księdza z orszaku Przeoryszy i (w następnym roku) Opowieść
Włodarza. Nie był zwolennikiem dramatu jako formy sztuki,
uważając go za nużąco antropocentryczny, a więc
ograniczony. Nie rozciągał jednak swojej niechęci na
dramatyczną prezentację poezji, do której to kategorii
prawdopodobnie zaliczał swojego Beorhtnotha.

19 września 1952 roku Rayner Unwin przyjechał do


Oksfordu po maszynopis Władcy Pierścieni. Jego ojciec, sir
Stanley Unwin, był w Japonii, więc wykonanie następnych
posunięć należało do Raynera. Postanowił nie opóźniać
wydania przez ponowne czytanie grubego maszynopisu, bo
przed pięciu laty widział niemal całość i wciąż dokładnie
pamiętał intrygę. Zaczął natychmiast sporządzać kosztorys
produkcji, chciał bowiem utrzymać cenę książki na poziomie,
jaki byłby osiągalny dla zwykłego czytelnika, a szczególnie
dla bibliotek publicznych. Po wyliczeniach i dyskusjach
w biurach wydawnictwa Allen & Unwin najlepszym
rozwiązaniem wydało się podzielenie książki na trzy tomy,
które można by sprzedawać (przy niewielkim zysku) po
dwadzieścia jeden szylingów. I tak była to duża kwota,
więcej, niż kosztowały najdroższe powieści, ale tylko tyle
dało się zrobić. Rayner wysłał do ojca telegram z pytaniem,
czy mogą wydawać książkę. Przyznawał, że istnieje „duże
ryzyko”, i ostrzegał, że firma może na tym przedsięwzięciu
stracić do tysiąca funtów. Zakończył jednak stwierdzeniem,
że jego zdaniem jest to dzieło geniusza. Sir Stanley Unwin
odpowiedział telegraficznie, żeby wydawać.
10 listopada 1952 roku Rayner Unwin zawiadomił
Tolkiena, że firma chce wydać Władcę Pierścieni na zasadzie
podziału zysków. Oznaczało to, że Tolkien nie otrzyma
zwyczajowego honorarium procentowego, lecz „połowę
zysków”, czyli nie otrzyma nic ze sprzedaży pokrywającej
koszty produkcji, lecz dostanie połowę każdej sumy
przekraczającej ten pułap. Tę metodę, będącą niegdyś
zwykłą praktyką, rzadko stosowano w innych
wydawnictwach, lecz sir Stanley Unwin wciąż ją
wykorzystywał przy wydawaniu potencjalnie nierentownych
książek. Z jednej strony, pomagała ona obniżać ich cenę,
ponieważ nie trzeba było uwzględniać w kosztach
dodatkowej sumy na honorarium autora. Z drugiej strony,
jeśli książka sprzedawała się nieoczekiwanie dobrze, autor
zyskiwał o wiele więcej niż w wypadku zwykłej umowy
o honorarium. W wydawnictwie Allen & Unwin nie
spodziewano się, by Władcę Pierścieni udało się sprzedać
w nakładzie przekraczającym kilka tysięcy egzemplarzy, bo
książka była gruba, niekonwencjonalna i nieprzeznaczona
dla konkretnego czytelnika – nie była ani książką dla dzieci,
ani powieścią dla dorosłych.
Wśród przyjaciół Tolkiena szybko rozniosła się
wiadomość, że dzieło nareszcie zostało przyjęte do druku.
C.S. Lewis napisał do niego z gratulacjami, zauważając:
„Myślę, że ta przedłużona ciąża pozbawiła Cię nieco
żywotności; po ukazaniu się książki nadejdzie czas nowej
dojrzałości i wolności”. W tym akurat czasie Tolkien
bynajmniej nie czuł się wolny. Chciał jeszcze raz przeczytać
maszynopis przed oddaniem do drukarni i wyczyścić go
z jakichkolwiek nieścisłości. (Na szczęście Rayner Unwin,
w przeciwieństwie do Miltona Waldmana, nie zażądał cięć).
Istniała też delikatna kwestia dodatków do książki, które
planował już od pewnego czasu i które miały zawierać
informacje ważne dla akcji, lecz nienadające się do
umieszczenia w ramach narracji. Na razie dodatki te istniały
jedynie w formie szkiców i porozrzucanych notatek i Tolkien
wiedział, że uporządkowanie ich zajmie mu bardzo dużo
czasu. Martwił się też koniecznością sporządzenia jasnej
i dokładnej mapy do książki, ponieważ zmiany topograficzne
i narracyjne zdezaktualizowały jego mapę roboczą
(narysowaną przed wielu laty przez Christophera). Oprócz
tego wszystkiego miał wieloletnie zaległości w pracy
akademickiej, których nie mógł już dłużej ignorować.
I w dodatku jeszcze raz postanowił się przeprowadzić.
Dom przy Holywell Street, w którym Tolkienowie
mieszkali od 1950 roku, miał swój styl, lecz mieszkanie
w nim okazało się prawie nie do zniesienia z powodu hałasu
z ulicy, wdzierającego się do środka przez cały dzień i sporą
część nocy. „Ten czarujący dom – pisał Tolkien – stał się
koszmarem: nie można w nim spać, pracować, cały się
trzęsie, rozbrzmiewa hałasem i jest przesiąknięty spalinami.
Oto nowoczesne życie. Mordor wśród nas”. Mieszkał teraz
sam z Edith, ponieważ Priscilla wyjechała do pracy
w Bristolu. Edith zaczęła bardzo kuleć z powodu gośćca
i zapalenia stawów i trudno jej było wchodzić i schodzić po
licznych w tym domu schodach. Wiosną 1953 roku Tolkien
znalazł i kupił dom w Headington, spokojnym przedmieściu
Oksfordu na wschód od centrum. Wprowadzili się tam
z Edith w marcu.
Mimo rozgardiaszu spowodowanego przeprowadzką
Tolkienowi udało się skończyć przeglądanie tekstu
pierwszego tomu Władcy Pierścieni do połowy kwietnia
i wysłać go do wydawnictwa, by można było zacząć go
składać. Wkrótce potem dostarczył tekst drugiego tomu.
Omówił już z Raynerem kwestię niezależnych tytułów dla
wszystkich trzech tomów, który to układ Unwin uważał za
lepszy od tytułu dla całości i numerów dla poszczególnych
tomów. Chociaż książka stanowiła jedną ciągłą opowieść,
a nie trylogię – co Tolkien zawsze wyraźnie podkreślał –
uznano, że najlepiej będzie wydawać ją w kolejnych tomach
o odmiennych tytułach, zdobywając w ten sposób trzy
zestawy recenzji i być może ukrywając rozmiary książki.
Tolkien nigdy nie był zadowolony z tego podziału i nalegał na
zachowanie tytułu Władca Pierścieni w stosunku do całości.
Po licznych dyskusjach uzgodnił z Raynerem tytuły
poszczególnych tomów: Drużyna Pierścienia, Dwie wieże
i Powrót króla, chociaż w rzeczywistości wolałby trzeci tom
zatytułować Wojna o Pierścień, ponieważ nie zdradzał on
w takim stopniu zakończenia powieści.
Problemy „produkcyjne”, z jakimi zetknął się teraz
Tolkien, były podobne do tych z czasów drukowania Hobbita.
Bardzo mu zależało, żeby jego ukochana książka została
wydana zgodnie z tym, co sobie zamierzył, lecz ponownie
wiele jego planów zostało zmienionych, często ze względu na
kwestie finansowe. Wśród pomysłów uznanych za zbyt
kosztowne znalazł się czerwony kolor ognistych liter
pojawiających się na Pierścieniu i chemigraficzna
reprodukcja kopii Księgi Mazarbul wykonanej przez
Tolkiena, nadpalonego i porwanego manuskryptu, który (w
opowieści) zostaje znaleziony w kopalniach Morii. Bardzo go
to zmartwiło, spędził bowiem wiele godzin, robiąc tę kopię,
zapisując karty księgi runami i pismem elfów, a potem
celowo je niszcząc, nadpalając ich brzegi i rozsmarowując po
papierze substancje wyglądające jak zaschnięta krew. Cała
ta praca okazała się teraz daremna23. Wpadł także w złość
po zobaczeniu pierwszej korekty, ponieważ drukarnia
zmieniła mu w kilku wypadkach pisownię, poprawiając
dwarves na dwarfs, elvish na elfish, further na farther oraz
(„co najgorsze”, jak stwierdził) elven na elfin. Winowajcy
zostali upomniani; bronili się, mówiąc, że kierowali się
jedynie pisownią podawaną w słownikach. (Podobne
„poprawki” zostały zrobione w 1961 roku, kiedy
wydawnictwo Puffin Books wydało Hobbita w miękkiej
oprawie, lecz tym razem, ku zmartwieniu Tolkiena, błędy
zostały wykryte dopiero wtedy, gdy książka trafiła do
księgarń). Inną przyczyną trosk była wciąż nierozwiązana
sprawa mapy lub raczej map, ponieważ uznano za konieczne
dodanie planu Shire’u. „Jestem w sytuacji bez wyjścia – pisał
w październiku 1953 roku. – Wpadłem w panikę. Mapy są
bardzo ważne i pilne, ale po prostu nie daję rady ich
narysować”. W końcu złożył tę pracę na barki swojego
pierwszego kartografa, Christophera, któremu jakoś udało
się zrozumieć nakładające się, pozmieniane i często
sprzeczne ze sobą szkice ojca i sporządzić z nich czytelną
i pięknie opisaną mapę ogólną oraz plan Shire’u.
Pierwszy tom Władcy Pierścieni miał się ukazać latem
1954 roku, a pozostałe dwa w krótkich odstępach po nim.
Nakład był skromny: 3500 egzemplarzy pierwszego tomu
i nieco mniej następnych, co w ocenie wydawnictwa powinno
zaspokoić umiarkowane zainteresowanie, jakie wedle
przypuszczeń wzbudzi książka. Co do reklamy to Rayner
Unwin z przerażeniem myślał o napisaniu tekstu na
skrzydełko obwoluty, jako że utwór wymykał się
konwencjonalnym opisom. Wraz z ojcem poprosili o pomoc
troje autorów, którzy prawdopodobnie mieliby coś
wartościowego do powiedzenia: Naomi Mitchison, która była
zachwycona Hobbitem, Richarda Hughesa, który dawno
temu chwalił tamtą książkę, i C.S. Lewisa. Wszyscy troje
odpowiedzieli pochwałami; pani Mitchison porównała
Władcę Pierścieni z fantastyką naukową i Malorym, a Lewis
z Ariostem. („Nie znam Ariosta – powiedział kiedyś Tolkien –
a gdybym nawet go znał, to na pewno bym go nie cierpiał”).
Zbliżał się dzień wydania pierwszego tomu. Tolkien zaczął
pisać tę książkę przed ponad szesnastoma laty. „Boję się jej
opublikowania – powiedział swojemu przyjacielowi, ojcu
Robertowi Murrayowi – bo nie będę mógł nie zwracać uwagi
na recenzje. Odsłoniłem swoje serce na pociski”.
3. Pieniądze czy prestiż

Ta książka jest jak grom z jasnego nieba. Powiedzieć, że


dzięki niej w niemal patologicznie antyromantycznych
czasach nagle powrócił romans heroiczny w całej swej
wspaniałości, bogactwie i bezwstydzie – to za mało. Dla
nas, żyjących w tym dziwnym okresie, ten powrót i czysta
ulga, jaką przynosi, jest niewątpliwie czymś ważnym.
W historii jednak samego romansu – historii sięgającej
korzeniami Odysei, a nawet poza nią – nie jest to powrót,
lecz postęp czy też rewolucja, podbój nowych obszarów.

Ta recenzja Drużyny Pierścienia (pierwszego tomu Władcy


Pierścieni) ukazała się w „Time and Tide” 14 sierpnia 1954
roku, kilka dni po wydaniu książki. Napisał ją C.S. Lewis.
Być może Lewis nieco przesadził, pisząc tekst reklamowy
dla wydawcy oraz recenzję, ale chciał zrobić wszystko, by
pomóc Tolkienowi; chociaż przed wysłaniem tekstu
reklamowego do Raynera Unwina ostrzegł przyjaciela:
„Nawet jeśli i on, i ty zaakceptujecie moje słowa, to przed
wykorzystaniem ich pomyślcie dwa razy: z całą pewnością
jestem bardzo, a może nawet coraz bardziej nienawidzonym
człowiekiem, którego nazwisko może uczynić wam więcej
złego niż dobrego”. Były to prorocze słowa, ponieważ
niejeden krytyk recenzujący książkę w sierpniu 1954 roku
wykazał osobistą niechęć do Lewisa i poświęcił (lub
zmarnował) wiele miejsca na wyszydzanie jego porównania
Tolkiena do Ariosta. Edwin Muir napisał w tygodniku
„Observer”: „Jedynie wielkie arcydzieło mogłoby się oprzeć
gradowi pochwał z obwoluty”, a chociaż Muir przyznał, że
książka mu się podobała, to oznajmił, że rozczarował go
„brak ludzkiej wnikliwości i głębi, której wymaga temat. Pan
Tolkien opisuje straszliwy konflikt dobra i zła, od którego
zależy przyszłość życia na Ziemi. Jego dobrzy bohaterowie są
konsekwentnie dobrzy, a źli niezmiennie nikczemni i w jego
świecie nie ma miejsca dla Szatana, złego i tragicznego
zarazem”. (Muir najwyraźniej przeoczył Golluma, postać złą,
tragiczną i prawie zbawioną). Kilku krytyków wyszydzało styl
prozy Tolkiena; wśród nich był Peter Green z „Daily
Telegraph”, który napisał, że „oscyluje on między
prerafaelitami a czasopismem dla chłopców”, a J.W. Lambert
stwierdził w „Sunday Times”, że opowieść ma dwie dziwne
cechy: „żadnego ducha religijnego i właściwie żadnych
kobiet” (obie te opinie nie są w pełni słuszne, lecz znalazły
odzwierciedlenie w późniejszych poglądach innych
krytyków). Mimo tych wszystkich ostrych ocen było jednak
wielu entuzjastów książki, a nawet wśród szyderców zdarzali
się nieliczni chwalący. Green w „Telegraph” musiał
przyznać, że książka „niewątpliwie fascynuje”, podczas gdy
Lambert napisał w „Sunday Times”: „Dziwaczna bzdura
z przesłaniem? Nie, akcja toczy się z narracyjną i obrazową
siłą, która wynosi ją ponad ten poziom”. Być może
najmądrzejszą uwagę zrobił recenzent z „Oxford Times”:
„Ludzie ściśle praktyczni nie będą mieli na tę książkę czasu.
Ludzie obdarzeni wyobraźnią dadzą się jej porwać, biorąc
udział w pełnej przygód wyprawie i żałując, że mają się
ukazać jeszcze tylko dwa tomy”.
Recenzje były na tyle dobre, że pomogły w sprzedaży
i wkrótce okazało się, że 3500 egzemplarzy pierwszego tomu
nie zaspokoi popytu. Półtora miesiąca po wydaniu książki
zamówiono dodruk. Sam Tolkien napisał: „Jeśli chodzi
o recenzje, to były o wiele lepsze, niż się obawiałem”.
W lipcu pojechał do Dublina, by przyjąć doktorat honoris
causa od Katolickiego Uniwersytetu Irlandii. W październiku
znów opuścił kraj, by odebrać kolejny doktorat, tym razem
w Liège. Te oraz inne sprawy opóźniały prace nad dodatkami
do Władcy Pierścieni. Drukarnia złożyła już tekst trzeciego
tomu, z którego Tolkien zdecydował się wyciąć nieco
sentymentalny epilog opowiadający o Samie i jego rodzinie.
Książka nie mogła jednak zostać wydrukowana bez dodatków
oraz powiększonej mapy Gondoru i Mordoru, którą Tolkien
uznał teraz za konieczną, a także indeksu imion i nazw, który
obiecał w przedmowie do pierwszego tomu.
Tom drugi, Dwie wieże, ukazał się w połowie listopada.
Recenzje były podobne w tonie do poprzednich. Zwolennicy
książki niecierpliwie czekali teraz na tom trzeci, bo opowieść
urywała się w chwili uwięzienia Froda w wieży Cirith Ungol
i jak stwierdził recenzent „Illustrated London News”:
„napięcie jest okrutne”. Tymczasem minął termin
dostarczenia dodatków ustalony przez wydawnictwo Allen &
Unwin. „Jest mi strasznie przykro – napisał Tolkien. – Bardzo
się staram”. Rzeczywiście, udało mu się wkrótce przesłać do
wydawnictwa nieco materiałów – ale nie wszystkie.
W Stanach Zjednoczonych wydawnictwo Houghton Mifflin
opublikowało Drużynę Pierścienia w październiku,
a niedługo potem Dwie wieże. Amerykańskie recenzje
pierwszych dwóch tomów były ogólnie ostrożne, jednak
entuzjastyczne artykuły W.H. Audena w „New York Timesie”
– stwierdzał tam: „Żadna książka, którą przeczytałem
w ciągu ostatnich pięciu lat, nie dała mi więcej radości” –
pomogły zwiększyć sprzedaż i w ciągu następnego roku
amerykańscy czytelnicy wykupili sporą liczbę egzemplarzy.
W styczniu 1955 roku, dwa miesiące po ukazaniu się
drugiego tomu, Tolkien wciąż jeszcze nie skończył tak pilnie
potrzebnych dodatków. Porzucił wszelką nadzieję na
sporządzenie indeksu nazw, stwierdziwszy, że zadanie to
zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uwolniony od tego ciężaru
w styczniu i lutym dopisał nieco materiału, ale stwierdził, że
praca jest potwornie trudna. Kiedyś planował przeznaczyć
cały jeden „specjalny tom” na szczegóły dotyczące historii
i języków jego mitologicznych ludów i zgromadził mnóstwo
notatek na te tematy. Teraz jednak musiał wszystko skracać,
ponieważ wydawca dawał na to niewiele miejsca na końcu
książki. Mimo wszystko usilnie pracował, poganiany listami,
które już zaczął dostawać od czytelników, traktujących
książkę niemal jako dzieło historyczne i domagających się
informacji na wiele tematów. Ich podejście bardzo mu
pochlebiało, ponieważ właśnie taką reakcję miał nadzieję
wzbudzić, a jednak zauważył: „Nie jestem wcale przekonany,
czy skłonność do traktowania tego wszystkiego jako jakiejś
wielkiej gry jest naprawdę zdrowa – na pewno nie dla mnie,
któremu takie reakcje wydają się jedynie zgubnie
atrakcyjne”. Mimo wszystko miło było wiedzieć, że materiały,
które tak pracowicie opracowywał, dotyczące kalendarza
Shire’u, władców Gondoru czy alfabetu tengwar Fëanora,
były chciwie czytane przez wielu ludzi.
W marcu dodatki wciąż pozostawały nieskończone i do
biura wydawnictwa Allen & Unwin zaczęły przychodzić ostre
w tonie listy domagające się wydania trzeciego tomu. Było
jasne, że powieść spotyka się z czymś więcej niż ze zwykłym
zainteresowaniem. Rayner Unwin usilnie prosił Tolkiena
o skończenie pisania, ale drukarnia otrzymała ostateczną
wersję dodatków dopiero 20 maja. Ostatnia mapa,
przygotowana przez Christophera, który nad jej finalną
wersją pracował bez przerwy całą dobę, została przysłana
kilka tygodni wcześniej, więc teraz nie powinno być już
żadnych opóźnień. Stało się inaczej. Najpierw tabela
z runami została źle wydrukowana i Tolkien musiał nanieść
poprawki. Potem drukarnia miała do Tolkiena jeszcze inne
pytania, lecz on wyjechał na wakacje do Włoch.
Odbył podróż statkiem i pociągiem z Priscillą, podczas gdy
Edith wybrała się z trojgiem przyjaciół na rejs po Morzu
Śródziemnym. Tolkien prowadził dziennik i odnotował w nim
swoje odczucia, kiedy to „przybył do centrum
chrześcijaństwa: wygnaniec z pogranicza i z dalekich
prowincji wrócił do domu, a przynajmniej do domu swych
ojców”. W poprzecinanej kanałami Wenecji czuł się „prawie
wolny od przeklętej choroby silników spalinowych, na którą
umiera świat”, później zaś napisał: „Wenecja wydała mi się
niewiarygodnie, po elfiemu cudowna – niczym sen o dawnym
Gondorze czy Pelargirze, przystani númenorejskich statków,
przed powrotem Cienia”. Razem z Priscillą pojechali do
Asyżu, gdzie dotarły do niego pytania z drukarni, lecz nie
mógł na nie odpowiedzieć bez notatek, które zostawił
w Oksfordzie. Powrót króla dotarł więc do księgarń dopiero
20 października, prawie rok po wydaniu Dwóch wież. Na
ostatniej stronie ukazała się notatka przepraszająca za brak
obiecanego indeksu.
Skoro wyszły już wszystkie trzy tomy, krytycy mogli
w pełni ocenić Władcę Pierścieni. C.S. Lewis złożył dziełu
kolejny hołd w „Time and Tide”: „Książka jest zbyt
oryginalna i zbyt bogata, by wydać jakąkolwiek ostateczną
ocenę po pierwszym czytaniu. Od razu jednak wiemy, że nas
zmieniła. Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi”. Do
pochwalnego chóru dołączył nowy głos, kiedy Bernard Levin
napisał w „Truth”, że uważa, iż jest to „jedno z najbardziej
niezwykłych dzieł literackich naszych czy jakichkolwiek
innych czasów. Pocieszające jest usłyszeć jeszcze raz w tym
pełnym zamętu okresie, że cisi posiądą ziemię”. Nadal
jednak krytykowano styl. John Metcalf napisał w „Sunday
Times”: „Tolkien o wiele za często popada w styl biblijny,
nadużywa szyku przestawnego i inkrustuje tekst
archaizmami”, a Edwin Muir ponowił atak w recenzji
w tygodniku „Observer” zatytułowanej Chłopięcy świat:
„Zdumiewające jest to, że wszystkie postacie to chłopcy
przebrani za dorosłych bohaterów. Hobbici, czyli niziołki, to
zwykli chłopcy; bohaterowie z plemienia ludzi dotarli do
piątej klasy, lecz rzadko wiedzą cokolwiek o kobietach,
chyba że z plotek. Nawet elfowie, krasnoludowie i entowie to
wieczni chłopcy, którzy nigdy nie osiągną dojrzałości”.
„Niech diabli wezmą Edwina Muira i jego opóźnione
dorastanie – prychnął Tolkien. – Jest na tyle dorosły, żeby
być trochę mądrzejszy. Gdyby miał tytuł magistra,
mianowałbym go profesorem poezji – słodka zemsta”.
Opinie były już teraz mocno podzielone. Książka zyskała
sobie obrońców i wrogów; jak napisał W.H. Auden: „Nikt nie
ma umiarkowanego zdania; ludzie uznają książkę albo, jak ja,
za majstersztyk gatunku, albo nie mogą jej znieść”. Tak już
miało pozostać do końca życia Tolkiena: najwyższe pochwały
z jednej strony, całkowita pogarda z drugiej. Tolkienowi
wcale to nie przeszkadzało, a nawet go bawiło. Napisał:

Władca Pierścieni
to jedna z tych rzeczy:
gdy lubisz, to lubisz;
gdy nie, to złorzeczysz.

