Professional Documents
Culture Documents
h s |: r S ls K S ^ P : ;j s £
.W ': . s j L * : . ; s f s a rr-i r i S i .' i 5? ^
ww
It 1 1 A
3 Ll Ą
:.'7VV'■*rv.T.1vrr?r>‘ -T':'— ~ r rrfrr?a;. jp
NOTATKI MYŚLIWSKIE Z AFRYKI
iwyfspppg’j.''^ Fi^g^gjwgagj gwp*emwm|
.» r ^ f ł y ^ f c w w a
JÓ Z E F hr. POTOCKI
SOM ALI
W A R S Z A W A
GRBRTHNRR I WOLRR
2^ d r u k a r n i W . L. A n czy ca i Spółkri w K ra k o w ie
1897
3 3 -1.349
ADEN
ZEILAH
ULHATv IRBERA
CC
3
E ra przełom u w dziej ach S o m alilandu n astąpiła w r. 1884. W tym czasie zaszły
zm iany w granicach rozm aitych terytoryów A fryki północnej i wschodniej. E gipcyanie,
pobici przez fanatyczne hordy derwiszów zwyciężkiego M a h d ie g o , m usieli ustąpić ze
swych posiadłości w S u d an ie, k arta E g ip tu się skurczyła: odpadł C h artu m , K ordofan
i S u d an cały, a Berberę, m iasto portowe, które owego czasu E gipcyanie dzierżyli, poło
żone n a w schodniem wybrzeżu Afryki, mocą u k ład u ustąpić m usieli A nglikom .
G dy panam i Berbery, a zatem i wybrzeża z m iastam i portowemi, Zeila i Bulli ar,
stali się Anglicy, przyszło za n im i t o , co zawsze i wszędzie towarzyszy angielskiem u
berłu, t. j. porządek i energia w w ykonyw aniu władzy, poszanow anie jej i bezw arunkow a
suprem acya »białego «.
Jednocześnie z rządem angielskim zjawili się... angielscy sportsm eni. J a k pio-
nierowie, ciągnęli w głąb kraju, coraz dalej, coraz głębiej; każdy przywoził bogate łupy
łowieckie, jed en wrócił z naszkicow aną m apą okolicy, którą zw iedził, d ru g i z gotową
książką o krajow cach i ich zwyczajach, in n y wreszcie oddał się specyalnie badaniu fauny,
której niezm ierne bogactwa nęciły amatorów.
Krajow cy z początku groźnie, potem n iech ętn ie, w końcu obojętnie patrzali n a
intruzów, a przekonawszy się z czasem , że przybysze nic im złego nie r o b ią , owszem
dobrze p łacą, protegują handel i ułatw iają zbyt produktów krajow ych, — zaprzestali
stronić od »b iały ch « i zaczęli im dopom agać w wycieczkach.
Bez walki, bez krw i rozlew u i choćby jednej z białym i utarczki, przeszedł S o m a
lilan d pod wpływ i protektorat rządów europejskich — rzadki w yjątek w historyi pod
bojów zam orskich krajów.
Powiedziałem : »rządów europejskich« w liczbie m n o g ie j, gdyż od lat k ilk u
i W łochy, nie chcąc pozostać w tyle za innem i m ocarstw am i, m ającem i w Afryce swe
posiadłości, upom niały się o cząstkę C zarnego K o n ty n en tu dla siebie, i S om aliland,
ja k o najbliżej A bisynii i włoskiej E ry tre i położony, przeszedł w południowej swej części,
traktatem z A nglią, w m aju 1894 r. zawartym, w tak zwaną »sferę interesów włoskich«.
N ab y tek to dla W łoch nieszczególny, wpływ czysto nom inalny, nie m ający ża
dnego realnego w praktyce znaczenia, a ostatnia klęska tragiczna generała B aratieri
w A bisynii, która zaszła w łaśnie podczas naszego pobytu w S o m alilan d zie, chyba n a
długo ostudzi niezbyt um iejętnie prow adzone zapędy kolonialne m łodego mocarstwa.
K raj, leżący w sferze interesów w łoskich, pozostał de facto niezależnym ; żaden
u rzędnik włoski w nim nie rezyduje, i prócz k ilk u podróżników, z których jeden, książę
R uspoli, w spotkaniu ze słoniem kości swe w S om alilandzie zostawił, m ało W łochów
tam zajeżdża. Jeżeli ju ż ja k i wpływ jest widoczny, a naw et szanowany, to angielski,
pod którym pozostało wybrzeże z trzem a m iastam i portow em i i część k raju północna.
S portsm eni tym czasem coraz częściej bogate trofea z głębi S om alilan d u przy
wozili. Za k ilk u pierwszym i, m iędzy którym i A n g lik Jam eso n w r. 1884 pierwszy do
rzeki W ebi Shebeli dotarł, poszli inni; w końcu ich liczba stała się — legion. N ie-
4
którzy z nich wzbogacili literaturę angielską znakom itym i opisami swych wypraw, że
wspom nę tu tylko o nieoszacowanem dziele kapitana Sw ayne’a, który odbył kilkanaście
ekspedycyi do Som alilandu, i którego książka stanowi istny »Baedecker« dla każdego,
ktoby kraj ten zwiedzić zapragnął.
Czasy się zmieniły. Som alisi oswoili się, a ich kraj stał się rewirem a la mode
dla zam orskich myśliwych. Krajowcy przyzwyczajali się coraz bardziej do »białych«,
nauczyli się trochę łowiectwa na sposób europejski, zjawili się specyalni przewódcy
karaw an, myśliwi na wzór indyjskich »shikari’ch«, służący obozowi i t. p., — wszystko
ujęte w karby angielskiej tresury i porządku.
Zdarzyło się, że w ostatnich latach, dwóch moich dobrych znajomych wybrało
się do Som alilandu. Pierwszym z nich był Borys książę Czetwertyński, który w r. 1890
po raz pierwszy, w r. 1892 powtórnie z ks. O rleańskim , a w r. 1895 po raz trzeci
S om aliland odwiedził; drugim — hr. Hoyos, który wespół z hr. Coudenhove w tymże
roku, w którym ja byłem na Cejlonie, do k raju Som ali się wybrał. R ezultatem pod
róży tego ostatniego jest, prócz pysznych trofeów łowieckich, ciekawa książka pod tytu
łem : Z a den A ulihan, w której Hoyos streścił przygody swej interesującej wyprawy.
P osunął się 011 daleko, aż po za granice właściwego Som alilandu, na drugi brzeg
W ebi Shebeli, czyli rzeki Lampartów, gdzie mieszka odłam somalijskiej ludności, zwany
A ulihan, od którego Hoyos dzieło swe zatytułował.
Kto raz zaznał czaru wyprawy myśliwskiej do dalekich krajów, w odmiennej
strefie i z ciekawą fauną, kto m iłuje przyrodę i lubi polowanie, ten zawsze marzy
o nowych ekspedycyach. Ledwo z Cejlonu wróciłem, a już snuły m i się po głowie
m yśli o nowej wyprawie; przeczytawszy zaś książkę Hoyosa, począłem je krystalizować
w formę stałego projektu.
W roku ubiegłym okoliczności szczęśliwie się złożyły, i plan podróży do Soma-
lilan d u stanął n a porządku dziennym.
W początku lata porozum iałem się z księciem Czetwertyńskim i hr. H oyos’em,
którzy m i łaskawie swą pomoc w urządzeniu ekspedycyi przyrzekli i niezm ierną oddali
przysługę, zamawiając dla m nie najlepszego tamecznego przewódcę karawany, czyli tak
zwanego head-man Z , Som alisa Alikhara.
W sierpniu byłem w Londynie i 11a podstawie wskazówek H oyos’a, przy po
mocy pułkow nika P aget’a, słynnego w sportowym świecie A lbionu podróżnika, który
dw ukrotnie Som aliland odw iedził, poczyniłem potrzebne przygotowania do dalekiej
wyprawy.
Prócz obstalunków broni, amnnicyi, nam iotów i wszelakich przyborów, do dłuż
szego pobytu w obozie potrzebnych, zakupiłem w Londynie cały prow iant żywności,
obliczony n a trzy miesiące, i zapas wody m ineralnej »Apollinaris« n a takiż przeciąg
/ # •
czasu. Śm iano się wówczas ze mnie, że wodę do picia aż z L ondynu do Afryki zabie
ram , i przepowiadano, że butelki pękną w gorącu, że będę zmuszony niepotrzebny
1
balast w Berberze zostawić i t. p., a je d n a k przyszłość okazała, że zabrana woda słu
żyła nam jak o wyłączny napój w ciągu całej wyprawy, i nie mówiąc już o wielkiej
przyjem ności posiadania zawsze do dyspozycyi zdrowej wody, u ch ro n iła nas od wszela
kich chorób i nieuniknionych zasłabnięć, które grożą Europejczykow i w razie używ ania
okropnej wody krajowej. K ażdem u, ktoby się n a podobną ekspedycyę w ybierał, ja k
najgoręcej zalecam zaopatrzyć się w obficie obliczony zapas zdrowej wody m ineralnej,
a pew ny jestem , że tego nie pożałuje i zachow aniem zdrowia w ynagrodzi sowicie n ie
znaczne powiększenie kosztu i obciążenie karaw any k ilk u nadliczbow ym i w ielbłądam i.
Cały transport zakupionych rzeczy wysłałem z L o n d y n u wprost do A denn n a
ręce kom isanta, który m iał go odebrać i do m ego przyjazdu przechować.
W e w rześniu otrzym ałem za pośrednictw em C zetw ertyńskiego odpowiedz od
wyżej w zm iankow anego A lik h ara, iż otrzym ał wezwanie i je s t gotów n a m oje usługi.
Posłałem m u zaraz potrzebną kwotę pieniędzy n a zakupno wielbłądów i przedw stępne
wydatki.
Jeszcze w lipcu zaprosiłem do wspólnej w yprawy Zdzisława hr. T arnow skiego
i Tom asza hr. Zam oyskiego, i otrzym ałem od nich obietnicę współudziału. D opiero
w ostatniej chwili hr. T arnow ski ujrzał się, z powodów od niego niezależnych, zm u
szonym do zaniechania podróży. Zastąpił go J a n hr. G rudziński, który, otrzymawszy
n a dwa tygodnie przed wyjazdem m oje wezwanie, szybko się zdecydował i tow arzy
stwo swe obiecać m i zechciał.
Zbliżał się z u p ragnieniem oczekiwany term in wyjazdu. Z jechaliśm y się przed
tem w W ied n iu dla poczynienia ostatnich, niezbędnych obstalunków , w ypróbow ania
broni i uregulow ania kwestyi am unicyi, której część poszła z L o n d y n u wprost do
A denu, reszty zaś S p rin g e r dostarczył.
W śnieżną zamieć opuściliśm y W iedeń i przebudzili nazajutrz rano, 3-go g ru
dnia, w Tryeście, pow itani przez cudne słońce i spokojny, błękitny ja k szafir, A drya-
tyk — m iły kontrast z m roźnym »borra«, który w łaśnie dwa lata tem u, gdy je c h a
liśm y 11a Cejlon, u wstępu podróży dał się nam był we znaki.
P iękny parowiec austryackiego L lo y d a, »Im peratrix«, palił ju ż pod kotłam i.
Znaleźliśm y n a nim pomieszczenie wygodne, i p u n k t o i-ej odbiliśm y od brzegów
Europy. Ze służby m iałem z sobą tylko m ego m urzyna Fereka.
N ie będę tu opisywał podróży m orskiej po dobrze znanym m i szlaku, o której
w poprzednich swych »N o ta tk a c h « nieraz w spom inałem ; zaznaczę tylko, że przepraw ę
m ieliśm y spokojną, czas śliczny, m orze łagodne, bez w iatru i burzy. Dziewięć dni
szybko m inęło w miłej kom panii m ych towarzyszów, którzy, po raz pierwszy w życiu
wyjechawszy po za granice Europy, rozkoszowali się cudnym klim atem i baw ili każ
dym szczegółem interesującej podróży.
D nia 12-go g ru d n ia wieczorem, »Im peratrix« zarzuciła kotwicę w przystani A denu.
Początek każdego przedsięwzięcia spraw ia pew ną emocyę tem u, kto je podjął,
'I* IjtsA ł
7
W spom niałem już, że w drodze do Adenu uczuwałem pewien niepokój: jak się
też powiedzie sam początek wyprawy. Rozwiał się on wszakże rychło po pierwszej
z Alikharem rozmowie. Wszystko było przygotowane: zakupione wielbłądy i ludzie n a
jęci czekali w Berberze; bagaże, przybyłe z Londynu, już naładowano na statek, który
zamówiłem telegraficznie z T ryestu i który specyalnie na to czekał, ażeby nas prze
wieźć na przeciwległy brzeg Afryki, do Berbery, nie robiąc zwykłego koła wzdłuż wy-
brzeża przez Zeilę i Bulhar. Jednem słowem, wszystko było gotowe i czekało tylko
hasła do wymarszu.
Do późnej nocy rozmawiałem jeszcze tego dnia z A likharem , przed rozłożoną
mapą Som alilandu. Szło o rzecz pierwszorzędnej wagi, t. j. o wybór marszruty. A likhar
stawiał trzy alternatywy: albo obrać kierunek zachodni, ku abisyńskiej granicy, do
miejscowości, zwanej Zig-Zig, albo wprost na południe via M ilmil do Burki i rzeki Da-
ehato, lub też z H ergeizy przez H aud w kierunku południowo-wschodnim do Aware.
Pierwsza droga najm niej mi się podobała, bo wykluczała możność spotkania się
z pachyderm am i i zakreślała zbyt ciasne granice wyprawie. Nasłuchawszy się i naczy
tawszy dużo o Burce, uczepiłem się tej nazwy i tam pójść pragnąłem . Postanowiliśmy
jednak ostateczną decyzyę odłożyć na później, do Hergeizy, dokąd w każdym wypadku
nasza droga wiodła.
O zwierzynie mówił A likhar oględnie, ostrożnie, ja k gdyby się bał przesadzić,
lub wzniecić zbyt wielkich nadziei; uskarżał się na nadm iar wypraw łowieckich, które
w r. b. Som aliland odwiedziły i zwierzynę wypłaszają. Zapewnił jed n ak w końcu, że
»się bawić będziem y«.
K ilka wypraw było już z głębi kraju wróciło, a między innem i niefortunnie
zakończona ekspedycya m ajora gwardyi angielskiej, Sandbacłńa, który pochwycony
przez postrzelonego lwa i okropnie przezeń pokaleczony, po odwiezieniu do Adenu, na
dwa dni przed naszem przybyciem do tegoż m iasta, wskutek zakażenia krwi, życie za
kończył. Prócz nieszczęśliwego m ajora, równocześnie postradał życie jego »sh ik ari«,
Somalis, którem u lew głowę zmiażdżył. W ieść taka, szczególnie na wstępie podróży,
mimowoli działa na wyobraźnię; szczegóły tego okropnego wypadku, podane, ja k później
słyszałem, w gazetach europejskich, a nam wówczas w Adenie jako rzecz świeża opo
wiadane, nie m ogły nie zrobić na nas pewnego wrażenia.
Dzień następny spędziliśmy w Adenie. Przedstawiłem się gubernatorowi, gene
rałowi Cunningham , od którego uzyskałem pismo polecające do rezydenta angielskiego
w Berberze; następnie dnia tego użyłem na przeładowanie rzeczy, zmianę pieniędzy
europejskich na srebrne rupie J), których zapas należało zabrać z sobą, wreszcie na roz
maite drobne przygotowawcze czynności.
Nazajutrz, dnia 14-go grudnia, płynęliśm y już do Berbery, m aleńkim i okrop-
T y p y k rajo w có w .
rew iry słoni nie leżą na terytorynm protektoratu angielskiego. Co do »okolicy rezer
w ow anej«, podobne ograniczenie prawa polowania dla jednych, z dopuszczeniem innych,
może zapewne podobać się tym , n a czyją korzyść jest zrobione, ale zwierzyny bynaj
mniej nie ochroni. U krytej przyczyny tej »rezerwy« należałoby może szukać raczej
w chęci urzędników zostawienia dla »swoich« pewnych rewirów, z wykluczeniem cudzo
ziemców, którzy ostatniem i laty do Som alilandu napływać poczęli, a którym kapitan
A bnd stanowczo nie sprzyja. Szczególnie rozjątrzyła go książka hr. H oyos’a, który się
w niej niezbyt pochlebnie o Abndzie wyraża.
M ając list od generała z Adenn, ostatecznie byłem panem sytuacyi, niezależnym
od hum oru A buda; nie obyło się wszakże bez trudności i dosyć ostrych starć, z któ
rych w końcu udało m i się wyjść obronną ręką. Szczególnie gdy chodziło o dobór
ludzi do eskorty, A bnd zapragnął mi bróżdzić, nie dopuszczając krajowców, wybranych
i zaangażow anych przez A likhara, a podsuwając swoich, których znowu A likhar przyjąć
nie chciał. Przyczyną była niechęć, ja k ą żywi kapitan do A likhara »za niedostateczne
okazywanie m u posłuszeństw a«, ja k mi sam objaśniał. Starałem się m u wytłómaczyć,
że mierząc w A likhara, m nie trafia, czego ja znowu dopuścić nie mogłem.
Dwa dni nużące zeszły nam na tych i podobnych pertraktacyach i przygoto
w aniach w Berberze. W reszcie drugiego dnia lista ludzi była gotowa, awanse m ie
sięczne wypłacone, pakunki, których część z zapasem wody pozostawiliśmy tutaj do
dalszej dyspozycyi, porozdzielane, karabiny i am unicya ludziom rozdane, nasza broń
wyjęta i złożona, i setne szczegóły, które przy początku podobnej wyprawy obmyślić
T y p y k rajow ców .
i urządzić należy — załatwione. Z akupione wielbłądy, wyłącznie pyszne, doborowe okazy,
tudzież cztery kucyki, do naszego osobistego użytku przeznaczone, czekały wymarszu,
który m iał nazajutrz o świcie nastąpić.
P opołudniu zwiedziliśmy m iasto Somalisów, podziw iali ciekawe obrazki ulicz
nego życia, tysiączne szczegóły całości, odm iennej od wszystkiego, co się dotychczas
w życiu widziało; odwiedziliśm y jedynego, prócz angielskiego urzędnika, Europejczyka,
m ieszkającego w Berberze, p. Gross, agenta jak ieg o ś niem ieckiego dom u handlow ego,
i złożyli wizytę księżom M isyi katolickiej, zakonu K apucynów , którzy w liczbie trzech
od lat k ilk u tu m ieszkają i z niestrudzonym zapałem poświęcili swe życie i pracę
żm udnem u, a może i niew dzięcznem u zadaniu nauczania dzieci som alijskich. Mówię:
»n au czan iu «, nie »n aw racan iu «, bo tego drugiego w yrazu boją się księża, nie chcąc
zbyt otwartym prozelityzm em wśród fanatycznej ludności m uzułm ańskiej, zepsuć m oż
ności dojścia do tego sam ego celu przez powolne i um iejętne w pływ anie n a um ysły
m aleńkich dzikusów.
Około trzydziestu dzieciaków, w w ieku od lat czterech do piętnastu, pobiera
w skrom nej szkółce m isyjnej n au k ę elem entarną, w której um ysł ich żywy i giętki
szybkie czyni postępy.
O ogólno m oralnej wszakże skuteczności pełnych pośw ięcenia i ofiar zabiegów
zacnych księży w Berberze pozwalam sobie wątpić. M niem am , że m isye m ogą sk u
tecznie działać wśród takiej ludności, która albo niem a religii żadnej, ja k np. m urzyni
A fryki Środkow ej, albo w krajach bałwochwalczego pogaństw a, gdzie wyższość religii
chrześcijańskiej nie n atrafia n a opór fanatycznej nienawiści. W śród Som alisów zaś, g o
rąco przyw iązanych do w iary swego P roroka i przekonanych o stanowczej wyższości
ich religii nad wszystkiem i innem i, w ątpię, czy gorliwość m isyonarzy jakiekolw iek
osiągnie rezultaty, a wpływ m oralny, w m ałe dziecko wszczepiony, rozwiewa się szybko,
gdy dziecię szkółkę opuści i znowu m iędzy swoimi się znajdzie. S tarsi Som alisi raczej
obojętnie, niż niechętnie, patrzą n a Misyę, cenią owoce nauki, które dzieci ich w szkółce
m isyjnej znajdują, ale pod w zględem relig ijn y m nie przypuszczają naw et jej niebez
piecznego dla ich w iary wpływu. R zadkie są też w ypadki naw rócenia się Som alisa
i nie zawsze dotyczą najlepszych jednostek. »Z dobrego m uzu łm an in a będzie zły chrze
ścijan in « oizekł A likhar, gdyśm y z nim o tern rozm aw iali, i jest pew na słuszność
w tern zdaniu.
Przełożonym M isyi jest ksiądz Cypryan, rodem Belgijczyk, który, od lat wielu
u sro d Som alisow m ieszkając, oddał się studyom n ad językiem krajow ym i pracuje
obecnie nad ułożeniem słow nika i g ram aty k i (!) som alijskiej.
ROZDZIAŁ II
_________
Z b ro jn a esk o rta.
]NJareszcie, dnia 17-go rano, byliśm y gotowi do wymarszu. O godzinie 3-ciej przede
dniem poczęto zwijać namioty, ładować wielbłądy, rozdzielać paknnki, wszystko to przy
akom paniam encie ogłuszającego wrzasku, krzyków i nawoływań ludzi, oraz ryku wiel
błądów. Panow ał taki chaos, że zdawało się n am , iż połowa rzeczy pogubi się lub
popsuje, a co najm niej tak popłata i pomiesza, że niczego odszukać nie zdołamy. Lecz
wprawa naszych ludzi była tak w ielka, że od pierwszego do ostatniego dnia wyprawy
najm niejsza drobnostka nie zginęła, wszystko było zawsze w czas zrobione, szybko usta
wione i ułożone.
Gwiazdy świeciły n a niebie, gdy wyprzedzając karawanę, ruszyliśm y z Berbery.
N ie od rzeczy będzie wspomnieć tu w kilku słowach o składzie naszego taboru.
W ielbłądów, przeznaczonych do dźwigania pakunków, szło 50, podzielonych n a
cztery grupy, w edług rodzaju ciężarów, które niosły, t. j. naczynia z wodą, prow iant dla
lu dzi, nasze zapasy żywności, wreszcie nam ioty i nasz bagaż osobisty. Każdy oddział
idzie osobno, gęsiego, przyczem z tyłu idący wielbłąd do ogona poprzedzającego jest
przywiązany. Do dwóch wielbłądów jest jed en poganiacz, t. zw. »cam el-m an«; z po
między nich kilku starszych kieruje resztą. Każdy niesie, prócz dwóch dzid i tarczy,
karabin i pas z ładunkam i; wszyscy razem stanowią eskortę, która karawanie europej
skiej, dążącej w głąb Som alilandu, zawsze towarzyszyć musi. K arabiny »S n id er«, według
przepisu rezydenta angielskiego, winny być zawsze nabite i eskorta każdej chwili do
akcyi gotowa. Uważam to za przesadę i zbytek ostrożności, mogący nawet, wskutek
niedbałego obchodzenia się Somalisów z bronią, stać się niebezpiecznym; sądzę, że k a
rabiny są potrzebne jedynie na pokaz, jako dowód, że się je m a i użyć może, ale do
użytku nigdy nie przychodzi.
Prócz »camel-manów«, należą do składu karawany m yśliwi, czyli »shikari«, po
dwóch dla każdego z nas, t. zw. pierwszy i drugi; obowiązkiem ich jest tropić zwierza,
towarzyszyć swemu panu na polowanie, na krok go nie odstępować, nosić za nim broń,
pilnować jej i amunicyi, obielać zwierzynę, obcinać rogi i t. p. Dalej należą do k a
rawany przyboczni służący, t. zw. »boy«, wreszcie »sais’owie«, czyli chłopcy do koni, po
jednym przy każdym kucyku.
Ja k w spom inałem , kucyków m ieliśmy cztery, dosyć liche okazy somalijskiego
chowu, z widoczną przymieszką krwi arabskiej, mizerne i niezbyt silne, lecz na dosko
nałych pewnych nogach, z dobrym tem peram entem i niesłychanie wytrzymałe na długie
pochody w piekącym skwarze, wśród bezwodnych okolic.
P o c h ó d k a ra w a n y .
W ażną osobistością w składzie naszej karaw any był kuchm istrz D irri, Som alis
z rodn, mówiący nieźle po angielsku, który n a jakim ś statku europejskim poduczył się
swego fachu i rzeczywiście jest doskonałym obozowym kucharzem, mającym wielkie
wzięcie u wszystkich karaw an myśliwskich. Nareszcie wymienię tu Achm eda Dżamę,
t. zw. »second h ead m an «, czyli młodszego przewódcę. W końcu m ieliśm y też reprezen
tan tk ę płci pięknej, wcale nie piękną Som alijkę, której fnnkcye polegały na pilnow aniu
stadka owiec, zabranych jako żywa śpiżarnia.
W ten sposób złożony tabor zostawał pod bezpośrednim zarządem i rozkazam i
A likhara; on ludziom wydawał polecenia, wydzielał porcye ja d ła i wody, oznaczał go
dziny m arszu i miejsca popasu, obm yślał każdy szczegół pochodu lub obozu, jednem
słowem — kierował wszystkiem i czynił to najlepiej i najdoskonalej, ja k tylko zapragnąć
było można, wszystko naturalnie na podstawie uprzedniego wspólnego porozum ienia się
i wskazówek, których m n się udzielało.
Wszyscy nasi ludzie, ogółem przeszło 50, byli z wyjątkiem jednego Araba, zwanego
Selim , rodem Somalisi, należący do różnych szczepów z głębi kraju, wprawni w ekspe-
dycyach myśliwskich, sprytni, chętni, uczciwi, weseli i specyalnie dobrani przez A likhara.
K ilk u z nich mówiło łam aną angielszczyzną, większość -— tylko po sornalijsku i trochę
po arabsku.
Mój pierwszy »shikari«, osobistość nader ważna w podobnej wyprawie, nazywa
17 3
się Osman. Istota dziwnie brzydka, z E uropejczykam i m ało obyta, do śmieszności chuda,
0 nogach i rękach dziecka, a ruchach m ałpich, z ogrom ną rozczochraną czupryną, n a
dającą swemu właścicielowi w ygląd olbrzym iego nietoperza, — był O sm an doskonałym
tropicielem , oczy m iał znakom ite, lecz pojęcie o łowiectwie n a nasz sposób słabe i grze
szył często zbytnią gorączkowością; pierwszy raz w życiu spełniał funkcye »shikarego«
1 w wielu rzeczach nie m iał dosyć wprawy, lecz dużo dobrych chęci i bardzo wiele
n atu raln eg o instynktu, tej głównej zalety w zetknięciu się z przyrodą.
D ru g i mój »s h ik a ri« młodszy, nazyw ał się E lm i H ussein. Ci dwaj i boy
M oham m ed towarzyszyli m i zwykle n a polowaniu.
Lecz wracam do naszego marszu.
G dy słońce wzeszło, byliśm y ju ż daleko za Berberą. D żungla nas objęła, m izerna,
nizka, kolczasta — skąpo rosnące krzaki n a żwirowatym gruncie i karłow ate drzewa
w rodzaju akacyi i mimozy. W egetacya dziwna, niezw ykła, ale nie bujna, nie bogata,
nie świeża w kolorach, ja k flora In d y i lub pięknego Cejlonu. W szystko suche, spalone,
g ru b ą warstwą kurzu pokryte, ja k gdyby spragnione wody, rosy, t}^ch rzadkich darów
som alijskiej przyrody.
Gazella Pelzelni.
19
O bóz w M ag i01.
G erenuk.
L ithocranius Wallerii.
niezm iernie, że nie m am y z sobą specyalisty, zdolnego ich zbiorem się zając, bo ptasia
fauna S om alilandu jest mało znana, i najbogatsze muzea europejskie ubiegają się
0 okazy z tego kraju. Z ptaków łownych spotkaliśm y tu i ubili po parę sztuk franko-
linów wielkości jarząbka i rodzaj pardw y (Sandgrouse), pom ijając naturalnie liczne
g atu n k i jastrzębi, orłów, sępów i ścierwiarzy rozmaitych.
Jesteśm y w »okolicy rezerw owanej«, nie śledzimy zatem um yślnie zwierzyny
1 nie zbaczamy z drogi naszej karawany.
23
D ni pochodu szybko m ijają, czas leci tak prędko, że z obozu o świcie wyszedłszy,
ani się spostrzedz m ożna, ja k ju ż n a nocny spoczynek taborem się w głuchej dżungli
zapadnie. Nowość krajobrazów, u ro k odm iennej przyrody, wreszcie ciągłe oczekiwanie
tego, co będzie, nie pozwala ani chwili się nudzić; ciało przyzwyczaja się szybko do
życia obozowego i forsownych marszów, które przeważnie pieszo odbywamy. Człowiek
odżywa form alnie w tej zdrowej egzystencyi w cudnym klim acie po gnuśnem życiu,
ja k ie się zazwyczaj prowadzi.
Zaw ieram y bliższą znajom ość z naszym i ludźm i, oni się do nas zaczynają przy
zwyczajać, wytwarza się ja k b y serdeczny stosunek wzajem nej przyjaźni z tem i prawdzi-
wemi dziećmi natury. N iejed n a godzina schodzi n a pogaw ędce z in telig en tn y m Ali-
kharem , od którego wiele ciekawych szczegółów o S onialilandzie i jego m ieszkańcach
dowiedzieć się można. Szczególnie m iłe są wieczorne chwile po obiedzie, gdy wśród
rozłożonego taboru i rozpalonych •gnisk, pod stropem nieba podzwrotnikowego, ja śn ie
jącego gwiazd m iliard em , używa się dobrze za
służonego wypoczynku po znojnym m arszu cało
dziennym , rozpraw ia o doznanych w rażeniach, lub
roztrząsa przyszłe p lany i projekty.
N ieznacznie, lecz ustaw icznie, droga prow a
dzi pod górę i dochodzi około H ergeizy do n a j
wyższego p u n k tu , naznaczonego n a m apie wyso
kością około 1.300 m etrów n ad poziom em morza.
