Professional Documents
Culture Documents
TRIUMF CHIRURGÓW
Pierwszy tom tego opracowania ukazał się przed dwoma laty. Nosił on
tytuł Stulecie Chirurgów i przedstawiał decydujące etapy pionierskiego
okresu chirurgii widziane oczami człowieka współczesnego. Mottem były
słowa francuskiego chirurga Bertranda Gosset: „Historia chirurgii jest
historią ostatnich stu lat. Rozpoczyna się ona w roku 1846 odkryciem
narkozy, która stworzyła możliwość bezbolesnych operacji. Wszystko, co było
przedtem, jest tylko nocą niewiedzy, cierpienia i bezowocnego macania w
ciemności. «Historia stu lat» przedstawia najbardziej przerażającą
panoramę, jaką zna ludzkość”.
Zdania te znalazłem w bogatej spuściżnie mego dziada po kądzieli
pochodzenia niemiecko-amerykańskiego, Henry Stevena Hartmanna,
podróżnika i namiętnego historyka medycyny. Były one kilkakrotnie
podkreślone, tak jakby mój dziad chciał zaznaczyć, jakie im przypisuje
znaczenie. Przypuszczam, że gdyby mógł przeczytać motto poprzedzające
niniejszy drugi tom pt. Triumf Chirurgów, wrażenie jego byłoby równie
silne. Zdania te znalazłem przed czterema laty w pewnym angielskim
czasopiśmie w Baltimore, i tym razem ja podkreśliłem je kilkakrotnie.
Wydawało mi się, że zawierają one wszystko to, co potrzebne jest do
podkreślenia ram, treści i tytułu niniejszej książki. Mówią one o tym, że
historia chirurgii kontynuowana tu będzie od momentu wprowadzenia
narkozy i aseptyki, od chwili, gdy rozpoczęła się trwająca dziesiątki lat
prawdziwie ponadnarodowa walka o chirurgiczne leczenie poszczególnych
narządów i układów. Walka, która doprowadziła w końcu do imponującego
rozwoju nowoczesnej chirurgii.
Szesnastego października 1846 roku student medycyny – Henry Steven
Hartmann – był świadkiem, jak w Massachusetts General Hospital w
Bostonie dokonano odkrycia rewelacyjnego środka uwalniającego chorego
od bólu. Zastosowano bowiem narkozę, którą Gosset określa jako punkt
zwrotny w historii chirurgii.
Hartmann był naocznym świadkiem rewolucjonizującego wydarzenia,
dzięki któremu chirurgia opuściła tysiące lat trwające skostniałe pole
działania, ograniczone wszechmocną potęgą bólu zadawanego przy operacji
do zaledwie kilku koniecznych zabiegów.
Dwa dziesięciolecia później byl on świadkiem drugiego fundamentalnego
odkrycia: narodzin antyseptyki, a następnie aseptyki, które w dużym stopniu
wyeliminowały niebezpieczne zakażenia przyranne, grożące dotąd każdej
większej ranie operacyjnej. Zakażenia te wydawały się chirurgom przeszkodą
nie do przezwyciężenia. Teraz droga dla chirurgii była otwarta.
Przekroczona została granica nieznanego, wielkiego kraju, czekającego na
swoich pionierów-chirurgów. Podobnie jak wielcy podróżnicy przyczynili się
do poznania białych plam na mapie naszej ziemi, tak też chirurgom
zawdzięcza się wyjaśnienie powstawania wielu zmian chorobowych w ustroju
człowieka.
Treść pierwszego tomu niniejszego opracowania opiera się na
pozostawionych w rękopisie wspomnieniach i zbiorach mojego dziadka, dla
którego obecność przy pierwszej narkozie w Bostonie była tak wielkim
przeżyciem, że postanowił on osobiście śledzić dalszy rozwój chirurgii.
Dużym ułatwieniem w realizacji tegoż postanowienia będzie znajomość
trzech języków: angielskiego, niemieckiego i francuskiego, zdobyta tuż we
wczesnym dzieciństwie. Również w dzieciństwie jego wcześnie zmarła matka
potrafiła rozbudzić w nim zainteresowanie historią. Matce też zawdzięcza dar
gawędziarstwa oraz zamiłowanie do kolekcjonowania wszelkiego rodzaju
pamiątek, co przyczyniło się do zgromadzenia olbrzymiego zbioru
bibliotecznego i niezliczonej ilości notatek ze spotkań z wybitnymi
chirurgami-pionierami, „odkrywcami białych plam”. Po ojcu – Williamie
Hartmannie – który będąc specjalistą od leczenia przetok i przepuklin,
praktykował w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, wędrując z ruchomą
apteką przez prawie wszystkie stany Ameryki, odziedziczył niezaspokojoną
pasję podróżniczą. Staje się to realne, ponieważ jego ojciec i wcześnie zmarły
stryj, który wzbogacił się przy budowie kolei, pozostawili mu majątek,
pozwalający na rezygnację z praktyki lekarskiej i urządzenie sobie życia
historyka podróżującego śladami pionierów chirurgii. Bez trosk finansowych
mógł więc podejmować liczne podróże po Ameryce, Europie, Rosji, Afryce, a
nawet po Dalekim Wschodzie. Odwiedził prawie wszystkich chirurgów i
naukowców, których nazwiska, dzięki postępowym zdobyczom, znane są w
historii chirurgii i medycyny. Poszukiwał i czynił spostrzeżenia w prawie
wszystkich dużych ośrodkach naukowych, bibliotekach i muzeach
medycznych świata. Każda wiadomość o nowym odkryciu, o nowej, po raz
pierwszy wykonanej, odważnej operacji ciągnęła go aż do późnej starości
wszędzie tam, gdzie działo się coś nowego, ido ludzi, którzy te nowości
tworzyli.
Gdy w roku 1922, mając za sobą długie i ciekawe życie, przeszedłszy pięć
operacji, umierał w Szwajcarii na atak serca, był światowej sławy
historykiem medycyny, człowiekiem, który żył w pionierskim okresie rozwoju
nowoczesnej chirurgii i utrwalił ten okres w swych interesujących zbiorach.
Henry Steven Hartmann w kwiecie wieku był typowym dzieckiem
ówczesnej Ameryki, lubiącym żyć realiami i korzystać z życia. Rozwój
chirurgii powitał z młodzieńczym entuzjazmem sądząc, że samo odkrycie
narkozy otworzy dla chirurgii nowy wiek. Późniejsze przekonanie, że na tym
się nie kończy, że istnieją inne przeszkody na drodze chirurgii, przede
wszystkim straszliwe zakażenia przyranne w brudnych szpitalach,
wstrząsnęło nim i pozbawiło go złudzeń, ale nie zburzyło jego wiary w
postęp. Odzyskał ją znowu, gdy wreszcie poznano, jak można zwalczyć
zakażenie ran. Porwała go fala entuzjazmu, że dla chirurgów wszystko jest
możliwe, że nie będzie chorób, których nie potrafiliby opanować, ani chorego
narządu, którego nie potrafiliby usunąć. Ów entuzjazm gnał go po świecie i
sprawiał, że na wszystko, co widział, spoglądał oczami pełnymi wiary w
postęp. Los nie szczędził mu ciężkich doświadczeń. Osobiste nieszczęścia w
późniejszym okresie pozwoliły mu poznać granice możliwości chirurgów.
Doszedł też do właściwej oceny możliwości i niemożliwości, marzeń i
rzeczywistości.
Henry Steven Hartmann zapisał swoje archiwum i szkice temu z
potomstwa, kto wykaże kiedyś jak on głębokie zainteresowanie medycyną i jej
historią. Żadne jednak z jego dzieci nie objawiało takich zainteresowań.
Dopiero ja, jeden z jego wnuków, dwanaście lat po jego śmierci zacząłem
studiować medycynę, a następnie zająłem się jej historią. W ten sposób
stałem się przypadkowym spadkobiercą, lecz skarb, który wpadł mi w ręce,
byl pod względem historycznym niekompletny, nie mówiąc już o jego stronie
literackiej. Dopiero przeżycia drugiej wojny światowej skłoniły mnie do
opracowania kilku dramatycznych obrazów jego epoki. Jego niezwykłe szkice
pobudziły mnie do przedstawienia obszernego życiorysu Henry Stevena
Hartmanna i równoczesnego zobrazowania pionierskiego okresu
nowoczesnej chirurgii. Praca ta wprowadziła mnie w historię chirurgii
opartą nie tylko na faktach lekarskich. Uzupełniając odziedziczone
dokumenty, musiałem wniknąć w klimat tego wieku, charakter, styl życia,
zwyczaje, prywatne sprawy, a także we wszystkie zapisane kiedyś wypowiedzi
i rozmowy występujących osób. Musiałem to wszystko poznać przynajmniej
tak, jak znal te sprawy Henry Steven Hartmann. Całymi latami szukałem
dowodów potwierdzających niezwykle notatki mego dziadka, co do których
miałem podejrzenie, że gawędziarz Henry Steren Hartmann wziął górę nad
kronikarzem. Źródła podane na końcu pierwszego tomu ^Stulecie
Chirurgów;, jak również w niniejszym drugim tomie wskazują, że mówił on
prawdę. Osobnym zagadnieniem było włączenie lub pominięcie tych
rozdziałów, w których Hartmann poświęcił zbyt wiele uwagi sprawom mniej
ważnym. I lak na przykład w rozdziale poświęconym chirurgii krtani
świadomie przyjąłem koncepcję Hartmanna, narażając się na opinię dworów
książęcych, że jest to uleganie popularnym pogłoskom. Materiał Hartmanna,
przede wszystkim przez wprowadzenie Semona, wydal mi się pod wieloma
względami wystarczająco nowy i ważny.
W ten sposób w ciągu wielu lat pracy powstała historia życia mego
dziada, częściowo z jego własnych zapisków, częściowo przeze mnie
uzupełnionych i poszerzonych na podstawie badań źródłowych. Mam
nadzieję, że ten drugi tom, który niniejszym przedstawiam, uzupełni obraz
nieprzemijającego okresu pionierskiego i w pewnym stopniu podkreśli
znaczenie chirurgii, którą Sir D’Arcy Power we wzruszających słowach
nazywa ,,Imperium Chirurgów”.
BIAŁE PLAMY
„Nie widzieliśmy się ponad dwa lata”, pisał do mnie po długiej przerwie
Hughlings Jackson w liście z 15 kwietnia 1887 roku. „Chciałbym jednak
również i w tym roku donieść Panu o sprawach, które wydarzyły się w
naszym kręgu w roku poprzednim i miały bezpośredni związek z dalszym
rozwojem chirurgii mózgu i nerwów. Obecnie, mam Panu do
zakomunikowania coś więcej niż to. że nasz National Hospital powiększono
do stanu 180 łóżek, że założono windę dla pacjentów i zainstalowano silnik
gazowy wytwarzający prąd elektryczny potrzebny do nowego sposobu
leczenia naszych chorych, a mianowicie elektryzacji. Otóż przeszło rok temu
zapadła decyzja zaangażowania w naszym szpitalu na stałe młodego chirurga,
by zapoczątkować w ten sposób planowe chirurgiczne leczenie chorób
mózgu i nerwów. Wybór padł na Victora Horsleya. który ma około
trzydziestu lat. 9 lutego ubiegłego roku, z braku własnej izby operacyjnej na
oddziale Margaret-Higgins. rozpoczął on pracę w mało używanej kuchni,
czasem zaś w pokoju dziennego pobytu.
Wybór Horsleya był gruntownie przemyślany. Doszliśmy do wniosku, że
chirurgia mózgu i nerwów może powstać jedynie wtedy, gdy chirurg sam
pozna i opanuje ich czynności. W przypadku pierwszej operacji guza mózgu
nie chirurg, lecz neurolog, Bennett, musiał namawiać do zabiegu i udzielać
wskazań chirurgowi, Godlee’emu, który nie miał żadnych konkretnych
wiadomości o systemie nerwowym. Trudno to uznać za rozwiązanie idealne,
chociaż prawdopodobnie długo jeszcze będzie się tak postępować.
Neurochirurg przyszłości – tak się nam w każdym razie wydaje – powinien
być chirurgiem i neurologiem w jednej osobie, a wiadomo nam. że nie ma jak
dotąd w Wielkiej Brytanii człowieka, który by te warunki spełniał lepiej niż
Victor Horsley. Horsley ma za sobą bardzo gruntowne wyszkolenie
chirurgiczne i jest doskonale obeznany z antyseptyką. Poza tym z własnej
inicjatywy interesował się od szeregu lat nauką Ferriera o ośrodkach
funkcyjnych i samorzutnie zajmował się czynnościami mózgu i rdzenia. W
wielu przypadkach sprecyzował on poglądy Ferriera na temat ośrodków
czynnościowych; ustalił ośrodki dla dziesięciu różnych ruchów głową i
gałkami ocznymi, odkrył także ośrodek funkcyjny dla krtani. Zajmował się
również mało jeszcze zbadanymi drogami nerwowymi, łączącymi korę
mózgową z rdzeniem kręgowym. Przypuszczalnie jest on pierwszym
lekarzem, który podjął dokładne badania nad przysadką mózgową i
przyczyną neuralgii nerwu trójdzielnego. Możemy więc być pewni, że wybór
był właściwy. Oczekiwania nasze spełniły się.
W pierwszym roku swej działalności, którą rozpoczął 28 maja 1886 roku.
wykonał nie mniej niż dziesięć zabiegów na mózgu, przy czym w dziewięciu
przypadkach z powodzeniem. Ferrier i ja byliśmy świadkami przeważającej
części tych operacji i mogliśmy obserwować jego niezwykłe uzdolnienia
techniczne oraz bogactwo pomysłów. Przy otwieraniu czaszki nie posługuje
się dłutem z uwagi na jego szokujące działanie na chorego. Za pomocą nożyc
kostnych i przez siebie skonstruowanych pił usuwa duże fragmenty pokrywy
czaszki celem uzyskania rozległego dostępu. W obecnej chwili Horsley
zajmuje się różnicowaniem poznanych przez nas guzów na nadające się lub
nie nadające do operacji. Poza tym. wykonując doświadczenia na
zwierzętach, szuka możliwości usunięcia guzów wewnątrz kanału kręgowego
na drodze chirurgicznej. Jak wiadomo, dotychczas nie było możliwości
leczenia guzów rdzenia kręgowego i wszystkie pizypadki kończyły się
śmiercią wśród strasznych męczarni. Jeśli chciałby Pan poznać człowieka, po
którym spodziewam się, że popchnie on chirurgię naszej specjalności o duży
krok naprzód, to proszę nie omieszkać zjawić się znów w Londynie. Jest
dużo rzeczy, które na pewno Pana zainteresują...”
Nie byłbym sobą. gdybym nie zdecydował się następnej podróży do
Europy, którą planowałem na czerwiec, rozpocząć od Londynu i przy tej
sposobności odwiedzić naturalnie Victora Horsleya.
Poinformowałem Jacksona o swoich planach, podziękowałem mu i
jednocześnie wyraziłem żal. że nie poszedł za przykładem Bennetta i nie
powiadomił mnie już o pierwszej operacji Horsleya. Zobowiązałem go wręcz
do przesłania mi w porę informacji, gdyby Horsley podejmował coś
„nowego”. Pisząc końcowe pozdrowienia przypomniałem sobie uwagę
Jacksona, umieszczoną na końcu jego listu, o doświadczeniach Horsleya na
rdzeniu kręgowym. I dlatego też dodałem do swego listu postscriptum: „W
żadnym wypadku nie chciałbym przepuścić okazji stania się świadkiem
chirurgicznego usunięcia guza rdzenia kręgowego”.
20 maja zarezerwowałem bilet na statek na dzień 20 czerwca. 24 maja
rano, przeglądając poranne dzienniki, natknąłem się na nagłówki artykułów,
które przykuły; całą moją uwagę. Ich sens. a po części nawet dosłowne
brzmienie (o ile mogę się oprzeć na ówczesnych doniesieniach prasowych,
które przechowuję w swoich aktach), były następujące: „Choroba
niemieckiego następcy tronu! Zaziębienie czy ciężka choroba krtani
wymagająca zabiegu chirurgicznego?! Sławny londyński specjalista chorób
gardła, dr Mackenzie. od wczorajszego popołudnia w pałacu następcy tronu
w Berlinie”. Poniżej zamieszczono relację: „Według posiadanych informacji,
55-letni następca tronu Fryderyk Wilhelm, mąż najstarszej córki królowej
angielskiej Wiktorii noszącej imię matki, cierpi od wiosny na uporczywą
chrypkę. Pobyt w niemieckim uzdrowisku Ems, w kwietniu i na początku
maja, nie przyniósł ulgi. Z poufnych informacji napływających z Berlina
wynika, że – po widocznie daremnych próbach leczenia przez berlińskiego
internistę, profesora Gerhardta – dnia 18 maja odbyło się konsylium, w
którym, prócz dr. Wegnera, przybocznego lekarza następcy tronu,
uczestniczyli: dr von Lauer. lekarz przyboczny cesarza niemieckiego
Wilhelma, dr Tobold, berliński specjalista chorób gardła, oraz, co wydaje się
zastanawiające, również profesor von Bergmann. który uchodzi obecnie za
najbardziej cenionego chirurga niemieckiego. Dobrze poinformowane kręgi
wysnuły wniosek, że chodzi o poważną chorobę, możliwe nawet że o
nowotwór krtani, który należałoby usunąć chirurgicznie. Mówi się też o
możliwości usunięcia krtani z uwagi na złośliwy charakter guza. Pierwszy
większy zabieg polegający na usunięciu krtani z powodu raka przeprowadził
27 listopada 1873 roku w Wiedniu najsłynniejszy w owym czasie tamtejszy
chirurg. Theodor Billroth. Z napięciem oczekuje się w Berlinie wyniku
pierwszego badania dokonanego przez dr. Morella Mackenziego. Ma on
obecnie pięćdziesiąt lat i mimo wielu nieporozumień z londyńskimi
lekarzami prowadzi największą w Londynie praktykę w zakresie chorób
gardła. Uchodzi on za twórcę tej specjalności w Anglii i mistrza w
posługiwaniu się niedawno wynalezionym lusterkiem krtaniowym...”
