You are on page 1of 263

Spis treści

Karta redakcyjna

Motto

Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV

Podziękowania
Źródła cytatów i inspiracji
Spis ilustracji
Opieka redakcyjna: LUCYNA KOWALIK
Redakcja: LUCYNA KOWALIK, BARBARA GÓRSKA
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, ANITA KASPEREK, KRZYSZTOF LISOWSKI
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, MAŁGORZATA WÓJCIK
Opracowanie graficzne: MAREK PAWŁOWSKI
Na okładce wykorzystano rysunek Brunona Schulza Kobieta i mężczyzna na spacerze, ok.
1936, ołówek. Ze zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Infomarket

© Copyright by Agata Tuszyńska


© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2015

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-05785-8

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.


ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

Konwersja: eLitera s.c.


Józefina Szelińska, Juna, w latach 1933–1937 była narzeczoną Brunona
Schulza – genialnego pisarza, malarza, autora Sklepów cynamonowych
i Sanatorium pod Klepsydrą.
Ukrywała to przez niemal pół wieku. W powojennych ankietach
podawała stan cywilny: samotna.
Wszystko inne jest grą pamięci i wyobraźni.
I

Ta fotografia jest jego dziełem. To ja. „Juna”. Długie smoliste włosy


gładko zebrane do tyłu. Czarna jedwabna suknia na ramiączkach.
Niewielki naszyjnik z pereł. I zmysłowa, rozchylona róża z prawej
strony. Ale przede wszystkim duży dekolt i nagie ramiona. Sam mnie tak
usadził, upozował. Prosił, żebym odsłoniła nogi. Na chwilę, do zdjęcia.
Rozłożył mi ręce w szerokim geście. Otwieram się... Pokazuję coś
więcej niż pończochy, o wiele dalej niż zwykle, niż nauczyła mnie
matka, niż trzeba.
(Jeszcze nie wiedziałam, że i za tę frywolność przyjdzie mi zapłacić).
Kanapa przypomina tron, a ja władczynię. Patrzę, jak nie patrzyłam
dotąd na nikogo. Kusząco, wabiąco. Ale też z pewnością siebie, trochę
nawet surowo. Jakbym za chwilę miała karcić poddanych...
Ta fotografia jest jego dziełem.

Nie wiem, czy to on sprawił, że tak wyglądam. Ale na pewno on


wyreżyserował takie ujęcie. Taką mnie stworzył. Czy to więc jemu
wtedy chciałam się podobać? Oczy spod przymkniętych lekko powiek
wydają się pewne odpowiedzi.
Tego kadru nie powtórzył w żadnym swoim rysunku. Nie naszkicował
nigdy mojego oddania. Ani pożądania.
Tę historię powtarzała sobie latami. W wielu wariantach i różnych
odsłonach. Realistycznie albo z „młodopolską falbaną”. Na chłodno i ze
łzami w oczach. W gorsecie lub z rozpuszczonymi włosami. Bliżej
rzeczywistości lub bliżej swojej duszy. Wtedy, kiedy modliła się o żar.
I później, kiedy prosiła już tylko o spokój.

Dramat zwykle zaczyna się mimochodem. Jakoś tak... albo wręcz


„byle jak”. Bez fanfar. Na przykład na ulicy.
Tego mężczyznę, myślała o nim manierą matki: „młodego człowieka”,
zauważyła kilkakrotnie na Mickiewicza. Zatrzymywał się przed nią
w pewnej odległości, jakby ustępując miejsca. Cofał się, nieznacznie
pochylając głowę, by ją przepuścić. Zapamiętała ten gest, wyraz adoracji
w oczach i pokory w postawie. Niewiele jednak zostawało z lekkości
machnięcia kapeluszem. Raczej upór i jakaś intensywna przewrotność.
Dziwak, ale intrygujący.
Uczyła wtedy literatury w żeńskiej szkole w Drohobyczu. Miała do
pracy kawałek ze stancji. Nie lubiła się spieszyć, wychodziła wcześniej,
w drodze nabierała oddechu. Z powrotem to samo, jakieś niespieszne
zakupy, może czasem spacer z koleżanką, choćby ze Stefą Czarnecką,
ale niewiele było tych przyjemności. Mieszkała i żyła sama.
Widywała go później na nauczycielskich konferencjach czy
naukowych spotkaniach. Wiedziała, że też jest nauczycielem, że
w najlepszym w mieście męskim gimnazjum uczy rysunku. Patrzył
zawsze z boku, jakby podpatrywał. Szukał okazji do osobliwych
czołobitności. Jego pokora, uniżoność ponad miarę i te przenikliwe oczy
odpychały ją. Prowokowały rezerwę. Milczała. Dobrze by zabrzmiało:
milczała wyzywająco. Nauczyła się patrzeć na niego niby bez wyrazu,
jak zza szyby, a przecież pytająco... Kobiety to umieją. Szczególnie
wtedy. I szczególnie kobiety w małych miasteczkach, wolne, a już,
zdaniem otoczenia – nie najmłodsze. Nie znała jeszcze przez jakiś czas
jego nazwiska.
Te pierwsze przypadkowe spotkania dwojga nieznających się ludzi
musiały być pod koniec 1932 roku. Zapamiętała ciepły wrzesień,
spadające kasztany, wieczorny cień chłodu w powietrzu. Ciągle nie
nosiła płaszcza. Wieści ze świata nie zakłócały jeszcze codziennego
życia. Horyzontu nie barwiła rozpacz.
Kilka miesięcy później, na początku wiosny 1933 roku odwiedził ją
w szkole nauczyciel fizyki, w którego towarzystwie widywała czasem
tamtego mężczyznę. Profesor Aleksy Kuszczak przyszedł jako
wysłannik kolegi, na tyle zawstydzonego, że sam nie ośmielił się
pojawić. A prosił o jej zgodę na pozowanie do portretu.
Któraż Madame Bovary odmówiłaby artyście? – pomyślała, mile
zaskoczona brawurą tej propozycji. Zgodziła się. Desperacki gest
występnej żony prowincjonalnego lekarza nie zaprzątał jej uwagi.
Wkrótce potem przyszedł już sam Schulz. Wyjął pastele. Szkicował
szybko, popatrując na nią z jakiejś głębi, do której nie miała dostępu.
Peszyło ją to nieco. Ale tylko na początku.

Zaczęły się seanse, w których często odkładał ołówki i kredki


i rozmawialiśmy. W pamięci mam bardziej aurę niż szczegóły tych
rozmów. O księdze blasku, płodności chwastów i labiryncie
odzwierciedlającym mapę ludzkiej duszy. Niezwykłość, wzajemne
zauroczenie. Jakbyśmy byli związani tajemnym paktem, grą spod
półprzymkniętych powiek. Czułam w tym smak zakazanego owocu,
choć nie do końca wiedziałam dlaczego. Miałam nagie ramiona. Zbyt
nagie. Chciałam zniknąć, a jednocześnie być, bardziej i bardziej. Ktoś
mnie tworzył, podziwiał, dopełniał. Sprawiał, że czułam się dla
mężczyzny królową, którą nigdy nie byłam. W domu rodzinnym nie
miałam na to szansy. Otaczali mnie bracia, ojciec, widywaliśmy
się w bieliźnie w drodze do łazienki. Tutaj rozpływałam się w jakiejś
mgle uwielbienia, na którą przecież nie zasługiwałam. Nie
doświadczyłam wcześniej podobnego stanu.
Szkicował. Patrzył na mnie uważnie. Chyba nie tylko z uwagą
rysownika. Pamiętam te oczy. Niewielkie i błyszczące. Ciemne
i przenikliwe. Głęboko osadzone pod niewysokim, mocno sklepionym
czołem. Czy widział mój semicki nos? A oczywiście, że widział, sam
miał podobny, choć nie tak wydatny jak mój. Ale wiedział pewnie, że
chodzę do kościoła, nie do synagogi. Sama się tym chętnie chwaliłam.
Jakby to było bardzo ważne. Wtedy wierzyłam, że jest. Czy wiedział już,
że topnieję pod tym jego spojrzeniem? Że gotowa jestem na więcej niż
dotychczas z jakimkolwiek innym mężczyzną? Jak i kiedy to odkrył?

Pastelami wydobywał szczegóły i charakter twarzy.

Te pierwsze szkicowe portrety nie zachowały się. Nie była zresztą


pewna, czy chodziło o nie, czy o nią. Niewiele wtedy wiedziała o ich
autorze. Dopiero później zwróciła uwagę na dwa jego obrazy
w lwowskim muzeum: Autoportret, już znajomy, artysty
z magnetycznym wzrokiem, i rodzajową scenę – z dwiema kobietami
adorowanymi przez mężczyznę. Drobnego, zgiętego w geście poddania.
O rysach i sylwetce również znajomych. Nieoczekiwane powtórzenie
i zwielokrotnienie jej własnego doświadczenia z drohobyckiej ulicy.
Wydawał jej się młody, znacznie młodszy od niej, a miała wówczas
dwadzieścia osiem lat, i była szczerze zdumiona, gdy oświadczył, że on
sam skończył czterdzieści jeden. Trudno jej było w to uwierzyć. Bo
przecież uważała się za osobę trzeźwo oceniającą ludzi. Tak szybko ją
zaczarował? Ją, chłodną prymuskę dojrzałą ponad swój wiek? Tym
rysowaniem czy może opowieściami o książce, która miała się niedługo
ukazać?
Wstydziła się adoracji, którą ją otaczał, ale i pragnęła jej. Wkrótce –
jak niczego innego na świecie. Choć koleżanka z pracy, której wymieniła
z błyskiem w oku jego nazwisko, powiedziała: Lepiej uważaj. Różnie
o nim mówią. No, to akurat nie była wielka nowina, o kim nie mówią
różnie? Dopytywana, wykręcała się od odpowiedzi, w końcu bąknęła, że
go widują z miejscowymi latawicami. Jakimi latawicami? No,
dziwkami. Ale to chyba nie on...
Wzruszyłam ramionami – pewnie że nie. Chociaż kiedy zobaczyłam
więcej jego rysunków...
Autoportret artysty z magnetycznym wzrokiem.

Przyznaję, od tej chwili chodziłam po Drohobyczu z otwartymi


oczami. Zwłaszcza wieczorami, koło rynku, podpatrywałam te pannice
kręcące się zalotnie pod arkadami i wystające u wylotu uliczek. Aż mi
się nie chciało wierzyć, że zajmują się... tym. Bo jak to w ogóle tak
można, z obcym, od razu, nago? I w ogóle... Gdzie zabierały tych swoich
klientów? Tam w głębi były tylko same rudery.
Niektóre dziewczyny były nawet ładne, jedna wydała mi się piękna,
w rozkloszowanej sukni i w strojnym kapeluszu wcale nie wyglądała na
„taką”. Inne na wysokich obcasach chodziły niezgrabnie jak manekiny.
Nieobyczajnie świeciły łydkami. A mężczyzn wkoło nich nie brakowało.
Jedni się skradali, inni, podpici, ryczeli swoje chęci na całą ulicę. Raz
czy dwa i mnie próbowali zaczepiać. Więc przestałam zapuszczać się
tam, gdzie nie trzeba. Bruno jest artystą, tłumaczyłam sobie, musi
wiedzieć i widzieć więcej niż inni, chodzić wszędzie i przeżywać
wszystko, byle nauczycielka nie będzie mu mówić, co jest dobre, a co
złe. Szczególnie że nic takiego przecież nie robi. Nie on. Jest przecież
nauczycielem. Jakiś inny ktoś – to tak. Może nawet inny Schulz. Na
pewno.
Spotykaliśmy się u mnie, najczęściej wieczorami. Wynajmowałam
pokój u Zarembów, czekałam na jego wizyty. Już nie tylko kolegi
nauczyciela, magicznego rysownika, ale i pisarza. Wieczorami piliśmy
herbatę, koniecznie z konfiturą!, i zatapialiśmy się w wierszach Rilkego.
Albo w nieprzebranych feeriach jego wyobraźni. Zaludniały ją
wielobarwne motyle i metafory. Jak nigdy z nikim. Przez pierwsze
miesiące to był najważniejszy sens naszego związku. Dla obojga.
Dziwkami z rynku już się nie przejmowałam.
Niemal od razu powiedział, jakoś tak cicho i nieśmiało, że ma
niedługo wydać książkę, zbiór opowiadań zatytułowanych dziwnie, ale
pięknie – Sklepy cynamonowe. I że pomogła mu w tym Zofia
Nałkowska. Jeździł w tej sprawie do Warszawy, chyba nawet do niej.
Dodał, że brat Izydor finansuje jego debiut. Był tym trochę zażenowany,
ale bardziej podbudowany. Przeświadczeniem, że brat, prawdziwy
przedsiębiorca, dyrektor firmy naftowej Galicja, wspiera go
z przekonania, że wierzy w jego pisarski talent. Ale ja byłam ciekawa
czegoś innego.
To „ta” Nałkowska, spytałam? Tak. To jego „tak” było ledwie
słyszalne. Wielka Nałkowska, myślałam, czy on – taki wrażliwy, taki
oczytany – nie zna jej literackiej potęgi? Potem już nie byłam taka
niemądra, ale na początku, owszem – tak. Nie domyśliłam się, że łączy
ich coś więcej. Dlatego był taki zdawkowy. Ale skąd miałam wiedzieć?
Tym bardziej że, jak myślałam, coś więcej zaczyna łączyć go przecież ze
mną...
Najczęściej chodziliśmy na spacery po łąkach za domem. Albo do
brzozowego lasu. Ja byłam od dzieciństwa fanatyczką pieszych
wycieczek. (Zdzierałam w sezonie kilka par butów na płaskim obcasie!)
Ale i on wcześniej spacerował regularnie. Zwykle po lekcjach. Deptak
wiódł przez szpalery jarzębin i kalin ulicy Sienkiewicza, poprzez park do
drohobyckiego corsa ulicy Mickiewicza, obok szkoły św. Jadwigi...
Banał? Nie z Brunem.

Rozmawiali o wszystkim, choć głównie o literaturze. Oboje wielbili


twórczość Rilkego i Tomasza Manna. Ale lubił też dyskutować
o Freudzie i Einsteinie. O wszystkim, co czytał. Wierszem i prozą.
O różnościach.
Narzekał na kurz w Warszawie. O modlitwach mówił, że to śliczne
wiersze mistyczne. Łakomie o lodach w Ziemiańskiej. O kolorach
powietrza namiętnie dywagował. I tureckim alfabecie wron, których
mowę próbował rozszyfrować. Monotonnie o egzaminie z geometrii
wykreślnej, który zdawał w młodości, kiedy jeszcze miał być
inżynierem. Ciszej o górach, gdzie jeździł dla zdrowia, choć trochę się
ich majestatu obawiał.
O sobie.
W domu, póki żył ojciec, mówił po polsku i niemiecku. Jego rzeźbę
nagrodzono w szóstej klasie i wydano w formie pocztówki. Przed maturą
wyróżniono go za baśniowe wypracowanie o koniu. Studia w Wiedniu
przekonały go, że malarstwu powinien się poświęcić, a nie inżynierii
lądowej.
Gorliwie studiował rozkłady jazdy, z upodobania. Magię pociągów
odczuwał od dziecka. Buchalteria cyfr najwyraźniej go uspokajała.

Trochę filozofował. Pamiętam opowieść o twarzy ludzkiej jako


punkcie wyjścia powieści, indywidualności, jaką jest każdy człowiek,
i braku wspólnego mianownika ziemskich istot. Może ta niemożność
porozumienia powinna mnie wtedy zastanowić, ale za chwilę uwodził
apostrofą o muzycznej ciszy, jej uspokojonym wahadle kołyszącym go
ku sztuce samej.
Już nie próbowałam zrozumieć tych wywodów. Poddawałam się im
jak życiodajnej wodzie w jeziorze w moim miasteczku, jak niebu,
którego oddech – dzięki jego słowom – stawał się barwny. I już tylko
kręciło mi się w głowie. Mieszały się proporcje rzeczywistości i fikcji.
W tej drugiej czułam się niezwykłym i chcianym gościem.
A kiedy już było po wszystkim i seans się kończył, zostawało jedynie
sedno, jak sam mówił, „porzucone torso rozmowy”... Myśl wracała do
pasty do butów, zalet czosnku i stawek dodatku wyrównawczego dla
naszych mizernych szkolnych grup uposażenia. Wstępowaliśmy w życie.
On tym przyziemnym padołem gardził. Ja rozumiałam, że nie ma przed
nim ucieczki. Obecność Bruna dodawała mi odwagi. I sił.
Przesadnie do siebie nie zachęcał. Jak na samotnika i dziwaka
przystało opowiadał o chorobach, o tym, jak w młodości miesiącami
leżał w łóżku, o zapaleniu okostnej lub opłucnej (słowotwórczo się nimi
bawił!), o nocnych potach. Wspominał, że zdarzało mu się bardzo
długo nie wychodzić z pokoju, kiedy tworzył. Posiłki musiano mu
podstawiać pod drzwi. Takiego skupienia wymagał. Znał chyba
wszystkich drohobyckich lekarzy i wszystkie sześć aptek. Narzekał na
kierat szkolny, na hałas przejeżdżających wozów, na swoją nieśmiałość.
Ale też wspomniał o tym, co pisze. Raz tylko. O Mesjaszu, o swoim
najważniejszym dziele. Że zaczął, że próbuje nanizać wątki, że chyba
będzie to, podobnie jak pierwsza książka, zbiór różnych opowieści.
Potem nie chciał już o tym mówić. Milczał albo skarżył się, że mu nie
idzie, że jest z tym coraz gorzej i gorzej...
Był pisarzem przed debiutem, nie wiedział, co go czeka. Kim będzie
niedługo – Brunonem Schulzem, autorem wspaniałej książki czy
przemilczanego przez wszystkich tomiku, porastającego kurzem
w najciemniejszym kącie księgarni? I to mimo rekomendacji
Nałkowskiej! I mimo własnego, rozdętego czasem do absurdu, zmysłu
krytycznego... Może również rysunki powinny mu dodawać pewności,
ale to było jednak co innego...
Więc pewien niepokój musiał być... I był. Wybuchał
w niespodziewanych miejscach, nawet najbardziej idyllicznych. Bruno
ciągle mnie zaskakiwał. Ale najpierw usypiał pozorną zwyczajnością...
Jakby rzeczywiście był tylko prowincjonalnym nauczycielem flirtującym
z przystojną koleżanką...
A kiedy nastała wiosna, oprawa naszych spacerów zrobiła się
wspaniała. Spoza murów klasztoru bazylianów pachniały bzy. Pęczniały
secesyjne magnolie, pachniały żółtodziobe forsycje. Tyle zieleni nie
widziałam nigdy później. Te ledwo pokryte listkami brzeziny, jak
panienki na balu debiutantek albo na ślubnym kobiercu... Zachwycałam
się tym wszystkim, tymi zmysłowymi obrazami jak pensjonarka. Ja,
układna polonistka po szacownej lwowskiej uczelni. Od dziecka żyłam
w krajobrazie, za oknem rodzinnego domu miałam jezioro, niedaleko
las. A był jeszcze sad... Drzewa, deszcze, wiatr to dla mnie coś
oczywistego, poranki i zmierzchy odliczały dni, rytuały kwitnienia
i więdnięcia określały mój świat.
Bruno odczuwał to inaczej. Nie miał duszy podróżnika jak ja.
Spacerami po Drohobyczu obłaskawiał potrzebę ruchu i zmian pejzażu.
Czasem po prostu chodziliśmy zatopieni w rozmowie, zupełnie nie
zauważając mijanych miejsc. Lubiliśmy oboje drewnianą cerkiewkę św.
Jura podobną do wielkiej zabawki. Niekiedy zwracał moją uwagę na
szyldy miejscowych akuszerek z bocianami trzymającymi niemowlęta
w falbaniastych poduszkach. Albo wskazywał na aptekę Pod
Opatrznością Gorgoniusza Tobiaszka, obracając na języku to wspaniałe
imię jak dzieło sztuki. Tam na wystawie można było zobaczyć wielki
słój z syropem malinowym dobrym na wszystko. Widziałam, że Bruno
patrzy na ten słój specjalnie, a mówi o nim z czułością dziecka
przyłapanego na marzeniach. Byłam pewna, że baniak z sokiem
malinowym pojawi się kiedyś w jego opowiadaniach. Nie wiedziałam
tylko, że tak szybko. I że nieraz.
On widział naturę mniej zmysłowo. Zawsze przez filtr lektur,
obrazów, skojarzeń. A najchętniej jako literacki temat. Brzozowy lasek?
To dopiero początek całego łańcucha wyobrażeń i wątków. Jakby
podnosił przyrodę do wyższej rangi, dając jej rolę w snuciu
i odgadywaniu metafizycznych zagadek. Nie liczyło się właściwie nic,
czego nie uznał za przydatne w swojej sztuce. Pejzaż, scena, kadr.
Ślimak na drodze, poburzowy rój motyli, skłębione chmury pędzące nad
drzewami, cień pod arkadami zajazdu, wszystko mogło się nadawać do
użycia. I mogło wkrótce odżyć w jego rysunku czy opowiadaniu.
Zwierzenie, mgnienie, potknięcie, profil akacji... Biały puch topoli,
niezdarność kapusty... Wolał czasem spacerować w milczeniu. Czuła, że
tak musi czuć i zachowywać się artysta.
Tym bardziej przeraził ją na Łanie, w dzielnicy żydowskiej biedoty,
gdzie zawędrowali któregoś wieczora. Chyba przypadkiem. Tak myślała,
niekoniecznie zadowolona z nędznej scenerii ich romantycznego
spaceru. Chociaż i tu można się było dopatrzeć malowniczości. Te
chatynki z rozpadającymi się dachami, kępy ostów i łopianów, jakieś
urokliwe śmietniska.
Ale jemu nie chodziło o malowniczość. Przystanął nieoczekiwanie
i cicho powiedział: „I tutaj zginę”.
Usłyszała to, ale chyba nie zrozumiała, nadal zdawkowo uśmiechnięta
do krzywych płotów i biedaków wyglądających zza przesłoniętych
kawałkami tektury okien. Więc powtórzył te słowa, pokazując ręką
wokoło, na zapadnięte uliczki, śmietniki, brudne, zarośnięte podwórka:
„Tu zginę!”. I dodał jeszcze, że będzie kiedyś żebrakiem, brudnym,
głodnym, kalekim... A ona się od niego odwróci.
Dopiero wtedy się obruszyła, a on próbował się zaśmiać i zamienić
wszystko w żart. Nie potrafił, twarz miał dalej uroczyście ponurą.
I chyba zwilgotniałe oczy. Ale jej to wystarczyło. Też mi żartowniś! Jak
można, co to za makabryczne poczucie humoru? Nie drążyła jednak
sprawy. Lepiej było uznać wszystko za stylistyczną prowokację, za
artystyczny popis szanownego pana pisarza. Nie za proroctwo. Od
ponurego proroka wolała teraz uroczego gawędziarza i erudytę. Później
jeszcze nieraz zaskoczy ją taką przepowiednią swojego losu. Lecz wtedy
ona już zacznie zwracać na to uwagę...
A kobiety? Były tematem tych spacerów? Przy niej, postawnej, dużej,
wpatrzonej w niego ufnie, Bruno nie ośmielał się pewnie rozglądać zbyt
uważnie. A może zza jej pleców łatwiej mu było szukać ich ciał
i twarzy? Wiedziała przecież, że szkicował te swoje rysunki i z pamięci,
i z modelek. Służące i ulicznice, żony adwokatów i kupców – wszystkie
były mu na papierze absolutnie posłuszne. Szanowne panie mecenasowe
i dziwki, zarabiające po podwórzach i w miejscowych burdelikach,
odzierał z sukien, czasem zostawiał ślady bielizny i pantofle na
wysokich obcasach. Piersi, biodra, nogi... Nagim ciałom nakładał twarze
zapamiętane z ulicy czy ze sklepu. Mnożył je, udoskonalał, powielał.
Przebierał, zmieniał tożsamość. Sam, przycupnięty blisko ziemi,
podpatrywał, gotów na przyjmowanie razów. I na rozkosz. Kto miał
oczy – ten widział. Kto miał rozum – kojarzył.
Ale już to powiedzieć, nazwać – to inna sprawa. Licentia poetica?
Zabawa konwencją? Stylistyczny chichot następcy
Beardsley’a i Kubina? Może.
Junie musiało być jednak nie do śmiechu, kiedy te rysunki, ich
obsesyjną jednorodność i mnogość, oglądała. Albo gdy pokazał jej
kiedyś dziewczynę z zadartym noskiem, córkę ukraińskiego adwokata,
istotnie niezwykle podobną do pewnego typu kobiet z jego rysunków.
Juna emancypantka i to musiała przełknąć. A wkrótce pewnie i więcej.

Bruno szukał w ludziach podobieństwa do zwierząt. Czasem dla żartu,


czasem dla głębszych skojarzeń. Nie zawahał się, gdy zapytałam, kogo
mu przypominam.
– Pani? Antylopę!
– A pan? Kogo?
– Psa!
Śmiałam się z tego porównania mnie do długonogiej gazeli. Ale
pochlebiało mi, że tak mnie widział. Wolną, niezależną, piękną i daleką.
On za to nie miał nic z psa, choć sądził zapewne, że jest inaczej. Ani
wierności, ani czułości, ani bezwzględnego oddania. Jego pokora była
udana. Uległość pozorna. A podnóżkiem bywał tylko w pewnych
okolicznościach...

Józefina? To było imię cesarzowych, władczych i intryganckich.


Wolał ją nazywać Juną, od Junony – prawdziwej, nie-ziemskiej bogini.
A ona zauważyła zaraz, kto był męskim odbiciem mitycznej Junony –
Genius, no tak, wszystko było tak jak trzeba. Ona i On. Juna i Geniusz.
Tylko w pewnych chwilach degradował Junę do zwyczajnej Józi. Ona go
później do Brunia, domowego niedorajdy, mazgaja niezdolnego do
żadnej decyzji. A ta jego Józia miała być zwykłą mieszczką, nudną panią
nauczycielką, banalną służebnicą codzienności. Myślała, że nazywa ją
tak żartem. Z czasem zaczęła mieć wątpliwości, czy to tylko żart.
Koleżankom imponowała wytworną elegancją. Nosiła się klasycznie,
z pełną wdzięku prostotą. Grafitowe lub beżowe garsonki. Żakiet plus
spódnica do pół łydki. Bez biżuterii. Uczennice patrzyły w nią jak
w obraz. Chciały być jak ona. Zadbana, gustowna, błyskotliwa. Budziła
respekt. Ujmowała je też uwagą i cierpliwością.

Ktoś mu powtórzył, że nie jestem tylko milutka dla uczennic


w szkole, że je strofuję, że na przykład nie pozwalam krzyczeć przez
okno do chłopców przechodzących ulicą. Radzę też nie nosić dekoltów
i nie umawiać się na spacery po zmroku. Że uczę je dobrych manier.
Takie drobiazgi, ale jemu się to nie podobało. Na moment jakbym
przejrzała się w lustrze jego rysunków. Czy nadaję się na muzę
prawdziwego artysty? I to muzę z małej, a Artysty z dużej litery? Jednak
te jego rysunki wcale mnie tak nie odpychały, jak najpierw myślałam.
Szukałam ich podobieństw u włoskich mistrzów, nagiej Wenus Tycjana
czy Botticellego... Co powiedziałabym moim, wiedzionym do
przyzwoitości i doskonałości, uczennicom, gdyby mnie o nie spytały?
Na szczęście nic jeszcze o nas nie wiedziały. A sztuka uwzniośla...

Ona też szybko zaczęła nazywać go Bruno. Nie Brunon, co byłoby


zgodne z regułami gramatyki, w której oboje byli biegli. I nie Brunio,
jak nazywali go w domu, z odrobiną drażniącej ją jednak ironii. Brunio
to przecież ktoś mały i mało ważny. Jak zabawka albo żałosny
człowieczek z potarganymi nerwami. Wiedziała, że i za takiego go mieli.
W szkole, w rodzinie. Sam jej opowiadał o reakcjach na jego artystyczne
próby. „Brunio, ty mnie nie maluj, bo sąsiedzi się będą śmieli...”. Matka
biegała po kumach skarżąc się, że szkicował prawie nagą służącą. „Co
z tego, że artysta? Rozbiera służącą! W moim własnym domu!”.
W rodzinie traktowano go z uwielbieniem, ale i z pewnym rodzajem
pobłażania. Jak artystę, jak dziecko? Mieszkał z siostrą, siostrzeńcem
i dalszą kuzynką. W niewielkiej kamienicy przy Floriańskiej 10. Od
kilku lat nie żyła matka. Ojciec zmarł jeszcze w czasie wojny. Mag,
fechmistrz wyobraźni, prestidigitator. To była najważniejsza postać
w życiu i twórczości Bruna. Właściciel sklepu bławatnego
i nieprzebranej spiżarni synowskiej imaginacji. Bruno obdarzył go
niezwykłą artystyczną mocą. Badacz Księgi był mędrcem i wyrocznią,
potrafił stać się też i ptakiem, i karaluchem... Nie lubiłam go. Zabierał
mi Bruna.
Kobiety były zwyklejsze. Przede wszystkim matka, siostra Hania,
kuzynki. Do obsługi codzienności. I do wielbienia. Strażniczki kuchni
i pracowni. Były jeszcze służące. Te kojarzyły mu się z młodością, nie
obejmowało ich rodzinne tabu – więc i z erotyzmem. Były obiektem
pierwszych jego zmysłowych marzeń. Tych, które rozkwitły później tak
obficie w rysunkach Bruna. I które, przyznaję, tak mnie na początku
szokowały.
Matka bolała nad dziwacznymi, artystycznymi skłonnościami syna.
Dumna była ze starszego, Izydora, dyrektora w wielkim
przedsiębiorstwie naftowym, który stał się po śmierci ojca głową rodziny
i główną jej finansową podporą. Nie przypuszczała, że i Bruna czeka
kiedyś ta rola. Bo on taki nie do końca poważny... Niby nauczyciel na
państwowej posadzie, ale czasem narażał ją na wstyd i gadanie na targu.
A że portretuje sąsiadki w samej tylko bieliźnie, a że jakiś z niego
„masoch”. Nie rozumiała, co mu zarzucano, ale była pewna, że to nie
komplement. I że nie pojawiał się bez powodu. Bo też „Brunio” żenić się
nie chciał. Rysował te swoje dziwaczne szkice. Znikał wieczorami.
I listów dostawał za dużo.
Miał być inżynierem, studiował coś nawet, ale budownictwo lądowe
przegrało w walce z jego mizerną posturą. Stale chorował. Gorączkował.
Z powodu zębów, oskrzeli, pęcherza. Skończyło się na leżeniu w łóżku.
Długo. Za długo. Pewnie tam się namnażały te chorobliwe myśli. Przy
stałym pisaniu. I rysowaniu. Co prawda, gryzmolił już jako dziecko.
Próbował rysować na brzegach gazet i kawałkach toreb, w które sypano
na targu kaszę i rodzynki. Najczęściej powozy z końmi. Albo dorożkę
z nastawioną budą. Z płonącymi latarniami wyjeżdżała z nocnego lasu.
Dziwne, jak na dziecko, obrazy.
Potem rysował dziecięce główki bratanków. Odwiedzał ich we
Lwowie, bo Izydor rzadko bywał z rodziną w Drohobyczu. Zamożny
brat wolał, żeby dzieci omijały tamten ponury, jakby skażony chorobą,
dom. Bruno lubił z nimi przesiadywać, sam niewielki i przywiązany do
bajek. Razem fantazjowali o życiu na bezludnej wyspie...

Dwukrotnie tylko odwiedziłam Bruna w domu. Raz, by zobaczyć jego


„pracownię” – spartański pokój bez specjalnego wyposażenia, drugi raz
podejmowana przez siostrę Hanię. Tę, która po śmierci matki przejęła
z czasem jej rolę. W obu przypadkach przeżyłam to mocno. Ciemne
wnętrze pełne antycznych mebli. Dziwne książki hebrajskie,
modlitewniki, wieloramienne świeczniki. Ściany pokryte portretami,
pochodem zjaw o wykrzywionych obliczach i zniekształconych ciałach.
Byłam pod wrażeniem ciszy i spokoju panujących w tym miejscu, ale
była to cisza chorobliwa, podkreślająca jakby tutejsze bytowanie na
marginesie życia. I te osobliwe postacie: dziwaczny, niepracujący
siostrzeniec, jakaś kuzynka, ktoś w rodzaju rezydentki, starsza siostra
wdowa... A wszyscy oni uzależnieni z czasem od nauczycielskiej pensji
Bruna.
Tam najczęściej wracały jego opowieści o czarnych gąsienicach,
karakanach i złych motylach. Na zewnątrz nie robiły na mnie takiego
wrażenia. W tamtej przestrzeni kompletnie mnie obezwładniały. Usidlały
bez nadziei. Pozbawiały ratunku.
Ten dom był tajemniczy, jak z okrutnej bajki. Albo – jak się niedługo
mogłam przekonać – z prozy Bruna.
Między kuchnią a pokojem ciągnął się dość obszerny zagracony
korytarz. Stała tam szafa z fotograficznym sprzętem Bruna, z tymi jego
kliszami, których używał do swoich grafik. Ale wtedy prawie nikt nie
wiedział – co to takiego. Opowiadali mi uczniowie, że „pan Schulz”
chodził do fotografów, załatwiał jakieś zużyte szkła i skrobał coś na
nich. To były prace do późniejszej Xięgi Bałwochwalczej. Rysunki, na
które oni z ciekawością, ale i odrobiną lęku spoglądali. Pomagali mu na
jego prośbę. Nie zachęcał ich do oglądania, niczego też nie zabraniał.
Mnie pokazał tę technikę dokładniej. Rysował igłą na warstwie
czarnej żelatyny pokrywającej szkło, poprawiał, odsyłał wszystko
z powrotem do fotografa. Rysunek stawał się negatywem, jak na
fotografii. Bruno naświetlał światłoczuły papier, wywoływał i żmudnie
poprawiał szczegóły. Jeśli nie był pewien rezultatu, korygował kreskę
i grę świateł na roboczym stole pod oknem, znowu prosił, by odnosić do
pracowni. I tak wiele razy, przy wielu grafikach. Odbijanych w małych
seriach na różnych rodzajach papieru (bromo-srebrny, o podłożu
kremowym, matowej powierzchni). To były te jego słynne cliché-verre.
Prawdziwe rękodzieło. Ostatnie chyba takie w sztuce XX wieku...
Z jednej strony korytarz, gdzie upchnięto jeszcze maszynę do szycia
i składane łóżka, prowadził do oszklonej werandy, z drugiej do ciemnego
pokoiku – komory, który był niegdyś sypialnią matki. Niewiele o niej
mówił, ale póki żyła, pilnowała domowych rytuałów, prania, kąpieli,
sezonowych gotowań czy wypieków. Starała się scalać rodzinę. Niech
się zjeżdżają, choćby tylko na święta, jedzą wspólnie jak należy
w stołowym pokoju, poznają się trochę. Rodzeństwo to rodzeństwo.
Hania, biedna jak Brunio, żona samobójcy, z chorym synkiem, ale
Izydor – wielki nafciarz, ustawiony życiowo, przystojny mężczyzna,
niech pomoże reszcie! Pomagał. Przysyłał podobno trzysta złotych
miesięcznie.
No i był pokój Bruna. Tylko do niego zajrzałam. Zwykłe łóżko,
krzesło, stół, mnóstwo rysunków na ścianach. Kłębiące się, często nagie,
postacie. Aż świeciły w półmroku ich lubieżne ciała. Nieznanymi
pragnieniami, poniżeniem, błaganiem o litość. Ręce z biczami. I on jak
podnóżek. Coś chciał mi jeszcze pokazywać, jakiś portret namalowany
przez przyjaciela, ale widziałam tylko ogniste zygzaki. I tę piękną
dziwkę z rynku w rozkloszowanej sukni i kapeluszu w centrum kilku
rysunków. Więc jednak!
Nie rozumiałam, że chce mnie prowadzić do okna, że coś bąka
o górach, o Karpatach, które można zobaczyć w prześwicie domów
naprzeciwko. Niczego nie słyszałam, niczego nie widziałam. Wybiegłam
jak rażona prądem. Jak przystało na dystyngowaną panią nauczycielkę.
Może nie Józię. Ale na pewno praktyczną Józefinę!
W pokoju siostry można się było za to przytulić do kaflowego pieca,
jak w dzieciństwie. Mnie pozwalał. Przysiadał obok. Ale nawet w tym
geście tkwił cierń. Bo tu mógł się kiedyś pocieszyć i wypłakać. Tu go
nie mogła dosięgnąć piastunka, o której mi opowiadał. I którą zapamiętał
na całe życie. Karciła go i biła – kilkuletniego – za najlżejsze
przewinienie. Okrutnie, mściwie, tak żeby nikt nie wiedział i nie
domyślił się. Był upartym niejadkiem, duchem osobnym i osobliwym,
więc jej zdaniem należało mu się.
Ta awersja do jedzenia została mu na całe życie. Kiedy go poznałam,
ważył niewiele ponad pięćdziesiąt kilogramów, dawkował ziemskie
pokarmy – kromka chleba, plasterek sera, trochę wędliny. Napełnianie
brzucha uważał za banał i żadne zaklęcia jego zakopiańskich kompanów
niewiele tu zdziałały. Kim była jego prześladowczyni z dzieciństwa?
Polką, Ukrainką? Nadawał jej w opowieściach różne imiona. Adela,
Rachela, Sara... Nie wiem, czy to nie ta okrutna niania uruchomiła jego
późniejsze niepokoje. Doktor Freud miałby tu pewnie wiele do
powiedzenia.
Nie lubiłam atmosfery tego domu, przykrej, dziwacznej, ciężkiej.
Choć przecież i on, i siostra Hania byli dla mnie mili. Ale ten mrok... Te
rysunki patrzące ze ścian. Równie ciemne, choć nagość aż na nich
błyszczała. Biła w oczy. Nie rozumiałam, jak mógł pokazywać je swoim
uczniom. I te oczy Bruna patrzące z prawie każdego obrazka. Jego
trójkątna błagalna twarz uniżonego sługi. Tylko uciekać...
A on był tam u siebie. W mroku własnego gniazda, w rytmie swoich
pragnień i oddechu pożądania. W swoim kosmosie. Nigdy naprawdę i do
końca niedzielonym z nikim. Wyobrażałam sobie, że to udźwignę?

Lato 1933 roku spędziłam nie pierwszy już raz w Jastarni na Helu.
Maszerowałam dziarsko po lesie – mój rekord – pięć kilometrów
w czterdzieści minut. Powód do dumy także po latach. Biegałam po
plaży, pływałam, opalałam się, oddychałam przestrzenią, której mi u nas
zawsze brakowało. Cóż, od małych kresowych miasteczek do morza
daleko... A jeszcze dalej do świata, skąd dochodziły niepokojące
wiadomości. Że w Niemczech faszyści doszli do władzy, że wsadzają
ludzi do więzień i obozów, że Reichstag spłonął. A na sowieckiej
Ukrainie głód.
Bawiłam się, odpoczywałam jak chyba nigdy potem. Słońce
wydawało się nie gasnąć. Pozwoliłam się czasem fotografować. Nosiłam
białe sukienki, co podkreślało sylwetkę i opaleniznę. Rzeczywiście na
zdjęciach wyglądam jak dodatek do moich pięknych nóg. Nigdy
wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. Cielesność nie była w moim
życiu czymś ważnym. Miałam jakieś męskie znajomości, ale wszystko
pozostawało na etapie flirtu, pogaduszek przy herbatce, muśnięcia dłoni.
Najwyżej może sztubackich pocałunków. „Wygląda pani jak posąg
z brązu” – ktoś mi wtedy powiedział. Chyba nawet właśnie tam,
w Jastarni.
Tam Bruno przysłał mi list. Pierwszy i ostatni, w którym zwracał się
do mnie per „Pani”. Byłam „Panią Juną”, „Antylopą”, beztroską jeszcze,
niezakolczykowaną, nikomu nieprzynależną żadnym gestem i słowem.
List był tak serdeczny i obiecujący, tak pięknie wystylizowany, że po raz
pierwszy poczułam, jak wspaniałym pisarzem jest Bruno. Prawdziwy
czarodziej, słowami potrafił zaklinać rzeczywistość. A czego chce od
mnie? To już takie jasne nie było. Ale myślałam sobie – musi czegoś
chcieć? Nie możemy się po prostu przyjaźnić?
Wróciłam. Stał się codziennym gościem w moim domu. Pojawiał się
wieczorami, zmęczony, ale radosny. Malował mnie chętnie. A mnie od
tego malowania rosły skrzydła... Czułam swoją władzę. Siłę urody
i młodości. Upinałam lśniące włosy. Odsłaniałam ramiona. Tak jak
niedawno, czy może już dawno – w Paryżu, podczas studiów.

Rok 1926. Wieża Eiffla ciągle była najwyższą budowlą na świecie.


Paryskie metro osiągnęło niemal wiek balzakowski i stale zachwycało
secesyjnymi stacjami. Artystyczna bohema przeniosła się
z Montmarte’u na lewy brzeg rzeki, wszędzie królowały tango i jazz,
a nogi same układały się do tańca. Amerykańska śpiewaczka Josephine
Baker, zwana Czarną Perłą, rozbudzała wielkie namiętności. Trwały
w najlepsze szalone lata dwudzieste!
Pewna swego i nieprzyzwoicie młoda spacerowałam po Montparnasse
i szukałam artystów, znajomych z podręczników, Chagalla, Delaunaya,
Légera, przekonana, że zdołam ich sobą zainteresować. Wierzyłam, że
mogę zostać wybrana, że życie stoi przede mną otworem. Mogę iść
w lewo, mogę w prawo. Wiatr wiał od Sekwany, mężczyźni zapraszali
na kieliszek wina i ostrygi, na pogawędkę i papierosa. To była kusząca
wizja. Gdzie w Drohobyczu znajdę owoce morza lub takie wino? I choć
to mnie wabiło, pociągało w nieznane tereny, czułam, że jednak jestem
nauczycielką, że powinnam wiedzieć, ba! wiem przecież, co słuszne,
a co nie.

W Paryżu kupiła sobie parę butów. Lakierki z kokardką. Na


niewielkim obcasie. Górowała nad innymi i bez niego. Nosiły godne
imię szlachetnej genealogii francuskich szewców. Leżały jak ulał. Odtąd
towarzyszyły najważniejszym jej krokom.
A chodzić lubiła zawsze. Codzienne pokonywanie drogi traktowała
jak powinność, rodzaj wyzwania. Wysiłku dla pokrzepienia ciała
własnego i duszy. Bo nie wolno się nad sobą użalać. Trzeba działać. Iść.

Wybrałam drogę na wprost. Wróciłam do Lwowa. Na uczelnię. Do


analizy twórczości wielkich poetów zeszłego stulecia, o których
zachodni świat nie słyszał. Byłam bardzo dumna z doktoratu z zakresu
filologii polskiej. 1929 rok, panna Józefa Szelińska, wyróżniona... Ten
doktorat znaczył w tamtejszym systemie nauki tyle co absolutorium.
Magisterium na temat psychologicznego aspektu czynu romantycznego
zrobiłam nieco później. Profesor Juliusz Kleiner ocenił je na celująco.
Kiedy po raz pierwszy spotkałam Bruna, tytuł już miałam. I tak już
czułam się wybrana. Ale on sprawił, że bardziej i do jeszcze lotniejszych
celów. Choć nie od razu wiedziałam jakich.
Dorosły mężczyzna, nieśmiały jak chłopiec, poprosił kolegę, żeby nas
poznał. Malowanie portretu było chyba tylko dobrym pretekstem.
Wertowałam w myślach historie modelek i ich malarzy. Musiałam
zauważyć dziwaczność tej gry. A jednak zgodziłam się bez wahania.
Pochlebiało mi to zainteresowanie. W końcu i on nie był byle kim.
Zwrócił na mnie uwagę intrygujący człowiek, profesor gimnazjum,
twórca, o którym to i owo już słyszałam. Coś ważnego, niezwykłego,
boskiego może nawet wyczułam w tej sytuacji. I wkrótce wiedziałam, że
było warto.
Rysował mnie jakby na dwa tempa, najpierw szkicował szybko,
pociągnięciami ołówka zaznaczał kontur głowy i jej miejsce
w przestrzeni. Potem pastelami wydobywał szczegóły i charakter twarzy,
a ogólniej osobowości. Namalował wtedy dwa moje ciekawe portrety.
Na pierwszym obrazie noszę żółty kapelusz. Mój kapelusz kupiony
u modystki na drohobyckim rynku. Miałam ich wiele, mniejsze
i z rondem jak olbrzymi talerz, z pełną księżycową twarzą, albo
opinające głowę jak kask. Wtedy jeszcze lubiłam się modnie stroić,
przeglądać w lustrze. Kapelusz osłaniał twarz i oczy, ale równocześnie je
uwyraźniał. Miałam niebieskie oczy. I wiele kapeluszy. Ten jakby
zapraszał do tańca.
Jestem tu Muzą. Kobietą fatalną, w stylu epoki, w której dorastaliśmy.
Ale i przyjaciółką, zaintrygowaną tajemnicą, którą jest dla niej artysta
i której jeszcze do końca nie rozgryzła. Duża kobieta, już nie
dziewczyna, postawna, prawie – jak to ktoś powiedział – męska.
Garnitur mocnych białych zębów. Taka osoba stawia silne kroki i nie
unika konfrontacji.
Taka osoba stawia silne kroki i nie unika konfrontacji.

Bohaterka drugiego portretu jest inna. To prawdziwa nauczycielka.


Nieco szara. Z zaciśniętymi ustami, w dobrze skrojonym, ale nudnawym
kostiumie. Zastygła dla świata w swojej formie. W grymasie warg
dalekim od uśmiechu. Wie, kim jest, zna swoje miejsce, obowiązki, nie
oczekuje radości, a może nawet wie, jak jej unikać. Naprawdę taką mnie
zobaczył? Czy tylko jego ręka tak mu kazała urozmaicić portretowy
schemat? Dodać mi zwykłości. Tak jak w tamtym niezwykłości?
Stworzył mnie podwójną, dwa moje oblicza, z których jedno doprawił
do swojego smaku. Wcale nie byłam pewna – które. Ale oba te dowody
jego zainteresowania mnie rozczuliły. Rozpłomieniły moją duszę,
chłodną zrazu i nieufną.
To prawdziwa nauczycielka. Nieco szara.

Później ją samą rysował sporadycznie. Zwykle były to tylko głowy.


Czasem z nim w duecie. Dwukrotnie z przyjaciółką. Ze Stefą Czarnecką.
Czarno-biały duży rysunek. Dwie kobiety, dziewczyny jeszcze, ufne
wobec życia, zapatrzone przed siebie, ona ze wzrokiem skierowanym
w dół, Stefa – w górę. Coś to miało znaczyć? Pewnie nic. Przypadek.
Usiadły jak do fotografii. Ale u fotografa przynajmniej wiadomo, gdzie
patrzeć. Tu nie było obiektywu. Więc – Stefa zerkała w górę, Juna w dół.
Patrzyła artyście w oczy czy na ręce? Z tyłu zarys drohobyckiego
kościoła lub ratusza. Jak u renesansowych mistrzów. A raczej jak zwykle
u Bruna, który starał się swój Drohobycz zaznaczyć wszędzie.
Ten rysunek dostała Stefa. Przyjaciółki bowiem naszych
przyjaciółek... Warto było jeszcze kogoś mieć po tej samej stronie.
W sumie – niewiele tych rysunków Juny. Jakby włączając ją do
swojego życia, wyłączał ją ze świata swoich obsesji. Nagie kobiety nie
miały jej rysów. Ani te z pejczem, ani te w uwodzicielskich pozach.

Nie byłam zakochaną pensjonarką ani uwiedzioną dziewczyną.


Byłam, gdy go poznałam, dorosła. Niemalże, bo moje doświadczenie
erotyczne oscylowało koło zera. Lecz to nie było zmysłowe
zafascynowanie. Nie tylko. Ten cichy, bezradny na pozór Bruno miał
w sobie wielką ludzką magię. Ale żeby to pojąć, trzeba było się do niego
zbliżyć. Nie na dystans przypadkowego spotkania czy banalnej
rozmowy. On czarował, uwodził, był w stanie urzec każdą kobietę,
dopiero kiedy ta pierwsza granica została przekroczona, zniesiona
najmniejszą tkliwością, dotykiem, pocałunkiem może. Wówczas
przestawał się bać.
A ja? Kiedy tak naprawdę uległam jego urokowi? Po drugim szkicu,
kiedy już nie wahał się usadowić mnie w krześle czy na kanapie, po
kolejnym? Po rozmowie o Rilkem czy Kafce, po skardze na deszcz czy
pochwale jego odrodzeńczej siły? W wichurach szukałam podpowiedzi...
Sama się później nad tym wielokrotnie zastanawiałam. Ale to przecież
nie miało żadnego znaczenia. Ten moment, ta chwila. Bo może wcale nie
o to chodziło. Trudno nie wielbić kogoś, kto w okamgnieniu, kilkoma
słowami zwykłą gruszkę przeistacza w monumentalny przyrodniczy
pomnik, a zaraz potem pozwala jej zwiotczeć w winogronową pestkę.
A na łące on, niewielki, postury elfa albo jak sam czasem mówił –
gnoma, szary jak własny garnitur, wyczarowuje „obłok-obłęd”, na
którym mieścimy się oboje i dryfujemy niespiesznie razem ku
nieznanym szczytom. Jakże ja, znawczyni poezji Zygmunta
Krasińskiego, w obowiązkowym kapeluszu na głowie, ale w myślach
i manierach coraz śmielsza, mogłam się takiemu zdobywcy oprzeć?
Martwił się czasem o swoją książkę. A że coś się stanie, że może
wydawnictwo się rozmyśli albo zbankrutuje. Ale sprawy ułożyły się
pomyślnie i już w grudniu ofiarował mi Sklepy cynamonowe
z dedykacją. „Junie Sz., świetnemu człowiekowi, bliskiemu druhowi
spotkanemu na drogach życia z prośbą o pamięć”.
O narzeczeństwie nie było wtedy mowy.

Jeszcze książka Bruna nie pojawiła się w sprzedaży, kiedy jego szkoła
obchodziła jubileusz siedemdziesięciopięciolecia. Państwowe
Gimnazjum im. Władysława Jagiełły w Drohobyczu. To, w którym
zdawał maturę, a teraz od wielu lat uczył. Rysunku i robót ręcznych.
Było jasne, że przy takiej okazji bez jego pomocy się nie obędzie.
Bo nikt tak jak on nie potrafi dekorować budynku gimnazjum na różne
uroczystości. Malował portrety marszałka Piłsudskiego i prezydenta
Mościckiego, projektował coroczne tableau klas maturalnych i winiety
uczniowskich pisemek. Kiedyś, kiedyś narysuje też sztandar szkoły –
z jednej strony król Jagiełło i „Bóg i Ojczyzna”, z drugiej – Matka Boska
Ostrobramska i „Matko Królowo Korony Polskiej, módl się za nami ”.
Rzecz jasna, na treść tych napisów nie będzie miał żadnego wpływu. Ale
i tak ironizował, że jak na Żyda, choćby i niepraktykującego, to spore
osiągnięcie. Zresztą to była tylko część poważniejszego problemu.
On i ta jego szkoła!
Nie lubił o tym mówić. Wolał snuć rozważania o sztuce. Układał
głowę na moich kolanach i uspokojony, że żaden natręt mu nie przerwie,
cichym głosem mówił, perorował, recytował Rilkego w oryginale.
Uwielbiał jego poezje, miał w domu wszystkie tomy. Od wierszy
przechodził do rysunków Kubina, jego twórczości pełnej wyrafinowanej
fantastyki i grozy. Bruno uważał go za swojego twórczego patrona, za
artystycznego starszego brata demonologa... Analizował jego kreskę,
źródła inspiracji, podróże. Porównywał z malarstwem Goi i Muncha.
Tego wieczora, wymachując palcem w powietrzu, z zapałem opowiadał
mi – dwudziestoośmioletniej dziewczynie wsłuchanej w każde jego
słowo – o fotograficznych pracach Kubina i o jego próbie samobójczej
nad grobem matki.
I nagle podniósł się i wyciągnął z teczki gazetę i zmiętoszony papier.
Nie było to zdjęcie Kubina na cmentarzu. Bynajmniej. Jakieś zapiski
w linijkach i słupkach. Żebym sobie nie myślała, że on tej swojej szkoły
nienawidzi. To i owo w niej ceni. Bo zawsze był tam element
szaleństwa, a przynajmniej jakiejś twórczej inności. I mówi to nie tylko
dlatego, że sam jest jej wychowankiem... Niech no Juna łaskawie
posłucha, jakie przedmioty trafiały na przykład do gabinetu
przyrodniczego. Więc słuchałam, wolałam to niż rewelacje o procesie
właściciela kawiarni w Borysławiu za stręczenie do nierządu
zatrudnionych u niego tancerek.
„Do gabinetu rysunkowego Wyższego Gimnazjum Realnego
w Drohobyczu zakupiono w 1906 roku następujące przedmioty
i modele:
Hebel, topór, trąbka, makówki, bodiak dziewięćsił, motyle, ogon
bażanta japońskiego, chrząszcze, czaszka lisa, psa, konia, pająk morski...
Dwa lata później jeszcze:
lupa Helios,
guano z Peru,
stopa konia,
pudełko roślin owadożernych,
duża skorupa szołdry...”
Szołdra... popisałam się moją wiedzą biologiczną... to małż o muszli
w kształcie skrzydła owada. Skorupiak uskrzydlony! Śmialiśmy się.
A śmialiśmy się rzadko. Bruno jako nauczyciel tego swojego gimnazjum
serdecznie nie cierpiał. Ja byłam urodzonym pedagogiem. Z wyboru, nie
z musu. Lubiłam wiedzieć, lubiłam uczyć, lubiłam mieć rację. Chciałam
moim uczniom otwierać nowe światy, pokazywać książki, sprawiać,
żeby ożywały. Wymagałam posłuchu i miałam go. Czułam, że buduję
tym dzieciom wzorce, do których będą się później w życiu odwoływać.
To było dla mnie źródło siły. Dla Bruna – upokorzenia.
Nie znosił codziennej szkolnej udręki. Żywioł szkoły prawdziwie go
przerażał. To była niezmienna męka konfrontacji z młodymi chłopcami,
z ich lekceważeniem, psikusami, hałaśliwością, czasem zwykłą,
przynależną przecież temu wiekowi, głupotą. Z rozpoczęciem każdej
lekcji, po dzwonku, stawał w pracowni robót ręcznych z ołówkiem
i heblem, kątownikiem i młotkiem. I z chłodną myślą w głowie, że
marnuje czas, że chwila za chwilą ucieka z niego życie. To, które
mógłby przeznaczyć na tworzenie, a choćby i bycie ze mną... A jeszcze
zaraz czeka go zwyczajowa modlitwa...
Tego do końca nie rozumiałam, choć cieszyłam się, że wolał być ze
mną. I że tych rocznicowych uroczystości unikał jak mógł. Siedzieliśmy
razem i opowiadał mi o nich słowami miejscowej gazety, „Głosu
Drohobycko-Borysławskiego”.
„W mieście zapanował świąteczny nastrój i nader ożywiony ruch.
Zjechali się na uroczystości tłumnie wychowankowie z całego świata.
Rozpoczęło się od nabożeństwa. Odsłonięto tablicę pamiątkową. Święto
zaszczycił swą obecnością prezydent Jarosz”.
Czytał to już znowu z głową na moich kolanach, matowym,
spokojnym głosem, szeleszcząc papierem gazetowym. To było miłe,
więc prosiłam, żeby nie przestawał. Więc przeglądał wszystko. Że
gazeta dla kochanych czytelników nadal kosztuje trzydzieści groszy! Że
w sali Sokoła występy zapowiada genialna śpiewaczka Wanda
Wermińska, która wcześniej olśniła Wiedeń. Na łamach pisma można się
też dowiedzieć: Jak odpowiadać w sklepie na wątpliwości klientów.
Albo nauczyć stenografii literalnej, czyli „utrwalenia literą każdej
podczas mowy z ust płynącej zgłoski samorzutnym pociągnięciem
ołówka”. Że zdrowie to skarb! I że Radion sam pierze!
Brakowało tylko pająka morskiego i guana z Peru. No i oczywiście –
trąbki! Padały nazwiska Schopenhauera i Nietzschego. Stąd Hitler
wyssał swoją opętańczą ideologię? Z prawdziwych twórczych
filozofów?
Bruno rozkaszlał się, aż umilkł zmartwiony.

Drohobycz to nie było wcale byle jakie miasteczko. Miało – tylko czy
aż – niemal czterdzieści tysięcy mieszkańców, ale sąsiedztwo
niedalekiego i prężnie się rozwijającego Borysławia (ropa naftowa!),
królewskiego Lwowa i mineralnych wód Truskawca (perła Karpat,
wyjątkowy kurort!) trochę okolicę rozruszało. W każdym razie pojawiło
się tu nieco ciekawych ludzi. Tak mi się przynajmniej zdawało. Jeszcze
nie wiedziałam, jacy kompani czekają mnie u boku Bruna później i gdzie
indziej. Na przykład, Boże ty mój – w Zakopanem!
Bruno chadzał swoimi własnymi drogami. Najdosłowniej w świecie –
zawsze blisko murów i ścian. Jakby przylepiony do ich obronnego
ciężaru, pewien, że tu go złe siły nie dosięgną. Szary garnitur wisiał na
nim często jakby w przepraszającym geście. Wycofany i skromny Bruno
nie zważał na to. Wkrótce i ona przyzwyczaiła się do tego. Bo
ważniejsze były te jego symboliczne drogi, te, które wiodły do sztuki.
Umniejszał się więc i wywyższał niemal równocześnie. Zrozumiała
szybko, że to, co pisze i maluje, jest ważne, wielkie może. Będę kiedyś
w lekturach szkolnych – mawiał w przypływie szczerej, twardej jak
skała i nawet nieco bezczelnej nadziei. I jednocześnie zakrywał dłonią
twarz, jakby się bojąc, że świat go zawiedzie. Bo czemuż miałby go
wspierać, małego nauczyciela rysunku z prowincjonalnego miasteczka?

Byłam z nim, ale w Drohobyczu jego środowiska nie znałam prawie


wcale. Trudno powiedzieć – za jego czy moją przyczyną. Widywaliśmy
się sami, chcieliśmy mieć się tylko dla siebie. Nie bywaliśmy więc,
zwłaszcza na początku, prawie nigdzie. Ja miałam swoje grono
przyjaciół, on swoje. „My” to już zupełnie inna sprawa...
Do niektórych znajomości Bruno mnie dopuszczał. Przelotnie
zetknęłam się z jego kolegą z klasy, Stanisławem Weingartenem. Staszek
wydał mi się na tle Bruna starszym panem. Był oficerem w czasie
pierwszej wojny, starannie ubranym, stale nucącym pod nosem melodie
z oper i operetek. Miał jakieś interesy w Łodzi. Uważał się za eksperta
w dziedzinie sztuki. No i zbierał rysunki Schulza. Podobno zamawiał też
exlibrisy, z Erosem lub demonem w rolach głównych. Często na podłożu
z czaszek. Jakoś nie wyobrażałam sobie, że mogły mu się podobać, więc
pewnie kupował je, żeby autorowi po prostu pomóc. Różnili się
znacznie, ale znali od dawna i na swój sposób lubili. Bruno był w ogóle
bardzo przywiązany do ludzi, do których zbliżył się w młodości,
szczególnie tych z Drohobycza. Mnie to raczej drażniło, trąciło
zapaszkiem prowincjonalizmu.
Dopiero później się dowiedziałam, że ta ich znajomość nie zawsze
była tak niewinna... Brali razem udział w podejrzanych nocnych
eskapadach na ulicę Stryjską w poszukiwaniu erotycznych przygód.
Dwa oblicza Staszka wyczuł Witkacy, portretując go raz w płomiennej
czerwieni, raz w jadowitej zieleni. Przeciwieństwo nudy.
Weingarten miał gest. Pamiętam, że podarował nam obojgu piękne
szlafroki. Taki miał dziwaczny kaprys. Ale dzięki niemu mógł
późniejszy przyjaciel Bruna, i mój chyba też, poszaleć słowotwórczo
w Zakopanem. Szlafrok, uważał Witkacy, to nie brzmi po polsku... No
i wymyślał swoje własne, rodzime odpowiedniki: zatulnik, leniwnik,
rozmemlnik, wylęgadło, zawijak...
Bliżej był Bruno z Pilplami. Wiem to głównie od niego. To może była
nawet jakaś moja rodzina, bo ze zdumieniem znalazłam kiedyś to
nazwisko w rodowych papierach. Ale rodzice nie chcieli rozmawiać na
ten temat, to i ja nie naciskałam. Ojciec Mundka miał księgarnię przy
rynku, więc tam się kupowało kajety, ołówki i pióra. Tam sprowadzali
dla Bruna książki (hurtem niemal), a także specjalny papier do
rysowania. Mieli dom na ulicy Tarasa Szewczenki, z ogrodem na tyłach,
w którym kwitł pięknie wielki krzak magnolii. Na werandzie siedział
w purpurowym szlafroku, a może raczej w rozmemlniku Mundek, tęgi,
łysy, w okularach, stale z papierosem w ustach. A obok jego nieodłączna
siostra Trudzia – duża i rudowłosa. Dodajmy do tego drobnego Bruna,
przycupniętego na schodku, i mamy kwiat tego towarzystwa. Ja do niego
nie należałam. Wolałam być z Brunem sama.
Łączyły ich obrazy i książki, o których namiętnie godzinami
dyskutowali. Wprowadzali się w intelektualny, niesamowity trans.
Pilplowie mieli też wielkie zbiory grafik i rysunków Bruna, całe ściany
były nimi pokryte. Inni goście, głównie młodzi, patrzyli na nie czasami
z przerażeniem. Szczególnie że ich bohaterami byli gospodarze i sam
autor. Największy popłoch wywoływał pastel, na którym naga kobieta
wstępowała do wanny, a Murzyn nalewał dla niej z ciała bez głowy –
krew. A u stóp kobiety twarze... I to znajome: Mundka, Staszka, Bruna.
Na filozoficzne pogawędki, a także czytanie pierwszych tekstów
umawiał się Schulz jeszcze z nauczycielem fizyki Kuszczakiem. Tym,
który był tak odważnym pośrednikiem przy naszym poznaniu. Bruno
szykował mu popielniczkę, sam nie palił, i dyskutowali o Bogu,
o Jezusie i nieskończoności. Obaj sceptyczni, obaj chyba zbyt
przemądrzali. Nie uczestniczyłam, nie chciałam uczestniczyć w tych
dysputach. Przy mnie Bruno zdradzał fascynację postacią Chrystusa,
choć nigdy nie byłam pewna, czy serio.
Mnie, „pannę z przyzwoitego domu”, trochę szokowała ich
oryginalność. Ale nade wszystko ujmowała czułość dla Bruna.
Wiedziałam, że potrzebuje przyjaciół. Dla kogoś tak bezbronnego jak
skrzypce bez futerału, nękanego ciągle rodzinnymi, zawodowymi
i twórczymi problemami, niezbędna była życzliwość i przyjaźń
wypróbowanych ludzi. Bruno i Kuszczak znali się jeszcze ze szkoły,
rozumieli bez słów, ale i słowami starali się ciągle zaskoczyć jeden
drugiego. Ci znajomi dawali mu jakąś pożywkę intelektualną – owszem.
Lecz przede wszystkim ciepło i to, czego potrzebował najbardziej –
poczucie bezpieczeństwa. I przynależności. Bo już wiedział, że jemu
samotność niesie tylko udrękę.
Nie pasowałam chyba do tej grupy. Przy mnie pewnie i oni
zachowywali się bardziej powściągliwie. Ale jeszcze nie stawiałam
warunków. Jeszcze byłam „grzeczna”.
Choć byliśmy ze sobą związani już nie tylko duchowo.

Nasz dom w Janowie koło Lwowa był zwykły i niezwykły zarazem.


Bo skromny, ale piękny. I w pięknej położony okolicy. Za ogrodem
wielkie szare jezioro. Aż po horyzont. Wystarczyło wyjść przez furtkę,
żeby zanurzyć się w wodzie.
Ten krajobraz ukształtował mnie na całe życie. Wapienne wzgórza,
parowy, bujne lasy. Nie uliczki i mury Drohobycza. Lubiłam przestrzeń,
wieś, lato. Balsamiczne powietrze tych stron. Mewy i chwile
gwałtownego wiatru, który otwierał niebo. Ziębił, ale i oczyszczał
z trosk. Posyłałam z tym wiatrem, w górę, małe karteczki z życzeniami,
na które nigdy nie dostawałam odpowiedzi. Nie znałam wtedy
żydowskich źródeł tego zwyczaju. Ojciec wolał, żebym nie poznała.
Czuł się już tylko Polakiem. Polskim patriotą. Katolikiem.

W Janowie, gdzie spędziła dzieciństwo, była jedna główna ulica. Tliła


się kurzem i światłem. Ludzie rozmawiali w różnych językach, koty
grzały się na werandach, konie z pokorą ciągnęły ciężary. Na spacerach
z ojcem towarzyszyły im pozdrowienia. Po polsku, po żydowsku, po
ukraińsku... Czasem niedaleko był odpust. Nie od razu rozumiała, co to
za okazja do świętowania. Grunt, że sprzedawano łakocie. I grała
orkiestra. Albo róg barani na żydowski Nowy Rok. To nie było jej
święto. Chodziła tamtędy w niedzielnej sukience do kościoła. Wysoka,
uważna panienka. Współodpowiedzialna za komunię i podniesienie.

Całe wakacje w młodości pływałam, wiosłowałam i wspinałam się


z braćmi po drzewach. Wieczorami namiętnie czytałam. Z matką
mówiłam po francusku i niemiecku. Szukałam więc swojego straconego
czasu i przemierzałam czarodziejską górę. Święta spędzaliśmy jak
wszyscy katoliccy sąsiedzi. Na Wielkanoc dekorowałam pisanki
cytatami z polskiej poezji. Z wieszczów, ale i z Lenartowicza i Staffa.
A na Boże Narodzenie ubieraliśmy choinkę szyszkami ze złotkiem
i śpiewaliśmy kolędy. Byliśmy polskimi patriotami. Mieliśmy to lepsze
nazwisko na „ski”. Sze-liń-ski! Sze-liń-ska! Bardzo lubiłam je
wymawiać.
Ojciec tak chciał. Ale ja jeszcze bardziej. Nie jestem z nich. Z Żydów,
tych rozmodlonych hałaśliwych chałaciarzy z brudnych uliczek. Ich
bałam się już jako dziecko. Po prostu się bałam. Nie wiedziałam długo,
że i my z nich pochodzimy. Modliłam się, by do nich nie należeć, do
tego plemienia, którego znamiona znajdowałam i w sobie. Jakbym może
przeczuwała, co nas wszystkich czeka...
Nie poznałam ojca Bruna, lecz nie sądzę, byśmy mogli sobie przypaść
do gustu. Dla syna był magiem, „pawiem uroczystym, smakoszem urody
świata, łakomczuchem barw i materii”. Bruno pisał o nim pięknie,
rysował go wielokrotnie. Ten kupiec łokciowy, z rozczochraną brodą
i pejsami, wiszący gdzieś pod sufitem ich wspólnych prawd, nie był
kimś, z kim chciałabym dyskutować o życiu. Obwiniałam go
o szaleństwa wyobraźni syna, o jego wizje i bezradność wobec
rzeczywistości. Porównywałam z ojcem Kafki, bolesnym cieniem, może
przekleństwem Franza. Ta niechęć przenosiła się i na ojcowską wiarę,
choć wiem, że sporo ryzykowałam.
Bruno nie był religijny w tradycyjnym sensie. Tak samo zresztą cała
rodzina Schulzów. Nie byli ortodoksyjnymi Żydami. W domu
rozmawiało się po polsku. Choć rodzice i siostra na pewno znali jidysz,
a Bruno brał kiedyś (bez wielkich sukcesów) lekcje hebrajskiego
u najlepszego nauczyciela w Drohobyczu. Przy mnie do bożnicy nie
chodził wcale, wcześniej zaś też tylko z okazji największych świąt. I to
raczej dla spokoju rodzinnego sumienia.
Ale ja czułam się zbuntowana. I to poważnie. Nawet przeciw tej
kulturze, którą starał się doceniać, przeciw tym świętym księgom,
modłom, zwyczajom. Nie znosiłam w nim „tamtego”. Chciałam go
wyrwać z bożnicy do kościoła, choćby tylko od święta. Zarazić inną
wiarą, innym rytuałem. Poznać z Bogiem, któremu można spojrzeć
w twarz. Który słucha modłów, którego obietnice zostaną spełnione, jeśli
nie tutaj, to gdzieś później, w niebie.
Nie mówił tym moim pragnieniom – „nie”. Co najwyżej – „nie teraz”.
Byłam może głupia, pewnie i zbyt zawzięta, ale w ten sposób
chciałam sprawdzić naszą miłość. I namiętność. On miał być cały mój.
Wielki i mój. Dla niego kupowałam czarne podwiązki w sklepikach na
tyłach rynku, przed nim stawałam prawie naga. Czułam swoje długie
nogi, jego palce przebiegające po skórze, minutami, godzinami całymi.
Nic nie musieliśmy mówić. To było nasze i tylko nasze milczenie. Ten
duży wieczny chłopiec potrzebował mnie, dojrzałej, atrakcyjnej kobiety,
która nim pokieruje. Jak Junona. A może nawet bardziej.
I świadomości, że nic nie jest z a m i a s t.

Pisał Tadeusz Breza w „Kurierze Porannym”: „Uważam Sklepy


cynamonowe za książkę nieprawdopodobnie piękną. Za rekord wcielonej
poezji od dawna u nas nie dosięgnięty. Książka ta budzi tyleż
oczarowań, co refleksji. Mówiłem o jej pokrewieństwach, a przecież
czuję, że jest ona od nich niezależna. Książka ta powstała
w zdumiewający samoródczy sposób. Jest to książka podrzutek, książka
sierota, książka Czerwony Kapturek, która wyrasta nagle w rozkłopotany
orkan czasu, fascynacji, poezji, wzruszenia, uśmiechów i łez”.
I taki był na początku ton większości opinii – zachwyt, zdumienie,
oczarowanie... Formą, oryginalnością i całym światem „drogiego
Bruna”, nowej gwiazdy polskiej literatury.
Jeszcze nim Sklepy cynamonowe trafiły do księgarń,
w „Wiadomościach Literackich” opublikowano rozdział zatytułowany
Ptaki, opatrzony następującą, dość zaskakującą notką: „W najbliższych
dniach nakładem Roju ukaże się powieść Bronisława Schulza pt. Sklepy
cynamonowe. Z powieści tej wyjmujemy fragment poniższy”.
Bronisław!? Powieść? Jakim cudem? Czy możliwe, że Bruno sam
zgodził się na spolszczenie swojego imienia? Popatrzył na mnie
podejrzliwie, kiedy go o to spytałam. Przecież na okładce tomu
opowiadań, nie w gazecie, jest Bruno, Bruno Schulz! To było głupstwo
niewarte komentowania. Warte było to, co wkrótce trzymał w pięknej,
niedużej i mocnej dłoni. Jego pierwsza książka. Także piękna, nieduża
i mocna. Sklepy cynamonowe... Jego przepustka do sławy!
Kiedy ukazały się Sklepy, Bruno był przez pewien czas prawdziwie
rozgorączkowany. Z radością na niego patrzyłam. Pokazywał znajomym
własny egzemplarz z wyraźną dumą, szczególnie że na okładce był jego
rysunek.
Wysypały się recenzje, ku jego zdumieniu i oszołomieniu. Uznano te
opowiadania za rewelację, a jego samego za „pierwszorzędne zjawisko”.
Pisali o nim najwięksi i najważniejsi, w gazetach, a często wcześniej
w listach, mieszając słowa uznania z propozycjami przyjaźni:
Nałkowska, Gombrowicz, sam „mistrz z Zakopanego” – Witkacy. Ja też
odetchnęłam, bo choć nigdy nie zwątpiłam w jego prozę (rysunków,
przyznaję, czasem nie rozumiałam, a czasem się bałam), to jednak
równie dobrze mógł być przez całe życie niedocenianym, drohobyckim
„geniuszem”. Nawet się chyba trochę wyprostował i nie trzymał już
murów tak kurczowo.
Na „antyintelektualnym horyzoncie literackim” Drohobycza pojawił
się ktoś ważny. Oryginał, który nie podlizuje się „ohydnej klępie –
publice”. Którego nie stać, co prawda, na express do stolicy, ale siłą
frazy nie ustępuje jej artystycznym gigantom. I co więcej, nie zabiega
o ich względy, obserwując wszystko z bezpiecznego oddalenia
niewietrzonej nudy.
To była jego ziemia obiecana.

