You are on page 1of 110

22?

ct0;

PAH MICHAŁ

/
W Y D A W N IC T W A K S IĘ G A R N I

GUBRYNOWI CZA I SCHMIDTA.


zj ct_
D r. A n to n i J . Nowe. opow iadania, w ydanie drugie . . ................................ - 3 —
— Opowiadania historyczne. Serya AT. ............................................ 3
— Gawędy z przeszłości, 2 to m y 5 60
B o rk o w s k i h r . J . Spis nazwisk szlachty polskiej. 1 8 8 7 . ....................................... 6 —
B ro n ik o w s k i. J a n III. Sobieski i dwór jego, czyli P olska w XVII. w ieku, 2 t. 4 20
C h łę d o w s k i. Dwie w izyty w A nglii. 1887......................................................................... 2 60
D ę b ic k i lir . L . P uław y. M onografia z życia. 1887. t. 1. 4 .................................13 80
F e li ń s k i X . S . Z . W iara i niew iara w stosunku do szczęścia osobistego . . 3 —
G a w in a S. W borze i klasztorze, gaw ęda myśliwska .......................................1 20
J o k a y M. Złote czasy Siedm iogrodu. Pow ieść. 2 t o m y ...............................................3 40
K a c z k o w s k i K . gen. szt. lekarz wojsk polskich. AVspomnienia 1808— 1831,
w ydał T. Orzechowski, 2 t o m y ....................................................... ..... 4 20
K r a s iń s k i Z . L isty tom I.. II., III. a 3 złr. 20 ę t........................................................3 60
K ra s z e w s k i J . I . D ziennik Serafiny . . . . . . •• ....................................... 2 40
— Nad modrym D unajem . N owella ................................................................... 2 40
'— P a n z Panów , sceny z życia . .................................................. 2 40
— Złoto i błoto. Powieść w spółczesna, 3 tomy . .............................................-5 40
K re c lio w ie c k i A d. S tarosta Zygw ulski. Powieść. 1887. 2 t o m y 3 40
— Zm arnow ani. Opowiadania . . . . . . . ' • • 2 JO
K u b a la L . D r. Jerzy O ssoliński, 2 tomy 6 80
L e in c k e K . E stetyka. W ydanie d r u g i e 6 40
L is k e X . Cudzoziemcy w Polsce. Podróże i p a m tę tn ik i 4 20
L i s t y Tadeusza K ościuszki, zebrane przez L. Siem ieńskiego . 2 80
L i s t y J a n a I I I . króla polskiego, pisane do królowej K a z im iry 2 80
P a m i ę tn i k Towarzystwa im ienia M ickiewicza, t. 1 3 20
P r z y b o r o w s k i W . R ubin W ezyrski. P o w i e ś ć 1 80
— Księżniczka z M in s te rb e rg u 1 50
S ass B e rlic z . Mozaika. Gawędy szlacheckie, 2 t o m y 3 80
S e w e r. B ratnie dusze. Pow ieść - . 2 4®
S tin d e . Rodzina B u c h h o lc ó w 2 40
S z e z e p a n o w sk i. N ędza w Galicyi w cyfrach, II. w y d an ie — 50
W ilc z y ń s k i A. M isya fam ilijna. Opowiadanie 2 60
— O piekunowie wdowca. O p o w ia d a n ie 2 46
— W spom nienie obyw atelskie 2 60
— M edytacye k a w a l e r s k i e ........................................................................................... iO
— Z pam iętników plotkarza, 2 t o m y 4 20
W y b ra n o w s k i A le x . Sylva rerum ze starych w spom nień. 1887 1 20
Z a c h a ry a s ie w ic z Z . Teorya pana F ilipa. O b r a z e k 2 40
— Jed n a krew . — Pom yłka s e r c a 2 40
Z ie liń s k i. A ugust H . i A urora Kónigsmark. Powieść liistor. 2 tomy . . . . 2 60
PAN MICHAŁ
WSPOMNIENIE MYŚLIWSKIE

PRZEZ

K a ź h ie r e a he. W o d e c k ie g o .

LWÓW""
N A K Ł A D E M K S IĘ G A R N I
GUBRYNOWICZA I SCHMIDTA.
1889 .
D ru k iem P iJlera i S półki.
Zm ien iają się czasy i my z niemi. W p rz y ­
rodzie i w ludzkości, przy zmianie w arun ków
bytu, znika z powierzchni ziemi roślina, drzewo,
zwierz, w końcu i człowiek ginie lub się prze­
istacza; przechodząc z typowego, czyli specyal-
nego w ykształcenia i zajęcia, w formy przez
ogół przyjęte, stosować się zmuszony do potrzeb
i wymogów ogólnych, traci ten u rok , okalający
typowe postacie, podziwiane w opisach a zn i­
kające już z naszej widowni. H istorya p rz e ­
chowuje trądycye, tak w szerokich rozm iarach
ja k i w drobnych szczegółach, przekazuje p a ­
miątki potomności. Każdy gm ach składa się
z kroci cegiełek, a obraz kraju je s t również g m a ­
ch e m , wytworzonym z niezliczonych drobnych
szczegółów, przedstaw iających zajm ującą całość —
my zaś tę całość duszą pieścimy, jako sarnoro-
Wodzicki. Pan Michał. 1
dn ą , bez naleciałości z obczyzny. Pleśnią czasu
przykryte szkice, epizody i zdarzenia, odróżnia­
jące się od ogółu postacie, wyrastające po n ad
poziom ludzi, typy rzeczywiste, już nie do w y­
czarowania w naszych czasach, pozostają jedynie
pa m ią tk ą , podstawą do porów nania co lepsze,
czy daw n e, czy dzisiejsze, czy ludzie się po p ra ­
wili, czy zepsuli, czy ustrój społeczny spraw ie­
dliwszy i pożyteczniejszy, czy w końcu panuje ta
sprawiedliwość, oparta n a miłości bliźniego, do
której każdy człowiek m a prawo, czy typy z d a ­
w nych lat m iałyby racyę bytu w dzisiejszym
składzie społeczeństwa i naszych w a runk a c h ?
We wszystkich zawodach i kierunkach czynić
możemy te spostrzeżenia, a one ja k i porów na­
nia przyniosą pożytek i ubarwią n a m tak często
zachm urzony nasz umysł.
Z am knięty ściśle w granicach naszych k r a ­
jów, uczuciem i myślą studyuję te dziejowm
postacie, które wywierały tak stanowczy wpływ,
posiadały niepospolite znaczenie, wzbudzały po­
dziw, uwielbienie, cześć, to znowu wstręt, n ie ­
chęć i wzgardę.
Komu Bóg przeznaczył długą drogę do p rz e ­
bycia w tern życiu, temu się przesunęły przed
3

oczyma tysiące je d n o s te k ; szczęśliwy on, jeżeli


uchwycił i przechow ał miłe duszy obrazy i może
je do przechow ania przekazać. Nie zam ierzam
szkicować postaci mędrców, mężów stanu, wojo­
wników i geniuszem obdarzonych ziomków, lecz
trzym ając się ściśle wyznaczonych ram „Ł ow ca“,
przedstawię myśliwego z daw nych czasów, w zbu­
dzającego dziś jeszcze moje uwielbienie i po­
dziw, a to w nadziei, że go koledzy moi łaskawie
przyjm ą i w pamięci przechowają.
W szpaltach „Łow ca" zestawił n am p an
A leksander Ubysz żywe obrazy myśliwych n a j ­
różnorodniejszych katetegoryi. Miłe opisy podały
mi myśl dołączenia do Pyłypa, Prefekta, Kniazia
kłusownika, Romanowskiego, Tyszkowskiego, Ta-
n asa i Reb Duwida, postać zasługującą n a prze­
chow anie jej w pamięci naszej.
Jak to dawniej bywało, ukończywszy me w y­
kształcenie n a licznych wszechnicach za granicą,
nauczywszy się wiele, rzeczywiście nic nie w ie­
działem — cx om nibus aliquicl, ex toto nihil. P o ­
wróciłem do kraju w roku 1840, a odziedziczywszy
majątek ziemski, oddałem się z zamiłow aniem
gospodarstwu, o którem wyobrażenia nie miałem,
i z początku rzeczywiście z kalendarza upraw ia-
1*
łem rolę — a z namiętnością myśliwstwu, dn
którego m iałem pociąg od najm łodszych lat-
Dowiedziawszy się, że w sąsiedztwie mojem, n a
Podolu galicyjskiem, mieszka sław ny naw et n a
dalekie okolice myśliwy, postanowiłem go poznać,,
pomimo, że go mianow ano odludkiem, orygi­
nałem , polującym jedynie ze swą służbą, nie
lubiącym n aw et zaprosin n a zbiorowe polowania.
Ułożywszy treść listu, cechującą zam iłowanego
myśliwego i oddającą m nie pod opiekę tak z n a ­
komitego łow c a , posłańcem w ypraw iłem list z za­
pytaniem , czy mnie przyjąć zechce w swoim
dom u? Widocznie list mój N em roda zadowolnił,
gdyż mnie grzecznie do siebie zaprosił.
Pan M ichał S... już w tedy był nieco na
od w ro c ie ; brzuszek zaokrąglony zapuścił, sapał
mocno idąc pod górę, m iew ał duszności i często
naw iedzała go chrypka, co razem wzięte, było
dosyć dolegliwe, lecz bynajm niej nie p rzeszka­
dzało polować z namiętnością przy jakiem bąd ź
powietrzu. Z tej miłej nad wyraz i pożytecznej
znajomości korzystałem zaledwie przez dziesięć
lat, gdyż w roku 1856. oddał p an M ichał B ogu
zacną swą duszę. Nie znałem go za m łodych
lat, więc świetnych czasów jego łowiectwa p a -
5

m iętać nie m ogę, lecz i te kilka lat zostawiają


mi w pamięci zdarzenia i wypadki, mogące za­
pełnić tomy całe opowiadaniam i, zajmującemi
dla praw dziw ych myśliwych, studyujących prze­
c udną przjTodę, zwyczaje i n a tu rę zwierzyny,
którzy z estetycznem zamiłow aniem upatrują
rozkosz nie w strzelaniu, lecz w cudownych de-
koracyac-h, otaczających polowanie.
Gdy zajechałem przed domek pod ciemną
strzechą, wyszedł p a n M ichał i z godnością mnie
powitał. P ow aga jego miłe na m nie w yw arła
w r a ż e n ie ; był to typowy szlachcic, samodzielny
i odrębny, z czem się nie krył i p c h a ł swe
życie otwarcie i odważnie, ja k to mówią, z p rz y ­
łbicą podniesioną. Oczywiście przygotowałem się
z perorą, w której górowała myśl, że przyjeżdżam
ja k uczeń do mistrza i proszę o pasowanie mnie
n a myśliwego. W idocznie ujęty niespodziew aną
przemową, z uśmiechem zadowolenia w prowadził
mnie do izby.
Każdy obraz w ym aga światła i cieniów —
nzęsto najdrobniejszy rys i szczegół go uzupeł­
nia — muszę więc prosić czytelników o w yrozu­
miałość i pob łażan ie, gdy będą czytali opisy
mieszkania, gospodarstwa, służby i psiarni, lecz
to stanowi całość mego obrazu, ja zaś wywdzię­
czając się, starać się będę o lakoniczność w tym
opisie. Izba wybielona obszerna, z olbrzymim
żółtym, kaflowym piecem, w środku podłużny
stół dębowy i sześć krzeseł drew nianych, przy
ścianie k an apa kilimkiem p o kryta, n ad stołem
n a suficie rozpięty orzeł przedni, w oknach dwóch
dwa zadąsane gile, faworytalne ptaki pana Michała,
i w obszernej klatce rodzina hałaśliw ych k a n a r ­
ków, przy piecu krzesło rzeźbione z dębowego
d rz e w a , z olbrzymiem oparciem , pochodzące
może z czasów Jagiellońskich, wybite sarniem i
skórkami, u nóg futro z czarnego niedźwiedzia,
czerwonem suknem obszyte, widocznie w ybrane
miejsce dla odpoczynku i drzemki. Działo się to
w ostatnich dniach października, przy dosyć
chłodnej temperaturze, to też ogień okłotami za­
silany, wesoło przyświecał, dwa m ałe jam n iczki
do pieca nosy przytuliły dygocąc, a wyżeł po­
m rukując ogrzewał sobie mordę. W izbie wisiały
pułki, n a n ich leżały stosy kalendarzy zapisa­
nych, bo to b yła re g e stra tu ra p a n a Michała.
Przejrzaw szy później niektóre z tych k a len ­
darzy, czułem coraz silniejszą żądzę posiadania
tychże, wszakże nie zdobyłem się za życia n a
7

proszenie o ten cenny dar, a po śmierci p a n a


M ichała zatracono je. Z apisyw ał on tam w p ra ­
wdzie dochody i rozchody, zbiory i sprzedaże,
dnie urodzenia zwierząt domowych, lecz w tych
zapiskach były także skarby dla m y śliw e g o : szki­
cował ludzi z artystycznym talentem , obrazowo
kreślił epizody i zdarzenia m yśliwskie, żywo
charakteryzow ał życie i zwyczaje zwierząt i p ta ­
ków i nie je d n ą myśl wielkiej doniosłości składał
do tego dyaryusza.
P a n Michał nieodm iennie się u b ie ra ł: nosił
długą szaraczkową kapotę, w yszyw aną czarnem i
tasiem kam i, z przodu pętelki, z tyłu na bokach
sznureczki, buty z wysokiemi cholewami i z ku ­
tasem d y n dającym , który moją ciekawość w z b u ­
dzał, gdyż nie wiedziałem przyczyny i pożytku
tej ozdoby, i dopiero później dowiedziawszy się,
że to tradycya rodzinna, już n a niego innem
okiem patrzałem . Te u kapoty wiszące pętlice
powodowały nie je d e n zły h u m o r i kwasy, gdyż
zawijając się niekiedy o kurki strzelby, uniem o­
żliwiały strzał. W iernie je d n a k do śmierci były
zachowane, widocznie ja k kutasy, tradycya p rz e ­
kazane. W święta i w towarzystwie w ystępow ała
g ranato w a kapota z pętlicami i sznureczkami,
8

w lecie p łótnia nk a w yszyw ana, w zimie znowu


kapota lisami podszyta, zawsze tego samego
kroju. Na głowie w leeie olbrzymi słom iany k a­
pelusz wiejskiego wyrobu, w innych porach roku
czapka z szarych ja g n ią t krymskich. Na polo­
w anie b r a ł p a n M ichał arcystarą torbę z borsuka,
z w orkiem na zające i lisie skórki, gdyż zwykł
b ył w jednej chwili zdejmować skórę i rzucał
ścierwo. Torba mieściła jeszcze manierkę, p rze­
kąski i pierniki, jedy ne łakocie p a n a Michała.
Oczywiście w długiej kapocie przy chodzie, tłukł
o poły kolana, targ a ł ją n a krzakach i była ona
powodem nie jedn eg o wypadku. Odym mu tę
uw agę uczynił, o d p o w ie d z ia ł: „G runt panie ciepło
trzym ać kolana, bo to podstaw y do chodzenia."
Dziś sobie nieraz te słowa pow tarzam , gdy łam ać
pocznie w kościach po tylu zimach n a koniu za
psam i przepędzonych. W prawdzie i p anu M icha­
łowi strzykało dokuczliwie, lecz on to p rzypisy­
w a ł polowaniom n a kszyki i kaczki.
Ściśle charakteryzując p a n a M ichała, muszę
wyznać, że był kłusownikiem w całem znaczeniu
tego słowa i n a swoim mająteezku przez całe
życie nie byłby w y strzelał funta p r o c h u ; nie z n a ł
g ra n ic ni w łasności polowania; lecz z drugiej
9

stro n y zanotować muszę, że gdy po polowaniu


postrzegał niezadowolenie właściciela, lub mu
takowego wzbroniono, wtedy już żadna pokusa
byłaby go nie nam ów iła do zagonów na w zbro­
nione gru nta. In n e to były w tedy stosunki, a n a ­
d e r mało myśliwych i strzelców w kraju, więc
rzeczywiście dla n as gran ic nie było polowania
i rzadko gdzie b ro n io n o ; kto zaś właścicielowi
oddaw ał zwierzynę, tego proszono, aby dowolnie
polował. W ten sam sposób osobiście polowałem
przez d ługie lata, goniłem, gdzie mnie głos psów
wołał, nie wiedząc w czyim lesie jestem , ja k od­
da lony mój dom od miejsca zakończenia m ych
łowów, gdzie wózki, a nieraz pytałem gdzie służba
pozostaje — i częstokroć nie było innej rady,
ja k , zostawiwszy zwierzynę, wracać po w łasn ym
tropie. Tern mniej broniono nam polować po
stepach i bagn a c h przy m ych aw antu rniczych
wycieczkach ornitologicznych.
P a n Michał corocznie odbywał dwie wycie­
czki w g ó ry : we wrześniu i mniej więcej w g r u ­
dniu polował z psam i po kilka tygodni n a kopniu,
później na śniegu na kilkunastomilowej p rze­
strzeni. Usłużny, sym patyczny i inteligentny,
cichy i niewymagający, wszędzie byw ał z życzli-
w ością przyjm ow any. N aw et m u otw orem sta ły
n iektóre rew iry k a m e ra ln e , te tajem nicze asylia,.
do k tórych nie w olno zaw sze profanom zaglądać.
P o lu jąc n iem al w yłącznie n a dziki i niedźw ie­
dzie, posuw ał się pod połoniny, a p rzybraw szy
sobie m iejscow ego gajow ego, nocow ał po kilka
dni po kolebach i szałasach , a niekiedy i pod
golem niebem przez kilka nocy, w ytrzym ując
doskonale to tw arde życie nom adzkie w tak po­
suniętej porze roku.
U lubionem polow aniem p an a M ichała było
polow anie n a kaczorki. Gdy śn iegi stopniały,
w oda sp ły n ęła n a n izin k i i potw orzyła jeziorka
czasow e, w tedy jeźd ził po k ilka m il po 1 odolu,
znając doskonale każde zbiorowisko wody, i do
dom u w ieczorem przyw oził k ilkanaście kaczoiów .
M ówił m i raz n a polow aniu tak iem :
— Nie uw ierzysz m i p an, że ta kaczuszka
je s t w ielce przeb ieg łą p ta sz y n ą ; ona zawsze w y­
szuka a m an ta. Z darzało m i się, że tej sam ej
kaczce odstrzeliłem 8— 10 kaczorów , a ona sobie
d o b rała świeżego.
Później w m iesiącu lipcu polow ał n a k ła p a -
cze, tak zw ane przez gm in „w ypiory“, później
na podloty. P ierw sze w ynosił B ekas z wielką.
11