Opuściłem gazetę na kolana i od razu uświadomiłem sobie, że nie mogę
zwlekać ze swoim wyjazdem aż do 20 czerwca, lecz muszę udać się do
Europy najbliższym statkiem i postarać się być jak najbliżej dramatycznych
wydarzeń w Berlinie – wydarzeń wchodzących już najwidoczniej w zakres
specjalności chirurgicznej.
To prawda, że Billroth przed przeszło dwunastu laty dokonał pierwszej
udanej operacji usunięcia krtani z powodu raka, ratując w ten sposób chorego
– przynajmniej na jakiś czas – od niechybnej śmierci. Zabieg ten, połączony
z dużym ryzykiem, a nadto obarczony szybko powstającą wznową w
przypadkach daleko posuniętego procesu nowotworowego, nie znalazł wielu
naśladowców. Natomiast inny sposób, polegający na częściowym usunięciu
krtani przy wcześnie rozpoznanym raku, dawał coraz lepsze wyniki. Gdyby
chirurgów w Berlinie postawiono przed wyborem: czy ratować życie
następcy tronu, decydując się na operację, a tym samym utorować drogę
chirurgii krtani, czy z operacji zrezygnować, to chciałem być na wszelki
wypadek świadkiem tamtejszych wydarzeń.
Oczywiście znałem Bergmanna. Znałem również w pewnym sensie
Mackenziego. Na miejscu nie powinienem mieć trudności z uzyskaniem
interesujących mnie informacji. List Jacksona i Horsley oraz zamiar śledzenia
rozwoju chirurgii rdzenia kręgowego zeszły teraz na plan dalszy.
Posłałem Clincha, naszego służącego, który jeszcze za życia Zuzanny
zarządzał naszym domem w Nowym Jorku, po kartę okrętową na jakiś
wcześniejszy rejs.
Clinch wrócił po godzinie. Zdobył kartę na szybki parowiec, który miał
bezpośredni kurs do Londynu i posiadał tylko kilka kabin pasażerskich.
Statek miał opuścić Nowy Jork następnej nocy.
Pogoda na Atlantyku była wyjątkowo dobra, a podróż minęła wyjątkowo
szybko. W nocy z 6 na 7 czerwca wpłynęliśmy do ujścia Tamizy i
pozostaliśmy tam do brzasku. Od pilota otrzymałem plik gazet, ż których
najświeższa nosiła datę sprzed sześciu dni. W kabinie, w świetle lampki
oliwnej przejrzałem nagłówki i doniesienia. „Moreli Mackenzie powrócił do
Londynu… brzmiał jeden z nagłówków. A oto dalsza treść: „28 maja dr
Moreli Mackenzie powrócił z Berlina do Londynu. Po dokładnym zbadaniu
krtani Jego Cesarskiej Wysokości niemieckiego następcy tronu i pobraniu
wycinka oraz jego mikroskopowego badania, przerowadzonego przez
profesora Virchowa w Berlinie, dr Moreli Mackenzie oświadczył, że choroba
krtani nie ma podłoża nowotworowego i operacja jest zbędna...”
Wody Tamizy były wzburzone i statek podnosił się i opadał. Uspokoiło
się dopiero nad ranem, gdy statek ruszył w górę rzeki. Spałem źle i byłem już
gotów do zejścia na ląd, ledwo przybiliśmy do nie znanego mi molo. Kapitan,
olbrzym o czerwonej, ospowatej twarzy, zszedł z mostku. Oświadczył, że
dowiedział się od ajenta przedsiębiorstwa żeglugowego, iż wieczorem
wypływa szybki statek do Hamburga. W ten sposób mógłbym się dostać do
Niemiec szybciej niż drogą okrężną, przez kanał. Gdybym zechciał
skorzystać z jego rady to zarezerwowałby dla mnie miejsce.
– Niech mi pan tylko poda swój adres w Londynie powiedział kapitan.
Całą resztę załatwi ajent.
W czasie gdy się namyślałem nad tą propozycją, przypomniał mi się
mimo woli list Jacksona. Spojrzałem na zegarek. Jeśli pojadę do niego teraz,
to z pewnością zastanę go już na nogach. A jeśli nie, mógłbym na wszelki
wypadek poprosić jego gospodynię, by przyjęła moje papiery potrzebne na
przejazd do Hamburga. Podałem więc kapitanowi adres Jacksona,
poczekałem, aż mój bagaż zdeponowano w magazynie linii, i pojechałem
ponurymi ulicami na Manchester Sąuare.
Jackson sam otworzył mi drzwi. Włosy i broda jeszcze w nieładzie, w
szlafroku, który prawdopodobnie nosił od dziesiątków lata przynajmniej od
śmierci swojej żony.
– Czy to naprawdę pan? – odezwał się patrząc na mnie z bezgranicznym
zdumieniem. – Czy jest pan jasnowidzem? – brzmiało jego następne pytanie.
Nie rozumiałem go i staliśmy tak przez chwilę bez słowa naprzeciw
siebie.
– Proszę wejść – powiedział po chwili. – Właśnie miałem zamiar nadać
do pana telegram do Nowego Jorku.
Mimo woli zatrzymałem się w drzwiach.
– Niech pan wejdzie – powtórzył Jackson – i proszę powiedzieć, co pana
tu sprowadza.
Starałem się wyjaśnić mu przyczynę swojej podróży.
– Ach tak – mruknął – powinienem był się tego domyślić... Sądzę jednak,
że dziś wieczorem nie wyjedzie pan z Londynu i odczeka jeszcze kilka dni
zamiast rzucać się od razu na tę dziwną sprawę z niemieckim następcą tronu i
z jeszcze dziwniejszym panem Mackenzie. Właśnie chciałem zawiadomić
pana. że mój młodszy kolega Gowers rozpoznał niezwykły przypadek guza
rdzenia kręgowego i zdecydował się przekazać go Horsleyowi do operacji.
Decyzja zapadnie jeszcze dziś.
Ponownie zrobił przerwę i spojrzał na mnie swoim przenikliwym i
badawczym wzrokiem, nie pozbawionym jednak pewnej ironii. Może
wyczuł, iż ta niespodzianka spowodowała, że zaniemówiłem.
– Jeśli zdobędzie się pan na odrobinę cierpliwości – mówił – to
zaprowadzę pana do dr. Gowersa. który dziś przed południem, w domu
swego pacjenta, ma konsylium z Sir Williamem Jennerem. – Jego oczy pod
krzaczastymi brwiami zwęziły się. – W tym czasie sprawa następcy tronu w
Berlinie z pewnością panu nie ucieknie. Następca tronu ma prawdopodobnie
raka krtani. Raka nie można się wyprzeć, w najlepszym razie można go tylko
operować. Ale czy na dworze cesarskim wolą uprzejme kłamstwo od
prawdy? Sam się pan przekona... Czy zechciałby mi pan towarzyszyć w
drodze do Gowersa?
Wyczytałem z jego oczu. że o sprawach w Berlinie wiedział lub
przynajmniej domyślał się znacznie więcej niż ja. Zgodziłem się więc na jego
propozycję. Dochodziła dziewiąta, gdy wyjeżdżaliśmy z Manchester Square.
– Pan nie zna jeszcze Williama Gowersa – powiedział Jackson. – Zanim
do niego dojedziemy, muszę panu trochę o nim opowiedzieć. To zapobiegnie
niespodziankom. Po skończonych studiach pracował jakiś czas u Sir
Williama Jennera jako asystent i sekretarz. Potem otworzył praktykę jako
neurolog przy Queen Annę Street i wreszcie objął oddział w National
Hospital. – Jackson przerwał i spojrzał na mnie z boku. – Przy ciągłym
obcowaniu z nerwowo chorymi każdy może zwariować lub stać się cynikiem
albo dziwakiem – mruknął. – Niech więc się pan pod żadnym pozorem nie da
zastraszyć. Jest tak ostry i drażniący jak kwas siarkowy. Prócz tego dokucza
mu rwa kulszowa, co sprawia, że jest jeszcze bardziej opryskliwy. Poza tym
o prawie żadnym lekarzu nie ma dobrego zdania z wyjątkiem samego siebie.
Na Queen Annę Street 59, gdzie wisiała tabliczka Gowersa z napisem
„Praktyka”, wpuścił nas jakiś jego pomocnik i zaprowadził do poczekalni.
Jackson wskazał na światło elektryczne i telefon domowy, czym
dysponowało wówczas niewiele osób. – Sam to sobie zmajstrował – szepnął.
– Prócz tego zbiera różne gatunki mchów, tak jak inni ludzie zbierają znaczki
pocztowe.
Zamilkł, gdyż nagle w drzwiach stanął blady człowiek o ostrych rysach
^twarzy, z miękkim długim włosem i przyciętą w kwadrat brodą. Jeśli
Jackson miał chłodne i sarkastyczne spojrzenie, to oczy Gowersa były zimne
jak lód, a blade pogardliwe usta wyrażały brak złudzeń i pewność siebie.
Jego wątła postać tkwiła w eleganckim fraku.
– Przypuszczam – powiedział – że panowie chcą mi towarzyszyć na
konsultację z Sir Williamem. Sir William zadecyduje, czy przekazać ten
przypadek Horsleyowi do operacji. Wówczas otwarta będzie jeszcze kwestia,
czy Horsley podejmie się tej operacji.
– Nie mam wątpliwości, jak Horsley na to zareaguje – powiedział
Jackson spoglądając na mnie, po czym ciągnął dalej: – Przyprowadziłem
panu kolegę, dr. Hartmanna ze Stanów Zjednoczonych. Znamy się od wielu
lat. Bardzo się interesuje neurochirurgią. Byłbym panu wdzięczny, gdyby
zechciał pan pokazać swego pacjenta dr. Hartmannowi i poinformować go o
stanie chorego. Sam jestem dzisiaj niestety zajęty.
Gowers musnął mnie wzrokiem. – Więc pan interesuje się neurologią? –
zapytał z czającą się w głębi nieufnością. Łatwo było się domyślić, że nie
miał wielkiej ochoty zabrać mnie na ową konsultację.
Czułem, że zwykłe oświadczenie o moim głębokim zainteresowaniu
rozwojem chirurgii specjalnie go nie wzruszy. Będąc człowiekiem oschłym i
chłodnym w obejściu, przypuszczalnie wykazałby niewiele zrozumienia dla
mojej bądź co bądź niezwykłej i trochę ekscentrycznej pasji w tej dziedzinie,
a jeszcze mniej dla mojego globtroterstwa. Powiedziałem więc, że jestem
przyjacielem Charcota i Weira Mitchella, a poza tym znam dobrze Sir
Williama Jennera.
Wydaje mi się, że dopiero to ostatnie stwierdzenie wywołało pożądany
efekt. – Ach tak – powiedział, powściągliwie i z godnością – no, nie mam nic
przeciwko temu, żeby mi pan towarzyszył.
Przez cały czas jazdy bryczką, która czekała już przed domem, Gowers
nie odezwał się nawet słowem. Nie raczył nawet spojrzeć na mnie. dopóki nie
zatrzymaliśmy się przed jakimś starym, dobrze utrzymanym domem przy
jakiejś nie znanej mi ulicy parkowej. Równocześnie zbliżył się z przeciwnej
strony inny powóz, zaprzężony w dwa niezwykle piękne konie. Dopiero teraz
po raz pierwszy Gowers otworzy! zaciśnięte usta. – Moim pacjentem jest
kapitan Gilby – powiedział mrukliwie – zamożny oficer i człowiek interesu.
Tu jest jego mieszkanie. Ponieważ zna pan dr. Williama Jennera, prezentacja
jest chyba zbyteczna. To jest właśnie powóz Sir Williama.
Jenner wysiadł ze swego powozu i spojrzał na mnie badawczo spod nieco
przymrużonych powiek. Przypomniał sobie mnie jednak, gdy wymieniłem
swoje nazwisko oraz termin naszego ostatniego spotkania. Gowers przyglądał
się w milczeniu naszemu uściskowi dłoni. Nie było czasu na dłuższą
wymianę zdań, gdyż w tejże chwili doszedł nas z głębi domu przejmujący
okrzyk bólu. Był tak donośny, że musiał być słyszalny również w
okolicznych domach. Powtórzy! się jeszcze kilkakrotnie. Jenner zapytał: – To
pacjent?
Gowers przytaknął i dodał, że morfina jest w tym przypadku prawie
zupełnie bezskuteczna. Następnie swym drobnym, kulejącym krokiem ruszył
przodem. Tęgi, łysy mężczyzna otworzył drzwi. Robił wrażenie
przemęczonego i niewyspanego. – Dr Percy Kidd, przyjaciel i lekarz
domowy pacjenta – oznajmił Gowers.
Kidd, patrząc niespokojnie na boki, otworzył ciężkie drzwi ozdobione
wschodnimi ornamentami i wpuści! nas do dużego pokoju. Drzwi starannie
zamknął za sobą.
– Dziękuję panu. Sir William – powiedział zwróciwszy się do Jennera –
że przybył pantak szybko. Cierpienia kapitana stały się tak nieznośne, że
mimo jego ciężkiego niedowładu mógł nawet targnąć się na swoje życie. By
zapobiec tego typu zamiarom, ukryłem przed nim wszelką broń. Personel, z
wyjątkiem jednej dziewczyny, opuścił wczoraj dom, nie mogąc znieść tych
krzyków. Sąsiedzi, mimo całego współczucia, są u kresu wytrzymałości
nerwowej. Od godziny znów męczy go atak. Kapitan jest cały czas
przytomny i wciąż na nowo domaga się odpowiedzi, czy jego stan rokuje
jakąkolwiek poprawę. W przeciwnym razie pragnie rychlej śmierci.
Gowers powiedział do Jennera:
– Kapitan Gilby, którego panu niebawem pokażę, ma 42 lata. Do roku
1884, a więc jeszcze trzy lata temu, był – jak mogłem stwierdzić – w pełni
zdrowia. Lecz wtedy spotkało jego i jego rodzinę wielkie nieszczęście.
Wiosną roku 1884 żonę kapitana przejechał wóz. Poszkodowana zmarła
wskutek ciężkich obrażeń ciała. Gilby sam uratował się tylko dzięki
przytomności umysłu, padając na plecy. Już wówczas poczuł tępy ból w
dolnym odcinku kręgosłupa. Ból ten utrzymywał się przez kilka tygodni, po
czym, bez żadnego leczenia, ustąpił. W czerwcu 1884 roku znów jednak
wystąpiły bóle poniżej lewego obojczyka, które wzmagały się przy wszelkich
ruchach i jeździe wozem. Badanie lekarskie niczego nie wykazało. Ból
czasami zanikał. lecz pojawiał się ponownie jesienią i zimą. Wiosną roku
1885 kapitan Gilby udał się w podróż do Chin w: celach handlowych. Bóle
pojawiły się już w czasie jazdy koleją do Genui, a wzmogły się na morzu. Po
przybyciu do Azji osiągnęły takie nasilenie, że pacjent nie odważył się
chodzić. Dwaj lekarze angielscy zarządzili doustne podawanie dużych dawek
jodku potasu i naparstnicy. Zamiast poprawy wystąpiły jednak stany utraty
przytomności podobne do napadów epileptycznych. W październiku 1885
roku pacjent opuścił Chiny, aby powrócić do Anglii. Przeważnie leżał w
łóżku. Dopiero w czasie podróży powrotnej nastąpiła pewna poprawa, tak że
po przyjeździe do Londynu mógł trochę chodzić. Na wiosnę ubiegłego roku
kapitan Gilby czul się na tyle dobrze, że pojechał do Konstantynopola.
Wkrótce po powrocie do Londynu bóle odezwałysię z nową siłą. Za poradą
kilku lekarzy pojechał do Akwizgranu, aby brać tam kąpiele siarkowe. Po
kilku zaledwie kąpielach bóle tak się wzmogły, że trzeba było zastosować
pierwszy zastrzyk morfiny. Z czasem cierpienie jego stało się tak dotkliwe,
że stracił zupełnie panowanie nad sobą i miewał napady depresji. Różni
lekarze, nie znajdując przyczyny tych boli, podejrzewali w końcu u niego
chorobę umysłową. Pod koniec zimy. w lutym i marcu bieżącego roku.
poczuł po raz pierwszy pewną słabość w nogach, i to najpierw w lewej, a
potem również w prawej nodze. Lekarze zalecili podróż na południe. Pacjent
był gotów posłuchać ich rady, jednakże podczas podróży – załamał się. W
krótkim czasie nogi uległy zupełnemu porażeniu. Potem nastąpiło to, co było
jeszcze o wiele poważniejsze, a mianowicie – porażenie narządów
podbrzusza wraz ze wszystkimi znanymi przykrymi następstwami.
