Professional Documents
Culture Documents
Karta redakcyjna
Motto
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Podziękowania
Źródła cytatów i inspiracji
Spis ilustracji
Opieka redakcyjna: LUCYNA KOWALIK
Redakcja: LUCYNA KOWALIK, BARBARA GÓRSKA
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, ANITA KASPEREK, KRZYSZTOF LISOWSKI
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, MAŁGORZATA WÓJCIK
Opracowanie graficzne: MAREK PAWŁOWSKI
Na okładce wykorzystano rysunek Brunona Schulza Kobieta i mężczyzna na spacerze, ok.
1936, ołówek. Ze zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Infomarket
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05785-8
Lato 1933 roku spędziłam nie pierwszy już raz w Jastarni na Helu.
Maszerowałam dziarsko po lesie – mój rekord – pięć kilometrów
w czterdzieści minut. Powód do dumy także po latach. Biegałam po
plaży, pływałam, opalałam się, oddychałam przestrzenią, której mi u nas
zawsze brakowało. Cóż, od małych kresowych miasteczek do morza
daleko... A jeszcze dalej do świata, skąd dochodziły niepokojące
wiadomości. Że w Niemczech faszyści doszli do władzy, że wsadzają
ludzi do więzień i obozów, że Reichstag spłonął. A na sowieckiej
Ukrainie głód.
Bawiłam się, odpoczywałam jak chyba nigdy potem. Słońce
wydawało się nie gasnąć. Pozwoliłam się czasem fotografować. Nosiłam
białe sukienki, co podkreślało sylwetkę i opaleniznę. Rzeczywiście na
zdjęciach wyglądam jak dodatek do moich pięknych nóg. Nigdy
wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. Cielesność nie była w moim
życiu czymś ważnym. Miałam jakieś męskie znajomości, ale wszystko
pozostawało na etapie flirtu, pogaduszek przy herbatce, muśnięcia dłoni.
Najwyżej może sztubackich pocałunków. „Wygląda pani jak posąg
z brązu” – ktoś mi wtedy powiedział. Chyba nawet właśnie tam,
w Jastarni.
Tam Bruno przysłał mi list. Pierwszy i ostatni, w którym zwracał się
do mnie per „Pani”. Byłam „Panią Juną”, „Antylopą”, beztroską jeszcze,
niezakolczykowaną, nikomu nieprzynależną żadnym gestem i słowem.
List był tak serdeczny i obiecujący, tak pięknie wystylizowany, że po raz
pierwszy poczułam, jak wspaniałym pisarzem jest Bruno. Prawdziwy
czarodziej, słowami potrafił zaklinać rzeczywistość. A czego chce od
mnie? To już takie jasne nie było. Ale myślałam sobie – musi czegoś
chcieć? Nie możemy się po prostu przyjaźnić?
Wróciłam. Stał się codziennym gościem w moim domu. Pojawiał się
wieczorami, zmęczony, ale radosny. Malował mnie chętnie. A mnie od
tego malowania rosły skrzydła... Czułam swoją władzę. Siłę urody
i młodości. Upinałam lśniące włosy. Odsłaniałam ramiona. Tak jak
niedawno, czy może już dawno – w Paryżu, podczas studiów.
Jeszcze książka Bruna nie pojawiła się w sprzedaży, kiedy jego szkoła
obchodziła jubileusz siedemdziesięciopięciolecia. Państwowe
Gimnazjum im. Władysława Jagiełły w Drohobyczu. To, w którym
zdawał maturę, a teraz od wielu lat uczył. Rysunku i robót ręcznych.
Było jasne, że przy takiej okazji bez jego pomocy się nie obędzie.
Bo nikt tak jak on nie potrafi dekorować budynku gimnazjum na różne
uroczystości. Malował portrety marszałka Piłsudskiego i prezydenta
Mościckiego, projektował coroczne tableau klas maturalnych i winiety
uczniowskich pisemek. Kiedyś, kiedyś narysuje też sztandar szkoły –
z jednej strony król Jagiełło i „Bóg i Ojczyzna”, z drugiej – Matka Boska
Ostrobramska i „Matko Królowo Korony Polskiej, módl się za nami ”.
Rzecz jasna, na treść tych napisów nie będzie miał żadnego wpływu. Ale
i tak ironizował, że jak na Żyda, choćby i niepraktykującego, to spore
osiągnięcie. Zresztą to była tylko część poważniejszego problemu.
On i ta jego szkoła!
Nie lubił o tym mówić. Wolał snuć rozważania o sztuce. Układał
głowę na moich kolanach i uspokojony, że żaden natręt mu nie przerwie,
cichym głosem mówił, perorował, recytował Rilkego w oryginale.
Uwielbiał jego poezje, miał w domu wszystkie tomy. Od wierszy
przechodził do rysunków Kubina, jego twórczości pełnej wyrafinowanej
fantastyki i grozy. Bruno uważał go za swojego twórczego patrona, za
artystycznego starszego brata demonologa... Analizował jego kreskę,
źródła inspiracji, podróże. Porównywał z malarstwem Goi i Muncha.
Tego wieczora, wymachując palcem w powietrzu, z zapałem opowiadał
mi – dwudziestoośmioletniej dziewczynie wsłuchanej w każde jego
słowo – o fotograficznych pracach Kubina i o jego próbie samobójczej
nad grobem matki.
I nagle podniósł się i wyciągnął z teczki gazetę i zmiętoszony papier.
Nie było to zdjęcie Kubina na cmentarzu. Bynajmniej. Jakieś zapiski
w linijkach i słupkach. Żebym sobie nie myślała, że on tej swojej szkoły
nienawidzi. To i owo w niej ceni. Bo zawsze był tam element
szaleństwa, a przynajmniej jakiejś twórczej inności. I mówi to nie tylko
dlatego, że sam jest jej wychowankiem... Niech no Juna łaskawie
posłucha, jakie przedmioty trafiały na przykład do gabinetu
przyrodniczego. Więc słuchałam, wolałam to niż rewelacje o procesie
właściciela kawiarni w Borysławiu za stręczenie do nierządu
zatrudnionych u niego tancerek.
„Do gabinetu rysunkowego Wyższego Gimnazjum Realnego
w Drohobyczu zakupiono w 1906 roku następujące przedmioty
i modele:
Hebel, topór, trąbka, makówki, bodiak dziewięćsił, motyle, ogon
bażanta japońskiego, chrząszcze, czaszka lisa, psa, konia, pająk morski...
Dwa lata później jeszcze:
lupa Helios,
guano z Peru,
stopa konia,
pudełko roślin owadożernych,
duża skorupa szołdry...”
Szołdra... popisałam się moją wiedzą biologiczną... to małż o muszli
w kształcie skrzydła owada. Skorupiak uskrzydlony! Śmialiśmy się.
A śmialiśmy się rzadko. Bruno jako nauczyciel tego swojego gimnazjum
serdecznie nie cierpiał. Ja byłam urodzonym pedagogiem. Z wyboru, nie
z musu. Lubiłam wiedzieć, lubiłam uczyć, lubiłam mieć rację. Chciałam
moim uczniom otwierać nowe światy, pokazywać książki, sprawiać,
żeby ożywały. Wymagałam posłuchu i miałam go. Czułam, że buduję
tym dzieciom wzorce, do których będą się później w życiu odwoływać.
To było dla mnie źródło siły. Dla Bruna – upokorzenia.
Nie znosił codziennej szkolnej udręki. Żywioł szkoły prawdziwie go
przerażał. To była niezmienna męka konfrontacji z młodymi chłopcami,
z ich lekceważeniem, psikusami, hałaśliwością, czasem zwykłą,
przynależną przecież temu wiekowi, głupotą. Z rozpoczęciem każdej
lekcji, po dzwonku, stawał w pracowni robót ręcznych z ołówkiem
i heblem, kątownikiem i młotkiem. I z chłodną myślą w głowie, że
marnuje czas, że chwila za chwilą ucieka z niego życie. To, które
mógłby przeznaczyć na tworzenie, a choćby i bycie ze mną... A jeszcze
zaraz czeka go zwyczajowa modlitwa...
Tego do końca nie rozumiałam, choć cieszyłam się, że wolał być ze
mną. I że tych rocznicowych uroczystości unikał jak mógł. Siedzieliśmy
razem i opowiadał mi o nich słowami miejscowej gazety, „Głosu
Drohobycko-Borysławskiego”.
„W mieście zapanował świąteczny nastrój i nader ożywiony ruch.
Zjechali się na uroczystości tłumnie wychowankowie z całego świata.
Rozpoczęło się od nabożeństwa. Odsłonięto tablicę pamiątkową. Święto
zaszczycił swą obecnością prezydent Jarosz”.
Czytał to już znowu z głową na moich kolanach, matowym,
spokojnym głosem, szeleszcząc papierem gazetowym. To było miłe,
więc prosiłam, żeby nie przestawał. Więc przeglądał wszystko. Że
gazeta dla kochanych czytelników nadal kosztuje trzydzieści groszy! Że
w sali Sokoła występy zapowiada genialna śpiewaczka Wanda
Wermińska, która wcześniej olśniła Wiedeń. Na łamach pisma można się
też dowiedzieć: Jak odpowiadać w sklepie na wątpliwości klientów.
Albo nauczyć stenografii literalnej, czyli „utrwalenia literą każdej
podczas mowy z ust płynącej zgłoski samorzutnym pociągnięciem
ołówka”. Że zdrowie to skarb! I że Radion sam pierze!
Brakowało tylko pająka morskiego i guana z Peru. No i oczywiście –
trąbki! Padały nazwiska Schopenhauera i Nietzschego. Stąd Hitler
wyssał swoją opętańczą ideologię? Z prawdziwych twórczych
filozofów?
Bruno rozkaszlał się, aż umilkł zmartwiony.
Drohobycz to nie było wcale byle jakie miasteczko. Miało – tylko czy
aż – niemal czterdzieści tysięcy mieszkańców, ale sąsiedztwo
niedalekiego i prężnie się rozwijającego Borysławia (ropa naftowa!),
królewskiego Lwowa i mineralnych wód Truskawca (perła Karpat,
wyjątkowy kurort!) trochę okolicę rozruszało. W każdym razie pojawiło
się tu nieco ciekawych ludzi. Tak mi się przynajmniej zdawało. Jeszcze
nie wiedziałam, jacy kompani czekają mnie u boku Bruna później i gdzie
indziej. Na przykład, Boże ty mój – w Zakopanem!
Bruno chadzał swoimi własnymi drogami. Najdosłowniej w świecie –
zawsze blisko murów i ścian. Jakby przylepiony do ich obronnego
ciężaru, pewien, że tu go złe siły nie dosięgną. Szary garnitur wisiał na
nim często jakby w przepraszającym geście. Wycofany i skromny Bruno
nie zważał na to. Wkrótce i ona przyzwyczaiła się do tego. Bo
ważniejsze były te jego symboliczne drogi, te, które wiodły do sztuki.