Uniwersytet w Oksfordzie właściwie nie złorzeczył. Był na to


zbyt dobrze wychowany. Jak jednak opowiadał sam Tolkien,
jego koledzy mówili mu: „Teraz nareszcie wiemy, co robiłeś
przez te wszystkie lata! Dlaczego wydałeś tylko to, napisałeś
komentarz do tamtego, gramatyki i glosariusze zawsze
obiecywałeś, ale nigdy ich nie kończyłeś. Zabawiłeś się, teraz
jednak musisz wziąć się do pracy”. Pierwszym owocem tych
żądań był zaległy od kilku miesięcy wykład z cyklu
poświęconego elementom celtyckim w języku angielskim.
Tolkien zatytułował go Angielski i walijski i wygłosił
21 października 1955 roku, dzień po wydaniu Powrotu króla.
Było to dość rozwlekłe ujęcie relacji między tymi dwoma
językami; wykład (jak wyjaśnił Tolkien) miał stanowić jedynie
wstęp do cyklu. Z pewnością jest on wartościowy ze względu
na autobiograficzny komentarz Tolkiena dotyczący
zainteresowań językowych. Na początku wykładu przeprosił
za opóźnienie, dodając, że wśród wielu przyczyn znalazło się
„bardzo spóźnione wydanie dużego «dzieła», jeśli można je
tak nazwać, prezentującego w sposób najbardziej dla mnie
naturalny wiele z tego, czego się dowiedziałem, studiując
zagadnienia celtyckie”.
Było już jasne, że wydawnictwo Allen & Unwin nie straci
tysiąca funtów z powodu Władcy Pierścieni. Sprzedaż książki
stale rosła, choć nie zawrotnie. Zwiększyła się dzięki
adaptacji radiowej, która, oczywiście, nie spotkała się
z aprobatą Tolkiena. Żywił on zastrzeżenia do dramatu
w ogóle, a szczególnie do „adaptacji” opowieści, uważając,
że nieuchronnie sprowadza je to do ich wyłącznie ludzkiego,
a zatem najbardziej trywialnego wymiaru. Mimo wszystko
audycje radiowe przydały książce popularności i na początku
1956 roku autor otrzymał od wydawnictwa pierwszą zapłatę
wynikającą z umowy o podział zysków, czek na sumę ponad
3500 funtów. Było to znacznie więcej niż jego roczna pensja
na uniwersytecie i chociaż Tolkien był oczywiście
uradowany, zdał sobie sprawę, że wielkim problemem będzie
podatek dochodowy. W ciągu 1956 roku sprzedaż wzrosła
jeszcze bardziej i czek, który dostał po roku, opiewał na
znacznie większą sumę. Wobec tego niespodziewanego
przypływu gotówki Tolkien żałował, że nie wybrał możliwości
odejścia na emeryturę w wieku sześćdziesięciu pięciu lat
i zgodził się pracować jako profesor do sześćdziesiątego
siódmego roku życia, kiedy to zwykle kończyło się
w Oksfordzie pracę zawodową. Słusznie przewidywane
kłopoty z podatkiem dochodowym sprawiły, że kiedy w 1957
roku Marquette University, katolicka uczelnia ze
środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych, zaproponował
Tolkienowi kupno maszynopisów i rękopisów jego
najważniejszych opublikowanych dzieł, pisarz skwapliwie
przyjął ofertę. Za sumę 1250 funtów (wówczas
odpowiadającą pięciu tysiącom dolarów) oryginały Hobbita,
Władcy Pierścieni, Rudego Dżila i jego psa oraz wciąż
niewydanego Pana Błyska powędrowały wiosną 1958 roku za
Atlantyk.
Oprócz pieniędzy Władca Pierścieni przynosił Tolkienowi
zalew korespondencji od zachwyconych czytelników. Autor
dostał też list od prawdziwego Sama Gamgee, który
wprawdzie nie czytał książki, ale słyszał, że pojawia się
w niej jego nazwisko. Tolkien był zachwycony, wyjaśnił, skąd
ono tam się wzięło, i wysłał panu Gamgee podpisane przez
siebie wszystkie trzy tomy. Później powiedział: „Przez
pewien czas żyłem w strachu, że otrzymam list podpisany
«S. Gollum». Z tym trudniej byłoby mi sobie poradzić”.
Wydawnictwo Allen & Unwin rozpoczęło negocjacje
w sprawie przekładu Władcy Pierścieni na języki obce. Jako
pierwsze ukazało się w 1956 roku tłumaczenie holenderskie.
Tolkien ostro skrytykował początkowe próby przełożenia
przez tłumacza skomplikowanych nazw własnych.
Ostatecznie wersja holenderska spodobała się Tolkienowi,
o wiele mniej był natomiast zadowolony z tłumaczenia
szwedzkiego, które wyszło trzy lata później. Nie tylko nie
podobał mu się sam przekład (znał nieco szwedzki), lecz
rozgniewał go napisany przez tłumacza wstęp do książki.
Tolkien nazwał go „pięcioma stronami impertynenckich
bzdur”. Tłumacz zinterpretował w nim Władcę Pierścieni
jako alegorię współczesnej polityki światowej, przedstawił
obraz Tolkiena opowiadającego książkę „gromadzie
wnuków” i opisał bardzo zwykłe oksfordzkie przedmieście
Headington, gdzie mieszkał Tolkien (znajdujące się na
lekkim wzniesieniu, zwanym Headington Hill) jako „okolicę
pełną zielonych sadów (…) z kurhanami, czyli Headington
Hills, w tle”. Po złożeniu przez Tolkiena ostrego protestu
szwedzki wydawca wycofał wstęp z kolejnych wydań książki.
W następnych latach Władca Pierścieni został
przetłumaczony na wszystkie główne języki europejskie oraz
wiele innych, dzięki czemu Tolkien otrzymał wiele zaproszeń
zza granicy. Przyjął tylko jedno z nich: do Holandii na wiosnę
1958 roku. Wyprawa okazała się wielkim sukcesem. Tolkien
był pewien ciepłego przyjęcia – od kilku lat przyjaźnił się
z profesorem Pietem Hartingiem z uniwersytetu
w Amsterdamie, który przywitał go po przyjeździe
i wspaniale się nim opiekował. Głównym punktem programu
była „hobbicka kolacja”, zorganizowana przez
rotterdamskiego księgarza, podczas której Tolkien wygłosił
po angielsku błyskotliwą mowę usianą zwrotami
holenderskimi i elfimi. Częściowo była to parodia
przemówienia Bilba podczas przyjęcia otwierającego Władcę
Pierścieni i Tolkien zakończył ją słowami: „Upłynęło
dokładnie dwadzieścia lat od czasu, kiedy poważnie
zacząłem spisywać historię naszych czcigodnych hobbickich
przodków z Trzeciej Ery. Patrzę na wschód, zachód, północ
i południe i nie dostrzegam Saurona; widzę jednak, że
Saruman ma wielu potomków. My, hobbici, nie mamy
przeciwko nim żadnej magicznej broni. Mimo wszystko, moi
drodzy hobbici, wznoszę toast za hobbitów. Niechaj przeżyją
Sarumanów i znów ujrzą wiosnę wśród drzew”.
Teraz było już jasne, że Władca Pierścieni to coś w rodzaju
międzynarodowego „gorącego towaru”. Stanley Unwin
uprzedził Tolkiena, że wkrótce zaczną napływać oferty
zakupu praw do wersji filmowej, i obaj panowie uzgodnili
wspólną politykę: albo szacunek dla książki, albo dużo
pieniędzy. Jak ujął to sir Stanley, był to wybór między „forsą
a prestiżem”. Pierwsze awanse ze świata filmu pojawiły się
pod koniec 1957 roku, kiedy to do Tolkiena zgłosiło się
trzech amerykańskich biznesmenów z rysunkami do
planowanego filmu animowanego na podstawie Władcy
Pierścieni. Panowie ci (Forrest J. Ackerman, Morton Grady
Zimmerman i Al Brodax) przedstawili mu także scenariusz.
Przeczytawszy go, Tolkien stwierdził, że nie traktuje on
książki ze zbytnim szacunkiem. Kilka imion było
konsekwentnie pisanych z błędem (Boromir stał się
„Borimorem”), prawie wszystkie wędrówki zostały wycięte
i Drużyna Pierścienia przemieszczała się na grzbietach
orłów, a chleb podróżny elfów, zwany lembasami, został
określony jako „koncentrat żywnościowy”. Wszystko to nie
sprawiało wrażenia, że przyniesie Tolkienowi jakiś prestiż,
a ponieważ „kasa” też była niewielka, negocjacje zostały
zerwane. Był to jednak zwiastun przyszłości. Tymczasem
przychody Tolkiena z książek nie malały. „Obawiam się –
zauważył – że mimo wszystko wiele przemawia za
«wulgarniejszymi formami sukcesu literackiego», jak
niedawno określił to z pogardą pewien krytyk”.
Sprzedaż Hobbita i Władcy Pierścieni systematycznie rosła,
lecz aż do 1965 roku nie pojawiły się żadne drastyczne
zmiany. Na początku tego roku okazało się, że pewne
amerykańskie wydawnictwo, najwyraźniej niecierpiące na
nadmiar skrupułów, planuje wydać piracką wersję Władcy
Pierścieni w miękkiej oprawie, nie zamierzając płacić
Tolkienowi honorarium. Wydawnictwo zapewne sądziło, że
z powodu zamętu panującego ówcześnie w amerykańskim
prawie autorskim ujdzie mu to bezkarnie i że takie wydanie
bardzo dobrze się sprzeda, szczególnie wśród studentów,
którzy już wykazywali zainteresowanie książką. Jedynym
sposobem uratowania sytuacji było jak najszybsze
przygotowanie autoryzowanej edycji książki w miękkiej
oprawie przez amerykańskiego wydawcę Tolkiena, oficynę
Houghton Mifflin, jak planowano, we współpracy z Ballantine
Books. Aby jednak to nowe wydanie mogło być chronione
przez prawo autorskie, trzeba było wprowadzić w tekście
kilka zmian, dzięki czemu książka stałaby się „nowa”
z technicznego punktu widzenia. Rayner Unwin przyjechał
do Oksfordu, by wyjaśnić to wszystko Tolkienowi oraz
poprosić go o szybkie przejrzenie Władcy Pierścieni
i Hobbita, żeby i ta wcześniejsza książka mogła zostać objęta
ochroną. Tolkien zgodził się i zadowolony Unwin wrócił do
Londynu.
Zwykle samo słowo „przejrzenie” wystarczyło, by Tolkien
przystąpił do pracy. Tym razem jednak nic nie robił.
Przyzwyczaił się już do niedotrzymywania terminów
i niedostarczania maszynopisów na czas, a teraz szlifował
swoje nowe, właśnie napisane opowiadanie Kowal z Podlesia
Większego, pracował nad przekładem Pana Gawena oraz nad
notatkami do elfickiego wiersza Namárië, do którego jako
fragmentu Tolkienowskiego cyklu pieśni kompozytor Donald
Swann chciał napisać muzykę. Skończył wszystkie te prace
dopiero w czerwcu, a wtedy uważane przez Tolkiena i innych
za „pirackie” wydanie Władcy Pierścieni było już na rynku.
Wydawnictwo Ace Books odpierało zarzuty, twierdząc, że
jego wydanie w miękkiej oprawie nie jest nielegalne, chociaż
zostało opublikowane bez zgody Tolkiena czy jego
autoryzowanego wydawcy, a autor nie otrzymał żadnego
honorarium. W gruncie rzeczy wydawnictwo Ace Books
wydało powieść z pewną starannością, co przy cenie
siedemdziesięciu pięciu centów za tom czyniło jej zakup
prawdziwą okazją. W składzie pojawiło się kilka błędów, lecz
ogólnie rzecz biorąc, drukarnia dokładnie odtworzyła tekst
Tolkiena, co było dość absurdalne, zważywszy na to, że
zamieszczono we wstępie obietnicę indeksu nazw własnych,
a na końcu – notę przepraszającą za jego brak. Wydawnictwo
Ace Books było już dobrze znane z publikowania fantastyki
naukowej i na pewno wiele osób zamierzało kupić jego
wydanie, zanim na rynku pojawi się autoryzowana wersja
w miękkiej oprawie. Tolkien został poproszony o jak
najszybsze dokończenie poprawek (nad którymi, jak
zakładano w wydawnictwie Allen & Unwin, przez ostatnie
pół roku pilnie pracował).
Tolkien przystąpił więc do pracy, chociaż nie przy Władcy
Pierścieni, którego przejrzenie było pilne, ale przy Hobbicie,
który mógł poczekać. Spędził wiele godzin na poszukiwaniu
notatek na temat poprawek, które już sporządził, lecz nie
mógł ich znaleźć. Zamiast tego znalazł maszynopis
zatytułowany The New Shadow [Nowy cień], ciąg dalszy
Władcy Pierścieni, który zaczął pisać dawno temu, lecz
zarzucił po kilku stronach. Opowiadał on o powrocie zła do
Śródziemia. Tolkien nie kładł się do czwartej nad ranem,
czytając i rozmyślając. Kiedy następnego dnia zasiadł do
Hobbita, stwierdził, że znaczna część tekstu jest „bardzo
kiepska”, i musiał się powstrzymywać przed przepisaniem
całej książki. Robienie poprawek zajęło sporo czasu i kiedy
Tolkien zabrał się w końcu do Władcy Pierścieni, była już
pełnia lata. Zdecydował się wprowadzić zmiany, które miały
zlikwidować pewne nieścisłości, sprawdził też sporządzony
indeks, ale poprawiony tekst mógł wysłać do Ameryki
dopiero w sierpniu.
Tymczasem oficyna mająca wydać autoryzowaną wersję
w miękkiej oprawie, Ballantine Books, stwierdziła, że nie
może już dłużej czekać. Aby wprowadzić do księgarń
przynajmniej jedną książkę Tolkiena, opublikowało Hobbita –
z oryginału, nie czekając na poprawki Tolkiena, które
planowano włączyć do następnego wydania. Tolkien
otrzymał egzemplarz tego nowego wydania i zdumiał się
ilustracją na okładce. Mimo swojego moralnego „piractwa”
wydawnictwo Ace Books zaangażowało ilustratora, który
miał pojęcie o powieści, tymczasem okładka Ballantine Books
wydawała się nie mieć z Hobbitem nic wspólnego, było
bowiem na niej wzgórze, dwa ptaki emu i dziwne drzewo
z pękatymi owocami. Tolkien wybuchnął: „Co to ma
wspólnego z samą opowieścią? Co to za miejsce? Skąd się
wzięły emu? I co to jest to coś na pierwszym planie
z różowymi bańkami?”. Kiedy nadeszła odpowiedź, że
ilustratorka nie miała czasu na przeczytanie książki, a obiekt
z różowymi bańkami „miał się kojarzyć z choinką”, Tolkien
mógł jedynie odpowiedzieć: „Zaczynam mieć wrażenie, że
zostałem zamknięty w domu dla obłąkanych”.
W październiku 1965 roku w Stanach Zjednoczonych
zostało wydane „autoryzowane” trzytomowe wydanie Władcy
Pierścieni w miękkiej oprawie z poprawkami Tolkiena oraz
dwoma emu i choinką na okładce pierwszego tomu, chociaż
później ilustracja ta została zastąpiona jednym z rysunków
Tolkiena; kolejne dwa jego rysunki zdobiły tom drugi i trzeci.
Każdy egzemplarz zawierał przesłanie od Tolkiena: „Jedynie
to wydanie w miękkiej oprawie zostało opublikowane za moją
zgodą i przy mojej współpracy. Ci, którzy poczuwają się do
(przynajmniej) uprzejmości względem żyjących autorów, nie
będą kupować innych wydań, lecz jedynie niniejsze”.
Nie odniosło to jednak pożądanego skutku natychmiast.
Wydanie Ballantine kosztowało (z powodu honorarium
autorskiego) o dwadzieścia centów więcej za tom niż
wydanie Ace i początkowo amerykańscy studenci go nie
faworyzowali. Najwyraźniej trzeba było zrobić coś jeszcze.
Co dziwne, sam Tolkien odegrał znaczną i skuteczną rolę
w rozpoczynającej się kampanii; dziwne, bo nie był
człowiekiem interesu, tkwiła też w tym pewna ironia, gdyż
jego niepoważne nawyki z ostatnich kilku lat przyniosły mu
teraz korzyść. Tolkien przyzwyczaił się do „marnowania”
czasu przeznaczonego na przygotowywanie książek do
druku, pisząc niezliczone odpowiedzi na listy czytelników,
oznaczało to jednak, że miał już liczne grono miłośników,
szczególnie w Ameryce, którzy teraz z radością byli gotowi
przyjść mu z pomocą. Wpadł na pomysł wkładania do listów
do wszystkich swoich amerykańskich korespondentów
notatki z informacją, że wydanie Ace jest nieautoryzowane
i z prośbą o powiadomienie o tym znajomych. Odniosło to
wkrótce niezwykły skutek. Amerykańscy czytelnicy nie tylko
przestali kupować wydanie Ace, lecz żądali od księgarzy,
często w ostrych słowach, żeby usunęli je z półek. Do bitwy
włączył się też niedawno sformowany klub miłośników
Władcy Pierścieni, The Tolkien Society of America. Pod
koniec roku sprzedaż książek wydanych przez Ace Books
gwałtownie spadła, a kiedy sprawą zainteresowała się
organizacja Science Fiction Writers of America, czyli
wpływowe ciało, które zaczęło wywierać silny nacisk na Ace,
wydawnictwo napisało do Tolkiena, oferując mu honorarium
za każdą sprzedaną książkę i deklarując, że po wyczerpaniu
obecnych zapasów książka nie zostanie wznowiona. Został
więc podpisany traktat pokojowy i „wojna o Śródziemie”, jak
nazwał ten konflikt pewien dziennikarz, dobiegła końca.
Nie to jednak było najważniejszym skutkiem całej sprawy.
Spór wzbudził szerokie zainteresowanie, w związku z czym
nazwisko Tolkiena i tytuły jego książek stały się znane
w całej Ameryce. W 1965 roku sprzedano około stu tysięcy
egzemplarzy Władcy Pierścieni wydanego przez Ace Books,
lecz liczba ta została wkrótce przekroczona przez wydanie
„autoryzowane”, które szybko osiągnęło pułap miliona
egzemplarzy. Wydawnictwo Ace nieświadomie zrobiło
Tolkienowi przysługę, pomogło bowiem wydźwignąć książkę
z „szacownego” statusu wydania w twardej oprawie,
w którym ugrzęzła na kilka lat, i umieściło ją na szczycie listy
bestsellerów literatury popularnej. Zaczął się teraz okres
kultu Władcy Pierścieni na uniwersyteckich kampusach.
Najwyraźniej pisarstwo Tolkiena przemawiało do
amerykańskich studentów. Pojawiający się tam nacisk na
ochronę naturalnego krajobrazu przed zniszczeniami
powodowanymi przez społeczeństwo przemysłowe
harmonizował z rozwijającym się ruchem ekologicznym;
łatwo było znaleźć we Władcy Pierścieni bardzo aktualną
problematykę. Jego główną atrakcję stanowiło jednak, co
dawno temu dostrzegł Lewis, śmiałe nawiązanie do tradycji
romansu heroicznego. Co surowsi krytycy mogli to nazwać
eskapizmem, a jeszcze surowsi – porównywać to z groźnym
wpływem narkotyków halucynogennych, modnych wówczas
w pewnych studenckich kręgach, lecz dla setek tysięcy
młodych Amerykanów opowieść o podróży Froda
z Pierścieniem stała się teraz tą jedyną książką,
przewyższającą wszystkie poprzednie bestsellery. Pod koniec
1966 roku pewna gazeta donosiła: „W Yale trylogia sprzedaje
się lepiej niż Władca much Williama Goldinga w swoim
najlepszym okresie. Na Uniwersytecie Harvarda
prześcignęła Buszującego w zbożu J.D. Salingera”. Zaczęły
się pojawiać znaczki do przypinania z napisami: „Frodo
żyje”, „Gandalf na prezydenta” i „Przybywajcie do
Śródziemia”. Wzdłuż zachodniego wybrzeża Stanów
Zjednoczonych i w Nowym Jorku jak grzyby po deszczu
wyrastały filie Towarzystwa Tolkienowskiego, z których
w końcu powstało Mythopoeic Society, stawiające sobie za
cel także studiowanie dzieł C.S. Lewisa i Charlesa Williamsa.
Członkowie klubów miłośników Władcy Pierścieni
organizowali „hobbickie pikniki”, na których jedli pieczarki,
pili jabłecznik i przebierali się za postacie z książki. W końcu
pisarstwo Tolkiena zaczęło zdobywać szacunek
w amerykańskich kręgach akademickich i stało się tematem
rozpraw zatytułowanych na przykład Parametryczna analiza
konfliktu antytezowego oraz ironii we Władcy Pierścieni
J.R.R. Tolkiena. W księgarniach uniwersyteckich zaczęły się
pojawiać tomy poświęconej mu krytyki. Swój entuzjazm dla
dzieł Tolkiena wyrazili córka prezydenta, astronauta
i gwiazda filmowa. Wśród napisów na murach
amerykańskich miast można było zobaczyć i taki:
„J.R.R. Tolkien is Hobbit-forming”24.
Płomień amerykańskiego entuzjazmu rozprzestrzenił się
na inne kraje. Podczas jakichś uroczystości w Sajgonie
widziano wietnamskiego tancerza z tarczą, na której
namalowane było pozbawione powieki oko Saurona, a na
Borneo powstało Frodo Society. Mniej więcej w tym samym
czasie znacznie wzrosło zainteresowanie książkami Tolkiena
w Wielkiej Brytanii, częściowo dlatego, że dorastali ich
pierwsi czytelnicy, którzy teraz dzielili się swoim zachwytem
ze znajomymi, a częściowo jako odzwierciedlenie kultu
narodzonego w Ameryce. Sprzedaż książek znacznie wzrosła,
w Londynie i w całym kraju zaczęli się spotykać członkowie
Towarzystwa Tolkienowskiego, studenci Warwick University
przemianowali otaczającą teren uczelni Ring Road na
Tolkien Road, zaczęło też wychodzić „psychodeliczne
czasopismo” „Gandalf’s Garden” [Ogród Gandalfa], którego
celem było „skontaktowanie ze sobą pięknych ludzi”.
Pierwszy numer wyjaśniał, że postać Gandalfa „została
szybko wchłonięta przez młodzieńczego ducha świata jako
postać mitologicznego bohatera naszego wieku”.
Jeśli chodzi o samego Tolkiena, to pisząc do swojego
kolegi Normana Davisa, określił powszechny entuzjazm
wobec swoich książek jako „godny ubolewania kult”,
a reporterowi pytającemu, czy cieszy go zainteresowanie
młodych Amerykanów, odpowiedział: „Sztuka ich porusza,
a oni nie wiedzą, czym są poruszeni, i bardzo się tym upajają.
Wielu młodych Amerykanów angażuje się w te opowieści
w sposób zupełnie mi obcy”.
Sprzedaż wciąż rosła i chociaż trudno podać dokładne
liczby, wydaje się, że do końca 1968 roku na świecie
sprzedano około trzech milionów egzemplarzy Władcy
Pierścieni. Pojawiały się liczne tłumaczenia na rozmaite
języki.
Tolkiena zaczęło poszukiwać coraz więcej dziennikarzy i –
chociaż z zasady nie przepadał za udzielaniem wywiadów –
ze względu na wrodzoną uprzejmość nie potrafił ich
odprawiać; w końcu wybrał kilku, których szczególnie lubił,
i komunikował się wyłącznie z nimi. Odwiedzały go
w interesach przeróżne osoby związane z jego książkami
i mimo że Tolkien pragnął spokoju, zwykle zgadzał się je
przyjąć. W zasadzie nabierał sympatii do ludzi przy
pierwszym spotkaniu, lecz szybko zaczynali go irytować; być
może mając to na względzie, nastawiał budzik na dzwonienie
w kilka minut po rozpoczęciu wizyty, po czym dawał do
zrozumienia, że ma jakąś pilną sprawę i odprowadzał gościa
do drzwi.
Do Tolkiena zaczęli pielgrzymować rozentuzjazmowani
Amerykanie. Przeprowadził z nim wywiad dla fanzinu „Dick
Plotz” członek założyciel Tolkien Society of America.
Z Illinois przyjechał profesor Clyde S. Kilby, bardzo
zainteresowany Silmarillionem, na którego miłośnicy
Tolkiena z niecierpliwością czekali; Tolkien pokazał
Kilby’emu niektóre maszynopisy i z zadowoleniem wysłuchał
jego pochwał. Przyjechał inny akademik ze środkowego
zachodu, William Ready, by później opublikować o Tolkienie
książkę, którą ten ocenił jako „obraźliwą i ubliżającą”. Od
tego czasu staranniej dobierał gości. Na początku 1968 roku
BBC nakręciło o nim film zatytułowany Tolkien in Oxford;
przed kamerą zachowywał się swobodnie i nawet mu się to
podobało. W sumie jednak taki stan rzeczy wcale go nie
cieszył. Napisał do jednego ze swoich czytelników:
„Obawiam się, że zostać za życia postacią kultową wcale nie
jest przyjemnie. Mimo wszystko nie sprawia to, że puchnę
z dumy, lecz raczej powoduje, że czuję się niezwykle mały
i nie na miejscu. Jednak nos nawet bardzo skromnego bożka
nie może pozostać całkowicie obojętny na słodki zapach
kadzideł”.
Część VII
1959–1973: Ostatnie lata
1. Headington