D zięki tem u, stosunkow o bardzo w ysokiem u po
łożeniu, k lim a t w tych stro n ach , ja k w ogóle
wszędzie w S onialilandzie, idealny; w dzień
wprawdzie słońce dopieka, czuć, że jesteśm y
o dziesięć stopni od ró w n ik a, lecz ra n k i i wie
czory chłodne, noce wręcz zimne, niem al za zimne.
M oi towarzysze w ydobywają ciepłe paltoty z tło-
moków, ja jednego wieczora obiad w futrze j a
dłem — dziwny k o ntrast z położeniem geogra-
ficznem, w którem się znajdujem y!
N a tu ra ln ie , że chłód to względny, dotkliw y
w stosunku do dziennego upału. N ajniższa tem
p e ra tu ra , ja k ą obserw ow aliśm y n a term om etrze,
w ynosiła 150 R. po zachodzie słońca, o świcie zaś
90 R. wyżej zera. T a k się je d n a k szybko ciało
do ciepła przyzw yczaja, że powyższa tem p eratu ra
wydaje się ju ż m roźną, dwie kołdry lub futro
w nocy nie zaw adzą, a zrana wychodzi się sko-
Z b ro jn y S o m a lis z naszej e sk o rty .
stniałym i zziębłym, ja k u nas w zimie. Som alisi jeszcze bardziej od nas chłód ten
odczuwają i zawijają się, ja k m ogą najszczelniej, w swe płócienne opończe i kołdry.
W ody p ły n ącej, źródła lub stawku nie napotkaliśm y ani razu od Berbery do
H ergeizy. Jed y n a woda w tych stronach znajduje się w jam ach , wykopanych w pias-
czystych korytach wyschłych rzek, lub w sztucznych zagłębieniach z resztką wody desz
czowej. Brzydka to woda, z grubym osadem ziemi i piasku, lecz istny nektar w poró
w naniu z tern, czego później w tym rodzaju m ieliśm y doznać.
K onie poją co drugi dzień, wielbłądy co trzy dni, o ile wody starczy. Dziwna
zaiste siła, wytrzymałość i odporność tego bydlęcia na wszelkie niedostatki: żywi się
suchym liściem lub tarniną kolczastą, wody prawie nie pije, dozoru nie potrzebuje,
a pracuje dzień cały, nosząc ogrom ne ciężary — istne dobrodziejstwo dla mieszkańców
k raju tego, których stanowi całe i wyłączne niem al m ienie i dobytek.
Przedostatni przed H ergeizą nocleg wypadł w miejscowości zwanej Bolgatchan,
ostatni w Nasso H ablod; nareszcie dnia 21 go g ru d n ia , przedpołudniem , zabiwszy po
drodze pięć frankolinów, dociągnęliśm y do H ergeizy, po przebyciu w cztery i pół dnia
stu m il angielskich, czyli około 160 kilometrów, dzielących H ergeizę od Berbery.
H ergeiza jest jedyną miejscowością w całym Som alilandzie, zasługującą n a m iano
stałej osady. Krajowcy m iastem ją nazyw ają, w rzeczywistości zaś jest to kupa nizkich
szałasów, ułożonych z m at wielbłądzich, podobnych do ju rt kałm uckich.
Pod wielu względami ważnym punktem jest Hergeiza. T u krzyżują się liczne
trak ty wielbłądzie karaw an handlowych do abisyńskiego H arraru , do Zeili i Bulharu,
n a południe do O gadenu i dalekiej rzeki W ebi; tu ostatnia miejscowość przed H audem ,
gdzie woda się znajduje, gdzie zatem ciągnące na południe karaw any w jej zapas zao
patrzyć się m ogą, nim się zapuszczą w długą drogę przez bezwodną pustynię, zwaną
H a u d ; tu wreszcie m ieszka stary szeik M attar, m ulla, czyli duchowny, którego znaczenie
i wpływ w całym Som alilandzie jest szanowany.
S tąd do granicy Abisynii tylko dwa dni marszu, lecz obecnie sąsiedztwo to nie
bezpieczne, skąd dolatuje echo wrzawy wojennej i głuche wieści o porażce wojsk włoskich.
H ergeiza leży n a południowym krańcu tej części Som alilandu, która, przechodząc
tuż za B erberą w górskie stoki łańcucha G olis, tworzy początek płaskowzgórza Som a-
lijskiego i zowie się G uban i Ogo. N a południe od H ergeizy ciągnie się sto m il
angielskich szeroka i około dwa razy tak długa pustynna i bezwodna rów nina H au d ;
za n ią leży kraj O gaden, który znów sięga aż do rzeki W ebi S hebeli, stanowiącej
przybliżoną granicę Som alilandu.
Oto w krótkich zarysach podział tego kraju na trzy odrębne okolice, z których
każda posiada odm ienne właściwości teren u , flory i fauny i jest zam ieszkana przez
odrębne szczepy koczowniczych krajowców, tworzące w swej całości lud Somalisów.
Som alisi nie są rasą prym ityw ną, lecz m ieli powstać z krzyżowania między
m urzyńskim i szczepami Gallasów i przybyszami arabskim i z przeciwległego pom orzą
25 4
A rabii Deserty. Przed w ielu w iekam i cały k r a j , zwany dziś S o m a lila n d e m , m iał być
zam ieszkany przez Gallasów, o czem świadczą niektóre ru in y kam ienne, przez uczonych
nad m orskiem wybrzeżem od k ry te, i do dziś dnia żyjąca m iędzy krajow cam i tradycya.
W zam ierzchłej przeszłości byli oni podbici przez Arabów, którzy brzeg m orza opano
w ali i krajem zawładnęli. P otom kam i owych zdobywców, pom ięszanych z autochtonam i,
z chlubą m ienią się Som alisi. Istotnie przeważa u nich typ aryjski i reg u larn e rysy,
które u wielu pięknym i naw et i szlachetnym i nazwać m ożna, przyczem uderzająca jest
ich sm ukła budow a ciała, delikatność kończyn, nogi i ręce ła d n e , ja k u kobiety.
U niektórych znowu przebija silna dom ieszka krw i m u rz y ń sk iej, kędzierzawce włosy
i brzydkie twarze o spłaszczonym nosie.
T ru d n o wytworzyć teoryę o pow staniu lu d u w dzikim k raju , który n ie posiada
historyi, języka pisanego, żadnych zabytków przeszłości, ani naw et stałych m iejsc zam ie
szkania; są to jed y n ie hypotezy, w ynikłe z b adań etnografii porównawczej. N ajp raw
dziwszą z nich wydaje m i się wersya o arabskiem pochodzeniu Som alisów, choć w n ie
których źródłach znalazłem zdanie, potw ierdzane przez w spom nianego wyżej ks. C ypryana,
m isyonarza w Berberze, długoletniego badacza miejscowych stosunków, że owymi zdo
bywcami, przybyłym i z za morza, byli nie Arabowie, lecz H in d u si z półwyspu Indyjskiego.
J u ż ze w zględu n a sam ą odległość tego k ra ju od S om alilandu, w^ydaje m i się to m niej
praw dopodobnem , a za teoryą arabską przem aw ia dosadnie identyczna u Som alisów
z m uzułm anam i religia i wiele zwyczajów i tradycyi, ze W schodu przejętych; naw et
w miejscowej rasie koni przebija widoczne pochodzenie arabskie.
Z biegiem czasu Som alisi wyparli Gallasów zupełnie z zamieszkanego dawniej
przez nich k ra ju , a w końcu wyrzucili ich aż na drngi brzeg rzeki W ebi, i do dziś
dnia żyją z nim i n a stopie wojennej , we wzajemnej nienawiści i ciągłych utarczkach.
N aturalnie, że im dalej się rozprzestrzeniali, tern więcej tracili rasową łączność z pier
wotnymi zdobywcami, domieszka krwi arabskiej coraz to m alała w ich żyłach, podlegali
wpływom m urzyńskich sąsiadów i stawali się do nich podobni pod względem niektó
rych zwyczajów, a nawet fizycznego wyglądu. Stąd też szczepy, najbardziej na południe
wysunięte, są najdziksze i najbardziej do murzynów zbliżone, religię tylko m uzułm ańską
święcie zachowali, i niem a bodaj nigdzie fanatyczniej szych jej wyznawców, niż w k raju
Somali.
Som alisi są ludem koczowniczym p a r excellence i za prototyp konserwatywnych
nom adów służyć mogą. N ic się u nich nie zmieniło: ja k bywało we m gle wieków,
setki, a może i tysiące lat temu, tak jest i dzisiaj, z pokolenia w pokolenie. Najlżejszy
podm uch cywilizacyi zachodniej ich nie owiał i nie zamącił pasterskiego trybu życia;
od wieków ciągną karaw any zawsze tem i samemi ścieżkami, omijając nieraz kam ień,
któryby dziecko usunąć zdołało, a którego nie ruszają, »bo dawniej tak bywało«. Odzież,
broń, sposób życia najmniejszej nie uległy zmianie. W ędrując przez ich kraj, doznaje
się uczucia, nie pozbawionego pewnego uroku, że się jest przeniesionym w dawno ubiegłe
wieki biblijne i patryarchalne stosunki ludów pasterskich, w całej prostocie zwyczajów,
tchnącej jak ąś szlachetną wielkością.
Podział na szczepy z silnym pierwiastkiem arystokratycznym, stanowi podstawę
ich ustroju społecznego. T eorya szczepu jest u nich posunięta do ostateczności: indy
w iduum nic nie znaczy, wszystko się czyni dla szczepu, jego honoru i potęgi. W spólnej
organizacyi pomiędzy szczepami niem a; przeciwnie, żrą się i wojują z sobą zawzięcie.
K ażdy Som alis uważa swój szczep za najwyższy, za naj arystokratyczni ej szy, przyczem
charakterystyczneni je st, że genealogię swoją um ieją dokładnie i nieraz kilkunastu
przodków wymienić potrafią; naturalnie są to proste im iona m uzułm ańskie, ja k M ohamed,
Ali, H assan i t. p.
Żyją nadto w ziemi Som ali ludzie, zwani M idganam i, nie stanowiący osobnego
szczepu, a żyjący po kilka rodzin, porozrzucani wśród krajowej ludności. Som alisi m ają
ich za coś od siebie gorszego, uważają za swych poddanych i jako sług używają. Bodaj
czy etnolog nie odnalazłby w M idganach pierwotnych mieszkańców kraju, którym brak
domieszki krwi arabskiej i którzy tylko zewnętrzne formy religii od zdobywców przejęli,
pozostając pod względem sposobu życia i zwyczajów na niesłychanie nizkim stopniu
rozwoju m oralnego. T yp i budowa ciała odm ienne od somalijskich; trudnią się przeważnie
łowiectwem, z którego żyją, używając do niego łuków i strzał zatrutych. W dalszym
ciągu niniejszych »Notatek« będę m iał nieraz jeszcze sposobność wspomnieć o M idganach.
Po tej dywersyi n a tem at ludności S o m alilan d u , wracam do naszego obozu
w H ergeizie. Rozbito go w grupie ładnych i cienistych akacyi, koło piaszczystego koryta
wyschłej rzeki, w którem rękom a w ykopane jam y w białym piasku są jedynem miejscem.
skąd tu wody dostać można. O podal bielały nam ioty jak iejś m yśliwskiej p a rty an g iel
skich sportsmenów, którzy, rów nie ja k my, w H ergeizie przed dalszą podróżą się zatrzy
mali. Ich ludzie nas odwiedzają; dow iadujem y się, że jest m iędzy nim i dam a A ngielka,
pani R e n to n , która z m ałżonkiem dzieli przygody wyprawy łowieckiej. Dziś dalej
m ają wyruszyć.
O baw iałem się, czy ich m arszruta naszych planów nie pokrzyżuje. T u w łaśnie
m a się zdecydować, dokąd dalej pójdziem y: czy prosto przez H a u d via M ilm il do B urki
i Dachato, czy też w k ieru n k u w schodnim do Aware. Zauważyłem, ża A lik h ar za drugiem
przem awia, obawiając się ujem nego dla zw ierzostanu sk u tk u licznych wypraw, które od
dwóch lat niem al wszystkie do B urki się pchają. Po długich dyskusyach stanęło na
tern, że idziem y prosto do Aware, a w razie, gdybyśm y tam m ało zwierzyny znaleźli,
m am y sporo czasu do B urki dociągnąć.
W H ergeizie m usim y dwa dni pozostać dla wypoczynku wielbłądów, które tu
po raz pierwszy od Berbery wody dostaną, i dla przesortow ania i przepakow ania rzeczy,
których część m niej potrzebną zam ierzam dla ulżenia w ielbłądom tu zostawić.
Z opodal leżącej osady krajowcy tłum nie nas obstąpili, przypatrując się ciekawie
i z oka nie spuszczając najm niejszego ruchu naszego.
N a wzgórku widać domek, wysokim białym m urem opasany, jedyny, ja k mi
się zdaje, m urow any gm ach w całym Somalilandzie. W ystawiła go fantazya angielskiego
lorda Delam are, słynnego m yśliwego, który specyalnie na lwy poluje, i ja k słynny
Gerard, na m iano tueur de lions zasłużył. Co rok Som aliland odwiedzał; m ówią, że
więcej niż 50 lwów zabił, a w H ergeizie wystawił sobie domek, jako pied d terre dla
swych wypraw. Koncept więcej oryginalny niż praktyczny, gdyż p unkt niestosowny,
i dom ten do niczego m u tu służyć nie może. W roku zeszłym m iał niem iłe ze lwem
spotkanie, który się nań rzucił i ciężko go pokaleczył, tak, że ledwie żywego do Berbery
n a noszach odnieść zdołano; stam tąd dostał się do Anglii, z ran szczęśliwie wyleczył
i w tym roku m a ponownie 11a lwy do Som alilandu powrócić. M a to być niezwykły
oryginał i wiele legendowych baśni po kraju o nim krąży. Som alisi lubią go jednak,
bo płaci sowicie i dobrze się z ludźmi obchodzi.
Popołudniu odwiedził nas szeik M atar, naczelnik osady H ergeizkiej. Poważny,
Szeik M atar.
siwobrody starzec, z arabska się ubiera i z godnością nosi. W idział nieco św iata, bo
odbywał pielgrzymkę do M ekki, umie czytać Koran i uchodzi pomiędzy swoimi za
wielkiego m ędrca; pod jego duchowną juryzdycyą cała okolica się znajduje.
Zasiadłszy pod namiotem w naszem kole, wypytywał się z ciekawością, skąd
idziemy, z jakiego kraju pochodzimy i t. p. Szczególnie ostatnie wypadki w Abisynii
interesować go się zdawały. Somalisi boją się Abisyńczyków, ja k ognia, i wiele cierpią
od swych w bron palną zaopatrzonych sąsiadów, którzy wpadając często do Som alilandu,
łupią i rabują niem iłosiernie tameczne osady.
Nazajutrz stary szeik powtórzył swą wizytę w widocznej chęci otrzymania pre
zentu. Podarowałem m u sześć rupii srebrnych i kołdrę czerwoną.
Odwiedziliśmy obóz Anglików, z których jed n a party z dam ą już była na południe
wyruszyła. Pozostało dwóch: oficer captain Leather, z którym jechaliśm y razem z Adenu
do Berbery, i urzędnik cywilny z Indyi; idą do Burki na trzymiesięczną wyprawę.
R anek drugiego dnia pobytu w H ergeizie zeszedł nam na sortowaniu rzeczy,
z których 21 pak pozostaje tutaj pod opieką i dozorem starego szeika. T rzy wielbłądy
z dodatkowym prowiantem dla ludzi dociągnęły z Berbery i złączyły się z naszym taborem.
Odbyłem też przegląd ludzi naszych i zbrojnej eskorty, udzielając pewnych
instrukcyi co do obchodzenia się z karabinam i i zalecając, pod groźbą surowej kary,
należytą ostrożność, tak ludziom z eskorty, ja k i naszym shikarim . Usposobienia ich
doskonałe, chętni i weseli, gotowi do wszystkiego.
Ubiegłej nocy pantera odzywała się pod samym obozem — pierwszy głos g ru
bego zwierza, słyszany w Somalilandzie. W okolicy zwierzyny jest dosyć, więcej niż
w drodze od Berbery. G rudziński z rannej po dżungli przechadzki przyniósł pięć fran-
kolinów i śliczną antylopkę sakkaro (M adoqua Philippsi), mniejszą od zająca.
H erge’iza leży w obrębie okolicy »rezerwowali ej,« nie mamy więc tu zam iaru
poświęcać czasu specyalnie polowaniu. Po południu przeszedłem się parę godzin po
dżungli i widziałem kilka stad gerenuków i oryksa, pierwszy okaz tej pysznej antylopy,
wielkości młodego łosia, o ogromnych, śpiczastych, ja k dziryty, rogach. Do strzału było
za daleko, a otwarta miejscowość uniemożliwiała bliższe podejście. Obserwowałem go
tylko, ja k powoli na stok góry się drapał; ruchy m a niezgrabne, nieco do oślich podobne.
Zelektryzowała nas wieść, przyniesiona przez krajowca, że jakiś Anglik, parę
dni temu, o dwa marsze od Hergeizy, trzy lwy jednej nocy ubił. Ludzie, nadeszli
z głębi Ogadenu z karawaną handlow ą, opowiadają, że w okolicy Aware, dokąd właśnie
zdążamy, dosyć lwów m a się znajdować.
W ypakowuj emy grube kalibry, które lada chwila m ogą być potrzebne.
Arsenał mój składał się z dwóch ekspresów 500, z grubego sztućca kal. 10, fa
bryki słynnego H oli and’a, o ogrom nym naboju prochu (8 dr.) i kuli stożkowej ze stalo
wym końcem, z jednej strzelby śrutowej i małego ekspresa 303 od H o llan d ’a, z teleskopem,
broni nieocenionej i znakomitej, której z wyjątkiem grubego zwierza, cały mój rozkład za-
wdzięczam. M oi towarzysze m ieli m niej więcej to samo, z zastąpieniem ekspresa 303
S p rin g ero w sk im k a ra b in em system u M an n lich era, opatrzonym rów nież teleskopem ; bro ń
to niem niej d o sk o n ała i nieoceniona w podobnej wyprawie.
A lik b ar, k tó ry ju ż od k ilk u dni czuł się niezdrów , dostał dziś atak u m alaryi,
ta k silnego, że w o k ropnych kurczach kręciło n im i rzucało po ziemi. D ałem mu
z naszej apteczki polowej k o lo saln ą dozę chininy, co 11111 atak przecięło. D ziw nem się
w ydaje, że febra p a n u je w okolicach ta k wysoko położonych, suchych i zdrow ych; sądzę,
że to raczej recydyw a choroby, nabytej poprzednio w A denie, lub n a d m orskiem wybrzeżem,
gdzie febry m iędzy lu d n o ścią krajow ą silnie grasow ać m ają.
■ :ri ■ ■ : ■■; :
■
■ / - £ ■ . •:
tery:'i fJrK'-- V ' " ; vŁ "1 f-
T ransport trofeów na stepie Zeila.
35
O lbrzym ie kopce termitów, czerwone, nieforem ne, fantastyczne, dosięgające nieraz n iep ra
wdopodobnej wysokości, wznoszą się ja k obeliski ponad nizkiem i drzewami, podobne
raczej do m isternie zbudow anych dzieł rą k ludzkich, niż do utworów drobnych owadów.
Całość obrazu sm utna i nieurocza, im ponująca chyba, ja k każdy przestwór, swym
ogrom em bezbrzeżnym.
W spom niałem już, że właściwością u jem ną tego ziem i kaw ałka jest b rak wody.
O d ostatniego deszczu aż do n astan ia nowej pory deszczowej, kropla jej ani z nieba
nie spadnie, ani ziem ia jej nie dostarczy. R oślinność zam iera, usycha, słońce spala ją
n a popiół czerwony, pył ją okrywa, i ta k czeka sp rag n io n a długie m iesiące, n im nowe
deszcze pobudzą ją do świeżego życia i silnej wegetacyi.
Pom im o tego b rak u wody, n a H au d zie zwierzyny je st dużo. O grom ne stada
antylop m ają tu swe stałe m iejsca wypasów, a lwów tu więcej, niż gdziekolw iek w Som ali-
landzie. F en o m en aln ą jest właściwość miejscowej fauny, że tak długo bez wody wytrzym ać
może, przyczem, ja k później nieraz m ieliśm y sposobność zauważyć, antylopy n a H audzie
doskonale w m ięsie w yglądają i są żerne, ja k b y n a najlepszej paszy w ykarm ione. M nogie
ich tropy krzyżują się w czerwonym piasku, dodając otuchy m yśliw skiem u sercu, że ju ż
znajdujem y się w rew irach w zwierza bogatych, poza obrębem owej »okolicy rezerw o
w anej,« któ ra w H ergeizie się skończyła.
W yprzedzając karaw anę, rozdzielam y się w ten sposób, że m oi towarzysze zazwyczaj
flan k u ją po obu stronach tra k tu wielbłądziego, ja zaś frontu się trzym am . W idziałem
dziś k ilk a gerenuków , liczne d ikdiki i dwa duże stada oryksów, lecz zw ierzyna tak
ostrożna i płochliwa, że do strzału dojść niepodobna.
Z abłąkaliśm y się z Zam oyskim w ciemnej dżungli i k ilk u godzin potrzebowali,
by w labiryncie krzaków i haszczów odszukać karaw anę, odbyw ającą południow ą siestę.
G rudziński m iał em ocyonujące spotkanie z hyeną, któ ra pom knęła przed nim w zaro
ślach, unosząc w pysku głowę gazeli; ludzie wzięli ją za lwicę i rzucili się za nią
w pogoń, lecz um knęła, gąszczem zakryta. Po tropie poznano pom yłkę.
Po krótkim m arszu popołudniow ym w ypadł nocleg n a m ałej polance w zwartej
nizkopiennej dżungli, wśród której rozbity obóz pierwszy raz dziś »zeribą« otaczają.
W yraz ten, przyjęt}r w języku angielskim i ciągle w S om alilandzie używany, oznacza
kolczastą zagrodę, ze ściętej m im ozy i tarn in y ułożoną, któ rą krajow cy otaczają swe
osady, karaw any — swe obozow iska, m yśliw i wreszcie m iejsca nocnej n a dzikiego
zwierza zasadzki. C hroni ona zarówno od ludzi, ja k drapieżników , i stanow i nadzwyczaj
m ocną, tru d n ą do przebycia, a bardzo łatw ą do zrobienia ochronę. Przenosząc nazwę
powyższą z części n a całość, nazyw ają w Som alilandzie zeribą zarówno osadę krajowców,
ja k obóz karaw any, lub m yśliw skie schronisko, w celu zasadzki zbudowane. S om alisi
nadzwyczaj są zręczni w ustaw ianiu zeriby: zaledwie k araw ana przystanie, w oka m g n ien iu
powstaje silny płot kolczasty, okalający pierścieniem cały tabor wokoło.
N azajutrz w ypadła w igilia Bożego N arodzenia. W d n iu tym m yśl leciała z afry-
kańskiej głuszy daleko za m orza i lądy, do kraju, gdzie mrozem ziemia ścięta i białym
całunem śniegu pokryta, gdzie tyle drogich sercu istot oczekuje pierwszej gwiazdy
wieczornej, by w rodzinnem kole święcić największe święto chrześcijaństwa.
Jak iż kontrast z krainą gdzie my się znajdujemy! Podobne do ognistej kuli
stopionego m etalu, wschodzące słońce zastało już nas w pochodzie, na olbrzymiej równinie,
nagiej, pustej, tylko wrzosem i żółtą spaloną trawą pokrytej. Step ten podobny, do sawanny
am erykańskiego Far-W estu, zwie się Zeila.
Dwa strusie spłoszone, zaledwie przez lornetkę dostrzegalne, szalonym pędem
um ykały przed nam i; liczne stada oryksów i rozmaitych antylop pasły się w oddali;
szakale chyłkiem sunęły w trawie, z nocnej wracając wędrówki. Nieskończoność atm o
sfery zlewała się z bezbrzeżną pustynią w całość olbrzymiego przestworza, tworząc obraz
dziwny, niepospolity, którego uroku nigdy nie zapomnę.
Przez szkła odkrywaliśm y coraz nowe stada antylop z gatunku aul i harte-
beest; szczególnie te ostatnie mię nęciły, bo są rzadkie i w niewielu miejscowościach
S om alilandu się trafiają. Ostrożna jed n ak zwierzyna nie pozwoliła się zbliżyć ku sobie;
pojedyńcze sztuki wypatrywały zdaleka myśliwego, odskakiwały o paręset kroków, a za
niem i całe stado pierzchało, nie dając się w żaden sposób podejść na możliwy dystans.
Pojedyńczy hartebeest zwrócił moją uwagę. Począłem go okrążać, starając się
zmniejszyć dzielącą nas odległość. Dawno m nie był zoczył, lecz nie zrywał się do
ucieczki, tylko jak b y z ciekawością ku nam spoglądał. Po chwili zbierać się począł do
odwrotu. N ie m ogłem dłużej zwlekać, i przyklęknąwszy, posłałem m u kulę z mego
ekspresa H o llan d ’a n a kolosalny dystans niem niej niż 500 kroków. Po strzale dał
znak, podbiegł parę kroków i runął martwy. N ajdalszy to był strzał, ja k i w życiu
zrobiłem.
U b ita sztuka była pięknym okazem kozła hartebeest, rodzaju antylopy, zbliżonej
do południow o-afrykańskich wielkich bovidozv. W zrostu krowy, o sierści bronzowej
z czerwonawym połyskiem i dużych wygiętych rogach, jest hartebeest o tyle rzadko
ścią, nie trafiającą się w rozkładzie każdego myśliwego w Somalilandzie, że zamieszkuje,
ja k wyżej wspomniałem, tylko niektóre, ściśle oznaczone miejscowości w otwartych ste
pach, om ijając gąszcze i zwykłą dżunglę krzaczastą.
H artebeest Som alijski (Bubalus Swaynei) był ubity po raz pierwszy i M uzeum
londyńskiem u dostarczony dopiero w r. 1891 przez kapitana Sw ayne’a, od którego
nazwiska swe m iano łacińskie otrzymał.
Było to moje pierwsze w Som alilandzie trofeum.
Som alisi rzucili się do ćwiartowania ubitej sztuki, a z karawany, której długi,
ledwie n a horyzoncie widoczny sznurek wielbłądów ciągnął w oddali, przysłano oba
osiołki dla zabrania skóry, rogów i mięsa.
G rudziński tymczasem podszedł stado aułów i celnym strzałem zabił jed n ą sztukę
z M annlichera n a olbrzymią odległość 600 kroków.
37
"
- . __________
Bubalus Swaynei.
Aul (Gazella Som m eringii) jest antylopą, pospolicie w Somalilancizie ogrom nem i
stadam i żyjącą, wielkości daniela, śliczną w kształtach i sierści; rogi jej w formie liry
ładne stanowią trofeum.
Nasze sztućce złożyły dziś egzamin i dały dowód doskonałości; teleskopy oka
zały się nieodzownymi w kraju, gdzie zwierzę na zwykłe dystanse podejść się nie daje.
G azella S o m m erin g ii.
40
zapadł n a nią mój boy M ohammed. Apteka w robocie, sypie im chininy istnie koń
skie dozy.
Zwierzyny widzieliśmy dużo, liczne stada oryksów i gerenuków; strzelałem do
k ilk u sztuk na kolosalne dystanse, lecz żadnej nie dostałem. Ostrożność zwierza nie
słychana: nim się go odkryje, on już ujrzał człowieka i uchodzi.
W czasie pochodu karaw any polowanie trudne, zbytnio zbaczać nie można,
by drogi i wielbłądów nie stracić; strzela się tylko to, co przypadkowo po drodze się
trafi. Spotkaliśm y dziś stary ślad nosorożca, który w porze deszczowej aż tu do H au d u
się zabłąkał.
M inąwszy wyschłe dno jeziorka, zwanego Sigurdi, stanęliśm y na ostatni nocleg
przed Aware, w miejscowości otwartej, stepowej, na której tylko gdzieniegdzie większy
krzew mim ozy lub wyższe drzewo akacyi wyrasta.
Zachód słońca w prost bajeczny w tych strefach: cały w idnokrąg zajaśnieje m o
rzem blasków złocistych, przechodzących szybko w czerwień płom ienistą, potem n ag le
zm rok zapada, dopóki księżyc sierpem nie zaświeci n a liliowem tle nieba, oblewając
srebrnem św iatłem nieskończoność stepu i pusty kraj wokoło.
W obozie gwarno. Som alisi, przy ogniu zebrani, śpiew ają swe pieśni, których
dźwięk dziki nieraz w tony dziwnie piękne i poważne przechodzi, tańczą i w ręce gło
śno klaszczą — całość obrazu fantastyczna, w śród g ry dwóch różnorodnych oświetleń:
bladych sm ug księżycowych i jaskraw ych blasków czerwonych ognisk, pom iędzy któ-
rem i biało u b ran i czarni Som alisi ja k w idm a w yglądają.
D nia 27-go przed południem stanęliśm y w Aware, spotkawszy po drodze świeży
trop lwa i pantery7. Aware jest nazw ą miejscowości, gdzie pierwszy raz od H ergeizy
wody dostać m ożna — tu koniec H au d u , a początek O gadenu. Jesteśm y około 200 m il
od Berbery, o 300 dalej płynie W ebi Shebeli.
W oda znajduje się tu w głębokich jam ach o dnie kam ienistem , w ykutych bodaj
czy nie za czasów Gallasów, bo leniw y Som alis nigdyby sobie tej pracy nie zadał: 011
co najwyżej rękom a w piasku do wody dokopać się zdoła.
W ielbłądy i konie obstąpiły owe zbiorniki wody i niecierpliw ie czekają n a p o
jenia. Oboz 1ozbilism y opodal dna wyschłego staw ku, w cieniu pięknych i rosłych
drzew parasolowatej akacyi. M usim y dwa dni w Aware pozostać, by dać w ielbłądom
spoczynek, zasięgnąć inform acyi o zwierzynie i w edług nich dalsze projekty ułożyć.