Umniejszał się więc i wywyższał niemal równocześnie. Zrozumiała
szybko, że to, co pisze i maluje, jest ważne, wielkie może. Będę kiedyś
w lekturach szkolnych – mawiał w przypływie szczerej, twardej jak
skała i nawet nieco bezczelnej nadziei. I jednocześnie zakrywał dłonią
twarz, jakby się bojąc, że świat go zawiedzie. Bo czemuż miałby go
wspierać, małego nauczyciela rysunku z prowincjonalnego miasteczka?
Rok 1935 zaczął się dla Bruna źle. Umarł nagle, na nocny atak serca,
ukochany starszy brat Izydor. Ten, który w twórczość Brunia zawsze
wierzył, choć pewnie – nie rozumiał jej do końca. Sponsor Sklepów
cynamonowych. A jednocześnie dobroczyńca całej rodziny,
przedsiębiorca, beneficjent tego naftowego boomu, który ciągle,
w jakiejś nieokreślonej, choć coraz bardziej odległej przyszłości, miał
ozłocić cały Drohobycz. Już wcześniej jakieś jego interesy poszły nie
tak, w końcu nie tylko na świecie szalał kryzys, i cała ich rodzina
znalazła się w opałach. A jej drohobycka część musiała przejść na
utrzymanie Bruna. Matka, siostra, niepełnosprawny siostrzeniec...
Wszyscy bez środków do życia. To była prawdziwa – uczuciowa
i materialna – katastrofa.
Bruno musiał teraz liczyć każdy grosz. I za każdym groszem gonić.
Ale i przedtem gorliwie rachował. Miesięczne dochody szkolne: 200,
240 złotych, w zależności od roku, plus dodatki. Jakieś
przeszeregowania, przegrupowania zawodowe – różnica 5, 7 zł – nie do
pogardzenia, zwrot należy się jak najbardziej... Niewielkie premie.
Jeszcze ubezpieczenie zdrowotne, składka niewielka, ale jednak...
Mozolnie sumował, przybity, zgnębiony do cna. Bo jak ma żyć, jak
tworzyć, kiedy nazajutrz może nie starczyć na ołówki, na farby do
malowania. Ja nie bardzo mogłam mu pomóc. Zarabiałam, dopóki
zarabiałam, o wiele mniej. A zresztą i tak by tej pomocy nie przyjął.
Próbował zmierzyć się z tą sytuacją. Prosił. Perswadował. Ponaglał.
Żebrał głównie u władz szkolnych. Zwracał się z prośbą o urlop,
o dodatkowe godziny, o możliwość przeniesienia do innej, lepiej płatnej
pracy... Skarżył się, że podanie utknęło w podziemnych trybach
ministerstwa. Dołączał zaświadczenia i oceny ze szkoły, popierali go
dyrektor i kurator jako nauczyciela pilnego i sumiennie wykonującego
swoje obowiązki. Prosili wspólnie, by umożliwić petentowi poświęcenie
się pracy literackiej. Zbywano go odmowami albo milczeniem. Niekiedy
coś tam rzucono z łaski. Nikt tu nie miał zamiaru, ani Drohobycz, ani
Lwów, traktować Schulza jak Poznań Kornela Makuszyńskiego,
któremu miasto przyznało stałą miesięczną pensję w kwocie 500 zł...
Stał się skrupulatny jak nigdy dotąd. Wszystko starał się zapisywać.
Znalazłam kiedyś kartkę z kolumną wydatków. A raczej z notatkami, ile
co kosztuje. Gdyby trzeba kupić...
Nie szło mu, kreślił, bazgrolił, ledwo można było odczytać. Najpierw
to, co najważniejsze: materiały, farby rysunkowe, ołówki – 10 / 14 /
17 zł. Potem reszta: chleb – 30 groszy, mięso – 80, ubranie, garnitur cały
u krawca na obstalunek – 40 zł. Buty dobre: około 17 zł, nowa powieść
w księgarni – mniej więcej tyle samo.
Potem już w kolumnie – jedno pod drugim.
Obiad z trzech dań na Kowalskiej – 1,25 złotego.
Perfumeria Oszczędność – najpewniejsze prezerwatywy Nela. Dla
reklamy, pół tuzina – 1,50 zł.
Wazeliny i pudry na wagę – bez ceny. (Zakreślił).
Niżej zapisał: Rewelacja dentystyczna – szlachetna imitacja platyny.
Ale co się kryło pod ostatnią nazwą: „brl” – 1 zł? Brulion, burdel?
Nie wiem, nigdy nie ośmieliłam się spytać. Choć małe śledztwo
przeprowadziłam. Brulion – mógł być, mógł. Jakiś porządny, zdarzało
się, że miał taką cenę. Ale burdel? Nie miałam pojęcia, ile „to” może
kosztować. I co? Zwykła erotyczna usługa czy może „to” coś więcej, co
jemu chodziło po głowie? Więc nie burdel ani burdelik, ani burdeliszcze,
jak mawiał Mundek. Za „to” liczono dodatkowo, na pewno. Przecież
i więcej uwagi musiały mu te dziewczyny poświęcać. Ale jeśli tylko
chciał patrzeć albo podejmować je pod nogi... Wolałam, bliska spazmów,
nie drążyć tematu. Za to dość uważnie przyglądałam się odtąd jego
brulionom.
Jakoś wtedy, czyli nie wiedzieć kiedy, pojawił się temat małżeństwa.
Kto go pierwszy poruszył? Kto to zaproponował? Nie wiem. Chwilami
myślę, że ani Bruno, ani ja. A przecież nikogo trzeciego nie było.
A może był? Może to ten diabełek kręcący się czasem między nami.
Piekielny skrzat, przycupnięty przy podłodze, niekiedy bezczelny,
a niekiedy wstydliwy, ten, który – chcieliśmy oboje uwierzyć – sam się
w małżeństwie uspokoi? Może to właśnie on?
Może tak:
„Niech to będzie ulga, Bruno. Dla nas dwojga. Nie dam rady z jedną
parą skrzydeł”.
Albo tak:
„Wierzę, że uszczęśliwisz świat swoją Księgą. Życzę Ci tego z całego,
wypełnionego miłością serca”.
Na pewno nie tak:
„Nie udało się moje czuwanie na Twoją samotnością”.
Za duże słowa, za puste, za bardzo teraz obce. Lepiej się bez nich
obyć. Papierki spalić, żeby nikt nie próbował ich odczytać. Ale skąd
zapałki? Trudno, niech skończą w koszu. Śmieci do śmieci.
W prezencie dostał krawat w pasy.
Bruna spotkałam później, raz czy dwa razy, we Lwowie na ulicy. Było
to jak widzenie z bratem. Pobieżne, nieistotne.
On zapamiętał je inaczej. Do Romy Halpernowej, z którą pisywał
teraz stale, raportował 6 lutego 1938 roku: „Byłem 3 dni we Lwowie –
niepotrzebnie. [...] wróciłem chory. Leżę już od środy na zapalenie
tchawicy, ale już bez gorączki i prawie bez dolegliwości. [...] We
Lwowie widziałem się z Juną. Jest ciągle bez posady i w fatalnym
humorze, ale b. elegancka i podobająca się [...]. Może wiesz, jak by dla
niej znaleźć posadę”.
Te same co w Warszawie objawy jego choroby i ten sam dwuznaczny
ton nieprzyjmowania do wiadomości tego, co się stało. Jakby to jej
posada była problemem najważniejszym...
Sama znalazłam pracę. Zatrudniłam się znowu w szkole,
w niedalekim Stryju, w Polskim Prywatnym Gimnazjum Żeńskim.
Wynajęłam mieszkanie, przywiozłam najważniejsze rzeczy. Listy od
niego zostały w Janowie. W każdym razie na co dzień, przez wiele
godzin miałam przed sobą ufne, a choćby i szelmowsko uśmiechnięte
twarzyczki moich kilkunastoletnich uczennic, z którymi przeżywałyśmy
wspólnie losy bohaterów Szekspira czy Racine’a, a nie biały sufit czy
dziwne oblicze pewnej pani w kapeluszu.
Ich drogi rozeszły się, losy potoczyły się odtąd samodzielnie. Ale
przez kilka lat odległość dzieliła ich niewielka. Kilkadziesiąt
kilometrów. Z Drohobycza godzina drogi. Do Stryja nawet mniej. Do
Janowa, pod sam Lwów, może trochę więcej. Im bliżej jednak ze sobą
niegdyś byli, im więcej o sobie wiedzieli, tym trudniej było teraz
przekroczyć barierę takiej podróży.
Przez pewien czas wahała się jeszcze. Ukazało się Sanatorium pod
Klepsydrą, drugi tom opowiadań Bruna, których fragmenty czytywał jej
kiedyś na głos. Kupiła książkę we Lwowie, zajrzała do środka z pewną
obawą, jeszcze w księgarni. Dedykacja dla niej? Była. Wyglądała jednak
teraz tak: „Józefie Szelińskiej”. Skromniej i bardziej oficjalnie już się nie
dało. Nie „ukochanej Junie”, „Junie, mojej ukochanej” – jak jeszcze
niedawno zamierzał i z nią samą układał najlepsze wersje. A więc
i w nim coś się skończyło. No i dobrze! Niech już tak będzie. Ale słowa,
tak czy inaczej – dotrzymał.
Kiedy przeczytała pierwszą frazę, serce skoczyło w niej znowu
z radości. „Nazywam ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń
i epitetów...”. I dalej zdanie za zdaniem, jak perły w drogocennym
naszyjniku. Co za piękno. Jaka klasa pisarska. Wreszcie! Wszyscy o nim
usłyszą, wszyscy się przekonają, kim jest Bruno, nie tylko przyjaciele!
Chciała w pierwszym odruchu zadepeszować do niego, potem jechać, bo
takich depesz to on pewnie teraz otrzyma tysiące.
Zwierzyła się, podniecona jak niegdyś, koleżance, najmłodszej
z całego grona, też po lwowskim uniwersytecie, też po dyplomie
u wybitnego profesora. Kto? Schulz? Nie wiedziała, nie słyszała.
Literatura skończyła się przecież na Norwidzie. W najlepszym razie – na
Wyspiańskim. Juna nie posiadała się z oburzenia. To tak ma wyglądać
wyśniona przez nią sława Bruna? I tak mu odpłaca ta jego idealizowana
prowincja? Nie najgłupsza przecież, co by powiedzieć – inteligencka!
Nie-znajomością, nie-pamięcią, nie-wiarą w jego wielkość?