Dziwne to było miasto – pisał Marian Hemar, poeta – egzotyczne


i rodzinne, jak z farsy i operetki, miasto komik i przedmiot kawałów,
miasto nagłych fortun i krachów, defraudant i spekulant. Właściwie –
półtora miasta. Pół polskie, pół żydowskie i pół ukraińskie.
Dla Bruna owe „półtora miasta” to był cały jego świat. Rodzinne
gniazdo i źródło natchnienia. To była jego ziemia obiecana, Atlantyda,
Ameryka, do której podróżnicy płynęli latami. Sukces literacki tylko tę
prawdę uwyraźnił. Juna, zachwycona powodzeniem Sklepów
cynamonowych, boleśnie to zaraz odczuła. Miała nadzieję na radykalne
zmiany w ich życiu, na coś nowego – miasto (choćby i Lwów), pracę
(choćby i w księgowości), pewnie także stan cywilny, bo już się sami
zaczęli uważać za narzeczonych.
Mogła przyznawać, że miejscowa aura, ludzie, krajobraz, inspirowali
go najbardziej. Ale dla niej Drohobycz nie był zaczarowanym miejscem,
które „zstąpiło w esencjonalność”. Świat żydowskiego miasteczka nie
stał się jej światem, choć jeszcze dziadkowie go tworzyli. Traktowała je
jako galicyjską dziurę, z której należy uciekać ku wolności przy
pierwszej lepszej okazji. I taka okazja, czuła to, zaraz się zdarzy. Nie
rozumiała oporu Bruna. No, owszem, można pisać o swoim miasteczku:
„Cudowność i zagadkowość anachronizmu – rezerwat Czasu”. Ale to
tylko literatura, nie prawdziwe życie.
W prawdziwym życiu wszystko tam śmierdzi naftą, uliczki są
koślawe, wszędzie śmieci albo kurz. Żółte błoto na rynku, wampir na
gościńcu i doskonała cebula. Oto atrakcje Drohobycza wedle jednej
z ówczesnych wyliczanek. Przez wieki tutejsi mieszkańcy szczycili się
żupami solnymi, wszyscy królowie od Kazimierza Wielkiego do
Stanisława Augusta jadali tylko tutejszą śnieżnobiałą sól. W XIX wieku
topka soli pojawiła się nawet, obok złotej korony, w herbie miasta. Ale
zaraz później zaczęła się katastrofa pod szyldem rewolucji
przemysłowej. Wyrosło mnóstwo szybów naftowych, specjaliści
i biedacy z całej Polski ruszyli wzbogacić się na „płynnym złocie”.
Kwitł Borysław, paliwowe serce Polski. Trzecie po Warszawie i Łodzi
miasto kraju. Rozwijał się tuż obok truskawicki kurort, odwiedzany
przez towarzystwo ze stolicy, wypełniające deptak i parkiety dansingów.
Zajeżdżające luksusowymi autami pod gabinety inhalacji i okładów
borowinowych. Nawet sam marszałek Piłsudski przyjeżdżał tam dla
zdrowia i rozrywki.

Szyby naftowe błyszczały jak jakieś nowoczesne świątynie nieznanej


wiary. Najpierw zdarzało mi się oglądać je z dumą, ale później już tylko
z niechęcią i poczuciem krzywdy. Bo szyby błyszczały, ale
z przydrożnych rowów wyciekała gęsta ropa, jakieś czarne mazidła
i smary. Wszędzie cuchnęło. A Tyśmienica nie była już rzeką, lecz
ujściem smrodliwej wydzieliny, boleśnie pokazując odległość marzeń od
rzeczywistości. I jeszcze wille przemysłowych magnatów, naftowych
milionerów, sadowione na tłustej ropnej glebie, obok krzywych domków
żydowskiej biedoty, pokazywały, że ułuda bogactwa może się szybko
rozwiać.
To miała być ta kraina egzystencjalnego cudu? Nie rozumiałam
Bruna. Nie mieściło mi się w głowie, że chce tu trwać jako
prowincjonalny nauczyciel, że nie ma innych aspiracji. Mimo sukcesu
pierwszej książki w literackich salonach stolicy nie szukał tam dla siebie
miejsca. Bał się pewnie mojego nagabywania, traktował je jak
niechciany przymus. Może nawet żałował, że nie jest sam. Bo wtedy
nikomu nie musiałby się tłumaczyć ze swojej bierności. I z tego, że dla
niego powiew wiatru nad drohobyckim rynkiem był zawsze
wydarzeniem magicznym, cząstką wieczności łączącą ziemię
z kosmosem, a nie medycznym zagrożeniem dla wzroku i powonienia.
On miał swoje powody upierania się przy swoim, ja swoje. Obiecałam
mu coś po naszych pierwszych zbliżeniach. I on mi coś obiecał. Miał
nadzieję, że przy mnie poskromi swoje męczące, przecież i jego,
seksualne fantazje, że będziemy normalnym związkiem. Ja czułam, że
mu w tym pomogę. Że to potrafię, choćby w jakimś przejściowym
okresie za cenę własnego wstydu. Byłam dorosła, wiedziałam, po co jest
czarna bielizna i pantofle na wysokim obcasie. Nawet mogliśmy się
razem pobawić. Czasem. Że niemożliwe? Nie ja? Nie wypada?
A dlaczego? Teraz jednak jakby zwątpił we wspólne obietnice. Odsunął
się ode mnie, może jego ego wzmocniło się ponad miarę. Zaczął się
wymykać z domu. Częściej liczyć pieniądze. Pisać więcej listów, które
przede mną chował. A ja zaczęłam się zastanawiać, czy znajdę w sobie
tyle cierpliwości, żeby mu skutecznie pomóc. Bo widziałam, że także
w innych, banalniejszych sprawach nasze drogi się rozchodzą.
Idealizował ten swój Drohobycz. Zżymałam się, kiedy piał hymny na
jego temat. Wychwalał ów zapomniany skrawek mapy, w jego bezruchu
i martwocie widząc niepojętą dla mnie moc. A jednocześnie narzekał, że
brak mu intelektualnych przyjaźni, że się nie rozwija, nie ma dostępu do
książek i czasopism. Nie wystarczały mu odczyty w sali Sokoła, kino
Wanda ani wypożyczalnia książek. Nie syciły występy na niedzielnych
popołudniach literackich w prywatnym żydowskim gimnazjum lub na
werandzie pod magnolią w domu Pilplów.
A prawdziwy Drohobycz był jednak prowincjonalny i parafiański.
Bruno musiał sobie zdawać z tego sprawę, nawet jeśli mi tego nie
mówił. Rewanżowałam się tym samym. Nie powtarzałam mu
wszystkiego, co słyszałam w sklepikach, w pralni albo cukierni
Żygulewskiego. Szczególnie po tym, kiedy wydał książkę.
On? Ten pokraczny nauczyciel robót ręcznych? To chore, moja pani,
kuku, może i po polsku, ale pojąć się nie da. Jedni rysowali kółka na
czole, inni wprost przyznawali, że nie rozumieją, czym to się w tej
Warszawie zachwycają. Ci bardziej obyci mówili o snobizmie. I wielu
pytało – po co pisać takie rzeczy, dla kogo?

Bardzo lubię to zdjęcie Bruna. Na schodkach u niego przed domem.


Taki jest tutaj jak ten, którego poznałam. Pełno w nim drobnych, czułych
sprzeczności. Spokojny, ale intrygujący, siedzi na schodach swojego
domu z piórem w ręku. Delikatnie, trochę tajemniczo uśmiechnięty,
zapowiada spojrzeniem jakąś kolejną opowieść? Lekko upozowany,
z otwartym zeszytem na kolanach. Pisze, szkicuje? Ubrany elegancko
w swój wyjściowy szary garnitur i krawat. A jednocześnie jest bardzo po
domowemu. Zamiast butów ma na nogach kapcie, słynne laćki, którymi
szurała cała rodzina Schulzów, a które tak mnie zawsze denerwowały,
a czasem nawet przerażały. Może to miała być fotografia do jakiegoś
artykułu o drohobyckiej gwieździe polskiej literatury, z której
zamierzano obciąć dolną część?
Spokojny, ale intrygujący, siedzi na schodach swojego domu z piórem w ręku.

To na pewno zdjęcie z czasu naszego związku, chyba nawet po


publikacji Sklepów, bo takiego spojrzenia nie miewał wcześniej zbyt
często. Ale nie wiem, kto je zrobił. Może któryś z jego kolegów
nauczycieli, może ten zaprzyjaźniony z nim Kuszczak? A może ja sama?
Kto wie? Ale ja na pewno przypilnowałabym, żeby miał na nogach
odpowiednie obuwie.
Sama czytałam Sklepy cynamonowe ze zdumieniem. Znałam przecież
ten świat z autopsji. Wystarczyło wyjrzeć za okno, żeby zobaczyć tę
zwykłą rzeczywistość drohobyckiej prowincji, której artystyczną wizję
stworzył Bruno. I tak jak prawda mnie raczej odrzucała – poza
przyrodą! – tak jej twórczym przekształceniem byłam zachwycona. Te
brawurowe słowne obrazy, ta przestrzeń panująca nad wszystkim.
Krawcy, subiekci, kominiarze, cienie prawdziwych postaci, ale
posiadające swój własny byt. A wszystko zawieszone w ciężkiej
atmosferze, nie tej nafciarskiej jednak, lecz pełnej aromatycznego kurzu,
między księgami, kartkami, wróżbami dawnych cadyków. Prawie się
czuje w tej prozie dotyk futra i cierpki smak zadraśniętej skóry, szept
skargi i nasycenia.
Mój Bruno. Wielki Bruno. Byłam naprawdę dumna. Nawet idealizację
ojca mu wybaczyłam.
Pewnie, że to nie była literatura dla każdego. I co ciekawe nie
znalazłam tu nawet śladu tej śmiałości obyczajowej, co w rysunkach.
No, może raz, w dwuznacznościach zachowania Adeli, która swoim
pantofelkiem, co „drżał lekko i błyszczał jak języczek węża”, powala
Ojca na kolana... Może jeszcze, kiedy w Ulicy Krokodyli subiektki
przystają „w aroganckim kontrapoście” i „grając kokieteryjnym
obuwiem” atakują „podnieconego widza”. Ale to ledwie cień – i to
ironiczny – jego masochistycznej obsesji. Wiedział, że słowo ma
większą wagę, że to, co nazwane, straci swój wdzięk? Że stanie się może
niebezpieczne? Grozi skandalem?
Ale z drugiej strony te wizyjne, a przecież dość konkretne opisy
z Ulicy Krokodyli. Ulicy rozpusty. Owe prostytutki, które: „Idą
drapieżnym, posuwistym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych
twarzach nieznaczną skazę, która je przekreśla: zezują czarnym,
krzywym zezem lub mają usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa”.
Takie były w rzeczywistości? Pewnie tak. Znał je, te właśnie „kokoty”?
Oczywiście, że znał. Wystarczyło dobrze się przyjrzeć niektórym
rysunkom Bruna. Ja się przyglądałam.
I najciekawsze chyba – wyjawiona wszem wobec ostateczna
tajemnica dzielnicy, która nie jest niczym innym, jak: „fermentacją
pragnień przedwcześnie wybujałą i dlatego bezsilną i pustą”. Bo: „nic
w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do swego definitivum,
wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty
wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego
martwego punktu”.
Pisał to może dla mnie, tłumaczył się na wszelki wypadek? Ale
przecież jeszcze mnie nie znał. To dlaczego natknęłam się któregoś
ranka na książkę otwartą właśnie na tych stronach? Wolał mnie na te
zdania sam naprowadzić? Próbował mi powiedzieć, że „to” jest tylko
fikcją, grą, niedoprowadzaną nigdy do końca? A może to tylko wiatr, bo
spałam zawsze przy otwartym oknie, chciał poczytać o „wybujałych
niespełnieniach”, na których „wszystko się kończy”.
Trochę się jednak narażał. Choćby uwagą o uczennicach, które „mają
tę nieczystą skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe
zepsucie”. Jak na nauczyciela to dość nieostrożne sformułowania.
Wolałam, żeby moje dziewczynki do nich nie dotarły. Kiedyś już,
o czym sam mi opowiadał, oskarżono go o nieobyczajność. Na wystawie
w Domu Zdrojowym w Truskawcu, która miała podreperować domowy
budżet Schulzów, miejscowy radny, czy nawet senator, zażądał zdjęcia
ze ścian grafik Xięgi Bałwochwalczej. Bo to skandal i publiczne
zgorszenie...
Jakoś się to rozeszło po kościach, bo prace były już chyba sprzedane
(śmiesznie tanio!), ale teraz czasy się zmieniały. Dla żydowskich
artystów na pewno nie na lepsze. Już ze szkoły dochodziły wieści, że
uczniowie skopiowali rysunki Bruna i zaczęli dyskutować o pejczach,
czarnej bieliźnie i o ciekawych upodobaniach swojego profesora.
Dobrze, że słyszał to tylko zaprzyjaźniony fizyk...

Bruna stale trawił niepokój. Zresztą czuł go zawsze, więc


paradoksalnie powodów do zmartwień przybyło raczej, niż ubyło.
I huśtawka nastrojów wybijała się w powietrze coraz wyżej i wyżej.
Sukces Sklepów cynamonowych uskrzydlił go najpierw. Zdumiony był
tak znakomitym przyjęciem książki. Dumny z przywoływanych i to
bardzo pochlebnie, analogii z Rilkem, Rousselem, Giraudoux, Blakiem.
A równocześnie bolało go i wytrącało z równowagi każde, choćby
tylko lekko krytyczne słowo. To podobno normalna przypadłość
debiutantów, ale u niego – jak wszystko inne – rozdęta ponad miarę, na
skraju całkowitego zwątpienia we własną prozę. Jakby nie dowierzał
talentowi i bał się, że go straci, już może stracił i jest tylko autorem
literackiej mistyfikacji. Podnosiłam go na duchu, ale nie wiem, czy
skutecznie. Nie od najbliższych spodziewał się pocieszenia, ale chyba od
jakiegoś Boga Literatury, jedynego i wszechwładnego, który raz na
zawsze nagrodzi go swoim uznaniem i wręczy mu w spiż zaklęty
certyfikat o wielkości. Śmiał się, kiedy to mówiłam, ale nie wiem, czy
nie był trochę urażony, że żartuję z tak ważnych spraw...
Dla uspokojenia czytałam mu na głos najpiękniejsze zdania ze
Sklepów, które przepisałam sobie na kartoniku i nosiłam w torebce. Kto
jak nie Geniusz, mój Geniusz, mój Mistrz, mógł je napisać. Choćby te:
„W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku
sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie,
brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione
miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby.
I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak
gdyby słońce...”.
Albo te, opisujące dziwaczną ptaszarnię Ojca:
„...wnet zaroiło się niebo jakąś kolorową wysypką, osypało się
falującymi plamami, które rosły, dojrzewały i wnet napełniły
przestworze dziwnym ludem ptaków... Były między nimi ptaki
dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też i kaleki, kulejące w powietrzu
jednoskrzydłym, niedołężnym lotem... Niektóre latały na wznak, miały
ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków, obciążone
kolorowymi naroślami, i były ślepe”.

Szybko się zorientowałam, że tu, w Drohobyczu, nic dobrego już


Bruna nie spotka. Cokolwiek by zrobił, nie jest w stanie zmienić statusu
gimnazjalnego nauczyciela rysunku. I to takiego, który stale musi
pracować na szacunek. Mając w dodatku jeszcze te swoje wstydliwe
i jawne zarazem tajemnice. Czy się myliłam? Przyznawał mi czasem
rację. Teraz jakby częściej, kiedy zaczynałam rozmowę na ten temat.
Ważył może w myślach szaleńcze plany wyjazdu, obliczał pewnie
skrupulatnie, jak to on – na mieszkanie tyle, na pierwsze miesiące tyle,
rodzinie posłać tyle i tyle. Sto złotych powinno im wystarczyć. Skoro
jest Izydor... Zaczął nawet, zdaje się, rozważać ideę porzucenia pracy
w szkole.
Pisał podania, prośby, listy do znajomych. Że może we Lwowie albo
w Warszawie coś by się dla niego znalazło. On ze swej strony gotowy
jest na wszystko, może uczyć rysunku, robót ręcznych, nawet
matematyki... Zadowoli go najmarniejsza posada, jeśli, rzecz jasna,
pensja uwzględni fakt, że ma poniekąd na utrzymaniu rodzinę.
Odmawiano mu, pisał dalej, prosił...
Bo przecież on wszystko doskonale wiedział. Był mądry nie tylko
w swojej twórczości. Wielokrotnie skarżył się do mnie, do innych,
w listach do tych swoich tajemniczych znajomych i powierniczek, jak
trudno jest pisać w samotności prowincjonalnego miasteczka. Jak dusi
go tutejsze powietrze, ludzka małość i ogólnie mizerota życia. I że trzeba
być bohaterem, aby tu uprawiać sztukę.

W wielkim mieście człowiek może się schować, zgubić w tłumie


takich jak on. Tu jest się własnością byle durnia. Wszystkich się zna,
choćby z widzenia i mimo przemykania się pod ścianami. I każdy coś
chce wiedzieć, choć nie czytał, ale słyszał, a może tylko tak mówili inni.
A kto to był Leonek? A czy ulica Krokodyli to nasza ulica Stryjska?
A ten słonecznik na rynku naprawdę cierpiał na elephantiasis?
Przejmował się tym, jak go tutaj odbierano, jak chciano zredukować jego
metafizyczne wizje do głupich plotek. Ba, każdy chciałby mieć klucz do
niepojętego. Klucz czy choćby wytrych. Nie, to nie pomaga literaturze.
Ale kogo ona obchodzi.
Traktował ten szum jako część owej bezładnej krzątaniny, na którą nie
warto trawić sił. Słuchał, złościł się, ale nie rozmyślał o tym dłużej. To
życie mrówek i karakonów, pracowicie bezużyteczne, skazane na rychły
niebyt. W szczelinach i szparach, jedne za drugimi dążą gdzieś
w wiadomym sobie celu, z uporem, zapobiegliwością. Po co? Po co, jeśli
nie odzywa się struna... „Życie musi być utylizowane twórczo. Inaczej
jest straszliwie niebezpieczne i zabijająco jałowe” – powtarzał.
Nawet ci, co w ogóle nie słyszeli o żadnych Sklepach cynamonowych
i w ogóle gardzili literaturą, nie mogli go dotknąć bardziej. Siadał teraz
do pisania ze starym uporem, ale i nową rozpaczą.
A ja się naprawdę zaczęłam w Drohobyczu dusić. Już się nie chciałam
bez sensu i wiary poświęcać. Pragnęłam, owszem, Bruna, ale na moich
warunkach, może wbrew tym pierwszym wspaniałomyślnym odruchom,
że będę dla niego zawsze i bez zastrzeżeń. To było upojenie własnym
uczuciem, piękne, ale tylko w początkach związku. Teraz nie chciałam
ugrzęznąć w żałosnej, przewidywalnej, drohobyckiej codzienności. Jej
ponure widmo stale mnie straszyło. Nie po to studiowałam we Lwowie,
nie po to nad Sekwaną poznawałam artystyczny Paryż... Za wszelką
cenę chciałam się wyrwać z kotła prowincji i rodzinno-sąsiedzkich
uwikłań.
Próbowałam z nim poważnie rozmawiać na ten temat. Usłyszałam –
może, nie teraz, bo teraz to... Byłam bliska załamania. Dojrzewałam
chyba do buntu. A on widząc to, ciągnął mnie do kina, do cukierni, do
Pilplów. Ja zaś zaczynałam odkrywać w tych zaprzyjaźnionych domach,
w tych cichych zebraniach i pogaduszkach prawdziwą pułapkę dla
siebie, dla nas. Potem dopiero zrozumiałam, że w jednym towarzyskim
kręgu zakopiańskim więcej było życia, żaru i żartu niż w cuchnących
naftą i błotem miejscowych elitach. Ale wtedy już postanowiłam
z Drohobycza uciec.

Wkrótce los spłatał mi figla. Straciłam pracę w drohobyckiej szkole.


Tak zwana redukcja etatów. Pewnie byłam za dobrze wykształcona, takie
z doktoratem to tylko kłopot. Wróciłam do Janowa, do rodziców. Ale
o tym, co najważniejsze, nie zapomniałam.
Ucieknę stąd. Z Janowa, z Drohobycza. Z Brunem, a choćby i bez
Bruna.

Rok 1935 zaczął się dla Bruna źle. Umarł nagle, na nocny atak serca,
ukochany starszy brat Izydor. Ten, który w twórczość Brunia zawsze
wierzył, choć pewnie – nie rozumiał jej do końca. Sponsor Sklepów
cynamonowych. A jednocześnie dobroczyńca całej rodziny,
przedsiębiorca, beneficjent tego naftowego boomu, który ciągle,
w jakiejś nieokreślonej, choć coraz bardziej odległej przyszłości, miał
ozłocić cały Drohobycz. Już wcześniej jakieś jego interesy poszły nie
tak, w końcu nie tylko na świecie szalał kryzys, i cała ich rodzina
znalazła się w opałach. A jej drohobycka część musiała przejść na
utrzymanie Bruna. Matka, siostra, niepełnosprawny siostrzeniec...
Wszyscy bez środków do życia. To była prawdziwa – uczuciowa
i materialna – katastrofa.
Bruno musiał teraz liczyć każdy grosz. I za każdym groszem gonić.
Ale i przedtem gorliwie rachował. Miesięczne dochody szkolne: 200,
240 złotych, w zależności od roku, plus dodatki. Jakieś
przeszeregowania, przegrupowania zawodowe – różnica 5, 7 zł – nie do
pogardzenia, zwrot należy się jak najbardziej... Niewielkie premie.
Jeszcze ubezpieczenie zdrowotne, składka niewielka, ale jednak...
Mozolnie sumował, przybity, zgnębiony do cna. Bo jak ma żyć, jak
tworzyć, kiedy nazajutrz może nie starczyć na ołówki, na farby do
malowania. Ja nie bardzo mogłam mu pomóc. Zarabiałam, dopóki
zarabiałam, o wiele mniej. A zresztą i tak by tej pomocy nie przyjął.
Próbował zmierzyć się z tą sytuacją. Prosił. Perswadował. Ponaglał.
Żebrał głównie u władz szkolnych. Zwracał się z prośbą o urlop,
o dodatkowe godziny, o możliwość przeniesienia do innej, lepiej płatnej
pracy... Skarżył się, że podanie utknęło w podziemnych trybach
ministerstwa. Dołączał zaświadczenia i oceny ze szkoły, popierali go
dyrektor i kurator jako nauczyciela pilnego i sumiennie wykonującego
swoje obowiązki. Prosili wspólnie, by umożliwić petentowi poświęcenie
się pracy literackiej. Zbywano go odmowami albo milczeniem. Niekiedy
coś tam rzucono z łaski. Nikt tu nie miał zamiaru, ani Drohobycz, ani
Lwów, traktować Schulza jak Poznań Kornela Makuszyńskiego,
któremu miasto przyznało stałą miesięczną pensję w kwocie 500 zł...
Stał się skrupulatny jak nigdy dotąd. Wszystko starał się zapisywać.
Znalazłam kiedyś kartkę z kolumną wydatków. A raczej z notatkami, ile
co kosztuje. Gdyby trzeba kupić...
Nie szło mu, kreślił, bazgrolił, ledwo można było odczytać. Najpierw
to, co najważniejsze: materiały, farby rysunkowe, ołówki – 10 / 14 /
17 zł. Potem reszta: chleb – 30 groszy, mięso – 80, ubranie, garnitur cały
u krawca na obstalunek – 40 zł. Buty dobre: około 17 zł, nowa powieść
w księgarni – mniej więcej tyle samo.
Potem już w kolumnie – jedno pod drugim.
Obiad z trzech dań na Kowalskiej – 1,25 złotego.
Perfumeria Oszczędność – najpewniejsze prezerwatywy Nela. Dla
reklamy, pół tuzina – 1,50 zł.
Wazeliny i pudry na wagę – bez ceny. (Zakreślił).
Niżej zapisał: Rewelacja dentystyczna – szlachetna imitacja platyny.
Ale co się kryło pod ostatnią nazwą: „brl” – 1 zł? Brulion, burdel?
Nie wiem, nigdy nie ośmieliłam się spytać. Choć małe śledztwo
przeprowadziłam. Brulion – mógł być, mógł. Jakiś porządny, zdarzało
się, że miał taką cenę. Ale burdel? Nie miałam pojęcia, ile „to” może
kosztować. I co? Zwykła erotyczna usługa czy może „to” coś więcej, co
jemu chodziło po głowie? Więc nie burdel ani burdelik, ani burdeliszcze,
jak mawiał Mundek. Za „to” liczono dodatkowo, na pewno. Przecież
i więcej uwagi musiały mu te dziewczyny poświęcać. Ale jeśli tylko
chciał patrzeć albo podejmować je pod nogi... Wolałam, bliska spazmów,
nie drążyć tematu. Za to dość uważnie przyglądałam się odtąd jego
brulionom.

Ale kiedyś potem, przypadkiem i jednym uchem, usłyszała rozmowę


o „tych sprawach” dwóch nauczycieli. 2 złote, taka była zwyczajna cena
u drohobyckich dziwek. Odetchnęła. Tyle że zaraz znawca życia
z dużym nosem dodał, iż on płacił tylko złotówkę. Bo miał – w uznaniu
dla swych męskich walorów i zasług – pięćdziesięcioprocentową zniżkę!
I już znowu niczego nie była pewna.

Kto mówi o zwycięstwie? – pytał mnie czasem Bruno, cytując poetę.


Przetrwanie jest wszystkim. Często przypominałam mu te słowa. Choć
sam wcale tego nie potwierdzał. Tworzył się raczej ze sprzeczności. Był
czuły i obcy naraz. Jak ogień i popiół. Zdawał się
i nieśmiały, i wyuzdany. Psychicznie odlatywał niekiedy tak daleko, że
sięgając po niego ramionami, czułam się jak heros albo rzeczywiście jak
ta mityczna Junona.
Mówił o przetrwaniu jako najważniejszej zasadzie przyrody. Hm...
A sam był rozczulająco dobry. Słyszałam, że karmił drobinami cukru
zagubione jesienią, osowiałe muchy. Nie wiem, czy tak było.
Roztkliwiało mnie to. Podobnie jak opowieść o jego matce dzielącej się
serem z myszami, żeby jej zapasów nie wyjadały. Miał otwarte serce
i nie chciał niczyjej krzywdy. Wstydziłby się jej. Jak się wstydził przejść
przez pokój, gdy wszyscy na niego patrzyli. Albo wystąpić publicznie,
albo tylko ogłosić, że jest. Tworzy.
Wszystko miało służyć sztuce. Bo tylko ona dawała nadzieję. Jako
jedyna przynosiła obietnice ocalenia w życiu, które zbyt boli, któremu
nie był w stanie sprostać jako ktoś inny. Mężczyzna. Mąż? Nauczyciel?
Brat. Syn. Wiele miał ról. Interesowała go ta jedna jedyna: artysty.

Lato 1935 roku spędzili w Zakopanem. Juna cieszyła się szczególnie.


Czekała na te chwile z utęsknieniem. Wreszcie mogli wspólnie dzielić
jego przyjaźnie i znajomości, zawiązane po premierze debiutanckiej
książki. Miała nadzieję, że może uda jej się przeciągnąć Bruna na swoją
stronę, znaleźć alternatywę dla jego Drohobycza? Może jego nowi
wielcy przyjaciele, z najważniejszym Witkacym, przekonają go do
innego świata.
Schulz jeździł już wcześniej do Zakopanego. A ściślej, od jakiegoś
czasu – do Witkacego w Zakopanem. Dla tej znajomości, najpierw
listownej, a potem już osobistej, opuszczał swój Drohobycz i ruszał,
o zgrozo – w góry! On, który miewał kłopoty z wejściem na zbyt strome
schody. Ale czego się nie robi dla przyjaźni z „wariatem z Zakopanego”?
W twórczości i w życiu byli wielkimi przeciwieństwami, jeden do bólu
introwertyk, drugi ekstrawertyk aż do ekstrawagancji, a nawet o wiele
dalej. Jednak cenili się nawzajem jako artyści i lubili jako ludzie.
Witkacy nie był wiele starszy od Bruna, ale prawie jak ojciec otaczał
prowincjusza opieką i wprowadzał do „towarzystwa”. A w prawdziwe
łaski Witkacego, wbrew pozorom, nie tak łatwo było się dostać. Do
kręgu Bruna było to – prawie – niemożliwe. Nawet adorować się rzadko
kiedy pozwalał.
Tym razem załatwianiem detali podróży zajęła się ona. Pensjonat od 3
do 10 złotych dziennie, w zależności od warunków, 6 zł – koszty
utrzymania w lepszych, dodatkowo kąpiel – 1 zł i służba – 70 gr.
Wybrała coś pośrodku, zarezerwowała.
W słynnej Witkiewiczówce nie było światła i kanalizacji, wzięli coś
wygodniejszego. Stale spotykali się z Witkacym i jego artystyczną
bandą. Bruno prawie do niej należał. „Prawie”, bo popijanie i ciągłe
wygłupy to nie był jego świat. Ale chciał być blisko kogoś, kogo uważał
za większego od siebie. A na pewno za lepiej korzystającego z życia...

Zwolennik Czystej Formy i zakazanych substancji był kolorowy


całkiem dosłownie. Jak egzotyczny kwiat. Zawsze starannie dobierał
koszule. Do zielonej chętnie zakładał żółte buty. I amarantowe pumpy.
Do tego malinowy krawat. Podobno nawet bieliznę miał barwną. A pisał
fioletowym atramentem. Był ciągle w ruchu – a to zapraszał wszystkich
na coś pysznego – mogła to być anyżówka, a to demonstrował przez
siebie zrobiony kalejdoskop. Potem wyprawa w góry. A wieczorem
zachęcał do udziału w seansie spirytystycznym. W trakcie którego
potrafił się, za plecami pań ze swojego „haremu”, dyskretnie nachylić
i wyznać Junie, jak bardzo tęskni za zostawioną w Warszawie żoną.
W jego otoczeniu ciągle coś się działo, kipiało życie, romanse, lał się
alkohol. Sam wódz zwykle bywał w stanie „glątwy”, jak nazywał kaca.
Ale to nie przeszkadzało mu w codziennej zabawie z koką, strychniną,
„pyfkiem” i innymi używkami. Temperament go po prostu roznosił.
Choć w pewnej części były to zapewne pozory. Kiedyś przecież musiał
pisać te sztuki i powieści, z których zasłynął, malować swoje przedziwne
portrety. I on, ten gejzer temperamentu, i ten drugi, jeszcze na tle
przyjaciela bledszy, bardziej zamknięty w sobie i milczący, musieli mieć
te same chwile samotności nad kartką papieru, przy palecie...
Łączyła ich miłość do sztuki, bezwarunkowa, wroga wobec profanów
niemających pojęcia o bólu tworzenia. Tylko ona, tylko sztuka,
usprawiedliwiała ich obecność na tej planecie. Tu zgadzali się w stu
procentach. Bruno często powoływał się na swojego Przyjaciela Artystę,
gdy kiedykolwiek naszła mnie choć chwila zwątpienia, czy aby nie traci
innych możliwości w życiu. A Witkacy powtarzał: „...urobię ręce po
łokcie i lędźwie. Zarżnę się pracą, bo bez niej... kim jestem? I po co?”.
Ale tu się autor Nienasycenia głównie bawił. Lubił się śmiać,
wygłupiać. Po każdej większej popijawie zaczynał Nowe Życie na
Wielką Skalę, wtedy go najczęściej widywaliśmy. Pamiętam jego
grymasy przed obiektywem kamery. Szydercze żarty. Chłopięce
wygłupy, zdaje się również pod wpływem różnorakich substancji. Jego
zawołania do adoratorek, żeby nie powiedzieć – kochanek: „Zróbmy coś
piekielnego!”. W tym wszystkim, jak w nim samym, był ogień.

Popatrywałam czasem niespokojnie na mojego Bruna. Czy go to nie


peszy, nie gorszy, czy ta siła przyjaciela nie uwyraźnia mu jeszcze
bardziej własnych słabości. Ale – o dziwności świata – Bruno, mój
Bruno, cichutki zwykle, wycofany, ożywający czasem tylko w okolicach
łóżka, był tak samo jak ja oczarowany. Nie, nie gorszył się Witkacym.
Wielbił go. Choć na niektórych zdjęciach minę ma rozbawioną nieco
sztucznie.
Nawet kolekcja osobliwości „wariata z Zakopanego” robiła wrażenie.
Prawdziwa czy tylko sfalsyfikowana. Czego tam nie było? Niedopałek
papierosa marszałka Piłsudskiego, podwiązka tajemniczej tancerki Rity
Sacchetto, włos Bejlisa – Żyda oskarżonego w 1913 roku o mord
rytualny. A obok zasuszonego języka noworodka i kawałka ludzkiej
wytatuowanej skóry seria pornograficznych akwarel Tymona
Niesiołowskiego, kolorowe drzeworyty japońskie i, ku dumie autora,
zbiór grafik Bruna!

Przy stole albo na werandzie Witkiewiczówki toczyły się też zajadłe


dysputy o literaturze i filozofii. Brylował oczywiście Witkacy i jego
przyjaciel filozof Roman Ingarden. Ale Bruno dotrzymywał im pola, ku
rozpaczy damskiego głównie „dworu”, chętnego już do rozpoczęcia
zabawy, a nie do dyskusji o powszechnikach.
Chwilami czułam się jak w niebie, do którego skądinąd z Zakopanego
było znacznie bliżej niż z naszego Drohobycza. Wierzyłam, że świat
składa się ze słów. Że one i ich kapłani tworzą najważniejszą
z rzeczywistości. Gotowa byłam iść za tę wizję w ogień. I za Brunem, bo
to on ją przede mną otworzył. Pozwalał istnieć w światach magicznych,
stąpać po polanach i łąkach, których bym sama nie sięgnęła. Ci ludzie
niebanalni, te gejzery mądrych słów. Tłumaczyłam sobie egzaltowanie,
że dostąpiłam prawdziwego zaszczytu i przez mojego artystę zostałam
obdarowana szczodrym gestem samotnika, który odwdzięcza się za
szacunek dla swoich wyrafinowanych potrzeb...
Ale wystarczyło kilka zdań Witkacego, żeby znaleźć się na ziemi.
Dowcipnie opowiadał o swojej jednoosobowej firmie portretowej,
powołanej do „wydłubywania mord”, aby artysta miał za co pić
i zakąszać. A nie były to wcale małe pieniądze. Za portret typu A –
„wylizany, fotograficzne podobieństwo, dekoracja egzotyczna,
roślinna” – brał 350 zł. Za najtańszy i wedle regulaminu firmy
„najbardziej sztywny, bez wspomagania farmakologicznego”, trzeba
było zapłacić 100 zł. Patrzyłam na Bruna z rozbawieniem, a może
i bladym cieniem nadziei. Ale on nawet nie drgnął, nie zrozumiał chyba
mojego niemego pytania. Nie chciał zrozumieć?
Nie wiedziałam, że i on miał takie portretowe doświadczenie, że dla
pieniędzy, za kilka złotych, rysował turystów właśnie tu, w Zakopanem,
a przedtem w Krynicy. W czasie pierwszych wyjazdów w góry. Dziesięć
lat temu. Ale wolał do tych wspomnień nie wracać. Nie miał przecież
temperamentu Witkacego. Ani jego zdolności do zdobywania klientów.
Portreciki były skromne, czarno-białe, artysta szary i milczący. To się nie
mogło podobać.
Witkacy to co innego! No, ten to umiał czarować! O wielkie,
kolorowe pastele, z dopiskami autora o stosowanych przez niego przy
pracy wspomagaczach („pyfko” było najłagodniejsze), trzeba było
zabiegać. Chyba że robił je z potrzeby serca. Przypomniałam sobie
wtedy, że widziałam już wcześniej obraz namalowany przez Witkacego.
To był przecież portret Bruna, wisiał w jego pokoju na Floriańskiej na
honorowym miejscu. Kolorowy, demoniczny, pełen poskręcanych form,
ale i jakiejś wyraźnej czułości. Chyba całe ciało Bruna przybrało kształt
kręcącego się bączka oglądanego z góry. Szpiczasta czapka i kryza
wokół szyi. Partner kolombiny, pajac, tragik, mój przyszły mąż?
Widziałam to tylko przez chwilę, Bruno nie chwalił się, a ja, zbyt
przerażona innymi obrazami i zapachami, chciałam tylko stamtąd
uciekać. To była oczywiście prawdziwa sztuka, spoza i sponad
wszelkich „regulaminów”.
I ją Witkacy malował. Po znajomości, jako narzeczoną przyjaciela. Na
pewno nie jako klientkę – „damę, co chce wszystko bardzo tanio”, jak
skarżył się tego lata w liście do żony, wyliczając kolejne nieszczęścia.
Tylko z wyciągnięciem Bruna w prawdziwe góry był problem...
Zwykle odmawiał wycieczek w wyższe rejony Tatr. A nawet zwykłych
spacerów. Kiedyś miałam okazję się przekonać, jak ten lęk wysokości
wyglądał w praktyce. Doszliśmy, my i Debora Vogel, do Skupniowego
Upłazu, do miejsca, gdzie otwiera się szeroka i daleka panorama gór.
Sama bezkresna dal. To wystarczyło, żeby Bruno przypadł do ściany
skalnej i nie dawał się ruszyć z miejsca. Mimo że trzymałyśmy go obie
z Deborą za ręce i uspokajały ze wszystkich sił! Musiałyśmy go
zostawić samego i ruszyć po pomoc. Dopiero rośli mężczyźni
sprowadzili go do Kuźnic.
Znał więc swoje możliwości, pamiętał o panice, w jaką wpadał na
najmniejszej nawet skałce. Chyba że znalazł się jakiś pretekst. Na
przykład tak zwany szlak Riffa.

Władysław Riff był pisarzem, chorym na gruźlicę, z którym Schulz


zaprzyjaźnił się w Zakopanem w latach dwudziestych. Coś tam pisał
z wyraźnym talentem, gadali o Prouście i Dostojewskim, o Kafce,
oglądali grafiki Bruna. Opowiadał o tej ich znajomości młody poeta
Adam Ważyk, który w 1927 roku zatrzymał się w tym samym
pensjonacie. Panowie spotykali się wieczorami z panienkami, a Bruno
ponoć bawił wszystkich, parodiując swoje własne rysunki, kuląc się
w poddańczym geście do stóp jednej z dziewczyn. Ale nie o dziewczyny
tym razem chodziło, lecz o Riffa, który rok później umarł, a wszystkie
papiery po nim, łącznie z niedokończoną powieścią i listami od Bruna,
zostały spalone przez gorliwych dezynfektorów.
Schulz nie zapomniał o swoim przyjacielu. Przynajmniej na wyjście
do miejsc, które razem poznawali, nie trzeba go było namawiać
godzinami albo wyciągać siłą...

Poznałam też w Zakopanem Deborę Vogel, jedną z tajemniczych


kobiet, z którymi wiązano Bruna. On sam do niczego nie chciał się
przyznać. Ale korespondowali od lat, a pisał do niej z takim żarem
i talentem, że to z tych listów ponoć, nie ponoć – na pewno, zrodziły się
Sklepy cynamonowe. Miała zawsze dużo do powiedzenia, lubiła się
śmiać, głośno, całą sobą. Przysłuchiwałam się jej dyskusji filozoficznej
z Witkacym. I byłam pod wrażeniem. Tematu nie zapamiętałam, ale jej
swadę, jasność wywodu i argumentacji – tak. Powierzchowność – no
cóż, według opinii panów była piękna. Ciemna, ognista! Mądrość –
owszem, tu wątpliwości żadnych być nie mogło.
Byłam pełna obaw, cóż znaczył mój filologiczny doktorat przy takich
żywych umysłach, ale mile mi się zrobiło na duszy, kiedy się
dowiedziałam, że ona podobno zaakceptowała wybór Bruna. Czyli
doceniła moją urodę i elegancję. Bo słów zamieniłyśmy najwyżej kilka.
W otoczeniu Witkacego, a więc i naszym, był też Tadeusz Szturm de
Sztrem, bardzo niezwykła postać. Człowiek, który wielokrotnie wywarł
wpływ na moje życie. Wszyscy zwali go „świętym”, bo żył bardziej dla
innych niż dla siebie. Z zawodu był statystykiem, z upodobań
przyjacielem artystów, a z powołania społecznikiem. Swoje zarobki
rozdawał potrzebującym. Fundował liczne prywatne stypendia,
przeważnie studentom politechniki, ale podobno potrafił też pomagać
w nauce czy karierze gońcom i sprzątaczkom. Nawet palenie rzucił, żeby
zebrać więcej na pomoc innym...
W swoim warszawskim mieszkaniu miał kolekcję kilkunastu
portretów Witkacego, wszystkich z „najwyższej” półki. I to podwójnie
najwyższa. Bo żeby je porządnie obejrzeć, trzeba było stanąć na krześle,
tak tam było wysoko.
A jego brat Edward był dyrektorem w szacownej instytucji
państwowej – w Głównym Urzędzie Statystycznym. Co to dla mojego,
dla naszego życia miało wkrótce znaczyć, na razie nie wiedzieliśmy...

Czułam, że ten pobyt w Zakopanem, znajomość z tyloma


wspaniałymi, ustosunkowanymi, a choćby tylko ciekawymi ludźmi
wpłynie na moje życie. Że coś musi się zmienić. Bruno był szczęśliwy,
bardziej tutaj przekonany, że świat nie musi być tylko jednobarwny.
Maria Kasprowiczowa, właścicielka słynnej Harendy, była żona Jana
Kasprowicza i wdowa po Stanisławie Przybyszewskim, próbowała mnie
przekonać, że skoro chcę być z Brunem, to muszę przystać na specjalne
względy dla niego. Bo meandryczność duszy jest przywilejem artystów,
a wyrozumiałość jedynym kluczem do dzielenia z nimi życia.
Jakbym tego już nie doświadczyła! Ba, gdyby ona wiedziała o moim
artyście tyle co ja... Może by mniej zawzięcie prawiła mi matczyne
kazania? Co prawda kiedyś zaskoczyła mnie szczerością. Kobieta
powinna być piękniejsza od mężczyzny, powiedziała na odchodne, ale
u was ta różnica poszła za daleko. Ty jesteś zbyt piękna dla niego.
W pierwszej chwili myślałam, że to tylko taki komplement. Ale
zastanowiło mnie coś w tych słowach. Owszem, słyszałam już podobne
uwagi o naszym związku. Tyle że zwykle podszyte były złośliwością.
A pani Marusia przecież uwielbiała Bruna... To co mam zrobić? –
spytałam. Musisz go jeszcze mocniej kochać. I uważać, żeby się ciebie
nie zaczął bać. (No i nie fotografuj się z nim razem. A przynajmniej
pilnuj, żeby się uśmiechał).
Fakt – wspólnych zdjęć nie mieliśmy. Nawet bez moich nowych
wahań i wątpliwości nie dawało się go namówić. Do uśmiechu – czasem
tak. Wyglądał wtedy jeszcze młodziej niż zwykle.
Ale mocniej go kochać? Jak? Nie dało się mocniej. I tak wszystko
było tylko – Bruno i Bruno. On i dla niego. Najpierw on, potem jego
sztuka. Albo odwrotnie. To było dla niego samego i dla wszystkich
najważniejsze. Więc i bez tych słów pani Marusi, i bez tej białej róży,
którą mi kiedyś w jego imieniu przyniosła, wiedziałam, że muszę się ze
swoimi pragnieniami przesunąć do najciemniejszego kąta. Ale jednak –
litości – nie tak ciemnego jak Drohobycz!
Na to już we mnie zgody nie było. Być może to poznanie Debory –
pięknej i rozumem panującej nad męskim światem, popchnęło mnie do
bardziej zdecydowanych kroków. Najpierw w słowach. Wiele
wieczorów z Brunem przegadaliśmy. Coraz mniej w tych rozmowach
było tematów literackich.

Jak refren wracała kwestia przenosin do większego miasta. Co


najmniej do Lwowa, ale ja, tak naprawdę, od początku miałam w głowie
tylko Warszawę. Jedynie tam miało sens rozpoczynanie życia na nowo,
tylko tam warto było zaryzykować. Bo przecież początek nie musiał być
łatwy. Ani w moim, ani Bruna przypadku. Nowe miejsca pracy, nowe
mieszkanie, stare rodziny na utrzymaniu...
On mnożył kłopoty i trudności, liczył, nic mu się nie zgadzało. Ale
przede wszystkim wracał uparcie do swej idée fixe. Drohobycz jako
matecznik jego pisarstwa, jako jego kosmos. Siedział na łóżku i plótł, że
tylko tam kurz ma znośną barwę i blask, zmierzch odsłania coraz to
nowe oblicza, a czas cedzony jest innym sitem. A ja zastanawiałam się,
czy sam siebie słyszy. I do kogo to mówi? Do jakichś przypadkowych
pochlebców czy do swojej wyśnionej, i to nawet w sprośnych snach,
kobiety. Już mu chciałam, rozeźlona jego egoizmem, powiedzieć
o głupkowatych słowach, którymi przy stole częstował niedawno ledwie
znane nam towarzystwo. Na czyjeś pytanie powiedziałeś otwarcie, że
w prozie wstydziłbyś się tego, co pokazujesz w rysunkach, i że nie
potrafiłbyś napisać masochistycznej powieści. Ja tu w rękawiczkach
i wątpliwościach skaczę wokół pana artysty, żeby go nie urazić
posądzeniem, a on jawnie mówi o WSTYDZIE!

Rysunek Brunona Schulza.


I rysuje, rysuje, co mu się tylko chce. Obcasy, stopy, uda, ciemność
między nogami. Zresztą – ten cienisty trójkąt interesował cię najmniej.
Wystarczyło szkicowanie piersi i pantofelków, kopytek, szpilek,
wężowych języków, spiczastych nosków, które kopną, ukłują, zdepczą.
Setki takich szkiców. Ja uczyłam swoje dziewczynki o Ofelii i Ani
z Zielonego Wzgórza, nie chciałam słuchać tych, którzy mówili, co te
twoje fantazje znaczą. I że cię znają lepiej ode mnie. Nie chciałam
czytać bredni o twoich erotycznych spełnieniach w rysunku,
o zaklęciach seksualnych czynionych ołówkiem lub piórkiem na
„prześcieradle papieru”.
To po co ci ja, skoro i w rysunkach, i w rzeczywistości ospowate
dziewki tłuką cię i poniewierają bezlitośnie, a potem idą sobie, opłacone,
bez słowa, nieistniejące już wcale? Czyste zaspokojenie, bez obietnic
i sentymentów. Żadnych niepotrzebnych zapewnień, żadnych
zobowiązań. O to ci chodzi? Takiego życia chcesz w tym swoim
zdegenerowanym, krokodylim Drohobyczu?
Byłam bliska, żeby mu to wykrzyczeć, postanowiłam się jednak
powstrzymać. Wolałam drążyć swoje. Że w stolicy będzie nam lepiej, że
będziemy bliżej wszystkiego... To znaczy czego, pytał, lecz nie słuchał
moich odpowiedzi, tylko znowu siebie. Że życie jest jedynie na
galicyjskiej prowincji, że on jako pisarz czuje to całym sobą. Na to ja –
że nie chcesz chyba pozostać prowincjonalnym pisarzem, ty, z twoim
talentem i wyobraźnią? Nie, jestem ważny, zobaczysz, będę kiedyś
znany i czytany. Może minie dużo czasu, może odkryje mnie dopiero
XXI wiek? Ale po to musisz być gdzie indziej. Zaprzeczyć się nie
ośmielił, mruknął coś w odpowiedzi, bez przekonania.
Zebrałam w sobie mądrość pani Marii Kasprowiczowej i Debory
Vogel, już nie chciałam w kółko jak katarynka powtarzać tego samego.
Umilkłam. Żal mi go nawet trochę było, ale wiedziałam, że walczę też
o siebie, chciałam z nim być, ale żywa, nie podduszona w drohobyckim
sosie. Czułam też, że za jego wielkimi słowami kryją się najzwyklejsze,
marne wykręty. Milczałam więc. A on dalej tylko stęknął: Wszędzie
indziej będę wykorzeniony. Wszędzie. W Warszawie czy Lwowie, nie
ma znaczenia. Nie nadaję się do innego życia.
Nazajutrz rano postanowiliśmy przenieść się do Warszawy.
Najpierw jednak przeniosłam się ja sama. To zdjęcie jest dokładnie
z tego okresu. Ja je nazywam „urzędowe”. Bo miało służyć i posłużyło
moim staraniom o pracę. A potem towarzyszyło mi w legitymacji
służbowej. Ciemne, bujne włosy spięłam tak, żeby wyglądały na krótkie.
Tylko mocno błyszczące usta bardziej były dla Bruna niż dla urzędu.
Biały kołnierzyk z fularem w grochy, trochę filuternie, trochę oficjalnie.
Ale suknia to już prawie urzędniczy fartuch. No i spokojna nadzieja na
twarzy. Taka wtedy byłam.

Dzięki Tadeuszowi Szturm de Sztremowi i za aprobatą całego


„towarzystwa” dostała pracę w Głównym Urzędzie Statystycznym
w Warszawie. W departamencie statystyki przemysłowej, jako
pracownik umysłowy kontraktowy – pomocnik kancelaryjny. Trzy
miesiące okresu próbnego, pensja 138 zł netto, 20 zł dodatku. XI grupa
uposażenia (on miał wtedy VIII). Marnie, ale na początek i to było coś.
Co ciekawe – w tym samym urzędzie pracowała żona Witkacego, ta, za
którą tak tęsknił w objęciach innych pań i panienek. Tadeusz Szturm
de... miał wielkie serce, a jego brat Edward, dyrektor GUS, chyba
jeszcze rozleglejsze. Szczególnie dla wspólnych przyjaciół...
Dr Szelińska Józefina... Trzydziestoletnia, narodowości polskiej, stanu
wolnego, na każde z powyższych osobna deklaracja z własnoręcznym
podpisem. Znająca niemiecki w słowie i piśmie, francuski w słowie.
Brak odznaczeń. Nie karana. Podróżowała do Francji, Włoch,
Jugosławii, Austrii (Wiedeń), na Węgry (Budapeszt i Banat, obecnie
rumuński). Do organizacji społecznych nie należała.
Wynajęła mieszkanie na ulicy Koszykowej. Do pracy chodziła pieszo.
GUS mieścił się w Alejach Jerozolimskich, na wysokości Brackiej,
w kamienicy Kryńskiego. Nie było daleko, nawet na drohobycką skalę.
Dostała pracę w Głównym Urzędzie Statystycznym w Warszawie.

Bruno na razie został w Drohobyczu. „Na razie” – to nie były moje


słowa, tylko jego. Miał pozałatwiać wszystkie swoje sprawy i dojechać
do mnie. Tymczasem pisał listy pełne miłości i tęsknoty. Moje były
równie czułe. Czekaliśmy na siebie jak w pierwszym okresie naszej
znajomości. Ale dni mijały. Samotne i monotonne, bo urzędniczej pracy
nie mogłam polubić. Dzień w dzień tak samo, sterta papierów zamiast
twarzy uczennic, nudna cisza zamiast gwaru żywych ludzi. Pocieszałam
się, że to wszystko minie. Bruno przyjedzie i świat znowu nabierze
kolorów. Będzie jak dawniej, tylko sto razy lepiej. Znajdę pracę
w szkole, w końcu moje kwalifikacje nie straciły w Warszawie nic ze
swojego blasku. Bruno, opromieniony rozgłosem swojej pierwszej
książki, skorzysta może z pomocy kolegów literatów, są przecież jakieś
stypendia, nagrody, będzie spokojnie pisał następną, zaczniemy żyć
normalnie.

Długo wierzyłam, że nam się uda. Mnie odgadnąć do końca i ocalić


artystę, jemu – odzyskać potrzebny do pracy spokój, ustatkować się na
tyle, żeby omijać te codzienne „piekła”, które mu najbardziej
doskwierały.
Na razie zostawały nam listy. Te od niego przychodziły prawie
codziennie. Były próbą wzięcia się w ramiona i odpędzenia złego.
Zapisane, żadne obawy nie były już tak straszne. Pisał o „czarnych
dniach”, o lęku przed codziennością i przyszłością, o niemożności
znalezienia czasu do pracy, o braku ważnych rozmów i szkolnych
męczarniach. Miałam być na to lekarstwem, kojącym plastrem, gałązką
jaśminu. Liczył, że go przed takim życiem ocalę.
Niepokaźny był trakt jego pisma. Dukt starannych liter mógłby
zmieścić się w moim strzelistym, napiętym i wybuchowym, jak on sam
w moich objęciach. Używał słów: „Muza, inspiracja, twórczość”. Ze
mną w czułym tle. Nigdy nie dał mi odczuć, że się może czegoś obawiać
z mojej strony. Żadnych wahań i wątpliwości, że mogłabym zaszkodzić
natchnieniu, wytrącić mu pióro z ręki. Lub choćby tylko zachłannie
zabierać powietrze.
Ja też wiedziałam, po co jestem w jego życiu. Po to, żeby wszystko
utulić, przygarnąć, otoczyć czymś, co uśmierzy ból. To była służba,
ukłon w stronę jego talentu. Ja – ziemska, ku niemu – „nieziemskiemu”.
Ja do obsługi życia – on sztuki. Na taką niewolę gotowa byłam się
zgodzić. Bo przecież sam mnie wypatrzył. Były na pewno inne, wiele
innych kręciło się na tym drohobyckim corso, też chodziły
wyprostowane i bujające biodrami. Skoro jednak wybrał mnie i skoro
tak się nam później udało – może to nie była tylko jego decyzja. Może
tak się objawiał przysłowiowy Los?!
Wiedziałam jednak, zdążyłam się już przekonać, że codzienność go
przerażała i przerastała. Nad kartką papieru, w moich objęciach był
wolny. Znałam jego potrzeby. I nie czułam się przez to wykorzystywana.
Ani mniej ważna. Będę walczyć o mojego Bruna. Przecież potrafię.
Chcę. Dam radę. Przecież mnie pragnie, oczekuje. Zobowiązałam się.

W styczniu przyjechał na dłużej. Dostał półroczny płatny urlop ze


swojej szkoły. Cud! I uznanie dla jego literackich osiągnięć. Cieszył się
jak dziecko. Wreszcie może przygotować następny tom opowiadań.
Sanatorium pod Klepsydrą. Tak się miał nazywać. I miał być, o mój
Boże – dedykowany „ukochanej Junie”. Mnie! Ale nie zamieszkaliśmy
w Warszawie razem. On wynajął pokój w pensjonacie na Nowym
Świecie, ja zostałam u siebie, na Koszykowej. Na duże mieszkanie nie
mieliśmy szans. Więc tak było najlepiej.

Jakoś wtedy, czyli nie wiedzieć kiedy, pojawił się temat małżeństwa.
Kto go pierwszy poruszył? Kto to zaproponował? Nie wiem. Chwilami
myślę, że ani Bruno, ani ja. A przecież nikogo trzeciego nie było.
A może był? Może to ten diabełek kręcący się czasem między nami.
Piekielny skrzat, przycupnięty przy podłodze, niekiedy bezczelny,
a niekiedy wstydliwy, ten, który – chcieliśmy oboje uwierzyć – sam się
w małżeństwie uspokoi? Może to właśnie on?

Musiałam być pewna, że nam się uda. Przecież po to podjęłam tę


pracą biurową. Wkrótce zresztą zaczęła mnie ona przerastać. Jak
w którejś sztuce Witkacego, kiedy wjeżdża wielki napis: NUDA!
A później nawet: STRASZLIWA NUDA! Główny Urząd Statystyczny!
Ogromny, ponury gmach pełen nieszczęśliwych mrówek wyrobnic.
Biurko, skoroszyty, kolumny cyfr i odbieranie telefonów. Marna, jak na
stolicę, pensyjka. Brr... Nawet Tadeusz Szturm de Sztrem nie wydawał
mi się już tak święty. Tak sądzić to przecież była niegodziwość.
Uznawałam, że to tylko dość przypadkowy i na pewno tymczasowy
przyczółek wspólnej przyszłości w Warszawie. Od czegoś trzeba było
zacząć. Nawet od niewielkich pieniędzy. I niewielkiego pokoiku.
Powtarzałam to sobie codziennie.
Ale mijały dni, tygodnie... Najpierw czekałam, że Bruno coś zrobi
naprawdę, że załatwi przeniesienie, że przyjedzie. Potem prosiłam.
Przekonywałam. Nigdy nie mówił: nie. Bąkał coś. Wykręcał się chyba.
A jak załatwiał, to nie byłam pewna, czy naprawdę, czy tylko tak
twierdził. Listów przybywało wprost proporcjonalnie do mojej irytacji.
I zniechęcenia. Wtedy mnie zaskoczył.

Oświadczyny? To było jedno. Nieformalne przecież, bez klękania


i pierścionka z diamentem. Od zeszłego lata przedstawiał mnie już jako
swoją narzeczoną. A ja? Sprawiało mi to przyjemność, choć za samym
słowem nie przepadałam. Czasami też musiałam udawać, że nie słyszę
kąśliwych uwag. – Schulz się zadaje z katoliczką? Dziewczyna niczego,
ale i tak ryzykowny wybór, może się jeszcze Bruno opamięta. – Nie
chciał się opamiętać. Był dumny, że się podobam, że jestem elegancka
i reprezentacyjna. Miałam powody podejrzewać, że trochę się mną
chwali. Nawet do swoich dawnych kochanek.
Ale teraz sprawa stawała się poważniejsza. Małżeństwo? Czemu nie.
No i pojawił się ten list do moich rodziców z prośbą o zgodę. To nie był
mój pomysł. Bruno sam to zaproponował. Nie musiał. Nie takie
konwenanse omijaliśmy. Chciał się jednak pokazać z najlepszej strony.
Tak nakazywała tradycja. Ta akurat bardzo mu sprzyjała. Pisać potrafił,
wiedział dobrze, że to jest jego najsilniejsza broń. Stworzył jeden ze
swoich najpiękniejszych listów, o mnie i o nim, o naszym zamierzonym
związku i spółce na całe życie. Byłam pod wrażeniem.
Moi rodzice również. I nie mieli nic przeciwko temu. Nie mówiłam
im wiele o Brunie. Bez zbędnych zwierzeń, tak mnie nauczyli w domu.
Tyle tylko że pisarz, że nauczyciel. Pewnie najmniej – że malarz. Matka
nie zadawała pytań. Ojciec chciał przede wszystkim wiedzieć, czy nie
stanie mi się nic złego. Liczył na mój zdrowy rozsądek. Ja także. Spółka
na całe życie – to było coś. Pakt, którego strzegą określone warunki.
Długo sądziłam, że oboje tego pragnęliśmy. Może ja chwilami bardziej
niż on. Albo trochę inaczej.

Próbowałam oswoić go z powszedniością. Przystosować do niej, żeby


był jak inni. Walczył o przestrzeń do pracy, twórczości, cała reszta miała
być służebna. A ja wiedziałam, że tak się nie da. Że musi być
równowaga. Że uprawianie codzienności może być podobnie ważne
i użyteczne.
Każdego dnia razem. Każdego ranka i wieczora mieć przy sobie
geniusza w pidżamie? Ale co z tego, że w pidżamie? Co z tego, że się
poci i miewa deprymujące przypadłości. Albo że interesują go strofy
poezji, które recytuję z pamięci, a nie smak grzybowej zupy, którą
ugotowałam, czy kompotu z agrestu. No dobrze – kurze ściera ktoś inny.
Matka, siostra, narzeczona... Bo służyć trzeba wielkiej sprawie, choćby
małymi sposobami. A reszta ułoży się sama.
Ale ułożyć się jakoś nie chciała. Przeciwnie – od tego momentu, od
tych pierwszych małżeńskich konkretów coś się między mną i Brunem
zaczęło psuć.
Istniał na przykład problem religijny. Nawet nie przypuszczaliśmy –
jak poważny. Ja byłam katoliczką. Bruno? Nie był religijny na żaden
znany mi sposób. Religijnym Żydem na pewno nie był. Odwiedzał raz,
może kilka razy w roku dom modlitwy. Ale raczej nie z potrzeby ducha.
Chodzić do synagogi w najważniejsze żydowskie święta po prostu
wypadało. Choć nie przestrzegał żadnych innych zwyczajów narodu
wybranego, w tej akurat sprawie zachowywał się jak wszyscy. Nie chciał
zwracać na siebie uwagi, wyróżniać się. Brzmi to paradoksalnie, ale on,
taki osobny, inny, nie chciał się wyróżniać, kiedy nie musiał. Od rodziny,
od tradycji, od świątecznego powietrza, które napływało nad miasto
późną jesienią.
Starozakonny Drohobycz szedł wtedy do bożnicy. I Bruno też.
W Sądny Dzień, może i na Nowy Rok, choć wcale nie po żydowsku
odliczał czas. Szukał tam literackich, twórczych inspiracji, ale wątpię,
czy szukał siebie... Na pewno luster, płomyków świec, rozkołysanego
modlitwą tłumu, zawodzenia brodatych Żydów. Sięgał w głąb, „do
praiłów bytu”. Żywił się mistycyzmem i kabałą przodków. Był ich
potomkiem, choć na rysunkach dodawał im – przewrotnie – nagość
kobiet. Czuł się symbolicznym synem tych starców w aksamitnych
kapeluszach. Bękartem może, ale uwikłanym jakoś w mroczną
i wspaniałą sieć Synagogi...
Ale zdziwiłam się, kiedy mi opowiedziano, jego siostra chyba, że
poszedł kiedyś do cadyka. Ponoć w celu poznania przyszłości rodziny.
A może i własnej. Jak do mędrca wróżbity. To pewnie zresztą nie miało
związku z wiarą, chyba że z wiarą w cuda i w przepowiednie. O, o to już
mogłam Bruna podejrzewać. Podobno nie usłyszał dobrych wiadomości.
Czekał go zły los. Jego i jego bratanka. Tylko Ella miała być „w czepku
urodzona”. Zapamiętał to i powtórzył bratu, jej ojcu, żeby się o nią nie
martwił. Resztę przemilczał.

Wszystko się we mnie przeciwko tym jego religijnym sentymentom


burzyło. Nic, nawet wspomnienia, nie łączyło mnie z ortodoksyjnymi
Żydami. W mojej, od pokolenia katolickiej rodzinie, mówiło się o nich
już tylko z przekąsem. A Bruno jednak jakoś korzystał z duchowego
dziedzictwa swoich starozakonnych przodków. Dla niego to nie był
„fałszywy węzeł, rozchodzący się za pociągnięciem końca” – ale źródło.
Jedyne i prawdziwe. Nie podobało mi się to. Tym bardziej nie mogło mi
się podobać takie formalne uczestniczenie w obrzędach. Sądziłam
z pychą neofitki, przyznaję, i to neofitki, która właśnie złapała za nogi
Geniusza, że Bruno jest większy niż ten drohobycki synagogalny tłum.
Posądzałam go o konformizm, o to, że tak naprawdę tylko dla spokoju
swojej rodzinnej sytuacji zaniedbuje sprawy ważniejsze.
Zwykle jednak starałam się go rozumieć. Wyrósł przecież wśród nich,
żył z nimi i próbował ich nie ranić. Kochał swoją rodzinę, dość przecież
tradycyjną. Publicznie w każdym razie starał się tej tradycji nie
zaprzeczać. Na ile się dało.
Lecz teraz już się nie dało.

Zdecydował, że porzuci gminę żydowską, że z niej formalnie wystąpi.


Dla mnie. Bo bez tego nasze małżeństwo nie mogło się spełnić. Byłam
przecież katoliczką. Jego wyznania mojżeszowego nie dawało się spleść
z moim. Urzędowo było to niemożliwe. Zmagaliśmy się z tym problem
przez wiele tygodni, miesiące całe. Prosiłam, przypominałam,
nalegałam. Może nie powinnam naciskać tak mocno?
Z żydowskiej wspólnoty Bruno się wypisał. Dla jego rodziny musiał
to być potężny cios. Rodzice co prawda już nie żyli, zrobił dla nich
nagrobek z czerwonego piaskowca w stylu tradycyjnej macewy na
miejscowym kirkucie. Symbolizował on drzewo życia. Kolejny gest
w kierunku wiary przodków. A teraz się jej wyrzeka?? On, którego
Jahwe obdarzył tyloma talentami. Niech się cieszy, może nie będzie
przeklęty! Dalej mimo wszystko się nie posunął. Na chrzest się nie
zdecydował. Nie chciał, nie potrafił? Poczęty w tradycji żydowskiej, nie
był gotów na inną. Inaczej niż Juna, która przyjęła nową, wierzyła w nią,
uznawała za jedyną i własną. Nie miała zamiaru oglądać się za siebie.
Widywano go podobno w jednym z tutejszych kościołów. Zawsze
zdejmował kapelusz. Nie klękał, nie żegnał się znakiem krzyża. Ponoć
z uczniami też chodził na święta do kościoła i zawsze się z nimi
„modlił”. Bo przecież lekcje w szkole poprzedzane były krótką
modlitwą, wymagającą od nauczyciela na szczęście tylko „godnej
postawy”. Więc i z Juną mógł dysputować o pacierzu jako dziele sztuki
albo o sile krzyża w kościelnych witrażach. Od formalnych wiar i ich
obrządków chciał być daleko. Odchodzę od swoich, zdawał się mówić,
ale nie zjednoczę się z twoimi. Zostanę na ziemi niczyjej. Wyrazistym
gestem, dowodem miłości, opuszczam mój świat. Chrztu nie dostąpię
nigdy.

Ślad tej wyznaniowej zawieruchy zachował się w jego dokumentach.


W marcu 1936 roku dyrektor Gimnazjum im. Władysława Jagiełły
wysłał do kuratorium wyjaśnienie, iż „pan Bruno Schulz, stały
nauczyciel tutejszego zakładu, przedłożył zaświadczenie umieszczone na
swoim świadectwie urodzin, iż zgłosił wystąpienie z wyznania
mojżeszowego”. (Mimo notatki: „odpis tego zaświadczenia się dołącza”,
samego oryginału nie ma). Dyrektor prosił o pouczenie, czy wobec tego,
że pan Schulz uważa się obecnie za bezwyznaniowego, należy zażądać
od niego złożenia przyrzeczenia służbowego wedle roty... (okólnik,
dziennik urzędowy, strona 176). Odpowiedzi brak.
Papierki, papiery... Nie rozumiała takiej postawy, nie chciała
zrozumieć.

Więc i ta zmiana pozostawała jedynie na papierze? Tylko tyle chciał


jej ofiarować? Kolejną wspaniałą fikcję. Artystyczny popis wielkiego
Bruna? Jego wcześniejszy gest o wystąpieniu z gminy przyjęła jako
oczywistość, jako spełnienie umówionego warunku. Pochwaliła. Ale
szybko przystąpiła do następnego, najważniejszego, jej zdaniem, kroku.
Do chrztu właśnie. Nie myślała, że go tym rani. Zniecierpliwiona
listownymi rękoczynami i niespełnianymi obietnicami, tym razem nie
chciała się pogodzić z odmową.
Bał się święconej wody? On, Bruno, czy ten mroczny bies w nim
zagrożony klęską?

Dalej też nie było łatwo. Żeby bezwyznaniowiec poślubił katoliczkę,


trzeba było szukać dziwnych prawnych kombinacji. Należało uzyskać
trzymiesięczne zameldowanie albo tylko dowód zameldowania na
Śląsku, gdzie działały jeszcze podobno jakieś przepisy z czasów
pruskich dopuszczające takie małżeństwa. I z tym papierkiem w ręku
spróbować dalej. W kościele? W urzędzie stanu cywilnego? Zupełnie
tego nie rozumiałam. I nie byłam pewna, czy Bruno sam tej historii nie
wymyślił. Choć pisał do mnie o tym prawdziwie chyba zmartwiony.
I załatwiał, załatwiał, załatwiał...
Pozostawało czekanie. Aż coś się naprawdę wyjaśni, przyoblecze
w materię, a nie tylko w słowa. Bo słów chwilami miała dość. Choć listy
były naprawdę piękne i czułe. Ale kiedy coraz bardziej rozżalona na
swój samotny warszawski los, próbowała je sobie przypomnieć, nie
pamiętała wiele. Pojęła za to, że Bruno jest listomanem, listografem,
listożercą, że pisanie zastępuje mu rzeczywistość.

Nie od razu się o tym przekonałam, bo na początku nie rozstawaliśmy


się na dłużej. Ale wiedziałam, że z wieloma osobami rozmawia za
pomocą poczty. I że zajmuje mu to dużo czasu. Skoro przecież w listach
czy raczej z listów narodziły się jego Sklepy cynamonowe... Już to było
znakiem, że nie traktuje wymiany korespondencji zwyczajnie. Że nie
chodzi mu wcale o zwierzenia, o kontakt z drugim człowiekiem,
o rozmowę. Na to był za mało... speszyła się, kiedy pierwszy raz
znalazła te słowa – za mało ludzki.

On, mój mężczyzna, żył jakby w innych regionach. Zwykłości unikał,


chyba że miała go chronić. W listach nie musiał udawać. One same były
rodzajem gry. Traktował je jako swoisty trening literacki, jako wstęp,
a może i podgatunek swojej twórczości. To jakby ćwiczenia stylistyczne
przed prawdziwym pisaniem. Ćwiczenia, ale dotykające najgłębszych
pokładów jego duszy, w kawałkach i kawałeczkach skierowane do
najrozmaitszych adresatów.
Celebrował to pisanie do innych. Wybierał odpowiedni papier
i chwilę. Pisał zwykle na brudno. Także do mnie – widziałam te
brudnopisy. Bruliony zapełnione projektami, a może i kopiami listów.
Troskliwie kreślił litery. Powoli. Okrągłym pismem o miękkich owalach.
Jak ktoś, kto dobrze wie, czym jest kaligrafia, uczył się jej, doceniał
znaczenie wyglądu i kształtu litery. Zaklinał w słowa własne nastroje,
trucizny, żal. Było tam wszystko. Coraz częściej, niestety, niemoc.

Mój Biedny Bruno. Znowu marudzisz, znowu te same, wysłużone


słowa. Rusz się. Praca, praca, organizacja życia, dyscyplina. Technika,
wewnętrzna higiena. Raz, dwa, trzy, do stołu. Już, teraz, nie ma wyjścia.
Nic lepszego nie wymyślisz. To jedyny sposób na ocalenie. Jedyny
dostępny narkotyk.
Stale obecne: gorączka, niepokój, panika przed „zamknięciem
bramy”. Przed tobą nie muszę udawać, nie muszę „tłumaczyć się na
obcy język”. Tak do niej mówił i pisał. Depresja i żal czyhały
przyczajone – gotowe do skoku. Brak mi zaufania do życia,
bezpiecznego „spoczywania w swoim losie”.
Twoje to słowa czy może już moje. Do ciebie pisałam?
Półrzeczywistego, jak z powieści? Tym mnie zaraziłeś, znojem.

Był biegły w sztuce urzędniczego żargonu. Prawie tyle samo papieru


zapisał w prozie, co w podaniach do kuratorium i innych władz.
Zdarzało się jej nazywać go wiecznym petentem. Prosił cierpliwie
i z pasją, prosił niestrudzenie. Dyrektorów, naczelników, ministrów.
Zwracał się z usilną prośbą o czas, o „przychylne i wielkoduszne
stanowisko wobec sprawy” jego twórczości.
Wyczerpujące obowiązki zawodu nauczycielskiego nie pozwalają mu
na trudną i odpowiedzialną pracę artystyczną. Bezproduktywnie trwoni
energię (co konstatuje z rozpaczą), a to oddala go od realizacji
twórczych planów. A przecież pragnie wypełniać literackie zamierzenia.
Oddać się pracy na niwie kulturalnej. Dorywcze wysiłki podejmowane
na marginesie zajęć szkolnych powodują rozproszenie i trwonienie
impulsu twórczego.

W petycjach do władz szkolnych i oświatowych mój nieporadny


życiowo Bruno wykazywał wielki praktycyzm. Umiejętnie powoływał
się na daty, ustawy, dekrety, paragrafy. Obiecywał dołożyć wszelkich
starań, by odwdzięczyć się za pomoc rzetelnym rezultatem... Wysokie
kuratorium raczy...
Nie miał jednak mocy zaklinania biurokracji. Zwykle, co najwyżej,
uznawano go za regionalną znakomitość wartą ewentualnie
powiadomienia, że „niestety – nie udało się znaleźć możliwości, nie
udzielono, nie przewidziano w preliminarzu...”.
W odpowiedzi kolejne ukłony. I prośba o „życzliwą przychylność dla
mych aspiracji”. I kolejna odmowa.