Koczowiska Som alisów m ają się w okolicy znajdować. Posyłam y do nich k ilk u
ludzi za językiem . J a k a ś k araw ana przeciąga z p ołudnia z n ad brzegów W ebi Shebeli;
ludzie o typie zbliżonym do m urzyńskich Gallasów, uzbrojeni w lu k i i strzały, dziko
wyglądają.
Szarańcza przeleciała n ad obozem i zapadła opodal w takiej m asie, że aż cień,
ja k od chm ury, n a ziem ię rzuciła; dziwne to było zjawisko i ciekawe efekty światła,
gdy szai ancza pod słonce leciała, w pow ietrzu migocąc, niby law a srebrna.
W yszedłszy ze strzelbą, spotkałem ogrom ne stado ślicznych perliczek, z cudnem
upierzeniem , barw y niebieskiej, przechodzącej w ja sn y fiolet. Podczas mych strzałów,
którym i cztery p en tark i zabiłem , szarańcza poczęła się zrywać w takiej m asie, że m i
cel zaciem niała. P en tark i okazały się znakom item pieezystem. W dżungli ze zwierzyny
widziałem g eren u k i i d ik-dik’i, i ubiłem je d n ą sztukę tej ostatniej antylopki. W racając
do obozu, spostrzegłem tuż pod nam iotam i 11a łączce ryjącego dzika afrykańskiego
(Phacochoerus A elianus, W arzenschw ein), lecz niestety, chybiłem ciekawe to zwierzę,
podobne zupełnie do naszego dzika, o ogrom nych kłach, do góry zagiętych, i brodaw-
kow atych narościach pod oczyma.
Ludzie nasi, posłani 11a zwiady, wrócili nazajutrz z k ilk u krajow cam i, którzy
opowiadają, że o dzień m arszu 11a wschód znajduje się otw arta okolica, gdzie zwie
rzyny dużo 1 jest możność spotkania lwów i nosorożców.
42
SZARAŃCZA
M arszru ta nasza zatem w ten sposób się układa, że ruszam y stąd do owej oko
lic} n a tydzień pobytu, głów na k araw an a pozostaje w A w are pod strażą A chm et-D żam y
i połow y zbrojnej eskorty, potem ciągnie dalej n a p o łu d n ie, by się z nam i w m iejsco
wości zwanej D a rro r połączyć.
B ieizem y z sobą tylko 12 w ielbłądów z koniecznym prow iantem i k ilk o d n io
w ym zapasem wody; w racam y bowdem znow u w g łąb H a u d u , gdzie b ra k wody zupełny.
A lik h a r uiząd za coś w ro d zaju poczty wdelbłądziej, k tó ra n am wodę co parę dni do
staw iać będzie.
P io je k tu m arszu do B u rk i ostatecznie zaniechałem . A lik h a r słusznie odradza,
w skazując cztery czy pięc w ypraw łow ieckich, k tóre w r. b. tam polują i zwierzynę
w szerokim rejonie niew ątpliw ie wypłoszyły. N ie m inęło jeszcze dwóch la t od czasu,
g d y A lik h a r po raz pierw szy hr. H o y o s’a i C oudenhove do B u rk i i n ad rzekę D achato
zaprow adził, a św ietny rezu ltat w ypraw y tych panów ta k in n y ch zachęcił, że od tego
czasu wszyscy tam się cisną, i dziś ju ż B u rk a nie je st tern E ld o rad o m yśliw skiem ,
ja k ie m była niedaw no; bodaj czy ten sam los całego S o m a liła n d u niebaw em nie spotka.
D n ia 29-go opuściliśm y A w are i zbaczając z bitego tra k tu k araw an , dążym y
n a północn y w schód w g łąb H a u d u . N a jęty ja k o przew odnik, krajow iec nas prow adzi;
w chodzim y w n iezm iern ie ciem ną d żunglę, m arsz w gęstych k rzak ach k ręty i nużący,
k a ra w a n a żółwim k ro k iem ciągnie się za n a m i, w ielbłądy ciężko objuczone, z tru d n o
ścią przedzierają się przez kolczaste krzaki. Świeże tropy nosorożców krzyżują się w p ia
sku. M ieliśm y w ieczorem dojść do owej okolicy otw artej, lecz nasz przew odnik ja k o ś
źle się obliczył z czasem i drogą, i noc nas zaskoczyła w zbitej ja k ściana dżungli.
T e rm o m e tr usposobienia, podnieconego świeżym i ślad am i nosorożców, opada,
gdyż A lik h a r tw ierdzi, że w tych gąszczach niepodobieństw em je st zwierza tropić, i że
to są nosorożce przechodnie, n ie m ające tu stałych siedzib. B ędziem y m usieli zadowolić
się anty lo p am i, k tó re n a ju tro obiecują, n im do rew irów n ajgrubszego zwierza się
dostaniem y.
Po k ró tk im m arszu p o ra n n y m , doszliśm y n azaju trz do owej obiecanej okólicy
otw artej (open country) i obozem stanęli n a sk ra ju gąszczu. Przed n am i rów nina, w y
soką żółtą traw ą porosła, z której rzadkie drzew a i niezliczone kopce term itów wystają.
Z d alek a w idać liczne stada antylop, oryksów i aułów.
R ozdzielam y się w trzech k ieru n k ach . N iestety, zwierz, ja k zwykle, niezm iernie
ostrożny, podejść się n ie daje. N ie zrobiwszy strzału, w róciłem n a po łu d n ie do obozu,
gdzie zastałem ju ż Z am oyskiego z ub ity m aułem .
W id ziałem dziś ran o pierw sze okazy rzadkiej antylopy C lark e’a (A m m odorcas
C larkei), odkrytej tem u trzy lata, której dotychczas, prócz londyńskiego, żadne m uzeum
europejskie nie posiada. M a ona dziw ne, n aprzód w ygięte rożki i d łu g i ogon, k tó ry
w b ieg u w śm ieszny sposób u k o śn ie n a krzyże zarzuca.
Plochliw ość zw ierzyny tern dziw niejszą się wydaje, że jesteśm y tu w stronach,
43
A m m odorcas Clarkei.
które pod względem łowiectwa dziewiczemi nazwać można, w okolicach nie tkniętych
stopą białego myśliwego.
Ciekawem byłoby zbadać ptasią faunę i florę H audu, niedostatecznie dotychczas
znaną i opisaną. Spotyka się tu mnóstwo ciekawych ptaków, szczególnie m ałych, lecz
brak taksydermisty zbiór ich nam uniemożliwia.
O ryx bei'sa.
R a n n y Oryx.
Zdolności łowieckie m ego przew odnika zdołałem ocenić, gdy wyszedłszy razem
ze m n ą na podchód, począł m ię podprow adzać do dwóch oryksów, które odkrył swym
wzrokiem sokolim n a niem ożliw y dystans, pasące się w traw ie i w haszczach. Z garbiony
do samej ziemi, w nieludzkiej pozycyi, sam do zwierza podobny, su n ął w trawie, cią
gnąc m nie za sobą. T o pełzał ja k wąż, to przypadał zupełnie do ziemi, to znów, ja k
pantera, podbiegał do swej ofiary. S tarałem się k ro k u m u dotrzym ać i do jeg o pozycyi
się zastosować, lecz nie zawsze mi się to udawało, a okropnie było nużącem. Je g o ta k
tyka podchodzenia pod zwierza dałaby się porów nać ze skakaniem pod głuszca gra-
jącego. J a k tu czeka się pieśni, by naprzód się podsunąć, tak M idgan obserwuje zwierza,
49 7
z czterem a ubitym i aulam i powrócił. G rudziński ran k iem też był u b ił jed n eg o , tak,
że od wczoraj sześć oryksów i 9 aułów nasz rozkład zwiększyło. P opołudnie zeszło n am
11a preparow aniu trofeów z ubitych a n
tylop, i nie w ychodziliśm y z obozu, by
strzelaniną lw a nie płoszyć. C iągnęliśm y
n a węzełki: kto m a iść n a zasadzkę?..
Los m nie wybrał!
■,
Tl; A y
^ U f
Ł i '* i '7
>ty&'
■
Ł ' , • .Tub
#■/■ * >' y S
/ ’
P odchód
O ryginalnego m iałem Sylwestra, jak i mi już chyba po raz drugi w życiu się
nie wydarzy. Spędziłem go w zeribie, dokąd się przed zachodem słońca z dwoma mymi
shikarim i udałem.
Zeriba, na zasadzkę przygotowana, jest to zagroda dosyć szeroka i długa, by
w niej n a ziemi dwóch lub trzech ludzi wygodnie położyć się mogło. Zbudowana z g a
łęzi kolczastej tarniny, poukładanej szczelnie na kilkanaście stóp wysokości, z otworem
kilkucalow ym do strzału. Obok tego wylotu kładą padlinę lub przywiązują osła na
przynętę, tak blizko, że go ręką dotknąć można.
Słońce zachodziło, gdy na czworakach wsunąłem się do zeriby i ułożyłem się
w niej, ja k mogłem najwygodniej; obok m nie dwaj shikari, których obowiązkiem na
przem iany koło otworu wartować. Księżyc wzeszedł wcześnie w całej pełni, noc była
cudna, jasna, ja k tylko w podzwrotnikowych strefach jasną być może. Naokoło rozcią
gała się otwarta równina, miejsce zatem i noc jak b y wybrane na zasadzkę. Biedny
osiołek z początku niepokoił się, rwał i szamotał, po chwili jednak, pełen rezygnacyi,
poddał się losowi i trawę skubać począł. Cisza zupełna zaległa dziewiczą naturę, prze
ryw ana tylko niekiedy żałosnem wyciem szakala i hyeny, lub głosem ptaka nocnego.
/
Świerszcze i inne owady ćwierkały wesoło, jak b y n nas w noc letnią. Rozbudzona wy
obraźnia długo usnąć nie daje, myśl goni hen daleko po za morza i lądy...
O świcie oziębiło się bardzo; zmarzłem pomimo ciepłego okrycia i rad byłem,
gdy się ta długa noc skończyła. Lew, niestety! nie przyszedł. S hikari twierdzi, że około
północy słyszał go z bardzo daleka, lecz ku nam się nie zbliżył. Snadź odnalazł wielką
ilość nagrom adzonego w okolicy mięsa z ubitych przez nas antylop i, zadowoliwszy się
tern łatwem pieczystem, dalszej zdobyczy nie szukał. Przekonałem się również w pó
źniej szem doświadczeniu, że noce księżycowe, choć zwiększają urok tego rodzaju polo
wania, je d n ak n a zasadzkę na grubego zwierza nie nadają się, gdyż zwierz podczas
nich bardziej czujny i ostrożny, unika przynęty, jak b y podejrzywając podstęp.
Powróciwszy do obozu, zastałem mych towarzyszów, wybierających się już na
ran n y podchód. Posłane po wodę wielbłądy wróciły przed południem z Aware, z trzy
dniowym jej zapasem. A likharow i należy się uznanie za znakom itą organizacyę k ara
wany i należyte obm yślenie wszystkich potrzeb. Niełatwo poruszać się ze znacznym ta
borem ludzi i bydła w kraju, gdzie woda tak rzadka i każda jej porcya naprzód ściśle
obm yślaną i wymierzoną być powinna.
Obóz nasz w ygląda ja k jatk i rzeźnicze: wszędy wiszą ogromne mięsa kawały
z ubitych antylop i suszą się w skwarze słonecznym na zapas dla ludzi. N asz sąsiad
5i
M idgan nie opuszcza obozu, bawi się rozm aitem i »dziw am i«, które u białych widzi
w użyciu, a nas serdecznie rozśm iesza swymi iście nieludzkim i rucham i i zachow aniem
się n ad er prym ityw nem . J a k iś jeg o towarzysz, rów nie dziko w yglądający, przyplątał się
też skądeś z dżungli. O bdarzyliśm y obu m ięsem surowem, a w zam ian dostałem w p re
zencie od B oniego strzałę z jeg o kołczana, zatrutą jad em zabójczym.
Sępy wkoło się grom adzą, brzydkie ptaszyska gołogłow e z nag iem i szyjami,
obsiadły okoliczne drzewa i pożądliwie spoglądają n a mięso.
Zdaje się potw ierdzać to, co powyżej o lwie przypuszczałem, gdyż Zamoyski,
natrafiw szy w dżungli n a miejsce, gdzie wczoraj dwa aule ubił i mięso z jed n eg o zo
stawił, nie znalazł dziś ani śladu z niego. M nogie tropy lw a wokoło wskazywały sp ra
wcę; lew uniósł antylopę w pysku, ja k pies kuropatw ę, zaw lókł do najciem niejszej dżun
gli i tam pożarł.
2-go stycznia.
53
V
w zajem nych stosunków, sięgających zam ierzchłej przeszłości i nie uległych n a jm n ie j
szym zm ianom od szeregu wieków.
O zwierzynie dosyć sprzecznych udzielają wiadomości. J e d n i mówią, że lwów
dużo i w ielkie szkody w dobytku w yrządzają; inni, że ich niem a więcej niż dwóch lub
trzech, w ałęsających się w poblizkiej okolicy.
N a noc dzisiejszą b u d u ją zeribę obok samej osady, i ponow nie los m nie wy
brał, bym znowu szczęścia spróbował.
3 -go stycznia.
W dziw nem m iejscu tym razem zeribę m i zbudow ali: w sam ym obrębie wsi
som alijskiej, tak, że zagroda osady stanow iła zarazem front mej zeriby; od tyłu m atam i
w ielbłądziem i od wsi ją zakryli, i tu m iałem noc spędzić. Z asiadłem pod wieczór w obło
k u nieznośnej kurzaw y od w racających do osady niezliczonych stad w ielbłądów i owiec,
w zgiełku i wrzawie zajętych gospodarstw em domowem mieszkańców. N ie w yglądało
to n a zasadzkę m yśliwską, ale raczej n a im prow izow any nocleg w zakątku jak iejś ludnej
wsi ukraińskiej. R y k wielbłądów, bek kóz i owiec w tórowały płaczowi dzieci, krzykom
kobiet, i dość czasu upłynęło, nim wszystko się uspokoiło i zapadło w nocną ciszę,
w której tylko czasem ry k bydlęcia lub głos naw ołującej się w arty odbijał dziw nym
kontrastem od celu, w ja k im tu noc spędzałem.
Zasadzki przy wsiach m ają być najpew niejsze n a lwa, który szukając zdobyczy,
zwykł się do zagród podkradać i dzid som alijskich się nie obawia. T y m razem je d n a k
nie przyszedł.
Dosyć znużony po niezbyt w ygodnym noclegu n a twardej ziemi, wróciłem o wscho
dzie słońca do obozu i położyłem się do łóżka, by zmęczone członki wyciągnąć, gdy
przed 7-ą w padł ja k iś krajow iec z wiadom ością, że około drugiej osady, o m ilę a n g iel
ską odległej, świeże tropy dwóch lwów wskazują, iż okrążywszy w nocy osadę, n a d r a
nem do dżungli się cofnęły.
W jednej chwili byłem znów n a nogach, i w yruszyliśm y we trzech w tow a
rzystwie A łikhara, naszych sh ik a rich i k ilk u n astu krajowców, pieszo i konno, uzbrojo
nych w dzidy i noże. W krótce doszliśm y do w spom nianej osady, i tropiciele, podją-
wszy dosyć wyraźne n a drobnym piasku świeże ślady dwóch lwów, puścili się za nim i.
N ieraz już w ciągu innych wycieczek w dalekie kraje m iałem sposobność po
dziwiać zdolności m yśliw skie i w rodzony spryt różnych krajowców, Syngalezów lub
H indusów , epizod jed n ak , który niebaw em nastąpił, przechodzi wszystko, co dotychczas
w tym rodzaju widziałem.
T ropiciele szli naprzód, k u ziem i schyleni, to rozbiegając się i koła zataczając,
to skupiając się znowu i szybko m knąc za śladem , zupełnie ja k psy gończe w dobrze
ułożonej psiarni. Za nim i pierw szy kroczył A likhar, potem Zamoyski, któ rem u los
pierwszy strzał przeznaczył, za nim G rudziński i ja z naszym i ludźm i; po bokach
P IE R W S Z E LWY.
wreszcie, w odstępie kilkunastu kroków z każdej strony, po trzech zbrojnych Somali-
sow n a rączych kucykach. Z tyłu prowadzono jednego luzaka dla Alikhara.
Slad\" były miejscami widoczne, jeden większy, drugi mniejszy; teren równy,
warty, \\\so k ą kiciastą trawą i nizkim i krzakam i porosły. Szliśmy w tym porządku
Pa i? godzin, trzymając się wciąż tropów, gdy nagle jeden z przodujących krajowców
\\} d ał okiz}k, jak b y hasło do walki, i w tejże sekundzie konni Somalisi, z dzikim
wrzaskiem, potrząsając nad głową dzidami, rzucili się naprzód. Lwy już przed nam i
pom knęły, i jeźdźcy mieli zadanie wyprzedzić je, okrążyć i zatrzymać. Alikhar, dopadł
szy kucyka, innym przodował.
W idząc to wszystko, w głowie m i się nie mogło pomieścić, ja k kilku konnych
ludzi potrafi lwy, w haszczach umykające, osadzić, a choć czytałem o tym sposobie po
low ania w Som alilandzie, nie wierzyłem weń, póki się naocznie nie przekonałem.
Jeźdźcy pom knęli, my zaś m ieliśm y polecenie od A likhara z gotowemi strzel
bam i w ich kierunku postępować. W tem, w odległości kilkuset kroków jeźdźcy, zatoczyli
półkole i ustawiwszy się w półksiężyc z dzidami przed siebie wyciągniętemi, stanęli ja k wryci.
A likhar do nas podjechał i, zlazłszy z konia, objaśnił, że lew zatrzym any przy
czaił się i znajduje się w zaroślach między nam i i stojącym i opodal jeźdźcami. Przestrzeń
ta nie była większa od pół m orgi ziemi. Zamoyski, mający pierwszy strzał, szedł we
środku, G rudziński n a lewo, ja na prawo, każdy w otoczeniu swych shikarich.
Do ostatniej chwili powątpiewałem, że lew przed nam i; szedłem jed n ak ostrożnie
naprzód z grubym kalibrem w ręku, koło m nie F erek z gotowym drugim sztućcem.
Po wrzaskach i krzykach, głęboka cisza zaległa; słychać było tylko ostrożne
stąpanie i szybki oddech posuwających się naprzód myśliwych; na twarzach ludzi wi
dać, że to nie przelewki, że groźnego wroga m am y przed sobą. W podobnych chwilach
pierś szybciej oddycha, każdy zmysł naprężony, wzruszenie chwyta za gardło, lecz serce
n a swojem miejscu być winno, ręka spokojna i oko jasne, przed siebie wytężone!
W tem zoczyłem, ja k A likhar, idący z Zamoyskim, dzidą coś przed siebie wska
zał; usłyszałem strzał, potem ryk, drugi strzał, dziki okrzyk tryum fu z ust Som alisów—-
lew legł rozciągnięty przed nogam i Zamoyskiego. Pierwszą kulę dostał w zad, drugą,
gdy się odwrócił i wprost na myśliwych uderzył, w łeb, — i padł od niej nieżywy.
T ru d n o opisać radość, ja k a nas ogarnęła, i dziką uciechę poczciwych Som ali
sów, którzy tak dzielnie lwa zatrzymali i osaczyli. Ledwo m ieliśm y czas ochłonąć z do
znanego wrażenia, i pysznem u trofeum się przypatrzyć, gdy A likhar nas odciągnął
i n a trop drugiego lwa naprowadził, który się od pierwszej sztuki odłączył i zaległ
zapewne niedaleko od swego towarzysza.
Tropiciele, puściwszy się za śladem, niebawem zatoczyli kółko i wskazali przed
sobą niew ielki klom b krzewów i trawy, w którym lew miał się znajdować.
Grudziński, którem u pierwszy strzał odstąpiłem, wszedł do środka półkola; my
dwaj ustaw iliśm y się po obu jego stronach.
W tem odezwał się k ró tk i urw any ryk, lew p o m k n ął w wysokiej traw ie n ap rze
ciw myśliwych. G rudziński go zoczył, lecz za daleko i nie dosyć wyraźnie, i strzału
nie ryzykował. K onni Som alisi, ja k strzała, puścili się za nim ; nie upłynęło k ilk u m i
nut, gdy go znów okrążyli, zatrzym ali i w skazali n am m aleń k ą przestrzeń wysokiej
trawy, w której zwierz się przyczaił.
A likhar, który w podobnych chw ilach rzeczywiście jest nadzwyczajny, w m g n ie
n iu oka znalazł się przy G rudzińskim i razem z nim podszedł k ilk a kroków, a m y
znów rozstaw iliśm y się po bokach. Po chwili rozległ się strzał, i lwica z kulą, ja k b y
wy cyrklow aną m iędzy ślepia, p ad ła nieżyw a z ręk i G rudzińskiego.
T ak ieg o rezultatu przy pierw szem ze lw am i spo tk an iu ja k o żywo nie śm iałem
się spodziewać, to też radość m oich towarzyszów nie była większa od mojej.
N asi Som alisi cndu dokazali, a ten rodzaj polow ania, gdzie m yśliw y pieszo,
nieraz w zw artym gąszczu, oko w oko staje z groźnym zwierzem do walki, i wszystko
od zim nej krw i i spokojnej ręki zależy, zasługuje przed in n y m i n a m iano rycerskich
iście łowów, zapasów godnych królew skiego zwierza.
O ba lwy ubite nie były to zbyt duże sztuki, lecz w pięknej sierści, o ład n y m
g ład k im włosie. Lew Zam oyskiego m ierzył 2 m. 52 cm. długości od pyska do końca
ogona, G rudzińskiego lwica 2 111. 38 cm.
Pow rót nasz do obozu był tego d n ia podobny do pochodu tryum fatorów , ze
zwycięzkiej w racających wyprawy. L udność dwóch osad w yległa n a spotkanie białych
strzelców » F rinji« (tak nazyw ają Europejczyków ). A lik h a r w św ietnym hum orze, n a
białym k o n ik u arabskiego typu, w ry sztu n k u bojowym, som alijską w ypraw iał fantazyę:
to wypuszczał konia, to go osadzał 11a m iejscu, to koła n im zataczał. Za n im ciżba
zbrojnych, pieszo i konno, wyśpiew ujących z całego g a rd ła dzikie pieśni wojenne,
w zgiełku licznego m otłochu starszych krajow ców i ciekaw ych wyrostków, eskortow ała
nas do obozu, gdzie znowu nasi ludzie, rzędem ustaw ieni, głośnem i »h u rra h « wypra
wili nam wrzaskliwą owacyę.
M iało to aspekt wojenny, rycerski, niezwykły, różny od wszystkiego, co się do
by chczas widziało. T ru d n o się było oprzeć uczuciu prawdziwego wzruszenia na widok
entuzjazm u tych ludzi i niekłam anej radości, z jak ą uciechę naszą dzielili, a wrażenia
dnia tego pozostaną na zawsze w pamięci uczestników.
N a wieczór dzisiejszy zapowiedziano festyn ludowy z tańcam i i śpiewami; będzie
się lało m leko wielbłądzie i niezwykły specyał w tym zapadłym kącie H audu — woda,
przywieziona zdaleka i zakupiona przez nas od tubylców dla powiększenia skąpej porcyi
codziennej poczciwych naszych czarnoskórych towarzyszów.
4-go stycznia.
57 8
S ta d a b y d ła krajow ców .
y g o stycznia.
60
r»
te it 1|
"W P O Ś C I G U ZA LWEM.
Wówczas Zam oyski pochwycił jeden z moich sztućców, o ile pam iętam z rąk Fereka,
i strzelił wprost w krzew.
W tejże chw ili, z piekielnym rykiem lew wypadł ze swej kryjów ki i ruszył
wprost ku nam. Strzeliłem n a sztych raz jeden ty lk o , bo drugi kurek m iałem niena-
i nim to uczynić zdołałem , już lew był na n a s, i w okropnem zam ieszaniu
drugiego strzału umieścić nie zdołałem. Ludzie z krzykiem się ro zb ieg li, lew wpadł
m iędzy nas, i przebiegłszy o krok od Zamoyskiego, za którym łapą zawinął, lecz szczę
śliwie go nie dostał, w susach ruszył dalej i znikł niebawem w zaroślach.
Rzuciliśm y się za nim, i po chwili zoczyłem go, ja k ciężko ranny od mej kuli,
powoli w trawie się posuwał. Strzeliłem do niego ponownie, poczem Zamoyski rulow ał
go w og n iu, lecz tw ardy zwierz zdołał powstać i do ciemnego krzaka się zaciągnąć.
Strzelaliśm y jeszcze k ilk a razy, za każdym strzałem ty k nam odpowiadał, aż wreszcie
rozjuszony zwierz łeb wystawił i przyw itany salwą kul, m artw y się rozciągnął.
W spaniała była sztuka, sam iec, niestety — bez grzywy, którą wogóle u lwów
Som alilandu, a szczególnie H a u d u , rzadko tylko spotkać można. Pierwszą m ą kulę,
której go zawdzięczani, dostał na sztych w lewą łopatkę, Zamoyskiego postrzał w komorę.
Istny cud, że rozjuszone całodziennem prześladow aniem i strzałam i zwierzę,
szarżując prosto w kupę tylu ludzi, nikogo nie poturbowało; szczęściem, że działo się
to w m iejscu otwartem i ludzie zdołali się rozstąpić. Najbliżej przeszedł lew obok
Zamoyskiego, który znalazł się w niem iłej pozycyi, bo wypaliwszy raz z mego ekspresa
n a głucho do k rz a k u , został w ch w ili, gdy zwierzę w yskoczyło, bez broni, i nim m u
shikari podał gruby kaliber z nienaciągniętym i k u rk am i, który w dodatku, w tejże
chwili zawadziwszy o coś, sam się otworzył, — lew był już prawie na nim. G rudziń
skiem u w chwili, gdy zam ierzał strzelić, ktoś wypadkiem lufę podbił i strzał uniem o
żliwił. J a znowu nie naciągnąłem drugiego kurka , gdyż m nie rusznikarz przestrzegał,
by dwu kurków razem nie naciągać, bo przy grubym kalibrze, z ogrom nym prochu
nabojem , m ogą w skutek w strząśnienia obie lufy wypalić, — i tak do drugiego strzału
było potem za późno.
Całe zdarzenie trwało parę sek u n d , ale wiecznie Bogu dziękować będę, żeśmy
wszyscy cało z tej im prezy wyszli.
Lew, ja k w spom niałem wyżej, był rozwścieczony od ran a trw ającem śledzeniem
i widocznie p rag n ął raz skończyć szarżą d fo n d n a swych prześladowców. Szczęściem,
skupiło się na jego skórze, pysznym okazie, mierzącym 3 111. 5 cm., z którą, przewie
szoną na k u c y k u , wróciliśmy do obozu, rozbitego tymczasem w pół drogi do D arror.
Jedenaście godzin byliśm y dnia tego bez ja d ła i wody, której w pośpiechu
zapom nieliśm y z sobą zabrać.
6-go stycznia.
G łów na część naszej karaw any jest ju ż od wczoraj w D arro r i tam nas oczekuje;
m y zaś przystanęliśm y w miejscowości bez nazwy, w której wczoraj obóz rozbito, i ocze
kujem y tn wiadom ości o zwierzynie w okolicy. K rajow cy opow iadają o lwach i noso
rożcach w poblizkiej dżungli.
Je st właściwością n ad er ujem ną polow ania n a lwy, że należy się m u specyalnie
oddać, kw itując n a ten czas z innej zwierzyny, z w yjątkiem chyba pojedyńczego tu
i owdzie zjaw iającego się nosorożca.
Lew H a u d u trzym a się zwykle części k raju czasowo zaludnionej i w ślad za
ludnością i jej stadam i zm ienia swe rewiry, nie odchodząc zbyt daleko od osad k ra
jowców, które w nocy okrąża, przekładając łatw ą zdobycz zbłąkanego w ielbłąda lub owcy
nad tru d n y sport w głuchej dżungli za płochliw em i antylopam i.
K raj w około nas gęsto zaludniony, ogrom ne stada wielbłądów pasą się n a n ie
przejrzanych rów ninach, n a których żółta, spalona od słońca traw a daje im pokarm
m izerny, lecz jed y n y w tej porze roku. W ody tu niem a, najbliższe źródła, a raczej jam y
z resztkam i brzydkiej deszczówki, są w D arro r o pół dnia drogi; jed y n y to wodopój
n a wiele m il wokoło. W ysłaliśm y tam dziś w ielbłądy po zapas dwudniowy. Mówią, że
w t. zw. suchym sezonie (dry season) lew H a u d n zupełnie bez wody obejść się może
i m iesiące całe bez niej wytrzymuje.
T łu m y krajowców otaczają naszą zeribę, przyglądając się ciekawie rzadkiem u
widowisku karaw any »b iały ch «, których dotychczas niew ielu te strony nawiedzało.
Apteczka nasza w robocie, bo krajow cy zgłaszają się licznie o pom oc w najroz
m aitszych dolegliwościach. U dzielam im lekarstw, ja k um iem i m ogę; wszystko z w ielką
wdzięcznością i niezm ienieni zaufaniem przyjm ują. M iędzy innem i przyw lókł się ja k iś
biedny kalek a z okropnie poranioną ręką, bez dwóch palców, odkąszonych przez węża
(zapewne z g a tu n k u Pythona), który m iał go we śnie napaść i broniącem u się ręką
dwa palce odkąsić. D ałem m u bandaż i środki dezinfekcyjne.
N ie obeszło się i dziś bez ciekawego epizodu m yśliwskiego.
W staw aliśm y w łaśnie od śn ia d a n ia , gdy w padło k ilk u krajowców z now iną, że
nosorożec jest gdzieś w dżungli niedaleko obozu, że go ludzie okrążyli i n a nas czekają.
W skoczyliśm y n a konie i z kopyta ruszyli, prow adzeni przez krajowca, wyprzedzającego
pędem nasze konie, i eskortow ani przez shikarich, pieszo, z grubym i kalibram i, dotrzy
m ujących chodu naszym koniom w galopie. Przybyliśm y je d n a k za późno: nosorożec
ju ż się był przebił przez linię ludzi i n a tk n ą ł n a kupę innych Somalisów, pastuchów,
z których go jed en strzałą postrzelił, a in n i dzidam i dobili.