W domu wzięła jeszcze raz tomik do ręki. Piękna okładka,
z rysunkiem Józefa-Bruna na tle pociągu. Potem ta dedykacja. Chłodna,
oficjalna, ale jednak dla niej. Prawdziwa. Ciągle przycupnięta u dołu
strony. Najbardziej lubiła – i Bruno o tym wiedział – opowiadanie
tytułowe. W nim również panoszył się Ojciec, za którego nawet
symboliczną wizją nie przepadała, ale tu spotulniały już, wyciągający do
syna ręce. I był Józef-Bruno, taki, jakiego pamiętała, dziwaczny
w granicach rozsądku, szukający zgody ze światem, ale też ucieczki
przed nieszczęściem. Przewracała kartki aż do zakończenia.
„Moje ubranie podarło się, postrzępiło. Podarowano mi znoszony
mundur kolejarza. Twarz mam obwiązaną brudną szmatą wskutek
spuchniętego policzka. Siedzę w słomie i drzemię, a gdy jestem głodny,
staję w korytarzu przed przedziałami drugiej klasy i śpiewam. I wrzucają
mi drobne monety do mojej konduktorskiej czapki, do czarnej czapki
kolejarza, z obdartym daszkiem”.
Nie mogła powstrzymać łez. Nie napisała do niego, nie pojechała.
Jeszcze była za słaba. A zresztą i tak chyba by go nie zastała. Pewnie już
ruszył w świat zrywać owoce swojego sukcesu. Ale wiedziała, że się nie
myli. Był wielkim pisarzem. Z nią czy bez niej. Był.
Nakład Sanatorium wynosił tysiąc numerowanych egzemplarzy,
z czego dwieście pięćdziesiąt nieprzeznaczonych do sprzedaży.
Honorarium autorskie 15 procent ceny książki brutto – 6–10 złotych!
Sam Bruno czuł raczej rozczarowanie. Nic się takiego nie stało.
Z tego, co chciał, planował, marzył... Nic wielkiego się w jego życiu nie
zmieniło. Druga książka, pochlebne, często nawet rewelacyjne recenzje,
uznające go za objawienie polskiej prozy. Ale i sporo napaści, oskarżeń
w endeckiej prasie o „żydowskie miazmaty”. Co gorsza, pieniądze z tego
były żadne albo nieduże, ci wszyscy wydawcy, mający się za półbogów,
byli w gruncie rzeczy cwaniakami żerującymi na nędzarzach. Nagrodę
Młodych znowu dostał ktoś inny, Józef Wittlin za Sól ziemi. Dobrze
chociaż, że ktoś, kogo Bruno znał i cenił.
Gdyby nie szkoła, ten rujnujący mu zdrowie i ograniczający talent,
codzienny kierat, gdyby nie te dwadzieścia siedem godzin tygodniowo
robót ręcznych, mógłby rzeczywiście śpiewać w przedziałach drugiej
klasy... I liczyć tylko na kolejarską czapkę z obdartym daszkiem.
Albo na rysunki. Literacki rozgłos pomagał im. Wszyscy utytułowani
przyjaciele: Witkacy, Nałkowska, Wittlin, mieli jego prace, mówili
o nich, pokazywali je znajomym. Szokująca i zachwycająca Ferdydurke
Gombrowicza ilustrowana była rysunkami Bruna. Nic to, że najnowszy
partner „pani Zofii” w odruchu zazdrości najpierw podarł, a potem
wrzucił do kominka odręcznie przez autora dla swej protektorki
ilustrowane Sklepy cynamonowe, nic to, że gazety rzadko płaciły za
reprodukcje. Teka Xięga Bałwochwalcza w księgarni Mortkowicza
kosztowała 100 zł – mniej niż 5–7 zł za grafikę! Tyle co nic! Czasem coś
sprzedał, nawiązywał kontakty z galeriami, czasem zaczynał rozmowy
o wystawach.
Niewiele z tego wynikało. To chyba Witkacy szepnął mu, a potem
napisał, że tu, w Polsce, taka sztuka, takie „świńskie świństwa” nie mogą
liczyć na wielkie uznanie. Za purytańskie było nawet warszawskie
towarzystwo, za plecami Bruna fukające na jego erotyczne wizje,
gorszące się byle wypiętym tyłkiem czy gołym cyckiem, a co dopiero
świszczącym bacikiem. Tu trzeba było szerszego oddechu, prawdziwej
stolicy europejskiej kultury, tu trzeba było po prostu Paryża!
Bruno zobaczy ich dopiero półtora roku później. Wie, co się dzieje na
ulicach, że każdy Żyd może być zastrzelony przez Niemców bez
ostrzeżenia albo zatłuczony pałką przez ukraińskich zbirów po serii
wyzwisk i z nadzieją nagrody. Więc nie warto wychodzić. I tak sklepy
pozamykane, a w znajomej piekarni wygaszono piece, potem się okaże,
że granatem. Trochę zapasów było, kobiety w rodzinie ten rytuał
gromadzenia i spodziewania się najgorszego miały we krwi.
I jeszcze ta nie wiadomo komu potrzebna, chyba tylko niemieckim
tankom, piękna pogoda, znowu olśniewająca drohobycka jesień pełna
kwitnących astrów i słońca. Z jego najgorszych wyobrażeń. Z tych
majaków, ni to we śnie, ni to na jawie, o swoim przyszłym losie, którymi
wielokrotnie martwił Junę. Jego nędzny koniec, wegetacja pod płotem
wśród takich samych jak on, żebrzących o kromkę chleba. Ale tam,
w tych smętnych fantazjach, nie było godziny policyjnej ani krwi na
chodnikach. Już nie żałował, że zamiast tapczanu kupił niedawno bilet
do Paryża. Przynajmniej zostanie mu pod powiekami widok tego
miasta – marzenia. Choć właściwie w tapczanie przecież mógłby sobie
urządzić skrytkę. Podobno wielu Żydów tak robiło.
Zdejmuje ze ścian rysunki i obrazy. Wie, że w razie najścia one zginą
pierwsze. Listy chowa do pudeł. Po ciemku, więc nie jest pewien, czy
coś się nie zawieruszyło. I decyduje, że jutro spróbuje kupić lekarstwa.
Któraś z sześciu aptek może być przecież otwarta. Na pewno jakaś
w rynku. Zna je wszystkie i jego w nich znają. Coś się na pewno dla
stałego klienta znajdzie. A przynajmniej dla jego żółciowych kamieni.
Jutro.
Lecz jutro następuje nagła odmiana sytuacji. Na ulicach pusto.
Żadnych mundurów ani bojowych opasek na rękach. Bruno woli jeszcze
poczekać w domu, chociaż dolegliwości ponaglają, a Hania skądś wie,
że apteka Gorgoniusza Tobiaszka już działa na nowo. Ale wytrzymał
prawie dwa tygodnie w domowym ukryciu, wytrzyma jeszcze chwilę.
Nasłuchują wszyscy, nawet psy i koty.
A potem, w południe, nagły gwar komend po rosyjsku, turkoczące po
bruku małe czołgi i rozbiegani na wszystkie strony sowieccy żołnierze.
Wiedzieli od 17 września, że Armia Czerwona zajęła terytorium
wschodnich ziem Polski, rzecz jasna – w celu „wzięcia w opiekę
ludności Zachodniej Ukrainy i Białorusi oraz uwolnienia ludu od wojny
i władzy panów”. Nawet Niemcy z wojskowych megafonów trąbili
o tym w rynku. Ale oni tu, w Drohobyczu, przypadli przecież jako łup
pierwszemu agresorowi – hitlerowcom. To co się stało 24 września?
Ano umowa była trochę inna, tłumaczyła następnego dnia sąsiadka,
która zwykle nie odzywała się do nich. Niemcy zapuścili się za daleko
i jak na dżentelmenów przystało, tu i ówdzie postanowili się wycofać.
Fryzjerski wąsik i kaukaski wąs podpisali pod koniec zwycięskiego dla
nich września – akt tryumfu. Traktat o granicach i przyjaźni! Hitler ze
Stalinem. Hosanna! No i teraz będzie tu jednak Sowiecki Sojuz.
Jeśli powstanie kiedyś księga hańby w historii ludzkości, to ten
dokument powinien się tam pojawić na stałe, szeptał Brunowi znajomy
nauczyciel spotkany w tłumie mieszkańców, popalający, jak inni,
machorkę z Ruskimi, choć godzina policyjna wcale nie była odwołana.
Razem z polskimi traktatami o przyjaźni i pomocy z Anglią i Francją!
Byle bez twoich ilustracji, Bruno – zażartował tamten, pociągając coś
z wąskiej butelki. A Bruno zapamiętał ten żart na długo. I miał go sobie
przypominać wielokrotnie.
Więc wkrótce nie miał już żadnych złudzeń. Że coś się ułoży
i wszystko wróci do jakiej takiej normy. „Ależ to dzicz” – powtarzał
zaufanemu znajomkowi swoją opinię o krzewicielach najbardziej
postępowego ustroju świata. I dodawał ocenę tego, co przeżywają:
„Rozpętała się Apokalipsa!”.
Nie wiedział, że na Apokalipsę przyjdzie jeszcze pora.
Nikt wtedy nie wiedział, do czego jeszcze posłużą piece. Nikt nie
słyszał o Endlösung. O ostatecznym rozwiązaniu „kwestii żydowskiej”.
Nawet sami Niemcy nie wiedzieli.
Po kilku dniach zamieszek i chaotycznego zabijania nowi władcy
wkroczyli ostro. Co bardziej krewcy pałkarze, zwłaszcza ci, co świat bez
Żydów widzieli w barwach niezawisłej Ukrainy, sami wylądowali na
Brygidkach. Często w jednej celi ze swoimi śmiertelnymi wrogami. Ma
być porządek. „Ordnung muss sein”. Odtąd mordować bez sądu
i rabować bez przyzwolenia mogli już tylko Niemcy.
Przez ponad rok docierały z Generalnej Guberni, z Warszawy,
z Krakowa, zatrważające wieści o niemieckim terrorze. Wobec Polaków,
a szczególnie wobec polskich Żydów. O prześladowaniach, ale
i dziwacznych pomysłach obrzydzania Żydom życia. Anna Płockier
przedostała się tu przecież z Generalnej Guberni. Wiedziała, przed czym
ucieka. Nie we wszystko chciało się wierzyć. Naród poetów i muzyków
zabraniać może komuś chodzenia do parku, do teatru, jeżdżenia dorożką
czy pociągiem? Posiadania psa? To się nie mieściło w głowie.
Potem rozległ się strzał, jeden, drugi. Już wiedziała, czyj to krzyk. To
krzyczała matka! I nagle ucichła. W tej ciszy Juna słyszała już tylko
własny oddech. I zdyszany tupot stóp.
