You are on page 1of 210

;;i si r-

h s |: r S ls K S ^ P : ;j s £
.W ': . s j L * : . ; s f s a rr-i r i S i .' i 5? ^
ww
It 1 1 A
3 Ll Ą
:.'7VV'■*rv.T.1vrr?r>‘ -T':'— ~ r rrfrr?a;. jp
NOTATKI MYŚLIWSKIE Z AFRYKI
iwyfspppg’j.''^ Fi^g^gjwgagj gwp*emwm|
.» r ^ f ł y ^ f c w w a
JÓ Z E F hr. POTOCKI

SOM ALI

ILLUSTROW A Ł PIOTR STACH I KWICZ

W A R S Z A W A
GRBRTHNRR I WOLRR

2^ d r u k a r n i W . L. A n czy ca i Spółkri w K ra k o w ie

1897
3 3 -1.349
ADEN

ZEILAH

ULHATv IRBERA

CC

S o m alilan d em zwą kraj, leżący na wschodniem


wybrzeżu A fryki, który od ujścia rzeki Dżuba
zajm ując cały tak zwany »róg A fryki«, ciągnie
się wzdłuż przylądka G uardafui n a północ aż do
dzielnic abisyńskich, wewnątrz kontynentu zaś
aż do rzeki W ebi Shebeli, która stanowi jego po­
łudniow ą n atu raln ą granicę.
Regio aromatifera w języku starożytnych, po arabsku Bar-Aj am , czyli »kraj
niezn an y «, zaludniony przez dzikie hordy barbarzyńskich szczepów koczowniczych, które
zagładą groziły śm iałkom , chcącym dotrzeć do jego w nętrza, — Som aliland uchodził
długo za kraj wręcz niedostępny i niezbadany, i znaczono go białą plam ą n a karcie
ogrom u Czarnego Lądu.
Jednym z pierwszych i jedynym Europejczykiem , który w dawniejszych czasach
w ziemi Som ali podróżował, był sir F. B urton, autor znanego dzieła: F irst Footsteps
in E a st-A frica , streszczającego przygody owej śmiałej wyprawy. Było to w szóstym
dziesiątku lat bieżącego stulecia. Po nim próbowało k ilku — ja k Speke, H ildebrandt,
M enges, znany handlarz zwierząt — dotrzeć do wnętrza S om alilandu, lecz napróżno:
albo zmuszeni byli wracać, albo życiem przypłacali swe śm iałe zabiegi. Niedawno, bo
w roku 1883, W łoch Zaccone padł pod ciosami krajowców n a samym początku swej
wyprawy, niedaleko od m orskiego wybrzeża.

3
E ra przełom u w dziej ach S o m alilandu n astąpiła w r. 1884. W tym czasie zaszły
zm iany w granicach rozm aitych terytoryów A fryki północnej i wschodniej. E gipcyanie,
pobici przez fanatyczne hordy derwiszów zwyciężkiego M a h d ie g o , m usieli ustąpić ze
swych posiadłości w S u d an ie, k arta E g ip tu się skurczyła: odpadł C h artu m , K ordofan
i S u d an cały, a Berberę, m iasto portowe, które owego czasu E gipcyanie dzierżyli, poło­
żone n a w schodniem wybrzeżu Afryki, mocą u k ład u ustąpić m usieli A nglikom .
G dy panam i Berbery, a zatem i wybrzeża z m iastam i portowemi, Zeila i Bulli ar,
stali się Anglicy, przyszło za n im i t o , co zawsze i wszędzie towarzyszy angielskiem u
berłu, t. j. porządek i energia w w ykonyw aniu władzy, poszanow anie jej i bezw arunkow a
suprem acya »białego «.
Jednocześnie z rządem angielskim zjawili się... angielscy sportsm eni. J a k pio-
nierowie, ciągnęli w głąb kraju, coraz dalej, coraz głębiej; każdy przywoził bogate łupy
łowieckie, jed en wrócił z naszkicow aną m apą okolicy, którą zw iedził, d ru g i z gotową
książką o krajow cach i ich zwyczajach, in n y wreszcie oddał się specyalnie badaniu fauny,
której niezm ierne bogactwa nęciły amatorów.
Krajow cy z początku groźnie, potem n iech ętn ie, w końcu obojętnie patrzali n a
intruzów, a przekonawszy się z czasem , że przybysze nic im złego nie r o b ią , owszem
dobrze p łacą, protegują handel i ułatw iają zbyt produktów krajow ych, — zaprzestali
stronić od »b iały ch « i zaczęli im dopom agać w wycieczkach.
Bez walki, bez krw i rozlew u i choćby jednej z białym i utarczki, przeszedł S o m a­
lilan d pod wpływ i protektorat rządów europejskich — rzadki w yjątek w historyi pod­
bojów zam orskich krajów.
Powiedziałem : »rządów europejskich« w liczbie m n o g ie j, gdyż od lat k ilk u
i W łochy, nie chcąc pozostać w tyle za innem i m ocarstw am i, m ającem i w Afryce swe
posiadłości, upom niały się o cząstkę C zarnego K o n ty n en tu dla siebie, i S om aliland,
ja k o najbliżej A bisynii i włoskiej E ry tre i położony, przeszedł w południowej swej części,
traktatem z A nglią, w m aju 1894 r. zawartym, w tak zwaną »sferę interesów włoskich«.
N ab y tek to dla W łoch nieszczególny, wpływ czysto nom inalny, nie m ający ża­
dnego realnego w praktyce znaczenia, a ostatnia klęska tragiczna generała B aratieri
w A bisynii, która zaszła w łaśnie podczas naszego pobytu w S o m alilan d zie, chyba n a
długo ostudzi niezbyt um iejętnie prow adzone zapędy kolonialne m łodego mocarstwa.
K raj, leżący w sferze interesów w łoskich, pozostał de facto niezależnym ; żaden
u rzędnik włoski w nim nie rezyduje, i prócz k ilk u podróżników, z których jeden, książę
R uspoli, w spotkaniu ze słoniem kości swe w S om alilandzie zostawił, m ało W łochów
tam zajeżdża. Jeżeli ju ż ja k i wpływ jest widoczny, a naw et szanowany, to angielski,
pod którym pozostało wybrzeże z trzem a m iastam i portow em i i część k raju północna.
S portsm eni tym czasem coraz częściej bogate trofea z głębi S om alilan d u przy­
wozili. Za k ilk u pierwszym i, m iędzy którym i A n g lik Jam eso n w r. 1884 pierwszy do
rzeki W ebi Shebeli dotarł, poszli inni; w końcu ich liczba stała się — legion. N ie-

4
którzy z nich wzbogacili literaturę angielską znakom itym i opisami swych wypraw, że
wspom nę tu tylko o nieoszacowanem dziele kapitana Sw ayne’a, który odbył kilkanaście
ekspedycyi do Som alilandu, i którego książka stanowi istny »Baedecker« dla każdego,
ktoby kraj ten zwiedzić zapragnął.
Czasy się zmieniły. Som alisi oswoili się, a ich kraj stał się rewirem a la mode
dla zam orskich myśliwych. Krajowcy przyzwyczajali się coraz bardziej do »białych«,
nauczyli się trochę łowiectwa na sposób europejski, zjawili się specyalni przewódcy
karaw an, myśliwi na wzór indyjskich »shikari’ch«, służący obozowi i t. p., — wszystko
ujęte w karby angielskiej tresury i porządku.
Zdarzyło się, że w ostatnich latach, dwóch moich dobrych znajomych wybrało
się do Som alilandu. Pierwszym z nich był Borys książę Czetwertyński, który w r. 1890
po raz pierwszy, w r. 1892 powtórnie z ks. O rleańskim , a w r. 1895 po raz trzeci
S om aliland odwiedził; drugim — hr. Hoyos, który wespół z hr. Coudenhove w tymże
roku, w którym ja byłem na Cejlonie, do k raju Som ali się wybrał. R ezultatem pod­
róży tego ostatniego jest, prócz pysznych trofeów łowieckich, ciekawa książka pod tytu­
łem : Z a den A ulihan, w której Hoyos streścił przygody swej interesującej wyprawy.
P osunął się 011 daleko, aż po za granice właściwego Som alilandu, na drugi brzeg
W ebi Shebeli, czyli rzeki Lampartów, gdzie mieszka odłam somalijskiej ludności, zwany
A ulihan, od którego Hoyos dzieło swe zatytułował.
Kto raz zaznał czaru wyprawy myśliwskiej do dalekich krajów, w odmiennej
strefie i z ciekawą fauną, kto m iłuje przyrodę i lubi polowanie, ten zawsze marzy
o nowych ekspedycyach. Ledwo z Cejlonu wróciłem, a już snuły m i się po głowie
m yśli o nowej wyprawie; przeczytawszy zaś książkę Hoyosa, począłem je krystalizować
w formę stałego projektu.
W roku ubiegłym okoliczności szczęśliwie się złożyły, i plan podróży do Soma-
lilan d u stanął n a porządku dziennym.
W początku lata porozum iałem się z księciem Czetwertyńskim i hr. H oyos’em,
którzy m i łaskawie swą pomoc w urządzeniu ekspedycyi przyrzekli i niezm ierną oddali
przysługę, zamawiając dla m nie najlepszego tamecznego przewódcę karawany, czyli tak
zwanego head-man Z , Som alisa Alikhara.
W sierpniu byłem w Londynie i 11a podstawie wskazówek H oyos’a, przy po­
mocy pułkow nika P aget’a, słynnego w sportowym świecie A lbionu podróżnika, który
dw ukrotnie Som aliland odw iedził, poczyniłem potrzebne przygotowania do dalekiej
wyprawy.
Prócz obstalunków broni, amnnicyi, nam iotów i wszelakich przyborów, do dłuż­
szego pobytu w obozie potrzebnych, zakupiłem w Londynie cały prow iant żywności,
obliczony n a trzy miesiące, i zapas wody m ineralnej »Apollinaris« n a takiż przeciąg
/ # •
czasu. Śm iano się wówczas ze mnie, że wodę do picia aż z L ondynu do Afryki zabie­
ram , i przepowiadano, że butelki pękną w gorącu, że będę zmuszony niepotrzebny

1
balast w Berberze zostawić i t. p., a je d n a k przyszłość okazała, że zabrana woda słu ­
żyła nam jak o wyłączny napój w ciągu całej wyprawy, i nie mówiąc już o wielkiej
przyjem ności posiadania zawsze do dyspozycyi zdrowej wody, u ch ro n iła nas od wszela­
kich chorób i nieuniknionych zasłabnięć, które grożą Europejczykow i w razie używ ania
okropnej wody krajowej. K ażdem u, ktoby się n a podobną ekspedycyę w ybierał, ja k
najgoręcej zalecam zaopatrzyć się w obficie obliczony zapas zdrowej wody m ineralnej,
a pew ny jestem , że tego nie pożałuje i zachow aniem zdrowia w ynagrodzi sowicie n ie ­
znaczne powiększenie kosztu i obciążenie karaw any k ilk u nadliczbow ym i w ielbłądam i.
Cały transport zakupionych rzeczy wysłałem z L o n d y n u wprost do A denn n a
ręce kom isanta, który m iał go odebrać i do m ego przyjazdu przechować.
W e w rześniu otrzym ałem za pośrednictw em C zetw ertyńskiego odpowiedz od
wyżej w zm iankow anego A lik h ara, iż otrzym ał wezwanie i je s t gotów n a m oje usługi.
Posłałem m u zaraz potrzebną kwotę pieniędzy n a zakupno wielbłądów i przedw stępne
wydatki.
Jeszcze w lipcu zaprosiłem do wspólnej w yprawy Zdzisława hr. T arnow skiego
i Tom asza hr. Zam oyskiego, i otrzym ałem od nich obietnicę współudziału. D opiero
w ostatniej chwili hr. T arnow ski ujrzał się, z powodów od niego niezależnych, zm u­
szonym do zaniechania podróży. Zastąpił go J a n hr. G rudziński, który, otrzymawszy
n a dwa tygodnie przed wyjazdem m oje wezwanie, szybko się zdecydował i tow arzy­
stwo swe obiecać m i zechciał.
Zbliżał się z u p ragnieniem oczekiwany term in wyjazdu. Z jechaliśm y się przed­
tem w W ied n iu dla poczynienia ostatnich, niezbędnych obstalunków , w ypróbow ania
broni i uregulow ania kwestyi am unicyi, której część poszła z L o n d y n u wprost do
A denu, reszty zaś S p rin g e r dostarczył.
W śnieżną zamieć opuściliśm y W iedeń i przebudzili nazajutrz rano, 3-go g ru ­
dnia, w Tryeście, pow itani przez cudne słońce i spokojny, błękitny ja k szafir, A drya-
tyk — m iły kontrast z m roźnym »borra«, który w łaśnie dwa lata tem u, gdy je c h a ­
liśm y 11a Cejlon, u wstępu podróży dał się nam był we znaki.
P iękny parowiec austryackiego L lo y d a, »Im peratrix«, palił ju ż pod kotłam i.
Znaleźliśm y n a nim pomieszczenie wygodne, i p u n k t o i-ej odbiliśm y od brzegów
Europy. Ze służby m iałem z sobą tylko m ego m urzyna Fereka.
N ie będę tu opisywał podróży m orskiej po dobrze znanym m i szlaku, o której
w poprzednich swych »N o ta tk a c h « nieraz w spom inałem ; zaznaczę tylko, że przepraw ę
m ieliśm y spokojną, czas śliczny, m orze łagodne, bez w iatru i burzy. Dziewięć dni
szybko m inęło w miłej kom panii m ych towarzyszów, którzy, po raz pierwszy w życiu
wyjechawszy po za granice Europy, rozkoszowali się cudnym klim atem i baw ili każ­
dym szczegółem interesującej podróży.
D nia 12-go g ru d n ia wieczorem, »Im peratrix« zarzuciła kotwicę w przystani A denu.
Początek każdego przedsięwzięcia spraw ia pew ną emocyę tem u, kto je podjął,
'I* IjtsA ł

MOI TOW ARZYSZE.


gdyż od tego, ja k ów początek pójdzie, zależy w pewnej mierze dalszy, mniej lub wię­
cej pom yślny, przebieg podjętej sprawy. T ak im początkiem dla naszej ekspedycyi, »star­
te m «, ja k mówią Anglicy, był Aden, pierwszy etap w dalekiej wycieczce, ja k gdyby
wrota do odległych krain, w które m ieliśm y się zapuścić. Szczególnie pragnąłem co
najrychlej poznać słynnego A likhara, o którym wiele słyszałem i którem u mieliśm y
nasze losy powierzyć.
Zaledwie »Im peratrix« przystanęła, otoczyły ją m nogie barki i ważkie łodzie
krajowców, zapełnione półnagim i i dziko wyglądającym i Som alisam i, o długich wło­
sach wełnistych, pokrytych niekiedy białą z gliny skorupą. Z graja czarnych szturmem
wzięła pokład, wśród nieludzkich wrzasków i krzyków ofiarując swe usługi, jako tra ­
garze, wioślarze i t. p.
M iędzy nim i przybył i A likhar n a nasze spotkanie. O dgadłem go odrazu w tłu ­
mie innych i przywitałem zwykłem »Salam alei-
kum«. Uderzyło m ię na wstępie, że mówi po
angielsku, ja k A n g lik , wydaje się niesłychanie
tęgim, energicznym i pewnym siebie, sam wygląd
zaś i postawa jest taka, że mimowoli uderza
i w pamięci zostaje.
Czarna twarz o bronzowym skóry połysku,
0 rysach niem al europejskich, nozdrzach rozdę­
tych, ja k u arabskiego ru m ak a, okolona, ja k
grzywą, długim i do ram ion spadającym i kędzio­
ram i, nie jest pozbawiona szlachetnego wyrazu;
cała postać, w ubiorze, składaj ącym się tylko
z białej, naokoło bioder i jednego ram ienia okrę­
conej opończy, oraz ze sznurka czarnych korali
1 w skórę zaszytych talizm anów z K oranu, nao­
koło szyi przewieszonych, — tworzy typ orygi­
nalny, uderzający i niem al im ponujący wśród
czarnej zgrai zwykłych dzikusów.
A likhar przyprowadził z sobą kilku Soma-
lisów, przeznaczonych do przybocznej służby przy
nas, i za ich pomocą odbyło się szybko, dosyć
mozolne zresztą, wypakowanie naszych licznych
bagażów i pakunków. W niespełna godzinę zna­
leźliśm y się n a stałym lądzie, w »H ótel de 1’U ni-
vers«, nibyto pierwszym zajeździe A denn, w rze­
czywistości zaś w dosyć lichej i niezbyt czystej
Alikhar gospodzie, trzymanej przez W łocha.

7
W spom niałem już, że w drodze do Adenu uczuwałem pewien niepokój: jak się
też powiedzie sam początek wyprawy. Rozwiał się on wszakże rychło po pierwszej
z Alikharem rozmowie. Wszystko było przygotowane: zakupione wielbłądy i ludzie n a ­
jęci czekali w Berberze; bagaże, przybyłe z Londynu, już naładowano na statek, który
zamówiłem telegraficznie z T ryestu i który specyalnie na to czekał, ażeby nas prze­
wieźć na przeciwległy brzeg Afryki, do Berbery, nie robiąc zwykłego koła wzdłuż wy-
brzeża przez Zeilę i Bulhar. Jednem słowem, wszystko było gotowe i czekało tylko
hasła do wymarszu.
Do późnej nocy rozmawiałem jeszcze tego dnia z A likharem , przed rozłożoną
mapą Som alilandu. Szło o rzecz pierwszorzędnej wagi, t. j. o wybór marszruty. A likhar
stawiał trzy alternatywy: albo obrać kierunek zachodni, ku abisyńskiej granicy, do
miejscowości, zwanej Zig-Zig, albo wprost na południe via M ilmil do Burki i rzeki Da-
ehato, lub też z H ergeizy przez H aud w kierunku południowo-wschodnim do Aware.
Pierwsza droga najm niej mi się podobała, bo wykluczała możność spotkania się
z pachyderm am i i zakreślała zbyt ciasne granice wyprawie. Nasłuchawszy się i naczy­
tawszy dużo o Burce, uczepiłem się tej nazwy i tam pójść pragnąłem . Postanowiliśmy
jednak ostateczną decyzyę odłożyć na później, do Hergeizy, dokąd w każdym wypadku
nasza droga wiodła.
O zwierzynie mówił A likhar oględnie, ostrożnie, ja k gdyby się bał przesadzić,
lub wzniecić zbyt wielkich nadziei; uskarżał się na nadm iar wypraw łowieckich, które
w r. b. Som aliland odwiedziły i zwierzynę wypłaszają. Zapewnił jed n ak w końcu, że
»się bawić będziem y«.
K ilka wypraw było już z głębi kraju wróciło, a między innem i niefortunnie
zakończona ekspedycya m ajora gwardyi angielskiej, Sandbacłńa, który pochwycony
przez postrzelonego lwa i okropnie przezeń pokaleczony, po odwiezieniu do Adenu, na
dwa dni przed naszem przybyciem do tegoż m iasta, wskutek zakażenia krwi, życie za­
kończył. Prócz nieszczęśliwego m ajora, równocześnie postradał życie jego »sh ik ari«,
Somalis, którem u lew głowę zmiażdżył. W ieść taka, szczególnie na wstępie podróży,
mimowoli działa na wyobraźnię; szczegóły tego okropnego wypadku, podane, ja k później
słyszałem, w gazetach europejskich, a nam wówczas w Adenie jako rzecz świeża opo­
wiadane, nie m ogły nie zrobić na nas pewnego wrażenia.
Dzień następny spędziliśmy w Adenie. Przedstawiłem się gubernatorowi, gene­
rałowi Cunningham , od którego uzyskałem pismo polecające do rezydenta angielskiego
w Berberze; następnie dnia tego użyłem na przeładowanie rzeczy, zmianę pieniędzy
europejskich na srebrne rupie J), których zapas należało zabrać z sobą, wreszcie na roz­
maite drobne przygotowawcze czynności.
Nazajutrz, dnia 14-go grudnia, płynęliśm y już do Berbery, m aleńkim i okrop-

') R upia m a w artość mniej więcej naszych 70-ciu kopiejek.


nym statkiem »Tuna«, na którym obie przeprawy przez zatokę Adeńską do jedynych
niem iłych chwil w ciągu całej naszej wycieczki należą. Parowczyk mizerny, wstrętnie
brudny, zam ieszkany przez szczury, które w nocy nasze miejsce spoczynku za teren do
swych harców obrały, potrzebuje z górą doby, aby przebyć krótką przestrzeń 145 mil
m orskich, dzielącą A den od Berbery. Przytem źle zbudowany i zbyt lekki, tańczy i ska­
cze, ja k piłka, nawet po spokojnych falach morza, doprowadzając niewytrzymałego na
m orską chorobę podróżnego, ja k m nie naprzykład, do summum tej przykrej niemocy ').
Prócz nas trzech, jechał na »Tunie« tylko jeden Europejczyk, oficer angielski,
udający się również 11a wyprawę m yśliwską do Som alilandu, nadto kilkunastu naszych
Som alisów z A likharem 11a czele, mnóstwo krajowców, powracających do swej ojczyzny,
wreszcie cały nasz bagaż, do pokaźnej liczby około 200 pakunków dochodzący.
Po przykrej nocy i 26-ciu godzinach nużącej podróży, ujrzeliśm y dnia 15-go
g ru d n ia, w brzasku wschodzącego słońca, wychylające się z m gły porannej kontury
brzegów Czarnego K ontynentu: na żółtej smudze pustynnego piasku, za którą widać
było w oddali łańcuch gór skalistych, jaśniały, ja k białe punkty, nizkie gm achy B er­
bery. O godzinie 9-ej byliśm y w porcie somalijskiej stolicy.
B erbera uderza brakiem kom pletnym wszystkiego, coby przypom inało Europę.
Egzotycznego w yglądu tego nawskróś afrykańskiego m iasta nie psuje ani widok euro­
pejskiego przechodnia, bo tu tylko pięciu »białych« mieszka, ani dom z europejska
zbudowany, ani żaden szczegół uliczny, przypom inający Europę, lub choćby W schód
m uzułm ański. W szystko tu inne, dziwne, niezwykłe, jak b y przedsionek do świata
odm iennego.
Miasto składa się z dwóch części: z dzielnicy niniejszej, położonej tuż obok
przystani, gdzie się znajduje willa rezydenta angielskiego, dwa meczety i koszary woj­
skowe policyi angielskiej, oraz z właściwego miasta, o 10 m inut drogi od portu odda­
lonego. T o ostatnie składa się z kilkudziesięciu domów, biało otynkowanych, o p ła­
skich dachach; za niem i ciągnie się pokryta szałasami krajowców przestrzeń, zamiesz­
k an a przez przybyłe z wnętrza kraju karawany, z ludźm i rozmaitych ras i szczepów.
Było już południe, gdyśm y ukończyli wypakowywanie naszych rzeczy i rozgo­
ścili się taborem n a pustym placu piaszczystym, położonym naprzeciw świątyni m uzuł­
m ańskiej, opodal willi rezydenta angielskiego. U dałem się natychm iast do niego
z listem gubernatora Adenu, aby m u nasze przybycie oznajmić i konieczne formalności
załatwić. A jest ich dosyć, przyczem wyznać muszę, że captain A bud — tak się n a ­
zywa przedstawiciel rządu w Berberze — niezbyt wiele dobrej chęci i przychylności
przy ich załatw ianiu okazać m i raczył.
Od czasu, ja k w latach ostatnich liczba sportsmenów, odwiedzających krainę

*) Już po napisaniu niniejszych kartek, dowiedziałem się z listu od Alikhara, że w paździer­


n ik u 1896 r. »Tuna« poszła na dno w ciągu przepraw y do Berbery z całą załogą i w szystkim i
pasażeram i, m iędzy którym i i mój boy M ohammed się znajdował.
Som alisów, poczęła się wzmagać, rząd angielski nznał
za potrzebne ustanow ić pew ne reguły, obowiązujące
wszystkich, zapuszczających się w głąb kraju, a skiero­
wane z jednej strony do zapew nienia Europejczykom
bezpieczeństwa, za które rząd do pew nego stopnia
czuje się odpow iedzialnym , z drugiej zaś strony m a ­
jące n a celu zapobieżenie zbytniem u tępieniu zwie­
rzyny.
Do reguł pierwszej kategoryi należą: dobranie
do karaw any łudzi pewnych, znanych, z których część
składa zbrojną eskortę i k arab in am i opatrzoną być
■musi; utworzenie z nich listy oficyalnej, z w ym ienieniem płacy i oznaczeniem szczepu, do
którego każdy człowiek należy, co w inno być dokonane pod k ontrolą urzędnika an g iel­
skiego; przybliżone określenie m arszruty i t. p.
J a k o środek ochronny przeciw tępieniu zwierzyny, ustanow ił rząd dosyć znaczne
taksy wwozowe od broni i am unicyi, takież opłaty od wywozu skór i trofeów m yśliw ­
skich; postaw ił regułę, że n ikom u
więcej niż dwóch słoni samców ubić
niew olno; wreszcie, co najw ażniej­
sza, wyłączył z terytoryum Som a-
lila n d n cały szm at k raju od wy­
brzeża aż do granicy H a u d u , z górą
sto m il się rozciągający, jak o »oko­
licę rezerw ow aną« (preserved coun­
try), w której nikom u, prócz ofice­
rów załogi adeńskiej, polować nie
wolno. D w a ostatnie zarządzenia
są w ydane jak o przepisy bona fid e
do w ykonania, a więc tern bardziej
krępujące.
Czy one doprow adzą do celu? —
przyszłość okaże. Dziś są jeszcze
za świeże, by sądzić o ich sk u te­
czności.
M ojem zdaniem , przepis o sło­
niach nie m a praktycznego zna­
czenia: kraj jest zbyt rozległy, by
m ożna było jakąkolw iek kontrolę
skuteczną przeprow adzić; zresztą,

T y p y k rajo w có w .
rew iry słoni nie leżą na terytorynm protektoratu angielskiego. Co do »okolicy rezer­
w ow anej«, podobne ograniczenie prawa polowania dla jednych, z dopuszczeniem innych,
może zapewne podobać się tym , n a czyją korzyść jest zrobione, ale zwierzyny bynaj­
mniej nie ochroni. U krytej przyczyny tej »rezerwy« należałoby może szukać raczej
w chęci urzędników zostawienia dla »swoich« pewnych rewirów, z wykluczeniem cudzo­
ziemców, którzy ostatniem i laty do Som alilandu napływać poczęli, a którym kapitan
A bnd stanowczo nie sprzyja. Szczególnie rozjątrzyła go książka hr. H oyos’a, który się
w niej niezbyt pochlebnie o Abndzie wyraża.
M ając list od generała z Adenn, ostatecznie byłem panem sytuacyi, niezależnym
od hum oru A buda; nie obyło się wszakże bez trudności i dosyć ostrych starć, z któ­
rych w końcu udało m i się wyjść obronną ręką. Szczególnie gdy chodziło o dobór
ludzi do eskorty, A bnd zapragnął mi bróżdzić, nie dopuszczając krajowców, wybranych
i zaangażow anych przez A likhara, a podsuwając swoich, których znowu A likhar przyjąć
nie chciał. Przyczyną była niechęć, ja k ą żywi kapitan do A likhara »za niedostateczne
okazywanie m u posłuszeństw a«, ja k mi sam objaśniał. Starałem się m u wytłómaczyć,
że mierząc w A likhara, m nie trafia, czego ja znowu dopuścić nie mogłem.
Dwa dni nużące zeszły nam na tych i podobnych pertraktacyach i przygoto­
w aniach w Berberze. W reszcie drugiego dnia lista ludzi była gotowa, awanse m ie­
sięczne wypłacone, pakunki, których część z zapasem wody pozostawiliśmy tutaj do
dalszej dyspozycyi, porozdzielane, karabiny i am unicya ludziom rozdane, nasza broń
wyjęta i złożona, i setne szczegóły, które przy początku podobnej wyprawy obmyślić

T y p y k rajow ców .
i urządzić należy — załatwione. Z akupione wielbłądy, wyłącznie pyszne, doborowe okazy,
tudzież cztery kucyki, do naszego osobistego użytku przeznaczone, czekały wymarszu,
który m iał nazajutrz o świcie nastąpić.
P opołudniu zwiedziliśmy m iasto Somalisów, podziw iali ciekawe obrazki ulicz­
nego życia, tysiączne szczegóły całości, odm iennej od wszystkiego, co się dotychczas
w życiu widziało; odwiedziliśm y jedynego, prócz angielskiego urzędnika, Europejczyka,
m ieszkającego w Berberze, p. Gross, agenta jak ieg o ś niem ieckiego dom u handlow ego,
i złożyli wizytę księżom M isyi katolickiej, zakonu K apucynów , którzy w liczbie trzech
od lat k ilk u tu m ieszkają i z niestrudzonym zapałem poświęcili swe życie i pracę
żm udnem u, a może i niew dzięcznem u zadaniu nauczania dzieci som alijskich. Mówię:
»n au czan iu «, nie »n aw racan iu «, bo tego drugiego w yrazu boją się księża, nie chcąc
zbyt otwartym prozelityzm em wśród fanatycznej ludności m uzułm ańskiej, zepsuć m oż­
ności dojścia do tego sam ego celu przez powolne i um iejętne w pływ anie n a um ysły
m aleńkich dzikusów.
Około trzydziestu dzieciaków, w w ieku od lat czterech do piętnastu, pobiera
w skrom nej szkółce m isyjnej n au k ę elem entarną, w której um ysł ich żywy i giętki
szybkie czyni postępy.
O ogólno m oralnej wszakże skuteczności pełnych pośw ięcenia i ofiar zabiegów
zacnych księży w Berberze pozwalam sobie wątpić. M niem am , że m isye m ogą sk u ­
tecznie działać wśród takiej ludności, która albo niem a religii żadnej, ja k np. m urzyni
A fryki Środkow ej, albo w krajach bałwochwalczego pogaństw a, gdzie wyższość religii
chrześcijańskiej nie n atrafia n a opór fanatycznej nienawiści. W śród Som alisów zaś, g o ­
rąco przyw iązanych do w iary swego P roroka i przekonanych o stanowczej wyższości
ich religii nad wszystkiem i innem i, w ątpię, czy gorliwość m isyonarzy jakiekolw iek
osiągnie rezultaty, a wpływ m oralny, w m ałe dziecko wszczepiony, rozwiewa się szybko,
gdy dziecię szkółkę opuści i znowu m iędzy swoimi się znajdzie. S tarsi Som alisi raczej
obojętnie, niż niechętnie, patrzą n a Misyę, cenią owoce nauki, które dzieci ich w szkółce
m isyjnej znajdują, ale pod w zględem relig ijn y m nie przypuszczają naw et jej niebez­
piecznego dla ich w iary wpływu. R zadkie są też w ypadki naw rócenia się Som alisa
i nie zawsze dotyczą najlepszych jednostek. »Z dobrego m uzu łm an in a będzie zły chrze­
ścijan in « oizekł A likhar, gdyśm y z nim o tern rozm aw iali, i jest pew na słuszność
w tern zdaniu.
Przełożonym M isyi jest ksiądz Cypryan, rodem Belgijczyk, który, od lat wielu
u sro d Som alisow m ieszkając, oddał się studyom n ad językiem krajow ym i pracuje
obecnie nad ułożeniem słow nika i g ram aty k i (!) som alijskiej.
ROZDZIAŁ II

Som alis w szyku bojowym,


, •^ ' t ; ^ v ::: -

_________
Z b ro jn a esk o rta.

]NJareszcie, dnia 17-go rano, byliśm y gotowi do wymarszu. O godzinie 3-ciej przede
dniem poczęto zwijać namioty, ładować wielbłądy, rozdzielać paknnki, wszystko to przy
akom paniam encie ogłuszającego wrzasku, krzyków i nawoływań ludzi, oraz ryku wiel­
błądów. Panow ał taki chaos, że zdawało się n am , iż połowa rzeczy pogubi się lub
popsuje, a co najm niej tak popłata i pomiesza, że niczego odszukać nie zdołamy. Lecz
wprawa naszych ludzi była tak w ielka, że od pierwszego do ostatniego dnia wyprawy
najm niejsza drobnostka nie zginęła, wszystko było zawsze w czas zrobione, szybko usta­
wione i ułożone.
Gwiazdy świeciły n a niebie, gdy wyprzedzając karawanę, ruszyliśm y z Berbery.
N ie od rzeczy będzie wspomnieć tu w kilku słowach o składzie naszego taboru.
W ielbłądów, przeznaczonych do dźwigania pakunków, szło 50, podzielonych n a
cztery grupy, w edług rodzaju ciężarów, które niosły, t. j. naczynia z wodą, prow iant dla
lu dzi, nasze zapasy żywności, wreszcie nam ioty i nasz bagaż osobisty. Każdy oddział
idzie osobno, gęsiego, przyczem z tyłu idący wielbłąd do ogona poprzedzającego jest
przywiązany. Do dwóch wielbłądów jest jed en poganiacz, t. zw. »cam el-m an«; z po­
między nich kilku starszych kieruje resztą. Każdy niesie, prócz dwóch dzid i tarczy,
karabin i pas z ładunkam i; wszyscy razem stanowią eskortę, która karawanie europej­
skiej, dążącej w głąb Som alilandu, zawsze towarzyszyć musi. K arabiny »S n id er«, według
przepisu rezydenta angielskiego, winny być zawsze nabite i eskorta każdej chwili do
akcyi gotowa. Uważam to za przesadę i zbytek ostrożności, mogący nawet, wskutek
niedbałego obchodzenia się Somalisów z bronią, stać się niebezpiecznym; sądzę, że k a ­
rabiny są potrzebne jedynie na pokaz, jako dowód, że się je m a i użyć może, ale do
użytku nigdy nie przychodzi.
Prócz »camel-manów«, należą do składu karawany m yśliwi, czyli »shikari«, po
dwóch dla każdego z nas, t. zw. pierwszy i drugi; obowiązkiem ich jest tropić zwierza,
towarzyszyć swemu panu na polowanie, na krok go nie odstępować, nosić za nim broń,
pilnować jej i amunicyi, obielać zwierzynę, obcinać rogi i t. p. Dalej należą do k a­
rawany przyboczni służący, t. zw. »boy«, wreszcie »sais’owie«, czyli chłopcy do koni, po
jednym przy każdym kucyku.
Ja k w spom inałem , kucyków m ieliśmy cztery, dosyć liche okazy somalijskiego
chowu, z widoczną przymieszką krwi arabskiej, mizerne i niezbyt silne, lecz na dosko­
nałych pewnych nogach, z dobrym tem peram entem i niesłychanie wytrzymałe na długie
pochody w piekącym skwarze, wśród bezwodnych okolic.
P o c h ó d k a ra w a n y .

W ażną osobistością w składzie naszej karaw any był kuchm istrz D irri, Som alis
z rodn, mówiący nieźle po angielsku, który n a jakim ś statku europejskim poduczył się
swego fachu i rzeczywiście jest doskonałym obozowym kucharzem, mającym wielkie
wzięcie u wszystkich karaw an myśliwskich. Nareszcie wymienię tu Achm eda Dżamę,
t. zw. »second h ead m an «, czyli młodszego przewódcę. W końcu m ieliśm y też reprezen­
tan tk ę płci pięknej, wcale nie piękną Som alijkę, której fnnkcye polegały na pilnow aniu
stadka owiec, zabranych jako żywa śpiżarnia.
W ten sposób złożony tabor zostawał pod bezpośrednim zarządem i rozkazam i
A likhara; on ludziom wydawał polecenia, wydzielał porcye ja d ła i wody, oznaczał go­
dziny m arszu i miejsca popasu, obm yślał każdy szczegół pochodu lub obozu, jednem
słowem — kierował wszystkiem i czynił to najlepiej i najdoskonalej, ja k tylko zapragnąć
było można, wszystko naturalnie na podstawie uprzedniego wspólnego porozum ienia się
i wskazówek, których m n się udzielało.
Wszyscy nasi ludzie, ogółem przeszło 50, byli z wyjątkiem jednego Araba, zwanego
Selim , rodem Somalisi, należący do różnych szczepów z głębi kraju, wprawni w ekspe-
dycyach myśliwskich, sprytni, chętni, uczciwi, weseli i specyalnie dobrani przez A likhara.
K ilk u z nich mówiło łam aną angielszczyzną, większość -— tylko po sornalijsku i trochę
po arabsku.
Mój pierwszy »shikari«, osobistość nader ważna w podobnej wyprawie, nazywa

17 3
się Osman. Istota dziwnie brzydka, z E uropejczykam i m ało obyta, do śmieszności chuda,
0 nogach i rękach dziecka, a ruchach m ałpich, z ogrom ną rozczochraną czupryną, n a ­
dającą swemu właścicielowi w ygląd olbrzym iego nietoperza, — był O sm an doskonałym
tropicielem , oczy m iał znakom ite, lecz pojęcie o łowiectwie n a nasz sposób słabe i grze­
szył często zbytnią gorączkowością; pierwszy raz w życiu spełniał funkcye »shikarego«
1 w wielu rzeczach nie m iał dosyć wprawy, lecz dużo dobrych chęci i bardzo wiele
n atu raln eg o instynktu, tej głównej zalety w zetknięciu się z przyrodą.
D ru g i mój »s h ik a ri« młodszy, nazyw ał się E lm i H ussein. Ci dwaj i boy
M oham m ed towarzyszyli m i zwykle n a polowaniu.
Lecz wracam do naszego marszu.
G dy słońce wzeszło, byliśm y ju ż daleko za Berberą. D żungla nas objęła, m izerna,
nizka, kolczasta — skąpo rosnące krzaki n a żwirowatym gruncie i karłow ate drzewa
w rodzaju akacyi i mimozy. W egetacya dziwna, niezw ykła, ale nie bujna, nie bogata,
nie świeża w kolorach, ja k flora In d y i lub pięknego Cejlonu. W szystko suche, spalone,
g ru b ą warstwą kurzu pokryte, ja k gdyby spragnione wody, rosy, t}^ch rzadkich darów
som alijskiej przyrody.
Gazella Pelzelni.

D ro g a , a raczej ścieżka, prowadzi w kierunku południowo - zachodnim , wzdłuż


morza, i wznosi się powoli, zbliżając do łańcucha gór skalistych o fantastycznych kon­
turach i szczytach, dziwnie ułożonymi blokam i granitu zakończonych. T o góry, zwane
Golis, których ła ń c u c h , biegnąc równolegle z morza brzegiem, oddziela go od płasko-
wzgórza, tworzącego centrum Som alilandu.
Przechodzim y wyschłe koryta rzek o piasczystym gruncie, wokoło których wege-
tacya nieco bujniejsza i drzewa roślejsze, powojami spętane i zielenią zakryte, podzwro­
tnikow ą przypom inają florę.
Z pierwszą zwierzyną spotkaliśm y się nie dalej niż o parę godzin marszu od
Berbery. Były to gazele (Gazella Pelzelni), śliczne okazy sm ukłych i wzdłuż całego
wschodniego wybrzeża Afryki mieszkających antylopek, których kilka gatunków w So-
m alilandzie się znajduje. Moi towarzysze ubili po jednej sztuce tej pierwszej w k raju
Som ali spotkanej zwierzyny, dostarczając świeżej pieczeni naszej kuchni obozowej i roz­
poczynając listę zdobyczy myśliwskiej wyprawy.
Innej zwierzyny tego dnia nie widzieliśmy, natom iast dosyć ptaków rozmaitych

19
O bóz w M ag i01.

i setki małych zwierzątek do wiewiórki podobnych, które, na wzór chomików naszych,


w norach ziemnych mieszkają i zwą się w językn krajowców dobagalla.
Południową siestę odbyliśmy w cieniu wyższego nieco od innych krzaku mimozy,
potem marsz kilkugodzinny, w ciągu którego opuściliśmy morskie wybrzeże i zwrócili
więcej na południe.
Przed zachodem słońca wypadł nocleg w miejscowości zwanej M ag lo i— pierwszy
obóz w Somalilandzie.
Zadziwiająca jest zręczność i szybkość, z jak ą Somalisi obóz rozbijają i rozkła­
dają tabor na nocny spoczynek. W ielbłądy klękają w półkole, rade zrzucić z siebie
ciężki ładunek, który dźwigały w całodziennym marszu; z pak i bagaży powstaje jakby
zagroda, wkoło rzucona, we środku rozbijają nasze namioty, rozpalają ogniska; D irri
roztasowuje kuchnię połową; ludzie uwijają się za wodą, przygotowują jadło i w m alo­
wniczych grupach zasiadają wokoło; powstaje ruch i gwar, jak b y w małej osadzie, a to
wszystko w cichej dżungli, gdzie może przedtem przez długie lata tylko zwierz dziki
przem ykał i żaden przechodzień nie mącił spokoju dziewiczej przyrody.
D ni m arszu do siebie podobne, porządek jednakowy. R eveil o 3-ciej, wymarsz
przed 5-tą i pochód do 11-tej. Od 11-tej do 2-giej siesta, potem znowu marsz do wpół
do 6-tej i nocleg.
Spieszym y się n ap rzó d , aby się rychlej dostać do rewirów grubego zwierza.
Podczas m arszu wyprzedzamy zazwyczaj karaw anę o parę tysięcy kroków, trzymając się
obu stron dżungli, równolegle z jej traktem. Za nam i ciągną wielbłądy, równom iernem
tem pem przebywając około 4-ch kilometrów na godzinę. R obim y do 40 kilometrów dzien­
nie, m aksym alny dystans, ja k na tak liczny tabor i ciężko objuczone wielbłądy.
T eren od Berbery wciąż wznosi się pod górę, przybierając wygląd okolicy gór­
skiej. Malownicze skały piętrzą się naokoło; między niem i ciągną się szerokie i równe
płaskowzgórza. W około licznych koryt wyschłych rzek roślinność zawsze bujniejsza;
gdzieniegdzie grupa palm odbija wśród nizkiej i karłowatej wegetacyi.
Przez dwa dni m arszn od Berbery nie napotkaliśm y osad żadnych. Dopiero
trzeciego dnia trafiam y na pierwsze koczowiska kilku rodzin somalijskich, które strzegą
swych kóz i owiec, pasących się na stokach gór okolicznych. Odtąd do Hergeizy, osady
dosyć gęste, sporo ludzi kręci się po dżungli, doglądając licznych stad wielbłądzich
i bydła. Każdy uzbrojony w tarczę i dwie dzidy, patrzą na nas obojętnie, lecz nie nie­
chętnie, czasem pozdrowią zwykłem »Salam aleiknm«, najczęściej m iną w milczeniu,
nie zwracając zbytniej nwagi na europejskich przechodniów.
Spotykam y liczne karaw any handlowe, ciągnące z głębi kraju, z Ogadenu, hen
ażz nad W ebi Shebeli, aby w Berberze zamienić różne produkty krajowe, ja k gum ę
arabską, pióra strusie, niekiedy kość słoniową, skóry owcze — na ryż, daktyle, płótna i t. p.
artykuły, których ubogi Som aliland mieszkańcom swym nie dostarcza.
Od każdej spotykanej karaw any A likhar zasięga języka, dowiadując się o zwie­
rzynę i szczegóły lokalne, lecz wieści są sprzeczne, nie zasługujące na wiarę.
Raz jeden podczas południowego spoczynku ujrzeliśm y nieliczną karawankę, n a
której czele kroczył Europejczyk. Był to jakiś Anglik, oryginał, przybyły do krainy
Somalisów um yślnie w celu szukania krzem ieni i strzałek kam iennych z prahistorycznych
formacyi. Pozdrowiliśmy się nawzajem krótką rozmową:
— How do you do ?
— A ll rig
<s>
h t/ \t

I każdy w swoją stronę pociągnął: oni do Berbery, do świata i cywilizacyi, my


na południe, w głąb dżungli i głuszy.
Zwierzyny w ciągu tych dni marszu widzieliśmy niewiele: prócz na wstępie
wspomnianych gazeli, tylko nieliczne stada ciekawej antylopy, zwanej »gerenuk« (Litho-
eranius W allerii), której nieforemnie długa szyja i dziwne ruchy, wygląd jakby żyrafy
w m iniaturze nadają. Nadzwyczaj są ostrożne i z tego powodu trudne do ubicia.
Zamoyskiemu udało się położyć silnego kozła tego rodzaju antylopy z pięknym i i g ru ­
bymi rogami. Postrzelił też jednego wieczora gatunek szakala, zupełnie czarnego, zwa­
nego w języku krajowców kol-waraba (Otocyon caffer? Lóffelhund); niestety, zapadająca
noc przeszkodziła odszukaniu postrzałka i dostania ciekawego, rzadkiego i mało znanego
zwierza.
Śliczne »dik-dik’«, czyli antylopki, nie większe od zająca, podobne do sarny
w miniaturze, przem ykają w zaroślach, trudne do ubicia, gdyż zwinne są ja k króliki
i szybko znikają w wysokich trawach, wprzód nim się do strzału zebrać można.
Ptaków dosyć o jaskrawem upierzeniu i kształtach dziwacznych; niestety, brak
dostatecznych wiadomości ornitologicznych nie pozwala mi ich sklasyfikować. Żałuję
ii

G erenuk.
L ithocranius Wallerii.

niezm iernie, że nie m am y z sobą specyalisty, zdolnego ich zbiorem się zając, bo ptasia
fauna S om alilandu jest mało znana, i najbogatsze muzea europejskie ubiegają się
0 okazy z tego kraju. Z ptaków łownych spotkaliśm y tu i ubili po parę sztuk franko-
linów wielkości jarząbka i rodzaj pardw y (Sandgrouse), pom ijając naturalnie liczne
g atu n k i jastrzębi, orłów, sępów i ścierwiarzy rozmaitych.
Jesteśm y w »okolicy rezerw owanej«, nie śledzimy zatem um yślnie zwierzyny
1 nie zbaczamy z drogi naszej karawany.