Kilka drobnych sukcesów nie mogło przesłonić największej klęski.


Pracy pozwalającej mu na bezpieczne przeniesienie do Warszawy,
a chociażby do Lwowa – nie znalazł. A w ciemno, mając na głowie
wymagającą pomocy rodzinę – ryzykować wyjazdu nie chciał. Tu,
w Drohobyczu, miał chociaż te swoje trzysta złotych nauczycielskiej
pensji. I te swoje krajobrazy, i atmosferę, bez której ponoć nie mógł żyć
i tworzyć. Ja zarabiałam teraz mniej niż dwieście złotych, o wiele mniej
niż kiedyś w szkole. Samej trudno z tego było wyżyć, a cóż dopiero –
choćby przejściowo – we dwójkę. Ale to przecież w każdej chwili mogło
się zmienić... Jak można było nie mieć takiej nadziei?
Szczególnie że rozłąka wzmagała tęsknotę, potęgowała uczuciowy
żar. Przynajmniej ten, który wyrazić można w słowach. Żyliśmy jak
w żywiole, ale w żywiole niespełnienia.

Błagał, żebym go nie opuszczała, że nie wyobraża sobie naszego życia


osobno. Mianował mnie „wspólnikiem do przedsięwzięć odkrywczych”.
Przywoływał jako „porękę świata wewnętrznego, którego istnienie
postulował”. Czuł się jak Atlas dźwigający niebo na swoich barkach,
w trudzie i udręce. „Chciałbym móc na chwilę złożyć ten ciężar na
czyichś ramionach, rozprostować kark i spojrzeć na to, co dźwigałem”.
Tak mówił. A potem pisał. Więcej chyba listów wymieniliśmy niż
pieszczot. Przyjmowałam to najpierw jako coś naturalnego, z czystą
prostotą pierwszego zakochania. Myślałam, rozpoetyzowana
urzędniczka GUS-u, że słowa, które Bruno pisze do mnie, budują
fundamenty jakiegoś wspaniałego zamku, wspólnoty na przyszłość, na
długo. Na, zgodnie z jego słowami, „wielkie zawsze”. Namiętnie
wierzyłam w to, co czytam.
I też w to, co słyszę. Bo pojechałam do niego, a potem znowu on
odwiedził mnie w Warszawie. Był ciągle jak czarodziej, a ja jak
dziewczynka pierwszy raz wydana na tego rodzaju grę w cuda? Nasz
świat był znowu niezwykły. Nawet nazwy tych śląskich miast –
Świętochłowice czy Siemianowice, gdzie załatwiał przepustkę do naszej
wspólnej przyszłości, wydawały mi się nieziemskie.
Słuchałam jak dawniej z zapartym tchem. O jego spotkaniach
z Witkacym i świętym Tadeuszem, bo to Szturm de Sztrem ponoć badał
te nasze szanse zameldowania na Śląsku. I szukał jakiejś odpowiedniej
pracy dla Bruna. Wesoło im było, kawalarz Witkacy lubił się bawić...
I zaskakiwać wszystkich. Weszli kiedyś razem do jakiegoś
restauracyjnego bufetu, gdzie Witkacy poprosił o piwo dla wszystkich
i ponaglał: „Ale szybko, bo jesteśmy z Kominternu”.
Jakoś te inne życiowe sprawy znowu nie były ważne. A że trzeba
pozamiatać podłogę, kupić ziemniaki na obiad, wyprać prześcieradła. Co
tam. To się przy okazji samo zrobi. I się rzeczywiście, tak jakoś
niezauważalnie, robiło.

Dbała o siebie. Mydło Palmolive i krem Nivea, dobry na wszystko.


Plus puder Śnieg Tatrzański. Przydawał bieli jej twarzy latem często
zbyt opalonej (kochała słońce!), uwyraźniał ciemno oprawione oczy
i lśniącą czerń włosów. Upinała je nisko w kok lub na wałek.
Rozpuszczała włosy tylko dla niego. Nigdy w towarzystwie. Patrzył jak
urzeczony. Powoływał się na jakąś bohaterkę reklamy specyfiku na
porost włosów „przywracającego głowie urodzajność”. Mogłam śmiało
konkurować z tą apostołką włochatości.
Nie wydawała pieniędzy przesadnie, nie miała ich w nadmiarze, ale
regularnie uzupełniała garderobę. O coś specjalnego. Rękawiczki letnie
lub skórzane, jesienne i bieliznę (figi – 2,25 zł, motylki w ładnym
fasonie – 3,75 zł). Wyszukiwała okazje – często korzystała z godziny
tanich cen u Braci Jabłkowskich. Marzyła o wieczorowej jedwabnej
sukni, ale najtańsza kosztowała aż sześćdziesiąt złotych. Trzecia część
jej pensji. Drogo. Wybrała już nawet jedną, prostą, z opalizującej
żorżety. Zaglądała na wystawę raz na kilka dni. Wyobrażała sobie siebie
na dansingu albo na premierze Carmen. Figlarne marzenie. Wiedziała,
że nie ma mężczyzny, który by ją na podobny wieczór zaprosił. Kusiło ją
choć raz spróbować... jakiegoś luksusowego karnawału. (Zapisała:
Kreacje na raty – Pańska 80-3. Firma chrześcijańska).
Niczego jej przecież nie brakowało. Mężczyźni przystawali
i odwracali się ciągle na jej widok na ulicy. Czasem odwzajemniała ich
uśmiechy. W śródmieściu reklamowano kursy tanga i karioki. A gdyby
tak się odważyć? Dałaby radę. Ciągle przecież gimnastykuje się rano
(6.33) przy radiowym akompaniamencie. Całe osiemnaście minut. Dużo
chodzi, szybkim krokiem, a kiedy się da – pływa. Rzadziej, co prawda,
jeździ do domu. I nie czuje się już tak młoda jak na początku
warszawskiej przygody.

Znalazł mi wkrótce zajęcie na osłodę warszawskiej samotności, a co


najmniej – osobności. Tłumaczenie Procesu Franza Kafki. To dlatego
tyle o nim rozmawialiśmy, czasem po niemiecku, jakby sprawdzał moją
biegłość w tym języku. Byłam trochę zła, bo niemiecki znałam jak
polski, ale dobrze, niech sobie sprawdza. Mój pan i władca, a teraz
i dobroczyńca, i współautor przekładu.
Tłumaczyliśmy dla Roju. Zawarliśmy umowę, pakt wspólny.
Przekładam ja, a on daje szlif stylistyczny i podpis. Chętnie się na to
godziłam, wiedziałam, że dla nich to on jest gwiazdą i gwarantem
jakości tekstu. Aha, pieniędzmi się dzielimy. Ja chciałam po połowie.
Bruno, później, kiedy książka się już ukazała, podzielił honorarium
inaczej. I nie przyjmował moich protestów – ja sześćset, on czterysta
złotych. Trzy do dwóch. Ta dodatkowa cząstka, żartowałam, za to, że
nigdy nie ujawnię, kto naprawdę przetłumaczył na język polski Proces
Kafki.
Chyba nawet nie uczciliśmy tej okazji. Z pewnością nie, bo Bruno nie
lubił biegać po lokalach, alkoholu się wystrzegał, co przed swoim
Witkacym czasem ukrywał. Głowę miał jednak słabiutką, a sama myśl
o kacu wprawiała go w przerażenie. Żadne płynne specjały nie mogły
więc go nęcić, choć mieli w Drohobyczu niezłe składy win francuskich
i palestyńskich (!). Czasem chodziliśmy na kolację do znajomych, ale
tylko w domu jadł z apetytem. Wolał spokojne rosoły, racuchy, sztukę
mięsa bez chrzanu. I pił ze smakiem herbatę z konfiturami. Nie lubił
wymyślnych potraw ani degustowania nowości. Wyszukane słodycze
mniej go cieszyły niż frywolne często nazwy miejscowych cukierni.
Ja, przeciwnie, lubiłam odkrywanie nowych smaków: homarów
i ostryg, parmezanu i pasztetów strasburskich, jesiotrów i kołdunów.
Surowe jarzyny – to była wtedy nowość – uwielbiałam. Jemu szkodziły.
I w tym bardzo mocno się różniliśmy, ale to przecież głupstwa,
głupstewka, tłumaczyłam sobie, bzdury niewarte roztrząsania...
Wystarczy, że zaczynaliśmy rozmawiać o literaturze, o Rilkem, który
przecież pisał, że miłość jest czuwaniem nad cudzą samotnością,
i wszystko inne znikało.
Z perspektywy mojego wyjazdu i warszawskiego bytowania te różnice
pęczniały. Jakże go tu sobie wyobrazić? Wiedziałam przecież, że nie
najlepiej się czuł na tak zwanych stołecznych salonach. Nie był ze świata
bidermajerów i simmlerów. Kiedyś, jeszcze w Drohobyczu, spanikował
w czasie kolacji u naftowych potentatów. Twierdził, że zaniepokoił go
pejzaż Fałata wiszący za plecami. To miał być powód niedyspozycji...
Innym razem był to komin fabryczny albo robotnik na rusztowaniu.

Z jednej strony ciekaw był innych, z drugiej nudziły go rozmowy


o przetargach na produkty naftowe, strukturze zatrudnienia i nowinkach
technicznych. Telefonu bał się jak ognia, nad radiem pochylał się
z uwagą, choć do głowy by mu nie przyszło, że może być wykorzystane
jako reklama własnych dokonań literackich (co zaczynało być
praktykowane). Szydził z błahych rebusów codzienności. Interesowały
go o tyle, o ile pozwalały się przetworzyć artystycznie. „Żelazko
elektryczne – tanie i praktyczne...” – przedrzeźniał slogany nowoczesnej
prasy. „Elektryczne imbryki zamiast samowara, który z użycia
wychodzi, jak każda rzecz stara...”. Nie dla Bruna. Jego wyobraźnia
czerpała z wykopalisk przeszłości.
Na myśl o rozmowie z nieznanym człowiekiem czasem bladł,
a czasem pogrążał się głęboko w sobie jak w jakiś somnambuliczny sen,
z którego świeciły tylko jego oczy albo pojedyncze słowa. Jak kiedyś
u drugiego ze swych artystycznych i duchowych przyjaciół – u Witolda
Gombrowicza. Obserwował z kanapy hałaśliwych i podochoconych
gości i powtarzał pod nosem: „co za orgia, co za orgia...”.
Ktoś niezbyt życzliwy powiedział o nim, że próbował występów poza
żydowskim matecznikiem. Próbował, publikując książki. Zaglądał
czasem do innych niż drohobycki światów. Ale bał się nowych miejsc,
zakątków świata nieoswojonych przez jego własne ego. Odwiedzał bez
lęku tylko najbliższe okolice: Truskawiec i Borysław, Stryj i Lwów.
Zakopane i Warszawę już z wyraźnym ociąganiem. Najczęściej – kiedy
po prostu musiał. A ja próbowałam go znad wschodniej granicy
wydostać, z nudnej prowincji przetransportować w kręgi Ziemiańskiej
i Adrii, z odmętów drohobyckiej mgły przeflancować do Qui pro Quo,
skamandryckich figli, proszonych czwartków, żurków i bon motów...
Chciałam go ucywilizować. Tak, chciałam, żeby polubił „bywanie”
i „błyszczenie”. Chciałam dla niego pieczęci stolicy. Cóż w tym złego?
Czy można bardziej niż on, niż my, zasłużyć na beztroskę i luksus?
Nie zwracałam uwagi, że męczyły go nieznane ulice, przerażał ruch
miejski i tłok, konieczność nawigacji w obcej przestrzeni i mijanie tylu
nieznanych ludzi. Nie wiedziałam, zarozumiała, „świeża” warszawianka,
że Bruno błądził nawet w stolicy, w której przecież bywał już wcześniej.
Gubił drogę do redakcji „Tygodnika Ilustrowanego” i do wydawnictwa
Rój. Mur na Szczyglej uznał za groźną zasadzkę, która zagrodziła mu
nagle drogę w czasie spaceru wieczornego ze znajomymi. Zaczął
przeraźliwie krzyczeć. Ledwie zdołali go uspokoić. A ja, głupia, bardzo
wtedy głupia, z takiego wrażliwca chciałam zrobić salonowego lwa.
Owszem, czasami mnie słuchał. Zaglądał do kawiarni i na rauty.
Chodziliśmy do nielicznych znajomych. Nawet do żony Witkacego,
Jadwigi, miłej i ciepłej kobiety, mojej koleżanki z pracy. Ale nudziło go
to albo napawało lękiem. Wyjściowe trzewiki uwierały. Tam, gdzie inni
bawili się, zawierali znajomości, a choćby tylko flirtowali, na obrotowej
scenie Adrii, rozkręcanej bąbelkami szampana, on ćwiczył ataki paniki.
Chował się jak ślimak do muszli i tak się też czuł, przerażony, że zaraz
ktoś go rozdepcze. Za późno to zrozumiałam.
W Domu Mody Bogusława Hersego oferowali wielki wybór
jedwabnych krawatów (1,75 zł). Często wstępowała tam po godzinach
w biurze, po prostu dla rozrywki. Lubiła wybierać dla Bruna drobne
podarunki. Jej samej sprawiało to przyjemność. Oglądała też popelinowe
koszule (8,50 zł), zawsze się przydadzą, by w razie czego jej mężczyzna
mógł się prezentować bardziej uroczyście. Warto też myśleć o świętach.
Może wieczne pióro ze złotą stalówką od Winiarskiego (Nowy Świat 53,
6 zł). Parker był nieco droższy, ale miał w komplecie jeszcze
automatyczny ołówek.
Zawsze coś dla niego znajdowała w sklepach z galanterią biurową i te
drobiazgi najbardziej Bruna cieszyły. Ofiarowywała mu też zwykle
papier listowy, jemu, czy może sobie go wybierała (20 arkuszy za 2,50).
W najlepszym okresie ich korespondencji starczało tego na tydzień
może. Z czasem pisał mniej.

Nie umiałam jednak, nie mogłam żyć w takim zawieszeniu. Czułam,


że to pułapka. Sama się na nią skazałam. Na pracę, której
nienawidziłam, która straciła sens, piekielnie monotonna, zabójcza dla
umysłu i ciała, w dodatku licho płatna. Budziłam się z rozpaczą
i z rozpaczą zaczynałam dzień. Potem szukałam w sobie siły, żeby
przetrwać biurowe godziny. A później jak najszybciej wyjść i uciekać
jak najdalej od tamtego ponurego budynku, od jego nieludzkich ścian.
Dla niego to robiłam. Dla niego? Coraz częściej myślałam, że Bruno
wcale tego nie potrzebuje. Niezdolny do odmowy, marudzi coś, ociąga
się, przewleka. Ale jak to on – chce iść w lewo, to próbuje, czy się da
przykucnąć z prawej, chce w prawo – to rusza z wahaniem, powoli, ale
jednak – w lewo. Albo do tyłu...
Nie pojmowałam jego zachowania również dlatego, że byłam jednak
znacznie młodsza. Nie rozumiałam głębokiego pesymizmu Bruna. Na
początku naszej znajomości przyglądałam mu się z fascynacją studentki,
która pochłania słowa i buduje z nich własne marzenia. Nie bacząc
wcale, czy przystają do rzeczywistości. Nie miałam wtedy pojęcia, że
dotykam czegoś więcej, jakiejś metafizycznej głębi, która może okazać
się realnie groźna. Groźniejsza dla nas niż jego opowieści o bólach
żołądka, poceniu się i kłopotach z trawieniem. Tamto mnie nie
przerastało. To teraz – tak.
Ale mówiłam sobie – dobrze, jestem może za młoda, żeby to
wszystko pojąć. Lecz i jego anielskie skrzydła wysłużyły się już nieco
i wytarły. Miałam chociaż nadzieję, że diabelskie poroże także... Coś
sobie przecież, nawet nie słowami, obiecaliśmy. Moje noce były
samotnym czekaniem. Czułym, co prawda, ale jednak jałowym. Miałam
trzydzieści lat. On czterdzieści trzy.
Gdy byliśmy razem, nie musiałam nawet o tym myśleć. Kiedy już się
spotykaliśmy, było nadal dobrze. Dyskutowaliśmy o poezji Czechowicza
i ciemnej duszy Goi. Wspaniale było rozmawiać o tym, spacerując po
Nowym Świecie. O metafizyce Manna i kosmosie Kafki, „pisarza
mistyka, w Polsce dotychczas nieznanego”. (Oficjalnie utrzymywał, że
on jest autorem przekładu, także w sprawozdaniach do kuratorium).
Słuchałam z dawnym podziwem, gdy opowiadał o koczowniczym życiu
znaczka pocztowego i o teatrze wielkiego Jaracza. (Swoją drogą –
w teatrze czuł się źle, peszyli go ludzie i ciemność na widowni). Było
więc „jakby dobrze...”.

Czego więcej chciałam? I dlaczego to, co miałam, co mieliśmy we


dwoje, mi nie wystarczało?
Ano dlatego, że teraz już nie byliśmy, lecz tylko bywaliśmy razem. Ja
u niego, on u mnie. To w Drohobyczu, to w Warszawie. Przyjeżdżał
i odjeżdżał. Ale głównie podróżowały między nami słowa. Z bliska
czarował nimi ciągle. Z daleka jednak wszystko wyglądało inaczej.
Z odległości jego słowa zastygały teraz w barokową wielomowę,
w spazmatyczne uniesienia bez ludzkiej treści. Bo konkretów w nich nie
znajdowałam za wiele.
Nic się ciągle nie wyjaśniało. Śląska mrzonka o zameldowaniach,
które dają później prawo do małżeństwa takim ludziom jak my, czyli
katoliczki z bezwyznaniowcem, rozwiała się chyba definitywnie. Choć
Bruno nie chciał tego do końca przyznać. Pojechał nawet do Katowic, do
swojego dawnego ucznia. Wrócił zgnębiony, ale przede mną jeszcze
udawał. Mówiłam mu wcześniej, że to musi być bzdura. Jak prawie
dwadzieścia lat po zlikwidowaniu granic zaborów mają w Polsce działać
jakieś dzielnicowe prawa? Ale on dalej majaczył, że w samych
Katowicach to nie, nie może się udać, bo władze wiedzą o tych
kombinacjach, ale już gdzieś trochę dalej, na przykład pod Katowicami...
Ręce opadały.

Kobold – myślała o nim wtedy. I nie była to jedynie metafora.


Cóż to za słowo, do którego sam ją przekonywał? Karzeł, gnom,
umiała posługiwać się słownikiem. Że skrzat i że złośliwy, niewidzialny
i przebiegły, zgryźliwy i pożyteczny, użyteczny może, pomagał
górnikom i marynarzom. Gdzie im do nich? Więc skąd się wziął
KOBOLD? Pamiętała, że sam siebie tym słowem biczował, że podrzucał
je znajomym, aby się nad nim znęcali.
Artysta z wolna zasłaniał w nim człowieka. I zwykłe ludzkie
pragnienia.

Wiedziała, że obca mu była potrzeba ojcostwa. I choć zdawało się jej,


że mimo trudności w szkole rozumiał uczniów, a nawet próbował
niektórym pomagać (kanapki, rozmowy, coś w rodzaju korepetycji),
posiadania własnych dzieci nie planował. Co więcej, nieznane mu było
chyba również uczucie zazdrości, zwykłej zazdrości o kobietę. Słyszała,
że dopuszczał dzielenie się partnerką z innymi. Twierdził, że nie
odczuwa pragnienia wyłączności. Dopuszczał inne więzy. Roszady,
trójkąty. A nawet witał je z niezrozumiałą dla mnie gorliwością. To mi
podpowiadało, że zaakceptowałby wiele... Ale nie chciałam prób ani
eksperymentów. Nasze było: ja i ty. Było też kiedyś: ty i one. Czy aby na
pewno – było? Kiedyś?
Nie dążył do budowania rodziny. Nie był gotów do podjęcia wysiłku
stworzenia własnego domu. Odpowiedzialność za krewnych wydawała
jej się czasem wygodnym usprawiedliwieniem bierności. Samotny
i bezbronny wobec obcych i świata, nie szukał najprostszych sposobów,
by wspólnie radzić sobie z losem.
Kobold – myślała o nim wtedy.

Co zawiodło? Czy to ta niezależność, którą znał i której potrzebował,


kazała w końcu rozedrzeć więzy, choćby najdelikatniejszymi,
jedwabnymi nićmi szyte?
Deklarował więc miłość i jednocześnie stale zastanawiał się, czy
istnieje lekarstwo na jego „niezdolność do miłości”. I na samotność.
„Czy można ją jakoś przełamać we dwoje?” – powtarzał w wielu listach.
Z nadzieją? Z powątpiewaniem?
Więc właściwie po co im była ta kaligrafia? Te dziesiątki
zapisywanych stron? Gdzie jest istota rzeczy? O co chodziło paniczowi
z Drohobycza? I pannie z Janowa? O co...???!!
Czego ona chciała najbardziej? Służyć, rodzić, otaczać opieką? To
wszystko znaczyło pewnie miłość, ale Bruno wydawał się nie znać jej
przykazań. A może nie wszystkie je znał? Albo w innych porach roku,
innych rytmach i rytuałach. Bo przecież zmieniały się, słabły i w Junie,
albo pulsowały jadowitą tęczą... I znowu mąciło się jej w głowie, co
wolno i na jakich zasadach, komu i co jest winna...

W Drohobyczu łudziłam się ciągle, że jeszcze wszystko się między


nami ułoży. Że on tu po prostu czeka na chwilę, kiedy będzie się mógł ze
mną połączyć. Że choć do pewnych sfer jego życia nie mam dostępu, bo
nie wiem, jak spędzał ostatnio jesienne popołudnia, gdzie chodził przed
kolacją ani jak witał te wielokrotnie przez siebie opisywane zmierzchy,
to jednak jesteśmy nadal razem, dla siebie.
Wędrowałam czasem szlakami jego rysunków. Im dalej od niego, tym
bardziej było to bolesne. Chyba kiedyś oczu nie miałam. Przecież on
niczego nie ukrywał. Nawet się nie starał. Na tych swoich obrazkach
skurczony, goły, żebrze jak robal o łaskę rozkraczonych na łóżku albo
fotelu dziwek. No, za to chyba więcej niż złotówka się nie należała. Ale
bo to wiadomo, co one tam jeszcze z nim robiły? A on z nimi? W jakieś
większe katowanie nie wierzyłam, bo to i babska leniwe, i kawaler
ledwie żywy... A poza tym coś bym chyba zobaczyła na jego tyłku albo
gębie. Ale to wylizywanie stóp brudnej dziwki! To był jakiś obłęd, chory
popis. Sługa, warczałam do siebie, służalec, mizerny wasal. Ludzka
marnizna niewarta mojego dotknięcia. Każda, która go kopnie, zostanie
jego muzą? To jest ta jego magiczna wyjątkowość – wywalać jęzor
przed byle dziwką i błagać, żeby mu zdrowo przylała?
A zaraz próbowałam zetrzeć te myśli, odwrócić je podszewką do góry.
Przecież to mistrz słowa, wielki pisarz. I wielki rysownik. Musi to
rysować, skoro rysuje. Czarne pończochy, kuse halki, obnażenie
i nonszalancję rozpusty. Może to jest cena tej wielkości? A jeśli mu chcę
towarzyszyć, to i moja cena, mój krzyż. Szczególnie że przecież obiecał
się zmienić, znormalnieć, mieć zwykłą rodzinę? Zwykły seks? Czy
naprawdę wierzyłam, że to możliwe? W coś chyba wierzyłam.
Zwłaszcza kiedy miałam go przy sobie. Kiedy nie wypuszczałam go
z objęć.
Jeszcze modliłam się o żar. Zanim zaczęłam modlić się o spokój.
Wędrowała czasem szlakami jego rysunków.
Ale kiedyś, w Drohobyczu, wyszedł z pokoju. Po herbatę czy po
dokładkę konfitury. Na biurku leżały listy. Te jego listy ukochane,
których sterty trzymał na Floriańskiej, ułożone wedle nadawców,
posegregowane skrupulatnie. Ten leżał oddzielnie. To był list od
Witkacego. Poznałam bez trudu. Nie chciałam czytać, nie czytałam.
Omiotłam tylko wzrokiem kartkę. Zapamiętałam, dziwna rzecz, papier.
Gatunek Reytan, wyprodukowano w Niemeńskiej Fabryce Papieru.
I jedno zdanie, którego sens nie od razu do mnie dotarł. Ale dotarł. I już
nie dawał się zapomnieć.
Witkacy żalił się Brunowi. Interesy idą średnio, zupełnie marnie
właściwie, jakaś kolejna kochanka, przyjaciółka poprzedniej zresztą,
znacznie od niego młodsza, porzuciła go definitywnie. Za zdrady
i kłamstwa, co prawda, ale żeby tak na zawsze, ostatecznie? Odesłała
wszystkie listy i podarki, nie dawała cienia nadziei. Winił siebie, czuł się
sprawcą tej „wielkiej katastrofy”. I dodał to zdanie, to jedno zdanie,
którego nie mogła już nigdy wyrzucić z pamięci. O tym swoim
malowaniu za pieniądze. „Coraz częściej to wydłubywanie mord kończy
się dla mnie taką psychiczną glątwą, że sam się zastanawiam, czy to
przypadkiem w mordę nie dostaję ja sam. (Pewnie ty byś to lubił)”.
„Ty byś to lubił”. Co miał znaczyć ten dopisek. Co znaczył? Witkacy
wiedział to tylko z rysunków, czy może jeszcze od kogoś? Od samego
Bruna? Tacy przyjaciele nie żartowaliby ot tak sobie. Znowu się okazało,
że wszystkiego o nim nie wiem. O, może się już nie dowiem, może
nawet nie chcę się dowiedzieć. Skoro woli zwierzać się innym!
Wściekła jak atakująca kotka, nie potrafiłam się opanować.
Chwyciłam, słuchając, czy nie idzie, jeszcze coś. Brulion tych jego
listów. Jego Księgę. I znowu jakbym dostała w twarz. No, nie chciałam
być zazdrosna jak pensjonarka, ale tego było już za wiele. Do Debory
już się przyzwyczaiłam, ale to nie była wcale kopia listu do Debory.
Bruno pisał do niejakiej Romy Halpern z Warszawy. Tej adresatki nie
znałam. Podobno on osobiście też nie. A może poznał ją ostatnio
w Warszawie (zapisał obok numer jej telefonu: 50435). Tak czy siak –
obca osoba. Sekretarka w branży filmowej czy ktoś taki. I nagle czytam:
„...obawa samotności nie jest najgłębszym moim motywem, który
mnie przywiązuje do Juny. Czy Pani uwierzy, że takim uczuciem i taką
żarliwą miłością nie obdarzyła mnie jeszcze żadna kobieta i zapewne nie
spotkam już w życiu drugi raz istoty tak mną wypełnionej. To jej wielkie
uczucie zniewala mnie i zobowiązuje. Nie mógłbym zmarnować tego
uczucia, które się tylko raz w życiu spotyka. To jest ponad moje siły”.
Ona jest jego spowiedniczką, on się przed nią otwiera, radzi się. I to
w mojej, naszej, sprawie. To niemożliwe! Myślałam, że umrę ze złości.
Ale i z ciekawości.
„Nie wyobrażam sobie, żeby nasze małżeństwo było filisterskim
i mieszczańskim – jak się ono w Pani antycypującej wyobraźni
przedstawia. [...] Czy naprawdę widzi Pani w tym związku takie
niebezpieczeństwo dla mojej twórczości?”.
Jakby mnie piorun trafił. No, proszę bardzo. Ja, okazuje się, jestem
„filisterską” głupią narzeczoną, tą, która swoim mieszczańskim gustem
uśmiercić może geniusza! A on tłumaczył się ze swojego „lubienia”
i radził się „pani Romy”, co robić. Jakby była geniuszem, jakby była
ważniejsza ode mnie, jakby była co najmniej siostrą Freuda. Ona, jakaś
złośliwa i niemająca o mnie pojęcia baba, miała decydować o moim
życiu!
Musiałam odłożyć brulion na miejsce, na biurku we wszystkim
panował rygor i porządek. A w naszym związku? Tu się wszystko
kotłowało i przewalało z miejsca na miejsce. Nic nie było jasne.
I załatwione do końca. A teraz się jeszcze dowiaduję, że on się r a d z i
swoich dawnych, a może i teraźniejszych kochanic – czy mnie, głupiej
Juny, czasem nie zostawić! Bo zagrażam jego niepokalanej sztuce!
I czemu jeszcze, no, czemu?
Nie wytrzymałam – cisnęłam brulionem o podłogę. I zaraz przerażona
rzuciłam się łapać, zbierać, wygładzać i podnosić. Jeszcze coś spadło
obok. Stosik karteluszków przyciętych równo jak do pospiesznego
szkicowania. Podniosłam jeden. Zapisany był z wierzchu ładnym,
spokojnym pismem Bruna.
„Instrukcja Cielesnej Obsługi:
Celem rozkoszy jest rozkosz.
Ból, jeśli służy rozkoszy – oczyszcza.
Rózga, pejcz, bicz to tylko nazwy”.
Usłyszałam go w korytarzu, rzuciłam się do układania i udawania. Ale
jeden karteluszek sobie wzięłam, choć sprawdziłam najpierw, czy nie
były numerowane.
Jednak w drodze na dworzec wyrzuciłam go. Śmieć do śmieci. Bruno
szedł koło mnie, niczego nie zauważył. Może nie do końca udało mi się
ukryć tamto wzburzenie, bo oczy miał jakieś rozbiegane, patrzył chętniej
na pociągi niż na mnie. No, ale pociągi to była jego pasja. Od zawsze.
A ja przecież – nie od zawsze.

Zza okna przedziału, już bez kapelusza, uśmiechając się na


pożegnanie, poczułam, że jakiś ciężar każe mi usiąść i zamknąć oczy.
Nie patrzeć już na niego. Zrobiłam to. Zniknął jego obraz, jego twarz, on
cały zniknął z mojego życia. Tak można? I jak to właściwie jest? Bez
niego? Ciemno, pusto, zimno. Przypomniałam sobie nagle tę okrutną
scenę z Truskawca. Było pięknie, ciepło jak na październik, kwitły dalie,
a on mówił – może wcale nie do mnie, może tylko do siebie – o swoich
lękach. Weszliśmy na wzgórze. Nie umiem żyć gdzie indziej –
powiedział. – „I tutaj zginę”. To już było do mnie. Do mnie, która
rozpłomieniona ciepłem wieczoru, widokiem świateł wież wiertniczych
w dole, wcale tego słuchać nie chciałam. Tak jak teraz patrzeć na jego
zmartwioną twarz. A to przecież Bruno. Mój Bruno. Przecież go
kocham...
Otworzyłam oczy dopiero, kiedy pociąg ruszył. Zobaczyłam już tylko
jego przygarbione plecy w drzwiach stacji, skurczoną postać Bruna
oddalającą się niespiesznie, jakby przepraszająco.

I tak się chybotałam. Ciekawił mnie przecież nadal i pociągał. Prawie


magnetycznie. Ale czasami ten „las niesamowitości”, ten rytuał lęków,
ten każdego dnia sporządzany, jak sam mówił: „codzienny i wieczny
testament” prawdziwie mnie przerażał. Wcześniej wystarczało odejść na
kilka kroków, czasem symbolicznych, często najzwyczajniejszych
w świecie, żeby odetchnąć. A po chwili znowu poczuć wszystko od
początku – tęsknotę, czułość, pożądanie... Oboje byliśmy od siebie
uzależnieni.
Zatruwaliśmy się mrokiem, choć różna była jego natura. Nasze
depresje przeglądały się w sobie jak w lustrze i było trudniej, coraz
trudniej.
Odmienialiśmy przez przypadki łacińskie taedium vitae z Aulusa
Gelliusza na zmianę z Oskarem Wilde’em. Wstręt do życia, wstrętu do
życia, wstrętem... obrzydzeniem, o znużeniu, o znużenie! Nuda,
beznadzieja. O nudzie! Przenosiliśmy na siebie smutek jak zakaźną
chorobę. Jeszcze, co prawda, udawało się rozmawiać, spotykać, składać
wspólne wizyty. Jeść kisiel i palestyńskie pomarańcze. Jeszcze słowo
o Prouście i Paryżu, o Grecie Garbo i Velázquezie, o recenzji, debiucie,
wystawie...
Mocowałam się ze sobą. Czy istnieje „razem” – zastanawiałam się –
które nie ogranicza i nie komplikuje? Nie dusi? A jeśli istnieje, czy
ciągle nazywa się „razem”? Czy obojgu nam potrzebny jest lot?
Zostawić Bruna własnemu losowi? Był przecież jak ze szkła.
W każdej chwili narażony na stłuczenie. Ale wiedziałam też, że on miał
swój świat twórczości. Ja nie miałam nic. Bezpieczniej mi było
w dzieciństwie na huśtawce. A nie należałam do lękliwych. Może tylko
wyglądałam na silną kobietę?

Czasem wybierała się za miasto na dzień lub dwa, żeby odetchnąć


innym powietrzem. Wejść w las. I iść. Chodziła, bo lubiła chodzić.
Mówiła, że wietrzy w ten sposób duszę. Trochę tęskniła za
piaszczystymi drogami i kogucim wołaniem. Za burzą gaszącą skwar na
polu. Wybierała się do Śródborowa lub Otwocka poleżeć na
wrzosowisku, odwiedzić dęby i sarny. A przed odjazdem zjeść coś
w pensjonatach z dietetyczną kuchnią. Jeździła kilkakrotnie do Podkowy
Leśnej, podchodziła pod Stawisko, posiadłość Iwaszkiewiczów, niemal
pewna, że widzi któregoś z literatów na trawniku pod jabłonią. Ciągnęło
ją równie silnie do mchu, jak i do wielkiego świata. Niektórym udawało
się te role godzić.

W bibliotece na Koszykowej poczytałam sobie o Leopoldzie Sacher-


Masochu, o tym diable, którego nazwiskiem określa się to, co dręczyło
Bruna. Czułam się z początku trochę głupio, sala jak w kościele i piękne
lampy, ludzie rozmodleni nad książkami. I ja zamawiająca jakieś
literackie świństwa. Ale szybko się okazało, że sprawa jest poważna. Na
pewno poważniejsza, niż myślałam.
Zapisałam sobie to i owo.
Najpierw:
Minęli się o pokolenie. Leopold zmarł, kiedy Bruno miał trzy lata,
w 1895 roku.
Był synem dyrektora policji i córki profesora medycyny. Swoje
skłonności odkrył jako dziecko – przypadkiem. Wychłostanie przez
daleką krewną nie tylko nie zabolało go, ale sprawiło nieznaną erotyczną
przyjemność. Z czasem zaczął szukać zaspokojenia seksualnego jedynie
w sytuacji upokorzenia i cierpień. Szczegółowo o tym pisał w coraz
bardziej popularnych Mesalinach Wiednia.
Pierwsza żona, z którą się rozwiódł, zaświadczyła, że opisywane
praktyki erotyczne wywodzą się z jego własnych doświadczeń.
Potem:
Dał nazwę upodobaniom seksualnym, wedle których rozkosz może
przynieść jedynie męczarnia zadana mężczyźnie przez kobietę. Jego
książki i maniery erotyczne stały się znane dopiero w XX wieku.
Popularny w Galicji, skąd się wywodził. Najsłynniejsza powieść –
Wenus w futrze.
Notowałam bez przyjemności. W domu odczytywałam ze zgrozą:
„Masochizm wynika z lęków. Staje się przewrotną wobec nich
obroną. Najważniejszy jest lęk kastracyjny. Obawa przed utratą penisa.
To zrytualizowana gra według reguł winy (urojonej) i kary (realnej).
Poniżenie, bicie paradoksalnie broni przed lękiem o stratę rzeczywistego
członka. I dostarcza prawdziwej rozkoszy, podobno niewyobrażalnej.
Często ma związek z fetyszyzmem, w tym z fetyszyzmem stóp”.

Już nie mogłam czytać dalej. Wszystko to było na rysunkach Bruna.


A jego opowieści o okrutnej piastunce, wyśmiewającej go i majstrującej
przy przyrodzeniu... A sen opowiadany mi kiedyś nad ranem, kiedy
obudził się zlany potem... Mały Bruno, nagi, dziecinny, siedzi na
kamieniu i dłońmi zakrywa podbrzusze. Łzy lecą mu po policzkach,
a obok rozdziawia dziób wielkie, przygotowane do ataku czarne
ptaszysko. Długo musiałam go uspokajać...
Albo inny sen, opowiedziany mi wiele razy, a ileż razy przez niego
przeżyty? Nóż. Nierytualny wcale, zwykły, z wąskim ostrzem. I jego
penis odcięty i zakopywany w ziemi. Gęsta szarość gleby. Krew.
Ciemność. Kryjówka.
Czyli co? Nie ma nadziei? Co robić? Do tego miejsca jeszcze nie
doczytałam. Skończyłam na uwadze Freuda, że masochizm to jeden
z najpoważniejszych objawów popędu destrukcji.

Następnego wieczoru w bibliotece sąsiad, łysawy i spocony, jakby


sam miał już dzisiaj jakieś grzechy na sumieniu, podejrzał, o czym
czytam, i popukał się znacząco w czoło. Uciekłam w popłochu.
Ale Wenus w futrze postanowiłam przeczytać. Kiedyś...

Czy rzeczywiście mieliśmy szanse na wspólne życie, czy może oboje


pielęgnowaliśmy tylko jakieś nierealne marzenia? Niezależnie od tych
tajemnych spraw, które nawet i nienazwane, miały zniknąć same, Bruno
wiedział, że ja do Drohobycza nie wrócę. Ani na stałe, ani nawet na
dłużej. Nie zamieszkam z nim, z jego rodziną w domu na Floriańskiej.
To niemożliwe. Wszystko mnie od tamtego miejsca odpychało. Labirynt
ciemnych korytarzy, pełnych gratów, niemyte naczynia, ściany
pociemniałe od ram obrazów, zimne piece. Dusiłam się tam, osaczał
mnie kurz. Ciemność, brak powietrza. I ten zapach kwaśny, fetor biedy
i choroby...

To co będzie? Może to, co mi obiecywał. Obietnice dorosłych


mężczyzn chyba coś znaczą?
Przecież obiecał, na przykład, po całej orgiastycznej sekwencji
miłosnych listów, że w grudniu 1936 roku pojawi się na dłużej.
I dotrzymał obietnicy – przyjechał. Potrafiłam się jakoś pozbierać,
a nawet trochę o wszystkim zapomnieć. Miał w Warszawie jakieś
spotkania, załatwiał druk następnego tomu opowiadań. Postanowił go,
tyle już wiedziałam, zadedykować mnie. Pokazywał mi nawet projekt
strony tytułowej. Najpierw był tytuł Sanatorium pod Klepsydrą, a pod
tym drobniejszą czcionką: „Ukochanej mojej Junie”. Jak chciał, to
potrafił. Byłam naprawdę zaszczycona.
Dał się namówić na sernik w Ziemiańskiej. Przy stoliku obok
dyskutowano plany sylwestrowe, opera czy hotel Bristol, „Orgia
śmiechu” w Filharmonii lub Bal Mody. Ktoś inny recenzował
z entuzjazmem dwa szlagiery filmowe: Trędowatą i Ada! To nie wypada.
Trzeba się wybrać... Było chmurno i mglisto.

O przyszłości rozmawialiśmy ostrożnie, już bez konkretów. Nie


naciskałam, zmieniłam trochę taktykę. I widziałam, że to działa.
Odetchnął niby, ale popatrywał na mnie czasem czujnie. Jakby zbierał
się do tej najważniejszej rozmowy. Nie? Jeszcze nie? To nie. Czegoś się
przecież w końcu doczekam. Ale „lubiliśmy się” dalej, chodziliśmy do
znajomych, głównie zresztą jego, na spacery do parku. Sprawiało mu
przyjemność pokazywanie się ze mną w towarzystwie, choć bywało, że
wychodził sam. Wtedy bez zbędnej zazdrości, bo tylko część jego sławy
mi się należała – słuchałam relacji.
Na przykład o przyjęciu u Marii Kuncewiczowej z okazji wydania jej
Cudzoziemki. Byli: Kaden-Bandrowski, Nałkowska (Brunowi głos nawet
nie drgnął! A już przecież domyślałam się, co ich kiedyś łączyło...),
Wittlin, Wańkowicz. Mortkowicz-Olczakowa siedziała z Brunem
w kącie pod piecem. Dołączył do nich Andrzejewski, najmłodszy
z całego towarzystwa, ale już znany. Zapamiętałam najbardziej, bo
w odróżnienia od Bruna byłam wrażliwa na muzykę, że słynna
skrzypaczka Irena Dubiska grała koncert D-dur Brahmsa, tak ważny
w powieści Kuncewiczowej.

Bruna zdumiewały wymyślne dania zimnego bufetu, szeregi


szparagów z zielonymi łebkami, kapary i czerwony sos cumberland
(fiolet porzeczki i dzikość gorczycy). A w tle martwe natury sałatek,
dziczyzny i drobiu. Jeść tego nie zamierzał. On miał inne swoje powody,
żeby podglądać kuchnię. Dla jego wyobraźni ważne były magiczne, ale
i wizualnie piękne przepisy, dzięki którym Ojciec w jego prozie zmieni
się wkrótce w karakona, a później zostanie ugotowany i ucieknie nie
wiadomo dokąd...
Chwilami nabierałam optymizmu. No bo co było złego w moich
utajnionych teraz trochę planach? Jego koledzy literaci radzili sobie
przecież jakoś w Warszawie, pracowali w wydawnictwach, pisali do
gazet, były jakieś stypendia, nagrody... Co prawda, Nagrody
„Wiadomości Literackich” Bruno nie dostał, na finiszu wyprzedził go
literat Bąk, głośniejszy pewnie od Schulza – w locie, jak żartowali
w Ziemiańskiej. Sam Bruno przeżył to mocno. Przede wszystkim
ambicjonalnie, bo przy pozorach skromności bardzo był zawsze swojej
pisarskiej rangi pewien. A tu jakiś Bąk! Którego na pewno nie będzie
nigdy w lekturach szkolnych. No i te dwa tysiące złotych – nie do
pogardzenia. Jakby to powiedział z żydowskim zaśpiewem Mundek
Pilpel, którego nawet rak płuc nie pozbawiał humoru: Co ja mówię – nie
do pogardzenia?! To była prawdziwa fortuna!
Zauważyłam, że Bruno bardziej dbał teraz o swój wygląd. Zawsze
próbował być elegantem, nawet starał się zasłużyć na miano pedanta, ale
w Drohobyczu jakoś nie wszystko mu wychodziło. A to się pochlapał
tuszem i nie zauważył, a to rozdarł o gwóźdź mankiet marynarki, a to
żołądkowe przypadłości zrobiły z niego wieszak na garnitur. I te papiery,
papierki, karteluszki, zawsze się za nim ciągnące... Tu się jakoś
wyprostował, zyskał pewność siebie. Jego prowincjonalna trochę
elegancja nabrała prawdziwej klasy. I nawet pozwalał planować wspólne
zakupy.

Któregoś dnia mieli kupować – jej kapelusz, bo Juna uwielbiała


kapelusze. Jemu nowe buty. Ważna inwestycja. Bo te stare już do
Warszawy nie pasowały.

Umówiliśmy się na Nowym Świecie, po mojej pracy, a jego


wycieczce po redakcjach. Ale wyszłam wcześniej, myśląc, że jeszcze
zdążę obejrzeć jakieś sklepy, coś wybrać sama. Z Brunem to przecież nie
kupowanie. Szłam Chmielną w stronę Nowego Światu. Mijałam bramy,
nie rozglądając się za bardzo. Od rozglądania się to tu były inne panie.
Wypacykowane, wydekoltowane aż do pasa... Nie za złotówkę pewnie...
I nagle ich zobaczyłam. Pierwsza kobieta miała pospolitą twarz i nogi
w czarnych pończochach. Ale ta druga... Jakbym zobaczyła siebie
w krzywym zwierciadle – duża, postawna, wymalowana po czubki uszu.
Miała rozpięty płaszcz i jakąś skąpą sukienkę pod spodem. A przy niej
on, Bruno, uniżony, zgięty w pół jak na swoich rysunkach. Też jak
własna karykatura. Choć elegancka, jak to w Warszawie.
Zamarłam, nie mogłam ruszyć się z miejsca. Ani zamknąć oczu. Coś
jej wciskał do brzucha? Nie, do ręki, coś tłumaczył zawzięcie,
proszalnie. A ona cofała się, nie chciała tego dotyku ani kartki, śmiała
się, ale w końcu splunęła i wycelowała w niego zgniecionym
papierkiem. Mój Boże – toż to musiała być jedna z tych jego instrukcji.
„Instrukcja Cielesnej Obsługi”. Po to mu były. „Bicz, pejcz, rózga – to
tylko nazwy”. Chciał się chyba rzucić na ziemię, odzyskać swój
drogocenny skarb, ale wtedy ta druga dziwka zagarnęła go nogą. –
Chodź!
Biegłam aż do Nowego Światu. Potem długo łapałam oddech. Jak
przekonać własne zmysły, że się pomyliłam. Choć przecież widziałam
jego profil i portmonetkę z zielonej wężowej skóry, którą mu
podarowałam na zeszłe święta.
Zawróciłam do siebie. Nie wiem, jak dotarłam na Koszykową. Coś
chyba mamrotałam przez całą drogę. Mam nadzieję, że to nie były
modlitwy. Przyszedł wieczorem, ale się wymówiłam atakiem migreny.
Nawet przez drzwi czułam od niego ten zapach. Samicy i grzechu. Już
wiedziałam, że nie zdołam pokonać jego natury. To silniejsze ode mnie.
I od niego. Ale nie płakałam, byłam przecież silna.
Rysunki Brunona Schulza.

Nazajutrz też nic mu nie powiedziałam, kiedy spotkaliśmy się na


podwieczorku. Ani później, podczas świątecznych wizyt. W prezencie
dostał ode mnie krawat w pasy, jak lubił. Ja od niego pończochy. Trzy
pary. Jedwabne, czarne.
Na ulicy ktoś wrzeszczał, pieklił się i klął, a ona przygotowywała się
spokojnie. Wszystko spakowane, uporządkowane. Jeszcze tylko wybór
ostatnich zdań. Teraz ona miała na stole swoje kartki.

Może tak:
„Niech to będzie ulga, Bruno. Dla nas dwojga. Nie dam rady z jedną
parą skrzydeł”.
Albo tak:
„Wierzę, że uszczęśliwisz świat swoją Księgą. Życzę Ci tego z całego,
wypełnionego miłością serca”.
Na pewno nie tak:
„Nie udało się moje czuwanie na Twoją samotnością”.
Za duże słowa, za puste, za bardzo teraz obce. Lepiej się bez nich
obyć. Papierki spalić, żeby nikt nie próbował ich odczytać. Ale skąd
zapałki? Trudno, niech skończą w koszu. Śmieci do śmieci.
W prezencie dostał krawat w pasy.

Niewiele ruchów pozostało. Tu to, tu to, tu tabletki. Okrągłe.


Nieruchome. Jadowite.
Brała je na dłoń po jednej. Popijała wodą. Może lepsza byłaby wódka,
ale trzeba było pić w innym życiu, nie teraz. I lepiej, żeby ci, co ją
w końcu znajdą, może ci zza ściany, bawiący się jak cała Warszawa, nie
poczuli od niej smrodu alkoholowego. Więc woda. Popijała najpierw
każdą tabletkę. Za najwcześniejsze złudzenia, za przyrzeczenia, za
pierwszą nieudaną noc i za ostatnią.
Potem garść – za wszystko już. Bez jednej łzy.
Był styczeń 1937 roku. Miała trzydzieści dwa lata. Nie chciała
zaczynać kolejnego nowego roku. Nie chciała słuchać litanii obietnic.
Nie miała z kim świętować życia. Małe mieszkanie na Koszykowej
wydało jej się wielkie jak kosmos. Ptaszysko ze snu Bruna szykowało
się do ataku...
Nie pamiętała, kiedy zawołała o pomoc.
II

Pierwsze, co zobaczyła, to Diabła i Anioła. Diabeł był czarny, Anioł


biały. Wszystko jak należy. Smród tylko bardziej piekielny, wymiociny,
lizol, chlor gęstniejący w powietrzu. Tak chyba wygląda czyściec.
– Gdzie ja jestem?
Diabeł odwrócił się uprzejmie. Miał miłą, ciepłą twarz bez zarostu.
– Na Lindleya, szanowna pani.
Uśmiech Diabła nie zapowiadał chyba niczego dobrego. Powtórzyła
z rozpaczą:
– Gdzie?
Anioł w bieli szczęknął tacą z fiolkami.
– Ziemia. Polska. Warszawa.
A kiedy dalej nie rozumiała, prychnął jeszcze raz zniecierpliwiony:
– W szpitalu.

Teraz zrozumiała. Ksiądz i pielęgniarka. To byli jej Diabeł i Anioł.


Więc nie piekło. Ani też nie niebo. W niebie nie może śmierdzieć
wymiocinami i chlorem. Czyli jednak rzeczywiście czyściec. Ale ksiądz
nie do niej przyszedł. Tylko do sąsiadki, która nieprzytomna, już nie
zdążyła pojednać się z Bogiem. Dobrze, że zmrok zapadał szybko,
kształty rozmazywały się, cichło wszystko. Chyba jej się tylko
wyobrażało, że i tutaj słyszy wrzaski tego samego pijaka co wtedy.
Pewnie – to tam, gdzieś dalej, w głębi korytarza chorzy, prawdziwi
chorzy, dogadywali się z wiecznością. Ona, wstyd przyznać – osóbka,
która wymagała jedynie płukania żołądka, czekała już tylko na
wypisanie.
Bolało gardło, od rury, którą wpychano jej siłą, i nadgarstki
przywiązywane rzemieniami do łóżka. Czy jej się tylko zdawało, że
wszyscy patrzą na nią z potępieniem? A przynajmniej lekceważąco.
Głównie anioły. Przez chłopa robić takie rzeczy – wstyd! Odwiedziły ją
koleżanki z pracy. Dwie, dziwne, bo ledwie je znała. Starały się być
miłe, ale i tak zmęczyła ją ta wizyta. Nie teraz. Teraz chciała się ukryć,
zniknąć przynajmniej z tego kawałka świata, skoro z całego zniknąć się
nie dało.

O nim nie chciała myśleć. Bo i o czym? Pewnie zaczął jej po jakimś


czasie szukać. Pukał do drzwi, nasłuchiwał, wracał na ulicę i przerażony
myślał, co robić. Już od Marszałkowskiej zawracał, znowu pokonywał
schody, znowu pukał. Za drugim czy za trzecim razem zdobył się na
odwagę i spytał o nią dozorcę o złym spojrzeniu. Nie mogły mu się
spodobać ani treść, ani ton tego, co usłyszał. O niej, o skandalu, którym
żyła cała kamienica. Ale konkretów zbyt wielu się nie dowiedział.
W szpitalu nie próbował jej znaleźć. Myślała, kiedy już mogła myśleć,
że pewnie przestraszony „aferą” uciekł z Warszawy. Do swojego,
nienawistnego jej Drohobycza.
Nie myliła się wiele. Nie od razu, co prawda... Bo najpierw dosłownie
zaniemówił. 12 stycznia 1937 roku lekarz chorób wewnętrznych
Kazimierz Bacia – pomoc lekarska dla pracowników państwowych,
stwierdził u pacjenta Brunona Schulza ostry nieżyt tchawicy.
Drohobycki doktor Eljasz Hoffmann rozpoznanie potwierdził,
zaostrzenie stanu przypisując nieopalonym wagonom kolei,
i wnioskował o usprawiedliwienie nieobecności „na służbie” od 12
stycznia do 1 lutego. Sam pacjent zaś wnosił o „udzielenie urlopu dla
poratowania zdrowia”. Na przeciąg dwóch miesięcy, szanowna dyrekcja
raczy...
Junie lekarz sugerował obserwację na Nowowiejskiej, w szpitalu
psychiatrycznym. Łatwiej będzie przyjść do siebie. Uspokoić organizm
i duszę. Nie chciała. Miała gdzie uciec. Daleko, jak najdalej od
Warszawy. Od tego miasta, w którym pokładała wielkie nadzieje, a które
sprowadziło na nią same nieszczęścia. Tam, gdzie sama sobie poradzi.
Łąka, sosnowy las, tafla jeziora. Zapach mrozu za oknem. To ją uleczy.
Wystarczy tylko wyjść z domu. Albo i nie wyjść. Skoro jest się chorym
na grypę...
Grypa to dobre wytłumaczenie, jeśli się nie ma siły ani ochoty wstać
z łóżka tygodniami. Grypa jest elegancka, grypa to nie klęska, nie żal,
nie strach, tamujący oddychanie. To przyzwoita choroba zwykłych ludzi,
nie kochanków. Będzie się tej grypy trzymać zawsze.
Spakowana była już wcześniej. Poczekała tylko na wypłatę. Dlatego
Bruno mógł ją jeszcze zastać w mieszkaniu. Udała, że nic się nie stało
wielkiego, że zasłabła z powodu ataku grypy. A on – że o niczym nie
wiedział. I że sam cierpi na gardło. Pooszukiwali się nawzajem. Para,
razem i z osobna cierpiąca na depresję, pocieszała się, że to tylko ciało,
ciało ich zawiodło... O żadnym samobójstwie, rzecz jasna, mowy nie
było i miało nie być. Do końca świata postanowiła nie przyznać się do
tej słabości. Co by pomyśleli rodzice...
Juna była jednak tak słaba, że musiała poprosić Bruna nawet o pomoc
w napisaniu podania. Na arkuszu kancelaryjnego papieru, udając
w nagłówku pismo drukowane, ale później już swoimi drobnymi,
charakterystycznymi literkami wystylizował, jak już wiele razy w życiu,
pismo do urzędu:
„Do pana Dyrektora Głównego Urzędu Statystycznego w Warszawie.
W związku z ciężką chorobą, jaką przebyłam, przedkładam załączone
świadectwo lekarskie i proszę o 4-tygodniowy urlop dla poratowania
zdrowia”.
Jej charakterem jest tylko podpis: Józefina Szelińska. Znikający
z każdą literą szkielet dawnego imienia...
I znowu jego pismem: „Warszawa, 22 stycznia 1937”.
„Dla poratowania zdrowia”. Zwrot, którego sam użył tydzień
wcześniej do uzasadnienia swojego własnego podania o urlop.
A i przedtem wiele razy. Tyle mógł dla niej zrobić. Na szczęście
koleżanka przyniosła pieniądze z GUS-u. I mogła zabrać podanie
z dołączonym zaświadczeniem. Doktor Edward Grodzieński stwierdzał
w nim u pacjentki Szelińskiej „objawy schorzenia sercowego, cechujące
się bólami i zawrotami głowy oraz ogólnym osłabieniem”. I zalecał, by
aż do ustania wspomnianych objawów pozostała w łóżku.
„Schorzenie sercowe”. Wiedziała, że ono tak łatwo nie minie, nie tu,
nie w tej obcej, przeklętej Warszawie. Więc koleżanka pomogła się też
Junie ubrać i sprowadziła ją ze schodów. Bo Bruno, chyłkiem tak jakoś,
mamrocąc coś na do widzenia, zdążył już, na szczęście, wyjść. Jak
złoczyńca wykpiwający się bolącym gardłem przed gorszą karą. Na
szczęście, bo chyba by sceny pożegnania nie przeżyła. Miała pieniądze,
mogła więc spokojnie pojechać na dworzec taksówką. Potem do pociągu
do Lwowa, dalej już do siebie.

Kiedy tak naprawdę, dogłębnie poczuła, że nie zostanie żoną ani


matką jego dzieci? Tego mroźnego popołudnia? Wcześniej? Jak się to
w niej zbierało? Ta wiedza tajemna, to przekonanie? Z kim przegrała?
Z uliczną dziewką? Czy może ze sztuką? SZTUKĄ. Może chociaż
dużymi literami?
Nie wychodziła z łóżka całe tygodnie. „Schorzenie sercowe” nie
mijało. Właściwie przez cały rok. Łaskawy, może nawet równie „święty”
brat Tadeusza, dyrektor Edward Szturm de Sztrem, podpisywał zgodę na
jej kolejnych podaniach o zdrowotny urlop. Zmieniali się lekarze.
Doktorzy: Bromak, Lebkuchler, Kupfer, Brill, potem znowu i na stałe
już doktor Leopold Lebkuchler z Ośrodka Leczniczego w Janowie,
stwierdzali przez wiele miesięcy mniej więcej to samo – chora niezdolna
jest do wykonywania pracy biurowej. Nazwa dolegliwości i samej
choroby nieco się od siebie różniły, objawy mieszały się z przyczyną –
grypa, zapalenie mięśnia sercowego, duszność wysiłkowa, osłabienie.
Nawet rwa kulszowa. Ale werdykt był ten sam. Leżeć, odpoczywać,
leczyć się „klimatycznie”. W środku roku dopiero GUS zażądał
komisyjnych badań. Przeszła je we Lwowie bez trudu. Ogólny stan
depresyjny nie ulegał bowiem dyskusji. I znowu: „uprzejmie proszę
o udzielenie mi...”.
Wiedziała chyba, że traktowano ją w GUS-ie ulgowo ze względu, no,
wiadomo ze względu na kogo. Tak jak drugą podopieczną dyrekcji –
żonę Witkacego, ciągle występującą o zapomogi, gdyż: „dochody męża
nie wystarczają na utrzymanie domu...”.
Wracała „z tamtej strony” powoli, miesiąc za miesiącem. Z łóżka
prawie nie wychodziła, za to siadywała w nim często, przed swoim
portretem. Przed „Tą” w kapeluszu. Tak ją nazywała: „Ta w kapeluszu”.
Mówiła o niej też: „ONA”. Przyglądała się najczęściej w milczeniu.
Coraz częściej jak komuś obcemu. Wysoka, przystojna, dystyngowana.
ONA. Nie ja przecież!
Do kogo tak się wdzięczysz tymi swoimi białymi zębami, z których
byłaś tak dumna? Nie chcę z tobą rozmawiać. Nigdy nie chciałam.
Wyrosłam z ciebie. Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Ty i ja. Ja i ja. To
wszystko przez ciebie, głupia młódko!

Rodzice nic nie mówili, rozumieli, co się dzieje. Jedynym chyba,


który nie rozumiał – był Bruno. Nie wiedział, jak się zachować, nie
chciał nikogo ranić, a ranił, próbował Junie – w swoim przekonaniu –
nieba przychylić, a przyniósł piekło. Pisał, nie odpowiadała. Na
kwieciste listy o niczym najlepszą odpowiedzią było milczenie. Jeszcze
nie wstawała z łóżka, zresztą trapiona w końcu prawdziwym
zaziębieniem, kiedy przyjechał. Bez zapowiedzi, a może
i z zapowiedzią, dwa nieotwarte listy leżały przecież na komodzie...

Przyniósł mi daktyle. W dawnym życiu lubiliśmy ich dziwną słodycz,


prawdziwą obietnicę orientalnego słońca. Teraz ledwie spróbowałam,
a on jadł je powoli, jakby nigdy nic. Podłużne pestki delikatnie sadowił
na serwetce. Był nie z tego świata. Siedział przy mnie, czasem dotykał
ręki, ale nie czułam jego bliskości. Był osobny, nieobecny duchem.
Czyżby nie wiedział, nie chciał wiedzieć, co się stało i dlaczego.
Dlaczego ja targnęłam się na życie, jaka w tym jego rola i co to znaczy
na przyszłość. Pierwszy raz tak dotkliwie poczułam, że mnie nie kocha.
Że słowa, których używa w swoich barokowych wyznaniach, do
prawdziwych uczuć mają się nijak, są co najwyżej ich groteskowymi
cieniami. I że on tego wcale nie zauważa. Że niczego nie rozumie...
Gorzej nawet. Miałam wrażenie, że siedząc tak przy mnie, pogryzając
daktyle i bąkając coś od czasu do czasu o swoich szkolnych sprawach,
tak naprawdę jest myślami gdzie indziej. Kiedy wspomniał o Sanatorium
pod Klepsydrą, które miało się niedługo ukazać z wizerunkiem
smutnego człowieka z teczką i laską, i o kłopotach z Mesjaszem,
zrozumiałam – gdzie. Nie przy mnie, bo przy swojej przeklętej kartce
papieru, bo układa jakieś kolejne opowiadanie. A może i myśli, czy moje
ogłupiałe, udręczone ciało nie przeszkodzi mu w napisaniu następnego
akapitu. Błysk w oku zdradzał, że już w nim był, już go wdzięcznie
stylizował.
Pisał do innej kobiety czy do książki – nieważne. Zdradzał mnie,
siedząc przy mnie chorej, przy moim łóżku. Nie, nie zdradzał, na tyle go
przecież znałam. Taki po prostu był, stale myślami gdzie indziej, więc
nie tu ze mną, choć przy mnie. Pewnie wymyślił sobie, że tak będzie
bezpieczniej. Nie przekroczymy granicy wykrętów, wyrzutów, płaczów
może. Będzie tak jak dawniej. Ja i on. Przecież Juna znaczy Mężna. Juna
opiekunka, matka prawie, biały anioł i długonoga antylopa, której można
zawierzyć każdą słabość. Każdą małość i sekret.

I ten męski cień Junony. Także mitologiczny – Genius. Siedział


właśnie przy niej. Geniusz pogryzający daktyle, jeden za drugim. Jak
zdania w swoim nieskończonym opowiadaniu...

Kiedy odjechał, pomyślałam, że oboje byliśmy siebie warci. Dwoje


dorosłych ludzi, którzy nie umieją z siebie wykrztusić rozstania. Choćby
się mieli potem zadławić pestką.

Przestałam o niego, o nas walczyć. Oddaliłam się od Bruna o całe


wieki. Ból działał jak znieczulenie. W chwilach słabości przypominałam
sobie spojrzenie mojej szpitalnej pielęgniarki, pogardliwe i zarazem
wzywające do wytrwania. Już nie myślałam – co ona może wiedzieć...
Wkrótce niedawna przeszłość nie miała ani smaku, ani barwy. Co nie
znaczy, że teraźniejszość je miała. Ale trzeba było wstać z łóżka, żyć,
zrobić coś ze sobą, wracać do pracy.

Bruna spotkałam później, raz czy dwa razy, we Lwowie na ulicy. Było
to jak widzenie z bratem. Pobieżne, nieistotne.
On zapamiętał je inaczej. Do Romy Halpernowej, z którą pisywał
teraz stale, raportował 6 lutego 1938 roku: „Byłem 3 dni we Lwowie –
niepotrzebnie. [...] wróciłem chory. Leżę już od środy na zapalenie
tchawicy, ale już bez gorączki i prawie bez dolegliwości. [...] We
Lwowie widziałem się z Juną. Jest ciągle bez posady i w fatalnym
humorze, ale b. elegancka i podobająca się [...]. Może wiesz, jak by dla
niej znaleźć posadę”.
Te same co w Warszawie objawy jego choroby i ten sam dwuznaczny
ton nieprzyjmowania do wiadomości tego, co się stało. Jakby to jej
posada była problemem najważniejszym...
Sama znalazłam pracę. Zatrudniłam się znowu w szkole,
w niedalekim Stryju, w Polskim Prywatnym Gimnazjum Żeńskim.
Wynajęłam mieszkanie, przywiozłam najważniejsze rzeczy. Listy od
niego zostały w Janowie. W każdym razie na co dzień, przez wiele
godzin miałam przed sobą ufne, a choćby i szelmowsko uśmiechnięte
twarzyczki moich kilkunastoletnich uczennic, z którymi przeżywałyśmy
wspólnie losy bohaterów Szekspira czy Racine’a, a nie biały sufit czy
dziwne oblicze pewnej pani w kapeluszu.

To następne spotkanie zapamiętała lepiej. Utkwiło jej w pamięci na


całe życie. Jak cierń. Bo tym razem, zobaczywszy go przypadkiem,
z oddali, przeszła na drugą stronę ulicy. Po prostu. Nie była pewna, czy
to widział. Miała później najświętszą nadzieję, że nie.
Ale i tak nigdy sobie tego nie wybaczyła. Tylko skąd mogła wiedzieć,
że widzi Bruna ostatni raz w życiu!
A gdyby nawet wiedziała, co mogłaby zrobić? Dalej próbować go
wspierać, dźwigać, pielęgnować jak skarb? Znosić kolejne fale niechęci
i apatii, narzekania na bolesne odciski i trudy codzienności? Może. Ale
może była jeszcze na to za słaba. Więc tylko próbowałaby mu
powiedzieć, najczulej jak wypada, że nigdy, przenigdy nie chciała
wytrącać mu pióra z ręki, że zawsze pragnęła jedynie czuwać nad jego
natchnieniem. A że tak wyszło... Że pomysł małżeństwa okazał się
klatką dla artysty...

Ich drogi rozeszły się, losy potoczyły się odtąd samodzielnie. Ale
przez kilka lat odległość dzieliła ich niewielka. Kilkadziesiąt
kilometrów. Z Drohobycza godzina drogi. Do Stryja nawet mniej. Do
Janowa, pod sam Lwów, może trochę więcej. Im bliżej jednak ze sobą
niegdyś byli, im więcej o sobie wiedzieli, tym trudniej było teraz
przekroczyć barierę takiej podróży.
Przez pewien czas wahała się jeszcze. Ukazało się Sanatorium pod
Klepsydrą, drugi tom opowiadań Bruna, których fragmenty czytywał jej
kiedyś na głos. Kupiła książkę we Lwowie, zajrzała do środka z pewną
obawą, jeszcze w księgarni. Dedykacja dla niej? Była. Wyglądała jednak
teraz tak: „Józefie Szelińskiej”. Skromniej i bardziej oficjalnie już się nie
dało. Nie „ukochanej Junie”, „Junie, mojej ukochanej” – jak jeszcze
niedawno zamierzał i z nią samą układał najlepsze wersje. A więc
i w nim coś się skończyło. No i dobrze! Niech już tak będzie. Ale słowa,
tak czy inaczej – dotrzymał.
Kiedy przeczytała pierwszą frazę, serce skoczyło w niej znowu
z radości. „Nazywam ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń
i epitetów...”. I dalej zdanie za zdaniem, jak perły w drogocennym
naszyjniku. Co za piękno. Jaka klasa pisarska. Wreszcie! Wszyscy o nim
usłyszą, wszyscy się przekonają, kim jest Bruno, nie tylko przyjaciele!
Chciała w pierwszym odruchu zadepeszować do niego, potem jechać, bo
takich depesz to on pewnie teraz otrzyma tysiące.
Zwierzyła się, podniecona jak niegdyś, koleżance, najmłodszej
z całego grona, też po lwowskim uniwersytecie, też po dyplomie
u wybitnego profesora. Kto? Schulz? Nie wiedziała, nie słyszała.
Literatura skończyła się przecież na Norwidzie. W najlepszym razie – na
Wyspiańskim. Juna nie posiadała się z oburzenia. To tak ma wyglądać
wyśniona przez nią sława Bruna? I tak mu odpłaca ta jego idealizowana
prowincja? Nie najgłupsza przecież, co by powiedzieć – inteligencka!
Nie-znajomością, nie-pamięcią, nie-wiarą w jego wielkość?
W domu wzięła jeszcze raz tomik do ręki. Piękna okładka,
z rysunkiem Józefa-Bruna na tle pociągu. Potem ta dedykacja. Chłodna,
oficjalna, ale jednak dla niej. Prawdziwa. Ciągle przycupnięta u dołu
strony. Najbardziej lubiła – i Bruno o tym wiedział – opowiadanie
tytułowe. W nim również panoszył się Ojciec, za którego nawet
symboliczną wizją nie przepadała, ale tu spotulniały już, wyciągający do
syna ręce. I był Józef-Bruno, taki, jakiego pamiętała, dziwaczny
w granicach rozsądku, szukający zgody ze światem, ale też ucieczki
przed nieszczęściem. Przewracała kartki aż do zakończenia.
„Moje ubranie podarło się, postrzępiło. Podarowano mi znoszony
mundur kolejarza. Twarz mam obwiązaną brudną szmatą wskutek
spuchniętego policzka. Siedzę w słomie i drzemię, a gdy jestem głodny,
staję w korytarzu przed przedziałami drugiej klasy i śpiewam. I wrzucają
mi drobne monety do mojej konduktorskiej czapki, do czarnej czapki
kolejarza, z obdartym daszkiem”.
Nie mogła powstrzymać łez. Nie napisała do niego, nie pojechała.
Jeszcze była za słaba. A zresztą i tak chyba by go nie zastała. Pewnie już
ruszył w świat zrywać owoce swojego sukcesu. Ale wiedziała, że się nie
myli. Był wielkim pisarzem. Z nią czy bez niej. Był.
Nakład Sanatorium wynosił tysiąc numerowanych egzemplarzy,
z czego dwieście pięćdziesiąt nieprzeznaczonych do sprzedaży.
Honorarium autorskie 15 procent ceny książki brutto – 6–10 złotych!

Sam Bruno czuł raczej rozczarowanie. Nic się takiego nie stało.
Z tego, co chciał, planował, marzył... Nic wielkiego się w jego życiu nie
zmieniło. Druga książka, pochlebne, często nawet rewelacyjne recenzje,
uznające go za objawienie polskiej prozy. Ale i sporo napaści, oskarżeń
w endeckiej prasie o „żydowskie miazmaty”. Co gorsza, pieniądze z tego
były żadne albo nieduże, ci wszyscy wydawcy, mający się za półbogów,
byli w gruncie rzeczy cwaniakami żerującymi na nędzarzach. Nagrodę
Młodych znowu dostał ktoś inny, Józef Wittlin za Sól ziemi. Dobrze
chociaż, że ktoś, kogo Bruno znał i cenił.
Gdyby nie szkoła, ten rujnujący mu zdrowie i ograniczający talent,
codzienny kierat, gdyby nie te dwadzieścia siedem godzin tygodniowo
robót ręcznych, mógłby rzeczywiście śpiewać w przedziałach drugiej
klasy... I liczyć tylko na kolejarską czapkę z obdartym daszkiem.
Albo na rysunki. Literacki rozgłos pomagał im. Wszyscy utytułowani
przyjaciele: Witkacy, Nałkowska, Wittlin, mieli jego prace, mówili
o nich, pokazywali je znajomym. Szokująca i zachwycająca Ferdydurke
Gombrowicza ilustrowana była rysunkami Bruna. Nic to, że najnowszy
partner „pani Zofii” w odruchu zazdrości najpierw podarł, a potem
wrzucił do kominka odręcznie przez autora dla swej protektorki
ilustrowane Sklepy cynamonowe, nic to, że gazety rzadko płaciły za
reprodukcje. Teka Xięga Bałwochwalcza w księgarni Mortkowicza
kosztowała 100 zł – mniej niż 5–7 zł za grafikę! Tyle co nic! Czasem coś
sprzedał, nawiązywał kontakty z galeriami, czasem zaczynał rozmowy
o wystawach.
Niewiele z tego wynikało. To chyba Witkacy szepnął mu, a potem
napisał, że tu, w Polsce, taka sztuka, takie „świńskie świństwa” nie mogą
liczyć na wielkie uznanie. Za purytańskie było nawet warszawskie
towarzystwo, za plecami Bruna fukające na jego erotyczne wizje,
gorszące się byle wypiętym tyłkiem czy gołym cyckiem, a co dopiero
świszczącym bacikiem. Tu trzeba było szerszego oddechu, prawdziwej
stolicy europejskiej kultury, tu trzeba było po prostu Paryża!

O, Paryż! To powinno być jego miasto. Z historią pełną królewskich


kurtyzan, kokot i aktoreczek, kabaretów, burdeli i obrazów Corota,
Bellmera, Ropsa, Modiglianiego. Miasto niecofające się przed
pokazaniem wszystkiego i przyzwalające na wszystko. Tu cennik usług
erotycznych dla nikogo nie był tajemnicą. Seks klasyczny – tyle i tyle,
równie tu klasyczny, ale „francuski” – niewiele mniej. Kobiety?
Wszelkich ras i kolorów. Białe, czarne, żółte. Murzynki, Mulatki,
śnieżnobiałe Szwedki, Chinki. Mogły bez fochów spełniać każde jego
marzenie. I nie stękać potem, że „taki marudny klient”. Przecież uczyły
się w szkole Renoirów, Degasów i Toulouse-Lautreców... A wszystko
elegancko, w prezerwatywie, żadnych syfilisów i rzeżączek, choć
złośliwcy – gdzie ich nie brakuje – i to podawali w wątpliwość.
Marzył o tej wyprawie od dawna, zbierał pieniądze, listy polecające,
odwagę w sobie. Wiele razy rozmawiali o tym z Juną. Myśleli
o wspólnym wyjeździe. Mało które plany tak ją cieszyły. Chciała być
w tej podróży jego przewodniczką. Przypomnieć sobie, a jemu pokazać,
szlaki swojej młodości. Te miejsca, w których cały świat miała jeszcze
u swoich stóp. A przynajmniej tak jej się wówczas zdawało.
Montparnasse, Saint-Germain, Montmartre. Szelmowska Juna, z gałązką
bzu w zębach... Była pewna, że i jego urzekną te miejsca, widoki,
zapachy. Wtedy warto mieć przy sobie kogoś, kto złapie w objęcia, nie
pozwoli stracić oddechu...