powaga i u k ła d a ł na k u p ę , a dopóki ostatniego


nie w y ła p a ł, z pewnością jeziora nie opuścił,
lotne zaś kaczki ginęły od śrótu. Bekas był do­
skonałą osobliwością : nietylko, że posiadał n a d e r
ostry w iatr, lecz do tego i niepospolity rozum
i rzeczywiście spożytkował swe długoletnie do­
świadczenie. Gdy biegł koło wózka, staw ał
tw ardo do zwietrzonej zwierzyny, tak, że było
dosyć czasu do nabicia n a w e t s tr z e lb y ; na wózku
jad ą c naw et w ietrzył niekiedy, a wtedy n ajeżał
sierć, uszy podnosił i trząsł się cały. Za kaczkami
pływ ał do dna wody, ja k okrętowy nurek, i dosyć
długo pozostawał pod wodą.
W czasie żniw, z przyk ładną wytrwałością
i rozum ną pomocą Bekasa, szukał p a n Michał po
okolicy dropi karzełków, g m innie zwanych „par-
dw a m i“, tych praw dziwych stepowców, już rzadko
kiedy pojawiających się u nas. Specyalnością zaś
pana Michała było polowanie na obydwa g a tunki
naszych siewek; jeździł za niemi po kilka go­
dzin i niemal codziennie. P atrząc na ten wolno
posuwający się wózek z pa n e m Michałem, od
rana do nocy z lunetą w ręku, widoczny n a tym
horyzoncie w*- wielkiej odległości, mimowmlnie
I•
bił
I

1
I
12
III ,
w
n asuw ała się myśl, że to posuwająca się wolno
po ciem nem tle postać pokutującej duszy.
Z n a ł wprawdzie p a n Michał ulubione łan y
siewek, wszakże nieraz pow racał bez zdobyczy
w czasie lodowatego deszczu i mokrego ś n i e g u ;
liii w tedy mówił dzwoniąc zęb am i: „Bo to widzi
pan, te ptaki nie są do strzelania w dniach
sło n e c z n y c h ; nie bez przyczyny nazwali je N iem ­
cy „ R eg en p feifer“, a u nas przodkowie „dżdżowni-
k a m i“, bo gdy szarga, to się tłuką po polach.“
J u ż wtedy skarżył się n a zm niejszającą się ilość
małej siewki nazwanej „żarto w nisiem “. Przy­
pom inam sobie dwa strzały p a n a Michała, po
których z pomocą Bekasa zebrał siedmnaście zło­
tych siewek. Sm aczne i tuczne to ptactwo, u nas
tak mało wyzyskiwane. Mają te same zwyczaje
co i szpaki, mianowicie, że w locie wirują, kłę-
bują i zbijają się w kupę; wtedy śrót bywa m o r­
derczym.
Polow anie n a dropie było obrazem nieporó­
w nanej cierpliwości i w ytrw ałości, którą p a n
M ichał wzbudzał moje podziwienie. Jeździł po
ła n a c h i stepie, dopóki nie upatrzył dropi ze swym
a lter ego Grzesiem. Mieli dwie krowy n a niskich
n ogach z tektury, je d n ą siw ą, drugą srokatą,
nnaturalnej
aturalnej wielkości, doskonale wymalowane, i
sami te lekkie ciężary dźwigali. Przyjechaw szy
a n M ichał składał dowody swego
do dropiów, p an
artyzm u i znakomitej organizaeyi w polowaniach,
wzbudzał we mnie uwielbienie, za­
wszakże nie za-
4
szczepił chęci n a śla do w an ia , gdyż przy moim
tem peram encie zbytnia niecierpliwość mnie og ar­
niała. Przecież siedząc n a wózku w oddaleniu,
przez całe godziny p rzypatryw ałem się tym m a ­
newrom. P a n M ichał z Grzesiem wysiadali, brali
krowy na ręce, wózek zaś krążył bez przerwy
w oddaleniu, aby uwagi ptaków n a siebie nie
zwracać. Z jednej i z drugiej strony podchodzili
stadko żółwim krokiem, niby to skubiąc trawę,
gdy zaś dropie przestaw ały żerow ać, lub się na
nogach podnosić, okazując zaniepokojenie, wtedy
obydwa myśliwi siadali lub k lękali, niekiedy
w wodzie lub w błocie, ja k wypadło, nieruszając
się, dopóki dropie się nie uspokoiły, co trwało
czasem i godzinę. Nie chcę przedłużać opisu
szczegółami tych znakomitych manewrów", p o m a­
gających do ubicia tych ostrożnych ptaków, dodać
tylko m uszę, że to były studya rzeczywiste nad
zwyczajami, n a tu rą i rucham i tych ptaków. Często-
instynkt dropi zwalczył rozum ludzki i stadko
. v ‘S W M > V - - • '

14

odleciało w dalekie strony, wszakże często ubijali


siedzące ptaki, lub je sobie napędzali. N ajczę­
ściej postrzelony odrywał się od stada, b łąkał się
ba ła m u tn y m lotem n ad ła n a m i okiem nieprzej­
rzan em u i p ad ał na ścierń lub w spóźnione
zboża — więc za nim jeżdżono, szukano do
wieczora i nareszcie zmrok pędził myśliwych do
domu. Z aw alany i przemoczony, zmęczony nad
miarę, zaraz w n a stę p n y c h dniach podejmował
p a n M ichał znowu tę samą walkę, bo jego za­
wziętość n a dropie a wytrwałość były nie do
opisania.
Do przepiórki nie strzelił, mówiąc z uśm ie­
ch e m :
— J a ją m a m zabijać, kiedy ona w o ła : chodź
tu żąć? — a na mnie rzucał pogardliwy wzrok,
gdy je ujrzał do torby przytroczone. W odnikami,
ch ru ścielam i i kurkam i brzydził się ja k gadami.
Siedząc zadum any koło mnie na wózku,
przerw ał raz milczenie na widok bociana i rzekł:
— Oto, panie, asekurowany i protegow any
zbrodniarz w naszym kraju. P o p a trz , co ich
chodzi po stepie, po b agn ach i łanach, a to n a j ­
rozum niejszy z naszych ptaków i dla myśliwych
szkodliw szy od wielu drapieżców, pracowity,
15

baczny i przemyślny, żyje naszym kosztem, po ­


żerając przez cały dzień młode zające, pisklęta
i nie gardzi jajecznicą, nic bowiem nie ujdzie
tego argusowego oka, spuszczonego bez przerwy
ku ziemi. Lecz do niego nie strzelę i ojciec
mój byłby nie strzelił, bo to nasz Ibis i ludek
nasz go szanuje. Nie dosyć nauka śledziła dotąd
pożytek zdziałany przez ssaki i ptaki. I ta k :
koty są w jesieni dobrodziejami n a łanach, na
wiosnę i w lecie zb rod niarzam i; złodziejska sro­
czka, sp ry tn a i zapobiegliwa je s t szkodnicą, łowi
co może. w pojedynkę i spólnemi siłami, ona a r ty ­
stk a w wyrządzaniu szkody. Sojka, ten nasz
figlarz lasowTy i brzuchomowca, nie mało piskląt
niszczy. Wiewiórka, kształtna, bawiąca n as n a
polowmniu g im nastyeznem i skokami, zjada n ie ­
mało piskląt i jaj pożytecznych ptaków. Piszą
i mówią, że bocian łowieniem szczurów i myszy,
pożeraniem gadów, robaków i larw chrabąszczy
(pędraków), żab i glist je s t pożyteczny. Niewiele
on szczurów złapie przez życie, za myszami nie
poluje wyłącznie, a węże, glisty są n a m poży­
teczne, na pędraki zaś w ystarczają nasze wrony,
więc obrachowawszy jego zasługi i szkody, mu­
simy go potępić. Na śmiech mi się zbiera, gdy
16

bociana chw alą za pożeranie kroci ż a b ; ch ciałbym


wiedzieć, co żaby szkodzą ? W yznać muszę, że
mi się dusza raduje, gdy n a wiosnę kumkać p o­
czną, a potem zaskrzeczą weselną pieśń. K rety
i ropuchy kupują Francuzi, a n a m się cieszyć każą,
że je bocian wytępia.
Na dubelty polował p a n Michał. Z n a ł w szyst­
kie sznurki n a stepie, wiedział gdzie i kiedy
przylecą z pewnością jasnowidzącego. In n e te r­
m iny daw ał mi w słotne, inne w suche lata,
również stosował swe wycieczki do w czesnych
i do późnych wiosen. Do kszyków niechętnie
strzelał a niekiedy i pudłował, dubelty zaś, przy
pomocy wystawiającego je Bekasa, rzucał jedn eg o
po d r u g im , wszakże ich nie ja d a ł twierdząc, że
to niezdrowe te ptaki. W ytrwałości był niepo­
spolitej, gdyż po polowaniu n a bagnach i zamo­
czeniu nóg nie p rzebierał się, a gdy j a to czy­
niłem, uśm iechał się ironicznie, poglądając n a
ostrożnego towarzysza. Mokry, zamurdzany, po ­
w racał do domu i tu dopiero suche suknie przy ­
wdziewał.
II.

Pan M ichał u kończył chw alebnie nauki


w szkołach w B uczaczu u 0 0 . B azylianów , s ły n ­
nym wów czas zakładzie, który nie p otrzebow ał
w tedy ja k dziś podszycia Jezu itam i. 0 0 . B azy lia­
nie w ychow yw ali m łodzież surowo, lecz tro sk li­
wie, dokładnie nauki w pajali, a z ojcowską czu­
łością pielęgnow ali uczniów. N iem ało też ludzi
niepospolity ch i krajow i pożytecznych w ychow ało
się w Buczaczu, oraz wielu p rzy k ład n y ch k a p ła ­
nów. P a n M ichał expedite m ów ił po łacin ie i n a
polow aniu w W ęgrzech zadziw ił m n ie, gdy
począł szw argotac z M adiaram i łacin ą, gdyby ro ­
dzinną mową. Język w ęgierski był w tedy m ało
używ any w w łasn y m k ra ju ; m ów iono po łacin ie
lub po słow acku. D ziś, w zrósłszy w potęgę i p y ­
chę, zdaw ałoby się, że chcą W ęgrzy zm usić w szy st­
kich do uczenia się po m adiarsku.
Wodzicki. Pan Michał. 2
Rodzice pana M ichała przeznaczyli go do
zawodu d u c h o w n eg o , lecz on, zamiłowawszy
strzelbę, pieska i p łu g , o sutannie i studyach
teologicznych słyszeć nie chciał. P o m a g a ł ojcu
w gospodarstwie, a po śmierci rodziców odziedzi­
czył majątek, spłacając ratam i brata. W łasność
ta była obrazem futoru, składającego się z nagiej
przestrzeni o 300 m orgach i lasu 50, rzeczy­
wiście do zapraw iania psów. W lecie obraz ten
sm ętnem i m yślami duszę napełniał, oko nie
miało oparcia, wzrok gonił po falujących zbożach
i zatrzym yw ał się na firm am encie, zam ykającym
krajobraz. W zimie całun śnieżny pokrywał okiem
niezmierzoną przestrzeń, istny cm entarz ludzi
z lodowatem sercem za życia; myśli błąkały się
w żałobie, dusza w m arzeniach się zatapiała i
mimowolnie n asu w a ła się myśl, że istotnie n a sza
ziemia zostanie zniszczoną przez zamrożenie.
Opodal od schludnego, wybielonego domu,
kw a d ra t z oknami inspektowemi i kapuśniakam i,
dalej sad, najczęściej bez liści, które chrabąszcze
ogryzły, po bokach obora i s ta jn ia , szpichlerz i
stodoła, w około gospodarskich budynków szopa,
stertki zboża, kopiaki, stogi i brogi ze sianem.
W śród tego wsz}Tstkiego odznaczała się p sia rn ia
19

z podwórzem, sztachetam i okolonem, koło niej


stud nia z żórawiem a przy niej koryto dla pójła.
Czystość i porządek wzorowy, drobiu różnego
g a tu n k u bez liku, cichość przeryw ana gaw orze­
n ie m ptaków, skomleniem sobaczek lub rykiem
bydła. Dwie stare schorowane wierzby, okazujące
swe spruchn iałe w nętrzności, koło nich pasieka,
sk ładająca się z kilkudziesięciu ułów b ezdenni-
ków, któremi się p a n M ichał osobiście opiekował.
S krom n a ta zaiste własność w zupełności w y ­
starczała dla prawdziwego anachorety, który za­
sp akajał z niej swe potrzeby, świadczył wiele
dobrego i jeszcze składał grosiwo, ja k mówił,
, n a czarną godzinę". Mało czytał i żadnej biblio­
teczki w domku odkryć nie mogłem, zato roz­
m yślał wiele, zdrowo i poważnie, obdarzony w ia­
domościami d o sta te c z n e m i,. często szerokiemi
poglądami n a prądy ludzkości zadziwiał, orygi­
nalnością zdań zajmował słu c h a cz a , a wszystko
to było samorodne, jem u właściwe, bo w życiu
od drugich nic sobie nie przywłaszczył.
Pomim o specyalności myśliwskiej, b ył pan
M ichał dziwnie prawdomówny, n aw e t w opo­
wiadaniu naj-mniejszej przesady nigdy dopatrzeć
nie mogłem. Tę u myśliwych n a d e r rzadką cnotę
2*
um iał strzelcowi zaszczepić; co który n a polo­
w aniu powiedział lub doniósł, było rzeczywista
praw da i nie byłem n igdy zawiedzionym. Głęboka
religijny, bez ostentacyi, nigdy swych zdań niko­
m u nie n a rz u c a ł, sam zaś wiernie p rak ty ko w ał;
cichy, prawy, szczery i dobroczynny, m usiał zdo­
być szacunek i przyjaźń, jeżeli jej nie usuwał, co
się najczęściej zdarzało. Niemal lat czterdzieści
upłynęło już, a ciepłe i miłe wrażenie pozostała
mi po n im w pamięci i co raz je d e n słyszałem
z ust jego, tego nie zapomnę nigdy.
Ku końcowi października wyjątkowo nas
niebo obdarzyło spokojnym , pogodnym i dosyć
ciepłym wieczorem. Koczowaliśmy w kolebie.
Ogień wesoło pryskał, zasilany smolnemi, szpil-
kowemi gałęziam i; gęste iskry, n a k sz ta łt rac,
daleko się goniły i w gąszczach zaświeciwszy
po raz ostatni gasły, a za niemi świeże się sy­
pały, istne ognie sztuczne, rozwidniające zapa­
dający zmrok. U jm ujący i czarujący był to obraz:
n a s czterech przy ogniu, troje grzejących się k un -
dysów, D ereszka p ana Michała i... i mój wierny
Siw ek , skubiące owies w torb ach , nad n a m i
gwieździsty firm am ent jaskraw ego błękitu, g d j b y
w yrw any z nieba neapolitańskiego, w dali krocie
rozłożonych o gn i, broniących lichego zboża
przed niedźwiedziami i dzikami, a cały obraz
ujęty w ciemne ram y lasu świerkowego. P a n Mi­
c h a ł ukląkł i basowym głosem zan ucił:

Bądź pozdrowiona, Maryo przeczysta,


Królowo św ięta, Panno w iekuista itd.

Poczem śpiew ał:


W szystkie nasze dzienne spraw y
Przyjm litośnie Boże praw y itd.