23
D ni pochodu szybko m ijają, czas leci tak prędko, że z obozu o świcie wyszedłszy,
ani się spostrzedz m ożna, ja k ju ż n a nocny spoczynek taborem się w głuchej dżungli
zapadnie. Nowość krajobrazów, u ro k odm iennej przyrody, wreszcie ciągłe oczekiwanie
tego, co będzie, nie pozwala ani chwili się nudzić; ciało przyzwyczaja się szybko do
życia obozowego i forsownych marszów, które przeważnie pieszo odbywamy. Człowiek
odżywa form alnie w tej zdrowej egzystencyi w cudnym klim acie po gnuśnem życiu,
ja k ie się zazwyczaj prowadzi.
Zaw ieram y bliższą znajom ość z naszym i ludźm i, oni się do nas zaczynają przy­
zwyczajać, wytwarza się ja k b y serdeczny stosunek wzajem nej przyjaźni z tem i prawdzi-
wemi dziećmi natury. N iejed n a godzina schodzi n a pogaw ędce z in telig en tn y m Ali-
kharem , od którego wiele ciekawych szczegółów o S onialilandzie i jego m ieszkańcach
dowiedzieć się można. Szczególnie m iłe są wieczorne chwile po obiedzie, gdy wśród
rozłożonego taboru i rozpalonych •gnisk, pod stropem nieba podzwrotnikowego, ja śn ie ­
jącego gwiazd m iliard em , używa się dobrze za­
służonego wypoczynku po znojnym m arszu cało­
dziennym , rozpraw ia o doznanych w rażeniach, lub
roztrząsa przyszłe p lany i projekty.
N ieznacznie, lecz ustaw icznie, droga prow a­
dzi pod górę i dochodzi około H ergeizy do n a j­
wyższego p u n k tu , naznaczonego n a m apie wyso­
kością około 1.300 m etrów n ad poziom em morza.
D zięki tem u, stosunkow o bardzo w ysokiem u po­
łożeniu, k lim a t w tych stro n ach , ja k w ogóle
wszędzie w S onialilandzie, idealny; w dzień
wprawdzie słońce dopieka, czuć, że jesteśm y
o dziesięć stopni od ró w n ik a, lecz ra n k i i wie­
czory chłodne, noce wręcz zimne, niem al za zimne.
M oi towarzysze w ydobywają ciepłe paltoty z tło-
moków, ja jednego wieczora obiad w futrze j a ­
dłem — dziwny k o ntrast z położeniem geogra-
ficznem, w którem się znajdujem y!
N a tu ra ln ie , że chłód to względny, dotkliw y
w stosunku do dziennego upału. N ajniższa tem ­
p e ra tu ra , ja k ą obserw ow aliśm y n a term om etrze,
w ynosiła 150 R. po zachodzie słońca, o świcie zaś
90 R. wyżej zera. T a k się je d n a k szybko ciało
do ciepła przyzw yczaja, że powyższa tem p eratu ra
wydaje się ju ż m roźną, dwie kołdry lub futro
w nocy nie zaw adzą, a zrana wychodzi się sko-
Z b ro jn y S o m a lis z naszej e sk o rty .
stniałym i zziębłym, ja k u nas w zimie. Som alisi jeszcze bardziej od nas chłód ten
odczuwają i zawijają się, ja k m ogą najszczelniej, w swe płócienne opończe i kołdry.
W ody p ły n ącej, źródła lub stawku nie napotkaliśm y ani razu od Berbery do
H ergeizy. Jed y n a woda w tych stronach znajduje się w jam ach , wykopanych w pias-
czystych korytach wyschłych rzek, lub w sztucznych zagłębieniach z resztką wody desz­
czowej. Brzydka to woda, z grubym osadem ziemi i piasku, lecz istny nektar w poró­
w naniu z tern, czego później w tym rodzaju m ieliśm y doznać.
K onie poją co drugi dzień, wielbłądy co trzy dni, o ile wody starczy. Dziwna
zaiste siła, wytrzymałość i odporność tego bydlęcia na wszelkie niedostatki: żywi się
suchym liściem lub tarniną kolczastą, wody prawie nie pije, dozoru nie potrzebuje,
a pracuje dzień cały, nosząc ogrom ne ciężary — istne dobrodziejstwo dla mieszkańców
k raju tego, których stanowi całe i wyłączne niem al m ienie i dobytek.
Przedostatni przed H ergeizą nocleg wypadł w miejscowości zwanej Bolgatchan,
ostatni w Nasso H ablod; nareszcie dnia 21 go g ru d n ia , przedpołudniem , zabiwszy po
drodze pięć frankolinów, dociągnęliśm y do H ergeizy, po przebyciu w cztery i pół dnia
stu m il angielskich, czyli około 160 kilometrów, dzielących H ergeizę od Berbery.
H ergeiza jest jedyną miejscowością w całym Som alilandzie, zasługującą n a m iano
stałej osady. Krajowcy m iastem ją nazyw ają, w rzeczywistości zaś jest to kupa nizkich
szałasów, ułożonych z m at wielbłądzich, podobnych do ju rt kałm uckich.
Pod wielu względami ważnym punktem jest Hergeiza. T u krzyżują się liczne
trak ty wielbłądzie karaw an handlowych do abisyńskiego H arraru , do Zeili i Bulharu,
n a południe do O gadenu i dalekiej rzeki W ebi; tu ostatnia miejscowość przed H audem ,
gdzie woda się znajduje, gdzie zatem ciągnące na południe karaw any w jej zapas zao­
patrzyć się m ogą, nim się zapuszczą w długą drogę przez bezwodną pustynię, zwaną
H a u d ; tu wreszcie m ieszka stary szeik M attar, m ulla, czyli duchowny, którego znaczenie
i wpływ w całym Som alilandzie jest szanowany.
S tąd do granicy Abisynii tylko dwa dni marszu, lecz obecnie sąsiedztwo to nie­
bezpieczne, skąd dolatuje echo wrzawy wojennej i głuche wieści o porażce wojsk włoskich.
H ergeiza leży n a południowym krańcu tej części Som alilandu, która, przechodząc
tuż za B erberą w górskie stoki łańcucha G olis, tworzy początek płaskowzgórza Som a-
lijskiego i zowie się G uban i Ogo. N a południe od H ergeizy ciągnie się sto m il
angielskich szeroka i około dwa razy tak długa pustynna i bezwodna rów nina H au d ;
za n ią leży kraj O gaden, który znów sięga aż do rzeki W ebi S hebeli, stanowiącej
przybliżoną granicę Som alilandu.
Oto w krótkich zarysach podział tego kraju na trzy odrębne okolice, z których
każda posiada odm ienne właściwości teren u , flory i fauny i jest zam ieszkana przez
odrębne szczepy koczowniczych krajowców, tworzące w swej całości lud Somalisów.
Som alisi nie są rasą prym ityw ną, lecz m ieli powstać z krzyżowania między
m urzyńskim i szczepami Gallasów i przybyszami arabskim i z przeciwległego pom orzą

25 4
A rabii Deserty. Przed w ielu w iekam i cały k r a j , zwany dziś S o m a lila n d e m , m iał być
zam ieszkany przez Gallasów, o czem świadczą niektóre ru in y kam ienne, przez uczonych
nad m orskiem wybrzeżem od k ry te, i do dziś dnia żyjąca m iędzy krajow cam i tradycya.
W zam ierzchłej przeszłości byli oni podbici przez Arabów, którzy brzeg m orza opano­
w ali i krajem zawładnęli. P otom kam i owych zdobywców, pom ięszanych z autochtonam i,
z chlubą m ienią się Som alisi. Istotnie przeważa u nich typ aryjski i reg u larn e rysy,
które u wielu pięknym i naw et i szlachetnym i nazwać m ożna, przyczem uderzająca jest
ich sm ukła budow a ciała, delikatność kończyn, nogi i ręce ła d n e , ja k u kobiety.
U niektórych znowu przebija silna dom ieszka krw i m u rz y ń sk iej, kędzierzawce włosy
i brzydkie twarze o spłaszczonym nosie.
T ru d n o wytworzyć teoryę o pow staniu lu d u w dzikim k raju , który n ie posiada
historyi, języka pisanego, żadnych zabytków przeszłości, ani naw et stałych m iejsc zam ie­
szkania; są to jed y n ie hypotezy, w ynikłe z b adań etnografii porównawczej. N ajp raw ­
dziwszą z nich wydaje m i się wersya o arabskiem pochodzeniu Som alisów, choć w n ie­
których źródłach znalazłem zdanie, potw ierdzane przez w spom nianego wyżej ks. C ypryana,
m isyonarza w Berberze, długoletniego badacza miejscowych stosunków, że owymi zdo­
bywcami, przybyłym i z za morza, byli nie Arabowie, lecz H in d u si z półwyspu Indyjskiego.
J u ż ze w zględu n a sam ą odległość tego k ra ju od S om alilandu, w^ydaje m i się to m niej
praw dopodobnem , a za teoryą arabską przem aw ia dosadnie identyczna u Som alisów
z m uzułm anam i religia i wiele zwyczajów i tradycyi, ze W schodu przejętych; naw et
w miejscowej rasie koni przebija widoczne pochodzenie arabskie.
Z biegiem czasu Som alisi wyparli Gallasów zupełnie z zamieszkanego dawniej
przez nich k ra ju , a w końcu wyrzucili ich aż na drngi brzeg rzeki W ebi, i do dziś
dnia żyją z nim i n a stopie wojennej , we wzajemnej nienawiści i ciągłych utarczkach.
N aturalnie, że im dalej się rozprzestrzeniali, tern więcej tracili rasową łączność z pier­
wotnymi zdobywcami, domieszka krwi arabskiej coraz to m alała w ich żyłach, podlegali
wpływom m urzyńskich sąsiadów i stawali się do nich podobni pod względem niektó­
rych zwyczajów, a nawet fizycznego wyglądu. Stąd też szczepy, najbardziej na południe
wysunięte, są najdziksze i najbardziej do murzynów zbliżone, religię tylko m uzułm ańską
święcie zachowali, i niem a bodaj nigdzie fanatyczniej szych jej wyznawców, niż w k raju
Somali.
Som alisi są ludem koczowniczym p a r excellence i za prototyp konserwatywnych
nom adów służyć mogą. N ic się u nich nie zmieniło: ja k bywało we m gle wieków,
setki, a może i tysiące lat temu, tak jest i dzisiaj, z pokolenia w pokolenie. Najlżejszy
podm uch cywilizacyi zachodniej ich nie owiał i nie zamącił pasterskiego trybu życia;
od wieków ciągną karaw any zawsze tem i samemi ścieżkami, omijając nieraz kam ień,
któryby dziecko usunąć zdołało, a którego nie ruszają, »bo dawniej tak bywało«. Odzież,
broń, sposób życia najmniejszej nie uległy zmianie. W ędrując przez ich kraj, doznaje
się uczucia, nie pozbawionego pewnego uroku, że się jest przeniesionym w dawno ubiegłe
wieki biblijne i patryarchalne stosunki ludów pasterskich, w całej prostocie zwyczajów,
tchnącej jak ąś szlachetną wielkością.
Podział na szczepy z silnym pierwiastkiem arystokratycznym, stanowi podstawę
ich ustroju społecznego. T eorya szczepu jest u nich posunięta do ostateczności: indy­
w iduum nic nie znaczy, wszystko się czyni dla szczepu, jego honoru i potęgi. W spólnej
organizacyi pomiędzy szczepami niem a; przeciwnie, żrą się i wojują z sobą zawzięcie.
K ażdy Som alis uważa swój szczep za najwyższy, za naj arystokratyczni ej szy, przyczem
charakterystyczneni je st, że genealogię swoją um ieją dokładnie i nieraz kilkunastu
przodków wymienić potrafią; naturalnie są to proste im iona m uzułm ańskie, ja k M ohamed,
Ali, H assan i t. p.
Żyją nadto w ziemi Som ali ludzie, zwani M idganam i, nie stanowiący osobnego
szczepu, a żyjący po kilka rodzin, porozrzucani wśród krajowej ludności. Som alisi m ają
ich za coś od siebie gorszego, uważają za swych poddanych i jako sług używają. Bodaj
czy etnolog nie odnalazłby w M idganach pierwotnych mieszkańców kraju, którym brak
domieszki krwi arabskiej i którzy tylko zewnętrzne formy religii od zdobywców przejęli,
pozostając pod względem sposobu życia i zwyczajów na niesłychanie nizkim stopniu
rozwoju m oralnego. T yp i budowa ciała odm ienne od somalijskich; trudnią się przeważnie
łowiectwem, z którego żyją, używając do niego łuków i strzał zatrutych. W dalszym
ciągu niniejszych »Notatek« będę m iał nieraz jeszcze sposobność wspomnieć o M idganach.
Po tej dywersyi n a tem at ludności S o m alilan d u , wracam do naszego obozu
w H ergeizie. Rozbito go w grupie ładnych i cienistych akacyi, koło piaszczystego koryta
wyschłej rzeki, w którem rękom a w ykopane jam y w białym piasku są jedynem miejscem.

skąd tu wody dostać można. O podal bielały nam ioty jak iejś m yśliwskiej p a rty an g iel­
skich sportsmenów, którzy, rów nie ja k my, w H ergeizie przed dalszą podróżą się zatrzy­
mali. Ich ludzie nas odwiedzają; dow iadujem y się, że jest m iędzy nim i dam a A ngielka,
pani R e n to n , która z m ałżonkiem dzieli przygody wyprawy łowieckiej. Dziś dalej
m ają wyruszyć.
O baw iałem się, czy ich m arszruta naszych planów nie pokrzyżuje. T u w łaśnie
m a się zdecydować, dokąd dalej pójdziem y: czy prosto przez H a u d via M ilm il do B urki
i Dachato, czy też w k ieru n k u w schodnim do Aware. Zauważyłem, ża A lik h ar za drugiem
przem awia, obawiając się ujem nego dla zw ierzostanu sk u tk u licznych wypraw, które od
dwóch lat niem al wszystkie do B urki się pchają. Po długich dyskusyach stanęło na
tern, że idziem y prosto do Aware, a w razie, gdybyśm y tam m ało zwierzyny znaleźli,
m am y sporo czasu do B urki dociągnąć.
W H ergeizie m usim y dwa dni pozostać dla wypoczynku wielbłądów, które tu
po raz pierwszy od Berbery wody dostaną, i dla przesortow ania i przepakow ania rzeczy,
których część m niej potrzebną zam ierzam dla ulżenia w ielbłądom tu zostawić.
Z opodal leżącej osady krajowcy tłum nie nas obstąpili, przypatrując się ciekawie
i z oka nie spuszczając najm niejszego ruchu naszego.
N a wzgórku widać domek, wysokim białym m urem opasany, jedyny, ja k mi
się zdaje, m urow any gm ach w całym Somalilandzie. W ystawiła go fantazya angielskiego
lorda Delam are, słynnego m yśliwego, który specyalnie na lwy poluje, i ja k słynny
Gerard, na m iano tueur de lions zasłużył. Co rok Som aliland odwiedzał; m ówią, że
więcej niż 50 lwów zabił, a w H ergeizie wystawił sobie domek, jako pied d terre dla
swych wypraw. Koncept więcej oryginalny niż praktyczny, gdyż p unkt niestosowny,
i dom ten do niczego m u tu służyć nie może. W roku zeszłym m iał niem iłe ze lwem
spotkanie, który się nań rzucił i ciężko go pokaleczył, tak, że ledwie żywego do Berbery
n a noszach odnieść zdołano; stam tąd dostał się do Anglii, z ran szczęśliwie wyleczył
i w tym roku m a ponownie 11a lwy do Som alilandu powrócić. M a to być niezwykły
oryginał i wiele legendowych baśni po kraju o nim krąży. Som alisi lubią go jednak,
bo płaci sowicie i dobrze się z ludźmi obchodzi.
Popołudniu odwiedził nas szeik M atar, naczelnik osady H ergeizkiej. Poważny,

Szeik M atar.
siwobrody starzec, z arabska się ubiera i z godnością nosi. W idział nieco św iata, bo
odbywał pielgrzymkę do M ekki, umie czytać Koran i uchodzi pomiędzy swoimi za
wielkiego m ędrca; pod jego duchowną juryzdycyą cała okolica się znajduje.
Zasiadłszy pod namiotem w naszem kole, wypytywał się z ciekawością, skąd
idziemy, z jakiego kraju pochodzimy i t. p. Szczególnie ostatnie wypadki w Abisynii
interesować go się zdawały. Somalisi boją się Abisyńczyków, ja k ognia, i wiele cierpią
od swych w bron palną zaopatrzonych sąsiadów, którzy wpadając często do Som alilandu,
łupią i rabują niem iłosiernie tameczne osady.
Nazajutrz stary szeik powtórzył swą wizytę w widocznej chęci otrzymania pre­
zentu. Podarowałem m u sześć rupii srebrnych i kołdrę czerwoną.
Odwiedziliśmy obóz Anglików, z których jed n a party z dam ą już była na południe
wyruszyła. Pozostało dwóch: oficer captain Leather, z którym jechaliśm y razem z Adenu
do Berbery, i urzędnik cywilny z Indyi; idą do Burki na trzymiesięczną wyprawę.
R anek drugiego dnia pobytu w H ergeizie zeszedł nam na sortowaniu rzeczy,
z których 21 pak pozostaje tutaj pod opieką i dozorem starego szeika. T rzy wielbłądy
z dodatkowym prowiantem dla ludzi dociągnęły z Berbery i złączyły się z naszym taborem.
Odbyłem też przegląd ludzi naszych i zbrojnej eskorty, udzielając pewnych
instrukcyi co do obchodzenia się z karabinam i i zalecając, pod groźbą surowej kary,
należytą ostrożność, tak ludziom z eskorty, ja k i naszym shikarim . Usposobienia ich
doskonałe, chętni i weseli, gotowi do wszystkiego.
Ubiegłej nocy pantera odzywała się pod samym obozem — pierwszy głos g ru ­
bego zwierza, słyszany w Somalilandzie. W okolicy zwierzyny jest dosyć, więcej niż
w drodze od Berbery. G rudziński z rannej po dżungli przechadzki przyniósł pięć fran-
kolinów i śliczną antylopkę sakkaro (M adoqua Philippsi), mniejszą od zająca.
H erge’iza leży w obrębie okolicy »rezerwowali ej,« nie mamy więc tu zam iaru
poświęcać czasu specyalnie polowaniu. Po południu przeszedłem się parę godzin po
dżungli i widziałem kilka stad gerenuków i oryksa, pierwszy okaz tej pysznej antylopy,
wielkości młodego łosia, o ogromnych, śpiczastych, ja k dziryty, rogach. Do strzału było
za daleko, a otwarta miejscowość uniemożliwiała bliższe podejście. Obserwowałem go
tylko, ja k powoli na stok góry się drapał; ruchy m a niezgrabne, nieco do oślich podobne.
Zelektryzowała nas wieść, przyniesiona przez krajowca, że jakiś Anglik, parę
dni temu, o dwa marsze od Hergeizy, trzy lwy jednej nocy ubił. Ludzie, nadeszli
z głębi Ogadenu z karawaną handlow ą, opowiadają, że w okolicy Aware, dokąd właśnie
zdążamy, dosyć lwów m a się znajdować.
W ypakowuj emy grube kalibry, które lada chwila m ogą być potrzebne.
Arsenał mój składał się z dwóch ekspresów 500, z grubego sztućca kal. 10, fa­
bryki słynnego H oli and’a, o ogrom nym naboju prochu (8 dr.) i kuli stożkowej ze stalo­
wym końcem, z jednej strzelby śrutowej i małego ekspresa 303 od H o llan d ’a, z teleskopem,
broni nieocenionej i znakomitej, której z wyjątkiem grubego zwierza, cały mój rozkład za-
wdzięczam. M oi towarzysze m ieli m niej więcej to samo, z zastąpieniem ekspresa 303
S p rin g ero w sk im k a ra b in em system u M an n lich era, opatrzonym rów nież teleskopem ; bro ń
to niem niej d o sk o n ała i nieoceniona w podobnej wyprawie.
A lik b ar, k tó ry ju ż od k ilk u dni czuł się niezdrów , dostał dziś atak u m alaryi,
ta k silnego, że w o k ropnych kurczach kręciło n im i rzucało po ziemi. D ałem mu
z naszej apteczki polowej k o lo saln ą dozę chininy, co 11111 atak przecięło. D ziw nem się
w ydaje, że febra p a n u je w okolicach ta k wysoko położonych, suchych i zdrow ych; sądzę,
że to raczej recydyw a choroby, nabytej poprzednio w A denie, lub n a d m orskiem wybrzeżem,
gdzie febry m iędzy lu d n o ścią krajow ą silnie grasow ać m ają.
■ :ri ■ ■ : ■■; :

■ / - £ ■ . •:
tery:'i fJrK'-- V ' " ; vŁ "1 f-
T ransport trofeów na stepie Zeila.

D n i a 23 g ru d n ia o świcie wyruszyliśmy z H ergeizy 11a czele kom pletu naszego licznego


taboru. Sześć wielbłądów niesie naczynia z wodą, której zapas n a pięć dni dla ludzi
i koni wystarczyć winien. W ariergardzie karawany, w stadku owiec biegną dwa osiołki,
nabyte w H ergeizie ze sm utnem przeznaczeniem służenia lwom na przynętę.
D roga wiedzie pod górę. Po kilku godzinach marszu, dochodzimy do najwyższego
punktu. Przed nam i leży olbrzymie płasko wzgórze, którego część najbardziej pustynna
i zupełnie bezwodna zowie się H audem .
Je st to ogrom na rów nina, pokryta nizką karłow atą dżunglą, która ze zbitego
gąszczu przechodzi niekiedy w bardziej otwartą płaszczyznę, czasem w nagi step, żółtą
traw ą porosły. Gdzieniegdzie sterczy nieco wyższe drzewo akacyowe, w kształcie parasola..

35
O lbrzym ie kopce termitów, czerwone, nieforem ne, fantastyczne, dosięgające nieraz n iep ra­
wdopodobnej wysokości, wznoszą się ja k obeliski ponad nizkiem i drzewami, podobne
raczej do m isternie zbudow anych dzieł rą k ludzkich, niż do utworów drobnych owadów.
Całość obrazu sm utna i nieurocza, im ponująca chyba, ja k każdy przestwór, swym
ogrom em bezbrzeżnym.
W spom niałem już, że właściwością u jem ną tego ziem i kaw ałka jest b rak wody.
O d ostatniego deszczu aż do n astan ia nowej pory deszczowej, kropla jej ani z nieba
nie spadnie, ani ziem ia jej nie dostarczy. R oślinność zam iera, usycha, słońce spala ją
n a popiół czerwony, pył ją okrywa, i ta k czeka sp rag n io n a długie m iesiące, n im nowe
deszcze pobudzą ją do świeżego życia i silnej wegetacyi.
Pom im o tego b rak u wody, n a H au d zie zwierzyny je st dużo. O grom ne stada
antylop m ają tu swe stałe m iejsca wypasów, a lwów tu więcej, niż gdziekolw iek w Som ali-
landzie. F en o m en aln ą jest właściwość miejscowej fauny, że tak długo bez wody wytrzym ać
może, przyczem, ja k później nieraz m ieliśm y sposobność zauważyć, antylopy n a H audzie
doskonale w m ięsie w yglądają i są żerne, ja k b y n a najlepszej paszy w ykarm ione. M nogie
ich tropy krzyżują się w czerwonym piasku, dodając otuchy m yśliw skiem u sercu, że ju ż
znajdujem y się w rew irach w zwierza bogatych, poza obrębem owej »okolicy rezerw o­
w anej,« któ ra w H ergeizie się skończyła.
W yprzedzając karaw anę, rozdzielam y się w ten sposób, że m oi towarzysze zazwyczaj
flan k u ją po obu stronach tra k tu wielbłądziego, ja zaś frontu się trzym am . W idziałem
dziś k ilk a gerenuków , liczne d ikdiki i dwa duże stada oryksów, lecz zw ierzyna tak
ostrożna i płochliwa, że do strzału dojść niepodobna.
Z abłąkaliśm y się z Zam oyskim w ciemnej dżungli i k ilk u godzin potrzebowali,
by w labiryncie krzaków i haszczów odszukać karaw anę, odbyw ającą południow ą siestę.
G rudziński m iał em ocyonujące spotkanie z hyeną, któ ra pom knęła przed nim w zaro­
ślach, unosząc w pysku głowę gazeli; ludzie wzięli ją za lwicę i rzucili się za nią
w pogoń, lecz um knęła, gąszczem zakryta. Po tropie poznano pom yłkę.
Po krótkim m arszu popołudniow ym w ypadł nocleg n a m ałej polance w zwartej
nizkopiennej dżungli, wśród której rozbity obóz pierwszy raz dziś »zeribą« otaczają.
W yraz ten, przyjęt}r w języku angielskim i ciągle w S om alilandzie używany, oznacza
kolczastą zagrodę, ze ściętej m im ozy i tarn in y ułożoną, któ rą krajow cy otaczają swe
osady, karaw any — swe obozow iska, m yśliw i wreszcie m iejsca nocnej n a dzikiego
zwierza zasadzki. C hroni ona zarówno od ludzi, ja k drapieżników , i stanow i nadzwyczaj
m ocną, tru d n ą do przebycia, a bardzo łatw ą do zrobienia ochronę. Przenosząc nazwę
powyższą z części n a całość, nazyw ają w Som alilandzie zeribą zarówno osadę krajowców,
ja k obóz karaw any, lub m yśliw skie schronisko, w celu zasadzki zbudowane. S om alisi
nadzwyczaj są zręczni w ustaw ianiu zeriby: zaledwie k araw ana przystanie, w oka m g n ien iu
powstaje silny płot kolczasty, okalający pierścieniem cały tabor wokoło.
N azajutrz w ypadła w igilia Bożego N arodzenia. W d n iu tym m yśl leciała z afry-
kańskiej głuszy daleko za m orza i lądy, do kraju, gdzie mrozem ziemia ścięta i białym
całunem śniegu pokryta, gdzie tyle drogich sercu istot oczekuje pierwszej gwiazdy
wieczornej, by w rodzinnem kole święcić największe święto chrześcijaństwa.
Jak iż kontrast z krainą gdzie my się znajdujemy! Podobne do ognistej kuli
stopionego m etalu, wschodzące słońce zastało już nas w pochodzie, na olbrzymiej równinie,
nagiej, pustej, tylko wrzosem i żółtą spaloną trawą pokrytej. Step ten podobny, do sawanny
am erykańskiego Far-W estu, zwie się Zeila.
Dwa strusie spłoszone, zaledwie przez lornetkę dostrzegalne, szalonym pędem
um ykały przed nam i; liczne stada oryksów i rozmaitych antylop pasły się w oddali;
szakale chyłkiem sunęły w trawie, z nocnej wracając wędrówki. Nieskończoność atm o­
sfery zlewała się z bezbrzeżną pustynią w całość olbrzymiego przestworza, tworząc obraz
dziwny, niepospolity, którego uroku nigdy nie zapomnę.
Przez szkła odkrywaliśm y coraz nowe stada antylop z gatunku aul i harte-
beest; szczególnie te ostatnie mię nęciły, bo są rzadkie i w niewielu miejscowościach
S om alilandu się trafiają. Ostrożna jed n ak zwierzyna nie pozwoliła się zbliżyć ku sobie;
pojedyńcze sztuki wypatrywały zdaleka myśliwego, odskakiwały o paręset kroków, a za
niem i całe stado pierzchało, nie dając się w żaden sposób podejść na możliwy dystans.
Pojedyńczy hartebeest zwrócił moją uwagę. Począłem go okrążać, starając się
zmniejszyć dzielącą nas odległość. Dawno m nie był zoczył, lecz nie zrywał się do
ucieczki, tylko jak b y z ciekawością ku nam spoglądał. Po chwili zbierać się począł do
odwrotu. N ie m ogłem dłużej zwlekać, i przyklęknąwszy, posłałem m u kulę z mego
ekspresa H o llan d ’a n a kolosalny dystans niem niej niż 500 kroków. Po strzale dał
znak, podbiegł parę kroków i runął martwy. N ajdalszy to był strzał, ja k i w życiu
zrobiłem.
U b ita sztuka była pięknym okazem kozła hartebeest, rodzaju antylopy, zbliżonej
do południow o-afrykańskich wielkich bovidozv. W zrostu krowy, o sierści bronzowej
z czerwonawym połyskiem i dużych wygiętych rogach, jest hartebeest o tyle rzadko­
ścią, nie trafiającą się w rozkładzie każdego myśliwego w Somalilandzie, że zamieszkuje,
ja k wyżej wspomniałem, tylko niektóre, ściśle oznaczone miejscowości w otwartych ste­
pach, om ijając gąszcze i zwykłą dżunglę krzaczastą.
H artebeest Som alijski (Bubalus Swaynei) był ubity po raz pierwszy i M uzeum
londyńskiem u dostarczony dopiero w r. 1891 przez kapitana Sw ayne’a, od którego
nazwiska swe m iano łacińskie otrzymał.
Było to moje pierwsze w Som alilandzie trofeum.
Som alisi rzucili się do ćwiartowania ubitej sztuki, a z karawany, której długi,
ledwie n a horyzoncie widoczny sznurek wielbłądów ciągnął w oddali, przysłano oba
osiołki dla zabrania skóry, rogów i mięsa.
G rudziński tymczasem podszedł stado aułów i celnym strzałem zabił jed n ą sztukę
z M annlichera n a olbrzymią odległość 600 kroków.

37
"
- . __________

Bubalus Swaynei.

Aul (Gazella Som m eringii) jest antylopą, pospolicie w Somalilancizie ogrom nem i
stadam i żyjącą, wielkości daniela, śliczną w kształtach i sierści; rogi jej w formie liry
ładne stanowią trofeum.
Nasze sztućce złożyły dziś egzamin i dały dowód doskonałości; teleskopy oka­
zały się nieodzownymi w kraju, gdzie zwierzę na zwykłe dystanse podejść się nie daje.
G azella S o m m erin g ii.

W południe złączyliśmy się z karaw aną i, przeszedłszy step, weszli znowu


w gąszcze i dżunglę niskopienną, w której siesta południowa wypadła. Zamoyski nbił
węża, na drzewie siedzącego, a drugiego, długości około półtora m etra, ludzie dzi­
dam i zakłuli. Popołudniu strzelałem jeszcze do oryksów, lecz bez rezultatu. Do tele­
skopu należy się wprawie.
G rudziński przyniósł wieczorem drugiego aula, Zam oyski zaś opow iada, że
widział pierwsze, dosyć świeże lwie ślady.
Łam iąc się opłatkiem , z dom u zabranym , zasiedliśm y do obiadu, radzi, że nas
św. H u b e rt n a gw iazdkę ład n ą zw ierzyną obdarow ać raczył. O ry g in aln a to była wilia,
niekoniecznie praw idłow a co do doboru potraw ; natom iast zachow aliśm y przynajm niej
uśw ięcony u nas przez trądycyę zwyczaj polow ania w dn iu dzisiejszym.
N oc z 24-go n a 25 -ty o tyle jest god n ą zanotow ania, że w ciągu niej słyszano
po raz pierwszy lwy, odzywające się z głębi dżungli. W yszliśm y z obozu nieco później
niż zwykle, by pociem ku śladu nie m inąć. Jak o ż niebaw em G rudziński ze swoimi
ludźm i n atk n ął się n a świeżutkie tropy dwóch lwów. Zwołano nas, i rozpoczęło się
m ozolne śledzenie. G ru n t był kam ienisty, i m im o całej w praw y naszych shikarich, m u ­
sieliśm y po godzinie od dalszego tropienia odstąpić, zgubiwszy ślad w śród kam ieni
i wysokiej trawy. Lwów było dwa, je d e n większy, dru g i m niejszy; polow ały sobie
po dżungli, ja k o tern świadczyły odnalezione przez nas resztki niedaw no przedtem
zjedzonej antylopki dik-dik.
R ozm aite są praktykow ane w Afryce sposoby polow ania n a lwy, zależne przede-
wszystkiem od danej okolicy i konfiguracyi terenu. W regionach leśnych, tj. w dżungli
gęstej i zw artej, najzw yklejszą jest nocna zasadzka w zbudowanej a d koc zeribie, przy
żywej przynęcie lub padle zagryzionego przedtem przez lwa bydlęcia.
N a otw artych rów ninach, wysoką traw ą i haszczam i porosłych, poluje się n a
lw a we dnie, podejm ując rankiem jeg o świeży trop i idąc za śladem dopóty, dopóki
się n a zwierza nie n atk n ie i do strzału nie dojdzie. J e st to zwykły sposób polow ania
np. w A bisynii lub Afryce środkow ej; w Som alilandzie zaś istnieje popraw ka, przy­
sparzająca może najwięcej u ro k u tym królew skim łowom. Idzie się za tropem , m ając
z sobą k ilk u krajowców konno; gdy zwierz pom knie, jeźdźcy puszczają się za lwem
i okrążają go. Lew kocim zwyczajem przyczaja się w traw ie i zaroślach; wówczas m y­
śliw y zbliża się k u niem u, podchodzi, ja k może najbliżej, póki zwierz nie wyskoczy
i nie da sposobności do strzału.
K ażdy z powyższych rodzajów polow ania m a swój u ro k odrębny, ostatni wszakże
je st najpiękniejszy, bo najniebezpieczniejszy. Do tego tem atu w dalszym ciągu n in ie j­
szych notatek nieraz jeszcze powrócę.
Dwa dni następne ciągnęliśm y przez H a u d w k ieru n k u południow o-w schodnim .
O kolica m niej więcej wciąż jednakow a; rów nina, bądź zarosła, bądź więcej otwarta, n ie ­
kiedy w n ag i step przechodzi, by znów potem w ciem ną i zbitą dżunglę się przem ienić.
Znacznie cieplej niż w górach przed H erg eizą, ale upał nie dokuczliwy; przyjem ny
w ietrzyk z północy od św itu do słońca zachodu wiać nie przestaje i orzeźwia tem pe­
ratu rę; powietrze lekkie i czystą, w którem pierś swobodnie oddycha, i każdą fatygę
łatwo się znosi.
M alarya m im o to wśród naszych ludzi grasow ać nie przestaje. Prócz A likhara,

40
zapadł n a nią mój boy M ohammed. Apteka w robocie, sypie im chininy istnie koń­
skie dozy.
Zwierzyny widzieliśmy dużo, liczne stada oryksów i gerenuków; strzelałem do
k ilk u sztuk na kolosalne dystanse, lecz żadnej nie dostałem. Ostrożność zwierza nie­
słychana: nim się go odkryje, on już ujrzał człowieka i uchodzi.
W czasie pochodu karaw any polowanie trudne, zbytnio zbaczać nie można,
by drogi i wielbłądów nie stracić; strzela się tylko to, co przypadkowo po drodze się
trafi. Spotkaliśm y dziś stary ślad nosorożca, który w porze deszczowej aż tu do H au d u
się zabłąkał.
M inąwszy wyschłe dno jeziorka, zwanego Sigurdi, stanęliśm y na ostatni nocleg
przed Aware, w miejscowości otwartej, stepowej, na której tylko gdzieniegdzie większy
krzew mim ozy lub wyższe drzewo akacyi wyrasta.
Zachód słońca w prost bajeczny w tych strefach: cały w idnokrąg zajaśnieje m o­
rzem blasków złocistych, przechodzących szybko w czerwień płom ienistą, potem n ag le
zm rok zapada, dopóki księżyc sierpem nie zaświeci n a liliowem tle nieba, oblewając
srebrnem św iatłem nieskończoność stepu i pusty kraj wokoło.
W obozie gwarno. Som alisi, przy ogniu zebrani, śpiew ają swe pieśni, których
dźwięk dziki nieraz w tony dziwnie piękne i poważne przechodzi, tańczą i w ręce gło­
śno klaszczą — całość obrazu fantastyczna, w śród g ry dwóch różnorodnych oświetleń:
bladych sm ug księżycowych i jaskraw ych blasków czerwonych ognisk, pom iędzy któ-
rem i biało u b ran i czarni Som alisi ja k w idm a w yglądają.
D nia 27-go przed południem stanęliśm y w Aware, spotkawszy po drodze świeży
trop lwa i pantery7. Aware jest nazw ą miejscowości, gdzie pierwszy raz od H ergeizy
wody dostać m ożna — tu koniec H au d u , a początek O gadenu. Jesteśm y około 200 m il
od Berbery, o 300 dalej płynie W ebi Shebeli.
W oda znajduje się tu w głębokich jam ach o dnie kam ienistem , w ykutych bodaj
czy nie za czasów Gallasów, bo leniw y Som alis nigdyby sobie tej pracy nie zadał: 011
co najwyżej rękom a w piasku do wody dokopać się zdoła.
W ielbłądy i konie obstąpiły owe zbiorniki wody i niecierpliw ie czekają n a p o ­
jenia. Oboz 1ozbilism y opodal dna wyschłego staw ku, w cieniu pięknych i rosłych
drzew parasolowatej akacyi. M usim y dwa dni w Aware pozostać, by dać w ielbłądom
spoczynek, zasięgnąć inform acyi o zwierzynie i w edług nich dalsze projekty ułożyć.
Koczowiska Som alisów m ają się w okolicy znajdować. Posyłam y do nich k ilk u
ludzi za językiem . J a k a ś k araw ana przeciąga z p ołudnia z n ad brzegów W ebi Shebeli;
ludzie o typie zbliżonym do m urzyńskich Gallasów, uzbrojeni w lu k i i strzały, dziko
wyglądają.
Szarańcza przeleciała n ad obozem i zapadła opodal w takiej m asie, że aż cień,
ja k od chm ury, n a ziem ię rzuciła; dziwne to było zjawisko i ciekawe efekty światła,
gdy szai ancza pod słonce leciała, w pow ietrzu migocąc, niby law a srebrna.
W yszedłszy ze strzelbą, spotkałem ogrom ne stado ślicznych perliczek, z cudnem
upierzeniem , barw y niebieskiej, przechodzącej w ja sn y fiolet. Podczas mych strzałów,
którym i cztery p en tark i zabiłem , szarańcza poczęła się zrywać w takiej m asie, że m i
cel zaciem niała. P en tark i okazały się znakom item pieezystem. W dżungli ze zwierzyny
widziałem g eren u k i i d ik-dik’i, i ubiłem je d n ą sztukę tej ostatniej antylopki. W racając
do obozu, spostrzegłem tuż pod nam iotam i 11a łączce ryjącego dzika afrykańskiego
(Phacochoerus A elianus, W arzenschw ein), lecz niestety, chybiłem ciekawe to zwierzę,
podobne zupełnie do naszego dzika, o ogrom nych kłach, do góry zagiętych, i brodaw-
kow atych narościach pod oczyma.
Ludzie nasi, posłani 11a zwiady, wrócili nazajutrz z k ilk u krajow cam i, którzy
opowiadają, że o dzień m arszu 11a wschód znajduje się otw arta okolica, gdzie zwie­
rzyny dużo 1 jest możność spotkania lwów i nosorożców.

42
SZARAŃCZA
M arszru ta nasza zatem w ten sposób się układa, że ruszam y stąd do owej oko­
lic} n a tydzień pobytu, głów na k araw an a pozostaje w A w are pod strażą A chm et-D żam y
i połow y zbrojnej eskorty, potem ciągnie dalej n a p o łu d n ie, by się z nam i w m iejsco­
wości zwanej D a rro r połączyć.
B ieizem y z sobą tylko 12 w ielbłądów z koniecznym prow iantem i k ilk o d n io ­
w ym zapasem wody; w racam y bowdem znow u w g łąb H a u d u , gdzie b ra k wody zupełny.
A lik h a r uiząd za coś w ro d zaju poczty wdelbłądziej, k tó ra n am wodę co parę dni do­
staw iać będzie.
P io je k tu m arszu do B u rk i ostatecznie zaniechałem . A lik h a r słusznie odradza,
w skazując cztery czy pięc w ypraw łow ieckich, k tóre w r. b. tam polują i zwierzynę
w szerokim rejonie niew ątpliw ie wypłoszyły. N ie m inęło jeszcze dwóch la t od czasu,
g d y A lik h a r po raz pierw szy hr. H o y o s’a i C oudenhove do B u rk i i n ad rzekę D achato
zaprow adził, a św ietny rezu ltat w ypraw y tych panów ta k in n y ch zachęcił, że od tego
czasu wszyscy tam się cisną, i dziś ju ż B u rk a nie je st tern E ld o rad o m yśliw skiem ,
ja k ie m była niedaw no; bodaj czy ten sam los całego S o m a liła n d u niebaw em nie spotka.
D n ia 29-go opuściliśm y A w are i zbaczając z bitego tra k tu k araw an , dążym y
n a północn y w schód w g łąb H a u d u . N a jęty ja k o przew odnik, krajow iec nas prow adzi;
w chodzim y w n iezm iern ie ciem ną d żunglę, m arsz w gęstych k rzak ach k ręty i nużący,
k a ra w a n a żółwim k ro k iem ciągnie się za n a m i, w ielbłądy ciężko objuczone, z tru d n o ­
ścią przedzierają się przez kolczaste krzaki. Świeże tropy nosorożców krzyżują się w p ia­
sku. M ieliśm y w ieczorem dojść do owej okolicy otw artej, lecz nasz przew odnik ja k o ś
źle się obliczył z czasem i drogą, i noc nas zaskoczyła w zbitej ja k ściana dżungli.
T e rm o m e tr usposobienia, podnieconego świeżym i ślad am i nosorożców, opada,
gdyż A lik h a r tw ierdzi, że w tych gąszczach niepodobieństw em je st zwierza tropić, i że
to są nosorożce przechodnie, n ie m ające tu stałych siedzib. B ędziem y m usieli zadowolić
się anty lo p am i, k tó re n a ju tro obiecują, n im do rew irów n ajgrubszego zwierza się
dostaniem y.
Po k ró tk im m arszu p o ra n n y m , doszliśm y n azaju trz do owej obiecanej okólicy
otw artej (open country) i obozem stanęli n a sk ra ju gąszczu. Przed n am i rów nina, w y­
soką żółtą traw ą porosła, z której rzadkie drzew a i niezliczone kopce term itów wystają.
Z d alek a w idać liczne stada antylop, oryksów i aułów.
R ozdzielam y się w trzech k ieru n k ach . N iestety, zwierz, ja k zwykle, niezm iernie
ostrożny, podejść się n ie daje. N ie zrobiwszy strzału, w róciłem n a po łu d n ie do obozu,
gdzie zastałem ju ż Z am oyskiego z ub ity m aułem .
W id ziałem dziś ran o pierw sze okazy rzadkiej antylopy C lark e’a (A m m odorcas
C larkei), odkrytej tem u trzy lata, której dotychczas, prócz londyńskiego, żadne m uzeum
europejskie nie posiada. M a ona dziw ne, n aprzód w ygięte rożki i d łu g i ogon, k tó ry
w b ieg u w śm ieszny sposób u k o śn ie n a krzyże zarzuca.
Plochliw ość zw ierzyny tern dziw niejszą się wydaje, że jesteśm y tu w stronach,

43
A m m odorcas Clarkei.

które pod względem łowiectwa dziewiczemi nazwać można, w okolicach nie tkniętych
stopą białego myśliwego.
Ciekawem byłoby zbadać ptasią faunę i florę H audu, niedostatecznie dotychczas
znaną i opisaną. Spotyka się tu mnóstwo ciekawych ptaków, szczególnie m ałych, lecz
brak taksydermisty zbiór ich nam uniemożliwia.
O ryx bei'sa.