Sława go zdumiewała. Nie było to coś, czego kiedykolwiek


się spodziewał lub uznawał za właściwe. Oczywiście, niech
czytelnicy zachwycają się jego opowieściami, ale dlaczego
mieliby robić taki raban wokół jego osoby? A rzeczywiście
robili raban. Tolkien musiał zajmować się olbrzymią stertą
korespondencji od wielbicieli, a wielu z nich przysyłało mu
nie tylko listy. Obdarowywali go przeróżnymi prezentami:
obrazami, rzeźbami, pucharami, swoimi zdjęciami
w przebraniu postaci z książek, nagraniami, jedzeniem,
piciem, tytoniem i tkaninami. Dom przy Sandfield Road 76,
w którym mieszkali Tolkienowie, i tak pękał w szwach od
książek i papierzysk, a teraz doszły do tego jeszcze prezenty.
Tolkien całe dnie spędzał na pisaniu podziękowań. Kiedy
wydawnictwo Allen & Unwin zaproponowało pomoc
w odpisywaniu na listy, przyjął ją z wdzięcznością. Ponieważ
jednak jego adres domowy został nieco rozreklamowany,
a numer telefonu można było znaleźć w książce telefonicznej
Oksfordu, spokój Tolkiena bywał zakłócany też w inny
sposób. Zaczęli się pojawiać goście przychodzący bez
zapowiedzi, by prosić o autograf lub pieniądze. Zwykle byli
grzeczni, czasami szaleni lub groźni. W środku nocy potrafił
zadzwonić telefon: jakiś nieznany Amerykanin chciał
rozmawiać z samym Tolkienem, zupełnie nie zdając sobie
sprawy z różnicy czasu. Najgorsze zaś było to, że ludzie
zaczęli mu robić zdjęcia przez okna. Coś takiego nie powinno
się zdarzać w uporządkowanym świecie, w wysprzątanym
Shire.

Z biegiem lat wiele cech Tolkiena zaczęło się pogłębiać.


Szybka mowa, zła dykcja i nadużywanie zdań wtrąconych
były coraz bardziej zauważalne. Stare przekonania, jak
niechęć do kuchni francuskiej, stawały się absurdalnymi
karykaturami samych siebie. To, co Tolkien kiedyś napisał
o uprzedzeniach C.S. Lewisa, można było odnieść teraz do
niego samego: „Miał ich kilka, a niektóre z nich, oparte na
ignorancji, lecz nieprzenikalne dla informacji, były nie do
wykorzenienia”. Nie miał jednak aż tylu uprzedzeń, co Lewis,
a i słowo „uprzedzenie” nie jest właściwe, sugeruje bowiem,
że owe poglądy były podstawą jego działania, podczas gdy
w istocie nawet te co dziwniejsze rzadko miały wpływ na
zachowania Tolkiena. Nie tyle była to kwestia uprzedzeń, ile
raczej dość często spotykany w oksfordzkim środowisku
zwyczaj wypowiadania dogmatycznych twierdzeń na temat
spraw, o których wiedziało się bardzo mało.
Pod pewnymi względami starość głęboko niepokoiła
Tolkiena, lecz pod innymi uwydatniła w nim najlepsze cechy.
Smuciła go świadomość zanikania sił i w 1965 roku napisał:
„Trudno mi pracować – zaczynam czuć się staro, wypala się
ogień”. Czasami pogrążało go to w rozpaczy i w późniejszych
latach szczególnie często wpadał w ponury nastrój, który
zawsze charakteryzował jego życie; już samo wycofanie się
na emeryturę wystarczyło do ujawnienia się tej strony jego
natury. Jednak druga strona jego osobowości, radość życia
i towarzyskość, nic nie straciła ze swojej siły, a nawet się
umocniła, równoważąc narastającą melancholię. Zbliżanie
się starości było dla niego korzystne fizycznie. Kiedy
zmarszczki i fałdy nadały miękkości kanciastym rysom jego
pociągłej twarzy, a pod kolorową kamizelką, którą nosił teraz
prawie zawsze, dało się zauważyć ślad otyłości, znajomi
dostrzegli, że ze starością jest mu wyraźnie do twarzy. Jego
umiejętność zabawiania towarzystwa rosła z upływem lat,
a błyszczące oczy, żarliwy sposób mówienia, głośny śmiech,
przyjazne nastawienie i wylewność przy stole czy przy barze
czyniły z niego niezwykle sympatycznego kompana.
„Lubił towarzystwo serdecznych przyjaciół – napisał C.S.
Lewis w nekrologu Tolkiena – i najlepiej czuł się
w niewielkiej ich grupie, gdzie panował duch cyganerii,
literatury i chrześcijaństwa zarazem”. Kiedy jednak latem
1959 roku Tolkien odszedł na emeryturę, prawie rozmyślnie
odciął się od przyjaciół, od towarzystwa tych, których
(oprócz swojej rodziny) kochał najbardziej, w rezultacie
czego poczuł się nieszczęśliwy. W tych ostatnich latach wciąż
widywał się z Lewisem, czasami odwiedzał pub Pod Ptakiem
i Pędrakiem lub też Kilns, dom Lewisa znajdujący się po
drugiej stronie Headington. Możliwe, że ich stara przyjaźń
mogłaby przetrwać, gdyby Tolkien nie był zdumiony, a nawet
rozgniewany małżeństwem Lewisa z Joy Davidman, które
trwało od 1957 roku do jej śmierci w trzy lata później.
Stanowisko Tolkiena może wyjaśnić to, że Joy była rozwódką;
żywił on zdecydowaną niechęć do podporządkowania się
oczekiwaniom Lewisa, że przyjaciele będą nadskakiwać jego
nowej żonie, podczas gdy w latach trzydziestych Lewis, wzór
starego kawalera, ignorował to, że jego przyjaciele mają
żony, do których muszą wracać. Było w tym jednak coś
więcej. Zupełnie jakby Tolkien poczuł się z powodu tego
małżeństwa zdradzony, urażony wtargnięciem kobiety w jego
przyjaźń z Lewisem, podobnie jak Edith była urażona
wtargnięciem Lewisa w jej małżeństwo. Jak na ironię to
właśnie Edith zaprzyjaźniła się z Joy Davidman.
Zarzucenie przez Tolkiena w połowie lat pięćdziesiątych
regularnych spotkań z Lewisem zamykało „klubowy” rozdział
jego życia, rozdział, który rozpoczął się wraz z powstaniem
T.C.B.S., a osiągnął kulminację w epoce Inklingów. Odtąd
Tolkien stał się zasadniczo samotnym człowiekiem,
spędzającym większość czasu w domu. Działo się to głównie
z konieczności, bardzo się bowiem martwił zdrowiem
i samopoczuciem Edith, a ponieważ z każdym rokiem kulała
coraz bardziej i cierpiała na stałe dolegliwości przewodu
pokarmowego, Tolkien uznał przebywanie z nią za swój
obowiązek. Ta zmiana stylu życia była także do pewnego
stopnia celowym wycofaniem się ze środowiska, w którym
przebywał i pracował od czterdziestu lat; sam Oksford się
zmieniał i pokolenie Tolkiena ustępowało innemu gatunkowi
ludzi: mniej rozmownemu, mniej towarzyskiemu w dawnym
stylu i z całą pewnością mniej chrześcijańskiemu.
W mowie pożegnalnej, wygłoszonej w wypełnionej po
brzegi auli Kolegium Merton pod koniec swojego ostatniego
semestru letniego, Tolkien wspomniał o niektórych zmianach
zachodzących w Oksfordzie. Kilkoma kąśliwymi uwagami
skwitował wzrastający nacisk na studia doktoranckie, które
opisał jako „degenerację prawdziwej ciekawości
i entuzjazmu do poziomu «gospodarki planowej», w której
czas przeznaczony na badania zostaje wepchnięty w mniej
czy bardziej standardową skórkę i przerobiony na kiełbaski,
których wielkość i kształt są ustalone przez naszą małą
książeczkę kucharską”. Zakończył jednak nie omówieniem
jakichś spraw akademickich, lecz cytatem z własnej pieśni
pożegnalnej w języku elfów, Namárië. Wreszcie, po czterech
dekadach służenia uniwersytetowi, mógł poświęcić cały czas
swoim legendom, a szczególnie – ukończeniu Silmarillionu,
który wydawnictwo Allen & Unwin teraz bardzo chciało
wydać i na który czekało już od wielu lat.

Sandfield Road nie było najlepszym miejscem dla emeryta.


Tolkien mieszkał tu już od sześciu lat i zdawał sobie sprawę
z jego niedogodności, ale mimo wszystko nie spodziewał się
poczucia izolacji, które zaczęło mu doskwierać, kiedy nie
musiał już odbywać codziennej podróży do kolegium. Dom
przy Sandfield Road znajdował się o trzy i pół kilometra od
centrum Oksfordu, a najbliższy przystanek autobusowy był
dość daleko, dalej, niż Edith mogła przejść bez trudności.
W związku z tym każda wyprawa do Oksfordu czy na zakupy
w Headington wymagała wezwania taksówki. Znajomi też nie
odwiedzali Tolkienów tak często jak wtedy, gdy mieszkali
w centrum. Jeśli chodzi o rodzinę, to Christopher i jego żona
Faith często wpadali z wizytą; to właśnie Faith, która była
rzeźbiarką, wykonała popiersie teścia, podarowane
Tolkienowi przez wydział anglistyki z okazji przejścia na
emeryturę. Później polecił on odlać je z brązu na własny
koszt; popiersie zostało ustawione w bibliotece wydziału.
Christopher, który został wykładowcą, a później członkiem
New College, miał dużo pracy. John opiekował się swoją
parafią w Staffordshire, a Michael uczył w Midlands
i odwiedzał rodziców z rodziną (synem i dwiema córkami)
bardzo rzadko. Priscilla wróciła już do Oksfordu i pracowała
jako kurator sądowy, często więc widywała się z rodzicami,
mieszkała jednak po drugiej stronie miasta i miała własne
życie.
Kontakty Tolkiena ze środowiskiem akademickim
ograniczały się do rzadkich wizyt Alistaira Campbella,
uczonego specjalizującego się w staroangielskim, który objął
profesurę po Charlesie Wrennie, oraz obiadów z Normanem
Davisem, nowym profesorem języka i literatury angielskiej
w Kolegium Merton. Davis i jego żona wkrótce zorientowali
się, że obiady te są dla Tolkienów niezwykle ważne, stanowią
odmianę w stosunku do domowego życia przy Sandfield
Road. Mniej więcej raz na tydzień Davisowie przyjeżdżali do
nich i zabierali do ich ulubionego w danym momencie
wiejskiego hotelu, a żaden z nich nie cieszył się
przychylnością Tolkienów długo: to pojawiały się jakieś
niedociągnięcia kulinarne, to znów rachunek okazywał się za
duży, to wreszcie trzeba było jechać nową drogą, która
zniszczyła piękny krajobraz. W hotelu wypijali kolejkę
drinków – Edith przekonała się, że duża brandy służy jej
trawieniu – po czym jedli dobry obiad, nie żałując sobie wina.
Lena Davis rozmawiała wtedy z Edith, którą bardzo lubiła,
pozwalając mężczyznom zagłębiać się we własnej rozmowie.
Oprócz tych wypraw i wydarzeń rodzinnych w życiu
Tolkienów niewiele się działo.
Kolegium Exeter wybrało go w 1963 roku na swojego
członka honorowego, a Merton na członka emeryta. Chociaż
Tolkien zawsze był mile widziany w obu kolegiach i często go
do nich zapraszano, rzadko pojawiał się na tamtejszych
kolacjach, a kiedy już przychodził, jadł mało, jakby obawiał
się złej kuchni. Nie jadał też kolacji poza domem, jeśli
Priscilla czy ktoś inny nie mógł podczas jego nieobecności
dotrzymać towarzystwa Edith. Jej dobro zawsze było dla
niego najważniejsze.
Zaraz po przejściu na emeryturę miał mnóstwo zajęć
w domu. Musiał przenieść wszystkie książki ze swojego
pokoju w kolegium i znaleźć dla nich miejsce w domu,
a ponieważ jego gabineto-sypialnia na poddaszu przy
Sandfield Road była już zagracona, postanowił w biblioteko-
gabinet zamienić garaż nieużywany z powodu braku
samochodu. Przenoszenie książek trwało wiele miesięcy
i wcale nie pomogło na jego lumbago, na które teraz
narzekał. W końcu jednak wszystko znalazło się na swoim
miejscu i Tolkien mógł zacząć wielką pracę nad
poprawieniem i dokończeniem Silmarillionu.
Oczywiście zgodnie ze swoim zwyczajem wprowadzania
drastycznych zmian postanowił, że wszystko trzeba
przepisać. Pomagała mu pracująca w niepełnym wymiarze
godzin sekretarka Elisabeth Lumsden, która podobnie jak
dwie jej następczynie, Naomi Collyer i Phyllis Jenkinson,
zaprzyjaźniła się z nim i Edith. Ledwie jednak zaczął robić
jakieś postępy, kiedy przeszkodziła mu korekta
opracowanego przez niego wydania Ancrene Wisse,
opóźniona przez strajk drukarzy. Niechętnie porzucił swoją
mitologię i przystąpił do sprawdzania 222 stron
średnioangielskiego tekstu opatrzonego szczegółowymi
przypisami. Kiedy uporał się z tym trudnym zadaniem, chciał
wrócić do tego, co nazywał „prawdziwą pracą”, ale uznał, że
przed zabraniem się do Silmarillionu powinien skończyć
poprawiać swoje przekłady Pana Gawena i Perły oraz
napisać do nich wstęp. Jeszcze nie zdążył skończyć tej pracy,
kiedy musiał już się zająć kolejnym zadaniem dla
wydawnictwa Allen & Unwin: przejrzeniem swojego wykładu
O baśniach, który miał być wydany wraz z Liściem, dziełem
Niggle’a. Jak widać, wciąż coś mu przeszkadzało
i przerywało snucie opowieści, co opóźniało jej dokończenie
i coraz bardziej go denerwowało.
Dużo czasu zabierało mu także zwykłe odpisywanie na
listy. Pisały do niego dziesiątki czytelników, chwaląc,
krytykując i prosząc o więcej szczegółów na temat opowieści.
Tolkien traktował każdy list poważnie, szczególnie jeśli
autorem było dziecko lub osoba starsza. Czasami robił dwa
czy trzy szkice odpowiedzi, z których żaden go nie
zadowalał; nie umiejąc zdecydować się, jak ma
odpowiedzieć, w końcu na list nie odpisywał. Potrafił też
zgubić napisany już list, po czym godzinami przewracał
garaż lub swoją gabineto-sypialnię do góry nogami, żeby go
znaleźć. W trakcie poszukiwań odnajdywały się inne
zapomniane rzeczy: list czekający na odpowiedź lub
niedokończone opowiadanie, i wtedy Tolkien przestawał
szukać, siadał i zaczynał czytać (lub pisać na nowo) to, co
odnalazł. W ten sposób mijało wiele dni.
Zawsze chętnie zajmował się prośbami czytelników, którzy
chcieli nazwać dom, zwierzę domowe czy nawet dziecko
imieniem zaczerpniętym z jego książek. Uważał, że
w zasadzie powinien być o to pytany, i rozgniewał się, kiedy
pewien wodolot został ochrzczony imieniem
Cienistogrzywego (konia Gandalfa) bez jego pozwolenia. Ci,
którzy zwracali się do niego w tych sprawach, często bywali
niespodziewanie nagradzani; hodowca bydła rasy jersey,
pytający, czy może swojemu stadu nadać nazwę „Rivendell”,
dostał od Tolkiena list z wyjaśnieniem, że „byk” w języku
elfów to mundo, i propozycjami kilku wywodzących się z tego
słowa imion dla byków. (Po wysłaniu listu Tolkien usiadł przy
biurku i zaczął badać, w jaki sposób mundo zaczęło oznaczać
„byka”, nad czym przedtem w ogóle się nie zastanawiał).
Takie właśnie i podobne sprawy zajmowały go coraz bardziej
i Silmarillionowi poświęcał niewiele czasu.
Niemniej pracował nad nim i mogłoby mu się wtedy udać
przygotować książkę do druku, gdyby potrafił narzucić sobie
dyscyplinę. Wiele czasu spędzał, po prostu układając
pasjanse, czasami do późna w nocy. Był to jego długoletni
zwyczaj i Tolkien wymyślił dużo własnych pasjansów, których
z radością uczył innych miłośników tego zajęcia. Na pewno
trwoniąc czas nad kartami, dużo rozmyślał, ale zwykle miał
wyrzuty sumienia, że spędza w ten sposób wiele godzin.
Często przez dużą część dnia rozwiązywał krzyżówki, rysując
na starych gazetach cudownie skomplikowane wzory.
W nieunikniony sposób wzory te splatały się z jego
opowieściami i stawały się godłami elfów, númenorejskimi
dywanami czy rysunkami egzotycznych roślin o quenejskich
czy sindarskich nazwach. Początkowo był nimi zachwycony,
lecz później wstydził się swojej opieszałości i próbował
wrócić do pracy; po chwili dzwonił telefon albo Edith wołała,
żeby poszedł na zakupy lub wypił herbatę ze znajomymi,
i tego dnia Tolkien nic już nie pisał.
Winę za to, że niewiele robił, ponosił zatem częściowo on
sam. Przygnębiało go to i jeszcze bardziej zniechęcało,
a jednocześnie monotonny i ograniczony do wąskich ram styl
życia (jak go widział) napawał go smutkiem. „Dnie wydają się
puste – napisał – a ja na niczym nie mogę się skupić. Życie
w takim więzieniu jest wprost nieznośne”.
Szczególnie brakowało mu męskiego towarzystwa.
W pobliżu mieszkał jego stary przyjaciel i lekarz R.E. Havard
z Inklingów, który jako gorliwy katolik często siadał obok
niego w kościele. Ich rozmowy w drodze powrotnej do domu
stanowiły ważny element w życiu Tolkiena, często jednak
przyprawiały go o nostalgię.
22 listopada 1963 roku w wieku sześćdziesięciu czterech
lat zmarł C.S. Lewis. Kilka dni później Tolkien napisał do
Priscilli: „Dotąd odczuwałem to, co zwykle jest udziałem
człowieka w moim wieku: czułem się jak stare drzewo, które
traci po kolei wszystkie liście; to natomiast odczułem jak cios
topora przecinający korzenie”.
Odmówił napisania nekrologu Lewisa oraz dania jakiegoś
tekstu do księgi pamiątkowej. Spędził jednak wiele godzin,
rozmyślając o jego ostatniej książce Letters to Malcolm,
Chiefly on Prayer25.
Wkrótce po śmierci Lewisa zaczął prowadzić dziennik,
czego nie robił od wielu lat. Częściowo był to pretekst do
posługiwania się jeszcze jednym wymyślonym przez siebie
alfabetem. Nazwał go „nowym alfabetem angielskim”
i zauważył, że miało to być ulepszenie tego, co określał jako
„idiotyczny alfabet zgłaszany przez osoby
współzawodniczące o pieniądze tego absurdalnego człowieka
nazwiskiem Shaw”. Wykorzystał w nim niektóre
konwencjonalne litery (nadając im jednak inne wartości
fonetyczne), międzynarodowe symbole fonetyczne oraz znaki
z alfabetu fëanoriańskiego. Posługiwał się nim, pisząc
w dzienniku o sprawach osobistych. Jak wszystkie jego
dzienniki był to częściej zapis smutków niż radości; nie daje
on pełnego obrazu jego życia przy Sandfield Road. Ujawnia
natomiast przerażającą głębię smutku, w jaki potrafił
popadać, co prawda na krótko. W jednym z takich
momentów napisał: „Życie jest szare i ponure. Niczego nie
mogę zrobić, miotając się w czterech ścianach między
przemęczeniem a nudą, niepokojem a brakiem skupienia. Co
mam robić? Dać się wessać jakiemuś hotelowi, domowi
starców czy klubowi bez dostępu do książek i kontaktów
z ludźmi? Boże, miej mnie w swojej opiece!”.
Jak zwykle Tolkien wykorzystał tę szczególną depresję
w dobrym celu. Podobnie jak z jego rozpaczy z powodu
niemożności ukończenia Władcy Pierścieni narodziło się
opowiadanie Liść, dzieło Niggle’a, tak teraz niepokój
o przyszłość i rosnący smutek z powodu zbliżającej się
starości kazały mu napisać Kowala z Podlesia Większego.
Opowiadanie to powstało w dziwny sposób. Pewien
amerykański wydawca poprosił Tolkiena o napisanie
przedmowy do nowego wydania The Golden Key [Złotego
klucza] George’a MacDonalda. Zwykle w takich wypadkach
odmawiał, ale teraz z niewiadomych przyczyn się zgodził.
Przystąpił do pracy pod koniec stycznia 1965 roku, kiedy
czuł szczególne przygnębienie. Przekonał się, że książka
MacDonalda podoba mu się znacznie mniej niż dawniej,
i zauważył, że jest „mimo kilku zapadających w pamięć
fragmentów źle napisana, niespójna i niedobra”. (Tolkien nie
podzielał bezgranicznego zachwytu MacDonaldem C.S.
Lewisa; podobały mu się książki o Curdiem, ale uważał, że
teksty MacDonalda psuje ich atmosfera moralnej alegorii).
Mimo niechęci do książki wziął się pilnie do pracy, jakby
musiał coś skończyć, żeby udowodnić sobie, że jest do tego
zdolny. Zaczął wyjaśniać młodym czytelnikom, dla których
była przeznaczona książka, znaczenie terminu „baśniowość”:

„Baśniowość” ma wielką moc. Nie może jej uniknąć nawet


zły pisarz. Prawdopodobnie kleci swoją opowieść
z kawałków starszych opowieści lub na wpół
zapamiętanych historii, które są zbyt mocne, by móc je
zniszczyć czy pozbawić czaru. Ktoś może się z nimi
zetknąć po raz pierwszy w jego głupiutkiej opowieści
i dostrzec nieco baśniowości, a potem zacząć czytać coś
lepszego. Można by to opowiedzieć tak: Był sobie
pewnego razu kuchmistrz, który chciał zrobić tort na
przyjęcie dla dzieci. Uważał, że przede wszystkim
powinien on być bardzo słodki…

Historyjka miała mieć tylko kilka akapitów. Rozwijała się


jednak coraz dalej i kiedy Tolkien przerwał pisanie, zdał
sobie sprawę, że opowiadanie żyje własnym życiem
i powinno zostać skończone jako samodzielny utwór.
W pierwszej wersji nosiło ono tytuł Wielki tort, lecz Tolkien
wkrótce zmienił go na Kowal z Podlesia Większego.
(Przedmowy do utworu MacDonalda nigdy nie skończył).
Kowal… był niezwykły z dwóch powodów: został
wystukany od razu na maszynie do pisania – czego Tolkien
raczej nie robił – i miał bliski, a nawet zamierzony związek
z samym autorem. Tolkien określił go jako „opowiadanie
starego człowieka, już obciążonego przeczuciem straty”,
a gdzie indziej oznajmił, że został „napisany z głębokim
uczuciem, biorącym się częściowo z doświadczenia żalu
z powodu «emerytury» oraz starzenia się”. Podobnie do
Kowala, chłopca z wioski, który połyka czarodziejską
gwiazdę i w ten sposób otrzymuje prawo wstępu do Krainy
Czarów, Tolkien długo wędrował duchem przez tajemnicze
krainy; teraz czuł jednak zbliżający się koniec i wiedział, że
niedługo będzie musiał oddać swoją gwiazdę, wyobraźnię.
Było to rzeczywiście ostatnie opowiadanie, jakie napisał.
Wkrótce po ukończeniu Tolkien pokazał je Raynerowi
Unwinowi. Wydawca był zachwycony, lecz uważał, że aby
powstała odpowiednio gruba książeczka, do opowiadania
trzeba coś dołączyć. W końcu jednak wydawnictwo Allen &
Unwin postanowiło wydać samego Kowala… i opowiadanie
ukazało się w Anglii i w Stanach Zjednoczonych w 1967 roku
z ilustracjami Pauline Baynes. Kowal z Podlesia Większego
spotkał się z raczej dobrym przyjęciem krytyków, choć żaden
z nich nie dostrzegł wątku osobistego ani nie zauważył, że
nie jest charakterystyczne dla autora, ponieważ zawiera
element alegorii. Tolkien napisał o tym tak:

W Krainie Czarów nie ma alegorii, ponieważ uważa się ją


za istniejącą w rzeczywistości pozaduchowej. W części
ludzkiej istnieje ślad alegorii, co wydaje się oczywiste,
chociaż żaden czytelnik ani krytyk jeszcze tego nie
zauważył. Jak zwykle w opowiadaniu tym nie ma „religii”,
lecz dość wyraźnie Kuchmistrz i Gromadzka Świetlica itp.
stanowią (nieco satyryczną) alegorię wiejskiego kościoła
i wiejskiego księdza; ich funkcje stopniowo zanikają
i tracą wszelki kontakt ze „sztuką”, staczając się w zwykłe
jedzenie i picie, a ostatni ślad „inności” zachował się tylko
u dzieci.

W tym okresie Tolkien skończył dwie inne książki. Przejrzany


wykład O baśniach został wydany w 1964 roku razem
z Liściem, dziełem Niggle’a pod wspólnym tytułem Drzewo
i liść; a kiedy w 1961 roku jego ciotka Jane Neave, mająca
wówczas osiemdziesiąt dziewięć lat, napisała do niego
z prośbą, „czy by nie mógł wydać książeczki o Tomie
Bombadilu, książeczki, na jaką my, starsi, możemy sobie
pozwolić, kupując prezenty gwiazdkowe”, powstały Przygody
Toma Bombadila. Wiersze, które Tolkien wybrał, powstały
głównie w latach dwudziestych i trzydziestych, z wyjątkiem
Tom Bombadil płynie w świat, który został napisany
specjalnie do tej książeczki, oraz wiersza Kot, napisanego
w 1956 roku dla zabawienia wnuczki, Joan Anne. Książka,
także zilustrowana przez Pauline Baynes, zdążyła ucieszyć
Jane Neave, która zmarła kilka miesięcy po jej wydaniu.
Jeśli życie emeryta wydawało się czasami „szare
i ponure”, to jednak sprawiało też Tolkienowi radość. Po raz
pierwszy miał wystarczającą ilość pieniędzy. Jeszcze w 1962
roku, przed zdumiewającym wzrostem sprzedaży jego książki
w Stanach Zjednoczonych, napisał o swoich dochodach: „To
zadziwiająca sytuacja i mam nadzieję, że jestem
wystarczająco wdzięczny Bogu. Tak niedawno zastanawiałem
się, czy moja skromna emerytura pozwoli nam nadal tu
mieszkać. Jeśli jednak nie dojdzie do jakiejś ogólnoświatowej
katastrofy, chyba już nigdy w życiu nie będzie mi brakowało
pieniędzy”.
Podatki zabierały sporą część jego zarobków, lecz Tolkien
w sumie znosił to ze stoickim spokojem; chociaż raz na czeku
na dużą sumę pieniędzy dla władz podatkowych napisał: „Ani
pensa na Concorde’a”. Pod koniec życia przekazał większość
pieniędzy swoim czworgu dzieciom.
Hojnie się dzielił swoją nową fortuną, ofiarowując pod
koniec życia (anonimowo) znaczną sumę parafii
w Headington. Szczególnie chętnie zaspokajał potrzeby
rodziny. Jednemu ze swoich dzieci kupił dom, innemu
samochód, wnukowi podarował wiolonczelę, a wnuczce
opłacał szkołę. Mimo zamożności trudno mu było przełamać
zwyczaj pilnowania każdego pensa, zwyczaj, który wyrobił
sobie w latach dużych wydatków i małych dochodów.
W dzienniku oprócz codziennych uwag o pogodzie Tolkien
zawsze zapisywał każdy, choćby najmniejszy wydatek:
„poczta lotnicza – 1 szyling 3 pensy, żyletki – 2 szylingi 11
pensów, poczta – 7 i 1/2 pensa, Steradent – 6 szylingów 2
pensy”. Nigdy nie wydawał pieniędzy lekkomyślnie; nie
zainstalował z Edith w domu żadnych urządzeń
elektrycznych, bo nie byli do nich przyzwyczajeni i nie
sądzili, że będą ich potrzebować. W domu nie było telewizora
ani nawet pralki czy zmywarki.
Jednak posiadanie pieniędzy sprawiało Tolkienowi wielką
przyjemność. Pozwalał sobie na pewne ekstrawagancje:
dobry obiad z winem w restauracji po porannych zakupach
w Oksfordzie, czarną marynarkę ze sztruksu i nową
kamizelkę od Halla czy nowe ubrania dla Edith.
W dalszym ciągu on i Edith byli bardzo różnymi ludźmi
o bardzo odmiennych zainteresowaniach i nawet po
pięćdziesięciu latach małżeństwa nie zawsze stanowili dla
siebie idealne towarzystwo. Czasami zdarzały się między
nimi nieporozumienia, tak jak w ciągu całego ich wspólnego
życia. Zawsze jednak i niezmiennie łączyła ich wielka miłość,
być może nawet większa teraz, kiedy minęły troski związane
z wychowaniem dzieci. Obecnie mieli czas, żeby po prostu
usiąść i porozmawiać; często to robili, szczególnie w letnie
wieczory po kolacji – na ławce na ganku przy Sandfield Road
lub w ogrodzie wśród róż, on z fajką, ona paląc papierosa,
którego to nawyku nabrała pod koniec życia. Co
nieuniknione, dużo rozmawiali o rodzinie, stanowiącej dla
nich obojga nieustające źródło zainteresowania. Samo
pojęcie rodziny – coś, czego prawie nie poznali
w dzieciństwie – miało dla nich duże znaczenie i rola
dziadków bardzo im odpowiadała; zawsze cieszyli się
z odwiedzin wnuków. Ich złote gody, uroczyście obchodzone
w roku 1966, sprawiły im wielką przyjemność. W programie
przyjęcia wyprawionego w Kolegium Merton znalazło się
wykonanie serii pieśni Donalda Swanna do słów Tolkiena,
The Road Goes Ever On [A droga wiedzie w przód i w przód].
Kompozytor grał na pianinie, a pieśni śpiewał William Elvin.
„Dobre nazwisko!”26 – orzekł Tolkien.
Warunki mieszkaniowe przy Sandfield Road nie były
idealne, a sytuacja stawała się coraz trudniejsza wraz
z pogarszaniem się zdrowia Edith. Mimo rosnących kłopotów
z chodzeniem powodowanych przez artretyzm udawało jej
się gotować, wykonywać większość zajęć domowych i część
prac w ogrodzie; jednak pod koniec lat sześćdziesiątych,
kiedy zbliżała się do osiemdziesiątki, stało się jasne, że tak
dłużej być nie może. Pomoc domowa przychodziła właściwie
codziennie na kilka godzin, nie był to jednak mały dom
i nigdy nie brakowało w nim pracy, zarazem jednak nie
można w nim było wygodnie pomieścić mieszkającej na stałe
gosposi, nawet gdyby udało się znaleźć odpowiednią osobę.
Sam Tolkien pomagał, jak mógł, a ponieważ miał zręczne
ręce, naprawiał połamane meble czy wymieniał spalone
korki, ale on też stawał się coraz mniej sprawny. Na
początku 1968 roku, kiedy miał siedemdziesiąt sześć lat,
a Edith siedemdziesiąt dziewięć, postanowili przeprowadzić
się do wygodniejszego domu. Przeprowadzka miałaby także
tę zaletę, że zachowałaby w tajemnicy miejsce pobytu
Tolkiena, co pozwoliłoby mu uniknąć trudnego już do
zniesienia strumienia korespondencji od czytelników, lawiny
podarków, telefonów i gości. Co do miejsca, oboje z Edith
zastanawiali się nad kilkoma możliwościami w okolicy
Oksfordu. W końcu jednak wybrali Bournemouth.
2. Bournemouth

Nawet w kategoriach angielskich miast nadmorskich


Bournemouth jest wyjątkowo nieciekawą miejscowością,
której miejska architektura najwięcej zawdzięcza okresowi
przełomu wieków, stanowi ono anemiczny angielski
odpowiednik francuskiej Riwiery. Jak większość uzdrowisk
południowego wybrzeża Bournemouth przyciąga wielu
starszych ludzi. Spędzają tu ostatnie lata życia w swoich
domkach i willach lub jako mieszkańcy podupadających
hotelików, w których są mile widziani zimą, lecz które latem
znacznie podnoszą ceny. Spacerują wzdłuż plaży przy East
Cliff lub West Cliff; odwiedzają bibliotekę publiczną, ogrody
zimowe i pola golfowe; przechadzają się wśród drzew
iglastych rosnących w Boscombe i Branksome Chine,
a w końcu umierają.
Mimo to Bournemouth spełnia swoją funkcję. Stwarza
możliwość wygodnego życia starszym zamożnym ludziom,
którzy mogą spędzać tu czas z innymi osobami w ich wieku
i pochodzącymi z tej samej klasy społecznej. Edith Tolkien
bardzo polubiła Bournemouth, ponieważ po raz pierwszy
w życiu zaprzyjaźniła się tu z wieloma ludźmi.
Od kilku lat jeździła na wakacje do nadmorskiego hotelu
Miramar leżącego w zachodniej części miasta, miejsca
drogiego, lecz wygodnego, z przyjaznym personelem,
odwiedzanego przez ludzi podobnych do niej. Kiedy Tolkien
przeszedł na emeryturę i przestał wyjeżdżać jako
egzaminator do Irlandii, zaczął towarzyszyć żonie w jej
wakacjach w Bournemouth i szybko zdał sobie sprawę, że
tam jest ona o wiele szczęśliwsza niż w Oksfordzie. Nie było
to zaskakujące, bo pod względem towarzystwa hotel
Miramar bardzo przypominał dom Jessopów w Cheltenham
w latach 1910–1913: bywali tu ludzie z wyższej klasy
średniej, zamożni, bynajmniej nie intelektualiści, żywiący
sympatię do osób sobie podobnych. W hotelu Miramar Edith
czuła się jak u siebie w domu, znalazłszy się z powrotem we
własnym środowisku, czego nie można było powiedzieć
o innych okresach jej małżeńskiego życia. To prawda, że
wielu innych gości hotelowych było ludźmi utytułowanymi,
bogatymi i pewnymi siebie. Wszyscy jednak właściwie byli
podobnymi do siebie konserwatystami: lubili rozmawiać
o swoich dzieciach, wnukach i znajomych, spędzać większość
dnia w salonie dla gości, od czasu do czasu wychodzić na
spacer nad morzem, siedzieć nad poobiednią kawą, a o
dziewiątej wieczorem oglądać wiadomości w pokoju
telewizyjnym. Edith nie miała też poczucia niższości, bo pod
względem majątkowym dorównywała innym, a jeśli chodzi
o tytuły, to jej pozycja żony pisarza o międzynarodowej
sławie sprawiała, że nie czuła się niedowartościowana.
Hotel Miramar stawał się idealną odpowiedzią na domowe
kłopoty Tolkienów także z bardziej praktycznych względów.
Kiedy ciężar prowadzenia gospodarstwa stawał się dla Edith
zbyt wielki, łatwo było zarezerwować ich stałe pokoje
w hotelu i umówić się z taksówkarzem, by zawiózł ich do
Bournemouth. W hotelu Edith szybko odzyskiwała siły, nie
mówiąc już o dobrym samopoczuciu, a Tolkien często sam
proponował wyjazd do Bournemouth, żeby po prostu uciec
od ciasnoty domu przy Sandfield Road i rozpaczy, w jaką
wpadał z powodu niemożności zakończenia pracy. On sam
nie czuł się w hotelu Miramar zbyt dobrze. Nie podzielał
zachwytów Edith nad osobami (jak wyraził to C.S. Lewis),
„których ulubionym typem rozmowy jest monolog”, a chociaż
znajdował czasem wśród gości elokwentnego rozmówcę,
poczucie uwięzienia wywoływało u niego milczący bezsilny
gniew. Pod innymi względami wakacje w Bournemouth
jednak bardzo mu odpowiadały. W swoim pokoju hotelowym
mógł pracować tak samo dużo (lub mało) jak przy Sandfield
Road – o ile pamiętał, żeby wziąć ze sobą wszystkie
potrzebne notatki, co nie zawsze się zdarzało – odpowiadały
mu także komfort i lokalna kuchnia. Wraz z Edith odkryli
miejscowego lekarza, który serdecznie się z nimi zaprzyjaźnił
i w razie jakichś niedomagań służył pomocą medyczną;
w pobliżu znajdował się katolicki kościół; hotel leżał blisko
morza, które Tolkien tak kochał (chociaż to morze było nieco
za spokojne jak na jego upodobania); przede wszystkim
jednak widział, że Edith jest szczęśliwa. Przyjeżdżali więc do
Bournemouth często, a kiedy postanowili wyprowadzić się
z Sandfield Road i znaleźć sobie jakiś inny dom, nie było
zaskoczeniem, że poszukali czegoś w pobliżu hotelu
Miramar.