Teraz nie miało to już znaczenia. Teraz była wolna i od niego, i od


wspólnych planów. Leżała na piasku nad jeziorem, siedziała
z poezjami – a jakże – Rilkego na werandzie. Łowiła czasem
porozumiewawcze spojrzenia rodziców. Czułe, więc się nie odzywała.
Powoli zabierała się do segregowania listów od niego. Było ich
mnóstwo, trzy lata przecież ze sobą korespondowali. Sto, więcej – sto
pięćdziesiąt? Pewnie około dwustu. Kilkaset stron zapisanych jego
okrągłym, sumiennym pismem. Gęsto, jakby oszczędzał (bo oszczędzał,
jak każdy pisarz!) miejsce na papierze. Przeczytała te pierwsze,
z najstarszej paczki. „Kochana moja, najukochańsza...”.
Długo musiała się chłodzić w jeziorze. Aż zobaczyła matkę na brzegu.
Jej niespokojny wzrok. Więc nie, jeszcze nie... Jeszcze do niczego
poważnego nie jest gotowa.

Wyglądało na to, że tym razem się uda. Redakcja „Czasu” wystawiła


Brunowi zaświadczenie o współpracy, coś jakby legitymację
dziennikarską. Gombrowicz załatwił legitymację Pen Clubu
otwierającą – przynajmniej w teorii – wiele drzwi. Od poznanej
w Zakopanem pianistki Marii Chasin dostał najważniejsze adresy. Od
Debory Vogel najważniejsze rady. Jak załatwić dewizy i tańszy paszport
(40 zł zamiast 80), jaki hotel wynająć (L’Orient koło Ogrodu
Luksemburskiego). No i co istotne, już tam na miejscu: „Iść do Café du
Dôme na Montparnasse, przysiąść się do polskiego stolika, przedstawić
się. Jadać w kawiarniach przy bufecie, na stojąco, taniej...”.
Miał, co prawda, kupić nowy tapczan do swojego pokoju na
Floriańskiej, ale trudno – tapczan poczeka, Floriańska poczeka.
Ważniejszy jest teraz bilet do Paryża...

Wreszcie ruszył, w sierpniu 1938 roku. Sam. Pociągiem, dłuższą trasą


przez północne Włochy, byle dalej od hitlerowskich Niemiec, straży
granicznej ze swastykami na rękawach, pogardliwych spojrzeń „rasy
panów”. Wybrał się z teką zawierającą około stu rysunków. Niezależnie
od innych bagaży same te rysunki ważyły sporo. A wiedział, że je
poczuje na ramieniu, kiedy będzie z nimi biegał po galeriach Paryża.
Wszystko jednak równoważyły nadzieje na jakieś niejasno wyobrażone
sukcesy. Artystyczne, bo te erotyczne mogły być przecież w zasięgu
ręki. Dla każdego. Zrozumiał to już zaraz po wyjściu z Gare de Lyon.
„Straszliwe miasto – pisał do przyjaciół po przyjeździe. – Co za
kobiety! Jestem zdruzgotany. Prawdziwy rozpustny Babilon!”.
Z artystycznymi oczekiwaniami było gorzej. Nie przyszło mu,
prowincjuszowi, do głowy, że w lecie, i to tak upalnym jak tamten
sierpień, stolica świata wyjeżdża na wakacje. To znaczy – teoretycznie
niby to wiedział, sam ponaglał się do wyjazdu tym argumentem. Ale
liczył chyba na jakiś cud. Albo nie docenił skali zjawiska.
Bo prawdziwy Paryż się wyludnił. Zostali tylko turyści, ludzie
biznesu i błędni rycerze tacy jak on. Zamknięte są teatry, niektóre
muzea, prawie wszystkie liczące się galerie. Nawet Café du Dôme
oblegali głównie Amerykanie z przewodnikami w rękach. Może jeszcze
spróbuje poprosić o wsparcie w ambasadzie.
Prawie nie miał komu pokazywać rysunków ani z kim rozmawiać
o wystawie. Ambasada polska nie była zainteresowana promowaniem
jego twórczości ani tym bardziej jego niepozornej, nic nieznaczącej dla
urzędników Rzeczypospolitej, postaci. A Jan Lechoń, jej radca do spraw
kultury, przyjaciel wszystkich przyjaciół Bruna – akurat na urlopie. No
i Bruno nie znał francuskiego, a bez tego we Francji, jak go straszył
Witkacy – „niczewo nie razbieriosz”.
Błądził po ulicach. Jak miał nie błądzić w takiej metropolii? On,
którego byle mur w Warszawie wprawiał w osłupienie i powodował atak
paniki. Ale Paryż to było miasto do błądzenia. Mógł się w tutejszym
błądzeniu prawie zakochać. Obrazy, parki i kawiarnie na ulicach. Plac
Pigalle i Wyspa. Katedra Notre Dame, jak ptak bez głowy. Święci
i kloszardzi. Surrealiści z Freudem zdołali już opanować artystyczną
wyobraźnię. To się czuło! Co za swoboda obyczajów – zachwycał się.
A jakie tempo życia. I te tysiące aut, śmigających obok siebie
i naprzeciw – o centymetry! W wydaniu paryskim mniej mu to
przeszkadzało niż w kraju.
Prawie od razu wiedział, że się tam nie przyjmie. Ledwo się tlące
marzenia o światowej karierze nie zdołały nawet opuścić teki
z rysunkami. Mało kto ją zobaczył. Jedyny marszand zgodził się na
wystawę na początku września, ale Bruno miał pokryć jej koszty – 1600
franków za dwa tygodnie. Normalna stawka w Paryżu. Niebotyczna,
obraźliwa suma dla biedaka z Polski (około 300 zł – jego całe
miesięczne dochody!). Miała rację Maria Chasin, że to miasto „nie ma
litości dla biedaków ani sentymentu dla hołyszów”.

Wytrzymał trzy tygodnie. Wyjeżdżał z Paryża z podkulonym ogonem.


Jak nie pierwszy i nie ostatni niedoceniony – i to raczej ze swojej winy –
polski artysta. Opuszczał to miasto bez złudzeń. Dziwne raczej, że on,
wieczny malkontent i pesymista, wyhodował w sobie jakieś księżycowe
fantazje. To był pewnie największy błąd. Jakże błąd? Czyj? Nie jego
przecież. On swoich rysunków jest pewien. Zna ich prawdziwą wartość.
I oryginalność. Ich ponadczasowe piękno. Wie, że kiedyś znajdą się
w najlepszych galeriach i największych muzeach. Może nawet
w Luwrze? Tak – właśnie tam! I wycieczki z całego świata będą
podziwiać małego drohobyckiego geniusza, jego wyobraźnię, kreskę,
wszystko. A zapłacą za najmniejszy szkic niejedne „1600”, i to nie tylko
franków, ale też dolarów, jenów, szekli czy kto tam chce czego... I nie
będą ciągle stękać, że trzeba wszystko podpisać po francusku...
Rysunki Brunona Schulza.

On, Bruno, to wie. Tylko nie może powiedzieć nikomu. Bo go uznają


za jeszcze większego dziwaka. Mógłby powiedzieć Junie, ale Juny już
przy nim nie ma.
Błędem był chyba tylko ten Paryż. W gruncie rzeczy to zadowolone
z siebie, syte miasto wzbudziło jego odrazę. „Nie ma nic bardziej
nieznośnego niż głupcy, którym się powodzi”. Kto to powiedział? Chyba
Cyceron. To nie tu powinien zacząć. Nie dla Paryża poświęcić swój
tapczan.
Może trzeba było spróbować gdzie indziej. Na przykład bliżej,
w Wiedniu? W kraju Schielego, Kokoschki, ukochanego Kubina?
Bliższych jego zmysłowym ponurościom niż frywolni Francuzi?
Spróbuje po drodze, z marszu? Może, choć przecież i Wiedeń...

Powrót to była niewypowiedziana ulga. Znowu trasą omijającą


Niemcy. Coraz groźniejsze dla Żydów. Już bez owijania w bawełnę, ze
wsparciem ustaw i całej siły państwa Hitlera. Mógł sobie Bruno
występować z gminy żydowskiej, mogła sobie Juna przechodzić na
katolicyzm. Wedle ustaw norymberskich, obowiązujących po drugiej
stronie doliny, którą jechał pociąg, i tak byli tylko Żydami, i to –
w niemal urzędowej terminologii – parszywymi. No i Wiedeń, jego
dawny Wiedeń, w którym spędził przecież jako student wiele miesięcy.
Jak Berlin jest już teraz brunatny! A raczej czerwony, bo te
narodowosocjalistyczne sztandary oblepiające cały dworzec są
zdecydowanie krwistoczerwone. W tym kolorze, którego walory tak
kiedyś sławił w Sklepach cynamonowych. Swastyka na swastyce. A ci
jego ulubieńcy to przecież wszystko Żydzi, czciciele sztuki
zdegenerowanej, obcej narodowemu duchowi, nie mówiąc o ciele...
Stację Wiedeń przesiedział zamknięty w przedziale, starając się nie
wyglądać przez okno. Pozostaje chyba tylko Ameryka, gdzie jest
wszystko, wszystkie kolory tęczy, nie tylko te wybrane przez
dyktatorów. Wszystkie, więc może i te jego?
Ale Ameryka daleko, tak daleko, że prawie nigdzie. Morzem,
oceanem dwa miesiące drogi. Mordęga nie do pokonania. Był, co
prawda, kiedyś statkiem w Sztokholmie, lecz co to za porównanie.

I jak tu nie marzyć znowu o Drohobyczu. Wrócił, odetchnął z ulgą. Tu


nic nie było brutalne i wrogie. Tu było swojsko i bezpiecznie. Kwitły
astry i petunie. Tylko wieści ze świata były ciągle marne. Hitler nie
zamierzał się zatrzymywać, z pianą na ustach grzmiał o żydowskim
spisku, który trzeba wyplenić z korzeniami. A w moskiewskich
procesach inni „spiskowcy”, zanim poszli pod ściankę albo padli z kulą
w potylicy, obwiniali się o wszystkie grzechy tego świata i wielbili
oprawcę Stalina. Bywały dni, że nie dało się czytać gazet. W tej sytuacji
nawet myśl o niedługim rozpoczęciu roku szkolnego nie wydawała się
tak straszna jak dotąd. A jeśli go ktoś spyta – jak było – to i tak ma wiele
do opowiadania.

Komu jednak powie o tym przyjęciu, na które go zaproszono jakoś tak


w środku pobytu? A może to było w kabarecie Casanova na Montmartre,
gdzie zabrał go Georges Rosenberg, brat Marii, pianistki? Kto, gdzie –
nieważne. Co jedzono, kto był bohaterem – nieważne tym bardziej.
Ważne, że były na nim piękne, jakby z innego świata, kobiety. O, inne,
innej klasy niż te paryżanki z ulicy, którymi się tak wcześniej zachwycał.
Umalowane, w makijażu tak ciężkim, że chwilami można było wątpić,
czy oddychają albo czy w ogóle są realne. Wystrojone w suknie pełne
elegancji i perwersji zarazem.
Jak ta sąsiadka po lewej. Tu gołe udo, a tu – aż po sutek – pierś. Ta
pierś poruszała się lekko, a więc jednak żyła! I stopy w szykownych
pantofelkach z wężowej skóry. W takich, jakie lubił. To było jak obraz,
jak malarstwo, jak zjazd modelek Modiglianiego i Degasa razem
wziętych. Nie pytał kto to. Księżniczka czy znana modelka. Jeszcze by
się zawiódł odpowiedzią.
Wskazał na tę najbliższą lalę z gołą piersią i spytał sąsiada z prawej,
może to był Rosenberg, a może zupełnie ktoś inny, rozumiejącego trochę
po niemiecku: Wolno tę panią dotknąć? Tamten coś odpowiedział,
a widząc osłupienie na twarzy Bruna, pokazał na palcach: Dwieście.
Za dwieście franków – ma pan wszystko. Pełny serwis.

Po powrocie napisał z ulgą: „Jestem już znowu w domu, zamknięty


w małym i bezpiecznym kręgu horyzontu drohobyckiego. Zaczynam
pracę szkolną...”. I dalej znów o cudach prowincji. O życiodajnej glebie
i gnieździe, mitorodnej ojczyźnie, której wewnętrzne tętno oswoił
i obłaskawił.
Nie potrzebował innego Źródła. Tylko tu mógł czekać na swojego
Mesjasza.
Siostrze przywiózł w prezencie komplet ręczników z Galeries
Lafayette.

W domu zastał wiadomość, że pan Bruno Schulz otrzymał w uznaniu


zasług na polu literatury Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury.
Honor spory, choć trochę żal, że wawrzyn złoty był tylko z nazwy...
A nagroda „Wiadomości Literackich”, mimo rekomendacji Tuwima,
Słonimskiego, Nałkowskiej, Nowaczyńskiego, znowu mu w tym roku
przeszła koło nosa... Dobrze chociaż, że na nią nie liczył. Choć w głębi
duszy przecież przyznawał, że chciałby „wziąć tę nagrodę”, bo jest ona
„pomostem do wyjścia poza granice polskiego języka”.
Ale „za to” teraz w rejestrze drohobyckich nauczycieli wpisano
dumnie:
„Schulz Bruno, profesor, odznaczony Złotym Wawrzynem
Akademickim PAL”.

Martwił się niedawno, że mało się orientuje w „duchu czasów”. Ale


tej jesieni trudno było się nie orientować. Jak tu się cieszyć
z czegokolwiek, z nagród, recenzji, kwitnących hortensji, kiedy świat
sparszywiał tak strasznie i najwyraźniej – nieodwołalnie. Od wschodu
wiało mrozem syberyjskich łagrów, od zachodu piekłem palonych
książek i synagog.
Szczególnie wieści z Niemiec, z ojczyzny jego najważniejszych,
ulubionych pisarzy, były przerażające. I nie dało się ich ominąć żadną
bezpieczną trasą. Tym bardziej nie żałował, że był w Paryżu. Teraz by
się już na taką podróż nie odważył. Ale innych nadziei jeszcze nie tracił.
Na początku listopada Bruno przygotował wyjątkową przesyłkę dla
Tomasza Manna. Była w niej specjalnie po niemiecku napisana nowela
Die Heimkehr, ozdobiona oryginalnymi rysunkami, prawie miłosny, jak
to u Bruna, list do autora Czarodziejskiej góry. I pewnie mnóstwo
nadziei. „Przecież, skoro...”. Własnoręcznie wszystko zapakował
i z drżeniem serca debiutanta zaniósł na pocztę. (Inni mówią, że
przekazał przez posłańca, i może to był błąd. Ale na pewno wtedy).
A kilka dni później świat się dowiedział o Kryształowej Nocy.

Niemcy, nowe Niemcy, mszcząc dyplomatę zastrzelonego przez


żydowskiego studenta w Paryżu, rzuciły się na wszystkich swoich
żydowskich obywateli. Z pałkami, kamieniami, pięściami i butami.
Krew zmieszała się z odłamkami szkła z okien i sklepowych witryn,
oznaczonych wcześniej wielkimi napisami: „Jude”. Pierwszy raz władze
państwowe zorganizowały na taką skalę pogrom Żydów. Pchnęły do
akcji nie tylko bandyckie bojówki, ale i umundurowane jednostki SA
i SS. Zamordowano blisko sto osób, ponad dwadzieścia tysięcy
uwięziono w obozach, zbezczeszczono wszystkie żydowskie cmentarze
i większość synagog. I jeszcze na gminy nałożono kontrybucję miliarda
marek jako pokrycie strat państwa niemieckiego...
Państwo jako gangster, napadające zwykłych obywateli i jeszcze
żądające od społeczności żydowskiej okupu... Noc niemieckiej hańby,
dzień tłuczonego żydowskiego szkła. Szkła z okien mieszkań i firm
należących wedle norymberskiego łże-prawa do „podludzi”. Bruno bez
trudu mógł to sobie wyobrazić. Zdolności profetyczne, wyczulenie na
barwę, na klimat nieszczęścia nie opuściły go nigdy. Nie mógł jednak
przypuszczać, że podobne wydarzenia czekają jego umiłowany
Drohobycz. W to jeszcze nie dawało się uwierzyć. Nawet przy całej
jaskrawości dotychczasowych „osiągnięć Hitlera...”.

A swoją drogą, trudno było nie spytać, co na to jego drogi Tomasz


Mann? Czy to prawda, że wyjechał, wyemigrował, przeniósł się do
Szwajcarii? Jeśli tak, to czy przesyłka z Heimkehrem zdążyła do niego
dotrzeć? A może z napisem „Jude” wylądowała gdzieś na śmietniku
Deutsche Post? Milczenie pisarza przemawiało raczej za tą drugą wersją.
Bo trzeciej, że wielcy pisarze mają czas tylko dla jednego rodzaju dzieł –
swoich własnych, wolał Bruno nie brać pod uwagę.

Wojna zbliżała się jak kot. Najpierw powoli, miękko – nagłówkami


gazet, radiowymi wystąpieniami polityków, „że nie oddamy ani guzika”,
coraz większym niepokojem o sens planowania wakacji... Potem coraz
szybciej. Wzmożonymi zakupami cukru, soli i chleba, powołaniami
mężczyzn do wojska...
Pakt Ribbentrop-Mołotow to był już skok drapieżnika do biegu.
Dwudziestego trzeciego sierpnia w Moskwie. Groza. Zamarli, jak
wszystkie potencjalne ofiary, od złowrogiego sensu tego przymierza.
Juna w Janowie, Bruno w Drohobyczu. Dwóch wielkich,
najpotężniejszych na świecie i najokrutniejszych wrogów zmawia się
nad głowami Polski! Dobrze chociaż, że mamy sojusze, przyjaciół
gotowych nam pomóc. Przecież angielska i francuska armia nie tak
dawno poradziły sobie z Niemcami...
Pierwszego września 1939 roku Niemcy, bez wypowiedzenia wojny –
zaatakowali. Walki szybko przeniosły się do centrum kraju. Nauka
w szkołach się nie rozpoczęła. Ale w Polsce wschodniej, w Stryju
i Drohobyczu, nie było jasne, co robić. Dzieci jak co roku zjawiły się
w szkołach, nauczyciele, ci, co nie zostali zmobilizowani – także. Z dnia
na dzień ubywało jednak i jednych, i drugich. Czego zresztą mieliby się
uczyć na literackich zajęciach z panią profesor Szelińską czy w pracowni
prac ręcznych i rysunku pana profesora Schulza? Zajęć z konstruowania
koktajli Mołotowa przecież nie było, a przysposobienie obronne miało
drewniane makiety broni albo karabinki ze spiłowanymi iglicami. Za to
w każdej chwili mogły spaść bomby, a na ulicach pojawiały się
ukraińskie bojówki szukające Żydów. Jeszcze bez broni, tylko
zaczepiające ludzi z miłą ochotą „dania po mordzie”.

Wiadomości z frontu nadchodziły ciągle potworne – nikt nie był


w stanie zatrzymać Niemców. Żadna z tych polskich armii o pięknie
brzmiących nazwach. Wschód. Karpaty. Warszawa.
Juna zrozumiała to szybciej. Już w pierwszych dniach września była
z powrotem u rodziców w Janowie. Tam widziała wkroczenie Niemców
do miasteczka.
Najpierw wjechali na rowerach i motocyklach zwiadowcy, zakurzeni,
spoceni, w wielkich okularach. Ale po nich wcale nie regularna armia,
przeznaczona do walki z żołnierzami wroga, lecz jakieś dziwne oddziały
w czarnych mundurach i o twarzach drapieżców.

Skądś te widoki znała. Wyśniła je w koszmarnym śnie? Czytała o tym


gdzieś? Żeby sprawdzić, wyjęła ten święty, pierwszy jej egzemplarz
Sanatorium. Gdzie przeczytała? U Bruna przecież:
„Widziałem dziś w mieście grupę panów w czarnych frakach
i cylindrach, sunących miarowym krokiem dyplomatów przez rynek [...].
Oglądali w milczeniu domy, jak gdyby je oceniali. Szli zgodnym,
powolnym, rytmicznym krokiem. Mają czarne jak węgiel wąsy w gładko
wygolonych twarzach i lśniące oczy, toczące się gładko w orbitach,
jakby naoliwione i pełne wymowy. Chwilami zdejmowali cylindry
i ocierali pot z czoła. Są wszyscy wysocy, szczupli, średniego wieku
i mają śniade twarze gangsterów”.
Musiał to napisać cztery, pięć lat temu, skoro te zdania pojawiły się
w Sanatorium pod Klepsydrą. Widział tę scenę czy tylko ją sobie
wyobraził? Musiał być taką wizją wkraczających najeźdźców bardzo
poruszony, jeśli zdarzyło mu się, temu językowemu pedantowi, dwa razy
umieścić słowo „gładko” w tym samym zdaniu. A i ja tego wcześniej nie
zauważyłam, choć używał mnie do korektorskich zadań. Miałam teraz
przed sobą te prawdziwe i przerażające „śniade twarze gangsterów”.
Lepiej było w nie nie patrzeć. I nie ruszać się z domu.

Bruno zobaczy ich dopiero półtora roku później. Wie, co się dzieje na
ulicach, że każdy Żyd może być zastrzelony przez Niemców bez
ostrzeżenia albo zatłuczony pałką przez ukraińskich zbirów po serii
wyzwisk i z nadzieją nagrody. Więc nie warto wychodzić. I tak sklepy
pozamykane, a w znajomej piekarni wygaszono piece, potem się okaże,
że granatem. Trochę zapasów było, kobiety w rodzinie ten rytuał
gromadzenia i spodziewania się najgorszego miały we krwi.
I jeszcze ta nie wiadomo komu potrzebna, chyba tylko niemieckim
tankom, piękna pogoda, znowu olśniewająca drohobycka jesień pełna
kwitnących astrów i słońca. Z jego najgorszych wyobrażeń. Z tych
majaków, ni to we śnie, ni to na jawie, o swoim przyszłym losie, którymi
wielokrotnie martwił Junę. Jego nędzny koniec, wegetacja pod płotem
wśród takich samych jak on, żebrzących o kromkę chleba. Ale tam,
w tych smętnych fantazjach, nie było godziny policyjnej ani krwi na
chodnikach. Już nie żałował, że zamiast tapczanu kupił niedawno bilet
do Paryża. Przynajmniej zostanie mu pod powiekami widok tego
miasta – marzenia. Choć właściwie w tapczanie przecież mógłby sobie
urządzić skrytkę. Podobno wielu Żydów tak robiło.
Zdejmuje ze ścian rysunki i obrazy. Wie, że w razie najścia one zginą
pierwsze. Listy chowa do pudeł. Po ciemku, więc nie jest pewien, czy
coś się nie zawieruszyło. I decyduje, że jutro spróbuje kupić lekarstwa.
Któraś z sześciu aptek może być przecież otwarta. Na pewno jakaś
w rynku. Zna je wszystkie i jego w nich znają. Coś się na pewno dla
stałego klienta znajdzie. A przynajmniej dla jego żółciowych kamieni.
Jutro.
Lecz jutro następuje nagła odmiana sytuacji. Na ulicach pusto.
Żadnych mundurów ani bojowych opasek na rękach. Bruno woli jeszcze
poczekać w domu, chociaż dolegliwości ponaglają, a Hania skądś wie,
że apteka Gorgoniusza Tobiaszka już działa na nowo. Ale wytrzymał
prawie dwa tygodnie w domowym ukryciu, wytrzyma jeszcze chwilę.
Nasłuchują wszyscy, nawet psy i koty.
A potem, w południe, nagły gwar komend po rosyjsku, turkoczące po
bruku małe czołgi i rozbiegani na wszystkie strony sowieccy żołnierze.
Wiedzieli od 17 września, że Armia Czerwona zajęła terytorium
wschodnich ziem Polski, rzecz jasna – w celu „wzięcia w opiekę
ludności Zachodniej Ukrainy i Białorusi oraz uwolnienia ludu od wojny
i władzy panów”. Nawet Niemcy z wojskowych megafonów trąbili
o tym w rynku. Ale oni tu, w Drohobyczu, przypadli przecież jako łup
pierwszemu agresorowi – hitlerowcom. To co się stało 24 września?
Ano umowa była trochę inna, tłumaczyła następnego dnia sąsiadka,
która zwykle nie odzywała się do nich. Niemcy zapuścili się za daleko
i jak na dżentelmenów przystało, tu i ówdzie postanowili się wycofać.
Fryzjerski wąsik i kaukaski wąs podpisali pod koniec zwycięskiego dla
nich września – akt tryumfu. Traktat o granicach i przyjaźni! Hitler ze
Stalinem. Hosanna! No i teraz będzie tu jednak Sowiecki Sojuz.
Jeśli powstanie kiedyś księga hańby w historii ludzkości, to ten
dokument powinien się tam pojawić na stałe, szeptał Brunowi znajomy
nauczyciel spotkany w tłumie mieszkańców, popalający, jak inni,
machorkę z Ruskimi, choć godzina policyjna wcale nie była odwołana.
Razem z polskimi traktatami o przyjaźni i pomocy z Anglią i Francją!
Byle bez twoich ilustracji, Bruno – zażartował tamten, pociągając coś
z wąskiej butelki. A Bruno zapamiętał ten żart na długo. I miał go sobie
przypominać wielokrotnie.

Nowi władcy łamali karki jednym ciosem albo na raty. Chcesz


przeżyć, to nam służ albo przynajmniej sprytnie udawaj, że to robisz.
A nie – to sam tego chciałeś. Tego, że nie dostaniesz kartek na żywność,
że będziesz pobity, uwięziony z byle powodu i oskarżony o szpiegostwo
na rzecz na przykład Japonii albo Polski, skoro w papierach masz, że
urodziłeś się w jej granicach. A wkrótce, od wiosny następnego roku,
jako wroga ludu razem z rodziną wepchną cię do wagonu i wyślą na
Sybir albo do równie złowrogiego Kazachstanu. Więc – kochaj nową
władzę albo giń!

Bruno uznał, że najnormalniej w świecie będzie robić swoje, uczyć.


Szkoły pod władzą radziecką zmieniły tylko szyldy, ale działały. Jakżeby
inaczej w najbardziej postępowym i miłującym naukę ustroju świata.
Więc wrócić do szkoły dało się bez większych problemów. Lecz ukryć
się przed nową rzeczywistością, uciec od jej poklepywań po ramieniu,
zamówień i żądań wspartych łapą na kaburze rewolweru – już nie. Nie
potrafił, nie mógł.
Nowa władza kochała propagandę – te wszystkie plakaty, hasła,
portrety wodzów na frontonach kamienic. Bez trudu można było ustalić,
kto się nadawał do takiej roboty. Tak jak swoimi plastycznymi
umiejętnościami obdzielał Bruno szkolne akademie, potańcówki
i charytatywne zbiórki, tak teraz został nadwornym „artystą” rewkomu.
Wiedział, że to pułapka, że jest różnica między projektowaniem cegiełek
na budowę nowej szkoły, a wykonywaniem wielkich „rewolucyjnych”
zamówień. Że ogromne gęby Lenina, Stalina i innych sowieckich
wodzów, wiszące w całym mieście i powiewające nad wiecami
i pochodami, to także propagandowy bat, najprostszy sposób pokazania
wszystkim, jacy jesteśmy wielcy, potężni, jak łatwo was zmieciemy
w razie oporu, a choćby i dla kaprysu.

Prawdziwy terror zaczął się zresztą natychmiast. Dwa więzienia


NKWD w mieście od razu miały złą sławę. Bicie, głodzenie,
maltretowanie rodzin. Było czego się bać.
To samo w Stryju. Juna słyszała o tym, ojciec już znowu przyjmował
w kancelarii, choć ludzie raczej przychodzili wygadać się niż po poradę.
Miejscowe więzienie puchło od krzyków męczonych i mordowanych
ludzi. Polaków, Żydów, Ukraińców. Nowa władza razy rozdzielała na
oślep, czyli sprawiedliwie. Czy po równo, to dopiero temat późniejszych
dysput. Te obecne były ciche, szeptane tylko w gronie najbardziej
zaufanych. Podobno więźniów przywożono tu nawet ze Lwowa, bo
tamtejsze tiurmy nie mieściły już podejrzanych. Pojechała w końcu do
Stryja zobaczyć, co się dzieje, przede wszystkim, co ze szkołą. Wróciła
przestraszona, z resztką szpargałów i rozpaczą w sercu. W szkole jej nie
chciano, bo zjawia się „za późno”, a na dworcu wrzasnął na nią i brał się
do macania jakiś sołdat w podartym mundurze...
Więc znowu wróciła do siebie, do wiernego łóżka i znienawidzonego
portretu, z którym mogła szczerze porozmawiać.

Myślała ze strachem o Brunie. Przecież on bał się zawsze


wszystkiego. Jakby nie miał czasem skóry, lecz tylko nerwy na
wierzchu. W żadnym areszcie nie przetrzymałby nawet dnia. Wiedziała,
co się z nim dzieje. Ludzie opowiadali ojcu, przy niej milkli, więc
dochodziły ją tylko strzępki wiadomości. Wychodziła na te chwile
z łóżka, pod drzwi, przystawiała ucho. Że pracuje, że musi pracować.
W szkole, a chyba i nie w szkole. Takie czasy. W domu trzy osoby na
utrzymaniu, chore, coraz bardziej niedołężne. Może nie chce mieć już
nikogo na sumieniu? Ale jej przecież wcale nie ma na żadnym
sumieniu – chichotała dama w kapeluszu – zapomniał o niej pewnie,
chce tylko jakoś przeżyć, to wszystko. I zabierała się do żucia daktyli tą
swoją wielkozębną szczęką.

Bruno robił, co mógł. Starał się przede wszystkim utrzymać etat


w szkole. A raczej w szkołach, bo pracował też w gimnazjum Blatta.
I nikomu się nie narazić. Jak długo się da, próbował utrzymać głowę na
powierzchni, choć woda była coraz głębsza, coraz bardziej mętna.
I coraz częściej nie do przełknięcia. Teraz uczył również matematyki
i kreślarstwa, a nawet z konieczności zaczął prowadzić zajęcia
z fizkultury. On, anemiczny teoretyk, zaprzeczenie fizycznej krzepy,
gonił chłopców z gwizdkiem po boisku. Tak słyszała.
Do przepełnionej szkoły chodziło się na dwie zmiany, młodsze klasy
rano, starsze po południu. Zaczęło brakować prądu, więc ci starsi uczyli
się często przy świecach. A kiedy świece się wypalały, prosili profesora
Schulza o jego opowieści. Cichym, spokojnym głosem wyczarowywał
światy z Podróży Guliwera albo sam wymyślał historie o gnomach
i innych przedziwnych stworach, które żyły po kątach i w szparach
każdej drohobyckiej izby, w innej rzeczywistości, ukrytej przed ich
oczami. Nie umieli tego zbyt pięknie powtórzyć rodzicom, tylko on
potrafił tak czarować słowem. Podobno majstrowali czasem przy
bezpiecznikach, światło gasło i wtedy mogli prosić... panie profesorze,
niech pan opowiada...

Ciężar propagandowych zadań był za to coraz boleśniejszy. Te pyski


wodzów, transparenty, plakaty. W astronomicznych ilościach i na
wczoraj. Tamci wiedzieli, co potrafi. Doceniali go może nie jako artystę,
ale zręcznego rzemieślnika. Więc pracy miał po łokcie. Bo tych wielkich
portretów nie da się przecież malować pędzelkiem. A nawet pędzlem.
Plakatowe farby rozrabiało się w wiadrach, a potem szmatami,
trzymanymi w rękach, a choćby i na kiju, trzeba było jeździć po
zagruntowanym na biało i pomalowanym wstępnie płótnie. Czujnie przy
tym popatrując, żeby jakiś dureń nie doniósł, że „jewriej Schulz” kala
ukochane oblicze towarzysza Stalina szmatą... Trzeba się było
nawdychać chemikaliów, a przede wszystkim upaćkać, umazać tymi
farbami, ręce, twarz od wycierania potu, buty. Dobrze, że w pracowni
szkolnej było mnóstwo roboczych kitlów.
To była mordęga. A przecież jeszcze uczył, przygotowywał lekcje,
chorował. Depresja nie wypuszczała go z objęć. A kamienie żółciowe
przypominały ciągle o tym głupszym, fizycznym bólu.
Dawali mu, co prawda, pomocników, czasem uczniów, czasem jakichś
milczących typków o ponurym spojrzeniu. Ale co – miał pozwolić, żeby
efekt nie był taki jak trzeba? Żeby klej stolarski dodawali do gruntu bez
jego nadzoru, albo kolory mieszali na chybił trafił. A co będzie, jak
później wąs wielkiemu wodzowi odpadnie albo pomarszczy się ucho?
Straszyli go takimi historiami. Wszyscy właściwie. Ci, których nie lubił,
ale którym odmówić nie potrafił. I ci, którzy uważali, że się za daleko
posuwa w uległości wobec komunistów. I że jeszcze za to zapłaci. Tak
jakby sam o tym nie wiedział...
Wiedział jednak również, że nie może odmawiać. Że nie ucieknie od
zamówień, które mu zlecano. Że żadna choroba, największe skarby
żółciowego woreczka, najcięższe depresje go nie wytłumaczą. Był
zszarzały, mniejszy niż zwykle, cichy. Ale pracować musiał ponad siły.
Marks, Engels, Lenin, Stalin. Razem i osobno. W dużym formacie
i w wielkim formacie. Te największe – pięć metrów na dziesięć, dziesięć
na dwadzieścia – to była prawdziwa sztuka. Trzeba było znać prawa
matematyki i optyki, żeby proporcje były jak trzeba. Z bliska i z daleka.
Żadnej fuszerki, bo nie tylko saper myli się tylko raz... Bruno korzystał
z wzorników, z klisz radzieckich towarzyszy artystów, zaprawionych już
przecież od lat w takich bojach. Ale ryzyko i tak nie znikało...

Na samym początku omal nie skończył w więzieniu. Miał namalować


monumentalne dzieło pokazujące tryumf radzieckiej Ukrainy. Robotnicy
i chłopi witają z entuzjazmem zwycięską konnicę Armii Czerwonej.
Namalował wszystko co trzeba i jak trzeba. Konie parskały dziarsko,
srogą przyjaźnią tryskały twarze czerwonoarmistów, entuzjazm
przepełniał oblicza przedstawicieli miejscowego ludu.
Politruk, który odbierał obraz, o mało jednak nie dostał burżuazyjnej
apopleksji. Bo artysta Schulz zdecydowanie przedobrzył.
Kolorystycznie. Wymalował ukraińskich chłopów w niebieskich
portkach i żółtych koszulach. W barwach ziemi i nieba, w kolorach ich
zabronionej teraz narodowej flagi. Przecież wielbiciele tej kolorystyki
w tym samym czasie pluli krwią w miejscowych Brygidkach i raczej nie
byli posądzani o miłość do Armii Czerwonej. Awantura była spora, na
przesłuchaniu wymyślano mu od ukraińskich nacjonalistów
i dywersantów. Śni mu się pewnie wolna Ukraina, swołoczy!
Autor tej „dywersji” na szczęście bardziej wyglądał na dziwadło niż
na dywersanta, a poza tym mógł się jeszcze przydać, bo – co by
powiedzieć – obraz był jak się patrzy. Zresztą w równej mierze za aferę
mógł wylądować w łagrze sam politruk, skończyło się więc tylko na
brutalnej reprymendzie i korekcie barw, znanej przecież każdemu
artyście.
A kiedy indziej na kolejnym obrazku z życia szczęśliwego ludu – na
domalowaniu żniwiarkom butów...

Po takiej przygodzie nie mógł już odmawiać. Kiedy nadeszła pora,


żeby miejscowa ludność z entuzjazmem poparła przyłączenie tych ziem
do ZSRR, a potem wybierała swoich „przedstawicieli” do jakichś
tajemniczych sielsowietów, Bruno musiał ozdabiać lokale wyborcze.
Uwijał się, żeby zdążyć. Trzeba było pomalować ściany
w rewolucyjne ornamenty, a gdzie nie wystarczyło – przesłonić liszaje
parawanami.
„Uwijał się”. Gorzko było słuchać. Ale słuchała. Może czegoś
ważnego się dowie. Może będzie powód, żeby na dobre wstać z łóżka.
Więc słuchała przez drzwi kancelarii ojca. A potem zwyczajnie –
u siebie. Bo znalazł się w końcu powód do „wyzdrowienia”. Zaczęły
przychodzić jakieś kumy ze wsi, przyprowadzać swoje dziewczynki na
lekcje do pani „uczycielki”. Może czegoś więcej ich ona nauczy niż ci
tam teraz w sowieckich szkołach. Ale i same te kobiety wiedziały sporo.

Te wybory nieszczęsne... „Wybory”. Udawanie – nic więcej.


Najgłupszy dzieciak to rozumiał. Ale wszystko miało być śmiertelnie
poważnie.
Trzeba było przynieść z magazynu „dzieł odzyskanych przez lud”
gruby dywan, jeszcze do niedawna leżący w salonie któregoś
z miejscowych nafciarzy... Zbić cztery kabiny z dykty, wytapetować je,
a potem przytwierdzić rączki do otwierania i – co najważniejsze –
zaczepki, by można się było zamknąć od wewnątrz. Dla tajności
głosowania, która dla sowieckiej władzy była święta! Tak święta, że
w dniu „wyborów” nie było chętnych do korzystania z kabin. Bo jakże
to tak kalać takie uroczyste miejsca. Choć na progu lokalu zachęcał do
tego specjalny aktywista.
Ludzie jednak swoje wiedzieli. Że te 99,99 procent poparcia dla
władzy i przyłączenia polskich ziem wschodnich do ukraińskiej SRR jest
pewne i bez ich głosów. A tym bardziej bez ich sprzeciwu. Więc po co
pchać się w pułapkę?
Czy wiedział to też Bruno, siedzący w głównej sali za najważniejszym
stołem, przed którym stała urna? Wiedział, musiał wiedzieć. A gdyby
chciał zapomnieć, to z balkonu przypominał mu co trzeba Wielki Wąsaty
Prawodawca, autor błyskotliwej i klasycznej już tezy, że nieważne, kto
głosuje, ważne, kto liczy głosy.

Malował go wielokrotnie. Musiał poznać tę twarz dokładnie.


Zaczesane do góry włosy, krzaczaste brwi, wąsy. Dzioby po ospie?
O nie, o tym bali się wspominać nawet najbliżsi, nawet jego zagraniczni
goście. Pudrował je, powlekał makijażem, żeby nie świadczyły o żadnej
ułomności człowieka ze spiżu. A szpotawa rączka ukrywana w rękawie,
a sześć palców u rąk czy nóg – znamiona diabła? To portrecisty nie
musiało, nie mogło obchodzić. Najpierw trzeba było podzielić płótno na
kwadraty, żeby proporcje się nie pogubiły. Potem twarz, wąsy, brwi –
nałożyć najpierw wałkiem, potem wygładzić mokrym gałganem, a cienie
rozprowadzić i wycyzelować wszystko pędzlami grubymi jak do
malowania ścian.
Pracował w auli szkolnej na podłodze. Ręce mdlały, w karku od tego
łupało, ale towarzysz Stalin był jak żywy. Tyran i przyjaciel dzieci. Te
mniejsze portrety – Woroszyłowa i Mołotowa, malował już na szczęście
ktoś inny. Może któryś z uczniów Bruna?
Słuchała i słuchała. Ze zdumieniem i żalem. Ze wzburzeniem
i pokorą.

Obrazki z ulic, które znała. Stryjska we flagach i transparentach.


Mordy sowieckich wodzów na płotach i oknach. Okupanci – tępe
twarze, jak z jakiejś bryły wykute, czasem rozjaśnione jedynie chłopską
chytrością. Towarzysze wyzwoliciele! Kałmuk, kacap, czubaryk. Panie
tymczasowy – zwracały się przekupki do takich.
A naprzeciwko, w Hali Targowej, awantury z wojskowymi. Głównie
oficerami, śmierdzącymi spirytusem i wodą kolońską, od której padały
nawet szerszenie. Galopująca inflacja (burżuazyjny spisek!) absurdalnie
podbijała ceny. Kwintal ziemniaków kosztował wkrótce trzysta złotych –
przed wojną cztery. Kilogram masła, jeśli było – dwieście, nie tak dawno
dwa. Ale i tak tamci rządzili. Mieli pieniądze, wykupywali wszystko.
Podobno kupcowe, oburzone, że Sowieci wymieniają swój marny żołd
na złotówki po absurdalnie wysokim jeden do jednego (przed wojną trzy
do jednego), urzędowym, a raczej rabunkowym kursie, żaliły się do
Bruna: Oni wykupują wszystko, panie Schulz, nawet lepy na muchy,
choć zima idzie. I koszule nocne dla żoneczek, skoro muszą się wybrać,
pan rozumie – do teatru. A jeden to zażądał tuzina tałesów, bo myślał, że
to szaliki. Pański ojciec to był poważny kupiec, miał szczęście nie dożyć
takich czasów. I takich klientów.
Wprowadziła też nowa władza swój własny czas i kalendarz, jakby
mało było zadziwienia miejscowych „wyzwoleniem” i wyzwolicielami.
Czas pchnięto o dwie godziny, a zamiast tygodni wprowadzono
rewolucyjne „sześciodniówki”. Wolne od pracy, zamiast religijnych
niedziel, miały być dni 6, 12, 18, 24, 30 każdego miesiąca. Ciekawe, czy
za pięćdziesiąt lat będzie ktoś o takich absurdach pamiętał?

Ona mogła się schować, uciec do rodzinnego domu, do łóżka. W jego


przypadku nie było miejsca na odmowę. Ani na wstyd. Współczuła mu.
Wiedziała, że ta straszna sytuacja nie daje mu spokoju. Że cierpi, bije się
z myślami. To już tak na zawsze? Dobrze chociaż, że nie musi dawać
autorskiej pieczęci tym „pracom rzemieślniczym”. Zostawała nadzieja,
że sczezną kiedyś razem z tymi, którzy je zamawiali. Cóż to bowiem za
płótno tandetne, prawdziwie radzieckie, rozchodzące się przy
najmniejszym szarpnięciu, cóż to za farby blaknące przy byle deszczu?
I cóż to za ideologia, która każe wychwalać tyranów, zło nazywa
dobrem, a okupanta wyzwolicielem? Coś takiego nie może trwać
wiecznie.
Ale jednak na budynku opery we Lwowie widział swoją „świętą
czwórcę”: Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina – trzydziestometrowej
wielkości! Trzydziestometrowej! Jak oni robią tak gigantyczne
powiększenia?
Tylko że... Obserwował pochód w rocznicę bolszewickiej rewolucji.
Ulicami szły załogi Polminu, Nafty, Galicji, innych fabryk i rafinerii,
prowadzone przez rozwrzeszczanych politruków. Maszerowali po kilka
razy, tam i z powrotem, przez Mały Rynek, koło kina Wanda i na nowo
przed front ratusza, skąpany w czerwieni i portretach wodzów. Z daleka
wyglądało to jako tako. Z bliska widać było, jak bezczeszczą jego
magiczne miejsca. Tłum byle jak udających statystów, mizernych,
zawstydzonych swoimi rolami, zły, tandetny. Tandeta w służbie kiczu.
Tysiącznie zwielokrotniona. I połączona z bezczelnością tego spektaklu.
Czerwona chyba ze wstydu.
To mogło robić wrażenie. Na nim zrobiło. Potworne. Uciekł szybko,
chyłkiem. Była pewna, że jak zwykle znowu – blisko murów.
Bezradnie szukał gruntu pod nogami. Podobno ilustrował również
tutejszą „Bolszewicką Prawdę”. Na rysunku: magistrat, niemłody
drohobycki urzędnik w garniturze, cztery zasępione orły (?), pełno
kwiatów i sztandarów, rozentuzjazmowany tłum i defilująca na
spienionych rumakach kawaleria sowiecka. Co to miało być? Symbioza
starego z nowym? Wyszło ponoć tak sobie. Nawet Sowieci nie chwalili.
„Za mało żywe jak na tak życiowy obraz”. Po francuskich stękaniach
doczekał się rosyjskich kwęków... Ale tamci mieli przecież przed oczami
jego prawdziwą sztukę, nie to tu...
Nie wiedział, co dalej robić, jak się zabezpieczyć przed
nieszczęściami czyhającymi na takich jak on. Obcy klasowo,
niezrzeszony... Od wiosny 1940 roku zaczęły się wywózki polskiej
inteligencji – na północ, na wschód. Któraś fala transportów objęła
głównie Żydów. To jaka to „żydobolszewia” rządzi...? Nikt zresztą nic
nie wiedział. Ludzie znikali nocami, całą rodziną, z jedną walizką
dobytku. Były jakieś listy tych do wywiezienia, ktoś je sporządzał, ktoś
decydował, kogo zniszczyć. Różni znajomi straszyli Bruna dobrymi
radami.
Napisał podanie do Związków Zawodowych Ukrainy Zachodniej.
Zatytułował je nawet „zeznanie”. Deklarował w nim lojalność wobec
„uciskanych” i swoje pragnienie „zgłębienia nauk komunizmu”. Swoją
twórczość, z brawurą skazańca stojącego pod szubienicą, uznał za:
„mającą służyć wyzwolonym masom jako wypoczynek, jako czysta gra
wyobraźni, dająca smak życiu i radość”. Odpowiedzi się nie doczekał.
Nie zdążył.

Chwilami udawało się żyć prawie normalnie. W Borysławiu nawiązał


Bruno znajomość, a wkrótce bliską, podsycaną korespondencją, przyjaźń
z młodą malarką Anną Płockier i jej mężem Markiem Zwillichem. Nie
było to łatwe. Pociągi jeździły rzadko i nieregularnie. Wagony
nieopalone, a zima sroga, powybijane okna, jakby na tym, na majątku
Polskich Kolei Państwowych, instytucji przyzwoitej, choć nie da się
ukryć – burżuazyjnej, skupił się rewolucyjny gniew okupanta. Ścisk,
ludzie na stopniach, w przejściach, w klozetach. Bruno jakoś sobie
radził. Do Borysławia miał zresztą na szczęście blisko.
Zwillichowie byli parą jeszcze przed wojną, potem ona pojechała na
studia artystyczne do Warszawy. Z okupowanej stolicy przedostała się
do narzeczonego, a wkrótce męża – Marka, który pochodził stąd.
Opowiadała mrożące krew w żyłach historie o niemieckim terrorze. Ale
i tak głównym tematem ich wspólnych z Brunem i przedłużanych
w listach rozmów była sztuka... Anna, młodsza od niego o pokolenie,
została ostatnią „pierwszą” czytelniczką jego prozy.
Próbował też pisać na serio. Do lwowskich „Nowych Widnokręgów”,
drukujących po polsku i prowadzonych przez znanych mu przynajmniej
z nazwiska literatów, posłał jedno ze swoich opowiadań. Nie pasowało,
nie mogło pasować bojownikom frontu proletariackiej kultury. „Nam
Proustów nie potrzeba” – mawiali w takiej sytuacji. Tekst
zdyskwalifikował młody ciągle poeta Adam Ważyk.

Więc wkrótce nie miał już żadnych złudzeń. Że coś się ułoży
i wszystko wróci do jakiej takiej normy. „Ależ to dzicz” – powtarzał
zaufanemu znajomkowi swoją opinię o krzewicielach najbardziej
postępowego ustroju świata. I dodawał ocenę tego, co przeżywają:
„Rozpętała się Apokalipsa!”.
Nie wiedział, że na Apokalipsę przyjdzie jeszcze pora.

Spiralę okrucieństwa, jakiego na tych ziemiach nie widziano nigdy,


nakręcili najpierw Sowieci. Prawdziwa groza zaczęła się 22 czerwca
1941 roku. Na wieść, że ich dotychczasowy sojusznik – Niemcy,
przekroczyli granicę i miażdżyli wojska Stalina, NKWD zareagowało
ślepym terrorem. Na rozkaz Berii z góry i bez rozkazu masakrowano
bezbronnych ludzi, uznanych za wrogów. Najbardziej haniebne rzeczy
działy się w więzieniach. W lwowskich Brygidkach strażnicy zniknęli
już pierwszego dnia nowej wojny. Nazajutrz aresztanci próbowali się
wydostać z cel i uciec. Ci, którym się udało po pewnym czasie dotrzeć
na dziedziniec, ze zgrozą zobaczyli o czwartej nad ranem 24 czerwca
wracających strażników. I zaczęła się rzeź. Zabijano w celach,
w piwnicach i na dziedzińcu. Z kilku tysięcy aresztantów ocalało stu.
Dwie cele.
I tak było wszędzie na terenach jeszcze niedawno „wyzwalanych
w imię ludu...”. W Borysławiu, Samborze, Stryju. Także w Drohobyczu.
W areszcie śledczym przy Stryjskiej zamordowano w tych dniach 1200
osób, mężczyzn, kobiet, bez różnicy. Ogień z karabinów maszynowych
przeżyło czterech więźniów ukrytych pod stosami trupów. Potem parę
serii na wiwat, kaemy na ciężarówki, i gazu, w drogę, z powrotem do
ojczyzny światowego proletariatu.
Niemcy pojawili się w mieście dopiero 1 lipca. Walk żadnych
w okolicy nie było, sowieckich wojsk już też nie. Ale te zwały trupów na
więziennych dziedzińcach, w celach i płytkich dołach dawały szansę na
ślepy odwet. Wobec Żydów oczywiście. Zawsze i wszędzie
odpowiedzialnych za zło tego świata. Za bolszewię, za okrucieństwo
NKWD, za Berię – to przecież też na pewno Żyd! We Lwowie, na
dziedzińcu Brygidek działy się dantejskie sceny. Wedle niemieckiego
scenariusza podjudzono antysemicki motłoch. Spędzone pałkami przez
lokalnych mścicieli, gromady Żydów, a głównie żydowskich kobiet,
zmuszone były do mycia rozkładających się już zwłok więźniów, do
opętańczych tańców nad trupami. A potem okrutnie mordowane.
Polowania na Żydów trwały też na ulicach.

Lepiej się zabarykadować w domu. I we Lwowie, i w Janowie,


i w Drohobyczu. Przeczekać krwawy szał. Dobrze chociaż, że nikt
jeszcze nie pisał na drzwiach i oknach „Jude”. A uczniowie byli na
wakacjach. Przynosili wieści i jedzenie. „My nie mamy do pana
profesora żadnych pretensji. Nikt nie ma”. Wiedzieli, że nie był
„czerwony”. Wiedzieli, że gdyby nawet przyszło mu walczyć o żywot
wieczny, nie sięgnąłby po broń. Ale sam Bruno miał wątpliwości.
Dobrze chociaż, że zimą te jego wielkie stalinowskie malunki wylądują
po kawałku w piecach. Tam gdzie ich miejsce. W nicości, w popiele.

Nikt wtedy nie wiedział, do czego jeszcze posłużą piece. Nikt nie
słyszał o Endlösung. O ostatecznym rozwiązaniu „kwestii żydowskiej”.
Nawet sami Niemcy nie wiedzieli.
Po kilku dniach zamieszek i chaotycznego zabijania nowi władcy
wkroczyli ostro. Co bardziej krewcy pałkarze, zwłaszcza ci, co świat bez
Żydów widzieli w barwach niezawisłej Ukrainy, sami wylądowali na
Brygidkach. Często w jednej celi ze swoimi śmiertelnymi wrogami. Ma
być porządek. „Ordnung muss sein”. Odtąd mordować bez sądu
i rabować bez przyzwolenia mogli już tylko Niemcy.
Przez ponad rok docierały z Generalnej Guberni, z Warszawy,
z Krakowa, zatrważające wieści o niemieckim terrorze. Wobec Polaków,
a szczególnie wobec polskich Żydów. O prześladowaniach, ale
i dziwacznych pomysłach obrzydzania Żydom życia. Anna Płockier
przedostała się tu przecież z Generalnej Guberni. Wiedziała, przed czym
ucieka. Nie we wszystko chciało się wierzyć. Naród poetów i muzyków
zabraniać może komuś chodzenia do parku, do teatru, jeżdżenia dorożką
czy pociągiem? Posiadania psa? To się nie mieściło w głowie.

Junie na pewno nie. Ona wiedziała, co to jest kultura klasyczna i gdzie


są granice ludzkiej podłości. Jeszcze leczyła rany, kiedy zabrakło
bandaży na najnowsze.
Te czarne formacje, które półtora roku temu rozpełzły się po
miasteczku, potem gdzieś zniknęły, odjechały może. Chyba trzeba już
było wracać do życia, choćby nie wiem jak inaczej miało ono wyglądać.
Lipiec trwał piękny, upalny właściwie od rana. Rodzice byli pewnie
w kuchni, ojciec pił kawę, mama jak zwykle narzekała, że za dużo
słodzi... Ucałuje ich później. Na dzień dobry, ale i za to wszystko, co dla
niej robili. Że towarzyszyli jej w nieszczęściu bez zbędnych słów
i narzekań, że jej pomagali ze wszystkich sił spokojem i zrozumieniem.
Jeszcze tylko zerknęła na stół...

Dwie paczki listów przewiązanych wstążkami. Listów od Bruna. Coś


ją wczoraj tknęło, jakiś dziwny niepokój. Wydostała te listy z szuflady.
Dużo ich było. Może około dwustu, porządnie pochowanych
w kopertach. Nie chciała ich czytać. Nie chciała powracać do tych
popisów stylu, za którymi stało może i uczucie, ale jeszcze większa
niemożność. Żadnej decyzji, żadnego czynu. Jak w Szekspirowskim
Hamlecie – słowa, słowa, słowa. Nie o to chodziło. To już przeszłość.
Czas przeszły dokonany. Trzeba tylko porządnie wszystko popakować.
Ułożyła dwie kupki, przewiązała tak, że w razie czego można je złożyć
w jedną. Jeszcze nie wiedziała, co z nimi zrobi. Gdzie je schowa.
Teraz mogła już w samym kostiumie kąpielowym wymknąć się nad
jezioro. Wystarczyło otworzyć drzwi na werandę i przejść przez ogród.
Wszędzie cisza. A już pod wodą warto się poczuć jak dawniej, mocno,
rześko, solidnie. Wracała dawna Juna. Kiedy się wynurzyła, nie była
pewna, czy coś słyszy, czy to tylko woda chlupocze w uchu. Zastygła.
A krzyk się powtórzył...

Potem rozległ się strzał, jeden, drugi. Już wiedziała, czyj to krzyk. To
krzyczała matka! I nagle ucichła. W tej ciszy Juna słyszała już tylko
własny oddech. I zdyszany tupot stóp.
Znalazła ich w salonie. Matka leżała na ojcu, jakby chciała go sobą
ochronić przed kulami. Nie ochroniła. Nie zdążyła. Nie przegoniła
oprawców krzykiem. Bohaterowie w niemieckich mundurach niczego
się przecież nie bali. Krwi było niewiele, tylko ten bezruch dwóch
najdroższych ciał i tykanie podziurawionego pociskami zegara
z kukułką. Mordercy zniknęli, warkot samochodu usłyszała jeszcze
w ogrodzie. Rozrzucili jakieś rzeczy, coś tam pewnie zabrali. Ale nie
o to chodziło. Chodziło o nich, o Żydów. Nie Szelińskich katolików,
o Szelińskich Żydów!
Zrozumiała, że cudem uszła śmierci. I że nie ma chwili do stracenia.
Gdyby nie jezioro, jej opiekuńcze jezioro, leżałaby jak oni na podłodze.
Ani chwili. Tamci mogą przecież wrócić. Po nią.
I zrozumiała jeszcze, że nigdy nie ucałuje matki i ojca na powitanie.
Może już tylko na pożegnanie. Chłodne, umilkłe na zawsze usta.
Poszarzałe dziwnie jak wszystko wokół. Świat stał się czarno-biały. To
nie było przywidzenie. Przestała widzieć kolory.
Pospiesznie pakowała torbę: zapasowe buty, bielizna, kilka zdjęć,
płaszcz narzuciła na mokry kostium. Jeszcze te listy, ta zapowiedź
nieszczęścia. Nie weźmie ich przecież ze sobą. Nie udźwignie. Okręciła
je wstążką w jedną paczkę, popędziła na strych. Wymacała ukośną belkę
pod stropem. Miejsca wystarczyło. Tu? A może bliżej podłogi? Tu.
Znowu posłyszała pomruk silnika? Czy tylko krew w skroniach
zapulsowała głośniej?
W Janowie zostało wszystko. Całe jej życie. Rodzice, dom. Obejrzała
się ostatni raz. Dom z dwiema werandami. Sterczące w niebo modrzewie
i rozłożyste jesiony. Delikatne igły i małe, obłe szyszki modrzewi.
I wyniosłe, twarde jesionowe konary. Szare teraz, wcale nie zielone.
Dobre na skrzypce i na trumny.
Wsiadła w pierwszy pociąg, który uciekał stąd jak najdalej. Wiedziała,
że nigdy tu nie wróci.

Przede wszystkim w Drohobyczu zamknięto szkoły jak wszędzie


w Generalnej Guberni. Szkołę Bruna także. Po co podludziom
wykształcenie? A jednocześnie wprowadzono dla wszystkich Żydów
w wieku od 16 do 65 lat przymus pracy. Powstają arbeitsamty, które
bezwzględnie kierują tą akcją. Każdy Żyd od szóstego roku życia ma
obowiązek noszenia na lewym ramieniu opaski z gwiazdą Dawida. Nie
wolno im mieszkać przy głównych ulicach ani otwierać sklepów. Na
ulicy mają chodzić tylko po jezdni, nie po chodnikach, i zdejmować
czapkę w pokłonie przed każdym umundurowanym Niemcem. Zaiste,
jak mawiali starzy mędrcy zmuszani do czapkowania przed byle
durniem i okrutnikiem, rzadko kiedy w historii silni popisywali się taką
małostkowością wobec bezbronnych i pokonanych.

Był też poważniejszy program wyniszczenia Żydów. Najpierw


niewolniczą pracą i głodem. Za morderczą dniówkę w kamieniołomach,
lasach, przy budowie mostów „zapłata” wynosiła ćwiartkę razowego
chleba. Zaczynają się też masowe mordy, egzekucje kilkusetosobowych
grup pod Drohobyczem i wywożenie do obozów śmierci. Najpierw do
Bełżca.
Ta wiedza jeszcze nie jest powszechna, każdy codziennie na własnej
skórze przekonuje się, co go czeka. Ale nadzieja wysoko jeszcze fruwa
nad drohobyckim rynkiem. A nawet nad koślawymi domkami Łanu.

Bruno nie dowierza losowi, choć zaczynają się spełniać jego najgorsze
przeczucia. Rejestruje się w Urzędzie Pracy. Wypełnia starannie
wszystkie rubryki. Zawód: nauczyciel gimnazjalny. Co umie: rysować,
malować, rzeźbić w drewnie, artystycznie wykorzystywać tekturę.
I jeszcze podkreśla: „znajomość niemieckiego, w mowie i w piśmie”.
Ktoś to przeglądał, ktoś czytał uważnym okiem, ktoś potrzebował
niewolnika, który to wszystko potrafił. Ten ktoś nazywał się Feliks
Landau, były stolarz z Wiednia, zasłużony w skrytobójczych bojach
hitlerowiec, w młodości, w czasie tak zwanego puczu Dollfussa, nawet
kompan samego Adolfa. Teraz w gestapowskim mundurze drohobycki
„referent do spraw żydowskich”. Krępy, silny jak wół. Wychowany
w internatach, bił z zamiłowaniem. To on szkolił w Drohobyczu
ukraińską „czarną” policję. Hauptscharführer, czyli sierżant sztabowy,
ale nazywano go Judengeneral. Nawet sam rozgłaszał na początku, że
ma pewne opory przed takim okrutnym traktowaniem Żydów. Bo
„musiał” niedawno „rozwalić” kilka żydowskich kobiet nad wykopanym
przez nie rowem. Było ciężko. Nerwy. Ale zaraz dodawał: „sprawa
poszła!”. A później, dzień za dniem, szła już bez żadnych przeszkód.
Bali się go wszyscy, wielokrotnie dał się poznać jako bezlitosny
morderca, który potrafi z balkonu swojej willi strzelać do miejscowych
dziewcząt. Za wolno, jego zdaniem, pracujących. Celował zwykle
w balkony i okna. W żydowskie dzieci i koty. Czasem ptaki. Miał jednak
słabość do sztuki. Wypatrzył Bruna, wyciągnął z masy skazanych na
śmierć nędzarzy i otoczył swoistą „opieką”.
Zlecał mu najrozmaitsze prace malarskie. Obrazy albo malowidła
ścienne. W domu albo w maneżu. Nawet w kasynie dla oficerów
gestapo. Zmęczeni mordowaniem mieli przecież prawo do odpoczynku
w godziwych warunkach, wśród pastelowych kolorów i przyjemnych
pejzaży. Ale przynajmniej nie kazali mu malować kolejnego tyrana.
Ci zbrodniarze mieli swój dziwaczny kodeks. Wara Żydowi od
wspaniałego oblicza ich wodza Adolfa! To jedyna, jaką znał, korzyść
z opętańczych norymberskich zasad. Bo pacykowania wąsów
następnego mordercy mógłby Bruno nie przeżyć...
Malował portrety, ale ozdabiał też sufity i ściany. Na drabinie i na
rusztowaniach. Wyczarowywał barwne ludzkie korowody, tańce,
kontredanse. W podrygach orkiestry i oklaskach publiki. Więcej purpury,
Schulz, ostrzejsza zieleń. Z prawej u góry przyda się błękit! Pałacyk al
fresco, ujeżdżalnia i ściany kasyna. Ma być radośnie, pamiętaj,
wesolutko! Człowiek, prawdziwy człowiek, nie jest skazany na
ponuractwo i chorą sztukę. Ma prawo wypić po robocie, pośpiewać
w miłym otoczeniu, klepnąć kobitę w tyłek i pogapić się na kolorowe
obrazki na ścianie. Choćby po to, żeby porównać babskie tyłki, te ze
ścian i te spod ręki. No, fakt – czasem trzeba najpierw taką rękę domyć
z krwi.
Bruno był wyczerpany, słaby i chory. Czasem przesiadywał
w żydowskim szpitaliku pod znajomą opieką. Na niewiele się przydał
w obozie pracy, gdy stawiano stajnie przy torze wyścigowym, urządzano
ogrody i oranżerie. Jak sami Żydzi wisielczo żartowali, budowano
„Mały Tel Awiw”. On się do takiej roboty nie nadawał. Żył tylko
dlatego, że malował. Malował, więc żył. Tu już nie było sowieckich
półcieni, niejasności, do czego prowadziłaby odmowa wykonania
jakiegoś polecenia. Tam można było się zastanawiać – skończy się na
wrzasku, notatce służbowej czy mordobiciu? Tu wybór był mniejszy –
kula w łeb, na miejscu albo w obozie. Więc maluj, Żydzie, maluj.
Wszystko, co ci każę!

Ile jeszcze ocali czasu dla siebie i najbliższych? Tydzień, miesiąc, dwa
miesiące? Sam Landau wie, że nie da się wszystkiego namalować od
razu. Przecież książę z księżniczką nie mają skończonych strojów,
zostały co najmniej falbanki u sukni i zawijasy żabotu, jeszcze kotu
brakuje ogona, a nos babci tak się zakrzywił, że nadaje się tylko do
poprawki. Nie przyjdzie im nawet do głowy, kogo przedstawiają
malowidła. Te igraszki na ścianach kantyny czy dziecinnej sypialni. To
przecież my, Żydzi, skazani przez was na zagładę, przez chwilę jeszcze
w kolorowych królewskich szatach. Dlaczego nie? I tak nikogo nie
obchodzimy na tym parszywym świecie. Więc choćby tacy zostaniemy
na ścianach przeklętych gestapowskich synów. Niech patrzą co noc na
nasze twarze. Tysiąc i jedną noc!
Skazańców przebierał w karnawałowe stroje i sobolowe futra,
obrysowywał kontury ich twarzy blaskiem i przepychem. Semickie
profile dźwigały złote korony, wychudzeni rycerze w zbrojach mieli
miecze w dłoniach i dosiadali dorodnych białych koni. Karocą powoził
on sam. Trójkątna twarz, rumiana jak nigdy. Zaczarowane lejce
w dłoniach. Baśniowe cuda zaklinające strach... I tylko ta mała, ale
ciągle obecna myśl – żeby tylko ktoś nie pomyślał... Nie brał tego za
jego prawdziwą sztukę. Tej tutaj przecież by nie zdejmował ze ścian, nie
pakował w papier i tekturę, nie ukrywał u znajomych i nieznajomych.
Ale dzięki niej żył.
Wielkie malowidła koni, plafon w ujeżdżalni, byłyby nawet istotnym
wytchnieniem, gdyby nie wymagały tyle fizycznego wysiłku, gdyby nie
groziły w każdej chwili katastrofą. Drabiny się chwiały, rusztowania
trzeszczały pod stopami, farba chlupotała w wiadrach i omdlewały ręce
od pędzli i wałków. Piękne, pełne życia zwierzęta malował człowiek na
skraju wyczerpania. Rozwiane grzywy, pęciny w locie, piersi jak taran
rozcinające powietrze. Wkładał w nie życie, które uchodziło z niego
samego. Głodny, coraz bardziej wycieńczony, wiedział jednak, że nie
może zawieść tych gorejących strachem i niedożywieniem twarzy,
czekających w domu na zaoszczędzony przez niego kęs.

Jeszcze było coś, co musiał ocalić. Wiedział, do czego używa się


tekturę, wiele lat pokazywał, jak się ją formuje, kroi i zagina. Wygłaszał
nawet kiedyś o tym referat na jakiejś nauczycielskiej konferencji. Teraz
ma okazję udowodnić swój kunszt. Ale zanim powstaną tekturowe
pudła, mniejsze, większe, płaskie i całkiem pękate, trzeba przyszykować
koperty i teki z papieru pakowego. I zaraz – po kolei układać kartki,
szykować je do zapakowania. Te tu, te tam.
Najpierw listy. Powiązane w pęczki, od Nałkowskiej, od Tuwima, od
profesora Szumana, od Debory, od Witkacego – do najmniejszych pudeł.
Te od Juny do specjalnego pudełka z najgładszej tektury. Potem
rękopisy, każde opowiadanie oddzielnie do dużych kopert. Mesjasza
razem i osobno. Przynajmniej w dwóch egzemplarzach. Nikt go jeszcze
nie czytał, więc najcenniejszy...
Na końcu rysunki. Najwięcej ich, więc i paczek najwięcej.
A i zachodu. Bo trzeba uważać, nie połamać kruchego papieru, nie
polepić brudnymi od ostatnich poprawek palcami, nie zamoczyć.
Najpierw ma jeszcze bibułki do przekładania, potem zwykły szary
papier, a w końcu trzeba składać rysunki plecami do siebie i ostrożnie
chować do kopert. Ojciec w chmurach, sąsiadka z targu w samych tylko
podwiązkach, księgarz, uczennica... Potem znikały w czeluściach kopert
nagie ciała, twarze zastygłe w grymasach pożądania wyglądającego teraz
jak strach. Głowy oddzielone od tułowia, pojedyncze ręce, nogi.
Pierwsze, dziesiąte, pięćdziesiąte. Zwielokrotniony Bruno...
To było najprostsze. To zależało jeszcze od niego. Na to, co się będzie
z jego skarbami działo dalej, nie miał już żadnego wpływu.
– Tylko tyle mi zostało – mówił, wręczając kolejną paczkę zawiązaną
sznurkiem swoim „aryjskim” znajomym. I patrzył w oczy
obdarowanym, jakby dało się z nich cokolwiek odczytać. Przechowają
wszystko czy wyrzucą przy pierwszej okazji, ocalą z pożaru czy
zniszczą ze strachu. A jak będzie trzeba, napalą papierem w piecu?
A potem, jeśli przeżyją wszyscy – oddadzą czy będą się targować
o zapłatę, albo skłamią, by za ileś lat zbić na tym majątek
w największych domach aukcyjnych Europy?
Dwóch było głównych posłańców w lepszy świat, depozytariuszy
skarbu, którym powierzył całego artystycznego siebie. Żyd i katolik.
Wedle zasady – nie jednemu wszystko. To już dobrze wiedział. Po
kawałku, po pakunku. Trochę Bergmanowi, trochę poza getto. Z tym
samym błagalnym spojrzeniem w oczy. Większe liczby mają szansę, nie
jednostki. Jednostka ginie też w jednej chwili, dom płonie, pojedynczy
człowiek osuwa się pod ścianą. A tak – ktoś może ocaleje, nie zawiedzie,
nie da spłonąć papierowi. Jakieś strychy, jakieś skrytki przecież
przetrwają. Zawsze tak bywało, czemu miałoby nie być i teraz?

Gust miał ten Hauptscharführer Landau istotnie wielkopański.


Powstawały obrazy: on, Landau jako taki, on na koniu, jego kochanica,
jego dzieci. Baśniowe sceny w dziecięcym pokoju. Na wszystkich
prawdziwe twarze, na wszystkich również on sam, Bruno Schulz, jakby
nawet w ten sposób chciał przemycić swój ślad do potomności. Tamten
płacił chlebem lub zupą. Czasem marmoladą z buraków. Ale realną
walutą była szansa na przeżycie. Jak realna, miało się jeszcze okazać.
Na razie Bruno cieszył się pewnymi względami jako Żyd
„użyteczny”. Uliczne „łapanki” go nie dotyczyły. Zafoliowana
przepustka przypinana do rękawa robiła swoje. Nie musiał chodzić do
cięższej pracy. Omijały go transporty do Bełżca. Sam mógł na przykład
jechać pociągiem... Do Lwowa, do Truskawca, do Borysławia. Spotkać
się z Anną, coraz bardziej nim zauroczoną, zresztą z wzajemnością.

Kiedy tylko Landau wyjeżdżał z miasta, Bruno uciekał. Bo już


koledzy Hauptscharführera nie przejmowali się jego fanaberiami
i upodobaniami do niektórych „Żydków”. Wręcz przeciwnie, taki
Oberscharführer Günther na przykład nie krył niechęci do szefa
i nienawiści do jego protegowanego. Też lubił galopować. Na białym
koniu. Z tancerką, solistką ansamblu, na gniadym u boku. Miał szeroką
twarz, kostropatą po trądziku i sękate dłonie. Nosił mały damski pistolet.
Rywalizował z Landauem o wszystko. O portrety, malowane przez
„jego” Żyda, o liczbę odstrzelonych głów i o brak skrupułów.
Wystarczyło zauważyć, jak na Bruna patrzył. Chętnie rozpowiadał, że
kropnie tego Schulza przy pierwszej okazji. Skoro sam nie może go mieć
w swoim „dworze”. I ma mu wystarczyć tylko stolarz Hoffmann. No,
owszem, i ten swoje potrafi, z kolorowych intarsji umie składać całkiem
ładne widoczki, ale to jednak nie to, co te Schulzowe malowanki...