Strzelec Grześ chrypliwym, ja k trafnie m ó­


wią, w ódczanym głosem wtórował, co dowodziło,
że podobne śpiewy i m odlitwy często się odby­
wały. Śpiew u stał, cisza zapanow ała na tej
bezludnej i dzikiej okolicy, a ta grupa m odlą­
cych się wywoływała wr duszy pobożną p r o ś b ę :
Niech będzie od wszystkiego stworzenia cześć
wszelka i dziękczynienie, żyjącemu i królującemu
Bogu n a wysokości niebios! Rozkwilony tern w r a ­
żeniem z w zruszeniem uściskałem p a n a Michała.
S en m iał tw ardy, borsuczy, a c h ra p a ł peł-
nemi o rganam i i to była cieniowa strona naszego
pożycia.
Nie mogę przystąpić do opisu zdarzeń m y ­
śliwskich, zanim nie opiszę służby i psów pan a
Michała, bo to podstawa całego obrazu. N a pierw -
szem miejscu oryginalny szczegół życia m yśli­
wskiego, mianowicie opis jego broni. Z pew no­
ścią nie był by sobie żałował najkosztowniejszej
strzelby przy myśliwskiej namiętności, lecz nosił,,
że się tak wyrażę, domorodną i byłby jej nie
odstąpił za skarby świata całego. Lufki gładkie
małego k a lib ru , a strzelał z nieb do grubego
zwierza n a d e r trafnie sztofami, które z ołowiu
sam w ycinał i pasował — to też w ystrzelane do
cienkości papieru cygaretowego, z oprawą i kolbą
zrobioną przez kowala z okolicy. S trach m ną
miotał, gdy p a n M ichał strzelał po kilkanaście
razy. Sądziłem, że lufki lada chwila pękną i
zacny mój towarzysz szwank poniesie, w szakże
moje obawy były p ło n n e , gdyż ta niepokaźna
strzolbina służyła m u do śmierci, gromiąc zwie­
rzynę wszelkiego gatunku. Strzelby swej nikom u
nie pow ierzał; posądzam , że się b ał złego oka,
a gdy jej przy sobie mieć nie mógł, wtedy ją
.Grześ piastować m u sia ł, a wożono ją w futerale
z kraj ki, watow anym .
Strzelec Grześ był unikatem w swym zawrn-
dzie. Pom ocnik nieoszacowany, w ychowanek p a n a
M ic h a ła , sierotka niewiadomego pochodzenia,
23

czarny, z cygańską cerą i kręcącemi się włosami,


mały, barczysty, z nieco wykrzywionemi nogami,
lecz chodził ja k laufer. Za młodych moich lat
chodziłem i j a chodejn niepospolitym i w y trw a ­
łym, wszakże, gdym Grzesia widział biegającego
po lesie, skaczącego po łom ach i zwaliskach,
przesuwającego się przez debry i parowy zaro­
śnięte, prującego gąszcze ja k odyniec — p rz y zn a ­
łem mu stalowe nogi, a rzutność gazeli. Gdyby
było wolno Grzesiowi strzelać, to byłby zawsze
do zwierza przed psam i strzelał, bo zawsze przy
nich był pierwszy, lecz jego posłuszeństwo i
wstrzemięźliwość były podziwienia godne. W ie ­
dział doskonale, kiedy mu wolno zwierza ubić,
a kiedy czekać n a swego pana, mianowicie, gdy
psy były w niebezpieczeństwie, lub gdy się dzik
w dalekie strony wysforował. Sforność, posłuch
i akuratność w w ykonaniu dyspozycyi p rz y z n a ­
wałem mu z a w sz e ; g d y .zrozumiał, z pewnością
wykonał; lecz rozmowa miedzy p a n e m a sługą
często dla mnie nie była zrozumiała, bo czego
usta nie dopowiedziały, to ruchy uzupełniły. Kto
mało znał Grzesia, m ógł mniemać, że je s t niemy,
tak był małomowmy; zerkał tylko swemi czar-
nerni oczami, a ruch am i ręki i głowy dopo-
"wi a dał. Jeżeli p a n Michał na polowaniu za mało
używ ał wódeczki, to Grześ niekiedy za wiele
w sobie mieścił spirytualiów, lecz nigdy do stopnia
bezprzytomności, lub senności. N am iętny myśliwy
i chciw y strzału, lecz nigdy ze szkoda panów,
pomimo, że n im trzęsła gorączka Strzelca. Za
m łodych lat odwagi, graniczącej z szaleństwem,
nieiaz wrskakiw ał n a dzika i z kordelasem szedł
n a niedźwiedzia. Dopiero boleśne doświadczenie
nauczyło go ostrożności. P o tu rb ow ał go raz n ie ­
dźwiedź pazuram i tak, że Grześ przez długie m ie­
siące przeleżał w srogich c ie r p ie n ia c h , a na
udach nosił dwie grube szramy, jako pam iątkę
niepospolitych kłów odyńca górskiego.
O trzym ał wtedy nauczkę, której — ja k sam
m aw ia ł — do śm ierci nie zapomni. W arto to
zdarzenie opowiedzieć. Grześ biegł za głosem
psów, a odyniec uciekający zdybał, go przy pniaku,
n a którym się nieszczęśliwy strzelec przew rócił
i na nim pozostał nieruchomy. Na to czekał
dzik, uderzył z wściekłością w pniak i począł
kłam i ciąć spruchniałe drzewo. Szczęście m ęczen­
nika, że pniak był wysoki, więc pełne cięcia czynił
odyniec w pn iak i końcówkami jedynie kłów kale­
czył skórę G rz e siow i; a taki był zawzięty, że po-
25

mimo szarpiących m u zad psów, nie odczepiał


sie od m yśliw ego. D opiero po długiej chw ili
n ad b ieg ł p an M ichał i pow alił tego potw ora
celnym strzałem . G rześ stra c ił b y ł przytom ność,
a gdy go ocucono, począł się n a srogim m rozie
rozbierać, przekonany, że go odyniec na sznycel
posiekał. Pokazało się wszakże, że ra n y są p ły tk ie,
ja k scyzorykiem zadane. Zobaczyw szy skutki walki
odbytej, p rz e ż e g n ał się i w y b ełk o tał: „O mój Boże
św ięty, cały jestem , a ja czułem , ja k przy każdem
cięciu bestya kaw ałki ciała mi w yryw ał!" B ardzo
kom iczny był to epizod, gdyż odyniec za każdym
cięciem kilka trzasek z pn ia w yrzucał, a końcam i
kłów ra n ił G rzesia, on zaś b y ł przekonany, że to
kaw ałki od ciała oderw ane rozlatyw ały się w po­
w ietrzu.
Ten w yjątkow o sum ienny strzelec ro zczulał
mnie, gdy wieczór, zm ęczony n ad m iarę, szed ł
odw ażnie n a p ołoniny trąbić i strzelać n a za­
błąkane psy, i najczęściej je przy p ro w ad zał koło
północy. R z e c z y w iś c i n ig d y n iestrudzony, k a rm ił
dokładnie zg łodniałe sobaki i dopiero się n a spo­
czynek u k ład ał. Do ry sia zapędzonego n a drzew o
nie wolno m u było strzelać, bo to by ła p re ro ­
gatyw a pan a M ichała, G dy to nastąpiło, G rześ

3ra®Śi
trąbił i pilnow ał drapieżnika. Jednego tylko zabił
Grześ, i to wśród okoliczności szczególnych. Owóż
w ypatrzył raz miedzy gęstem i konaram i samicę
ry sia z dw oma dorosłemi rysiątkami. P rzyw ołany
p a n M ichał zabił m atkę i młodego, a Grześ mówi r
„Nabijaj pan, na górze siedzi trzecie.“ P a n M ichał
śledzi, chodzi, upatruje ze w szystkich s tr o n ,
a p om im o, że Grześ palcem wskazuje miejsce,
zobaczyć nie może, i n areszcie z boleni karku
pozwolił Grzesiowi zastrzelić trzeciego ku w iel­
kiemu jego zadowoleniu.
W iele by m jeszcze m ógł opowiedzieć zdarzeń
podobnych, wielce zajm ujący ch , lecz nie chcę
nużyć czytelników.
Grześ przejął spokojność i cierpliwość pana
M ic h a ła ; przez godzinę całą podkradał się ze sro-
katą krową pod dropie, n a zasiadkaeh ja k posąg
siedział nieruchomy, naw et przy dokuczliwych
kom arach, gdy psy trzym ały dzika, a p an M ichał
nie nadchodził — co trwało niekiedy i godzinę —
czekał, i dopiero gdy się psy rozskoczyły, p a lił
celnie tak do dzika ja k do niedźwiedzia. R ze­
czywiście nie p am iętam chybnego jego strzału
do zwierza przy kundysach. Nieoszacowana to
była in dyw idualność; byłbym ją złotem obsypał
27

w służbie, lecz po śmierci p ana Michała, kazał


mi powiedzieć, że drugiem u pan u nie będzie słu ­
żył, pomimo, iż był mi bardzo życzliwym, i
odstępował mi nieraz strzał — co było n a j­
większa z jego strony ofiarą.
Mój miły F ilu ś , śliczne chłopiątko, ja k iś
przytulony przybłęda z Mazurów, cisnących się
na Podole po karze niebios za straszne brato ­
bójcze zbrodnie roku 1846, — Filuś spasiony do
okrągłych kształtów, kwadratowy, z rum ieńcam i
i świecącemi poPczkam i, zawsze uśmiechnięty,
z łagodnem wejrzeniem swych dużych czarnych
oczów, był g uw ernerem psów i opiekunem psiarni.
Chodził on na spacer z psam i rano i wieczór,
kąpał je w sadzawce i czesał codziennie, w ręku
nosił h a ra p n ik , a w kieszeni mosiężny grzebień.
Ile razy go p an Michał zdybywał, zawsze p y ta ł:
„Filuś, masz g rz e b ie ń ?" Filuś odpowiadał: „Mam,
ja śn ie panie." „To dobrze, pamiętaj o tern."
Filuś nie byw ał n igdy karany, służył do
stołu, zam iatał pokoje, ptakom jeść daw ał i czy­
stość klatek utrzym ywał, w jesieni ła p a ł czyże,
w zimie na sidełka gile, i to mu sprawiało w zru­
szenie i radość niezmierną. Zdrów, silny, wytrzy­
mały i świeży ja k brzoskwinia, wcale nie ró sł
przez długie lata i nie wiem, czy go n a cal
przybyło. Na polowanie mu nie wolno było cho­
dzić, jed yn ie w lasku pana M ichała chodził
z o g a ra m i, p odkładał doskonale, dźwięcznym
dyszkantow ym głosem nawoływał, i ja k to mówią,
był zawsze n a ogonach psów. P ew nie teraz z niego
znakom ity się m usiał wyrobić myśliwy — tak
przypuszczam, bo ślad jego straciłem.
Do uzupełnienia tego wyjątkowego dworu,
opisać muszę panią K atarzynę, rzeczywiście ter-
cyarkę świątobliwą i dobroczynną, w bardzo już
podeszłym wieku, co wszakże nie przeszkadzało,
że o p anu Michale troskliwie pam iętała, całym
zarządem się tru d n iła i objady n a m dostarczała.
T rzęsła jej się głowa, trzęsły i ręce, pojąć nie
można było w ykonania sztuki kucharskiej, ale
też, co praw da, objady u naszego anacho rety n a ­
leżały do podrzędnych spraw, z czego się wcale
nie cieszyłem.
O statnia istota w tym dworze była Paraszka^
Herkules dziewka, p y z a ta i pyskata. Zdaje mi się,
że jej ram iona były grubsze od mych u d ó w ; ru­
m ia n a b run etka, wysoka, szeroka, z mezkiemi n o ­
gami. B ył to język zaiste niepospolity. Gdy
w złości, a często się gniewała, poczęła chrypli-
20

wym głosem w ygadyw ać i kląć, zdawało się,,


że to kominem z piekła posyłane przekleństwa.
Doskonale drób chow ała i n abiał utrzymywała,
więc ją pan M ichał cierpiał, pomimo, że sobie
uszy za łykał.
Niech mi wybaczą czytelnicy następujący tu
długi ustęp zużytych opisów psów myśliwskich,
bo polowanie z psami, to już nie dla nas, ani
dla potomności. Zaginęły doborowe psiarnie i
polowanie z psam i należy ju ż niestety do hi story L
Nie usłyszymy ju ż wdzięcznego skomlenia r a ­
dujących się na sforach sobaczek, ani też tego
pojedynczego głoszenia w kniei, za którem sły­
szymy drugie i trzecie, nareszcie kaskadę n a jró ­
żnorodniejszych tonów, wytw arzających elektry­
zującą harmonię, której się żadne serce oprzeć
nie może, które poczyna szybko bić, tłuc się i
tłoczyć do gardła, zdawałoby się, że zadusi-
A ten zwierz głosami zaślepiony i zdziwiony —
jakie to on przybiera kształty, całkiem inne, niżli
przed n agonką; pędzi ja k szalony, tłucze się nie­
kiedy o drzewa, w krzaki się zawikła, pod nogi
myśliwemu wpada, zaślepiony, bo opanowała go
uidoczna bojaźń przed chwytającemi go psami..
Lub inny, co usłyszawszy w oddaleniu te groźne
30

głosy, staje, p rzysiada, nam yśla się, widocznie


plan y do ratu n k u układa... Sto obrazków za­
ryło mi się w pamięci, a każdy barw isty, poety­
czno estetyczny, a każdy odm ienny wśród zieleni
lasu lub n a białej zimowej powłoce. J a k to nas
za m łodych lat baw ił ten zajączek na ja sn y m
lesie, lub n a ścianie i oddalonej uboczy, gdy pę­
dził, kołkował, powracał, przysiadywał, wT tropy
swe gonił, insty nktem nauczony, aby tropy za
sobą zacierał. Godzinami baw ił mnie ten widok
zajączka zdziwionego i zostającego w niepewności,
czy te przeklęte sobaki jego gonią, czy in neg o?
Jakie on m iny i grym asy stroił, ja k strzygł słu ­
chami, skokami przebierał ja k klaw iszami — istny
obraz wielkiego zaniepokojenia.
To wszystko działo się przed inn em i psam i,
lecz nie przed psam i p ana Michała, bo te z m o r­
dam i podniesionemi pędziły kupą ja k p ancerna
fregata i w krótkim czasie zając ginął od śrutu
lub pod zębami psów.
Jednego zająca starego i siwego przez długi
czas nie mogli ubić i uwzięli się na biedaka,
aż w końcu ubili. W pew nym zastępie psy p rz e ­
staw ały gonić, poczynały bąkać i polowanie się
już kończyło, gdy wtem natarczyw a L u tn ia do-
patrzyła mądrego zająca, gdy wskakiwał n a lipę
i chował się do dziupla. Oczywiście psy w ia n ­
kiem otoczyły drzewo z ujadaniem, a myśliwi
przyszli, wydobyli ogromnego samotnika i udusili.

N ikt nie miał i nie posiadał podobnych


psów. Praw da, że żadnego dla siebie wyprosić
nie można było, bo w tym względzie pan Michał
był nieubłagany, a psy, nie rokujące wielkich
nadziei, strzelać nakazywał. Piątka gończych
pana Michała, z L u tn ią na czele, była nieporów na­
nej doskonałości. Aby tę doskonałość zcharak te-
ryzow ać, opiszę tylko jedno polowanie.

W oddaleniu dwóch mil od D niestru ru­


szyły raz psy na porębie lisa, znanego już ze
swych p ła ta n yc h figlów, lecz w ykradł on się po
za linię strzelców i wreszcie głosy w dali zaginęły.
P a n M ichał p ow iada: „Lis poszedł do łozów nad
rzekę, tam się trochę zabawi, możemy śniadać."
Zanim dokończyliśmy nasze skromne śniadanie,
już nas głosy psów w o łają ; biegniem y do lasu
i widzimy lisa, skurczonego, z wywieszonym j ę ­
zykiem, a za nim L u tn ia i b ra t jej, nieporó­
w nany śpiewak. Można było lisa kijem ubić,
lecz my go oddali na pastw ę rozżartych psów.
32

Psy te odbyły pięć mil drogi, niespełna w dwóch


godzinach.
Baidzo często pożarły ony sarnę i wtedy
z obżartemi sobakami kończyło się polowanie.
W mych wspom nieniach myśliwskich poświeciłem
pamięć wdzięczna Lutni, roztarganej w naszych
oczach przez wilka. W ilka goniły zawzięcie, ró­
wnież niedźwiedzia, często młodego zapędzały n a
di zew o, kunę prowadziły doskonale — wddocznie
do tego polowania wpraw ionej gdy drzewowała,
Psy jej głosem towarzyszyły, dopóki który ze
strzelców jej nie ubił -— dzików jednakże wcale
gonić nie chciały.
III.
Polowanie z k u n d y sa m i doborowymi na odyń-
ce, to rozkosz nie do opisania; każdy myśliwy ją od­
czuje, wszakże wrażenia drugim udzielić nie zdoła.
Krocie niespodzianek, połączonych z nieprzeła-
m anem i trudnościam i i niepospolitemi dokuczli-
wościami, mieni się w oczach, gdy nad śnieżną
powłoką słońce wytwarza krocie b r y la n tó w ; z pod
powiek cisną się łzy, suchość gorączkowa opano­
wuje gardło, myśl zaś p o w tarz a : dojdę, czy nie
dojdę, uratuję sobaki, czy je pomszczę, wszakże
być muszę przy zgonie psich rycerzy. Psom oczy
wydobywające się z dołków, pełne trwogi a zaja­
dłości, wargi podniesione, zęby świecące; w a ru ­
jące, to znowu przyskakujące i szarpiące; a w pa­
trujące się bez przerwy w dzika... Zręczność sko­
ków, gim nastyka w unikaniu cięcia, te stopnie
przebiegłości i rozumu oraz ostrożności i n a t a r ­
czywości, odrębne i każdemu psu właściwe — to
warte studyów i w pamięci pozostaną na całe
WodzicM. P an M ichał. 3

■vy"' |
34

życie. Dzik zaś stoi nieruchomy, nogam i p rz e ­


biera i tupie, ryjem manili, zakrw aw ionym w zro­
kiem u p a tru je kiedy i którego psa najłatw iej
zgładzić, szurga w je d n ą to w drugą stronę
z szybkością lokomotywy, naciera na psy, kie-
rując kieł ku słabiznom. Gdy zaś uczuje znaki
zębów na szynkach, zaraz szuka oparcia i za­
bezpieczenia z a d u , lub też goni do gąszczów,
gdzie mu najłatw iej psy wyciąć. Ogonek ja k u
mopsów, w obw arzanek zwinięty i podniesiony,
wzrok zakrwawiony, w ryju n a wpół otwartym
kłębująca p ia n a , pękająca w bańki — i w tej
postaci posuwa się dalej coraz złośliwszy i n ie ­
bezpieczniejszy. W tedy to bez lasowego zakrycia
zbliżyć się nie można do rozbestwionego zwie­
rza, uderzającego pędem błyskawicy niespodzie­
w anie n a myśliwego, bo przed tym pędem nikt
się nie uchroni na krótkiem oddaleniu. Dzik do­
kładnie wyrozumował, że życie jego nie zależy od
czworonożnych, lecz od człowieka, to też wt naj­
krwawszej walce porzuca psy i pędzi na m yśli­
wego.