Z krzewów najzwyklejszą jest mimoza, w formie parasola, niekiedy wysokości


k ilk u n astu stóp dochodząca, akacya w rozm aitych odm ianach, jakiś Crataegus kolcza­
sty, tarn ina, wreszcie drzewo mleczne, podobne do cejlońskiego — oto najzwyklejsze
okazy ubogiej flory H andu.
Jesteśm y tu w jego głębi, na linii granicznej między dwoma protektoratam i:
włoskim i angielskim . G ranica to idealna, w rzeczywistości i praktyce niczem nie na-
m arkowana. W pływ włoski o tyle tylko widoczny, że na m apach odm iennym kolorem
jest określona jego sfera. D e facto jest ta część Som alilandu od H ergeizy aż do W ebi-
Shebeli res nullius. Koczują w niej rozliczne szczepy krajowców, nie posiadających
stałych osad, przerzucających się wciąż z jednej do drugiej okolicy kraju; toczą z sobą
krwawe utarczki, najeżdżają i napadają wzajemnie, nie uznając władzy
zwierzchniczej żadnego rządu europejskiego.
L udzie, wysłani przez A likhara w okolice Darror, dla za­
sięgnięcia inform acyi, wrócili w południe i raportują, że dalej na
wschód południowy o kilku lwach słyszeli; opowiadają również, że
wczorajszej nocy, o dzień drogi, odbył się krwawy napad jednego
szczepu na drugi — napastnicy, zabiwszy kilku ludzi i zabrawszy
kilkaset wielbłądów, uniknęli światami na swych rączych konikach.
Zwykły to epizod w społecznem życiu Somalisów.
Po południu rozeszliśmy się znowu za antylopami. Uszedłszy
niedaleko, posłyszałem gęste strzały, w żwawej kanonadzie docho­
dzące ze strony jednego z mych towarzyszów. O grom ne stado aułów, z kilkuset sztuk
złożone, pasło się przede m ną; zoczyły mię i powoli odchodzić poczęły. Strzeliłem do
nich kilka razy, lecz bez skutku.
W parę godzin potem, podczas marszu, uwagę m oją zwróciło
kilkanaście żerujących oryksów. Podkradłem się na jakie 300 kro­
ków i, stanąwszy pod drzew em , rozpocząłem ogień. Po pierwszych
chybionych strzałach, ku w ielkiem u memu zdziwieniu, całe stado
pędem puściło się ku mnie. Miałem tylko czas nowe naboje włożyć,
zdjąć teleskop, trudny do użycia do zwierzyny w biegu, i strzeliłem
do przebiegającego o kroków czterdzieści stada. Jed n a sztuka została
w ogniu; druga, dawszy znak, uszła, farbując. Niestety, nie dosta­
liśmy jej, gdyż noc zapadała, i śpieszyć się m usiałem z powrotem
do obozu. Ze oryksy po strzałach ku m nie się zwróciły, tłómaczę
sobie tern, iż pierwsze chybne k u le, padając za n im i, zmyliły ich
co do strony, skąd grozi niebezpieczeństwo, i wprost w przeciwnym
kierunku je napędziły. U bity oryks była to bardzo duża sztuka
o ogromnych rogach, 88 centimetrów długości.
Potężna to antylopa, w ruchach do osła podobna, wysoki
przód i gruby kark kształty łosia przypom inają; skóra siwego koloru,
pod brzuchem biała, z czarną pręgą przez krzyż, bardzo jest przez
krajowców ceniona do wyrobu sznurów, postołów i tarcz.
W obozie zastałem wielkie gaudium: G rudziński zabił dwa
oryksy, Zamoyski oryksa i aula. Rozpoczęliśmy tedy polowanie 11a
seryo.
Ostatni dzień w roku sporo wrażeń dostarczył. R ankiem przyłączył się do m nie
i jako przewodnik swe usługi ofiarował dziki krajowiec ze szczepu Midganów, myśliwy
z zawodu, obok naszego obozu mający swe m ieszkanie, i specyalnie łowiectwem się
trudniący. Ciekawe to indywiduum , nazwiskiem Boni, mieszka w małej zeribie, kilka-
naście stóp średnicy m ającej, której dachem niebo, a ściany z tarniny, gęsto i wysoko
ułożonej. Żyje sam , bez rodziny, z jednym wielbłądem, który m u co parę tygodni
wodę z odległego o m il 15 Aware dostawiać pom aga i który z oswoj0113011 strusiem
stanowi cały jego dobytek.
S trusia złowił m aleńkim , w ykarm ił, wychował i ułożył do polowania na jego
dzikich współbraci, którem u dla otrzym ania cennych piór, specyalnie się oddaje. Po­
luje w ten sposób, że w miejscowościach, nawiedzanych przez te ptaki olbrzymie,
zasiada przed świtem 11a zasadzkę, puszcza swobodnie swego W3rchowanka do dżungli,
ten zaś, spotkawszy dzikie swe krew niaki, przyłącza się do nich i żerując z nimi,
sprowadza je powoli do miejsca, gdzie czyha M idgan na swą ofiarę. Prawdziwie
»chłopskie« to polowanie, praktykow ane wyłącznie przez Midganów, którego w wyko­
n an iu nie widziałem, lecz które sam Boni nam tłómaczył, pokazując swego strusia
oswoj 011ego.
Lecz i innego rodzaju łowiectwo musiało m u się udawać, ja k o tern świadczyło,
prócz pęków piór strusich, kilkanaście skór oryksów, porozwieszanych przed zeribą,
i ogromne kawały m ięsa
antylopiego, suszącego się
na słońcu. Broń j ego sta­
nowią łuk i strzała, któ-
rem i z niesłychaną zrę­
cznością posługiwać się
umie, i prawdziwie jest
zdum iew ającem , ja k ten
dziki łowiec do zwierza
tak blizko podkraść się
p o tra fi, aby go strzałą
ubić.
Boni nigdy w życiu
dot}^chczas »białego« nie
widział. Przypatrywał się
nam ciekawie i dziwił
rozmaitym drobiazgom ,
które 11111 pokazyw ałem ;
najwięcej zajęła go nasza
broń i sposób jej użycia.
N asuw a mi się mimo-
woli porównanie między
M igdanenr a W eddą cej-
lońskim , którego jeden
egzem plarz, i to niezupełnie czystej k rw i, w osobie naszego »trakera« M adum y n a
R ajskiej wyspie w idziałem ,). Otóż sądzę, że praw dziw y W ed d a stoi jeszcze n a p ry ­
m ityw niejszym stopniu rozwoju m oralnego niż M id g a n , ten ostatni bow iem , będąc
w ciągiem zetknięciu z Som alisam i, do których chętnie się garnie, więcej się z nim i
zassymilował, gdy tym czasem W ed d a ja k zwierz chowa się od ludzi i nie opuszcza swych
kryjów ek, w najdzikszych ostępach dziewiczej dżungli położonych. Z n atu ry je d n a k M idgan
je st gorszy, podstępniejszy i bardziej krwiożerczy od łagodnego W eddy, k tó ry n a n i­
kogo nie nastaje i każdego unika.

R a n n y Oryx.

Zdolności łowieckie m ego przew odnika zdołałem ocenić, gdy wyszedłszy razem
ze m n ą na podchód, począł m ię podprow adzać do dwóch oryksów, które odkrył swym
wzrokiem sokolim n a niem ożliw y dystans, pasące się w traw ie i w haszczach. Z garbiony
do samej ziemi, w nieludzkiej pozycyi, sam do zwierza podobny, su n ął w trawie, cią­
gnąc m nie za sobą. T o pełzał ja k wąż, to przypadał zupełnie do ziemi, to znów, ja k
pantera, podbiegał do swej ofiary. S tarałem się k ro k u m u dotrzym ać i do jeg o pozycyi
się zastosować, lecz nie zawsze mi się to udawało, a okropnie było nużącem. Je g o ta k ­
tyka podchodzenia pod zwierza dałaby się porów nać ze skakaniem pod głuszca gra-
jącego. J a k tu czeka się pieśni, by naprzód się podsunąć, tak M idgan obserwuje zwierza,

b Notatki t. II. str. 116— 121.


najdrobniejszy jego ruch, kierunek wzroku niemal, korzysta z sekundy, gdy zwierz się
odwróci, łeb spuści, lub trawy poskubie, by się do niego zbliżyć; natomiast, gdy czujna
antylopa patrzy ku myśliwemu, przypłaszczony do ziemi M idgan czeka choćby godzinę,
by zwierz nabrał znów zaufania i spokojnie dalej żerować począł.
P odkradając się w ten sposób, doprowadził m nie do oryksów dosyć blizko, bo
n a kroków około 150, t. j. na strzał wyjątkowo blizki w Somalilandzie. Pierwszą kulą
chybiłem ; z lewki położyłem jed n ą sztukę na miejscu. D rugi oryks, zamiast umykać,
począł krążyć wielkiem i kołam i naokoło leżącego, — i tego też ubiłem szczęśliwym
strzałem, za pomocą teleskopu, na wymierzonych 380 kroków. K ula w krzyż ubezwład-
n iła go zupełnie; siedząc n a zadzie, ja k ranny odyniec, podparł się przednim i bady­
lam i i głośno chrapiąc, złośliwie ku nam spoglądał, nim go druga kula dobiła. Mówią,
że ran n e oryksy nieraz rzucają się na myśliwych i swymi długim i śpiczastymi rogam i
m ogą się stać niebezpieczne.
Ubiwszy po drodze kozła aula, wraca­
łem do obozu, gdy spotkał mię goniec z ze-
riby i z niezwykłem ożywieniem i agitacyą
coś długo po som alijsku opowiadać mi po­
czął. Zrozum iałem tylko wyraz »libah« (lew) t
i domyśliłem się, że coś niezwykłego w związ­
k u z tern zajść musiało. Jakoż po chwili
spotkałem G rudzińskiego, A likhara i gro­
m adkę naszych ludzi, dyskutujących w cie­
niu rozłożystej akacyi. Okazuje się, że po­
słany rankiem Som alis dla zabrania zawie­
szonych n a drzewie kawałów mięsa z ubi­
tego wczoraj oryksa, zoczył lwa, pom ykają­
cego z pod tegoż drzewa, z którego widocznie
mięso dostać pragnął, ja k o tern świadczyły
m nogie tropy wokoło pnia i ślady pazurów
na korze.
Po krótkiej naradzie A likhar zdecydo­
wał zwierza w dzień nie płoszyć, bo g ru n t
twardy nie nadaw ał się do podjęcia tropu,
lecz przygotować zeribę i w nocy zasiąść na
zasadzkę, w przypuszczeniu, że lew do
m ięsa powrócić zechce.
A likhar pozostał zatem z ludźmi pod
drzewem dla zbudowania zeriby, m y zaś po­
dążyliśmy do obozu, dokąd i Zamoyski

49 7
z czterem a ubitym i aulam i powrócił. G rudziński ran k iem też był u b ił jed n eg o , tak,
że od wczoraj sześć oryksów i 9 aułów nasz rozkład zwiększyło. P opołudnie zeszło n am
11a preparow aniu trofeów z ubitych a n ­
tylop, i nie w ychodziliśm y z obozu, by
strzelaniną lw a nie płoszyć. C iągnęliśm y
n a węzełki: kto m a iść n a zasadzkę?..
Los m nie wybrał!

Boni na kopcu termitów.

■,
Tl; A y

^ U f
Ł i '* i '7

>ty&'

Ł ' , • .Tub
#■/■ * >' y S

/ ’

P odchód

V ^» si 'P • ' •?' " > - ? r v V '' ': - P v »T V.' ■' - V .


O A N TYLOl
p o u c h od do a n ty lo p
i-go stycznia i8 ę 6 r.

O ryginalnego m iałem Sylwestra, jak i mi już chyba po raz drugi w życiu się
nie wydarzy. Spędziłem go w zeribie, dokąd się przed zachodem słońca z dwoma mymi
shikarim i udałem.
Zeriba, na zasadzkę przygotowana, jest to zagroda dosyć szeroka i długa, by
w niej n a ziemi dwóch lub trzech ludzi wygodnie położyć się mogło. Zbudowana z g a­
łęzi kolczastej tarniny, poukładanej szczelnie na kilkanaście stóp wysokości, z otworem
kilkucalow ym do strzału. Obok tego wylotu kładą padlinę lub przywiązują osła na
przynętę, tak blizko, że go ręką dotknąć można.
Słońce zachodziło, gdy na czworakach wsunąłem się do zeriby i ułożyłem się
w niej, ja k mogłem najwygodniej; obok m nie dwaj shikari, których obowiązkiem na
przem iany koło otworu wartować. Księżyc wzeszedł wcześnie w całej pełni, noc była
cudna, jasna, ja k tylko w podzwrotnikowych strefach jasną być może. Naokoło rozcią­
gała się otwarta równina, miejsce zatem i noc jak b y wybrane na zasadzkę. Biedny
osiołek z początku niepokoił się, rwał i szamotał, po chwili jednak, pełen rezygnacyi,
poddał się losowi i trawę skubać począł. Cisza zupełna zaległa dziewiczą naturę, prze­
ryw ana tylko niekiedy żałosnem wyciem szakala i hyeny, lub głosem ptaka nocnego.
/

Świerszcze i inne owady ćwierkały wesoło, jak b y n nas w noc letnią. Rozbudzona wy­
obraźnia długo usnąć nie daje, myśl goni hen daleko po za morza i lądy...
O świcie oziębiło się bardzo; zmarzłem pomimo ciepłego okrycia i rad byłem,
gdy się ta długa noc skończyła. Lew, niestety! nie przyszedł. S hikari twierdzi, że około
północy słyszał go z bardzo daleka, lecz ku nam się nie zbliżył. Snadź odnalazł wielką
ilość nagrom adzonego w okolicy mięsa z ubitych przez nas antylop i, zadowoliwszy się
tern łatwem pieczystem, dalszej zdobyczy nie szukał. Przekonałem się również w pó­
źniej szem doświadczeniu, że noce księżycowe, choć zwiększają urok tego rodzaju polo­
wania, je d n ak n a zasadzkę na grubego zwierza nie nadają się, gdyż zwierz podczas
nich bardziej czujny i ostrożny, unika przynęty, jak b y podejrzywając podstęp.
Powróciwszy do obozu, zastałem mych towarzyszów, wybierających się już na
ran n y podchód. Posłane po wodę wielbłądy wróciły przed południem z Aware, z trzy­
dniowym jej zapasem. A likharow i należy się uznanie za znakom itą organizacyę k ara­
wany i należyte obm yślenie wszystkich potrzeb. Niełatwo poruszać się ze znacznym ta ­
borem ludzi i bydła w kraju, gdzie woda tak rzadka i każda jej porcya naprzód ściśle
obm yślaną i wymierzoną być powinna.
Obóz nasz w ygląda ja k jatk i rzeźnicze: wszędy wiszą ogromne mięsa kawały
z ubitych antylop i suszą się w skwarze słonecznym na zapas dla ludzi. N asz sąsiad

5i
M idgan nie opuszcza obozu, bawi się rozm aitem i »dziw am i«, które u białych widzi
w użyciu, a nas serdecznie rozśm iesza swymi iście nieludzkim i rucham i i zachow aniem
się n ad er prym ityw nem . J a k iś jeg o towarzysz, rów nie dziko w yglądający, przyplątał się
też skądeś z dżungli. O bdarzyliśm y obu m ięsem surowem, a w zam ian dostałem w p re­
zencie od B oniego strzałę z jeg o kołczana, zatrutą jad em zabójczym.
Sępy wkoło się grom adzą, brzydkie ptaszyska gołogłow e z nag iem i szyjami,
obsiadły okoliczne drzewa i pożądliwie spoglądają n a mięso.
Zdaje się potw ierdzać to, co powyżej o lwie przypuszczałem, gdyż Zamoyski,
natrafiw szy w dżungli n a miejsce, gdzie wczoraj dwa aule ubił i mięso z jed n eg o zo­
stawił, nie znalazł dziś ani śladu z niego. M nogie tropy lw a wokoło wskazywały sp ra­
wcę; lew uniósł antylopę w pysku, ja k pies kuropatw ę, zaw lókł do najciem niejszej dżun­
gli i tam pożarł.

Zam oyski przysłał do obozu po g ru b y k alib er i puścił się za śladem ze swymi


ludźm i; lecz wkrótce, w skutek zbitego ja k ściana gąszczu, od tropienia odstąpić m usiał.
Lew nasycony nie szuka żywej ofiary; G rudziński m im o to idzie n a zasadzkę
do tej samej zeriby, w której ja u biegłą noc spędziłem.
W ieczorny podchód przysporzył mi kozła gerenuka, pierwszy okaz tej smukłej
zyrafowatej antylopy w dotychczasowym zbiorze mych zdobyczy.

2-go stycznia.

O puściliśm y dziś rano Bur-Aschilis, po trzydniowym pobycie, którego wspom­


nienie do najm ilszych z całej wyprawy należy, tu bowiem zetknęliśm y się po raz
pierwszy z obfitującymi w zwierzynę rewiram i i doznali pierwszych, acz nie uwieńczo­
nych pom yślnym skutkiem wrażeń polowania na króla pustyni.
Zabrawszy po drodze Grudzińskiego z zeriby, który noc w niej przesiedziawszy
nic prócz hyen i szakali nie słyszał, pociągnęliśm y dalej na wschód. Około południa
natknęliśm y się na osadę krajowców, pierwszą od Hergeizy, i obok niej obóz rozbili.
M ieszkańcy jej należą do jednego z głównych odłamów somalijskiej ludności, zwanej
Ogadeńcam i. T u właśnie odbył się przedwczorajszej nocy ów krwawy napad, o którym
wyżej wspom niałem i w którym mieszkańcy stracili kilku ludzi, oraz liczne stado wiel­
błądów, uprowadzone przez napastników.
G dyśm y po śniadaniu siestę w cieniu drzew odbywali, przybył naczelnik osady
z k ilk u starszymi, i pozdrowiwszy zwykłem salam wkoło nas w kuczki zasiedli.
T y p ich podobny do Somalisów, dotychczas spotykanych, bardziej tylko dziko
'w yglądają i, z Europejczykam i nie obyci, gapili się na nas i nasze przedm ioty z n a ­
trętną ciekawością. Biały rzadko tu zachodzi; od r. 1891 żadnego tu nie widzieli,
a ostatnim m iał byc książę O rleański w towarzystwie Borysa Czetwertyńskiego.
Rozm owa z gośćmi za pośrednictwem A likhara, jako tłómacza, toczyła się prze­
ważnie około la nouvelle du jo u r, t. j. ostatniego najazdu, walki z napastnikam i i t p.
W końcu powstał jeden ze starszyzny i wystąpił z długą, nader ożywioną oracyą, która
zaw ierała prośbę i propozycyę, czybysmy nie m ogli i nie chcieli interweniować w spra­
wie zrabowanych wielbłądów, oraz czybyśmy nie raczyli za pomocą naszych »wpływów«
w E uropie uczynić coś w ich obronie przeciwko najgorszym, znienawidzonym wrogom,
Abisyńczykom, którzy ich niem iłosiernie łupią i rabują. U chyliłem się od tej mało ten-
tującej akcyi dyplomatycznej i starałem się im wytłómaczyć, że przybyliśm y tu z dale­
kich stron tylko jak o podróżnicy i myśliwi, którzy w spory miejscowe mieszać się nie
myślą. N iebaw em zbliżyła się nowa grom ada ludzi, złożona z deputatów sąsiedniego
szczepu, a przysłana tu celem traktow ania o zwrot dawniej przez tutejszych m ieszkań­
ców zrabowanych wielbłądów; i ci też o interwencyę, popartą naszemi snider-karabi-
nam i prosili, i naturalnie — taką sam ą ja k pierwsi otrzymali odpowiedź.
Ciekawy to obrazek z życia koczowniczej ludności, gdy napastnik zasiada w j e -
dnem kole z tymi, których wczoraj zrabował, niepewny, czy nazajutrz jego ten sam
los nie czeka, ale w danej chwili stojący pod zasłoną praw gościnności i utartych reguł

53

V
w zajem nych stosunków, sięgających zam ierzchłej przeszłości i nie uległych n a jm n ie j­
szym zm ianom od szeregu wieków.
O zwierzynie dosyć sprzecznych udzielają wiadomości. J e d n i mówią, że lwów
dużo i w ielkie szkody w dobytku w yrządzają; inni, że ich niem a więcej niż dwóch lub
trzech, w ałęsających się w poblizkiej okolicy.
N a noc dzisiejszą b u d u ją zeribę obok samej osady, i ponow nie los m nie wy­
brał, bym znowu szczęścia spróbował.

3 -go stycznia.

W dziw nem m iejscu tym razem zeribę m i zbudow ali: w sam ym obrębie wsi
som alijskiej, tak, że zagroda osady stanow iła zarazem front mej zeriby; od tyłu m atam i
w ielbłądziem i od wsi ją zakryli, i tu m iałem noc spędzić. Z asiadłem pod wieczór w obło­
k u nieznośnej kurzaw y od w racających do osady niezliczonych stad w ielbłądów i owiec,
w zgiełku i wrzawie zajętych gospodarstw em domowem mieszkańców. N ie w yglądało
to n a zasadzkę m yśliwską, ale raczej n a im prow izow any nocleg w zakątku jak iejś ludnej
wsi ukraińskiej. R y k wielbłądów, bek kóz i owiec w tórowały płaczowi dzieci, krzykom
kobiet, i dość czasu upłynęło, nim wszystko się uspokoiło i zapadło w nocną ciszę,
w której tylko czasem ry k bydlęcia lub głos naw ołującej się w arty odbijał dziw nym
kontrastem od celu, w ja k im tu noc spędzałem.
Zasadzki przy wsiach m ają być najpew niejsze n a lwa, który szukając zdobyczy,
zwykł się do zagród podkradać i dzid som alijskich się nie obawia. T y m razem je d n a k
nie przyszedł.
Dosyć znużony po niezbyt w ygodnym noclegu n a twardej ziemi, wróciłem o wscho­
dzie słońca do obozu i położyłem się do łóżka, by zmęczone członki wyciągnąć, gdy
przed 7-ą w padł ja k iś krajow iec z wiadom ością, że około drugiej osady, o m ilę a n g iel­
ską odległej, świeże tropy dwóch lwów wskazują, iż okrążywszy w nocy osadę, n a d r a ­
nem do dżungli się cofnęły.
W jednej chwili byłem znów n a nogach, i w yruszyliśm y we trzech w tow a­
rzystwie A łikhara, naszych sh ik a rich i k ilk u n astu krajowców, pieszo i konno, uzbrojo­
nych w dzidy i noże. W krótce doszliśm y do w spom nianej osady, i tropiciele, podją-
wszy dosyć wyraźne n a drobnym piasku świeże ślady dwóch lwów, puścili się za nim i.
N ieraz już w ciągu innych wycieczek w dalekie kraje m iałem sposobność po­
dziwiać zdolności m yśliw skie i w rodzony spryt różnych krajowców, Syngalezów lub
H indusów , epizod jed n ak , który niebaw em nastąpił, przechodzi wszystko, co dotychczas
w tym rodzaju widziałem.
T ropiciele szli naprzód, k u ziem i schyleni, to rozbiegając się i koła zataczając,
to skupiając się znowu i szybko m knąc za śladem , zupełnie ja k psy gończe w dobrze
ułożonej psiarni. Za nim i pierw szy kroczył A likhar, potem Zamoyski, któ rem u los
pierwszy strzał przeznaczył, za nim G rudziński i ja z naszym i ludźm i; po bokach
P IE R W S Z E LWY.
wreszcie, w odstępie kilkunastu kroków z każdej strony, po trzech zbrojnych Somali-
sow n a rączych kucykach. Z tyłu prowadzono jednego luzaka dla Alikhara.
Slad\" były miejscami widoczne, jeden większy, drugi mniejszy; teren równy,
warty, \\\so k ą kiciastą trawą i nizkim i krzakam i porosły. Szliśmy w tym porządku
Pa i? godzin, trzymając się wciąż tropów, gdy nagle jeden z przodujących krajowców
\\} d ał okiz}k, jak b y hasło do walki, i w tejże sekundzie konni Somalisi, z dzikim
wrzaskiem, potrząsając nad głową dzidami, rzucili się naprzód. Lwy już przed nam i
pom knęły, i jeźdźcy mieli zadanie wyprzedzić je, okrążyć i zatrzymać. Alikhar, dopadł­
szy kucyka, innym przodował.
W idząc to wszystko, w głowie m i się nie mogło pomieścić, ja k kilku konnych
ludzi potrafi lwy, w haszczach umykające, osadzić, a choć czytałem o tym sposobie po­
low ania w Som alilandzie, nie wierzyłem weń, póki się naocznie nie przekonałem.
Jeźdźcy pom knęli, my zaś m ieliśm y polecenie od A likhara z gotowemi strzel­
bam i w ich kierunku postępować. W tem, w odległości kilkuset kroków jeźdźcy, zatoczyli
półkole i ustawiwszy się w półksiężyc z dzidami przed siebie wyciągniętemi, stanęli ja k wryci.
A likhar do nas podjechał i, zlazłszy z konia, objaśnił, że lew zatrzym any przy­
czaił się i znajduje się w zaroślach między nam i i stojącym i opodal jeźdźcami. Przestrzeń
ta nie była większa od pół m orgi ziemi. Zamoyski, mający pierwszy strzał, szedł we
środku, G rudziński n a lewo, ja na prawo, każdy w otoczeniu swych shikarich.
Do ostatniej chwili powątpiewałem, że lew przed nam i; szedłem jed n ak ostrożnie
naprzód z grubym kalibrem w ręku, koło m nie F erek z gotowym drugim sztućcem.
Po wrzaskach i krzykach, głęboka cisza zaległa; słychać było tylko ostrożne
stąpanie i szybki oddech posuwających się naprzód myśliwych; na twarzach ludzi wi­
dać, że to nie przelewki, że groźnego wroga m am y przed sobą. W podobnych chwilach
pierś szybciej oddycha, każdy zmysł naprężony, wzruszenie chwyta za gardło, lecz serce
n a swojem miejscu być winno, ręka spokojna i oko jasne, przed siebie wytężone!
W tem zoczyłem, ja k A likhar, idący z Zamoyskim, dzidą coś przed siebie wska­
zał; usłyszałem strzał, potem ryk, drugi strzał, dziki okrzyk tryum fu z ust Som alisów—-
lew legł rozciągnięty przed nogam i Zamoyskiego. Pierwszą kulę dostał w zad, drugą,
gdy się odwrócił i wprost na myśliwych uderzył, w łeb, — i padł od niej nieżywy.
T ru d n o opisać radość, ja k a nas ogarnęła, i dziką uciechę poczciwych Som ali­
sów, którzy tak dzielnie lwa zatrzymali i osaczyli. Ledwo m ieliśm y czas ochłonąć z do­
znanego wrażenia, i pysznem u trofeum się przypatrzyć, gdy A likhar nas odciągnął
i n a trop drugiego lwa naprowadził, który się od pierwszej sztuki odłączył i zaległ
zapewne niedaleko od swego towarzysza.
Tropiciele, puściwszy się za śladem, niebawem zatoczyli kółko i wskazali przed
sobą niew ielki klom b krzewów i trawy, w którym lew miał się znajdować.
Grudziński, którem u pierwszy strzał odstąpiłem, wszedł do środka półkola; my
dwaj ustaw iliśm y się po obu jego stronach.
W tem odezwał się k ró tk i urw any ryk, lew p o m k n ął w wysokiej traw ie n ap rze­
ciw myśliwych. G rudziński go zoczył, lecz za daleko i nie dosyć wyraźnie, i strzału
nie ryzykował. K onni Som alisi, ja k strzała, puścili się za nim ; nie upłynęło k ilk u m i­
nut, gdy go znów okrążyli, zatrzym ali i w skazali n am m aleń k ą przestrzeń wysokiej
trawy, w której zwierz się przyczaił.
A likhar, który w podobnych chw ilach rzeczywiście jest nadzwyczajny, w m g n ie ­
n iu oka znalazł się przy G rudzińskim i razem z nim podszedł k ilk a kroków, a m y
znów rozstaw iliśm y się po bokach. Po chwili rozległ się strzał, i lwica z kulą, ja k b y
wy cyrklow aną m iędzy ślepia, p ad ła nieżyw a z ręk i G rudzińskiego.
T ak ieg o rezultatu przy pierw szem ze lw am i spo tk an iu ja k o żywo nie śm iałem
się spodziewać, to też radość m oich towarzyszów nie była większa od mojej.
N asi Som alisi cndu dokazali, a ten rodzaj polow ania, gdzie m yśliw y pieszo,
nieraz w zw artym gąszczu, oko w oko staje z groźnym zwierzem do walki, i wszystko
od zim nej krw i i spokojnej ręki zależy, zasługuje przed in n y m i n a m iano rycerskich
iście łowów, zapasów godnych królew skiego zwierza.
O ba lwy ubite nie były to zbyt duże sztuki, lecz w pięknej sierści, o ład n y m
g ład k im włosie. Lew Zam oyskiego m ierzył 2 m. 52 cm. długości od pyska do końca
ogona, G rudzińskiego lwica 2 111. 38 cm.
Pow rót nasz do obozu był tego d n ia podobny do pochodu tryum fatorów , ze
zwycięzkiej w racających wyprawy. L udność dwóch osad w yległa n a spotkanie białych
strzelców » F rinji« (tak nazyw ają Europejczyków ). A lik h a r w św ietnym hum orze, n a
białym k o n ik u arabskiego typu, w ry sztu n k u bojowym, som alijską w ypraw iał fantazyę:
to wypuszczał konia, to go osadzał 11a m iejscu, to koła n im zataczał. Za n im ciżba
zbrojnych, pieszo i konno, wyśpiew ujących z całego g a rd ła dzikie pieśni wojenne,
w zgiełku licznego m otłochu starszych krajow ców i ciekaw ych wyrostków, eskortow ała
nas do obozu, gdzie znowu nasi ludzie, rzędem ustaw ieni, głośnem i »h u rra h « wypra­
wili nam wrzaskliwą owacyę.
M iało to aspekt wojenny, rycerski, niezwykły, różny od wszystkiego, co się do­
by chczas widziało. T ru d n o się było oprzeć uczuciu prawdziwego wzruszenia na widok
entuzjazm u tych ludzi i niekłam anej radości, z jak ą uciechę naszą dzielili, a wrażenia
dnia tego pozostaną na zawsze w pamięci uczestników.
N a wieczór dzisiejszy zapowiedziano festyn ludowy z tańcam i i śpiewami; będzie
się lało m leko wielbłądzie i niezwykły specyał w tym zapadłym kącie H audu — woda,
przywieziona zdaleka i zakupiona przez nas od tubylców dla powiększenia skąpej porcyi
codziennej poczciwych naszych czarnoskórych towarzyszów.

4-go stycznia.

Miejscowość, w której od wczoraj obozujemy, zwie się Rabasso. Pozostajemy tu


cały dzień dzisiejszy, bo skóry lwie muszą wyschnąć i należycie być przygotowane do
późniejszego wyprawienia. K rążą też wieści o nosorożcach w okolicy. Jakoż około po­
łu d n ia dano znać o świeżym śladzie. Moi towarzysze wybrali się za tro p em , lecz po
czterech godzinach forsownego marszu, wrócili bez rezultatu, nie zdoławszy dojść zwierza.
Innej zwierzyny tu niem a, gdyż ruch ludności z osad poblizkich i ogromne
stada wielbłądów i bydła, pasące się w szerokim prom ieniu wśród dżungli, wystraszają
antylopy i wszelaką zwierzynę, a jedynie dla lwa stanowią pożądaną przynętę.
Ciekawym jest obrazek, gdy rankiem krajowcy swe stada z nocnych zagród na
paszę wypuszczają. J a k daleko okiem sięgnąć, roi się rozległa równina od wielkich knp
wielbłądów, przeważnie samic ze śmiesznie wyglądającym i wielbłądzikam i u boku; sznurek
ciągnie za sznurkiem , stado owiec sunie za drugiem w niezliczonym szeregu. Zbrojni
ludzie im towarzyszą i strzegą w dżungli dzień cały.

57 8
S ta d a b y d ła krajow ców .

Do czterech tysięcy głów obliczają stado wielbłądów, stanowiące własność osad


tutejszych; z tych sam ice pasą się w dżungli, samce zaś są zajęte przeważnie transportem
wody, o k ilk a lub kilkanaście m il odległej. Jed y n y to m ajątek, jedyne dobro m iesz­
kańców, ja k ie posiadają, jed y n e źródło u trzy m an ia, życie im zapewniające. W ielbłąd
daje im mleko, nieraz wyłączny pokarm krajowców, mięso, skórę, ułatw ia sposób tra n s­
portu z jednego m iejsca n a d ru g ie , stanow i wreszcie tow ar zam ienny, który w każdej
chwili spieniężyć, w zględnie n a inne artykuły zam ienić można. Do wielbłądów też za-
stosowują Som alisi swą egzystencyę; ciągną ze stadem ta m , g'dzie wypas lepszy, lub
świeże deszcze spadły, i nieraz w skutek tego nie zastaniesz rankiem ani śladu osady,
która jeszcze z wieczora roiła się od ruchu i ludzi. W ielbłądy n a swych grzbietach
przenoszą ją o kilka lub kilkanaście mil dalej, i tak w kółko cały rok: na wędrówce
z miejsca na miejsce schodzi życie Somalisa. Czasem sąsiad się podkradnie, napadnie,
krew się poleje, i zwycięzca um yka, pędząc przed sobą zrabowane stada, i wraca do
swej osady, by ją zastać może pustą, złupioną przez najbliższego sąsiada. Następują
długie układy między stronami, paktują o zwrot zdobyczy, naznaczają grzywny za zabi­
tych ludzi i wysokość okupu, wysyłają posłów do wrogiego szczepu, i nieraz jak to sam
widziałem , napastnik zasiada w kole ty c h , których poprzedniej nocy zrabował. Lecz
włos m u z głowy nie spadnie, ofiarują mu gościnność, karm ią i poją mlekiem wiel-
błądziem, dopóki w ich gronie jako poseł przebywa.
Oto główne momenty w życiu Somalisa. Wszystkiem tu rządzi jakieś prawo
prastare, nie pisane, nie objęte żadnym kodeksem, ani dyktowane przez żaden trybunał,
a przecież święcie przestrzegane i wykonywane od wieków w całej krainie, gdzie mieszka
Somalis. Uczciwy to naród, rycerski, wojowniczy i odważny; głównemi jego wadami,
ja k wogóle u wszystkich nomadów — lenistwo i niedbalstwo.
W codziennem ich życiu kobieta sprawuje całą robotę gospodarstwa domowego;
ona to ustawia jurtę z mat wielbłądzich, ona ją napowrót na grzbiet wielbłąda pakuje,
trudni się dziećmi i całym dobytkiem, doi wielbłądy, ustawia zagrodę, przygotowuje
strawę i t. p. Mężczyźni tymczasem z nieodłączną bronią i patykiem w ustach, którym
ustawicznie zęby sobie szorują, zasiedli w półkole w cieniu poblizkiego drzewa i za­
wzięcie a hałaśliwie ożywiony prowadzą dyskurs o najnowszym napadzie, rabunku lub
polowaniu, gdy zaś temat rozmowy wyczerpią, śpiewają przeciągle jakieś pieśni dziwne,
czasem melodyjne, czasem dzikie, zawsze smętne.
Mężczyzna we właściwej swej roli występuje w boju, na łowach, gdzie niebez­
pieczeństwo zagraża, lub w ważnych chwilach handlu wielbłądami, praca zaś wszystka
na głowie kobiety. Brzydkie są bardzo biedne Somalijki, przedwcześnie zwiędłe i zmę­
czone; znać na nich, że poślednią grają rolę w swem społeczeństwie. Lada wyrostek
niemi pomiata i uchylając się od wszelkiej roboty, do starszych przystaje.

y g o stycznia.

Po dobie odpoczynku, znów dzień pełen emocyi. W yruszyliśmy z Rabasso jeszcze


pociemku i ciągnęli traktem wielbłądzim do Darror, wyprzedzając karawanę o kilkaset
kroków. Koło 8-mej przodem idący Somalis zauważył w czerwonym piasku wpoprzek
ścieżki świeżutki trop lwa. Poczekaliśmy 11a karawanę, wyjęli z futerałów grube kalibry,
i zabrawszy A likhara, czterech ludzi jako tropicieli i dwa kucyki, puściliśmy się za
śladem. Tym razem kolej strzału na mnie przyszła; szedłem pierwszy.
Sunęliśm y szparko naprzód, bo drobny, różowy piasek ułatwiał tropienie. Teren
był mniej więcej podobny do okolicy, gdzie przedwczoraj mieliśmy ze lwami spotkanie,
równy, otwarty; w oddali czerniała linia ciemnej, gęstej dżungli.
A likhar i mój sais M ohammed eskortowali nas konno po bokach. Po trzygo­
dzinnym marszu lew pom knął przede m ną o kroków 60; widziałem go wyraźnie, ale
krótko, bo w olbrzymich susach znikł szybko w zaroślach. Jeźdźcy swym zwyczajem
z okrzykiem puścili się za nim , lecz czy zmylili kierunek, czy też z powodu dżungli,
która w tern miejscu poczynała być gęstszą, lwa zatrzymać nie zdołali: wym knął się
im w krzakach i uszedł.
Rozpoczęło się dalsze tropienie, coraz trudniejsze, bo dżungla coraz gęstsza i grunt
twardy, trawą porosły. Tropiciele, skuleni do ziemi, ze wzrokiem w dół wytężonym,
wciąż ślad tracili, rozbiegali się i znów znajdowali, klaskaniem palców dając znać, że
ponownie są na tropie. Trwało to mozolnych godzin cztery, w samo południe, w pie­
kielnym skwarze palącego słońca. Nareszcie dżungla poczęła się przerzedzać, wyszliśmy
znowu na otwartą przestrzeń, żółtą trawą porosłą.
Zwierz nie mógł być daleko przed nam i; z truchta wpadł w galop wzdłuż pia­
szczystej ścieżki, gdzie był łatwy do tropienia. Ludzie też kroku przyśpieszyli. A likhar
za nim i konno wciąż do pośpiechu nawoływał. Znów m inęła godzina tego oryginalnego
za lwem p a r force u, gdy j eźdźcy m inęli nas, choć zwierza dotychczas na oko nie zoczyli,
i pom knęli galopem w kierunku przez niego ob ran y m , w n ad ziei, że go może
ujrzą i wyprzedzą. Piesi Somalisi z dzidami, ja k sarny pogonili za n im i, ja zaś, nie
mogąc im kroku dotrzymać, pozostałem nieco z ty łu , a moi towarzysze jeszcze dalej
za mną.
Po chwili usłyszałem krzyki i nawoływania, i biegnąc co mi sił starczyło, zo­
czyłem daleko na horyzoncie sylwetki stojących nieruchomo jeźdźców i obok nich roz­
stawionych łudzi. Lew tam być musiał.
Osman i Ferek pędzili naprzód. Leciałem za nim i ja k mogłem, choć mi dech
zapierało, i noga, na którą od kilku dni nieco cierpiałem, dokuczać poczęła. Gdy do­
padłem nareszcie do jeźdźców, okropnie zziajany i zadyszany, A likhar gorączkowo mię
pochwycił i wskazał coś żółtego w trawie o kroków 60, między dwoma jeźdźcami.
Zoczyłem płowy punkt, z wysokiej trawy wystający; serce zatłukło jeszcze silniej,
uderzyły na m nie ognie myśliwskiej gorączki, od której, niestety, mimo dosyć długiej
praktyki w tym fachu, uwolnić się nie mogę, i — strzeliłem raz i drugi. Lew chybiony
po drugim strzale pom knął, mrucząc chrapliwie. Jeźdźcy m u jed n ak chodu nie dali,
natychm iast go wyprzedzili i osaczyli. Znów się w krzaku przyczaił, lecz tym razem
tak się wszył w trawę i zarośla, że niepodobieństwem było go wypatrzyć.
Obeszliśmy krzew dokoła i nieco niepewni co dalej począć, rozstawiliśmy się
wreszcie w jednej linii naprzeciwko krzaka: ja na środku, Grudziński na prawo, Za­
moyski na lewo, koło m nie Alikhar, za nam i wreszcie kupka naszych ludzi i shikarich,
nadzwyczaj niespokojnych i podnieconych.
W tem poddał ktoś myśl strzelić do krzaka, i jeden z ludzi wypalił z karabinka,
nie tęgo jednak strzelać um iał, bo kula wpadła w ziemię, nie dotarłszy do krzaka.

60

te it 1|

"W P O Ś C I G U ZA LWEM.
Wówczas Zam oyski pochwycił jeden z moich sztućców, o ile pam iętam z rąk Fereka,
i strzelił wprost w krzew.
W tejże chw ili, z piekielnym rykiem lew wypadł ze swej kryjów ki i ruszył
wprost ku nam. Strzeliłem n a sztych raz jeden ty lk o , bo drugi kurek m iałem niena-
i nim to uczynić zdołałem , już lew był na n a s, i w okropnem zam ieszaniu
drugiego strzału umieścić nie zdołałem. Ludzie z krzykiem się ro zb ieg li, lew wpadł
m iędzy nas, i przebiegłszy o krok od Zamoyskiego, za którym łapą zawinął, lecz szczę­
śliwie go nie dostał, w susach ruszył dalej i znikł niebawem w zaroślach.
Rzuciliśm y się za nim, i po chwili zoczyłem go, ja k ciężko ranny od mej kuli,
powoli w trawie się posuwał. Strzeliłem do niego ponownie, poczem Zamoyski rulow ał
go w og n iu, lecz tw ardy zwierz zdołał powstać i do ciemnego krzaka się zaciągnąć.
Strzelaliśm y jeszcze k ilk a razy, za każdym strzałem ty k nam odpowiadał, aż wreszcie
rozjuszony zwierz łeb wystawił i przyw itany salwą kul, m artw y się rozciągnął.
W spaniała była sztuka, sam iec, niestety — bez grzywy, którą wogóle u lwów
Som alilandu, a szczególnie H a u d u , rzadko tylko spotkać można. Pierwszą m ą kulę,
której go zawdzięczani, dostał na sztych w lewą łopatkę, Zamoyskiego postrzał w komorę.
Istny cud, że rozjuszone całodziennem prześladow aniem i strzałam i zwierzę,
szarżując prosto w kupę tylu ludzi, nikogo nie poturbowało; szczęściem, że działo się
to w m iejscu otwartem i ludzie zdołali się rozstąpić. Najbliżej przeszedł lew obok
Zamoyskiego, który znalazł się w niem iłej pozycyi, bo wypaliwszy raz z mego ekspresa
n a głucho do k rz a k u , został w ch w ili, gdy zwierzę w yskoczyło, bez broni, i nim m u
shikari podał gruby kaliber z nienaciągniętym i k u rk am i, który w dodatku, w tejże
chwili zawadziwszy o coś, sam się otworzył, — lew był już prawie na nim. G rudziń­
skiem u w chwili, gdy zam ierzał strzelić, ktoś wypadkiem lufę podbił i strzał uniem o­
żliwił. J a znowu nie naciągnąłem drugiego kurka , gdyż m nie rusznikarz przestrzegał,
by dwu kurków razem nie naciągać, bo przy grubym kalibrze, z ogrom nym prochu
nabojem , m ogą w skutek w strząśnienia obie lufy wypalić, — i tak do drugiego strzału
było potem za późno.
Całe zdarzenie trwało parę sek u n d , ale wiecznie Bogu dziękować będę, żeśmy
wszyscy cało z tej im prezy wyszli.
Lew, ja k w spom niałem wyżej, był rozwścieczony od ran a trw ającem śledzeniem
i widocznie p rag n ął raz skończyć szarżą d fo n d n a swych prześladowców. Szczęściem,
skupiło się na jego skórze, pysznym okazie, mierzącym 3 111. 5 cm., z którą, przewie­
szoną na k u c y k u , wróciliśmy do obozu, rozbitego tymczasem w pół drogi do D arror.
Jedenaście godzin byliśm y dnia tego bez ja d ła i wody, której w pośpiechu
zapom nieliśm y z sobą zabrać.
6-go stycznia.