M ała to była sztuka i brzydka, niewyrosła, roczna lub najwyżej dw uletnia, ja k a ś
sierota, błąkająca się bez m atki po dżungli. Prócz licznych ra n od dzid, tkw iła m n
62
,Ur*|» r»r' 4
MOJ P IE R W SZ Y L E ¥.
w kom orze strzała z ułam anym końcem. Zadziwiająca jest zręczność, z ja k ą krajowcy
tej broni pierwotnej używać umieją, i siła jej pocisku, skoro skórę tak tw ardą p rzeb ić
zdoła. N aturalnie, iż z grubą wyrosłą sztuką nie byłoby poszło tak łatwo.
Setki zwierzyny, szczególnie antylop, oryksów, poszukiwanych dla cennej skóry,
padają pod strzałam i krajowych myśliwych, między którym i M idgani pierwsze zajm ują
m iejsce, a czasem, ja k słyszałem , i lwa potrafią pokonać, gdy go w kilkanaście koni
obskoczą i chm arą strzał obrzucą. K ażdy szczep w O gadenie m a wśród swoich kilku
wprawnych strzelców z łuku, przeważnie M idganów, których um yślnie w tym celu między
sobą trzym ają, a zatrute strzały stanow ią w ich ręku broń straszną, zabójczą zarówno
dla zwierza, ja k i ludzi w czasie napadu lub potyczki.
J-go stycznia.
8-go stycznia.
64
z głębi k raju karawan, inni poją i pędzą bydło, kobiety piorą brudne szmaty, dzieci
i wyrostki pluskają się w tych nurtach zielonych, — a przytem wrzask, krzyk, tum ult
od ran a do wieczora! Potrw a to jeszcze kilk a tygodni, potem kałuża w yschnie, Indzie
pociągną dalej do najbliższego wodopoju i tam swe osady rozbiją — i tak w kółko
rok okrągły schodzi życie Somalisa.
Stałej piacy rolnej czy gospodarskiej niem a, bo brak stałej osady, z wyjątkiem
jednej H ergeizy w całym Som aliiandzie. Punkty, naznaczone n a m apie tego kraju, nie
są nazw am i osad, lecz m arkują raczej miejscowości, gdzie bywa woda, gdzie jest wyschłe
koryto rzeki, lub też wznosi się wyższy pagórek, a naw et stoi drzewo wynioślejsze,
mieszkańcom za drogowskaz służące. O sady ludzkie są przerzucane ciągle z miejsca n a
miejsce. S tąd też trudność niem ała w ułożeniu m apy i określeniu marszruty, o ile ta
w edług ruchu ludności m a być pokierowaną.
W ysyłam dziś w ielbłądy do Berbery po resztę naszego A pollinaris’a, tam zostawio-
nego, gdyz do wody miejscowej trudno się przyzwyczaić. Dokucza nam brak herbaty; nic
w gorącym klim acie tak prag n ien ia nie uśm ierza i gorączki z ust nie wyciąga, ja k zim na
h erb ata, a d a n o isk a woda uniem ożliwia jej sporządzenie. N asz kuchm istrz D irri
prawdziwej sztuki dokazuje, podając nam znośne potrawy puszkowe bez użycia wody.
K rajowcy opowiadają o k ilk u lwach, które w okolicy znajdować się m ają; innej
zwierzyny niema. Podczas popołudniowej przechadzki po dżungli, widziałem tropy
olbrzymiej antylopy k u d u (Strepsiceros K udu); zwierz to wogóle w Som alilandzie rzadki,
niezm iernie ostrożny i tru d n y do ubicia. Pyszne trofeum z jego ogrom nych spiralnych
rogów należy do najcelniejszych zdobyczy łowieckich tego kraju. Obawiam się, niestety,
że om inie nas sposobność zaliczenia jej do naszego zbioru. K udu trzym ają się okolic
pagórkow atych, skalistych, i zam ieszkują przeważnie łańcuch gór, oddzielający pom orze
som alijskie od H au d u ; do rów nin schodzą rzadko, chyba wody lub żeru szukając. Ze
znanych m i sportsm enów niew ielu może się poszczycić zdobyciem tego rzadkiego trofeum.
W idziałem dziś nad wodą krążące bociany, nasze boćki zwyczajne. N ie przypu
szczałem, że te nasze letniki zalatują tak daleko w swych wędrówkach.
9 -go stycznia.
Zbudow ano zeribę nad brzegiem jeziorka, do którego w nocy lwy ściągać mają,
i Zam oyski m iał zasiąść n a zasadzkę przy żywej przynęcie, gdy dano znać wczoraj
wieczorem , że lew w dżungli zagryzł wielbłąda. W ybraliśm y się n a rozbójnika dziś
rano w licznej eskorcie naszych ludzi, oraz pieszych i konnych krajowców, którzy się
do nas przyłączyli. Z daleka ju ż hu rm y sępów, krążących w powietrzu i rozsiadłych n a
parasolow atych akacyach, wskazały nam m iejsce, gdzie rozegrał się wczoraj krwawy
dram at dżunglowy. Biedne wielbłądzisko leżało rozciągnięte pod drzewem w kałuży
krw i, wzdęte, okropne, lecz prawie nie ruszone. Albo lew był już przedtem nasycony,
albo ludzie go od uczty odstraszyli, dosyć, że do m ięsa w ciągu nocy nie wrócił. Sępy
9
zaś, ja k gdyby szanując własność potężnego m onarchy, dotychczas się jeszcze do padła
nie dobrały. Zbita naokoło traw a wskazywała, że biedne bydlę broniło się rozpaczliwie,
nim legło ostatecznie pod lwim i pazuram i. R an ę m iało tylko je d n ą , szeroką, w karku.
/
Siadów lwich tyle było wokoło, że nasi tropiciele, m im o całej biegłości i wprawy,
pom iarkow ać się w nich nie zdołali. K ręciliśm y się za n im i parę godzin po dżungli,
lecz każdy trop, odchodzący od w ielbłąda, w racał m niej więcej w to samo miejsce: lew
snadż w nocy okrążał ofiarę, ale gdzie się teraz ukrył, niepodobieństw em było wyśledzić.
W końcu A lik h ar poradził zaniechać tropienia i zbudować zeribę koło wielbłąda,
z dodatkiem osła n a przynętę. Zam oyski tu się n a noc w ybrał, G rudziński zaś zasiadł
w drugiej zeribie, koło jeziorka zbudowanej.
Pozostałem sam w obozie i zabaw iałem się w idokiem tańczących i śpiew ających
Somalisów, zarówno z naszej karaw any, ja k z poblizkiej osady, którzy w licznym za
stępie nasz obóz odwiedzili. D ziw ne, do niczego innego w tym rodzaju nie podobne
są dźwięki ich pieśni — dziwna m ieszanina barbaryzm u z odcieniem wpływu k u ltu ry
wyższej rasy. Ja k a ż różnica ich śpiew u z m onotonnem zawodzeniem H indusów , lub
zwierzęcem wyciem Syngałezów , którem u towarzyszy nieodstępnie ogłuszający h u k tam -
tam u! Som alisi klaszczą w dłonie i skaczą wkoło o g n isk a, lecz pieśń ich m elodyjna,
pow ażna, niekiedy niem al p ięk n a, ja k chorał kościelny. W ruchach dziki G aiłaś się
przebija, lecz w pieśni i jej dźwięku znać naleciałości jak iejś wyższej rasy.
io-go stycznia.
G rudziński powrócił z zeriby, niczego się nie doczekawszy, od strony zaś gdzie
zasiadł Zamoyski, słyszała w arta po północy dwa strzały. Jeszcze ciemno było, gdy po
biegłem tam z A likharem , i właśnie rąbek czerwonej tarczy słonecznej wychylać się
począł z za horyzontu, gdy doszły nas wesołe okrzyki i pieśni towarzyszących Zam oy
skiem u shikarieh — oznaka zdobyczy, i to nielada!
N iebaw em ujrzałem w spaniałego lwa, rozciągniętego opodal zeriby. O bok leżały dwie
hyeny, brzydkie i wstrętne zwierzęta, które padły też od celnych kul mego towarzysza.
67
t~ Y j'? _ S lii:
zabrał. P rzelękłe oślisko tuliło się do ścian zeriby i otw oru i zakryw ało sobą lwa, któ n a tk n ą ł się n a lw a ju ż nieżywego, z k u lą w komorze.
rego łeb tylko kiedy niekiedy Zam oyski spostrzegał, lecz strzału w ciem ną noc do tak Ś liczna sztuka, sam iec z zaczątkiem żółtej grzywy, m ierzył 3 m. 15 cm., a za
m ałego celu słusznie ryzykować nie chciał. tem był najw iększym z dotychczas ubitych.
N areszcie po długich godzinach piekielnej d la m yśliwego emocyi, koło trzeciej W róciliśm y do obozu przy dźwięku zw ykłych pieśni i rytm icznych, donośnym
z rana, osieł się nieco odsunął, lew zm ienił pozycyę, i Zam oyski, zoczywszy bok zwie głosem deklam ow anych oracyi, któ rem i zawsze nasi S om alisi zabicie najgrubszego zwie
rza, posłał m u k u lę n a komorę. Lew znikł p o strz a le , nie wydawszy głosu, i ja k w wodę rza witają, głosząc sławę celnego Strzelca, niezw ykłą w ielkość lw a i tym podobne m o
w padł; hyeny tylko i szakale rozpoczęły teraz istny b an k iet szatanów przy resztkach tywy okolicznościowe.
w ielbłąda. Przed południem g ro m ad k a jeźdźców n a czupurnych k o n ik ach w jaskraw ych
Zam oyski strzelił potem do jednej z hyen, biorąc ją m ylnie za drugiego lwa, rzędach, w pełnym ry n sztu n k u bojowym, staw iła się pod obozem i prosiła o posłucha
i ta została n a m iejscu z łbem roztrzaskanym . N a d sam ym ran k iem zabił drugą. nie. Była to starszyzna z osady sąsie d n ie j, przybyła celem pow inszow ania »białym«
Przed świtem zeriby opuścić nie można. O statnie godziny w yczekiw ania w ielkiem świetnej zdobyczy i podziękow ania im za oswobodzenie ich dobytku od dżunglow ego
się wydają. N areszcie gw iazdy blednąc poczęły, i Zam oyski w ysunął się ze swej k ry rabusia.
69
S&5
li
—dU,
N ajstarszy m iędzy n im i,
f®
*-
dziko w yglądający Som alis, o roz
&
czochranych włosach, zapraw ionych
białą g lin ą i najeżonych ja k strze
ch a, obnażony do p asa, w ystąpił
przed innych i , powitawszy nas
H
zwykłem salam i słowem »Mót« c jjf
i i -go stycznia.
Dalszy ciąg pobytu w D arror. D la skrócenia czasu, dosyć m onotonnie się w lo
kącego podczas długich godzin w yczekiwania w obozie, wyszedłem rano ze strzelbą do
dżungli i odwiedziłem miejsce, gdzie wczorajszej nocy Zamoyski lwa ubił z zeriby.
Z wielbłąda, lwa i dwóch hyen ani śladu: nawet kości gdzieś znikły; czego hyeny nie
rozwlokły, sępy dokończyły. Niezliczone hurm y tych ptaków siedzą ciężko n a pobliz-
kich drzewach, trawiąc bankiet, który im się wydarzył z łaski białych myśliwych. Po
drodze chybiłem do antylopy C larke’a, przypadkowo spotkanej; żałuję zdobyczy a szcze
gólnie świeżego mięsa, któreby zastąpiło wieczną baraninę, jedyną potrawę mięsną, ja k ą
m am y od czasu ostatnich antylop.
Zachęceni datkam i, powtórzyli dziś Som alisi wczorajszy tum nlt na koniach pod
naszym obozem, z tą różnicą, że miasto szczupłej grom adki, kilkuset jeźdźców dziś się
zebrało. Znowu harce i igrzyska, nieludzkie pędzanie i szarpanie koni, te same oracye
i mowy, a wreszcie, jako nieunikniony rezultat — »bakszysz,« przez nas ndzielony t. j.
kołdry i rupie.
Zwie się to dibaltig i należy do zwyczajów narodowych, praktykow anych kn
nczczenin jakiegoś wodza wielkiego lub gości europejskich, których specyalnie pragną
zaszczycie. Sam fakt, że A likhar nas prowadzi, nadaje nam znam ię »d’etrangers de
distinction,« bo A likhar nie byle jakiej ekspedycyi się podejmie, i ja k sam dosyć za
bawnie się wyraża, nie z byle jak im oficerkiem angielskim w głąb kraju się wybierze.
Dziwnym jest m ir i powaga, jak ich ten człowiek zażywa w całym Som alilandzie; od
Berbery do W ebi Shebeli im ię jego jest znane i cenione, a do jego popularności przy
czyniają się niem ało bakszysze Europejczyków, które za jego pośrednictwem do rąk
krajowców płyną. L ubi on dosyć szafować pieniędzm i swych pryncypałów, lecz są to
sum ki stosunkowo tak niewielkie, że w całości wydatków roli nie grają i chętnie by
w ają udzielane, szczególnie przy dobrem powodzeniu myśliwskiem.
Przed wieczorem powrócili ludzie, posłani przed czterema dniam i do F arfanier;
przynoszą wiadomości pomyślne, lecz widocznie przesadzone, szczególnie o słoniach,
v F a n ta z y a so m a lijsk a
r
z którymi mieli się tam spotkać. Gdy jednego spytałem, czy słoni tam dużo, wziął pia
sku do ręki i puścił go z wiatrem, mówiąc, że słoni tam tyle, ile ziarnek prochu w jego
garści! O ryentalna przesada, a raczej charakterystyczny n Somalisów niem al zupełny
brak pojęcia ilości i liczb. Chcąc powiedzieć: kilka, mówią: setki; gdy mowa o więk
szej ilości, mówią: tysiące, a wyraz »m iliony« wraca ciągle w rozmowie samego Alik-
hara, gdy chce określić, że czegoś jest dużo.
Z n a d b rz e g ó w je z io rk a w D a rro r.
12-go stycznia.
Opuściliśmy dzis D arror po czterech dniach postoju i ciągniem y w kierunku
południowym do miejscowości, zwanej Farfanier. Okolica wciąż jednakowa, i rzec m o
żna, iż od H ergeizy wygląd jej, z małym i wyjątkami, się nie odmienił.
72
N izkie krzewy mimozy, aloesu i tarn in y ciągną się nieprzerw aną m asą, to
rzadsze, to gęstsze; teren równy, mało falisty, wszystko do siebie podobne, jednakowe,
m onotonne. Oko nie m a gdzie spocząć, nuży je jednostajny żółto-siny kolor spalonej
od skw aru słonecznego roślinności, zlewający się z czerwonawą ziemią wśród nagich
wydm i pustkow i w nieładny i sm utny krajobraz. Ju ż to żądny wrażeń pejzażysta, po
szukujący uroczych lub im ponujących widoków, nie m a poco jechać do k raju Som ali;
nie znajdzie ich tam wcale, chyba w górskich okolicach na pomorzu. N ie znam kaw ałka
ziemi równie m onotonnego i mniej ładnego, niż ten zakątek Czarnego K ontynentu.
/
73
D zień dzisiejszy m ożna nazwać dniem pogrom n antylop. Z wieczornego pod
chodu przyniósł G rudziński pysznego oryksa, Zam oyski oryksa i aula, ja zaś piątego
aula ubiłem .
N astępny dzień pośw ięciliśm y w dalszym ciągu polow aniu n a antylopy. M nie
się ran n y podchód nie udał, gdyż m niej zwierzyny w idziałem i nic nie dostałem , po
strzeliwszy tylko dwa aule. Zam oyski zabił cztery, a G rudzińskiem u udało się ubić
okaz n ad er rzadkiej antylopy C larke’a. W naszym rozkładzie szósty to g atu n ek antylopy.
Cudow ny czas nam sprzyja, do p ołudnia niebo zazwyczaj zachm urzone, co chroni
od zbytniego skw aru; ran k i i wieczory świeże; upał naw et w samo południe znośny,
przy ciągłym orzeźwiającym w ietrzyku z północy. O bserw ujem y po raz pierwszy n a tych
preryach bezbrzeżnych ciekawe zjawisko falow ania powietrza, którego przyczyna, zdaje
m i się, leży w zetknięciu się różnych warstw atm osfery o rozm aitej tem peraturze. P o
wietrze faluje, ja k b y wody pow ierzchnia, je d n a fala, niby w iatrem gnana, pędzi za
d ru g ą i gubi się gdzieś n a k rań cu horyzontu, który w jak ich ś m głach białych, o k o n
turach fantastycznych topić się zdaje. M ąci to widok, szczególnie patrząc przez szkła
n a odległe dystanse, choć z drugiej strony niezw ykły blask św iatła i przezroczystość
jasnego i suchego powietrza wpływa ułatw iająco n a strzały przy owych fenom enalnych
odległościach.
Po południu dalszy ciąg rzezi antylop. J a zabiłem dwa aule, G rudziński j e
dnego i Zam oyski dwa, z których jed en kozieł o pysznych rogach niezwykłej d łu g o
ści 24 cali. O d wczoraj zatem powiększył się nasz rozkład o 27 antylop, rezultat pię
kny wobec niezm iernej trudności podejścia zwierza i kolosalnych odległości, n a ja k ie
strzelać się je st zmuszonym.
Przeczuwam oznaki pow ątpiew ania n a tw arzach naszych m yśliwych, gdy im
opowiadać będziemy, że każda bez w yjątku ubita sztuka p ad ła 11a dystans nie m niejszy
od 250 kroków, a niektóre strzały, i to nie wyjątkowe, dochodziły do odległości 500
i 600 kroków. Je st to polowanie, a raczej strzały su i generis, których do niczego in
nego w E uropie porów nać n ie można, a do których przyzwyczaić się i specyalnie z uży
ciem teleskopu oswoić się trzeba.
B roń nasza okazuje się zn ak o m itą, teleskopy nieodzow ne, a Springerow skie
M annlichery cudów dokazują.
Dzisiejszej nocy powróciły do obozu wielbłądy, posłane wczoraj do Locu, m iej
scowości odległej o m il 15, po lepszą wodę. Przywieziony stam tąd jej zapas rzeczywi
ście je s t niezły i nektarem się wydaje po darrorskiej gnojówce, a dla nas tern pożą-
dańszy, że nareszcie znowu h erb atą rozkoszować się możemy.
16-go stycznia.
' ‘4 : -
Pr z y
R I B IF
Pr zy z e r ib if
i od wczoraj ra n a ciąg n iem y n a w schód południow y do F arfan ier. D ro g i w d żu n g li
niem a, k ie ru je m y się kom pasem , a raczej in sty n k tem naszych ludzi, d la k tórych słońce
kom pasem i którzy z zadziw iającą zręcznością u m ieją oryentow ać się w tym lab iry n cie
krzaków i haszczów. N aw et ścieżka tędy n ie prowadzi. O puściw szy otw arte rów niny,
w eszliśm y w zbitą dżu n g lę gęstych krzewów, zdała od w szelakiej d ro g i lu b traktu.
N ie odstępujem y karaw any, by w ielbłądów n ie stracić z oczu, i m ozolnie przebijam y
się naprzód.
W ch o d zim y w przestrzenie d żu n g li spalonej. J a k daleko oko zasięgnie, straszny
żywioł wszystko w około p ochłonął; zw ęglona, czarna traw a p o n u ro odbija n a czerwo-
n e m tle opustoszałej ziem i; w oddali k łęb y d y m u wznoszą się w pow ietrzu — oznaka,
że pożar trw a jeszcze — to pow iew ne i blade, to czarny słup b ije w górę, d żu n g la się
p a li hen! daleko... O g ień to przypadkow y, z n ied o p alo n eg o o g n isk a powstały. W id o k
tej m artw o ty wokoło, tych krzaków i pili, sterczących ia k kościotrupy, czyni w rażenie
okropne, przygnębiające.
Po drodze zabiłem dw a aide, Zam oyski także dwa, G ru d ziń sk i zaś postrzelił oryksa,
lecz go dojść n ie zdołał.
N o cleg w ypadł w otoczeniu czarnych w ypalenisk, n a m ałej oazie zielonej traw y,
przez ogień nienaruszonej.
G dy w ychodziliśm y dziś przed św item z obozu, ry k lw a było słychać, dolatujący
z g łęb i dżungli, n ied alek o naszej ścieżki. G w iazdy jeszcze świeciły, g d y sh ik a ri o d k ry li
k ilk a a n ty lo p , sn u jący ch się w traw ie, i G ru d ziń sk iem u u d ało się ubić dw a aule,
o brzask u niew zeszłego jeszcze słońca.
Po k ilk u g o d zin ach m arszu, sm u tn e w y p alen isk a zostały za n a m i; teren się
znacznie zniża i ro ślin n o ść staje się żywszą i bujniejszą. Ś cieżka dżnnglow a rozszerza
się w zw yczajny tra k t w ielbłądzi, m ijam y m ałe osady krajow ców i przed p o łu d n iem
dociągam y do F a rfan ie r, przebyw szy przestrzeń z D a rro r w dw a i pół dnia, t. j. pięć
marszów.
F a rfa n ie r zu p ełn ie do D a rro r podobne. W cieniu g ru p y drzew jeziorko, czyli
k ału ża zgniłej, zagnojonej wody, w około k u p y w ielbłądów i bydła, i k ilk u n a stu k ra
jowców, w ytrzeszczających oczy n a rzad k ich gości, może pierw szych »b ia ły c h « któ ry ch
tu widzą. Szczęściem , że obok k ału ży je st w ązka ja m a ze zn o śn ą wodą, do której b y
dło n ie m a dostępu. N ieczysta to woda, lecz do k u c h n i i h e rb a ty możliwa, niem niej
do kąpieli, której od A w are użyliśm y tu po raz pierw szy od trzech tygodni.
P o d o b n y ch ja k tu je zio rek m a być k ilk a w bliższej i dalszej okolicy, a całość
ich zwie się F a rfan ie r. D o n iek tó ry ch z nich, w g łęb i d żu n g li położonych, bydło n ie
dochodzi, i tam w łaśnie m a ją znajdow ać się owe słonie, o k tó ry ch n asi lu d zie w D a rro r
raportow ali. Z am ierzam y tu p arę dni pozostać. N a noc b u d u ją zeribę n a zasadzkę
opodal jeziorka.
F arfanier.
i/-go stycznia.
T rzecią noc spędzam w S om alilandzie pod gołein niebem , n a zasadzce, przy
ośle. Lew, niestety, znów zawiódł nadzieje i nie pokazał się. H y e n y tylko i szakale
oblatyw ały osła wokoło, lecz się do niego zbliżyć nie śmiały. W strętne tru p iark i wolą
padło i nie m ają odwagi rzucić się n a osła, który dzielnie się im bronić potrafi.
A lik h ar rozesłał ran k iem lndzi n a zwiady w rozm aitych kierunkach, n a wschód
i południe, do okolicznych osad, nad jezio rkam i położonych.
N astały znowu długie godziny w yczekiwania w obozie n a wiadom ości o n a j
grubszej zwierzynie. R osną one w ustach krajowców w stosunku prostym do odległo
ści, z której pochodzą: w D arro r mówiono, żew F a rfan ier zwierzyny ja k prochu, a tu
ju ż m niej o niej słychać.
Po po łu d n iu wszakże w padł k o n n y posłaniec z okolic H o d aju z nowiną, pocho
dzącą od naszych ludzi, wysłanych tam dziś rano, że lew zagryzł w dżungli k o n ia i że
zeriba, przy padle naprędce zbudow ana, oczekuje jed n eg o z myśliwych.
P odobna wiadom ość działa zawsze ja k isk ra elektryczna, nietylko n a nas, lecz
i n a naszych ludzi, leniw ie drzem iących wkoło taboru podczas długich godzin bez
czynności.
O drazu powstaje w obozie ruch i gwar, służba przygotow uje broń, saisy sio
dłają konie, każdy coś radzi i pom aga, a wszystko to przy akom paniam encie ogłusza
jącego szw argotu i wrzawy.
76
Los padł 11a G rudzińskiego; wybiera się spiesznie, bo do H odaju daleko, 4 go-
dziny marszu, a przed zachodem słońca 11a miejscu być musi. Zabiera z sobą, oprócz
m ałego zapasu prowizyi i dwóch butelek A pollinaris’a, nasze serdeczne »szczęść Boże«
łowieckie n a daleką wyprawę.
S am wybrałem się pod wieczór na przechadzkę po dżungli. Okolica tu, podobnie
ja k w D arro r, ludna, pełna czasowych osad z nieuniknionem i stadam i wielbłądów
i owiec. W szystko się w tym kraju reguluje podług wody: gdzie woda, tam ludzie,
którzy znikają, gdy jej nie stanie.
J a k wyżej wspomniałem, jest w okolicy pięć stawków, z których pierwszy znaj
duje się właśnie opodal naszego obozu, reszta w kieru n k u południowym, w odstępach
parom ilow ych jeden od drugiego. Doszedłem do takiego jeziorka, któreby się u nas
m oczarkiem zwało, i zastałem wkoło niego mnóstwo ptaków wodnych, rozsiadłych po
brzegach lub pływających po zgniłej wodzie. Prócz zwyczajnych bocianów, rozpoznałem
dwa g atu n k i czapli, kuliki, szczudlaki, podobne do cejlońskich (H im antopus candidus),
kaczki, wreszcie dziwną gęś jakąś, podobną z kształtów do naszej dzikiej gęsi, jaskraw o
upierzoną, z lotkam i czarno-białemi. Było ich cztery; jed n a się zerwała i, k u w ielkiem u
m em u zdziwieniu, usiadła n a konarze drzewa uschłego (Anser aegyptiaca? — o której
B rehm wspomina, że n a drzewach gnieździć się lubi).
Czy mój śrut za cienki, czy za daleko strzelałem, dość, że nie zdołałem żadnej
podnieść, choć widziałem, ja k dwie postrzelone spadły w zarośla. U biłem tylko dwie
kaczki, do krzyżówek podobne, z dziobem spłaszczonym, łyżkowatym (Anas flavirostris).
W ielk a szkoda, że niem a taksyderm isty!
18-go stycznia.
77
Żaden »biały« tu przed nam i nie polował i, ja k nasi ludzie twierdzą, tylko kilku
Europejczyków te strony Som alilandu odwiedziło, i to przemarszem tylko, w celach
eksploracyjnych lub kartograficznych.
Dzięki szczęśliwej okoliczności, że w stawkach w tym roku, wskutek obfitszych niż
zazwyczaj deszczów, woda dłużej się ostała, będziemy m ogli kilka tygodni w tych re
gionach zabawić.
Przed namiotem m am y znów jedno z licznych jeziorek, a na niem stadka p lu
skających się kaczek i kulików, żywą śpiżarnię, z której w każdym czasie na obiad
pieczyste brać można. Ubite wczoraj krzyżówki okazały się bardzo smaczne, i dziś znowu
dwie zabiłem. Owych pstrych gęsi tylko dostać nie mogę.
Ogrom ne stada ślicznych pentarek niebieskich (N um ida vulturina) i liczne anty-
lopki dik-dik zamieszkują okoliczną dżunglę; obawiamy się jed n ak za często strzelać,
by czujnych na wszelki huk gruboskórców z okolicy nie wypłoszyć. D robna zwierzyna
w tych stronach do tego stopnia z ludźmi i hukiem strzelby jest nieobeznana, że się
wcale ludzi nie boi i swobodnie pośród nich porusza; kaczki po strzałach się zrywają
i, okrążywszy parę razy stawek, napowrót najspokojniej zapadają, gołębie zaś i turkawki,
których tu mnóstwo, kuliki i perliczki na parę kroków do siebie podejść dają i między
ludźmi się kręcą.
K ilku Ogadeńców, przybyłych po wodę z głębi dżungli, opowiada, że w pobliżu
ich osady, o parę godzin marszu oddalonej, lew »man-eater« stał się postrachem okolicy
i kilkunastu ludzi miało już paść ofiarą krwiożerczej bestyi.
J a k między tygrysam i w Indyach, tak i między lwami m ają się zjawiać niekiedy
t. zw. ludożercy. Biada okolicy, którą »man-eater« za swój rewir obierze! Lew, na
ludzkiem mięsie rozżarty, innem pogardza i ofiary nieraz w biały dzień z całej grom ady
porywa i do dżungli unosi. Polowanie nań trudne: krajowcy, w dzidy tylko uzbrojeni,
podołać m u nie mogą, na żywą przynętę, lub do padła ściągnąć się nie daje, ludzi się
nie obawia, a przytem czujny i ostrożny, obiera swe legowisko w najciemniejszym
gąszczu, dokąd dostęp trudny, lub wręcz niemożliwy.
Obiecujemy krajowcom nagrody za bliższe informacye o tym lwie ludożercy.
Grudziński nie powrócił; dochodzą wieści, że ubiegłej nocy słyszano strzał z jego
zeriby. Posyłamy mu butelkę Apollinaris’a i kaczkę pieczoną, w m niem aniu, iż zamierza
tam jeszcze dzień jeden pozostać i ponownie szczęścia w zeribie próbować.
Pod wieczór, w przechadzce po dżungli, zabiłem pod samym obozem antylopę
dik-dik i cztery perliczki odmiennego gatunku od spotkanych w Aware (N um ida cristata).
Z okolic H ajdoko.
23-go stycznia.
O puściliśm y od czterech dni G em besi i z m ałą częścią taboru, k ilk u w ielbłą
dam i, oraz nieodzow nym zapasem prow iantu i wody, przenieśliśm y się w głąb dżungli,
w samo serce najdzikszych ostępów, ulubionych rewirów nosorożców i słoni.
Rozłożenie się obozem w środku m ateczników zwierza bardzo ułatw ia polow a
nie, bo się nie traci czasu n a długie m arsze od i do obozu.
Otacza nas bezgraniczny przestw ór dziewiczej kniei, nie ruszonej dotychczas
stopą europejskiego myśliwego. O podal nam iotów krzyżują się w czerwonym piasku
m nogie tropy nosorożców, ślady przechodu słoni, widoczne n a strzaskanych pniach
i w yrw anych konarach drzew mlecznych.