Znalazła ich w salonie. Matka leżała na ojcu, jakby chciała go sobą
ochronić przed kulami. Nie ochroniła. Nie zdążyła. Nie przegoniła
oprawców krzykiem. Bohaterowie w niemieckich mundurach niczego
się przecież nie bali. Krwi było niewiele, tylko ten bezruch dwóch
najdroższych ciał i tykanie podziurawionego pociskami zegara
z kukułką. Mordercy zniknęli, warkot samochodu usłyszała jeszcze
w ogrodzie. Rozrzucili jakieś rzeczy, coś tam pewnie zabrali. Ale nie
o to chodziło. Chodziło o nich, o Żydów. Nie Szelińskich katolików,
o Szelińskich Żydów!
Zrozumiała, że cudem uszła śmierci. I że nie ma chwili do stracenia.
Gdyby nie jezioro, jej opiekuńcze jezioro, leżałaby jak oni na podłodze.
Ani chwili. Tamci mogą przecież wrócić. Po nią.
I zrozumiała jeszcze, że nigdy nie ucałuje matki i ojca na powitanie.
Może już tylko na pożegnanie. Chłodne, umilkłe na zawsze usta.
Poszarzałe dziwnie jak wszystko wokół. Świat stał się czarno-biały. To
nie było przywidzenie. Przestała widzieć kolory.
Pospiesznie pakowała torbę: zapasowe buty, bielizna, kilka zdjęć,
płaszcz narzuciła na mokry kostium. Jeszcze te listy, ta zapowiedź
nieszczęścia. Nie weźmie ich przecież ze sobą. Nie udźwignie. Okręciła
je wstążką w jedną paczkę, popędziła na strych. Wymacała ukośną belkę
pod stropem. Miejsca wystarczyło. Tu? A może bliżej podłogi? Tu.
Znowu posłyszała pomruk silnika? Czy tylko krew w skroniach
zapulsowała głośniej?
W Janowie zostało wszystko. Całe jej życie. Rodzice, dom. Obejrzała
się ostatni raz. Dom z dwiema werandami. Sterczące w niebo modrzewie
i rozłożyste jesiony. Delikatne igły i małe, obłe szyszki modrzewi.
I wyniosłe, twarde jesionowe konary. Szare teraz, wcale nie zielone.
Dobre na skrzypce i na trumny.
Wsiadła w pierwszy pociąg, który uciekał stąd jak najdalej. Wiedziała,
że nigdy tu nie wróci.
Bruno nie dowierza losowi, choć zaczynają się spełniać jego najgorsze
przeczucia. Rejestruje się w Urzędzie Pracy. Wypełnia starannie
wszystkie rubryki. Zawód: nauczyciel gimnazjalny. Co umie: rysować,
malować, rzeźbić w drewnie, artystycznie wykorzystywać tekturę.
I jeszcze podkreśla: „znajomość niemieckiego, w mowie i w piśmie”.
Ktoś to przeglądał, ktoś czytał uważnym okiem, ktoś potrzebował
niewolnika, który to wszystko potrafił. Ten ktoś nazywał się Feliks
Landau, były stolarz z Wiednia, zasłużony w skrytobójczych bojach
hitlerowiec, w młodości, w czasie tak zwanego puczu Dollfussa, nawet
kompan samego Adolfa. Teraz w gestapowskim mundurze drohobycki
„referent do spraw żydowskich”. Krępy, silny jak wół. Wychowany
w internatach, bił z zamiłowaniem. To on szkolił w Drohobyczu
ukraińską „czarną” policję. Hauptscharführer, czyli sierżant sztabowy,
ale nazywano go Judengeneral. Nawet sam rozgłaszał na początku, że
ma pewne opory przed takim okrutnym traktowaniem Żydów. Bo
„musiał” niedawno „rozwalić” kilka żydowskich kobiet nad wykopanym
przez nie rowem. Było ciężko. Nerwy. Ale zaraz dodawał: „sprawa
poszła!”. A później, dzień za dniem, szła już bez żadnych przeszkód.
Bali się go wszyscy, wielokrotnie dał się poznać jako bezlitosny
morderca, który potrafi z balkonu swojej willi strzelać do miejscowych
dziewcząt. Za wolno, jego zdaniem, pracujących. Celował zwykle
w balkony i okna. W żydowskie dzieci i koty. Czasem ptaki. Miał jednak
słabość do sztuki. Wypatrzył Bruna, wyciągnął z masy skazanych na
śmierć nędzarzy i otoczył swoistą „opieką”.
Zlecał mu najrozmaitsze prace malarskie. Obrazy albo malowidła
ścienne. W domu albo w maneżu. Nawet w kasynie dla oficerów
gestapo. Zmęczeni mordowaniem mieli przecież prawo do odpoczynku
w godziwych warunkach, wśród pastelowych kolorów i przyjemnych
pejzaży. Ale przynajmniej nie kazali mu malować kolejnego tyrana.
Ci zbrodniarze mieli swój dziwaczny kodeks. Wara Żydowi od
wspaniałego oblicza ich wodza Adolfa! To jedyna, jaką znał, korzyść
z opętańczych norymberskich zasad. Bo pacykowania wąsów
następnego mordercy mógłby Bruno nie przeżyć...
Malował portrety, ale ozdabiał też sufity i ściany. Na drabinie i na
rusztowaniach. Wyczarowywał barwne ludzkie korowody, tańce,
kontredanse. W podrygach orkiestry i oklaskach publiki. Więcej purpury,
Schulz, ostrzejsza zieleń. Z prawej u góry przyda się błękit! Pałacyk al
fresco, ujeżdżalnia i ściany kasyna. Ma być radośnie, pamiętaj,
wesolutko! Człowiek, prawdziwy człowiek, nie jest skazany na
ponuractwo i chorą sztukę. Ma prawo wypić po robocie, pośpiewać
w miłym otoczeniu, klepnąć kobitę w tyłek i pogapić się na kolorowe
obrazki na ścianie. Choćby po to, żeby porównać babskie tyłki, te ze
ścian i te spod ręki. No, fakt – czasem trzeba najpierw taką rękę domyć
z krwi.
Bruno był wyczerpany, słaby i chory. Czasem przesiadywał
w żydowskim szpitaliku pod znajomą opieką. Na niewiele się przydał
w obozie pracy, gdy stawiano stajnie przy torze wyścigowym, urządzano
ogrody i oranżerie. Jak sami Żydzi wisielczo żartowali, budowano
„Mały Tel Awiw”. On się do takiej roboty nie nadawał. Żył tylko
dlatego, że malował. Malował, więc żył. Tu już nie było sowieckich
półcieni, niejasności, do czego prowadziłaby odmowa wykonania
jakiegoś polecenia. Tam można było się zastanawiać – skończy się na
wrzasku, notatce służbowej czy mordobiciu? Tu wybór był mniejszy –
kula w łeb, na miejscu albo w obozie. Więc maluj, Żydzie, maluj.
Wszystko, co ci każę!
Ile jeszcze ocali czasu dla siebie i najbliższych? Tydzień, miesiąc, dwa
miesiące? Sam Landau wie, że nie da się wszystkiego namalować od
razu. Przecież książę z księżniczką nie mają skończonych strojów,
zostały co najmniej falbanki u sukni i zawijasy żabotu, jeszcze kotu
brakuje ogona, a nos babci tak się zakrzywił, że nadaje się tylko do
poprawki. Nie przyjdzie im nawet do głowy, kogo przedstawiają
malowidła. Te igraszki na ścianach kantyny czy dziecinnej sypialni. To
przecież my, Żydzi, skazani przez was na zagładę, przez chwilę jeszcze
w kolorowych królewskich szatach. Dlaczego nie? I tak nikogo nie
obchodzimy na tym parszywym świecie. Więc choćby tacy zostaniemy
na ścianach przeklętych gestapowskich synów. Niech patrzą co noc na
nasze twarze. Tysiąc i jedną noc!
Skazańców przebierał w karnawałowe stroje i sobolowe futra,
obrysowywał kontury ich twarzy blaskiem i przepychem. Semickie
profile dźwigały złote korony, wychudzeni rycerze w zbrojach mieli
miecze w dłoniach i dosiadali dorodnych białych koni. Karocą powoził
on sam. Trójkątna twarz, rumiana jak nigdy. Zaczarowane lejce
w dłoniach. Baśniowe cuda zaklinające strach... I tylko ta mała, ale
ciągle obecna myśl – żeby tylko ktoś nie pomyślał... Nie brał tego za
jego prawdziwą sztukę. Tej tutaj przecież by nie zdejmował ze ścian, nie
pakował w papier i tekturę, nie ukrywał u znajomych i nieznajomych.
Ale dzięki niej żył.
Wielkie malowidła koni, plafon w ujeżdżalni, byłyby nawet istotnym
wytchnieniem, gdyby nie wymagały tyle fizycznego wysiłku, gdyby nie
groziły w każdej chwili katastrofą. Drabiny się chwiały, rusztowania
trzeszczały pod stopami, farba chlupotała w wiadrach i omdlewały ręce
od pędzli i wałków. Piękne, pełne życia zwierzęta malował człowiek na
skraju wyczerpania. Rozwiane grzywy, pęciny w locie, piersi jak taran
rozcinające powietrze. Wkładał w nie życie, które uchodziło z niego
samego. Głodny, coraz bardziej wycieńczony, wiedział jednak, że nie
może zawieść tych gorejących strachem i niedożywieniem twarzy,
czekających w domu na zaoszczędzony przez niego kęs.
Pomyślał o Junie, ona by potrafiła ocalić nie tylko tego, ale może
i prawdziwego Mesjasza. I tylko ona znała Bruna naprawdę, wiedziała,
kim jest i co dla niego znaczą te wszystkie papierowe skarby. We
Lwowie dowiedział się, co się stało w Janowie, w tym idyllicznym domu
nad jeziorem. O jej matce i ojcu. Biedna Juna, taka dumna, taka
przerażona. Z małą walizką uciekła, jak najdalej od śmierci, której
umknęła przez przypadek. Niczego na pewno nie zabrała więcej, nikt by
nie zabrał... Życzył jej tylko, żeby ocalała, pomyślał, że ma szansę,
przecież zna w Warszawie tylu życzliwych ludzi. A może w Łodzi,
wspominała wiele razy o koleżankach ze studiów...
Rysować, szkicować mógł Bruno zawsze.
Ból stał się tak nieznośny, a świat tak absurdalny, że Bruno w końcu
wylądował na stole operacyjnym. Kamienie żółciowe trzeba było
usunąć, i to szybko. W żydowskim, wedle niemieckich rozporządzeń,
szpitaliku. Chirurgami byli znani mu od lat lekarze. Wszystko prawie jak
w normalnym świecie. Cel tylko był dziwnie pogmatwany – ratowanie
życia skazanemu na śmierć? I to – pilnie?
W Warszawie nic jej już nie trzymało. Warszawy zresztą chyba nie
było. Pobojowisko, gruzowisko, morze ruin to były lepsze określenia.
Nawet jeszcze po latach, kiedy pierwszy raz ośmieliła się tu przyjechać.