Bruno chował się, prosił o pomoc. Nocował u sąsiadów. Miał


świadomość, jak kruchą ochronę daje mu jego przepustka. A nie był
w dodatku sam. Czasami ciężar stawał się nie do zniesienia. Nocowali
kiedyś w piwnicy opuszczonej willi rodziny Moroniów, przy ulicy
Bartłomieja, razem z kilkunastoma takimi jak oni wygnańcami.
W milczącym, ciemnym mieście, gdzie po ulicach grasowali mordercy.
Byli wszyscy głodni i pełni trwogi. Siostra zaczęła przeraźliwie
krzyczeć, ledwo udało mu się przerwać ten atak. A jeszcze ktoś zapalił
w piecu ogień...
Trudno było wytrzymać nad miską burej i do tego zimnej zupy. Jak
bardzo musiało ich elektryzować każde wspomnienie jedzenia – gęsie
szyjki, smalec, torty czekoladowe, cukierki z marcepanem. Te nazwy
padały w ciemności jak płomienne race. Głód ograniczał w końcu ich
wyobraźnię do okruchów chleba i ziaren słonecznika. Ktoś mówił, że to
wstyd, ktoś inny, że i tak rozpasanie.
Ratował póki mógł Hanię i Zygmusia. Szczególnie z nią trudno było
się tułać i ukrywać. Teraz byli jego ciężarem w dwójnasób. Nie starczała
jedna kromka chleba, trzeba było wybłagać kolejne. Landau nagradzał
sztukę, swoje fantazje mecenasa, nie żydowski głód.
Kochanica bandyty w stroju amazonki? Na wieczku ozdobnego
pudełka. Pan zamówił, sługa wykonał. Nie zadrżała mu ręka ani dłuto.
Drewniane cacko, inkrustowana zabawka na skarby dla pana
Hauptscharführera... Co tam chciał trzymać? Złote zęby? Wyrwane
żydowskim trupom?
Miał też Bruno inne zajęcie. Przez kilka miesięcy. Prostsze i mniej
wyczerpujące. Ktoś życzliwy załatwił mu to w miejscowym Judenracie.
Jeszcze Sowieci zwieźli do Drohobycza tysiące książek ze wszystkich
bibliotek publicznych i większości prywatnych oraz największy zbiór
zrabowany w klasztorze Jezuitów w Chyrowie. W dawnym żydowskim
Domu Starców stworzono z tych złodziejskich zdobyczy bibliotekę
podlegającą gestapo. Około stu tysięcy tomów. Książki polskie,
niemieckie i dużo żydowskich. Wielowiekowe zbiory, które trzeba było
skatalogować i posegregować. Pewnie wyłuskać to, co najbardziej
wartościowe – może pisane po niemiecku – i dopiero potem spalić.
W tak dziwnych okolicznościach znalazł się w swojej Świątyni
Księgi. Przynajmniej można było siedzieć, a nie balansować z pędzlami
i wiadrem farby na drabinie albo na kolanach czołgać się po płótnie. Na
pewno mniej cierpieć od przenikliwego bólu krzyża. Ale czy głodny
człowiek może w ogóle poczuć zwykły ból? Tak, te książki były
zapewne i tak skazane na zagładę. Pośród nich lepiej było niczego nie
ukrywać. Bo nawet jak ocaleją, przez wieki nikt może do nich nie
zajrzeć...
Ale i tak dawały schronienie. Zawsze czuł się bezpieczniej wśród
grzbietów woluminów, skórzanych, płóciennych, jedwabnych. Można je
było dotykać i głaskać, można wyczytać pocieszenie, wierszem nawet.
To była szansa na przeżycie, kolejna, ostatnia może. Skrupulatnie
zapisywał, segregował, układał na odpowiednich półkach, wedle
działów – filozofia obok poezji, proza przy dziełach z astronomii
i religii. Katalogowanie księgozbioru... nadawanie porządku światu,
który oszalał. Bo co innego mogli ci wszyscy poeci i mędrcy pomyśleć
o tym, co działo się za oknem...
Służył też jako rzeczoznawca do oceny zrabowanych zbiorów. Pisał
na żądanie Niemców referaty do Berlina o zwiezionych tu obrazach
i książkach. Podpisywał te raporty własnym nazwiskiem. Czy miał
nadzieję, że tam w centrali potwora ktoś skojarzy jego imię i doskonałą
niemczyznę? Tak naiwnie by się mylił? Bo przecież zdaniem nadludzi
o byczych karkach żydowski talent bardziej jeszcze szkodzi światu niż
starozakonna religia, obyczaje, a nawet zwykła żydowska przeciętność.
Pracował razem z kolegą, Bergmanem. Tym, któremu zawierzył wiele
swoich rysunków i rękopisów. Byli razem w bibliotece, a potem w willi
Landaua współpracowali przy freskach w pokoju dziecinnym. Bruno
malował, kolega domalowywał detale. Dzwonki u kapelusza,
wyżłobienia w śniegu po saniach... Później ich codzienne drogi się
rozeszły, choć jeszcze czasem się spotykali.
Ufał Bergmanowi. Jak chyba nikomu innemu. Może dlatego tylko
jemu opowiadał o Twierdzy. Na skrawkach papieru szkicował plany
fortecy, gdzieś w górach, w niedostępnym terenie, otoczonej wodami
i przepaściami. To miało być przedsięwzięcie, które kiedyś uratuje świat,
ocali drogich bliskich i artystów. W jakich rejonach wyobraźni, jakiej
herezji zalęgła się ta wizja schronienia?
Ołówek Bruna wyczarowywał plany Twierdzy w różnych wariantach,
udoskonalał ją, szukał sposobów, by wszyscy czuli się w jej salach
i korytarzach bezpiecznie. Opracowywał system obrony, planował
rozkład dnia, zajęcia dla wszystkich, jadłospisy. Zaopatrywał magazyny
i spiżarnie. Był tą ideą wyraźnie przejęty.
Bergman zaś trochę zdziwiony. Jeszcze bardziej dziwili się ci, którym
o tym opowiadał. Naprawdę Schulz w to wierzy? W mityczną Twierdzę,
która ocali Żydów? Juna pewnie od razu wiedziałaby, o co chodzi.
O jedyną, najważniejszą sprawę, która uskrzydlała zawsze Bruna –
o sztukę! To przecież było jego szkicowanie następnego utworu,
powieści chyba, rozgałęzionej i skomplikowanej jak te forteczne
labirynty. To była najwyraźniej jego artystyczna wizja, przefiltrowana
może przez lekturę Kafki, ale u Franza K. przecież zamek nie miał
nikogo chronić. Pisać teraz nie mógł, bo gdzie, jak. W pracy czy
w domowej izbie nie było szansy na nic. Ani warunków, ani spokoju
w głowie. A rysować, szkicować mógł Bruno zawsze, na kawałku
papieru, ułamkiem ołówka, byle czym.

Czuł wyraźnie, że czasu ma coraz mniej. Próbował trochę swoich prac


wysyłać pocztą, a przez ubłaganych kolejarzy podsyłać pakunki do
Warszawy i Łodzi. Ale to było jak rzucanie kamieni w przepaść –
żadnego odzewu. Z Mesjaszem zwlekał najdłużej. Jego opus magnum,
requiem dla świata, który odchodził, twórczy testament dla przyszłości.
Pisał go wolno, zapowiadał wiele razy, sam tylko wiedział, czy dzieło
jest gotowe i co zmieni w myśleniu o jego sztuce. W kilku listach do
przyjaciół cytował nawet pierwsze zdania Mesjasza: „Rankiem obudziła
mnie matka, mówiąc: – Józefie, Mesjasz jest blisko, ludzie widzieli go
już w Samborze...”. Ale nikt nie miał pewności, czy ten utwór naprawdę
istniał.

Pomyślał o Junie, ona by potrafiła ocalić nie tylko tego, ale może
i prawdziwego Mesjasza. I tylko ona znała Bruna naprawdę, wiedziała,
kim jest i co dla niego znaczą te wszystkie papierowe skarby. We
Lwowie dowiedział się, co się stało w Janowie, w tym idyllicznym domu
nad jeziorem. O jej matce i ojcu. Biedna Juna, taka dumna, taka
przerażona. Z małą walizką uciekła, jak najdalej od śmierci, której
umknęła przez przypadek. Niczego na pewno nie zabrała więcej, nikt by
nie zabrał... Życzył jej tylko, żeby ocalała, pomyślał, że ma szansę,
przecież zna w Warszawie tylu życzliwych ludzi. A może w Łodzi,
wspominała wiele razy o koleżankach ze studiów...
Rysować, szkicować mógł Bruno zawsze.

Ostatni raz widział się z Anną, normalnych słów brakowało, żeby


opisać ten świat, który dział się naokoło. Mogli już tylko milczeć,
gładziła rękaw jego płaszcza, który wyglądał, jakby był przerobiony
z chałata. Jakby i on nie dawał Brunowi uciec. A innego na zmianę nie
było.
Anna Płockier z mężem zostali zamordowani w listopadzie 1941 roku
przez ukraińskie bojówki i gestapo. Dowiedział się o tym szybko. Pojął,
dlaczego urwała się korespondencja. I zapadł się w siebie jeszcze
bardziej.
Nie żyła też już Debora Vogel, piękna Dozia, specjalistka od Kanta
i białego wiersza. Wegetowała z rodziną w lwowskim getcie. Aż
któregoś ranka, po nocy pełnej strzałów i pijackich ryków, znaleziono
cztery ciała: Debory, jej męża, synka i starej matki.
Drohobyckie getto nie różniło się wiele od innych. Każdy Żyd musiał
się przenieść do kwartału ulic wydzielonego byle jak płotem z desek
i drutu. Jakby Niemcom nie opłacało się już inwestować w ogrodzenie.
I sami Żydzi wiedzieli, że uciekać nie ma dokąd. Ci, co próbowali,
ryzykowali schwytanie i szybki koniec pod byle ścianą.
Trzeba było opuścić dom na Floriańskiej i przenieść się do parterowej
rudery na Stolarskiej. Stolarska 18, jego „nowy” adres. Wszyscy
w jednej izbie, bez prądu, bez kanalizacji. Tu już nie było miejsca na nic.
Na żadne paczki z papierami. Oddał więc w dobre ręce wszystko. Komu,
gdzie – zapisywał skrupulatnie, na karteczkach najpierw, a potem
w pamięci. Te same nazwiska, te same adresy. Sprawdzał przy
następnych przypadkowych spotkaniach, czy i oni pamiętają. Pamiętali,
może nawet zaczęli brać te pytania za natarczywość, za brak
wdzięczności. Ale przecież każdy powinien się troszczyć o swoje
dzieci...
Odwiedzali go tam różni znajomi, głównie ze szkoły i z dawnych
czasów, drohobyckiego getta nie zamknięto na początku nawet drutami.
Ale wyprawa tu była jak podróż na inną planetę. Przynoszono od Bruna
jeszcze jakieś drobiazgi – książki z dedykacjami, rysunek lub dwa,
ołówek, sztalugę, komplet farb. Część do przechowania, a część
w podarunku. Jak choćby bezczynny siedmioramienny świecznik, przy
którym nie wolno już było witać szabatu.

Wszyscy mu radzili, żeby uciekał. Odpowiadał najpierw, że zdaje się


na łaskę losu. Zapomniał, że los nie zna łaski? Obce albo ledwie znane
osoby zatrzymywały go na ulicy.
– Pan ucieka, panie Schulz. Tu nas wszystkich pomordują. Śladu nie
zostanie. A pan, taki nasz Homer...
W innych okolicznościach mógłby to uznać za dowód uznania,
docenienia wreszcie jego osoby. Ale teraz? Uciekać, ale jak, dokąd? Tu
nikt nie miał sensownego pomysłu. Zresztą – co to dokładnie w jego
wypadku znaczy – uciekać? Zostawić swoich, siostrę i jej chorego syna?
Nie umiał. Ale rozsądek podpowiadał, że razem nie mają szans na
przeżycie.
– To dobór naturalny – tłumaczył mu spotkany dawny kolega
nauczyciel – i tak już po wszystkim, wyrok zapadł, to tylko czysta
biologia skojarzona z czystą matematyką – przeżyją najsilniejsi. Z nas,
Polaków, może jeden na dwóch. Z was, Żydów, dobrze jeśli jeden na stu.
Niechże pan będzie tym jednym, Bruno.
– A co? Przechowa mnie pan z rodziną?
Tu się zwykle kończyło teoretyzowanie.
– Ja nie. Ale może da się coś załatwić? Trzeba popytać.
I na takich obietnicach się kończyło. Raz, drugi. W tym samym
miejscu. Na rogu Czackiego i Mickiewicza. Ten sam kolega, z łysiną
coraz bardziej rumianą, a gębą coraz ciemniejszą. A może wcale go nie
spotkał? Nazwiska sobie przecież przypomnieć nie umiał. A pytać nie
wypadało. Może to było tylko kolejne przywidzenie, jedno z tych, które
przytrafiały mu się teraz w dzień i w nocy. Zwidywały mu się różne
rzeczy coraz częściej. Z głodu pewnie, a może i z bólu. Bo dolegliwości
w nerkach przypominały, że istotnie jest tylko częścią świata przyrody
i że biologii byle czym, byle pigułkami się nie oszuka. Ale co z tego? Co
ten lub inny „opiekun” mogli mu zaproponować? Chlewik czy szafę
w ścianie? Stodołę? Myślą pewnie, że Bruno śpi na dolarach
i brylantach...

Warszawscy znajomi byli bardziej konkretni. Niech się tylko


zdecyduje. Będą papiery, pieniądze na podróż, kryjówka. „Święty
Franciszek” z Mokotowskiej słał ponaglenia. Decyzja, Bruno – decyzja,
czasu jest coraz mniej. Ale i święci nie wiedzą wszystkiego. Nie zawsze
mają rację. W Warszawie podobno łatwiej będzie zniknąć, ukryć się,
liczyć na pomoc innych, choćby pisarzy, którzy go tak cenili i chwalili.
Jakieś pieniądze na to na pewno by się znalazły. Tam byłby kimś,
skarbem do ochrony. Tu nie.
Przynajmniej tak mogło się wydawać. Bo Juna miała inne
warszawskie doświadczenie. Na samym początku zapukała do Brezów,
wylewnych kiedyś, zakochanych w Brunie. Uważali go niemal za
geniusza. Nie było jeszcze godziny policyjnej, a ona niczego od
szacownych literatów nie chciała. Próbowała tylko odnowić znajomość,
dać znać, że jest w stolicy. Zobaczyła wyłącznie strach w ich oczach.
Żydówka będzie pewnie o coś prosić, o nocleg, pieniądze... Ledwie
uchylili drzwi. Jakby dostała w twarz, nie od wrogów, od swoich.

Ból stał się tak nieznośny, a świat tak absurdalny, że Bruno w końcu
wylądował na stole operacyjnym. Kamienie żółciowe trzeba było
usunąć, i to szybko. W żydowskim, wedle niemieckich rozporządzeń,
szpitaliku. Chirurgami byli znani mu od lat lekarze. Wszystko prawie jak
w normalnym świecie. Cel tylko był dziwnie pogmatwany – ratowanie
życia skazanemu na śmierć? I to – pilnie?

Wieści dochodziły coraz groźniejsze. Z Borysławia, ze Lwowa, ze


Stryja. Kiedy ruszyły w gettach najpierw „zwykłe” pogromy, a potem
pogromy kończone wywózką do obozów tych, co przeżyli strzelaninę
i bicie, zaczęło się czekanie. Kiedy przyjdą tutaj, kiedy i nas,
w Drohobyczu, załadują do bydlęcych wagonów i gdzieś wywiozą. Już
wiedział, że nie ma co liczyć na czapkę kolejarską i możliwość
zarobienia na życie śpiewem w drugiej klasie...

Napisał do Juny. To był rozpaczliwy gest. Ludzki łańcuszek przekazał


jej te słowa: „Co robić? Juna, co robić?”. Ta kartka z piekła, innego,
gorszego pewnie jeszcze niż to, w którym jej przyszło żyć, pozbawiła ją
prawie przytomności. Odżyło wszystko, czułość, strach, bezsilność.
Co mogła ona? Schowana za woalką zwierzyna codziennie umykająca
myśliwym. Przyniosła to pytanie do Szturm de Sztrema, choć z punktu
widzenia konspiracji nie było to mądre. Też ją potrzymał chwilę pod
drzwiami, takie niezapowiedziane wizyty bywały niebezpieczne, ale
potem były już tylko łzy i gorączkowe zapewnienia, że sprawa jest
w toku. Że niedługo ktoś go może odebrać z Drohobycza,
a przynajmniej dostarczyć pieniądze i dobre aryjskie papiery. Żeby go
tylko w końcu przekonała...
Była już przygotowana fałszywa kenkarta, artystycznie – że sam by
się takiej roboty nie powstydził – wykonane aryjskie dokumenty, jego
nowa tożsamość. Opracowano cały plan. Miał go w Drohobyczu
„aresztować” człowiek w mundurze gestapowca i przewieźć
w bezpieczne miejsce. Do gajówki w podkieleckich lasach. Nałkowska
i jego przedwojenny wielbiciel Truchanowski odnaleźli legendarnego
w podziemiu Jura-Gorzechowskiego (jej byłego męża), który miał już za
sobą podobną akcję. W przebraniu, wydając rozkazy nienagannym
berlińskim akcentem, wyprowadził z Pawiaka dziesięciu więźniów
skazanych na śmierć.
Teraz miał ocalić tylko jednego. I to takiego, który jeszcze nie wie
o całej akcji. Trzeba go więc o wszystkim uprzedzić, przygotować na tak
nadzwyczajną sytuację. Żeby się nie przestraszył, nie targnął na swoje
życie. A najpierw – przekonać do ucieczki.

Płakała i pisała przez pół nocy. A później od rana, od początku.


Zaklinała go na pamięć przeszłych i przyszłych pokoleń. Na to, co razem
przeżyli i co jeszcze mogą przeżyć. Razem, a choćby oddzielnie. Ona nie
będzie go już do niczego zmuszać. Na wszystkich Bogów świata! Niech
ucieka, korzysta z okazji, nie odtrąca wyciągniętej ręki. Dzięki której
i ona żyje.

I ja nie spakowałam tego, co dziś chciałabym mieć ze sobą. To był


instynkt. Uciekać. Teraz. Natychmiast. Już. Nie oglądać się za siebie. Bo
tego, co było, nie ma, Bruno. Nie ma już domu ojca, sklepu, szkoły.
Ścian pokrytych obrazami, chleba w kuchni, samej kuchni
z wypucowanymi przez Adelę rondlami. Drzwi też nie ma. I poginęły
klucze. Nie da się zamknąć, zaryglować przed oprawcami. Dopadną cię,
jeśli będziesz czekał. Uciekaj. Przegrałeś proces, wyrok już zapadł. Nie
pozwól im go wykonać!

Wiedziała, co pomyśli, jak będzie osłabiał w sobie chęć ucieczki. On,


wyglądający jak stu dyplomowanych Żydów, jak wizytówka całej rasy,
ma udawać kogoś innego? Gdzie się podzieją jego przerażone oczy,
smoliste włosy, odstające uszy i ostry nos? Wystarczy, że każą mu
ściągnąć spodnie, wie przecież, że tak zawsze robią rycerze Hitlera. To
mu się zawsze śniło. A rodzinę gdzie schowa, siostrę do walizki,
a siostrzeńca do kieszeni? Nie, już tego nie pomyśli ani nie napisze. Jest
przerażony. Wie, że wszyscy zginą. Tak lub inaczej. Nie spodziewała się
odpowiedzi. Spodziewała się jego samego.
Nawet Landau coraz mniej przed nim ukrywa, co się niedługo stanie.
Ale jeszcze udaje niezorientowanego. Co się wypytujesz, Żydzie!
Pracuj, maluj, następny konik w galopie by się przydał, jak się spodoba,
to może Führerowi albo Himmlerowi poślemy do Berlina. A co będzie –
zobaczymy.
Już mu to nie wystarczało. Odwrócił się któregoś razu niespodzianie
i zobaczył, jak Landau szczerzy się za jego plecami do kumpla
z gestapo. I co pokazuje grzbietem dłoni po szyi. Szlus! Jude, schluss!
Żadnych złudzeń. Trzeba uciekać!

Dzień, godzina, wszystko już było ustalone. 19 listopada. Po południu.


Pociąg do Lwowa. Ktoś miał po niego przyjechać.
Juna w Warszawie czekała na znak. Nie doczekała się. Ani następnego
dnia, ani jeszcze następnego, ani nigdy.

Pójść do Tadeusza S. z Mokotowskiej już się nie odważyła. Żeby nie


myśleć o najgorszym, pocieszała się, że może on, Bruno, ocalał, ukrywa
się jak wielu, nie ma kontaktu ze światem zewnętrznym. Godziła się
nawet na to, że znać jej więcej nie chce. A potem to już sama o nim za
wiele nie myślała.

Została w Warszawie, na przenosiny na prowincję nie dała się


namówić. Nie po to całe życie stamtąd uciekała, żeby się teraz poddać.
W stolicy zresztą łatwiej było zniknąć znajomym, rozpłynąć się
w tłumie, grać jakąś rolę. Za wiele przy tym udawać nie musiała,
nauczycielką była przecież naprawdę. Uczyła więc, gdzie się dało, na
tajnych kompletach, na prywatnych korepetycjach, na kursach
organizowanych wkrótce przez Radę Główną Opiekuńczą, jedyną polską
instytucję społeczną dozwoloną przez okupanta. Przez cały czas była
panią Józefą Szelińską – Polką. Nie polską Żydówką. Tak się czuła, tak
chciała. Już od tej pory – zawsze.
Woalka – to był jej sposób na przetrwanie. Miała ich kilka,
a wszystkie przyciemniane, kryjące twarz, na ile się tylko dało. Ale też
bez przesady, bo przesada mogła budzić podejrzenia. I tak od złych,
świdrujących oczu nie było ucieczki. Widziała je, czuła na sobie te
przenikliwe, badawcze spojrzenia. Na ulicy, w tramwaju. U dozorców
i sąsiadek z klatki schodowej. Dlatego miejsca trzeba było ciągle
zmieniać. Wiedziała już, że nie wolno panikować, nigdy, ale zwłaszcza
wtedy. Warszawa pełna była jednak wojennych wdów, przeważały więc
spojrzenia współczujące, a przynajmniej obojętne. Szmalcownik trzy
razy by się zastanowił, zanim spróbowałby ją zaczepić. Taką
dystyngowaną, przystojną panią. W żałobie. A żałoby przecież nie
musiała udawać...
Żyła swoim rytmem, od mieszkania do mieszkania, od kryjówki do
kryjówki, chowała się za swoją woalką, świadoma, że porusza się po
polu minowym. Ale też działała otwarcie, prawie codziennie stawała
twarzą w twarz z sąsiadami, z uczniami. Dalej uczyła. Najczęściej
dzieci, ale i swoich ulubionych nastolatków, którym mówiła o Flaubercie
i Słowackim, jakby świat wcale się nie zmienił. Rozgryzała znaczenie
Mickiewiczowskiego wybawcy narodu kryjącego się pod tajemniczymi
znakami „czterdzieści i cztery”. Mniej było rozważań o jej ukochanym
Krasińskim, który przecież, jeden jedyny z tamtych wieszczów,
przewidział zrewoltowane zło. W każdym razie romantyczni poeci
dawali przynajmniej nadzieję. Codzienność przyprawiała tylko
o rozpacz.
Dużo chodziła, musiała się przeprowadzać, stale miała jakieś zajęcia
na mieście. Działała w strukturach Rady Głównej Opiekuńczej. Ciągle
się spieszyła. Uczniowie czekali w różnych miejscach Warszawy. Wolała
chodzić. W tramwaju, w dorożce można było lepiej się jej przyjrzeć,
przez dłuższą chwilę ocenić twarz, nos, poczekać, czy sama się nie
zdradzi. A przechodnie na ulicy mieli na to tylko sekundy. Nawet
Niemcy, głównie ci w mundurach. Nienawidziła tych sekund, tych
spojrzeń, nawet tego swojego podskórnego strachu przed rozpoznaniem.
Mało to razy słyszała (a nigdy na szczęście – nie widziała), co się wtedy
zaczynało dziać. Najpierw były obelgi i bicie, potem ładowanie ofiary do
taksówki czy do ciężarówki. Albo lisie spojrzenie szmalcownika
i szybka wyprawa do najbliższej bramy lub także, jeśli łup był za mały,
na gestapo.
Cud prawdziwy, że nigdy nie dała się zaczepić ani jednym, ani
drugim. Ani Niemcom, ani szmalcownikom. Swoją postawą, wyniosłym
spojrzeniem wybijała z głowy wszelkie podejrzenia. Musiała tak patrzeć,
nie pod nogi, choć wolałaby oglądać swoje stopy, a nie gęby myśliwych
naokoło. Ale nie mogła okazywać słabości, słabość jest zła, słabi są
Żydzi, po tym ich można rozpoznać. Ona była ochrzczona i znała Pismo
Święte. Nie tylko wiedziała, jak się przeżegnać.
Ale niekiedy była bliska paniki. I załamania, które w tej sytuacji
mogło być ostateczne. Żydów w Warszawie dawno temu spędzono do
getta. W Śródmieściu stał mur oddzielający ich od świata. Trzypiętrowy,
z kolczastym drutem, solidna robota, nie to co lwowska prowizorka
z desek albo na jedną cegłę. Na Nowym Mieście przy Marszałkowskiej
miała swoich uczniów, mur więc mijała dość często. Potem, kiedy getto
zapłonęło w ogniu powstania, widziała dym i słupy kurzu unoszące się
nad całą dzielnicą. Ludzie na ulicach przystawali tylko na chwilę. Nikt
nie lubi celebrować bezsilności. Ona wolała nie zatrzymywać się
w ogóle.

Załamała się po drugiej stronie Wisły, na Pradze. Tę część miasta


ledwie znała, pobłądziła chyba, bo nie mogła znaleźć zapisanego na
kartce adresu. A tu domy jakby coraz mniejsze, coraz bardziej byle jakie.
Kiedy zobaczyła bazarek, zrozumiała, że musi zapytać o drogę. Choćby
tego handlarza zabawkami, który ucieszył się na widok klientki
„z miasta”. Myślała, że ma w ręku bukiet albo jakieś drzewko. Czarne
drzewko ozdobione zabawkami. I zaraz...
To były lalki, ale jakie! Na gumowych szubieniczkach dyndały
kukiełki. Białe opaski z gwiazdą Dawida na rękawach, krogulcze nosy,
czarne chałaty i brody. Podobni płonęli kilka kilometrów stąd, ginęli pod
gruzami domów, wyskakiwali z okien, żeby już nie cierpieć, albo
w chaotycznym szyku pędzeni byli na Umschlagplatz... Sprzedawca
potrząsnął lalkami, szyje plątały się w gumowych pętlach.
– Kup pani Żydka! Tanio policzę!
Uciekła, płacząc. Obiecała sobie, że ostatni raz w życiu. Nie da się
więcej słabości, nie da.

Kiedy w sierpniu 1944 roku wybuchło w Warszawie powszechne


powstanie, była z grupą dzieci z najbiedniejszych rodzin na koloniach
w Laskach. Kilkanaście kilometrów od stolicy. Obiady jadali w kuchni
pobliskiego Zakładu dla Niewidomych, prowadzonego przez siostry
zakonne. To ich uratowało, a los Juny określiło do końca wojny.
Miasto płonęło w dali. Widzieli od strony Warszawy, od strony
Bielan, na pół nieba rozpostartą łunę z czapą szarego dymu. Z wiatrem
szedł zapach spalenizny, coraz potężniejszy, coraz bardziej cuchnący.
Siostry wiedziały o przygotowywanym powstaniu. Oddział AK,
stacjonujący w pobliskiej Puszczy Kampinoskiej, był tu częstym
gościem. Teraz miał iść na pomoc walczącym. Matka Róża Czacka,
założycielka Lasek, zadbała o ich wsparcie, mimo że w kampanii
wrześniowej została ciężko ranna. A kapelanem oddziału był ksiądz
profesor Stefan Wyszyński.

Szybko się tworzy, przygotowywany już od dawna, prowizoryczny


szpital. Na siedemdziesięciu rannych. Zwiększa obroty kuchnia, która
mieści się w domu św. Franciszka, sąsiadującym z kaplicą. W budynku
jest też klasztor sióstr i pralnie.
Ktoś wraca rowerem z Warszawy. Tak, to wszystko prawda.
Powstanie! Ulice zabarykadowane, tramwaje nie jeżdżą, strzelanina
w różnych punktach miasta. Młodzi ludzie atakują Niemców. Bo się
wydawało, że okupanci już opuszczają Warszawę pod sowieckim
naporem. A dać stolicę Ruskim tak bez walki, to jakby oddać im całą
Polskę, a przynajmniej jej serce.
Pojawiają się pierwsze biało-czerwone opaski na rękawach. Niektórzy
je całują w uniesieniu. Od czterech lat nareszcie wolni! Do wozów
wymoszczonych słomą zaprzęga się konie. Podjadą pod linie bojowe po
rannych. W kuchni szykuje się jedzenie, pajdy chleba z masłem,
pomidory i sterty kotletów. No i główne zajęcie całego klasztoru i całego
zakładu, sióstr, niewidomych, a nawet dzieci – szykowanie opatrunków.
W szwalni leżą długie, długie zwoje gazy. Dziesiątki rąk składają je i tną
do odpowiedniego formatu. A potem najważniejsze – złożyć dwa razy
do środka, znowu dwa razy, potem na pół, przeprasować i gotowe.
Dziećmi zaopiekowały się zakonnice, rozesłały je gdzieś w głąb kraju.
Juna znalazła zajęcie w kuchni. Wydawała zupę i nie myślała, co będzie
dalej. W fartuchu z ceraty, olbrzymią chochlą nalewała wraz z siostrami
zakonnymi zupę z brukwi lub kartoflankę. Po raz pierwszy od wybuchu
wojny mogła się porządnie najeść. I nawąchać do syta. Gotowanej
kapusty, skwarek, szczawiu. W sadzie spadały z drzew śliwki...

Nie zostawiła w Warszawie nikogo bliskiego. Można było sądzić, że


będzie jej lżej. Ale nie było. Bo wystarczyło to, co widziała, żeby się
załamać. Od tej strony, od strony Żoliborza i Bielan miasto było otwarte.
Codziennie coraz szerszym strumieniem zaczęli napływać uciekinierzy,
ranni, głodni i bez dobytku. Z dnia na dzień było ich więcej i więcej.
Próbowała liczyć. Wtorek – dwustu trzynastu, środa – trzystu
osiemdziesięciu. I sześć transportów rannych. W czwartek przestała
rachować, nie było już na to czasu.
Coraz żarliwiej się modliła. Im bardziej zwątpienie zaglądało jej
w duszę. Świat przecież nie może nie mieć sensu. Ludzkie życie nie
zależy tylko od kaprysu morderców. Nie powinno zależeć. Nigdy.
A jeśli, to jedynie może na ulotną chwilę, dającą szansę na jeszcze
mocniejszy tryumf dobra. Jak w zeszłowiecznych sztukach. Nic takiego
się nie zapowiadało. Od lat przecież, od lat. Zwątpienia, jak ta chmura
dymu od Warszawy, były więc coraz większe.
Czasem zadawała sobie pytanie? Co z Brunem? Gdzie jest? Żyje?
Czemu wtedy nie przyjechał? Te pytania były już jednak jednymi
z wielu. Nie najważniejszymi. Podstawowe brzmiało – co z nią samą?
Czy warto żyć w takim świecie bez Boga?
Nie było za wiele czasu na podobne rozmyślania. Dzień po dniu
padała dosłownie z nóg z fizycznego zmęczenia. Noszenie ław, stągwi
z zupą, nalewanie na talerze, wydawanie, czyszczenie, mycie, układanie
misek i talerzy. I tak dzień w dzień. Teraz sama nie miała siły ani chęci
przełknąć czegokolwiek. Półżywa zapadała w sen na zakonnej pryczy,
krótki, chory, na szczęście bez koszmarów. Czy tak już będzie zawsze?
Na chwilę, na cudowną chwilę, wspomogło ją spotkanie z księdzem
Stefanem Wyszyńskim. Od świtu był na nogach. Udzielał ostatniej
posługi umierającym i pierwszej nowo narodzonym, bo w coraz
liczniejszym tłumie uciekinierów były też kobiety w ciąży. Wspierał,
pocieszał, ale i pomagał w rozkładaniu nad dziedzińcem wielkiej płachty
z brezentu, żeby samoloty niemieckie nie widziały, ilu ludzi się tu kręci.
To nie była cywilizowana wojna ani bitwa. Niemcy łamali wszystkie
ludzkie i boskie zasady. Gdyby siostry oznaczyły swój szpital znakiem
Czerwonego Krzyża, dostałyby niechybnie porcje bomb w podzięce od
samolotów oznaczonych czarnymi krzyżami.
Przyszły prymas Polski podarował jej krzyżyk. Między spowiedzią
umierającej a wyprawieniem na pomoc Warszawie konnego oddziału
powstańców znalazł czas na rozmowę z Juną. Zapamiętała jego po
ludzku ciepły głos i miłe oczy. Ale wiary w niej nie ożywił, boskiej iskry
nie rozniecił na nowo. Po wojnie do kościoła już nie wróciła. W Boga
wierzyć przestała. Gdyby był, nie pozwoliłby przecież na to wszystko.

Zryw powstańczy szybko zaczął się zamieniać w klęskę. Coraz więcej


było krwi. Dla niej wcale nie czerwonej. Krwi szarej, czarnej prawie,
brudnej, przeżerającej bandaże rannych albo już umarłych, zwożonych
z Warszawy do klasztornego szpitala na chłopskich furmankach.
Udręczonych, przerażonych młodych chłopców. Mokotów, Śródmieście,
ważne i nieważne dla niej miejsca. Praga? Nie, tam walk nie było.
Raczej. Bo nikt na pewno niczego nie wiedział. Coś się działo, coś
widziało i słyszało, ale ogólny sens umykał. Leciały na Warszawę
niemieckie stukasy, ale nagle pojawiły się wysoko na niebie alianckie
samoloty ze zrzutami, a jeden liberator nawet podobno spadł niedaleko.
Dzień po dniu wozy wracały coraz pełniejsze, miasto płonęło coraz
większą pochodnią, a szturm Zgrupowania AK Kampinos na umocnienie
Dworca Gdańskiego skończył się jatką. I wozami, wozami, wozami.
Pełnymi już nie rannych, ale po prostu trupów. Półnagich,
zmasakrowanych, zwalonych jeden na drugim. I setkami zapychających
drogi uciekinierów. Równie nieszczęsnych jak ci na wozach. Dla
wszystkich jakoś znajdowano miejsce i talerz zupy. Choć i z tym było
coraz gorzej.
Bo na drogach zaczęły pojawiać się tysięczne tłumy już nie
uciekinierów, lecz wygnańców z Warszawy, chorych, oszalałych
z rozpaczy, rannych i zgwałconych. Ponaglanych do ucieczki strzałami
Niemców. W okolicznych wsiach odbywały się masakry. Samoloty
atakowały niedobitki powstańców, chroniące się z powrotem w Puszczy
Kampinoskiej. Wozy z żywnością już nie docierały. Zaczęło brakować
jedzenia, bandaży, leków.

Warszawa płonęła coraz mocniejszym kłębem dymu i ognia. W dzień


czarne chmury przesłaniały słońce, w nocy robiło się jasno. Ale ludzkie
krzyki i płacz były takie same, czy w dzień, czy w nocy. I wszędzie
fruwały strzępy spalonego papieru. Książek, gazet, jakichś dokumentów,
jakby ci barbarzyńcy w czarnych mundurach nigdy nie mogli przepuścić
papierowi.
Coraz wyraźniej można było zobaczyć klęskę powstańczego zrywu.
Łatwiej nazwać to, co się stało w stolicy, słowami śpiewanymi
w uniesieniu przez dziesięciolecia. Przede wszystkim Warszawianki.
„Dziś twój tryumf albo zgon”? Zgon, tak wygląda nie tryumf, lecz zgon.
Oglądali kolejną klęskę bohaterskiego narodu? Czy kolejną tragedię
narodu ślepego na realia, rzucającego do walki nieulękłe dzieci, bez
broni, bez szans na zwycięstwo? Jeszcze jeden raz powracało pytanie –
jaki to ma sens?

Pewnego dnia piekło otworzyło gdzieś w pobliżu swoje podwoje.


Huk, wycie, jakby ktoś nakręcał gigantyczną sprężynę. Kilkaset osób
wybiegło na drogę z klasztoru, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wtedy
nastąpił wystrzał i pocisk, furkocąc, poleciał w stronę Warszawy. To
działo kolejowe z Izabelina, tak zwana przez wszystkich – krowa,
rozpoczęło ostrzał ginącego miasta. Zapowiedź ostatecznego końca.
Ksiądz Wyszyński przyniósł z podwórza nadpaloną kartę
modlitewnika. A na niej ocalałe słowa: „Będziesz miłował”.
W uniesieniu pokazywał je wszystkim: To najświętszy apel walczącej
Warszawy do nas i całego świata. Apel i testament: „Będziesz miłował”.
Nie podzielała tego uniesienia. Wolała w milczeniu rozdzielać resztki
zupy.
Ale krzyżyk od księdza Wyszyńskiego przez resztę życia traktowała
jak relikwię. Miała go zawsze ze sobą. W podróży, w domu. Na półce,
obok wydań książek Bruna i Rilkego.
III

Juna wyszła z wojny jak z więzienia. Wyrok się skończył, brama


zatrzasnęła za plecami i nie było powodu, żeby się oglądać za siebie.
Żadnej przeszłości, żadnego rozpamiętywania. Zacisnąć zęby i żyć.
Może nawet kiedyś znowu zobaczy kolory... Teraz przede wszystkim
trzeba uciec z miejsc, które znała, daleko, jak najdalej. Szczególnie, że te
miejsca najświętsze, jej i Bruna: Janów, Drohobycz, Stryj – znalazły się
teraz za granicą. Za granicą Polski i za granicą wytrzymania. W Związku
Radzieckim! Znowu w tym jakimś ZSRR.

W Warszawie nic jej już nie trzymało. Warszawy zresztą chyba nie
było. Pobojowisko, gruzowisko, morze ruin to były lepsze określenia.
Nawet jeszcze po latach, kiedy pierwszy raz ośmieliła się tu przyjechać.
Zostawiła złe wspomnienia z tych ulic, przy których teraz nie było chyba
ani jednego nienaruszonego domu. Tyle że najgorszy prześladowca, ten
w niemieckim mundurze, zniknął. Nie musiała przynajmniej zakładać
woalki, zresztą i ona zapodziała się gdzieś w Laskach, razem z resztą
wojennych łachmanów. Zostały jej płaszcz, sukienka i walizka ze
szpargałami. Z paczką rysunków Bruna.

Odnalazła ocalałą kuzynkę, Józię Schrenzel, pojechała do niej do


Gdańska. Dalej od Janowa, od Drohobycza, od Lwowa już się chyba nie
dało. To miasto też było widmowe, ludzi na ulicach mało, niemieckie
kobiety i dzieci, żebrzące o jedzenie, ale mimo bombardowań stały
kamienice, wracało życie. Najwięcej ruin było w śródmieściu, ale ona
śródmieścia unikała, takich widoków miała dość w Warszawie.
Zamieszkały we Wrzeszczu, na dawnym terenie wrzosów
i krzyżackich folwarków. Weszły do mieszkania na poddaszu, gdzie na
stole stygły jeszcze resztki obiadu. Ale poprzednich lokatorów już nie
spotkały. Pewnie gdzieś czekali na wyjazd do Reichu. Przez chwilę
pomyślała o tych, którzy używali teraz w Janowie jej rodowej zastawy.
Kuzynka była chora, wychudła, milcząca. Tylko jakieś strzępki
obozowego pasiaka i rodowe nazwisko, którego nie zmieniła, jak reszta
rodziny, kazały się domyślać, skąd wróciła. Stutthof? Ta nazwa
pojawiała się w gazetach i w rozmowach ocalałych. Obóz śmierci.
Fabryka zbrodni. Proces morderców ze Stutthofu. Kuzynka nie chciała
o tym mówić, godzinami siedziała nieruchomo i patrzyła w okno.
Nieprzytomnym wzrokiem, jakby widziała już inne niebo.
Juna nie naciskała. Też wolała swoje milczenie. I swoje widoki
z okna. Wszystko tu było inne, domy, ulice, ludzie, zapach powietrza.
Zatoka przypominała jezioro, które widziała z okien swojego rodzinnego
domu. Tam też odbywała się wielka zamiana miejsc.
Potem, szybko, kuzynka umarła. Przy okazji tego pochówku Juna
i sobie wykupiła grób na miejscowym cmentarzu. Nie zostawi jej samej.
Zaczęła mawiać o tym grobie – dom. Miała znowu swój dom. I nie
wyglądało to wcale na żart. Ale miało być ponurym żartem jeszcze
długo, długo.
Powojenne trwanie. Krótki oddech. Brak rodziny i rzeczy. Szukanie.
Nie przetrwały żaden z batystowych kołnierzyków, srebra po matce,
gramofon. Wszystkiemu brakowało dźwięku – nie było gwaru ulicy,
nocnego zawodzenia pijaków (godzina policyjna), ludzie odzywali się
do siebie z trudem. Nie płakało się też wiele, zwykle nie starczało już
łez. Zakasała rękawy, jak inni, pod pozorem budowania nowego.
Zapomnieć, co było, co miała, co mieli, serca, ciała, groby, kredensy,
stoły, obrazy...
Mamy nic. Mamy nowe.

W kwietniu 1945 roku zgłosiła się do kuratorium, żeby podjąć pracę


w szkole.
Na kartkach podaniowego papieru spisywała wytrwale swój życiorys.
Ręcznie, skąd by miała wziąć maszynę do pisania? Z czasem powstanie
kilka jego wariantów, w zależności od potrzeb. Nawet metryki będzie
szukać za granicą w parafii kościoła rzymsko-katolickiego w Stryju.
„Urodziłam się w Brzeżanach, dawne woj. tarnopolskie (obecnie
ZSRR), dnia 6 stycznia 1905, jako córka adwokata Dra Zygmunta
i Heleny małżonków Szelińskich. W roku 1924 zdałam maturę
w Państwowym Gimnazjum Żeńskim im. Królowej Jadwigi we Lwowie.
Studiowałam na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. W 1929
uzyskałam tytuł doktora z zakresu filologii polskiej i historii sztuki jako
przedmiotu pobocznego, a w roku 1931 stopień magistra filologii
polskiej. W r. 1932 zdałam państwowy egzamin pedagogiczny na
nauczycielkę szkół średnich.
Od 1 stycznia 1930 do 30 czerwca 1934 uczyłam w Państwowym
Gimnazjum Męskim w Jarosławiu, od 1 września 1930 do 31 sierpnia
1934 byłam zatrudniona jako nauczycielka w Polskim Seminarium
Nauczycielskim Żeńskim w Drohobyczu...
Natychmiast po wojnie, bo już 15 kwietnia 1945 r., zgłosiłam się do
pracy w kuratorium w Sopocie... Do organizacji politycznej nie należę”.

„Do organizacji politycznej nie należę” – to nie była teraz najlepsza


zawodowa rekomendacja. Ale jeszcze nie stygmatyzowała groźnie, iluż
zresztą tych z PPR-u było w całej Polsce? Kilkanaście, kilkadziesiąt
tysięcy? Najważniejsze, że jej przedwojenny doktorat robił ciągle
wrażenie. Jeszcze większe – znajomość niemieckiego. W Gdańsku
Polaków było niewielu, a problemów z wysiedlanymi Niemcami
mnóstwo, ale i tak zrozumiała, że nie – tłumaczką w ratuszu nie będzie.
Choćby ją chcieli ozłocić. Języka niemieckiego ma dość na całe życie.
Nawet do Rilkego wolała już nie sięgać. Wkrótce znalazła dla siebie
lepszą pracę. Najpierw taką, jaką wmówiła sobie, że chce wykonywać –
w kuratorium, potem dopiero w szkole.
W ankiecie personalnej, w rubryce „stan cywilny” wpisała po
pewnym wahaniu: samotna.

W pracy była nienaganna, ale dość wyniosła, jakby tajemnica, którą


w niej wyczuwano, nie pozwalała na normalny kontakt z ludźmi. Zimna
woda, żadnych kosmetyków, krem Nivea na wszystko. Jak najmniej
chwil przed lustrem. Szary kostium, spódnica za kolana, biały kołnierzyk
bluzki. Czółenka zawsze na płaskim obcasie. Skromnie, elegancko.
Nieco zbyt wyniośle jak na te czasy.
Niedostępna – mówili o mnie. I dobrze. Nie musiałam reagować na
wścibskie oczy i na te grzecznościowe zaczepki. A „co słychać”, a „jak
się pani miewa”, taka zakatarzona, może w czymś pomóc? Wmawiałam
sobie, że jeszcze nie jestem na to gotowa, że moi umarli stoją między
mną a światem. I kto wie, czy nie będą stać zawsze.
Samej też to już czasem doskwierało. Kolejny pusty dzień. Niedziela
przy oknie. Żadnych atrakcji. Od czytania bolą oczy.

Biją jakieś dzwony, wołanie do boga. Kiedy znowu zacznę pisać go


dużą literą? Może nigdy? Pewnie nigdy, bo te dzwony biły w ten sam
sposób niedawno, kiedy tu, na placu niedaleko Biskupiej Górki,
publicznie wieszano załogę Stutthofu. Głównie zresztą kobiety. Nie
współczuła mordercom. Ale sto tysięcy chętnych, żeby się nasycić
zemstą, a raczej pogapić na śmierć, wyległo z domów, przyjechało tu
pociągami i ciężarówkami. Potem podobno tłum rozszarpał zwłoki.
Makabra. Mało im wojennego koszmaru? I te kościelne dzwony – co
miały uświęcać?

Mężczyzn wykreśliła ze swojego życia. Na pewno nie zabiegała


o nich, a wokół, w szkole, były same kobiety. Chętnie by pomogły
przystojnej i wyraźnie samotnej polonistce. Każda miała jakiegoś brata,
znajomego, sąsiada kolegi. Pan Wojtek był jednym z nich. Przed wojną
pisał wiersze, coś tam zaczął teraz studiować zaocznie. Tak twierdziły
koleżanki, choć jej się wydawał niezbyt ciekawy. Zgodziła się w końcu
na spotkanie, dla świętego spokoju. Do zoo też się przecież czasem
człowiek wybierze.
Nie mieli za bardzo dokąd iść, miasto było jeszcze zrujnowane,
ciemne, w ruinach straszyły patrole z bronią. Więc poszli do niej, po
wojennych wieloosobowych pokojach to był prawdziwy luksus.
Mężczyzn bez broni się nie bała. Gdyby się bała, to już by jej pewnie
nie było wśród żywych. Jeszcze niedawno może i kryła się za woalką
i wolała nie wychodzić na ulice Warszawy w blasku dnia. Lecz kiedy
już, zaciągnięta do jakiejś bramy, tę woalkę uchyliła i zmuszona była do
otwarcia ust, umiała potencjalnemu szmalcownikowi puścić taką
„stołeczną wiązankę”, że zmykał, mrucząc coś o bezczelnych kurwach.
Ale o kurwach, nie o „Żydówicach”.
Poszła zrobić herbatę, ale po coś zawróciła do pokoju. A pan Wojtek,
jakoś tak nieprzyzwoicie wypięty w jej stronę, aż mu koszula wypadła
z gaci, grzebał najbezczelniej w świecie w jej torebce. Niech się cieszy,
że nie poszła na policję. Ale odtąd z mężczyznami szlus, kaniec, finito!
Wolała jednak nie wywoływać awantury, symulowała atak migreny.
Coś tam mruczał, że teraz w nowych czasach trzeba ostro, nie dawać się,
bo nas otoczą i zjedzą. Ci, co to wiadomo, zawsze szkodzą! Ale nie
słuchała już. Pożegnała się spokojnie, bladym, przepraszającym
uśmiechem.

Dopiero później, kiedy ochłonęła z pierwszych emocji, pojęła więcej.


A w nocy aż usiadła w pościeli. Grzebał jej w torebce nie dla paru
złotych. Chciał wiedzieć! Coś bardzo konkretnego! Tak konkretnego, jak
jej czarne oczy i subtelny żydowski nos. O to mu chodziło? Tylko tego
jeszcze o niej nie wiedział? Zajrzała do torebki. Szminka, zaświadczenie
o zatrudnieniu. Aha, jeszcze coś – akt zgonu kuzynki. Józefa Schrenzel.
Że Żydówka? O to szło? Chciał się dowiedzieć, czy Juna też jest
Żydówką? Dlaczego?
To nie było dobre pytanie. O wiele lepsze, tutaj i wszędzie, brzmiało:
A dlaczego nie?
Nie pozbędzie się nigdy tego cienia? Tego żydowskiego cienia,
o którym tak usilnie starała się zapomnieć. Woalkę wyrzuciła już
w Laskach, spłoszonego spojrzenia i niepewności w głosie pozbyła się
dopiero tutaj, patrząc na lekcjach w uważne twarze kilkunastolatków. To
co zostało? Oczy, nos? Kruczoczarne włosy? A może przed rentgenem
w cudzych oczach nie ma ucieczki. Mściciele Pana Jezusa nie odpuszczą
nigdy.
Po kim dziedziczy się strach? Czy przenosi się wraz z genealogią, ze
starozakonnym DNA? Dla niej, niedawnej ofiary na warszawskich
ulicach, to nie były teoretyczne pytania. Dawno się już przekonała, że
niczego nie przekreśliła modlitwa, nie zmyła święcona woda.
Ale może przesadza. Może dostała ataku paniki przez Bogu ducha
winnego durnia, któremu zachciało się zapalić. I szukał może zapałek?
Rano wiedziała, co robić. Po pierwsze – zmienić przy najbliższej
okazji mieszkanie. Bo mimo wszystko pan Wojtek – palacz tylko
niecierpliwy czy tropiciel trefnych przodków – może się tak szybko nie
zniechęcić. Po drugie – koniec ze swatkami. Pewnie trochę się naraziła
koleżankom, ale teraz już takie tematy ucinała. Nie i kropka. Żadnych
chłopów, żadnych durnych facetów ani poszukiwaczy cudzych tajemnic.
Ani kumpli, ani intelektualnych przyjaciół. Tym bardziej nowych
narzeczonych. Ani mężczyzn w ogóle. Chyba że chodzi o kogoś
specjalnego. Ale tylko dwóch takich znała. I więcej już nie pozna.

Aż tu nagle odnalazł ją jeden z nich. Brat. Nie tracił czasu na pocztę –


przyjechał. W eleganckim mundurze majora, z początkami urzędniczego
brzuszka. Trochę ją to zaskoczyło. Przed wojną już skończył prawo
i pracował w Galicyjskiej Kasie Oszczędności. Chciał zostać
prokuratorem albo sędzią. Ale ten mundur! Sędzia wojskowy? Same
ponure opowieści o takich krążyły. Że gnębią ludzi, że za byle co
stawiają „chłopaków z lasu” pod ścianą. Mimo amnestii, mimo
wojennych dramatów... Ale brat to przecież brat. Jedyny z rodziny, który
ocalał.
Mądry jak to chłop. Przywiózł jej torbę cukierków i pończochy.
Czarne, jedwabne, ze szwem. Jakby miała dla kogo je założyć...
I jeszcze coś, chciał, żeby sama poprzecinała sznurki i odwinęła szary
papier. Nie wierzyła własnym oczom. Dwa portrety Bruna! Jej portrety!
Roześmiana pańcia w kapeluszu i dostojna Juna na krześle, wpatrzona
w nauczycielski horyzont. Skąd je zdobył, nie chciał powiedzieć, coś
tylko napomknął o wspólnych znajomych i o tajemniczej przesyłce
z Janowa. Nie naciskała. Popłakali się wieczorem, on nad szklanką
wódki, ona herbaty. Opowiadała mu trochę o sobie, głównie o woalce
i spojrzeniach, przed którymi uciekała. Niepotrzebnie może się
rozgadała. Bo on to wziął mocno do siebie. Za mocno. Rodziców
tamtym nie zapomnę, powiedział, kiedy ścieliła mu na tapczanie – a tym
tutaj takich spojrzeń też nie!
Odjechał, a ona zastanawiała się, czy taka zajadłość przystoi
urzędnikowi, bądź co bądź – państwowemu. A poza tym jak zawsze:
spodnie rzucał na podłogę, skarpetki też i chrapał na potęgę. To są ci
prawdziwi mężczyźni, którzy co jakiś czas wysadzają świat w powietrze,
żeby go potem latami doprowadzać do porządku?

Tylko Bruno taki nie był. Był delikatny, drobny, subtelny aż do


przesady. Może ją zawiódł, ale może tylko mieli pecha, chyba po prostu
oboje za wcześnie zrezygnowali. Ona przecież zrobiła to pierwsza. A on
też musiał to ciężko przeżyć. Chyba te daktyle pochłaniał wtedy
z nerwów, wcale nie komponował żadnej nowej strony. Głupia była, że
tego nie rozumiała. Dobrze, że darował pestkom. I papierowej torebce.
Taki był przecież, taki...
Jaki? Zaczął jej się już zacierać w pamięci, bladł we wspomnieniach.
Jeszcze z tych pierwszych spacerów, na łąki, na wzgórza, miała pod
powiekami jego rozjaśnioną dla niej twarz. Ale później... Rozmyta
plama, jak te kobiece oblicza i biusty na kilku rysunkach, zmazane
podobno przez wściekłą matkę. Boże mój – jakby go w ogóle nie było.
Nigdy. A przecież był, musiał być. Trzeba działać. Coś musi dla niego
zrobić. Szybko.
Sprawdziła, na ile mogła, dokładnie: książek Bruna w spisach
bibliotecznych, ani w jej szkole, ani co gorsza – w bibliotece miejskiej,
nie było. Ani Sklepów cynamonowych, ani Sanatorium pod Klepsydrą.
W ogóle było niewiele i byle co. Polskie biblioteki dopiero zaczynały się
tworzyć. Ale żeby nawet jego nazwisko nie widniało w katalogu? Nie!
A przecież... A przecież to był Bruno Schulz, wybitny polski pisarz.
Bruno... Jej... Bruno. Najwięksi pisali o nim z zachwytem, z duszy
samej. Przez nikogo nieprzymuszani, docenili drohobyckiego mistrza.
Lecz i oni byli od dawna w opałach... Przemilczani albo lżeni
w oficjalnych gazetach, niewydawani, rozrzuceni po całym świecie.
Gombrowicz utknął na całą wojnę w Argentynie. Tuwim w Ameryce.
Słonimski też na wygnaniu. A Witkacy, ten kolorowy ptak polskiej
literatury, zaginął bez śladu, podobno zabił się z kochanką gdzieś pod
sowiecką granicą. Ale może to tylko zgrywa i nagle pewnego dnia
wyskoczy jak dżin z butelki z jakąś kolejną sztuką i czeredą kochanek?
Tylko Zofia Nałkowska znowu zachwycała i pozwalała się hołubić
nowej władzy.
Widywała zdjęcia pani Zofii w gazetach, niektóre mocno
podretuszowane, choć tak czy owak, to była ciągle piękna kobieta.
Zdarzyło się coś między nią a Brunem? Wypierali się oboje, ale
wystarczyło zobaczyć, jak zerkała czasem na niego, żeby poczuć
niepokój. I ten ton pełen poufałości, ta solidarność w znoszeniu
literackich trudów... Podobne łaknienie artystycznych pieszczot.

To było kiedyś. W zamierzchłych czasach, które nie mają teraz


żadnego znaczenia. Mniejsze w każdym razie niż codzienna droga do
pracy przez zdemolowane miasto, w towarzystwie złych spojrzeń
Niemców, czekających na wysiedlenie, w warkocie wojskowych
ciężarówek i krzykach żołnierzy, goniących w ruinach jakąś swoją
ofiarę. A może Nałkowska zawita i do Gdańska, może Juny nie
zapomniała, da się zaprosić na herbatę. Wie, co się stało z Brunem? Ktoś
taki jak ona może wiedzieć teraz wszystko...
Musiały się niedawno prawie minąć we Wrzeszczu. To tu przecież
mieścił się ów zakład medycyny, w którym Niemcy produkowali mydło
z ludzkich zwłok. Tak przynajmniej wieściła oficjalna propaganda, tak
wyrokowała specjalna Komisja do Badania Zbrodni Hitlerowskich,
a w jej składzie i Zofia Nałkowska. Wkrótce pisarka uwieczniła całą
sprawę w opowiadaniu Profesor Spanner, najsłynniejszym chyba ze
swych Medalionów. Tu ludzie nie bardzo wierzyli urzędowym
sloganom, ale w krwiożerczego profesora Spannera już tak. Dziwne
trochę, że taki po sędziowsku praworządny jej brat umilkł przy tym
temacie i stęknął tylko, żeby nie dawała wiary wszystkiemu, o czym
piszą literaci. A zwłaszcza panie literatki. Bo czasem lubią przesadzać...
Ale nawet gdyby się spotkały... Pewno by się nie dopchała do pani
Zofii. Żyły już w dwóch różnych światach. Tamta przyleciała z komisją
z Warszawy wojskowym douglasem, a po mieście poruszała się
w kolumnie samochodów i w eskorcie wszelkiej maści dygnitarzy.
Jawnych, tajnych, cywilnych, mundurowych, sowieckich nie
wykluczając. Nawet by do niej nie dopuścili. Jej, Juny, pewnie by nie
poznała. Widziały się właściwie ledwie kilka razy w życiu. A wojna
wszystkich przecież zmieniła. I nie każdemu było z retuszem po
drodze... W dodatku jeszcze z niejasną babską pretensją w duszy...

Na razie sama pytała, nasłuchiwała, składała jakieś strzępki wiedzy


i relacji. Żydzi z getta w Drohobyczu zostali zabici. Wszyscy. Prawie.
Tak jak wszyscy – warszawscy, krakowscy, lwowscy. Wtedy, ale
i później. A kiedy, nikt dokładnie nie wie. A tym bardziej nie wiadomo
imiennie – kto zginął. Bruno żył na pewno jeszcze w 1942 roku, dostała
przecież tę kartkę. Może jest w Niemczech, ocalał w jakimś obozie.
A jeśli po drugiej stronie świata? Bo może jak nie gestapowiec, to
enkawudzista uratował go przed najgorszym i zabrał ze sobą w głąb
Sowieckiego Sojuza. A stamtąd, z raju przecież, wydostać się nie jest tak
łatwo. Może bliżej, w Drohobyczu, w Samborze, we wsi pod
Truskawcem, ktoś go przechował w stodole albo w ziemiance, miał
przecież jakichś polskich przyjaciół. Niech no tylko podleczy nerki,
a zjawi się tu jak prawdziwa gwiazda polskiego słowa.
Przecież wtedy, w listopadzie, miał już nowe aryjskie papiery, bilety
na podróż do Lwowa, a potem do Warszawy, pieniądze. Co się więc
stało, gdzie zniknął, na jakim ludzkim czy niebiańskim pastwisku
wylądował?
– Boże mój, święty! – wzdychała coraz częściej. – Czemu do niego
wtedy nie pojechałam. Trzeba było zostawić własny strach i uratować go
przed jego strachem, na pewno większym i groźniejszym, skoro ja żyję,
a jego nie ma.

Chodziła na początku na pewne spotkania. Koło Lwowian.


Niedobitki, resztki tych, co przeżyli. I których pozbawiono ojczyzny,
rodzin, dzieciństwa. Była na tych pogaduszkach raz czy drugi. Nie
odzywała się wiele, trochę wypytywała w przerwach, ale przede
wszystkim starała się słuchać. Nie podsłuchiwała, po prostu słuchała.
Niektórzy lubili mówić. Opowiadali wszystko, co wiedzieli, albo co
kiedykolwiek obiło im się o uszy. Chcieli być ważni. I dla niej byli – to
przecież głosy i echa stamtąd. Rozmawiały dwie kobiety. W pierwszej
chwili pomyślała – stare. Ale zaraz przyszło jej do głowy, że mogły być
w jej wieku.
– Schulz? Taki mały, ponurzasty?
– Podobno miał się żenić z jakąś katoliczką.
– Z katoliczką? ON?
– Biedna ona, biedna.
– Podobno Witkacy ją malował.
– Była z jego haremu?
– A co miała począć, kiedy tamten nie mógł. Albo nie chciał.
– Pewnie i jedno, i drugie. Dumna była taka, jak jakaś pawica...
– Ale co to za chłop był? Świeć Panie nad jego duszą! Chłop to
powinien być chłop.
– A on taki bidny, cherlawy...
Więcej tam nie poszła. Ale swoje zapamiętała. To nie mogło tak być.
Że zostaną po człowieku brednie roznoszone przez kumoszki.

Przemeblowała mieszkanie. Dwie szafki kupiła na sąsiedniej ulicy.


Z szabru pewnie, ale kogo to teraz obchodziło. Jedna była większa,
druga mniejsza. Tych mniejszych fiszek trochę dostała w szkolnej
bibliotece, większe musiała zrobić sama. Ciąć zeszyty, jakieś urzędowe,
jednostronnie wydrukowane pisma, zużyte bloki kartonu, zgromadzić
spinacze. Metodycznie przystąpić do pracy.

Fiszka mała:
– BRUNO SCHULZ. Urodzony w Drohobyczu (później dopisała
ołówkiem, gdyby trzeba było w każdej chwili zetrzeć – Ukraina, obecnie
ZSRR) w 1892 r. w rodzinie kupieckiej. Ojciec: Jakub, matka: Henrietta
z domu Kuhmerker. Pisarz, malarz, pedagog. Zbiory opowiadań: Sklepy
cynamonowe, Sanatorium pod Klepsydrą. Teka grafik – Xięga
Bałwochwalcza.
Fiszka duża z taką samą sygnaturą z dodatkiem „X”:
– RODZINA SCHULZÓW. Niepraktykujący Żydzi. Ale męski potomek
został obrzezany. (Opis aktu obrzezania w teczce varia. Wykonał
handlarz wapna Samuel Kupferberg). Do synagogi chodziła tylko matka.
Religijność Bruna – patrz teczka I (opinie, wspomnienia). Plus
dokumenty o wystąpieniu z gminy żydowskiej.
– JÓZEFINA SZELIŃSKA, JUNA – sformułowała tylko nazwę. Jeszcze
nie była pewna, co napisze. Co na małej fiszce, a co na dużej, i co
schowa do teczki z dokumentami. Nie miała ich przecież na razie. Te
teczki dopiero będzie musiała sklejać. Albo skądś – nowe, ważne
słowo – skombinować.

W placówce Czerwonego Krzyża, która gromadziła informacje


o wojennych rozbitkach, nie było niczego o Brunie. Raz, tylko raz się
zawahała, kiedy ja spytano, kim jest dla pana Schulza. Żoną,
powiedziała w pierwszym odruchu, bojąc się, że inaczej niczego jej nie
zdradzą. Później już wiedziała, że to mniej ważne, i konsekwentnie
odpowiadała: narzeczoną. Ale i tak odchodziła z kwitkiem. Drugi raz,
trzeci.
Za czwartym razem ktoś ją dogonił na ulicy. Zarośnięta gęba, ubranie
niechlujne, ale jak mieli wyglądać ocaleni z piekła? Schulz żyje, jego
znajomy widział go niedawno w sowieckim łagrze. Jak? Gdzie? Pod
Workutą. Razem z panem Mandelsztamem. W jednym szpitalnym łóżku.
Zanim zrozumiała, że to wariat, tamten uciekł, zostawiając ją z biciem
serca, trudnym do uspokojenia przez cały wieczór i całą bezsenną, mimo
proszków, noc.
Ale następnej kobiecie, tym razem wyglądającej jak sto oszustek,
a nie jedna, uwierzyła już bez zastrzeżeń. Bruno jest w Drohobyczu,
wrócił z wojennej poniewierki. Mieszka w ruinach, żebrze, nie wie
wcale, kim jest. Dobrzy ludzie go ratują, ale ilu tych dobrych ludzi
zostało na świecie? Zmartwiała, tym razem prawie nie miała
wątpliwości. Przecież to była ta wizja, którą Bruno przerażał ją
wielokrotnie! Choćby wtedy, na wzgórzu, kiedy w dole mienił się
Drohobycz, a on bez cienia litości dla zakochanej kobiety obok
wieszczył swój przyszły, nędzny los.
Dała tej kobiecie wszystko, co miała przy sobie. Tamta trochę się
zawahała, jakby nie była już pewna swego albo przeraziła się własnym
powodzeniem. Juna do domu prawie biegła. Nieważne, czy tamta
wiedziała coś naprawdę, czy tylko zwietrzyła okazję. Ważne, że Bruno
przez nią przemówił!
Następnego dnia pożałowała tych pieniędzy. Mogła sobie trochę
zostawić. Przynajmniej połowę. Starczyłoby chociaż na bilet. Ale od
czego były koleżanki ze szkoły i kasa pożyczkowa. Wzięła, ile się dało,
bumagę z pracy zezwalającą na podróż, spakowała co trzeba. Już zza
drzwi zawróciła, żeby sprawdzić kran w kuchni, czy zakręciła
porządnie – zakręciła, i pognała na dworzec. Jeden do Warszawy.
Trzecia klasa.

Była tu kiedyś z Brunem, na jakimś spotkaniu przed wojną. Przed


wojną – czy w ogóle istniał taki czas? Wystarczyło rozejrzeć się wokół
po wyjściu z dworca, żeby zrozumieć, że nie. Niczego tamtego nie było.
Wszędzie gruzy, kikuty ścian, rumowiska cegieł, wśród których ludzkie
mrówki, objuczone jak te prawdziwe – workami, tobołami i walizami
z tektury, wydeptały sobie swoje ścieżki. Ale w sejmowym hotelu
zmieniło się niewiele. Ściany to ściany, fotele tylko byle jakie, jakby
znalezione na ulicy. Zimno, nieprzytulnie jak wszędzie.
Czekała w recepcji. Nawet niedługo. Pani Zofia przysłała po nią
sekretarza. Młodego, przystojnego. Głupio było przy nim rozmawiać.
Ale to właściwie nie była rozmowa. Miała sobie usiąść przy stoliku. Coś
przeczytać? Nie musiała zadawać pytania – o czym? Sama przecież
nalegała na to spotkanie. Wspólny temat mogły mieć tylko jeden. A teraz
leżała przed nią teczka. Szara, papierowa, z jakimiś urzędowymi
pieczęciami i nadrukami.
Powoli litery – ręcznie pisane, chaotyczne, to nie było pismo Bruna –
zaczęły się składać w opowieść. Której nigdy nie chciałaby czytać.
Dotąd znała, musiała znać tylko jego własną wersję z opowiadania
Kometa. O śmierci, która dopadła go... „tak jak stał, niegotowy
i niewykończony, w przypadkowym punkcie czasu i przestrzeni, bez
zamknięcia rachunków, nie dobiegłszy do żadnej mety, w połowie
zdania niejako, bez kropki i wykrzyknika, bez sądu...”.
To tu to nie były jego słowa. Jakiegoś kogoś. Bergmana Józefa.
„Dopiero później nazwano ten dzień «czarnym czwartkiem». 19
listopada 42 roku. To nie była jakaś przygotowana akcja, raczej dziki
pomysł miejscowych gestapowców. Takie polowanie na «wszawych
Żydków». O godzinie 11-tej rano wybuchła w getcie strzelanina.
Strzelano na ulicach do przypadkowych przechodniów, gestapowcy
wbiegali za uciekającymi do bram domów, zabijali kryjących się na
klatkach schodowych i w mieszkaniach. Zamordowano tego dnia około
230 osób.
Po co Schulz się wybrał do tego Judenratu? Podobno po chleb, ale
skoro miał uciekać tego dnia, to może powinien być bardziej ostrożny.
Zapamiętałem go dobrze. Był bardzo wychudły i niespokojny. Może
z głodu. Te puste oczy i zwierzenie, że to dziś. Ciągłe wahanie, lęk przed
decyzją. Bo przecież go złapią, z jego wyglądem nie ucieknie daleko.
Wysadzą go na jakiejś małej stacji, wywloką z pociągu i zabiją
w pobliskim lesie. Żegnał się jeszcze z kilkoma kolegami. Każdy z nich
usłyszał tę samą opowieść. Z komentarzem, że to się często zdarza, takie
łapanki...”.

Boże, jej to opowiadał wielokrotnie. O tej drodze do przeznaczenia.


I o wagonach, z zamalowanymi szczelnie oknami, wiozących na śmierć.
O małej stacyjce, na której zatrzymuje się pociąg. I podkutych butach
żandarmów, ze światłem latarki bezbłędnie odszukującej jego twarz.
Komm, du Jude, komm.
Zapamiętali go, jak odchodził. „Niewielki, monotonnie stąpający po
bruku, szary”.
Nie był szary. Był kolorowy, był motylem w ciemnościach. Wielkim,
największym z wielkich... Ona o tym pewnie nie wie.
– Był ogolony?
Pani Nałkowska patrzy na nią niespokojnie.
– Co?
Myśli, że zwariowałam. Nie podejrzewa, że tym jednym pytaniem
wzięłam go znowu w posiadanie.
– Zawsze bardzo o to dbał. A przed ucieczką...
Wiem więcej niż ona o moim Brunie. Skoro ogolony, to i ostrzyżony.
Gdyby było inaczej, wspomnieliby o tym ci jego pamiętliwi znajomi.
Golił się sam, ale kto go tam strzygł w getcie? Siostra? Ale Hania
przecież ledwo żyła od zawsze...
Wody? Nie, nie chce wody. Chce już tylko prawdy, choćby
i najgorszej. Tyle razy zadawała sobie to pytanie. Co się wtedy stało? Ma
przed sobą odpowiedź. Musi tylko przestać gładzić go po ogolonej
twarzy i twardych włosach. I czytać dalej.
„Niespodziewana strzelanina zaskoczyła Bruna na środku ulicy.
Zaczął uciekać. Kolega, młodszy i silniejszy, biegł o wiele szybciej.
Schulz biegł za nim, ale siły odmówiły mu posłuszeństwa.
Gestapowiec Günther zastrzelił go na jezdni, niedaleko rynsztoka.
Dogonił Bruna, złapał. Odwróć się – krzyknął. I strzelił mu w tył głowy.
Dreh dich um! Strzelił dwa razy.
Podobno wieczorem w kasynie miał powiedzieć Landauowi:
«Zabiłem dzisiaj twojego Żyda». «Szkoda, szkoda – na to Landau. – Ten
Żyd był mi jeszcze potrzebny»”.
Każde słowo jak cios w samo serce. Odłożyła teczkę. Nie było już
czego się trzymać. Zobaczyła nagle twarz tamtej.
– Myślałam, że pani wie.
Nie musiała odpowiadać. Niczego już nie musiała.
– Czekaliśmy tu na niego w Warszawie. Mieszkałam wtedy na rogu
Nowego Światu i Foksal, u pani Bickowej. Truchanowski, który to
organizował, przyszedł, ale mnie uprzedził już ktoś inny, co się stało...
Że Bruno nie żyje.
Nawet nie wiedziała, że trzyma ciągle w ręku ostatnią kartkę.
– To wszystko prawda?
– Może nie wszystko. Ale prawda. Niestety.
Poderwała się z całych sił. Musiała wstać, żeby nie zwariować albo
nie rozkrzyczeć się na całą Warszawę. A oni patrzą na nią tak, jakby się
tego właśnie spodziewali.
– Ma pani gdzie przenocować? Tu nie można, ale mogłabym
spróbować coś, gdzieś...
Musiała uciec. Zaraz, już. Uciekła. Korytarzem. Winda. Lepiej
schody.

Boże mój, Bruno. Zginął kilkadziesiąt kroków od miejsca, gdzie się


urodził. Miał pięćdziesiąt lat. Ona miała wtedy, zaraz – trzydzieści sześć.
I ta różnica już się nie zmieni.

Co robiła 19 listopada? Kiedy on leżał na zimnym bruku. Na rogu


Czackiego i Mickiewicza. Nie pamięta. Przenikliwa jesień. Bardziej
dojmujący stopień szarości. Ukrywający się nie pamiętali dat. – Zabiłem
twojego Żyda? Ich habe deinen Juden getötet... Już nigdy nie odezwie
się po niemiecku. Do nikogo. Dla niej język Rilkego i Manna już umarł.
Co robiła? Czekała przecież na niego. A co najmniej na wiadomość od
niego. Nie znała szczegółów, sądziła, że Bruno ma się zjawić
w Warszawie, nie w jakiejś leśniczówce. Może była za mało skupiona,
za mało czuła? Mogła go chyba wesprzeć myślą jak strzała, pokazującą
mu drogę z Drohobycza. Albo bardziej żarliwie się modlić do jedynego,
zawsze przecież jakoś żydowskiego Boga.
Miał już w ręku kennkartę, a Bergman zaopatrzył go w pieniądze,
również w te najbardziej uniwersalne – dolary. Dziwnie to wyglądało, bo
ty jakby w zamian wręczyłeś mu tekę z rysunkami i obraz. Ale to nie
była transakcja, chciałeś po prostu, żeby i to ocalało. Chociaż... Podobno
kazałeś mu wszystko sprzedać po wojnie. Gdyby miały jakąś wartość –
miałeś powiedzieć – proszę sobie za to kupić jakieś dobre skrzypce.
Więc chyba w swoje ocalenie nie wierzyłeś...

Na ulicy dogonił ją ten przystojny sekretarz. Chwilę trwało, zanim


zrozumiała, czego od niej chce. I co jej wkłada w ręce.
– Jest jeszcze jeden dokument. Pani Zofia nie zdążyła go pokazać.
Przysiadła w wypalonej bramie na Wiejskiej. Tylko numer się
zachował, jakby szydził z tych wszystkich, którzy szaleli tu
z miotaczami płomieni. „16”. Otworzyła teczkę. Charakter pisma inny.
„Izydor Friedman (dopisane: dziś – T. Lubowiecki – przyjaciel
Schulza):
Leżał kilka dni, zanim ośmielono się zabrać go z ulicy i pochować. Na
wznak. Nie miał butów i marynarki. W spodniach był z ciemnoszarego
tenisu i białej koszuli w prążki. Czaszkę miał otwartą z jednej strony
i krew w ustach. Na cmentarzu obok leżał rudy Hauptman, ten, który
kojarzył różne odmiany drzewa i składał je w bajeczne drohobyckie
panoramy. Też bez marynarki. Spoczywa przy murze, od wejścia na
prawo. Tam ich zakopano. W jednym grobie”.