G łów na część naszej karaw any jest ju ż od wczoraj w D arro r i tam nas oczekuje;
m y zaś przystanęliśm y w miejscowości bez nazwy, w której wczoraj obóz rozbito, i ocze­
kujem y tn wiadom ości o zwierzynie w okolicy. K rajow cy opow iadają o lwach i noso­
rożcach w poblizkiej dżungli.
Je st właściwością n ad er ujem ną polow ania n a lwy, że należy się m u specyalnie
oddać, kw itując n a ten czas z innej zwierzyny, z w yjątkiem chyba pojedyńczego tu
i owdzie zjaw iającego się nosorożca.
Lew H a u d u trzym a się zwykle części k raju czasowo zaludnionej i w ślad za
ludnością i jej stadam i zm ienia swe rewiry, nie odchodząc zbyt daleko od osad k ra ­
jowców, które w nocy okrąża, przekładając łatw ą zdobycz zbłąkanego w ielbłąda lub owcy
nad tru d n y sport w głuchej dżungli za płochliw em i antylopam i.
K raj w około nas gęsto zaludniony, ogrom ne stada wielbłądów pasą się n a n ie ­
przejrzanych rów ninach, n a których żółta, spalona od słońca traw a daje im pokarm
m izerny, lecz jed y n y w tej porze roku. W ody tu niem a, najbliższe źródła, a raczej jam y
z resztkam i brzydkiej deszczówki, są w D arro r o pół dnia drogi; jed y n y to wodopój
n a wiele m il wokoło. W ysłaliśm y tam dziś w ielbłądy po zapas dwudniowy. Mówią, że
w t. zw. suchym sezonie (dry season) lew H a u d n zupełnie bez wody obejść się może
i m iesiące całe bez niej wytrzymuje.
T łu m y krajowców otaczają naszą zeribę, przyglądając się ciekawie rzadkiem u
widowisku karaw any »b iały ch «, których dotychczas niew ielu te strony nawiedzało.
Apteczka nasza w robocie, bo krajow cy zgłaszają się licznie o pom oc w najroz­
m aitszych dolegliwościach. U dzielam im lekarstw, ja k um iem i m ogę; wszystko z w ielką
wdzięcznością i niezm ienieni zaufaniem przyjm ują. M iędzy innem i przyw lókł się ja k iś
biedny kalek a z okropnie poranioną ręką, bez dwóch palców, odkąszonych przez węża
(zapewne z g a tu n k u Pythona), który m iał go we śnie napaść i broniącem u się ręką
dwa palce odkąsić. D ałem m u bandaż i środki dezinfekcyjne.
N ie obeszło się i dziś bez ciekawego epizodu m yśliwskiego.
W staw aliśm y w łaśnie od śn ia d a n ia , gdy w padło k ilk u krajowców z now iną, że
nosorożec jest gdzieś w dżungli niedaleko obozu, że go ludzie okrążyli i n a nas czekają.
W skoczyliśm y n a konie i z kopyta ruszyli, prow adzeni przez krajowca, wyprzedzającego
pędem nasze konie, i eskortow ani przez shikarich, pieszo, z grubym i kalibram i, dotrzy­
m ujących chodu naszym koniom w galopie. Przybyliśm y je d n a k za późno: nosorożec
ju ż się był przebił przez linię ludzi i n a tk n ą ł n a kupę innych Somalisów, pastuchów,
z których go jed en strzałą postrzelił, a in n i dzidam i dobili.
M ała to była sztuka i brzydka, niewyrosła, roczna lub najwyżej dw uletnia, ja k a ś
sierota, błąkająca się bez m atki po dżungli. Prócz licznych ra n od dzid, tkw iła m n

62
,Ur*|» r»r' 4

MOJ P IE R W SZ Y L E ¥.
w kom orze strzała z ułam anym końcem. Zadziwiająca jest zręczność, z ja k ą krajowcy
tej broni pierwotnej używać umieją, i siła jej pocisku, skoro skórę tak tw ardą p rzeb ić
zdoła. N aturalnie, iż z grubą wyrosłą sztuką nie byłoby poszło tak łatwo.
Setki zwierzyny, szczególnie antylop, oryksów, poszukiwanych dla cennej skóry,
padają pod strzałam i krajowych myśliwych, między którym i M idgani pierwsze zajm ują
m iejsce, a czasem, ja k słyszałem , i lwa potrafią pokonać, gdy go w kilkanaście koni
obskoczą i chm arą strzał obrzucą. K ażdy szczep w O gadenie m a wśród swoich kilku
wprawnych strzelców z łuku, przeważnie M idganów, których um yślnie w tym celu między
sobą trzym ają, a zatrute strzały stanow ią w ich ręku broń straszną, zabójczą zarówno
dla zwierza, ja k i ludzi w czasie napadu lub potyczki.

J-go stycznia.

Odczuwamy dotkliwie brak wody. Przywieziona z D arror deszczówka tak cuchnie


nawozem i bydłem , że jej do niczego użyć nie można. Pozbawieni jesteśm y wskutek
tego herbaty i prawie wszelkich pokarm ów, krom puszkowych. F iltry okazują się bez-
silnem i: woda z nich wychodzi czyściejsza, lecz nie pozbawiona wstrętnego zapachu.
K rajowcy piją ją ze smakiem , m y zaś Bogu dziękujemy, że przywieziony znaczny zapas
A pollinaris’a dostarcza nam przynajm niej do picia zdrowej i czystej wody.
N ie wychodziliśmy dziś z obozu, oczekując wiadomości od rozesłanych po okolicy
ludzi; powrócili z niczem, spotkawszy tylko stary trop nosorożca.
D arror.

8-go stycznia.

Przed południem dociągnęliśm y do D arror, m inąwszy po drodze niezliczone


stada w ielbłądów i owiec, pędzonych do wodopoju. T u m a n y czerwonego pyłu unoszą
się ja k obłoki nad tra k te m , a powietrze tak przesycone w onią wielbłądów i bydła, że
cuchnie nim i okolica cała. Zastaliśm y tu obozem rozłożoną głów ną część naszej k a ra ­
w any i odnaleźli cały tabor w porządku.
M am y przed oczyma niezw ykły w tych strefach afrykańskich w idok rozległego
jeziorka, a raczej wielkiej kałuży z resztą deszczówki, pozostałej z ostatniego sezonu
deszczów. W oda w niej zgniła, aż gęsta od brudu, koloru zielonkawego, zm ącona tysią­
cam i nóg wielbłądzich, ludzkich i bydła wszelakiego, a tak cuchnąca nawozem i zg n i­
lizną, że czne ją n a kilkadziesiąt kroków od brzegu. Dziwić się tylko można, że płyn
ten wogóle zwą wodą i że go ludzie m ogą pić bez szw anku d la zdrowia; a przecież
piją, bo innej nie m ają i sm akuje im. Jed y n y to wodopój n a dziesiątki m il wokoło.
N iem iłe strony tej kałuży w ynagradza ciekawy obrazek ru ch u i ożywienia, ja k ie
od wschodu do zachodu słońca wokoło niej panuje. S etki stad w ielbłądzich przybyw ają
z w nętrza tej S ah ary som alijskiej i okolicznych osad; spragnione zwierzęta lecą ja k
szalone do napoju; k o n ie, osły, owce, kozy i ludzie, o połyskującem ja k m etal ciele,
roją się n a brzegu i w środku jeziorka: je d n i nab ierają zapas wody dla przybyłych

64
z głębi k raju karawan, inni poją i pędzą bydło, kobiety piorą brudne szmaty, dzieci
i wyrostki pluskają się w tych nurtach zielonych, — a przytem wrzask, krzyk, tum ult
od ran a do wieczora! Potrw a to jeszcze kilk a tygodni, potem kałuża w yschnie, Indzie
pociągną dalej do najbliższego wodopoju i tam swe osady rozbiją — i tak w kółko
rok okrągły schodzi życie Somalisa.
Stałej piacy rolnej czy gospodarskiej niem a, bo brak stałej osady, z wyjątkiem
jednej H ergeizy w całym Som aliiandzie. Punkty, naznaczone n a m apie tego kraju, nie
są nazw am i osad, lecz m arkują raczej miejscowości, gdzie bywa woda, gdzie jest wyschłe
koryto rzeki, lub też wznosi się wyższy pagórek, a naw et stoi drzewo wynioślejsze,
mieszkańcom za drogowskaz służące. O sady ludzkie są przerzucane ciągle z miejsca n a
miejsce. S tąd też trudność niem ała w ułożeniu m apy i określeniu marszruty, o ile ta
w edług ruchu ludności m a być pokierowaną.
W ysyłam dziś w ielbłądy do Berbery po resztę naszego A pollinaris’a, tam zostawio-
nego, gdyz do wody miejscowej trudno się przyzwyczaić. Dokucza nam brak herbaty; nic
w gorącym klim acie tak prag n ien ia nie uśm ierza i gorączki z ust nie wyciąga, ja k zim na
h erb ata, a d a n o isk a woda uniem ożliwia jej sporządzenie. N asz kuchm istrz D irri
prawdziwej sztuki dokazuje, podając nam znośne potrawy puszkowe bez użycia wody.
K rajowcy opowiadają o k ilk u lwach, które w okolicy znajdować się m ają; innej
zwierzyny niema. Podczas popołudniowej przechadzki po dżungli, widziałem tropy
olbrzymiej antylopy k u d u (Strepsiceros K udu); zwierz to wogóle w Som alilandzie rzadki,
niezm iernie ostrożny i tru d n y do ubicia. Pyszne trofeum z jego ogrom nych spiralnych
rogów należy do najcelniejszych zdobyczy łowieckich tego kraju. Obawiam się, niestety,
że om inie nas sposobność zaliczenia jej do naszego zbioru. K udu trzym ają się okolic
pagórkow atych, skalistych, i zam ieszkują przeważnie łańcuch gór, oddzielający pom orze
som alijskie od H au d u ; do rów nin schodzą rzadko, chyba wody lub żeru szukając. Ze
znanych m i sportsm enów niew ielu może się poszczycić zdobyciem tego rzadkiego trofeum.
W idziałem dziś nad wodą krążące bociany, nasze boćki zwyczajne. N ie przypu­
szczałem, że te nasze letniki zalatują tak daleko w swych wędrówkach.

9 -go stycznia.
Zbudow ano zeribę nad brzegiem jeziorka, do którego w nocy lwy ściągać mają,
i Zam oyski m iał zasiąść n a zasadzkę przy żywej przynęcie, gdy dano znać wczoraj
wieczorem , że lew w dżungli zagryzł wielbłąda. W ybraliśm y się n a rozbójnika dziś
rano w licznej eskorcie naszych ludzi, oraz pieszych i konnych krajowców, którzy się
do nas przyłączyli. Z daleka ju ż hu rm y sępów, krążących w powietrzu i rozsiadłych n a
parasolow atych akacyach, wskazały nam m iejsce, gdzie rozegrał się wczoraj krwawy
dram at dżunglowy. Biedne wielbłądzisko leżało rozciągnięte pod drzewem w kałuży
krw i, wzdęte, okropne, lecz prawie nie ruszone. Albo lew był już przedtem nasycony,
albo ludzie go od uczty odstraszyli, dosyć, że do m ięsa w ciągu nocy nie wrócił. Sępy

9
zaś, ja k gdyby szanując własność potężnego m onarchy, dotychczas się jeszcze do padła
nie dobrały. Zbita naokoło traw a wskazywała, że biedne bydlę broniło się rozpaczliwie,
nim legło ostatecznie pod lwim i pazuram i. R an ę m iało tylko je d n ą , szeroką, w karku.
/

Siadów lwich tyle było wokoło, że nasi tropiciele, m im o całej biegłości i wprawy,
pom iarkow ać się w nich nie zdołali. K ręciliśm y się za n im i parę godzin po dżungli,
lecz każdy trop, odchodzący od w ielbłąda, w racał m niej więcej w to samo miejsce: lew
snadż w nocy okrążał ofiarę, ale gdzie się teraz ukrył, niepodobieństw em było wyśledzić.
W końcu A lik h ar poradził zaniechać tropienia i zbudować zeribę koło wielbłąda,
z dodatkiem osła n a przynętę. Zam oyski tu się n a noc w ybrał, G rudziński zaś zasiadł
w drugiej zeribie, koło jeziorka zbudowanej.
Pozostałem sam w obozie i zabaw iałem się w idokiem tańczących i śpiew ających
Somalisów, zarówno z naszej karaw any, ja k z poblizkiej osady, którzy w licznym za­
stępie nasz obóz odwiedzili. D ziw ne, do niczego innego w tym rodzaju nie podobne
są dźwięki ich pieśni — dziwna m ieszanina barbaryzm u z odcieniem wpływu k u ltu ry
wyższej rasy. Ja k a ż różnica ich śpiew u z m onotonnem zawodzeniem H indusów , lub
zwierzęcem wyciem Syngałezów , którem u towarzyszy nieodstępnie ogłuszający h u k tam -
tam u! Som alisi klaszczą w dłonie i skaczą wkoło o g n isk a, lecz pieśń ich m elodyjna,
pow ażna, niekiedy niem al p ięk n a, ja k chorał kościelny. W ruchach dziki G aiłaś się
przebija, lecz w pieśni i jej dźwięku znać naleciałości jak iejś wyższej rasy.

O sada krajow ców z m at w ielbłądzich.


R E Z U L T A T J E D N E J NOCY.
T ę dwoistość w naturze Somalisów zdarzyło m i się nieraz zauważyć. Som alisi
są dziećmi natury, ale nie są dzicy, ja k ich sąsiedzi, Gallasy lub Masaje. T chnie z nich
pew na wyższość pojęć po nad zwykły poziom, spotykany n Indów afrykańskich, panuje
dziwna m oralność zasad , uczciwość, surowość bezwzględna w w ykonywaniu praktyk
religijnych, pewna rycerskość średniow ieczna, która jed n ak nie przeszkadza, że m ord
i ra b u n ek , byle z bronią w ręku i w otwartej potyczce dokonane, są n a porządku
dziennym. Złupić sąsiada i zrabować jego m ienie w zbrojnym napadzie jest zaszczytem
dla szczepu, którem u się to udało; ale ukraść coś chyłkiem i podstępnie jest hańbą,
która się prawie nigdy w tym k raju nie wydarza.
M ahom eta wyznają fanatycznie, i prorok z M ekki chyba nigdzie pomiędzy wielu
m ilionam i swych adeptów nie posiada gorliwszych wyznawców swej religii, niż w ziemi
Somalisów. W ykonyw ają święcie nakazane praktyki i przestrzegają surowo przepisanych
form, choć nie rozum ieją po większej części języka, w którym K oran odmawiają; religia
jest dla nich opoką, której żadna naleciałość z Zachodu naruszyć nie zdoła, tarczą,
k tóra ich chroni od wielu złych skutków rzekomej cywilizacyi, ja k n. p. od trunków
gorących, których boją się ja k ognia, a które innym ludom Afryki, E uropa w zgubnym
p odarku przyniosła.
Codzień wieczorem, a gdy niem a m arszu lub polowania i w dziennej porze, trzy
razy o przepisanych g o d zin ach , rozbrzmiewa w obozie uroczyste L e i lila ki U Allah,
M ahomet Basora Allali, i zwróceni n a zachód Som alisi biją korne do swego boga po­
kłony, odmawiając głosem wolnym, rytm icznym m odlitwy z Koranu. Meczetów tu niem a,
dla nich świat świątynią, niebo jej kopułą, a zachodni horyzont ołtarzem, do którego
k ieru ją swe modły, wzywając im ienia wielkiego z M ekki proroka.
Zdaje m i się, że n a całym lądzie afrykańskim nie istnieje chyba lud, któryby
zachował do naszych czasów obyczaje, praktyki i pojęcia tak patryarchalne, niezepsute
i niezm ienione w biegu wieków, ja k właśnie Som alisi; wiele szczegółów z ich życia
i zwyczajów, spotykanych u ludów m uzułm ańskich, Arabów i Turków , którzy m ają od
zamierzchłej przeszłości swą historyę i cywilizacyę, zdum iewa u ludności, niem al zu­
pełnie m urzyńskiej, w m ało znanym zakątku Czarnego K ontynentu, żyjącej w ciągiem
zetknięciu z dzikim i szczepami barbarzyńskich Gallasów i Masajów.

io-go stycznia.
G rudziński powrócił z zeriby, niczego się nie doczekawszy, od strony zaś gdzie
zasiadł Zamoyski, słyszała w arta po północy dwa strzały. Jeszcze ciemno było, gdy po­
biegłem tam z A likharem , i właśnie rąbek czerwonej tarczy słonecznej wychylać się
począł z za horyzontu, gdy doszły nas wesołe okrzyki i pieśni towarzyszących Zam oy­
skiem u shikarieh — oznaka zdobyczy, i to nielada!
N iebaw em ujrzałem w spaniałego lwa, rozciągniętego opodal zeriby. O bok leżały dwie
hyeny, brzydkie i wstrętne zwierzęta, które padły też od celnych kul mego towarzysza.

67
t~ Y j'? _ S lii:

Zam oyski opowiada, że zaledwie się z wieczora ściem ­


niło, ju ż usłyszał lwa, okrążającego zeribę, koło której, ja k
wyżej w sp o m n iałem , obok w ielbłądziego p a d ła , przyw ią­
zano biednego osiołka k u większej przynęcie. O koło 9 -tej
lew dopadł do padliny i począł ją szarpać i pożerać, tak
się był je d n a k dla Strzelca niefortunnie ustawił, że cielsko
wdelbłąda i osieł, przyw iązany tuż obok wylotu, zakryw ały
go zupełnie przed Zamoyskim . Lew rw ał mięso, chrupał,
m laskał i druzgotał z trzaskiem kości w swej potężnej
paszczy, trwożne zaś szakale i hyeny oblatyw ały t3unczasem
padło dokoła, nie śm iejąc się zbliżyć do groźnego rywala.
Lew, przy uczcie zajęty, m ruczał, sap ał, w zdychał, czasem ry k n ął złow rogo, gdy n a ­
trę tn a h yena za blizko podeszła, n a osła zaś zdaw ał się nie zwracać zbytniej uw agi
i raczej podejrzliw ie k u niem u co czas ja k iś spoglądał. Po godzinie porzucił padło
i cofnął się w zarośla. Zam oyskiem u, nie m ogącem u dotychczas k u li ulokować, zdawało
się, że ju ż spraw a przepadła, gdy lew po chwili wwócił i ponow nie do jed zen ia się
zabrał. Przelękłe ośłisko tuliło się do ścian zeriby i otworu i zakryw ało sobą lwa, k tó ­
rego łeb tylko kiedy niekiedy Zam oyski spostrzegał, lecz strzału w ciem ną noc do tak
m ałego celu słusznie ryzykować nie chciał.
N areszcie po długich godzinach piekielnej dla m yśliw ego emocyi, koło trzeciej
z rana, osieł się nieco odsunął, lew zm ienił pozycyę, i Zamoyski, zoczywszy bok zwie­
rza, posłał m u kulę n a komorę. Lew znikł po strzale, nie wydawszy głosu, i ja k w wodę
w padł; hyeny tylko i szakale rozpoczęty teraz istny b an k iet szatanów przy resztkach
wielbłąda.
Zam oyski strzelił potem do jednej z hyen, biorąc ją m ylnie za drugiego lwa,
i ta została n a m iejscu z łbem roztrzaskanym . N a d sam ym ran k iem zabił drugą.
Przed świtem zeriby opuścić nie można. O statnie godziny wyczekiw ania w ielkiem
się wydają. N areszcie gwiazdy blednąc poczęty, i Zam oyski w ysunął się ze swej kry-
jówki. K u w ielkiem u swemu rozczarowaniu, przekonał się wówczas, że to, co brał za
drugiego lwa, było zwyczajną łiyeną, prawdziwego zaś lwa ani śladu, ani farby jego!
Ludzie się rozbiegli, i wtem jed en z nieb, o kilkadziesiąt kroków od m iejsca strzału,
n atk n ął się n a lwa już nieżywego, z kulą w komorze.
Śliczna sztuka, samiec z zaczątkiem żółtej grzywy, m ierzył 3 111. 15 cm., a za­
tem był największym z dotychczas ubitych.
W róciliśm y do obozu przy dźwięku zwykłych pieśni i rytmicznych, donośnym
głosem deklam ow anych oracyi, którem i zawsze nasi Som alisi zabicie najgrubszego zwie­
rza witają, głosząc sławę celnego Strzelca, niezwykłą wielkość lwa i tym podobne m o­
tywy okolicznościowe.
Przed południem grom adka jeźdźców n a czupurnych konikach w jaskraw ych
rzędach, w pełnym rynsztunku bojowym, stawiła się pod obozem i prosiła o posłucha­
nie. Była to starszyzna z osady sąsied n iej, przybyła celem powinszowania »białym«
świetnej zdobyczy i podziękowania im za oswobodzenie ich dobytku od dżunglow ego
rabusia.
Zam oyski opowiada, że zaledw ie się z wieczora ściem ­
niło, ju ż usłyszał lwa, okrążającego zeribę, koło której, ja k
wyżej w spom niałem , obok w ielbłądziego p a d ła , przyw ią­
zano biednego osiołka k u większej przynęcie. O koło 9 -tej
lew dopadł do p ad lin y i począł ją szarpać i pożerać, tak
się był je d n a k dla Strzelca n iefo rtu n n ie ustawił, że cielsko
w ielbłąda i osieł, przyw iązany tuż obok wylotu, zakryw ały
go zupełnie przed Zam oyskim . Lew rw ał mięso, chrupał,
m laskał i druzgotał z trzaskiem kości w swej potężnej
paszczy, trw ożne zaś szakale i hy en y oblatyw ały tym czasem
padło dokoła, nie śm iejąc się zbliżyć do groźnego rywala.
Lew, przy uczcie zajęty, m ruczał, sa p a ł, w zdychał, czasem ry k n ął złow rogo, gdy n a ­
trę tn a h y en a za blizko podeszła, n a osła zaś zdaw ał się nie zwracać zbytniej uw agi
i raczej podejrzliw ie k u n iem u co czas ja k iś spoglądał. Po godzinie porzucił padło jów ki. K u w ielkiem u sw em u rozczarowaniu, przekonał się wówczas, że to, co b rał za
i cofnął się w zarośla. Zam oyskiem u, nie m ogącem u dotychczas ku li ulokować, zdawało drugiego lwa, było zwyczajną hyeną, praw dziw ego zaś lw a ani śladu, ani farby jego!
się, że ju ż spraw a przepadła, gdy lew po chwili wrócił i ponow nie do jedzenia się L udzie się rozbiegli, i w tem je d en z nich, o kilkadziesiąt kroków od m iejsca strzału,
\

zabrał. P rzelękłe oślisko tuliło się do ścian zeriby i otw oru i zakryw ało sobą lwa, któ­ n a tk n ą ł się n a lw a ju ż nieżywego, z k u lą w komorze.
rego łeb tylko kiedy niekiedy Zam oyski spostrzegał, lecz strzału w ciem ną noc do tak Ś liczna sztuka, sam iec z zaczątkiem żółtej grzywy, m ierzył 3 m. 15 cm., a za­
m ałego celu słusznie ryzykować nie chciał. tem był najw iększym z dotychczas ubitych.
N areszcie po długich godzinach piekielnej d la m yśliwego emocyi, koło trzeciej W róciliśm y do obozu przy dźwięku zw ykłych pieśni i rytm icznych, donośnym
z rana, osieł się nieco odsunął, lew zm ienił pozycyę, i Zam oyski, zoczywszy bok zwie­ głosem deklam ow anych oracyi, któ rem i zawsze nasi S om alisi zabicie najgrubszego zwie­
rza, posłał m u k u lę n a komorę. Lew znikł p o strz a le , nie wydawszy głosu, i ja k w wodę rza witają, głosząc sławę celnego Strzelca, niezw ykłą w ielkość lw a i tym podobne m o ­
w padł; hyeny tylko i szakale rozpoczęły teraz istny b an k iet szatanów przy resztkach tywy okolicznościowe.
w ielbłąda. Przed południem g ro m ad k a jeźdźców n a czupurnych k o n ik ach w jaskraw ych
Zam oyski strzelił potem do jednej z hyen, biorąc ją m ylnie za drugiego lwa, rzędach, w pełnym ry n sztu n k u bojowym, staw iła się pod obozem i prosiła o posłucha­
i ta została n a m iejscu z łbem roztrzaskanym . N a d sam ym ran k iem zabił drugą. nie. Była to starszyzna z osady sąsie d n ie j, przybyła celem pow inszow ania »białym«
Przed świtem zeriby opuścić nie można. O statnie godziny w yczekiw ania w ielkiem świetnej zdobyczy i podziękow ania im za oswobodzenie ich dobytku od dżunglow ego
się wydają. N areszcie gw iazdy blednąc poczęły, i Zam oyski w ysunął się ze swej k ry ­ rabusia.

69
S&5

li

—dU,
N ajstarszy m iędzy n im i,

*-
dziko w yglądający Som alis, o roz­
&
czochranych włosach, zapraw ionych
białą g lin ą i najeżonych ja k strze­
ch a, obnażony do p asa, w ystąpił
przed innych i , powitawszy nas
H
zwykłem salam i słowem »Mót« c jjf

(szczęść Boże), n a co »K u lib a n « c a u u n c i L


odpowiedzieć należy, wygłosił dłuż­
szą oracyę okolicznościową głosem
przeciągłym , rytm icznym , w której, ja k A lik h ar objaśnił, życzył cudzoziemcom szczęścia
: ::
w dalszych ich łowach, wysławiał ich odwagę, celne strzały i t. p. Co chw ila przerywał,
a wtedy jeźdźcy zwracali konie i w szalonym pędzie zataczali koła, osadzając potem
swe kucyki o k rok przed nam i. T rw ało to dobre pół godziny; wódz ciągle do nas
przem awiał, zszedłszy ju ż n a tem at wielkości swego szczepu, jeg o odw agi w boju, za­
pew nień przyjaźni dla nas i wogóle Europejczyków i t. d. Jeźdźcy w padali w coraz
większy zapał i z dzikim, nieludzkim ja k im ś okrzykiem wojennym , potrząsając dzi­
dami, harcow ali wkoło nas, rwąc przytem i biczując niem iłosiernie biedne kucyki.
M alow niczy był to obraz,którego tło stanow iła połyskująca w prom ieniach
słońca tafla jeziorka i zebrane wokoło niego tłum y krajowców, kobiet i dzieci, przy­
r » ■
glądających się ciekawie niezw ykłem u widowisku.
G dy patrzę n a te igrz3rska Som alisów , zawsze uderza m ię ta dwoistość w ich
naturze i zwyczajach, któ rą ju ż wyżej zaznaczyłem, a k tóra specyalnie m nie zajm uje:
barbaryzm i dzikość m urzyńska przy w yraźnych cechach średniow iecznej rycerskości
daw nych Saracenów. Krew, płynąca w ich żyłach, wycisnęła n a nich w iekam i nieza­
tarte piętno pochodzenia.
&7i O bdarow ałem Som alisów kołdram i czerwonemi i k ilk u n astu rupiam i.
Zam ierzam y parę dni w D arro r zabawić i doczekać się pow rotu k ilk u naszych
S3' ludzi, w ysłanych n a południe do F a rfa n ie r po wiadomości o zwierzynie w tam tych
stronach.
W odę od wczoraj m am y lepszą, do herbaty wprawdzie jeszcze niezdatną, lecz
dla k u ch n i możliwą. A lik h ar w osadzie sąsiedniej odszukał i nabył jej zapas, zebrany
z jeziorka jeszcze wówczas, gdy była czystsza i niezm ącona tysiącam i n ó g bydlęcych.

i i -go stycznia.

Dalszy ciąg pobytu w D arror. D la skrócenia czasu, dosyć m onotonnie się w lo­
kącego podczas długich godzin w yczekiwania w obozie, wyszedłem rano ze strzelbą do
dżungli i odwiedziłem miejsce, gdzie wczorajszej nocy Zamoyski lwa ubił z zeriby.
Z wielbłąda, lwa i dwóch hyen ani śladu: nawet kości gdzieś znikły; czego hyeny nie
rozwlokły, sępy dokończyły. Niezliczone hurm y tych ptaków siedzą ciężko n a pobliz-
kich drzewach, trawiąc bankiet, który im się wydarzył z łaski białych myśliwych. Po
drodze chybiłem do antylopy C larke’a, przypadkowo spotkanej; żałuję zdobyczy a szcze­
gólnie świeżego mięsa, któreby zastąpiło wieczną baraninę, jedyną potrawę mięsną, ja k ą
m am y od czasu ostatnich antylop.
Zachęceni datkam i, powtórzyli dziś Som alisi wczorajszy tum nlt na koniach pod
naszym obozem, z tą różnicą, że miasto szczupłej grom adki, kilkuset jeźdźców dziś się
zebrało. Znowu harce i igrzyska, nieludzkie pędzanie i szarpanie koni, te same oracye
i mowy, a wreszcie, jako nieunikniony rezultat — »bakszysz,« przez nas ndzielony t. j.
kołdry i rupie.
Zwie się to dibaltig i należy do zwyczajów narodowych, praktykow anych kn
nczczenin jakiegoś wodza wielkiego lub gości europejskich, których specyalnie pragną
zaszczycie. Sam fakt, że A likhar nas prowadzi, nadaje nam znam ię »d’etrangers de
distinction,« bo A likhar nie byle jakiej ekspedycyi się podejmie, i ja k sam dosyć za­
bawnie się wyraża, nie z byle jak im oficerkiem angielskim w głąb kraju się wybierze.
Dziwnym jest m ir i powaga, jak ich ten człowiek zażywa w całym Som alilandzie; od
Berbery do W ebi Shebeli im ię jego jest znane i cenione, a do jego popularności przy­
czyniają się niem ało bakszysze Europejczyków, które za jego pośrednictwem do rąk
krajowców płyną. L ubi on dosyć szafować pieniędzm i swych pryncypałów, lecz są to
sum ki stosunkowo tak niewielkie, że w całości wydatków roli nie grają i chętnie by­
w ają udzielane, szczególnie przy dobrem powodzeniu myśliwskiem.
Przed wieczorem powrócili ludzie, posłani przed czterema dniam i do F arfanier;
przynoszą wiadomości pomyślne, lecz widocznie przesadzone, szczególnie o słoniach,

v F a n ta z y a so m a lijsk a
r

z którymi mieli się tam spotkać. Gdy jednego spytałem, czy słoni tam dużo, wziął pia­
sku do ręki i puścił go z wiatrem, mówiąc, że słoni tam tyle, ile ziarnek prochu w jego
garści! O ryentalna przesada, a raczej charakterystyczny n Somalisów niem al zupełny
brak pojęcia ilości i liczb. Chcąc powiedzieć: kilka, mówią: setki; gdy mowa o więk­
szej ilości, mówią: tysiące, a wyraz »m iliony« wraca ciągle w rozmowie samego Alik-
hara, gdy chce określić, że czegoś jest dużo.

Z n a d b rz e g ó w je z io rk a w D a rro r.

12-go stycznia.
Opuściliśmy dzis D arror po czterech dniach postoju i ciągniem y w kierunku
południowym do miejscowości, zwanej Farfanier. Okolica wciąż jednakowa, i rzec m o­
żna, iż od H ergeizy wygląd jej, z małym i wyjątkami, się nie odmienił.

72
N izkie krzewy mimozy, aloesu i tarn in y ciągną się nieprzerw aną m asą, to
rzadsze, to gęstsze; teren równy, mało falisty, wszystko do siebie podobne, jednakowe,
m onotonne. Oko nie m a gdzie spocząć, nuży je jednostajny żółto-siny kolor spalonej
od skw aru słonecznego roślinności, zlewający się z czerwonawą ziemią wśród nagich
wydm i pustkow i w nieładny i sm utny krajobraz. Ju ż to żądny wrażeń pejzażysta, po­
szukujący uroczych lub im ponujących widoków, nie m a poco jechać do k raju Som ali;
nie znajdzie ich tam wcale, chyba w górskich okolicach na pomorzu. N ie znam kaw ałka
ziemi równie m onotonnego i mniej ładnego, niż ten zakątek Czarnego K ontynentu.
/

Spieszym y się naprzód, by co prędzej do F arfan ier się dostać. W dziesięciogo-


dzinnym m arszu uszliśm y dziś, ja k nasze podom etry wskazują, 40 kilometrów. Ze zwie-
rzyny w idzieliśm y tylko k ilk a pojedynczych antylop. Zamoyski podchodził parę oryksów,
lecz do strzału dojść nie zdołał, w m iejscu zaś, gdzie stały oryksy, złowili jego ludzie
m aleńkiego, dopiero co urodzonego oryksika, którego m atka porzuciła i sam a um knęła.
Przyniesiono go na ręku do karaw any, i będziemy się starali go wykarm ić i wycho­
wać, lecz w b rak u m leka, wątpliwem, czy się to uda. Biedactwo garnie się do ręki
i szuka pokarm u. *)
N ocleg wypadł dziś w środku ciemnej dżungli, gdzie nas zm rok zaskoczył.
M ieliśm y nazajutrz posunąć się dalej n a wschód południowy, w kierunku drogi
do F arfanier, lecz wyszedłszy rankiem z karaw aną, znaleźliśmy się niebawem n a ogrom ­
nej, ja k okiem zajrzeć, otwartej przestrzeni, wysoką żółtą traw ą pokrytej, równej ja k
step chersoński. Duże stada antylop poruszają się przed nam i w oddali, w wysokiej
traw ie ledwie widoczne. Zdecydowało m ię to wstrzymać pochód i w miejscowości tej
parę dni pozostać, aby n a antylopy zapolować. Dalej już ich nie będziemy mieli, a prócz
rozrywki, przyda się świeże mięso w obozie.
Zostawiwszy ludzi, zajętych rozłożeniem taboru, rozeszliśmy się w rozmaitych
k ieru n k ach po wielkiej równinie. Pojedyńcze oryksy i ogrom ne stada aułów pasą się
wokoło, tak są je d n a k ostrożne, że przy zupełnym braku zakrycia podejść je trudno.
Szczególnie oryksy do siebie absolutnie zbliżyć się nie dają.
Podpełznąłem 11a czworakach do licznego stada aułów, n a 300 do 400 kroków,
i nastawiwszy teleskop, rozpocząłem żwawą kanonadę. Zwierzęta stoją po strzałach nie­
ruchom e, więcej zdziwione niż przelękłe, widać, że z hukiem strzelby zupełnie nie obe­
znane. Odskoczą parę kroków i znów stoją i rozglądają się ciekawie, umożliwiając n ie­
raz kilkanaście strzałów do jednego stada. Uważałem też, że nie zawsze m ogą się zo-
ryentować, z której strony strzały padają, i skoro m yśliwy w trawie jest ukryty, nieraz
zbliżają się do niego po strzałach.
U biłem z jednego stada trzy sztuki; potem jeszcze pojedyńczego kozła. Z moich
towarzyszów zabił G rudziński cztery aule, Zam oyski jednego. Spiżarnia zatem zaopatrzona.

*) Zginął po kilku dniach.

73
D zień dzisiejszy m ożna nazwać dniem pogrom n antylop. Z wieczornego pod­
chodu przyniósł G rudziński pysznego oryksa, Zam oyski oryksa i aula, ja zaś piątego
aula ubiłem .
N astępny dzień pośw ięciliśm y w dalszym ciągu polow aniu n a antylopy. M nie
się ran n y podchód nie udał, gdyż m niej zwierzyny w idziałem i nic nie dostałem , po­
strzeliwszy tylko dwa aule. Zam oyski zabił cztery, a G rudzińskiem u udało się ubić
okaz n ad er rzadkiej antylopy C larke’a. W naszym rozkładzie szósty to g atu n ek antylopy.
Cudow ny czas nam sprzyja, do p ołudnia niebo zazwyczaj zachm urzone, co chroni
od zbytniego skw aru; ran k i i wieczory świeże; upał naw et w samo południe znośny,
przy ciągłym orzeźwiającym w ietrzyku z północy. O bserw ujem y po raz pierwszy n a tych
preryach bezbrzeżnych ciekawe zjawisko falow ania powietrza, którego przyczyna, zdaje
m i się, leży w zetknięciu się różnych warstw atm osfery o rozm aitej tem peraturze. P o­
wietrze faluje, ja k b y wody pow ierzchnia, je d n a fala, niby w iatrem gnana, pędzi za
d ru g ą i gubi się gdzieś n a k rań cu horyzontu, który w jak ich ś m głach białych, o k o n ­
turach fantastycznych topić się zdaje. M ąci to widok, szczególnie patrząc przez szkła
n a odległe dystanse, choć z drugiej strony niezw ykły blask św iatła i przezroczystość
jasnego i suchego powietrza wpływa ułatw iająco n a strzały przy owych fenom enalnych
odległościach.
Po południu dalszy ciąg rzezi antylop. J a zabiłem dwa aule, G rudziński j e ­
dnego i Zam oyski dwa, z których jed en kozieł o pysznych rogach niezwykłej d łu g o ­
ści 24 cali. O d wczoraj zatem powiększył się nasz rozkład o 27 antylop, rezultat pię­
kny wobec niezm iernej trudności podejścia zwierza i kolosalnych odległości, n a ja k ie
strzelać się je st zmuszonym.
Przeczuwam oznaki pow ątpiew ania n a tw arzach naszych m yśliwych, gdy im
opowiadać będziemy, że każda bez w yjątku ubita sztuka p ad ła 11a dystans nie m niejszy
od 250 kroków, a niektóre strzały, i to nie wyjątkowe, dochodziły do odległości 500
i 600 kroków. Je st to polowanie, a raczej strzały su i generis, których do niczego in ­
nego w E uropie porów nać n ie można, a do których przyzwyczaić się i specyalnie z uży­
ciem teleskopu oswoić się trzeba.
B roń nasza okazuje się zn ak o m itą, teleskopy nieodzow ne, a Springerow skie
M annlichery cudów dokazują.
Dzisiejszej nocy powróciły do obozu wielbłądy, posłane wczoraj do Locu, m iej­
scowości odległej o m il 15, po lepszą wodę. Przywieziony stam tąd jej zapas rzeczywi­
ście je s t niezły i nektarem się wydaje po darrorskiej gnojówce, a dla nas tern pożą-
dańszy, że nareszcie znowu h erb atą rozkoszować się możemy.

16-go stycznia.

Pom im o nam ow y A likhara, który radził o jed en dzień dłużej w miejscowości,


gdzie polow aliśm y n a antylopy i któ ra zwie się K urati, pozostać, śpieszno nam naprzód,
i?

' ‘4 : -

Pr z y
R I B IF
Pr zy z e r ib if
i od wczoraj ra n a ciąg n iem y n a w schód południow y do F arfan ier. D ro g i w d żu n g li
niem a, k ie ru je m y się kom pasem , a raczej in sty n k tem naszych ludzi, d la k tórych słońce
kom pasem i którzy z zadziw iającą zręcznością u m ieją oryentow ać się w tym lab iry n cie
krzaków i haszczów. N aw et ścieżka tędy n ie prowadzi. O puściw szy otw arte rów niny,
w eszliśm y w zbitą dżu n g lę gęstych krzewów, zdała od w szelakiej d ro g i lu b traktu.
N ie odstępujem y karaw any, by w ielbłądów n ie stracić z oczu, i m ozolnie przebijam y
się naprzód.
W ch o d zim y w przestrzenie d żu n g li spalonej. J a k daleko oko zasięgnie, straszny
żywioł wszystko w około p ochłonął; zw ęglona, czarna traw a p o n u ro odbija n a czerwo-
n e m tle opustoszałej ziem i; w oddali k łęb y d y m u wznoszą się w pow ietrzu — oznaka,
że pożar trw a jeszcze — to pow iew ne i blade, to czarny słup b ije w górę, d żu n g la się
p a li hen! daleko... O g ień to przypadkow y, z n ied o p alo n eg o o g n isk a powstały. W id o k
tej m artw o ty wokoło, tych krzaków i pili, sterczących ia k kościotrupy, czyni w rażenie
okropne, przygnębiające.
Po drodze zabiłem dw a aide, Zam oyski także dwa, G ru d ziń sk i zaś postrzelił oryksa,
lecz go dojść n ie zdołał.
N o cleg w ypadł w otoczeniu czarnych w ypalenisk, n a m ałej oazie zielonej traw y,
przez ogień nienaruszonej.
G dy w ychodziliśm y dziś przed św item z obozu, ry k lw a było słychać, dolatujący
z g łęb i dżungli, n ied alek o naszej ścieżki. G w iazdy jeszcze świeciły, g d y sh ik a ri o d k ry li
k ilk a a n ty lo p , sn u jący ch się w traw ie, i G ru d ziń sk iem u u d ało się ubić dw a aule,
o brzask u niew zeszłego jeszcze słońca.
Po k ilk u g o d zin ach m arszu, sm u tn e w y p alen isk a zostały za n a m i; teren się
znacznie zniża i ro ślin n o ść staje się żywszą i bujniejszą. Ś cieżka dżnnglow a rozszerza
się w zw yczajny tra k t w ielbłądzi, m ijam y m ałe osady krajow ców i przed p o łu d n iem
dociągam y do F a rfan ie r, przebyw szy przestrzeń z D a rro r w dw a i pół dnia, t. j. pięć
marszów.
F a rfa n ie r zu p ełn ie do D a rro r podobne. W cieniu g ru p y drzew jeziorko, czyli
k ału ża zgniłej, zagnojonej wody, w około k u p y w ielbłądów i bydła, i k ilk u n a stu k ra ­
jowców, w ytrzeszczających oczy n a rzad k ich gości, może pierw szych »b ia ły c h « któ ry ch
tu widzą. Szczęściem , że obok k ału ży je st w ązka ja m a ze zn o śn ą wodą, do której b y ­
dło n ie m a dostępu. N ieczysta to woda, lecz do k u c h n i i h e rb a ty możliwa, niem niej
do kąpieli, której od A w are użyliśm y tu po raz pierw szy od trzech tygodni.
P o d o b n y ch ja k tu je zio rek m a być k ilk a w bliższej i dalszej okolicy, a całość
ich zwie się F a rfan ie r. D o n iek tó ry ch z nich, w g łęb i d żu n g li położonych, bydło n ie
dochodzi, i tam w łaśnie m a ją znajdow ać się owe słonie, o k tó ry ch n asi lu d zie w D a rro r
raportow ali. Z am ierzam y tu p arę dni pozostać. N a noc b u d u ją zeribę n a zasadzkę
opodal jeziorka.
F arfanier.

i/-go stycznia.
T rzecią noc spędzam w S om alilandzie pod gołein niebem , n a zasadzce, przy
ośle. Lew, niestety, znów zawiódł nadzieje i nie pokazał się. H y e n y tylko i szakale
oblatyw ały osła wokoło, lecz się do niego zbliżyć nie śmiały. W strętne tru p iark i wolą
padło i nie m ają odwagi rzucić się n a osła, który dzielnie się im bronić potrafi.
A lik h ar rozesłał ran k iem lndzi n a zwiady w rozm aitych kierunkach, n a wschód
i południe, do okolicznych osad, nad jezio rkam i położonych.
N astały znowu długie godziny w yczekiwania w obozie n a wiadom ości o n a j­
grubszej zwierzynie. R osną one w ustach krajowców w stosunku prostym do odległo­
ści, z której pochodzą: w D arro r mówiono, żew F a rfan ier zwierzyny ja k prochu, a tu
ju ż m niej o niej słychać.
Po po łu d n iu wszakże w padł k o n n y posłaniec z okolic H o d aju z nowiną, pocho­
dzącą od naszych ludzi, wysłanych tam dziś rano, że lew zagryzł w dżungli k o n ia i że
zeriba, przy padle naprędce zbudow ana, oczekuje jed n eg o z myśliwych.
P odobna wiadom ość działa zawsze ja k isk ra elektryczna, nietylko n a nas, lecz
i n a naszych ludzi, leniw ie drzem iących wkoło taboru podczas długich godzin bez­
czynności.
O drazu powstaje w obozie ruch i gwar, służba przygotow uje broń, saisy sio­
dłają konie, każdy coś radzi i pom aga, a wszystko to przy akom paniam encie ogłusza­
jącego szw argotu i wrzawy.

76
Los padł 11a G rudzińskiego; wybiera się spiesznie, bo do H odaju daleko, 4 go-
dziny marszu, a przed zachodem słońca 11a miejscu być musi. Zabiera z sobą, oprócz
m ałego zapasu prowizyi i dwóch butelek A pollinaris’a, nasze serdeczne »szczęść Boże«
łowieckie n a daleką wyprawę.
S am wybrałem się pod wieczór na przechadzkę po dżungli. Okolica tu, podobnie
ja k w D arro r, ludna, pełna czasowych osad z nieuniknionem i stadam i wielbłądów
i owiec. W szystko się w tym kraju reguluje podług wody: gdzie woda, tam ludzie,
którzy znikają, gdy jej nie stanie.
J a k wyżej wspomniałem, jest w okolicy pięć stawków, z których pierwszy znaj­
duje się właśnie opodal naszego obozu, reszta w kieru n k u południowym, w odstępach
parom ilow ych jeden od drugiego. Doszedłem do takiego jeziorka, któreby się u nas
m oczarkiem zwało, i zastałem wkoło niego mnóstwo ptaków wodnych, rozsiadłych po
brzegach lub pływających po zgniłej wodzie. Prócz zwyczajnych bocianów, rozpoznałem
dwa g atu n k i czapli, kuliki, szczudlaki, podobne do cejlońskich (H im antopus candidus),
kaczki, wreszcie dziwną gęś jakąś, podobną z kształtów do naszej dzikiej gęsi, jaskraw o
upierzoną, z lotkam i czarno-białemi. Było ich cztery; jed n a się zerwała i, k u w ielkiem u
m em u zdziwieniu, usiadła n a konarze drzewa uschłego (Anser aegyptiaca? — o której
B rehm wspomina, że n a drzewach gnieździć się lubi).
Czy mój śrut za cienki, czy za daleko strzelałem, dość, że nie zdołałem żadnej
podnieść, choć widziałem, ja k dwie postrzelone spadły w zarośla. U biłem tylko dwie
kaczki, do krzyżówek podobne, z dziobem spłaszczonym, łyżkowatym (Anas flavirostris).
W ielk a szkoda, że niem a taksyderm isty!

18-go stycznia.