Zaiste, pióro silną wolą w strzymać muszę,


aby nie kreślić kroci d ram atycznych obrazów,
zarytych w pamięci, gdyż niemal z każdym dzi­
kiem odbywała się odm ienna aw a n tu ra w górach.
Trójka kundysów pana Michała była nieporó­
wnanej doskonałości, waleczności i obdarzona
znakomitym wiatrem. Nawet na czarnej stopie
z pewnością nie zostawiły dzika w k n i e i ; z m o r­
dam i do góry, szybko przeszukiwały gąszcze, de­
bry i m ła k i; to też polowanie niebawem się ro z­
poczynało. Ilustracyą tej psiarni był nieoszaco-
wany „Kasper". Dlaczego się „Kasprem" nazy­
w a ł, nikt wyjaśnić nie mógł, naw et sam p an
Michał. Pies ten żył i zginął jako „K asper".
Szkaradne to było psisko: popielate z czarnemi
łatami, jedno ucho i oko białe, drugie czarne,
kusy od urodzenia, z siercią twardą, szczecino-
watą. Złe psisko, warczące i mruczące u staw i­
cznie, a kąsające przy sposobności. Gdy na
pierwszy widok nie mogłem wstrzym ać wyrazów
obrzydzenia, pan Michał łagodnie mi odpowie­
dział: „Będziesz go p an widział w boju."
K asper był uosobionym rozumem myśliwskim.
Wszystko wiedział, co mu potrzeba było do w y­
pełnienia przyjętych obowiązków; z nieporów naną
pamięcią do odkrywania barłogów i legowisk,
w krótkim czasie obiegał obszerne rewiry, a gdy
3*
m c nie zwietrzył, pow racał pędem do swego p a n a
i patrząc w oczy, j a k gdyby m ów ił: „Chodźmy
dalej, tu nic nie m a “ — szedł za nogą bez ł a ń ­
cucha do drugiego miotu. Tropowca nie używano,
bo tam każdy pies był tropowcem, lecz najczę­
ściej piskliwy głos K aspra oznajmiał, że to on
wyszukał barłóg.
Psy milczkiem zbliżały się do barłogów, i
najczęściej przed pow staniem przy trzy m ały d z ik a ;
to też wiele psów młodszych ginęło bez żadnej
pogoni. Psy uznaw ały K aspra za naczelnika,
a Grześ go nazyw ał profesorem, to też głos K a­
spra był apelem dla wszystkich. Ta psia szka-
ra d a zręcznie i podstępnie łapała za tylna nogę,
potem z szynek wyryw ała kaw ałkam i mięso i
uciekała ze zwinnością nieporów naną. W czasie
długoletniej służby otrzym ał K asper niem ało cięć,
lecz po skórze, ra n y nie m usiał mieć, gdyż
szram y upatrzeć nie m ożna było. Nareszcie, s tr a ­
ciwszy zęby i po trzebną zwinność, a nie zanie­
chaw szy swych zwyczajów, zginął na kle odyńca.
K asper był w iernym stróżem zwierzyny i
w jego obecności żaden pies nie śm iał jej ru-
szyó, a gdy się przypadkowo pojawiły psy ow czar­
skie, to je straszliwie turbo wał, a niekiedy na
37

śmierć zagryzał'. Gdy mu kazano przez noc p il­


nować pozostawionej zwierzyny, to nocował do
r a n a nie ruszając jej, byle był nakarmiony, co
załatwiano na prędce patrocham i i owsianemi
plackami. Miał też zwyczaj kroczyć za ciągnio­
nym zwierzem z wdelką uw a g ą , a gdy się co
oberwało, lub zwierz się zawiesił n a pniaku lub
sterczącym kamieniu, wtedy siadał i poczynał wyć.
Drugi pies pamiątkowy był „Łoskot", zaiste
rycerz beztrwogi, obcesowy i nieostrożny, dufny
w swą siłę i zręczność. Srogo w życiu za to po­
k u to w a ł; nie w iem , czy na całem jego ciele
było cztery cale bez szramu, naw et nogi miał
pocięte, co mu utrudniało ucieczkę. Był to duży
pies, silnie zbudowany, z wypukłemi, rozumnemi
oczami, z mordą czarną i nader łagodnym c h a ra ­
k te re m , lgnący do ludzi i ceniący pieszczoty.
Na dzika i niedźwiedzia zajadły i impetyezny,
miał niestety tę wadę, że dzika zawsze z przodu
atakował i za ryło chwytał. Gdy zaciął zęby
w ucho, to już nie p opuścił; dzik pruł po g ą ­
szczach, tłukł nim o drzewa w kija sty m lesie,
a Łoskot wisiał ja k pijawka. Wzięty przez niego,
musiał więc dzik zginąć w krótkim czasie. W i­
dzieliśmy cuda jego waleczności z odyńcami i

- Ł*
38

niedźwiedziami. Psiego rycerza przynoszono też


z lasu do domu lub koliby n a m arach, lecz te
r a n y ostrożności go nie nauczyły. W arto było p a ­
trzeć n a tę miła sobakę, wdzięczną za ratunek,
gdy jej Grześ skórę zaszywał i arniką ra n y za­
lewał.
„ Z agraj", rosły ogar podżary, mądry, ostro­
żny i przebiegły, doskonale rozróżniał odyńca od
in n y c h dzików. Gdy więc w gąszczu nie b ra ł
d z ik a , lecz z oddalenia naszczek iw ał, wtedy
wiedzieliśmy, że polujem y n a groźnego poje­
dynka; ale też ja k spotkał warchlaki, naw et spore,
dusił je ja k zające. Na je d n e m polowaniu dużą
sam urę rozciągnęły te psy i na śmierć zagryzły.
Jeszcze służył w tej wojnie „Śpiew ak”, do­
bry i odważny pies, wszakże nieco za hałaśliw y.
Ju ż powyżej w spom niałem o faworytalnym
psie p a n a Michała, „Bekasie", n ieodstępnym je g o
towarzyszu. Był to wyżeł kurlandzkiej rasy,
wysoko na nogach osadzony, chodzący kłusem,
z robakiem w uszach, któremi ustawicznie trzepał,
śliniący się i wydający niemiłą woń. W sirę t w zb u­
dzał we m nie ten pies, a naw et pan M ichał u w a ­
żał go jako nieprzyjem nego w spółm ieszkańca; lecz
m iał on niepospolite zasługi, gdyż uratowmł swemu
panu życie, raz przed kłem odyńea, drugi raz
przed łapami niedźwiedzia. Bekas był nieodstę­
pnym towarzyszem na polowaniu, siedział na za­
dnich łapach nieruchomy, istny sfinks. Gdy psy
naszczekiwały, on w oczy swego p ana patrzył,
czy można im dopomódz, wszakże bez pozwo­
lenia z miejsca się nie ruszył. Dopiero po otrzy-
manem pozwoleniu pędził do bojowników, w ale­
cznie im dopomagał, nie odniósłszy nigdy szwanku.
W iatr miał nadzwyczaj ostry. P a n M ichał mawiał,
że gdyby choć je d e n dubelt był w stepie, toby
go Bekas wyszukał. Aportował doskonale i nie­
kiedy doduszonego zająca o pół mili przynosił;
za postrzelonym nie poszedł, jeśli się przekonał,
że farby nie ma. Gdy pan Michał podkradał się
do siedzących ptaków, Bekas pełzał za nim ja k
wąż.
Niedowierzający czytelnik powie z ironią,
że pan M ichał posiadał same osobliwości, lecz
rzeczywiście tak było. I jam n ik i były osobliwo­
ściami, których po raz drugi nie napotkałem
już w życiu. „Mrówka", wielkości szczenięcia
lub dużego szczura, w yparowywała każdego lisa
z jamy. Czarna, podżara, z aksam itnym wdosem,
pieszczotka w pokoju, wściekła przy zwierzu. Jej
40

nieodłączny towarzysz i pomocnik był k a sz ta n o ­


w aty rosły ja m n ik „N u rek“. Tymi dwoma j a m n i ­
czkami polował p an Michał po całem Podolu, od
g ru d n ia do kw ietnia na l i s y ; miewał corocznie
w zdobyczy do stu skórek i mawiał, że wartość
tych skórek starczy mu na utrzym anie psiarni i
koni, co w tam tych czasach nie było trudnem ,
gdyż korzec owsa w art był najwyżej 75 centów,
a pam iętam rok, w którym płaciłem za korzec
cw a n cy g ie ra, czyli 35 centów. Na śniegu te
psięta tonęły i nie można było z niemi polować,
lecz na kopniu znakomicie atakowały dzika. Ody­
niec, zniecierpliwiony prześladow aniem tych k a r­
łów, szurgał za n ie m i, lecz nie było za co kłem
zaczepić, to też był pocieszny wńdok, gdy dzik
z otw artem ry łem gonił za ja m n ik a m i, nie
mogąc żadnego złapać. Mrówka z w in n a, p o­
między nogam i odyńca się u w ija ła , i nigdy d o ­
tkniętą nie była, N urek zaś, podstępnie ukąsi­
wszy w nogę, co m ógł wyrwać uciekał. Dziki,
widząc m ikroskopijnych prześladowców, z miotu
nie wychodziły, więc gdy była ostrożna cier­
pliwość i celne strzały, każdy ginął.
Aby ocenić cnoty i zalety tej parki j a m n i ­
ków, opiszę poniżej polowanie na lisy, zaiste wy-
jątkowe i na d e r zajmujące, lecz pierwej muszę
uzupełnić tabor, z jak im p an Michał w góry
jeździł. Posiadał on nieoszacowaną kuckę, z k tó ­
rej w nagłej potrzebie strzelał, a nawet d u ­
blował. Śliczne to było stworzenie, ogon, grzyw a
i nogi kasztanowate, maści srebrno dereszowatej,
mała, ledwie 13 miary, szeroka w piersiach i
w zadzie, siły nieobliczonej, z kopytkami okrą-
głemi i drobnemi, niby od zebry pożyć?onemi,
nogi czyste i gdyby ze stali w y la n e ; nigdy nie
utykała na k am ieniach, pniakach lub wśród
łomów.
Przygotowany jestem na wykrzyknik znie­
cierpliwionego czytelnika, że opisuję jeszcze jednę
osobliwość. Lecz tak jest. Nie spotkałem w mem
życiu drugiej „Dereszki“, z tym rozumem, c h a­
rakterem, siłą i wytrwałością, Nosiła pan a Mi­
chała z wagą 150 funtów wiedeńskich, nosiła
swój obrok i prow ianty ludzi i psów, podwójne
troki, zwiniętą szlę z hakami, którą spuszczano
do ciągnięcia ubitego dzika użewką lub sznurem;
w razie ubicia sarny, troczono takową po za sio­
dłem, do tego jeszcze nosiła kociołek, rondel i
samowarek. Jedynie potwory dzicze zostawiano
pod opieką K aspra w lesie przez noc. Dereszka
wesoło to wszystko nosiła i ciągnęła, rżała i lan -
sadowała, biegając cwałem ja k pies wokoło n a ­
szego towarzystwa. P a s ła się przez cały dzień po­
suwając się z a n a m i, czekała zawołania, aby przy ­
HI
jąć trenzlę i ładunek, ja k wielbłąd na puszczy.
Gdy n ad wieczorem trąbiono, Dereszka pędem
przybiegała i rż a ła oznajmiając, że się n a apel
stawiła. I n n y byłby mnie zrujnował, sprzedając
mi te psy i Dereszkę, gdyż byłbym mu zapłacił
neapolitańskie sumy, ale z pa n e m M ichałem nie
mogło być o tern mowy. U niego koń w ypróbo­
w any a pies doborowy, to były relikwie, nie p rzy ­
stępne dla obcego. Raz mi m ów ił:
— Czy p a n myślisz, że j a kieruję D ereszka?
N ig d y ! Ona wie, gdzie iść wypada, a do na-
szczeknjącyck psów spieszy się i zawsze mnie do>
strzału doprowadzi.
P a n Michał z czterema kundysam i, kuckąr
Bekasem i nieodstępnym G rzesiem , niekiedy n a
cały tydzień w góry się w ybierał i często w ko­
libach i szałasach noce przebywał. W czasie
słotnym mieszkał u leśniczych lub zam ożnych
gazdów, a wszędzie jako miły i hojny doznaw ał
życzliwego przyjęcia, tern więcej, że karm ił ubitą,
zwierzyną. Ja k m ary narz n a oceanie, tak pan Mi-
43

chał na tej okiem nie zmierzonej przestrzeni cu­


downym instyn ktem drogę wybierał, rzadko kiedy
błądził i n a czas dobijał do domu. Nieraz po
zachodzie słońca, gdyśmy się zapędzili pod poło­
niny, markotno mi się robiło, gdy było chłodno
i głodno, a ja nie wiedziałem, gdzie mnie nogi
zaniosły; ale p an Michał bez w ahania szurował
przedemną. Istny to był anachoreta. Po najw ię­
kszych wysileniach nigdy drugiego kieliszka wódki
czy wina nie wypijał, obojętny zupełnie na jadło,
a posiadał sekreta sztuki kucharskiej. Zjadaliśm y
rosoły z głuszców i jarząbków, kotlety, zrazy i
bigosy ze zwierzyny, i dopóty tak żyli, dopóki
słota nas nie wypędziła, lub brak prowiantów.
Zwierzynę rozdawał między właścicieli, leśni­
czych i chłopów, wszakże nieraz więcej padło,
niżeli spożytkować można było, i wtedy to zo­
stawiano zwierzynę w lesie, czego się pan Mi­
chał bardzo wstydził. Działo się to przeważnie
z warchlakami, duszonemi znakomicie przez kun-
dysy, i często cała ich rodzina padała ofiarą.
O ile mógł, nie zapuszczał swych zagonów do
ostępów, w których mogły być jelenie. T w ier­
dząc, że to Madziary u nas czasowo przebywające,
tak m aw iał:
44

— Taki je leń pokręci psami, potem się w y­


sforuje na W ęg ry i ja n a psy czekać muszę
przez kilka dni i szczęśliwy jestem , gdy nawrócą,
bo tam k radną psy i przechowują, a szukającemu
za niemi z pewnością nie dadzą wskazówek, o czem
się Grześ nieraz przekonał, bo go n aw et okłam y­
wano, prawiąc o dalekiej pogoni, podczas gdy psy
były pod dachem. Mówią u nas, że W ęgier to
nasz „ b ratanek ". Tak je s t, b ra ta n e k , póki nas
może wyzyskiwać lub z nam i się bawić, lecz on
butny, chciwy i w sobkowstwie zatopiony. Kiszki
by pruł, gdyby przypuszczał, że tam znajdzie d u­
katy. Szczerze wyznaję, że ich nie lubię, boję
się zdrady i niedow ierzam żadnem u. Mam pozwo­
lenie polowania na W ę g rz e c h , na znacznych
p rzestrzen iach z dobrym z w ie rz o sta n em , a p rz e ­
cież n a nich nie poluję, przekonany, iżbym bez
psów powracał.

Półgłosem d o d a w a ł:

— To panie przez połowę Tatarzy, a przez


połowę Cyganie. Czegóż j a się po n ich m am spo­
dziew ać? Bogaty to kraj, waleczny naród, z n a ­
jąc y swe p ra w a , lecz ludności mało, bo oni
45

nie są p łodn i, a Słowian toby gotowali i zja­


dali, tak ich n ien aw id zą, już to d la te g o , że
miewają liczne potomstwo, już, że liczebnie prze­
wyższają Madziarów. Odbędzie się tam kiedyś
krwawe starcie za ucisk doznawany.