Obóz nasz, m aleńki w porów naniu do zwyczajnego taboru, rozbity n a niew iel
kiej polance, okolonej pierścieniem ciemnej dżungli. Bydło tu n ie dochodzi, krajow cy
u n ik ają głuszy nieprzebytej, ludzkiej osady niem a n a dziesiątki m il wokoło, jed en pa-
chyderm a tu gospodarzem i panem w szechw ładnym tych ostępów.
MOJ PIERW SZY NOSOROŻEC.
Pierwszy dzień m inął bez szczególnych wydarzeń. Chodziłem dzień cały za
świeżymi śladam i nosorożców; doszedłem do jednego, lecz prysnął przede m ną w ta
kim gąszczu, że go dojrzeć nie zdołałem.
N azajutrz wybrałem się znowu o świcie n a cały dzień do dżungli. Podjąwszy
świeży trop nosorożca, zaraz po wschodzie słońca, szedłem za nim, z wyjątkiem półgo
dzinnej siesty, do 3-ej po południu. Wówczas Osman, przodem idący, przystanął i wska
zując słońce, chylące się ku zachodowi, zapytał, czy nie czas wracać. Odrzekłem, że
jeszcze pół godziny poszukamy, a potem odwrót. N ie dopowiedziałem ostatniego wy
razu, gdy ujrzałem nagle przed sobą sunące się w wysokiej trawie i zaroślach kształty
ogrom nego nosorożca. N im sztuciec porwać zdołałem z rąk O sm ana i kurek nacią
gnąć, pół zwierza zniknęło w gąszczu za drzewami; strzeliłem dwa razy, zwierz po
m k n ął w susach, za nim druga sztuka m ignęła — i tyle ich widziałem. Chybiłem;
snadż kule ugrzęzły w konarach drzewa, zakrywającego mi zwierzę. K ropli farby nie
znalazłem.
Nieco upadły 11a duchu, wróciłem dnia tego do obozu; moi towarzysze też
z próżnem i rękom a powrócili, nie spotkawszy wcale zwierzyny.
Nosorożców jest tu dosyć, ale w stosunku do ogrom nego obszaru, w którym
się poruszają, nie jest ich gęsto. T ropienie n a gruncie, często twardym ja k skała, n ie
raz wręcz kam ienistym , nadzwyczaj jest mozolne i w ym aga wiele czasu, trudu, a prze-
dewszystkiem wytrwałej cierpliwości. T ropy dawne i świeże krzyżują się, zbiegają, znów
rozchodzą, gąszcz zwarty ja k ściana, w nim niby tunele przebite, w których chodzenie
nużące, a praca tropiciela niezm iernie trudna.
Mój O sm an celuje w tym rodzaju polowania, posiada szczególnie jed n ą ważną
zaletę, że się nigdy nie gorączkuje i w fałszywym k ieru n k u nie zapędzi. N ieraz przy
stanie, stoi kw adrans n a jednem miejscu, bada ślady i najdrobniejszy szczegół terenu,
kierunek wiatru, rozgląda się po okolicy i t. p., nim dalej się zapuści.
W tych stronach Som alilandu, w gęstej kniei, jest to rodzaj polowania n a j
trudniejszy, ja k i znam, a może i najbardziej nużący z tego powodu, że najlepszą porą
dnia do śledzenia za zwierzem są godziny południow ego skwaru, gdy nosorożce odpo
czywają w cieniu drzewa i najłatwiej do siebie podejść dają. Całą noc i część ran k a
snują się te potwory po dżungli, odwiedzając wodopój i szukając skąpego żeru, jakiego
im m izerna o tej porze dżungla dostarczyć może. Dopiero koło 10-ej układają się do
snu w cieniu wyższego krzewu lub drzewa mlecznego i śpią do wieczora. Krajowcy
twierdzą, że nosorożec całe tygodnie, a nawet miesiące, wytrzym uje bez wody, żując
natom iast mięsiste liście jakiegoś ogrom nego kaktusa, który w dżungli rośnie w wiel
kiej obfitości i m a w sobie wilgoć przechowywać.
Idąc za śladem, należy być ciągle gotowym do strzału, bo niewiadomo, czy
zwierza dojdzie się po k ilku krokach, czy po całodziennym m arszu; zależy to od szczę
ścia, a raczej miejsca, gdzie się przypadkowo trop podjęło, a wszędzie po dżungli n a
zwierza n atk n ąć się można. Przytem chodzi się cicho, ostrożnie, zważając nietylko pod
nogi, lecz i n a kolce wokoło, m iędzy którym i, ja k piskorz, wykręcać się trzeba, by
w straszliw ych szponach tych krzewów nie pokaleczyć się, lnb części u b ran ia nie
zostawić.
Trzeciego dnia nareszcie św. H u b e rt w ynagrodził wytrwałość. Podjąwszy o świcie
świeży trop, doszedłem do zwierza po dwóch godzinach marszu. O sm an usłyszał p ier
wszy chrapliw e sapanie w krzakach przed nam i; m iałem czas się przygotow ać i wy
chyliwszy się ostrożnie z ukrycia, ujrzałem nosorożca, stojącego en trois quarts o k ro
ków 40, ze łbem podniesionym , ja k b y ju ż w ietrzył niebezpieczeństwo. S pokojnie wyce
lowałem za ucho i dałem ognia. D ym m nie zaszedł — d ru g a sztuka, której poprze
dnio nie zoczyłem, z łom otem rzuciła się do ucieczki, ta zaś, do której strzelałem , r u
n ęła w ogniu n a miejscu. L eg ł zwierz z k u lą za uchem , nib y potw ór przedpotopowy.
T ru d n o sobie wystawić coś m niej w kształtach estetycznego, cięższego, nieforem -
niejszego, niż nosorożec, a przecież ten w ygląd antydyłuw ialny, ja k b y zabytku wym arłej
fauny z ubiegłych epok stworzenia, nad aje m u w łaśnie znam ię rzadkiej i pysznej zdo
byczy m yśliwskiej.
Nosorożec S o m alilan d u (R hinoceros bicornis Som aliensis) m a dwa rogi fron
towe, podobny jest zupełnie do swego centralno-afrykańskiego krew niaka, różni się zaś
znacznie od nosorożca indyjskiego, k tóry tylko jed en ró g posiada. D ziw ną jest w łaści
wością tego rogu, że nie w yrasta z kości, lecz n a skórze je st nasadzony, i zwierz może
nim dowolnie poruszać.
Pierw szy okaz nosorożca wr Som alilandzie był ubity przez A n g lik a S w ayne’a
w r. 1892 i uznany za varietas odrębną od środkow o-afrykańskich.
M oi tow arzysze, niestety, dziś znowu nie m ieli sp o tk an ia, i choć śledzili dzień
cały za świeżymi tropam i, do zwierza dojść nie zdołali.
Czwarty i ostatni dzień pobytu w tym rewirze gruboskórców obdarzył nas żywą
zdobyczą, jakiej zaiste posiąść się nie spodziewałem. W yszedłem ran k iem ja k zwykle,
i podjąłem nocny trop grubej sztuki niedaleko p ad ła ubitego wczoraj nosorożca. Zwierz
ja k b y z um ysłu w ybierał ciągle teren skalisty i tłu k ł się w nieskończonych zygzakach
w gąszczu najciem niejszym . M inęło południe, przerw ane króciutkim odpoczynkiem , od
świeżonym haustem w^ody. O sm an dalej w pocie czoła pracował, śledząc trop, gdy około
godziny 3-ej doszliśm y do m iejsca w cieniu mimozy, gdzie k u niem ałem u m em u zdzi
w ieniu zoczyłem św ieżutkie oznaki, że m łody nosorożec przed chw ilą tu św iat Boży
ujrzeć m usiał, położnica zatem nie m og ła być daleko. Jak o ż po chwili usłyszałem cha
rakterystyczne chrapanie, ja k ie ten zwierz oddychając wydaje.
O kilkanaście kroków przed nam i stało drzewo ze spuszczonym i do ziem i k o
naram i, w podszyciu traw y i haszczów. T a m stał nosorożec. O sm an bardziej go o d g a
dywał, niż widział, i szeptem m ię n am aw iał, bym strzelił, lecz niestety, ja go dojrzeć,
a zatem i strzelić nie m ogłem .
mm
W DŻUNGLI.
BS:;!
" ;
Mi
i
I
I ■;
r-i-
i
i
i
§:;■
t
I
W tem m szyło się coś pod drzewem, zoczyłem jak b y szary cień w ciemnym
gąszczu, i ulegając natarczywym namowom O sm ana, który się niezm iernie niepokoić
począł, strzeliłem, lecz sam nie wiem do jakiej części ciała zwierzęcia.
Po strzale powstał straszliwy łom ot, nosorożec m ignął m i w zaroślach. W ypa
liłem drugi raz... N astała cisza, w której doleciał nas kwik m aleńkiego nosorożątka,
porzuconego przez m atkę pod drzewem. M aleńkie biedactwo piszczało żałośnie, cisnęło
się pod nogi i garnęło do ręk i, nie rozpoznając jeszcze przedmiotów. Gdyśm y odeszli
parę kroków, poczęło biedź za nam i, sztnrkając nieforem nym łebkiem przodem idącego
człowieka, ja k gdyby go za m atkę biorąc. M imo długiego m arszu powrotnego do obozu,
trzym ało się nas wytrwale i doszło z nam i do namiotów, a widok powracających
z dżungli myśliwych z biegnącym za nim i żywym nosorożcem, do jedynych chyba
łowieckich obrazków zaliczyć można. M ały nosorożec stał się odrazu faworytem naszych
ludzi; powierzyłem go specyalnie opiece Fereka.
G rudziński m iał dnia dzisiejszego też emocyonujące spotkanie z nosorożcem.
Doszli go stojącego w krzaku i w chwili, gdy przodem idący shikari go zoczył, zwierz
ja k kula wyskoczył i wprost n a nich uderzył; zaledwie m ieli czas ustąpić się przed
szarżującą bestyą, a gdy G rudziński zebrał się do strzału, zwierz już był znikł w za
roślach.
Nosorożec niestrzelany — rzadko, raniony zaś zwykle uderza na ludzi; stojąc
nieruchom ie w gąszczu, wysłuchuje, skąd szmer kroków się zbliża, i szarżuje ja k kula,
t. j. zawsze wprost przed siebie. Ponieważ nie jest obrotnym, trudno m u zmienić kie
runek, w którym raz się puścił, i dlatego w zględnie łatwo m u się ustąpić, o ile gąszcz
nie zawadzi i przytomność um ysłu dopomoże. T a ostatnia w połączeniu z zim ną krwią
okaże się nieraz potrzebną przy spotkaniu z nosorożcami. N aw et celny strzał nie zawsze
tu w yratuje, bo nad er szczęśliwej trzeba k u li, by szarżującego n a sztych nosorożca
w ogniu zatrzymać. U derza on zawsze ze łbem ku ziemi spuszczonym, z rogiem naprzód
w ysuniętym , zasłaniającym front czaszki i przód cały. W ogóle zwierz to nietyle nie
bezpieczny sam z siebie, ile warunki, w których go się spotyka, m ogą dla myśliwego
stać się zgubnym i, t. j. gąszcz kolczasty, w którym się n a krok nieraz ruszyć niemożna,
i u trata zimnej krw i w danej chwili ataku, co sprawić m oże, iż człowiek, zamiast się
usunąć, wprost pod nogi zwierzęcia podleci.
W obozie zastałem wieści, przyniesione przez ludzi z naszej karaw any z Gembesi,
gdzie główny tabor pozostał, że ubiegłej nocy słyszano kilka lwów, odzywających się
n ad jeziorkiem , tudzież, że słonie zm ieniły wodopój i ze staw ku pod obozem wczoraj
w nocy wodę piły. A likhar śpiesznie udał się do G em besi, by się o słoniach dowie
dzieć i budowę zerib n a nocną zasadzkę zarządzić.
S3
-go stycznia.
O puściliśm y dziś rano te strony zapadłe, z zam iarem powr^. i do G em besi,
w yprzedzając k araw an ę, usłyszeliśm y w przejściu koło m iejsca, gc ie łeży padło
tego onegdaj nosorożca, potężny ry k dwóch lwów, zajętych widoc nie przy ście
Sępy obsiadły okoliczne drzewa, od uczty spłoszone, nie śm iejąc się . diżyć — m
szy dowód, że lew przy mięsie.
Mówią, że lew obserwuje sępy i ich lotem się kieruje, bo nie obdarzony
węchem, nie trafi do padła, chyba go przypadek naprow adzi. D ziw nem jest
zjawisko, które często obserwowałem, ja k szybko sępy i orły zbierają się przy
ubitem w dżungli zwierzęciu. Zdaw ałoby się, że przedtem żadnego n a h o ry
zoncie nie było, nie m inie zaś k ilk a m in u t, a już. skądciś się biorą. W po
w ietrzu krążą bardzo wysoko, potem coraz więcej ich się zbiera, powoli zniżać
się poczynają i zapadają obok ubitej sztuki n a ziem i lub drzewach, wycze
kując, by się człowiek oddalił.
Ze sztućcem w rę k u , z naciągniętym i k u rk am i, zbliżyliśm y się ostro
żnie do ścierw a, lecz lwów jn ż nie było: snadż usłyszały nasze kro k i i do
dżungli się cofnęły. Postanow iłem naprędce zeribę przy nosorożcu zbudować,
cały dzień w dżungli przeczekać i w nocy, korzystając z k o lejk i, k tó ra n a
m nie w ypadła, n a zasadzkę zasiąść.
M oi towarzysze pociągnęli z k araw aną do Gembesi. Zostałem sam j e
den w ciemnej kniei z dwom a m ym i sh ik a ra m i, zajętym i budow ą zeriby,
i ułożywszy się w ygodnie w cieniu drzewa m lecznego, użyłem m iłego w ypo
czynku po pięciu dniach nużących pochodów za nosorożcami. Przed wieczorem
przyniesiono m i przekąskę z obozu, oraz w iadom ość, że także dla m ych to
warzyszów dwie zeriby n a dzisiejszą noc opodal jezio rk a w Gem besi zbu
dowano.
Przed zachodem słońca w sunąłem się do zeriby, ustaw ionej tuż pod
olbrzym iem , rozkładającem się ju ż cielskiem nosorożca, w ydającem odor n ie
znośny, którego naw et w nos zatk an a w ata karbolow a zagłuszyć nie zdołała.
Dwie noce spędziłem w tern niem iłem sąsiedztw ie, jed n ak że pom ija
jąc tę odw rotną stronę zasadzek przy padle, wyznać muszę, że obie noce, choć
lwa podczas nich nie zabiłem, a naw et nie widziałem, gdyż do zeriby się n ie
zbliżył, przysporzyły emocyi i wrażeń podostatkiem . T ru d n o (a dla m nie wręcz
niemożliwem) jest oddać należycie i m alowniczo opisać wszystko, co się słyszy,
widzi łub doznaje, tysiące drobnych szczegółów ciekaw ych, których całość
tworzy obraz nocy afrykańskiej , oświeconej srebrnem św iatłem wschodzącego
księżyca, w bezpośredniem zbliżeniu się do zwierza n a jg ru b sz e g o , w otocze
n iu dziewiczej przyrody, w pustkow iu najdzikszego ostępu -— trzeba to wszy
stko sam em u widzieć, odczuć i doznać.
Pedwo słońce zajdzie, m iliardy m uch brzęczących nad padłem zginą gdzieś
w zarosi denie nocy ogarną przestwór nieba i ziemi, — zjawiają się hyeny i roz
poczynają liatce wkoło m ięsa; oblatują je dokoła, to która dopadnie do ścierwa,
porwie kav k m ięsa i w krzaki uniesie, to kość szarpnie i znowu powróci; coraz ich
więcej się zbiera, ocierają się o ścianę zeriby, aż dreszczem przejmuje, a wstrętne ich głosy,
do żałosnego jęku, to do szyderczego śm iechu ludzkiego podobne, rozlegają się złowrogo
w ciszy nocnej i potęgują wrażenie mimowolnej grozy, której się oprzeć niepodobna.
Panow anie hyen trupiarek trw a póty, dopóki groźniejszy współzawo
dn ik się nie pokaże. Je st nim lam part. Odzywa się zdaleka, słychać, ja k
ostrożnie przez krzaki się przesuwa, potem kilka grubych ryków urw anych —
i jednym susem już jest n a mięsie i pożerać je zaczyna. H yeny tymczasem
cofnęły się o kilk a kroków, łakom ie spoglądają zielonem i oczyma na smaczny
kąsek , je d n a k przystąpić nie śmieją. W tem lam part poczyna dawać znaki
niepokoju, przestaje żreć, spoziera lękliwie w czarną głąb dżungli, to znów
z jedzeniem śpieszyć się zdaje, jak b y chciał czemprędzej głód zaspokoić...
H e n , zdaleka dolatuje jak b y głębokie w estchnienie, ryk niby żałosny, prze
ciągły — to lew, król pustyni, się zbliża!
Czasem załomocze coś ciężko w gałęziach i hucząc a sapiąc w gąszczu
się przesunie — to nosorożec snuje się po dżungli, żeru szukając.
I tak m ijają godziny wśród nerwy natężającej emocyi, sen odlatuje od
powiek, ucho stara się wsłuchać w nieznane głosy natury, oko usiłuje przebić
czarną zasłonę tajemniczej dżungli. A ni się spostrzeżesz, ja k gwiazdy blednąc
poczynają, świt różowy zwiastuje rodzący się dzień Boży — czas wychodzić
z zeriby. Pozostaje tylko w sercu myśli-wskiem wspom nienie cudnej nocy
podzwrotnikowej , spędzonej w afrykańskiej głuszy.
ł»tm Pierwszej nocy zjawił się lam part około godziny io-tej, słysząc je d n a k
zdaleka głosy lw a, który wciąż m ą zeribę okrążał, nie strzelałem , by g ru b
szego zwierza nie odstraszyć. Dopiero gdy m inęła północ, i lew się nie zbliżył,
■ A a lam part wciąż do padła wracał, przypom niałem sobie przysłowie o k an ark u
i wróblu, i zabiłem lam parta.
Z ładną zdobyczą pośpieszyłem do obozu, o trzy godziny m arszu odda
lonego, i zastałem Zam oyskiego pod wrażeniem niezwykłego widoku, którego
n a zasadzce w nocy był świadkiem. Stado słoni, z 8 sztuk złożone, przyszło do
wodopoju i o kroków 40 od Zamoyskiego wlazły do staw ku i kawał czasu
w nim przebyły, dając m yśliwem u sposobność obserwowania swych ruchów
i ciekawych w wodzie ewolucyi. N ie strzelał, bo po ciem ku nie był pewien
kuli, zresztą shikari go zak lin ał, by strzału zaniechał, gdyż w m niem aniu
Somalisów, którzy się panicznie słoni boją, te zawsze w nocy 11a strzał szar
żują i m ogłyby zmiażdżyć zeribę.
85
0
Dy stycznia. Ledw o słońce zajdzie, m iliardy m uch brzęczących n ad padłem zginą gdzieś
O puściliśm y dziś rano te strony zapadłe, z zam iarem powro, t do G em besi, gdy w zarosi n enie nocy og arn ą przestw ór nieba i ziemi, — zjaw iają się hyeny i roz
wyprzedzając k araw an ę, usłyszeliśm y w przejściu koło m iejsca, gć ie leży padło u b i poczynają harce wkoło m ięsa; oblatują je dokoła, to która dopadnie do ścierwa,
tego onegdaj nosorożca, potężny ry k dwóch lwów, zajętych widoc nie przy ścierwie. porw ie kań k m ięsa i w krzaki uniesie, to kość szarpnie i znow u powróci; coraz ich
Sępy obsiadły okoliczne drzewa, od uczty spłoszone, nie śm iejąc się . diżyć — n ajlep więcej się zbiera, ocierają się o ścianę zeriby, aż dreszczem przejm uje, a w strętne ich głosy,
szy dowód, że lew przy mięsie. do żałosnego jęku, to do szyderczego śm iechu ludzkiego podobne, rozlegają się złowrogo
Mówią, że lew obserw uje sępy i ich lotem się kieruje, bo nie obdarzony w ciszy nocnej ip o tęg iiją w rażenie m im ow olnej grozy, której się oprzeć niepodobna.
węchem, nie trafi do padła, chyba go przypadek naprow adzi. D ziw nem je st P anow anie hyen tru p iarek trw a póty, dopóki groźniejszy współzawo
zjawisko, które często obserwowałem, ja k szybko sępy i orły zbierają się przy dn ik się nie pokaże. J e s t nim lam part. Odzywa się zdaleka, słychać, ja k
ubitem w dżungli zwierzęciu. Zdaw ałoby się, że przedtem żadnego n a h o ry ostrożnie przez krzaki się przesuwa, potem k ilk a grubych ryków urw anych —
zoncie n ie było, nie m inie zaś k ilk a m in u t, a już. skądciś się biorą. W po i jed n y m susem ju ż je st n a m ięsie i pożerać je zaczyna. H y en y tym czasem
wietrzu krążą bardzo wysoko, potem coraz więcej ich się zbiera, powoli zniżać cofnęły się o k ilk a kroków, łakom ie spoglądają zielonem i oczyma n a sm aczny
się poczynają i zapadają obok ubitej sztuki n a ziemi lub drzewach, wycze k ąsek , je d n a k przystąpić nie śm ieją. W tem la m p art poczyna dawać znaki
kując, b}^ się człowiek oddalił. niep o k o ju , przestaje żreć, spoziera lękliw ie w czarną g łąb d żu n g li, to znów
Ze sztućcem w rę k u , z naciągniętym i k u rk am i, zbliżyliśm y się ostro z je d z e n ie m śpieszyć się zdaje, ja k b y chciał czemprędzej głód zaspokoić...
żnie do ścierw a, lecz lwów ju ż nie było: snadź usłyszały nasze kroki i do H en, zdaleka dolatuje ja k b y głębokie w estchnienie, ry k niby żałosny, prze
dżungli się cofnęły. Postanow iłem naprędce zeribę przy nosorożcu zbudować, ciągły — to lew, król pustyni, się zbliża!
cały dzień w dżungli przeczekać i w nocy, korzystając z k o le jk i, która n a Czasem załomocze coś ciężko w gałęziach i hucząc a sapiąc w gąszczu
m n ie w y padła, n a zasadzkę zasiąść. się przesunie — to nosorożec snuje się po dżungli, żeru szukając.
M oi towarzysze pociągnęli z k araw an ą do Gembesi. Zostałem sam je I ta k m ijają godziny w śród nerw y natężającej emocyi, sen odlatuje od
den w ciemnej kn iei z dwom a m ym i sh ik a ra m i, zajętym i budow ą zeriby, *4t* Ml&S powiek, ucho stara się w słuchać w nieznane głosy natury, oko usiłuje przebić
?SwS
i ułożywszy się w ygodnie w cieniu drzew a mlecznego, użyłem m iłego w ypo czarną zasłonę tajem niczej dżungli. A ni się spostrzeżesz, ja k gw iazdy blednąc
czynku po pięciu dniach nużących pochodów za nosorożcami. Przed wieczorem poczynają, świt różowy zw iastuje rodzący się dzień Boży — czas wychodzić
przyniesiono m i przekąskę z obozu, oraz w iadom ość, że także dla m ych to >/ws$ z zeriby. Pozostaje tylko w sercu m yśliw skiem w spom nienie cudnej nocy
warzyszów dwie zeriby n a dzisiejszą noc opodal jeziorka w G em besi zbu
dowano. Ś&&S podzwrotnikowej , spędzonej w afrykańskiej głuszy.
Pierwszej nocy zjawił się la m p art około godziny io-tej, słysząc je d n a k
P rzed zachodem słońca w sunąłem się do zeriby, ustawionej tuż pod
olbrzym iem , rozkładającem się ju ż cielskiem nosorożca, wydaj ącem odor n ie
%53s$s &&$& !&■»
zdaleka głosy lw a, k tóry wciąż m ą zeribę okrążał, nie strzelałem , by g ru b
szego zwierza n ie odstraszyć. D opiero g dy m inęła północ, i lew się nie zbliżył,
WU^L V 2 r # 4*-
.:
a la m p art wciąż do p ad ła wracał, przypom niałem sobie przysłowie o k a n a rk u
znośny, którego naw et w nos zatk an a w ata karbolow a zagłuszyć n ie zdołała.
D w ie noce spędziłem w tern niem iłem sąsiedztw ie, jednakże pom ija i wróblu, i zabiłem lam parta.
ją c tę odw rotną stronę zasadzek przy padle, wyznać muszę, że obie noce, choć Z ład n ą zdobyczą pośpieszyłem do obozu, o trzy godziny m arszu odda
lw a podczas nich n ie zabiłem , a naw et nie widziałem , gdyż do zeriby się n ie lonego, i zastałem Zam oyskiego pod w rażeniem niezw ykłego widoku, którego
zbliżył, przysporzyły emocyi i w rażeń podostatkiem . T ru d n o (a dla m nie wręcz n a zasadzce w nocy był świadkiem . S tado słoni, z 8 sztuk złożone, przyszło do
niem ożliwem ) je st oddać należycie i m alow niczo opisać wszystko, co się słyszy, 'wodopoju i o kroków 40 od Zam oyskiego w lazły do staw ku i kaw ał czasu
widzi lu b doznaje, tysiące drobnych szczegółów ciekaw ych, których całość w nim przebyły, dając m yśliw em u sposobność obserw owania swych ruchów
tworzy obraz nocy a fry k ań sk ie j, oświeconej sreb m em św iatłem w schodzącego i ciekawych w wodzie ewolucyi. N ie strzelał, bo po ciem ku nie był pew ien
księżyca, w bezpośredniem zbliżeniu się do zwierza najgrubszego, w otoczę- ą kuli, zresztą sh ik ari go za k lin a ł, by strzału zaniechał, gdyż w m n iem an iu
n iu dziewiczej przyrody, w pustkow iu najdzikszego ostępu — trzeba to wszy Som alisów, którzy się panicznie słoni b o ją , te zawsze w nocy n a strzał szar
O
Słonie są zapewne te same, które śledziliśmy w zeszłym tygodniu i które zmie
niwszy tylko miejsce wodopoju, z okolicy się nie wyniosły. N a dziś je tropie za późno;
odkładam y to do przyszłych ich odwiedzin, których pewni być możemy.
D ruga noc, przy padle nosorożca spędzona, dostarczyła mi mniej więcej tych
samych wrażeń co pierwsza, z tą między innem i różnicą, że ścierwo cuchnęło tak okro
pnie, iż ledwo wysiedzieć zdołałem. K u większej przynęcie był też osieł, przywiązany
przy okienku zeriby, lecz desperat jakiś nie chciał się z losem pogodzić, rwał się, szar
pał, szamotał i bił nogam i, aż zeriba trzeszczała. N ie robiło to jed n ak wrażenia na
hyenach, które ja k zwykle wcześnie do uczty się stawiły; po nich przyszedł znów lam
part, lecz wystraszonego osła nie zaczepił, tylko kiedy niekiedy zęby nań wyszczerzał.
Zabiłem go w końcu, lwa się nie doczekawszy; okrążał on zeribę, słyszałem go o pół
nocy, lecz czy najedzony, czy zdradzony, zbliżyć się nie raczył. Nosorożec znów, hucząc,
ja k lokomotywa, przem knął koło zeriby; widać go było wyraźnie na ciemnem tle g ą
szczu w bladem świetle księżyca. Zmieniłem kulę ołowianą na stalową i wziąłem go
na cel, gdy osieł ogonem mi lufę potrącił i zepsuł sposobność do strzału. Ze skórą
drugiego lam parta, niezwykle dużą i ładnie znaczoną, powróciłem do Gem besi, gdzie
mnóstwo nowości zastałem.
G rudziński chybił w nocy do lam parta, Zamoyski zaś widział lwa z zeriby,
który do osła się zbliżył, szarżował nań dw ukrotnie, lecz trafiwszy na silny opór m ę
żnego osiołka, odstąpił od przynęty, przeczuwając może podstęp lub niebezpieczeństwo.
Zam oyski, choć wyraźnie lwa widział, nie strzelał, czekając, co zresztą jest reg u łą, by
lew osła zagryzł i do jedzenia się zabrał.
Dziwnem się wydawać może podobne tchórzostwo n mocarza zwierząt; ja sądzę,
że to raczej dowód przebiegłej ostrożności z jego strony, iż więcej udawał szarżę, niż
ją wykonywał, a zoczywszy ludzi w zeribie, odstąpił od swego zam iaru i szybko się
cofnął.
N ad jeziorem, opodal naszego taboru, od rana ruch i gwar niebywały. Gdzieś
z głębi H audu przyciągnął szczep krajowców Ogadeńców, z setkam i wielbłądów i bydła
i nad wodą koczowiska swe rozbił. Zwykła wrzawa, kurz nieznośny i sąsiedztwo kup
bydła przypom inają mi dni, w D arror spędzone. Do wieczora jeszcze więcej krajowców
się zebrało. Staraliśm y się stawek od wielbłądów uchronić, lecz ścisk był tak wielki,
i Ogadeńcy ze swem bydłem tak parli do wody, że nie chcąc doprowadzić do starcia,
widział się A likhar zmuszonym wodopoju ustąpić.
W oda form alnie w oczach ubywa, na dwa dni już jej nie stanie; dla nas to
ważne z tego względu, że będziemy zmuszeni Gembesi opuścić.
Przez krajowców doszły nas głuche wieści, przez dziesiątki m il od zachodniej
kraju granicy z ust do ust podawane, że w Abisynii zanosi się na wielką wojnę
z W łochami, i »biali« doznają porażki po porażce. Choć Abisyńczyk zaciętym jest
wrogiem Somalisów, nie bez pewnej dum y rasowej wyrażają się czarni o zwycięstwie
'
mmz-
ŻYW A Z D O B Y C Z
swych sąsiadów nad wielkiem państwem europejskiem. W ieści te, w głębi dżungli
usłyszane, poprzedzały o miesiąc włoską klęskę pod Aduą, o której dowiedzieliśmy się
dopiero za powrotem w Adenie.
G rudziński zabił dziś podczas przechadzki, opodal obozu, dzika afrykańskiego
(Phacochoerus Aelianus), pierwszy okaz tego zwierzęcia w zbiorze naszych trofeów.
M am y kłopot z obcięciem kłów, gdyż Som alisi za nic »nieczystego« zwierza dotknąć
się nie chcą, m usim y więc sami tą niezbyt przyjem ną operacyą się zająć.