Zostawiła złe wspomnienia z tych ulic, przy których teraz nie było chyba
ani jednego nienaruszonego domu. Tyle że najgorszy prześladowca, ten
w niemieckim mundurze, zniknął. Nie musiała przynajmniej zakładać
woalki, zresztą i ona zapodziała się gdzieś w Laskach, razem z resztą
wojennych łachmanów. Zostały jej płaszcz, sukienka i walizka ze
szpargałami. Z paczką rysunków Bruna.
Fiszka mała:
– BRUNO SCHULZ. Urodzony w Drohobyczu (później dopisała
ołówkiem, gdyby trzeba było w każdej chwili zetrzeć – Ukraina, obecnie
ZSRR) w 1892 r. w rodzinie kupieckiej. Ojciec: Jakub, matka: Henrietta
z domu Kuhmerker. Pisarz, malarz, pedagog. Zbiory opowiadań: Sklepy
cynamonowe, Sanatorium pod Klepsydrą. Teka grafik – Xięga
Bałwochwalcza.
Fiszka duża z taką samą sygnaturą z dodatkiem „X”:
– RODZINA SCHULZÓW. Niepraktykujący Żydzi. Ale męski potomek
został obrzezany. (Opis aktu obrzezania w teczce varia. Wykonał
handlarz wapna Samuel Kupferberg). Do synagogi chodziła tylko matka.
Religijność Bruna – patrz teczka I (opinie, wspomnienia). Plus
dokumenty o wystąpieniu z gminy żydowskiej.
– JÓZEFINA SZELIŃSKA, JUNA – sformułowała tylko nazwę. Jeszcze
nie była pewna, co napisze. Co na małej fiszce, a co na dużej, i co
schowa do teczki z dokumentami. Nie miała ich przecież na razie. Te
teczki dopiero będzie musiała sklejać. Albo skądś – nowe, ważne
słowo – skombinować.
Teczka wypadła jej z rąk. Nie może przecież załamać się teraz. Za
późno na to. I za wcześnie.
Jestem teraz z tobą, Bruno. Biegnę jak ty, plączą mi się nogi ze
strachu i osłabienia. Chodniki, trotuary nie są dla Żydów, szybko na
jezdnię, może tam czeka ocalenie. Wszyscy pierzchają na boki, ale może
to oni mają rację, a my wybraliśmy zły kierunek. Krzyki i strzały
dolatują zewsząd, nie ma ucieczki. Co się stało? Czemu ludzie z bronią
tak szaleją? Jeden bez munduru, Ukrainiec z pałką, nie oglądać się. Ale
słabną nogi, oglądać się już nie ma po co. Mają nas jakieś łapy, jakiś
gardłowy głos: halt, Jude!
Nie pamiętała, jak wróciła. Jechała chyba dwa albo trzy dni.
Gorączkowała stale, ledwie widziała. Dobrze, że jeszcze w Warszawie
czyjeś silne ręce wepchnęły ją na półkę w przedwojennym, najwyraźniej
poniemieckim, wagonie. Później, po przystankach w polu i toalecie pod
byle krzakiem, mościły ją tam z powrotem babiny opatulone jak
wiedźmy i udające wiedźmy, żeby nie kusić sowieckich maruderów. Pod
Tczewem strzały takich amatorów łatwego łupu zatrzymały nawet
pociąg. Ale kilka serii z pocztowego wagonu odstraszyło ich skutecznie.
Smętnych ruin gdańskiego dworca prawie nie widziała. I tak wszyscy
musieli wysiąść – dalej pociąg nie jechał. Na progu mieszkania omal nie
upadła. W środku było wszystko jak trzeba. Jak nie trzeba była tylko
ona. Nic. Pustka, dziura w sercu. Na przestrzał. Nie była w stanie nalać
sobie wody ani rozpakować walizki. Dobrze, że szufladka w apteczce
chodziła lekko. I że tabletki leżały na samym wierzchu. Luminal. I coś
tam jeszcze... o skomplikowanym wzorze. Kupiła je którejś niedzieli na
rynku, z wojskowych zapasów, bo w aptekach niewiele jeszcze było.
Czekały na okazję. W buteleczce bez oznaczenia. Zdołała tylko wyjąć
korek. Ale jak przełknąć to wszystko bez popicia. Poszła do kuchni.
Zmusiła się do odkręcenia kranu. Zakręcić go już nie potrafiła. Trudno.
Niech się leje. I tak nic nie ma sensu. Bruno nie żyje. Przeczuwała to
wcześniej, ale teraz wie na pewno. Nie żyje. I nawet nie ma grobu.
Tu to. Tu to. Nie – lepiej wszystko tu. Na trzęsącą się dłoń. Wszystko
jednym haustem.
Sam jest poetą. Nazywa się Jerzy Ficowski. Wzruszył mnie swoją
o tobie opowieścią. Dobrze zaczął: „Na początku było olśnienie”.
Opowiedział mi, że przeczytał Sklepy cynamonowe w 1942 roku. Miał
osiemnaście lat i poczuł, że musi natychmiast nawiązać z tobą kontakt,
bo książka stała się dla niego objawieniem. Odszukał (jak?) adres,
napisał o swoim zachwycie. Prosił, byś nie pogardził kultem, jakim
otacza cię nieznany, młody człowiek. Dziękował za wszystko i wyrażał
nieśmiałą nadzieję, że doczeka się odpowiedzi.
Nie doczekał. Nie wiedział, co się działo w drohobyckim getcie. Że
straciłeś już dom, że malujesz ludzkie i końskie portrety dla
niemieckiego pana. I że listy nie docierają na dawny adres. Może szanse
byłyby większe, gdyby zaadresował do Judenratu?
O tym, co się zdarzyło 19 listopada na rogu Czackiego i Mickiewicza,
o drohobyckim „czarnym czwartku”, Ficowski dowiedział się dopiero
następnej wiosny. Bardzo to przeżył. Wszystko. I to, że się tak minął
z tobą w czasie. I to, że nie powstanie już następna książka jego mistrza.
Zdecydował wtedy, że będzie rozmawiał z tobą przez resztę swojego
życia.
Najpierw cię znajdzie, odszuka rozsypane po świecie ślady,
wspomnienia, poskłada rozproszone fragmenty. Słowa i rysunki. Pozna
cię po nich i z nich, otoczy uwagą i troską. Dowie się wszystkiego, co
możliwe. I złoży w nową, nieznaną całość.
Pisał o tym, jak o irracjonalnym akcie czytelniczej wdzięczności.
Nazywa się Jerzy Ficowski.
Juna przez cały ten czas musiała w jakiś sposób czuć się urażona.
Obwiniała młodego poetę, zakochanego w Schulzu, że nie skorzystał
z jej początkowego entuzjazmu. I nigdy już sobie nań nie pozwoliła.
Stała się ostrożniejsza, sprawdzała każde słowo na temat Bruna, które
chciała ujawnić, kluczyła w sprawie rysunków, chwilami nie była
skłonna do odsłaniania czegokolwiek. Wiedziała teraz jednak przez cały
czas, że on – Jerzy Ficowski, jest, istnieje, czeka na wieści o Brunie.
Próbuje publikować jakieś artykuły o Schulzu, odzyskuje dla Muzeum
Literatury zbiory rysunków i listów, sam je kolekcjonuje. I że nie był
tylko literackim meteorytem, że umacnia swoją osobistą twórczą
pozycję. Wydaje tomy wierszy i prace krytycznoliterackie. Jego głos się
liczy, staje się coraz bardziej własny. A już w sprawach schulzowskich to
autorytet.
Tylko że „spraw schulzowskich” tak naprawdę nie ma. Poza
przypadkowym obiegiem towarzyskim i przemycanymi tu i ówdzie
napomknieniami, że w ogóle był taki pisarz – cisza. Nieprzypadkowa.
To samo dotyczy przecież Witkacego, Gombrowicza, Miłosza.
„Wczoraj” nie istnieje, liczy się tylko hałaśliwe dziś. Wszechwładna
Cenzura, nazwana z wdziękiem socjalistycznej nowomowy Głównym
Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, tępi każdą próbę
przypomnienia literatury „nierealistycznej” i „burżuazyjno-
dekadenckich” pisarzy. Są na liście zakazanych – i kropka. A raczej –
toczka!
W krakowskim „Dzienniku Literackim” w październiku 1949 roku
przyjęto na przykład do druku esej Ficowskiego o twórczości Schulza.
Cenzura nie pozwoliła go opublikować. Po takiej próbie na wiele lat
zapadła cisza.
Juna tylko przez chwilę czuła się zawiedziona. Wiedziała przecież,
gdzie żyje i w jakim ustroju. Poznała jego smak jeszcze w Janowie.
Wystarczy, że sobie przypomni łapska sowieckiego sołdata wyłuskujące
ją z tłumu na dworcu. I milczenie innych podróżnych, zaczytanych nagle
w urzędowych „ukazach” nad kasą, sparaliżowanych strachem przed
byle mundurem, udających, że nie widzą, co się dzieje, nie słyszą jej
krzyków o pomoc. Dobrze, że jest gdzieś ktoś, kto sekunduje jej
w uczuciach do Bruna. Ale uznała, że z pamięcią o nim musi sobie
poradzić sama.
Rilke zmarł w 1926 roku, kiedy była w Paryżu. Wtedy też ukazał się
po raz pierwszy Zamek Kafki, drugie wydane pośmiertnie jego dzieło.
Nie wiedziała wówczas, że lata później obaj artyści połączą ją z Brunem.
Albo to:
– KOT. Czemu istnieją tylko szpitale dla ludzi, a żadne dla biednych
i chorych kotów? – pytał. Kotów nie lubiłam. Za to wiele z nich kręciło
się po jego mrocznym domu.
Jeszcze.
Myślała czasem – gdyby nie wojna... Albo gdyby oparła się na innym
mężczyźnie? Dorodnym samcu lub cynicznym karierowiczu. Wszystko
na pewno potoczyłoby się inaczej. Ale czy byłaby szczęśliwsza?
Bardziej spełniona? Jej brzuch doświadczyłby wątpliwego
błogosławieństwa narodzin. Miałaby dla kogo wracać do domu,
podsmażać ziemniaki i robić mielone kotlety, z kim odrabiać lekcje,
o kogo się martwić, a potem niańczyć wnuki. Fiszki i tak mogłaby sobie
zapisywać. Tylko o czym? Jakie?
Ale gdzie jest przede wszystkim to, co ją tak kiedyś wzburzyło? Ten
list do Romy Halpernowej. Jest! Znalazła!
„Nie wyobrażam sobie, żeby nasze małżeństwo było filisterskim
i mieszczańskim – jak się ono w Pani antycypującej wyobraźni
przedstawia. Czy naprawdę widzi Pani w tym związku takie
niebezpieczeństwo dla mojej twórczości?”.