Porażeniom towarzyszyły niesłychane bóle, których nie dawało się uśmierzyć
morfiną. W tym stanie kapitan Gilby przybył przed czterema dniami do
Londynu. Tym razem, na szczęście, przywołano dr. Kidda. W odróżnieniu od
porad poprzednio wzywanych lekarzy brytyjskich i zagranicznych, których
diagnozy, moim zdaniem, były wynikiem zbyt skąpych wiadomości o
chorobach nerwowych, podejrzewał on schorzenie organiczne i wezwał mnie.
Gowers przerwał. Rozległ się przejmujący głos skargi chorego, głos,
który prawie bez przerwy towarzyszył objaśnieniom Gowersa, a teraz
przeszedł w donośny krzyk, jako wyraz nieopisanej męki. Po chwili głos
jakby ucichł z wyczerpania i przeszedł w bolesny jęk.
Czerwona twarz Jennera nie była w stanie ukryć pewnego wzrastającego
niepokoju.
Gowers jednak podjął spokojnie swój wykład. – Podczas mojego
wczorajszego badania – mówił – zastałem pacjenta w rozpaczliwym stanie.
Obie nogi i narządy podbrzusza były całkowicie porażone, czucie skórne
zniesione. Odczuwanie bólu natomiast utrzymane było w całej rozciągłości.
Ustawiczne skurcze objęły mięśnie nóg. W obszarze szóstego i siódmego
nerwu międzyżebrowego bóle były najsilniejsze. Wychodząc z kręgosłupa,
obejmowały całą klatkę piersiową. Zewnętrznie wzdłuż kręgosłupa nie
można było zauważyć żadnych deformacji. Wszystkie objawy są podobne do
tych, jakie stwierdza się po ciężkich urazach kręgosłupa, łącznie z uciskiem
na drogi nerwowe w rdzeniu kręgowym. Ponieważ w tym przypadku nie
zaistniało żadne obrażenie, więc może chodzić tylko o zmianę chorobową
wewnątrz kanału kręgowego. Według mnie wszystko to wskazuje na
istnienie guza, który powstał w świetle kanału kręgowego. Ponieważ
niedowład pojawił się najpierw w lewej nodze, guz musi być umiejscowiony
na lewej tylnej ściance rdzenia, na wysokości piątego, szóstego albo
siódmego kręgu piersiowego. Trudno powiedzieć, czy chodzi tu tylko o guz
otorbiony, zaklinowany między samym rdzeniem a ścianą kanału kręgowego
i przemieszczający część rdzenia, czy też o guz złośliwy, wrastający w rdzeń.
W każdym razie rokowanie, przy obecnym stanie wiedzy lekarskiej, jest
absolutnie niekorzystne.
Gowers po raz pierwszy podniósł swą wąską głowę i pochylił ją w
kierunku, z którego dochodził nas głuchy jęk. Następnie kontynuował: –
Nigdy dotąd nie pomyślano w takim przypadku o zabiegu chirurgicznym.
Wiadomo mi, że Erichsen i inni, przy obrażeniach zewnętrznych, próbowali
wydobyć z rdzenia wbite odłamki kostne. Przeważnie jednak wynik takiego
zabiegu byl śmiertelny wskutek szoku albo infekcji. Od tamtego czasu żaden
chirurg nie dotknął rdzenia kręgowego. Antyseptyka jednak poczyniła tak
wielki krok naprzód, że niekoniecznie musi wystąpić śmiertelna infekcja.
Próba chirurgicznego usunięcia guza daje jedyną szansę wybawienia pacjenta
od jego mąk, a może nawet przywrócić mu zdrowie, uwalniając rdzeń
kręgowy od blokującego ucisku. Nawet gdyby się okazało, że guz jest
złośliwy, a jego usunięcie rzeczą niemożliwą, to przez wycięcie łuków kilku
kręgów należałoby mu stworzyć drogę ekspanacji na zewnątrz i tym samym
zmniejszyć ciśnienie w kanale kręgowym. Jestem zdania, że stan pacjenta
usprawiedliwia już teraz każdy, najbardziej nawet ryzykowny zabieg. Mamy
przy Queen Sąuare młodego chirurga, Victora Horsleya. który mógłby z
pewnymi widokami powodzenia zaryzykować przeprowadzenie takiego
zabieguJenner przysłuchiwał się relacji Gowersa z półprzymkniętymi oczami,
nie przerywając ani razu. Chciałbym zaproponować mówił Gowers,
zwracając się do niego abyśmy teraz, przy łóżku chorego, wyrobili sobie
własne zdanie.
Jenner i teraz się nie odezwał, tylko skinął głową. Nie można było dociec,
czy on, należąc do starszej generacji, wychowanej w przeświadczeniu o
nietykalności rdzenia kręgowego, rozumie swego ucznia, który chce teraz
wtargnąć w ten ukryty, nie tknięty ręką ludzką świat. Ale czy Gowers
prosiYoy Jennera o konsultację, gdyby nie liczył na jego poparcie, a może
nawet zyskanie w nim tarczy obronnej przed możliwymi w przyszłości
atakami ze strony konserwatywnych lekarzy!
Kidd, który przez cały czas z widoczną, dręczącą go niecierpliwością,
czekał na koniec wykładu ruszył przodem do pokoju chorego. Po otwarciu
trzecich z kolei drzwi stanęliśmy nagle w przyciemnionym pokoju. Tu leżał
Gilby, podparty poduszkami, w pozycji półsiedzącej, wychudzony – raczej
karykatura człowieka. Jego zapadnięte oczy, bez blasku, przesunęły się
powoli z Kidda na Gowersa, z Gowersa na Jennera, a w końcu i na mnie.
Niewątpliwie Gilby był kiedyś mocnym, przystojnym i energicznym
człowiekiemPo męsku walczył ze swoim bólem i tłumił w sobie jęki. Jego
bezbarwne usta zadrżały, zanim zdołał wydusić z siebie kilka słów. Co pan
przynosi, doktorze Gowers? A po chwili: Nie mam już przed sobą tyle czasu,
by wysłuchiwać dalszych lekarskich pomyłek. Potrzebuję szybkiej i
skutecznej pomocy albo równie szybkiego końca. Nie chcę być żywym
trupem, przed którym ucieka całe otoczenie.
– Kapitanie Gilby – przemówił Gowers urzędowo – widzi pan tu obok
mnie Sir Williama Jennera, lekarza przybocznego Jej Królewskiej Mości.
Poprosiłem go o wyrażenie zdania, ponieważ sądzę, że znalazłem przyczynę
pańskiego cierpienia, i widzę możliwość ewentualnego jej usunięcia. Sir
William musi naturalnie zbadać pana osobiście. Będzie to bolesne. Czy
zgadza się pan na to badanie?
Gilby przytaknął drżącym ruchem głowy. Kidd odkrył kołdrę i oczom
naszym ukazał się widok budzący litość. Dolna część ciała, niewątpliwie
należąca kiedyś do atlety, wydawała się martwa. Wykonanie jakiegokolwiek
ruchu było niemożliwe. Gilby nie panował nad czynnościami tfńęśni i
pęcherza. Ponieważ uszkodzone były jednak tylko nerwy motoryczne. a nie
drogi nerwowe przewodzące ból do mózgu – ta martwa, umierająca część
ciała stała się przyczyną owych niewypowiedzianych cierpień, które chory
najwidoczniej odczuwał. Kidd. możliwie jak najostrożniej, ułożył Gilby’ego
na boku. Ból zmuszał chorego do oddychania przez zaciśnięte zęby. Ten
jakby syk przeszedł w charczenie, a potem w krzyk, aż wreszcie ciało Gilby
„ego znalazło się w takiej pozycji, że Jenner mógł zbadać jego kręgosłup na
całej długości. Jenner usiadł bez słowa na krawędzi łóżka i rozpoczął badanie
tak, jak to wtedy było możliwe, bez pomocy aparatu rentgenowskiego, bez
nakłucia lędźwiowego i bez wszystkich tych środków rozpoznawczych, które
znamy dzisiaj. Jego mocne chłopskie ręce były najważniejszymi
pomocnikami.
Palce Jennera przesuwały się z kręgu na krąg. Dziś trudno mi powiedzieć,
jak długo to trwało. Wiem tylko, że czas upływał wtedy bardzo wolno, a z
zagryzionych warg Gilby’ego wydzierał się jeden krzyk za drugim.
Twarz Jennera była nieprzenikniona. Palce jego badały dalej. Osiągnęły
ósmy, a potem siódmy krąg piersiowy. Doszły do szóstego kręgu
piersiowego. Jenner nacisnął głębiej, najpierw po stronie prawej rdzenia
kręgowego, potem pośrodku, a następnie po lewej stronie. W tym momencie
rozległ się krzyk Gilby’ego. Jenner zatrzymał się i nacisnął ponownie.
Jeszcze donośniejszy krzyk wydobył się przez zaciśnięte zęby Gilby”ego.
Jenner wstał. Ruchem głowy dał Kiddowi znak. że może chorego ułożyć z
powrotem w poprzedniej pozycji. Potem zwrócił się do Gowersa. Jego prawe
oko było przymrużone we właściwy mu sposób. Patrzył na Gowersa tylko
lewym okiem.
– Znalazłem miejsce wrażliwe na ból – mówił powoli Jenner – po lewej
stronie szóstego kręgu piersiowego. Myślę, że ma pan rację! – Przerwał i
znowu spojrzał na Gilby’ego. który leżał teraz na plecach, mokry od potu. z
bezbarwną i wyczerpaną twarzą, z przymkniętymi oczyma.
– Żąda pan absolutnej prawdy, kapitanie? – zapytał.
Gilby poruszył ustami i wreszcie wyrzekł: – Tak. absolutnej prawdy.
– Mój młody kolega, dr Gowers – powiedział Jenner – doszedł do
wniosku, że w kręgosłupie pana powstał guz, który prawdopodobnie przez
rosnący ucisk powoduje cały ten stan. będący przyczyną pańskich cierpień.
Uważam, że jego rozpoznanie jest słuszne.
Gilby otworzył oczy. – A więc wyrok śmierci – mruknął. – Dziękuję
panu.
—’ Mój młody kolega jest innego zdania – odrzekł Jenner. – Uważa, że
istnieje możliwość otwarcia kręgosłupa i usunięcia guza według najnowszych
doświadczeń chirurgicznych. Takiej operacji, jak nam wiadomo, dotychczas
nigdy jeszcze nie wykonano. Byłaby pierwszą tego rodzaju. Nikt nie może
przewidzieć, jaki będzie jej rezultat. Może nastąpić wyleczenie lub ulga. ale
może to być także śmierć. Nie mogę wydać jednoznacznego sądu. Mogę
sobie jedynie wyobrazić, co ja bym zrobił będąc na pańskim miejscu.
– Co więc by pan zrobił? – wydusił Gilby. Jakiś czas panowało głębokie
milczenie. Słychać było każdy oddech i lekkie skrzypienie butów Jennera. W
końcu Jenner odpowiedział: – Ja bym się odważył...
Gilby otworzył oczy i spojrzał na Jennera i Gowersa. Mijały sekundy.
Wreszcie powiedział:– Zawsze byłem za wysoką stawką... Proszę wezwać
chirurga. Ale proszę go wezwać natychmiast.
W pół godziny później Gowers i ja byliśmy już w drodze w poszukiwaniu
Horsleya.
Horsley mieszkał wówczas i praktykował na Park Street Grosvenor
Square nr 80. Jechaliśmy wzdłuż Park Street, gdy Gowers nagle kazał
zatrzymać pojazd. Na modnym wówczas rowerze o wysokich kołach zbliżał
się do nas jakiś młody człowiek, jadąc, jak na ówczesne warunki, z dużą
szybkością. Ani przez chwilę nie myślałem, że może to być Horsley. Który z
londyńskich lekarzy o wyrobionej pozycji wsiadłby wtedy na taki
welocyped! Dopiero gdy Gowers wychylił się z powozu i z właściwą sobie
sztywną godnością pokiwał ręką szybko zbliżającemu się mężczyźnie,
powziąłem przypuszczenia, że jest to jednak Horsley. Cyklista natychmiast
zahamował i z zarumienioną i tryskającą wręcz młodością i zdrowiem twarzą
zatrzymał się tuż przy powozie. Był wysoki i barczysty, ale miał smukłą
sylwetkę, fascynującą twarz o nieregularnych rysach, olśniewająco białe
zęby, prawie hipnotycznie błyszczące szaroniebieskie oczy i rozwichrzoną
czuprynę białych włosów nad czołem.
To był Horsley.
– Ach, dr Gowers – zawołał, nie zważając na uroczystą sztywność
tamtego. Jego twarz wyrażała jakby nieugiętą dumę i brak respektu dla
tytułów i godności, czym miał przysporzyć sobie w przyszłości wielu
nieprzyjaciół. Silny uścisk jego dłoni aż zabolał. – Wracam z konsultacji.
Ciekawy przypadek napadów jacksonowskich. Ale pan ma minę, jakby chciał
mi pan powiedzieć coś ważnego.
– To prawda – odrzekł sztywno Gowers, opadając na swoje siedzenie w
powozie – ale trudno o tym mówić na ulicy.
– Och, czemu nie? – Horsley wsunął obie ręce do kieszeni marynarki i
przechylił się do tyłu. – W pobliżu nie ma nikogo.
– Jak pan uważa – powiedział Gowers trochę zaszokowany. – Profesor
Jackson jest zdania, że interesuje się pan przypadkiem guza rdzenia
kręgowego i przy pewnej diagnozie odważyłby się pan na zabieg
chirurgiczny.
Twarz Horsleya natychmiast się zmieniła w znamienny dla niego sposób.
Jak później częstokroć o tym słyszałem, odznaczał się on wrodzoną, wręcz
demoniczną chęcią ryzyka. Jego usposobienie nie odstraszało go od
podejmowania spraw, które innych przerażały. Ten rodzaj demonizmu
nadawał ton całemu jego życiu, dopóki dzierżył nóż w dłoni. Również ten rys
charakteru przysporzył mu później wielu nieprzyjaciół, ponieważ innych
chirurgów, mniej ryzykanckich, nazywał publicznie „tchórzami” albo
„partaczami”.
– Ma pan może taki przypadek? – zapytał.
– Tak – odpowiedział Gowers. – Moje rozpoznanie potwierdził przed
chwilą Sir William Jenner. Jest zgoda na operację. Jackson jest zdania, że
zajmował się pan już tym problemem w czasie doświadczeń na zwierzętach i
zwłokach...
– Oczywiście – przyznał Horsley – kiedy mogę zobaczyć tego pacjenta?
– W każdej chwili – odrzekł Gowers. – Mój pacjent jest w tak złym
stanie, że poddałby się operacji raczej dziś niż jutro.
Horsley namyślał się tylko przez kilka sekund. – Za godzinę wyjeżdżam
na konsultację i operację do Southampton. Wracam pojutrze o godzinie
dwunastej. Pojutrze, 9 czerwca o godzinie trzynastej, chciałbym zobaczyć
pańskiego pacjenta.
Gowers wyciągnął jeden ze swoich malutkich notesików z kieszeni
surduta, z kieszeni kamizelki wyjął starannie zaostrzony ołówek i zapisał coś
swoimi bladymi, szczupłymi palcami. – Przypuśćmy, że zgodzi się pan na
operację – powiedział. – Ile czasu potrzebowałby pan na przygotowanie się
do zabiegu?
– Przygotowania? Jeśli będę operował, to jeszcze tego samego dnia... Czy
zechciałby mi pan podać adres tego pacjenta? Spotkamy się u niego!
Gowers podał adres Gilby’ego.
– Dziękuję – powiedział Horsley. – A więc pojutrze o trzynastej! Proszę
wybaczyć. Mój pociąg niestety nie czeka. – Horsley wskoczył na rower jak
akrobata i odjechał.
– Sądzę – powiedział Gowers – że chciałby pan być przy tej operacji,
jeśli się ona odbędzie.
– Oczywiście – odpowiedziałem wpatrując się w plecy oddalającego się
szybko Horsleya – bardzo chciałbym być przy tym.
Noc. dzień, druga noc i wolno mijające przedpołudnie w nudnej
atmosferze londyńskiego Grand Hotelu! Nic mi nie było wiadomo, czy
Horsley wrócił punktualnie, czy w ustalonym terminie przybył na konsultację
i’ czy zdecydował się operować! Zamiast tego pojawiły się doniesienia
prasowe, które przypomniały mi chwilowo zapomniany przypadek
niemieckiego następcy tronu. Treść tych doniesień brzmiała: „Dziś odbyło
się ponowne badanie krtani Jego Cesarskiej Wysokości następcy tronu
Niemiec przez dr. Mackenzie. Jak się dowiadujemy ze źródeł dobrze
poinformowanych, wezwano również na naradę profesora Virchowa.
sławnego berlińskiego specjalistę od patologii komórkowej”.