„Mieszka w ohydnym domu – nie potrafię nawet powiedzieć,


jak bardzo ohydnym, zawieszonym ohydnymi obrazami”.
W.H. Auden wypowiedział te słowa na spotkaniu
Towarzystwa Tolkienowskiego w Nowym Jorku, a zostały one
przytoczone w londyńskiej gazecie w styczniu 1966 roku.
Tolkien to przeczytał i zauważył: „Ponieważ od jego jedynej
wizyty, podczas której wszedł tylko do pokoju Edith na
herbatę, minęło kilka lat, chyba mu się pomieszały
wspomnienia (jeśli rzeczywiście coś takiego powiedział)”.
Była to spokojna reakcja na obraźliwe stwierdzenie i po
wykazaniu w korespondencji z Audenem początkowego
niezadowolenia Tolkien wkrótce znów pisał do niego
serdeczne listy.
Uwaga Audena była głupia i nieprawdziwa. Dom przy
Sandfield Road (o którym mówił) nie był brzydszy od innych
na tej niczym niewyróżniającej się ulicy, podobnie jak obrazy
zdobiące ściany saloniku Edith nie różniły się od obrazów
w przeciętnym domu w tej okolicy. Oczywiście Auden chciał
właśnie to powiedzieć. Jako człowiek o wyrafinowanym
smaku był zdumiony wyraźną banalnością stylu życia
Tolkiena i nijakością jego domu. Ten styl niekoniecznie
odzwierciedlał gust samego Tolkiena; jednocześnie nie miał
on nic przeciwko niemu, w gruncie rzeczy ascetyczna część
jego osobowości nawet nie dostrzegała tego stylu. Trzeba to
zrozumieć, jeśli chce się ocenić życie, jakie Tolkien wiódł
w Bournemouth od 1968 roku do końca 1971 roku.
Razem z Edith kupili domek leżący w odległości krótkiej
jazdy taksówką od hotelu Miramar. Łatwo można sobie
wyobrazić, co pomyślałby Auden o tym skromnym,
nowoczesnym domu przy Lakeside Road 19: wedle jego
kryteriów był on równie „ohydny” jak dom w Headington.
Jednak z punktu widzenia obojga Tolkienów było to
dokładnie to, czego chcieli. Dom miał dobrze wyposażoną
kuchnię, w której Edith mogła swobodnie gotować mimo
postępującego kalectwa, oraz salon, jadalnię, sypialnię dla
każdego z nich i pokój służący Tolkienowi za gabinet. Mógł
także przeznaczyć na bibliotekę i gabinet podwójny garaż,
podobnie jak robił to przy Sandfield Road. Dom miał
centralne ogrzewanie – czegoś takiego dotąd nie zaznali –
werandę, na której mogli siadywać wieczorami i palić, duży
ogród z mnóstwem miejsca na róże i nawet trochę warzyw,
a po drugiej stronie ogrodu znajdowała się prywatna brama
wychodząca na niewielki zalesiony wąwóz znany jako
Branksome Chine, którym można było dojść do morza.
Tolkienowie mieli za sąsiadów katolików, którzy często
podwozili Tolkiena do kościoła, przychodziła do nich pomoc
domowa, a w pobliżu był hotel Miramar, w którym mogli się
zatrzymywać odwiedzający ich przyjaciele i rodzina
i w którym sami Tolkienowie jadali obiady, a nawet
zatrzymywali się na noc, jeżeli Edith potrzebowała
odpoczynku.
Niewątpliwie przeprowadzka do Bournemouth wymagała
od Tolkiena znacznych ofiar. Nie chciał wyjeżdżać
z Oksfordu i wiedział, że odcina się od prawie wszystkich
kontaktów z rodziną i bliskimi przyjaciółmi. Podobnie jak
w wypadku odejścia na emeryturę, rzeczywistość okazała się
gorsza, niż oczekiwał. „Czuję się dość dobrze – napisał do
Christophera w rok po przeprowadzce do Bournemouth. –
A jednak, a jednak… Nie spotykam się z ludźmi mojego
pokroju. Tęsknię za Normanem. A przede wszystkim tęsknię
za Tobą”.
Ofiara ta jednak miała cel, który został osiągnięty. Edith
była przy Lakeside Road szczęśliwa, równie szczęśliwa jak
podczas wakacji w hotelu Miramar i znacznie szczęśliwsza
niż kiedykolwiek po ślubie. W nowym domu nie było
schodów, których pokonywanie sprawiało jej wielką
trudność, ponadto Edith z przyjemnością odwiedzała hotel
i kultywowała zawarte tam przyjaźnie. Przestała być
nieśmiałą, niepewną siebie, czasami zatroskaną żoną
oksfordzkiego wykładowcy i znów zaczęła być sobą:
towarzyską, serdeczną panną Bratt z czasów Cheltenham.
Wróciła do swojego środowiska.
W sumie Tolkienowi też żyło się lepiej. Szczęście Edith
sprawiało mu wielką przyjemność i wpływało na jego
samopoczucie, tak że w dzienniku, który prowadził
w Bournemouth przez krótki czas, można znaleźć bardzo
niewiele przygnębienia, jakie często ogarniało go przy
Sandfield Road. Brak towarzystwa „ludzi jego pokroju”
częściowo wynagradzały mu częste wizyty rodziny
i przyjaciół, a prawie całkowity brak kontaktów
z czytelnikami (adres i numer telefonu, a nawet informację,
że Tolkien mieszka na południowym wybrzeżu, udało się
zachować w tajemnicy) oznaczał, że dużo czasu mógł
przeznaczyć na pracę. Żona lekarza pomagała mu nieco jako
sekretarka, a Joy Hill, pracownica wydawnictwa Allen &
Unwin zajmująca się listami czytelników do Tolkiena,
regularnie przyjeżdżała do Bournemouth. Przeprowadzka
była początkowo męcząca z powodu poważnego wypadku:
Tolkien spadł ze schodów w domu przy Sandfield Road
i musiał spędzić kilka tygodni w szpitalu, a potem długo
chodzić z nogą w gipsie. Kiedy wyzdrowiał, mógł,
przynajmniej teoretycznie, wziąć się do pracy nad
Silmarillionem.
Miał jednak trudności z decyzją, od czego zacząć.
W pewnym sensie pracy było bardzo mało. Sama opowieść
została dokończona, jeśli terminem „opowieść” można
nazwać dzieło zaczynające się opisem stworzenia świata
i dotyczące głównie zmagań elfów z największą mocą zła.
Aby uzyskać ciągłą narrację, Tolkien musiał jedynie
zdecydować, której wersji danego rozdziału użyć, bo teraz
istniało ich już bardzo wiele, od stworzonych w 1917 roku po
fragmenty napisane w ciągu ostatnich kilku lat. Wymagało to
jednak podejmowania tak wielu decyzji, że Tolkien nie
wiedział, od czego zacząć. A nawet gdyby udało mu się
wykonać to zadanie, to musiałby potem sprawdzić
wewnętrzną spójność dzieła. Wprowadzane w ciągu wielu lat
rozmaite zmiany spowodowały wielki rozgardiasz
w szczegółach. Imiona postaci nie były poprawione we
wszystkich miejscach. W opisach topograficznych panował
chaos i trafiały się sprzeczności. Co gorsza, rękopisy
i maszynopisy rozmnożyły się i Tolkien nie był już pewien,
które z nich odzwierciedlają jego najświeższe koncepcje. Dla
bezpieczeństwa w ostatnich latach sporządzał po dwa
egzemplarze każdego maszynopisu i każdy z nich trzymał
oddzielnie. Nigdy jednak nie ustalił, który egzemplarz jest
roboczy, i często poprawiał je niezależnie od siebie
i niekonsekwentnie. Aby stworzyć spójny i zadowalający
tekst, musiałby szczegółowo porównać wszystkie
maszynopisy, a perspektywa ta napawała go przerażeniem.
Oprócz tego wciąż nie miał pewności, jak całe dzieło
powinno zostać przedstawione. Chciał odejść od pierwotnego
schematu fabularnego, pierwotnego pomysłu żeglarza, który
wysłuchuje tych opowieści. Może jednak potrzebny był inny
schemat? A może wystarczy przedstawić rzecz jako
mitologię, która pojawiała się w tle Władcy Pierścieni? Jeśli
zaś chodzi o tę ostatnią książkę, to jeszcze bardziej utrudnił
sobie zadanie, wprowadzając do niej ważne postacie, takie
jak królowa elfów Galadriela i drzewopodobni entowie,
którzy nie pojawili się w pierwotnym Silmarillionie, teraz
jednak wymagali jakiejś wzmianki. Udało mu się znaleźć
zadowalające rozwiązania tych problemów, ale wiedział, że
będzie musiał dopilnować, by Silmarillion w każdym
szczególe zgadzał się z Władcą Pierścieni, bo inaczej
zostanie zasypany listami wytykającymi mu sprzeczności.
Mimo tych zniechęcających szczegółów technicznych Tolkien
wciąż zastanawiał się nad kilkoma fundamentalnymi
sprawami, których zmiana oznaczałaby konieczność
przepisania wszystkiego od początku.
Latem 1971 roku, po trzech latach spędzonych
w Bournemouth, Tolkien zaczął robić postępy w pracy,
chociaż jak zwykle dawał się wciągać szczegółom, a nie
zajmował się planowaniem całości. Zastanawiał się na
przykład nad formą, jaką powinno przybrać dane imię. Potem
zaczynał rozmyślać nad zmianą jakiegoś aspektu języka
elfów. Nawet kiedy coś pisał, zwykle nie dotyczyło to
poprawek w opowieści, lecz olbrzymiej masy
nagromadzonego materiału pomocniczego. Wiele z tego
materiału istniało w formie esejów na temat „technicznych”
aspektów mitologii, takich jak relacja między procesami
starzenia się elfów i ludzi czy śmierć zwierząt i roślin
w Śródziemiu. Tolkien czuł, że każdy element jego
wszechświata wymaga uwagi, bez względu na to, czy owe
eseje zostaną kiedyś wydane. Stwarzanie wtórne stało się
samo w sobie wystarczająco wciągającym zajęciem, zupełnie
niezależnym od chęci ujrzenia dzieła w druku.
Czasami Tolkien spędzał przy biurku długie godziny, lecz
kiedy indziej układał pasjanse i nawet nie udawał, że
pracuje. Potem był dobry obiad z winem w hotelu Miramar
i skoro nie miał później ochoty na pracę, to dlaczego miałby
się do niej zmuszać? Czytelnicy mogą poczekać. On ma czas!
Niekiedy jednak martwił się, że czas ucieka tak szybko,
a książka wciąż nie jest skończona. Pod koniec 1971 roku
okres życia w Bournemouth gwałtownie się skończył.
W połowie listopada osiemdziesięciodwuletnia Edith
zachorowała na zapalenie woreczka żółciowego. Zabrano ją
do szpitala, gdzie po gwałtownym pogorszeniu stanu zdrowia
zmarła nad ranem w poniedziałek 29 listopada.
3. Merton Street

Kiedy Tolkien zaczął odzyskiwać siły po wstrząsie


spowodowanym śmiercią Edith, nie było mowy o pozostaniu
w Bournemouth. Chciał wrócić do Oksfordu, ale nie było
wiadomo, co się uda załatwić. Wtedy Kolegium Merton
zaproponowało mu, by został jego członkiem honorowym
oraz by zamieszkał w domu kolegium przy Merton Street,
gdzie mógł się nim opiekować służący z kolegium wraz
z żoną. Był to niezwykły zaszczyt i zarazem idealne
rozwiązanie. Tolkien przyjął zaproszenie z wielkim
entuzjazmem i po spędzeniu kilku tygodni z rodziną na
początku marca 1972 roku wprowadził się do domu przy
Merton Street 21, w charakterystyczny dla siebie sposób
zaprzyjaźniając się z trzema pracownikami firmy
przewozowej i odbywając podróż z Bournemouth do
Oksfordu razem z nimi w wozie meblowym.
Jego mieszkanie przy Merton Street składało się z dużego
salonu, sypialni i łazienki. Charlie Carr, skaut kolegium
pełniący funkcję dozorcy, mieszkał z żoną w suterenie.
Carrowie odnosili się do Tolkiena z wielką uprzejmością, nie
tylko przynosili mu śniadanie do mieszkania (co stanowiło
część oficjalnej umowy), ale także gotowali dla niego obiad
czy kolację, jeśli nie czuł się dobrze albo nie chciał jeść
w kolegium. Mógł też jeść w sąsiednim hotelu Eastgate,
który bardzo się zmienił od czasów, kiedy w latach
trzydziestych jadał w nim kolacje z Lewisem. Ceny
w hotelowej restauracji poszły w górę, lecz Tolkien był teraz
zamożnym człowiekiem i mógł sobie pozwalać na posiłki
poza domem, ilekroć miał na to ochotę. Niemniej często jadał
w kolegium, bo przysługiwały mu darmowe obiady i kolacje,
a on sam zawsze był serdecznie witany w jadalni dla
wykładowców.
Zatem jego życie w 1972 i 1973 roku całkowicie mu
odpowiadało. Bardzo przeżył stratę Edith i stał się teraz
samotnym człowiekiem, był jednak wolny jak nigdy przedtem
i mógł żyć tak, jak mu się podobało. Jak pod pewnymi
względami Bournemouth stanowiło zadośćuczynienie dla
Edith za wszystko, czemu musiała stawić czoło na początku
małżeństwa, tak jego niemal kawalerskie życie przy Merton
Street wydawało się zadośćuczynieniem za jego cierpliwość
w Bournemouth.

W gabinecie w domu przy Merton Street, 1972.

Nie było mowy, żeby zaprzestał aktywności. Często


odwiedzał wioskę pod Oksfordem, gdzie mieszkał
Christopher ze swoją drugą żoną Baillie. W towarzystwie ich
dwojga małych dzieci, Adama i Rachel, Tolkien zapominał
o swoim lumbago i biegał z nimi po trawniku lub zabawiał je,
wrzucając pudełko zapałek w gałęzie wysokiego drzewa
i próbując je potem zrzucić kamykami. Pojechał na wakacje
do Sidmouth z Priscillą i ze swoim wnukiem Simonem.
Odwiedzał starego przyjaciela z T.C.B.S. Christophera
Wisemana. Kilka tygodni spędził z Johnem w jego parafii
w Stoke-on-Trent i razem z nim jeździł w odwiedziny do
swojego brata Hilary’ego, który wciąż mieszkał
w gospodarstwie sadowniczym w Evesham.
Ronald i Hilary byli teraz do siebie bardziej podobni niż
kiedykolwiek w młodości. Śliwy, które rosły za oknami
i których owoce Hilary cierpliwie zbierał przez ponad
czterdzieści lat, zestarzały się i przestały owocować.
Powinno się je ściąć i na ich miejscu posadzić młode
drzewka. Hilary nie nadawał się już jednak do takiej pracy
i drzewa rosły nadal. Dwaj starzy bracia oglądali w telewizji
krykieta i tenisa i sączyli whisky.
Te dwa lata życia Tolkiena były szczęśliwe dzięki
zaszczytom, jakie go wtedy spotkały. Dostał kilka zaproszeń
od amerykańskich uniwersytetów po odbiór doktoratów
honoris causa, nie czuł się jednak na siłach, by odbyć taką
podróż. Był także fetowany we własnym kraju. W czerwcu
1973 roku odwiedził Edynburg, gdzie otrzymał doktorat
honoris causa, i był głęboko wzruszony, kiedy wiosną
poprzedniego roku udał się do pałacu Buckingham, by
odebrać z rąk królowej Order Imperium Brytyjskiego
drugiego stopnia. Jednak chyba najprzyjemniejszym
wyróżnieniem było przyznanie mu w czerwcu 1972 roku
doktoratu honoris causa przez jego własny uniwersytet
w Oksfordzie – nie, co zostało wyraźnie powiedziane, za
Władcę Pierścieni, lecz za wkład Tolkiena w filologię.
Niemniej mowa wygłoszona na jego cześć przez jego starego
przyjaciela Colina Hardiego podczas uroczystości nadania
doktoratu zawierała kilka wzmianek o kronikach Śródziemia
i kończyła się wyrazami nadziei, „że podobnie jak droga
wiedzie w przód i w przód, stworzy on w swym skarbcu
wiedzy obsypany zielonymi liśćmi Silmarillion”.
Podczas nadania przez uniwersytet w Oksfordzie doktoratu
honoris causa, 4 czerwca 1972.

Jeśli chodzi o Silmarillion, mijały dalsze bezowocne


miesiące. Nieunikniona przerwa w pisaniu nastąpiła, kiedy
Tolkien porządkował swoje książki i papiery po
przeprowadzce z Bournemouth, a gdy w końcu wrócił do
pracy, po raz kolejny pogrążył się w problemach
technicznych. Przed kilku laty postanowił, że w razie jego
śmierci przed ukończeniem książki do druku ma ją
przygotować Christopher (który oczywiście doskonale się
w niej orientował). Tolkien często z nim ją omawiał,
zastanawiając się nad licznymi problemami wymagającymi
rozwiązania, jednak nie czynili dużych postępów.
Raczej nie spodziewał się, że umrze tak szybko.
Powiedział swojej byłej studentce Mary Salu, że jego
przodkowie byli długowieczni i że według niego będzie
jeszcze żył wiele lat. Pod koniec 1972 roku pojawiły się
jednak sygnały ostrzegawcze. Zaczął się skarżyć na poważną
niestrawność i chociaż prześwietlenie rentgenowskie nie
wykazało niczego szczególnego, zalecono mu dietę
i zakazano pić wino. Mimo nieukończonej pracy wydawało
się, że Tolkien nie myśli o perspektywie wielu lat spędzonych
przy Merton Street z radością.
„Często czuję się bardzo samotny – napisał do starej
kuzynki Marjorie Incledon. – Po zakończeniu semestru (kiedy
wyjeżdżają studenci) zostaję w dużym domu całkowicie sam,
tylko z dozorcą i jego żoną mieszkającymi spory kawałek
pode mną, w suterenie”.
To prawda, że ciągle miał gości: rodzinę, starych
przyjaciół, Joy Hill z wydawnictwa Allen & Unwin, zajmującą
się korespondencją z czytelnikami. Stale było coś do
omówienia z Raynerem Unwinem i Dickiem Williamsonem,
prawnikiem i doradcą w wielu sprawach. Co niedzielę rano
jeździł taksówką do kościoła w Headington, a potem na grób
Edith na cmentarzu Wolvercote. Był jednak samotny.
Latem 1973 roku niektórzy z jego bliskich uznali, że jest
smutniejszy niż zwykle i szybciej się starzeje. Dieta okazała
się jednak skuteczna i w lipcu Tolkien pojechał do
Cambridge na kolację w międzyuniwersyteckim klubie Ad
Eundem. 25 sierpnia napisał opóźniony list
z podziękowaniem do swojego gospodarza, profesora Glyna
Daniela:

Drogi Danielu,
dużo czasu upłynęło od 20 lipca, ale lepiej (mam nadzieję)
późno niż wcale zrobić to, co powinienem zrobić przed
zagrzebaniem się w innych sprawach: podziękować Ci za
uroczą kolację w St John’s, a szczególnie za Twoją
wyrozumiałość i wielką uprzejmość, jaką mi okazałeś.
Stało się to punktem zwrotnym! Nie odczułem żadnych
złych skutków i od tego czasu mogłem sobie darować
większość zakazów dietetycznych, których musiałem
przestrzegać od pół roku.
Z niecierpliwością czekam następnej kolacji w A.E. i mam
nadzieję, że będziesz na niej obecny.
Twój
Ronald Tolkien

W trzy dni po napisaniu tego listu, we wtorek 28 sierpnia,


pojechał do Bournemouth w odwiedziny do Denisa i Jocelyn
Tolhurstów, lekarza i jego żony, którzy opiekowali się nim
oraz Edith podczas ich pobytu w Bournemouth.
Koniec nadszedł szybko. W czwartek wziął udział
w przyjęciu urodzinowym pani Tolhurst, ale nie czuł się
dobrze i nie jadł dużo, chociaż wypił trochę szampana.
W nocy poczuł ból i rano został zabrany do prywatnego
szpitala, gdzie wykryto poważny krwotok z wrzodu żołądka.
Tak się złożyło, że Michael był na wakacjach w Szwajcarii,
a Christopher we Francji i żaden z nich nie mógł przyjechać
do niego na czas, lecz John i Priscilla towarzyszyli mu do
końca. Początkowo rokowania były optymistyczne, lecz
w sobotę wywiązało się zapalenie płuc i Tolkien zmarł rano
w niedzielę 2 września 1973 roku w wieku osiemdziesięciu
jeden lat.
Część VIII
Drzewo

Ostatnie zdjęcie Tolkiena, zrobione obok jednego z jego


ulubionych drzew (Pinus nigra) w ogrodzie botanicznym
w Oksfordzie, 9 sierpnia 1973.

Obecnie modne jest uważać członków Inklingów, garstkę


mężczyzn spotykających się w czwartkowe wieczory
w Kolegium Magdalen w latach trzydziestych
i czterdziestych, za jednolitą grupę pisarzy, którzy wywierali
na siebie wpływ. Niezależnie od tego, czy jest się wyznawcą
tego poglądu, można, będąc przejazdem w Oksfordzie,
odwiedzić groby trzech najbardziej znanych Inklingów: C.S.
Lewisa, Charlesa Williamsa i J.R.R. Tolkiena.
Grób Lewisa, w którym spoczywa także jego brat, major
W.H. Lewis, znajduje się przy jego kościele parafialnym
Headington Quarry. Zdobią go zwykła płyta nagrobna, prosty
krzyż i słowa „Ludzie muszą znieść swoje odejście”.
Williams spoczywa w cieniu kościoła Świętego Krzyża
w centrum Oksfordu. Niedaleko został pochowany inny
Inkling, Hugo Dyson, a na cmentarzu znajdują się groby
wielu pracowników uniwersytetu z tego pokolenia.
Lewis i Williams należeli do Kościoła anglikańskiego, lecz
obecnie w Oksfordzie jedynym cmentarzem katolickim jest
cmentarz miejski Wolvercote, gdzie dla wyznawców Kościoła
rzymskokatolickiego wydzielono niewielki teren. Jeśli
poszukuje się tego trzeciego grobu, trzeba wyjechać
z centrum miasta, minąć sklepy i obwodnicę i dotrzeć do
żelaznej bramy. Trzeba przejść obok kaplicy i wielu innych
grobów, aż dotrze się do miejsca, gdzie znajduje się wiele
polskich nagrobków. Jest to teren katolicki i więcej tu
grobów emigrantów niż Anglików. Na niektórych nagrobkach
widnieją porcelanowe fotografie zmarłych; napisy są
utrzymane w kwiecistym stylu. Dlatego szara płyta
z kornwalijskiego granitu, stojąca z lewej strony, wyróżnia
się, podobnie jak widniejący na niej dziwny napis: „Edith
Mary Tolkien, Lúthien, 1889–1971. John Ronald Reuel
Tolkien, Beren, 1892–1973”.
Grób znajduje się na przedmieściu, bardzo odmiennym od
ukochanej przez Tolkiena angielskiej wsi, lecz podobnym do
otoczenia, w którym spędził większość swoich dni. Nawet
przy tym skromnym grobie na publicznym cmentarzu
przypomina się nam sprzeczność między zwykłym życiem,
jakie prowadził, a nadzwyczajną wyobraźnią, która stworzyła
jego mitologię.
Skąd się wzięła ta wyobraźnia, która zaludniła Śródziemie
elfami, orkami i hobbitami? Co było źródłem wizji literackiej,
która zmieniła życie tego nieznanego uczonego? I dlaczego
wizja ta tak bardzo zapadła w umysły niezliczonych
czytelników na całym świecie?
Tolkien uznałby, że na te pytania nie da się odpowiedzieć,
a na pewno nie w takiej jak ta książce. Nie uznawał biografii
za instrument przydatny przy ocenie literatury i być może
miał rację. Jego prawdziwą biografią są Hobbit, Władca
Pierścieni i Silmarillion, bo prawda o nim jest zawarta na
stronach tych książek.
Mógłby jednak przynajmniej zgodzić się na epitafium.
Msza żałobna za jego duszę została odprawiona
w Oksfordzie cztery dni po śmierci, w skromnym
nowoczesnym kościele w Headington, do którego tak często
chodził. Modlitwy i czytania specjalnie dobrał jego syn John,
który odprawił mszę w asyście starego przyjaciela Tolkiena,
ojca Roberta Murraya, i jego proboszcza Dorana. Nie było
kazania czy cytatu z jego dzieł. Kiedy jednak kilka tygodni
później amerykańscy wielbiciele Tolkiena spotkali się
w Kalifornii na nabożeństwie za jego duszę, zebrani
wysłuchali opowiadania Liść, dzieło Niggle’a. Być może nie
uznałby tego cytatu za nieodpowiedni:

Przed nim stało Drzewo, jego Drzewo, ukończone. Jeśli


można było powiedzieć coś takiego o żyjącym Drzewie,
którego liście się otwierały, gałęzie rosły i chwiały się na
wietrze, którego podmuchy Niggle tak często czuł i się ich
domyślał, a których tak często nie udawało mu się
uchwycić. Popatrzył na Drzewo, powoli uniósł ręce
i szeroko je rozłożył. – To dar! – powiedział.27
Dodatki
Dodatek A
Uproszczone drzewo genealogiczne
J.R.R. Tolkiena
Dodatek B
Chronologia wydarzeń życia J.R.R. Tolkiena

1892 3 stycznia: w Bloemfontein przychodzi na świat John Ronald Reuel Tolkien.