No pewnie – to ja byłam tym mieszczańskim i filisterskim
zagrożeniem! Małżeńskim potworem! Ryzykiem dla jego twórczości.
Najważniejszej przecież w świecie. Ważniejszej od ludzi! I to ja, JA,
która otaczałam go miłością i prawie nosiłam na rękach. A on tłumaczy
się komuś, kogo, zdaje się, widział kilka razy w życiu...
„Ciekawy jestem, jakiego zdania o tym jest Szturm. Czy Pani z nim
kiedyś o tym mówiła?”.
Grono dyskutantów o sensowności naszego małżeństwa było zatem
większe. Pewnie i Witkacy, i Brezowie. I Debora, oczywiście. Nie
wiedziałam, że uczestniczę w jakimś turnieju, że jury obraduje za moimi
plecami...
„Nie koresponduję z żadną kobietą prócz J. Szkoda, że nie poznaliśmy
się przed paru laty. Wtedy umiałem jeszcze pisać piękne listy. Z moich
listów powstały stopniowo Sklepy cynamonowe. Te listy po największej
części skierowane były do pani Debory Vogel...”.
Ach, tak, no szkoda, że już pięknych listów pisać nie potrafił. Do pani
Debory potrafił. Przy mnie się oduczył. Zapewne.
Musi jakoś zareagować, musi. Ale jak? Napisze do Ficowskiego
obszerne wyjaśnienie, żeby wiedział, co i jak. Żeby nie myślał sobie, że
była jedną z wielu. I to taką, którą się obmawia do przyjaciół...
Po pierwsze, przypomnieć mu musi jeszcze raz, jak zaklęcie,
najważniejszą zasadę – jej imię i nazwisko nie ma prawa pojawić się
w żadnym drukowanym tekście. Nigdzie.
A po drugie... Po drugie, ona się musi najpierw uspokoić, bo oszaleje
ze wstydu i gniewu. Czyli to będzie – po pierwsze. Zafundować jej takie
emocje po latach. I to Bruno, jej Bruno. Wcale się nie zdziwiła, że coraz
ciszej szeleścił teraz między książkami. Niech lepiej uważa. I niech
dziękuje panu Jerzemu, że na siebie przyjmie jej chłodne milczenie...
Teraz nikt już nie ma wątpliwości, kim była dla niego. Jeszcze tylko
jędza w niej odzywała się cicho, że nigdzie, ale to nigdzie, Bruno
swojego do niej uczucia nie nazwie miłością, że ani razu nie napisze po
prostu, że kocha tę swoją Junę Szelińską, a niechby i Józię, nie tylko sam
pozwala jej się kochać. Tylko przez moment było jej przykro. Bo ta
mądrzejsza, ta bardziej doświadczona, Juna, kazała jej dalej wierzyć
w niego. Bo jakże to tak, miał obcym w gruncie rzeczy kobietom,
powiedzmy sobie szczerze – babom, wyznawać takie rzeczy. Za
delikatny na to był, za subtelny ten jej Bruno!
A ona sama, czyż nie grzeszyła ciągle pychą? Wydzierała się na
proscenium jak oszalała primadonna, wykrzykiwała swoją kwestię co sił
w gardle i nie widziała wcale, że jej partner w ogóle nie znał roli
i całkiem zagubił się w kulisach. Taka z niej Julia... peroruje ciągle
o sobie i nie zwraca uwagi na to, co jej Romeo mamrocze pod nosem,
może ostrzega ją, że suknia się pruje, makijaż spływa z twarzy, a on też
ma w całej sprawie coś do powiedzenia...
Ale i oni... ci wszyscy gapie, widzowie, świadkowie ich szamotaniny.
Zajęci sobą, nie mieli czasu ani ochoty przejąć się dramatem, który się
rozgrywał na ich oczach. Woleli urządzać przyjęcia, ku swojej, a choćby
i jego – czci, chlać, balować w drogich knajpach. Może Bruno miał
rację, że nie chciał do tego pustego świata należeć, że nawet w swoim
biedniackim i drobnomieszczańskim Drohobyczu znajdywał więcej
wartości niż w tej pozłacanej fałszywą przyjaźnią Warszawce. Nikt nam
nie pomógł? Ale głównie – nikt nie pomógł Brunowi.
– CHLEB. Nigdy nie wyrzucać ani skórki. Tak ma każdy, kto przeżył
wojnę. Niedawno przeczytała wspomnienie kogoś, kto widział ciało
Bruna leżące na ulicy. Odwrócił je i poznał twarz nauczyciela rysunku.
Przestraszył się. Nie wziął chleba, który wystawał mu z kieszeni
płaszcza. Cały bochenek to był wtedy skarb. Myśli o tym często
w piekarni.
– PAPIER. Kochał go, gromadził, dbał, żeby był zawsze pod ręką. Inny,
rzecz jasna, do pisania, inny do rysowania. Kolorowe arkusze do pasteli.
Paczki całe papieru listowego.
– TEATR. Ekranu i sali kinowej się nie bał, teatralnej – tak. Bo ciemno,
bo ludzie, bo żywi aktorzy. Może w kinie płaski i umownie świetlisty
ekran uwalniał go od strachu, że to się dzieje naprawdę. A aktorzy
w teatrze – przecież są realni, jak jakieś demony i kto wie, w jaką
psychiczną awanturę człowieka wciągną. Jakiego wywołają dybuka?
– HOKEJ. Ktoś go spotkał raz na meczu. Twierdził, że to świetne
studium ruchu dla malarza.
Pod koniec roku 1967 Jerzy Ficowski przesłał jej swoją nową książkę
o Schulzu. Rzecz nazywała się Regiony wielkiej herezji i stanowiła zbiór
szkiców o twórczości i o życiu Bruna. Była też po części owocem tej
podróży do drohobyckiej ojczyzny autora Sklepów cynamonowych. Na
liście dziękczynnej z podziękowaniami od autora znalazła i swoje
nazwisko. Między J. Susmanem i T. Szturm de Sztremem. Do strony 19
czytała z zachwytem, wzmocnionym jeszcze uznaniem dla ciepłego,
nieprofesorskiego tonu wywodu autora.
Na stronie 18 rozpoczynał się rozdział Bruno syn Jakuba. Nie zdążyła
go jednak nawet zacząć. Bo obok na całej stroniczce zobaczyła zdjęcie.
Trzy-, czteroletni dzieciak siedzi na krześle fotografa, w bogato
szamerowanej koronkami sukience, ze skrzyżowanymi nogami
w wysokich sznurowanych bucikach i nic jeszcze nie wie o życiu. Lekko
przestraszony może tylko trzymać się bukiecika róż. A pod tym podpis.
„Bruno Schulz, ok. r. 1895”. O mało się nie zakrztusiła z wrażenia.
Ofiarowała mu tę fotografię.
Ale prawdziwie dotknąć musiało ją też coś innego. Autor, jej znajomy
przecież, jej powiernik, którego, no, może zaniedbywała trochę, lecz
bardzo ceniła i obdarowywała czasem nawet czymś w rodzaju przyjaźni,
Muzą Bruna nazwał – nie JĄ, JUNĘ, lecz Deborę Vogel, tę Deborę,
która przecież... Która przecież naprawdę mogła być jego muzą w czasie
pisania Sklepów, ale później... Później była tylko ona, Juna! I że chciał
się z Deborą żenić? No, też mi coś, chyba by cokolwiek o tym
wspomniał.
Tyle po nas zostanie? Tyle. Jeśli będziemy siedzieć cicho. I chować
prawdę za szafą. Albo w szafie. Bo czy to nie jej wina, że mogło
powstać takie wrażenie? Że obraz życia Bruna odtwarzany przez
Ficowskiego gubił czasami proporcje. Jak ten bączko-Bruno na obrazie
Witkacego. Ale jak miało być inaczej, skoro to ona skąpiła wszelkich
wiadomości, odcinała go od swojej pamięci, a niechby nawet
i wyobraźni. Chyba z jakiegoś powodu wynotowała sobie ostatnio
powiedzenia przypisywane wielkiemu Leonardowi da Vinci: „W starciu
prawdy i kłamstwa wygrywa zawsze najciekawsza historia”. Jej bardziej
to pasowało do Oscara Wilde’a, ale proszę bardzo – może być
i Leonardo.
Tego roku wysłała do Jerzego Ficowskiego najwięcej, bo aż dziesięć
listów. Było w nich prawie wszystko. Owszem, potwierdzenie zasady
o jej, „J.”, anonimowości też. Ale poza tym... Przystąpiła do walki.
O siebie, o swoją Junę. Chociaż dalej ukrytą za inicjałem. List za listem.
Spokojnie, po nauczycielsku. Lecz także z odrobiną wariacji, żeby świat
nie myślał, że opowiada banały.
Więc najpierw historia ich poznania się, ulica, matematyk Kuszczak.
Z której to szkoły musiała wracać, kiedy ją zaczepił, bo przecież
pracowała w dwóch? Dalej – ona antylopa, on pies. I to niezwyczajne
narzeczeństwo. A przede wszystkim przyjaciele, ulubieni pisarze,
książki. Witkacy, Breza. Drohobycz, Zakopane, Warszawa. Szlaki ich
wspólnego życia. Proszę bardzo!
Nie wszystkie, rzecz jasna. Ten najbardziej dramatyczny moment nie
nadawał się do ujawnienia. Pisała o prowizorium, w jakim musiała żyć
w Warszawie, z rozpaczą zaczynając każdy dzień. Co dalej? Praca bez
perspektyw i związek bez przyszłości. Bruno, namiętny w listach
i niezdolny do jakiegokolwiek zobowiązującego gestu, jak byle
mężczyzna. Więc co? Co miała zrobić?
„Jak podjąć decyzję zerwania tej łączącej nas przez cztery lata więzi,
zostawienia tej kruchej, bezbronnie obnażonej wobec życia istoty jej
losowi... Nie umiałam jednak żyć w takiej szarpaninie i z pomocą
przyszła mi ciężka choroba – świetna ucieczka”.
„Gdy wyzdrowiałam, natychmiast rzuciłam pracę w Warszawie
i wróciłam do rodziców”.
Ale on już chyba wiedział, że z tym wyzdrowieniem i rzuceniem
pracy sprawa nie przedstawiała się tak prosto. Cały rok, aż do grudnia
1937, spędziła, owszem – z rodzicami w Janowie, ale na płatnym
zwolnieniu z GUS-u. I ta jej choroba wyglądała chyba poważniej niż
sama Juna była skłonna kiedykolwiek przyznać...
„Z choroby, z tej drugiej strony, wróciłam do życia zupełnie
zmieniona. Oddaliłam się od Bruna o całe wieki”.
Z tej „drugiej strony” – jednak! „O całe wieki”. Na wieki? Na
niedługo. Na kilkadziesiąt lat zaledwie. Bo teraz przecież znowu z nim
była.