Teczka wypadła jej z rąk. Nie może przecież załamać się teraz. Za
późno na to. I za wcześnie.
Jestem teraz z tobą, Bruno. Biegnę jak ty, plączą mi się nogi ze
strachu i osłabienia. Chodniki, trotuary nie są dla Żydów, szybko na
jezdnię, może tam czeka ocalenie. Wszyscy pierzchają na boki, ale może
to oni mają rację, a my wybraliśmy zły kierunek. Krzyki i strzały
dolatują zewsząd, nie ma ucieczki. Co się stało? Czemu ludzie z bronią
tak szaleją? Jeden bez munduru, Ukrainiec z pałką, nie oglądać się. Ale
słabną nogi, oglądać się już nie ma po co. Mają nas jakieś łapy, jakiś
gardłowy głos: halt, Jude!

Czy to możliwe, że wszystko tak ma się skończyć, bo ktoś brutalnie


chwyta nas za kark i przytrzymuje? Nie ma tłumaczenia, nie ma słów na
obronę. Ten spocony łowca wie, kogo schwytał. Kpi z praw boskich
i ludzkich, ze swojego kamrata Landaua, z wszystkiego. Zrobi, co chce.
Bo chce. Bo on jest teraz Bogiem. Może rozwalić każdą żydowską
czaszkę. Niechby i Mesjasz mu się trafił. Paf i nie ma Mesjasza.
Odskoczyć tylko w odpowiedniej chwili, bo się człowiek pochlapie
juchą...
Kogoś tam ktoś tam postrzelił, w palec czy paznokieć, Żyd pociągnął
za cyngiel, zemsta musi być krwawa. Zastrzelono tego dnia, w ten
„czarny czwartek”, stu czy dwustu Żydów. Tylu ludzi!
Długo nie pozwalano ich zbierać. Aż niemiecki komendant rozkazał,
żeby uprzątnięto ulicę. Zabierajcie swoich martwych Żydów, bo nam się
powietrze psuje!
Czy Günther zobaczył w twoich oczach, jak wielki jest duch
człowieka, którym jesteś, czy widział tylko otchłań strachu? A może
miałeś nagle przypływ szaleńczej nadziei, że to jedynie sen,
makabryczne przywidzenie, majak wyobraźni, który za chwilę zniknie,
i ocalejesz. Po tej chwili miałbyś jeszcze siłę się bać? Czy tylko czułeś,
jak wątłe, bez tchu i nadziei jest ciało?
Myśli stały się proste. Jak droga, którą musiała teraz pokonać.

Na drugą stronę Wisły przejechała ciężarówką. Chyba wyglądała


kiepsko, bo zmęczony kierowca machnął ręką na opłatę. Musi się
uspokoić, bo inni nie będą tak wyrozumiali. I niczego nie załatwi.
Bazar Różyckiego znała z wojny, ale teraz handel rozlał się na pół
dzielnicy. Sprzedawano tu i wymieniano się chyba wszystkim. Z łopatą
poszłoby jej szybko, lecz przecież ona potrzebowała czegoś specjalnego,
małej, poręcznej saperki, możliwej do ukrycia w walizce. Ale podobno
sprawa nie jest przegrana. Się zobaczy, się popyta. Niech paniusia
zagryzie pyzą albo klopsem i poczeka. Tu, w budce z desek.
Wolała pod parkanem. Z kubkiem wody. Na wypadek gdyby dopadły
ją mdłości.

Tobie pod płotem zostać nie pozwolę. W bezimiennym grobie. Drugi


raz cię już nie zostawię, Bruno. Może mogłam cię stamtąd jakoś
wyciągnąć wcześniej, mocniej zareagować na tę twoją kartkę, która
mnie odnalazła w okupacyjnej Warszawie? Powinnam była błagać,
żebyś uciekał! Wtedy. Zaraz, natychmiast. Na pewno miałbyś większą
szansę. Skoro znalazłeś mój adres? Gdzie właściwie? U Brezów, czy
może napisałam wcześniej do Drohobycza, do Judenratu. Bo skądś
przecież o tobie wiedziałam różne rzeczy.
Schulz? Ten Żyd gestapowca Landaua? Nie wiem, od kogo
usłyszałam to po raz pierwszy. Byłeś czyimś Żydem, własnością jednego
z morderców? Miał gest. Postanowił trzymać cię przy życiu, jak długo
będziesz potrzebny. Aż mu namalujesz wszystko, co chciał. Portreciki –
pana Hauptscharführera, jego kochanicy, dzieci, w mundurze, na koniu,
w baśniowych ubrankach. Jakieś scenki z bajek w dziecinnym pokoju.
Końskie piękności w stajniach gestapo... Nie rozumiałeś, że w tę grę
wpisany był wyrok. Pracowałeś, kupowałeś kolejne dni, kolejną łyżkę
zupy. Musiałeś opuścić swój dom na Floriańskiej. Tułałeś się po getcie,
po jakiś norach i dziurach, jak zwierzę. Porcje chleba i niemiecką zupę
okupowałeś kolejnymi obrazkami. A łakomy się stałeś podobno jak
dziecko.
Gestapowiec jako opiekun, musiałeś rozumieć absurd podobnego
myślenia. Wiedeński koneser sztuki w przerwach między mordowaniem
Żydów portret w siodle pokazywał pewnie z dumą swoim gościom.
Jeszcze jeden w galopie by się przydał. A obrazki na tynku w pokoju
dziecinnym kołysały do snu lepiej niż bajki.

Mężczyzna o twarzy smutnego lisa nachylił się nad nią.


– Może być? Amerykańska.
Zapłaciła majątek, ale chociaż wiedziała za co. Łopatka była piękna,
składana, szara jak cmentarna ziemia. Idealna. Trzymała ją mocno na
piersi.

Miałeś glejt „żyda potrzebnego”, pewnie specjalną opaskę


w celuloidzie, którą kazali ci nosić na wysokości mankietu. Taka
ochrona przed łapankami. Gwarancja „nietykalności”. Ale
najwidoczniej – nie zawsze i nie na zawsze. A może chodziło ci o coś
innego. Dzięki temu, dzięki tej przepustce mogłeś przecież jeździć
pociągami. O to szło? Żeby odwiedzać tę nową kochankę, tę Annę
Jakośtam? W Borysławiu? Ona cię strzygła i goliła? Na pewno. Przecież
dla mężczyzny to jest jak najczulsza pieszczota... Przepraszam Bruno,
przepraszam, wiem, że tak nie powinnam...
Ona też zginęła, podobno przed tobą jeszcze. Zabić Żyda to było
wtedy jak utopić kota – słyszałam już tyle razy. „Zabiłem twojego
Żyda”. Już nie namaluje kolejnej końskiej grzywy. Twój Żyd – Bruno.
Nie ma go. Leży pod płotem. Jak inni. Jak bezpańskie zwierzę. Tak być
dłużej nie może. Nie będzie.

Łóżko wynajęła blisko dworca, obok placu Narutowicza, w uliczce


przy zawalonym kościele. W drodze powrotnej, już po stronie
Śródmieścia, pojęła, że to nie będzie takie proste. Bo jak przejedzie do
sowieckiego teraz Drohobycza? Skąd weźmie dokumenty, przepustki
i jakieś zaświadczenia. Na własnych papierach przecież jej nie
wpuszczą. Polka z takim miejscem urodzenia? A w ogóle – którędy teraz
trzeba jechać? Może chociaż nie przez Moskwę...
Sprawdziła na dworcu. Przynajmniej to się nie zmieniło. Pociągi
docierały głównie do Lublina. A tam dalej to trzeba kombinować, głową
albo i czym innym. Można ciężarówką, albo jeszcze lepiej, jak się trafi
wojskowym transportem. Ruskich, pewnie że Ruskich. Tylko oni tam
mają władzę. Co pani, z księżyca się urwała? Za Lublinem to już
właściwie teren przygraniczny, wojskowy. Czyli, jak się mówi
w Warszawie – Meksyk. Ale co, Ruscy to nie ludzie? Za litr wódki
załatwią wszystko. Wiedziała, że – nie wszystko. Równie dobrze mogą
porwać, zabić, posłać na Sybir. A najpewniej zgwałcić. Mało to się
nasłuchała takich opowieści, mało widziała w Gdańsku gonitw po
bramach i piwnicach za nieszczęsnymi ofiarami. Ale do wagonu może
zabiorą. Musi jednak zdobyć lewe dokumenty i jakieś łachy, żeby ją
wzięli za staruchę. Wtedy powinno się udać. Więc papiery i ubranie...
Ale siły, by wracać na bazar, już nie miała. Spróbuje jutro.
Nie zdążyła się nawet rozebrać. Tak jak stała, runęła na prymitywne
posłanie. Jeszcze tylko olśniła ją myśl, jak przejedzie granicę, w jakim
przebraniu. Nie uda się przecież zwyczajnie. Obozowy pasiak, musi rano
zdobyć obozowy pasiak. To najpewniejsza przepustka. Z tym nie
powinno być kłopotu, widziała coś takiego dzisiaj na bazarze. Na pewno
bluzę. A spódnica to już starczy byle jaka. Będzie miała tłumaczenie.
Wraca z obozu do swojego Janowa. Powinno wystarczyć. Rosyjski
przecież zna, a jak trzeba to i ukraiński. Jutro... Nie musi się więcej
dręczyć.
Najważniejsze, że wie, co jeszcze zrobi. Już go tam w tym przeklętym
Drohobyczu nie zostawi. Za skarby świata. Wykopie go, przytuli do
piersi, zabierze ze sobą. Choćby miała razem z nim zostać pod
cmentarnym płotem. Jutro...

Nie miała snów od ucieczki z Janowa. Ale teraz sen powrócił.


Błogosławiony, ciepły, pełen pastelowych barw i anielskiej muzyki.
Więc i kolory wróciły, aż kipią wokół, nie dają już szans szarości. Ona
z Brunem wchodzą na wzgórza, za miastem chyba, bo światła, światełka
palą się w oddali. I nagle – Bruna nie ma. Znika, chowa się za krzakiem
głogu? Piękny motyl, czerwono-niebieski, wielki jak ludzka głowa,
przykuwa jej uwagę, zbliża się bezszelestnie, trzepocze bezsilnie
skrzydłami. Boże święty – ma głowę Bruna, pół roześmianą, pół
zrozpaczoną. Cały jest już Brunem. Spływa w dół, po zboczu, chowa
skrzydła i już biegnie straceńczo, potykając się i wywracając. Ktoś go
goni, jakiś ciemny zakapturzony wir, dopada, wpycha do dołu, a ona
bezsilna, niema, niezdolna do ruchu, może tylko zamknąć oczy. A kiedy
je znowu, walcząc z tym snem i chęcią przebudzenia – otwiera, nie ma
już nic, dzika trawa rośnie na mogiłach, na tysiącach bezimiennych
mogił. Przed nią, z lewa, z prawa, aż po horyzont. Jak znajdzie tę Bruna?
Rzuca się na ziemię, zaczyna kopać. Czuje grząskość podłoża, już nie
trawy ani piachu, ale jakiejś dźganej szpadlem miazgi. Odkłada saperkę,
tu nie stali trzeba, tylko miękkości dłoni. Zanurza w grobie obie ręce, aż
po łokcie – wyczuwa coś twardego, umykającego pod palcami. Kość?
Coś większego – czaszka? Oślizgła, patrząca w górę martwymi
oczodołami. Ale to nie jest czaszka Bruna. Za wielka, zbyt mocno
sklepiona. I czemu śmieje się do niej wielkimi zębami?

Obudziła się z krzykiem, zlana potem, półprzytomna. Gdzie jest, co


się dzieje? Kikut kościelnej wieży za oknem przypomniał jej wszystko.
Zrozumiała, że amerykańską łopatkę kupiła niepotrzebnie. Chociaż nie –
sama sobie nią grób wykopie. Rozkopie to miejsce nad kuzynką. Niech
no tylko wróci do siebie.
Ktoś walił w drzwi. Głos z korytarza był jednak spokojny, mimo
zniecierpliwienia. Ma się wynosić, nie taka była umowa. Ledwo
widziała na oczy. Ale co racja, to racja. Następny klient z walizką czekał
na korytarzu.

Nie pamiętała, jak wróciła. Jechała chyba dwa albo trzy dni.
Gorączkowała stale, ledwie widziała. Dobrze, że jeszcze w Warszawie
czyjeś silne ręce wepchnęły ją na półkę w przedwojennym, najwyraźniej
poniemieckim, wagonie. Później, po przystankach w polu i toalecie pod
byle krzakiem, mościły ją tam z powrotem babiny opatulone jak
wiedźmy i udające wiedźmy, żeby nie kusić sowieckich maruderów. Pod
Tczewem strzały takich amatorów łatwego łupu zatrzymały nawet
pociąg. Ale kilka serii z pocztowego wagonu odstraszyło ich skutecznie.
Smętnych ruin gdańskiego dworca prawie nie widziała. I tak wszyscy
musieli wysiąść – dalej pociąg nie jechał. Na progu mieszkania omal nie
upadła. W środku było wszystko jak trzeba. Jak nie trzeba była tylko
ona. Nic. Pustka, dziura w sercu. Na przestrzał. Nie była w stanie nalać
sobie wody ani rozpakować walizki. Dobrze, że szufladka w apteczce
chodziła lekko. I że tabletki leżały na samym wierzchu. Luminal. I coś
tam jeszcze... o skomplikowanym wzorze. Kupiła je którejś niedzieli na
rynku, z wojskowych zapasów, bo w aptekach niewiele jeszcze było.
Czekały na okazję. W buteleczce bez oznaczenia. Zdołała tylko wyjąć
korek. Ale jak przełknąć to wszystko bez popicia. Poszła do kuchni.
Zmusiła się do odkręcenia kranu. Zakręcić go już nie potrafiła. Trudno.
Niech się leje. I tak nic nie ma sensu. Bruno nie żyje. Przeczuwała to
wcześniej, ale teraz wie na pewno. Nie żyje. I nawet nie ma grobu.

Tu to. Tu to. Nie – lepiej wszystko tu. Na trzęsącą się dłoń. Wszystko
jednym haustem.

Wtedy w drzwiach staje on. Bruno. Blady, zmęczony, ale


uśmiechnięty nawet lekko, jakby nie chciał jej przestraszyć. Widzi go,
czuje, że to nie przywidzenie, nie sen. Trzeba go objąć, rozpalić serce na
nowo. Musi tylko zwymiotować tabletki. I zakręcić kran. Żadnych
potopów, żadnego zalewania sąsiadów. Nikt o niczym nie może się
dowiedzieć. Boże mój! Nawet klapa w łazience jest podniesiona. On był
tu już przedtem! A głupia Juna niczego nie zauważyła. Ale na szczęście
wie, jak co się robi. Jak się samemu wraca do życia. Dwa palce
w przełyk, a jak mało – to i trzy. Ani diabli, ani anieli nie są jej do tego
potrzebni. Portret w kapeluszu nie musi już stać twarzą do ściany.
On jest z nią, wrócił. To najważniejsze. Może milczący, cichy, ale
każdemu trzeba dać przecież czas na dojście do siebie. Po tym, co biedak
przeżył. Weźmie go w ramiona, przytuli. Też może mówić szeptem.
Szkoda, że sama nie ma już na nic siły, nawet żeby rozłożyć świeżą
pościel. Jutro, wszystko jutro. Ale o pani Zofii nie opowie mu tak
szybko...

Następnego dnia ożyła. Poszła do sklepu, potem do pracy, jak zwykle.


Schludna, opanowana. Granatowa spódnica, biała bluzka wyprasowana
po mistrzowsku, bez jednej zmarszczki. Amerykańską saperkę schowała
za szafą. Sprzeda ją na rynku przy najbliższej okazji. A choćby podaruje
sąsiadom.

Nie znajdą mnie. I ciebie nie znajdą.


Nie podchodź do okna, kiedy mnie nie ma. Pamiętaj. Ktoś mógłby cię
zauważyć. Musisz być cicho. Nie szuraj nogami. Tylko stalówką po
papierze. Lepiej, aby się nikt nie zorientował, że tu jesteś. Musimy być
ostrożni. Ja i ty. Gdyby ktoś dzwonił, nie otwieraj. Żaden listonosz,
żaden domokrążca. Nikt tu zresztą nie przyjdzie bez zapowiedzi. Tak już
ich nauczyłam.
Masz papier i spokój. I masz czas. Ten, którego zawsze chciałeś,
nieskażony niczyim partnerstwem, cały tylko dla ciebie. Twój CZAS.
Połacie czasu. Drogi i bezdroża, polany, przecinki, otwarte
przestrzenie. Czasu w bród, czasu pod dostatkiem.
Tu możesz wrócić do swojego drohobyckiego rezerwatu. Nigdy tego
nie pojmowałam, ale teraz jest już wszystko jedno. Pociągała cię duszna
atmosfera niewietrzonej prowincji. Używałeś słów z najwyższej skali, by
opisać te zakurzone kąty, rozmodlonych biedaków i muchy pod sufitem.
Doświadczałeś cudów, jakich ja nie doznawałam.
Staroświeccy i starowierni przodkowie ożywali w twoich myślach.
Ożywali, by trwać. I trwali.
Ale przecież... Przeszłość należy do przeszłości. Za często ją
odwiedzałeś. Po co ci ona? Pozwól jej odejść.
Widzisz, teraz możesz w spokoju rozkładać swój czas, dłubać w nim,
zamieniać czarodziejską różdżką w lotne skamieliny, barwne ptaki albo
inne ścigające się z nimi stwory. Możesz badać jego dzieje i odnogi.
Odwiedzać wszystkie zakamarki. Zaludniać je na nowo i opuszczać bez
zobowiązań.
Może uda ci się go w końcu zaksięgować, zinwentaryzować, czyli
może ocalić. A wtedy pożegnanie będzie bolało mniej.
I nie bój się tego krzyża. Przybył do mnie w dobrej wierze. Nawet
chyba się do niego przywiązałam. Czasem myślę, a czasem nawet –
wiem, że zawdzięczam mu ocalenie.

Zostawiła mu kilka kromek chleba. Na pożegnanie objęła czule.


Wróci ze szkoły jak najszybciej będzie mogła.

Odtąd żyje tylko z nim. Ze swoim Brunem. Razem przygotowują


materiały do fiszek. Razem wypełniają teczki. Wychodzi rzadko, nie
chce go już nigdy więcej zostawiać na dłużej. Ma z kim rozmawiać,
kogo się radzić, z kim słuchać radia. Choć za muzyką, jak wiedziała, nie
przepadał. Inna sprawa, że w tym Polskim Radio mało co nadawało się
do słuchania. Ciągle tylko ludowe melodie i jakieś straszne śpiewki
o „Antku murarzu”...

To wcale nie jest trudne – zesznurować pancerz. Pancerz, nie gorset,


jak te twoje ulubienice bez majtek, półnagie przyjaciółeczki, które
rysowałeś rzekomo „dla sztuki”. Mój pancerz jest prawdziwy, choć
przecież niewidoczny. Odgrodziłam się od świata. Inni ludzie widzą
tylko to, co chcę im pokazać. Zresztą teraz prawie każdy ma swoją
bolesną tajemnicę. Wystarczy się przejść ulicą albo wsiąść do tramwaju,
aby zobaczyć, że nie jestem sama. Wojenne wdowy i matki – a innych
kobiet to tu prawie nie ma – patrzą niewidzącym wzrokiem, szepczą coś
do siebie, modlą się bezgłośnie do niedawnej przeszłości. Tym szeptem,
tymi wspomnieniami próbują choćby na chwilę, choćby tylko
w wyobraźni zatrzymać dawne życie. Tylko ludzie małego serca
uznaliby je za szalone...
Wiem, w pracy szepczą za plecami, że dziwaczeję, że skostniałam jak
wielkanocna baba na Boże Narodzenie. Ale przecież trudno mi coś
zarzucić. Jestem sumienna, obowiązkowa, staranna i odpowiedzialna.
A prywatnie – cóż, mogą to sobie nazywać jak chcą – oschłością suki,
inteligencją wrednego babska, dyktatorskimi zapędami przedwojennej
pani nauczycielki. Dla nikogo nie jestem niemiła czy niesprawiedliwa.
To tylko pancerz chroni mnie przed fałszywymi przyjaźniami i stratą
czasu na głupstwa.
Mur, który zbudowałam, strzeże nas przed wszelkimi zagrożeniami.
Nikomu nie zaufam. Nikogo nie dopuszczę do tajemnicy. Nie zwiążę się
z nikim, Bruno. Z nikim więcej.

Któregoś dnia Juna wróciła jak zwykle z pracy z zakupami i plikiem


gazet. Będzie miała mu co czytać. Był pierwszy tydzień czerwca 1948
roku. Ciepło i wieczory długie. W sam raz na lekturę. Zadowolona była
nawet bardziej niż zwykle, bo udało jej się znaleźć na targu krem Nivea
w niebieskim blaszanym pudełku i wodę kolońską – cytrusowa nuta
z lawendą i rozmarynem. Bruna ulubioną.
Ale Bruno zniknął. Nie ma go ani w kuchni przy imbryku z herbatą,
ani przy stole, ani nawet przy najwyższym regale. Nie ślęczy
z tajemniczą miną nad dużymi fiszkami. Nie przewraca kartek
w encyklopedii Gutenberga, którą – też dla niego – wynalazła
w antykwariacie. Nie parzy rumianku ani pokrzywy. Szuka go.
W panice. W sobie szuka tej nuty, która odzywa się na każde
przypomnienie Bruna. Nic. Cisza. Przecież nie jest szalona, dobrze wie,
że on nie był całkiem materialny. Ale był. Wyraźny, ważny.
Przynajmniej dla niej. Czuła to mocno, a teraz nie czuje. Co się stało?
Co zrobiła źle? Zbyt wiele zadawała pytań?

To tak? Tylko tak? Tylko tyle los ma jej do zaproponowania? Znowu


zakpili z niej ci wszyscy bogowie, w których i tak nie wierzy? Ostatni
raz!

Gwałtownym ruchem zrzuca ze stołu wszystko. Krzyżyk od księdza


profesora Wyszyńskiego. Pusty talerzyk. Tę zdobyczną buteleczkę
kolońskiej. I pismo „Przekrój”, które mu przyniosła z pracy. Nie za
poważny, ale i niegłupi popularny tygodnik. Wolny jeszcze od
socjalistycznego amoku. Pisuje tu Konstanty Ildefons Gałczyński,
można przeczytać o Tuwimie lub Iwaszkiewiczu. A na ostatniej stronie
obejrzeć zabawne rysunki. Gazeta leci na podłogę i otwiera się szeroko.
Kątem oka Juna widzi jakieś banalne ogłoszenia, krem przeciw piegom
Mimoza, puder Anida. A wśród nich jedno jakby z innego świata. Tuż
obok kącika filatelistycznego.
To anons kogoś, kogo nie zna, o kim nie słyszała dotąd – Jerzego
Ficowskiego. Autor ogłoszenia poszukuje dla celów naukowych
wszelkich informacji o zmarłym artyście z Drohobycza, Brunonie
Schulzu, wszelkich śladów po nim, wszelkich znajomych i wieści o jego
utworach i rysunkach.
Czyta tekst raz, potem drugi. I Juna już wie, że to znowu robota
Bruna. Że wcale jej nie zostawił. Że dał znak. Sam wskazał, co ma robić.
Bo z pewnością lepiej wie, że tak być powinno. Z impetem zatrzaskuje
szufladę. Aż zazgrzytały fiolki z proszkami. To już nie dla niej. Nie
teraz. Delikatnie podnosi krzyżyk.
Siada przy stole. Nie ma Bruna. I jest Bruno! Musi się chyba
uspokoić.
Nie jest przecież wariatką, która myśli, że on dla niej
zmartwychwstanie naprawdę!
A tę jego kolońską lawendową wodę użyje sama, w gruncie rzeczy
zawsze chciała to zrobić.

Odpowiedziała na list Ficowskiego. Natychmiast.


„Szanowny Panie! Z radością przeczytałam Pańską notatkę
w «Przekroju», uspokojona, że jednak pamięć świetnego człowieka,
poety i malarza nie zatarła się mimo obcości jego twórczości wobec
problematyki dzisiejszej literatury”.
I dalej: „Będzie mi więc miło, jeśli uratowaną z zawieruchy wojennej
częścią utworów B. Schulza będę mogła Panu służyć. Jestem
w posiadaniu teki grafik i jednego sztychu bez kopii, kilku rysunków,
jego autoportretów, kopii jego portretu namalowanego przez St.
I. Witkiewicza oraz dwóch moich portretów pastelowych wykonanych
przez B. Schulza”.
Jest miła, więcej niż miła – szczęśliwa. Jak nigdy później. Obiecuje,
że załatwi kontakt z innymi „z bliskich oraz z rodziny”, którzy przed
wojną mieli wiele dzieł Bruna. Ale przede wszystkim prosi o kontakt
osobisty, więcej – zaprasza Jerzego Ficowskiego do siebie, do Gdańska.
Idzie lato, gdzie jak nie nad morzem, będą mogli porozmawiać
o wszystkim.
Nie napisała ani słowem, kim była dla Schulza. Trudno, żeby
ujawniała wszystko w pierwszym liście. A on przez to nie miał chyba od
razu pojęcia, z kim rozpoczął korespondencję, że ma do czynienia
z Muzą swojego idola. Nie zwrócił uwagi na zbieżność nazwisk
z dedykacją w Sanatorium? A może nie chciał być zbyt nachalny. Albo...
To się z czasem wyjaśni. Choć nietrudno sobie wyobrazić dreszcz,
z jakim otwierał list od niej i czytał te pierwsze magiczne zdania.
I z jakim spieszył odpowiadać...

Sam jest poetą. Nazywa się Jerzy Ficowski. Wzruszył mnie swoją
o tobie opowieścią. Dobrze zaczął: „Na początku było olśnienie”.
Opowiedział mi, że przeczytał Sklepy cynamonowe w 1942 roku. Miał
osiemnaście lat i poczuł, że musi natychmiast nawiązać z tobą kontakt,
bo książka stała się dla niego objawieniem. Odszukał (jak?) adres,
napisał o swoim zachwycie. Prosił, byś nie pogardził kultem, jakim
otacza cię nieznany, młody człowiek. Dziękował za wszystko i wyrażał
nieśmiałą nadzieję, że doczeka się odpowiedzi.
Nie doczekał. Nie wiedział, co się działo w drohobyckim getcie. Że
straciłeś już dom, że malujesz ludzkie i końskie portrety dla
niemieckiego pana. I że listy nie docierają na dawny adres. Może szanse
byłyby większe, gdyby zaadresował do Judenratu?
O tym, co się zdarzyło 19 listopada na rogu Czackiego i Mickiewicza,
o drohobyckim „czarnym czwartku”, Ficowski dowiedział się dopiero
następnej wiosny. Bardzo to przeżył. Wszystko. I to, że się tak minął
z tobą w czasie. I to, że nie powstanie już następna książka jego mistrza.
Zdecydował wtedy, że będzie rozmawiał z tobą przez resztę swojego
życia.
Najpierw cię znajdzie, odszuka rozsypane po świecie ślady,
wspomnienia, poskłada rozproszone fragmenty. Słowa i rysunki. Pozna
cię po nich i z nich, otoczy uwagą i troską. Dowie się wszystkiego, co
możliwe. I złoży w nową, nieznaną całość.
Pisał o tym, jak o irracjonalnym akcie czytelniczej wdzięczności.
Nazywa się Jerzy Ficowski.

To był na pewno jasny promień w jej życiu. Pierwszy od dawna. Nie


była sama – to najważniejsze. W głuszy powojennego milczenia o całej
grupie przedwojennych, „burżuazyjnych” twórców ktoś się odezwał
normalnym językiem. Normalnym, lecz nie zwykłym, a pełnym
uwielbienia i atencji, który jak myślała – wojna i późniejsze brutalne
realia zmiotły już z powierzchni ziemi.
Ale i ten promień nieoczekiwanie przybladł. Najpierw z powodu jej
własnych wątpliwości.

Czyżby Bruno, niewydawany, zapomniany przez wszystkich,


odsyłany przez obecnych, zalatujących stalinizmem krytyków do
szuflady z napisem „formalizm”, stał się nagle kimś ważnym?
Ważniejszym, niż się wydawał nawet mnie samej, snobistycznej
przedwojennej Warszawie czy niewielu naszym drohobyckim
„patriotom”? Czy kiedykolwiek kogoś obchodził naprawdę? Mimo
entuzjastycznych recenzji, poklepywania po ramieniu i zapewnień
o dozgonnej przyjaźni. Wątpliwe. Skąd się więc wziął nagle ten
Ficowski?

Wymienili po dwa listy. Miał przyjechać do Gdańska. Nie przyjechał.


Zbierała informacje, zasięgała języka. W miejscowej bibliotece
i w Warszawie. Teoretycznie wszystko było w porządku, początkujący
poeta, porządny człowiek i wielbiciel Bruna, nawet na zdjęciu podobny
do niego jakoś. Nieduży, czarny, spoglądający ufnie. Więc w końcu
sięgała po pióro i swym wysokim, zamaszystym pismem zaczynała:
„Szanowny Panie!”. Potem jednak przeważała ostrożność.
W drugim liście oświadczyła, że bardzo trudno jej pisać o Schulzu.
Musiałaby w wielkim skupieniu rekonstruować aurę, jaką wokół siebie
wytwarzał – w sztuce i w życiu...
Poleca Ficowskiemu lekturę jego ulubionych autorów Tomasza
Manna i Rilkego, z którymi się nigdy nie rozstawał, i w których
„czystym i szlachetnym intelektualizmie” odnajdował swój klimat.
Wierzy, że ułatwi to badaczowi analizę artyzmu Schulza, jego
obrazowania i określonych motywów.
Systematycznie, po kolei, po belfersku. Ostrożnie. Nudnie. Czuła już,
że wie o niej więcej niż pisze. I że stara się być nienachalny. Czy takich
wiadomości od niej oczekiwał? Od przypadkowej pani z Gdańska czy od
niej, partnerki jego ukochanego Bruna, od tej, która znała jego twarz po
przebudzeniu i niechęć do wycieczek w góry, marzenia i fobie, od tej
Juny, która wymieniła z nim setki listów i setki pocałunków? Pocieszał
się pewnie, że to tylko początki. Ktoś, komu sam Autor zadedykował
swoje Sanatorium pod Klepsydrą, musi być przecież depozytariuszem
wiedzy prawdziwie tajemnej, a nie obiegowych banałów... Potrzeba
tylko cierpliwości, czyli czasu. I jeszcze odrobiny atramentowej
delikatności...
Na to liczyła i ona. Ale nic z tego nie wyszło. Ani on, ani ona nie
mieli długo szansy się przekonać, kto jest delikatniejszy, a może tylko
sprytniejszy w tym docieraniu do prawdy o Schulzu. Ledwo nawiązany
kontakt urwał się nagle. Po drugim liście – cisza. Co się stało? Zmieniła,
co prawda, mieszkanie – choć tamtego pana Wojtka więcej nie spotkała.
Przeniosła się na ulicę Kościuszki, też we Wrzeszczu, ale przecież
poprzedni list już ją tam znalazł. Umówili się nawet z panem Jerzym na
spotkanie w Gdańsku. Mieli się poznać, obejrzeć jej zbiory, omówić
dalszą współpracę. A on nie przyjechał, nie odwołał spotkania, zniknął
po prostu. I nie wytłumaczył się w żaden sposób. Poczuła się do żywego
urażona, choć wojna nauczyła ją przecież, że w niebezpiecznych czasach
dzieją się z ludźmi różne podejrzane rzeczy...
Ledwo zbudowane zaufanie zamarło na lata. Poczuła się na nowo
zawiedziona, zdradzona. Nie wiedział, kim była dla Bruna, kto
odpowiedział na jego list? Może to jej wina? Może trzeba mu było
trochę w tym pomóc? Nie. I tak odsłoniła się za bardzo. Oddała mu
wszystko, całą swoją ufność, a on wykonał coś takiego. Co? Nic.
Zamilkł.

A młody Jerzy Ficowski, z akowską przeszłością w zanadrzu


i ubeckim śledztwem na karku, zginął na jakiś czas dla wszystkich. Nie
pisał, nie ujawniał się nikomu. Tylko matka wiedziała mniej więcej, co
się z nim dzieje. Musiał uciekać, schować się gdzieś przed pogonią,
przed złym losem następującym mu na pięty. Ukrył się prawie jak
schulzowski Jakub w zakończeniu Sanatorium pod Klepsydrą. Tyle że
nie w kolejarskiej czapce, lecz w cygańskim kaszkiecie, i nie
w przedziale drugiej klasy pociągu, jadącego nie wiadomo dokąd, ale
w cygańskim taborze tułającym się po bezdrożach całej Polski. Gdańska
nie było na tej trasie.
Dopiero po kilku latach, gdy zagrożenie minęło, wrócił do Warszawy.
Ożenił się, urodziła mu się córka. Mógł wrócić do Bruna.

Czasy były marne. Na płotach i murach obok karykatur krwawych


akowców i starych wąsaczy – Marksa i Stalina, pojawili się nowi. Jakiś
zupełnie bezbarwny Bierut, którego oficjalnie nazywali prezydentem,
a po cichu, niektórzy, namiestnikiem. Co by o nich powiedział Bruno?
Że marnie, coraz marniej malowani? Czy może – czemu oni wszyscy
muszą mieć jakieś głupkowate wąsy?
W literaturze także namnożyło się takich samych, nowych, nijakich
twarzy, produkujących swoje powieści wedle partyjnych wytycznych.
Od czasu zjazdu szczecińskiego w 1949 roku utrwalił się, pod dyktat
„pryszczatych” orędowników socrealistycznej estetyki, nowy literacki
kanon. Pisać należało: o świetlanym losie ludu pracującego, o brygadach
budowlanych przekraczających wszystkie normy świata i o robotnicach
odmawiających seksu, póki plan nie będzie wykonany przynajmniej
w stu pięćdziesięciu procentach...
I tak się pisało. Się dostawało nagrody państwowe, posady w pismach
i wydawnictwach, mieszkania... No i jeszcze nie wolno zapomnieć
o wrogach ludu, imperialistycznych szpiegach, burżuazyjnych
pachołkach i w ogóle wszelkiej maści sługusach nowego
międzynarodowego faszyzmu. Ich ulubieńców niesiono na
prześmiewczych transparentach w pierwszomajowych pochodach. „Tito,
Truman i Salceson” – oto byli bohaterowie krwawej satyry! Oto
bożkowie zgniłej, zdegenerowanej inteligencji! Twórczej nie wyłączając.

Aż strach pomyśleć, co by w tej rzeczywistości działo się z Brunem?


Gdzie tu miejsce dla jego mistycznych opowieści? Dla jego literackiej,
nie mówiąc już o rysunkowej, wrażliwości. Skoro nawet luzackiego,
wiecznie podchmielonego Ildefonsa Gałczyńskiego uznano za wroga
i radzono mu, by „przydepnął gardło kanarkowi swej pieśni”. A któż to
był tym srogim mentorem nieuznającym sprzeciwu wobec partyjnych
nakazów? Adam Ważyk, którego poznali jeszcze w Zakopanem
i niejedną razem wypili herbatę z prądem, a choćby i samą wódkę bez
herbaty. A który Bruna znał od lat dwudziestych.
Teraz „pan Adam” stał się groźny. Tkwił na pierwszej linii walki
z formalistycznymi odszczepieńcami, na młodszych grzmiał i ustawiał
ich po kątach, a starszych odsyłał na śmietnik Historii (zawsze dużą
literą, jak należało pisać o Bogu). Gotów był z oddaniem bronić własną
piersią, a raczej własnym recenzenckim donosem, socrealistycznych
wytycznych towarzysza Żdanowa (też ze szczotką pod nosem, upasiony
prostak).

Juna mogła się tylko dziwić, zadumać nad upadkiem zwykłego


towarzyskiego poziomu niektórych... Miała ciągle nadzieję, że wśród
tych nowych nazwisk nie zobaczy któregoś dnia nazwiska Ficowskiego.
I nie zobaczyła. Jej nowy listowny znajomy był w tym świecie
literackim outsiderem. Ledwie zaczynał, do niczego się nie przyłączał.
Nie chciał i nie musiał podlizywać się nowej władzy. Miał swoje światy,
którymi wkrótce zasłynął.
W czasie włóczęgi z cygańskim taborem, w błocie, zimnie, nędzy,
poznał samorodny talent, poetkę Papuszę. Tłumaczył najpierw jej
skromne piękne wiersze, potem pomógł w ich publikacji. Okazało się
jednak zaraz, że według romskiej starszyzny złamali klanowe tabu.
Zdradzili więc, wydali tajemnice obcym. Państwu, urzędnikom, milicji.
I on, i ona za to zapłacili, najpierw ostracyzmem, a potem wykluczeniem
ze środowiska. Nawet przy użyciu pięści. Przeżył to ciężko, jego
intencje szyderczo odwrócono, jego – ściganego – oskarżano o zdradę.
A Papusza, nagradzana, wspomagana przez Ficowskiego, do końca życia
żałowała swojego poetyckiego „ujawnienia”.

Juna przez cały ten czas musiała w jakiś sposób czuć się urażona.
Obwiniała młodego poetę, zakochanego w Schulzu, że nie skorzystał
z jej początkowego entuzjazmu. I nigdy już sobie nań nie pozwoliła.
Stała się ostrożniejsza, sprawdzała każde słowo na temat Bruna, które
chciała ujawnić, kluczyła w sprawie rysunków, chwilami nie była
skłonna do odsłaniania czegokolwiek. Wiedziała teraz jednak przez cały
czas, że on – Jerzy Ficowski, jest, istnieje, czeka na wieści o Brunie.
Próbuje publikować jakieś artykuły o Schulzu, odzyskuje dla Muzeum
Literatury zbiory rysunków i listów, sam je kolekcjonuje. I że nie był
tylko literackim meteorytem, że umacnia swoją osobistą twórczą
pozycję. Wydaje tomy wierszy i prace krytycznoliterackie. Jego głos się
liczy, staje się coraz bardziej własny. A już w sprawach schulzowskich to
autorytet.
Tylko że „spraw schulzowskich” tak naprawdę nie ma. Poza
przypadkowym obiegiem towarzyskim i przemycanymi tu i ówdzie
napomknieniami, że w ogóle był taki pisarz – cisza. Nieprzypadkowa.
To samo dotyczy przecież Witkacego, Gombrowicza, Miłosza.
„Wczoraj” nie istnieje, liczy się tylko hałaśliwe dziś. Wszechwładna
Cenzura, nazwana z wdziękiem socjalistycznej nowomowy Głównym
Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, tępi każdą próbę
przypomnienia literatury „nierealistycznej” i „burżuazyjno-
dekadenckich” pisarzy. Są na liście zakazanych – i kropka. A raczej –
toczka!
W krakowskim „Dzienniku Literackim” w październiku 1949 roku
przyjęto na przykład do druku esej Ficowskiego o twórczości Schulza.
Cenzura nie pozwoliła go opublikować. Po takiej próbie na wiele lat
zapadła cisza.
Juna tylko przez chwilę czuła się zawiedziona. Wiedziała przecież,
gdzie żyje i w jakim ustroju. Poznała jego smak jeszcze w Janowie.
Wystarczy, że sobie przypomni łapska sowieckiego sołdata wyłuskujące
ją z tłumu na dworcu. I milczenie innych podróżnych, zaczytanych nagle
w urzędowych „ukazach” nad kasą, sparaliżowanych strachem przed
byle mundurem, udających, że nie widzą, co się dzieje, nie słyszą jej
krzyków o pomoc. Dobrze, że jest gdzieś ktoś, kto sekunduje jej
w uczuciach do Bruna. Ale uznała, że z pamięcią o nim musi sobie
poradzić sama.

Umarł Stalin, tyran nad tyranami, okrutnik i oszust, gorszy od innych


nie tylko liczbą ofiar, pomordowanych, zaszczutych, zamienionych
w bestie. Gorszy, bo przebrany w kostium zbawiciela, udający opiekuna
milionów, mamiący ludzi szczytnymi, szlachetnymi hasłami. Teraz
odpłacali mu podobnie. Na zewnątrz rozpaczą i patetycznymi
poematami, za plecami błazeńskimi minami, radością i przyśpiewkami,
że „zdechł pies”.

Trzymała się od tego z daleka. Miała inne, bardziej prywatne


satysfakcje. W miejscowej Wyższej Szkole Pedagogicznej zakładano
bibliotekę. Szukano dyrektora. Zgłosiła się, miała wszelkie wymagane
kwalifikacje. A nawet więcej. Zabrała się do pracy z wielkim
entuzjazmem. Zmęczona szkolną rutyną, coraz bardziej absurdalnymi
programami nauczania w nowym socjalistycznym duchu, czy nie
marzyła o tym od dawna? Schować się, odetchnąć od zgiełku szkolnych
korytarzy i dziecięcych złudzeń. Książki, szeregi woluminów – w tym
świecie na pewno chciałby ją widzieć Bruno. To był przecież jego
obecny świat. A ona, Juna, ma wreszcie szansę, żeby jego samego
znowu zobaczyć w każdej opisywanej książce, spotykać w labiryncie
dróg między regałami, przemykającego chyłkiem, z tajemniczym,
czułym uśmiechem na ustach. Będzie tych dróg, tych woluminów
więcej, to teraz jej zadanie i życiowa ambicja.

Do pracy chodziła pieszo. Jak dawniej. Z wyboru i upodobania.


Tramwaje zresztą nie dojeżdżały na Sobieskiego, trzeba było i tak iść od
przystanku na Grunwaldzkiej. Często maszerowała aż z domu.
Dwadzieścia minut do pół godziny w jedną stronę. Zwykle sama, nie
oglądając się na boki, zamaszyście. Bo dobrze być ze sobą i dobrze się
zmęczyć w drodze.
Nie miała przyjaciół. Ludzie niewiele wiedzieli o sobie w tamtych
latach. Lepiej było nie wiedzieć. I nie mówić. Trudno o bliskość, skoro
za nieostrożne słowo można wylądować w więzieniu. Utrzymywała
kontakty ze starszą kadrą, z profesorami i ich żonami. Z nimi miała
wspólny język. Z młodszymi, zafascynowanymi zdobyczami socjalizmu
i wyższością nowego systemu, nie mogła się dogadać.

Pamiętałam, że przed wyjściem trzeba się zbroić. W inteligencję,


w powagę, w elegancję.

Życzliwa – mówili o niej. Ale pełna dystansu. Zawsze rzeczowa. Nie


rozumiała, że ktoś wolniej pojmował polecenia. Nierzadko podnosiła
głos. Zdarzało się jej krzyczeć, nawet na profesorów, jeśli nie oddali
w terminie pożyczonych książek. Dąsała się, kiedy koleżanki brały
„zwolnienia na dzieci”, ale czasami mówiła, że to właśnie rodzina jest
najważniejsza.
Uczyła współpracowników oceny starych woluminów, sposobów
rejestracji nowych nabytków i innych tajników bibliotekarskiego
rzemiosła. Czytelników próbowała przekonać, by szanowali książki,
pokazywała, jak korzystać z dziewiętnastowiecznych słowników, jak
gromadzić bibliografię do konkretnego tematu. Nie zawodziła tych,
którzy na nią liczyli.
Rozmowy z nią nigdy nie były błahe. Prowokowała dyskusje
o wydarzeniach artystycznych i literaturze. Kto myślał, że mówi same
okrągłe banały, tego mogła zaskoczyć ostrym sądem. Nie tylko
o książkach i pisarzach.
Niekiedy słyszano jej złośliwe komentarze na temat mężczyzn –
przystojnych (niezły reproduktor!), niskich (kurdupel), księży (dobrze
zbudowany, powinni zlikwidować celibat!), a także kobiecych
mezaliansów (ta to musiała myśleć macicą!).
Równie malowniczo narzekała na Kościół. Widziała pani to
średniowiecze? – mówiła do sąsiadki o procesji Bożego Ciała. Ale krzyż
wisiał w jej mieszkaniu nad drzwiami. Nie kryła go. Miała z bogiem
(z Bogiem?) swoje własne porachunki.

Jeździła czasem po Polsce, kompletowała księgozbiór, kupowała


książki w wydawnictwach i antykwariatach. Nawet na bazarach i od
prywatnych ludzi. Książki tułały się przecież ciągle wszędzie,
poniewierane, niedoceniane. Trzeba było o nie zadbać. Kupowała
wszystkiego po trochu. Trochę klasyki, romantyków, trochę – jak kazało
ministerstwo – współczesnych „dzieł”, o tym, jak to „traktory zdobędą
wiosnę” albo jak się ma „władza” lub „obywatele”. Najwięcej jednak
podręczników. No i trochę tych swoich przedwojennych rarytasów. Żeby
się nie narazić na zarzuty polityczne, ale żeby uratować od zagłady to, co
tak kochała. Tamtą literacką epokę, w której wyrosła, którą dzięki
Brunowi wielbiła, a tak teraz boleśnie odsuniętą w cień.
Na wszystko musi być miejsce w bibliotece pomagającej przecież
kształcić przyszłych nauczycieli, mawiała. Jakby zawczasu chciała
uprzedzić zarzuty.

W poznańskim antykwariacie znalazła wydanie Ferdydurke


Gombrowicza, z prześmiewczą dedykacją: „Pani Ani, co to ani, ani...”.
Kupiła ją dla siebie, w końcu były tam rysunki Schulza. No i ten wpis.
Przy okazji ze zdumieniem stwierdziła, że ma na półce inny egzemplarz
tej książki. Z dedykacją Witolda G. dla samego Bruna:
„Kochany Bruno, zasadzam wątłą roślinkę niniejszych części ciała na
żyznej i wspaniałej glebie Twej Osoby. WG, 20 X 1937”.
Niesamowite. Skąd się właściwie wziął? Czyżby przyniósł go ze sobą
Bruno? Teraz? To były „domowe” książki. Ale już egzemplarz
Sanatorium pod Klepsydrą, doskonale zachowany, jakby przed chwilą
zszedł z drukarskiej prasy, później skatalogowany i opisany, wylądował
na półkach bibliotecznych (Akcesja K.126/56, dziś sygnatura II 10853).
W jej bibliotece. Pani dyrektor Józefy Szelińskiej. Tylko niektórym,
bardzo niektórym, znanej jako niegdysiejsza narzeczona Bruno Schulza.

Pytana, wypierała się tego związku. Obcym miała zdradzać swoje


i Bruna najważniejsze tajemnice? Zresztą prawie nikt tutaj nie wiedział
o jej dawnej znajomości z Schulzem. A o obecnej – na pewno nikt! A że
coś tam ktoś sobie szepcze po kątach... trudno.

Nie żyje już Zofia Nałkowska, tak do końca energiczna i nagradzana.


Jedyna chyba z całej przedwojennej grupy znajomych Bruna, która coś
znaczyła po wojnie. Ten doktor Spanner z jej Medalionów, działający
przecież tu we Wrzeszczu, śniłby się może Junie po nocach. Ale nie po
to przecież mogła znowu śnić. I widzieć kolory.

Inni mieli gorzej... Nawet znajomego z Lasek, już prymasa, księdza


Wyszyńskiego, nowi władcy zamykali w klasztorach i włóczyli po
więzieniach. A jej święty Tadeusz Szturm de Sztrem odsiaduje podobno
jakiś wyrok. Za szpiegostwo czy za spiskowanie przeciw nowej władzy.
Czyli, jak twierdzą wszyscy wkoło – za nic. Juna czuje się z tym źle. Bo
jakże to tak... za nic? To jak z najgorszych snów Bruna. I Franza Kafki,
racja. Spróbuje coś z tym zrobić. Przynajmniej popytać. Brata. Wie, że
jako sędzia jest po stronie tych, co wsadzają do więzień, ale może czegoś
się dowie.
W odpowiedzi, przy jakiejś rodzinnej okazji, dostaje od brata teczkę
Tadeusza de... Bez słowa. Niech sobie poczyta... Więc czyta. Zarzucono
mu: „działalność antypaństwową, zmierzającą do obalenia siłą ustroju
ludowo-demokratycznego. Przyznał się do działania w ramach
nielegalnego ośrodka WRN. Skazany na 5 lat więzienia. W celi uczy
młodych więźniów matematyki”.
Nie wiedziała, co powiedzieć, jako wieloletnia nauczycielka polskiego
i narzeczona literackiego mistrza szukała odpowiednich słów, ale kiedy
przeczytała ostatnie zdanie, zrezygnowała. „Skonfiskowano jego mienie:
czyli jedno łóżko zielone, szafa, stolik sosnowy, szafka nocna, kuchenna
i dwa krzesła...”.
Nie powiedziała już nic. A on, jej ukochany brat i tak nie miał ochoty
niczego słuchać. Wystarczało mu to, co sam wiedział. Najlepiej przecież.
Skoro dane mu było sądzić innych. Dlatego może całą swą rodzinną
miłość przelała na bratanka. Ten to umiał psocić, żywe srebro, uroczy
dzieciak, a wkrótce i młodzieniec.

Pochowano Stalina, potem, zaraz potem Bieruta, coś w powietrzu


zaczęło zwiastować zmiany. I nie chodziło tylko o to, że wąsy przestały
być modne. Albo że socjalistyczną suknię-worek zastąpił czarny golf.
W literackich pismach pojawiły się oznaki tego, co potem nazwano
odwilżą. Sztandarową budowę socjalizmu, podkrakowską Nową Hutę
skwitowano poetyckim pamfletem, w którym nie pozostawiono suchej
nitki na budowniczych i pomysłodawcach industrialnego szaleństwa.
Utwór nazywał się Poemat dla dorosłych, a jego autorem był nie kto
inny, tylko zakopiański znajomy Bruna i Juny, a niedawny zwolennik
„dręczenia kanarków” i kolegów poetów – Adam Ważyk. Za nimi poszli
inni. Z socrealizmu posypały się wióry.

Po październiku 1956 roku, po wymianie u władzy stalinistów


zapiekłych na stalinistów umiarkowanych, życie kulturalne zyskało na
jakiś czas głębszy oddech. Pewna maniera propagandowa jednak nie
wygasła. Na budynkach publicznych i płotach pojawił się
wielometrowych rozmiarów nowy pierwszy sekretarz, gładko ogolony
i prawie łysy towarzysz Gomułka, „Wiesław”. Portretów radzieckich
wodzów już jakoś unikano, czy tylko dlatego że towarzysz Chruszczow
szpetny był i rumiany jak wiejski przygłupek? Ale to on, rok później
wzburzy świat rewelacjami o zbrodniach Stalina. Niepomny nawet, że
wydaje szefa i kumpla pijackich orgii na Kremlu, przed którym tańczył
na stole hopaka...

Przez krótki, niestety, czas nie tylko zmiany na szczytach ukochanej


przez niektórych partii, były prawdziwe. Zanim się władcy opamiętali
i spuścili znowu ze smyczy cenzurę, wyszło wiele dawno
niepublikowanych książek, pojawili się na półkach i łamach czasopism
zapomniani już prawie pisarze. Gombrowicz, Witkacy, no i przede
wszystkim Bruno Schulz.
Pierwszy był oczywiście Jerzy Ficowski. Już w lutym 1956 roku
w krakowskim tygodniku „Życie Literackie” ukazał się jego esej
zatytułowany bezpretensjonalnie: Przypomnienie Brunona Schulza. Ale
ujawnił się również publicznie inny wielbiciel i komentator twórczości
pisarza – Artur Sandauer. Pewną jego przewagę nad Ficowskim – fakt,
że znał Bruna osobiście, że przyjeżdżał do niego do Drohobycza –
niwelował tak zwany trudny charakter. Jego nieopanowana chęć
obstawania przy swoim i dość ekscentryczne czasem poglądy
wielokrotnie wplatają się w powojenną historię odbioru drohobyckiego
twórcy. A jeszcze częściej w sprawę Juny.

Młody Sandauer, student filologii klasycznej, przyjeżdżał do Bruna


z rodzinnego Sambora na rowerze. Zapamiętał jego wytapetowaną
książkami izbę i drastyczne, skandalizujące grafiki na ścianach. Myślał
nawet, że mogą zaszkodzić karierze pedagogicznej profesora rysunku.
Z pewnym zdziwieniem stwierdzał, że Bruno nie był „wcale taki nudny,
jakby się zdawało, kiedy się czyta jego książki”. Dyskutowali zawzięcie
o literaturze i podobno chodzili razem na karty. Nie ma innej relacji
świadczącej, że Bruno odróżniał piki od kierów. I z tej przewagi
autopsji, osobistej znajomości z Schulzem czerpał Sandauer wielokrotnie
swoją polemiczną siłę.

Na razie – same sensacje! Wydawnictwo Literackie wydało cały


dorobek Schulza po tytułem: Sklepy cynamonowe. Sanatorium pod
Klepsydrą. Kometa. Ze wstępem Artura Sandauera właśnie. Ficowski
pisał prosto, jasno, wyraziście, Sandauer profesorskim stylem, strawnym
czasem tylko dla uniwersyteckich moli (a Bruna oskarżał o „nudę”). Tak
powstawało przyszłe pole ich konfliktu. I jeszcze była zazdrość o źródła,
o listy, rysunki, wspomnienia o pisarzu.
Często do rozsądzenia ich wkładu w popularyzację prozy Bruna
przydałaby się miarka. I to z dokładnym milimetrowym podziałem. Jak
Ficowski publikuje artykuł, to Sandauer wstęp, jak Jerzy opracowanie
listów, to Artur wstęp do tłumaczenia... Tylko się cieszyć. Na początku.
I pod warunkiem, że wielbiciele nie będą się nawzajem zwalczać...
Ruszyły przekłady. Najpierw był francuski Traktat o manekinach,
a potem posypało się: Jugosławia, Niemcy, Anglia, USA, Dania... Co
roku, na początku lat sześćdziesiątych, pojawiało się kilka książkowych
wydań prozy Schulza za granicą. Poza Stanisławem Lemem był
z pewnością najczęściej tłumaczonym polskim pisarzem. Bywały
miesiące, że w gablocie w warszawskim ZAiKS-ie, pokazującej
egzemplarze polskiej literatury z całego świata, znajdowały się tylko
książki tych dwóch pisarzy.
Różne to były tytuły, różne konfiguracje opowiadań Bruna. Kiedy
tylko mógł, Ficowski podsyłał jej egzemplarze. Jedynie przy japońskim
okazała bezradność. Niemieckie Mój ojciec wstępuje do strażaków
czytała specjalnie uważnie. Coś niecoś wiedziała przecież o pracy
tłumacza... I to z niemieckiego. Jeszcze nie przeczuwała, że wie o tym
nie tylko ona.

Listownie odezwała się ponownie dopiero po latach. Szesnastu.


W 1964 roku. Czuła, że nie może dłużej czekać. Bo coś się szykowało,
lepiej było wiedzieć u źródła, co to za rozproszone utwory i nieznane
listy przygotowuje Ficowski do druku. Co niekoniecznie znaczy, że
przez ten czas się nie kontaktowali. Wcześniej musieli się spotykać,
oboje wiedzą o sobie więcej, niż powinni z samej tylko korespondencji.
No i pracownice w bibliotece widywały czasem młodego, niedużego
bruneta, który zamykał się z szefową w gabinecie. I taki był do kogoś
podobny... Potem zrozumiały do kogo.
Dawkowała mu ich wspólne z Brunem tajemnice po kawałku. Latami.
I nie zawsze już teraz była miła. Wiedziała, że spotkała bratnią duszę
Schulza, twórczego wielbiciela jego dorobku, prawie opętanego swoją
misją ocalenia pamięci o najlepszym, niepoznanym nigdy przyjacielu.
I utrwalenia śladów wszystkiego, co stworzył. Szperacza, zakochanego
w każdym odnalezionym, lub choćby tylko opisanym rysunku, w każdej
relacji o losach wizjonera z Drohobycza. Strzegła jednak swoich
tajemnic czujnie. Rozumiała wszystko, tamte jego kłopoty, ale jednak...
Teraz ona ustalała reguły gry. Umawiała się. Nie dotrzymywała słowa.
Zwlekała. Milkła. A potem godziła się znowu...
I to nawet wtedy, gdy na wszelkie świętości przysiągł, i to
wielokrotnie, że spełni ten pierwszy, najważniejszy warunek
jakiejkolwiek ich współpracy.
„Bardzo proszę o zasadę generalną – o zupełne wykropkowanie
i pominięcie mego imienia i nazwiska poza inicjałami
i o nierozszyfrowywanie go w żadnym komentarzu”.
A więc ona sama w tej historii nie istnieje, nie wolno wymieniać jej
nazwiska ani nawet wspominać imienia. Nie było i nie ma żadnej Józefy
Szelińskiej. Żadnej „narzeczonej Brunona Schulza”. Inicjał „J.” – to
wszystko, na co się z czasem zgodziła. Trochę na początku protestował,
ale się nie upierał. Ona, nawet tylko jako „J.”, była przecież skarbem
cenniejszym niż wszystko, co mógł przypuszczać, że znajdzie,
zamieszczając ogłoszenie.
Litery stawiała duże, zamaszyste, wysoko sklepione. Silnym,
zdecydowanym gestem budowała na papierze ich drogi. Jakby
wyrzucała z siebie słowa, zdania, akapity. Pozbywała się ich z mocą
i przekonaniem. Żadnej słabości. Jest, jak jest. A jak było – postara się
opisać.

Odpowiedziałam mu, bo chciałam twojej sławy. Wiem, jak bardzo jej


pragnąłeś. I wiem, jak w ostatnich dziesięcioleciach traktowano to, co
stworzyłeś. Lecz przecież jednocześnie – wiem, że trzeba cię chronić.
Ukryć przed światem. W końcu jesteś jedyną moją własnością.
Wszystkim, co mam. A on, ten nieustępliwy poeta z Warszawy?
A czytelnicy?
Chcą ciebie. Nagle ciebie chcą. Nie wystarczają im książki i rysunki,
chcą prawdy. Jakby ona w ogóle istniała. Nie jakaś, ale obiektywna
prawda o moim Brunie. Czy mogę ją poświadczyć, nawet taką niepełną,
tylko moją? Budować dla nich wizerunek, taki może, jaki chcieliby
wszyscy zobaczyć? Małomiasteczkowego mistrza skrzywdzonego przez
los? Czy kobolda czyhającego w podcieniach rynku na panienki na
wysokich obcasach? Co mam budować – cokół pomnika czy jego
głowę? A jeśli ich interesuje tylko to, co pomiędzy...
Czy w ogóle zacząć mówić? Coś tłumaczyć, dorzucać szczegóły,
starać się im ciebie przybliżyć. Ale przecież jest granica tego, co wiem.
I tego, co chcę z naszej historii wydać na obce języki. Wszystko w tobie
było takie nieoczywiste i trudne. Ale Poeta to przyjaciel. Wielbi cię.
Zbiera fragmenty rozbitego portretu. Więc może powoli, pomalutku. Po
kawałeczku. Żeby i ciebie nie urazić, siebie nie demaskować i apetyt
słuchaczy trochę zaspokoić...

A przede wszystkim uciąć spekulacje, a może też i uniknąć pułapki,


którą na nią nastawił Poeta. Ciągle wypytuje o rękopisy, rysunki, listy.
Rękopisów nigdy nie miała i nie wie, kto ma. Może ten Moroń
z Drohobycza, jakimś cudem spotkany tu w Gdańsku. Pracujący na tej
samej uczelni. Albo raczej jego brat. Rysunki mu pokaże, jak będzie
okazja, może nawet pozwoli sfotografować. Przynajmniej niektóre. Ale
listy? Przecież mu już o tym pisała. I to nieraz. Dobrze – zacznijmy
wszystko od początku.
Primo: Ona, Józefina Szelińska, Juna, żadnych listów Brunona
Schulza nie ma. Paczka korespondencji od niego, „chyba około 200
sztuk”, została w rodzinnym domu, w Janowie k. Lwowa. Wie jednak,
że prowadził bardzo rozległą korespondencję z Nałkowską,
Gombrowiczem, Brezą, ale wątpliwe, czy ktoś z nich, „rzucając w czasie
grozy wojennej dom”, myślał o listach, choćby nawet tak wyjątkowo
pięknych jak jego. Były to arcydzieła sztuki epistolarnej, kunsztu, który
już wyszedł z mody, a nawet użycia.
Ona powie tu coś, czego dotąd nie mówiła, otóż on, Bruno,
wypowiadał się w nich nie z potrzeby komunikatywności – był na to za
mało „ludzki” – ale z potrzeby artystycznej, traktując je jako zaprawę,
pewien marginesowy rodzaj swojej twórczości. Często, nawet
przeważnie, pisywał je na brudno. Także do niej. Do swojej Juny.
Secundo: Jak z „powyższego” wynika, ani sama nie ma żadnych
listów, ani nie zna nikogo, komu jego listy ocalały.
Tertio: Ależ naturalnie, bardzo chciałaby się zapoznać z fragmentami
jego listów, w których jest wzmianka o niej...
Ta ostatnia historia, napomknienie Ficowskiego, że pojawiły się, że on
je ma, listy Bruna, pisane do innych osób, i że przygotowuje ich
książkowe wydanie, obudziła w niej mroźny niepokój. Innych osób? To
mogły być przede wszystkim kobiety. I te listy, które tak ją kiedyś
wyprowadziły z równowagi. Do tych jego tajemniczych
i nietajemniczych już Debor, do Nałkowskiej i do tej Romy Halpern,
która ją tak lekceważąco, ba, okrutnie – potraktowała. Lepiej było
wiedzieć, co się święci.
Na następny list czekała specjalnie czujnie. Ale czasu nie traciła.

Najpierw zacząć od tego, co wiem. Fiszki małe. Fiszki duże.


Anegdoty. Może najpierw coś o Witkacym, o tym ekscentrycznym
„wariacie z Zakopanego”, jak sam siebie nazywał...
Przeczytała niedawno, co się z nim, nieszczęsnym, stało. Z jakąś
kolejną narzeczoną uciekał z Warszawy we wrześniu 1939 roku.
Zaniosło ich aż pod wschodnią granicę. Boże mój, czyżby chciał się
dostać do Drohobycza, do Bruna, nie, celował jednak bardziej na północ.
I tam 17 września zastała go wiadomość o ataku wojsk Stalina. To było
jak spełnienie jego literackich koszmarów, z Pożegnania jesieni na
przykład, ponurej wizji o „wschodniej zarazie”, która zaleje najpierw
Polskę, a potem Europę. Razem z narzeczoną popełnili samobójstwo.
Trucizna i podobno brzytwa. Ale ta brzytwa jakoś kobiecie nie pasuje.
Więc może ona przeżyła?
Przeżył na pewno Gombrowicz. Nie przepadała za nim. Miał taką
drwiącą twarz i szlacheckie poczucie wyższości. Bruna uważał za
geniusza. Komplementował go, wychwalał publicznie pod niebiosa, ale
za plecami wyśmiewał się trochę z drohobyckiego dziwoląga, że niby
chory czy pozer... Był w Argentynie, pracował w banku. Tylko ona
wiedziała, co to może być za katorga – taki urząd z cyferkami, biurkami
i stertą papierów. Ale za to napisał Trans-Atlantyk, podobno arcydzieło.
Będzie musiała to sprawdzić, choć pokrętny styl Gombrowicza ją
denerwował. A czy to nie była, w gruncie rzeczy, szydercza wersja stylu
Bruna? Też językowo rozpasana, lubująca się w powtórzeniach i nawet
celowo lekko prowincjonalna...
Więc najpierw o innych, może jakieś zakopiańskie smaczki, sylwetki
drohobyckich znajomych. Potem dopiero dojść do sedna. Jeśli takie
sedno po mojej stronie w ogóle istnieje. I jeśli kryje się w teczkach
z szarego papieru. Albo w coraz bardziej skołowanej głowie „szanownej
pani Juny”. A przecież przytomna muszę być, mądra, przenikliwa. Dla
niego, dla siebie.

Teraz potrzebowałeś dyplomowanej archiwistki. Muza zamieniła się


więc w księgową pamięci. Zarękawki, pióro z porządną, ostrą stalówką,
solidny zagraniczny atrament, nie ten wodnisty roztwór, który można
kupić w sklepach.
Notowała starannie, próbując okiełznać swoje nieposłuszne pismo.

– RAINER MARIA RILKE. Jego twórczość znał prawie na pamięć


i w czasie spotkań zawsze przyciszonym, tajemniczym głosem czytał
wiele jego wierszy z Buch der Bilder. Czy wuj Karol ze Sklepów
cynamonowych nie jest z ducha tej poezji?

Rilke zmarł w 1926 roku, kiedy była w Paryżu. Wtedy też ukazał się
po raz pierwszy Zamek Kafki, drugie wydane pośmiertnie jego dzieło.
Nie wiedziała wówczas, że lata później obaj artyści połączą ją z Brunem.

– FRANZ KAFKA. Teoretycznie mogli się spotkać w Wiedniu w 1917...


Praski urzędnik zakładu ubezpieczeń i nienasycony student austro-
węgierskiej akademii sztuki. Czasem sobie wyobrażałam ich rozmowę.
O niemożności. Biedna ta Felicja Bauer, dwukrotnie daremnie
zaręczona... Tyle że listy ocalały, hymny tęsknoty i dowody na bezwład.

Bruno miał wszystkie książki Kafki. Proces, Zamek, Opowiadania.


W Warszawie, oprócz Procesu, przetłumaczyłam jeszcze opowiadania:
Myśliwego Grakchusa i Jeźdźca na kuble. (Dziś tłumaczenia
J. Kydryńskiego chyba).

– TOMASZ MANN. Sama sprowadzałam dla niego z Niemiec Józefa


i jego braci, wszystko czytał, wszystko podziwiał. To opowieść na
uniwersytecki esej. Może szara teczka go udźwignie.
Trzeba i tak, ale bez przesady. Można od czasu do czasu lżej,
ciekawiej, czytelnicza wrażliwość nie jest z gumy. Ani ze stali. Więc coś
weselszego.

– WITKACY. Pewnego zimowego dnia szli ulicą Marszałkowską trzej


przyjaciele, trzymając się pod rękę. W środku elegancko ubrany
Witkacy – w palcie z bobrowym kołnierzem – a po bokach skromni
Szturm de Sztrem i Bruno Schulz. I nagle Staś, nie puszczając
przyjaciół, podszedł do policjanta i poskarżył się, że został napadnięty
przez tych oto dwóch obdartusów.

Albo to:

– PIES. Rzadko do odszukania w jego prozie. Na rysunkach chętnie się


do niego upodabnia, on sam lub któryś z alter ego. Uwięziony na
smyczy, z wiernopoddańczym grymasem, czołgający się przy ziemi.
Korekta dla porządku: portret chłopca z psem – jamnikiem, w oknie,
przez lata uważany za autoportret, jest wizerunkiem siostrzeńca.
Podobno kiedyś ogon rozochoconego psa potrącił kałamarz z tuszem
na garnitur szacownego profesora rysunków, próbującego coś szkicować
na ławce w Krynicy. Czy to dlatego B. bał się psów, a przynajmniej
starał się ich unikać? I jak uratował garnitur? Proszkiem do prania,
Radionem, który „sam pierze”? Zsiadłym mlekiem?

– KOT. Czemu istnieją tylko szpitale dla ludzi, a żadne dla biednych
i chorych kotów? – pytał. Kotów nie lubiłam. Za to wiele z nich kręciło
się po jego mrocznym domu.
Jeszcze.

– NOCNIK. Urynał. „Rekwizyt nokturnowego autoramentu”. Ktoś go


za te słowa skrytykował w recenzji.
Zastanawiałam się, dlaczego cię to zabolało. Myślałam też o tym
w innym kontekście. Zapachu. Mundek Pilpel długo chorował. B. często
go odwiedzał. Później już nawet wbrew jego woli. Częste odwiedziny
męczyły chorego na raka płuc kolegę. Miałam wrażenie, że ta atmosfera
umierania pociągała B., inspirowała może. Lubił oddychać udręką, sycić
się powietrzem nabrzmiałym chorobą, ciężarem kaszlu, flegmy,
gorączki...

– MIĘSO. Wątły od dziecka, karmiony był mięsem. Nie znosił


baraniny. Jej smaku jednak nie rozpoznawał. Ale kiedy mu powiedziano,
że potrawka, którą przed chwilą zjadł i chwalił, to nie kurczak ani
cielęcina, natychmiast dostawał torsji.

– MUCHA. Przez Bruna dokarmiana wedle rodzinnej legendy.


Spinoza, co ostatnio gdzieś przeczytałam, miał z lubością podsuwać
pająkowi kolejne ofiary na pożarcie. Ciekawiła go obserwacja tego
procederu. W prozie Bruna muchy występują w rojach, ciężarne
słońcem, kwintesencja lepkiego żaru. Jak dziś.

Zamiast produkować uczone dzieła, robię przyczynkarskie wypisy


z życia. Fragmenty, kawałki, ścinki. Mądrzejsze, głupsze. Co ciekawsze
zabytkowe wycinki wspólnej pamięci. Może to będą nawet dowody na
istnienie Bruna. Często plącze się wszystko bez ładu i składu. Tak jak
żyjemy. Mądrzej, głupiej. A przeszłość i tak pozostanie swoistym
montażem. Własnym, jedynym jak linie papilarne. Te, podobno nawet
starte, nawet wyczyszczone ługiem do dna i tak się odradzają.

Ficowski próbował ją dopingować swoją gorliwością. Opowiadał


o nowych znaleziskach. O paczce listów Bruna odnalezionej
w Drohobyczu na strychu domu na Floriańskiej (dlaczego dopiero
teraz?) przez ucznia Schulza. O poszukiwaniu metalowego pojemnika
w Łodzi (na podwórku, naprzeciwko okna), w którym Maria Chasin
ukryła korespondencję... O zbiorze listów Nałkowskiej („cudne listy
Schulza i jego litografie”), zamienionych w popiół w powstańczej
Warszawie. O rozsypanych po wielu adresach rysunkach...
No i zaczął w końcu przysyłać, przez siebie sporządzane, wypisy
z tych listów, które miał wkrótce opublikować. Do Romany, do Anny, do
Marii Chasin... Po kawałku, po kilka karteczek. Żeby mnie może nie
przestraszyć tym, co tam odkryję.
Ale dzisiejsza Juna już nie taka strachliwa.
Przeglądam te listy. Kartkuję. Kilka kobiet, równoległe wyznania,
podobne zmiany nastrojów. Stale pokonywane rekordy na wahadłowej
skali depresji, także wtedy, kiedy wydawało mi się, że tworzymy coś
wspólnie. Wiosna 1934, nasza wiosna..., „nieokreślony strach,
zmartwienie, żałość życia...”. I tak stale.

Nie pozwalać sobie na zbyt głęboką refleksję. To nic nie zmieni.


Owszem, odczułam małostkową satysfakcję, że inne przyjaciółki
traktowałeś podobnie. Musiały się nauczyć obietnic i trwóg, zapowiedzi
wizyt wielkanocnych, które spełnią się na Boże Narodzenie, raz
z powodu grypy, innym razem kataru bratanka. Odkładania, przeprosiny,
odwoływania, zamęt, szkolne obowiązki, choroba siostry, za krótki
dzień, zbytnie znużenie. Przeszkody większe lub mniejsze, bieg przez
płotki, przekwitająca wiosna, gnijąca jesień. Pełnia.
Wówczas tak jasno tego nie widziałam, teraz... w każdym geście,
słowie, oddechu rozpoznaję ciebie.

Myślała czasem – gdyby nie wojna... Albo gdyby oparła się na innym
mężczyźnie? Dorodnym samcu lub cynicznym karierowiczu. Wszystko
na pewno potoczyłoby się inaczej. Ale czy byłaby szczęśliwsza?
Bardziej spełniona? Jej brzuch doświadczyłby wątpliwego
błogosławieństwa narodzin. Miałaby dla kogo wracać do domu,
podsmażać ziemniaki i robić mielone kotlety, z kim odrabiać lekcje,
o kogo się martwić, a potem niańczyć wnuki. Fiszki i tak mogłaby sobie
zapisywać. Tylko o czym? Jakie?

– KROCHMAL. Skrobia ziemniaczana z wodą, konserwuje tkaniny –


bieliznę, koszule, chustki do nosa. Używany też do walki z trądzikiem
(u niemowląt).

– MAGIEL. Prasowanie przy użyciu systemu walców (pościel, obrusy,


ręczniki). Ośrodek osiedlowego życia towarzyskiego. Jak wywabiać
plamy (krew, sok z porzeczki, czerwone wino... niepotrzebne skreślić).
– POMIDOROWA? Bierzemy kilo dojrzałych pomidorów i całą swoją
rozpacz...