1894 Narodziny młodszego brata, Hilary’ego.
1895 Wiosna: Mabel Tolkien zabiera obu chłopców do Anglii, Arthur Tolkien
zostaje w Afryce Południowej.
1896 Luty: umiera Arthur Tolkien.
Lato: Mabel Tolkien wynajmuje domek w Sarehole Mill w Birmingham.
1900 Mabel Tolkien wstępuje do Kościoła rzymskokatolickiego. Wraz
z chłopcami przeprowadza się z Sarehole do domu na przedmieściu
Birmingham, Moseley. Ronald zaczyna chodzić do Szkoły Króla Edwarda.
1901 Mabel i chłopcy przeprowadzają się z Moseley do King’s Heath.
1902 Mabel i chłopcy przeprowadzają się z King’s Heath na Oliver Road
w Edgbaston. Ronald i Hilary zostają zapisani do szkoły podstawowej
Świętego Filipa.
1903 Chłopcy zostają wypisani ze szkoły Świętego Filipa. Ronald uzyskuje
stypendium do Szkoły Króla Edwarda i wraca tam jesienią.
1904 Na początku roku u Mabel Tolkien lekarze wykrywają cukrzycę. Chora
spędza kilka tygodni w szpitalu. Latem wraz z chłopcami mieszka
w Rednal. Umiera w listopadzie w wieku trzydziestu czterech lat.
1905 Chłopcy przeprowadzają się do domu ich ciotki Beatrice przy Stirling
Road.
1908 Chłopcy przeprowadzają się do domu pani Faulkner przy Duchess Road.
Ronald poznaje Edith Bratt.
1909 Jesień: ojciec Francis Morgan odkrywa romans Ronalda z Edith Bratt.
Ronald nie dostaje stypendium do Oksfordu.
1910 Styczeń: Ronald i Hilary wprowadzają się do nowego mieszkania. Ronald
nadal widuje się z Edith Bratt, lecz później ojciec Francis zakazuje mu
kontaktowania się z nią.
Marzec: Edith wyjeżdża z Birmingham do Cheltenham.
Grudzień: Ronald zdobywa stypendium do Kolegium Exeter w Oksfordzie.
1911 Powstanie T.C.B.S.
Lato: Ronald kończy szkołę. Wyjeżdża do Szwajcarii.
Jesień: pierwszy semestr w Oksfordzie.
Boże Narodzenie: Ronald bierze udział w przedstawieniu The Rivals
w Szkole Króla Edwarda.
1913 Styczeń: dwudzieste pierwsze urodziny Ronalda. Wraca do Edith Bratt.
Luty: zdaje egzamin Honour Moderations i zdobywa drugą lokatę.
Lato: zaczyna studiować anglistykę. Jedzie z meksykańską rodziną do
Francji.
1914 Styczeń: Edith wstępuje do Kościoła rzymskokatolickiego. Zaręcza się
z Ronaldem.
Lato: Ronald wyjeżdża do Kornwalii. Po wybuchu wojny postanawia wrócić
do Oksfordu i ukończyć studia magisterskie.
1915 Lato: zdaje końcowy egzamin z pierwszą lokatą. Po wstąpieniu do
Strzelców z Lancashire zaczyna szkolenie w Bedford w Staffordshire.
1916 22 marca: ślub z Edith. Edith przeprowadza się do Great Haywood.
Czerwiec: Tolkien wyrusza do Francji. Jedzie nad Sommę w stopniu
podporucznika 11. batalionu Strzelców z Lancashire i do jesieni służy jako
oficer sygnalizacyjny.
Listopad: wraca do Anglii, zapadłszy na „gorączkę okopową”.
1917 Styczeń i luty: podczas rekonwalescencji w Great Haywood zaczyna pisać
Księgę zaginionych opowieści, która ostatecznie stanie się Silmarillionem.
Wiosna: zostaje przeniesiony do Yorkshire, lecz dużą część roku spędza
w szpitalu.
Listopad: narodziny najstarszego syna Ronalda i Edith, Johna.
1918 Tolkien (już w stopniu porucznika) zostaje przeniesiony do garnizonu
Humber i do Staffordshire.
Listopad: po ogłoszeniu rozejmu wraca z rodziną do Oksfordu i podejmuje
pracę przy New English Dictionary.
1919 Zaczyna pracę jako niezależny wykładowca. Wraz z Edith przeprowadzają
się na Alfred Street 1.
1920 Otrzymuje stanowisko docenta literatury angielskiej na uniwersytecie
w Leeds i na jesieni zaczyna pracę. Narodziny drugiego syna, Michaela.
1921 Edith wraz z rodziną przyjeżdżają do niego do Leeds i wszyscy
wprowadzają się na St Mark’s Terrace 11.
1922 Do Leeds przyjeżdża E.V. Gordon. Wraz z Tolkienem rozpoczynają pracę
nad wspólnym wydaniem Pana Gawena i Zielonego Rycerza.
1924 Tolkien zostaje profesorem języka angielskiego na uniwersytecie w Leeds.
Kupuje dom przy Darnley Road. Narodziny trzeciego syna, Christophera.
1925 Ukazuje się Pan Gawen. Latem Tolkien zostaje wybrany na stanowisko
profesora języka staroangielskiego w Oksfordzie i rozpoczyna tam pracę
jesienią. Kupuje dom przy Northmoor Road i rodzina wraca do Oksfordu
na początku nowego roku.
1926 Tolkien zaprzyjaźnia się z C.S. Lewisem. Powstanie Coalbiters.
1929 Narodziny córki, Priscilli.
1930 Rodzina przeprowadza się z Northmoor Road 22 na Northmoor Road 20.
Mniej więcej w tym czasie Tolkien zaczyna pisać Hobbita. Nie kończy go.
1936 Wygłasza wykład Beowulf: potwory i krytycy. Susan Dagnall
z wydawnictwa Allen & Unwin czyta maszynopis Hobbita i za jej namową
Tolkien kończy książkę, która zostaje przyjęta do druku.
1937 Jesienią ukazuje się Hobbit. Pod wpływem sugestii Stanleya Unwina
Tolkien zaczyna pisać ciąg dalszy, który staje się Władcą Pierścieni.
1939 Tolkien wygłasza wykład O baśniach na Uniwersytecie St Andrews. Na
początku wojny do Inklingów przystępuje Charles Williams.
1945 Tolkien zostaje wybrany na stanowisko profesora anglistyki w Kolegium
Merton w Oksfordzie.
1947 Tolkienowie przeprowadzają się na Manor Road.
1949 Ukończenie Władcy Pierścieni. Wydanie Rudego Dżila i jego psa.
1950 Tolkien proponuje Władcę Pierścieni wydawnictwu Collins. Rodzina
przeprowadza się z Manor Road na Holywell Street.
1952 Collins zwraca maszynopis Władcy Pierścieni i Tolkien przekazuje go
wydawnictwu Allen & Unwin.
1953 Tolkienowie przeprowadzają się na Sandfield Road na przedmieściu
Oksfordu, Headington.
1954 Wydanie dwóch pierwszych tomów Władcy Pierścieni.
1955 Wydanie trzeciego tomu.
1959 Tolkien przechodzi na emeryturę.
1962 Wydanie Przygód Toma Bombadila.
1964 Wydanie Drzewa i liścia.
1965 Wydawnictwo Ace Book wydaje nieautoryzowaną amerykańską edycję
Władcy Pierścieni. Początek „kultu na uniwersyteckich kampusach”.
1967 Wydanie Kowala z Podlesia Większego.
1968 Tolkienowie przeprowadzają się na Lakeside Road w Poole (miejscowości
przylegającej do Bournemouth).
1971 Listopad: w wieku osiemdziesięciu dwóch lat umiera Edith Tolkien.
1972 Tolkien wraca do Oksfordu, wprowadza się do mieszkania przy Merton
Street. Otrzymuje Order Imperium Brytyjskiego, a Uniwersytet Oksfordzki
przyznaje mu doktorat honoris causa.
1973 28 sierpnia: jedzie do Bournemouth, do przyjaciół. Zapada na zdrowiu
i umiera w prywatnym szpitalu rankiem w niedzielę 2 września w wieku
osiemdziesięciu jeden lat.
Dodatek C
Opublikowane dzieła J.R.R. Tolkiena

1911 Wiersz The Battle of the Eastern Fields, w: „The King Edward’s School
Chronicle”, t. XXVI, nr 186 (marzec 1911), ss. 22–26. (Birmingham, King
Edward’s School, 1911). [Między listopadem 1910 a czerwcem 1911 roku
Tolkien dostarczał także sprawozdania z zebrań szkolnego kółka
dyskusyjnego oraz artykuły wstępne numerów z czerwca i lipca 1911
roku].
1913 Wiersz From the many-willow’d margin of the immemorial Thames
(niepodpisany), w: „The Stapeldon Magazine”, t. IV, nr 20 (grudzień 1913),
s. 11. (Wydane dla Kolegium Exeter przez B.H. Blackwell, Oxford).
1915 Wiersz Goblin Feet, w: Oxford Poetry, 1915, red. G.D.H.C[ole] i T.W.E[arp]
(Oxford, B.H. Blackwell, 1915), ss. 64–65. [Wiersz został przedrukowany
w: Oxford Poetry, 1914–1916 (Oxford, B.H. Blackwell, 1917), ss. 120–121;
ponownie w: The Book of Fairy Poetry, red. Dora Owen (London,
Longmans, Green & Co., 1920), ss. 177–178; oraz w: Fifty New Poems for
Children (Oxford, Basil Blackwell, 1922), ss. 26–27].
1918 Wstęp (podpisany „J.R.R.T.” do: A Spring Harvest, wiersze Geoffreya
Bache’a Smitha, zmarłego porucznika Strzelców z Lancashire (London,
Erskine MacDonald Ltd., 1918). [Ten zbiór poezji G.B. Smitha zredagowali
i pomogli zorganizować jego wydanie Tolkien i C.L. Wiseman].
1920 Wiersz The Happy Mariners (podpisany J.R.R.T.) w: „The Stapeldon
Magazine”, t. V, nr 26 (czerwiec 1920), ss. 67– 70. (Wydane dla Kolegium
Exeter przez B.H. Blackwell, Oxford).
1922 A Middle English Vocabulary (Oxford, Clarendon Press, 1922).
[Przeznaczony do użytku wraz z Fourteenth Century Verse and Prose
Kennetha Sisama. Wydany oddzielnie do użytku z wydaniem tej książki
z 1921 roku, w kolejnych jej wydaniach stanowi glosariusz. Był także
przedrukowywany oddzielnie].
1923 Wiersz Iumonna Gold Galdre Bewunden [The Hoard] w: „The Gryphon”,
New Series, t. IV, nr 4 (styczeń 1923), s. 130. (Wydane przez Leeds
University).
Recenzja Holy Maidenhood w: „Times Literary Supplement”, London,
czwartek 26 kwietnia 1923, s. 281. [recenzja wydania Hali Meidenhad
Furnivalla. Niepodpisana, lecz autorstwo Tolkiena potwierdza wzmianka
w jego dzienniku].
Wiersz The City of the Gods w: „The Microcosm”, red. Dorothy Una
Ratcliffe, t. VIII, nr I (wiosna 1923), s. 8. (Wydane nakładem prywatnym
w Leeds).
Nekrolog: „Henry Bradley, 3 grudnia 1845 – 23 maja 1923” (Podpisany
J.R.R.T.), „Bulletin of the Modern Humanities Research Association”
(London, Cambridge University Press), nr 20 (październik 1923), ss. 4–5.
Wiersze The Eadigan Saelidan: The Happy Mariners, Why the Man in the
Moon Came Down Too Soon i Enigmata Saxonica Nuper Inventa Duo w:
A Northern Venture: Verses by Members of the Leeds University English
School Association (Leeds, Swan Press, 1923), ss. 15–20.
Wiersz The Cat and the Fiddle: A Nursery Rhyme Undone and its
Scandalous Secret Unlocked w: „Yorkshire Poetry”, t. II, nr 19
(październik–listopad 1923), ss. 1–3. (Leeds, Swan Press) [wczesna wersja
wiersza, który pojawia się we Władcy Pierścieni, Księga I, Rozdział 9].
1924 Rozdział Philology, General Works w: „The Year’s Work in English
Studies”, t. IV, 1923, ss. 20–37. (London, Oxford University Press, 1924).
1925 Some Contributions to Middle-English Lexicography, „Review of English
Studies”, t. I, nr 2 (kwiecień 1925), ss. 210–215. (London, Sidgwick &
Jackson).
Wiersz Light as Leaf on Lindentree w: „The Gryphon”, New Series, t. VI,
nr 6 (czerwiec 1925), s. 217. (Wydane przez Leeds University). [Wczesna
wersja wiersza, który pojawia się we Władcy Pierścieni, Księga I, Rozdział
11].
The Devil’s Coach-Horses, „Review of English Studies”, t. I, nr 3 (lipiec
1925), ss. 331–336. (London, Sidgwick & Jackson).
Sir Gawain and the Green Knight, red. J.R.R. Tolkien i E.V. Gordon
(Oxford, Clarendon Press, 1925). [Przedrukowywane wiele razy. Drugie
wydanie, poprawione przez Normana Davisa, Oxford, 1967; wydanie
w miękkiej oprawie, 1968].
1926 Rozdział Philology, General Works w: „The Year’s Work in English
Studies”, t. V, 1924, ss. 26–65. (London, Oxford University Press, 1926).
1927 Wiersz The Nameless Land w: Realities: An Anthology of Verse, red. G.S.
Tancred, s. 24. (Leeds, Swan Press; London, Gay & Hancock Ltd, 1927).
Rozdział Philology, General Works w: „The Year’s Work in English
Studies”, t. VI, 1925, ss. 32–66. (London, Oxford University Press, 1927).
1928 Przedmowa do A New Glossary of the Dialect of the Huddersfield District
Waltera E. Higha (London, Oxford University Press, 1928).
1929 Ancrene Wisse and Hali Meiðhad, „Essays and Studies by members of the
English Association”, t. XIV, 1929, ss. 104–126. (Oxford, Clarendon Press,
1929).
1930 The Oxford English School, „The Oxford Magazine”, t. XLVIII, nr 21,
29 maja 1930, ss. 778–782. (Oxford, The Oxonian Press). [Artykuł
proponujący reformę programu studiów].
1932 Appendix I: The Name „Nodens”, Report on the Excavation of the
Prehistoric, Roman, and Post-Roman Sites in Lydney Park,
Gloucestershire, „Reports of the Research Committee of the Society of
Antiquaries in London”, nr IX (1932), ss. 132–137. (London, Oxford
University Press).
Sigelwara Land: Part I, „Medium Aevum”, 1 (grudzień 1932), ss. 183–196.
(Oxford, Basil Blackwell).
1933 Wiersz Errantry w: „The Oxford Magazine”, t. LII, nr 5, 9 listopada 1933,
s. 180. (Oxford, The Oxonian Press).
1934 Wiersz Looney w: „The Oxford Magazine”, t. LII, nr 9, 18 stycznia 1934,
s. 340. (Oxford, The Oxonian Press). [Wczesna wersja wiersza
wydrukowanego w Przygodach Toma Bombadila jako Morski dzwon].
Wiersz The Adventures of Tom Bombadil w: „The Oxford Magazine”, t. LII,
nr 13, 15 lutego 1934, s. 464–465. (Oxford, The Oxonian Press).
Sigelwara Land: Part II, „Medium Aevum”, 3 (czerwiec 1934), ss. 95–111.
(Oxford, Basil Blackwell).
Chaucer as a Philologist: The Reeve’s Tale, „Transactions of the
Philological Society”(1934), ss. 1–70. (London, David Nutt).
1936 Songs for the Philologists, J.R.R. Tolkien, E.V. Gordon i inni (wydrukowane
własnym nakładem na wydziale anglistyki w University College, London,
1936). [Zbiór zabawnych wierszy kolportowanych pierwotnie
w maszynopisie na uniwersytecie w Leeds. Wiersze są niepodpisane, ale
Tolkien był autorem From One to Five, Syx Mynet, Ruddoc Hana, Ides
ælfscyne, Bagme Bloma, Eadig Beo þu, Ofer Widne Garsecg, La, Huru,
I Sat Upon a Bench, Natura Apis, The Root of the Boot (wczesna wersja
Kamiennego trolla), Frenchmen Froth oraz Lit and Lang].
1937 Wiersz The Dragon’s Visit w: „The Oxford Magazine”, t. LV, nr 11, 4 lutego
1937, s. 432. (Oxford, The Oxonian Press).
Wiersz Knocking at the Door: Lines induced by sensations when waiting
for an answer at the door of an Exalted Academic Person (podpisany
„Oxymore”) w: „The Oxford Magazine”, t. LV, nr 13, 18 lutego 1937,
s. 403. (Oxford, The Oxonian Press). [Pierwotna wersja Żujpaszczy].
Wiersz Iumonna Gold Galdre Bewunden [The Hoard] w: „The Oxford
Magazine”, t. LV, nr 15, 4 marca 1937, s. 473. (Oxford, The Oxonian
Press).
Beowulf: the Monsters and the Critics, „Proceedings of the British
Academy”,22 (1936), ss. 245–295. (London, Oxford University Press,
1937). [Przedrukowane oddzielnie przez Oxford University Press, Oxford,
1958. Przedrukowane w Stanach Zjednoczonych w: An Anthology of
Beowulf Criticism, red. Lewis E. Nicholson (University of Notre Dame
Press, 1963) oraz w: The Beowulf Poet, red. Donald K. Fry (New Jersey,
Prentice-Hall Inc., 1968)].
The Hobbit: or There and Back Again (London, George Allen & Unwin Ltd,
1937). [Dodruk w 1937, 1942 i 1946. Przy drugim dodruku dodano cztery
barwne ilustracje. Drugie wydanie 1951; liczne dodruki. Trzecie wydanie
1966; liczne dodruki. Pierwsze wydanie w Stanach Zjednoczonych (Boston,
Houghtom Mifflin Co., 1938). Drugie wydanie w Stanach Zjednoczonych
1958. Trzecie wydanie w Stanach Zjednoczonych (New York, Ballantine
Books, 1965); liczne dodruki. Przetłumaczone na szwedzki (1947 i 1962),
niemiecki (1957 i 1967), holenderski (1960), polski (1960, 2000 i 2003),
portugalski (1962 i Brazylia 1976), hiszpański (Argentyna, 1964), japoński
(1965, 1975), duński (1969 i 1975), francuski (1969), norweski (1972),
czeski (1973), fiński (1973), włoski (1973), słowacki (1973), bułgarski
(1975), rumuński (1975), serbsko-chorwacki (1975), hebrajski (1976),
węgierski (1975), rosyjski (1976), estoński (1977), indonezyjski (1977),
grecki (1978), hiszpański (1979, 1982, 1983). Dostępne także na płytach
CD].
1938 List na temat Hobbita, „Observer”, London, 20 lutego 1938. [Tolkien
odpowiedział na list opublikowany w tej gazecie 16 stycznia 1938].
1940 Wstęp do Beowulf and the Finnesburg Fragment: A Translation into
Modern English Prose Johna R. Clarka Halla, przejrzanego przez C.L.
Wrenna (London, George Allen & Unwin Ltd, 1940).
1945 Leaf by Niggle, „The Dublin Review”, 432 (styczeń 1945), ss. 46–61.
(London, Burns Oates & Washbourne Ltd). [To opowiadanie było później
przedrukowywane – patrz poniżej – oraz przetłumaczone na holenderski
(1971), szwedzki (1972), francuski (1974), niemiecki (1975), japoński
(1975), hiszpański (Argentyna), hiszpański (1981), polski (1994)].
The Lay of Aotrou and Itroun, „The Welsh Review”, t. IV, nr 4, grudzień
1945, ss. 254–266. (Cardiff, Penmark Press).
1947 „Iþþlen” in Sawles Warde, „English Studies”, t. XXVIII, nr 6, grudzień
1947, ss. 168–170. (Amsterdam, Swets & Zeitlinger). (We współpracy
z S.R.T.O. d’Ardenne).
On Fairy-Stories, Essays Presented to Charles Williams, red. C.S. Lewis
(London, Oxford University Press, 1947), ss. 38–89. [Przedrukowywane –
patrz poniżej – i przetłumaczone na szwedzki (1972), japoński (1973),
hiszpański (Argentyna), polski (1994)].
1948 MS. Bodley 34: A re-collation of a collation, „Studia Neophilologica”, t. XX,
1947–1948, ss. 65–72. (Uppsala, 1948). (We współpracy z S.R.T.O.
d’Ardenne).
1949 Farmer Giles of Ham (London, George Allen & Unwin Ltd, 1949). [Liczne
dodruki. Pierwsze wydanie w Stanach Zjednoczonych, Boston, Houghton
Mifflin Co., 1950. Przetłumaczone na szwedzki (1961), polski (1962
i 2002), niemiecki (1970 i 1975), holenderski (1971), hebrajski (1968),
włoski (1975), japoński (1975), hiszpański (Argentyna), hiszpański (1981)].
1953 A Fourteenth Century Romance, „Radio Times”, London, 4 grudnia 1953.
[Przedmowa do tłumaczenia Tolkiena Pana Gawena i Zielonego Rycerza
nadanego w III programie BBC]. The Homecoming of Beorhtnoth
Beorhthelm’s Son, „Essays and Studies by members of the English
Association”, New Series, t. VI, 1953, ss. 1–18. (London, John Murray).
[Następnie przedrukowywane – patrz poniżej – i tłumaczone na hiszpański
(Argentyna)].
Middle English „Losenger”, w: Essais de Philologie Moderne, 1951, ss. 63–
76. (Bibliothèque de la Faculté de Philosophie et Lettres de l’Université de
Liège, fasc. 129, Paris: Les Belles Lettres, 1953).