Mimo woli pomyślałem o trafnym proroctwie Jacksona. Jeżeli istotnie
Virchow zajmie się tym przypadkiem, to mogło to tylko oznaczać jedno: że
ma on rozstrzygnąć o złośliwości czy dobrotliwości nowotworu. Pomimo to
doniesienia z Berlina były dla mnie drugorzędne wobec czekania na decyzję
w sprawie losu Gilby’ego. Gdy do godziny czternastej dnia 9 czerwca wciąż
nie miałem żadnych wiadomości o Horsieyu ani o dalszym przebiegu sprawy,
posiałem gońca do Gowersa. Wrócił, nie dowiedziawszy się niczego.
Gowersa nie zastał w domu. Zastanawiałem się właśnie, czy nie skierować
gońca wprost do domu chorego, gdy rozległo się pukanie do drzwi i stanął w
nich nie znany mi młody człowiek. Przynosił kartkę od Jacksona z
wiadomością, że Horsley podjął się operacji, która odbędzie się po południu
o godzinie 3.30. Horsley dotrzymał więc słowa.
Dochodziła właśnie trzecia. Wziąłem pierwszą dorożkę, jaką udało mi się
zatrzymać przed hotelem, i, choć z pewnymi trudnościami, przyjechałem na
Queen Street o godzinie 3.20. Bez przeszkód dostałem się do pomieszczenia
operacyjnego, tzn. do owej małej, położonej na uboczu, dusznej kuchni, która
służyła Horsleyowi do jego zabiegów.
Gdy wszedłem. Gilby leżał już na stole, ułożony na boku i lekko
pochylony do przodu. Poza Horsleyem zauważyłem Gowersa. Kidda,
Jacksona i Davida Ferriera. Prócz nich byli jeszcze trzej asystenci, dr White.
dr Stedman i dr Charles Balance. których przedstawiono mi w przelocie. Dr
White rozpoczął już narkozę eterową. Intensywny zapach eteru i karbolu
unosił się w przegrzanym powietrzu. Horsley. tylko w koszuli i fartuchu,
obnażył swe muskularne ramiona i sięgnął do roztworu karbolowego, w
którym znajdowały się narzędzia.
Skalpelem wykonał przez skórę i tkankę podskórną długie cięcie
sięgające od trzeciego do siódmego kręgu piersiowego. Jak często mi się to
zdarzało w poprzednich i późniejszych przypadkach, w których przekraczało
się po raz pierwszy próg nieznanego, zaparło mi na chwilę oddech i
poczułem przyspieszone bicie serca. Oto znów otwiera się na naszych oczach
dziedzina uchodząca dotychczas za nietykalną. Przy nieznacznym
krwawieniu wynurzała się powoli z rany tylna ściana kręgosłupa, jeden
wyrostek ościsty przy drugim, oraz ścięgniste przyczepy mięśni grzbietu.
Pierwszy krok został zrobiony. Teraz trudno byłoby się wycofać. Prawie nie
było krwawienia. Horsley pochylił się niżej. Rozpoczął usuwanie mięśni i
wyrostków ościstych. aby dotrzeć do kanału kręgowego. Przeciął pierwszy
ścięgnisty przyczep mięśniowy, potem drugi i trzeci. Krwawienie nasiliło się.
Przeciął ostatni przyczep. Teraz Horsley przeszedł do podważania pasm
mięśniowych i oddzielania ich od wyrostków poprzecznych i łuków
kręgowych. Zrobił to najpierw po prawej stronie, przy czym krwawienie
wzmogło się jeszcze bardziej. Ballance i Stedman tamponowali głęboką ranę
gąbkami, a tymczasem Horsley spokojnie i z opanowaniem zaczął odsuwać
mięśnie po lewej stronie, jak gdyby nie widział tryskających krwią naczyń.
Nowe gwałtowne krwawienie po lewej stronie i ponowne wtłaczanie gąbek.
Horsley odczekał chwilę, aż krwawienie ustało. Potem nakazał Ballance’owi
i Stedmanowi – wystarczył ruch głową – by mocno rozchylili brzegi rany.
Sam usunął gąbki i podwiązał naczynia. Po wysuszeniu rany w głębi ukazała
się obnażona struktura kostna kręgosłupa. Najlepiej widać było łańcuch
sterczących wyrostków ościstych, pod nimi – łuki kręgów jako osłona kostna
głęboko ukrytych dróg nerwowych rdzenia kręgowego. Horsley zażądał
nożyc kostnych. Rozległ się krótki, suchy trzask. Wyrostek ościsty został
odcięty dokładnie w miejscu jego połączenia z łukiem czwartego kręgu
piersiowego i spadł nie zauważony na podłogę. Następnie poszły wyrostki
ościste piątego i szóstego kręgu. Pierścień kostny otaczający rdzeń
pozbawiony został, przez usunięcie wyrostków oscistych, swej osłony od
tyłu, co ułatwiło dostęp do kanału kręgowego.
Wstęp był zrobiony. Teraz musiał nastąpić akt decydujący: otwarcie
kanału kręgowego i odsłonięcie rdzenia.
Horsley chwycił za trepan. Przyłożył go do łuku piątego kręgu. Powolne
obroty trepanu i ukazuje się zakrwawiona mączka kostna! Zupełna cisza, w
której słychać było tylko chrzęst i chrobot narzędzi. Potem – jeszcze większa
cisza! Horsley wyjął wraz z trepanem małą, okrągłą płytkę kostną. Przez
nawiercony otwór widać było oponę twardą, czyli mocną bezpośrednią
osłonę rdzenia. Jest ona otoczona tylko cienką warstwą tkanki tłuszczowej,
służącą jako wyściółka między oponą a kostną ścianą kanału kręgowego.
Nożycami kostnymi i nożem Horsley usunął resztę tylnej ściany piątego
kręgu, po czym nastąpiło wycięcie łuków kręgu czwartego i piątego. Horsley
nacinał wyściółkę tłuszczową w linii środkowej i odsuwał ją na boki.
Opanowawszy lekkie krwawienie miał przed sobą oponę twardą na całej jej
długości – od trzeciego do siódmego kręgu. Po raz pierwszy ukazał się
ludzkim oczom rdzeń kręgowy żywego człowieka!
Od chwili rozpoczęcia operacji, teraz dopiero po raz pierwszy
odetchnąłem głęboko. Tak nieprawdopodobna wydawała mi się pewność i
szybkość ruchów Horsleya, jak gdyby od lat nie robił niczego innego.
Usłyszałem jego ochrypły głos: – Przecinam teraz oponę twardą. Przy
wszystkich przeprowadzonych przeze mnie doświadczeniach na zwierzętach
w momencie nacięcia pojawiał się płyn mózgowo-rdzeniowy i w
zastraszający sposób zalewał ranę. Okazało się jednak, że u zwierząt leżących
spokojnie wylew ten w bardzo krótkim czasie ustawał samoistnie. Po
odpowiednim osuszeniu rany gąbkami mogłem bez przeszkód przeprowadzić
kontrolę rdzenia kręgowego. Oczywiście nie wiem, czy u człowieka płyn
mózgowo-rdzeniowy zachowuje się w podobny sposób. Nie przypuszczam
jednak, by miało być inaczej.
Spojrzałem przypadkowo w przeźroczystobladą twarz Gowersa, wielkie
napięcie dostrzegłem również na twarzach Jacksona i Ferriera. Horsley
znowu trzymał nóż w ręku i w ułamku sekundy przeciął oponę twardą. W
następnej chwili wypłynął płyn mózgowo-rdzeniowy, który zalał ranę i
spływa! po jej dolnym brzegu na stół. Przeraziłem się nie na żarty. Jeśli
wniosek Horsleya z doświadczeń na zwierzętach nie dotyczy człowieka? Jeśli
chory na naszych oczach straci cały płyn – i to w chwili, gdy droga do
ostatniego etapu zabiegu wydawała się już wolna? Szukałem spojrzenia
Horsleya, ale on patrzył tylko w ranę. I czekał...
W ułamku sekundy wypływ nagle ustał. Horsley miał rację. Stedman
trzymał już gotowe gąbki. Osuszył ranę i teraz widać było zupełnie wyraźnie
cały rdzeń kręgowy na długości od czwartego do szóstego kręgu piersiowego.
Wydawało mi się, że słyszę rozpoznanie Gowersa i widzę twarde ręce
Jennera badające odcinek, który był teraz odsłonięty. Czyż nie on odkrył
miejsce wrażliwe na ucisk przy szóstym kręgu i stąd wysnuł wniosek, że tu
musi się znajdować guz? Ale odsłonięty rdzeń nie wykazywał żadnej różnicy
w zabarwieniu ani też żadnego śladu jakiejś innej zmiany chorobowej. Gołe
ręce Horsleya, umyte jedynie w karbolu, przesuwały się ostrożnie wzdłuż
rdzenia. Ale i one nie stwierdziły żadnego obrzęku czy stwardnienia. Jeszcze
ostrożniej przeprowadził zagiętą igłę, używaną przy operacji tętniaka,
dookoła rdzenia i przesuwał ją w dół i w górę. Chciał w ten sposób zbadać,
czy po przeciwnej stronie rdzenia nie ma jakiejś choćby niewielkiej zmiany
nowotworowej. Lecz i tu nie mógł stwierdzić żadnego odchylenia od normy.
Panowała taka cisza, że znów słychać było każdy najlżejszy oddech. Wkradły
się pierwsze wątpliwości. Nagle Horsley ponownie chwycił nożyce kostne.
Przy górnym i dolnym biegunie rany wyłamał łuki trzeciego i siódmego
kręgu piersiowego. Wszystko to. co poprzednio wykonał w obrębie
czwartego i szóstego kręgu, powtórzyło się raz jeszcze. Horsley nie
ustępował. Szukał palcami dalej wzdłuż rdzenia, w górę i w dół – daremnie.
Obejmująca rdzeń i przesuwająca się wzdłuż niego igła również nie wykazała
najmniejszej zmiany świadczącej o obecności guza w środku rdzenia, gdzie
łatwiej można go było przeoczyć. Również w zasięgu trzeciego i siódmego
kręgu nie było żadnych zmian przemawiających za guzem.
Cisza zapierająca dech. Zbielałe wargi Gowersa poruszyły się bezgłośnie.
Na szerokim czole Horsleya wystąpił perlisty pot. Horsley wyprostował się i
głośno wciągnął powietrze. Co też on zrobi? Czy ustąpi i uzna się za
pokonanego?
Wśród ciszy rozległ się głos Ballance’a: – Spróbowałbym jeszcze wyżej
– powiedział cicho. – Przecież korzonki nerwowe leżą znacznie wyżej niż
odnośne kręgi. Ból przy ucisku na wysokości szóstego kręgu...
Horsley spojrzał na niego. Niepokojąca sekunda. Czy pójdzie za radą
asystenta? Wahanie trwało najwyżej sekundę. Następnie, bez słowa, Horsley
uchwycił nożyce kostne. Przy górnym biegunie rany wyłamał łuk drugiego
kręgu. Wziął skalpel i przedłużył cięcie opony twardej. Brzegi cięcia
rozchyliły się.
I wtedy – stało się! W górnym biegunie rany po stronie lewej ukazała się
ciemnosina plama o szerokości zaledwie trzech milimetrów. Wyraźnie
odcinała się od rdzenia. Ktoś odetchnął głębiej, jakby chciał się pozbyć
nieznośnego ciężaru. Czy ten mały twór był ową szatańską przyczyną, której
szukał Horsley?
Horsley błyskawicznie ujął nożyce kostne i wyłamał również tylną ścianę
pierwszego kręgu. Jeszcze raz przedłużył nacięcie opony twardej, której
brzegi rozchyliły się dalej, i wówczas sina plama powiększyła się. Uwypuklił
się guz wielkości migdała o sinoczerwonym zabarwieniu, zaklinowany po
lewej stronie pomiędzy oponą twardą a rdzeniem. Usytuowany na górnym
korzonku czwartego nerwu grzbietowego, był głęboko wtłoczony w rdzeń.
Guz! Tumor Gowersa! Nie było wątpliwości, że to on!
Dziś nie potrafiłbym już powiedzieć, co mnie w tamtej chwili najgłębiej
poruszyło: czy po prostu uczucie szczęścia z powodu uczestnictwa w7 takim
wydarzeniu, czy świadomość, że przy bezgranicznej nieomal delikatności
rdzenia wystarczyło takie „coś” wielkości migdała, by zburzyć człowiekowi
życie i narazić go na potworne męki, których sam byłem świadkiem przy
łożu Gilby’ego!
Nie miałem czasu obserwować twarzy Gowersa, by wyczytać w niej
zadowolenie, które musiał odczuć w momencie potwierdzenia jego diagnozy.
Horsley bowiem natychmiast zaczął badanie: czy guz wrasta w rdzeń, czy
jest tylko przywarty do niego, czy pozwoli się wyważyć, czy też nie da się go
usunąć bez całkowitego uszkodzenia rdzenia? Poczułem przypływ nowego
napięcia.
Napięcie jednak minęło w jednej chwili. Prawie bez trudu ręce Horsleya
uwolniły z obu stron guz od zrostów. Jeszcze łatwiej wyważyły go z łożyska,
które wytworzył sobie w rdzeniu. Pozostało jedynie owalne wgłębienie. Nie
wykazywało ono tendencji do zniknięcia przez poszerzenie się rdzenia do
dawnej objętości. Horsley podwiązał kilka naczyń, które przy usuwaniu guza
zaczęły krwawić. Ale wciąż jeszcze utrzymywało się wgłębienie po guzie.
Czy oznaczało to, że rdzeń nie jest już w stanie doprowadzić do wypełnienia
tej wklęsłości? Czy ucisk guza trwał zbyt długo? Czy jego usunięcie
zakończy bóle. ale nie będzie miało wpływu na ustąpienie niedowładu?
Wszystkie te pytania zawisły w dusznym powietrzu nasyconym parami
karbolu.
Horsley zbliżył brzegi naciętej opony twardej, nie zszywając ich jednak.
Dużą. podłużnie przebiegającą ranę zeszył głębokimi, obejmującymi cala
grubość przeciętych mięśni, szwami, które mocno związał nad uprzednio
wprowadzonymi dwoma drenami.
Potem zeszył brzegi skóry i nałożył opatrunek. Dwaj pielęgniarze
przenieśli Gilby’ego na łóżko w sąsiednim pokoju. Horsley śledził go
wzrokiem, dopóki nie zamknęły się za nimi drzwi. Wtedy dopiero spostrzegł
wyciągnięte do niego w milczeniu dłonie.
Jeśli kiedyś w kilka dni po zabiegu wykonanym przez Godlee’ego
zmuszony byłem opuścić Londyn, to tym razem postanowiłem zostać na
miejscu, by przekonać się naocznie, jaki będzie wynik operacji: poprawa,
wyleczenie czy śmierć.
Wracając na Queen Sąuare pobieżnie rzuciłem okiem na nową
wiadomość z Berlina. „Jak się dowiadujemy z kręgów dobrze
poinformowanych, badania profesora Virchowa zaprzeczyły wszelkim
pogłoskom, jakoby w przypadku niemieckiego następcy tronu chodziło o
złośliwy nowotwór. Dr Mackenzie wraca do Anglii. 14 czerwca oczekuje się
przyjazdu Jego Cesarskiej Mości niemieckiego następcy tronu do Londynu,
gdzie ma spędzić swój zaplanowany urlop wypoczynkowy”.
Jakkolwiek doniesienia o stanie zdrowia następcy tronu stale poruszały
moją uwagę, to ta ostatnia wiadomość ułatwiła mi decyzję pozostania w
Londynie i śledzenia dalszych losów Gilby’ego. Następnego dnia rano
rozpoczęła się dramatyczna walka między nadzieją a zwątpieniem. Minęło
pięć krytycznych dni. Był to okres do 15 czerwca. Rana goiła się bez
zakłóceń. Chory miał temperaturę nie wyższą niż 37,8°. Nie zauważono też
śladów zakażenia. Bóle jednak nie ustąpiły. Każdy ruch był udręką. Czasem
wydawało się, że skurcze porażonych nóg występowały w silniejszym
stopniu niż przed operacją. Utrzymywało się porażenie podbrzusza. Jedno
rozczarowanie następowało po drugim.
I oto – 13 czerwca – Horsley stwierdził nagle, że czucie skórne w dolnej
części ciała Gilby’ego poczyna wracać. Gilby po raz pierwszy odczuł ciepło i
zimno w porażonych częściach ciała. Następnego dnia cofnęło się
niespodziewanie porażenie czynności pęcherza. Czy były to pierwsze oznaki
regeneracji rdzenia kręgowego i powolnego powrotu jego normalnego
funkcjonowania? Następne dni okazały się bardzo zmienne. Bóle uporczywie
nie chciały ustępować. Zdarzały się takie godziny, gdy Gilby pełen rozpaczy
krzyczał, że cierpi teraz bardziej niż przed operacją.
Ale 22 czerwca, zupełnie nieoczekiwanie, mógł wykonać pierwszy ruch
swą dotychczas zupełnie porażoną nogą. Gilby – z panicznej obawy, że sam
się łudzi, a równocześnie przepełniony nadzieją – określał te ruchy jedynie
jako przypadkowe skurcze mięśniowe. Kilka dni później nie mogło już być
wątpliwości: siła mięśniowa stopniowo wracała w całej prawej nodze,
obejmując również stopę. Równocześnie zanikały, utrzymujące się jeszcze do
tej pory, bolesne skurcze po stronie prawej. Ograniczyły się one do lewej
strony, ale i tu występowały coraz rzadziej. Jednakże 20 lipca również w
obrębie lewej nogi nastąpił powrót zdolności do czynnych ruchów. 13
sierpnia Gilby otrzymał gorset składający się ze stalowego pasa i dwóch
podpór pachowych. Przy pomocy gorsetu podjął pierwsze próby chodzenia.