M łode nosorożątko m a się doskonale, jest zdrowe i wesołe; przechadza się swo
bodnie po obozie, k u wielkiej uciesze naszych ludzi, i stanowi great attraction dla k ra
jowców, którzy tłum nie wokoło zagrody się grom adzą i ciekawie niezwykłem u zwie
rzęciu się przypatrują. N abyłem dla niego po długich targach krowę, jako karm icielkę,
i m am y wielką uciechę, patrząc, ja k nasz wychowanek łapczywie pije m leko z butelki.
G rudziński od k ilk u dni czuł się niezdrów i zapadł dosyć poważnie n a żołądek.
Zaszkodziła m u zapewne woda, zwyczajna, niegotowana, której się napił w czasie swej
wycieczki do H odaju.
Księżyc zbliża się do pełni, i cudne noce ja sn e zdaw ałyby się jed y n em i do za
sadzki; m im o to ubiegłej nocy, którąśm y wszyscy trzej przy żywych przynętach prze
siedzieli, żaden z nas zwierzyny nie widział. Słyszano tylko głosy lwa i pantery.
Zewsząd o lw ach raportują, lecz nie łatwo ich dostać: do przynęty ściągnąć się nie
dają, a w dzień śledzeniu za tropem przeszkadza teren kam ienisty i gąszczam i porosły.
Spodziew aliśm y się dziś w nocy słoni przy wodopoju, lecz ruch ludzi i bydła
odstraszył widocznie ostrożne zwierzęta od zbliżenia się do jeziorka.
G dy wyczekiwaliśmy, siedząc przed nam iotam i, n a wiadom ość od w ysłanych n a
zwiady ludzi, przybiegł ja k iś O gadeniec z nowiną, że o dwie godziny m arszu od obozu,
lew dziś rano zadusił wielbłąda. Zabrawszy swych ludzi, pośpieszyłem do miejsca, gdzie
się ów krw aw y dram at odegrał.
W idoczne były n a piasku ślady w alki: naprzód miejsce, gdzie lew skoczył n a
w ielbłąda, dalej ja k w ielbłąd szam otał się i uciekał, wreszcie ja k padł i zginął. S tąd
m orderca zawlókł swą ofiarę do gęstego k rzak u mimozy, i gdybym nie był sam n a
ocznie się przekonał, nie uw ierzyłbym nigdy, że lew zdoła wyrosłego, dużego w ielbłąda
w pysku dobry kaw ał drogi pociągnąć. Co za szalona siła w szczękach tego zwierzęcia!
Zeribę śpiesznie zbudow ano tuż pod w ielbłądem . Zasiadłem w niej o słońca za
chodzie, pełen ufności, że nareszcie lw a ujrzę. Zaw iodła m nie je d n a k nadzieja: lew
znowu się nie pokazał. Słyszałem go od sam ego wieczoru, ja k wzdychając, mrucząc,
czasem rycząc przeciągle, krążył po dżungli poblizkiej, lecz się do m ięsa nie zbliżył.
W zeribie jasn o było od księżyca, ja k b y się w niej lam pa pod m atow em szkłem
paliła. Przypuszczam , że lew, podszedłszy blizko, usłyszał może szm er jak iś, może zo
czył ru ch ludzi w zeribie, i wolał cierpieć głód, niż poświęcić życie.
O koło północy słyszałem słonie, łam iące w pobliżu. O świcie wyszedłem z ze-
riby i usiadłem opodal, by w świeżej atm osferze porannej ochłonąć po 12-tu godzinach
w dychania wstrętnej woni ścierwa, gdy przybiegli dwaj Som alisi, w ysłani z obozu dla
zabrania m ych m anatków z zeriby, i z niesłychanem ożyw ieniem poczęli opowiadać, że
przed chw ilą spotkali stado słoni, w racające od wodopoju i żerem zajęte, zepewne te
same, które w nocy łam iące gałęzie słyszałem.
W oka m g n ien iu byliśm y n a ich śladzie, bardzo świeżym i łatwo widocznym.
O sm an biegł naprzód z m ym g rubym kalibrem , nabitym k u lą stalow ą i ośm iu d ra
chm am i prochu: ja tuż za nim , za m n ą dru g i sh ik ari z ekspresem do zmiany.
Słonie dopiero co były poszły, nie m ogły zatem .być daleko. Jak o ż po chwili
O sm an przystanął, posłuchał i w skazując ręk ą przed siebie, szepnął:
— »M arodi!« (słonie).
U słyszałem łam anie gałęzi i ów specyalny, dobrze m i znany z C ejlonu szm er
od w ciągania trąb ą powietrza, który żerujące słonie wydają. Przede m n ą gąszcz był
MOJ SŁON
ciem ny i zbity, dalej kupka drzew, pod którem i słonie się znajdowały. Przypadłem do
ziemi i, wziąwszy strzelbę z rąk Osm ana, przesunąłem się pod gałęźmi do miejsca,
gdzie gąszcz przerzedzać się począł. O 15 kroków zoczyłem słonia, obrywającego liście
z drzewa akacyi; nie widział mnie, ani wietrzył i spokojnie dalej żerował. Ukląkłszy,
wziąłem go n a cel i dałem ognia. Po strzale usłyszałem łom ot gałęzi przed sobą,
i gdy dym się rozszedł, ujrzałem kilka sztuk słoni, którycb przedtem nie zauważyłem,
zbiegłych od kupy, trąbam i do siebie, niespokojnie to w tę, to w ową stronę się po
ruszających, lecz jak b y nie zdecydowanych, co dalej począć i w którą stronę umykać.
Sztuka, do której strzeliłem, była między nimi, lecz która to była, i co się stało z mą
k u lą — nie wiem do tej chwili. W idząc tylko zady olbrzymów, nie m ogłem drugiej
kuli umieścić, i nabiwszy wystrzeloną lufę, czekałem przyczajony, co dalej będzie.
W tem jed n a sztuka, największa ze wszystkich, odwróciła się nagle, i hucząc,
poczęła k u m nie podchodzić. Odskoczyłem parę kroków i strzeliłem do niej za ucho.
R unęła, ja k stała. Z lewki strzeliłem do drugiego, który się zachwiał, pochylił i padł.
Reszta stała ciągle w miejscu, wydając najdziwniejsze ryki i tony. W idocznie nie były
nigdy w ogniu i nie obeznane z hukiem strzelby, nie m ogły sobie poprostn zdać
sprawy, co się dzieje i skąd je prażą, gdyż ja i m oi ludzie byliśm y w gąszczu, drze
wami zakryci.
M iałem czas powtórnie strzelbę nabić i jeszcze dwa razy strzelić do dwóch
sztuk, które powoli zaczęły na lewo ode m nie się odsuwać. Je d n a z nich, trafiona
w łopatkę, dała znak po strzale, lecz nie padła i dalej za przodem idącą podążyła.
Z dwóch słoni powalonych poprzedniem i kulam i, jeden wstał i um ykać począł,
rycząc przeraźliwie. Biegłem za nim dobry kawał, lecz w gąszczu pośpieszyć nie m ogłem ;
w końcu m nie wyprzedził ta k , że go z oczu straciłem i powróciłem do miejsca strzałów.
N a placu leżał tylko jeden słoń z ktdą za uchem, ogromny, z dużymi kłami,
z których jeden, niestety, ułam any. Dwie sztuki farbowały, śledziliśm y za obiema do
południa, lecz stwierdziłem, o czem w Cejlonie, niestety, tak często m iałem sposobność
się przekonać, że słoń, nie poległy n a miejscu, znaczy tyle, co stracony.
F a rb a bardzo szybko zasycha w grubych fałdach skóry, która się ściąga po
strzale i upływ jej tam uje, trop schodzi się z innym i — i postrzałek stracony.
Z trzech tedy sztuk trafionych tylko jed n ą dostałem, ale za to ogromną, samca
potężnego, najstarszego z całej gromady, która składała się z czterech sztuk dorosłych
samic, o ile m i się zdaje, i dwóch m niejszych słoników.
Gdy w drodze powrotnej zbliżaliśm y się do obozu, ludzie moi już zdaleka zain
tonow ali chorał zwycięski, który śpiewać zwykli, gdy padnie zwierz najgrubszy.
Jak ież było moje zdziwienie i radość, gdy pod nam iotem G rudzińskiego zoczy
łem trofea z drugiego słonia.
W ypraw a nasza zaiste bogata w niezwykłe epizody!
Oto co się stało:
Z nas trzech, je d e n G rudziński, o którym wyżej w spom niałem , że czuł się n ie
zdrowym, pozostał wczoraj wieczorem w obozie, ażeby pod nam iotem w łóżku spokojnie
noc spędzie. Zam oyski i ja rozeszliśm y się każdy do swojej zeriby. Przed północą w y
ciągają G rudzińskiego z łóżka niespodziew aną no w in ą, że stado słoni żeruje o paręset
kroków od obozu. N oc była jasna, księżycowa, w idno ja k w dzień. G rudziński ubrał
się, wziął sztuciec i w towarzystwie A lik h ara i całej h u rm y lu d zi, skradających się za
n im , dochodzi do sło n i, widocznych ja k siwe gm achy w srebrnem świetle księżyca.
Bierze n a cel je d n ą sztukę, n a sztych najbliżej stojącą, i daje ognia. Ledwo strzał się
rozległ, poczynają S om alisi z A likharem n a czele, um y k ać, co sił im starczy, krzycząc,
że słonie szarżują. G rudziński, porw any pod ram io n a przez shikarich, m usi nolens nolens
z nim i um ykać, nie wiedząc, co się stało ze słoniem , do którego strzelał. D opadają do
obozu, Grudziński siada pod namiotem, by ochło
nąć z doznanego wzruszenia, gdy w parę chwil
dają znać powtórnie, że znów widać słonia, sto
jącego w miejscu poprzedniego strzału opodal
obozu. Grudziński idzie po raz wtóry, pokazują
m u czarną sztukę o kroków 30, celuje na komorę,
strzela. Po strzale ten sam strach paniczny ogarnia
Somalisów — i ponowni o.fu g a do obozu! Wszakże
jeden z ludzi odważniejszych zawrócił się i doj
rzał słonia, leżącego od szczęśliwej kuli Grudziń
skiego. W obozie tryumf, radość i okrzyki.
Grudziński zatem zabił kilkuletniego samca, z ładnymi kłami, o północy, o dwie
ście kroków od swego namiotu. O podobnem zdarzeniu nigdy nie słyszałem, ani nawet
nie czytałem w literaturze łowieckiej z egzotycznych krajów.
Co się stało z pierwszą sztuką, do której Grudziński strzelał, czy może ubita
była tą sam ą, do której strzelał po raz pierwszy, ubezwładnioną od pierwszej kuli,
a dobitą od drugiej, — pozostanie zawsze niewyjaśnioną zagadką. N a wytłómaczenie
niezwykłego zajścia dodać należy, o czem już raz powyżej wspomniałem, że Somalisi,
nie wyjmując dzielnego Alikhara, mają paniczny, jakby wrodzony strach przed słoniami
wogóle, aszczególnieprzy spotkaniu z nimi w nocy, i twierdzą, że słoń w nocy nie-
tylko na myśliwego, lecz i na zeribę, a nawet obóz cały lub osadę, uderzyć się odważa.
Uważam to za strach grubo przesadzony, bo właśnie w nocy myśliwemu łatwo się
usunąć przed krótkowidzącym zwierzem. Wierzę zaś, że w nocy stado słoni istotnie
szarżowaćby mogło w kierunku, gdzie niebezpieczeństwo spostrzegły, i dlatego pojmuję,
że onegdaj shikari Zamoyskiego nie dał m u strzelać z zeriby, z której człowiek szybko
wyskoczyć nie może i którą słonie mogłyby zmiażdżyć razem z ludźmi, wewnątrz się
znaj duj ącymi.
Dosyć, że dzień dzisiejszy przysporzył nam w zdobyczy dwóch olbrzymich gru-
boskórców, których kły stały się prawdziwą ozdobą dotychczasowego naszego rozkładu.
Po południu złożył nam wizytę jakiś królik ogadeński, który przybył ze swym
szczepem z głębi kraju, a którego A likhar szumnie sułtanem nazywa. Przybył do obozu
w towarzystwie swego brata, kilku krewnych i starszyzny. Przyjęty pod namiotem, za
siadł 11a krześle w naszem kole, i rozpoczęła się konwersacya za pośrednictwem Ali
kh ara, jako tłómacza, od zapewnień przyjaźni, gotowości do usług i tym podobnych
frazesów. Mówiliśmy o wypadkach w Abisynii. Opowiadał nam między innemi, poka
zując trzy karabiny wojskowe starszego systemu, w które jego świta była uzbrojona,
że zabrał je bandzie Abisyńczyków, którzy w roku zeszłym jego osadę naszli i których
własną ręką zabił i ograbił. Niegłupim być się zdawał i nosił się poważnie, z pewną
godnością wyższego, choć dzikiego personata. N a zakończenie prosił m nie o amunicyę
do karabinów , lecz odmówiłem, i obdarow aliśm y go tylko płachtą niebieską i — io -ciu
rupiam i srebrnem i; niezbyt bogaty datek dla sułtana, lecz zadowolonym być się zdawał.
N a noc w ybrałem się n a zasadzkę do zagryzionego onegdaj w ielbłąda, lecz
jakież było moje zdziwienie, gdy doszedłszy do zeriby, nie zastałem z padła nic, prócz
resztek wnętrzności i k ilk u kości! N iedopalone obok ognisko zdradzało sprawców:
M idgani w ytropili mięso i czego sam i nie spożyli, n a zapas zabrali. T ru d n o uwierzyć,
że są ludzie, m ogący jeść padlinę k ilk u d n io w ą, ale zdaje się to być zwyczajem M id-
ganów, którzy specyalnie za tern śledzą po dżungli. M oich ludzi wcale to nie zdziwiło,
a gdy z oburzeniem opowiadałem o tern A likharow i, odrzekł obojętnie: »W iadom o, że
M idgan gorszy niż kobieta« — zdanie niepochlebne dla niew iast so m alijsk ich , lecz
dobitnie wskazujące, ja k u Som alisów kobieta jest uważaną. Za zabicie S om alisa płaci
zabójca szczepowi lub krew nym zabitego 100 wielbłądów i 4 konie okupu, za kobietę
50 wielbłądów, a za M idgana tylko 25!
R ozum ie się samo przez się, że przy zeribie, w której m usiałem noc przepę
dzić, bo za daleko było do obozu, żaden zwierz się nie zjawił. L udzkie hyeny zastąpiły
tym razem zwykłych nocnych trupiarzy.
jo-go stycznia.
3 i-go stycznia.
B rak wody w G em besi zm usił nas cofnąć się n a północ, o dwie godziny m arszu,
do drugiego staw ku, zwanego M e rs in , w którym woda niezupełnie wyschła. N a noc
w racam y do zerib w G em b esi, w nadziei, że lwy w idząc, iż ludzie się w y n ieśli, może
będą m niej ostrożne.
Lwów jest co najm niej trzy w okolicznej dżungli. W ypow iedzieliśm y im w alkę
zawziętą, i prag n ąłb y m tych stron nie opuścić, dopóki się z n im i stanowczo nie roz
prawimy. Dotychczas one g ó rą , a m y pobici n a głow ę, płacim y haracz zwycięzcom
w postaci całego szeregu nocy b ezsen n y ch , spędzanych pod gołem niebem w zatrutej
atmosferze cuchnącej padliny.
Pusto tu, ludzie się w ynieśli, pociągnęli na południe za wodą; trzeba się śpie
szyć ze lwami, bo i one wkrótce w ślad za ludźm i podążą.
G rudziński powrócił do zdrowia. Dziś zrana wydarzył m u się niem iły wypadek;
skorpion ukąsił go w ramię. Brzydkie to stworzenie zapewne w nocy wlazło do rękawa
ubrania, i w chwili, gdy nasz towarzysz strzelał do perliczki, uczuł dotkliwy ból w ra
m ieniu: skorpion usadowiony między k u rtk ą a koszulą, ukłół go swem żądłem śpicza-
stem. Szczęściem, flanela pochłonęła część ja d u i zmniejszyła ból.
U kąszenie skorpiona nie jest niebezpieczne dla życia, lecz nieraz może sprowa
dzić ubezw ładnienie ukąszonej części ciała i nader jest bolesne. W ypaliliśm y ranę
lapisem, i Bogu dzięki skończyło się n a chwilowym bólu i lekkiem opuchnięciu ra
m ienia.
Nosorożątko zdrowe, lecz głodne: mleko krowy nie wystarcza. Dodajem y kon-
densowanego m leka z puszek, ale i tego nie dosyć, gdyż biedne stworzenie zm izerniało
i schudło. Skoro tylko A chm et Dżam a powróci z Berbery z resztą naszego Apollina-
ris’a, co lada dzień nastąpić winno, zam yślam odesłać go ponownie wprost do Berbery
z nosorożątkiem i krową, by nie narażać słabego zwierzęcia n a długie marsze naszych
dalszych wycieczek w głąb kraju.
Prócz krowy, jako karm icielki dla nosorożątka, nabyłem w Gembesi od krajow
ców, przechodzących tam tędy, dwadzieścia sztuk owiec n a kuchnię dla nas i dla ludzi.
Za krowę zapłaciłem 55 rupii, za owce po 4V2 rupii od sztuki. Są to ceny ogrom ne
względnie do ilości bydła w k raju i braku n a nie popytu. Pieniądz tu jed n ak m a m ałą
wartość, bo niem ożność jego zam iany n a inne artykuły, których w głębi k raju niem a,
wytwarza u krajowców nieświadomość jego ceny, a nawet pewną dla niego obojętność.
O gadeniec nie m a prawie żadnych potrzeb, do Berbery rzadko zachodzi, całe jego
m ienie polega w żywym towarze, z którym niechętnie się rozstaje, bo nic innego nie
posiada i łatwo go od drugiego nie dostanie. W świecie cywilizowanym handel tworzy
norm ę ceny, tu zaś handel słaby, prawie żaden. Jedynym i towaram i eksportowymi Oga-
denu są skóry owcze, strusie pióra, gum m a arabica i szyldkret. Co jak iś czas odchodzi
karaw ana z większym transportem powyższych towarów do Berber\ą i tam n a m iejscu
zam ienia je in natura n a rozm aite, krajowcom potrzebne przedm ioty: ja k odzież, broń,
ryż, daktyle i t. p. Pieniądz rzadko jest w obrocie. Cenę danego artykułu oznacza się
ilością skór owczych lub wielbłądów; srebrna rupia jest w użyciu tylko u szczepów
bliżej pom orzą mieszkających. Im dalej w głąb k ra ju , tern więcej niknie jej wartość,
a za W ebi Shebeli zupełnie jest nieznaną i pieniędzy tam wcale nie przyjmują. Płace
ludzi są też stosunkowo śmiesznie wysokie: nasz som alijski kucharz D irri bierze 40
rupii miesięcznie, t. j. pensyę, za którą dobrego »szefa« w E uropie dostać można. Prosty
»cam el-m an« czyli poganiacz wielbłądów, pobiera 15 rupii n a miesiąc, nie licząc przy-
tem sutych prezentów, które wszystkim bez w yjątku ludziom z karaw any przy każdej
ważniejszej okazyi udzielać jest w zwyczaju. D la sh ik a ric h , czyli przybocznych m yśli-
93
wy eh, ustanowiłem zaraz pierwszego dnia po wyjściu z Berbery stałą taksę darowizn,
która działa niesłychanie na ich miłość własną i stwarzając emulacyę pomiędzy nimi,
niezmiernie służy do pobudzenia ich dobrych chęci i pilności. Płacimy naszym shika-
rim po dwie sztuki złota (2 funty angielskie) od lwa zabitego, od słonia tyleż, od no
sorożca po jednej sztuce; nie chodzi tu tyle o wartość pieniędzy, ile właśnie o em u
lacyę, która nam tylko na dobre wyjść może.
•»*; 1
i-go lutego.
C) O
97
3 -go lutego.
zeriby n a nocną zasadzkę. Świeże ślady lwów i nosorożców dodają otuchy, że jesteśm y
wciąż w obrębie rew irów najgrubszego zwierza. N iezliczone stada perliczek k ry ją się
w zaroślach, strzelam y u k rad k iem po parę sztuk dziennie n a kuchnię, k u w ielkiem u
zgorszeniu A likhara, który nie lubi p u k an in y do ptaków i wciąż grozi, że g ru b ą zwie
rzynę przez to wypłoszymy.
R ozpoznałem tu dwa g atu n k i pentarek: jed en identyczny z naszą dom ową p e r
liczką, d ru g i odm ienny, barw y niebieskiej, z długiem i fioletowemi p ió rk am i pod brzu
chem, takiem iż lotkam i i ja k b y futrzaną b ru n a tn ą przepaską n a główce (N u m id a vul-
turina). O ba rodzaje są pospolite w całym Som alilandzie, trzym ają się przeważnie okolic
otw artych nad brzegam i rzek lub stawków; łatw e do podejścia, dają sposobność licznych
strzałów: wystraszone w yciekają zw innie n a nogach, a gdy się zerwą, zapadają n ied a
leko, w skutek czego znowu je podejść można.' Zawsze są przez m yśliw ych m ile widziane
i stanow ią łatwe do zdobycia, doskonałe pieczyste dla polowej k u ch n i łowieckiej wyprawy.
Z nocnem i zasadzkam i, niestety, n am się nie wiedzie. K ażdą noc bez w yjątku
spędzam y w zeribach, lecz bezskutecznie. Lw y są w dżungli, odzywają się, ale do przy-
nęty zbliżyć się nie chcą. W czoraj dopełniłem liczby dw unastu nocy, bezowocnie pod
gołem niebem spędzonych, ale idę dziś znowu, pójdę ju tro i t. d. dopóki jestem w S o
m alilandzie i póki się sposobność nadarzy.
D ziw na to nam iętność polowanie, którą okupywać trzeba niewygodami, trudem
i wysiłkami, a która przecież budzi się zawsze świeża i niengaszona. Sądzić jej, ja k
wszelkich ludzkich słabości, m iarą zdrowego rozsądku niepodobna, raczej wytłómaczyć
m ożna nieprzepartą chętką nadzwyczajnych wrażeń i żądzą zaspokojenia tego właśnie
uczucia, które się zowie nam iętnością myśliwską. Zam iast zdobyczy, przynosi się nieraz
zły hum or, zmęczenie, chorobę nawet, a jed n ak nazajutrz znowu się jest gotowym ten
sam tru d ponosić, pełen nowych sił i nigdy nie gasnącej nadziei, pchany zawsze n a
przód tą sam ą wiecznie gorącą żądzą nowych emocyi i przygód niezwykłych.
W łażąc z wieczora do zeriby, omal nie nastąpiłem i ręką nie dotknąłem węża
jadow itego, czarnego koloru, którego ukąszenie sprowadza śmierć natychmiastową. L u
dzie moi aż jęk n ęli z przerażenia i poczęli szeptać modlitwy, wzywając im ienia Allaha.
W yznam , że sprawiło to na m nie niem iłe wrażenie, i całą noc zasnąć nie m ogłem
w zeribie, rozglądając się wciąż po ziemi i gałęziach, czy złowrogiego gadu niem a
w blizkości.
g-go lutego.
m
'■‘ H
rozszerzając granice rew iru każdego z myśliwych, um ożliw ia im bez straty czasu rów no
cześnie w k ilk u m iejscach polow anie i powiększa dla każdego szanse zdobyczy, przyczem
jed en drugiem u w drogę nie wchodzi i wszystkie w arunki danego teren u może dla
siebie wyzyskać.
Zamoyski, ja k wspom niałem , pozostał w H odaju, gdzie codziennie spotykane świeże
tropy lwów do dalszej z nim i w alki zachęcają. A lik h ar robi co może, budu je zeriby
w różnych m iejscach, puścił naw et k ilk a osłów i w ielbłądów luzem do dżungli k u wię
kszej przynęcie. Bieda jed y n ie z wodą, której zapas w oczach n ik n ie w w ykopanych
jam ach, i ciągła jest trwoga, że w skutek jej b rak u będziem y zm uszeni strony te opuście.
Tym czasem G rudziński i ja w ybieram y się każdy w swoją stronę, i dzień dzi
siejszy zeszedł n a przepakow yw aniu rzeczy i przygotow aniu zapasów i prowizyi n a dni
sześć dla każdego z nas.
6-00
<
a>
lutego.
o
ioo
ciłem przed samym słońca zachodem; jedenaście godzin snułem się w dżungli za śla
dami nosorożców, ale żadnego w nich nie spotkałem. Zeszedłem na polance żerujące
stadko dzików afrykańskich i zabiłem z niego dwie sztuki, maciorę i przelatka.
Kłopot znowu z kłami, które nietylko sam obciąć, lecz pół dnia nosić musiałem,
gdyż żaden Somalis za nic dotknąć się ich nie chciał. Z innej zwierzyny widziałem
zabłąkanego tu pojedyńczego oryksa, mnóstwo małych antylopek dik-dik; mój shikari
spostrzegł w gąszczu dużego kudu, lecz ostrożny zwierz znikł w m gnieniu oka, nim go
dojrzeć zdołałem.
Wróciwszy do obozu, zastałem w nim wiadomość, że koło jeziorka, opodal namiotu,
są widoczne z ubiegłej nocy świeże tropy dwóch lwów, których, wychodząc pociemku,
nie widzieliśmy.
Zbudowano zeribę o sto kroków od namiotu, i przesiedziałem w niej noc następną
przy ośle, lecz nic nie widziałem. Cały dzień potem chodziłem znów za nosorożcami,
lecz dziś wogóle żadnej zwierzyny nie spotkałem.
Mimo zawodów, trudu i zmęczenia, lubię te wędrówki po dżungli; bezustanne
oczekiwanie, czy się lada chwila z grubym zwierzem nie spotka, nie pozwala się nudzie,
a tysiące nowych szczegółów odmiennej fauny i flory dodają uroku niepospolitego tym
samotnym przechadzkom.
W obozie zastałem gońca z H odaju z listem od Zamoyskiego, zawierającym
dobrą nowinę, że nosorożec, o ktorego siadzie onegdaj go zawiadomiłem, padł z jego
ręki, oraz że tejże nocy ubił lam parta przy żywej przynęcie.
Polowanie po rosyjsku nazywa się »ochota« i istnieje w tymże języku przysłowie,
które twierdzi, że upolowanie jest gorsze od niewoli«. Po naszemu wyraz ten oznacza
warunek, który do polowania jest konieczny, bo jeżeli brak prawdziwej i szczerej ochoty,
to polowanie istotnie stać się może gorszeni od przymusu. Powtarzam to sobie co rano,
gdy wyłażę z zeriby, zmęczony, sztywny, zbolały, po twardym noclegu na gołej ziemi,
lub mewy go dnem krzesełku, zły, że mi ani razu dotychczas zasadzka na lwa się nie
powiodła. Noc dzisiejsza szczególnie mi dokuczyła. Słyszałem lwa od północy do świtu:
chodził, mruczał, wzdychał, jęczał, krążył wokoło zeriby, i lada cnwila, myślałem, że
siądzie na ośle; podkradał się pod sam obóz, tak blizko, że go straż nocna widziała
i wielbłądy do ucieczki się zerwały, — lecz do przynęty zbliżyć się nie raczył. N ad
ranem znikł w gąszczu i przepadł.
Podobna noc, gdy lew jest wr pobliżu i lada chwila oczekiwany, specyalme nuży,
0 spaniu niema mowy, w zeribie ruszyć się nie można zaledwie oddychać człowiek
się ośmiela, aby broń Boże z własnej nieostrożności zwierza nie spłoszyć. Jednakże
mimo wszelkich wysiłków, by się cicho zachować, d la longue nie jest się w stanie całej
nocy ja k posąg wytrzymać; mimowoli człowiek się poruszy, głębiej westchnie lub chrzą
knie, i to może wystarczy, by w ciszy nocnej czujny zwierz szmer z zeriby usłyszał
1 do przynęty zbliżyć się nie odważył.
Bezowocne noce w ynagrodził św. H u b e rt pięknym porankiem . W róciwszy z zeriby,
wysłałem lndzi n a zwiady za świeżymi tropam i, i po chwili przybiegł Som alis z raportem ,
że o pół godziny drogi od obozu spotkał żernjącego nosorożca. Podjęliśm y niebaw em
świeży ślad i po godzinnym m arszu doszli zwierza, który tym czasem kaw ał drogi jn ż
się był oddalił.
O sm an pierwszy go zoczył i pokazał m i leżącego w traw ie; n a sztych k n nam
był zwrócony, tak, że m n z wysokich zarośli tylko ró g i wierzch łba wystawał. S p ał
sm acznie i niebezpieczeństw a nie przeczuwał. W idząc tylko łeb o kroków dziesięć przed
sobą, wyznam, że zaw ahałem się chwilę, czy strzelić w tej pozycyi, czy też z innej
strony starać się go podejść, gdyż było praw dopodobnem , że jeżeli zwierza nie ubez-
w ładnię n a miejscu, w gąszczu, który za m n ą drogę do odw rotu zagradzał, m ogę w jednej
chwili znaleść się pod jego rogiem i nogam i. K rótko je d n a k trw ała refłeksya: zm ie
rzyłem się do łba i dałem ognia. Ł om ot powstał pod krzakiem , zwierz zerwał się z trza
skiem i k u m nie się rzucił.
M achinalnie odciągnąłem drugi kurek i z pod pachy, niem al d bout portant,
strzeliłem do bezkształtnej masy, która się ku m nie waliła. Przewrócił się w ogniu,
pod niem i nogam i, uchwycony szczęśliwą kulą w krzyż, która m u kość pacierzową zdruz
gotała i zatrzym ała n a miejscu.
W podobnych wypadkach, gdy życie od jednej kuli zależy, m a się możność
ocenić co znaczy broń doborowa z odpowiednim nabojem , i ja k koniecznem jest n ale
życie się pod tym wględem wyekwipować. Żaden ekspres H olland, ani M annlicher,
choćby dynam item nabity, nie zastąpi w wypadku wyżej opisanym, gdzie zwierza trzeba
powalić n a miejscu, grubego kalibru o ogromnej kuli ze stalową kończyną i ośmiu
drachm am i prochu.