IV.
Wiernie tu opisuję opowiadanie p an a Michała,
a przytem dowód złożę, że jam niki były dosko­
nałością w tym gatunku i dla mnie unikatami,
gdyż ani pierwej ani po jego śmierci podobnych
pijawek nie spotkałem u nikogo.
— Tak panie hrabio - opowiadał pan Mi­
chał — w pamięci przesuwają się epizody nie
do uwierzenia, zaryte na całe życie, częstokroć
najdziwniejsze niespodzianki dla myśliwego, nie-
odgadnięte ta jem n ice, w tym odrębnym świecie,
w tej świątyni Dyany. Takie epizody, jako naszre
zdobycze przechowywać obowiązani jesteśm y, bo
w myśliwstwie dla badacza je st łańcuch nauki,
z którego każde ogniwo przynosi nam pożytek.
Owóż zaproszono mnie z jam n ik a m i w Czort-
kowskie, więc pojechałem tam w końcu lutego,
pomimo srokatego pola. Zaiste dziwny to kraj i
nie ma porównania z innem i okolicami Galicyi.
Je d n a część bogato chlebodajna, gdyby przez anio-
łów u praw iana, okolica miodem i mlekiem zalana,
ziemia opłacająca z lichwą prace ludzką, z w ege­
t a c j ą prześcigającą się w bu jn ości, z klimatem
zbliżonym do włoskiego, z łagodnem i zimami,
z melonami, kawonami, dyniam i i szparagami,
z ła n a m i szeroko liściastego tytoniu, ubarw iają-
cemi świeżą zielonością i wdzięcznym kw iatem
bezleśny k rajob raz, z ludem ciężkim, leniwym,
rzeczywiście usposobienia w schodnich m ieszkań­
ców, lecz łago dny m i spokojnym, z płcią zaiste
nie p iękną, lecz jask raw o i barwiście ustrojoną,
w czerwonych lub żółtych butach, ze słabym p o­
rostem włosów a ciemnej płci, bo to pozostałości
po zagonach ta ta rsk ic h , po których widać jeszcze
k u rh a n y i grobowce. D ruga część, nie bez przy­
czyny n az w a n a Czortkowskie, z m iastem Czortków,
szatan am i wyżłobiona, wyjałowiona, przestrzenie
przeklęte, na niepłodność sk a za n e , ciągnące się
ku Bukowinie w pośród łanów rodzących bujną
kukurudzę. — Białe pagórki i góry, poprute nie-
zgłębionemi jaram i, okazujące we w nętrzach n a j ­
rozmaitsze g a tunki kamieni, bryły marmurów ,
odłamy alab astru , gipsowe pokłady, w apienne
góry, zbudowane z białego, drobnego szutru, dna
ja ró w w ybrukowane olbrzymiemi kamieniami, siłą
spadku w ody w y d o b y tem i i n a n ie s io n e m i, a n a w e t
m c h em nie p o r a ssta
ta ją c e m i, bo u b óstw o p r z y ro d y
nie p o zw aala
la n a w e t m c h u r o sn ą ć i rozw ija ć się.
O braz te n p r z e ra ż a i z a s m u c a w idza. Czy to w y ­
widza.
nik ze m sty złych d uchów i w alki z lu d ź m i c n o ­
tliw ym i, czy też w s tr z ą ś n ie n ia , siłą u m y s łu nie
do objęcia — trąd
trą d y ccya
y a n ie podaje, lecz te n św ia t
kkam
a m ieD
ie n nny
y p rz e d s ta w ia obraz k a r y Bożej, p o b u d za
do m a rz e ń i dumań, a pozostaje w p am ięc i n a
całe życie.

W n ie z n a c z n e m znow u o d d a le n iu p ię trz ą się


n ib y ska ły g ładkie, a one złożone z r u c h o m y c h
k am ien i, z blisk a zaś b a d a n e p r z e d s ta w ia ją zbiór
m uszli m orskic h, n a n ie s io n y c h w o sta tn ie j wmlce
m o rz a z ziemią. Inne p a ro w y "wśród o lb rz y ­
m ic h śc ian z a ro śn ięte żółto -zie lo n ą tr a w ą ja ło w ą
i zw ierzętom n ie p o ży te cz n ą, ro sn ą c ą k ęp a m i,
p rz e d s ta w ia ją c ą n ęd z ę pod in n ą postacią. Ni
kw iatka, ni p ta s z k a nie u jrz y sz tu, n a w e t ow ad y
stronią od tej p u sty n i. P o ty c h ś c ia n a c h nie ła tw o
chodzić z pow odu u su w a ją c y c h się z pod nóg
k a m ie n i i szutru, a u p a d n ie c ie k aleczy k o la n a
i drze suknie. Cóż dopiero za p r z y k r e b y w a ją
w ypad ki p rzy sc h o d ze n iu , gdy się na k rzy ż e

W odzicki. P an M ichał.
upada z niemożnością dźwignięcia się, a n a jc z ę ­
ściej z potarganą siedzibą...

Owóż w tych niedostępnych i od stworzeń


opuszczonych ja r a c h przemieszkują i mnożą się
bezpiecznie lisy, n a które zasiadki niebezpieczne,
w ykopanie i wykurzenie niemożliwe i nie ma
sposobu polowania na nie, ja k ze zręcznemi,
zw innem i i odważnemi jam n ik am i. Lecz i to
przedstaw ia niem ało niebezpieczeństw dla psów,
gdyż bywają często zawalone lub zaduszone
w ka m ien ny c h tych jam ach.

Działo się to w dniu 24. lutego, gdy ciężkie


chłopisko przywlokło się do mnie i obiecało
w skazać w ygodne jam y, bo trzeba wiedzieć, że
w tych ja m a c h bywają krocie kryjówek dla lisów,
i to dosyć g łęb ok ic h ; nie znając więc dokładnie
ja m , m ożna męczyć psy i siebie i nie zastać ża­
dnego lisa w domu. Pole było srokate, śnieg
wodnisty, wszakże wskazujący tropy. Słońce już
przygrzew ało. D rapaliśm y się chodem mozolnym
n a ścianę ja ru , Potomek T atarów wskazał m il­
cząco p łytę ka m ie nn ą i odszedł, a g d yśm y p rz y ­
stąpili do jam y, spostrzegliśmy ślad wchodowy
lisa.
51

Co .nas niepospolicie zadziwiło,' to wielka


liczba tropów przed jam ą, wskazujących na od­
byte wTalki lub igrzyska. Ledwieśmy do otworu
przystąpili, już doświadczona Mrówka naszczu-
rzyła uszy, i poczynała niespokojnie wietrzyć,
a Nurek skomleniem dawał do zrozumienia, że
mu pilno wsunąć się do jamy. Puszczono więc
psy, i te w okamgnieniu znikły z oczu. Staną­
łe m opodal, bo tu do strzału nic nie przeszka­
dzało, ani krzaczek, ni drzewko, ni kamień. Nie­
bawem słyszę pod sobą n a rozległej przestrzeni
ujadanie psów ; widocznem było, że wywodna
ja m a wielce obszerna, a kocioł głęboko um ie­
szczony. Lecz moje medytacye przerw ał w y m y ­
kający się lis; strzelam, i pada zwierz, lecz psy
nie wychodzą, widocznie walczą z liszką, więc nie
śm iem strzelby nabijać. Stoję znowu chwilkę
w pogotowiu i widzę mordeczkę i czarny nosek
wychylającego się z ja m y zbrodniarza, nie p a ­
trzącego na mnie. Strzelam w ten nos i w yta­
cza się ogromna pom arańczowa lisiura, wTszakże
znowu bez jam n ik ów ujadających w podziemiu.
Widocznie sproszono znaczną ilość gości n a
to wesele i w jam ie musi być jeszcze liszka; nie
pozostaje mi więc nic innego dla zabezpieczenia
4*
m ych łowów, j a k zdjąć lisiurkę i zatkać nią j e ­
dną j a m ę , na drugiej zaś usiąść i nabijać strzel­
bę. Ledwie się dźw ignąłem po nabiciu, wysuwa się
lis trzeci i pędem ucieka, wszakże mym śrótem
zlokalizowany został; patrząc zaś za p rz e w ra ­
cającym się zwierzem, prześlepiłem lisa, b iegn ą­
cego tuż koło mnie, i w mem rozgorączkowaniu
chybiam go, strzeliwszy sobie pod nogi. Z a ty ­
kam więc znowu lisiurką ja m ę , w pychając g łę ­
boko rękawy, siadam n a drugim otworze i n a b i­
jam ponownie strzelbę. W te m tuż pod sobą sły­
szę naszczekiwanie i ujadanie, a czuję zarazem
szturkanie w część ciała, którą trudno bliżej
określić. Ba, czuję i pazurki dobierające się do
m ych spodni. Zaniepokoiłem się przypuszczając,
że lis po łapkach użyje i zębów, a ja niew ygo­
dnie siedząc, spiesznie do strzału podnieść się
nie jestem w stanie. Po chwili nam ysłu, wobec
operacyi na mnie rozpoczętej, w spieram się n a
łokciach i w chwili staw an ia n a nogi lis mi się
wymyka, a j a się p rzew racam na to tw arde łoże,
usłane ze szpiczastych kamieni. W szakże się
szybko zryw am i strzelam jeszcze do lisa na
odległość 80 kroków. Lis kitą m achnął, chwilkę
sta n ą ł kabłąkiem i wolnym galopkiem p obiegł
53

dalej. A że mi nic na tym szerokim widokręgu


nie zasłaniało zw ierza, ścigałem go wzrokiem i
zdawało mi się dopatrzeć, iż się schował pod
skałę. Spiesznie obróciłem się do jam y, licząc
na dalsze strzelanie w tym lisim zwierzyńcu,
lecz niestety, zobaczyłem psy rozciągnięte, ciężko
dychające, zmęczone nad siły i już żadnem szczu­
ciem nie dające się zachęcić do powrotu do
jam y. Znoszę więc moje trzy duże lisy, wszystko
psy, a do tego i postrzelony musiał być samcem,
sądząc po jego ogromnych rozm iarach. Skonklu-
dowałem z tego, że liszka pozostała w jam ie
bezkarnie, ale psy już wejść po nią nie chciały.
Napojono je w potoku i odświeżono, opatrzone
ranki małe zalano arniką z wodą, dostały po k a ­
wałku słoniny i wesoło poszły za m ną ku kry ­
jówce postrzelonego lisa. Ale że to człowiek i
przez sto lat nie nabędzie odpowiedniego rozumu
i potrzebnej ostrożności, więc się to i teraz po­
twierdziło, gdyż nie zawaliwszy kam ieniam i otwo­
rów do jam y, mogłem wypuścić nieukaraną dotąd
za swawolę liszkę.
Przybywszy na miejsce strz a łu , uradow any
byłem widokiem włosków z futra lisiego na k a ­
mieniach, a dalej perełki farby świeżej. Z wysi-
leniem dodrapałem się do kryjówki lis a , a psy,
zwietrzywszy postrzelonego, z h ałasem w p ad ły
do jam y. Przez pół godziny słyszymy skomlenie
i naszczekiw anie, a lisa z kryjówki wyprzeć nie
m o gą; oczywiście że sobie niebezpieczną sytua-
eyę dokładnie określił i w pole wyruszyć nie chciał.
Zaniepokojony tą dług otrw ałą walką, wołam, św i­
szczę i nareszcie trą b ię , lecz psów wywołać nie
mogę. Nareszcie w idzę, co nie do uwierzenia,
m alutką Mróweczkę, ja k ciągnie za ucho nieżywe
już ogromne lisisko, a zdawało mi się, że Nurek
z tyłu go popychał. W aleczne pieski pokonały
starego, postrzelonego i rozjuszonego lisa po za­
jadłej w7alce. Batalia była w y gran a, lecz zwycięzcy
n a m ordach mocno pokaleczeni, więc o dalszem
polowaniu mowy być nie mogło.

Oczywiście, przed zachodem słońca drugiego


dnia udałem się do jam y, aby i liszki futro za­
brać do domu, lecz próżne były moje usiłowania.
Widocznie lisia kokietka w ym knęła się po gro-
ź nem polowaniu i dalej bałam uci pozostałe lisy.
Polowałem na lisy wyłącznie przez dwa tygodnie
i przywiozłem do domu 24 prześliczne skórki. —

“ , Takie było opowiadanie p an a Michała.


55

Podobnego wesela lisiego byłem świadkiem


w Krakowskiem. W jarze na polu, było w jam ie
trzy lisy i liszka, lecz n am nie poszło tak szczę­
śliwie jak panu Michałowi, a to z przyczyny, że
lisy szybko ja k z procy wyjeżdżały i zaledwie
dwa zostały ubite.
Ta parka jam ników przebywała najrozmaitsze
koleje i niebezpieczeństwa i cudem ocalała, po­
szarpana na całem ciele.
Na wiosnę poszedł pan Michał kopać borsuki
i oczywiście piesków z sobą nie brał do lasu, lecz
ciekawa Mrówka porzuciła swe szczenięta i po-
czołgała za swym panem, przeczuwając polowa­
nie. Fata ln y to był dzień dla Mrówci, gdy bowiem
pan Michał kopał zapamiętale, suka w padła do
jam y i po chwili z głośnym la m e n te m wyczołgała
się zbroczona krwią i z odgryzionem wymieniem.
Szczenięta zginęły, matkę wyleczono, lecz już
potomstwa nie wydała na świat. Namiętności do
polowania nie straciła, ani też odwagi, lecz odtąd
już do borsuczej ja m y nie chodziła. Gdy dla
próby i rozrywki prowadzono ją do takiej jam y ,
karykaturę psią p rz e d s ta w ia ła ; garbiąc się pociesz­
nie, pełzając po ziemi, skomląc z ogonem między
nogami, wyraźnie oświadczała, że woli zginąć,
niż pójść do ja m y borsuezej. Po wykopaniu b or­
suka przekonano się, że to była rozżarta samica
z czworgiem borsucząt.
G łośnem było na Podolu, że p an M ichał od
lisa płaci „reńskiego s z a jn “ (około 40 centów
dzisiejszych) temu, kto mu wskaże lisie wywodne
jam y, i że pojedzie i kilka mil n a takie polowa­
nie. Chłopi ja k n a odpust szli do futoru o dzie­
sięć mil po tego reńskiego i często pan Michał
n a w e t nie m ógł korzystać z wszystkich wiado­
mości, bo trzeba wiedzieć, iż wielka ilość lisów
przebyw a n a bezleśnych łanach, zmuszona w polu
■sobie kopać ja m y , gdzie część ich pozostaje i
myszkuje przez rok cały, część zaś pod je sie ń
zdąża do krzaków i lasów.
Ulubiony miesiąc do polowania z ja m n ik a m i
by ł luty. Z uśm iechem zadowolenia m aw iał w tedy
p a n M ichał:
— Bo widzisz p a n , to lisie wesele, i dobrze
się obłowić można, chociaż to te polne lisy nie
odznaczają się pięknem futrem i żydzi niechętnie
j e kupują.
Nie mało dowodów wytrwałości składał p an
Michał, jeżdżąc po bezdrożach i stepach za lisa­
mi. N ader często okłam ał go chłop, za co potur-
bowanym bywał, to znowu lisy były na wyciecz­
kach i trzeba było po dniu jałowym, po tych
drogach powracać do domu, najczęściej w nocy.
Wszystko to wszakże nie zniechęcało pana M i­
chała. Gdy chłop z raportem przybył, wołał pan
M ichał: „No, pamiętaj, będzie bieda ja k nie p o­
każesz lisa" — lecz siadał zaraz n a wózek, b ra ł
ze sobą łopatę, Grzesia i jednego gończaka n a po­
strzelonego, nie pytając o odległość. Już w końcu
lutego niechętnie polow ał, a w m arcu n ig d y ,
mówiąc, że on parszywych lisów nie potrzebuje.
Gdy mu przedstaw iałem szkody, wynikające w cho­
wie sarn, zajęcy i kuropatw, z pom nożenia lisów,
że cała cywilizowana E u ropa tępi lisy, naw et
czyniąc ofiary, on m aw iał:
— Czy u mnie dziesięć zajęcy, czy pięć, to
mi obojętna, a lis bawi m nie n a polowaniu i fu­
trem mi utrzymuje psiarnię. Gdybym um iał m n o­
żyć lisy, to bym to robił i pozwalał im szkody
czynić w lecie, a m ścił się n a n ic h w zimie i
w jesieni.
y.
W skutek pewnego zajścia, które poniżej opi­
szę, jedno tylko przykre w spom nienie pozostało
wT mojej pamięci po licznych naszych wycieczkach.
P an Michał zaperzył się wówczas, zgniew ał i przez
miesiące mi w ypom inał krzywdę, którą m u — j ak
twierdził — wyrządziłem.
P a n Michał posiadał łagodny charakter, nie
był wprawdzie wesołym, lecz zawsze swobodnym
i nie widziałem go w gniewie n aw et przy zawo­
dach na polowaniu. Zajście nasze było więc w y ­
jątkowym wypadkiem. Ja k już w sp o m n iałe m , nie
lubił pan Michał towarzystwa, i o ile tylko mógł,
stronił od proszonych polowań. Gdy zaś n a takich
polowaniach powstały k w a s y , nieporozum ienia,
lub też dezorganizacya, ja byłem kozłem ofiarnym,
przyjmującym wymówki. Mruczał w tedy: „Pocóż
leziesz Michale, gdzieś niepotrzebny; nie lepiej ci

H
60

sam em u p o lo w ać? “ J a je d e n tylko i brat jego


stanow iliśm y wyjątek — i to bez psów moich.
ISia moje nieszczęście, nam ów iłem raz p a n a
M ichała na wycieczkę w Stryjskie góry, po za
Korczyn i Majdan, hen, hen, w niedostępne lasy,
ongi nieznające siekiery, a zasłane łomami i w y ­
wrotami. Pokusie mojej oprzeć się nie m ó gł,,g dym
mu powiedział, że na jed nej górze sygnalizowano
niedźwiedzia i niedźwiedzicę z piastunem , i że są
zlokalizowane, z powodu znacznych przestrzeni
pod zielonkowatemi owsami. Zaiste był to dzień
feralny. W połowie miesiąca października w y b ra ­
liśm y się przed wrschodem słońca, a stanęliśm y
n a naznaczonem miejscu dopiero o dziesiątej, po­
mimo dosyć szybkiego chodu. O rg anizator polo­
w ania nosił historyczne nazwisko, Rudolf W u rm -
brand, ubranie jego było ja k z żurnalu wykrojone,
m ówił po czesku i nibyto ła m a n ą polszczyzna,
nosił tyrolski kapelusik z piórami cietrzewia,
z bródką kozicy, m u ndu rek sieraczkowy z cie-
m n em i wypustkami, ściśnięty był żółtym pasem,
,na n ogach m iał spięte kamasze, w ręku widocznie
now ą strzelbę Lefaucheux. Był to młody człowiek
z miłym i ujm ującym wyrazem, blondyn z r u m ia ­
n ą twarzą, kręcącemi się włosami i uśm iechnięty.
Na mnie w yw arł miłe wrażenie. P a n Michał zaś,
obejrzawszy go dokładnie, brzydko się skrzywił
i coś niezrozumiałego zamruczał. Za tym orga­
nizatorem stało kilku Hucułów, przypom inających
węgierskich Cyganów, z toporkam i, widłami i
drągami, a leśny trzym ał na sforze trzy małe
kundysiki z figlarnemi oczkami, ruchliw e i nie­
spokojne, lecz nie skomlące ja k to często bywa.
Uśmiechało mi się w duszy i byłem dobrej myśli,
lecz gdy zerknąłem na p a n a Michała, ckliwo mi
się zrobiło, bo na jego czole nagrom adzone były
chmury. P a n Michał nie lubił Niemców, n azy w ał
ich „plundram i" — czemu, tego się dowiedzieć
nie mogłem, — a do żydów m iał formalny w strę t.
Gdy żyda spotkał, zawsze się odwrócił i splunął ;
obcował z nimi jedynie przy sprzedaży lisich skó­
rek, zaś przy sprzedażach zboża musiała trzęsąca,
się Katarzyna wytargowywać ceny.