Ponownie przesiedziałem noc w zeribie p a r acquit de conscience; lecz osieł znów


swą skórę uratował.
Ludzie nasi, wysłani n a zwiady w kieru n k u południowym, powrócili dziś rano
i raportują, że przy ostatnim, najgłębiej w dżunglę wysuniętym stawku, widzieli świeże
tropy słoni.
Zw ijam y obóz i przenosim y go o 8 m il dalej na południe, do miejscowości,
zwanej Gembesi. Sam zaś poszedłem zrekognoskować owo jeziorko, nad którem ślady
słoni widoczne być mają. Jest ono ostatniem w rzędzie owych pięciu stawków i służy
istotnie słoniom za wodopój, bo tropów moc przy brzegu i naokoło form alne ścieżki,
w ydeptane przez pachyderm y. Z ubiegłej nocy jed n ak śladów nie było, co zdaje się
potwierdzać zdanie krajowców, że słonie tylko co drugą noc do wodopoju przychodzą.
Je st zatem nadzieja n a dzień jutrzejszy.
Zdaje się, doszliśmy nareszcie do dobrych rewirów najgrubszego zwierza; nie
b rak też wokoło m nogich śladów nosorożców.

77
Żaden »biały« tu przed nam i nie polował i, ja k nasi ludzie twierdzą, tylko kilku
Europejczyków te strony Som alilandu odwiedziło, i to przemarszem tylko, w celach
eksploracyjnych lub kartograficznych.
Dzięki szczęśliwej okoliczności, że w stawkach w tym roku, wskutek obfitszych niż
zazwyczaj deszczów, woda dłużej się ostała, będziemy m ogli kilka tygodni w tych re­
gionach zabawić.
Przed namiotem m am y znów jedno z licznych jeziorek, a na niem stadka p lu­
skających się kaczek i kulików, żywą śpiżarnię, z której w każdym czasie na obiad
pieczyste brać można. Ubite wczoraj krzyżówki okazały się bardzo smaczne, i dziś znowu
dwie zabiłem. Owych pstrych gęsi tylko dostać nie mogę.
Ogrom ne stada ślicznych pentarek niebieskich (N um ida vulturina) i liczne anty-
lopki dik-dik zamieszkują okoliczną dżunglę; obawiamy się jed n ak za często strzelać,
by czujnych na wszelki huk gruboskórców z okolicy nie wypłoszyć. D robna zwierzyna
w tych stronach do tego stopnia z ludźmi i hukiem strzelby jest nieobeznana, że się
wcale ludzi nie boi i swobodnie pośród nich porusza; kaczki po strzałach się zrywają
i, okrążywszy parę razy stawek, napowrót najspokojniej zapadają, gołębie zaś i turkawki,
których tu mnóstwo, kuliki i perliczki na parę kroków do siebie podejść dają i między
ludźmi się kręcą.
K ilku Ogadeńców, przybyłych po wodę z głębi dżungli, opowiada, że w pobliżu
ich osady, o parę godzin marszu oddalonej, lew »man-eater« stał się postrachem okolicy
i kilkunastu ludzi miało już paść ofiarą krwiożerczej bestyi.
J a k między tygrysam i w Indyach, tak i między lwami m ają się zjawiać niekiedy
t. zw. ludożercy. Biada okolicy, którą »man-eater« za swój rewir obierze! Lew, na
ludzkiem mięsie rozżarty, innem pogardza i ofiary nieraz w biały dzień z całej grom ady
porywa i do dżungli unosi. Polowanie nań trudne: krajowcy, w dzidy tylko uzbrojeni,
podołać m u nie mogą, na żywą przynętę, lub do padła ściągnąć się nie daje, ludzi się
nie obawia, a przytem czujny i ostrożny, obiera swe legowisko w najciemniejszym
gąszczu, dokąd dostęp trudny, lub wręcz niemożliwy.
Obiecujemy krajowcom nagrody za bliższe informacye o tym lwie ludożercy.
Grudziński nie powrócił; dochodzą wieści, że ubiegłej nocy słyszano strzał z jego
zeriby. Posyłamy mu butelkę Apollinaris’a i kaczkę pieczoną, w m niem aniu, iż zamierza
tam jeszcze dzień jeden pozostać i ponownie szczęścia w zeribie próbować.
Pod wieczór, w przechadzce po dżungli, zabiłem pod samym obozem antylopę
dik-dik i cztery perliczki odmiennego gatunku od spotkanych w Aware (N um ida cristata).

Cały szereg zdarzeń! I9~g° stycznia.


Legliśm y na spoczynek, gdy dano znać przed północą, że zaraz z wieczora duże
stado słoni przyszło do wodopoju, około którego byliśmy wczoraj, i zaspokoiwszy p ra­
gnienie, do dżungli się cofnęło.
W schodzące słońce zastało nas dwóch już przy stawku, nad którym, ja k dołki
w błocie wyciśnięte, znać było świeże tropy olbrzymich gruboskórców. Puściliśm y się
za śladem gęsiego. Zamoyski szedł pierwszy za przewodnikiem, za nim jego ludzie, ja,
w końcu A likhar, który w ważnych chwilach zawsze nam towarzyszy.
N ag le Zamoyski wyrwał gruby sztuciec z ręki shikariego: m onstrualne kształty
nosorożca m ignęły w zaroślach. Strzelił dwa razy, lecz chybił w pośpiechu na kroków
około 6o-u.
Pierwszy raz w życiu widziałem dziś nosorożca.
Po tym dość emocyonującym wypadku, podjęliśm y znowu ślad słoni. M iały one
znaczny awans przed nam i; stado rozdzieliło się w kilku kierunkach. T eren miejscami
skalisty i gąszcz ciemny utrudniał tropienie. Dżungla, zwarta ja k ściana, coraz gęstsza;
rozrzucone między krzewami mimozy i tarniny, liczne drzewa mleczne o fantastycznie
pokręconych konarach, utrudniają przejście; powalone pnie i potrzaskane konary m ar­
kują przesm yki gruboskórców, jedyne ścieżki, którem i w tej kniei dziewiczej posuwać
się można.
Po pięciu godzinach m arszu doszliśmy do słoni. Przodem idący Som alis posły­
szał szmer, od nich pochodzący, o kilkadziesiąt kroków przed nam i, głos do chrapania
lub w ciągania trąbą powietrza podobny. Niestety, w iatr m ieliśm y niepom yślny, i tej
n ad er ważnej w polowaniu na słonie okoliczności przypisać muszę, żeśmy do słoni n a
strzał zbliżyć się nie zdołali: zwietrzyły nas i prysnęły.
Były tylko dwie grube sztuki; jed n ą widziałem dosyć wyraźnie, ja k nastaw iła
olbrzymie uszy, niby żagle, i kłusem um knęła; druga uszła, gąszczem zupełnie zakryta.
Zamoyski też pierwszą zoczył, lecz widząc tylko zad i tył łba, strzału nie ryzykował.
Przygnębieni nieco n a duchu niefortunnym rezultatem pierwszego w Afryce ze
słoniam i spotkania, zawróciliśmy z powrotem do obozu.
W iny nie było niczyjej; chyba może nasi przewodnicy nieco za ostro i gorąco
zbliżali się do słoni, nie zważając dostatecznie na kierunek wiatru. Przypom inam sobie
podobne chwile na Cejlonie i m iarkuję, że Syngalezi z większą wprawą i ostrożniej
do zwierza podprowadzać umieją, będąc widocznie bardziej wyćwiczeni w tym rodzaju
łowiectwa.
Powróciliśmy do obozu wieczorem, po 13-tu godzinach marszu, przerw anego
tylko krótką siestą i skrom ną przekąską, z kilku sucharków i butelki A pollinaris’a
złożonej.
Przed nam iotem zastaliśm y G rudzińskiego nad świeżo rozciągniętą skórą pysznej
lwicy, którą wczorajszej nocy ubił z zeriby. Opowiada, że dwa lwy okrążały zeribę, lecz
po strzale do pierwszego, drugi się nie zbliżył. Cały dzień następny polował na niego,
praw dopodobnie m ałżonka ubitej lwicy. Dzięki otwartej okolicy, doszedł go po tropie.
Pięć razy konni Som alisi go osaczyli w zaroślach, lecz za każdym razem pom ykał
w takim gąszczu, że na cel wziąć go nie zdołał; przytem niesforna horda dzikich Oga-
deńców przyłączyła się do orszaku naszego towarzysza, i niby w chęci pomocy, tak
psuła polow anie i ustaw iała się zawsze naokoło miejsca, gdzie lew się przyczaił, że
odstraszała zwierza niepotrzebnym i krzykam i i przeszkadzała w strzale myśliwem u.

Z okolic H ajdoko.

23-go stycznia.
O puściliśm y od czterech dni G em besi i z m ałą częścią taboru, k ilk u w ielbłą­
dam i, oraz nieodzow nym zapasem prow iantu i wody, przenieśliśm y się w głąb dżungli,
w samo serce najdzikszych ostępów, ulubionych rewirów nosorożców i słoni.
Rozłożenie się obozem w środku m ateczników zwierza bardzo ułatw ia polow a­
nie, bo się nie traci czasu n a długie m arsze od i do obozu.
Otacza nas bezgraniczny przestw ór dziewiczej kniei, nie ruszonej dotychczas
stopą europejskiego myśliwego. O podal nam iotów krzyżują się w czerwonym piasku
m nogie tropy nosorożców, ślady przechodu słoni, widoczne n a strzaskanych pniach
i w yrw anych konarach drzew mlecznych.
Obóz nasz, m aleńki w porów naniu do zwyczajnego taboru, rozbity n a niew iel­
kiej polance, okolonej pierścieniem ciemnej dżungli. Bydło tu n ie dochodzi, krajow cy
u n ik ają głuszy nieprzebytej, ludzkiej osady niem a n a dziesiątki m il wokoło, jed en pa-
chyderm a tu gospodarzem i panem w szechw ładnym tych ostępów.
MOJ PIERW SZY NOSOROŻEC.
Pierwszy dzień m inął bez szczególnych wydarzeń. Chodziłem dzień cały za
świeżymi śladam i nosorożców; doszedłem do jednego, lecz prysnął przede m ną w ta ­
kim gąszczu, że go dojrzeć nie zdołałem.
N azajutrz wybrałem się znowu o świcie n a cały dzień do dżungli. Podjąwszy
świeży trop nosorożca, zaraz po wschodzie słońca, szedłem za nim, z wyjątkiem półgo­
dzinnej siesty, do 3-ej po południu. Wówczas Osman, przodem idący, przystanął i wska­
zując słońce, chylące się ku zachodowi, zapytał, czy nie czas wracać. Odrzekłem, że
jeszcze pół godziny poszukamy, a potem odwrót. N ie dopowiedziałem ostatniego wy­
razu, gdy ujrzałem nagle przed sobą sunące się w wysokiej trawie i zaroślach kształty
ogrom nego nosorożca. N im sztuciec porwać zdołałem z rąk O sm ana i kurek nacią­
gnąć, pół zwierza zniknęło w gąszczu za drzewami; strzeliłem dwa razy, zwierz po­
m k n ął w susach, za nim druga sztuka m ignęła — i tyle ich widziałem. Chybiłem;
snadż kule ugrzęzły w konarach drzewa, zakrywającego mi zwierzę. K ropli farby nie
znalazłem.
Nieco upadły 11a duchu, wróciłem dnia tego do obozu; moi towarzysze też
z próżnem i rękom a powrócili, nie spotkawszy wcale zwierzyny.
Nosorożców jest tu dosyć, ale w stosunku do ogrom nego obszaru, w którym
się poruszają, nie jest ich gęsto. T ropienie n a gruncie, często twardym ja k skała, n ie­
raz wręcz kam ienistym , nadzwyczaj jest mozolne i w ym aga wiele czasu, trudu, a prze-
dewszystkiem wytrwałej cierpliwości. T ropy dawne i świeże krzyżują się, zbiegają, znów
rozchodzą, gąszcz zwarty ja k ściana, w nim niby tunele przebite, w których chodzenie
nużące, a praca tropiciela niezm iernie trudna.
Mój O sm an celuje w tym rodzaju polowania, posiada szczególnie jed n ą ważną
zaletę, że się nigdy nie gorączkuje i w fałszywym k ieru n k u nie zapędzi. N ieraz przy­
stanie, stoi kw adrans n a jednem miejscu, bada ślady i najdrobniejszy szczegół terenu,
kierunek wiatru, rozgląda się po okolicy i t. p., nim dalej się zapuści.
W tych stronach Som alilandu, w gęstej kniei, jest to rodzaj polowania n a j­
trudniejszy, ja k i znam, a może i najbardziej nużący z tego powodu, że najlepszą porą
dnia do śledzenia za zwierzem są godziny południow ego skwaru, gdy nosorożce odpo­
czywają w cieniu drzewa i najłatwiej do siebie podejść dają. Całą noc i część ran k a
snują się te potwory po dżungli, odwiedzając wodopój i szukając skąpego żeru, jakiego
im m izerna o tej porze dżungla dostarczyć może. Dopiero koło 10-ej układają się do
snu w cieniu wyższego krzewu lub drzewa mlecznego i śpią do wieczora. Krajowcy
twierdzą, że nosorożec całe tygodnie, a nawet miesiące, wytrzym uje bez wody, żując
natom iast mięsiste liście jakiegoś ogrom nego kaktusa, który w dżungli rośnie w wiel­
kiej obfitości i m a w sobie wilgoć przechowywać.
Idąc za śladem, należy być ciągle gotowym do strzału, bo niewiadomo, czy
zwierza dojdzie się po k ilku krokach, czy po całodziennym m arszu; zależy to od szczę­
ścia, a raczej miejsca, gdzie się przypadkowo trop podjęło, a wszędzie po dżungli n a
zwierza n atk n ąć się można. Przytem chodzi się cicho, ostrożnie, zważając nietylko pod
nogi, lecz i n a kolce wokoło, m iędzy którym i, ja k piskorz, wykręcać się trzeba, by
w straszliw ych szponach tych krzewów nie pokaleczyć się, lnb części u b ran ia nie
zostawić.
Trzeciego dnia nareszcie św. H u b e rt w ynagrodził wytrwałość. Podjąwszy o świcie
świeży trop, doszedłem do zwierza po dwóch godzinach marszu. O sm an usłyszał p ier­
wszy chrapliw e sapanie w krzakach przed nam i; m iałem czas się przygotow ać i wy­
chyliwszy się ostrożnie z ukrycia, ujrzałem nosorożca, stojącego en trois quarts o k ro ­
ków 40, ze łbem podniesionym , ja k b y ju ż w ietrzył niebezpieczeństwo. S pokojnie wyce­
lowałem za ucho i dałem ognia. D ym m nie zaszedł — d ru g a sztuka, której poprze­
dnio nie zoczyłem, z łom otem rzuciła się do ucieczki, ta zaś, do której strzelałem , r u ­
n ęła w ogniu n a miejscu. L eg ł zwierz z k u lą za uchem , nib y potw ór przedpotopowy.
T ru d n o sobie wystawić coś m niej w kształtach estetycznego, cięższego, nieforem -
niejszego, niż nosorożec, a przecież ten w ygląd antydyłuw ialny, ja k b y zabytku wym arłej
fauny z ubiegłych epok stworzenia, nad aje m u w łaśnie znam ię rzadkiej i pysznej zdo­
byczy m yśliwskiej.
Nosorożec S o m alilan d u (R hinoceros bicornis Som aliensis) m a dwa rogi fron­
towe, podobny jest zupełnie do swego centralno-afrykańskiego krew niaka, różni się zaś
znacznie od nosorożca indyjskiego, k tóry tylko jed en ró g posiada. D ziw ną jest w łaści­
wością tego rogu, że nie w yrasta z kości, lecz n a skórze je st nasadzony, i zwierz może
nim dowolnie poruszać.
Pierw szy okaz nosorożca wr Som alilandzie był ubity przez A n g lik a S w ayne’a
w r. 1892 i uznany za varietas odrębną od środkow o-afrykańskich.
M oi tow arzysze, niestety, dziś znowu nie m ieli sp o tk an ia, i choć śledzili dzień
cały za świeżymi tropam i, do zwierza dojść nie zdołali.
Czwarty i ostatni dzień pobytu w tym rewirze gruboskórców obdarzył nas żywą
zdobyczą, jakiej zaiste posiąść się nie spodziewałem. W yszedłem ran k iem ja k zwykle,
i podjąłem nocny trop grubej sztuki niedaleko p ad ła ubitego wczoraj nosorożca. Zwierz
ja k b y z um ysłu w ybierał ciągle teren skalisty i tłu k ł się w nieskończonych zygzakach
w gąszczu najciem niejszym . M inęło południe, przerw ane króciutkim odpoczynkiem , od­
świeżonym haustem w^ody. O sm an dalej w pocie czoła pracował, śledząc trop, gdy około
godziny 3-ej doszliśm y do m iejsca w cieniu mimozy, gdzie k u niem ałem u m em u zdzi­
w ieniu zoczyłem św ieżutkie oznaki, że m łody nosorożec przed chw ilą tu św iat Boży
ujrzeć m usiał, położnica zatem nie m og ła być daleko. Jak o ż po chwili usłyszałem cha­
rakterystyczne chrapanie, ja k ie ten zwierz oddychając wydaje.
O kilkanaście kroków przed nam i stało drzewo ze spuszczonym i do ziem i k o ­
naram i, w podszyciu traw y i haszczów. T a m stał nosorożec. O sm an bardziej go o d g a­
dywał, niż widział, i szeptem m ię n am aw iał, bym strzelił, lecz niestety, ja go dojrzeć,
a zatem i strzelić nie m ogłem .
mm

W DŻUNGLI.
BS:;!

" ;

Mi

i
I
I ■;

r-i-

i
i
i
§:;■
t

I
W tem m szyło się coś pod drzewem, zoczyłem jak b y szary cień w ciemnym
gąszczu, i ulegając natarczywym namowom O sm ana, który się niezm iernie niepokoić
począł, strzeliłem, lecz sam nie wiem do jakiej części ciała zwierzęcia.
Po strzale powstał straszliwy łom ot, nosorożec m ignął m i w zaroślach. W ypa­
liłem drugi raz... N astała cisza, w której doleciał nas kwik m aleńkiego nosorożątka,
porzuconego przez m atkę pod drzewem. M aleńkie biedactwo piszczało żałośnie, cisnęło
się pod nogi i garnęło do ręk i, nie rozpoznając jeszcze przedmiotów. Gdyśm y odeszli
parę kroków, poczęło biedź za nam i, sztnrkając nieforem nym łebkiem przodem idącego
człowieka, ja k gdyby go za m atkę biorąc. M imo długiego m arszu powrotnego do obozu,
trzym ało się nas wytrwale i doszło z nam i do namiotów, a widok powracających
z dżungli myśliwych z biegnącym za nim i żywym nosorożcem, do jedynych chyba
łowieckich obrazków zaliczyć można. M ały nosorożec stał się odrazu faworytem naszych
ludzi; powierzyłem go specyalnie opiece Fereka.
G rudziński m iał dnia dzisiejszego też emocyonujące spotkanie z nosorożcem.
Doszli go stojącego w krzaku i w chwili, gdy przodem idący shikari go zoczył, zwierz
ja k kula wyskoczył i wprost n a nich uderzył; zaledwie m ieli czas ustąpić się przed
szarżującą bestyą, a gdy G rudziński zebrał się do strzału, zwierz już był znikł w za­
roślach.
Nosorożec niestrzelany — rzadko, raniony zaś zwykle uderza na ludzi; stojąc
nieruchom ie w gąszczu, wysłuchuje, skąd szmer kroków się zbliża, i szarżuje ja k kula,
t. j. zawsze wprost przed siebie. Ponieważ nie jest obrotnym, trudno m u zmienić kie­
runek, w którym raz się puścił, i dlatego w zględnie łatwo m u się ustąpić, o ile gąszcz
nie zawadzi i przytomność um ysłu dopomoże. T a ostatnia w połączeniu z zim ną krwią
okaże się nieraz potrzebną przy spotkaniu z nosorożcami. N aw et celny strzał nie zawsze
tu w yratuje, bo nad er szczęśliwej trzeba k u li, by szarżującego n a sztych nosorożca
w ogniu zatrzymać. U derza on zawsze ze łbem ku ziemi spuszczonym, z rogiem naprzód
w ysuniętym , zasłaniającym front czaszki i przód cały. W ogóle zwierz to nietyle nie­
bezpieczny sam z siebie, ile warunki, w których go się spotyka, m ogą dla myśliwego
stać się zgubnym i, t. j. gąszcz kolczasty, w którym się n a krok nieraz ruszyć niemożna,
i u trata zimnej krw i w danej chwili ataku, co sprawić m oże, iż człowiek, zamiast się
usunąć, wprost pod nogi zwierzęcia podleci.
W obozie zastałem wieści, przyniesione przez ludzi z naszej karaw any z Gembesi,
gdzie główny tabor pozostał, że ubiegłej nocy słyszano kilka lwów, odzywających się
n ad jeziorkiem , tudzież, że słonie zm ieniły wodopój i ze staw ku pod obozem wczoraj
w nocy wodę piły. A likhar śpiesznie udał się do G em besi, by się o słoniach dowie­
dzieć i budowę zerib n a nocną zasadzkę zarządzić.

S3
-go stycznia.
O puściliśm y dziś rano te strony zapadłe, z zam iarem powr^. i do G em besi,
w yprzedzając k araw an ę, usłyszeliśm y w przejściu koło m iejsca, gc ie łeży padło
tego onegdaj nosorożca, potężny ry k dwóch lwów, zajętych widoc nie przy ście
Sępy obsiadły okoliczne drzewa, od uczty spłoszone, nie śm iejąc się . diżyć — m
szy dowód, że lew przy mięsie.
Mówią, że lew obserwuje sępy i ich lotem się kieruje, bo nie obdarzony
węchem, nie trafi do padła, chyba go przypadek naprow adzi. D ziw nem jest
zjawisko, które często obserwowałem, ja k szybko sępy i orły zbierają się przy
ubitem w dżungli zwierzęciu. Zdaw ałoby się, że przedtem żadnego n a h o ry ­
zoncie nie było, nie m inie zaś k ilk a m in u t, a już. skądciś się biorą. W po­
w ietrzu krążą bardzo wysoko, potem coraz więcej ich się zbiera, powoli zniżać
się poczynają i zapadają obok ubitej sztuki n a ziem i lub drzewach, wycze­
kując, by się człowiek oddalił.
Ze sztućcem w rę k u , z naciągniętym i k u rk am i, zbliżyliśm y się ostro­
żnie do ścierw a, lecz lwów jn ż nie było: snadż usłyszały nasze kro k i i do
dżungli się cofnęły. Postanow iłem naprędce zeribę przy nosorożcu zbudować,
cały dzień w dżungli przeczekać i w nocy, korzystając z k o lejk i, k tó ra n a
m nie w ypadła, n a zasadzkę zasiąść.
M oi towarzysze pociągnęli z k araw aną do Gembesi. Zostałem sam j e ­
den w ciemnej kniei z dwom a m ym i sh ik a ra m i, zajętym i budow ą zeriby,
i ułożywszy się w ygodnie w cieniu drzewa m lecznego, użyłem m iłego w ypo­
czynku po pięciu dniach nużących pochodów za nosorożcami. Przed wieczorem
przyniesiono m i przekąskę z obozu, oraz w iadom ość, że także dla m ych to ­
warzyszów dwie zeriby n a dzisiejszą noc opodal jezio rk a w Gem besi zbu­
dowano.
Przed zachodem słońca w sunąłem się do zeriby, ustaw ionej tuż pod
olbrzym iem , rozkładającem się ju ż cielskiem nosorożca, w ydającem odor n ie ­
znośny, którego naw et w nos zatk an a w ata karbolow a zagłuszyć nie zdołała.
Dwie noce spędziłem w tern niem iłem sąsiedztw ie, jed n ak że pom ija­
jąc tę odw rotną stronę zasadzek przy padle, wyznać muszę, że obie noce, choć
lwa podczas nich nie zabiłem, a naw et nie widziałem, gdyż do zeriby się n ie
zbliżył, przysporzyły emocyi i wrażeń podostatkiem . T ru d n o (a dla m nie wręcz
niemożliwem) jest oddać należycie i m alowniczo opisać wszystko, co się słyszy,
widzi łub doznaje, tysiące drobnych szczegółów ciekaw ych, których całość
tworzy obraz nocy afrykańskiej , oświeconej srebrnem św iatłem wschodzącego
księżyca, w bezpośredniem zbliżeniu się do zwierza n a jg ru b sz e g o , w otocze­
n iu dziewiczej przyrody, w pustkow iu najdzikszego ostępu -— trzeba to wszy­
stko sam em u widzieć, odczuć i doznać.
Pedwo słońce zajdzie, m iliardy m uch brzęczących nad padłem zginą gdzieś
w zarosi denie nocy ogarną przestwór nieba i ziemi, — zjawiają się hyeny i roz­
poczynają liatce wkoło m ięsa; oblatują je dokoła, to która dopadnie do ścierwa,
porwie kav k m ięsa i w krzaki uniesie, to kość szarpnie i znowu powróci; coraz ich
więcej się zbiera, ocierają się o ścianę zeriby, aż dreszczem przejmuje, a wstrętne ich głosy,
do żałosnego jęku, to do szyderczego śm iechu ludzkiego podobne, rozlegają się złowrogo
w ciszy nocnej i potęgują wrażenie mimowolnej grozy, której się oprzeć niepodobna.
Panow anie hyen trupiarek trw a póty, dopóki groźniejszy współzawo­
dn ik się nie pokaże. Je st nim lam part. Odzywa się zdaleka, słychać, ja k
ostrożnie przez krzaki się przesuwa, potem kilka grubych ryków urw anych —
i jednym susem już jest n a mięsie i pożerać je zaczyna. H yeny tymczasem
cofnęły się o kilk a kroków, łakom ie spoglądają zielonem i oczyma na smaczny
kąsek , je d n a k przystąpić nie śmieją. W tem lam part poczyna dawać znaki
niepokoju, przestaje żreć, spoziera lękliwie w czarną głąb dżungli, to znów
z jedzeniem śpieszyć się zdaje, jak b y chciał czemprędzej głód zaspokoić...
H e n , zdaleka dolatuje jak b y głębokie w estchnienie, ryk niby żałosny, prze­
ciągły — to lew, król pustyni, się zbliża!
Czasem załomocze coś ciężko w gałęziach i hucząc a sapiąc w gąszczu
się przesunie — to nosorożec snuje się po dżungli, żeru szukając.
I tak m ijają godziny wśród nerwy natężającej emocyi, sen odlatuje od
powiek, ucho stara się wsłuchać w nieznane głosy natury, oko usiłuje przebić
czarną zasłonę tajemniczej dżungli. A ni się spostrzeżesz, ja k gwiazdy blednąc
poczynają, świt różowy zwiastuje rodzący się dzień Boży — czas wychodzić
z zeriby. Pozostaje tylko w sercu myśli-wskiem wspom nienie cudnej nocy
podzwrotnikowej , spędzonej w afrykańskiej głuszy.
ł»tm Pierwszej nocy zjawił się lam part około godziny io-tej, słysząc je d n a k
zdaleka głosy lw a, który wciąż m ą zeribę okrążał, nie strzelałem , by g ru b ­
szego zwierza nie odstraszyć. Dopiero gdy m inęła północ, i lew się nie zbliżył,
■ A a lam part wciąż do padła wracał, przypom niałem sobie przysłowie o k an ark u
i wróblu, i zabiłem lam parta.
Z ładną zdobyczą pośpieszyłem do obozu, o trzy godziny m arszu odda­
lonego, i zastałem Zam oyskiego pod wrażeniem niezwykłego widoku, którego
n a zasadzce w nocy był świadkiem. Stado słoni, z 8 sztuk złożone, przyszło do
wodopoju i o kroków 40 od Zamoyskiego wlazły do staw ku i kawał czasu
w nim przebyły, dając m yśliwem u sposobność obserwowania swych ruchów
i ciekawych w wodzie ewolucyi. N ie strzelał, bo po ciem ku nie był pewien
kuli, zresztą shikari go zak lin ał, by strzału zaniechał, gdyż w m niem aniu
Somalisów, którzy się panicznie słoni boją, te zawsze w nocy 11a strzał szar­
żują i m ogłyby zmiażdżyć zeribę.

85
0

Dy stycznia. Ledw o słońce zajdzie, m iliardy m uch brzęczących n ad padłem zginą gdzieś
O puściliśm y dziś rano te strony zapadłe, z zam iarem powro, t do G em besi, gdy w zarosi n enie nocy og arn ą przestw ór nieba i ziemi, — zjaw iają się hyeny i roz­
wyprzedzając k araw an ę, usłyszeliśm y w przejściu koło m iejsca, gć ie leży padło u b i­ poczynają harce wkoło m ięsa; oblatują je dokoła, to która dopadnie do ścierwa,
tego onegdaj nosorożca, potężny ry k dwóch lwów, zajętych widoc nie przy ścierwie. porw ie kań k m ięsa i w krzaki uniesie, to kość szarpnie i znow u powróci; coraz ich
Sępy obsiadły okoliczne drzewa, od uczty spłoszone, nie śm iejąc się . diżyć — n ajlep ­ więcej się zbiera, ocierają się o ścianę zeriby, aż dreszczem przejm uje, a w strętne ich głosy,
szy dowód, że lew przy mięsie. do żałosnego jęku, to do szyderczego śm iechu ludzkiego podobne, rozlegają się złowrogo
Mówią, że lew obserw uje sępy i ich lotem się kieruje, bo nie obdarzony w ciszy nocnej ip o tęg iiją w rażenie m im ow olnej grozy, której się oprzeć niepodobna.
węchem, nie trafi do padła, chyba go przypadek naprow adzi. D ziw nem je st P anow anie hyen tru p iarek trw a póty, dopóki groźniejszy współzawo­
zjawisko, które często obserwowałem, ja k szybko sępy i orły zbierają się przy dn ik się nie pokaże. J e s t nim lam part. Odzywa się zdaleka, słychać, ja k
ubitem w dżungli zwierzęciu. Zdaw ałoby się, że przedtem żadnego n a h o ry ­ ostrożnie przez krzaki się przesuwa, potem k ilk a grubych ryków urw anych —
zoncie n ie było, nie m inie zaś k ilk a m in u t, a już. skądciś się biorą. W po­ i jed n y m susem ju ż je st n a m ięsie i pożerać je zaczyna. H y en y tym czasem
wietrzu krążą bardzo wysoko, potem coraz więcej ich się zbiera, powoli zniżać cofnęły się o k ilk a kroków, łakom ie spoglądają zielonem i oczyma n a sm aczny
się poczynają i zapadają obok ubitej sztuki n a ziemi lub drzewach, wycze­ k ąsek , je d n a k przystąpić nie śm ieją. W tem la m p art poczyna dawać znaki
kując, b}^ się człowiek oddalił. niep o k o ju , przestaje żreć, spoziera lękliw ie w czarną g łąb d żu n g li, to znów
Ze sztućcem w rę k u , z naciągniętym i k u rk am i, zbliżyliśm y się ostro­ z je d z e n ie m śpieszyć się zdaje, ja k b y chciał czemprędzej głód zaspokoić...
żnie do ścierw a, lecz lwów ju ż nie było: snadź usłyszały nasze kroki i do H en, zdaleka dolatuje ja k b y głębokie w estchnienie, ry k niby żałosny, prze­
dżungli się cofnęły. Postanow iłem naprędce zeribę przy nosorożcu zbudować, ciągły — to lew, król pustyni, się zbliża!
cały dzień w dżungli przeczekać i w nocy, korzystając z k o le jk i, która n a Czasem załomocze coś ciężko w gałęziach i hucząc a sapiąc w gąszczu
m n ie w y padła, n a zasadzkę zasiąść. się przesunie — to nosorożec snuje się po dżungli, żeru szukając.
M oi towarzysze pociągnęli z k araw an ą do Gembesi. Zostałem sam je ­ I ta k m ijają godziny w śród nerw y natężającej emocyi, sen odlatuje od
den w ciemnej kn iei z dwom a m ym i sh ik a ra m i, zajętym i budow ą zeriby, *4t* Ml&S powiek, ucho stara się w słuchać w nieznane głosy natury, oko usiłuje przebić

?SwS
i ułożywszy się w ygodnie w cieniu drzew a mlecznego, użyłem m iłego w ypo­ czarną zasłonę tajem niczej dżungli. A ni się spostrzeżesz, ja k gw iazdy blednąc
czynku po pięciu dniach nużących pochodów za nosorożcami. Przed wieczorem poczynają, świt różowy zw iastuje rodzący się dzień Boży — czas wychodzić
przyniesiono m i przekąskę z obozu, oraz w iadom ość, że także dla m ych to ­ >/ws$ z zeriby. Pozostaje tylko w sercu m yśliw skiem w spom nienie cudnej nocy
warzyszów dwie zeriby n a dzisiejszą noc opodal jeziorka w G em besi zbu­
dowano. Ś&&S podzwrotnikowej , spędzonej w afrykańskiej głuszy.
Pierwszej nocy zjawił się la m p art około godziny io-tej, słysząc je d n a k
P rzed zachodem słońca w sunąłem się do zeriby, ustawionej tuż pod
olbrzym iem , rozkładającem się ju ż cielskiem nosorożca, wydaj ącem odor n ie ­
%53s$s &&$& !&■»
zdaleka głosy lw a, k tóry wciąż m ą zeribę okrążał, nie strzelałem , by g ru b ­
szego zwierza n ie odstraszyć. D opiero g dy m inęła północ, i lew się nie zbliżył,
WU^L V 2 r # 4*-
.:
a la m p art wciąż do p ad ła wracał, przypom niałem sobie przysłowie o k a n a rk u
znośny, którego naw et w nos zatk an a w ata karbolow a zagłuszyć n ie zdołała.
D w ie noce spędziłem w tern niem iłem sąsiedztw ie, jednakże pom ija­ i wróblu, i zabiłem lam parta.
ją c tę odw rotną stronę zasadzek przy padle, wyznać muszę, że obie noce, choć Z ład n ą zdobyczą pośpieszyłem do obozu, o trzy godziny m arszu odda­

lw a podczas nich n ie zabiłem , a naw et nie widziałem , gdyż do zeriby się n ie lonego, i zastałem Zam oyskiego pod w rażeniem niezw ykłego widoku, którego

zbliżył, przysporzyły emocyi i w rażeń podostatkiem . T ru d n o (a dla m nie wręcz n a zasadzce w nocy był świadkiem . S tado słoni, z 8 sztuk złożone, przyszło do

niem ożliwem ) je st oddać należycie i m alow niczo opisać wszystko, co się słyszy, 'wodopoju i o kroków 40 od Zam oyskiego w lazły do staw ku i kaw ał czasu

widzi lu b doznaje, tysiące drobnych szczegółów ciekaw ych, których całość w nim przebyły, dając m yśliw em u sposobność obserw owania swych ruchów

tworzy obraz nocy a fry k ań sk ie j, oświeconej sreb m em św iatłem w schodzącego i ciekawych w wodzie ewolucyi. N ie strzelał, bo po ciem ku nie był pew ien

księżyca, w bezpośredniem zbliżeniu się do zwierza najgrubszego, w otoczę- ą kuli, zresztą sh ik ari go za k lin a ł, by strzału zaniechał, gdyż w m n iem an iu

n iu dziewiczej przyrody, w pustkow iu najdzikszego ostępu — trzeba to wszy­ Som alisów, którzy się panicznie słoni b o ją , te zawsze w nocy n a strzał szar­

stko sam em u widzieć, odczuć i doznać. żują i m ogłyby zmiażdżyć zeribę.

O
Słonie są zapewne te same, które śledziliśmy w zeszłym tygodniu i które zmie­
niwszy tylko miejsce wodopoju, z okolicy się nie wyniosły. N a dziś je tropie za późno;
odkładam y to do przyszłych ich odwiedzin, których pewni być możemy.
D ruga noc, przy padle nosorożca spędzona, dostarczyła mi mniej więcej tych
samych wrażeń co pierwsza, z tą między innem i różnicą, że ścierwo cuchnęło tak okro­
pnie, iż ledwo wysiedzieć zdołałem. K u większej przynęcie był też osieł, przywiązany
przy okienku zeriby, lecz desperat jakiś nie chciał się z losem pogodzić, rwał się, szar­
pał, szamotał i bił nogam i, aż zeriba trzeszczała. N ie robiło to jed n ak wrażenia na
hyenach, które ja k zwykle wcześnie do uczty się stawiły; po nich przyszedł znów lam ­
part, lecz wystraszonego osła nie zaczepił, tylko kiedy niekiedy zęby nań wyszczerzał.
Zabiłem go w końcu, lwa się nie doczekawszy; okrążał on zeribę, słyszałem go o pół­
nocy, lecz czy najedzony, czy zdradzony, zbliżyć się nie raczył. Nosorożec znów, hucząc,
ja k lokomotywa, przem knął koło zeriby; widać go było wyraźnie na ciemnem tle g ą­
szczu w bladem świetle księżyca. Zmieniłem kulę ołowianą na stalową i wziąłem go
na cel, gdy osieł ogonem mi lufę potrącił i zepsuł sposobność do strzału. Ze skórą
drugiego lam parta, niezwykle dużą i ładnie znaczoną, powróciłem do Gem besi, gdzie
mnóstwo nowości zastałem.
G rudziński chybił w nocy do lam parta, Zamoyski zaś widział lwa z zeriby,
który do osła się zbliżył, szarżował nań dw ukrotnie, lecz trafiwszy na silny opór m ę­
żnego osiołka, odstąpił od przynęty, przeczuwając może podstęp lub niebezpieczeństwo.
Zam oyski, choć wyraźnie lwa widział, nie strzelał, czekając, co zresztą jest reg u łą, by
lew osła zagryzł i do jedzenia się zabrał.
Dziwnem się wydawać może podobne tchórzostwo n mocarza zwierząt; ja sądzę,
że to raczej dowód przebiegłej ostrożności z jego strony, iż więcej udawał szarżę, niż
ją wykonywał, a zoczywszy ludzi w zeribie, odstąpił od swego zam iaru i szybko się
cofnął.
N ad jeziorem, opodal naszego taboru, od rana ruch i gwar niebywały. Gdzieś
z głębi H audu przyciągnął szczep krajowców Ogadeńców, z setkam i wielbłądów i bydła
i nad wodą koczowiska swe rozbił. Zwykła wrzawa, kurz nieznośny i sąsiedztwo kup
bydła przypom inają mi dni, w D arror spędzone. Do wieczora jeszcze więcej krajowców
się zebrało. Staraliśm y się stawek od wielbłądów uchronić, lecz ścisk był tak wielki,
i Ogadeńcy ze swem bydłem tak parli do wody, że nie chcąc doprowadzić do starcia,
widział się A likhar zmuszonym wodopoju ustąpić.
W oda form alnie w oczach ubywa, na dwa dni już jej nie stanie; dla nas to
ważne z tego względu, że będziemy zmuszeni Gembesi opuścić.
Przez krajowców doszły nas głuche wieści, przez dziesiątki m il od zachodniej
kraju granicy z ust do ust podawane, że w Abisynii zanosi się na wielką wojnę
z W łochami, i »biali« doznają porażki po porażce. Choć Abisyńczyk zaciętym jest
wrogiem Somalisów, nie bez pewnej dum y rasowej wyrażają się czarni o zwycięstwie
'

mmz-

ŻYW A Z D O B Y C Z
swych sąsiadów nad wielkiem państwem europejskiem. W ieści te, w głębi dżungli
usłyszane, poprzedzały o miesiąc włoską klęskę pod Aduą, o której dowiedzieliśmy się
dopiero za powrotem w Adenie.
G rudziński zabił dziś podczas przechadzki, opodal obozu, dzika afrykańskiego
(Phacochoerus Aelianus), pierwszy okaz tego zwierzęcia w zbiorze naszych trofeów.
M am y kłopot z obcięciem kłów, gdyż Som alisi za nic »nieczystego« zwierza dotknąć
się nie chcą, m usim y więc sami tą niezbyt przyjem ną operacyą się zająć.
M łode nosorożątko m a się doskonale, jest zdrowe i wesołe; przechadza się swo­
bodnie po obozie, k u wielkiej uciesze naszych ludzi, i stanowi great attraction dla k ra ­
jowców, którzy tłum nie wokoło zagrody się grom adzą i ciekawie niezwykłem u zwie­
rzęciu się przypatrują. N abyłem dla niego po długich targach krowę, jako karm icielkę,
i m am y wielką uciechę, patrząc, ja k nasz wychowanek łapczywie pije m leko z butelki.
G rudziński od k ilk u dni czuł się niezdrów i zapadł dosyć poważnie n a żołądek.
Zaszkodziła m u zapewne woda, zwyczajna, niegotowana, której się napił w czasie swej
wycieczki do H odaju.

L am p art Zam oyskiego.


27-go stycznia.