– KOLEŻANKI Z PRACY? Kuzynki Baby-Jagi spokrewnionej


z Pinokiem?

Jego, Bruna, życie, doszła do patetycznego wniosku, było właściwie


hymnem do samotności. To słowo symbol, bożek jego rozmodlenia,
najczęściej przywoływany w listach. Ją czy siebie bardziej oszukiwał
w ich związku? Pisał przecież do Witkacego, że samotność jest tym
odczynnikiem, który rzeczywistość doprowadza do fermentacji, do
strącenia osadu „figur i kolorów”. I że bez samotności prawdziwej,
takiej, która obdarowuje twórcę tylko dla niego przeznaczonym
c z a s e m, nie da się tworzyć. A listy? Należały do tego osobnego
świata czy tylko starały się oszukać życie?

Fragmenty korespondencji, które zaczęła dostawać od Ficowskiego,


rozstrzygały chyba sprawę. Od dawna to podejrzewała. Teraz była coraz
bliższa myśli, że to jednak Bruno nie grał z nią uczciwie, że ją zdradzał
w czasie całego ich związku. Nie fizycznie, ale może jeszcze bardziej
dotkliwie. Za jej plecami, no, prawda – miał do tego prawo – pisał o niej,
o sobie, o nich do innych kobiet. Radził się ich, dzielił wątpliwościami.
To, co ją tak poruszyło w liście do tej jakiejś Romy, okazało się ledwie
przygrywką.
Tu, w odręcznie przepisywanych przez Ficowskiego kawałkach,
mogła przeczytać o innych sprawach, o tych katowickich problemach
z meldunkiem, o jej i swojej marnej pracy, o samotności, która chyba
bardziej jest mu pisana niż związek z kimkolwiek... Żal.
Ale miał swoje wytłumaczenie, swoją koncepcję dziewiczego czasu,
którego nie może dzielić z nikim, jeśli coś twórczego miało się z niego
urodzić. Drugiego czasu – skażonego – było więcej.
Bo trzeba było załatwić coś w sklepie tekstylnym lub łokciowym,
u piekarza albo krawca, u kogokolwiek w jakiejkolwiek sprawie, choćby
chodziło o cel tak szlachetny jak kupno papieru do rysowania. Czas na to
zużyty był nieodwołalnie brudny, zajęty, odebrany temu prawdziwemu,
jedynemu, przeznaczonemu dla twórczości. A ta wymaga wyłączności.
Słowa do kwiaciarki, chwila u szewca, w szkole, w młynie,
u kogokolwiek odbierały świętość tej smudze światła, którą niekiedy
udaje ci się wywieść z siebie. Nie wolno zakłócać świętości czasu
nieskażonego. Jego twórczego trzonu.

To prawda, wiele razy byłam świadkiem, jak to działało. Na przykład


tak:
„Gdy mam na następny dzień przygotować lekcję, zakupić w składzie
drzewa materiały – już całe popołudnie i wieczór są dla mnie stracone.
Rezygnuję z reszty czasu ze szlachetną dumą... Nie znoszę rywali czasu.
Obrzydzają mi ten skrawek, którego się dotknęli. Nie umiem się dzielić
czasem. Nie umiem się dzielić resztkami po kimś”.

Kiedyś bardzo się tymi jego koncepcjami przejmowała. Próbowała mu


pomóc, często usuwała się w cień. Aż kiedyś – jego przecież, nie jej –
Mistrz Witkacy strzelił w rozmowie, że ta gadanina o dziewiczym czasie
i spokoju niezbędnym do tworzenia to klasyczna wymówka pisarskich
leni. A może nawet – pisarskich leni lubiących ględzenie o dziewicach,
wybrykach natury przecież.
Ale skoro tak mu było ciężko zabrać się do pracy, to kiedy właściwie
pisał? Bo przecież pisał, te dwa tomy opowiadań nie powstały same.
Mogła śmiało odpowiedzieć – zawsze. Skoro nawet spacerując z nią
czy mówiąc o szkolnych i rodzinnych sprawach, szkicował w myślach
zdanie po zdaniu. A projektując „na brudno” list, wymyślał jednocześnie
konstrukcję jakiejś małej prozy. Nie było to prawdziwe twórcze pisanie,
żądające absolutnego skupienia. Dla niego pozostawały soboty
i niedziele, ferie zimowe i letnie wakacje. Najważniejsze zalety
nauczycielskiego fachu.
Przy niej, w każdym razie, nie pisał nigdy. I to akurat doskonale
rozumiała. Dlatego nie naciskała, żeby od razu zamieszkali razem. Ani
w Drohobyczu, ani w Warszawie.
To był z pewnością tylko początek, bo pan Jerzy też swoje wiedział,
dawkował jej te listowne wyznania, dzielił je na fragmenty, pewnie co
pikantniejsze albo trudniejsze dla niej kawałki pomijał.

Ale gdzie jest przede wszystkim to, co ją tak kiedyś wzburzyło? Ten
list do Romy Halpernowej. Jest! Znalazła!
„Nie wyobrażam sobie, żeby nasze małżeństwo było filisterskim
i mieszczańskim – jak się ono w Pani antycypującej wyobraźni
przedstawia. Czy naprawdę widzi Pani w tym związku takie
niebezpieczeństwo dla mojej twórczości?”.
No pewnie – to ja byłam tym mieszczańskim i filisterskim
zagrożeniem! Małżeńskim potworem! Ryzykiem dla jego twórczości.
Najważniejszej przecież w świecie. Ważniejszej od ludzi! I to ja, JA,
która otaczałam go miłością i prawie nosiłam na rękach. A on tłumaczy
się komuś, kogo, zdaje się, widział kilka razy w życiu...
„Ciekawy jestem, jakiego zdania o tym jest Szturm. Czy Pani z nim
kiedyś o tym mówiła?”.
Grono dyskutantów o sensowności naszego małżeństwa było zatem
większe. Pewnie i Witkacy, i Brezowie. I Debora, oczywiście. Nie
wiedziałam, że uczestniczę w jakimś turnieju, że jury obraduje za moimi
plecami...
„Nie koresponduję z żadną kobietą prócz J. Szkoda, że nie poznaliśmy
się przed paru laty. Wtedy umiałem jeszcze pisać piękne listy. Z moich
listów powstały stopniowo Sklepy cynamonowe. Te listy po największej
części skierowane były do pani Debory Vogel...”.
Ach, tak, no szkoda, że już pięknych listów pisać nie potrafił. Do pani
Debory potrafił. Przy mnie się oduczył. Zapewne.
Musi jakoś zareagować, musi. Ale jak? Napisze do Ficowskiego
obszerne wyjaśnienie, żeby wiedział, co i jak. Żeby nie myślał sobie, że
była jedną z wielu. I to taką, którą się obmawia do przyjaciół...
Po pierwsze, przypomnieć mu musi jeszcze raz, jak zaklęcie,
najważniejszą zasadę – jej imię i nazwisko nie ma prawa pojawić się
w żadnym drukowanym tekście. Nigdzie.
A po drugie... Po drugie, ona się musi najpierw uspokoić, bo oszaleje
ze wstydu i gniewu. Czyli to będzie – po pierwsze. Zafundować jej takie
emocje po latach. I to Bruno, jej Bruno. Wcale się nie zdziwiła, że coraz
ciszej szeleścił teraz między książkami. Niech lepiej uważa. I niech
dziękuje panu Jerzemu, że na siebie przyjmie jej chłodne milczenie...

Przychodził jednak następny list, inne fragmenty rozwiewały trochę


chmury.
„Ona, moja narzeczona, stanowi mój udział w życiu, za jej
pośrednictwem jestem człowiekiem, a nie tylko lemurem i koboldem.
Ona mnie więcej kocha niż ja ją, ale ja jej więcej potrzebuję do życia.
Ona mnie odkupiła swoją miłością, zatraconego już prawie i przepadłego
na rzecz nieludzkich krain, jałowych Hadesów fantazji. Ona mnie
przywróciła życiu i doczesności...”.
Przywróciła „życiu i doczesności...”. Jak smętnie teraz zabrzmiały te
słowa. Ale jakim były kojącym plastrem na duszę Muzy
w zarękawkach...

W roku 1964 ukazała się Proza Brunona Schulza. Swoiste opus


magnum. I twórczości Bruna, i jego dwóch komentatorów. To, na co tak
czekała. I czego się trochę obawiała. Przedmowa była Artura Sandauera,
opracowanie listów – Jerzego Ficowskiego. A w środku wszystko, co się
zachowało, dwa znane tomy opowiadań, rozproszone fragmenty prozy,
recenzje pióra Bruna, no i te listy. Aż ją znowu rozbolało serce.
Wiedziała przecież, że taki zbiór jest w przygotowaniu, ale co innego
wiedzieć, a co innego mieć przed oczami ten niewielki, nabity treścią
tomik, wydany na biblijnym, pięknym jak bibułka papierze.

I listy, listy... Nie do niej przecież. Ona występowała tu tylko, wedle


umowy, skrupulatnie przez wydawcę dotrzymanej, jako J.[...]. Te do niej,
żarliwe i namiętne, zostały pod krokwią na strychu w Janowie. Ale te
inne też były prawie żarliwe i prawie namiętne. Nie wszystkie znała,
żadnego w całości. Do Romany, do Zofii, do Debory, do Anny...
Szanowna Pani, Kochana Zofio, a to do Brezowej... Kochana Deboro
pewnie... Nie, do niej listy się nie zachowały. Ale wystarczyły te inne.
Nie. Nie, tego się mimo wszystko nie spodziewała! Wracały znowu
pretensje, żale. I wspomnienia...
„Pani obawy, że życie we dwójkę mogłoby wytrącić mnie
z właściwego klimatu mej twórczości – dały mi do myślenia. Być może,
że samotność była źródłem moich inspiracji...”.
Brawo, doczekała się kolejnej prawdy. A przecież kiedy to pisał do
„Drogiej Pani Romany”, ją, Junę, zasypywał płomiennymi
zapewnieniami o wiecznej miłości. No nie, tu było chyba jeszcze gorzej!
Ta jego szczerość...
„Mam ludzką obawę przed samotnością... I stąd moja ucieczka
w małżeństwo”.

Aż musiała przerwać, nalać sobie szklankę zimnego mleka. Ten kran


dalej cieknie, będzie z tego kiedyś kłopot. Rdzawa smuga drąży emalię.
Jak powtarzane słowa. Ale woli nie wpuszczać do domu nikogo, nawet
hydraulika.

Ucieczka w małżeństwo. Taka była prawda? To o to nam chodziło?


Jemu, widać – tak. A co zrozumiał z jej... choroby, tej grypy, która
powaliła ją w Warszawie. Nic? Pani Romo...Wielkie drohobyckie nic.
A jednak: „pewnie Pani wiadomo, że między mną a J. [...] są stosunki
zerwane albo przynajmniej (jak się łudzę) na nieokreślony czas
zawieszone. Bardzo mi jej żal, nie wiem, co ona porabia po tak ciężkich
przejściach, na listy moje nie odpowiada. Żal mi nas obojga i całej
naszej przeszłości skazanej na zagładę. Takiej drugiej jak ona już nie
znajdę”.
Lepiej tego nie mógł nazwać. Żal, żal, za taki żal mogłaby mu
wydrapać oczy. Ale to następne zdanie: „drugiej takiej nie znajdę”,
każdą zwaliłoby z nóg. Nawet teraz. Popatrzyła na jego fotografię. Nie
znalazł? A ta Anna Płockier, kochała go może, sama była artystyczną
duszą, pewnie dogadywali się na innych falach... Przewracała kartki
niecierpliwie. Znalazła jeszcze tylko jedno „J.[...]”.
Spojrzała na datę – 6 lutego 1938 roku. Potem o niej już nic.
Zawróciła więc. Kilkanaście kartek wcześniej. Jeszcze raz chciała
przetrawić te wszystkie słowa, które on wieczorami, nad jej czytającą
może głową, wymieniał z resztą świata.
Z Tadeuszem Brezą na przykład. O, tu będzie coś – 3 lutego 1937
roku.
„Byłem przed dwoma tygodniami w Warszawie... niestety pobytowi
memu towarzyszyły bardzo przykre okoliczności: J. [...] była ciężko
chora, wkrótce potem ja zachorowałem i leżałem 10 dni w łóżku...
Zabrałem J. [...] do Lwowa, gdzie leczy się jeszcze. Ma urlop 4-
tygodniowy. O czym teraz piszesz?”.
To „o czym teraz piszesz” jednym tchem, bez zmiany wiersza. Jakby
nie mógł się doczekać spraw istotnie ważnych, nie jakichś głupot,
zmielonych z półprawdami, o chorobach tej, która jeszcze niedawno
była dla niego „całym światem”... To wszystko?
Nie, jest jeszcze następny list. Z 8 czerwca tego strasznego 1937 roku.
Najpierw gratuluje Brezom małżeństwa, a potem dodaje:
„...mój związek z J. [...] rozbił się zupełnie. Zniechęciła się w końcu
moją beznadziejną sytuacją, trudnościami przeniesienia do Warszawy,
które przypisywała – słusznie zresztą – mojej niezaradności. Nie wiem
nawet, gdzie teraz przebywa, gdyż zerwała nawet listowną komunikację
ze mną. Przechodzę teraz ciężkie czasy”.

Wróciła jeszcze do tych poprzednich listów, do „pani Romy”, „drogiej


Romy” wkrótce. Może przegapiła coś ważnego, niepotrzebnie się złości?
Pisał: „...jest to najbliższa mi i droga osoba, dla której znaczę bardzo
wiele – czy to nie jest wielka rzecz – znaczyć dla kogoś wszystko?”.
I gdzie indziej:
„To jest najbliższy mi człowiek na ziemi”.
Może więc nie było tak źle. W gruncie rzeczy brał ją przecież
w obronę, pięknie pisał, że nikt go w życiu nie kochał jak ona. Widziała
te jego literki równo ułożone w linijkach, bardziej pewne swego niż ten,
który je stawiał. Juna, Juna...

Teraz nikt już nie ma wątpliwości, kim była dla niego. Jeszcze tylko
jędza w niej odzywała się cicho, że nigdzie, ale to nigdzie, Bruno
swojego do niej uczucia nie nazwie miłością, że ani razu nie napisze po
prostu, że kocha tę swoją Junę Szelińską, a niechby i Józię, nie tylko sam
pozwala jej się kochać. Tylko przez moment było jej przykro. Bo ta
mądrzejsza, ta bardziej doświadczona, Juna, kazała jej dalej wierzyć
w niego. Bo jakże to tak, miał obcym w gruncie rzeczy kobietom,
powiedzmy sobie szczerze – babom, wyznawać takie rzeczy. Za
delikatny na to był, za subtelny ten jej Bruno!
A ona sama, czyż nie grzeszyła ciągle pychą? Wydzierała się na
proscenium jak oszalała primadonna, wykrzykiwała swoją kwestię co sił
w gardle i nie widziała wcale, że jej partner w ogóle nie znał roli
i całkiem zagubił się w kulisach. Taka z niej Julia... peroruje ciągle
o sobie i nie zwraca uwagi na to, co jej Romeo mamrocze pod nosem,
może ostrzega ją, że suknia się pruje, makijaż spływa z twarzy, a on też
ma w całej sprawie coś do powiedzenia...
Ale i oni... ci wszyscy gapie, widzowie, świadkowie ich szamotaniny.
Zajęci sobą, nie mieli czasu ani ochoty przejąć się dramatem, który się
rozgrywał na ich oczach. Woleli urządzać przyjęcia, ku swojej, a choćby
i jego – czci, chlać, balować w drogich knajpach. Może Bruno miał
rację, że nie chciał do tego pustego świata należeć, że nawet w swoim
biedniackim i drobnomieszczańskim Drohobyczu znajdywał więcej
wartości niż w tej pozłacanej fałszywą przyjaźnią Warszawce. Nikt nam
nie pomógł? Ale głównie – nikt nie pomógł Brunowi.

Nikt nie pomógł autorowi Księgi, wielkiemu polskiemu pisarzowi


i malarzowi!
Dlaczego? Przecież wielbili go naprawdę, doceniali, wychwalali jego
artystyczne dokonania pod niebiosa! I wiedzieli, że się nie mylą. Że
wystarczy spojrzeć na jego rysunki, przeczytać fragment prozy, a choćby
zerknąć na niego samego, żeby zrozumieć, jaką jest znakomitością
i jakim wyjątkowym człowiekiem. Nic się dla niego nie znalazło
w całym wielkim gospodarstwie państwa polskiego i polskich elit?
Żaden cud, najmniejszy z możliwych, nawet posada nauczyciela
rysunków w Warszawie? Nic? Niech ginie Geniusz z Drohobycza i jego
Muza. Kogo obchodzi ich los...
A byli przecież wśród jego znajomych ludzie zamożni i liczący się,
opływający we wszelkie ziemskie dostatki. Skazali go wszyscy na
upokorzenia i poniewierkę. Wydawnictwa nie płaciły albo sobie kazały
płacić. Nagrody go omijały. Posady były dla sprytniejszych. Żadnej
wystawy nikt mu nie zaproponował, ani małej, ani dużej. Żadnego
poważnego zakupu rysunków czy obrazów, nic. Zapraszano więc na
bankiety nędzarza. W tym samym garniturze i zelowanych butach.
Podstawiali mu pod nos kraby i wykwintne sosy na przyjęciach,
z których każde kosztowało pewnie połowę jego rocznego dochodu.
A może i cały. Nie rozumieli, że on walczy od dawna o życie. Że jest
jeden, jedyny.
Przez nich zginął. Przez nas wszystkich. I przeze mnie. Bo gdyby nam
się udało... Siebie potrafiłam ocalić, ocaliłabym i jego!

Teraz jestem sama. I nikomu tego wszystkiego powiedzieć nie mogę.


Bo – komu? Nie żyje Nałkowska, zaginął Witkacy, do Brezów sama
bym się nie chciała odezwać (już oni wiedzą dlaczego), Kuncewiczowa
chyba za granicą... Za późno na wszystko. Nawet na żal.

Biograf wyczuwał jej uczuciowy stan i rozumiał, że nie jest Junie


łatwo. Ton jego listów stał się łagodniejszy, już nie nastawał na nią tak
stanowczo, poddawał się łatwiej jej wymaganiom. Trochę ich zawsze
miała. Tego nie, tamtego nie. To tak, ale inaczej. A tej opowieści
trzynastoletniej dziewczynki o tym, jak to Bruno łapał ją za kolano – na
pewno nie. Dużo mogła zapamiętać smarkata, stara baba! I jeszcze
mędrkuje ta albo inna była pannica, że był marnym portrecistą.
Mimo wszystko jednak całą tę ich wspólną z Brunem przeszłość musi
obejrzeć na nowo. Powolutku, strona po stronie, czasu ma dość.
A Ficowskiemu pośle coś na osłodę, może jakiś szkic albo dwa...

Najbezpieczniej jest w pobliżu kuchni, powtarzała, wspominając


wojnę. Można przetrwać najgorsze czasy. Ale sama nie prowadziła
gospodarstwa. Prawie wcale. Ani wtedy, ani później. Nie miała
cierpliwości. Nie pozwalała sobie tracić czasu. Jesienne zapachy
suszonych grzybów i kwaśnych jabłek przywracały wspomnienie
o domu. Próbowała wtedy sobie przypominać z wielkim wysiłkiem, jak
to było być kochaną...

Często w niedziele siadała przy oknie. Długie chwile między


czytaniem a pisaniem, luźno puszczone myśli. Patrzyła na życie za szybą
z nieskrywaną złością. Karciła się za to, ale musiała przyznać – to
właśnie czuła. Złość, że nie jest taka jak oni. Że jej ten kawałek losu
został poskąpiony.

Chodzą do kościoła albo na spacer, na spacery z dziećmi. Z dziećmi,


a potem z wnukami. Parki, ławeczki, staw, lody, wata cukrowa. U nas,
w Trójmieście – morze, deptak, molo... Odwiedzają się rodzinnie.
Pielęgnują te swoje nudne rytuały, którymi się brzydzę. Rosół
i schabowy z kapustą. Gołąbki i ogórkowa. Pomidorowa i sztukamięs.
Jest już październik. „Na groby” zakładają swoje najlepsze ubrania,
zbroją się w dobrą wolę, nawet czasem kupują kwiaty. Nie, jeszcze nie
chryzantemy, choć i Święto Zmarłych już niedługo. Tak każe nasza
polska martyrologia. A ja? Kogo mam tutaj opłakać? Wszyscy moi
najbliżsi w dalekich, nieznanych grobach.
Łez u siebie nie znajduje. Radę – tak. Zakłada ulubiony płaszcz
ortalionowy i idzie się przejść. Wychodzić bezsilność.
A po powrocie notuje na papierze, w kratkę, tym razem.

– SPODNIE. To w Paryżu zobaczyłam pierwszą kobietę w spodniach.


Zachwyciła mnie. Nie wydała się wcale mniej kobieca. Zaszalałam.
Stałam się właścicielką granatowych spodni. Poczułam się pasowana na
emancypantkę przez Coco Chanel i Marlenę Dietrich razem wzięte.
(W nawiasie: Bruno w tym stroju nie gustował).
Na stole czeka na opis niewielka czarno-biała fotografia. Skąd się
wzięła? A kto to wie. Pewnie wypadła przy przeglądaniu jakichś
szpargałów. Podpiszę, dopóki pamiętam. Szczawnica 1965. Drobny
komentarz do zapisków pani bibliotekarki. Ponad półwiekowa kobieta
w szortach tak skąpych, że nie powstydziłaby się ich modelka Bruna,
jawnogrzesznica. Wróciła Juna? Odważnie!
A dalej:

– MIŁOŚĆ. Była miłość. Czas jej zaprzeczył. Gdzie są pochowane


miłości umarłe? W kopertach?

– CHLEB. Nigdy nie wyrzucać ani skórki. Tak ma każdy, kto przeżył
wojnę. Niedawno przeczytała wspomnienie kogoś, kto widział ciało
Bruna leżące na ulicy. Odwrócił je i poznał twarz nauczyciela rysunku.
Przestraszył się. Nie wziął chleba, który wystawał mu z kieszeni
płaszcza. Cały bochenek to był wtedy skarb. Myśli o tym często
w piekarni.

– SNY. Śni mi się pakowanie. Składanie życia przed ucieczką. Bo nie


przed przeprowadzką. Czasem trwa to długo. Mozolnie porządkuję,
zawijam, składam. Segreguję, co cenne, a co już się nie przyda. Innym
razem nie dają mi czasu (oni?) i wtedy biorę, co popadnie. Twoje listy.
I portret. Zawsze.

Otworzyć lufcik. Inaczej nie zaśnie. On zawsze obawiał się przeciągu.


Ludzie dzielą się na miłośników wartkiego i zastygłego powietrza. Na
takich i takich. Ważny podział. Niby drobiazg, a jak wiele mówi
o człowieku. O szansach wspólnego życia też?

Korespondowali z Ficowskim przez lata. Jak kiedyś z Brunem, tak


teraz o Brunie pisała, pisała...
Te listy są jak puls jej losu, jak elektrokardiogram dawno wygnanej
pamięci. Zapis przeszłości, której wybojów nie widać na powierzchni
obecnego życia.

Nazywa siebie „zabytkiem dawno minionej epoki”. Pisze o własnym


„zaczadzeniu przeszłością” i o bolesnej „erozji czasu”. Swoją pamięć
nazywa „istnym kuchennym sitem”. Ale obserwowanie jej pulsujących
kręgów wciąż daje nadzieję na nowe wtajemniczenia.

To były jej najszczęśliwsze chwile dnia, kiedy po wszystkim – po


pracy, obiedzie i coraz bardziej koniecznym odpoczynku – mogła
wreszcie zasiąść do stołu i rozłożyć wszystko jak trzeba. To tu, to tu.
Pióro, kałamarz. Kartki na równym stosie. Tak jak lubiła. Całe życie.
Pióro wieczne? Może być.
„Szanowny Panie...”. I tak list za listem, rok za rokiem. Pismo tylko
stawało się bardziej nerwowe, niebosiężne i coraz mniej czytelne. Coraz
odleglejsze od jej nauczycielskich przyzwyczajeń. Przepraszała za
„kulfony”. Niekiedy litościwie używała maszyny do pisania. Nieczęsto.
Poeta nie ośmielał się skarżyć. Metodą prób i błędów starał się
przeniknąć ten szyfr. Zbyt cenne było to, czego się dowiadywał.
Przestała być tylko znaleziskiem z przeszłości, obcą panią „J.”,
stawała się kimś bliskim, znanym prawie familijnie. Jednak pewnego
dystansu nigdy nie przekraczali. Lecz kiedy „pan Jerzy” zakładał nową
rodzinę, kiedy związał się z młodziutką Elżbietą, sekundowała mu
w tym, doradzała spokój i wytrwałość. Urodziny ich córki przyjęła także
jak swoje święto.

Wszyscy naokoło chorowali. Przeżywała kłopoty ze zdrowiem brata.


Jeszcze bardziej ukochała bratanka. Ale oni żyli przecież swoim życiem,
ona swoim.

Najbardziej cieszyły ją fiszki. Krótkie zapiski, strzępki zapamiętane


i zapisane często bez ładu i składu. Wystarczyło jednak tylko dać dobry,
krótki tytuł i wszystko układało się w jakiś nowy, ważniejszy porządek.
Okruch, zgoda, ale razem z innymi budował coś więcej. Portret Bruna
z okruszków? A czemu nie. Kto nie lubi okruszków? I można je było
„dziobać” z doskoku. Nawet w autobusie.

– PRIMADONNA. W którymś z niepublikowanych wojennych


opowiadań występowała kobieta w urojonej ciąży. Miejscem akcji była
scena operowa. Kobieta śpiewała o swoim życiu, tekst libretta splatał się
z jej losem. Krzyk „rodzącej” matki mieszał się z koloraturą
primadonny. (Rzecz, jak wiele innych, zaginęła).

– CIEŃ. Nigdy nie nazywałam go po imieniu. Zakazałam sobie. Ale


teraz, tutaj, na tych równo przyciętych skrawkach papieru już mogę.
Próbowałam życia bez niego. Bez mojego żydowskiego cienia. Bo był
ciężarem. Ale i lustrem. Nie chciałam widzieć w nim własnej twarzy.
Genealogie przodków skalane semicką klątwą były na niego skazane.
W pokorze trwania i przeświadczeniu, że tak należy.
Był moim duchem złym. A może i duszą całą? Nie, nie ma już Żydów,
zginęli wszyscy. Więc ciszej, ciszej. A pokutę za własne grzechy
przyjmuję.

– ŚWIĘTY FLORIAN. Na rogu Floriańskiej, gdzie mieszkał Bruno, na


kolumnie stała figura świętego Floriana gaszącego pożar. Polewał
z cebrzyka małe płonące miasteczko. Ale kiedy płonęło naprawdę, żaden
święty go nie uratował.

– PAPIER. Kochał go, gromadził, dbał, żeby był zawsze pod ręką. Inny,
rzecz jasna, do pisania, inny do rysowania. Kolorowe arkusze do pasteli.
Paczki całe papieru listowego.

– KINO. Często chodził do kina. W drohobyckim kinoteatrze Olimpia


i w Jutrzence, należącej przez kilka lat do brata Izydora, oglądał
arcydzieła filmu niemego. Potem chodziliśmy razem. Szpieg w masce
z Hanką Ordonówną, Halka według opery Moniuszki, z Kiepurą w roli
głównej. Przepowiadał filmowi przyszłość jako sztuce.

– TEATR. Ekranu i sali kinowej się nie bał, teatralnej – tak. Bo ciemno,
bo ludzie, bo żywi aktorzy. Może w kinie płaski i umownie świetlisty
ekran uwalniał go od strachu, że to się dzieje naprawdę. A aktorzy
w teatrze – przecież są realni, jak jakieś demony i kto wie, w jaką
psychiczną awanturę człowieka wciągną. Jakiego wywołają dybuka?
– HOKEJ. Ktoś go spotkał raz na meczu. Twierdził, że to świetne
studium ruchu dla malarza.

– NARTY / BRYDŻ. Dla niego szarada, zlepek niemożliwości, ale był


taki tani pociąg do Warszawy, z którego czasem korzystał. Miał bilet
powrotny na tenże, kiedy Nałkowska przypieczętowała jego literacką
sławę. Czyli nawias otwieram wewnętrzny.

– LEŚMIAN. Łąkę i Napój cienisty miał Bruno w swoim


księgozbiorze. Nie wiem, jakim cudem znalazło się to dziś w moich
rękach. Łączyło ich, jak z dumą powtarzał B. – „to démoniaque”! Nie
pamiętał o uzależnieniu poety od hazardu i jego marzeniu o kasynie na
Gubałówce.

– BIANKA. O Biance idącej aleją parku napisał: „nieświadomie trafia


każdym ruchem w samo sedno”. Może właśnie tak mnie zobaczył?
Obserwował uważnie kobiety. Pointował je celnie. Okazało się, że nie
byłam pierwsza ani ostatnia, którą zapragnął portretować.

– TUWIM. Wydawał mu się poetycko zbyt hałaśliwy. Wiem, że ze


sobą korespondowali. Sprawdzić kiedy i jak długo. O dwa lata młodszy
poeta ledwie przekroczył trzydziestkę, kiedy jego wiersze znalazły się
w lekturach szkolnych. Czy stąd się wzięło marzenie Bruna?

– MESJASZ??? Gdzieś, coś, ale co? Poszperać w szufladach.


I w głowie...

Jerzy Ficowski zapowiadał wyprawę na wschód. Peregrynację na linii


Drohobycz – Lwów – Janów. Truskawiec nawet. Sam chce dotknąć tych
miejsc, wejść w twoje ślady. I w moje przy okazji. Odważny jest.
I cierpliwy. Przecież teraz, żeby tam wyjechać, bardziej się trzeba było
postarać niż o Paryż czy Londyn. A co, a gdzie, a po co obywatel
zamiaruje tam jechać? I w czyim właściwie interesie? Czy aby nie
ukrytych wrogów władzy ludowej, a co gorsza – może i radzieckiej?
Paszport obowiązywał na krótko i był do natychmiastowego zwrotu po
powrocie. Żeby go dostać i żeby odebrać, trzeba się było sporo napisać
i nachodzić do ponurych gmachów z jeszcze bardziej ponurym
personelem.
Pytał o adres w Janowie. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że tam nie
trzeba żadnego adresu. Wszyscy się przecież znają. Każdy potrafi
wskazać dom adwokata Szelińskiego. Najprościej go zresztą znaleźć
idąc brzegiem jeziora. I warto jeszcze zajrzeć naprzeciwko, do sióstr
Hechtówien, może coś wiedzą specjalnego. Na przykład o tych jej
listach spod krokwi. W końcu to była dość pokaźna paczka... Sama
łapała się na naiwności. Ćwierć wieku przecież minęło. Wszystko tam
może być inaczej. Inni ludzie, inny język, siostry H. pewnie już
w grobie... Jezioro tylko na pewno to samo.
Czuła, że on w sprawie tych listów chyba ją o coś podejrzewa. Nie
wzięła ze sobą takiego skarbu? Zostawiła na zatracenie tak piękny ślad
ich miłości? Listy Tristana do Izoldy może? Romea do Julii? Tak była
nieczuła? Skoro wyznania Bruna stały się już nieaktualne,
przeterminowane? A może tylko ukrywa prawdę? Ale jak miała je
wziąć, uciekała w popłochu, w trwodze, z martwymi ciałami rodziców
pod powiekami. Obrazów przecież też nie wzięła, a on, co może pana
Jerzego albo i wszystkich zdziwić, większą do nich przykładał wagę niż
do prozy. Zawsze to podkreślał, że z powołania czuje się malarzem, nie
rzemieślnikiem słów. I lektury szkolne lekturami, ale prawdziwa
przyszłość czeka jego rysunki i obrazy. Będą wystawy, galerie, aukcje,
kiedyś... No, owszem – ma te dwa obrazy, ale to zupełnie inna historia.
Cud prawdziwy. Ale niby co? To ma być dowód, że ona coś ukrywa, że
ma dalej te listy? Bzdura. Wierutna bzdura.

Czasem jednak, kiedy ją odwiedzał, kiedy wpuszczała go do


mieszkania, do sanktuarium Bruna, na ścianach, pod ścianami
i wszędzie – z jego rysunkami, szkicami, książkami, czuła wzrok gościa
na granicy podejrzliwości. Patrzył łapczywie, czy aby gdzieś tam
w kącie, w otwarciu szafki albo drzwi kredensu nie zobaczy tego
prostokątnego pakunku obwiązanego wstążką. Chwilami sama nie była
pewna – czy nie zobaczy. Jawnie żaliła mu się na pamięć. Na umykanie
szczegółów i mylenie porządków, dat, nazwisk. Wszystkie wspomnienia
wietrzały i traciły swoją barwę. Jakby je jadły jakieś niewidzialne
korniki...

Bez emocji czekała na relację z wyprawy Ficowskiego do Drohobycza


i okolic. Niczego dobrego się nie spodziewała. Ona nie chciała wracać.
Tylko rozpacz mogła ją tam czekać. Rozumiała Żydów, którzy, ocaleni
cudem, czasem nadludzkim wysiłkiem polskich opiekunów, uciekali
daleko od miejsc swojego cierpienia. Byle nie doświadczać tamtego
bólu, tamtego upokorzenia. Nie patrzeć w oczy tych, z którymi wiąże się
śmierć najbliższych i obezwładniający strach. Odciąć przeszłość
zdecydowanym ruchem. Nie łudzić się, że można wszystko załagodzić
albo oszukać jakaś wiotką nadzieją. Tak było mądrzej. I po prostu
wygodniej. Pesymisty nie dotykają rozczarowania.
I miała rację. Choć trudno było od razu uwierzyć, że domu już nie ma.
W ogóle. Przecież podobno po wojnie jeszcze stał. Ktoś go widział,
twierdził, że urządzono tam sierociniec. Przynajmniej nazwa była
odpowiednia. A teraz – nic? Po co to wszystko zniszczono, ba, zrównano
z ziemią. I dom, i ogród obfity. Nie ma już tamtych rodzin ptasich ani
pszczelich. Paczka z listami? Kogo by obeszła.

A cmentarz ze zwłokami Bruna? Zalany betonem, fundamentami


wyrosłych na nim osiedli. Ziemię z kośćmi tu pochowanych wepchnięto
głębiej albo wywieziono potajemnie do jakiejś rozpadliny. Kto się o nich
miał upomnieć? Żydów już nie było, inteligencji też prawie nie. Księża?
Zostali prawosławni, ale i oni, sami poniewierani i ścigani, woleli
siedzieć cicho, niż przypomnieć władzy, że cmentarz to jednak cmentarz.
Żydowski czy nieżydowski. Podobno zresztą były jakieś protesty, ale
władza i tak kazała budować...

Pozostaje tylko magiczne, i w gruncie rzeczy smętne słowo –


„gdyby”. Gdyby wzięła tę paczkę ze sobą, gdyby nie przeraziła się tak
bardzo, gdyby nie poszła się kąpać do jeziora, gdyby nie było wojny.
Albo gdyby jednak została z nim w Drohobyczu...
„Gdyby”... Nikt się nie dowie, co nam wspólnie ubyło.

Pod koniec roku 1967 Jerzy Ficowski przesłał jej swoją nową książkę
o Schulzu. Rzecz nazywała się Regiony wielkiej herezji i stanowiła zbiór
szkiców o twórczości i o życiu Bruna. Była też po części owocem tej
podróży do drohobyckiej ojczyzny autora Sklepów cynamonowych. Na
liście dziękczynnej z podziękowaniami od autora znalazła i swoje
nazwisko. Między J. Susmanem i T. Szturm de Sztremem. Do strony 19
czytała z zachwytem, wzmocnionym jeszcze uznaniem dla ciepłego,
nieprofesorskiego tonu wywodu autora.
Na stronie 18 rozpoczynał się rozdział Bruno syn Jakuba. Nie zdążyła
go jednak nawet zacząć. Bo obok na całej stroniczce zobaczyła zdjęcie.
Trzy-, czteroletni dzieciak siedzi na krześle fotografa, w bogato
szamerowanej koronkami sukience, ze skrzyżowanymi nogami
w wysokich sznurowanych bucikach i nic jeszcze nie wie o życiu. Lekko
przestraszony może tylko trzymać się bukiecika róż. A pod tym podpis.
„Bruno Schulz, ok. r. 1895”. O mało się nie zakrztusiła z wrażenia.

List do Jerzego Ficowskiego z 2 sierpnia 1967 roku rozpoczynał się


dramatycznie:
„Szanowny Panie! Jestem wstrząśnięta zbiegiem okoliczności, który
jest jakby wynikiem współdziałania sił demonicznych
z najprzedziwniejszą ironią i wręcz komizmem. Fotografia na s. 19 jest
moją fotografią”.
Aż zrobiła sobie przerwę, kiedy to napisała. Dla zaczerpnięcia
oddechu.
„Zafascynowany dzieciństwem, widząc ją u mnie, poprosił mnie
Schulz o tę fotografię z okresu, który nazywał prehistorią, jak wszystko,
co dotyczyło naszego życia przed naszym spotkaniem i co go wzruszało
w sposób wyjątkowy, ta niewiarygodna tożsamość i nietożsamość osoby
znanej w wieku młodym, a tak obcej w jej dzieciństwie.
Oczywiście ofiarowałam mu tę fotografię i dawno, dawno już o tym
zapomniałam.
Dopiero ten traf i to odnalezienie siebie z przypisem: Bruno Schulz,
ok. r. 1895”.

Ofiarowała mu tę fotografię.

Starała się być jednak taktowna i miła, książkę chwaliła, prawie


wynosiła pod niebiosa. A jeśli chodzi o zdjęcie... proponowała, by ta
sprawa została między nimi. Ale też chciała wiedzieć, jakimi drogami
zdjęcie dotarło do Ficowskiego. Z tym był większy kłopot. Pojawiło się
w tym kontekście nazwisko Sandauera, lecz jak fotografia znalazła się
u niego – nie mówił, nie chciał powiedzieć. I sposobu na to nie było.
Juna nie upiera się... może to sam Schulz mu ją jakoś dał, zapominając
o jej proweniencji. Nie jest to wykluczone, choć trochę smutnawe.
Niewiele dało się wyjaśnić. W następnych wydaniach książki
zdjęcie – bez komentarza – zniknęło. Nie zniknęło natomiast inne, które
zrobiło na niej chyba równie mocne wrażenie. Współczesne, zrobione
przez Ficowskiego, zdjęcie schodów w domu Schulza. Tych samych, na
których w połowie lat trzydziestych Bruno siedzi z zeszytem w rękach,
w swoim szarym garniturze i w kapciach. Teraz schody są puste, umyte,
jakby wytarte z sylwetki Schulza i jakiejkolwiek przeszłości. Tyle po nas
zostanie?
Teraz schody są puste.

Ale prawdziwie dotknąć musiało ją też coś innego. Autor, jej znajomy
przecież, jej powiernik, którego, no, może zaniedbywała trochę, lecz
bardzo ceniła i obdarowywała czasem nawet czymś w rodzaju przyjaźni,
Muzą Bruna nazwał – nie JĄ, JUNĘ, lecz Deborę Vogel, tę Deborę,
która przecież... Która przecież naprawdę mogła być jego muzą w czasie
pisania Sklepów, ale później... Później była tylko ona, Juna! I że chciał
się z Deborą żenić? No, też mi coś, chyba by cokolwiek o tym
wspomniał.
Tyle po nas zostanie? Tyle. Jeśli będziemy siedzieć cicho. I chować
prawdę za szafą. Albo w szafie. Bo czy to nie jej wina, że mogło
powstać takie wrażenie? Że obraz życia Bruna odtwarzany przez
Ficowskiego gubił czasami proporcje. Jak ten bączko-Bruno na obrazie
Witkacego. Ale jak miało być inaczej, skoro to ona skąpiła wszelkich
wiadomości, odcinała go od swojej pamięci, a niechby nawet
i wyobraźni. Chyba z jakiegoś powodu wynotowała sobie ostatnio
powiedzenia przypisywane wielkiemu Leonardowi da Vinci: „W starciu
prawdy i kłamstwa wygrywa zawsze najciekawsza historia”. Jej bardziej
to pasowało do Oscara Wilde’a, ale proszę bardzo – może być
i Leonardo.
Tego roku wysłała do Jerzego Ficowskiego najwięcej, bo aż dziesięć
listów. Było w nich prawie wszystko. Owszem, potwierdzenie zasady
o jej, „J.”, anonimowości też. Ale poza tym... Przystąpiła do walki.
O siebie, o swoją Junę. Chociaż dalej ukrytą za inicjałem. List za listem.
Spokojnie, po nauczycielsku. Lecz także z odrobiną wariacji, żeby świat
nie myślał, że opowiada banały.
Więc najpierw historia ich poznania się, ulica, matematyk Kuszczak.
Z której to szkoły musiała wracać, kiedy ją zaczepił, bo przecież
pracowała w dwóch? Dalej – ona antylopa, on pies. I to niezwyczajne
narzeczeństwo. A przede wszystkim przyjaciele, ulubieni pisarze,
książki. Witkacy, Breza. Drohobycz, Zakopane, Warszawa. Szlaki ich
wspólnego życia. Proszę bardzo!
Nie wszystkie, rzecz jasna. Ten najbardziej dramatyczny moment nie
nadawał się do ujawnienia. Pisała o prowizorium, w jakim musiała żyć
w Warszawie, z rozpaczą zaczynając każdy dzień. Co dalej? Praca bez
perspektyw i związek bez przyszłości. Bruno, namiętny w listach
i niezdolny do jakiegokolwiek zobowiązującego gestu, jak byle
mężczyzna. Więc co? Co miała zrobić?
„Jak podjąć decyzję zerwania tej łączącej nas przez cztery lata więzi,
zostawienia tej kruchej, bezbronnie obnażonej wobec życia istoty jej
losowi... Nie umiałam jednak żyć w takiej szarpaninie i z pomocą
przyszła mi ciężka choroba – świetna ucieczka”.
„Gdy wyzdrowiałam, natychmiast rzuciłam pracę w Warszawie
i wróciłam do rodziców”.
Ale on już chyba wiedział, że z tym wyzdrowieniem i rzuceniem
pracy sprawa nie przedstawiała się tak prosto. Cały rok, aż do grudnia
1937, spędziła, owszem – z rodzicami w Janowie, ale na płatnym
zwolnieniu z GUS-u. I ta jej choroba wyglądała chyba poważniej niż
sama Juna była skłonna kiedykolwiek przyznać...
„Z choroby, z tej drugiej strony, wróciłam do życia zupełnie
zmieniona. Oddaliłam się od Bruna o całe wieki”.
Z tej „drugiej strony” – jednak! „O całe wieki”. Na wieki? Na
niedługo. Na kilkadziesiąt lat zaledwie. Bo teraz przecież znowu z nim
była.

Dużo pisała do Biografa o lesie. O morzu mniej, choć przecież do


morza miała niedaleko. (Ludzie tutaj mówili co prawda, że Zatoka
Gdańska to jeszcze nie morze). Ale woda na całe już życie kojarzyła jej
się z tamtym porankiem, kiedy mokra i przerażona pędziła z jeziora do
domu. A w domu dwa ciała – matka i ojciec. Więc nie woda – las.
Jeździła w Bory Tucholskie, do Tlenia. Na wakacje. Sama. Wysyłała
stamtąd do Warszawy pocztówki.

Czekała na te wyjazdy. Na ulgę, jaką zawsze przynosił las. Znajome


sekwencje wiosny i jesieni, kwitnienia i dojrzewania, godów i narodzin.
Maszerowała kilkanaście kilometrów, żeby zasłużyć na odpoczynek
w mchu i trawach. Nie słabła w miarę upływu lat. Długo zachowała
formę. Kładła się na plecach. Oddychała słońcem. Drzewa kołysały
niebo.
Taki był porządek. Las miał duszę przejrzystą. To ważna pewność.
Z nikim jej nie dzielę. Nawet z tobą, Bruno.
Mrówki i świerszcze, ważki i ptaki, bobry, sarny, dziki... Olchy,
jesiony, dęby szukające światła. Nietoperze i splątane korzenie.
Przemierzała pieszo ten świat, wolna od wszelkich trosk własnych.
Studiowała rodziny żurawi, osobowość jeleni, zwyczaje węgorzy. Po
wszelkich burzach. Liczył się nowy świt, oddech mgły nad polaną, smak
rosy. Pewność, że to wszystko jest, nie zniknie po zamknięciu oczu.

Starała się nie wnosić tam swojego mroku. Nie porównywać zabiegów
dzięcioła do własnego bicia głową w ścianę.

Już nie miała wątpliwości, że Jerzy jest przyjacielem. Ale czasami


musiała go hamować. Nie wszystko miała ochotę opowiadać, nie
wszystko pokazywać. A już jego chęci fotografowania przeciwstawiała
się czynnie. I chytrze, jak drohobyccy cwaniacy. Obiecywała
szczególnie, kiedy nie miał aparatu ze sobą, zmieniała zdanie, kiedy już
miał, znowu obiecywała w trochę innych słowach i terminach. I tak da
capo... Żeby tylko ukryć przed jego łakomym wzrokiem ostatnie skarby.
Autoportrety na przykład. Ze starczą logiką dowodziła, że po nic mu
one, skoro podobne już widział...

Co zaś do Mesjasza? Niczego nowego nie wiedziała. A on za to


wiedział za dużo. Ale i tak nic z tego nie wynikało. Trop taki, owaki,
wszystkie ślepe. Że na strychu domu na Floriańskiej, że u Moroniów, że
w skrzyni NKWD. Ale rękopisu nie było ani śladu. Tylko te
przedwojenne zapowiedzi Bruna. Też zresztą nieco mętne, jakby dwie
różne książki obiecywał...

Nie chciała nigdy wrócić w rejony młodości, do Drohobycza, do


Janowa (który teraz nazywa się już zresztą Iwano-Frankowe). Bała się
nawet o tym myśleć. Wykręcała się od różnych propozycji, cierpiała, bo
ciągle musiała uzasadniać swoją odmowę. Nie chce przypominać sobie
swojej wielokrotnej rozpaczy. Po rodzicach i po Brunie. Nawet po
listach od Bruna, straconych bezpowrotnie. I po tych miejscach, gdzie
się spotykali, mijali, dotykali.
Ale raz zerknęła w przeszłość. Umówiona, razem z Jerzym
Ficowskim stawiła się na Mokotowskiej 12 w Warszawie. To miało być
coś więcej niż kurtuazyjna wizyta. Była coś temu Szturm de Sztremowi
winna. Za pomoc w wielu życiowych sytuacjach. Za ten nieszczęsny
GUS. Za wojenną woalkę. Może i za brata i jego sędziowską obojętność.
Już w sieni umówili z Ficowskim role. Czternaście obrazów Witkacego.
Zapamięta.
Tylko że rozmowa się nie kleiła. Oni na sosnowych krzesłach.
Naprzeciwko, na tym zielonym łóżku z sądowych protokołów, siedział
on, stary, pokonany przez życie człowiek. Nie bardzo chyba rozumiał,
gdzie jest i z kim rozmawia. Nie mogli wiedzieć, że ma przed sobą tylko
rok życia. Ożywiał się chwilami tylko. Witkacy, tak – Witkacy. Schulz –
o, Schulz. Ale ten był jakiś taki dziwny. Nigdy nie patrzył prosto
w oczy... I te jego utworki-potworki.
Juna jest przerażona. Tak wygląda bezsilna starość. Ona taka nie
będzie nigdy. Pamiętać o fasadzie, twarz przysposobiona do obcych
oczu, nakładane pewną ręką – szminka i róż. Koniecznie zadbać o zęby.
I nie mówić za wiele. Chce mu współczuć, przecież to te pięć lat
więzienia tak go zmieniło, ale nie potrafiła. Błaga wzrokiem swojego
towarzysza, wyjdźmy, uciekajmy stąd, bo zaraz umrę. Bo się rozpadnę
jak on, jak „święty”. Już nie taki „święty” po tym, co wygaduje
o Brunie...
Ale racja, mieli jeszcze pewne zadanie do wykonania. To ustalili
wcześniej. Niech będzie, byle szybciej. Gdzie są portrety Witkacego?
W mieszkaniu, które – słyszeli – płonęło w powstaniu, było tak ciemno,
że niewiele widzieli. Chyba niczego nie ma, ale może warto się upewnić.
Ona to zrobi. Jest wyższa od Ficowskiego, silniejsza, no, może tylko
wyższa, ale przecież ciągle sprawna, da radę. I kiedy tamci potruchtali
do kuchni w poszukiwaniu kawy, wspięła się na chybotliwy stołek
i zajrzała. Nad wielką szafę. Tam, gdzie wedle wspomnień, u samego
sufitu wisiało kilkanaście portretów de Sztrema namalowanych przez
Witkacego. Tadeusz jako diabeł, jako anioł, jako święty Franciszek
i wschodnia ikona, na kurzej nodze, w sieci pająka, złośnik, ironista, de
taki, siaki i owaki... Ale zamiast portretów upiorna czerń, spalona ściana,
nic.
Oboje byli zawiedzeni. Ona bardziej sobą niż brakiem tych obrazów.

To ją teraz czeka? Bezsensowne trwanie. To tak ma być? Nigdy, nie


pozwoli na to, będzie walczyć. Przyjrzała się w windzie Jerzemu. Jak
patrzy na nią. Nic pocieszającego w tym wzroku nie znalazła. No to
jeszcze zobaczymy.
IV

Do tej pory jej darowywali. Ale zbliżał się rok 1968 i atmosfera
gęstniała. Ni stąd, ni zowąd – potem się okaże, że to szef bezpieki
towarzysz Mieczysław Moczar dał sygnał do antysemickiej
i antyinteligenckiej czystki – przybywało tropicieli tego cienia, od
którego przez całe życie uciekała. Uważniej przyglądała się sobie
w lustrze, no owszem, zmarszczek nie ubyło, a jak sama siebie
zaskoczyła spojrzeniem, to i kąciki warg opadły już w dół. Zawsze przed
tym ostrzegał ją Bruno, żeby za dużo się nie martwić, nie biadolić, bo
usta tylko na to czekają. Miał przecież oko malarza. Ale ani jej teraz nos
nie urósł i nie zgarbił się bardziej, ani nie rozpaliły się oczy. Nie
przybyło też kruczoczarnych włosów. Raczej siwych, które skrzętnie
usuwała.
To co, jak zgadli? Jak się domyślili jej żydowskiego cienia?

Tym, co szeptali na korytarzach, niczego nie było trzeba. Swoje i tak


wiedzieli. Bezpartyjna zaszła tak wysoko? Dyrektorka uczelnianej
biblioteki? Ciekawe. Brat, co prawda, w Warszawie na stanowisku,
w organach czy w resorcie, ale teraz nie takich braci bierzemy pod lupę.
I nie takie resorty. A tak się baba mądrzy, jakby cały Talmud połknęła.
Bibliotekę sama, co prawda, organizowała, ale kto by teraz takie rzeczy
pamiętał. Zawsze się wynosiła nad innych. Służbistka. Nie pije, nie pali,
z załogą na chłodnej stopie. W życiu społecznym się nie udziela. Nie
uczestniczy... nie należy... nie uczęszcza.
I coś tam z tym Schulzem podobno było, niektórzy słyszeli, inni
nawet czytali, choć druk gęsty i z trudem dało się dotrzeć do
odpowiednich stron. Co, gdzie, nie bardzo wiadomo, ale Schulz to
Schulz, samo nazwisko mówi chyba za siebie. A za pisarzy, też się,
towarzysze, weźmiemy. Może nawet w pierwszym rzędzie. Szulc nie
Szulc, Andrzejewski czy jakiś Ważyk – wióry polecą. Na razie weźmy
się jednak za bibliotekarzy...
Chodziła zawsze wyprostowana, dużymi krokami, wysoko trzymała
głowę. Czarne włosy stale spinała w kok. Nawet w bibliotecznym
granatowym fartuchu wyglądała jak królowa. I jak królowa nie
dopuszczała do poufałości, do bliższej zażyłości, a tym bardziej do
przyjaźni – nikogo. Zawsze była zapięta na ostatni guzik, także
psychicznie. Oszczędna w słowach, zdystansowana. MUZA. Nieraz
zakładała sama sobie taką fiszkę. I przekreślała wszystko szybko. Nic.
Nic światu o sobie nie ma do powiedzenia. Wyrzekła się swojej
przeszłości i swojego imienia. Muza NIC. Co z tego, że była
sprawiedliwa, że biblioteka rozkwitła pod jej ręką. Takich szefów się
ceni, ale się za nimi nie przepada.
We wniosku rektora o nadanie jej tytułu naukowego zastępcy
profesora napisano: cechuje ją dbałość o dobór dzieł i materiałów
naukowych. Dobra organizatorka pracy. Światopogląd naukowy.
W pracy społecznej aktywna. A ponadto: ...żywe zainteresowania
książką, zamiłowanie do pracy, wysokie poczucie odpowiedzialności.

Teraz może za to zapłacić. Wie, co ją czeka. Zna ten swąd nagonki, to


niejasne drżenie powietrza przed zbliżającą się burzą. Przegląda się
w lustrze uważniej niż zwykle. Skąd oni to wiedzą, jak poznają geny
narodu Schrenzlów i Schulzów? Włosy? Ich grubość? Ich splot? Ziemia
nosi miliony brunetów, o wiele ciemniejszych i bardziej kędzierzawych
niż ona. Włochów, Ormian, Hiszpanów. Nos? Ten akurat klasyczny
i wcale nie złamany, jak na antysemickich niemieckich plakatach. Strach
w oczach – o, to może być dowód pochodzenia. To tak.

Poszukała tej fotografii zrobionej na potrzeby GUS-u. Popatrzmy


spokojnie. Włosy ciemne, ale krótkie, skromne, nie zabiegające
o nikogo. Fular w kropki na szyi. Trochę za dużo szminki na wargach,
ale w sumie poważna, dojrzała piękność. No, tak przecież się wtedy
wyglądało. Nie bez przyjemności stwierdziła, że nawet przypomina
nieco przedwojenne gwiazdy kabaretu – Hankę Ordonównę czy Mirę
Zimińską. Boże mój! Czy one też? Dlatego je przypomina?
Trzeba się wycofać, zanim będzie za późno, zanim cię namierzą,
wykryją i zaatakują. Zanim nie będzie wyjścia innego niż otwarta walka.
Wolała usunąć się sama, nim to wszystko zacznie się na dobre.
Uprzedziła cios. Sama złożyła wymówienie. Nie wymówienie –
rezygnację. Starannie ważyła każde słowo. Odchodzić z biblioteki
przecież nie chce. Dla niego, dla Bruna to robi. Bo jak on sobie poradzi
na tych pustych od jej słów alejkach i na chłodnych – bez jej dłoni,
półkach, z których go będą chcieli zepchnąć następcy piewców Nowej
Huty i brygady szlifierza Karhana. I dla siebie też. Bo co ma więcej niż
te biblioteczne przestrzenie, ścieżki, gęstwiny, niż tomy na półkach,
dające choćby ślad poczucia, że życie ma jakiś sens.
Miesiąc po tak zwanych wydarzeniach marcowych, kiedy w całym
kraju rozpętano antysemicką histerię, napisała do rektora Wyższej
Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku, grzecznie, wyrazistym duktem,
literami bardziej strzelistymi niż jej przerażona dusza. Prosiła uprzejmie
o zwolnienie z funkcji kierownika biblioteki. Rezygnowała z funkcji, nie
z zatrudnienia w placówce.
Motywuje to przemęczeniem i wyczerpaniem nerwowym na
kierowniczym stanowisku.
Przed Ficowskim nie musiała udawać. To był cios w samo serce. Ale
po to, żeby to serce ocalić.

Czy ktokolwiek miałby w to uwierzyć? Ona, tak zawsze pierwsza


w pracy i ostatnia po pracy? Gadająca z ożywieniem tylko o jednym.
Książkowy mól do potęgi. Tamci uwierzyli bez trudu. Bez
najmniejszego problemu. I bez wstydu. Bo taki zawiał wiatr, bo można
się było tej „Żydówicy” pozbyć. Jednym ruchem, bez wahania. Choć
może zadrżała im ręka? Tak się pocieszała przez chwilę. Bo rezygnację
przyjęto dopiero dwa i pół miesiąca później. Ale może znowu była
naiwna. Pewnie czekali na instrukcje z centrali. Albo chcieli jej się
pozbyć z biblioteki w ogóle. Bo przecież najpierw odbył się przepisowy
sąd, pardon, zebranie personelu.
Stawili się wszyscy, a nawet jacyś nowi. Jeden z tych nowych wydał
jej się znajomy, nie wiedziała skąd. Nieruchome twarze, w ustach gips.
Ani jednego dobrego słowa. Jej pracownicy, głównie kobiety. Ale
mówili sami mężczyźni. W końcu zabrał głos tamten nowy-nienowy: że
tego..., że teraz w trudnych czasach trzeba ostro, nie dawać się, bo te,
wiadomego pochodzenia, obce siły, otoczą nas i tylko patrzeć, jak
wykończą...
Poznała ten głos i tę wyłażącą ze spodni koszulę. Pan Wojtek w pełnej
krasie. Więc jednak znalazł sposób, żeby jej się przypomnieć...

Została w bibliotece jako szeregowa pracownica. Mało kto miałby siły


na taki krok. Ale za bardzo kochała książki, o których już mówiła
„moje”, żeby ze wszystkiego zrezygnować. Za bardzo była dumna
z tego, co stworzyła. Za wiele skrytek miała tu dla swojego Bruna.
Znalazło się biurko. Czarnego fartucha nawet nie musiała zmieniać.
I tylko w gazetach czytała, co złego dzielnej władzy i narodowi
wyrządzili „syjoniści”. A potem słuchała w zagłuszanej zachodniej
radiostacji, ile to tysięcy ludzi musiało, albo chciało, w takiej atmosferze
nagonki wyjechać z kraju. I ci, co ocaleli z wojny, i ich dzieci, chętne do
skorzystania z okazji wyrwania się z „socjalistycznego getta”. A że
trochę szubrawców się z nimi zabrało... Tak bywa zawsze.
Ona nie dała się zepchnąć z drogi. Miała swojego Bruna. I miała teraz
cień Bruna – jego Biografa. Wydawał książki, opracowania o Schulzu, to
był naturalny powód, żeby do niego pisać. Ale czasem lubiła się do
niego po prostu odezwać. A kiedy milkła, to miała prawdziwe powody.
Nawet w Tleniu depresja nie dawała się poskromić. Nawet w lesie nie
znajduje sposobu na ucieczkę od polityki, która sama się narzuca
„pomarcowo brutalnie, wręcz nieludzko”.
Myślała, że już niczego w życiu bać się nie będzie. Ona, taka dzielna,
która przeżyła śmierć najbliższych, ucieczki, bombardowania.
Wielodniowy, codzienny lęk przed zdemaskowaniem. A jednak dwa razy
jeszcze bała się naprawdę. I tylko raz płakała, całymi tygodniami, nie
mogła się opanować i wrócić do normalnego życia.

W 1970 roku w grudniu znowu strzelano do ludzi. I to prawie za


rogiem. W Gdańsku, w Gdyni, seriami i pojedynczo. Także we
Wrzeszczu. Do robotników idących do stoczni i podpalających komitet
partii. Tak się żegnał z władzą znienawidzony przez nią Gomułka. Ten,
którego rozwrzeszczana tłuszcza wywoływała na wiecach „Wiesław”,
„Wiesław” i dopingowała do „gonienia z Polski Żydów”.
Ten, przez którego biblioteka przestała już być „jej”, a co najwyżej
ona stała się „biblioteczna”.
Ten jeden jedyny, poważny raz płakała dwa lata później po śmierci
ukochanego brata. Długo nie mogła się podźwignąć. W bibliotece jej nie
poznawali, ta pani Józefa taka zawsze opanowana, „zapięta na ostatni
guzik”, popłakiwała po kątach przy byle okazji. I nosiła się na czarno.
Nikomu się nie przyznała dlaczego. Nie tu, tu przecież po Marcu nie
miała przyjaciół. Rok potem, bez słowa, bez zwyczajowego pożegnania
przeszła na emeryturę.

Jeździła w Bory Tucholskie, do Tlenia, uczyła prywatnie w domu


francuskiego, starała się o wyjazd do kuzynki w Anglii. Wielokrotnie
wybierała się do tzw. Cyganówki, letniego domku Ficowskich
w okolicach Warszawy. Ale tylko się wybierała... Nie ukrywała, że od
stolicy woli się trzymać z daleka i bardzo jej odpowiada te trzysta
pięćdziesiąt kilometrów odległości z Gdańska do Warszawy.

Polityką się nie interesowała, ot, na tyle, na ile mogła się nie
interesować inteligentka pozbawiona złudzeń co do władzy. Ale
znajomość, ba, prawie przyjaźń z Ficowskim uwyraźniła jej pewne
sprawy. W 1976 roku gazety i telewizja zachłysnęły się „słusznym”
oburzeniem wobec Listu 59. Wybitni twórcy i intelektualiści
zaprotestowali w nim przeciw zmianom w konstytucji, oddającym
Polskę po wsze czasy władzy partii i Związkowi Radzieckiemu. Wśród
sygnatariuszy protestu był Jerzy Ficowski. W odwecie władze nałożyły
na niego zakaz publikacji, wynalazek cesarzy rzymskich, ale
w nowoczesnym opakowaniu.
Juna bardzo się tym przejęła. Wśród czytelnych uwag o Targowicy
i Repninie widać jej prawdziwą troskę o Biografa i jego rodzinę. To co
teraz, z czego będą żyli? Jak tak można potraktować twórcę? To i prac
Bruna nie będzie mógł wydawać? Nikt nie wiedział. Tak jak mało kto
znał tajną broń Ficowskiego nieobjętą zakazem – teksty piosenek. To
dzięki nim głównie mogli przeżyć najgorsze lata. A Wozy kolorowe
w brawurowym wykonaniu Maryli Rodowicz rozbrzmiewały jak Polska
długa i szeroka. Kołysały do tańca nawet partyjnych bonzów,
odkrywających w sobie nagle cygański pęd do wolności,
nieświadomych, że wspierają w ten sposób „reakcyjnego” twórcę.
Pan Jerzy zdążył, na szczęście, wydać Księgę listów, bardzo pięknie,
z nowymi, nieznanymi jej pakietami korespondencji. Na przykład do
wieloletniego przyjaciela, którego ona nigdy nie poznała, Zenona
Waśniewskiego. Czuła, że będzie potrzebna teczka, nie fiszki. Teczka
z powtórzonym dwa razy, bo raz zamachnęła się na swoje nazwisko zbyt
nerwowo: „Józefa Szelińska”. Wkładała tam wszystko, co dotyczyło jej
wprost. Niech się po jej śmierci nie męczą. Jeszcze tylko okulary do
czytania i proszę bardzo. Zaczynamy.

Kilka wzruszających przypomnień – Bruno grał na loterii. Ciągle miał


nadzieję, że wygra, że skończą się jego materialne problemy. Wyliczał
do przyjaciela co i jak, jaką część losu trzeba kupić, kto już go miał
namówić i nie namówił, a sam wygrał... ćwiartka losu i całe
sześćdziesiąt tysięcy! Starczyłoby na podróż po Włoszech lub Hiszpanii.
Jakby go słyszała, mówiącego to wszystko... Ale po przeczytaniu
następnego listu odłożyła książkę. Bruno wspomniał, że jadą z Juną,
narzeczoną, do Zakopanego. Waśniewscy, bo tam chyba jeszcze była
jakaś żona za plecami „kochanego Zenka”, musieli zareagować
entuzjastycznie. A on w odpowiedzi raczył się do sytuacji zdystansować.
Jak byle prowincjusz przyłapany na miłostce:
„Wyobrażacie sobie to zbyt romantycznie. Narzeczoną moją znam już
od 3 lat, zbliżyliśmy się przed 2 laty i od czasu do czasu spędzamy po
parę tygodni razem, gdyż nie mieszkamy w tym samym miejscu. Oboje
jesteśmy biedni, ona jest zredukowaną nauczycielką gimnazjalną i szuka
posady”.
Spojrzała jeszcze na datę: 13 lipca 1935 roku. Byli wtedy
w Zakopanem, na Jaszczurówce, świat wirował, Witkacy siłował się
z nią na rękę. A tu po prostu „zredukowana nauczycielka gimnazjalna”.
Tyle miał o niej do powiedzenia jej roznamiętniony amant, wzór
słowotwórczej przesady w dodatku. No, ładnie. Lepiej może nie
zaglądać czasowi pod podszewkę... Może nie zaglądać...
Narzekał na nią. W listach do Brezów nazwał lękliwą, a nadto
hipochondryczką. Jak śmiał? On? On, który bał się wszystkiego i słabł
wobec najmniejszej przeszkody? On, który ją obsadził w roli opiekunki,
sugerował teraz, że sama potrzebowała opieki? Niegodziwy? Ludzki...
Przedstawiał jako marudną, zagubioną w wielkim mieście i pełną skarg
na towarzyskie zaniedbywanie. Po co to robił? Dla poprawy
samopoczucia?
Ale czy ją to teraz tak bardzo dotknęło? Czytała jak o kimś obcym.
Więc może żadne sole trzeźwiące i relanium jej nie grożą. Choć trochę
ostrożności nie zawadzi. Jeszcze tylko dwa razy spróbuje. Jeśli znajdzie
coś ciekawego. Pierwsza próba. Może jakiś list z datą już po ich
rozstaniu. Proszę bardzo.

Koledze, Waśniewskiemu, już w czerwcu 1937 roku zakomunikował


z ulgą, że ostatecznie się rozstaliśmy. Naszą znajomość nazwał „pasmem
cierpień i ciężkich chwil”. Prostował wiadomość w gazetach, jakobyśmy
się pobrali. I dalej... wedle utartego schematu... „czuję teraz straszliwą
pustkę i nicość życia. Nie mogę nic robić, nie mogę żadnej książki wziąć
do ręki, bo mnie mdli i nudzi okropnie”.
Dziesięć lat temu pewno by to nią wstrząsnęło. Ale dziś pomyślała
tylko – „biedny Bruno”. Głupi Bruno. Beznadziejnie głupi Bruno. Tak
się z nią męczył? Trzeba było powiedzieć. Uwolniłabym ciebie i siebie
wcześniej. To w takim razie kto i po co wypisywał do mnie te płomienne
listy? Teraz dopiero szkoda, że ich nie mam. A może i dobrze. Dopiero
bym się wstydu najadła.

Zdjęła okulary. Bez okularów lepiej... Niczego nie widzi wyraźnie,


żadnej litery. Czy nie tak powinno się oglądać cudze życie? Złapała się
na tej myśli – cudze życie. Tak pomyślała o jego i swoim, o ich życiu.
Bo tak je teraz czuła, jako coś dalekiego, obcego, dziwnego
i nieprawdopodobnego nawet. Jakby czas utulił już wszystkie emocje,
spłaszczył je i wykoślawił. Biedny Bruno, biedna Juna. Bohaterowie
jakiejś wydumanej intrygi, niewiele więcej. Już nie krew z krwi,
szamotanina, szaleństwo i prawdziwa rozpacz. Brunio i Junia. Pacjenci
sanatorium Pod Klepsydrą...
Ale jeszcze jeden list sobie obiecała. Skoro jest taka opanowana, taka
zimnokrwista, to proszę! Na chybił trafił. Los może będzie bardziej
łaskawy.
Do Romy, no pewnie, do jego najświętszej, platonicznej (chyba?)
powiernicy.
„Obawiam się, że ten rok pracy szkolnej mnie zabije...”.
Dalej, dalej... Ten temat mamy już przećwiczony, Bruno.
„Może wziąć jako przeciwwagę tego przygniatającego walca szkoły –
rozpustę? Przychodziło mi to już na myśl”.
Co? Spojrzała jeszcze raz na datę. I adresata. Romana Halpern, 30
sierpnia 1937 roku.
„Ale to mnie zbyt nerwowo wstrząsa i wyczerpuje – (w tak trudnych
i niebezpiecznych warunkach, jakie tu mam – małe miasto –
nauczyciel)”.
Co? CO?

Jakim cudem nie przeczytała tego ponad dziesięć lat temu? Nie było
pewnie tego listu w tamtym zbiorze z sześćdziesiątego czwartego roku.
Przecież, gdyby był... Zdjęła tomik z półki. Sprawdziła – był. I te
wszystkie zdania też były. Co do jednego. Planował po rozstaniu z nią,
ni mniej, ni więcej – rozpustę! Znowu chciał podokazywać, pokręcić się
wśród tych swoich dziobatych dziwek z „cielesną instrukcją obsługi
w ręku”... I tylko się czegoś przestraszył... Najwyraźniej
nieoczekiwanego skutku sławy – rozpoznania. I skandalu!
Proporcjonalnego do tej pisarskiej sławy.
To już nie te czasy, kiedy ze Staszkiem Weingartenem uganiali się po
tych drohobyckich burdelikach jako szukający przygód młodzieńcy.
Skąd to wiem? A wiem, wiem. Moja sprawa skąd. Od dawna, bo
i sprawa była dawna. Z lat dwudziestych. Ale teraz...
Coś podobnego! Jego szczęście, że tych słów nie zauważyła. W tym
sześćdziesiątym czwartym roku. Dziesięć, już ponad dziesięć lat temu.
Musiałaby go chyba wtedy zabić. Nie zważając nawet na to, że już od
dawna nie żyje...
Teraz mogła się tylko uśmiechnąć. Biedny Bruno.
Zwiedzanie przeszłości stało się jak narkotyk. Odkrywałam kolejne
odsłony. Obrazy, monologi, strzępki zapisów, na biurowym papierze,
w kopertach i na kartonie. A wszystko tak samo ważne, jak nie-ważne,
bo już żadnego z nas dwojga nie dotyczy, choć niegdyś... Niedawno,
wieki temu... dotyczyło.

Kolejne zeznania na rzecz... właśnie, czego? Bo chyba nie zawsze


prawdy.

Używa też obrazów zebranych przez innych. Bo przecież Biograf


wiedział o różnych sprawach więcej niż ona. Korzystała z jego
znalezisk. Czasem, żeby sobie odświeżyć pamięć, czasem – całkiem
serio – żeby tę pamięć stworzyć. Zapisywała, przepisywała, księgowała
wszystko. Czasem komentowała. Bywało, że złośliwie. Robiła uwagi na
marginesach.
W marcu 1938 roku filozofował, jak dawniej, że największe
nieszczęście to „nie wyżyć życia”.
Utyskiwał znowu, że nie potrafi cieszyć się pięknem wiosny. Teraz
miał wreszcie powód. „Spędzam dni i noce bez kobiety i bez Muzy
i marnieję bezpłodnie”. A jednak czemuś służyłyśmy – znawczynie
wyrazów obcych, szyfrantki Hegla i Kanta. Wszystkie piękne
i nieprzeciętne. Pochylone nad nim jak nad skarbem. W tej tylko
kobietom znanej służbie... w poczuciu wyjątkowości i uwznioślenia
najbanalniejszej wspólnej sprawy. Toczyłyśmy z nim nasze akademickie
potyczki i choć nie zaspokajałyśmy może jego najsilniejszych pokus,
chętnie poddawał się tym naszym „torturom”.
Co musiałabym wiedzieć, żeby cię zatrzymać?

Bezradna wobec kolejnej skargi Bruna, usiłująca uspokoić go przed


paryską wyprawą, doświadczona Halpernowa palnęła w końcu: „Gdybyś
był w Warszawie [przeszli na ty, a wnioskując z tego, co dalej, mało
mieli przed sobą tajemnic...!], położyłabym cię z jakimś drapieżnym
stworzeniem do łóżka – to często pomaga”. Nie tylko poliglotka, ale
i anioł ofiarności! Mój Boże!

Rozczarował mnie także Witkacy. Podobno napisał do Bruna po


naszym rozstaniu (skąd ten pomysł, żart może?), żeby zmienił zupełnie
tematykę swojej prozy. Jakoś tak to ujął porno-żarto-twórczo „celem
naciągnięcia jajowodów, aby dokonać ostatecznego spermotrysku”.
Dziwny komentarz do ludzkich dramatów. O mnie w tym samym liście
z października trzydziestego siódmego roku Bruno prawie się nie
zająknął... „O Junie nie myślę ostatnimi czasy”. Pisze, że nie myśli.
Więc myśli o niemyśleniu. Narzeka na rodzinny magiel domowy.
Grozi – chyba sobie samemu – że chce się wyprowadzić. „Myślałem, że
tym razem wprowadzę już w czyn separację...”. Ale znowu się
ułagodziło. Takie gadanie. I ciągłe prośby o radę. U Romany, cierpliwej
jak nikt.

Juna często przyznaje, że przygnębiają ją te powroty w przeszłość.