W u rm b ra n d a uw ażał p a n M ichał za Niemca,,


więc już mu się hum or popsuł, a gdy zaniepo­
kojony zapytałem o przyczynę, on kiw nął ręką i
zniechęcony r z e k ł :

Chodźmy, trzeba ten kielich goryczy do d n a


wypić.
Miał zaiste prawdziwe przeczucie. Leśniczy
staw ia mnie n a skrzydle, o sto kroków odemnie
p a n a M ic h a ła , dalej okolicznych leśniczych i
strzelców, tam nazyw anych puszkarzami, wreszcie
znikł n a m z oczu mówiąc, że idzie do n a g o n k i,
czyli do huczków.
Moje stanowisko było urocze; na takiem żyć
i umierać. P rz e d e m n ą ściana na parę tysięcy
metrów wysoka, zarośnięta wiekowemi hukami,
wcale nie podszytemi, a zatem pa n ora m a obszer­
ne ; za m ną znowu ściana z hukam i i gęstem i
krzakam i. Ju ż się południow a godzina zbliżała;
słońce prom ieniste ogrzewało n as n ie c o , lekki
powiew wiatru, ruszając liść m i, w y tw arzał cza­
rujący szum , n a d e m n ą skrzeczące orzechówki,
plusk padających ziarnek bukwi, tuż koło mnie
nieustraszone stadko sikorek, skaczących po ko­
n a ra c h i gałęziach, czepiające się listków, aby
z woreczków i brodawek wydobywać zarodki owa­
dów, — po ścianach popielatych, politurowanych
pni biegające pełzacze. Obraz ten, pełen urocze­
go życia, zajął mi długą chwilę. Musiałem się
bardzo zapatrzeć i zadumać w niem em podziwie-
niu — gdyż spojrzawszy na zegarek, zobaczyłem
dru g ą godzinę. Zwróciłem oczy w stronę stano-
63

wiska p an a M ich ała; siedział on z głow ą sch o ­


w aną w dłoniach, strzelbę m iał m iędzy nogam i,
zupełnie nieruchom y. Pom yślałem sobie, że go
dręczą sm ętne m yśli, i nic dziw nego, po trzech -
godzinnem bezow ocnem oczekiw aniu.
Góry g łu c h e : ani głos trąbki, an i H ucuła,
ani sobaczki uszów nie dochodzi, o polow aniu
nic nie słychać — m y w ydajem y się ja k osoby,
siedzące na m edytacyach i pokucie. W strząsł się
cały mój organizm , lecz siadłem znowu pod b u ­
kiem i począłem z nudów staw iać piram idę z z ia r­
nek bukwi, taka obfitość leżała pod bukiem . P rzez
pięćdziesiąt la t mego życia, zapam iętam tylko dwa
wielkie urodzaje b u k w i, co ja sn o dowodzi szko­
dliwości naszego klim atu z powodu przym rozków
na w io sn ę, m rożących niem al co roku kw iat b u ­
czyny i n a d e r często dębiny.
W tem słyszę przed sobą szelest i w idzę sk a­
czącego dw uletniego ro g aczy k a, zbliżającego się
do krzaku m alin, stojącego przed em n ą, i w reszcie
skubiącego liście. Z łożyłem się, m ierzę do k s z ta ł­
tnego zwierza, lecz zakon m yśliw ski nie dozw ala
strzału i w yznać m uszę m iłe m oje w rażenie, gdy
nareszcie rogacz się w gąszczy schow ał, a z nim
usunęła się i w ielka pokusa. P odnoszę sie ostro-
żnie i z przerażeniem w idzę, że to czwarta go­
dzina dochodzi. Już się nie troszczę o to nie­
szczęśliwe polowanie, lecz mi żal p a n a M ichała
i czuję obawę przed zasłużonemi wymówkami.
On siedzi ja k posąg, a widocznie nie drzem ie;
pewnie wzburzona żółć Morfeusza odgania. W e ­
stchn ąłem głęboko, wyjąłem m a n ie rk ę , haust
wódki mnie o g rz a ł, przekąska posiliła, lecz h u ­
mor dobry nie powrócił.
Chwilowo zajęła mnie mrówcza wojna m ię­
dzy czarnemi a czerwonemi m rów kam i, odbywa­
jąca się n a korze huka. Sroga to .walka, nie­
zliczone zastępy posuwają się z dołu do góry
szerokim pasem, a ważkim powracają, niosąc nie­
wolników, lub pędząc przed sobą. Widocznie źle
z czerwonemi pomimo znanej ich waleczności i
natarczywości. Kołyszący się po nad ziemią argus,
ten motylek niebieski, ja k z firmamentu wykrojo­
ny, ruchliw y turkus przyrody, oderwał mój wzrok
od srogiej w alk i, gubiącej tysiące mrówek, i n a ­
su nął sm ętne myśli, towarzyszące najczęściej j e ­
sieni, układającej już do snu zimowego przyrodę.
W oltyżował ze zwiędłego kwiatka na drugi, z tra w ­
ki n a trawkę, szukał miodu, nareszcie usiadł na
listku, stulił skrzydełka i do snu się ułożył.
Dziwnie sm u tn y to by ł obrazek głodu i zakoń­
czenia życia.
Z ap atrzo ny i zamyślony, nie spostrzegłem
zbliżających się towarzyszy myśliwskich z uśm ie­
c hniętym panem W u rm b ran d e m na czele. Na
moje gorączkowe z a py tanie, co się stać mogło,
odpowiedział n a jsp o k o jn ie j:
— Huczki inn ą górę przego nili, więc na tej
wcale nie byli, gdzieśm y stali.

— A dlaczegóż p a n nas przykuł do stanowisk
n a cały dzień ?
— Ja podbiegłem pod nagonkę, lecz mi za
daleko było, więc się wróciłem i czekałem na
koniec polow ania, bojąc się trąbić, aby zwierza
nie spłoszyć.
— J a k pan możesz cierpieć w swych lasach
taką dezorganizacyę, taki nieporządek i narażać
się na taki w sty d?
Odrzekł najspokojniej, i to z uśm ie c h em :
— O, to n am się często zdarza.
Już mi się m iarka cierpliwości p rz e b ra ła ,
więc z dodatkiem nie bardzo grzecznego słowa,
w y k rz y k n ą łe m :
— To sobie p a n sam poluj z takiem m yśliw-
stwem, ale nie proś gości.
Wodzicki. Pan Michał. 5
Pożegnaliśm y p a n a Rudolfa, złorzecząc je m u
i akademii w M ariabrun, która takich myśliwych
wychowuje, i puściliśmy się w drogę ku domowi.
P a n M ichał czerwony i zasapany często spluw ał,
co było dowodem już znacznie złego humoru, ale
ani słówkiem się nie odzywał. Już nas noc za­
skoczyła, więc n a kam ieniach i korzeniach poty­
kaliśm y się a niekiedy i kaleczyli. Ja szedłem
ostatni. Po kilku godzinach chodu zdawało n am
s ię , że już niedaleko do naszej siedziby czaso­
wej. Zbliżył się już zupełnie udobru ch any pan
M ichał i rzekł:
— Proszę pana, po co sprow adzają do kraju
takie p lu n d r y ? Dobrze to wychow ana młodzież,
p e łn a wiedzy i nauki, każdy m iernik egzam ino­
wany, lecz cóż to może zdziałać użytecznego,
skoro nie znają granic swego kilkotysięcznego
rew iru i błądzą we w ła sny m lesie ? Co on tu ma
robić? Szkółek nie zakłada, kultury mu się nie
opłacą dla braku rąk, on i tysiąca sadzonek nie
wysadzi, i cóż mu tu nauka pomoże? N iech sie­
dzą w N iem czech, lasy obrabiają ja k ogrody,
lecz tu mi się wydają ja k a n a n a sy wysadzone
w polu.
O głodzie i chłodzie pchaliśm y się n ad m ia ­
rę zmęczeni i ledwie o północy dobiliśmy do do­
mostwa naszego w czarnych hum orach. W s tą ­
piwszy na próg, p a n Michał temi słowy ten n ie ­
szczęśliwy dzień zakończył:
— Nie mówiłem p a n u , że z p lun dra m i w n a ­
szych górskich lasach polować nie w a rto ?
Za p a n a Rudolfa W u rm b ra n d a jeszcze i w
późniejszych latach doznaw ałem biczow ania, a
tego dnia z pewnością przez całe życie zapo­
mnieć nie zdołam.
■f

w
i

. JE?
VI.

B ył to piękny, ja s n y w ieczór, darow any


przed zimą przyrodzie. O gień n as ogrzew ał, dym.
pionowo się u n o sił ku niebu ja k dym ofiarny
A bla, firm am en t bez obłoczku, gw iazdki p rz y ­
ćm ione, cienie drzew p rześlicznie się rysow ały,
a nasz tab o r przy p o m in ał straże n a kresach . W
duszy było błogo, gdyż n am się powiodło n a po­
low aniu, hum ory doskonałe, każdy z n as p o p ijał
h e rb a tę z owczem m lekiem , m arzy ł i d u m ał i do­
brze mu było. W tem p a n M ichał n a c h y lił się ku
m nie i niespodzianie, pół g ło sem , aby drudzy
rozmowy naszej nie słyszeli, z a p y ta ł:
— Czy p a n w ierzysz w czary, złe oko i u ro ­
ki rzucane?
Z agadn ięty niespodziew anie po chw ili odpo­
w iedziałem :
70

— Nie w ie r z e i nie obawiam się. Przebiegający


drogę zając, wywrócona solniczka, 13 osób przy
stole, spotkanie księdza przed polowaniem i kro­
cie in n y c h zabobonów najm niejszego nie czynią
n a m nie w rażenia. Wierzę w pokutujące dusze,
nawiedzające nas, czy dla p rz e stro g i, czyli też
z prośbą o modlitwę. Lecz w ierzę, że są ludzie,
z którym i mi się nie wiedzie. Nie w ą tp ię , że
rządzą nam i a ntypaty e i sympatye, więc gdy oso­
ba nieżyczliwa, lub a n ty pa ty c z na ze m n ą razem
działa, wtedy najczęściej niepowodzenie mi tow a­
rzyszy. Nie zam ierzałem je d n a k nigdy odgadnąć
przyczyn tajem niczych powodzenia lub niepowo­
dzenia, pomimo zagadkowych zdarzeń. Są zjawi­
ska w świecie, zasłoną tajem nicy zakryte, i tej
widocznie zrywać n a m wie wolno, pomimo w ro­
dzonej ciekawości synów m atki Ewy.
Pan M ichał nie odpowiedział na razie ani
słowa. Długo dum ał, lecz potem, ja k gdyby so­
bie przy po m in ał pasm o dziejów, p o ta rł czoło r ę ­
ką i rozpoczął zajmujący wykład w tym p rze d ­
miocie.
— Jeżeli p an a sen nie zmoże — rzekł — to
w ysłuchasz opowiadania szczególnych zdarzeń z
mego życia myśliwskiego. Nie je s te m zabobonny
i nie wierzę w czary, bo mi to kościół zakazuje.
Można nie wierzyć, można i wątpić o rzucanych
urokach i przeprow adzanych czarach, lecz one
się zakorzeniły we w szystkich n arodach i nie są
do usunięcia. W naszy m ludzie je st przekonanie
o istnieniu czarów i o ludziach, posiadających
władzę rzucania uroków. Ja k się W łosi boją „get-
ta tu r y “, tak wielu wierzy w złe oko i u nas. Kto,
jak i kiedy na mnie rzucił złem okiem, nie
wiem, lecz czuję rzucone złe życzenie n a polo­
waniach, n a których przez tygodnie całe nie m ia ­
łem żadnego spotkania.
W e dług woli Bożej złe życzenia i przekleń­
stwa okazują skutki, lub też rzucone pozostają
ja ło w e m i, ja k n. p. przekleństwo rodziców p rze­
śladuje dzieci, a O patrzność je usuwa. Wierzę w
złe i dobre życzenia, zależące od jednostek, które
mi je składają, a w myśliwstwie dożył każdy
przez długie lata kroci zdarzeń, których sobie
inaczej w7ytłómaczyć nie może, ja k złem okiem i
złemi życzeniami. W myśliwstwie tajem nica n a
tajemnicy, przy najdziwaczniejszych z d a rz e n ia c h ,
niespodziankach, wzbudzających ciekawość i za­
dziwienie. Co rządzi wyjątkowo zw ierzem , z ja­
kiej przyczyny nierówno uposażone, jakie ma
72

przeznaczenie, ile żywotności, jakie jego p rz y ­


mioty i wady? W przyrodzie kat i ofiara, i n a
nich stoi ró w n o w a g a , ja k i zaś stosunek zacho­
wanym hyc ma, tego wiedzieć nie m ożem y;
wszakże człowiek zm uszonym chronić się od
szkody, a przym n ażać pożytku z w yzyskiwania
przyrody.
Ileż to razy miew ałem przy psach chłopca,
przy któ jy m ustawicznie panow ała nosacizna,
psy się kaleczyły i istny szpital m usiał być utrzy­
m yw any. Ileż to razy miałem znów furm ana,
przy którym konie źle wyglądały, cierpiały n ieu ­
sta n n ie na jakieś zagadkowe k u la w k i, brak żer-
ności i rozmaite przypadłości. Bywały i klucznice,
przy których nie darzył się drób w jakim bądź
gatun ku . Gdy sługi takie oddaliłem, wszystko się
n a dobre zmieniało. P ew nik to dla mnie, że z
je d n y m i się powodzi a z drugim i nie wiedzie,
doświadczyłem tego wiele razy w mojem życiu
n a w e t z takimi, którym nie m ogłem zarzucić p i­
ja ń s tw a , nieuczciwości, lub jakich k ardy naln ych
w ad charakteru.
Lecz pow racam w m em opowiadaniu do m y ­
śliwskich zdarzeń.
73

W ypada na szeroką linię sam ura olbrzym ich


rozmiarów. Byłem zupełnie spokojny i do strzału
przygotowany, a gdzie poszlę mój sztof, tam p e ­
wnie trafi. S trzelam n a 20 kroków — i chybiam.
S am u ra staje, spokojnie mierzę w komorę — i
chybiam po raz drugi. Praw da, że tego dnia, wy­
jeżdżając z domu, spotkałem księdza grecko-
unickiego...
P a m ię tam zimę z grubą skorupą lodowatego
śniegu, którą zwierz racicami z trudnością p rze­
bijał, to też gdy był w ruchu, słychać było o
kilkaset kroków chrupotanie. Dziki m iały zakrw a­
wione nogi i ze skóry obdarte do wysokości ko­
lan , istne męczenniki tej srogiej zimy. P rz e ś la ­
dowany, m usiał każdy z n ich g in ą ć , przed psam i
zaś uciekać nie mogły i sobaki przytrzym yw ały
każdego. S tanąw szy na dosyć ja s n y m olchowym
zrębie, słyszę łomot przez długi czas podobny do
tego, jaki bydlę wytwarza, krocząc po lodowatym
śniegu. N iebaw em przedstaw ia mi się pojedynek
wielkich rozmiarów o 10 kroków, podnosi ryło,
wietrzy i m nie nie widzi. S kładam się, m ierzę
w prawe oko, strzelam i słyszę oddalającego się
zwierza. Tfu! splunąłem w ykrzyknąw szy: to istne
czary! Zm ówiłem modlitwę do św. H uberta i po-