Księżyc zbliża się do pełni, i cudne noce ja sn e zdaw ałyby się jed y n em i do za­
sadzki; m im o to ubiegłej nocy, którąśm y wszyscy trzej przy żywych przynętach prze­
siedzieli, żaden z nas zwierzyny nie widział. Słyszano tylko głosy lwa i pantery.
Zewsząd o lw ach raportują, lecz nie łatwo ich dostać: do przynęty ściągnąć się nie
dają, a w dzień śledzeniu za tropem przeszkadza teren kam ienisty i gąszczam i porosły.
Spodziew aliśm y się dziś w nocy słoni przy wodopoju, lecz ruch ludzi i bydła
odstraszył widocznie ostrożne zwierzęta od zbliżenia się do jeziorka.
G dy wyczekiwaliśmy, siedząc przed nam iotam i, n a wiadom ość od w ysłanych n a
zwiady ludzi, przybiegł ja k iś O gadeniec z nowiną, że o dwie godziny m arszu od obozu,
lew dziś rano zadusił wielbłąda. Zabrawszy swych ludzi, pośpieszyłem do miejsca, gdzie
się ów krw aw y dram at odegrał.
W idoczne były n a piasku ślady w alki: naprzód miejsce, gdzie lew skoczył n a
w ielbłąda, dalej ja k w ielbłąd szam otał się i uciekał, wreszcie ja k padł i zginął. S tąd
m orderca zawlókł swą ofiarę do gęstego k rzak u mimozy, i gdybym nie był sam n a ­
ocznie się przekonał, nie uw ierzyłbym nigdy, że lew zdoła wyrosłego, dużego w ielbłąda
w pysku dobry kaw ał drogi pociągnąć. Co za szalona siła w szczękach tego zwierzęcia!
Zeribę śpiesznie zbudow ano tuż pod w ielbłądem . Zasiadłem w niej o słońca za­
chodzie, pełen ufności, że nareszcie lw a ujrzę. Zaw iodła m nie je d n a k nadzieja: lew
znowu się nie pokazał. Słyszałem go od sam ego wieczoru, ja k wzdychając, mrucząc,
czasem rycząc przeciągle, krążył po dżungli poblizkiej, lecz się do m ięsa nie zbliżył.
W zeribie jasn o było od księżyca, ja k b y się w niej lam pa pod m atow em szkłem
paliła. Przypuszczam , że lew, podszedłszy blizko, usłyszał może szm er jak iś, może zo­
czył ru ch ludzi w zeribie, i wolał cierpieć głód, niż poświęcić życie.
O koło północy słyszałem słonie, łam iące w pobliżu. O świcie wyszedłem z ze-
riby i usiadłem opodal, by w świeżej atm osferze porannej ochłonąć po 12-tu godzinach
w dychania wstrętnej woni ścierwa, gdy przybiegli dwaj Som alisi, w ysłani z obozu dla
zabrania m ych m anatków z zeriby, i z niesłychanem ożyw ieniem poczęli opowiadać, że
przed chw ilą spotkali stado słoni, w racające od wodopoju i żerem zajęte, zepewne te
same, które w nocy łam iące gałęzie słyszałem.
W oka m g n ien iu byliśm y n a ich śladzie, bardzo świeżym i łatwo widocznym.
O sm an biegł naprzód z m ym g rubym kalibrem , nabitym k u lą stalow ą i ośm iu d ra ­
chm am i prochu: ja tuż za nim , za m n ą dru g i sh ik ari z ekspresem do zmiany.
Słonie dopiero co były poszły, nie m ogły zatem .być daleko. Jak o ż po chwili
O sm an przystanął, posłuchał i w skazując ręk ą przed siebie, szepnął:
— »M arodi!« (słonie).
U słyszałem łam anie gałęzi i ów specyalny, dobrze m i znany z C ejlonu szm er
od w ciągania trąb ą powietrza, który żerujące słonie wydają. Przede m n ą gąszcz był
MOJ SŁON
ciem ny i zbity, dalej kupka drzew, pod którem i słonie się znajdowały. Przypadłem do
ziemi i, wziąwszy strzelbę z rąk Osm ana, przesunąłem się pod gałęźmi do miejsca,
gdzie gąszcz przerzedzać się począł. O 15 kroków zoczyłem słonia, obrywającego liście
z drzewa akacyi; nie widział mnie, ani wietrzył i spokojnie dalej żerował. Ukląkłszy,
wziąłem go n a cel i dałem ognia. Po strzale usłyszałem łom ot gałęzi przed sobą,
i gdy dym się rozszedł, ujrzałem kilka sztuk słoni, którycb przedtem nie zauważyłem,
zbiegłych od kupy, trąbam i do siebie, niespokojnie to w tę, to w ową stronę się po­
ruszających, lecz jak b y nie zdecydowanych, co dalej począć i w którą stronę umykać.
Sztuka, do której strzeliłem, była między nimi, lecz która to była, i co się stało z mą
k u lą — nie wiem do tej chwili. W idząc tylko zady olbrzymów, nie m ogłem drugiej
kuli umieścić, i nabiwszy wystrzeloną lufę, czekałem przyczajony, co dalej będzie.
W tem jed n a sztuka, największa ze wszystkich, odwróciła się nagle, i hucząc,
poczęła k u m nie podchodzić. Odskoczyłem parę kroków i strzeliłem do niej za ucho.
R unęła, ja k stała. Z lewki strzeliłem do drugiego, który się zachwiał, pochylił i padł.
Reszta stała ciągle w miejscu, wydając najdziwniejsze ryki i tony. W idocznie nie były
nigdy w ogniu i nie obeznane z hukiem strzelby, nie m ogły sobie poprostn zdać
sprawy, co się dzieje i skąd je prażą, gdyż ja i m oi ludzie byliśm y w gąszczu, drze­
wami zakryci.
M iałem czas powtórnie strzelbę nabić i jeszcze dwa razy strzelić do dwóch
sztuk, które powoli zaczęły na lewo ode m nie się odsuwać. Je d n a z nich, trafiona
w łopatkę, dała znak po strzale, lecz nie padła i dalej za przodem idącą podążyła.
Z dwóch słoni powalonych poprzedniem i kulam i, jeden wstał i um ykać począł,
rycząc przeraźliwie. Biegłem za nim dobry kawał, lecz w gąszczu pośpieszyć nie m ogłem ;
w końcu m nie wyprzedził ta k , że go z oczu straciłem i powróciłem do miejsca strzałów.
N a placu leżał tylko jeden słoń z ktdą za uchem, ogromny, z dużymi kłami,
z których jeden, niestety, ułam any. Dwie sztuki farbowały, śledziliśm y za obiema do
południa, lecz stwierdziłem, o czem w Cejlonie, niestety, tak często m iałem sposobność
się przekonać, że słoń, nie poległy n a miejscu, znaczy tyle, co stracony.
F a rb a bardzo szybko zasycha w grubych fałdach skóry, która się ściąga po
strzale i upływ jej tam uje, trop schodzi się z innym i — i postrzałek stracony.
Z trzech tedy sztuk trafionych tylko jed n ą dostałem, ale za to ogromną, samca
potężnego, najstarszego z całej gromady, która składała się z czterech sztuk dorosłych
samic, o ile m i się zdaje, i dwóch m niejszych słoników.
Gdy w drodze powrotnej zbliżaliśm y się do obozu, ludzie moi już zdaleka zain­
tonow ali chorał zwycięski, który śpiewać zwykli, gdy padnie zwierz najgrubszy.
Jak ież było moje zdziwienie i radość, gdy pod nam iotem G rudzińskiego zoczy­
łem trofea z drugiego słonia.
W ypraw a nasza zaiste bogata w niezwykłe epizody!
Oto co się stało:
Z nas trzech, je d e n G rudziński, o którym wyżej w spom niałem , że czuł się n ie­
zdrowym, pozostał wczoraj wieczorem w obozie, ażeby pod nam iotem w łóżku spokojnie
noc spędzie. Zam oyski i ja rozeszliśm y się każdy do swojej zeriby. Przed północą w y­
ciągają G rudzińskiego z łóżka niespodziew aną no w in ą, że stado słoni żeruje o paręset
kroków od obozu. N oc była jasna, księżycowa, w idno ja k w dzień. G rudziński ubrał
się, wziął sztuciec i w towarzystwie A lik h ara i całej h u rm y lu d zi, skradających się za
n im , dochodzi do sło n i, widocznych ja k siwe gm achy w srebrnem świetle księżyca.
Bierze n a cel je d n ą sztukę, n a sztych najbliżej stojącą, i daje ognia. Ledwo strzał się
rozległ, poczynają S om alisi z A likharem n a czele, um y k ać, co sił im starczy, krzycząc,
że słonie szarżują. G rudziński, porw any pod ram io n a przez shikarich, m usi nolens nolens
z nim i um ykać, nie wiedząc, co się stało ze słoniem , do którego strzelał. D opadają do
obozu, Grudziński siada pod namiotem, by ochło­
nąć z doznanego wzruszenia, gdy w parę chwil
dają znać powtórnie, że znów widać słonia, sto­
jącego w miejscu poprzedniego strzału opodal
obozu. Grudziński idzie po raz wtóry, pokazują
m u czarną sztukę o kroków 30, celuje na komorę,
strzela. Po strzale ten sam strach paniczny ogarnia
Somalisów — i ponowni o.fu g a do obozu! Wszakże
jeden z ludzi odważniejszych zawrócił się i doj­
rzał słonia, leżącego od szczęśliwej kuli Grudziń­
skiego. W obozie tryumf, radość i okrzyki.
Grudziński zatem zabił kilkuletniego samca, z ładnymi kłami, o północy, o dwie­
ście kroków od swego namiotu. O podobnem zdarzeniu nigdy nie słyszałem, ani nawet
nie czytałem w literaturze łowieckiej z egzotycznych krajów.
Co się stało z pierwszą sztuką, do której Grudziński strzelał, czy może ubita
była tą sam ą, do której strzelał po raz pierwszy, ubezwładnioną od pierwszej kuli,
a dobitą od drugiej, — pozostanie zawsze niewyjaśnioną zagadką. N a wytłómaczenie
niezwykłego zajścia dodać należy, o czem już raz powyżej wspomniałem, że Somalisi,
nie wyjmując dzielnego Alikhara, mają paniczny, jakby wrodzony strach przed słoniami
wogóle, aszczególnieprzy spotkaniu z nimi w nocy, i twierdzą, że słoń w nocy nie-
tylko na myśliwego, lecz i na zeribę, a nawet obóz cały lub osadę, uderzyć się odważa.
Uważam to za strach grubo przesadzony, bo właśnie w nocy myśliwemu łatwo się
usunąć przed krótkowidzącym zwierzem. Wierzę zaś, że w nocy stado słoni istotnie
szarżowaćby mogło w kierunku, gdzie niebezpieczeństwo spostrzegły, i dlatego pojmuję,
że onegdaj shikari Zamoyskiego nie dał m u strzelać z zeriby, z której człowiek szybko
wyskoczyć nie może i którą słonie mogłyby zmiażdżyć razem z ludźmi, wewnątrz się
znaj duj ącymi.
Dosyć, że dzień dzisiejszy przysporzył nam w zdobyczy dwóch olbrzymich gru-
boskórców, których kły stały się prawdziwą ozdobą dotychczasowego naszego rozkładu.
Po południu złożył nam wizytę jakiś królik ogadeński, który przybył ze swym
szczepem z głębi kraju, a którego A likhar szumnie sułtanem nazywa. Przybył do obozu
w towarzystwie swego brata, kilku krewnych i starszyzny. Przyjęty pod namiotem, za­
siadł 11a krześle w naszem kole, i rozpoczęła się konwersacya za pośrednictwem Ali­
kh ara, jako tłómacza, od zapewnień przyjaźni, gotowości do usług i tym podobnych
frazesów. Mówiliśmy o wypadkach w Abisynii. Opowiadał nam między innemi, poka­
zując trzy karabiny wojskowe starszego systemu, w które jego świta była uzbrojona,
że zabrał je bandzie Abisyńczyków, którzy w roku zeszłym jego osadę naszli i których
własną ręką zabił i ograbił. Niegłupim być się zdawał i nosił się poważnie, z pewną
godnością wyższego, choć dzikiego personata. N a zakończenie prosił m nie o amunicyę
do karabinów , lecz odmówiłem, i obdarow aliśm y go tylko płachtą niebieską i — io -ciu
rupiam i srebrnem i; niezbyt bogaty datek dla sułtana, lecz zadowolonym być się zdawał.
N a noc w ybrałem się n a zasadzkę do zagryzionego onegdaj w ielbłąda, lecz
jakież było moje zdziwienie, gdy doszedłszy do zeriby, nie zastałem z padła nic, prócz
resztek wnętrzności i k ilk u kości! N iedopalone obok ognisko zdradzało sprawców:
M idgani w ytropili mięso i czego sam i nie spożyli, n a zapas zabrali. T ru d n o uwierzyć,
że są ludzie, m ogący jeść padlinę k ilk u d n io w ą, ale zdaje się to być zwyczajem M id-
ganów, którzy specyalnie za tern śledzą po dżungli. M oich ludzi wcale to nie zdziwiło,
a gdy z oburzeniem opowiadałem o tern A likharow i, odrzekł obojętnie: »W iadom o, że
M idgan gorszy niż kobieta« — zdanie niepochlebne dla niew iast so m alijsk ich , lecz
dobitnie wskazujące, ja k u Som alisów kobieta jest uważaną. Za zabicie S om alisa płaci
zabójca szczepowi lub krew nym zabitego 100 wielbłądów i 4 konie okupu, za kobietę
50 wielbłądów, a za M idgana tylko 25!
R ozum ie się samo przez się, że przy zeribie, w której m usiałem noc przepę­
dzić, bo za daleko było do obozu, żaden zwierz się nie zjawił. L udzkie hyeny zastąpiły
tym razem zwykłych nocnych trupiarzy.

jo-go stycznia.

Dwa dni ostatnie w G em besi spędzone, były jałoAre w wypadki. Ś ledziliśm y za


nosorożcam i, których świeże tropy w okolicznej dżungli się zjawiły, lecz bez skutku.
Zam oyski doszedł dwa razy do jednej sztuki, lecz zwierz dw ukrotnie prysnął przed nim
tak szybko i w tak ciem nym gąszczu, że strzał był niemożliwym.
N oce spędzam y reg u larn ie wszyscy trzej w zeribach, ale czy to noce księżycowe
do zasadzek się nie nadają, czy też zwierz zdradzony i wyjątkowo ostrożny, —- dość, że
ani razu żaden z nas lwa nie widział. Słychać ich k ilk a w d ż u n g li, ale do przynęty
się nie zbliżają. L am party, zwabione m asą ścierwa z ubitych dwóch sło n i, kręcą się
całą noc po dżungli. Zam oyski widział dwa jednej nocy, lecz nie 11a strzał.

3 i-go stycznia.

B rak wody w G em besi zm usił nas cofnąć się n a północ, o dwie godziny m arszu,
do drugiego staw ku, zwanego M e rs in , w którym woda niezupełnie wyschła. N a noc
w racam y do zerib w G em b esi, w nadziei, że lwy w idząc, iż ludzie się w y n ieśli, może
będą m niej ostrożne.
Lwów jest co najm niej trzy w okolicznej dżungli. W ypow iedzieliśm y im w alkę
zawziętą, i prag n ąłb y m tych stron nie opuścić, dopóki się z n im i stanowczo nie roz­
prawimy. Dotychczas one g ó rą , a m y pobici n a głow ę, płacim y haracz zwycięzcom
w postaci całego szeregu nocy b ezsen n y ch , spędzanych pod gołem niebem w zatrutej
atmosferze cuchnącej padliny.
Pusto tu, ludzie się w ynieśli, pociągnęli na południe za wodą; trzeba się śpie­
szyć ze lwami, bo i one wkrótce w ślad za ludźm i podążą.
G rudziński powrócił do zdrowia. Dziś zrana wydarzył m u się niem iły wypadek;
skorpion ukąsił go w ramię. Brzydkie to stworzenie zapewne w nocy wlazło do rękawa
ubrania, i w chwili, gdy nasz towarzysz strzelał do perliczki, uczuł dotkliwy ból w ra ­
m ieniu: skorpion usadowiony między k u rtk ą a koszulą, ukłół go swem żądłem śpicza-
stem. Szczęściem, flanela pochłonęła część ja d u i zmniejszyła ból.
U kąszenie skorpiona nie jest niebezpieczne dla życia, lecz nieraz może sprowa­
dzić ubezw ładnienie ukąszonej części ciała i nader jest bolesne. W ypaliliśm y ranę
lapisem, i Bogu dzięki skończyło się n a chwilowym bólu i lekkiem opuchnięciu ra ­
m ienia.
Nosorożątko zdrowe, lecz głodne: mleko krowy nie wystarcza. Dodajem y kon-
densowanego m leka z puszek, ale i tego nie dosyć, gdyż biedne stworzenie zm izerniało
i schudło. Skoro tylko A chm et Dżam a powróci z Berbery z resztą naszego Apollina-
ris’a, co lada dzień nastąpić winno, zam yślam odesłać go ponownie wprost do Berbery
z nosorożątkiem i krową, by nie narażać słabego zwierzęcia n a długie marsze naszych
dalszych wycieczek w głąb kraju.
Prócz krowy, jako karm icielki dla nosorożątka, nabyłem w Gembesi od krajow ­
ców, przechodzących tam tędy, dwadzieścia sztuk owiec n a kuchnię dla nas i dla ludzi.
Za krowę zapłaciłem 55 rupii, za owce po 4V2 rupii od sztuki. Są to ceny ogrom ne
względnie do ilości bydła w k raju i braku n a nie popytu. Pieniądz tu jed n ak m a m ałą
wartość, bo niem ożność jego zam iany n a inne artykuły, których w głębi k raju niem a,
wytwarza u krajowców nieświadomość jego ceny, a nawet pewną dla niego obojętność.
O gadeniec nie m a prawie żadnych potrzeb, do Berbery rzadko zachodzi, całe jego
m ienie polega w żywym towarze, z którym niechętnie się rozstaje, bo nic innego nie
posiada i łatwo go od drugiego nie dostanie. W świecie cywilizowanym handel tworzy
norm ę ceny, tu zaś handel słaby, prawie żaden. Jedynym i towaram i eksportowymi Oga-
denu są skóry owcze, strusie pióra, gum m a arabica i szyldkret. Co jak iś czas odchodzi
karaw ana z większym transportem powyższych towarów do Berber\ą i tam n a m iejscu
zam ienia je in natura n a rozm aite, krajowcom potrzebne przedm ioty: ja k odzież, broń,
ryż, daktyle i t. p. Pieniądz rzadko jest w obrocie. Cenę danego artykułu oznacza się
ilością skór owczych lub wielbłądów; srebrna rupia jest w użyciu tylko u szczepów
bliżej pom orzą mieszkających. Im dalej w głąb k ra ju , tern więcej niknie jej wartość,
a za W ebi Shebeli zupełnie jest nieznaną i pieniędzy tam wcale nie przyjmują. Płace
ludzi są też stosunkowo śmiesznie wysokie: nasz som alijski kucharz D irri bierze 40
rupii miesięcznie, t. j. pensyę, za którą dobrego »szefa« w E uropie dostać można. Prosty
»cam el-m an« czyli poganiacz wielbłądów, pobiera 15 rupii n a miesiąc, nie licząc przy-
tem sutych prezentów, które wszystkim bez w yjątku ludziom z karaw any przy każdej
ważniejszej okazyi udzielać jest w zwyczaju. D la sh ik a ric h , czyli przybocznych m yśli-

93
wy eh, ustanowiłem zaraz pierwszego dnia po wyjściu z Berbery stałą taksę darowizn,
która działa niesłychanie na ich miłość własną i stwarzając emulacyę pomiędzy nimi,
niezmiernie służy do pobudzenia ich dobrych chęci i pilności. Płacimy naszym shika-
rim po dwie sztuki złota (2 funty angielskie) od lwa zabitego, od słonia tyleż, od no­
sorożca po jednej sztuce; nie chodzi tu tyle o wartość pieniędzy, ile właśnie o em u­
lacyę, która nam tylko na dobre wyjść może.
•»*; 1
i-go lutego.
C) O

Pierwszy dzień trzeciego miesiąca, który w Afryce spędzamy, wzbogacił nasz


rozkład pięknem trofenm. Zdobył je Zamoyski, a był niem słoń, już trzeci na naszej
liście. Znalazłem się sam n a jego tropie świeżutkim, gdy rankiem wyszedłem w Gem-
besi z zeriby, w której, ja k zwykle, bezskutecznie noc spędziłem. Szliśm y kawał za
śladem, lecz moi ludzie, jak b y zmęczeni i niebardzo chętni, niezbyt um iejętnie tropu
się trzymali. Straciliśm y go w gąszczu i wysokiej trawie; Osm an leniwie go odszukiwał.
Zniechęcony po niewyspanej nocy, wróciłem do obozu. Zastałem tam Achm eda Dżamę,
który przyciągnął z Berbery z A pollinaris’em, lecz bez spodziewanej przez nas poczty
europejskiej; odesłano ją do H ergeizy, i posłaniec w drodze rozm inął się z Achmed
Dżamą.
Zamoyski, zachęcony m em opowiadaniem o świeżym tropie słonia, wybrał się
n ań ze swymi ludźmi. Słońce chyliło się k u zachodowi, gdy dolatujący zdaleka do
obozu chorał zwycięzki Som alisów zwiastował, że znów padł zwierz najgrubszy z ręki
naszego towarzysza.
E lm i, shikari Zamoyskiego, podjął ślad słonia, gdzie mój O sm an był go porzu­
cił i wyprowadziwszy go z trawy i haszczów na otwarte miejsca, doszedł zwierza po
czterech godzinach marszu. Słoń stał pod drzewem akacyi, trąbą wymachując i głośno
uszam i się wachlował. Zamoyski, gdy go zoczył, był od niego o kroków 40; podsunął
się bliżej i strzelił z boku za ucho. Olbrzym runął w ogniu od jednej kuli.
P ięk n a sztuka, byk z ładnym i kłam i, z których jeden, podobnie ja k u mojego,
ułam any.
Z jed nego stada ubiliśm y zatem trzy sztuki słoni, z tego dwa byki grube. W y ­
znam otwarcie, że po niefortunnem spotkaniu z nim i w dniu 19-tym stycznia, mało
m i zostało nadziei, byśm y się tak gładko z gruboskóream i rozprawie zdołali.
T rudniej, niestety, ze lwam i Farfanieru! Cały dzień dzisiejszy zeszedł na dys-
kusyach i naradach z A likharem względem naszych dalszych planów. R ezultatem jest
kapitulacya, którą lwom tutejszym podpisuję, ustępując zwyciężony z pola wałki. N ie ­
podobna tu więcej czasu tracić — woda w staw kach wysycha. Z okolic H odajn o in ­
nych lwach donoszą; stanęła zatem decyzya wymarszu w tam te strony. Siedem naście
nocy, spędzonych bezskutecznie w zeribach, przechyliło stanowczo zwycięstwo n a stronę
w ielkich felidów.

97
3 -go lutego.

H o d aju leży o cztery godziny


m arszu w k ie ru n k u północno-w scho­
dnim od ostatniego jeziorka F arfa-
nieru. I tu je st staw ek do dna wy­
schły, noszący nazwę miejscowości
H odaju.
Ludzie nasi w ykopali w m ule ja m ę głęboką, w której woda się pokazała, i dzięki
tem u będziem y m ogli dłużej tu pozostać. T a b o r nasz zm niejszył się o k ilk a wielbłądów,
w ysłanych z A chm ed D żam ą i nosorożątkiem do Berbery.
O d k ilk u dni pogoda się zm ieniła; czarne chm ury zawisły n ad północnym h o ­
ryzontem , ja k b y zw iastuny zbliżającej się pory deszczów, i p arę razy deszcz w samej
rzeczy ziemię skropił, k ró tk i i skąpy, lecz dostateczny, by ochłodzie i orzeźwić tem pe­
raturę. N a k lim at S o m alilan d u nie m ożem y się uskarżać; cudowne jeg o przym ioty przy­
pisuję okoliczności, że jesteśm y wciąż n a płaskow zgórzu wyniosłem , dzięki czemu po ­
wietrze wciąż lekkie i świeże czyni dzienne upały znośnym i. G dyby nie straszny b rak
wody, byłby to kraj idealny. Lecz ta w łaśnie u jem na okoliczność nieraz we znaki się
daje i dokuczyć może.
Obóz nasz rozbito nad brzegiem wyschłego staw ku; opodal zbudow ano dwie
/

zeriby n a nocną zasadzkę. Świeże ślady lwów i nosorożców dodają otuchy, że jesteśm y
wciąż w obrębie rew irów najgrubszego zwierza. N iezliczone stada perliczek k ry ją się
w zaroślach, strzelam y u k rad k iem po parę sztuk dziennie n a kuchnię, k u w ielkiem u
zgorszeniu A likhara, który nie lubi p u k an in y do ptaków i wciąż grozi, że g ru b ą zwie­
rzynę przez to wypłoszymy.
R ozpoznałem tu dwa g atu n k i pentarek: jed en identyczny z naszą dom ową p e r­
liczką, d ru g i odm ienny, barw y niebieskiej, z długiem i fioletowemi p ió rk am i pod brzu ­
chem, takiem iż lotkam i i ja k b y futrzaną b ru n a tn ą przepaską n a główce (N u m id a vul-
turina). O ba rodzaje są pospolite w całym Som alilandzie, trzym ają się przeważnie okolic
otw artych nad brzegam i rzek lub stawków; łatw e do podejścia, dają sposobność licznych
strzałów: wystraszone w yciekają zw innie n a nogach, a gdy się zerwą, zapadają n ied a­
leko, w skutek czego znowu je podejść można.' Zawsze są przez m yśliw ych m ile widziane
i stanow ią łatwe do zdobycia, doskonałe pieczyste dla polowej k u ch n i łowieckiej wyprawy.
Z nocnem i zasadzkam i, niestety, n am się nie wiedzie. K ażdą noc bez w yjątku
spędzam y w zeribach, lecz bezskutecznie. Lw y są w dżungli, odzywają się, ale do przy-
nęty zbliżyć się nie chcą. W czoraj dopełniłem liczby dw unastu nocy, bezowocnie pod
gołem niebem spędzonych, ale idę dziś znowu, pójdę ju tro i t. d. dopóki jestem w S o ­
m alilandzie i póki się sposobność nadarzy.
D ziw na to nam iętność polowanie, którą okupywać trzeba niewygodami, trudem
i wysiłkami, a która przecież budzi się zawsze świeża i niengaszona. Sądzić jej, ja k
wszelkich ludzkich słabości, m iarą zdrowego rozsądku niepodobna, raczej wytłómaczyć
m ożna nieprzepartą chętką nadzwyczajnych wrażeń i żądzą zaspokojenia tego właśnie
uczucia, które się zowie nam iętnością myśliwską. Zam iast zdobyczy, przynosi się nieraz
zły hum or, zmęczenie, chorobę nawet, a jed n ak nazajutrz znowu się jest gotowym ten
sam tru d ponosić, pełen nowych sił i nigdy nie gasnącej nadziei, pchany zawsze n a ­
przód tą sam ą wiecznie gorącą żądzą nowych emocyi i przygód niezwykłych.
W łażąc z wieczora do zeriby, omal nie nastąpiłem i ręką nie dotknąłem węża
jadow itego, czarnego koloru, którego ukąszenie sprowadza śmierć natychmiastową. L u ­
dzie moi aż jęk n ęli z przerażenia i poczęli szeptać modlitwy, wzywając im ienia Allaha.
W yznam , że sprawiło to na m nie niem iłe wrażenie, i całą noc zasnąć nie m ogłem
w zeribie, rozglądając się wciąż po ziemi i gałęziach, czy złowrogiego gadu niem a
w blizkości.

g-go lutego.

Rozum ie się, że »trzynasta« noc w zeribach spędzona


nie m ogła być dla nas, juz z powodu samej cyfry fatalnej, po­
m yślniejszą od poprzednich.
A chm et D żam a wyruszył wczoraj do Berbery z m ło­
dym nosorożcem, krow ą i licznem i pakam i rogów, skór i tro­
feów ro zm aity ch , oraz poleceniem powrotu i spotkania się
z n am i za dni dwadzieścia.
Po walnej naradzie z A likharem względem przyszłej
m arszruty i projektów, stanęło n a tern, że nastąpi rozdział k a­
raw any: G rudziński ze swymi ludźmi, jednym nam iotem i nie­
odzownym zapasem wody i żywności cofnie się n a południowy zachód w oko­
licę F arfan ieru i Gembesi; ja udam się wprost na południe do miejscowości
zwanej S um m anieh, Zamoyski zas m a pozostać w H odaju z głównym tabo­
rem ludzi i A likharem .
Rozdział taki myśliwskiej karaw any pomiędzy jej ucze­
stników jest w wielu razach w skazany i bardzo praktyczny;

m
'■‘ H
rozszerzając granice rew iru każdego z myśliwych, um ożliw ia im bez straty czasu rów no­
cześnie w k ilk u m iejscach polow anie i powiększa dla każdego szanse zdobyczy, przyczem
jed en drugiem u w drogę nie wchodzi i wszystkie w arunki danego teren u może dla
siebie wyzyskać.
Zamoyski, ja k wspom niałem , pozostał w H odaju, gdzie codziennie spotykane świeże
tropy lwów do dalszej z nim i w alki zachęcają. A lik h ar robi co może, budu je zeriby
w różnych m iejscach, puścił naw et k ilk a osłów i w ielbłądów luzem do dżungli k u wię­
kszej przynęcie. Bieda jed y n ie z wodą, której zapas w oczach n ik n ie w w ykopanych
jam ach, i ciągła jest trwoga, że w skutek jej b rak u będziem y zm uszeni strony te opuście.
Tym czasem G rudziński i ja w ybieram y się każdy w swoją stronę, i dzień dzi­
siejszy zeszedł n a przepakow yw aniu rzeczy i przygotow aniu zapasów i prowizyi n a dni
sześć dla każdego z nas.

6-00
<
a>
lutego.
o

G rudziński wyruszył wczoraj przed wieczorem, ja zaś dziś o świcie, pożegnawszy


się z Zam oyskim , który w łaśnie z zeriby powracał, puściłem się w drogę do S um m a-
nieh. M am z sobą tylko pięć wielbłądów, z których jed en nosi wodę, jed en je st n a ­
m iotem obciążony, reszta m oim prow iantem i zapasem żywności dla ludzi.
D roga, a raczej wązka ścieżka wije się w k ie ru n k u południow ym wśród nizkiej
dżungli karłow atej, nieładnej, wiecznie i wszędzie jednostajnej, w której jed y n ie krocie
perliczek m onotonny ożywiają krajobraz. O godzinę m arszu od H o d a ju skrzyżowałem
świeży trop nosorożca, i prag n ąc dać sposobność strzału Zam oyskiem u, który dotychczas
z nosorożcem się nie spotkał, w ysłałem do niego posłańca z wezwaniem, by się za śla ­
dem wybierał.
Przed południem stanęliśm y u celu naszego m arszu, n ad brzegiem w yschłego
jeziorka, w którem rękam i w ykopane dołki zaw ierają resztki ciem no-brunatnej, cuchnącej
wody, mającej nam wystarczyć n a kilkudniow e potrzeby. M iejscowość zwie się S um m anieh.
N am io t mój rozbito n ad brzegiem staw ku w cieniu akacyi. T a b o r nieliczny. G łu ­
cho tu, cicho i pusto, ja k b y w jakiej o tch łan i, zdała od wszystkiego, co wiąże ze św ia­
tem ; uczucie strasznej sam otności m im ow oli ogarnia, lecz nie trwoży, bo góruje nad
niem urok olbrzymiej przyrody, z k tó rą człowiek się zżywa i któ ra czaruje jej m iłośnika
coraz to n o w y m i obrazami. P rzypom inają się słowa jak iejś poezyi niegdyś czytanej: J a k
dobrze wypocząć, odetchnąć po znoju, J a k dobrze się rzucić n a łono spokoju, N ie m y­
śleć o niczem, niczego nie żądać! I w ciszy n a piękność tej ziem i spoglądać!...
W ysłałem ludzi n a zwiady do dżungli i oczekując ich powrotu, dziś ju ż z obozu
nie wychodziłem.
Dzień następny nie przysporzył m i wielkiej zdobyczy. W yszedłszy o świcie, wró-

ioo
ciłem przed samym słońca zachodem; jedenaście godzin snułem się w dżungli za śla­
dami nosorożców, ale żadnego w nich nie spotkałem. Zeszedłem na polance żerujące
stadko dzików afrykańskich i zabiłem z niego dwie sztuki, maciorę i przelatka.
Kłopot znowu z kłami, które nietylko sam obciąć, lecz pół dnia nosić musiałem,
gdyż żaden Somalis za nic dotknąć się ich nie chciał. Z innej zwierzyny widziałem
zabłąkanego tu pojedyńczego oryksa, mnóstwo małych antylopek dik-dik; mój shikari
spostrzegł w gąszczu dużego kudu, lecz ostrożny zwierz znikł w m gnieniu oka, nim go
dojrzeć zdołałem.
Wróciwszy do obozu, zastałem w nim wiadomość, że koło jeziorka, opodal namiotu,
są widoczne z ubiegłej nocy świeże tropy dwóch lwów, których, wychodząc pociemku,
nie widzieliśmy.
Zbudowano zeribę o sto kroków od namiotu, i przesiedziałem w niej noc następną
przy ośle, lecz nic nie widziałem. Cały dzień potem chodziłem znów za nosorożcami,
lecz dziś wogóle żadnej zwierzyny nie spotkałem.
Mimo zawodów, trudu i zmęczenia, lubię te wędrówki po dżungli; bezustanne
oczekiwanie, czy się lada chwila z grubym zwierzem nie spotka, nie pozwala się nudzie,
a tysiące nowych szczegółów odmiennej fauny i flory dodają uroku niepospolitego tym
samotnym przechadzkom.
W obozie zastałem gońca z H odaju z listem od Zamoyskiego, zawierającym
dobrą nowinę, że nosorożec, o ktorego siadzie onegdaj go zawiadomiłem, padł z jego
ręki, oraz że tejże nocy ubił lam parta przy żywej przynęcie.
Polowanie po rosyjsku nazywa się »ochota« i istnieje w tymże języku przysłowie,
które twierdzi, że upolowanie jest gorsze od niewoli«. Po naszemu wyraz ten oznacza
warunek, który do polowania jest konieczny, bo jeżeli brak prawdziwej i szczerej ochoty,
to polowanie istotnie stać się może gorszeni od przymusu. Powtarzam to sobie co rano,
gdy wyłażę z zeriby, zmęczony, sztywny, zbolały, po twardym noclegu na gołej ziemi,
lub mewy go dnem krzesełku, zły, że mi ani razu dotychczas zasadzka na lwa się nie
powiodła. Noc dzisiejsza szczególnie mi dokuczyła. Słyszałem lwa od północy do świtu:
chodził, mruczał, wzdychał, jęczał, krążył wokoło zeriby, i lada cnwila, myślałem, że
siądzie na ośle; podkradał się pod sam obóz, tak blizko, że go straż nocna widziała
i wielbłądy do ucieczki się zerwały, — lecz do przynęty zbliżyć się nie raczył. N ad
ranem znikł w gąszczu i przepadł.
Podobna noc, gdy lew jest wr pobliżu i lada chwila oczekiwany, specyalme nuży,
0 spaniu niema mowy, w zeribie ruszyć się nie można zaledwie oddychać człowiek
się ośmiela, aby broń Boże z własnej nieostrożności zwierza nie spłoszyć. Jednakże
mimo wszelkich wysiłków, by się cicho zachować, d la longue nie jest się w stanie całej
nocy ja k posąg wytrzymać; mimowoli człowiek się poruszy, głębiej westchnie lub chrzą­
knie, i to może wystarczy, by w ciszy nocnej czujny zwierz szmer z zeriby usłyszał
1 do przynęty zbliżyć się nie odważył.
Bezowocne noce w ynagrodził św. H u b e rt pięknym porankiem . W róciwszy z zeriby,
wysłałem lndzi n a zwiady za świeżymi tropam i, i po chwili przybiegł Som alis z raportem ,
że o pół godziny drogi od obozu spotkał żernjącego nosorożca. Podjęliśm y niebaw em
świeży ślad i po godzinnym m arszu doszli zwierza, który tym czasem kaw ał drogi jn ż
się był oddalił.
O sm an pierwszy go zoczył i pokazał m i leżącego w traw ie; n a sztych k n nam
był zwrócony, tak, że m n z wysokich zarośli tylko ró g i wierzch łba wystawał. S p ał
sm acznie i niebezpieczeństw a nie przeczuwał. W idząc tylko łeb o kroków dziesięć przed
sobą, wyznam, że zaw ahałem się chwilę, czy strzelić w tej pozycyi, czy też z innej
strony starać się go podejść, gdyż było praw dopodobnem , że jeżeli zwierza nie ubez-
w ładnię n a miejscu, w gąszczu, który za m n ą drogę do odw rotu zagradzał, m ogę w jednej
chwili znaleść się pod jego rogiem i nogam i. K rótko je d n a k trw ała refłeksya: zm ie­
rzyłem się do łba i dałem ognia. Ł om ot powstał pod krzakiem , zwierz zerwał się z trza­
skiem i k u m nie się rzucił.
M achinalnie odciągnąłem drugi kurek i z pod pachy, niem al d bout portant,
strzeliłem do bezkształtnej masy, która się ku m nie waliła. Przewrócił się w ogniu,
pod niem i nogam i, uchwycony szczęśliwą kulą w krzyż, która m u kość pacierzową zdruz­
gotała i zatrzym ała n a miejscu.
W podobnych wypadkach, gdy życie od jednej kuli zależy, m a się możność
ocenić co znaczy broń doborowa z odpowiednim nabojem , i ja k koniecznem jest n ale­
życie się pod tym wględem wyekwipować. Żaden ekspres H olland, ani M annlicher,
choćby dynam item nabity, nie zastąpi w wypadku wyżej opisanym, gdzie zwierza trzeba
powalić n a miejscu, grubego kalibru o ogromnej kuli ze stalową kończyną i ośmiu
drachm am i prochu.
U bity nosorożec był to samiec średnich rozmiarów z niedużym rogiem. Przy
opatrunku strzałów pokazało się, że pierwsza kula, strzelona n a sztych do śpiącego,
prześliznęła się tylko powierzchownie po czaszce, nie naruszając kości, zwierz zatem był
zdrów zupełnie, a tylko oszołomiony nieco, nim wypadł z legowiska, i dzięki tem u
m iałem czas drugi kurek naciągnąć i d tempo strzelić. •
W tern samem miejscu, gdzie dwa dni ubiegłe nadarem nie świeżego śladu szu­
kałem , natknąłem się dziś po ubiciu pierwszego nosorożca n a świeży trop drugiej sztuki.
Zostawiwszy jednego z ludzi przy ubitym, puściłem się za drugim , samowtór z O sm a­
nem. Po trzech godzinach kręcenia się w ciemnej dżungli, zeszliśmy zwierza n a miejscu
otwartem, śpiącego pod drzewem o spuszczonych do ziemi konarach, ja k pod parasolem.
T y m razem nosorożec pierwszy nas usłyszał, zerwał się, prychnął, i jak b y nie zdecy­
dowany, w którą stronę uderzyć, począł dosyć wolno wyłazić ze swej kryjówki. Strze­
liłem szybko z obu luf o kroków 30. Zwierz po strzale skręcił się w kółko, zawahał,
szukał nas wzrokiem, lecz w ukryciu krzewu ujrzeć nie zdołał, i ciężko sapiąc, wypadł
n a otwarte miejsce n a połeć ode mnie. M iałem czas nabić i strzeliłem jeszcze trzy razy
do boku, nim zwierz ru n ął m artw y z czterema kulam i w sobie, z których dwie śm ier­
telne z obu stron w komorze, je d n a w zadzie i jed n a nizko w łopatce. M imo siły po­
cisku, k u la nie jest w stanie przebić nawskroś olbrzymiego cielska i zostaje zwykle na
drugiej stronie pod skórą. U b ita sztuka była samcem kolosalnych rozmiarów, z rogiem
czterdzieści cm. długości. Ludzie pow iadają, że dawno już tak ogromnej sztuki nie
widzieli.
Patrząc n a leżącego potwora, o łbie m onstrualnym i nieforem nych kształtach,
trudno uwierzyć, że przed wielu tysiącami lat olbrzymy te zamieszkiwały E uropę od
U ra lu do Francyi, ja k o tern świadczą m nogie szczątki kości i całkowite szkielety,
odnajdow ane w najnowszych czasach tu i owdzie w rzekach Sybiru i północnej
części Europy.
Nosorożec przedpotopowy (Rhinoceros tichorhinus) był zwierzęciem pospolitem
w dzielnicach dawnej Polski, a odnalezione w Galicyi i doskonale zakonserwowane
czaszki tego grnboskórca, znajdujące się w M uzeum im ienia hr. Dziednszyckiego we

103
L w ow ie, są niezbitym dow odem , że niegdyś zwierz ten zam ieszkiwał nasze puszcze
i bory ').
J a k wyżej w spom niałem , nosorożca S o m alilan d u uznali naturaliści angielscy za
varietas odm ienną od zwykłego Rhinoceros bicornis, znajdującego się w Afryce środko­
wej. N azyw ają go »blaek R h in o «, czyli nosorożec czarny, z pow odu ciemniejszej jak o b y
barw y skóry. B rehm w swem dziele pom nikow em » 0 życiu zw ierząt« nie odróżnia j e ­
d n ak odm iennego rodzaju som alijskiego nosorożca, może dlatego, że był m u jeszcze
nieznany. Pisze też m iędzy innem i, że nosorożce, ja k i słonie, bez wody obejść się nie
m ogą i że n ig d y się nie znajdują w większem oddaleniu od rzek, stawków i m oczarów 2).
Pozw alam sobie zdaniu tem u przeciwstawić fakt, w łasnem doświadczeniem stwierdzony,
że nosorożce pogranicza H a u d u som alijskiego, zam ieszkują okolice absolutnie bezwodne,
od wodopojów ' tak znacznie oddalone, że ich odwiedzać nie m ogą, że zresztą śledząc
dniam i całym i za nosorożcami, m iałem sposobność przekonać się, iż zwierz ten w p e­
wnych porach roku z dżungli bezwodnej absolutnie nie wychodzi i zaspokaja p rag n ien ie
przeżuw aniem roślin z rodzaju kaktusów , zaw ierających w sobie pew ną dozę wilgoci.
W ypytyw ałem się nieraz krajowców o sposób życia nosorożców i znalazłem w ich
opow iadaniu stw ierdzenie m ego m niem ania, że gruboskórce S o m alilan d u odznaczają się,
ja k zresztą cala fauna tego kraju, niew ytłóm aczoną, dziwną odpornością n a b rak n a ­
poju, i zbijają zdanie utarte w historyi n aturalnej, że pachyderm y bez wody obejść się
nie mogą.
Ju ż starożytni znali nosorożca, lecz nie m ając o nim jasnego pojęcia, uważali
go za ja k ą ś bestyę apokaliptyczną, o której od P liniusza do M ark a Polo nie um iano
trafnie zdać sobie sprawy. Do dziś dnia jeszcze jest to zwierz pod w zględem swych
zwyczajów, rozm nażania się i sposobu życia wyczerpująco n ie zbadany i stanow i dla
uczonych specyalistów od daw ien daw na przedm iot niezwykłej ciekawości i study ów.
T e m więcej dbam o m oje m ałe nosorożątko, które prag n ąłb y m żywe dowieźć do Europy.
Powróciłem wcześnie do obozu z pysznem trofeum z dwóch nosorożców i byłem
przyw itany radosnym i okrzykam i poczciwych Somalisów. W podobnej chwili zapom ina
się szybko o jałow ych dniach poprzednich, o dolegliw ościach n u d n y ch nocy w zeribach
spędzonych; chw ila powodzenia wystarcza, by zatrzeć w rażenie długich zawodów i tru ­
dów, w sercu m yśliw skiem nie pozostaje żaden niesm ak, żadna n u ta fałszywa; góruje
jen o w niem w danej chwili uczucie szczerego zadow olenia z zaspokojenia szlachetnej

’) W M uzeum im ienia D zieduszyckich we Lw ow ie znajdują się dwie czaszki nosorożca


tw ardonosow ego (Rh. tichorhinus, Cuv.), doskonale zachowane, z k tórych jed n a była znaleziona w S a­
nie pod w sią W alaw ą, dru g a dar b. nam iestnika Galicyi, A genora hr. G ołuchow skiego, w p o toku
pod Kałuszem . Prócz tego są w pom ienionem M uzeum części czaszki i w ogóle szkieletu tego d a­
wnego m ieszkańca naszego kraju, znalezione w Sanie pod Radym nem , Sieniaw ą, z R udek, z nad
H orynia, z Bukaczowiec i K ornalow ic, w dolinie D niestru, z rzeczki Czerchawki, z H ałajkow iec i t. d.
l ) B rehm ’s »Tliierleben« t. I I I str.. 521.
N O S O R O Ż E C ( R H IN O C E R O S B IC O R N I S .)
nam iętności. W tein leży cały nrok właśnie polowania; wieki mijały, zm ieniały się po­
kolenia i obyczaje, a ludzie zawsze polowali, stawiając łowiectwo n a czele najprzedniej­
szych rycerskich rozrywek od zamierzchłej epoki pogańskiej D yany do nowszych czasów,
w których oddali je nasi przodkowie pod opiekę świętego Patrona.
Som alisi wykroili ogrom ne porcye m ięsa z ubitych nosorożców i zapowiadają na
wieczór bankiet, który trwać m a noc całą. Mięso to, prócz tego, że jest żylaste i twarde,
nie wydaje się wstrętnem i pewnie nie jest gorsze np. od wielbłądziego, tak wysoko
w k raju tutejszym cenionego. Ledwo słonce zaszło, gw ar powstał w obozie, na lozpa-
lonych ogniskach smażą się nosorożcowe befsztyki, głośno i wesoło w grom adce mych
ludzi, których usposobienie zawsze jest w związku z powodzeniem wyprawy i rośnie
w stosunku do pom yślnego rezultatu.

io-oo lutego.
O o

Z dnia dzisiejszego m am do zanotowania noc bezowocnie, ja k zwykle, spędzoną


w zeribie, i niem iłe spostrzeżenie, zrobione przez mych ludzi, że wody w dołkach nie
przybywa; wyczerpaliśmy jej zapas, a w wykopanych świeżo jam kach nabiegło pizez
noc tylko tyle, ile stricte n a potrzeby mych ludzi jest nieodzownem. K ucyka m usiałem
odesłać, bo dla niego wody zabrakło, a wielbłądy nie piły od H odaju. S h ik an , wysłani
n a zwiady do dżungli, powrócili, nie spotkawszy świeżych tropów; raportują, ze około
ścierwa ubitego wczoraj nosorożca siady lam partów z ubiegłej nocy widoczne. Poleciłem
zaraz d rugą zeribę w tern miejscu zbudować.
W braku grubszej zwierzyny, wybrałem się
ze śrutów ką n a dik - diki. Roi się dżungla od
tych karlików antylopiego ro d u , m niejszych od
zająca, o ślicznych kształtach sarenki w m inia­
turze. U biłem sztuk cztery i zauważyłem, że są
odm iennego g atu n k u od zabitych poprzednio
w północnej części kraju; odznaczają się czubem
gęstej sierści, między rożkam i wyrastającej, i śm ie­
sznie wydłużoną wierzchnią w argą, która ja k
u tapira na dolną szczękę zachodzi. W języku
krajowców zwie się ta odm iana »gussnli« i co
krok się je w dżungli spotyka, zazwyczaj param i,
czasem trzy, najwyżej cztery razem. Przelękłe
w ydają jak b y świst donośny, którym nieraz g ru b ­
szą zwierzynę alarm ują.
D ik -d ik

14

nśl
1
tSj
'

WBKmmSmm/mmgrn
Gussuli zamieszkują południową część Ogadenu, ku północy i w H audzie ich
niem a; zastępują je tam również karłowate antylopki, zwane po som alijsku »guju«
i »golas« (Mado qua Philipps ii i M . Swaynei), które łącznie z gussuli zwą się po k ra ­
jowemu sakkaro łub dik-dik. W Brehmie nie zdołałem odszukać opisu i łacińskiej nazwy
gussuli, które dopiero przed kilku laty sklasyfikowali naturaliści angielscy pod nazwą
Mado qua Guentherii.
Brak wody zmusza nas do odwrotu. Ludzie po jednej szklance brzydkiego płynu,
który tu zwą wodą, dostali; do gotowania i herbaty dla m nie nie starczyło.
Z codziennej mojej porcyi dwóch butelek A pollinaris’a m usiałem dziś jed n ą Fe-
rekowi odstąpić. Jakichś strasznie mizernych dwóch Ogadeńców przywlokło się z wie­
czora hen aż z nad W ebi Shebeli; trudnią się zbieraniem gumy, szukają wody i idą
do Farfanier, o ośm godzin marszu odległego, jedynie by pragnienie zaspokoić. Od
48-u godzin nie pili i łapczywie spożyli kubek czarnego płynu, który im nasi ludzie
odstąpili. M ity kraj 11a stałe mieszkanie, gdzie za haustem wody czterdzieści ośm godzin
iść potrzeba i uważać się za szczęśliwego, jeśli się jej wogóle dostanie.

11-00
o
lutego.

