Professional Documents
Culture Documents
Ula Idzikowska
Samowie żyją w harmonii z naturą. Ich sprawdzone i skuteczne metody mogą okazać się
bezcenne w naszych zmaganiach ze zmieniającym się klimatem.
Zawsze tu byliśmy, na długo przed innymi” – pisał pierwszy samski autor Johan Turi na
początku XX w. Tu, czyli w Sápmi – na terenach rozciągających się na północy Norwegii,
Szwecji, Finlandii i Rosji. Samowie, rdzenni mieszkańcy Arktyki, przemierzali je od zarania
dziejów: łowili ryby, polowali, zbierali zioła i jeżyny. Rytm ich życia wyznaczały wędrówki
reniferów – pasterze podążali za stadem, a nie na odwrót. „One są wolne, nie są moją
własnością” – słyszałam wielokrotnie od Samów, którzy podtrzymują tradycję i zajmują się
hodowlą reniferów uważanych za święte zwierzęta. Bo to one były w Sápmi pierwsze, od
nich wszystko się zaczęło. Według jednej z legend ziemię stworzył biały renifer: z jego żył
powstały rzeki, futro przemieniło się w lasy, żołądek w ocean, a poroże w góry.
Dzisiaj renifer to medium; łączy Samów z przyrodą. Mikael Kuhmunen, przedstawiciel jednej
ze szwedzkich społeczności hodowców reniferów, nie wyobraża sobie życia bez swojego
stada. Uważa, że najgorszy dzień na zewnątrz w towarzystwie reniferów jest o niebo lepszy
niż dzień bez nich. Nie umie robić nic innego. Tak dorastał, na świeżym powietrzu, w bliskim
kontakcie z naturą. To wnikliwa obserwacja otoczenia i szczegółowa wiedza o środowisku
przekazywana z pokolenia na pokolenie pozwoliła Samom przetrwać w bezlitosnym klimacie
dalekiej północy Europy i przystosować się do naturalnych zmian klimatycznych. Do dziś
Samowie dostrzegają znacznie więcej niż naukowcy – według autorów artykułu Sámi
traditional ecological knowledge as a guide to science (Tradycyjna samska wiedza
ekologiczna jako przewodnik dla nauki). Badacze nie zdają sobie sprawy ze znaczenia
niektórych nowych zjawisk, Samowie zaś łączą kropki i potrafią przewidzieć długofalowe
konsekwencje ocieplenia klimatu. A także inspirują badaczy do interpretacji danych w
kreatywny sposób.
„Spędzamy tyle czasu na zewnątrz, że nic nie umknie naszej uwadze” – zapewnia
Kuhmunen. W lutowy dzień zagania część stada w pobliże chaty na skraju pastwiska; tam
poczekają kilka tygodni do marcowej migracji. Pomaga mu w tym 76-letni ojciec, który
pomimo 22-stopniowego mrozu przemierza rozległy obszar na skuterze, podczas gdy Mikael
namierza zwierzęta za pomocą drona.
INFORMACJA
Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu.
Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!
SUBSKRYBUJ
Skutki kryzysu klimatycznego – m.in. niespodziewane ocieplenia i następujący po nich mróz,
który skuwa ziemię i uniemożliwia reniferom dostęp do pożywienia – oraz masowe wycinki
lasów przyczyniają się do fragmentaryzacji pastwisk. Renifery pokonują coraz większe
odległości, by dostać się do mchów i porostów. „Nie sposób utrzymać ich w jednym miejscu
– stwierdza Kuhmunen. – Niektórym się to nie podoba. Sugerują, że nie jesteśmy w stanie
opiekować się reniferami, ponieważ zwierzęta przechodzą przez drogi lub zbliżają się do
domków letniskowych. Wtedy sam się wściekam. Bo gdzie mają się podziać między tymi
wszystkimi inwestycjami wokół. Poza tym renifery były tu pierwsze!”.
„To przecież normalne: bierzemy tylko to, czego potrzebujemy. Reszta musi zostać dla
następnych pokoleń. Polujemy i łowimy w taki sposób, aby populacja mogła się odnowić” –
tłumaczy mi Per Olaf Persen w swoim domu w norweskim miasteczku Tana Bru. Samowie
nie zabijają zwierząt dla sportu, ale w celu zwiększenia bezpieczeństwa żywnościowego. To
część kultury, a nie sposób spędzania wolnego czasu. Dlatego zaczynają polować na
głuszca dopiero na początku października, nie zaś 10 września, jak zezwalają przepisy.
Uważają, że młode głuszce potrzebują więcej czasu, by nabrać wprawy w locie. Połów ryb
też jest przemyślany – norwescy Samowie używają specjalnych sieci, które uniemożliwiają
połów dużych okazów dorsza, te mają bowiem największy potencjał reprodukcyjny. Unikają
także niektórych tarlisk, aby nie zakłócać procesu rozrodczego. Natomiast duńscy rybacy,
którzy łowili w tych samych fiordach, doprowadzali do przełowienia. Zdarzało się, że
populacja dorsza omijała obszar, na którym łowili – pisze Einar Eythorsson z Norweskiego
Instytutu Badań nad Dziedzictwem Kulturowym w artykule na temat tradycyjnej wiedzy i
zarządzania zasobami w północnej Norwegii.