Starała się nie wnosić tam swojego mroku. Nie porównywać zabiegów
dzięcioła do własnego bicia głową w ścianę.
Do tej pory jej darowywali. Ale zbliżał się rok 1968 i atmosfera
gęstniała. Ni stąd, ni zowąd – potem się okaże, że to szef bezpieki
towarzysz Mieczysław Moczar dał sygnał do antysemickiej
i antyinteligenckiej czystki – przybywało tropicieli tego cienia, od
którego przez całe życie uciekała. Uważniej przyglądała się sobie
w lustrze, no owszem, zmarszczek nie ubyło, a jak sama siebie
zaskoczyła spojrzeniem, to i kąciki warg opadły już w dół. Zawsze przed
tym ostrzegał ją Bruno, żeby za dużo się nie martwić, nie biadolić, bo
usta tylko na to czekają. Miał przecież oko malarza. Ale ani jej teraz nos
nie urósł i nie zgarbił się bardziej, ani nie rozpaliły się oczy. Nie
przybyło też kruczoczarnych włosów. Raczej siwych, które skrzętnie
usuwała.
To co, jak zgadli? Jak się domyślili jej żydowskiego cienia?
Polityką się nie interesowała, ot, na tyle, na ile mogła się nie
interesować inteligentka pozbawiona złudzeń co do władzy. Ale
znajomość, ba, prawie przyjaźń z Ficowskim uwyraźniła jej pewne
sprawy. W 1976 roku gazety i telewizja zachłysnęły się „słusznym”
oburzeniem wobec Listu 59. Wybitni twórcy i intelektualiści
zaprotestowali w nim przeciw zmianom w konstytucji, oddającym
Polskę po wsze czasy władzy partii i Związkowi Radzieckiemu. Wśród
sygnatariuszy protestu był Jerzy Ficowski. W odwecie władze nałożyły
na niego zakaz publikacji, wynalazek cesarzy rzymskich, ale
w nowoczesnym opakowaniu.
Juna bardzo się tym przejęła. Wśród czytelnych uwag o Targowicy
i Repninie widać jej prawdziwą troskę o Biografa i jego rodzinę. To co
teraz, z czego będą żyli? Jak tak można potraktować twórcę? To i prac
Bruna nie będzie mógł wydawać? Nikt nie wiedział. Tak jak mało kto
znał tajną broń Ficowskiego nieobjętą zakazem – teksty piosenek. To
dzięki nim głównie mogli przeżyć najgorsze lata. A Wozy kolorowe
w brawurowym wykonaniu Maryli Rodowicz rozbrzmiewały jak Polska
długa i szeroka. Kołysały do tańca nawet partyjnych bonzów,
odkrywających w sobie nagle cygański pęd do wolności,
nieświadomych, że wspierają w ten sposób „reakcyjnego” twórcę.
Pan Jerzy zdążył, na szczęście, wydać Księgę listów, bardzo pięknie,
z nowymi, nieznanymi jej pakietami korespondencji. Na przykład do
wieloletniego przyjaciela, którego ona nigdy nie poznała, Zenona
Waśniewskiego. Czuła, że będzie potrzebna teczka, nie fiszki. Teczka
z powtórzonym dwa razy, bo raz zamachnęła się na swoje nazwisko zbyt
nerwowo: „Józefa Szelińska”. Wkładała tam wszystko, co dotyczyło jej
wprost. Niech się po jej śmierci nie męczą. Jeszcze tylko okulary do
czytania i proszę bardzo. Zaczynamy.
Jakim cudem nie przeczytała tego ponad dziesięć lat temu? Nie było
pewnie tego listu w tamtym zbiorze z sześćdziesiątego czwartego roku.
Przecież, gdyby był... Zdjęła tomik z półki. Sprawdziła – był. I te
wszystkie zdania też były. Co do jednego. Planował po rozstaniu z nią,
ni mniej, ni więcej – rozpustę! Znowu chciał podokazywać, pokręcić się
wśród tych swoich dziobatych dziwek z „cielesną instrukcją obsługi
w ręku”... I tylko się czegoś przestraszył... Najwyraźniej
nieoczekiwanego skutku sławy – rozpoznania. I skandalu!
Proporcjonalnego do tej pisarskiej sławy.
To już nie te czasy, kiedy ze Staszkiem Weingartenem uganiali się po
tych drohobyckich burdelikach jako szukający przygód młodzieńcy.
Skąd to wiem? A wiem, wiem. Moja sprawa skąd. Od dawna, bo
i sprawa była dawna. Z lat dwudziestych. Ale teraz...
Coś podobnego! Jego szczęście, że tych słów nie zauważyła. W tym
sześćdziesiątym czwartym roku. Dziesięć, już ponad dziesięć lat temu.
Musiałaby go chyba wtedy zabić. Nie zważając nawet na to, że już od
dawna nie żyje...
Teraz mogła się tylko uśmiechnąć. Biedny Bruno.
Zwiedzanie przeszłości stało się jak narkotyk. Odkrywałam kolejne
odsłony. Obrazy, monologi, strzępki zapisów, na biurowym papierze,
w kopertach i na kartonie. A wszystko tak samo ważne, jak nie-ważne,
bo już żadnego z nas dwojga nie dotyczy, choć niegdyś... Niedawno,
wieki temu... dotyczyło.
Drugi, i ostatni raz, bała się dziesięć lat po Grudniu, w lecie 1980
roku. Kiedy stanęła Stocznia Gdańska i robotnicy zażądali swobód
związkowych i, Jezus Maria, zniesienia cenzury. Właśnie wróciła
z Londynu, gdzie jej się wcale tak bardzo nie podobało. Ale odległość od
normalnego, trochę nawet nudnego życia groszorobów do tutejszych
polskich absurdów i życia w kłamstwie była jednak przerażająca. To nie
mogło tak dalej trwać. Od dawna czuło się coś „w powietrzu”.
Do polityki Juna miała zawsze dystans, ale wtedy wzięła ten swój
krzyżyk Wyszyńskiego i pojechała pod stocznię. Warto było. Młode,
entuzjastyczne, choć zmęczone już koczowaniem twarze zapamiętała na
zawsze. Wiedziała teraz przynajmniej nie – kogo, lecz o kogo się bać.
Następca Wiesława, towarzysz Gierek zastanawiał się najpierw, czy
stoczniowców nie zbombardować, korzystając z wypróbowanego
radzieckiego sprzętu, czy może grać na zwłokę i coś im tam nieważnego
obiecać. Zanim się zdecydował, było już po nim.
Wiedziała też, komu się dziwić. Bo w tych sierpniowych dniach „jej”
prymas, postarzały już, oschły i surowy, wygłosił przemówienie
wzywające robotników do opamiętania... Ale więcej niż o nim mówiło
się już o młodym kardynale z Krakowa – Karolu Wojtyle, który niedługo
miał zadziwić świat...
I o wąsatym robotniku, o niewyparzonej gębie i instynkcie wielkiego
przywódcy... Lechu Wałęsie. Temu to nawet wąsiska można darować!
Chyba kogoś takiego wyprorokował Bruno, w którymś ze swoich
opowiadań... W tym chyba odrzuconym niegdyś przez Ważyka...
Dwie przyjaciółki.
Choć raz prawdziwie się takimi sprawami zdenerwowała. Poszło o ten
piękny rysunek Bruna z 1934 roku. Dwie przyjaciółki. Ona i Stefa
Czarnecka. Siedzą przytulone do siebie, jasne, młode twarze, ufność
w spojrzeniach, blask całości i duży format. No, cudo. I teraz to cudo
rodzina Stefy postanowiła sprzedać. Do Muzeum Literatury
w Warszawie, co prawda, ale jednak – sprzedać! A czy handluje się
relikwiami? Wszystkiego – przeszłego czasu, ich przyjaźni, mistrzostwa
Bruna? Napisała list z protestem – że się nie godzi, że ona uważa, iż tak
się robić nie powinno... Dyrekcja Muzeum okazała się delikatna,
uwzględniła jej zdanie, odstąpiła od umowy.
Ale kiedy okazało się, że Stefa jest poważnie, ba – śmiertelnie chora,
Juna ustąpiła. Są sprawy ważniejsze niż symbole i sentymenty. Chciała
się tylko później dowiedzieć ceny. Ta, którą jej podano, zaskoczyła ją.
Sto pięćdziesiąt tysięcy złotych? To była przecież równowartość
samochodu. I to wcale nie taniego! Żadne obrazy, poza dziełami
największych klasyków, nie osiągały takich sum. Nie była do końca
pewna. Chciano ją tą ceną zjednać? Zachęcić w ten sposób do
współpracy? Stworzyć pożywkę dla wyobraźni? Czy raczej pokusę?
Nie uległa jej nigdy.
Swoją drogą – jak on, Bruno, wytrzymał tyle lat w szkole, co roku
z nowymi stadami wrzaskliwych chłopców. I to ucząc tak dziwacznego
i degradującego go w gruncie rzeczy przedmiotu. Bo przecież lekcje
rysunku to był margines. Nawet nie jedna trzecia tych godzin, które
musiał wysłużyć jako nauczyciel prac ręcznych. I tak przez ile?
Siedemnaście lat. Jedyny chyba w całej Polsce pisarz na takim
stanowisku.
Co się dziwić, że potrafił do tej „swojej” Romy napisać: „Obowiązki
służbowe napełniają mnie grozą, wstrętem, mrożą radość z życia”.
A do – proszę, wystarczy fiszka „prace ręczne” – i mam! – do
Wacława Czarskiego jeszcze ostrzej: „...ta walka z solidarną
i sympatyczną bandą 26 chłopców... uzbrojonych w młotki, piły i heble –
nie jest zaszczytną walką, a gwałtowne i rozpaczliwe środki terroru, do
których się posuwam, ażeby ją w ryzach utrzymać, przejmują mnie
wstrętem”.
Wystarczy. Nie, nie wystarczy. „Wychodzę z tego co dzień
zbrutalizowany i brudny wewnętrznie, z niesmakiem do siebie i z tak
gwałtownym ubytkiem energii, że parę godzin nie wystarczy, ażeby ją
zregenerować”.
Więc o tym myślałam, jak sobie dawał radę. Sama byłam przecież
nauczycielką, wiem, co jest w tym zawodzie najgorsze. Otóż najgorsza
jest – nuda, monotonia. Tak, tak. Można uwielbiać poetów
romantycznych i Szekspira, ale po latach analizowania tych samych
utworów chcąc nie chcąc wpada się w rutynę. I już nie tylko teksty są te
same, ale i słowa, którymi się o nich opowiada.