Narzeka na bezprzedmiotowy smutek, właściwy wędrówkom po
cmentarzach, podsuwający wspomnienia okrzepłe, dokonane, w których
niczego już nie można zmienić.
Wybrała los cienia. Nie zasługiwała na więcej? W życiorysach
podawała, co prawda: stan cywilny – samotna. A może powinna pisać:
emerytowana muza po przejściach. Przynajmniej personalni mieliby
uciechę.
Muza na emeryturze? Przyroda nie zna takiego gatunku. Ale on jest,
istnieję przecież. Tu i teraz. Nie ma francuskich perfum i kremów. Nivea
źle się wchłania. Polskie perfumy „Być może” cuchną, choć przecież
daleko im do sowieckich duchów, których kiedyś spróbowałam
w Janowie. Wystarczy jednak spryskać się obficie. „Być może...”.
Nie – to niemądre myśli. Na to się skarżyć nie należy. Narzekać trzeba
raczej na własną pamięć. Że różne rzeczy uciekają. Że blakną, że kruszą
się w pamięci, jak obraz namalowany na źle zagruntowanym płótnie. Zły
byłby z niej świadek. A może tak musi być, może to tylko drobny skutek
faktu, że jednak tymi zapiskami, dzieleniem się nim ze światem, zdradza
Bruna, narusza niepisany wprawdzie, ale jakoś między nimi istniejący
pakt o czułym milczeniu.

Drugi, i ostatni raz, bała się dziesięć lat po Grudniu, w lecie 1980
roku. Kiedy stanęła Stocznia Gdańska i robotnicy zażądali swobód
związkowych i, Jezus Maria, zniesienia cenzury. Właśnie wróciła
z Londynu, gdzie jej się wcale tak bardzo nie podobało. Ale odległość od
normalnego, trochę nawet nudnego życia groszorobów do tutejszych
polskich absurdów i życia w kłamstwie była jednak przerażająca. To nie
mogło tak dalej trwać. Od dawna czuło się coś „w powietrzu”.
Do polityki Juna miała zawsze dystans, ale wtedy wzięła ten swój
krzyżyk Wyszyńskiego i pojechała pod stocznię. Warto było. Młode,
entuzjastyczne, choć zmęczone już koczowaniem twarze zapamiętała na
zawsze. Wiedziała teraz przynajmniej nie – kogo, lecz o kogo się bać.
Następca Wiesława, towarzysz Gierek zastanawiał się najpierw, czy
stoczniowców nie zbombardować, korzystając z wypróbowanego
radzieckiego sprzętu, czy może grać na zwłokę i coś im tam nieważnego
obiecać. Zanim się zdecydował, było już po nim.
Wiedziała też, komu się dziwić. Bo w tych sierpniowych dniach „jej”
prymas, postarzały już, oschły i surowy, wygłosił przemówienie
wzywające robotników do opamiętania... Ale więcej niż o nim mówiło
się już o młodym kardynale z Krakowa – Karolu Wojtyle, który niedługo
miał zadziwić świat...
I o wąsatym robotniku, o niewyparzonej gębie i instynkcie wielkiego
przywódcy... Lechu Wałęsie. Temu to nawet wąsiska można darować!
Chyba kogoś takiego wyprorokował Bruno, w którymś ze swoich
opowiadań... W tym chyba odrzuconym niegdyś przez Ważyka...

To, co było później, oglądała już zza szyby swojego osamotnienia.


Strachu nie czuła, ci nowi władcy nie wydawali jej się poważni, bez
względu na to, jakie mundury przywdziewali i za jakimi okularami się
kryli. Tyle że się przynajmniej na płotach i murach nie kazali malować.
Ona miała swoje sprawy z życiem, nie z wojskową juntą czy
Solidarnością. Po nienormalnych przyjdą normalni, potem następni
znowu wywrócą wszystko do góry nogami... I znowu. Jak to mężczyźni.

Swoje jednak wiedziała. I czasem musiała interweniować. Za zupełnie


chybiony uznała pomysł – i to w stanie wojennym – wymurowania
Brunowi nagrobka na warszawskim Cmentarzu Żydowskim.
„Myśl chyba już dawna i piękna, lecz w moim odczuciu
umiejscowienie nagrobka w tym właśnie miejscu budzi głęboki
sprzeciw”.
Argumentowała klarownie – zepchnie to Schulza na margines polskiej
kultury, potwierdzi w gruncie rzeczy antysemickie uprzedzenia i wizje
świata nacjonalistów, takich jak marcowi pogrobowcy, Zjednoczenie
Patriotyczne „Grunwald”, krzykliwa organizacja sprzymierzona
z partyjnym betonem. Dla nich „jakiś tam Schulz” to Żyd i kropka.
A przecież Bruno „...należy jak najistotniej do kultury polskiej, do jej
szczytowych osiągnięć, niezależnie od mody i upodobań i dlatego
według mnie utrwalenie pamięci o nim przyjętej w formie kamienia-
nagrobka powinno znaleźć się w harmonii z otoczeniem zasłużonych dla
kultury polskiej – w Alei Zasłużonych na Powązkach. Powązki są
żywe – cmentarz żydowski to zabytek”.
Pomysł na szczęście zarzucono. Na szczęście, bo groziło to przy
okazji niezamierzoną sensacją, jaką zafundowano choćby Witkacemu.
Niekochana władza, żeby ocieplić swój wizerunek i ująć czymś
środowiska kulturalne, postanowiła sprowadzić do Polski Stanisława
Ignacego Witkiewicza. Szybko, byle był efekt, więc i – byle jak.
W miejscu jego rzekomego pochówku, przy pomocy towarzyszy
radzieckich, dokonano ekshumacji, szczątki przywieziono do kraju.
W wojskowej i góralskiej asyście odbył się w Zakopanem uroczysty
pogrzeb. Grały orkiestry. Nadawała telewizja. Ministrowie i generałowie
prześcigali się w komplementach i w głośno wyrażanej trosce o tradycje
polskiej kultury. A wkrótce okazało się, że zamiast Witkacego
pochowano kogoś innego, w dodatku kobietę...
Teraz, czytając o tym, to ona, Juna, mogła westchnąć do „wariata
z Zakopanego”: „Ty byś to lubił! ”.
Ten stan wojenny, jawne użycie siły wobec społeczeństwa, obruszył
chyba w ludziach jakieś pokłady nierozsądku. Oburzyła ją telewizyjna
wypowiedź Sandauera – pewnie trochę poprzycinana i pofastrygowana
do doraźnych potrzeb – o lewicowości Schulza. Ba, o jego
komunizowaniu. Aż nie chciało się wierzyć. To były brednie kogoś, kto
wśród umarłych szuka wytłumaczenia dla swojego serwilizmu wobec
władzy. Skoro, jak dodawała: „Sympatie lewicowe w czasach
zaostrzającego się nacjonalizmu i hitleryzmu to przecież nie komunizm”.
A zresztą do jakich poglądów miało być bliżej komuś, kogo nie było
stać na kupno nowego tapczanu, kto nawet w niechcianej pracy martwił
się ciągle groźbą redukcji i zmarnował życie równie biednej ukochanej?
Do prawicowych? Tyle że w wypadku Bruna nie mogło być mowy
o żadnej konkretnej ideologii, tak jak o żadnej klasycznej religii zresztą,
on był ponad to, w jakiejś metafizycznej mgławicy szybował nad tym
swoim Drohobyczem, z rzadka tylko zauważając rzeczywistość...

Sandauer nie zyska już sympatii Juny i z innego powodu. Ujawnił,


choć nie musiał, prawdę o tłumaczeniu Procesu Kafki. Że to ona,
nazwana z imienia i nazwiska, Józefa Szelińska, jest jego autorką. Tak
się zżymała, jakby nie rozumiała, że to nie była tylko jej prywatna
sprawa...
Miała o to drobną pretensję i do Ficowskiego, bo jeśli tamten
wiedział – to skąd, od kogo, skoro tylko pan Jerzy znał tę tajemnicę.
I poważniejszą – o samą metodę pisania o Schulzu i dokumentowania
jego życia. Rozsierdzona chyba nawrotem „cienia”, którego chciała się
zawsze pozbyć, a który znowu zagościł w polskim życiu publicznym.
„Mam natomiast osobiste zastrzeżenia wobec zbyt daleko posuniętego
szperactwa, które niewiele daje, nie pogłębia wiedzy o autorze”.
Słusznie zauważa, że tego rodzaju metody nie stosuje się raczej wobec
innych wybitnych twórców, choćby Dąbrowskiej, Iwaszkiewicza czy
Nałkowskiej. A nawet Stanisława Ignacego Witkiewicza. Paniom się nie
wyciąga pradziadków i nie spekuluje, jak się z domu nazywały
praprababki. A panom nie grzebie się w spodniach i nie rozpytuje
wszystkich naokoło o ich upodobania seksualne. Więc dalej Juna drąży.
Pyta, czemu służy to tropienie osób, imion i nazwisk, po co to
niesłychanie drobiazgowe ustalanie danych metrykalnych, dat urodzin,
a nawet i godzin śmierci. Nie mówiąc już „o imieniu i nazwisku
obrzezacza czy akuszerki”.
Wie czy nie wie, że stawia pytania fundamentalne dla
dwudziestowiecznej teorii literatury, że jak nowocześni strukturaliści jest
przeciwna przyczynkarskiemu biografizmowi? Może wiedzieć, jest
przecież wykształconą polonistką. Ale jej bodaj chodzi o coś innego.
O cień?

Najmocniej pisze o tym po opublikowaniu w 1986 roku Okolic


sklepów cynamonowych Ficowskiego.
Zdecydowanie nie chce tak daleko posuniętego szperactwa.
Wyszczególnienie śladów biografii chętnie przeniosłaby do przypisów.
Nie wierzy, że ta cała faktografia i przyczynkarstwo posuwają wiedzę
o autorze. Czy to ważne, pyta, że Henrietta czy Hendel, córka Berla
i Małki..., czy Ber, czy Bruno, Regina czy Ginia, Izrael Baruch czy
Izydor...
Podpowiada, żeby raczej trzymać się dzieł autora, nie okolic pamięci
o nim. Te detale powinny się znaleźć w przypisach na końcu książki, „do
której prowadzą główne, a nie kuchenne schody, podobnie jak
przyrządzanie potraw ma miejsce w kuchni, a nie na oczach
biesiadników”.
Ona wie swoje, on swoje. To jest jego metoda pracy, warsztat, takie
sprawy go interesują. Jest szperaczem, kolekcjonerem wszystkiego –
ludzi, rysunków, dokumentów i relacji, choćby najbardziej
przyczynkarskich. To jego żywioł. I nie pojmuje jej wątpliwości, a tym
bardziej lęków.
Bo jakże to tak – przysłał jej katalog Schulza po hebrajsku. „A gdyby
to zobaczyli dobrzy ludzie, którzy mi przynoszą chleb ze sklepu?”.
On nie chce tego rozumieć, może inaczej definiuje dobrych ludzi,
może uważa jej lęki za przesadzone, a troskę o ciągłe konspirowanie
pochodzenia za przebrzmiałą. Jako prawdziwe dziwactwo już.
Przynoszące straty ich wspólnej sprawie. Bo jak inaczej można określić
tę historię z rodziną Moroniów. To w ich ręce poszła część skarbów
Bruna. To w piwnicy ich willi koczowała rodzina Schulzów, kiedy
Landaua nie było w mieście.
Juna przynajmniej od 1964 roku (bo już wtedy pisze o tym do
Ficowskiego) wiedziała, że w jej macierzystej, gdańskiej uczelni pracuje
Bogusław Moroń. Brat Zbigniewa, u którego zdeponował Bruno
najważniejszą bodaj część swojego pisarskiego i malarskiego dorobku.
Przez ponad dwadzieścia lat nie zdołała (!) z nim poważnie
porozmawiać. Niby się spotykali, mówili o tym i o owym, głównie
o lingwistyce lub gwarach, ale jakoś nie o najważniejszym. A kiedy się
już zdecydowała i umówiła na spotkanie z Bogusławem i jego „walizką
z makulaturą”: „...na stojącego na chodniku profesora najechał
samochód i z miejsca go zabił”.

Bała się dekonspiracji, tego, że na uczelni rozejdzie się, że jest


Żydówką? Tyle lat po Marcu bała się sąsiadów, czuła, że ta wiedza o niej
pogrąży ją w cudzych oczach? Ciągle się ukrywała, miała swoją woalkę
na twarzy? A może obawiała się jakiegoś niejasnego konfliktu
związanego z własnością tych ciągle nieujawnionych prac? Bo już oboje
wiedzą, że jakaś teka z rysunkami się odnalazła, że Moroniowie skłonni
są sprzedać blisko siedemdziesiąt rysunków Bruna. I że jednym ze
starających się o nie jest sam Ficowski. „Oby marzenia Pana w ich
nabyciu spełniły się – napisała chyba bez ironii – i ze względu na
obiektywną ich wartość, i ze względu na wysoko notowaną wartość
naszego złotego”.

Wydanie Okolic sklepów cynamonowych Jerzego Ficowskiego


i serdeczna dedykacja dla niej przykrywają na jakiś czas tę kwestię, bo
Juna z całej duszy dziękowała za ten jego gest i pamięć.
Więcej – dostrzegła w Ficowskim niemal kontynuatora dzieła
Schulza, kogoś, kto podjął tak tragicznie przerwaną egzystencję poety.
„Bo czyż pod stołem, który nas dzieli, nie trzymamy się wszyscy tajnie
za ręce”.

Ale i on ma swoją słabą stronę. Więc i Muza w pewnych sprawach


potrafi bronić swego. Myśli, że ona nie widzi, jak mu się świecą oczy,
kiedy patrzy na te wiszące na ścianach Schulzowskie arcydzieła, albo
kiedy Juna wyjmuje z szuflady jakiś nieznany światu rysunek? Że nie
słyszy tych jego napomknień o muzeach, które mogłyby się zająć
wszystkim, co wyszło spod ręki Bruna. I jeszcze za to sowicie zapłacić...
Sądzi jej gość, że nie zrozumiała jego opowieści o losie dzieł
Witkacego, o których ktoś panu Jerzemu wspominał. Kiedy przyszło do
kompletowania wystawy, okazało się, że u rodziny byłej kochanki
mistrza, Neny Stachurskiej, jego wspaniałe rysunki i obrazy leżą pod
szafą i pod łóżkiem. A pastele – za zasłoną w kuchni... Po prostu.
Puszczała takie opowieści mimo uszu. Ona to nie jakaś Nena, ona jest
prawdziwą Muzą i wie, jak dbać o wszystko. Zresztą, która to była Nena,
ta blondynka o piskliwym głosie? Umiała tylko chichotać – cóż się
dziwić? Juny żadne transakcje ani żadne muzea nie interesują. Sama jest
muzeum. To chyba wystarczy.

Dwie przyjaciółki.
Choć raz prawdziwie się takimi sprawami zdenerwowała. Poszło o ten
piękny rysunek Bruna z 1934 roku. Dwie przyjaciółki. Ona i Stefa
Czarnecka. Siedzą przytulone do siebie, jasne, młode twarze, ufność
w spojrzeniach, blask całości i duży format. No, cudo. I teraz to cudo
rodzina Stefy postanowiła sprzedać. Do Muzeum Literatury
w Warszawie, co prawda, ale jednak – sprzedać! A czy handluje się
relikwiami? Wszystkiego – przeszłego czasu, ich przyjaźni, mistrzostwa
Bruna? Napisała list z protestem – że się nie godzi, że ona uważa, iż tak
się robić nie powinno... Dyrekcja Muzeum okazała się delikatna,
uwzględniła jej zdanie, odstąpiła od umowy.
Ale kiedy okazało się, że Stefa jest poważnie, ba – śmiertelnie chora,
Juna ustąpiła. Są sprawy ważniejsze niż symbole i sentymenty. Chciała
się tylko później dowiedzieć ceny. Ta, którą jej podano, zaskoczyła ją.
Sto pięćdziesiąt tysięcy złotych? To była przecież równowartość
samochodu. I to wcale nie taniego! Żadne obrazy, poza dziełami
największych klasyków, nie osiągały takich sum. Nie była do końca
pewna. Chciano ją tą ceną zjednać? Zachęcić w ten sposób do
współpracy? Stworzyć pożywkę dla wyobraźni? Czy raczej pokusę?
Nie uległa jej nigdy.

Biograf odzywał się często, lecz nie zawsze znajdowali wspólny


język. Denerwował ją ten medialnie sprowokowany nagły wysyp
uczniów i uczennic Schulza, plotących, co im ślina na język przyniesie,
o swoim prawdziwym czy tylko rzekomym profesorze...
Czasem nawet coś notowała, nie mogła się powstrzymać.

Uczennice, przekształcone w rusałki lub salamandry, wspominały,


z wyraźną satysfakcją, dreszcze emocji w zetknięciu z jego adoracją,
zwykle podczas seansów rysunkowych.
Dziewczynki, które przychodziły na lekcje, mówiły o tobie „ten
zwariowany profesor”. Na pozowanie przechodziły przez kuchnię.
Wiem, że się ciebie trochę bały. Twojej skupionej atencji, twoich oczu,
smutku... przyciszonego głosu.
Jak można mieć takie gładkie czoło? – zapytać miał uczennicę. Czy
by to zapamiętała po latach, gdyby Bruno nie stanął w świetle
reflektorów?
Albo inna opowiada, jak ją prowadził na spacer, trzymając za rękę
i tłumaczył zawiłości narodowego socjalizmu. Nauczyciel z nieletnią
uczennicą? Niby żadnej dwuznacznej bliskości, a jednak... (Ojciec
położył kres zapędom szkolnego profesora wobec nieletniej córki.
Podarł też istniejące rzekomo listy...).

„My, «kozy», uważałyśmy go za ekscentryka” – zwierzała się jedna


z dziewcząt z dobrego domu, pobierająca lekcje rysunku. Z koleżankami
dzwoniły do drzwi i uciekały, kryjąc się za rogiem, chcąc wypróbować
twoją cierpliwość.
Okazywałeś im królewską pobłażliwość i podobno – równie
królewski – uśmiech.

Była i taka, panna B., przyjaźniła się z Weingartenami. U nich ją


poznał, nad talerzem placków ziemniaczanych. Zachwyciła go ponoć jej
czarno-zielono sukienka z aksamitu i żorżety. Chyba też coś więcej, bo
kiedy skończył: „napił się nieco wina z jej pantofelka”.
No, ludzie! Przecież on wina nie brał do ust.

Były i opowieści chłopców. Rzadsze i nudniejsze. Jakby nie mieli


wyobraźni i medialnego wyczucia koleżanek. Zwykle uczniowie stawali
tylko w tych opowieściach osłupiali przed ścianami w mieszkaniu
Bruna, zaludnionymi kobietami z pejczem... szepcząc... że to wbrew
naturze, to nie jest normalne...

Twój biograf omijał te rewelacje, choć czasami przesłał mi jedno lub


drugie tego rodzaju wynurzenie, obficie zaopatrzone wykrzyknikami
i znakami zapytania. Zrozumiałam, że na swój sposób chce cię chronić
przed wybrykami odgrzewanej i nadmiernie rozbuchanej pamięci.
A czasem przed zwykłymi bredniami starych już przecież ludzi.
Nie każdemu więc dawał wiarę. Starał się łagodzić ostrości, lepić twój
obraz na podobieństwo... właśnie, czyje? Swoje własne? Nasze własne?

Swoją drogą – jak on, Bruno, wytrzymał tyle lat w szkole, co roku
z nowymi stadami wrzaskliwych chłopców. I to ucząc tak dziwacznego
i degradującego go w gruncie rzeczy przedmiotu. Bo przecież lekcje
rysunku to był margines. Nawet nie jedna trzecia tych godzin, które
musiał wysłużyć jako nauczyciel prac ręcznych. I tak przez ile?
Siedemnaście lat. Jedyny chyba w całej Polsce pisarz na takim
stanowisku.
Co się dziwić, że potrafił do tej „swojej” Romy napisać: „Obowiązki
służbowe napełniają mnie grozą, wstrętem, mrożą radość z życia”.
A do – proszę, wystarczy fiszka „prace ręczne” – i mam! – do
Wacława Czarskiego jeszcze ostrzej: „...ta walka z solidarną
i sympatyczną bandą 26 chłopców... uzbrojonych w młotki, piły i heble –
nie jest zaszczytną walką, a gwałtowne i rozpaczliwe środki terroru, do
których się posuwam, ażeby ją w ryzach utrzymać, przejmują mnie
wstrętem”.
Wystarczy. Nie, nie wystarczy. „Wychodzę z tego co dzień
zbrutalizowany i brudny wewnętrznie, z niesmakiem do siebie i z tak
gwałtownym ubytkiem energii, że parę godzin nie wystarczy, ażeby ją
zregenerować”.
Więc o tym myślałam, jak sobie dawał radę. Sama byłam przecież
nauczycielką, wiem, co jest w tym zawodzie najgorsze. Otóż najgorsza
jest – nuda, monotonia. Tak, tak. Można uwielbiać poetów
romantycznych i Szekspira, ale po latach analizowania tych samych
utworów chcąc nie chcąc wpada się w rutynę. I już nie tylko teksty są te
same, ale i słowa, którymi się o nich opowiada.
A on, Bruno, miał więcej swobody, może nawet swoistą wolność
wyboru. Lekcje rysunku to, wiosną i w lecie szczególnie, mogła być
sama przyjemność. Często odbywały się poza szkołą. Plener to naturalne
środowisko dla malarza. Więc w jakimś zakamarku rynku albo w parku
często spotkało się klasy „pana profesora Schulza”. Lekko, jak zwykle,
pochylony, tłumaczył coś cichym głosem. Może uczył ich patrzeć
i dokonywać wyboru. Może wykładał zasady perspektywy, a może
z rzeźbionej fasady domu wywodził baśniową opowieść o dawnych
mieszkańcach Drohobycza.
Ale nawet kiedy nie miał przed sobą ulubionej kartki papieru, na
której ledwo co mówiąc, mógł kreować ołówkiem swoje światy, jeśli
nawet nie rysunku uczył, to i tak nigdy się nie powtarzał. Mógł czarować
swoich uczniów ciągle od nowa. Bo czy jest drugi taki sam kawałek
deski, taki sam arkusz tektury, ten sam ślad struga?

Niepowtarzalność. Panowanie nad rzeczą. I materią. Ciągle przecież


inną. Chyba to go – poza przymusem zarabiania – trzymało przy życiu
w szkole, której przecież często serdecznie nienawidził. A przynajmniej
łagodziło tę sytuację przymusu. Podobno pod kierunkiem Bruna
budowano na zajęciach szkolnych nawet radia. W trzydziestym
dziewiątym roku, kryształkowe takie... Inna sprawa, że w domu wolałam
sama przykręcić śrubkę. Albo kran, ten przeklęty kran...

A ci jego uczniowie... Tak nagle teraz wielbiący „pana Profesora” na


jedną nutę.
Duża fiszka gdzieś się zawieruszyła, ale mam wrażenie, że wiele
rzeczy się powtarza... Byłeś ich belfrem, nagle ważnym dla świata, więc
wysilali pamięć, wyostrzali przedatowane zmysły. O, jest. Kilka nawet.

– PROFESOR. Długie, wiotkie palce. Widzę je stale rysujące.


Kroki stawiał nieduże i nerwowe.

Przeraźliwie chudy, czarny, miał dziwny sposób chodzenia, jak


Mefistofeles. Był łagodny, czasami jednak wybuchał gniewem, gdyśmy
mu za bardzo dokuczyli i wtedy walił dziennikiem w katedrę.

Gryzł coś permanentnie. Zdaje się, że ziarna kawy naturalnej, palonej,


nie słodycze.
Chętnie portretował uczniów.
– NAUKA. W ciemnym, dwupiętrowym budynku gimnazjum dwa były
miłe miejsca: ten, w którym przebywał profesor Schulz, i gdzie stara
tercjanowa sprzedawała andruty.

Widzę mroczną salę, głębię, w niej jaśniejące bielą modele, odlewy


gipsowe jakichś mitologicznych twarzy, kapitele, głowice kolumn
jońskich, doryckich... Rysowaliśmy to wszystko...

Opowiadał o wiedeńskich galeriach, antycznej architekturze,


proporcjach i perspektywie...

Czytał nam i omawiał na lekcji Filozofię sztuki Taine’a.

– CHARAKTER. Bezradny wobec uczniów. Mało wymagający. Nie


zwracał uwagi na tych, którzy nie wykazywali talentu rysowniczego.
Dawał czwórki i nie zajmował się nimi więcej.

Na rysunkach i robotach zawsze było najgwarniej, najlepiej


„odrzynało” się wówczas zadania i najbardziej smakowały „kanapki”
kupowane u pani Liberowej, co trzymała sklepik na dole.

Miał uzdolnienia matematyczne. Lubił rozwiązywać geometryczne


zadania konstrukcyjne. Czasem pomagał w ćwiczeniach z fizyki.

– BAJKI. Opowiadał bajki. O statku albo płomyku ognia. Tylko tak


potrafił nas uspokoić.

Bajki te, w których ołówek, niepozorny strugacz (taką nazwę


lansowały dla hebli programy szkolne) czy koślawy piec miały swe
historie i żyły na sposób bliski nam i tak bardzo ludzki, miały zwykle za
tło smutny uśmiech chorej dziewczynki, która tęskni do słońca.
Pięknie opowiadał baśnie z Tysiąca i jednej nocy. Mówił prześlicznie
i pociągająco. W klasie było jak makiem zasiał.
Opowiadał własne bajki, przetwarzał obce. Jeden motyw powtarzał się
często: dziecko, jego przygody, jego dziwne nieraz losy. Jeśli przez cały
czas panowała w sali cisza, kończył bajkę dobrym, jakby
przepraszającym uśmiechem. Wychodził z klasy szybko, przygarbiony.

Uff. Można wierzyć, można nie wierzyć. Albo raczej – trochę w tym
prawdy, trochę zmyślenia. Jak to po latach w większości
przywoływanych „na siłę” wspomnień.
Ale niechby sobie ci wszyscy byli chłopcy przypomnieli dokładniej,
jak go lekceważąco traktowali. „Schulz”, „Brunio”, tym był zawsze dla
nich... Bez należnego szacunku, bez rozumu i zwykłej uprzejmości...
Niechby chociaż teraz poczytali, co o nich myślał. Pisał o tym w listach.
O tej „hałastrze, wyprawiającej harce na jego nerwach”. Jaka męczarnia,
jakie upokorzenia!
Można bez trudu znaleźć te słowa. Zamiast teraz zmyślać. W dobrej
wierze pewnie, ale chyba nie zawsze. Bo te byłe pannice, na przykład,
najchętniej ględziły o jednym, a to o jego ręce pełznącej w górę ich uda,
a to o oddechu sapiącym nad dziewczęcym karkiem. No, proszę was,
opanujcie się wszyscy... To i teraz byłby niezły skandal, a co dopiero
wtedy, przed wojną...
Albo ten rzeczywisty szkolny kolega Bruna – przyszły mecenas
Chajes z Krakowa... Ta historia ubodła ją osobiście. Po tylu latach.
Dopiero teraz się dowiedziała, że i on odpowiedział na ogłoszenie
Jerzego Ficowskiego w 1948 roku. I przysłał prawdziwy elaborat
o Brunie, jego twórczości, o niej też! „Niejaka Józefa Szelińska” – tak
o niej napisał. I jeszcze z niej zrobił żonę Bruna! No owszem,
w następnym liście to sprostował, dość przytomnie nawet tłumacząc,
dlaczego jej katoliczce i Brunowi – bezwyznaniowcowi tak trudno było
się pobrać... Ale reszta wywodów to były jakieś popisy niemądrej
elokwencji. Brał się szanowny adwokat za tematy, o których nie miał
pojęcia.
Szczególnie o twórczości Bruna mądrzył się jak dziewiętnastowieczny
prowincjonalny kaznodzieja. A że za trudna, że zawijasy psychiczne
i stylistyczne, że dużo obcych, zabójczych dla jasności wywodu,
wyrazów. I że smutna. Najgorsze jednak były jego próby recenzowania
rysunków Schulza. Wszędzie ten sam motyw – rysunki piękne,
a zwłaszcza piękne byłyby, gdyby nie te jego seksualne obsesje, ta chuć
we wszystkich formach, te perwersje odbierające samej sztuce szanse na
zaistnienie. Bo gdyby nie one, gdyby nie te dziwne masochistyczne orgie
i nagości...
Tu nawet ona, która przez lata próbowała myśleć podobnie, mogłaby
się zaśmiać – a to by się pan mecenas z Krakowa zdziwił. Stało się
zupełnie odwrotnie. Takie czasy nastały, że właśnie ta inność budzi
zainteresowanie. Nie ciepłe krakowskie kluchy! Dla niej go cenią.
Rozpisują się, chodzą na wystawy, drukują, zabijają o najmniejszy szkic.
I to ministerstwa, galerie, muzea. Dla tych masochistycznych orgii
i nagości. Miejmy nadzieję, że nie tylko. Że widzą jeszcze – JAK to jest
narysowane ręką Bruna.

A swoją drogą – ona też może się z czegoś pośmiać. Nikt, żaden
z tych uczonych mężów, uważających Bruna za swoją własność,
debatujących nad każdą kreską na jego obrazkach, nie zwrócił uwagi, co
tam często robi taka sobie, niby zwyczajna – miednica. Stąd te dziwne
tytuły nadawane potem rysunkom. Pięć kobiet i mężczyzna. Cztery
kobiety przy stole. Dziewczyna na kanapie. A miednica, drodzy, ślepi
panowie, to był obowiązkowy atrybut prostytutki. Konieczne
wyposażenie pokoju uciech. Oprócz ręcznika, irygatora i trzech
prezerwatyw (wszystko na wszelki wypadek). Więc powinno być
raczej – nie „Pięć kobiet”, lecz „Pięć prostytutek i klient”, nie „Cztery
kobiety”, lecz „Cztery dziwki”. I nie „Dziewczyna”, lecz „Kurwa na
kanapie”, no, powiedzmy – panienka. Miała w bibliotece przedwojenną
instrukcję dla inspektorów sanitarnych, więc wie. Ale tyle może dla
Bruna zrobić – nie powie!
Mimo wszystko to kolejne spojrzenie w przeszłość trochę ją dotknęło.
„Niejaka Szelińska” mniej była warta uwagi w tym czterdziestym
ósmym roku niż „niejaki Chajes”? A przecież z tych listów byłego
kolegi szkolnego Bruna wynikało, kim była dla niego ona... Skoro nawet
żonę z niej zrobiono.
Spotykali się z Biografem rzadziej, coraz rzadziej. Nie czekała już na
jego listy. Na niczyje listy i na nikogo nie czekała. Nawet syn bratanka,
większe nawet niż tatuś żywe srebro, nie zawsze był w stanie ją
rozbawić.

Wspomnienie Reginy S. jest kompletnie wyssane z palca!!! – nie


żałowała wykrzykników. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek była
z nią w zażyłości.
Gniewała się na Biografa, że podsunął jej tę lekturę (Rzeczywiście
„strzępy” wspomnień, ale wydane jak należy w Londynie w 1984).
Usiłowała raz jeszcze poszukać w nich choć ziarna prawdy.

Działo się to rzekomo zimą 1936 roku w mieszkaniu wujostwa


Reginy, państwa Horowitzów. Wuj Herman zaprzyjaźniony był
z Schulzem z czasów gimnazjalnych.
Regina przysłuchiwała się rozmowie między wujostwem
a narzeczoną. (Ja!).
Uznała, że jestem bardzo elegancka (miło!), z ożywieniem miałam
mówić o moich marzeniach osiedlenia się, po ślubie, w Paryżu
(niemożliwe!). Zapytała, ona, Regina, swego sąsiada, „«a Pan, Panie
Bruno, gdzieby Pan chciał żyć?». Bez wahania, jak obudzony ze snu,
odpowiedział cichutko: «ja? w Drohobyczu»”. I dalej cytuje: „Wzrok
miał wbity w talerz, podczas gdy jego ładna narzeczona mówiła jak
w szczęśliwej inspiracji. Osądziłam wówczas tę sytuację bardzo po
chłopsku: z tej mąki chleba nie będzie”. (Rzeczywiście? Czyżby?
Kolejny ekspert od naszego związku?).
Tu nasze pamięci wyraźnie się mijają.
Regina: „Bruno wrócił do Drohobycza, a narzeczona jego zaczęła
mnie zapraszać do siebie. Pamiętam, jak stała wysoka, przystojna, przy
piecu kaflowym i ze smutnym wyrazem twarzy wypytywała mnie
o Schulza...”. (Diabeł mieszka w szczegółach. Nie miałam pieca
kaflowego w warszawskim mieszkaniu. Regina nigdy nie dostąpiła
zaszczytu intymnej ze mną rozmowy. Tyle wiem. Tyle wiem na pewno).
„Czy nie zdawała sobie sprawy, że... (Niby czy ja sobie nie
zdawałam... że... cytuję znowu z wieszczki Reginy)... nie tylko
z powodu niezaradności życiowej w znalezieniu posady w Warszawie,
załatwieniu ślubu cywilnego i innych trudności bardzo realnych Schulz
nie nadawał się do małżeństwa, miłości i «robienia kariery»?!”. (Kolejna
kobieta, która pozwala sobie mieć na nasz temat zdanie, oceniać i klepać
te swoje objawienia. I to po tylu latach. Stale. Jeszcze!).

A potem serwuje coś takiego:


„Nie znałam jej zresztą i nie chciałam ugodzić tej widocznie bardzo
przygnębionej osoby. Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że Schulz
jedynie mówił, na wpół wierząc, o chęci «znormalizowania się».
Osiągnąwszy upragnione uznanie i pewną sławę, sama myśl o radykalnej
zmianie w swoim życiu, wydawała mu się zapewne nie do zniesienia
przeszkodą”.
Oto kolejna znawczyni męskiej psychologii, brunologii może? A więc
to wszystko było widoczne gołym okiem dla pierwszego lepszego
przechodnia? I po co się raczyć podobną widokówką z przeszłości? I to
jeszcze tak kiepsko wystylizowaną!

A może to mój psi obowiązek? Piastunki i Kopciuszka Pamięci


w jednej osobie? Mój – zapomnianej i pogrzebanej na własne życzenie –
Muzy na Emeryturze?

Do dzieła więc:
– MUZA NA EMERYTURZE. Stara narzeczona, pomarszczona, o lasce.
Muza w ortopedycznym bucie. Kolejny figiel losu. Kpina ze mnie czy
z niego? Nawet na ucieczkę mnie nie stać.

Emerytowane mogą być żony, niedołężne niańki, praczki, opiekunki.


Muzom należy się z przydziału lepszy los, wymyślniejsze rozkosze,
barwniejsze pióra. Muzy nie dojrzewają nigdy. Ich oczy nie przestają
błyszczeć. Ich suknie i podwiązki nie wychodzą z mody. Nie dożywają
menopauzy i cellulitu. Zwykle odchodzą lub zamieniane są na młodsze
roczniki. Ale ich miejsce i tak jest w panteonie, nie w opiece społecznej!

Juna – niedościgła kapłanka pamięci – pisze do Biografa, jak trudno


jej żyć po ożywieniu „dawno zszarzałych cieni wspomnień” i obudzeniu
tego, co jest na razie mgławicą i nie wiadomo, jakie będą jej dalsze
drogi...

W jej mieszkaniu panował ład. Nieskazitelny porządek. Tylko


niezbędne sprzęty. Linia książek złamana jedynie linią rysunków.
Wszystko zdyscyplinowane. Jak ona sama.
Z czasem wychodziła mniej. I coraz częściej leżała na tapczanie, który
wypełniał duży pokój. Nawet w ciągu dnia zdarzało się jej odpoczywać,
a wtedy przykrywała go kocem. Odbijały się na nim jasne plamy słońca.
Tak, czasami miała wrażenie, że to echa jego drohobyckiej wyobraźni,
innym razem widziała w nich ślady dziecinnych pejzaży.

Jeszcze tylko dwie sprawy pozostały do wyjaśnienia. Pierwsza była


prostsza. Długo nie chciała zadać tego pytania. Ale w końcu je zadała.
Czasy takie, ponure i poważne, że może ktoś odpowie. I odpowiedział.
Nawet nie bardzo było wiadomo kto. Jakieś urzędy, groźne chyba nie
tylko z nazwy. Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich. No tak,
to przecież była zbrodnia hitlerowska. Niemiecka, prościej mówiąc.
Sporo papierów, opatrzonych pieczęciami. Jakieś szare odbitki, pisma
z i do prokuratury. A na końcu dość lakoniczna informacja:
„Interesujący obywatelkę Feliks Landau ukrywał się po wojnie
w Stuttgarcie. Pracował jako architekt wnętrz Rudolf Jaschke. W 1956
roku założył własną firmę. Dopiero dwa lata później, gdy chciał się po
raz trzeci ożenić, wyszło na jaw, że nie jest tym, za kogo się podaje.
Aresztowano go za fałszywą tożsamość. A kim jest i co robił w czasie
wojny, zdradził jego własny dziennik znaleziony w czasie policyjnego
przeszukania. Dożywocie dostał w 1962 roku, miał wtedy 52 lata.
Co do drugiego gestapowca – losy Oberscharführera Günthera nie są
znane”.
Ktoś dopisał ręcznie do tego ostatniego zdania: „Podobno widywano
jego paskudną gębę w okolicach brooklińskiego mostu, w USA...!”
Jeszcze dwie kartki, szare jak wszystko w stanie wojennym, odkąd
władza pokonfiskowała opozycji powielacze i maszyny Xeroxa.
Najwyraźniej sobie też pokonfiskowali. Zostawili tylko ledwie żywe
graty. Dwie kartki. „Kandydaci na śmierć. 12.VII.1941”. Domyśliła się –
to pewnie dziennik tego bydlaka, tego fałszywego dobrodzieja Bruna.
Nie chciała czytać, ale wzrok sam pobiegł w dół strony.
„Kobiety podeszły do dołu nadzwyczaj przerażone, odwróciły się,
a sześciu nas już czeka, żeby je rozstrzelać...”.
Boże mój, co to jest? Co to za bestie, nie ludzie! Nie będzie tego
czytać, ani słowa więcej. Ale czyta jak zahipnotyzowana:
„Padają strzały i mózgi rozpryskują się w powietrzu. Dwa strzały
w głowę to za dużo – właściwie rozrywają czaszkę. Prawie wszyscy
padają bezgłośnie, tylko z dwiema nie w porządku, wyją i długo jeszcze
jęczą”.
Nie może powstrzymać torsji, a potem na kolanach, zmywając
wszystko, płacze bezgłośnie – przecież i Bruna tak, tak samo – dwa
strzały w czaszkę...
Całe pismo, z dodatkami i dopiskami, wrzuciła do kubła. Niech
skończy jak ta śmierdząca szmata. Razem z nią. Zanim wzięła coś na
uspokojenie, wystawiła kubeł na korytarz. Jakaś litościwa dusza wyrzuci
może wszystko do śmieci. I nie będzie chyba grzebać w takim
smrodzie... Ona też nie będzie. Zapomni wszystko. Musi zapomnieć.

Papier to już były od teraz tylko fiszki. A to czekanie na listy... Nigdy


się nie powtórzy. Tym bardziej teraz. Nigdy już nie wróci to dawne,
uparte wypatrywanie listonosza. I to ważenie w rękach przesyłki, na
sekundy odwlekanie otwarcia koperty. Żeby jeszcze raz spojrzeć na
swoje imię i nazwisko wycyzelowane jego piórem. Listy od Bruna.
Gwałtowne, staranne, pełne namiętności i żaru. W nich niczego nie
odkładał, potrzebował mnie już teraz, chciał zaraz, natychmiast. Wtedy
palił mnie papier, który czytałam. Biegłam na pocztę, by zaraz miał
odpowiedź. By zaraz wiedział, że tak, że go przytulam i kocham,
pocieszam i obłaskawiam. Że jestem... Tylko dla niego.
Listy od Bruna... Czy były nieprzyzwoite, czy przekraczały jakąś
barierę intymności, za którą nikt poza nimi nie zaglądał? Słyszałam
czasem te pytania. Nie, nie w słowach, na to by się nie poważyli nawet
najbliżsi. W spojrzeniach, w zakłopotaniu, w twarzach tych, co chcieli
pytać. A jednak się mitygowali w ostatniej chwili. No więc odpowiadam
wszem wobec. Bliskim i dalekim: I tak. I nie. Niepotrzebne skreślić.
Czy je rzeczywiście zostawiłam w Janowie, czy może wcześniej same
spłonęły od tego ognia, który w nich kipiał? A może, wściekła na
stygnący w nas płomień, sama je wrzuciłam do kominka? W pospolitym
odruchu złości, jak ten kochanek Nałkowskiej, który zniszczył w ten
sposób egzemplarz Sklepów cynamonowych podarowany pani Zofii,
własnoręcznie zilustrowany i oprawiony przez Bruna...
To była ta druga, ostatnia, sprawa. Nałkowska. Jej Dzienniki
drukowane od kilku lat, epoka po epoce. Teraz przyszła pora na lata
1930–1939. To były ich i „ich” lata. Więc może znajdzie się tam coś
znajomego. Ich lata. Co to teraz właściwie znaczy?
Nie pamiętała, żeby go o to prosiła. Ale może – pamięci swojej już nie
była taka pewna. Przyszedł pękaty list, sterta arkusików zapisana ręką
Ficowskiego. Musiała go prosić, skoro zadał sobie znowu taki trud.
A może to jego urocza żona spisała wszystko, nie on. On, on, pismo
przecież poznaje. Pewnie, lepiej w takie sprawy nikogo nie
wtajemniczać. Nawet najwspanialszych w świecie kobiet. Bo jeśli ten
prawie mąż Nałkowskiej miał rację. Jeśli rzeczywiście Bruno i ona?
Wszyscy o tym plotkowali przed wojną, ale to były tylko plotki. A tu
prawdziwy, no, we fragmentach Dziennik. Boże mój, kolejny dziennik,
kolejna próba jej wytrzymałości.
Nie rzuciła się na te karteczki od razu. Wygospodarowała czas na
oswojenie się z nimi, na pozbycie się zbyt wielkich emocji. Spokojnie,
trzeba oprzytomnieć. Co to właściwie za sprawa? Ponad trzydzieści lat
po jej śmierci, a po jego to już ponad czterdzieści! Jest jeszcze ktoś na
świecie, kogo coś w tej historii może zaszokować? Dobrze wiedziała, że
jest. Ona sama. Więc chodziła koło tego listu ostrożnie. Pismo
Ficowskiego, uporządkowane, spokojne. Najpierw jednak przygotować
miętowy wywar, upewnić się, czy w wiecznym piórze jest atrament –
długopis nie przystoi archiwistom i rysownikom – i wreszcie wyciągnąć
odpowiednią fiszkę.

– ZOFIA NAŁKOWSKA. 1884–1954. „Wybitna polska pisarka [„wybitna”


przekreślone, potem napisane na nowo]. Autorka Granicy i Medalionów.
Przed wojną przyczyniła się do wydania debiutanckiej książki Brunona
Schulza”.

Teraz dopiero mogła zacząć czytać.


Pierwsza data to 1 lipca 1933 roku:
„Z tej udręki odrywa się nagłe dobro, parę dni pobytu Brunona
Schulza, jego listy. Jest zbyt delikatny i słaby, aby mógł mi być
ratunkiem – ale świat jego myśli dał mi przeciwwagę i wytchnienie”.
No, no. Nie spodziewała się po tych zapiskach niczego specjalnego
ani nawet ciekawego. Pamiętała Dzienniki czasów wojny Nałkowskiej,
wydane wiele lat temu. To było niezwykłe i niezwykle smutne
doświadczenie. Ta sama pisarka, która w Medalionach dała tak
błyskotliwą diagnozę wojennego szaleństwa, tam jakby straciła zmysł
obserwacji. Tak była przerażona swoim wojennym losem właścicielki
stoiska z papierosami, że zapiski odsączyła z czegokolwiek poza cenami
i liczbą sprzedanych juno i sportów. Nawet trudno się spostrzec, że oto
trwa wojna, że istnieją Niemcy, podziemie, jakieś żywe ludzkie postacie.
Tylko ona, papierosy... A – i lustereczko, które ciągle przecie miało jej
mówić, jaka jest piękna i atrakcyjna dla mężczyzn...
I tylko z przypisu można się było dowiedzieć, że jej ukochany
Bogusław (szorstki i niełaskawy), porzucił Zofię we wrześniu 1939
roku. Haniebnie, nawet jak na mężczyznę – w polu, po zbombardowaniu
przez Niemców pociągu z uciekinierami...
A tu takie trafne, inteligentne odczytanie Bruna. Pracowała chyba
wtedy nad Granicą, była pełna wątpliwości wobec własnego talentu,
zwątpienia i bólu. Bruno ją wspierał i wielbił. Z wdzięcznością
przyjmowała więc „dotkliwe dobro”, którym emanował.

4 stycznia 1934 roku:


„A już jest Bruno Schulz, którego książka pierwsza Sklepy
cynamonowe wyszła przed świętami – pełna dziwności, głęboko własna.
I on jest na pewno najważniejszy. [...] Bruno delikatny i cichy, ledwie
ważący coś w życiu. Ale ta zwiewność jest z najlepszego materiału”.

16 stycznia 1934 roku:


„Wczoraj odjechał Bruno Schulz i zostawił po sobie dużo pustego
miejsca, choć jest tak mały”.
Zaraz, zaraz – już się wtedy znaliśmy? W styczniu 1934 roku?
A pewnie. To do mnie od niej wracał. Z Warszawy do Drohobycza. Od
pani Nałkowskiej, pisarki, do Juny, nauczycielki. O dwadzieścia jeden
lat młodszej. Może dlatego przestała mu smakować. Wiek nie ma
znaczenia? W pewnych sprawach, panie i panowie, ma, sama wiem, że
ma. Ale w styczniu to nie pamiętam nawet, czy już mu pozowałam... E,
pewnie że tak, wtedy lato przecież było, odkryte ramiona...
„Odpowiadam sobą jego najżywszej potrzebie, wydaję się na jego
adorację – wdzięczna i miła, nie zabraniam mu się przebóstwiać... Jeżeli
to wszystko dopowiedziane zostało erotycznie, to psychiczne węzły
mocno zaciągnięte. Długie drogi i rozmowy w śniegu i słońcu...”.

Uff, teraz to by zapaliła papieroska dla uspokojenia. Jak robiła to


czasem, tylko czasem i kiedy nikt nie widział, w bibliotece, przy oknie.
Tu papierosów nie ma, ale okno tak. Więc wyjrzy, zamiast zapalić. Kilka
łyków świeżego powietrza nie zaszkodzi. Niech no tylko upora się
z zamkiem. Czyli – co nam pani Nałkowska chce powiedzieć? Że –
owszem. Ale co, owszem? Doszło do czegoś czy nie? Byli z Brunem
kochankami?

Piętnastego lutego 1934 pisze o tym podarunku od Bruna, o jego


książce, własnoręcznie zilustrowanej i oprawionej. Wspomina doskonałe
jej recenzje w „Wiadomościach Literackich” i w „Pionie”. A potem
przyznaje: „moje ambicje i próżności literackie wyżywają się tak
zastępczo w tych młodych talentach”.
Swoją drogą, chyba warto sprawdzić kiedyś, może poprosić o to F., na
czym właściwie polegała ta, mityczna już, pomoc Nałkowskiej przy
wydaniu Sklepów... Za druk zapłacił przecież Izydor Schulz. To co
zrobiła ona? Organizowała wiece poparcia? Pikiety pod
wydawnictwem? Raczej dzwoniła, przekonywała znajomych. Do czego
właściwie? Namówiła do publikacji właścicieli Roju? To by znaczyło –
co? Że nie wiedzieli, co wydają? Jaką perłę mają na biurku? I tylko jacyś
wpływowi inni muszą ich przekonywać?
O, tak, tak, znakomitości to w jej otoczeniu nie brakowało. I sama
była gwiazdą, prowadziła salon literacki, no oczywiście. Po wojnie nie
było nikogo takiego. I ona też już taka nie była. A co za ludzi potrafiła
ściągnąć do siebie – Szymanowskiego, Irzykowskiego, Gojawiczyńską,
Czapskiego, Wata. Wszystkich dla Bruna, który w kwietniu (może to
były święta, a może znowu wziął urlop „dla poratowania zdrowia”?)
przez tydzień był u niej w gościach.
Po tej wizycie i tych towarzyskich, dla niego na pewno – torturach,
dostała list od Bruna, „opływający mię czarem i najczulszą
delikatnością, adoracją kontemplatywną i szczęśliwą od spokoju”.

Co to za język? Ale jemu by się pewnie podobał. Sam często też


wpadał w takie doły pełne stylistycznych zawijasów
i „kontemplatywnych adoracji”. Język językiem, ale potem coś się
zaczęło psuć. Chyba. Tak tu dopisał Ficowski, który przecież wie
najlepiej.
I cytuje list z tego samego okresu do Zygmunta Waśniewskiego,
któremu Bruno spowiada się z dziwnego zahamowania, jakiemu podlega
od pewnego czasu, jakiegoś braku radości, depresji, dla której nie
znajduje ostatecznej przyczyny. „Muszę być chyba chory nerwowo.
Miałbym teraz dużo powodu do zadowolenia, mógłbym sobie pozwolić
na trochę radości, a zamiast tego przeżywam nieokreślony strach”.
A to, mój drogi Bruno, czemu? Czyżby ktoś stanął na drodze panu
pisarzowi? Mniej delikatny i niepodobny cieniowi? Z pięściami jak
bochny i facjatą pewnego siebie durnia? O słowiańskim imieniu
Bogusław. Bardziej teraz pasujący gwieździe polskiej literatury?

19 maja 1934 roku:


Ple, ple, ble ble, aha... „Nie jestem oczywiście treścią jego istnienia
w tym stopniu, jakby to się wydawało z jego listów. Nie nazywało się to
nawet miłością. Było raczej sprawowaniem kultu, głoszenia mojej
chwały”.
No, chyba starczy na dzisiaj, bo mogę tego nie przeżyć. Starsza pani
nie jest odporna na takie sensacje. Ale niby czemu? „Czemu? Bo słoik
dżemu! Sam żem zjadł dżem!” – jak krzyczą pod oknem jakieś dzieci
z piekła rodem. Lepiej jej jednak będzie przy biurku. I o co tyle gadania!
Dowiedziała się czegoś nowego? Nie za bardzo. To i owo wiedziała
przecież od samego Bruna, kto jak nie on mówił jej o jednej, jedynej
„dziwnej” nocy? A może to Ficowski, nie Bruno. Te daty jednak budziły
niepokój. Grał na dwóch instrumentach naraz, w tym samym czasie
wielbił je obie! Przynajmniej w tym był jak normalny chłop, reproduktor
co się zowie, nasz cwany Bruno. Ale gdzie ta noc „jedna, jedyna”? Jak
w piosence.

Jest.
„...właśnie teraz, po roku trwania tej sprawy i po j e d y n e j wspólnej
nocy...”

Czyli jednak, Bruno miał swoją chwilę. Chociaż jemu przecież nie
chwila była potrzebna, lecz znacznie dłuższy rozbieg. Więc czy tamta,
pani Zofia, poznała jego tajemnice? I które? Te najtajniejsze. Nie, chyba
nie, bo nie byłaby taka zdawkowa. Która pisarka nie skorzystałaby
z okazji, mogąc podzielić się czymś takim z resztą świata?
Ale naokoło tego skrawka zdania same jakieś mętne aluzje. O końcu,
o groźbach, ofiarach i wyrzutach. Co się stało? To, co Juna myśli? Nie
wyszło, bo on chciał czegoś innego? A ona? Miała wtedy już
pięćdziesiątkę, była od niego o osiem lat starsza, a przecież nawet po
wojnie, sama pamięta, wyglądała tak, że pozazdrościłaby jej niejedna
młódka...
Chyba jakiś złośliwy szatan każe jej, starej babie, myśleć różne
dziwne świństwa. Zanim jednak odegnała go na dobre, zobaczyła na
dole strony dopisek ręką Ficowskiego.
„Kuczyński zażądał od Nałkowskiej zerwania znajomości z B. Przez
ponad rok Schulz nie występuje w jej Dziennikach”.
Ciągle nie mogła przeboleć daru Bruna, jego Księgi. Ale jakoś
przebolała.

W zapisku z 20 lipca 1935 roku Nałkowska notuje coś dziwnego:


„Już przecież przebaczyłam...”
Zaraz, zaraz. Przebaczyła? Nie sobie przecież ani nie Brunowi.
Przebaczyła temu swojemu Bogusławowi, który palił książki! I dla
którego przestała się nawet widywać z Brunem...

Następna wzmianka o nim dopiero pół roku później.


„Wczoraj za zezwoleniem Bogusława przyszedł na krótką wizytę
Schulz. Jest mały cichy i delikatny, ma się żenić”.
Aha. A z kim? Tego to już „mały, cichy i delikatny” Schulz nie
wspomniał? Pewnie nie. A nawet jak wspomniał, to jej to nie obeszło.
Nie na tyle w każdym razie, żeby coś zanotować. Sama ma to dopisać?
Na liście przecież może. Machnęła w poprzek piórem – „ze swoją
ukochana muzą – Józefą Szelińską, Juną”. Ładnie to nie wygląda, ale co
tam – i tak nikt nie zobaczy. A jak zobaczy, to niech sobie pomyśli, że
zdziecinniałam. Albo trzymają się mnie pensjonarskie figle.

Znowu ręką Ficowskiego:


„I kolejne wizyty: 24 stycznia tego roku, 7 lutego z Gombrowiczem,
16 lipca też z Gombrowiczem. Przez następne trzy lata nie widują się.
Potem jeszcze w 1939 roku widziano go witającego Nałkowską na
dworcu w Truskawcu z ogromnym bukietem róż”. Ich tajemny kwiatowy
szyfr.
Przywiózł jej także tort zrobiony przez siostrę. Jeszcze nie brakło
cukru ani nadziei. Jeszcze spacerowali po parkowych alejach, popijając
leczniczą naftusię zbawienną na wszelkie niedomagania.
Jej ostatni, wojenny wpis z 27 stycznia 43 roku. Ponad dwa miesiące
po...
„Jak to zrozumieć, jak to wytrzymać...”.
Odłożyła wszystkie kartki. Mogłaby jeszcze zerknąć z powrotem do
początku, porównać niektóre daty ze swoją pamięcią. Ale właściwie – po
co? Co chciała wiedzieć, już wie. Prawda?
„Aha”. Nachyliła się nad fiszką. To całkiem dobre słowo. Nie jest
tylko pewna, czy tak się to pisze. Ona – nauczycielka polskiego. Reguły
ortografii też się zmieniały w tych zwariowanych czasach. Więc na
wszelki wypadek napisała przez szerokość całej fiszki Nałkowskiej:
jedno „AHA!” i drugie „ACHA!”. Odłożyła kartonik razem z resztą
kartek na sam spód szuflady.
I poszła zamknąć okno. Bo krzyki z ulicy stały się jednak nie do
zniesienia.

Te inne listy, które teraz przychodziły, nie miały wagi ani urody
tamtych dawnych. Tych od Bruna. Bank, ZUS, jeszcze jedna
zagraniczna książka, jeszcze jeden katalog wystawy Schulza. Zbiory
listów, zbiory rysunków. Wszystko, czego by chciał. I czego chciała ona.
Kiedyś. Bo teraz chciała już coraz mniej.
Nie, raczej nie, to nie wchodzi w grę. Przecież już to omawialiśmy,
fotografował pan, posłałam pocztą któryś z portretów, wszystko, co
trzeba. Nie doszło. Nie? No, to może nie posłałam. Kiedy? Teraz nie.
Później? Też chyba nie. W ogóle nie. To, co mam – zostanie w rodzinie.

Trwała. Ścielenie łóżka, porządkowanie, kosmetyka. Coraz dłuższe


celebrowanie wyjścia z domu. Ten podejrzany ciągle kran. I zamek. Raz.
Dwa. Uważne kroki na schodach. Żeby za szybko nie wylądować
w szpitalu. Nie dać poznać, co się dzieje z ciałem.

Wiesz, jak cuchną stare kobiety? Nie, nie chodzi o zapach, to nie jest
żaden zapach, no, dobrze, ostry smak, ciężki, duszący cień zapachu
może. Taki, który mnie wyganiał kiedyś z twojego domu w Drohobyczu.
Wtedy nie wiedziałam dlaczego, teraz wiem. Jest w nim cała nędza
przegranej. Klęski wobec czasu. Nie z braku wody i pachnideł, nie
z zaniedbania. Można się myć, pucować... Można szorować do krwi
coraz bardziej zwiotczałą skórę ramion i ud, coraz bardziej
niedołężniejące nogi... Już nie te sprężyste, pokonujące przeszkody
i przestrzenie, nie te lekkie, budzące pożądanie, ale kłody, których nie
sposób unieść, dla których za ciasne stają się każde buty.
I ręce, coraz twardsze, coraz bardziej sękate, obrastające znakami
codziennej walki, z plamami, bliznami, śladami psich zębów, kantów
pieców i szafek. Nawet kartek twojego ubóstwianego papieru,
przecinających skórę nie wiedzieć kiedy. Dłonie zastygające
w groteskowy kształt, którego w żaden sposób nie daje się zmienić ani
uładzić. Nie będę przecież ciągle chodzić w rękawiczkach.
Nie wiem już nawet, czy pamiętam niepokój, jaki budziłam dawniej.
Pożądanie to było czy może ekscytacja, przypadkowe napięcie
powietrza, kiedy się pojawiałam? Tak niedawno przecież. Tak dawno.
Sukienka bez rękawów, róża nad prawą piersią, sznur pereł. Lekko
pochylona głowa. I oczy patrzące do góry, spod rzęs... Ja, Juna.
Nawet skarżyć się nie ma już komu. Chyba że tobie. Ale ty, Bruno,
wiem, tylko udajesz, że słuchasz. Gdzieś tam sobie niebieskim
patyczkiem skrobiesz początek opowiastki o starej, zamienianej
w drzewo babince... Której – jakbyś ty to pewnie wystylizował –
podmuch majowego wiatru, zadzierzysty, hamowany tylko nieco zbyt
lawendowymi miazmatami tutejszych bibliotecznych zbiorów, wyplątał
z włosów osnowę pędzącej gdzieś za horyzont pajęczyny...
Widzę cię, schylonego nad kolejnym wersem. Jak zwykle. Jak kiedyś.

Dzięki Poecie miałam możliwość przeczytania mojego życia na nowo.


Rzadko się zdarza taka okazja... Przywilej to czy tortura? Nie wiem.
Zajrzałam pod podszewkę świata, który nie tylko zabliźnić się zdołał,
ale i zginąć. Unicestwiła go wojna. Ja sama zaprzeczyłam już wcześniej
jego imieniu. Spisałam go na straty. I nagle... Fragmentami rozmów,
kawałkami sytuacji, pasmami przypomnień i kleksami twoich, moich,
czyichś zapisków wydobywać się zaczął na powierzchnię. Jak
przedwiekowe skamieliny. Podchodził ku mnie. Podchodził mi do
gardła.
Czy nadal jestem autorką mojego losu? Czy pozwolę go zmieniać
innym? I kto ma do tego prawo? Jak wiele głosów stamtąd jest w stanie
przekształcić mój głos? Ilość się liczy czy moc?
Zmartwychwstawanie pamięci wygląda jak sztuczka jarmarcznego
magika. Piętrzą się rekwizyty wyciągane z kapelusza. Każdy ma głos,
każdy coś przypomina, na coś się powołuje, ciągnie w swoją stronę...
Dawne postacie pojawiają się w świecie, który jest już gdzie indziej,
który o nich zapomniał. Dobijają się swego, przekrzykują,
zwielokrotniają echem swoją obecność. SĄ.
Rozpoznaję je po głosie, grymasie ust, szramie na policzku, fryzurze.
Słabsze, bledsze, posiwiałe, ale kiedyś przy mnie obecne. Nie mogę
odwrócić się plecami i odejść.
Nie mogę?
Nie jestem pewna, czy to łaska. Więcej bólu przez nich doznałam niż
ulgi.
Na dalszą walkę nie mam już siły.

Już coraz trudniej zmusić się do czegokolwiek. W lutym 1989 roku


napisze, że zerwała wszelkie kontakty, nawet z bliskimi ludźmi, i nic nie
jest w stanie jej zmusić do korespondencji... „chyba tylko trzęsienie
ziemi”.
Trochę tych trzęsień w owym czasie było, więc kilka razy się jeszcze
odzywa. Choć nawet po wyborach 1989 roku, tak nieoczekiwanie
wygranych przez solidarnościową opozycję, uważa, że sytuacja ogólna
nie wróży nic dobrego, mimo szansy...
On by na pewno myślał podobnie. Optymizm to nie jest cecha ludzi
wielokrotnie przez los doświadczonych.
Staw biodrowy nie daje jej żyć. Rekonwalescencja jest długa
i bolesna. Na endoprotezę, jak sama uważa, jest „już za późno”. Pomaga
rodzina, pomagają Ficowscy.
W ostatnim liście do „Szanownego i Drogiego Pana” (z 28 sierpnia
1990 r.) Juna napisała, że leków wszelkich jej nie brakuje, niech się nie
obarczają próbami ich zdobycia. Dostaje je – w obfitości – od kuzynów
z Londynu i Waszyngtonu. Ale i tak – nie działają...
Odpowiada jeszcze na pytanie Biografa dotyczące okularów... Schulz
wielokrotnie czytywał i rysował w jej obecności, ale nigdy nie nosił
szkieł.

11 lipca 1991 roku połknęła garść tabletek przeciwbólowych


i nasennych. W lodówce zostawiła butelkę szampana. Pewnie chciała go
otworzyć następnego dnia. Bo wtedy, 12 lipca, przypadała kolejna
rocznica urodzin Bruna. Dziewięćdziesiąta dziewiąta. Do setnej już nie
doczekała. Nie dała rady doczekać.
Anioł i Diabeł, świadkowie poprzedniej próby, osłabili swoją
czujność. Tym razem nie zdążyli jej uratować.
Spoczęła na gdańskim cmentarzu Srebrzysko, w grobie, który
wykupiła sobie wiele lat wcześniej, tuż po wojnie.
Los rysunków, których latami strzegła, pozostaje nieznany.

Jej portret nagrobny sklejony jest z dwóch kawałków fotografii. Jeden


to Ona. Drugi... wyraźnie inny... Może On. Bruno?
Podziękowania

Juna była dla mnie zawsze najbardziej tajemniczą z kobiet Bruno


Schulza. Trzeba wyobraźni, by wydostać ją z cienia. By przeniknąć
zapomnienie, na które sama się skazała.

Zatajała siebie, dlatego trudno chwilami stworzyć jej wizerunek.

Portret Juny buduję na równi z jej własnej, ożywianej po latach


pamięci, oraz pamięci świadków jej życia, jak z przypuszczeń
i podszeptów wyobraźni. Ponad dwadzieścia lat po jej śmierci
przywracam Junę w trudnej relacji z tak różnym od niej artystą. Czasami
granice zmyślenia i rzeczywistości zacierają się, a faktom „urastają
skrzydła”. Mam nadzieję, że to pomaga lepiej zrozumieć charakter tego
skomplikowanego związku.

Wiele osób uczestniczyło w budowaniu mojej wizji.

Dziękuję Biecie Ficowskiej (i Fundacji im. Jerzego Ficowskiego) za


pierwszą, najważniejszą inspirację. Bez niej nie byłoby tej książki.
Przekazane mi przez nią listy Józefiny Szelińskiej do Jerzego
Ficowskiego stały się jednym z ważniejszych źródeł tej opowieści.
Podobnie jak bogate materiały z archiwum Ficowskiego, przez lata
niestrudzenie rekonstruującego losy autora Sanatorium pod Klepsydrą.

Ewie Piskurewicz z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, aniołowi


stróżowi tego zespołu, dziękuję za przewodnictwo w tym labiryncie
i niezawodne wsparcie we wszelkich archiwalnych poszukiwaniach.
Archiwalia odsłaniały mi swoje tajemnice także we Lwowie,
w Gdańsku i w Warszawie. Zawsze towarzyszyła temu nieoceniona
pomoc pracowników tych placówek: Głównego Archiwum
Lwowskiego, Gdańskiej Biblioteki Uniwersyteckiej (d. Wyższej Szkoły
Pedagogicznej), Głównego Archiwum Urzędu Statystycznego i Głównej
Biblioteki Lekarskiej.

Posługiwałam się również pamięcią innych. Uczniom Brunona


Schulza dziękuję za wyprawy w przeszłość, które przywracały smak
dawnej drohobyckiej codzienności moich bohaterów. Byli to:
Maryla Birman (Tel Aviv), Zeev (Wilek) Fleischer (Beersheva),
Abraham Hauptman (Tel Aviv), Zofia Lewikowa (Warszawa), Zvi
Orenstein (Tel Aviv), Jerzy Pilecki (Wrocław).
Alfredowi Schreyerowi (Drohobycz) dziękuję szczególnie, nie tylko
za godziny rozmów, lecz także za udostępnienie bezcennych
dokumentów i fotografii.

Gdańskim współpracownicom Józefiny Szelińskiej winna jestem


wdzięczność za przybliżenie mi postaci ich szefowej i podzielenie się ze
mną wieloma nieznanymi szczegółami z jej życia. Aleksandrze
Bejowicz za własne wspomnienia z późnego spotkania i twórcze
dyskusje. Dorocie Abramowicz z „Dziennika Bałtyckiego” za
życzliwość.

Korzystałam z inspiracji profesorów literatury: Małgorzaty Smorag-


Goldberg (Paryż), Davida Goldfarba (Nowy Jork), Jerzego Jarzębskiego
(Kraków), Stanisława Rośka (Gdańsk), historyka kultury i sztuki –
Mirosława Supruniuka (Toruń). A także – seksuologa profesora
Zbigniewa Izdebskiego i psychiatry profesora Bartosza Łozy.
Ważne były w tej kilkuletniej przygodzie miejsca, bez których nie
byłabym w stanie wyrysować mapy życia Schulza i Szelińskiej. Przede
wszystkim Drohobycz i okolice, ale także Lwów, pobliski Janów
(obecnie Iwano-Frankowe), Gdańsk (Wrzeszcz), Tleń i dawna
Warszawa. Dziękuję przewodnikom po tych obszarach, a szczególnie
Bartkowi Michałowskiemu za pełną odkrywczych niespodzianek
wyprawę na Ukrainę. I Werze Meniok za gościnę w samym Drohobyczu.

Przyjaciele, jak zawsze, wspierali mnie i dodawali sił. Dziękuję


nieocenionym Sharon Kanak, Joannie Kantor Martynuskiej i Marcie
Ruszeckiej.
Szczególne podziękowania dla Jerzego Żurka za pomoc, cierpliwość
i wiarę we mnie.
Rodzicom – za obecność.

Dziękuję Brance Stojanovic z Zagrzebia, która uświadomiła mi, że


wszyscy jesteśmy „schulzoidami”, podróżującymi do Drohobycza
w poszukiwaniu (z góry bezskutecznym) Sklepów cynamonowych...
Źródła cytatów i inspiracji

Aleksandra Bejowicz, Zerwane zaręczyny z panną J. w: Teatr pamięci Brunona


Schulza, pod redakcją Jana Ciechowicza i Haliny Kasjaniuk, Gdynia 1993
Archiwum Jerzego Ficowskiego
Wiesław Budzyński, Miasto Schulza, Warszawa 2005
Wiesław Budzyński, Schulz pod kluczem, Warszawa 2001
Wiesław Budzyński, Uczniowie Schulza, Warszawa 2011
Jerzy Ficowski, Okolice sklepów cynamonowych, Kraków 1986
Jerzy Ficowski, Regiony wielkiej herezji, Kraków 1967
Jerzy Ficowski, Regiony wielkiej herezji i okolice, Bruno Schulz i jego mitologia, Sejny
2002
Benjamin Geissler, Finding Pictures (film)
Jerzy Jarzębski, Schulz, Wrocław 1999
Artur Leinwand, Tadeusz Szturm de Sztrem, Warszawa 1987
Listy Józefiny Szelińskiej do Jerzego Ficowskiego z lat 1948–1990, Archiwum Jerzego
Ficowskiego.
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1930–1939, opracowanie, wstęp i komentarz Hanna
Kirchner, Warszawa 1988
Regina Silberner, Strzępy wspomnień. Przyczynek do biografii zewnętrznej Brunona
Schulza, Londyn 1984
Słownik schulzowski, opracowanie i redakcja Włodzimierz Bolecki, Jerzy Jarzębski
i Stanisław Rosiek, Gdańsk 2006
Bruno Schulz. Listy, fragmenty, wspomnienia o pisarzu, zebrał i opracował Jerzy
Ficowski, Kraków 1984
Bruno Schulz, Księga listów, zebrał i przygotował do druku Jerzy Ficowski, Kraków
1975, wyd. trzecie, Gdańsk 2008
Bruno Schulz, Proza, Kraków 1973
brunoschulz.org
http://www.jewishjournal.com/jewrnalism/item/the_continuing_mystery_of_bruno_sch
ulz
www.brunoschulz.org/gosci.htm
Spis ilustracji

s. 6 Józefina Szelińska, fot. B. Schulz. Archiwum Jerzego Ficowskiego.


s. 11 Józefina Szelińska, rys. B. Schulz, ołówek / papier, 1934. Fot.
Muzeum Literatury / East News.
s. 12 Autoportret, rys. B. Schulz, 1930. Ze zbiorów Muzeum Literatury
im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
s. 31 Portret Józefiny Szelińskiej, B. Schulz, pastel, 1935. Archiwum
Jerzego Ficowskiego.
s. 32 Portret Józefiny Szelińskiej, B. Schulz, pastel, 1935. Archiwum
Jerzego Ficowskiego.
s. 47 Mapa okolic Lwowa, Karte der Ukraine, Freytag-Berndt und
Artaria KG, Wien 1942. Zbiory Kartograficzne Biblioteki
Uniwersyteckiej w Toruniu.
s. 51 Bruno Schulz na schodkach ogrodowych domu przy
ul. Floriańskiej 10, ok. 1924. Danuta B. Łomaczewska / East News.
s. 71 Kobieta z biczem i korzący się na klęczkach mężczyzna,
rys. B. Schulz, ołówek / papier, przed 1933. Ze zbiorów Muzeum
Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
s. 74 Józefina Szelińska, rys. B. Schulz. Archiwum Jerzego
Ficowskiego.
s. 96 Autoportret ze złożonymi modlitewnie dłońmi, rys. B. Schulz,
ołówek / papier, ok. 1938. Fot. Muzeum Literatury / East News.
s. 99 Naga kobieta leżąca na łożu z klęczącym u jej stóp mężczyzną,
rys. B. Schulz, ołówek / papier, przed 1936. Ze zbiorów Muzeum
Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
s. 99 Dwie kobiety siedzące na krzesłach i klęczący przed nimi
mężczyzna (autoportret), rys. B. Schulz, ołówek / papier, ok. 1933. Ze
zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
s. 111 Kobieta siedząca na tapczanie i klęczący mężczyzna (autoportret)
trzymający jej stopę w dłoniach, rys. B. Schulz, kredka / papier, przed
1936. Ze zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza
w Warszawie.
s. 111 Trzy kobiety siedzące na kanapie z czołgającym się pod ich
stopami mężczyzną, rys. B. Schulz, ołówek / papier, ok. 1933. Ze
zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
s. 112 Bruno Schulz, ok. 1934. Archiwum Jerzego Ficowskiego.
s. 131 Scena przy stole – mężczyzna między dwiema nagimi kobietami,
u ich stóp pełzająca postać i pies, rys. B. Schulz, ołówek, kredka/papier,
ok. 1933. Ze zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza
w Warszawie.
s. 131 Naga kobieta półleżąca na tapczanie z postacią mężczyzny
z głową złożoną przy jej stopach, rys. B. Schulz, ołówek / papier, ok.
1933. Ze zbiorów Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza
w Warszawie.
s. 168 Józefina Szelińska, Bruno Schulz i NN, rys. B. Schulz. Archiwum
Jerzego Ficowskiego.
s. 216 Jerzy Ficowski. Fot. Bartosz Pietrzak.
s. 261 Fotografia Józefiny Szelińskiej jako dziecka. Na odwrocie znak
graficzny i nazwa firmy: Zakład Art. Fotograficzny Rembrandt, Lwów.
Pasaż Hausmanna; 11x6. Archiwum prywatne Adama Sandauera.
s. 262 Zdjęcie schodów w domu Brunona Schulza w Drohobyczu, fot.
Jerzy Ficowski, 1965. Archiwum Jerzego Ficowskiego.
s. 289 Józefina Szelińska z Stefanią Czarnecką, rys. B. Schulz, ołówek /
papier, 1934. Fot. Muzeum Literatury / East News.

You might also like