Lewostronne bóle stale się zmniejszały. Rana operacyjna zagoiła się prawie
zupełnie. Opona twarda zrosła się tak szczelnie, że nie stwierdzono żadnego
wycieku płynu mózgowo-rdzeniowego.
W trzy miesiące później, 17 listopada. Gilby zaczął codzienne spacery w
ogrodzie, opierając się na dwóch laskach. 24 stycznia 1888 roku Horsley
przedstawił swego pacjenta w Towarzystwie Medyczno-Chirurgicznym w
Londynie. Rana pooperacyjna była już zupełnie zagojona i miejscami tak
stwardniała jak kość, jak gdyby chciała zastąpić brakujące łuki kręgowe. W
tym czasie Gilby chodził bez trudu po trzy mile angielskie dziennie. Chód
jego był jeszcze nieco szytwny, lecz do 21 lutego ustąpiła także sztywność
ruchów. Gilby podjął pracę w swoim zawodzie i 6 czerwca 1888 roku, mniej
więcej w rocznicę operacji, napisał do Horsleya, że cieszy się znów dawnym
zdrowiem i dużo chodząc i stojąc pracuje dziennie po szesnaście godzin. W
ten sposób godzina wczesnego popołudnia 9 czerwca 1887 roku, kiedy
Horsley przeprowadził operację Gilby’ego, przyczyniła się nie tylko do
sławy światowej Horsleya. Stała się ona godziną przełomową, w której
rozsunęła się kurtyna otwierając chirurgii drogę w dziedzinie dotąd
zamkniętej oraz umożliwiając jej niesienie pomocy ludziom cierpiącym i
niejednokrotnie ratowanie ich przed pewną śmiercią.
CESARSKIE INTERMEDIUM
BASSINI
Działo się to późną jesienią 1906 roku, mniej więcej w dwa i pół roku po
ukończeniu decydujących prac Sauerbrucha, Mikulicza i Brauera. Po lekkim
ataku serca, tęskniąc do całkowitej ciszy i spokoju, znalazłem się w małej
miejscowości nad Adriatykiem, należącej wówczas do Austro-Węgier.
Przyjechałem w momencie, gdy nieliczne hotele i pensjonaty pustoszały już
po sezonie. Trafiłem więc na okres jak najkorzystniejszy dla mojej
rekonwalescencji.
Trzeciego czy czwartego wieczoru, po kolacji, udałem się na spacer w
kierunku plaży, nieco oddalonej i całkowicie opuszczonej. Przez trzy dni z
rzędu stale chodziłem na spacer tą samą trasą, nigdy nikogo nie spotykając.
Jednak za czwartym razem spostrzegłem nagle przed sobą młodego
człowieka z dziewczyną. Dziewczyna była wyjątkowo zgrabna. Elegancka
sukienka podkreślała jeszcze jej delikatną urodę. Natomiast jej młody
towarzysz, tylko w koszuli i spodniach, robił raczej wrażenie zwykłego
rybaka, prawdopodobnie jednego z tych, którzy gnieździli się w nędznych
chałupkach po północnej stronie hotelu, przy Uferstrasse. Muskularną i
opaloną ręką trzymał dziewczynę za lewe ramię.
Gdy podszedłem bliżej, wydało mi się, że jej krok jest jakoś dziwnie
nienaturalny. Jej towarzysz pochylił głowę ku niej i z ostrożnością i
delikatnością, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, zważywszy jego
atletyczną budowę, objął ją prawym ramieniem. Oboje zatrzymali się. On
przyciągnął ją do siebie i długo całował, a ona odwzajemniała jego
pocałunki.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem zawrócić. Ale w
tym momencie nastąpiłem na kamień, który zaczął się staczać.
Młodzi przestraszyli się. Najpierw dziewczyna zwróciła ku mnie swoją
twarz. Wszystko, co nastąpiło potem – odbyło się błyskawicznie. W ułamku
sekundy także młody człowiek zwrócił ku mnie swoją twarz. Ale i mnie
pozostały zaledwie ułamki sekundy na to, by sobie zanotować w pamięci
jego rysy, gdyż z wyrazem najwyższego przerażenia pochwycił dziewczynę
na ręce i odskoczył w lewo. Oboje zniknęli natychmiast w ‘przybrzeżnych
krzakach.
W moich oczach pozostał jednak obraz tak nieprawdopodobnej brzydoty
tej męskiej twarzy, że absolutnie nie mogłem sobie wyobrazić, co mogłoby
go łączyć z dziewczyną o tak niezwykłej wprost urodzie. Zagadkowość tej
sprawy męczyła mnie przez całą drogę powrotną do hotelu. Jeszcze dziś jest
dla mnie rzeczą niezrozumiałą, jak mogłem wtedy nie pojąć, na jakiej
zasadzie ci młodzi ludzie są razem.
Późne godziny tego wieczoru spędziłem nad fachową lekturą. Pamiętam
dokładnie, że właśnie wtedy wpadł mi w ręce artykuł, który odegrał potem
tak wielką rolę w tej sprawie. Jakiś zupełnie mi nie znany lekarz, dr Eduard
Zirm z odległego miasteczka Ołomuniec, donosił o chirurgicznym
przeszczepieniu zdrowej rogówki na chore oczy. Specjalnie się tym nie
zainteresowałem, chociaż zeszyt „Archiv fur Ophtalmologie”, który ten
referat zamieścił, został mi przesłany przez młodego wiedeńskiego lekarza,
dr. Thalstattera, z uwagą, że jest tam dla mnie coś ciekawego. Wprawdzie w
latach wcześniejszych z młodzieńczym entuzjazmem i nadzieją, która mnie
wtedy cechowała, zajmowałem się przeszczepami rogówek, ale zawsze
czytałem tylko o niepokonywalnych trudnościach i niepowodzeniach. Nie
spodziewałem się też niczego specjalnie nowego po tym zupełnie mi nie
znanym lekarzu. Poza tym tego .wieczoru bardziej zainteresował mnie nowy
artykuł dotyczący, wtedy jeszcze bardzo skromnych, prób leczenia
rozmaitych dolegliwości serca i układu krążenia. Temat ten pochłonął mnie
całkowicie.
Następnego wieczoru znów udałem się w kierunku znanego mi odcinka
plaży. Świadomie czy nieświadomie popychała mnie tam chęć ponownego
ujrzenia tajemniczej pary. Po mniej więcej dziesięciu minutach zatrzymałem
się nagle, gdyż spoza starego, walącego się muru usłyszałem stłumione głosy.
Słychać było młody głos dziewczęcy, w którym brzmiało równie wiele
namiętności co Jęku: – Wierzę, że mnie kochasz, ale boję się równocześnie,
że pewnego dnia będziesz tym znudzony i zmęczony... mieć niewidomą
żonę, która nie może ci pomóc, za którą ty musisz wszystko robić, która bez
ciebie...
Zawstydziłem się głęboko: że też nie potrafiłem wcześniej pojąć i
zobaczyć tego. co teraz usłyszałem na własne uszy. Szybko oddaliłem się.
Gdy doszedłem do alei spacerowej i zbliżałem się do hotelu, poczułem, że
moje serce buntuje się po tym szybkim marszu. Udałem się wiec do swojego
pokoju i od razu położyłem się do łóżka Ale zdarzenie, które nagle ujawniło
mi swoją tajemnicę, nie dawało mi spać. Ponieważ ciągle nie mogłem zasnąć,
sięgnąłem znów do pism, które przeglądałem poprzedniego wieczoru.
Przewracałem kartki, nie mogąc się skupić, gdy nagle znów wpadł mi w ręce
ów zeszyt „Archiv fur Ophtalmologie”, który poprzednio, bez zwrócenia nań
uwagi, odłożyłem na bok. Jeszcze ra^ natknąłem się na artykuł o
przeszczepieniu rogówki, który tak gorąco polecał mi dr Thalstatter. I dopiero
teraz, gdy przed paru godzinami poznałem tragiczną tajemnicę ludzkiego
losu, zabrałem się z ochotą do czytania relacji dr. Zirma. Jeżeli jego
doniesienia były prawdziwe, a od chwili wydania tego pisma nic się w stanie
jego pierwszego pacjenta nie zmieniło – to właśnie Zirm był tym chirurgiem,
który 7 grudnia ubiegłego roku przeprowadził po raz pierwszy z
powodzeniem przeszczep rogówki i tym samym przez zabieg operacyjny
umożliwił człowiekowi odzyskanie wzroku. Zirm przeszczepił część rogówki
z oka małego dziecka, któremu trzeba było je usunąć, do oka robotnika, który
stracił wzrok wskutek wypalenia obu rogówek przy gaszeniu wapna.
Najwidoczniej operacja się udała. W chwili napisania tego artykułu pacjent
widział już od dziewięciu miesięcy. Thalstatter miał rację. Operacja ta
należała do rzędu tych, które znamionowały olbrzymi postęp i pociągały
mnie ogromnie przez całe życie. Od razu więc stało się dla mniejasne, że jak
tylko skończę swój piękny jesienny pobyt nad Adriatykiem, wybiorę się do
Ołomuńca. Korzystne warunki atmosferyczne trwały tej jesieni do końca
października. Potem nadeszły pierwsze chłody, więc pomyślałem o
wyjeździe i o podróży do Ołomuńca.
W ciągu tego ostatniego okresu mojego pobytu nie spotkałem już ani razu
owej niewidomej ani jej ukochanego. Pod koniec października włączyłem to
zdarzenie do grona innych spotkań, które czyniły moje życie barwnym i
bogatym. Temu właśnie przypadkowemu spotkaniu zawdzięczam zachętę do
przeczytania relacji Zirma, na którą pewnie nie zwróciłbym uwagi w innych
okolicznościach. Postanowiłem wyjechać 4 listopada.
Dnia poprzedzającego mój wyjaad udałem się do portiera hotelowego,
prosząc go o wyszukanie najdogodniejszego połączenia kolejowego do
Ołomuńca. Kiedy wydawałem portierowi polecenie, podszedł do mnie jeden
z nielicznych już wówczas gości hotelowych, lekarz z Polski nazwiskiem
Jankowicz. Kiedyś, okazyjnie, rozmawiałem z nim o mojej „chirurgicznej
drodze życiowej*’. Roześmiał się więc, gdy usłyszał moje polecenia: – Do
Ołomuńca? Nie wydaje mi się, żeby to było centrum odkryć lekarskich!
Powiedziałem mu więc o tym, co mnie tak w Ołomuńcu interesuje, nie
zwracając przy tym uwagi na portiera, który nagle zaczął uważnie słuchać i
jakby notować w pamięci każde moje słowo. Obszernie zrelacjonowałem
Jankowiczowi wszystko, co wyczytałem w najnowszych wydawnictwach o
tym, co się tam dzieje, a on życzył mi na drogę wiele szczęścia.
Następnie poszedłem do jadalni, gdzie spożyłem posiłek, po czym
odpoczywałem przez godzinę w swoim pokoju. Byłem dosyć mocno
zdziwiony, gdy usłyszałem pukanie i w drzwiach mego pokoju pojawił się
portier. Przyniósł mi informacje o połączeniach kolejowych. Wziąłem od
niego notatki, z których wynikało, że powinienem wyjechać nazajutrz o 7
rano, wobec tego poleciłem mu, by kupił mi bilet na ten termin.
– Tak jest – odpowiedział, ale nie odchodził.
– Czy ma pan jeszcze jakąś sprawę? – zapytałem.
– Przepraszam, ale tak – odparł z wyraźnym zakłopotaniem i jakby czymś
podniecony. – Pan Mirko Bradko byłby panu bardzo wdzięczny, gdyby
zechciał go pan odwiedzić jeszcze przed swoim wyjazdem. Pan Bradko jest
właścicielem tego domu, a także paru innych hoteli. Żyje jednak w wielkim
odosobnieniu. Lecz tym razem prosi usilnie o to, by zechciał pan spotkać się
z nim...
– Ale w jakim celu? – zapytałem, ciągle szalenie zdziwiony, nie pojmując
o co chodzi.
– Tego nie mogę panu powiedzieć – odrzekł – ale to bardzo ważne. Niech
mi pan wierzy, że zależy od tego los kilku osób...
W kwadrans później portier zawiózł mnie osobiście do jednego z
licznych prywatnych białych domów poza miastem. Dom był ukryty za
wysokim ogrodzeniem. W obszernym pomieszczeniu od frontu oczekiwał
mnie drobny, siwowłosy człowiek, wyjątkowo zdenerwowany. To był
Bradko. Portier od razu zostawił nas samych.
– Stokrotnie proszę pana o wybaczenie – powiedział czystą niemczyzną
Bradko. – Naprawdę bardzo pana przepraszam. – Z jego dalszych słów
wynikało, że przypadkiem dowiedział się, iż wybieram się do Ołomuńca. I
wie teraz także o tym, że jest tam lekarz, który potrafi przywracać wzrok
osobom niewidomym, ludziom, którzy stracili wzrok wskutek choroby
rogówki. Wąskie usta człowieka, który wyglądał na absolutnego władcę w
swoim państwie, drżały, kiedy mówił dalej: – Proszę, niech mi pan powie,
czy zostałem właściwie poinformowany? Proszę powiedzieć mi nazwisko
owego lekarza...
– Oczywiście, bardzo chętnie... – odpowiedziałem słuchając uważnie, ale
ciągle jeszcze nie rozumiejąc właściwego związku między wydarzeniami.
– Zaraz mnie pan zrozumie – odrzekł. Podszedł szybko do stołu i wrócił z
jakimś portretem oprawionym w złotą ramkę. – Niech pan spojrzy na tę istotę
ludzką, ma 20 lat i obdarzona jest wszystkim, co mogłoby człowieka
uszczęśliwić!
Zaledwie wzrok mój padł na to zdjęcie, od razu pojąłem splot wszystkich
okoliczności. Był to bowiem portret dziewczyny, którą widywałem na plaży,
oddający cały jej wyjątkowy wdzięk, ale teraz – mimo retuszu – z
widocznym także matowym wyrazem martwych oczu. A więc to była córka
Bradka – dotarło wreszcie do mojej świadomości.
– Tak. to moja córka – powiedział i ciągnął dalej: – Czy teraz rozumie
pan moje postępowanie? Od szóstego roku życia jest niewidoma. Podczas
wznoszenia jednego z moich hoteli bawiła się na placu budowy. W czasie
gaszenia wapna dostało się ono do jej oczu. Robotnicy zrobili najgorszą
rzecz, jaką tylko mogli zrobić... Przemyli jej oczy wodą. A najbliższy lekarz
mieszkał wtedy o godzinę drogi pociągiem. Gdy przybył wieczorem, było już
o wiele za późno. Rogówki obu oczu były oparzone. Odtąd Ania nie widzi
niczego poza słabym blaskiem dziennym. Odwiedziłem wszystkich sławnych
okulistów. Byłem w Wiedniu, Berlinie, Paryżu, Utrechcie, Londynie.
Wszystko na nic, na próżno. Proszę – ciągnął dalej – niech mi pan potwierdzi
wszystko to, co powiedział pan dzisiaj w obecności mojego portiera. Czy
temu lekarzowi z Ołomuńca udało się zastąpić chorą rogówkę zdrową?
Jeszcze o niczym mojej córce nie mówiłem. Jeżeli mnie pan o tym upewni,
nie będę zwlekał ani godziny. Jutro pojadę do Ołomuńca...
– To prawda – powiedziałem. – Pewnemu, jeszcze mi nie znanemu
chirurgowi-okuliście, dr. Zirmowi z Ołomuńca, udało się po raz pierwszy
usunąć ślepotę dzięki przeszczepieniu rogówki. Tak przynajmniej wynika z
naukowej publikacji. Sam nie znam jednak szczegółów. Jadę do Ołomuńca
właśnie po to, aby dowiedzieć się czegoś bliższego. Niczego więcej na razie
nie mogę powiedzieć... Chętnie jednak powiadomię pana o wszystkim, czego
się tam dowiem. Z krótkiej relacji, którą mam w ręku – ciągnąłem dalej –
wiem tylko tyle, że nie każde uszkodzenie rogówki może być operacyjnie
uleczone. Najpierw trzeba by więc ustalić...– Nie pozwolił mi jednak
dokończyć tego zdania.
– Pan jest lekarzem – przerwał mi z błaganiem w głosie – proszę, niech
pan obejrzy oczy Ani. Pokażę panu wszystkie orzeczenia okulistów. Proszę
mi powiedzieć, czy Ania... – Nie dokończył, tylko podbiegł do drzwi, nie
zwracając uwagi na moje zastrzeżenia, że przecież nie jestem okulistą i nie
mam żadnego doświadczenia diagnostycznego w tej dziedzinie. Zniknął w
korytarzu. Usłyszałem, że kilkakrotnie woła: – Aniu, Aniu!... Proszę, chodź
tu zaraz!
W chwilę potem wprowadził dziewczynę do pokoju. Po raz pierwszy
zobaczyłem ją z tak bliskiej odległości, w jasnym świetle dnia. Jej uroda i
wdzięk zrobiły na mnie tak wielkie wrażenie, że martwy wyraz jej oczu
napełnił mnie tym większym oburzeniem na złośliwość losu – tak jak to
kiedyś odczułem przy pierwszym spotkaniu z Esther Cabot.