1954 The Fellowship of the Ring: being the first part of „The Lord of the Rings”
(London, George Allen & Unwin Ltd, 1954).
The Two Towers: being the second part of „The Lord of the Rings”
(London, George Allen & Unwin Ltd, 1954).
1955 The Return of the King: being the third part of „The Lord of the Rings”
(London, George Allen & Unwin Ltd, 1955).
[W latach 1954–1966 tom The Fellowship of the Ring był dodrukowywany
w Wielkiej Brytanii czternaście razy, The Two Towers jedenaście razy,
a The Return of the King dziesięć razy. Drugie wydanie wszystkich trzech
tomów, 1966; liczne dodruki. Wydanie w miękkiej oprawie The Lord of the
Rings w jednym tomie (London, George Allen & Unwin Ltd, 1968).
Pierwsze wydanie w Stanach Zjednoczonych [Boston, Houghton Mifflin
Co., 1954 (tom I), 1955 (tomy II i III)]. Drugie wydanie w Stanach
Zjednoczonych 1967. Wydanie Ace Books, New York, 1965. Wydanie
Ballantine Books, New York, 1965; liczne dodruki. Przetłumaczone na
holenderski (1956), szwedzki (1959), polski (1961, 1996 i 2001), duński
(1968), niemiecki (1969), włoski (1970), francuski (1972), japoński (1972),
fiński (1973), norweski (1973), portugalski (Brazylia, 1974), hebrajski
(1979), węgierski (1981), portugalski (1981), hiszpański (Argentyna,
1978), serbochorwacki (1981), rosyjski (1982). Dostępne także na płytach
CD].
Wiersz Imram w: „Time &Tide”, London, 3 grudnia 1955, s. 1561. [Wiersz,
który pojawił się w niepublikowanym maszynopisie The Notion Club
Papers jako The Death of St Brendan].
Przedmowa do Ancrene Riwle, przetłumaczonego na współczesny angielski
przez M.B. Salu (London, Burns & Oates, 1955).
1962 The Adventures of Tom Bombadil and other verses from The Red Book
(London, George Allen & Unwin Ltd, 1962). [Następnie dodrukowane.
Pierwsze wydanie w Stanach Zjednoczonych, Boston, Houghton Mifflin
Co., 1962. Przetłumaczone na szwedzki (1972), francuski (1972 i 1975),
japoński (1975), hiszpański (Argentyna), polski (1997), hiszpański (1998)].
Ancrene Wisse: the English Text of the Ancrene Riwle, wydane z MS.
Corpus Christi College Cambridge 402, Early English Text Society No. 249
(wstęp N.R. Ker). (London, Oxford University Press, 1962).
1963 English and Welsh w: Angles and Britons: O’Donnell Lectures (Cardiff,
University of Wales Press, 1963), ss. 1–41. [Wydane w Stanach
Zjednoczonych przez Verry, Lawrence, 1963].
1964 Tree and Leaf (London, George Allen & Unwin Ltd, 1964). [Przedruk On
Fairy-Stories i Leaf by Niggle. Pierwsze wydanie w Stanach
Zjednoczonych, Boston, Houghton Mifflin Co., 1965. Przetłumaczone na
polski (1994), hiszpański (1994)].
1965 Wiersze Once Upon a Time i The Dragon’s Visitw: Winter’s Tales for
Children: 1, red. Caroline Hillier (London, Macmillan, 1965), ss. 44–45
i 84–87. [Wydane jednocześnie w Stanach Zjednoczonych przez St.
Martin’s Press, New York. Przedrukowane w The Young Magicians, red.
Lin Carter (New York, Ballantine Books, 1969), ss. 254–262].

1966 Tolkien on Tolkien, „Diplomat”, t. XVIII, nr 197, październik 1966, s. 39.


[Fragment tekstu przygotowanego przez Tolkiena dla jego wydawcy:
krótki życiorys i motywy zostania pisarzem].
Tłumaczenie fragmentu The Jerusalem Bible (London, Darton, Longman &
Todd, 1966). (New York, Doubleday, 1966). [Tolkien figuruje jako redaktor
tego dzieła, lecz jego jedynym wkładem do niego było sporządzenie szkicu
tłumaczenia Księgi Jonasza, a jego pracę przed oddaniem do druku
wielokrotnie poprawiali inni].
The Tolkien Reader (New York, Ballantine Books, 1966). [Przedruk
w jednym tomie The Homecoming of Beorhtnoth, On Fairy-Stories, Leaf by
Niggle, Farmer Giles of Ham i The Adventures of Tom Bombadil].
1967 Smith of Wootton Major (London, George Allen & Unwin Ltd, 1967);
(Boston, Houghton Mifflin Co., 1967). [Następnie dodrukowane.
Przetłumaczone na afrikaans (1968), holenderski (1968), szwedzki (1972),
niemiecki (1975), japoński (1975), hiszpański (Argentyna), polski (1980
i 2002), hiszpański (1981)].
Wiersz Dla W.H.A. w „Shenandoah: the Washington and Lee University
Review”, t. XVIII, nr 2 (zima 1967), ss. 96–97. [Wiersz po staroangielsku
z tłumaczeniem na współczesny angielski, dla uczczenia sześćdziesiątych
urodzin W.H. Audena].
The Road Goes Ever On: A Song Cycle. Wiersze J.R.R. Tolkiena do muzyki
Donalda Swanna (Boston, Houghton Mifflin Co., 1967); (London, George
Allen & Unwin Ltd, 1968). [Równocześnie z wydaniem książki ukazała się
płyta gramofonowa wydana przez Caedmon Records (TC 1231) pod
tytułem Poems and Songs of Middle Earth. Na płycie wiersze Tolkiena do
muzyki Swanna śpiewa William Elvin przy akompaniamencie kompozytora,
a Tolkien czyta niektóre ze swoich wierszy].
1969 List opisujący początki Inklingów w: The Image of Man in C.S. Lewis
Williama Luthera White’a (Nashville & New York, Abingdon Press, 1969),
ss. 221–222. Przedrukowane w Wielkiej Brytanii przez Hodder &
Stoughton, 1970.
1970 Wiersz The Hoard w: The Hamish Hamilton Book of Dragons, red. Roger
Lancelyn Green (London, Hamish Hamilton, 1970), ss. 246–248.
1973 Wydawnictwo Ballantine Books wydało kalendarz z kilkoma rysunkami
Tolkiena. W 1974 Allen & Unwin i Ballantine wydały kalendarze z tymi
samymi ilustracjami. W latach 1975, 1976 i 1977 Allen & Unwin wydało
kalendarze z innymi rysunkami Tolkiena. Kilka rysunków zostało też
wydanych w formie plakatów i pocztówek.
1974 Wiersz Bilbo’s Last Song wydany w formie plakatu ze zdobieniami Pauline
Baynes (London, George Allen & Unwin Ltd, 1974). Wiersz został także
wydany jako plakat na tle zdjęcia przez Houghton Mifflin Co., 1974.
1975 Guide to the Names in „The Lord of the Rings”, w: A Tolkien Compass,
red. Jared Lobdell (La Salle, Illinois, Open Court, 1975), ss. 153–201.
[Uwagi o nazewnictwie w opowieści, pierwotnie napisane jako przewodnik
dla tłumaczy].
Sir Gawain and the Green Knight, Pearl and Sir Orfeo, przetłumaczone na
współczesny angielski; pod redakcją i z przedmową Christophera Tolkiena
(London, George Allen & Unwin Ltd, 1975). [Przetłumaczone na polski
(1997)]. [W 1975 Caedmon Records wydało dwie płyty gramofonowe (TC
1477 i 1478), na których Tolkien czyta fragmenty Hobbita i Władcy
Pierścieni. Nagrań tych dokonał George Sayer w Malvern w sierpniu 1952
roku].
Tree and Leaf, Smith of Wootton Major, The Homecoming of Beorhtnoth
przedrukowane w jednym tomie; Farmer Giles of Ham, The Adventures of
Tom Bombadil przedrukowane w jednym tomie (London, Unwin Books,
1975).
1976 The Father Christmas Letters, red. Baillie Tolkien (London, George Allen
& Unwin Ltd, 1976. Wydanie rozszerzone i poprawione London,
HarperCollinsPublishers, 2008); (Boston, Houghton Mifflin Co., 1976).
[Przetłumaczone na polski (1994 i 2001), francuski (2004). Dostępne także
na płytach CD].
1977 The Silmarillion, red. Christopher Tolkien (London, George Allen & Unwin;
Boston, Houghton Mifflin). Liczne dodruki. Nowe, paperbackowe wydanie,
London, George Allen & Unwin, 1979; New York, Ballantine Books, 1979.
Wydanie limitowane 1982. [Przetłumaczone na duński (1978), holenderski
(1978), francuski (1978), włoski (1978), niemiecki (1979), fiński (1979),
szwedzki (1979), japoński (1982), hiszpański (1984), polski (1985).
W latach 1978 i 1979 wytwórnia Caedmon Records wypuściła dwie płyty
gramofonowe z fragmentami The Silmarillion: Of Beren and Lúthien (TC
1564) i Of the Darkening of Valinor and of the Flight of the Noldor (TC
1579). Całość dostępna także na płytach CD].
Drawings by Tolkien, katalog wystawy w Ashmolean Museum, Oxford,
14 grudnia 1976 – 27 lutego 1977 oraz w National Book League, Londyn,
2 marca – 7 kwietnia 1977.
1978 Rysunek The Lonely Mountain, zreprodukowany w The Tolkien Scrapbook,
red. Alida Becker (Nowy Jork, Grosset & Dunlap), ss. 114–115.
1979 Pictures by J.R.R. Tolkien, wstęp i noty Christopher Tolkien (London,
George Allen & Unwin; Boston, Houghton Mifflin). [Zbiór obrazków
i rysunków wcześniej zamieszczonych w kalendarzach i książkach].
Valedictory Address to the University of Oxford, 5 June 1959, w antologii
J.R.R. Tolkien, Scholar and Storyteller, red. Mary Salu i Robert T. Farrell
(Ithaca and London, Cornell University Press), ss. 16–32. [Przetłumaczone
na polski (2000)].
1980 Poems and Stories (London, George Allen & Unwin). [Przedruki The
Adventures of Tom Bombadil, The Homecoming of Beorhtnoth
Beorhthelm’s Son, On Fairy-Stories, Leaf by Niggle, Farmer Giles of Ham
i Smith of Wootton Major ze starymi i z nowymi ilustracjami Pauline
Baynes].
Unfinished Tales of Numenor and Middle-earth, red. Christopher Tolkien
(London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton Mifflin). Wydanie
paperbackowe 1982. [Przetłumaczone na holenderski (1981), włoski
(1981), francuski (1982), szwedzki (1982), niemiecki (1983)].
1981 Letters of J.R.R. Tolkien, red. Humphrey Carpenter przy współpracy
Christophera Tolkiena (London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton
Mifflin). [Przetłumaczone na holenderski (1982), niemiecki, włoski,
hiszpański (Argentyna), polski (2000), francuski (2005)].
The Old English Exodus, tekst, przekład i komentarze J.R.R. Tolkien, red.
Joan Turville-Petre (Oxford, Clarendon Press).
1982 Mr. Bliss (London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton Mifflin).
[Reprodukcja z ilustrowanego rękopisu Tolkiena. Przetłumaczone na
niemiecki (1982), duński (1983), holenderski (1983), szwedzki (1983),
polski (2008)].
Finn and Hengest: The Fragment and the Episode, red. Alan Bliss
(London, George Allen & Unwin; Boston; Houghton Mifflin, 1983).
1983 The Monsters and the Critics and Other Essays, red. Christopher Tolkien
(London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton Mifflin, 1984).
[Częściowy przekład na niemiecki (1984), przetłumaczone na polski
(2000), francuski (2006)].
The Book of Lost Tales, Part I (1. tom The History of Middle-earth, red.
Christopher Tolkien, London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton
Mifflin, 1984). Wydanie paperbackowe 1985. [Przetłumaczone na
niemiecki (1986), szwedzki (1986), hiszpański (1990), polski (1995 i 1998),
francuski (1998)].
1984 The Book of Lost Tales, Part II (2. tom The History of Middle-earth, red.
Christopher Tolkien, London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton
Mifflin). Wydanie paperbackowe 1986. [Przetłumaczone na hiszpański
(1991), polski (1996 i 1998), francuski (1998)].
1985 The Lays of Beleriand (3. tom The History of Middle-earth, red.
Christopher Tolkien, London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton
Mifflin). [Przetłumaczone na hiszpański (1997), francuski (2006)].
1986 The Shaping of Middle-earth (4. tom The History of Middle-earth, red.
Christopher Tolkien, London, George Allen & Unwin; Boston, Houghton
Mifflin). [Przetłumaczone na hiszpański (1998), francuski (2007)].
1987 The Lost Road and Other Writings (5. tom The History of Middle-earth),
red. Christopher Tolkien, London, Unwin Hyman Ltd. [Przetłumaczone na
hiszpański (1999), francuski 2008)].
1988 Mythopoeia (wiersz dołączony do wznowionego tomiku Three and Leaf,
London, Unwin Hyman Ltd).
The Return of the Shadow. The History of the Lord of the Rings Part One
(6. tom The History of Middle-earth, red. Christopher Tolkien, London,
Unwin Hyman Ltd).
1989 Treason of Isengard. The History of the Lord of the Rings Part Two (7. tom
The History of Middle-earth, red. Christopher Tolkien, London, Unwin
Hyman Ltd).

1990 The War of the Ring. The History of the Lord of the Rings Part Three
(8. tom The History of Middle-earth, red. Christopher Tolkien, London,
Unwin Hyman Ltd).
1992 Sauron Defeated. The End of the Third Age (The History of the Lord of the
Rings Part IV). The Notion Club Papers and The Drowning of Anadunê
(9. tom The History of Middle-earth, red. Christopher Tolkien, London,
HarperCollinsPublishers).
1993 Morgoth’s Ring. The Later Silmarillion Part One. The Legends of Aman
(10. tom The History of Middle-earth, red. Christopher Tolkien, London,
HarperCollinsPublishers). [Przetłumaczone na hiszpański (2000)].
1994 The War of the Jewels. The Later Silmarillion Part Two. The Legends of
Beleriand (11. tom The History of Middle-earth, red. Christopher Tolkien,
London, HarperCollinsPublishers). [Przetłumaczone na hiszpański (2002)].
1996 The Peoples of Middle-earth, red. Christopher Tolkien (London,
HarperCollinsPublishers). [Przetłumaczone na hiszpański (2002)].
1997 Tales from the Perilous Realm [Przedruk Farmer Giles of Ham, Leaf by
Niggle, Adventures of Tom Bombadil, Smith of Wootton Major.
[Przetłumaczone na polski (2008), hiszpański (2009). Dostępne także na
płytach CD].
1998 Roverandom, red. Christina Scull, Wayne G. Hammond (London,
HarperCollinsPublishers). [Przetłumaczone na francuski (1997), polski
(1998). Osiągalne także na płycie CD].
1999 Farmer Giles of Ham, red. Christina Scull, Wayne G. Hammond (London,
HarperCollinsPublishers).
2002 The Annotated Hobbit (wyd. poprawione), red. Douglas A. Anderson
(Boston, Houghton Mifflin Harcourt).
Beowulf and the Critics, red. Michael D.C. Drout (Tempe, Arizona Center
for medieval and Renaissance Studies).
2005 Smith of Wootton Major, red. Verlyn Flieger (London,
HarperCollinsPublishers)
2007 The Children of Húrin, red. Christopher Tolkien, il. Alan Lee (London,
HarperCollinsPublishers). [Przetłumaczone na polski (2007), hiszpański
(2007), francuski (2008). Dostępne także na płycie CD].
The History of the Hobbit Part One: Mr. Baggins, red. John D. Rateliff
(London, HarperCollinsPublishers).
The History of the Hobbit Part Two: Return to Bag-End, red. John D.
Rateliff (London, HarperCollinsPublishers).
2008 Tales from the Perilous Realm: Roverandom and Other Classic Faery
Stories [Przedruk Roverandom, Farmer Giles of Ham, Leaf by Niggle,
Adventures of Tom Bombadil, Smith of Wootton Major].
Tolkien on Fairy-stories, red. Verlyn Flieger, Douglas A. Anderson
(London, HarperCollinsPublishers)
2009 The Legend of Sigurd and Gudrún, red. Christopher Tolkien (London,
HarperCollinsPublishers). [Przetłumaczone na polski (2009), hiszpański
(2009), francuski (2010). Osiągalne także na płycie CD].
2013 The Fall of Arthur, red. Christopher Tolkien (London,
HarperCollinsPublishers). Przetłumaczone na polski (2013)].
2014 Beowulf, a translation and commentary together with Sellic Spell, red.
Christopher Tolkien (London, HarperCollins-Publishers). [Przetłumaczone
na polski (2015)].
The Adventures of Tom Bombadil and other verses from The Red Book,
red. Christina Scull, Wayne Hammond (London, HarperCollinsPublishers).
2015 The Story of Kullervo, red. Verlyn Flieger (London,
HarperCollinsPublishers).
Dodatek D
Ważniejsze książki J.R.R. Tolkiena wydane
w Polsce