H rabia Coudenhove, po 17-u nocach bezskutecznie w zeribaeh spędzonych ośm-


nastej ubił cztery lwy, a strzelał do sześciu. Działo się to w Som alilandzie dwa lata
temu, a opis tej noc}'' pamiętnej należy do najładniejszych kartek interesujących wspo­
m nień myśliwskich z Som alilandu hr. Hoyos’a. Miałem nadzieję, że może i m nie 110c
ośmnasta szczęście przyniesie. Niestety! powiększyła tylko liczbę nieudanych poprze­
dnich zasadzek.
Obrałem zeribę przy ścierwie nosorożca, zostawiwszy Fereka przy ośle nad je ­
ziorkiem. L am part przyszedł wcześnie i ścierwo pożerać zaczął, tak się jed n ak za ciel­
skiem nosorożca ustawił, że go wcale zoczyć nie zdołałem. N ajadłszy się, znikł w końcu,
nie dawszy sposobności do strzału. Po północy doleciał mię huk dwóch strzałów F e ­
reka — byłem pewny zrazu, że do lwa strzelał. Niepokoił m nie też ciągle nosorożec,
który żerując snuł się po dżungli. Z trzaskiem łam ał gałęzie, chrupał korzenie, sapał
i fukał, i tak blizko podszedł do zeriby, iż się zdawało, że się otrze o nią. Zoczyć go
jednak nie mogłem w cieniu nocy i zwartym gąszczu.
W obozie zastałem o świcie uszczęśliwionego Fereka nad ubitym lam partem ;
z emocyi z obu luf naraz wypalił i zabił zwierza na miejscu.
W róciłem jeszcze z Osmanem na ślad nosorożca, słyszanego w nocy z zeriby,
i tropiliśm y go do południa, lecz tak kręcił się w gąszczu po skalistym terenie, że
dałem w końcu za wygraną i pośpieszyłem z powrotem do obozu, gdzie tabor spako­
wany i ludzie spragnieni, bez kropli wody od wczoraj, oczekiwali z niecierpliwością
odwrotu do Hodaju.

106

N A JM N IE JS Z A Z ANTYLOP.
M M M M M
> « u U U ■»’-?*-

Do głównej kwatery przyciągnąłem przed wieczorem i zastałem w niej już G ru­


dzińskiego, który dniem pierwej był ze swej tygodniowej wycieczki powrócił.
W spom niałem raz wyżej, że praktycznem jest w celach łowieckich się rozłączyć,
lecz jakże radosnem jest spotkać się nanowo! J a k mile upływ ają godziny n a wspólnej
gawędzie, przy w ym ianie doznanych wrażeń i opowiadaniu przebytych przygód! A było
ich sporo, i każdy z nas m iał dosyć do opowiadania.
G rudziński przyniósł pyszne trofea z dwóch nosorożców; ubił nadto dwie hyeny
i kilk a dik-dików. Zamoyski położył prócz nosorożca, o którym wyżej wspomniałem,
dwa lam party: jednego przy żywej przynęcie, drugiego przy ścierwie swego nosorożca.
Z tym ostatnim emocyonujące m iał spotkanie, które się dram atycznie odbyło
i omal tragicznie nie skończyło.
Zeszedł zwierza wieczorem przy mięsie nosorożca, obok którego m iał noc na
zasadzce przepędzić. Słońce jeszcze nie było zaszło, gdy się zbliżał do padliny i zdaleka
zauważył, że coś jest przy niej, bo się cały szkielet od gwałtownego szarpania poruszał.
L am part tak się był zażarł, że wlazł fały do brzucha ogrom nego cielska i nie zauważył
zbliżających się ludzi. W ierzch jego krzyża wystawał tylko ponad żebram i kościotrupa,
i do niego Zamoyski wycelował i wystrzelił. Zwierz trafiony um knął, rycząc, do gąszczu.
Puścili się za nim przez krzewy i zarośla, a shikari Said, chcąc postrzałka wypatrzyć,
wyprzedzał innych o kilk a kroków. W tem rozległ się ryk, i nim Zamoyski ze strzelbą
zdołał się przedrzeć, lam part skoczył n a S aida i jed n ą łapą za głowę, drugą za ram ię
się uczepiwszy, darł i kaleczył go niemiłosiernie. Dzielny Somalis, stojąc, bronił się,
ja k mógł, kolbą grubego kalibru, którem u pozostaną na wieczną pam iątkę znaki ostrych
pazurów lam parta na rękojeści. Tym czasem dopadł E l m i i kijem począł okładać lam ­
parta, który niby na drzewie, siedział na człowieku. Zamoyski, obok stojący, nie m ógł
z broni zrobić użytku, w obawie, by człowieka nie zabić. Po k ilku sekundach lam part
puścił S aida i n a bok odskoczył. Wówczas Zamoyski rnlow ał go w ogniu o trzy kroki
od siebie. R any biednego Saida okazały się dosyć głębokiem i, lecz nie niebezpiecznemi.
Zdołał o swych siłach wrócić do obozu, gdzie go opatrzono i rany obandażowano.
Dziś zdrów, rękę tylko nosi dotychczas n a tem blaku.
Pięć nosorożców i trzy lam party prócz drobniejszej zwierzyny powiększyły zatem
nasz rozkład w ubiegłym tygodniu. Lwy tylko wym ykają się nieustannie i nie sposób
ich dostać. Zamoyski dw ukrotnie śledził za świeżymi tropami, raz dwóch sztuk, raz aż
czterech razem idących. Za drugim razem zawiodły ich ślady tego lwiego stadka w oko­
licę otwartą; zdawało się, że lada chwila n a zwierza się natkną. A likhar naw et pytał
się żartobliwie Zamoyskiego, czy ładunków m a dosyć z sobą n a tak liczną gromadę.
M ożna sobie wystawić emocye mego towarzysza!... Po chwili, niestety, tropy się zawró­
ciły i weszły do dżungli tak gęstej, że o parę kroków nic widać nie było. Jed en lew
jak o b y pom knął w gąszczu, widziany przez ludzi, lecz w skutek zarośli o osaczeniu nie
m ogło być mowy, i m usiano odstąpić od dalszego śledzenia. N ie lepiej się m ym to-
warzyszom wiodło w nocnych zasadzkach. O d dwóch tygodni żaden z nas jednej nocy
nie opuścił, lecz lwa ani razu nie widziano. Victoria po stronie lwów, i tem bardziej
stanowcze ich zwycięstwo, że pojutrze m am y H o d a ju opuścić.
Zdecydow aliśm y się ponow nie rozłączyć, i stanęło n a tem, że G rudziński ze
swymi ludźm i w kilkanaście w ielbłądów obierze k ieru n ek drogi zachodni, w raca do
okolic K u rati i stam tąd ciągnie przez H a n d do Tojo, ja zaś z Zam oyskim idziem y
prosto n a północ do miejscowości, zwanej D um bureli, stam tąd przez H a u d do Tojo,
i rendezvous za dni dw anaście w G ellalo n a północnym k rań cu H audu.
Tojo, nazyw a się rozległa rów nina w rodzaju Zeili, k tórą m inęliśm y w począt­
kach naszej wyprawy, drugiego dnia od H ergeizy, ja k b y step ogrom ny, podobny do
am erykańskiej Saw anny.
W G ellalo m am y się również spotkać z A chm ed D żam ą w powrotnej jego d ro ­
dze z Berbery.

12-go lutego.

K w estya wody wobec naszej m arszruty staje się niezm iernie w ażną, gdyż od
H o d aju do k rań ca H au d u , t. j. o dni 4 od Berbery, k ro p la jej się nie znajdzie. Cały
zapas n a dni 10 m usim y stąd zabierać; szczęściem, w w ykopanych dołkach nabiega
jej tyle, ile 11a nasze potrzeby będzie nieodzownem . W ielbłądy przez cały czas nie będą
pojone, kucyki zaś dostaną pić co d ru g i dzień.
Zam oyski przed południem w ybrał się za świeżym tropem nosorożca, o którego
zjaw ieniu się opodal obozu ran k iem doniesiono. J a zostałem w obozie zajęty sortow a­
niem rzeczy, układ an iem prowizyi i przygotow aniam i do jutrzejszego wymarszu. Słońce
zachodziło, gdy usłyszeliśm y zdaleka dolatujący chorał Sornalisów, zwiastujący ubicie
najgrubszego zwierza.
Zam oyski doszedł nosorożca, odpoczywającego w cieniu drzewa m lecznego, po
trzygodzinnym m arszu i ubił go n a m iejscu dwom a strzałam i w komorę.

14-go lutego.

W czoraj przed świtem pożegnaliśm y G rudzińskiego, który w 8 wielbłądów po­


ciągnął w stronę K urati, a ja z Zam oyskim podążyliśm y wprost n a północ do D u m ­
bureli, miejscowości, leżącej w sam em centrum H au d u . Część taboru pozostała w H o ­
daju, skąd m ają w m iarę potrzeby zapas wody dowozić.
Po całodziennym m arszu forsownym, wśród którego zboczyłem z drogi z m ym
towarzyszem, by ubitego przezeń wczoraj nosorożca obejrzeć i odfotografować, noc nas
zaskoczyła w dżungli, i obóz rozbito o zm roku w okolicy otwartej, rzadko akacyam i
2i Z E R E M
ZA ZEREM.

2 ■
::: :T* ^jW y - f

i krzewam i mimozy zarosłej. Ponieważ spotkaliśm y po drodze świeże ślady lwów, A likhar
um yślił n a wszelki wypadek osła przywiązać na przynętę pod sam ą zagrodą obozu,
o kroków kilkanaście od namiotów.
N oc ubiegła i ranek dzisiejszy upam iętniły się głębokiem wrażeniem we wspo­
m nieniach naszej wyprawy. Barwnie opisać to, co się zdarzyło, przechodzi zdolność mego
pióra, a zatem notuję po prostu wypadki, ja k po sobie następowały.
S paliśm y smacznie pod jednym namiotem, radzi użyć wygodnego noclegu po
wielu nocach w zeribach spędzonych, i zapom nieliśm y zupełnie o biednym osiołku,
przywiązanym pod zagrodą obozu i skazanym n a sm utną rolę przynęty. Około 4-tej
zbudził m ię nagle szalony popłoch wśród taboru — wielbłądy, rycząc, zerwały się do
ucieczki i szarpały swe pęta, kucyki rżały i darły ziemię kopytami, ludzie pozrywali
się i ja k duchy przem ykali między ogniskam i, a nad wszystkiem górował straszny,
przeciągły ryk króla pustyni, który tuż zpod samej zagrody dolatywał.
Ledwo się ze snu ocknąłem, wpadł A likhar, wołając:
— W stawaj, panie, dwa lwy siedzą n a ośle!
Z łapałem strzelbę najbliżej pod ręk ą będącą, w cisnąłem w lufy pociem ku o d n a­
lezione naboje i w lekkiem n ad er ubraniu, prow adzony za rękę przez A likhara, po
om acku podsunąłem się do zagrody.
Zeriby en regle nie było, tylko k ilk a gałęzi kolczastych, n a krzyż położonych
i okrytych ze strony wewnętrznej m atą wielbłądzią. Po za tern o pół k ro k u leżał osieł
w ostatnich podrygach, waląc kopytam i w gałęzie, po za którem i przysiadłem . N a n im
siedziały dwa lwy, jed en przy karku, d ru g i u boku ofiary. T a k było je d n a k ciem no
i gałęzie ta k w idok zasłaniały, że nic dojrzeć nie m ogłem ; słyszałem tylko przed sobą
m ru k zwierza, przechodzący eo m om ent w k ró tk i ry k uryw any i szam otanie się dogo­
ryw ającego osła w pazurach swych zabójców. Zam oyski podsunął się razem ze m n ą
i starał się w ypatrzyć dla m nie m om ent dogodny do strzału, lecz obaj n ie zdołaliśm y
rozróżnić kształtów zwierza n a tle czarno w yglądającej ziem i i ciemnej za niem i dżungli.
R az tylko zoczyłem łeb lwa, ja k w prost k u n am spojrzał, trw ało to je d n a k sekundę,
łeb znikł, i znowu nic odróżnić nie m ogłem .
L udzie tym czasem koło nas biegali, szeptali, w ielbłądy wciąż się niepokoiły, cały
obóz był n a nogach, i rozpalone ogniska aż k u nam czerwone swe św iatła rzucały.
Zdum iew ającą jest zuchwałość lwów, które wsrod obozu i ru c h u ludzkiego nie sobie
z tego nie robiły i od ofiary nie ustępowały. Po chwili m usiało im się coś wydać po-
dejrzanem , bo ryknąw szy głośniej, odskoczyły od osła i galopem u m k n ęły do gąszczu.
W róciliśm y do namiotów. O sm anow i poleciłem rozrzucić nieco gałęzie i powiększyć
lukę do strzału, i począłem naradzać się z Zam oyskim i A likharem , co dalej począć.
N ie m in ął kw adrans, gdy przybiegł jed en z sh ik ari eh, około zagrody n a straży
zostawionych, z w iadom ością, że lew znów przy ośle.
T y m razem staran n ie nabiłem swój gru b y k alib er i podsunąłem się do zagrody.
O sm an ściśle w ykonał mój rozkaz rozrzucenia gałęzi, i rzeczywiście zaledw ie k ilk a d ro ­
bnych patyków oddzielało m nie od lwa. Zoczyłem go ty m razem natychm iast, czarna
sylw etka zwierza, w yglądającego olbrzym io w cieniu nocy, rysow ała się w yraźnie n a
jaśniejszem w tein m iejscu tle horyzontu. S tał k u m nie n a sztych o dwa k io k i i p a ­
trzał wprost m iędzy gałązki, w które lufę .skierowałem. S trzeliłem nieco za szybko,
w chwili strzału m iałem wrażenie, iż zdołowałem. Lew skręcił się n a bok i galopem
um knął. Po chwili słychać było, ja k przystanął i w m iejscu począł wzdychać i jęczeć.
»Lew zab ity !« — k rzyknął chorem oboz cały, i S om alisi z A lik h a re m n a czele,
poczęli m nie swym zwyczajem klepać po ram ien iu i za rękę sciskac, w inszując trofeum ,
zdobytego w tak niezw ykłych w arunkach.
O spaniu tej nocy n atu ra ln ie ju ż m owy n ie było; z niecierpliw ością wyczekiwałem
brzasku. Ledwo się rozwidniło, w ybiegliśm y z zeriby, by zobaczyć, co się stało ze lwem.
Niestety, nie było go w tern miejscu, gdzie w edług głosu legnąć był pow inien. Przy
tropie widać było ślad farby, wskazujący, że k u ła nie chybiła celu, co znów dodało
otuchy, że zdobycz n ie ujdzie.
D obi a wszy sześciu lu d z i, uzbrojonych w karabiny i dzidy, w towarzystwie Ali-
k h ara i zwykłej świty shikarich, puściliśm y się obaj za postrzałkiem.
M yśliwy jedynie pojmie uczucie, jak ie się ma, idąc za farbą za lwem postrze­
lonym , jak ie chwile wzruszenia się przechodzi, brodząc w wysokiej trawie, lub wśród
ciem nych gąszczy, z nerw am i naprężonymi, ja k struny, z palcem n a cynglu, oczekując
co chwila ataku ranionego zwierza.
F arb a miejscami była obfitą; gdzie niegdzie postrzałek zalegał; po chwili wido-
cznem się stało, że zwierz ran n y nizko w łopatkę, lub w nogę, bo łapą jed n ą wlókł
po ziemi. T rop drugiej sztuki, zapewne lwicy, bo mniejszej, biegł równolegle ze śladem
postrzałka. Po kilkuset krokach doszliśmy do miejsca, skąd lew widocznie dopiero co
pom knął przed nam i, bo farba była świeżutka jeszcze i wilgotna, w ziemię nie wsiąkła;
ślad drugiej sztuki odbiegł i znikł w gąszczu.
T e ren był wciąż otwarty, równy, wysoką traw ą i gdzie niegdzie krzewem m i­
mozy porosły. W tem jednem u z Somalisów zdało się, że zoczył lwa, pomykającego
przed nam i; puścił się naprzód, kilku innych za nim pobiegło, potem A likhar i my
dwaj.- Lecz ludzie nic ujrzeć nie zdołali, przystanęli, i tropiciele poczęli odszukiwać ślad
zwierza, zgubiony tymczasem w zaroślach.
W ysunąłem się naprzód i stanąłem pierwszy z Osmanem, szukającym tropu,
i oczy sobie ręką zakrywając, począłem obserwować jednego z konnych Somalisów,
który przed nam i na równinie harcował. Byłem pewny, że lew, którego jeden z ludzi
jakoby widział przed chwilą pomykającego, znaj­
dował się daleko przed nam i; lewą ręką trzym a­
łem za lufę m ały ekspres H ollanda na ram ieniu.
Za m ną tuż obok stał A lik h ar, dalej
Zamoyski i reszta ludzi. W tem z pod
krzaku o pięć kroków przede mną, z pie­
kielnym rykiem wypadł lew, ja k
piorun, i uderzył wprost na mnie.
Rzuciłem się w b o k , zerwałem
strzelbę... Lew był prawie
już n a mnie, gdy dzielny
A likhar w tejże chwili,
ja k lew odważny, z wyprę­
żoną dzidą, tarczą się za­
słaniając, z krzykiem rzu­
cił się naprzeciw szarżu­
jącej bestyi. Lew skręcił
się ode m nie i jed nym su­
sem skoczył na Alikhara.

T~V^ '
Wszczął się pojedynek, najstraszniejszy, jak i wystawić sobie można, między dziel­
nym człowiekiem a śmiałem zwierzęciem. Alikhar, tarczą się od łba i kłow zasłaniając,
dzidą się bronił i wpakował jej ostrze wpoprzek paszczy zwierza. Zdołałem uchwycić
moment do strzału, gdy lew siedział na Alikharze, i strzeliłem z boku, nieco z tyłu; nie
mogłem mierzyć w łeb ani w komorę, bo od człowieka było za blizko, i aż m nie dreszcz
'" Ś

i przechodzi na myśl, ja k m oja kula niedaleko od ciała człowieka przelecieć musiała.


Po moim strzale lew odskoczył od A likhara i zwrócił się na Zamoyskiego; przy­
witany w pierś kulą z io-go kalibru, zachwiał się, odskoczył parę kroków, uderzył łbem
o kopiec termitów i zwinięty w kłębek, legł martwy o 10 kroków przed naszemi nogami.
To, co długo opisałem, trwało kilka sekund. R y k lwa, krzyk ludzi, chrzęst zę­
II bów zwierza na ostrzu dzidy w strasznym pojedynku z mężnym Somalisem, wreszcie
: świst kul z karabinów naszej eskorty, które więcej naszem u życiu, niż lwu zagrażały, -
wszystko razem złożyło się na obraz tak strasznie dramatyczny, tak przejmujący do
szpiku kości najzimniejszego człowieka, że jego grozy nie pojmie ten, kto sam w po-
dobnem nie był położeniu; należy ją odczuć, by zrozumieć.
Lecz po sekundzie grozy jakaż radość ogarnia serce myśliwskie na widok kró­
lewskiego zwierza, rozciągniętego przed stopami myśliwych!
Najdziwniejszym z całego zdarzenia, iście nie do uwierzenia jest fakt, że A likhar
w spotkaniu ze lwem, który siedział na nim form alnie parę sekund, ani rany, ani dra­
: śnięcia nawet nie otrzymał. N a jego szczęście, lew m iał jed n ą łapę zdruzgotaną mym
53 nocnym strzałem, i tern samem ubezwładnioną; drugą wpił w płócienne odzienie, któ-
rem się Som alisi wpół ciała owijają, i poszarpał m u je w drobne szmatki, lecz ciała
nie naruszył; od kłów i paszczy zasłonić się zdołał tarczą ze skóry nosorożcowej i obro­
• • I

nił dzidą, którą lew pogryzł i pogiął w swej szczęce potężnej. Darował mi A likhar tę
dzidę i zachowam ją sobie na wieczną pam iątkę odwagi Som alisa i szczęśliwego dla
m nie ratunku z krytycznej sytuacyi.
— »Mój dzień jeszcze nie nadszedł« — rzekł z uśmiechem A likhar, ślepo
wfatum wierzący, gdy rozmawialiśmy z nim o całem zdarzeniu, nas zaś widocznie
święty Patron myśliwych szczególnej opiece Opatrzności w owej chwili polecił.
Pierwszą m ą kulę nocną m iał lew niżej łopatki, w nodze zupełnie strzaskanej;
drugą, z ekspresa strzeloną, gdy był na Alikharze, w boku; trzecią, Zamoyskiego, która
go ostatecznie powaliła, w piersi; m oją zaś, czwartą i ostatnią, już do leżącego strze­
loną, w komorze. Był to samiec wyrosły, nieco mniejszy od mego pierwszego.
Słońce jeszcze nizko stało, gdy ze lwią skórą powróciliśmy do obozu, od któ­
rego nie więcej niż o tysiąc kroków całe zdarzenie się rozegrało.
Zamoyski pociągnął w południe do Dum bureli, ja zaś pozostałem w miejscu,
gdzie obóz był rozbity, ażeby przy zagryzionym ośle nocnej spróbować zasadzki. Może
drugi lew zechce przyjść do smacznego kąska — lecz nadzieja mała, by po licznych
strzałach i stracie m ałżonka lwica zbliżyć się odważyła.

112
75 -go lutego.

W nocy nic się przy padle nie zjawiło i opuściwszy o świcie pam iętną dla
m nie miejscowość wczorajszego spotkania, podążyłem w ślad za karawaną.
Po k ilk u godzinach marszu, ścieżka wyprowadziła m ię z dżungli n a otwartą
rów ninę, w rodzaju miejscowości stepowej, gdzie w przeszłym m iesiącu polowaliśmy na
antylopy. Gdzie niegdzie widać pojedyncze wysokie drzewa akacyi i mnóstwo olbrzy­
m ich kopców termitów, o fantastycznej budowie i kształtach. Miejscowość ta, w środku
H a u d u położona, okolona pierścieniem ciemnej dżungli, zwie się D um bureli i jest
ulubionem m ieszkaniem m nogich stad antylop.
Dochodząc do obozu, rozbitego n a kraju stepu w grupie drzew roślejszych, zo­
czyłem zdaleka liczne stado aułów i równocześnie doleciał m nie h u k strzałów Zamoy­
skiego, zwiastujący, że pogrom antylop znowu się rozpoczął.
Próbowałem podejść parę stad aułów i strzelałem kilkakrotnie, lecz dziwnie
były ostrożne, n a możliwy dystans zbliżyć się ku sobie nie pozwoliły, i nic nie zabiłem.
N a południe powrócił Zamoyski z trzem a oryksam i i tylnż aulam i, z wieczor­
nego zaś podchodu przyniósł znów dwa oryksy i trzy aule, iście świetny rozkład je ­
dnego dnia, z 5 oryksów i 6 anlów złożony. T rzy oryksy ubił udatnym trypletem ;
postrzelił nadto kilk a sztuk i opowiada, że zwierzyny moc widział.
Lecz nie koniec n a tern szczęścia Zamoyskiego!
Po pam iętnej nocy onegdajszej, nie spodziewałem się, że już nazajutrz będę
m ógł opisać wieczór, którem u zawdzięczamy najw spanialszą sztukę w ogólnym rezulta­
cie całej wyprawy.
Zamoyski, zmęczony całodziennem łażeniem za antylopam i, legł wcześnie spać,
ja zaś zam knąłem się szczelnie w mym namiocie dla zm iany płyt w aparacie fotogra­
ficznym. Skończyłem właśnie tę czynność, była godzina 9-ta, i m iałem się do łóżka
położyć, gdy usłyszałem znajomy m i już popłoch między wielbłądam i, które się ze­
rwały i do kupy cisnąć poczęły.
Jednocześnie dobiegł m nie głos A likhara, rozpinającego gwałtownie mój namiot,
zasznurowany w celu »cam ery obscury:«
— Come quick, sir, lion there! — wołał.
— Libah, libahł — szeptali Somalisi, i usłyszałem wyraźnie m ruk lwa tuż pod
zagrodą obozu.
Należy dodać, że za gałęziam i zagrody leżało rzucone um yślnie mięso z ubitej
antylopy, przywiązane powrozem do kołka.
Schwyciwszy po omacku strzelbę i ładunki, wypadłem z nam iotu, lecz Zamoy­
ski już był m nie uprzedził i siedział przy luce, zrobionej dla strzału między gałęziami.
Zoczyłem jeszcze lwa, ja k darł mięso i usiłował je od kołka oderwać, i zam ieniłem
parę słów z Zamoyskim, który się zmierzył, długo celował i strzelił. Lew padł, ja k pio­
runem rażony, nie wydawszy głosu. Przyniesiono światło, i przy blasku pochodni ujrze­
liśm y najpyszniejszy widok, o jak im myśliwy marzyć może.
O dwa kroki od zagrody leżał lew, zwrócony ku nam łbem majestatycznym,
okolonym gęstą czarną grzywą, do łopatki dochodzącą; ślepiam i jeszcze łypał i głowę
podnieść usiłował, nim Zamoyski drugą kulą go dobił.
N ie widziałem dotychczas tak pięknego okazu i sądzę, że podobnie dużych
niewiele w Som alilandzie spotkać można. Był to istny patryarcha lwiego rodu, o czem
prócz rozmiarów łba i ciała, świadczyły pożółkłe i starte kły olbrzymie, z których je ­
den w połowie był ułam any. Mierzył 10 stóp 4 cale.

Jed n o d n io w y ro zk ład Z am oyskiego.


C Z A R N O G R ŻYWY.
____________________ _
D rugi wypadek podejścia lwa do samego obozu świadczy o niesłychanem zu­
chwalstwie i śm iałości zwierza, który z dzid som alijskich niewiele sobie robi, a o istnie­
n iu palnej broni widocznie nie m a jeszcze pojęcia. Miejsce, w którem go Zamoyski
strzelił, było oddalone o 12 kroków od namiotów, będąc zatem tak blizko, m usiał lew
nietylko słyszeć ludzi, ale także ich widzieć; przyzwyczajony jed n ak do krajowych k a ­
rawan, z których m u już nieraz w ielbłąda lub konia bezkarnie porwać się udało, nie
przypuszcza niebezpieczeństwa i nietylko, że obozu nie unika, ale nawet go szuka.
O pow iadają, że lwy nieraz trop w trop śledzą za chodem karaw any i czekają tylko
nocy, by n a obóz napaść i porwać ofiarę, a man-eater’y m ają nieraz ludzi ze środka
taboru wyciągać i unosić.
Dwa razy m nie jeszcze budzono w ciągu nocy, że drugi lew przy mięsie; po­
kazało się jed n ak , że alarm był fałszywy, szakale tylko do ścierwa się podkradały.
I tak wzięliśmy krwawy odwet na lwach H au d u za liczne noce bezsenne,
w F arfan ier i H o d aju bezskutecznie n a zasadzkach spędzone.
Zabicie czarnogrzywego lwa w H audzie należy do wyjątków, gdyż, ja k już
w spom niałem , lwy tych okolic odznaczają się ujem nie brakiem grzywy. Krajowcy
tw ierdzą, że przyczyną jest b rak wody n a H andzie; nie sądzę jed n ak , by to było słusznem ,
i m niem am , że wzrost grzywy lub jej b rak jest raczej cechą indyw idualną danego
okazu, zależącą po części od wieku, a przedew szystkiem od okolicy, k lim atu i rodzaju
dżungli. W górach A fryki północnej, rów nie ja k w dziewiczych lasach regionów środ­
kowych i n a stepach południow ego C aplandu, lwy zwykle uposażone są grzyw ą, w So-
m alilandzie zaś, a specyalnie w H audzie, grzyw a należy do rzadkości, i choć wyrasta,
.w ydzierają ją ostre kolce zw artego gąszczu, którym ten kraj jest porosły.
Pyszna to ozdoba dla królew skiego zwierza, nadająca m u przed innem i cechę
m ajestatycznego wyglądu.

1 8 - o0 0 hiteoero.

T rzy dni spędziliśm y w D um bureli. N azw a ta oznacza, ja k wyżej w spom niałem ,


miejscowość stepow ą, położoną w sam em centrum H a u d u , tej S ah ary S om alilandu,
w której n a dziesiątki m il wokoło kropli wody nie dostanie. Ś m iem twierdzić, że od
F arfan ier do D um bureli jesteśm y pierwszym i E uropejczykam i, którzy dla m yśliw skich
celów w tych stronach dłużej zatrzym ać się odważyli. B rak wody odstraszał od tych
stref niegościnnych. Jed y n ie praktycznie obm yślanej dostawie wody z H o d aju zawdzię­
czamy, że m ożem y dłużej tu pozostać.
B rak wody je d n a k nie przestaw ał wciąż i nam dokuczać, a choć osobiście dzięki
A pollinaris’owi nie m ogliśm y się n a prag n ien ie uskarżać, cierpieli od jej niedostatku
nasi ludzie, w ielbłądy i konie.
Ciężkie dni nastały dla shikarich, zm uszonych całym i dniam i u g an iać się z nam i
za zwierzyną, a poreya ich napoju ściśle jest obliczona i przez A lik h ara przestrzegana.
B iedni Som alisi aż pochudli i zm izernieli, naw et n a duchu upadli, i wyłącznie spręży-
stej dyrekcyi A lik h ara i jeg o energicznem u trzym aniu ludzi w karbach przypisuję, że
m im o narzekań i faktycznego niedostatku ludzi, n ig d y nie było żadnych niepokojów,
szem rań, ani b rak u karności.
M im ow olnie w racam do tem atu, który ju ż k ilk ak ro tn ie w ciągu tych notatek
poruszyłem , który stanow i dla m nie niew ytłóm aczoną zagadkę, t. j. do odporności fauny
tych regionow n a brak wody. N igdzie dobitniej, niż w D um bureli nie przekonałem się
stanowczo, że wszelkie zwierzęta tego k ra ju absolutnie bez wody m iesiące całe w ytrzy­
mać mogą. Liczne antylopy i różne drapieżniki obchodzą się bez napoju od listopada
do m arca, a m im o to pierwsze są tłuste, chociaż traw a tu sucha i spalona n a popiół,
m e może chyba być dla nich pokarm em pożywnym. J a k się to dzieje, że organizm
tych zwierząt, który się przecież niczem od organizm u ich krew niaków , m ieszkających
w sąsiednich regionach, nie różni, tak długo bez wody wytrzymuje, objaśnić nie um iem
i żałuję, iż żaden naturalista, nie w yjm ując Brehm a, nie zwrócił uw agi n a tę dziwną
właściwość fauny płaskow zgórza Som alilandzkiego.
N igdzie nie widzieliśmy dotychczas tak olbrzymich stad antylop, ja k koło
D nm bureli. Szczególnie rankam i przed wschodem słońca snnją się dziesiątki oryksów
i setki anlów po całej równinie, ja k daleko okiem, a raczej lornetką, zasięgnie. S p i­
czaste rogi oryksów, niby dziryty, wystają wysoko ponad żółtą trawę stepn; kupy aułów,
ja k żółto-białe plam y, m igają w przezroczystej atmosferze otwartej okolicy; niekiedy
śm iesznym i susam i ponad zarośla zdradza swą obecność rzadka antylopa C larke’a, a po-
jedyńcze kozły aułów tak blizko do obozu się podsuwają, że je z nam iotu przez szkła
obserwować można.
Zwierzyna dziewicza, nie płoszona, z hukiem strzelby nie obeznana, lecz nad
wyraz ostrożna i wskutek ciągłego niebezpieczeństwa ze strony drapieżników nadzwyczaj
czujna. N im myśliwy stado antylop ujrzeć zdoła, już jed n a lub druga sztuka, rozsta­
wione niby forpoczty na przodzie stada, odkryje człowieka n a gołym stepie i daje sy­
g n ał do ucieczki. Sam e odskakują, inne za sobą pociągają i niebawem pierzcha całe
stado w dzikim nieładzie. Szczególnie oryksy są czujne i ostrożne. Próbowałem roz­
m aitych sposobów, by się ku nim zbliżyć; setki kroków raczkowałem w trawie, pełza­
łem ja k wąż w zaroślach, wyczekiwałem godzinam i pod kopcem termitów, czy się same
nie zbliżą, — lecz rzadko udało mi się osiągnąć strzał bliższy od 300— 400 kroków.
N ajprostszy sposób podleść na czworakach na powyższy dystans i usiadłszy lub
klęknąw szy w trawie, rozpocząć ogień rotowy, oraz ciągle powtarzać ten manewr, bo
zwierzęta nie odbiegają zazwyczaj daleko i dają sposobność ponownego podejścia.
Pracowaliśm y z Zamoyskim sum iennie w ciągu kilkudniow ego w D um bureli
pobytu. O d brzasku do południa i od 3-ciej do słońca zachodu chodziliśmy za zwie­
rzyną. N azajutrz po pam iętnej nocy, w której mój towarzysz czarnogrzywego położył,
ubiłem dwa oryksy, antylopę C larke’a, niestety, samicę bez rogów, oraz trzy aule. Jed en
z m ych oryksów odznaczał się niezwykle długim i rogam i, m ierzącymi okrągłe trzy
stopy; tylko o jed en cal są niniejsze od najdłuższej, dotychczas znanej pary rogów,
które Borys książę Czet Wertyński, w swym zbiorze posiada, i które z jego ostatniej wy­
praw y do Som alilandu, wr r. 1895 podjętej, pochodzą (R ecord-O ryx 37”, w edług W arda).
Zam oyski tegoż dnia ubił jednego aula, następnego zaś wzbogacił nasz rozkład
ładnym okazem antylopy hartebeest, którą po długim i m ozolnym podchodzie ubić m u
się udało. D rugi to dopiero egzem plarz tej antylopy w zbiorze naszych trofeów. T rzym a
się ona w Som alilandzie jedynie k ilk u miejscowości stepowych o ściśle określonych
granicach.
Ja, wyszedłszy tego dnia o świcie, spotkałem tuż pod nam iotem dwa śliczne
kozły aule, które oba zabiłem, dalej zaś trafiłem n a olbrzymie stado tegoż rodzaju an ­
tylop, których tyle było w kupie, że się zdawało, iż step cały się rusza. M iędzy niem i
kilkanaście oryksów jak b y wartę trzymało, i ile razy starałem się zbliżyć, dawały sygnał
do ucieczki; wreszcie uszły w step, pozostawiając swemu losowi mniej ostrożne aule,
z których udało m i się jeszcze trzy sztuki ubić.

117
O statniego dnia w D nm bnreli b rak wody ta k dotkliw ym się okazał, że posta­
now iliśm y skrócić o jed en dzień pobyt w tej miejscowości i do T ojo pośpieszyć. K onie
form alnie n a nogach się nie trzym ały, ludzie chodzili m izerni i osowiali, a choć nie
było głośnych narzekań, m niej byli chętni i do pracy skorzy. T y lk o A lik h ar n a duchu
nie upadł i energią swoją innych podtrzym yw ał.
W ieczorem Zam oyski w ybrał się n a podchód, ja zaś zostałem w nam iocie, zajęty
porządkow aniem m ych rzeczy, gdy usłyszałem zdaleka okrzyki i ruch w taborze: »W oda
id zie!« — gruchnęło m iędzy ludźmi.
Som alisi pozryw ali się i w ybiegli przed obóz, ja k b y nowy duch w nich w stąpił
n a widok sznurka wielbłądów, który ciągnął w oddali przez n ag i step, zdążając k u n a ­
miotom.
Była to ezęsć karaw any, pozostawiona w H odaju, idąca ze świeżym transportem
w ody, spodziew anym jutro, który wszakże już dzis nadciągnąć zdołał. N iestety, przepadł
jed en cały ład u n ek : w ielbłąd upadł po drodze, i woda z czterech dużych naczyń się
wylała.
Ludzie, przybyli z w ielbłądam i, opow iadają, że doszły ich w H o d aju wieści z oko-
dokąd G rudziński podążył, iż zaraz pierwszego dnia po rozłączeniu się z nam i, to-
warzysz nasz ubił nosorożca. Byłby to ósmy, nie licząc żywcem złowionego.

I Q-go lutego.

O puściliśm y o świcie D um bureli, wywożąc dwie lwie skóry i około trzydziestu


p ar rogów antylopich, ja k o rezultat trzydniow ego pobytu w tern centrum H audu.
Gdy w ychodziliśm y z obozu przed wschodem słońca, doleciał naszych uszu prze­
ciągły lwa, odzywającego się hen w oddali, w głębi dżungli, ja k b y głos pożegnania
kró la pustyni przy opuszczaniu jeg o rewirów. O dtąd bowiem ju ż niem a nadziei z nim się
spotkać. Choć n a pojedyńcze tropy natrafiliśm y w k ilk a dni później, niem al pod sam ą
B erbera, zwierza ju ż nie słyszeliśmy, ani widzieli.
Po k ilk u godzinach m arszu stepowa okolica ustała, i weszliśm y w gęstą, brzydką
dżunglę, zwykły ki aj obraz som alijski. Po drodze zabiłem pojedyńczo pasącego się oryksa,
szczęśliwym strzałem n a 480 kroków, zboczywszy zaś nieco z wielbłądziej ścieżki, m ia ­
łem ciekawe spotkanie z rzadką zwierzyną.
Pierwszy O sm an sygnalizow ał m i ją w nizkim gąszczu, lecz n a tak kolosalną
odległość, że długo nie m ogliśm y rozpoznać, co właściwie przed nam i się znajduje. Po
długiej obserwacyi zoczyłem przez szkła wznoszącą się ponad krzew y długą, cienką szyję
i ptasią głowę: stado strusi było przed nam i. O podejściu tego niezm iernie ostrożnego
p taka n a tym terenie mowy nie było: n im m yśliw y go odkryje i zbliżyć się zdoła, ju ż
on spostrzegł człowieka i um yka pędem ko n ia w galopie. Było ich siedm w kupie;
ślicznie upierzony k ogut czarny z białem i pióram i i n ag ą szyją różową, popielata sam ica

118
Na iió w n
\!JIE TO JO
.

- .M M B

-Ą jt

N a r ó w n i n i e To j o
I
. ■

■■; - •.. - - . -
i± fi& : O :

■■ NAAW WWW W ENO ■ ‘ ' , . ' ■ ■ ■ ■ ■ ■ ■ . . ■ ■ • . . ■ ■ ■ ■ ■ ■ . ■


.
N N - A N A A W - . A O A W O W A G A W A M ;J . :V :;A :: - - O v ■: W W : W v - W O
...
■ : ■■' ■' ■ : V ■..' •■ v ■' ■■' ^ ■■■' . : : ■. ■- • ■■■■■■■..■■..;• - . ■ ■ . ■ . ■ ■ ■ . ■ , : .: - .■ - ,v . ^ v ' v
i, ja k m i się zdaje, pięcioro młodych. D ługo nie m ogłem oczu od lornetki oderwać,
obserwując ruchy ciekawych ptaków, lecz zaledwie poczęliśmy się zbliżać, pierzchły
i zniknęły w gąszczu.
D rugi raz w ciągu wyprawy widziałam dziś strusie; po raz pierwszy spotkaliśm y
dwa n a rów ninie Zeila o dzień drogi za H ergeizą, lecz również na dystans niemożliwy.
W ogóle ubicie strusia w tych stronach Som alilandu do wypadkowych zdarzeń należy.
Specyalnie tru d n ią się tern polowaniem M idgani, nżywając, ja k już raz wyżej wspo­
m niałem , strusia przyswojonego.
W dalszym pochodzie spotkaliśm y przed wieczorem liczną karaw anę handlow ą,
ciągnącą w głąb kraju z towarami, w Berberze nabytym i w zam ian za przywiezioną
gum ę arabską, szyldkret i t. p. Szyldkret stanowi ważny artykuł h andlu krajowego;
od O gadenu począwszy, ku południow i mnóstwo jest w gąszczach żółwi ogromnych, po
k ilk a stóp długości liczących, których skorupa dostarcza krajowcom cennego produktu
zam iennego.
A lik h ar zapragnął nabyć od ludzi, prowadzących karaw anę, kilka naczyń wody,
by powiększyć skąpy nasz zapas, lecz m im o długich pertraktacyi i swarliwych rozpraw,
O gadeńcy za żadną cenę wody odstąpić nie chcieli; w końcn, jak b y obawiając się nas
i naszych karabinów , po prostu um knęli.
W ieczorem spotkaliśm y się z drugą karaw aną, i od tej udało się nabyć cztery
naczynia z wodą za 17 rupii. W ielce to wygórowana cena za kilka kubłów stęchłej
i brudnej wody, jak iejb y u nas bydło pić nie chciało. Lecz w krainie Somalisów
to n ek tar drogocenny! Ludzie nasi ucieszyli się z tego nabytku, całą noc śpiewali
i w ręce klaskali...

22-gO lutego.
<
3 O

Szybkim i m arszam i ciągnęliśm y przez dwa dni ubiegłe, wprost na północ, zdą­
żając do Tojo.
Zwierzyny po drodze mało. S tadka aułów lub pojedyńcze kozły snują się nad
traktem , ożywianym niekiedy przez garstkę krajowców, śpieszących z karaw aną h a n ­
dlową, by się coprędzej z H au d u wydostać.
D zięki aulom m am y wciąż świeże mięso w obozie; codziennie po parę sztuk
bijemy.
M inęliśm y miejscowosc, zwaną »G under Libah« (Lwia stopa), zwykłe obozo­
wisko podróżnych.
Zapas wody stopniał. Ludzie, w ielbłądy i konie cierpią od pragnienia. Spodzie­
wam y się dopiero ju tro świeżego dowozu z północy. Tym czasem od spotkanej po dro­
dze karaw any dow iadujem y się smutnej wieści, że mój wychowanek, m ały nosorożec,
faworyt całego obozu, którego z Achm ed Dżam ą i krową, jako karm icielką, naprzód
do B erbery wysłałem, uleg ł w drodze trudom podróży. D ługie m arsze snadź go dobiły.
Żal m i tego żywego trofeum , ja k ie w podobnie dziwnych okolicznościach chyba rzadko
m yśliw em u może przypaść w udziale.
R an k iem w kroczyliśm y do miejscowości, zwanej Tojo. J e st to rów nina ogrom na,
pusta, bez drzewa, bez krzewu, bez zwykłych naw et kopców termitów, suchym tylko
wrzosem i spaloną od słońca żółtą traw ą pokryta. M ieliśm y nadzieję zastać tu dużo
antylop, szczególnie hartebeestów, zdaje się jed n ak , iż zw ierzyna za żerem w in n e strony
się wyniosła i prócz k ilk u stad aułów, oraz pojedynczych oryksów, nic innego n a stepie
nie widać.
Zam oyski zabił w ciągu m arszu jak ieś dziwne zwierzę, do naszego borsuka po­
dobne (H onigdachs, M ellivora Capensis?) niestety, strzelcy z niego skórki nie ściągnęli,
i dopiero w Berberze od niejakiego N iem ca, trudniącego się handlem zwierząt, nabrałem
przekonania, iż owo zwierzę było n a d e r rzadkim okazem m ało znanego i do E u ro p y
dotychczas n igdy jeszcze nieim portow anego g a tu n k u borsuka afrykańskiego.
N ie m niej ciekawy .Spotkaliśmy okaz p tak a olbrzym ich rozmiarów, żerującego
n a stepie, biało i czarno upierzonego, wzrostu średniego człowieka, o czarnych nogach
i głowie ogrom nej. T y lk o przez szkła zdołałem go obserwować, bo się podejść nie dał.
Z kształtów w ydał m i się podobnym do dropia, w języku krajowców zwie się »sala-
m adle«, i ja k A lik h ar zapewniał, żaden z białych m yśliw ych ubić go dotychczas nie
zdołał. W B rehm ie nie znalazłem o n im w zm ianki; w najnow szych angielskich książ­
kach ornitologicznych w ygląd jeg o zgadza się z opisem dropia środkow o-afrykańskiego
(Otis Korii), tak jest je d n a k czujny, że choć go k ilk ak ro tn ie jeszcze n a T ojo spotka­
łem i n a olbrzym ie dystanse strzelać do niego próbow ałem , ani razu nie udało m i
się go dostać.
Po k ilk u godzinach m arszu po n ag im stepie, doszliśm y przed południem do
gru p y k ilk u drzew akacyi, jed y n y ch w tern pustkow iu, i tu rozbiliśm y obóz, n ajo ry g i­
nalniejszy, ja k i m ieliśm y dotychczas w S om alilandzie. N ao k o lu teń k o — jed n o nic, obraz
sm utku i pustkow ia, step bezbrzeżny, ja k morze, którego krańcem tu m an y białej m gły,
unoszące się i niknące w przestworzu w ibrującej atm osfery.
T o kraj fatam organy!
P adliśm y dziś dw ukrotnie ofiarą tego łudzącego zjawiska. Zbliżając się do gru p y
drzew, widzieliśmy, a raczej zdawało się nam , że w idzim y dokładnie — ludzie nasi
gołem i oczyma, m y przez szkła — kupę wielbłądów, uchodzącą przed nam i w tum anie
kurzawy. Choć dziwnem się zdawało, co w ielbłądy bez ludzi robić tu m ogą, byliśm y
pewni, że stado jest przed nam i, gdy doszedłszy do miejsca, gdzie pow inno było się
znajdować, nie zastaliśm y nic prócz m artw ego stepu wokoło.
A lik h ar zaś opowiada, że rankiem , gdy za nam i z taborem ciągnął, widział Avy-
laznie, pospołu z otaczającym i go ludźm i, niew ielką karaw anę, idącą z p o łu d n ia n a
północ. Był pewny, że to G rudziński dąży n a um ów ione rendez vous, lecz po k ilk u go-
dżinach m arszu widzenie okazało się m arnem złudzeniem, i zjawisko zniknęło gdzieś
wśród m gły i migocącej atmosfery.
G rupa drzew, wśród których obozujemy, nazywa się Dżaleło i leży w środku
Tojo, o jed en m arsz od północnego krańca H au d u , którego kres przed nam i się znaj­
duje. N ajbliższa woda w Adadle, skąd Achm ed Dżam a m a nam zapas dowieźć.
T u spodziewamy się powrotu Grudzińskiego.
Zamoyski przyniósł z wieczornego podchodu cztery aule; ja jed n ą sztukę zabiłem.