U bity nosorożec był to samiec średnich rozmiarów z niedużym rogiem. Przy
opatrunku strzałów pokazało się, że pierwsza kula, strzelona n a sztych do śpiącego,
prześliznęła się tylko powierzchownie po czaszce, nie naruszając kości, zwierz zatem był
zdrów zupełnie, a tylko oszołomiony nieco, nim wypadł z legowiska, i dzięki tem u
m iałem czas drugi kurek naciągnąć i d tempo strzelić. •
W tern samem miejscu, gdzie dwa dni ubiegłe nadarem nie świeżego śladu szu
kałem , natknąłem się dziś po ubiciu pierwszego nosorożca n a świeży trop drugiej sztuki.
Zostawiwszy jednego z ludzi przy ubitym, puściłem się za drugim , samowtór z O sm a
nem. Po trzech godzinach kręcenia się w ciemnej dżungli, zeszliśmy zwierza n a miejscu
otwartem, śpiącego pod drzewem o spuszczonych do ziemi konarach, ja k pod parasolem.
T y m razem nosorożec pierwszy nas usłyszał, zerwał się, prychnął, i jak b y nie zdecy
dowany, w którą stronę uderzyć, począł dosyć wolno wyłazić ze swej kryjówki. Strze
liłem szybko z obu luf o kroków 30. Zwierz po strzale skręcił się w kółko, zawahał,
szukał nas wzrokiem, lecz w ukryciu krzewu ujrzeć nie zdołał, i ciężko sapiąc, wypadł
n a otwarte miejsce n a połeć ode mnie. M iałem czas nabić i strzeliłem jeszcze trzy razy
do boku, nim zwierz ru n ął m artw y z czterema kulam i w sobie, z których dwie śm ier
telne z obu stron w komorze, je d n a w zadzie i jed n a nizko w łopatce. M imo siły po
cisku, k u la nie jest w stanie przebić nawskroś olbrzymiego cielska i zostaje zwykle na
drugiej stronie pod skórą. U b ita sztuka była samcem kolosalnych rozmiarów, z rogiem
czterdzieści cm. długości. Ludzie pow iadają, że dawno już tak ogromnej sztuki nie
widzieli.
Patrząc n a leżącego potwora, o łbie m onstrualnym i nieforem nych kształtach,
trudno uwierzyć, że przed wielu tysiącami lat olbrzymy te zamieszkiwały E uropę od
U ra lu do Francyi, ja k o tern świadczą m nogie szczątki kości i całkowite szkielety,
odnajdow ane w najnowszych czasach tu i owdzie w rzekach Sybiru i północnej
części Europy.
Nosorożec przedpotopowy (Rhinoceros tichorhinus) był zwierzęciem pospolitem
w dzielnicach dawnej Polski, a odnalezione w Galicyi i doskonale zakonserwowane
czaszki tego grnboskórca, znajdujące się w M uzeum im ienia hr. Dziednszyckiego we
103
L w ow ie, są niezbitym dow odem , że niegdyś zwierz ten zam ieszkiwał nasze puszcze
i bory ').
J a k wyżej w spom niałem , nosorożca S o m alilan d u uznali naturaliści angielscy za
varietas odm ienną od zwykłego Rhinoceros bicornis, znajdującego się w Afryce środko
wej. N azyw ają go »blaek R h in o «, czyli nosorożec czarny, z pow odu ciemniejszej jak o b y
barw y skóry. B rehm w swem dziele pom nikow em » 0 życiu zw ierząt« nie odróżnia j e
d n ak odm iennego rodzaju som alijskiego nosorożca, może dlatego, że był m u jeszcze
nieznany. Pisze też m iędzy innem i, że nosorożce, ja k i słonie, bez wody obejść się nie
m ogą i że n ig d y się nie znajdują w większem oddaleniu od rzek, stawków i m oczarów 2).
Pozw alam sobie zdaniu tem u przeciwstawić fakt, w łasnem doświadczeniem stwierdzony,
że nosorożce pogranicza H a u d u som alijskiego, zam ieszkują okolice absolutnie bezwodne,
od wodopojów ' tak znacznie oddalone, że ich odwiedzać nie m ogą, że zresztą śledząc
dniam i całym i za nosorożcami, m iałem sposobność przekonać się, iż zwierz ten w p e
wnych porach roku z dżungli bezwodnej absolutnie nie wychodzi i zaspokaja p rag n ien ie
przeżuw aniem roślin z rodzaju kaktusów , zaw ierających w sobie pew ną dozę wilgoci.
W ypytyw ałem się nieraz krajowców o sposób życia nosorożców i znalazłem w ich
opow iadaniu stw ierdzenie m ego m niem ania, że gruboskórce S o m alilan d u odznaczają się,
ja k zresztą cala fauna tego kraju, niew ytłóm aczoną, dziwną odpornością n a b rak n a
poju, i zbijają zdanie utarte w historyi n aturalnej, że pachyderm y bez wody obejść się
nie mogą.
Ju ż starożytni znali nosorożca, lecz nie m ając o nim jasnego pojęcia, uważali
go za ja k ą ś bestyę apokaliptyczną, o której od P liniusza do M ark a Polo nie um iano
trafnie zdać sobie sprawy. Do dziś dnia jeszcze jest to zwierz pod w zględem swych
zwyczajów, rozm nażania się i sposobu życia wyczerpująco n ie zbadany i stanow i dla
uczonych specyalistów od daw ien daw na przedm iot niezwykłej ciekawości i study ów.
T e m więcej dbam o m oje m ałe nosorożątko, które prag n ąłb y m żywe dowieźć do Europy.
Powróciłem wcześnie do obozu z pysznem trofeum z dwóch nosorożców i byłem
przyw itany radosnym i okrzykam i poczciwych Somalisów. W podobnej chwili zapom ina
się szybko o jałow ych dniach poprzednich, o dolegliw ościach n u d n y ch nocy w zeribach
spędzonych; chw ila powodzenia wystarcza, by zatrzeć w rażenie długich zawodów i tru
dów, w sercu m yśliw skiem nie pozostaje żaden niesm ak, żadna n u ta fałszywa; góruje
jen o w niem w danej chwili uczucie szczerego zadow olenia z zaspokojenia szlachetnej
io-oo lutego.
O o
14
nśl
1
tSj
'
WBKmmSmm/mmgrn
Gussuli zamieszkują południową część Ogadenu, ku północy i w H audzie ich
niem a; zastępują je tam również karłowate antylopki, zwane po som alijsku »guju«
i »golas« (Mado qua Philipps ii i M . Swaynei), które łącznie z gussuli zwą się po k ra
jowemu sakkaro łub dik-dik. W Brehmie nie zdołałem odszukać opisu i łacińskiej nazwy
gussuli, które dopiero przed kilku laty sklasyfikowali naturaliści angielscy pod nazwą
Mado qua Guentherii.
Brak wody zmusza nas do odwrotu. Ludzie po jednej szklance brzydkiego płynu,
który tu zwą wodą, dostali; do gotowania i herbaty dla m nie nie starczyło.
Z codziennej mojej porcyi dwóch butelek A pollinaris’a m usiałem dziś jed n ą Fe-
rekowi odstąpić. Jakichś strasznie mizernych dwóch Ogadeńców przywlokło się z wie
czora hen aż z nad W ebi Shebeli; trudnią się zbieraniem gumy, szukają wody i idą
do Farfanier, o ośm godzin marszu odległego, jedynie by pragnienie zaspokoić. Od
48-u godzin nie pili i łapczywie spożyli kubek czarnego płynu, który im nasi ludzie
odstąpili. M ity kraj 11a stałe mieszkanie, gdzie za haustem wody czterdzieści ośm godzin
iść potrzeba i uważać się za szczęśliwego, jeśli się jej wogóle dostanie.
11-00
o
lutego.
106
W®
N A JM N IE JS Z A Z ANTYLOP.
M M M M M
> « u U U ■»’-?*-
12-go lutego.
K w estya wody wobec naszej m arszruty staje się niezm iernie w ażną, gdyż od
H o d aju do k rań ca H au d u , t. j. o dni 4 od Berbery, k ro p la jej się nie znajdzie. Cały
zapas n a dni 10 m usim y stąd zabierać; szczęściem, w w ykopanych dołkach nabiega
jej tyle, ile 11a nasze potrzeby będzie nieodzownem . W ielbłądy przez cały czas nie będą
pojone, kucyki zaś dostaną pić co d ru g i dzień.
Zam oyski przed południem w ybrał się za świeżym tropem nosorożca, o którego
zjaw ieniu się opodal obozu ran k iem doniesiono. J a zostałem w obozie zajęty sortow a
niem rzeczy, układ an iem prowizyi i przygotow aniam i do jutrzejszego wymarszu. Słońce
zachodziło, gdy usłyszeliśm y zdaleka dolatujący chorał Sornalisów, zwiastujący ubicie
najgrubszego zwierza.
Zam oyski doszedł nosorożca, odpoczywającego w cieniu drzewa m lecznego, po
trzygodzinnym m arszu i ubił go n a m iejscu dwom a strzałam i w komorę.
14-go lutego.
2 ■
::: :T* ^jW y - f
i krzewam i mimozy zarosłej. Ponieważ spotkaliśm y po drodze świeże ślady lwów, A likhar
um yślił n a wszelki wypadek osła przywiązać na przynętę pod sam ą zagrodą obozu,
o kroków kilkanaście od namiotów.
N oc ubiegła i ranek dzisiejszy upam iętniły się głębokiem wrażeniem we wspo
m nieniach naszej wyprawy. Barwnie opisać to, co się zdarzyło, przechodzi zdolność mego
pióra, a zatem notuję po prostu wypadki, ja k po sobie następowały.
S paliśm y smacznie pod jednym namiotem, radzi użyć wygodnego noclegu po
wielu nocach w zeribach spędzonych, i zapom nieliśm y zupełnie o biednym osiołku,
przywiązanym pod zagrodą obozu i skazanym n a sm utną rolę przynęty. Około 4-tej
zbudził m ię nagle szalony popłoch wśród taboru — wielbłądy, rycząc, zerwały się do
ucieczki i szarpały swe pęta, kucyki rżały i darły ziemię kopytami, ludzie pozrywali
się i ja k duchy przem ykali między ogniskam i, a nad wszystkiem górował straszny,
przeciągły ryk króla pustyni, który tuż zpod samej zagrody dolatywał.
Ledwo się ze snu ocknąłem, wpadł A likhar, wołając:
— W stawaj, panie, dwa lwy siedzą n a ośle!
Z łapałem strzelbę najbliżej pod ręk ą będącą, w cisnąłem w lufy pociem ku o d n a
lezione naboje i w lekkiem n ad er ubraniu, prow adzony za rękę przez A likhara, po
om acku podsunąłem się do zagrody.
Zeriby en regle nie było, tylko k ilk a gałęzi kolczastych, n a krzyż położonych
i okrytych ze strony wewnętrznej m atą wielbłądzią. Po za tern o pół k ro k u leżał osieł
w ostatnich podrygach, waląc kopytam i w gałęzie, po za którem i przysiadłem . N a n im
siedziały dwa lwy, jed en przy karku, d ru g i u boku ofiary. T a k było je d n a k ciem no
i gałęzie ta k w idok zasłaniały, że nic dojrzeć nie m ogłem ; słyszałem tylko przed sobą
m ru k zwierza, przechodzący eo m om ent w k ró tk i ry k uryw any i szam otanie się dogo
ryw ającego osła w pazurach swych zabójców. Zam oyski podsunął się razem ze m n ą
i starał się w ypatrzyć dla m nie m om ent dogodny do strzału, lecz obaj n ie zdołaliśm y
rozróżnić kształtów zwierza n a tle czarno w yglądającej ziem i i ciemnej za niem i dżungli.
R az tylko zoczyłem łeb lwa, ja k w prost k u n am spojrzał, trw ało to je d n a k sekundę,
łeb znikł, i znowu nic odróżnić nie m ogłem .
L udzie tym czasem koło nas biegali, szeptali, w ielbłądy wciąż się niepokoiły, cały
obóz był n a nogach, i rozpalone ogniska aż k u nam czerwone swe św iatła rzucały.
Zdum iew ającą jest zuchwałość lwów, które wsrod obozu i ru c h u ludzkiego nie sobie
z tego nie robiły i od ofiary nie ustępowały. Po chwili m usiało im się coś wydać po-
dejrzanem , bo ryknąw szy głośniej, odskoczyły od osła i galopem u m k n ęły do gąszczu.
W róciliśm y do namiotów. O sm anow i poleciłem rozrzucić nieco gałęzie i powiększyć
lukę do strzału, i począłem naradzać się z Zam oyskim i A likharem , co dalej począć.
N ie m in ął kw adrans, gdy przybiegł jed en z sh ik ari eh, około zagrody n a straży
zostawionych, z w iadom ością, że lew znów przy ośle.
T y m razem staran n ie nabiłem swój gru b y k alib er i podsunąłem się do zagrody.
O sm an ściśle w ykonał mój rozkaz rozrzucenia gałęzi, i rzeczywiście zaledw ie k ilk a d ro
bnych patyków oddzielało m nie od lwa. Zoczyłem go ty m razem natychm iast, czarna
sylw etka zwierza, w yglądającego olbrzym io w cieniu nocy, rysow ała się w yraźnie n a
jaśniejszem w tein m iejscu tle horyzontu. S tał k u m nie n a sztych o dwa k io k i i p a
trzał wprost m iędzy gałązki, w które lufę .skierowałem. S trzeliłem nieco za szybko,
w chwili strzału m iałem wrażenie, iż zdołowałem. Lew skręcił się n a bok i galopem
um knął. Po chwili słychać było, ja k przystanął i w m iejscu począł wzdychać i jęczeć.
»Lew zab ity !« — k rzyknął chorem oboz cały, i S om alisi z A lik h a re m n a czele,
poczęli m nie swym zwyczajem klepać po ram ien iu i za rękę sciskac, w inszując trofeum ,
zdobytego w tak niezw ykłych w arunkach.
O spaniu tej nocy n atu ra ln ie ju ż m owy n ie było; z niecierpliw ością wyczekiwałem
brzasku. Ledwo się rozwidniło, w ybiegliśm y z zeriby, by zobaczyć, co się stało ze lwem.
Niestety, nie było go w tern miejscu, gdzie w edług głosu legnąć był pow inien. Przy
tropie widać było ślad farby, wskazujący, że k u ła nie chybiła celu, co znów dodało
otuchy, że zdobycz n ie ujdzie.
D obi a wszy sześciu lu d z i, uzbrojonych w karabiny i dzidy, w towarzystwie Ali-
k h ara i zwykłej świty shikarich, puściliśm y się obaj za postrzałkiem.
M yśliwy jedynie pojmie uczucie, jak ie się ma, idąc za farbą za lwem postrze
lonym , jak ie chwile wzruszenia się przechodzi, brodząc w wysokiej trawie, lub wśród
ciem nych gąszczy, z nerw am i naprężonymi, ja k struny, z palcem n a cynglu, oczekując
co chwila ataku ranionego zwierza.
F arb a miejscami była obfitą; gdzie niegdzie postrzałek zalegał; po chwili wido-
cznem się stało, że zwierz ran n y nizko w łopatkę, lub w nogę, bo łapą jed n ą wlókł
po ziemi. T rop drugiej sztuki, zapewne lwicy, bo mniejszej, biegł równolegle ze śladem
postrzałka. Po kilkuset krokach doszliśmy do miejsca, skąd lew widocznie dopiero co
pom knął przed nam i, bo farba była świeżutka jeszcze i wilgotna, w ziemię nie wsiąkła;
ślad drugiej sztuki odbiegł i znikł w gąszczu.
T e ren był wciąż otwarty, równy, wysoką traw ą i gdzie niegdzie krzewem m i
mozy porosły. W tem jednem u z Somalisów zdało się, że zoczył lwa, pomykającego
przed nam i; puścił się naprzód, kilku innych za nim pobiegło, potem A likhar i my
dwaj.- Lecz ludzie nic ujrzeć nie zdołali, przystanęli, i tropiciele poczęli odszukiwać ślad
zwierza, zgubiony tymczasem w zaroślach.
W ysunąłem się naprzód i stanąłem pierwszy z Osmanem, szukającym tropu,
i oczy sobie ręką zakrywając, począłem obserwować jednego z konnych Somalisów,
który przed nam i na równinie harcował. Byłem pewny, że lew, którego jeden z ludzi
jakoby widział przed chwilą pomykającego, znaj
dował się daleko przed nam i; lewą ręką trzym a
łem za lufę m ały ekspres H ollanda na ram ieniu.
Za m ną tuż obok stał A lik h ar, dalej
Zamoyski i reszta ludzi. W tem z pod
krzaku o pięć kroków przede mną, z pie
kielnym rykiem wypadł lew, ja k
piorun, i uderzył wprost na mnie.
Rzuciłem się w b o k , zerwałem
strzelbę... Lew był prawie
już n a mnie, gdy dzielny
A likhar w tejże chwili,
ja k lew odważny, z wyprę
żoną dzidą, tarczą się za
słaniając, z krzykiem rzu
cił się naprzeciw szarżu
jącej bestyi. Lew skręcił
się ode m nie i jed nym su
sem skoczył na Alikhara.
T~V^ '
Wszczął się pojedynek, najstraszniejszy, jak i wystawić sobie można, między dziel
nym człowiekiem a śmiałem zwierzęciem. Alikhar, tarczą się od łba i kłow zasłaniając,
dzidą się bronił i wpakował jej ostrze wpoprzek paszczy zwierza. Zdołałem uchwycić
moment do strzału, gdy lew siedział na Alikharze, i strzeliłem z boku, nieco z tyłu; nie
mogłem mierzyć w łeb ani w komorę, bo od człowieka było za blizko, i aż m nie dreszcz
'" Ś
nił dzidą, którą lew pogryzł i pogiął w swej szczęce potężnej. Darował mi A likhar tę
dzidę i zachowam ją sobie na wieczną pam iątkę odwagi Som alisa i szczęśliwego dla
m nie ratunku z krytycznej sytuacyi.
— »Mój dzień jeszcze nie nadszedł« — rzekł z uśmiechem A likhar, ślepo
wfatum wierzący, gdy rozmawialiśmy z nim o całem zdarzeniu, nas zaś widocznie
święty Patron myśliwych szczególnej opiece Opatrzności w owej chwili polecił.
Pierwszą m ą kulę nocną m iał lew niżej łopatki, w nodze zupełnie strzaskanej;
drugą, z ekspresa strzeloną, gdy był na Alikharze, w boku; trzecią, Zamoyskiego, która
go ostatecznie powaliła, w piersi; m oją zaś, czwartą i ostatnią, już do leżącego strze
loną, w komorze. Był to samiec wyrosły, nieco mniejszy od mego pierwszego.
Słońce jeszcze nizko stało, gdy ze lwią skórą powróciliśmy do obozu, od któ
rego nie więcej niż o tysiąc kroków całe zdarzenie się rozegrało.
Zamoyski pociągnął w południe do Dum bureli, ja zaś pozostałem w miejscu,
gdzie obóz był rozbity, ażeby przy zagryzionym ośle nocnej spróbować zasadzki. Może
drugi lew zechce przyjść do smacznego kąska — lecz nadzieja mała, by po licznych
strzałach i stracie m ałżonka lwica zbliżyć się odważyła.
112
75 -go lutego.
W nocy nic się przy padle nie zjawiło i opuściwszy o świcie pam iętną dla
m nie miejscowość wczorajszego spotkania, podążyłem w ślad za karawaną.
Po k ilk u godzinach marszu, ścieżka wyprowadziła m ię z dżungli n a otwartą
rów ninę, w rodzaju miejscowości stepowej, gdzie w przeszłym m iesiącu polowaliśmy na
antylopy. Gdzie niegdzie widać pojedyncze wysokie drzewa akacyi i mnóstwo olbrzy
m ich kopców termitów, o fantastycznej budowie i kształtach. Miejscowość ta, w środku
H a u d u położona, okolona pierścieniem ciemnej dżungli, zwie się D um bureli i jest
ulubionem m ieszkaniem m nogich stad antylop.
Dochodząc do obozu, rozbitego n a kraju stepu w grupie drzew roślejszych, zo
czyłem zdaleka liczne stado aułów i równocześnie doleciał m nie h u k strzałów Zamoy
skiego, zwiastujący, że pogrom antylop znowu się rozpoczął.
Próbowałem podejść parę stad aułów i strzelałem kilkakrotnie, lecz dziwnie
były ostrożne, n a możliwy dystans zbliżyć się ku sobie nie pozwoliły, i nic nie zabiłem.
N a południe powrócił Zamoyski z trzem a oryksam i i tylnż aulam i, z wieczor
nego zaś podchodu przyniósł znów dwa oryksy i trzy aule, iście świetny rozkład je
dnego dnia, z 5 oryksów i 6 anlów złożony. T rzy oryksy ubił udatnym trypletem ;
postrzelił nadto kilk a sztuk i opowiada, że zwierzyny moc widział.
Lecz nie koniec n a tern szczęścia Zamoyskiego!
Po pam iętnej nocy onegdajszej, nie spodziewałem się, że już nazajutrz będę
m ógł opisać wieczór, którem u zawdzięczamy najw spanialszą sztukę w ogólnym rezulta
cie całej wyprawy.
Zamoyski, zmęczony całodziennem łażeniem za antylopam i, legł wcześnie spać,
ja zaś zam knąłem się szczelnie w mym namiocie dla zm iany płyt w aparacie fotogra
ficznym. Skończyłem właśnie tę czynność, była godzina 9-ta, i m iałem się do łóżka
położyć, gdy usłyszałem znajomy m i już popłoch między wielbłądam i, które się ze
rwały i do kupy cisnąć poczęły.
Jednocześnie dobiegł m nie głos A likhara, rozpinającego gwałtownie mój namiot,
zasznurowany w celu »cam ery obscury:«
— Come quick, sir, lion there! — wołał.
— Libah, libahł — szeptali Somalisi, i usłyszałem wyraźnie m ruk lwa tuż pod
zagrodą obozu.
Należy dodać, że za gałęziam i zagrody leżało rzucone um yślnie mięso z ubitej
antylopy, przywiązane powrozem do kołka.
Schwyciwszy po omacku strzelbę i ładunki, wypadłem z nam iotu, lecz Zamoy
ski już był m nie uprzedził i siedział przy luce, zrobionej dla strzału między gałęziami.
Zoczyłem jeszcze lwa, ja k darł mięso i usiłował je od kołka oderwać, i zam ieniłem
parę słów z Zamoyskim, który się zmierzył, długo celował i strzelił. Lew padł, ja k pio
runem rażony, nie wydawszy głosu. Przyniesiono światło, i przy blasku pochodni ujrze
liśm y najpyszniejszy widok, o jak im myśliwy marzyć może.
O dwa kroki od zagrody leżał lew, zwrócony ku nam łbem majestatycznym,
okolonym gęstą czarną grzywą, do łopatki dochodzącą; ślepiam i jeszcze łypał i głowę
podnieść usiłował, nim Zamoyski drugą kulą go dobił.
N ie widziałem dotychczas tak pięknego okazu i sądzę, że podobnie dużych
niewiele w Som alilandzie spotkać można. Był to istny patryarcha lwiego rodu, o czem
prócz rozmiarów łba i ciała, świadczyły pożółkłe i starte kły olbrzymie, z których je
den w połowie był ułam any. Mierzył 10 stóp 4 cale.
1 8 - o0 0 hiteoero.
117
O statniego dnia w D nm bnreli b rak wody ta k dotkliw ym się okazał, że posta
now iliśm y skrócić o jed en dzień pobyt w tej miejscowości i do T ojo pośpieszyć. K onie
form alnie n a nogach się nie trzym ały, ludzie chodzili m izerni i osowiali, a choć nie
było głośnych narzekań, m niej byli chętni i do pracy skorzy. T y lk o A lik h ar n a duchu
nie upadł i energią swoją innych podtrzym yw ał.
W ieczorem Zam oyski w ybrał się n a podchód, ja zaś zostałem w nam iocie, zajęty
porządkow aniem m ych rzeczy, gdy usłyszałem zdaleka okrzyki i ruch w taborze: »W oda
id zie!« — gruchnęło m iędzy ludźmi.
Som alisi pozryw ali się i w ybiegli przed obóz, ja k b y nowy duch w nich w stąpił
n a widok sznurka wielbłądów, który ciągnął w oddali przez n ag i step, zdążając k u n a
miotom.
Była to ezęsć karaw any, pozostawiona w H odaju, idąca ze świeżym transportem
w ody, spodziew anym jutro, który wszakże już dzis nadciągnąć zdołał. N iestety, przepadł
jed en cały ład u n ek : w ielbłąd upadł po drodze, i woda z czterech dużych naczyń się
wylała.
Ludzie, przybyli z w ielbłądam i, opow iadają, że doszły ich w H o d aju wieści z oko-
dokąd G rudziński podążył, iż zaraz pierwszego dnia po rozłączeniu się z nam i, to-
warzysz nasz ubił nosorożca. Byłby to ósmy, nie licząc żywcem złowionego.
I Q-go lutego.
118
Na iió w n
\!JIE TO JO
.
- .M M B
-Ą jt
N a r ó w n i n i e To j o
I
. ■
■■; - •.. - - . -
i± fi& : O :
22-gO lutego.
<
3 O
Szybkim i m arszam i ciągnęliśm y przez dwa dni ubiegłe, wprost na północ, zdą
żając do Tojo.
Zwierzyny po drodze mało. S tadka aułów lub pojedyńcze kozły snują się nad
traktem , ożywianym niekiedy przez garstkę krajowców, śpieszących z karaw aną h a n
dlową, by się coprędzej z H au d u wydostać.
D zięki aulom m am y wciąż świeże mięso w obozie; codziennie po parę sztuk
bijemy.
M inęliśm y miejscowosc, zwaną »G under Libah« (Lwia stopa), zwykłe obozo
wisko podróżnych.
Zapas wody stopniał. Ludzie, w ielbłądy i konie cierpią od pragnienia. Spodzie
wam y się dopiero ju tro świeżego dowozu z północy. Tym czasem od spotkanej po dro
dze karaw any dow iadujem y się smutnej wieści, że mój wychowanek, m ały nosorożec,
faworyt całego obozu, którego z Achm ed Dżam ą i krową, jako karm icielką, naprzód
do B erbery wysłałem, uleg ł w drodze trudom podróży. D ługie m arsze snadź go dobiły.
Żal m i tego żywego trofeum , ja k ie w podobnie dziwnych okolicznościach chyba rzadko
m yśliw em u może przypaść w udziale.
R an k iem w kroczyliśm y do miejscowości, zwanej Tojo. J e st to rów nina ogrom na,
pusta, bez drzewa, bez krzewu, bez zwykłych naw et kopców termitów, suchym tylko
wrzosem i spaloną od słońca żółtą traw ą pokryta. M ieliśm y nadzieję zastać tu dużo
antylop, szczególnie hartebeestów, zdaje się jed n ak , iż zw ierzyna za żerem w in n e strony
się wyniosła i prócz k ilk u stad aułów, oraz pojedynczych oryksów, nic innego n a stepie
nie widać.
Zam oyski zabił w ciągu m arszu jak ieś dziwne zwierzę, do naszego borsuka po
dobne (H onigdachs, M ellivora Capensis?) niestety, strzelcy z niego skórki nie ściągnęli,
i dopiero w Berberze od niejakiego N iem ca, trudniącego się handlem zwierząt, nabrałem
przekonania, iż owo zwierzę było n a d e r rzadkim okazem m ało znanego i do E u ro p y
dotychczas n igdy jeszcze nieim portow anego g a tu n k u borsuka afrykańskiego.
N ie m niej ciekawy .Spotkaliśmy okaz p tak a olbrzym ich rozmiarów, żerującego
n a stepie, biało i czarno upierzonego, wzrostu średniego człowieka, o czarnych nogach
i głowie ogrom nej. T y lk o przez szkła zdołałem go obserwować, bo się podejść nie dał.
Z kształtów w ydał m i się podobnym do dropia, w języku krajowców zwie się »sala-
m adle«, i ja k A lik h ar zapewniał, żaden z białych m yśliw ych ubić go dotychczas nie
zdołał. W B rehm ie nie znalazłem o n im w zm ianki; w najnow szych angielskich książ
kach ornitologicznych w ygląd jeg o zgadza się z opisem dropia środkow o-afrykańskiego
(Otis Korii), tak jest je d n a k czujny, że choć go k ilk ak ro tn ie jeszcze n a T ojo spotka
łem i n a olbrzym ie dystanse strzelać do niego próbow ałem , ani razu nie udało m i
się go dostać.
Po k ilk u godzinach m arszu po n ag im stepie, doszliśm y przed południem do
gru p y k ilk u drzew akacyi, jed y n y ch w tern pustkow iu, i tu rozbiliśm y obóz, n ajo ry g i
nalniejszy, ja k i m ieliśm y dotychczas w S om alilandzie. N ao k o lu teń k o — jed n o nic, obraz
sm utku i pustkow ia, step bezbrzeżny, ja k morze, którego krańcem tu m an y białej m gły,
unoszące się i niknące w przestworzu w ibrującej atm osfery.
T o kraj fatam organy!
P adliśm y dziś dw ukrotnie ofiarą tego łudzącego zjawiska. Zbliżając się do gru p y
drzew, widzieliśmy, a raczej zdawało się nam , że w idzim y dokładnie — ludzie nasi
gołem i oczyma, m y przez szkła — kupę wielbłądów, uchodzącą przed nam i w tum anie
kurzawy. Choć dziwnem się zdawało, co w ielbłądy bez ludzi robić tu m ogą, byliśm y
pewni, że stado jest przed nam i, gdy doszedłszy do miejsca, gdzie pow inno było się
znajdować, nie zastaliśm y nic prócz m artw ego stepu wokoło.
A lik h ar zaś opowiada, że rankiem , gdy za nam i z taborem ciągnął, widział Avy-
laznie, pospołu z otaczającym i go ludźm i, niew ielką karaw anę, idącą z p o łu d n ia n a
północ. Był pewny, że to G rudziński dąży n a um ów ione rendez vous, lecz po k ilk u go-
dżinach m arszu widzenie okazało się m arnem złudzeniem, i zjawisko zniknęło gdzieś
wśród m gły i migocącej atmosfery.