– Aniu – powiedział Bradko, z trudem oddychając. – Jest tu dr Hartmann,
gość naszego hotelu przy plaży. Dr Hartmann jest lekarzem. Chciałby
obejrzeć twoje oczy...
Jeszcze gdy mówił te słowa, twarz dziewczyny poczęła się mienić, tak
jakby jakakolwiek wzmianka o lekarskim badaniu od razu usposabiała ją
wrogo. Stała nieruchomo, bez słowa. Nie objawiała żadnego zainteresowania,
gdy ostrożnie odwróciłem jej twarz, tak by jej oczy znalazły się na wprost
moich. Myślałem o owych czułych objęciach i uściskach, które widziałem,
kiedy teraz nie mogłem przezwyciężyć jej wyraźnej obojętności. Gdy
zdjąłem ręce z jej twarzy, otworzyła usta: – Czy mogę już odejść? – zapytała.
– Tak, dziecko, możesz... – powiedział Bradko zdławionym głosem.
Spojrzałem przelotnie w jego kierunku i odniosłem wrażenie, jakby i on
znajdował się w stanie jakiegoś silnego wewnętrznego napięcia. Dziewczyna
wyszła szybkim krokiem z pokoju, wsparta na jego ramieniu. Gdy wrócił,
zdawał się jeszcze bardziej zdenerwowany niż uprzednio. Z przejęciem
poprosił mnie o wybaczenie zachowania się córki. Próbował wytłumaczyć je
tym, że po tylu daremnych próbach i podróżach od jednego lekarza do
drugiego także my z pewnością bronilibyśmy się przed dalszymi daremnymi
staraniami lekarzy. Jego słowa były przekonywające, ale jednak i to
tłumaczenie mnie nie zadowalało, chociaż właściwie nie mógłbym
powiedzieć, dlaczego.
W dalszym ciągu prędko mówiąc, Bradko wyciągał ze swego biurka
rozmaite papiery i drżącymi rękoma rozkładał je przede mną. Chodziło o
orzeczenia lekarskie profesorów Lebera z Lipska i Snellena z Utrechtu,
którzy zaliczali się do największych autorytetów w dziedzinie okulistyki.
Określali oni obie rogówki jako „mlecznobiale i nieprzeźroczyste wskutek
ciężkiego oparzenia”. Jednakże przednia komora z tęczówką i soczewką
pozostały’ nie uszkodzone. Przypomniałem sobie, że dr Zirm w swym
sprawozdaniu mówił o podobnym stanie u swego pacjenta i ocenił go jako
nadający się do operacji.
Próbowałem nieco pohamować podniecenie Bradki. Powiedziałem mu, że
orzeczenie Snellena zupełnie wystarcza i że moim zdaniem jest ono
korzystne. Niemniej powtórzyłem jeszcze raz moją prośbę, by jednak na razie
zrezygnował z przedwczesnej podróży.
– A kiedy będzie pan mógł do mnie napisać? Niech pan chociaż spróbuje
sobie wyobrazić, w jakim stanie, w jakim napięciu będę żył, dopóki nie
otrzymam pańskiego listu.
Usiłowałem mu wytłumaczyć, że przecież nigdy dotąd w Ołomuńcu nie
byłem i dlatego nie mogę podać dokładnej daty przesłania mu żądanych
informacji. Obiecałem mu tylko jedno: że nie zapomnę o nim i o jego córce...
W końcu uspokoił się. Kiedy zadzwonił, zjawił się znowu portier, który
otrzymał polecenie odwiezienia mnie do hotelu. Zamyślony siedziałem obok
niego. Gdy zbliżaliśmy się już do hotelu, zapytałem go, czy byłaby
możliwość porozmawiania z niewidomą na osobności, bez jej ojca.
Portier spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, który wyrażał zarazem
przerażenie. – Dlaczego? – zapytał z ociąganiem.
Odpowiedziałem, że wydaje mi się prawdopodobne, iż bez ojca
niewidoma pozbędzie się pewnych zahamowań, które u niej wyczułem.
Portier unikał mojego wzroku.
– Czy nie chce mi pan odpowiedzieć? – zapytałem.
Ale on odrzekł tylko: – Proszę, niech mnie pan zwolni od odpowiedzi na
to pytanie. – I nie udało mi się już wydobyć z niego choćby słowa.
Około godziny piątej zapakowałem swoje ostatnie pisma i jeszcze raz
bardzo dokładnie przeczytałem relację Zirma. Upewniłem się przy tym, że
przypadek Ani jest bardzo podobny do przypadku jego pacjenta. Jednak
przez cały czas prześladowała mnie myśl, że jeśli istotnie mi się uda
porozmawiać z niewidomą na osobności – to w pewnym sensie wtargnę w
czyjeś osobiste tajemnice. Zachowanie się portiera tylko mnie w tym
utwierdziło.
Około godziny szóstej poczułem ochotę na jeszcze jeden spacer w tej
części plaży, na której ostatnio widziałem Anię i jej towarzysza. Szedłem
powoli ulicą w zapadającym mroku i właśnie zamierzałem skręcić w
nadbrzeżną ścieżkę, gdy usłyszałem za sobą spieszne kroki. Zatrzymałem się,
odwróciłem i w tej chwili zamajaczyła mi młoda twarz o grubych i
odpychająco brzydkich rysach. Była to twarz owego młodzieńca, którego
widywałem ciągle w towarzystwie Ani.
– Czy pan dr Hartmann? – zapytał poprawną niemczyzną.
– Tak – potwierdziłem – a pan jest przyjacielem tej młodej niewidomej
dziewczyny z domu na’ górze, nieprawdaż?
– Tak – odpowiedział, wciąż jeszcze szybko dysząc – to ja. – Ale w
następnej chwili nie opanował się już i wybuchnął: – Pan chce Anię stąd
porwać! Pan chce operować jej oczy? Pan chce przywrócić jej wzrok...?
– Może usiądziemy tam na ławce – zaproponowałem. – Nie znam nawet
pańskiego imienia!
– To nie ma nic do rzeczy – odpowiedział zgnębiony.
– Mimo to chciałbym je znać – upierałem się.
– Aleksander – odrzekł. – Czy to panu wystarczy? Mieszkam we wsi nad
brzegiem morza. Jestem nikim i nic nie mam. Wobec tego dla ojca mojej
narzeczonej jestem osobą całkowicie niepożądaną. To już zresztą pewnie pan
wie. Ale to jest moja narzeczona, kochamy się od dziecka i nie może pan tak
teraz, nie zaważając na nas...
Dyszał ciężko. Stare powiedzenie, że miłość promieniuje na zewnątrz
człowieka i przemienia go – zdawało się ponownie sprawdzać na nim.
– Stary nie chce, żebyśmy się kochali... – zaczął znowu. – Często mi już
groził: gdyby cię tylko mogła choć raz zobaczyć, ty wstrętny brzydalu,
wszystko by się skończyło. Czy pan naprawdę sądzi, że ja nie wiem o swojej
brzydocie? Czy pan naprawdę tak sądzi...? Brzydota jest jak choroba – mówił
– która każe nam cierpieć, ale uczy nas także rozumieć innych chorych.
Kiedy mój ojciec został zarządcą u jej ojca, wtedy ona właśnie oślepła, a ja
byłem jedynym, który się z nią bawił i miał czas i cierpliwość dla niej. I tak
już zostało do dzisiaj, i jesteśmy szczęśliwi. Ja jestem brzydki, a ona
piękna..., ale kochamy się i jesteśmy szczęśliwi. A teraz zjawia się pan. Pan
chce, żeby ona przejrzała, pan chce to wszystko zniszczyć, tak jak życzy
sobie tego ten stary... Ania nie chce więcej słyszeć o lekarzach, nie chce ich
znać. Ona chce zostać tutaj, przy mnie. A jeśli pan chce siłą...
Pozwoliłem mu się wypowiedzieć, zrzucić z siebie ciężar cierpienia.
Nawet nie zwracał uwagi na to, że nie usiłowałem wcale oponować.
Wreszcie wyjąkał: – Pan nie odpowiada. Czyż nie należy mi się odpowiedź?
Tymczasem i ja się opanowałem. Fala wybuchu opadła. A zarazem
rozsunęła się zasłona, która nie pozwalała mi dotychczas wniknąć w
przyczyny dziwnego zachowania się Ani tego popołudnia.
– Czy moglibyśmy przez chwilę rozsądnie porozmawiać? –
zaproponowałem. – Nie mam wcale zamiaru uprowadzać ani leczyć pańskiej
narzeczonej. Nie jestem okulistą. Dowiedziałem się tylko, że w Ołomuńcu na
Morawach pracuje pewien lekarz, który jako pierwszy wyleczył kogoś ze
ślepoty podobnego rodzaju, na jaką cierpi pańska narzeczona. Teraz
wybieram się więc do Ołomuńca, ażeby sprawdzić tylko, czy to prawda i czy
próba przywrócenia wzroku pańskiej narzeczonej ma jakiekolwiek szanse
powodzenia.
Jednak to zapewnienie wcale go nie uspokoiło. – A jeśli to ma szanse
powodzenia – zawołał – to pan ją tam, w to obce miejsce, zawiezie i sprawi,
by przejrzała, czy tak? Tego pan chce!
– Więc pan nie chce, by pańska narzeczona odzyskała wzrok? –
powiedziałem. – Chciałby pan zatem przeszkodzić jej w tym, by znowu
widziała...
Począł oddychać szybciej i głośniej: – Co też pan mówi! – zawołał. – Jak
pan może mówić coś podobnego! Nie chcę tylko dopuścić do zniszczenia
naszej miłości. Niczego więcej. O nie, niczego więcej...
– Nieprawda – odpowiedziałem. – Obawia się pan, że jeśli Ania przejrzy,
to przestanie pana kochać. Sądzi pan, że Ania pana opuści i zniszczy to, co
było piękne, gdy tylko pana zobaczy. Wobec tego myśli pan o sobie.
Skazałby ją pan na wieczną ślepotę. Robi pan to z miłości do niej czy do
siebie samego... ?
Oddychał szybko. Ale po chwili zauważyłem w półmroku, że przycisnął
dłonie do oczu. – Dlaczego mnie pan tak dręczy? – zapytał. Potem odwrócił
się i usłyszałem w ciemności jego szybko oddalające się kroki.
Nasłuchiwałem tak długo, aż umilkł w oddali ich ostatni odgłos. Wracałem
do hotelu z uczuciem przygnębienia i świadomością, że stałem się posłańcem
przeznaczenia, który wprowadził jeszcze większe zamieszanie w i tak już
poplątane ludzkie losy. Miałem ochotę uciec od tego wszystkiego. Ale potem
stanęła mi przed oczyma ta dziewczyna ze swoją miłością i paraliżującym
smutkiem. I stanął mi też przed oczami ten młodzieniec ze swoją miłością i
rozpaczą. I wtedy poczułem, że również ja znalazłem się w kręgu ich losu.
W cztery dni później wszedłem do parterowego budynku skromnego
szpitala w Ołomuńcu i skierowałem swe kroki na oddział chorób oczu.
Zirm miał wówczas 42 lata, urodził się w Wiedniu, był uczniem i
asystentem wiedeńskiej Kliniki Chorób Oczu. W jego powierzchowności
uderzała przede wszystkim potężna głowa, okolona niezwykle bujną, czarną
czupryną i takimż zarostem. Zewnętrznie nie odbijał się od szarej
codzienności ołomunieckiego szpitala. Jednakże wyczuwało się w nim iskrę
tęsknoty do odkryć naukowych, która łączyła go z wybrańcami losu.
działającymi w sławnych pracowniach badawczych.
Nadzieja, którą wiązałem z wizytą w Ołomuńcu, osiągnęła tymczasem
takj stopień, że już pierwsze pytanie skierowane do Zirma, sygnalizujące
wszystkie moje wątpliwości, mogło zabrzmieć wprost obraźliwie. Zapytałem
go bowiem o to, czy ów pacjent, którego operował, wciąż jeszcze widzi.
– Owszem – odpowiedział z naciskiem. I z pełnym przekonaniem i
stanowczością dodał, że jego zdaniem pacjentowi przestała już zagrażać
ślepota. On sam przeżył już tyle niepowodzeń, że ten udany zabieg wydaje
mu się od dłuższego czasu jakimś cudownym zbiegiem okoliczności,
graniczącym z cudem, który w każdej chwili może zniknąć. Ale czar wcale
nie prysnął. Mogę zobaczyć jego pacjenta na własne oczy.
Wskazał mi krzesło przy oknie, przez które widać było kręte uliczki
Ołomuńca. – Nie wiem – mówił – czy pan jako student albo młody lekarz
marzył kiedyś o osiągnięciu jakiegoś wielkiego celu. Otóż mnie. zaraz na
początku studiów, przypadkowo zresztą, zafascynowała możliwość
operacyjnego zastąpienia zmętniałej przez oparzenie, jaglicę lub kiłę rogówki
przez rogówkę zdrową. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. Wpadł mi
wtedy w ręce zeszyt „Baierische Annalen”. Możliwe, że zna pan to stare
czasopismo. Był to zeszyt z pierwszych dziesiątków lat zeszłego stulecia,
bodajże z roku 1820. Franz Reisinger, wówczas profesor chirurgii i
okulistyki w Bonn, zamieścił w nim swoją pracę dotyczącą losu tych, którzy
mając w zasadzie zupełnie zdrowe oczy, tracili wzrok wskutek choroby
rogówki. Szczególne wrażenie wywarło na mnie następujące zdanie
Reisingera: „Niezadowolony z ograniczonych możliwości sztuki lekarskiej,
pomyślałem o przywróceniu takim niewidzącym oczom przejrzystej rogówki,
tego cudownego okienka, które w tak wspaniały sposób umożliwia także
duchowy kontakt ze światem zewnętrznym...” Prawdopodobnie Reisinger
myślał początkowo o takim nacięciu nieprzejrzystej już rogówki, by poprzez
ten mały otwór światło mogło znów wpadać do oka. Z pewnością myślał
także o umieszczeniu w oku maleńkiego szklanego okienka. Porzucił jednak
tę myśl, gdyż w dalszej części pisał: „Nie do pomyślenia jest wprowadzenie
do tak delikatnego i wrażliwego organu, jakim jest oko, jakiegoś wprawdzie
przejrzystego, ale za to martwego, nieorganicznego ciała. Jakkolwiek nawet
ołowiana kula często może dość długo tkwić w ciele bez szkody – to jednak
ruchliwe i wrażliwe oko nie pozwoli sobie narzucić obcego ciała bezkarnie.
Wpadłem więc na myśl, by w miejsce tej poprzednio usuniętej,
nieprzeźroczystej rogówki umieścić jakieś żywe ciało, podobne do ludzkiej
rogówki, a może nawet takie samo... A takim samym ciałem mogłaby być
tylko rogówka zwierzęcia. Ta myśl, która zaintrygowała mnie już przed
siedmiu laty, wydawała mi się początkowo jakimś cudownym snem!”
– Tego ostatniegb zdania Reisingera – ciągnął dalej Zirm – nie mogłem
zapomnieć dlatego, że ów „cudowny sen” stał się również moim marzeniem.
Dzisiaj nie sposób już jednoznacznie stwierdzić, czy Reisinger rzeczywiście
był tym pierwszym, który powziął myśl o przeszczepieniu rogówki. Jeden z
jego współczesnych, Karl Himly, twierdził później, że Reisinger od roku
1813 bywał u niego w domu jako przyjaciel i słuchając jego wywodów,
przywłaszczył sobie pomysł, który właściwie był pomysłem jego, Himly’ego.
Ale kto by dziś o tym wyrokował? Poza tym wydaje mi się to rzeczą zupełnie
bez znaczenia. Reisinger był w każdym razie pierwszym, który zbierał
wyniki swoich doświadczeń wykonywanych na oczach królików. W
Londynie był świadkiem, jak brytyjski chirurg Astley Cooper operował 25-
letniego Williama Hartfielda, zastępując utraconą część zranionego kciuka
skórą ze zdrowej ręki. Później tak o tym napisał: „Ten przypadek dodał mi
odwagi, by podobne próby przeprowadzić na rogówce”. Pierwsze próby
Reisingera w lecie 1818 roku nie udały się. Ale były na tyle niezwykle, że
zachęciły Dieffenbacha, najodważniejszego spośród berlińskich chirurgów,
do podobnych doświadczeń. Dieffenbach próbował przenieść części rogówki
z jednego oka koguta na drugie. I jemu też się to nie udało. Określił więc
przeszczepienie rogówki jako najśmielsze marzenie chirurga i tak też było w
istocie. Na pewno był to zbyt śmiały zabieg jak na owe czasy. Porzucono
więc pomysł i zapomniano o nim. Ja w każdym razie w czasie moich studiów
i poszukiwań obejmujących okres do roku 1872 spotykałem zaledwie nikłe
wzmianki na ten temat. Za to w roku 1853 Nepomuk Nussbaum z
Monachium powrócił raz jeszcze do tego pomysłu, który Reisinger już
dawno porzucił. Otóż Nussbaum poważnie myślał o wprowadzeniu do
rogówki królika przeźroczystego kryształu w kształcie spinki do kołnierzyka.