2j-g° lutego.

W czoraj wieczorem siedzieliśm y po obiedzie przed nam iotem, gdy hyeny i szakale
zbliżyły się tak zuchwale pod obóz, że Zamoyski, niem al z krzesła nie wstając, ubił śru ­
tem szakala i hyenę postrzelił.
Dzień cały zeszedł n a podchodzie antylop. N iem a ich tu tyle, co w Dum bu-
reli, lecz w każdym razie sporo stad po stepie się snuje. Postrzeliłem pojedyńczego kozła,
który z k u lą w m iękkiem począłumykać, gdy nagle wypadł z zarośli szakal, puścił
się za aułem, ja k dobry aporter za zającem, dosięgną! go, zatrzymał i na ziemię powalił.
Ciekawy był widok w alki między antylopą, broniącą się rogami, a zuchwałym drapież­
nikiem , nie większym od lisa. Szakal przyczepił się do zadu zwierzęcia, i gdy biedny
postrzałek ru n ął n a ziemię, począł go z tyłu za życia pożerać. W pośpiechu chybiłem
ze sztućca kilkakrotnie do m ałego zwierzęcia, lecz tak był ucztą zajęty i rozżarty, że do­
piero za trzecim strzałem od zdobyczy odstąpił. D obiłem aula i zasiadłem w trawie
0 kilkadziesiąt kroków od niego, ciekaw, co też dalej się stanie.
W oka m gnieniu zjawiły się ogrom ne sępiska, których przedtem śladu nie było,
1 okrążywszy kilk a razy w powietrzu, usiadły obok martw ego aula. Po chwili zjawił się
znów szakal, tuż za n im drugi, zaproszony widocznie do wspólnej biesiady. N a widok
sępów, szakale przystanęły chwilę, sępy się napuszyły, wyciągnęły gołe szyje i ogrom ne
dzioby i jak o p r im i occupantes, z rozpostartem i skrzydłam i, poczęły bronić dostępu do
uczty. Szakale atakowały, zabiegły z drugiej strony, lecz rady ptakom dać nie m ogły
i, cofnąwszy się k ilk a kroków, przystanęły opodal. Ledwo sępy dziobami do padła
się zwróciły, i żreć poczęły, szakale chyłkiem się podkradły i z tyłu je napadłszy do
odwrotu zmusiły, i tak na przem iany stepowe rabusie odpędzały się wzajemnie od smacz­
nego kąska, nie widząc lub nie zwracając zbytniej uw agi na m nie i moich ludzi opo­
dal siedzących.
D ługo się przypatrywałem ciekawem u widokowi. W końcu położyłem trupem
jed n eg o szakala, źle się wywdzięczając za wyrządzoną usługę, gdyż bez pomocy tego
oryginalnego aportera byłbym postrzałka zapewne nie dostał.

I 2 I 16
Dziwnym trafem zdarzył się podobny epizod Zamoyskiemu, który również po­
strzelił aula, za którym szakal się puścił, postrzałka zatrzymał i myśliwemu dostanie
zwierzyny ułatwił. Zajmujący to epizod z dżunglowego życia, w którem panem jest sil­
niejszy rabuś stepowy, a widzem nader wyjątkowym przypadkowy przechodzień, zabłą­
kany do tajników afrykańskiej głuszy.
Spotkałem też dzisiaj owego ptaka »salamadle«, o którym wyżej wspomniałem,
że uchodzi za zdobycz niem al niedostępną; kroczył po stepie, stąpając ja k człowiek,
wysoko nogi podnosząc, lecz szedł tak szybko, że mimo forsownego podchodzenia, nie
zdołałem zmniejszyć odległości, która nas rozdzielała. Szedłem za nim aż do znużenia;
w końcu, przysiadłszy, zacząłem strzelać na ogrom ny dystans, niestety, bez skutku.
Nareszcie, gdy m u kula snadż blizko głowy świsnęła, podbiegłszy kilka kroków, zerwał
się i znikł w oddali, zostawiając we m nie szczery żal, że nie tylko nie zdołałem go
ubić, lecz nawet orzec nie mogę, co to właściwie za ptak mityczny.
Zamoyski przyniósł z popołudniowego podchodu trzy aule, strzelone na kolo­
salne dystanse.
Od południa chm ury poczęły się gromadzić wokoło, od północy huk gromów
zwiastuje, że burze przeszły tamtędy, pora deszczów się zbliża; tem peratura znacznie się
oziębiła, zapowiadając zmianę sezonu.
Lubię nasz obóz w Dżalelo. Po brzydkiej, nizkiej, jednostajnej i kolczastej dżungli
Ogadenu, miło mieć przed sobą ogrom ną przestrzeń otwartą, po której oko bez granic
bujać może.
Słońce zachodziło, i czerwona jego tarcza w dziwnem łam aniu się fioletowych
i czerwonych prom ieni znikać poczęła za horyzontem, gdy ujrzeliśm y z dala kupkę
ludzi, zdążających ku naszemu obozowi: to Grudziński stawia się akuratnie na ozna­
czone w dniu dzisiejszym rendez vous.
Z radością powitaliśmy towarzysza po jedenastu dniach rozłączenia. Szybko mi-
jały godziny na wspólnej gawędzie przed namiotem, w świetle księżyca, zbliżającego się
do pełni, trzeciej, którą w Afryce widzimy.
Grudziński m iał o czem opowiadać. W ciągu owych dni jedenastu ubił noso­
rożca, największego ze wszystkich, oryksa, antylopę Clarke’a, dwa gerenuki i 19 aułów.
A ile przytem szczegółów zajmujących, ile epizodów, wrażeń i przygód!
Niem iły m u się z ogniem zdarzyłwypadek. Z rozpalonego ogniska, podczas
południowego odpoczynku, zajęła się trawa, a z wiatrem idące płomienie szybko objęły
cały tabor, i ludzie zaledwie zdołali uratować rzeczy i paki z prowizyami i prowiantem,
gdy tymczasem pożar m knął dalej, obejmując tysiące morgów stepu i suchych zarośli.
ROZDZIAŁ V

^ .n » ^ M ^ ^ J SSsaaBSSS S S ^
24-go lutego.

Dziś koniec pobytu w Tojo i rzec można ostatni dzień w Som alilandzie polo­
w aniu poświęcony. Ju tro do dnia opuszczamy Dżalelo i w forsownych m arszach śpie­
szymy z powrotem do Berbery, zbliża się bowiem term in, zakreślony przez nas do po­
wrotu, nadchodzi też pora deszczów, wśród której dla Europejczyków pobyt w tych
strefach niezdrowy i niemiły.
Zam oyski rankiem zabił trzy aule, a ja jednego przyniosłem. O gólny nasz roz­
k ład urósł do poważnej liczby około 170 sztuk przeróżnej zwierzyny, ubitej w ciągu
niespełna trzech miesięcy pobytu w głębi kraju. R ezultat ten świadczy, że choć dzisiaj
ziem ia Som alisów nie jest już tak bogatym matecznikiem, śpiżarnią najgrubszej zwie­
rzyny, ja k przed laty bywało, lecz pozostało w nim jeszcze zwierza podostatkiem. L ata
przem iną, nim lwów i gruboskóreów w krainie tej zabraknie dla żądnych wrażeń i szla­
chetnej rozrywki myśliwych.
Somalisi prą do powrotu. Sam A likhar nastaje na pośpiech, bo to czas Ram a-
danu, i wierny m uzułm anin pragnie to największe święto Islam u w domu, wśród ro­
dziny, w sposób odpowiedni przepisom religijnym przepędzić.
W ody nam wczora z O duin dowieźli; ludzie piją i weselą się po wielu dniach
niedostatku.

25-go lutego.

W nocy przybiegł pieszy posłaniec z wiadomością, że Achmed Dżama, wysłany


przed trzema tygodniam i do Berbery, obozuje w powrotnej drodze o trzy godziny m ar­
szu od Dżalelo ze świeżym zapasem wody i pocztą europejską. Opuściwszy Dżalelo
0 świcie, spotkaliśm y koło 8-mej tabor Achmed Dżamy, którego wielbłądy były tak
zmęczone, że do dalszej drogi okazały się niezdolnymi i zaledwie tu się dowlec potrafiły.
Godzien podziwu spryt, oraz karność krajowców w wykonywaniu poleceń; do­
tychczas ani jeden term in nas nie zawiódł; wszystko naprzód obliczone; bez kalendarza
1 znajomości cyfr, stawia się każdy niem al na godzinę w oznaczonem miejscu ze sk ru ­
pulatną akuratnośeią.
N iem ałą radość sprawiła nam poczta europejska, przywieziona przez Achmed
Dżamę. Pierwsze listy z kraju od grudnia... Sporo też ciekawych wiadomości przywozi
Achmed Dżama z Berbery: W ieści o wojnie w Abisynii, rezultat wyprawy myśliwskiej
rum uńskiego księcia Ghika, który w ciągu czterech miesięcy, spędzonych w głębi kraju,
ubił cztery lwy, pięć słoni, kilka nosorożców, żyrafę i t. p., i wreszcie straszną historyę
wypadku ze lwem, która choć brzmi nieprawdopodobnie, jest, ja k nam później potwier­
dzono, całkowicie autentyczna. N ad rzeką Dachato polował przed kilku tygodniam i
A nglik M r Renton, bawiący ze swą małżonką od trzech miesięcy w Somalilandzie.
Jest to ten sam sportsmen, którego spotkaliśm y w H ergeizie i który w dniu naszego
tam przybycia wyruszył na wyprawę w okolice Burki. Otóż dnia pewnego zrobiono mu
zeribę nad wodopojem, dokąd zwierzyna, szczególnie zebry, m iały nocną porą do wody
przychodzić. Zeriba była przestronna, z wielką luką do strzału. Jednej nocy zasiadł
w niej A nglik z żoną i dwoma strzelcami. Z tych jeden, ja k zwykle, czatował przy
otworze, drugi spal. Anglicy też spali. Około północy shikari, mający wartę, zdrzemnął
się, i głowa osunęła m u się i wsparła 11a krawędzi wylotu, zrobionego dla strzału.
W tem zjawia się lew, porywa za głowę biednego Somalisa, jednym zamachem wyciąga
go z zeriby, i nim A nglik i drugi shikari się ocknęli, poczyna go tuż pod zagrodą
pożerać. A nglik oszołomiony i przelękły, chwycił strzelbę i strzelił w powietrze, lew
um knął, a gdy zapaliwszy światła, wyszli z zeriby, znaleźli przed nią okropnie poszar­
panego trupa Somalisa. Straszne zdarzenie, świadczące raz jeszcze o niesłychanej zu­
chwałości lwa.
’issmsasxsmmm

Jest to czwarty w ypadek śmierci człowieka w lwich szponach, który doszedł do


naszej wiadomości od ezasn naszego przybycia do k raju Som ali: Sandbach, m ajor gwar-
dyi angielskiej, i jego strzelec, shikari R entona, wreszcie jak iś chory Somalis, który
wśród drogi zostawiony przez niezbyt czułą widocznie rodzinę, padł ofiarą lwa, a gdy
ludzie wrócili zobaczyć, co się z nim stało, już tylko kości znaleźli. T e n ostatni wypa­
dek zdarzył się na trakcie wielbłądzim koło G uilder Libah, n a parę dni przed naszym
pochodem przez tam te strony.
Zabrawszy A chm ed Dżamę i jego rzeczy na nasze wielbłądy, z których kilka
m usiano zostawić, jak o niezdolne do dalszej podróży, śpieszymy szybkim marszem na
północ. Step Tojo daleko za nam i, H a u d się skończył, zwykła dżungla znowu nas ogar­
nęła. N ad wieczorem burza przeleciała od m orskiego wybrzeża i spadł deszcz nawalny.
T o początek pory deszczów.
Z ciekawością przyglądaliśm y się objawom radości Somalisów, gdy deszcz zaczął
padać: pozrzucali opończe, pluskali się w wodzie, klaszcząc w dłonie i tańcząc ja k dzieci.
Osobliwa konform acya terenu spraw ia, iż m asy wody od razu zbierają się
w n atu raln e koryta, w jednej chwili powstają niby rzeki znaczne, z hukiem i szumem
w artko płynące. Deszcz nie trw ał dłużej niż pół godziny, a woda ścieżkami pędziła tak,
że trudno było n a nogach się utrzymać. W oda tu równie prędko ginie, ja k się zbiera:
gdy słońce błyśnie, odrazu sucho się staje. W ielbłądy i konie dostały nareszcie wody
wbród.
N ocleg wypadł w dżungli o pół dnia m arszu od miejscowości, zwanej Adadle.

2 6-go lutego.

N ie spodziewałem się, że przy końcu


wyprawy jeszcze m i się przytrafi jed en dzień
ładnego polowania.
W drodze do Adadle, nad sam ym tra k ­
tem , natknąłem się n a o g ro m n e, paręset
sztuk liczące stado aułów i ubiłem z niego
cztery kozły; w dalszym zaś ciągu pochodu
trafiłem n a stado dzików, Phacochoerus’ów,
P hacochoerus i położyłem , n a odliczonych 380 kroków,
Aelianus. sporą m aciorę z ładnym i kłami.
Była to snadź »dzicza« okolica, bo
dużo ich przem ykało w zaroślach; między

127 •yo.
niem i spostrzegłem odyńca z ogrom nym i, do góry zakręconym i kłam i — niestety, ła ­
dunków w torbie m i brakło, i straciłem sposobność zdobycia ładnego egzemplarza.
O ry g in aln y to widok, gdy z ogonem , postaw ionym prostopadle, ja k świeca, sznur­
kiem ciągną gęsiego przez otw arte równiny.
O d ra n a pniem y się pod górę. O kolica i roślinność się zm ienia, góry i bloki
skaliste, ja k b y z ziemi wyrosłe, piętrzą się opodal drogi, wijącej się w śród wertepów
i kam iennych łomów. Często napotykam y wyschłe koryta rzek o dnie piaszczystem
i brzegach, zarosłych gęstą ścianą powojów i ciem nej, bujnej wegetacyi.

Południow a siesta w ypadła w takiem korycie, w cieniu olbrzym iego drzewa,


podobnego do ficus' a o ogrom nych, z ziemi w yrastających korzeniach. Tu zastajem y
pierwsze od H o d a ju ja m y ze stałą wodą. K rajobraz śliczny, rom antyczny, w idok n ie ­
zwykły w Som alilandzie.
Po p o łu d n iu niebo się zasępiło, brzydkie chm ury ołow iane nadleciały z północy,
zakryły w idnokrąg, i ulew a przeszła, mocząc nas do nitki. W m g n ien iu oka wyschłe
koryto przem ieniło się w w artką rzekę, woda z hukiem grzm otu w aliła o skaliste bloki,
ludzie nasi ledwo zdołali n a czas zabrać p a k u n k i i w ielbłądy n a brzeg wyprowadzić.
T a k i potok, n ag le powstały, groźnym się stać może dla karaw any, jeżeli ją w łaśnie
w korycie zaskoczy, gdyż w ielbłądy, ciężko objuczone i niezaradne, nie są w stanie
szybko się ustąpić, m ogą upaść, i woda może zabrać lub zepsuć pakunki.
N oc nas zaskoczyła n a wysokim punkcie rozległego płaskow zgórza, oznaczonego
na m apie wyniosłością 1500 m. n ad poziom em morza. Gęste opary i białe m gły za-
legły w idnokrąg przed i za nam i, n a sto kroków nic nie widać, obóz w ygląda fan ta­
stycznie, w szarym tum anie wszystko przybiera kształty dziwaczne i olbrzym ie rozm iary.
T y lk o pięć marszów dzieli nas od Berbery. Śpieszym y, by ujść przed deszczami.

128
2J-go lutego.

7j płaskowzgórza spuszczamy się dziś na dół wązkiemi ścieżkami, wijącemi się


wśród łomów i głazów. W idok sznurka wielbłądów, schodzących z góry z eskortą
zbrojnych ludzi, jest równie oryginalny, ja k malowniczy; czasem sznurek się urwie,
pakunek zleci, wielbłąd się potknie — powstaje niesłychany wrzask i zamieszanie, lecz
w ogóle podziwiać te zwierzęta, ja k ciężko obładowane, mimo ruchów niezgrabnych,
m nieją ostrożnie i pewnie spuszczać się ze strom ych stoków. O ile cały S om aliland
dotychczas mało przedstawił nam barwnych k ra ­
jobrazów, o tyle od wczoraj jesteśm y w cudnej
i prawdziwie malowniczej okolicy.
Przed południem stanęliśm y obozem w gór­
skiej miejscowości, zwanej M andeira, i zamierzam}"
pozostać tu do jutra, użyć zaś dzisiejszego wieczoru

do spróbow ania szczęścia w przyległych kniejach,


zam ieszkanych przez w ielką antylopę kud u o py­
sznych rogach jeleniowatych. Dotychczas raz
tylko zdarzyło m i się spotkać pojedynczy egzem ­
plarz tego rodzaju antylopy, i to samicę. K udu
należy niezaprzeczenie do najwspanialszych afry­
kańskich cervidow. Polowanie n ań wym aga, by
m u się specyalnie poświęcić, n a co nam już, nie­
stety, czasu nie staje; zresztą w okolicy mnóstwo bydła i ludzi się kręci, m ało więc
m am y nadzei spotkania rzadkiego zwierza.
W ybrałem się n ań w górskie knieje, lecz niebawem naw ałnica zachwyciła m ię
i sprała do nitki. »S uchy rybak, m okry strzelec dyabła w arci« — mówi słusznie przy-

129

h .3


k
‘tą

.. ■ - ii- [ tsm
■ n u n n n n n H ttM ii

n iem i spostrzegłem odyńca z ogrom nym i, do góry zakręconym i k łam i —■ niestety, ła ­ 27-go lutego.
dunków w torbie m i brakło, i straciłem sposobność zdobycia ładnego egzemplarza.
O ry g in aln y to widok, gdy z ogonem , postaw ionym prostopadle, ja k świeca, szn u r­ Z płaskow zgórza spuszczam y się dziś n a dół wązkiem i ścieżkami, w ijącem i się
kiem ciągną gęsiego przez otw arte równiny. w śród łom ów i głazów. W id o k szn u rk a wielbłądów, schodzących z góry z eskortą
O d ra n a pniem y się pod górę. O kolica i roślinność się zm ienia, góry i bloki zbrojnych ludzi, je st rów nie oryginalny, ja k m alowniczy; czasem sznurek się urwie,
skaliste, ja k b y z ziem i wyrosłe, piętrzą się opodal drogi, wijącej się w śród wertepów p ak u n ek zleci, w ielbłąd się potknie — pow staje niesłychany w rzask i zam ieszanie, lecz
i k am ien n y ch łomów. Często n apotykam y wyschłe koryta rzek o dnie piaszczystem w ogóle podziwiać te zwierzęta, ja k ciężko obładowane, m im o ruchów niezgrabnych,
i brzegach, zarosłych gęstą ścianą powojów i ciemnej, bujnej wegetacyi. um ieją ostrożnie i pew nie spuszczać się ze strom ych stoków. O ile cały S om aliland
dotychczas m ało przedstaw ił nam barw nych k ra ­
jobrazów, o tyle od wczoraj jesteśm y w cudnej
i praw dziw ie malowniczej okolicy.
Przed południem stanęliśm y obozem w g ó r­
skiej miejscowości, zwanej M andeira, i zam ierzam y
pozostać tu do ju tra, użyć zaś dzisiejszego wieczoru

cni

W
: ;

P ołudniow a siesta w ypadła w takiem korycie, w cieniu olbrzym iego drzewa,


podobnego do ficus’o. o ogrom nych, z ziem i w yrastających korzeniach. T u zastajem y
pierwsze od H o d a ju ja m y ze stałą wodą. K rajobraz śliczny, rom antyczny, widok n ie ­
zwykły w Som alilandzie.
Po p o łu d n iu niebo się zasępiło, brzydkie chm ury ołow iane nadleciały z północy, do spróbow ania szczęścia w przyległych kniejach,
zakryły w id n o k rąg , i ulew a przeszła, mocząc nas do nitki. W m g n ien iu oka wyschłe zam ieszkanych przez w ielką antylopę k u d u o p y ­
koryto przem ieniło się w w artką rzekę, w oda z hukiem grzm otu w aliła o skaliste bloki, sznych rogach jeleniow atych. Dotychczas raz
ludzie nasi ledwo zdołali n a czas zabrać p ak u n k i i w ielbłądy n a brzeg wyprowadzić. tylko zdarzyło m i się spotkać pojedynczy egzem ­
T a k i potok, n ag le powstały, groźnym się stać może dla karaw any, jeżeli ją w łaśnie plarz tego rodzaju antylopy, i to samicę. K udu
w korycie zaskoczy, gdyż w ielbłądy, ciężko objuczone i niezaradne, nie są w stanie należy niezaprzeczenie do najw spanialszych afry­
szybko się ustąpić, m ogą upaść, i woda może zabrać lub zepsuć pakunki. kańskich cervidow. Polow anie n ań w ym aga, by
N oc nas zaskoczyła n a w ysokim punkcie rozległego płaskowzgórza, oznaczonego m u się specyalnie poświęcić, n a co nam już, n ie­
na m apie w yniosłością 1500 m. n ad poziom em morza. Gęste opary i białe m gły za­ stety, czasu nie staje; zresztą w okolicy m nóstw o bydła i ludzi się kręci, m ało więc
legły w id n o k rąg przed i za nam i, n a sto kroków nic nie widać, obóz w ygląda fanta­ m am y nadzei spotkania rzadkiego zwierza.
stycznie, w szarym tu m an ie wszystko przybiera kształty dziwaczne i olbrzym ie rozmiary. W ybrałem się n a ń w górskie knieje, lecz niebaw em naw ałnica zachwyciła m ię
T y lk o pięć marszów dzieli nas od Berbery. Śpieszym y, by ujść przed deszczami. i sprała do nitki. »S uchy rybak, m okry strzelec dyabła w arci« — mówi słusznie przy-

129

' ■ '■
słowie, które sobie od k ilk u dni powtarzam y, g d y zmoczeni w racam y do obozu, by
zastać nam ioty, zalane w odą, połowę rzeczy przem okłych, resztę zawilgoconych.
Chociaż nasi S om alisi cieszą się z deszczu i w ręce klaszczą, m yśląc o paszy
dla swych trzód i wielbłądów, wyznani otwarcie, że wolę ich kraj w suchej porze i nie
radzę nikom u w sezonie deszczów n a polow anie do S o m alilan d u się wybierać. N iczego
od wody ustrzedz nie można, strzelby rdzew ieją, wszystko się psuje od wilgoci, a przy-
tem sądzę, że i dla zdrowia pora deszczów może się stać szkodliwą.
T o też nasza w ypraw a m a się k u końcowi. R ad u ję się n a m yśl pow rotu do
kraju, do blizkich i drogich sercu istot, do zwykłego życia w codziennym kom forcie
i cywilizacyi; a przecież, gd}/ patrzę n a tę przepiękną i olbrzym ią przyrodę, gdy wspo­
m nę chwile wrażeń i wzruszeń, doznanych w spotkaniu ze zwierzem najgrubszym , lub
m iłe dni, spędzone w zupełnym spokoju i ciszy afrykańskiej głuszy, — budzi się gdzieś
w głębi duszy ja k b y żalu uczucie, że w ypadnie niebaw em pożegnać te strefy zapadłe,
których zapewne ju ż n ig d y w życiu oglądać nie będę i u ro k u ich nie zaznani.
T ęsk n ica do ojczyzny toczy ludzi, zm uszonych m ieszkać w obcych krajach; lecz
istnieje też uczucie wręcz przeciwne tam tem u, to jest: n o stalg ia do stref dalekich, do
k raju wdecznego słońca i w spaniałej natury, żądza w ypraw do m ało znanych okolic
i wrażeń, które tylko n a tle tej odm iennej przyrody odczuwać można. W obec ułatw ień
wszelkich podróży po całej k u li ziem skiej, zachow ały szczególny urok, zdaniem m ojem ,
tylko te wycieczki, które, wychodząc po za zakres zwyczajnej m arszruty Cook’a turystów,
sN g ajd głębiej do owych stref dalekich, wprawdzie ludziom otw artych, lecz większości
nieznanych. O ileż R ig i byłaby piękniejszą, gdyby n a niej nie było kolei! lub D ar-
dżiling w H im alajach więcej czarujący, gdyby się n a ń siłą pary dostać nie było można!
Im większa trudność, im realniejsza doza pew nego niebezpieczeństw a, połączona z wy­
konaniem podróży, tern jej u rok większy, tern silniejszy czar w ywiera n a ludzi, którzy
się kochają w przyrodzie i lu b u ją jej wdziękiem. K oleje lub szosy, choćby nad afry­
k ańskie jeziora posunięte, nietylko w ystraszają zwierzynę z ich okolic, lecz odejm ują
rów nież urok ich dziewiczości i zm niejszają żądzę ich zwiedzenia w praw dziw ych m iło­
śnikach natury. K to p rag n ie w rażeń, kto chce m yśliw skiej użyć rozkoszy, kto chce
świat poznać takim , ja k im go Bóg stworzył, a ludzie jeszcze nie zepsuli, ten w czasach
dzisiejszych nie zadowoli się podróżą, lecz szuka — wyprawy!
Tych k ilk a miesięcy, ja k b y oderw anych od zwykłego życia i zwyczajnych zajęć
codziennej egzystencyi, tak są m iłe , tak zdrow e, tak szybko m ija ją , że m ałe dolegli­
wości, z b rak u kom fortu i t. p. pochodzące, w pam ięci zupełnie się tra cą, a pozostaje
tylko w spom nienie najm ilsze doznanych wrażeń i rodzi się m im ow oli chęć i p rag n ien ie
jeszcze raz ich skosztować, jeszcze raz u ro k u ich doznać...
Ale dziś nie chw ila o tern pisać, ani o nowych śnić w ypraw ach; w racam y do
dom u z radością i zadow oleniem , że wieziemy bogate łupy łowieckie i spory zasób
ciekawych wspomnień.

130
W y nik naszej wyprawy pod względem łowieckim osiągnął najwyższą sumę ubitej
zwierzyny ze wszystkich ekspedycyi, jak ie w tym roku Som aliland odwiedziły. Zasługa
to dzielnego A likhara, który nas um iejętnie poprow adził, a nie m ała jej część należy
się również celnym strzałom mych towarzyszów, którzy się tak skutecznie do powięk­
szenia ogólnego rozkładu przyczynili i przygody wspólnej wyprawy tak ochoczo i mile
zawsze dzielić chcieli.
Siedem lwów, trzy słonie, ośm nosorożców, pięć lam partów i sto siedemdziesiąt
sztuk antylop i drobniejszej zwierzyny,
stanowi ogólny rezultat, rozdzielony
niem al równo pomiędzy trzem a uczest­
nikam i wyprawy, z których Zam oyskie­
m u z jego czarnogrzywym rzeczywiście
»lwia« część przypadła w udziale.

28-go lutego.
<2> O

Ja k b y na zakończenie emocyi m y­
śliw skich, powstał alarm w ciągu ra n ­
nego m arszu z powodu zwierza grubego.
Ja k iś pasterz, strzegący stad kóz i owiec
n a stoku góry sk alistej, sygnalizował
lam p arta, który jakoby przed chwilą
m iał tędy przeniknąć i ukryć się w g ą­
szczu nad leżącem przed nam i wyschłem
rzeki korytem.
Chłopcy nasi n a kucykach z dzikim
okrzykiem pocwałowali naprzód, udając
niby na lwa polowanie; m y pobiegliśm y
za nim i, co tchu starczyło, lecz zwierz
gdzieś przepadł, czy też uszedł przed
nam i niepostrzeżony. Zdybaliśm y nato­
m iast opodal pasące się stadko gerenu-
ków, i G rudzińskiem u udało się ubić
jed n ą sztukę.
U derzyła m ię wtych stronach ptasia fauna, o wiele bogatsza i liczniejsza, niż
n a H audzie lub w Ogadenie. W cienistych gajach akacyi i ciemnych klom bach drzew
rozm aitych, powiązanych jak b y plecionką barw nych lian i powojów, wśród kaktusów
i palm szerokolistnyeh, roi się od ślicznych p ap u g popielatych i różowych, oraz ptaszków
niebieskich, połyskujących ja k szafiry w słońca prom ieniach.
/

Ścieżki pokryte drobniutkim żw irem , ja k b y w najlepiej utrzym anym parku,


całość w ygląda ja k ogród botaniczny lub olbrzym ia cieplarnia.
Spostrzegam tu po raz pierwszy w życiu drobne ptaszęta o m etalicznym piórek
połysku, z zakrzyw ionym i długim i dzióbkam i, podobne do kolibrów, choć o ile mi
wiadomo, te ostatnie tylko w A m eryce Południow ej się znajdują.
M ijam y miejscowość, zwaną T adobale, odpoczynek południow y w ypada w Laferug,
i odtąd okolica raptow nie się zm ienia. M iasto bujnej roślinności i uroczych widoków —
n ag i step kam ienny, martwy, pusty, okropny, skąpo pokryt}^ nizkim krzew em kolcza­
stym, rozciąga się stąd do sam ego wybrzeża m orskiego. Z niego wystaje gdzie niegdzie
niby kopiec olbrzymi, dziw nokształtna góra o strom o obciętych stokach i fantastycznym
szczycie.
Przed wieczorem, wyprzedzając karaw anę, w drapaliśm y się n a strom y pagórek
skalisty, skąd we m gle dalekiej oko raczej odgaduje, niż widzi, siną linię morza... T am
koniec naszej wyprawy. Przed nam i ocean, który lądy rozdziela, ale je zarazem i łączy,
za nam i błękitny łańcuch górski, dalej płaskow zgórze S om alilandu, poza tern głusza
afrykańska... W yobraźnia leci daleko aż za W ebi Shebeli, do niezbadanej W ebi G anana,
do jezior tajem niczych, w głąb Czarnego K ontynentu... W szystko straszne, odległe,
a je d n a k nęcące, pociągające w łaśnie dlatego, że dzikie, niezbadane i dalekie...
N ocleg w T e rag o lti —* ostatni obóz przed Berberą.
Som alisi rad u ją się z powrotu, m yją się, kąpią, trefią włosy, stroją się przed
wjazdem do swej stolicy. O gólna p anuje uciecha z pow odu pom yślnej wyprawy.

2ę-go lutego.

N aw et ostatni dzień przed B erberą nie m inął bez pow iększenia rozkładu zwie­
rzyny. Zam oyski ubił dik-dika, ja zaś gazellę Pelzelni.
Ju ż o godzinie 9-tej z ra n a byliśm y w połowie drogi, gdzie w ypadł odpoczynek
i ostatni przystanek w k rain ie Somalisów.
K araw ana nasza w ygląda malowniczo. Z am iast m nogich p ak i skrzynek, których
większość w ciągu podróży ubyła, wznoszą się n a w ielbłądach stosy rogów i skór zwoje,
mnóstwo tarcz, wyciętych ze skóry nosorożcowej, kły słonie i tym podobne trofea ło ­
wieckie.

132
Szybkim krokiem wyprzedzamy karaw anę i zbliżamy się do wybrzeża morskiego.
M ałe łódki rybackie o rozpiętych żaglach błyszczą, ja k białe punkty, na niebieskiem
przestworzu. W tem z za góry wychylają się białe gm achy Berbery, ponad którym i
sterczy sm ukła wieża m inaretu, jedynej świątyni w stolicy somalijskiej.
Jesteśm y u kresu naszej wyprawy.
W yprzedziwszy tabor, weszliśmy pieszo do miasta, w sam czas, by w przystani
zachwycić m ały parowiec »Tuna«, który właśnie m iał do Adenu odpłynąć, lecz udało
m i się go do następnego dnia zatrzymać.
N iedużo czasu zostawało. Zajęliśm y się z pośpiechem załatwieniem licznych za­
jęć i spraw, w ynikłych z zakończenia wyprawy, ja k rozpłata ludzi, wystawienie im
świadectw, przepakow anie i rozdział bagaży i t. p.
N azajutrz wypadła niedziela. W ysłuchawszy Mszy św. w kapliczce katolickiej
Misyi i podziękowawszy Najwyższemu za szczęśliwy powrót, zakończyliśmy do południa
rozm aite zajęcia. Reszta nieskonsum ow anych zapasów dostała się poczciwym padrom>
k u w ielkiem u ich zadowoleniu.
W dom u rezydenta angielskiego zastaliśm y przyjem ną zmianę. Miejsce odwoła­
nego do A nglii kapitana Abud, który n zwiedzających Som aliland nie um iał wiele
wzniecić sympatyi, zajął captain M erewether, m ianow any reprezentantem rządu angiel­
skiego w Berberze.
K apitan wespół z m łodą m ałżonką najgrzeczniej nas przyjęli. Pod ich dachem
gościnnym odnaleźliśm y pierwszy kom fort i cywilizacyę po trzymiesięcznym w dżungli
pobycie.
G łuche wieści krążyły wówczas w Berberze o wojnie włoskiej w Abisynii i po­
rażkach generała Baratieri, które poprzedziły klęskę pod Aduą. W łoscy liweranci czynili
tu w łaśnie ogrom ne zakupy bydła i wielbłądów dla wojska włoskiego, i tej przypadko­
wej okoliczności zawdzięczam nader korzystne spieniężenie naszych znacznie podmę-
czonych wielbłądów.
Ż egnani serdecznie przez poczciwych Somalisów, wiernych towarzyszów wyprawy,
opuściliśm y tegoż dnia brzeg Afryki i po przykrej przeprawie na lichym i m ałym p a­
rowcu »T una«, wylądowaliśm y nazajutrz wieczorem w Adenie. A likhar i służba przy­
boczna odprowadziła nas do Adenu.
W Adenie m usieliśm y spędzić parę dni, czekając na statek do Europy, zajęci
pakow aniem trofeów i ich wysyłką do Tryestu. Wszyscy tu byli pod wrażeniem nie­
bywałej porażki W łochów w Abisynii — dni A duy zdecydowały o kolonialnych zapę­
dach tego m ocarstwa w Afryce.
D nia 7-go marca, rano, wsiedliśmy na parostatek austryackiego Lloyda »Impe-
ratrix«, ten sam, który nas tu b}d przywiózł, i z jego pokładu żegnaliśm y brzegi dwóch
kontynentów, przedzielone wązką cieśniną Bab-el-M andeb. Oczy były zwrócone n a za­
chód i goniły za niknącym i w oddali konturam i afrykańskiego wybrzeża...

133 18

#
— Adio, Som aliland!
Coraz były dalej, coraz więcej błękitniały w przeźroczej atmosferze, aż w końcu
znikły zupełnie...
T am raj dla myśliwego, tam ziemia pełna uroku i czaru dla m iłośnika przy­
rody i stref niezbadanych!

Antoniny
43° ostLv. Greenwich

#o G a ry a ra
tbura

'o k D u k a t

j „ ; A th at K unia
Hicnml
J w S .L
W 4 # w u. O
*<«K > 3 , 41 # " P
’ .ri-nmi'rr.n:,.. .^tlcfjll Galia P a s s ^
|! |. , Ąmbal
btietsseSchnieFel QlipUti
Zkalie OneUc.n nut A \
gutem Wusstr \ !
' K'-- pi?
EbeiiÓ\ ht :hcdad flfp’llr g e n u il li ficijend
B u lłf& p
Virir n ied rig cllu fjcl
G e r ig ó ó if
VirjiDola
/li' SIS
SD.BalAdao
M
>9< OffeńcEbeu m it ?
M h iX iiisvli Uchterp, B e 'A/tęp.,

3a fte Ho
-dowatttP __
Alę/akUei j/ W e j l a fJ&tę.Ą j8 afef!w-< \f'Sdt/ćęks Grahntal.r,Ł
unqfM iK IH fł-bora ^
l.ib u h
liii BeniSlf' 1380
liki/2Z2 ** ^ I r
BdUmlsefmn.
,r ,a ■■/iir,
T/ithsaB A-, ODschrba D scheba.
1S6S Cl n
^ u b atto B g . /jl. DięhterWald 1
niederen Miniosen, -
Arroberu Gebiisch
hAiiEarchadle
^Araosi
fnrolitsclu
HiA

Bur(w lO ll
K Ji a n s a (QqeUen)
( S e h r d i c h t e r W a l ii m i t.
rasa V d<
holu m G ra se ).
‘ aiiiGissc>Stpinhugel
lic h te r / / .B u sch otw arta \G odarncu lera
leich te Riitjjefyiielle fi/ Płasko wzgórze ^ / G o b rn d d ś\
fa jfjri i / ( Quelten st/ileih,
p a r k a r tiif bsjif S'/magnnxf/~Sr---- I'AlQiidhB,*
\A r m id e r a
AmaneUio'"'
Gabu G aurud / i<
EILA S i l o -E T) e ri ę Gum Madob> [Imhirch/lrinyfichel Ala/amrbod/ec~ T! '°E iif/

Babagob 4 N BuschZ //
B a U iili B ix M ia p 6 eb.
la J A k rn e c P y .^ yIDabalone W eiter B u sch % up. I s.
^ /ła m ar s/d iiiin ig eri B a m n ^ K j
''■P’ E a n o s\e ScheL a l i A l S l / . . —

Marhschikab 6» ry.A
/ ,^ '.J M \sFik \
P arka f'trg i m l A/titiakcn r-!-Ruiucn v.ausgetrockmten BrunruĄ
bezwodna
iiw d. i1A ka ziew \ Gamhrho
reidiUch' cjutes Wossery

flc c c h w e Iti'i/ e E g m
G r a , s s a n i n n e tu i x0Gu d u , -A d a
l ic h A c m I i is c lw
a ś« vk u 1
I g it l Madubt-^ ubasso
D aj cl \ w a 1 e
Ii ils c li s a i] a n n e ze
! O 11 ' d i a r r d a g
I G e J l ó lt r L\iip in h
B u s c h ] w e c h isc. I n d m i t P
G m .ii s s a ł o a i m e n .
ji-Gcbii Gi'ba
\ JL , o Jar, / ' w l e h
celu, Podmc!gagv . 11st)' [• /y*e,ni9,ltAbfaU
ioas, \ “ \ [ware
(ira s it u d Sł kgfiirn ifi (H ągal?) umiftph\ \y n \B u n d e v L ib a h Ja o v / e l e i
Uskiutoftj^. B u sA h ifP iO ffcner B u sch
B om niaM ''-^ \ r m t i ,u m o iw a k QuHUn I ‘r’ \ c z y li lw ia , s to p a
u. holies O ras , 'iP iiito a tt ■f f , L t,
d ic h te r Busćh un . . .sj/d " O tere /ląunigrufipeti B Io l x o t l e
<arror \Ala.bla,

w u m b u tr U i
J le r d a h a lla ?
Kurrrwala °J S(otwarta okolica) D oW a
a- d o B u r k i Mohaliu
l a m a d a rek
granica protektoratów
Uaraba

\ H o d d o A ^- restniimi.
\\ B u sc h \ A ''
• '\ B . c i i i - :\<)(>1- Busch.el.Bass
A
Ijl ^
HUg \
\A i p * * * (h -a s E b e u e ] R e r m a m i TL \ ot tarta rorvmno
1 iM
\/ .^ lig d... J - v
u e r Bother Sand- fit ' -x
v\ 'Sacconi'fSSil
_
p i E bo no \ / A Bodem Ą Gro si o i C u ra ti
J e zio rk o
: h u g a s ^ k o s c h e x \ \ g i i i i Ą G adv,. t OOP's.
Busolo." fF a ta ,rev ' • •.,3/?i\ ij /
^ d l

‘Boaseria
\ n
Gob.jt.j,/snntm ^ /
Bg. T i m a i ^ k .1. Ą % /„ » > /« * ;; W ;!';.
%$§sP M a sseu eh
(S p r e c h p h ttx )

> ^ B ia r g a h ^ IJfagcfogcni/
eh/rr Skrob ^ i ( Wenig Wassery
/ •; Rodouia \o B eo M a d d o A
/ (Werda WasserJ
Ib e b a iA I Hiiq c t .,
offciur, D ichtes G eh ó lz, /
Jicr/eim ..
SkpH d^audab %UulKudschir Zeriltci/
71- , O/
/
'.rKer S ald /
iStóaSj\ G m )V iD s c T ie ra d -H u g e l
; J v v \ .'/i w ostu ' ŁiEtólKun B a l W a d l i
^ Ęj^brnF^' 'bedecjet m it ]Jonicn
•rbisso
G esc h los senś?'M im o s /r v W a ld ,
Gcrloyuby n.MudlUj S Tug^

jif.ira.to
B /B s c Ha b d llo Gcrhguhy d.i.
"'17. lJOainbusse i ,Givssc Quelleth"
C >4i <
DichterJdinwsen ___. 'hseliulnjch
yphid c-3
/
V « 'cinm t.,,^4 t®7/
,'id S ir e ii,
\ K lepie Skruh ' <Oncllt)
WeA.Ufier.' WŁ
Gpruhui
Steiiiif/iitftodriii
fjGutcs Gmk
MardUdc
MAR SZ RUT A
Poi
i towarzyszów
//
u a ; \ k a•/b,?
/ / »' VJ
G iiO se h iin r
tliillpdfui{ AJedhsG
, d
YBdlikoschen KRAJU S O M A L I S O W
. Pcuim los :%1|W ./
... v». pifat/te ]lfdp (iubleh
M unoserbtii. R o r n e t f f X I f
yScliejlaboi |m d z ieR 1895 - m a r z e c 1896.
Tl o r n t g
i, ...Ji,runnel).
G oddei n ,v •, ^ * . K E R A B D r t i N P ° f mmBdui / W edług mapy Prof. Paulitschke.
* R lL V M M tR A A J A L U G A S t; H A N D U L A H
'CvT "Wyk / M T T ~ ^ J ^ n u ,G r ^ ' Podziałka 1 1.000.000
esSv^Vv “ / V\ R tfh e E rd t (f<7 KUom.

\ ^T ic fe r Holifweęj l i .
m _| oWasscdfię/iy %< r /V, !¥ass yF-w jo kru d it i
JJ- ^Ęuyelgruppe\ fiuniiule
’p |# l i c b te wj B u sc li, > -$ A5* ® ! %^,Mmóseiv u.]Mhtf'Mi"men *****
'4dii_y t i M 1V -iki
Vl |f GulesGras M (i\ah arltu lii
hldTS/lfęj, vo»ł u ftats
——[-o. i Grdher *\S
Horn im \ o <%.
S.'v A IIA D A D E N
i‘^AGa/adł 1 °
OffetiesLi nii°A- •Meddu
orni kier «. rf« lii liter'. 'if^ /p o r f
Busch, 147.

rt, ihehujlh 3TafjfOreiscn). H a s s iK

Znaki i o k r e ś l e n i e znaków:
UlUfcfjHlll'

Godetuv .Marszruta hr. Józefa Potockiego i towarzyszów.


Droga powrotna, d. Grudzińskiego.
Hudulu

MaJcani
LITOGR. K. KRANIKOW SKIBGO, KRAKÓW.
.

- ;

-■A,

'«cV - ''V ««*iv v ‘ • "S.


” ' ., ' • >v~ . '* '• * ■ . / ‘ : . - " v x ''\ : \ ,
C* •••..■': ' S - . v •'• \r-
lid * '! ■
-
'

' .

'
■ ■ ■: — - ■

-\t:
rs£
§£

C}0
iiżi

fAI

:src?

Si

Biblioteka Narodowa
Warszawa

30001019953364

t t ^ — r - - * ^ r w .iŁ Ł Ł J ,ir■. : l t rrTtr-^rn^TTf-r • t S i e ś ? : * P . * ;5r' " " h ser r :" S s l r :: rsa'•ssgsgzzsHf s a a S K S S E iiM K is S S S q r c r r - • '
■ "■ ;.: ' ; ., " i ': ii i.:: ■•
B 1RI[Or E K A
n a r o d o w a

You might also like