Persen wciąż korzysta z zasobów, które zebrał i upolował z myślą o zapasach; zamrażarka
na tyłach nowocześnie urządzonego domu jest wypełniona po brzegi mięsem łosia i głuszca
oraz malinami moroszkami, czyli kwaśnymi kuzynkami borówki. „Turyści z południa
narzekają, że nie mogą ich nigdzie znaleźć. Bo trzeba wiedzieć, gdzie szukać!” – Persen
uśmiecha się pod nosem, gdy polewa żółte maliny śmietaną. Trzeba też wiedzieć, kiedy
przestać. Samowie pozwalają przyrodzie odpocząć, aby mogła się zregenerować.
W obronie przyrody
Samowie od dawna walczą o ochronę Sápmi. W 2010 r. ocalili przed wycinką 80 000 km²
(czyli jedną czwartą powierzchni Polski) pralasu sosnowego z dużą różnorodnością
biologiczną. Kampania przeciwko karczowaniu tego ekosystemu trwała osiem lat: Samowie
negocjowali z państwową firmą Metsähallitus, która zarządza obszarami chronionymi i
jednocześnie dostarcza drewno dla przemysłu leśnego w Finlandii.
Szwecja jako pierwsza na świecie ustanowiła Państwowy Instytut Biologii Rasowej, ośrodek
wykonujący pseudonaukowe badania na temat „nordyckich” cech rasowych w swoim kraju.
Pracownicy ośrodka przemierzali Sápmi, by dociec rzekomych różnic między Szwedami a
Samami: fotografowali Samów nago, mierzyli ich czaszki.
Rasistowskie poglądy usprawiedliwiały brutalną kolonizację północy kraju, a zaczęła się ona
już w IX w. Tak pisze o tym Turi: „Przybyli od morza i przegonili Samów. Samowie uciekli na
wyżyny leśne i tam żyli w spokoju przez wiele lat i opiekowali się swoimi stadami w lasach i
górach, które były opuszczone lub nieosiedlone. Kiedy norwescy osadnicy nie mogli
przepędzić ich dalej, kradli wszystko, co znaleźli: ser, mleko, skóry i bydło. A nawet zabijali”.
W 1673 r. władze szwedzkie wydały dekret zachęcający rolników do kolonizacji „dzikiej”
północy. Ten obraz opuszczonego Sápmi wciąż jest żywy. „Politycy i sektor turystyczny
nazywają nasz obszar kulturowy vildmark – dzikim miejscem. Samowie są traktowani jako
część tej »dziczy«” – mówi mi Öhman.
Kolonizacja trwa do dziś, pod przykrywką „zielonej zmiany”, jak zaznaczają Samowie oraz
aktywiści, w tym Greta Thunberg. Szwedzkie i zagraniczne firmy, zachęcane europejskimi
dotacjami, inwestują coraz więcej w „zielone” projekty na „dalekiej północy”. Ta stała się
arktycznym eldorado ze względu na bogate występowanie surowców krytycznych,
niezbędnych do transformacji energetycznej. Chodzi o metale ziem rzadkich, lit, kobalt, nikiel
i grafit, które służą do produkcji baterii, np. do pojazdów elektrycznych czy turbin wiatrowych.
Szwedzki parlament Samów podkreślał w Deklaracji z Tråante z 2017 r., że „eksploatacja
terenów Samów w imię tego, co nordyckie społeczności określają mianem »zielonej
energii«, to paradoks, jako że Samowie od zawsze wykorzystywali tradycyjne obszary w
zrównoważony sposób, zostawiając znikomy ślad ekologiczny”.
Walka z wiatrakami
Samowie próbują zapobiec inwestycjom, które mogłyby zniszczyć to, co chronili od tysięcy
lat. Persen, jako członek zarządu stowarzyszenia Ludzie przeciwko Elektrowni Wiatrowej
Davvi, walczy ze spółką Grenselandet, która planuje park wiatrowy w pobliżu Tany Bru.
„Mamy dość inwestorów, którzy twierdzą, że wiedzą lepiej, co jest dla nas dobre.
Grenselandet mydli nam oczy nowymi miejscami pracy. Ale my nie potrzebujemy
tymczasowego zarobku, tylko naszej ziemi. Sieć energetyczna zakłóci kontakt z przyrodą.
Jednak to nie jest największy problem. Betonowe podstawy wiatraków uszkadzają grunt.
Krajobraz potrzebuje później sporo czasu, by się zregenerować. A przyroda to całe nasze
życie, jesteśmy jej częścią. Piękno tych terenów dodaje energii, przynosi spokój”.
Ula Idzikowska:
Dziennikarka, reporterka, dokumentalistka. Pisze o migracji i tematyce społecznej.
Pomieszkuje w Szczecinie.