A on, Bruno, miał więcej swobody, może nawet swoistą wolność
wyboru. Lekcje rysunku to, wiosną i w lecie szczególnie, mogła być
sama przyjemność. Często odbywały się poza szkołą. Plener to naturalne
środowisko dla malarza. Więc w jakimś zakamarku rynku albo w parku
często spotkało się klasy „pana profesora Schulza”. Lekko, jak zwykle,
pochylony, tłumaczył coś cichym głosem. Może uczył ich patrzeć
i dokonywać wyboru. Może wykładał zasady perspektywy, a może
z rzeźbionej fasady domu wywodził baśniową opowieść o dawnych
mieszkańcach Drohobycza.
Ale nawet kiedy nie miał przed sobą ulubionej kartki papieru, na
której ledwo co mówiąc, mógł kreować ołówkiem swoje światy, jeśli
nawet nie rysunku uczył, to i tak nigdy się nie powtarzał. Mógł czarować
swoich uczniów ciągle od nowa. Bo czy jest drugi taki sam kawałek
deski, taki sam arkusz tektury, ten sam ślad struga?
Uff. Można wierzyć, można nie wierzyć. Albo raczej – trochę w tym
prawdy, trochę zmyślenia. Jak to po latach w większości
przywoływanych „na siłę” wspomnień.
Ale niechby sobie ci wszyscy byli chłopcy przypomnieli dokładniej,
jak go lekceważąco traktowali. „Schulz”, „Brunio”, tym był zawsze dla
nich... Bez należnego szacunku, bez rozumu i zwykłej uprzejmości...
Niechby chociaż teraz poczytali, co o nich myślał. Pisał o tym w listach.
O tej „hałastrze, wyprawiającej harce na jego nerwach”. Jaka męczarnia,
jakie upokorzenia!
Można bez trudu znaleźć te słowa. Zamiast teraz zmyślać. W dobrej
wierze pewnie, ale chyba nie zawsze. Bo te byłe pannice, na przykład,
najchętniej ględziły o jednym, a to o jego ręce pełznącej w górę ich uda,
a to o oddechu sapiącym nad dziewczęcym karkiem. No, proszę was,
opanujcie się wszyscy... To i teraz byłby niezły skandal, a co dopiero
wtedy, przed wojną...
Albo ten rzeczywisty szkolny kolega Bruna – przyszły mecenas
Chajes z Krakowa... Ta historia ubodła ją osobiście. Po tylu latach.
Dopiero teraz się dowiedziała, że i on odpowiedział na ogłoszenie
Jerzego Ficowskiego w 1948 roku. I przysłał prawdziwy elaborat
o Brunie, jego twórczości, o niej też! „Niejaka Józefa Szelińska” – tak
o niej napisał. I jeszcze z niej zrobił żonę Bruna! No owszem,
w następnym liście to sprostował, dość przytomnie nawet tłumacząc,
dlaczego jej katoliczce i Brunowi – bezwyznaniowcowi tak trudno było
się pobrać... Ale reszta wywodów to były jakieś popisy niemądrej
elokwencji. Brał się szanowny adwokat za tematy, o których nie miał
pojęcia.
Szczególnie o twórczości Bruna mądrzył się jak dziewiętnastowieczny
prowincjonalny kaznodzieja. A że za trudna, że zawijasy psychiczne
i stylistyczne, że dużo obcych, zabójczych dla jasności wywodu,
wyrazów. I że smutna. Najgorsze jednak były jego próby recenzowania
rysunków Schulza. Wszędzie ten sam motyw – rysunki piękne,
a zwłaszcza piękne byłyby, gdyby nie te jego seksualne obsesje, ta chuć
we wszystkich formach, te perwersje odbierające samej sztuce szanse na
zaistnienie. Bo gdyby nie one, gdyby nie te dziwne masochistyczne orgie
i nagości...
Tu nawet ona, która przez lata próbowała myśleć podobnie, mogłaby
się zaśmiać – a to by się pan mecenas z Krakowa zdziwił. Stało się
zupełnie odwrotnie. Takie czasy nastały, że właśnie ta inność budzi
zainteresowanie. Nie ciepłe krakowskie kluchy! Dla niej go cenią.
Rozpisują się, chodzą na wystawy, drukują, zabijają o najmniejszy szkic.
I to ministerstwa, galerie, muzea. Dla tych masochistycznych orgii
i nagości. Miejmy nadzieję, że nie tylko. Że widzą jeszcze – JAK to jest
narysowane ręką Bruna.
A swoją drogą – ona też może się z czegoś pośmiać. Nikt, żaden
z tych uczonych mężów, uważających Bruna za swoją własność,
debatujących nad każdą kreską na jego obrazkach, nie zwrócił uwagi, co
tam często robi taka sobie, niby zwyczajna – miednica. Stąd te dziwne
tytuły nadawane potem rysunkom. Pięć kobiet i mężczyzna. Cztery
kobiety przy stole. Dziewczyna na kanapie. A miednica, drodzy, ślepi
panowie, to był obowiązkowy atrybut prostytutki. Konieczne
wyposażenie pokoju uciech. Oprócz ręcznika, irygatora i trzech
prezerwatyw (wszystko na wszelki wypadek). Więc powinno być
raczej – nie „Pięć kobiet”, lecz „Pięć prostytutek i klient”, nie „Cztery
kobiety”, lecz „Cztery dziwki”. I nie „Dziewczyna”, lecz „Kurwa na
kanapie”, no, powiedzmy – panienka. Miała w bibliotece przedwojenną
instrukcję dla inspektorów sanitarnych, więc wie. Ale tyle może dla
Bruna zrobić – nie powie!
Mimo wszystko to kolejne spojrzenie w przeszłość trochę ją dotknęło.
„Niejaka Szelińska” mniej była warta uwagi w tym czterdziestym
ósmym roku niż „niejaki Chajes”? A przecież z tych listów byłego
kolegi szkolnego Bruna wynikało, kim była dla niego ona... Skoro nawet
żonę z niej zrobiono.
Spotykali się z Biografem rzadziej, coraz rzadziej. Nie czekała już na
jego listy. Na niczyje listy i na nikogo nie czekała. Nawet syn bratanka,
większe nawet niż tatuś żywe srebro, nie zawsze był w stanie ją
rozbawić.
Do dzieła więc:
– MUZA NA EMERYTURZE. Stara narzeczona, pomarszczona, o lasce.
Muza w ortopedycznym bucie. Kolejny figiel losu. Kpina ze mnie czy
z niego? Nawet na ucieczkę mnie nie stać.
Jest.
„...właśnie teraz, po roku trwania tej sprawy i po j e d y n e j wspólnej
nocy...”
Czyli jednak, Bruno miał swoją chwilę. Chociaż jemu przecież nie
chwila była potrzebna, lecz znacznie dłuższy rozbieg. Więc czy tamta,
pani Zofia, poznała jego tajemnice? I które? Te najtajniejsze. Nie, chyba
nie, bo nie byłaby taka zdawkowa. Która pisarka nie skorzystałaby
z okazji, mogąc podzielić się czymś takim z resztą świata?
Ale naokoło tego skrawka zdania same jakieś mętne aluzje. O końcu,
o groźbach, ofiarach i wyrzutach. Co się stało? To, co Juna myśli? Nie
wyszło, bo on chciał czegoś innego? A ona? Miała wtedy już
pięćdziesiątkę, była od niego o osiem lat starsza, a przecież nawet po
wojnie, sama pamięta, wyglądała tak, że pozazdrościłaby jej niejedna
młódka...
Chyba jakiś złośliwy szatan każe jej, starej babie, myśleć różne
dziwne świństwa. Zanim jednak odegnała go na dobre, zobaczyła na
dole strony dopisek ręką Ficowskiego.
„Kuczyński zażądał od Nałkowskiej zerwania znajomości z B. Przez
ponad rok Schulz nie występuje w jej Dziennikach”.
Ciągle nie mogła przeboleć daru Bruna, jego Księgi. Ale jakoś
przebolała.
Te inne listy, które teraz przychodziły, nie miały wagi ani urody
tamtych dawnych. Tych od Bruna. Bank, ZUS, jeszcze jedna
zagraniczna książka, jeszcze jeden katalog wystawy Schulza. Zbiory
listów, zbiory rysunków. Wszystko, czego by chciał. I czego chciała ona.
Kiedyś. Bo teraz chciała już coraz mniej.
Nie, raczej nie, to nie wchodzi w grę. Przecież już to omawialiśmy,
fotografował pan, posłałam pocztą któryś z portretów, wszystko, co
trzeba. Nie doszło. Nie? No, to może nie posłałam. Kiedy? Teraz nie.
Później? Też chyba nie. W ogóle nie. To, co mam – zostanie w rodzinie.
Wiesz, jak cuchną stare kobiety? Nie, nie chodzi o zapach, to nie jest
żaden zapach, no, dobrze, ostry smak, ciężki, duszący cień zapachu
może. Taki, który mnie wyganiał kiedyś z twojego domu w Drohobyczu.
Wtedy nie wiedziałam dlaczego, teraz wiem. Jest w nim cała nędza
przegranej. Klęski wobec czasu. Nie z braku wody i pachnideł, nie
z zaniedbania. Można się myć, pucować... Można szorować do krwi
coraz bardziej zwiotczałą skórę ramion i ud, coraz bardziej
niedołężniejące nogi... Już nie te sprężyste, pokonujące przeszkody
i przestrzenie, nie te lekkie, budzące pożądanie, ale kłody, których nie
sposób unieść, dla których za ciasne stają się każde buty.
I ręce, coraz twardsze, coraz bardziej sękate, obrastające znakami
codziennej walki, z plamami, bliznami, śladami psich zębów, kantów
pieców i szafek. Nawet kartek twojego ubóstwianego papieru,
przecinających skórę nie wiedzieć kiedy. Dłonie zastygające
w groteskowy kształt, którego w żaden sposób nie daje się zmienić ani
uładzić. Nie będę przecież ciągle chodzić w rękawiczkach.
Nie wiem już nawet, czy pamiętam niepokój, jaki budziłam dawniej.
Pożądanie to było czy może ekscytacja, przypadkowe napięcie
powietrza, kiedy się pojawiałam? Tak niedawno przecież. Tak dawno.
Sukienka bez rękawów, róża nad prawą piersią, sznur pereł. Lekko
pochylona głowa. I oczy patrzące do góry, spod rzęs... Ja, Juna.
Nawet skarżyć się nie ma już komu. Chyba że tobie. Ale ty, Bruno,
wiem, tylko udajesz, że słuchasz. Gdzieś tam sobie niebieskim
patyczkiem skrobiesz początek opowiastki o starej, zamienianej
w drzewo babince... Której – jakbyś ty to pewnie wystylizował –
podmuch majowego wiatru, zadzierzysty, hamowany tylko nieco zbyt
lawendowymi miazmatami tutejszych bibliotecznych zbiorów, wyplątał
z włosów osnowę pędzącej gdzieś za horyzont pajęczyny...
Widzę cię, schylonego nad kolejnym wersem. Jak zwykle. Jak kiedyś.