Hobbit, czyli Tam i z powrotem, przeł. Maria Skibniewska,


wiersze przeł. Włodzimierz Lewik, Warszawa: Iskry, 1960.
Wyd. 2 [popr.]: 1985. Liczne kolejne wydania. A także
Warszawa: Amber, 1997. Dostępne także na płytach CD
(Muza).
Hobbit albo Tam i z powrotem, przeł. Paulina Braiter,
Warszawa: Atlantis-Rubicon, 2000. A także Warszawa:
Amber, 2000.
Hobbit, opr. D. Wenzel, Ch. Dixon, S. Deming, tł. zbiorowe,
Kraków: Zielona Sowa, 2002.
Hobbit, opr. D. Wenzel, Ch. Dixon, S. Deming, tł. Cezary
Frąc, Warszawa: Amber, 2009.
Hobbit, czyli Tam i z powrotem, przeł. Andrzej Polkowski,
Warszawa: Libros, 2002.
WŁADCA PIERŚCIENI. T. 1: Wyprawa. T. 2: Dwie wieże.
T. 3: Powrót króla, przeł. Maria Skibniewska, wiersze
przeł. Włodzimierz Lewik (t. 1, 2), Andrzej Nowicki (t. 3),
Warszawa: Czytelnik, 1961. Wyd. 2 [popr.]: 1981. A także
wyd. 3. Warszawa: Czytelnik; Poznań: CIA-Books/SVARO,
1990.
Władca Pierścieni. Il. Alan Lee. Warszawa: Atlantis, 1992.
Tekst wg wyd. 2.
WŁADCA PIERŚCIENI. T. 1: Drużyna Pierścienia. T. 2: Dwie
wieże. T. 3: Powrót króla, przeł. Maria Skibniewska,
wiersze przeł. autorka tłumaczenia, Włodzimierz Lewik
i Tadeusz A. Olszański oraz [w t. 3] Andrzej Nowicki.
Wyd. 4 [popr. i uzup.]: Warszawa: Muza, 1996. Kolejne
wydania. Dostępne także na płytach CD (Muza).
WŁADCA PIERŚCIENI. T. 1: Bractwo Pierścienia. T. 2: Dwie
Wieże. T. 3: Powrót Króla, przeł. Jerzy Łoziński, wiersze
przeł. także Marek Obarski, Poznań: Zysk i S-ka, 1996.
Wyd. 3 [zmienione]: 2001 (dwa wydania: jednotomowe
oraz trzytomowe).
WŁADCA PIERŚCIENI. T. 1: Drużyna Pierścienia. T. 2: Dwie
wieże. T. 3: Powrót króla, przeł. Maria i Cezary Frąc,
wiersze w całości przeł. Tadeusz A. Olszański, il. Alan Lee.
Warszawa: Amber, 2001–2002 (Wydanie z indeksem, tom
3 przeł. także R. Derdziński, A. Januszewska, A.
Jagiełowicz. Liczne kolejne wydania).
Rudy Dżil i jego pies, przeł. Maria Skibniewska, il. Pauline
Diana Baynes, Warszawa: Iskry, 1962. Wyd. 2: 1965.
A także Warszawa: Amber, 1997.
Rudy Dżil i jego pies. Kowal z Podlesia Większego, przeł.
Maria Skibniewska, il. Pauline Diana Baynes, Warszawa:
Iskry, 1980. Wyd. 2: 1989.
Kowal z Podlesia Większego, przeł. Maria Skibniewska,
Warszawa: Amber, 1997.
Kowal z Przylesia Wielkiego. Przygody Toma Bombadila,
przeł. Cezary Frąc, Aleksandra Jagiełowicz, Warszawa:
Amber, 2002.
Gospodarz Gil z Ham. Przygody Toma Bombadila, przeł.
Cezary Frąc, Aleksandra Jagiełowicz, Warszawa: Amber,
2002.
Tolkien dzieciom, przeł. Maria Skibniewska, Agnieszka
Kreczmar, il. Pauline Diana Baynes, Roger Garland,
Warszawa: Iskry, 1994 [zawartość: Rudy Dżil i jego pies
(opowiadanie); Kowal z Podlesia Większego
(opowiadanie); Przygody Toma Bombadila i inne wiersze
z Czerwonej Księgi (cykl wierszy)].
Przygody Toma Bombadila, przeł. Aleksandra Jagiełowicz,
Warszawa: Amber, 1997.
Silmarillion, przeł. Maria Skibniewska, Warszawa: Czytelnik,
1985. Wyd. 2: 1990. A także Warszawa: Amber, 1996.
Liczne kolejne wydania.
Drzewo i liść oraz Mythopoeia, ze wstępem Christophera
Tolkiena, przeł. Joanna Kokot, Marek Obarski, Krzysztof
Sokołowski, Poznań: Zysk i S-ka, 1994 [zawartość:
Christopher Tolkien: Wstęp; O baśniach (szkic); Liść,
dzieło Niggle’a (opowiadanie); Mythopoeia (poemat)].
Wyd. 2 [popr.]: 2000 (Mythopoeia, przeł. Jakub Z.
Lichański).
Listy od Świętego Mikołaja, przeł. Magda Iwińska, Hanna
i Piotr Paszkiewiczowie, Poznań: Rebis, 1994.
Listy od Świętego Mikołaja, przeł. Paulina Braiter,
Warszawa: Prószyński i S-ka, 2001.
Niedokończone opowieści Numenoru i Śródziemia, przeł.
Paulina Braiter, Agnieszka Sylwanowicz, il. Jacek
Kopalski, Warszawa: Atlantis-Rubicon, 1994.
Niedokończone opowieści, przeł. Radosław Kot, t. 1–3,
Warszawa: Amber, 1995–1996. Liczne kolejne wydania.
Księga zaginionych opowieści, przeł. Magda Pietrzak-Merta,
il. Piotr Łukaszewski, Warszawa: Atlantis-Rubicon, 1995.
Ostatnie legendy Śródziemia, przeł. Magda Pietrzak-Merta,
il. Piotr Łukaszewski, Warszawa: Atlantis-Rubicon, 1996.
Księga zaginionych opowieści, przeł. Radosław Kot, t. 1–3,
Warszawa: Amber, 1998.
Pan Gawen i Zielony Rycerz. Perła. Król Orfeo, przeł. Andrzej
Wicher, Warszawa: Amber, 1997.
Łazikanty, przeł. Paulina Braiter, Warszawa: Prószyński i S-
ka, 1998.
Listy, red. Humphrey Carpenter, współpr. Christopher
Tolkien, przeł. Agnieszka Sylwanowicz, Poznań: Zysk i S-
ka, 2000.
Potwory i krytycy, red. Christopher Tolkien, przeł. Tadeusz
A. Olszański, Poznań: Zysk i S-ka, 2000 [zawartość:
Beowulf: potwory i krytycy; O tłumaczeniu Beowulfa; Pan
Gawain i Zielony Rycerz; O baśniach; Angielski i walijski;
Tajony nałóg; Adres pożegnalny do społeczności
Uniwersytetu Oksfordzkiego].
Dzieci Húrina, przeł. Agnieszka Sylwanowicz, Warszawa:
Amber, 2007.
Pan Błysk, przeł. Paulina Braiter, Warszawa: Prószyński i S-
ka, 2008.
Opowieści z Niebezpiecznego Królestwa, przeł. Agnieszka
Sylwanowicz, Paulina Braiter, Cezary Frąc, Aleksandra
Jagiełowicz, Krzysztof Sokołowski, Joanna Kokot, il. Alan
Lee, Warszawa: Amber, 2008 [zawartość: Tom Shippey
Wstęp, Łazikanty, Gospodarz Giles z Ham, Przygody Toma
Bombadila, Kowal z Przylesia Wielkiego, Liść, dzieło
Niggle’a, O baśniach, Alan Lee: Posłowie].
Legenda o Sigurdzie i Gudrún, przeł. Katarzyna Staniewska,
Agnieszka Sylwanowicz, Warszawa: Prószyński i S-ka,
2009.
Beowulf, przekład i komentarze oraz Sellic Spell, red.
Christopher Tolkien, przeł. Katarzyna Staniewska
„Elring”, Agnieszka Sylwanowicz „Evermind”, Warszawa:
Prószyński Media, 2015.

Opr. Marek Gumkowski, Agnieszka Sylwanowicz, Marek


Śliwiński, Anna Adamczyk-Śliwińska
Źródła i podziękowania

W książce tej przytaczałem słowa J.R.R. Tolkiena, zwykle nie


podając źródła cytatów. Takie odnośniki musiałyby być
liczne, a w związku z tym (jak uważałem) męczące dla oka.
Ponieważ wiele cytatów pochodzi z materiałów
niepublikowanych, odnośniki do nich budziłyby ograniczone
zainteresowanie. Zrezygnowałem też ze zwyczajowego
oznaczania opuszczonego fragmentu cytatu za pomocą
wielokropków, one też musiałyby być liczne i (jak sądzę)
irytujące, a niezbyt potrzebne. Moim celem było nie
przerywać narracji tym, co Tolkien sam kiedyś nazwał
„śladem przechodzącego redaktora”.
Ze względu na brak odnośników krótka charakterystyka
moich źródeł może się okazać interesująca. Opis życia
rodzinnego w Bloemfontein jest oparty na listach Arthura
Tolkiena do rodziców mieszkających w Anglii. Dzieciństwo
w Sarehole i w Birmingham J.R.R. Tolkien opisał
w notatkach, gazecie i wywiadach radiowych. Miałem także
szczęście poznać jego brata Hilary’ego Tolkiena, który wiele
mi opowiedział o ich dzieciństwie, a także korespondował ze
mną podczas pisania tej książki. Niestety nie dożył jej
ukończenia, zmarł bowiem na początku 1976 roku.
Wydarzenia z Duchess Road zostały zapisane
w korespondencji, jaką prowadzili Tolkien i Edith Bratt,
z którą się później ożenił, a ich przymusowe rozstanie zostało
opisane w dzienniku, który wtedy przez krótki czas
prowadził. Po ich zejściu się nadal do siebie pisali, aż do
rozpoczęcia osiadłego życia małżeńskiego pod koniec 1918
roku, i kilkaset listów, które wymienili w tym okresie, jest
źródłem wielu informacji o studenckim życiu Tolkiena oraz
jego służbie wojskowej. Powstanie T.C.B.S. opisał mi
Christopher Wiseman, którego pomoc, zachęta i przyjaźń
stanowiły dla mnie jedne z największych przyjemności
podczas pracy nad tą książką. Podróże Tolkiena po Francji
podczas I wojny światowej zostały opisane przez niego
w dzienniku, który wtedy pobieżnie prowadził i który wraz
z History of the Lancashire Fusiliers, 1914–18 [Historia
Strzelców z Lancashire w latach1914–1918] generała-majora
J.C. Lattera (Aldershot 1949) oraz The Somme [Somma]
Johna Harrisa (London 1966) umożliwił mi szczegółowe
zrekonstruowanie jego służby czynnej. Między rokiem 1919
a 1933 Tolkien prowadził dziennik, pisząc w nim swoimi
wymyślonymi alfabetami. Dziennik ten stanowił główne
źródło informacji o tym okresie jego życia. Jeśli chodzi
o pozostałe lata, to posiłkowałem się głównie jego
korespondencją z rodziną, przyjaciółmi, wydawcami
i czytelnikami oraz dziennikami, które prowadził z różnym
stopniem regularności od 1964 roku do końca życia.
Wykorzystałem także autobiograficzną zawartość jego
opublikowanych dzieł, szczególnie eseju O baśniach
i wykładu English and Welsh [Angielski i walijski].
Miałem dostęp do dzienników, listów i innych
dokumentów dzięki wspaniałomyślności synów i córki
profesora Tolkiena i to względem nich – wielebnego Johna
Tolkiena, Michaela Tolkiena, Christophera Tolkiena i Priscilli
Tolkien – zaciągnąłem największy dług wdzięczności. Co
więcej, żadne z nich nie szczędziło mi swojego czasu i uwagi;
omawiali ze mną życie ich ojca i komentowali maszynopis
książki, a podczas całej nad nią pracy okazywali mi
niezmienną uprzejmość, zachętę i przyjaźń.
Także wykonawcy testamentu profesora Tolkiena udzielali
mi wszelkiej możliwej pomocy w pisaniu książki i wraz
z wydawnictwem George Allen & Unwin uprzejmie zezwolili
na cytowanie dzieł Tolkiena, zarówno tych wydanych, jak
i nieopublikowanych.
Wiele osób opowiedziało lub spisało swoje wspomnienia
o profesorze Tolkienie, dzieląc się nimi albo ze mną, albo
z Ann Bonsor, która wspaniałomyślnie pozwoliła mi
wykorzystać nagrania, jakie sporządziła do cyklu audycji
radiowych o jego życiu. Osoby te, którym winien jestem
podziękowania, to: profesor Simonne d’Ardenne, Owen
Barfield, John Bryson, profesor Nevill Coghill, profesor
Norman Davis, pani Davis, Hugo Dyson, Elaine Griffiths, Joy
Hill, wielebny Gervase Matthew OP, wielebny Robert Murray
SJ, Mary Salu, Donald Swann, doktor Denis Tolhurst, Baillie
Tolkien, Rayner Unwin, Milton Waldman i Dick Williamson.
Niektórzy z nich byli ponadto uprzejmi przeczytać książkę
w maszynopisie i podzielić się ze mną swoimi uwagami.
Jestem także wdzięczny wielu innym członkom rodziny
profesora Tolkiena za ich uprzejmość i pomoc w wielu
sprawach. Dziękuję im także za wypożyczenie rodzinnych
fotografii oraz zezwolenie na ich reprodukowanie.
Pomogło mi także wielu innych ludzi, którym serdecznie
niniejszym dziękuję: C. Talbot d’Alessandro, Jonathan
Anelay, Sir Basil Blackwell, C.H.C. Blount i Norman Craig ze
Szkoły Króla Edwarda w Birmingham, Alina Dadlez, profesor
Glyn Daniel, przewielebny Pascall Dillon OMI, Charles Furth,
Glen i Bonnie Good-Knightowie, Juliet Grindle, wielebny
Walter Hooper, Guy Kay, Jessica Kemball-Cook, profesor
Clyde S. Kilby, wielebny R.P. Lynch i przewielebny C.J.G.
Winterton z Oratorium Birmingham, Michael Maclagan
z żoną, A.C. Muffett, David Phillips z żoną, Oliver Suffield,
Graham Tayar, Gwendoline Williams oraz dyrektor szkoły
podstawowej Świętego Filipa w Birmingham. Przy
sporządzaniu fotokopii bardzo mi pomogła Brenda Goodall
z Supercopy w Oksfordzie.
Dziękuję także wykonawcom testamentu C.S. Lewisa za
zezwolenie na cytowanie jego listów do Tolkiena.
Przygotowując się do pisania książki, odwiedziłem
Marquette University w Milwaukee w Stanach
Zjednoczonych, gdzie w archiwum znajduje się wiele
maszynopisów i rękopisów literackich dzieł Tolkiena.
W Marquette spotkałem się z życzliwością Paula Gratke,
wielebnego Roberta Callena SJ i wielebnego Raphaela
Hamiltona SJ. Dziękuję także kilku angielskim bibliotekom:
Bodleian Library, bibliotece Imperial War Museum,
bibliotece publicznej w Evesham i jej bibliotekarzowi
Keithowi Barberowi oraz Brotherton Library na
uniwersytecie w Leeds.
Korzystałem z kilku książek, szczególnie z Zaskoczonego
radością i Czterech miłości C.S. Lewisa, jego zebranych
listów oraz biografii autorstwa Rogera Lancelyna Greena
i Waltera Hoopera. Inne pomocne mi książki to The Life of
Joseph Wright E.M. Wrighta (Oxford 1932), The Rise of
English Studies D.J. Palmera (Oxford 1965), Tolkien
Criticism: An Annotated Checklist Richarda C. Westa (Kent
State University Press) oraz Encyklopedia Śródziemia
Roberta Fostera (New York 1974). Jestem także winien
wdzięczność licznym dziennikarzom prasowym i radiowym
przeprowadzającym z Tolkienem wywiady, z których
korzystałem. Szczególnie powinienem wymienić wywiady
Keitha Brace’a („Birmingham Post”, 25 maja 1968), Daphne
Castell („Glasgow Herald”, 6 sierpnia 1966 i „Christian
Science Monitor”, 11 sierpnia 1966), Williama Cartera
(„Daily Express”, 22 listopada 1966 i „Sunday Times”,
2 stycznia 1972), Dona Chapmana („Anthony’ego Wooda”,
„Oxford Mail”, 9 lutego 1968), Johna Ezarda („Oxford Mail”,
3 sierpnia 1966), Williama Fostera („The Scotsman”,
25 marca 1967), Denysa Gueroulta („Now Read On”, BBC
Radio 4, 16 grudnia 1970), Philipa Normana („Sunday
Times”, 15 stycznia 1967), Charlotte i Denisa Plimmerów
(„Daily Telegraph Magazine”, 22 marca 1968) i Richarda
Plotza („Seventeen”, 17 stycznia 1967).
Muszę także dodać podziękowania dla członków mojej
rodziny, którzy czytali książkę w maszynopisie i podsuwali mi
cenne sugestie, oraz dla mojej żony Mari Pritchard, która
oprócz stałego doradzania mi wykonała bardzo ważną pracę
„odszyfrowania” dziennika Tolkiena spisywanego przez niego
wymyślonym alfabetem w latach 1919–1933.
Wspomniałem już Christophera Tolkiena, nie mogę jednak
nie powiedzieć o moim szczególnym długu względem niego.
Jako opiekun literackiej spuścizny swojego ojca stanął on
przed olbrzymim zadaniem przygotowania Silmarillionu do
druku. W trakcie tej pracy poświęcał mi niezliczone godziny
i podsunął radykalne, nieocenione sugestie, które znacznie
wpłynęły na ostateczny kształt książki. Co więcej, wraz
z żoną Baillie i dziećmi Adamem oraz Rachel serdecznie
przyjmowali mnie w swoim domu pięć dni w tygodniu przez
niemal osiem miesięcy, kiedy korzystałem z licznych
dokumentów i maszynopisów znajdujących się wówczas pod
ich dachem. Dzięki niezmiennemu ciepłu ich przyjęcia moja
praca dostarczała mi wiele radości.
1 Budynek postawiony przez Barry’ego został zburzony w latach
trzydziestych XX wieku po przeprowadzce szkoły do nowej siedziby.
2 Honour Moderations, jak większość oksfordzkich egzaminów,
składa się z kilku pisemnych sprawdzianów, obejmujących różne
aspekty przedmiotu studiów kandydata. Przyznawane są lokaty (w
porządku zstępującym) od pierwszej do czwartej.
3 Pisownię „Eärendil” Tolkien przyjął dopiero kilka lat później.
4 Bradley nauczył się czytać do góry nogami, patrząc podczas
rodzinnych modlitw na Biblię spoczywającą na kolanach jego ojca.
5 Przekład Marii Skibniewskiej (przyp. tłum.).
6 Przekład Tadeusza A. Olszańskiego (przyp. tłum.).
7 Tolkien zamierzał dokończyć opracowywanie Perły, lecz okazało
się, że nie jest w stanie tego zrobić (był w tym czasie pochłonięty
pisaniem Władcy Pierścieni). Praca ta została w końcu przejrzana,
dokończona i oddana do druku przez Idę Gordon, też zawodowego
filologa, wdowę po E.V. Gordonie.
8 Był to Queen’s College Taunton, do którego – jako jeden
z pierwszych uczniów – chodził dziad Tolkiena, John Suffield.
9 Przekład Marii Wańkowiczowej (przyp. red.).
10 Streszczenie tej rozmowy jest oparte na wierszu Tolkiena
Mythopoeia [Mitopeja], któremu dał także tytuły Misomythos oraz
Philomyth to Misomyth [Filomit do Mizomita]. Na jednym z rękopisów
napisał: „Dla C.S.L.”.
11 W oryginale Gaffer Gamgee (przyp. tłum.).
12 W oryginale Bill Stickers will be prosecuted (przyp. tłum.).
13 Znak drogowy „skrzyżowanie z drogą główną” (przyp. tłum.).
14 Pan Błysk nie jest jedynym utworem Tolkiena, do którego
inspiracji dostarczył transport samochodowy. The Bovadium Fragments
[Urywki z Bovadium], być może napisane na początku lat
sześćdziesiątych, to przypowieść o zniszczeniu Oksfordu („Bovadium”)
przez „motores” produkowane przez „Daemona” z „Vaccipratum”
(nawiązanie do lorda Nuffielda i jego fabryki w Cowley), które blokują
ulicę, powodują uduszenie mieszkańców i w końcu wybuchają.
15 Po angielsku rabbit (przyp. tłum.).
16 Ten oraz następne tomy Lewis czytał Inklingom w miarę ich
pisania. Pierwsze dwie księgi zyskały prawie całkowitą aprobatę
Tolkiena (chociaż nie wszystkie wymyślone przez Lewisa imiona mu się
podobały) i to częściowo dzięki jego wsparciu książka Z milczącej
planety, którą odrzuciły dwa wydawnictwa, została przyjęta przez The
Bodley Head i wydana w 1938 roku. Perelandra podobała mu się nawet
bardziej niż tom pierwszy, ale kiedy Lewis zaczął czytać na spotkaniach
Inklingów Tę ohydną siłę, Tolkien zanotował swoje wrażenia: „Boję się,
że jest chybiona”, a bliższe zapoznanie się z treścią powieści nie
spowodowało zmiany tej opinii. Uznał, że utwór został zepsuty przez
wpływ arturiańsko-bizantyńskiej mitologii Charlesa Williamsa.
Tolkien zauważył, że postać Ransoma, filologa będącego głównym
bohaterem opowieści Lewisa, jest być może częściowo wzorowana na
samym autorze. W 1944 roku tak napisał do Christophera: „Jako filolog
mogę stanowić jego część i rozpoznaję u niego pewne «zlewisowane»
poglądy”.
17 Przekład Marii Skibniewskiej (przyp. tłum.).
18 Przekład Tadeusza A. Olszańskiego (przyp. tłum.).
19 Niggle (ang.) – zwracać zbytnią uwagę na szczegóły (przyp.
tłum.).
20 Przekład Krzysztofa Sokołowskiego (przyp. tłum.).
21 Who Goes Home została wydana pod nowym tytułem: The Great
Divorce [Rozwód ostateczny].
22 Gra słów: oba tytuły wymawia się podobnie, z tym że pierwszy
oznacza „Kto idzie do domu”, a drugi „Dom Hugona” (przyp. tłum.).
23 Reprodukcja kart z Księgi Mazarbul ukazała się w końcu
w Kalendarzu tolkienowskim na 1977 rok.
24 Dosłownie: „J.R.R. Tolkien tworzy hobbitów”, lecz istnieje tu gra
słów oparta na podobieństwie Hobbit i habit – nawyk, obyczaj, habit-
forming – tworzący obyczaje (przyp. tłum.).
25 Wyd. polskie w tomie pt. Listy o modlitwie i moralności (przyp.
red.).
26 Jego brzmienie przypomina brzmienie przymiotnika „elven” –
„elfi” (przyp. tłum.).
27 Przekład Krzysztofa Sokołowskiego (przyp. tłum.).

1925–1949 (I): „W pewnej norze ziemnej...


Fotografie wykorzystane we wnętrzu książki:
2: fot. dzięki uprzejmości Birmingham Public Libraries
3: fot. dzięki uprzejmości Birmingham Oratory
10: fot. za zgodą Marquette University, Milwaukee
11: © Billett Potter
12: © Billett Potter, źródło: The Inklings
13: © M.G.R. Tolkien

Grupa Wydawnicza Foksal informuje, że dołożyła należytej staranności


w rozumieniu art. 355 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia
aktualnego dysponenta autorskich praw majątkowych do ilustracji 1, 4,
5, 6, 7, 8, 9.
Z uwagi na to, że przed opublikowaniem niniejszej książki poszukiwania
te nie przyniosły rezultatu, Grupa Wydawnicza Foksal zobowiązuje się
do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania
ilustracji aktualnemu dysponentowi autorskich praw majątkowych,
niezwłocznie po jego zgłoszeniu się do Grupy Wydawniczej Foksal.

Przekład: Agnieszka Sylwanowicz „Evermind”


Redakcja: Zofia Sawicka
Korekta: Anita Rejch

Projekt okładki: Krzysztof Rychter


Fotografia wykorzystana na I stronie okładki: © Haywood
Magee/Picture Post/Getty Images

Skład i łamanie: www.pagegraph.pl

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.


00-372 Warszawa, ul. Foksal 17
tel./faks (22) 646 05 10, 828 98 08
biuro@gwfoksal.pl
www.gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-3224-8

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza


Foksal Sp. z o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

You might also like