I-
szedłem do domu ja k zmyty. Dziś jeszcze widzę
to oko. patrzące n a m nie bezmyślnie. C hybne
strzały przypuszczam , krew nie woda, a nerw y
nie p o stro n k i, często n iespo dzian ka, gorączkowy
ruch powoduje chybien ie; lecz są zdarzenia w ży­
ciu myśliwskiem, których nikt nie w yjaśni, rze­
czywiście niepojęte i zagadkowe. Można wierzyć
lub nie wierzyć, lecz tajem niczości przeczyć nie
możemy.
W górach u nas to in ny zw ierz, ja k żyją­
cy na płaszczy źnie, niekiedy olbrzymich rozm ia­
rów, w ytrwały, silny i odważny. Owóż taki to
rogacz n a mnie w ybieg a, staje, ciało chowa za
jo d łę , a nadstaw ia mi kark i głowę o kilka są­
żni odległości. P rz y p o m in a ł jelenia św. Huberta,
brakow ało jedynie krzyża między rogami. Mierzę
dokładnie — i tyle go widziałem.
Pod je sie ń pojechałem z pieskami w góry.
Zim no n a m srogo d o kuc z a ło, umieściliśmy się w
kolibie oddalonej od lasu, poczęliśmy palić płot,
kawmłek po kawałku, i nareszcie spaliliśm y całe
ogrodzenie. Dobrze i ciepło n a m było przez całą
noc, lecz sroga kara nas spotkała, gdy n ad r a ­
nem gazda n ad szedł i zobaczył wyrządzoną de-
zolacyę. Był też to język wyjątkowy — pysk w
piekle wykrojony — co było dyabelskich w y ra ­
zów, on się ich nauczył i nas niemi częstował,
a w końcu nas i psy nasze zaklął. Ani słowa
słodziutkie, ani ofiara pieniędzy, ani n aw et ofia­
row any tytoń, ta największa pokusa dla górali,
nic tego rozszalałego gniewu rozbroić nie mogło.
Nie pozostawało n am zatem ja k spiesznie się
w ynosić, zabierając co było nasze. I co p an po­
w iesz, n a doskonałem polu, przy obfitości s a r n ,
psy nie chciały szukać, łaziły po lesie ja k strute,
ani podkładanie, ani trąbienie ochoty im nie do­
dawało, i w ten sposób przebyłem trzy d n i, nie
słysząc ani razu jednego gonu psów. Przywiozłem
psy do domu, a po kilku dniach odpoczynku, so-
baczki moje goniły doskonale. Cóż p a n na to
pow ie? To nie n a tu ra ln e sprawy....
Jad ąc raz w ózkiem , spostrzegłem na sta ­
wie 12 do 15 pływających gęsi, z gatu nku tych
wielkich szarek. Dla strzału nieco za daleko sie­
działy, lecz, podszedłszy trzciną kilkanaście kro­
ków, można było kilka trzepnąć, a taka g ratk a
nie często się zdarza. Pomimo zim na i liżącego
wiaterku, wchodzę do lodowatej wody po kolana,
dalej po brzuszek, już mi za głęboko, zębami gło­
śno dzwonię i myślę, że źle ze m ną będzie, a
76

gdym się w ychylił po za trzcinę, widzę w szyst­


kie w kupce, ja k dla mnie ustawione. Celuję do
główek i pew ny jestem , że ani je d n a nie uleci,
bo miałem zajęczak w lufach. Mierzę, strzelam do
siedzących w odległości kilkunastu kroków, gęsi
wszystkie się z ry w a ją ; strzelam drugi raz w lot
w tę zwartą kupę — i ani je d n a nie spada, n a ­
wet piórka nie zostawia. Okiem śledzę gęsi n a
horyzoncie, uchem słyszę wesołe g ę g a n ie , więc
wszystkie bez szw anku odleciały. Dzięki Bogu,
żem tej kąpieli nie odchorował i życiem nie
przypłacił.
I n n e zdarzenie, narażające mnie na niepo­
spolite niebezpieczeństw o: Mróz był siarczysty,
powietrze iskram i n a p e łn io n e , blask ta k i, że się
zdaw ało, iż dwa słońca św iecą, światło rażące
oczy, wzrok przyćmiony, a oczy pełne łez. F a t a l ­
na k o njun ktura dla myśliwego, a do tego w cisnął
się był odyniec w czarne łozy, zaplecione dzikim
chmielem, więc z żadnej strony nie można było
do niego przystąpić. Po długiej walce, w yparły
go nareszcie psy n a porąb, n a którym pozostała
je d n a brzoza, za którą stałem. P sy szarpią odyń-
ca, a K asper za tylną nogę swoim zwyczajem
trzyma. Drzewo mnie niedostatecznie kryło, więc

.y. , . | . v. 3 5 5 1 i BE
rozwścieklony pojedynek sadzi obces n a mnie.
Ciągnę za cyngiel — nie spuszcza kurków, cią­
gnę za drugi — to samo się dzieje, a tu dzik pod
nogami. Ledwie się wygiąłem, ja k z gutaperki
ulany, a już m nie potwór tnie kłem szczęśliwie,
bo przeciął jedy nie kożuch i spodnie, nie zosta­
wiając śladu n a mej skórze. W łosy czapkę p od ­
niosły, krew mi do głowy uderzyła i poty mnie
oblały, lecz mi psów żal, przekonany, że im się
odyniec da we znaki. Podskakuję kilka kroków
i chcę puścić moje sztofy, lecz znowu kurki od­
mówiły posłuszeństwa. Ot, znowu tajemnica. P sy
osaczały kilka razy zwierza, sądząc po głosie,
Grześ się gdzieś zapodział, mnie poczęła febra,
trząść, z w ysileniem dobiłem do domu i rzuciłem
się n a siennik, dzwoniąc zębami. Ż a d n a pościel
i kożuchy ogrzać mnie nie mogły. Po tej lodo- '
watej godzinie poty n a całe ciało wystąpiły. P r z e ­
leżałem jeszcze chwilę, w stałem i oczywiście p o­
szedłem do mojej zepsutej w zam kach strzelby,
ale o dziwo, — obydwa cyngle doskonale
spuszczały. Zagraj i Kasper, zniechęcone brakiem
pomocy i opieki, porzuciły dzika i przybiegły ko­
ło północy do domu, nieszczęśliwy zaś Ł o sko t
przywlókł się nad ranem z rozp łatan ym brzu-
chem, któryśm y musieli zaszywać i zalewać. Że
to był urok, to mi w myśli i dziś jeszcze stoi,
lecz kto go rzucił, tego dociec nie mogę i ten
odyniec mi się wydaje zaczarowanym. A że w
tym rewirze dożyłem kilku wypadków n ieprzyje­
m nych, już w nim polować nie c h c ia łe m .—
Ołowiany sen, ten znany sen myśliwski
p rzerw ał nareszcie zajmujące opowiadania i do
ra n a spoczywaliśmy, patrząc n a przemykające dzi­
ki w naszej w yobraźni. Drugiego dnia, zachęco­
n y i rozciekawiony, zaraz po ukończonem poży­
wieniu, uprosiłem pana Michała, aby mi dalej
opowiadał podobne zdarzenia.
— N ajchętniej to uczynię — rzekł swobodnie.
O pow iadania te mnie rozgrzew ają i niosą myśl
ku m łodym latom. Nie doznałem w życiu mojem
burz, ani też krzywd od ludzi, bo od nich stro­
niłem, będąc odmiennego usposobienia ja k ogół;
myślę, że nie m am wrogów i otrzymuję od ludzi
to, co im udzielam, mianowicie życzliwość, a w
możności pomoc, szczęśliwy, jeżeli jej nie p otrze­
buję — to też w mojem życiu, zatopionem w p rz y ­
rodzie, pamięć mi służy i zarejestrow ane zdarze­
nia żywo przedem ną stają.
Tak panie, są tajem nice w myśliwstwie nie-
odgadniete. Z n ałem myśliwych, którzy swoja obe­
cnością psuli lub nap raw iali polow ania; w je ­
dnych się darzyło, wt drugich jakieś piekielne
niepowodzenie, przypadki i nieszczęścia. Polow a­
łem przez kilka lat ze z nanym w szerokiej oko­
licy kłusownikiem Śliwką, przeważnie n a kunice
(kuny leśne), które znakomicie tropił i ubijał.
On to, ja k mówiono,posiadał moc zażegnania
strzelby, która wtedy ni ptaka, ni zwierza ubić
nie m og ła, i trzeba było dopiero ukośkać Ś liw kę,
aby odjął urok rzucony. Czy on ukradkiem lufy
smarował, czy co w rzucał lub wlewał, nie wiem
— cytuję fakt, bo to na o c z y ' widziałem, co
opiszę.
Przyjechało do mnie dwóch m łodych i w e­
sołych krewniaków, wcale nie źle strzelających,
a nam iętnych myśliwych. Słysząc n a polowaniu
o uroku i czarach, poczęli się śmiać i drwić, po­
wodując do wielkiego śmiechu przytom nych. Śli­
wka spokojnie drwinek w ysłuchał, a oburzony
lekceważeniem, zadąsał się, z achm urzy ł, splunął
swoim zwyczajem i rzekł sucho: „Panicze jutro
nic nie zabij ą .“ Śmiech i żarty zagłuszyły czaro­
w nika, on zaś, uśmiechając się szyderczo, pa-
80

trzył z ukosa n a młodzieniaszków. Rzeczywiście


drugiego d n ia , co który strzelił, to było pudło.
Jed nego zająca zestrzelali n a rzeszoto, a i tego
dopiero ludzie złapali i dobili; próbowali strzelać
do sojek i żadnej nie ubili. W dalszem polowa­
niu znowu niepowodzenie. Nareszcie trzeciego
dn ia dał się Śliwka przeprosić, zabrał ich strzel­
by do domu, bo to był warunek z jego strony,
i zabili s a r n ę , lisa i kilka zajęcy.
W Brzeżańskiem był Hryńko. T en mi wy­
g a n ia ł dziki bez psów i naganiaczy. Szczególną
m iał moc panow ania nad dzikiem i kierowania
n im ; w yganiał dziki na moje stanowisko, k tó ­
re mi wskazał, cboć co prawda, trzeba było nie­
kiedy stać i przez kilka godzin. Kto je d n a k s ta ­
nowisko opuścił lub zmienił, temu już za żadne
pieniądze dzików nie gonił. P rzypom inam sobie
dzień marcowy, w którym prośną samurę obgo-
nił 14 razy w około miotu i nareszcie na m nie
wypędził. Zaiste zagadkowa była jego w ładza
n ad dzikami pojedyńczemi, bo stada nie chciał
n igdy gonić, podziwienia godna znajomość lasu ,
n atury i zwyczajów dzika, tropów i zastosowanie
do pory roku. Rzeczywiście, pędził dzika ja k po­
spolitego wieprzka. Razu jednego w ygonił m i m a
śniegu odyńca pod nogi już po zachodzie s ło ń c a ;
ubiłem go wprawdzie , lecz po pięciogodzinnem
czekaniu na trzaskącym mrozie. Gdy Hryńko n a d ­
szedł i zobaczył trupa, wesoło zaw ołał: „P anu
będę zawsze dziki gonił."
Albo ten stary Kowalski, który mi w yganiał
cietrzewie w je sie n i! I on posiadał złe oko i n ie­
jed n e g o figla spłatał. Bali go się m y śliw i, łasili
mu się i pochlebiali. Dziś tych ludzi nie m a ,
lecz że byli, przeczyć nie można. Dlaczego zn i­
kli z naszego w idokręgu, dlaczego się pojedyn­
czo nie pojawiają, — odgadnąć trudno. Dziś j e ­
szcze po w siach słyszymy o urokach, o zaże-
g n a n ia c h i odżegnaniach, lecz w myśliwstwie tych
szkodliwych, a niekiedy pożytecznych zjawisk
dopatrzyć nie mogę.
Nie lubię w spom inać o pew nem zdarzeniu,
bo mi obraz jego żywo stoi w pamięci i na sa ­
mo wspomnienie całe moje jestestw o się obru­
sza. Możesz je sobie tłómaczyć podług woli, lecz
j e panu opowiem:
Działo się to w miesiącu listopadzie, w dzień
prześliczny, na g ranicy węgierskiej, w uroczej
okolicy. Polanki się grzały do słońca, z głębo­
kich parowów wydobywała się mgła, czarne ra-
Wodzicki. Pan Michał. 6
82

my świerczyny okalały krajobraz, ja się zagłębi­


łem w podziwieniu sz e p c ąc : Przecie ten świat
piękny w każdej porze roku! W tem n a ścianie
podem ną zaszczekał pies. Miałem wtedy m ałego
pie sk a, Murdzia, doborowego tropowca, odw a­
żnego i n ad er sprytnego. Pomimo głośnego i po­
nowionego g ło su , tam te psy nie przybiegły, a
zawsze we czwórkę goniły. Otóż dla mnie znowu
zagadka, bo się przekonałem, że były w blisko­
ści. Biedaczysko Murdzio musiał w pojedynkę o-
dyńca z gęstw iny wyparować, eskortować wiernie
i wyprowadzić walecznie n a wyżłobioną n iz in ę,
zarzuconą olbrzymiemi odłam am i skał omszo­
n y ch , — ozdobioną niebotycznymi, brodatym i
świerkami i guziastymi bukami. Dzik sta n ą ł na
skąpej m urawie i rozglądać się począł, a gdy
Murdzio m nie zobaczył, skoczył, złapał dzika za
ogon i ta rg a ł co sił starczyło. Odyniec szurgn ął
za nim, lecz kieł psa nie trafił, wtedy w idząc,
że to nie przelew ki, posunął się, o skałę oparł
za d , począł głośno k ła p a ć , jeżyć się i toczyć
pianę. Widząc rozwścieklonego zwierza, a n a t a r ­
czywą odwagę pie ska , nie w ahałem się ani chw i­
li podbiedz od świerka do buka i zbliżyć się n a
strzał pewny, a zależało mi na szybkości, aby
ratować życie odważnej a wiernej sobaczce. Gdym
dobiegł do połowy ściany, potknąłem się na om­
szonej kretowinie czy mrowisku, wszakże w s ta ­
łe m i zdobyłem rów n ow a gę ; chcę biegnąć dalej,
a tu nogi ja k przykute do darni, na której sta ­
łem... Chcę je podnosić, lecz nie mogę, ja k p a ­
raliżem tknięte — przykucam, wstaję, ruszam
rękami i całem ciałem , a nogi przykute i zacza­
row ane; nic mnie nie boli i nie zaw a d za, wszak­
że z miejsca się ruszyć nie mogę. Tłukę kolano
o kolano, trę rękami nogi, nic nie p o m a g a ; trz e ­
ba tu będzie zginąć, a przedem ną o 200 kroków
odgrywa się straszliwy dram at, obraz, do które­
go ręce wyciągam. Dzik mamli ryjem, postaw ił
czub n a głowie, najeżył szczecinę na grzbiecie,
z miejsca się nie rusza, widocznie układa p la n
do pozbycia się natrętn ego psa. Murdzio, widząc
mnie, staw ał się coraz natarczyw szym , a nie m o­
gąc dobrać się do zadu, próbow ał za uszy u chw y­
cić, poczem spiesznie do gąszczu uciekał. O sta­
tnia to była chwila w życiu tego psa. Dzik w i­
docznie przygotow ał się, wymierzył i szurg nął
za swą ofiarą; podniósł na kle p s a , rzucił w
powietrze i wolno, majestatycznie podążył do g ą ­
szczu. Widząc psa, ginącege n a kle pojedynka,
6*
łz a mi się w oku zakręciła, smuciłem się p o n ie ­
sioną s tr a t ą , sm uciłem jeszcze więcej moją n ie ­
mocą i niemożebnością pomszczenia tej śmierci.
Gdy tak sm ętnie dum am nad ratun kiem psa,
M ach in aln ie podnoszę nogę, potem drugą i kroczę
'spiesznie bez żadnej przeszkody ni bolu ku po­
b o jo w isk u , lecz niestety, przychodzę już do tr u ­
pa z p rzebitem sercem. Czarna to była godzina
w m o j e m życiu m yśliw skiem , a gęstą zasłoną za-
ikryty cały epizod. Dlaczego psy, słysząc u ja d a ­
c i e przez pół godziny, nie przybiegły n a pomoc
M urdziow i i pojawiły się dopiero po zgonie to­
w arzysza? Dlaczego sparaliżowało mi n o g i? Są
to prawdziwe zdarzenia, a zaiste zagadkowe...
Kto, ja k i kiedy rzuci na m nie urok, w ie­
dzieć nie mogę, lecz wiem wtedy, że mi się da­
rzyć nie będzie na polowaniu. I tak mogę w to­
warzystwie nieżyczliwych mi lub antypatycznych,
po kilka dni chodzić po lesie, a zwierza nie zo­
baczę. Gdy poluję w nieznanych lasach, a nie
m am spotkania, to mnie nie dziwi w c a l e ; lecz na
zn an y c h „w ekslach“ i wypatrzonych, zwierz mnie
pomijać nie powinien, i wtedy mi w duszy m a r­
kotno i lęk m nie ogarnia.
85

W czasie mego opowiadania nieraz się pan


z niedow iarstw em uśm iechał i głowa potrząsał,
tłómacząc sobie zdarzenia. J a też nie myślę pana
przekonać, ani dalej nużyć temi zagadkowemi zja­
wiskami w zawodzie m y ś liw sk im ; wszakże opo­
wiem jeszcze dwa szczególne zdarzenia.
N ad granicą węgierską, w okolicy leśnej, ży­
ła grom adka ludzi, o których można było powie­
dzieć, że tam nędza z biedą się zlały, tak były
głodne, nagie, zam urdzane, wzbudzające litość
ich postacie. Tam zaiste n a tej wysokości ani
las, ani g ru n t nie miały wartości, i chłopi bez
przeszkody korczowali sobie i n a korczunkacb
siali owies, ja k za czasów Noego. Z tych kor-
czunków wytworzyły się dwa znaczne kompleksy
lasu, połączone głębokim parowem, gęstą świer-
czyną zarośniętym. Tym parow em z lasu do la ­
su po znanej drodze tak niedźwiedź ja k i dzik
przemykał, gdy był psam i party. Stan ą łe m n a
wekslu i miałem doskonały w ia tr ; trzy razy zbli­
żał się do mnie niedźwiedź, lecz zawsze n a w r a ­
cał i cofał się w głąb kniei. Zdawało mi s i ę , że
zwierz osaczony, więc się podkradam pod psy i
w osłupieniu widzę niedźwiedzia starego, c zarn e­
go, ja k przechodzi przez moje stanowisko!
86

Albo ten w y p a d e k : Pastuszkow ie wypatrzyli


niedźw iadka w krąglaku, otoczonym polami, w
którym były niezgłębione parowy i gąszcz dla
węża za wielki. Połączony on był z lasam i wę-
gierskiem i wąskim pasem świerczyny. T am tędy
zawsze zwierz przem ykał i widoczna była w yde­
p ta n a ścieżka. Puszczono dwanaście psów, do
nich przyłączyło się kilka wiejskich kundysów.
N iebaw em słyszymy głośną wrzawę, istny h a r-
m id e r; lasy się zatrzęsły, staję na owej ścieżce
z drgającym n a cynglu palcem, i widzę — o dzi­
wo — m am zera na czystem polu psami turbow a-
nego, co wszakże nie przeszkodziło, że polem po ­
galopow ał do W ęgier i w tym samym dniu na
drzewie zastrzelony został. Wszyscy się dziwo­
wali, nikt pojąć nie m ógł przyczyny ucieczki
przez pole ostrożnego zw ierza; j a jeden, w hu­
morze piekielny, pow tarzałem sobie: Było tu
złe oko, lecz czyje? — oto pytanie! —
Nieraz w późniejszych latach przypom inałem
sobie słowa p a n a Michała wobec niespodzianek
m yśliwskich i dziwnych niepowodzeń, nie mogąc
odgadnąć przyczyn; gdy zaś to pamiętniki nie
moje, wolę o nich przemilczeć i o zdarzeniach
mego życia myśliwskiego nie wspominać.
VII.