G rupa drzew, wśród których obozujemy, nazywa się Dżaleło i leży w środku
Tojo, o jed en m arsz od północnego krańca H au d u , którego kres przed nam i się znaj
duje. N ajbliższa woda w Adadle, skąd Achm ed Dżam a m a nam zapas dowieźć.
T u spodziewamy się powrotu Grudzińskiego.
Zamoyski przyniósł z wieczornego podchodu cztery aule; ja jed n ą sztukę zabiłem.
2j-g° lutego.
W czoraj wieczorem siedzieliśm y po obiedzie przed nam iotem, gdy hyeny i szakale
zbliżyły się tak zuchwale pod obóz, że Zamoyski, niem al z krzesła nie wstając, ubił śru
tem szakala i hyenę postrzelił.
Dzień cały zeszedł n a podchodzie antylop. N iem a ich tu tyle, co w Dum bu-
reli, lecz w każdym razie sporo stad po stepie się snuje. Postrzeliłem pojedyńczego kozła,
który z k u lą w m iękkiem począłumykać, gdy nagle wypadł z zarośli szakal, puścił
się za aułem, ja k dobry aporter za zającem, dosięgną! go, zatrzymał i na ziemię powalił.
Ciekawy był widok w alki między antylopą, broniącą się rogami, a zuchwałym drapież
nikiem , nie większym od lisa. Szakal przyczepił się do zadu zwierzęcia, i gdy biedny
postrzałek ru n ął n a ziemię, począł go z tyłu za życia pożerać. W pośpiechu chybiłem
ze sztućca kilkakrotnie do m ałego zwierzęcia, lecz tak był ucztą zajęty i rozżarty, że do
piero za trzecim strzałem od zdobyczy odstąpił. D obiłem aula i zasiadłem w trawie
0 kilkadziesiąt kroków od niego, ciekaw, co też dalej się stanie.
W oka m gnieniu zjawiły się ogrom ne sępiska, których przedtem śladu nie było,
1 okrążywszy kilk a razy w powietrzu, usiadły obok martw ego aula. Po chwili zjawił się
znów szakal, tuż za n im drugi, zaproszony widocznie do wspólnej biesiady. N a widok
sępów, szakale przystanęły chwilę, sępy się napuszyły, wyciągnęły gołe szyje i ogrom ne
dzioby i jak o p r im i occupantes, z rozpostartem i skrzydłam i, poczęły bronić dostępu do
uczty. Szakale atakowały, zabiegły z drugiej strony, lecz rady ptakom dać nie m ogły
i, cofnąwszy się k ilk a kroków, przystanęły opodal. Ledwo sępy dziobami do padła
się zwróciły, i żreć poczęły, szakale chyłkiem się podkradły i z tyłu je napadłszy do
odwrotu zmusiły, i tak na przem iany stepowe rabusie odpędzały się wzajemnie od smacz
nego kąska, nie widząc lub nie zwracając zbytniej uw agi na m nie i moich ludzi opo
dal siedzących.
D ługo się przypatrywałem ciekawem u widokowi. W końcu położyłem trupem
jed n eg o szakala, źle się wywdzięczając za wyrządzoną usługę, gdyż bez pomocy tego
oryginalnego aportera byłbym postrzałka zapewne nie dostał.
I 2 I 16
Dziwnym trafem zdarzył się podobny epizod Zamoyskiemu, który również po
strzelił aula, za którym szakal się puścił, postrzałka zatrzymał i myśliwemu dostanie
zwierzyny ułatwił. Zajmujący to epizod z dżunglowego życia, w którem panem jest sil
niejszy rabuś stepowy, a widzem nader wyjątkowym przypadkowy przechodzień, zabłą
kany do tajników afrykańskiej głuszy.
Spotkałem też dzisiaj owego ptaka »salamadle«, o którym wyżej wspomniałem,
że uchodzi za zdobycz niem al niedostępną; kroczył po stepie, stąpając ja k człowiek,
wysoko nogi podnosząc, lecz szedł tak szybko, że mimo forsownego podchodzenia, nie
zdołałem zmniejszyć odległości, która nas rozdzielała. Szedłem za nim aż do znużenia;
w końcu, przysiadłszy, zacząłem strzelać na ogrom ny dystans, niestety, bez skutku.
Nareszcie, gdy m u kula snadż blizko głowy świsnęła, podbiegłszy kilka kroków, zerwał
się i znikł w oddali, zostawiając we m nie szczery żal, że nie tylko nie zdołałem go
ubić, lecz nawet orzec nie mogę, co to właściwie za ptak mityczny.
Zamoyski przyniósł z popołudniowego podchodu trzy aule, strzelone na kolo
salne dystanse.
Od południa chm ury poczęły się gromadzić wokoło, od północy huk gromów
zwiastuje, że burze przeszły tamtędy, pora deszczów się zbliża; tem peratura znacznie się
oziębiła, zapowiadając zmianę sezonu.
Lubię nasz obóz w Dżalelo. Po brzydkiej, nizkiej, jednostajnej i kolczastej dżungli
Ogadenu, miło mieć przed sobą ogrom ną przestrzeń otwartą, po której oko bez granic
bujać może.
Słońce zachodziło, i czerwona jego tarcza w dziwnem łam aniu się fioletowych
i czerwonych prom ieni znikać poczęła za horyzontem, gdy ujrzeliśm y z dala kupkę
ludzi, zdążających ku naszemu obozowi: to Grudziński stawia się akuratnie na ozna
czone w dniu dzisiejszym rendez vous.
Z radością powitaliśmy towarzysza po jedenastu dniach rozłączenia. Szybko mi-
jały godziny na wspólnej gawędzie przed namiotem, w świetle księżyca, zbliżającego się
do pełni, trzeciej, którą w Afryce widzimy.
Grudziński m iał o czem opowiadać. W ciągu owych dni jedenastu ubił noso
rożca, największego ze wszystkich, oryksa, antylopę Clarke’a, dwa gerenuki i 19 aułów.
A ile przytem szczegółów zajmujących, ile epizodów, wrażeń i przygód!
Niem iły m u się z ogniem zdarzyłwypadek. Z rozpalonego ogniska, podczas
południowego odpoczynku, zajęła się trawa, a z wiatrem idące płomienie szybko objęły
cały tabor, i ludzie zaledwie zdołali uratować rzeczy i paki z prowizyami i prowiantem,
gdy tymczasem pożar m knął dalej, obejmując tysiące morgów stepu i suchych zarośli.
ROZDZIAŁ V
^ .n » ^ M ^ ^ J SSsaaBSSS S S ^
24-go lutego.
Dziś koniec pobytu w Tojo i rzec można ostatni dzień w Som alilandzie polo
w aniu poświęcony. Ju tro do dnia opuszczamy Dżalelo i w forsownych m arszach śpie
szymy z powrotem do Berbery, zbliża się bowiem term in, zakreślony przez nas do po
wrotu, nadchodzi też pora deszczów, wśród której dla Europejczyków pobyt w tych
strefach niezdrowy i niemiły.
Zam oyski rankiem zabił trzy aule, a ja jednego przyniosłem. O gólny nasz roz
k ład urósł do poważnej liczby około 170 sztuk przeróżnej zwierzyny, ubitej w ciągu
niespełna trzech miesięcy pobytu w głębi kraju. R ezultat ten świadczy, że choć dzisiaj
ziem ia Som alisów nie jest już tak bogatym matecznikiem, śpiżarnią najgrubszej zwie
rzyny, ja k przed laty bywało, lecz pozostało w nim jeszcze zwierza podostatkiem. L ata
przem iną, nim lwów i gruboskóreów w krainie tej zabraknie dla żądnych wrażeń i szla
chetnej rozrywki myśliwych.
Somalisi prą do powrotu. Sam A likhar nastaje na pośpiech, bo to czas Ram a-
danu, i wierny m uzułm anin pragnie to największe święto Islam u w domu, wśród ro
dziny, w sposób odpowiedni przepisom religijnym przepędzić.
W ody nam wczora z O duin dowieźli; ludzie piją i weselą się po wielu dniach
niedostatku.
25-go lutego.
2 6-go lutego.
127 •yo.
niem i spostrzegłem odyńca z ogrom nym i, do góry zakręconym i kłam i — niestety, ła
dunków w torbie m i brakło, i straciłem sposobność zdobycia ładnego egzemplarza.
O ry g in aln y to widok, gdy z ogonem , postaw ionym prostopadle, ja k świeca, sznur
kiem ciągną gęsiego przez otw arte równiny.
O d ra n a pniem y się pod górę. O kolica i roślinność się zm ienia, góry i bloki
skaliste, ja k b y z ziemi wyrosłe, piętrzą się opodal drogi, wijącej się w śród wertepów
i kam iennych łomów. Często napotykam y wyschłe koryta rzek o dnie piaszczystem
i brzegach, zarosłych gęstą ścianą powojów i ciem nej, bujnej wegetacyi.
128
2J-go lutego.
129
h .3
■
k
‘tą
.. ■ - ii- [ tsm
■ n u n n n n n H ttM ii
n iem i spostrzegłem odyńca z ogrom nym i, do góry zakręconym i k łam i —■ niestety, ła 27-go lutego.
dunków w torbie m i brakło, i straciłem sposobność zdobycia ładnego egzemplarza.
O ry g in aln y to widok, gdy z ogonem , postaw ionym prostopadle, ja k świeca, szn u r Z płaskow zgórza spuszczam y się dziś n a dół wązkiem i ścieżkami, w ijącem i się
kiem ciągną gęsiego przez otw arte równiny. w śród łom ów i głazów. W id o k szn u rk a wielbłądów, schodzących z góry z eskortą
O d ra n a pniem y się pod górę. O kolica i roślinność się zm ienia, góry i bloki zbrojnych ludzi, je st rów nie oryginalny, ja k m alowniczy; czasem sznurek się urwie,
skaliste, ja k b y z ziem i wyrosłe, piętrzą się opodal drogi, wijącej się w śród wertepów p ak u n ek zleci, w ielbłąd się potknie — pow staje niesłychany w rzask i zam ieszanie, lecz
i k am ien n y ch łomów. Często n apotykam y wyschłe koryta rzek o dnie piaszczystem w ogóle podziwiać te zwierzęta, ja k ciężko obładowane, m im o ruchów niezgrabnych,
i brzegach, zarosłych gęstą ścianą powojów i ciemnej, bujnej wegetacyi. um ieją ostrożnie i pew nie spuszczać się ze strom ych stoków. O ile cały S om aliland
dotychczas m ało przedstaw ił nam barw nych k ra
jobrazów, o tyle od wczoraj jesteśm y w cudnej
i praw dziw ie malowniczej okolicy.
Przed południem stanęliśm y obozem w g ó r
skiej miejscowości, zwanej M andeira, i zam ierzam y
pozostać tu do ju tra, użyć zaś dzisiejszego wieczoru
cni
W
: ;
129
' ■ '■
słowie, które sobie od k ilk u dni powtarzam y, g d y zmoczeni w racam y do obozu, by
zastać nam ioty, zalane w odą, połowę rzeczy przem okłych, resztę zawilgoconych.
Chociaż nasi S om alisi cieszą się z deszczu i w ręce klaszczą, m yśląc o paszy
dla swych trzód i wielbłądów, wyznani otwarcie, że wolę ich kraj w suchej porze i nie
radzę nikom u w sezonie deszczów n a polow anie do S o m alilan d u się wybierać. N iczego
od wody ustrzedz nie można, strzelby rdzew ieją, wszystko się psuje od wilgoci, a przy-
tem sądzę, że i dla zdrowia pora deszczów może się stać szkodliwą.
T o też nasza w ypraw a m a się k u końcowi. R ad u ję się n a m yśl pow rotu do
kraju, do blizkich i drogich sercu istot, do zwykłego życia w codziennym kom forcie
i cywilizacyi; a przecież, gd}/ patrzę n a tę przepiękną i olbrzym ią przyrodę, gdy wspo
m nę chwile wrażeń i wzruszeń, doznanych w spotkaniu ze zwierzem najgrubszym , lub
m iłe dni, spędzone w zupełnym spokoju i ciszy afrykańskiej głuszy, — budzi się gdzieś
w głębi duszy ja k b y żalu uczucie, że w ypadnie niebaw em pożegnać te strefy zapadłe,
których zapewne ju ż n ig d y w życiu oglądać nie będę i u ro k u ich nie zaznani.
T ęsk n ica do ojczyzny toczy ludzi, zm uszonych m ieszkać w obcych krajach; lecz
istnieje też uczucie wręcz przeciwne tam tem u, to jest: n o stalg ia do stref dalekich, do
k raju wdecznego słońca i w spaniałej natury, żądza w ypraw do m ało znanych okolic
i wrażeń, które tylko n a tle tej odm iennej przyrody odczuwać można. W obec ułatw ień
wszelkich podróży po całej k u li ziem skiej, zachow ały szczególny urok, zdaniem m ojem ,
tylko te wycieczki, które, wychodząc po za zakres zwyczajnej m arszruty Cook’a turystów,
sN g ajd głębiej do owych stref dalekich, wprawdzie ludziom otw artych, lecz większości
nieznanych. O ileż R ig i byłaby piękniejszą, gdyby n a niej nie było kolei! lub D ar-
dżiling w H im alajach więcej czarujący, gdyby się n a ń siłą pary dostać nie było można!
Im większa trudność, im realniejsza doza pew nego niebezpieczeństw a, połączona z wy
konaniem podróży, tern jej u rok większy, tern silniejszy czar w ywiera n a ludzi, którzy
się kochają w przyrodzie i lu b u ją jej wdziękiem. K oleje lub szosy, choćby nad afry
k ańskie jeziora posunięte, nietylko w ystraszają zwierzynę z ich okolic, lecz odejm ują
rów nież urok ich dziewiczości i zm niejszają żądzę ich zwiedzenia w praw dziw ych m iło
śnikach natury. K to p rag n ie w rażeń, kto chce m yśliw skiej użyć rozkoszy, kto chce
świat poznać takim , ja k im go Bóg stworzył, a ludzie jeszcze nie zepsuli, ten w czasach
dzisiejszych nie zadowoli się podróżą, lecz szuka — wyprawy!
Tych k ilk a miesięcy, ja k b y oderw anych od zwykłego życia i zwyczajnych zajęć
codziennej egzystencyi, tak są m iłe , tak zdrow e, tak szybko m ija ją , że m ałe dolegli
wości, z b rak u kom fortu i t. p. pochodzące, w pam ięci zupełnie się tra cą, a pozostaje
tylko w spom nienie najm ilsze doznanych wrażeń i rodzi się m im ow oli chęć i p rag n ien ie
jeszcze raz ich skosztować, jeszcze raz u ro k u ich doznać...
Ale dziś nie chw ila o tern pisać, ani o nowych śnić w ypraw ach; w racam y do
dom u z radością i zadow oleniem , że wieziemy bogate łupy łowieckie i spory zasób
ciekawych wspomnień.
130
W y nik naszej wyprawy pod względem łowieckim osiągnął najwyższą sumę ubitej
zwierzyny ze wszystkich ekspedycyi, jak ie w tym roku Som aliland odwiedziły. Zasługa
to dzielnego A likhara, który nas um iejętnie poprow adził, a nie m ała jej część należy
się również celnym strzałom mych towarzyszów, którzy się tak skutecznie do powięk
szenia ogólnego rozkładu przyczynili i przygody wspólnej wyprawy tak ochoczo i mile
zawsze dzielić chcieli.
Siedem lwów, trzy słonie, ośm nosorożców, pięć lam partów i sto siedemdziesiąt
sztuk antylop i drobniejszej zwierzyny,
stanowi ogólny rezultat, rozdzielony
niem al równo pomiędzy trzem a uczest
nikam i wyprawy, z których Zam oyskie
m u z jego czarnogrzywym rzeczywiście
»lwia« część przypadła w udziale.
28-go lutego.
<2> O
Ja k b y na zakończenie emocyi m y
śliw skich, powstał alarm w ciągu ra n
nego m arszu z powodu zwierza grubego.
Ja k iś pasterz, strzegący stad kóz i owiec
n a stoku góry sk alistej, sygnalizował
lam p arta, który jakoby przed chwilą
m iał tędy przeniknąć i ukryć się w g ą
szczu nad leżącem przed nam i wyschłem
rzeki korytem.
Chłopcy nasi n a kucykach z dzikim
okrzykiem pocwałowali naprzód, udając
niby na lwa polowanie; m y pobiegliśm y
za nim i, co tchu starczyło, lecz zwierz
gdzieś przepadł, czy też uszedł przed
nam i niepostrzeżony. Zdybaliśm y nato
m iast opodal pasące się stadko gerenu-
ków, i G rudzińskiem u udało się ubić
jed n ą sztukę.
U derzyła m ię wtych stronach ptasia fauna, o wiele bogatsza i liczniejsza, niż
n a H audzie lub w Ogadenie. W cienistych gajach akacyi i ciemnych klom bach drzew
rozm aitych, powiązanych jak b y plecionką barw nych lian i powojów, wśród kaktusów
i palm szerokolistnyeh, roi się od ślicznych p ap u g popielatych i różowych, oraz ptaszków
niebieskich, połyskujących ja k szafiry w słońca prom ieniach.
/
2ę-go lutego.
N aw et ostatni dzień przed B erberą nie m inął bez pow iększenia rozkładu zwie
rzyny. Zam oyski ubił dik-dika, ja zaś gazellę Pelzelni.
Ju ż o godzinie 9-tej z ra n a byliśm y w połowie drogi, gdzie w ypadł odpoczynek
i ostatni przystanek w k rain ie Somalisów.
K araw ana nasza w ygląda malowniczo. Z am iast m nogich p ak i skrzynek, których
większość w ciągu podróży ubyła, wznoszą się n a w ielbłądach stosy rogów i skór zwoje,
mnóstwo tarcz, wyciętych ze skóry nosorożcowej, kły słonie i tym podobne trofea ło
wieckie.
132
Szybkim krokiem wyprzedzamy karaw anę i zbliżamy się do wybrzeża morskiego.
M ałe łódki rybackie o rozpiętych żaglach błyszczą, ja k białe punkty, na niebieskiem
przestworzu. W tem z za góry wychylają się białe gm achy Berbery, ponad którym i
sterczy sm ukła wieża m inaretu, jedynej świątyni w stolicy somalijskiej.
Jesteśm y u kresu naszej wyprawy.
W yprzedziwszy tabor, weszliśmy pieszo do miasta, w sam czas, by w przystani
zachwycić m ały parowiec »Tuna«, który właśnie m iał do Adenu odpłynąć, lecz udało
m i się go do następnego dnia zatrzymać.
N iedużo czasu zostawało. Zajęliśm y się z pośpiechem załatwieniem licznych za
jęć i spraw, w ynikłych z zakończenia wyprawy, ja k rozpłata ludzi, wystawienie im
świadectw, przepakow anie i rozdział bagaży i t. p.
N azajutrz wypadła niedziela. W ysłuchawszy Mszy św. w kapliczce katolickiej
Misyi i podziękowawszy Najwyższemu za szczęśliwy powrót, zakończyliśmy do południa
rozm aite zajęcia. Reszta nieskonsum ow anych zapasów dostała się poczciwym padrom>
k u w ielkiem u ich zadowoleniu.
W dom u rezydenta angielskiego zastaliśm y przyjem ną zmianę. Miejsce odwoła
nego do A nglii kapitana Abud, który n zwiedzających Som aliland nie um iał wiele
wzniecić sympatyi, zajął captain M erewether, m ianow any reprezentantem rządu angiel
skiego w Berberze.
K apitan wespół z m łodą m ałżonką najgrzeczniej nas przyjęli. Pod ich dachem
gościnnym odnaleźliśm y pierwszy kom fort i cywilizacyę po trzymiesięcznym w dżungli
pobycie.
G łuche wieści krążyły wówczas w Berberze o wojnie włoskiej w Abisynii i po
rażkach generała Baratieri, które poprzedziły klęskę pod Aduą. W łoscy liweranci czynili
tu w łaśnie ogrom ne zakupy bydła i wielbłądów dla wojska włoskiego, i tej przypadko
wej okoliczności zawdzięczam nader korzystne spieniężenie naszych znacznie podmę-
czonych wielbłądów.
Ż egnani serdecznie przez poczciwych Somalisów, wiernych towarzyszów wyprawy,
opuściliśm y tegoż dnia brzeg Afryki i po przykrej przeprawie na lichym i m ałym p a
rowcu »T una«, wylądowaliśm y nazajutrz wieczorem w Adenie. A likhar i służba przy
boczna odprowadziła nas do Adenu.
W Adenie m usieliśm y spędzić parę dni, czekając na statek do Europy, zajęci
pakow aniem trofeów i ich wysyłką do Tryestu. Wszyscy tu byli pod wrażeniem nie
bywałej porażki W łochów w Abisynii — dni A duy zdecydowały o kolonialnych zapę
dach tego m ocarstwa w Afryce.
D nia 7-go marca, rano, wsiedliśmy na parostatek austryackiego Lloyda »Impe-
ratrix«, ten sam, który nas tu b}d przywiózł, i z jego pokładu żegnaliśm y brzegi dwóch
kontynentów, przedzielone wązką cieśniną Bab-el-M andeb. Oczy były zwrócone n a za
chód i goniły za niknącym i w oddali konturam i afrykańskiego wybrzeża...
133 18
#
— Adio, Som aliland!
Coraz były dalej, coraz więcej błękitniały w przeźroczej atmosferze, aż w końcu
znikły zupełnie...
T am raj dla myśliwego, tam ziemia pełna uroku i czaru dla m iłośnika przy
rody i stref niezbadanych!
Antoniny
43° ostLv. Greenwich
#o G a ry a ra
tbura
'o k D u k a t
j „ ; A th at K unia
Hicnml
J w S .L
W 4 # w u. O
*<«K > 3 , 41 # " P
’ .ri-nmi'rr.n:,.. .^tlcfjll Galia P a s s ^
|! |. , Ąmbal
btietsseSchnieFel QlipUti
Zkalie OneUc.n nut A \
gutem Wusstr \ !
' K'-- pi?
EbeiiÓ\ ht :hcdad flfp’llr g e n u il li ficijend
B u lłf& p
Virir n ied rig cllu fjcl
G e r ig ó ó if
VirjiDola
/li' SIS
SD.BalAdao
M
>9< OffeńcEbeu m it ?
M h iX iiisvli Uchterp, B e 'A/tęp.,
3a fte Ho
-dowatttP __
Alę/akUei j/ W e j l a fJ&tę.Ą j8 afef!w-< \f'Sdt/ćęks Grahntal.r,Ł
unqfM iK IH fł-bora ^
l.ib u h
liii BeniSlf' 1380
liki/2Z2 ** ^ I r
BdUmlsefmn.
,r ,a ■■/iir,
T/ithsaB A-, ODschrba D scheba.
1S6S Cl n
^ u b atto B g . /jl. DięhterWald 1
niederen Miniosen, -
Arroberu Gebiisch
hAiiEarchadle
^Araosi
fnrolitsclu
HiA
Bur(w lO ll
K Ji a n s a (QqeUen)
( S e h r d i c h t e r W a l ii m i t.
rasa V d<
holu m G ra se ).
‘ aiiiGissc>Stpinhugel
lic h te r / / .B u sch otw arta \G odarncu lera
leich te Riitjjefyiielle fi/ Płasko wzgórze ^ / G o b rn d d ś\
fa jfjri i / ( Quelten st/ileih,
p a r k a r tiif bsjif S'/magnnxf/~Sr---- I'AlQiidhB,*
\A r m id e r a
AmaneUio'"'
Gabu G aurud / i<
EILA S i l o -E T) e ri ę Gum Madob> [Imhirch/lrinyfichel Ala/amrbod/ec~ T! '°E iif/
Babagob 4 N BuschZ //
B a U iili B ix M ia p 6 eb.
la J A k rn e c P y .^ yIDabalone W eiter B u sch % up. I s.
^ /ła m ar s/d iiiin ig eri B a m n ^ K j
''■P’ E a n o s\e ScheL a l i A l S l / . . —
Marhschikab 6» ry.A
/ ,^ '.J M \sFik \
P arka f'trg i m l A/titiakcn r-!-Ruiucn v.ausgetrockmten BrunruĄ
bezwodna
iiw d. i1A ka ziew \ Gamhrho
reidiUch' cjutes Wossery
flc c c h w e Iti'i/ e E g m
G r a , s s a n i n n e tu i x0Gu d u , -A d a
l ic h A c m I i is c lw
a ś« vk u 1
I g it l Madubt-^ ubasso
D aj cl \ w a 1 e
Ii ils c li s a i] a n n e ze
! O 11 ' d i a r r d a g
I G e J l ó lt r L\iip in h
B u s c h ] w e c h isc. I n d m i t P
G m .ii s s a ł o a i m e n .
ji-Gcbii Gi'ba
\ JL , o Jar, / ' w l e h
celu, Podmc!gagv . 11st)' [• /y*e,ni9,ltAbfaU
ioas, \ “ \ [ware
(ira s it u d Sł kgfiirn ifi (H ągal?) umiftph\ \y n \B u n d e v L ib a h Ja o v / e l e i
Uskiutoftj^. B u sA h ifP iO ffcner B u sch
B om niaM ''-^ \ r m t i ,u m o iw a k QuHUn I ‘r’ \ c z y li lw ia , s to p a
u. holies O ras , 'iP iiito a tt ■f f , L t,
d ic h te r Busćh un . . .sj/d " O tere /ląunigrufipeti B Io l x o t l e
<arror \Ala.bla,
w u m b u tr U i
J le r d a h a lla ?
Kurrrwala °J S(otwarta okolica) D oW a
a- d o B u r k i Mohaliu
l a m a d a rek
granica protektoratów
Uaraba
\ H o d d o A ^- restniimi.
\\ B u sc h \ A ''
• '\ B . c i i i - :\<)(>1- Busch.el.Bass
A
Ijl ^
HUg \
\A i p * * * (h -a s E b e u e ] R e r m a m i TL \ ot tarta rorvmno
1 iM
\/ .^ lig d... J - v
u e r Bother Sand- fit ' -x
v\ 'Sacconi'fSSil
_
p i E bo no \ / A Bodem Ą Gro si o i C u ra ti
J e zio rk o
: h u g a s ^ k o s c h e x \ \ g i i i i Ą G adv,. t OOP's.
Busolo." fF a ta ,rev ' • •.,3/?i\ ij /
^ d l
■
‘Boaseria
\ n
Gob.jt.j,/snntm ^ /
Bg. T i m a i ^ k .1. Ą % /„ » > /« * ;; W ;!';.
%$§sP M a sseu eh
(S p r e c h p h ttx )
> ^ B ia r g a h ^ IJfagcfogcni/
eh/rr Skrob ^ i ( Wenig Wassery
/ •; Rodouia \o B eo M a d d o A
/ (Werda WasserJ
Ib e b a iA I Hiiq c t .,
offciur, D ichtes G eh ó lz, /
Jicr/eim ..
SkpH d^audab %UulKudschir Zeriltci/
71- , O/
/
'.rKer S ald /
iStóaSj\ G m )V iD s c T ie ra d -H u g e l
; J v v \ .'/i w ostu ' ŁiEtólKun B a l W a d l i
^ Ęj^brnF^' 'bedecjet m it ]Jonicn
•rbisso
G esc h los senś?'M im o s /r v W a ld ,
Gcrloyuby n.MudlUj S Tug^
jif.ira.to
B /B s c Ha b d llo Gcrhguhy d.i.
"'17. lJOainbusse i ,Givssc Quelleth"
C >4i <
DichterJdinwsen ___. 'hseliulnjch
yphid c-3
/
V « 'cinm t.,,^4 t®7/
,'id S ir e ii,
\ K lepie Skruh ' <Oncllt)
WeA.Ufier.' WŁ
Gpruhui
Steiiiif/iitftodriii
fjGutcs Gmk
MardUdc
MAR SZ RUT A
Poi
i towarzyszów
//
u a ; \ k a•/b,?
/ / »' VJ
G iiO se h iin r
tliillpdfui{ AJedhsG
, d
YBdlikoschen KRAJU S O M A L I S O W
. Pcuim los :%1|W ./
... v». pifat/te ]lfdp (iubleh
M unoserbtii. R o r n e t f f X I f
yScliejlaboi |m d z ieR 1895 - m a r z e c 1896.
Tl o r n t g
i, ...Ji,runnel).
G oddei n ,v •, ^ * . K E R A B D r t i N P ° f mmBdui / W edług mapy Prof. Paulitschke.
* R lL V M M tR A A J A L U G A S t; H A N D U L A H
'CvT "Wyk / M T T ~ ^ J ^ n u ,G r ^ ' Podziałka 1 1.000.000
esSv^Vv “ / V\ R tfh e E rd t (f<7 KUom.
\ ^T ic fe r Holifweęj l i .
m _| oWasscdfię/iy %< r /V, !¥ass yF-w jo kru d it i
JJ- ^Ęuyelgruppe\ fiuniiule
’p |# l i c b te wj B u sc li, > -$ A5* ® ! %^,Mmóseiv u.]Mhtf'Mi"men *****
'4dii_y t i M 1V -iki
Vl |f GulesGras M (i\ah arltu lii
hldTS/lfęj, vo»ł u ftats
——[-o. i Grdher *\S
Horn im \ o <%.
S.'v A IIA D A D E N
i‘^AGa/adł 1 °
OffetiesLi nii°A- •Meddu
orni kier «. rf« lii liter'. 'if^ /p o r f
Busch, 147.
Znaki i o k r e ś l e n i e znaków:
UlUfcfjHlll'
MaJcani
LITOGR. K. KRANIKOW SKIBGO, KRAKÓW.
.
- ;
-■A,
' .
'
■ ■ ■: — - ■
-\t:
rs£
§£
C}0
iiżi
fAI
:src?
Si
Biblioteka Narodowa
Warszawa
30001019953364
t t ^ — r - - * ^ r w .iŁ Ł Ł J ,ir■. : l t rrTtr-^rn^TTf-r • t S i e ś ? : * P . * ;5r' " " h ser r :" S s l r :: rsa'•ssgsgzzsHf s a a S K S S E iiM K is S S S q r c r r - • '
■ "■ ;.: ' ; ., " i ': ii i.:: ■•
B 1RI[Or E K A
n a r o d o w a