Pewien mniej znany chirurg, Weber z Darmstadtu, próbował w dwa lata
później przeprowadzić to samo u niewidomego człowieka. Gdy Weber
wprowadził ów kryształek do rogówki, chory rzeczywiście mógł rozróżniać
przedmioty. Ale silny krwotok przedwcześnie zakończył ten eksperyment. W
kilkadziesiąt lat później Anglik Baker jeszcze raz podjął to samo
doświadczenie. Jednakże po krótkim czasie oko uległo zwiotczeniu. Także
okulista z Giessen, von Hippel, któremu zawdzięczam całą tę wiedzę o
genezie mojej operacji, nie miał powodzenia przy podobnych zabiegach.
Reisinger miał rację. Nie można było wszczepiać martwych przedmiotów do
żywego oka. Znów trzeba było powrócić do przeszczepień wyłącznie zdrowej
i żywej rogówki. Tędy wiodła jedyna możliwa droga do sukcesu.
Zirm z ożywieniem odwrócił się i wskazał prawą ręką szereg skromnie
oprawionych portretów, które wisiały na ścianie jego pokoju. – Widzi pan
tutaj ludzi, którzy przed około 30 laty ponownie wyciągnęli cały problem z
lamusa. Pierwszym jest Anglik Power. Także jemu stary pomysł Reisingera
nie dawał spokoju. Na Międzynarodowym Kongresie Okulistów w 1872 roku
w Londynie doniósł on, iż udało mu się przeszczepienie fragmentów zdrowej
rogówki królika do chorej rogówki dwojga dzieci. Fragmenty te rzeczywiście
wgoiły się, ale w zadziwiająco krótkim czasie całkowicie straciły swoją
przezroczystość. Stały się równie nieprzejrzyste, jak owe chorobowo
zmienione rogówki. Jednakże Power nie załamał się, bowiem jego nadzieja
była także nadzieją Hippla z Giessen, którego widzi pan tutaj na drugim
portrecie. Hippel eksperymentował z rogówką oka psa, ale i jego próby
zakończyły się taką samą porażką jak w przypadku Powera. Także rogówka
oka psa stała się nieprzezierna. W roku 1877 Hippel po raz pierwszy
przedstwił wyniki swoich doświadczeń, które następnie kontynuował przez
dziesiątki lat. Hippel jako pierwszy opracował technikę prawidłowego
wszczepiania. Skonstruował bowiem przyrząd, którym i ja posługiwałem się
w ostatnich latach. Jest to okrągły trepan, za pomocą którego wycina się
krążek rogówki z chorego oka i którym pobiera się taki sam krążek rogówki z
oka zdrowego, by go następnie umieścić w uprzednio dokładnie
wysztancowanym otworze rogówki chorego oka. Hippla nie opuszczała
jednak myśl, że materiału zastępczego dla chorego ludzkiego oka powinno
się szukać wśród zwierząt. Od doświadczeń z okiem psów przeszedł więc do
doświadczeń z okiem królika. Przed około osiemnastu laty udało mu się
przeszczepić rogówkę królika młodej, 17-ietniej dziewczynie o nazwisku
Katharina Schafer z Kesselbach w Hesji. Przez kilka miesięcy rogówka była
przezierna i w pewnym stopniu przywróciła dziewczynie wzrok. Ale wkrótce
i ta rogówka uległa zmętnieniu. Moim zdaniem Hippel poszedł błędną drogą.
Tymczasem na tę, według mnie, jedyną właściwą drogę wkroczył ktoś inny.
Proszę spojrzeć tam... Zirm uniósł swoją dłoń, przyciężką jak na chirurga
ocznego, i wskazał na trzeci portret.
– Tutaj widzi pan dr. Sellerbecka – rzekł. – Portret ten pochodzi z roku
1877. Wyciąłem go sobie wtedy z pewnego czasopisma i oprawiłem.
Sellerbeck pracował wówczas w szpitalu „Charite” w Berlinie. Możliwe, że
jego nazwisko jest już panu znane...
Zaprzeczyłem. O ile część tego, o czym mówił do tej pory Zirm, była mi
znana, to z nazwiskiem Sellerbecka jeszcze się nie zetknąłem.
– O Sellerbecku nikt nic nie wie – przyznał Zirm – chociaż, moim
zdaniem, on był pierwszym, który określił próby przeszczepu zwierzęcych
rogówek do oka człowieka jako z gruntu fałszywe. 13 czerwca 1878 roku
przeszczepił więc po raz pierwszy rogówkę jednego człowieka do oka
drugiego człowieka. Uznał bowiem, że tylko taka sama tkanka, tak samo
unerwiona, może być rzeczywiście przyjęta na stałe. Operował 21-letniego
młodzieńca, u którego ciężkie zapalenie spojówek spowodowało chorobę
rogówki i w dalszej konsekwencji prawie ślepotę. Stosowanie leków okazało
się nieskuteczne i po zwolnieniu go ze szpitala Sellerbeck stracił go z oczu.
Pewnego dnia jednak dostarczono do szpitala „Charite” dziecko, u którego
stwierdzono nowotwór siatkówki. Dziecko miało dwa lata i chore oko trzeba
było usunąć. Gdy termin operacji był już bliski, Sellerbeck przypomniał
sobie młodego człowieka, któremu swego czasu nie mógł pomóc. A rogówka
oka dziecka, które miało być usunięte, była zdrowa. Co by to było – zadawał
sobie pytanie Sellerbeck – gdyby odważyć się na ten decydujący krok i
kawałek rogówki z oka dziecka przeszczepić do oka niewidomego?! Przy
pomocy swego szefa, ordynatora oddziału okulistycznego profesora
Schweiggera, udało mu się w końcu odnaleźć owego młodego człowieka i
sprowadzić do kliniki. I właśnie owego 13 czerwca Sellerbeck pobrał z oka
dziecka mały krążek rogówki o średnicy 7 milimetrów, wyciął identyczny
otwór w oku niewidomego, umieścił w nim zdrową rogówkę i czekał.
Zirm zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: – Dziś wiem już, co takie
czekanie oznacza. Wiem też, jak musiał się czuć Sellerbeck, gdy dziecięca
rogówka wgoila się bez żadnej reakcji, a niewidomy już po czternastu dniach
mógł czytać pismo średniej wielkości. Niech pan spróbuje postawić się w
sytuacji Sellerbecka i jego pacjenta. Gdy byłem młodszy, często tego
próbowałem. Po raz pierwszy przeszczepił ludzką rogówkę i wyglądało na to,
że będzie to całkowity sukces. Ale potem i tutaj nastąpiła nagła zmiana na
gorsze. Po 21 dniach pacjent poskarżył się, że nie widzi już tak dobrze jak
początkowo. Wszczepiony kawałek rogówki zaczął od brzegów wykazywać
zmętnienie. Po czterech miesiącach wszystko było stracone. Rogówka stała
się całkowicie nieprzeźroczysta. Powtórzyło się to, co miało miejsce przy
próbach z rogówką zwierzęcą. Sellerbeck przerwał swoje doświadczenia.
Także inni badacze odstąpili od podobnych prób. Taka mniej więcej była
sytuacja, gdy z kolei ja podjąłem pracę dokładnie w tym miejscu, w którym
przerwał ją Sellerbeck...
Zirm podniósł się i zaczął chodzić tam i z powrotem. – Byłoby głupotą –
mówił, pochylając do przodu swoją głowę z ogromną czupryną – gdybym
chciał twierdzić, że miałem choćby jakieś pojęcie o tym, gdzie należy szukać
tej właściwej drogi. Wierzyłem tylko w to, że przeszczep rogówki z
człowieka na człowieka musi się udać. Oczywiście miałem już do swojej
dyspozycji osiągnięcia w znieczulaniu i aseptyce, które stwarzały zupełnie
inne warunki powodzenia operacji niż istniejące poprzednio. Jeśli chodzi o
technikę, to uważałem technikę Hippla za najlepszą i według niej
przeprowadzałem swoje operacje.
Zirm podszedł do oszklonej szafy i wyjął z niej jakiś mały przyrząd.
Składał się on z rękojeści, na końcu której umieszczona była obrotowa
koronka o średnicy 5 milimetrów. Wolna jej krawędź była ostra jak brzytwa.
Przy pomocy mechanizmu trybowego wprawiało się ją w szybki ruch
obrotowy. Urządzenie to można było uruchomić lub natychmiast zatrzymać
przez naciśnięcie guzika jednym palcem ręki operującego. – To jest trepan
Hippla – powiedział Zirm. – Jeśli przyłoży się go ostrożnie i równomiernie
do rogówki oka i wprawi w ruch obrotowy, to wycina on z rogówki
odpowiedni krążek. Największą trudność sprawia ustalenie grubości rogówki,
którą trzeba wcześniej określić dotykiem. Trepan nie może wniknąć w oko
głębiej, niż wynosi grubość rogówki. Chodzi więc o ułamki milimetra. W
związku z tym tutaj, z boku tej obrotowej koronki, znajdują się blokujące
blaszki, które można odpowiednio nastawiać. Mają one zapobiegać temu, by
ostrze trepanu nie wchodziło na początku głębiej niż trzy czwarte milimetra.
Jeżeli na tej głębokości rogówka nie jest jeszcze całkowicie przecięta, należy
trepan przyłożyć jeszcze raz. Wydaje mi się jednak rzeczą bardzo ważną, by
przy pobieraniu krążka rogówki posługiwać się tylko trepanem, bez użycia
innych instrumentów, uzyskując w ten sposób idealnie równy, starannie
dobrany wycinek. Tym samym trepanem wycina się następnie krążek
rogówki ze zdrowego oka dawcy. Tutaj też. moim zdaniem, bardzo
zalecałbym nieużywanie innych przyrządów, które mogłyby bardzo łatwo
uszkodzić delikatną rogówkę, a tym samym utrudnić jej przyjęcie się
Ostatnie zdanie Zirm wypowiedział bardzo prędko. Teraz znowu
przerwał i odłożył instrument. – Tak stały sprawy, gdy przed paru laty ja z
kolei postanowiłem wrócić do pomysłu Sellerbecka – ciągnął dalej. – Nie jest
to więc ani mój pomysł, ani nie ja wymyśliłem ten przyrząd. Starałem się
jedynie udoskonalić technikę pobierania wycinka. Unikałem również tego
błędu, który popełniali jeszcze moi poprzednicy: przy robieniu otworu w
rogówce nie stosowałem jodoformu ani innych ostrych środków
antyseptycznych. które zmniejszają tylko żywotność drobnego i delikatnego
krążkaTogówki. Mimo to i ja całymi latami miałem same niepowodzenia.
Zawsze musiałem bardzo długo czekać na przypadkowe usunięcie oka,
którego rogówka mogła być użyta do przeszczepu. Przeżyłem wiele
rozczarowań. Ale powoli na tyle opanowałem technikę, że udawało mi się
wycinać idealnie równe krążki rogówki. I w tym czasie zdarzył mi się ten
przypadek, z powodu którego pan się tu dziś znajduje. Było to 30 sierpnia,
przed 2 laty...
Zirm znów począł chodzić od jednej ściany do drugiej. – Mój pacjent
nazywał się Glogar – powiedział. – Miał 45 lat, zwykły robotnik z Barnsdorf.
Jemu właśnie w dniu 30 sierpnia, w czasie gaszenia wapna, prysnęło w oczy
wapno. Bardzo cierpiał. Próbowaliśmy usunąć cząsteczki wapna, które
znajdowały się jeszcze pod powiekami, i płukaliśmy je roztworem salmiaku.
Rogówka stała się już jednak szarobiała. Beznadziejny przypadek. Człowiek
musiał oślepnąć. Gdy 17 listopada zwolniono go ze szpitala, widział tylko
słaby blask dnia. Poleciłem mu wtedy, by po roku, gdy skończy się proces
bliznowacenia, znów się u mnie pokazał. Może wtedy zaistnieje możliwość
jakiejś pomocy na drodze operacyjnej. I tak z końcem listopada ubiegłego
roku znów znalazł się w Ołomuńcu. Rogówki oczu były już całkowicie
nieprzezierne. Zdecydowałem się na próbę operacji, tak jak w poprzednich
przypadkach. Musiałem jednak czekać aż do grudnia, ponieważ nie miałem
do dyspozycji żadnej zdrowej rogówki. Dopiero w pierwszych dniach
grudnia przyjęto do szpitala jedenastoletniego chłopca z Wtirbenthal. Przed
paru miesiącami do gałki ocznej wbił mu się opiłek żelazny. Długo
próbowałem magnesem Volkmanna usunąć mu ten odprysk metalu, ale na
próżno. Również po naa i wprowadzeniu do oka słabych magnesów nie udało
się zlokalizować obcego cikra.Musiałem więc oko usunąć. Termin operacji
ustawiłem tak, aby natychmiast po niej mógł nastąpić przeszczep zdrowej
rogówki do oczu mego pacjenta Glogara.
– 7 grudnia – mówił dalej – obaj pacjenci byli przygotowani do operacji.
Mimo ryzyka, jakie to stanowiło dla Glogara, operowałem obu w głębokiej
narkozie, by móc pracować z całkowitym spokojem. Enukleacja oka dziecka
przebiegła bez powikłań. Gałka oczna natychmiast po usunięciu została
umieszczona w ciepłym roztworze soli fizjologicznej. Najpierw zacząłem
operować prawe oko Glogara. Trepanem Hippla pobrałem krążek o średnicy
pięciu milimetrów. Identyczny krążek pobrałem z oka dziecka i
wprowadziłem w powstały otwór. Niestety, przy tym zabiegu nie udało mi
się tak starannie wyciąć krążka rogówki, by dokładnie odpowiadał otworowi
w chorym oku. Poza tym, dopiero po kilkakrotnym przesuwaniu krążka udało
się go właściwie umieścić. Nałożona rogówka została przytrzymana paskiem
spojówki z dolnej powieki, który przesunąłem ponad okiem ku górze i tam go
przyszyłem. Potem zoperowałem lewe oko. Tym razem wyciąłem jeszcze
jeden krążek ze zdrowej rogówki oka dziecka i przy pomocy trepanu
ułożyłem go między dwoma płatkami gazy nasyconej ciepłym roztworem
soli fizjologicznej. Następnie poleciłem memu asystentowi, by trzymał go w
strumieniu pary, nad naczyniem z gorącą wodą. Następnie zabrałem się do
lewego oka niewidomego. Po niepowodzeniu przy postępowaniu z prawym
okiem operowałem teraz szczególnie ostrożnie. Zapuszczałem trepan, ułamek
za ułamkiem milimetra, coraz głębiej, aż rogówka została oddzielona
całkowicie, a wycięty krążek dał się łatwo wyjąć z koronki trepanu.
Wówczas ułożyłem krążek zdrowej rogówki na właściwym miejscu, ale tym
razem bez użycia instrumentu, tylko przy pomocy kawałka gazy, na którym
krążek ten lekko się trzymał. Przy tym udało mi się po raz pierwszy umieścić
nową rogówkę bez jakiegokolwiek przesuwania. Obaj z moim asystentem
prawie równocześnie wykrzyknęliśmy: „Pasuje jak ulał!” Zrezygnowałem z
nałożenia pasma spojówki na to oko. Ułożony krążek został przymocowany
tylko dwiema skrzyżowanymi nitkami, których końce przyszyte były do
spojówki. Potem nastąpił opatrunek.
Zirm spojrzał na swoje dłonie, które splótł na piersiach. – Nie po raz
pierwszy – rzekł – czekałem na wynik operacji. Zawsze tak jest przy
operacjach ocznych. Można tylko czekać na zdjęcie opatrunku. Po tylu
poprzednich rozczarowaniach nie mogłem żywić specjalnych nadziei. Ale
fakt, że udało się tak idealnie dopasować krążek rogówki, budził jednak we
mnie pewne nadzieje. W osiem dni po operacji krążki rogówki w obu oczach
były jeszcze przezroczyste i dobrze umocowane, lecz po następnych
dziesięciu dniach wystąpiły bóle w prawym oku. Po zdjęciu opatrunku
zauważyłem, że prawa rogówka uwypukla się stożkowato. Na szczycie tego
stożka leżał luźno krążek rogówki, który przeszczepiłem z takim trudem. A
więc operacja na prawym oku nie udała się. Musiałem znowu usunąć krążek
rogówki. Może pan sobie wyobrazić, z jakim uczuciem zdejmowałem
opatrunek z lewego oka. Ale wtedy przeżyłem cudowną niespodziankę.
Przeszczepiony krążek był już całkowicie wgojony. A poza tym niemal
zupełnie przezroczysty. Glogar mógł z odległości trzech i pół metra policzyć
palce i rozróżnić cyfry. Stłumiłem jednak tę swoją radość. Ostateczne
rozstrzygnięcie sprawy jeszcze nie nastąpiło. Nadszedł styczeń, ale nie
zauważyłem żadnych objawów wskazujących na odrzucenie przeszczepu.
Także luty upłynął bez zakłóceń. Wzrok Glogara stale się poprawiał.
Pośrodku szarobialej, nieprzeziernej rogówki tkwił jak błyszcząca czarna
plamka – zdrowy, przejrzysty krążek. Glogar zaczął po raz pierwszy chodzić
bez niczyjej pomocy. 11 marca sam pojechał do Barnsdorf, a więc do domu.
W czerwcu pokazał mi się znowu. Jego wzrok uległ dalszej poprawie.