Siedząc w ieczór przy o g n isk u , posyłającem


ku niebiosom gęste iskry, g w arzyliśm y w e so ło ,
gdyż przed n am i leżało pięć dużych dzików, a
pies żaden ra n n y m nie był. Z ap y tałem p an a M i­
chała, ja k to było z tą niedźw iedzicą i p iastu -
nem , sm utnego w sp o m n ien ia?
Pan M ichał z gotow ością zaczął opowiadać
epizod n a d e r dram atyczny, najniebezpieczniejszy
w jeg o życiu, p rzy p isu jąc go w yłącznie lekcew a­
żeniu, brak u zastanow ienia i rozw agi.
Oto je g o o pow iadanie:
— N ocow ałem w kolibie dosyć licznie zam ie­
szkałej wobec gęstego szpilkow ego lasu. Przed
kolibą był okół obszerny, poręczam i okolony,
przeznaczony n a m iejsce noclegu dla bydła. P o ­
szedłem rano do lasu, w szakże nie p rzypuszcza­
ją c obecności dzika lub niedźw iedzia, wobec głosu
trąb, fujarek, krzyków i śpiewów; m iałem na
ram ieniu moją nigdy nie kłapiącą strzelbę i sp u ­
szczałem się kam ienistą ścieżką ku parowowi,
gdzie były ponętne dla dzików źródliska i mo-
czadła. Nie pam iętałem , że mi gazda stary m ó ­
wił o niedźwiedzicy z m a ły m , która mu już kil­
ka owiec i jałów kę p o rw a ła ; niebardzo też temu
wierzyłem. W przekonaniu, że Grześ puści psy z
tamtej strony góry, i wiele czasu upłynie, zanim
się polowanie rozpocznie, rozw ażałem sobie w y ­
godnie, gdzie n a psy czekać i gdzie stanąć na
zwierza. W te m przem yka mi przez drogę coś
czarnego. Podskakuję ku tem u miejscu i spostrze­
gam siedzącego na zadzie piastuna, który g ła sk a ł
kudły n a głowie, czyli, ja k to mówią, m y ł się.
Z apom niaw szy o zasadzie myśliwskiej, że nie
wolno strzelać do piastuna, g dy m atka jeszcze
przy życiu, rozgorączkowany tą niespodzianką,
strzelam n a kilka kroków odległości do n ie ruc ho ­
mego niedźwiadka. W praw dzie pad ł trupem , lecz
przed skonaniem przeraźliwie i piskliwie z a m ru ­
czał. W tedy to nadeszła n a m nie czarna i s tr a ­
szliwa godzina. Ś m iertelnem u westchnieniu p ia ­
stuna odpowiedziała m atka g łośnym rykiem i z
przeciwległego gąszczu w ychyliła się duża, czar-
na niedźwiedzica, pomrukująca, z otwartym py­
skiem. Podskoczyła ku martwemu piastunowi,
przewróciła go łapą, a przekonawszy się o śmier­
ci, siadła i rozglądać się poczęła. Po krótkiej
chwili zobaczyła mnie, stojącego nieruchomo za
gęstym krzakiem świerczyny, ryknęła jak gdyby
krzycząc: „Ty zbójco mego dziecka!“ — i dwo­
ma susami zbliżyła się do mnie, stanęła na
dwóch łapach zadnich, a przednie drgające ku
mnie wyciągała... Bardzo mi się markotno w du­
szy zrobiło, lecz powiedziawszy sobie: a u t — aut!
ż zimną krwią, przytykając prawie lufy do jej
głowy, spuszczam cyngiel i... kłapię z tej, która
nigdy nie kłapała.
W jednej chwili powaliła mnie niedźwiedzi­
ca na mech. Padłem szczęśliwie na twarz. Nie­
dźwiedzica uderzyła mnie w siedzibę, wpoiła pa­
zury i wyrwała co mogła z mego ciała. Ból mój
był straszliwy, a uderzenia te kilkakrotnie powta­
rzała, nie ruszając mnie wcale zębami. Zdawało
mi się, że już wyrwała całą moją siedzibę, że
dobierze się niebawem do trzewów i że wypadnie
tu Bogu duszę oddać, jak przystoi żołnierzowi
św. Michała. Widocznie mój Bekas przypa­
trywał się stoicznie tej katuszy, lecz w końcu
91

uznał za stosowne wmięszać się do walki. Począł


ujadać i niedźwiedzicę z tyłu za kudły targać.
Zwierz zatem chwilowo m nie puszczał, goniąc za
psem widocznie i chcąc go uchwycić zębami lub
ła p a m i; lecz stare psisko wywijało się doskona­
le, wszakże uwolnić mnie nie mogło zupełnie.
Rozjuszona niedźwiedzica psa porzucała, co c h w i­
la przyskakiwała i łapą waliła. Czułem już, ja k
się z ra n otrzym anych ciepła krew lała, podle­
wając moje ciało. Ale Bekas p rzeryw anem turbo-
waniem nie dał się odstraszyć; kąsał, szarpał,
naszczekując głośno. J a k długo trwało to p astw ie­
nie się bestyi nadem ną, powiedzieć nie mogę,
oczywiście wydawało mi się wiekami, nareszcie
słyszę strzał i gniotący mnie ciężar nie do znie­
sienia. Okazało się, że Grześ, słysząc strzał, a
później ujadanie walecznego B ek asa, przybiegł
z psami i n a mojem ciele zastrzelił niedźw iedzi­
cę rozwściekloną.
Przytom ności nie straciłem ani n a chw ilę,
lecz przestrach i upływ krwi tak mnie osłabiły,
że się ruszyć nie mogłem. Nadbiegli ludzie z ko-
liby, wyrąbali drążki, wypletli choiną łoże i za­
niesiono m nie do gościnnego gazdy, gdzie prze­
leżałem dwa tygodnie, żywiąc się m lek iem , żę-
92

tycą, a niekiedy rosołem z jarząbków, które


Grześ strzelał. Z trudnością mi h ubką zatam o­
wali krew, która się sączyła przy każdym ruchu ,
i pokazało się, że gdy ja m yślałem , iż niedźw ie­
dzica rwie mi ciało do kisze k , ona tylko p a ­
zuram i dosyć głębokie r a n y zadawała. Kapota
fałdow ana i grube spodnie uratow ały moje ciało-
Przeżyłem d ługie a przykre chwile, gdyż
siedzieć nie m o głem ; ból dokuczał mi nawet
przez całą zimę — nareszcie znieśli mnie na
doły i pojechałem do domu, ja k to m ó w ią, aby
się do reszty wylizać. Teraz p a n pojmiesz, z j a ­
kiej przyczyny cierpię koło siebie to stare psisko
i wdzięczny je ste m do śmierci Grzesiowi za u r a ­
tow anie mi życia. Dziś jeszcze nam acać mogę
dołki, porobione pazuram i mysia. Byłem nieraz
w niebezpieczeństwie, zawsze śmiało mu zazie-
ra łe m w oczy, nie traciłem ni zimnej k rw i, ni
przytom ności i zawsze wydobywałem się zw y­
cięsko z niebezpieczeństwa, dzięki łasce opie­
kuńczej św. Michała. (Trzeba wiedzieć, że nasz
myśliwy ignorow ał Dyanę i św. H uberta, dla
niego patron em m yśliwstwa był wyłącznie św.
Michał). Jedynie z tą niedźwiedzicą mi się nie
podarzyło, a to z powodu, że ciężko zgrzeszyłem
93

przeciw zasadom myśliwskim, strzelając do pia-


stuna, kiedy m atka jeszcze żyła.
Jeszcze panu opowiem zajście niebezpieczne
z odyńcem, co do którego stosują się także uw a­
gi o zagadkowem zachowywaniu się psów.
Słyszę gwar, ujadanie i naszczekiwanie w
znaeznem odemnie oddaleniu. B ie g n ę , ile płuca
pozwalają, i dostaję się na pagórek, z którego
widzę pobojowisko. W skakuję n a kłodę, śledząc
za najbliższą i najbezpieczniejszą drogą do odyń-
ca. W idziałem nieraz psy z nieustraszoną w ale­
cznością rzucające się na dzika, lecz tej n a ta r ­
czywości, z jaką w tedy turbow ały starego odyń-
c a , nie widziałem nigdy i pewnie już nie zoba­
czę. Były chwile, w których przy uszach wisiały
dwa psy, trzeci ta rg a ł ogonem dzika, a czw ar­
ty, zaciąwszy zęby w szynkę, daw ał się ciągnąć
po ziemi. Istn y obrazek, podobny do owych szty ­
chów, przedstaw iających królewskie polowania z
oszczepem i dzidami. Biegnę ku odyńcowi, lecz
on mnie pierwej zoczył i obces na m nie szuruje.
S trz e la m , trafiam w łopatkę i kula po za skórą
przesuwa się w szynkę. Zanim zdążyłem w ym ie­
rzyć, aby strzelić powtórnie, ju ż leżałem n a zie­
mi... Szczęście, że m nie powalił nie kłem, lecz
94

ciężarem swego ciała. Niedługo je d n a k czekałem


n a zemstę, psy bowiem zuchwalca przytrzym ały
i zastrzeliłem go sztofem za ucho.
T en dzik, który psy do wściekłości pobudzał
i szalonej odwagi, ja k i kilka in n y c h , nasuwają,
mi wielce zagadkowe p ytania o polowaniach, gdyż
przyczyn odkryć nie mogę i wyjaśnić powody.
Otóż dlaczego psy jedneg o odyńca targ ają z
w ściekłością, od drugiego zaś stro n ią , lub go
miękko i ostrożnie a takują? Niekiedy znowu n a j ­
zaciętsze psy sam ury brać nie chciały, przed sta ­
dem uciekały, a naw et nie miały śmiałości do
przy trzy m ania w a rc h la k a ? Te same psy szarpały
odyńce, istne na psy katy, a za innym i goniły
łańcuchem , udając, że nie mogą ich dogonić. Tu
ani w ie k , ani pole, ani w iatr pśów roli nie
g ra ją , psy bowiem n a oko gonią. Cóż może być
za przyczyna tych dziwnych różnic w sposobie
go nien ia?
P a m ię ta m stadko dzików, pomykających z b a r ­
łogu i uciekających przez dwie godziny przed
p s a m i, głoszącymi lecz nie zbliżającymi się. Go­
niłem za nim i na Dereszce i do strzału nie s t a ­
nęły. Te same psy są to rycerzami to tch ó­
rzami. Czy jedne dziki wydzielają woń nieznośną
95

psom, czyli też są dnie, w których pies bywa


m ałodusznym ? Nie m ożna tego przecież w y ja­
śniać zachowawczym instynktem , widząc psy n a
kłach konające, a drugie z zapalczywością sz a r­
piące dzika. Zaiste, to ciekawa tajem nica dla
mnie. —
Cokolwiek pan M ichał opowiadał, było p ra ­
wdą. Nigdy się nie dał porywać w y o b ra ź n i, n i ­
gdy nie było przesady w jego obrazach, kreślo­
nych wiernie według tego, co po dp atrzył w dzi­
kiej i tajemniczej przyrodzie. Z głębił on wiele
tajników, poznał zwierzęta, ich zwyczaje i życie,
żył w przyrodzie i rozkoszował w jej bogactw ach.
Z apatryw ałem się n a niego z podziwieniem i go ­
rąco p ragn ąłem go naśladować, lecz niestety, ani
jego przymiotów wyjątkowych do układania psów,
ani też daru do oryentow ania się w obszernych
i niepoprzerzynanych lasach, wśród parowów, ło ­
mów i przepaści, nie posiadałem. Jego h erku le­
sowa siła, wytrwałość i cierpliwość, obok podzi-
wienia godnej słodyczy i swobody umysłu, po­
dziw we mnie wzbudzały. W tych polow aniach
nie było rozpiętych namiotów, kotłów, kociołków
i licznej służby, nie było dojeżdżaczy n a d ziar­
skich koniach, ani pieczeniarzy i pijaków, n ie
96

było ostentacyi i parady, lecz było myśliwstwo


w ystudyowane na przyrodzie, praktyczne, nie
kosztowne, a obfite w dostarczaniu zwierzyny,
miłe i swobodne, zaiste godne naśladowania.
Dziś jeszcze, po trzydziestu latach, m am
przed oczyma zacną postać p a n a Michała w fał­
dowanej kapocie, zażywającego niekiedy ta b a k ę ,
z niebieską c h u stk ą , w ystającą z kieszeni, z tym
w yrazem łagodnym , w skazującym n a jego życzli­
wość wrodzoną, cichego i myślącego, a tak z n a ­
komitego myśliwego. Zachow am mu do śmierci
serdeczną pamięć. On to mnie n a u c z y ł , że w
m yśliwstwie w ytw arza się braterstw o, naw et
między ludźm i różnego stanu, odm iennych zdań,
poglądów i zasad, różnego wychowania. Dążność
do jednego celu, pomoc w z ajem na, różna n a g ro ­
da, te same trudy i prace, te z konieczności czy­
nione zwierzenia — oto co łączy i obudzą uczu­
cia wzajem ne. Nasze żony i matki, zam iast n as
zachęcać do rycerskiego rzemiosła łowieckiego,
w ydawały mu wytrwale zawziętą wojnę, a szuka­
jąc poparcia, głosiły i głoszą, że to szkoła nie-
moralności, p ijaństw a, rozpusty, lenistw a i kar-
ciarstwa, że człowiek zamiłowany w myśliwstwie
straconym je s t dla rodziny, m a rn u je mienie i
naraża dzreci n a niebezpieczną przyszłość. Otóż
pan M ichał nic nie stracił na uczuciu, nie z m a r­
nował m a ją tk u , użył w pełni życia, nikomu nie
szkodząc, miał czas n a wszystkie swe zatru dnie­
nia i zostawił po sobie miłe w spom nienia, oraz i
pomnożony majątek.
Ja k żył tak i umarł, oddając ze spokojem
Bogu duszę, nie skalaną żadnym ciężkim g rz e ­
chem. W r. 1856., w późnej je s ie n i, podjeżdżając
ulubione sie w k i, zaziębił się, począł mocno ka­
szlać, flegma go dusiła i brak był oddechu, więc
się często dusił i już z izby nie wyszedł. W tym
czasie nie bawiłem n a Podolu, nic nie słyszałem
0 pogorszeniu się zdrowia miłego i pożytecznego
towarzysza, i niestety, dosyć późno dowiedziałem
się o jego śmierci. Z opowiadania w ie m , że w
domu jego do czasu zgonu nic się nie zm ieni­
ło. P an M ichał n a parę godzin w sta w a ł, szedł
do ulubionego krzesła, ja m n ik i noski o piec g rz a ­
ły, Bekas, już bez zębów, ślinę toczył i m ru c z a ł,
nareszcie nasz myśliwy jednego dnia w estch nął
1 do trzęsącej się K atarzyny, która go w swej
poczciwości nie odstępowała, powiedział: „Boże
m flj, jakże mi ciężko na p ie rs ia c h !“ P rz e że g n a ł
się krzyżem św iętym , ręce do modlitwy złożył,
Wodzicki. Pan Michał. 7
'mżw&MtM
.
pi BL1o r t KA
n a r o d o w ą

You might also like