Opowiadał mi że samodzielnie może już wykonywać szereg lżejszych prac w
gospodarstwie. 24 czerwca przedstawiłem go w hotelu „Goliath”
Centralnemu Związkowi Lekarzy Niemieckich na Morawach. A upłynęło już
wtedy sześć i pół miesiąca od operacji. Przeszczepiona rogówka wykazywała
nadal całkowitą przejrzystość. I do dziś ją posiada. Na tej podstawie można
więc wnioskować, że po raz pierwszy udało się wyleczyć człowieka ze
ślepoty przez przeszczepienie rogówki na. jak dotąd, niezwykle długi okres.
Chciałbym wierzyć, że będzie to wyleczenie trwałe. – Przerwał, nabierając
tchu, po czym stwierdził: – Oczywiście nie oczekuję od pana tego, że od razu
uwierzy pan w moje opowiadanie. Raczej przedstawię panu osobiście mojego
pacjenta. Specjalnie dla pana wezwałem go tutaj. Chce go pan zaraz
zobaczyć?
Skinąłem głową, a on szeroko otworzył drzwi do poczekalni. Zobaczyłem
tam skromnie ubranego człowieka, szczupłego, średniego wzrostu.
Najbardziej wypielęgnowane wydały mi się jego niezwykle duże, podkręcone
wąsy, które prawdopodobnie zachował jeszcze z czasów służby wojskowej.
– Bardzo to ładnie z pańskiej strony, panie Glogar, że zechciał pan
przyjechać – powiedział Zirm, podając mu rękę. – Jak pan się czuje?
– Bardzo dobrze, panie doktorze – odrzekł Glogar. W glosie jego można
było wyczuć najwyższy podziw i uznanie dla Zirma, który w cudowny
sposób przywrócił mu wzrok.
Gdy Zirm mnie przedstawił, Glogar podał mi rękę nieśmiało i z
ociąganiem. Następnie udał się razem z nami do pracowni. Zirm
zademonstrował mi przed tablicami, jak dalece rozszerzyło się pole widzenia
tego człowieka, który przecież jeszcze przed rokiem był ślepcem. Gdy go
zwolnił, spojrzał na mnie przez chwilę wyczekująco.
– Wiem – powiedział – że ten jeden przypadek nie stanowi jeszcze o tym,
że odtąd każdy przeszczep rogówki będzie się udawał. Na pewno będą
jeszcze odrzucenia i powikłania. Ale już dzisiaj jestem absolutnie
przekonany, że operacja taka, choć trudna, leży w granicach naszych
możliwości i należy się liczyć z dalszym jej rozwojem. Przede wszystkim
jednak, oprócz udoskonalenia technicznej precyzji, musimy skupić się na
dwóch decydujących sprawach. Obie dotyczą odżywiania przeszczepionej
rogówki. Jeżeli przy wcześniejszych operacjach wszczepione krążki znowu
mętniały i stawały się nieprzezierne, to tylko dlatego, że nie istniała
możliwość ich odżywiania i zwilżania. Zapotrzebowanie przeszczepu
rogówkowego na substancje odżywcze musi być samo przez się niezwykle
małe. To wyjaśnia kwestię, dlaczego w licznych przypadkach przeszczep
zachowywał swoją przezierność, przynajmniej przez jakiś czas. Żyl on
niejako sam z siebie, nie wymagając substancji odżywczych z nowego
otoczenia. Gdy jednak własne zapasy się kończyły, przeszczep ginął. Wobec
tego przeszczepienie ma sens tylko wtedy, gdy otaczająca przeszczep,
uszkodzona lub chorobowo zmieniona rogówka mimo zmętnienia zachowała
jeszcze resztki swojej pierwotnej struktury i własny system odżywiania. Taki
przypadek zachodzi najczęściej po oparzeniach, jaglicy i różnych typach
zapalenia rogówki. Natomiast rogówka traci te właściwości po przebytych
ciężkich procesach ropnych. Jestem przekonany, że dalsze sukcesy zapewni
właściwy dobór oczu nadających się do operacji. Nauczenie się tego doboru
będzie wymagało długich lat pracy. Ale rozwiązanie tego problemu to nie
wszystko. Jest jeszcze inne zagadnienie, którego nie wolno lekceważyć, jeżeli
chce się przeprowadzać skuteczne przeszczepy rogówek.
Ponieważ milczał przez dłuższą chwilę, rozmyślając, zapytałem w końcu:
– A co to za problem? – No właśnie– rzekł– to jest problem... Trzeba bowiem
także jak najdokładniej przebadać oczy, z których się rogówkę pobiera.
Dotychczas tego nie robiono. Nie wystarczy, że będą to oczy człowieka.
Muszą być one także wolne od wszelkich chorób, które powodują zaburzenia
w odżywianiu. Mój pierwszy skuteczny zabieg zawdzięczam pobraniu krążka
rogówki z oka dziecka. Im młodsza jest przeszczepiona rogówka, tym łatwiej
przystosuje się do zmienionych warunków odżywiania w nowym oku. Takie
jest moje przekonanie. Odżywianie jest więc zagadnieniem centralnym i tą
drogą musimy iść dalej.
Wydaje mi się, że niewiele jest osób, na których przywrócenie wzroku
niewidomemu albo chociażby spotkanie człowieka, któremu wzrok
przywrócono, nie zrobiłoby głębokiego wrażenia. Nawet po życiu pełnym
wstrząsów i odkryć, które czasem wydawały się cudami – zaliczam spotkanie
z Zirmem i Alojzym Glogarem do najwspanialszych, nigdy nie
zapomnianych godzin mego życia.
Wieczór 8 listopada spędziłem z Zirmem w hotelu „Goliath” i, tak jak
obiecałem Bradce, zreferowałem mu przypadek niewidomej.
Pokazałem mu orzeczenie Snellena z Utrechtu. Zirm potwierdził moje
zdanie, że oba przypadki są do siebie podobne. W obu przypadkach chodziło
o oparzenie wapnem, z tą różnicą, że proces zwyrodnieniowy rogówki
niewidomej dziewczyny był posunięty znacznie dalej. Mimo to Zirm zgodził
się w końcu na próbę transplantacji. Oczywiście koniecznym warunkiem
przeprowadzenia operacji było to, że równocześnie musiałoby się znaleźć
oko, które trzeba by usunąć. W tej chwili Zirm nie miał takiego przypadku.
Trudno też było przewidzieć, kiedy się taka okazja nadarzy i dostarczy
materiału do przeszczepu.
Chociaż przypadek niewidomej dziewczyny i jej ukochanego poruszył
mnie do żywego i chociaż bardzo chciałem być świadkiem operacji czy
wręcz uzdrowienia – to jednak nie mogłem czekać w Ołomuńcu przez czas
bliżej nie określony. W dodatku szalenie pociągała mnie perspektywa
spotkania z Valkiem w Nowym Jorku, ponieważ wiedziałem, że i on od
dłuższego czasu intensywnie, choć bez rezultatu, zajmuje się problemem
przeszczepu rogówki. Mój list do Bradki ograniczył się więc do
zakomunikowania mu, że Zirm gotów jest przeprowadzić leczenie operacyjne
jego córki, jak tylko będzie miał odpowiedni materiał do transplantacji.
Ponieważ Zirm obiecał mi, że w odpowiednim czasie Bradkę powiadomi –
poleciłem Bradce, by czekał na wezwanie chirurga.
Następnego dnia pożegnałem się z Zirmem. Prosiłem go, by każdorazowo
powiadamiał mnie o swych następnych przeszczepach i ich rezultatach, a
przede wszystkim aby mi dał znać, kiedy odbędzie się operacja Ani Bradko.
Następnie przez Wiedeń i Paryż udałem się do Nowego Jorku, nie
przeczuwając nawet, że w tym czasie rozgrywa się wielki dramat ludzki i
lekarski. Zakończenie jego strąciło mnie z wyżyn zachwytu na twardy grunt
realiów i cierpliwości, bez której niemożliwy był również rozwój
transplantacji rogówki u człowieka – od pierwszego sukcesu do zabiegu
stanowiącego mocne ogniwo w okulistyce światowej.
Już w osiem tygodni po moim wyjeździe z Ołomuńca, zaraz po przybyciu
do Nowego Jorku, otrzymałem od Zirma pierwsze sprawozdanie z tego, co
się tam wydarzyło. Zaledwie w trzy dni po moim wyjeździe otrzymał on z
Dalmacji telegram od Bradki z wiadomością, że ten znajduje się już w drodze
i pojutrze przyjedzie do Ołomuńca. Bradko przyjechał z Anią 15 listopada.
Dziewczyna była śmiertelnie blada, płakała i w obecności Zirma nie
odpowiadała na żadne pytania ojca. Najwidoczniej ani chwili nie zostawiał
jej samej i wydawało się, że pilnuje swojej córki jak więźniarki.
Dziewczyna apatycznie poddawała się badaniom Zirma. Badania te
potwierdziły pogląd Zirma, iż operacja jest możliwa, ale zaznaczył ponownie,
że w tej chwili nie ma do dyspozycji oka, z którego mógłby pobrać rogówkę
do przeszczepu. Poprosił więc Anię i Bradkę, by wrócili do domu i czekali na
jego wezwanie. Bradko wzbraniał się jednak tak gwałtownie przed powrotem
do domu, że budziło to podejrzenie, iż się tego powrotu obawia. Wynajął
dom w Ołomuńcu i oświadczył, że będzie tam czekał tak długo, aż Zirm
będzie gotów do operacji.
Pięć dni później Zirm natknął się w korytarzu przed swoim gabinetem na
czekającego tam młodego człowieka. Na podstawie mojego opisu
natychmiast domyślił się, że dziwnym gościem jest ukochany niewidomej.
Przede wszystkim jego uderzająca brzydota naprowadziła Zirma na tę myśl.
Z wypowiedzi młodego człowieka wynikało, że Bradko wywiózł Anię
nocą, potajemnie jak złodziej. Wobec tego rybak wyżebrał trochę pieniędzy i
– częściowo w wagonie towarowym – dostał się do Ołomuńca. Tutaj udało
mu się dotrzeć do Zirma. Zarzut, jaki postawiłem mu w wieczór
poprzedzający mój wyjazd z Dalmacji, że myśli tylko o sobie, że chce
utrzymać za wszelką cenę ślepotę dziewczyny z czysto egoistycznych
pobudek, widocznie dotknął go tak głęboko, że przez cały czas mówił
Zirmowi tylko o tym. Zirm próbował go uspokoić. Powiedział mu, że
operacja jest jeszcze niepewna, ponieważ nie ma w tej chwili odpowiedniego
oka, z którego można by pobrać fragmenty rogówki. Po tej informacji
Aleksander zniknął. Co dziwne, nie próbował wcale zobaczyć się z Anią.
Natomiast po dwóch dniach znów się pojawił przed Zirmem. Wbrew
oczekiwaniom, wcale się tym razem nie przeciwstawiał operacji. Jednak w
obłędnym lęku, że Anię straci, powstał w jego umyśle dziwny plan.
Wyobraził sobie bowiem, że jego związek z Anią będzie nierozerwalny, jeśli
część jego ciała stanie się jej ciałem. Zaskoczył Zirma propozycją, by użył do
operacji Ani jego własnego oka.
Błagał przy tym Zirma, by ani Bradce, ani Ani nie mówił nic o jego
pobycie tutaj. Zirm miał raczej powiedzieć, że właśnie dostarczono mu
odpowiedni do tego zabiegu przypadek i w związku z tym może już się
podjąć operacji. Zirm wzbraniał się początkowo, ale w końcu się zgodził,
zwłaszcza że oczy młodego człowieka były zupełnie zdrowe i stosunkowo
młode. Z pewnością pociągała go w równym stopniu sprawa ludzkiego losu i
chęć zdobycia dalszego doświadczenia operacyjnego. Operacja odbyła się w
trzy dni później.
Według relacji Zirma zabieg przebiegł bez zakłóceń na obu oczach. Po
ośmiu dniach okazało się, że Ania zaczyna widzieć prawym okiem. Wgajanie
się przeszczepu przebiegało bez trudności. Natomiast rogówka wszczepiona
do lewego oka została odrzucona. Tutaj, tak jak i u Glogara, operacja się nie
udała. Po czternastu dniach Ania mogła po raz pierwszy widzieć i
rozpoznawać postacie ludzi – wprawdzie niezupełnie jasno i wyraźnie, ale
jednak na tyle, że rozróżniała ich zarysy i stwierdzała różnice między nimi.
Po następnych ośmiu dniach miała już dość jasny obraz widzenia. Bradko
szalał z radości, zachowywał się jak wariat. Opowiedział Zirmowi historię
miłości Ani i Aleksandra i przepowiadał, że teraz nadszedł koniec tego
związku. Krzyczał..iż teraz czeka tylko godziny, kiedy Ania po raz pierwszy
ujrzy swojego rybaka i r z przerażeniem stwierdzi, jakiego to brzydala
rzekomo pokochała. Nienawiść Bradki zrobiła na Zirmie tak odpychające
wrażenie, że postanowił powiedzieć dziewczynie o obecności Aleksandra i o
jego ofierze. Po takim przygotowaniu chciał doprowadzić do spotkania
młodych, by przekonać się, czy wartości zewnętrzne byłyby rzeczywiście
silniejsze niż długoletnia więź wewnętrzna. Ale następnego ranka, gdy Zirm
chciał zaprowadzić Aleksandra do jego ukochanej – rybak zniknął. Nietrudno
sobie wyobrazić, że lęk przed rozstrzygającą chwilą, połączony z
instynktowną obawą o to. że nawet największe ofiary i największa
wdzięczność rzadko przyczyniają się do powstania czy utrzymania miłości –
nakazał mu ucieczkę. Zirm chciał przygotować Anię na obecność Aleksandra
dopiero wtedy, gdy ten będzie już stał za drzwiami. Chciał jej oszczędzić
dłuższego zdenerwowania, co mogłoby się niekorzystnie odbić na stanie jej
oka. Tym bardziej był więc zaskoczony, gdy w dniu zniknięcia Aleksandra
zaszło u Ani, która niczego się nie domyślała, nagłe pogorszenie. Już po
dwóch dniach można było zauważyć, że wszczepiona rogówka zaczyna
mętnieć. Bradko stracił całkowicie panowanie nad sobą, przeklinał Boga, los
i Zirma, a także, niewątpliwie, i mnie. W każdym razie jego zachowanie
musiało być widocznie tak bezczelne, że Zirm, w najwyższym oburzeniu,
rzucił mu wtedy w twarz całą prawdę. Zapytał go, czy w ciągu tych dni, w
których wzrok Ani zdawał się poprawiać on myślał tylko o zniszczeniu jej
miłości do ofiarnego młodego człowieka i czy nie uświadamiał sobie, jaka to
była podłość. Wtedy Bradko załamał się całkowicie i był gotów do
poniesienia wszelkich ofiar, byleby tylko jego córka zachowała wzrok. W
dalszej części listu Zirm nie wypowiadał się już na temat szoku, jaki musiała
przeżyć Ania podobnie zresztą jak każdy inny niewidomy, który przejrzał, a
następnie z powrotem został wtrącony w ciemność. Zaznaczył tylko, że rybak
pokazał się znowu po ośmiu dniach, zmęczony i gotowy do decydującego
spotkania, przed którym jednak los go uchronił. W ogólnym nastroju
rozpaczy i rezygnacji doszło do pewnego rodzaju pojednania między nim a
Bradką. Tym dokładniej Zirm streścił mi orzeczenie lekarskie, z którego
wynikało, że po paru dniach zaczęło się u Ani dalsze i bardzo szybko
postępujące zmętnienie rogówki, tak że rozróżniała już tylko światło i cień.
Potem jednak nastąpiło pewne zahamowanie tego procesu, przynajmniej na
razie. Zirm zakończył swoją relację następująco: „Muszę stwierdzić, że moja
druga próba transplantacji ludzkiej rogówki się nie udała. Nie udała się albo
dlatego, że przeceniłem obecność połączeń odżywczych w zniszczonej
rogówce mojej pacjentki, albo też dlatego, że oko młodego człowieka było
już jednak za stare, by przeszczep miał dość możliwości dopasowania się do
nowego otoczenia. Przypadek ten pokazał mi, że brak nam jeszcze
odpowiednich danych i że te dane musimy dopiero zdobywać. W chwili
obecnej udowodniliśmy tylko, że przeprowadzenie takiej operacji jest z
zasady możliwe”.
Rozczarowanie nieudaną próbą przeszczepu dotknęło mnie równie mocno
jak Zirma, nie mówiąc o związanej z tym wstrząsem sferze ludzkich odczuć.
Minęło jeszcze wiele lat wymagających wielkiej cierpliwości, nim
transplantacja ludzkiej rogówki zajęła swoje stałe miejsce w chirurgii ocznej.
Ale nie zmienia to faktu, że także w tym przypadku byłem świadkiem
pierwszego, decydującego kroku, jaki uczynił samotny pionier, często
zapominany w wielkim świecie chirurgów.*
* Z notatek H. St. Hartmanna wynika, że tuż przed wybuchem I wojny
światowej odwiedził on raz jeszcze swoje dawne miejsce na wybrzeżu
Adriatyku. Zastał Anię ponownie w stanie całkowitej ślepoty. Młodzi pobrali
się wkrótce po powrocie z Ołomuńca.
---